ISTVAN NEMERE OPERACJA NEUTRON PRZEŁOŻYŁ: WOJCIECH MAZIARSKI Występują: Prezydent Minister obrony narodowej Roger Delius, pułkownik Służby Specjalnej, kierownik Grupy Kryzysowej Generał Abber Denis Wynner, podporucznik kosmonauta Generał Menner, “stary" major Quinet, oficer Służby Specjalnej spiskowcy: Horre Sangay, “szef" Emil Obress, spiker radiowy Alago Lonti Narga Tell Arow członkowie Grupy Kryzysowej: Edith Tarnello, epidemiolog Hilda Emmers, kierowniczka departamentu Leon Helmont, biolog Merloni, ekspert radiowy Bardey, ekspert ds. wojny kosmicznej kapitan Maur kapitan policji Raggar Dr Rizzo, lekarz porucznik Udarton, oficer dyżurny podporucznik Fetti, oficer dyżurny plioci kosmiczni: Angelos Passer Vida Portugo Landa Hirt, analityk filmów Piero, żołnierz Służby Specjalnej Rzecz dzieje się 14 września 1997 r. między godziną 05.29 a 17.30 1 Łagodne zbocze porośnięte dębami. Świt. Promienie nie wdzierają się jeszcze między drzewa, tworzące ciemne zasłony, jak zapomniana w tym miejscu tylna straż nocy. Zeszłoroczne maki poniewierają się wśród zeschłych na brąz, sztywnych liści. Gdyby ktoś się tędy skradał, z daleka byłoby słychać każdy jego krok. Ze wzgórza zbiega lekki wiatr, szeleści zaroślami, leniwie kołyszą się gałęzie. Na polach trawa po uda, nikt tu jej nie kosi. Zwierzęta wydeptały sobie tylko znane ścieżki. To nieodkryty kontynent owadów, nieprzebyte imperium korzeni i traw. W gęstwinie zasieki. Urządzenia alarmowe wykrywające i sygnalizujące ciepło ciała, ruch, dym. Kamery pracujące w podczerwieni. Indykatory promieniowania. Dalej betonowy mur: wysoki na cztery metry. Tu i tam w małych otworach różne urządzenia osłonięte pancernym szkłem. Prąd porusza gdzieś jakąś małą maszynę: hałas ginie w szmerach lasu. Pod ziemią krety też napotykają na betonowy mur, więc tunele swe kopią w inną stronę. Za betonową ścianą szeroki rów i nowe ogrodzenie. Napisy w wielu językach. Czarno błyszczy namalowana czaszka z pustymi, białymi oczodołami. NIEBEZPIECZEŃSTWO DLA ŻYCIA! Betonowe budynki skryto pod drzewami. Pomiędzy nimi wije się gładka jak lustro, lecz wąska, betonowa droga; nie widać jej z góry, uważano, by skryły ją drzewa. Gdzieniegdzie symbole o nieznanym przeznaczeniu, białe strzałki na jezdni, cyfry. Na tablicach: WSTĘP WZBRONIONY! Kolejne zasieki, urządzenia kontrolne skryte w małych metalowych skrzynkach. Droga rozwidla się, wbiega pod wzgórze. Metalowe drzwi otwierające się w głąb ziemi. SKŁAD BOMB. PALENIE WZBRONIONE! Na wzgórzu urządzenie pod zieloną kopułą ze sztucznego tworzywa obserwuje niebo - gdzieś w głębi ziemi milion migotliwych punktów świetlnych układa się w obraz. Czasem jedną z dróg przejeżdża wyładowane auto. W zamkniętych metalowych zasobnikach, pod szmatami, w niewinnie wyglądających skrzyniach - coś. Mylące napisy. Nieufność. TYLKO DLA PATROLU! Wąska betonowa ścieżka wije się zawsze pod drzewami. Niekiedy w tym czy innym punkcie lasu - na polanach - niespodziewanie podnosi się ziemia; z okrągłych betonowych jam wynurzają się spiczaste metalowe przedmioty. Próby nigdy nie trwają dłużej niż parę minut. Zawsze tylko próby. Słońce podnosi się. Minęła piąta. Rosa błyszczy na źdźbłach trawy: pole czerwonych jak rubin, niebieskich, zielonych kulek. Ptaki zaczynają śpiewać pełnym głosem, ożywają zarośla. Półmrok wycofuje się. Od strony rzeki zrywa się wietrzyk. Na jednej z dróg rytmicznie tupią buty. Raz-dwa. Raz-dwa. Okolica kąpie się w słońcu. W oddali niebieskawo szarzeją góry, z rzeki powoli unosi się mgła. Szeleszczą liście drzew. Błyszczy rosa. W spokojny poranek wdziera się ostry, skrzeczący głos dzwonka. Z drugiego końca lasu odpowiada wysoki dźwięk syreny. Ptaki zrywają się z przeraźliwym krzykiem. Hałas jest nie do zniesienia; nagle zaczyna się ruszać cały las. Alarm! 2 - Dzień dobry. Na fali Radia “Anakonda" mówi Emil Obress. Jeszcze państwo o nas nie zapomnieli, prawda? Codziennie od godziny piątej trzydzieści rano do północy mogą państwo słuchać Radia “Anakonda" na fali długości czterystu trzydziestu pięciu, czterystu osiemdziesięciu ośmiu i pięciuset szesnastu metrów. Dzień dobry, dzień dobry wszystkim, ludziom, psom, kotom, rybom - słowem, wszystkim! Przyszło mi do głowy pytanie, czy zjedli już państwo swą złotą rybkę? Tak? Cudownie. Słowem, tu “Anakonda", przy mikrofonie Emil Obress; w tym tygodniu do południa zawsze ja będę przy mikrofonie. Jest czternasty września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego roku i dzień pracy, niestety, prawda? Dokładny czas: godzina piąta minut trzydzieści dwie. Już dwie minuty ukradła państwu najpopularniejsza rozgłośnia muzyczna “Anakonda". Po krótkiej chwili burzącej krew w żyłach, orzeźwiającej muzyki będziemy kontynuować nasz program... ... - Znów jestem tutaj, dzień dobry wszystkim, którzy dopiero teraz się obudzili! “Anakonda" oznajmia, że niebo nad miastem jest czyste i bezchmurne, wieje lekki, południowo-zachodni