Jan Lechoń
Dziennik
TOm 2
1 stycznia 1951 -31 grudnia 1952
l stycznia
1. Napisałem trzy zwrotki wiersza, o którym to tylko mogę powiedzieć - że chciałem go koniecznie napisać, aby ten pierwszy dzień roku nie został bez śladu. I są trzy zwrotki. Nie jest to moja zwykła strofa, raczej puszkinowska, tod której nieraz przyszło mi się opędzać. Czy to będzie coś po skończeniu, czy też tylko dokument mego skruszonego sumienia - nie wiem. Nie mogę go skończyć, bo muszę iść odwiedzić chorego Henryka Rajchmana, który gotów by pomyśleć, że go zapomniałem w tym dniu, bardzo uznawanym przez niego jak wszystkie inne tradycje.
2. Gertrudę Robinson-Smith, u której spędziłem sylwestra, obserwuje zwyczaj swej rodziny otwierania o północy okna, aby wypuścić albo raczej wyrzucić Rok Stary. Bardzo mi się to wydaje poetyczne. Poza tym - wieczór był bardzo świetny, pełen dobrej Ameryki i Europy, wszystko ludzie mi obcy - ale tak bardzo byłem skłopotany tymi ostatnimi czasy - że mi raczej dobrze zrobił ten przebłysk dawnych czasów, i bardzo byłem wdzięczny poczciwej Gertrudzie, że pomyślała tego dnia o dalekim znajomym.
3. Zacząłem stanowczp ten Nowy Rok od dobrego uczynku. Kiedy siedziałem w pierwszym od korytarza pokoju z Kochni-
Styczeń 1951
tzkim, wszedł tam starszy pan z bardzo rozbawioną i uprzejmą miną, któremu spod smokinga wyglądały opuszczone szelki. Kochnitzky wahał się, czy go poinformować o tym przypadku, ale poradziłem, aby postawił się sam w sytuacji tego jegomościa. Zgodnie z mymi przewidywaniami, ten pan sam później rozpowiadał o tym, co mu się przydarzyło, albo raczej, czego uniknął. Ale w jego opowiadaniu - on mógł być górą, była to zabawa, a nie kompromitacja. Gdybym był harcerzem - miałbym dziś dobry punkt.
2 stycznia
1. Nie wiadomo dlaczego, zdawało mi się w nocy i rano, że już nie trzeba kończyć tego wiersza, że właśnie pointa jest w trzeciej strofie. Zaczął mi już nawet chodzić po głowie wiersz inny, Do Madonny Nowojorskiej, to znaczy się, że poczułem się w jego rytmie, który zaczął powoływać jakieś obrazy. Ponieważ wieczorem miałem odesłać korektę Grydzewskiemu, więc posłałem mu te trzy strofy, ale przepisane wydały mi się wierszem zupełnie nie skończonym, wymagającym dalszych zwrotek. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale po prostu wynikło to jakby z samego układu tego tekstu na papierze. Później próbowałem zacząć ów wiersz Do Madonny, ale zląkłem się tej samej pomyłki, co z tą Harfą w nocy. Chciałem powrócić do Skargi - ale powstrzymywała mnie niezdecydowana sprawa - czy nie wykroić z tego, com dotąd napisał (mej powieści), jakiegoś tomu. Później stukałem piórem w papier - aby opisać, co od dawna zamierzałem, moją przygodę z młodym żołnierzem i z "płaszczykiem podbitym futrem". Nic z tego wszystkiego nie wyszło. Jestem zmęczony, rozklejony, nie myślę, żeby pusty - ale trzeba wszystkie siły zebrać, aby powrócić naprawdę do pracy.
2. Balzak przez potęgę swej wizji psychologicznej, przez pasję, która nadawała wszystkim zdarzeniom jakieś symboliczne kształty, która "szekspiryzowała", jeśli tak można powiedzieć, wszystkich jego bohaterów - pisał niejako "na wyrost". To
Styczeń 1951
znaczy, że mimo przepaści, jaka dzieliła Paryż jego czasów od ogromu dzisiejszego Nowego Jorku - jego "znakomity Gaudis-sart" zdaje się być postacią zupełnie współczesną, a to, co Balzak mówi o zawodzie komiwojażera - jego wielka aria o potędze reklamy - nie jest wcale poniżej demonizmu, gigan-tyczności tego fachu w dzisiejszej Ameryce. Wielki, genialny, jasnowidzący pisarz.
3. Wahałem się dzisiaj, czy wziąć za telefon, z którego mogło wyniknąć pewne spotkanie. Skoro z drugiej strony okazały się jakieś trudności, zaraz, mechanizmem tak dobrze znanym, poczułem niezwykłą ważność tego spotkania, jego nieudanie się wydało mi się wielkim zmartwieniem. Szczęściem to uczucie trwało niedługo. Gdybym był młodszy, byłbym dziś nieszczęśliwy.
4. Zdanie ze Znakomitego Gaudissarta: "Wszyscy prawdziwi wielcy ludzie lubią dać się tyranizować słabej istocie." Wielka prawda, Piłsudski pozwalał Wandzie i Jagodzie robić ze sobą, co chciały. Myślałem o tym od dawna, a może już też gdzieś o tym pisałem, że wyżywał w tym swoją potrzebę uniżenia się, które naprawdę poniżyłoby go, gdyby nie chodziło o dzieci - a o jakąś głupią gęś.
3 stycznia
1. Naprawdę nie mogłem nic napisać. Po południu dałyby się jakieś dwie godzinki wykroić - ale wtedy właśnie przyszły korekty z "Wiadomości", które trzeba było zaraz zrobić i jechać na główną pocztę, aby zdążyć z ich wysłaniem.
2. Wystawa Czeliszczewa - nie wiadomo, co z tym zrobić. Kilkadziesiąt obrazów przedstawiających głowę ludzką w różnych stadiach toczenia jej przez Boga czy naturę. Robi to wrażenie jakichś niezwykle precyzyjnych i nawet pięknych rysunków technicznych, rozumiem, o co tu chodzi - tylko nie czuję, żeby to było malarstwem - i nie wiem, jak prawdziwy artysta mógł tyle tych kręcących się drutów, niewiele różniących
8
Styczeń 1951
się jeden od drugiego - namalować. I co najgorsze - ten Pawlik to prawdziwy artysta i jeden z najbardziej czarujących łudzi. Powiedziałem mu, że rozumiem, że przedstawił on stworzenie człowieka, po czym skłamałem mu parę komplementów z najzimniejszą krwią - tak bardzo go lubię.
3. Na tych samych schodach, co Czeliszczew, w innej galerii wystawiona jest osławiona Madonna Dali. I znów nie wiadomo, co z tym zrobić. W żadnym jeszcze jego obrazie nie było tyle malarskiego mistrzostwa, Dzieciątko Jezus jest pełne czułej poezji, symbolika jakichś ryb, muszel, przedmiotów zawieszonych w eterze - wydaje mi się bardzo na miejscu w tym mistycznym obrazie. Ale Madonna będąca do okrucieństwa wiernym portretem Gali, żony Salwadora, którą widzieliśmy niedawno na innym jego obrazie - przepraszam - ale po prostu z gołym tyłkiem, która zaś tutaj pokazuje ohydną naturalistycz-ną nogę, domagającą się szybkiej pomocy pedikiurzysty - cała ta awantura, będąca rewelacją jakiegoś sadystycznego wpływu tej kobiety na męża - ma coś z bluźnierstwa. Pawlik Czeliszczew z dziecinną radością i rzekomą zgrozą wołał do mnie: "Ty uwidisz - czto tiepier nastupiło czto-to strasznoje." Że niby Pan Bóg coś zrobi, aby zaprotestować przeciw temu świętokradztwu.
4 stycznia
1. Kiedy miałem się zabierać do pisania po południu - wynikła naraz w mej imaginacji jakaś sprawa, jakiś dramat niemal, który sprawił, że latałem przez parę godzin - aby wreszcie przekonać się, że wszystko to było moje przywidzenie. Ale wynikło ono ze smutnych doświadczeń ostatnich miesięcy, jest ono skutkiem mechanizmu powstałego w mych odczuciach przez smutne doświadczenie. Od paru dni czułem się, jak już bardzo dawno nie byłem - mocny psychicznie. Okazuje się, że tę siłę byle głupstwo może zachwiać.
2. Opowiadanie Tadeusza Nowakowskiego w "Wiadomościach" pt. Przybysz z dalekiego Kaukazu - najwyższa rasa, jeśli
Styczeń 1951
nie najwyższa klasa prozy. Co za bajeczny zmysł obserwowania, co za język cudowny - dosadny, kolorowy, a nie ordynarny. Co za równowaga humoru i nie na pokaz powagi. Rewelacje jego o różnych podłościach ludzkich nie oburzają, nie gorszą - bo czuć jest pod każdym jego rasowym słowem, że to jest, że to była prawda. W samym talencie jest wszystko, na co daremnie siłą się ludzie bez talentu. Nawet - moralność.
3. Zahorska ("Pandora") pisząc o Picassie zapuszcza się w rozważanie na temat nowej poezji. Wydaje jej się - że przewrót jest w niej jeszcze bardziej radykalny niż w plastyce. Myślę, że jest odwrotnie, i że poza takimi nowatorami, jak Słowacki, Miciński, Zygmunt Karski (nie porównywuję ich
- tylko stwierdzam pewną wspólność poetyckiej materii), nic nie zostanie z owych pryncypialnych odnowicieli metafory, jak nic też nie zostało w teatrze Witkiewicza, który mozolił się nad tym, co Słowacki osiągnął przez samo natchnienie. Strofy Przyłuskiego i Sułkowskiego, które Zahorska cytuje, wcale nie budzą asocjacji - tylko są mozoleniem się na asocjacje, które czytelnik dopiero rozumie poprzez ból głowy. Może istnieć czysty deseń w malarstwie, nie może go być w poezji - bo jak powiedział Poe - poezja - to muzyka + sens. Ci Przyłuscy i Sułkowscy nie są przy tym wariatami
- gdyby nimi byli, pisaliby znacznie więcej. Ale oni mozolą się i pocą, aby "strugać wariatów" z siebie i z nas. Cóż, kiedy to się nie uda - nie uda na przyszłość, choćby sto Zahorskich przyszło im w sukurs. Zahorska mówi, że powodem przewrotów w sztuce jest też nuda. Uważam, że to kryterium, kryterium nerwów, musi być raz na zawsze wyeliminowane z krytyki i estetyki. Tintoretto i Leonardo (gdyby jego obrazy naprawdę zachowały się) nie są wcale nudniejsi niż 3/4 abs-trakcjonistów. A Yermeer z Delft jest na pewno jednym z najpotężniejszych dreszczów tajemnicy, jakich zaznać może współczesny widz malarstwa. To, co Sułkowski pozwala sobie pisać i co nie wiadomo dlaczego Grydzewski drukuje mu
10
Styczeń 1951
- na temat grupy Skamandra - demaskuje go jako rozjadowio-nego prostaka. Bo przecież jeżeli czyja metafora zostanie - to Tuwima. Czy naprawdę ja i Wierzyński byliśmy poezją mieszczaństwa. A cóż to znów za chamstwo. Po nienawiści do naszej, dziś jakże tragicznie rozbitej grupy można zawsze poznać zawiedzionych w swych pretensjach grafomanów.
4. Wielka czułość dla "najdroższej osoby". Być z nią jak najszybciej, okazywać wdzięczność za jej tak pięknie zdobytą delikatność, wiedzieć o jej kłopotach, z którymi przed nikim nie może ona się zwierzyć - bo poza mną naprawdę nie ma nikogo.
5 stycznia
1. Nie było czasu na pisanie - ale to znaczy, że był czas na inne rzec/y mniej ważne i nie wszystkie - niezbędne.
2. Byłem na publicznej próbie sztuki Garcii Lorki The House of Bernarda Alba (nie wiem, jak to nazywa się w oryginale). Na pewno przekład zabrał połowę piękna tym słowom, większość aktorek - to typowe Amerykanki, które nie mają w sobie ani jednego z niepraktycznych uczuć poruszających tą sztuką, stwarzających jej tragizm. Alfonso de Sairouz, bardzo inteligentny Argentyńczyk, zżymał się na "kalifornijską" dekorację, na rolę Prudencji, która w oryginale jest postacią z wielkiego dramatu, a tutaj była grana jak komiczna makrela. Pomimo to - wrażenie tej sztuki jest wstrząsające. Hiszpania ze swoją wielowieczną wiarą w honor, cnotę, ze swoim tragicznym jezuityzmem jest bodaj jedynym krajem na świecie, który czuje, jak czuli Grecy z czasów Sofoklesa. Patos tej sztuki, jej namiętność, poezja jej postaci - daje zapominać o wszystkim, co jest w tej sztuce obyczajowego. Nie myślimy, że ci ludzie mogliby sobie inaczej urządzić życie. Podświadomie prawie zresztą tego nie c/uJL-my - bo wtedy nie byłoby tej wstrząsającej sztuki. Jej napięcie /diiio sic słabnąć na krótką chwilę w trzecim akcie, aby wybuchnąć pi,-\ końcu / potęgą dramatyczną, której równej dosłownie nie l M i nietani uv współczesnym teatrze. Okrzyk Bernardy, powtórzony p H "klotnie i kończący sztukę: "Silence!", jest nie tylko szczytem
Styczeń 1951
11
instynktu teatralnego, jego poetyckie, tragiczne perspektywy są tak głębokie - że w tej chwili wszystkie Fry'e, Williamsy, nie mówiąc o wszystkich Mauriacach i Cocteau, wydają mi się plebejuszami przy tym Hiszpanie, który po prostu jako Hiszpan zawsze będzie duchowym hidalgiem. Katina Paxinou ma w sobie ducha tragedii, wszystko inne - co by jej można zarzucić w tej roli -jest nieważne. W ostatnich scenach była taka, że myślałeś, iż Sofokles żyje i napisał nową sztukę. Jestem prawie szczęśliwy - moim nie dla wszystkich ponętnym, ale też i nie dla wszystkich dostępnym szczęściem.
3. Prosiłem wczoraj Łukasiewicza, aby zajął się pomocą z Londynu dla Rajchmana, którego ratunek zależy podobno od trzech tygodni w sanatorium. Powiedział mi, że w Londynie nie ma pieniędzy. Jak to nie ma? Czy nie ma na urzędników, na biura, na różne persony nie zawsze spod bardzo jasnej gwiazdy? Czy nie byłoby na pogrzeb tegoż Rajchmana, gdyby teraz umarł? Są sytuacje, w których takie instytucje jak rząd polski nie mają prawa powiedzieć: "Nie ma".
6 stycznia
1. Dzień zmarnowany. Wszystkie preteksty - żadnego prawdziwego powodu.
2. Wierzyński czytał mi swą sztukę Towarzysz Październik w bardzo złym momencie, bo byłem akurat pod wrażeniem Domu Bernardy Alby, która jest szczytem napięcia dramatycznego - co we mnie wzbudziło od razu najwyższe wymagania. To biorąc pod uwagę, wydaje mi się, że temu Październikowi brak bardzo owego napięcia, że cały konflikt rozgrywa się w bardzo zresztą płynnym i literacko pięknym dialogu. Dwie postacie - bywszyj cziełowiek Lisznin i Fogin, rodzaj super-Wyszyń-skiego, obie bardzo rosyjskie - doskonałe. Za to poeta - Październik, broniący prawa do indywidualnego szczęścia, i jego Tamara - wydają mi się nie tylko nieprawdziwi życiowo, ale też teatralnie nieżywi. Teatr - poza jakimś natchnionym Wyspiańskim - trzeba sądzić tak jak sprawy osobiste znajomych; otóż
12
Styczeń 1951
tego poety i tej jego Tamary nie widzę i nie czuję. Naprawdę nie wiem, czy w teatrze coś z tego więcej by nie wyszło, czy zalety nie pokryłyby tych, zdaje mi się, niewątpliwych braków sztuki. W każdym razie to jeszcze jeden dowód, jak Wierzyński rozwija się, jak jest żywotny. Jak na debiut - jest to oczywiście sztuka, co się zwie, i naprawdę literatura.
3. Stary Petain, dziś 98-letni, któremu przekazano 1600 dolarów zebranych przez jego żołnierzy spod Yerdun, przeznaczył je do rozporządzenia spowiedników więzień, gdzie siedzą ci, co za nim poszli. Gdy się pomyśli, ilu tych, co za nim poszli, korzysta z wolności - nawet z luksusu i politycznych wpływów - nie sposób pogodzić się z brutalną hipokryzją zamknięcia tego starca. Skoro sam de Gaulle uważa, że należy mu się, aby zobaczył przed śmiercią jakieś kwiaty i jakichś przyjaciół - to na pewno powinni to uznać "les anciens col-laborateurs" porozsiadani już po różnych urzędach i opierający się tej amnestii.
7 stycznia
1. Daremnie byłoby pocieszać się. Napisałem jedną zwrotkę trzyzwrotkowca, o której wcale nie myślałem, gdy siadałem do stołu, i jedną zwrotkę jeszcze z Paryża wiersza Burza, która ma ten feler, że od tego czasu Wierzyński napisał coś podobnego. Parę godzin, które na to zmarnowałem, były męką straszliwą, walką ze zmęczeniem, niewiarą, zdenerwowaniem, wszystkim naraz - a przede wszystkim z chęcią ucieczki od tych zaniedbanych obowiązków, przespania tych wyrzutów sumienia. Chcę kończyć powieść i Godzinę przestrogi, i napisać sztukę. Ale jak to połączyć, pogodzić, kiedy znajdę czas na to? Módl się i pracuj! Módl się i pracuj.
2. Pisałem kiedyś o tym w odczycie "o poezji czystej", że Pan Tadeusz jest poezją czystą - najczystszą, i żadne baroki morsztynow-skie, bądź dzisiejszych formalistów, oczywiście nie mogą się z nią właśnie jako "czystość" równać. Bo owa symbolika, ów najgłębszy
Styczeń 1951
13
sens rzeczy, o który tym nieszczęśnikom chodzi, zawarte są w doskonałym zestawieniu słów, w muzyce ich, płynącej z wyczucia ducha języka, w lakonizmie niedościgłym, w czymś, na co nie ma żadnych przepisów, a co jest właśnie tajemnicą geniuszu. Wszystko w Panu Tadeuszu będące opisem o prozaicznej dokładności jest zarazem symbolem i ornamentem. Ale te Pietrkiewicze, a pewno i Sułkowscy dogadali się już do tego, że to jest przestarzałe. Niezapomniane, definitywne, najlepsze, co z ust jego wyszło, powiedzenie Anatola Muhlsteina: "Jak ktoś coś mówi na Pana Tadeusza - to w mordę."
3. Martirio - to imię jednej z bohaterek Garcii Lorki. Martirio, Dolores, Mercedes - co za dźwięki i co za wstrząsająca swą tragiczną głębią poezja!
8 stycznia
1. Jedna zwrotka wiersza Burza, nie najgorsza. I chodziły mi po głowie inne wiersze. Zdawało mi się, że jeśli wytrzymam w tej dyspozycji, która we mnie zbudziła się wczoraj podczas pisania - wrócę do systematycznej roboty. Módl się i pracuj!
2. We śnie różne różności, najdziwniejsze osoby razem pomieszane. Mój zmarły młodszy brat, nieboszczyk Julek Ejsmond, który coś urągał na moje pisanie, Jerzy Szereszowski, szwagier Ireny Wiley, tylko na przystojne i młody, i jacyś nie znani mali andrusi. Coś grałem na fortepianie, ale była to głucha klawiatura. Kiedy rano przypomniałem sobie te majaczenia - zdałem sobie sprawę, że były tam bardzo grube seksualne rzeczy, ale zupełnie nie ekscytujące.
3. Pomyślałem sobie, że pobyt sztabu Eisenhowera w Paryżu musi być zgubą dla tych prostych w dobrym i złym tego słowa znaczeniu ludzi. Luksus Paryża, różne Marie Laurę de Noailles, nie mówiąc już o ukrytych agentkach Sowietów - łatwo mogą ich zdeprawować i zgnębić. Dziwiłbym się nawet, gdyby tak nie stało się - oczywiście w stosunku do niektórych. Ten Paryż może być Kleopatrą amerykańskiego Antoniusza.
14
Styczeń 1951
4. Bardzo złe recenzje z Domu Bernardy Alby. Większość krytyków po prostu i oczywiście nie rozumie, że można sobie robić tyle z cnoty córek, z tego, aby wychodziły za mąż
- dziewicami. Skoro ktoś nie rozumie, że takie ambicje i zasady mogą dochodzić do tragicznego napięcia, urabiać dusze - cóż z takim mówić o tej sztuce. Gdyby chodziło tu o pieniądze
- wszyscy by zaraz wszystko zrozumieli.
9 stycznia
1. Dwie zwrotki łatwo - potem zdenerwowanie i nie można było już napisać trzeciej. Nie było też we mnie wewnątrz tego "dalszego ciągu" co wczoraj.
2. Na fotografii w "Paris Match" książę Napoleon - zupełnie twarz wielkiego Napoleona - tylko ten jest rozrosłym młodzieńcem wielkiego wzrostu, gdy ten wielki był "małym kapralem". Ale to coś zdumiewającego, że przez wszystkie dziedzictwa Savoyów, Habsburgów, Koburgów mogło to podobieństwo przetrwać i tak, powiedziałbym, wybuchnąć, bo ojciec obecnego Napoleona - książę Wiktor
- był podobny do swego dziadka Wiktora Emanuela. Wszystko jest dziwne, tajemnicze - wszystko na tym świecie jest cudem.
3. Jakaś "1'empoisonneuse de Bordeaux" zamknięta w więzieniu - podobno pochłania Mauriaca. Ciekaw jestem, czy Therese Desqueyroux pociesza ją, czy zasmuca?
4. W tym roku na pierwszych miejscach listy najlepszych atletów Ameryki są znowu: baseballista Jim Konstanty z Filadelfii i Vic Janowicz z Ohio. A Stan Musiał jest zawsze legendą. Niepojęte, że Polacy w tym kraju bzika sportowego nic nie potrafili z tego zrobić, że nie użyli tych chłopców dla swej sprawy, że wciąż są mniejszością, z którą nikt się nie liczy.
10 stycznia
1. Jedna zwrotka - nie bardzo. Ale nie czułem w sobie pustki i jeśli mi nie przeszkodzi zaziębienie, które mnie dziś chwyta
- wierzę, że jutro pójdzie lepiej.
Styczeń 1951
15
2. Jednym z najcięższych pensów pisarskich mego życia była przedmowa do zbiorowego wydania Słowackiego - w tej samej edycji, w której wyszedł Mickiewicz ze sławną i tak bardzo dyskutowaną przedmową Boya. Pisałem o niej w "Pamiętniku Warszawskim" z szacunkiem, ale krytycznie - i Boy, chorobliwie wrażliwy na takie rzeczy, nie tylko że na mnie się obraził, ale po prostu ciężko tę recenzję przecierpiał, i tylko moim najsilniejszym staraniom, żeby Boya udobruchać, zawdzięczam, żem się z nim nie pokłócił raz na zawsze. Dlatego też, zabrawszy się do tej przedmowy, myślałem tylko o tym, aby uniknąć mniej lub więcej wyrafinowanej zemsty bardzo pamiętliwego przyjaciela. Najgorsze - myślałem - byłoby to robić jakieś rewelacje, które inni dawno już poczynili - wyważać drzwi otwarte, przeczytałem więc, od Małeckiego poczynając, niemal wszystko, co napisano o Słowackim, w rezultacie czego tak sobie zbrzy-dziłem całą sprawę, że musiałem parę tygodni stracić na zapomnienie tych wszystkich nudziarstw. Pisząc moje studium, doznawałem straszliwych mąk przymusu, ciągłej konfrontacji mojej wiedzy i moich odczuć i uczucia obawy, że jednak Boy do czegoś się przyczepi. Kiedy przedmowa ukazała się w "Wiadomościach", przyszedłszy do "Ziemiańskiej" odebrałem pierwsze entuzjastyczne powinszowanie od Boya. "Ślicznieś to napisał", powiedział mi, naprawdę szczęśliwy, że może szczerze mnie pochwalić. Takie walki są jednym z najpiękniejszych wspomnień z lepszych czasów, czasów, kiedy sztuka była czymś naprawdę ważnym i jeszcze wszystkie wartości nie zostały zrównane, jak to teraz obrzydliwie mówi się "zglajchszaltowa-
ne
3. Wielki sukces mej pamięci. Li tka pokazała mi dziś fotografię dwóch osób na gałęzi jakiegoś owocowego drzewa. Nic w tle nie było wyjątkowego. Mimo to powiedziałem od razu "Frascati". Jest to tak dziwne, że nawet myślę, że to była raczej telepatia niż pamięć.
16
Styczeń 1951
11 stycznia
1. Czytałem w "LTllustration" bardzo wzruszające, nie znane listy Wiktora Hugo do żony i dzieci. Przede wszystkim zdałem sobie przez nie sprawę z tragedii, która zabrała mu u schyłku życia całą rodzinę. Nie dziwię się, że dla mnie był zawsze on gigantycznym egoistą, którego serce nie drgnęło nigdy dla innych, skoro Claudel pisał o nim: "Nigdy miłość, nigdy czułe i ciepłe uczucia nie zagościły na dłużej w tym sercu." Otóż te listy, dotąd nie znane, bardzo piękne i bardzo proste, przemawiają nie dającym się podrobić tonem prawdy tych właśnie prostych uczuć. Ów kolos z lodu pokazuje się w nich pełnym czułości, wyrozumiałości i bezgranicznej zdolności przebaczania ojcem i mężem. Jest w tych listach bezpośredniość uczuć, tak rzadka w jego wspaniałej, patetycznej poezji. "Certains hommes sont faits pour la societe des femmes. Je suis fait pour la societe des enfants." To Wiktor Hugo powiedział sam o sobie. I łatwo wyobrazić go sobie takim, skoro się przeczytało te listy. Jeszcze raz trzeba pomyśleć, jak trudno jest zrozumieć innego człowieka, nie nasze serce. I nie pomimo tego, ale raczej właśnie jeżeli ktoś sam nam mówi o sobie -jeżeli jest pisarzem. Myślę, że patos poezji Hugo zaciążył nad jego obrazem jako człowieka, a jak okazuje się - listy najbardziej za nim mówiące były dotąd ukryte.
3. Kazio Skarżyński, piękny, rosły panek, mówił, że "uprawia miłość" tylko po to, aby przekonać się, czy może. Skoro próba wypada jak trzeba - przestaje. Wstyd mi to powiedzieć, ale długie lata tak było z moimi wierszami. Pisałem je - aby przekonać się, czy mam jeszcze poetycką rękę. Może gdybym wierzył w prawdziwych znawców - pisałbym więcej. Ale jeszcze teraz muszę walczyć ze wstrętem niemal do pisania, gdy pomyślę o tych, dla których Przyłuski, Bednarczyk, Iwaniuk, Paw-likowska i ja - to jest to samo.
12 stycznia
1. Napisałem dwie zwrotki i uznałem, że to koniec. Ale przy wieczornym przepisywaniu okazało się w tym tyle powtórzeń,
Styczeń 1951
17
że zostawiłem ostateczną redakcję do jutra - bo już teraz nic bym sensownie nie zmienił.
2. Jednym z przekleństw mego pisarskiego usposobienia jest obawa, że napiszę coś, co już było powiedziane przez kogoś innego. Żądając oryginalności od innych, słusznie wymagam też jej od siebie. Ale oczywiście nie tylko że zupełna oryginalność jest niemożliwa - ale nawet pisarstwo jest to zasadniczo wzbogacanie już istniejącego dorobku, przetwarzanie znanych motywów. Można by więc powiedzieć, że prawdziwa oryginalność wyrasta z pewnej tradycyjności. Jest to słuszne, jeśli chodzi o Szekspira, o Słowackiego. Ale co tu gadać. Ani Norwid, ani Wyspiański, tak skądinąd tradycyjni, właściwie nie mieli żadnych poprzedników w tym, co było ich najzupełniej szą copy-right oryginalnością. I ona właśnie jest moją wieczną i niezdrową ambicją.
3. Widziałem Macbetha, film Orson Wellesa, który też gra tytułową osobę. Szekspir po angielsku - śmieszne to powiedzieć, jest to dla mnie zawsze połowa przyjemności - bo nie czuję piękna tej mowy i tęsknię zawsze do Paszkowskiego czy Ulri-cha. Ten film obciążony jest ponadto obrzydliwą, ordynarną histeryczką panią Nolan, która gra Lady Macbeth z największą troską o podobanie się psychoanalitykom, o podobieństwo do współczesnych zbrodniarek - bez cienia gestu, poezji, tragizmu, jakby na złość Szekspirowi. Sani Orson Welles jest tak antypatyczny i też jakoś w złym tego słowa znaczeniu współczesny, że myślisz źle o nim przez ciąg filmu - mimo że właściwie i gra, i recytuje z wielką siłą i bodaj w szekspirowskim tonie. Po raz pierwszy widziałem Macbetha w kostiumach z właściwej epoki, właściwie podobnych do tych, w które ubrał Wyspiański Bolesława Śmiałego. Te wszystkie morderstwa jakoś lepiej tłumaczą się w tych strojach i w dekoracji pieczar i jaskiń. Włosy związane w warkoczyki - to nasi górale Skoczylasa.
2 - Dziennik t. II
18
Styczeń 1951
13 stycznia
1. Przerobiłem z trudem i nie tak, jak chciałem, cztery zwrotki Burzy. To nie to, o co mi chodziło.
2. Byłem dziś w Sea Cliff na przyjemnym wieczorze u Sławy Kranc z Felą Jordanową. Mimo że to było udane - myślałem ciągle o dwu latach spędzonych przeze mnie w "Oaksach", które wtedy wydawały mi się tylko nudne, a które dziś wspominam jako najgorszy przymus i kompromis. Wszystko w tym Sea Cliff popsute jest dla mnie przez te wspomnienia.
3. Trzymiesięczna suczka, wilczka, u Feli Jordan, która nie chce na dwie minuty być sama i bez przerwy skacze na kolana, piszcząc z miłości nie tylko do swoich państwa, ale w ogóle do ludzi. To smutne, że owa bezinteresowna miłość - jest bardziej psią niż ludzką rzeczą.
4. Dziś w nocy nad ranem ciężkie, bez żadnej litości wyrzuty sumienia za winy wobec różnych ludzi, niezamierzone, wynikłe z moich kłopotów, z nieumiejętności zrobienia czegokolwiek, co nie jest moją życiową rutyną. Niemniej są to winy i nie mogę sumienia niczym oszukać. Zrobić wszystko, aby te winy naprawić.
14 stycznia
1. Chciałem przerobić dwie ostatnie zwrotki - bo są puste i powtarzają to, co już powiedziałem w poprzednich. Ale zamazałem parę stronic kajetu bez rezultatu.
2. Po raz pierwszy, odkąd prowadzę ten Dziennik, nie napisałem codziennej porcji i piszę ją rano 15-go. Powód po temu prosty - wróciłem z przyjęcia zaręczynowego Cecile Parker pijany i nie zaryzykowałem utrwalenia tego, co mi w tym stanie przechodziło przez głowę. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz pozwoliłem sobie na takie upicie się - bodaj że było to osiem lat temu. Bardzo tego nie lubię, bo upijam się na gadatliwe i plotę byle co, nie bardzo wiedząc, do kogo mówię. Wiem, że wczoraj było tak samo - ale myślę, że nie były to jakieś horrendalne
Styczeń 1951
19
brednie i że wyniosłem się w porę. Na pociechę zostaje zawsze to, co powiedział mi najlepszy Ludwiś Morstin, gdym go przepraszał po okropnym upiciu się: "Nie po to człowiek pije wódkę - aby mówić mądre rzeczy."
3. Nieboszczyk Jan Horodyski, któremu wszystko można było zarzucić prócz braku inteligencji, zapytał mnie kiedyś o Piłsudskiego, mówiąc: "A cóż robi ten pański kolega?" Kolega
- "bo wieszcz narodowy" - dodał. Nieraz myślałem o różnicach między geniuszem artystycznym a geniuszem czynu - o tym, że wszyscy niemal wielcy twórcy historii mieli talenty, a w każdym razie pasje artystyczne i że tworzyli oni rzeczywistość jak dzieło sztuki, wyżywając w ten sposób te same siły wewnętrzne, z których powstają wielkie poematy i powieści. Piłsudski jest tych związków najdoskonalszym przykładem. Nie był on - ale bywał wielkim pisarzem, docierającym do głębi psychologicznych i wznoszącym się na wyżyny conradowskiego spojrzenia na życie. W Bibule są karty godne największych humorystów i takie właśnie conradowskie stronice w Moich pierwszych bojach. Zwykle mówi się w takich sytuacjach: "Gdyby poświęcił się pisaniu
- jakież wielkie dzieła by zostawił?" Nie wiem, czy by tak było, i jeśli Piłsudski nie pisał więcej, to dlatego, że jego urodzoną formą artystycznego wypowiedzenia się był czyn. Tak jak u Że-romskiego formą czynu - były powieści.
15 stycznia
1. Nic nie mogłem napisać z powodu straszliwego katzenjam-meru, który mnie wygnał z domu. Oczywiście wcale nie zgubiłem tego wstrętu do siebie latając po mieście, zresztą za istotnymi, choć niezabawnymi "interesami".
2. Parę dni temu w Metropolitan Museum podziwiałem dobrze zachowane czy dobrze odczyszczone Poussiny. Ich jaskrawe kolory zharmonizowane są idealnie, dając wraz z niepokalaną kompozycją, z mistrzowskim, a bynajmniej nie "przesłodzonym" rysunkiem - wrażenie jedynego w dziejach malars-
20
Styczeń 1951
twa klasycznego. Kiedyś napisałem, że Poussin zastąpił nie istniejące malarstwo antycznej Grecji. Nie znajduję lepszej na tę sztukę formuły.
3. Ingres - wielki malarz, po prostu jeden z największych. W jego przerafinowanej doskonałości jest taka sama tajemnica jak u Yermeera. Jego autoportret z młodzieńczego okresu nie pozwala wątpić, że jego rzekomy klasycyzm jest taką samą formułą, jak klasycyzm Rasyna. I jeden, i drugi - była to sztuka wrząca w cudownym naczyniu.
4. Baty za wczorajsze picie! To okropne widzieć samego siebie w postaci, w której nienawidzimy innych. Było to bardzo młodzieńcze - ale właśnie nie do darowania w moim wieku.
16 stycznia
1. Zacząłem pisać rzecz dla Free Europę o nowym, warszawskim wydaniu Pana Tadeusza. W czasie tej roboty ułożyłem dwie zwrotki sześciowierszowe, bardzo "czysta forma". Zobaczymy, co będę o tym myślał za miesiąc, na razie z pewną histeryczną obsesją pieściłem się, że to takie dobre.
2. Po południu na starym, doskonałym filmie David Copper-field spłakałem się parę razy i strasznie denerwowałem się, jak ojczym bił Dawida i jak umierała jego matka. Po draństwach nowej prozy co za ulga, prawie święto obcować z p. Micaw-berem, z panem Dickiem i z ciotką Dawida.
3. Pan Bergeret - zostanie na zawsze w galerii wielkich typów ludzkich jako najcudowniejszy produkt naszej kultury, jako istota uszlachetniona nie tylko przez dziedzictwo chrześcijańskie, ale i przez pogańską sztukę, i przez sceptyczną naukę. Wczoraj czytałem niezrównane L'Anneau d'amethyste. Scena, kiedy pan Bergeret zawiera przyjaźń ze swym pieskiem - są to nie tylko stronice klasycznej prozy, ale i najsubtelniejszej ludzkości.
4. W przedmowie do zbioru młodego, zabitego w powstaniu Baczyńskiego Wyka pisze jednym tchem: "Słowacki, Norwid,
Styczeń 1951
21
Czechowicz, Miłosz." Czy ci ludzie naprawdę powariowali? Czy naprawdę wierzą, że po dwudziestu latach ktoś będzie czytał Czechowicza i Miłosza?
17 stycznia
1. Dokończyłem tej rzeczy o Mickiewiczu i chodziły mi po głowie fragmenty nowych trzech zwrotek - jakby powrót do formy i spraw ze Srebrne i czarne.
2. W poezji poczucie języka - to sama istota rzeczy. Tuwima nie opuszczało ono nawet w jego neologizmach, czego nie zawsze można powiedzieć o Leśmianie. Piękno Pana Tadeusza i Zemsty - to właściwie magia najprostszych słów i rytmów polskich.
3. Sześćdziesiąta ósma ulica pomiędzy Park Avenue i Madi-son coś z Quartier Europę w Paryżu, zwłaszcza wieczorem mam zawsze przechodząc tamtędy wrażenie, że za chwilę znajdę się koło Parć Monceau. Tak samo za Pałacem Senatu w Rio de Janeiro zupełnie różna niż na Place de la Concorde architektura przypominała mi ten plac - nie wiem, czym właściwie - światłem czy jakąś kompozycją przestrzeni.
4. Kiedy wczoraj u Zosi Kochańskiej wszedł młody Faure, zięć Cuevasa, od razu pomyślałem sobie "Francuz". Pytam się siebie
- czy to naprawdę żaden inny naród nie ma takich nosów i formy twarzy - czy też to jakaś telepatia, która mnie raz po raz nawiedza.
5. W "Paris Match" wstrząsające wspomnienie Henri Beraud z dni, kiedy skazany na śmierć oczekiwał wykonania wyroku. Zawsze kara śmierci wydawała mi się najstraszliwszym gwałtem zadanym człowiekowi, skazanie go na śmierć przez jego bliźnich
- jakkolwiek byłoby sprawiedliwe - największym okrucieństwem. Niewiele znam w literaturze scen równie chwytających za gardło - jak chwile opisywane przez Beraud, gdy Paul Chack wyprowadzony na egzekucję krzyczy mu przez ścianę pożegnanie, a on, zakamieniały ateusz, sam nie wiedząc dlaczego, odkrzykuje mu: "Do widzenia! Będę się modlił za ciebie."
22
Styczeń 1951
18 stycznia
1. Całe rano łudziłem się, że wiersz, który mi chodził po głowie, będzie groźny, zarazem tajemniczy i precyzyjny. Napisałem te trzy zwrotki - nazwałem je Sąd Ostateczny. Jest to retoryczne, zimne. Wielki i nawet ciężki zawód.
2. Potworne uczucie pustki, które chwilami wydaje mi się bólem porodowym - ale po rezultacie dzisiejszego ranka nie jestem już tak pewny tego płodu. Wszystko z tego wyjść może, ale teraz boję się, aby nie wyszło znów zniechęcenie i potworna neurastenia.
3. Parę stronic z Księcia Józefa Askenazego. To po prostu literatura, po prostu książka do czytania, jedna z najpiękniejszych, jakie napisano po polsku. Już dawno temu wybrałem sobie Askenazego za jednego z mistrzów prozy, choć oczywiście już sam on jest stylizowany i przez to jest niebezpiecznym wzorem. Ma on w sobie patos hamowany, ukryty tą właśnie stylizacją i tym bardziej przejmujący. To wielki pisarz i przez to także wielki historyk. Jego książę Józef dlatego jest właśnie prawdziwy, że stworzył go wielki artysta. Gdyby nie to, Bóg wie, co wyszłoby z dokumentów i szpargałów.
4. Ze złotych powiedzeń Hipcia Śliwińskiego, posła miasta Lwowa, który bodaj że zapłacił sam za pierwsze manlichery dla I Brygady i lata całe utrzymywał różnych ważnych niepodległościowców i gwiazdy najpierw lwowskiej, a później warszawskiej cyganerii.
Gdy Helena Sulima dziwiła się wiadomościom, że jakiś poseł sejmowy popełnił nadużycia, mówiąc: "Jak to, panie Hipolicie? Kradł pieniądze publiczne?"
"A jakie miał kraść inne? - odpowiedział Hipcio, poruszając swymi wąsikami. - Za prywatne to się idzie do więzienia."
Styczeń 1951
23
19 stycznia
1. Miałem sprawy, interesy prawdziwe i urojone. Nic nie napisałem. Wczorajszy Sąd Ostateczny wydawał mi się dzisiaj bardzo dobry, znacznie lepszy i wdzięczniejszy od dwu poprzednich trzyzwrotkowców.
2. Jedno z najbardziej wzruszających wspomnień, nawet czarów dzieciństwa. Dzień, kiedy się wracało z wakacji i wszystko od razu zmieniało się - od jedzenia poczynając. Zamiast czarnego chleba i chałek zjawiały się kajzerki, które smakowało się jak największy przysmak. Później były spacery do ogrodów zupełnie innych niż wiejskie. Pamiętam ogródek przy szkole Wawelberga i Rotwanda, gdzie mój ojciec pracował. Zostawialiśmy go w świeżej zieleni i bzach. Gdyśmy wracali, był on pełen jesiennego cienia, bratków i stokrotek. I jeszcze krzewów, które na zawsze będą dla mnie wiązać się z pamięcią tych czarodziejskich powrotów. Te krzewy miały owoce w formie śnieżnobiałych kulek i nazywały się "łzy Polaka".
3. Pamiętam, jak Askenazy miotał się na naiwną, dziecinną pasję Boya, z jaką starał się zrobić ze sprawy Ksawery Deybel największy sekret życia Mickiewicza. "Przecież Mickiewicz miał wtedy 40 lat! - wołał. - Każdy rozumny człowiek rozumie, że musiał mieć jakieś kochanki. O co więc ten gwałt! Gdyby nie miał, dopiero wtedy warto byłoby o tym pisać." Zdaje się, że Mickiewicz nie tylko oczywiście miał liczne kochanki, ale że sobie nic pod tym względem nie żałował. Solidny pan Wellisz, nie popadając w takie jak Boy niezdrowe podniecenie, odkrył nam zdaje się dwie: jedną Szwajcarkę, drugą Amerykankę. Z tej bardzo ciekawej korespondencji czuć, że dla niego "co na chodzie", to był "nieprzyjaciel". A raczej przyjaciółka.
4. Karol Hubert Rostworowski, wielki ortodoksyjny katolik, tłumaczył mi kiedyś w ten sposób nieuchronność rewolucji: "A poza tym, mój drogi, uważasz, świat przecież nie może się nudzić."
24
Styczeń 1951
20 stycznia
1. Ostatecznie rozprawiłem się z Burzą, wyrzucając jedną zwrotkę powtarzającą myśl poprzednich i ustalając tekst ostatniej. Czy jest w tym wierszu coś nowego? Myślę, że zakończenie ostatniej zwrotki, a poza tym chyba jego prawdziwy romantyzm. To nie jest tylko podobne do Mickiewicza formalnie. To także wyszło z podobnego właśnie romantycznego czucia. Po południu zwrotka nowego wiersza.
2. Cudowne obrazki Dufy w ,,Life'ie", zapowiadające jego wystawę. Pełna uroku, lekkości, porywająca lekcja dla Amerykanów, pokazująca im kolor, ale prawdziwy, ich nieba, zieleni, rozmach i poezję ich gigantycznych mostów i wdzięk ich prowincjonalnych kościołów. Fotografie dodają tym reprodukcjom jakiegoś dyskretnego patosu. Dotychczas nikt z malarzy, nie mówię fotografów - nie zobaczył i nie wyraził z takim mistrzowskim rozmachem piękna tych wcale nie standardowych widoków. Włochy nie byłyby Włochami - gdyby ich nie odkrył Goethe i Anglicy, Paryż - gdyby nie stał za nim geniusz tylu pisarzy, poetów i malarzy. Cuda Brazylii, nawet Prowancja - mimo Cezanne'a - nie są jeszcze dość odkryte. I Ameryka nie ma dotąd ani swego Goethego, ani Balzaka, ani Cezanne'a i Renoira. Te lekkości Dufy to jakby podmuch idącej odkrywczej sztuki.
3. Muszę popełnić tu na sobie ciężką niedyskrecję: miałem dziś rano coś, co nazwałbym poetycznie "romansem", ale co należy rozumieć bardzo realistycznie. Było to, jeśli nie wbrew mej woli, to w każdym razie dla spełnienia woli innej. I oto w pięć minut potem, gdy ów romans był skończony - przyszedł mi do głowy we wzruszeniu i muzyce nie zamyślony przedtem i nie-liryczny zupełnie wiersz. Dla psychoanalityków. Niech się nad tym pomęczą.
4. Słowacki budził inne, ale w tej inności tej samej siły wzruszenia, co Mickiewicz. W Rozmowie z piramidami, w wierszach mistycznych, nawet w wierszyku do Zosi Bobrówny, nie mówiąc o Samuelu Zborowskim - był mu równy.
Styczeń 1951
25
Popełnił, niestety, błąd, który pewno wynikał z jego mechanizmu poetyckiego. Jak wielu innych wielkich i małych poetów - musiał on wciąż pisać, aby dopisać się do tych pereł. Dlatego poza wielką poezją - zostawił też jej olśniewające imitacje.
21 stycznia
1. 3 zwrotki. Ale nie wiem, czy je zostawię. I byłem bardzo zmęczony, gdym wstał od roboty.
2. Nad wieczorem straszliwy wiatr nad Hudsonem, zdolny zabić słabych na serce jak nieboszczyk Neuman. Na zakręcie między 110 i 5 Avenue cuda na seledynowym niebie. Wielkie pasy szarofioletowe i czerwone, mglisto płomienne. Pod tym srebrna woda, otoczona czarną kolumną drzew, i w tle boski gotyk - drapacze New Yorku, katedry - bez Boga i nie dla Boga.
3. W Panu Tadeuszu, a raczej w panu Tadeuszu - jest mimo wszystko coś z samego Mickiewicza. Myślę o jego amorach, o miłości do Zosi, ale zarazem o słabości, która nie daje mu się oprzeć Pani Telimenie. Czy ta Telimena to nie jest karykatura Karoliny Sobańskiej. Jej podobieństwo rodzinne z panią Hań-ską, która też przecież wszystko miała w biurku - jest uderzające.
4. Staś Wasylewski w okresie swoich sukcesów, swoich zabawek rokokowych jak Romans prababki, wyobrażał sobie, że jest uwodzicielem o nieodpartym uroku. W tym przekonaniu na legendarnym przyjęciu u Lunia Fiszera, które przeszło do historii warszawskiej cyganerii pod nazwą obiadu dla Kasprowicza - pomimo że na obiad ten zapomniano Kasprowicza zaprosić - zaczął uwodzić najponętniejszą w tym czasie aktorkę Warszawy Alinę Gryficz-Mielewską, prowadząc rozmowę samymi cytatami z Hamleta (takie to były czasy). Alina, jak umiała, broniła się paroma znanymi sobie kwestiami, aż wreszcie przypomniała sobie jeszcze jedną, znakomicie zastosowaną do sytuacji. Zapytała mianowicie słowami Laertesa: "Jest-że szpada twoja, mości Książę, dostatecznej długości?"
26
Styczeń 1951
22 stycznia
1. Skończyłem wiersz o Mickiewiczu. Miało to być nadzwyczajne, a jest zwyczajne, retoryczne. Zaraz później na ulicy ułożyłem dwie zwrotki nowego - i zarys trzeciej. Będzie to zupełnie inna tonacja i inna rzecz.
2. Poczucie języka -jest to w poezji to samo, co w malarstwie umiejętność rysunku. Kto ją posiada - może sobie deformować, zawsze coś z tej formy zostanie. Przykładem najwymowniejszym jest tu Picasso. Instynkt języka Tuwima zapewniał rasowość, poetycką prawdę jego deformacjom. Nie trzeba wymieniać nazwisk, aby zdać sobie sprawę, jak mało spośród rymujących dzisiaj - starszych i młodszych - daje te rasowe, twórcze deformacje.
3. Mój ojciec chodził jeszcze w cylindrze i zakrzywiona szczoteczka, którą go czyścił, była dla niego przedmiotem codziennego użytku. Pamiętam szał podziwu, kiedy na Polu Mokotowskim Utoczkin, lotnik rosyjski, latał przez dziesięć minut tuż nad głowami widzów w aparacie otwartym i oczywiście przeznaczonym dla jednej osoby. Pamiętam, kiedy kino nazywało się bioskop albo iluzjon. Pamiętani, kiedy telefon był rzadkością, tak samo zresztą jak samochód. Pamiętam carskich rosyjskich rewirowych i sołdatów w Warszawie, lampki kolorowe ustawione po rynsztokach na imieniny Najjaśniejszego Pana, Najjaśniejszej Pani i Cesarzowej-wdowy. Pamiętam czasy, kiedy panna, która do 25 roku życia nie wyszła za mąż, jak moja kuzynka Kazia, uchodziła za starą pannę. Pamiętam listy mego stryja Józefa do mojej Matki, zaczynające się od słów: "Droga Pani Bratowo Dobrodziejko". To wszystko są czasy zamierzchłe, inny świat. Dlatego wierzę, że może jeszcze niedługo przyjść zupełnie inny.
23 stycznia
1. Wiersz Piosenka, którego pomysł zachwycił mnie wczoraj i którego dwie ostatnie zwrotki są właściwie gotowe - zniknął dziś w nocy pod nowym pomysłem. Koło 6-tej rano obudziłem
Styczeń 1951
27
się i nie wstając z łóżka, nie zapalając lampy wymyśliłem wiersz zupełnie inny. Nazywa się on Jan Kazimierz i w tej chwili zdaje mi się on moim arcydziełem. Wydaje mi się, że Karmazynowy poemat oraz Srebrne i czarne zamknięte są w nim niby poetyckiej esencji. Wiersz o Mickiewiczu uważam dzisiaj jeszcze bardziej, jeszcze beznadziejniej za brzmiące bez czucia cymbały.
2. Odczyt Maurois o Kolumbie. Nareszcie porządny Francuz, którego dowcip jest środkiem, a nie celem, który czuje naprawdę, z wzruszającą skromnością, dziedzictwo kultury francuskiej i który bierze jeszcze świat na serio. To, co mówił, a w tym była synteza Bergsona, Alaina i Sartre'a, ale dokonana własną duchową skłonnością prelegenta - było to coś najbardziej banalnego, gdyby to mówił Polak - najbardziej zaś rewolucyjnego dlatego, że Maurois jest Francuzem. Było to po prostu stwierdzenie, że przyszłość jest nie tylko, ale również dziełem naszej woli. Była w tym odczycie prawdziwa rzetelność filozoficzna i coś z najrzadszej dziś, zwyczajnej ludzkiej właściwości. Od dawna mam słabość do tego przeciętnego, ale w najlepszym tego słowa znaczeniu pisarza. Wczoraj ta słabość jeszcze się rozgrzała, stając się uzasadnioną i pełną wdzięczności sympatią.
3. Tilly Losch, która miała parę lat wielkich tryumfów jako nie tyle wielka, ile pełna czaru tancerka. Była żoną kolejno amerykańskiego krezusa Edwarda Jamesa i lorda Carnarvona
- pyta się, czemu inni mają pałace, samochody, bezcenne bibeloty i dzieła sztuki. Przecież je miała i sama od nich odeszła. Pewno zdawało jej się, że czeka ją coś więcej jeszcze, jeszcze więcej pieniędzy, samochodów i obrazów. Ja nie jestem biedny
- bo rozumiem, że te wszystkie sklepy na Madisonie i Fifth Avenue pełne kamieni, jedwabi, złota - to dla mnie tylko bajka. Ale biedna Tilly patrzy na to jak na skarby, z których ją ograbiono, które jej się należą.
24 stycznia l. Wczoraj do pierwszej w nocy siedziałem u Jachimowiczów,
28
Styczeń 1951
nie odmawiając alkoholów z obawy urażenia pani domu. Mimo to obudziłem się, jak to bywa od paru dni, koło 6-tej z jakimiś wierszami w głowie. Niestety! Z alkoholem także. Rano trzeba było nagrywać jakieś przemówienie dla Free Europę. W rezultacie - dzień bez pracy. Ale nie mogę sobie tego specjalnie wyrzucać po napisaniu 5 wierszy w dwa tygodnie. No i po tym popiciu.
2. Maurois w swojej przedwczorajszej pogadance dotknął najważniejszego, o czym tak mało się mówi. Powiedział, że wieki średnie naprawdę wierzyły w Boga, renesans - w człowieka, rewolucja francuska - w wolność, nasi ojcowie - w wiedzę, nasi starsi bracia - w maszyny. My oczywiście mówimy, że bijemy się o demokrację, wolność, chrześcijaństwo. Ale nawet jeśli oddajemy za nie życie - to dlatego, że jesteśmy "zadraf-towani". Iluż z nas chce w to wierzyć. Ale właśnie wiara - to nie jest rzecz woli.
3. Czawczawadze, który jest ożeniony z Wielką Księżniczką Niną, opowiadał, że kiedy przyszedł na świat jakiś jego kuzyn, pierwszy Romanów urodzony na ziemi amerykańskiej - wróżka skwapliwa i bezlitosna nadesłała matce chłopca jego horoskop. Było w nim powiedziane, że kiedy będzie on miał dwadzieścia jeden lat, zginie w całkowitym zniszczeniu jakiegoś miasta przez bombę. Czawczawadze nie pamięta dobrze, ale zdaje mu się, że była też tam mowa o podobnym losie innych miast. Ten chłopiec ma teraz lat dwanaście. Czyli że według tej wróżki mamy jeszcze dziewięć lat przed sobą.
25 stycznia
1. Napisałem dwie zwrotki początkowe do ułożonych poprzednio którejś nocy dwu końcowych wiersza Piosenka. Zdaje mi się to wzruszające, nawet bardzo. Ale czy to będzie wzruszenie trwałe - które zostanie w tym wierszu, nawet gdy miną warunki, które go stworzyły - nie wiem.
2. Nigdy nie zauważyłem wzmianki w przypisach do IV księgi
Styczeń 1951
29
Pana Tadeusza, że niektóre w niej ustępy napisał Stefan Witwi-cki. Nie widziałem też nic o tym w monografiach i podręcznikach. Przeczytałem całą księgę i doprawdy, że w głowę zachodzę, co tam mógł Witwicki zrobić, tak całość zdaje mi się jednolita. Jeżeli to jest rzecz nie ustalona - to powinno się stworzyć jakąś komisję badań, która by dokonała odpowiednich poszukiwań i studiów - ale nie żadnych stylograficznych, tylko po prostu poetyckich - aby wydać jakiś w tej sprawie wyrok czy wyrazić jakieś uzasadnione domniemanie. Jedno mi nie może pomieścić się w głowie. Jeżeli naprawdę ta rzecz jest nie rozstrzygnięta, o czym w ogóle u cholery myślą ci badacze literatury i czym się zajmują?
3. Kiedy Konopnicka umarła, redaktor "Tygodnika Ilustrowanego", Józef Wolff zadepeszował do będącego we Włoszech Kazimierza Tetmajera z prośbą o artykuł o niej, nie informując go o jej zgonie. Wobec tego Tetmajer oddepeszował: "Czy umarła? l rb od wiersza." A na to Wolff: "Umarła. Dobrze."
4. Miałem lat trzynaście, kiedy wydrukowany został pierwszy mój zbiorek wierszy Na złotym polu. Jest tego świadek, Leszek Straszewicz w Detroit, którego ojciec Ludwik Straszewicz, redaktor "Kuriera Polskiego", był właśnie wydawcą tego zeszyciku. Były tam rzeczy oczywiście bez większej wartości, ale naprawdę przy całej swej naiwności - nienaganne w formie i melodyjne. Jeden wiersz, taki właśnie płynny i banalny, dedykowany był Tetmajerowi, który nadesłał mi podziękowanie o nie zapomnianym przeze mnie po dziś dzień brzmieniu: "Młodziutkiemu memu koledze Janowi Lechoniowi dziękuję za śliczny wiersz, winszuję objawów talentu i życzę największego powodzenia."
26 stycznia
l. Mimo zmęczenia, któremu sam jestem winien (mea maxi-ma culpa), napisałem trzy zwrotki Madonny Nowojorskiej. Nazajutrz cieszyłem się już tym samym, żem to mimo wszystko
30
Styczeń 1951
napisał. Ale szybko naszły mnie wątpliwości. Przede wszystkim - nie wiadomo, dlaczego to jest stroficzne, co nie pozwala na różne cieniowania efektów, na falowania wzruszeń i obrazów. Po drugie za dużo jest tu gotowych wyrażeń, łatwych rymów. Przeczytałem sobie i nie tylko sobie - tych siedem wierszy, które napisałem ostatnio. Wielkie wątpliwości. Bardzo jestem ciekaw, co Grydzewski o tym napisze.
2. Włosi bili się po stronie Niemców, Francuzi poddali im się po niesławnej, właściwie bez usprawiedliwienia, klęsce i współpracowali aż "niemiło" z Hitlerem, za co wynagrodzeni zostali miejscem w Wielkiej Czwórce. I teraz uważają, że Amerykanie powinni za nich umierać, Amerykanie, którzy się przecież bili nie zaatakowani i, co tu gadać, odbili Europę. Uważam, że jeżeli ta parszywa awantura miałaby się przedłużać, Ameryka powinna z całym spokojem zaproponować im cofnięcie pieniędzy Marshalla i wolną rękę w ich układach z Rosją. Widzielibyśmy wtedy, jakby te wszystkie Bonnety i Sforze zaczęły przepraszać Waszyngton! Jaki strach by ich obleciał. Stanowisko Francji i Włoch jest to ohydny szantaż, obliczony na to, żeby "chamy" Amerykańcy umierały za Cocteau i Marie Laurę de Noailles.
3. Lincoln nie był intelektualistą, tylko człowiekiem paru książek - przede wszystkim Biblii i Szekspira, które naprawdę zrozumiał i które wpłynęły na jego życie i na jego słowo. Być człowiekiem, ale naprawdę, np. Dziadów, Pana Tadeusza i Że-romskiego - to by zupełnie wystarczyło do mądrego i szlachetnego przejścia przez życie.
27 stycznia
1. Próbowałem napisać dalszy ciąg Madonny Nowojorskiej, ale zupełnie mi to nie poszło. Jestem rozwalony przez najsłuszniejsze wyrzuty sumienia, ciężki wstręt do samego siebie. Na to trzeba właśnie przemóc się i siadłszy do pracy przeżyć, jak mówią freudyści, odreagować te wstręty.
Styczeń 1951
31
2. Oczywiście, że w samych dźwiękach mowy już jest poezja, nie tylko muzyka, ale i rodzące się z niej asocjacje. Np. Erato, Euterpe, Talia, Terpsychora, Melpomena, Urania, Polihymnia. Tylko że ci poeci, którzy walcząc z wszelkim sensem, wołają o muzyczny bezsens, są najczęściej głusi jak pień na muzykę.
3. Przyszło mi do głowy na pozór zupełnie idiotyczne porównanie między Rodziną Połanieckich a powieściami Mauriaca. Ale nie jest ono bynajmniej taką dowolnością, jakby się mogło zdawać. Przecież sprawa Stacha Połanieckiego, który kocha Marynię - a ma przy tym szalony apetyt na panią Maszkową - mógłby to być, a raczej jest to problem mauriakowski. Tylko że Sienkiewicz rozstrzyga go naprawdę po chrześcijańsku i po zachodnioeuropejsku, gdy dla Mauriaca - poza mękami piekielnymi nie ma z tego innego wyjścia. Tołstoj powiedział kiedyś Marianowi Zdziechowskiemu, że czytanie powieści obyczajowych Sienkiewicza było dla niego prawdziwym odpoczynkiem po świecie studentów i akuszerek rosyjskich, i że żałuje, że tak mało znał ten świat polski, jak powiedział "ludzi porządnych", który Sienkiewicz malował.
4. O Francuzach i Eisenhowerze:
I wszyscy, robiąc w spodnie, wołają ze łzami: Bóg jest z Eisenhowerem! Eisenhower z nami!
28 stycznia
1. Przez trzy godziny próbowałem napisać jedną zwrotkę Matki Boskiej Nowojorskiej. Nic z tego. Wszystka muzyka dziś odpłynęła ze mnie.
2. Boy przeholował nazwawszy Mickiewicza "de Flersem puszcz litewskich". Ale rozmowa Telimeny z Tadeuszem z ósmej księgi, na zawsze w naszej pamięci złączona z deklamacją Mariusza Maszyńskiego - jest to nie de Flers nawet, ale coś znacznie więcej - Molier, szczyt komediowego polotu. Mickiewicz, wielki romantyk, patetyczny kochanek wyklinający
32
Styczeń 1951
Styczeń 1951
33
"wietrzne istoty", demaskuje się tu czarująco jako tak zwany wyga i właśnie "wietrznik". Parę wierszy o nieodpartej sile komicznej: "Telimeno, bodaj mnie jasny piorun ubił - jeśli nieprawda, żem cię bardzo lubił czy kochał", wyjęte zostały na pewno spod tego tajemniczego serca, gdzie kryły się wszystkie anielstwa, ale i niejedno, co diabeł na smutno czy na wesoło podszepnął.
3. Śnił mi się jakiś gąszcz głębokiej zieleni, a w nim ukryta jakaś leśna chatka. Był to mój dom czy też przygodne mieszkanie, do którego wracałem nocą. I nagle w tym gąszczu zapaliły się cudowne kolorowe światełka i te światełka poczęły śpiewać. Były to kolibry świecące fosforyzującym, różnobarwnym blaskiem, jeden jasnosrebrnobłękitny był szczególnie zachwycający. Złapałem jednego z tych ptaszków i mocno trzymałem w zaciśniętej ręce - pomimo bólu, który mi sprawiło kucie ostrego jego dziobka. Kiedy otworzyłem dłoń, aby pokazać tego kolibra jakimś przyjaciołom gdzieś jadącym w restauracyjnym wagonie - ptaszek wyglądał jak kolibry wypchane, nic w nim nie było z tego bajkowego blasku, który mnie tak w nocy zachwycił.
4. Wieczorem, chodząc po ulicach, nie wiadomo dlaczego zacząłem tłumaczyć Mandolinę Verlaine'a. Pierwsza zwrotka jest gotowa i uważam, że dobra:
Śpiewający serenadę I słuchaczek pięknych sznur Wymieniają słowa blade Pod gałązek śpiewnych wtór.
"Fade-blade" - to rzadki wypadek, że można zachować i rytm, i sens oryginału. Drugiej strofie brakuje jednego słowa - bo tłumaczyłem z pamięci. Ale z trzecią będzie kłopot. Bo jak tu zmieścić w dwu wierszach czarujący obraz i ruch tych linijek: "Tourbillonnent dans l'extase d'une lunę rosę et grise"?
29 stycznia
1. Rano interesy, po południu zmęczenie, konieczność przespania się - aby odejść od obsesji paru dni ostatnich. Nie pracowałem.
2. Przyszedł list od Grydzewskiego z zachwytami dla wierszy, a szczególnie dla Wiersza dla Warszawy, o który najwięcej się bałem. Czyli że nic się nie wie i szczególnie, gdy przychodzi taka wielka ciąża poetycka - człowiek histeryzuje zupełnie jak kobiety ciężarne. Ten list w każdym razie wyratował mnie z czarnej rozpaczy dzisiejszego dnia.
:: C'est bien la pire peine ' de ne savoir pourąuoi?
3. Wieczór z Zosią Kochańską na koncercie Weissenberga, wschodzącej pianistycznej gwiazdy. Bach, Scarlatti i fantazja Schumanna zagrane były z olśniewającą techniką i pianistycznym polotem, ani chwili nie przestawałem słuchać i słyszeć - co jest u mnie miarą doznanych wrażeń. Już sobie roiłem, że ten młody chłopiec już dziś gra jak Rubinstein i Horowitz. I oto w drugiej części, w sonacie Liszta, cała ta technika, to mistrzostwo wydały mi się puste, jakby nie związane z ludzką naturą tego chłopca, jakby był jakąś niebywałą imitacją. No - ale to moje wrażenia tylko bardzo niefachowe i których nie potrafiłbym uzasadnić.
4. Stary Weyssenhoff był do końca życia wielkim galantem. W czasie pierwszej wojny w Kijowie jako bardzo (zwłaszcza na tamte czasy) starszy pan kochał się w Brysi Kojałłowicz, uwieczniając te uczucia m.in. w zabawnym wierszyku z refrenem: "Brysia siedzi przy robocie/I myśli o cnocie." Na krótko przed jego śmiercią byłem na urlopie w Warszawie i zaszedłem po południu do pustej o tej porze zazwyczaj kawiarni "Europejskiej", gdzie natknąłem się nos w nos na Weyssenhoffa. Staruszek zrobił bardzo domyślną minę, jakby mnie na czymś nakrył,
,, . ____________Styczeń 1951____________
i powiedział: "No, nie będę panu zawracał głowy, bo pan na pewno ma jakieś miłe spotkanie." I odszedł do stolika, przy którym za chwilę zjawiła się jakaś piękna nieznajoma. A ja - wszedłem tam, niestety, tylko po to, aby zatelefonować.
30 stycznia
1. Coś jakby pierwsza zwrotka wiersza w tonacji Sądu Ostatecznego. Ale jeszcze nie ostateczna redakcja. Po południu "Flucht in die łóżko". Leżałem, niby odpoczywając, a w gruncie rzeczy uciekając od pisania. Nie wiem zresztą dlaczego.
2. Jedno z najsilniejszych, najbardziej zmysłowych wspomnień Polski - to łąki. Szerokie łany łąk z płynącą pomiędzy nimi, zarośniętą wierzbami strugą i z przechadzającym się wśród nich bocianem. Smugi jaskrów, firletki żółte i liliowe, zapach tych ziół i wody, po którym poznałbym Polskę "na krańcach bytu". Jak dla Leśmiana, i dla mnie - łąka jest wcieleniem poezji i czarów polskiego pejzażu - a bocian to prawdziwy kompleks, z którym związały się najlepsze wspomnienia, dzieciństwo na wsi aż po mickiewiczowskie wzruszenie: "I rozpiął białe skrzydła, wczesny sztandar wiosny."
3. Bileter w Carnegie Hali, siwy pan w "homburgu" czy mówiąc po europejsku w "Edenie", mówiący doskonale po francusku, pamiętający wszystkie sławy przeszłości, które grały w tej sali, i bezwzględny w sądach jak najbardziej zepsuty krytyk. O Weissenbergu powiedział wczoraj, że jest gorszy, niż był cztery lata temu, "ii tappe trop fort", zawyrokował i nie dał się namówić na żadne okoliczności łagodzące.
4. Kto pamięta głos Kazia Junoszy, ten smakować będzie w pełni odpowiedź daną przez niego jakiemuś niedyskretnemu i zuchwałemu przyjacielowi, który zapytał się go wprost, czy żyje ze swoją żoną. "Czyś ty zwariował - żachnął się Kazio (proszę wciąż pamiętać o jego demonicznej, perwersyjnej dykcji). Przecież żona to przyjaciel. A któż by żył z przyjacielem. No, są naturalnie takie świnie. Ale ja o nich nie mówię."
Styczeń 1951
35
31 stycznia
1. Po obrzydliwej nocy, źle przespanej, z zamętem czy pustką w głowie i desperacją w sercu - siadłem rano do biurka, nie wiedząc, co pisać, a trzeba było koniecznie coś zrobić "dla chleba". W rezultacie zrobiłem dialog a la Wiech, który w Warszawie powinien się podobać. Co nie znaczy, że ma jakąś wartość.
2. Język Wiecha - który tylko w pewnym stopniu jest autentyczną gwarą warszawską, a w znacznie większym stylizacją tej gwary - rządzi się pewnymi tajemniczymi prawami, pewnym instynktem, ma swego "ducha" i ludzie o uchu wyczulonym od razu wyczują, jeśli ktoś naśladując Wiecha zgrzeszy przeciw "duchowi" tego języka. Napisawszy dziś taką imitację, doznałem uczucia zadowolenia, prawie pisarskiej dumy - że zdaniem moim ta rzecz jest "w duchu" Wiecha.
3. Puszkin, największy poeta Rosji, nie może być porównywany z Mickiewiczem - nie tylko jako klasa duchowa, ale nawet jako osiągnięcie poetyckie. Liryki Puszkina są szczytem liryki, ale żadne z jego większych dzieł nie ma formatu Pana Tadeusza i Dziadów. Jego wielkość, fenomenalność zjawiska "Puszkin" ocenić można jednakże dopiero, kiedy przypomni się sobie dwa urywki, których powstanie dzieliło zaledwie kilkadziesiąt lat:
Cariewiczu maładomu, •»' Kotoryj
Wzaszoł na tu wysoku
goru, Gdie róża bież szy-
pow rastiot.
l drugi fragment z Puszkinowskiego wiersza, którego oryginału nie pamiętam, a który brzmi w bajecznym Tuwimowskim przekładzie:
36
Styczeń/luty 1951
Luty 1951
37
Kto skrył się jak w klasztornej celi Od ignorantów usypiaczy I arogantów - budzicieli.
To, co jest wyjątkowością, wyrafinowaniem Puszkina, mus-setyzm Oniegina - jest to zarazem miara drogi, jaką dzięki niemu przebył język rosyjski i poezja rosyjska - na przestrzeni stu lat od niedźwiedzich podrygów Łomonosowa do tych mo-zartowskich czarów, do tej najwyższej elegancji. Jest w tym skoku poezji rosyjskiej coś karkołomnego i nienormalnego. I Puszkin, jak może żaden z poetów świata, jest w sensie tego właśnie milowego kroku, który dokonał - naprawdę zjawiskiem.
l lutego
1. Przepisywanie tego dialogu. To był, niestety, duży wysiłek w celach nic nie mających ze sztuką wspólnego. Wysiłek, który na pewno nie pozwoli mi przez parę dni wrócić do prawdziwego pisania.
2. Wczoraj śnieg i czarne pnie drzew - a na tym tle krzyczące kolory płaszczy kobiecych - Babcia Moses właściwie doskonale oddaje te efekty. Dzisiaj już nie mgła, ale para wilgoci, przesłaniająca wszystko - tak że tylko świecą światła taksówek i autobusów i przez tę mgłę, gęstą jak londyńska, rysują się szare cienie domów jak na jakimś banalnym i wzruszającym obrazie.
3. Podobno w czasie wojny mówiono w Warszawie, że są trzy rodzaje mieszkańców Polski: Polacy, Krakowiacy i Górale. Bardzo dobra gradacja tego, co różni ludzie robili i jak się trzymali.
4. Wczoraj znów czytałem wiersze Konopnickiej. Niektóre z głębokim wzruszeniem i niemal zachwytem. Przede wszystkim wybrała ona sobie dobrych mistrzów: Słowackiego i Lenar-towicza, stwarzając pod ich natchnieniem klejnoty czy imitacje klejnotów poetyckiego złotnictwa i niby prostej, a jakże wyrafi-
nowanej ludowości, w której Lenartowicz wyprzedził różnych trębaczy czystej formy. Ponadto zaś niektóre jej wiersze, zdecydowanie propagandowe, społeczne, pouczające, są niemniej jak różne podobne strofy Wiktora Hugo prawdziwą patetyczną albo fujarkową poezją. Grydzewski napisał mi kiedyś, że gdyby robił drugie wydanie swej Antologii, dałby więcej Konopnickiej. CJdyby to robił, dopomniałbym się o wiersz Co się stało, który pamiętam sprzed lat przeszło czterdziestu, gdy go na jakimś wieczorze, owianym burzami 1905 roku, deklamowała z cudowną secesyjną przesadą, secesyjnie piękna i secesyjnie ubrana - córka Konopnickiej, Laura Pytlińska.
2 lutego
1. Próbowałem pisać zaczęty wiersz. Ale po tym "Wiechu" nie mogłem wrócić do poważnej melodii. Nic nie napisałem.
2. Śpiewaczka, niemłoda, nieładna, bez głosu, śpiewająca Schuberta i Schumanna. Nic nie może popsuć tej cudownej muzyki. Jestem szczęśliwy, że poszedłem na ten koncert.
3. Ktoś, ale nie mogę przypomnieć sobie kto, powiedział, że Requiem Verdiego jest to ulubiona opera Pana Boga. Jest w tym i wyrafinowana przygana, boć Requiem jest to oratorium, ale w tym wszystkim co za niebotyczny i genialny kompliment.
4. Aubrey wraca z pracy o 6-ej, a nieraz, gdy ma ,,overtime", nawet po 7-ej, wychodzi zaś na dziewiątą. I mimo to ciągle upiększa ten swój skromny pokoik, z którego zrobił cacko. Wczoraj zastałem go układającego bratki w wazonie z namysłem (a zresztą i znawstwem rzeczy) takim, jakby ten bukiet miał iść na wystawę. Bardzo mnie to wzruszyło - to prawdziwa miłość piękna, na którą w sytuacji tego chłopca nie wiem, czy /dobyłoby się wielu tak zwanych znawców, zdobiących swe ściany cennymi obrazami dlatego przede wszystkim, że to dobra "lokata".
5. Felek Przysiecki, który napisał mały tomiczek poezji, ale u którym zostało więcej poezji niż po całym Asnyku (np.), tak
38
Luty 1951
mi kiedyś streszczał swój wiersz (dodać do tego tekstu niebywały akcent lwowski, romantyczną czuprynę i krawat Lavalliere): "I uważasz, ja tam mam później pewną aferę z szatanem."
3 lutego
1. Wstałem wcześnie, aby napisać wiersz na ślub Elżuni Wittlinówny. Wyciąłem tego dwanaście zwrotek o niezawodnym sentymentalno-komicznym efekcie. Było mi przyjemnie, że sprawiłem tym radość i Elżuni, i Wittlinom - ale pomimo wszystko takie rzeczy są bardzo demoralizujące, tym bardziej, jeśli są udane.
2. Wystawa młodego Francuza Bernarda Buffet. To, że jego postacie są zdeformowane na spiczasto, to wcale nie znaczy, że naśladuje on Modiglianiego. Wydaje mi się, że jest on, przeciwnie, jednym z tych niewielu, którzy naprawdę idą za własną wizją, dając to, co się nazywa potocznie nowością. Te wydłużone kształty ludzi i rzeczy, to ubóstwo kolorów, te pozornie niedbałe czarne kreski, markujące kolor nieba - wszystko razem stwarza świat własny, o wielkiej sugestii plastycznej, i jak każda prawdziwa sztuka - wzruszającej poezji. Człowiek nagi koło łóżka z zieloną kołdrą - to prawie obraz pełen kolorów, tyle jest mistrzostwa, finezji i poezji w operowaniu czarnym, białym i zielonym. Bardzo chciałbym, aby to nie był tylko debiut, ale żeby po nim przyszedł systematyczny, poważny wysiłek.
3. Pudle mają we wzroku ciągłą czujność i nerwowość. Jak prawdziwi inteligenci, nawet intelektualiści. Ale w przeciwieństwie do ludzi bez rasy, którzy zwykle mają twarze bez wyrazu - każdy kundel ma mądre i czułe oczy, wydaje się bardziej niż wielu ludzi istotą z duszą, i to duszą szlachetną.
4lutego
1. Próżniactwo - lęki o zdrowie i zarazem zrobiłem dziś dużo, aby jeszcze bardziej się zmęczyć.
2. MacArthur ma teatralność i patos wielkich ludzi Europy,
Luty 1951
39
jest w nim coś z Lyauteya. Amerykanie nienawidzą tego stylu, nie znoszą tych, których nie mogą klepać po ramieniu. Ale nowe przeznaczenie Ameryki - to dziedzictwo po Europie jej tragicznych konfliktów, których nie mogą rozstrzygać sami tylko bankierzy i salesmani. I dlatego przyszła godzina Mac-Arthura, jego patetycznych gestów i jego nieobliczalnych natchnień. W książce Gunthera ciągle czujemy obawę przed jego intuicją, niewiarę w tę intuicję. Ameryka musi się nauczyć, że irracjonalizmy, a nawet różne imponderabilia, jest to właśnie jedyna mądrość, jaką człowiek może przeciwstawić tajemnicy przeznaczenia. Bismarck powiedział, że rozum polityczny to jest talent zobaczenia, kiedy Pan Bóg przechodzi, i uczepienie się wtedy jego płaszcza. MacArthur ma ten talent, który może zawieść - ale bez niego nie można być wielkim wodzem i człowiekiem historii.
3. Historycy literatury, krytycy bez twórczego talentu nigdy nie dogadają się z pisarzami. Wczoraj na wieczorze Wittlina próbowałem przekonać Kridla, że wielki motyw w Dziadach to sprawa sprzedania się diabłu i że w tym są jakieś osobiste przejścia Mickiewicza. Na to Kridl zaczął się krzywić i oświadczył mi, że jest to psychologizowanie, na którym niczego nie można zbudować. Co to znaczy? Przecież to ja mogę mówić, czy w danym utworze są tylko wpływy, motywy literackie, czy też żywa krew ludzka, bo ja coś podobnego przeżywam. A taki Kridl wie o tym tylko z książek. Ale oczywiście im się zdaje, że my jesteśmy tylko biednymi zbłąkanymi dziećmi, które w ogóle bez opieki profesorów nie dałyby sobie rady. Boy powiedział mi kiedyś, z racji swej polemiki z jednym z najlepszych, z Chrzanowskim: "Dla nich literatura to jest tylko nawóz nieczysty, na którym jak cudowne kwiaty wyrastają katedry historii literatury."
4. Menkes do Wittlina, jak wiadomo króla hipochondryków: "A widzisz, Józiu! Jak chcesz, to masz rumieńce."
40
Luty 1951
5 lutego
1. Próbowałem pisać ów trzyzwrotkowiec. Niby pierwsza zwrotka jest gotowa, drugą napisałem właściwie parę razy, ale ani razu tak, jak chciałem. Jeśli pisze się takie krótkie wiersze, każda liryka powinna być jak marmur.
2. Pani Marburg przyniosła mi parę dni temu naręcz forsycji - zapowiadając jej kwitnienie pod wiosnę. Już zakwitła - cudownym żółtym kwiatem, kolorem wiosny, którą już dzięki temu mam w pokoju, pełnym jeszcze zimowych kłopotów i myśli.
3. We śnie jakieś spory z Wandą Landowską, a później jakieś reminiscencje z moich obecnych trosk. Wiem, że to było nieprzyjemne, nie dramatyczne. Ale nic poza tym nie pamiętani.
4. Na sobotnim przyjęciu u Wittlinów byłem, jeśli chodzi o religię, wśród zdecydowanej mniejszości. Kiedy w pewnej chwili wszyscy zaczęli mnie prosić, abym coś zabębnił na fortepianie - Kister z miną piekielnie zabawną, sam słusznie zachwycony dowcipem, który przyszedł mu do głowy, powiedział mi: "Zagrajże, Jankielu!"
5. W drug-store na rogu 57-ej i 6-ej Marlon Brando, ubrany jak trarnp, w towarzystwie jakiegoś komicznego studenta, z rodzaju, którego się tu nie widuje - nie ogolony, nie uczesany, w binoklach, z wyrazem twarzy zdradzającym nieśmiałość, niezaradność, roztargnienie, słowem, wszystkie przywary czy zalety związane z takimi postaciami w Europie. Ten Marlon zarabia astronomiczne >umy, jest bożyszczem "bobby-soxerów" i nie tylko bobby-soxerów. leżeli nawet to jest poza, że mimo tego łazi tak ubrany i w takim towarzystwie - przynajmniej jest to poza własna. I wobec ohydy i banału Hollywoodu - nie najgorsza.
6 lutego
1. Próbowałem bez skutku coś tam ściubolić koło tego wiersza. Ale miałem pełno spraw na głowie i decyzji niby ważnych do powzięcia, przy czym wszystkie pro i contra zdawały mi się równie ważne.
Luty 1951
41
2. Chybione spotkanie i żadnego sposobu, aby dziś jeszcze dowiedzieć się dlaczego, co się stało. Najgorsze myśli przychodzą mi do głowy i kład, ;ie j^-ać w fatalnym nastroju.
3. Śniło mi się, że umarł . ! k Chyliński, mąż Stasi Nowic-kiej. Jestem pewny, że gdybym do niej zadzwonił, powiedziałaby :.'••' jakie:' "rzepowiednie. Dlatego nie dzwonię.
^. .'Jzytaiem w antologii współczesnej literatury europejskiej, wydanej parę lat temu przez nieboszczyka Klausa Manna, aforyzmy Maeterlinck; Aforyzmy znaczyło to niegdyś rozstrzyganie nieomylne z jakichś szalenie "wysokich Parnasów". Dziw, że taki człowiek jak Maeterlinck nie oparł się tej głupiej modzie. Poza tym - Rilke jest zaliczony do Czechów. Co to /naczy? Przecież pisał po niemiecku. I antologia podaje 13 tekstów czeskich, a polskich 6, włoskich 8, hiszpańskich 11. Jak się to robi, żeby tak fałszować prawdy, zdawałoby się, bijące w oczy?
Tak mnie ten szwindel zmierził, że nie mogłem więcej tego czytać.
5. Panna Czapska użala się nad losem Niemców, uważa, że już jesteśmy z nimi skwitowani. Nienawidzę tych hrabskich wygłupiań się. To jest jej sposób epatowania opinii z cichą nadzieją, że będzie uznana za śmiały umysł i że w każdym razie będą o niej mówić. Jej książka o Mickiewiczu, wydana przed dwudziestu laty w Paryżu z przedmową kanalii Drieu la Rochel-le'a, było to prawdziwe pomniejszenie olbrzyma - niechcący.
7 lutego
1. Próbowałem pisać ów trzyzwrotkowiec, później dalszy ciąg Matki Boskiej Nowojorskiej. Nic nie wyszło.
2. Złe sny, pełne przypomnień złego dnia. Ale wszystko /upomniałem.
3. Dzisiaj był swego rodzaju rekord wariacko nowojorskiego klimatu. Rano ciepły porywisty wiatr, później deszcz zacinający ze wszystkich stron, który nad wieczorem przeszedł w ulewę.
42
Luty 1951
Później godzina zmiękłego, zaraz błotniejącego śniegu. Kiedy wracałem przed północą do domu, był mróz, ślizgawica i zimowa wichura.
4. Z jakąż ulgą usłyszałem rano w telefonie głos drogi. Nic się nie stało. A całą noc złe sny przyzywały mi najgorsze przeczucia.
5. Mały Paolo Lombroso, sześciomiesięczny synek Rysi Kis-terówny, koniecznie chce już sam siadać. Ma komiczną powagę i komiczną tuszę. Nazywam go modłą starej warszawskiej szkoły jowialnych kpinek "Benedetto", bo w jego powadze jest coś z Crocego.
6. Nie umiem określić jeszcze, co mi się podoba w wierszu Sułkowskiego Ogród pastoralny. Tak zwana ideologia, obrazy, wszystko jest do znudzenia to samo, co w poprzednich jego wierszach, jakiś klasycyzm, dziesiąta woda po klasycyzmie. Ale brzmi to i widać te wszystkie, nudne zresztą dla mnie, obrazy. A nawet coś więcej, w tym brzmieniu, w tej rytmice jest jakby coś nowego.
8 lutego
1. Po długich i ciężkich cierpieniach jedna zwrotka Matki Boskiej Nowojorskiej. Barok - nawet udany, ale to już inna tonacja niż poprzednie strofy.
2. Stara rzecz Crocego o Balzaku. Ze wstydem myśli się potem o swawoli umysłowej różnych przygodnych krytyków, którzy piszą, co im pod pióro popadnie, bez żadnych kryteriów i najczęściej mając skórę nosorożca na wszelkie piękno. Na dnie każdego sądu leży oczywiście ,,la folie raisonnante" księdza Jakubisiaka, wszystkie nasze opinie są gdzieś w najgłębszej swej istocie naszymi realiami uczuciowymi. Chodzi o to, by je umieć usprawiedliwić, by przeprowadzić rzetelny i pouczający proces myślowy. Croce nie przekonał mnie (jeszcze), ale jestem pod urokiem jego wrażliwości i pełen podziwu dla jego narzędzia sądu. Estetyka staje się pod jego piórem prawdziwą sztuką, gdy najczęściej bywa nieciekawą niemiecką dyscypliną.
Luty 1951
43
3. Fotografia maszynisty, który przez zaniedbanie spowodował przedwczoraj śmierć 80 ludzi i rany przeszło 500. Cała ta tragedia jest w oczach owego naprawdę potępionego człowieka. Musiały go naprawdę przekląć gwiazdy, bo ileż razy taka niedbałość nie miała żadnych skutków. Zapytany, czego mu potrzeba, powiedział: "Potrzebuję modlitwy. Od wszystkich." Czyli że sam dobrze rozumie, co się z nim stało.
4. Leon Wyrwicz, największy artysta naszych czasów w zapomnianej sztuce monologów, kiedyś po pijanemu z uporem właściwym temu stanowi powtarzał Jurkowi Leszczyńskiemu: "Żeś zrobił to, a to... (i tutaj szła długa litania rzekomych przewin) - to ci daruję. Ale żeś Borońskiego pchnuł (tak mówił: pchnuł) na scenę - to był błąd." Boroński był to aktor rewiowy bardzo wredny fizycznie i właściwie bez talentu, który mógł wzbudzić w kimś łatwo obsesję takiej niechęci.
9 lutego
1. Od rana telefony, później nagrywanie dla Free Europę, jakieś szczęśliwie zakończone kłopoty. Nic nie napisałem.
2. Malutki czarny piesek, ni to pekińczyk, ni to ,,loulou", u Mastaja - podszedł do mnie i długo mi się przyglądał. Później wskoczył mi na kolana, a kiedy położyłem sobie jego łapki na moim ramieniu - patrzał na mnie z niepojętą czułością. Gdyby to był człowiek, powiedziałbym: z rozczuleniem. Mastaj twierdzi, że piesek tak ucieszył się kimś, kto mówi po polsku, gdyż całe siedmioletnie swoje życie słyszał tylko polski i teraz bardzo cierpi, że mówią do niego w obcej mowie.
3. Naglerowa w liście do redakcji "Wiadomości" chwali lakoniczność tych kartek. Niestety! Zapasy nagromadzone przez lata nieco się we mnie wyczerpały i ten zeszyt powtarza niejedno, co było już w poprzednich. O stylu boję się myśleć. Co do tej lakoniczności zaś - to myślę, że jest to też wpływ rzeczowości amerykańskich pisarzy, a nawet dziennikarzy. Sam bywam potwornie rozwlekły, kiedy poddaję się proustowskiej
44
Luty 1951
dociekliwości. Ale nieraz zdumiewa mnie polskie i francuskie rozgadanie i pewno z tego także urodziła się moja lakoniczność. 4. Władzio Grabowski, będąc doskonałym w niektórych rolach aktorem, był jednocześnie zupełnie klinicznym wariatem. Wariatem zresztą na groteskowo, postacią z Gogola, E.T.A. Hoffmanna, Tuwima - życzliwy ludziom i zawsze pełen swoistej elegancji. Niczym Tuwima, fascynowały go same dźwięki słów, zwłaszcza cudzoziemskich, których używał w najdziwaczniejszych znaczeniach. Gdy po raz pierwszy po trzyletniej niebytno-ści przyjechałem do Warszawy i oczywiście od razu pobiegłem do nie znanej mi jeszcze wtedy "Adrii", w chwilę potem zjawił się tam Władzio, bardzo od czasów naszego niewidzenia się postarzały, z rozwianym siwym włosem, coś między wariatem i Mickiewiczem. Zobaczywszy mnie zawołał: "Lechoń! Nemezis nie ma! Jest tylko Ananke." Po czym odpłynął - w falistych lansadach. W parę dni potem w "Zodiaku" proponował mi, żebym usiadł z nim przy jego stoliku. "Mam tu taką pewnego rodzaju tabula rasa" - powiedział. Po wielkim do białego rana pijaństwie z okazji ślubu Lunia Fiszera Władzio pojawił się na balkonie Hotelu Francuskiego i wołał do przechodniów: "Proszę państwa! Ja jestem z c z a s ó w Stanisława Augusta." O Stanisławie Wysockiej powiedział: "Ona ma pięćdziesiąt lat - i to samych przestępnych."
10 lutego
1. Chciałem pisać dalej Matkę Boską Nowojorską. Nic z tego.
2. Szkoła obmowy, felieton Nowakowskiego w "Wiadomościach" obgadujący kuchnię wielkich panów krakowskich - to wybuch wcale nie złośliwości, tylko nagle przedzierającego się przez emigracyjną melancholię zdrowego humoru i miłości do Krakowa. Dawno już z niczego tak się nie śmiałem, jak z tej cudownej obmowy, niczym tak nie wzruszyłem, jak tą wizją ostatnich lat Krakowa.
3. Wczoraj po południu oglądałem u Mastaja jakiś nadeszły
Luty 1951
45
z Warszawy album jej odbudowy. I w nocy miałem sen cudowny, byłem w Warszawie odbudowanej na czarodziejsko, która była dawną naszą Warszawą - ale w której był i Central Park, i jakaś dzielnica o niewypowiedzianych urokach Parku Mon-ceau. Stałem pod jakimiś arkadami, niby bankowymi, ale zbudowanymi teraz dopiero, i patrzałem na Central Park z miejsca, gdzie jest sklep Zołotnickiego. Była noc, cisza i światło złote, ni to księżycowe, ni to sztuczne światło. Później był jakiś sklep / ohydnymi reprodukcjami, portretami Stalina, ale w sklepie byli sami świetni, przedwojenni Polacy, wśród nich nieboszczyk Borowy, któremu z oddali radośnie machałem ręką. A w końcu była jakaś niepojęta awantura. Hanka Mortkowiczówna, zupełnie do siebie niepodobna, czemuś straszliwie krzywdziła też zupełnie inną niż rzeczywistą Marię Dąbrowską. Było to tak okropne, że krzyczałem na tę Hankę i płakałem przez sen.
4. W "Paris Match" bardzo pocieszny, na Amerykę przeznaczony reportaż fotograficzny, w którym prezydent Auriol opowiada swym wnukom, jak strzela i chybia kuropatwy. Ten Auriol - jest to rzadki wśród francuskich polityków "chłop z kościami poczciwy". Był on jednym z autorów pożyczki Rambouillet, właśnie przez swą poczciwość, przez tradycję przyjaźni lewicowej Francji dla Polski. Wielki rekin bankowy Horace Finały ujął to po swojemu, odpowiadając na pytanie Mohla co do szans tej pożyczki: "Si ces poires ne vous la donneront pas, vous ne Paurez jamais."
11 lutego
1. Wykręciłem się przed sumieniem, poprawiając tekst przemówienia o Żeromskim dla "Wiadomości". Ale oczywiście to nie była żadna praca.
2. Przedwczoraj znowu doznałem nieprzyjemnego zdumienia, słysząc mój rozbity głos w radio. Byłbym na pewno równie /dumiony, gdybym mógł zobaczyć samego siebie naprawdę albo ujrzał się w myślach innych o mnie. Już od dawna wiem, że mam
46
Lutv 1951
ten zachrypnięty, zadyszany starczy głos, i nie pamiętam o tym, słyszę wciąż inny głos, młody, melodyjny. I co tu się dziwić, że wszystkie kobiety myślą, że są godne pożądania, i wciąż opędzają się od rzekomych napastników.
3. Temat dla nieboszczyka Kadena z czasów Zawodów. Różne standardowe sklepy i pracownie rzemieślnicze w Nowym Jorku. Subtelne odcienie kulinarnych specjalności, obsługi, sprzętu w drug-storach, cafeteriach, liggetsach i yikersach. Ciasne, buchające parą, z nieodmiennym polskim Żydem coś reperującym na froncie, łaciarnie i prasowalnie ubrań, sklepy szewskie z paroosobowym wzniesieniem do czyszczenia butów i - jeśli zakład jest zasobniejszy - z małą fabryczką w głębi, gdzie pracują szewczyki w zielonych fartuchach.
4. Felek Przysiecki miał zawsze jakieś przejścia, które stroił w romantyczne czary, przypisując różnym kasjereczkom i pannom sklepowym anielskie niewinności albo groźne demonizmy. Te sprawy dla każdego innego nieskomplikowane były dla niego źródłem nie kończących się konfliktów. Pamiętam, jak raz prosił mnie o radę - po czym wysłuchawszy jej, powiedział po namyśle: "Widzę już, żejaznajślachetniejsich pobudek zrobię coś takiego, że wszyscy będą mówić, że jestem ostatnia świnia."
12 lutego
1. Katzenjammer po wczorajszym wieczorze u Huroka. Wyrzuty sumienia na wszystkie możliwe tematy.
2. Nie ma tego w rejestrze grzechów: "Grzech przeciwko samemu sobie." A te są nieraz najcięższą obrazą mieszkającego w nas Boga.
3. Kiedyś, gdy miałem jechać do Chicago, najdroższa osoba powiedziała mi: "Ach! Jakby to było dobrze móc tam pojechać i zobaczyć jezioro." To zdanie miało w sobie coś tak rozrzewniającego, była w tym taka skarga na zły los, że wzbudziło we mnie przypływ czułości, który na parę lat chyba umocnił, napełnił treścią moją miłość.
Luty 1951
47
4. Wczoraj u Huroka jakiś wielki telepata, sławny podobno z występów radiowych, pisał na kartce bez pudła wszystko, co zamyślili obecni, nazwiska, daty. Myślałem sobie: nie to jest dziwne, że on ma ten talent, ale że inni go nie mają.
5. Artur Rubinstein tak stremowany przed koncertem, że gdym go zaczepił idącego, do Carnegie po 7 Avenue, wzdrygnął się nerwowo i nie mógł ze mną rozmawiać. Dawniej tego nigdy nie miał. Ale nikt nie może ujść jeśli nie od dramatu, to od dramatyczności, która nas uczy pokory i przemijania szczęścia.
6. Od roku chyba duszę w sobie bardzo zasadniczy konflikt w nadziei, że go zabiję przemilczeniem. Ale raz po raz chwyta mnie lęk, żeby się z tego nie zakradła we mnie jakaś dulszczyz-na, powolny trąd sumienia.
13 lutego
1. Zacząłem pisać przemówienie o Lincolnie dla Free Europę. Pisząc poprzednie, nie zdawałem sobie sprawy, że naprawdę moje zdania są za długie i zanadto zawikłane. Chcę z tej rzeczy zrobić ćwiczenie zwięzłości.
2. Dwa cudowne filmy francuskie Renoira i Pagnola. W pierwszym, zrobionym z noweli Maupassanta - są oddane filmowo zarazem cała jego lakoniczność i poezja. Ten obraz - to Mau-passant filmu. W drugim - prowansalski Ślimak prowadzi w scenach jednocześnie i w tej samej chwili śmiesznych i wzruszających - sprawę znacznie ważniejszą niż miłość do ziemi, chodzi tu po prostu o względność wszelkich ziemskich wartości, względność sprawiedliwości. Dawno nie czułem poza nie filmem nawet, ale książką - takich jak w tym obrazie perspektyw. Trzeci obraz, Rosselliniego, który wzbudził taką burzę - jest oczywiście bluźnierstwem. Bo bluźnierstwem jest tykanie się bez czci rzeczy świętych, wszystko jedno umyślnie czy przez wrodzone chamstwo.
3. "Panie Boże, nie czyń ze mnie posągu" - modlił się w którymś z wierszy Tuwim. Kadzidło, pochwały - czasami
48
Luty 1951
zbawienne w zwątpieniu, powodują przecież ów przykry stan, w którym znajdują się posągi. Człowiek, który chce być godny swego posągu, kamienieje.
4. Balmont, wariat, szatan z diabelską bródką, kiedy przyjechał do Warszawy na zaproszenie Pen-Clubu w towarzystwie nieszczęsnej, zmaltretowanej bidulki-żony, zaraz wysłał depesze do wszystkich swoich głównych kochanek. "Ja nikawo nie zabywaju" - chwalił się przed nami.
5. Kiedy nuncjusz Ratti, który za pobytu w Warszawie odwiedzał czasem Edwardów Natansonów w ich Jeziornie, wybrany został papieżem - Kornel powiedział: "Jest to pierwszy papież, który jeździł kolejką wilanowską."
14 lutego
1. Dzień przełażony i przegadany, po bardzo złej nocy.
2. Wanda Landowska, kiedy mieszkała na Central Park West - chodziła zawsze do parku na popularne koncerty Benny Goodmana i nieraz mówiła mi też z entuzjazmem o porywającym pięknie muzyki wojskowej, w czasie wojny chciała nawet napisać fanfarę dla wojska polskiego według jakiegoś starego, spamiętanego z dzieciństwa motywu i do tej fanfary ja miałem robić słowa. W jej miłości, w jej nieomylnym pojęciu wielkiej muzyki drogowskazem jest wrodzony jej żywioł muzyki, to, co jest wspólne muzyce tanecznej, marszom wojskowym i arcydziełom Scarlattiego. Dlatego wszystko, co gra, wszystko, co mówi o muzyce, jest takie proste, tak olśniewająco zrozumiałe.
3. Śnił mi się jakiś Papież, bo niezupełnie Pius XII, w długim surducie, jakiejś nie bardzo ortodoksyjnej tiarze, pijący przy jakimś barze. Bardzo mi przykro, ale to właśnie mi się śniło.
4. Pan Antoni Górski z Woli Pękoszewskiej, szwagier Szem-beka, najzacniejszy mąż i ojciec dotknięty alkoholizmem, mój przed trzydziestu laty kolega z kliniki Piltza, zacytował taki oto tajemniczego pochodzenia i znaczenia czterowiersz:
Luty 1951
49
Tańcowały Kardynały, Tańcował ksiądz Longa. Ojciec Święty rozgniewany Chwycił na nich drąga.
5. Orkan, mocny pisarz, pijak, piękny jak jakiś chmurny król cygański, miał skomplikowane przysłowie: "Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem."
15 lutego
1. Zacząłem pisać najpierw niechętnie, później ze wzrastającym smakiem polemikę z warszawską prasą literacką dla radia Free Europę. Do wszystkiego trzeba wprawy. Początek tej filipiki jest bez stylu, bez dowcipu, prawie bez sensu. Ale już na drugiej stronie trafiłem w ton, we właściwy słownik i zrozumiałem, o co chodzi, o co mnie chodzi.
2. Akademia Francuska, ośmieszona i tylekroć naprawdę śmieszna - zbudowana jest jednak na prawdziwym francuskim zdrowym rozsądku. Zewnętrzne oznaki czci nie tylko stawiają literaturę jak należy w oczach "profanum vulgus", ale bronią też od niesłusznego zapomnienia różne wielkości prawdziwe, choć nieaktualne. Posadzić ks. de la Force obok Pagnola - to znaczy jednak zrobić przyjemność obu. A wybrać czasem jakąś prawdziwą nicość - to też cenna nauka. Że wszystko jest względne i że nie trzeba tego zielonego fraka brać zanadto na serio.
3. Budki i schodki kolejki nadziemnej na 3 Avenue to pozostałość dawnego, niezestandaryzowanego Nowego Jorku, pozostałość romantyczna, pobudzająca fantazję. Wczoraj przechodząc przez 59-ą, patrząc na te budki, przypomniałem sobie Rialto.
4. Wielki Bergson zauważył kiedyś małego chłopczyka, który strasznie mozolnie usiłował wyrwać jakieś ziele. "Czy to bardzo ciężko?" - zapytał go. "Naturalnie - odpowiedział chłopczyk. - Przecież cały świat ciągnie z drugiej strony."
4 - Dziennik t. II
50
Luty 1951
16 lutego
1. Parę stronic tej filipiki z wielką przyjemnością i prawie z poczuciem spełnionego obowiązku. Gdyby to chodziło o rzecz do druku - byłbym prawie pewny, że to jest dobre (oczywiście w swoim skromnym zakresie). Ale nie wiem, czy to "wyjdzie" jako rzecz mówiona.
2. Przyszedł mi pomysł do powieści, której pewno nie napiszę. Historia jednego życia opowiedziana w dwóch wersjach, według dwóch decyzji, które bohater miał do wyboru. Bo przecież każdy wybór to zarazem odrzucenie czegoś innego, wszystkich innych możliwości. I każdy - jest skazaniem nas na coś, co później odczuwamy jak fatalizm.
3. Pan Coindreau, recenzent literacki "France-Ameriąue", znalazł piękną formułę na różne kategorie pisarzy: ,,Les hom-mes de plunie, les hommes de lettres et les gentilhommes de lettres." Niestety! Jego zdaniem - radio, telewizja i inne, jak mówi, "diabelskie wymysły" niedługo zmiotą ten ostatni rodzaj z powierzchni ziemi.
4. Żeromski był człowiekiem jak gdyby biologicznie niezdolnym do kłamstwa, ale jego fantazja pogrążała go czasami w świecie nierzeczywistym. Pani Żeromska mówiła mi, że kiedyś opowiedział jej treść Księżniczki Kasi Yeatsa zupełnie inną, niż była w sztuce. Po śmierci Mariana Abramowicza napisał o nim do "Przeglądu Współczesnego" wspomnienie, w którym mówił, że nieboszczyk rzucił się kiedyś z gołymi rękami na policjantów rosyjskich. Otóż cała ta historia wylęgła się po prostu w imaginacji Żeromskiego, który ją zresztą opowiadał samemu Abramowiczowi, niejako mu ją przypominając. Abramowicz, łagodny olbrzym, który nikogo w życiu nie uderzył, był bardzo tym speszony, ale nie śmiał oponować Żeromskiemu, bojąc się, że mu zrobi przykrość. Skutkiem czego Żeromski utwierdził się w swym przywidzeniu i cała ta zupełnie zmyślona historia, uświęcona przez piękną stronicę prozy Żeromskiego - będzie już na zawsze związana z poczciwym Abramowiczem, postacią poza tym ogółowi nie znaną.
Luty 1951
51
17 lutego
1. Wczoraj świadomie uległem pokusie, która zapowiadała mi odejście od pracy. Dzisiaj nic nie mogłem napisać.
2. We śnie różne "różności", które zaraz zapomniałem. Pamiętam tylko, że szukałem Ireny Cittadini, która mieszkała gdzieś na wsi, w jakichś zaroślach przypominających takie opuszczone domy w Sea Cliff.
3. W poezji Kasprowicza nie było żadnej sztuki, jej piękno były to wyrażone najprościej przez potężną muzykę głębokie tragiczne odczucia. Mimo niezdarności wielu jego wierszy - przez to właśnie surowe bez żadnej ozdobności piękno - można zestawiać Kasprowicza z Mickiewiczem. Ale tę wzniosłość dzieli krok tylko od banału i pospolitości. Wystarczą jakieś zaśnięcia duszy - a już wiersz może się w tę pospolitość stoczyć, tak właśnie stało się z niektórymi strofami Mojego świata.
4. Chełmońskiego nie można zmieścić w żadnych formułkach, można mu wytknąć wad bez liku, patrząc nań ze szczytów francuskiej sztuki. Ale był to wielki malarz, który nie tylko pierwszy miał prawdziwe jasnowidzenie polskiego pejzażu i nabożeństwo do niego niczym Mickiewicz w Panu Tadeuszu, ale potrafił tę wizję i to odczucie przekazać widzom. Czy jego środki były naprawdę tak bardzo gorszego gatunku niż np. środki Courbeta? W prostocie mego ducha i mej niedoskonałej wiedzy malarskiej myślę, że nie.
5. Jakieś picie przed trzydziestu laty u Pollera w Krakowie z Hipciem Śliwińskim, Stapińskim i biskupami Kościoła narodowego z Ameryki. Stapiński, zniesławiony i zniszczony przez innych ludowców, był to typ nad typy z rodzaju już wtedy zanikającego szlagonów, marzących o rewolucji chłopskiej, o Bartoszu Głowackim z kosą przeciw wrogom Polski i chłopa zarazem. Nosił wtedy jakąś czamarę i wciąż mówił: "Panie dziejku! Panie dziejku!"
52
Luty 1951
18 lutego
1. W ohydnej gadzinowce warszawskiej Ambasady "Poland Today" plany sześcioletnie odbudowy Warszawy. Jeśli będą naprawdę wykonane - to jak ktoś powiedział: o powstaniu przyszłość powie inaczej, niż dziś się myśli. W tych planach jest nie tylko rozmach na wielkie miasto, ale ponadto nie ma w nich nic bolszewickiego, nic rosyjskiego, jest wspaniała elegancja, wiew jakby odrodzonego w Polsce Zachodu. Fotografie z tego, co już zrobiono, pozwalają wierzyć, że ten cud dokona się, że Moskale, zmuszeni coś zrobić dla Polaków - pozwolą im zbudować tę bajeczną, wielkostołeczną, wielkopańską, tę polską Warszawę. Pokazywałem te fotografie Korbońskiemu, który patrzał na nie tak jak ja - z poczuciem, że siły zła nie zawsze mogą spełniać swe cele - że czasem mogą służyć dobru.
2. Jedna ze specjalności Ameryki to ojcowie karmiący ze smoczków niemowlęta i popychający wózki dziecinne. Wystarczyło tej czysto ekonomicznej konieczności, wynikłej z braku służby, aby obudzić w mężczyznach całe skarby uczuć i talentów przypisywanych dotąd wyłącznie kobietom.
3. W wynikłej dziś bardzo realnej kontrowersji nie miałem racji. Ale i przeciwna strona też jej nie ma. Muszę cały rozsądek zmobilizować - aby nie zapomnieć, że racja jest pośrodku, że nie jestem na 100 procent all right. Przeżyć taką błahą sprawę - to znaczy pojąć, dlaczego zawsze będą wojny.
19 lutego
1. Nic nie zrobiłem. Przepisywałem z bardzo niewyraźnego rękopisu to francuskie wspomnienie o Misi Sert - bo wszystkie kopie maszynowe pozostały po redakcjach, a chciałem to komuś przeczytać.
2. Co się robi, kiedy złość nie mija, tylko wzmaga się - mimo wszelkich perswazji rozsądku? Ukorzyć się, powiedzieć "mea culpa", kiedy nie czuje się tego i nie myśli - nic by z tego mądrego nie wyszło. Ale i wyżyć tej złości nie można, bo to by
Luty 1951
53
znaczyło jakąś awanturę, coś, czego nie miałem robić, co by mi się zresztą nie udało. Trzeba się więc nauczyć przewracać na łóżku i prosić Pana Boga, żeby z nas wyprowadził tego diabła, który nas tak męczy.
3. Dzisiaj w bardzo złym dniu pełnym tej słusznej złości i jakichś rysujących się niełatwych problemów życiowych naraz jak w bajce przyszła pomoc, która rozwiązała - niby za jakimś zaklęciem - wszystkie doraźne materialne bóle. Czyli - siedem krów chudych i tłustych - zarazem.
4. Mickiewicz powiedział: "Niemcy to jak zeschłe gówno. Kiedy je rozruszać - śmierdzi."
5. 3 minuty przemówienia kardynała Spellmana w kinie, z wezwaniem do składania darów na biedne dzieci, wszędzie na świecie. Przez te 3 minuty przewijał się wciąż leitmotiv - tylko my możemy je wesprzeć, co się z nimi stanie, jeśli Ameryka im nie pomoże. I staruszek o oczach dziecka i dziecinnym głosie kładł rękę na chlebie, chlebie powszednim, którego tylu ludzi jest pozbawionych. Stanowczo teraz Amerykanie są narodem wybranym. I coraz bardziej to rozumieją.
20 lutego
1. Cały dzień na mieście. I do zmęczenia, które zniechęcało mnie przez ostatnie dni do pisania, dodałem nowe. Bardzo jestem z siebie niezadowolony.
2. Wczoraj umarł Andre Gide. Już się wynoszą ostatni z pokolenia, które walczyło i zwyciężało, gdy byłem młody, które było legendą mej młodości. W tej chwili myślę o tej legendzie, którą Gide zdołał stworzyć ze swego życia i swoich pism, legendzie dziś słusznie dyskutowanej, ale w pewnym okresie potrzebnej i twórczej. Poznanie Gide'a dwadzieścia lat temu wzruszyło mnie - jak jakiegoś młodego Francuza, tak jakbym dotknął samego serca czy otwartego mózgu Europy. W przeciwieństwie do wszystkich prawie pisarzy francuskich - był on naprawdę skromny albo doskonale grał tę skromność.
54
Lutv 1951
Kiedy mówił w Bibliotece Polskiej o Conradzie, byłbym przysiągł, że on naprawdę uważał Conrada za człowieka nadzwyczajnego, lepszego od siebie. Niestety! Nie mam ochoty pożegnać go przeczytaniem Les Faux-Monnayeurs ani Les Caves du Yatican. Wolę myśleć o nim takim, jakim mi się wydawał.
3. Zosia Kochańska powiedziała o jednej ze swych przyjaźni: "Już nie mam na nią żadnej ochoty. Cała jej poezja gdzieś się rozwiała." Nie tylko miłość, ale przyjaźń, podziw, każde prawdziwe uczucie - żyje tą poezją, traci swą cenę, gdy tę poezję zbruka się, gdy ulotni się coś, co można by nazwać elegancją uczucia. Wszystkie istotne stosunki między ludźmi wymagają bezustannej czujności, aby tej elegancji nie naruszyć.
4. Nie chwaląc się - całe moje życie osobiste było to mimowolne apostolstwo. Apostolstwo w najnieprawdopodob-niejszych sytuacjach i na pozór mimo woli, prawie wbrew mej woli. Ale moim podświadomym pragnieniem było zawsze pokazać się w mych uczuciach takim, jakim chciałbym być, sobą idealnym. I nie moralizując, nie pouczając, tej ambicji szerzyłem gust, nieraz namiętność do tego, co wydawało mi się wyższe i lepsze. Mało czego tak jestem pewny - jak bilansu miłości. Moje poczucie moralne - działało w nich bez pedan-terii, z dyskrecją, ale i z prawdziwą powagą. W tych uczuciach utonęło parę przynajmniej moich poematów. I to nie najgorszych.
21 lutego
1. Przez dwie godziny może dwa zdania tej polemiki z Warszawą dla Free Europę. To wczorajsze zmęczenie i myśli rozbiegane w nieważne strony. I najniesłuszniejsza pobłażliwość dla tego próżniactwa.
2. Popłakałem się dziś parę razy na Kimie Kiplinga, przerobionym na awanturniczy "technicołor". Chwilami bardziej niż w książce - drażniła mnie apoteoza już prawie nie prawa białego człowieka, ale prawa Intelligence Service. Ale po chwili
Luty 1951
55
odzywał się potężnie i z jakąś cudowną dyskrecją po męsku wielki Kipling, pełen bojaźni Bożej, Kipling, który modlił się, aby Bóg przebaczył Anglikom ich potęgę. Wielki, do żadnego niepodobny pisarz.
3. De Lattre de Tassigny powstrzymał klęskę francuską w Indochinach i gotów zamienić ją w zwycięstwo. Jest on wielkim aktorem jak MacArthur i robi z wojny takie same jak MacArthur przedstawienie. Ale bodajże jest to jedyny sposób, aby ludzie się bili, aby godzili się umierać. Orkiestra wojskowa - to wielki wynalazek, tak samo niezbędny jak artyleria i samoloty. Francuzi przestali się bić, przestali być potęgą polityczną, wyrzekłszy się "panaszu", przestawszy wierzyć w Joannę d'Arc i Napoleona. I bez takiego czy innego de Gaulle'a, bez wielkiego patriotycznego teatru nie zrobi się już z nich nigdy żołnierzy.
22 lutego
1. Dwie stronice niecałe i niedobre. Nie mogłem mimo ,,dexamylu" zebrać myśli. Widać na razie coś się we mnie wypaliło albo tak zagrzebało, że nie mogę do tego się dobrać.
2. Sen długi, skomplikowany, pełen niewyżytych i pognębionych snobizmów. Jakiś obiad w Blair Housie u pp. Truman, jakieś czułości z Margaret i oczywiście jakieś moje przy tym niezręczności towarzyskie. Później była Maryna, ks. Kentu, zestarzała, z bardziej niż zwykle krzywą twarzą, jakimś chorym palcem i w bardzo żółtej sukni. We śnie myślałem, czy to nie jest sen, ale wyglądało na to, że nie i że Maryna chce koniecznie wydać się za mnie za mąż,
3. Powiedziano mi kiedyś: "Ty mnie właściwie wcale nie kochasz. Dajesz wszystkie objawy wielkiej miłości - ale w niej wcale mnie nie ma. Są tylko twoje uczucia, marzenia i fantazje." Otóż w ostatniej mojej od ośmiu już lat sprawie na pewno jest "najdroższa osoba", na pewno chodzi mi o nią, o jej przyszłość, spokój jej myśli, jej zdrowie.
56
Luty 19j
4. Tak jak nie słyszymy naszego głosu, nie widzimy się właściwie mimo lustra i fotografii - tak też nie wiemy, kim jesteśmy w wyobrażeniu naszych bliźnich. Pamiętam moje zdumienie, gdym przeczytał Rozgrzeszenie mojego drogiego Lud-wisia Morstina. Byłem tam przedstawiony jako poeta-cygan, co jest pewnym uproszczeniem - ale tym przecież żyją powieści. Poza tym jednak przypisał mi tam Ludwiś beznadziejną miłość do swojej żony, co mi jako żywo w głowie nie postało, kazał mnie pocieszać swej szwagierce Cesi i wreszcie włożył mi w usta tak banalne, wyświechtane aforyzmy o życiu, sztuce, losie artysty, że mi na długo obrzydził samego siebie. Przy tym zaś to był mój prawdziwy przyjaciel. Strach pomyśleć, czym jesteśmy w oczach naszych wrogów.
23 lutego
1. Trzy stronice i jeszcze nie koniec. Przy tym zdałem sobie sprawę z potwornych dłużyzn poprzednich stron, tak że jutro trzeba to będzie wszystko przerobić.
2. "Daily News" czy ,,Mirror", zakupiwszy za wiele tysięcy dolarów ekspertyzy najznakomitszych astrologów amerykańskich, taką dały przepowiednię na rok 1951. W kwietniu atak Sowietów na Titę, który przestaje istnieć. We Francji i we Włoszech powstają rządy prokomunistyczne, Anglia zostaje neutralna, Amerykanie wyrzuceni z Korei, Persja zajęta. Umiera Stalin i na miejsce jego przychodzą Malenkow i Beria, Truman kończy się. I wreszcie najważniejsze: rok 1951 jest końcem sukcesów sowieckich. Uważam, że ta przepowiednia jest to prawie przewidywanie polityczne, a nie astrologia, a przy tym zapowiada ona właściwie zwycięstwo sprawiedliwości. Tito, morderca Michajłowicza, będzie ukarany, Francja pozna, czym są Moskale, a Ameryka, po raz pierwszy doznawszy bólów Europy, zajmie miejsce w świecie, którego żadne państwo od czasów Rzymu nie miało i do którego ją przeznacza jej mądra siła i także jej idealizm.
Luty 1951
57
3. Przypadkowo natrafiłem w jakimś starym "The Polish Review" na bardzo ciekawy artykuł Wacława Lednickiego o Sienkiewiczu. Sienkiewicz jest tu pretekstem do uwag niezwykle przenikliwych o polskim charakterze. Jego artykuły polityczne, obserwuje słusznie Lednicki, zawsze robiły wrażenie, że Sienkiewicz wie znacznie więcej, niż mówi, że nie raczy mówić wszystkiego, że jest wielkim panem, który nie chce się fatygować, i zarazem Polakiem, milczącym przez dumny kompleks cierpienia. Uważam, że Lednicki miał tu jasnowidzenie istoty tego, co Płoszowski nazywał "Pimproductivite slave". Oczywiście - ten artykuł tak mnie przejął, bo i to też mój własny problem.
24 lutego
1. Skończyłem tę nieszczęsną polemikę i zabrawszy się do przepisywania stwierdziłem, że jest to ze trzy razy za długie, pełne powtarzań i nieudanych podkpiwań, że ani na chwilę nie zdołałem "złapać l ia rogi". Najgorsze zaś - że to dziś dopiero widzę, że przy pisaniu zdawało mi się to nie najgorsze.
2. Dzisiaj miałem ciężką rozmowę ze sobą. O rzeczy nie wyznane, zlekceważone, o chęć wymigania się z tej rozmowy. Czy mogłem inaczej postępować - nie wiem. Ale trzeba sobie powiedzieć prawdę. To jedyna droga, aby dojść do zgody ze
sobą.
3. Korboński, mówiąc o odmowie Rady Politycznej wyjazdu do Filadelfii, powiedział wczoraj u Marii Babickiej: "Wyobrażam sobie, jaka byłaby radość na Zamku, gdybyśmy tam pojechali." Na Zamku - to znaczy się Zaleski. Prawie że wzruszyłem się tym żartem.
4. Bullitt na zapytanie Wszelakiego, po co Auriol przyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, powiedział: "Po prostu dlatego, że nie był nigdy w Ameryce, więc będąc Prezydentem chce skorzystać z dobrej sposobności." ; ,,I don't blame him" - dodał.
58
Luty 1951
5. Wczoraj przeglądając numer ,,Life'u" myślałem sobie raz po raz, że wszystko jest ciekawe, piękne, warte widzenia czy przeżycia. I małżeństwo Szacha, i obrazy Rydera, i sztuka Tennessee Williamsa, i karnawał w Rio. Ten "Life" - to była dla mnie wczoraj cudowna podróż albo czarodziejska bajka.
25 lutego
1. Poprawiałem i przepisywałem tę polemikę z rosnącym poczuciem, jak bardzo jest to ciężkie, niedowcipne, rozgadane, i z niesmakiem, żem to napisał.
2. W Buddenbrookach jest scena, kiedy stary Tomasz na krótko przed śmiercią dostaje jakiegoś ataku (już nie pamiętam, co to było) i robiąc później rachunki ze sobą - uświadamia sobie, że zmarnował życie, że mógł je przeżyć piękniej i pożyteczniej. Postanawia więc, że schyłek życia spędzi inaczej, że choć przez te ostatnie lata będzie żył tak, jak był powinien. Po czym powraca do zdrowia, zapomina o wszystkim i umiera nic w sobie nie zmieniwszy. Nie pamiętam, abym czytał gdzie indziej coś podobnego. A przecież - to jest rewelacja o życiu większości ludzi. 90 procent ludzkości żyje tak właśnie jak Tomasz Buddenbrook.
3. W Samuelu Zborowskim Lucyfer woła w olśniewającym monologu: "Aby ten świat nic nie mógł beze mnie." Ileż razy czułem w sobie tę lucyferyczność, ileż razy patrzałem na małych tyranów, którzy byli takimi Lucyferami w biurach czy w domu, albo na tych, którzy cierpiąc chcieli, aby wszyscy obok nich cierpieli tak samo.
4. Znów sen snobistyczny. Książę Napoleon jakby w Pławo-wicach u Morstinów. I oczywiście "ami-cochon" ze mną.
26 lutego
l. Skończyłem przepisywanie i poprawianie tej polemiki, byle jak - szczęśliwy, że w ogóle to skończyłem i że mogę myśleć o czym innym.
Luty 1951
59
2. Polak, choćby dostał się do kraju, gdzie nikt nigdy nie słyszał polskiej mowy, gdzie niebo, ziemia, kwiaty są zupełnie inne niż w Polsce - zawsze może usłyszeć głos Ojczyzny i uczuć jej niepowtarzalne dumne piękno. Tym cudem, który przyprowadza Polskę do najbardziej oddalonych i samotnych wygnańców, jest muzyka Chopina. Nie ma dziś zakątka ziemi, gdzie by nie rozbrzmiewała ona, gdzie by jej nie doniosły tajemnicze maszynerie radia. Dzisiaj po południu skłócony ze sobą, najbardziej samotny, bo nawet od siebie daleki - usłyszałem nagle graną w którymś z mieszkań mej jakże niepoetycznej kamienicy etiudę Chopina. I drgnąłem, jakby obudzony ze złego snu przez głos bliski, najbliższy.
3. Żądza oryginalności, która, co tu gadać, jest motorem tzw. "nowej sztuki" - jest zarazem jej największym niebezpieczeństwem. Wczoraj widziałem pięknego, trudno powiedzieć inaczej tylko bachowskiego Orfeusza Strawińskiego - w dekoracjach i kostiumach Isamu Noguchi, bardzo zdolnego amerykańskiego Japończyka. Prosta, bardzo mądrze i poetycznie oświetlona scena - na której leżą jakieś trzy ogromne, jakby wypłukane przez ocean, kamienie - to nowość udana, zarazem czysta forma i jakby symbol rzeczy najważniejszych i odwiecznych. Ale później wchodzi Apollo ubrany w trykot, na który naszyte są jakieś ciężkie wałki materii, nie wiadomo co mające znaczyć i szpecące niemożliwie tego tancerza. To owa nowość, za wszelką cenę, nieudana i drażniąca.
4. Stanowczo w mojej podświadomości szaleją jakieś snobiz-my, z których na jawie wcale sobie nie zdaję sprawy. Dzisiaj znowu śnił mi się Filip Edynburski, który grał ze mną w ping--ponga.
27 lutego
1. Obmyślałem kretynizmy, tematy dla Czermańskiego dla plakatów i ulotek, które ewentualnie zrobi Free Europę. Ewentualnie - coś z tego dla mnie wyniknie, ale prawdopodobnie, jak
60
Luty 1951
to najczęściej bywało - figa z makiem. Później próbowałem, ociągając się, pisać Matkę Boską Nowojorską, ale przeszkodził mi telefon Wierzyńskiego. Idę do niego, świadomy, że postępuję jak Tomasz Buddenbrook.
2. Wielkie wzruszenie przy czytaniu Zapomnianej olszyny Kadena. Te dwie książki wspomnień dziecinnych, najmniej wymęczone i bodaj najtrwalsze ze swych wszystkich, pisał Kaden tak, jakby mówił, prawie że słyszysz czytając to jego głos i niemal że widzisz jego gesty. To także powód wzruszenia, którego doznałem. Ale ponadto ten wróg Żeromskiego, piewca wszelkich krzep, wszelkich balzakowskich okrucieństw życia i niemal programowy egoista - miał w sobie nieprzebrane złoża liryzmu, tych właśnie znienawidzonych przez Witkacego "bebechów". I w tych książkach jest fontanna skrywanych łez po rzeczach straconych, serce aż za mocno bijące dla odeszłych rodziców, dla dzieci. Znów moim ostatnim złym zwyczajem - zbeczałem się. I myślałem o tragedii Kadena, o tym, że przeżył s,,ych świetnych synów, których pamiętam, gdy byli jeszcze synkami. I myślałem o Romanie, samej w Warszawie. I o tym, że nikt Kadena dziś nie czyta. Gdybym pił - to jedyna rada na te myśli byłoby upić się do nieprzytomności.
3. Sławoj Składkowski w swoich paskowych wspomnieniach z I Brygady pisze gdzieś: "Grałem na gitarze i śpiewałem. A Kaden i Gottlieb chwalili. Porządni ludzie." Dziś dzwonił do mnie Wittlin z pochwałami dla Jana Kazimierza. Porządny człowiek!
28 lutego
1. Pomysły dla Czermańskiego, pogadanka o Paderewskim, która nie może być dobra. Znów prawdziwa robota oddala się na parę dni.
2. "Und, mein Herz, was dir gefallt, alles, alles darfst du lieben." Dobrze byłoby - gdyby tak było. Ale przecież nawet wtedy, kiedy chcemy kochać, nie marząc, żebyśmy mogli być nawzajem kochani, nieraz nie udaje się nam; ci, których kocha-
Luty/marzec 1951
61
my, przeszkadzają nam - nie zawsze swą wolą, ale po prostu dlatego, że nie potrafią być kochani przez nas właśnie.
3. Majakowski, wielki chłopak o szczęce boksera, pilotowany przez cały dzień przez sekretarza poselstwa z obawy przed zarazą Warszawy - ale też i przed wódką - opowiadał nam na Penclubowym śniadaniu w Hotelu Rzymskim, że "pokojnik Fieliks Ignatjewicz Dzierżynskij" nauczył go miłości do Sienkiewicza. "Ty, gawarił, bros' wsiech etich riewolucjonnych idjotow. Ty malczik, Sienkiewicza czitaj. Etot staryj chrien umieł pisat'."
4. Yertes skarży się, że go poważna krytyka malarska lekceważy, bo ci panowie nie lubią róż, bo co piękne, nie jest w modzie. Brzmi to bardzo prymitywnie, ale to jest prawda, jak prawdą było to, co się nam wydawało tak ordynarne, przepowiednie różnych zadzierzystych Polaków przed wojną, że Francuzi się załamią, że Francja jest podgniła.
l marca
1. Zrobiłem, com obiecał Czermańskiemu, dokończyłem przemówienie, przepisałem je, wygłosiłem (nie było to najgorsze). Dzikie zmęczenie.
2. Moi rodzice zawsze zabierali na wakacje razem z nami któregoś z najbiedniejszych kolegów moich lub Zygmunta, którzy mieli wszystko to, co my, a poza tym odbierali jeszcze od rodziców specjalne pochwały, bo byli to zwykle najlepsi uczniowie. Widać jednak - przyjmować coś jest to największe upokorzenie. Było ono prawie nieszczęściem tych chłopców, którzy zawsze byli skwaszeni, jakby wszystkiego im było mało. Komunizm ma najmocniejszy fundament w tym kompleksie.
3. W Antologii Grydzewskiego - Branka Niemojewskiego, wiersz agitacyjny, ale zarazem prawdziwa, mocna poezja, zwięzła i biorąca za nerwy. Niepojęte, że Niemojewski zamilkł dla poezji. To dowód, jak wiele znaczy zamiłowanie.
4. O Mallarmem, Yalerym, Rimbaudzie napisano wielokroć
62
Marzec 1951
więcej, niż oni sami dali swej poezji. Ale nikomu na emigracji nawet o tym nie można wspominać, wszyscy chcą czytać coraz to nowe wiersze - a raczej wiedzieć, że je poeta pisze. To znaczy, że nikt nie ma pojęcia, co to jest poezja, tak jak każdy kulturalny Francuz wie to od dziecka.
2 marca
1. Nic nie zrobiłem, uważając, że należy mi się odpoczynek po wczorajszej harówce. Ale naturalnie nie odpoczywałem, tylko męczyłem się inaczej, bardziej i ze szkodą dla pracy. Bardzo niedobrze.
2. Wczoraj kładłem się spać z pretensją do siebie, żem tak mało napisał w tym dzienniku. Po czym śniło mi się, że zamiast tekstu coś tu namazałem, jakieś bezsensowne rysunki, które zniszczyły cały mój półtoraroczny wysiłek.
3. Pośmiertne życie wielkich ludzi to zawsze prawie historia ewolucji społeczeństw, które ich wydały. Kościuszko był bożyszczem Polaków w czasach niewoli, w czasach mitu racławickiego, gdy zesłabła i odzwyczajona od powstań inteligencja upajała się wiarą w lud, nadzieją, że chłopi w jakiś bliżej nie określony sposób "zrobią" za naród niepodległość.
Później, kiedy odrodziło się państwo i powróciły problemy silnej władzy i sejmowładztwa - przyszła moda na Batorego, trochę zrobiona przez piłsudczyków, ale raczej spontaniczna. Naród postawiony wobec trudności, które kiedyś przed nim stały, jakby naraz Batorego odkrył. W Ameryce Washington jest już teraz, jak u nas był przed wojną Kościuszko - tylko portretem, figurą na obchody, podczas kiedy Lincoln wyrósł na symbol Ameryki, w której życiu mieszają się teraz konieczność wielkiej polityki i zarazem wielkiej ligi ideowej, demokracja i idea państwowa. Jak za wojny domowej - wzniosły idealizm nie da się oddzielić od tragicznego okrucieństwa. Lincoln, na którego twarzy malują się wszystkie te sprzeczności, jest światłem, które je rozświeca i objaśnia.
Marzec 1951
63
3 marca
1. Próbowałem pisać Madonnę Nowojorską, ale bez przekonania i nadziei. Jutro koniecznie próbować.
2. Miałem sen bardzo obrzydliwy. Śniło mi się, że ruszał mi się ząb w dolnej szczęce. Wyjąłem go bez bólu i bez trudu i wtedy zauważyłem, że obrośnięty on był długim, gęstym i brudnym włosem. Było w tym coś koszmarnego, bardziej demonicznego niż na pozór więcej przerażające strachy.
3. Forain był jednym z pierwszych paryżan, którzy założyli sobie telefon. Degas był oburzony na to i powiedział mu: "Jak to? Dzwonią na ciebie i ty zaraz przychodzisz?"
4. Po pogrzebie Mallarmego przyjaciele jego, jak to zawsze bywa, poszli pocieszać się do knajpy. Gdy zaczęło być bardzo wesoło i wszyscy rozbawili się na całego, jakiś pompatyczny żałobnik zawołał: "Panowie! To wstyd! Nie zapominajcie, żeśmy dziś pochowali Stefana Mallarme." A na to bardzo już pod dobrą datą Renoir: "Mais mon cher Monsieur. On n'enterre pas Stephane Mallarme tous les jours."
5. Książę de Levis Mirepoix w swoich bardzo niegłupich radach, jak się zachować, pisze: "L'insolence n'est pas une impolitesse." Naturalnie, że tak. Piłsudski wcale i nigdy nie był niegrzeczny ani źle wychowany. Ani Lyautey, ani Clemenceau.
4 marca
1. Nie mogłem nic napisać. Robiłem cały czas różne rysune-czki myśląc, że zmarnowałem ten talent i że warto by jeszcze coś z niego uratować. Myślałem o różnych pieniężnych komplikacjach, o światowościach, które mnie czekają w przyszłym tygodniu i w które nie wiedzieć po co wpakowałem się. Ani przez chwilę nie mogłem skupić się na tym wierszu.
2. Wczoraj, gdy śnieg zaczął padać, pomyślałem znów, jak mi to często teraz zdarza się, o Wronczynie, gdzie po wielu latach unikania wsi i nerwowych z niej ucieczek jeździłem na wielotygodniowe i nawet wielomiesięczne wakacje. Brało się na siebie.
64
Marzec 1951
jakieś fantastyczne futrzane czapy, jakieś niebywałe dachy i bekiesze i szło w zaśnieżone pola, nad zamarłe jeziora, wdychając boskie zdrowie rozpylone w powietrzu, pokrzykując na czeredy psów rozmaitej wielkości, maści i sfory, plotkując romantycznie i nieromantycznie z Niusią. Powrót - to była zawsze błogosławiona, zagrzewająca wódka, później światło naftowej lampy w starej bibliotece, a kiedy był Lulek Schiller - jego piosenki. To była moja Nawłoć, tylko że wysublimowana przez poezję, nastroje i śliczne literackie pozy Niusi. Próżniactwo, które mnie uleczyło z bakcyla kawiarni i bodaj że przyprowadziło do samego siebie.
3. Troja, miasto otwarte Brandysa - ohydny smród zgnilizny umysłowej i moralnej, do której bolszewicy w pięć lat zdołali doprowadzić pozostałe w Polsce drugie i trzecie szeregi pisarzy. Literatura "kapo" z obozu koncentracyjnego, płatnego szpicla, nie ma na to określeń. W Mieście niepokonanym już czuło się tę duszyczkę, ale dopiero tutaj wygląda ona całym swym plugast-wem. Nie ma to żadnej wartości, dziesiątorzędny romans kryminalny, wszystko tam jest skłamane. Polska przedwojenna, Paryż, nowa Ambasada. Straszny, odrażający dokument.
5 marca
1. Próbowałem rano coś pisać, ale trzeba było wyjść po południu i wróciłem po północy, zmęczony piciem i zabawą, które mi były potrzebne, aby otrząsnąć się ze spraw serio i nie do rozstrzygnięcia. Przepraszam, że zacytuję tu aż Norwida:
Zapomnieć ludzi i bywać u osób, Krawat mieć ślicznie zapięty.
2. Wszyscy są "skompleksowani". Po paru kieliszkach i półgodzinie mojego grania całe towarzystwo raczej światowego obiadu u Cecylii Burr zaczęło szaleć. Joe d'Assern, jej syn, najbardziej płaski ze wszystkich Amerykanów, jego żona, pół-
Marzec 1951
65
francuska córka jednego z naftowych potentatów Wall Street, Leon Orłowski, Cecylia w fantastycznej nabitej dżetami sukni. Wszyscy puścili się w jakąś sarabandę, jakiegoś kankana, który wydobył z nich ukryte szaleństwo. Bardzo pouczająca i bardzo przyjemna noc.
3. Paweł Sapieha opowiada, że przed laty spotkał na Place d'Alma w Paryżu dobrze po północy jakiegoś dziwacznego lypa, który zapytał go o nazwisko. Uważając, że "Sapieha" to zbyt skomplikowane, odpowiedział: "Je m'appelle Paul." Tego tylko było potrzeba wariatowi. "Je te cherche depuis deux mille ans" - powiedział żywo. Po czym zaczął go pytać o listy do Koryntian, słowem wziął go za św. Pawła, na którego punkcie właściwie zwariował. Mimo woli Sapieha uszczęśliwił go. Podobno rokrocznie, a to już jest dziesięć lat od tego spotkania, dostaje od niego powinszowanie na Nowy Rok.
6 marca
1. Ledwo dziś łaziłem - a trzeba było łazić. O pracy ani mowy. Ale to był tylko fizyczny kaztenjammer po bardzo wielu kieliszkach, i to mieszanych. Psychicznie czułem się za to bardzo po ludzku, bo nic mi pamięć i sumienie nie wyrzucały. Był to wesoły, a nawet w dawnym dobrym tego słowa znaczeniu trochę szalony wieczór. Takie popicie jest czasem niezbędne właściwie dla duszy, jak burze w przyrodzie.
2. Brandys przypisuje Amerykanom to wszystko, co robią Moskale, przedstawia ich jako morderców politycznych, jako jedną wielką Bezpiekę. Poza tym wszyscy oni i ci, którzy mają coś z nimi wspólnego - szpiegują. Ta książka jest cała przeniknięta źle ukrywaną obsesją szpiegostwa. Ale oczywiście - w obecnej Polsce wszystko jest cudowne, nie ma więzień, Bezpieki, niewoli, jest nawet jakby ewangeliczna wyrozumiałość dla "faszystów", którzy gotowi są przejść na chleb Radkiewicza. Gigantyczne, przerażające łajdactwo.
66
Marzec 1951
Marzec 1951
67
3. Pani Klejman, która miała antykwarnię na Mazowieckiej, a teraz ma na 56-ej, pokazywała mi paru cudownych Stanisław-skich, wielkiej klasy Piotra Michałowskiego, Kossaka, Cheł-mońskiego, Brandta. Ale skarby tej kolekcji to moim zdaniem mały obrazek Podkowińskiego i Wojtkiewicz, w jakichś rzadkich u niego jasnych kolorach. Podkowiński przypomina zarazem Yuillarda, Bonnarda i impresjonistów - nie wiem sam czym, chyba tym, że to naprawdę malowane kolorem, głównie czerwonym. Wojtkiewicz może rysunkowo bardziej ortodoksyjny niż inne jego rzeczy, ale jakże bardzo on do nikogo na świecie niepodobny. To prawdziwa poezja i prawdziwe malarstwo. Co za hańba, żeśmy go nigdy nie pokazali światu.
7 marca
1. Nic nie mogłem zrobić. Latanie za nieważnymi ważnoś-ciami.
2. Widziałem na wykuszu nad Morningside Park taką oto scenę. Na ławce siedział człowiek w średnim wieku, nie powiem, żeby miał twarz bardzo miłą, przy nim stało radio i grało jakieś jazzy. Na ziemi leżała deska i na niej para dzieci, on może 10-letni, ona trochę starsza - próbowali "tangi", "klakiety". Dwoje młodszych tańczyło obok. Ów pan, widocznie ojciec, bardzo ostro strofował dzieci, widać, że to nie były żadne żarty - tylko że je zaprawiał do ciężkiej pracy. Chłopczyk, który tańczył na desce, miał skarpetki podarte na piętkach.
3. Córeczki Lombrosa, starsza pięcioletnia czarna Claudia i młodsza o złotych włoskach Anna, zwana "Anna Panna", zupełnie wiejskie dziecko, bardzo zabawnie błaznujące, wyciągające łapki i proszące ,,Ciocolatta, ciocolatta". Pewno gdzieś widziały takie żebrzące dzieci we Włoszech, bo świetnie to zagrały.
4. Madame Romaine, właścicielka bardzo zabawnej knajpki na 56-ej "Omelette Lyonnaise", gdzie jest tylko sześć stolików i gdzie dają tylko omlety (ale za to jest ich coś 100 rodzajów)
- mówi, patrzy, zakłada ręce tak, że poznałbyś wśród wszystkich United Nations, że to Francuzka.
Kocha się (na swój sposób szczęśliwie) w młodym śpiewaku, może dwudziestoletnim, którego mogłaby być matką. Ciągle do niego pisze i nawet czasami telefonuje do Paryża. W tym wszystkim nic nie ma ani śmiesznego, ani wulgarnego, przypomina to Colette i bardzo dobrą literaturę francuską. Czasem, gdy w lokalu jest pusto, proszę, żeby nastawiła którąś z płyt Francisa - np. La Touraine albo La Yalse parisienne. Madame Romaine podpiera się, spuszcza głowę i słucha, uśmiechając się raz po raz - tak jakby miała całego Balzaka i Prousta w małym palcu. To jednak wielki naród, jeżeli wystarcza takiej scenki, aby pomyśleć, że to wielki naród.
8 marca
1. Nic nie napisałem. Cały dzień głupstwa poważne i nieważne.
2. Krótko po pójściu do łóżka zacząłem rozmyślać o czymś, co jest wciąż nie rozstrzygniętym od roku blisko moim problemem, nie rozstrzygniętym nie tylko przez niemożność, ale i przez słabość. I oto gdym się w myślach powierzał tej słabości
- nagle posłyszałem chrobot trwający parę sekund, jakby ktoś siłą coś odrywał od ściany. Gdy zapaliłem światło - okazało się, /e lampa zatknięta dwoma łapkami za lustro, oderwała się i wisiała na sznurze kontaktowym. Ja i osoby, którym to pokazywałem, jesteśmy zdania, że ta zmiana pozycji nie mogła /ajść bez czyjegoś szarpnięcia. Ktoś więc szarpnął, ktoś niewi-tl/ialny przyszedł w nocy, aby wmieszać się w moje uczucia i myśli? Najciekawsze, że gdy znów próbowałem zasnąć, już mnie te myśli, te pokusy odeszły. Tak jakby ten niewidzialny ność zrobił swoje.
3. Nowakowski w jakimś ataku patriotycznej delirium tre-mens nazywa zdrajcami wszystkich, którzy piszą dla radia Free Europę. Hrabyk, jakaś figura z sanacyjnego ONR, zaczęła tę
68
Marzec 1951
nagonkę, nie mogąc doczekać się skandalu, który by rozsławił jej imię. Teraz powtarza to Nowakowski, nie mogąc już żyć bez samozatraty, bez poczucia, że on sam jeden ginie za Polskę sprzedany przez Judaszów bez różnicy partii. Ideałem jego - to Polska opuszczona, z którą nikt nie gada, pokłócona ze wszystkimi i jak on jeden, jedyna na całym świecie mająca rację. Żałosne widowisko, głucha prowincja duszy, i przy tym wszystko to zbudowane na fałszu, na kłamstwach dziesięciorzędnych donosicieli i na geniuszu politycznym z Grandu.
9 marca
1. Nic nie mogłem napisać, ledwo że coś bardzo banalnego wymyśliłem jako obiecane Czermańskiemu tematy. Poza tym miałem na głowie pełno głupstw i musiałem egzorcyzmować diabła, który bardzo chciał mnie namówić na zabawę, którą Francuzi nazywają "chassez le diable".
2. W "Coronecie" jest bardzo pouczający, ozdobiony ilustracjami Czermańskiego skrót South Pacific, legendarnego sukcesu Broadwayu. Pouczające - bo mówi o tym, co żadnemu Europejczykowi nie przyszłoby do głowy, że niezwykłością, prawie głębią tej operetki jest stosunek do miłości; tutaj pada zdumiewające porównanie, takie jakie mieli Shakespeare, Raci-ne, Goethe. Tych parę zdań odkrywa nam, jak bardzo owa miłość, zmieniająca ludzi, urabiająca ich dusze - jest rzadkością w Ameryce, jak powszechnie bierze się za miłość to, co jest po prostu "a pastime", jak, słowem, jesteśmy różni od Amerykanów - w tym, co zdawałoby się najogólniej ludzkie.
3. Kościuszko pod Racławicami Chełmońskiego, jedno z arcydzieł polskiej poezji. Kompozycja tego jest arcydziełem, choć zdaje się, Chełmoński myślał przede wszystkim o hierarchii rzeczowej, prawie ideowej - i dlatego na pierwszym planie umieścił modlących się chłopów - a dalej i wyżej, we mgle porannej na szosie Kościuszkę z jego sztabem. Wschód słońca w Polsce było to zawsze dla mnie największe nabożeństwo.
Marzec 1951
69
nawet jeśli wracałem do domu po przepitej nocy. Ten fiolet poranku w obrazie Chełmońskiego daje mu właśnie ową niepowtarzalną, polską wsiową świętość. To nie historia tragiczna, jak u Matejki - to wielki liryczny poemat, duszący za gardło. Cała Polska jest w tym, jak w Panu Tadeuszu.
10 marca
1. Dzień przepróżnowany. Nie było to wcale konieczne.
2. Wczoraj ślub Cecile Parker, wnuczki Cecylii Burrowej. Nie znam na tyle Nowego Jorku, aby wiedzieć, czy to był wielki szyk, ale powinno tak było być, bo oboje młodzi są bardzo bogaci, a Carver ponadto - prawdziwy Mayflower. Przyjęcie w Płazie było z tym wszystkim tak bez wdzięku, bez jakiejkolwiek inicjatywy, że myślę, wszyscy nudzili się jak mopsy. Myślałem sobie, że w Warszawie na 200 zaproszonych przynajmniej kilkudziesięciu upiłoby się na taki humor, że mówiłoby się o tej zabawie przez lata. Tutaj wszystko było i H! mierzone, przewidziane, tradycyjne, bez uroku i wesołe bez humoru. Właściwie wyszedłem jakby rozczarowany, bom się nic wiadomo dlaczego czegoś spodziewał na te monotonne moje czasy.
3. Między popołudniem u Zosi a obiadem u Barczów - koczowałem w hallu Belmont Plaża, bom nie miał co ze sobą robić. W pewnej chwili podszedł do mnie jakiś podchmielony chłopiec, uby mi zwierzyć jak jakieś demonizmy, że kobiety, które właśnie opuścił, są straszne, że mógłby z nimi stracić fortunę i że gdyby je zobaczył jego ojciec, "attorney of district" w Bostonie, to by go wyklął. Zaproponowałem mu aspirynę, ale on oświadczył, że potrzebuje ,,a good woman or good mań", co jak powiedział, na to samo wychodzi. W tej chwili zjawiły się jego damy - dwie niebywałe stare dziwki, z rodzaju, jakiego tu się nie spotyka. Nie dziwię się ojcu, "attorney of district", bo ja też wykląłbym mego syna za takie romanse. Chłopak jednak widać bardzo potrzebował uziemić swoje pasje, bo podskoczył do tych bab
70
Marzec 1951
i po chwili przyniósł im olbrzymie pudło z kwiatami. Przypuszczam, że do rana nie będzie miał grosza, a za to jakąś chorobę.
11 marca
1. Nic nie robiłem. Trzeba skończyć z tym wychodzeniem, z mirażem światowości. Od dawna przecież wiem, że nie ma na to czasu.
2. Jedno z zastarzałych, uświęconych przez poetów kłamstw o kobiecie - to jej subtelność. Nie można sobie wyobrazić dwu mężczyzn tak prymitywnych, jak te dwie światowe damy, które będąc jedna gospodynią śniadania - druga jej gościem - bez przerwy posyłały sobie jadowite spojrzenia i docinki. Albo syna, który by o bardzo mu niemiłym ojcu mówił tak, jak inna znana mi dama o swej najpoczciwszej matce. Kobiety to wielkie dzieci. Z ich instynktem, urokiem, żądzą władzy, aktorstwem i zbrod-niczością.
3. Śniły mi się jakieś okropności z Polski. Facet o emeszeto-wym uśmiechu, przystojny blondas z teczką, o coś mnie pytał, chcąc mnie wpakować w jakąś kabałę. Działo się tam jeszcze coś ważniejszego, ale już tego nie pamiętam.
4. Legendy o literaturze polskiej: sława i znaczenie nudziarza bez cienia oryginalności, namiętności, nawet nie wiem, czy można powiedzieć poczciwego - Asnyka.
12 marca
1. Próżniactwo, a raczej wszystko niż praca. Jak za najgorszych czasów prawdziwej młodości.
2. Jeden z odgłosów mojego mieszkania, który mnie rozrzewnia i rozmarza, to dreptanie jamniczki Trixie, rytmiczne i komiczne. Ile razy je słyszę - wyobrażam sobie tę poczciwą Trixie, jak biega zaaferowana za jakimiś sprawami, które są dla niej tak ważne, jak dla nas polityka i światowości.
3. Mackiewicz napisał w jakimś artykule do "Wiadomości", że nie ma nic tak zmiennego jak charaktery narodowe, bo
Marzec 1951
Rumuni i Grecy okazali się w tej wojnie świetnymi żołnier2a) ' a Węgrzy gorszymi. Pokazało się, że Anglicy - nie dotrzyO1,
słowa (nigdy nie dotrzymywali, tylko my, biedne nie wiedzieliśmy o tym). To, co się dzieje teraz w CzecJ!3^' potwierdza tę mądrą uwagę. Czesi uchodzili za świetnych p" tyko w i za naród niezdolny do jakichś dramatycznych f święceń. Otóż polityka ich wzięła w łeb w sposób strasz^.-i dostali oni takiego łupnia, jakiego chyba od czasów ffi u Góry nie pamiętają. Ale za to cokolwiek myśleć o rozmiń L ich oporu - coś tam w nim umieli zrobić, jakieś spiski szyko^. - skoro tak się do tych Clementisów wzięto. Beran i ks.,ż zresztą naprawdę się postawili - czyli że po tej wojnie będą.' inne Czechy i może zejdziemy się na pół drogi - my, którzy^ przycupnęli naprawdę zanadto pod Moskalami, i oni, któ| wreszcie nie wytrzymali i zaczęli naśladować nasze podzieP1'
13 rfl>
:/
po
m
1. Dziś skończyłem 52 lata, czyli mam tyle, ile Mickiewicz napisaniu wszystkiego, gdy był u schyłku życia. Przez d° l^. godzinę mazałem coś bez sensu, później napisałem jedną z^ kę - aby ten dzień nie był bez zwrotki. Wiersz, o kt< przedtem nie myślałem. Może to będą dobre trzy zwrotki.
2. Włodzio Perzyński, który napisał w młodości dobry i który był dlatego świetnym komediopisarzem, że był p powiedział mi kiedyś: "Powinno się napisać dwa tomy wi1 w życiu - jeden w młodości - a drugi przed śmiercią/' prawda. Bo poezja - to albo marzenia i nadzieja, albo v^' mnienia i zawody.
3. Z Dziennika Delacroix: "Le nouveau est tres ancieUJ » peut meme dire, que c'est toujours ce qu'il y a de plus anci^. • Zawsze to wiedziałem. Ale większość rzekomo intelektu^-•_ "profanum vulgus" nie odróżnia wiecznej nowości od "^ jących nowinek.
4. W "Paris Match" fotografia kolorowa wieczoru
72
Marzec 1951
skiego w Komedii Francuskiej. Cały personel w kostiumach najlepszych ról zgromadzony koło biustu Moliera. W Komedii, i chyba tylko tam, trzyma się jeszcze wspaniała tradycja ról piastowanych przez całe życie, o których latami marzą młodsi i młodsze, podział aktorów na komików, tragików, amantów, duenie, subretki. Takie były kiedyś "Rozmaitości", za cudownych czasów, kiedy kino było niewinnym "iluzjonem" i gdy tłumy pensjonarek stały na Wierzbowej, aby widzieć wychodzących z próby starego Leszczyńskiego, Śliwickiego, Rolanda, Wolskiego w czarnych "sakpaltach" z aksamitnym kołnierzem i lśniących cylindrach. Były to zamierzchłe czasy hierarchii we wszystkim; kiedy było wiadomo, że Szekspir i Słowacki jest to "to, co najważniejsze", najpiękniejsze i najgodniejsze zachwytu. Nie tylko w teatrze, ale i w życiu była ta sama hierarchia.
14 marca
1. Łażenie, zawracanie pustej głowy. Niedobrze.
2. Wczoraj byłem na "dress-rehearsal" The Green Pastures Marc Connelly'ego, sztuki, która przed dwudziestu paru laty była wielką sensacją i jednym z największych sukcesów Broad-wayu. Jest to Stary Testament, tak jak wyobrażają go sobie prości Murzyni i grany przez Murzynów. Ten pomysł był kiedyś naprawdę wynalazkiem i sensacją, dziś, kiedy widz wie z góry, co go czeka - bajka ta musi się trzymać czymś trwalszym
- prawdziwą poezją. Rozwodniona na wszystkie perypetie Starego Testamentu - poezja ta wydaje mi się dosyć wątła, szczęściem, że wzruszająco naiwni lub subtelnie komiczni Murzyni robią, co mogą, aby zrobić z tego prawdziwe widowisko. W rezultacie - jest to po prostu sztuka ludowa, w Ameryce
- folklor - to Murzyni.
3. Od paru chyba lat nie czytałem już książki, która by była moją książką całego roku, do której wciąż wracałbym myślą czy marzeniem. Dzisiaj - nie wiem dlaczego, przypomniałem sobie, jak przyjąłem lekturę Krystyny, córki Ławr ansa, jak długo nic
Marzec 1951
73
nie mogło w mnie zastąpić wzbudzonych przez nią wzruszeń. Ale bo też jest to chyba największe w literaturze świata arcydzieło powieści historycznej, w której oddane są z natchnioną prawdą zarazem odkryta epoka i zawsze współczesny człowiek. Wielbię jak mało kto Sienkiewicza za wszystko, co zrobił dla nękanych Polaków w niewoli, kocham jego bajeczny melodramat - ale oczywiście to całkiem inna sprawa, inny świat duchowy niż Krystyna. Sygryda jeszcze raz dowiodła, że najbardziej ogólnoludzkie jest właśnie narodowe. Kiedy w czasie wojny namawiano ją tutaj w Ameryce na jakieś bardziej międzynarodowe tematy - odpowiedziała: "Nie umiem pisać o niczym innym prócz Norwegii. Mam uczucie, jak bym mieszkała tam od tysiąca lat."
15 marca
1. Rano parę godzin bezskutecznych usiłowań. Diabli wiedzą dlaczego, nie wróciłem, choć mogłem, koło 9-ej. Jutro znów nie będę mógł rano skupić się, a wieczór znów coś niepotrzebnego i odrywającego od pracy.
2. Śniło mi się, że Francuzi oswobodzili Polskę. Szalałem z radości, tak jak w r. 1916, kiedy pierwszy w Warszawie spotkawszy na dziedzińcu Uniwersytetu rektora Brudzińskiego dowiedziałem się, że Niemcy ogłoszą, że muszą ogłosić niepodległość. Tak jak wtedy po całej Warszawie - tak w tym śnie /.acząłem oblatywać znajomych z tą wieścią. U Kisterów byli jacyś młodzi ludzie, chyba Amerykanie, którzy wzruszali na to ramionami, dziwiąc się, że tyle sobie z tego robię.
3. Dziś u Litki Chandlers jeden z redaktorów "The New American Mercury", chłopiec 28-letni głoszący różne idealne hasła - w gruncie rzeczy kupa kompleksów i bezdeń neurastenii. Najsilniejszy z tych kompleksów - to duma amerykańska, niechęć do Europy - gdzie noga jego nie postała. Gdybym lepiej umiał po angielsku, zrobiłbym burdę intelektualną, bo jestem pr/ekonany, że wiem o Ameryce stokroć więcej niż on o Euro-
74
Marzec 1951
pie. Ale może z takich kompleksów właśnie wynika podświadoma determinacja tego kraju - aby wziąć odpowiedzialność za świat i pobić bolszewików. Poza tym chłopak mówi samymi terminami naukowymi, samymi syntezami, co po pewnym czasie robi wrażenie wariacji. Myślę, że to zresztą jest spokojny wariat, których tylu jest w tym kraju i nikt o tym nie wie - póki siebie lub kogoś nie zabiją.
16 marca
1. Wstyd mi zaczynać zeszyt od stwierdzenia, że znów nic nie zrobiłem, że znów wbrew danym sobie obietnicom poddałem się złudzeniu drugiej młodości. Na pociechę mówię sobie, że nie czułem się jako stary rozpustnik, który spalił trzewia - i że "rozkosz witałem i żegnałem z weselem". Z Pana Tadeusza są cytaty na wszystkie okazje.
2. We śnie po raz nie wiem który osoba znana mi tylko z fotografii. Kochała mnie bez pamięci, ucząc jakichś nie znanych sposobów rozkoszy. Później była jakaś szopa, a w niej ogromny ptak, cietrzew nie cietrzew, o złotych piórach, robiący szalony i jakby wróżebny hałas. Miotał się on w tym zaniknięciu, coś gulgocząc, co miało wyraźnie jakieś znaczenie. Był to na pewno ptak zaczarowany.
3. Wczoraj przyszła wiadomość, że umarł w Londynie, dożywszy bez mała dziewięćdziesiątki, stary Baliński. Był on jedną z najbardziej uhonorowanych w Polsce osób, prezesem Rady Miejskiej Warszawy w miodowych latach niepodległości, członkiem Sądu Najwyższego, senatorem, nie licząc literackich godności. - Ale zostanie w literaturze - jako ojciec Stasia, któremu przekazał przez atmosferę swego domu - wielką romantyczną tradycję, i jako autor zdumiewającej książki o Warszawie, napisanej w Londynie, gdy już był dobrze po osiemdziesiątce. Jest to arcydzieło wzruszonej pamięci, przekazującej wiernie nie tylko wspomnienia wielkich ludzi, ale nawet ceny ciastek sprzed lat sześćdziesięciu. - Na każdej stronie tej książki dobywa się
Marzec 1951
75
jakiś głos zapomniany a drogi, jakaś twarz odeszłych bliskich. Nazwisko mojej babki Zofii z Hundiusów Raczyńskiej wskrzesiło przede mną najodleglejsze dzieciństwo. List staruszka, z którym przesłał mi tę książkę - to był ostatni doszły mnie głos mojej Warszawy, miasta mego ojca i mojej matki.
4. Wziąłem się do Whitmana. To niepojęte, że tak mało mówi się dziś o nim, propagując Amerykę. A przecież - cała jej wielkość - zawarta jest w jego tyradach, w jego nieomal proroctwach.
17 marca
1. Upiłem się wczoraj ohydnie, gadałem głupstwa - teraz już nie katzenjammer nawet, ale bezsilna złość na samego siebie. Poty piłem, aż dopiłem się do tych bredni, które nie są przecież mną, tylko bełkotem alkoholu. Próbowałem pisać, gdyż odpoczynek - to jest wałkowanie w sobie tego obrzydliwego uczucia poniżenia. Ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Obym jutro nie czuł się jeszcze gorzej, gdy zupełna trzeźwość powróci.
2. Jouvet jutro zaczyna występy w jednej z moim zdaniem bardzo nielicznych wielkich ról - w Arnolfie ze Szkoły żon. Jest to wielki aktor, ale w epizodach, i nigdy nie zrobił na mnie większego wrażenia niż w Le Taciturne Martin du Garda, jako rezoner-mizantrop, w każdej chwili bliski samobójstwa. - Kiedy dramat bohaterów zbliżał się ku katastrofie, Jouvet niejako ją zapowiedział paroma zdaniami na pozór bez związku z akcją, opisem jakiegoś popołudnia w Wersalu, jakichś szeleszczących jesiennych liści. Tych parę słów - ton, gest - był to właśnie cały wielki dramat, cała beznadzieja naszych wysiłków, nasza bezradność wobec losu. Pamiętam za to role Jouveta wręcz nieznośne, zwłaszcza te, w których jak wielu snobów (wtedy kochał się w Madeleine Ozeray) starał się być młody i niemal piękny. W ogóle wielki rasowy aktor to coraz większa rzadkość. Tylko spisek krytyki i publiczności ukrywa tę smutną prawdę. - "Jak się nie ma, co się lubi - to się lubi, co się ma." Nie tylko
76
Marzec 1951
Giełgud, ale nawet Laurence Olivier - nie jest to moim zdaniem prawdziwa pierwsza klasa, jaką był Raimu albo nasz Kamiński. 3. Wierzyński przysłał mi jako podarunek na Imieniny Korzec maku. Niestety, nawet przeciąć kartki to dla mnie po wczorajszym pijaństwie wysiłek - a cóż dopiero mówić o przeczytaniu tego. Zaglądam więc pod nie rozcięte kartki i wciąż myślę: "co za licho mnie podkusiło wczoraj, aby tyle wypić?"
18 marca
1. Trzy zwrotki, które najpierw nazwałem Do emigranta, a później Spowiedź wielkanocna. Pisane we wzruszeniu, czy to coś warte - sam nie wiem. Później mi chodził po głowie jakiś trzyzwrotkowiec o Muzach. Oby ten katzenjammer budził mnie po nocach i pozwolił mi głuszyć wyrzuty sumienia - wierszami.
2. Kiedy trzydzieści parę lat temu usłyszałem po raz pierwszy od Tuwima nazwisko Whitmana - wydawał mi się najbardziej egzotycznym pisarzem świata, i kiedy przed czterema laty jadąc do Seghersów do Huntington zobaczyłem nagle jego dom rodzinny - wydawało mi się to prawie wcieleniem w życie słyszanej kiedyś bajki. Moja znajomość angielskiego jest tak niedoskonała, że rozumiem z tego Whitmana tylko to, o co mu chodzi, tylko jego ideę - a uchodzi memu wrażeniu jego poezja, jego sztuka. Pełno w nim zresztą tandetnego fanfaroństwa, kosmicznego kabotyństwa, jego życiorys - raz po raz zaskakuje jakimiś niejasnościami, które można jak najgorzej dla niego tłumaczyć. Ale można też wysublimować go, przyjąć za prawdę legendę stworzoną o nim przez jego wielbicieli i niejako na nowo go napisać. Wtedy - będzie on naprawdę wielki, nowy, odkrywczy i proroczy. Zresztą w całej nowoczesnej sztuce - jest coś z powiewu tej legendy, która odkryła poezję rzeczy dotąd przez poezję wzgardzonych.
3. Roosevelt powiedział, jak wiadomo: "Nie bójmy się niczego - tylko samych siebie." Wiedział on - co mówi, bo pod pozorami dobrodusznego idealisty były w nim wszystkie mroki,
Marzec 1951
77
wszystkie demonizmy. Właściwie naprawdę tylko siebie bać się trzeba. Któż, jeśli nie ja sam, zgotował mi przedwczoraj tę ponurą pijacką noc. Ja sam - do samego siebie niepodobny.
19 marca
1. Od rana na mieście, można było - od biedy - wysupłać z tego dnia trzy godziny na pracę. Ale jakoś mi nie wyszło. I co najgorsze: jutro i pojutrze - znów wieczór "u ludzi".
2. Kochanowski napisał: "Znał kto kiedy poetę trzeźwego. Nie uczyni taki nic dobrego." Gdyby sądzić po poetach, których znałem - musiałbym przyznać temu dwuwierszowi rację. Wszyscy niemal ci, którzy byli urodzonymi, rasowymi poetami, pili mocno, niemal nałogowo: Kasprowicz, Staff, Tuwim, Przy-siecki, Wierzyński, Broniewski, Gałczyński. Co do mnie, to jestem pijakiem przygodnym, okazyjnym, ale też moja natura i pisarska - to bynajmniej nie typowa natura poetycka - i poezja dobywa się ze mnie wśród ciężkich zapasów z hamującym intelektem. Popiwszy zdrowo parę razy w ostatnich tygodniach - poczułem, co to jesł ów katzenjammer, z którego nie można wywikłać się inaczej, niż marząc, płacząc, rymując - słowem przez wiersze.
3. Zbiorowa wystawa młodych artystów na 57-ej, w niej parę obrazów Krzysia Bortnowskiego. Wielka radość - bo to już na pewno oryginalny talent, rasowy malarz. Ostatnie rzeczy - jakieś domy nowojorskie i malarze pokojowi przy pracy - mają śliczną lekkość, rysowane są kolorem o prześlicznej gamie biało-perłowej. Jest to współczesne, nowe i zarazem w jakiejś dobrej linii, na drodze istotnych problemów malarskich. Postęp od mgławicy ekspresjonistycznej, od jakiegoś alkoholicznego ponurego zatumanienia sprzed paru lat niezwykły. I co dużo gadać o warunkach pracy, szkole. Biedny Krzyś pracuje jako czeladnik u malarza pokojowego, nigdy właściwie solidnie nie uczył się malarstwa, pije przy tym jak młody smok. Okazuje się, że warunki, ćwiczenie, szkołę ma w sobie.
78
Marzec 1951
20 marca
1. Zrobiłem trzy strony o książce starego Balińskiego dla radia Free Europę. Z trudem, bez przekonania i pewno źle.
2. Przesłuchy O'Dwyera w komisji senackiej, rewelacje o wpływie Costello na rządy Nowego Jorku - to rzeczy niepojęte dla Europejczyka, robiące wrażenie, że Ameryka jest zupełnie zgniła, że jest w upadku. Oczywiście, że jest to skandal, nie do pomyślenia w towarzystwie poważnych narodów, oczywiście taki ambasador jak O'Dwyer to kompromitacja i hańba dla Ameryki. Ale przecież nic na świecie - nie da się rozstrzygnąć przez powołanie się na zasady i nawet wyrok sprawiedliwie wydany - nie rozstrzyga o najważniejszym, o tak trudnej do określenia, tak w każdym wypadku innej istocie rzeczy. Otóż tutaj istota rzeczy - to nie upadek, ale prymitywizm Ameryki, nie jej degeneracja, ale jej w tylu dziedzinach przy tylu innych przodujących światu barbarzyństwo. Ameryka stoi konstytucją i konstytucja jest tutaj rzeczą tak świętą, jak nigdzie na świecie. Natomiast nie ma ona prawa, które jest w każdym stanie inne, nie ma uczonych, prawdziwych adwokatów, i kiedy jest zagrożona przez wielkie zbrodnie - odwołuje się, jak w wypadku Costello, do konstytucji, czyli do komisji senatu. I jest jeszcze jedna istota rzeczy, bardzo paradoksalna. Costello, Adonis, Erickson to rezultat purytanizmu, a co za tym idzie, hipokryzji. Gdyby hazard, bookmakerstwo były uprawnione - nie mógłby tak rozróść się ten świat podziemny, który trzęsie Nowym Jorkiem, a pewno i innymi wielkimi miastami, i który zresztą wyrósł na prohibicji. Francuzi, o ileż bardziej cyniczni niż Amerykanie, dlatego właśnie nigdy by nie wyhodowali sobie takich Costellów.
3. Czułość, troska, wyrzuty sumienia, cały dziś dzień myśli o najdroższej osobie.
21 marca 1. Bardzo źle. Rano próbowałem pisać - ten najważniejszy
Marzec 1951
79
u kst dla radia. Nie mogłem. Po południu i wieczór nie było już < /asu.
1. Grabowski, który był niestety polskim faszystą (wczoraj go l'i)/nałem; bardzo poza tym inteligentny człowiek), opowiadał mi o różnych nie znanych a ważnych zdarzeniach przedwojennej polskiej historii. ,,Beck nigdy by do tego nie przyznał się powiedział mi - ale to ja prowadziłerrf rozmowy z Niemcami, w których proponowali nam naszą neutralność i pozwolenie | pr/ewozu wojsk niemieckich do Rosji - obiecując, że później bodziemy mogli iść aż do Smoleńska".
Druga rewelacja - to rozmowy Grabowskiego na polecenie Śmigłego z Ratajem. Jak twierdzi on - było osiągnięte porozumienie we wszystkich punktach, zapewniające poparcie ludowców dla rządu. Jedno, co do czego nie doszło do zgody - była (o sprawa Witosa, gdyż zdaniem Grabowskiego - Śmigły nie chciał zbyt jaskrawo przekreślać Marszałka.
3. Nieboszczyk Schayer, indiolog, mój kolega szkolny - był filozoficznym pesymistą i wykładał mi godzinami o nicości wszystkiego i bezsensie życia. Z tym wszystkim - kończył szkoły jako pierwszy uczeń, obserwował wszystkie protokoły, hierarchie i zasady, ożenił się mądrze i zrobił naukową karierę. Kiedy obserwuję instynkt, z jakim Litka Barcza pomimo swego gustu do picia, pozornego cynizmu, cygańskiej emfazy - układa swoje /ycie, gospodaruje na tych wychodźczych ruinach jak u Wedla na Szpitalnej - odnajduję w tym ten sam, co u Schayera, paradoks natury niemieckiej, filozoficzny pesymizm i świetnie zgodzoną z życiem biologię.
4. Co dzień większy spokój, ulga, płynące z modlitwy.
22 marca
1. Zaledwie dwa zdania tej nieważnej prozy, i to z wysiłkiem. l Później dzień przemarnowany.
2. Bardzo skomplikowane sny. Goldman, mój kolega uniwer-I sytecki, jego wuj Feliks Perl - przywódca socjalistyczny i redak-
80
Marzec 1951
tor "Robotnika". Nigdy o nich nie myślę. Później jakiś bank, w którym chciałem odebrać jakieś pieniądze i w zamian tego dano mi jakąś nową książkę czekową, że niby mam tam mieć drugie konto (to nie był mój bank). Między tymi czekami wałęsały się jakieś parodolarówki, poprzywiązywane jakimiś gumkami. - Było z tym pełno komplikacji, ale już nic z tego nie pamiętam.
3. Dziś rano naszło mnie cierpienie duszy tak dotkliwie, że rady dać sobie nie mogłem. W radio grano Noc petersburską Rubinsteina, która przypomniała mi zamierzchłe czasy, wakacje u mojego wuja Jana Niewęgłowskiego w Komorowie, moją egzaltowaną groteskową wujenkę Anielę i moje wtedy dziecinne rozpacze bez powodu, od których zaczęły się moje wiersze. Taką sarną rozpacz czułem teraz, czułem ból przejmujący rozłąki z tymi, co odeszli, żal za przeszłością i nie do ukojenia poczucie grzechu.
4. W "Quick" fotografia Einsteina, który na prośby fotografów, aby uśmiechnął się - wywalił im język na całą jego długość. Ostatecznie - nawet Einstein może mieć przypływ złego humoru i jakieś gesty niegodne siebie. Ale ta fotografia jest potwornie żenująca. Wygląda on na niej jak wariat. Naprawdę, że jest w niej jakaś zniewaga - Einsteina przez samego siebie, przez tych fotografów i pohańbienie rzeczy przez obie strony.
5. Modlić się coraz goręcej, coraz więcej, dziękować za to, co mam, i prosić o siły, o światło, o drogowskaz.
23 marca
1. Dzisiaj naprawdę nie było sposobu, aby zrobić cośkolwiek.
2. Gdy wczoraj pisałem o niewytłumaczonym smutku, który mnie naszedł, o nagłym żalu za tymi, co odchodzą - umarł Henryk Rajchman. Umarł, gdy w domu nie było nikogo. Dok lor Hoppin, tknięty jakąś telepatią, przyjechał do niego, l p r/e/ nie domknięte drzwi, zobaczył śpiącego, więc l do drugiego pokoju. Kiedy po dwudziestu minutach
Marzec 1951
81
zajrzał po raz drugi, przekonał się, że to był już sen wieczny. O 10-tej byłem tam i zostałem do 7-ej nad ranem w tej atmosferze zarazem misterium i szopki, jaką stwarza zawsze chwila śmierci, gdy wybucha żal prawdziwy i skrzeczy technika pogrzebowa. Dziś byłem w funeral home, gdzie Henryk leży w mundurze pułkownika, przepasany wstęgą Polonia Restituta, którą sobie parę miesięcy temu sprowadził z Londynu, jak mi mówił, "w celach pogrzebowych". Leży naprawdę, jakby spał, spokojny po tylu wielkich burzach i tylu nędznych zgryzotach, których doświadczył. Jak po śmierci mego Ojca, po śmierci Karola Szymanowskiego, czuję jakąś wzniosłą "serenite", jestem pewny, że śmierć jest naszym celem i że jest wzniesieniem się, otwarciem bramy, do której pukamy całe życie. Idąc przez ulicę, mówiłem raz po raz głośno strofę z Norwidowego Krakusa
Przechodź już, wielka osobo, W powietrze inne z tej ziemi, Gdzie nie losy są nad Tobą, Lecz Ty nad niemi.
3. Starałem się spędzić ten Wielki Piątek, rozpamiętując znaczenie tego dnia i myśląc o śmierci.
24 marca
1. Znów nic nie robiłem, choć mogłem i powinienem był.
2. Kiedy wychodziłem z domu pogrzebowego, gdzie leży Henryk Rajchman, zobaczyłem przez otwarte drzwi - jakiegoś młodego człowieka, leżącego w trumnie przykrytej sztandarem amerykańskim. W pokoju nie było nikogo, młody człowiek wyglądał, jakby spał naprawdę i smacznie, szczęśliwy i wyniesiony nad innych.
3. Młody Stefan Szwarce, wnuk Bronisława, urodzony w Ameryce, ale chcący koniecznie być Polakiem - spał dzisiaj na łóżku Henryka, aby przeniknąć się jego myślą.
6 - Dziennik t. II
82
Marzec 1951
Marzec 1951
83
4. Byłem po południu w antykwariacie u pp. Klejmanów, którzy mieli taki sam salon na Mazowieckiej. Bezcenne cuda srebra, ceramiki, zdobnictwa wszystkich epok i skarby sztuki polskiej, już jakby nierzeczywiste, bom się nie spodziewał ich kiedykolwiek zobaczyć. Pan Klejman co chwila coś przypominał żonie, coś przynosił, odwijał, a to tabakierkę malowaną przez Chodowieckiego, a to miniaturę Marii Leszczyńskiej przez Nattier, wazon belwederski, talerz korecki i wreszcie arcydzieło techniki, nastroju, portretowego podobieństwa - statuetkę Jakuba Sobieskiego z kości słoniowej. "Jak pan mógł, panie Lechoń, opuścić Kraj - powiedział do mnie. - Ja sam czuję się, jakbym zdezerterował. Przecież pan tutaj nie może pisać."
25 marca
1. Nic nie napisałem i nie tak spędziłem tę Wielką Niedzielę, jak sobie obiecywałem. Dopiero koło 5-ej pp. byłem w kościele. Rano pisałem Łukasiewiczowi mowę na pogrzeb Henryka.
2. Hard córę Tadeusza Nowakowskiego w "Wiadomościach" znowu znakomite, bezlitośnie prawdziwe, na pozór cyniczne, a w gruncie rzeczy pełne współczucia skrytego pod owym odważnym, ostrym humorem. Z tego, co dotąd było w "Wiadomościach", już mógłby być tom, i kto wie, czy nie zrozumiały dla obcych.
3. W domu pogrzebowym znów inne pokoje zajęte przez nowych śpiących. Słychać gwar za tymi drzwiami, a nawet śmiechy rodzin, które robią prawdziwe "parties" przy trumnach.
4. Bardzo mnie wzburzyła wiadomość na pierwszej stronie "NY Times", że Amerykanie chcą werbować do swego wojska drużyny wartownicze z Niemiec. Wygląda na to, że naumyślnie dotąd je przetrzymali, aby później je załapać, gdy nie będzie innego sposobu wydostania się z Europy. Przy okazji - wielkie pochwały dla wartości polskiego żołnierza. Tak kiedyś chwalono bicepsy niewolników i uda niewolnic.
26 marca
1. Pogrzeb Henryka Rajchmana, później nie stypa prawdziwa, ale "kieliszek" u Zosi - nie oburza mnie to, bo to właściwie prastary i bardzo ludzki zwyczaj. Jestem pewny, że Henryk byłby wściekły, gdyby dowiedział się, że uczestnicy pogrzebu, którzy mu oddali ostatnią wprawdzie, ale posługę - nie zostali ugoszczeni. Ksiądz Tyczkowski zrobił swoje - odśpiewał tęgim głosem wszystkie psalmy, wśród nich ten, który dał tytuł Żeromskiemu do jego sztuki: "Asperges me Domine hysopo et mundabor, lavabis me et super nivem dealbabor." Byłem bardzo przejęty i spłakałem się, gdy zaintonował: "Anioł Pański zwiastował Pannie Marii", i gdy bardzo dobry mezzosopran wzniósł się nad tą trumną śpiewem Ave Maria i Agnus Dei. Kiedy tutaj nie znanym zwyczajem przyjaciele wzięli Henryka na ramiona, zabrzmiała Pierwsza Brygada, prawie piękniej niż Jeszcze Polska, jak jakiś tajemniczy hymn starego sprzysiężenia, dla którego już nie ma miejsca w tym olbrzymim, a tak zmalałym świecie. Wszystko było godne, ubogie, ale nie tandetne. "Henryk musiałby to pochwalić."
2. Że na pogrzeb Rajchmana nie przyszli Korboński czy Pehr, którzy byli jego przeciwnikami, ale go nie znali, nie wiedzieli, że miał on zalety mogące być przykładem dla Polaków wszelkich przekonań - to zrozumiałe. Ale że nie przyszły różne poważne wielkości, które znały go, wiedziały, co robił - to niepojęte. Te miernoty, naładowane i rzygające banałami - naprawdę są przekonane, że to był tylko jeden z bardzo wielu, podczas gdy był on piramidą Cheopsa w porównaniu z nimi - jako poświęcenie, uczucie, poczucie honoru.
3. Henryk umarł w biedzie, widział ruinę swoich prac, miał pogrzeb mniej liczny niż Matuszewski czy Wieniawa - a mimo to nie czułem tej beznadziejności, tego jakiegoś przekleństwa polskiego losu, co wtedy, gdy oni odchodzili jakby na znak ginięcia wszystkiego, co polskie w kraju i za krajem. Cały czas myślałem sobie: "Czemu on nie dożył tych paru lat jeszcze, których mu brakowało do naszego powrotu."
84
Marzec 1951
27 marca
1. Źle. Bardzo źle. Już zupełne rozklejenie - rozpróżniaczenie. Ściąć do połowy światowości i co dzień rano siedzieć nad biurkiem.
2. Tak jak parę dni temu, oglądając Podkowińskich, Stani-sławskich i Wojtkiewicza u Klejmana - uświadomiłem sobie wspaniałą różnorodność i bogactwo malarstwa polskiego, tak dzisiaj myślałem to samo o poezji polskiej, przerzucając Antologię Grydzewskiego. Znów olśnił mnie Zbigniew Morsztyn, rozkoszowałem się Gawińskim i Benisławską, znów stwierdziłem, że Norwid jest jedyny na świecie. Leśmian raz po raz trafia obok, chcąc trafić do jakiegoś własnego świata, w którym, jak mówiła Bronisława Ostrowska, podpatrywał kwiaty - i zioła, ukryty jak żuk na ich łodygach. Ale raz po raz odkrywa też naprawdę ten świat zieleni, słowotwórstwa, pobratania się z ziołami łąk, z pszczołami, ze smugami księżycowego światła. Tu-wim mylił się poetycko rzadziej niż on, ale pewne jego wynalazki już Leśmian wynalazł. Co do Łobodowskiego, to aż do odwołania nic i nic.
3. Jakiś śmiały dowcipniś przysłał do Mauriaca taką depeszę: "Piekła nie ma. Możesz iść na całego. Zawiadom Claudela. Andre Gide."
28 marca
1. Rano trzeba było iść do Zosi Rajchman. Ale popołudnie przeznaczyłem na pracę - a miałem, jak mówił Karol Szymano-wski, "romans", jeżeli nie szkodliwy, to na pewno nie konieczny. Uwzględniając wszelkie komplikacje, czasami mam coś z Chopina - w tym, że nie mogę godzić "romansów" z pisaniem. Strach pomyśleć, wiele życia zmarnowałem, jeżeli to przede wszystkim przeszkadzało mi pisać.
2. Co za idiotyzm zależność MacArthura od United Nations, od wszystkich wielkich i małych idiotów ze wszystkich krajów płatnych przez bajońskie sumy i zdolnych tylko czemuś dob-
remu przeszkodzić, przed czymś słusznym zawahać się. Jest to głupie i niemoralne poddawać człowieka z takim poczuciem odpowiedzialności, przy tym wodza z tak rzadką dziś a niezbędni) wizją, urzędnikom bez odpowiedzialności i widzącym zaledwie koniec swego nosa. W tej wojnie, w której po stronie /achodu nie ma żadnego tragizmu, żadnego tonu szekspirowskiego, MacArthur jest z własnej woli i z woli przeznaczenia postacią tragiczną: szekspirowską.
3. Solski kręci nosem na zakończenie Hard córę, że to melodramat, że po co ten stary Załuski się wiesza, że to obniża wartość tej noweli. Nie mam się za człowieka o złym smaku, ale nie rozumiem zupełnie, o co Solskiemu chodzi i dlaczego nie można powiesić się w powieści - skoro tylu ludzi wiesza się w życiu. Zdaje się, że chodzi tu o owe przepisy na dobrą powieść, równie irytujące i zupełnie dowolne, co sławne przepisy na dobrą sztukę, pogwałcone przez Szekspira, Słowackiego, Wyspiańskiego, a nawet przez Corneille'a w jego olśniewającej /. 'Illusion comiąue.
4. Le President Yincent Auriol et Madame przyjechali dziś do Stanów. Trzydzieści dwa lata temu Poincare nie oddał wizyty Wilsonowi, Ameryka była wielkością nie zauważoną. Dzisiaj ,,on paye ses respects" w Waszyngtonie. To symbol zaszłego przełomu.
29 marca
1. Coś tam namazałem dla radia Free Europę o książce lialińskiego. Ale to literacka ,,vanitas vanitatum". Czym prędzej dobrać się do ważnych spraw.
2. Kister zaproponował mi napisanie książki o Wandzie Landowskiej, co mogłoby mieć głęboki sens, no i poważny skutek materialny. Niestety - trapi mnie poczucie, że mimo iż była ona na wyżynach sztuki - a ja całe lata "przebyczyłem się", jak mówił Józek Czajkowski - jestem mimo wszystko twórcą, a ona wirtuozem. Może to nie jest takie istotne rozróżnienie, ale
86
Marzec 1951
odczuwam je bardzo mocno i nie mam apetytu na wielkie pozy i kaprysy Wandy. Uważam, że moja Sarabanda załatwiła mój do niej stosunek i jest moim dla niej pomnikiem. Bardzo trudno byłoby mi wczuć się w rolę admiratora spragnionego konfiden-cji Wandy i nie wiem, czy to by mnie nie pokręciło wewnętrznie, nie stworzyło jakiegoś kompleksu. Czuję, że pomęczę się jeszcze nad tą decyzją.
3. Auriol przyjechał na "L'Ile de France", uważając słusznie, że statek wojenny byłaby to zabawa niewłaściwa, skoro Francja dostaje pieniądze z Ameryki. Ale skutek tej skromności był taki, że tłum reporterów, fotografów, operatorów od radia i telewizji wdarł się na pokład i omal nie rozszarpał gości, domagając się wywiadów, deklaracji, uśmiechu do fotografii i nie przerywając tego wrzasku i zamętu nawet w chwili grania hymnów. Gdybym był Achesonem, wyrzuciłbym zaraz tych, którzy są winni tego skandalu. Bo teraz niełatwo będzie go zatrzeć w pamięci tego starszego solidnego pana i cokolwiek by go później miłego spotkało, będzie zawsze pamiętał to pierwsze wrażenie - nagłego znalezienia się wśród dzikich ludzi.
4. W Cyranie Roksana, wymieniając ówczesnych członków Akademii Francuskiej, woła z egzaltacją:
Voici Boudu, Boissat et Cureau la Chambre, Porcheres, Colomby, Bourdon, Arbaud: Tous ces noms dont pas un ne mourra
que c'est beau!
A żeby tak zrobić taki wierszyk z nazwisk dzisiejszych wielkości, które co tydzień ktoś w "Wiadomościach" pasuje na nieśmiertelnych, "dont pas un ne mourra!"
1. Skończyłem tę ,, rękę pisarzowi.
30 marca .radiówkę". Ale to są zajęcia, które psują
Marzec 1951
87
2. Śniło mi się, że był jakiś liliowy poranek, że spałem w jakimś pokoju z tarasem wychodzącym na Empire State Building. W pewnej chwili zobaczyłem na tym tarasie Auriola i panią Auriol, którzy jakby tam spali czy też leżeli coś szepcąc do siebie. Przedtem czy potem śnił mi się Aubrey.
3. Odczyt Feliksa Grossa o federacji europejskiej wbrew moim oczekiwaniom bardzo dobry, w doskonałym myślowym, powiedziałbym, filozoficznym stylu. Znalazłem w nim z dawna ugruntowane we mnie przekonanie, że regionalizmy są najlepszym lekiem na wszelkie zaborcze nacjonalizmy i że tylko przez pomożenie ideowe, przez stworzenie deweyowskiego "desire" może się taka federacja dokonać, która bynajmniej nie jest dziś ideałem narodów, tylko formą ich samoobrony przed Stalinem. Odetchnąłem, bom się już bał, że to będzie federalistyczne bujanie o braterstwie narodów, które jest niedosiężnym ideałem jak braterstwo ludzi. Na sali weterany, niedobitki, zjawy - Rip-ka, Papanek, Costa, Pusta, Sidzikauskas, zgnębione przez biedę i nieużyteczność, ale gotowe pożreć się między sobą - zaraz gdy tylko będzie o co.
4. Doskonały dowcip Churchilla. "Na pewno nie będzie wojny - powiedział. - Bo kiedy Shinwell był ministrem opału, nie było opału. Teraz jest ministrem wojny..."
31 marca
1. Przepisywałem te radiowości. Ale zmogło mnie zmęczenie, nie wiem sam czym. - W każdym razie zmianami pogody. Po wczorajszej parogodzinnej ulewie dziś nieprzyjemny upał i wilgoć.
2. W autobusie mały, może trzyletni chłopczyk w popielato-beige paltociku i takiejże czapeczce ze śmieszną zabawką - małą żółtą kaczuszką - tak samo rozkoszną jak on. Ciągle gaworzył, nie zdejmując z policzka matki swej rączki, gładząc ją bez przerwy jakąś najsubtelniejszą, najczulszą pieszczotą.
3. Zosia Kochańska, której ufam zupełnie, że czuje, co mi
Marzec /kwiecień 1951
Kwiecień 1951
l
wypada robić, bardzo mnie namawia na tę książkę o Landow-skiej. Coś mi się snuje po głowie, co mogłoby być punktem wyjścia, ideą tej książki. Wierność Landowskiej prawdziwej sztuce, jej nieporuszony, własny sąd o muzyce wśród szalejących eksperymentów, nowinek i herezji. Ale tej myśli nie starczy na zapełnienie książki. Przeraża mnie nie jej muzyczna strona, bo tego bym się dowiedział od Landowskiej, ale ton, którym mam mówić o Wandzie, aby jej nie urazić, a nie popaść w reklamową przesadę. No! I to znowu rok czasu - na inne, nie własne rzeczy.
l kwietnia
1. Dokończyłem tego głupiego przepisywania, próbowałem zacząć wiersz o Muzach - ale popsuły mnie te natchnienia sprzed paru tygodni. Chciałem mieć takie objawienie, jak wtedy, a tu akurat nic spod żeber nie wychodziło, tylko głowa coś tam się mozoliła - bez skutku. Jutro trzeba znów próbować -jak nie to, to coś innego.
2. Szczęśliwi ci, którym instynkt od razu wskazuje właściwą drogę, którzy nie widzą złych i dobrych stron każdej sprawy z tą samą jasnością. Złych i dobrych - nie tylko dla siebie, ale i obiektywnie. Drepcę teraz psychicznie w miejscu, tak jakby każdy mój krok miał decydować o moim być albo nie być. A przecież tyle razy w przeszłości samo życie rozstrzygało za mnie te wątpliwości, które mi się wydają teraz jak nigdy przełomowe. Myślę, że to i moje, nasze życie to robi takie ubogie, zamknięte, bez przyszłości. Przez to też wyolbrzymiały różne sprawy, które kiedyś malały przy istocie życia, ustalającej właściwą ważność wszystkiego.
3. Przeżyłam Oświęcim Żywulskiej. - Już się to przecież wszystko wie, a za każdym razem nie wierzy się, że to mogło być naprawdę. I myśli się, że jednak nic tu nie zostało załatwione, że ludzkość, że Pan Bóg nie dostali żadnego zadośćuczynienia. 'I nie chodzi tu tylko o to, że nie wytępiono wszystkich winnych. Ale przede wszystkim o nas, o tych, którzy
89
nic niby nie zawinili, ale nic nie dali z siebie dla tego zadośćuczynienia, dla tej pokuty świata, dla jakiegoś załatwienia jej w duszach. Czytając tę Żywułską myślałem ciągle, że to byłoby proste powiedzieć sobie: "To Niemcy zrobili." To świat cały /robił, świat nieczuły, obojętny, odwracający się od wszystkiego, co trudne, i nie chcący za nic odpowiadać. Oświęcim, Buchenwald - to zbrodnia nie tylko Himmlerów, ale i sceptycznych Francuzów, zatykających uszy na głos cierpiących, i Anglików, dumnych ze swej Anglii, i wszystkich nas, którzy myślimy, że załatwiamy nasze obowiązki myśląc tylko o sobie.
2 kwietnia
1. Nic nie napisałem. Kłopoty z zębami i z pieniędzmi.
2. Zasnąłem wcześnie, ale już po dwóch godzinach zbudziłem się z uczuciem, że mam gorączkę. Wziąłem się za puls - wyglądało na to, że jest normalny. Zacząłem znów drzemać, ale tę drzemkę przerywały mi wciąż jakieś zmory, zjawy - sam nie wiedziałem, czy śpię, czy też coś nadzwyczajnego przytrafia mi się na jawie. W tym stanie przeżyłem jakieś uniesienie radosne /. pobytu we Włoszech, z powrotu do Europy. Zdawało mi się, że płakałem ze szczęścia, myśląc, że przecież Polska jest tak blisko. I w tym uniesieniu układałem jakiś wiersz o tym powrocie, o tej bliskości Warszawy. Później obudziłem się i jak parę tygodni temu układałem wiersze, tylko że nic skończonego / tego nie wyszło. Właściwie mam tylko pomysł i końcową linijkę: "Więc nie ma wieczności?"
3. Kister prowadzi za rączki swoje dwie małe wnuczki - Wło-s/ki Claudię i Annę, i deklamuje im: "Koło młyńskie za cztery ryńskie", a dziewczynki powtarzają uszczęśliwione. Po czym mówi: "A domani vedere animale e bestie", co znaczy, że pójdą do ogrodu zoologicznego.
4. Dzisiaj Auriol przyjechał do Nowego Jorku. Na mieście pełno chorągwi francuskich, w sklepach fotografie państwa Wincentostwa i rozmaite cuda, mające wyrażać powitanie Frań-
90
Kwiecień 1951
cji. Nie wiem dlaczego - mam dziś przypływ dobrych wspomnień z Paryża, dobrych myśli o francuskich książkach - czuję się w części gospodarzem szczęśliwym z tej wizyty. Wystawa u Baccarat - różne okazy z serwisu królów i prezydentów Francji, a między nimi kryształy "coq gaulois" i jakiś węzeł jedwabny w kolorach francuskich. - Już to samo arcydzieło smaku i dyskrecji rozmarzyło mnie i nastroiło na ,,Vive la France!" ,,Vive la France!"
3 kwietnia
1. Próbowałem pisać, ale szybko wybiegłem na miasto za niby ważnymi interesami. Bardzo, bardzo źle, bo powinienem się był przemóc i pisać.
2. Obrzydliwy dzień. - Rano powinienem był napisać list do Grydzewskiego - tak aby powiedzieć, co myślę, i aby go nie urazić. Wydało mi się to tak ciężkim pensum, takim gwałtem, żem schował głowę w piasek i w rezultacie listu nie napisałem. Później miałem wykonać kilka rzeczy niezbędnych - i zrobiłem to właśnie, czego nie powinienem był robić. Kiedy wieczorem zjawiłem się u Zosi Kochańskiej - miałem minę, którą pamiętam z bardzo dramatycznych chwil mego życia - dramatycznych przez burze, które się przewalały przeze mnie. Dzisiaj przeszła mi przez serce, myśl i zmysły taka burza i jeszcze się nie uspokoiła. Oby to było oczyszczenie, oby zeschłe i zgniłe liście spadły z mej duszy.
3. We wróżbach, w przenikaniu przyszłości jest jakieś przekroczenie boskiego nakazu. Na wyżynach jest to lucyferyzm, a na poziomie wróżek, jasnowidzących - to, co się nazywało sprawa diabelska. Dlatego właśnie w średniowieczu czarownice palono na stosie.
4. Stefan Szwarce pokazywał mi kolekcję fotografii swego dziadka Bronisława, jego portmonetkę, szkicownik z wcale niezłymi rysunkami. Przypomniało mi to jedną z tych fotografii widzianą w książce o powstaniach - chyba ze czterdzieści pięć
Kwiecień 1951
91
lat temu, w okresie, gdy wszystko raz na zawsze zapada w pamięć. Dlatego nazwisko "dziadusia" Szwarcego znałem, mogę powiedzieć, od zawsze i przeglądałem te ocalałe cudem tutaj w Ameryce pamiątki - z takim wzruszeniem, jak relikwie mego dzieciństwa.
5. Gide, mówiąc o sobie do filmu, który Marc Allegret sporządził na parę dni przed jego śmiercią - powiedział: "J'ai passę avec Chopin plus d'heures que je n'en ai passę avec personne d'autre, avec aucun auteur." Nie wiem, czy jest drugi twórca na świecie, który by mógł stać się takim właśnie jak Chopin powiernikiem, z którym spędziłoby się więcej czasu w życiu niż z kimkolwiek innym. Naprawdę, że trudno sobie wyobrazić, że mogłoby go nie być. Nie tylko - nie byłoby takich jak dziś recitali pianistycznych, nie tylko Artur Rubinstein nie byłby Rubinsteinem - ale, jak się okazuje, może i Gide nie byłby Gide'em.
6. Módl się i pracuj. Bardzo módl się i ciężko pracuj. Amen!
4 kwietnia
1. Po strasznym wczorajszym dniu napisanie listu do Grydze-wskiego wydawało mi się już wysiłkiem i tryumfem. Ale wcale nie jestem pewny, czy się nie obrazi.
2. Senator Kleszczyński, szlagon i legun, najzacniejsze serce, ale symplista nieprawdopodobny - tak że myślałbyś, że książki nie przeczyta - opowiadał mi, że w czasie Armii Krajowej nosił zawsze przy sobie przepisany z jakichś rękopisów nie znany patriotyczny wiersz Rydla. Kiedy Gestapo go złapało - jakiś oprawca, znający oczywiście polski - zabrał się do czytania jego papierków. Kiedy przeczytał ten wiersz - coś dziwnego, jak mówi Kleszczyński, pojawiło się na jego twarzy. Oddał mu bez słowa wszystkie inne dokumenty i puścił wolno. ^__
3. Nieporządek w moich uczuciach - to skutek tego^żf nic nie mogę teraz dać z siebie "najdroższej osobie". A -?$ó była treść tego, co jest między nami. Oczywiście są i inne
92
Kwiecień 1951
cje, ale moje zamknięcie się i prawie ucieczka od tej sprawy - zrodziły się z tego poczucia biedy i chęci ukrycia jej.
4. Stawiać się w położenie innych - to by nam uniemożliwiło być sobą. A tylko wczuwając się w kogoś - można być sprawiedliwym. Dlatego nie ma prawie sprawiedliwych. Legendarny Jan Stanisławski mówił: "Po co ja mam być sprawiedliwy. Pan Bóg jest od tego, żeby był sprawiedliwy."
5 kwietnia
1. Znowu nic. Wstyd i hańba - ale cały dzień był walką ze sobą, złośliwościami losu, ucieczką od siebie i tych złośliwości. Jest godzina 10 wieczór. Mam uczucie, że bardzo zmachany, ale przecież uciekłem.
2. Śnił mi się jakiś dom pogrążony w ciemności - jak scena w inscenizacjach Schillera. I jakby reflektor rozświetlał grupę rozbawionych osób - znów coś niby z Schillera czy baletów Joossa. Przechodząc przez ów dom czy salę rozpoznałem w centralnej figurze tej sceny jegomościa, ubranego jak Wistowski w Grubych rybach i wyglądającego zresztą jak Frenkiel czy Jurek Leszczyński. "Ach! Pan Turski", zawołałem, i pan Turski w lansadach podbiegł do mnie. Później nalewaliśmy jakichś koktejli na przegub dłoni i wąchali jak perfumy. A później śnił mi się Aubrey.
3. To niepojęte - że można tak jak ja błądzić tygodniami już w ciemności i naprawdę nie wiedzieć, co zrobić, jakie wyjście ze skomplikowanego problemu życiowego jest dobre, to znaczy się, zgodne z moralnością i nie grożące mi jakimś potwornym i brzemiennym w skutki kłamstwem. Dzisiaj postąpiłem wbrew instynktowi, tak jak mi nakazywał własny rozum i stłumione (to najgorsze) tymi tygodniami serce. Iść za tym postanowieniem, już nie namyślać się, bo przecież w końcu coś trzeba wybrać.
4. Sędzia Kaufmann, który skazał na śmierć parę szpiegów atomowych, małżeństwo Rosenberg, powiedział, że od chwili werdyktu do wydania wyroku - a to był tydzień czasu, spał '
Kwiecień 1951
93
wszystkiego dziesięć godzin - i że cały czas prawie spędził w synagodze, prosząc Boga o znak jego woli. Naturalnie, że nie można wydać wyroku śmierci bez poczucia, że Bóg to zatwierdzi. I myślę, że Rosenbergowie będą mieli bardzo słabą sprawę nawet na Sądzie Ostatecznym.
6 kwietnia
1. Dzień przełażony wśród ciężkich, smutnych obowiązków.
2. Nieopisany egoizm kobiety bogatej, która z rozwodu z mężem zrobiła sobie tytuł do zupełnej nieczułości na wszystko i wszystkich. "Ja, ja, ja, ja." Ale jakież to ordynarne i jak to tłumaczy jej rzekome nieszczęście.
3. Ambasador Łukasiewicz odebrał sobie życie ściśle w taki sam sposób, jak jego żona przed dwudziestu pewno laty. Kiedy w Wielką Niedzielę zobaczyłem jej fotografię na jego stole w hotelu - powiedziałem sobie, i nie tylko sobie, że jest z nim bardzo źle. Zrobiłem wszystko, aby zaradzić temu groźnemu nieszczęściu. Pisałem do Wszelakiego, wydostałem adres pani Łukasiewiczowej i dałem go Jachimowiczowi, aby do niej napisał. Czy uczyniono wszystko dla obronienia tego nieszczęśliwego człowieka przed samym sobą. Na pewno nie. Ale to właśnie jest okrucieństwo czy tragiczny bezsens życia. Straszne jest pomyśleć, że żył on tych dwadzieścia lat wśród walk, powodzeń, odmian losu, dwa razy później żonaty - z ciągłą w podświadomości pamięcią o swej nieszczęsnej pierwszej żonie i z wizją śmierci.
4. Na dwie godziny przed wiadomością o Łukasiewiczu byłem u Centkiewicza, który jest umierający, ale nie rozumie tego i snuje plany mogące tylko jego śmierć przyśpieszyć.
Powiedziałem mu: "Człowiek chory jest to człowiek nieszczęśliwy i wśród innych nieszczęśliwych w szpitalu odnajduje prawdę swego losu, a przez to i prawdziwy spokój. Tylko w szpitalu będą pana leczyć - i najgorsze nawet warunki są nieznacznym złem wobec tego dobra. Będziemy tam pana
94
Kwiecień 1951
odwiedzać i już teraz staramy się, aby panu ulżyć materialnie." Zrobiłem wszystko, aby odczuł powagę mego stosunku do jego choroby. I uzyskałem to, że obiecał szybko wrócić z Bostonu i pójść do szpitala, o czym nie chciał jeszcze wczoraj słuchać. Niestety! Może nie dojechać do tego Bostonu, nie wrócić z niego i szpital jest tylko minimalną szansą na przedłużenie mu życia. Ale to, co powiedziałem - było to na pewno to właśnie, czego potrzebował w tej chwili. Czułem, że wypełniam akt, który czasem wciela się w jakiś gest życiowy, pozornie niemożliwy, że popełniam kłamstwo, które może z Bożą pomocą stać się prawdą.
7 kwietnia
1. Znów nic. I wiem, że tylko pisanie może mnie wrócić sobie. I pełno zaległości, które mnie przerażają, i nie wiadomo, od czego zacząć.
2. Pan Berle, były podsekretarz stanu, omal że nie pobił się z ohydnym Katzem Suchym, który publicznie nazwał w Filadelfii żołnierzy amerykańskich walczących w Korei "psami". Szlag człowieka trafia, gdy czyta, że ten Katz jest ,,a Pole", i pomyśleć, że gdyby nie amerykańscy autorzy Jałty, nie byłoby takich "Pole", tylko prawdziwi Polacy.
3. Książka Józefa Gardeckiego Było nas trzech napisana w r. 1927, którą teraz dopiero poznałem w już powojennym warszawskim wydaniu, jest to lektura, od której ciepło robi się na sercu i różne lepsze myśli przychodzą do głowy. Są to dzieje trzech chłopców-terminatorów garbarskich na początku naszego wieku w Warszawie, ich zajęcia, myśli, zabawy, smutki i dramaty, a przede wszystkim praca zawodowa w warsztacie, która jest ich największą miłością i ambicją. Książka literacko bardzo uczciwa, z nie do podrobienia akcentem prawdy, jest jakby niezamierzonym i niewypowiedzianym przeciwstawieniem fałszywej miłości pracy, dziś nakazanej przez bolszewizm - prawdziwemu entuzjazmowi zawodu, z czasów carskiego ucisku
Kwiecień 1951
95
i kapitalizmu, które były przecież niemal wolnością, porównane z tym, co się dziś w Polsce dzieje. Nic nie wiem o autorze tej książki, ale są to niewątpliwie przyrządzone po literacku jego wspomnienia, wspomnienia warszawskiego rzemieślnika. Cóż za kultura, cóż za godność, honor, miłość wszystkiego, co piękne, cóż to byli za wspaniali ludzie ci Polacy - Prusa i Żeromskiego - bo jak powiadam - wszystko, co autor opowiada, brzmi tonem prawdy! Jest to bardzo prosta, z "życia wzięta" historyjka, która nigdzie poza Polską nie mogła była powstać. Bo nigdzie nie było w tamtym czasie takich robotników - idealistów, takiego entuzjazmu, prawie religii, wiedzy i piękna. Ta chwilami bardzo smutna książka to moja na dziś pociecha w bardzo ciężkim dniu, wśród najsłuszniej smutnych myśli!
8 kwietnia
1. Nic. Ani nawet usiłowania. Byłem prawie szczęśliwy, że nie cierpiałem tak jak wczoraj.
2. Śnił mi się numer "Wiadomości" bardzo bogaty, pełen jakichś studiów historycznych ozdobionych starymi rycinami, głównie z XVII wieku, jacyś husarze, lisowczycy, wszystko to przypominało Życie polskie w dawnych wiekach Łozińskiego. Między tymi artykułami był jeden, który nagle ożył - to znaczy się, że z dużej fotografii zrobiła się żywa scena. Było to jakieś wielkie zebranie, na którym Romain Rolland silił się przypomnieć sobie jak pacjent u psychoanalityka - jakieś decydujące, najważniejsze zdarzenie. Cała sala, w tym Jules Romains czekali na to z zapartym oddechem, pomagając Romain Rollandowi do przypomnienia sobie tego magicznego zaklęcia. W pewnej chwili zawołał on z radością: "A! A!" I cała sala odetchnęła i zatrzęsła się od oklasków. Później śnili mi się jacyś Arabowie w trumnach, z głowami odciętymi przez połowę twarzy, jakby ktoś je równo odkroił ostrym drutem.
3. Koncert Dicka Pralla w najbardziej uroczej atmosferze prawdziwej muzyki, nieblagowania i przyjaźni. Piękny rnu/vcz-
96
Kwiecień 1951
nie program, głos świetnie postawiony, który jeszcze na pewno rozwinie się. Chłopak wygląda na estradzie ślicznie, ma doskonałą "aisance". A mimo to coś w nim jest z cudownego dziecka. Moje panie powiedziały, że nie ma on uczucia. Mnie się zdaje, że jest z nim coś prawie dla artysty gorszego. To znaczy się - sen zmysłów. Oby to było - jeszcze sen zmysłów.
9 kwietnia
1. Nic. Bez usprawiedliwienia i komentarza.
2. Dzwoniono do mnie, że Ciechanowski spodziewa się mnie w Waszyngtonie na pogrzeb biednego Łukasiewicza. Po pierwsze, nie mam za co jechać i wydaje mi się to jakąś ponurą groteską pożyczać - na taki cel. Poza tym zaś mam wstręt do pogrzebów, których można było uniknąć. Nie tylko walka z obojętnością amerykańskich partnerów i polskich przeciwników złamała biednego Łukasiewicza. Pan August też swoją cegiełkę do tej trumny przyrzucił - mianując jakichś swoich osobistych reprezentantów na Stany. Przez parę dni - robiłem, co mogłem, aby zaalarmować tych, którzy za stan biednego Łuki byli czy powinni byli być odpowiedzialni. Dlaczego Wacuchna Jędrzejewicz zaraz nie sprowadził rodziny albo nie namówił Łukasza na oddanie się do sanatorium. Teraz chcą mieć wielką manifestację piłsudczykowską czy "londyńską", aby mieć swego męczennika. Nie jadę. Będę się modlił tutaj za duszę tego biedaka i o Zesłanie Ducha Świętego na ogłupiałych Polaków.
3. Francuzi chcą, żeby MacArthur słuchał pana Chauvela. A pan Chauvel chce, żeby Amerykanie ginęli sobie po cichu i powolutku - a on póki co miał swój nowojorski apartament, swoje obiady, swoją piękną pensję. A później - a później tak jak w ostatniej wojnie - apres nous le deluge. Zdaje się, że teraz idzie właśnie wielki podziemny atak "trzeciej siły", która woli w gruncie rzeczy bolszewików niż MacArthura. Bronią tej siły jest bezdenna głupota tzw. normalnych, pokornych wobec cywilów - generałów amerykańskich.
Kwiecień 1951
97
« 10 kwietnia
1. Coś tam ściubałem koło tej "radiówki" o Lincolnie. Ale naprawdę nie warto o tym mówić. Jak i o tym ćwiczeniu francuskim, które napisałem dla Żanulki Bagniewskiej.
2. Byłem z Zosią Rajchmanową w kościele w czasie, gdy w Waszyngtonie odbywał się pogrzeb Łukasiewicza. Zosia - to jedna z tych typowych Polek jej sfery, której na myśl nie przyjdzie chodzić do kościoła, bo tego jej sfera w Polsce nie robiła, bardzo zresztą gardłując za "Bogiem i Ojczyzną". Była prawie mile zdziwiona, że tych parę minut w kościele dało jej jakieś skupienie, jakiś podniosły nastrój.
3. Myślałem o opisanej kiedyś przeze mnie w tym dzienniku historii Stefana Dessauera, że jest to powieść, nowela albo jeden z wątków powieści.
W stylu Bunina, bo leitmotivem, nastrojem, sensem byłaby tęsknota do kraju, wyrażona miłością do dwu kolejno Polek.
4. Gide, niedowcipny zresztą chorobliwie - dał jako motto jednej ze swych książek: "Les extremes me touchent". Moi aussi. Niestety.
5. Od paru dni jestem wściekły. Wściekły na głupotę, egoizm, pretensjonalność, skąpstwo, plotkarstwo, brzydotę, zły gust, chamstwo wielu, wielu osób, które są naprawdę durniami, egoistami, kabotynami, skąpcami, plotkarzami, kulfonami, par-weniuszami, chamami, ale którym to darowałem w myśl filozoficznej piosenki Krukowskiego: "Jak się nie ma, co się lubi - to się lubi, co się ma." Otóż tyle nagromadziło się we mnie wstrętu do tych ludzi, tak jaskrawo widzę ich odmienność od tych, których już nie ma ani w kraju, ani tutaj - że naraz nie chce mi się zamykać oczu na tę ohydę. A w każdym razie - c a ł k i e m zamykać oczu.
11 kwietnia
1. Tylko parę zdań o Lincolnie i listy.
2. MacArthur wyrzucony nie tylko z naczelnego dowództwa
98
Kwiecień 1951
w Korei, ale i z Japonii. Nienawiść małych ludzi do ludzi wielkich
- to jedna z największych potęg świata. Marshall, amerykański Haller, co najmniej niepokojący Acheson i tępy Bradley jakżeż musieli nienawidzieć tego człowieka, który wiedział na pewno tam, gdzie oni błądzili po omacku. Ale gdyby chodziło tylko o tę zemstę małości - można by przyglądać się tej sprawie z artystycznym zachwytem jak wielkiej szekspirowskiej sztuce. Niestety - chodziło tu o mniej osobiste urazy i MacArthur poszedł - bo jego strategia była jedynie słuszną, tą, która najwięcej zagrażała Rosji. Te same siły, które zbudowały Mao, zniszczyły Czang-Kaj-szeka, ten sam osioł Marshall i te same ciemne indywidua ze State Department sprzysięgły się teraz, aby nie dopuścić do zwycięstwa Ameryki, aby spróbować pokoju, który rozłoży Amerykę moralnie. Wielcy ludzie
- nie nadają się na dzień codzienny i Francja wyrzekła się Clemenceau i de Gaulle'a, Anglia - Churchilla - skoro tylko minęło niebezpieczeństwo. Ale utopienie MacArthura w czasie wojny, w czasie, gdy był niezastąpiony, gdy tylko wielcy ludzie mogą coś zdziałać, to szaleństwo czy głupota nie znane historii. Bezbrzeżny idiotyzm tych wszystkich, którzy bają o dyscyplinie, o władzy wojennej Prezydenta. MacArthur działał rewolucyjnie - ale przecież Austria miała najwyższe odznaczenia wojskowe - Marię Teresę dla tych, którzy dokonali wielkich czynów przez niesubordynację. Bardzo smutny dzień. Pierwsza od wielu miesięcy oznaka, że siły zniszczenia tylko przyczaiły się, aby tym śmielej w pewnej chwili podnieść głowę.
3. Cytata z kardynała Newmana, która świetnie załatwia sprawy Mauriaca i jemu podobnych: "Je vous dis que si la litterature doit servir a 1'etude de la naturę humaine, alors vous ne pouvez avoir de litterature chretienne. C'est faire une cont-radiction dans les termes que de tenter une litterature sans peche de rhomme qui est un pecheur."
4. Zapytano Mauriaca, czy jego zdaniem Gide jest w niebie. Na co ten odpowiedział: "Tak, jest w niebie. Ale w tajemnicy. Kiedy wszedł tam, Pan Bóg zawołał: Aniołowie! Wyjdźcie!"
Kwiecień 1951
II
99
12 kwietnia
1. Napisałem cztery stronice o Lincolnie z trudem i nawet nie wiem, czy dobrze. Ale w tym wysiłku sformułowałem parę myśli o aktualności Lincolna, które może nawet są i nowe. Ciekaw jestem, czy Amerykanie z Free Europę będą tego zdania.
2. Dzisiaj myślałem o "odwrotnej stronie medalu". To znaczy się o tym, jak ciężkim orzechem do zgryzienia dla Trumana był MacArthur. W "New York Times" Reston i Baldwin zapewniają, że dossier tej sprawy, którą ma Truman - będzie bardzo ciężkie dla MacArthura. Przez chwilę przeszło mi przez głowę, że może ten MacArthur to więcej wariat niż wielki człowiek, że przecież Truman też chce klęski Sowietów, że może pomysły MacArthura będzie ten Ridgway lepiej wprowadzał w życie. Ale nie. To jest tylko fasada tej sprawy, tylko pozór, w który może i sam Truman wierzy. Jej sens głębszy - to spisek przeciw człowiekowi, który wie, jak pokonać Rosję, i wie, że bezczynność - to appeasement, że utrata Japonii - to klęska Ameryki.
3. Warto jednak panować nad neurasteniczną złością. Dziś przyszedł list Grydzewskiego w odpowiedzi na mój, który wymogłem na sobie, wyjawiając wszystkie pretensje, ale przezwyciężając wściekłość. List Grydza serdeczny i przyjacielski wszystko załatwia. A przede wszystkim rozwiązuje kompleks.
4. W "La Table Ronde" artykuł Jacąues Laurent, pełen przekonywujących dowodów na pochodzenie Sartre'a od... Bourge-ta. Kiedyś, czytając starego Tarnowskiego, pomyślałem sobie, że stosował on właściwie w krytyce, tak samo jak Boy, choć inne, kryteria nieartystyczne, i moralne, i społeczne. Mimo dzielącej ich przepaści coś było w Boyu i z Tarnowskiego - a oczywiście Sartre, ukryty burżuj i rezoner - ma też coś z Bourgeta.
13 kwietnia
1. Od rana latanie. I najgorsze kłopoty.
2. Piątek trzynastego. Dzisiaj musiałem uwierzyć w fatalność tej daty.
100
Kwiecień 1951
3. Julek Łukasiewicz, który był młodym chłopcem - gdym pracował przy jego ojcu w Ambasadzie - dziś młody człowiek bardzo podobny do ojca - tylko na łagodnie, prawie sentymentalnie rozczulił mnie dziś swoim "trzymaniem się", pod którym wyczuwałem jeszcze tę jego młodzieńczą duchową wiotkość. Jego widok przypomniał mi właśnie - jako żywo - naszą Ambasadę w Paryżu i jej świetne ostatnie lata; czułem też, że i ja jestem dla niego wspomnieniem. To, że nie miałem sił jechać na ten pogrzeb, zrozumiał on tak, jak trzeba: że naprawdę było to dla mnie za ciężkie.
4. Film Teresa z parą młodych aktorów, cudną poetyczną Włoszką, Pier Angeli, i wdzięczną tyką chłopięcą, Johnem Ericksonem - pokazuje problem, który w Ameryce jest prawie sprawą społeczną - zależność synów od matek, paczącą ich seksualnie i duchowo. Tutaj chłopiec 18-letni - to maminsynek, właśnie mamin, nie papin, z którego wyrasta nieraz nieuleczalny niedołęga albo zbrodniarz. W Teresie jest tylko zarys dramatu i nieuchronny "happy end". Ale w paru momentach czuje się te dramatyczne perypetie, ten piękny chłopiec ma taką właśnie twarz jak większość młodych zbrodniarzy "bez powodu".
5. Bardzo mądre zdanie w liście Grydzewskiego w związku z moimi radami, aby zbierał prywatne pieniądze na "Wiadomości": "Ludzie solidni nie budzą zaufania."
14 kwietnia
1. Nic nie napisałem, nawet nie próbowałem.
2. Wieczór we Freedom House na jakimś zebraniu narodów zza Żelaznej Kurtyny, nie wiadomo na co i dla kogo. Wszelaki, mówiąc zamiast biednego Łukasiewicza, jeden ze wszystkich mówców nie obiecywał Amerykanom powstania i nie cytował aforyzmów Roosevelta i Trumana. Osuski, nazwany przez Chairmana, ks. Forda, "Czechem", oświadczył, że niesłusznie został awansowany ze Słowaka na Czecha; było to dosyć zaczepne wobec pana Slavika, ale ten przedtem mówił o Janie
Kwiecień 1951
101
Masaryku, cyniku i oportuniście, jako o wielkim męczenniku - rozumiem, że to musiało Osuskiego zdenerwować. Po zebraniu Sidzikauskas rozmawiał śliczną polszczyzną z naszą grupą, czego przedtem nigdy nie robił. Powiedział do Marii Rathausowej, Romerówny z domu: "Cieszę się, że spotykam moją rodaczkę-Litwinkę." Oto właściwe postawienie sprawy; niestety, trzeba było tej okropnej wojny, aby Litwini zdobyli się na nie.
3. Pan Witold Nowosad (nie wiem, kto to jest) zaczepia mnie w liście do redakcji "Wiadomości", że niby "macham ręką na Francję". Czuję, że będę musiał mu odpowiedzieć, bo wcale "nie macham ręką na Francję", tylko z wielkim smutkiem uważam, że ta kultura osiągnęła swój zenit i musi zejść, choć ten zachód może być bardzo piękny i kolorowy. Ale oczywiście jak wielu Polaków ów pan Nowosad jest przekonany, że zjadł wszystkie rozumy świata, bo mieszkał parę lat we Francji. To zdumiewające, że nie przychodzi mu na myśl, że ja mogę być jednak ekspertem w tej dziedzinie. Bardzo nie lubię polemik, bo nigdy nie wiadomo, gdzie one zaprowadzą. Ale tak mnie ten jegomość zezłościł, że muszę się jakoś wyładować. Będzie to bardzo przykra robota ciągle się pilnować, aby nie zwymyślać faceta.
75 kwietnia
1. "Nie chciało mi się" pracować. A powinienem był koniecznie coś upchać z moich zaległości - nie mówiąc o tym, że trzeba było zmusić się napisać trójzwrotkowiec kończący się: "To gra Paweł Kochański Źródło Aretuzy."
2. Ciechanowski mówi, że Truman co dzień się teraz upija i że w takim właśnie stanie zawołał do swoich Achesonów i Mar-shallów, domagających się od niego bezskutecznie głowy Mac Arthura: "Dajcie papier, to podpiszę." Podobno nie wiedział, że ten papier jest zupełna i tak ordynarna dymisja. Tekst mowy radiowej napisany został przez Harrimana, którego Ciechanowski nazywa "najgłupszym Amerykaninem". Jakaś w tym prze-
102
Kwiecień 1951
sada jest na pewno, ale myślę, że też jest w tym i dużo przerażającej prawdy. Tak właśnie wyobrażałem sobie rozkładanie świata przez Sowiety. Ciechanowski powiedział potem: "Teraz najwięcej się boję, że MacArthur będzie sprzątnięty."
3. Jak tu wytłumaczyć, o co chodzi w sprawie MacArthura? Polakom można powiedzieć: "MacArthur - to Piłsudski." Co mi zresztą ktoś powiedział ze złośliwą miną.
4. Gdym mówił Józiowi Wittlinowi o jakichś spirytystycznych fenomenach, usłyszałem od niego taką zdumiewającą odpowiedź: "A co ty myślisz, dlaczego ja nie piszę? Stur nie chce. Zaczynam pisać, piszę jakąś godzinę, a później ani rusz. To Stur nie chce! On był zdolniejszy ode mnie i on umarł. To on nie chce, żebym pisał. A może Józef Roth tak samo." Jan Stur był najbliższym kolegą i przyjacielem Wittlina w epoce poznańskiego "Zdroju"; umarł na suchoty w zaraniu "kariery" Józia.
16 kwietnia
1. Jedna zwrotka wiersza, która ma się kończyć słowami: "Źródło Aretuzy". Przy drugiej poczułem, że coś się we mnie przekręciło od paru tygodni, że jakaś bezapelacyjność, jedyność słów - mnie opuściła, że je po prostu zdradziłem, że jak mówi Słowacki w Samuelu - "przyłamałem swój duch" - że więc powrót do pisania - musi się zacząć od jakiegoś rachunku sumienia i od odprostowania "ducha". Rzecz w tym, że ten akt moralny może się stać tylko przy akcie fizycznym - przy pracy. Dlatego od niej uciekam.
2. Przeczytałem nadeszła z Londynu książkę nie znanego mi pana, który się nazywa czy "przezywa" Orwid-Bulicz. Tytuł książki Europa nie odpowiada i o to w niej właśnie chodzi, że Europa, a raczej cały świat nie odpowiada na hekatombę getta warszawskiego i warszawskiego powstania. W tej książce nieli-terackiej, prawie suchej, mimo że tematem jej jest bezgraniczne cierpienie i najgłębsze męczeństwo - jest przecież jakaś sztuka i coś bardzo ludzkiego. Autor stawia i przeprowadza tezę, że
Kwiecień 1951
103
państwo Izraelskie powstało na skutek bohaterstwa i ofiary getta warszawskiego, "Zdarzenie historyczne, które przemieniło się w legendę - osiągając nieśmiertelność". Teza ta w jakiś bardzo sugestywny sposób przedstawiona jest w tej książce prawie jak prawda naukowa, jak jakiś wzór matematyczny z innego wymiaru. Jest to już nie realistyczny romantyzm
- Piłsudskiego, ale jakby mistyczna matematyka. W tym jest niezwykły sens i waga tej książki, poza tym, jak powiedziałem, prawie mózgowej - choć tyka tak arcyludzkich spraw.
3. Telefon od pani Marii Nagórskiej, która przyjechała z Londynu na stały tutaj pobyt. Koniecznie jak najprędzej się zobaczyć, w Londynie wszyscy Polacy wciąż się widują. Po prostu Warszawa, przedwojenna Warszawa. Umówić się gdzie? Prawie wstyd mi było powiedzieć, że my się nigdzie nie umawiamy, prawie żal pani Nagórskiej, że nie będzie tu miała swoich czarujących ploteczek i ćwierkań ze Stefcią Sakowską.
17 kwietnia
1. Dokończyłem wiersza, który będzie się nazywał Niebo.
2. Myślę, że jest to mniej więcej to, co chciałem napisać
- a poza tym wielka przyjemność dla Zosi Kochańskiej - no i jedyna dostępna mi teraz pociecha w moich kłopotach.
3. Zebranie tzw. "Tuesday Panel" u Gafenki z odczytem Sidzikauskasa o państwach bałtyckich. Dwadzieścia lat temu w Genewie wyglądał on na małego szlachciurkę, teraz zaś to prawie "an elder statesman". Bardzo dobra francuszczyzna, jasny wykład i co dla nas specjalnie ważne - postawa polityczna, któż by to u niego przypuścił - zdecydowanie propolska
- oczywiście nie uczuciowo. Powiedział on wyraźnie, że Polska jako wielkie państwo powinna grać wielką rolę w basenie bałtyckim, Eckhardt jeszcze to wzmocnił, mówiąc o federacji regionalnej polsko-bałtyckiej, a Malcolm Davis miał po całej tej dyskusji tylko tę uwagę do wtrącenia - że nie można mówić
104
Kwiecień 1951
o granicach z roku 1939, bo granica polsko-niemiecka musi być zmieniona dla bezpieczeństwa państw bałtyckich i Rosji.
Żałosny Kiereński coś bukał i dukał żałosną murzyńską francuszczyzną - nie bardzo umiejąc pogodzić zasadę samostanowienia "ludów" rosyjskich, którą proklamował jako ostatnią ideową nowość - z pewnymi sympatiami dla Mikołaja II. Było to żenujące bredzenie zjawy, która właściwie ma na sumieniu dzisiejszy los świata.
3. Sidzikauskas mówi, że nauczył się dobrze po polsku w Oświęcimiu. Uśmiecha się przy tym ciepło - jakby chciał powiedzieć: "Dużo rzeczy zrozumiałem przez ten Oświęcim."
18 kwietnia
1. Byłem bardzo zdenerwowany złym obrotem spraw materialnych, jakąś prześladującą mnie w tym złą gwiazdą. Cały dzień był przez to trudny - na wszystko brakło pieniędzy. Przyrzekłem sobie, że będę ponad tym, że nie będzie o tym w tym dzienniczku mowy. Ale to byłoby nie po balzakowsku - zupełnie to ukryć - więc notuję to, aby wytłumaczyć, dlaczego dziś znów nie pisałem. A tu jak na złość pełno nie wykonanych zadań, nie mówiąc o tym najważniejszym: prawdziwej twórczości.
2. Ach cóż to za nędza te Achesony, Marshalle i Bradleye, jakżeż MacArthur musi ich kłuć w oczy. Jego tryumfalny powrót, entuzjazm szarych ludzi dla tego wspaniałego szekspirowskiego aktora - to dowód, że prawdziwa wielkość - jest największym przysmakiem wyobraźni. To nie republikanie go witają - to owa poruszona i uskrzydlona wyobraźnia przeciętnego człowieka znalazła wreszcie coś pięknego, wyższego niż gwiazdy baseballu i Hollywoodu. Dzisiejsze wiadomości - trochę mnie zaniepokoiły, boję się, aby MacArthur nie dał się kupić temu wrażeniu i nie stał się błogosławiącym posągiem, jakimś bardziej patetycznym Marshallem. Ale myślę, że to tylko prawdziwy zdrowy rozsądek - aby nie dać się od razu utłuc jako polityk i przez to zachować wpływ na masy.
Kwiecień 1951
105
3. Aktor zawsze gra, nigdy nie jest sobą, bo w ogóle nie jest sobą, tylko pustym naczyniem, gotowym do przyjęcia każdej obcej duszy. Wczoraj miałem taką rozmowę pełną gierek, ruchów, odruchów, przydechów, pauz. Była to, zdaje się, rola sceptycznego intelektualisty, może coś z Dziennikarza w Weselu - prozą.
19 kwietnia
1. Kłopoty - jakich od dwu lat bodaj nie miałem. Uciekłem od nich, wmawiając w siebie, że coś załatwiam. Dzień zmarnowany i bardzo ciężki.
2. Umarł biedny Centkiewicz. To znowu ofiara polskiego iisu, nerwy zszarpane przez walkę z nim. Rok temu (gdzieś to tu jest zanotowane) obudziłem się, słysząc głośno wypowiedziane słowa: "Centkiewicz umarł." Wtenczas nie było z nim tak /lc, zdawało się, że będzie można go wyleczyć. Ten głos niczyj, a słyszany na jawie - ciągle mi się przecież przypominał. ('/yżbyśmy naprawdę byli przeznaczeni, skazani z góry?
3. Wspaniała mowa MacArthura w Kongresie. Koniec to wielka poezja, której ani Foch ani Petain, choć byli Francuzami, nigdy nie osiągnęli - którą miał Piłsudski mówiąc nad Irumną Słowackiego. Chciałoby się powiedzieć: "Wolę stracić / MacArthurem niż zyskać z Achesonem." Ale przede wszystkim jestem pewien, że mimo wszystkich logicznych wywodów Marshallów i Bradleyów - mimo popełnionych przez Mac A r t hura błędów, Ameryka mogła tylko zyskać z nim i dałby Bóg, aby nie straciła zbyt dużo przez Achesona.
4. Iza Landsbergerowa wróciła po czterech latach Europy.
Tak się wyludnił ten polski Nowy Jork, tylu przeprowadziło MVI na tamten świat, że ten powrót - to tym bardziej wielka rudość, wielka ulga w samotności.
20 kwietnia
I. Cały dzień na mieście. Z powodu MacArthura, w poszukiwaniu pieniędzy i żeby zgubić ciężkie zmartwienie.
106
Kwiecień 1951
2. Przyjęcie MacArthura - całe miasto na ulicy. Oczywiście pełno zwykłych gapiów, ale większość wyszła, aby oklaskiwać prawdziwą wielkość, prawdziwą cnotę, dlatego że mieli dosyć gamblerów, oszustw sportowych, spraw apaszowskich. W każdym człowieku jest kult, choćby głęboko ukryty - wielkości, honoru, odwagi - Nowy Jork i cała Ameryka są od paru dni jak jakiś grzeszny człowiek, który nagle zatęsknił do czegoś lepszego.
3. Dwa razy widziałem dziś kawalkady dla MacArthura. Najpierw na rogu 60-ej i Park Avenue. Obok mnie tłoczył się młody Milford Haven, siostrzeniec Mountbattena i Księcia Filipa Edynburskiego. Później - około 12-ej, gdy szedłem na 32-ą, właśnie orszak przejeżdżał przez 34-ą - koło Empire State Building. Tu już było bardzo tłoczno. W godzinę później
- kiedy wracałem, cała 5 Avenue była czarna od tłumu i biała od lecących z góry papierów.
3. Mały, może pięcioletni chłopczyk w autobusie opowiada mamie swoje wrażenia z parady: "the little boy saw me"
- to znaczy, że mały Arthur go widział. Na pewno dla takich chłopczyków - mały MacArthur jest bohaterem.
4. Wszelaki mówił mi, że wczoraj słuchał mowy MacArthura przy telewizji razem z różnymi urzędnikami ze State Department. Podobno te bubki wyśmiewały tę mowę, kpiąc z szalonych w niej sprzeczności. Przypomina mi to scenę w Przeglądzie wojska Mickiewicza, gdy ambasadorzy obcych mocarstw pod-lizują się Mikołajowi: "I wreszcie sprawa była zakończona zwyczajnym śmiechem z głupstw Napoleona."
21 kwietnia
1. 3 stronice przemówienia dla Marysi Modzelewskiej na środowy wieczór "Wiadomości". Nie wiem, czy to będzie w jej stylu, choć pisałem to myśląc, żeby właśnie mogła to mówić od siebie. Zielona pigułka bardzo mi pomogła.
2. Sztuka Billy Budd inteligentna, ważna i doskonale grana
Kwiecień 1951
107
- nie jest bynajmniej tragedią grecką, choć chwilami ją przypomina. Niewinny Billy Budd jest skazany nie przez Boga i nie przez los, ale przez angielskiego kapitana, który uważa jak wszyscy Anglicy - że honor królewskiej marynarki, dyscyplina we flocie stoją ponad wszelką moralnością, wszystkimi ludzkimi uczuciami. Jest coś z Kiplinga w tej sztuce, ale nie z tego najlepszego, coś z Cecil Rhodesa, coś z Churchilla, coś z Jałty. Właściwie moralna obrzydliwość, zamaskowana wzniosłymi słowami, właściwie skandal i faszyzm, bo kapitan bezprawnie wywiera nacisk na sąd, aby uzyskać ów "angielski" wyrok.
3. Herriot powiedział: "Pan Bóg dał nam dwoje uszu i tylko jeden język, abyśmy mówili tylko połowę tego, co słyszymy."
4. Z aforyzmów wielkiego domorosłego filozofa, wspaniałego człowieka interesów i typa nad typami, Michała Lewina, of Jurata, Republic of Poland:
"Panie radco! Jak Pan weźmie mondowoszku pod uwieliczi-tielnoje zierkało - to Pan zobaczy i Hitlera z wąsikiem, i Cham-berlaina z parasolem."
"Po co ja mam przyjeżdżać do Nowego Jorku. Żeby widzieć tych windziarzy, te Żydki-szmitki? East, West! Co to ja Kopernik jestem? Z kompasem będę chodził?"
"Czego Pan Konsul Brzeziński jeszcze ode mnie chce? Ja nie jestem obywatel polski. Ale wszystkie składki płacę, paczki do Polski posyłam. Sekretarkę mam: Polka! Antysemitka! Mąż Żydów z Gdyni wyrzucał!"
22 kwietnia
1. Skończyłem ten tekst dla Marysi Modzelewskiej znacznie gorzej, niż zacząłem, "Le coeur n'y etait plus".
2. Zagadka MacArthura: czego jest w nim więcej, prawdziwej wielkości czy wspaniałej pozy. Telewizja i kino nieraz bardzo pomagają do rozwiązania zagadek. Dzisiaj patrzałem na zdjęcia z powitania MacArthura w San Francisco. - Gdy skończył swoją krótką mowę, w której oznajmił, że jedyną jego polityką
108
Kwiecień 1951
jest "God bless America", zrobił ledwie dostrzegalny, ale utrwalony na filmie grymas zadowolenia, jak śpiewak po wielkiej arii. Nie ma co gadać: w tym było coś bardzo aktorskiego i prawie w tej teatralności banalnego.
3. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, wymawiając się od przemówienia nad grobem biednego Centusia. Ale tyle mów pogrzebowych powiedziałem w życiu - i tak bardzo chciałbym zrzucić z siebie dwuznaczną sławę specjalisty w tej smutnej dziedzinie. Centuś był samotny, nieszczęśliwy, bardzo zacny i z gestem dobrego człowieka. Zasługiwał na wszelką pomoc za życia, której mu okrutnie poskąpiono, zabijając jego ukochane "The Polish Review".
Tylko o tym można by mówić, a raczej o tym koniecznie trzeba by powiedzieć. Ale nie byłaby to żadna nauka, tylko groch o ścianę albo raczej groch o trumnę. Więc nie będę mówił, choć bardzo mnie ta śmierć przejęła i gotów byłem zrobić, co można, aby mu przyjść z pomocą za życia.
4. Zdjęcia z Norwegii w kinie. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa książkę Nad dalekim cichym fiordem. Była to cudowna sielanka o jakimś rozkosznym życiu wśród trzaskających za oknami mrozów i rozkosznego domowego ciepła. Już na zawsze mimo Sygrydy, Ibsena i Hamsuna - widzę Norwegię taką, jak w tej książce. I taką ją odnalazłem w tym filmie - choć przecież te fiordy to ojczyzna Krystyny, córki Lawransa, Gabriela Bor-kmana i Jana Rosmera (zdaje się, że mu było Jan).
23 kwietnia
1. Pisałem moje niby żartobliwe przemówienie na wieczór "Wiadomości". Za późno się do tego wziąłem i przez 10 minut nic nie da się powiedzieć, co by było dobrze skomponowane, zarazem lekkie i sensowne. Trzeba było po prostu czytać wiersze. No ale teraz już za późno na to. Diabli wiedzą, po co sobie tak skomplikowałem ten występ.
2. Koncert Horowitza - blady Haydn, bardzo horowitzowski
Kwiecień 1951
109
Brahms, Chopin do żadnego innego niepodobny, ale wspaniały, i Musorgski, którego nikt tak zagrać jak on nie potrafi.
Coś jest w tej grze diabolicznego, Horowitz - to Paganini fortepianu - ale są też miękkości, cisze, jakich nie słyszałem od żadnego z wielkich szopenistów.
"L'eventreur des pianos" takie było przezwisko Liszta i taki był w Musorgskim - Horowitz. Oczywiście tak jak on nie można grać 100 razy do roku. Dlatego Artur tak nie gra.
3. Dwa niebywałe proroctwa w wydanych właśnie Listach Teodora Roosevelta. Pod datą 1896: "If she (Rosja) ever does take possession of Northern China and drill the Northern Chinese to serve as her army she will be indeed a formidable power."
I następnego roku: "Unless Russia's despotism ceases she will sometime experience a red terror which will mąkę the French Revolution pale."
4. Wystawa w galerii Hugo - młodego Frederico Pallavicini. Oczywiście fantazje, akademicki surrealizm, wdzięczne kolory, berninizm, w sumie: Gustaw Moreau na salonowo.
5. Okropny, obrzydliwy sen o Wieniawie, który trzeba czym prędzej zapomnieć i pomodlić się za jego duszę.
24 kwietnia
1. Prawie skończyłem to przemówienie na wieczór "Wiadomości". Niestety! Jutro jeszcze trzeba dodać parę zdań. To głupie, że w to nawet kładę moją pisarską ambicję, i jeszcze jedna z rzeczy niepotrzebnych, znów parę dni zabranych ważnym robotom.
2. Horowitz grał wczoraj na bis po prostu The Stripes and Stars. Grał jak jakaś olbrzymia orkiestra, waląc w fortepian jak w sto bębnów, dochodząc do szału rytmu.
Wanda Landowska uwielbia muzykę wojskową, uważa, że jest ona wybuchem najbardziej prymitywnego instynktu muzyki. Wczorajszy "bis" Horowitza był tego porywającym przykładem.
110
Kwiecień 1951
3. Są subtelności moralne, sumienia tak czułe, serca tak odpowiedzialne, że zastępują wszystkie finezje intelektu. Inteligencja bez serca i moralności - wydaje mi się większym chamstwem niż serce i honor bez intelektualnego polotu.
4. Stara, osiemdziesięcioletnia przeszło pani Pfyfferowa, której Chłapowska, odziana, wsparta i zainstalowana przez nią, zabrała przeszło osiemdziesięciopięcioletniego męża - to temat do powieści, jakiej jeszcze nie było, której nie przeczuł Do-stojewski. Staruszka mówi, że jej Hans patrzy na nią, jakby chciał ją zabić. Może i chce, diabeł go wie. I jak w każdym prawdziwym dramacie i tutaj jest "cóte de Flers i de Caillavet". Cała sprawa, dobrze przez oboje winowajców ukryta, wyszła na jaw, gdyż Chłapowska, nigdy nie wiedząca, co się z nią dzieje
- włożyła swój miłosny list do tego pryka w kopertę zaadresowaną do jego żony.
25 kwietnia
1. Skończyłem to przemówienie po dwu pigułkach i wśród wszystkich możliwych dyzgustów i wątpliwości. W niczym to nie przypominało moich oracji z ostatnich lat, za których każde słowo mogłem odpowiadać. Po prostu wydzierałem zdania z jakiegoś chaosu myśli, żadnego nie byłem pewny. Wieczór publiczność dobrze to przyjęła - ale to absolutnie nic nie znaczy. Już przyzwyczajono się chwalić mnie, i mógłbym pisać byle co, zanim by się zorientowano, żem się opuścił.
2. Umarł nagle Jerzy Fitelberg, umarł we śnie, nie chorując przedtem - są tacy, co mówią: najlepsza śmierć. Ale gdy się pomyśli, że nie zostawił po sobie nic trwałego, że był samotny, mając za jedynego towarzysza nudną, brzydką i bez wdzięku żonę - można się użalić nad tym życiem uczciwie przepracowanym i właściwie zmarnowanym. W przeciągu paru tygodni - to już czwarta śmierć w tej tak szczupłej emigracji. Stanowczo
- jakiś kontyngent już jest przekroczony.
3. Ludzie pchający się do fotografii nieproszeni i wypraszani,
którzy zrobią wszystko, byle móc się pokazać w ich zdaniem ważnym i schlebiającym ich próżności towarzystwie. - Cóż za okropne życie okłamywać innych, a może i siebie. Dzisiaj widziałem takie niepojęte rozpychanie się osoby, która uważa się za inteligentną i "damę z towarzystwa".
4. Potworne zaległości: artykuł do "Wiadomości" o Rajch-manie, o Lincolnie do Free Europę, jakaś pisarska uprzejmość dla Leona Orłowskiego. A gdzie prawdziwa praca?
26 kwietnia
1. Rano nic, zupełna pustka i fatalne nerwy po przymusie wczorajszej pisaniny. Wieczór znów najuciążliwsze zadanie - mowa, którą mam jutro powiedzieć na pogrzebie Jerzego Fitelberga. Wiem, że to będzie "coś" dla jego matki i żony. Ale mogłem to napisać tylko byle jak. Źle zrobiłem, żem nie
odmówił.
2. Nie można sobie pozwalać na tak demoralizujące "huśtawki" nastrojów, jak balet wieczorem, a później pisanie pogrzebowej mowy. Niestety! Mam nerwy tak zhuśtane, że nie jestem w stanie zrobić żadnego porządku z mymi pracami, utrzymać żadnej ich hierarchii. Dziś miałem lekkie objawy manii prześladowczej, która się pleni na tych ponaciąganych nerwach.
3. Jean Babilee jest zbudowany jak Niżyński i ma coś bardzo osobistego w samej postaci, w twarzy, budowie ciała, idzie od niego jakaś odrębność, niesamowitość. Ale balet Cocteau, rozreklamowany jako rewelacja, jest w najgorszym jego makabrycznym stylu "ty mienia zrugajesz, a ja nie bojus'".
" 27 kwietnia
1. Rano przepisywałem tę mowę - później latanie w coraz gorszym zdenerwowaniu.
2. Obrzydliwe sensacje po położeniu się do łóżka. - Co chwila wstrząsały mną jakieś drgawki, czułem duszność, zdawało mi
112
Kwiecień 195 J
się, że tracę przytomność. - Wyglądało mi to wszystko na jakieś sprawy z sercem. Gdy obudziłem się rano, zdziwiło mnie to, że jednak parę godzin przespałem bez tych nieprzyjemności. Oczywiście po południu byłem u Jachimowicza. Opukał mnie, ostu-kał, powiedział: "Po prostu wiosna. Jedź pan do Paryża."
3. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdarzyło mi się to, żebym cały dzień pamiętał, że mam załatwić jakiś telefon, i żeby mi to naraz zupełnie wyszło z pamięci. Dzisiaj byłem proszony na wieczór do kogoś, z kim należało się jak najdelikatniej obejść.
Nie poszedłem i zapomniałem zatelefonować.
4. Męcząc się dziś w nocy, przyrzekłem sobie, że rano wymówię się z tego przemówienia, bo - przecież nie chciałem mówić nad trumną Rajchmana, Łukasiewicza, Centkiewicza, a Jerzy Fitelberg był mi z nich najbardziej obcy. Ale wymawiać się z tego w ostatniej chwili było to - jeszcze bardziej skomplikowane. Więc przemogłem się i powiedziałem tych parę zdań zdawkowych, ale które przy tym zmęczeniu i tak bardzo dużo mnie kosztowały. Gdybym nie był w tak złej formie - na pewno albo bym odmówił bez wyrzutów sumienia, albo mówił bez wahań.
5. Daremnie staram się zebrać rozstrzelone myśli. Przerażające pustki w głowie. Pamiętam tylko anegdotkę z przedwczoraj, a raczej autentyczną historię dziecinną. Matka mówi do 5-letniego synka: "Czemuś wyszedł na drogę?" "Piesek mnie namówił." Matka wychodzi; wraca i konstatuje: "Piesek mówi, że cię nie namawiał." "Piesek kłamie."
28 kwietnia
1. Dwa zdania artykułu o Rajchmanie. Później zupełna rozpacz i beznadzieja. Wszystkie uczucia jakby we mnie umarły, przyszłość ciemna, jakieś fizyczne udręki - bóle i bezsenność. Uczucie, że mnie nie ma, i zarazem najdotkliwsze cierpienie duszy.
2. Można być zupełnie poza wszelką metafizyką - a jednak
Kwiecień 1951
113
wierzyć, że umarli nie od razu umierają, że jeszcze coś z nich /.ostaje się z nami. Kiedy przyjechałem po śmierci Karola Szymanowskiego do Lozanny - całą noc niemal paliłem lampę w moim hotelowym pokoju nie dlatego, że bałem się, iż on się ukaże, ale dlatego, że czułem tak żywą jego obecność, że byłbym do niego przemówił, gdyby było ciemno. I taką samą zupełnie noc spędziłem po przyjeździe do Warszawy na pogrzeb mego Ojca. Zrobiłem wszystko, aby się temu przeświadczeniu nie poddać, powtarzałem sobie z najgłębszym przekonaniem: "Niech umarli grzebią swoje umarłe." Ale jest to sprawa poza naszą wolą, jest to rzeczywistość prawie fizyczna. Nie można o tym nie myśleć, nie można odpędzić śmierci samą wolą.
3. Matuszewski, Rajchman, Janusz Jędrzejewicz, Łukasiewicz - odeszli i już nie ma obozu Piłsudskiego na emigracji, a pewno nie ma go i w kraju. Nie myślę, żeby to znaczyło zmierzch jego myśli. Piłsudski wcale nie był monopolem piłsudczyków, nie /ostawił im jakiejś tajemniczej egzegezy swojej nauki. Jego następcą - jest Anders, który przecież walczył przeciw niemu w maju 1926, i niektórzy socjaliści, coś z tej myśli przemknęło we wszystkie polskie dusze naprawdę wolne i dumne. Żal mi ludzi, którzy odchodzą, ale nie wierzę, żeby zabrali oni ze sobą do grobu wielką ideę. Nic mi nie przeszkadza, że może oni zwyciężą pod innym, nie piłsudczykowskim sztandarem.
29 kwietnia
1. Od rana do 10 wieczór na mieście. Obiecywałem sobie jeśli nie pracę - to odpoczynek. Wracam jeszcze bardziej zhuśtany.
2. Rano oglądanie nowego cyklu Czermańskiego, portretów, karykatur czy fantazji na tematy wielkich współczesnych artystów. Ponieważ o powodzeniu w sztuce jak we wszystkim decyduje moment, szczęśliwa chwila, w którą trzeba utrafić - więc ten cykl równie dobrze może przejść niepostrzeżenie, jak być s/.alonym sukcesem. Ale jakikolwiek los go spotka, jest to szczyt Czermańskiego, zarazem jego malarstwa i jego literatury w tym
114
Kwiecień 1951
Kwiecień/maj 1951
115
doskonałym znaczeniu, w którym nie przeszkadza ona malarstwu. Można na to patrzeć jak na czystą sztukę, jak na grę kolorów, i nie chcieć niczego więcej. Ale są to zarazem portrety o niebywałym fizycznym albo duchowym podobieństwie, o niebywałej sile dramatycznej lub komicznej. Od Chagalla siedzącego na tarasie paryskiej kawiarni, który jest po prostu genialnym portretem, do cudownie lekkich satyr na malarstwo Czelisz-czewa czy rzeźby Caldera - poprzez tragiczne wizje Faulknera czy O'Neilla w zuchwałych gamach kolorystycznych - wszystko jest tu własne, pełne zarazem rozmachu i inteligencji. Przy tym - to rezultat lat całych dociekliwych poszukiwań i zmagań, aby wyjść poza własną uznaną już doskonałość. Gdy to piszę, raz po raz coś sobie przypominam - np. piekielnie komicznego Matisse'a albo Utrilla na tle Montmartre'u, który tylko z lekka sugeruje jego sztukę, albo Colette muśniętą lekkimi francuskimi kolorami. Nie, doprawdy, byłoby to zbyt głupie, żeby w takim mieście jak Nowy Jork choćby kilka tysięcy ludzi dowcipnych i ze smakiem nie oszalało na tę sztukę.
3. Wystawa Modiglianiego. Rozumiem cały plastyczny sens tych portretów, w niektórych urzeka mnie ich kolor i jakaś poezja. Ale ta deformacja nie prowadzi do takich wielkich rzeczy, jak chudości i krzywizny El Greca. To malarstwo. Ale nie wielkie malarstwo. Osobiście wolałem drugiego pupila Zbo-rowskiego, Soutine'a, dla wspaniałej "Farbenfreude" jego kar-mazynowych portretów i lecących na "zbity łeb" domów.
30 kwietnia
1. Trzeba było wyjść rano. - Ale mogłem wrócić wcześniej. Mogłem coś napisać. Ale poddawałem się nerwom, wiosennemu lenistwu, otępieniu bez przyczyn i z wielu przyczyn.
2. Śmierci nie możemy sobie tak samo wyobrazić jak życia bez osób, które kochamy. I naraz nie wiadomo dlaczego przestajemy je kochać, podlegamy śmierci nie tak zupełnej jak nasza fizyczna zagłada, ale w istocie swej do niej podobnej.
3. Od przedwczoraj daremnie próbuję pogodzić się z rozczarowaniem w przyjaźni. Zgoda na to rozczarowanie oznaczałaby, że nie spodziewam się po tej przyjaźni tego, co było jej urokiem - niezwykłości uczuć delikatniejszych niż normalne ludzkie stosunki i niekosztownego poświęcenia w jej imię. 11 umączę sobie, że to, co mnie spotkało - jest to przecież l udzkie, arcyludzkie - ale to właśnie odejmuje całej sprawie jej poezję, a mnie owo uczucie bezpieczeństwa wśród zawistnego albo obojętnego świata, którem tej przyjaźni zawdzięczał. Jak sobie tłumaczyć, że nie mam racji, kiedy jestem cały obolały od logo rozczarowania. Jeżeli nawet mój stosunek do tej sprawy icst tylko subiektywny - to tym niemniej nie powinno mnie było spotkać to, co spotkało. "Przyjaciel jest to ten, który jest przy i obie, gdy nie masz racji", powiedział kiedyś Muhlstein, gdy leszcze był zdolny do przyjaźni.
4. Wiem, że od paru tygodni - ten dziennik to grafomania, ciągnięcie siłą myśli z pustej głowy. Piszę jednak - bo teraz właśnie muszę się trzymać, a zresztą może te kartki będą jakimś hieroglifem duszy, z którego kiedyś ktoś odczyta sekret takich luk ja typów.
l maja
1. Po nocy źle przespanej - zły dzień przełażony i pełen nerwów.
2. Całą noc gnębiło mnie to "rozczarowanie w przyjaźni", ale / tych rozmyślań wyniosłem jakąś podświadomą decyzję, aby stanąć nad tym, aby nie przyjąć tego do wiadomości.
Chwała Bogu dało mi to taką siłę, że myślę, iż scemen-towałem jeszcze bardziej tę przyjaźń, bo "tamta strona" poczuła się winną dlatego właśnie, że nie dałem jej tej winy odczuć.
3. Wieczór bajania u Gafenki. "Les evenements nous depassent", "Les evenements changent d'une minutę a 1'autre". Ten facet mówiący płynnie i bez namysłu najbardziej wyświechtane frazesy świata - chciałby oczywiście wskoczyć w historię
ife
116
Maj 1951
bez ryzyka i powiedzieć: "Wszystko to powiedziałem, nic nie robiłem, bo czekałem właśnie na tę chwilę." Ale bezczynność rzadko kiedy jest makiawelizmem. W polityce też nie ma próżni. Jeśli my czegoś nie zrobimy - inni zrobią zamiast nas coś, czego możemy potem żałować.
4. Radica, gruby i gruboskórny, ale mądrzejszy, niż wygląda - z ust mi po prostu wyjął powiedzenie, że robotnik w Europie chce po prostu wymordować bogaczy - podczas gdy amerykańskiemu nie przychodzi to do głowy. Bo amerykański płaci podatki.
Pan Costa, Rumun, usiłował to zwekslować na tory ekonomiczne tłumacząc, że gdyby ruch europejski był inny - rekiny francuskie postępowałyby tak jak Amerykanie. Ale tak nie jest na pewno. Francuzi nie mają żadnej moralności społecznej, są naprawdę wyzyskiwaczami i krwiopijcami bez sumienia, podczas gdy kapitał amerykański czegoś się nauczył - przez bezkrwawą rewolucję, przez New Deal i podatki.
5. Angielski generał Lindeman, zaproszony przez jakąś damę na śniadanie na 28 maja, powiedział dziś u Zosi Kochańskiej: "You mean - after atomie bomb?"
2 maja
1. Znowu nic. I przez to zrobiłem akurat coś przeciwnego, niż powinienem był, coś przeciw moim najgłębszym uczuciom.
2. "Najdroższa osoba" - oto określenie, w którym zawiera się istota mojego do niej stosunku. Jest to uczucie weszłe mi już w krew, wysublimowane do szczytów idealizmu i poświęcenia, a ukrywające na dnie piekło miłości. Uczucie mające wszelkie pozory przyzwyczajenia, ale to przyzwyczajenie ma potęgę namiętności. Są dnie i tygodnie, nawet miesiące, kiedy uciekam od niego przekonany, że pochłania mnie ono, że gubię się w nim. A później doznaję jasnowidzenia - że żyję najbardziej wtedy, gdy żyję nim właśnie.
Maj 1951
Bez Ciebie jam podobny trupowi księżyca I on tylko wówczas świat ten opromienia, Gdy mu światło słoneczne użyczy skarbnica.
3. Dziś rano pierwszy telefon był od łkającej Reni Loren-towicz z wiadomością, że umarł Klingsland. Poświęciła mu ona najpiękniejsze lata życia i może się okazać, że samo życie. To też jeden z owych najgłębszych sekretów, które potwierdzają teorię, że wszystko, co ludzie czynią, jest to "une folie raison-nante". Renia wyłkała prośbę, abym koniecznie zobaczył nieboszczyka: "On pana tak kochał." Czy ona naprawdę tak myśli, bo mnie się zdawało, że byłem mu co najmniej obojętny. Klingsland był chory na raka, cierpiał moralnie i fizycznie
- śmierć jest jego wyzwoleniem. Ale w bliskich mu pamięć o tych cierpieniach - budzi właśnie ową rozpacz, poczucie jego straszliwej krzywdy. "Oh! La tristesse de tout cela."
3 maja
1. Dwie stronice o Rąjchmanie do "Wiadomości". Pierwsza
- łatwo i dobrze, druga z wielkim wysiłkiem i banalna.
2. Cóż z tego, że ktoś wybrał najgłupiej, wbrew rozsądkowi i hierarchii wartości, że oddał życie istocie byle jakiej, że to życie dla niej zmarnował? Uczucie, poświęcenie są to wartości absolutne, które mierzy się nie ich użytecznością, ale napięciem, czystością, i liczą się jak czyny najbardziej pożyteczne.
3. Biedna Klingslandowa mówi: "Tak Zygmunta strasznie zmienili. Wczoraj był taki piękny po śmierci." Zdaje się być to najbardziej bezsensowną "yanitas vanitatum", w której zresztą ludzie dotknięci żałobą znajdują narkotyk i jakby poczucie, że ich umarli jeszcze nie całkiem odeszli. Ale poza tym - twarz zmarłego jest jakimś świadectwem, w tej charakteryzacji aa polichromowanego świętego z gipsu jest jakieś świętokradztwo.
4. U Lafontaine'a w Discours a Madame de La Sabliere parę pięknych i nie wiem, czy dobrze znanych w Polsce wierszy o Sobieskim:
Maj 1951
ECOUTEZ CE RECIT
Que je tiens d'un roi plein de gloire. Le defenseur du Nord vous sera mon gerant. Je vais citer un prince aime de la victoire; Son nom seul est un mur a 1'empire ottoman; C'est un roi polonais: jamais un roi ne ment.
5. Na Park Avenue koło mego banku jegomość ubrany w popielatą kratę, z białym goździkiem w butonierce, siwy z zadartym nosem i wąsami do góry - tak podobny do Leon-cavalla, że można by pomyśleć, że to jakiś aktor, który go gra do filmu.
4 maja
1. Nic. Po południu zdenerwowanie z racji manii prześladowczej. Znów trzeba się trzymać - żeby nie dać się ponieść tym przywidzeniom.
2. Sny skomplikowane, bardzo plastyczne, przerywane przez przebudzenie i zakończone przez to, co Yictor Hugo nazywał ,,le matin triomphant". Pani Sorey, żona gospodarza mego mieszkania na 67-ej, witała go po polsku: "O mój kogut przyszedł." Później jakaś woda w kościele, gdzie, co, jak, zapomniałem. Później MacArthur, zupełnie do siebie niepodobny, rudy i czerwony na twarzy - przesłuchiwany był przez jakąś płytkę, jak do rentgenowskiej fotografii, na której naklejona była kartka różowo-liliowa, niby okładka książki. Były jeszcze jakieś inne sprawy ważne, które mimo to albo dlatego właśnie zapomniałem.
3. MacArthur powiedział wczoraj, że Ameryka powinna bić się choćby sama na Pacyfiku, i stąd krzyk różnych uczonych i niedouczonych durniów - że to woda na młyn Rosji, że do tego nie można dopuścić. Cóż za krótkowzroczność, cóż za ślepota na rzeczywistość. Po pierwsze, Ameryka prawdopodobnie, chcąc czy nie chcąc, będzie się jednak biła sama, i lepiej jest zawczasu.przygotować na to naród. Po drugie, taka deklaracja
Maj 1951
119
to dowód siły, która jedynie działa na Sowiety. A jeżeli za-strachane i spróchniałe Francuzy będą się bili, to też tylko wtedy, jeśli poczują siłę Ameryki, jeśli zrozumieją, że może się ona bić sama.
4. W miłości jak w historii - historie powtarzają się, ale zawsze z jakąś zmianą. Nic głupszego wspominać, że już się coś podobnego przeszło, i postępować tak, jak kiedyś w podobnym, n jednak innym wypadku.
5. Bernard Shaw powiedział: "Ciekawe jest, że za każdym razem kto inny umiera."
5 maja
\. Nie pracowałem. Pogrzeb, śniadanie, niekonieczne spotkania - dzień na nic.
2. Wczoraj prałat Meysztowicz mówił mi o moim Janie Kazimierzu z zachwytem, którego nie mógł udawać i który sprawił mi prawdziwą radość. Okazuje się czasami - ma się rację i we własnej sprawie. Mnie też Jan Kazimierz wydał się syntezą mojej poezji, prawie najlepszym mym wierszem. Prałat Meysztowicz tak się unosił nad jego lakonicznością, z takim w/ruszeniem mówił o wrażeniu, jakie na nim zrobił - że utwierdził mnie w tym sądzie. Niestety! Ten wiersz pisany był w "natchnieniu", które nie przychodzi na zawołanie i oczywiście nie da się "wypracować". Chociaż czasami praca - to takie mozolne krzesanie i naraz iskra strzela.
3. W przeciągu sześciu tygodni - trzeci pogrzeb w tym samym kościółku Św. Jadwigi. Te same psalmy, egzekwie, śpiew na chórze, ten sam ks. Tyczkowski, ten sam zakrystian, ten sam pogrzebowy assemblyman Smoleński i ci sami prawie obecni. Jest w tym coś tragicznie groteskowego, jak byśmy wciąż chowali tego samego człowieka. Bo też i chowamy go. Owego symbolicznego "nieznanego wygnańca", który umiera z tęsknoty i z niemożności oddychania w obcym świecie.
120
Maj 1951
Maj 1951
121
4. W "Life'ie" bardzo wzruszająca historia Jamesa Jonesa, autora najbardziej dziś czytanej i dyskutowanej książki From Herę to Eternity, który został wybawiony z rozpaczy i pijaństwa przez "Muzę z zaścianka", żonę prowincjonalnego inżyniera. W New Yorku nie ma już żadnych pań Geoffrin i Lespinasse, żadnych snobinet i protektorek sztuki. Poprosić którąś z tych wielkich dam o pomoc dla artysty - to znaczy obrazić ją śmiertelnie, zakłócić jej senny spokój. Ten, jak pisze "Life"
- "Angel" James Jonesa - może zrobić modę na "Aniołów".
6 maja
1. Cały dzień u Stasi Nowickiej na wsi. Otumaniony i ogłupiały, właściwie bez humoru. Ale było mi inaczej, przyjemnie i wróciłem bez katzenjammeru, z gustem do częstszych takich wyjazdów.
2. Sprawa MacArthura przejmuje wszystkich cudzoziemców i Amerykanów. Jest to wielki wstrząs moralny, ten właściwie, na który wszyscy w tym kraju czekali. Linia podziału między jego zwolennikami a przeciwnikami nie biegnie bynajmniej poprzez granice dwu partii; pewne typy psychiczne, pewne charaktery są za nim lub przeciw niemu - niezależnie od partii. MacArthur gra, jeśli tak można powiedzieć, na guście do honoru, do poświęcenia, do odwagi - a ponieważ jest nie do zaatakowania moralnie, więc ta gra jest czysta i dla jego przeciwników bardziej niebezpieczna, niż byłaby najbardziej chytra dyplomacja. MacArthurowi można zarzucić pomyłki. Ale cóż to za zarzut. Marshall i Acheson pomylili się tragicznie co do Chin (jeśli to była tylko pomyłka). Ale poza tym nie mają nic z wielkości MacArthura. Jest to moja osobista już sprawa
- pragnienie, aby zwyciężyło to, co on przedstawia, o co walczy. Bo przecież nie chodzi o niego samego.
3. Henryk Rajchman miał nieznośne usposobienie, wpadał w ataki wściekłości, które wybaczali mu ci, co go dobrze znali
- ale przez które zrażał sobie nieraz ludzi na zawsze. Kiedyś,
w Warszawie, Brońcia, służąca Rajchmanów, została przez niego tak zwymyślana, że poszła poskarżyć się Zosi. Ta wysłuchawszy ją, powiedziała: "Jeżeli Pan Minister tak Brońci dokucza - to niech Brońcia podziękuje za służbę." A Brońcia na to zgorszona: "Ale gdzie bym ja, proszę pani, taką druga Kalwarię za moje grzechy znalazła?"
7 maja
1. Cóż można napisać poza obietnicą, że jutro siądę do roboty? Toteż obiecuję to sobie. I obiecuję dotrzymać obietnicy.
2. To, co się stało na świecie, okrucieństwa, zbrodnie, zdrady, Oświęcim, Katyń, Jałta - wszystko to przerażało mnie mniej niż wielu bliskich mi, i muszę się przyznać, nie zachwiało moim pojęciem świata. Wiem, że nie wypływa to z cynizmu, bo na pewno nie jestem cynikiem - po prostu przyszedłem na świat / poczuciem, że takie rzeczy są możliwe, że życie jest grą sprzecznych sił, w której może dojść i do tak potwornych obrazów. Ale nie znaczy to wcale, że całe nasze życie, cała historia to jest jeden Katyń i Oświęcim. Instynkt mój każe mi się zawsze spodziewać również scen innych, widowiska najwyż-s/ego poświęcenia, bezgranicznego miłosierdzia, wzniosłej miłości. Nie wierzę w postęp - wierzę w tę walkę, która zostawia nam zawsze życiodajną nadzieję, że po Hitlerze i Stalinie zjawi się jakiś św. Franciszek albo Wincenty a Paulo.
3. To, co możemy dać przez miłość - nie może ostać się, jeżeli podepczemy prawo miłości, które każe nam szukać w niej własnego szczęścia. Nie możemy oddać nikomu ukochanej osoby dla jej dobra - i zarazem nie podeptać naszej miłości, nie /łamać samych siebie. Taka ofiara jest albo szantażem, albo samobójstwem.
8 maja
l. O tyle dotrzymałem danej sobie obietnicy, że próbowałem pisać przez parę godzin rano i przez godzinę po południu. Ale
122
Maj 1951
tylko zamazałem dwie kartki zupełnie bez sensu, ani jednego zdania nie napisałem.
2. Zabrałem się do artykułów Matuszewskiego, aby wybrać z nich te, które nadają się do książki. Na razie wielkie rozczarowanie. Parę myśli powtarza się ciągle - co jest niezbędną w dziennikarstwie łopatologią, ale wskutek tego nie wiadomo, co wybrać. I styl dostosowany do wykształconych albo ciemnych prostaczków - jest bardzo z waszecia, bodaj że najgorszy w momentach patetycznych. Dopiero dwa tomy przerzuciłem, ale nie będzie to łatwa sprawa.
3. Głuchoniemi w autobusie, dwie panie w średnim wieku dobrze ubrane i dwaj panowie, może trochę od dam młodsi. Mówili na migi z niebywałym i żenującym, bo wprowadzanym przez różne cmokania i ruchy ust ożywieniem. Jeden z panów wyraźnie mówił jakieś sprośności, kokietował swoje damy, bo ciągle dostawał od nich po łapie. Bardzo dziwne widowisko zupełnej zgody na nieszczęście albo braku poczucia nieszczęścia.
4. Myślałem długo o tym, com pisał wczoraj o Katyniu i Oświęcimiu, i badałem się, czy ja się czasem nie załguję, czy czasem nie mam po prostu oschłego serca. Ale na pewno nie. Pamiętam z czasów mojej ciężkiej młodzieńczej psychastenii, jak raz po raz wydobywały się ze mnie stare, zapomniane rozpacze, jak torturowały mnie, albo jak przypominałem sobie w dziesięć lat po jego śmierci Julka Kamlera i jak tę śmierć nagle przeżyłem na nowo.
Zapominamy o nieszczęściach, o cierpieniach, o okropnościach życia, aby móc żyć i przeżywać wciąż nowe rozpacze, wciąż inne rozstania.
5. W niedzielę u Stasi Nowickiej opowiadałem jakiś bardzo swobodny kawał i w tej chwili zbliżyła się osoba, nie powiem pruderyjna, ale nie wiadomo dlaczego w takich sytuacjach onieśmielająca. Powiedziałem: "Przy pani nie mogę tego opowiedzieć." A Marysia Modzelewska na to: "Naturalnie, że nie
Maj 1951
123
można tego jej powiedzieć. Już raczej pokazać." Było to bajecznie trafione. Raczej można było przy niej "pokazać".
9 maja
1. Rano słabe usiłowania bez rezultatu.
2. Pierwsze lata Matuszewskiego oczywiście znacznie lepsze jako styl, napięcie, siła argumentacji. Okropne jest, że przyzwyczailiśmy się do tego, co nam jak Matuszewskiemu wydawało się wtedy nieprawdopodobne. Gdybyśmy mieli się nie przyzwyczaić, nie moglibyśmy w ogóle egzystować jako emigracja, musielibyśmy na znak protestu kazać się zamknąć. Ta nieuchronna niepamięć o zbrodniach - to podstawa nadziei dla wszystkich zdrajców, dla wszystkich takich czy innych przestępców wojennych.
3. Jakiś koncert niby światowy w "Waldorf-Astoria". Serkin grał dziko nudnie Mozarta i Szuberta i porywająco Chopina. Jeszcze raz przekonałem się, że fortepian zaczyna się od Chopina. I jeżeli nie kończy się na nim - to przecież nigdy ponad niego nie wznosi. Jak tragedia - nie wznosiła się ponad Greków, a teatr ponad Rasyna i Szekspira.
4. Osiem lat w Paryżu, które mógłby ktoś nazwać "latami rozpusty". Jakże byłoby to głupie i dalekie od prawdy. Były to lata miłości, ale takiej, która nie pęta, nie nakłada duszy niewoli. Był to zachwyt dla ciała, upojenie ciała i ciałem, pełne przecież czułości, przyjaźni, poezji. Ta miłość nie skupiała się na nikim w podświadomej obawie dramatu, niewoli. Ale myślę, że w tym rozproszeniu - nie traciła nic ze swej moralności, nawet, powiedziałbym, czystości. Muszę to kiedyś, oczywiście dobrze ukrywszy, o co chodzi, opisać w powieści. "Dla pokrzepienia serc."
10 maja
1. Dzień w Sag Harbor. - Zmęczenie, później złość na wszystko, zwłaszcza na tzw. "nową sztukę". Trzeba było wysił-
124
Maj 1951
ku woli, aby napisać tę stronicę. Nie marzyłem, aby zrobić więcej.
2. Po drodze do Sag Harbor różne cuda wiosennych kolorów. Nagle w perspektywie - bardzo daleka zieleń tak jasna i świeża i tak wyraźna - jakbyś ją miał tuż pod sobą - wyłaniającą się z zieleni ciemnych i ciemnoszarych. Raz po raz białość kwitnących jabłoni, bzy liliowe jakby świeżo pomalowane, krzaki rododendronów. U Wierzyńskich glicynie koło ganku jeszcze blade, jeszcze prawie nie kolorowe. Wszystko to - jakby nierzeczywiste, jakby wspomnienie rzeczy widzianych dawno i już nie należących do mego życia.
3. Eliot, Cummings i jacyś jeszcze inni na płytach. Może to po angielsku coś znaczy - ale dźwiękowo - nic mi nie daje, przysiągłbym, że to ciągnięcie poezji za włosy, jeżeli nie za perukę. Goethe mówiony przez Moissiego czy Racine przez Sarę Bernhardt - na pewno wstrząsali tych nawet, którzy nie rozumieli, o czym mowa.
4. Prawie nigdy nie mylę się - co do tego, co może obchodzić daną osobę, o czym mówić przy niej nie należy. Tymczasem znam małżeństwa, które przeżyły ze sobą do srebrnego wesela, mówiąc nie tylko każde o czym innym, ale o tym, co drugą stronę absolutnie nie obchodzi. Oczywiście nie zdając też sobie z tego zupełnie sprawy.
11 maja
1. Dzień zmarnowany. - Gadanie w Sag Harbor, później dwa zebrania w Nowym Jorku, Bóg jeden raczy wiedzieć, dlaczego później jeszcze poszedłem do "Ogniska". Ale Bóg też strzegł, żem tam nic nie pił. Tego by tylko jeszcze brakowało.
2. W pociągu rozmowa z młodym zecerem z Brooklyna. Opowiada, że jeździł samochodem z kolegami do New England, że chodzili do knajp, kąpali się, łowili ryby, grali w karty. Ma oczy pełne wzruszenia na samo wspomnienie tych chwil. Później zwierza mi się ze wszystkich wątpliwości życiowych, co do
Maj 1951
125
małżeństwa, pracy, miłości, sportu. Mówi o polityce i bardzo niegłupio. Całe 2 godziny przegadaliśmy. To jeden z wielu milionów młodych ludzi w Ameryce, którzy chcą czegoś lepszego i nie będą tego mieli, nie wydostawszy się z tego mrowiska.
3. W "Ognisku" pijany Pilarski nie wiadomo dlaczego uważa, że musi nagle coś wykazać, i mówi do Marysi Modzelewskiej: "Pani Marysiu! Jeżeli ktoś panią obraził..."
O boska grotesko polskiej szlachetczyzny!
4. Jak nikt nie zna swego głosu - zanim go nie usłyszy w gramofonie - tak też nikt nie zna siebie. Ktoś, kto ukrywa wszystkie swoje osobiste sprawy, mówi mi z najgłębszym przekonaniem: "Ja doprawdy nic nigdy nie ukrywam. Nawet może /anadto." Gdybym mu powiedział, że się myli, pomyślałby, że jestem jego wrogiem.
12 maja
1. Wstałem późno i nie wypoczęty. Trzeba było świętować śniadaniem pewną rocznicę miłą i nie do rozkonspirowania. Herbata u Zosi Kochańskiej ze zbawiennym wyładowaniem wszystkich nabrzmiałych we mnie żalów. - Później - później to, co Karol Szymanowski nazywał "romans". Nie wiem, czybym coś napisał, gdybym zaniechał tych wszystkich przyjemności i siadł do biurka.
Najważniejsze niestety jest to, że nie siadłem.
2. To już szesnaście lat upływa od dnia, kiedy umarł Piłsud-ski. Na parę tygodni przedtem Anatol Muhlstein powrócił do Paryża z Warszawy i w swoim gabinecie, przy zamkniętych drzwiach, wziąwszy ode mnie słowo honoru, że dochowam sekretu - powiedział mi, że Stary jest skazany, że właściwie jest umierający. Jak później parę razy jeszcze przekonałem się, kiedy chodzi o drogie nam osoby, właściwie nie przyjmujemy takich wyroków do wiadomości - toteż wyszedłszy od Muhlsteina przestałem o tym myśleć, jakby pewny tej zupełnej niemożliwe-
126
Maj 1951
ści, że Piłsudski nawet ze śmiercią da sobie radę. Otóż 12-go wieczór byłem na obiedzie u Janiny Jarkowskiej i nagle poczułem taki przypływ smutku, takie, powiedziałbym, "naładowanie magnetyczne", że przeprosiwszy gospodynię - pojechałem do domu. W parę chwil potem zadzwonił telefon. Była to Bronka Juchniewiczówna, moja sekretarka, a siostrzenica Marszałka, która powiedziała: "Wujaszek umarł." W Ambasadzie, gdzie zaraz pojechałem, zjawiać się poczęli kolejno wszyscy koledzy, nie zapomnę twarzy Anatola nagle jakby postarzałej, zrzaszałej i osłupiałego Gucia Potworowskiego, i Klingslanda jakby odmienionego zewnętrznie, w ataku jakiejś zadumy. Przez całą noc męczyły mnie zmory, jakieś fizyczne wstrząsy, jakby ktoś był w pokoju albo ktoś opuszczał moje wnętrze. Gdym nazajutrz bardzo wcześnie przyszedł do Ambasady, aby asystować przy wyłożonej w przedsionku księdze kondolencyjnej - woźny nasz Bogusławski płakał jak bóbr. Pierwszym gościem był Weygand, rzekomo historyczny wróg Piłsudskiego. Z nie-podrobionym wzruszeniem powiedział do mnie: "To wielka strata dla nas wszystkich."
3. Wiersz Łobodowskiego Na śmierć Sulamity bardzo dobrze zrobiony, świetny rytmicznie, ale w obrazowaniu, w symbolice jakoś za doskonale biblijny. Dedykacja "Pamięci Zuzanny Ginczanki" robi z tego wiersza najbardziej żenującą niedyskrecję, jakiej kiedykolwiek dokazano w poezji.
13 maja
1. I rano, i po południu mogłem pracować, mogłem, powinienem, nawet chciałem. Ale było tak ciepło, przejrzyście, zacząłem od rana gadanie i przegadałem dzień cały. Wróciłem do domu o 10-ej. Jest czasu tylko tyle, aby napisać tę stronicę.
2. Podanie ręki, słowo mają czasem siłę mistyczną jak sakrament, który czyni z nich dobro prawie materialne, dar cenniejszy niż pieniądze. Straszne jest życie tych, którzy tego nie czują, nie umieją udzielać i przyjmować takich sakramentów.
Maj 1951
127
3. Wczoraj miałem uczucie, prawie pewność zwycięstwa nad sumym sobą i nad spiskiem okoliczności, które chciały mnie poprowadzić po jakiejś nowej drodze, niszcząc zarazem to, co przez dziesięć lat prawie hodowałem w sobie i w "kimś innym", lakże to trudno rozeznać się w owym skłębieniu pociągających i odpychających instynktów, sprzecznych ostrzeżeń i przeczuć. Wbrew pozorom - wybieram najczęściej w tych ważnych chwilach drogę najtrudniejszą, bo mi się zdaje, że mój cel jest właśnie na jej końcu.
4. Na nowo wyrychtowanym skwerku w Central Parku rośnie
i szeleści listkami brzózka. Ta biała kora, ten szelest - to jakby
t-.łos z Polski; powietrze też było dziś tak czyste, jak pod naszym
niebem. Patrzałem w ten przejrzysty błękit, słuchałem tego
/.elestu i czułem taki spokój, jakbym już powrócił.
5. Franc Fiszer mówił, że nie rozpoznaje kobiet. "Po czym miałbym je poznawać. Żeby chociaż jakąś brodawkę miały. Wybrałem sobie do poznawania Broniszównę, bo ma małe \\usiki. To jak na złość przestała przychodzić do «Ziemiańs-kicj»." Do Heleny Sulimy powiedział kiedyś: "Pani jest szalenie podobna do Sulimy. Tylko oczywiście tysiąc razy piękniejsza"...
14 maja
\. Dzień jeden z najgorszych w roku, choć Stasia Nowicka przepowiadała, że to będzie "Dzień tryumfu, który zapamiętam przez całe życie". Nie był to dzień tryumfu bynajmniej, ale mam też nadzieję, że nie będę pamiętał przez całe życie tych złych wiadomości i najdokuczliwszych kłopotów, które musiałem dziś przeżyć.
2. Wystawa Bebe Berarda u Knoedlera. - Wielkie niechlujne ł/.kice bardzo utalentowanego malarza, zgubionego przez łatwości, salony, sukcesy i "haute couture". Coś z niego zostanie w dekoracji teatralnej, ale właściwie też tylko smaki, i to do dyskusji, tylko "excellent mauvais gout", który graniczy niebezpiecznie ze złym smakiem po prostu.
128
Maj 1951
3. Moje krzywdy, które znosiłem miesiącami z niebotyczną filozofią i przepastnym poczuciem humoru, dały mi dzisiaj rady. Poczułem je tak dotkliwie, że procesowałem w myśli cały świat, nie tylko podłość wrogów, ale i bezradność przyjaciół, którym się nudzi ta przewlekła moja sprawa i gotowi są - poprzestać na tym, że przecież dotąd nie umarłem - więc na pewno i dalej dam sobie radę.
4. Widziałem przez okno autobusu księcia Napoleona, z gołą głową i teczką w ręku. W Paryżu jeszcze jakoś sławy i gwiazdy odcinały się od tłumu, tutaj wszyscy giną i nawet nie chcą się odznaczyć.
5. Czasami myślę, że naprawdę gwiazdy Nowego Jorku i moje są sprzeczne, że wszystkie moje walki, borykanie się są zapisane w tych gwiazdach; że wystarczy przejechać do Meksyku, aby wszystko złe zgubić.
6. Ciemnoliliowy kolor bzów zalewający kwiaty jak nadużyta przez malarza farba; przypomniałem sobie różne suknie tego koloru, ale żadna nie była tak nim nasycona, jak ten bukiet.