wiatr, temperatura wynosi już osiemnaście stopni i wszystko wskazuje na to, że będziemy dziś mieli gorący dzień... Zobaczymy, co jeszcze mamy w zanadrzu, jaką dobrą wiadomością mogę uradować naszych porannych słuchaczy? Jedna z nich jest adresowana do kierowców: ruch na drogach prowadzących na południe jest stosunkowo mały. Wolny przejazd dla ciężarówek, dla -wszystkich... Na nadmorskiej szosie, w okolicy La Pampy zdarzył się nocą poważny wypadek, zginęły cztery osoby, wiele zostało rannych, na autostradzie samochody utknęły na wielu pasach z powodu mgły, która rozwiała się nad ranem. A więc wszystko w porządku, powtarzam, wszystko w porządku! Uczcijmy to chwilą muzyki... ... - Czy wszyscy pamiętają ten wierszyk: “Krem Belladonna we dnie i w nocy usuwa włosy"? Ha ha ha, zabawny tekst, nie sądzą państwo? A więc nie zapomnijcie: Belladonna... Belladonna... Belladonna... ... - Dziś jeszcze tego nie słuchaliśmy, a więc niech kręci się najpopularniejsza płyta ostatnich dwóch tygodni: “Kochanie, tylko ciebie mi potrzeba...!" Naprawdę? Tylko ciebie mi potrzeba? A więc posłuchajmy! Śpiewa Linda Balii. Gwiazda piosenki o cudownym głosie i wspaniałych ruchach... “Tylko ciebie mi potrzeba..." ... - Pogoda sprzyja, na drogach nie ma jeszcze ruchu, kto wyrusza w dłuższą drogę, niech nie waha się dłużej! Niech państwo nie zapomną tylko o jednej rzeczy: włączcie radioodbiorniki w samochodach! Nastawcie gałkę strojenia na falę czterysta trzydzieści pięć lub czterysta osiemdziesiąt osiem lub pięćset szesnaście metrów i tam ją pozostawcie; lecz przecież jeśli ktoś lubi “Anakondę", to i tak nie będzie słuchał innej stacji! Ani pierwszego, ani drugiego programu państwowego, nie mówiąc już o europejskich. “Anakonda" jest prywatnym przedsiębiorstwem i dlatego właśnie tu można usłyszeć najwięcej dobrej muzyki. Jest dokładnie godzina piąta minut czterdzieści dwie i w Radiu “Anakonda" mówi do państwa Emil Obress. Teraz proszę wysłuchać wiadomości... 3 Delius budzi się o godzinie piątej czterdzieści pięć. Bez budzika. Już od lat. Przez chwilę leży i rozmyśla. Dom jest cichy. Willowa dzielnica, mały ruch, ściany są dobrze izolowane. Stary stojący zegar robi wrażenie czegoś obcego wśród nowoczesnych mebli i pastelowych kolorów. Rzeźbione brązowe drewno, popękany lakier i głośne tykanie; to jedyny szmer tutaj. Marie już wiele razy chciała go wyrzucić, lecz Deliusowi zawsze udawało się wywalczyć, by mógł zostać: “To część starego świata, czy miałabyś serce go wyrzucić? Pomyśl tylko, kiedy go zrobiono? Ilu ludziom służył? W ilu już stał domach?..." Marie... Delius dzwonił wczoraj do kliniki, lekarz oświadczył, że poród odbędzie się dzisiaj. Powiedział to w sposób bardzo zdecydowany. Rozmawiał też z Marie, była spokojna, choć to będzie ich pierwsze dziecko i zawsze istnieje niebezpieczeństwo komplikacji. Delius wzdycha i wstaje. Szlafrok wisi obok dużego lustra. Mimowolnie patrzy na swe odbicie. Ma czterdzieści dwa lata. Skronie mu siwieją. Marie jest młodsza o dziesięć lat. Dziwne, że związali się tak późno, myśli. Jak zwykle, kiedy patrzy w lustro. Musi się jeszcze ogolić. Wyjmuje z szafy i przygotowuje swe cywilne ubranie. Mundur niech sobie wisi. W ciągu roku tylko raz go zakłada, na uroczysty przegląd. Służba i tak współpracuje głównie z cywilami i dlatego nikt z nich nie nosi munduru. A Delius ma zbyt wysoki stopień, by ktokolwiek mógł go pociągnąć do odpowiedzialności. Natychmiast się wypręża, gdy o tym myśli. W kącikach ust drobny uśmiech. W gruncie rzeczy cała ta zabawa w żołnierzy to głupota, i tak liczy się tylko to, co naprawdę robią. Delius włącza radio i idzie do łazienki. Na niebieską wodę basenu pada z góry rozproszone światło, plastikowy dach jest jasnoniebieski. Delius lubi ten dom. Zwłaszcza basen. Kiedyś, jeszcze na uniwersytecie, brał udział w zawodach pływackich. Dwadzieścia lat temu. Muzyka wypełnia salę. Woda jest przyjemna. Zakłada czepek. Zanurza się raz czy dwa, płynie pod wodą. Kiedy wyrzuca na brzeg gumowy czepek, słyszy szybkie słowa spikera radiowego: - ...“Anakonda" pozdrawia wszystkich. Jest piąta pięćdziesiąt trzy, niebo czyste, drogi suche. Przed chwilą Linda Balii śpiewała swą drugą piosenkę w dzisiejszym programie “Anakondy". Czy wiedzą państwo, jaki jest najlepszy zestaw narzędzi? “Selfy"! Nawet intarsja jest dziecinną zabawką dla tego, kto go używa. W zestawie “Selfy" znajdziecie każde narzędzie. A teraz podamy numery dwóch losów, które wygrały pierwszą nagrodę w reklamowym losowaniu firmy “Bergusson". A więc BN szesnaście-osiemdziesiąt cztery- trzydzieści jeden-sześćdziesiąt jeden i BN dziewięćdziesiąt-dwadzieścia dwa-zero cztery- pięćdziesiąt trzy. Powtarzam liczby... Delius trzykrotnie przepływa basen. Woda dostała mu się do ucha i dlatego nie słyszy dzwonka przy wejściu. Jednak coś go tknęło, na moment przerywa, nasłuchuje, potem pływa dalej. W radiu bębni muzyka. Na pewno jest szósta, myśli. Obraca się w