15 maja
1. Od rana dalszy ciąg tego, co Stasia Nowicka przepowiedziała jako wielki tryumf mego życia, a co coraz bardziej wygląda na życiową katastrofę. Nie było żadnego sposobu, aby pisać.
2. Niestety! Możemy wolą opanować nasze czyny, ale nie możemy nakazać organizmowi, aby nie reagował na cierpienie tzw. duszy. Dlatego wszelkie obietnice, które sobie składam - że nie dam się prześladującym mnie przeciwieństwom losu - mogą się rozbić o niewytrzymałość na nie kiszek czy wątroby. Jeśli chcę trzymać ten "fason", od którego nie chcę odstąpić - muszę pilnować mojej "fizyki".
3. Z bardzo skomplikowanych snów tej nocy zapamiętałem trzy odrębne sceny. Aktor filmowy John Ayer, schodzący po jakichś schodach, przypominających podjazd dla samochodów
Maj 1951
129
w "Waldorf-Astoria", później jakiś egzamin, w czasie którego spieram się z profesorem, wreszcie Jachimowicz w furii na jakichś Żydów w jakimś komitecie.
4. Miałem w dzisiejszym konflikcie dwie drogi do wyboru: tzw. rozsądku do końca, ścierpienie wszystkiego i próbowanie, aby coś wynegocjować, i eleganckiej awantury, w której bym pokazał, że nie ścierpię wszystkiego, dlatego że potrzebuję pieniędzy. Wybrałem tę drugą drogę i miotające mną poczucie krzywdy uskrzydliło moją angielszczyznę. Powiedziałem wszystko, co miałem na sercu, z pełną, że tak powiem, skromności dumą, nie obrażając bynajmniej mego rozmówcy. Jeżeli moja sprawa nie jest stracona - to ta awantura ją polepszy, jeśli zaś jest - to przynajmniej nie wyjdę z niej jako odepchnięty petent. Mam bardzo czarne perspektywy przed sobą - ale ulżyło mi. Co nie znaczy, że liczę na to, że "prawda decyduje", ani nawet na to, że odwaga zwykle imponuje.
16 maja
1. Po wczorajszym wyładowaniu tak potworne zmęczenie, że jak to się mówi, "z nóg leciałem". Nie było co myśleć o pisaniu, chodziło o to, żeby nie zasnąć stojąc.
2. Mackiewicz pisze w liście do redakcji "Wiadomości", że będzie pisał "słowianofili", a nie "słowianofilów", "mistrzów", a nie "mistrzy", ale "wachmistrzy", a nie "wachmistrzów". I dodaje: "Dlaczego? Nie wiem. Nie jestem specjalistą od gramatyki - wiem tylko, że język tworzą pisarze, nie gramatycy. Ważniejszym jest, jak coś napisał Mickiewicz w Panu Tadeuszu lub Sienkiewicz w Trylogii, niż co o tym postanowił c.k. podręcznik w Krakauerskiej Galicji i Głodomorii."
Ja też wiem, że nie wiem, dlaczego piszę, jak piszę, i uważam, że zawsze coś to znaczy, że forma czy słowo przeze mnie użyte zawsze są świadomie czy podświadomie wybrane, że na tym m.in. polega talent pisarski. Co do tego zaś, jak to wygląda w oczach tzw. znawców gramatyki, to zawsze przypominać
130
Maj 1951
będę wspaniałą odpowiedź Boya, któremu Grydzewski powiedział, że "język polski nie znosi tej formy". Na co Boy: "No to zniesie."
17 maja
1. Okropny dzień. Wyjazd "najdroższej osoby" i reakcja rozpaczliwa na to, co mnie spotkało - a co odczuwam teraz gorzej, im mniej jestem zmęczony. Śmieszne to mówić - ale do tego jest bardzo zimno po wczorajszym upale, i nerwy przez to nie wytrzymują tych zbyt już uporczywych "kawałów" losu. Okropny dzień.
2. Po południu nieoczekiwana przyjemność z "randki" ze Stefanem Daszyńskim. Ledwo go w Polsce znałem - mimo to odnalazł mnie po prostu, aby wygadać się o wszystkim i o sobie, o swej rodzinie w Polsce. Był on modelem dla "Tadeusza", bohatera powieści Kadena, i po dzisiejszej rozmowie - muszę przyznać, że portret Kadena był podobny. Ten pięćdziesięcioletni starszy pan jest po dziś dzień młodzieńcem niezblazowanym, nierozmazanym i niczego nie chcącym ustąpić z tego, co uważał w młodości za ważne i szlachetne. Jestem pewien, że gdyby Kaden nie opisał go - powiedziałbym po dzisiejszej rozmowie: "Cóż to za wspaniała postać do powieści!" Był w Ameryce przed trzydziestu laty i pracował jako prosty górnik, tak właśnie jak Tadeusz Kadena, teraz przyjechał tu, uciuławszy na podróż z oszczędności na paleniu. "Jakby mi na co zabrakło, to jeszcze czegoś się wyrzeknę" - mówi. I tutaj namyśla się. "No. Picia wyrzec się nie można. A baby jeszcze chwała Bogu darmo." I śmieje się wspaniałym, zdrowym śmiechem, któremu ani wojna, ani obozy, ani tragedie codzienne nie dały rady. "Jakem zobaczył Stańczyka na Bliskim Wschodzie - to myślałem, że nie wytrzymam, tylko strzelę go w mordę." Już tutaj komuś ważnemu powiedział coś nieprzyjemnego, właśnie nie wytrzymawszy. "Na pewno znajdę pracę - mówi - nie zginę. Nikogo nie boję się - tylko swego języka." Mówi jednym tchem: Piłsudski,
Maj 1951
131
Daszyński, Paderewski - widać, że kpi sobie ze wszystkich partii luk jak Tadeusz Kadena. To spotkanie - to jakby powiew polskiego powietrza, nawet powietrza z gór - to nie przypadek, /e ten rogaty Polak jest wielkim zdobywcą gór, który wlazł na najwyższe szczyty Andów.
18 maja
1. Można było pracować, nic jednak nie pisałem, pogrążając się w miłym niedowierzaniu, że po wczorajszej prawie rozpaczy widziałem jakieś dziury w jej murze, czułem, że nie trzeba go będzie koniecznie przebijać głową.
2. Dramat, dramatyczność, walka - to niezbędne warunki sugestii artystycznej, więc i oratorskiej także. Najpłynniejsza wymowa, najpiękniejsze myśli - niezdolne są bez tego nikogo /upalić. MacArthur jest dlatego tak fascynujący, że nosi w sobie tę tajemnicę, że coś w nim burzy się, co jest ważniejsze niż cała sprawa koreańska, nawet niż cała wojna.
3. Walki byków - to rzecz nieludzka, któż by o to sprzeczał się. Ale zarazem cóż piękniejszego, bardziej kolorowego, bar-d/.iej muzycznego w ruchu niż sztuka torreadorów. Nie pamiętam, czy jest jakiś balet, który w pełni wyzyskał dekoracyjność, rytm i harmonię tej sztuki.
4. Zdarzają się takie rzeczy pouczające -jak tryumf jakiegoś utworu, który przeszedł bez wrażenia w nieprzychylnych warunkach - a odżył, objawił się w innych. Les Caves du Yatican (lide'a - zamierzone jako sensacja teatralna - były sromotną klapą, prawie klęską, demaskującą papierowość autora. I oto i'ilyp prawie nie zauważony, gdy go grał dwadzieścia lat temu hioeff - teraz nagle pokazał swoje głębie, pokazał innego, lepszego i monolitowego Gide'a. Bardzo byłoby to pouczające przeżyć w Paryżu te dwie premiery, widzieć Gide'a w tych różnych i nieoczekiwanych lustrach.
5. "Najdroższa osoba" jedzie sobie statkiem do Europy jak gdyby nigdy nic beze mnie. "Beze mnie" to bardzo dręczące
132
Maj 1951
w miłości słowo. Ale cóż by to było za tchórzostwo pozbawić ją tej Europy dlatego tylko, że ja tam nie mogę jechać.
19 maja
1. Napisałem cztery ważne listy, co mi się wydało dowodem wielkiego skupienia.
2. Wczoraj po odczycie Haleckiego Kucharzyk zapytał się, czy prelegent nie sądzi, że federacja zabija kultury narodowe, i podał za przykład takiej martwoty kulturalnej Szwajcarię, która nie stworzyła nic poza "zegarem-kukułką".
Halecki z właściwą na takich odczytach dyplomacją żywo zastawił się za Szwajcarię, chwaląc Segantiniego, Bócklina, Pestalozziego. Mógłby dodać jeszcze Spittelera, ale nie zmieniłoby to faktu, że oczywiście wkład Szwajcarii do sztuki jest żaden. Szczęśliwe narody nie mają historii - to stara prawda. Ale nie mają również sztuki, która rodzi się w walce, w cierpieniu, w buncie. Norwegia jest wprawdzie krajem szczęśliwym politycznie, ale ma swoje nieszczęścia: swoje białe noce, swoje mrozy. To one zasmuciły na zawsze ł napełniły poczuciem tragicznym dusze Ibsena, Sigridy Undset, Hamsuna. Gdyby federacja Środkowej Europy doprowadziła do burżuazyjnej sielanki - prawdopodobnie trzeba by się było pożegnać z polskim romantyzmem. Nie znaczy to, że trzeba zrezygnować z federacji, aby uratować przyszłych Szymanowskich, Norwidów i Żeromskich. Ale może to oznaczać - że federacja nie uda się mimo najszczerszej naszej woli, że jej przeszkody to biologiczne romantyzmy, które są źródłem wszelkich rewolucji, miłości i sztuki. A jeśli miłości - to i wszelkich niechęci aż do nienawiści włącznie.
3. W ostatnich czasach raz po raz śni mi się jakaś potworna papka zalepiająca mi usta. To podświadome wspomnienie gipsu, którym dusiłem się przy mierzeniu nowej szczęki u Liber-mana w listopadzie.
Maj 1951
133
20 maja
1. I rano, i po południu próbowałem pisać, ale nie było sposobu skupić się i zdecydować, co pisać właściwie. Wszystko przypomina mi moją krzywdę i zniewagę, którą starano mi się wyrządzić. Więc coś gryzmoliłem, nawet, mógłbym powiedzieć, naprawdę rysowałem, ale nie zabrałem się jeszcze do roboty.
2. Chcąc się pocieszyć - czytałem sobie moje ostatnie wiersze i temu kajetowi zwierzę się, że Sarabanda dla Wandy Landow-skiej naprawdę mi się podoba, i to coraz bardziej. Przede wszystkim było to pensum poetyckie, które odrabiałem tak jak Mallarme i Yalery, zastanawiając się nad każdym słowem, i wiersz ten osiąga, mam nadzieję, pewne efekty przypisywane zwykle intuicji za pomocą pracy świadomej. Jest on moim wyznaniem wiary albo raczej estetyki, i gdyby ktoś zadał sobie trud odczytać mój szyfr, znalazłby tam symboliczne przedstawienie twórczości, nie tylko oczywiście odtwórczości muzycznej. Ośmielam się myśleć, że gdybym był Francuzem, wiersz ten byłby tak ceniony, jak Le Cimetiere marin albo Fragments du Narcisse. Ale co tam o tym marzyć! (jak powiedział Rzecki wstawiwszy przedtem: "Gdybym to ja był Panem Bogiem.")
Uważam, że zwrotka:
Ty już czujesz, gdy przechodzisz trawę zżętą, alejami, Że pogodzisz swoją ręką wszystkie liczby z Twymi snami, Jak zasłona się rozchyli, z łona szarfy się rozluźnią, Jeśli tylko ani chwili Twoje palce się nie spóźnią
jest to szczęśliwe osiągnięcie na mój gust i doskonała metafora streszczająca najważniejszy problem twórczości. Zamiast odrzucić rymy, postanowiłem w tym wierszu - jeszcze je zagęścić, ażeby osiągnąć nowe efekty muzyczne i poetyckie. Ciekaw jestem, czy są tacy, którzy myślą o tym wierszu to samo co ja.
3. Bardzo intensywny sen czy sny. Jakieś nerwowe poszukiwanie drogi wśród nocy w Nowym Jorku. Była to jakby
134
Maj 1951
3 Avenue, ale zamknięta czeluścią mroku, z którego nie mogłem się wydostać. Później była "najdroższa osoba" w dwóch postaciach, zupełnie takich samych fizycznie i zupełnie innych jako dusza. Miałem "romans" zjedna z nich na oczach drugiej.
21 maja
1. Do trzeciej blisko usiłowania, aby coś napisać, i wszystkie możliwe od tego ucieczki. Rysowałem (bardzo dobrze i z wielkim staraniem), telefonowałem na wszystkie strony, nic nie wyszło z roboty - co powiększa moje rozwalenie psychiczne, uczucie poniesionej i nieodwołalnej klęski.
2. Wygadałem się przed Marią Babicką i przed Zosią Rajch-manową z najskrytszych pesymizmów i przejrzałem się w ich reakcjach na moje zwierzenia. Zrozumiałem, że jestem naprawdę na dnie pesymizmu, ale że chwytam się i chwycę każdej deski ratunku. Rzecz w tym, że nikt nam jej nie rzuci, tak są wszyscy sobą zajęci.
3. Przerzucałem Lenina Grubińskiego z ciekawością i prawie pełnym zadowoleniem. Myślę, że dałoby się to doskonale grać na wszystkich zagranicznych scenach, tylko że jest to sztuka przedstalinowska i przez to jeszcze może być komedią, gdy sztuka w dzisiejszej Rosji może być tylko najbardziej mrocznym dramatem.
4. Bronię się przed rozpaczą, nazywając inaczej to, co inni nazywają po prostu moją straszliwą samotnością. Ale przecież jest ona faktem - nie mam nikogo na świecie poza Zygmuntem, tak dalekim, i poza "najdroższą osobą", którą sam przez ten rok przyzwyczaiłem, aby obywała się beze mnie. Rozproszyć tę samotność mógłbym tylko dając coś z siebie moim pisaniem. Ale właśnie tego nikt nie umie wziąć, nie powiem - nie potrzebuje. Nawet wyobrazić sobie nie mogę - co by to było za szczęście - naraz odzyskać czytelników, czuć się im potrzebnym.
Maj 1951
135
22 maja
1. Chyba od dwudziestu przeszło lat nie miałem takiej nocy. Dobrych cztery godziny nie zmrużyłem oka, wstrząsany przez jakieś nerwowe drgawki. Dręczony przez obsesje głosowe i wizualne. Gdy zasypiałem, natychmiast budził mnie jakiś spazm, jakbym miał zaraz na głos rozpłakać się. Chwilami zdawało mi się, że moja świadomość gaśnie, że doznaję jakichś odczuć paranoidalnych. Myślałem sobie: co to będzie rano. I prawie marzyłem, żeby mnie zamknięto w jakimś sanatorium, pieściłem się myślą o błogim spokoju takiego zakładu. Wstałem straszliwie zmęczony, ale poszedłem na wszystkie umówione spotkania. O 5-ej, siedząc w poczekalni Jachimowicza, co chwila zasypiałem, z przerażeniem myślałem, że mam obiad u Zygmuntów Nagórskich, i drżałem, że zdrzemnę się tam nad talerzem. Jachimowicz strzyknął mi jakiś tajemniczy preparat, dał pigułkę dexydryny, zajrzał na moją prośbę w oczy. Powiedział: "Wiosna. Changez 1'air." Wiem, że to byłoby bajeczne odświeżenie, ale dokąd jechać? Z kim? I na razie też za co.
2. Droga Zosia Rajchman tak mi mądrze i ciepło obrzydzała mój pesymizm, że ból znieczulił się jak pod jakimś balsamem. Było to wszystko to akurat, co chciałem słyszeć, a co Zosia wyczuła swoim niezawodnym szóstym zmysłem. Bardzo, bardzo jestem jej wdzięczny.
3. We wrześniu 1939 Ciechanowski był przedstawicielem naszej Ambasady u Giraudoux, a Stroński dostawał przeze mnie jakieś skromne franki za artykuły rzekomo do prasy francuskiej, których przecież nie można było nigdzie umieścić. l oto pewnego dnia wszystko miało się zmienić. Stroński miał zostać premierem (został w rezultacie vice), a Ciechanowski sekretarzem MSZ, mieli więc być obaj mymi szefami. Na pożegnanie dawnej sytuacji i powitanie nowej wzięli mnie na śniadanie do "Cabaret" i tam Stroński w pewnej chwili powie-d/iał do mnie: "Po tym, co się stało, każdy Polak powinien /robić rachunek swoich win względem Polski. Otóż ja zrobiłem
136
Maj 1951
go i chcę go dzisiaj panu właśnie wyjawić. Kiedy Narutowicz wybrany został Prezydentem, ja napisałem artykuł wzywający do usunięcia tej «zapory». Następnego dnia Niewiadomski zabił Narutowicza. Nigdy w życiu nie myślałem, że taki może być skutek moich słów, i chcę, żeby pan wiedział, że nie przestaję ubolewać nad tym, co zrobiłem." Nad wszystkimi mymi wspomnieniami i sądami o Strońskim górować będzie zawsze pamięć tego szlachetnego wyznania, wymówionego w chwili, gdy był on na szczycie, i skierowanego do człowieka odmiennych przekonań, naówczas zależnego od niego.
23 maja
1. Zabrałem się do pisania o Henryku. - I byłoby mi poszło, ale trzeba było wyjść. Zdumiewałem się i rozkoszowałem tym, że żyję, bo przedwczoraj myślałem, żem się już złamał beznadziejnie, że mam jakąś depresję, która mnie oddzieli od świata. Trzydzieści lat temu takie dnie zapowiadały udręki paroletnie. Teraz doktor coś strzyka, daje jakąś pigułkę i "dusza" cierpi w pancerzu z woli i rozsądku.
2. L'Archange et les Mirages to tytuł nowego tomu wierszy, który mnie dziś doszedł z dedykacją "Różyczki". Wieleż ona może mieć lat teraz ta Różyczka, która była już bardzo zaszłą w lata panią, gdyśmy opuszczali Paryż. Na pewno jest w nie najwcześniejszych "sixties" i teraz właśnie nadrabia lata, można by powiedzieć ze smutkiem, utracone dla Polski. Bardzo rozrzewniający jest ten podpis "Różyczka" i ten pakiet doszły mnie aż tutaj. "Różyczką" nazywał panią Rosę Bailly Boy, który ją odkrył Polakom i zrobił z owej źle ubranej, prowincjonalnej, bardzo wyczerpanej przez życie rozwódki pasjonującą się trochę po pensjonarsku do spraw Polski, żywą, wzruszającą i kobiecą kobietę, znaną odtąd całej Polsce. Myślę, że Różyczka zawdzięczała Boyowi - te wszystkie śmiałości i nadzieje, które pozwoliły jej stać się, niech mi wybaczy to powiedzenie: na stare
Maj 1951
137
lata poetką. Czytałem parę razy te słowa "Różyczka", ten autograf starej przyjaciółki, i myślałem o Boyu - jak jest żywy przez to, co napisał i zrobił.
3. Jose Ferrer tak gra w kinie Cyrana, że zapomina się o granicach piękna tej sztuki, o tym, że to jest klasa Trylogii, czyli jednak bajka dla dorosłych. Ale tyrady Cyrana przeciw obłudzie, sprzedajności, czapkowaniu możnym nie tylko wydają mi się aktualne, ale rozumiem, że można się było zapalać nimi we Francji za czasów Rostanda. "Coq chantant sur łe fumier." Ten ideał Cocteau - nie dla wszystkich przecież Francuzów był ideałem.
24 maja
1. Po dexydrynie i dexamylu 3 stronice o Henryku - dość szybko i nie dość dobrze. Przy końcu pisania już myślami byłem gdzie inadziej. Po południu katzenjammer. Już bym w tym stanie nic więcej nie napisał.
2. Jose Ferrer dlatego tak wspaniale gra Cyrana, że ma piękny głos, poczucie poezji, talent dramatyczny najpierwszej klasy i bardzo nieszczęśliwe warunki. Cyrano to jego własny problem. Stąd głębia tej kreacji i nasze wrażenie głębi tej sztuki.
3. Bodaj że dwa dni temu śniły mi się wciąż rosnące, jakby zasypujące mnie pęki akacji. Wyraźne wspomnienie kwitnących na Mariensztacie drzew akacjowych, pierwszych od czasów Europy, jakie widziałem. Dzisiaj we śnie jakieś wielkie kłopoty z walizkami, bardzo plastyczne - i do tej chwili zapomniane. Raz po raz zresztą coś mi i na jawie wypada z pamięci - jak dzisiejsze spotkanie z Jadzią Smosarską, ledwo wczoraj umówione. Jak to się mówiło za czasów Tatusia i Mamusi: "Jak na śmierć zapomniałem."
4. W "Wiadomościach" śliczne, przedrukowane z warszawskiego wydania wiersze młodego murarza Włodzimierza Doma-radzkiego. Wiersze o pracy, o radości pracy - słowem, o tym, o czym mają nakazane pisać wszystkie kawiarniane pflance
138
Maj 1951
warszawskie. Wiersze Domaradzkiego są pełne uroku, polotu, słońca, świeżości - bo Domaradzki jest prawdziwym poetą i pisze o tym, czym żyje. Czy to znaczy, że wszyscy murarze mają stać się poetami albo wszyscy poeci pisać o murarce? Trzeba głośno powitać na emigracji ten nowy rzetelny talent
- po pierwsze, że wart tego, że to radosne zdarzenie, a poza tym
- niech Warszawa nie myśli, że my to zdarzenie uważamy za dar warszawskiego reżymu. To dar Pana Boga po prostu. W innej Polsce też damy murarzom takie warunki, aby rozwinęli, jeśli mają, inne swe talenty.
25 maja
1. 3 stronice bez pigułki i nie najgorzej (to znaczy się
- w porównaniu z klęską ostatnich tygodni).
2. Opowiadanie Zosi Rajchman - godne Maupassanta i Poe zarazem, o jej powrocie z Paryża do swej zapadłej wsi na Grodzieńszczyźnie. Wiadomo, jakie wtedy były wagony kolejowe w tej części Polski - ten, do którego wsiadła, był oświetlony bardzo słabo dopalającą się w kloszu stearynową świeczką. W tym półmroku zauważyła ona kontur jakiejś postaci i przechodząc w myśli, kim mógłby być ten nieznajomy, jak widać było po sutej bekieszy i futrzanej czapie - ktoś z okolicznych ziemian. Nagle z przestrachem pomyślała, że mógłby to być Bisping. Jan br. Bisping na kilkanaście lat przedtem skazany został w procesie o zabójstwo Władysława ks. Lubeckiego, które nie było mu wprawdzie dowiedzione, ale które według powszechnej opinii on popełnił. Znaleźć się z takim typem, od którego oczywiście wszyscy stronili i który zresztą wyglądał jak postać Do-stojewskiego - w jednym przedziale, w nocy - już to była scena z Grand Guignolu. I otóż na domiar tego wszystkiego w pewnym momencie świeca spadła na ziemię i ręce Zosi poszukujące jej dotknęły nieomal zajętych tym samym poszukiwaniem rąk Bispinga. W tym mroku, zlana zimnym
Maj 1951
139
potem, bojąc się poruszyć, dojechała biedna Zosia do swej zapadłej stacji i tutaj Bisping, przerywając wielogodzinne milczenie, zaproponował jej, że ją odwiezie do jej dworu. Ponieważ zabójstwo Lubeckiego - było rezultatem właśnie wspólnej przejażdżki z Bispingiem - można sobie wyobrazić wrażenie, jakie na Zosi zrobiła ta uprzejmość Bispinga. Wsiadłszy do jakiejś okropnej dorożki - całą drogę aż do domu - drżała, że Bisping ją dogoni albo że jego zjawienie się było zapowiedzią jakiegoś nieszczęścia, że jeśli nie on, to ów nie znany a podejrzany woźnica zabije ją. Za pozwoleniem Zosi napisać taką nowelkę.
3. Typowa próba świetnego dowcipu Perzyńskiego z przeczytanej wczoraj w nocy ponownie książki Zloty interes: "Na stole obok lampy parę książek i «Królowa niebios», rozciągane albumy z widokami Wiednia, Mediolanu i Mentony, świadczące, że ktoś z członków rodziny był dotknięty gruźlicą płuc."
26 maja
1. Nic nie napisałem. Nie mogłem? Nie. Nie chciałem. Rano wizje niebywałych kłopotów. Wieczór - niestety picie.
2. W którymś tam roku polskiego "totalizmu" minister spraw wewnętrznych Sławoj-Składkowski - zaczyna przemówienie tymi słowy: "Dwa lata już mijają od chwili, odkąd cieszę się zaufaniem tej wysokiej Izby." Na to ryk śmiechu, wybuch dzikiej wesołości. W tym momencie stary Daszyński dzwoni i mówi: "Proszę pp. posłów uszanować dowcip naprawdę znakomity."
3. Jakiś gość przychodzi do psychoanalityka i mówi: "Moja żona ma inferiority kompleks. Zrób Pan tak, żeby go zachowała."
4. Bardzo nieprzyjemna rozmowa z Erdmanami. Udając naiwnych mówią oni: "My nie wiemy, co Miłosz miał na myśli." Jak to - nie wiedzą? Mówię im, że miał na myśli pieniądze. Na co oni: "Skąd Pan wie?" Stąd, że istnieje intuicja
140
Maj 1951
i jako pisarz myślę, że ją posiadam. "Ja uważam, mówi Erd-manowa, że nie można używać argumentów takich jak pieniądze." I dodaje: "Przecież jest zupełnie możliwe, że Miłoszowi podobało się dużo rzeczy w Polsce - na przykład uniwersytety zapełnione młodzieżą robotniczą." Czyli że Bezpieka, mordowanie ludzi, rosyjskie wojska, pogrom kultury - to jest nic, to są drobiazgi, których taki Miłosz mógł nie zauważyć. Ohydne.
27 maja
1. Jak widać choćby po kaligrafii wczorajszej strony, napisana została ona po parogodzinnym piciu - znów diabli wiedzą po co, bo reszta towarzystwa piła bardzo oględnie. Mam katzenjammer fizyczny i moralny przerażający.
2. Wyrzuty sumienia nie pozwalające mi ani spać, ani myśleć. Sam jestem winien, sam pcham się w sytuacje komplikujące mi życie i psujące to, co w nim najlepsze. Oczywiście mam po temu powody, nie tylko to, że tak mi się zachciewa, zdaje mi się, że coś przez to osiągam i owe "dobre" rzeczy wydają mi się nieraz właśnie niedobre. Ale powinienem był mimo wszystko wytrwać w postanowieniu, aby codziennie pisać przynajmniej trzy strony, i wtedy nerwy moje i wyobraźnia nie hulałyby tak, jak hulają, i nie podsuwałyby mi różnych złudnych "ważkich" spraw i wątpliwych przyjemności.
3. Przeczytałem Le Grand Meaulnes po raz pierwszy - i jeśli nie jest to wpływ alkoholu, który jeszcze ze mnie nie wyparował - nie bardzo rozumiem, dlaczego to ma być "wielka powieść". Wszystkie te maskarady, cudowności wydają mi się ckliwie niemieckie - a sam sens powieści, jakaś ironia losu, krzyżująca nasze plany - to chyba nic nowego i od początku literatury już o tym nie najgorzej pisano. Swoją drogą trzeba to będzie jeszcze raz przeczytać, bo nie można poprzestać na tym, co zrozumiała głowa, pełna "cuba libre'y".
28 maja
1. Po tym katzenjammerze - wydawało mi się to cudowne, że przerzucałem dawne rękopisy i coś z nich rozumiałem. Za-
Maj 1951
141
cząłem się skupiać nad artykułem o Rajchmanie, ale na tym zeszedł mi czas do l 1/2 - do chwili, gdy trzeba było wyjść, aby powrócić późnym wieczorem.
2. Przeczytałem Dwóch poetów z uczuciem, którego doświadczyłem kiedyś, gdym oglądał film z przybycia Króla Aleksandra do Marsylii, gdzie został zabity. Widząc go wsiadającego do samochodu i wiedząc, że w tłumie wiwatujących ukrywa się zabójca, chciało się krzyknąć: "Nie jedź tam! Zabiją cię!" Pamiętając koniec Lucjana de Rubempre, chciałem czytając ostatnie stronice Dwóch poetów wołać: "Nie jedź do Paryża! Tam jest twoja zguba!" To uczucie - to dowód, jak bardzo ludzie Balzaka są żywi. - Mówię to niemal w dosłownym znaczeniu, bo myślę, że przez właściwą geniuszom telepatię w wielkich bohaterach Balzaka zawarte są prawdziwe istnienia ludzkie, jasnowidzenia przeżytych naprawdę przez kogoś dramatów.
3. Chodzi mi po głowie pomysł do tomu Opowieści a la Poe, prawdziwych, sensacyjnych, strasznych, a mimo to zawoalowa-nych prawdziwą poezją. Jeden to byłaby historia w tym dzienniku naszkicowana mojej nagłej obsesji samobójczej w Paryżu po obiedzie z Lalą Hertzową, druga - historia płaszczyka podbitego futrem, która opisana przeze mnie w powieści sprawdziła się później w życiu, trzecia - noc Zosi Rajchmanowej w tym samym przedziale, w którym jechał Bisping.
4. Central Park u wejścia od 59-tej wyregulowany, ogołocony z gąszczu brudnych krzewów, z pięknie rozplanowanymi brzegami stawu - jest zupełnie nowym, pełnym melancholii i zarazem klasycznego ładu widokiem. Siedziałem tam wieczór dwie godziny, nie myśląc o niczym i wdychając to bardzo nieświeże powietrze.
29 maja
1. Miałem pełno terminowego pisania, w rezultacie zamiast tego wszystkiego napisałem list do Litki Barcza - bo mnie
142
Maj 1951
przycisnęły smutki i musiałem je wylać z siebie. Spałem, aby je też odespać. Wychodząc wieczorem - tak samo, jeśli nie jeszcze głębiej smutny.
2. Dawno temu, chyba piętnaście lat - spotkałem w Paryżu na ulicy istotę tak olśniewająco piękną, tak idealnie poetyczną, że wydała mi się zjawiskiem, o którym można tylko marzyć. Otóż jeszcze tego samego wieczora - spędziłem z nią godzinę w hotelu, po czym zorientowałem się, że kochani ją jak może nikogo przedtem na świecie i że zrobi ona z moim życiem to, co będzie chciała. Znaczyło to na pewno coś, czego nie można było pogodzić z Ambasadą, światowościami -jakiś przewrót zupełny i jeszcze przed godziną przedtem nie do pomyślenia. Następnego dnia jechałem do Brukseli, z jedną myślą tylko: kiedy spotkam owo zjawisko, do myśli zaś tej mieszała się inna: co zrobić, aby obronić się przed tą burzą, aby nie dać się jej złamać. Ta burza była w moim wzroku, na mojej twarzy, i przyjaciele, u których mieszkałem w Brukseli, powiedzieli mi: pierwszy raz wyglądasz tak, że można się ciebie zlęknąć. Wysiłkiem woli, upatrującej w tym ocalenie - wymogłem na sobie, żem nie spotkał się z moim przeznaczeniem przez dwa tygodnie. Po dwu tygodniach - zobaczyłem ją, równie rozmarzony, ale już nie wzburzony i pewien, że odmówię sobie pieszczot, które mogły mnie zupełnie jej zaprzedać. Pierwsze jej słowa były: "Wynajęłam dwa pokoje, w których będziemy mieszkać." Ona też uważała mnie za przeznaczenie. Złamałem je w imię czegoś, co wydawało mi się wyższymi wartościami, ale być może właśnie te wartości pogrzebałem, nie pozwalając sobie być sobą. Był z tego później romans trwający dwa lata, oględny, bez burz i bez niebezpieczeństw.
3. We śnie najdroższa osoba mówiła do mnie: "Nie widziałeś nic piękniejszego ode mnie, nie ma nic piękniejszego ode mnie."
Maj 1951
143
V 30 maja J l. Bez trudu, płynnie i banalnie dwie stronice tekstu francuskiego potrzebnego na egzamin dla Żanulki Bagniewskiej. Myślę, że coś ważniejszego też bym zdołał napisać.
2. Wczoraj zebranie u Gafenki z pogadanką Czapskiego o Uniwersytecie dla młodzieży z krajów zsowietyzowanych. Po raz pierwszy, odkąd bywam na tych zebraniach, ton był jakby wyższy, mówiło się o jakichś obowiązkach emigracji, nawet padły nazwiska Micheleta i Quineta. Niestety! To tylko podkreśliło kontrast między wielkimi emigracjami a naszą, która żadnej sobie winy nie przypisuje i tylko czasem rzuci jakiś szumny frazes, w który sama nie wierzy. Większość tych emigrantów przypomina raczej arystokrację burbońską, która niczego nie zapomniała i niczego się nie nauczyła. Mówić o Wielkiej Trójcy z College de France na tych zebraniach - to prawie świętokradztwo. Ideałem jest tutaj Free Europę, Inc.
3. Coś mi chodziło po głowie, parę zwrotek, tylko mniej monotonnych muzycznie niż Burza, może bardziej kolorowych i wyszukanych. W końcu powinna być myśl, że zostaje nam po wszystkim "róża mistyczna i kielich goryczy".
4. Przepraszam, ale nie wiadomo dlaczego przypomniał mi się bardzo ordynarny i genialnie plastyczny dwuwiersz Potockiego, który notuję, aby go nie zapomnieć:
Napiwszy się do syta i gębą, i nosem
Przez stół rzygnie towarzysz usarski bigosem.
31 maja
1. Dokończyłem tę francuszczyznę, wstawszy rano, aby zdążyć na jedenastą. No, ale to przecież nie praca prawdziwa.
2. Śniadanie z Raymond Cartier, na które go zaprosiłem z admiracji dla jego korespondencji amerykańskich do "Paris Match". Dostałem po prostu pałką w łeb.
Porozumienie francusko-niemieckie to w jego koncepcji tylko
144
Maj/czerwiec 195 J
początek "przyjaźni", która powinna zakończyć wszelkie względem Niemców ostracyzmy. Granice wschodnie Niemiec powinny być im zwrócone na żądanie "Europy". Czy Polska należy do Europy, to jeszcze kwestia. Powinna się do niej przyłączyć, ale w ogóle to nie jest sprawa aktualna, bo na razie Polacy są sojusznikami Rosji. Pięć milionów zamordowanych Polaków
- to nie ma żadnego znaczenia wobec przyszłości. Nawet dziesięć nic by nie znaczyło. We Francji Niemcy byli wzorowi, a po wojnie, pomimo że Francuzi zgwałcili bardzo dużo Niemek
- okazali najlepsze serce dla francuskich żołnierzy. Naprawdę trzymałem się stołu, aby nie zrobić jakiejś karczemnej burdy, aby nie powiedzieć, co myślę o takiej Francji i takich Francuzach, i o takiej Europie.
3. Urągałem dziś na różne wielkości, które kiedyś wstrząsały sumieniami, a których dziś czytać nie można. Myślałem o Kronikach Prusa i o Brzozowskim. Na to powiedziano mi: "No tak, ale gdyby nie było Przybyszewskiego i Brzozowskiego, których naprawdę nie sposób dziś czytać - nie byłby pan tym, czym jest." Nie wiem, czy to najlepiej dobrane nazwiska, jeśli chodzi o mnie - ale oczywiście nietrwałe książki zmieniały nieraz nie tylko ludzi, lecz i historię.
l czerwca
1. Tylko listy i poprawianie tekstów do wysłania. To nie żadna praca, ale, niestety, mam teraz różne niezabawne zabiegi do dokonania, "aby żyć".
2. Komizm wiewiórek, które służą na dwóch łapkach, złożonych jak ręce bigotek nad białym brzuszkiem. I ruszają pyszczkami, jakby szeptały jakieś pacierze.
3. Jakiś pan w nieokreślonym starszym wieku, myślę, że w "early sixties", zamieszkały w tej co ja kamienicy - schodzi na dół codziennie koło 10-ej rano i czeka czasem w hallu na dole, czasem przed bramą na pocztę, która nie przychodzi wcześniej niż o 10.30, a najczęściej dopiero koło 12-ej. To
Czerwiec 1951
145
niemożliwe, żeby prowadził tak ważną korespondencję, albo żeby od dwu lat czekał bezskutecznie na jakiś określony list. Po prostu oczekuje swego listu z bajki, owego listu, który "wszystko wyjaśni" i który oczywiście nie nadejdzie nigdy.
4. W przyjaźni musimy zawsze wychodzić z tego samego co nasz przyjaciel punktu wyjścia, jak to się mówi, "wchodzić w niego". Jeżeli jesteśmy obiektywni - już to nie tylko nie jest miłość, ale i nie przyjaźń.
5. Rozmowy o światopoglądach są prawie tak samo nieprzyzwoite jak zwierzenia miłosne wobec osób trzecich. Dzisiaj przeszedłem taką torturę, zapomniawszy, że przybyły niedawno i dziś spotkany rodak - to taki bogoiskatiel-perypatetyk. Jest on twórcą w dziedzinie, w której nie jestem znawcą. Ale nie wierzę, aby te jego twory były naprawdę coś warte. Musi to być druga klasa, jak wszyscy prawie tacy ludzie.
2 czerwca
1. Upał obłędny, w którym dopiero po południu zorientowałem się, kiedy położywszy się na łóżku - nie mogłem się podnieść. Nic nie robiłem.
2. Wieczór z Ukraińcami. Dawniej - to zawsze miało jakieś prawie symboliczne znaczenie - dzisiaj te wszystkie historyczne sprawy tak zmalały, że mogę powiedzieć - wynudziłem się z Litwinami czy Czechami bez obawy, że wezmą mnie za nacjonalistę. To jednak już jest coś. Co nie znaczy bynajmniej, że wiemy, jak będzie wyglądała nasza strona Europy i czy już się narodził ten "człowiek kosmiczny", za którego podawał się Czesio Świrski.
3. Wittlin mówi, że nie może pisać o Amerykanach, bo ich nie czuje, tak jak czuł i czuje np. wszystkie odmiany Polaków, tak że ich przekonania polityczne mógł odczytać z ich tonu mowy albo z ich słownika. Ma on rację z punktu widzenia proustowsko wielkiej literatury i ja mam te same co on skrupuły. Ale z drugiej strony ludzie Balzaka nie są bynajmniej tak
146
Czerwiec 1951
zróżniczkowani, nie ma w nich nic z owych proustowskich finezji, można by nawet powiedzieć nic francuskiego, nic takiego, co by nie było zrozumiałe dla cudzoziemców. Można więc pisać nie znając różnych finezji środowiska, ale mając wizję człowieka. Pod warunkiem oczywiście, że się jest Balzakiem.
4. Jedną z oznak geniuszu Boya była zupełna świeżość w doznawaniu wrażeń, prawie dziecinne zdumienie i zainteresowanie, z jakim słuchał w teatrze arcydzieł literatury, tak jakby nigdy o nich przedtem nie słyszał. Dlatego niektóre jego zachwyty nad Zemstą np., Dziadami czy Wyzwoleniem, bynajmniej zresztą nie bezkrytyczne - były odkryciem ich na nowo, jakby umieszczeniem w innym świecie, w którym nie postała noga profesorów literatury i zawodowych krytyków. Ten sceptyk, prześmiewca, nawet bluźnierca - miewał formuły zachwytu, za które można było oddać tomy patriotycznych panegiryków.
3 czerwca
1. Pisałem i nie skończyłem pisać projekt memoriału o opiece nad kulturą dla Free Europę, który opracowuje Roman Micha-łowski. Byłoby to coś - gdyby coś z tego miało wyniknąć. Ale najpewniej nic z tego nie będzie.
2. Roman Maciejewski, który spędził parę lat w Szwecji, opowiada o cudach opieki społecznej w tym kraju. Każdy obywatel po 60 roku życia dostaje emeryturę rządową - pomoc lekarska i lekarstwa są darmowe. Można by pomyśleć: raj na ziemi. Tymczasem Szwecja to kraj prawie bez słońca i owi syci, darmo leczeni, pewni przyszłości Szwedzi są najstraszliwszymi neurastenikami i narodem, jeśli tak można powiedzieć, urodzonych samobójców. Poza tym zaś cierpią na najcięższą chorobę ludzi sytych i materialnie szczęśliwych: na nudę. Gdyby były jakieś "happymetry", przyrządy do badania szczęścia, kto wie, czy przedwojenni gazeciarze warszawscy nie okazaliby się szczęśliwsi od zamożnych panów ze Sztokholmu.
3. Piłsudski powiedział mi, gdym robił z nim w r. 1925
Czerwiec 1951
147
wywiad w Sulejówku: "Żyje się dla luksusu, dla tego, czego nie mają inni. Tylko oczywiście luksus jest inny dla każdego. Dla mnie luksusem było nie chcieć mieszkać w tym klozecie, jakim była Polska w niewoli." Mali moraliści, bigoci patriotyzmu i różni hipokryci frazesowicze oburzą się na to rewelacyjne wyznanie. Ale oczywiście: żyjemy dla luksusu. Tylko luksusem może być również asceza, wyrzeczenie się, wszystko może być rozkoszą, do której dążymy, a której smaku inni nie pojmują.
4 czerwca
1. Dokończyłem ten nieszczęsny "memoriał". Może coś mądrzejszego lżej by mi poszło.
2. We śnie - nazwisko zupełnie zapomniane, ktoś z mego dzieciństwa - Śniegocki, kolega już nie pamiętam czy z mojej klasy i nawet z której szkoły: od Staszica czy od Konopczyń-skiego. Na pewno jednak był w tym śnie podobny do siebie, tylko sytuacja była nie z tamtych czasów, coś z mego obecnego życia. Ale co, nie pamiętam i nie pamiętam też już teraz, jak ten Śniegocki wyglądał.
3. Wiersze Felka Przysieckiego, jedne z najpiękniejszych, jakie napisano po polsku za naszej pamięci, jedne z najczystszych i niemal każdy ze skazą złego smaku, natury prawie że towarzyskiej: "I dyszy szept namiętny twych dawnych kochanek." Ale za to - początek wiersza "Smutek lubi się gnieździć w wytartym surducie" od razu robi z tobą to, co chce poeta, od razu pogrąża jakby w cieniach od latarni, w zapachu zeschłych liści. I pomyśleć - że tylu poetów gorszych, tylu nie-poetów - ma sławę, głupie chwalby - gdy o Felku nikt poza paroma przyjaciółmi nie pamięta.
4. W autobusie pani w wielkim kapeluszu z brązowej słomki przybranej w zwykłe herbaciane róże. Cała epoka, epoka, gdy miałem 10-12 lat i czułem wszystko najmocniej, we wszystkim widziałem tajemnice wróżące smutne rozkosze.
148
Czerwiec 1951
5 czerwca
1. Obrzydliwy dzień, pełen nieudanych zabiegów o pieniądze, złych wiadomości na przyszłość. Nie ma co w siebie wmawiać, że jest inaczej. Jest okropnie.
2. Pewien ksiądz, Polak amerykański, widział w Zakopanem Kornela, który jest podobno zupełnie rozklejony. To naprawdę prawie symbol - Kornel, rozkochany we wszystkich przyjem-nostkach dostatniego świata, i ta morga duchowa, ten gigantyczny Katyń - jakim jest Polska pod Rokossowskim. Ksiądz widział, jak jakaś grupka dzieci rozpoznała Kornela na ulicy i otoczyła go, mówiąc mu jakieś miłe rzeczy. Kornel rozbeczał się jak bóbr. Biedne dziecko, które mniej wiedziało o świecie od tych dzieci.
3. Odkryta świeżo korespondencja Yictora Hugo z żoną dowodzi niezbicie, że za życia jej nic on nie wiedział o romansie z Sainte-Beuve'em, że był słowem ,,le cocu magnifiąue". Dowiedziawszy się po śmierci, przebaczył jej i pod jej fotografią podpisał te trzy wzniosłe słowa: "Chere morte pardonnee." Coraz jaśniej widać, że był on lepszy, inny niż ten, którego widzieli współcześni, najwidoczniej nie mogący mu darować jego wielkości.
4. Jakiś pan starszy i jowialny odbywa na Amsterdam Avenue codzienny spacer z dwoma pieskami meksykańskimi, które biegną za nim drobnymi kroczkami jak maciupeńkie koniki. Spacer skończony i pieski skaczą panu za pazuchę, przy tym oba znają swoje miejsce - jeden zawsze po lewej, drugi - po prawej. Pieski bardzo mądre różnią się zasadniczo jako charakter - jasnokawowy z białym brzuszkiem jest paskudny złośnik, a ciemnokawowy - złote serduszko spragnione | pieszczot i miłości.
6 czerwca
1. Znów dzień jak wczorajszy z tymi samymi kłopotami po bardzo złej nocy. A później ból głowy.
Czerwiec 1951
149
2. Roman Maciejewski grał dziś po południu u Zosi Kochań-skiej swoją Missa pro defunctis. Raczej grał i śpiewał, znakomicie markując efekty sopranu, altu, tenora i basa. Trwało to dwie godziny, w czasie których nie spuszczałem oczu z Maciejews-kiego i nie przestawałem słuchać. Znając jego niemrawe początki dwadzieścia lat temu, nie spodziewałem się dzieła tego zamiaru i rozmiaru. Moje bardzo niefachowe ucho - słyszało w tym i Palestrinę, i Bacha, i Strawińskiego, ale przetworzonych na coś własnego. Linia kompozycyjna - idealnie jasna, najważniejsze rzeczy świata powiedziane wzruszoną, -a chwilami wstrząsającą mową muzyczną. I wielka Farbenfreude, wielka sztuka kompozytorska, wielkie widowisko, które nie tylko słyszało się, ale prawie widziało poprzez to świetnie markowane wykonanie.
3. Tak się moje sprawy układają, że od paru tygodni nie mam czasu myśleć ani o "najdroższej osobie", ani o żadnej drugiej. Wskutek czego pod wszystkim, co czynię, jest pustka, wszystko, co mówię, jest tak, a może być inaczej. To rezultat najgłupszego obliczenia - aby całkowicie oddać się tym sprawom do załatwienia, które będą pewno załatwione najgłupiej.
4. Dziewczyna na Montmartrze 15 lat temu taką mi rysowała fantastyczną wizję przyszłości: ,,Vous verrez. Un beau jour tous les hommes coucheront avec les hommes, toutes les femmes avec les femmes. Et ce sera alors la fin du monde."
7 czerwca
1. Tylko dwie strony jakiegoś idiotycznego resume filmu, który nigdy nie będzie wykonany i nic mi nie da. Żadnej serio pracy.
2. Przerzucałem ostatnimi wieczorami Złotą wolność i Króla Trędowatego Zofii Kossak. Mam słabość do wszystkiego, co historyczne, więc zwłaszcza ze Złotej wolności miałem przyjemność przeniesienia się w dawne czasy; nie tyle zaspokojony obrazem przeszłości, ile nim pobudzony do fantazjowania, jak
150
Czerwiec 1951
to tam było naprawdę. Ale wszystko to pisane na kolanie, z wielkim talentem, zupełnie zaniedbanym. Po Sigrid Undset już tak nie wolno pisać powieści historycznych - jeśli oczywiście ma się ambicje być nową Sigridą.
3. Gide powiedział, że język francuski to fortepian bez pedału. Bardzo byłoby trudno osiągnąć wszystkie efekty wielkiej muzyki na takim instrumencie i tak samo trzeba nie tylko mistrzostwa języka, ale wieków specjalnej kultury, sceptycznej, nie podnoszącej głosu, aby naprawdę pisać po francusku. Ale za to co to za rozkosz, gdy się czuje, że powiedziało się tak właśnie, jak trzeba, że ten fortepian oddał bez pudła wszystkie nasze uczucia i całą naszą wewnętrzną muzykę.
4. Widziałem dziś paru marynarzy izraelskich, wyglądających zresztą jak Arabowie czy Turcy. Długo stałem, patrząc na napis po hebrajsku na ich czapkach, na ich twarze - urodzonych żołnierzy, i porównywałem to, com widział, z wyrytym od dzieciństwa w mej pamięci obrazem zalęknionych brodatych mieszkańców Nalewek i Kazimierza. Gdzie stąpić, cud, zaprzeczający wszystkim Ben Akibom, co krok coś, czego jeszcze nie było.
5. Przerażający Genet powiedział boską złośliwość o Gidzie: "II est d'immoralite douteuse."
6. Napis kredą na ścianie, symbol popularności MacArthura: "Kathie loves Arthur MacArthur."
8 czerwca
1. Nawet nie próbowałem pisać, pełen dziecinnego dla samego siebie współczucia. Chciałbym się sam głaskać po głowie i pocieszać.
2. W Mon coeur mis a nu Baudelaire notuje: "Je m'ennuie en France surtout parce que tout le monde y ressemble a Yoltaire." Co oznacza, że na szczęście, nie wszyscy Francuzi przypominają Voltaire'a.
3. Czytając swawolną książkę Reboux L'ABC de 1'amour
Czerwiec 1951
151
myślałem, że te wszystkie sentencje, paradoksy i obserwacje, raz po raz ocierające się o świnologię - byłyby ostateczną świno-logią po polsku, rosyjsku, niemiecku czy angielsku. Ale to nie kwestia języka. To kwestia - tego tylko Francuzom właściwego spojrzenia na rzeczy zmysłów jako na rzeczy ludzkie, materialne i jak wszystko nadające się do spokojnej dyskusji. W tej książce jest zresztą nawet trochę prawdziwej filozofii. [...]
5. Kiedyś, nie pamiętam którego już roku, przyszedł do mnie do Ambasady w Paryżu siwiuteńki, bardzo już stary Enrico Glicenstein, świetny rzeźbiarz, urodzony w Tursku, jak pisze Jean Carson "w Rosji". Staruszek miał pomysł propagandowy niezwykły i wzruszający, którego niestety nie udało się zrealizować. Chciał on wydać album koni malowanych przez polskich malarzy, którzy, jak mówił, i słusznie, byli w tym niedościgli. Zapalał się przy tym, zachwalał mi ten pomysł - jakby nic ważniejszego nie było do zrobienia. Czuło się, że te polskie malowane konie to jego dzieciństwo - to jego tęsknota i miłość do Polski.
9 czerwca
1. Próżniactwo, a raczej zmęczenie, którego nie umiałem przezwyciężyć. Źle bardzo, bo wszystko to razem to ucieczka od pisania pod pozorem, że nie mam czasu pisać dobrze. Gdybym przecież co dzień rano pisał - wszedłbym już dawno w robotę mimo wszystkich trudności, zawracań głowy i "kawałów" przeznaczenia.
2. Parę dni temu John Wiley pokazał mi mowę Donovana na zebraniu jakiegoś Klubu z długą cytatą z Demostenesa. Doprawdy, że mówił to samo o wojnie z Filipem - co MacArthur o wojnie koreańskiej. "Żadnego planu, nikt nie wie, co zrobić." Mimo wszystko ilość sytuacji historycznych jest ograniczona i historia choćby raz na dwa tysiące lat musi się powtórzyć.
3. Zbyszewski przekonał mnie swoim artykułem o Churchillu w "Wiadomościach", że Sikorski obrał słuszną drogę, nie
152
Czerwiec 1951
stawiając się zbytnio Anglikom, że nie miał żadnych danych, aby udał mu się opór taki, jaki stawiał de Gaulle, że był za słaby, że my byliśmy za słabi na politykę Piłsudskiego. Sikorski najpewniej nigdy takiej polityki nie umiał prowadzić, to nie był jego styl - co nie zmienia faktu, że niestety mieliśmy w tej wojnie tylko moralne atuty, bez wszelkiego znaczenia dla takiego kondotiera jak Churchill. Zbyszewskiego zawsze czyta się z przyjemnością, ale uważam, że w ocenie pisarzy prawie zawsze źle trafia. Za to ma on najrzadszy wśród Polaków dar - intuicji politycznej i zimną głowę, umie z inteligentnym cynizmem, powiedzieć trzeba, niestety, po europejsku spojrzeć w oczy ohydzie wielkiej polityki, którą my wciąż widzimy w szlachetnych togach, z mieczem bohaterstwa i sprawiedliwości.
4. Jedna z najpiękniejszych form w naturze - to wykrój oczu wschodnich, na przykład oczu dzieci chińskich. Falistość i delikatność tej linii przypomina naprawdę rysunek płatków kwiatu. W tej chwili nie wiem - jakiego.
5. Mój stryj Józef, siwy pan o twarzy Piłsudskiego na wesoło - mieszkał całe życie w Sieradzu i najczęściej raz na rok, na Boże Narodzenie, odbywał podróż do Warszawy. Ponieważ moje kuzynki starzały się przy nim - i coraz częściej umierali jego rówieśnicy - ojciec mój i przyjaciele Stryja zawiązali spisek, aby sprowadzić go do Warszawy, i wyszukali mu bardzo dobrą posadę. Stryj zrozumiał, jak należy, sens tej zmiany i z ciężkim sercem, ale przystał na nią. Wszystkie przygotowania były już dokonane, kiedy nagle na parę dni przed postanowioną przeprowadzką - Stryj poczuł, że absolutnie nie może opuścić Sieradza, gdzie był grób Stryjenki, gdzie mieszkała jej siostra, właścicielka małej księgarni. I został w tym małym, prowincjonalnym mieście, coraz bardziej w nim obcy i samotny, ale wierny jak wszyscy niepoprawni Polacy sprawom utraconym i marom przeszłości.
Czerwiec 1951
153
10 czerwca
1. Dwie stronice tłumaczenia z francuskiego. To bardzo, bardzo mało, ale byłem tak strasznie zmachany i śpiący, że nawet to uważam za wielki wysiłek.
2. Z czytanego chyba czterdzieści lat temu przekładu Histoire comiąue Anatola France'a zostało mi wspomnienie wstrząsu zmysłów, którego później nie dała mi żadna inna książka. Przeczytałem ją po raz drugi, oczywiście w oryginale - teraz dopiero. I nic. Wszystkie tamte emocje - to była moja młodość, niewinność ówczesnych moich polskich lektur. Ale to opowiadanie dało mi teraz inne rozkosze, utwierdziło we mnie podziw dla France'a i ludzki do niego sentyment. Gadanina - to prawda, ale jakże inteligentna, sceptycyzm - ale jakże czuły. Jest to dagerotyp, ale robiony przez wielkiego mistrza.
3. Treścią Histoire comiąue jest romans złamany przez ducha samobójcy, który prześladuje kochankę, winną jego śmierci. Ponieważ - nie jest to żadna bajka, tylko po france'owsku stylizowane życie - więc okazuje się, że France - wierzył w duchy. Jak wierzy w nie Tomasz Mann. I si parvis comparare licet - ja również.
4. Oprawą dla pewnych ludzi, która podkreśla ich lepsze wartości, przyciemniając inne - są nie tylko ich relacje światowe, zajęcie, otoczenie - ale przede wszystkim żona. Każdy z nas
- może sobie od razu wyobrazić historię pewnych przyjaciół
- gdyby byli ożenieni inaczej. Pióro mnie świerzbi - aby napisać tu parę nazwisk. Oczywiście bywa i odwrotnie. Że jakaś Ksan-typa, nie z Morstina, tylko z ustalonej legendy - robi pośmiewisko ze wspaniałego męża. A inna rzecz, że pani Wyspiań-ska w niczym nie mogła umniejszyć Wyspiańskiego.
11 czerwca
l. Trzy stronice tłumaczenia bardzo płynnie, w tym stanie co dzisiaj, wypoczęty, surowy dla siebie i ufny w zbawienność pracy, mógłbym napisać również coś lepszego.
154
2. En arriere Marcela Ayme, znowu doskonała książka. Jest w niej "katharsis komiczna", jak u Moliera, jest mistrzostwo języka i rozmiłowanie się w języku, jak u Prousta. Jeden z głównych elementów komizmu Ayme - to właśnie żonglowanie rozmaitymi rodzajami francuszczyzny, dające efekty nieodpartej śmieszności -jak wtedy np., gdy wychowanek Ecole Normale mówi gwarą z Montmartre'u, a dziwka - miesza do rozmowy zwroty łacińskie. Nowela Josse to arcydzieło - w rodzaju, zdawałoby się, nadużytym i przeżytym - w którym Ayme potrafił grozę życia ludzkiego robactwa - podkreślić i zarazem rozświetlić przez potężny humor i subtelną czułość. Dla mnie to obok Malraux najlepszy, jeśli nie jedyny oryginalny pisarz współczesnej Francji.
3. W Histoire comigue bohater-autor mówi o swym odkryciu, o tym, że dopiero komicy potrafiliby grać tragedię. Myślę, że dramat na pewno tak - ale właśnie nie tragedię. Raimu był największym artystą dramatycznym - naszych czasów przez to, że kontrastował dramat - komizmem, dając tym wrażenie pełnej ludzkości. Tak samo Frenkiel - jako Flambeau czy Szambelan w Głupim Jakubie. Ale jako Wojewoda w Mazepie był katastrofalny. Każdy ruch zdradzał urodzonego komika, przypominał Labiche'a i Fredrę. Tragedia - to sztuka tak odrębna w teatrze, jak poezja w literaturze. Trzeba się do niej urodzić, mieć głos i oko, ów tragiczny zez Mounet-Sully i Bolesława Leszczyńskiego. W naszym pokoleniu kabotyn nad kabotyny, nieuk i pijak Józef Węgrzyn jeden jedyny miał ten głos i tragizm wejrzenia. Jego Don Juan Zorrilli był jedyną na przestrzeni ćwierćwiecza kreacją tragiczną w polskich teatrach.
4. Sny męczące, ważne, zapomniane. Coś tam robili Kaziowie Wierzyńscy, jakieś dzieci się pętały. W pewnej chwili zdawało mi się, że się zbudziłem, że jestem w szlafroku i że szalony wiatr mi go rozwiewa.
Czerwiec 1951
155
12 czerwca
1. Tylko stronica tłumaczenia i jeden list. Później zdenerwowanie, złe przeczucia, kłopoty.
2. Broszurka, której tłumaczenie kończę - to dzieje i analiza eksperymentu wspólnotowego (nie komunistycznego) dokonanego we Francji przez byłego robotnika Bremondeau. W tej wspólnocie panuje zasada "liberum veto", każdą uchwałę może jeden sprzeciw powstrzymać. To pierwszy poza Polską taki eksperyment wyszły z tego samego ideału - wolności. Bardzo ciekawa jest obrona tej zasady i historia jej praktyki.
3. Gdybym powiedział, co myślę o współczesnej literaturze polskiej - moje życie wśród rodaków byłoby niemożliwe. Nie mówię tego - nie ze strachu, ale z poczucia, że nie mógłbym sobie na to pozwolić, że miara, którą ja stosuję - nie jest to metr naszej emigracji, że wzięto by mnie nie za wariata nawet, ale za szkodliwego zawistnika. Więc udaję głupiego, ale to nie znaczy, że godzę się na tę nierzetelną miarę, na owo deprawujące: "Jak się nie ma, co się lubi - to się lubi, co się ma."
4. "Le vrai poetę est un homme pour qui le monde existe", mówi Maurois w swej skromnej i mądrej książeczce o Alainie. I przy tym cytuje zdanie jego mistrza Lagneau: "L'esprit revait, le monde etait son reve." Są to stwierdzenia tej prawdy, którą niegdyś nazwałem "jasnowidzeniem rzeczywistości". Rzeczywistość musi być odkryta. Tylko wizjoner, tylko poeta może ją zobaczyć.
5. Z listu Gerarda de Nerval do pani de Girardin: "J'ai peur d'etre dans une maison de sages et que les fous soient au dehors."
13 czerwca
1. Cztery strony tłumaczenia, później dno beznadziejności, nieufność do siebie i strach przed światem.
2. Anatole France - prowadzi przez całą swoją twórczość dysputę z religią, przekomarza się z księżmi. Gromadzi najbar-
156
Czerwiec 1951
dziej błyskotliwe i nieraz zniewalające swą ludzkością sceptycyz-my - aby tę dysputę wygrać. Ale bez Boga jako tematu tej dysputy, bez Ojców Kościoła wciąż cytowanych, bez księży nieraz czarujących i bez cudów i misterności sztuki kościelnej
- nie byłoby France'a. W perspektywie lat, które doprowadziły świat do prawdziwego pogaństwa - France wydaje się prawie sceptycznym księdzem, prawie jakimś 1'abbe Mugnier.
3. Cytata z Histoire comiąue France'a: "Croire que l'avenir n'est pas, parce que nous ne le connaissons pas - c'est croire qu'un livre est inacheve parce que nous n'avons pas fini de le lirę. L'ordre dans lequel roulent les choses dans les abimes de ł'univers nous est inconnu. Nous ne connaissons que 1'ordre de nos perceptions." Czy to nie jest przeczucie relatywizmu.
4. Kiedyś u mnie w Atali, w Paryżu, Jaś Jarkowski i Pacz-kowski, podpiwszy sobie, całowali się zwyczajem pijaków słowiańskich, zupełnie niezrozumiałym dla Latynów i Anglosasów
- Louis Gillet, brodacz z zezem Mounet-Sully, z wymową pieszczoną jakby z Komedii Francuskiej, zobaczywszy to zawołał: ,,Vive la Pologne, Messieurs."
5. Wczoraj późno wieczór długo stałem przed sklepem na 3 Avenue, róg 61-ej, w którym sprzedaje się zwierzęta, i wabiłem do szyby cudnego czarnego króliczka. I przywabiłem go.
14 czerwca
1. Tłumaczenie, nieudana próba, aby kończyć wspomnienie o Henryku. Później zrobiłem wybór z 7 zeszytu tego Dziennika dla ewentualnego wydania książkowego, a w każdym razie dla "Wiadomości". Wybrałem bardzo dużo, bardzo tym zdziwiony, bo to znaczy, że nie jest to ciągłe obniżanie się. Ten zeszyt jest bogatszy i lepszy od niektórych poprzednich.
2. Muszę sobie kupić lepsze reprodukcje Boscha - bo ta mała książeczka, którą mam, daje tylko pojęcie o nim i tylko robi apetyt na poważniejsze nad nim studia. To, że Dali i jego naśladowcy, jak również Fenomena Czeliszczewa zrodzili się
Czerwiec 1951
157
z tego Sabatu, z tego koszmaru, to jasne. Tylko że oczywiście u tego gotyckiego olbrzyma jest prawdziwe piekło w znaczeniu moralnym. Jest Szatan, jest awantura duchowa o potędze i głębi niedostępnej dzisiejszym sprzedawcom surrealistycznych dreszczyków. Trzeba by to zobaczyć w oryginale, aby ocenić, co to za malarstwo - ale widziałem na reprodukcji cudne pejzaże, bardzo dobrze rozplanowaną kompozycję i wspaniałe wyrazy twarzy. To piekło bardziej parzy albo bardziej przeraża niż Dante. To wielki duch i potężny malarz.
3. Bardzo plastyczne, jeden z drugiego wynikające wizje senne. Obok mnie w pokoju kogoś zamordowano. - Morderczynią była kobieta. Gdy przyjrzałem się jej - poprosiłem kogoś, aby ją szarpnął za włosy. Peruka spadła - to był mężczyzna. Później szedłem przez jakiś wielki plac obstawiony to mało powiedzieć wojskiem, po prostu wielką armią, czyhającą na przechodniów. Nie licząc na to, że jej ujdę, podszedłem do pierwszego z brzegu wojskowego z prośbą o przepuszczenie. Był to młody oficer, który uśmiechnął się do mnie i przeprowadził do jakiegoś "metra", gdzie już było bezpiecznie. To nie wszystko - ale reszta już mi uciekła z pamięci.
4. Przypomniała mi się dzisiaj zwrotka starego poloneza, pełnego tak śmiesznej, że aż rozrzewniającej polskiej pychy i beztroski:
Polak niech nie zapomina,
Że jest pierwszy w Słowiańszczyźnie,
Niechaj spija miód i wina
I pamięta o Ojczyźnie.
15 czerwca
1. Dzień całkowicie przewałkoniony po bardzo złej nocy.
2. Jest to bardzo głupie zagadnienie: jacy mężczyźni szczególnie podobają się kobietom - bo na to pytanie jest na pewno tysiąc równie słusznych odpowiedzi. A jednak w książce Re-boux, należącej do inteligentnej literatury brukowej (jak np.
158
Czerwiec 1951
wiersze Geraldiego), jest uogólnienie, które mnie zastanowiło.
- Ów wyjadacz życia twierdzi, że ani moda, ani inteligencja nie zastąpią dla kobiet poczucia, że mogą się na kimś oprzeć, że ktoś weźmie je w opiekę. Uważałem nieraz, że nawet najsilniejsi ludzie tęsknili do takiej opieki, do macierzyńskiej ręki. Nie wydaje mi się więc to głupie, że każda kobieta tęskni w głębi instynktu do opiekuna albo władcy. - Nawet Katarzyna chciała podświadomie Petruccia. Czyli nie tylko bata, ale i opieki.
3. Opinie o ludziach, jako ludziach i jako specjalistach - są na naszej emigracji tak dowolne i swawolne, że kto pamięta dawne hierarchie oparte o jakiś instynkt wartości, o jakieś czucie literatury i sztuki - może tylko milczeć i w duszy czynić "apel do potomności". Nie ma na naszej emigracji żadnego wielkiego człowieka, wielkiego pisarza - ale słowo "wielki" od dawna zastąpiło jakiś dyskretny, a dwuznaczny komplement, którym dawny "Kurier Warszawski" pasował różne zacne nicości na kandydatów do patriotycznych nekrologów.
4. Irlandka, żona Anglika, umiera i mówi do męża: "Mój drogi! Przenieś moje ciało do Dublina. Nie mogłabym leżeć w Londynie." A na to mąż: "Moja droga! Jak nie będziesz mogła leżeć w Londynie - na pewno przewiozę cię do Dublina."
16 czerwca
1. Rano czytałem po parę stronic z różnych książek francuskich, które sobie kupiłem - jako ową poduszkę, na której mógłbym choć trochę wypocząć po cegłach wciąż na mnie spadających z dachu.
2. Oeuwes completes Geneta w tym samym wydaniu, co opera omnia Gide'a, Claudela, Prousta, co Alain. Wiersze, wobec których Hombres Verlaine'a, wydane i przemycane w sekrecie
- są poezją ministranta. Dwie rzekome powieści tak popularyzujące najbardziej sromotne praktyki seksualne, że już nic więcej o tym nie będzie można nigdy napisać. - Ocena społeczna i moralna tych książek, a zwłaszcza ich wydanie - nie może być
Czerwiec 1951
159
różna, jest to skandal nad skandale (jeśli oczywiście w naszych czasach mogą być jeszcze jakieś skandale). Ale stwierdziwszy to i przerzucając ten niebywały gruby tom (czytać tego strona po stronie nie sposób) myślałem, że z tych kilkuset stron prawdziwy pisarz mógłby coś zrobić, że czyniąc wybór wśród tej skatologii i panując nad tą obsesją zbrodni - można by może dać dzieło sztuki, więc krok za Yillona i Baudelaire'a. Tak jak teraz jest to napisane, jest to cloaca maxima - i co najwyżej materiał dla psychiatry. Myślę, że nawet ciekawy.
3. W obrazach Boscha - różne piękne zwierzęta - jelenie, ptaki występują jako monstra równie przerażające, co nietoperze czy hieny. To dziwne - że wróbel wielkości konia byłby potworem i jeleń chodzący na dwu łapach. Myślę, że Bosch miał naprawdę koszmary diaboliczne na skutek jakichś przeżyć magicznych, a może i jakichś narkotyków średniowiecznych, nam nie znanych.
4. Mam wrażenie, że mógłbym pisać wiersze po francusku, trochę pouczywszy się prozodii, która jest bardziej skomplikowana niż nasza. Jestem pewien, że są różne dziedziny uczuć i subtelności myśli, które w żadnym języku nie wyjdą tak jak we francuskim.
17 czerwca
1. Późno wróciłem z Sea Cliff. Czytałem, nie wiadomo po co, do późna w nocy, wstałem wcześnie - nie tak, jak powinienem, usposobiony, patrząc tylko, jak ten dzień spędzić. Teraz jadę znów na wieś, więc piszę tę kartkę, aby nie pisać po nocy.
2. Spinoza powiedział: "Mądrość - to nie rozmyślanie o śmierci, ale o życiu." Ten rodzaj mądrości, ta mądrość prawdziwa była do niedawna bardzo niepopularna w Polsce i nawet nie uchodziła za mądrość. Coś z tego jest w fakcie, że Polacy umierają tak łatwo i tak lubią pogrzeby.
3. Nie wiadomo dlaczego, myślałem dziś o sztukach Pirandel-la. Myślę, że jest to jeden z niewielu pisarzy naszej epoki, którzy
160
Czerwiec 1951
Czerwiec 1951
161
zostaną, którzy będą rosnąć, w miarę jak inni, sławniejsi za życia, jak Bernard Shaw, będą maleli. Poza tym, że jest w nim tajemniczość właściwa każdej wielkiej sztuce, perspektywa poezji - wyraził on przez tę tajemniczość i tę poezję coś z naszej epoki, jakąś jej tylko właściwą filozoficzną postawę, coś jakby głos naszego pokolenia, głos myśli XX wieku.
Miałbym szaloną ochotę zobaczyć Tak jest, jak się wam wydaje albo // piacere dęli' onesta.
4. Po drodze do Sea Cliff pyszne żywopłoty pnących się pąsowych róż. I raz po raz samotny głóg jasno- lub ciemno-różowy, przypominający Polskę, tak jakby cierniem swym kłuł mnie w serce. Rozumiem, dlaczego potężny Kasper - z rozdzierającej poezji tego krzaku wysnuł jedną z najpiękniejszych swych melodii.
5. Maciejewski powiedział mi: "Wiem, że pan nie może ukryć swego niezadowolenia i czasami patrzy się pan na ludzi tak, jakby ich pan policzkował." Niestety wiem, że tak jest, i nie tylko zdrada albo fałsz, ale nawet złe wiersze wywołują to moje spojrzenie.
18 czerwca
1. Dwie stronice o Rajchmanie, wieczorem po przełażonym dniu, dość łatwo - ale pewno i za łatwo.
2. Czytałem Occupes-toi d'Amelie, farsę Feydeau, graną u nas w Warszawie w Letnim, a w Paryżu w Palais Royal. Uchodziło to zawsze za tzw. "caleconnade", była to zabawa dla starych dzieci, w której bardzo niewinne sprawy fizjologiczne, właściwe dziecięcemu wiekowi - zostały zastąpione przez inne, dla dzieci zakazane, ale przedstawione tu z żywiołową wesołością, niemal dziecinną. Otóż - Feydeau jest teraz zrewidowany i winduje się go na pomnik, dopatrując się w tych dziko śmiesznych zbere-zeństwach nieomal obrazu obyczajów, niemal satyry. Nawet Achard - wymienia go jednym tchem z Molierem. Nie tylko że La Damę de chez Maxime i Occupes-toi d'Amelie wznawiane są
l
z przepychem i inwencją najmodniejszych reżyserów, ale Le Dindon grany był nawet w Komedii Francuskiej. Oczywiście, że mistrzowski mechanizm tych fars jest swego rodzaju sztuką, a raczej olśniewającym rzemiosłem. Ale Moliere, ale Komedia Francuska? Mais voyons, voyons!
3. Alain dał kiedyś do czytania swej kucharce którąś z powieści Balzaka. Przeczytała ją i powiedziała: "Bardzo ciekawe. Nie rozumiem, dlaczego autor jest tak mało znany."
4. Turystyka, zwiedzanie - to nieuchronny, ale zupełnie nieskuteczny sposób poznawania świata. Tłem dla wszystkich nowych obrazów i wrażeń muszą być nasze wzruszenia - albo raczej te nowe widoki muszą być tłem dla naszych wzruszeń - wtedy dostrzegamy je naprawdę, pojmujemy, o co w nich chodzi. Kiedy 25 lat temu przyjechałem do Rzymu - Grabski zamknął wywóz dewiz i przez parę dni głodowałem, chodząc po pustym wtedy wczesną jesienią mieście. Zobaczyłem Koloseum nocą - głodny, zmęczony, prawie cierpiący moralnie. Zobaczyłem je jako człowiek, a nie turysta. I doznałem olśnienia, którego bym pewno jako wygodnie zwiedzający turysta nie doświadczył.
19 czerwca
1. Półtorej strony rano, po południu łażenie, "eskapizm" (co za okropne słowo!).
2. Amerykanie internacjonalni są to najczęściej komunizujące snoby albo ludzie bez instynktu, którzy dyskutują wszystko i w nic nie wierzą. Prawdziwi Amerykanie, solidni, uczciwi, z zasadami - jeżeli ich dobrze poskrobać, okażą się najczęściej nacjonalistami z kompleksem niższości, wciąż drażnionym przez Europę. Kto tego nie wie - nie zrozumie nic z polityki zagranicznej tego kraju.
3. Którejś nocy wracałem z Solskim samochodem z Sea Cliff i jechaliśmy przez Central Park, złowieszczo pusty o tej porze. Mając w pamięci właśnie przeczytanego Geneta, miałem wraże-
-, f~ Czerwiec 1951
io2 -•-------------------------------
nie, że są zbrodniarze z zamiłowania, z powołania, entuzjaści morderstw i że jak dzikie zwierzęta w dżungli - tak oni kryją się w Central Parku. I w tej samej chwili wyszedł z krzaków jakiś człowiek z głową zalaną krwią. W tej pustce, ciszy, w świetle latarni - był to groźny obraz, jak złe zwidzenie.
4. Clemenceau powiedział: "Mam ładną sytuację: z jednej strony Briand, który uważa się za Chrystusa, z drugiej Poincare, który myśli, że jest Napoleonem."
20 czerwca
1. Nic nie robiłem. Nawet listów ważnych nie napisałem. A pfe!
2. Antologia teatru francuskiego: Porto Riche, Bernstein, Geraldy, Flers i de Caillavet - to zdumiewające, że można było napisać tyle, nie tykając innego problemu - niż zdrada małżeńska. Może to powietrze komercjalnej Ameryki to robi, ale przecieram oczy i pytam się siebie: czy to możliwe, że ludzie w Paryżu (a to znaczy, we wszystkich stolicach świata) przez wiek cały żyli tylko tą sprawą. Cóż za przemoc opinii, która całym społeczeństwom narzuciła gusty i kłopoty bogatych próżniaków jako centralne zagadnienia życia.
3. Apoloniusz Kędzierski, doskonały, można by prawie powiedzieć wielki, bo prawdziwy malarz, przyszedł któregoś dnia wiosny 1927 do pokoju w Ratuszu, gdzie urzędowałem jako sekretarz Komitetu powitania zwłok Słowackiego. Z wielkim zażenowaniem tłumaczył się, że nie ma pieniędzy i że dać może tylko znikomą sumę na cel Komitetu, po czym złożył bodajże 5000 złotych, w każdym razie połowę otrzymanej właśnie nagrody m. Warszawy. To zażenowanie nie było bynajmniej robione, staruszek po prostu myślał, że nasze Lewiatany i Na-tansony dały jakieś zawrotne sumy, nie wiedząc, że wszyscy bogacze wykpili się groszami. Żegnając się ze mną Kędzierski powiedział mi jakieś miłe rzeczy o moich wierszach, dodając z wzruszającą dumą: "Bo my, proszę pana, z moją siostrą, choć
Czerwiec 1951
163
mieszkamy na takim czwartaku - wszystko czytamy i wszystko wiemy."
4. Słowa z mowy Clemenceau w Senacie 17 września 1918 r.: "Nous serions indignes du grand destin, qui nous est echu si nous pouvions sacrifier ąueląue peuple petit ou grand aux appetits, aux rages de domination implacable qui se cachent encore sous les derniers mensonges de la barbarie."
"Les derniers mensonges." I Clemenceau, i całe nasze pokolenie wierzyło, że tak jest naprawdę. I pokolenie to doczekało się Jałty, oklaskiwanej przez cały tzw. świat wolności.
21 czerwca
1. Napisałem tylko jedną stronę. Już zacząłem się dobierać do tego rozkosznego stanu, kiedy czuje się każde słowo, wie - gdzie każde postawić. I wmówiłem w siebie, że muszę koniecznie, szybko, coś załatwić. Nic już potem nie napisałem.
2. Od paru dni nie przestają mnie prześladować wyrazy francuskie, to znaczy się - nie sens słów, ale ich wzajemne przyciągania się, sama muzyka - sama poesie pure. Muszę koniecznie spróbować coś napisać, bo przecież od tego samego natręctwa zaczęły się moje pierwsze wiersze polskie. Niestety! Muzyka, która mnie prześladuje, jest to najbardziej patetyczny Yictor Hugo - trochę tylko odmłodzony obrazowaniem Apol-linaire'a.
3. Kiedy nasza Ambasada w Paryżu była jeszcze na Quai de Tokio, zawsze przed śniadaniem i po biurze chodziliśmy do Francisa na Place de 1'Alma, tam właśnie, gdzie dzieje się l akt La Folie de Chaillot. Był tam stary kelner Xavier, który specjalnie nami się zajmował i którego z tego powodu podejrzewaliśmy o służbę w policji i "referat spraw polskich". Nazwaliśmy go żartobliwie Kadłubek, przypisując mu skrywaną znajomość nie tylko polskiego, ale nawet star Opolszczyzny. Xavier był to wielki filozof, który wiele widział, niczemu się nie dziwił i nigdy się nie unosił. Na parę dni przed tzw. wypadkami 6 lutego, gdy
164
Czerwiec 1951
Czerwiec 1951
165
już cały Paryż był podminowany, powróciwszy z Warszawy poszedłem późno bardzo, przed samym zamknięciem lokalu, do pustego już Francisa. Chcąc usłyszeć vox populi o nastrojach Paryża, zapytałem się Xavier, jaka jest sytuacja. Xavier namyślił się przez chwilę, po czym pochylił się nade mną i powiedział: "Vous savez Monsieur le Conseiller. Le public n'est pas content."
4. Ksiądz Iciek, najświetniejszy po Pasku i obok Sławoja gawędziarz polski, tak opisuje w swojej książce o Ameryce zwycięstwo admirała Deweya nad Hiszpanami: "I wtedy nas/a flota zaczęła walić w morze i w gwiazdy. Hiszpanie strzelali jeszcze gorzej."
22 czerwca
1. Napisałem trzy stronice z trudem i po dobrej godzinie męczenia się, nimem zaczął. Oczywiście niewypisanie się - więc przeszedłem do jakichś wielkich spraw, do zagadki Piłsudskiego - tak że wszystko to rozrasta się i nie widzę jeszcze końca. Ale mam nadzieję, że kompozycja wyjdzie dopiero przy przepisywaniu, i że to będzie nie tylko portret Henryka, ale i coś więcej.
2. Bardzo niezwykła nowela Solskiego w "Wiadomościach". Ta pani Wanda Werner, która dorobiła się majątku w Ameryce, ale myśli tylko o tym, aby wyjechać do miasteczka w Polsce, gdzie przed laty wyjechała ze skandalem, i aby być tam ,,u-znana" - to jest postać, której podobnej nie znam i zarazem rewelacja psychologiczna. Przy tym autor z wielką sztuką robi wszystko, aby uniknąć łatwego wzruszenia, i przez to właśnie jesteśmy naprawdę wzruszeni.
3. Kardynał Kakowski miał służącego, nie pamiętam już Jana czy Stanisława, z rodzaju Dyndalskich, wiernych, zacnych, posłusznych, ale zarazem w jakiś sposób poufałych. Kiedy w r. 1917 ogłoszona została Rada Regencyjna - arcybiskup (jeszcze wtedy nie był kardynałem) siedząc przy kolacji zagadnął swego Jana: "No i cóż Jan na to powie - że Książę Prezydent,
|van hrabia Ostrowski i ja - mamy zostać takimi królami polskimi." Na co prawdziwy Dyndalski poskubał się za uchem i powiedział: "Mnie się zdaje, proszę Waszej Ekscelencji, że to M koś tak... nie na naszą głowę."
I. Nie wiem, po co powiedziałem wczoraj w jakiejś dyskusji i'iiibo za dużo i grubo za ostro na temat yogów i Rabin-.li.matha, i jarskiej kuchni. W gruncie rzeczy wiem o tym l-.i rdzo mało. Ale czuję jedno: jest to kultura mi obca, której mogę przyznać wszystkie jej cnoty - a mimo to czuć, że i" ,,nie dla mnie". Życie zgodnie z naturą - to piękne i sam 11 i;iin na to zawsze szalony apetyt. Ale nie tylko samolot, i K- nawet kolej są dziełem ludzi, nie natury. Nie chciałbym i m mo to jeździć furmanką do Chicago.
23 czerwca
1. Rano wcześnie musiałem wyjść. Była tak nieprawdopodobna wilgoć, że bielizna i ubranie przemokły na mnie, jakbym był na deszczu. Położyłem się na łóżku i marzyłem, że będę tak leżał nicporuszony, nienagabywany, z półprzymkniętymi oczami bez końca.
2. Alphonse Daudet podobno zaczynał zawsze swoje powieści <>d ostatniego rozdziału. Większość swoich udanych wierszy też /ac/.ynałem od końca. Finał - to jest idea, akord ostateczny, k lory trzeba rozwinąć wciąż pamiętając, że wszystko ma do niego prowadzić.
3. Dobroć Ireny. I ta najtrudniejsza sztuka, aby ta dobroć nie onieśmielała, nie żenowała obdarowanych. Dobroć z dowcipem
- to szczyt dobroci i elegancji duszy.
4. Wnuk Clemenceau opowiadał kiedyś za swego pobytu w Waszyngtonie, że przyszedłszy na krótko przed śmiercią do Tygrysa, zastał u niego jakiegoś starszego łysego jegomościa, który prowadził bardzo nudną rozmowę i któremu Clemenceau mimo to okazywał niezwykłą atencję. Kiedy ów jegomość wstał
• Tygrys odprowadził go aż do drzwi, czego nigdy nie robił, tak
166
Czerwiec 1951
że mały Clemenceau z wielką ciekawością zapytał się, kto był ów pan, któremu jego tak niełatwy dla ludzi wielki dziadek okazywał tyle względów. Okazało się, że był to bohater sławnego procesu, kapitan Dreyfus. Nazwisko to niewiele powiedziało chłopcu, zapytał więc dziadka: "Est-ce que c'est un monsieur tres important?" A na to Clemenceau: "Non! Cest un petit juif de rien du tout." I podnosząc palec do góry: "Mais la cause etait grandę."
24 czerwca
1. Potworny upał. Ani mowy o pisaniu.
2. Przeczytałem sobie jeszcze raz tę nowelkę Solskiego, aby sprawdzić moje pierwsze wrażenie. Na pewno pisane jest to z doskonałą oszczędnością i trafnością słów. Pomysł - chyba nowy, mnie w każdym razie nie znany, najlepsza wola, jeśli nie zupełna niezawodność w opisie realiów. I przede wszystkim głębokie przeżycie, które z tych paru stronic czyni rzecz ważną i trwałą. Jedno, co mi dziś trochę przeszkadzało: to jakaś naiwność tonu i słownika w opowiadaniu pani Campbell. Chwilami brzmi ono prawie humorystycznie i jakby mówione było przez kogoś innego, przez osobę innego wieku.
3. Przez okno wagonu w powrocie z Sea Cliff parkway oświetlony złotymi, jakby zamglonymi latarniami. W tym świetle sznur samochodów ze światłami czerwonymi. To akurat zdanie do użycia gdzieś w powieści. Nie wiem, czy jeszcze konieczna by tu była jakaś metafora.
4. Pan Jan Rosen po namalowaniu sławnej Rewii wojsk polskich przed W. Ks. Konstantym wzywany był do Petersburga, gdzie obraz jego zakupiono, po czym Aleksander III zapragnął go widzieć. Był to, jak wiadomo, wśród wszystkich Romano-wych XIX wieku największy autokrata, prawdziwy nacjonalista, człowiek zresztą stojący z dala od wszelkiej sztuki. Otóż kiedy Rosen zastrachany (Aleksander był budzącym grozę olbrzymem) stanął przed nim, cesarz najpierw wykomplimentował
Czerwiec 1951
167
go bardzo, trafnie i dosadnie przyciąwszy przy tym rosyjskim malarzom historycznym, po czym powiedział: "Ale pan na pewno woli mówić po francusku." W tamtych czasach nawet najwięksi tyrani musieli się z czymś liczyć. Choćby z formami.
25 czerwca
1. Próżnowanie z powodu lenistwa, wbrew mocnemu postanowieniu i pomimo że zanosiło się na dobre pisanie.
2. Chateaubriand chciał grać rolę polityczną nie tylko przez ambicję, ale przede wszystkim dlatego, że wielbiąc historię, chciał w niej brać udział, grać w niej rolę. To mi przypomina, że profesor Askenazy tłumaczył mi kiedyś, że prawdziwa wiedza historyczna zacznie się w Polsce dopiero wtedy, kiedy wezmą się do niej ludzie obznajmieni z polityką, z dyplomacją i przez to zdolni pojąć istotny sens dokumentów i zdarzeń.
3. We śnie Piłsudski i pani Piłsudska - jakieś przy nich tłumy, coś przyjemnego dla mnie i w ogóle cały sen bardzo pogodny. Ale już z niego więcej nie pamiętam.
4. Przed paru dniami spotkałem Leszka Straszewicza, który był kierownikiem drukarni, gdzie drukowały się dwa moje pierwsze tomiki wierszy, wydane, gdy miałem lat 13 i 14. Powiedziałem mu: "Nic Pan się nie zmienił." Nie bardzo rzeczywiście się zmienił, ale kiedy mi przypomniał, że nie widzieliśmy się od 37 lat - zdałem sobie sprawę, żem trochę przeholował w tym komplimencie. Rozmawiając z nim, myślałem ciągle o cudowności, o wiecznych niespodziankach życia, o tym, że te zapomniane książeczki i cała bajka moich dziecinnych wierszy jakoś przetrwały i że ożyły w tym spotkaniu.
5. Po kadencji papy Fallieres'a Poincare, naówczas prezes ministrów, postanowił kandydować na Prezydenta. Clemenceau, który uważał go za nudziarza i oportunistyczną nicość, wypowiedział walkę tej kandydaturze, wysuwając jako kontrkandydata bardzo eleganckiego i bogatego pana, ministra rolnictwa Jules Pamsa. Pams ociągał się z przyjęciem tej propozycji
168
Czerwiec 1951
i uległ dopiero, gdy Clemenceau przekonał go, że ma zapewnioną większość. Poincare mimo to został wybrany i Pams uważając, że się ośmieszył, wyrzucał gorzko Clemenceau ten nieszczęśliwy pomysł. Na co Tygrys: "On ne peut pas e trę president de la Republiąue avec un nom de chien."
26 czerwca
1. Zrobiłem (byle jak) wybór z poezji Polski Podziemnej dla jakiegoś tam słuchowiska. Po południu próbowałem bez powodzenia kończyć audycję o Lincolnie. Ale myślę, że zrobię to bez trudu - bo wiem już, że żadnych cudów na ten temat nie wymyślę, kontentując się jedyną jako tako oryginalną myślą, że w Lincolnie są wszystkie problemy współczesnej Ameryki, włącznie z tragedią niezbędnej, sprawiedliwej wojny.
2. Bezmierna cena rzeczy niedostępnych albo zdobywanych z trudem. Tyczy się to tak samo księżnych de Guermantes, wykwitających jak orchidee, jak krzaki brylantów z tajemniczych lóż przed roziskrzonym wzrokiem rozmarzonych chłopców "nie z towarzystwa", jak i sztuk teatralnych, oglądanych z galerii, po godzinnych czekaniach w ogonku do "kasy zama-wiań". Nigdy teatr nie był dla mnie takim cudem, takim zaczarowanym światem, jak wtedy, gdy widziałem tylko połowę sceny albo tylko nogi aktorów z czwartego piętra w Teatrze Wielkim, albo gdy słuchałem Irydiona z najostatniejszego rzędu w Teatrze Polskim.
3. Okropne jest, że kalumnia albo podskórna zawiść ludzi małych, zawodowych krytyków może nie tylko zatruć życie pisarza, ale pójść za nim na cmentarz. Każdy czyn, każde słowo Chateau-brianda może być tłumaczone na jego korzyść, świadczyć o jego honorze, odwadze, głębi przeżycia - albo może być użyte przeciw niemu na dowód jego pychy, małości, oschłości serca. Z jaką rozkoszą większość krytyków z wstrętnym fachowcem od poniżania wielkich - Sainte-Beuve'em - wybrała to drugie, postanowiła nie widzieć dumnego dramatu tego wspaniałego pisarza.
Czerwiec 1951
169
27 czerwca
1. Nic nie napisałem. Było gorąco, wilgotno i miałem pełno nieprzyj emności.
2. Byłem na sztuce Stalag 17, której jednym z współautorów jest Edmund Trzciński, Polak amerykański, jak widać przywiązany do swego bardzo niewygodnego nazwiska. Jeden z bohaterów, "Staś" Urbaniak - nie przestający błaznować, ale pełen odwagi zabijaka - to rzadki okaz sympatycznego Polaka w teatrze amerykańskim. Rodzina Łukaszków, przerobiona później na rodzinę murzyńską Anny Lucasty, i dziki samiec Stanley Kowalski w The Streetcar Named Desire - były to jaskrawe przykłady tej złej prasy, jaką tu mamy, tego utożsamienia polskości z nędzą materialną i moralną. Sama sztuka jest to "kawał życia" dobrze podpatrzonego, ale oddanego lepiej w chwilach żołnierskich błazeństw niż w napięciu dramatycznym. Ciekawe, że takie wojenne sztuki, kopiujące życie żołnierskie - wszystkie prawie są "samograjami". Cały zespół był świetny - jakby każdy grał samego siebie z tych wojennych lat.
3. Wśród aktorów grających Stalag 17 pojawił się w pewnej chwili młody człowiek z wielkim nosem, niezbyt inteligentnym w tył cofniętym podbródkiem, który mi szalenie przypominał Gay Davisa, "pierwszego obywatela świata", co to wzgardził obywatelstwem amerykańskim i przez pewien czas robił rumor na skalę światową w Paryżu. Spojrzałem na afisz i co się okazuje. Ten aktor, ten statysta, bo później nic prawie nie miał do powiedzenia - to był właśnie Gay Davis. Okazuje się, że jednak obywatelom świata najlepiej jest w New Yorku, nawet w roli teatralnego statysty.
28 czerwca
1. Dzień bez pracy; upał, nerwy, nawet sobie nie projektowałem żadnej roboty.
2. W świetnym jak zawsze artykule Cartiera o stosunkach francusko-amerykańskich niebywała rewelacja: Roosevelt tak
170
Czerwiec 1951
nienawidził de Gaulle'a, że podczas jego wizyty w Casablance ukryci żołnierze z bronią gotowi byli na wypadek, gdyby de Gaulle rzucił się na Prezydenta. Ta rewelacja rozjaśnia wiele zagadek, ukazuje głąb niezrozumienia Europy nawet przez tak europejskich, makiawelicznych Amerykanów jak Roosevelt. Przypuścić coś podobnego - czyż to nie znaczy nie rozumieć niczego: spraw i ludzi. W świetle tego odkrycia lepiej rozumie się Jałtę i to, że Roosevelt mógł zaufać Stalinowi, wierzyć, że on "się poprawi".
3. W ciszy nocy, z ciemności mego podwórka dobył się nagle monotonny śpiew kogoś, kto nie spał i nie paląc światła coś sobie nucił. Było to przerażające na spokojno -jak zwidzenie wariata.
4. Sen: że ktoś mi każe podnieść oczy w górę i namalować to, co mam w polu widzenia. A ja nie mam nic - tylko oczy mi się straszliwie kleją. Później śni mi się jakaś stronica "N.Y. Time-sa" z dużym nagłówkiem, że Marshall w jakimś oświadczeniu powołuje się na doskonałe raporty Wieniawy.
5. Piękne opowiadanie we wspomnieniach Sachy Guitry (wcale nie głupich i wcale nie kabotyńskich). Jego wuj, kiedy spacerowali razem (za dzieciństwa Sachy), zawsze dawał mu parę centów dla biednych. Raz zauważywszy, że mały Sacha nie odkłonił się biedakowi - skarcił go mówiąc, że zawsze trzeba się kłaniać tym, którym daje się jałmużnę. Na to Sacha: "Ten staruszek nie widzi mnie, bo jest ślepy." "A może - powiedział wuj - on tylko udaje ślepego."
29 czerwca
l. Straszne zmęczenie, różne pobolewania - tak że ledwom się powstrzymał od najścia Jachimowicza w dwa dni po wizycie u niego. I skoro tylko siadam do pracy, mogąc na razie zapomnieć o strapieniach tych ostatnich miesięcy, zdaje mi się, że mógłbym tak pracować bez przerwy, że przecież wszystko inne nic nie znaczy. Cóż za ohydne rozklejenie, że nie opieram się tym innym, niby ważnym, a jakże błahym sprawom.
Czerwiec 1951
171
2. Grydzewski, zakląwszy się, że nic mi nie zmieni w tekście przemówienia, zresztą na jego własną cześć - nie wytrzymał 'i w paru miejscach coś pomajstrował. "Mietek Grydzewski" i "Grydzewski" to wcale nie to samo, bo Grydzewski - to jakiś wielki uznany autorytet, a Mietek Grydzewski - to nasz przyjaciel, może przez nas niedoceniony, ale w każdym razie ktoś, po kim nie spodziewaliśmy się, że będzie miał rację wbrew nam wszystkim, wbrew różnym "autorytetom". I tak samo "gadulstwo jest to, jak wiadomo, przywara" to co innego niż "gadulstwo - jest to przywara". "Jak wiadomo" znaczy, że ja nie wyważani otwartych drzwi, że wiem, że nie robię żadnych odkryć. Te dwa słowa określają mnie jako człowieka, "styl - to człowiek" - to znaczy właśnie, że w paru na pozór nieważnych słowach może się ten człowiek objawić. Jestem tak zły na Grydza - że po prostu nie mogę dziś bez pasji myśleć o "Wiadomościach". Jeżeli on takich rzeczy nie rozumie - to czego chcieć od innych, od tych, dla których Miłosz jest wielkim poetą.
3. Henri Becąue nie cierpiał Labiche'a, ubrdawszy sobie, że ten przysłonił sobą swego współpracownika Martina, który był kuzynem Becque'a. Zacząwszy pisać Paryżankę, wyobraził sobie to najpierw jako farsę i mówił, że napisze ją "pour emmer-der Labiche". Oto geneza - tej wspaniałej bynajmniej nie farsy, tylko komedii w wielkim stylu.
4. Wielki flirt z jasnokawowym spanielem, którego jego pan zostawił na czas swego śniadania na kontuarze szatni u "Ru-bensa". Byłem taki sam i nie wiem sam, dlaczego rozczulony, że całowałem głowę tego wspaniałego psiny i mówiłem mu głośno różne komplementy.
30 czerwca
1. Jest wieczór w Locust Yalley. Wiedziałem, jadąc tutaj, jak bardzo jestem zmęczony, ale rozkleiwszy się w tej ciszy - poczułem dopiero, że mam głowę po prostu stratowaną, jakby
172
Czerwiec/lipiec 195 J
mnie tabun koni przejechał. Przerzucałem jakieś książki i marzyłem, aby ta cisza trwała jak najdłużej, aby nic nie czynić, o nic nie zabiegać i nic nie gadać.
2. Wczoraj i dzisiaj noce pełne snów. Olbrzymie wiewióry - jak z obrazu Hieronymusa Boscha, wcale nie łagodne, tylko potworne. Zrzuciłem takie dwa zwierzaki w pasji z okna, przyprawiając je o śmierć. Potem jakiś Murzyn złośliwy, chcący mi dokuczyć. I "najdroższa osoba", i pełno kłopotów i westchnień przez gardło nawet we śnie zdławione płaczem.
3. Po drodze do Cecylii lasek młodych brzózek, tak wątłych jak łodygi kwiatów i skłaniających się jak kwiaty; cóż to za cudo ten biały kolor wśród świeżej jeszcze zieleni. Cóż to za poezja raźna, rzeźwa i tak polska, jakby nigdzie indziej tych brzóz nie było.
4. Wczoraj na Broadwayu człowiek wielkiego wzrostu z główką potwornie miniaturową, jakby odciętą znad innego tułowia i prawie bez podbródka. Coś bardzo żywo mówił do swego towarzysza, prawie karzełka. Ciekaw jestem co? I czy to możliwe, żeby to nie był zupełny idiota.
5. Kiedyś, za urlopowym pobytem w Warszawie, wszedłem do Krzymińskiego i pierwszy gość, na którego natknąłem się, był to Józek Węgrzyn, już naówczas chronicznie pijany.
Zauważywszy mnie, zawołał: "Patrzcie, Lechoń! Lechoń z Szyfmanem zrobili majątek na balecie i teraz Bobolego wiozą."
6. Boy, broniący jednego z pisarzy-akademików, w gruncie rzeczy tandeciarza, ale bardzo popularnego, zaperzył się i zapiszczał: "Czego wy od niego chcecie? Przecież on nie dla was pisze."
l lipca
1. Trzy stronice o Rajchmanie, a raczej przy okazji o Piłsud-skim. Niegłupio i nawet jakaś myśl nowa nagle wyszła mi spod pióra. Tak zawsze zresztą bywa z nowymi myślami. August
Lipiec 1951
173
Cieszkowski gdzieś powiedział: "Myśl nie wypowiedziana nie istnieje."
2. Św. Jacek Odrowąż w ołtarzu polskiego kościoła w Glen Cove. Obok jakaś królowa z miniaturą kościoła w ręku - to chyba św. Jadwiga, żona Henryka Brodatego, oraz biskup z brodą - to chyba św. Wojciech, bo Stanisław ze Szczepanowa był bez brody. Przypomniała mi się tzw. pustelnia św. Salomei na Grodzisku pod Ojcowem, gdzieśmy jeździli na wakacje jako mali chłopcy. Grodzisko była to wielka (jak na tamtejsze góry) stroma skała, z klasztorem Klarysek na szczycie i z pamiątkami po św. Salomei, córce Leszka Białego, a żonie Kolomana króla halickiego, tej właśnie, którą z taką patetyczną ekstazą uświęcił swym witrażem Wyspiański. Pustelnia była to cela z łożeni kamiennym, na którym rzekomo miała spać święta, przed tą celą był jakiś obelisk z piaskowca, bodaj że wznoszący się znad piaskowego słonia czy mamuta. Wszystko razem zarosłe chwastami, tajemnicze, cudowne, pobudzające do marzeń, do prawdziwych snów na jawie, które mnie wciąż tam nachodziły. Kościelny, nazywany pustelnikiem, oprowadzał zwiedzających po tych gruzach, po tych mistycznościach, mamrocząc wciąż te same objaśnienia - monotonnym głosem, który doskonale pamiętam, tak że mógłbym go jeszcze teraz naśladować. Umiałem te objaśnienia na pamięć i nieraz zastępowałem pustelnika. Wszystkie te wspomnienia zawdzięczam gipsowej świętej polskiej, widzianej dziś w kościele w Glen Cove.
3. Jeden z najpiękniejszych tematów malarskich - to pusty ogród, taki jak u Cecylii. Pamiętam takie ogrody z pierwszego okresu Renoira, z Yuillarda i z Mehoffera. Wszystkie były na swój sposób tak czarodziejskie, tak malarskie, jak te prawdziwe.
2 lipca
1. Półtorej strony o Piłsudskim, dobrze rozwijające się z poprzednich; ten temat nie skamieniał we mnie, ale wciąż się rozwija. Pisałem z taką frajdą, jak powieść w dobrych chwilach.
l
174
Lipiec 1951
2. Odpowiedź polkożercom Lilki Pawlikowskiej w "Wiadomościach" na pierwszym miejscu, z żałobną pompą okadzona przez niezawodnego już do tych ceremonii Terleckiego - nie tylko słabe, ale zawstydzająco małostkowe, jak jakaś babska kłótnia. Lilka była prawdziwą, prawie zawsze czarującą, nieraz pełną głębokich jasnowidzeń poetką, ale kiedy załatwiała swoje kobiece porachunki z mężczyznami - stawała się właśnie "babą" i słusznie te żałosne wierszyki opatrzyła tym właśnie pseudonimem. W każdym już prawie numerze "Wiadomości" i "Kultury" jest coś, po czym człowiek złości się długie godziny, jakieś mimowolne kpiny z wszelkich hierarchii, jakieś prowincjonalne reklamy prowincjonalnych i sezonowych wielkości.
3. Wystawa zbiorów Zagaj skiego w muzeum żydowskim - przy samym wejściu autoportret Maurycego Gottlieba, arcydzieło jako światło, rysunek, kolor i wyraz, później parę sal najmisterniej szych form srebrnych, tkanin, druków, z których wiele rodem z Polski. W stałych zbiorach co krok to jakieś polskie judaicum albo żydowskie polonicum - niezbite świadectwo odwiecznych węzłów żydostwa z Polską i wspaniałej u nas historii Żydów. Całe muzeum olśniło mnie swoim bogactwem i odrębnym pięknem żydowskiej sztuki kościelnej. Myślałem o Judycie z Księdza Marka, o Racheli z Wesela, o Lasach polskich Opatoszu i o ostatniej linijce z arcydzieła Gomulic-kiego: "A słońce tak świeciło jak szabaśnik złoty."
5 lipca
1. Próbowałem pisać dalej i byłbym pisał - gdyby nie różne przedwyjazdowe sprawy. Jutro też trzeba dzień zmarnować na wyjazd i przywitanie w Waszyngtonie.
2. Pan Klejman, antykwariusz warszawski - i chyba najbardziej warszawski z nowojorskich warszawiaków - opowiedział mi wczoraj o śmierci Romana Kramsztyka. Niemcy zastrzelili go, strzelając w czoło, akurat kiedy schodził od pp. Klejmanów, gdzie podobno była "wódeczność" i w ogóle dobre jedzenie. P.
Lipiec 1951
175
Klejman mówi, że napisał na jego ubraniu "Roman Kramsz-tyk", aby kiedyś można go było pochować na jego, katolickim cmentarzu. Wszystko to działo się w getcie, z którego Klej-manowie wydostali się niewiadomym mi cudem. Cóż za potęgą jest chęć życia, nadzieja, miłość pięknych rzeczy - że po tym wszystkim są znowu cudowne obrazy, antyki, warszawska serdeczność i wiara, że jeszcze wrócimy do Warszawy.
3. Boy, kiedy była mowa o Woronowie i Steinachu, wzruszył ramionami i powiedział: "Nie rozumiem, o co tym ludziom chodzi." I zaraz wyżej, swym sławnym falsetem: "No przecież jak cię swędzi i przestanie - to powinieneś się cieszyć, a nie starać się, żeby cię znów swędziało."
4. Po jakimś artykule Boya w "Kurierze Porannym", w którym pragnął żartem dowodzić poważnych prawd - napisał, że najlepsi nauczyciele w szkołach męskich byliby homoseksualiści, bo ci naprawdę kochaliby uczniów. - Niusia Jackowska, spotkawszy go (pamiętam, było to na raucie na Zamku), powiedziała mu: "Wie pan, panie Tadeuszu, że jak tak dalej pójdzie, to pan też skończy jako homoseksualista." A na to Boy bardzo żywo i wcale niestropiony: "Wie pani, że to bardzo możliwe - bo mój stryj jest jednym znaj poważniejszych pederastów na świecie."
4 lipca
1. Jazda do Waszyngtonu. Nic nie robiłem.
2. Najbardziej ludzki moment w życiu Chrystusa to modlitwa o uniknięcie męczeństwa, o oddalenie "Kielicha goryczy". W tym obrazie Chrystus zbliża się do nas najbardziej, uświęca nasze pragnienie szczęścia. Ta modlitwa to właśnie arka przymierza między nim a człowiekiem.
3. Po drodze nad jakimiś leśnymi wydmami pół nieba zasnute szczelnie ciemnoszarą chmurą, która urywa się nagle białym, prawie srebrnym świetlistym zagięciem, jak brzeg olbrzymiego kartonu. W górze i na dole pod nim wielkie ostre zygzaki tej
176
Lipiec 1951
chmury, niby postrzępiony papier, gigantyczne arcydzieło sztuki abstrakcyjnej.
4. Wujek Mietek, najmłodszy brat Mamy, uwielbiany przez nas, z małym wypielęgnowanym wąsikiem, zawsze w cylindrze i rękawiczkach jak ilustracja z Lalki. Nigdy już nie dowiem się, dlaczego nazywaliśmy go "Wujek Waladudek".
5. Po pogrzebie pani Betki Potockiej królowa hiszpańska, nie chcąc, aby Alfred i Jerzy wracali od razu do hotelu, gdzie umarła ich matka - poprosiła ich na śniadanie do siebie. Jej maitre d'hótel zaanonsował ich z całą precyzją: ,,Vótre Majeste. Les orphelins sont en bas."
5 lipca
1. Stronica, nawet niecała - ale nie najgorzej.
2. Odkąd młodzi malarze w Polsce poznali "ze słyszenia" Ecole de Paris, stało się modą, która w końcu styranizowała opinię, uważać, że nie było prawdziwego malarstwa w Polsce, że wszystko, cośmy mieli, to była tylko literatura, ilustracja. Przerzucając książkę Starzyńskiego, wydaną teraz w Polsce, 500 lat malarstwa polskiego nie po raz pierwszy doznałem olśnienia bogactwem tej sztuki. W Polsce nie było szkół, kierunków, linii rozwojowej, ale od stu lat przynajmniej było bogactwo samorodnych, bujnych, nieraz zuchwałych talentów, nie dających się wtłoczyć w żadne formułki, malujących, jak to się mówi, jak widzieli, z rasowym instynktem właśnie malarskim, z poczuciem koloru, linii, światła, a poza tym z ludzkim wzruszeniem, z temperamentem, których nie można się nauczyć i których nie wystarcza, aby malować, ale bez których nie ma rasowego malarstwa. Każda niemal strona albumu Starzyńskiego - to objawienie jakiejś indywidualności. Nie mówię o tych uznanych, nawet przez młodych bogoburców - o Michałows-kim, Gierymskim, Kotsisie, Rodakowskim. Ale Wyczółkowski, Fałat, Boznańska, Axentowicz, Kędzierski - stworzyli poza kierunkami swego czasu - arcydzieła czysto plastyczne, które
Lipiec 1951
177
oglądać będziemy z rozkoszą, gdy już nie będzie można patrzeć na bezmyślnych naśladowców Picassa i Matisse'a.
3. Australijska papużka u Ciechanowskich wciąż zaczepia ludzi, łazi po nich, szczypie ich dziobkiem, skubie krawaty i sznurowadła. Później zatacza olbrzymie kręgi po pokoju i znów łazi za ludźmi jak piesek, przekrzywiając główkę, otwierając swój żółwi pyszczek, przyglądając się swym ruchom i ciągle coś sobie kombinując zupełnie nie "ptasim" móżdżkiem. Przez cały wieczór patrzałem na nią, zafascynowany jej czułością i inteligencją.
4. Artur Rubinstein był, jak wiadomo, ulubieńcem Królestwa hiszpańskich. Kiedy Alfonsa XIII wyrzucono z Hiszpanii, Brano Winawer powiedział w "Ziemiańskiej": "I teraz te wszystkie Burbony zwalą się na łeb Rubinsteinom do Łodzi."
6 lipca
1. Dwie i pół stronicy z wysiłkiem, z którego coś wynikło. Tylko że jestem sto mil od osoby Henryka i nie wiem, czy te, moim zdaniem, niegłupie historiozoficzne wywody dadzą się zamknąć w tym wspomnieniu.
2. Przeżycia niektórych książek w młodości jak zdarzeń własnego życia, rozdzierający smutek niektórych scen, płacz powracający, ilekroć je czytałem. Więc pogrzeb Wołodyjows-kiego, pogrzeb Tatiany w Urodzie życia, linijka z Quo vadis: "A amfiteatr oszalał", z Bez dogmatu'. "Anielka umarła dziś rano", całe stronice z Nędzników. Zdolność do tych ludzkich wzruszeń, tego prymitywnego, jak mówił Witkacy, "bebechowego wstrząsu" odchodzi wraz z młodością, chcemy od książek czegoś innego, płakać przy czytaniu - wydaje się nam złym świadectwem dla czytanej książki. A jednak, kiedy rozpłakałem się przy końcu przedmowy książki Ewy Curie o matce - doznałem jakby katharsis, jakby spłynęła na mnie łaska powrotu dzieciństwa.
3. Kazio Junosza-Stępowski, który asystował przy pertraktacjach i później zniknięciu Franca Fiszera z dziewczyną z ulicy, pytał
178
Lipiec 1951
Lipiec 1951
179
go później: "Jak ty możesz obcować z takimi dziewczynami. Co ty im mówisz?" "Jak to co - huknął Franc. - To, co się zawsze mówi. Moja królowo, mój aniele, kocham cię nad życie."
4. Cambaceres, który miał obyczaje, nie wiadomo dlaczego zwane "specjalnymi", tłumaczył się kiedyś przed Napoleonem za spóźnienie, przypisując je wizycie pewnej damy. Na co Napoleon odpowiedział: "Jeżeli dama nie chciała wyjść, trzeba było podać jej laskę, kapelusz i wyprosić za drzwi."
7 lipca
1. Napisałem więcej niż trzy strony - ale wciąż odbiegając od tematu. Jest to już całe studium o Piłsudskim i jeśli mam je zawrzeć w tym wspomnieniu, nie będzie to rzecz o Henryku - tylko o piłsudczykach i "żołnierzu Piłsudskiego".
2. Ciągły brak słów polskich, inwencji, tak samo w pisaniu, jak w mówieniu. Może to być odwyknięcie od języka, bo przecież od wielu lat rozmawiam z ludźmi w tej samej co ja sytuacji, którzy nie odświeżają swego słownika, nie mają styczności z Krajem. Albo też są to jakieś dolegliwości "po pięćdziesiątce". Bo jednocześnie zapominam różnych rzeczy, muszę wszystko zapisywać.
3. Przerzucałem francuski przekład książki Ciechanowskiego. Chciałem to przeczytać raz jeszcze, aby sobie wbić w głowę historię i chronologię tej "defeat in victory". Ale nie mam na to na razie zdrowia. Jest to tragedia, w której rolę przeznaczenia gra głupota i małość ludzka. Jest to nie tylko straszne, ale i wstrętne.
4. Ktoś z moich znajomych, szczęśliwa żona poczciwego człowieka, który wreszcie dobrał się do dawno marzonego szczęścia - nagle dostała otwartej gruźlicy - nie może widzieć swoich dzieci, zajmować się domem. Jeśli wyjdzie z tego, będzie na całe życie inwalidką. Doprawdy że jedyna mądra modlitwa to dziękować Bogu za to, co mamy, skoro mamy zdrowie, co jeść i gdzie mieszkać.
8 lipca
1. Półtorej strony. Już wyszedłem z Piłsudskiego i piszę na właściwy temat. Chyba już tylko parę stronic do końca.
2. Sen, a raczej sny bardzo wyraziste, połączone jakimś sensem czy bezsensem. Zaczęło się od tego, że młody król belgijski Baldwin, który za tydzień ma odbywać tradycyjną ceremonię zwaną "Joyeuse entree", polegającą na wjeździe na koniu do miasta - nie chciał jechać konno, tylko powozem. Nie wiadomo dlaczego, byłem tym bardzo przejęty, po czym pojawiło się pełno fotografii z Brukseli, na których był też ten Baldwin. Nie wiem, z jakiej okazji serdecznie go uściskałem i tutaj nagła myśl: dlaczego by się nie ożenić z jego siostrą Josephine Charlotte, która przecież jest tak podobna do królowej Astrid (we śnie, nie w rzeczywistości). Teraz mam iść do "Nowego Świata" znów w sprawie tego Baldwina - mam naznaczone spotkanie z Ignacym Morawskim na 12-ą. Mama ma iść tam ze mną. Przedtem jednak zachodzimy do jakiejś karczmy, jak w Sędziach Wyspiańskiego. Tam zostawiam w szatni ubranie, w którym mam zjawić się w "Nowym Świecie"; to ubranie ktoś mi kradnie. Jakiś młody kelner, teraz zdaje mi się, że to jakiś Joas z Sędziów, wychodzi przed ową karczmę, aby witać rodzinę, która przyjechała. Odwiązuje fartuch i okazuje się, że nie jest to dorastający młodzieniec, tylko chłopiec 14-letni. Jest godzina 1-a. Jesteśmy spóźnieni do "Nowego Świata". Zapisałem wszystkie te brednie, gdyż nie wiadomo dlaczego, pamiętałem je i to w pewnym porządku długo jeszcze po obudzeniu się. Pełno w tych majaczeniach asocjacji z poprzednich dni, z rzeczy widzianych, słyszanych i myślanych. Cóż z tego?
3. Na parę miesięcy przed wojną ambasador Łukasiewicz wydał bal, jakiego Paryż nie pamiętał, bal, od którego opisu zaczął Maurois swoją książkę o klęsce francuskiej. Nie było tam nic nadzwyczajnego - a raczej nie było nic innego, tylko rzeczy nadzwyczajne. Najpiękniejsze kobiety, najwspanialsze towarzystwo, cudowne toalety, wspaniałe sale, jedzenie najwyższej klasy
180
Lipiec 1951
i dlatego atmosfera, o jaką już wtedy było trudno w Paryżu. Kiedy Gucio Zamoyski i Nela Rubinstein, Lifar i Marysia Pinińska zatańczyli mazura, jedna z najtrudniejszych, najcieńszych i najinteligentniejszych kobiet Paryża, Denise Bourdet, powiedziała: "Teraz rozumiem, dlaczego Polacy nie chcą oddać Korytarza."
9 lipca
1. Trzy strony. Naturalnie najwyżej połowa z tego zostanie. Przy poprawianiu liczę, że uda mi się wszystko poskracać, nie tylko wyrzucając powtórzenia, ale też rozjaśniając myśli.
2. Przerzucałem Tropie of Capricorn Henry Millera, który wyszedł w r. 1938 i jest książką zabronioną w Ameryce. Nie dziwię się - bo są tam rzeczy niebywałe jako słownictwo i sytuacje, rzeczy, zresztą moim zdaniem należące do całości i w tej rozpaczliwej całości niezbędne jak świntuszenia Rabelais. Capricorn - to obsesja panseksualizmu i tę obsesję trudno by wyrazić inaczej niż przez te słowa i obrazy. Czytając to, myślałem sobie, jak bardzo jestem różny od tego, co uchodzi od dawna za nasz czas, za świat współczesny, prawdziwy. Ani Celinę, ani Uniłowski, ani ów Miller (chwilami tęgi pisarz) nie znają za to mojego świata, świata moich rodziców, moich marzeń, świata pełnego dramatów, nieszczęść, zawiedzionych miłości - ale zupełnie innych niż tamte. Ile razy czytam tych albo takich pisarzy, myślę, że naprawdę jestem bliższy Klementyny Hoffmanowej, a już na pewno Orzeszkowej - niż Celine'a i James Jonesa. I z cala pokorą wyznaję to.
3. Wczoraj u Ireny Wiley na chwilę, na sekundę, szeleszcząc sukniami, uśmiechami, słowami wbiegła, wsunęła się, przysunęła pani Bavier, żona kolegi Johna z Iranu, posła szwajcarskiego. Ubrana czarno, w wielkim kapeluszu czasów Solskiej, Sulimy i Cecile Sorel, naprawdę piękna idealną pięknością światową z tamtych czasów. Tych dwadzieścia minut to była cała scena, wielka scena z Flersa i de Caillaveta, i kiedy pani Bavier, powiedziawszy jednym tchem absolutnie wszystko o wszystkich
Lipiec 1951
181
znajomych z Teheranu i Lozanny, o pogodzie w Iranie, Szwajcarii i Waszyngtonie, o cenie wszystkich hoteli świata, o sytuacji politycznej w Persji, o tym, jak czarujący są ci wszyscy znajomi, jak Waszyngton piękny, a ceny -jak wygórowane, wysunęła się, wypłynęła, znikła, rozdając na wszystkie strony swoje uśmiechy, szelesty, zapewnienia, przeproszenia, zachwyty - chciałem walnąć brawo jak po wielkiej scenie, do której Flers i de Caillavet nie potrzebowaliby dodać ani zmienić w niej ani jednego słowa.
10 lipca
1. Dwie strony. Coś to znaczy i przy przepisywaniu coś z tego
wyjdzie.
2. The Limits and Divisions of European History Haleckiego. Zabrałem się do tego, bo prałat Meysztowicz powiedział mi, że to jest najważniejsze dzieło historyczne naszych czasów. Jeszcze tego nie przeczytałem, ale wertowałem to z wszystkich stron. Zasadnicza teza, którą Halecki wyprowadza po przeczytaniu dosłownie wszystkiego, co w jakimkolwiek języku napisano na temat "Untergang des Abendlandes" - to nowy okres atlantycki, który zachowa i utrwali nowy wielki okres europejski. Przepraszam bardzo - ale to moja teza, którą zanotowałem dwa lata temu w tym dzienniku i nawet ta właśnie formuła była częścią stronicy mego Dziennika drukowanej w "Wiadomościach". Dlatego to notuję, aby dowieść, że "les beaux esprits se rencontrent", i że można dojść do tych samych wniosków albo studiując, albo po prostu przez abstrakcyjne myślenie, czy to, co się tak brzydko nazywa "natchnieniem". Nie chcę oczywiście "copyright" dla mojej tezy, ale nie rozumiem, dlaczego Amerykanie nie robią większego hałasu wokół książki Haleckiego, czemu nie czepia się jej cała historiozofia tego kraju. Dlaczego? Bo Halecki jest katolikiem, bo ta teza może być przeciwrosyjska i nie jest proniemiecka. To, że jest to pierwsza w wielkim stylu formuła proamerykańska, nie ma wobec tego żadnego znaczenia.
3. Powój niebieski, jakby spłynął z nieba, który trwa tylko od
182
Lipiec 1951
rana do południa, który nie zna powolnego umierania, który umiera w pełni swej urody - jakiż to symbol nieubłaganych, trwałych, a zarazem poetycznych, bajkowych, romantycznych praw przyrody, jakaż to nauka dla nas, że wszystko, co żyje, podlega tym romantycznym, tym szekspirowskim prawom.
Bowiem kobieta niechaj róży wzorem Zakwita rano, umiera wieczorem.
Tak mówi książę Orsino - w przekładzie Paszkowskiego albo Ulricha.
11 lipca
1. Tylko jedna strona. Było bardzo gorąco, później trzeba było zejść "do gościa".
2. Myślałem w popłochu o straszliwym nieporządku moich uczuć, żem wszystko najbardziej osobiste puszczał na los przypadku, wmówiwszy w siebie, że są jakieś ważniejsze sprawy, których trzeba pilnować. Kto wie, czy te niby ważniejsze - przez to właśnie nie poszły tak złymi tory. "Najdroższa osoba" daleko. Jestem zupełnie sam i nawet gorzej: nie ma mnie. Są tylko problemy, do których nie ma klucza i nie wiadomo, jak go szukać, skoro mnie nie ma.
3. Dzisiaj rokowania o nową Jałtę, za którą zapłacą Koreańczycy ruiną kraju, tysiącami zabitych i usankcjonowanym rozdarciem. Jak przed pierwszą - powodem są wybory, obawa, że republikanie będą sprzedawać krew amerykańską, ciężkie podatki - na korzyść Tafta; tak jakby nie było to nieuniknione, że zawsze coś przeciwnego wynajdą, czegoś się czepią. Nikt nawet nie zastanawia się, jakby wygrać wybory po prostu robiąc coś słusznego, wielkiego, na przykład wygrać wojnę. Sprawa Mac-Arthura dowiodła, że prosty człowiek w Ameryce ma wrodzony instynkt, nie boi się ofiar, chce tylko wiedzieć, na co one idą. Ale "paraitre" już dawno zwyciężyło tu nad "etre". Straszne
Lipiec 1951
183
czasy, straszni ludzie i strach pomyśleć, jak to może się jeszcze zemścić.
4. Kiedy przyjechałem pierwszy raz do Brukseli do Jackows-kich, pytałem się ich służącego Franciszka o różne jego wrażenia z nowego dla niego miasta, między innymi o króla Alberta. Na co Franciszek: "Król? E! Tyli co każdy bolszewik." Co oznaczało, że król nie bardzo dobrze się nosi.
5. Ksiądz Meysztowicz cytuje wielkie powiedzenie Becka: "Une seule langue vraiment internationale c'est un mauvais francais."
12 lipca
1. Trzy strony z trudem i źle, właściwie dreptanie koło myśli, przez którą trzeba było dawno przebrnąć.
2. Kiedyś, parę miesięcy temu, Stasia Nowicka, dopytując się mnie o jakąś Zofię, a później o to, kto z mojej rodziny leży na Powązkach, przypomniała mi jedyną bliską mi lokatorkę tego cmentarza - Babcię Raczyńską, panią Zofię z Hundiusów Raczyńską, wujenkę i wychowawczynię mojej Matki. Babcia Raczyńską, ze świetnej litewskiej rodziny, żona Franciszka Raczyńskiego, wuja Mamy, historyka, który pisywał pod pseudonimem Józef Bezmaski - była właścicielką pensji dla panien w Warszawie, co nic nie objaśnia, bo później "pensja" znaczyło to szkołę średnią, a wtedy, gdy nie było wyższych polskich uczelni - było to coś niby francuskie liceum, i u Babci Raczyńs-kiej wykładały takie gwiazdy, jak Chmielowski, Chlebowski, Dygasiński, Smoleński, Stanisław Kramsztyk. Babcia była małą garbuską i dlatego nosiła zawsze aksamitną pelerynkę, ubierała się tak jak panie w 63 roku, jej mieszkanie na Pięknej było pełne czarodziejskich drobiazgów i ślicznych staromodnych mebli, które do czasów pierwszej wojny przetrwały w mieszkaniu moich rodziców. Stasia powiedziała, że widzi Babcię Raczyńską i że jest ona koło mnie.
3. Ksiądz Jakubisiak tak odpisywał na zaproszenie, aby
184
Lipiec 1951
przyszedł do mnie wieczorem na koniak: "Chętnie przyjdę, jeśli Bóg zdrowia i życia użyczy. Oddany w Chrystusie Augustyn Jakubisiak."
13 lipca
1. Niecałe dwie strony. To prawie tak jak mój brat, który wracając ze szkoły, mówił: "Byłbym dostał czwórkę." Po czym okazywało się, że dostał dwójkę. Nie niecałe dwie strony, tylko przeszło półtorej.
2. Kto to były królowe polskie? Wiemy o Jadwidze, o Bonie, o Barbarze, Annie Jagiellonce, o dwóch Francuzkach. Ale kto to była Helena, żona Aleksandra; Konstancja, matka Wazów; Cecylia Renata; Eleonora Habsburżanka; Krystyna Eberhar-dyna, żona pierwszego, i Maria Józefa, żona drugiego Sasa? Jak wyglądały, jak spędzały dnie, jak znosiły kraj przybrany, czy mówiły po polsku? Czy bardzo cierpiały przez narzucone im małżeństwa? Mam wielką ochotę poszukać gdzieś jakichś o tym wiadomości, nie dlatego, abym spodziewał się jakichś sensacji, ale dlatego, że takie właśnie szczegóły wskrzeszają dla mnie historię. Jak mało o niej wiemy, zrozumiałem kiedyś, gdym przeczytał u Rzewuskiego, że August III był ulubionym królem, że był cnotliwy, sprawiedliwy, że wyglądał wspaniale. To oczywiście wyjaśniło mi, dlaczego nie książę Józef ani młody Stanisław Poniatowski - tylko Sasi stali się przez Konstytucję 3 maja pierwszą dynastią polską.
3. Nowe numery "Stolicy". Projekty gmachów, dzielnic, budowli takie, że serce rośnie, że zapomina się, kto temu patronuje, jakie w tych gmachach będą rządy. Między tymi projektami - pomnik Dzierżyńskiego. Co za potworna myśl, że mógłby on zostać tam na zawsze!
14 lipca
1. Dwie strony (zaledwie) i z wielkim wysiłkiem, i niedobre.
2. W "Tygodniku Powszechnym" listy Żeromskiego do pier-
Lipiec 1951
185
wszej żony. Każdy ekspert-psycholog umiałby powiedzieć, że to są listy do przyjaciółki, do bliskiej bardzo osoby, do osoby może kochanej, ale nie do kochanej kobiety. Pisane w okresie Syzyfowych prac, Urody życia i Walki z szatanem zadziwiają nieporadnością stylu, czymś prowincjonalnym - nie czuje się w nich wielkiego pisarza. I znów nasuwa się myśl: że to były listy jakby wymuszone, wymuszone przez przyjaźń, obowiązek - i przez to takie banalne. Ostatni jedynie odkrywa prawdziwego Żeromskiego; pisany w Florencji, gdy był on już z Hanią, a jednak zaczyna od zdania: "Choć nie jestem godny tego, żeby Ci składać życzenia w dniu Imienin, a jednak robię to z głębi mego serca i wśród łez." Za tymi słowami krył się najgłębszy dramat jego życia, zapisany w jego gwiazdach, wiecznie ze sobą skłóconych i nigdy nie mających znaleźć się na tej samej drodze: gwiazdach chrześcijańskiego obowiązku i "urody życia".
3. Rocznica zburzenia Bastylii, z której zrobiło się święto całego wolnego świata, symbol rewolucji, zwycięstwa nad tyranią. Tymczasem w Bastylii nie było żadnych więźniów politycznych, żadnych ofiar tyranii, tylko sześciu zwykłych kryminalistów. I pomyśleć, że od dwustu lat rocznica tej awantury wywołuje powódź frazesów, że cała Francja tańczy, że wszyscy są przekonani, że to był naprawdę wielki akt sprawiedliwości, początek nowej ery. Nie tylko ludzie załgują się, ale i całe narody, całe epoki.
4. Józek Węgrzyn, przybywszy jako młody aktor z Krakowa do Warszawy, poszedł do restauracji w Europejskim i wybrał sobie z karty nie znane potrawy, chcąc zakosztować rozkoszy wytwornego życia. Gdy mu przyniesiono zamówiony karczoch, Józek spojrzał z przestrachem na tę nie znaną mu jarzynę i zawołał: "Jezus Maria! O l i e a n d e r."
186
Lipiec 1951
15 lipcu
1. Półtorej strony, po ciężkim wstępie - nieźle i nawei z pewnym polotem.
2. Dzieci w kościele, nie mogące chwili usiedzieć spokojnie, łażące na czworakach, wciąż o coś zaczepiające rodziców, dające sobie znaki poprzez całe rzędy ławek. I mimo to nie czuje-się, żeby obrażały swą niesfornością Pana Boga. W iluż rozmod lonych spojrzeniach starszych czai się coś przeciw Bogu, jeśli nic demonizmy i zbrodnie, to przyziemność, z której żadna modlitwa nie uleczy.
3. W antologii Kraj lat dziecinnych co drugie opowiadanie - to szlagońskie przechwałki, które mnie nawet, zakamieniałego tradycjonalistę, zdumiały, i pół książki to wspomnienia polowań, zastępów służby i antenatów od samego Piasta. I co najciekawsze, że najwięcej tych antenatów, tych dwururek i odyńców - jest w gawędach firmowych demokratów, jeśli tak można powiedzieć "czerwonych karmazynów" (Ksawery Pru-szyński, Jerzy Stempowski). Te hrabskie bolszewizmy - to prawie zawsze ciężki kompleks.
4. Z testamentu Bergsona parę zdań, których od dawna szukałem: "Moje rozważania zbliżają mnie coraz bardziej do katolicyzmu, w którym widzę całkowite wypełnienie judaizmu. Nawróciłbym się na katolicyzm, gdyby nie to, że widzę wzrastającą od lat falę antysemityzmu, która wyleje się na świat. Chce zostać między tymi, którzy będą jutro prześladowani. Mam nadzieję, że jakiś kapłan katolicki zechce za zezwoleniem kardynała - arcybiskupa Paryża, odmówić modlitwę w czasie mojego pogrzebu. W wypadku gdyby takie zezwolenie nie zostało udzielone, trzeba będzie zwrócić się do rabina, nic ukrywając przed nim jednak i nie ukrywając przed nikim innym mego moralnego przyłączenia się do katolicyzmu, jak też i wyrażonego przeze mnie życzenia, by mieć nad grobem przede wszystkim modlitwy kapłana katolickiego."
Lipiec 1951
187
16 lipca
\. Trzy stronice szybko i płynnie, ale jeszcze końca nie widzę
nie wiem, jak to będę skracał. Bo jest to szalona armata ponad
szelką wytrzymałość Grydzewskiego i sam już ten rozmiar jest
ilu tematu za rozdęty. Zrobił się z tego po prostu jakiś Proust
polityczny. I coś jednak z tego Prousta trzeba będzie zostawić.
2. Mackiewicz, pisząc o tzw. "Międzymorzu" i o odbywanych na ten ze wszech miar szlachetny temat posiedzeniach różnych
migracji, nazywa te zebrania: "herbatki z sucharkami". To i'-ilen z przykładów bez liku, co to znaczy pisarstwo. Gdyby napisać po prostu "herbatki", mógłby ktoś pomyśleć, że chodzi i ii o jakieś ważne zebranie. "Herbatka z sucharkami" to od razu
ytuuje sprawę - to są takie szlachetne, ale trochę studenckie pogaduszki.
3. Amerykańska "mimoza", bardzo popularne drzewo w Wa-
/yngtonie, nie ma nic wspólnego ze złotymi krzakami z Riviery. Ma
ma kwiat jak kremowy, różowy u koniuszków puszek do pudru,
i uis/ek o delikatnym, coś niby bardzo subtelna woń siana, zapachu.
4. 17 lat temu byłem w Brukseli, gdy król Albert spadł ze skały
miody, naprawdę niebiańsko piękny książę Brabantu obejmował
11 on jako Leopold III. Stałem wieczorem przed pałacem w Lacken,
Uedy formował się kondukt ze zwłokami Króla, i pamiętam, że
l .copold i jego brat hrabia Flandrii szli za trumną jak prawdziwe
icroty. Mały Baudouin był wtedy berbeciem trzyletnim. I oto dziś
iw piękny sprzed lat młodzieniec abdykował jako znużony
! skłócony z narodem Król, i ów trzyletni wtedy chłopiec jest królem
Iłaudouinem. A mnie wciąż się zdaje, że jestem ten sam co przed
laty, że jestem właściwie tym samym Leszkiem, co wtedy w Brukseli
i jeszcze dawniej, znacznie dawniej.
>"- 17 lipca 1. Trzy stronice, znów łatwo i chyba nie najgorzej. Za dwa ilni powinienem skończyć i wtedy zobaczę, co to jest - czy bpdzie z tego coś nowego, czy też zwykła gadanina.
188
Lipiec 1951
2. Chodzi mi po głowie wiersz, trochę "sztuka stosowana", ale może i nie, o świętych polskich. Trzeba dać im bardzo ludzki wyraz i przystroić poetycko w różne insygnia i symbole jak na ich portretach. Koniec - to powinna być Matka Czacka i myśl, że skoro byli, to i są wciąż na ziemi święci.
3. Potworne wierszydła Jastruna w "Nowej Kulturze". O Leninie w Poroninie (akurat rym dla takich poezji) i o Eisen-howerze w Paryżu. Jest to, zdawałoby się, już dno upodlenia moralnego i artystycznego. Ale już dwa lata temu myślałem, że Gałczyński sięgnął tego dna, a jeszcze wciąż jest gorzej. I Miłosz ma czelność udawać, że dopiero teraz zorientował się, że jest spętany, i że dotąd można to było znieść. I mówi o literaturze "Nowej Wiary", jakby tam była jakaś literatura, a nie "cloaca maxima", piekło nie na tragiczno, tylko na błazeńsko - z którego żaden Gogol nie wydobyłby śmiechu.
4. W książce Haleckiego o Papieżu, oczywiście aprobowanej przez Watykan, jest rewelacja dwóch intencji Piusa XII: decentralizacji Kościoła, zwiększenia liczby kardynałów, dania prymasów - wszystkim krajom, i na wypadek zagrożenia Rzymu rezygnacji Piusa, który zostałby w Rzymie ze swą diecezją, nowy papież zaś wyjechałby z gremium kardynałów do Quebe-cu. Te projekty są tak rewolucyjne, że trudno nie widzieć w nich oznak zagrożenia, jakiego Kościół jeszcze w dziejach nie przeszedł.
18 lipca
1. Nic z pisania dzisiaj. Jazda z Waszyngtonu do Litki, i to z przeszkodami.
2. W artykułach sławiących "Nową Wiarę" jedno wydaje się szczere, w jedno niektórzy z tych nieszczęśników albo naprawdę wierzą, albo starają się wierzyć. W nowe uczucie, które niesie komunizm, w rozszerzenie duszy samotnej przez czucie bliźniego. To dowodzi tylko, że komunizm chce być religią. My wiemy, że jest bałwochwalstwem, religią bez Boga. Właściwie
Lipiec 1951
189
Chrystus przyniósł owo nowe uczucie, i biorąc przykład najbardziej popularny - Winicjusz wzgardził przepychami Rzymu, bo miłość bliźniego dała mu większe rozkosze niż wszystkie cuda sztuki mogły dać Petroniuszowi. Ciemna masa bolszewicka odkryła to, co było odkryte przed dwudziestu wiekami. "Nauka wtedy była - szło o jej pełnienie."
3. Generał Rachmistruk, z dawnej austriackiej służby, najpoważniej w świecie powiedział w jakiejś rozmowie (oczywiście po maju): "Gdyby mówiono, że legioniści będą dostawać posady - i tutaj bardzo głośno: - to cały naród poszedłby do Legionów."
19 lipca
1. Całe rano była taka duchota przed burzą - że ciągle pokładałem się na łóżku. Zaraz po burzy - bez wysiłku wstałem i zabrałem się do pisania, ale było za późno, aby coś z tego wyszło.
2. Helena w stroju niedbalem Wiecha jest to prawdziwe arcydzieło, o którym koniecznie trzeba by napisać. Brzmi to jak paradoks - ale naprawdę ta książeczka jest to dokument wielkiej kultury narodowej, bo czytając ją czujesz, iż tak mogli mówić o historii polskiej pan Piecyk czy szwagier Piekutosz-czak; bo Książę Józef, Sobieski, czy Król Zygmunt, tak właśnie podobni do prawdziwych, jak owe postacie z Wiecha, weszli do legendy Warszawy, są ogólnie znani na Mariensztacie czy na Solcu. Poufałość, szarża komiczna, z jaką Wiech traktuje historię Polski, budzi głębokie wzruszenie, bo jest przejawem miłości do tej historii, tak dyskretnej jak ta, z jaką Francuzi mówią o swoich wielkich ludziach. Jeżeli chodzi o literacką klasę tej niebywałej książki - to myślę, że na taką deformację stylu i prawdy historycznej mógł się zdobyć tylko mistrz stylu i człowiek głęboko zżyty z tą prawdą - tak jak tylko taki mistrz rysunku jak Picasso mógł sobie pozwolić na zupełne zerwanie z realizmem kształtu. Kto wie, czy ta Helena w stroju niedbalem
190
Lipiec 1951
nie jest książką najlepszą i najbardziej polską wśród wszystkich, jakie wyszły w bierutowskiej Warszawie.
3. Bar. Prokesch von Osten w książce Mes Relations avec k duć de Reichstadt na str. 36 notuje: "Si une guerre generale eclatait, dit le duć, et qu'il me fallut renoncer a la perspective de regne en France, j'aimerais a tirer la Pologne du chaos, a la reconstituer et a devenir son souverain. Ainsi serait reparee une des plus grandes injustices du passę." Wtedy Polska była naprawdę "natchnieniem świata": najlepszych na świecie.