wódzie na brzuch i spostrzega nieznajomych. Jest ich trzech, trzech mężczyzn. Stoją przy drzwiach. Delius na moment sztywnieje, obraz utrwala się w jego świadomości z przeraźliwą ostrością: niebieska woda, mężczyźni ubrani na czarno, padające z góry promieniej porannego słońca. - Kim panowie są i jak się tu dostaliście? Jeden z nich pokazuje pęk kluczy. “Klucze ma tylko Służba" - myśli Delius, ale wcale go to nie uspokaja. - Przepraszamy, panie pułkowniku, ale dzwoniliśmy... kilka razy - odzywa się drugi mężczyzna. Trzeci wyjmuje fotografię. Spogląda na nią, później patrzy na Deliusa. Ich spojrzenia spotykają się. - To on - mówi mężczyzna i kiwa głową do tego, który ma klucze. - Niech się pan ubierze, panie pułkowniku. Natychmiast musi pan pójść do Centrali nr 2. - Tak wcześnie? Co się stało? - Delius wychodzi z basenu, ocieka wodą. - l dlaczego muszę iść do dwójki? Jeden z przybyłych pokazuje legitymację/Taką samą nosi przy sobie Delius. Od szesnastu lat. Nie ma wątpliwości. Oni rzeczywiście są ze Służby. - Zaraz się ubiorę... Dwie minuty. Dopiero w samochodzie mówią mu: - Jedziemy do Centrali nr 2, bo zwołano Grupę Kryzysową. Na ten tydzień pan jest wyznaczony na kierownika grupy. Delius milczy. W ostatnich trzech latach tylko raz zwołano Grupę Kryzysową. Musiało się zdarzyć coś bardzo ważnego. Delius dobrze pamięta te supertajne tabele: w każdym tygodniu jeden z szefów Służby jest wyznaczony do natychmiastowego przejęcia kierownictwa grupy, jeśli... - Czy działa już nasza centrala telefoniczna? - Uruchomiono ją natychmiast, panie pułkowniku. Stamtąd dostaliśmy rozkaz, by jechać po pana. - Proszę połączyć. Samochód pędzi ulicami z niebezpieczną prędkością. Spotykają kilka wozów policyjnych - spieszą w kierunku nieznanych celów. Deliusa z wolną opanowuje niepokój. Włosy ma mokre, w wielkim pośpiechu nie wysuszył ich i teraz zimna kropla spływa mu za kołnierz. Nie mówiąc o tym, że nawet się nie ogolił. - Tu centrala, proszę pana. Zimna słuchawka wślizguje mu się do ręki. Tamci trzej siedzą w milczeniu. Samochód pędzi; teraz skręcają przed parlamentem. Dostawcze ciężarówki parkują przy chodnikach, mężczyźni w białych fartuchach wyładowują towar. Błyska jeszcze kilka neonów, które zapomniano wyłączyć, słońce rzuca na czarny asfalt długie cienie. - Jestem pułkownik Roger Delius; mój numer identyfikacyjny D jak Dawid dwanaście-dwanaście siedemdziesiąt jeden. - Tu centrala - beznamiętny kobiecy głos, zrównoważony, spokojny; skąd Służba bierze te czterdziesto-pięćdziesięcioletnie kobiety z nerwami jak postronki? - Automat przeprowadził identyfikację głosu, jest pan rzeczywiście pułkownikiem Deliusem. Za ile minut dotrze pan tutaj? - Za piętnaście. - Teraz jest godzina szósta minut dwadzieścia trzy. O szóstej czterdzieści przejmie pan dowództwo Grupy Kryzysowej. - Proszę mnie poinformować, co się stało. - Informuję. Dziś o świcie nieznani sprawcy zrabowali z bazy wojskowej w El Puńo dwie bomby neutronowe. Bazę zaalarmowano o piątej trzydzieści, my dostaliśmy wiadomość z Ministerstwa Obrony Narodowej o piątej czterdzieści. Delius zagryza wargi. Tylko spokojnie. Tylko spokojnie, powtarza sobie. - Proszę słuchać uważnie - zaczyna - wydaję polecenia. - Notuję. - Proszę wszystko przygotować w sali kryzysowej Centrali nr 2. Z szafy pancernej wyjąć teczkę z napisem “Neutron". Pierwszym dokumentem jest w niej lista nazwisk tych członków Grupy Kryzysowej, których należy zaalarmować w sprawie operacji neutronowej. Kryptonim “Operacja Neutron". Natychmiast jechać po wszystkich. - Zrozumiałam, pułkowniku. Operacja się rozpoczęła, myśli Delius i patrzy nic nie widzącymi oczami na przelatujące za oknami wozu ulice. 4 Betonowe pola stwarzają wrażenie bezkresnych; szara pustynia rozciąga się po horyzont. Budynki z płaskimi dachami; dominuje kolor biały. Samoloty tkwią nieruchomo przed hangarami, uwijają się zielone wojskowe jeepy. Nad wszystkim góruje wieża kontrolna; obok niej na cienkim maszcie kołysze się pasiasty rękaw. Przed hangarami żółto błyszczy pojazd załadowczy. Na boku ma napis: BAZA LOTNICZA OVIEDO. Minęła godzina szósta; niebo jest bezchmurne. Ruch widać tylko przy hangarze oznaczonym numerem 6. Podjeżdża jeep. Wysiada z niego mężczyzna w mundurze oficera sił powietrznych. Nie zwraca uwagi na stojącego przy wejściu wartownika, wchodzi do budynku. Tylna część kosmicznego samolotu prawie dotyka wsporników półkolistego aluminiowego dachu, srebrne olbrzymie cielsko spoczywa na kołach. Ogromne niczym wielopiętrowy, długi budynek. Zajmuje pół hali. W drugiej części pomieszczenia na taśmowych transporterach stoją aluminiowe i plastikowe kontenery. Niedługo rozpocznie się załadunek, który ze względu na różne trudności zawsze odkłada się na ostatnią chwilę. Duży napis na czarnej ściennej tablicy głosi, że odlot nastąpi o wpół do szóstej. W hangarze nie ma nikogo. Obcy nie mają wstępu na teren bazy lotniczej. Oficer podchodzi do wózka załadowczego stojącego pod ścianą. Cicho rusza elektryczny silnik. Pojazd zatacza krąg między dwoma rzędami kontenerów, a potem podjeżdża do metalowych skrzyń o wysokości człowieka stojących przy burcie kosmicznego samolotu. Oficer zdejmuje jedną z taśmy transportera i odwozi pod ścianę. Przejeżdża wzdłuż pozostałych kontenerów, podnosi jeden z nich i stawia go na miejscu poprzedniego, na taśmę. Następnie odstawia wózek w kąt, z którego go zabrał. Chodzi cicho, nie słychać kroków. Przez okna w dachu słońce rzuca żółte prostokąty. Oficer puka w kontener ustawiony przed chwilą na taśmie. Na żebrowanej aluminiowej ścianie napis: SKORPION-4 CZĘŚCI ZAMIENNE REGENERATORA TLENU: ORG-016, ORG-789, ORG-1027. Nagle mała szczelina wentylacyjna kontenera otwiera się i zmienia w niewielkie okienko. Wysuwa się z niego ręka. Z wewnętrznej kieszeni oficer wyjmuje białą kartkę i podaje ją. Ręka znika, okienko wentylacyjne zamyka się. Widać tylko ciemną metalową siatkę. Oficer wychodzi z hangaru, wsiada do jeepa. Przecina betonowe pole, zmierza w kierunku kwatery dowództwa. W stronę jednego z pasów holują samolot myśliwski. Obok baraków krąży mikrobus. Oficer dodaje gazu i pojazd znika między niskimi budynkami. Godzina szósta dwadzieścia. Otwierają bramę szóstego hangaru; żelbetowe pomieszczenie wypełnia się życiem. Rusza taśma transportera, olbrzymie cielsko samolotu kosmicznego połyka kontenery. Nikt się nie spieszy, widać, że każdy ma swoje zadanie, które rozpisano na minuty i sekundy, ludzie bez przerwy są tam, gdzie być powinni, praca posuwa się wartko. Piloci podjeżdżają samochodem; ich czerwone skafandry stanowią w tym otoczeniu rzucającą się w oczy, barwną plamę. Zakładają przezroczyste hełmy, zajmują miejsca w przedniej części pojazdu. Dwa olbrzymie traktory z ogłuszającym łoskotem holują maszynę na początek pasa startowego. Z megafonu rozlega się zdecydowany męski głos: - Dokładny czas: godzina szósta minut dwadzieścia dziewięć i czterdzieśc sekund. “Ślizgacz-2" wyrusza na “Skorpiona-4" z ładunkiem towarowym Mówi wieża kontrolna. Czas: szósta-dwadzieścia dziewięć-pięćdziesiąt. Odliczam: dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, zero. Start! Silniki ruszają z potwornym łoskotem, maszyna zrywa się prawie natychmiast. Przelatuje po pasie, żołnierze stoją przed hangarami, patrzą, póki niema nie zniknie na krawędzi horyzontu. Wreszcie odrywa się od ziemi i wznos prawie pionowo, błyskawicznie znikając z oczu. Godzina szósta trzydzieści trzy. 5 - Tak późno, synku? Podporucznik staje na środku przedpokoju. Na zewnątrz świta, tu, w środku wśród połyskujących mebli, panuje zwykły półmrok. Półki o zaokrąglonych kształtach, zamglone lustra. Trochę zatęchły zapach pokoju. - Miałem nocne ćwiczenia, ciociu. Porządnie się zmachałem... - Wyobrażam sobie, biedaku. Zrobić kawy? - Ciotka ma pięćdziesiąt cztery lata, stoi w nocnej koszuli w drzwiach swego pokoju, przeciąg rozwiewa jej mocno siwiejące rzadkie włosy. Zawsze nazywa Denisa swoim synem, choć jest tylko ciotką podporucznika. Na drzwiach mieszkania wisi tabliczka z nazwiskami ich obojga: na górze ciotki, niżej PODPORUCZNIK DENIS WYNNER. - Dziękuję za kawę. Chciałbym się położyć. - Teraz ciągle jesteś na służbie nocą - zżyma się ciotka. A ja tu siedzę sama i denerwuję się. - Czemu nie śpisz? - Czasem śpię... - Macha ręką. - Więc nie robić kawy? - Nie, dziękuję. Umyję się i położę, nie budź mnie przed południem, jeśli możesz. Która godzina ? - Zrzuca ubranie, rozmawia z ciotką przez wpółuchylone drzwi. Jak to ładnie z jej strony, że chce robić kawę, śniadanie czy w ogóle cokolwiek. - Gdyby mnie nie wzięła do siebie, kiedy moim starym zdarzył się tamten wypadek, byłbym teraz nikim - myśli Wynner - nigdy nie dostałbym się do szkoły oficerskiej, ciotka opłacała naukę... - Szósta dwadzieścia - mówi ciotka. Przez moment patrzy na zmięty mundur wiszący na wieszaku, na złotą gwiazdkę błyszczącą na pagonie. Dwadzieścia trzy lata i już podporucznik... Rozczula się. Co prawda, nigdy nie była w stanie w pełni pojąć, w jakiej jednostce służy Denis. Gdyby chociaż był zwyczajnym pilotem, który lata tylko na samolotach... Ale nie, znowu wymyślili jakieś specjalne dziwactwa, ona niewiele o tym wie, lecz z paru słów wypowiedzianych przez chłopca wynika, że to jakieś przerażające, kosmiczne sprawy. Wynnner odkręca kran; widząc przezroczysty strumień przypomina sobie basen. W ciągu dnia trenuje w nim grupa płetwonurków mająca ratować oddziały lądujące w wodzie. O dziesiątej wieczorem poligon cichnie; wtedy przybywają ludzie ze specjalnej formacji, dźwigiem spuszczają do wody różne makiety naturalnej wielkości, a potem z głośników rozbrzmiewa metaliczny głos: “Porucznik Wynner, do wody...!" 6 Na skrzyżowaniu ulic policjanci w białych kaskach zeskakują z ciężarówki. Ostre, krótkie komendy. Rozdzielają się. Jest ich dosyć, by zająć wszystkie cztery rogi skrzyżowania. Zatrzymują już pierwszy