20 lipca
1. Trzy strony, pokonując zmęczenie, skupiając się z wielkim trudem. W rezultacie źle, ciężko i każde prawie zdanie jest obok tego, co chciałem powiedzieć.
2. Wczoraj piknik nad Potomakiem z bardzo poczciwą starszą parą patriotów marylandzkich. Co kraj to obyczaj. Czym dla nas Wianki czy skakanie przez ognisko, tym dla tutejszych ludzi - trzymanie nad ogniem szpikulca z nadzianą na niego parówką. Pamiętam sprzed lat dwudziestu pięciu wizytę Edgara Mowrera i jego żony u Jackowskich we Wronczynie. Pierwsze, co zrobili - było to pójść nad jezioro, rozpalić ogień i przysmażyć nad nim kiełbaski parowe.
3. Gęsi - to w Polsce symbol głupoty. Mam wielkie wątpliwości, czy to jest słuszne, i z wielką przyjemnością patrzę od dwu dni na sześć gęsi Litki Barcza, bardzo godne stadko, działające stanowo i z doskonałym wyczuciem swego interesu. Mają bardzo mądre ślepki i bardzo przyjemne łebki.
4. Kiedy Piłsudski został Naczelnikiem Państwa, musiał jeździć po całym kraju na uroczystości wszystkich możliwych rodzajów, aby okazać równe względy i zainteresowanie wszystkim dzielnicom, stanom i partiom. Pewnego dnia Wieniawa zwrócił mu uwagę, że czas już byłoby pojechać, jak powiedział, "Do Matki Boskiej Częstochowskiej". A na to Stary po chwili namysłu: "Nie mogę... Bo Ostrobramska się obrazi."
Lipiec 1951
191
21 lipca
1. Trzy strony. Wielka z tego pociecha, bo mnie wczorajsze trudności bardzo zdenerwowały.
2. Wszystko jest trochę jak w umoralniających powieściach. Można dążąc do dobrego upaść - ale jeżeli wciąż mamy ten cel boski - nasze życie jest sprawą boską mimo tych upadków. Ale są przecież ludzie, którzy nie dążą wcale do dobrego, dążą tylko do tego, co jest dobre dla nich. I ci nawet, kiedy nie czynią nic złego - są we władzy złego, ich czasem na pozór czcigodne życie jest sprawą diabła.
3. Nie jestem pewny, ale zdaje mi się, że Wiech zaczął dopiero teraz konsekwentnie używać warszawskiego "sz". Na przykład "nasz" - a nie "nas". To bardzo warszawska wymowa, której kiedyś pisarze nawet nadużywali, jak np. Przyborowski w powieściach dla młodzieży.
4. Mazarini był najpierw nuncjuszem papieskim w Paryżu, później zaś pierwszym ministrem Ludwika XIV. I ileż lepiej służył on Francji, będąc tylko fachowcem zamiłowanym w swej robocie i człowiekiem wielkich ambicji, niż różni patrioci bez ambicji i bez talentu. Głupota jest na pewno największą w polityce zbrodnią.
5. Pani Kozarynowa notuje jakieś powiedzenie z rodzaju "petite histoire" jako uzupełnienie tego, com napisał o pogrzebie Żeromskiego. Oczywiście mógłbym był ten pogrzeb opisać i od tej strony pospolitości skrzeczącej przy wszystkich wielkich wydarzeniach, od strony śmieszności, która nierozłączna jest od żałobnego nastroju i pogrzebowej pompy. Ale jak to już kiedyś tutaj napisałem - nie dałoby się tych rzeczy zmieścić w tym samym opowiadaniu. Fryzjer, który golił Słonimskiego, powiedział mu, myśląc o tym splendorze, który spadł na kalwinów przez to, że Żeromski chowany był na ich cmentarzu: "Ale kalwinom szyszka spadła!" A jakaś babina tak zabiedo-liła, widząc przechodzący kondukt: "Biednego by tak nie chowali!"
192
Lipiec 1951
22 lipca
1. Trzy stronice. - Nie wiem, czy to nie jest powtórzenie tego, co już napisałem - tak mi się ten artykuł potwornie wydłużył. W każdym razie trzeba go będzie rozpocząć od wyjaśnienia, dlaczego tyle pisze się o człowieku, który nie był żadną znakomitością i którego największe zalety znane były tylko najbliższym. A potem może to być już właśnie życiorys "człowieka nieznanego", dowód, ile można napisać o człowieku, który nie dokonał nadzwyczajnych czynów, ile dramatów jest w samych walkach, usiłowaniach, ile piękna w samej moralnej postawie takich jak Rajchman ludzi. Poza tym myślę, że udało mi się znaleźć w tym, co napisałem przez ostatnie dwa dni, formułę na ,,1'insolence i honor" i powiedzieć niebanalne rzeczy o tradycji szlacheckiej i o polskości polskich Żydów.
2. Rozmowa o Miłoszu, która doprowadziła mnie do dzikiej furii, tak że jeszcze teraz cały kipię. Cała ta sprawa to dowód zupełnej aberracji "Kultury" i tych wszystkich, którzy pokornie czytają to pismo.
Miłosz brał reżymowe pieniądze wtedy, kiedy rozstrzeliwano najlepszych Polaków, i jeszcze teraz urąga i daje moralne nauki emigracji. Rajchman, Matuszewski umarli skrzywdzeni, jeden na progu biedy, a drugi po latach całych konania w nędzy. I "Kultura", i jej redaktorzy-moraliści nawet tego nie dostrzegli, nawet nie dostrzegli, że Rajchman umarł.
3. Profesor Askenazy mawiał: "Nota dyplomatyczna powinna być jak dupa młodej dziewczyny. Taka, żeby jej nigdzie nie można było uszczypnąć."
23 lipca
1. Dzieci w autobusie i w pociągu. Wilgoć i upał straszliwe. Zdaje mi się, że mi ktoś mózg rozbierał, że nic nigdy już nie napiszę. W każdym razie dziś nic nawet nie próbowałem.
2. Panować wolą, jakąś z góry powziętą koncepcją, jak ja staram się, nad żywiołem życia - to znaczy, wyzywać go, ryzykować, że on się kiedyś zemści i wybuchnie. Coś takiego
Lipiec 1951
193
właśnie teraz przechodzę. Różne kłopoty i zmęczenia tak mnie złamały nerwowo - że wola nie chce w nie się wmieszać, chce, żebym jej dał spokój, bo jest zmęczona. I dlatego różne demony wyją we mnie w nadziei, że będą mogły pohulać.
3. Petain, który dziś umarł, nie był w życiu człowiekiem na miarę Szekspira. Był mniejszy niż jego przeznaczenie. Ale to przeznaczenie był to Szekspir jak brylant, wielki dramat historyczny, jeden z najpotężniejszych, na jakie dane nam było patrzeć. Jego apoteoza i hańba, Kapitol i Tarpejska Skała jego życia - nie były to przeciwieństwa wynikłe z jakiejś w nim odmiany, obrońca Yerdun i dyktator Yichy był to ten sam człowiek, tylko historia w obu wypadkach była różna i ukazała dwa oblicza. Pamiętam nabożną ciszę, gdy Petain w swoim jasnobłękitnym mundurze, czcigodny i wspaniały wygłaszał swoje "podziękowanie" w Akademii Francuskiej. Pamiętani nasze wzruszenie, gdy w rocznicę śmierci Piłsudskiego przemówieniem swym w Cercle Militaire rozstrzygał raz na zawsze na rzecz Starego autorstwo planu bitwy pod Warszawą. Pamiętam nareszcie, kiedyśmy w pierwszych dniach klęski francuskiej, nakrakawszy się ze Strońskim wiele wlezie, weszli do Chaulanda i zobaczyli tam siedzącego w cywilu, właśnie przybyłego z Madrytu Petaina i kiedy Stroński wzruszony powiedział mi: "Póki on jest - nic jeszcze nie stracone." Oczywiście napis na grobie Petaina, nakazany przez prefekta: "Philippe Henri Petain - sans profession", jest to błazeństwo dodane do nikczemnej hipokryzji całej tej sprawy, w której najgorsi kolaboracjoniści wołali jak faryzeusze: "Ukrzyżuj."
24 lipca
1. Dzisiaj witanie się z Nowym Jorkiem, zdumienie, że czuję się lepiej niż wczoraj po przyjeździe. Ale do wieczora to błogie uczucie przeszło mi, jestem już zarazem znudzony i zmęczony, przekonany, że żadnej ucieczki w New Yorku przed New Yorkiem nie ma. Nie pisałem, a trzeba było pisać; to jedyne, co
194
Lipiec 1951
mogłoby mnie uspokoić i pomóc do jakiejś decyzji. Bez jakiegoś wyjazdu, jakiegoś odpoczynku myśli, napełnienia się wewnątrz
- nie będzie nic z pisania i żadnego spokoju, żadnego ładu w moim życiu.
2. Wczoraj Aubrey wrócił z Europy. Już dzisiaj był smutny, pełen wątpliwości, lęków o przyszłość. Po ludzkim tempie życia w Europie, po jego czarach - znosi jeszcze gorzej New York. Starałem się naprawdę wypruć z siebie, jak to się mówi, bebechy, aby mu wytłumaczyć, żeby we wspomnieniach tej podróży szukał nie smutnych porównań z Ameryką, ale siły do walki, poczucia, że istnieje owo bajkowe "lepiej" i "inaczej", do którego dążę i do którego możemy w końcu zabłądzić.
3. Sukces starego Leautaud w radio francuskim - to wcale niezabawna sprawa. Kiedy ten apokaliptyczny złośliwiec mówił między przyjaciółmi, że Racine'a i Corneille'a nie można czytać, albo że Stendhal jest to stary nudziarz - była to nieszkodliwa zabawa między swymi. Ale mówić to samo milionom ciemnych typów, którzy marzą tylko o tym, aby im przestano wreszcie zawracać głowy Yictorem Hugo i Balzakiem - i dano spokojnie zachwycać się Dekobrą - jest to skandal o najgorszych następstwach. To gorsze niż błazeństwa Miliona Berle'a i cały idiotyzm amerykańskiej reklamy. Ani rusz nie mogę się doczytać do niego, co by umniejszyło moje pretensje do Francuzów.
4. Pijany Karol Stryjeński, w nagłym porywie dumy rodowej
- natrząsał się kiedyś nad Bogu ducha winnym dr. Artwińskim z powodu, że jego przodkowie nie mogli się jakoby równać ze Stryjeńskimi. "Czy ty wiesz - chrypiał - że u nas w domu jest list hetmana Żółkiewskiego do Pawła Stryjeńskiego."
"W jakiej sprawie?" - zapytał najniewinniej Artwiński.
"Jak to w jakiej? W sprawie Ccccecor y."
25 lipca
1. Trzeba było wyjść wcześnie, popołudnie zmarnowane, bo miałem wcześnie jechać do Sea Cliff - a mogłem wybrać się
Lipiec 1951
195
dopiero wieczór. Słowem, życiowo dzień zmarnowany. Myślałem dużo o tym nekrologu dla Henryka. Zdaje mi się, że po prostu napiszę go na nowo, streszczając wszystkie słuszne, ale straszliwie rozwałkowane myśli z tej kolubryny, nad którą się mozoliłem.
2. Wykrzyknik z Les Plaideurs Racine'a:
Mais sans argent 1'honneur N'est qu'une maladie
jest teraz dewizą wszystkich kolaboracjonistów. A nawet może "avec 1'argent" wydaje im się honor zbyteczną komplikacją życia.
3. Dzisiaj nagle przyszło mi do głowy, że oczywiście Rosja nie chce wojny, że na pewno nie chce jej Ameryka, że rację mają ci, którzy uważają, że Stalin chce dożyć dni swoich w pokoju i we własnym łóżku. I pomimo tego Moskale strzelą jakiegoś byka przez kompleks zbrodniarzy, dlatego że muszą mieć oni manię prześladowczą i wystąpią gdzieś z atakiem w przekonaniu, że działają we własnej obronie.
4. Stary profesor Małecki zawezwał kiedyś Askenazego, swego ucznia, i powiedział mu: "Mój drogi. Ty znasz się na tych tam rozmaitych ceremoniach, więc chciałbym, żebyś mi dał dobrą radę. Moja żona jest ciężko chora i pewno umrze. Powiedz mi: czy ja muszę iść na pogrzeb, bo uważasz, sam jestem bardzo zaziębiony." Askenazy sam mi to kiedyś opowiadał.
26 lipca
1. Nie było czasu na pracę. Byłby oczywiście, gdybym nie umówił się na popołudnie i nie przyjął dziś rano zaproszenia na wieczór (oczywiście niepotrzebnie).
2. Mały Holcman, świetny pianista, który często boryka się z demoniczną nieczułością Nowego Jorku, ma głód książki, potrzebę uczenia się, dyskusji - o jakich czytało się w dawnych
196
Lipiec 1951
Lipiec 1951
197
\
książkach z dobrych romantycznych czasów. Ponieważ jest chorobliwie niezdolny do języków - więc wyszukuje spod ziemi, sprowadza sobie, pozbawiając się obiadów, wszystkie przekłady arcydzieł na polski. Dzisiaj żalił mi się, że ktoś, kto cudem zdobył przekłady Boya z Prousta, nie chciał mu pozwolić na przeczytanie paru brakujących mu kartek. "Przecież - żalił się - na emigracji jest taki głód książki, że wszyscy powinni sobie pomagać." Co za cudowne złudzenie! Emigracja i głód książki! O ileż nasze życie byłoby piękniejsze, gdyby tak było naprawdę.
3. List od Litki, pełen żartów - zupełnie męskich - to nie znaczy "kawalerskich", ale takich właśnie, jakimi zabawialiśmy się kiedyś z Tuwimem i Słonimskim. Byłem uderzony kamara-derią tego listu, który przeniósł mnie w ową kpiarską i sentymentalną młodość; czułem się, jakbym dostał kartkę od dwudziestoletniego Kazia Wierzyńskiego.
4. Konstanty Komierowski, lump i klubowiec, przyjmował u swej przyjaciółki, wtedy jeszcze nie wielkiej, jaką stała się potem, aktorki, Pichorówny. Kiedyś mówi do niej: "Moja droga, w niedzielę będziemy mieli na obiedzie paru malarzy. Tylko błagam cię, nie pomyl się i swoim zwyczajem nie weź Ruszczyca za Fałata." A na to dotknięta do żywego Pichorów-na: "Czyś ty oszalał? Pierwszy raz człowieka widzę i miałabym go zaraz brać za fałata."
27 lipca
1. Trzy stronice (ale uczciwość każe przyznać - że mniejsze niż normalne) wstępu do słuchowiska o powstaniu warszawskim. Bardzo ciężko było mi zabrać się do tego. Od razu poczułem przymus roboty "na zamówienie" i hamowaną złość na marnowanie czasu.
2. Coś mi się tam kleiło o "świętych polskich" - i przypomniałem sobie nie skończonego i tak trudnego do skończenia Hektora z Milo i wiersz o Muzach, który powinien być krótki i kończyć się imionami Muz, najpiękniejszymi na świecie.
3. Mam od paru tygodni uczucie, że nie mogę złapać oddechu. Nie jest to duszność, tylko jakby głód czegoś, bo ja wiem, tlenu, fosforu - co mi jest niezbędnie potrzebne do życia i z czego jestem wypompowany. Byłoby to okropne, gdyby moja teraz bezsilność uczuciowa i umysłowa nie była po prostu fizyczna, żeby to było jakieś nie znane mi samemu kłamstwo duszy pętające mnie i burzące mi życie.
4. Powiedziałem wczoraj komuś, że moralność bez rozumu nie istnieje, że jest to kwestia wyboru intelektualnego. Odpowiedziano mi, że już Arystoteles to powiedział. Bardzo mi przykro, ale nic o tym nie wiedziałem i sam do tego doszedłem.
5. Barthou był to wielki świntuch seksualny, którego różne wariactwa i obsesje były przedmiotem zgorszenia i uciechy Paryża i czasami wspaniałych żartów Leona Daudeta. Jakiejś damie, w loży u Ganny Walskiej, która zdumiewała się jego znajomością muzyki, powiedział: "Madame! La musiąue c'est la plus noble et la plus avouable de mes passions."
28 lipca
1. Dzisiaj po parogodzinnej burzy, piorunach, ciemności, ulewie - pojechałem do Locust Yalley, do Cecylii. Uciekłem z miasta, bo miałem nowe przykrości i nie mogłem już wytrzymać w pokoju, w którym od roku przeżywam same i wciąż te same udręki. Nie pisałem nic - choć przecież tym tylko mógłbym zapanować nad zaciekłością losu i nad rozstrojonymi nerwami.
2. Francuzi - w miesiąc po wyborach jeszcze nie mają rządu. To niesłychane, że po wojnie jeszcze popsuli swoją konstytucję, kasując senat i wprowadzając nie znany nigdzie na świecie idiotyzm dwukrotnej aprobaty przez Izbę najpierw programu rządu, a później jego składu. To w ogóle nie są rządy - ale co ma przyjść zamiast tego? Czy de Gaulle, którego panowanie po wyzwoleniu było jedną litanią pomyłek, zdoła złamać egoizm wielkiego przemysłu, poprawić los robotnika, wystawić poważ-
198
Lipiec 1951
na armię? Sceptycyzm, jeśli nie gniew - to hasło obecnej Francji
- a szandar de Gaulle'a - to krzyż lotaryński, mistycyzm Joanny d'Arc, romantyzm i patos zwycięstw napoleońskich. De Gaulle nie jest Boulangerem, ale nie jest też i Napoleonem. A masy nie są z nim, tylko przeciw tym, z którymi walczy. Trzy czwarte Francji tego nie chce, ale może tak się "samo stać", że pewnego brzydkiego poranka będzie w Paryżu tzw. "friendly government". Np. Reynaud-Duclos.
3. W pamiętnikach Maurois jest scena, godna najpiękniejszych bajek Andersena i Wilde'a. Kiedy obecni królestwo angielscy byli jeszcze księstwem Yorku, zwiedzali wystawę kolonialną w Paryżu i marszałek Lyautey podejmował ich śniadaniem, na którym był też Maurois. Lyautey, wielki prokonsul, cierpiał straszliwie nad zabraniem mu Maroka, nad swą bezsilnością, i księżna Yorku, wiedząc o tym, powiedziała mu w pewnej chwili: "Pan, panie marszałku, dokonał tylu wspaniałych czynów, zbudował pan Casablankę, wyczarował tę cudowną wystawę - słowem, może pan wszystko. Czy nie zechciałby pan zrobić też czegoś dla mnie." Kiedy Lyautey zdziwiony i po-chlebiony zapytał się, czym mógłby okazać Księżnej swe służby
- usłyszał odpowiedź: "Niech pan każe słońcu, żeby przestało na mnie świecić." W tej chwili zrobiło się ciemno i Księżna Yorku, nachyliwszy się nad Maurois, szepnęła mu: "Widziałam tę nadchodzącą chmurkę."
29 lipca
l. Po okropnym dniu, beznadziejnej nocy, napastowany przez najczarniejsze rozpacze i zmęczenie, rodzące czarną nudę - napisałem jednym ciągiem szesnaście linijek wiersza, tego o świętych polskich czy raczej o wiejskim kościółku. Jest to dobre, w nieoczekiwanym lenartowiczowskim stylu, nie prostackim, ale wyrafinowanie prostym; gdybym to tak skończył, jak zacząłem - byłby to rzetelny wiersz, nic wielkiego, ale "pendant" do Kolędy. Nie wiem zresztą, dlaczego więcej tego nie ukropi-
Lipiec 1951
199
łem, bo mi to poszło lekko. No i jak tu można coś przewidywać, skoro z takiej zabójczej chandry wyszły te rymy.
2. Kolor amarantowy uchodził za mego dzieciństwa za kolor polski, orzeł biały miał być na amarantowym tle. Ile razy teraz coś widzę w tym bardzo zdradliwym kolorze - doświadczam wzruszenia, napływu wspomnień. Ten kolor - to też "madelei-ne" z Prousta.
3. Prasa amerykańska ze swoją niebotyczną niedyskrecją pisze o romansach Windsorowej, o ich nieuniknionym rozstaniu. Oddać koronę angielską dla takiej przyszłości - to naprawdę nie tragedia, ale tragikomedia, bardziej rozpaczliwa niż finał Berenice. To nawet Berenice, w której drugim akcie Tytus zrzeka się korony i idzie za swoją miłością.
30 lipca
1. Znowu przeszło 20 wierszy tych Świętych polskich - które trzeba będzie jeszcze przejrzeć i może trochę cały ten wiersz podciągnąć, bo to bardzo wielkie "mazurzenie".
2. Simone de Beauvoir powiedziała w jakiejś analizie, że kobiety nie są jeszcze równouprawnione - tak samo jak Murzyni. To dobre porównanie, bo Murzyni też w całym szeregu dziedzin nie wiedzieliby, co zrobić z zupełnym równouprawnieniem, bo jako rasa są tak odrębni od innych, jak kobiety są przez swą płeć zupełnie różnymi psychicznie istotami niż mężczyźni. Nie znaczy to, żeby ograniczać Murzynów - ani tak się godzi, ani wcale tego nie trzeba (stając na stanowisku ich przeciwników). W Brazylii zupełnie równouprawnieni Murzyni wcale nie zabiegają np. o majątek. Po prostu wszystkie oszczędności wydają w czasie karnawału - tak że nie ma tam w ogóle Murzynów, którzy by się wznieśli materialnie nad średni dostatek.
3. Nad ranem jakiś wiersz trzyzwrotkowy - w którego ostatniej zwrotce prośba o oddalenie "kielicha goryczy". To bardzo wstrząsająca mnie sprawa, o której od dawna myślę - to że
200
Lipiec 1951
nawet Synowi swemu Bóg tej goryczy nie oszczędził. Cała nasza religia stoi na cierpieniu. "Pursuit of happiness" to porywające, ale nie chrześcijańskie hasło.
4. Pierre Dominique w artykule w "Le Crapouillot" wymienia jako homoseksualistów: Juliusza Cezara, Wielkiego Kon-deusza, Księcia Eugeniusza Sabaudzkiego, Karola XII, Fryderyka II. Dodajmy do tego Lyauteya, a łatwo będzie powiedzieć, że homoseksualizm to bardzo męska sprawa. Co nie byłoby prawdą - bo w tej specjalności tyleż jest odmian co i wśród normalnych samców.
31 lipca
1. Dokończyłem wiersza, który nazywa się na razie Kościół wiejski, ale wolałbym jeszcze coś lepszego wymyślić. Nie jest to złe, choć duch Lenartowicza nie opuszczał mnie przy pisaniu i trochę to brzmi, jakbym go naśladował. Ale w końcu jest to dobry wiersz, nie taki znów prosty, jak się zdaje, i przejścia od żartu do liryzmu są w nim naprawdę bez przymusu.
2. Thomas Wolfe powiedział gdzieś, że jego twórczość to ucieczka przed wściekłością. Wiem dobrze, że czasami jest to ucieczka jedynie możliwa.
3. Arnold Schoenberg, zmarły niedawno, mówił, że jego życie nie oscylowało między szczęściem i nieszczęściem, ale między nieszczęściem i nudą. To rzeczywiście potworne. Zastanawiam się, czy Chateaubriand naprawdę tak nudził się, jak mówił, czy to nie była trochę poza, bo przecież trudno by naprawdę nudzić się, mając takie jak on wspomnienia i słysząc podszeptywane przez demona czy anioła jego twórczości - takie, jakie później pisał, okresy. Co do Schoenberga, to rozumiem, że mógł się nudzić ze swoją muzyką.
4. Bardzo piękny opis Valery'ego pierwszego spotkania z Pierre Louysem, jedno z najpiękniejszych zdań, jakie kiedykolwiek napisano o przyjaźni: "Quelqu'un qui n'etait ni blond ni Suisse s'assit aupres de moi. Le destin avait pris les traits de ce
Lipiec j sierpień 1951
201
voisin delicieux. Nous echangeames quelques mots. II venait de Paris. Un album, que j'avais sur la tabłe nous jęta dans les arts. Des noms varies et peu connus encore furent murmures entre nous. Nous fumes bientót hors de nous-memes. L'ami naissant se leva. Nous nous prenant par łe bras, marchant comme dans un monde lyrique, nous composames a grand pas une intimite instantanee. Nous comparions a demi-voix nos dieux, nos heros et nos reves. Les esprits n'ont besoin que de cinq a six minutes pour se transmettre tout entiers. Puis nous nous perdimes dans les douze cents convives du banquet."
l sierpnia
1. Nic nie pisałem. Jeden z tych dni-koszmarów, kiedy to nic się nie udaje. Spóźniłem się na pociąg do Sea Cliff i czekałem dwie godziny na drugi, bo nie wiedziałem, gdzie iść na taki upał z ciężką walizką w spoconej ręce. Później w Sea Cliff to samo czekanie na autobus. Dopiero później wieczorem upał zelżał i jakieś lepsze myśli we mnie wstąpiły.
2. 8 lipca zanotowałem mój sen, że Baldwin belgijski nie wjeżdżał według zwyczaju do Brukseli na koniu, tylko jechał powozem. Otóż tak stało się naprawdę. Może moje nerwy miały jakieś anteny w Lacken - i widziałem tę przyszłość we śnie. Przyszłość, która najpewniej istnieje gdzieś w tej chwili.
3. Floksy, cynie, geranium i gladiole, przyjemny, mądry pies, widok na zatokę, w której kołyszą się żaglówki. Jakżeż potrzebuję takiego zamkniętego świata, aby w nim dosłuchać się samego siebie, może zgubionego, a może znów nowego i dlatego nie znanego mi jeszcze. Przechodzę to, co trzydzieści lat temu, gdy szukałem nowych emocji, a potrzebna mi była właśnie samotność. Po wczorajszym wierszu myślę, że noszę w sobie coś i że wszystkie teraz moje cierpienia to bóle porodowe.
4. "Najdroższa osoba." Czy wie ona, o czym sam nieraz nie wiem, że jest wciąż i chyba będzie na zawsze najdroższa?
202
Sierpień 1951
2 sierpnia
1. Napisałem źle dwie stronice wstępu do słuchowiska o poezji Polski Podziemnej. Nie wiem, czy można było coś z tego zrobić, ale na pewno to, co napisałem, jest to byle co.
2. Dzisiaj wybuchła ze mnie złość na kogoś z najbliższych, na niedźwiedzia czy słonia w składzie porcelany, który chciał dla mnie zawsze najlepiej, ale którego naiwności, rozkosznej beztrosce i gadulstwu zawdzięczam w dużej mierze moje najcięższe przejścia. Cóż z tego, że to przyjaciel, skoro słoń i do tego, co najgorsze, taki rozkoszny, jakby był lekkim ptaszkiem.
3. Przeczytałem zbiór artykułów Boya pt. Okiem mędrca, wydany w Polsce w 1948. Czytając przedmowę Sta wara, od zawsze firmowego komunisty - miałem wrażenie, że to coś przedwojennego, z przedwojennych "Wiadomości Literackich". Nie chce się wciąż wierzyć, że jeszcze trzy lata temu można było pisać w Polsce tak bezstronnie, inteligentnie i takim uczciwym językiem, nie zaś bolszewicką gwarą. Nie pamiętałem o istnieniu tego bardzo mało piszącego, ale bardzo rzetelnie myślącego krytyka - po tej przedmowie skłonny jestem myśleć, że to najrzetelniejszy umysł krytyczny w dzisiejszej Polsce. Ale co on pisze teraz? Czy coś pisze, czy czasem nie jest już na najczarniejszej liście tych najbardziej niebezpiecznych, bo naprawdę ideowych. Za tę samą przedmowę mogliby go zesłać jako niebezpiecznego entuzjastę burżuazyjnej sztuki.
5 sierpnia
1. Jazda do Kisterów, do Yermontu. Nie było czasu na pisanie.
2. Po drodze w górę różne prawdziwe piękności i głębokie uroki, niestety w ciągłym deszczu, mgle i w ciemności. Mas-sachusetts, Yermont to jakby zmartwychwstałe południe sprzed wojny domowej, pyszne drewniane pałace z kolumnami wśród wspaniałych krzewów, gazonów o głębokiej zieleni, pod tymi kolumnami ludzie szczęśliwie próżnujący, też jakby z filmu
Sierpień 1951
203
o tamtych złotych czasach. Specjalność tego podgórza - to sklepy z wyrobami drewnianymi, z miodem klonowym i klonowymi cukierkami. Góry w dymach wilgoci, raz po raz skrywające się w płynących chmurach. Tłumaczą mi - to zupełne Zakopane, Krynica, Szczawnica. W gruncie rzeczy.
3. Zwłoki Marty Śmigłowej poćwiartowane, znalezione gdzieś pod mostem w Nicei. Zanim została ona żoną nieszczęsnego Rydza - była panią Zaleską i mąż jej, pan Zaleski, zastawszy kiedyś pewnego pana w jej, powiedzmy, buduarze - zastrzelił go, co mu jakoś uszło w zamieszaniu tych czasów Ober-Ostu i wciąż zmieniających się okupacji. Nie jest to oczywiście przypadek, że tak zacząwszy, tak zginęła. I może nie był to przypadek, tylko jakieś fluidy diabelskie, że najspokojniejszy, najmoralniejszy, głęboko honorowy Śmigły - zamiast zostać w historii naszej przykładem tych swoich cnót - skończył jako zesłaniec, którego grobu na Brodnic nie będzie można odszukać.
4 sierpnia
1. Nie było gdzie pisać, a poza tym powietrze jest tu takie, jakiego nie czułem, światło, jakiego nie widziałem od wyjazdu z Europy. Więc powierzyłem się tym wzruszeniom i nawet nie próbowałem pisać.
2. Największy sekret odrębności narodowej zamknięty jest w rytuałach narodowego tańca. Nie uważam krakowiaków i oberków za szczyty muzyki - ale nic tak nie porywa mnie jak te dźwięki, które budzą we mnie taką solidarność narodową, że wbrew mym obyczajom zacząłbym od razu jakąś awanturę, porachował się z jakimiś "wrogami" Polski.
3. Radica, serdeczny Chorwat, zięć Guglielmo Ferrero, prowadząc samochód do Yermontu, ciągle sobie coś przyśpiewuje, aby nie zasnąć, jak to zwykle czyni po obiedzie. I raz po raz powtarza: "Mordy odrapane", "Mordy odrapane" - tak mu się podobał Bal u weteranów.
4. Nie pamiętam już, która wielka dama francuska tak
204
Sierpień 1951
skrytykowała inną: "Ce n'est pas une femme du monde. Elle ne sait meme pas dire «merde»."
5 sierpnia
1. Dzisiaj też tylko listy. Ale nie wstydzę się mego próżniactwa, tak pięknie było "na dworze" czy "na polu", jak mówi Helena Rubinstein.
2. Wczoraj była wiadomość, że troje młodych Polaków uciekło z Polski do Szwecji na "homemade" aeroplanie, który był ostrzeliwany przez bolszewików. "Homemade" samolot to akurat to, co potrzeba, aby poruszyć Amerykanów. W naszych okropnych czasach - bohaterstwo nie wystarcza, trzeba jeszcze, żeby było ono w takim stylu, aby nadawało się na "headline" dla prasy amerykańskiej.
3. Wszystkie sklepy w Rutland są inne niż około New Yorku i Chicago, bardziej wiejskie i bardziej z "Western movies". I ludzie tak samo, podobni do naszych górali i do różnych aktorów z awanturniczych, wojennych filmów. Poznałem parę bardzo przyjaznych psów, z wspaniałym bernardynem na czele, i małą owcę, która chodzi za jedną dziewczynką jak ta sławna, która kilkadziesiąt lat temu poszła ze swoją panienką do szkoły.
4. Sekret przyjaźni z dziećmi, kontakt z nimi - to, broń Boże, nie "zniżać się do nich", tylko rozmawiać na serio ich językiem. Dzieci, artyści, Murzyni mają w odczuciach swoich krańcowości bezwzględność, która wydaje się nam naiwnością. Są to przecież nasze uczucia i myśli, tylko bez hamulców, bez kompromisów. Małe córeczki Lombrosów przeżywają co chwila dramat na przemian miłości siostrzanej i rozpaczliwej zazdrości o każdą pieszczotę, każde dobre słowo starszych. Wszystko w nim jest, i wielka pasja, i wzruszająca subtelność. Już tu kiedyś raz pisałem, że doskonale wyobrażam sobie Hamleta granego przez dzieci.
Sierpień 1951
205
6 sierpnia
1. O ósmej rano wyjazd do Nowego Jorku - cudna droga, boskie powietrze - wszystko jak młodość, tylko z gorzkim smakiem jej utraty. Później łażenie po Nowym Jorku, z którego już nic dla siebie nie wydobędę jak kiedyś z Paryża. Już jestem nasycony tym miastem i nic z niego nie może we mnie naprawdę przeniknąć. Nic nie pisałem.
2. Zawsze uważałem Jugosłowian za naród najbliższy Polaków, w każdym razie za Słowian nam najbliższych. Poczucie honoru i wojowniczość - to rzeczy tak rzadkie, że gdy je w kimś spotkasz, czujesz mu się od razu bliski, choćby był w innych zupełnie od ciebie różny. Radicę, z którym spędziłem ten dzień u Kisterów, od pierwszego z nim spotkania osiem lat temu czułem po prostu przez skórę - przez te właśnie cechy, i zawsze lubiłem się z nim spotkać. Te wspólne nam i Jugosłowianom odruchy determinują też wspólne niechęci. Nie można na przykład lubić Benesza - będąc typowym Polakiem lub typowym Kroatem.
3. List od Andrzeja Bujalskiego z Kanady -jakby dopełnienie tych uczuć i wspomnień, które mnie naszły w tych trzech dniach, gdym patrzył na niebo takie jak w Polsce i wdychał takie powietrze jak w Jaszczurówce. Ten list - to prawie odpowiedź na moją tęsknotę za rodziną, Andrzej to jedyny jej związek po wolnej stronie. Rozpisał się o powstaniu warszawskim, o jakimś tam odcinku, na którym walczył - niby nie bardzo w pięć czy w dziewięć
- a właściwie ten właśnie opis był najważniejszym w całym liście, to była nasza wspólna mowa, polska i rodzinna.
7 sierpnia
1. Dziś rano tylko listy. Myślałem o wierszu, w którym byłoby powiedziane, że w walce Boga i szatana - staję bez zastrzeżeń po stronie Boga. Oczywiście nie byłoby to tak naiwnie i grubo wyrażone - ale byłaby tam ta właśnie myśl
- zaciągnięcia się do wojska przeciw diabłu.
206
Sierpień 1951
2. Najlepsi katolicy, jakich znam, to Żydzi przechrzczeni albo katolicy w drugim pokoleniu. Nie mam na myśli wcale snobów religianckich, kabotyńskich czcicieli św. Franciszka albo różnych międzynarodowych Rachel cytujących Claudela i Marita-ina. Myślę o kobietach, które chodzą na mszę jak nasze baby wiejskie, stawiają w każdej ciężkiej chwili świeczkę pod św. Antonim, które uważają naprawdę, że wszędzie jest dobrze, bo "Pan Bóg jest wszędzie". Pochodzą one w prostej linii od pierwszych chrześcijan, i kobiety galilejskie na pewno wierzyły tak samo. Nasze wieśniaczki ze szlochem rzucające się na posadzkę kościelną przed Częstochowską są tylko dalekimi ich krewnymi.
3. Kłótnie partii politycznych w Londynie, rewolty Rady Politycznej przeciw Zaleskiemu - nie mają żadnego sensu, bo endeków, socjalistów, piłsudczyków na emigracji nie dzieli nic istotnego, bo mają oni właściwie wspólny program aż do powrotu do Polski. Dlatego powinni pogodzić się i jest to skandal, że się nie godzą. Natomiast prawdziwa przepaść dzieli tych, co uważają, że Miłosz ma te same prawa w emigracji, co kiedyś Rajchman czy Matuszewski. Różnica między tymi dwoma jest taka sama, jak między zwolennikami i przeciwnikami Jałty, Monachium, jest to różnica zasadniczej postawy moralnej, nie do wyrównania i nie do zaklajstrowania. Na ten temat właśnie nie powinno być zgody, tylko otwarta i do upadłego walka, na którą niestety nie mam zdrowia.
4. Napoleon, gdy była mowa o kimś z jego otoczenia, który bardzo późno stał się ojcem - zapytał swego lekarza Condsarta, czy można być ojcem mając lat sześćdziesiąt.
- Czasami - odpowiedział Corvisart.
- A mając osiemdziesiąt?
- Zawsze.
8 sierpnia
l. Rano zabiegi przedwyjazdowe, oczywiście kupiłem nie to, co trzeba - a na pewno nie trzeba kupować bielizny, jeśli ma się
Sierpień 1951
207
jej całe worki (niewypranej). Droga autobusem do tzw. Mar-garetville bardzo piękna, też górska, ale inna niż w Yermont, bardziej kokieteryjna, nie taka panteistyczna - nie taka szeroka jak tamta. Po przyjeździe szalony atak smutku, rozdzierająca samotność. Módl się i pracuj.
2. Diabli wiedzą, po co daję się sam sobie nabierać na coraz inne wspomnienia paryskie sprzed trzydziestu i czterdziestu lat. Wczoraj znów czytałem Maurice'a Sachsa, znów o Cocteau, Maritainie, Max Jacobie - cóż za nuda, cóż za przesada, że to było takie ważne. Było ważne, ale tylko dla tych, co to przeżywali - na pewno jednak my w prowincjonalnej Warszawie tego samego czasu bawiliśmy się może trochę taniej, ale nie gorzej. Franca Fiszera nawet Paryż nie miał i nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek zjawił się na tym padole o takiej potędze humoru. I nie chwaląc się - w żadnej z tych książek (najlepsza z nich to Le Bouąuet de Montmartre Dorgelesa) nie znalazłem lepszych dowcipów i bardziej pomysłowych kawałów niż te, którymi zabawialiśmy się w czasach "Pikadora". Nie czytać tego więcej - bo to jakaś mania zabierająca czas, który by można lepiej zużyć.
3. Stasia Nowicka powiedziała mi, że będę teraz tak pisał, jak w roku 1918. To straszna przepowiednia, bo pisałem wtedy z rozpaczą i w rozpaczy napisawszy Mochnackiego i Piłsuds-kiego czułem rozpacz, jakąś klęskę, dopisałem się do beznadziejnego smutku, nie było wtedy mnie - tylko rozdygotane medium, piszące pod dyktandem tajemnych, gnębiących go potęg. Najgorsze to, że naprawdę teraz przechodzę podobne stany - że wola moja niewiele ma wspólnego z tym, co piszę - więc też żadnej z tego nie mam radości.
9 sierpnia
1. Nie wiadomo, po co cały dzień jazda na jakieś wycieczki. Gdybym został - na pewno bym coś napisał. Nawet to, co chciałem.
208
Sierpień 1951
l
2. Dwa dni temu, gdy przejeżdżałem przez Woodstock, widziałem tam różne poetyczne domki, urocze ścieżki, piękne drzewa. Dzisiaj byłem tam i nie widziałem żadnego z tych cudów. Po prostu przedwczoraj byłem rozmarzony i widziałem, czego nie było.
3. Kiedyś, a raczej przeszło dwadzieścia pięć lat temu, gdym rozmawiał we Florencji z Robertem Passoglią o Sienkiewiczu i usiłowałem go bronić, gdyż była wtedy moda, aby mówić o nim lekko - dowiedziałem się, że był on polskim Manzonim, co wydało mi się wtedy w ustach Passoglii raczej przyganą. W niedzielę na farmie u Kisterów - Cezare Lombroso, Radica i młody dr Morrow mówili o Manzonim z entuzjazmem, poró-wnywując go z Tołstojem. Czyż to możliwe, żeby nie było żadnej poważnej międzynarodowej hierarchii literackiej, że naraz taki Manzoni jest znany tylko przez rodaków i specjalistów - a o Tołstoju wiedzą wszystkie sekretarki w Nowym Jorku. Przeczytać koniecznie / promessi sposi - to podobno najlepsze, co Manzoni napisał. Ale po jakiemu czytać i co to da w przekładzie.
4. Franc Fiszer, chcąc dać odczuć komuś świetność obiadu, na który go prosili pp. Augustostwo Zalescy, powiedział: "O-bok mnie siedział ambasador francuski, który jest jednocześnie nuncjuszem papieskim."
5. Módl się, pracuj, bądź wierny i módl się, i pracuj.
10 sierpnia
1. Przepisałem, a raczej przerobiłem dwie stronice wspomnienia o Rajchmanie. Z wielkim wysiłkiem i jak przekonałem .się, odczytując to po raz drugi - bardzo źle. Brakło mi słów, a i myśli także.
2. We śnie moje najaktualniejsze sprawy osobiste - rozebrane do naga. Nic z tego już nie pamiętam, ale przeżywałem za dnia jakby dalszy ciąg czy echa tego snu. Była to ostateczna i zupełna
Sierpień 1951
209
klęska zresztą - czuję ją i muszę zrobić coś, aby do niej nie dopuścić, muszę przede wszystkim przestać chować głowę w piasek.
3. Stara, gruba, niezgrabna, ale pełna gospodarskiego rozumu suka Lassie - zawsze wypatrzy chwilę, kiedy idzie się na spacer, i zaraz ustawia się o parę kroków przed nami na drodze. Kiedy ruszamy, drepcze naprzód, kręcąc z zadowolenia ciężkim ogonem. Muszą też i te ludzkie fluidy być przychylne, skoro psy tak pragną naszego towarzystwa.
4. To nie wieczna młodość, to wieczne dzieciństwo, że wciąż czegoś się spodziewam, że właściwie spodziewam się wszystkiego, jakby nic jeszcze w moim życiu się nie stało, jakbym nigdy nie kochał i niczego nie dokonał. Czy to nie znaczy czasem, że dopiero śmierć mi otworzy prawdziwy sens życia, że wszystko, przez co dotąd przeszedłem, było tylko pukaniem do tych drzwi zamkniętych.
11 sierpnia
; 1. Przerobiłem trzy dalsze stronice, robiąc trochę ładu w tym myślowym rozgardiaszu. Gdybym tak popracował nad tym wspomnieniem do końca, może by z tego wyszło to, co chciałem, coś ważnego i prawie definitywnego - portret Polaka, takiego, jacy byli i jakich już nie ma.
2. Maurice Sachs, który nie jest żadnym autorytetem, ale który był na pewno typowym świadkiem swej epoki, pisze w swym szkicu o Picasso, że trzy najważniejsze wydarzenia moralne naszego czasu były to: teoria Freuda, rewolucja rosyjska i kubizm. Rewolucja rosyjska wyparła się kubizmu i chyba nie przyznaje się też do Freuda. Ale jest na pewno coś wspólnego, co łączy te zdarzenia, przede wszystkim zaś admiracja pewnego typu ludzkiego zarówno dla psychoanalizy, bolszewizmu i nowej sztuki, admiracja instynktowna, na którą żadne encykliki Żdanowa nic nie poradzą. Nie wyciągam z tego żadnych wniosków, tylko sam zadaję sobie ten fenomen jako pensum myślowe.
210
Sierpień 1951
3. Coraz bardziej drażni mnie katolicyzm bez praktyk, nawet bez modlitwy pewnej sfery Polaków. W nim kulminuje niechlujstwo duchowe tych ludzi, którzy właściwie stanowili większość narodu. Polak, którego wiara ograniczała się do tego, że jak ktoś powiedział, "lubił zjeść święcone", węszył zarazem wszędzie niewiarę, masonerię, żydostwo, wciąż miał na ustach Boga i Kościół. To katolicyzm pana Zagłoby, przekonanego, że wśród "wszystkich nacji naszą sobie szczególnie Pan Bóg umiłował". W tej wojnie okazało się, że na pewno tak nie jest. I może właśnie z powodu owych katolików-Zagłobów.
4. W czasie poprzedniej wojny próbował w Warszawie wysokich politycznych lotów pewien adwokat i literat, człowiek bardzo światły, ale zarazem typowa "kaffehauspflanza". Nowa-czyński nazywał go "Kardynał Mazagrini".
12 sierpnia
1. Tylko parę linijek. Kościół, a później różne niedzielne straty czasu.
2. Ksiądz w małej kapliczce w Margaretyille odprawia mszę z precyzją i solennością, jakiej chyba nie widziałem, odkąd jestem w Ameryce. To wcale niebłaha sprawa, jak się odprawia ceremoniał: wszystko jedno kościelny, cywilny czy wojskowy. Symbole w nim zawarte przemawiają tylko poprzez idealną ich celebrację. Kiedy nieszczęsny Rydz-Śmigły odbywał swą podróż po Francji, byłem zdumiony pięknem i głęboką treścią jego wszystkich ruchów, różnorodnością ich zależnie od tego, czy salutował sztandary, czy przyjmował rewię, czy witał swych kolegów. Była w tym jakaś poezja, jakaś niemal mistyka, wyrażająca właśnie pełen poezji i prawie mistyczny stosunek Polaków do wojska. Zresztą w ogóle w całej tej podróży Śmigły był prawie natchniony idealnym instynktem, co i jak należy robić. Wszyscy, którzyśmy na to patrzyli, byliśmy pewni, że to prawdziwy następca Piłsudskiego, nie jego wielkości, ale jego oddania Polsce, jego gwiazdy, że to nie groźny, tragiczny
Sierpień 1951
211
założyciel wielkiej dynastii, ale roztropny, przystępny jej kontynuator. I długo potem jeszcze nie mogłem się pogodzić z myślą, że ten człowiek, tak zdawało się przytomny i znający swoją miarę - dał się nabrać na jakieś misje dziejowe, wodzostwo ducha, że wierzył, iż może równać się z Piłsudskim.
3. Zawsze uwielbiałem chipmunki, jasnobrązowe z czarnymi prążkami, ni to myszki, ni wiewiórki, zwinne, zabawne, łakome i bardzo skore do przyjaźni z ludźmi. Ale odkąd Disney wprowadził je do swych filmów, gdzie dokazują cudów przemyślności i dowcipu, dając sobie radę wśród wszystkich trudności i oszukując wszystkie wielkie zwierzęta - ile razy widzę chip-munka, śmieję się, jakby to było naprawdę, co Disney nam wyroił.
13 sierpnia
1. Trzy stronice. Z wielkim trudem. Szukałem najprostszych polskich słów i wciąż musiałem wykreślać powtórzenia.
2. W książce Alaina Preliminaires a la mythologie cały wywód antymitologiczny oparty jest na założeniu, że mitologia związana jest z dzieciństwem. Ciekaw jestem, czy są w tym jakieś echa Freuda; czy i co Alain mówił o psychoanalizie.
3. Mam straszliwe pustki w głowie i siłą ciągnę codziennie tych kilka zdań, aby zapełnić sakramentalną stronicę Dziennika. Chcę wierzyć, że to nie skleroza i nie owo zagubienie się, czy po prostu ciężka psychastenia, na którą cierpiałem trzydzieści lat temu. Przecież Boy nic nigdy nie mógł pisać na wsi. A poza tym po dwóch latach tych codziennych zwierzeń mogłem się po prostu i normalnie wyładować. Ale nie wiem, gdzie i czym napełnić się na nowo. Powtarzam sobie, że w moim wieku Shaw dopiero rozkwitał, Hardy, Tołstoj - pisali swe najlepsze rzeczy. Ale byli też i tacy, którzy już po pięćdziesiątce milkli i pakowali manatki. Nie dać się obsesji, że to może być mój los, pisać codziennie - bo to jedyny sposób, żeby się do czegoś dopisać i zrobić kawał przeznaczeniu - nawet jeśli to jest przeznaczenie.
212
Sierpień 1951
4. Idą Godebska, żona poczciwego Cipy, była mieszczką krakowską, panną Kasparek, z takiej sobie typowo profesorskiej rodziny. Nie była pięknością, nie miała nic z wielkiego stylu swej szwagierki Misi Sert, z którą zresztą serdecznie się nie znosiły, Cipowie byli niebogaci i mogli przyjmować w swoim ciemnym mieszkanku tylko herbatą i kruchymi ciasteczkami. I mimo to - było tam zawsze pełno od najpierwszych ludzi, którzy przesiadywali tam do późna w nocy, Gide, Yalery, Ravel, Bennett byli gwiazdami tych zebrań i wiernymi ad-miratorami Idy. Była ona prawdziwą Muzą - przez serdeczność, prostotę, ciepło. To czasem potrzebniejsze niż świetność i dowcip, których wielcy ludzie sami mają dosyć.
14 sierpnia
1. Obrzydliwe przypadłości, jakieś zatrucie czy atak wąt-robiany. Zdawało mi się, że już mnie to definitywnie rozbiło, że coś mi się stało. Zanim jako tako poczułem się, już dzień prawie cały upłynął. Tylko stronicę jedną przepisałem słuchowiska dla Free Europę o poezji powstania.
2. Potok jak Prądnik czy jakaś zakopiańska woda, takie same głazy, które ta woda zmywa, wyżej jakieś tatrzańskie stoki, te same co tam drzewa. Zdawało mi się, że to oglądam z daleka, jakby we śnie, czy z tamtego świata, nie jak rzeczywistość, ale jak pełną smutku wizję przeszłości.
3. Nie byłem w Paryżu na Priere pour les vivants Devala i teraz dopiero w antologii Pillementa przeczytałem jedną scenę z tej sztuki, scenę gnębienia małego kłamcy-wizjonera, przez jego dzikich kolegów w szkole. Ten chłopiec, którego pamięta się na zawsze po przeczytaniu tych paru stronic - jest to wynalazek poetycki, jak wynalazkiem była "Mademoiselle" i "Etienne". Lubię zarazem ostrość, okrucieństwo i gorzką poezję, nigdy nie obniżającą się do ckliwości, inteligentną ludzkość tego autora, który zawsze dawał świetny teatr i zawsze miał coś do powiedzenia.
Sierpień 1951
213
4. Modlę się o światło, abym zobaczył drogę w ciemności, o siłę, aby znieść tę ciemność. Modlę się i pragnę modlitwy za mnie, bo mi bardzo ciężko i jestem zamknięty w sobie jak w dręczącym, ciemnym szaleństwie.
75 sierpnia
1. Skończyłem i wysłałem to słuchowisko o poezji Podziemia. W każdym razie kamień z serca albo raczej kamyczek.
2. Dzisiaj dostałem same dobre listy. Grydz pisze o moich Rymach częstochowskich - "przepiękny wiersz". Gdyby napisał "piękny", już byłbym nieszczęśliwy. Przyszło zupełnie nieoczekiwanych 50 dolarów, co już zakrawa na bajkę. Po wczorajszej rozpaczy - to prawdziwa pociecha i nauka, że wszystko się zmienia. Tylko że to, co mnie teraz zjada - to właściwie nieczułość na zmiany, zaniknięcie się w swojej obsesji; to ona wydaje mi się jedyną rzeczywistością, a prawdziwe życie - snem jak u Calderona.
3. Leon Lewkowicz, były piątak-legionista, Żyd wierzący i mówiący po hebrajsku, a zarazem Polak jakich mało - nazywa senatora Dzika Kleszczyńskiego "ojciec" i wraz z nim stanowią rodzaj pogotowia opieki nad chorymi. To oni całymi nocami czuwali przy umierającym Henryku Rajchmanie, oni wtykają pieniądze i przynoszą wiktuały różnym łazarzom i piotrowinom emigracji. Lewkowicz był jedynym człowiekiem, który powziął tę prostą myśl, że niewielkim wysiłkiem wspólnym można by przedłużyć życie albo ulżyć w konaniu tym piotrowinom. Gdy dowiedział się, że w dniu śmierci Klingslanda w jego domu nie było dosłownie grosza na pierwsze przedpogrzebowe wydatki, powiedział do mnie: "Nie znałem tego Klingslanda, ale czemu nikt mi nie powiedział, że on był chory. Mógłbym dać trochę pieniędzy i na pewno bym mu w czymś ulżył." Lewkowicz jest poza tym personą w kościółku ks. Tyczkowskiego, który był pod Monte Cassino - tworzą oni parę niby proboszcz i zaufany kościelny. Gdy się myśli o tych ludziach - przypomina się
214
Sierpień 1951
Wyspiańskiego: "Jeszcze się trochę takich Polaków zostało, co są piękni."
16 sierpnia
1. Przyjechałem do Nowego Jorku; upał, mieszkanie pełne złych wspomnień i zarazem to kretyńskie podniecenie, w którym wszystko wydaje się nam ważne i wymagające naszego udziału. Wrócić jutro i siedzieć, dokąd można, na wsi.
2. Bardzo dużo wierszy przychodziło mi na myśl, gdym jechał samochodem do New Yorku. Więc najpierw ten o Muzach, później o "kielichu goryczy", później jakiś nowy pomysł, jakieś sublimacje Fredry, jakieś Aniele z Ślubów przeanielone jak przez Słowackiego, później owo opowiedzenie się za Panem Bogiem. I w ogóle myślę, że trzeba siedzieć i pisać, nie myśląc o niczym innym. Ale jak nie myśleć - kiedy tyle jest "tego innego".
3. Miałem raz w życiu, i to wobec śmierci, uczucie, że śmierć jest wyzwoleniem, nagrodą, że jest ona naszym celem. I to uczucie napełniło mnie przerażeniem, zrozumiałem je jako niechęć do życia i starałem się zamknąć je w sobie, zapomnieć o nim. Dzisiaj pomyślałem, że to był raczej drogowskaz, nauka, jak żyć bez trwogi.
17 sierpnia
1. Rano sprawy, po południu jazda z powrotem do Margaret-ville - przyjechałem przed samą północą. Więc papu i lulu!
2. Wanda Landowska chciała, żebym usłyszał jej album - który nazwała Landowska plays for Paderewski, zanim jeszcze będzie w obiegu, i abym o tym napisał do polskiej prasy. Dlatego przyjechałem wczoraj do Nowego Jorku, trochę, przyznani się, zły, że sobie przerywam wakacyjne próżniactwo. Ale już po pierwszym polonezie Ogińskiego poczułem się szczęśliwy i zaszczycony. - Cóż to za wspaniała artystka, jedyna na świecie, dla której żadna muzyka nie ma tajemnic i która już dzisiaj robi sobie z każdym tekstem, co jej się podoba. Ten
Sierpień 1951
215
album jest to najbardziej pańska, najbardziej porywająca propaganda polskości - jaką sobie można było wymarzyć w przypływie największej dumy narodowej. W trzech dyskach zawarła bowiem Wanda jakby zarazem historię i najwyższy wyraz polskiej muzyki ludowej, polskiej muzyki po prostu i jej związków ze światem, a nawet, o czym świat nie wie - jej wpływu na muzykę innych krajów, nawet na wielkiego Couperina i na Rameau. I przy tym co to za interpretacja, w ileż instrumentów, to burzliwych jak naj świetniejszy Steinway, to znów marzących i śpiewających jak gęsia i wiola, zmienia Wanda - owo staromodne brząkadło, którym był przed jej pojawieniem się klawe-cyn! Muzyka ludowa brzmi pod jej palcami -jakby ją grała cała wiejska kapela. Chopin na klawecynie - to oczywiście herezja - ale porywająca, jak właśnie genialne herezje Paderewskiego.
Cóż z tego, że ten album będzie dostępny wszystkim za dwa tygodnie? Warto było odbyć podróż - w obie strony dziesięć bitych godzin - aby móc powiedzieć sobie: "Doznałem tych czarów przed innymi."
3. Georges Lecomte, sekretarz Akademii Francuskiej, gdzieś napisał: "Dwa najobrzydliwsze rodzaje egoistów - to ci, którzy nie chcą nic dawać, i ci, którzy nie chcą o nic prosić."
18 sierpnia
1. Jedna stronica - bo rano chodziłem na spacer - czego nie żałuję.
2. W antologii francuskiej wiersz Yictora Hugo A Theophile Gautier, który Yalery uważał za najlepszy wiersz francuski w ogóle. Kiedyś zdawało mi się, że jest w nim i muzyka, i prawda, i głębie przeżycia - nie do porównania; jak w Matce Polce Mickiewicza. Wczoraj czytałem ten wiersz ze skupieniem i w dobrej dyspozycji do wzruszenia. I byłem zimny, zdumiony moim dawnym zachwytem, parę linijek wspaniałych, metafor jedynych, ale całość - bombastyczna, deklamacyjna, coś jak wielka aria, po której śpiewakowi braknie przez parę dni głosu.
216
Sierpień 1951
3. Alain pisze: "Cette doctrine est toute et amplement dans Comte dont on connait l'axiome «Les morts gouvernent les vivants». J'explique comment ii faut 1'entendre. C'est le meilleur des morts qui gouverne, c'est a dire le mort grandi par le choix et le mort choisi. Tel est le principal ressort du progres. Car s'ii est vrai que les hornmes sont toujours le nieme bagage d'imperfections, ii est vrai aussi que les modeles qu'ils se proposent valent mieux que 1'homme: les morts sont surhumains. Nos dieux naturels sont nos morts grandis et purifies... Le Napoleon du peuple n'est pas le vrai Napoleon mais le cancer d'estomac n'est pas du vrai Napoleon."
Ten mądry wywód mógłby być definitywnym zamknięciem sporu, w którym Boy-Żeleński, ukuwszy efektowny neologizm "brązownictwo" - wykrył tyle prowincjonalnej demagogii, przekonany zresztą, że myśli w duchu najlepszych wzorów francuskich. W gruncie rzeczy jego stanowisko niedaleko odbiegało od niezdrowej ciekawości tych, co chcą widzieć wielkich ludzi ,,en pantoufles", a zwłaszcza ,,en calecon". Alain, który jak nikt za naszych czasów wyrażał francuski "bons sens" i jasność myślenia, powiedziałby mu: "Mickiewicz brązowy nie jest Mickiewiczem prawdziwym. Ale nie jest nim też kochanek Ksawery Deybel, którym nb. może wcale nie był."
19 sierpnia
1. Usiłowałem coś napisać przed obiadem, ale bez wielkiego przekonania. Była pogoda jak w Polsce, śpiewały jakieś ptaszki, mogące, od biedy, imitować skowronki, i kwitła, choć niestety nie pachniała, koniczyna. Nie uważam, żebym ten dzień stracił, przełaziwszy go po łące i nad potokiem.
2. Od pewnego czasu mam zupełnie fizyczne uczucie, że świat wypełniony jest niewidzialną materią, z której możemy czerpać, co chcemy, i stwarzać w ten sposób rzeczywistość. Coś mi się zdaje, że to jest egzystencjalizm. Jeżeli tak jest - to jego prawdę odkryłem niezależnie od Sartre'a, nie myślą, tylko po prostu coraz bardziej opanowującym mnie szóstym zmysłem.
Sierpień 1951
217
3. Siedmioletni Ryś, który mówi ,,sz" zamiast "s" - więc np. "szkoczki krawat" - ciągle skacze mi na plecy i każe się obnosić, jak to się mówiło, "na barana". Kiedy mijaliśmy kogoś na szosie - zdjął mi kapelusz z głowy i ukłonił się w moim imieniu. Wobec tego mówię mu: "Rysiu! Jeżeli zgodzisz się cały dzień zdejmować mi kapelusz, dostaniesz dolara." Ryś zgadza się, ale wieczorem przychodzi do mnie i mówi mi szeptem: "Proszę pana, ja myślę, że lepiej niech kotek panu zdejmuje kapelusz, a mnie oddaje pieniondze - bo to jest mój kotek."
20 sierpnia
1. Dalsze trzy strony o Rajchmanie. Będzie to mimo wszystko szalona kobyła, ale na razie trzymam się planu i jedno z drugiego wypływa. Mam wrażenie, że to, co powiedziałem o I Brygadzie, nie jest banalne i będzie nawet nowe dla większości Polaków za granicą.
2. Sceve, jeden z najczystszych i najprawdziwszych poetów francuskich, został właściwie dopiero w naszym wieku oceniony. U nas - też Zbigniew Morsztyn, Gawiński, Benisławska są jeszcze prawie nie znani - ciekaw jestem dlaczego? I kto usłyszał tę hierarchię, która dzięki bardzo prosto z mostu i z waszecia podręcznikowi Chrzanowskiego przeszła w "vox populi". Teraz oczywiście trzeba będzie czekać wyzwolenia Warszawy, aby tę wspaniałą zapomnianą poezję wprowadzić do szkoły. Tylko że najpierw będą inne, pilniejsze, nawet w tej dziedzinie zadania. Np. uczyć, że Mickiewicz nie był stalinistą, a Dzierżyński - największym Polakiem naszych czasów.
3. We śnie wszystkie moje troski, oglądane z boku, zresztą z niepokojem i współczuciem. Przerzuciłem je na kogoś innego, ale mimo to byłem nimi przejęty jak moimi. Nie wiem, dlaczego mówiłem w tym śnie do Solskiego: Szymek.
4. Różne wspomnienia przedwrześniowe, ukazujące się w paryskiej "Kulturze", przeważnie zasmucają wzbudzoną przez nie refleksją: "Więc to tak rozumieli wagę spraw ludzie powołani
218
Sierpień 1951
do rządów w wielkim państwie, więc takimi rzeczami przejmowali się, tak umieli przewidywać i tak dzisiaj po tylu latach i doświadczeniach oceniają przeszłość." Piłsudski wiedział, że zostawia Polskę sierotą, i dlatego tak szalał przed śmiercią. Niezgrabny Sławoj wszystko to wywalił w swej książce, którą zresztą chcieli utłuc jego koledzy, przekonani, że są następcami Piłsudskiego i że go "poprawią".
21 sierpnia
1. Zwykła porcja, ale z niezwykłym wysiłkiem i z wielkim trudem. Znów jakieś powtarzania i niejasności, a przede wszystkim nie mogę sobie dać rady z tymi dwoma kajetami, z których trzeba wybrać najwyżej dwadzieścia stronic. Myślę, że trzeba to było po prostu pisać jak ćwiczenie szkolne według planu.
2. Mam uczucie zupełnej wewnątrz pustki, ale zarazem nadzieję, czasem przeczucie, że jest to nicość, z której może powstać coś nowego, że mogę coś stworzyć albo że coś we mnie się stworzy. Tylko że muszę z czymś zerwać, coś przekreślić, co już umarło, a leży we mnie jak trup, zajmując miejsce potrzebne tej nowości.
3. Od paru dni po parę chwil na dzień ogarnia mnie poczucie, że świat, w którym żyję, ów Nowy Jork i te pagórki - są częścią tego samego świata, co Warszawa, co Pławowice czy Wronczyn. Robi to podobieństwo tutejszego i polskiego pejzażu - ale nie tłumaczy to wszystkiego. Po prostu na razie nieśmiało, jakby bez celu spływa na mnie błogie, upajające uczucie łączności z całym światem, uczucie chrześcijańskie jakby pewności, że tam i tutaj zarówno Bóg jest nad nami.
4. W twórczości Shawa są oznaki, że nie jadał on mięsa. Po prostu w jego komediach - nie ma mięsa.
22 sierpnia
l. Rano byłem w Woodstock u Menkesa, pisałem wieczorem, mam więc tylko dwie stronice. Pracowałem z przymusem, nie ogarniając całości zdania - tak że wciąż łapałem się na po-
Sierpień 1951
219
wtórzeniach, na obrzydliwych banalnościach. Ale to i nuda paru przemęczonych nad tym miesięcy temu winna.
2. Myślę, że emigranci, którym, jak to się mówi, udało się w Ameryce, jeżeli coś czują, to znaczy związani są z przeszłością, z tymi, co tam zostali - muszą mieć chwile gorsze od nas, ciężko bitych przez los i jak się nam zdaje skrzywdzonych. Naszą naiwną nadzieją jest ów uśmiech losu, który nas tu ominął, zdaje nam się czasem - "ach, gdyby tak móc naprawdę mieć to wszystko, co daje Nowy Jork i Ameryka". Ale tamci
- w rzadkich na pewno chwilach jasnowidzenia pojmują, że żaden Nowy Jork, żadna Ameryka, żadna Arkadia nie mogą zastąpić Polski - jeśli żyje ona w nas i przypomina nam swe nieszczęście.
3. W najnowszych obrazach Menkesa są zespoły kolorów świeże i zuchwałe. Na przykład jaskrawa jasna zieleń i obok niej brutalna czerwień. To samo robią różni amerykańscy dekoratorzy, malarze mód - tylko że u nich to nie wychodzi, zgrzyta ordynarnie, a Menkes otacza to innymi barwami, wtapia w inne zespoły, osiągając właśnie urok tej świeżości.
4. Menkes o Picassie: "On jeden ze wszystkich tych wielkich
- bawi się naprawdę z przyjemnością. Bo taki Braąue nudzi się straszliwie."
23 sierpnia
1. Dwie stronice. Myślałem, że już nic nie napiszę, tak mi strasznie trudno szło dzisiaj - nie mogłem się skupić, a później chwyciły mnie nagłe wątpliwości, czy w ogóle całe to wspomnienie ma jakiś sens. I wreszcie, przeglądając je od początku, raz po raz natrafiałem na sprzeczności. Gdybym nie wiedział, że jutro czy pojutrze może to minąć, jak przyszło - wszystko bym przekreślił.
2. Wiele snów, wszystkie znaczące i bardzo wyraziste, tylko że już ich nie pamiętam - z wyjątkiem ostatniego, po którym przebudziłem się. W tym śnie na jakimś moście widziałem
220
Sierpień 1951
Michała Sokolnickiego, młodego, z czarnym wąsikiem, w granatowej niby powstańczej czamarze, otoczonego mgłą, oparem jasnym - to wspomnienie takiego oparu z widzianego wczoraj filmu Show-boat. Coś mówiliśmy, coś ważnego, związanego z moim życiem. I później bez żadnego przejścia - zjawił się ten sam Sokolnicki, tylko stary, niski, w czarnym palcie i czarnym kapeluszu, tak zwanym "homburgu". Była znów mgła - ale nie był to ów most z poprzedniego widzenia - tylko Park Avenue, jesienną mglistą nocą. I rozmowa, znów ważna, ale inna, o czymś innym, i też od razu zepchnięta do niepamięci.
3. Coraz bardziej niepokojące braki w polszczyźnie - tutaj w tym dzienniku, i w mowie, i przy pisaniu. Skąd brać książek polskich i gdzie szukać polskiej mowy, tak żywej, naturalnej, bogatej, jak mowa uliczna Warszawy?
4. Dzisiaj zimno, chmurno. Myślę z przestrachem: co bym zrobił, gdyby mi przyszło mieszkać cały rok na wsi.
24 sierpnia
1. Dwie stronice, wydarte z pustej i sennej głowy.
2. Rano Solski i Semiczek zaproponowali mi spacer piechotą do Margaretville, co znaczy 10 mil, czyli trzykrotna przeszło długość Marszałkowskiej. Wydawało mi się to lekkim szaleństwem, ale ruszyłem - aby odłożyć jakieś pisanie, bo wiedziałem, że mi nie pójdzie. Wlekliśmy się, gadając głupie, wakacyjne dowcipy - takie same, jakie nasi ojcowie mówili 40 lat temu w Urlach czy Woli Rafałowskiej. Nie wiem sam, dlaczego w pewnej chwili wyprzedziłem ich, po pewnym czasie odbiłem się na jakieś 1/2 kilometra i szedłem odtąd w tempie wyścigowym, naprawdę bojąc się, że mnie dogonią, i przejęty tym, jakby to był prawdziwy konkurs i Bóg wie co miało od tego zależeć. Na domiar wszystkiego znalazłem na drodze piękną, wielką podkowę i co tu gadać, pomyślałem sobie, że to ma jakieś znaczenie, że to jest nagroda za coś i że powinienem dojść w dobrym tempie do mety. Przyszedłem na jakieś 10 minut
Sierpień 1951
221
przed dwoma pozostałymi starszymi panami, zziajany, ale szczęśliwy. Co znaczy, że za mało mam w życiu wyścigów, że usycham z braku wysiłku, z tego, że nikt mnie nie potrzebuje.
3. Myślałem dziś sobie, że jednak Dostojewski przyniósł światu coś nowego, bo inaczej tak by ludźmi nie wstrząsnął, nie zrobił takiego przewrotu w literaturze. To nowe - to była solidarność z przestępcą, to było utożsamienie się z Mitią Karamazowym i Raskolnikowem. Przedtem to byli "oni", od Dostojewskiego - to jesteśmy "my". Pomimo całej obcości Dostojewskiego dla mnie rozumiem, że to było odkrycie.
25 sierpnia
1. Trzy stronice artykułu do prasy polskiej o albumie polskich płyt Landowskiej. Wanda prosiła mnie o to i trzeba to było zrobić, ale diabli mnie brali na tę jeszcze jedną robotę, odrywającą mnie od naprawdę ważnych. Wczoraj czułem się tak strasznie i tak pustą miałem głowę, że prawie cieszyłem się, żem w ogóle coś napisał.
2. Znów sny bardzo plastyczne i intensywne. Najpierw pogrzeb księdza Jakubisiaka, trumna stała tak blisko mnie, że bałem się ciągle, że ją potrącę, bałem się tym najgorszym strachem przed duchami. Później Irena Wiley zwierzała mi się z jakichś rozczarowań, po raz pierwszy chyba w życiu tak smutna. John był chory czy też w jakichś ciężkich kłopotach. Wreszcie byłem w Nowym Jorku, jak gdyby w przyszłym tygodniu. Spóźniłem się na powrotny autobus i miałem nocować w mieście, ale zapomniałem klucza od mieszkania. Wszystko to razem jakoś się wiązało w łańcuch nieszczęść i niepowodzeń. Rano pamiętałem jeszcze inne szczegóły, w tej chwili już zostały mi w myśli tylko kontury tych majaczeń.
3. Wdzięk małych kotków, tych nawet najzwyklejszych, szarych, z rasy "dachowej". Dzisiaj rano jeden taki specymen bawił się z gałązkami róży oplatającej ganek. Był to obrazek o gracji niewysłowionej, jak jakieś rzadkie dzieło sztuki, jakby ten kotek
222
Sierpień 1951
i ta róża - nie były codzienne i pospolite. Jakiś warszawski pan Piecyk z Wiecha zachwycał się tak samo jak ja tym zwierzątkiem. "Mordkie takie sympatyczne ma" - powiedział.
4. Na niebie wielkie kleksy chmur zupełnie jak farby na palecie. Czarno-złocista, srebrno-szara i czerwona. I później mieszały się ze sobą, jakby je jakiś malarz zaświatowy rozrabiał, stwarzając z nich nowe kolory.
26 sierpnia
1. Trzy stronice - ale powinienem był posiedzeć jeszcze i skończyć ten artykuł, bo naprawdę nie warto z nim się cackać. Nie zrobiłem tego przez lenistwo, przez to, że dzień był ciepły, że chciałem się grzać na słońcu i nie myśleć o niczym.
2. Sny tej nocy znowu łączyły się ze sobą, były jakby jedną historią trudną i męczącą, ale znów porwały się w mej pamięci wiążące nici, został tylko bezsens i dziwaczność tych poszarpanych obrazków. Najpierw oboje Kadenowie, młodsi niż wtedy, gdy ich poznałem, nic nie pamiętam, co się z nimi działo. Jakaś awantura z Solskim, który coś komuś zarzuca, na co moja Matka mówi: "Ale pan przecież pisze góra przez u." Solski wychodzi, skąd, dokąd, nie wiem, i trzeba biec za nim, aby go przepraszać. Razem z nim mamy coś do czynienia przy pogrzebie Zygmunta Nowakowskiego, odbywającym się w Sea Cliff, po czym stoję przed kościołem Św. Patryka, po którego stopniach schodzą synowie Hearsta. Mam tam jakiś stand, nie pamiętam z czym, i stand ten nie działa, bo jest niedziela. Teraz jestem u Kaziów Wierzyńskich i rozmawiamy o jakichś kłopotach. "Dlaczego nie weźmiesz roboty u Austriaków?" - pytam go, na co Halusia Wierzyńska, czarnowłosa, śniada, z wielkimi złotymi kolczykami w uszach, w fioletowej długiej sukni i jakiejś wyszywanej ukraińskiej bluzce podnosi głowę znad szezlongu, na którym leży, i syczy do mnie: "Do Austriaków? Ha, ha! Dlaczego sam nie pójdziesz do Austriaków? My nie musimy iść do Austriaków." I teraz budzę się, wyśmiany przez przyjaciół i złamany poczuciem winy.
Sierpień 1951
223
3. Każda miłość ma swój wybrany przez nas styl, coś, co jest sednem moralnym. Jeśli życie niszczy nam ten styl, narusza tę moralność - i miłość traci swą cenę, swą jedność, przestaje być konieczna, niezastąpiona. To nieprawda, że tylko instynkt seksualny trzyma ją w napięciu. Tak samo zapala ją inny instynkt, jakaś potrzeba duszy, która tylko przez nią może się wypowiedzieć.
27 sierpnia
1. Rano tak cudna jesienna ciepła pogoda, że nie próbowałem pisać. Po południu autobusem do New Yorku ciągle w tym cieple jak w Europie, i już w kolorach jesieni.
2. Śnił mi się Janusz Iliński ubrany na brązowo, jak zawsze uprzejmy i przyjacielski. Było to w jego mieszkaniu, chciałem gdzieś stamtąd zatelefonować, ale wszystkie pokoje były zajęte. Później Janusz gdzieś przechodził i wtedy zapytałem go: "Co słychać z moimi sprawami?" Z przyjaznym uśmiechem wskazał mi na kieszeń, prosząc, bym wydobył znajdujący się w niej papier. Była to wielka żółta kartka zapisana jakimiś cyframi, między nimi były moje rzekome u niego długi. Teraz znalazłem się w jakimś teatrze, olbrzymim, naprawdę jarzącym się od świateł, w którym w ogóle nie było czarnych strojów. Siedziałem z Henrykiem Rajchmanem, młodym, bez brody, i właśnie ubranym w czarny smoking. W pewnej chwili pomyślałem - "Żeby nas tylko Rajchman nie zobaczył." Rajchman to miał być ten z ostatnich lat życia. Próbuję więc wydostać się z mego miejsca i natykam się na senatorów rzymskich w czerwonych togach, przeciskających się przez publiczność tak jak ja, tylko w odwrotnym kierunku. Nie wiem dlaczego, poznaję, że to Juliusz Cezar ma przybyć za chwilę i że będzie zaraz Cezar Szekspira. Z jakiejś loży, do której zachodzę, aby spojrzeć na scenę, widzę nie, jak przypuszczałem, dekorację Drabika do I aktu, tylko jakiś olbrzymi gazon z deseniem kwiatów. W tej chwili rozlega się dźwięk trąb i Juliusz Cezar wchodzi do teatru, aby oglądać tę sztukę o sobie.
224
Sierpień 1951
3. Nowy Jork jesienną przejrzystą nocą, od strony tunelu Lincolna. Każdy dom widać osobno i każde z miliona różnokolorowych świateł. Wygląda to jak jakieś zaczarowane miasto chińskie, jak bajka wschodnia, jak Ameryka z czarodziejskiej i przychylnej bajki.
28 sierpnia
1. Próżnowałem, bo czułem się fatalnie po zmianie klimatu i nerki mi dokuczały. Jachimowicz dał mi patrzeć przez mikroskop, widziałem więc różne kryształki, drobinki krwi, słowem, wielkie w mych nerkach zamieszanie. I z tego powodu dumna nieśmiertelna dusza opuściła skrzydła.
2. Jakaś piękność oglądana wieczorem na obrazku ożyła we śnie. Przyjmowała moje zaloty, jakby na nie czekała, z pełnym humoru pobłażaniem. - Czułem się po raz pierwszy od dawna tak swobodny i prawie szczęśliwy.
3. Mała dziewczynka w autobusie, śmieszny rudzielec z zadartym noskiem w papierowej karnawałowej czapce, siedzi osobno od matki i śpiewa przez nos i na cały głos znaną piosenkę. Wielka siła komiczna, coś niby pięcioletnia Gula Buczyńska.
4. Pani Wojciechowska mówiła mi, że jej sześcioletni Ryś modli się za nią, za swoją siostrę Kazię i Bożenkę, ale dla siebie prosi tylko, żeby był dzielny i szlachetny. To nie pouczająca bajka, tylko prawda częstsza w Polsce, niż mogliby pomyśleć zakazani specjaliści od "frustrated children".
5. Tragedia Edypa był to w oczach starożytnych Greków najpotworniejszy gwałt nad uczuciem ludzkim i naszą moralnością, było to najstraszliwsze okrucieństwo bogów - którzy zadali zniewagę najbardziej ludzkiemu naszemu instynktowi. I teraz Freud wmawia w nas, że to, co było w ojczyźnie naszej moralności, naszej filozofii, naszej duszy po prostu tak potwornym wyjątkiem, co uchodziło za najstraszliwszą karę bogów -jest to po prostu chleb z masłem całej ludzkości, że każdy niemal z nas jest po trosze Edypem. Już to samo - jest bardzo podejrzane.
Sierpień 1951
225
29 sierpnia
1. Dzisiaj nic z pisania. Rano awanturka, która mi się zdawała wczoraj niezbędna, aby wyjść z mego smutku. Już po przebudzeniu się myślałem inaczej, czułem, że trzeba z niej zrezygnować - skupiając się dla innych, może nawet całkiem innych spraw. Ale moja wyobraźnia, gdy weźmie jakiś kierunek - już jej nie zawrócisz. Teraz wiem, że trzeba było odmówić sobie tej przygody. Jestem zły, smutny i będę to głupstwo jeszcze długo reprodukował w myśli.
2. Felek Przysiecki, starszy ode mnie o dobrych piętnaście lat, mówił mi chyba trzydzieści lat temu, kiedy zdawało się nam, młodym durniom, że religia jest to sprawa przebrzmiała, może nie całkiem błaha, ale nieaktualna: "Kiedy zacząłem żyć naprawdę, postawiłem sobie pytanie, czy mi będzie lepiej z materializmem, czy z wiarą w Boga. I wybrałem wiarę." Nie jest to wcale takie głupie i u Pascala czytałem podobną tej i równie pozorną herezję. Najmniej, co można powiedzieć na dobro religii - to to, że jest nam z nią lepiej na tym świecie, wypełnionym samotnością i rozstaniem.
3. Nie lubię ludzi, którzy wierzą tylko w wielkie litery i robią wszystko przez wielką literę. Przyznaję się otwarcie do zupełnie nerwowej rezerwy wobec Schweitzera, wobec jego formuły "Jezus, Bach, Goethe". Ale wczoraj widziałem w "Realites" przepiękną i wzruszającą jego fotografię, gdy karmi trzy antylopy. I nagle pomyślałem sobie: "No dobrze - jest w jego nadludzkości coś nieludzkiego. Ale o ileż gorsi są podludzie, od których roi się teraz świat." I przyszła mi ochota na trochę świętości, nie na kwadrans duszy, jak u Szaniawskiego, ale na codzienne ćwiczenie się w świętości.
30 sierpnia
1. Już dwa lata piszę ten dziennik. Myślę, że zostanie z niego mniej, niż mi się zdawało, gdym pisał pierwsze zeszyty z zapałem odkrywcy i raz po raz odkrywając samego siebie. Odtąd
226
Sierpień 1951
nieraz siadam do tych kajetów - zmęczony, pusty lub co najgorsze z jedną myślą - aby wypełnić tę stronicę. Nieraz w ciągu ostatniego roku tak poddawałem się mojej skłonności do krycia mych wszystkich cierpień i gnębiących mnie kłopotów, że gubiłem siebie, powtarzałem się, poddawałem banałom i gotowym frazesom. Mimo to - te zeszyty są dla mnie pełne wagi, jako narzędzie kontroli nad sobą, jako świadectwo walki z sobą i z gwiazdami, a wreszcie jako jedyny często powiernik. Myślę też nieraz, że należałoby je przepisać w całości, aby kiedyś, gdy mnie nie będzie, mogły być pouczającym dokumentem nie literackim, ale ludzkim.
2. Podpis Roberta de Montesquiou (to znaczy się Charlusa z Prousta) zupełnie taki jak Edgara Poe. Czy to coś znaczy?
3. W tomie Les Hortensias bleus Roberta de Montesquiou - w którym są zresztą wśród banałów i pretensjonalności również wiersze niezwykłe - w wierszu Scrupule taka oto linijka: "Au fin Żal polonais, au doux lied allemand." Ten Żal dostał się tam pewno przez któregoś z Radziwiłłów albo przez Mikołaja Potockiego. Była to salonowa propaganda, ale lepsza taka niż owa beznadziejna głusza, która nas teraz otacza.
Gemir, pleurer, prier est egalement lachę,
Fais energiąuement ta longue et lourde tache,
Dans la voie ou le sort a voulu fappeller
Puis apres, comme moi souffre et meurs sans parler.
Tę wstrząsającą zwrotkę z Alfreda de Yigny zacytował Ja-cques de Baimdlle, mówiąc w Akademii Francuskiej o swym w niej poprzedniku Poincarem - sam śmiertelnie chory na raka i wiedząc o tym. Dziś przypomniałem ją sobie i pomyślałem, że jest w niej program życia dla nas nie jeden z wielu, ale jedyny.
31 sierpnia
1. Trzy stronice o Landowskiej szybko i nie najgorzej. Na wsi odpoczywa się, nabiera sił i treści, ale pamiętam, co Boy mówił
227
mi zawsze i pisał to zresztą: "Na wsi nie mogę ze siebie nic wydobyć. Wszystko, co chciałbym napisać, wydaje mi się nieważne i niepotrzebne."
2. Nad moim biurkiem wisi zachwycający gwasz Philipo-teaux, romantyczny portret księcia Józefa, jest to prezent, który sobie zrobiłem parę tygodni temu, chcąc mieć jakąś wreszcie przyjemność na pociechę tylu zmartwień. Wczoraj czytałem książkę Maurice'a Rostanda o Sarze Bernhardt i wspominałem pierwsze przedstawienie Orlęcia w Warszawie, za rosyjskich jeszcze czasów, i dreszcz, który szedł nam po plecach, gdy stary Frenkiel mówił swój wielki monolog o Cesarzu. Dzisiaj wreszcie przez jakiś zbieg przypadków - te same cienie ożyły przede mną z pierwszych stronic pamiętnika księżnej d'Abrantes: "Car dans le moment ou nous sommes, quel est le regard francais qui n'est pas humide en cherchant a percer le nuage qui s'eleve entre lui et trente annees."
Ja także miałem ,,le regard humide", gdym czytał pierwszy raz początek XI księgi, gdym później słyszał go w deklamacji Frenkla i na premierze Orlęcia, i przy lekturze niewielkiej, ale jakże prawdziwej Or-Ota. Napoleon - to była za mego dzieciństwa najbardziej porywająca polska legenda, wbrew historycznej prawdzie, wbrew krwi przelanej niepotrzebnie, złamanym obietnicom, legenda niezbędna, aby można było przeżyć i przetrwać prawdę niewoli. Nikt poza Berangerem nie pisał tak o tej legendzie jak Polak, jak Or-Ot. "I księcia Reichstadt walc ulubiony - przypomniał Jenę i Austerlitz."
3. Nieboszczyk premier Bartel był typem batiara lwowskiego i używał nieraz mowy "mulików" swego rodzinnego miasta. Nasz Ferdzio Goetel, mimo że prezes pogrążonego w świetnoś-ciach Pen-Clubu, używał chętnie gwary krakowskiego przedmieścia. Kiedyś Bartel przyjmując delegację pisarzy, która skarżyła mu się na prezesa Funduszu Kultury Narodowej Stanisława Michalskiego, uniósł się i sięgnął do swego ulubionego słownika mówiąc: "Co tu dużo gadać, proszę panów. Ten
228
Sierpień/wrzesień 1951
fundusz jest rozesrany." A na to Ferdzio tonem rzeczowej konstatacji: "Dupa stoi na czele, to i fundusz jest rozesrany." (Przepraszani!!)
1 września
1. Niby trzy strony, ale z nich może co najwyżej jedna się wykroi. I dopiero przy końcu porównanie, które mi się podoba, które coś tłumaczy.
2. Pierwszy września. Pamiętam, że zasypiając w Paryżu 31 sierpnia 1939 nagle doznałem jakby jasnowidzenia, że wojny nie będzie. To, żeby ludzkość, zaledwie wygoiwszy się po pierwszej wojnie, miała iść znów dobrowolnie na rzeź, wydało mi się naraz absurdem, a strachy wojenne koszmarem, który nie wiadomo dlaczego miał się właśnie rozproszyć. Zasnąłem spokojnie, pewny, że rano przyniesie dobre wiadomości. Obudziwszy się wcześnie, wbrew zwyczajowi już o 8-ej poszedłem do Ambasady. W drzwiach spotkałem Libracha, który mi powiedział: "Już jest wojna." Ale naturalnie nikomu z nas do głowy nie przyszło to, co to miało znaczyć.
3. "Je donnę mon avis non comme bon, mais comme le mień." Powiedział to Montaigne - a znaczy to: po pierwsze nikt nie może być pewny, że ma słuszność, po drugie zaś - każde zdanie powinno być szanowane.
4. Kiedym niedawno namawiał listownie Grydzewskiego, aby starał się zdobyć pieniądze dla "Wiadomości" u paru emigrantów, którzy się dorobili - odpowiedział mi, że nie nadaje się do takich misji, gdyż "ludzie uczciwi nie budzą zaufania". Niestety - to prawda.
2 września
1. Skończyłem ten artykuł o Landowskiej. Gdybym to dłużej ciągnął, mogło się to rozrosnąć w Bóg wie jakie dłużyzny.
2. Claudel w jednym z listów do Gide'a, poprzedzających ich zerwanie, tłumaczy mu, że on przecież też ulega pokusom - ale
Wrzesień 1951
229
wstydzi się tego i nie robi z tego, jak mówiła Pani Dulska, "publiki". Otóż pominąwszy to, że Gide'owi chodziło nie tylko o niego samego, ale o obronę homoseksualizmu, że więc był to problem nie tylko jego osobisty, ale społeczny - w postawie tych dwu pisarzy streszcza się właściwie przeciwieństwo odwieczne między tymi, którzy uważają, że wszystko co ludzkie - jest tym samym godne i ważne, i tymi, którzy uznają hierarchię naszych odczuć i namiętności. Kasprowicz wypowiedział w tym odwiecznym sporze najbardziej dumne, ludzkie wyznanie: "Ni-gdym się nie rwał ku cnocie, grzechów spełniłem niemało." Tylko że nie rwąc się ku nietzscheańskiej cnocie - szedł on zawsze ku Bogu. I jego grzechy miały zawsze jakąś gran-deur, jakąś siłę, jakby Bóg, który kocha lot podniebnych ptaków, nigdy go nie opuszczał. W Gidzie jest nawet swoista moralność a r e b o u r s, ale nie ma Boga.
3. Pani Augustowa Zaleska mówi zawsze do męża "Zet". Jest to szkoła Józefiny, która mówiła do Napoleona "Bonaparte".
4. Zapomniałem zaraz po ubraniu się, co mi się śniło. Pamiętam tylko, że niosłem jakieś kwiaty Rubinsteinom, jakieś trzy bukiety, które ciągle się rozpadały. Później była jakaś przeprawa przez jakieś błota z damą, której twarzy nie pamiętani - coś w tym było z Mosąuitoes Faulknera. Wreszcie jakaś awantura, niemal mordobicie na tle politycznym.
3 września
1. Przepisując to "nic" o Landowskiej stwierdziłem ze smutkiem: pełno w nim powtórzeń, nieporadności stylu, słowem, te drobne potyczki z lenistwem i pustką w głowie. Była to jednak drobna przegrana.
2. Nasze poczucie moralne rzadko kiedy wypowiada się we wszystkich dziedzinach życia. Są ludzie o nieposzlakowanej skrupulatności finansowej - a pozbawieni wszelkiego sumienia w sprawach erotycznych, bywają wzorowi, wierni mężowie - niezdolni kłamać w miłości, natomiast gotowi do każdego
230
Wrzesień 1951
Wrzesień 1951
231
szalbierstwa w polityce. Iluż wreszcie nieszczęśników na dnie rozpusty seksualnej, zawikłanych w gorszący bezład finansowy - zachowywało najwyższą moralność w sztuce, niezdolni napisać słowa wbrew swemu artystycznemu sumieniu. Sądząc czyjąś moralność, trzeba zawsze pamiętać, że jest to pojęcie szersze, niż zdawać by się mogło różnym bigotom i pławicielom czarownic, znającym tylko dwie cnoty: pozory wierności małżeńskiej i oszczędność.
3. Księżna d'Abrantes wspomina w swych pamiętnikach, że w tym samym pokoju w Hotelu Angielskim, w którym Napoleon zatrzymał się, gdy spieszył z Caulaincourtem spod Moskwy do Paryża - w parę miesięcy potem stała trumna Moreau, który zginął marnie, zdradziwszy Francję i Cesarza. Stała opuszczona, nie uszanowana przez nikogo, i ci, co ją nieśli, bawili się za ścianą, śpiewając żołnierskie pieśni i pijąc piwo.
4 września
1. Tylko stronę przepisałem. Po trzech ohydnych dniach pokazało się słońce. Więc żegnałem się z tymi górkami, patrzałem na żółknące już drzewa. Nie wyrzucam sobie, żem nie pracował.
2. Po drodze, raz po raz, woodchucki, bardzo szkodliwe gryzonie wielkości kota, tuż przy samej szosie, po której pędziły sznury automobili. Leżały albo stały na dwu łapkach wcale nie speszone tym hałasem - jakby zaciekawione ludzkim wariactwem.
3. Udało mi się zrobić coś dla chorej przyjaciółki, w gruncie rzeczy bez wysiłku, bo kosztowało mnie to tylko napisanie listu. Ale trzeba rzecz odwrócić - gdybym tego listu nie napisał, to pomoc by nie przyszła. Wieluż podobnych temu listów nie napisałem, wieluż ich nie piszemy.
4. Blady, cieniutki sierp nowiu na jesiennym niebie, nad cudownie lekkim ogromem Washington Bridge. Znam różowe i fioletowe zachody nad Paryżem, pamiętam purpurowe słońce,
żarzące za kopułą Piotra, i ławicę brylantów - noc w Rio de Janeiro. Ale ten zachód nowojorski jest też cudem, jednym z cudów świata.
5. Sny bliskie, zmysłowe, znaczące i zapomniane.
6. Mówiło się dużo o komizmie różnych dygnitarzy i ich żon w biednej Polsce między dwiema wojnami. Czytajcie pamiętniki pani Junot o karierach napoleońskich, o różnych paniusiach francuskich przemienionych w księżne, o siostrach Napoleona i, co gorsza, o nim samym, jak drżał przed każdą plotką, jak przejmował się każdym idiotyzmem tego nowego "wielkiego świata" - a wybaczycie naszej śmiesznej warszawskiej kamaryli, która nie miała przecież żadnych wzorów, żadnych przed sobą Ludwików i pań de Pompadour. Naprawdę, że mogło było być gorzej.
5 września
1. Próżniactwo. Nic nie napisałem.
2. W Gazeli o zlej miłości Łobodowskiego - bardzo wyrafinowane rymy wewnętrzne. Trzech groszy bym nie dał, czy to nie wpływ mojej Sarabandy dla Landowskiej. Ale na pewno on by się do tego nie przyznał, więc nie ma co o tym gadać.
3. W parę tygodni po przyjeździe do Rio de Janeiro tamtejsza Polonia urządziła wieczór autorski Tuwima i niżej podpisanego. Było to w okresie mego wieloletniego i znanego poetyckiego milczenia, i myślałem ze wstydem i prawie ze wstrętem, że będę jeszcze raz czytał te same stare wiersze, których już naprawdę słuchać nie mogłem. Z tego uczucia wstydu wynikła determinacja, aby napisać coś nowego - i po parodniowej ciężkiej pracy wiersz Pieśń o Stefanie Starzyńskim. Pomimo że mieszkaliśmy wtedy z Tuwimem w jednym pensjonacie, nic mu nie mówiłem o tym wierszu, nie wiedząc, czy jest dobry, i chcąc zrobić i jemu też niespodziankę. Była też to niespodzianka prawdziwa, bo moje niepisanie wówczas uchodziło za chorobę nieuleczalną. Tuwim, który sam przechodził wtedy zły okres, ale pewno
232
Wrzesień 1951
Wrzesień 1951
pocieszał się tym, że inni (przede wszystkim ja) jeszcze mniej piszą, patrzał na mnie osłupiały, nie wierząc własnym uszom, gdym czytał ten wiersz dobry i długi. Następnego dnia zamknął się w pokoju i wyszedł z niego dopiero po "ukropieniu" kilkuset wierszy nowego poematu, który nazwał najpierw Bukietem, po czym za moją radą zmienił tytuł na Kwiaty polskie. To, co tutaj napisałem, jest to prawda najszczersza i nieprzesadzona. Niech z niej psychologowie i historycy nauczą się czegoś zupełnie nowego o pobudkach twórczości.
6 września
1. Przepisałem wszystko, co dotąd miałem o Landowskiej. Jutro trzeba to skończyć.
2. Proust napisał w liście do swego przyjaciela Leona Daudet: "L'Arlesienne une oeuvre dont je ne me suis jamais console... c'est «Arlesienne» que j'aurais du ecrire. L'Arlesienne et Sapho, connais tu d'autres oeuvres qui causent d'aussi inguerissables blessures?" Wszyscy wielcy prawdziwi rewolucjoniści w sztuce byli zarazem konserwatystami. U nas Mickiewicz i Wyspiański. Proust zresztą był nie tylko konserwatystą. Niektóre jego zachwyty kazałyby go nam zaliczyć do "czarnej reakcji".
3. Charlus jest tak wielką i sugestywną figurą, że wiedząc iż Robert de Montesąuiou był jego modelem - mimo woli czytam jego wiersze, jakby to były wiersze Charlusa. I słowo daję, że niektóre z nich są wierszami Charlusa.
4. Przerzuciłem wielki sprzed paru miesięcy plik krakowskiego "Tygodnika Powszechnego". Okazuje się, że kto chce, może w Polsce milczeć albo nie płaszczyć się przed Stalinem. Ci, co to robią - robią to nie dla chleba, ale dla kawioru.
5. Zwrotka z Roberta de Montesąuiou:
La feuille morte est morte... au point d'en etre rosę Yiolette, lilas
Et le bois mort est mort... au point d'etre morose Fatigue, lasse, las...
233
Czy to nie brzmi jak Gertruda Stein? Tylko bardziej niewyraźnie.
7 września
1. Skończyłem o Landowskiej (tylko dwa zdania). Ale nic poza tym nie pisałem. Bardzo źle sobie dziś poczynałem ze sobą.
2. Wczoraj nagle oczarował mnie cud magnesu. Bawiłem się parę minut przyciąganiem klucza przez namagnetyzowany ołówek i myślałem o innych magnetyzmach: choćby o tym, co Fredro nazywał "magnetyzmem serc", o wpływie gwiazd, o przyciąganiu się lub odpychaniu dusz ludzkich. Czyż to możliwe, żeby, te magnetyzmy nie były siłą po prostu fizyczną, czyż nie jest tandetny materializm w stylu pana Homais uważać nędzny ołówek za prawdziwszą rzeczywistość niż dusza nieśmiertelna?
3. Wielki sukces Caravaggia z powodu jego zbiorowej wystawy w Mediolanie, naraz odkryto, że jest on ojcem realizmu, a więc i surrealizmu pewno także, że był on reakcją na dekadencję renesansu, na przerost stylizacji. Niedawno jeszcze uchodził on za "pompiera", nie należał do dobrego towarzystwa w sztuce. Słowem, coraz mniej w krytyce znaczą kryteria czysto fachowe, analiza artystyczna, a coraz więcej względność - potrzeba zmiany jak w modzie, której matką, jak wiadomo, jest nuda.
4. Ludzie, którzy, jak to się mówi, prostą drogą, niczym nie zrażając się dążą do celu - mogą czasem zajść zupełnie nie tam, gdzie chcieli. Znałem paru takich sławnych mistrzów życia, którzy je fatalnie przegrali przez to, że wierzyli, iż wszystko można przewidzieć, wszystko zwyciężyć, przez ów nieszczęsny spryt, który utożsamiali z rozumem. Rozum to znaczy przede wszystkim świadomość, że nie wszystko zależy od nas. A to już kwestia gustu - jak nazwać to, co od nas nie zależy: przypadkiem, gwiazdami czy Panem Bogiem.
234
Wrzesień 1951
Wrzesień 1951
235
8 września
1. Jeszcze poprawiałem tę Landowską. Wstyd mi tak się z tym ceckać, ale pełno tani było powtarzań i "byle czego".
2. Coś jakby zarysy nowego wiersza, zamglonego i wieloznacznego "Żalu", "Eskurialu" i na końcu same jesienne liście.
3. Napisać Hektora z Milo, Madonnę Nowojorską, wiersz o Muzach, o zmartwychwstaniu ciała, o kielichu goryczy, o opowiedzeniu się za Panem Bogiem.
4. Raz po raz wyrzucam sobie, że niani jakąś obsesję upadku Francji, że jestem chorobliwie subiektywny na ten temat. Ale dzisiaj przerzucałem książkę o Bernanosie i uspokoiłem się. On, cierpiąc straszliwie, myślał i mówił o Francji rzeczy, do których ja się jeszcze nie domyśliłem i nie dogadałem. Jeden z artykułów w tej książce napisany przez Andre Rousseaux ma tytuł Ber-nanos et la demission de la France. Oto właściwe słowo. La France a demissionne.
5. We wspomnieniu Andre Langier w książce o Bernanosie takich oto parę zdań, bodaj w całym pisarstwie francuskim jedynych: "Nous prenons conge d'un jeune Polonais, qui a par-ticipe activement a la resistance dans son pays et que tout le monde, me dit Bernanos, laisse tomber. Nous remontons vers la Pinede: Bernanos s'arrete de temps en tenips, lourd de souffrance le long du sentier, le regard perdu la-bas entre ciel et terre. II songe a Varsovie:
On a fait silence sur Pepopee de Varsovie... alors qu'on nous a rebattu les oreilles de la liberation de Paris! Encore une imposture!"
9 września
1. Piszę to za dnia, aby nie robić tego późno wieczór, jak to się mówiło (a już nie mówi) na "łapu-capu". Pod wieczór jadę do Sea Cliff i pewno zmarudzę do północy. Mam najszczerszy zamiar jeszcze po południu upchać to przepisywanie.
2. Perspektywy wielkości - więc wszystkie czcigodne oficjalne, za życia uświęcone postacie - które po śmierci schną jak
l
mumie, a dobrze, jeśli nie stają się śmieszne. I inne, które rosną na miarę swoich dzieł, niby ich wcielenie i symbole, których ludzka małość w tej perspektywie maleje, bo tylko wielkość jest wieczna. Jakże obrzydliwej komedii uniknął Proust, że właściwie nie dożył swej chwały, nie pchał się do Akademii, nie wypowiadał się w polityce, nie wzywał do siebie narodu, że nie stał się jakimś olbrzymim Cocteau, wypierającym się samego siebie. Gide wcale nie jest dowodem, że można być sobą, figurą oficjalną i wieczną wielkością. Bo pomimo wszystko jego dramat wewnętrzny był literaturą, papierem, nie było w nim krwi nie tylko przelanej, ale nawet płynącej w żyłach. I uciekał od tych oficjalności, honorów - które by w jego sytuacji mogły wydać się dwuznaczne. I co najważniejsze - nie wiadomo, czy będzie się go czytać za lat dziesięć.
3. Doskonały artykuł Szyszki Bohusza o Matejce w "Wiadomościach". Uzasadnione świetnie i z rozmachem pisarskim - to wszystko, com sobie wykombinował i kiedyś już blisko dwa lata temu tu napisał. Zdaje mi się tylko, że Szyszko nie pamięta Dziejów cywilizacji, bo to było malarstwo prawdziwe, rasowe i porywające. Matejko był malarzem, nie tylko rysownikiem - ale był zdeprawowany przez odcięcie od Zachodu i monachijskie brednie. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że umarł mając 55 lat. Jakimi strasznymi wobec niego jesteśmy pętakami, my bobasy pod sześćdziesiątkę.
4. Edzio Krakowski o homoseksualizmie: "Wie pan, ja uważam to za takie głupie!!!"
10 września
1. Wczoraj i dzisiaj dokończyłem przepisywania. Próbowałem pisać wiersze. Pisałem lekko i źle - trzecia zwrotka na pewno psuje dwie pierwsze - ale i tamtych nie jestem pewien. Pomysł przyszedł mi dopiero w chwili, gdym siadał do pisania. Święta Weronika - to ma być poezja, która jedynie może przechować odbicie wielkości i cnoty w sparszywiałym świecie.
2. Oliver Twist Ranka - to Himalaje w stosunku do całej
236
Wrzesień 1951
ostatniej produkcji amerykańskiej. Nareszcie jakieś twarze z wyrazem szlachetnym lub nikczemnym, ale ludzkim, nie to, co nudne "mordy" z Hollywoodu (Kamil Witkowski mówił: "Mo-rdasewicz słusznie tak zwany, gdyż znów namalował trzy mordy dziecinne"). Alec Guinness w roli Fagina to największa kreacja, jaką widziałem od Świętego Wincentego Fresnaya. Przypomniały mi się złote, minione czasy teatru, kiedy pełno było wielkich aktorów, a nie wielkich ersatzów, jak Laurence Olivier albo Barrault.
3. Nieprawdopodobne to, ale prawdziwe, że poważni pisarze uważają biały wiersz albo wiersz wolny za jakieś nowe odkrycie. Przecież wiersz wolny to Yerlaine dziś we Francji zapomniany, a Mallarme, Apollinaire rymowali, aż miło. W ogóle ludzie tak odzwyczaili się od czytania, od systematycznego życia kulturalnego, że można im wszystko wmówić. Powinno się pisać o tym. Ale na to trzeba by poświęcić życie - bo na emigracyjnym bezrybiu każda polemika ciągnie się miesiącami.
4. Alfred de Yigny sam zrobił wybór swoich wierszy, krając swój dorobek bezlitośnie, zostawiając naprawdę tylko to, co najważniejsze. Uczyć się tego naszym słowikom, zakochanym nie tylko w każdym swoim trelu, ale i we wszystkim, co im kapnie spod ogona.
11 września
1. Jedna zwrotka wiersza o Muzach. Brzmi to pięknie, ale to nie ten wiersz, który chciałem pisać. Więc albo napiszę inny, albo zmienię tę zwrotkę.
2. Dzisiaj upłynął rok akurat od wielkiej przykrości, a nawet krzywdy, która mnie spotkała. I właśnie miałem rozmowę, która może być wyrównaniem tej dręczącej mnie sprawy. Może - ale nie na pewno. W każdym razie byłem dziś bardzo podniecony, daremnie starając się dociec, co mi dzisiaj gotują gwiazdy.
3. Spotkałem dziś na korytarzu we Free Europę Osuskiego.
Wrzesień 1951
237
Uważając go zawsze za najmądrzejszego z polityków Czechosłowacji i nie żałując nigdy komplementów spragnionym ich emigrantom, powiedziałem mu: "Monsieur le ministre, j'espere que vous serez le premier president de la Tchequoslovaquie apres la liberation." Osuski zaczerwienił się, jak panienka na pierwszym balu. Okazuje się - że trafiłem.
4. Dziś dwa polonica w kinie. Najpierw ohydny Wierbłowski, którego nazywa się delegatem Polski, rugany przez Achesona i piszący coś po rosyjsku. Potem film Saturday Hero, znów Polonia amerykańska jako symbol biedy i nieszczęść społecznych tego kraju. Po takiej zabawie myśli się, przeciwnie niż pan Zagłoba, że "wśród wszystkich nacji nasza jest szczególnie Panu Bogu niemiła".
5. Hrabyk opowiadał mi, że na jakimś zjeździe Polaków w Niemczech, gdy któryś z Niemców wołał, że Polacy stracili w tej wojnie 6 000 000 ludzi, jakiś głos przerwał mu: "Proponuję 7 000 000." I propozycja została przyjęta.
12 września
1. Rano wybierałem notatki z tego Dziennika dla "Wiadomości". Wieczorem przepisywanie z Marią Babicką. Na razie
- znacznie gorszy wybór niż ten już drukowany. Za dużo cytat i anegdot. I stąd strasznie rozlazły.
2. Jeżeli, jak to dziś się zdaje, Polacy w Londynie pogodzą się
- może coś się poprawić w sprawie polskiej. Wiem, że mało bardzo od nas zależy, i nie umiem nawet powiedzieć, co można by teraz zrobić dla Polski. Ale taka zgoda - byłoby to wzniesienie naszej sprawy na inny poziom moralny, byłby to fait moralny - a w tej sferze zdarzają się rzeczy wbrew "mędrca szkiełku" i nawet cuda.
3. Mówi się o dystansie "w linii powietrznej". Czasami czuję, że istnieje też "linia duchowa", jeszcze łatwiejsza i szybsza do przebycia. W tej linii można uczuciem dostać się do Polski.
4. Staś Baliński zażywający tabakę z pięknej antycznej taba-
238
Wrzesień 1951
kierki. Jest to bardzo w stylu jego wierszy, trzeba nosić się (oczywiście bez kabotyństwa i przesady) w stylu swojej sztuki. 5. Jules Renard napisał: "Nie mogę czytać tych, którzy nie lubią Yictora Hugo. Nudzą mnie, nawet gdy o tym nie mówią." Tak samo tych, którzy uważają Eliota za wielkiego poetę i proponują, żeby Pana Tadeusza napisać prozą, nie mogę czytać, bo nudzą mnie, nawet gdy nie piszą o tym.
13 września
1. Nie miałem czasu na pisanie. Tak mi się zdawało.
2. Znalazłem dziś w biały dzień na ulicy 10 dolarów, z czego miałem radości za 100 przynajmniej, gdyż zdarza mi się to pierwszy raz w życiu, i to w parę tygodni po znalezieniu podkowy. Poczucie, że nic w moim życiu dobrego nie może przyjść za darmo, że za wszystko muszę zapłacić, że nigdy los nie uśmiecha się do mnie bez interesu - tak jest we mnie silne, że owa podkowa, ów znaleziony zielony papierek wydały mi się prawie przerwaniem jakiegoś zaczarowanego kręgu, jakby przebłaganiem losu.
3. Rano telefon od Wandy. Mój artykuł nie tylko jej się podobał, ale cytowała mi z niego różne zdania i zwroty, które wydały się jej szczególnie trafne. Kiedyś Karol Szymanowski powiedział mi, że mój artykuł o Harnasiach pt. Narodziny mistrza jest najlepszą rzeczą, jaką o sobie czytał. Ponieważ naprawdę jestem w rzeczach muzyki niekształconym amatorem - więc te pochwały znaczą, że wrażliwość poetycka jest najlepszym instrumentem krytyki. Co zawsze wiedziałem i czego mi Irzykowski nigdy nie chciał darować.
4. Witold Gordon tak mi kiedyś tłumaczył swoje odcięcie się od świata: "Tak sobie przycupnąłem, żeby mnie diabeł nie złapał." Naturalnie, że można się ukryć od diabła, który musi specjalnie grasować tam, gdzie wie, że najłatwiej - po night clubach, salonach i wielkich gościńcach życia. Wszędzie być nie może - "nie rozedrze się przecież", jak mówiło się w starej Warszawie.
Wrzesień 1951
239
5. Komiczne szare szczurki-wiewiórki w Central Parku, gdy na nie cmokać albo przywabiać je widokiem orzechów, jeszcze najpierw stają na łapkach i mrugają oczkami, jakby wątpiąc, czy się je naprawdę zaprasza. Później najczęściej przychodzą, ale jakąś krętą dróżką, łypiąc okiem na prawo i lewo, ciągle niepewne czy też chcące nas czymś "zbujać".
14 września
1. Próbowałem kończyć wiersz, ale myślałem o czym innym i przerwałem to pisanie telefonami, zaległą korespondencją. Rezultat: zero.
2. Stawiam taką tezę: wojna zacznie się na wiosnę 1953, to znaczy po wyborach. Jeżeli Truman będzie wybrany - to zacznie się wtedy na pewno. Jeszcze parę lat temu ludzie mający do czynienia z wielkimi interesami mówili mi: wojna będzie wtedy, gdy będą gotowe armie japońska i niemiecka, na co właściwie się zanosi. Do dotychczasowych moich przewidywań zrobiłbym korektę - że możliwe jest powstanie we wszystkich państwach satelickich i nawet w samej Rosji i rozpadnięcie się tych armii. ,,Je donnę mon avis non comme bon, mais comme le mień" - jak mówił Montaigne.
3. "Co wolno wojewodzie - to nie tobie, smrodzie, co wolno księciu - to nie tobie, prosięciu." W tych niepięknych przysłowiach zawarta była jedna z prawd powszechnie znanych w Europie, w demokracjach europejskich. Amerykanie uważają, że człowiek nie jest jednością, tylko serią kolejnych myśli, uczuć i czynów. Dlatego wolno tutaj smrodom - to co wojewodom.
4. Peonie - jak frou-frou albo czarujące negliże pięknych mieszczanek. Ich zapach - niby echo zapachu róży.
•'•'L
75 września
' 1. Weekend w Locust Yalley. Próżniactwo. 2. W książce o Wandzie Landowskiej będzie okazja nienacią-gana, żeby powiedzieć wszystko, co mam na sercu i na wątrobie
240
Wrzesień 1951
na temat tzw. nowej sztuki. Odwaga Wandy w ożywianiu starej muzyki pokazać powinna drogę innym, na innych polach sztuki. Ale na to trzeba mieć jej nieomylny instynkt, jej wiedzę i tę czystość wobec sztuki, która każe milknąć wszystkim mydłkom i kombinatorom. Postaram się pokazać Wandę jako wzór dla wszystkich: muzyków, poetów, malarzy; powinna to być książka o "być albo nie być" sztuki.
3. Bardzo sobie średni, ale solidny pejzażysta Henryk Weys-senhoff, kuzyn Józefa, namalował kiedyś obraz, wystawiony w salonie dorocznym warszawskiej Zachęty i nazwany, zdaje się, Zacisze litewskie. Obraz ten przedstawiał dwór litewski z gankiem w cieniu czerwieniejących jesienią drzew, czy też ocieniony dzikim winem, a pod tym gankiem dwa bawiące się małe niedźwiadki. Było to malarstwo niższe niż rozchełstane, ale jakże rasowe, plastyczne pejzaże Fałata czy Wyczóła, nie można było tego równać z Chełmońskim. Ale był w tym nastrój, inscenizacja tak poruszające nasz wsiowy sentyment - że widząc całą malarską przeciętność tego płótna - nie sposób go było zapomnieć, nie wspominać, nie kochać. Patrząc dziś na drzewa jesienne na Long Island przypomniałem sobie naraz ten obraz wzruszający mnie w dzieciństwie i zatęskniłem mocniej i boleśniej.
4. We śnie Włodzio Perzyński, nie wiadomo dlaczego podobny do Gastona Palewskiego i nie wiadomo dlaczego pijany, komplimentował mnie za jakiś mój rzekomo świetny przekład sceniczny.
16 września
1. Napisałem o Pułaskim dla radia Free Europę. Jest w tym parę świeżych zwrotów, które mi uświadomiły, jak często używam "nieświeżych".
2. Bernard Shaw, dziękując za kondolencje po śmierci żony, napisał do "Timesa", że "szczęśliwy koniec długiego życia nie naruszył spokoju ducha, z którym oczekuje on swej kolei".
Wrzesień 1951
241
Hasketh Pearson notuje w swej książce inne zwierzenie, które słyszał od Shawa w parę miesięcy po śmierci pani Shaw. "Wszyscy mówią mi - cytuje Pearson - że wyglądam doskonale. Nie mogę im oczywiście odpowiedzieć na to, że śmierć mojej żony jest tego powodem. A jednak jest tak właśnie. Gdyby Pan tak jak ja miał za sobą czterdzieści lat miłości i oddania - zrozumiałby Pan, co to znaczy słowo wolność. Z tej wolności korzystam po raz pierwszy od tych lat czterdziestu."
Naturalnie zwierzenie to jest nieprzyzwoite i niedopuszczalne, bo gorszące. Ale odkrywa ono z właściwą Shawowi brutalnością jeden z najbardziej wstydliwych zakątków naszego serca, do którego nigdy nie zaglądamy - z braku odwagi. Przypomnijmy sobie jednak, że Barbara z cyklu Dąbrowskiej poczuła taką samą błogą wolność po śmierci Bogumiła. Zwierzenie Shawa jest dlatego tak okrutne, że mówi nam ono o granicach miłości, gdy my chcielibyśmy wierzyć w jej bez-graniczność i wieczne trwanie. Rozwiewa ono jedno z najbardziej drogich nam złudzeń i przypomina nam, że jesteśmy zawsze i na zawsze samotni.
3. Kiedy Sigridzie Undset, za jej pobytu tutaj w czasie wojny, proponowano, aby napisała coś na tutejszy rynek, coś nowojorskiego, odpowiedziała: "Ja mogę pisać tylko o Norwegii, bo żyłam tam 1000 lat." Mnie też zdaje się, że żyłem 1000 lat w Polsce i 2000 lat w Europie.
17 września
1. Tylko przepisywanie Pułaskiego.
2. Claudel nawrócił się przez objawienie, w jednej chwili, cudem. Dlatego nie miał żadnych wahań, że to Bóg go wzywa. Ale co mają robić ci, którzy nigdy nie wątpili, ale niczego też nie uczynili w imię swojej wiary? Jak mają wznieść się z jej nizin na ów pagórek, z którego widzimy nasze grzechy, naszą drogę i niebo?
3. Szofer u Cecylii Burrowej, syn robotnika z Roubaix, myśli
242
Wrzesień 1951
to samo co ja o Francji, ale mówi tak cudowną francuszczyzną, tak mądrze i z taką dykcją - że naraz sam zaczynam wątpić, czy już tak źle jest z zachodzącą prze[w]odnią gwiazdą Europy. "Au point de vue materiel l'Amerique a fait des merveilles, mais le cóte intellectuel laisse beaucoup a desirer." Oto styl tego Alberta, godny jeśli nie wielkich pisarzy, to stołecznych dzienników. 4. Śniło mi się, że się pogodziłem z Tuwimem, że byłem u nich i że od razu tego żałowałem. Ten sen może mieć jakiś związek ze spotkaniem na ulicy Janusza Żółtowskiego i ze śmiercią Szyka. Później jakieś ponurości - wyraźne reminiscencje z czytania Procesu Kafki.
18 września
1. Coś trzeba było dorabiać do tego Pułaskiego. Poza tym latanie.
2. Ludzkość prosperuje w jednym z najfałszywszych złudzeń, że świat prowadzą ludzie mądrzy. Byłoby to niemożliwe choćby dlatego, że większość tej ludzkości to przeciętność - jeśli już nie ludzie głupi. Skoro mówimy z lekarzem np. o jakimś pisarzu - jest on przekonany, że ten pisarz jest dobrym pisarzem. My pisarze wiemy, że dobrych pisarzy jest może 10 procent, reszta to miernoty i idioci. Tak samo pisarz przypuszcza, że nie znany mu bliżej lekarz jest wziętym fachowcem - gdy najczęściej jest on miernotą. Jest to zdumiewające, że mimo tego świat wygląda, jak wygląda.
3. Na niebie wieczorem chmury szaroczarne porozświetlane czerwienią, a pod tym w cudownie przejrzystym, czystym powietrzu kontury olbrzymich zamczysk; potężna, groźna, ale dziś wieczór i romantyczna bajka Nowego Jorku.
4. Pisarz francuski Paul Yialar jest, jak się okazuje, prawnukiem Ludwika Nabielaka, tego od nocy belwederskiej. Ta parantela polska odezwała się w postaci dziadka Francois Larsaud, bohatera powieści La Mort est un commencement. ... 5. Kościół Św. Trójcy na Wall Street, niegdyś panujący nad
Wrzesień 1951
243
tą dzielnicą - a teraz przytłoczony przez drapacze, przyrośnięty do nich jak mały grzybek do wielkiego dębu. Mały, ale i wymowny symbol tryumfującego pogaństwa.
19 września
1. Poprawiłem moją pogadankę o Paderewskim dla "Wiadomości". Poza tym - zawracanie głowy.
2. The Streetcar Named Desire w kinie nic nie traci, ma to samo co w teatrze napięcie, a charaktery rysują się jeszcze wyraźniej; są zarazem odkrywcze i prawdziwe. Nie wiem dlaczego, brałem dzisiaj stronę Stanley a Kowalskiego przeciw biednej Blanche. Oczywiście Antek Boryna wyrzeka się Jagny w imię wyższego porządku, w imię gospodarskiego ładu wsi, a polski troglodyta z Nowego Orleanu - gubi Blanche przez wpojoną mu dulszczyznę. Ale w scenie, gdy rycząc, na kolanach błaga Stellę o przebaczenie, czyni to w porywie sprawiedliwości i moralności. Żal mi tej Blanche, ale nie przedstawia ona dla mnie sprawy pohańbionej poezji życia. Jest to po prostu "Lekkomyślna siostra" w wydaniu luizjańskim. Tennessee Williams pomylił się zresztą co do niej - jak i nasz Perzyński, pasując nawróconą warszawską puszczalską na Katona.
3. Trzydziestoletnia blisko miłość nigdy nie odwzajemniona, zdradzana brutalnie i wciąż żywa, cierpiąca z tym samym bólem i uniesieniem, nie złagodzona i nie spospolitowana niczym. Tylko lepszy kruszec ludzki może ją z siebie wykrzesać.
20 września
1. Jakiś nagły i nagle przeszły ból głowy. Nic nie napisałem.
2. Na wczoraj i na dzisiaj przepowiedziane było w moim horoskopie (takim za 25 centów) niebezpieczeństwo ciężkiej choroby. Wczoraj nic jej nie zapowiadało i dzisiaj rano wyszedłszy z domu - mówiłem sobie "jeszcze parę godzin, a sobie - sen mara i wróżba mara". Nagle koło połudnj byłem na ulicy, chwycił mnie ból głowy, którego nie pr
244
Wrzesień 1951
Wrzesień 1951
245
chyba nigdy dotąd. Puls zaczął mi walić, pot mnie zalał. - Nie wiem dlaczego, wykombinowałem sobie, że to pewno coś mózgowego od zęba, i w popłochu pojechałem do poczciwego Libermana, wciąż sobie powtarzając: "Ca y est! Nie trzeba było kpić z wróżb", i złamany tym nowym doświadczeniem wrogości moich planet. Okazało się, że to nie ząb, i cała ta awantura rozwiała się w parę godzin na pozór bez śladu. I teraz pytanie: czy to było wielkie nic, które moja wrażliwość wyolbrzymiła, czy też naprawdę nagły atak złych gwiazd na mój opierający się im organizm.
3. W nowej powieści Faulknera Requiem for a Nun jedna z jej bohaterek podstępnie pyta drugą umierającą: "Is there a hea-ven, Nancy?" Ta zaś jej odpowiada: "I don't know. I believe." Faulkner jest psychiką głęboko religijną i każda nowa jego lektura pogłębia we mnie to przekonanie. Poza tym zaś nie znam drugiego pisarza naszych okropnych czasów, który by miał takie jak on poczucie, powiedziałbym, europejskie, honoru, tradycji, wszystkich owych w amerykańskim rozumieniu ,,imponderabiliów". Jego cykle z wojny domowej - to lepszy, niestety, znacznie lepszy Żeromski. Ciekaw jestem, co on myśli o Conradzie.
21 września
1. Ból głowy, mała zresztą gorączka. Dzień zmarnowany.
2. W "Life'ie" napisano o generale de Lattre: "Hę is another generał who likes to win." Nie wszyscy generałowie to lubią, a amerykańscy, jeśli lubią - to wstydzą się tego; jeden z tygodników ogłosił kiedyś psychoanalizę Pattona, z której wynikało, że jest on wariatem, bo lubi wojnę. Najdziwniejsze, że tak myślą ludzie, którzy z rozkoszą patrzą na bójki bokserskie, na łamanie sobie nawzajem kości przez footbalistów i dla których mor-dobicie jest rodzajem miłego sportu narodowego. Jeżeli nawet wojna? jest tylko sublimacją pierwotnych instynktów ludzkości •:• to łwwa nieraz sublimacją prawdziwą, w której zatraca się
dzika żądza mordu - a tryumfują bohaterstwo, honor, poświęcenie. Ale o tym w Ameryce nie mówi się. Jest to "old--fashioned" jak MacArthur i de Lattre. Ileż już bolszewicy zarobili ziemi i czasu na tej amerykańskiej aberracji.
3. Powinien ktoś koniecznie napisać książkę o metropolicie Szeptyckim, wnuku Fredry, patriocie ukraińskim i świętym katolickim. Ludzie, którzy go znali, uważali go za najpotężniejszy umysł, najwznioślejszą duszę współczesnego Kościoła na wschodzie Europy. W tej duszy zawarte były wszystkie tragizmy polsko-ukraińskiego współżycia, ale może też - jedyna nie politykierska, ale wielka, objawieniem ukazana, wspólna droga obu narodów.
22 września
1. Napisałem dla Free Europę pięć stron o Wandzie Wasilew-skiej. Nawet z pewnym dowcipem i niebanalnymi pomysłami. Takie rzeczy udają się zresztą, tylko jeżeli jest się w życiu, ma się od razu reakcję na swoją robotę. Nie można nad tym się namyślać, wszystko powinno buchać właśnie z niewyrozumo-wanej pasji, podsycanej dziennikarskim pośpiechem.
2. Irena Wiley mówi: "Wszystko jedno, gdzie pojadę - bo wszędzie przecież jest Bóg." Oczywiście wtedy tylko, gdy go mamy sami w sobie.
3. Mały Falencki, czteroletni synek Kary Tiche, z wyglądu śliczny grubasek-Chińczyk, ciągle ją teraz pyta o najważniejsze sprawy istnienia, po co żyjemy, kto nas stworzył. I któregoś dnia mówi: "No - dobrze - jeżeli Pan Bóg chce, żebyśmy żyli, dlaczego sam nie żyje?"
4. Antoniusz i Kleopatra wcale nie jest to myślowo niższy dramat niż Cezar i Kleopatra. Tak jak Mickiewicz nie jest myślowo niższy od Krasińskiego. Tylko Szekspir był mędrcem przez intuicję, przez jasnowidzenie człowieka, podczas gdy Shaw starał się go przeniknąć przez rozumowanie. O ile natchnienie sięga głębiej niż sofistyka - o tyle mądrość Szekspira
246
Wrzesień 1951
l
góruje nad intelektualizmem Shawa. Antoniusz, prawie w Polsce nie znany i nie grany, jest zresztą jednym z najprawdziwszych arcydzieł. W czasach, gdy miłość była przywilejem młodości - Szekspir pokazał jej trującą potęgę w życiu ludzi świadomych i dojrzałych. W tym sensie był nie tylko Szekspirem, ale i Sha-wem swoich czasów.
5. Graham Greene pisze, że papież odpowiada przez telefon: "Tutaj Pacelli" - "Qui Pacelli." To chyba najjaskrawszy rys jego pokory - nie tej mistycznej, która jest sublimacją pychy, tylko tej prostej, prawdziwej - bo przecież jest on namiestnikiem Chrystusa, oddawane mu hołdy są hołdem dla wiary, jej wyniesieniem. ,,Qui Pacelli" - to znaczy: jestem człowiek jak inni.
23 września
1. Pisałem dopiero wieczorem; dwie strony łatwo i banalnie, ciągle jeszcze o tej Wasilewskiej. Jutro przepisać i zapomnieć.
2. Podobno "pisces" (to mój horoskop) dostają się na naszą biedną ziemię z innej planety - za karę, i dlatego czują się tutaj nieswojo, są zawsze i do końca samotne. Przyznam się, że to dobrze pasuje do mego usposobienia i odpowiada memu dotychczasowemu losowi. Tuwim napisał kiedyś do mnie, po Srebrnym i czarnym: "Anioł zawieszony między niebem a ziemią." Pamiętam tego anioła jako koleżeński komplement. Ale czułem się zawsze, jakbym spadł z innej planety. Pomimo wszystkich moich wyczuć rzeczywistości - jestem jednak "Jean Lechoń de la lunę".
3. Śnił mi się generał Marshall i jakieś towarzystwo w jego stylu, które tłumaczyło mi zawzięcie, że zawsze sobie sam zaszkodzę, sam wszystko popsuję, że nie umiem okazać zainteresowania własnymi sprawami. W parę godzin po przebudzeniu się miałem okazję sprawdzić, że gen. Marshall miał rację.
4. Pamiętam obiad w Starym Teatrze w Krakowie, który Piłsudski, naówczas premier, wydał po pogrzebie Słowackiego. Późniejszy kardynał Sapieha i Marszałek siedzieli wtedy obok
Wrzesień 1951
247
i hie. I pomimo głupiej burdy z przeniesieniem zwłok Starego i;ik ich zawsze już widziałem razem. I tak są teraz, na pewno "l>ok siebie na jakichś niebieskich krakowskich Błoniach, które iII.i Polaków zastępują Pola Elizejskie.
24 września
1. Skończyłem tę Wasilewską. Koniec trzeba poprawić. Nie pr/episywałem, bo już mam wstręt do tego. Ale gdybym to d/.isiaj przepisał, jutro byłbym wolny i mógłbym pisać co innego. Nawet wiersza o Muzach nie skończyłem.
2. Mistyka, astrologia, teozofia nie zawsze dotrzymują obietnic, ale obiecują nam odkrycia jedynie ważne, jedynie pocieszające, jedynie pasjonujące - które wiedza ścisła do niedawna uważała sobie za honor pomijać. Szczęście - to nie aeroplany i windy, lodówki, a nawet nie cudowne lekarstwa. Szczęście to jest to, co my czujemy, jak w tym okropnym wierszu Asnyka: "Siedzi ptaszek na drzewie."
3. Cała Anglia na kolanach modli się o zdrowie króla Jerzego, bardzo sobie przeciętnego, jąkającego się pana. Ale ten pan obowiązkowy, uczuciowy i pełen honoru - to jest ojciec narodu, czyli najdroższa dla niego osoba. Ojcem zaś jest dlatego, że instytucja monarchii oparta jest na zasadzie rodzinnej, na dziedzictwie, które wywodzi się z rodziny. Dzieci królewskie rosną na oczach narodu, ich zalety cieszą, a wady martwią cały naród - tak jak martwią nas upadki, a cieszą postępy i cnoty naszych własnych dzieci. Oczywiście, że wielki człowiek może też być uwielbiany przez naród i cementować go tym uczuciem. Ale wielcy ludzie - to cud, rzadki jak wszystkie cudy. Zaś taki sobie zwykły prezydent, jak mówił jakiś lwowski mulik na procesie Fedaka - o prezydencie Wojciechowskim: "Starszy pan w baniaczku" - to tylko symbol i produkt tej gorszącej ruletki, jaką jest system wyborów co cztery, a czasem co siedem lat. Kiedyś koło Łuku Tryumfalnego jakiś pucułowaty, czarno-wąsisty, zadzierzysty, mały pan mówił do swej bourgeoise'y:
248
Wrzesień 1951
Wrzesień 1951
249
"Yiens! Le President va passer - on va rigoler." Żyjemy w epoce republik, co jest pewno zapisane w gwiazdach. Ale to wcale nie znaczy, że nie wrócą królowie, choćby nawet król polski. Bo i republiki, i królestwa są stare jak ziemia, która jak wiadomo, wciąż się kręci.
25 września
1. Przepisałem tylko połowę Wasilewskiej - bo trzeba było lecieć ,,na dół miasta". Wróciłem zziębnięty, brałem ,,empirine" i zaspałem aż dotąd.
2. Za czasów "Pikadora", ściślej w r. 1918, czyli 33 lata temu, Olek Świdwiński, nasz malarz-wspólnik, po cichu jak i Kamil Witkowski zbuntowany przeciw naszym passeistycznym poezjom, czytał jako próbki "nowej sztuki" wiersz biednego Janka Żyznowskiego - który recytowany poważnie miał co wieczór sukces gorzkiego śmiechu. Pamiętam, że na początku było coś niby: "Klamkę brał i ciszę rwał." Później była jakaś "ażurowa koszulka" jako symbol erotycznych szałów, później zaś dramatyczny finał wyrażony w obrazie "Na stole melon". Dodatkową zabawą przy słuchaniu tego poematu było zgadywanie, czy "melon" oznacza pozostawiony przez brutalnego kochanka kapelusz-melonik, czy też po prostu owoc-melon, jak wiadomo, ulubiony motyw w martwych naturach Witkowskiego. I oto dzisiaj, po tylu latach, wiersze podobne do owego "kawału", pełne "rwania ciszy", drukuje się najpoważniej niby ostatni krzyk poezji. I krytycy, i profesorowie, którzy są od tego, aby znali i przypominali daty - nic na to. O nieśmiertelna, żadnym tradycjom nie podległa prowincjo polska!
3. Gdyby jakiś Szekspir przyszłości (na pewno go nie będzie, bo Szekspir może być tylko jeden) pisał kronikę dramatyczną współczesnej Anglii - nie mógłby wymarzyć lepszej sceny na finał historii Edwarda VIII - niż jego przyjazd do Londynu, w chwili gdy Jerzy VI dostępuje prawdziwej apoteozy swej cnoty - gdy umiera wśród rozpaczy całego narodu. A biedny
Windsor, napisawszy sensacyjne pamiętniki, sprzedawszy za ciężkie dolary swoje sekrety serca i dumny dramat swego narodu - zjawia się w Londynie, aby podciągnąć ten handel. Ten kontrast - to nie tylko Szekspir, to prawie Scribe czy Bernstein - tak to jest efektowne.
4. Nowy sekretarz obrony Robert Lovett, po Forrestalu najtęższa głowa w rządzie amerykańskim - jest, poza wszystkimi innymi cnotami, człowiekiem prawdziwego dowcipu. Gdy mu ktoś tłumaczył niedawno, że Sowiety mają więcej ludzi niż blok zachodni, powiedział: "Nie rozumiem, po co ma być z obu stron tyle samo ludzi. Przecież my mamy bić się - a nie tańczyć."
26 września
1. Z Wasilewską skończone. Zrobiłem na końcu pointę bardzo efektowną, gdyby to był artykuł - ale nie wiem, czy to mieć będzie jakiś sens w radio. Niestety! Później było samo zawracanie głowy aż do późna wieczór.
2. Od paru tygodni dopiero zdaję sobie sprawę, że niemal od przyjazdu do Ameryki żyję bez nadziei. Wierzę w uwolnienie Polski, ale go nie widzę i nie czuję. Przed sobą nie widzę żadnej przyszłości, co nie znaczy, abym uważał, biorąc na rozum, że jej nie ma. Przedtem żyłem w młodzieńczym złudzeniu, że może mnie spotkać jeszcze wszystko najlepsze, że na wszystko jest czas. Teraz w każdej chwili prześladuje mnie poczucie, że tego czasu już nie ma, że starczy go tylko na pracę i rachunek sumienia.
3. Spokój, opanowanie, uśmiech - to "sine qua non" Kodeksu towarzyskiego. Jeżeli ktoś przyjmując gości nie widzi ich, miota się niespokojnie, wybucha zniecierpliwieniem - niech sobie wybije z głowy swą sytuację światową i marzenie, aby być "un monsieur" albo damą. Ludzi naprawdę światowych dlatego jest tak mało, że dziś wszyscy są nerwowi - czyli niepewni siebie.
4. Ktoś (w Londynie) woła w czasie bardzo przykrej dyskusji:
250
Wrzesień 1951
Wrzesień 1951
251
"Więc pan uważa, że jestem złodziejem." Na co dostaje odpowiedź: "Nie mam na to dowodów - ale takie jest moje przekonanie." Czasami nie ma się dowodów, ale ma się przekonanie silniejsze niż one.
27 września
1. Ani jednej linijki. Próbowałem kończyć wiersz o Muzach.
2. Albo dawniej (jeszcze za mej młodości) było więcej wielkich twórców we wszystkich dziedzinach sztuki, albo ludzie lepiej wyczuwali różnicę między prawdziwą a fałszywą wielkością, albo po prostu starzeję się i wszystko, co było, wydaje mi się piękniejsze niż nasze czasy. Tak czy owak zdumiałem się czytając dziś, że nieboszczyk Jouvet był największym aktorem tego półwiecza. Nie widziałem go w ostatnich rolach, w Don Juanie przede wszystkim - ale był on dla mnie przede wszystkim aktorem epizodycznym, czasami zjawiskowym, jak w Le Taciturne, poza tym niezwykle pomysłowym i inteligentnym twórcą koncepcji psychologicznych i s ty liżą torem. Jego ludzie nigdy nie byli ludźmi naprawdę - a dawać wizję sceniczną człowieka, odkrywać go środkami aktorskimi - jak Balzac czy Stendhal pisarskimi, to jest zadanie aktora, i tylko w nim okazuje się jego wielkość. Raimu, Fresnay, a ostatnio Alec Guinness mieli takie jasnowidzenie i umieli je wyrazić. Mógłbym starać się dowieść, że moje rozróżnienie prawdziwej i na niby wielkości aktorskiej nie jest to żadna dowolność, impresjonizm, że istnieje "czyste aktorstwo" tak jak "la poesie pure". Ale po co? "Vox populi" coraz rzadziej jest to "vox Dei" - coraz częściej to przypadek, moda, kaprys. Zdaje mi się, że naprawdę dawniej było lepiej, że były hierarchie oparte o określone i prawdziwe kryteria wartości.
3. Yerlaine powiedział: "Potrzeba nam chleba i niepokoju." To mogłaby być codzienna modlitwa prawdziwych artystów.
28 września
1. Próbowałem skończyć wiersz o Muzach - ale jakoś nie mogłem znów nim się przejąć i drażniła mnie monotonia tej strofy. Zacząłem więc wiersz inny, na pięć minut przed pisaniem jeszcze nie zamierzony, do żadnego z moich niepodobny
- brzmiący, grzmiący, uroczysty, bardzo bogaty. Wrócić do niego jak najszybciej - bo nie odnajdę tego wzruszenia i tej muzyki, które czułem przed chwilą.
2. Zosia Morstinowa pisze w krakowskim "Tygodniku Powszechnym" o przekładzie Zemsty na francuski przez Feliksa Konopkę, że to podobno arcydzieło i że Jouvet za pobytu w Krakowie
- zachwycił się tym i obiecał nawet wystawić. Parafrazując moją piosenkę o Arturze Śliwińskim z którejś Szopki, "Jouvet nie ożyje, nie powie, jak było", i nie bardzo go widzę ryzykującego taką egzotyczną awanturę. Ale kto wie! Jeżeli ten przekład jest naprawdę taki świetny, jeżeli oddaje boski rozmach, lekkość i najwyższą komediową klasę oryginału - to może Jouvetowi przyszła ochota na Rejenta, który jest hipokrytą i wielkim panem zarazem, postacią nie znaną w teatrze, a tak żywą i soczystą jak najgłębsze charaktery Moliera. Mało co od dawna tak mnie podnieciło jak ta wiadomość, choć nic z tego - bo już Jouveta nie ma. Ale ciągle sobie roję - że kiedyś jakimś cudem - świat dowie się, ile stracił, nie znając Pana Tadeusza, Samuela, Zemsty, Wesela, Fortepianu Szopena. Co by tu zrobić, żeby dostać ten Konopkowy przekład!
3. Wczoraj widziałem w Fundacji Kościuszkowskiej nie znaną fotografię Modrzejewskiej, tak piękną, że powinno się ją odbić i rozsyłać jako idealny portret Polki, z którego bije nie tylko klasyczne piękno greckie, ale i mickiewiczowskie "dawnych Polaków duma i szlachetność".
29 września
l. Niestety! Tylko przepisywanie wierszy dla antologii Lama, z którymi już straszliwie jestem spóźniony jak i z wspomnieniem o Henryku.