samochód. - Dzień dobry, kontrola. Wszyscy policjanci w mieście są w drodze do punktów wyznaczonych zawczasu na wypadek takiej konieczności. Zarządzeniem ministra odwołano urlopy, wyprowadzono na ulice także słuchaczy szkół i kursów oficerskich i podoficerskich. - “Powszechna, totalna kontrola dróg publicznych" - mówi centralna policyjna stacja: - “W przypadku większego ruchu przepuszczać samochody osobowe, kontrolować wszystkie pojazdy ciężarowe...". Tekst ten słychać we wszystkich samochodach policyjnych. “Poszukiwany przedmiot: dwa urządzenia eksplodujące o przeznaczeniu militarnym o długości mniej więcej dwustu pięćdziesięciu - trzystu centymetrów i o średnicy maksimum osiemdziesięciu centymetrów. W przypadku ich odnalezienia, natychmiast aresztować osoby przewożące i doprowadzić je do centralnej inspekcji. Uwaga! Prawdopodobnie należy się liczyć ze zbrojnym oporem! Nie dotykać wyżej wymienionych przedmiotów. Uwaga! Należy zatrzymać i skontrolować wszystkie samochody z żurawiami i urządzeniami podnośnikowymi: gdzie jeździły i jaką pracę wykonywały pomiędzy czwartą a szóstą trzydzieści rano. Zapisać numery rejestracyjne. Następnie należy skontrolować ich ładunek, jeśli zajdzie potrzeba, wyładować w punktach kontrolnych cały przewożony towar. Odnosi się to także do pojazdów z rejestracją zagraniczną i do samochodów zaplombowanych przez urząd celny. Ciężar każdego z wyżej opisanych przedmiotów wynosi około ośmiuset kilogramów. Powtarzam: poszukujemy dwóch..." Mężczyzna w berecie hamuje. Przed nim stoi cała kolumna samochodów. - Co jest? - krzyczy z tyłu łysiejący mężczyzna w białym swetrze; przez okno wystawia tylko głowę. - Cała kolumna stoi. Albo wypadek, albo kontrola-wzrusza ramionami ten w berecie. Wkłada rękę przez okno, wyłącza silnik. Trzeba oszczędzać benzynę. Panuje kryzys energetyczny. Stale. - Nie widzę karetki. To chyba jednak kontrola... Po drugim pasie przelatuje samochód policyjny; gdzieś w oddali wyją syreny. Ten w białym swetrze ze złością spogląda na zegarek. - Spóźnię się do pracy. My zaczynamy o siódmej. Drugi wzrusza ramionami; a co mnie to obchodzi? Niebieski sportowy kabriolet hamuje z piskiem, siedzi w nim młoda dziewczyna. Gestem pyta, co się dzieje. Mężczyzna w swetrze odpowiada jej rozłożeniem ramion: nie wiem. Wzdłuż szeregu samochodów przechodzi policjant, coś krzyczy. W samochodach stojących z przodu ruszają silniki, unosi się niebieskawy dym. - Samochody osobowe mogą jechać! - krzyczy w ich stronę policjant. Kiedy mężczyźni włączają silniki, kobieta w sportowym wozie skręca na lewy pas i wyprzedza ich. - Spiesz się, spiesz, złam sobie kark - mruczy ten w berecie. Ostrożnie rusza, kupił samochód na raty i jeszcze nie spłacił nawet połowy. 7 Dwa nagie ciała na szerokim łóżku. Mężczyzna ze złością gapi się w sufit. Zapaliłby papierosa, ale marynarka jest daleko, wisi na krześle w drugim kącie pokoju. W ciele czuje ołów, do łóżka położyli się późno, a i tam niewiele spali... Kobieta leży na brzuchu. Jej brązowe włosy spływają na dwie strony. Nie chce się jej nawet poruszyć. W powietrzu napięcie. Kłócili się. Teraz jest cisza. Mężczyzna chciałby się pogodzić. - No, nie gniewaj się... Kobieta wzrusza jedynie ramionami i dalej patrzy w poduszkę. - Przepraszam, obraziłem cię, ale nie traktuj tego tak poważnie, nie gniewaj się. - Tak naprawdę to nawet nie żałujesz, chciałbyś tylko rozładować napięcie - mówi kobieta. Mężczyzna, teraz już naprawdę rozzłoszczony, siada. - Czemu bez przerwy analizujesz moje słowa! Do głowy ci uderzył uniwersytet i wszystkie uczone tytuły, którymi cię obsypali. Ale teraz nie jesteś w instytucie, kochanie! - Nie krzycz na mnie, nie jesteś moim mężem. - Ale będę. - Jeśli będziesz tak krzyczeć, to nigdy! - No! - mężczyzna wstaje z łóżka, wkłada spodnie i wreszcie zapala papierosa. Gdy znów się odzywa, jego głos jest już inny. - Nie kłóćmy się. To już dawno postanowiliśmy, nie? Kobieta też się zaczyna ubierać. Nie spieszy się. Stoi plecami do mężczyzny. Biustonosz, kombinacja, suknia. Sepleni ze spinką w zębach: - Zachowujesz się tak, ze jeszcze się tysiąc razy zastanowię... Nie bądź taki impulsywny. Mężczyzna uśmiecha się. Podchodzi bliżej. - Ale czasem ci odpowiada, gdy jestem impulsywny, nieprawdaż? Na przykład pół godziny temu, kiedy się obudziliśmy i... - Chciałby objąć kobietę, ale ta go odpycha. - Odejdź, jesteś niesmaczny... - Ej, Edith, nie zgrywaj się. - W tym momencie mężczyzna jest bardzo antypatyczny. - Pomimo całej swojej uczoności jakoś nie pogardzasz zabawą w łóżku... Kobieta chce ostro odpowiedzieć, ale odzywa się dzwonek. Kto to może być tak wcześnie? Mężczyzna czuje się skrępowany. - Która godzina? - Za piętnaście siódma. - Zdenerwowana Edith szybko zakłada ubranie, które w nocy, gdy przyszli z lokalu, rzuciła na toaletkę. Zrzuca na podłogę buteleczkę perfum, nie podnosi jej, wychodzi do przedpokoju. Męskie głosy. - Kim panowie są? - Edith cofając się wchodzi do pokoju; idzie za nią dwóch mężczyzn. - Policja. - Wysoki pokazuje legitymację. Drugi wyjmuje fotografię, patrzy na Edith i kiwa głową. - A więc pani jest Edith Tarnello. - Chowa fotografię. - Ekspert Instytutu Epidemiologicznego? - Musi pani pójść z nami - mówi wyższy i zwraca się w stronę półnagiego mężczyzny. - Pan kim jest? - Mój narzeczony - mówi Edith i szuka torebki. - Ejże, powoli, kolego! - Wzburzony mężczyzna wymachuje rękami. - Co to za metody? Wchodzicie tutaj i tak po prostu zabieracie moją narzeczoną?... - Panu nic do tego. - Niski policjant daje Edith zaklejoną kopertę. Kobieta widzi na niej swoje nazwisko, trochę się dziwi, choć już przeczuwa, o co może chodzić. W kopercie kawałek białego kartonu, na nim napisane na maszynie słowa: OPERACJA NEUTRON. - Rozumiem. - Edith czuje, że ze zdenerwowania zaschło jej w gardle. A więc jednak stało się... Niski policjant odbiera kartkę, wkłada do koperty, zakleja. Musi ją oddać w Centrali razem z fotografią. - Chodźmy. - Cześć. Spotkamy się później - mówi Edith do mężczyzny. - Kiedy? - Nie wiem. - Policjanci przepuszczają kobietę przodem. Mężczyzna nie może się pohamować. Idzie za nimi. W drzwiach przedpokoju łapie za ramię wyższego: - Hej, myślicie, że możecie sobie tak po prostu pójść? Żądam wyjaśnień...! - Niech pan da spokój. - Policjant jest pokojowo usposobiony, lecz narzeczony działa mu na nerwy. Usiłuje odejść, lecz mężczyzna ściska mu ramię, chce coś powiedzieć. Wysoki policjant błyskawicznie uderza z półobrotu, wkładając w uderzenie impet całego ciała. Narzeczony wlatuje do pokoju, prosto na łóżko. Drzwi się zamykają. 8 Doktor Rizzo wychodzi na korytarz. Szary półmrok; wbudowane w sufit lampy rzucają bladożółte kręgi na kwadratowe płytki podłogi. Gdzieś w oddali rozbrzmiewają kroki. W tym domu każdy hałas słychać z daleka. Olbrzymi betonowy ul, a my jesteśmy pszczołami, myśli lekarz; nie lubi swojego mieszkania, z przyjemnością przeprowadziłby się gdzieś indziej. Korytarz przechodzi w wąskie schody; Rizzo rzuca spojrzenie na migającą tabliczkę windy, nie warto czekać, szybciej zejdzie piechotą. Przecież lubił chodzić pieszo, teraz rzadziej zajmuje się sportem, ma czterdzieści lat, dwa lata trwało, nim zdobył trzecią specjalizację. Nie był to łatwy okres, rzadko pływał czy biegał. Lubi zwłaszcza biegać, o świcie, w lesie. Od wiosny aż do późnej jesieni. W ręku trzyma torbę. Teraz idzie do tego pacjenta, później do instytutu, nie musi się specjalnie spieszyć. Przedtem mógłby nawet pospacerować w którymś z parków, w końcu pogoda jest rzeczywiście piękna. To niemal grzech ślęczeć nad mikroskopami... Na parterze wychodzi mu na spotkanie dwóch mężczyzn, jeden z nich trzyma coś w ręku, spogląda na to i na przechodzących mieszkańców. Doktor chce przejść koło nich, lecz jeden z nieznajomych - otyły mężczyzna o żywym spojrzeniu i czarnych włosach - odzywa się: - Doktor Rizzo...? - Tak, to ja. - Właśnie pana szukamy. - Jego towarzysz staje po drugiej stronie doktora. Jak w filmach, przebiega doktorowi przez myśl; opanowuje go jakieś przykre, nieprzyjemne przeczucie. - Czego sobie panowie życzą? - Musi pan pójść z nami. Policja. - Przed oczami miga mu legitymacja. Rzeczywiście taka jak na filmach. Rizzo protestuje: - Ależ, proszę panów, to jakieś nieporozumienie. Ja właśnie się spieszę do jednego z moich pacjentów, przed chwilą do mnie zatelefonował. To zdanie też brzmi jak w filmach. Ten z kręconymi włosami uśmiecha się. - Przynieśliśmy panu list... Ale teraz chodźmy, liczy się każda sekunda. Razem z Rizzem schodzą po schodach. Ożywczo chłodne powietrze nad asfaltowym chodnikiem; przed nimi przejeżdża kilka samochodów. Niebieskie światło wiruje na dachu policyjnego wozu. Wsiadają, dopiero tam doktor otwiera kopertę. Czyta dwa słowa, serce bije mu szybciej. Nie, to nie może być to... - To tylko próbny alarm, prawda? - pyta z nadzieją. Tamci patrzą na niego nie rozumiejąc, ten z kręconymi włosami - drugi przez cały czas nie odzywa się ani słowem - wzrusza ramionami: - My o niczym nie wiemy. Mamy zawieźć pana do jednej z naszych central. - Ale chory, do którego szedłem... Niedawno otrzymał w elektrowni jądrowej niewielką dawkę promieniowania, codziennie muszę kontrolować jego stan i obraz krwi. Właśnie dzwonił, że gorzej się czuje. Kędzierzawy podnosi słuchawkę radiotelefonu. - Niech pan poda nazwisko i adres chorego, panie doktorze, zaraz poślę tam innego lekarza. Zegary pokazują godzinę szóstą minut pięćdziesiąt cztery. 