252
Wrzesień 1951
2. Wieniawa, gdy był w Paryżu po wrześniu 1939, powiedział mi: "Najlepiej się spisali ci, którzy nie chcieli już żyć. Sosnkow-ski, ciężko w ostatnich latach doświadczony, i Starzyński, złamany przez śmierć pani Pauliny." Podobno ktoś, kto widział Sosnkowskiego po jego sławnej bitwie, zapytał go: "No i co pan generał myśli teraz zrobić." "Jak to co? - odpowiedział Sosn-kowski tonem nieuprzejmej, ale rzeczowej informacji. - Umrzeć."
3. Przeglądałem jakiś albumik Picassa w dobrze reprodukowanych kolorach. Podobało mi się prawie wszystko. Nawet największe maszkary miały jakiś urok, poezję, linie i kolory, wszystko jest tam, gdzie być powinno. Za każdym nowym zetknięciem się z tą twórczością - przystaję na coraz to inne jej śmiałości i wyzwania, zjednany bijącym z niej żywiołem malarstwa. Ale za żadne "pierniki" nie chcę oglądać jego naśladowców.
4. W "Figaro Litteraire" pośmiertny sukurs Lyauteya dla MacArthura. Dwa, podobno autentyczne jego powiedzenia: "L'obeissance toute nue est faite pour les sous-lieutenants et non pour les chefs responsables." I drugie, jeszcze wyraźniejsze: "Les reglements sont faits pour les imbeciles."
30 września
1. Latanie "za mieszkaniem", cały dzień na mieście. Ani słowa nie napisałem.
2. Wciąż myślę o niewidzialnych przyczynach i związkach, ważniejszych niż te rzekomo logiczne, wiążących ludzi i zdarzenia. Coraz bardziej wierzę w jakąś inną przyszłość, w jakąś wyższą logikę, opartą o prawo boskie. Nie tylko Bóg nas widzi, ale i umarli. Oni prowadzą nas - jak duch ojca - Hamleta, jak duch Księcia Niezłomnego - portugalskie wojska.
3. Wanda Landowska powiedziała mi dzisiaj: "Wszystkie dokumenty do mojej autobiografii palę. Z mego życia erotycznego nie zostanie śladu. Ale przede wszystkim palę je w sobie."
Wrzesień/październik 1951
253
Porównać to z rozpaczą Gide'a, kiedy jego żona spaliła jego listy. Nie mam wątpliwości, że to Landowska ma rację. Landowska i Alain, i Auguste Comte.
4. W jednej z francuskich nowojorskich restauracji zarządza szatnią i rozdaje menu osoba koło pięćdziesiątki, czarno ubrana, o bardzo godnych, można by powiedzieć, młodych ruchach i niezwykle uprzejmym uśmiechu. Dzisiaj, gdy przyniosła mi kartkę - doznałem nagłego olśnienia, jakbym tę osobę znał przedtem, choć wiem na pewno, że tak nie jest. Ale to połączenie damy klasowej i owego czarującego uśmiechu, przychylnego najskrytszym pasjom ludzkim - to atrybut jednego tylko zawodu. Czy była nią, czy nie - dama ta to typ - jeżeli tak można powiedzieć idealny ,,sous-maitresse'y" z rue de Provence czy rue de Chabanais.
7 października
1. Znowu "dies sine linea". Ale już o ósmej zacząłem bieganie po różnych mieszkaniach. Wielki wysiłek, aby poskromić wyobraźnię i nie wziąć byle czego - byle tylko zrzucić sobie kłopot z głowy - albo nie zaangażować się też przez niecierpliwość w jakieś przesadne wydatki. Jak dotąd trzymam się, ale wystarczyłoby zmęczyć się jeszcze, aby moja fantazja zakpiła sobie ze wszystkich względów, po prostu na te względy oślepła.
2. Pan Badeni, pisząc w "Wiadomościach" o Księżnej An-toniowej Radziwiłłowej (czy nie za dużo na to - cała strona), prawi dusery nie tylko Wilhelmowi I, zwycięzcy spod Sedanu, ale i jego wnukowi - "Wilusiowi", który patronował Hakacie, biciu dzieci we Wrześni i wywłaszczeniu. Takie marivaudage z Hohenzollernami mają o tyle ciekawą tradycję, że przecież sam Książę biskup warmiński nazywał wielkiego Fryca "staruszkiem" i chwalił się, że go swymi kawałami rozchmurzał. Ale co wolno Księciu, a raczej, co można wybaczyć autorowi Bajek... to zdumiewa w "Wiadomościach", których redaktor--historyk pamięta chyba, że Wiluś był niebezpiecznym mega-
254
Październik 1951
lomanem i że wcale życie jego nie było przykładne. A nawn różne jego wybryki przedostawały się do skandalicznych pi < • sów. Rozczulać się nad tym, że stary Wilhelm trzymał do cli i Stanisława Radziwiłła czy gładził po twarzy panią Betkę Poi ką - nie mamy, my Polacy, żadnego powodu. Nawet j< uznać, że Hitler był znacznie gorszy od Wilhelmów.
3. Giraudoux napisał: "Mourir sans avoir lu La Chartrci, de Parme, sans avoir lu Dostoi'evsky, sans avoir entendu / Noces de Figaro, c'eut etę vraiment trop betę." Cudo\\ zdanie, z tą wszakże poprawką, że nie wiem, czy żałowałbym n Polach Elizejskich, że nie czytałem Dostojewskiego.
4. Delikatny, czuły, prawdziwie z ludu pisarz Charles-Łom Philippe powiedział: ,,Les maladies sont les voyages des pau\ res." A czasami nawet nie tylko biedaków, ale i wygnańców
2 październik./
1. Dziś znów latanie za mieszkaniem. Po południu mogli-m tylko coś niecoś przepisać dla Lama.
2. Wstrętne ciepłe opary wilgoci - jak się mówiło w Wat szawie: pralnia. Ale za nimi jesień, rwąca żółte liście z dr/ew. taka prawie jak w Łazienkach i jak w Lasku Bulońskim.
3. Nie mam nikogo bliższego niż Kazio (56 lat!!) Wierzyński Jest to mój brat z wyboru i już nieraz, w najważniejs/ych chwilach życia doświadczyłem, że tak jest naprawdę. C/y i" znaczy, że mam się z nim we wszystkim zgadzać albo że ma n IN się sobie nawzajem bez przerwy podobać. To byłoby okropm '
4. Dziś przyszedł Album polski Landowskiej i jej ksiayk.i Musiąue ancienne z czułymi dedykacjami. Na parę chwil uton.i łem w złudzeniu dawnego życia, do którego luksusu nale/aK częstsze takie przesyłki. To była po prostu woda, w której s u pluskałem, powietrze, którym oddychałem, nie zdając sohu sprawy, że jest ono przywilejem, i że jak wszelkie przywiKu może być cofnięte.
5. Franc Fiszer, większy filozof, niż myśleli ci, którzy znali gu
Październik 1951
255
\
i / jego niebotycznych powiedzeń, często mówił o sobie, że Kogiem, co było tylko paradoksalnym wykładem właśnie tilo/ofii. Kiedyś na wsi w Chełmicy u Pauliny Kleszczyńs-uskarżał się na reumatyzm, na co Paulina docięła mu: l iiy Bóg - co ma reumatyzm." A Franc nigdy nie stropiony: imatyzm - to jest właśnie arka przymierza między mną l/kością."
3 października
Nic nie robiłem. Mieszkanie, meble - wszystko to niezbęd-.ile nie ważne. Tak jak inne znów rzeczy nie są na co dzień i$dne, ale jedynie ważne.
Pr/yszła fotografia mojej chrześniaczki Ewy Bujalskiej, /onej w obozie DP w Niemczech, a teraz mieszkanki ni y. Śliczna roześmiana puca, którą można by fotografo-lako reklamę stuprocentowej polskości. Ican Babilee w Eulenspieglu do muzyki Straussa to chyba iV'ksza kreacja baletowa, jaką w ogóle widziałem. To poronić jest oczywiście bardzo względne - bo przecież nie ma icj miary na ocenę wrażeń obecnych i zachowanych we nnnieniu. Ale ten Sowizdrzał jest to na pewno doskonałe il/.ieło, równe w swej dziedzinie muzyce Straussa. Ten puk krępy, prawie niezgrabny jak Niżyński, ma też jego i»6ć, cudowną subtelność w przechodzeniu od jednego do ftcgo gestu, przy tym gra - jak wielki aktor, ale gra karni baletowymi. Istotą baletu - jest tajemnica i piękno ni ciała, muzyka ciała, jak muzyka dźwięków - wynosząca :>onad materię. Szczyt baletu - to wrażenie oderwania się od ni. /.wycięstwa nad prawem ciążenia. Dlatego Niżyński ma i legendę. Dzisiaj nikt tak bardzo jak Babilee nie zdaje się MC tym prawom.
W wydanej przez fundusz Nobla książce o tych nagrodach nie ty s/czegół zamierzonego przez sędziów podzielenia w r. 1905 ixly literackiej między Sienkiewiczem i Orzeszkową. To zdumie-
256
Październik 1951
wające, że tyle wiedziano o nas w świecie, gdy byliśmy w niewoli i nie mieli żadnej oficjalnej propagandy. Przy Reymoncie wspomniano, że jego kontrkandydatem był Żeromski.
4 października
1. Tylko parę wierszy przepisałem. Po kilku dniach latania i niepisania - znów lekki atak manii prześladowczej, nad którym starałem się zapanować. Niewiele brakowało, aby "pa-szło" na całego.
2. "Samotność! Cóż po ludziach? Czym śpiewak dla ludzi?" W tej zbanalizowanej cytacie jest nieodparta prawda, której głębię możesz zniszczyć, powtarzając jak modlitwę te słowa. To łatwo powiedzieć - trzeba mi samotności. Ale zrozumieć, że się jest na zawsze samotnym, godzić się na tę samotność - to wielka sprawa, doświadczenie religijne. I ono właśnie w całej swej sile i prawdzie - zamknięte jest w tej cytacie.
3. Nawet mierni poeci miewają błyski genialności. "Choczu ja nie tieła jejo - no lisz czeriez tieło poczuwstwowat' duszu." To napisał Igor Siewierianin. I nikt nie wyraził tej myśli lepiej, zwięźlej od niego.
4. Rozgrywki palanta (baseballu) są bez żadnej przerwy najważniejszą od tygodnia sprawą w Ameryce, najważniejszą dla wszystkich: od ministrów i generałów do chłopców i dziewcząt szkolnych. Zwycięscy "Giants" - to najwięksi bohaterowie tego kraju - żadne szały sportowe Europy nie dadzą się porównać z tym, co tutaj dzieje się od tygodnia, co czuje prezydent Truman czy gen. Yandenberg, czekając na rezultat ostatecznych rozgrywek. Wszelkie miary wartości zacierają się w tych dniach. O "homerze" zrobionym przez jakiegoś piłkarza ze zwycięskiej drużyny pisze się jak o wygranej wojnie albo o odkryciu radu.
5 października
1. Przepisywanie i latanie. I tak już pewnie będzie aż do przeprowadzki.
Październik 1951
257
2. Znów sen megalomański. Jakiś list do mnie marszałka Oyamy, żebym interweniował w sprawie Korei. Oyama - to nazwisko z mego dzieciństwa z wojny rosyjsko-japońskiej, chyba że od tamtych czasów o nim nie myślałem, a najwyraźniej słyszałem je we śnie. List pisany był po japońsku, ale nie wiem dlaczego, jakoś mi się teraz kojarzy z menu śniadania, które dla mnie wydał Starzyński w "Złotej Kaczce". Później było jakieś nieoczekiwane i upragnione wzruszenie zmysłów.
3. Bezlitosne recenzje niemieckie o Cocktail Party Eliota. Burżuazyjny, antykomunistyczny "Berliner Anzeiger" pisze: "Nie, nie i nie." Ja też uważam, że nie, nie, nie. Nikt mi nie wmówi, że nie jest to pisane w niepotrzebnej męce, bez natchnienia, bez wdzięku, w pogoni za nadzwyczajnością, która nigdy nie sprzyja tym, co za nią gonią. Już tego nie dożyję - ale przyjdzie czas, że inteligentni ludzie będą się pytać: "Kto to był ten Eliot? Co on właściwie napisał?"
4. Nie wiem, kto to powiedział: "Czyściec - to miejsce, w którym będziemy myśleli - jakby inaczej ułożyło się nasze życie, gdybyśmy postępowali inaczej."
6 października
1. Po bardzo złej nocy - tylko listy. Ale naprawdę miałem terminowe rzeczy na mieście.
2. W jednym z okien na 57-ej Sisley tak świeży, że prawie pachnący farbą, kładzioną grubo niby szpachlą. Morze prawie białe, na brzegu jakaś cudna pstrokacizna, tonąca w jasnej zieleni. Rozkosz zmysłowa, prawie że nie tylko dla wzroku, ale i dotyku, i powonienia.
3. Od bardzo, bardzo dawna nic nie myślę. Ale ukrywam to, jak mogę, i powiem, z litością dla bliźnich, że z zupełnym powodzeniem.
4. Znów ankieta w "Wiadomościach", parada nazwisk bez wyboru i hierarchii. To już tradycyjny, emigracyjny "vanity fair".
258
Październik 1951
Październik 1951
259
5- Cheyalier (podobno) powiedział: "Wyobraźnia pocir nas po tym, czym być nie możemy, a humor po tym - c. jesteśmy."
6- Ktoś powiedział dziś: "Moje fajle." Chciałem go popni "Twoje fiszki." Czy naprawdę nie ma na to słowa polskiego, juz tu WSZyStko pozapominali?
tez
7 paździen
1- Nic nie robiłem po nie przespanej nocy, pełnej straci i wsportmień - i takich samych przez dwa lata w tym sain czasie niepokojów.
2- W ankiecie "Wiadomości" Melchior, próbując nou kadenizmów pisze: "Daszyński... wbulił swoją koronę." I \ niej kontynuuje: "Wbulaliśmy i my swoje Szóstki." Co to me. Grydzews]^ który uważa, że ma prawo poprawiać ka/d autora - powinien był tutaj właśnie postawić się. Dlaczego n można powiedzieć "Wbulaliśmy"? Bo nie.
3. Adenauer - żąda Odry i Nysy. Cóż za potworny pal historyczny nas prześladuje, że nie tylko walą się na nas na ja i rzezie, aie raz po raz włazmiy w takie potrzaski, że nasze i . są niepopuiarne i kłopotliwe. Anglosasi dali nam tę linię póli kiem, ale pozwolili wyrzucić za nią Niemców i nam się osiedl Tłumacz teraz wygnanemu ze Lwowa szczeciniakowi, że m znów ertiigrowa,3! Choćbyś nie wiem jak chciał się przerobie n.. Talleyranda i Machiavella - kiedy o tym pomyślisz, nagła krew cię zale\va i chcesz zrobić jakąś burdę bardzo sprawiedliwi! i straszriie niepolityczną
8 paździei n/l
1. Pr^epiSyWarue wjerszy; poprawianie maszynopisu o l dowskiej. Same głupstwa. Ale i to było bardzo wiele po wc/» szym ok;ropnym (jm-u j bardzo złej nocy. Dzisiaj znów c/ul ze mam duszę nieśmiertelną. Cierpiałem, robiłem sobie cię. wyrzuty ^ aje widziałem przed sobą cel i drogę, a nie jak wc/« mrok zł^ j bezsensu.
1'ry.eczytałem raz jeszcze Kobiety Stasi Kuszelewskiej z prawym, a godnym wzruszeniem. Niby to są migawki, same nlyczne zdarzenia, ale ich podanie - świadczy o praw-s m pisarstwie - choć chwilami mogłoby się zdawać, że to hetność opisanych ludzi i samej autorki jest główną wartoś-irokiem i prawie artystyczną kompozycją książki. Ale nie.
•clewska ma dobry styl, prosty, nie dotknięty żadnymi n i/.mami, ma pełne umiaru, ale i bardzo dramatyczne ucie efektu, każde opowiadanie kończy się świetną, niemal .tIną pointą. To prawdziwe pisarstwo, choć zarazem auten-iv dokument, taki, że bez trudu poznaje się i Zosię Piet-,a, i Kossak-Szczucką, i Turcię Potocką. Nie rozumiem,
•ego ta książka nie wyszła dotąd po angielsku. W tym kraju i e t - byłby to trochę dla nich podarunek, a zarazem dla .t k ich pojętna, wstrząsająca wiadomość o prawdziwej Po-tej właśnie Polsce landlordów i starych nianiek, którzy /c, gdy historia biła na trwogę, czuli się jedną rodziną. Uyłem wczoraj na węgierskim kazaniu. Poza słowem "ma-" i nazwiskiem Mindszenty nic nie zrozumiałem, choć 1 -m, że kaznodzieja mówił dobrze, że jest urodzonym mów-Przez cały "czas przecież myślałem jak człowiek z Marsa, v by naraz usłyszał ludzką mowę. "Jakim geniuszem obył Pan Bóg ludzkość, co to za cud - tyle języków, tyle słów, > /a tajemnica ich powstanie, rozpowszechnienie, ich niepo-i ro/maitość." To były bardzo pobożne myśli, i w tym sensie \so'.ierskie kazanie wcale dla mnie nie przepadło.
9 października
l IM/.episywanie, a poza tym kłopoty przewidziane i nie-wid/iane.
"Wychyniony" - to piękne słowo - ale bodaj że tylko dwa
}c słyszałem. Raz użył go Kleszczyński w swym pięknym
i •. nym Księciu; "Zmęczona śmierć z spiżowych paszcz jak
ii n c j wychyniona studni." A poza tym w niezapomnianej
260
Październik 1951
chwili, gdym wstrząśnięty i spłakany czytał opis pogrzebu Tatiany: "Marsz żałobny Beethovena jakby z czeluści piekieł wychyniony." Naprawdę, że nie wiem, co to słowo znaczy ściśle
- chyba wychylenie się, wydobycie, ale w jakiś groźny, tajemniczy sposób z jakichś mroków i otchłani. Zajrzeć do Lindego i Karłowicza, czy oni to znają. A może to wymysł Żeromskiego, wcale bym się temu nie zdziwił - to jego dźwięki i jego nastrój.
3. Powiedziałem wczoraj księdzu Meysztowiczowi, że moja polszczyzna coraz bardziej szwankuje, że coraz więcej słów mi braknie. Miałem prawdziwą przyjemność ze śmiechu, z jakim to oświadczenie przyjęto. Ksiądz powiedział mi: "To pójdzie do pamiętników, to musi pójść do pamiętników!"
4. Churchill woła na przedwyborczych wiecach, że gdyby w porę zjechał się z Trumanem i Stalinem - to by nie było Korei, obiecuje, że taki zjazd zrobi i uratuje pokój. Wie przy tym doskonale, że to kłamstwo, i do tego bardzo niebezpieczne i gorszące. Ale dla niego też jak dla Amerykanów, jak dla de Gaulle'a najważniejsze - to wygrać wybory, dojść do władzy. Ktoś powiedział kiedyś: "Polityka pasjonuje mnie - bo jest najbliższa życiu." Ale jakiemu?
10 października
1. Dziś wielka przykrość - jak rok i dwa lata temu w tym samym czasie. Nie chcę myśleć o tym, że to złe gwiazdy, ale horoskop za 25 centów wszystko mi to na ten obrzydliwy październik przepowiedział. Jestem nie tylko zgryziony, ale i poniżony, że tak mało mogę zrobić dla siebie. I inni dla mnie
- przeciw gwiazdom też niewiele.
2. Franc Fiszer - wstydził się choroby i brzydził się chorobą. Nie była to żadna poza, tylko poczucie, że nasza myśl i wola
- powinny panować nad ciałem. Franc uchodził w moim pokoleniu po prostu za jakiegoś apokaliptycznego Zagłobę, za wykolejeńca i gigantycznego kawalarza. Był on przecież przede wszystkim i do końca filozofem, metafizykiem, Sokratesem
Październik 1951
261
w skórze Falstaffa. Tylko że właśnie "Ziemiańska" to była pierwsza w historii polskich knajp kawiarnia bez filozofii. Dyskutować, a zwłaszcza o metafizyce - było nie w jej stylu. Dlatego - moje pokolenie znało tylko Franca-Zagłobę.
3. Mój ojciec rano w niedzielę, jedyny dzień, kiedy nie szedł do biura (kolei wiedeńskiej), spacerował w bardzo prymitywnym negliżu po mieszkaniu i deklamował z komiczną przesadą swoich ulubionych poetów, przeważnie Krasińskiego i Langego. Pamiętam, jak rozkoszował się strofą: "Lecz i mnie także zbiegła w pomoc pani, której się wzroku ciemne duchy boją", albo jak budził mnie wołaniem: "Ocknij się, Lechu! Przerwij sen twardy - bo czuwa nad tobą bisurman hardy!"
11 października
1. Nic. Trzeba było wyjść wcześnie z domu. Później polegi-wałem i broniłem się przeciw lataniu.
Przemyśleć, przeżyć ten kłopot, powtarzając sobie starą maksymę, że "zupa nigdy nie jest tak gorąca jak wtedy, kiedy się gotuje".
2. Byłem wczoraj pierwszy raz na Tudor City Place, koło United Nations. Dopiero ta dzielnica robi się, wszystko jeszcze jest w hałasie, pyle, gruzach. Ale już teraz można sobie wyobrazić, jak ten plac będzie fascynujący, kto wie, czy nie będzie to najpiękniejszy punkt Nowego Jorku - bo nie ma innego, w którym architektura miałaby za tło rzekę i taką perspektywę. Sama ściana United Nations jest to po prostu wielka szklana deska, ale nie można na nią patrzeć niezależnie od całości, w całości zaś będzie miała swój sens i będzie to całość wspaniała.
3. Henio Korab aresztowany w Paryżu za szpiegostwo. To balzakowski koniec balzakowskiej kariery figurki zarazem groteskowej i, jak się okazało, tragicznej. W tej karierze - była i prawdziwa pozycja w prasie paryskiej, niedostępna na ogół dla cudzoziemców, i różne komandorie, pieniądze i wspaniały apartament. Dlaczego Korab mimo tego pił i zawsze potrzebował
262
Październik 1951
Październik 1951
263
i
więcej pieniędzy, niż dawała mu jego świetna pozycja - to jest oczywiście szerokie pole dla amatorów-psychoanalityków. Może w pijaństwie i szastaniu pieniędzmi - chciał odbić się za fizyczne upośledzenie, a może jak tylu innych niby szczęśliwych i urządzonych emigrantów, jak Stefan Dessauer, jak Węgrzynek
- czuł się przecież z wizytą, jednak emigrantem. Kompleks, nazwijmy go, "Latarnika" to grunt dla najgorszych psychoz.
12 października
1. Coś mazałem, pisałem, rysowałem, nie mogąc się zdecydować na nic: tyle mam zaległości i tyle planów. Z przestrachem stwierdzałem, że jednak hałas przeszkadza w pisaniu (pisałem u Izy Landsberger), że więc na nowym mieszkaniu będzie mi szło ciężej. Tylko cisza - to my, wszystkie hałasy - to świat, który musimy sobą zagłuszyć.
2. Widziałem na trawniku w Central Parku biednego gołębia-
-potwora. Miał dziób zniekształcony, pokryty jakimiś naroś-ciami - był to pewno jakiś syfilityk czy trędowaty gołębiego rodu. Siedział nastroszony, dysząc ciężko i patrząc na mnie co pewien czas zaszłym bielmem okiem. Gdy posypano gołębiom ziarno i ów nieszczęśnik wmieszał się do całej czeredy, patrzyłem uważnie, jak się z nim inne gołębie obchodzą. I zdaje mi się, że odsuwały się od niego, że to jest dla nich też budzący wstręt wyrzutek.
3. Truman Capote jak i Tennessee Williams odnalazł w sobie dzięki Europie, a ściślej dzięki Włochom, uśmiech beztroski, gust do bajki. Jego nowa powieść - to otwarcie drzwi na nadzieję, dotąd zatrzaśniętych. Widziałem go wczoraj na Madi-sonie - oczywiście w jasnozielonym, trawiastym ubraniu. Szedł, podrygując, jakby zapatrzony w bajkę, i to dziecinną, nie tak okropną jak ta jego pierwsza.
4. Maurice Petsche, zmarły niedawno francuski minister finansów, gdy go pytano, czy jakiś młody człowiek powinien pójść do Ecole Polytechniąue, odpowiedział: "Oczywiście, że
wychowańcy Politechniki wiedzą wszystko. Ale też nic ponadto."
13 października
1. Spanie, zmęczenie nagłą pogodą. Lenistwo, najgorsze, bo z wyrzutami sumienia.
2. We śnie jakiś lisek, śliczny szary lisek, którego złapałem. Może to lis z wiersza Lieberta, czytanego parę dni temu, i bardzo podobnego wiersza Wierzyńskiego. Ciekaw jestem, czy freudyści mają jakieś wytłumaczenie na lisa w swoim senniku.
3. W "Wiadomościach" trzy opowiadania z książki Giovanni Guareschi Mały świat Don Camilla. - Arcydzieła wzruszenia, prostoty, humoru i pisane zwykłym narracyjnym stylem bez żadnych ozdób i metafor - i mimo to zachwycające nowością, przez świeżość, prawdziwość i głębię przeżycia. Poufałość wiejskiego proboszcza z Panem Jezusem, jego trafna, ale jakże zarazem życiowa moralność, humor, pomysłowość i lojalność jego przepraw z komunistycznym burmistrzem, takim samym jak on patriotą i chwatem - jakiż to inny świat, inne powietrze niż ten wstrętny smród i duchota, którymi każą nam oddychać zarówno wszelkiego rodzaju Mauriaki, jak amerykańscy weterani, opętani przez katolickich diabłów bądź przez "delirium psychoanaliticum". Herling pisze, że te historyjki Guareschiego - to felietony. Zdaje mi się, że prawdziwe nowelki, które będzie można czytać zawsze, i że Don Camillo zostanie w literaturze, że to postać, której nie było dotąd. Okazuje się, że nasze czasy wydają i takich pobożnych i łebskich zuchów, nie tylko seksualnych maniaków i filozofujących bandytów.
14 października
1. To samo co wczoraj. Pakowanie się, a raczej wybór wśród tysiąca papierków. Nie mogłem pisać.
2. Przerzucałem Nowele i obrazki oraz Drobiazgi Prusa. Straszne rzeczy. Głucha prowincja - jako świat obserwacji,
264
Październik 1951
i głucha, smutna, udająca humor prowincja jako literatura. Trudno uwierzyć, że to ten sam Prus, który napisał Lalkę, Emancypantki i Faraona. W jakiejś nowej historii literatury powinno się napisać koniecznie, że te okropne humoreski są okropne. Prus zostanie na zawsze wielką osobą i kochanym pisarzem przez Lalkę, Emancypantki i parę (ale tylko parę) nowel. Natomiast nie należy okłamywać narodu, że wszystko, co pisał, było arcydziełem. Kornel, Nowakowski, Słonimski - porównani z tymi "drobiazgami" to Himalaje wobec Gubałówki.
3. Tłumaczono mi dzisiaj, że Anglicy są jedynym moralnym narodem na świecie, jedynym naprawdę chrześcijańskim. Wiem, że ich reformy społeczne - płyną z ducha chrześcijańskiego, nie z materializmu. Feler w tym - że Anglicy uważają, że oni tylko są ludźmi, ich moralność - nie rozciąga się poza Kanał.
4. Anglia straciła naftę perską przez hamletyzm swego rządu. Nafta ta należała jej się prawem rozboju i można ją było utrzymać tylko przez siłę pięści, politykę Cecil Rhodesa i Chur-chilla. Natomiast żałosną hipokryzją było upierać się przy tej kolonialnej zdobyczy - bijąc się w piersi i śpiewając psalmy jak Attlee. Jego polityka przypomina znany kawał rosyjski: "I tieło mudroje sochraniła i kapitalik sobrała."
5. List Zbyszewskiego do redakcji "Wiadomości", dopełniający artykuły o Sapieże jest to portret-arcydzieło. Nie będzie to przesadą, jeśli powiem, że uwaga jego, iż wielcy panowie wolą lud od inteligentów - godna jest Prousta. I w tym samym numerze ten sam Zbyszewski pisze horrenda, paradoksy bez pokrycia o Petainie (spiżowym!) i de Gaulle'u.
15 października
1. Podpisywanie kontraktu na mieszkanie, szukanie pieniędzy, zmartwienie sprzed paru dni, które ani rusz nie chce stać się pogodzeniem. Powinienem był na to odpowiedzieć skupieniem się, przecięciem tego. Zrobiłem jak zwykle w takich
Październik 1951
265
wypadkach. Szukałem zapomnienia. I oczywiście doszukałem się czczości i goryczy.
2. Nic nie jest radością, szczęściem na wygnaniu. Przenoszę się w lepsze warunki, jak na mój los - znacznie lepsze. Jakże bym się cieszył z tego pokoju, gdybym mógł wychyliwszy się przez okno zobaczyć - jakiś widok bliski, usłyszeć z ulicy naprawdę polską, warszawską mowę. Po dziesięciu latach w New Yorku wciąż największą radością jest dla mnie złudzenie, że moja ulica ma coś z Żoliborza, którego bynajmniej nie uważam za cud urbanistyki.
3. Ukojenie zmysłów i znieczulenie duszy, pełnej tęsknoty i nie mającej odwagi uwierzyć, że jest inna miłość, tak samo prawdziwa jak ta zapalająca się od zmysłów. I że błądzimy dlatego, że ją chcemy wyminąć.
4. W Nowym Jorku, w Ameryce nikt się nie ogląda za kobietami. Po pierwsze, nie wolno, po drugie - wszyscy się spieszą. Po trzecie - nie wiadomo, czy mają na to ochotę. I pomyśleć, że Wacio Grubiński nie tylko oglądał się za każdą co lepiej zbudowaną dziewczyną - ale przystawał i obracał się, i szedł za nią rozmarzonym wzrokiem tak długo, jak mógł ją dojrzeć. "Co kraj to obyczaj." Nie wiadomo, który lepszy. Ale wiadomo, że dobre - to, co swoje.
16 października
1. Przeprowadzka - jeszcze ciągle nie mieszkam i koczuję. Ani mowy o pisaniu.
2. W starym "Odrodzeniu" sprzed dwóch lat artykuł Borejszy przeciw neofitom komunizmu, podpisałbym to obiema rękami, tym bardziej, że czuje się pod tym niepodrobioną wściekłość prawdziwego komunisty na przybłędów i karierowiczów. Po śmierci Świerczewskiego, który jest tertium comparationis tego artykułu, niewiele o nim wiedząc zaryzykowałem w "Tygodniku Polskim" tezę, że został on sprzątnięty, bo był kimś i uważał, że ma coś do gadania. Artykuł Borejszy - potwierdza ten mój
266
Październik 1951
intuicyjny sąd o Walterze - to był polski komunista, k t OM łudził się, że bolszewicy pozwolą na polski przewrót w Polsi
3. Wieczór u Kołłupajły, spotkanie z Borem i z Korboński Gadu-gadu o polskim podwórku i trochę kawiarnianej ,,\v kiej" polityki. To niepojęte - że są jakieś rozłamy na emigra Przecież między mną, który bez wzruszenia i przesady u/n pontyfikat pana Augusta, a Borem i Korbońskim, któr/y zwalczają, nie ma żadnej różnicy, jeśli chodzi o naprawdę w;i sprawy. Ten rozłam - to smarkaczostwo, a raczej jest n;i lepsze jeszcze słowo.
4. W Polsce na wsi mówiło się o różnych planach "na świ Michał, po żniwach". W Ameryce jeśli nawet tak się nie im - wszystko przecież planuje się na ,,po wyborach". Od da\> mówię - wojna będzie po wyborach!!
17 październ
1. To samo co wczoraj. Zabiegi, rozmowy, decyzje najn malniejsze w świecie, a dla mnie piekielnie denerwujące, nigdy nie wiem, jak o tych rzeczach rozmawiać, jak decydom Prawie zawsze wychodząc ze sklepu czy jakiegoś urzędu -m uczucie, że powinienem był postąpić przeciwnie. Ani stron i ani wierszyka.
2. Miłosz w swoim Ketmanie, drukowanym oczywi w "Kulturze", robi bardzo obrzydliwą woltę. Buduje swą olu nę na tezie, że pisarz oddalony od Kraju zamiera. Bani słusznie. I nasza ofiara - nasza to znaczy Wierzyńska Balińskiego, Nowakowskiego, moja - było to właśnie wzięcie siebie ryzyka tego zamarcia. Miłosz tymczasem bynajmniej d. Kraju nie wrócił, ograniczając związek z nim do pobierani.i pieniędzy z Warszawy. To mała płotka i nie powinienem o ni.» pieklić się. Ale "Kultura" dając mu honorowe miejsce, pas go na polskiego Koestlera (po 34 latach bolszewizmu nie mu już być Koestlerem), zamykając bardzo po faszystowski! i jego krytykom - rozdrażnia mnie nie tylko przeciw sobie
Październik 1951
267
i w niemu. Prawie - że wolę Słonimskiego. Nie tylko
>, że był moim przyjacielem, że napisał piękne wiersze
świetne sztuki. Ale i dlatego, że tam wrócił.
\merykanie myślą, że wszystkiego można się nauczyć.
dziewuchy i paniusie bez oczu i smaku, ukończywszy
dekoracji - wyrokują, jakie kolory zgadzają się ze sobą,
i ają wielkie oczy, gdy im ktoś coś proponuje, czego ich nie
10. Ta wiara, że każdy może być nie tylko prezydentem
kv - ale choćby Diorem czy Balenciagą - to jest właśnie
!/,iwa demokracja. Gdzie jest hierarchia, tam już nie ma tej
\ racji, bo są rzeczy nie dla wszystkich dostępne.
18 października
Wciąż i jeszcze przez parę dni to samo. Co chwila muszę /yprowadzać do porządku, aby jak tyle razy nie popaść l/enie, że środek jest celem - że więc w tym wypadku to kanie jest ważne - a nie to, żebym w nim spokojnie pisał. 1 Onrad już po pierwszych swych książkach był w wielkich • lach i musiał zabiegać o stypendium rządowe. Nie pamię-e/.yj to był artykuł, bodaj że Tarnawskiego i bodaj że lyśli Narodowej" - gdzie opisana była cała jego gehenna ystkie poniżenia, które musiał znieść, aby tę sumę, zresztą MCH/.nie małą, otrzymać. Pamiętani, że była ona wpłacona k HM gwarantom, aby jej Conrad nie dostał na rękę, że błagał w dramatycznych listach, aby mu nie wyrządzano tej znie-Ale biurokracja - to demon równie okrutny, choć głupszy .H/.clkie tyranie. Consuł Menottiego miał już przed wojną '•• ofiary, i to nie tylko w totalistycznych krajach. Na ankietę "Wiadomości" na temat pierwszego wrażenia MU mógłbym odpowiedzieć tylko bajką Krasickiego: "Pytał mądrego" (być może, że tak też odpowiem). Żądać, aby pamiętał, co mu się śniło trzydzieści albo jak w moim i • l k LI przeszło czterdzieści lat temu - jest to przesada, jeżeli uc dowód groźnego zmęczenia. Ja mam świetną pamięć,
268
Październik 1951
jestem maniakiem teatru, a nie pamiętam wcale, kiedy i co widziałem w teatrze po raz pierwszy. Zdaje mi się, że to była popołudniówka Krysi Leśniczanki i że śpiewała ją Ćwiklińska. Ale może to była Józia Bielska.
19 października
1. Całe rano czekałem w pustym mieszkaniu na przywóz mebli, przyjechały dopiero koło 5-tej. Nie ma światła, nie ma lamp. Piszę w ciemnym pokoju, przy świeczce, wśród porozrzucanych paczek i szpargałów. Bardzo mnie tych parę dni zdemoralizowało i ogłupiło.
2. Śniła mi się Warszawa dzisiejsza i ja w niej zmuszony do jakichś kapitulacji i przystający na nie. Rano, już w półśnie tylko - jeszcze męczyłem się tą zdradą we śnie.
3. Ciocia Mania, siostra mego Ojca, która robiła suknie w Piotrkowie i bardzo tego się wstydziła, bo to była w owych czasach specjalna degradacja - jakby chcąc wziąć odwet za to swoje rzekome poniżenie - uczestniczyła marzeniem w wielkich romansach światowych. Od niej dowiedziałem się i wiedziałem, gdym był małym dzieckiem, o romansie Mikołaja II z Krzesińs-ką, o Rudolfie i Marii Yetsera i również o pannie Julii Hauke, która była pierwszą księżną Battenberg i prababką Filipa Edyn-burskiego. - Ciocia Mania używała specjalnego, dziś przeze mnie zapomnianego słownika - w którym słowa "krawcowa", "chodzić do miary" itp. zastąpione były przez inne wyrażenia, mające ukryć to, że była ona właśnie krawcową. Biedna ciotka. Ani jej na myśl nie przyszło, że kiedyś jej fach będzie stał w oczach świata niemal na szczytach sztuki, że jej koledzy, Dior, Fath czy Castillo, będą gwiazdami salonów i że będą snobować wielkich pisarzy i światowe damy. Ciocia Mania była osobą starej daty i uważała, że jednak Słowacki czy Kościuszko - więcej zasłużyli się światu niż Bogusław Herse.
Październik 1951
269
20 października
1. Jeszcze zawracanie głowy z nowym mieszkaniem. Liczę trochę, że codzienny z nim kłopot - słanie łóżka, pierwsze śniadanie, wyrzucanie śmieci - będzie to rygor dla nerwów -jak
- przepraszam bardzo - kiedyś Ambasada. Ale znów ani linijki.
2. 3 strony dziennika, na co od dawna i wciąż jak dotąd mogę się zdobyć - to przeszło 1000 stron rocznie, czyli 3 solidne książki. Gdybym w tym tempie pracował choćby tylko od 1930
- miałbym za sobą 60 tomów. Ale to jest teoria. Nie mam w sobie fantazji, pomysłowości, no i myśli na 60 tomów. Nie można dawać jednocześnie esencji i roztworu. Tylko że znów Pan Bóg raczy wiedzieć - czy gdybym poszedł na taką pracę, nie zmieniłbym swego życia, nie skupił go na pisaniu. I w rezultacie zamiast ratować w popłochu bardzo grubego skrótu tego życia, nie napisałbym go ze wszystkimi szczegółami i finezjami. Za późno!
3. Przypływ czułości, uczucia i poczucia winy. Ta osoba umie cierpieć milcząc i może bardziej niż o tym wiem, milcząc cierpiała też przeze mnie, choć mimo i przeciw mej woli.
4. Rozdziały nowego tomu pamiętnika Churchilla - okropność. To, co pisze o sposobie, w jakim decydowano w Teheranie sprawę polską, to, co mu się raz po raz wymyka spod pióra na nasz temat - to straszliwy dokument nie tylko kondotierskiej duszy, ale też ślepoty politycznej. Churchill walczył o Anglię, nawet o Francję, o tę Zachodnią Europę, która wydaje mu się "salonfahig" w przeciwieństwie do dzikiej, naiwnej Polski. Ale nie walczył o żadną powszechną wolność, o żadne zasady. Bo one nie mają granic. Żadne uroki jego stylu, żaden jego dowcip
- nie mogą umniejszyć uczucia wstrętu, jakie we mnie ta nieludzka książka budzi.
21 października
1. Nic. Znowu nic. Dzień u Stasi Nowickiej na wsi - przegadany, "przebyczony", jak mówił Józek Czajkowski.
270
Październik 1951
Październik 1951
271
l
2. We śnie Irena, bardzo szczupła, oddająca mi czułe, mocne pocałunki. Jakieś z tym były związane konflikty i realne spraw\ - ale już ich nie pamiętam.
3. Byłem w kościele Św. Anny na Lexington i niemal/. odetchnąłem po wrażeniu nie ubóstwa, ale prostactwa, kim tak mnie uraziło tydzień temu w kościele mojej dzielnu Daremnie próbowałbym sobie tłumaczyć, że tam też był l' .n Bóg, że może był tam właśnie. Coś było w tamtym kośt i z ducha małego mieszczaństwa, który jest najprzeciwnicj wspaniałomyślności Boskiej. - Chesterton sławiąc szarego c/t wieka albo myślał o jakimś innym niż mieszczuch warszaw i czy nowojorski - albo po prostu fantazjował, aby dra/m hipokrytów - protestantów. Myślę, że Pan Bóg - "kocha Im podniebnych ptaków" - jak mówił Słowacki.
4. Co to za staropolska piosenka rycerska: "Jako gra i Hektorowie, jako rzymscy Katonowie." Nie wiem dlaczf.n przypomniała mi się parę dni temu i wciąż mnie dręczy. Grał \.\ i śpiewał kiedyś, jak tyle innych staropolskich cudownosi i Lulek Schiller. - Bodaj że kazał ją nucić husarzom w Sammli, Zborowskim Goetla. Ale od tego czasu zapomniałem ją i te M. wypłynęła nagle z niepamięci, nie wiadomo dlaczego, ale chyl M po coś, w jakimś tajemnym celu.
22 październik
1. Nic. A już dzisiaj mogłem i powinienem był pracować.
2. Tak jak Park Avenue koło 68-ej przypomina mi okolu parku Monceau i Bid de Courcelles, tak 86-a koło East End m coś z dzielnicy Łazienek w Warszawie, nie wiem czy pr/< • drzewa, czy przez widok na jakiś dom za rzeką, podobny ii kordegardy czy koszar z czasów nocy listopadowej. Łazienk poprzez Noc Wyspiańskiego, była to najbliższa mi, najbard/ wzruszająca mnie aura. - Dlatego doznawszy tej asocjui - poczułem się od razu dobrze w tej dzielnicy, w której lv mieszkał, poza tym brudnej i pełnej smutnych domów.
m
rhe Red Badge of Courage - film przerobiony z nie znanej >wieści Stephena Crane'a - to chyba najlepszy od bardzo a obraz amerykański - zuchwały niemal przez brak akcji orną monotonię, z jaką rozwija się ta inna, wewnętrzna treść - Andie Murphy, najbardziej odznaczony żołnierz ykański II wojny - gra prosto, wzruszająco, naiwnie i.iru momentach z wstrząsającym patosem. Ta kreacja - to 'cczenie prawdzie, że musi skonać w życiu, co ma powstać i-śni. Bo Andie Murphy gra siebie, to, co sam czuł na me, i gra jak wielki aktor, tak właśnie, jakby nigdy tej roli i >rzeżył naprawdę.
23 października
Zamiast pisać raz jeszcze, że nic nie zrobiłem - napiszę (ze iłem), że jutro już stanowczo powrócę do roboty. Tylko że s/cze ciągle nie moja robota. - Trzeba na gwałt zrobić coś
l listopada.
Wczoraj znów usłyszałem coś, co przedłuży moją miłość. ilró/e i muzyka! Poza tym nic nie jest warte." Było to icdziane głosem bliskim rozpaczy, stęsknionym do pięknych DW i szukającym w muzyce - ukojenia, i o/umiałem to prawie jako wyrzut - że nie mogę dać już obie nic, co by zastąpiło podróże i było jak muzyka. /ulem ściśnienie serca jak wtedy, gdym usłyszał westchnie-
,.Ach! Zobaczyć jeziora." Moje uczucie parę lat było echem \ słów jak zaklęciem, otwierającym głębię poświęcenia i czu-
i,
Po czym poznajesz - że to była miłość. Po tym - że minęła.
Solski, który przecież zna dobrze bolszewików, uważa, że
'«evelt na pewno był otruty, gdy dał się nabrać na miesz-
liuc w Ambasadzie sowieckiej w Teheranie (o czym pisze
iwoim ostatnim tomie Churchill). Podobno istnieje jakaś
•4'1/nu, znana dobrze w historii Sowietów, która działa dopie-
po pewnym czasie i sprowadza właśnie anewryzm mózgu.
272
Październik 1951
Tak spreparowany nieboszczyk wygląda podobno straszliwie, i tym można by wytłumaczyć, że trumnę Roosevelta, wbrew ustalonej w Ameryce praktyce i pomimo wszystkich finezji balsamowania - od razu zamknięto. Stalin zdaje się zdrowo ocenił charakter Roosevelta i wiedział, że nie zniósłby on tych wszystkich kpin z Ameryki, które zaczęły się zaraz po Jałcie.
24 października
1. Trzy stronice tego słuchowiska po ciężkim namyśle i w ciężkiej,walce z hałasem.
2. "Paris Match" pisze, że choroba i operacja króla Jerzego odsunęły w prasie francuskiej na dalsze stronice wszystkie sensacje i ważne zdarzenia. Jak entuzjazm Ameryki dla Mac Arthura - tak i to współczucie całego świata dla skromnego pana, który nie jest żadnym wodzeni, a nawet nikim niezwykłym - to hołd podświadomy dla zapomnianych cnót, dla cnót po prostu. Król Jerzy - jest tylko uczciwym człowiekiem, wyznający religię honoru i obowiązku, oddany rodzinie, którą przecież zatrzymał w Londynie w czasie bombardowań, nie chcąc dla niej żadnych przywilejów. I te właśnie proste cnoty są dzisiaj sensacyjną rzadkością. To tylko najgorsze rekiny Hollywoodu uważają, że świat tęskni do bandytów i schorzałych wariatów. Świat ma ich od dawna już dosyć i tęskni do szlachetnej bajki dla dużych dzieci. Życie króla Jerzego jest taką właśnie bajką.
3. Jan Nepomucen Miller, który pisał niebywałe głupstwa o Panu Tadeuszu, utrafił przecież w najgłębszy sens Chłopów Reymonta, mówiąc o zwycięstwie ładu nad bezładem, gospodarskiego porządku nad ślepym żywiołem życia. Ten problem Reymont tylko stawia, ale bynajmniej go nie rozstrzyga, bynajmniej nie opowiada się za owym odwiecznym ładem, jego ostatnie słowa są słowami współczucia dla Jagny zaszczutej przez gromadę. Dzisiaj zwłaszcza, po latach "cnotliwego i moralnego" totalizmu - nie sposób zachwycać się tak jak Miller
Październik 1951
273
- surową wzniosłością tej absolutnej i nieludzkiej gromadzkiej cnoty. I nawet trochę się nam robi nieswojo na myśl, że Chłopi Reymonta to właściwie typowe społeczeństwo, i że totalizm wyrósł nie tylko z szaleństwa dyktatorów, ale i z instynktu tłumu.
25 października
1. Napisałem trzy strony, ale hałas bardzo mi przeszkadzał. Cisza - to jednak najlepsze dojście do samego siebie. Zdawało mi się, że wszystko, co dziś napisałem, było jakby mniej obmyślone, grubsze przez ten hałas właśnie.
2. Ensor w pierwszej epoce to Yuillard, Bonnard, jakby niezależnie od nich, jakby te gamy koloru, ten rysunek kolorem objawiły się im trzem niezależnie od siebie. Jego groteska, ekspresjonizm - powstałe sześćdziesiąt lat temu - to jeszcze jeden dowód, że Ben Akiba miał rację. - Bo dzisiaj te marionetki, te nieruchome twarze uchodzą za ostatni krzyk. Diego Rivera robi takie same właśnie. A przecież sześćdziesiąt lat temu był już Munch, Ensor i Wojtkiewicz, najczystszy z nich zresztą poeta i w tych bajkach najlepszy malarz. Ciekaw jestem, dlaczego dla tych właśnie makabryczności i diabolizmów wybrał Ensor bardzo jasną, prawie radosną paletę. Przez to ta groteska nie przeraża, jest jakby dramatyczną, ale maskaradą. W sumie bardzo ciekawa wystawa i pełna pięknych szczegółów - jak bitwa pod Waterloo, rysunek niby naiwny a mistrzowski.
3. Dziś dopiero widziałem Złodzieja rowerów. Wszystko prawda, co o tym mówiono, i odchodzi po zobaczeniu tego obrazu ochota na wiecznie namiętne przydechy gwiazd Hollywoodu i na wciąż tych samych gangsterów w miękkich kapeluszach. Nie uważam, żeby główny aktor-amator był szczególnie wyrazisty, ale jak zawsze dziecko - cudowne i wzruszające. Sceny w kościele - niby to stary banał o oficjalnej dobroczynności, a przecież jest w nich prawda tak ludzka, że patrzymy na to, jakby nie było nigdy Dickensa, Prusa i Konopnickiej.
274
Październik 1951
26 października
1. Tylko półtorej strony - bo, złamawszy daną sobie obietnicę, tak spędziłem rano, że wszystkie już skupione myśli znów się rozpierzchły. Nałogi - to gorsze niż namiętności, które mają swoje przypływy i odpływy.
2. W numerze freudowskim szwajcarskiego "Du" świetne reprodukcje z madryckiego tryptyku Hieronymusa Boscha. Nie dziwię się, że psychoanaliza tak się nim zajmuje - zresztą i magia czarna, i wielka poezja mogą się też o niego upomnieć. Jest to potężne szaleństwo - z metodą, i metodą tą jest może owo prawo, które rządzi podświadomością pijaków, wyrzucając z niej wizje niezmiennie tych samych zwierząt i ptaków. Może też nią być nienasycona fantazja naszych zmysłów, dla której najbardziej plugawe zachcianki są przecież tylko symbolami nieosiągalnej miłości. Albo wiedza tajemna, ta czy inna, dzisiaj nam, śmiesznym rezonerom, już nieznana, a kiedyś znacząca ścisłą zależność nas ludzi i całej przyrody. Bosch - to wielka osoba, wielki wizjoner, zarazem Baudelaire, Freud i oczywiście cały surrealizm, tylko na szczytach, na które nikt z dzisiejszych nie może się wdrapać. Kiedy po tym tryptyku ogląda się obrazy Dali, na pewno ucznia Boscha, przychodzi na myśl znana pogaduszka rosyjska: "Ty mienia pugajesz - a ja nie bojus'."
3. Churchill zwyciężył. Ale to już na pewno ostatni raz. Przypominając sobie, jak urządził Europę - chce się zawołać do niego: "Apres vous - le deluge."
27 października
1. Dziś mazałem dalej ten 11 listopad tak samo jak wczoraj ogłupiały i jak zawsze przy takim zmęczeniu chcący je przezwyciężyć dalszym lataniem. A latać to znaczy gubić siebie. Wielki katzenjammer po wczorajszym.
2. Ludzie, którzy mówią, "pamiętasz, że to przepowiadałem rok temu", "a nie mówiłem", "wszystko to przewidziałem", to odrębna rasa egotystów, najczęściej żarta żądzą dominacji. Po
Październik 1951
275
takich powiedzeniach możesz łatwo wszystkiego innego o nich się domyśleć. Ludzie na pozór niezwykli, jeśli należą do tego typu - są oczywiście ślepcami, skazanymi na ciężkie rozczarowania. Bo przewidzieć można tylko część przyszłości, i to nie zawsze. I to nie tylko rozumem, ale nawet wizją.
3. Moje nowe mieszkanie wygodne i w wygodnym domu, pierwsze w Ameryce - własne meble - to dar jak z bajki, jedno z tych najrzadszych w mym życiu zdarzeń - kiedy coś spada na mnie bez zasługi, jak los wygrany na loterii. Bardzo było mi potrzeba takiego zdarzenia, aby przezwyciężyć "kompleks Hioba", któremum już się prawie poddał. Ale jeśli chodzi o pisanie - to będę musiał walczyć z duszą tego pokoju, pełną rozpraszających uwagę materialności, muszę się trzymać, aby nie patrzeć raz po raz na dywan czy lampy. Mój idealny pokój do pracy - to cela mnicha, gdzie nie ma nic prócz mnie i duchów.
4. Zaprzyjaźnić się z Amerykanką, która sprząta moje mieszkanie. Prezent na gwiazdkę!
28 października
1. Napisałem skecz-scenę między panią Kolesińską a panią Burakowską, z trudem trafiający w język Wiecha. Jest tam parę niezłych powiedzeń, ale żadnej całości i właściwie żadnego dramatycznego, końca. Byłem zmęczony, pusty i pracowałem "na czas" - byle skończyć na porę.
2. Sen wstrętny tak logiczny, że mógłbym go uważać za ostrzeżenie. Ale jak zawsze we śnie - to ostrzeżenie jest sybilliń-skie, wieloznaczne i trzeba by jakiegoś Dawida, aby mi ten sens ukryty wyłożył. Najmądrzejsze, co mogę i chcę zrobić - to powiedzieć sobie jak Irena Cittadini: "Moja religia zabrania mi zajmować się wróżbami." Co wcale nie znaczy, aby nie miały one znaczenia.
3. Eisenhower w wywiadzie dla "Paris Match", uspokajając tych, co lękają się, że federacja Europy zniszczy tradycje i odrębności narodowe - powołał się na przykład Teksasu. Teksas
276
Październik 1951
bowiem - wszedł po wielkich perypetiach w skład Stanów i pomimo to zachował swą odrębną kulturę. Generał oczywiście przegadał się - ale też i wygadał, że jego zdaniem - odrębność Teksasu i, dajmy na to, Francji - to taki sam problem. Cała Ameryka w głębi duszy myśli to samo.
4. Jeden z najniebezpieczniejszych moich mechanizmów psychicznych - to środki, które stają się celami samymi dla siebie. Muszę teraz się bronić, żebym nie uparł się przy samotności, która ma mi pomóc do pracy i bronić przed ucieczką od siebie. Ale przesadna samotność - prowadzi mnie zawsze do bierności. Ludzie, towarzystwo - to nie moje życie. Ale to niezbędny dla mnie narkotyk.
29 października
1. Zobaczywszy dziś małego Marka Rudzkiego we Free Europę, pomyślałem o Adasiu Nagórskim, jego wuju, który go kochał jak syna i który jeden z całej rodziny sam został w Warszawie. Był on jedną z najbardziej warszawskich figur, częścią warszawskiego pejzażu, miał specyficznie warszawski szyk, dowcip, sentymencik. Jest to niepojęte szaleństwo, że tak kochając rodzinę został tam sam, jakże obcy temu wszystkiemu, co się tam teraz dzieje. Ale ta jego decyzja - to jakby ostatni rys, dopełniający jego portretu - portretu prawdziwego warszawiaka.
2. Moja Mama, kiedy zaczynała się wiosna, wysyłała służącą na ulicę, mówiąc jej: "Niech Jagusia czy Andzia, czy Helena pójdzie zobaczyć, czy już panie chodzą do figury."
3. Nic prawie w moim życiu nie stało się przez moją wolę, przeciwstawiającą się wypadkom. Prawie zawsze pomagałem czemuś, co było poza mną, jakiemuś głosowi wewnętrznemu czy narzucającym mi się obrazom. Mógłbym powiedzieć, że realizowałem moje wizje, które nie zawsze były też moimi pragnieniami i nie zawsze obiecywały mi korzyści.
Październik 1951
277
30 października
1. Dziko zmęczony, obudziłem się późno, wstałem jeszcze później. Po południu trzeba było chodzić koło kiepskich interesów. Jest wpół do dziesiątej. Już nic dziś nie napiszę.
2. Kiedy przypomnę sobie, co pisałem za mej młodości o wszystkich tabu polskich, o wielkich przywódcach politycznych, o klerze, o Żydach, i wyobrażę sobie, że mógłbym to pisać teraz - robi mi się zimno. Totalizm, nietolerancja, cenzura wdarły się wszędzie, i czasy Beselera, Mikołaja, pierwszych lat sanacji - wydają się w porównaniu z dzisiejszymi wolnościami szczytem liberalizmu. Ludzie mieli wtedy czystsze sumienie - albo byli bardziej ludzcy, albo mniej zależni. Dlatego nie bali się krytyki, pamfletu i piosenki. Dzisiaj każdy boi się, aby go nie zdemaskowano, każda niemal wielkość jest fałszywa. Nasz świat to wiek reklamy i propagandy. Co jest też zaprzeczeniem sztuki.
3. Na okładce nowej książki Wańkowicza Ziele na kraterze zacytowane jest retoryczne pytanie Czapskiego: "Co nam przyniesie Ziele na kraterze. Czy to nie będzie rodzaj Pana Tadeusza prozą naszych czasów?" Oczywiście, że nie będzie, nie było i nie jest. Jeżeli Czapski miał co do tego wątpliwości, to - go zapytam: "Co nam przyniesie nowy artykuł Czapskiego? Czy to nie będzie czasem najwyższy, nie do przekroczenia szczyt wiat-rologii, reklamiarstwa i nieodpowiedzialności?"
4. W tych zeszytach jest co najmniej parę różnych moich charakterów pisma, myślę, że też i przynajmniej parę moich charakterów.
31 października
1. Próżniactwo, flirt (niepotrzebny, ale czarujący), dopiero teraz - jest koło wpół do dziesiątej - przyżeglowałem do domu. Tylko tę stroniczkę mogę napisać.
2. Znów sen wyraźny i pełen sensu. Cała moja podświadomość - woła o to, czego nie robię, czego się boję, przeciw czemu
278
Październik j listopad 1951
mam opór i rozumu, i zdawałoby się instynktu. Ale to instynkt przecież - mówi przez sen. Czyli że na jawie działam właściwie przeciw sobie.
3. Mówi się o wierności przekonaniom, uczuciom, o uczciwości względem uczuć. Ale w świecie zmysłów obowiązują te same prawa. Niezgoda ze zmysłami - to też zdrada samego siebie, to też niemoralność. Zerwawszy z kobietą, której jedyną wartością jest jej czar zmysłowy - musimy odczuwać niemal wyrzuty sumienia. Do tego żaden Mauriac nie domyślił się.
4_ Was von Menschen nicht gewusst Oder nicht bedacht Durch das Labirynth der Brust Wandelt in der Nacht.
Czyli że nie Freud, tylko Goethe - wymyślił psychoanalizę. Freud zresztą wiedział, że w porównaniu z geniuszami literatury błądzi po omacku.
5. "Les dieux ne se deguisent point en hommes, mais plutót ils se demasąuent en hommes." To z eseju Alaina o poezji. Wielka poetycka koncepcja.
6. Alain, wzbraniając się mówić o Bogu - mówił wciąż o bogach. Jeszcze jeden dowód, że mitologią Francuzów - jest po prostu mitologia grecka. Stąd Mallarme, Yalery, Giraudoux.
l listopada
1. Siedziałem za dwoma nawrotami przy biurku, ale tylko zarysowałem dwie kartki. Gdybym przyłożył się do tych rysunków - może mógłbym robić jakieś ilustracje i nie przeszkadzałoby mi to w pisaniu. Coraz częściej myślę, że żyłem jak nikt - bez żadnej dyscypliny, że zmarnowałem mnóstwo czasu, zdolności i że fatalnie popsułem sobie biografię.
2. Alain pierwszy i jedyny powiedział, co trzeba, o Valerym. Ale sławę, wielką zasłużoną sytuację Alaina zrobił Maurois. Nieprawda, że geniusze sami porywają swoje pokolenie. Czasa-
Listopad 1951
279
mi, ale nie zawsze. Myślę ciągle: czemu ten Krzywicki, zrobiwszy mi taki apetyt na swoje studium o Srebrnym i czarnym, ani rusz nie chce go napisać.
3. Alain pisze: "II n'y a point du tout de pensee sans culture, et non plus sans culte, car c'est le nieme mot." Tego właśnie nie wiedzą Amerykanie. Cały ich wysiłek tak zwany kulturalny idzie na zwalczanie wszelkich kultów, samej idei kultu. Jest to filozofia niewolników albo wyzwoleńców.
4. Jeszcze z Alaina: "Le rythme court deyant le poetę et la rime surplombe comme un pont sonore. On sait oii on va, avant de savoir comment on ira. Cette łoi se retrouve en toutes nos pensees et je reprends ici une pensee que j'avais lancee, etant jeune, et qui restait en 1'air. «On commence par finir»... La poesie nieme la plus piąte, ne peut qu'ajuster ses mots sur un chemin vide, mais mesure et divise." I pomyśleć, że różnym wykształconym barbarzyńcom wydaje się, że rym jest to jakaś umowa, która trwała parę wieków wprawdzie, ale którą można po prostu zerwać jak kontrakt na mieszkanie.
2 listopada
1. Nic nie robiłem. I co gorsza robiłem "to, co nie trzeba". I złość na głupi list i nagle ważność najnieważniejszej rzeczy - jak się ubrać na jutrzejszą nieważną zabawę. Bardzo niedobrze.
2. List od Stanisława Mackiewicza: "Tak się nieszczęśliwie złożyło, że książkę Pana o literaturze polskiej przeczytałem dziś dopiero. Cóż za cudowny język, cóż za czarowny patos, cóż za prześliczny, nie znajduję innego wyrazu jak «prześliczny», patriotyzm. Jakże Panu musi być ciężko w barbarzyńskiej Ameryce."
Chcę mu odpisać, że Pan Bóg w niedocieczonej mądrości swojej musiał wiedzieć, co robił, stwarzając Amerykę, a również musiał coś mieć na myśli, gdy mnie tutaj rzucił. On jeden wie, jak mi tu ciężko, ale on też wie najlepiej i jedynie, jakbym się czuł na gruzach kultury w Europie.
280
Listopad 1951
3. "Poczuwstwowaf duszu czerez tieło." Nie ma na to żadnej polskiej ani francuskiej cytaty. Tak chciałem dziś "poczuwst-wowat' duszu". Do czego jest rym Siewierianina: ,,Lisz czerez tieło". I nic z tego. Nie odczułem duszy, a ciało też wyszło z tego jak z kiepskiej knajpy.
4. Przez ostatnie trzy dni moja neurastenia pasła się artykułami o wizycie Elżbiety w Waszyngtonie. Nie wiedzieć, co to są dobre maniery, nie odróżniać ich od kurewskiego, kretyńskiego uśmiechu z Hollywood, nie jest to ostatecznie żadna zbrodnia. Ale to, że tym wszystkim Mestom czwartej i piątej klasy zdaje się, że one wiedzą właśnie, jak się zachować, i że biedna Elżbieta jest gęsią z prowincji - jest to wyjątkowo irytujące.
3 listopada
1. Cały dzień zawracanie głowy z tym kostiumem na zabawę w Sea Cliff. Wróciłem o 3-ej rano tak zmęczony, że po raz pierwszy od jakiegoś dnia, bodaj że w pierwszych miesiącach istnienia tego dziennika, piszę tę kartkę już rano.
2. "Gust do doskonałości" - w najbłahszych nawet drobiazgach to jeden z powodów, dla którego mam powiedziane w horoskopie "la realisation difficile". Dzisiaj staczałem cały dzień walkę ze sobą, aby nie nadać jakiegoś wielkiego znaczenia sprawie kostiumu na maskaradę. Walczyłem z idealną wizją tej postaci, za którą chciałem się przebrać, i musiałem raz po raz mówić sobie, że przecież to jest tylko zabawa. Ta mania - jest prawdziwym przekleństwem w codziennej pracy; pamiętam to z czasów "Tygodnika" - ale dzięki niej też można czasami coś zrobić, co jest bliskie owej doskonałej wizji, owego ideału.
3. Dzisiaj śpiewając w nocy różne polskie sprośności - zachwycałem się dosadnościami ludowego stylu, godnymi Krasickiego czy Mickiewicza. Są wśród tych piosenek zwrotki, w których jak w strofach Pana Tadeusza czy w Zemście nie można odjąć ani dodać jednego słowa. Nie cytuję tutaj takiej dziko
Listopad 1951
281
śmiesznej zwrotki - o której w tej chwili myślę, bo po tym porównaniu - trzeba by dłużej owe podobieństwo objaśniać. Ale uważam, że te zwrotki to wyraz geniuszu ludowego.
4 listopada
1. Dzisiaj późno wstałem, zmęczony wczorajszą zabawą. Porządki i nieporządki. Nic nie napisałem.
2. Akademia ku czci Witosa. Pełno i jedność narodowa: Bór-Komorowski, jak wiadomo wielki antypiłsudczyk, manifestacyjnie wspomniał Piłsudskiego, namiętny i pamiętliwy Bagiń-ski mówił z taktem i dyskrecją. Cóż, kiedy zawsze znajdzie się jakiś Polak z łezką, z płaczliwym falsetem. Więc i dzisiaj był taki. Omal na kolana nie rzucił się przed okropnym zresztą portretem Witosa i po prostu ryczał cytując jego różne złote myśli - zresztą przeważnie same banały, bo aforyzmy - to nie była specjalność tego niezwykłego człowieka czynu, ale tylko
czynu.
3. Wczoraj, gdym siedział w hallu w Savoy-Plaza - mimo woli podsłuchałem rozmowę dwu Żydów niemieckich, która mi powiedziała więcej niż wszelkie bystre i dociekliwe korespondencje, co Niemcy, i to wszyscy, myślą o dzisiejszej Europie i co mówią, gdy są między sobą. Młodszy z tych panów, zeszedłszy z góry, powiadomił starszego, że przed chwilą widział Trevira-nusa (wielki nacjonalista z czasów i w stylu Stresemana, czyli Niemiec najbardziej niebezpieczny), po czym pokazał mu dwa nagłówki z "World Telegram", jeden nazywający armię Eisen-howera - armią papierową, drugi - stwierdzający, że Europa nie daje spodziewanych kontyngentów do armii. Obaj panowie wymienili między sobą spojrzenia, znaczące niewątpliwie: "A co? Na czyje wyszło! Jeszcze trochę, a przyjdzie nasza kolej. Postawimy wtedy warunki i dostaniemy wszystko, czego zażądamy."
282
Listopad 1951
5 listopada
1. To samo, co wczoraj. Wyszedłem za wcześnie, wróciłem za późno. Załatwiałem sprawy niezbędne, a nieważne.
2. Konrad Tom, kiedy opowiada dawne warszawskie kawały albo gra londyńskie skecze Hemara - jest niemal medrcem jak każdy człowiek dowcipny. Niestety! Woli on dyskutować naukowo sprawy filmowe, reżyserować Sędziów, mówić o Gan-dhim. To kompleks wszystkich niemal komików, którzy nie dorośli do Moliera.
3. Mickiewicz był przeszło dwadzieścia lat na emigracji. Nie pamięta się o tym, wydziwiając, że przestał pisać.
4. Pamiętam - z moich pierwszych lat bywania w teatrze, że w sztukach tzw. salonowych aktorki warszawskie - występowały nieraz w wieczorowych sukniach z hojnymi dekoltami - bez względu na porę dnia. Była to oczywiście prowincjonalna nieświadomość, ale zarazem mimowolna deformacja rzeczywistości, jakby surrealizm. Marlena Dietrich w paru filmach robiła to z całą świadomością, owiana strusimi piórami, opięta w jedwabie i brokaty. - Podobno za dawnych heroicznych czasów Montparnasse'u wampy i Ofelie polskiej cyganerii: Stefa Długo-szowska, Janina Binentalowa, Zosia Bilauerówna i Mela Muter, promenowały się od rana po kawiarniach i bulwarach, ubrane taniusio, ale tak samo właśnie jak Marlena, pewno nieświadome tej ekstrawagancji albo przekonane, że jednak one mają rację. Zresztą co tu gadać! Sam - nosiłem w Warszawie przez parę karnawałów błękitną kamizelkę do fraka, nie czując, że jestem śmieszny. To wcale nie wesołe - że już bym tego nie potrafił teraz zrobić.
6 listopada
1. Szkoda i gadać. Znów nic nie zrobiłem.
2. Miecio Horszowski, malutki człowieczek, jest nie tylko świetnym pianistą, ale i wielkim pianistą. To, co łączymy z tym pojęciem - szerokość koncepcji, mistrzostwo techniczne, wielka
Listopad 1951
283
linia, potęga tonu - wszystko to zawiera się w tej postaci jak z bajki dla dzieci, w tym Mięciu, który wygląda, jakby o północy wyszedł ze starego zegara. Sonata c minor Beethovena była dziś rewelacją beethowenicznej duszy tej cudownej miniaturki. Fizycznie - Miecio przypomina mimo wszelkich różnic Ravela, ale jego tęsknoty idą na pewno do tego wielkiego świata zarazem idei i dźwięków, który był światem Beethovena. Bee-thoven to błyski geniuszu - strzelające z jakiejś opornej, czasem chropawej rudy. Ale co za błyski!
3. Słuchałem dzisiaj szumu, który wszystkim wydaje się rozkoszny. Paplanina o wszystkim bez wyboru. O sztuce, polityce, o ludziach ważnych i naj nie ważniejszych. Niagara banalności.
4. Znowu sen pełen sensu na ten sam temat najdroższej osoby. Czy to ona ostrzega mnie przez sen, czy też ktoś z góry bierze jej stronę przeciw mnie. Później śnił mi się Kucharzyk, jakaś wieś, jakaś bieda. Wszystko już za mgłą, już znów zepchnięte do środka.
7 listopada
1. Latanie i potworne nerwy.
2. Ciechanowski to nie słoń w składzie porcelany - to stado słoni w składzie koronek. Jego nieproszona opieka nade mną jest od trzech lat zmorą mego życia. To, co dzisiaj zrobił, pewno w najlepszych intencjach - przypomina mi słowa lotniczki--Polki Szczepanowskiej w Mezaliansie Shawa. "Po panu, przyznam się, nie spodziewałam się niczego lepszego. Wzięłam pana po prostu za ambasadora."
3. Remains to be seen to zabawny spektakl, farsa i western story zarazem, z trapem na scenie. Nie ma tu żadnych ambicji prócz zabawy, ale jak zawsze nawet z takiej bujdy można wyciągnąć jakąś naukę. Młody człowiek, bojący się kobiet, którego idiotka-szansonistka niemal gwałci na scenie - to okaz specyficznie amerykańskich zahamowań. W Paryżu czy w War-
284
Listopad 1951
szawie ta postać wydawałaby się idiotyczna. Tutaj zaś - każdy się nią cieszy - bo to "z życia wzięte", z amerykańskiego.
4. Prawdziwe dary serca poznaje się po tym, że są dawane tak, aby nie obciążyć obdarowanego wdzięcznością. Kto dając - pozwala to odczuć, głosi swoją dobroć - ograbia tych, którym chce czynić dobro. Niestety - delikatność - ten, jak ktoś powiedział, najpiękniejszy kwiat dobroci - to przeszłość, dla wielu porządnych skądinąd ludzi zdumiewająca.
5. Yalery powiedział, że poezja to ceremonia, obrzęd. Teraz jest z nią tak samo źle, jak z wszelkimi ceremoniami, które uchodzą za niedemokratyczne. Ja należę na pewno do czasów ceremonii, poezji i nawet opery.
8 listopada
1. Zmartwienia jak cegły z dachu, walka z nerwami. Czy to już tak będzie do końca?
2. Rano u Edwarda Raczyńskiego w szpitalu ocznym. Ma na jednym oku bandaż, na drugie nie widzi - tak że kiedy wszedłem, zaczął mówić ze mną jako z Michałem Mościckim. Wielka przyjemność ze świetnych manier i doskonałego poczucia dowcipu. Mało co tak zbliża, jak te dwie cnoty. Na koniec powiedział naprawdę wzruszony: "Powiem tę mowę listopadową, o którą mnie prosi Halecki, bo chciałbym zobaczyć trochę Polusów. Pamięta pan - jak to kiedyś mówiło się: «Kocham Polskę - ale nie chcę gadać z Polakami.» Otóż teraz - nie chcę Polski innej - tylko takiej, jaka jest, takiej ze zwykłymi Polakami."
3. Przerzucałem od początku, końca i od środka książkę Wańkowicza Ziele na kraterze. Coś najbardziej mi obcego, co mógłbym sobie wyobrazić w najprzykrzejszej imaginacji. Same niedyskrecje, czułości, samochwalstwa podane w nieznośnym szlagońsko-kpiarskim sosie. Kończy się to listem Marty, opisującym detalicznie poród. Jeden przynajmniej rekord jest przez tę książkę pobity. Może się Krzywicka schować ze swoją Pierwszą
Listopad 1951
285
krwią. Nie wątpię też - że wielu ludzi, skądinąd zacnych i niegłupich, będzie uważało, że ta książka jest żywa, potrzebna, z rozmachem, ciekawa. I taki nasz los wygnańczy, że ani powiedzieć, co się o tym myśli. Zakrakaliby - że zazdrości koledze, chce go utłuc.
4. Wczorajsze moje nerwy - to było jednak przeczucie nieprzewidzianych przykrości, tych cegieł z dachu. To bardzo niezabawne mieć w sobie taki aparat, który łapie wszystkie fale, z czego jest potem ból serca i brzucha.
9 listopada
1. Obudziłem się z jasną myślą - to znaczy bez mojej manii prześladowczej. Widziałem swoje kłopoty, ale takie, jakimi są istotnie, niezolbrzymione przez tę manię, widziałem drogi do ich przełamania i miałem apetyt na ten wysiłek. Trzeba było zasiąść do pisania i przez to umocnić się w tym dobrym stanie. Ale miałem na dziś, jak to się mówiło w Warszawie, ,,randkę". Poszedłem na nią przez brak woli, aby wziąć się do pracy, przez obawę odejścia od zmysłów, jakby one były jakąś wyższą prawdą. I potem już nie było ani tej woli, ani jasności spojrzenia. Znów dzień bez pracy.
2. Wyrażenie "wznieść się nad zmysły" nie jest wcale takie retoryczne, nie jest to bynajmniej pusty frazes. Nieraz to czułem, że nie można dostrzec, przeżyć, przemilczeć pewnych rzeczy, nie "wznosząc się nad zmysły". Co nie znaczy, że Mauriac ma rację i że flagelacja psychiczna czy moralna - to jest opanowanie zmysłów. Najwyraźniej to jest afera zmysłowa właśnie.
3. Stary Dąbrowski, mój nauczyciel polskiego i łaciny z pierwszych klas Konopczyńskiego. Typ ze Wspomnienia niebieskiego mundurka. Typ w ogóle - co oznacza osobę zupełnie niewspółczesną, jakiej nie szukać w standardowym świecie. Pamiętam, jak deklamował z głową wzniesioną w górę: "Już wstążkę pawilonu wiatr zaledwie muśnie. Cichymi gra piersiami
286
Listopad 1951
Listopad 1951
287
rozjaśniona woda. Jak marząca o szczęściu narzeczona młoda." A później, dostrzegłszy zza okularów, że gadam z kolegami: "Oj! Serafinowicz! Serafinowicz." I znów, opuszczając rękę, dla podkreślenia rytmu: "Zbudzi się, aby westchnąć, i wnet znowu uśnie."
10 listopada
1. Znów mała cegiełka z dachu, coś, co absolutnie nie powinno było się przydarzyć. Zapomina się wtedy, że były też inne niespodzianki pomyślne, i trzeba walczyć z wrażeniem, że los na nas się sprzysiężył. Ta walka zabrała mi cały dzień dzisiejszy.
2. Nie tylko w Warszawie, ale i w Paryżu - rozumiałem wszystko i byłem dla wszystkich zrozumiały, choć dla wielu nieznajomy. Tutaj, czuję to coraz bardziej - wszystko, co powiem, co zrobię, może być tłumaczone najopaczniej, nie tylko przez nieznajomych, ale nawet przez przyjaciół. Jesteśmy dla większości Amerykanów - tym, czym Chińczycy dla nas.
3. Wybrałem sobie jako pierwszy temat na naszym tutaj domorosłym Uniwersytecie "Literatura polska i literatura w Polsce". Trzeba będzie wymijać różne rafy, ale wreszcie powiem coś, co myślę o literaturze na emigracji i o zaprzedaniu się Broniewskich i Andrzejewskich. Nie można przecież zupełnie zamilknąć, powiedzieć sobie "jestem ponad tym". Zwłaszcza że z tych czy z innych powodów nikt o tym nie mówi.
4. Film Ań American in Paris z muzyką Gershwina to dowód, jak bardzo Amerykanie nie rozumieją Paryża. Jak bardzo natomiast czują Niemców. W tym filmie jest tylko plastyczna, chwilami bardzo pomysłowa kopia Paryża, ale nic z jego atmosfery - zarazem ludzkiej, ostrej i poetycznej. Wszystko za to ocieka niemiecką gemiitlichkeit, co chwila czuje się, że ten obraz to inna wersja Der Alte Heidelberg i Student Prinz. A przecież cały sens Francji - to właśnie to, że jest zupełnie inna od burszów, piwa i niemieckiej łezki.
11 listopada.
1. Mazałem jakieś rysunki na stronicy, na której chciałem (i nie mogłem) powrócić do Skargi, zatrzymanego w pisaniu przez wspomnienie dziewczyny.
2. Napisać wiersz Kwiaty grzechu - żeby były tam kwiaty naprawdę pachnące i grzech prawdziwy. Powinno być to dosyć długie, ale nie stroficzne, tylko takie jak Mochnacki. I w końcu myśl, że Szatan kusi nas, chrześcijan, przez to, że jest smutny, że czujemy w nim nieszczęście, że niemal podświadomie pragniemy mu ulżyć.
3. Reprodukcja Chopina Gucia Zamoyskiego. To dzieło zawsze równie i na nowo mnie zachwyca, choć znam je tylko z obrazka. Jest w nim romantyzm tak opanowany, jak w Chopinie, można by powiedzieć romantyzm klasyczny. Jest to zarazem arcydzieło nastroju i formy. Sam Gucio mówił mi, że jego Chopin stoi jak Dawid Michała Anioła, ale od dawna wiem, jak mało można wynaleźć w rzeźbie - porównać Nike z Samo-traki i Mickiewicza Bourdelle'a. Mimo to ta postać jest nowa przez natchnienie artysty, przez zaklętą w niej zarazem cudowną lekkość i solidność monumentalności sztuki.
4. Edward Raczyński ma w sobie spokój i w wyrazie prawie radość, którą jakże często widzimy u niewidomych. Widać zamknięcie oczu na nasz świat - zwraca je na świat inny, obiecuje coś więcej niż widowisko naszego zgiełku. Na szczęście i nieszczęście - nie ma przecież żadnych metrów i funtów. Jestem pewny, że niewidomi, najnieszczęśliwsi z nas - mają jakąś odpłatę nam nie znaną.
12 listopada
l. Prawie trzy stronice powieści. Pewno jest to złe, ale cieszy mnie to samo już, że wreszcie do tego wróciłem. Mimo że szło mi jak z kamienia - czułem przecież, że to przyjemność nie na jeden dzień, że odnalazłem ten świat niby wymyślony, a bardziej mój nawet niż ten "dziennik". I wszystko, co dziś napisałem
288
Listopad 1951
- było pod nazwiskiem Skargi "o mnie" - o tym, co mnie teraz właśnie porusza.
2. Na rogu ulicy scenka, wypisz, wymaluj dla karykaturzysty albo do dziecinnych książek o zwierzętach. Jedna pani trzyma na smyczy trzy czarne jamniczki w czerwonych trykotowych czaprakach, druga zaś szczeniaczka-boksera w trykocie zielonym. Jamniczki raz po raz poszczekiwały w nie bardzo zdecydowanym tonie. Myślę, że to były plotki i zwierzenia. Bokser - jak wiadomo najpoczciwszy egzemplarz z psiej rasy, wyrywał się do nich w zamiarach najprzyjaźniejszych, jeśli nie wręcz seksualnych. Dużo bym dał, żeby wiedzieć, co te psy mówiły naprawdę.
3. Przeglądanie "Nowej Kultury". Dąbrowska i Staff podpisani pod jakąś odezwą żałobną z powodu śmierci Borows-kiego, który odebrał sobie życie. Znałem tylko jego publicystykę
- i ta była okropna. Kloaka w więziennym dole. No ale widać już od takich podpisów nie można się teraz uchylić. - O Dzier-żyńskim więcej wierszy i artykułów niż w najpoddańszych laurkach o PiłsudskimlPodobno Jurkowski zaraz po wojnie zabrał się do szycia butów. Czemu Iwaszkiewicz tego nie robiz
4. Słodycz ust to nie żadna przenośnia. Tylko oczywiście nie każdych.
13 listopada
1. Czy można było dziś coś napisać? Jak mówił poseł Rajmund Jaworowski. Teoretycznie tak. W praktyce nie. Układałem bibliotekę Irenie Cittadini - szczęśliwy, że choć w ten sposób mogę się jej odwdzięczyć.
2. Przerzucałem któryś tam raz La Seconde Colette. Byłem bardzo czuły na solidność i urok tej prozy, gdy była ona niejako na marginesie literatury francuskiej - teraz, gdy te wszystkie kiecki powiewają niemal jak sztandar, drażni mnie ten świat, trochę głębszy, ale ten sam przecież, co w bulwarowej komedii. I nawet ta sławna zmysłowość Colette, jej jedyne czucie kwiatów, owoców i potraw złości mnie - bo jest w tym też coś ze
Listopad 1951
289
smakoszostwa, żarłoczności, zapominających o całym bożym świecie. To świetna pisarka - ale nie wielka pisarka.
3. Pamiętam, kiedy na audiencji w Watykanie w r. 1925 (byli tam starzy państwo Balińscy, pani Klarnerowa, archimandryta Morozow, poza tym arcybiskup Cieplak i pan Perłowski) papież Pius XI zwrócił się w pewnej chwili do arcybiskupa Mańkowskiego, ten, chłop dwumetrowy, runął z hukiem jak długi na podłogę i pocałował Ojca Św. w pantofel. Żadna hierarchia nie może się równać jako dyscyplina, jako potęga z katolicką hierarchią kościelną. Wyobraźmy sobie, że Eisen-hower wali się tak na ziemię przed Trumanem - a zrozumiemy, na czym polega siła ziemska katolicyzmu.
14 listopada
1. Wczorajsze zmęczenie - mam chyba coś w nerkach - tak czuję się połamany. Jest teraz siódma. Już nic nie napiszę.
2. Gdy Wierzyński pierwszy raz czytał ten Dziennik, kaprysił - że jest on "za inteligentny", że nie ma w nim nic osobistego. Dotąd nie bardzo rozumiem, o co mu chodziło - bo jest tutaj to, co mnie naprawdę obchodzi. Jeżeli "osobiste" - ma to znaczyć codzienne, czyli życie - to muszę przyznać, że dzisiaj miałem taką zmorę. Musiałem pożyczyć pieniądze - bo Free Europę od dwu tygodni zalega mi z wypłatą należności. Musiałem prosić kogoś obcego, tłumaczyć mu się, grać lekkość, mimo że odpowiedziano mi z najgłębszą uprzejmością - starczyło tej pół godziny - aby mnie zmiętosić moralnie na cały dzień. A przecież te pół godziny to był tylko koniec - dwudziestu czterech godzin decydowania się na tę rozmowę, wahań, buntów, wściekłości na świat i na siebie. Było to oczywiście "osobiste" - tak osobiste, że po prostu bolą mnie kości.
3. Przechodziłem brzegiem Central Parku, ogołoconego już z liści. Było ciepło i wilgotno -jak nie bywa w Polsce, ale pejzaż miał coś z Łazienek, co zawsze będzie dla mnie najbardziej warszawskim nastrojem.
290
Listopad 1951
4. Wczoraj, oglądając polską bibliotekę Ireny Cittadini, doznałem apetytu na przeczytanie "Trylogii Kościuszkowskiej" Reymonta. Wiem już, że w tej wielkiej są bardzo złe stronice, a Pan Wolodyjowski - to knot, pełen powtórzeń z poprzednich tomów. Może więc ten Reymont jest, na odwrót, lepszy, niż myślę, tylko po prostu nie przyszedł on w porę i od Reymonta czekano czegoś innego. Historia literatury to częściowo historia takich koniunktur.
15 listopada
1. Rano sprawy pieniężne, wieczór "dla kogoś", zakończony nie tak, jak chciałem (jestem wściekły na siebie). Próbowałem pisać dialog dla Free Europę, ale tylko coś mazałem bez skutku.
2. W nowym albumie Skiry cuda Caravaggia, zupełnie mi nie znane. Tylko tę książkę przerzucałem, ale widać z reprodukcji, że wyznacza ona genealogię od Caravaggia poprzez La Toura i Le Naina do Yermeera. Jest to linia wyraźna, wspaniała, linia realizmu, jak realizm Prousta, tym bardziej pełnego tajemnic, im bardziej chce być analityczny, im bardziej pracuje z mikroskopem.
3. Sen nieszczęśliwy, bo budziłem się raz po raz z uczuciem, że go przeżyłem na jawie. Byłem niby u młodych Carverów (wnuczki Cecylii Burrowej) w pokoju przypominającym mi nowe mieszkanie Ireny Cittadini. I tam na oczach wszystkich dopuściłem się już nie niewłaściwości towarzyskiej, ale ohydy, nie do powtórzenia. To pewno reminiscencja sprzed paru dni, gdy czułem się na cenzurowanym i zdawało mi się, że sypię się beznadziejnie.
4. The Fourposter de Hartoga to dialog trzyaktowy, więc musi być świetny, skoro słucha się go z ciekawością i uśmiechem do końca. Ale tak się złożyło - jak to często bywa - że jego problem to właśnie to, o czym teraz piszę w powieści. I dlatego nie bardzo mi smakuje owa, nienowa zresztą, filozofia, że miłość może przetrwać pod wszystkimi codziennościami i zawo-
Listopad 1951
291
darni. - Myślę raczej, jak Shaw, że jest to przyzwyczajenie, dodatnie, a w każdym razie niezbędne społecznie, nie mające przecież nic wspólnego z miłością. Może ów Hartog myśli tak samo - ale zdawało mi się, że trochę się mazgai nad tym szczęściem, od którego zachowaj nas Boże!
16 listopada
1. Po wczorajszym zmęczeniu jeszcze sobie dzisiaj dołożyłem, poddając się niepohamowanej (już od dawna) pokusie. Z tego nie tylko senność, ale i ucieczka od siebie. Z obu tych powodów - znów dziś dzień zmarnowany.
2. Wiech jest mistrzem w zachowaniu obranego tonu. Wszystkie swe pisarskie cele osiąga on przez humor. Ani razu nie przyłapałem go na sentymentalizmie czy deklamacji - choć nieraz jest wzruszający, ale zawsze przez komizm. Wieluż pisarzom wyższego niż on zamysłu - nie udaje się to, wieluż z nich wypada z tonu w języku i krzywi psychologię swych postaci. Bo też Wiech - to prawdziwy pisarz, "qui boit dans son verre".
3. Browning Yersion - jest to właściwie sentymentalna, nieprawdopodobna psychologicznie bujda, pełna naciągań i przesady. Ale Michael Redgrave w roli nauczyciela rogacza, zeschłego na wiór duchowy i wstrząśniętego przez doznaną dobroć - daje arcydzieło tak ludzkie, wstrząsające, wypowiedziane z takim artystycznym porywem a zarazem subtelnością - że wszystko staje się przez to prawdziwe, nic nas nie obchodzą banały i niekonsekwencje. Anglia pobita na tylu polach odbija się w kinie. Redgrave i Guinness to największe dziś i najprawdziwsze gwiazdy.
4. Po raz pierwszy, odkąd jestem w New Yorku, słyszałem dziś katarynkę. Człowiek naprawdę szary, smutny, obdarty kręcił na rogu Lexington i 79-ej korbą małej, brudnej, drewnianej skrzyni, która chrapała gorzej niż najbiedniejsze warszawskie katarynki piosenkę z Oklahomy: "Oh! What a beauti-ful morning."
••*
l
17 listopada
1. Zmęczenie, senność. Zasiadłem do pisania i wracałem na kanapę, aby zamknąć oczy albo przerwać pisanie. Teraz trzeba wyjść. Jutro wieczór też "obowiązki". A ten prawdziwy wciąż czeka.
2. Wiersz Słonimskiego, przedrukowany przez "Wiadomości" z "Nowej Kultury", może być czytany za sto lat i nikomu na myśl nie przyjdzie, że to ma być pochwała Bolszewii. Bo też Słonimskiemu chodziło o co innego i właściwie napisał to, co chciał, choć pod innym pozorem. Nie jestem sędzią i piętnaście lat wspólnego obijania się po Warszawie, deklamacji po nocy, kpin i wzruszeń - nawet jeżeli nigdy nie była to przyjaźń - dają mi prawo, aby być obrońcą.
3. W "Kulturze" znowu na pierwszym miejscu - rzekoma bomba siarkowodorowa. Artykuł Gombrowicza przeciw poezji. W ogóle. I ni mniej, ni więcej. Ledwo tego powąchałem, byłem zdumiony logiką i jasnością wykładu, którego autor udaje wariata. Ale może to właśnie dowód jego wariacji. Bo wariacja to przede wszystkim choroba uczuć. Wszyscy prawie zbrodniarze są wariatami. Nie czuć piękna poezji lirycznej, wmawiać w nas - że to jest kolektywne załganie - i dowodzić tego z wzorową logiką - to coś tak jak ci wariaci w szpitalu, którzy przekonywują nas, że nic im nie brak, i naraz ni stąd, ni zowąd kopią nas w zadek.
18 listopada
1. Stronica głupiego słuchowiska dla Free Europę. - Zupełnie mi to nie było w głowie, nie wiem, do czego ma to prowadzić, nie mam do tego humoru. Ale trzeba to zrobić i jutro trzeba się do tego naprawdę przyłożyć.
2. Mieszanie się pieniędzy, tak zwanych poziomych rzeczy w najszczytniejsze uczucia - to nawet nie Balzak odkrył, to było znane zawsze - bo przecież zawsze były posagi, panny wydawane siłą za starych bogaczy. Ale wciąż o tym zapominamy
Listopad 1951
293
i żyjemy jakby w romantycznej bajce - nieraz oburzając się na interesowność w tak wzniosłych rzeczach. Myślę, że jak na Polaka byłem zawsze pod tym względem Francuzem, grzesząc raczej hojnością niż skąpstwem - zresztą dla własnej przyjemności. Ale, niestety, moje możliwości nie są dziś na miarę mojego pojęcia tych obowiązków. "Przyjaźń" powiedziała Zosia Rajch-man - to znaczy "oddać krew i pieniądze". I miłość tak samo.
3. Artykuł Sergiusza Piaseckiego o Miłoszu - ulżył mi jak jakaś katharsis. To samo właściwie chciałem napisać, ale nie wiem, czy potrafiłbym to zrobić z taką pasją, z taką, powiedziałbym, bezpośredniością oburzenia. Ktoś tam urąga, że Piasecki nie ma prawa decydować o randze pisarzy, bo nie jest pisarzem. Byłem prawie tego zdania, ale właśnie ten artykuł, w którym każdy argument trafia "bez pudła", jest dowodem jego talentu. W antologii publicystyki polskiej mógłby on pozostać jako rozprawa definitywna z literaturą zdrady, jako jej egzekucja.
4. Potwornie śmieszna i roześmiana mała dziewczynka w restauracji węgierskiej. Miała chyba dwa lata, ale miała twarz zupełnie dorosłą,- dorosłą, nie starą. Włoski uczesane też w taką kukiełkę z tyłu jak dorosłe panie i śmiała się do rozpuku, mogło się zdawać, że wszystko rozumie jak my.
19 listopada
1. Rano coś zacząłem robić - wieczór nowe nieoczekiwane kłopoty - i perspektywa kłopotów, i zawracanie głowy na parę dni. Naprawdę bardzo chciałem dziś pracować i naprawdę nie mogłem.
2. We śnie jakaś choroba Zaleskiego, tłum na jakimś podwórzu, od którego wyłamano kraty. Później ja pływam w powietrzu, uczucie, które znam z dawnych podskoków, kiedy wydawało mi się, że jak Niżyński odbijam się od ziemi. I oczywiście przy tej okazji jakaś konfuzja garderobiana.
3. Coś parę tygodni temu zrobiłem dla przyjaźni, bez wysiłku i bez uszczerbku dla siebie. Wróciło mi się to w takiej wdzięcz-
294
Listopad 1951
Listopad 1951
295
ności - (oczywiście platonicznej) że dzięki niej mogłem zapanować nad udrękami dzisiejszego dnia.
4. Talent Stasia Balińskiego do aluzji, za które nie można się do niego przyczepić, a zrozumiałych i jednoznacznych. Jego listy - to stroniczki z Prousta pełne tych dotkliwych, a światowych ukłuć.
5. Przerzucałem książkę o Józefie Konstantym z Filadelfii, zeszłorocznej baseballowej rewelacji. Znów Polak jak Musiał, Borowy, Janowicz, Łuczak. I mimo że gwiazdy piłki - to szczyt hierarchii amerykańskiej - wciąż Polacy są tu symbolem getta i nędzy. To już za nudne mówić, co by zrobili Czesi i Żydzi, gdyby mieli taką pozycję.
6. Każda udręka to powód, aby dziękować Bogu, że nam oszczędził jeszcze innych.
20 listopada
1. Dwie strony, powoli i źle. I to tylko ten dialog a la Wiech.
2. Wystawa Matisse'a bardzo pouczająca, bo pokazuje ewolucję od precyzyjnych prawie klasycyzmów - czyli jego umiejętność, rzemiosło - bez których nie ma udanej deformacji. Są jakieś kombinacje kolorów tylko jemu znane, jakieś przestrzenie - tym razem nie będzie to uprzykrzenie oklepany frazes - pełne powietrza i pobudzające do marzeń i szerokiego oddechu. I mimo wszystkich smaków - nie jest to dekoracja, tylko prawdziwe malarstwo, najlepsze w ostatniej epoce.
3. Staś Baliński pisze o biologicznym odrodzeniu Francji, o nieprzeczuwanej "krzepie" młodego pokolenia, że tylko polityczna góra i biurokracja tkwi w dawnej dekadencji i że wszyscy jakoby to odrodzenie widzą. Znam kaprysy perspektyw, wiem, jak wszystko przełamuje się przez nasze pragnienia i animozje. Ale od pewnego czasu bardzo chciałbym, żeby to, co Baliński pisze, było prawdą. Bo inaczej przyjdzie wiek niemożliwy dla takich jak ja ludzi.
4. Przed wielu laty, gdym przyjechał do Washingtonu do
Wileyów, Irena zapoznała mnie z miłym panem ze State Department, którego nazwiska nie dosłyszałem, i radziła mi, żebym nagadał się z tym Georgem, bo on świetnie mówi po rosyjsku, zna Rosję i w ogóle wart jest bliższej znajomości. Oczywiście coś tam z nim pomruczałem i poszedłem do kąta przypatrzeć się ludziom z boku. Ten George to był George Kennan.
21 listopada
1. Trzy strony i naraz coś ruszyło. Prawie jak w powieści: akcja niezamierzona, rozwijająca się jakby w natchnieniu. I znajduję słownik Wiecha albo raczej ,,w duchu Wiecha" bez szukania. Widać te postacie warszawskie gdzieś są - jak - si comparare licet - sześć personifikacji Pirandella i zjawiają się z całą przeszłością, gestykulacją, mową i wymową. Koniecznie wyjść na spotkanie innych postaci, dramatis personae.
2. Za mego dzieciństwa stylem było uwodzicielstwo, Don Juan, który miał za sobą jakieś samobójstwa odtrąconych kochanek, i kobieta fatalna - były to szczyty ambicji w dziedzinie erotycznej. Nie znam większego nieszczęścia, większego poniżenia niż przestać kochać; to przecież jest jak impotencja, największy powód do wstydu. I jak ludzie bezsilni seksualnie, tak inwalidzi uczuć powinni ukrywać to swoje kalectwo i nie tylko nie wynosić się nad tych, którzy wytrwali w miłości, ale zachować właściwą względem nich postawę.
3. Nie znana mi, pierwsza żona niego wuja Stanisława Nie-węgłowskiego - była Muzą poety Stanisława Grudzińskiego i do niej napisany był wiersz, którego znam tylko dwie pierwsze linijki: "Nie patrz się na mnie oczyma takiemi, bo mi się smutno robi na tej ziemi." Nic nie znam poza tymi linijkami z tej poezji i nic nie wiem o Grudzińskim poza tym, że umarł na suchoty. To wtedy była naprawdę choroba artystów, która ich prawie wyróżniała spośród czeredy o grubych karkach, skazanej na apopleksję i paraliż postępowy.
l
noś
wac
4
do list} wyć
5.
ZCSZ:
Bon hien i nęć gdyb
6.
OSZC2
1.]
2. 1 łucję i ność, jakieś - tym powie I min prawd
3. S o niepi tyczna jakoby jak ws; Ale od pisze, l takich
4. P!
296
Listopad 1951
Listopad 1951
297
22 listopad
3. Podobno "Kiki" Kisling miał bardzo dobrą, pierwszą po
t . , j _____ -- _ ^ .,_ ------- _. --~u^.^.^^.^ *.*.*.*.v*+. ^j w*. A. -^t-i^i^j ł~»v^ ł^-Ł VJ--) Ł./J-W.Ł V T L_»^_jŁŁ M V-»
1. Niestety nic. Z powodu ludzi, którym się wydaje, ze mobiętnastu latach wystawę w Paryżu. Bardzo bym się cieszył, praca wymaga tyle czasu, co napisanie paru stronic, najmilszyT dyby ^ byfo _ bo ^ smutniejszego niż wypalenie się takiego ludzi, którzy lubią bajanie ze mną i mówią mi zawsze: ,,^^ on talentu. Ale obawiam się, że to nie on się zmienił, tylko od rana będziesz pracował." Nie chcę myśleć o tym, ile L^da przyszła moda na Caravaggia - a Kiki jest to trochę straciłem nie przez wielkie pasje i nawet me przez nerwy, tyjcarayaggio "pour les nouveaux riches".
przez słabość wobec tych najmilszych ludzi. I dzisiaj miał Ą Artykuł Gombrowicza o poezji czytam na wyrywki, z oba-chwile, gdy chciałem po prostu i naj ordynarniej powiedzjwy^ ze cała porcja wywróciłaby mi wątrobę do góry nogami. "Mam coś droższego i ważniejszego niż wasze towarzystwo. Pare zdan wczoraj przeczytanych też mi groziły jakimś atacz-
2. "Thanksgiying Day", bardzo piękne święto, które mjkiem żołd CQZ za bezczelność, cóż za efronteria! Na świecie przyjdzie z nami do Europy, jest oczywiście coraz bar|j najwięksi pisarze, najtęższe umysły tomy pisali na temat różnicy okazją do wydatków i żerem dla sklepikarzy. W mojej^dz^między poezj-ą a iiteraturą - wielcy poeci umierali w nędzy, aby dzieci żebrały dziś poprzebierane jak na "Halloween . w j produkować w boleściach tę esencję, nie mającą nic wspólnego kraju, gdzie nie ma żebraków - żebranina nie jest przecież z tym "wypowiedzeniem się", o którym baje Gombrowicz. I oto pogardzana jak u nas. Żebrzą nie tylko pijacy na wodkęj przychodzi facet, którego właściwie 3/4 inteligentnych Polaków i żołnierze na bilety kolejowe, obiad, kto wie zresztą na co nie chce i nie umie czyta(^ j twierdzi, że to wszystko jest mały szczegół, za którym kryje się ważna różnica .mi humbugj zmowa jakichś snobów i kombinatorów. I pismo naszymi dwoma światami. zwane "Kulturą" drukuje to jak objawienie na pierwszym
3 Patrzyłem wczoraj na przedświąteczną wystawę u Bloo miejscu Dosyć! Bo czuję, jak mnie kraje w dołku gdale'a, na kręcące się zwierzęta poprzebierane w korr
stroje, na jakieś całe Disneye z papier-mache, oświetlone, . ^ listopada czące, kolorowe i starałem się wyobrazić sobie samego siet L Jrzy Strony5 powinienem był napisać do końca, ale byłem jestem dzieckiem w Warszawie i oglądam te cuda. Wie; bardzo zmęczony. To, co napisałem - samego mnie rozśmieszy-byłby to dla mnie wielki wstrząs, że nie spałbym byt, marzi ^ doszedłem do jakiejś bufonady żywiołowej i zupełnie w stylu
Wiecha.
2. Śnił mi się Boy na przyjemno i przyjacielsko. Obudziwszy się w połowie nocy, nie wiem dlaczego deklamowałem sobie dialog Dziennikarza ze Stańczykiem, który wciąż cały pa-
1. Dwie strony. Mogłoby być gorzej i mogłyby być go miętamj
2. Bardzo smutny i męczący sen. Najpierw jakaś wocj 3 Jedna z najpiękniejszych historii o dzieciach, jakie znam, to zamarzła, w którą wpadłem razem z Czermanskim. J koiuec felietonu Melchiora Wańkowicza o jego wnuczkach pogrzeb Mamy, na którym nie mogłem odszukać ani jej w ostatnicn "Wiadomościach". Mała Ewcia Erdman poszła ny, ani Ojca. Po tych wizjach zasnąłem i obudziłem się j z babcią do kościoła. Wychodząc mówi: "Nie widziałam Matki zmęczony. f Boski." Na to babcia: "Jest tam przy ołtarzu na lewo. A o co
o niedościgłym szczęściu i potędze, o posiadaniu którejś zabawek.
2 ls
298
Listopad 1951
Listopad 1951
299
chciałaś ją prosić?" "Ja jej chciałam powiedzieć: «Pilnuj dziesią-tećka, bo Ci je Herod ziabije.»"
4. Byłem wczoraj na Quo vadis?, zniosłem je lepiej, niż przypuszczałem, może dlatego, że przypuszczałem najgorzej. Przepych w tej skali - jest już prawie sztuką, a w każdym razie inspiracją. Mimo straszliwego okaleczenia oryginału - ile razy coś z niego odezwało się, jak w scenie śmierci Petroniusza czy w spotkaniu Św. Piotra z Chrystusem, byłem wzruszony. Wzruszenie tych samych lat, gdym to czytał po raz pierwszy. Ale dzisiaj uświadomiłem sobie, że holywoodzcy barbarzyńcy dokonali na Sienkiewiczu jakiejś operacji zupełnie niedozwolonej, gorszej niż przemilczenie Chilona, dziko prowincjonalny demonizm Popei i błazeństwo Nerona. Winicjusz w tym filmie - to głowa buntu wojskowego, który zwycięża Nerona przez Galbę. Otóż cały sens Quo vadis i całe jego piękno to początek innej rewolucji, to przeczucie panowania Chrystusa. Ta idea wznosi się ponad teatralność całego tego romansu, jest jego treścią wewnętrzną. Z tego nic w filmie nie zostało. I dlatego przede wszystkim mimo wszystkich przepychów jest on kiczem.
25 listopada
1. Dokończyłem, przepisałem. W międzyczasie przykrości, a później zmęczenie. Czuję w nogach - że pisałem.
2. Pierwsza nagroda na konkursie fotograficznym "Life'a" - to reportaż z przyjazdu emigrantów do Nowego Jorku.
Niemki przysięgające, że nie są nazistkami - ani komunist-kami. Są, naturalnie, że są. Cała groza, sadyzm, totalizm malują się na tych mordach.
3. Nie wszystko jest problemem moralnym, sprawą sumienia. Są czyny, decyzje "moralnie obojętne", jak pisał sławny ksiądz Pirożyński. Otóż dla mnie każde poruszenie - to jest kwestia, rozprawa przed trybunałem sumienia. Mówię sobie - że to nie ma sensu, że życie byłoby niemożliwe - gdyby je tak co chwila
sądzić. Ale ta rozprawa - to już we mnie jest mechanizm. I co najgorsze - że to wcale nie zapewnia najmoralniejszych decyzji. 4. Z czasów, gdy miałem prawdziwy rozstrój nerwów, wiem, że nic nie zapominamy, że wszystko jest złożone w naszej pamięci, nawet w naszym sercu - bo płakałem z rozpaczy po rzeczach straconych przed wielu laty. Dlatego są ludzie, którzy piją na umór, wstrzykują sobie nieuchronnie niszczące trucizny, byle skruszyć tę nieczułą skorupę świadomości i dobrać się do siebie. Chodzi tylko o to - co się z tego wynosi, Kwiaty grzechu czy kabotyńskie, nieudane samobójstwa.
26 listopada
1. Nic nie zrobiłem. Byłem bardzo zmęczony po wczorajszym pisaniu i przepisywaniu. Ale nie odpocząłem, alem sobie jeszcze "dołożył".
2. Rano miałem w głowie rymy i nawet jakiś tok poetycki, zdawało mi się, że tylko usiąść, aby to się ze mnie wylało. Z rymu "marni" - "kawiarni" snuły mi się obrazy, nastroje, cały wątek. Ale to właśnie łatwość mnie przeraziła. Pamiętam, że w roku 1918 przed napisaniem Mochnackiego miałem także w sobie gejzery, z czego wyszły dwie aktówki, dziś nie do pokazania, które wtenczas wydały mi się arcydziełami.
3. Dziś było coś "z życia", z tego niesławnego życia, które Wierzyński chce koniecznie mieć w moim Dzienniku. Musiałem pożyczyć sobie pieniędzy od osoby nie bardzo temu chętnej i nie bardzo na to przygotowanej. Była to naprawdę "une tranche de vie". "Wrogowi nie życzę", jak mówili nasi rodacy w skeczach Lawińskiego i Toma.
4. W "Wiadomościach" idzie polemika na temat stosunku Sapiehy do Piłsudskiego, jeden jeszcze dowód, jak trudno o prawdę historyczną. Schaetzel i Tomaszewski w najlepszej wierze, chcąc zresztą zrobić zgodę między Piłsudskim a Kardynałem - piszą, że nie było żadnych ze strony Sapiehy sprzeciwów co do pochowania Marszałka w katedrze. Być może - że
300
Listopad 1951
nie było, gdy już Stary umarł. Ale pamiętam, że przed pogrzebem Słowackiego Wacław Grzybowski, wówczas szef gabinetu Piłsudskiego - pokazał mi kopertę z jego pismem do Sapiehy, w której było podobno przyrzeczenie, że Słowacki jest ostatnim ,,cywilem", który będzie leżał na Wawelu. Nikt mi nie wytłumaczy, że nie było to jakby zrzeczenie się swego tam miejsca. Jeżeli nawet Sapieha w chwili śmierci Piłsudskiego doznał jasnowidzenia jego wielkości - to przecież Warszawa nie mogła być i nie była pewna, jak się zachowa, i dlatego Wienia-wa pojechał do niego zaraz, skoro Stary zamknął oczy. Nie wiem, dlaczego by o tym nie pisać. To, że dwaj tacy ludzie nie bardzo się kochali - nic żadnemu z nich nie ujmuje. A cała sprawa o kryptę pod Srebrnymi Dzwonami jest już dziś tylko wspaniałą sceną z arcypolskiego dramatu, z ducha zarazem Wyspiańskiego i Matejki.
27 listopada
1. Próbowałem coś pisać, ale właściwie mazałem rysunki, wiedząc, że brak mi czasu, aby rozpisać się, wejść w nowy temat.
2. Dwa opowiadania Kozarynowej w "Wiadomościach", zwłaszcza Pies, bardzo solidne, pisane rzetelną prozą, z jakąś własną nostalgiczną, ale nie sentymentalną aurą. Wiedząc, że polskie zapowiedzi najczęściej zawodzą - nic bym z tego nie wróżył. Poprzestańmy na tym, że napisała trzy opowiadania, które zawsze dadzą się czytać.
3. Pisarstwo Julka Sakowskiego obudzone w czwartym dziesięcioleciu życia - to bardzo ciekawe i bardzo pocieszające zdarzenie. Dotychczas było to inteligentne, W pustyni i puszczy ma już nawet styl własny, przepraszam bardzo, ale nie bez jakichś moich afiliacji. Mam w tym debiucie swoją osobistą przyjemność. Zawsze wiedziałem, że Julek nie jest tylko widzem, cieszę się, że wyszło z niego to, co przeczuwałem moją czułą przyjaźnią. I co więcej - pisze on tak, jak ja myślę, że powinno się pisać. Po prostu swoimi słowami - to, o co chodzi.
Listopad 1951
301
4. Nigdy nie tęskniłem za przeszłością. Nawet wtedy, kiedy przyszłość wydawała mi się niemożliwa czy potworna. Czułem, że jest ona nieunikniona i że żyjemy dla niej, choćby była nam najbardziej przeciwna. Czy tęsknię do Polski? Naturalnie. Ale do tej przyszłej, nieuniknionej i nieznanej.
28 listopada
1. Wczoraj zabawa w warszawskim stylu i wśród samych warszawiaków (u Falenckich). Chwała Bogu, jeszcze mogę nieźle popić, nie gadać głupstw, nie zasiedzieć się zanadto i wróciwszy napisać stronicę dziennika. Ale nazajutrz... Dzisiaj było nazajutrz. Z przestrachem myślę, że muszę wyjść na obiad, z żałością - że nie mogę już teraz pójść do łóżka i "dodo".
2. Przeglądałem parę dni temu album sztuki polskiej (niestety nie w kolorach) wydane w Warszawie. Parę Gierymskich zupełnie fascynujących. Kolor starałem się sobie ,,dośpiewać", przypominając moje skarby paryskie (czy mnie dojdą, czy poczciwa konsjerżka ich nie ukradła?), za to kompozycję smakowałem w pełni nawet poprzez te bardzo przeciętne fotografie. Jedna z jego altan z cylindrem na stole - to arcydzieło malarstwa, nie tylko polskiego. Jego przodkowie wszyscy mistrze, całe wielkie malarstwo. Kto by chciał fantazjować, mógłby mówić o Caravaggiu, o Yermeerze i o światłach La Toura i Le Naina. W każdej sztuce - jeśli ma przetrwać, musi być kamień węgielny - solidności i powagi fachu. Sztuka Gierymskiego stoi na tym właśnie fundamencie. A nad nią unosi się prawdziwa poezja, bardzo dyskretna, ale chwilami nawet rzewna, nawet polska.
3. W przedmowie do nowego zbiorowego Moliera napisał Jouvet: "Le personnage est un heros, ąuand ii revet le caractere du fantóme. Les heros sont les vraies fantómes du theatre. Le heros visite le comedien, mais jamais ne s'incarne en lui. Są naturę est d'etre irreel." Tę poetycką i nową koncepcję bohaterów starał się Jouvet stosować do postaci Moliera. Nie wiedzia-
302
łem, że to było tak głęboko przemyślane i zamierzone. Ale oczywiście jego Arnolf - to była zjawa, to był "fantóme".
29 listopada
1. Parę powodów, kilka pretekstów - tak czy owak przełaziłem ten dzień. Mógłbym napisać tak jak Shaw w depeszy, odmawiającej jakiegoś zaproszenia: "Wykręty w liście."
2. We śnie cudne pieski i jakieś z nimi flirty. To reprodukcja mojej rosnącej czułości do tych wzruszających niezgrabiarzy. Już to jest teraz mój zwyczaj, że nie przepuszczę żadnemu spotkanemu pieskowi i z każdym muszę porozmawiać.
3. "Technika życia". Pamiętam, jakim objawieniem było dla mnie to określenie przeczytane pierwszy raz u Boya. Przed tym życie wydawało mi się i w praktyce było improwizacją, przygodą, niespodzianką, właśnie zaprzeczeniem wszelkiej techniki. Uczyłem się późno i boleśnie, że ta technika broni nas od wielu na pozór nieuchronnych guzów, nawet nieszczęść, że Francuzów, którzy są jej mistrzami - prowadzi ona przez życie do niebywałych bilansów nieprześcignionych przez żadne inne nacje. Zdobyłem, choć nie zawsze potrafiłem - przechować - tę technikę w paru dziedzinach, lekarstwo znieczulające różne bóle i nawet zasklepiające rany. Najgłębszą wartością, tajemnicą tej techniki jest, że nie niszczy ona niczego, nie zakłamuje, nie broni od żadnych doznań, tylko sprowadza je w głąb i tępi ich niszczycielską siłę, wyrywa jadowity język, mogący zatruć nasze życie. Koniecznie coś o tym napisać.
30 listopada
1. Nic. Nie mam czelności tłumaczyć się. Lenistwo, nałóg lenistwa.
2. Tylko strzępy zostały mi z intensywnych snów tej nocy. Romek Badior, mój szkolny kolega, który parę tygodni temu zabił się w Madrycie. Później jakieś ważne, rzekomo ważne listy do Augusta Zaleskiego. W końcu kryta pływalnia. Mówiłem o tej pływalni ze Stefanem Szwarcem.
Listopadjgrudzień
303
3. Mili, może dziesięcioletni chłopcy-uczniowie, ustępujący swych miejsc w autobusie Murzynce. Albo to odruch serca, niezbyt w stylu tego miasta, albo nauka szkoły. Tak czy owak to coś nowego, co można by sfotografować i puścić propagandowo w świat. Nie pamiętam, czy u nas tacy chłopcy ustępowali miejsc w tramwaju "kupcowym" zza Żelaznej Bramy.
4. W Ostatnim Sejmie Rzeczypospolitej Reymonta Stanisław August przedstawiony jest po prostu jako rozpustnik - tabetyk i zdrajca. Porównać to z arcydziełem finezji, odsyłaczem Rzewuskiego w Pamiątkach Soplicy. - Wystarczy tego, aby przyznać Rzewuskiemu jako pisarzowi wyższość nad Reymontem, bo przecież Rzewuski był uczestnikiem czasu stanisławowskiego, miał wszelkie prawo, aby się zaślepić, a mimo to dał portret ze świateł i cieni, tak wyrazisty, że kto się w niego wpatrzył, nigdy już inaczej nie zobaczy Stanisława Augusta, dla którego poza królowaniem "żadnej innej zgoła nie było w Polsce posady". Mimo to - czyta się łapczywie ten Sejm - tyle w nim spraw, wspomnień, napomknień polskich, arcypolskich. I pejzaży, chwytających za serce, rozdzierająco bliskich. Jestem co prawda dopiero na 200 stronie.
l grudnia
1. Nic. Wstałem późno, po czym były wszystkie możliwe drobne przeszkody. Wszystko nie tak, jak przewidywałem - w złym i dobrym.
2. Nie o to chodzi, że dzisiaj handlarze i tandeciarze mają większy sukces niż geniusze i ludzie zasługi, a zwłaszcza że mają większe zarobki. Tak było zawsze i nic się pod tym względem nie zmieniło. Ale, pominąwszy wielkich nowatorów nie tylko umierających z głodu, ale i nie uszanowanych (to też normalne), dawniej - była hierarchia wartości, nie przynosząca dochodów, ale zapewniająca szacunek. Ten szacunek, którego paradoksalnym wyrazem były w Polsce świetne pogrzeby zmarłych w biedzie wielkich ludzi. - Była to też moneta, też zapłata. Dzisiaj
304
Grudzień 1951
coraz częściej - ci tandeciarze i kombinatorzy nie poprzestają na pieniądzach i powodzeniu, ale chcą też szacunku, chcą uchodzić za prawdziwe wielkości. Tego im dać nie wolno, to jest przeciwne najbardziej nawet sceptycznej filozofii życia. I o to trzeba codziennie, uparcie walczyć.
3. Dalsze stronice Reymonta są po prostu niemożliwe i raz po raz przecierasz oczy - czy to ten sam Reymont pisał, który stworzył Chłopów, który zresztą tak mocno zaczął tę trylogię. Nieporadność, jakby niemoc autora, w niektórych rozdziałach każe mu załatwić wielkie procesy psychiczne już nie jedną sceną nawet, ale jednym zdaniem. Całe stronice wloką się poza wszelką akcją, powtarzając wciąż te same obrazy hulanek i przeniewierstwa. Nie ma co gadać. Reymont już się był wtenczas wypisał, przeżył jako pisarz samego siebie.
2 grudnia
1. Napisałem wiersz dwuzwrotkowy. Jeszcze go poprawię i już w myśli poprawiam. Nic wielkiego, ale w każdym razie słowo tam przywołuje słowo - co jest właśnie poezją.
2. Czytając tego Reymonta zdałem sobie nagle sprawę, że jeszcze za mego dziadka było w Polsce niewolnictwo, czyli pańszczyzna. Dlatego chłop polski, zabity konserwatysta jeśli chodzi o własność, ma kompleks zemsty, nieufność do panów i ich potomstwa - inteligencji. Tego kompleksu nie ma robotnik, który przecież cierpiał przez tyle lat czarną nędzę, gnieździł się gorzej niż chłopi - w piwnicy. Ale PPS powoławszy go do walki, do ofiary - uczyniła go wolnym w duchu. Tę myśl, którą kiedyś zatrąciłem we wspomnieniu o Witosie - jeszcze rozwinąć.
3. Mój nieopatentowany termin "jasnowidzenie rzeczywistości" tyczy się wszelkich dziedzin rozeznania i myśli. Kto pisząc o Colette - mówi o Panu Bogu, dowodzi, że nie ma pojęcia, w jakim świecie się znajduje. Najważniejszym w krytyce - to wyczuć ten świat i materiał duszy pisarza, jego klasę. Irzykow-ski był nosorożcem na te rzeczy. Jego naśladowcy nie mają jego
Grudzień 1951
305
przekory, wątrobiarstwa i mimo wszystko stylu - szerzą już tylko zamęt, który pogwałcił wszystkie hierarchie i kryteria w naszej Boże odpuść krytyce.
4. Monogamia - płynie z wyrafinowanego smaku, który nie znosi mieszanek jak francuskie znawstwo win. Poligamiści - to barbarzyńscy amatorzy koktejli zawsze w końcu upici, przepici i chorzy na kiszki.
3 grudnia
1. Próbowałem coś pisać między śniadaniem "nastrojowym" a obiadem u ludzi. Tyle tylko, że trochę się skupiłem. Ale wiersze by w tym zmęczeniu nie poszły.
2. Styl Reymonta w Roku 1794 jest jednak bardzo tęgą robotą. Jest zarazem obiektywny i liryczny, bez rozchełstania. Ma kolor epoki - ale nie jest stylizowany. I w opisach jest prawdziwą poezją, która jak głos dobrze wyszkolonego śpiewaka - nie krzyczy, tylko pokazuje, że tam, w głębi - jest jeszcze więcej.
3. Rozkochać - to oznacza najczęściej coś innego, ze świata zmysłów. Oznacza obudzenie tej głębi, gdzie drzemie nasze niepowtarzalne, bezradne wobec samego siebie - ja seksualne, tak często, zwłaszcza kobietom, nieznane. - "Kiedy ja jechałem do mojej dziewczyny, com ją sobie rozpieścił" - śpiewała stara piosenka. Rozkochać - to właśnie znaczy "rozpieścić".
4. Na samym początku moich ambasadzkich robót w Paryżu miałem głupi casus z recenzją Żywych kamieni Berenta, które NRF wydało za grubym subsydium (jeszcze nieboszczyka Neu-mana) - po czym w piśmie firmy książka była zjechana bezlitośnie - paroma zdaniami i potraktowana (dziś myślę, że słusznie) jako nieczytelna niemiecka "macha". Autorem recenzji był Paul Leautaud i przy tej okazji po raz pierwszy zetknąłem się z tym dziś tak sensacyjnie znanym nazwiskiem. Cipa Godebski powiedział mi, że jest to najtrudniejszy i najuczciwszy z piszących Francuzów, że pisze to, co myśli, i że nie ma na niego rady.
306
Grudzień 1951
Grudzień 1951
307
Kiedy czytam dziś to, co mówi o szczytach poezji francuskiej
- śmiać mi się chce, że mi zdawał się za ostry względem Berenta.
4 grudnia
1. Po wczorajszych mieszankach nie było co i marzyć, żebym mógł dziś pisać. Dobrze, że w ogóle jako tako funkcjonowałem.
2. Podobno Kukieł, ciężko dotknięty przez śmierć żony, no i nasze polskie biedy, urósł ponad nasze emigracyjne miary. Jego negocjacje, aby pogodzić partyjników - są podobno tak finezyjne, że myśli się o księciu Adamie, o naukach, jakie musiał z jego życia wynieść jego biograf. To wielka pociecha, że jednak trochę Polaków - nie dało się wygnańczym małościom, że stali się senatorami Emigracji, że "jeszcze trochę takich Polaków zostało, co są piękni".
3. Jednym tchem przeczytałem przeszło 200 stronic dialogów radiowych Leautaud. Niezwykła to książka - pierwsza inspirowana przez radio i w formie radiowej - tak iż mimo woli myślisz, jak ten czy ów akcent brzmiał przez głośnik. Mallet, wydawca m.in. listów Gide-Cłaudel, który ten wywiad prowadzi -jest zresztą mistrzem w tym nowym rodzaju, mistrzem zarazem kompetencji w temacie i jakiejś prokuratorskiej czy psychoanalitycznej dociekliwości
- osiąga bowiem wszystko, do czego zmierza, przypierając Leautaud do wszystkich wybranych przez siebie murów. Ale przede wszystkim sam Leautaud, syn suflera-erotomana i delikatnie mówiąc dziwki, udający nienawiść do ludzi i garnący do siebie wszystkie bezdomne psy i koty - cóż to za figura wspaniała, żywa, namiętna, do nikogo niepodobna, wszelkim standardom współczesności szczęśliwie uszła! Wszystko, co mówi, choćby najbardziej nieprawdziwe, ma ten akcent namiętny, ludzki, prawdziwy, tak dziś rzadko słyszany. Jego niebywały sukces - w siedemdziesiątym roku życia - to już samo przez się świadectwo, jakeśmy zszarzeli, zakłamali się. Jest on na pewno jedyny taki - we Francji współczesnej. - Celinę był podobny, ale miał bziki niebezpieczne i źle skończył.
5 grudnia
1. Dziś przyszły moje książki i obrazy z Paryża. Za dużo było i emocji, i odbijania skrzyń, abym mógł myśleć o pisaniu. Jeszcze mnie teraz bolą kości i nerki i z przestrachem myślę o tym, że trzeba będzie posłać łóżko.
2. Zginęły mi (sprzedane pewno przez konsjerżkę bierutowej Ambasadzie) dwa Gierymskie, Kotsisy, Malczewski, Żak, Stry-jeńska, najlepsze Makowskie - ale uratowała się martwa natura Gierymskiego, cudo godne Chardina, akwarele Michałowskie-go, arcydzieło brawury i stylu zarazem, kilka Makowskich, jeden piękniejszy od drugiego i żaden do drugiego niepodobny, Maks Gierymski, Boznańska, mój stary portret Kramsztyka, arcydzieło Wyspiańskiego, Norblin, Marcoussis, Jahl i Czer-mański w najlepszych swych edycjach i w rekordowej liczbie, Podkowiński, do którego będę w nocy wstawał, aby go sobie oglądać. W książkach - polskie skarby, skarbiec wspomnień, pamiątek bezcennych, autografy Żeromskiego, Piłsudskiego, Askenazego, Boya, Perzyńskiego, Miriama, Kadena, Pawlikow-skiej, pierwsze edycje skamandrytów, kiedy jeszcze dla Tuwima i Słonimskiego byłem "panem Serafinowiczem". Przecież to cud, że to wszystko przetrwało wojnę, wróciło do mnie, napełniając mój pokój Polską i moim prawdziwym życiem. Toteż dziękuję Bogu za to ocalenie jak za cud, za cudowną dla mnie na mym wygnaniu pociechę.
3. Herriot powiedział o Mossadeku: "II a une mauvaise sań te de fer."
6 grudnia
1. Czy to nerki, czy szok nerwowy po grudniowym upale - dość że nie czułem dziś ani głowy, ani nóg. Jest jedenasta, marzę, żeby zwalić się jak kłoda na łóżko.
2. Wśród odnalezionych moich książek jest też Wspólny pokój Uniłowskiego, którego nigdzie tu nie można było znaleźć. Moje wrażenie z pierwszego czytania - tylko się wzmogło. To był
308
Grudzień 1951
rasowy pisarz, być może ograniczony w odczuciach, ale jakże właśnie rasowy. Jeśli chodzi o zmysłowość, a zarazem niezawodną trafność stylu Wspólny pokój jest swego rodzaju arcydziełem. Same krótkie zdania, tylko najpotrzebniejsze słowa
- ale za to każde nie do zastąpienia i na swoim miejscu. Ta rozdzierająco smutna, rozdzierająco prawdziwa powieść - jest jedną z najrzadszych książek, które zostaną.
3. Miłość dla "najdroższej osoby", jej wyczucie - są dla mnie wciąż ważniejsze niż nowość innych odczuć, najważniejsze. Poczucie obowiązku, które się z tym uczuciem we mnie łączy
- to nie narzucona postawa moralna, to instynkt może nie prymitywny, ale tak mocny, jak prymitywny. Myślę, że wszystko w tym stosunku było i jest konieczne, takie, jakie być powinno, wszystko jedno złe czy dobre.
7 grudnia
\. No już dzisiaj nie było tak źle. Od biedy można było siąść do pisania. A nawet - dobrze by mi to było zrobiło.
2. W jakiejś ilustracji francuskiej - doskonałe kolorowe fotografie z kaplicy Matisse'a w Yence. Wielka radość kolorów, która przy odpowiednich formach i proporcjach tej kaplicy - może być natchnieniem pogody, boskiej pogody. W tych najbardziej rewolucyjnych skrótach, w sprymity-wizowaniu rysunku, w zburzeniu wszelkich konwencji sztuki kościelnej - jest przecież jakieś nowe piękno, może bliższe pierwszej wierze chrześcijan niż różne różnych nacji buch-bindery. Ja sam modliłbym się w tej kaplicy żarliwie i radośnie.
3. Wciąż nowe smaki, psikusy i wspomnienia - wśród dedykacji mojej ocalonej biblioteki. Dedykacje Kruczkowskiego, Przybosia, Miłosza - nie mówiąc o przesadnych zachwytach Broniewskiego, "Poetu Janu Lechoniu - drużeczku. Ilja Eren-burg". "A Lechek Lechoń, le plus aimable des poetes - pauvre prosateur Louis Fernand Celinę." I czyż po tym nie można
Grudzień 1951
309
pomyśleć, że "życie jest snem", że albo śniły mi się te dedykacje - albo to, czym stali się Kruczkowski, Miłosz, Celinę.
8 grudnia
1. Nie mam żadnych wymówek. Po prostu najgorsza dyspozycja, kiedy "nie chce się pisać", wmawiając w siebie, że ma się ważniejsze sprawy na głowie. Nieprawda.
2. W rozmowach z Leautaud - pasjonujące dyskusje o tak zwanym poprawnym pisaniu, które Leautaud uważa za brednię, snobizm, bezeceństwo i postronek na żywy, ludzki, bezpośredni język. Oczywiście unosi się w polemicznej pasji i przesadza - ale ja wiem, o co mu właściwie chodzi. Są style pisarskie, zachwaszczone niegramatycznościami, cudzoziemszczyzną, a przecież stylistycznie nieraz porywające i przez to cenniejsze niż różne suche, bezduszne poprawności. No ale między twórcami a kry-tykami-profesorarni i większością redaktorów - jest i będzie zawsze podskórna nieufność, jeśli nie wrogość. Grydz najzupełniej na serio napisał mi kiedyś, że dobry redaktor przydałby się i Żeromskiemu, i Sienkiewiczowi.
3. Po przeczytaniu w 1939 Ścieżki obok drogi - książki Iłłakowiczówny o Piłsudskim - broniłem jej przeciw oburzonym na nią bałwochwalcom Marszałka. Wydawała mi się ona - właśnie ożywczym odstępstwem od nieznośnej odpustowej hagiografii, którą wtenczas okadzano trumnę Starego, a raczej mnie to ujmowało, że Iłła pisała tylko o tym, co sama widziała i przeżyła obok Marszałka. Wczoraj przeczytałem to drugi raz z zupełnie innym skutkiem. Cóż za wygłupiaczka! Cóż za skomplikowana megalomanka! Co drugie zdanie - to grubym szwem szyta reklama dla niej, ubrana w "z głupia frant" pokorę. Więcej w tej książce jest o rzekomych przewagach Iłły w MSZ i doznanych tam przez nią krzywdach - niż o Piłsudskim. Nie zapomina nawet o swoich nogach, które chciała ukryć za wielkim biurkiem przed ewentualną pożądliwością adiutantów czy może ministrów. O pani Piłsudskiej parokrotnie pisze
310
"smutna pani Piłsudska", właściwie tak kreci i gmatwa, że można się między wierszami Bóg wie czego domyślać o sympatii Starego dla niej. I myślę, że o to jej głównie chodziło. Iłła napisała tyle wierszy tajemniczych, bajkowych, śpiewnych, urzekających, tyle prawdziwej poezji - że można jej wybaczyć to wygłupianie się, właściwie niewybaczalne.
9 grudnia
1. Rano u Nagórskich pod miastem - na "flakach". Flaki to znaczy również wódka. Z powrotem o 6-ej. Źle, bardzo źle.
2. W okresie pisania - nie powinno się czytać. Po pierwsze
- czytanie wymaga skupienia, bardziej nawet męczącego niż twórczość. Poza tym zaś jest to pchanie do pełnej już głowy, z czego robi się w niej umysłowy zakalec. Czytanie - to obcowanie ze światem, i to bardzo żywe. A do pisania trzeba samotności.
3. Briickner w swojej Literaturze pisze, omawiając poezję Tuwima: "...opracowywał tematy społeczne, później wyłącznie indywidualne, z niesłychaną u nas brawurą (tylko Brankę Nie-mojewskiego można by z dawnej literatury porównać)." Kiedyś
- już tutaj zachwycałem się tą Branką i bardzom się ucieszył
- tym komplimentem dla niej Briicknera. Niemojewski i Tuwim
- to dwa różne światy, ale Branka jest z tego samego świata, co wiele najbardziej brawurowych wierszy Tuwima z pierwszego okresu.
4. Kiedy ambasador Chłapowski - jechał na jakiś zjazd maltański do Rzymu - mówiło się o tym między nami, jego podwładnymi, u Francisa na place de 1'Alma, i ktoś powiedział: "Ciekaw jestem, co na takim zjeździe się robi." Na to Węc-ławowicz, wysoki, chudy wielki pan litewski, o wyglądzie idealnego prezydenta Republiki Łotewskiej: "No na pewno wódka. Później trochę pederastyki."
Grudzień 1951
311
10 grudnia
1. Nie tylko zawracania głowy w związku z wieczorem Boya przeszkodziły mi w pracy. Ale również "romans" wcale niekonieczny, co znaczy właściwie niepotrzebny.
2. Warszawa i Paryż - kolejno nasyciły mnie - nie miały dla mnie tajemnic, jakbym wyczerpał wszystkie anteny, które mnie z nimi łączyły. Do końca pobytu mego w Warszawie nie byłem w Muzeum Narodowym na Podwalu, w Paryżu zaś - w Musee Carnavalet i wiedziałem, że nigdy już tam nie pójdę - bo nasyciłem się tymi miastami i nic od nich więcej wziąć nie mogę. To samo jest w miłości i w przyjaźni. Ukochana osoba - w pewnej chwili nie może nam dać nic więcej nie dlatego, że nic nie ma ani dać nie chce - tylko dlatego, że my nie mamy odbiornika na te dary. To jest właśnie moment, kiedy się kończy tajemnica miłości, czyli sama miłość, i przychodzi ów związek nierozerwalny, o którym Shaw powiedział, że nie ma nic wspólnego z miłością.
3. W roku 1919-20 mieliśmy służącą Jadzię, bardzo szczególny rodzaj wariatki, młodą erudytkę pochłaniającą książki i podkradającą nam pieniądze, za które nieraz kupowała nam drobne podarki. Otóż kiedyś, a było to w czasie choroby, która zwaliła mnie na parę miesięcy na łóżko, Jadzia stała przy mnie i wypowiadała taką perorę: "Ja to myślę, że pan Leszek dlatego tak choruje, że w Boga nie wierzy (nie wiem skąd ona to wzięła?). Ja to tam w żadnych świętych Ambrożych i Alfonsów nie wierzę. Ale w Pana Boga, w Pana Jezusa, w Matkę Boską każdy powinien wierzyć. Wszyscy wielcy poeci wierzyli. Niech pan Leszek weźmie: Mickiewicz wierzył, Słowacki - wierzył. Krasiński - wierzył. Pan Wierzyński - nie mogę powiedzieć. Za mało znam."
11 grudnia
1. Ogłupienie i senność po wczorajszym niekoniecznym romansie. Teraz jest po siódmej. Zaledwie, przespawszy się, zacząłem przychodzić do siebie.
312
Grudzień 1951
Grudzień 1951
313
2. Dziś rano był u mnie Rozmarynowski w sprawie tego wieczoru Boya. Wychodząc powiedział mi: "Taki u pana jest dobry nastrój - w tym pokoju może pan przyjmie ode mnie tę książkę." Książeczka była to Bhagawadgita, której nigdy nie czytałem - bom w tym czuł zawsze obcość, że może to być najpiękniejsze, ale nie dla mnie.
Ale na tym wygnaniu, z częstą myślą o ostatecznych obrachunkach - czeka się podświadomie jakiegoś objawienia, niby owego listu, który "wszystko wyjaśni". Będę czytał tę Bhagawa-dgitę - dostałem ją akurat, gdym sobie wyrzucał moje lenistwo w służbie Bożej i w służbie mego przeznaczenia.
3. Upust dany zmysłom - to często znieczulenie, balsam usypiający na tak zwaną duszę, na uczucie. Mojego od lat najgłębszego uczucia - nie mogę się tknąć jak bolesnej rany - tak jest ono wyczulone na każde właśnie dotknięcie. "Romans", romans bez miłości - sprowadza na mnie jakby sen, który daje mi zapomnieć o owym nigdy nie zapomnianym i wciąż mimo wszystko żywym uczuciu.
4. W jednej z recenzji Boya takie zdanie: "I czegóż to dowodzi? Jak powiedział pewien matematyk po przeczytaniu Iliady."
12 grudnia
1. Próżniactwo, ohydny nałóg próżniactwa. Mam sto wykrętów na usprawiedliwienie - ale wiem, że to wykręty.
2. Wczoraj pokazywałem Stefanowi Szwarcemu fotografie, które ocalały, robione w moim mieszkaniu na rue Langier, w hotel particulier zastawionym aubussonami, zawieszonym arrasami, gdzie ponadto w komodach pełno było wielkich wstęg gospodarza tego domu, admirała Grasseta, a wśród obrazów akurat w moim pokoju wisiała "estampe maritime" z dedykacją Franklina Rooseyelta, który tu mieszkał w czasie pierwszej wojny. Stefan, obejrzawszy te fotografie, zresztą arcydzieło Przypkowskiego, zaniemówił i omal nie rozpłakał się z emocji (po prostu łzy puściły mu się z oczu). "Jak to? - powiedział.
- Pan mieszkał w takim pałacu i teraz pan ma ten tylko jeden pokój." Jakże było mi przyjemnie móc go zapewnić najszczerzej, że wcale nie żałuję tamtego mieszkania i że czuję się doskonale w tej mojej izbie czystej, przyzwoicie umeblowanej, a teraz pełnej książek i obrazów. "Tak - odpowiedział mi. - Ale znam wielu ludzi, którzy odebraliby sobie życie - żeby ich to spotkało." Ja znam też takich, którzy wprawdzie nie odebrali sobie życia, ale przestali żyć straciwszy meble, i takich, którzy stracili życie, bo nie chcieli rozstać się ze swymi czeczotami.
3. Kaden już jako kierownik literacki teatrów warszawskich przyjechał do Paryża po nowe sztuki i oprowadzałem go wieczorami, pokazując to, co uchodziło w Paryżu za dobre. Pamiętam, że po którymś tam akcie Ciężkich czasów Bourdeta bardzo zafrasowany zapytał mnie: "No gadaj. Świetne czy gówno?" To paradoks, ale czasami nie wystarcza wrażenie, trzeba coś jeszcze wiedzieć o autorze czy sztuce, aby móc ją osądzić.
13 grudnia
1. Znów nic. I co najgorsze, znoszę to, nie nudzę się - mimo że każdy dzień tego nieróbstwa - utrudnia powrót do pracy Uciekam, to jasne, od tych pierwszych robótek, które powinienem uprzątnąć, tych zarobkowych, w których każde słowo jest wytarte, wszystko niemal z góry wiadome.