9 Trzy samochody zakręcają przed bunkrem. Wozy jeszcze nie stanęły, a już otwierają się drzwi... Gęste korony dębów pokrywają drogę cieniem. Ptaki znów śpiewają nie zwracając uwagi na ludzi. Z pierwszego samochodu wysiadają ludzie w mundurach, z ostatniego kilku cywilów, jeden z nich zostaje przy samochodzie, na głowie ma słuchawki superczułej krótkofalówki. Inny dźwiga przewieszoną przez ramię przenośną kamerę, przed ustami ma zamocowany mikrofon. Ze środkowego samochodu wyskakuje dwóch ludzi - młody, dwudziestoletni żołnierz i mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat. Ten ostatni w dziwnym ubraniu: żołnierskie spodnie, buty i zielona koszula, lecz bez czapki i pagonów. Na piersi można przeczytać wypisane na białej tasiemce nazwisko: QUINET. - Chodź i ty, Piero - mówi do młodego kierowcy. - To ten bunkier - mówi jasnowłosy porucznik, który wysiadł z pierwszego samochodu. - Oficjalna nazwa: Skład bomb-I. Poza obsługą mogą się do niego zbliżyć tylko wartownicy. - Ilu było wartowników? - pyta Quinet. - Trzech. Każdego magazynu bomb N strzeże trzech wartowników. Wejdźmy do środka - oficer rusza przodem. Po naciśnięciu guzika rozsuwają się ciężkie, metalowe skrzydła drzwi. Przed nimi otwiera się betonowy tunel o szerokości i wysokości ciężarowego samochodu, z sufitu świecą silne lampy. Kroki grupy ludzi rozbrzmiewają echem. - Na ogół dwóch pilnuje wejścia, a trzeci co dwadzieścia minut obchodzi skład sprawdzając, czy wszystko w porządku. Nawiasem mówiąc, w ściany wbudowane są też urządzenia automatyczne wskazujące dym, wzrost temperatury czy ewentualne wejście intruza... - Ale tym razem nic nie pokazały. - Głos Quineta jest ostry, bezlitosny. Jasnowłosy oficer przełyka ślinę. - Nie, tym razem nie pokazały... Idą dalej. Tunel niespodziewanie rozszerza się w dużą podziemną salę. Wzdłuż ścian na solidnych rusztowaniach spoczywają ciemne, metalowe! walce: bomby neutronowe. Po lewej stronie widać egzemplarze wmontowane w głowice rakiet, z prawej walcowate metalowe przedmioty. To są właściwe bomby. Na moment wszyscy milkną, zapada cisza. Kilkaset tysięcy śmierci czai się wśród tych betonowych ścian. Promienie neonowych lamp rzucają na twarze blade plamy. - Czy mógłby pan powiedzieć, co się wydarzyło? - Quinet zwraca się do młodego oficera. - Mam jedynie swoje przypuszczenia... - Słucham. - Sprawcy w jakiś sposób dostali się na teren bazy. Żeby nie zwrócić na siebie uwagi, nosili na pewno mundury naszych oddziałów, ich papiery też musiały być w porządku, bo inaczej nie mogliby swobodnie poruszać się po całym terenie. Zbliżyli się do bramy składu... - No i...? - Quinet niecierpliwi się. - Niech się pan pospieszy, liczy się każda minuta. - Wiem tylko to, co odkryliśmy po ogłoszeniu alarmu. - Chwileczkę. Kiedy i z jakich powodów ogłoszono alarm? - O piątej trzydzieści. Dowódca stałego patrolu zameldował wewnętrzną linią telefoniczną oficerowi dyżurnemu, że w pierwszym składzie zastał otwarte drzwi. - Stałego patrolu? - Kontrolę wewnętrznego terenu bazy przeprowadza specjalna grupa. Czterech żołnierzy i jeden oficer. Teren bazy jest dość duży, a oni chodzą pieszo, bo w ten sposób łatwiej mogą zauważyć ewentualne podejrzane rzeczy. Na ogół, od godziny dwudziestej drugiej do szóstej o świcie następnego dnia, dwukrotnie docierają do każdego budynku i do ważniejszych punktów ogrodzenia. - A więc około piątej dwadzieścia dziewięć wewnętrzny pieszy patrol zastał w składzie otwarte drzwi? - Właściwie to było tak, że sprawcy oddalając się niedokładnie zamknęli drzwi. Między dwoma skrzydłami została wąska szczelina i... Słychać pospieszne kroki. Od strony wejścia nadchodzi tęgi oficer. Kiedy podchodzi bliżej, oficerowie orientują się: to dowódca bazy. Jasnowłosy salutuje: - Melduję panu generałowi, że przeprowadzamy kontrolę... - Milczeć! Dlaczego mnie nie zawiadomiono? - Twarz generała jest czerwona od gniewu, wargi mu drżą. Kurtkę ma nie dopiętą, widać, że wieść o alarmie wyciągnęła go z łóżka. - A co to za cywile? U jednego z nich widziałem kamerę, kto dał pozwolenie filmowania? Ktoś za to zdrowo beknie, poruczniku! Quinet znudzonym wzrokiem patrzy na generała, potem zwraca się do podporucznika: - Niech pan kontynuuje, nie mamy czasu na głupstwa. Podporucznik z przerażeniem spogląda w stronę generała, którego twarz jest już purpurpwa. Quinet odwraca się w stronę bomb: - Więc zabrali dwie. Czy mógłby pan pokazać skąd? Oficer podnosi jedynie rękę; teraz generał już ryczy: - A pan kim jest, bezczelny cywilu? l jakim prawem wydaje pan tu rozkazy? Co to za strój, w jakich oddziałach pan służy, nieszczęśniku, dobrze, że nie owinął pan sobie szyi czerwonym szalikiem! Kto was wpuścił na teren bazy? Quinet robi półobrót, chwilę czeka, po czym mówi nieoczekiwanie cichym głosem: - Jestem major Quinet ze Służby Specjalnej. Generał dwa razy wydmuchuje powietrze. Milczy przez chwilę, ale gniew nie mija. - Zatelefonuję do ministerstwa! Do samego ministra! Powiem mu, co się tu dzieje za moimi plecami! Zamelduję o tej sprawie moim zwierzchnikom...! - Właśnie o to chciałem prosić, generale - odpowiada Quinet. Młodzi oficerowie milczą przerażeni, starają się nie patrzyć na generała. Quinet znów zwraca się do młodego podporucznika: - Chodźmy, niech pan kontynuuje, nie traćmy czasu. Generał wydmuchuje z płuc powietrze, odwraca się na pięcie i pospiesznie