2. Gigi w teatrze lepsze niż francuski film w kinie. Nawet Audrey Hepburn wolę od Daniele Delorme, a na pewno wszystkie starsze damy, grające w sztuce, od Ivonne de Bray i Gaby Morlay. Pewno już straciłem poczucie Paryża, ale wydało mi się, że było go dziś wieczór tyle, ile mogą zrozumieć cudzoziemcy, że zresztą Cathleen Nesbitt jako stara wielka kokota i Mi-chael Evans w roli młodego clubmana z czasów Feydeau mogliby grać swe role w Paryżu bez obrazy najświętszej tradycji "bulwarów". Raymond Rouleau, który nie mówi po angielsku
- zdołał najwidoczniej na migi tchnąć tę atmosferę - w Anglo-sasów (bo i Anglicy też grali). W antraktach muzyczka grała La
314
Grudzień 1951
Grudzień 1951
315
Yalse brune i podobne jej sentymentalności. Przyłapałem się na prawie wzruszeniu, na takiej łezce, jak polskie szlagony na Blizińskim.
3. Bardzo zabawne złośliwości w Walkach nad Bzdurą Słoni-mskiego. Ta książka jest dokumentem zarówno odwagi Słonim-skiego (myślałem, że było gorzej), jak swobody pisarzy za sanacyjnej tyranii. Myślałem też, że dowcip nieraz zastępuje rozum. Bo przecież Słonimski nie ma go i jeszcze ostatnio dowiódł tego na własnej skórze.
14 grudnia
1. Nic, znowu nic. Wmawiam w siebie, że mi brak w głowie fosforu. - Ale przecież tracę go przy nieróbstwie.
2. Znów inne tego roku efekty na promenadzie przed Ro-ckefeller Center. Choinka chyba jeszcze większa niż zawsze, w srebrnokremowym blasku. - Od niej idzie aleja srebrnych prześwietlonych kuł, srebrnych wisiorków, cięciw. - Nic w tym nie ma z ,,Xmas spirit", ale jest to oszałamiający teatr na ulicy, na miarę tego miasta.
3. Dzisiaj szarpałem sobie język na bliźnich, na pewno godnych śmiechu, przygany, głupich i samolubnych. Ale takie rozmowy - do niczego nie prowadzą i zostaje po nich czad w głowie, obrzydliwy psychiczny katzenjammer.
4. Styl Briicknera - wielkiego znawcy języka - jest to step porosły chwastami, po którym ten wspaniały starzec hulał sobie niepomny na jawne językowe prawa, kpiąc sobie z Lindego, Karło wieża, klasyków i składni. Wielki argument przeciw pury-stom, choć Bogiem a prawdą stary nieco przeholował.
15 grudnia
1. Czułem dziś - wczorajszą podróż do Stasi Nowickiej do Peekskill - śnieżycy, która mnie złapała w drodze, głupiej obawy, że będą wielkie zaspy i nie powrócę na porę do Nowego Jorku. Na pewno te przygody więcej mnie zmęczyły niż sam
fizyczny wysiłek tej wycieczki. Po południu parę godzin - przesiedziałem nad papierem, dopiero teraz, po dziesiątej, coś poszło - tylko jedna stronica i to niestety znów orka dla chleba, dla Free Europę.
2. W bardzo zapomnianym dzienniczku podróży Słonims-kiego do Brazylii Pod zwrotnikami (znów lepsze, niż myślałem!) znalazłem taką uwagę tyczącą się mojej osoby: "Drogi Lechoń, gdyby wiedział, że dostanie nagrodę Nobla, jeśli napisze kartkę do Stockholmu - słowa by nie napisał." Niestety! Bywałem od tego czasu w takich różnych opresjach, że, nie licząc bynajmniej na nagrodę Nobla, tylko na znacznie skromniejsze rzeczy - pisywałem, i to nie raz kartki, po których wstyd mnie palił. Ale oczywiście mój pierwszy, mój prawdziwy, własny odruch jest zawsze taki, jak wtedy za cudnych, beztroskich czasów, gdy może bym nawet doprawdy i Nobla przepuścił. Wydaje mi się zawsze i dziwiłem się Boyowi, że nie postępował według tej prawdy - że pochwały, nagrody, recenzje inspirowane przez samych autorów - jest to po pierwsze brak stylu, po drugie nieuczciwość, po trzecie zaś tak zdobyte uznanie nie daje żadnej przyjemności. Niestety! Kto by chciał dziś przy pogardzie wszelkich kryteriów, hierarchii kultury oprzeć się tylko na swej słuszności - daleko by nie zajechał. "Kak sam siebia nie pochwalisz - kak oplewannyj sidisz", jak mawiał Władek Jarosze wieź.
3. Nie pamiętam, czy mi to opowiadał Kornel, czy Nowa-czyński, dość że między wujem Weyssenhoffem a siostrzeńcem Kościelskim stosunki były podobno bardzo naciągnięte, gdyż Kościelski myślał o Weyssenhoffie jak o utracjuszu, a tamten o nim - jako o kupczyku. Miało w tej aurze dochodzić do boskich scen, gdy np. jeden pytał drugiego zdenerwowany: "No! A jakżeż tam w Klubie?" "A jak tam te twoje interesy?"
16 grudnia 1. Dzień w New Rochelle u Staniszewskich. Picie, gadanie,
316
Grudzień 1951
Grudzień 1951
317
granie, śpiewy. - Nie można było inaczej tej wizyty odprawić, ale wróciłem zmęczony, pusty, do niczego.
2. Terlecki i jemu podobni - to dowód, jak bardzo jasność gallijska nie przyjmuje się w polskich głowach. Terlecki ma wciąż na ustach i na piórze Francuzów: a w gruncie rzeczy pisze jak za najciemniejszych czasów Młodej Polski -jakby nigdy nie czytał Boya i jego przekładów. Ale bo też szczególne to nabożeństwo - sławić Francję i mówić (jak Terlecki właśnie), że Boy miał styl "ułatwiony". Terlecki ma oczywiście styl utrudniony, ale niechby spróbował tak pisać jak Boy, odrzucić swoje tajemniczości i ozdóbki.
3. Jeszcze mi dźwięczy w uszach Ogiński grany na klawecynie przez Wandę. Jakby Ossoliński wjeżdżał do Rzymu z janczarską orkiestrą i trząsł jak brylanty owe polonezowe pyszności.
4. Dziś w nocy budziłem się z jakichś snów ciężkich, pełnych znanych mi osób i długo w ciemności martwiłem się, zanim zrozumiałem, że to sen tylko.
17 grudnia
1. Ani mowy o pisaniu. Latanie z jednego końca miasta na drugi. - Zimno. "Romans" niepotrzebny. Przystanki po narożnych budkach z jedzeniem. Zły, bardzo zły dzień.
2. Andrzej Sftaniszewski], piętnastoletni syn moich wczorajszych gospodarzy, ma coś z Les enfants terribles Cocteau, jakąś wyzywającą arogancję bez granic, która może być tylko czymś wręcz przeciwnym - bezmierną i nie do zaspokojenia potrzebą czułości. Ale już nie stać mnie na eksperymenty, czy to jest tak na pewno. A oczywiście być takim specymenem w Ameryce - to nieszczęście, na które nie ma rady. Może z tego nie być nawet dramatu, tylko w ogóle nic, koniec, uschnięcie duszy.
3. Stasia Nowicka powiedziała mi: "Ty masz w sobie tyle miłości, że każdy może to wziąć do siebie."
Dziwię się, że sam na to nie wpadłem. Po prostu nie śmiałem. Ale ta formuła wydaje mi się odkryciem - niezależnie, czy
K- by ją stosować do mnie właśnie. Znaczy ona - że można ió, nie myśląc o tym, nie mając żadnych na to planów. Po
i na to, aby rozmowa miała jakiś sens, wydobywała z nas
iwdziwego -jej temperaturą musi być miłość.
ie jest mi to wcale obojętne, że imię "Leszek" zostało na
i Kwiatów polskich. Moje rachunki z Tuwimem wcale nie
liczone przez to, że go nie znam i do śmierci znać nie chcę.
M jędzy nami - jeszcze inna sprawa, tocząca się wyżej,
ityczny poeta powiedziałby "między gwiazdami".
18 grudnia
i ylko pięć zwrotek wiersza na święta dla Ireny Cittadini. '•> wczorajszym zmęczeniu i to wydało mi się prawie stwem.
Vierzyński, entuzjazmując się Herlingiem-Grudzińskim, n mówił o Dostojewskim. Przyznam się, że już nie mam tvości na te porównania, bez sensu i pokrycia. Dostojew-\ orzył świat, którego przed nim nie było w literaturze, ył całą rasę ludzi i całą filozofię, dla mnie obcą i nawet i - ale któż zaprzeczy, że wstrząsnęła ona literaturą wą - a nawet wiedzą o człowieku. Tymczasem Herling, idczywszy okropności, o których nawet Dostojewski nie
swoich najbardziej ponurych wizjach - napisał mozolny, ) literacki pamiętnik tego życia. Co to ma jedno z drugim ncgo - poza tym, że i jedno, i drugie dzieje się w Rosji i że 'H oczywiście jest uczniem Dostojewskiego, jak wszyscy,
chcą dociec sekretu rosyjskiej duszy? A'/.ględność wartości. Przez dobrych dwadzieścia lat nie iłem ałunu, tamując papierem ciężkie zawsze krwawienia •oleniu. Wczoraj wreszcie zdecydowałem się nabyć taki i k. Nie przejdę obok apteczki, aby nim się nie pobawić. Mwał mnie on 15 centów, ale mam z niego zabawę za ch parę dolarów.
318
Grudzień 1951
Grudzień 1951
319
19 grudnial
1. Znów nic i jutro znów bieganina, i kartki, i pieniądze, l i zakupy, i mimo wszystko emocje, aby potem powiedzieć: "Święta! Święta! I już po Świętach." Dlaczego nie ma się siły, aby tego wszystkiego nie odprawiać. Aby świętować tę pamiąt-] kę właśnie skupiając się i w ten sposób chwaląc Boga!
2. Fabuła, jeśli tak o tym powiedzieć można, Kwiatów pol-\ skich jest brednią nieprawdopodobną, nie mającą pokrycia l w życiu, i przez to fałszującą wszystkie postacie. To niepojęte,! że poeta o takiej magii humoru jak Tuwim tak o nim naraz zapomniał. Ale naturalnie cała sprawa - owej córki, co wyszła za Moskala, to freudowska historia, to porachunki Tuwimal z tymi, co go bili za to, że był łamistrajkiem, że chodził do| rosyjskiej szkoły.
3. Ze złotej księgi pijaństwa polskiego: kiedyś w apoteozie! warszawskiej bohemy, w pierwszych latach niepodległości - towarzystwo dobrze już przyrządzone podrzucało do góry na l wiwat któregoś z Pfeiffrów - nie pamiętam już Józefa czyi Bolesława. W rezultacie gość uderzył nogą o kant trotuaru i złamał goleń. W strasznych mękach - zabrano go dorożką do l domu, dokąd wezwano chirurga, aby włożył nogę w gips. I Władek Pfeiffer, król cyganerii burżujskiej, zażądał jednak, aby zabrać z sobą również sławny kwartet Różewicza. Co też uczyniono i podczas kiedy wyjącemu z bólu pacjentowi repero-1 wano to złamanie - w przyległym pokoju Jaś Różewicz rżnął | rzekomo dla ulżenia jego cierpień "A ta przepióreczka!"
20 grudnia\
1. Oczywiście latanie. Trzeba pisać wciąż nowe kartki, pienię-1 dzy na prezenty nie starcza. Wszystkie zabiegi dzisiaj na nic.[ O pisaniu ani marzyć.
2. "Geldkomplex" - coś o tym słyszałem w Paryżu, gdy l flirtowałem z psychoanalizą. Według moich doświadczeń jest to kompensata jakichś słabości, a w każdym razie chęć popisania l
się i wywyższenia. Psychoanaliza najpewniej miesza w to wymiary organów rodnych albo felacje, albo coś podobnego. Zawsze, gdy słyszę o takich bzikach, przypomina mi się Biernacki, mój kolega z Uniwersytetu, który na seminarium filozoficznym zapytał się Jana Łukasiewicza: "Czy może pan profesor dać na to słowo honoru."
3. Pan Bóg powiedział nam: "Kochaj bliźniego twego jak siebie samego." Czyli że kazał nam kochać samych siebie. Tylko że mądrze, dla naszego prawdziwego dobra. Ludzie, którzy nie kochają siebie - nie kochają nikogo.
4. Thibaudet nie był największym krytykiem francuskim swego czasu. Ale przeczytawszy parę stron z jego Literatury, pomyślałem sobie, że w Polsce byłby fenomenem epoki. Poza Boyem - niczego właściwie nie można było czytać u nas o literaturze. Dlatego że nie umieli pisać. - Ale każdy w końcu umie pisać - jeśli ma coś do powiedzenia.
21 grudnia
ił. Ach! Cóż za ohydne zmęczenie. Rozkoszą było wczoraj iść spać, a nieszczęściem - znów rano biegać, trzymać się jakichś terminów, nosić jakieś paczki, obliczać, wiele można wydać, denerwować się, że na tyle rzeczy nie starczy. I jak zawsze w takich nerwach wszystko staje się zarówno ważne czy nie ważne i jakby nieprawdziwe. Dlatego zabrałem się do jakiejś kretyńskiej roboty, która wlizie dziś między już obiecane i wciąż odkładane. Co za szczęście, że już jestem u siebie. Teraz tylko posłać łóżko i do łóżka. Dobranoc! Dobranoc.
2. Wczoraj dzień powrotnej czułości. Nie dać się jej - nie dopuścić, abym kochał bliźniego mego więcej niż siebie samego. Bo to przecież był od ośmiu już lat mój problem.
3. Przerzucałem Czarne skrzydła i Bigdę. Czyż to możliwe, żeby to było lepsze, niż kiedyś mi się zdawało, niż głosiła zawistna fama, która kiedyś podniosła Kadena pod niebiosy, aby później używać ile wlezie na jego rzekomym załamaniu. Koniecznie przeczytać te książki do końca!
320
Grudzień 1951
Grudzień 1951
321
4. Pierwsze naprawdę piękne kartki świąteczne w tym roku widziałem dziś dopiero, kiedy już posłałem cały nabój - przeszło sto dwadzieścia sztuk. Znalazłem je w sklepie meksykańskim, | gdzie zresztą są różne cuda i cudeńka zarazem barokowe i ludowe. Te kartki też pełne są bardzo delikatnej poezji. Mają zarazem szyk rokoka i naiwność. Dawno nie widziałem nic tak odmiennego od dekoracyjnych smaczków, tak właśnie nie tylko | smacznego, ale i poetycznego.
22 grudnial
1. Nic. Dzień małych przyjemnych niespodzianek, z których robi się jakiś głupi, błogi nastrój. Kiedyś to się nazywało "filisterstwem". W tym nastroju nie chce się pisać - bo po prostu nie myśli się - tylko tąpie się w tym głupim złudzeniu, że j jest dobrze.
2. Holcman szukał z wzruszającym wariactwem - jednego' z tomów Prousta w przekładzie Boya, gdyż poza polskim nie zna języków, a ma teraz szał Prousta. Dokonał dla znalezienia tego skarbu różnych bezskutecznych wyczynów, jak ogłoszenie w pismach, listy do wszystkich bibliotek polskich w Ameryce. I otóż w moich pakach książek znalazły się trzy tomy Boyowego Prousta i wśród nich ten upragniony przez Holcmana. Można to uważać za przypadek - ale ja widzę w tym jeśli nie palec Boży
- to przecież naukę. I to samo już, że ona mi się nasuwa
- dowodzi związku moralnego, przyczynowego między tą szlachetną manią Holcmana a znalezieniem się tego właśnie tomu w mej kolekcji. Nikt nie dowie się - kto rządził tym przypadkiem - ale najzdrowszy instynkt szepce nam, że to nie przypadek, tylko nagroda za szlachetny i ufny wysiłek.
3. W Ferdydurce Gombrowicza jest bardzo zasadniczy element poważnego pisarstwa. Wysiłek stworzenia własnego stylu. Niestety! Autor nie przezwycięża swego infantylizmu przez to, że go sobie uświadamia. Jest to nie tylko książka o infantylizmie. Ale również książka infantylna.
:Ą4 23 grudnia : 16 kwietnia * l. Dzisiejsze rano zmitrężyłem w radio Free Europę, najpierw czekając na płytę z naszą wczorajszą dyskusją, a później słuchając jej. Później szukanie tego kajetu, który jest rzadkością w tutejszych stationeries. Później zwykłe lenistwo. A przecież coś mi chodziło po głowie, gdym spacerował "za tym kajetem", jakieś nowe rymy. Powinienem był choć jedną zwrotkę Uczty napisać.
2. Mieniewski w Bigdzie to jednak nie karykatura. Kaden wali na niego wszystkie małości, ale coś tajemniczymi sztukami stwarza w perspektywie tej postaci, że czujemy nie tylko tę pospolitość i słabość, ale i ową magię, która zrobiła z niego wielkiego trybuna i prawie wielkiego człowieka. I Bigda - Witos, ma tę perspektywę, choć ciągle mówi, że jest "draniem", ma ją nawet w tym tomie, nie mówiąc już o scenie w Katowicach
416
Kwiecień 1952
z 2-go czy 3-go, która, pamiętam to, wstrząsnęła mną jak wielkie dramatyczne i historyczne prawie pisarstwo. Chyba trzeba by coś o tym fenomenie napisać, o tym, że Kaden został osądzony "na nieczytanego" albo po prostu nie przez fachowe kryteria, ale przez różne drugorzędne względy, przez tych, którzy mieli go nerwowo dosyć i którym nadokuczała zbyt jawna i ordynarna klaka kadenowska.
3. Nie polonezy Chopina, nie Matejko, nie Wawele i Skałki, ale bigosy i piachy mazowieckie, i knajpki podwarszawskie, i ludek z Wiecha najmocniej, najdotkliwiej porusza naszą tęsknotę. Chopina mieć można wszędzie, na całym świecie, ale tylko w Warszawie mogłeś usłyszeć arię Gdyby rannym słonkiem albo cudną a tak ośmieszoną piosenkę Karłowicza Chylisz glówkę na pierś białą. Nuciłem ją sobie dzisiaj i na pewno w nocy nie da mi ona zasnąć,
17 kwietnia
1. Dlaczego nic nie napisałem? Sprawy, kłopoty i złość, która mnie trzęsła cały dzień na historię jak cegła z dachu, gdzie nie byłem w porządku ze swoim wysokim pojęciem mego stylu, ale w której druga strona nie ma też, i to zupełnie, racji - wbrew pozorom. Najpierw wszystko w duchu wziąłem na siebie, a później odczułem całą sprawę zupełnie na odwrót, tylko że moje zdanie nic tu nie znaczy, ktoś trzeci powinien powiedzieć to, co ja myślę.
2. Nagle miałem dziś jakby natchnienie i poruszyłem sprawę między dwojgiem mych przyjaciół, ślimaczącą się od trzech lat i zdawałoby się tak już zapaćkaną, że nigdy się nie pogodzą. Wszelkie w takich rzeczach interwencje - bez tego natchnienia - są słoniem w składzie porcelany. Ja, niestety, nie wziąłem całkiem byka za rogi, nie dopowiedziałem wszystkiego do końca i może przez to nic nie wskórałem - w takich natchnieniach trzeba walić i o nic nie pytać. Ale być może też, że jednak wystarczyło tej kropli, aby wydrążyć skałę namiętności już
Kwiecień 1952
417
nadkruszoną. Byłby to naprawdę taki dobry uczynek, który harcerze notują w swych dzienniczkach.
3. Czytałem sobie wczoraj stare felietony Winawera, zrzędne utyskiwanie inteligenta, nie powiem, żeby bardzo inteligentne. W jednym z nich jest mowa o tym, że wszystko już nauka odkryła, wszystko może przewidzieć i wytłumaczyć, tylko nie wie, "dlaczego rurki czekoladowe teraz nie idą?" W literaturze jest to samo. Moje rurki czekoladowe lata całe nie szły. Teraz jakby się ruszyły. Dlaczego?
18 kwietnia
1. Pierwszy dzień upalny, męczący przeraźliwie bezczelnym i bez przyjemności próżniactwem.
2. Naturalnie, że w Symphonie concertante Szymanowskiego są Debussy i Strawiński, rzucają się, można by powiedzieć, w uszy. - Ale to jest tylko pyłek na olśniewającej palecie, na wspaniałym płaszczu królewskim dźwięków - na dziele potężnym, porywającym i pomimo tej bluszczowatości Karola własnym. Dzisiejsze wykonanie pod Mitropoulosem i z Arturem Rubinsteinem przy fortepianie oddało całą zarazem ludową dzikość i wyrafinowaną elegancję tej nadziemskiej, rozśpiewanej i roztańczonej góralskiej chaty. Biedny Karol jakże sam okropnie to grał w Paryżu, jakżeż sam siebie nie znosił w tej roli. Pamiętam dotąd jego za duży kołnierzyk, który prawie rozpływał się od potu po tym koncercie, i moją bezradność, co mu powiedzieć - bo naprawdę było to żałosne.
3. Koncert Liszta jest pełen uroku, jeśli go czuć tak, jak go czuł Liszt, jeśli można natchnąć się duchem epoki, którą potem sam palec pieści wie prowadzi. Artur Rubinstein grał go dziś tak właśnie, tak że zdawało się niemal, że ma żakiet z tamtych czasów.
4. Kamil Witkowski podszedł kiedyś w "Astorii" do stolika, przy którym siedział Wojciech Kossak z córkami, coś pogadał i szybko się wycofał. Powróciwszy do nas powiedział: "Powie-
418
Kwiecień 1952
działem im kilka moich paradoksów i damy się zlękły." Paradoksy to były u niego d... itd.
19 kwietnia
1. Upał, zaziębienie, sprawy na mieście. Teraz ósma. Jeszcze ta kartka tylko i spać.
2. Ile razy byłem na recitalu skrzypcowym i w programie był Zdrój Aretuzy, doznawałem zawsze olśnienia wieczną nowością i wstrząsającym, zarazem zmysłowym i mimicznym liryzmem tego utworu. Po jakichkolwiek innych byłby grany, zawsze wydawał mi się równy najpiękniejszym, a nieraz piękniejszy, bardziej natchniony niż wszystkie inne. Był w Karolu ów liryzm erotyczny, zarazem wschodni i nasz, jak właśnie nasza kresowa poezja romantyczna, coś tak ludzkiego, że pod tym względem wielki Strawiński nie jest tak wielki jak Karol. Wierzyński kręcił wczoraj nosem na tę muzykę, dlatego że coś gdzieś pobrzmiewa jakby parę taktów z Fauna czy z Ravela. Mnie porwało właśnie i to własne Karola, to już nawet nie góralskie jak w Harnasiach, tylko arcypolskie, jakby nagle wszystkie mazurki Chopina zabrzmiały z potęgą i bajecznym kolorem orkiestry.
3. I pomyśleć, że są ludzie, są miliony ludzi, których nikt nie kocha, którzy z miłości znają tylko to, co tutaj nazywa się "sex", że żyją w zupełnej samotności, nie mając nikogo, komu by mogli powiedzieć o sobie. Nie są to bynajmniej ci z najbiedniejszych, raczej ta samotność - to choroba bogaczów. Stąd | sukces psychoanalizy i majątki psychoanalityków.
20 kwietnia
1. Rano czułem się taki pusty i zmęczony, że marzyłem, aby ten dzień przeleżeć, przeczekać do jakiegoś lepszego nastroju - który zresztą wydał mi się nieosiągalny. I dlatego właśnie postanowiłem napisać choćby jedną zwrotkę, bojąc się, że jeśli teraz nie zrobię ze sobą porządku, to może zanieść się na dłuższe rozbicie - a przeczytawszy parę zeszytów tej mojej
Kwiecień 1952
419
spowiedzi, zawstydziłem się, że to jednak diariusz bezwoli. Stukałem piórem o papier - bez nadziei, i nagle poszła jedna zwrotka, podobna do najlepszych w tym wierszu, na pewno poszłyby jeszcze ze dwie - alem sobie dał premium za tę decyzję i na tej jednej poprzestałem. Nie wiem, czy uda się powiedzieć wszystko w tym poemaciku, czy więc dojdę do tej konkluzji, którą byłby wielki, ze zmysłów powstały platonizm, czy nie zniszczę tonu, koloru i aromatu tego wiersza, jeśli zechcę zawrzeć wszystko w tych dwudziestu pięciu (tyle chcę napisać mniej więcej) zwrotkach. Może to będzie (boję się tego zamiaru) tylko wstęp do większej rzeczy, jak Karmazynowy poemat - w takim razie nie nazwałbym tego Uczta, tylko albo Karnawał Schumanna albo Serenada Don Juana.
2. Śnił mi się Boy. Szalenie plastycznie, młodszy niż w Warszawie - uśmiechnięty niezapomnianym swym enigmatycznym uśmiechem. Szedł przez jakąś ulicę, jakby Smolną a zarazem jakby nowojorską. Poczułem radość zarazem i przestrach, wiedziałem, że on umarł i że to jest jego duch. Kiedy zbliżyłem się do niego, on się najpierw rozpłaszczył i jak papier przykleił do ściany, a później zupełnie wypłowiał i zniknął.
1 21 kwietnia l 1. Przez godzinę przeszło nic nie wychodziło. Zrezygnowany, wziąłem zieloną pigułkę i napisałem - zresztą z trudem - jedną zwrotkę. Źle. Bo po pierwsze wszystko jest wywalone, wpakowane jak łopatą w głowę, żadnej sugestii, żadnej przyjemności domyślania się dla czytelnika. Poza tym zaś jest to już obsesja powtarzających się w tej samej gramatycznej formie wewnętrznych rymów. Trudna rada - nie będzie to jednolite jak Mochna-cki, który rozwijał się w wierszu, jakbym go opowiadał prozą. Przyjmujmy w pokorze tę nieudolność, bo i wiek nie po temu, żeby tak śpiewać jak młody tenor.
2. Jak powiedział Camus, "nos princes moroses" nie mają czasu na miłość, na takie finezje uczuć, jak w Księżnej de Cleves.
420
Kwiecień 1952
Nie tylko zresztą - les princes. Miłość, której nie ma bez finezji, komplikacji, bez wiary w symbole, bez ważności każdego gestu i słowa - przestała być nie tylko tematem w literaturze, ale i tym, czym była w życiu, nie tak jeszcze dawno, za czasów mej młodości. Zastąpiły ją ta gimnastyka, którą nazywają w Ameryce "sex", i jako szczyt uczuć - solidność małżeńska, bliższa solidnej kupieckiej spółki niż miłości.
3. Jeżeli ktoś z pisarzy pisał naprawdę tylko krótkimi jasnymi zdaniami, to Alain. Cóż to za wspaniały pisarz, którego każde zdanie jest wyrażeniem nowej myśli, wyrażeniem bez ozdób, bez akcentu niemal, a tłumaczącym jakieś pełne czaru perspektywy, niby gaj, po którym chodzi Sokrates z uczniami!
22 kwietnia
1. Znów tylko jedna zwrotka i znów niedobrze, i znów dopiero po pigułce. Jest w niej myśl, ważna i nowa. Ale, niestety, wyrażona niemal aforystycznie, nie zaś sugerowana przez obrazy i osnuta w metaforę. Cóż zrobić, kiedy codziennie inny człowiek, inny poeta siada do pisania tego wiersza.
2. Już tu zdaje się kiedyś pisałem, że Dziady to jest historia człowieka kuszonego przez całe życie przez diabła, co więcej, człowieka, który kiedyś diabłu coś obiecał, coś mu ustąpił i który żyje w obawie wiecznego potępienia. Każdy, który czuje literaturę, który do jej zrozumienia nie potrzebuje profesorskich komentarzy, zdaje sobie sprawę, że tym człowiekiem był sam Mickiewicz, że nie chodzi tu o wymyśloną anegdotę, ale o własne przeżycie. Ta sprawa jest więzią wszystkich części Dziadów, które dopiero przez nią nabierają jednolitej, wstrząsającej treści. Zaczyna, się ona od pojawienia się Czarnego Myśliwego i od jego słów tak demonicznych, że ilekroć je czytam, mam się ochotę przeżegnać, kończy się zaś na odjeździe Konrada, którego rany "Nawet śmierć nie uleczy". Pasterka woła wprawdzie: "Ach! Ulecz go, dobry Boże", ale Mickiewicz wcale nam nie mówi, że ta modlitwa będzie wysłuchana, jak modlitwa Dony
Kwiecień 1952
421
Inez w malowniczym, ale naiwnym Don Juanie Zorrilli. Będę stanowczo o tym pisał i pojąć nie mogę, że tej straszliwej, otchłannej jednolitości nikt dotąd nie podkreślił i nie skonfrontował jej z życiem Mickiewicza.
3. Całą noc jakieś sny o Miłoszu, tak jakby on na odległość wzywał mnie do zgody. Tylko że to nie był całkiem Miłosz - ale trochę także Jim Ware.
23 kwietnia
1. Jedna zwrotka po pigułce. Nie wiem zresztą, czy potrzebnie ją brałem, bo długo po jej zażyciu jeszcze mi nie szło. Więc pewno tak samo poszłoby i bez niej. Lubię tę dzisiejszą zwrotkę
- jest w niej ton tych lepszych strof tego wiersza, świat tych samych metafor i ów "sekret", który nigdzie nie powinien zdradzić się zbyt intelektualną formułą. Jest już 13 zwrotek, ale jeszcze właściwie nie powiązanych, i trzeba będzie jeszcze nad tym później pracować.
2. Dzisiaj "romans" w słowach - śniadanie z jedną buteleczką Chianti, ale wystarczyło jej do takiej erotycznej ekscytacji, że całe to popołudnie jestem do niczego, a raczej do tego, czego "ii ne falłait pas".
3. Propaganda może ogłupić nie tylko ciemne masy, ale i intelektualistów, może nawet ich łatwiej, bo brak im najczęściej instynktu, który jest najsilniejszym puklerzem, silniejszym niż wszelkie rozumowania. Ile razy muszę przerzucać literaturę krajową - łapię się na tym, że nawet ta godzina i mnie ogłupia
- bo zaczynam się zastanawiać, czy oni czasem, bo... bo dlaczego... bo może my. Parę tygodni takich wątpliwości i ludzie jeśli nie uwierzą w te brednie - to w każdym razie stracą się i abdykują intelektualnie.
4. Moje imieniny na Przyrynku, o których pisał Nowaczyń-ski, że "paradowało"na nich dwu prezesów ministrów. Byli to Skrzyński i Świtalski. Ale poza tym byli też Daszyński i As-kenazy, Staff, Berent, Boy, nie licząc całego Skamandra i wojs-
422
Kwiecień 1952
kowej "Ziemiańskiej", tzn. Becka i Wieniawy. I ocierając się o siebie w moim ciemnym pokoju jakoś się zmieścili razem, lepiej niż nasze skłócone emigracyjne wielmoże i mogoły.
24 kwietnia
1. Jedna zwrotka - dla tych, którzy by według tego Dzienniczka chcieli badać mechanizmy i ekstrawagancje pisarstwa, dodaję - "bez pigułki". Nie lepsze i nie gorsze niż te ostatnie po pigułkach - będzie trzeba jeszcze trochę popiłować, bo jest zanadto romantyczna, po prostu Słowacki "saute".
2. Zacząłem czytać Noce i dnie Simonowa i po 100 stronach czuję się zupełnie dobrze. To szlachetne i uczciwe, nie tylko pouczająca, ale i prawdziwa (jak dotąd) literatura. Powstała ona z rosyjskiego patriotyzmu, nie z uczuć nakazanych, tylko rzeczywistych, wzbudzonych przez wojnę bądź co bądź narodową, choć pod bolszewicką komendą. W tym wielka różnica między nią a tym wszystkim, co by dziś pisali nasi pisarze. Bo przecież wszystko, co się teraz w Polsce dzieje - to dzieło najazdu, gdy bolszewizm jest choćby raną ropiącą, ale własną rosyjską.
3. Tuwim w liście do "kochanego towarzysza prezydenta Bieruta" obiecuje mu na jego sześćdziesięciolecie oddać do druku maszynopis przekładu Niekrasowa. Trudno o bardziej skandaliczny i demoniczny dowód rosyjskiej niewoli, na którą przecież nigdy Tuwim nie cierpiał. Ta niewola przybrała tutaj ulubione przez Tuwima gogolowskie formy, i doprawdy że ten prezent dla Bieruta jest to też swego rodzaju hołd dla Muzy Gogola w jego stulecie. Obiecywać "maszynopis" na imieniny. To może znaczyć, że maszynopisy Tuwima są teraz relikwią narodową. Ale może znaczyć także, że chłop dawno już miał to napisać i wreszcie na te urodziny wyciągnięto mu to siłą z gardła.
Kwiecień 1952
423
25 kwietnia
1. Sześć linijek - co jest wykroczeniem poza dotychczasową stroficzność wiersza. Niestety! Dalej w owym romantycznym kierunku, czyli na romantycznych manowcach, bo chciałem, aby wiersz był według mojej recepty z Sarabandy dla Wandy: "Teraz niechaj w. sen się zmienia to, do czego myśl się wzniosła." Otóż właśnie tego snu tam nie ma. I nawet w tej strofie jest myśl, nie dająca się z całością pogodzić i znów powiedziana bez żadnych poetyckich sukienek, bez których intelektualne nagości są bezwstydne.
2. Pierwsze lepsze, a jakże cudowne zdanie z Alaina: "A Paris je perdis de vue la politiąue, c'est 1'effet inevitable de cette grandę vallee pierreuse oii 1'echo est plus fort que Thomme."
3. Nie tylko uczucie, ale i myśli rodzą się w podświadomości.
4. Dwa powiedzenia z ostatniego przesilenia w partii de Gaulle'a. De Gaulle, uzasadniając opozycję do rządu Pinaya: "Je n'ai pas sauve la France pour Monsieur Pinay." I deputowany Barrachin, zwolennik udziału gaullistów w rządzie: "Sans vous je serais ministre." To ostatnie godne jest Moliera. Ale i w pierwszym jest jakiś groźny komizm - tragikomizm wielkiego człowieka.
5. Przypomniał mi się, gdym dziś pisał mój wiersz, jakiś biały szal, który przepływał przez ciemną scenę Nie-Boskiej w inscenizacji Schillera i naprawdę komentował i symbolizował akcję.
26 kwietnia
1. Nie brałem jak i wczoraj pigułki - napisałem zwrotkę melodyjną i wieloznaczną, ale jeszcze nie wiem, gdzie ją umieścić w tym deseniu. Wczorajszych sześć wierszy - zdawało mi się dzisiaj lepsze niż wczoraj - i myślowo, zarówno jak muzycznie dobre na sarno zakończenie. Ale jutro pewno zmienię zdanie.
2. Dufy w jakiejś ankiecie o Leonardzie mówi: "II a peint comme un dieu, tout le monde est d'accord et je ne vois pas
424
Kwiecień 1952
qu'on puisse dire sur ce sujet ąueląue chose ąui n'ait etę dit et redit. Apres lui tout etait a recommencer. Ici-bas rien n'est defmitif, rien n'est fini, tout est a refaire, et c'est ce que nous faisons." Z tym zastrzeżeniem, że oczywiście trzeba przerabiać na miarę Leonarda.
3. Parę dni męczyła mnie pieśń Karło wieża, dawno słyszana, ulubiona i tak już zapomniana, żem nie pamiętał ani słów, ani melodii. I naraz - wszystko wybuchło z niepamięci. Było to w Teatrze Nowoczesnym, chyba trzydzieści sześć, siedem lat temu. Sala była prawie pusta, jak od początku do końca prawie w tym pechowym teatrze. Śpiewaczka, która nigdy później do niczego nie doszła, Helena Rinas-Lieder, śpiewała tę pieśń prześliczną, przez lata później odzywającą się we mnie: "Gdybym srebrne piórko miała - to bym w szronie je maczała." Jeżeli mi ktoś dowiedzie, że to nie jest piosenka prześliczna - nie zgodzę się, nie uwierzę, nie ustąpię.
4. Dalsze stronice Nocy i dni jest to, jeżeli tak można powiedzieć, bagno szlachetności i bohaterstwa, przypominające naprawdę parodie Nowaczyńskiego Ogniem i mieczem. Tylko że Ogniem i mieczem, choćby sądzone najsurowiej - był to porywający melodramat, a to jest ziejąca nuda, gogolowskie "skucz-no gospoda", przeniesione w piekielny hałas największej wojny. Ach! gospoda! Kak skuczno! Kak straszno skuczno!
27 kwietnia
1. Jedna zwrotka, którą gdzieś raczej na początku trzeba będzie wstawić. Muzyka wydaje mi się dobra, w nastroju jest coś z Kwiatów grzechu - oby to nie było tandetne. Naturalnie cały wiersz jest daleki od tego, co zamarzyłem, a co uciekło, bom nie tylko te wiersze gonił.
2. W liście George Sand do Carlotty Marliani, który Maurois cytuje w swej książce, jest powiedziane to właśnie, co myślałem o jej rozstaniu się z Chopinem - i co bodaj kiedyś tu napisałem. Że Chopin, nie będąc od dawna jej kochankiem, a pragnąc,
Kwiecień 1952
425
jakby powiedział Czermański, "odbić się d... od ściany", uzurpował sobie prawa pana domu, męża, ojca dysponującego losem Solange i Maurycego. Nie ma wątpliwości, że wbrew rzeczywistości okazał on babskie wścibstwo w nie swoje sprawy. Najmniej, co można by powiedzieć o tych cytowanych przez Maurois listach - to jest, że rehabilitują one George Sand. Nawet zdaje mi się, że poza tym jednak kompromitują one Chopina jako właśnie nerwową babę. Co naturalnie nie odejmuje nic Preludiom i Mazurkom.
3. We śnie nagle dr Józef Zawadzki, bardzo warszawska, ale zupełnie daleka mi figura, o której nigdy nie myślę. I jego brat, tak zwany Oleś Zawadzki, o którego dawno zapomnianym istnieniu dopiero ten sen mi przypomniał.
5. Witold Noskowski, czarujący jąkała, tak mi odpowiadał na pytanie, dlaczego uważa jednego ze znanych mi posłów sejmowych za złodzieja: "Uuważa Paaan... nie wiieem doookładn-nie, o co taaam chodziło - ale doskonale pamiętam teeeen szeeeelest, kiedy się on ooocierał o kryyyminał."
«•
28 kwietnia
1. Nie pisałem nic. Miałem jakieś spotkanie "w interesach" i jedno zupełnie niepotrzebne, które się po tutejszemu nazywa "datę;.
2. Śniły mi się jakieś rzekomo przeze mnie dokonane dobre uczynki. Ani sposób przypomnieć sobie szczegółów tego snu. Był to zresztą dalszy ciąg wczoraj w New Rochelle prowadzonej rozmowy.
3. L'abbe de Piemond, jezuita, do swojej uczennicy George Sand: "Lisez les poetes, tous sont religieux. Ne craignez pas les philosophes, tous sont impuissants contre la foi."
4. Anatol Muhlstein powiedział mi w parę miesięcy po swoim małżeństwie: "Wiesz, że odkąd ożeniłem się z Dianą Rothschild - Chłapowski mnie po prostu polubił."
5. Przekonanie, że nie ma takiego głupstwa pisanego, które
426
Kwiecień 1952
by nie mogło być okrzyczane za arcydzieło przez jakichś szarlatanów i uznane za takie przez "profanum vuigus", że nie ma takiego arcydzieła, którego by różni odbrązowiacze i "aroganci-
-budziciele" nie odważyli się odsądzić od wszelkiej wartości
- jest coraz bardziej trawiącą mnie trucizną. Trochę jeszcze większa jej dawka, a można by stracić gust do wszelkiej publikacji i wszelkiego nawet pisania. Nie uważam Giocondy za jakieś unicum, jakiegoś bezprzykładnego Kohiaoora czy Or-łowa... w malarstwie, ale zdanie Dufy, że nie chce chodzić do Louvre'u, by jej nie zobaczyć, uważam za nadające się do procesu o pośmiertne zniesławienie.
29 kwietnia
1. Znów pełno zawracania głowy. Trzymałem się mimo tego nie najgorzej - aż do teraz, do wieczora. I teraz napadła mnie dzika chandra. "Wyładowanie magnetyczne" z powodu nagłej, wariackiej odmiany pogody i z powodów ważnych i zupełnie, bez powodu. "Cest bien la pire peine de ne savoir pourąuoi?"
2. Kiedy byłem urzędnikiem i przedtem, kiedy po prostu byłem jednym z właścicieli Warszawy - i wszystkie formalności rozstępowały się przede mną (tak było naprawdę!!), kiedy na superrewizję szedłem z kartką od Sikorskiego, naówczas ministra wojny, abym nie czekał w kolejce, a paszport, którego nigdy nie miałem, załatwił Sławoj w jeden dzień, udając, że drży przed "Cyrulikiem" - w owych tedy czasach boskiego polskiego bałaganu, nie rozumiałem, dlaczego tyłu ludzi drży przed okienkiem urzędniczym, dlaczego np, Alfred Gradstein na parę dni przed pójściem do jakiegokolwiek urzędu tracił humor. Teraz ja jestem "z tej strony okienka", żeby "nihil humanum" nie było mi obce.
3. Wczoraj przeczytałem dalszych kilkadziesiąt stron Maurois o George Sand. Nie wiem dlaczego, ale wczoraj mnie baba zirytowała. Pewno biedaczka jest zupełnie niewinna, ale ja miałem jeden z tych dni, o których mówi Boy:
Kwiecień 1952
427
Pysk mu się widzi krzywy, Wiersze haniebnie głupie.
4. Wiersz Jarosława do Bieruta. Jeżeli tego nie brać poważnie, jeśli nie uważać, że jest to zbrodnia literacka, i polska, i ludzka - to naprawdę zostaje tylko Ferdydurke. Jakaś ponura groteska, w której nic nie jest ważne, prawdziwe, nie ma żadnej odpowiedzialności. Jak mówił Witkacy: "W takim razie zostaje tylko Kalamarapaksa."
30 kwietnia
1. Różne różności, w które daremnie starałem się wstawić parę godzin pracy. Tyle tylko, żem wrócił wcześniej - a niewiele brakowało, abym się domęczył do reszty, jak to bywa często, gdy się jest zmęczonym.
2. Bzik na punkcie Van Gogha przeniósł się wyraźnie i na polską emigrację. Piszą o nim ludzie, którzy w ogóle nie zajmują się malarstwem - wierszem, prozą, z namysłem i w nieopanowanej egzaltacji. Byłoby to pocieszające, gdyby nie było podejrzane. Otóż moje podejrzenie jest, że to moda - moda w sztuce, coś najbardziej dla mnie obmierzłego. Byłem dwa lata temu olśniony wystawą Van Gogha. Był on na pewno jednym z geniuszów malarstwa, ale'oczywiście jednym z... I poza tym: "Aleksandr Makiedonskij był wielikij czełowiek - no zaczem stulja łamat'."
3. Dzisiaj powietrze przejrzyste - tak że widać każdy kontur, każdy listek, jakby je jakiś Japończyk rysował. Z tego smute-czek, pełen pociechy.
4. Yisions infernales Saugueta do słów Maxa Jacoba - tak jak Eliot - nie i nie, i nie. W Debussym leje się woda z przeczystego, zaczarowanego źródła, Sauguet - to woda z kranu w burżujskiej ' łazience.
5. George Sand, opisując w listach do przyjaciół detale
428
Kwiecień/maj 1952
swoich nocy z "petit Mes" Sandeau, jest równie obrzydliwa, jak Gide w swoich starczych przechwałkach i oblizywaniach się po przebrzmiałych szałach młodości. Tylko że więcej wierzy się jej niż jemu. Ta baba, jak widać z tej biografii, nie tylko biednego Chopina "wyonaczyła".
l maja
1. Dwie stronice odczytu o "Wielkich Polakach, których znałem" dla Kanady. Jakoś to poszło, ale dopiero za parę dni będę wiedział, co z tego wyjdzie, czy to będzie dla tej szerokiej publiczności, czy słowa będą niezużyte i czy będzie w tym tak zwany "pep" - bez którego żaden odczyt nie jest do wysłuchania.
2. Są miłostki, w których nie szukamy żadnej prawdy, wszystko nam jedno, czy jesteśmy jedyni, jaka jest przeszłość tych nie tyle ukochanych, ile ulubionych. Nasze marzenie zupełnie nam wystarcza i chcemy, żeby było tylko marzenie, wzbudzone przez uśmiech albo przez mussetowską "pończoszkę włożoną obcisłe". Prawdy domagamy się dopiero od tej 'otchłani, którą nazywamy miłością, z niej chcemy wydrzeć tajemnicę każdej minuty przeszłości, chcemy od niej przysięgi wiecznego trwania i żyjemy w tym uczuciu, jakby w każdej chwili zagrożeni śmiercią. Czyż to dziwne, że po paru latach takiego taternictwa rzucamy się w te urocze błahości, w których nie może być ani prawdy, ani nieprawdy, bo są one właśnie tylko bajką i marzeniem.
3.
Jeszcze jedna kasyda albo dwie gazele A strzelę.
4. Albo w Nowym Jorku zaczął się szał amerykańskich maleńkich pieseczków, albo też mam do nich od paru dni specjalne szczęście. Nie przepuszczę żadnego, żeby z nim trochę nie pogadać. Ale one są w ciągłej defensywie wobec takich jak
Maj 1952
429
ja Guliwerów i najczęściej wymyślają mnie, jakbym był niebezpiecznym lowelasem.
2 maja
1. Powinienem był napisać pięć stronic. Ale miałem latanie potrzebne i niepotrzebne. Napisałem trzy. Prawie to, co chciałem - ale nie mówię "hop", póki nie przeskoczę tej całej pogadanki.
2. Sen bardzo nieprzyjemny - bo coś tam się działo bardzo makabrycznego jakby w jednej z moich komórek na rzeczy. Bardzo to było wyraziste i natrętne - i długo po obudzeniu się jeszcze musiałem sobie powtarzać, że to były tylko zwidzenia. I parę razy przeżegnałem się, nim zasnąłem.
3. Dumas opowiadał, że George Sand w ten sposób poinformowała go o swoim romansie z Prosperem Merimee, który uchodził za niezwyciężonego Don Juana, a miał jakoby ciężko wobec niej się skompromitować: "J'ai eu Merimee hier soir; ce n'est pas grandę chose."
4. Życiorys Pirandella w "Paris Matchu". Wstrząsający jak jego sztuki. I dlatego pewno są one tak wstrząsające i przetrwają, gdy np. sławiony za życia Shaw będzie już tylko ciekawą kartką w historii literatury.
5. Mam prawie postanowienie napisać sztukę, skoro tylko upcham te zarobkowe, lekkie, ale przez to właśnie nieznośne, roboty. Łapię się na tym, że najpierw przychodzi mi do głowy teza, to, co Amerykanie nazywają "message" i bez czego żadna właściwie nowa sztuka tu nie pójdzie. Myślałem wciąż o takiej sztuce, która nazywałaby się Pojutrze. Przemóc się i najpierw obmyśleć charaktery.
3 maja
1. Dałem się Leonowi Orłowskiemu, który chciał ode mnie listu będącego wstępem do zamierzonej przez nas dyskusji w sprawie Dziadów. Nie powinienem był ulegać, aby nie prze-
430
Maj 1952
rywać pisania tego odczytu i przez to, jak mówiła Mama, nie "napytać" sobie jakiejś biedy. To, co napisałem, jest niedobre, bo pisane byle zdążyć i już teraz widzę przesadę, niejasności i zagęszczenie stylu. W rezultacie - dzień cenny zmarnowany, nerwy wściekłe i trzeba będzie to jeszcze zupełnie przerobić.
2. List George Sand do Charles Poncy 14 grudnia 1847: "Je n'aime pas 1'orgueil et le cynisme des confessions et je ne trouve pas qu'on doive ouvrir tous les mysteres de son coeur a des hommes plus mauvais que nous, et par consequent, disposes a y trouver une mauvaise lecon au lieu d'une bonne. D'ailleurs notre vie est solitaire de toutes celles qui nous environnent et on ne pourrait jamais se justifier de rien sans etre force d'accuser quelqu'un, parfois notre meilleur ami. Or, je ne veux accuser ni contrister personne. Cela me serait odieux et me ferait plus de mai qu'a mes yictimes. Je crois donc que je ferai un livre utile, sans danger et sans scandale, sans vanite comme sans bassesse, et j'y travaille avec plaisir."
Co będzie mottem mojego I tomu Dziennika.
3. Doczytałem do końca awanturę George Sand-Chopin w interpretacji Maurois. Rzadko kiedy tak bardzo odczułem jak dziś siłę, jaką jest talent pisarza, nawet tak skromny, choć rzetelny, jak talent Maurois. Czuję, że jest on w jakiś nieuchwytny sposób nieobiektywny, że może nawet zezłościł się jako nacjonalista Francuz na krzywdy Francuzki doznane od Polaka. I mimo to - pierwszy raz, odkąd czytam o Chopinie - wydał mi się on bynajmniej nie rozczulający, ale po prostu śmieszny i w życiu niegodny swego geniuszu.
4 maja
1. Tyle, ile sobie obiecałem: pięć stron - ale Bóg raczy wiedzieć, jak zmieścimy w tej godzinie tylu różnych naprawdę i na niby "wielkich Polaków", skoro dopiero zacząłem Starego. To ciągle mój problem - trafić w rodzaj, a to na pewno zdobywa się przez rutynę.
Maj 1952
431
2. Maurois po prostu, co mnie zdumiewa, nie może rozeznać się w komplikacjach psychologicznych ludzi George Sand. Bóg mi świadkiem, że mam wszystkie wątpliwości cb do psychoanalizy - ale nie można, pisząc o Solange, nie dotknąć niewątpliwego kompleksu córki z lewej ręki, wychowanej przez matkę wściekłą na macicę i wymagającą od niej moralności. I Chopin też jest zrobiony za prosto, po prostu pod dyktando George Sand, tak jakby w jego zerwaniu z tą genialną, ale i potworną babą chodziło tylko o ich wzajemny stosunek, a nie o to także, że była ona jakżeż potwornym babskiem. To dziwne, że Maurois jakby raziły rzekome przesądy klasowe Chopina. Dziwne, bo sam Maurois był jak dotąd szalonym snobem - a poza tym Chopin właśnie nie był snobem, tylko nie znosił chamstwa, które było stylem moralności George Sand.
3. Nowy bogacz, którego namówiono na kupno salonu Louis XV, mówi: "To meble po Ludwiku XV."
5 maja
1. Pięć stronic prawie tak, jak chciałem. I już jestem u końca Piłsudskiego, jak u wyjścia z labiryntu.
2. Jakieś wiersze, na razie we mgle zupełnej - podobne do tych trzech ostatnich, proste rymy, z których powinno wysnuć się coś dobrego. W tym, który mi dziś chodził po głowie, był rym: czysta - Jan Ewangelista. Kto sam nie pisze wierszy, nawet się nie domyśla, ile. asocjacji śpi w takiej częstochowszczyźnie.
3. Gdybym miał jakieś pianino pod ręką, zanotowałbym melodię do słów Heinego: "Herz, mein Herz sei nicht beklom-men", którą ułożyłem dzisiaj, idąc od autobusu do domu. Zdawało mi się, że to jest wcale niezła "lied" - ale cóż, kiedy nawet tego nie sprawdzę, bo mi to do jutra z głowy ucieknie.
4. Miniaturowe rybki włakwarium w hallu domu, w którym mieszkam - jest to arcydzieło sztuki boskiej, któremu co dzień z tym samym entuzjazmem dziwuję się i z tym samym podziwem się zachwycam. Malusieńkie podłużne rybeczki prze-
432
Maj 1952
świetlone błękitnym, elektrycznym światłem, czarne jak z najsubtelniejszej zamszy wykrojone, o pyszczkach tak wyrysowa-nych, jak oczy małych Chińczyków, jakieś prążkowane sole czy fląderki z wachlarzykami pysznych ogonów balowj^ch, złote rybki, i zdawałoby się, zwykłe - a jakżeż niezwykłe, i wszystko to żyje, porusza się każde inaczej, z jakąś baletową gracją, nie do naśladowania przez najwymyślniejszych akrobatów lotniczych. Jakżeż nie wierzyć, patrząc na te cuda, na tego ichtio-wego Isabeya, że stwórcą tego mógł być tylko najgłębszy czarodziej i niedościgły artysta. Bo przecież samo się to nie zrobiło. Chyba że sparafrazować znany kawał Shawa o Szekspirze - że nie był to Szekspir, tylko zupełnie inny człowiek tego samego nazwiska.
6 maja
1. Pięć stron - trzy barwnie, żywo, łatwo rano - dwie po wyjściu z trudem, źle, myśląc o czym innym. I niestety, jeszcze nie skończyłem o Piłsudskim.
2. Bardzo jestem ciekaw, co będzie napisane za sto lat w historii literatury polskiej o Kwiatach polskich - bo że coś będzie, to nie mam wątpliwości. Reszta zależy od tego, czy będzie istniał świat podobny do naszego, czy jakiś bękart zrodzony z kopulacji z bolszewią. Wtedy wszystkie nędzne i niecne urągania na Polskę, idiotyzm samej fabuły, adoracja Moskali - będą Tuwimowi darowane i wysławione. Ale tak czy owak - zostanie z tego wariackiego tomu kilkadziesiąt kart, które same w sobie są arcydziełem języka i poezji. O złym smaku tego wariata można by pisać tomy, a inne - o jego kabaretyzmie i o napinaniu efektów aż do tandety, aż do jarmarcznego melodramatu. I nagle - sto, dwieście wierszy godnych Chopina i Mickiewicza (nie mówię, że Tuwim jest Chopinem i Mickiewiczem), o najbardziej wielkopańskiej dystynkcji słowa i uczucia, nie mówiąc już o celności poetyckiej, o oryginalności, pomimo tylu podrabiań nie do podrobienia.
Maj 1952
433
Wisła plynie - to jest polonez elegijny, który musiałby być pomieszczony w każdej sprawiedliwej antologii 20 najpiękniejszych polskich wierszy.
3. Swoją drogą, gdyby jakaś dama - tylko nie George Sand i żadna efficient Polka-obywatelka, tylko np. Niusia Jackowska, zamykała mnie na klucz przez ostatnie 10 lat (przedtem bym się nie dał), to miałbym za sobą i powieść, i sztukę, i dramat wierszem, i nie tylko ten dziennik, ale i pamiętniki. Samemu człowiek się nie zamknie, bo mu się wciąż wydaje, że ma jakieś inne obowiązki. Dlatego trzeba by tej damy, która by wiedziała, że to nieprawda.
7 maja
1. Zupełna klęska. Już rano szło mi bardzo kiepsko, ale później jeszcze zrobiłem wypad na miasto i "ce qu'il ne fallait pas". Po czym w głowie nie było fosforu i napisałem na 6 zamazanych stronach chyba nie więcej niż pięć zdań, które można zostawić.
2. Czytam Obrachunki fredrowskie z uznaniem i niechęcią zarazem. Oczywiście że ten Kucharski był to profesor spod ciemnej topoli, a Grzymała - Tartuffe z prowincjonalnej kruch-ty. Ale pomimo że Boy odmierza każde zdanie - raz po raz ponosi go jakaś ukryta pasja, która i jego sądom odbiera naukową* solidność, za dużo tu domniemań, nieraz efektownych, ale bardzo kruchych i podszytych infantylnym pragnieniem skandalu - jak ten, że Jan Aleksander był dzieckiem sprzed małżeństwa. Stanowczo Boy był najlepszy w swoim sceptycyzmie - i wtedy najbardziej w naszym załganiu potrzebny. A najgorszy, kiedy zwalczał jedną zaciekłość - inną.
3. Nagle jakieś figury zapomniane, wyszłe z niepamięci. Wielki, gruby, o krótkich palcach, bardzo zły pianista, który grał w "Pikadorze" - nie pamiętam tylko co i dlaczego; Grzegorz Glass-Avanti, straszna mara, z jakąś przeszłością literacką, usiłująca rewoltować publiczność młodopolskimi zuchwalstwa-
434
Maj 1952
mi; Gross - przyjaciel Irzykowskiego - karykatura Diamanda, też mara lwowska z czasów pewno legendarnego, a zdaje się, że zupełnie dętego gaduły Wonieli; Feliks Kruczkowski, długowłosy w czarnym krawacie Lavalliere, dzieciak-erotoman, który czegoś tam chciał, ale nie bardzo wiadomo czego; Szczęsny Rutkowski, mąż Wandy Melcer, fantastyczny nudziarz, ziemianin spod Włocławka, z pretensją do nowoczesnej sztuki; Kubin, chudy jak śmierć deliryk, tracący pieniądze na popijanie z tak zwanymi futurystami. Pamiętam, jak w drugim już lokalu "Pikadora", pod Europejskim, zawołał nagle do Kamila Wit-kowskiego, który wygłaszając swoje boskie brednie - szastał się z hałasem po skrzypiącej estradzie: "Głośniej mów! Ciszej chodź!"
8 maja
1. Napisałem, com postanowił: 6 stron, nie tak rozpaczliwie jak wczoraj, ale źle i co najgorsze z rezygnacją, z przekonaniem, że nie starczy mi gazu na to, aby to było według moich wymagań. Czyli że przepuszczam frazesy wytarte, różne wyświechtane myśli. Nie powinienem był wczoraj "romansować". Ale przepadło.
2. Dzisiaj we Free Europę zjawił się Paul Reynaud, który - mając słabe szansę na powrót do władzy - przeniósł się do tak zwanego Ruchu Europejskiego. Z tej racji obchodził wszystkie sekcje narodowe, co dało powód jakimś namiętnym Rumunom ni w pięć, ni w dziewięć krzyknąć "vive la France". Dlaczego teraz i dlaczego tak wiwatować dla Reynaud, którego Churchill pokrył, ale który przecież był jednym z ojców klęski.
3. Wyrzucam sobie to, com wczoraj napisał o Boyu, ale - raz sobie przyrzekłszy nic nie zmieniać - zostawiam to jako dokument moich humorów. Na pociechę mówię sobie, że sam Boy rewelował i uprawniał tę niewierność sądów krytycznych zależnych od humoru, od bólu głowy czy brzucha. Wczoraj byłem wściekły na siebie i skrupiło się na Boyu.
Maj 1952
435
4. Wiech - bez konkurencji wśród wszystkich piszących w Kraju. Znów napisał felieton o Wojciechu Bogusławskim
- prawie wzruszający, taki warszawski i tak świetnie trzymający się w jego stylu. Ciekawe, czy też i jemu każą w końcu napisać coś na cześć Bieruta albo coś mu na imieniny obiecać.
9 maja
1. Dzisiaj nic nie zrobiłem, ale też nie liczyłem na to. Była ta dyskusja radiowa dla Free Europę, która zawsze pół dnia zabiera - teraz będzie tzw. "joja" u mnie. No trudno. Jutro za to trzeba się będzie pomęczyć.
2. Naturalnie, że nie mogę przysiąc, co bym zrobił, gdybym się znalazł na miejscu Jastruna, Brzechwy czy Iwaszkiewicza. Ale muszę powiedzieć sobie, a nawet i innym, że nie robiłbym tego co oni, nie pisałbym wierszy na cześć Bieruta i Stalina. Bo przecież mówię sobie, że nie będę kradł, nie będę zabijał i w ogóle bez takich danych sobie przyrzeczeń nie może być żadnej moralności. Co by się stało Iwaszkiewiczowi, gdyby powiedział, że nie napisze takiego wiersza, że nie pisał nigdy takich rzeczy. Zabraliby mu różne godności, posady i pensje i prowadziłby życie jak wielu zasłużonych ludzi na emigracji, którzy są przecież windziarzami i portierami. Nie wierzę w to, żeby mu groziła zsyłka, więzienie i bicie
- nigdy o takich wypadkach nie słyszałem i Hałas [?] w swoim testamencie wyraźnie pisze, że o takich naciskach nie ma mowy. Człowiek, który raz ukradł, jest złodziejem, pisarz, który pisze takie wiersze jak Iwaszkiewicz i Brzechwa - przestaje być pisarzem i naród nie ma żadnej z niego pociechy, mówiąc prawdę: naród, a nie bolszewicy. Zygmunt Jurkowski nie był żadnym szczególnym pisarzem, ale skoro bolszewicy weszli do Warszawy, poszedł na praktykę do szewca. Uważam, że Iwaszkiewicz powinien był też pójść do szewca.
3. Sartre powiedział, że największym dramaturgiem naszej epoki był Pirandello. Napisałem już to tutaj kiedyś i myślę, że on zostanie
436
Maj 1952
jako jeden z prawdziwych świadków i prawdziwych twórców naszego czasu, jako prekursor - i dobrych, i złych uczniów. Był on poetą, prawie poetą tragicznym, miał on jak nikt z współczesnych poczucie zagadki życia. Myślę, że po Ibsenie był on największą osobą w teatrze.
10 maja
1. Trzy stronice tylko, z niesmakiem i źle. Nic bardziej mnie nie wykoleja niż tzw. zabawa. Po wczorajszym u mnie przyjęciu, choć nic prawie nie piłem, zupełnie nie mogłem pozbierać się do kupy. Poza tym zaś dowiedziałem się, że odczyt, który piszę, przeznaczony będzie dla starej emigracji, czyli że stanowczo to, co napisałem, jest za ciężkie i po prostu nie na temat. Sam nie wiem teraz, co zrobić - czy jednak kończyć to wszystko - czy też zaryzykować gawędę z planem, ale nie napisaną.
2. Toma od jego przyjazdu z Londynu widuję co parę dni. Ale kiedy dzisiaj zjawił się na scenie, doznałem takiego olśnienia, po prostu wzruszenia, jakbym zobaczył Łazienki albo Marszałkowską. Ponieważ facet nic się nie zestarzał, więc złudzenie, że to jest Warszawa, premiera "Qui Pro Quo", czyli jedna z najbardziej warszawskich ceremonii, było zupełne i trwało, dopóki nie zaczai czytać swoich nowych i w innym od dawnego rodzaju "kawałków". Poza tym to świetny aktor. Son verre est petit mais ąuand ii boit dans ce verre ii est incomparable.
3. Nasze dyskusje radiowe przygotowane z góry, ale później mówione na pamięć, w których wspólnie opracowujemy nasze role, serwujemy sobie dowcipy, prawie stwarzamy swe postacie - to jest po prostu "commedia delFarte".
11 maja
1. Napisałem dialog tak zwany humorystyczny dla Free Europę po złej nocy, zły, zmęczony i pusty. Jak na takie warunki nie jest to jeszcze najgorsze. Ale najlepsze też nie.
Maj 1952
437
2. Petersen, żona Jarosy'ego, która jako gwiazda "Sinej Pticy" przyjechała z nim do Warszawy, jest teraz teozofką, jogą, nauczycielką stawania na głowie i temu podobnych tańców. Spotkałem ją dziś u Staniszewskich w New Rochelle - naturalnie że to ta sama twarz, tylko ruchy zupełnie inne, takie jak u tancerzy hinduskich i coś całkiem innego wewnątrz. Czy tamta - dawna aktoreczka z artystycznego, ale bądź co bądź kabaretu - została zepchnięta z kolei do nie uznanej głębi, czy zupełnie pochłonięta przez tę teozofię? Zdumiewające jest, że ona wszystkich z Warszawy pamięta. W pewnej chwili podeszła do mnie i spytała się: "A co się stało z Wieniawą?"
3. Wanda Landowska powiedziała do Dody Conrada: "Hitlerowi zawdzięczam to, że zrozumiałam, że nie jestem ani Francuzką, ani Polką, ani Amerykanką. Je suis une vieille juive errante, folie de musiąue."
4. Artykuły w prasie warszawskiej o filmie Młodość Chopina. Podobno motorem twórczości Chopina było przeświadczenie o krzywdzie społecznej i bunt przeciw niej. Twórczość Chopina!!!
12 maja
1. Nic dziś nie zrobiłem. Próbowałem przez dwie godziny, ale bez chęci, bez przekonania i bez skutku.
2. Dzisiaj iii uga rocznica wydarzenia, które miało być przelotne i nieważne, a przeciągnęło się do dzisiejszej rocznicy i jeszcze może potrwać. Spędziłem ten dzień na niecodziennych rozmarzeniach, które miały wszelkie uroki zmysłów. Cała ta sprawa jest to miłostka, w której nie może być wielkich przeżyć ani w ogóle niczego bardzo serio. Mimo to jest w niej jakaś poezja, otl której oderwać się nie mogę.
3. Pokonać nagłą złość na czyjąś zbyt wielką zapobiegliwość, która mnie nie dotyczy, nie powinna mnie obchodzić, a budzi we mnie najgorsze uczucia. Osoba w grze będąca jest mi bardzo miła, ma wszystkie zalety, ale w decydujących momentach
438
Maj 1952
przychodzi u niej do głosu owa skrzętność, która nad wszystkim bierze górę. Niechęć do tej cnoty jest moją manią. Cóż po subtelnościach, gestach, pięknych słowach, skoro w końcu nic się ze swojego nie ustąpi.
4. Moje ostatnie trzy wiersze, napisane ciężko, w wielkich wątpliwościach - głównie po to, aby się odegrać - mają sukces, jakiego nie doświadczyły żadne inne, napisane przeze mnie w New Yorku. I to zarówno u specjalistów, jak i "narodu". Co to znaczy? Czy ja się nie znam na poezji - czy też oni.
13 maja
1. Rano latanie w związku z wyjazdem do Kanady - jadę za godzinę. Po południu trzy godziny prób bezowocnych - "Reise-fieber" i wczorajsze nastrojowe picie ogłupiły mnie zupełnie.
2. Jest w La Noix de coco Acharda bardzo zabawna i bardzo mądra scena, kiedy mąż, grany zresztą przez Raimu, odkrywa, że żył już kiedyś ze swoją żoną, gdy ta była tancerką z Szanghaju. "Jak to! I ty mogłaś tak pójść z pierwszym lepszym?" - woła. Właściwie nie ma co się z tego śmiać. Na dnie najgorszej, nie usprawiedliwionej, niejako na zapas zazdrości czai się często właśnie ta myśl - że skoro poszła ze mną, to dlaczegoż nie miałaby chodzić z innymi. Moja wczorajsza rocznica pod-truta była tą właśnie smutną logiką.
3. Cocteau napisał książkę Les Reines de France. Tego jeszcze brakowało. Naturalnie że cieszę się na to - bo to coś tak smakowitego, że nawet nie przypuszczałem, że tego kiedyś zakosztuję. Ciekaw jestem, czy to będzie "le coq gaulois chan-tant sur le fumier", czy też dzwonienie na mszę przez wylenia-łego diabła. No i co ten staruszek napisze o Marii Leszczyńskiej.
4. Pensjonarki, pokojówki, uczniowie szkół średnich pytają się zawsze: "Czy można kochać dwie osoby naraz?" Ja też się o to pytam.
Maj 1952
439
14 maja
1. Po przyjeździe do Montrealu poprawiłem jeden tekst, napisałem tyle prawie, ile chciałem - drugiego: niedobrze, bez przekonania, z dzikim znudzeniem. Wieczorem - wypoczęty i zdawało mi się, pewny siebie - czytałem mój dawno napisany i jak wszyscy w New Yorku mówili - udany - odczyt tak, że pół sali nie słyszało.
2. Nieprawdopodobne francusko-kanadyjskie wnętrze. Apartament Odetty Swana - mais d'Odette pour les pauvres. Różne olejne nagości, obok siebie prawdziwe i okropne porcelany, portrety 1900 w stylu sławnych niegdyś w Warszawie "oryginałów Nowickiej" i reprodukcje takich nieprawdopodobnych obrazów jak La premierę lecon d'equitation du roi de Rome. Myślę, że to tylko w Kanadzie można zobaczyć, ani w Bourges, ani w Tours, ani w Angers.
3. Dostaję gęsiej skórki na myśl, że dzisiaj, mówiąc przed rodakami kanadyjskimi o polskim getcie, mogłem ich niechcący urazić, że mogli nie zrozumieć, choć zdawało mi się, że powiedziałem to jasno - że to getto było w "cudzysłowie". No - ale cóż bym poradził, choćby i tak było. Słowo się rzekło - kobyłka u płotu.
4. Prawie się popłakałem słuchając moich własnych wierszy deklamowanych dziś - bardzo zresztą dobrze - przez panią Poznańską. Czy to nie znaczy, że już jestem stary ramol.
5. To, co ktoś nazywał pięknie "czysta miłość zmysłowa" - to nie dla mnie,- niestety nie dla mnie. Bez jakichś psychiczności, bez tak zwanej duszy, choćby to była dusza upadła i właśnie taplająca się w zmysłach - nie ma dla mnie zmysłów. Nigdy nie załgiwałem się na ten temat, nie robiłem ołtarzy dla bogiń, które nimi nie były. Ale nigdy też nie mogłem się przy nich zatrzymać, szukając owego siewierianinowskiego (och! co za słowo) "pro-czuwstwowat' dliszu czieriez tieło".
440
Maj 1952
15 maja
1. Zrobiłem wszystko, com sobie zadał na dzisiaj. Ale cóż za obrzydliwy odpływ duszy, co za przerażająca melancholia.
2. Wizyta u chorego Rafała Malczewskiego. Parę obrazów
- jeden pejzaż na śniegu i panorama Rio de Janeiro - jak najlepsze z najlepszej epoki. W tym Rio są kolory zupełnie nieprawdziwe, ale tak skomponowane, i to jakby od ręki, bez żadnego namysłu, że są wizją Rio bardziej syntetyczną niż plastycznie najrzetelniejsze oddanie kolorów rzeczywistych. Biedny Rafał miał wielkie kłopoty z oczami. Mówiłem mu o głuchym Beethovenie. Ale żadne tu gadanie nie pomoże. Uważałem, że mam dostateczne poczucie humoru na to, aby mnie nie posądził o kabotyństwo, gdym mu obiecał, że się będę za niego modlił.
3. Och! Jakżeż nie chciałbym mieszkać w Montrealu ani w niczym takim. Wiem od dawna, jakim dobrodziejstwem jest rozmiar i powszechność Nowego Jorku, ale dzisiaj po dwu dniach w tej głuszy, do której nie wiadomo, z której podejść strony, o której wiadomo - że nic nie ma do powiedzenia
- tęskniłem do mego pokoju jak do rodzinnego domu.
4. Straszna siła wypowiedzianych słów. "Już są tam wykute", jak powiedział Konrad w Dziadach, co można by sparafrazować na znacznie mniejsze okazje. Moje niebacznie powiedziane parę dni temu słowa - wyżłobiły się we mnie, a pewno i w drugiej osobie także. Nie można ich cofnąć. Można im tylko zaprzeczyć.
16 maja
1. Przepisywałem tę nieszczęsną gawędę. Z 33 stron zostało tylko 12. I te są za trudne, mętne, bez ognia i pointy. Będzie to straszna klapa, tym bardziej że jakoś głos mi nie dopisuje. Ale ileż razy już mówiłem na ten temat: o Paderewskim, o Piłsuds-kim, o Starzyńskim - doprawdy że trudno jest powiedzieć coś nowego, a bardzo nudno - mówić wciąż to samo.
2. Wieczór w Polskim Instytucie Naukowym, później herbat-
Maj 1952
441
ka u pp. Stachiewiczów w nastroju "gość ze stolicy", który wydał mi się bardzo szybko przyjemny, solidny i łatwo w niego wszedłem - choć mam wstręt do informowania o czymkolwiek. No, ale skoro znani i poważani ludzie naprawdę chcą się
informować...
3. Tyszkiewicz przypomniał mi moje sprzed wielu lat powiedzenie: "Demokracja - to są bogaci Żydzi."
4. Nie pamiętam, czy tu już kiedyś napisałem niebotyczne powiedzenie Wojtka Kossaka: "Co do mnie, to wolę jedną przystojną kobietę niż dziesięciu starych mężczyzn."
5. Nie można wchodzić w kogoś innego - nie wychodząc z siebie. Dlatego aktorzy nie istnieją jako ludzie.
17 maja
1. Było prawie pusto na sali, ale mówiłem z pamięci, mając tylko kartkę z zanotowanymi punktami. Mówiłem na pewno dobrze i czułem się doskonale.
2. "O, Ty, którą bym kochał! Która nie wiesz o tym."
3. Jakiś wiersz dotąd nie zamyślony prawie już mi się ułożył, alem go nie zanotował. Będzie rzewny i ludzki, tak po moich trzech ostatnich wierszach - okazuje się, "publika" lubi. Boję się, czy nie będzie nawet zanadto "życiowy", i słowo "futra" jeździ mi po nerwach, jakby ktoś darł watę. Ostatnia linijka będzie: "Przywiozę kwiat paproci albo złote runo." Pocieszam się, że Staff pisywał czasem bardzo pięknie podobnie ryzykowne rzeczy. Ale na wszelki wypadek dam temu tytuł "Toi et moi" w cudzysłowie, żeby było wiadome, że orientuję się, że to jest jednak trochę Geraldy.
18 maja
1. Po nie bardzo przespanej nocy tłuczenie się rano do Ottawy. Jeszcze nie odrobiłem swego zadania. Cały dzień prawie przeleżałem, bojąc się, żeby nie wytrząść z siebie w gada-niach tego, co mam powiedzieć wieczór.
442
Maj 1952
2. Ottawa to naprawdę fenomen wśród stolic. To nie miasto--ogród jak Waszyngton, zadziwiająco spokojne i prowincjonalne przy olbrzymie Nowym Jorku. To po prostu parlament i parę urzędów w małym miasteczku czy w dużej osadzie. Dzisiaj ciepło, zielono, prawie że mogłeś sobie wyobrazić, że nic milszego niż mieszkać w tej Ottawie. I Polacy tutejsi jacyś uśmiechnięci, spokojni - na pewno nerwy mają lepsze niż my, rozbiegane robaki nowojorskie.
3. Organizatorzy, działacze, prowodyrzy, godziciele, inicjatorzy, zagajacze, mówcy, prezesi, wiceprezesi - zawsze tylko z myślą o innych, nic dla siebie - "ach, żeby pan wiedział, co to wysiłku kosztowało", "mamy tutaj u siebie", "następnym razem zorganizuje się lepiej", "trzeba ludzi podciągać". Doszedłem dzięki nim prawie do tej aspołeczności, co kiedyś Tuwim. I pytam się, co by się stało, żeby ich nie było. To by było potworne, gdyby okazało się, że są oni naprawdę niezbędni.
4. Młody Dobiecki głowa najpodobniejsza ze wszystkich znanych mi do Dawida Michała Anioła.
5. Porównywałem dziś w myślach moje dawne wyobrażenie o Kanadzie z prawdziwym Montrealem i Ottawa. I powiem wam w sekrecie: skąd ja do Kanady? I czy to naprawdę jest Kanada? Niech mi kto tego dowiedzie.
19 maja
1. Wstałem o siódmej rano, aby wracać do Montrealu. Teraz popołudnie odpoczywam przed dalszą jazdą do New Yorku. Nie było mowy, aby coś zrobić.
2. Wczorajsza akademia w Ottawie w rocznicę Monte Cas-sino, na której mówiłem moją gawędę o "Wielkich ludziach", nie miała ani jednego zgrzytu, nic z tandety - co jest fenomenem na tego rodzaju uroczystościach. Harcerki i młodzi ludzie śpiewali tak czy owak, ale muzykalnie i bez tego czegoś nieczystego a nieznośnie drażniącego, przez co nie można słuchać polskich speakerów - przywódców politycznych i księży - zarówno
Maj 1952
443
w Kraju, jak za wszystkimi oceanami świata. Byłem bardzo przystępny, co mi sprawia szaloną trudność - ale też opłaciło się to, bom nie miał zażenowania, że żenuję innych.
3. Kiedy wczoraj przedstawiono mnie prof. Rodysowej, bardzo starszej damie rozpaczliwie walczącej ze swą starością
- nagle coś mnie tknęło, że przecież znam skądś na pewno tę twarz. Posadzono mnie obok niej w sali i kiedy zrobiło się ciemno, powiedziałem do tej damy: "My się na pewno znamy." Pani Rodysowa uśmiechnęła się tak, aby nie powiększać katastrofalnych, ryjących jej twarz zmarszczek, i odpowiedziała mi: "Zna mnie pan z portretów." Zrozumiałem, że nie można nalegać dalej, że pani Rodysowa prosi mnie, abym nie wyjawił, że znam ją z Połągi, gdyż była ona matką moich rówieśników
- wtedy słynną pięknością, żoną malarza Mordasewicza, który ją malował bezustannie swoim ordynarnie eleganckim, pieś-ciwym pędzlem.
4. Pani Zofia Romerowa, choć matka dorosłych synów i malarka fachowa otarta o bohemę, ma czarujące panieńskie zażenowanie właściwe pannom kresowym, a nawet szczególnie pannom z głębi Litwy.
20 maja
1. Wróciłem do New Yorku przed ósmą rano - dziko zmęczony nie tyle podróżą, ile całym tym tygodniem. Nic nie robiłem i samo już zapakowanie się i jeden bardzo zaległy list do Mackiewicza wydały mi się ciężką pracą.
2. Kłamstwo dobroczynne, jeśli się nie wyda, ale przecież kłamstwo, które już się gdzieś wydało, tam gdzie nic ukryć nie można. I można zrobić tylko wybór, wszelki kompromis musi wlec za sobą to kłamstwo, w które tak się wdrożyłem, że mam już tylko ataki złości i szalonego katzenjammeru - ale na co dzień go nie czuję.
3. Artur Tarnowski z Dzikowa, syn Zdzisława, najbardziej matejkowskiego i feudalnego z polskich magnatów - pomyślcie
444
Maj 1952
tylko kategoriami sprzed wojny: z Dzikowa - pracuje jako sprzedawca w sklepie w Montrealu. Bardzo, bardzo dobrze się trzyma. Mówi o uratowaniu się zbiorów dzikowskich - nie jak ich były właściciel, ale po prostu jak Polak. Wśród tych zbiorów był m.in. rękopis Pana Tadeusza. "Chwała Bogu - mówi - że jest to teraz we Wrocławiu."
4. Rozmarynka Uniechowska od wielu lat zamieszkała w Ot-tawie bez możności wychylenia się poza tę wioskę. Była jako przyjaciółka Kazia Markiewicza uczestniczką wszystkich wielkich popijań warszawskiego złotego cygańskiego okresu i obok Emci Makuszyńskiej drugą damą sławnego stolika Kornela. Ściskaliśmy się w tej Ottawie jak rodzeństwo i doprawdy omal że nie popłakali.
21 maja
1. Nic nie robiłem wbrew danej sobie obietnicy, pomimo że na pewno mogłem napisać choćby jedną zwrotkę Don Juana, aby się nie rozleniwić.
2. Arcyluksusowe warszawskie (choć, zdaje się, zrobione w Niemczech) album Wita Stwosza przyszło wczoraj po nieprawdopodobnych perypetiach, jako honorarium z "Wiadomości". Wielka radość i nadzieja na niejedną jeszcze ważną chwilę nad tym albumem - w przyszłości.
3. Trzeba naturalnie inwestygować, badać, przeszkadzać komunistom - ale jest to jednak ohydna hipokryzja prześladować ludzi, że dziesięć lat temu bawili się w komunizm w tym samym czasie, w którym Eleonora flirtowała na dobre z bolszewikami i kiedy kto ich zwalczał, nazywany był faszystą. Myślę, że John Garfield, który dziś umarł na atak serca, był zniszczony przez te inwestygacje.
4. Myślę, że znoszę, a właściwie znosiłem jak trzeba wszelkie prywacje emigracyjne i nawet dodatkowe, mnie tylko przeznaczone, wychodźcze udręki. Nie tęsknię do żadnych dostatków przeszłości, chcę mieć tylko niezbędne. A jednak wiem - że
Maj 1952
445
jak i kiedyś uniósłbym też ciężar powodzenia i tego, co się nazywa szczęściem - nie drgnąwszy od owych faworów, jak nie drgnąłem od uderzeń losu.
5. W jakiejś sztuce rymowanej o królowej Jadwidze (czy to nie był Bełcikowski) w finale Jagiełło kładł kamień węgielny pod Akademię Krakowską i mówił: "...tuszę, że chociaż tą erekcją ucieszę jej duszę."
22 maja
1. Zacząłem poprawiać mój odczyt, aby go posłać do "Wiadomości", ale trzeba było iść na miasto. Jakieś złe wino przy śniadaniu dopełniło złego. Znów dzień bez śladu.
2. No i okazuje się, że nie znam Mickiewicza. Jak mogłem nie pamiętać wiersza Widzenie - jak to stać się mogło, że nie jest to wiersz ze wszystkich antologii, że nie ma jego religijnych i filozoficznych egzegez. Swoją drogą te Polaki to bardzo lekkomyślny naród. To biorą tylko, co im samo bez wysiłku idzie do
głowy.
3. Leon Orłowski napisał o Dziadach do zamierzonego przeze mnie trójgłosu z księdzem Meysztowiczem. Żaden jego raport polityczny, żaden artykuł nie był tak dobrze napisany, tak głęboki, i zdawać by się mogło, poczęty z takim zamiłowaniem. Dokumentacja - z tekstami w ręku "że mucha nie siądzie". Można się będzie z tym spierać, ale nikt nie powie, że to, co on pisze, wyssał z palca, że to wiatrologia.
4. Obrzydliwy sen, a raczej wstrętne sny. Najpierw jakaś morda ponura, później zabiłem kogoś niechcący i drżałem, że to się wyda, później rozmowa z Anatolem Muhlsteinem, a raczej kłótnia - ale taka, że to niby nie o niego chodzi. Wszystko bardzo plastyczne, intensywne i obrzydliwe.
5. Król Michał i jego żona złożyli wizytę pp. Zaleskim i byli przez nich rewizytowani. Mackiewicz słusznie pisze, że to wcale nie jest rzecz bez znaczenia. Gdyby Polacy nie żarli się po gówniarsku, znaczyłoby to oczywiście jeszcze więcej.
446
Maj 1952
23 maja
1. Od rana interesy, pośpiech. Nic nie napisałem.
2. Człowiek nie umiera Brandysa jest to książka łajdacka, będąca apoteozą donosu i Bezpieki, tym bardziej łajdacka, że przebija z niej talent, nawet tam, gdzie autor pozwala sobie na samodzielność - prawdziwa pasja. Ta pasja może płynąć z goryczy autora do samego siebie, przerzuconej najczęstszym mechanizmem - na innych. Stary Wawrzycki i Bałturyn nie są to ludzie prawdziwi - ale są to zjawy wywołane przez talent. Jest go w tej obrzydliwości więcej niż w Mieście niepokonanym i w idiotycznej, śmiechu wartej Troi. Zagadnienie najciekawsze, jakie ta książka nasuwa - to sam autor. Co taki człowiek czuje i myśli? Ale aby to rozstrzygnąć - nie można być "stąd". Trzeba być z tej Bierucji nieszczęsnej, z tego polskiego "sieła Stiepan-czykowa".
3. Ludzie, którzy opuściwszy swój kraj - przybierali nie fałszywe nazwiska, ale nowe życie w nowych warunkach, tak że w końcu jakby nowa dusza w nich wstąpiła. Ileż takich spotkań z zupełnie odmienionymi, nie chcącymi albo nie mogącymi odnaleźć swej przeszłości zjawami - nastręczyła ta wojna. Np. pani Nodari, bogobojna, niedostępna, czcigodna dama polska zamężna za Włochem - opatrzność polskich dobroczynności w Rio de Janeiro. Nikt nie wiedział, skąd się wzięła, i wszyscy domyślali się jakiegoś ziemiaństwa, jakichś pałaców sterczących dumnie. I całkiem przypadkiem dowiedziałem się, że to była Stefa Płaskowiecka, koleżanka Haliny Szmolcówny od Paw-łowej, gwiazdka z naszego drogiego, ale przecież z natury rzeczy podkasanego baletu!
24 maja
1. Próbowałem ze trzy godziny. Ale bez przekonania i odrywając się ciągle od stołu. Myśli były gdzie indziej. Nic z pisania.
2. Olechowski, poeta z drugiego korpusu, miły i prawdziwy
Maj 1952
447
inteligent, mówi mi, że jego drugim talentem jest recytacja, a szczytem w niej Mochnacki, i że go deklamował chyba kilkaset razy po różnych łagrach, więzieniach, na różnych biwakach. Nie będę ukrywał, że bardzo mnie to przejęło, choć oczywiście wolałbym, żeby uznano, żem coś przecie od owego Mochnac-kiego napisał godnego słyszenia.
3. Dziś od rana czułość, ale zmysłowa, pełna wizji jakby z Gustawa Moreau czy Beardsleya - nie można by o tym pisać, takie to właśnie jest nie do słów, takie cielesne. Miałem tego pełną głowę i ciągiem się musiał od tego opędzać.
4. Ten Brandys - cóż za najemniak kacapski, już u niego nawet piosenek polskich się nie śpiewa i polskich wielkich ludzi nie wymienia. Nic tylko Stalingrad, Stalin i Lenin. I wszystkie bohaterstwa śmierdzą donosem Bezpieki, morderstwem Polaków, których on zniesławia.
5. Przypomniał mi się ranek w Otta wie, kiedym wyjeżdżał. Było ciepło, cieniście, tak jak nie z tej półkuli - nie wiem, czy jakiś wiatr zawiał inny, czy niebo było czystsze. Może to i cudowne rozwiązanie życia mieszkać na takiej wsi, która jest zarazem stolicą wielkiego państwa. Tyle już się przecież ma w sobie, że starczyłoby tego na tomy. A do Nowego Jorku tak blisko - gdyby naraz zachciało się szałów, z którymi chyba pora dać już spokój.
.;is i .
_?.ii 25 maja
1. Dzisiaj po całym dniu nad biurkiem - jedna zwrotka Serenady Don Juana, która pewno nie zostanie. Jest to łopato-logia poetycka, a jedyny obraz sugestywny już był w moim wierszu Don Juan, więc myślę, że tego nie zostawię. Ale z powrotem do tego wiersza będzie kłopot - bo jestem na razie inny, niż kiedym go zaczynał.
2. "Co są zbyt biedni, ażeby mieć cnoty." Nieraz ostatnimi czasy myślałem o tej linijce Poldka Staffa i o tych, co są zbyt biedni, aby mieć cnoty, i - co bardzo amerykańskie - co nie mają czasu, aby mieć cnoty, prawie, aby mieć duszę.
448
Maj 1952
3. Wiersze zaczęte i nie dokończone: Do Madonny Nowojorskiej, Hektor z Milo. Były dobrze zaczęte i stanowczo trzeba je dokończyć. Poza tym pomyślane i jeszcze nie tknięte: wiersz o Muzach, o Św. Janie Ewangeliście, o kielichu goryczy. Nie zgubić tego.
4. Leon Orłowski zrobił najspokojniej w świecie prawdziwe odkrycie, że na naszą nieznajomość prawdziwego Mickiewicza wpłynął też pozytywizm naszej krytyki. Oczywiście, że dla zacnego Chmielowskiego "szkiełka i oka" sekrety Dziadów to były "trefności", przesądy niegodne światłego umysłu. I dla Chrzanowskiego tak samo.
26 maja
1. Napisałem sześć linijek Serenady w innej rytmice. Trochę to za płynne, ale jest w tym myśl, która powinna znaleźć się w tym wierszu. Jeśli niczym innym sobie głowy nie zaprzątnę - powinno już to teraz pójść.
2. Pani Stael powiedziała: "W Paryżu można nie być szczęśliwym." To było moje najgłębsze zdumienie w zetknięciu się z tym miastem, że naprawdę nie chciałem tam być szczęśliwy, wystarczało mi, że żyję. Paryż, taki, jakim go pamiętam, miał właśnie sekret potęgowania w nas świadomości, poczucia, ciekawości życia. I to chyba jest właśnie szczęście.
3. Petersburg Asza wydał mi się, gdym go powtórnie czytał wczoraj, znacznie bardziej sumaryczny niż po pierwszym czytaniu. Ale za to zainteresowały mnie dwa ciekawe motywy - których wtedy jakby nie dostrzegłem, a w każdym razie nie zapamiętałem. Pierwszy - to "mutterkompleks" pojęty bardzo śmiało i doprowadzony do zuchwałych życiowych konsekwencji. Drugi - to problem Żydów rosyjskich i polskich, patriotyzm rosyjski pierwszych i humanitarny rewolucjonizm drugich. Asz wyraźnie staje po stronie bliższych sobie, naszych Żydów. W Warszawie, innej powieści tego cyklu, okazał zresztą bardzo ciepłe wyczucie tego typu Polaka, który by można nazwać Polakiem Prusa i Żeromskiego.
l
Maj 1952
449
4. Matylda Heine, piękna, żywiołowa, bez wszelkiej moralności, hamulców, bez wszelkiej też kultury zwierzątko, jedyna istota, która znała Heinego tylko z dobrej strony - to przeznaczenie iluż wybitnych ludzi, nie znoszących tak zwanej duszy w kobiecie. Oczywiście idiotyzmem byłoby uważać, co zresztą i sam Heine robił - że zmarnował się przez nią, że ona go obniżyła. Ciekaw jestem, jakby wyglądało "podniesienie go" przez jakąś sawantkę.
27 maja
1. Dzisiaj nic nie napisałem, dziko zmęczony wczorajszymi romansami i dzisiejszą nagle cudną letnią pogodą. Siedziałem parę godzin w Central Parku i wróciłem jak upity.
2. We śnie Wyspiański. Nie pamiętam gdzie, co i jak, ale gdym sobie to rano przypomniał, ten sen uradował mnie jak jakaś dobra wróżba.
3. Jacyś chłopcy na ławce w Central Parku karmili gołębie. Zleciały się też wróble, zupełnie nie stropione swą małością, i usiłowały też się pożywić, przeskakując między gołębiami jak zwinne karzełki wśród Guliwerów. Było to wzruszające i prze-komiczne widowisko, zwłaszcza gdy pomyślałeś sobie, co też się w tych główkach dzieje. Poza tym nie ma kształtu i koloru, i w ogóle niczego - bez porównania, które dopiero wszystkiemu nadaje wartość. Maści brązowo-szarych mundurków wróblich, ich rzewna zręczność jakże cudne się wydały na tle połysków piór gołębich.
4. Wczoraj miałem ranek według motta Mickiewicza o nie-blagowanej młodości
Ona rozkosz i wita, i żegna z weselem
Jak skromną ucztę, którą dzielim z przyjacielem.
5. Asz nie ma żadnych opisów, dialog jego jest prymitywny, styl bez uroku i wdzięku. Ale ograniczając się do rzeczy powie-
450
Maj 1952
rzchownych na zewnątrz, wewnątrz dociera do samej głębi. Jego niezręczności, naiwności, nawet śmieszności - nie odbierają powagi jego dziełu.
28maja
1. Dzisiaj rano próba dyskusji radiowej o Kraju, po południu jej nagrywanie. Był to niewdzięczny temat - powieści Brandysa, na które chciałoby się splunąć, nie siląc się na ich rozważanie. Ale nie tylko dlatego zmęczyłem się, ale i z jakichś sekretnych wewnętrznych przyczyn. Leżałem na łóżku parę godzin i teraz już wiem, że to przycichłe przez rok pewno demony obudziły się i znów do mnie szturmują. Trzeba walczyć. A mam teraz ochotę, aby właśnie o niczym nie myśleć i niczego nie chcieć, czekając, aż moja biologia, odpocząwszy, sama coś duszy pod-szepnie.
2. Weintraub mówił mi dziś, że ojciec Mickiewicza - to był typek, jakiś bardzo mizerny i biedny adwokacina, ale przy tym pieniacz i kombinator. Potwierdza to oczywiście to, co mi od dawna nie daje spokoju. Że nie wiemy nic właściwie o Mickiewiczu, o jego życiu - nic poza banalną, oleodrukową wersją miłości do Maryli. Kto była matka Mickiewicza? Jestem pewny, że frankistka, bo wtedy takich rzeczy nie można było mówić na wiatr, w kilkadziesiąt lat po aferze Franka, kiedy wszystko było do sprawdzenia. Ale co to była za kobieta? Mickiewicz poza apostrofą w Panu Tadeuszu nic o niej nie mówi. I w ogóle nic o rodzinie. Jest mądry talmudysta w New Yorku, który klnie się, że i matka Maryli była frankistka. Jeżeli to prawda - a można przecież to zbadać - to nikt mi nie dowiedzie, że Mickiewicz nie miał kompleksu żydowskiego, że nie pociągał go Stary Testament, Kabała i Bóg wie co jeszcze. Stąd krok tylko do odkrycia ciemnic Dziadów - które na pewno mają klucz kabalis-tyczny czy magiczny.
3. Lulu Górecki, kiedy pokazywał jakąś pamiątkę i mówił "to po moim dziadku", nigdy nie wiedziałeś, czy to po Mickiewiczu,
Maj 1952
451
czy po Antonim Góreckim. Stary był człowiek niegłupi, doskonale wiedział, kto był Mickiewicz, ale jestem prawie pewny, że jako "rodzinę" wolał Góreckich. Może zresztą wiedział o chu-dopacholstwie Mickiewiczów więcej, niż do nas doszło poprzez tartuffowskie sito pana Władysława.
29 maja
1. Pusto w głowie po pokusie, której uległem. Bardzo, bardzo niedobrze.
2. Wspaniały szklany dom na rogu 53-ej i Park Avenue - zaledwie dwadzieścia pięć lat temu Żeromski pisał o tym jak o niedościgłej utopii. Stanowczo nie trzeba fantazjować na te tematy - bo życie bardzo szybko przeważa tu fantazję. Gdym sobie ten najpiękniejszy z dotąd zbudowanych szklanych domów oglądał - myślałem z rozrzewnieniem nie tylko o Żeroms-kim, ale o całym tym idealizmie, rodem z Prusa, który roił jak cuda to, co jest dziś amerykańską codziennością.
3. Bardzo mnie przejęło to, co czytałem w "Paris Match", że Ridgway jest znawcą i kolekcjonerem Prousta. Nie wiem dlaczego, ale wierzę w generałów, którzy lubią dobrą literaturę, nawet wielką literaturę. W każdym razie da się to usprawiedliwić empirycznie: Piłsudski, Wavell, de Lattre.
4. Ktoś z bardzo mi bliskich osób nudzi mnie ostatnio tak straszliwie, że po prostu dusza moja ziewa, ziewa, aż jej trzeszczą szczęki. To rezultat wielu, wielu lat nie tyle bezkrytycznej, ile zamykającej oczy na pewne rzeczy przyjaźni. Teraz zaczęła mnie ona drażnić i nudzić tak straszliwie, że mi przysłoniła wszystkie tej osoby prawdziwe zalety. Oczywiście, że dam sobie z tym radę. Ale musiałem to napisać - aby sobie ulżyć.
5. Megaloman prawdziwy to wariat, paranoik, który przekroczył granicę niewinnych manii, nieodłącznych towarzyszy każdego z nas. Widziałem wczoraj taki egzemplarz (nomina sunt odiosa - pan... eee nie powiem) już zupełnie zaskorupiały w tej swojej wariacji i patrzący tylko naokół, czy go widzą,
452
Maj 1952
słyszą i czy mu czegoś nie ujmują. Facet poza tym funkcjonuje na pozór normalnie, jest znany, ceniony, nikt nie zdaje sobie sprawy, że gdyby zacząć kłuć go w tę wariację, drażnić tę jego rozpierającą ambicję - mógłby tak wybuchnąć, żeby go trzeba było związać.
30 maja
1. Od wpół do jedenastej siedziałem nad biurkiem z bardzo skromną ambicją - jednej zwrotki Serenady. Nic z tego. Co gorsze - na początku jeszcze coś mi szło do głowy, później już wcale nie czułem mózgu, tylko nerwy, zhuśtane, gnuśne i bardzo ordynarną wyobraźnię. Wczoraj - nie powinienem był sobie folgować. Bo to przecież nie o jeden dzień chodzi, ale pewno o parę, zanim znów wejdę w jakieś ryzy. Oj! Leszku! Leszku!
2. Parę dni temu zamieszanie po południu przed Plażą; policja na motocyklach - rozgardiasz na schodach. Wreszcie pokazuje się grubsza dama z kwiatami, a za nią Chaplin w roli Hitlera czy Hitler w roli Chaplina. Bardzo źle wygląda ten kanclerz Figi. A może nie jak Chaplin, ale jak kapitan z Koepe-nick.
3. Doroszewski w zbiorze swoich gawęd o języku nazywa gwarę warszawską po prostu "wiechem". Bardzo słusznie i oczywiście jest to odznaczenie Wiecha, nie gorsze niż fotel Akademii albo tablica na domu, w którym "ujrzał światło dzienne". Zresztą na pewno na nią zasłużył i może kiedyś jakiś szanowny purysta będzie ją odsłaniał.
4. Dzisiaj wspomnienia leniwe i bałamutne chodziły mi po głowie. Nasze mieszkanie w Pruszkowie, w najbardziej niepoe-tycznym domu i najpospolitszej, tonącej w błocie, podwarszawskiej dziurze. Jakże poetyczne, co to poetyczne - pełne poezji - dni tam przeżyłem w czasie paroletnich kłopotów finansowych Ojca i najgorszych przez to w domu nastrojów. Czasami pod pretekstem jakiejś nie bardzo sprawdzalnej na tę odległość choroby - nie jeździłem do szkoły i spacerowałem po wydmach
Maj/czerwiec 1952
453
podszytych śniegiem. Były to cuda, mówię wam, cuda - słońce, śnieg i ja, samotny, pełen poczucia groźnych tajemnic.
31 maja
1. Jedna zwrotka - bardzo trudno i zupełnie nie w tonie tego wiersza. Ale szło to tak rozpaczliwie trudno, że byłem prawie szczęśliwy, że w ogóle coś wyszło.
2. Zbyszewski pisze w "Wiadomościach" o Księgach narodu i pielgrzymstwa: "nonsensowne". A później: "to jedyne rozumne zdanie w tym steku bredni", "Mickiewicz miał bzika na punkcie zgody". Czy już naprawdę doszliśmy do tego, że wolno takie rzeczy drukować, a nawet i myśleć. I kto to pisze? Niedokształcony, choć inteligentny błazen, któremu czasami udaje się napisać coś trafnego o polityce, ale tylko dlatego, że jako prawdziwy cynik lepiej niż sentymentalni Polacy przenika cynizm Anglików czy Francuzów. Wyspiański mówił, że "potrzebna jest cenzura narodowa". I ja - skromnie go parafrazując - też mówię: "Tak! Potrzebna jest cenzura, potrzebny jakiś namordnik."
3. Michelet, gdzieś to cytują Goncourtowie, powiedział, że miał różne niepokoje nerwowe, które mu przeszły, kiedy przestał czytać, a skupił się na pisaniu. Doskonale go rozumiem, a poza tym wiem, że w ogóle przy czytaniu trudniej skupić się, niż gdy się pisze. Dr Onufrowicz w swoim arcypolskim, amatorskim, ale naprawdę uzdrawiającym sanatorium - kazał najpierw swoim nerwowcom pisać, a później dopiero czytać.
l czerwca
1. Dzisiaj cały dzień w Sea Cliff z różnymi panami z Free Europę. Z panem Gallantiere, który jest tam eminencją (nawet nie szarą) polityczną, panem Nowakiem, szefem polskiego radia w Monachium. Robiłem, co było trzeba - piłem, wiele mogłem - to znaczy się mało, śpiewałem, gadałem i bardzo wcześnie zaniemówiłem zupełnie, jak od dawna zawsze w takich okolicznościach.
454
Czerwiec 1952
2. Goncourt gdzieś powiada: "Boję się, że koncept zabija w nas wszystkie heroiczne idiotyzmy, a narody, które ich nie mają, skazane są na śmierć." Oczywiście, że pisarze między sobą, między - jak powiedział Mickiewicz - "przyjaciółmi domu" mogą nazywać różne rzeczy "heroicznymi idiotyzmami", ale biada narodowi, który cały tak myśli.
3. Ktoś powiedział do starego Dumasa: "Trzeba by mi takiego syna jak pański." Na co Dumas: "Widzi pan, takich synów jak mój trzeba robić samemu."
4. Mieszkanie na Marszałkowskiej nr 38, okropne, w tak zwanym drugim podwórzu. Pamiętam, że otruła się tam na śmierć żona rządcy i że stamtąd zniknął nam na parę dni mój ukochany ratlerek Bucyfałek, co było dla mnie rozdzierającą tragedią. Ale tam też zaczynałem pisać wiersze - jeszcze nie całkiem naprawdę, ale już prawie, tak że stary Straszewicz wydrukował mi ten pierwszy zbiorek. I tam zacząłem ubóstwiać Wyspiańskiego, i tam doszła mnie fotografia Osterwy z dedykacją i list Kazimierza Tetmajera, winszujący tego pierwszego dziecinnego zbiorku. Nie pamiętam, jakie było wnętrze tego mieszkania, ale pamiętam doskonale, że zawsze wtedy stawiało się u nas na stole samowar.
2 czerwca
1. Robiłem wszystko, czego nie powinienem był robić i czego sobie obiecywałem nie robić. Od "romansu" poczynając, a kończąc na lekturze, której sobie zakazałem, aby w myśl zaleceń Micheleta skupić się na pisaniu. Wystarczyło, żem zobaczył w oknie księgarni francuskiej Les Reines de la France i nowy tom pamiętników Porela (to są najbardziej demoralizujące lektury te* paryskie plotki), a moje piękne obiecanki względem siebie samego wzięli diabli, uprzykrzone i wytrwałe diabełki lenistwa.
2. Najmądrzejsze życiowe maksymy zawdzięczam nie wielkim filozofom, ale mędrcom domorosłym jak ta pani, poczciwa
Czerwiec 1952
455
dentystka nowojorska, która mi powiedziała: "Ach! małżeństwo! Czyż to może być kiedykolwiek szczęśliwe. Chcą, żeby druga osoba czuła, myślała tak jak my - a to jest niemożliwe." Kiedyś dawno temu napisałem w Srebrne i czarne: "Ty nigdy mną nie będziesz, a ja nigdy tobą." Ale formuła mojej dentystki jest bardziej przejmująca, bo tyczy się ona codziennego życia. Tylko w wielkim rozgwarze, wśród ciągłej zmiany wspólnych wrażeń można zapomnieć o tej smutnej prawdzie.
3. Umarł John Dewey, człowiek, który najbardziej zaważył na antyintelektualizmie amerykańskim, na potwornym uty-litaryzmie tutejszego szkolnictwa, na horrendalnych herezjach rzekomej filozofii, która nim kieruje. Wszystko to oczywiście było głoszone w najlepszych intencjach, ale nie wiem, czy we współczesnej myśli popełniał kto - takie jak ów czcigodny i antyhumanitarny jegomość - potworne byki i tak brzemienne w skutki.
3 czerwca
1. Znów nic. Zmęczenie, pustka w głowie, myśl daleko od poważnych rzeczy. Oj! Jak niedobrze.
2. List od Strońskiego i od Terleckiego, że przyznano mi nagrodę Związku Pisarzy w Londynie. Jest to nagroda raczej symboliczna - ale na czym jak na czym, ale na symbolach to się rozumiem. Przyjmuję więc ją - jak fotel w Akademii. Bo nic przecież więcej na emigracji nie mogłem dostać. Do wieczora rosła we mnie ta przyjemność, tak że teraz czuję się, jakbym paradował w zielonym fraku.
3. Wśród bardzo przenikliwych i co tak dziś rzadkie życzliwych obserwacji Jacąues Porela w drugim tomie jego wspomnień takie powiedzenie o Boni de Castellane: "Kiedy podawał rękę na powitanie - miałeś uczucie, jakby żegnał się na zawsze."
4. Gdy proponowano Cocteau, żeby podpisał apel sztokhol-mski, odpowiedział: "Nie wyrządzę Stalinowi tej zniewagi, aby przypuszczać, że nie ma on bomby atomowej."
456
Czerwiec 1952
5. Mówi się "oddać się", jakby tu chodziło o ciało. Otóż właśnie "oddanie się" to jest sprawa duchowa, żeby nie powiedzieć moralna. Jeśli w tym nie ma poruszenia duszy - jest to po prostu "la gymnastiąue", jak mówiła pewna Francuzka o miłości w Ameryce: "Ce n'est pas de l'amour - c'est de la gymnastiąue."
4 czerwca
1. Ani mowy, aby coś napisać. Tylko trochę zaległych listów, i to z trudem.
2. Wieczór u Leona Orłowskiego z Dukerem, który pisze wielką pracę o stosunku Wielkiej Emigracji do Żydów. Dowiedzieliśmy się więcej niż z całych polskich wiatrologicznych tomów o podkładzie mistycznym, na którym wyrosły Dziady. Najpierw - zostawiając na boku nie rozstrzygniętą sprawę, czy matka Mickiewicza była frankistką - są świadectwa, m.in. Eustachego Januszkiewicza, że u Wereszczaków bywał jakiś mądry rabin. Duker dowodzi, że to był rabin-frankista. Bo jak dowiedziałem się, frankiści nie byli bynajmniej nawróceni na katolicyzm, była to sekta zbliżona do obu religii, trzymająca się kabalistycznej thory. Każdy frankista mógł być według tej wiary przyszłym Mesjaszem - co za światło na problem osobisty Mickiewicza, który na pewno wahał się między uznaniem posłannictwa Towiańskiego a poczuciem swego wybrania. Dalej - frankiści uprawiali kult Napoleona, dzielili żony - czyż nie ma śladów tego w tym, co wiemy i co plotkowano o towianizmie. Podobno Oleszkiewicz przepowiedział Mickiewiczowi, że będzie on człowiekiem wybranym, i podobno (tak twierdził Odyniec) ksiądz Piotr - to miał być Oleszkiewicz. Wreszcie uprzykrzone 44. Według klasycznej kabały będzie to Adam + l, ale według kabały frankistowskiej - po prostu Adam. Notuję to bezładnie, ale już widzę, ile w tym jest nowych świateł, potwierdzających to, co myślałem o życiu mistycznym Mickiewicza. Duker nic nie wie o źródłach jego satanizmu. - Ale coś przecież można jeszcze znaleźć. Np., czy frankiści zajmowali się czarną magią.
Czerwiec 1952
457
5 czerwca
1. Dzisiaj od dziesiątej rano do piątej - próba i gadanie przez radio. O dziesiątej goście u mnie. Nie ma się co nawet tłumaczyć. Nic nie można było napisać.
2. Jest to dla mnie prawdziwa zabawa słuchać płyty z naszych dyskusji radiowych i słuchać siebie. A raczej tego pana, który mi się objawił przez te płyty, którego nie znałem, a który jest inny, takim, jak go słyszą inni. Może to bardzo nieskromne, ale lubię jego zduszony, jak z rozbitego garnka wychodzący głos, jego nerwowość - i to, co mówi. Sprowadza się to do banalnej i ordynarnej sprawy: każdy lubi siebie.
3. Po kiego diabła wziąłem się do książki Porela, która jest lekturą w inny sposób tak samo deprawującą, jak książki sowieckie albo nowe polskie powieści. Porel jest inteligentny, poważny, nawet ludzki, potrafi opisać i zasugerować opisane postacie, znał wszystkich prawie ważnych ludzi z półwiecza paryskiego literatury, towarzystwa i teatru. Ale znał prawie tylko - wybitnych ludzi, co po pewnym czasie jest tak samo nudne i osmucające, jak opisy wszelkich Dulskich i Bidulskich. A może nawet więcej. 100 wielkich ludzi to tak jak sto gołych dziwek. Żadnego wrażenia.
4. Oto co się nazywa szczęśliwy przypadek. Dzisiaj byli u mnie Bychowscy. Opowiadałem im rozmowę z Dukerem i dowiedziałem się, że ojciec Gustawa zajmował się specjalnie Frankiem i pisał o nim. Gustaw twierdzi, że frankiści na pewno zajmowali się magią.
6 czerwca
1. Zmęczenie po wczorajszych dyskusjach radiowych, jakbym właził na Giewont. I upał, i wilgoć, i jakieś interesy. Nie pisałem, nie mogłem i nawet nie chciałem pisać.
2. Żadne rasizmy, żadne sztywne teorie o charakterach narodowych nie mają sensu, jak wszystkie sztuczne uogólnienia. Ale widmowy Schumacher - nienawidzący Rosji jawnie, a Ameryki skrycie, domagający się ułaskawienia kanalii hitlerowskiej
458
Czerwiec 1952
- czyż to nie jest socjalistyczny Hitler, mimo wszystko zgrany z nim podskórnie przez "furor germanicus". Strach patrzeć na jego fotografie. To duch Dachau, ale nie tylko duch jego ofiar, to duch Nibelungów, dyszących od krwi i zemsty.
3. Listy Karola Szymanowskiego do mnie, których miałem chyba kilkadziesiąt, wszystkie zginęły w Paryżu. Pamiętani nie tylko ich wygląd, ale również ich temperaturę i nastrój. Zawsze zdenerwowany, zawsze podekscytowany jakimiś kłopotami i nie zawsze wyznanymi prośbami. One to, owe nędzne, nigdy go nie opuszczające niedobory i niedostatki były właściwą, choć jak powiadam, najczęściej ukrytą treścią tych listów. Poza tym pełno w nich było dowcipów, ocen muzyki i literatury, zachwytów i złośliwości - ale gdy dziś myślę o tych listach, uważam, że to był tylko margines. Karola zjadała zupełna niezdolność materialnego życia, zarazem pragnienie pieniędzy i wstręt do siebie za to, że tak ich pragnie.
7 czerwca
1. Dzień na wsi. Czułem wielkie zmęczenie tym właśnie przemarnowanym sezonem i nie wyrzucałem sobie, żem nic nie robił.
2. W Tahakoe u Nagórskich popołudnie na trawie, zapach siana, chyba po raz pierwszy, odkąd jestem w Ameryce. Coś w tym pejzażu z Europy, ściślej z okolic Berlina, jakby z Dallen. O ileż wolę to od Long Island, które jest całe wstrętną, parującą pralnią.
3. Pehr opowiadał dzisiaj, że żona Żdanowa, która oddawała po tzw. amnestii cenne usługi Polakom, kiedy dowiedziała się, że nadeszły dla nich ubrania z Ameryki, powiedziała bardzo zawstydzona: "Niech panowie się nie dziwią, ale jestem tylko kobietą i bardzo chciałabym zobaczyć damskie buciki, które noszą w Ameryce." Po tych oględzinach - wzięła dla siebie dwie pary. Uważam, że to bardzo pocieszająca informacja. Znaczy ona, że nie, żadne rewolucje i żadne najstraszliwsze terrory nie są w stanie zmienić natury człowieka.
Czerwiec 1952
459
4. Porel pisze, że kiedy wiosną 1940 zapytał starego uchodźcę ze zbombardowanego okręgu, nauczyciela bez domu i rodziny, co myśli o Hitlerze, usłyszał od niego tę zdumiewającą refleksję: "Ca ne serait pas juste s'il ne gagnait pas apres tout l'mal qu'i s'donne." To samo powiedział mi wtedy mój młody przyjaciel Francuz: "Cest comme dans le sport. Cest le plus fort qui gagne."
8 czerwca
1. Bardzo długo spałem, śniły mi się bez końca jakieś ważne rzeczy, ale ten sen był mglisty i od razu przepadł w niepamięci. Wieczór u Staniszewskich w New Rochelle. Słowem: dzień przepróżno wany.
2. Potulny, przykładny, zaprzyjaźniony z psem kotek Staniszewskich omal mi nie poszarpał ręki, kiedym chciał go powstrzymać od rzucenia się na zabłąkanego do pokoju ptaszka. Akurat wczoraj myślałem, jak mało możemy przeciw naszym pasjom, które sami potępiamy. Ten oszalały kotek to była doskonała ilustracja do tych moich myśli.
3. Zygmunt pisał mi, gdy jeszcze pisał do mnie parę lat temu, że wiedziony jakimś nieopatrznym przypływem wspomnień zaraz po skończonej wojnie, gdy tylko było to możliwe, pojechał do Ojcowa, gdzieśmy parę lat z rzędu wyjeżdżali jako mali chłopcy na wakacje. Bień, zięć naszych gospodarzy - którego pamiętaliśmy jako młodego chłopaka - był już starym człowiekiem i z trudem przypomniał sobie nasze egzystencje. W pewnej chwili coś mu jednak zaświtało w pamięci i powiedział: "A prawda! I był tam jeszcze taki mały czarny piesek, co się złapał na wędkę." Ta istotna przygoda naszego Bucyfałka była dla Bienia, jak owa "magdalenka" dla narratora z Prousta, otwarciem zatrzaśniętych jego wspomnień. Później już łatwo wszystko sobie przypomniał.
4. Podobno Papież ledwo się rusza. To zdumiewające, że dopuścił do zdziesiątkowania Św. Kolegium. Gdyby teraz
460
Czerwiec 1952
umarł, trzeba by wybierać między jego prawdziwymi niedobitkami.
9 czerwca
1. Rano upał nie do zniesienia, później burza taka, że zdawało się, że New York trzaśnie. Potem zmęczenie, potem nerwy. Bardzo zły dzień.
2. Dionizje Jarosława uciekają się do Boga w sprawie, która jest sprawą Szatana. To jest w nich właśnie rozdzierające, beznadziejne - i niestety głupie. Pamiętam doskonale, jak te sprawy wyglądały wtedy w prozie, w życiu Jarosława, i bardzo to było ponure i bliskie zbrodni, której pełno jest w tych wierszach.
3. List od Grydzewskiego, który mnie zdenerwował na parę godzin. Nawet w prywatnym liście nie można napisać, że czyta się Księgi narodu i pielgrzymstwa oraz Improwizację z zażenowaniem. No, ale takimi właśnie opiniami robiły sobie dawno "Wiadomości Literackie" sytuację w Warszawie. Dzisiaj nikt o tym nie pamięta i nawet na nic by się nie przydało to przypominać.
4. Wiem, że mam po pięćdziesiątce, powtarzam to co dzień sobie i innym, a mimo to - raz po raz łapię się na tym, że żyję, jakbym o tym nie wiedział. Jakby jeszcze coś należało mi się od świata, a nie wszystko i tylko światu (mojemu) ode mnie.
5. Dupaty, nędzny, dziś zapomniany pisarz, który był zwycięzcą Yictora Hugo w wyborach do Akademii Francuskiej, przeprosił go takim oto cztero wierszem:
Avant vous, je monte ii 1'autel, Mon agę seul y peut pretendre. Deja vous etes immorteS Et vous avez le temps d'attendre.
10 czerwca
1. Zdenerwowanie jeszcze gorsze niż wczoraj, tak że dziś drugi raz dzień po dniu byłem u doktora. Zacząłem pisać jakieś
Czerwiec 1952
461
ćwiczenie polskie dla Janki Bagniewskiej, ale wyszły z tego tylko dwa zdania.
2. Wczoraj i dzisiaj - bunt wewnętrzny przeciw wszystkiemu. Jedzenie - nie, czytanie - nie, pisanie - też nie, każdy znajomy, z którym mam się widzieć, budzi ten sam sprzeciw. Jedno na co mam ochotę - to spanie. Ale albo zapadam od razu w sen taki, że nie mam czasu i siły zgasić światła, albo przewracam się na łóżku, nie mogąc zmrużyć oczu i nie mogąc na niczym skupić myśli.
3. Pietrabissa, mąż Zosi Znamięckiej, dawniej radca handlowy włoski w Warszawie, teraz w Meksyku - kiedy przyjeżdża do Nowego Jorku, wydzwania zaraz swego starego warszawskiego dentystę i idą razem na zrazy do knajpy Kołłupajły. Warszawa, brzydka, mała, bez architektury i pamiątek ogólnego interesu, była przecież jednym z najbardziej czarujących miast świata, rajem dla cudzoziemców. Nie zapomnę skwap-liwości, z jaką stary Laroche, kiedy zainstalował się w Ministerstwie Informacji za Giraudoux, łapał każdą okazję, aby coś zrobić dla Polski. A Paulina - żyła w Dinard fetami polskimi, wizytami Polaków. I to przecież oni właśnie mieli trudności w Warszawie - które jednak od razu zapomnieli, pamiętając za to o najzabawniejszych balach i popijaniach swego życia.
11 czerwca
1. Trzy zwrotki wiersza, o którym dopiero wczoraj pomyślałem, łatwo i źle. Najgorsze zaś, że to nie to właściwie - co chciałem napisać. Samo mi się napisało inaczej i nie wiem, czy to jest w ogóle zrozumiałe - choć wcale nie jest mgliste.
2. Myśląc o Schumacherze, przypomniałem sobie powiedzenie zdenerwowanego Wieniawy, który, pamiętam to doskonale, na raucie u Janusza Jędrzejewicza, wówczas premiera, miotał się na Schaetzła z powodu "Pionu" - jak wiadomo powstałego dla zwalczania "bezideowej" literatury. Kiedy dyskusja doszła wreszcie do osoby biednego Skwarczyńskiego, Wieniawa zawołał:
462
Czerwiec 1952
"Trudno, mój kochany! Człowiek bez nóg nie może redagować pisma."
3. Mieszkanie na Mokotowskiej pod 15-ym naprzeciw kościoła Zbawiciela, wtedy właśnie zbudowanego. Całe popołudnia rozbrzmiewały od śpiewów kościelnych, nasze służące co chwila też wybiegały "na nieszpór" albo na inne nabożeństwo, stanowiące jedyny teatr ich życia. Ponieważ byłem pod ich opieką - więc ten okres był to czas mojej bigoterii, klerykalizmu i erudycji w zakresie hagiografii, specjalnie zaś świętych misjonarzy. Św. Klemens Dworzak, św. Gerard i św. Alfons de' Liguori - byli to wtedy moi ukochani bohaterowie.
4. Sklep na Drugiej Avenue sprzedający wyłącznie metalowych żołnierzy. Mikrokosmos historii z Joanną d'Arc, Napoleonem, Washingtonem. Pomyślałem sobie: czemuż nie widziałem go 45 lat temu!
12 czerwca
1. Dwie zwrotki, czyli cały wiersz o Muzach - z którym nie mogłem sobie dać rady. Inaczej, niż chciałem, ale chyba dobrze.
2. Co to jest pisarstwo? Właściwe słowo na właściwym miejscu.
3. Słowacki dojrzał w Samuelu Zborowskim, stworzył arcydzieło własne i nieśmiertelne. Są w nim strofy albo czasami setki strof prawdziwej poezji, ale cóż zrobić z Królem Duchem, który jest koncepcją mózgową poronioną, rozwałkowaną na tysiące zwrotek, i który w ogóle nie da się czytać - choćby wszystkie całej Polski Kleinery uparły się pisać o nim. Co do mnie, to czytam z uczuciem poetyckiej świeżości nawet Ballady i romanse, ale nie idąc tak daleko - powiedzmy, że cały Mickiewicz jest czytelny, że każda jego zwrotka była tym poetyckim zdrowiem i życiem. To przesądza o jego pierwszeństwie w naszej poezji. Nie napisał on prawie złych wierszy. A o cóż chodzi więcej?
4. Przerzucałem wczoraj Życie seksualne dzikich Bronisława
Czerwiec 1952
463
Malinowskiego i natrafiłem na czarującą dedykację Tadeuszowi Szymberskiemu i czułe poświęcone mu liryki. Szymberskiego znałem w Paryżu jako mola zagrzebanego w Bibliotece Polskiej, ktoś mi tam coś mówił, że pisał on kiedyś dobre rzeczy, ale żaden Feldman czy Briickner o nim nie wspomniał, więc nie bardzo temu wierzyłem. Teraz myślę sobie - a nuż Malinowski miał rację, dopominając się od potomności uznania dla nie uznanej i nie znanej Atessy. Jeśli zaś nie miał racji - jego
; dedykacja przez to właśnie złudzenie jest jedną z najbardziej
j wzruszających, jakie kiedykolwiek czytałem.
•.-'. 13 czerwca ), 1. W przeciągu półgodziny, może nawet dziesięciu minut, ; .napisałem dwie strofy, zamyślane dopiero, gdym usiadł przy biurku, i Najpierw zdawało mi się to doskonałe, teraz już nie jestem tak tego pewny. Za to wczorajszy wiersz na pewno dobry.
2. Obudziłem się koło ósmej j. uczuciem, że to, co mi się śniło, działo się naprawdę. Była to jakaś skomplikowana intryga polityczna wysokiej klasy, tycząca się Paderewskiego, i w której ja coś miałem do czynienia.
3. Dziś w Central Parku widziałem obwożone w wózku niemowlę, sławne z ogłoszeń jakiejś kaszki czy papki. Bachor jest tak zatyty -- że choćby nawet mógł, nie wiem, czy chciałby wstać z wózeczka. Podejrzewam zresztą, że może i że gra młodszego, niż jest, bo rodzice chcą na nim zarabiać, póki się da. Kiedy matka, okropna baba, kazała mu posyłać całusy publiczności - przypomniał mi się stary kawał: "A skolko malcziku liet? Tlitsat' tli."
4. Idiotyzm wszystkich eskapizmów. Nic nie ma-poza nami, nawet śmierć drogich osób jest w nas i sami w sobie musimy ją przeżyć. Nie może być eskapizmu - bo od siebie samych nie uciekniemy.
5. Beck mniej więcej raz na rok, ni stąd, ni zowąd mówił jakąś rzecz mądrą, najwidoczniej przemyślaną, która świadczyła, że
464
Czerwiec 1952
jest kimś więcej niż technikiem polityki. Pamiętam, jak mi raz powiedział: "My w Polsce nie możemy ani na chwilę przestać pracować. W naszym życiu nie ma żadnych rezerw i jeśli nie idziemy naprzód, nie dajemy z siebie całego wysiłku - robi się zaraz próżnia, albo i coś gorszego."
14 czerwca
1. Obudziłem się koło 6-ej i w półśnie, budząc się i zasypiając, rzeczowo ułożyłem dwa wiersze, po trzy zwrotki każdy. Jeden, zaczynający się od słów: "Nie w tym pierwsza chwała Panu, że mu dzwonią z Watykanu", nad którym rok temu daremnie biedziłem się przy biurku, drugi o św. Antonim, nigdy przed tym nie pomyślany. Wstawszy koło l O-tej, po prostuje zapisałem i wraz z trzema poprzednimi posłałem do "Wiadomości". Ten o Muzach będzie się nazywał Plato, co mu odbierze ton zbyt osobisty, wcale tu niepotrzebny. I pomyśleć, że to wszystko zaczęło się od ataku depresji i przekonania o wyjałowieniu i impotencji. Wiem od dawna, że wszystko powstaje z niczego, że "nicość" to jest kolebka twórczości. Ale nie pamiętam w mym życiu bardziej niż tych cztery dni jaskrawego na to dowodu.
2. Coraz bardziej myślę, że polityka taka, jak ją widzimy w naszych czasach, jest jednym z zajęć najbardziej poniżających i niegodnych. Demaskuje ona tak niskie żądze męskie, że czasami przychodzą na myśl domy dla obłąkanych kobiet, gdzie obnażają się one fizycznie i duchowo, wszystkie niemal dotknięte nimfomanią. Żądza nie władzy nawet, ale stanowisk i zaszczytów u kandydatów na funkcje publiczne we Francji, Anglii, Ameryce ma coś z prymitywizmu tych wariatek. I ta nieprzerwana obawa, aby czasem przeciwnik nie miał racji, aby nie zrobił czegoś dobrego. Stanowczo, tylko wielkość spraw, które ci ludzie mają w ręku, tylko czasami jak w wypadku Churchilla nadnaturalny wymiar ich wad i zalet - mogą złagodzić ohydę tych targów. Dawniej - też tak oczywiście było. Ale wtedy nie było tych wielkich haseł, interes dynastii np. był
Czerwiec 1952
465
głoszony jawnie. Te dawne machinacje i rozboje tym się różniły od dzisiejszych, czym odwaga różni się od tchórzostwa.
15 czerwca
1. Napisałem siedem stron egzaminacyjnej pracy dla Janki Bagniewskiej. To był rekord sportowy przy dzisiejszym upale. Ale czuję się też jak po jakimś pięcioboju.
2. U mety Rostworowskiego, którym zachwycałem się w teatrze, nic nie traci w czytaniu. Cóż za bezlitosny satyryk, co za komediopisarz, co za realista, za pan brat z życiem knąjaków i dziwek tkwił w tym Krasińskim i Savonaroli. I pomyśleć, że Karol Hubert wziął się do tego już na schyłku życia, które całe przemarnował na koturnach. Bo ani Judasz, ani Kaligula nie zostaną. A ten teatr, pełen krwawych bebechów, złośliwszy wobec Krakowa niż wszyscy Nowaczyńscy i cały "Zielony Balonik" - powinien zostać.
3. Czasami zamiłowanie oznacza w sztuce ukryty talent, mający się dopiero rozwinąć. Ale też i bez zamiłowania mrą nawet wielkie talenty. Zdzisław Kleszczyński np., jeden z naj-bujniejszych i najprawdziwszych talentów po Młodej Polsce i przed Skamandrem. Zgubił go nie "Kurier" bynajmniej, nie Sztychy - tylko jego snobizm, jego pragnienie wystawności, szampanów, dla których poświęcił swoją poezję - o ileż kiedyś lepszą niż wiersze tych, co później dorwali się do sławy.
16 czerwca
1. Dzisiaj zrobiłem sobie labę - bo na jutro trzeba mieć wolną głowę do dyskusji o Boyu, którą mam przygotować.
2. Antologia Boya poezji Młodej Polski, która mnie teraz doszła, jest lekturą przerażającą. Młoda Polska, jej wielcy twórcy rozwalili różne kanony poezji i słownictwa na rzecz swoich odkryć, które były istotne, nawet wielkie u Kasprowicza, Wyspiańskiego, Tetmajera. Ale to rozchełstanie, ta swoboda słowna, ten szał neologizmów, na które ci wielcy mogli sobie
466
Czerwiec 1952
pozwolić, zamieniły się u ich naśladowców w kabotyństwo, pretensjonalność, manierę pozbawioną wszelkiej treści i dziś robiące wrażenie parodii. Boy nie wybierał tych wierszy naj-szczęśliwiej, mogę to sądzić po bardzo złym wyborze Tetmajera, ale gdyby coś nawet miało iść na karb tego złego wyboru, i tak Bukowiński, Wroczyński, Eminowicz, Ruffer, Nałkowska. nawet Perzyński wydają się nam po prostu grafomanami. Są oczywiście wyjątki. Miciński wychodzi na tego, kim był, jednego z najprawdziwszych poetów polskich, który mógł sobie na wszystko pozwafać, co u niego było pełne piękna i tajemnicy
- a u innych brzmiące jak rozwalone cymbały. Urzekający jest młody, tragiczny Brzozowski, Zawistowski w tym otoczeniu okazuje swe słabości, swą manierę, ale też swoją poetycką prawdziwość. Ale całość, ale reszta, robi wrażenie jakiegoś bezmyślnego, bezdźwięcznego i nie po polsku, tylko jakąś ohydną gwarą majaczenia - jest przytłaczające. Oddycha się, ilekroć trafi się na kogoś, kto mówi po prostu po polsku
- Rydel jest jak orzeźwiający strumień poezji, tak samo jak humoryści: Lemański, Nowaczyński i szlagon - wtenczas socjał
- Niemojewski. Nie ma co gadać. Poezja - to też jest przede wszystkim język, który może być bogacony, deformowany, ale w jego duchu, na co tylko prawdziwy poeta, jak Tuwim, może się zdobyć. Kasprowicz jest wielki, liryki Wyspiańskiego - to szczyty poezji, w której nie ma żadnej sztuki i nawet banalnie mówiąc, niezgrabnej. Wiersze Tetmajera, zwłaszcza górskie, błyszczą tym nie do podrobienia poetyckim złotem. Zapomnieć czym prędzej o tych innych, o tym pogromie polszczyzny i wszelkiego (nie tylko zdrowego) sensu, jakim były ich rymy.
17 czerwca
1. Do wieczora był tak potworny upał i taka wilgoć, że nawet sobie nie proponowałem pisania. Teraz nagle chłód, którym się cieszę - nie robiąc sobie żadnych wyrzutów.
2. MacArthur jest patriotą amerykańskim, tym, co się w gwa-
Czerwiec 1952
467
rze liberalnej nazywa nacjonalistą. Ale to go tylko na pozór oddala od Europy, bo w gruncie rzeczy jego sposób myślenia, jego czucie, można by powiedzieć - mistyka, jest to właśnie formacja europejska, czy jeśli kto woli, dziedzictwo Zachodu. Większość Amerykanów chce dla Europy najlepiej - tylko że w żaden sposób nie mogą jej zrozumieć. Z MacArthurem mogą być na nasz temat różnice zdań, ale zawsze znajdziemy z nim wspólny język, ten język, którym mówili Lyautey i Piłsudski.
3. Łobodowski w wierszu Na Marisę dogadał się już do tego, że owa Marisa o jakichś niebywałych biodrach będzie mieć sytuację Laury, Fiammetty, Beatryce i Maryli. Czyli po prostu uważa się za nowego Danta, Mickiewicza i Słowackiego. Oto skutki drukowania przez "Wiadomości" "Listów do redakcji".
4. Misia Sert pisze w swoich pamiętnikach, gdzie zresztą dość nieśmiało mówi o swej polskości, że "Revue Blanche" jej pierwszego męża Natansona byłaby upadła, gdyby nie druk przekładu Quo vadis. Tego oczywiście Ziele na kraterze nie mogłoby osiągnąć, choć Melchior w kozi róg zapędził biednego Sienkiewicza.
18 czerwca
1. Dyskusja radiowa o Mickiewiczu po nocy prawie nie przespanej, w zdenerwowaniu i zmęczeniu zarazem. Gadałem jak na mękach, spiesząc się i powtarzając przez to. Mam teraz niesmak, a nawet jakieś poczucie winy prawie przyjemne jak katharsis.
2. Przewracałem się dziś pół nocy z boku na bok nie tylko z upału i wilgoci, ale też bijąc się z moimi osobistymi sprawami, które nabrały teraz we mnie bolesnej ostrości, jakby chciały jakiejś decyzji, którąm dwa lata wymijał. I oto kiedy zmęczony tą szarpaniną zdrzemnąłem się na parę chwil - przyśniła mi się jakaś scena między mymi rodzicami, bardzo dawno zapomniana, a teraz myślę, że może bardzo dla mnie ważna. Tylko że nie wiem, jak ją skleić z tym, co teraz przeżywam. Pójść do
468
Czerwiec 1952
Bychowskiego - pominąwszy, że nie wierzę, żeby to coś dało. - Byłaby to Canossa, która by mnie tylko zdegustowała do samego siebie.
3. Kartka od Stasia Balińskiego, pełna słów "uwielbienia", z której powinienem się był naiwnie ucieszyć. Co też czułem przez parę chwil - ale później pomyślałem sobie: sam mi pisze, że wraca od Kajetana Morawskiego, który mnie szczerze wielbi, ale trochę przeciw dobrym poetom, których on nie uznaje, ale ja bardzo cenię. Może tam się trochę piło, obgadało innych i "na pohybel" im wysławiło Lechonia. Bardzo chciałbym, żeby tak nie było - żeby to był "le cri de coeur". Ale mam taki dzień, że wszystko podejrzewam. Gdybym teraz mógł usiąść na serio do roboty i codziennie odrabiał parę stron rozumnej solidnej prozy - uwierzyłbym i w te komplementy.
19 czerwca
1. Rano na pogrzebie Inki Pusłowskiej, po południu przygotowywałem jutrzejszą dyskusję o Boyu. Wieczór nagle: cegła z dachu, zmartwienie, z którym nie wiem, jak sobie dam radę.
2. Bardzo piękna, trudno powiedzieć inaczej, msza żałobna za Inkę Pusłowską w Tahakoe. Pierwszy raz tak widziałem - kilkunastu chłopców ze świecami asystowało przy tym ceremoniale. Nie było żadnych gapiów, prawie sami najbliżsi. Kiedy trumna szła do dołu na zielonym i jeszcze nie zapchanym cmentarzu, świeciło słońce, była w powietrzu jakaś kojąca pogoda. To wcale nie jest obojętne, jaki jest pogrzeb, jaka msza, jaka muzyka. Jeśli są byle jakie - zatraca się mistyczny sens tego pożegnania, tego błogosławieństwa u progu nowego życia. Dzisiaj miałem uczucie prawdziwego misterium, w którym ja też w jakiś sposób brałem udział.
3. Wczoraj po południu, skoro tylko trochę zelżał ten straszliwy upał, zaczął mi się rysować nowy wiersz - w końcu drugiej zwrotki (myślę, że byłyby tylko dwie zwrotki) powinny być rymy "róży" i "burzy". Ostatni wiersz byłby: "Przed nocą, co
Czerwiec 1952
469
niedługo zalegnie nade mną." Przyznam się, żem się sam trochę przeraził ponurości tego wiersza, który jest zupełnie w tonacji Srebrne i czarne. Ale co na to zrobić - tym bardziej jeżeli to wychodzi ze mnie wbrew mej wiedzy i prawie bez mojej woli.
4. W tym ciężkim moim zmartwieniu - najgorsze jest, że sam sobie jestem winien.
20 czerwca
1. Rano i po południu do 3.30 próby, później dyskusja przed mikrofonem na temat Boya. Byłem tak dziko zmęczony nie przespaną i udręki pełną nocą - że na próbie ledwo coś dukałem. Później machnąłem dwie zielone pigułki i mówiłem z pamięci przez dziesięć minut - podobno bardzo dobrze. Cóż z tego, kiedy żadnego zadowolenia, wszystko zdaje mi się mniej ważne od mego smutku, łatwiejsze od mego problemu.
2. "Bądź wola Twoja." Przejąć się tymi słowami - bo nie wierzę, co jest dla nas dobre. A na pewno byłoby po prostu, przepraszam za to wyrażenie, nietaktem prosić Pana Boga o różne omijające nas albo trudne do osiągnięcia przyjemności (o co chodzi większości ze śmiertelnych).
3. Nic bardziej niż miłość nie uczy nas o naszej słabości. Zaklęcia, przysięgi, pragnienie wieczności i w końcu to, co jest istotą miłości, ów poryw metafizyczny, żeby zespolić się z ukochaną istotą, żeby w tym dostąpić absolutu - okazuje się igraszką przypadku czy naszych zmysłów. Przestać kochać jest równie potworne jak przestać być kochanym.
4. W czasie dzisiejszej dyskusji o Boyu Wierzyński pytał się, "co zostało z panseksualizmu Przybyszewskiego" i z "tajemnic Micińskiego". Myślę, że bardzo wiele. Bo Przybyszewski był prekursorem Freuda (choć ten nic o tym nie wiedział), a Miciń-ski najbardziej urodzonym w plejadzie Młodej Polski "poetą czystym".
470
Czerwiec 1952
21 czerwca
1. Nic nie pisałem - zmęczony, rozbity i chcący uciec od siebie. Ale chodząc po mieście doszedłem do wniosku, że w wierszu Hosanna powinny być nie 3, ale 4 zwrotki - że po dwu negatywnych powinny iść 2 pozytywne, a dałem tylko jedną - przez co wiersz kuleje jako kompozycja i napięcie. Poza tym ułożyłem ostatnią zwrotkę nowego wiersza:
Miłości me nie były jako kwiaty róży, Lecz jak drzewa wysokie, co szumią w noc ciemną. Ach! Widać trzeba było jeszcze jednej burzy Przed ciszą, co niedługo zalegnie nade mną.
(Mniej więcej.) Myślę, że przed tym powinny być jeszcze dwie zwrotki.
2. Nie tylko w sumieniu nie można ukryć swoich win i grzechów, ale w ogóle nie można ich ukryć. Ukryte, zadane innym krzywdy dostajemy z powrotem. I nie możemy, nie mamy prawa na nie się skarżyć.
3. Wszystkie nasze uczucia muszą mieć pewien wytrzymany określony styl - są miłości lekkie, pełne poezji, stające się kabotynizmem i histerią, jeśli zmienimy ich ton na poważny. I tak samo miłość poważna musi mieć powagę do końca, nie można w niej nic zablagować i zlekceważyć. I gdy się kończy, musi przyjść po niej żałoba.
4. A może by tak Śmierć Jana Skargi ~ ten dzień pisarza, któremu nagle przeszkadza pisać spychane do podświadomości wspomnienie miłosne, rozwinąć do 300 stron i zrobić z tego małą powieść! W każdym razie w tych dniach koniecznie wrócić do powieści.
22 czerwca
1. Dzikie, tępe zdenerwowanie, powiedziałbym nawet, ogłupienie. Ledwo łaziłem, ale musiałem łazić, wieczór miałem obiad u siebie. Kładę się spać zhuśtany, jakbym wrócił z fabryki.
Czerwiec 1952
471
2. Moje zmartwienie okazało się przywidzeniem. Ale, niestety, rozumiem podświadome powody tego przywidzenia i wiem, że było ono symbolem i wyładowaniem się ciężkiego, nie załatwionego wewnętrznego konfliktu. Krótko mówiąc: źle z mymi nerwami i źle z moją wolą, że tak nad tym konfliktem nie panuję, że pcham się w rzeczy, których znam przecież niebezpieczeństwa.
3. Kister dał mi do czytania maszynopis przedłożonej mu powieści. O Boże! Cóż to za plugastwo, cóż to za ponura historia, tym bardziej ponura, że to nie tylko obserwacja życia, ale i jego filozofia. Pisarsko jest to mniej puszczone, mniej kawalerskie niż powieści Witkacego, ale' coś w tym jest właśnie z niego: obłędy panseksualizmu i zarazem trzeźwość myśli. Nie doczytałem tego do końca i przyznam się, że byłem rozczarowany, jeśli chodzi o rzekome zuchwalstwa obrazów i wyrazów. Po Jean Genet i różnych młodych Amerykanach trudno doprawdy czymś nas jeszcze zadziwić. W każdym razie nie chciałbym znać autora osobiście.
23 czerwca
1. Napisałem stronicę "podziękowania" za nagrodę przyznaną mi przez Związek Pisarzy w Londynie. Najnieoczekiwa-niej poszło bardzo dobrze i miałem uczucie, że dalej pójdzie lepiej. Niestety! Cały dzień po tym źle się sprawowałem i boję się, że jutro będę się męczył od początku.
2. Miałem dziś sen, który wydał mi się tak piękny i skończony, że zaraz go przetelefonowałem Gustawowi Bychows-, kiemu, i myślę, że zrobił on na nim to samo wrażenie. Widziałem jakąś wielką salę dworcową, teraz jestem prawie pewny, że było to na Pennsylvania Station. Coś tam gadałem ze znajomymi i nagłe ni stąd, ni zowąd zjawił się przede mną ni mniej, ni więcej tylko sam Freud, tak ubrany jak na jakiejś fotografii w numerze szwajcarskiego "Du" poświęconego psychoanalizie. Wchodząc nie w moją przerwaną rozmowę ze znajomymi, ale
472
Czerwiec 1952
w moje nie wyznane myśli, szepnął mi do ucha przyjaźnie i jakby żartobliwie: "Co to, pan Lechoń chce umierać?" A ja na to: "A czyż jest nieśmiertelność?" Freud jakby spoważniał i bardzo mocno powiedział: "Nasza wola tego żąda." Po czym ja: "Ale diabeł jej nie chce." Freud znowu przybrał ten swój dobroduszny ton i spytał mnie jak dobry lekarz: "A czy pan Lechoń ma coś wspólnego z diabłem?" Ja na to: "Tak." I tutaj nieoczekiwana, ale moim zdaniem logiczna konkluzja tego dialogu. Freud mówi, jakby zapisywał receptę: "Niech pan pisze codziennie jedną stronicę."
24 czerwca
1. Przerobiłem wiersz Poezja, chcąc uniknąć rymu do "sztandary", którego użyłem już w Laurze Kapitolu. Kto pisze tak mało jak ja, musi uważać na takie powtórzenia. Do wiersza Hosanna wstawiłem jedną zwrotkę, bo mi się tu zdawała potrzebna dla poetyckiej symetrii. Ale jest to zarazem osłabienie napięcia: trzy razy kolejno przekreśliłem obie te wersje - tak że w końcu zdałem się na sąd Grydzewskiego. Ciekawy jestem, co on o tym powie.
2. Za wydanie zapisek Szembeka baty najpierw Izie Szem-bekowej, która je wypuściła w niepolskie ręce, później naszemu Ministerstwu, które powinno było zdymisjonować jakiegoś qua-si-urzędnika i kupić ten rękopis. Wreszcie tysiąc batów tym wszystkim Polakom, którzy mieli ów notatnik w ręku i dopuścili do wydania go w takiej jak obecna formie. Tego rodzaju dokumenty są groźnym bałamuctwem bez odpowiedniego his-toryczno-dyplomatycznego opracowania - bez ciągłych komentarzy, które by wyjaśniły np. sposób bycia i rozmów Piłuds-kiego. I kto ośmielił się robić wybór i pod jakim kątem. Czy np. Muhlstein na pewno nigdy się nie omylił, czy nie było tam ani jednej rozmowy, która by świadczyła, że nie był on bynajmniej geniuszem przewidywania, że mylił się fantastycznie - albo że Beck mimo wszystkich wad miał też momenty trafnych prze-
Czerwiec 1952
473
czuć. Ta książka to jeszcze jeden polski skandal, w którym wszystkie polskie Pace warte są swoich pałaców.
25 czerwca
1. Dzień zmarnowany. Już przed południem byłem na mieście rozpalonym do 90°. Później wyżymałem jedną koszulę za drugą, wściekałem się na nieodprasowane i wilgotne jak ścierka ubranie. Słowem - nie zrobiłem, co mi Freud nakazał we śnie.
2. Palaci, może jeszcze bardziej niż Bychowski, zachwycał się moim snem o Freudzie. Uważam, że jest on jak wiersz, dobry wiersz. Wszystko jest pełne sugestii, ale też tylko zarysowane. Pozorne luki między zdaniami i myślami wypełnione są właśnie wieloznaczną i enigmatyczną poezją.
3. "Cóż to za porządny człowiek!" Muhlstein mawiał wtedy: "Jeszcze by tego brakowało, aby nie był porządny." I otóż najczęściej ci uznani przez wszystkich za porządnych, za typowo porządnych, najczęściej grają tylko znakomicie komedię, w której zachowane są wszystkie pozory i pozy uczciwości, zaś gdzieś w środku czai się jakieś niewyżyte świństwo albo gdzieś w przeszłości - kryje coś nieładnego. Mąż idealny Wilde'a - to wielki wynalazek. Nie ma prawie "mężów idealnych" bez takiego wstydliwego sekretu.
4. Osoba zacna, świetnie wychowana, zawsze się doskonale kontrolująca, nagle wczoraj uniosła się i wybuchła tak zapiekłą złością w tak niesmaczny sposób, że patrzałem na nią ze zdumieniem - nie poznając prawdziwej damy sprzed pięciu minut. Coraz częściej myślę, że dobre wychowanie nie przenika nigdy do serca, że jest to tylko kostium duszy, który ona zrzuca, ukazując nieraz pod olśniewającym Balenciagą - niezgrabne prostackie kulasy.
26 czerwca
1. Dziś jest taki upał, że po prostu nie wypada pracować. Człowiek miałby sam siebie za niewolnika.
474
Czerwiec 1952
2. Moja dzielnica to koło samej rzeki najbardziej szykowne nowoczesne domy i, jak się mówi w Nowym Jorku, doskonałe adresy - obok mnie zaś domy ubogie, obdrapanej śmierdzące biedotą przeważnie z Centralnej i Wschodniej Europy - Węgrów, Czechów i Niemców. Wieczorem, kiedy nie widać cieknących kałuży i śmieci - coś jest w tej atmosferze z Neapolu. Ludzie wychyleni z okien rozmawiający z sąsiadami, zakochane albo przynajmniej mające się ku sobie pary flirtują po sieniach. To jeden z kilkudziesięciu przynajmniej różnych Nowych Jorków - bliższych niż wiele innych Europy. Neapol - albo Chłodna.
3. Nieraz, kiedy myślę sobie o pogardzie wyrafinowanych Francuzów dla Amerykanów, opartej o dumę ze sławnego gustu francuskiego - chciałbym gdzieś głośno powiedzieć, że nie Amerykanie, ale Francuzi, owi właśnie subtelni, przemądrzali ironiści, wydają mi się barbarzyńcami. Ich nieczułość na Nędzę, ich amoralność, ich kult de la haute couture - to dekadencja, która styka się już z barbarzyństwem - jak Rzym za Nerona.
4. Czesi jednak pogodzili się, najbardziej śmiertelni wrogowie udali, że zapomnieli swoich nienawiści. Osuski jest prezesem tej zgody, Ripka -jakby ministrem spraw zagranicznych. Zbyszew-ski nie wmówi mi, że trzy polskie skłócone podwórka mogą coś wskórać osobno. Nie wiem, co możemy zrobić w ogóle, ale jeżeli co - to tylko jako owa jedność symbolizująca cały kraj. Trzeba by mieć znacznie większych ludzi, niż mamy - aby się nam mogły nasze kłótnie opłacić.
27 czerwca
1. Dzisiaj było znacznie lżej rano, po południu zaś po prostu chłodno, co się zdawało jakimś cudem po wczorajszym piekle. Mimo tego nic nie napisałem. Powód: lenistwo.
2. Osoby niby dobrze wychowane pytające się: "No i co jeszcze? Co pan słyszał? Jakie jeszcze pan ma nowe dowcipy? Jak to, nic nam pan nie powie nowego?" Pieniądze na ogół są szkołą wychowującą tych, którzy je posiedli, na chamów.
Czerwiec 1952
475
' 3. Poulenc gdzieś powiedział, że jego zadaniem jest zrehabilitować "le joli" - ładne. Najwyższy czas. I to nie tylko w muzyce, ale w ogóle w sztuce i nawet w życiu. Przecież od jakichś trzydziestu lat kobieta piękna nie uchodzi za piękną. Yertes, łażąc kiedyś ze mną po mieście, tłumaczył mi, że ten kult brzydoty to jest spisek przeciw naszej kulturze. Nie myślę, żeby to było formalne sprzysiężenie, ale w rezultacie wychodzi to na to samo.
4. Starzeński, sekretarz osobisty Becka, wziął zdaje się rekord mimowolnego komizmu w drukowanych w "Wiadomościach" wspomnieniach. Pisze je tak, jakby był naprawdę uczestnikiem wielkich posunięć, konfidentem tajnych zamiarów. A Grydzew-ski drukuje to jakby nigdy nic, jakby nie czul tego komizmu i uważał naprawdę za rzecz historycznej wagi te przechwałki Becka wobec jego "simplex servus Dei" sekretarza.
28 czerwca
1. Od rana drobne, ale bardzo dokuczliwe kłopoty. Przy tym upał, wilgoć. Wieczór dostałem pierwszy raz w życiu jakiegoś obrzydliwego zawrotu głowy. Trwało to może z pięć minut, ale przez ten czas cały pokój tańczył przede mną. Gdyby mi się to zdarzyło na ulicy - musiałbym upaść, robiąc naokoło siebie zbiegowisko. W tej chwili wszystko jest w porządku, ale trzeba się będzie zwiedzieć, co to jest i co zrobić, gdyby mnie to złapało poza domem.
2. Monarchia angielska jest to teatr jakich mało. Wszystkie fotografie z pierwszych po skończeniu się żałoby pojawień się rodziny królewskiej pokazują jakiś wybuch elegancji, młodości, wesołości, jakby wielką premierę w teatrze historii z młodą śliczną aktorką i pięknym jeszcze "premier" w głównych rolach.
3. Połowa tak zwanych tragedii miłosnych - opowiedziana osobom trzecim - budzi zażenowanie i litość nad słabością ludzką. Jeżeli dodać do tego, że często sprawcy tych tragedii są to kulfony moralne lub fizyczne - nie sposób pojąć, że można
476
Czerwiec 1952
popaść w takie zaćmienie wszelkiego zdrowego sądu. Tytania i Spodek - to Romeo i Julia w wersji popularnej i najbardziej powszechnej.
29 czerwca
1. Nic nie robiłem zmęczony upałem i wczorajszą przypadłością. Myślę zresztą, że nic by z moich starań nie wyszło.
2. Po naszej ulicy raz po raz przejeżdżają karuzele na samochodach, szalona radość dla dzieci, rodzonych tutaj bez miary i z wyraźną pogardą dla "świadomego macierzyństwa". Megafony ryczą jakąś wytartą melodię, a dzieci, maleństwa cztero--pięcioletnie kręcą się parę minut na drewnianych komach, zadziwione tym cudem. Po czym samochód odjeżdża i za chwilę słyszę wycie megafonu o jeden blok dalej, później jeszcze dalej i wreszcie znika ten koszmar, będący zarazem cudowną bajką dla dzieci.
3. Goethe powiedział: "Myśleć jest łatwo, działać trudno - działać zgodnie ze swymi myślami jest rzeczą najtrudniejszą w świecie." Ale myśleć też nie jest łatwo, jeśli nie jest się Goethem.
4. Z Chateaubrianda: "J'avais donnę des bals et des soirees a Londres et a Paris, mais je ne m'etais pas doute de ce que pouvaient etre des fetes a Rome. Elles ont ąueląue chose de la poesie antiąue qui place la mort a cóte des plaisirs." I gdzie indziej: "Cest une belle chose que Rome pour tout oublier, pour mepriser tout et mourir." Nic bardziej różnego niż ten największy poeta prozy francuskiej i Paryż, gdzie się nic nie zapomina, niczym nie gardzi i żyje o każdej chwili.
30 czerwca
1. Jedna strona "podziękowania" za nagrodę. Zdaje się, że już się zanadto rozpisałem, bo to przecież błaha sprawa i można być posądzonym o nieskromność i - co gorsza - brak poczucia humoru.
2. Pan Kudela, staruszek krawiec z przeciwka, znów wczoraj
Czerwiec j lipiec 1952
477
miał jakąś przypadłość po niedawnym ataku paraliżu, to niedobre znaki. Mimo to już dzisiaj był w swojej norce i bardzo mnie przepraszał za opóźnienie w prasowaniu. "I have no strength" - żali się i pokazuje zgrubiałe palce. W jego oczach żywych i coraz bardziej zlęknionych czytam coraz częściej zbliżający się koniec, ale tym weselej żegnam się z nim i mówię takim jak on łamanym polsko-czesko-węgierskim językiem: "Mister Kudela, ne dejmy se. Take care of yourself. Do widzenia!" Staruszek uśmiecha się i łzy pokazują się w tych gasnących oczach. Biedak wie to samo co ja i tak samo jak ja stara się to ukryć.
3. Już teraz zaczepiam prawie wszystkie pieski na ulicy i z każdym choć chwilkę się bawię. Nie wiem dlaczego, coraz bardziej wszystkie one wydają mi się jakieś bezradne, skrzywdzone, potrzebujące czułości, czego dowodem jest, że wszystkie prawie, z wyjątkiem maciupeńkich meksykańczyków w ciągłej defensywie - odpowiadają z wdzięcznością na moje karesy. Ale może ja myślę po prostu o sobie. Może szukani u tych piesków, czego nie mogę czy nie umiem znaleźć u ludzi?
4. Żona Chateaubrianda powiedziała kiedyś: "M.de Chateau-briand est si betę que si je n'etais pas la ii ne dirait de mai de rjersonne." Oto krzyk serca i wybuch najgłębszej ambicji, za którymi stoi połowa rodzaju żeńskiego.
l lipca
1. Stronica "podziękowania". Najpierw trudno, później przyszły nowe pomysły - to nie znaczy myśli - tak że wiem, co i jak pisać jutro.
2. Sny ważne, znaczące, zupełnie zapomniane. Jak zawsze po wyładowaniu powiedzmy magnetycznym - w nocy otępienie, tak że trudno oddzielić sen od jawy. W każdym razie jakieś moje pretensje do samego siebie. Pamiętani, że rozmawiałem z Karolem Szymanowskim.
3. Wstęp do Stefana Czarnieckiego starego pseudoklasyka i prawdziwego reakcjonisty Kajetana Koźmiana tak się za-
478
Lipiec 1952
czyna: "Bóg zagniewany na Polskę za uciemiężenie ludu wiejskiego, gdy po okropnej z rzezi Chmielnickiego przestrodze ani rząd, ani jej dumni możnowładcy, ani burzliwa a służalcza szlachta nie poprawili się w wyuzdanej swawoli i występkach, owszem, uspokojeniem krwawego buntu uzuchwaleni zacięli się w zastarzałych nałogach zbytków i rozpusty - Bóg, mówię, już ją zamierzył zgładzić ze świata." Jak na reakcjonistę wcale nieźle. Dedykacja zaś poematu brzmi: "Zygmuntowi Krasińskiemu autor osiemdziesięcioletni z błogosławieństwem poświęcił." Wcale nieźle jak na pseudoklasyka.
4. Chłopczyk może dwuletni wchodząc na karuzelę nie chce w żaden sposób rozstać się ze swoim pluszowym niedźwiadkiem. Trzeba mu go prawie siłą zabierać tłumacząc, że nie może go trzymać siedząc na koniu. Chłopczyk godzi się wreszcie, ale odczuwa to jako przemoc i ciężkie rozstanie.
5. Przekład francuski wiersza MacLeisha Ar s poetica tak się kończy: ,,Un poeme devrait ne rien dire mais etre." Nic lepszego i bardziej zwięzłego nie czytałem w tej sprawie.
2 lipca
1. Rano próba, po południu audycja radiowa, która wyszła żywo, choć nie tak, jak chciałem. Chwała Bogu - nie przejęło to mnie niewczesną radością, tylko przeciwnie, myślałem cały dzień, aby wziąć się na serio do roboty - po wielu, wielu miesiącach - właściwie od przejścia na nowe mieszkanie.
2. W długim i bardzo wyrazistym, a mimo to zapomnianym śnie - Czermański mówi: "Nie masz pojęcia, jak tu jest przyjemnie u państwa S...", i wymienia jakieś nazwisko, którego teraz w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć. Wtedy zjawia się ów pan S i jest to Józef Siciński, bardzo dziwna figura, przyjaciel Franca Fiszera, dyrektor administracyjny Teatru Polskiego, inteligent bez przydziału i talentu, a zresztą dziwny rudzielec--Mefisto, o którym nigdy nie myślę. Później zajeżdża jakiś samochód przed ganek, coś niby taksówka zabierająca w nie-
Lipiec 1952
479
dzielę gości z Sea Cliff na dworzec - ale to nie to, bo to jest jakiś pojazd pałacowy i jesień jest dżdżysta, ganek zasypany złotymi liśćmi - mgła londyńska, romantyczna jak w zawsze dla mnie pamiętnym warszawskim przedstawieniu Magii Chestertona. Wszystkie te szczegóły jeszcze teraz widzę, ale nic nie zostało z sensu tego snu, a wiem, że był tam sens, jakiś nakaz czy ostrzeżenie.
3. Zaświtały mi w głowie jakieś zupełnie nowe sprawy do wierszy, polityczne, ale jak to się brzydko mówi "ogólnoludzkie", jakbym już nie był tym przeklętym Sarmatą.
4. Kiedy Jerzy Paczkowski w odwrocie francuskim z minuty na minutę oczekiwał, że pójdzie do niewoli, napisał na kartce: "Panie Leszku! Niemcy nie wezmą mnie żywcem. Kocham Irenę." Ta kartka dostarczona mi przez Irenę Paczkowską gdzieś mi zginęła -jestem prawie pewny, że przez Jantę. Ciągle łudzę się, że ją znajdę - tak bardzo mi była droga.
; 3 lipca
1. Jedna stronica. Powinienem był i mogłem napisać więcej, miałem dziś jasnowidzenie, jak powrócić na równą drogę, jak rozsupłać od dwu lat napętane komplikacje. Widziałem tę drogę, było mi łatwo wejść na nią, bo czułem pewność, że to jedyne wyjście z tych szarpań. I zrobiłem to właśnie, co musiało zaćmić moją świadomość i odwlec te decyzje. Nie z pasji, ale z lenistwa i co gorsza jakby z ciekawości, czy to mi naprawdę zaszkodzi, z chęci, aby mi to zwycięstwo przyszło bez wysiłku.
2. Wczoraj wyczytałem, że Papież postanowił beatyfikować arcybiskupa Cieplaka. Kiedy w r. 1925 widziałem go w Rzymie, powiedziałem sobie, a zresztą i wielu znajomym, że to jest prawdziwy święty, że jestem pewny, że będą się przy nim dziać cuda. Przyznam się do przyjemności, a nawet i wielkiej durny, że się nie myliłem. Było to na audiencji prywatnej u Piusa XI, na której był arcybiskup Mańkowski, archimandryta Morozow, państwo Balińs-12cy, pani Klarnerowa i moja małość, poza oczywiście 34przedstawiają-
480
Lipiec 1952
cym nas Papieżowi panem Perłowskim, który mówił o Papieżu: "Achilles bardzo mądry człowiek." Arcybiskup Cieplak zjawił się na jakiś czas przed audiencją i objaśniał nas, co nastąpi i jak się mamy zachować. Na tle skomplikowanej i specjalnie w czasie Anno Santo nerwowej świeckości Watykanu - był on dla mnie objawieniem ewangelicznej prostoty i spokoju, jakby pierwszego chrześcijaństwa. Mówił jak wiejski proboszcz, dowcipkując, przygadując też bolszewikom - w każdym/słowie, uśmiechu, ruchu objawiając niewinność jak panna lub dziecko - coś, czego nigdy nie spotkałem u żadnego mężczyzny i co od razu nazwałem świętością. Później wszedł Papież, bardzo wielki a mądry papież Pius XI - i wtedy z całą pewnością odczułem przepaść między tymi dwoma ludźmi. Jeden z nich to był Ojciec Święty, drugi zaś - święty.
4 lipca
1. Coś tam dalej skrobałem przy tym "podziękowaniu", ale już z myślą rozbieganą, a zwłaszcza w złości na siebie przez te wczorajsze ekstrawagancje.
2. Jakieś nowe wiersze, krótkostrofowe, raz po raz wydobywały się ze mnie, ale nie dawały zapamiętać - właśnie jak sny. Trochę jednak ten Freud miał racji - szukam teraz tych rymów jak zgubionego snu.
3. Muszę jednak coś zrobić z tym Dziennikiem, jakiś w nim ład wprowadzić, a raczej jakiś bezład - bo te stronice dzienne, te niezmienne numerki jest to - od dawna to widzę - niepokojące maniactwo, które miało być właściwie swobodą. Nie wiem, jak się w psychiatrii nazywa taka skłonność do schematyki, ale na pewno jest to obsesja, którą zawsze byłem dotknięty. Zbieranie wszystkich absolutnie papierków, listów, notatek, których kupy, dosłownie, pozostały po różnych moich mieszkaniach, układanie przedmiotów na tym samym zawsze miejscu - to ta sama mania co ów dziennik, tak zaczerniany jak notatnik jakiegoś pedanta-urzędnika. Skąd się to we mnie bierze i co to znaczy?
Lipiec 1952
481
4. Stary Kucharzewski umiera na ogólnej sali drugorzędnego szpitala. Jego żona ciężko chora, w domu nie ma ani grosza i od paru dni nie można ich wydostać - choć wszyscy biadają nad tym skandalem. Każdy, dosłownie każdy z nas emigrantów jest temu winien.
5 lipca
1. Namazałem dalszy ciąg tego "posłania" - które będzie nie to, co chciałem - jak wszystko prawie, co od paru miesięcy próbuję prozą. Nie wiem, czy to znaczy, że mam coś innego w głowie, że nie napisane wiersze chcą się z niej wydobyć, czy też wyładowałem się, czy po prostu zmęczony jestem tymi upałami i Nowym Jorkiem. W każdym razie wstydzi mnie ta moja niemoc. Impotencja - to właściwe tutaj słowo.
2. Kucharzewski umarł wczoraj i we wtorek będzie chowany od Św. Patryka, honor, którego nikt z Polaków po Paderews-kim nie doznał. W pierwszej chwili obruszyłem się, że ciężki pieniądz pójdzie na ten pogrzeb, który może odwlokłoby się o parę lat, gdyby starszy pan nie miał tak ciężkiego życia. Ale teraz myślę, że to dobrze, że lepiej nie pokazywać tej naszej polskiej nędzy, że to byłoby za smutne i dla pani Kucharzews-kiej, i dla nas wszystkich. Chłop choćby najbiedniejszy ma ambicję dobrego pochówku. I ma swoją polską rację.
3. Przed dwoma laty - w tym samym czasie był taki sam zbieg wypadków i nastrojów, co sprawdziłem w tym dzienniczku. Astrologia coś tam jednak wie, co jest zakryte przed naszą wiedzą.
5. Śniła mi się wycieczka w jakieś góry polskie, które przypominały zarazem Ojców i Great Canyon w miniaturze. Był cudny wieczór, góry świeciły się jak srebrne. Nie pamiętam już, kto był ze mną.
i 6 lipca
1. Dokończyłem to "podziękowanie" dość lekko - dlatego
żem zrezygnował z różnych finezji i czułości, które najniepo-
482
Lipiec 1952
trzebniej chciałem wpakować do tej krótkiej i w założeniu bezpretensjonalnej gawędy. Po południu przerabiałem początek i z przerażeniem stwierdziłem, jak bardzo był niezdarny, jak po parę stron dreptałem w miejscu koło tej samej myśli - nie mówiąc już, żem te wypociny pisał przez sześć dni.
2. Śniłem się sobie w brązowym ubranku, jakimś brązowym tandetnym cylinderku, stałem przed lustrem - próbując pozy do jakiegoś występu. Skąd się to do mnie wszystko wzięło?
3. Celem, a w każdym razie największą przyjemnością pisania jest dojść do samego siebie - do jedynego spokoju i pewności, jaki mieć można. Otóż - od paru miesięcy pisząc prozą, nie mam tego uczucia, przeciwnie, zdaje mi się, że się pogrążam w jakieś trzęsawisko, gdzie wszystko jest wieloznaczne i wątpliwe. Pocieszam się tylko, że bardzo wyszedłem z pisania i że skoro naprawdę do niego wrócę - wrócę też do siebie.
4. Klęską Kucharzewskiego w Ameryce był jego pesymizm w stosunku do Rosji jako narodu. Nie tylko rusofile, ale prostolinijni idealiści amerykańscy uznali to za "dyskryminację". To go skończyło jako uczonego, choć nikt w tym kraju nie wiedział tyle co on i tak dobrze o Rosji.
7 lipca
1. Przepisywałem i wciąż jeszcze przerabiałem to "podziękowanie", ledwo mogąc ze zmęczenia usiedzieć przy biurku wśród zawrotów głowy, potnienia i wciąż opuszczających mnie myśli. Odetchnąłem - wysławszy to. Będzie, co będzie.
2. Bodeński ma niegłupią koncepcję polskiej "mocarstwowo-ści" między dwiema wojnami. Uważa, że to był po prostu wybuch dziecinnej radości z odzyskania Polski. Na pewno jest w tym dużo racji.
3. Śniła mi się Mama, która coś mówiła o Feli Kiepurowej (nie ma takiej, skąd te brednie), później miała ciężko skaleczony palec. Była w takiej brązowej sukni, jak moje ubranie z wczorajszego snu.
Lipiec 1952
483
= 4. Kucharzewski dostał Wielką Wstęgę - oczywiście po śmierci. Czy naprawdę nie ma w rządzie nikogo, kto by rozumiał, że nieboszczykom ordery nie robią żadnej przyjemności, a za to bardzo wielką żyjącym.
8 lipca
1. Miałem czas po południu. Mogłem i powinienem był coś napisać. Ale sam wpakowałem się w jakieś telefony, które mi czas zabrały i do tego jeszcze mnie rozdrażniły.
2. Dopiero po wysłaniu wczorajszego "podziękowania" zacząłem myśleć bez nerwów o jego głównym temacie i o tym, że nagrody i odznaczenia są najczęściej niesprawiedliwe, że symbolem, typem laureata i akademika jest grafoman albo śred-niak. Byłem tak zmęczony, że wszystko to powiedziałem za grubo, bez niezbędnych odcieni, że wyszło to prawie romantycznie, a urokiem tego powinien być sceptycyzm. Należało właściwie powiedzieć coś innego, że nagroda nigdy nic nie dodaje wielkim twórcom, że nie fraki zielone ich zdobią, ale oni dają splendor tym haftom, słowem to, co powiedziała Akademia Francuska o Molierze: "Nic nie brakowało do jego chwały - ale jego brakowało do naszej." No - ale nie wyszło. Wyszło coś wymęczonego, nie bardzo inteligentnego i może zanadto pouczającego jak na Zjazd Literatów.
3. Pogrzeb biednego Kucharzewskiego od Św. Patryka. Pall-bearers, których nie bywało dotąd na naszych nędznych emig-ranckich pochówkach, Lipski, prowadzący panią Kucharzews-ką, wielka wstęga na poduszce, hallerczycy, strażujący przy trumnie, nerwowi prałaci w prezbiterium. A cztery dni temu staruszek konał w ogólnej sali wśród jęków jakiegoś Portory-kańczyka, który otruł się i leżał obok niego. I latało się po całym mieście^ aby zdobyć pieniądze, które trzeba było z gardła wydzierać. O, la tristesse de tout cela. Et la betise aussi.
484
Lipiec 1952
9 lipca
1. Nic nie napisałem, trochę dlatego, że miałem latanie po mieście - ale właściwie przez to, żem zrobił to, co, wiem to na pewno, przeszkadza pisaniu i przedłuża we mnie konflikt od dawna rozstrzygnięty. Baty! Baty za tę idiotyczną słabość.
2. Przedwczoraj w Central Parku jakiś mały, może trzynastoletni czyściciel butów podchodził kolejno do wszystkich panów, nadaremno każdemu z nich proponując swoje usługi. Kiedy zbliżył się do mnie, zapytał się: "Czy tu byli chłopcy hiszpańscy? Na pewno byli, bo wszyscy już mają buty oczyszczone." Od razu zrozumiałem wagę całej sprawy, i choć miałem buty świeżo wyczyszczone, poprosiłem o "shoe-shine". Chłopiec, zabrawszy się raźno do szczotek i ściereczek, zaczął nucić jednocześnie jakąś cudzoziemską, jak się okazało, jugosłowiańską, piosenkę. Rozgadawszy się, powiedział mi, że jest Dalmatyńcem, że mu na imię Iwo, że przyjechał do Ameryki przed dwoma laty i mnóstwo innych rzeczy o sobie, o swojej rodzinie, swojej szkole. Gdy po skończeniu roboty dałem mu 50 centów, Iwo obejrzał je z radosnym osłupieniem i powiedział: "You arę a millionaire." Po czym wyjaśnił mi, że już raz dostał 25, raz nawet 35 centów, ale ani razu pół dolara. "Half a dollar", powtarzał i jeszcze odchodząc mówił do siebie: "Surely a millionaire."
10 lipca
1. Rano próba, po południu audycja - o Młodej Polsce. Podobno bardzo dobrze mówiłem (z pamięci). Ale co z tego?
2. Słuchałem przez radio konwencji republikańskiej w Chicago. Śpiewy, ryki, piski, jakieś komiczne głosy wydzierające się nad tłum - wszystko to nie do pomyślenia w Europie: bo nie wiadomo, gdzie się tu kończy polityka, wola ludu, a zaczyna ryczący tłum. Ale czy to znaczy, że te wybory są gorsze od europejskich, że przeciętny wyborca w Europie lepiej rozumie, dlaczego tak, a nie inaczej, na tego czy innego głosuje. Wcale nie.
Lipiec 1952
485
3. Dzisiaj na próbie omal żeśmy się nie pokłócili o Przybyszewskiego, ja z Wittlinem z jednej strony, Wierzyński z drugiej. To jest pierwszą i niewątpliwą korzyścią tych audycji - choć korzyść tylko dla nas - że rozmawiamy o rzeczach, o których już od dawna odwykliśmy mówić - bo i po co. I otóż okazuje się, że jest po co. Poza tym zaś te dyskusje uświadamiają nas samym sobie, wydobywają z nas ukryte pasje, kompleksy i wspomnienia. Co do Przy by szewskiego - to będę obstawał przy swoim. Jest on nieczytelny i bodaj że już nie do grania w teatrze (to zresztą trzeba by jeszcze sprawdzić), a mimo to był on wielką datą w naszej literaturze i wpłynął nie tylko na rówieśników, ale i na całe pokolenie uczniów, przez nich zaś i na nas, jak np. przez Boya-Żeleńskiego na mnie. Romantycy wyzwolili jednostkę, ale tylko do wyższych celów, do wielkich tragedii - Przybyszewski zaś wyzwolił ją, że tak powiem, na co dzień, ukazał ją tragiczną, zdejmując z niej koturny i przebuwa-jąc w żelowane albo raczej podarte małomieszczańskie buty. Jego magia zawarta była więcej niż w samym jego dziele, w jego wpółpijackich a wpółwieszczych majaczeniach w gronie uczniów, w legendzie, którą stworzył i która była wtedy potrzebna - bo naprawdę zalewało nas mydlarstwo i mydliny.
11 lipca
1. Dzisiaj był tak zwany dzień pechowy. Zwaliły się wszystkie rachunki, przyszły złe wspomnienia, jakieś ponure sprawy wśród bliskich. Wyjazd, który by mnie od tego oderwał, musiałem odłożyć. I znów nie pisałem.
2. Nie mam tu nigdzie Les Dieux ont soif Anatole France'a, więc nie mogę ściśle zacytować zdania, które zachwyciło mnie kiedyś i zadziwiło zarazem - to, którym libertyn, wolterianin tłumaczy staremu księdzu, że nie uratował go bynajmniej z miłości bliźniego. "Uczyniłem to - tak mniej więcej mówił - przez owo właściwe naszej naturze złudzenie, które każe nam upatrywać w cierpieniach innych nasze własne i pomagając im
486
Lipiec 1952
- myśleć, że wspomagamy przez to samych siebie." Psychologia dawno już zanalizowała i zarazem pozbawiła poezji ten mechanizm uczuciowy. Nawet w miłości, w erotyzmie jest to podstawienie się pod drugą osobę. Ale oczywiście zdolność do tych mechanizmów nie jest dana wszystkim. I cóż nam przeszkadza nazywać ją dobrocią albo miłością bliźniego?
3. Bardzo piękne dwa wiersze Leny Orchoniowej w bardzo, jak już prawie teraz zawsze, denerwującym numerze "Wiadomości". Są to wiersze zrobione z prawdziwego uczucia, nawet z nieszczęścia, a mimo to oddzielone są od niego obiektywną sztuką. Przypominają trochę Pawlikowską, tak jak Bohdanowi-czowa przypomina Iłłę. Ale tak jak tamte, mają też jakiś odcień, jakąś nutę własną. W każdej dobrej antologii można by je umieścić - co oznacza prawie nieśmiertelność.
12 lipca
1. Dzisiaj rano kretyńskie kłopoty - jak za studenckich czasów. Popołudnie w Locust Yalley u Cecylii - picie dlatego, że mam niskie ciśnienie, i dlatego, żeby zobaczyć, co z tego wyjdzie. Wyszedł humor jak trzydzieści lat temu. Czy to jest naprawdę moje dno, moje sedno?
2. Całą noc i całe rano chodziły mi po głowie wiersze
- "wściekłe wiersze a la Słowacki" i trochę a la Miciński. Czterowiersz, który mógł zostać wierszem w czterech wierszach, i poemacik Zdarzenie prawdziwe, pomysły jako wypełnienie obietnicy danej Bychowskiemu, że opiszę mój sen o Freudzie. Na końcu byłoby: "uśmiechnął się miło", i jako rym do tego: "Nie ma takiej rzeczy, o której by się kiedyś poetom nie śniło." Diabli mnie biorą, że ani rusz nie mogę sobie przypomnieć tego czterowiersza, który był zupełnie gotowy.
3. Wszystkie europejskie głowacze i pięknoduchy piszą i mówią o tym, czym Ameryka nie jest. Jako odpowiedź na te głupie pretensje przypomina mi się list Goetla do mnie do Paryża: "Warszawa nie Paryż, ale i Paryż nie Warszawa."
Lipiec 1952
487
4. Przerzucanie bezplanowe któregoś tomu pism Piłsudskie-go. Przemówienie na komisji wojskowej po maju - to wzór nie tylko najuczciwszego parlamentaryzmu, ale i zdrowego rozsądku, oderwanie się od wszelkich schematów urzędniczych, ludzkość, to prawie Montaigne. Któż o tym wie i któż o tym napisze, że Piłsudski był najczystszym i tragicznym antydyk-tatorem naszych czasów.
13 lipca
1. Siedziałem rano nad papierem, najpierw próbując jakichś wierszy i na nic nie mogąc się zdecydować. Później zdałem sobie sprawę, że jeżeli od razu nie zacznę myśleć o sztuce, to nigdy do niej się nie zabiorę. Ale przecież mam cały wielki repertuar poetycki i komediowy - pogrzebany w głowie. Co z niej wydobyć, co wybrać?
2. Ten zapomniany czterowicrsz - to był tylko koniec czterowiersza, rym w drugiej linijce "na zdrowie" - czwarte powinno być: "Chciałbym być Królem-Duchem albo kroplą w morzu." Wcale nie jest łatwe wybrać tę resztę słów - aby koniec był poważny.
3. Mądrości i bardzo, bardzo smutne, przygnębiające rzeczy w tomie Piłsudskiego. Przeciwko niektórym wywiadom buntuję się tak samo jak jego wrogowie, pomimo że w nich było wiele racji.
4. Parę dni temu przeczułem koniec pewnej sprawy, której nikt tak właśnie sobie nie wyobraził. Po prostu miałem wizję na jawie, na przytomne, tego bardzo zresztą przykrego rozeznania pasjonującej wszystkich zagadki. Bardzo nie lubię tego swego daru, który mi więcej przeszkadza, niż służy.
14 lipca
1. Parę godzin biedziłem się nad pomysłem do sztuki, to śmieszne powiedzieć - ale miałem w głowie tylko postanowienie, aby zacząć pisać sztukę - ale żadnego pomysłu ani nawet
488
Lipiec 1952
decyzji, czy to ma być dramat, komedia czy poemat dramatyczny. Nie wiem, czy to pisać po prostu dla siebie, aby coś wypowiedzieć, czy też z myślą o teatrze - jak pensum techniczne. Nie mogąc na nic się zdecydować, zacząłem po prostu pisać, i mam trzy stronice pierwszego aktu, który dziać się będzie na tarasie "Cafe de Florę" w Paryżu. Co dalej - doprawdy nie wiem. Chciałbym, żeby to była wielka komedia, bardzo poważna i bardzo zabawna - tą powagą i tą zabawnoś-cią co Wesele Figara. Nie dać się ponieść dialogom, od razu postawić bardzo mocno akcję i parę bardzo ludzkich charakterów, tak żeby dowcipy były tylko rodzynkami w tym cieście. Temat - może Obywatel świata - to dobry tytuł, może Człowiek zza żelaznej kurtyny. O co mi chodzi? O wszystkie nasze czasy. O komizm i tragedię wywrócenia się wszystkiego do góry nogami. Pewno nie uniknę tego, aby tam byli jacyś Polacy. Pilnować się, żeby nie byli za szlachetni, żeby byli mniej komiczni niż Pułkownik Werfla, ale w każdym razie zabawni.
75 lipca
1. Napisałem dalsze trzy strony tej komedii i mam nieomal w głowie pierwszy akt - ale tylko bardzo mętne pomysły co dalej. Może będzie się ona nazywała Porwanie Harrisona albo Le bal des Quat'zarts, albo Obywatel świata. Najważniejsze, że zaczynają mi się wysnuwać charaktery jak przy pisaniu powieści i że je trzymam (na razie) mocno pod piórem, pilnując, aby mi się nie rozlazły i nie rozgadały. Myślę, co by zrobić, żeby wszystko nie utonęło w komizmie, a nawet w satyrze; muszą być jakieś gorzkie akcenty i nawet partie liryczne. Nie wiem, czy by nie wprowadzić autora dramatycznego, który by jednocześnie z rozwojem akcji pisał tę komedię. Słowem - jeżeli będę miał czas i siłę bronienia się przed New Yorkiem i panowania nad nerwami - powinienem to skończyć tego lata.
2. To, co Spaak powiedział parę lat temu w swej mowie do Leopolda, wzywając go do abdykacji: "Monsieur, votre fils c'est
Lipiec 1952
489
notre roi", jest to parafraza z listu Chateaubrianda do księżnej Berry: "Madame! Yotre fils est mon roi." Długo szukałem tej cytaty - ale niełatwo ją było znaleźć w Nowym Jorku.
3. Irena Cittadini do Cecylii Burrowej, odradzając jej oszczędności: "Cóż to? Chcesz być najbogatszą kobietą na cmentarzu?"
16 lipca
1. Po dniu pełnym nowych kłopotów i wielkiego zdenerwowania napisałem dwie strony. Właściwie to, co chciałem.
2. Naturalnie, że są złe i dobre passy czy gwiazdy, czy losy. Ale czuję, że nie powinienem ich dociekać, tylko modlić się z całej duszy. Co też i czynię.
3. Cynie - jak próbki kolorów do najwspanialszej haute couture. Przywiozłem je prawie zwiędłe i odczuwam to prawie jak dobrą wróżbę, gdy na wieczór odżyły.
4. Chateaubriand powiedział: "Wellington nie pokonał Napoleona, tylko Soulta. Był on pod Waterloo jedynie wykonawcą sprawiedliwości boskiej."
17 lipca
1. Napisałem trzy stronice - to, co chciałem, a raczej więcej, bo mi się nawinęła jakaś scenka, przy której pisaniu sam do siebie głośno się śmiałem. Ale czy to będzie tak samo śmieszne dla innych?
2. Dzikie zmęczenie, niechęć do wszystkiego, osłabienie takie, że ze zgrozą myślę o zdjęciu butów. Chcę być sam, spać i nie mam sił na żadne wysiłki i kłopoty. Zdaje się, że moje "podziękowanie" dla Londynu wyszło banalne, bo nie mam nic stamtąd. Wiem, niestety, że nie panuję od dawna nad tym, co muszę pisać.
3. Gdzie chciałbym być teraz. Nie w Warszawie i nie w Polsce. Nie w Paryżu i właściwie nigdzie w Europie, gdzie wszystko jest tymczasowe. W Brazylii można było zostać - ale nie sposób )am jechać z powrotem. Chciałbym być w miejscu, którego nie
490
Lipiec 1952
ma, wśród ludzi, których nie ma, w warunkach niemożliwych do zamarzenia. Bardzo, bardzo mi źle, a głupio skarżyć się i nic to nie pomoże.
18 lipca
1. Napisałem trzy strony - co jest po prostu wyczyn woli przy dzisiejszym upale i wilgoci. Była to zresztą i obrona przed rozpłynięciem się i roztopieniem fizycznym i moralnym. Nie mam pojęcia, co to warte, ale pisać i myśleć to za dużo jak na taki upał.
2. Zacząłem czytać Leśnika Kuncewiczowej. Wszystkie polskie kobiety piszące mają pasję szczegółów, nie analizy, ale szczegółów
- w każdej z nich jest coś z plotkarki - zwykłej albo niezwykłej. Jestem dopiero na pierwszych stronach tych plotek niezwykłych. Podziwiam autorkę, że przechowała pamięć tylu rzeczy zamierzchłych i prowincjonalnych i oddała je tak żywo. Bardzo wzruszająca scena, gdy stary Krzysztofo wieź prowadzi syna do lasu i mówi mu: "To wszystko jest Polszcza. Ona paść nie może." Jest to na pewno wariacja na temat Ech leśnych - ale bardzo piękna.
3. Odetchnąłem po liście Strońskiego. Czuję, że moje "podziękowanie" nie było takie, jak chciałem, ale jakoś przeszło
- i co jest smutną pociechą - zawsze przecież coś komuś się podoba. Widać byli i tacy, którym ono poszło w smak. Gdybym dziś rano nie dostał tego listu - byłbym przy tym upale zdruzgotany.
19 lipca
1. Dzisiaj dzień spędzony u Jadzi Smosarskiej w Waterbury. Nie mogłem nic napisać.
2. Przez czas pisania sztuki nie będę sobie robił żadnych ceregieli z tym dzienniczkiem. Będę notował bez wyboru i pretensji - aby mieć wolną głowę do tamtego świata. I z czytaniem trzeba też trochę zwolnić. Tylko tamci ludzie i tamte sprawy powinny być ważne i realne.
Lipiec 1952
491
3. Dalsze stronice Leśnika coraz beznadziejniej, bezładniej plotkarskie. Coraz mniej wyboru i gwara białoruska coraz bardziej natrętna.
4. Jerzy Leszczyński obchodził w Polsce swoje pięćdziesięciolecie. Pamiętam, kiedy przyjechał z Krakowa na gościnne występy i grał w farsie Fredry Oj młody! Młody!, a później pierwsze jego role: Aleksandra Sewera w Irydionie, asystenta Pollaczka w Nowych Atenach, Brandosa w Krakowiakach i góralach, wreszcie tryumf w Marku Antoniuszu w Cezarze Szekspira - tryumf dykcji, postawy, togi noszonej tak, jakby się do niej urodził. Jerzy - pięćdziesiąt lat na scenie - czyli że podchodzi pod siedemdziesiątkę. "Czy to nie znaczy przypadkiem, że pora mi być już dziadkiem?"
5. Widok z domu Protassewiczów ma jakieś piękno jakby podkrakowskie. Czyste powietrze, cisza i fenomen ich powodzenia po bardzo ciężkich latach i na przekór wszystkim złym wróżbom parę godzin - nie tylko pełnych spokoju, ale i głębokiej pociechy.
20 lipca
1. Napisałem trzy strony bez większego trudu, skupiając się na losach i słowach bohaterów - na pewno dzięki walce z diabełkami. Myślę, że ludzi, którzy mówią przez dwadzieścia minut ważne rzeczy, nie można przecież porzucić po pierwszym akcie, że trzeba coś z nimi zrobić i przeprowadzić ich do końca. Flora powinna wyjść za Johnny'ego - ale wygłosi przy tym apoteozę miłości romantycznej. Collin (nie wiem zresztą, czy będzie się on nazywał Collin) prawdopodobnie będzie także pisał tę komedię razem ze mną, poddając ją w antraktach krytyce.
2. Jednak Henry Bernstein miał rację, dopytując się po swoich premierach, nawet mnie, czy ta albo owa kwestia nie jest za długa, czy tych albo tamtych dziesięciu zdań nie trzeba by przenieść z jednego do drugiego aktu. Teatr musi być matematyką, choćby to miała być matematyka szaleństwa jak Edgar
492
Lipiec 1952
Poe. Giraudoux to jednak nie był teatr i jeszcze się to okaże
- choć oczywiście był pisarzem, którym właściwie Bernstein nie
jest.
21 lipca
1. Trzy strony - myślę, że jak miną upały, trzeba będzie pisać więcej. Nie wiem, czy mowa tych ludzi jest dość różna, czy nie jest to ciągle "moja mowa" - zaczepno-dowcipkująca. I oczywiście brak mi jakiegoś czasomierza, aby pozwolić każdemu mówić tylko, ile trzeba - ciągle się na tej nieporadności łapię. No i co dalej? Czego zażądają ode mnie te postacie, które są niby ze mnie, a przecież chcą żyć własnym życiem?
2. List Stasia Balińskiego z najwyszukańszymi mimo swej bezpośredniości komplimentami. Że mowa w Londynie była doskonała, lekka, mądra; oby, oby to była prawda.
3. Leśnik rozlazł się w końcu zupełnie i wyszła z tego jakaś sprawa nieważna, obca, a nie egzotyczna, wszczęta nie wiadomo po co, w jakichś tylko autorce znanych celach. Wszyscy ludzie okazali się nie tylko prowincjonalni, ale jacyś karykaturalnie mali, i wszystkie wypadki, wszystkie ważne, napomknięte w tej powieści problemy - miałkie, obrzydliwe, przygnębiające. Poza historią wariatki pieszczącej kukłę kochanka, historią mającą jakąś tuwimowską groteskowość i zarazem przepych - nic nie zostaje w oczach, a pewno nie zostanie i w pamięci z tej bajki
- ponurej, sztucznej i niepotrzebnej. Chyba że miała to być demonstracja, iż na Polesiu nie było Polaków, tylko "tutejsi". Ale to znowu jest powiedziane za lękliwie - chociaż też bardzo nieprzyjemnie.
22 lipca
1. Napisałem trzy strony - ostatnią po południu. Posunąłem akcję - ale ciągle mam właściwie tylko pierwszy akt w głowie i tylko bardzo mętne pojęcie, co będzie w następnych.
2. W "Nowej Kulturze" felieton Krystyny Żywulskiej wy-
Lipiec 1952
493
kpiwający literaturę kierowaną, tak śmieszny i trafny, że chyba nie mógł być puszczony przez pomyłkę. Albo w tej ohydzie są jakieś "pieredyszki", albo też po prostu Polaków nie można ujarzmić, trzeba im co pewien czas pozwolić naprawdę się wyszumieć.
3. Idiotyzm tak zwanych warunków do pracy. Wiem o tym od dawna, że idealny spokój nie pozwala nam nic z siebie wydobyć, sprowadza na nas sen duszy. Kłopotów za dużo też nie pomaga pracy - ani tak zwane szczęście - jeżeli w ogóle ktoś wie, co to znaczy. W końcu pozostaje jedna zasada - pracuje się dobrze wtedy, jeżeli możemy w sobie wzbudzić i ustalić poczucie, że praca jest najważniejsza, że w każdym konflikcie inne obowiązki muszą jej ustąpić. Ale jak to poczucie zdobyć, jak rządzić się nim - w tym cała trudność.
23 lipca
1. Trzy stronice - wśród przeszkód i potwornego upału. Jakiś nowy ton w replice bohaterki, który samemu mnie wydaje się "z Giraudoux" - chociaż niewiele sobie robię z tego teatru. Już padł ten wystrzał, który w pewnym sensie decyduje o dalszej akcji, o komediowym tonie całości. Już teraz jestem w rękach moich bohaterów.
2. Śniły mi się dwa pogrzeby. Pierwszego zupełnie zapomniałem, drugi był to jakiś bardzo skomplikowany ceremoniał, przy czym we śnie samym mieszało mi się, czy to jest pogrzeb Władysława Skrzyńskiego, czy też on jest pierwszą osieroconą w nim osobą, Coś to wszystko znaczyło ważnego, ale już sobie teraz tego nie przypomnę.
3. Jakieś wiersze stroficzne i dydaktyczne, wyklęte przeze mnie, bo sobie obiecuję trzymać się "laurów i ciemności", zabłysnęły mi w głowie na chwilę i zagasły. "Zwodniczy - nie liczy" - ten rym pamiętam i z niego miał wyniknąć poemacik.
4. Nie wiadomo skąd przypomniało mi się to, co mi Grydze-wski opowiadał o żonie Aleksandra Świętochowskiego, która
494
Lipiec 1952
w jakiś czas po jego śmierci zapowiedziała się w redakcji, aby omówić jakieś sprawy związane z numerem specjalnym czy czymś podobnym. Grydzewski wiedział, że była ona znacznie młodsza od nieboszczyka, ale nie spodziewał się zobaczyć młodej dziewczyny, prawie dziecka, pięknego i zalęknionego, które mówiąc o tym starcu blisko osiemdziesięcioletnim szlochało mówiąc, że straciło, co miało najdroższego na świecie. Któż by nie był ciekawy, czy to była prawdziwa i jeśli tak można powiedzieć, "regularna" miłość.
24 lipca
1. Tylko dwie strony, bo rano była próba, a po południu dyskusja radiowa. Na tych dwu stronach jest tylko akcja, jest to scena zamachu na Puliusa. Nie podoba mi się to, co wyszło - powinno być bardziej "buffo".
2. Krzywicki jest zupełnym fenomenem jako rodzaj umys-łowości. Jego ścisłość myślenia, matematyczność i jeśli tak można powiedzieć, instynkt filozoficzny są zupełnym wśród Polaków unikatem. Nie wyobrażam sobie, aby Tatarkiewicz np. mógł był dać równie precyzyjne omówienie tak skomplikowanych i wielostronnych procesów myślowych, jak L'Homme revolte Camusa. Zarazem zaś ma on czucie literackie, poetyckie, bez którego nie można przemknąć do żadnego dna - filozoficznego tak samo. Czemuż ten fenomenalny umysł jest zarazem fenomenalnym leniuchem? Czyżby dlatego po prostu, że jest Polakiem.
3. Kiedym spotkał parę dni temu jednego z najmądrzejszych Polaków, bardzo ortodoksyjnego katolika, i zakomunikowałem mu o zamierzonym procesie beatyfikacyjnym arcybiskupa Ciep-laka w zrozumiałej nadziei, że tym go ucieszę - odpowiedział mi z zażenowaniem, że jego obchodzi głównie beatyfikacja królowej Jadwigi. Gdzież więc nie ma konkurencji, jeśli jest ona nawet w niebiosach?
Lipiec 1952
495
25 lipca
1. Nic nie zrobiłem. Było chłodno, nic łatwiejszego niż pracować. Ale jakieś larwy lenistwa wlazły we mnie. Teraz już za późno. Źle bardzo.
2. "Les adieux supremes des mondains." Odprowadzałem na statek Izę Landsberger jadącą do Europy. To mnie tak roz-stroiło. Już nie mam sił żegnać się i za mało mam i my wszyscy mamy bliskich, aby wiecznie sobie pozwalać na to doświadczenie. "Les adieux supremes des mondains" - przeszedłem to dzisiaj i do tej pory nie mogę się uspokoić. Pamiętam, jak bardzo droga osoba pisała mi z Brazylii, że rozdziela nas "tapetę verde" - zielony dywan Atlantyku. I rozdzielił nas na zawsze.
3. Śniły mi się jakieś szalone amicycje z gubernatorem Stevenso-nem, poprzez Dyzia Orynga. Pamiętam, że mówiłem sobie w tym śnie: "No i widzisz, twój najbliższy przyjaciel tak się wybił." I obmyślałem coś dla siebie. To jedno z serii tych przywidzeń, co obiad z królową Wilhelminą, który tu kiedyś opisałem. Jeśli to oznacza niewyżyte snobizmy, śmieszne ambicje - cóż na to poradzę.
4. Miara do stwierdzenia, co jest miłość, a co nie jest; trzeba by koniecznie wynaleźć taki "aurometr". Teraz nagle przypomniałem sobie coś sprzed dziesięciu lat i aż mnie zatknęło. To dopiero była miłość. Ale czy naprawdę? Stanowczo przydałaby się taka maszynka.
26 lipca
1. Rano różne zabiegi przedwyjazdowe, później wyjazd do Margaretville. Teraz dochodzi dziesiąta. Nic z roboty i nic być nie mogło.
2. Na pewno nie wszystkim szkodzi to co mnie - ale moje plany pracy na wsi zwykle biorą w łeb albo też praca ta idzie jak z kamienia. Boy napisał kiedyś, że na wsi wszystko wydaje mu się ważniejsze od pisania. Mnie tak samo. Nie widzę, nie czuję tutaj czytelnika - nie mam tego haszyszu, który daje
496
Lipiec 1952
miasto i który popycha nas do rzeczy bądź co bądź tak nienaturalnych jak rymowanie. I ponadto wieś jest dla mnie zawsze przypomnieniem przemijania wszystkiego. A to nie zachęca do działań, gdzieś tam w podświadomości obliczonych na wieczne trwanie.
3. Wiem, że teoretycznie ktoś mógł rozwiązać kompleks, który hamował mnie przez całe życie, psuł mi smak wszystkiego, kazał wszystkiego się obawiać i we wszystkim wahać (nie wątpić). Ale myślę sobie, że ten kompleks był zarazem moją indywidualnością, że już od dawna nie byłbym zdolny z nim się rozstać. Że już ten ja inny, zdrowszy nie zbudowałby się
- i zostałyby tylko kawałki tego dawnego.
27 lipca
1. Trzy strony - ale to właściwie oszustwo, bo dialog jest bardzo urywany. Nie prawuję się jednak o to ze sobą, bo pokonałem lenistwo, zmęczenie upałem i bardzo złe nastroje, wziąłem się w karby i może jutro będzie lepiej.
2. Doskonała mowa Stevensona po wyborze na konwencji w Chicago. Wielki styl, bardziej literacki niż polityczny. Czytałem, że ma on coś z Wilsona. Kto wie, czy to nie jest to, czego najwięcej potrzeba Ameryce i światu.
3. Po wszystkich awanturach, intrygach, zakulisowych sza-cherkach i publicznych błazeństwach obie konwencje wybrały każda najlepszego z możliwych kandydatów. Nie myślę, żeby Eisenhower był gwiazdą - ale uchodzi za nią, a ponadto jest to nazwisko, i to nie tylko na Amerykę, i sto klas wyżej niż "politykiery". Stevenson - jest może nawet pierwszą klasą intelektualną. Te cyrkowe konwencje i ich doskonałe rezultaty
- to klasyczny przykład amerykańskiego paradoksu. Europa wciąż jeszcze nic nie rozumie gadając do znudzenia o komiksach, gangsterach i Hollywoodzie.
4. Już dwanaście zeszytów tego "dzienniczka" zapisałem, na objętość wygląda to wspaniale, ale z trudem jeden tom sensow-
Lipiec 1952
497
ny z tego bym wykroił. I zresztą wykroję. Na pewno osiągnąłem przez regularność tej pracy jakieś ramy, których mi brakło od czasów Ambasady, które mnie broniły nieraz przed rozleceniem się. Ta codzienna stronica - stał się to już mój obowiązek, przed audycjami dla Free Europę jedyny mój obowiązek. Ale nie co dzień miałem coś do powiedzenia, nie co dzień potrafiłem pisać, i na pewno zawiodłem tych, co czekają od takiego dzienniczka niedyskrecji.
i
*;; 28 lipca
1. Trzy stronice - scena aresztowania skończona i kości rzucone co do dalszej akcji. Ale boję się, że za dużo tu gadania, za dużo powtarzań i że Rudnicki (nie wiem, czy tak się będzie nazywał) nie wychodzi, a powinien wyjść od razu.
2. Jeździłem do Hunter, ciągle coś zupełnie jak w Europie, jak pod Zakopanem, pod Krakowem, w Burgundii, i wszystko zarazem zupełnie inne. Zrywaliśmy macierzankę, tak tutaj rzadką. Zapach zupełnie jak w Polsce - ale rosła inaczej. I nigdzie nie widziałem rozchodnika ani dziewanny.
3. Pewien pan, były kupiec z Krakowa, wracał samochodem do New Yorku z MargareWille i zabrał ze sobą nowo poznanego w pensjonacie jegomościa, który okazał się byłym sędzią z Krakowa. Od słowa do słowa, wyszło na jaw, że byli w tej samej szkole, mieli tych samych nauczycieli, zaczęli więc przypominać sobie jakiegoś Kopczyńskiego. Pan S. (dajmy na to) rozgadany rżnie przed siebie nie zwracając uwagi na żadne znaki, w pewnym momencie żona woła: "Oskar (dajmy na to), uważaj, jedziesz zupełnie inną drogą, będziemy musieli nadłożyć przynajmniej 20 mil." A na to pan S. spokojnie: "Moja droga! Dla Kopczyńskiego warto i 100 nadłożyć."
4. Solski zachwycał się dzisiaj nową książką Duhamela. Przypomniało mi się, jak on płakał przede mną we wrześniu 1939, jak zapewniał mnie, że Francja jest inna niż ta, która opuściła Warszawę. Któż poza tym z pisarzy francuskich coś
498
Lipiec 1952
sobie robił z naszego losu? Stary Gillet, który doradzał mi różne interwencje; Julien Cain, który po rozmowie ze mną jeździł do Bluma. To chyba wszyscy.
29 lipca
1. Trzy stronice. I teraz sęk - nie wiem, kim naprawdę jest, nazwijmy go, Rudnicki. Za to przyszły mi do głowy nowe komplikacje akcji. Pilnować się, żeby mechanizm nie zagłuszył ludzi.
2. Skarżyłem się wczoraj, że nie rosną tu dziewanny. Uczciwość każe mi więc sprostować ten wyrzut. Widziałem dziś na kamienistym pastwisku dziewannę tak wysoką jak u nas na podgórzach, samotną wśród olbrzymich kwitnących ostów.
3. Solski prosił dziś panie, z którymi jechaliśmy na spacer: "Proszę mi znaleźć żonę. Żeby tylko nie była czasem inteligentna. Nie może być bogata. Powinna mieć więcej niż trzydzieści lat. Broń Boże, nie gruba. Musi być dobra, lubić muzykę. Dobrze, żeby miała małe dzieci, a jeszcze lepiej psa. Co do narodowości - tylko jedno zastrzeżenie - nie Niemka i nie niemiecka Żydówka."
4. Czytałem sobie z bardzo podniszczonej odbitki z jakiegoś wojskowego pisma Wspomnienie o odsieczy i ataku na Lwów Jerzego Błeszyńskiego. Jest to, o czym nie pamiętałem, małe arcydziełko stylu pisarskiego i stylu ludzkiego - trudno w paru słowach określić, na czym ten urok polega - trzeba to przeczytać, znając oczywiście tamte czasy i tamtych ludzi. Dedykacja na poplamionej i wyżółkłej pierwszej stronicy zaczyna się od słów: "Leszkowi-poecie, Jerzy-żołnierz". Bardzo się nią rozczuliłem i wspomniałem drogiego Ferka, nie tylko prawdziwego, ale i wielkiego żołnierza, który z leniucha i neurastenika przemienił się na polu bitwy w rasowego wodza o niezawodnej wizji. Niech mu lekką będzie ziemia nasza, do której zmęczony powrócił, aby na niej umrzeć.
Lipiec 1952
499
?.ff 30 lipca
1. Trzy strony. Ale wciąż nie wiem, co dalej i co zrobić z tymi ludźmi w drugim i trzecim akcie. Romans Flory z Perkinsem - jest to jedyny pomysł romansowy, który mam dotąd - pomysł nienadzwyczajny i raczej nadający się na epizod. I dotąd nie wiem, czy, jak mi się zdaje, jest dosyć w tym akcie ruchu, czy też są to po prostu dialogi, przerywane przez nieskoordynowane perypetie. I czy to są ludzie żywi, czy nie są wszyscy trochę podobni do siebie, a więc do mnie.
2. Sny męczące przez całą noc. Zdaje mi się, że nawet w pewnej chwili krzyknąłem, męczony przez jakąś zmorę. Mój ojciec, Bogdzio Serkowski, o którym nigdy chyba nie śniłem, i jakieś obecne a ważne sprawy.
3. Sprawa pamiętników Szembeka korci mnie jak mało co od dawna. Miałbym wściekłą przyjemność powiedzieć, co myślę o liście Szembekowej, o naiwnej efronterii Zbyszewskiego, o tych wszystkich, którzy nie rozumieją, że taki diariusz mógł być wydany tylko naukowo, czyli w całości i z komentarzem. Noel oczywiście jest tutaj Bogu ducha winny. A raczej jako Francuzowi wszystko mu było wolno. I przyznaję rację Mac-kiewiczowi, że jak na Francuza i wroga naszej polityki wyszedł z tej sprawy po wielkopańsku. Zresztą w swej książce jeszcze bardziej niż w tej przedmowie.
4. Jak to może być, żeby Rosa Bailly nie miała od nas jakiejś emerytury, jakiejś pensji choćby z naszych składek. Można by to nazwać darem polskim dla niej. I myślę, że stacją na ten gest, aby nasz skromny dar przyjąć.
31 lipca
1. Trzy strony - gadaniny, dyskusji bardzo europejskiej. Już teraz przepadło - już teraz Rudnicki musi być inteligentem, co rnu odejmie komizm i pewno trzeba będzie dodać mu jakiegoś Sanszo-Pansę. Jestem prawie zdecydowany, aby sztukę zagaił Collin monologiem przed kurtyną, a później wchodzi do kawia-
500
Lipiec j sierpień 1952
rni, i aby komentował sztukę w antraktach. Może też dramat miłosny będzie się dział w tych antraktach, na marginesie sztuki. Miałem dziś wątpliwości, czy to powinno być takie klasyczne, czy nie przydałoby się trochę wariactwa, dygresji i materiału dla reżysera. Zobaczymy.
2. Bardzo zła noc - złe sny i złe konkluzje nad ranem. Ani ruszyć z moim od dwu lat konfliktem. Jedyna rada - powiedzieć sobie, że pisanie jest najważniejsze, i ułożyć wszystkie inne sprawy według tej hierarchii.
3. Cały wieczór słuchałem płyt, "Musie and trą vel! Trą vel and musie."
4. Nie pamiętam już, czy ta powieść Rittnera nazywała się Drzwi otwarte czy Drzwi zamknięte. Ale pamiętam jej sens: że bohater umiera i wtedy okazuje się, że był w przedpokoju prawdziwego życia, że prawdziwe jest za tymi drzwiami. Czuję wciąż, że mam przed sobą te zamknięte drzwi, że mam zamknięte oczy i prawie związane ręce.
l sierpnia
1. Trzy stronice. Zastanawiałem się, co robić dalej - czy to musi być porwanie starego Harrisona. I jeszcze nie musi być, i trzeba koniecznie zastanowić się nad tym póki czas.
2. Wczoraj przypętał się do mnie jakiś wiersz krótki, który się miał kończyć: "Boję się śmierci." Nic poza tym z niego nie pamiętam.
3. To nie żałobniki latają tutaj całymi czarno-białymi kluczami. To nasze wielkie świerszcze, które nie są tutaj zielone - tylko szare z czarno-białym, takim jak żałobniki, podbiciem.
4. Dwie bardzo starsze, ale to bardzo, bardzo starsze panie idą po śniadaniu na spacer. Leżę na leżaku i mimo woli słyszę ich oddalające się głosy. W pewnej chwili starsza zwraca uwagę na jakieś żółte kwiatki rosnące za murem. Na to młodsza (ale już koło siedemdziesiątki) mówi energicznym mezzosopranem (a la Irena Horwath. Czy pamiętacie ją, Mietku, Julku i Stasiu):
Sierpień 1952
501
"Ja je zerwę." I przesadza przez płot, jakby miała dwudziestkę i spodnie, a nie suknię, po czym w ten sam sposób powraca na szosę. Nie umiem powiedzieć, dlaczego ta krzepa naszych starszych dam świetnie podziałała mi na humor.
5. Siegfried w swojej bardzo blagierskiej książce L'dme des peuples przyłącza duchowo wschodnie Niemcy do Rosji. A tym samym i Polskę, z którą załatwia się cytatą Luc Durtaina, zasmuconego ponurością Łodzi. Dobrze, że tego Siegfrieda nie ma tu pod bokiem - bo dzisiaj nie mam ochoty na dyskusję, tylko na życie fizyczne.
2 sierpnia
1. Trzy stronice z rozmachem i jakąś perspektywą na lepszą sprawę niż porwanie Harrisona. I teraz powinno przyjść coś poetycznego, jakaś aria o Paryżu. Później może przyplącze się inny Polak, ów Sanszo-Pansa bez skrupułów. Może zjawi się ktoś żyjący: Camus czy Cocteau. I koniecznie romans - a raczej miłość bez miłości, jak to bywa w naszych czasach.
2. Wzrok małych kilku- i kilkunastoletnich dziewczynek tak skupiony i przenikliwy, że zdaje ci się, że rozumieją wszystko, a w każdym razie więcej niż my, którzy mamy właściwie wzrok rozbiegany i nie dziwiący się niczemu.
3. Już było bardzo ciemno - siedziałem przed gankiem patrząc, kiedy za górą po drugiej stronie strugi zgaśnie ostatnia dzienna jasność i mgła podniesie się do góry. Było cicho zupełnie, tylko świerszcze grały, ptaki dzienne już ucichły, a jeszcze nie odzywały się tajemnicze rabusie nocne. I oto na trawnik przyfrunął jakiś ptak znany mi z widzenia, ale nie znany z nazwy i skacząc śmiesznie, oglądając się na wszystkie strony, jakby dokonywał kradzieży - myszkował po trawnicz-ku, szukał jakichś glist "po zamknięciu sklepu". Robił naprawdę wrażenie jakiegoś wyrzutka ptasiego społeczeństwa, który wychodzi na robotę, gdy jest ciemno i gdy uczciwe ptaki śpią w swoich burżujskich dziuplach.
502
3 sierpnia
1. Trzy strony z sensem i nawet z polotem, ale ostatnie zdanie jest zanadto "syntetyczne" - ten sam błąd, co w mojej powieści i sama aria z górnych cis - a między nimi pustka. Poza tym to, co napisałem dzisiaj, to opóźnienie akcji. Trzeba jutro ją popchnąć i coś postanowić, co dalej.
2. Z wiersza Mickiewicza Widzenie, który jako nie dokończony został po prostu przez większość krytyków, jeśli nie przez wszystkich, pominięty, a który sam wart jest studium osobnego, z taką pewnością i siłą mówi o wolnej woli:
Stały otworem ludzkich serc podwoje, Patrzałem w czaszki, jak alchemik w słoje. Widziałem, jakie człek żądze zapalał, Jakie i kiedy myśli sobie nalał, Jakie lekarstwa, jakie trucizn wary Gotował skrycie. A dokoła stali Duchowie czarni, aniołowie biali, Nieprzyjaciele i obrońcy duszni, Skrzydłami studząc albo niecąc żary, Śmiejąc się, płacząc - a zawsze posłuszni Temu, którego trzymali w objęciu: Jak jest posłuszna piastunka dziecięciu, Które jej ojciec, pan wielki poruczy, Choć te na dobre, a te na złe uczy.
3. Nie sen, ale sny, w których była cała rodzina Curie - Pani Maria, Irena i Ewa. Pani Curie mówiła do mnie: "Panie kolego!" I przez sen pyszniłem się tym mówiąc do kogoś: "Słyszysz! Pani Curie uważa^nnie za kolegę." Irena była sobą, a przecież jakaś inna, pogodna i przychylna. A Ewa kochała mnie i była piękniejsza od wszystkich piękności świata.
4 sierpnia
1. Trzy strony, których się nie potrzebuję wypierać. Ale nie jestem pewny, czy to powinno było być w tym właśnie miejscu.
503
2. We śnie Falencki zasypywał mnie jakimiś wyrafinowanymi prezentami, jakieś nesesery, bibeloty, skóry waliły się jedno za drugim na mnie. A ja byłem obdarty, brudny i miałem z tego powodu wszystkie trudności, jak to wziąć i jak za to podziękować.
3. Ze "złotej księgi mojej życiowej mądrości": Jeżeli nie możesz spać, przede wszystkim nie myśl o tym, że to wielkie nieszczęście. Najczęściej - to jakieś niezałatwione problemy, które sobie spokojnie rozważaj z przymkniętymi oczami. Nie męcz się przed zaśnięciem, na to, żeby zasnąć, trzeba przede wszystkim wypocząć. Wypocząć - to znaczy wypocząć umysłowo. Czy zauważyłeś, że jeśli miałeś ciężkie pensum umysłowe albo zmartwienie, albo masz nerwy zhuśtane - odczuwasz zmęczenie w nogach, jakbyś zrobił wielki spacer. I odwrotnie - spacćr o wolnej głowie nie męczy. Przed zaśnięciem zrób ze dwie wiorsty, ale, broń Boże, nie męcz głowy. Copyright Jan
Lechoń.
4. Dziwię się, że wśród różnych przeważnie nieszczęśliwych pomysłów na emigracji nikt nie wpadł na ten jedyny mający usprawiedliwienie logiczne. Postawić tezę, że pewne rzeczy w Polsce są niecofnione, a inne muszą być cofnięte. I poruszyć głową - które właściwie. Taka partia mogłaby się na przykład nazywać "Przedwiośnie" i inspirować się zarazem patriotyzmem i radykalizmem Żeromskiego.
5 sierpnia
1. Musiałem wracać na parę dni do Nowego Jorku, więc tylko półtorej strony. I nie wiem - co dalej. Oczywiście, gdyby chodziło o samo gadanie, to nie miałbym z tym kłopotu. Ale i tak dialog Collina z Rudnickim trzeba skrócić.
2. Pod samym Nowym Jorkiem na zalesionych pagórkach jakieś domy murzyńskie, tak prawie egzotyczne, jak w Rio. I ciągle po drodze Murzyni prawie nadzy, różnych czarnych kolorów na truckach i w autobusach. Pierwszy raz chyba
504
Sierpień 1952
miałem tutaj, pod samym Manhattanem, wrażenie folkloru i w tym upale prawie Południa.
3. Solski we śnie trzymający się za twarz i płaczący. Okazuje się, że się opalił i wstydzi się swego nowego wyglądu. Wreszcie odejmuje rękę od twarzy i jest to Witold Hulanicki, nasz konsul, zabity przez terrorystów izraelskich.
4. Po raz pierwszy, odkąd tu przyjechałem, czuję zmęczenie już nie upałami, ale Nowym Jorkiem i Ameryką. Odpocząć w jakimś kraju nieznanym, wśród obcych, obojętnych ludzi, nie czuć się w środku świata, ale za to w każdej chwili z samym sobą!
6 sierpnia
1. Dzisiaj przygotowywałem jutrzejszą dyskusję radiową o Wyspiańskim. Nie pisałem sztuki, bom sobie tak postanowił
- gdyż z głową zaprzątniętą tym słuchowiskiem na pewno byrn tę robotę sknocił. A inna rzecz, że poddałem się i wczoraj, i dzisiaj demonom i inkubom, co mi na pewno myśli odwróci od tego, co trzeba.
2. Poszedłem na film przerobiony z Les Enfants terribles, nawet przez tutejszą krytykę, niecierpliwą na takie wygibasy, przyjęty z respektem. Skoro odebrać temu tajemniczość, ukrytą w słowach Cocteau, a raczej skonfrontować ją z rzeczywistością
- wychodzi zupełna brednia pełna gołych męskich kolan, poetyckich banałów i rzekomych demonizmów, niczym nie różniących się od mieszczańskich przekomarzanek i po prostu śmierdzących dulszczyzną. Bolszewicy przesadzają, ale Cocteau tak samo. Nie można pokazywać realnych ludzi w takiej realistycznej próżni - w takim nierealnym świecie - że doktor rodziny utrzymuje naraz swego pacjenta i jego siostrę. I czy naprawdę to, co mówi Cocteau - przez ekran - to coś znaczy, to nie są tylko słowa puste, a denerwująco pretensjonalne.
3. Kiedy wychodziłem z kina "Paris", obok Plaży, padał deszcz, Central Park cały był w jego oparze. Przez chwilę
Sierpień 1952
505
zdawało mi się, że to Paryż - choć Bogiem a prawdą nie wiem dlaczego. Musiałem to wrażenie wynieść z filmu i jeszcze w nim trwać na ulicy.
7 sierpnia
1. Dzisiaj dzień w radio. Dwa razy trzeba było przerywać z powodu moich zająknień, później zaś mówiłem zupełnie bez "pepu", powiedziałem ze dwa nieudane dowcipy i zająknąłem się parę razy po słowie "pan", a przed nazwiskiem "Wyka", o którym była cała dyskusja - czyli zupełny i klasyczny ramo-lizm. Niestety! Sam sobie jestem winien. "Żeby kózka nie skakała."
2. Nic gorszego niż odpoczywać w czasie upału. Położyć się na łóżku - to zapaść od razu w bezwład fizyczny i moralny. Oczywiście że nie trzeba się też zanadto męczyć. Moje doświadczenie mówi, żeby o 10-tej być zawsze w domu. Tylko wtedy można rano mieć jaki taki ład w głowie i chęć do "pętania sobie skrzydeł", jak mówiło się za młodopolskich czasów o pracy.
3. Wiedziałem zawsze, że kobiety są płcią silną, a my, biedacy, ,,le sexe faible". Wiedziałem, że to my jesteśmy uczuciowi, pełni skrupułów, niecierpliwi w cierpieniu, ale też wrażliwi na cudze nieszczęście, pełni imaginacji, wspaniałomyślni, niekonsekwentni, a one, biedne złamane lilie, mają żelazne nerwy, mogą znosić widok krwi, są ciułaczkami i zdążają do celu jak bezduszne maszyny albo jak tytany woli. Wczoraj z artykułu Jean Rostanda dowiedziałem się, że jesteśmy po prostu biologicznie upośledzeni wobec kobiet, że żyją one dłużej, nie mają skłonności do dziedziczenia chorób i schorzeń, że słowem, mają coś teraz już zbadanego w samej ich biologii, co im daje przewagę nad nami. Można sobie wyobrazić, co będzie teraz, kiedy się one o tym dowiedzą.
8 sierpnia 1. Znów bardzo się sobie nie podobałem na tej audycji.
506
Sierpień 1952
I znów dlatego, że mnie licho podkusiło. Jechać czym prędzej na wieś i pisać!
2. Podobno Mounet-Sully nastawiał swój głos tragiczny na wyciu wiatru, szumie morza i krzyku położnic. To bardzo piękne i świetnie tłumaczy, czym jest tragedia - że rządzą nią te same nieubłagane prawa, co w naturze.
3. Słyszałem wczoraj w radio nową mowę Stevensona przyjmującą wybór, która mnie tak podniosła na duchu, gdym ją czytał. Była też powiedziana znakomicie - ale oklaskiwana w najbanalniejszych momentach. To, co w niej było najważniejsze, owo zdanie jak na Amerykę sensacyjne - o materializmie wewnątrz i okrutnym tyrańskim wrogu na zewnątrz, padło w głuchą ciszę.
4. Pani Teresa Świętochowska z domu Żukowska, siostra generałowej Sosnkowskiej -jest nauczycielką w Izraelu, uczy po hebrajsku i jest szczęśliwa w atmosferze tamtego kraju, gdzie ludzie tak gorąco pragną i tak uparcie walczą. Ta wiadomość o niej przypomniała mi nieodmienne we wszystkich ostatnich pracach Perzyńskiego dedykacje: "Pani Renie Świętochowskiej poświęcam". Wszystkie te powieści i sztuki miały w sobie nie zawsze dobrze oddany, ale nowy w Perzyńskim ton: ciepła i ufności. Przypomniawszy to sobie, bardzo dobrze pomyślałem o tej polskiej pani w Izraelu.
9 sierpnia
1. Dzisiaj powrót autobusem do Margaretville. W takie dnie "reisefieber" nie daje mi pracować, choćbym i miał jak dziś parę godzin wolnych.
2. Kiedy wczoraj mówiliśmy przez radio o Broniewskim, myślałem o tym przygłupkowatym i błaznującym facecie, który przyszedł z Płocka do Konopczyńskiego i po roku tam powrócił. Poza swą głupkowatością i różnymi powiedzeniami "ni w pięć, ni w dziesięć" niczym się wtedy nie odznaczał - jedyny jego talent to był "kozak", którego tańczył na pauzach. Bodaj
Sierpień 1952
507
że pierwszy raz od tamtych szkolnych czasów zobaczyłem go w eskorcie trumny Lisa Kuli na placu Saskim - a później chyba u mnie, kiedy mi przyniósł i nieśmiało pokazał swoje pierwsze wiersze, już od razu bardzo dobre i dla mnie, którym go pamiętał jako tego przygłupka ze szkoły, po prostu zdumiewające. I oto teraz, po trzydziestu paru latach od owego szkolnego poznania, Broniewski ma wielką wstęgę Polonii, obywatelstwo honorowe, ulice swego imienia i jest pierwszą literacką figurą w bolszewickiej Polsce - nie przestając być oczywiście nałogowym pijakiem, "głupim Władziem". Jaki pisarz-fantasta mógłby wymajaczyć bardziej nieprawdopodobną biografię i któż by mu wierzył, że to jest prawda, a nie ponura bajka z ciemnej nocy i spod najciemniejszej gwiazdy.
10 sierpnia
1. Klęska zupełna. Przeczytałem to, corn dotąd napisał, i nie wiem, czy zdołam pisać dalej. Nie tylko że nie mam żadnego pomysłu, co zrobić z bohaterami, ale wszystko od dialogu Collina z Rudnickim wydaje mi się głupie i moralnie podejrzane. A że ten Rudnicki raz po raz (jak wszyscy zresztą) mówi coś ode mnie - więc pomyślałem ze zgrozą, że to może ze mnie wyszło, z mego skłóconego wnętrza. Jak połączyć farsową intrygę z tymi dygresjami filozoficznymi i czy to jest w ogóle możliwe? Ze zgrozą myślę o jutrze - o tym, że trzeba będzie zasiąść znowu i przeżyć ten problem.
2. Z listu Norwida do Konstancji Górskiej: "Jeżeli Pani ktokolwiek będzie śmiał zażartować z mojego sposobu mówienia o wdowie mego przyjaciela, jak zdarzyło mi się to raz u Pani na rue de Sevres z JWPanią Natalią Dzierżbicką - to niech Pani raczy uprzedzić, że Pan Norwid jest Kawalerem Maltańskim nie dlatego, ażeby nosił wstążeczkę u guzikai znaki na karcie wizytowej, ale dlatego, że wdowa i sierota są dla niego świętymi osobami. C'etait toujours la tache des Chevaliers de Maltę et je n'en fais pas de
508
Sierpień 1952
Sierpień 1952
509
plaisanteries - moi!" Ten nędzarz, z dumą proklamujący się Kawalerem Maltańskim - cóż za wzniosłość i cóż za rzewna śmieszność zarazem!
3. Obrzydliwe sny - w pewnej chwili głośno krzyczałem. Pamiętam, że mówiłem Zuzannie Rabskiej, że bardzo ciężko przeszedłem obozy (to reminiscencje z opowiadań Jarosy'ego) i z przestrachem zauważyłem, że Solski tego słucha. Później miano mnie i kogoś jeszcze wieszać na próbę - przy czym okazało się, że ta próba może się nie udać - to znaczy, że nas powieszą naprawdę.
11 sierpnia
1. Dzisiaj ani jednej linijki - choć byłem już zrezygnowany tylko na jedną stronę. Jak zawsze po takiej burzy pesymizmu jak wczoraj - nie mogło być gorzej. Było lepiej o tyle, żem wyłapał co naprawdę złe, alem też sobie powiedział, że coś w tym napisanym musiało być i dobrego. Byłem więc zdecydowany poprawić, co się da, i pisać dalej. Ale po nocy fatalnej nic nie poszło.
2. Noc pełna jakichś wampirów, tłoczących mi piersi, rachunku sumienia, rozpaczliwego żalu za grzechy, wstrętu do siebie i do wszystkiego. Wstawałem, czytałem, coś mną miotało, jakby jakaś elektryczność szła przeze mnie. I cały dzień potem był, jakby mnie kto odmienił i postarzał.
2. Norwid, autor Promethidiona, filozof i poeta sztuki, naraz pisze gdzieś, że Paul Delaroche i Ary Scheffer to byli wielcy malarze. Co to znaczy? Czy to oni mieli być chorągwią na prac ludzkich wieży? I twórca Fortepianu Chopina pisze w liście do Antoniego Zaleskiego (Berlin 1845): "Bardzo cenię Chopina, ale polonez Ogińskiego więcej prawdy ma dla mnie i mógłbym się wyrazić, że okrągłość jego «w dłoniach czuję», jak to Adam powiada." Te listy to bardzo ciekawy komentarz, ale jakżeż zasmucający!
3. Thibaudet powiada, że gdyby naszym wnukom podobało się to, co nam - nie byłoby w ogóle literatury.
* 12 sierpnia
1. Zdecydowałem, że będę pisał do końca, choćby mi przyszło nie wiem jak poprawiać i wstydzić się - samego siebie. Będę tak próbował, jak Żeromski, który uważał w pięćdziesiątym roku życia, że musi i może nauczyć się rzemiosła teatralnego. Iwasz-kiewicza pierwsza sztuka był to moment pretensjonalności i nudy: Kochankowie z Weronyl po czym przyszło Lato w Nohant. Wprowadziłem niezamierzoną figurę detektywa - i nowy motyw komplikujący akcję. Dziś tylko jedna strona, ale jutro więcej.
2. Leje jak w Zakopanem. I majaczy mi się Zakopane, Karpowicz, kwiczoły i porter, Kasprowicz i Żeromski.
3. Parę snów, zachodzących jeden na drugi. Jeden bardzo burzliwie erotyczny - stary Freud miałby z niego zabawę. Nazwiska i twarze z dzieciństwa zapomniane i nie wiadomo skąd wyszłe.
4. W liście dziękującym za nagrodę londyńską poszkodowałem Sully Prudhomme. Mam wielkie wątpliwości, czy miałem rację.
13 sierpnia
1. Niecałe dwie strony - ale bodajże utrafiłem w to, o co mi chodziło: aby to była farsa (Labiche, Feydeau) i zarazem współczesna o tajemniczych poetycznych sekretach sztuka. W każdym razie postanowiłem ją napisać do końca, ucząc się tego teatralnego rzemiosła.
2. Dzisiaj zauważyłem, że liście już lecą z drzew. Pomyślałem sobie: ,,vanitas vanitatum", bez rozpaczy, nawet bez melancholii. Po prostu, że tak jest i być musi.
3. Rozmowy z Horowitzem, Rubinsteinem, Małcużyńskim. Wiem, że nie jestem w nich żadnym poważnym partnerem, ale wiem też, że najwięksi artyści gadają na ten temat nieopisane dowolności. Nie zacytuję tutaj, com słyszał od Hubermana o różnych moich znakomitych przyjaciołach. Niech się męczą
- jak ci emeszeciarze, którzy nie wiedzą, jakie ich brednie
11--!!Hf,yUJL!ii iLii ij!iil!Hi.J|il4
510
Sierpień 1952
Sierpień 1952
zanotował na nie wydanych stronicach swego dziennika Szem-bek.
14 sierpnia
1. Dwie strony, niby to, co chciałem, ale już mi coś się ten dialog rozłazi. Zdawało mi się, że to, co wczoraj napisałem - to było idealnie sceniczne i ani słowa za dużo. A dzisiaj było o wiele słów za dużo.
2. Dzisiaj obudziwszy się nad ranem myślałem o mojej sztuce, że nie mogę jej pisać - pilnując tylko jej życiowej logiki - bo w ten sposób mogę zgubić jej logikę dramatyczną. Powinna być ona jak wielki wiersz i czuję doskonale, że wtedy będzie naprawdę moja i naprawdę udana. Jej logika dramatyczna powinna być tak podskórna, jak sens wiersza. Ale oczywiście takiej sztuki nie można napisać w 3 tygodnie, trzeba ją dobywać mozolnie z samego dna. Wczoraj dokopałem się do tej głębi, która będzie raz po raz dobywać się spod farsowej powierzchni. Pisać, pisać codziennie i do końca, powierzając się poezji, i budując ten poemat prozą w 3 aktach.
3. Wyjrzawszy dziś rano zobaczyłem wydobywający się spod bardzo gęstego oparu pień strzaskanego drzewa, tak foremny i tak surowy, jak piękna rzeźba. Wokół była świeża jeszcze zieloność tego zalesionego pagórka, który wznosi się za mymi oknami, i ten samotny szkielet z kraczącymi na nim wronami - był to jakby znak jakiegoś dramatu, jakieś przykre czy rozdzierające wspomnienie.
15 sierpnia
1. Trzy mniejsze strony, czyli dwie uczciwe. Czuję, że znów dialog się rozwleka, ale zaczyna mi się wysnuwać dalszy ciąg, nie logicznie, ale poetycznie. Mógłbym niemal powiedzieć, że według Witkiewiczowskiej "czystej formy" od początku pisania majaczyły mi się jakieś przebrane postacie w końcu I aktu albo nagusy z "le bal des Quat'zarts". Otóż monolog Collina po rozstaniu się z komisarzem policji będzie teraz w takiej tonacji,
51
że można pójść "na całego" i te postacie z Balu przebrać za potwory z Hieronymusa Boscha. Myślę, że trzeba będzie dojść do jakiegoś groteskowego piekła, a później powrócić do tonu normalnej komedii.
2. Z listu Norwida do Michaliny z Dziekońskich Zaleskiej (14 XI 1862): "Oto jest społeczność Polska! Społeczność narodu, który nie zaprzeczam, iż o tyle jako patryjotyzm wielki jest, o ile jako społeczeństwo jest żaden. Wszystko, co p;il-ryjotyzmu i historycznego dotyczy uczucia, tak wielkie i wielmożne jest w narodzie tym, iż zaiste kapelusz zdejmam pr/ed ulicznikiem warszawskim - ale - ale wszystko to, czego od społecznego uczucia wymaga się, to jest tak początkujące, małe i prawie nikczemne, że strach wspominać o tym!
Przecież i kwestia krzyczącej do Boga sprawiedliwości, kwestia chłopów, o którą trzech Papieży po sobie idących dopominało się u narodu polskiego - dopiero jako narodowa, a niejako Chrystusowa podniesioną i rozstrzygniętą jest.
Jesteśmy żadnym społeczeństwem.
Jesteśmy wielkim sztandarem narodowym.
Może powieszą mnie kiedyś ludzie serdeczni za te prawdy, których istotę powtarzam lat około dwanaście, ale, gdybym miał dziś na szyi powróz, to jeszcze gardłem przywartym chrypiałbym, że Polska jest ostatnie na globie społeczeństwo, a pierwszy na planecie naród."
Bardzo efektowne i bardzo na pozór prawdziwe - ale czy prawdziwe w istocie. Czy naprawdę cały "glob" wyprzedził Polskę społecznie i czy solidarność narodowa nie rozstrzygnęła lepiej niż gdzie indziej wiele problemów społecznych, czy robotnik polski nie wywalczył sobie wolności społecznej, walcząc o wolność po prostu. That is the ąuestion.
16 sierpnia
1. Dzisiaj właściwie nic nie robiłem, bom sobie obiecał, żeby nie robić dwu rzeczy naraz. Więc w tym wypadku - rozmów
512
Sierpień 1952
Sierpień 1952
513
radiowych i mojej sztuki. W rezultacie po paru minutach byłem już gotów z tymi rozmowami - a raczej zdaje mi się, żem gotów. Na pewno byłby czas zrobić i jedno, i drugie, ale wydaje mi się, że mam głowę zmęczoną i zachwaszczoną, że lepiej jej więcej nie przeciążać.
2. Ludzie mówiący obcym językiem o nie naszych sprawach
- oto co nam przypomina przede wszystkim nasze wygnanie. Z jaką radością patrzałem wczoraj na dzięcioła, który kuł w drzewo i posuwał się w górę jakby na sprężynie - taki sam jak nasz, jak u nas. Czyli że ten kraj jest taki jak nasz, świat cały jest naszą ojczyzną, ach! cóż bym dał za to, żebym mógł nie tylko to sobie powiedzieć, ale i uwierzyć w tę pociechę. Bo niestety! Nie pociesza mnie wcale to, co mówi Nikita Karama-zow: "Wiezdie jest' ludi."
3. Wczoraj we śnie Morstinowie, ale jacyś zmienieni, wśród nich jakaś mała osóbka, o której wiedziałem, że była umarła. Najpierw zdawało mi się, że to Helena Alfredowa, później, że Lilka Pawlikowska. Teraz, gdy ją sobie przypominam, zdaje mi się, że była podobna do Petersen, żony Jarosy'ego, którą widziałem parę tygodni temu w New Yorku. I był tam też Ryś Ordyński.
17 sierpnia
1. Zbierałem się, że wyjdę wcześniej, w rezultacie przegadałem i przełaziłem dzień aż do wieczora. Jutro i pojutrze New York, radio, a "rzeczywista rzeczywistość" - to znaczy się Cezar Birotteau - to znaczy się moja sztuka dopiero w środę najwcześniej.
2. Moje wykłady o literaturze mają coś z Thibaudeta jako amatorstwo, jako swoboda wszystkich porównań i dygresji. Zebrać koniecznie i wydać - te inne, o Żeromskim, Kadenie, Perzyńskim, Berencie i Polskę Słowackiego i Chopina.
3. Czucie Europy, sumienie Europy, przyszłość Europy
- wszyscy pisarze europejscy, którzy doszli do nagrody Nobla,
których dzienniki pytały o ich zdanie, którzy musieli mieć poglądy polityczne - mieli tego pełną gębę. W gruncie rzeczy przecież Europa - nie jako abstrakcja profesorów i ideologów onanistów, ale jako rzeczywistość wzniosła, wstrząsająca i odpychająca zarazem, żyła przede wszystkim we Francuzach - i to nie w Rollandzie, ale w Balzaku i w Prouście. Skoro nie ma ich następców - nie ma też Europy, nie ma jej życia, jej instynktu i nawet, zdawać by się mogło, jej tragedii.
18 sierpnia
1. Rano i później do 4-tej robota przy dysktisji radiowej. Jako tako, ale gadałem też i wielkie banały - i zacinałem się jak Junosza Stępowski w najlepszych swoich rolach ramolów. Wieczór - obiad dla mnie z powodu nagrody, wydany przez kolegów z radia Free Europę. Znów mówiłem, może za dużo jak na ten paroosobowy wieczór - ale ostatecznie jako tako. Oczywiście nic nie napisałem.
2. Wróciłem ze wsi nie wypoczęty, ale rozklejony i nie bardzo wiem, jak się skleić. Myślę, że mam jakieś zaburzenia gruczołowe właściwe drugiej młodości, co przypomina mi bardzo moją paroletnią psychastenię sprzed lat trzydziestu. Od tego czasu lekarze wiele się nauczyli i liczę, że mi coś zastrzykną, co mnie ustrzeże od dociekań autoanalitycznych. Ale wiem, że śnię co noc rzeczy ważne i zaraz je zapominam, że dobrałem się w mojej sztuce do różnych różności, których dotąd nie chciałem tykać. Więc trzeba brnąć w to dalej z latarką wiary i, powiedzmy ordynarnie, cnoty, aby nie zgubić się w swoich własnych duchowych podziemiach. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen.
3. Weintraub aż z Bostonu przyjechał na ten mój obiad. Jeszcze nie zginęła staromodna elegancja.
514
Sierpień 1952
Sierpień 1952
515
19 sierpnia
1. Nic nie napisałem, za to miałem przygody, od których powinienem się był powstrzymać i byłem o krok od tej abstynencji. Najgorsze, że to nie była jakaś wielka pokusa - tylko po prostu danie sobie folgi przez brak woli. Bardzo się wstydzę, ale cóż z tego?
2. Stefan Norblin zabił się w San Francisco. Kiedy widziałem go parę lat temu, byłem zdumiony, że ten człowiek tak lekkomyślny, więc, zdawałoby się stworzony do łatwych odzwyczajeń, nie mający w sobie żadnych głębi polskich - był tak złamany wygnaniem. Otóż to był warszawiak, patriota Warszawy. I choć grożąca mu ślepota była powodem bezpośrednim jego rozpaczy - w gruncie rzeczy zabił się, bo nie mógł żyć bez Warszawy.
3. Wiem, że nieboszczykom powinno być, a pewno i jest wszystko jedno, gdzie leżą po śmierci, a mimo to postanowiłem napisać w testamencie, żeby mnie przewieźli do Montmorency. Jak w tej anegdocie o Irlandce, która prosi, aby ją mąż przeniósł do Dublina, "bo nie mogłaby leżeć w Londynie".
4. Żołnierz Armii Zbawienia prosi Michel Simona o datek na dziewczyny upadłe. Na co tamten: "Ja dam bezpośrednio."
20 sierpnia
1. Przygotowałem się do jutrzejszej dyskusji radiowej o Sart-rze. Więc tylko półtorej strony komedii. Właściwie na tych półtorej strony - tylko dwa czy trzy zdania.
2. Wczoraj w parku para żebrzących dzieci może ośmio- czy dziesięcioletnich. On jak dorosły gangster, ale taki z Chicago, taki Al Capone w miniaturze, ona jak miniatura prostytutki i pijaczki. Tę swoją przyszłość mieli w głosie, w ruchach, w cynizmie i bezwstydzie spojrzeń, jakby nam proponowali nie wiem jakie świństwo.
3. Zdanie z Jean Genet: "Une damę me disait: Ma bonne doit etre heureuse, je lui donnę mes robes." "Tres bien. Vous donne-t-elle les siennes?"
4. Bardzo dawno temu, jeszcze parę lat przed pierwszą wojną Aga Khan, tak, dzisiejszy wielki Aga Khan, przyjechał do Warszawy i spędził tam parę miesięcy, co wieczór chodząc do teatru Nowości, a później do rana pijąc w tzw. gabinetach. Powodem tego była Józia Kowalewska, młoda tancerka, piękna jak Maryna Kentowa, ale właściwie bez talentu. Tańczyła ona w trupie Pawiowej i wtedy poznał ją Aga Khan, zakochał się w niej i pojechał za nią aż do Warszawy, gdzie ówczesny dyrektor operetki Śliwiński, węsząc dla siebie i dla Warszawy złote góry z tego kaprysu bogacza z tysiąca i jednej nocy - dawał co dzień przed operetką tzw. "divertissement z udziałem Józefiny Kowalewskiej", jak powiedziałem, raczej krowienty, która gdyby nie Aga, nigdy by nie dostąpiła zaszczytu pierwszych liter na afiszu. Aga Khan, który później zrobił begumą jakąś vendeusę z rue de la Paix - po paru miesiącach zalotów oświadczył się najregularniej Jó/i, proponując jej to, co uczyniło z Rity Hayworth najbardziej sensacyjnego demona dziesięciolecia. I otóż Józia, ku zdumieniu wszystkich, bez wahań i najspokojniej w świecie, odpaliła bajkowego konkurenta. A kiedy Wacek Grubiński zapytał ją o przyczynę tego zdumiewającego postępku, odpowiedziała mu nie mniej niż on jej - zdumiona jego zdumieniem: "Ależ, Wacusiu! Przecież on nie jest naszej wiary." I później przez długie lata chodziła codziennie do Lourse'a, próbowała uczyć się śpiewu, ale zawsze stremowana nie doszła do występu. Nie miała żadnych innych sławnych romansów i poza bliższymi znajomymi nikt nie wiedział, skąd pochodzą fantastyczne klejnoty, w które się stroiła na rzadkie, uroczyste okazje.
21 sierpnia
1. Wczoraj moje pyszne składane łóżko nie chciało się otworzyć. Tak że spałem bokiem dręczony wizjami, co będzie, jeśli i dziś także ta maszyna nie zadziała. W rezultacie dobrze przygotowane moje interwencje w dyskusji o egzystencjalizmie straciły cały wigor, coś tam bąkałem - właściwie byle jak.
2. Krzywieki jest to pierwszy od wielu lat Polak na emigracji
516
Sierpień 1952
udarowany talentem pierwszej klasy - umysłem filozoficznym, czuciem sztuki, zdolnością mówienia, darem przejrzystego wykładu. W Polsce wciąż miało się takie radości, tutaj jest to fenomen. Przypomina mi się odpowiedź Jean Renoira na pytanie w jakiejś ankiecie, co uważa za szczęście: "Uważam za szczęście - kiedy wszyscy, których kocham, są zdrowi i kiedy pojawia się nowy talent."
3. Zacząłem czytać książkę Sartre'a o Genecie Saint Genet. Zdaje się, że tych przeszło pięćset stron dadzą mi rady i że zrewiduję to, co myślałem dotąd o tym typie. A swoją drogą jest to fantastyczne plugastwo.
22 sierpnia
1. Tylko półtorej strony - czyli w gruncie rzeczy tylko dwa czy trzy zdania. Jakoś się nie mogłem poskładać po tych audycjach, wieczornych piciach, upałach. Jutro znów trzeba przygotować coś na poniedziałek. Dopiero we wtorek będzie można wziąć się naprawdę do pisania.
2. Fotografia Karola Frycza w "Nowej Kulturze" z okazji państwowej nagrody, którą dostał. Już zupełnie inny i dopiero teraz wygląda na tego, kim jest - na fantastycznie wielkiego pana, na potomka (wszystko jedno czy w prostej linii) Frycza Modrzewskiego, na jakąś upersonifikowaną polskość zarazem osiemnastowieczną, wolteriańską i kontuszową. Nie wiem, czy prowadząc już nie za mojej pamięci przez parę lat teatr krakowski - wypełnił kiedyś swoje wieloletnie marzenie, aby zagrać Radosta w Ślubach. Ale cóż by to był za Radost, nareszcie po prostu starszy pan, nie silący się na światowe maniery, ale mający je po prostu we krwi. I wierzę, że teraz w tej Polsce, pokrytej plugawą skorupą niepolskości i nieludzkości - jest on też jak stary pan Cedro, który przymyka oczy, aby nie widzieć i aby usłyszeć echo dawnych czasów.
3. Przerzucałem, bo mi jej Kister w żaden sposób dać nie chciał - książkę Borowego o XVIII wieku i trafiłem na wiersze
Sierpień 1952
517
religijne Baki, prawdziwą, solidną, bogatą i pełną ślicznych floresów poezję. Jak to mogło być, że był on przez dwa wieki pośmiewiskiem i prawie przysłowiem, wyszydzającym grafomanię. I co jeszcze może wiek XXI powiedzieć o różnych naszych dzisiejszych wielkościach.
23 sierpnia
1. Dwie strony małe, malutkie, ale z pewną finezją, a nawet wynalazkiem w dialogu. Nie wiem, czy tej finezji nawet nie za dużo - bo to zbliża wszystkie postacie do siebie. I już znów pora powstrzymać gadanie, popchnąć akcję i kończyć pierwszy akt.
2. Sen na pewno ważny, skomplikowany, nawet (co rzadkie) kolorowy. Koło szóstej rano zbudziłem się z postanowieniem, aby go zapamiętać. Do tej pory zapomniałem go na amen.
3. A propos pamięci. Parę dni temu rozmawiając z panią Heitzmanową, córką profesora Konopczyńskiego - dogadałem się do jego mająteczku pod Ojcowem, koło którego nieraz przejeżdżaliśmy w drodze z Grodziska do Pieskowej Skały. I nagle przypomniałem sobie jego nazwę, nie ruszoną z niepamięci od przeszło czterdziestu lat. Zapytałem panią Heitzmanową: "Czy ten majątek nazywał się Młynik?" Nazywał się istotnie Młynik. Oto tajemnice pamięci i zapomnienia.
4. W bardzo pouczających Mieszaninach literackich Sienkiewicza jest obszerne omówienie sztuki Lubowskiego Dług honorowy, z którego wynika, że to była sztuka naprawdę i nie po polsku, wbrew prądowi, gorzka i zaczepna. Pamiętam starego Lubowskiego w przedpotopowych krawatach i surdutach, snującego się, ale coraz bardziej jak zjawa, po premierach i po teatralnych - to znaczy przylegających do placu Teatralnego i Saskiego Ogrodu - ulicach. Nigdy nie myślałem, że to był prawdziwy pisarz. A może był nim naprawdę i został za-krzyczany przez polską "hop, dziś, dziś" tromtadrację.
518
Sierpień 1952
Sierpień 1952
519
24 sierpnia
1. Rano napisałem wstęp do dyskusji radiowej o Balińskim
- nieomal artykuł o nim. Teraz jestem chory - Bóg wie na co
- strzyka mnie w sąsiedztwie ślepej kiszki, bolą mnie moje wrzodzianki, gardło i palec wskazujący prawej ręki dokucza za lada dotknięciem. Oby to się rozeszło - c'est le mot exact - po kościach.
2. Ciągle sny ważne, na pewno ważne, skomplikowane i niewytłumaczone. Dzisiaj śniło mi się, żem sobie odkroił kawałek ciała pod brodą i że go zjadłem z apetytem (co tu dużo ukrywać). Później była jakaś wielka hala i poza nią miała się odbywać egzekucja cara Mikołaja II i jego rodziny. W pewnej chwili do tego baraku wpadli jacyś nasi przyjaciele i znajomi, m.in. Karla Lanckorońska (dlaczego?), z miednicami, ścierkami, jakby mieli coś sprzątać po tej kaźni. I wtedy ściana baraku rozstąpiła się, zobaczyliśmy płot i za tym płotem podnosić się poczęły jakieś nawoływania, błagania i krzyki.
3. Usiłuję czytać tego Sartre'a po kolei, strona po stronie. I nie mogę. Jestem jak Marynia Połaniecka, która mówi, że jeśli jest coś złe, to sumienie mówi "nie, nie, nie". Sartre jest bardzo inteligentny, ale za dużo w tej potwornej książce plugastwa, przeciw któremu buntuje się we mnie nie krytyk, nie pisarz, ale po prostu Marynia.
25 sierpnia
1. Piszę to rano 26-go, bo wczoraj byłem zupełnie rozbity gorączką i bólem właśnie prawej ręki od zapalenia stawu. Teraz robię próbę innego nastawienia palców. Jakoś to idzie. Ale dużo zrobić się z tym nie da. I naturalnie mowy nie ma o trzech stronach.
2. Wczorajsza noc przypomniała mi dzieciństwo, bom chyba od tamtych czasów nie miał tak wielkiej gorączki. Nie ma co gadać, jest to wielka przyjemność w sensie egzystencjonalnym i czuje się, że się żyje. Nie tylko słyszy się lepiej głosy z we-
wnątrz, ale i z zewnątrz tak samo. To niemożliwe, żeby fortepiany grały zawsze wtedy i zawsze Chopina, kiedy jesteśmy chorzy. I otóż wczoraj trochę przed północą słyszałem właśnie jakąś etiudę - z daleka, bardzo z daleka i tak jakby ją ktoś grał właściwie dla mnie.
3. Kiedy trzęsąc się nie jak w febrze, ale właściwie w febrze jechałem taksówką do domu - szofer, stary Irlandczyk, zapytał mnie, czy w domu moim jest "a little pretty lady". Kiedy mu skłamałem, że tak, dał mi śliczną żółtą różę, którą z jakiegoś schowka wyciągnął. Powiedział, że ją kupił i że daje mi ją "just for friendship". Bardzo mi to dobrze zrobiło w zdenerwowaniu moją chorobą. Pomyślałem sobie o wierszu Konopnickiej Krasnoludki są na świecie!
26 sierpnia
,, 1. Dzisiaj jeszcze duża gorączka. Na pewno nie mogłem pisać.
2. Przypomniał mi się wiersz Zygmunta Karskiego:
Przecudne miałem dni wrześniowe Własnym zabójcą-m został skrycie, Jednak mnie bardzo kocha życie, Jak dobrze sobie uciąć głowę!
Napisane to było, kiedy zaczynał się Tuwim, ale myślę, że Tuwim nie był tak rewolucyjny w stosunku do przeszłości jak ten młody grzeczny paniczyk, podobno wnuk Aleksandra II i na pewno trochę wariat. To, co dzisiaj uchodzi za ostatni krzyk poezji, było zapowiedziane bez manifestów i bezwiednie niemal przez te race asocjacji - na pozór zupełnie dalekich, a poetycko niezbędnych i bezbłędnych, przez ten fajerwerk poezji, jakim była Wiosna w Paryżu.
3. Sienkiewicz pisze na jednej stronicy: "Kochanie jest po prostu potrzebą fizyczną, hamowaną wprawdzie najsta-
"" ___________Sierpień 1952____________
ranniej w pannach należących do wyższych warstw towarzyskich, ale niemniej nieprzepartą." Każdy przyzna, że to jest prawie Mniszkówna. A o parę stronic dalej: "Dziś rano zobaczyłem na korytarzu pannę służącą niosącą suknię i trzewiki Anielki i zwłaszcza te trzewiki tak mnie rozczuliły, jakby posiadanie i noszenie ich było koroną wszystkich cnót Anielki." Zgódźcie się ze mną, że to jest nieomal Proust. I taki jest cały Sienkiewicz.
27 sierpnia
1. Jedna ręka jakby trochę lepiej. Za to drugiej nie można zgiąć bez krzyku. Łeb mnie boli, wciąż myślę, że rzygnę, i żadne dotąd lekarstwa nie pomagają na to świństwo. "Jak dobrze sobie uciąć głowę" - powtarzam za Zygmusiem Karskim.
2. Nie mogąc spać, starałem się sobie przypomnieć różne szczegóły z przeszłości. Więc na przykład: Ambasada na Ave-nue Tokio. Zaraz przy wejściu na pierwsze piętro był pokój najpierw Bociańskiego, później Franciszka Zaleskiego, a później w korytarzu kolejno: Gucio Potworowski, ja, Frankowski i Kasa, gdzie siedziała pani Lewińska z Jerzym Lasockim, a później z Jerzym Paczkowskim. Czy jej ostrowłosy foksterier nazywał się "Jo"? Chyba "Jo". Po drugiej stronie poczekalni, nie wiem już w jakim porządku, mieli swe pokoje Otton Węcławowicz, Stebelski, Jerzy Błeszyński, Cezar Niewęgłowski. Nie pamiętam, czy August Iwański i Michalski siedzieli tam - czy w przybudówce od podwórza. Na pierwszym piętrze wielki pokój Anatola, później pokoik Ignasia Skrzyńskiego. Skąd dostawałeś się przed jowialną i chytrą twarz Chlapa. To
wszystko.
3. List od Jędrków Bujalskich z powinszowaniem nagrody. To bardzo dziwne, że ja ich w ogóle nie znam - ale czuję, że to jest rodzina, że są mi bliżsi od tylu niby bliskich.
Sierpień 1952
521
; 28 sierpnia
1. Rano już myślałem, że całe to świństwo przechodzi, po południu jednak znów się gorączka podniosła. Leon Orłowski opowiadał mi, co przeszedł przez ten sam zarazek piętnaście lat temu - kiedy nie było sulfy, penicyliny ani terramycyny. Wysłuchawszy go, nie śmiałem się skarżyć i mógłbym tylko uważać się za szczęściarza, że mi się to wszystko nie przytrafiło dawniej.
2. Józio Wittlin jest największym egocentrykiem i hipochondrykiem świata. Normalnie mówi tylko o swoich chorobach i cierpieniach w najszczerszym przekonaniu, że jest szczególnie przez los skrzywdzony. Zarazem jednak jest on monumentem tradycji, znanym ze swego doskonałego wychowania, przywiązanym do wszelkich ceremoniałów i protokółów i czującym się w nich doskonale. Z okazji mojej choroby te jego właściwości wystąpiły i od trzech dni daremnie usiłuję namówić go w rozmowie, aby mówił o sobie, o swoim świeżo urodzonym wnuku. Z tą samą uporczywością, z jak;} normalnie użala się nad swymi dolegliwościami, odrzucał on każde moje zapytanie o siebie, nie pozwalając ani na chwilę sprowadzić się z dużej troski o mnie. Mam z tego cudną zabawę - a myślę, że i on dobrze się czuje w roli tego silniejszego. Daj Ci Boże, kochany Józiu.
3. Zosia Stryjeńska na wiadomość, że siedemdziesięcioletni Franc Fiszer złapał no... wszyscy domyślacie się co, zawołała z naiwnym zachwytem: "Bohater!"
29 sierpnia
1. Dziś mniejsza gorączka, ale zupełne zdziecinnienie - nie wiesz, czego chcesz, rzucasz wszystko, do czego się bierzesz, we łbie podniecenie i pustka zarazem. Byłby grzech próbować pisać w tym ogłupieniu.
2. Bardzo, bardzo piękna now.ela Hemingwaya The O Id Mań and the Sea - godna swego tytułu. Wszystko w niej jest zarazem zupełnie rzeczywiste i uderzająco symboliczne jak w poezji. Ten Sartre ze swoim Genetem byli zmorą moich nocy gorszą niż
522
Sierpień 1952
Sierpień 1952
523
zarazki - i teraz przyszło to wielkie morze jak ratunek, jak wypływ z mroków w słońce.
3. Wszyscy nauczyciele, gdy byłem w szkole średniej, byli to dziwacy, typy nad typami. Nie tylko że każdy miał swoją manię, od razu przedrzeźnianą przez uczniów - ale każdy też krył jakiś problem albo dramat. Np. dwóch Pawłowów - Kola i Wołodia, każdy wariat na inny sposób, albo Wołczek, morganatyczny zięć Nałkowskiego, który się później spolszczył, albo prefekci: komiczny okrągły laluś Trepkowski, zerkający z konfesjonału ku bardziej głównym grzechom, i wielkiej klasy polityk, ksiądz--prałat Wesołowski. A przede wszystkim Szobcio, mała, chuda, pocieszna dwudziestoparoletnia figurka, z blond bródką, z której później wyrósł wielki uczony i dość nieznośny moralizator Szober. Rozglądam się koło siebie, wśród młodych, którzy są teraz w wieku ówczesnych moich belfrów. Cóż za nuda! Cóż za nuda byłaby z takimi typami w szkole!
30 sierpnia
1. Dzisiaj gorączka znów trochę opadła - ale teraz trzeba czekać na reakcję po tej sakramentalnej "terramycynie". Podobno przez parę tygodni chodzi się ze łbem pustym jak stodoła na przednówku. No cóż zrobić? Za wszystko trzeba płacić. Teraz będę się leczył na skutki cudownego lekarstwa, i tak bez końca jak w znanej powiastce Cami o podziękowaniach dla lekarzy.
2. Zbiór szkiców Ważyka W stronę humanizmu wydany w 1945 da się dziś jeszcze czytać - ortodoksja marksistowska jest tutaj bardzo dyskretnie wpisana w inteligentne rozważania człowieka myślącego własną głową - można te wtręty bolszewickie usunąć bez większego zdeformowania całości. Ważyk, kiedyś mózgowy w złym tego słowa znaczeniu wyrabiacz nowinek, dojrzał (gdzie, kiedy) w umysł najszlachetniej eklektyczny, mogący się stać idealnym przewodnikiem po załganych i niedo-myślonych u nas problemach Zachodu. Jak on to wszystko
pogodził teraz z marksizmem, ze zdaniem jakiegoś osła-Turka, który oświadczył, że jego nauczycielami poezji byli "Marks, Engels, Lenin i Stalin"?
3. W tomie Broniewskiego Nadzieja pierwsza część to koszmar, szarganie poezji, i do tego własnej poezji. W drugiej
- wiersze pisane po powrocie do Warszawy i po śmierci żony
- najbardziej wstrząsające, jakie po polsku czytałem - bebecho-we powiedziałby Witkacy - tak, bebechowe, ale i bebechy widać trzeba umieć z siebie wypruwać. Miłość do Warszawy w żadnej innej poezji nie jest tak namiętna, rozdzierająca, te wiersze to pijacki szał miłości w mgłach poezji godnej Yillona i lepszej od Verlaine'a.
31 sierpnia
1. Dziś od biedy mogłem pisać, ale mam jeszcze gorączkę, więc wolałem nie ryzykować tego, co można napisać w podnieceniu. Wczoraj - wciąż beczałem czytając wiersze Broniewskiego. To nie jest dobry stan do związania myśli i obrazów niewidzialnymi nićmi.
2. Od czasu Sienkiewicza, Prusa potoczny język literacki polski - potoczny, to znaczy się w publicystyce i realistycznej powieści, zmienił się nie do poznania. Mimo wszystko Sien-kiewicz-Litwos, Prus z Kronik i Kraszewski - to prawie ten sam język, jeszcze pobrzmiewający jakimiś wygibasami i atawizmami z wysokich Parnasów niezbyt dawnych czasów - ale w każdym bądź razie 18 wieku. Nigdy tego nie studiowałem, ale bodajże zmiana w tym języku, wyrobienie się tego, którym dziś się pisze - chcąc pisać naturalnie - dokonywuje się w samymże Sienkiewiczu, i Bez dogmatu zdaje się być pisane przez innego człowieka niż Litwos.
3. Żadnej ochoty na przeczytanie Jean Santeuil. Niech to sobie leży na stole, nawet może to przetnę. Ale właściwie po co mi to? Znam wielkiego Prousta, a na małego - nie mam czasu. I na tyle, tyle innych książek.
524
Wrzesień 1952
1 września
1. Nie mogąc się doczekać końca tego choróbska, zacząłem pisać. Napisałem półtorej strony - czyli cztery zdania. Potem gorączka zaczęła iść w górę, myślę o niej, o mnóstwie głupstw przeszkadzających pisać.
2. Bardzo intensywne sny i jakaś bardzo ważna sprawa - że niby zostałem wybrany prezesem jakiegoś klubu i Irena Cittadini w liście żąda, abym się zrzekł tej prezesury, tak jak to kiedyś miał (to senna brednia) uczynić architekt Zdzisław Kalinowski (mało mi znany i całkiem zapomniany). Intencja tego listu jest mi nieżyczliwa, coś tak jakby Irena uważała mnie za niegodnego tego kretyńskiego wyróżnienia. Później Bebe Berard na złoto, taki jak był, tylko na złoto. Później wśród jakichś skomplikowanych komeraży całuję ukradkiem młodą osobę z uczuciem, że popełniam nietakt, że się jej narażam. Nieprawda! Ona zbliża się do mnie i całuje mnie mocniej i goręcej. To ona mnie kocha albo, co w tej sytuacji znaczy jeszcze więcej - ona chce mnie całować.
3. Pani Wanda Artwińska, bardzo urocza osoba w własnym nie do podrobienia i nie do określenia stylu, żona psychiatry krakowskiego, powiedziała kiedyś do męża: "Gieniu! Powiedz, czy mnie jest zimno?"
2 września
1. Rano znów gorączka skoczyła - bałem się pisać, aby nie napisać czegoś z gorączką.
2. Wizja Polski - ni mniej, ni więcej tylko u Geneta w chwili gdy zbliża się do polskiej granicy, aby ją przekroczyć jako złodziej "w poszukiwaniu pracy": "La ligne ideale traversait un champs de seigle, dont la blondeur etait celle de la chevelure des jeunes Polonais; ii avait la douceur un peu beurree de la Pologne dont je savais qu'au cours de 1'histoire elle fut toujours blessee et plainte." A później mówi o ,,1'aigle blanc qui pianę invisible dans un ciel de midi", i o sobie, że przekroczywszy tę granicę "avec la certitude d'etre le personnage heraldiąue pour
Wrzesień 1952
525
ąui s'est formę un blason naturel: ażur, champ d'or, soleil, fórets." Nie rna co gadać, jest to bardzo piękne, zarazem wyrafinowane i proste, zarazem w duchu najbanalniejszych uproszczeń i oryginalne jak każda prawdziwa sztuka. Zdumiewające, że nawet ten gwałciciel, ostatni z ostatnich - wiedział o Polsce, że była najnieszczęśliwsza z nieszczęśliwych.
3. Wczoraj miałem bardzo smutną wizytę melancholika, o którym ani otoczenie jego, ani on sam nie wiedzą, jak bard/o jest chory -jak nie ma żadnej obrony przeciw dotąd nie znanym i może niewiadomym pragnieniom własnej zagłady. Uważa, że wszystko, co mówi, to nie są owe demony samounicestwienia
- tylko poglądy. To najgorszy chory, który nie chce się leczyć.
3 września
1. Dwie strony, posuwające wreszcie akcję naprzód. Ale nie podoba mi się to, co moi ludzie mówią. Po prostu ma to jedno znaczenie, gdy mnie chodziło o poezję - o jakieś perspektywy nie znane nie tylko dla widza, ale i dla mnie. Jedyna pociecha
- że pisałem to w gorączce. Musi ona przejść, a z nią wróci i ten przerwany kontakt z mymi postaciami, które, wierzę w to, szukały mnie. I mnie właśnie.
2. Genet (cokolwiek by o nim myśleć) wśród najbardziej odpychających praktyk seksualnych nie przestaje czuć, myśleć i określać. Mimo więc tej ohydy - jego świat ani na chwilę nie staje się światem bez duszy, a jego praktyki - ową bydlęcą funkcją, która po amerykańsku nazywa się "sex" i aspiruje do rzekomego zdrowia psychicznego, choć w gruncie rzeczy ono właśnie jest u podstaw wszystkich niewytłumaczalnych bzików i zbrodni tego kraju.
3. Irzykowski, odznaczony kiedyś 1000-złotową Nagrodą Wydawców - wbrew mojej jako jednego z sędziów za/artej opozycji - odmówił przyjęcia tej sumy, oświadczając public/nie, że nie da się "wykwitować tysiącem złotych". Najciekawsze, że chłop dobrze obliczył - bo w ten sposób dał do zrozumienia, że
526
Wrzesień 1952
nie jest nieczuły na honory i że fotel w zwalczanej przez niego Akademii zrobiłby mu przyjemność.
4 września
1. Właściwie mogłem coś napisać rano i po południu. I powinienem był. Diabli wiedzą (nie bardzo groźni, ale diabli w każdym razie), dlaczego nie napisałem.
2. Jestem stanowczo przeciw diabłu - ale to nie znaczy, że za Mauriakiem. I w ogóle czy Mauriac jest naprawdę przeciw diabłu?
3. Kiedyś w Paryżu Kazio Wierzyński namawiał mnie bardzo uporczywie na małżeństwo z Bronką Juchniewiczówną. Gdym mu tłumaczył złe strony tego pomysłu, wykrzyknął: "No więc w najgorszym razie będzie tak zwana tragedia."
4. Słonimski o pewnym biednym rogaczu, któremu Wieniawa sprzątnął sprzed nosa jego "kochankę": "O co mu chodzi? Przecież Wieniawa - to jest siła wyższa!"
5. Podobno gubernator Stevenson jako dziecko zabił przez nieostrożność swoją kuzynkę. Myślę, że to jest jednak bad luck i że jest feler - jeśli chodzi o kandydata na Prezydenta - bo na pewno taki człowiek ma ciężki kompleks i ludzie będą zawsze uważać, że ma on pecha. Tylko naturalnie że taka tragedia może też być zarodkiem wielkich czynów, może prowadzić do ekspiacji w poświęceniu, idealizmie, może zrobić wielkiego człowieka.
5 września
1. Nic nie napisałem. Chciałem się usprawiedliwić, że pisałem listy. Ale to przecież się nie liczy.
2. Ktoś pisze do mnie: "Wielce Czcigodny Panie!" Więc już do tego doszło.
3. "Paris Match" dwa numery zapełnił fotografiami Ewy Peron, zdjęciami z jej pogrzebu i artykułami o niej. Sprawa oczywiście nie jest prosta, bo kto pracuje po szesnaście godzin
Wrzesień 1952
527
na dobę i choćby w najbardziej szaleńczy sposób wspomaga biednych - nie jest tylko karierowiczem i awanturnikiem. Kto wie zresztą, czy ekonomiczne wariactwo tej akcji nie jest jej prawdziwą wielkością i nie zbliża jej do świętości, nie jest wyzwaniem rzuconym zarazem kapitalizmowi i bolszewizmowi. Ale gdy się czyta, co ta kobieta mówiła, jakie banialuki nie proste, ale prostackie, gdy się ogląda jej fotografie - na balkonie, na paradzie - przypomina się Hitler, było w niej na pewno coś z Hitlera na blond i z uśmieszkiem. Nie wiem, c/,y święci lubiliby ją mieć w swym gronie. Np. św. Wincenty albo św. Franciszek.
4. O Mauriacu: "Cest un monsieur, qui cherche le demon de midi a ąuatorze heures."
5. Co wypada, a co nie wypada. - Była to jedna z najważniejszych spraw mej młodości, nawet mego dzieciństwa. Moi rodzice byli ludzie skromni, po prostu bardzo moralni, bez hipokryzji, tylko z polskim patosem. Co wypada - było to też dla mnie ciągłe przymierzanie się do jakiegoś nieokreślonego ideału, może nawet bardziej polskiego niż po prostu ludzkiego. Gdzieś w podświadomości czułem się Słowackim, którym chciała mnie mieć moja Matka. Właściwie więc - myślałem sobie, czy to wypada Słowackiemu, czy Słowacki mógłby tak postąpić.
6 września
1. Nic nie napisałem. Wściekałem się, że gorączka nie opada, myślałem o głupich kłopotach i czułem upływ sił, który nie wróżył, że coś sensownie mógłbym napisać.
2. We śnie jakieś pogubione walizki, że niby wszystko straciłem w jakiejś podróży, l Córa Lehmann, jedna z dwu starszych dam, u których mieszkałem przed rokiem.
3. Fredro jest teraz więcej grany w Polsce niż przed wojną, to trochę skutek inflacji teatrów rozmnożonych jak grzyby w dcs/-czowe lato. Ale faktem jest, że wyciąga się najbardziej zapomniane jego sztuki i że najwidoczniej i publiczność chodzi na to.
ilUklWk
528
śmieje się - można by mówić prawie o "renesansie Fredry", gdyby mu nie towarzyszyły idiotyczne próby przyrządzenia go po marksistowsku. Czy to jest niedopatrzenie komisarzy literackich, czy jakaś ukryta idea, w praktyce sprowadza się to do wyżywania się publiczności we Fredrze - w jego żywiole polskości, który oczywiście nie jest wcale żywiołem archanielskim, bohaterskim, tylko szlagońskim - a to jest mimo wszystko żywioł arcypolski, tkwiący w mieszczaninie, w robotniku i nawet w chłopie. Czytałem dziś Obrachunki fredrowskie Boya, dowód jaskrawy, że Fredro był problemem, bardziej żywotnym, namiętniej dyskutowanym niż prawdziwe literackie aktualności. Jeśli tak było, jeśli ten zdawałoby się najprostszy, najbardziej prosto z mostu i łopatą do głowy poeta komiczny takie budził spory - to dlatego, że w każdym z nas jest ten problem Fredry, że w każdym z nas beztroska, sielska, nieraz bezwolna i nawet bezczelna, ale jakże nasza, jakże w naszych bebechach duchowych złożona dawność, Soplicowo i Fredro walczą z poczuciem i pragnieniem, i postanowieniem odmiany.
7 września
1. Dzisiaj dzień w Locust Yalley. Więc z góry skazany na niepisanie.
2. Pisma Faleńskiego są zupełnie niedostępne, nie wiem, czym w życiu dziesięć jego wierszy przeczytał - ale jego przekład z Yictora Hugo zaczynający się od słów:
Co ci, serce, z narodzin królów.
Co ci z chwały zwycięstw, których odgłosem pękają w kawały
Dział brązy i dzwonów spiże
znam na pamięć i mam go za arcydzieło równe i bliźniaczo podobne oryginałowi i za jeden z najpiękniejszych wierszy polskich. Wczoraj w uroczym i irytującym zarazem tomie krytyk Sienkiewicza wyczytałem taki jego oto fragment przekładu z Juvenala:
529
::;i A ta znów pani, o to wielka dama! Tak było, że raz kubek wina sama Mężowi dłonią gdy podała białą, To mu się wprędce coś takiego stało, Że wziął i umarł. - Odtąd dusza tkliwa W opiece mając wszelką cześć kobiecą, Jeśli się kiedy zdarzy, jak to bywa, Że mąż, przypadkiem zmarłszy, sczerniał nieco, Radzi: jak wprędce w sposób go najgładszy Na stos wyprawić, nim się gmin opatrzy.
Oto język polski! Najbardziej tradycyjny i współczesny zarazem, mający znamiona zarazem wieloma wiekami urobionej sztuki i niemal potomności! Pamiętam, że za mego dzieciństwa szeptało się o Felicjanie jako o jakiejś pamiątce zamierzchłej przeszłości, bo przecież do niczego nie można go było przypisać, nie był epizodem romantyzmu ani neoklasykiem. Spośród iluż przecież niegdyś sławnych a dziś zapomnianych strof - bombas-tycznych "argonautów budziciele" - te jego pozostały na zawsze jako klejnoty polszczyzny?
8 września
1. Nic nie napisałem, idąc za planem, żeby nie pisać w te dnie, gdy przygotowuję słuchowiska. Jutro o Lwowie, będę się w to tylko wtrącał - więc właściwie mogłem coś więcej zrobić.
2. Artykuł Cartier w "Paris Match" o katastrofalnych skutkach wyzwoleńczej polityki amerykańskiej na Wschodzie, ich zaślepieniu w ich ideach agrarnych, ich przekonaniu, że z Arabów i Persów trzeba i można zrobić amerykańskich farmerów. Cartier szaleje z hamowanej złości i mówi nawet o wyjściu Francji z UN, gdyby miała ona tam przegrać sprawę Tunisu. Ta furia i mnie się udzieliła - nic bowiem tak mnie nie wyprowadza z siebie, jak owo amerykańskie zadufanie w postępie, przeświadczenie, że mają oni w głowie i ręku kamień filozoficzny na wszelkie choroby Azji i Europy - gdy ani
34 - Dziennik t. II
530
Wrzesień 1952
Europy, ani Azji nie zmienią nigdy - bo tu nie chodzi tylko o dobrobyt, ale także, a nawet przede wszystkim o impon-derabilia - zupełnie dla Amerykanów niepojęte. Mimo całego łajdactwa Jałty, była w niej i owa zadufana głupota, wiara, że Stalin nie może zostać ślepy na tak dobroczynne światło, jak mądrość amerykańskich profesorów i research workers. Można by godzinami o tym pisać, pragnąć Bernarda Shaw i Arys-tofanesa. Można, ale nie trzeba. Więc też kończę, trzęsąc się zresztą z furii.
9 września
1. Dziś rozmowa radiowa o Lwowie. Mało miałem do gadania, dogadywałem tylko Wierzyńskiemu i Wittlinowi, ale jak na pierwszą robotę po chorobie nie było to najgorsze. Zwłaszcza że bez pigułki.
2. Podobno Eisenhower chce rozmawiać z Polakami, nie tylko z Polonią, ale i z nową emigracją. I podobno nie można do tego doprowadzić, tak się już wszyscy zakłócili, tak wszystko załgali i ześwinili. Podobno można by czoło emigracji przenieść tutaj, i sprzeciwiają się temu ci, którzy ostatnio lepiej urządzili się w Londynie. Podobno rząd polski byłby tu przyjęty jak najlepiej - mogąc sobie zresztą żyć ze swego Skarbu i nie tykając "pecunia qui olet". I podobno nic z tego wszystkiego nie wychodzi, bo Polacy londyńscy myślą o swoich rozgrywkach i nie interesują się tym, co myśli o nas i co chce z nami zrobić zdradziecka Ameryka.
3. Dzisiaj niespodzianka, zupełnie jak w bajce dla dzieci nagroda za cnotę. Nieraz mi się to zdarzało i mam zamiar w to wierzyć, ponieważ to przełamuje moje lenistwo do różnych świadczeń, których potrzebę czuję, ale które nieraz zaniedbuję - właśnie przez lenistwo.
4. Wittlin, zobaczywszy dziś, że wyglądam nieźle, i zdecydowawszy, że już jestem po chorobie, powrócił do swojej hipo-chondrii i zaczął omdlewać na próbie etc., etc. Zrozumiałem, że
Wrzesień 1952
531
mu tego potrzeba, że należy mu się ode mnie rewanż, więc też współczułem mu, jak umiałem, i podtrzymywałem jego słabnące kroki.
10 września
1. Bardzo zła audycja - ale nie z mojej winy. A raczej tylko częściowo z mojej winy - bom powinien był postawić się i postawić na swoim. Ale byłem w nastroju rozczulenia wobec moich partnerów, którzy mnie dziś znów fetowali - i jak to się mówi, "serce mnie zgubiło".
2. Pani Rachel Giese, Amerykanka studiująca od paru miesięcy literaturę polską, powiedziała dziś o mnie przez radio zawstydzające rzeczy: że jestem w linii Spensera i Miltona, że zalety moje spotyka się tylko u wielkich mistrzów, że "czytać Jana Lechonia to upewniać się o żywotności kultury europejskiej". Czy ona tak naprawdę myśli? Chyba tak, bo Amerykanie nie puszczają się na ogół na takie bujdy i nie przychodzą im one po prostu do głowy. Ale czy ona jest jakimś prawdziwym, kompetentnym sędzią?
3. Coraz więcej myślę o moim wychowaniu, o tym, co dostałem od rodziców, i widzę coraz jaśniej, jaki to miało wpływ na mnie. W najlepszych intencjach zrobiono ze mnie zarazem najbardziej nieprzygotowanego do życia poetę i postawiono mi najtrudniejsze, nieomal nieosiągalne mistyczne cele. Zrobiono mnie słabym i pragnącym wielkich dzieł i czynów. Właściwie moja Matka chowała mnie na Julka Słowackiego. Myślę, że prawie świadomie. Że jego wady i słabości wydawały jej się piękne i gotowa była widzieć je we mnie.
11 września
1. Rano i po południu dyskusja radiowa o literaturze amerykańskiej. Miało być bardzo źle, a wyszło wcale nie najgorzej. Ale swoją drogą nie dopilnowałem moich partnerów i jutro będzie znów trzeba coś wycinać. To znaczy, że nie jestem tak
532
Wrzesień 1952
psychicznie napięty przed tym. Wieczór ból w innym znów palcu, gorączka. A już byłem prawie pewny, że to wszystko, mówiąc dosłownie, rozejdzie się po kościach.
2. Nowy film Renę Claira - wielkie rozczarowanie. Michel Simon tak boski jak Frenkiel i Raimu, Gerard Philipe tak piękny i pełen czaru jak nikt w Ameryce i nikt we Francji, ale scenariusz ciągnięty za włosy jak wszystkie ostatnie sztuki francuskie, nic w nim ludzkiego, żadnego instynktu, same pomysły mózgowe - mogłoby być tak albo inaczej. A Renę Claira w ogóle nie ma.
3. Marka Twaina można nawet wielbić w Polsce, ale nigdy nie będzie on tam zrozumiany tak jak tutaj. Trzeba stanowczo "in Dichters Lande gehen". I trzeba być Polakiem - aby ocenić nie tylko Wyspiańskiego, ale nawet Prusa. I Włochem - żeby odczuć wielkość Manzoniego i d'Annunzia. Bo każdy pisarz mówi do całego świata, ale szepce i uśmiecha się tylko do swoich.
12 września
1. Z palcem niby lepiej, ale jakieś idiotyczne zawroty głowy wygnały mnie z restauracji przed skończeniem obiadu - myślałem, że zemdleję i że będą mnie tam cucić i przewracać publicznie. W rezultacie ledwo parę krótkich listów zdołałem napisać. Ale też był upał! I to po takim lecie jak piec rozżarzonym.
2. Przeczytałem dziś w warszawskim, przysłanym mi z Londynu, wydaniu Mazepę i Beatrix Cenci i pomyślałem to samo, com przeszło dwadzieścia lat temu napisał w przedmowie do zbiorowego Słowackiego. - Są to melodramaty natchnione, olśniewające, prawdziwa poezja i wspaniały teatr - prawie wspaniały dramat. Ale wtedy to wszystko wyjdzie, jeśli wystawi się to z jakąś fantastyczną przesadą kolorów, dźwięków, świateł. Jeśli wykąpie się to w nieziemskiej muzyce, będzie mówiło wiersz - anielsko, i znajdzie się dla bohaterów jakiś wyraz
Wrzesień 1952
533
plastyczny nierzeczywisty, jakieś baroki El Greca zamiast renesansowego Rzymu - jakąś symfonię anielstwa i przepychu zamiast Polski Wazów. Amelia i Beatrix Cenci, Zbigniew i Gia-no Giani tylko wtedy będą rzeczywiści - jeśli im się odbierze wszelką realną ziemskość. Ale wtedy - cóż za wspaniała poetycka prawda z nich się dobędzie; na którą niestety musimy czekać do końca socjalistycznego realizmu.
13 września
1. Nic nie można było napisać. Upał taki, że ledwo przewlokłem się przez ulicę. I do tego ta wczorajsza afera z żołądkiem czy wątrobą, czy po prostu z upałem. Prażyłem się w moim pokoju, próbując bezskutecznie skupić się nad papierem. Ale trzeba było dać spokój. A właściwie wszystko inne mnie złości.
2. Nałóg czytania - to u mnie to samo co palenie u innych. Sięgam po książkę jak inni po papierosy i jak wielu palaczy pociąga tylko parę razy - ja czasem tylko przerzucę parę kartek. Zrobiło się to tak samo chorobliwe dla mnie, jak dla innych nałogowców palenie. I doprawdy, że muszę ze sobą staczać walki, aby nie ulec pokusie sięgania po książkę, kiedy obudzę się w nocy.
3. Akurat czytałem Kordiana - kiedy przyszła od Wacława Lednickiego odbitka jego pracy o tematach rosyjskich u Słowackiego. Już się kiedyś tutaj dziwowałem polskości Konstantego, bo on naprawdę już był Polakiem, jak syczy car Mikołaj w Kordianie. Ale ile razy natknę się na tę sprawę, nie przestaję znów jej się dziwić - bo przecież ten admirator polskiej brawury, zakochany w polskiej armii obrońca polskich swobód przed carem - był zarazem katem polskich żołnierzy. Cóż za demon historii sprawił, że owa wspaniała karta, która mogła zadecydować o naszej niepodległości, a później o naszym zwycięstwie, nie była przez nas wygrana, a raczej wygrana być nie mogła.
534
Wrzesień 1952
14 września
1. Napisałem trzy strony, skończyłem scenę z komisarzem Maigret (będzie się nazywał inaczej), co w sumie jest pewnym sukcesem - pewno dzięki temu, że upał minął. Ale co dalej? Co teraz? Czy już teraz ma wejść na scenę Flora i ma się zacząć dramat, który będzie się pogłębiał na przemian i przechodził w żarty - aby w trzecim akcie stać się sprawą życiową i odpowiedzią na zawiązaną w pierwszym akcie intrygę. W każdym razie muszę to skończyć - choćby miało to być poronione. Wierzę, że coś się przez to dla mnie ze mnie samego odkryje.
2.
Małą jest wadą strój modny, nowy, Lecz gdyby ujrzał cud Mojżeszowy, Myślałby o tym modniś zalekły, Że gdyby ukląkł - portki by pękły.
Czyje to, zgadnijcie? Słowackiego.
3. Słowacki w liście do Gaszyńskiego o Anhellim (22 maja 1839): "Kimbar (zdaje się, poseł upicki - to ja piszę) na sejmie grodzieńskim powstawszy z ławy krzyknął: «Sybir! Sybir! Strasz nas Sybirem! Niech więc przyjdą, niech nas wiodą w tę krainę... wszak i tam żyją ludzie.» Zelektryzowany Sejm, powstawszy z ław, zawołał: «Na Sybir! Idźmy na Sybir!»" Nieoczekiwana asocjacja z Dostojewskim. To przecież Mitia Karamazow mówi jadąc na katorgę: "Wszędzie są ludzie."
15 września
1. Trzy strony i zaczęły mi chodzić po głowie dalsze. A co najważniejsze, przyszły do mnie "postacie sceniczne" i myślę ich myślą, czuję jak one. Tylko że dla takiej wizyty trzeba wszystko uprzątnąć wewnątrz. Właściwie trzeba zrobić w sobie twórczą pustkę.
2. Kiedy Niemcy ogłosili 5 listopada 1916 roku tak zwaną niepodległość - ówcześni pesymiści oburzali się, że to przecież
jest podstęp, że Niemcy robią to, bo muszą. Mnie to zdawało się właśnie najbardziej pocieszające, że oni musieli, że to nie był żaden wybuch sentymentalny, tylko polityka. I to samo myślę o obietnicy Eisenhowera uwolnienia krajów za Żelazną Kurtyną. Potrzebuje on głosów polskich. Tak jak Niemcy potrzebowali polskiego żołnierza. Trzeba więc zacząć z nim politykę. Niech z nim współpracują Janiewicz, Januszewski, Wazeter, niech go zwalcza Machrowicz, ale niech sprzedaje drogo tę walkę Stevensonowi. Jedno jest pewne: sprawa polska wcale nie umarła i od Polonii i Polaków zależy, aby ją wskrzesić. Słowo "wyswobodzenie" raz padłe nie da się już zagłuszyć. Chyba że Polonia zhańbi się jakimiś nędznymi targami, że sprzeda sprawę polską za parę posad dla polonijnych mogołów. Powiedziałem to wszystko dzisiaj Januszews-kiemu, jak umiałem najnamiętniej. Dixi et salvavi animam meam. Amen.
16 września
1. Jakieś niby ważne, może i ważne, ale męczące i nudne sprawy na mieście, wskutek tego tylko półtorej strony. Nie wiem, czy tak to zostawię - czy najpierw będzie scena z postaciami z Hieronymusa Boscha, czy z Florą. Gdyby wypuścić te potwory na końcu, byłoby to jakby wejście do piekła i chyba bardziej efektowny finał. Ale może też dopiero to piekło wydobędzie z Collina jego własne piekło, może wtedy dopiero ta Flora wyda się jakąś Beatryczą czy Eurydyką. Obym jutro był mniej zmęczony - na co się nie zanosi - i mógł to mądrze zdecydować.
2. Wiersze: rym "łza mi" - (na serce spadła) i "zmiłuj się nad nami", "Jak okropnie smutno!". Powinny to być dwie zwrotki o" tym, że łzy cudze przez nas płynące jest to największe nieszczęście, a raczej największy smutek, i tym większy, że jesteśmy sprawcami nieszczęścia - ale nie jesteśmy mu winni.
3. Kiedy jacyś donosiciele, chcąc wygryźć Chłapowskiego
536
Wrzesień 1952
z Paryża, oskarżyli go przed Piłsudskim, że ma wielkie długi, Stary powiedział po namyśle: "W takim razie zostanie. Ma długi - to znaczy się, że nie kradnie."
17 września
1. Dwie strony płynnie i łatwo - ale wciąż nie wiem, czy to pójdzie teraz, czy dopiero na koniec. Mój Hieronymus Bosch i numer "Du" ze świetnymi z niego reprodukcjami leży gdzieś przywalony przez stosy książek - a bez przypomnienia sobie ta scena nie wyjdzie, rozlizie się w czczej gadaninie. I jeszcze jedna kwestia. Jeżeli drugi akt ma być na Bal des Quat'zarts, to nie można tej sceny teraz zanadto rozwlekać i cały ten Sabat przenieść do drugiego aktu. Myślałem, że może by też wprowadzić św. Antoniego - prawie zupełnie na serio i tego od pokus.
2. Przerzucałem w Public Library roczniki "Tygodnika", aby z nich wybrać to, co trzeba dla mojego tomu Prozy. Uważam, że są tam charakterystyki ludzi - nie tylko pisarzy i artystów, ale i polityków-dyplomatów, jak Witos i Neuman
- które mogą mieć wartość nie tylko dzisiaj, jeżeli oczywiście ta książka się ukaże. Artykuły wstępne oczywiście przepadną, bo to jednak nie jest literatura, choć żal mi ich, bo była w tym pewna linia, na którą chętnie bym sobie popatrzył kiedyś w przyszłości. Niektóre rzeczy, jak Kawior i karabiny maszynowe, miałbym ochotę włączyć do książki. Strach, wiele moich rzeczy się zmarnowało. Toteż mam ochotę iść "na pazury", aby przynajmniej ten tom się ukazał.
3. Wczoraj wieczór u Ireny Cittadini z Rubinsteinami
- wspomnienia Franca Fiszera, którego Artur znał jeszcze z czasów, kiedy Paulina Kleszczyńska była Narbuttową i miała swoją willę w Mokotowie. Artur powiedział, że nikt w ogóle tak nie wpłynął na jego filozofię życiową, co Franc, który uchodził wśród niedokształconych filozoficznie literatów za amatora, a który był Sokratesem naszych czasów, nie znanym światu. Pomyśleć tylko, ile by o nim napisano, gdyby w swoim czasie
Wrzesień 1952
537
ktoś zabrał go do Paryża i tam zostawił. Z jego wspaniałą staromodną francuszczyzną zrobiłby on tam furorę. Czymżeż był taki Fargue wobec niego, nie mówiąc o takich złotych rybkach jak Cocteau.
18 września
1. Dzisiaj, nie wiadomo po co, wyszedłem wcześnie z domu, wcale nie byłem pewny, czy tak trzeba. Później śniadanie u Michałowskiego, później herbata u Zosi Kochańskiej, już dzień przeszedł - zresztą obrzydliwie gorący i wilgotny.
2. Umarł Józef Węgrzyn - jeden z paru na świecie tragików, który zmarnował swój talent - najrzadszy chyba w teatrze. W Polsce miał go tylko Bolesław Leszczyński, a we Francji po Mounet-Sullym i de Maxie nie było już i nie ma tragików. Węgrzyn miał oko tragiczne, głos jak głos Mounet-Sully, podobny do wycia wiatrów i jęków matki rodzącej - stworzony był, aby wyrazić bunt człowieka przeciw przeznaczeniu i kamienną rezygnację wobec okrucieństwa bogów i niezbadanych wyroków Boga. Zrobił wszystko, aby te niebywałe warunki zatracić, sprostytuował boską mowę, glos i owo oko tragiczne w jakichś histerycznych, nawet nie dramatycznych, ale melokomicznych jękach i kontorsjach. I mimo wszystko nie zdołał zabić tego
geniuszu.
Don Juan Zorrilli był arcydziełem sztuki tragicznej, któremu równego nie widziałem w żadnym teatrze. Scena, gdy Don Juan czeka na Posąg Komandora - była ważniejsza, potężniejsza niż wszystkie Szekspiry - oto tryumf aktora!
19 września
1. Nic nie robiłem. A raczej robiłem nie to, co powinienem. Rano "nie to, co powinienem" - później obiad u mnie. A właściwie już bardzo dawno - wszelkie światowości powinny być wyjątkami w mym życiu.
2. Pan Jean Fabre, profesor ze Strasburga - myślę, że tłu-
538
Wrzesień 1952
macz i polonista, który pewno zahaczył o Warszawę - napisał kilkaset stronic pt. Stanislas Auguste Poniatowski et l'Europe des lumieres. "Figaro" pisze o tym na całej stronie - więc musi być to coś więcej niż taka sobie przyczynkowa dłubanina. Z tej recenzji wynika zresztą, że Stanisław August stał się naraz aktualny jako przestroga dla państw, które mają do czynienia z Rosją - wszystko jedno jaką. Francuzi rehabilitują go też trochę, myśląc o swoim Petainie. Trzeba to sobie będzie koniecznie sprowadzić, ale jedno już teraz widać: Stanisław August przechodzi w historii rehabilitację, jeżeli nie apoteozę. Polscy bohaterowie i straceńcy mogli nim gardzić - ale współczesność, nauczona Jałtą, nic dziwnego, że patrzy na niego inaczej, jako na kolaboracjonistę, który odwlókł dwa rozbiory, a może nawet byłby zyskał coś więcej. Ciekawe, że ta francuska książka i artykuły Mackiewicza ukazują się niezależnie od siebie, ale jednocześnie biedny Stanisław August długo czekał na swoją aktualność.
3. Bourget powiedział: "Le liberalisme c'est le luxe de 1'ordre."
20 września
1. Nic nie mogłem napisać. Zamazałem dwie stronice, ale nic z nich nie zostanie. Po rozmowie z Kisterem trzęsła mnie taka złość, że ją do tej chwili - a już północ się zbliża - czuję w kiszkach. Znów mam to, co biedni psychoanalitycy nazywają "hostility", a co jest po prostu naturalną wściekłością, kiedy człowiek czuje się skrzywdzony. Pewno i ze spaniem będzie kiepsko.
2. Dzisiaj wybuchnął ze mnie odwieczny instynkt pisarski, który czuje w wydawcy swego wroga - co może będzie zrozumiałe, jeśli stwierdzimy odwieczną, wrodzoną wrogość dwu płci. Kister, który od lat rozpuścił gębę, że ja nic nie robię, i który obiecał mi święcie wydać mój tom wspomnień, szkiców i przemówień - naraz nie wstając z fotela oświadczył, że to
Wrzesień 1952
539
nikogo nie interesuje, i zaproponował mi, żebym napisał dla niego życie Mickiewicza. Myślałem, że mnie szlag trafi na miejscu - gdym to usłyszał. Bo przecież to nie są żadne studia literackie, tylko po prostu proza, mówiąca o najbardziej żywotnych sprawach polskich, o najdroższych nam ludziach, dotykająca najczulszych wspomnień. Napisać życie Mickiewicza - to znaczy pracować za darmo i bardzo ciężko rok przynajmniej - żeby potem dostać małymi ratami paręset dolarów. A niech go wszyscy diabli wezmą, jego i wszystkich od początku świata wydawców.
3. Śniły mi się dziwne rzeczy: że Roman Badior nie umarł, że Bruno Winawer (żył tak samo) przechodził ulicą i nie widział mnie, że Leon Orłowski płakał jak dziecko czymś zrozpaczony i że Wiesław Dąbrowski uciekał przede mną po jakiejś wspaniałej klatce schodowej - bo coś bardzo przeciw mnie zbroił.
4. Bardzo trafione powiedzenie Jacąues Porela o Prouście, że wyglądał jak "wczorajsza gardenia".
21 września
1. Nawet jednej stronicy nie napisałem. Śniadanie, obiad, a w międzyczasie wizyta u mnie, na którą mogłem się nie zgodzić. A właśnie dzisiaj bardzo by mi się była ta stronica przydała.
2. Już wszystkie panie de Yerdurin - są księżnymi de Guer-mantes. Już nie ma żadnej prawdziwej Oriany - widziałem dzisiaj w "Paris Match" fotografię pani de Grefullhe, która właśnie umarła. Kto ma dzisiaj takie oczy, kto je "nosi", kto potrafiłby je nosić.
3. W "Les Nouvelles Litteraires" notatka, że Thiers nie był pierwszy, który powiedział: "Le roi regne et ne gouverne pas", że autorem tej formuły jest Jan Zamoyski, który powiedział w Sejmie, mówiąc o Zygmuncie III, ,,Rex regnat sed not gubernat". Ciekaw jestem, kto to tym Francuzom powiedział.
4. Norwid powiedział: . ••>
540
Wrzesień 1952
Lecz gdzież powiodły wpierw te cnoty, Od których cofa strach śmieszności.
A ja dodam: "I obawa banalności".
22 września
1. Nieważne sprawy - ale dużo ich, po południu gość nieoczekiwany, wieczór obiad u Kary Falenckiej dla Jarosy'ego, na który musiałem i chciałem iść. Coś tam rano próbowałem pisać, ale myślami gdzie indziej, w tych głupstwach.
2. Słowacki w jednym z listów do Krasińskiego proponuje mu ni mniej, ni więcej, tylko żeby sprzedał wujowi Filowi Januszewskiemu jakąś wioskę ze swego klucza na ,,małe raty". Z innego listu okazuje się, że Krasiński po wielkopańsku odpowiedział, że to nie jego sprawa - tylko jakichś plenipotentów. Swoją drogą Słowacki nie był bardzo elegancki. I okazuje się, że obaj wieszcze byli w sprawach finansowych wielcy spryciarze.
3. Bardzo inteligentna praca Lednickiego o russianach Słowackiego słusznie przypomina, że sztuczność i rozgadanie w naszej poezji to zła scheda po Słowackim - jak w prozie po Żeromskim. "Co wolno wojewodzie", ale są też u samego wojewody Słowackiego straszliwe gadaniny w wierszach - i w listach.
4. Cuda w Śnie srebrnym Salomei - oto, co się nazywa bezsens, czysta forma w teatrze. Wszystko prawdziwe i z bajki zarazem, szlachetne i zbrodnicze, wzniosłe i chwilami niepojęcie ciasne. I nad tym niebo Ukrainy i pożoga, i śpiew słowików, i morze kwiatów.
23 września
1. Rano trzeba było wyjść z domu, po południu zmęczenie (z mojej bardzo wielkiej winy). Udawałem, że coś tam robię - ale bez przekonania. Gdybym się dobrze trzymał, na pewno dobrze by mi poszła sztuka.
Wrzesień 1952
541
2. Próbowałem odcyfrować brulion Serenady Don Juana. Niektóre zwrotki nudnie romantyczne i jednoznaczne, ale parę na pewno bardzo dobrych i stanowczo trzeba ten wiersz odczyścić i wykończyć.
3. Dlaczego Wernyhora jest największym wróżeni naszej historii, dlaczego ten dziad ukraiński miał znać jeden przyszłe nasze losy? Jest w tym sekret powiązania na śmierć i życie Polski i Ukrainy, którego Sen srebrny Salomei jest wstrząsającym obrazem. "Ach! Ukrainy nie będzie - bo ją ludzie ci na mieczach rozniosą."
s- Ach! Róż polnych z jasną rosą
. Zabraknie, bo je ludzie ci kochankom rozdadzą.
^ Ach! Dumy w grobach ucichną,
Bo się pieśni do polskich już rycerzy uśmiechną.
- Ach! Koniec Ukrainie,
•' Bo się sztandar szlachecki na kurhanach rozwinie.
Kto to mówi! Czy Semenko, czy choćby Sawa, szlachcic polski, ale skozaczony. Nie - to mówi mistyczny Mohort, arcy-Polak i arcyżołnierz polski - Pafnucy. I to mówi przede wszystkim sam Słowacki. Rozstrzygnąć sprawę ukraińską! Kto to chce uczynić, niech się wmyśli w te wiersze.
4. Jarosy opowiadał anegdotę - która jest jeśli nieprawdziwa, to cudownie, nie tylko ben trovato. Szalapin, który u schyłku kariery jeździł po polskich kresach, wszędzie, gdzie byli Rosjanie, miał impresaria tego pochodzenia co większość impresa-riów. Ów Jakowlew wiedział dobrze, że Szalapin wpada w złość, jeżeli zaraz przy wyjściu z pociągu nie zobaczy na stacji wielkiego afisza swego występu. Mimo to kiedyś w Równem biedny Jakowlew zapomniał o tej manii Szalapina, i kiedy ten wysiadłszy z wagonu zobaczył to zaniedbanie, zaczął się tłumaczyć, że z powodu niedzieli nie można było znaleźć gwoździ. A na to Szalapin, niebotycznym głosem z Borysa: "A dla Spasitielia naszego wy wsio taki gwozdiej naszli!"
542
Wrzesień 1952
24 września
\. Nic dziś nie zrobiłem. Miałem rano interes "na mieście" i tego wystarczyło, żebym sobie cały dzień popsuł. Tyle, że wróciłem wcześnie - wynudzę się i jutro będę miał coś w głowie. 2. "Tuesday panel" u Gafenki. Admirał Miller, pan Yarrow i Leich z Free Europę - więc różne byłe, a ich zdaniem i przyszłe ministry zachowywały się jak uczniowie podejmujący profesorów na kawalerskiej bibce - z przesadną lekkością i ze źle ukrywanym strachem - że coś z tego złego wyniknie. Kiedy nasz Solski rozbijając tę subtelną porcelanę oświadczył, że nie widzi żadnego innego ratunku dla naszej, tj. ujarzmionej Europy - tylko wojnę, wobec czego jest za wojną, i kiedy admirał Miłler odpowiedział na to, to co w jego sytuacji musiał odpowiedzieć amerykański urzędnik, zapanował wśród tych mniej lub więcej dystyngowanych sztubaków lekki popłoch. "Ach, któż by chciał wojny, oczywiście pokój, wojna byłaby katastrofą, a nie wyzwoleniem." Ciekaw jestem, czy Amerykanie nabrali się na to, bo przecież ani Radica, ani Gafencu tak nie myślą i my, niestety, nie możemy tak myśleć. Starego Eckerdta słuchałem z rozkoszą -jak echa dawnej wolnej Europy - myślącej naprawdę za siebie i nawet za innych, i to jak, z jaką kompetencją i filozofią! Rumuni są oczywiście jak zawsze najbardziej gładcy, bez kantów, Polacy - wszyscy trochę z nieprawdziwego zdarzenia, każdy ma jakąś manię i kiedy mówią, drżysz, że coś z tego niebezpiecznego wyniknie. No a Czesi oczywiście najbanalniejsi, z najgorszym akcentem i najbliżsi Amerykanów - jak kiedyś Francuzów przez realizm wszystkiego - słów, postawy i tego, co nie dopowiedziane, a najważniejsze.
25 września
1. Różne interesy na mieście - po południu u Zosi Kochańs-kiej nagle zawrót głowy - jak niedawno. Z czego? Bóg raczy wiedzieć, bo doktor nie umie mi wytłumaczyć. Sufit na podłodze, podłoga na suficie i w parę sekund oblałem się cały
Wrzesień 1952
543
zimnym potem. Iść na jakieś badanie, prześwietlenie? Cóż za nuda - zwłaszcza jeśli się pomyśli, że mogą mi potem powiedzieć byle co i będę taki mądry jak teraz. Najgorsze, że to zmusza do myślenia o różnych niezabawnych rzeczach zamiast o pisaniu.
2. Podobno Kaden zwierzał się Halusi Wierzyńskiej, że na czas pisania zrywał ze zmysłami. Bardzo mnie to zainteresowało, bo był to byk prawdziwy, nie to co Chopin - który umiał, zdaje się, bardzo oględnie gospodarować swymi siłami. Po prostu u niektórych ta energia jest niezmienna. Albo-albo.
3. Przepisywałem dziś w Public Library - scenę z Godziny przestrogi (wtedy nazywała się jeszcze 5-tą częścią Dziadów) - tę w Teatrze Polskim, gdzie występuje Szyfman, Józef Węgrzyn i Jan (to znaczy ja). Myślę, że poetycko jest to rymowanie, nie poezja - a akurat czytam teraz wieczorami Słowackiego, więc wiem dobrze, na czym ta różnica polega. Czy po wielu latach
- kiedy Szyfman i Józef Węgrzyn będą już tylko nazwiskami, których trzeba będzie szukać w starych encyklopediach - ta scena będzie miała teatralny sens, jak si comparare licet Wesele
- oto wielka wątpliwość.
26 września
1. Sprawy, sprawki, ważne nieważności, doktor jak zawsze pocieszający - po południu Locust Yalley. Dzień przepróż-nowany i przez to pełen nerwów.
2. Artykuł Alfa-Tarczyńskiego w "Wiadomościach" przypomniał mi pensum, którem sobie postawił w Paryżu - załatwienie sprawy autorstwa "cudu nad Wisłą", które było jednym z niewyjaśnionych, ale najważniejszych imponderabiliów psujących stosunki polsko-francuskie. Kiedy dowiedziałem się, że generał Mordacą, szef gabinetu wojskowego Clemenceau, pisze książkę o największych bitwach naszych czasów - szukałem spotkania z nim, aby uprzedzić ewentualną nową gafę. Okazało się, że bałem się niesłusznie, że co więcej, Mordacą jak wszyscy ludzie
544
Wrzesień 1952
Clemenceau - nie mogący znosić kliki Focha - chciał się specjalnie przyłożyć, aby wykazać, że Weygand nic pod Warszawą nie zrobił. Siedzieliśmy, pamiętam, w okropnym Cercle Interallie - Mordacą, Jerzy Błeszyński, ja i Edward Krakowski. Stary z lubością opowiadał nam, jak na wieść o rzekomym zwycięstwie Weyganda, który przedtem nigdy niczym nie dowodził - przyjechał do Paryża i poszedł do Clemenceau i Petaina, aby się dowiedzieć, jak to było z tym zwycięstwem. Tygrys powiedział mu po prostu: "Mon cher generał, tranąuillisez vous, Weygand n'a rien fichu dedans", co Petain potwierdził mniej kolorowym stylem. I mimo to, kończył Mordacą: "Weygand a pretendu qu'il a vaincu les Russes. Je comprends bien que le Marechal Pilsudski Pa deteste."
Wypadało oczywiście skorygować tę niedyplomatyczną opinię, twierdząc, że Marszałek przeciwnie, odnosi się jak najżycz-liwiej do generała Weyganda. Na co Mordacą odpowiedział mi, kiwając filozoficznie głową: "Alors, ii etait un bon chretien votre petit Marechal."
27 września
1. Trzy stronice, żywo, z sensem - już mógłby być jutro finał aktu. Sęk w tym, że nie jestem pewny, czy to nie powinno być w drugim akcie - czy Collin nie powinien szukać Flory jak Orfeusz Eurydyki w piekle Hieronymusa Boscha.
2. Gra światła po południu na kaflach w łazience. Lepsze niż chińskie cienie. Jak rozelśnione negatywy fotografii. Były tam jakieś baigneuses i jacyś baigneurs, później przezroczyste wielkie ryby, a później postacie brodate jakby z polichromowanych kościelnych rzeźb hiszpańskich.
3. Pierwszy mój wieczór w Teatrze Polskim bardzo wysoko na galerii, tak żem więcej słyszał, niż widział - ale to, czegom nie do widział, było niemniej cudowne w mej wyobraźni. Pamiętam białego Irydiona - Józka Węgrzyna, i Massynissę Sosnow-skiego, deklamujących wspaniałymi, pierwszy raz przeze mnie
Wrzesień 1952
545
słyszanymi głosami boską prozę Krasińskiego na tle właściwie niedowidzianej kampanii rzymskiej Frycza. Jerzy Leszczyński, Maks Węgrzyn, a przede wszystkim Weychert, zapomniany, a nie do zapomnienia - wszystko to było dla mnie legenda krakowska, związana z Wyspiańskim, z Dziadami, ze Słowackim - objawiona nagle tego zaczarowanego wieczoru. Odtąd nie omijałem żadnej nowej sztuki w tym teatrze, chłonąc owe czary i cudy przez powiększające szkło - owo bardzo niewygodne miejsce pod pułapem galerii. Dekoracje Frycza do Krakowiaków i Górali, zwykłe dwie chałupy z podgórskim pejzażem we tle - ale w tym pozornym realizmie była poezja tak czysta, jak w jakiejś piosence ludowej, tak polska - żeś zamarzył o czymś najdroższym, a wtedy zakazanym. I głos Józka Węgrzyna, gdy deklamował naiwne i bombastyczne wezwanie do "Orła", tak że ściany drżały i serce się tłukło!
28 września
1. Trzy stronice. Tu już powinien być koniec. Nie wiem jednak, czy jeszcze nie powinno być rozmowy Flory z Collinem - i czego nie wiem, czy tych pięć minut z postaciami z Boscha nie popsuło efektu drugiego aktu - i co gorsza, nie widzę jeszcze drugiego aktu.
*
Zaburzenie z kiszkami. Mam z tego złe wspomnienia, więc bardzo się tym zdenerwowałem. A te sprawy są prawdziwym perpetuum mobile. Złościsz się, bo jest źle, a wtedy jest jeszcze gorzej.
Wczoraj, gdyśmy jechali z Locust Yalley do Forest Hiłls - było to koło 6-tej, na niebie działy się jakieś niesamowitości kolorowe, zimne i smutne. Dzisiaj wielkie spadanie liści, słońce jakieś rude i nieprzychylne. Cała pociecha w daliach, wszystkich czerwonych, różowych i żółtych odcieni - od ciemno bordo do
546
Wrzesień 1952
Wrzesień/październik 1952
547
amarantowych i łososiowych. I co za przepych kształtów, co za fantastyczne suknie, pełne falban jak jakiś olśniewający botaniczny french-cancan.
29 września
1. Dyskusja radiowa o teatrze - a raczej pół godziny wspomnień o zmarłym Józku Węgrzynie, o Brydzińskim i o Jurku Leszczyńskim, obchodzącymi teraz jubileusze. Podobno jakoś z tego wyszedłem, co jest dziwne, bom się czuł fatalnie, nie panując już nad zdenerwowaniem wywołanym rannymi dolegliwościami i hipochon-drią, chyba wybaczalną po tych paru tygodniach.
2. Camus z Sartrem pokłócili się i publicznie zerwali z sobą przyjaźń. Nie miałem zdrowia wystudiować całej tej sprawy, ale jest w niej coś smarkaczowskiego, jakiś infantylizm podobny do tego, z którym nieboszczyk Witkacy prowadził rejestr swoich pogodzeń i pokłóceń. I coś prowincjonalnego, jakaś spekulacja - że to będzie sensacyjne, że ludzie będą o tym mówić. Przypomniała mi się złamana lilia krakowska, pani Zofia Jachimecka, wchodząca w jakichś szalach i wualach do warszawskiego mieszkania Boya z westchnieniem: "Ach! Cośmy tego roku przeszli z tym Sinką" - w czym chodziło o jakąś polemikę Sinki z Ludwikiem Morstinem, któremu zarzucił on plagiat.
3. Mały, czteroletni Staś Downar ma opiekuna i przyjaciela, z którym stanowią nierozłączną, rozumiejącą się świetnie i nawzajem sobie wystarczającą parę - Jurka Laskowskiego, mego uniwersyteckiego kolegę, syna mazursko-szlagońskiego poety Ela. Laskowski, niegdyś piękny byczek parający się poezją, dziś jest zrezygnowanym starszym panem, weteranem AK, dla którego mały Staś jest celem życia i niemal jedynym towarzyszem. Spotkałem ich parę dni temu na 59-ej. Laskowski mówił do małego: "Stasiu! Powiedz wujkowi Polonez artyleryjski." A Staś na to: "To majol Bziozia kaltaciami w mośkieśkie pułki wali."
30 września
Nie pisałem, rozleniwiony pierwszą od paru dni znośną nocą. Ale niewiele sobie robię z tego dzisiejszego próżniactwa. Powinienem był odpocząć.
Norwid urągał na Matejkę, że nie było w nim żadnego idealizmu. Za to uwielbiał Delaroche'a i Ary Scheffera. Dodać do tego, że jego plastyka była, jak słusznie pisał Witkiewicz, "upostaciowaniem konwenansu romantyczno-klasycznego" - a będziemy mieli jeden z największych paradoksów naszej sztuki, z którym trudno dać sobie radę, wielbiąc poezję Norwida.
Wielka, naprawdę wielka proza Askenazego. Wstęp do Łuka-sińskiego jak koniec księcia Józefa - to wzór tej wspaniałej prozy, kształconej na starych mistrzach, nie tylko polskich, ale przetworzonej we własny potężny styl, szlachetny i w duchu języka, nawet kiedy przechodzi w stylizację.
Romain Gary na pierwszej stronie "Les Nouvelles Lit-teraires" wita Człowieka starego i morze jak arcydzieło, które zostanie jako jedno z nielicznych współczesnych arcydzieł. Wszyscy, którzy mają dosyć nędzy moralnej i stylistycznego wydziwiania, mają to samo radosne uczucie.
/ października
Dzisiaj też nie chciałem pracować; coś we mnie siedzi, jakiś "yirus" czy ta terramycyna, która miała go zabić - dość, że mam pustą głowę i sam święty by z niej nie nalał. Te kartki to wszystko, na co mogę się zdobyć tymi dniami.
_," ___________Październik 1952_________________
Zobaczyłem wczoraj moje ostatnie fotografie, przysłane mi razem z odbitkami dawnych - z paryskich i pławowickich czasów. Wbrew temu, co rni mówią (może nawet szczerze) moi przyjaciele - tych dwadzieścia lat znać na mnie, i to jak! Złości mnie rozpaczliwy wyraz twarzy na jednym zdjęciu - nawet jeśli mam taki i jeśli on coś istotnego wyraża, nie trzeba nim przerażać ludzi. Pod tym względem jestem już zamerykanizowany. Nie trzeba się koniecznie uśmiechać jak Miss Rheingold albo bellboy od Chesterfieldów - ale nie trzeba też pokazywać swoich dramatów, zwłaszcza jeśli to są dramaty żołądkowe.
Wczoraj przystanąłem przed sklepem na 5 Avenue, aby przypatrzyć się małym syjamskim kotkom, mej cichej pasji, nieszczęśliwej i zarnilkłej po nieszczęściu z biednym Mustafą. Kotki - jak na znak sekretny - zaczęły się we mnie wpatrywać, jakby chciały przemóc mój wzrok spojrzeniem swych cudnych błękitnych oczek. Niestety! Ani mowy być nie może o nowym kotku. Gdzie go chować i jak ustrzec od jego pazurków cudem odzyskane książki. Nie pozostaje mi nic innego, tylko smutne, tęskne flirty przez szybę sklepową.
2 października
1. Obrzydliwa noc, pełna wspomnień o chorobie sprzed sześciu lat. Później dziki upał, taki jakiś ukryty, podstępny, później burza, jakiej od dawna nie pamiętani. W tym wszystkim bardzo denerwująca, ale skończona uspokojeniem wizyta u doktora. Naturalnie nie pracowałem, nie mogłem.
2. Kultura zachodnia, kultura chrześcijańska, demokracja - kto w to naprawdę wierzy, nie będzie o tym krzyczał na publicznych placach. Matuszewski miał rację, że się głowił nad formułą, co to jest kultura zachodnia, i doszedł zresztą do niebanalnego wniosku - że oparta jest ona przede wszystkim na wierze w dane słowo. Ale większość pyskaczy z międzynarodo-
Październik 1952
549
wych zjazdów obrony kultury nawet się nie fatyguje pomyśleć, jakie jest pokrycie tych wielkich słów w obecnym życiu. Wystarcza im, że są te zjazdy, choć tak przecież nudne.
3. Od paru tygodni choruję na ostry przerost odpowiedzialności, co nie tylko paraliżuje wszelką pracę, ale odcina od ludzi. Jest to grzeszna pycha gonić za tą doskonałością i w gruncie rzeczy wielkie komedianctwo. Człowiek, dążący do doskonałości, zawsze stoi przed lustrem.
3 października
1. Nic nie napisałem, próżnując według własnej woli czy też odpoczywając według wskazówek doktora. Myślę, że jestem naprawdę zmęczony i że jeżdżę na moich nerwach jak Stevenson na swojej podartej podeszwie.
2. Santayana, zmarły przed paru dniami, uważa, że przewodnictwu amerykańskiemu w świecie przeszkadza to, że Amerykanie chcą wszędzie wszystko reformować. Oczywiście, że tak. Ta mania jest groźniejsza, bardziej znienawidzona niż niejedna tyrania, która imponuje siłą, gdy to reformatorstwo denerwuje naiwnością.
3. Nie ma co się zastanawiać, czy Apollinaire był Polakiem - skoro w wydanych świeżo pt. Tendre comme le souvenir listach mówi on to sam wyraźnie i parokrotnie, pisząc m.in.:
"Le grand ecrivain allemand d'aujourd'hui est encore un Polonais Przybyszewski... II y a trois Polonais connus dans les lettres aujourd'hui et iłs n'ecrivent point en polonais. Conrad en Angleterre (ii a du talent) Przybyszewski en Allemagne Et moi en France."
Pominąwszy nieścisłość, że Przybyszewski już wtedy od dawna pisał po polsku, i symplistyczne zdanie o Conradzie - zdumiewającą prawdą jest fakt, że ci trzej Polacy byli mistrzami obcej mowy. A prywatnie dodam - że za Apollinaire'a oddam 3/4 dzisiejszej poezji francuskiej z Eluardem, nieboszczykiem
...........
550
Październik 1952
Październik 1952
551
Fargue'em i Legerem, nie mówiąc już o wszystkich Pierrachl Emmanuelach i podobnych mu ersatzach.
4 października
1. Czy naprawdę jestem chory, czy to rezultat zastrzykniętych przez tych parę tygodni lekarstw, czy też imaginuję sobie histerycznie chorobę, chcąc się wydostać z mego obecnego życia - faktem jest, że nie mogę zabrać się do pisania przez jakiś lęk, czj to zgubnego zmęczenia się, czy też napisania jakichś kompromitujących głupstw, które by mnie na długo sparaliżowały. W głębi dusz spodziewam się, że wszystko to okaże się jakimś ,,virusem" dc zwalczenia, i że będę mógł za parę dni powrócić do biednegc Collina, który nic nie wie, co ma powiedzieć Florze i jak zakończyć pierwszy akt.
2. Śliczne zdanie w jednym z listów Apollinaire'a pisanycł z frontu do panny, którą widział raz w życiu i w której zakochaj się naprawdę do szału:
"Ces premieres lignes et les postes d'ecoute paraissent freles, legers, une veritable voilette sur le visage de la France, qu'ils preservent cependant des atteintes d'insectes affreux."
3. Śmiałem się na głos czytając A la manierę de... Paul Reboux. Niektóre imitacje, jak kazanie Bossueta na śmierć "Madame" (nie szwagierki Ludwika XIV, ale po prostu paryskiej burdel-mamy), trącą bluźnierstwem, i przyznam się do tej hipokryzji, że nie czytałbym ich głośno. Ale mimo to naprawdę śmiałem się na głos i nigdy już nie będę mógł pomyśleć o sztuce Claudela inaczej niż jako o ,,L'annonce faite au mari".
5 październiku
1. Już, już omal, omal że nie zabrałem się do pisania. I w ostatniej chwili utopił we mnie swe szpony demon lenistwa - wmówiwszy we mnie wielkie zmęczenie. Nie mam sił walczyć z tym demonem, licząe na to, że jutro pojutrze sam się ode mnie odczepi.
2. Apollinaire, tęskniąc na froncie do swojej ukochanej, która
widział raz w życiu, namówił ją na szczegółowe opisy wszystkich jej wdzięków (dwa, o czym jego korespondencja obszernie nas informuje), po czym wypisał hymny na ich cześć, oglądał przez lupę fotografię ubóstwianej, domagając się od niej wciąż nowych opisów i detali. Nie powiem, żeby lektura tych wariactw, wmieszanych między ważne i głębokie sądy literackie i bardzo męski i dramatyczny pamiętnik z frontu, nie była zasmucająca. I to dziewczę, które poszło na tę o mdłości przyprawiającą masturbację - nie, doprawdy pisarze powinni stanowczo żądać - jak cnotliwe panny zwrotu swych podwiązek - oddania swych listów, "gdy miłość kończy się". W najlepszym razie wychodzą w nich jako nudziarze. Żaden poeta nie napisał nic podobnego do owych paru słów Napoleona: "Józefino! Płakałaś, kiedy wyjeżdżałem. Wurmser drogo mi za te łzy zapłaci."
6 października
1. Próbowałem napisać wiersz. Siedziałem nad tym ze dwie godziny, ale czułem się tak, jakbym nigdy tego nie robił. Zdawało mi się, że mam głowę zupełnie pustą, szukałem przyczyn tego ogłupienia i denerwowałem się coraz bardziej.
We wczorajszym "New York Times" napisano po prostu, że reakcja Departamentu Stanu na wyproszenie Kennana z Moskwy jest bardzo utrudniona, ponieważ Prezydent i obaj kandydaci na Prezydenta zajęci są kampanią wyborczą, a "the American public had one eye on the world series and the other on the election campaign."
"World series" to znaczy rozgrywki w baseballu.
Wszyscy wielcy, a choćby tylko twórczy ludzie interesu, których znałem, byli to swego rodzaju artyści i w tym sensie, co artyści - wariaci. Oczywiście zarobek, fortuna były to dla nich
552
Październik 1952
tylko symbole innych osiągnięć, różnych dla każdego - ale nie mających nic wspólnego z miłością pieniędzy, którą się tym ludziom zwykle przypisuje. Kiedy w jakiejś ankiecie młody Amerykanin zapytał Bernarda Barucha, czy jego zdaniem młodzież dzisiejsza ma takie same jak niegdyś on szansę zrobienia pieniędzy - Baruch odpowiedział, że wziął się on do interesów, bo nie umiał robić lepiej niczego innego - natomiast nie uważa wcale za potrzebne, aby wszyscy mieli "robić pieniądze". Mania Balzaka robienia fortuny nie były to na pewno tylko owe długi, ale i poczucie, że wielkie interesy - to sztuka. Tylko, że Balzac nie rozumiał, że jest to sztuka odrębna i że pisarz bynajmniej nie może mieć do niej talentu, tak samo jak może go nie mieć do muzyki albo rzeźby.
7 października
1. Pisałem jakieś brednie, ale naprawdę brednie - narrację dla idiotycznego filmu, kręconego w Brazylii. "Dla chleba." Nie warto, ale i wstyd o tym mówić. Wieczorem trzeba było pomyśleć o jutrzejszej dyskusji na temat Eliota. Wszystko nie to, co trzeba, i nie tak, jak trzeba.
2. Eliot daje odsyłacze do swoich wierszy jak do jakichś zawiłych dysertacji naukowych. Po polsku Ziemia jałowa jest bardziej jałowa niż najbardziej jałowa ziemia. Może po angielsku jest to trochę lepsze niż w tłumaczeniu Miłosza - ale nie myślę, żeby dużo lepsze. Cała rzecz w tym, że nie ma dziś ludzi, którzy by mieli odwagę powstać przeciwko temu, co jest w modzie. Na pewno 3/4 adoratorów Eliota ani słowa z niego nie czuje. Ale beczy z zachwytu - kiedyś wlazł między barany, musisz beczeć jak one.
3. Deklaracje w "Przekroju" z powodu wyborów. Niestety, już i Poldzia Staffa przymusili. Zaruba napisał, że dopiero teraz zajęto się w Polsce sztuką. A hycel!
Październik 1952
553
8 października
1. Dyskusja radiowa o Eliocie. Tak się złożyło, że zawiedli jego wielbiciele i przyszli sami sceptycy, a nawet namiętny jego krytyk Krzywieki. W rezultacie przez dziesięć minut szarpaliśmy go - a przez drugie dziesięć starali się jakoś z tego wybrnąć, bo przecież dla naszych słuchaczy Eliot - to jest ów wielki wróg bolszewizmu, na którego rzucają się wszelkie Erenburgi i Fadie-jewy. Ja jakoś dawałem sobie radę bez pigułki - choć oczywiście nie powiedziałem tak, jak chciałem, i nawet nie wszystko było to, co chciałem.
2. Z galerii spokojnych wariatów: szofer taksówki, którą jechałem dziś wieczór. Przez cały czas śpiewał pełnym głosem sentymentalne piosenki albo udzielał mi, zupełnie nieproszony, bardzo precyzyjnych informacji na nie interesujące mnie tematy
- bardzo wyszukanym językiem z bardzo brooklińskim akcentem. Śmiał się przy tym ciągle, ironicznie, porozumiewawczo, melancholijnie, pobłażliwie - robił wszystko, abym nabrał przekonania, że nie jest on ulepiony z tej samej gliny co inni szoferzy.
3. Pan Benet dodany jako ,,lever du rideau" do Pana Geld-haba był pierwszą w ogóle sztuką, jaką widziałem z galerii, zresztą trzeciego, jeżeli nie czwartego piętra w Teatrze Wielkim
- gdzie odbywały się popołudniówki dla młodzieży. Gdym wczoraj czytał pierwszy monolog, przypomniało mi się wszystko: Wilczyński -jako Pułkownik, Roland jako Zdzisław i przede wszystkim Wojdałowicz, już z samego wyglądu urodzony Pan Benet, okrągły, mały, pulchny, arcyspecymen zaginionej rasy takich cudownych domatorów, którzy kochali spokój i mogli mieć spokój. Jeszcze słyszę jego głos, gdy mówi: "Bo wszyscy Benetowie jak jednej matki synowie". I głos aktora grającego Maciusia, gdy woła jąkając się: "Za co pan mnie chcesz czubić?"
554
Październik 1952
Październik 1952
555
9 października
1. Dzisiaj nic. I w ogóle zły dzień.
2. Dzisiaj dowiedziałem się, że jeden z moich znajomych, parokrotnie operowany na ciężką chorobę, przez parę lat prześladowany przez najgorsze razy losu - i raz już zniecierpliwiony! do ostateczności życiem - żeni się w tych dniach ze swoją długoletnią przyjaciółką, obrazem zdrowia, energii i radości życia. Wierzę, że można los przełamać wolą, że można odwrócić złe gwiazdy. O tę wolę też modlę się i liczę, że ci, którym jestem bliski, będą się modlić tak samo.
3. Chałwa - to "madeleine" z Prousta, otwierająca kraj lat szkolnych. Chałwa i serdelki. Jak wyglądały, jak się nazywały żony woźnych u Staszica i u Konopczyńskiego, które sprzedawały na wielkich pauzach te przysmaki, tak się nam nie nudzą-j ce, jak tutejszym dzieciom "popcorn", icecream i lollypop. j
4. Dobranoc! Przepraszam - ale dziś nie mogę więcej.
10 października 1. Roentgeny i temu podobne przyjemności. Trzeba się było
• • i.i-:i TVT:» ";0"va",
Polakami. I jest to fenomenem Ameryki, że jednocześnie mogą być oni obywatelami - i to bardzo dobrymi - Ameryki.
3. "Ike", "Harry", "Adlai" w nagłówkach tutejszej prasy - jest to akurat to samo, co by było u nas: "Józio powrócił z Druskiennik", "lgnąc podpisał konstytucję", "Wicek tworzy rząd koalicyjny", na pierwszych stronicach "Czerwoniaka". Oczywiście, że byłoby to niemożliwe.
11 października
1. Jazda do Waszyngtonu. Później pierwsze gadaniny, teraz jestem sam, ale zmęczony, nie będę pisał i nie chcę dzisiaj pisać.
2. Jestem w stanie zupełnej wewnętrznej samotności, kiedy czuje się, że w ważnych sprawach jesteśmy tylko my i ktoś nad nami. To nie jest wrażenie, tylko uczucie, a raczej pewność.
3. Hirohito zaraz po podpisaniu traktatu pokojowego i zakończeniu okupacji pojechał do "przodków", aby im zaraportować o tym, co zaszło, i dowiedzieć się, co robić dalej. Ponieważ nie ma wojska, więc pojechał w żakiecie i tzw. "sztuczkowych" spodniach, czego mu na pewno przodkowie nie wzięli za złe. Ciekaw jestem, co o tym myśli ta poczciwa kwakierka, która przez parę lat pouczała małego następcę tronu, że Japonia powinna wyrzec się przodków i nawrócić na amerykański zdrowy rozsądek.
4. Franc Fiszer mówił zawsze, że nigdy nie choruje, że boska
trzymać, aby całkiem już nie rozkleić. Nie pisałem
2 W jakimś magazynie tutejszym artykuł bardzo udokumentowany o zbliżającej się koronacji w Londynie. Wielkie w nim zdziwienie
i niemal zgorszenie, że za żadne pieniądze najbogatszy nawetl istota _ tzn czjowiek - nie powinna chorować, nie może chorować, człowiek nie może się dostać na tę ceremonię, jeśli nie jest - jak był! T(^ CQ gjoszą ??christian Scientists", jest to nauka z innego świata, stary Morgan - gościem domu królewskiego. To jest właśnie sens! ^ ^Q pOgOdzenia z naszym. Ale jest w niej coś bardzo zdrowego, takich symbolów, jak koronacje, i takich tradycji, jak angielska, l CQŚ z tego wjaLnie) co z takim ferworem głosił nasz Franc. żeby było coś, czego nie można zobaczyć za największe pieniądze.
3. Już prawie wszyscy nowi emigranci, którzy mieli prawo] optować za obywatelstwem amerykańskim, dostali je, więc dzisiaj zarejestrowali się na wybory i teraz biją się z myślami: Eisenhower czy Stevenson. Można na to patrzeć z różnych punktów, ale najgorzej byłoby patrzeć z koturnów. Bo przecież
wyjątkiem paru kabotynów udających, że sumienie nakazuje wyrzec się wszystkiego, reszta pozostała nie mogła nie zostać
z
im
12 października
1. Próbowałem pisać dalej sztukę. Zapisałem stronicę, co nie znaczy, że dużo albo cokolwiek w ogóle z niej zostawię. Bardzo trudno mi było wrócić do tego fikcyjnego świata jako do jedynej rzeczywistości. Ale niemal że zapomniałem o innej.
iij;jliJ:ji.iJii
l
556
Październik 1952
Od paru tygodni nic mi się nie śniło - albo leż majaczyły mi się jakieś mgliste obrazy nie do uchwycenia i nie do zapamiętania. Dzisiaj pierwsza noc z prawdziwymi, choć już zapomnianymi snami. Pamiętam jakąś małą dziewczynkę, która była jednocześnie Jimem Ware.
Wiem, że są choroby nie do zwalczenia wolą, że nie wszystko są nerwy, a nawet skutki nerwów. Mimo to chcę nawet to zupełnie fizyczne przezwyciężyć, nie uznając mojej nierzeczywis-tości. Wydaje mi się, że każdy z nas ma w sobie moc cudów, byle znał cel godny ich czynienia.
Eisenhower powiedział dziś w Denwer mowę z okazji rocznicy Pułaskiego, zapowiadającą odwołanie Jałty, wzywającą Polaków w Kraju do nadziei i przetrwania, mowę okraszoną frazesami łechcącymi polską dumę i próżność, jak zwroty o "moich przyjaciołach generale Andersie i Maczku". Podobno przygotowali ten tekst Jaś Karski i Zaleski sekretarz Mikołajczyka, jasne jest też, że gdyby nie chodziło o głosy polskie, o Michigan i Illinois - nigdy by tego wszystkiego Eisenhower nie powiedział. Ale kto by z tych wszystkich powodów odmawiał tej mowie ważności, nie rozumiał, że jest ona wskrzeszeniem sprawy polskiej pogrzebanej od siedmiu lat - byłby nie żadnym chytrym realistą, tylko najnaiwniej szym z politycznych dzieci.
13 października
Po dwu godzinach jedna stronica sztuki z nową myślą, Wysnutą z niczego - to znaczy się twórczą myślą. Ale nic zdołałem jej zatrzymać i jutro znów trzeba się będzie mozolić, aby do niej powrócić.
Październik 1952
557
; i Parę miesięcy temu dostałem gęsiej skórki, czytając w "Paris Match" reportaż Raymond Cartier o Indiach, o nieprawdopodobnej panującej tam ciemnocie, której Nehru tknąć się nie odważa, a która jest przede wszystkim powodem indyjskiej nędzy. Wczoraj znów Bullitt opowiadał Wszelakiemu o swoich ostatnich doświadczeniach z Indii, pokazujących bezdeń i powszechność tej ciemnoty. Był on niedawno gościem jednego z maharadżów, wychowanka Eton i Oxford, intelektualisty i snoba, który przecież ku jego zdumieniu bierze udział w nabożeństwach wokół jakiejś potwornej wielogłowej figury z olbrzymim phallusem w stanie erekcji, i w krwawych ofiarach na cześć tego bóstwa. Bullitt z bezceremonialną amerykańską szczerością oświadczył teniu księciu, że nie może zrozumieć, jak Hindusi, dotknięci klęską głodu, mogą znosić miliardy małp podskakujących, gdzie popadnie, i pożerających tak niezbędną dla wygłodniałej ludności żywność - powiedział wreszcie, że on na miejscu maharadży kazałby po prostu te małpy powystrzelać. Na to maharadża, naprawdę zgorszony, odparł, że zastrzeliłby raczej swoją matkę, która jest tylko człowiekiem, podczas gdy małpy są istotami świętymi, l pomyśleć, że raz po raz jakiś mętny prorok, pomstujący na zgniłą Europę, wskazuje nam jako wzór mądrość Indii; że Amerykanie, nie mający pojęcia o ciemnocie tego kraju, postanowili go wyzwolić spod angielskiego barbarzyństwa, obdarzając wolnością miliony czcicieli krowy i małpy, nienawidzących białego człowieka, ale przez tę ciemnotę gotowych do bolszewickiej niewoli.
14 października
Półtorej strony - nie bardzo to, co chciałem, ale w każdym bądź razie ruszyłem z miejsca. Ale trzeba koniecznie kończyć ten akt i nie na tej rozmowie.
558
Październik 1952
Przeglądałem trzy tomy Malraux rozkoszując się siedemnastym wiekiem, Caravaggiem i La Tourem. W ich realizmie, w ich przeczystym rysunku, w ścisłych granicach koloru zamknięta jest poezja, tak samo głęboko, jak w precyzjach Yermeera, który właściwie - zbliżając się, jak mógł, do rzeczywistości - odnalazł tajemnicę jej nieosiągalności.
Bolesław Bierut - wielki syn Polski, nauczyciel narodu, Ro-kossowski - ukochany wódz, przed którym drży Ameryka - oto, co pisze cała już niemal prasa polska. Iwaszkiewicz, Andrzejewski, Polewka, Nałkowska, Wyka - idą za nimi na liście do tego sejmu z Gogola, wyobrażam sobie, jak szczęśliwi, że nie zostali w szarym tłumie, że przecisnęli się do władzy. Mickiewicz i dziki matros Majakowski wymieniani jednym tchem. Przecieram oczy po tym wszystkim jak po złym śnie, pewny, że to jest sen ponury, po którym obudzę się nie do dawnego, broń Boże, ale do naprawdę nowego życia.
75 października
Dwie strony. Coś mi się zdaje, że czerpałem z pustego, że to trochę "Hintertreppentheater".
Sen wyraźniejszy niż majaczenie wielu ostatnich nocy. Jakaś katedra dla Boya, przeciw której powstawałem. I stary profesor Tadeusz Grabowski, który wcale nie był stary i nie wyglądał na samego siebie. Resztę zapomniałem.
Wczoraj przyszedł z przeciwka cudny kotek syjamski, bardzo łaskawy i przyjacielski. Chodził po całym mieszkaniu, piszcząc jak tylko syjamczyki umieją. Dał się brać na ręce i pozwalał się
Październik 1952
559
pieścić, po czym spokojnie odwędrował do domu, jeszcze parę razy oglądając się na mnie. Dzisiaj raz po raz wychodziłem na ganek myśląc, że go przywabię - wszystko na nic. Widziałem też, że różne koty z sąsiedztwa kręciły się koło tego domu, ale widać królewicz syjamski był zamknięty. Może jutro go zobaczę.
Drzewa żółknące za oknem na tle jeszcze zielonym, ale jakąś wyrafinowaną, podszytą złotem zielenią. Wszystko to w popołudniowym słońcu, gasnącym z minuty na minutę - piękne jak Bonnard, tylko bardzo, bardzo smutne.
16 października
Zapisałem, co nie znaczy, napisałem, dwie strony. Wszystko na nic. Zupełnie nie mogłem się skupić, wszystko, co mi przychodziło na myśl, był to ordynarny, jednoznaczny melodramat.
We śnie Szalom Asz prześladowany przez tłum i broniony przeze mnie. Może to podświadoma reminiscencja z noweli Asza, którą mi kiedyś opowiadał.
Wszystkie drzewa już w cieniu po zachodzie słońca - tylko jedno zupełnie żółte jeszcze oświetlone i w tym świetle zupełnie złote.
Od paru tygodni muszę zajmować się wydaniem moich książek i moim wieczorem autorskim w Bostonie. Stąd różne przepisywania, poszukiwania, fotografie. Nie wiem, czy wszyscy w podobnej sytuacji czują się tak nieswojo i głupio jak ja. Po prostu wszystko to - to już nie ja, tylko jakaś dawna osoba.
560
Październik 1952
o której myślę jak o kimś obcym, ktoś, kto mnie smuci i nudzi, i przeszkadza myśleć o tym, co mam napisać i co jest jedynie ważne.
17 października
Nic nie pisałem. Wiem, że nic by nie wyszło, gdybym próbował.
Rano w Library of Gongress. Wśród kolosów Ameryki jest i ten także, kolos - co tu gadać, kultury. Codziennie wpływa tu parę tysięcy pozycji we wszystkich językach świata. Oczywiście nie widać tego na oko, jak nie widać z bliska ogromu Rockefel-ler Center. Zdumiewające jest, że w tym ogromie znalezienie tomu "Gazety Polskiej" z roku 1937 zabrało nie więcej niż dwadzieścia minut czasu.
Cri des profondeurs Duhamela - jeszcze gorsze draństwa, jeszcze bardziej ponury świat niż zbrodniarze Mauriaca. Tamtym przynajmniej coś grozi na tym świecie, gdy zbrodniarz Duhamela kradnie i zabija bezkarnie. Jeżeli to jest powieść wojenna najbardziej ludzkiego z francuskich pisarzy, jeśli takie wybrał sobie reprezentacyjne postacie swego społeczeństwa - po cóż urągać Marcel Ayme albo dziwić się Genetowi. I jak na złość nie spałem dzisiaj w nocy i raz po raz sięgałem po tę książkę, coraz bardziej zdenerwowany i przybity.
18 października
Napisałem dwie zwrotki wiersza Sen srebrny Salomei, inaczej, niż chciałem - ale cóż na to poradzić. Myślę, że będzie jeszcze tylko jedna zwrotka. Powinna być jutro.
Październik 1952
lis pleuraient, tous les deux, a'ieux du genre humain, Le pere sur Abel, la merę sur Cam.
561
To napisał Yictor Hugo. Jules Romains mówi o tym: "Ima-ginez-les remplaces par dix-sept pages d'analyse et de sinuosites hesitantes qu'un autre eut devidees sur ce theme - sans au fond dire plus - et vous vous serez donnę une bonne
en
demonstration de ce qu'est la grandeur en art."
Ordway, schodząca do Connecticut Avenue, pełna jesiennych kwiatów, cynii, olbrzymich nagietków i ostatnich jesiennych róż. Już niektóre drzewa zupełnie czerwone kolorem dotąd nie nazwanym, ni to bordo, ni karmazynowy. Jakiś dom żółty z zielonym balkonikiem, takim jak w Nowym Orleanie. Ten spacer pocieszył mnie po najgorszych myślach ostatnich dni, po poczuciu beznadziejnego nieprzyzwyczajenia do tego, co jest teraz moim życiem.
Edgar Mowrer mówił dziś przez radio, że ani Francja, ani Niemcy nie wystawią wojska. O Francji wiedziałem to od dawna. Amerykanie popsuli sobie wszystko, dając bez pamięci pieniądze i przez to uchodząc za "frajerów", Hoover i Taft mieli rację. Gdyby robić Francji trudności - alboby na kolanach przyszła do Waszyngtonu - albo byłoby to samo co teraz, tylko za tańsze pieniądze.
19 października
Napisałem trzecią zwrotkę - skończyłem wiersz. Ta trzecia zwrotka to morał zanadto wyraźny, cały wiersz na pewno nie jest "poezją czystą". Ale jak na moje obecne zidiocenie i tak nie jest to jeszcze najgorzej.
36 - Dziennik t. II
562
Październik 1952
Dlaczego śnił mi się Librach, a raczej dwu Librachów, bo był i jego brat-bliźniak, Bronek, zupełnie taki sam, tylko trochę bardziej opalony na twarzy - tego nie mogę pojąć, bo nigdy o nim nie myślę. I to był jakiś bardzo wyraźny sen, i ważny, i rozwijający się przez całą niemal noc, parę razy budziłem się, zasypiałem i po tym było znowu dwu Librachów.
Czytam Le Yoyage de Patrice Periot Duhamela. Jest to Monsieur Bergeret, obciążony wszystkimi kłopotami Duhamela, zaplątanego we wszystkie Akademie, Alliances i redakcje, nie mającego na nic czasu i podpisującego na nieczytane wszystkie podsuwane mu humanitarne odezwy i protesty. Jest to Mr. Bergeret zmęczony i który zwątpił w swoją niewiarę.
20 października
Dzisiaj gorączka przed najzwyklejszą rzeczą - powrotem do Nowego Jorku. I nic nie napisałem.
Listy od Strońskiego i od Terleckiego, że mój wieczór w Londynie udał się niezwykle, że wszystko poszło świetnie, różne bardzo poważne komplimenty. Bardzo wielka z tego przyjemność, ale zarazem obawa - co dalej, czy zdołam nadrobić to, co chciałem napisać, a czego nie mogłem. I cicha modlitwa słowami Tuwima: "Panie Boże! Nie rób ze mnie posągu." Ani nawet gipsowego biustu.
Nagle wichura, zimno, połowa drzew w parę godzin ogołocona z liści, niebo stalowe, jakby miał zaraz śnieg spaść. Czułem
Październik 1952
563
Warszawę, Łazienki i czułem wreszcie coś w sercu, po raz pierwszy po wielu dniach umarłych i jałowych.
Dawid Caravaggia. Zupełnie niepodobny do innych, smutny młodzieniec żydowski, o wyrazie, którego nie sposób zapomnieć. Czuję, że Caravaggio będzie teraz na długo moją manią i podszeptem do marzeń.
21 października
1. Napisałem wiersz dwuzwrotkowy Ojców. Gdybym miał sądzić po moim wzruszeniu, byłby to bardzo piękny wiersz. Ale, być może, po prostu byłem rozklekotany.
Louis de Broglie gdzieś powiedział, że rozwój fizyki może być powstrzymany, gdyż zabraknie nam słów i obrazów na jego wyrażenie. "Na początku było słowo." I oto fizycy nareszcie zgadzają się z Panem Bogiem.
Ksiądz Chińczyk czy Filipińczyk odprawiający nabożeństwo w Waszyngtonie. Co tu gadać, z poczuciem obrządku w każdym ruchu i wyrazie twarzy, jakby posiadał w uśmiechu tajemnicę Mszy Św. Większość księży rusza się tak samo przy ołtarzu, jak przy kolekcie albo przy parafialnym bankiecie. Ludzie wschodni mają tę obrzędowość we krwi. Ta Msza bardziej katolicka niż wszystkie, w których od lat uczestniczyłem.
22 października
Rano chodził mi po głowie wiersz, a raczej dwie ostatnie linijki dwóch zwrotek:
564
Październik 1952
Czy też z tamtej strony Będę słyszał tak samo Ten deszcz i wichury.
Nie napisałem go - bo była robota w radio, teraz zaś chcę wypocząć przed koncertem Małcużyńskiego. No ale po dwu wierszach napisanych właściwie w chorobie każdy leniuch ma prawo odpocząć.
Nic mi się nie chce czytać. Chciałbym mieć dwadzieścia pięć lat mniej i jeździć ciągle łódką po jeziorze we Wronczynie. Czy myślałbym, czuł to samo, co wtedy? Nie rna co o tym gadać. Skoro nie ma Wronczyna, nie ma jeziora, można sobie marzyć, co by było, gdyby było, a nie będzie.
O Whitmanie dowiedziałem się w r. 1918, kiedy byłem pierwszy raz u Tuwima na Foksalu. Nie był to jeszcze Julian Tuwim, tylko kolega Tuwim - w białej czapce ze złotym sznurkiem prawniczym, piszący do jakichś "Mirażów" czy "Bagateli", zdaje mi się, że pod pseudonimem Roch Pekiński (niech to jacyś badacze sprawdzą). W bardzo nieumeblowanym pokoju przyczepione pluskiewkami do ściany wisiały dwa portrety, wyrwane z jakichś książek, Whitmana i Rimbauda. To byli protoplasci Tuwima - przez niego jednak i całej rewizjonistycznej poezji. Kiedy parę lat temu, zajechawszy do znajomych do Huntington, zobaczyłem dom rodzinny Whitmana - przypomniałem sobie tę wizytę u Tuwima i legendę Whitmana, którą ona zrodziła we mnie. Gdzie to wszystko? Ou sont les neiges d'antan? Et nos mutamur in illis.
Dzień od dawna przeznaczony Sekret. Co komu do tego.
23 października nie na pisanie. A na co?
Październik 1952
565
Jednego sobie nie mogę zarzucić. Nie czuję się ważny, i myślę, że czuję się akurat tyle co naprawdę potrzebny, tyle ile każdy człowiek rozsądny. I wierzący.
Wyszedłem teraz od Kary Falenckiej, gdzie słuchałem piosenek Hemara. "A ja jestem coraz sentymentamiejsza" już się mnie uczepiło. To dobrze. Nie sposób żyć bez książek, o których się myśli, i bez melodii, które wciąż w nas dźwięczą. "A ja jestem coraz sentymentalniejsza." Powtarzam sobie ten refren, aby go sobie wbić w pamięć - aby go śpiewać głośno na ulicy i w autobusie i po cichu, gdy się budzę w nocy.
Najdroższa osoba, bardzo, bardzo zawsze droga. I nie ma droższej.
24 października
Napisałem zwrotkę wiersza o arcybiskupie Cieplaku, który chciałem pisać od dawna - ale bałem się, że to może wyjść nie po calderonowsku, ale coś jak Piotr Stachiewicz. Oby dalsze zwrotki nie były gorsze od dzisiejszej.
Dziś znowu list z Londynu, że mój wieczór był doskonały, zostanie też po nim to, co napisali Broncel i Sakowski. Jakżeż by mi to było pomogło wtedy, gdy byłem nie uznanym nędzarzem, gdy słyszałem tylko wkoło siebie, że nic nie piszę albo że to nie to, co Karmazynowy poemat. Wiem ja, że są tacy - Sakowski i Baliński przede wszystkim - którzy naprawdę myślą o mnie to, co ja sam chciałbym myśleć. Ale reszta chce się czymś zachwycać, co byłoby naprawdę polskie, więc naraz
566
Październik 1952
odkryto moje wiersze pisane w ciemności i wydane wśród głuszy. Nic sobie z tego nie robić, pisać i nie myśleć o tym, co się już napisało.
Jacąues Fath na Madisonie. Nie można się pomylić, że to Francuz. Mógłby grać poczciwego wykwintnisia, któregoś z amantów Celimeny - bez żadnej charakteryzacji i w tym właśnie ubranku, które przez swą obcisłość wygląda już jak kostium. "Francuzik iż Bordeaux" albo raczej "Francuzik iż Pariża".
25 października 1. Druga zwrotka Cieplaka i wiem, jaka będzie trzecia.
Twarze światowych idiotek, słuchających na "fajfach" rzeczy, których nie rozumieją i nie będą nigdy rozumieć - z takim wyrazem, jakby ich rozmówca odkrywał ich własne myśli. Takie zebrania, jeżeli prosi się na nie jednocześnie ludzi naprawdę serio, są błazeństwem i zgorszeniem, tylko że oczywiście gdyby ci ludzie byli naprawdę serio, nie daliby się na nie wyciągnąć.
Oczywiście takie książki, jak Stary człowiek i morze Heming-waya, już były, nie odkrył on żadnej nowej prawdy ani nowej formy. Ale takich książek nie było od dawna, były za to inne, rozbijające człowieka na kawałki, a raczej na miazgę najczęściej bardzo śmierdzącą. Analiza zarówno freudowska, jak ta, którą przeciw niej popisuje się Sartre w książce o Genecie - doszła do tego zenitu, poza który nie można już zrobić ani kroku dalej. Stary człowiek i morze - to ukazanie drogi innej, to przypomnienie o kompozycji człowieka, o jego syntezie - którą dawali Balzac, Tołstoj i Conrad. W tym sensie ta jakże nienowatorska opowieść jest sensacyjną nowością.
Październik 1952
567
26 października
Dwie zwrotki, trzeba je będzie jeszcze oszlifować albo może odszlifować. I nie podobają mi się. I nie wiem, czy nie powinno być ich jeszcze parę.
Tak zwane nowe malarstwo jest to zerwanie z tradycją grecką - z człowiekiem greckim. Czy to wpływ Murzynów - czy przypadek - dość, że koncepcja człowieka w nowej sztuce, u Picassa, Matisse'a jest bliższa Murzynów niż całej sztuki zachodniej, to, że ludzie Picassa mają oczy na brodzie i nosy parokrotnie nadnaturalnej wielkości, to nie żaden kaprys, tylko program. Bolszewicy zaczynają zawsze od pobłażliwości względem tej sztuki, jest ona ich sprzymierzeńcem na okres NEPU. A później - jej adepci godzą się na inną, na sztukę ciemnoty, tak samo obcej Zachodowi jak Murzyni.
Przedwczoraj u Zosi - Sacheverell Sitwell. Jeszcze jeden Sitwell. To nie żadna krytyka, tylko zły humor. Nie lubię trzech pisarzy w jednej rodzinie. Pomyśleć tylko, że Słowacki miałby jeszcze brata i siostrę piszących.
Ludzie, którzy naprawdę się cieszą, że dobrze zjedli, że dostali dobre posady, że ich proszono na jakieś rzekomo ważne przyjęcie. Cóż bardziej naturalnego. I to mi właśnie wydaje się niepojęte.
Pisarze jednej książki, jak właściwie Benjamin Constant. Iluż z tych, co napisali ich więcej - byliby więksi, gdyby poprzestali na jakimś jednym swoim Adolfie.
568
Październik 1952
27 października
Nic nie zrobiłem. Tak zwane sprawy "życiowe" - na mieście. Czyli po prostu pieniądze.
Wczoraj musiałem uczestniczyć w pewnej uroczystości, połączonej z tak zwaną "częścią artystyczną". Co w praktyce oznaczało: tancerka tzw. klasyczna, paru tancerzy tzw. "salonowych", tenor bez głosu i w peruce, baryton z głosem, ale z minami gwałconego dziewczęcia, monologi ludowe...
W pewnej chwili siedzący obok mnie Sielański pochylił się i powiedział mi na ucho:
"Psiakrew! Co ten Hitler narobił?"
?
"Żeby nie on - moglibyśmy mieć to wszystko w Kaliszu."
Putrament, pisząc o książce Szembeka, zdradza się, moim zdaniem, parokrotnie z reakcjami, które nie powinny mu ujść na sucho - jeśli bolszewicy mają naprawdę psychiczne promienie Roentgena. To, co mówi o Bonnecie i Daladier - to cichy głos sanacji, dobywający się z przeszłości, a to, co mu się wypsnęło na temat katastrofy wrześniowej - to stanowczo mimowolne, ale jakże szczere zlekceważenie tego "szczęścia", jakie na Polskę spadło na skutek tej katastrofy. Nie znam tego Putrarnenta, podobno był on nikczemnym donosicielem we Lwowie. Ale już jakieś jego opowiadanie o polskich przedwrześ-niowych sztabowcach wyglądało mi na herezję. Głowę dałbym, że właśnie on i jemu podobni, ci z pierwszego niegdyś szeregu, są najbardziej rozczarowani. Bo inni w ogóle nie mieli się z czego rozczarowywać.
Październik 1952
569
28 października
Nic nie robiłem. Byłem zmęczony i nie chciało mi się zwalczać tego zmęczenia.
Maria Dąbrowska napisała w "Nowej Kulturze" coś niby o Odrze i Nysie, o rewanżu hitlerowskim - ale zarazem o wspaniałych dokonaniach Polski Ludowej, o pokoju - słowem, trochę mniej ordynarnie, ale to, co piszą wszyscy. Naturalnie wcale nie jestem pewny, czy ją do tego zmuszono, i może po śmierci pana Stempowskiego ona już też tak myśli.
Moje książki i obrazy - to pamiątki bezcenne, ale też i zdradliwe. Jest w nich przeszłość umarła, która mówi do mnie jak duchy na scenie i chce mnie za sobą pociągnąć. Po prostu fizycznie czuję ten nacisk i mój opór.
Szembek pisze w swych pamiętnikach, że Henryk Rajchman bardzo się złościł, że Goering szedł pierwszy z cudzoziemców za trumną Marszałka. Stało się to niby naturalnym biegiem rzeczy - według alfabetu. Ale oczywiście w takim razie trzeba było ustawiać gości według innego klucza. Dobrze, że ta wzmianka o Henryku zostanie, bo on nienawidził nie tylko Niemców, ale i głupiej naszej taktyki, która nie miała nic wspólnego z wielką polityką Starego.
29 października
Dzisiaj rano nagła wizyta (bardzo miła - nomina sunt odiosa i Zosia Rajchman) pokrzyżowała moje zamiary pisania. Później kłopoty starego kawalera, zabierającego się jak do wielkiej recepcji do wizyty dwojga osób. Parę minut myślenia o jutrzejszych audycjach radiowych i już późny wieczór. Dobranoc.
570
Październik 1952
Od paru dni - jakby jakieś światło padło w mrok mego od trzech lat powikłanego życia. Oznaki, że potrafię coś zdecydować, to znaczy wyrzec się - aby nie mieć w sobie tego ohydnego urazu kłamstwa. "W ograniczeniu dopiero znać mistrza." Nie byłem nim przez te trzy lata na pewno.
Przedwczoraj byłem w "Naturalization" na Columbus Ave-nue, każdy w Nowym Jorku wie, co to znaczy. Główny, najgłówniejszy szef, do którego miałem list od Bestermana, powierzył mnie specjaliście właśnie od naturalizacji, starszemu, milczącemu, suchemu panu, ponurą miną swą nie zapowiadającemu nic dobrego. Byłem pewny, że po paru minutach okaże się on najmilszym jegomościem, któremu człowiek z ufnością powierzyłby się w każdej sprawie. Nie wiem, gdzie widziałem takich jak on - może w jakimś filmie, a może po prostu przeczułem go właśnie z tej ponurej miny. "II est trop poli pour etre honnete." To ostrzeżenie nigdy mnie prawie nie omyliło.
30 października
Dwie dyskusje radiowe. Coś tam bajałem, dosłownie bajałem, zacinając się i powtarzając raz po raz te same mętne frazesy. Już potem nie miałem żadnej ochoty na pisanie.
Małcużyński wczoraj rozpytywał mnie o ten Dziennik: a po co? a jak? Nie mam złudzeń co do tego, żem tylko jedno osiągnął: regularność, trzymającą mnie na pewno w ryzach, ale też i trochę maniacką, jak wiele moich zalet. Zwłaszcza przeraża mnie nostalgia tych zapisek - nie zdawałem sobie przedtem sprawy, że jestem właściwie człowiekiem paru myśli i tylko niewielu odczuć. Tego najwidoczniej nie starczy na zapełnienie 1000 stron - a jak dotąd jest 1000 przeszło stron tego pisania. Co dalej? Trzeba koniecznie coś zreformować w tej straszliwej
Październik 1952
571
rutynie. Albo dawać sobie dyspensę w tych dniach, gdy napiszę coś innego - albo to zmienić po prostu na pamiętnik. Ale jak to zrobić? Tylko maniacy jak ja pojmą, co to za przeżycie taka decyzja.
Kultura grecka, klasyczna - jeszcze za mojej młodości było to żywe i prawdziwe. Tak zwany "Stary" Dąbrowski, ojciec Wie-sia, wuj sławnego, a raczej niesławnego Broniewskiego, a mój zarazem polonista i łacinnik, był nie tylko filozofem, ale klasykiem - to znaczy się, uważał życie Greków i Rzymian za ideał ludzki, z niego brał porównanie do potocznego życia i metafory do swych filipik. Było to trochę przesadzone jak każda profesorska niania - ale bynajmniej nie śmieszne, nie anachroniczne. Jeszcze wtedy człowiek prawdziwy to nie znaczyło Podfilipski, który "umiał się urządzić", ale - człowiek z Plutarcha.
31 października
Nie jestem z siebie zadowolony. Kto by przeczytał te zeszyty - będzie wiedział, co to znaczy.
Śniadanie z Koriakowem, który był sowieckim politrukiem literackim i który poprzez zetknięcie się z Polską - "wybrał wolność". Bardzo pocieszająca i wzruszająca rozmowa. Bo okazuje się, że system sowiecki jest bezsilny po prostu wobec człowieczeństwa, że nie można człowieka, człowieka Balzaka i Tołstoja, przerobić na nic innego, można go tylko zmusić, by udawał tego innego człowieka - czyli automat bolszewicki. Ojciec Koriakowa był syberyjskim chłopem, którego nauczył czytać i pisać po rosyjsku zesłaniec polski, on sam urodził się na sześć lat przed rewolucją - czyli że nie znał innej Rosji niż sowiecka i innego niż bolszewicki świata. Ten człowiek z natury niezwykle wrażliwy i bardzo inteligentny uważał, że Tołstoj
572
Październik/listopad 1952
Listopad 1952
- jest to ten tylko, którego wykładał Lenin jako symbol rewolucji, słowem, wychowany by! właśnie na ten bezmyślny automat i zdawało się, że nim naprawdę został. I oto mianowany kustoszem w Jasnej Polanie Koriakow dostaje się do tajnych papierów Tołstoja, do prac o nim - nie znanych mu i dla ogółu zakazanych. To objawienie wstrząsa nim, ukazuje mu prawdę literatury rosyjskiej, jej wielkie perspektywy i całe kłamstwo jej fałszerzy. Jakiś stary profesor radzi mu w sekrecie: "Oficjalnie mów, co ci każą, ale wiedz dla siebie, jak jest naprawdę." Po tym przychodzi wojna
- Koriakow znajduje się w Polsce, gdzie natrafia na numery "Skamandra", na wiersze m. in. Miłosza, będące znów dla niego rewelacją człowieczeństwa, tego, że najważniejsze jest nie państwo, nie to, co człowiek robi, ale czym jest, co się w nim dzieje. Od tego odkrycia, idzie on do innych - do poznania wielkiej polskiej poezji, która porywa go po prostu swoim rozmachem, patosem i jak z trudem wymawia "majestatycznością". Zna on już doskonale przekłady Sonetów krymskich Iwana Bunina - ale poznanie oryginału otwiera mu oczy na piękno języka polskiego, na niewyrażalność w innych językach tych właśnie "majestatyczności", które, zdaniem jego, oddać mogą tylko owe tylekroć wyśmiewane, zachowane w polskim, a zgubione w innych mowach, dźwięki nosowe. I tutaj Koriakow deklamuje Sen Mickiewicza z takim przejęciem, z takim entuzjazmem dla tych "nosowości", że jestem wzruszony i po prostu onieśmielony. "Konopnicka - mówi - nie była wielką poetką, ale cóż za szlachetność." I zaczyna nucić Rotę ze łzami w oczach, tak, że nie odważyłbym się spierać z nim, czy te słowa są naprawdę "majestatyczne". Wzruszająca, prawie porywająca godzina. Wielka, radosna rewelacja, pełna otuchy odpowiedź na najbardziej dręczące nas pytanie: "Czy można zmienić Polaków, czy zastaniemy Polaków w Polsce."
l listopada
Próbowałem poprawić Cieplaka, ale nic mi nie poszło. Jakbym nigdy nie pisał.
573
Służalstwo, lokajstwo tak zwanego dobrego towarzystwa. Zawsze mają oni kogoś, kto wydaje im się ważniejszy od nich, choćby przez to, że bogatszy, i wtedy kończą się wszelkie maniery - wychodzi po prostu ordynarna, ślepa żądza przypo-dobania się, otarcia się o tę świetność czy o te pieniądze. Gdyby mogli widzieć się wtedy! Chociaż gdyby się nawet zobaczyli w lustrze - nic by nie zauważyli, nie widzieliby, jak się nawzajem przepychają i tratują, byle się znaleźć koło tych "ważniejszych" i bogatszych.
Podobno Koriakow - nawrócony na liberalizm i religi? bolszewik - uważa wszystkich popów za ludzi zesłanych przez Boga i nie uznaje żadnej ich krytyki. To po prostu bolszewickie bałwochwalstwo - zastosowane do nowych jego ideałów.
Bardzo to zawstydzające dla naszej duszy nieśmiertelnej (jak pisał Ludwik Staff- "czas dać spokój żartom"), ale różne nasze poglądy, takie czy inne postępki zależą od witamin, protein, kortizonów albo zwyczajnej zimnej czy gorącej wody. Od paru dni, odkąd (pukam w stół) zelżał mój katar kiszek, czuję, że moja dusza jest bardziej nieśmiertelna.
Zmęczenie i zwyczajne próżniactwo.
Nowy film Chaplina jest to historia naiwna, sentyme i bodaj że nieprawdopodobna. Zespół właściwie byle jaki, muzyka nędzna - fotografie niepomysłowe - w scenariuszu dłużyzny i powtórzenia. I z tym wszystkim jest to nie tylko
574
Listopad 1952
najważniejszy film od dawna, ale jeden z niewielu, który może stać się nieśmiertelny. Chaplin sam go wypełnia komizmem tak porywającym, brawurowym, zawsze tak żywiołowy jak w naj-świetniej szych swych rolach, i dramatem, prawie tragizmem, jakiego nigdy przedtem nie osiągnął. Ta naiwna bajka o aktorze staje się dzięki niemu prawdą o człowieku, wielkim dziełem sztuki, od których jużeśmy się odzwyczaili w kinie. Chaplin dawał lepsze filmy, bardziej pomysłowe, lepiej zbudowane - nigdy nie był większy jako aktor. Nie można po tym myśleć o innych i długo nie będzie można na innych patrzeć.
*
Po południu u Św. Patryka. Opar, jakaś mgła - ghyba z wilgoci, ale prześwietlona odblaskiem od witraży, srebrno-liliowa jak wieczorne mgły nad Sekwaną. Złoto ołtarza, osnute nią, miało jakieś platynowe refleksy, jakąś niebywałą impresjonistyczną szlachetność koloru.
3 listopada
Ledwo jako tako się trzymałem - kłopoty prawdziwe i lęki przed tymi, które mogły się na mnie zwalić. Tyle mi tylko starczyło woli, żem się stawił wszędzie, gdzie było trzeba, na czas.
To, że znajdują się Polacy, którzy, zabezpieczeni materialnie, obdarzeni nawet jakimiś godnościami, podgryzają się pod innych, chcą zgarnąć jeszcze więcej pieniędzy i rzekomej władzy - wydaje mi się ohydą tak bezprzykładną, takim wyzwaniem polskiemu losowi, że gdyby mi przyszło wkraczać w takie wypadki, powiedziałbym najgorsze rzeczy bez ogródek, nie oglądając się na żadne względy i urzędy. I dziwię się, że ci, którzy mają te rzeczy rozsądzać, bawią się w jakieś omówienia i przez to pomagają do tego zgorszenia.
Listopad 1952
515
Podeszła do mnie na ulicy bardzo miła pani w średnim wieku, trzymająca za rączkę małą dziewczynkę, i zapytała o jakieś ciemne dla niej formalności wyborcze - nie głosowała bowiem dotąd w Nowym Jorku, gdyż mieszkała w małym miasteczku. Po czym powiedziała, jakby szukając zrozumienia i współczucia, że zależy jej bardzo, aby nie zmarnował się jej głos, który chce dać na Eisenhowera, i myśli, że wszystkie matki amerykańskie myślą tak samo jak ona. ,,Mój syn jest w Korei. To jest jeszcze dziecko, naprawdę dziecko. Wierzę, że Eisenhower jeden może zrobić coś takiego, aby mój mały powrócił." Niestety! Eisenhower może zrobić tylko jedno - zbombardować bazy czerwonych. Jeśli nie ma tego zamiaru, wziął na siebie straszliwą odpowiedzialność względem tysięcy takich poczciwych, wzruszających pań, jak ta, która mi się zwierzyła przedwczoraj.
4 listopada
Obiecywałem sobie spędzić dzisiejszy dzień na wsi, nie słuchać radia i dopiero jutro w gazetach przeczytać rezultat. Ale już o ósmej nie mogłem wytrzymać i poprosiłem moich gospodarzy, abyśmy słuchali wiadomości; przed chwilą wróciłem z Times Sąuare, gdzie stałem jakieś pół godziny w tłumie przeważnie młodzieży, odczytując wyświetlane rezultaty. Chyba na pewno Eisenhower. Bez żadnego patosu, ale w naj-uczciwszym poczuciu, że od tego, co zrobi Ameryka pod jego rządami, zależy los świata - trzeba westchnąć w duszy: "God bless nim."
Taksiarz, z którym wracałem do domu, głosował za Steven-sonem. Nic o nim nie wie, ale myśli, że zna się on lepiej na Ameryce niż Eisenhower, który chce pomóc Europie - co jego, taksiarza, niewiele obchodzi. Za Eisenhowerem, mówi, głosuje Piąta Avenue - ludzie, którzy zarabiając setki tysięcy, mają
576
Listopad 1952
Listopad 1952
577
czoło skarżyć się, że płacą pół dochodu na podatki. Gdyby Eisenhower był kandydatem tylko tych ludzi - życzyłbym zwycięstwa Stevensonowi. Ale jeśli będzie wybrany, to dowód, że i taksiarze głosowali na niego i mimo, a nawet może z powodu przeciwnego mu nacisku Unii - robotnicy.
I Eisenhower, i Stevenson są niewątpliwie najpoważniejszymi kandydatami, na jakich mogły zdobyć się obie partie. Mimo demagogii, a chwilami ordynarności kampanii wyborczej dzisiaj czuło się w atmosferze coś protestancko-religijnego. Głosowali chyba wszyscy w poczuciu obowiązku i jestem przekonany, że większość naprawdę po rozmowie z sumieniem. Dzisiejszy dzień - to w każdym razie karta na dobro Ameryki.
5 listopada
Dzisiaj od rana ekscytowałem się wyborami, już o ósmej ubrałem się, aby wyjść po gazety. Później telefony, przelewanie z pustego w próżne, ale i prawdziwe podniecenie wielkim wydarzeniem. A potem już zmęczenie, lenistwo - i nadzieja czy złudzenie, że nie pracuję i dlatego także, że czekam, "aż się temat świeży jak owoc ucukruje, jak figa uleży".
Akurat parę dni temu ktoś mnie pytał, dlaczego myślę, że Amerykanie są wielkim narodem. Odpowiedziałem, że są nim dlatego, że mają wielkie przeznaczenie, a ono wydobywa wielkość. Ale od wczoraj mam i inny, mniej abstrakcyjny argument. Robotnicy, którzy potrafili oprzeć się naciskowi politycznemu dobroczynnych dla nich unii, są ludźmi naprawdę wolnymi. Naród, który ma takich robotników, taką większość - jest na pewno wielkim narodem.
Dlaczego powieść tzw. katolicka Mauriaca, Graham Greena zajmuje się tylko szóstym przykazaniem, dlaczego to małpowanie Dostojewskiego, rozlizywanie tak zwanego "grzechu" (czy jest to jedyny grzech?) ma być właśnie katolicyzmem? Przyznam się, że poczciwi księża Anatola France'a - nieraz przez niego filozoficznie przypieram do muru - są dla mnie postaciami z bardziej katolickiego świata niż te plugawe bigoty Mauriaca, lubujące się w lubieżnych mrokach.
6 listopada
Dzisiaj dyskusja radiowa o Mauriacu, Grahamie Greenie. Pierwszy raz naprawdę się kłóciłem - doprowadzony do białej gorączki apoteozą plugastw Mauriaca przez Wittlina. Dostoje-wski, który był sui generis geniuszem, starał się wmówić nam, że człowiek to nie tylko grzesznik, ale zbrodniarz, co jest oczywistą nieprawdą. Grzesznik - to my, to każdy z nas - ale •zbrodniarz to wyjątek, to fenomen i jest rzeczą nie tylko niekatolicką, ale rzeczą głupią wmawiać w nas, że jest on bliższy Boga. Poza tym oczywiście w Dostojewskim czuło się nie tylko powinowactwo z tyrni zbrodniarzami, ale i współczucie dla nich; jeżeli przezwyciężyć opór przeciw niemu, który ja, skromny człowiek, dzielę z wielkim Conradem - ulega się wstrętowi, jaki on budzi. Ale Mauriac to sopel lodu, unurzany w błocie. "U mego ojca jest wiele miejsca" - powiedziane jest w Nowym Testamencie. Mój katolicyzm ma za motto Kasprowicza:
Nigdym się nie rwał ku cnocie, Grzechów spełniłem niemało. Cóż robić? Wszak tylko z gliny Pan Bóg ulepił nam ciało
A zaś stanąwszy przed gazdą, Gdy ujrzę mojego sędzię, Przybywam, rzeknę, z nadzieją I niechaj będzie, co będzie.
.,,..,,....
578
Listopad 1952
Listopad 1952
579
\
7 listopada
Dzisiaj wywiad radiowy z Koriakowem. Był on wzruszający pomimo, a może nawet dlatego, że z trudem mówił po polsku i jakby wyrywał z siebie słowa. Myślę, że ludzie w Polsce doznają tego samego wzruszenia, gdy usłyszą jakieś trafne, a właśnie wyszarpane z głębi, stworzone przez Koria-kowa powiedzenie: "I wtenczas oderwałem się od państwa" - w sensie duchowego przezwyciężenia bolszewickiego państwo-chwalstwa. Po południu z wielkim trudem poprawiałem Ciep-laka. Naprawdę nie wiem, czy to coś warte. Chyba tylko niektóre wyrażenia.
Kiedy wczoraj piekliłem się przed mikrofonem na Mauriaca, właśnie Akademia szwedzka dawała mu Nobla. Cóż z tego? Grazia Deledda też go miała, a Romain Rolland, powszechnie uznany za świetne pióro i wielki umysł, gdy był wieńczony - dziś jest nie do czytania i nie ja tylko myślę, że był to pretensjonalny, bombastyczny nudziarz i belfer. Oczywiście, że Mauriac jest klasą pisarską i gdyby napisał tylko parę najlepszych swych powieści, można by nawet myśleć, że jest pierwszą klasą. Ale proszę przeczytać Le Mai, Les Mai aimes albo nie daj Boże wysłuchać Asmodeusza. Same sztampy, klisze, i to jakie! Skąd ten Wittlin wziął wynalazczość Mauriaca, kiedy wszystkie swoje rzekome wynalazki (bo jednak bez Dostojewskiego nie byłoby ich) kopiuje on do makabrycznego znudzenia czytelnika. Naturalnie, że jeśli pisarz napisał jedną rzecz wielką - jest wielki. Ale czy Le Noeud de viperes jest naprawdę wielkie? Za to Le Mai jest na pewno straszliwym kiczem z prowincjonalnej kruchty.
We śnie jakiś kolega ze szkoły czy Uniwersytetu - i doczepione do niego nazwisko z przedwojennego Prezydium Rady
Ministrów - Legieżyński. Skąd się w człowieku biorą takie kombinacje i dlaczego naraz coś bez znaczenia i sensu wyłazi z niepamięci? Martwcie się, biedni freudyści. Ja idę do Marysi Pinińskiej, od paru tygodni Marymontowej. Do widzenia w następnym (XIV) kajecie!
8 listopada
Nic. Zupełnie nic. Próżniactwo, zmęczenie, kojące złudzenie, że jeszcze jest czas na wszystko.
Wszystko, co myślimy o innych narodach - to klisze, banały, to część tylko prawdy, jeżeli po prostu nie nieprawda. Przeciętny Europejczyk myśli, że Ameryka ma wstręt do wojska, że wojskowi nie mają tu nic do gadania. Wojskowi tacy jak Patton, a nawet MacArthur na pewno tak. Ale iluż generałów wybrano do Białego Domu - i choć Grant okazał się nieudolny, śmieszny i gorszący - legenda Waszyngtona i Jacksona jest tak silna, że Eisenhower wzbudził najbardziej dumne wspomnienia i nadzieje.
Obietnice Eisenhowera co do losu Polski - choć bardzo mgliste i oczywiście obliczone na wybory - powinno się przypominać przy każdej okazji -jemu i wszystkim.
I znowu nic. Bardzo, bardzo niedobrze.
9 listopada
Łapię się na tym, że kiedy Amerykanie po powrocie z Europy skarżą się na wrogość, której tam doznali, czuję wstyd za europejską niewdzięczność i zarazem współczucie dla tych Bogu ducha winnych turystów, którzy chcą przecież najlepiej i płacą na Europę podatki, gdy większość Francuzów odmawia ich własnemu państwu. W tych moich reakcjach jest i poczucie
580
Listopad 1952
współwiny, i zarazem jakby czułość dla Amerykanów, jakby byli słabsi i bezbronniejsi wobec kutych na cztery nogi Francuzów.
Wczoraj rano godzina w salach wschodnich Metropolitan, wśród perskich dywanów, jakichś chińskich, japońskich parawanów. Olśnienie i zarazem przygnębienie - co jeszcze po tym można wymyślić w plastyce, jakie kombinacje kolorów, jakie finezje kształtu. I co za bezradność, że tzw. abstrakcyjni malarze uważają się za twórców, gdy mistrze np. tkanin perskich byli anonimowymi rzemieślnikami.
Dyskutując z kimś o Steyensonie, który stał się bożyszczem tutejszych intelektualistów, myślałem sobie, że jednak w polityce najważniejszy jest instynkt, który nieraz inteligencja nie tylko tłumi, ale nawet zabija. Napoleon był geniuszem, ale to nie znaczy intelektualistą, był jako "bogowie i zwierzęta" i wielkość swą winien był tyleż boskim płomieniom jak zwierzęcym instynktom.
10 listopada
Poprawiłem do końca Cieplaka, napisałem lekko stronicę artykułu o Ameryce do "Wiadomości". Wszystko to po bardzo złym dniu wczoraj i nocy pełnej przebudzeń i zmęczenia. Niech mi wytłumaczy, kto to rozumie.
Z Jean Santeuil, do którego wziąłem się znowu wbrew danemu sobie przyrzeczeniu, na każdej prawie stronicy coś bardzo proustowskiego - jakaś obserwacja, porównanie, zdumiewające śmiałością i oryginalnością na tych dotąd jeszcze bardzo banal-
_____________Listopad 1952______________ co i
nych stronicach. Widać trzeba będzie całe to przeczytać. Jeszcze jedna obietnica niedotrzymana.
Weizmann, który umarł wczoraj, chciał Palestyny związanej z Anglią, bał się pełnej niepodległości, bał się jej dla Żydów. Tym, który uważał, że jedynym odrodzeniem Żydostwa będzie walka z bronią w ręku, że "naród ma tylko jedno prawo być jako państwo", był żydowski Piłsudski, mój przyjaciel Żabotyń-ski. Ciekaw jestem, czy ma on pomnik w Tel-Awiwie, czy ktoś oddał mu to, co mu się należy od całego Izraela. I ciekaw jestem, jak oni rozmawiali wczoraj z Weizmannem na Dolinie Józefa ta.
Znowu sny zapomniane, ale przez całą noc pomimo przebudzeń się konsekwentnie związane ze sobą. Pamiętam tylko jakieś światowości i moją stałą już wtedy (we snach) niezdar-ność.
11 listopada
Nic nie pisałem, zajęty "życiowościami", to znaczy się pieniędzmi i niby "światowościami", co nic nie znaczy, jeśli chodzi o mnie - bo ani mnie to nie bawi, ani nie bawię innych. Gdybym pisał - na pewno by mi poszło.
To już 34 lata upłynęło od owego dnia, kiedy Polska stała się wolna, kiedy spełniło się to, co było zarazem marzeniem, najnamiętniejszą żądzą mej młodości i zdawało się szczęściem niedościgłym, proroctwem, którego wypełnienia byliśmy niegodni doczekać. Pamiętam wieczór 10 listopada 1918, kiedy wyszły dodatki nadzwyczajne o abdykacji Wilhelma. Byłem wtedy w Teatrze Polskim na Cyruliku sewilskim. Lulek Schiller, grają-
582
cy za kulisami na jakimś szpinecie melodie Lully i stare berżere-tki, nagle zagrał Marsyłiankę, zakazaną za Niemców, którzy przecież uprawnili polskie hymny. Ta chwila miała w sobie coś z Nocy listopadowej - była w tonie naszej wielkiej legendy, w której nie można było oderwać poezji od historii. Następnego dnia rano Piłsudski już był w Warszawie i widziałem, jak go niesiono na ramionach przed pałacem Radziwiłłowskim, później były jakieś mroczne dni, bolszewickie strzały na ulicach, kiereńszczyzna lubelska, którą trzeba było wziąć w ręce, co Stary i zrobił, chodziłem parę dni z karabinem, później, gdy miało z naszej legii studenckiej być prawdziwe wojsko - zwolniono mnie po obrzydliwym dniu w Cytadeli. Byłem już chory i rozwalonymi nerwami pisałem dwa ostatnie wiersze Karmazy-nowego poematu i Rzeczpospolitą Babińską - byłem nieprzytomny z emocji i po prostu chory. Pamiętam fakty, nie pamiętam uczuć tamtych miesięcy. Ale kto je przeżył, tego nikt i nic nie przekona, że są rzeczy niemożliwe. Gdy byłem dzieckiem, niepodległość Polski była właśnie rzeczą najniemożliwszą. I widziałem - gdy stawała się ciałem.
12 listopada
Tylko trochę notatek, aby przygotować się do dyskusji o Mauriacu, aby trochę wycieniować i objaśnić moją do niego niechęć.
Dzisiaj widziałem na ulicy w Brooklynie trupa jakiegoś biedaka, którego przejechał samochód. Już fotograf z "Daily News" był na miejscu i ludzie tłoczyli się, aby i ich "zdjęto", aby mogli się pochwalić, że byli sfotografowani i że widzieli na własne oczy, jak ten biedak zginął.
Listopad 1952
583
Sny-zmory. Aleksander Mohl miał do mnie jakieś pretensje, po czym był w drugim pokoju w sklepie, do którego ja przyszedłem. Czułem, że on coś tam kradnie (co za brednia), i bałem się, że i ja będę w to wmieszany. Potem Inka Pusłowska, leżąc na łóżku, częstowała mnie jakimś ciastkiem i mówiła, że Aleksander jest w "Domingo" (miała to być jakaś świetna restauracja), później jej mąż (ale nie Franio, tylko jakiś chuderlawy nieważny panoczek z blond wąsami) gdzieś jechał na jakiejś bryczuszce. Wreszcie pojawił się cały korowód osób z czarnymi twarzami - nie byli to przecież Murzyni, tylko jakieś zakazane postacie w czarnych, z jakiejś przejrzystej materii zasłonach na twarzach, jacyś źli, złowrodzy ludzie, goście z niedobrego świata. Krzyczałem: "precz, sukinsyny", jak już kiedyś, gdy mnie we śnie napadła podobna zmora.
13 listopada
Byłem pewny, że powiem, co chciałem i jak chciałem, o Mauriacu. Tymczasem na próbie krew wciąż odpływała mi od głowy i wciąż stawałem - później już przed mikrofonem ledwo że jako tako wydukałem, com zamierzył - a raczej znacznie mniej i gorzej. Teraz mam tremę przed Bostonem, gdzie trzeba będzie mówić pół godziny. A już tak cieszyłem się, że dam sobie radę bez tych pigułek.
Nic się nie ukryje, żadna zbrodnia w życiu ludzi i w historii. Nie tylko trupy katyńskie wyszły z ziemi - ale i wszystkie machinacje tych, którzy chcieli zatrzeć prawdę o tej zbrodni, wydostały się z haniebnych skrytek - można by doprawdy pomyśleć, że nawet w polityce "nie może być za wiele nieprawości". Roosevelt mrugający do Stalina, uśmiechnięty z litością nad brakiem "common sense" - cóż za cynizm, cóż za moralne próchno!
584
Listopad 1952
Znowu sny intensywne, znowu jakieś brudy, jakieś postacie nigdy nie widziane, a jakby dobrze mi znane.
Baldwin belgijski chce podobno abdykować i iść do klasztoru. Jeżeli gdzie, to tutaj psychoanaliza miałaby coś do roboty, bo na pewno cała ta rodzina żyje w bigockim załganiu i Bóg wie, co tam się dzieje. Albo Leopold, który jest wariat-mega-loman, ciąży nad tym nieszczęsnym chłopcem, który uważa sii; prawie za ojcobójcę, albo Baldwin czuje, że ojciec nie ma racji, i chce uciec od tego konfliktu za kraty. Albo po prostu kocha się w swej macosze.
14 listopada
Dziś cały dzień bieganina przed wyjazdem do Bostonu. I jak zawsze wszystko akurat się na ten dzień zwaliło. W nocy jakieś łupanie w kościach przypominające moje perypetie sprzed dwu miesięcy. Zdołałem tylko rano zanotować koniec "ściągaczki" na moją gawędę. A nawet nie zanotować, tylko przepisać /c "ściągaczki" z Ottawy.
Nie rozumiem tych, którzy nie mogą spać z powodu inwestygacji antyczerwonych, nie rozumiem oczywiście nie bezpośrednio zagrożonych, ale owych bezinteresownych liberałów, którzy drżą, aby jakiemuś "niewinnemu" włos z głowy nie spadł. Przede wszystkim nie wierzę w niewinnych, bo przecież i Hiss, i White byli niewinni dla sędziego Frankfurtera i dla Stevensona. Poza tym zaś rachunek w tej sprawie jest dla mnie bardzo prosty. Wolę, żeby paru "niewinnych" piesków, którzy tylko ze strachu nie przystali formalnie do komunistów, wyleciało z Ameryki, niż żeby miliony ludzi poszły w sowiecką niewolę.
Listopad 1952
585
"Wiem, że nic nie wiem." Nic nie wiem o sobie. To, w co wplątałem się przed dwoma i pół laty, wydaje mi się dzisiaj zupełnie inne niż parę miesięcy temu, a to dawne - znów najważniejsze, choć już na to patrzałem z tak zwanym rozsądkiem, co w każdym uczuciu jest zgubą. Okazuje się, że można się gubić, mylić w tak bardzo ważnych, od nas tylko zależnych sprawach. Cóż dopiero w tych, gdzie jesteśmy tylko widzami, i to nieraz z daleka.
15 listopada
Od rana w Bostonie. Po ostatniej dyskusji radiowej boję się, żeby się nie zaciąć i nie stanąć bezradnie w czasie jutrzejszej gawędy. Najprostsza rzecz byłaby po prostu ją napisać. Ale nie tylko że za późno na to. Przede wszystkim takie rzeczy trzeba mówić z pamięci. Inaczej wychodzi to sztucznie i u mnie zawsze o parę tonów za wysoko.
Wiem już na pewno, że moje nowojorskie mieszkanie jest za hałaśliwe. Długo upierałem się, żeby nie przyznać się przed samym sobą, że mnie męczą i drażnią ciągłe krzyki na ulicy i stukot wozów. Ile razy wyjadę - czuję dopiero, co to jest cisza. I że tylko w ciszy można rozmawiać ze sobą.
Wszyscy winszują Józiowi Wittlinowi książki Tadeusza. Rozumiem, że to jest nieważne, ale diablo denerwujące. Józio zapytał się mnie, gdym mu radził przestać się tym przejmować: "A tobie byłoby przyjemnie, żeby był jakiś Tadeusz Lechoń?"
586
Listopad 1952
Listopad 1952
587
Franc Fiszer grzmiał w "Ziemiańskiej": "Nie będzie porządku w Polsce, jeśli się nie rozstrzela 750 000 szubrawców." Na to ktoś zauważa sceptycznie: "Czy myślisz, że jest aż 750 000 szubrawców?" A Franc niestropiony: "Nic nie szkodzi. W razie czego dobierzemy z uczciwych."
16 listopada
Wszystko dobrze poszło. Mówiłem "jak żywy" - jakby powiedział Jurek Leszczyński. Sala była pełna, pieniędzy z tego huk. Felicja Kuttenowa jest naprawdę czarodziejką, że potrafi, ona jedna w całej Ameryce polskiej, wyczarowywać takie rezultaty i takie atmosfery.
Kiedy podpisywałem moje książki - jakaś miła blondynka, zapytana o imię i nazwisko, odpowiedziała mi: "Andzia". I dodała: "Niech pan napisze tylko: Andzi." Poczułem się w tej chwili gwiazdą z Hollywood.
W pierwszym rzędzie siedział Karpowicz, papież czy raczej patriarcha amerykańskich slawistów, który utrącił dwa lata temu moją kandydaturę do Harvardu. Miałem więc dodatkową złośliwą przyjemność z udania się mojej gawędy. I z tego, że mówiłem też o różnych znanych Karpowiczowi Rosjanach.
Zupełnie londyńska mgła i londyński deszczyk w Harvardzie. Można było sobie trochę pomarzyć.
17 listopada Uważam, że mogę sobie popróżnować. I nie żałuję.
Od śniadania do wieczora w Harvardzie.' Spacer z Wein-traubem po bibliotece, pełnej najbardziej oryginalnych poloników: całe "Ateneum", "Biblioteka Warszawska", Niesiecki, Stryjkowski, Estreicher, druki emigracyjne, Długosz, nie mówiąc o nowszych białych krukach, później pokój poezji, później muzeum sztuki - takie ot sobie muzeum uniwersyteckie z Mem-lingiem, Tycjanem, Tintoretto, Poussinem, El Grekiem, Delac-roix, Botticellim. Czytelnia - szkoda i gadać! Na ulicy co druga twarz żywa i myśląca, i do tego stare mury i jeszcze trochę żółtych liści na drzewach. Już zapomniałem, że mogą być takie oazy w Ameryce, oazy jednak tego, co jest Europą, matką nas wszystkich - Europą.
W pokoju poezji dwóch pięknych chłopców, którzy mogliby pozować do imaginacyjnych portretów Shelleya i Keatsa. Poezja jest tak nieprzyzwoitą rzeczą, że do jej wykonywania trzeba koniecznie urody, która tę nieprzyzwoitość okupuje i uświęca. Tak samo jak w miłości.
Był taki literat i aktor, Marian Tatarkiewicz, wcale niezły tłumacz specjalnej poezji, jak np. UAiglon Rostanda. Zwykł on wzdychać: "Ach! Jak ja kocham Słowackiego! Jak bym ja chciał przeczytać Króla Ducha\" Dzisiaj, chodząc po Harvardzie, myślałem sobie: "Jak bym ja chciał przeczytać Długosza!"
"O, Ty, którą bym kochał, Ty, która wiesz o tym" (z B.).
18 listopada Jeszcze sobie dziś popróżnowałem. I nawet z przyjemnością.
ii
588
Listopad 1952
Listopad 1952
589
New York o świcie. Bodaj że ostatni raz widziałem go tak, gdym mieszkał w cudnym hotelu Lafayette i jeździłem z filmami o nieprawdopodobnych porach. Każde miasto ma jakąś tajemnicę ukrytą i dopiero wtedy widoczną, gdy nie widać ludzi i sztucznych świateł. To dziwne, że ta tajemnica nawet w Nowym Jorku wydaje się lepsza od owej za dnia widocznej nam jego treści.
Obrzydliwy wywiad Tomasza Manna. Od paru dobrych lat gada on takie głupstwa, że nie miałbym odwagi wrócić do Buddenbrooków czy Zauberbergu, którymi tak zachwycałem się kiedyś. Może i tam jest coś z owego nieludzkiego obrońcy ludzkości, owego gigantycznego inteligenta, znudzonego całym światem, a wciąż łaknącego poklasku. I pewno już nigdy nie wrócę do tych książek i będę o nich myślał jako o arcydziełach, którymi pewno nie są.
Od wczoraj wciąż myślę o Harvardzie. Jakby to było dobrze tam osiąść, rządzić owymi cudnymi polskimi skarbami w bibliotece i nauczyć choćby paru młodych ludzi, że Polska w poezji przynajmniej jest to "Wielka rzecz". Jestem pewny, że byłbym bardzo dobrym profesorem. A nawet, co dla takich ludzi jak ja jest łatwiejsze - mistrzem.
19 listopada
Nic nie pisałem, nic prócz gazet nie czytałem, nic nie robiłem. Jadłem i chciało mi się spać. To wszystko.
Cartier (wciąż uważam, że najinteligentniejszy dziś wielki reporter na świecie) pisał w "Paris Match" jeszcze przed wyborami, że publiczność amerykańska wcale nie słuchała, co Eisen-
hower mówi, że mógł czytać po prostu książkę telefoniczną, a miałby ten sam sukces. To wcale nie znaczy, że ta publiczność to stado baranów - nawet przeciwnie, znaczy to, że masy mają instynkt, dar, w polityce cenniejszy stokroć niż tzw. inteligencja. Eisenhower mówi gorzej od Stevensona, na pewno jest jeszcze nie przygotowany do rozstrzygnięcia wielu najbardziej żywotnych spraw. Ale to właśnie jest w oczach przeciętnego Amerykanina - all right; skąd generał miałby znać się na tych wszystkich rzeczach. Za to jako generał, który wspomagany przez innych, może nawet dzięki innym pokonał Niemców jako dowódca armii europejskiej - zna się on na tym, co jest teraz dla Ameryki i świata najważniejsze, i na pewno jest wielkim organizatorem. Cóż wobec tego znaczą popisy krasomówcze Stevensona, który unosił się nad wolnością, tak jakby jej w Ameryce nie było, cytował dziesiątki pisarzy nie znanych 78 procentom Amerykanów i który by na pewno z inteligenckiej naiwności zostawił wszystkich Hissów przy ich biurkach. Nie przestaję od dnia wyborów dziękować Bogu, że tak właśnie, nie inaczej, wypadły.
Bardzo mi przykro, ale o tyle, o ile wyjątkowych Polaków uważam za fenomeny ludzkości - o tyle głupota polska jest szczególnie irytująca i niewybaczalna. Jest w niej pretensja, patos, zadufanie w sobie - bardziej nieznośne niż prostactwo innych narodów.
20 listopada
Światowości, obowiązki, przyjemności - tylko nie praca. I jutro też się na nią nie zanosi.
590
Listopad 1952
Umarł Benedetto Croce. Może z nim właśnie umarła ostatecznie umierająca epoka, której błędy nie były zbrodniami, której przeciwieństwa nie rozstrzygały się w piecach obozów koncentracyjnych, której niewiara była pełna chrześcijańskiej ludzkości. Jego dzieło - jak wiele legend naszej kultury - nie musi być znane z bliska, aby budzić podziw. Sam jego rozmiar, sam kruszec duchowy, z którego zostało stworzone - stanowi o tym, że zostanie ono jednym z najpiękniejszych pomników naszego czasu. A raczej - czasu już teraz odeszłego, czasu naszej młodości.
Na obiedzie dla Znanieckiego cały czas myślałem o dzisiaj zmarłym Crocem, o owym humanizmie, który zbliżał ludzi najsprzeczniejszych poglądów i czynił z nich jedną wspólną rasę. Znaniecki to wspaniały polski jej specymen i trudno było nie wzruszyć się, gdy Amerykanie sławili nie tylko jego wkład w ogólną wiedzę, ale i jego styl duchowy, i jego polskość. Wreszcie chwila, kiedy nie Polak musiał dziękować, ale jemu dziękowano. Jak nigdy czułem, że żebractwo, którym żyje w końcu każda emigracja, to nasz kompleks, i ten bankiet skromny, a bez żadnego zgrzytu nobliwy - pozwolił mi znów poczuć na chwilę, że coś jako Polak posiadam.
21 listopada
W czasie dyskusji o teatrze sowieckim (w radio) jąkałem się, powtarzałem - mimo że wziąłem zieloną zbawczą pigułkę i przez to zdawałem się sobie poza niebezpieczeństwem. Okazuje się, że najważniejsze jednak to przygotować się solidnie, czego właśnie nie zrobiłem. Za to Solski, który się zwykle zacina, był lekki, dowcipny, płynny - był po prostu "gwiazdą".
Wciąż coś mi się śni - jakieś skomplikowane awantury pełne postaci nie znanych i zapomnianych, o których nie myślę.
Listopad 1952
591
Niepojęte, że nic prawie z tej wariackiej podświadomości nie wychodzi na wierzch. Co za szczęście!!
Tom mówił dziś w dyskusji dużo dobrych rzeczy o aktorach sowieckich, o ich walce, aby utrzymać poziom teatru mimo rządowego ożoga, o doskonałym jakoby teatrze gruzińskim. Pomyślałem sobie, że im tam pod Sowietami nie wolno powiedzieć nic dobrego o nas i że to jest jednak najważniejsza różnica między ich i naszym światem.
Jeszcze jedno westchnienie w stylu poczciwego Mariana Ta-tarkiewicza. "Jak bym ja chciał przeczytać dużo, dużo Croce-go."
22 listopada
Chciałem pisać rozpoczęty artykuł o Ameryce. Nic z tego. Albo grypa, albo sulfa, którą się bronię przeciw grypie, ogłupiły mnie tak, żem wodził piórem po papierze i nawet pół kartki nie zapisał. Najgorzej, że to odbiera apetyt na dalsze wysiłki. Jutro będę zaczynał jak po klęsce i będę myślał, że nic się nie uda.
Polskie getto w Londynie i nawet tu, gdzie jest nas o tyle mniej, to rzeczywistość może i smutna, ale wiem już teraz na pewno - nieunikniona i jedyna. Po trzydziestu pięciu latach emigracji biali Rosjanie, na ogół zaradniejsi od nas i lepiej w obcym życiu zagospodarowani, żyją przecież naprawdę tylko między sobą, rosyjskim językiem, rosyjskim przesądem, rosyjską wódką i kulebiakiem - słowem, rosyjskim gettem. Tylko geniusze i bękarty mogą żyć inaczej - jedni tworząc dla wszystkich, dla obcych, drudzy małpując ich. Kłótnie londyńskie, prowincjonalne wielkości polskie, tromtadrackie ceremonie - to jest właśnie jedyne prawdziwe życie,
Listopad 1952
Listopad 1952
593
m jakim Polak może zapomnieć o niewoli, znieczulić się na iKJfctworność polskiego losu. Dlatego nie trzeba wyśmiewać tego gtgtttta, trzeba raczej wyśmiewać tych, którzy niczego nie kochają i idlatego wciskają się w obce życie, gdzie zresztą nic nie tósL>zumieją i w którym w ważnych chwilach zamkną im drzwi (JCffzed nosem.
GGoetel ma na pewno własny styl, trudny do określenia, ale j&sk każdy prawdziwy styl, płynący z odrębności czucia i myś-biiinia. Jest w nim coś skandynawskiego, coś hamsunowskiego ^--ujjakiś smutek zaciekły, beznadziejny i mimo wszystko twórczy.
23 listopada
D Dwie stronice o Ameryce. Zmieniałem po parę razy każde kalanie, każde wydawało mi się niejasne i blade. Ale mógłbym Jut iż teraz pisać dłużej. Nie wiem, czy dobrze robię, że wstaję od bciurka. Jutro znów radio, później wieczór za miastem - będzie tnazeba znów całej siły woli, aby do tego wrócić.
U Lednicki widzi jakieś wspólności duchowe między Respek-taimi z Fantazego a Dostojewskim. Ten paradoks może być tKtiomocny, aby ukazać prawdziwą moralność lub raczej amoral-tóbść tych jaśniepaństwa, ubarwionych przecież cudowną kolo-foiwwością Słowackiego i przez to trochę psychologicznie zania-tomych. Ale oczywiście jest też jakaś zasadnicza między tymi dftwoma światami różnica - Fantazy to ocierająca się o dramat, ti.cnwet w chwili śmierci Majora dramatyczna, ale przecież kome-IŁua. A może słuszniej by ją było porównać do Wiśniowego sadu Cazechowa. Za to inne narzuca mi się z rosyjską literaturą t>ofodobieństwo. Fantazy to jest przecież polski Oniegin. I na tym tatożna by wyhaftować ciekawe studium porównawcze.
l Backvis w swej książce o Wyspiańskim zarzuca mu, że
w Wyzwoleniu "ii a joue avec des monstres inconnus". Konrad jest oczywiście postacią nietzscheańską albo raczej sorelowską. Ale nie możemy mówić o tym w kategoriach naszego dziesięciolecia - po prostu dlatego, że Wyspiański umarł. To, że Hitler był też bękartem sorelizmu, nie znaczy wcale, aby drugi akt Wyzwolenia nie był arcydziełem teatru i zarazem jednym z fenomenów inteligencji w dramaturgii całego świata.
24 listopada
Audycja o Słowackim. Jakoś z tego wyszedłem dzięki zielonej pigułce. Ale na końcu już i tak bajałem byle co. Nic nie napisałem.
Skusiłem się jednak i czytam po parę godzin dziennie Jean Santeuil z rosnącą ciekawością i przyjemnością. Wszystkie krytyki, które czytam - Maurois przede wszystkim -- mówiły o nieśmiałej próbie pisarza, który jeszcze nie okazał się geniuszem, o pierwocinach, o motywach zaledwie zaznaczonych, a dopiero później w Straconym czasie wspaniale rozwiniętych. Ciekaw jestem, co by powiedziano o tej książce, gdyby ukazała się przed wielkim cyklem i nie była napisana przez Prousta. Jak dotychczas bowiem zdumiewa mnie, że Proust raz po raz okazuje się w tej rzekomej pierwocinie już zupełnie sobą, że zakłada w niej już wszystkie zręby swego moralnego i artystycznego świata. Przyznam się, że niektóre jego zdania w tej niby szkicowej powieści wydają mi się trafniejsze niż wielkie okresy z cyklu. Proust lakoniczny to nieomal ktoś inny niż Proust. Otóż właśnie że w tej stężonej formie jest on sobą i daje w syntezie to samo prawie, co pod swoim pisarskim mikroskopem. Nie zdziwiłbym się, gdyby jakiś paradoksiarz powiedział, że woli te trzy tomy od szesnastu.
,Q . ____________Listopad 1952______________
Nie tylko Camus, ale Christopher Fry i Maurois podpisali inspirowaną przez bolszewików odezwę za pokojem. Wszyscy są za pokojem, wszyscy wiemy, że trzecia wojna może być końcem świata (ja tak nie myślę). Ale końcem świata dla nas, dla Czechów, Rumunów, Węgrów - jest już to, co się tam teraz u nas dzieje, a co zupełnie nie obchodzi wygodnych kultural-ników z Paryża i Londynu. Gdyby bomby padły na Diora i Fatha, dopiero by to wstrząsnęło tą wredną literacką konfekcją. Fu! Fu! co za świństwo!
25 listopada
Dzień bezsensowny, do którego bezsensu coś dodałem, psując sobie skupienie do pracy i włażąc znów w konflikt, który już zaczynał się rozluźniać. Niczyja, tylko moja bardzo wielka wina.
W United Nations Europa ma tylko siedem głosów na kilkadziesiąt różnego rodzaju żółtych, czarnych, czekoladowych i mlecznokawowych ("w Paryżu raz podróżnik z Paragwaju"). Jak równość - to równość, ale czy naprawdę Francja jest to to samo co Boliwia - i czy naprawdę Tunis musi być koniecznie niepodległy. Wiadomo, co przyniosła niepodległość Indiom, i wiadomo, że bezhołowie, jakiego nie znały one w historii, dziś tam panujące
- może się łatwo skończyć benefisem komunistów, którzy wystrzelają wszystkie święte małpy i krowy, wygłodzą kilkadziesiąt milionów pariasów i zrobią porządek w swoim stylu. Wiadomo też, że Indonezja, wyzwolona z holenderskiej "niewoli", jest państwem z tragicznej operetki. I teraz znów na gwałt chce się odebrać Francji protektorat nad Marokiem, zawdzięczającym dosłownie całą swoją nowoczesność, postęp, dobrobyt Lyauteyowi. Trzeba być dzieckiem
- czyli politykiem amerykańskim - żeby nie wiedzieć, że jeżeli Stalin za tym nie stoi, to dlatego, że wie, iż inni zrobią za niego dla niego robotę.
Listopad 1952
595
26 listopada
Dzisiaj mimo pigułki nie mogłem się wyjęzyczyć w czasie dyskusji o Crocem. Pewno dlatego, że wczoraj nie mając wcale na to ochoty robiłem "ce qu'il ne fallait pas". Wtedy żadne pigułki zielone czy nie zielone nie pomagają. I jeśli "tego" nie robić - nie trzeba żadnych pigułek.
Ktoś po powrocie z Europy powiedział mi, że doznał wstrząsu zobaczywszy Nowy Jork, w którym przedtem przemieszkał szczęśliwie dziesięć lat. Doznał, jak mówił, uczucia przestrachu, że może przemieszkać całe życie w tym mieście, w którym się nie żyje. Otóż myślę, że Nowy Jork jest naprawdę miastem śmierci, jeżeli chodzi o życie indywidualne, to, którym żyje Europa. Ale jeśli zacząć myśleć o ogromie i rozmachu społecznym Ameryki, o tym, co jest zbiorowe - a co za tym idzie amerykańskie - możemy do/nać innego wstrząsu - wstrząsu odkrycia wspaniałego w swoich wzniesieniach się i upadkach, cnotach i błędach nowego, zupełnie innego niż europejskie - ale tak samo bogatego, wstrząsającego życia.
Od paru dni mam uczucie, że przez dwa lata przeszło uciekałem od siebie, że dotknięty byłem prawdziwym kompleksem, który z podświadomą intencją tłumaczyłem sobie opacznie. I że teraz pokazana jest mi droga prosta, droga do siebie i co najdziwniejsza, droga z powrotem.
27 listopada
Wczoraj miałem obiad u siebie. Bardzo mi było miło, ale W rezultacie trzeba było dzisiaj zmywać "statki" i na nic więcej nie zostało czasu i siły.
Listopad 1952
Już dzisiaj cieszę się na koncert Mięcia Hor szewskiego. Przyznam się w sekrecie przed hucznymi i szumnymi wirtuozami, że jest to gra, która właściwie mi odpowiada, i nie potrzebuję lepszej. A nawet nie wiem, czy może być - w sensie rozumu muzycznego - lepsza. Ileż to razy zdarzało mi się, że słuchając najsławniejszych między sławnymi, nic właściwie nie słyszałem - po prostu nie mogłem się skupić i myślałem o czym innym. Miecio pogrąża mnie zawsze w stan zadumy, właśnie zasłuchania, w którym wszystko, co nie jest ową muzyką, zachodzi w jakiś cień akustyczny i nawet optyczny, każąc mi bez wysiłku iść za myślą pianisty - a więc za Bachem, Bee-thovenem czy Chopinem. To, że Miecio wygląda, jakby wyszedł z zaczarowanego zegara albo z bajki Hoffmanna, wcale nie znaczy dla mnie, aby nie miał on być właśnie panem największych sekretów muzyki, l nie wiem, dlaczego miałyby być one powierzone nie jemu właśnie - tylko jakimś automobilistom fortepianu, grającym na szybkość. Miecio daje akurat tyle techniki, ile potrzeba, aby oddać, co Bach czy Beethoven chcieli wyrazić. "W ograniczeniu dopiero znać mistrza."
28 listopada
Nikt by temu nie uwierzył, ale parę osób na obiedzie to dla starego kawalera robota na cały dzień. Czyli nie mogę już dziś wykonać innej. "Najpierw przyjemność, potem obowiązek."
Życzliwa dusza przysłała mi dziś wycinek z artykułu podpisanego "J. B." i dowodzącego z okazji wieczoru mych wierszy w Londynie, że jestem starym idiotą. Do tego wycinka dołączony był inny, omawiający sukcesy Tadeusza Wittlina, najwyraźniej więc "życzliwa dusza" chciała, abym uwierzył, że to Wittlin mi nadsyła to porównanie jego chwały i mojego upadku. Co do samego "J. B.", to uważam, że formułując tak radykalne sądy, trzeba się podpisywać całym nazwiskiem, bo inaczej jest to
___________Listopad 1952_____________ 507
anonim, pomimo że można się domyślać, iż owe litery ukrywają Jana Bielatowicza. Jestem pewny, że ma on powody zupełnie osobiste i klasycznie nicobiektywne, aby mnie uważać za durnia. Niemniej jest to jego przekonanie, dla którego podparcia znajdzie w swej złości tysiąc argumentów. Ja na niewidzianego, tylko na czytanego, myślę, że ten jegomość nie ma talentu. Jesteśmy więc skwitowani, tylko, że ja jako owa "stara idiota" nie mogę o nim tego napisać. I po tym, co on napisał, nie będzie mi już nigdy wypadało powiedzieć, co o nim myślę.
Wczoraj na balecie. Wielka, przygnębiająca nuda. Skoro tylko tancerze przestają wykonywać klasyczne pas, skoro zaczyna się jakaś myśl, koncepcja, nowoczesność, freudyzm - kończy się też i dobry smak, i poezja. Do tego wczoraj pokazano kostiumy szkockie tak czerwone, że oczy bolały. Bakst, dzisiaj myślę, nie był to wielki artysta. Ale w swoim czasie - był to Bakst, a nic M mc Karińska, która jest po prostu tzw. krawcową.
29 listopada
Wielkie zmęczenie. Ledwie zdołałem coś niecoś pozmywać. Czuję się po wczorajszych kuchennych zajęciach, jakbym rąbał drzewo. Naturalnie nic nie napisałem.
Michał Lewin, który jest domorosłym filozofem i mimo że nie chodził do szkół, rozumie więcej niż uczeni w ekonomii i polityce, uważa, że Ameryka po prostu postanowiła zapanować nad światem, że wszystko, co zrobiła w sprawach Imperium Brytyjskiego, Francji, Bałkanów - to nie były ani przypadki, ani tym więcej pomyłki, tylko konsekwentna polityka, zmierzająca do światowej hegemonii. Tak samo w sprawie rosyjskiej nic nie jest w jej polityce przypadkowe ani zygzakowate - wojna będzie na
,"0 ___________Listopad 1952___________
pewno i nasz mądry Misza jest pewny, że będzie wygrana. Mówi on o Ameryce to, co ja mówiłem już parę lat temu - że jest ona współczesnym Rzymem. Przyznam się, że nie przeraża mnie myśl o tym nowym Rzymie. I wolę, że Francja, taka, jaka jest dzisiaj, nie jest doradcą, a cóż dopiero równoznacznym partnerem tego Rzymu.
*
Arcybiskup Wyszyński of Gniezno and Warsaw został kardynałem. W ten sposób jego związki z obcą potencją, za jaką bolszewicy uważają Watykan, zostały manifestacyjnie potwierdzone. Ten kapelusz kardynalski - to cierniowa korona; ale kto wierzy naprawdę, tym więcej musi to uważać za najwyższe odznaczenie.
30 listopada
Tyle było dziś do zrobienia, że nie mogąc wybrać, ledwo żem napisał parę listów. Różne większe i mniejsze przykrości - już od paru dni. Trzeba się trzymać, aby nie pomyśleć, że to gwiazdy, nieubłagane gwiazdy.
*
We śnie jakieś rewie w Alejach Ujazdowskich z dramatycznymi przeszkodami. Pani Piłsudska na młodo i Wanda, i ja jakoś z nimi blisko związany. Coś z tym miał też do czynienia Wacek Jędrzejewicz. I oczywiście jak zawsze, gdy śnią mi się światowości i ważne osoby, byłem źle ubrany i niezręczny. Gdybym pomyślał - może bym doszedł sensu tego snu. Np. mam dziurę w palcie bardzo kompromitującą; nic dziwnego więc, że i we śnie mnie ona wstydzi.
Watykan parę lat temu właściwie wzywał katolików w bolszewickiej niewoli - aby ginęli za wiarę. Widać Wyszyński
Listopadjgrudzień 1952
zdołał wytłumaczyć, że lepiej będzie, jeśli kościoły będą otwarte, będzie można chrzcić, spowiadać i dysponować na śmierć. Myśl, że mogłoby tego już nie być, że pewnego ponurego dnia nie będzie to dozwolone - jest potwornością, która nawet zrównana z torturami fizycznymi nie przestaje budzić zgrozy. Jeśli układ Wyszyńskiego z Bierutem chwilę tę odwlekł na parę lat - za to samo zasłużył on na purpurę.
l grudnia
Dzisiaj znowu pełno spraw i spraweczek. I jak przez parę ostatnich dni - złośliwości losu. Moja kunsztowna, ale bardzo już stara architektura dentystyczna pękła na dwoje. Co pokrzyżowało moje wszystkie plany, uniemożliwiło zamierzone rozmowy i psuje mi cały jutrzejszy dzień. Mam nadzieję, że to nie wielkie przeciwne mi gwia/dy, tylko takie małe złośliwe gwiazdeczki.
Polskie idee na temat literatury, zasady, według których czytano pisarzy - były na ogół diabła warte. Np. Krasińskiego wyniesiono na Olimp z racji Przedświtu, który jest nie do czytania i był nie do czytania, choć go czytano (zwłaszcza światła szlachta). Za to jego listy są to arcydzieła, pełne uwag i odczuć niezwykłych i naprawdę głębokich na wszystkie tematy życia i sztuki. We Francji te same już listy zapewniałyby nieśmiertelność ich autorowi, choćby nie napisał on Nie-Boskiej i Irydiona. Ale w Polsce pompatyczne profesory-kadzielnice uważały te pisaniny za przyczynek tylko i niemal sekretną przyjemność dla nich, profesorów. Jeżeli chodzi o Krasińskiego, to na straży tego sekretu stały jeszcze wszystkie możliwe, a raczej niemożliwe przesądy rodzinne i rodowe. Bo jak to? Ożeniony był z Branicką, a żył z Potocką. I to ma być wniesione do dzienników, rozwłóczone po uniwersytetach! Obawiam się, że część, ale znaczna część listów Krasińskiego została z tych
^AA Grudzień 1952
oUU ------------------------------
racji ukryta, aż do wymarcia jego wnuków i prawnuków i w rezultacie po prostu zginęła. To, co mówiła na ten temat jego synowa i matka jego wnuka, pani Róża Raczyńska, wygląda mi na pendant do rewelacji Lula Góreckiego o listach innego znów wielkiego dziadka, Adama: "Tadzio Żeleński awanturuje się o te listy! A ja je ciągle palę, palę."
2 grudnia
Dzień zmarnowany. Nie musiało tak być. I właściwie nie było trudno, żeby tak nie było.
*
Polskość już zupełnie upłynęła z życia Wandy Landowskiej. Moje od niej odejście zerwało, co jeszcze zostało z tych nici. Jest tylko słowo "Mamusia", którym ją nazywają Elsa i Denise. Słowo pierwsze i ostatnie w każdej mowie.
*
Znowu sen, związany z dniem poprzednim - burzliwy i tajemniczy, jak wszystkie moje od paru tygodni noce. Ale poza tą burzą, niepokojem, ciemnością - nic z tego snu nie pamiętam.
*
Jubileusz Marii Dąbrowskiej z Bierutem, Cyrankiewiczem, orderami, stronicami nakazanych i grubych pochlebstw w "Nowej Kulturze". Ona sama w podziękowaniu swym coś się stara uratować, do czegoś nawiązać, pięknie mówi, że dziękuje przede wszystkim "narodowi polskiemu", któremu zawdzięcza wszystko, czym jest - ale dziękuje też Bierutowi i recytuje lekcję o Polsce ludowej. Biedna Dąbrowska, biedniejsza i przez to, że lepsza, bardziej zhańbiona niż inni!
3 grudnia Nic nie robiłem - tylko w cichości ducha biadałem nad sobą.
Grudzień 1952
601
Przemówienie Julka Sakowskiego o mnie na wieczorze w Londynie. Bardzo żywe, czułe, nie mówiąc o tym, że doskonale napisane i najprzyjaźniej dla mnie. Mimo to, zachciało mi się czegoś innego - czegoś o moich wierszach niezależnie od mojej osoby i mojej, powiedzmy patetycznie, "legendy". Bo jednak - my, ja - to są przede wszystkim nasze, moje wiersze czy muzyka. Bardzo, bardzo mi potrzeba tego zbiorowego wydania, które Grydzewski mi obiecuje.
Mauriac w bardzo dyskretnym i rozumnym wyznaniu dla "Le Figaro Litteraire" mówi, że nie chciał nigdy napisać wielu powieści, tylko jedną, w której byłby on cały i najlepszy. I że wszystko, co zrobił - to są próby takiej właśnie powieści. Jest to zarazem to, co mu zar/ucam, co mu można zarzucić - bo jednak Le Noeud de vipi>n>s i Therese Desqueyroux - to nie Karamazowy, nie Pani Bovary. Ale po tym zjednywającym wyznaniu gotówem uznać prawie za cnotę to, co mi się zdawało kalectwem Mauriaca.
Znów sny nabite wzruszeniem i treścią. Barres (Maurice) niepodobny do siebie, różowy i gruby, siedział obok Gastona Palewskiego na jakiejś werandzie. I ja miałem jakieś ważne z nimi sprawy.
4 grudnia
Gorączka i nerwy, bo oczywiście boję się, żeby się to znów nie zaniosło na dłużej. Dzisiaj można było pisać. I okazało się, że nie można.
., .
,". Grudzień 1952
oU2 ------------------------------
Fotografia delegacji "polskiej" do UN - śmiejącej się z dowcipów Wyszyńskiego. Cóż za mordy kryminalne, zwłaszcza Skrzeszewski, jakbyś go wyciął z albumu policyjnego - z działu "handlarzy żywym towarem". Z czego oni się śmieją? "Z czego się śmiejecie - jak woła Gogol w epilogu Rewizora. - Z siebie samych się śmiejecie." Straszny to śmiech, właśnie śmiech Gogola, złowrogi, gorszy od płaczu.
Przyznam się ze wstydem, że myślałem, że to jest Norwid - a to jest po prostu z Przedświtu:
Ty nie jesteś mi już krajem, Miejscem, domem, obyczajem, Państwa skonem - albo zjawem: Ale Wiarą - ale Prawem!
Ten czterowiersz to jedno z najgłębszych i poetycko najczystszych wyznań polskości. To motto Polaków.
Śniło mi się, żeśmy robili w radio Free Europę audycję na temat poezji Tadzia Strzetelskiego. Okazuje się, że bywają również sny satyryczne.
5 grudnia Gorączka, doktor. Próżniactwo "dla zdrowia".
Rok 1846, fragment dramatu Krasińskiego, to rewelacja jego talentu dramatycznego, po prostu - nie na jakichś Empirejach, Parnasach, w jakichś Walhallach - tylko po prostu w teatrze, teatrze dla publiczności. Żeromski z Róży mógłby był mu zazdrościć okrucieństwa w zdzieraniu patriotycznych masek i nawet w demokratyzmie go nie prześcignął. Ale Krasiński, jak jego epigon Karol Hubert, nastawiony był na "górne i chmur-
Grudzień 1952
603
ne", wstydził się swego realizmu i dlatego nie pisał tego, w czym mógł, równie jak w Nie-Boskiej, na zawsze pozostać i w tym właśnie być u nas fenomenem. Należał on, miał wszelkie prawo należeć do wielkiej trójcy jako wieszcz - bo był nim równie jak Mickiewicz i Słowacki - nie może być z nimi zrównany jako poeta - chociaż, chociaż według najnowocześniejszych, naj ostatniej szych krytyków mody - Nie-Boska to byłby prawie St.-John Perse albo T. S. Eliot. Był on kolumną strzaskaną przez wewnętrzne pęknięcie, choćby dlatego, że był erotomanem i kaznodzieją zarazem. Ale ta kolumna jest wspaniała, jest to część najpyszniejszego Akropolu, którego piękno i wielkość można nawet z tego złomu odczytać.
Lulu Górecki, wnuk Adama, o Teslarze: "Majoh Teslah pisze wiehsze w najlepszych zamiahach względem Mahszałka Piłsud-skiego."
Nic nie można było robić. Naprawdę.
6 grudnia
Czytam Jean Santeuil z, rosnącym przekonaniem, że jest to książka nafaszerowana genialnościami, że jest to "Proust di-gest", słowem: albo ja jestem taki głupi, albo wszyscy ci, którzy uważają, że to była tylko nieudana zapowiedź Prousta.
Myśl o wielkim przeznaczeniu Ameryki, które wypełni ona jakby w natchnieniu, instynktem, niczego nie projektując, tylko działając, powiedzmy, w historycznym transie - jest to moja "idee fixe" od pewnego czasu. Wokół niej wszystkie myśli moje o przyszłości świata układają się w system logiczny, w którym wszystko tłumaczy się i znajduje właściwe rozwiązanie. I tylko
liliilliitiiiiiili.
i i, i ć i I i i 11 i i iii i i ii lilii U iii i t i . i i i ii i , i i iiu iUiiiiii potem sensownie powiązać.
Jak zawsze n;i sylwestra nie mogę się na nic zdecydować. Patrzałem dziś rano na ową karykaturę Czermańskiego i pomyślałem sobie, że to jest mój prawdziwy problem. Ciągną mnie tu i tam, a anioł z góry pokazuje mi wysoko gwiazdy i wola: "Idź za mną."
Stulecie Mickiewic/a, o którym dziś mówimy w Instytucie Naukowym, powinno wreszcie pokazać światu, czym był romantyzm polski i czyni mógł stać się dla świata, gdyby Mickiewicz był tak /nany jak Dostojewski. Pisałem tu i mówiłem o tym już do /mul/.enia, /e Mickiewicz jest bardziej aktualny niż najkrzykliwsi mlod/i, kiór/y nie mogą wyrażać naszej epoki, bo w ogóle nie /yj;| >.udn.|. Trzeba dać na ten rok jubileuszowy najświetniejs/e, jakie mo/.na, przekłady Mickiewicza na angielski i francuski i ksia/.kę o Mickiewiczu - którą by czytali wszyscy. Trzeba /robić "1'impossible", aby Dziady zagrano w Londynie, Paryżu i Nowym Jorku. Starać się nawet o marki francuskie - Mickiewicz, Michelet i Quinet - i amerykańskie z Mickiewiczem Wiem to / paryskich i innych doświadczeń - tyle samo tr/eba sn; starać o rzeczy pierwszej klasy, co o dziesięciorzędne. l )laiego wszystko trzeba robić na największą skalę. Uważani to /a tlobrą wróżbę, że zaczynamy ten rok takim wielkim projektem.
.........
Spis rzeczy
Rok 1951 Rok 1952
. 5
329
l ><•••••.•:•' •• ..........
•"' •> 'i i i- iii iii iii t iii ii • •tmmtitnntnutmttiHHitiij
i
l