odchodzi. Dwóch oficerów o słabszych nerwach rusza jego śladem. Na twarzy Quineta kamienny spokój: - Panie poruczniku, czy domyśla się pan, jak oni załadowali te bomby na swoje pojazdy? W pokoju dowództwa generał rzuca na stół swoją czapkę, ociera czoło. Krzycząc wydaje rozkazy. W sąsiedniej sali łącznościowcy uwijają się przy swoich aparatach. Nie mija pół minuty, gdy jeden z nich wręcza generałowi białą słuchawkę telefoniczną. - Proszę osobistego adiutanta ministra! Generała Abbera! - krzyczy i chce się dalej wściekać, ale, ku swemu zdumieniu, niemal natychmiast słyszy dobrze znany głos. - Co jest, stary? - zaczyna Abber. - Słyszę, że macie duże kłopoty. Czy możesz już coś powiedzieć? - Kłopoty to mamy! Powiedz, kto tu przysłał tego... majora Quineta, jeśli to w ogóle major? Nawet nie wygląda na wojskowego... Wy tam u góry zupełnie potraciliście rozum, nasyłacie mi na kark jakiegoś mętnego typa, o którym w dodatku nic nie wiem, bo, prawda, mnie zawiadamiacie na końcu... - Spokojnie, Manuel. Majora Quineta skierowano do was na osobiste polecenie ministra. Jeśli chcesz wiedzieć, Quinet jest najzdolniejszym, najodważniejszym oficerem komandosów Służby Specjalnej. Genialny facet, nie zna słowa “niemożliwe". Jego maniery nie są najlepsze, to prawda, ale musisz mu to wybaczyć, bo nie czas teraz na uprzejmości. Proszę cię, zrób wszystko, żeby major mógł efektywnie prowadzić śledztwo, i to jak najprędzej. To jest także w twoim interesie, sądzę, że się rozumiemy. - Cichy trzask świadczy o tym, że nic więcej Abbera nie interesuje i że ze swej strony zakończył rozmowę. Generał stoi ze słuchawką w ręku, chciałby krzyknąć lub przynajmniej coś powiedzieć, ale głos nie przechodzi mu przez gardło. 10 Minister się wścieka. Przed paroma minutami przybył do swego biura i teraz stoi na piątym piętrze gmachu Ministerstwa Obrony Narodowej, na środku małej sali. Jest z nim tylko sekretarka i generał Abber, tym razem jako doradca, choć jest także jego zastępcą. - Miałem nadzieję, że policjanci złapią ich jeszcze na drodze - pieni się minister. - Jeśli ta sprawa się rozniesie, i to właśnie przed wyborami... No to jeden zero dla socjalistów. Nawet dla całego bloku. Że też musiało się to zdarzyć właśnie teraz...! - Trzeba zatelefonować do prezydenta. - Białe wąsy i opalona słońcem skóra Abbera dziwnie kontrastują z poważnym, galowym mundurem. - Do prezydenta? - Minister odruchowo sięga do krawata i poprawia go. Sekretarka nie czeka na rozkaz; z doświadczenia wie, że minister na ogół słucha generała. - Minęła już godzina od czasu odkrycia kradzieży - denerwuje się minister - ciągle nic! To nas może kosztować stanowiska, Abber! - Teraz najważniejsze jest trzeźwe, spokojne i rozważne postępowanie. Bez paniki. - Generał myśli przez chwilę, jak on zareagowałby na miejscu ministra, gdyby wreszcie zajął jego miejsce, no ale do tego jeszcze daleko. Chociaż październikowe wybory mogą przynieść kilka istotnych zmian, a wtedy wszystko może się zdarzyć. - No i dyskrecja! Nic się nie może wydostać. Absolutnie nic. - Sekretariat na linii - mówi kobieta i podaje słuchawkę. Minister bierze ją do ręki. - Proszę natychmiast obudzić prezydenta! - mówi głosem nie znoszącym sprzeciwu. Sekretarz protestuje. Prezydent źle spał, po północy obudził się nawet dwukrotnie, zażył lekarstwo i środek nasenny. Dyżuruje tu teraz jego osobisty lekarz. Musi spać jeszcze co najmniej godzinę. Minister rzuca na Abbera pełne konsternacji spojrzenie, później się nadyma, twarz mu czerwienieje. Sekretarka odwraca się - zna te wybuchy gniewu, wiele razy była ich świadkiem. Abber zagryza wargi. Zachowanie ministra rzeczywiście nie jest nienaganne, ale też kilka rzeczy go usprawiedliwia. Raz: sprawa jest faktycznie nadzwyczaj poważna i jego niecierpliwość jest zrozumiała. Dwa: pochodzi z południa, a ci południowcy zawsze byli porywczy. Trzy: chodzi o jego własną skórę, przecież jeśli teraz wybuchnie skandal z bombami neutronowymi, to wielce prawdopodobne, że on też będzie musiał odejść. A wtedy kto wie...? Sekretarz prezydenta próbuje grać na zwłokę. Liczy się każda minuta snu: póki tu dyskutują, prezydent śpi, lecz minister jest nieugięty - w końcu ma do tego prawo: jest jednym z trzech ludzi, którzy mają w każdej chwili dostęp do prezydenta, nawet w nocy. Z westchnieniem kładzie słuchawkę. Znów mija minuta. Dwie. Trzy. W sali ministerstwa rozjarza się wreszcie jeden z dużych ściennych ekranów. Na chwilę rozbłyskuje wielka litera A, później przełączają aparaturę na transmisję z Biura Prezydenta. Najpierw widać zielone, aksamitne krzesło, przed nim malutki stolik z przyborami do pisania. - Wideostolik prezydenta przy jego sypialni - mówi minister. Językiem zwilża wargi, nerwowym ruchem przygładza włosy. Sekretarka stoi za kamerą wideotelefonu, stamtąd pokazuje szefowi, by zapiął marynarkę. Później na ekranie pojawia się prezydent. Mocno siwiejący, worki pod oczami, włosy jeszcze rozczochrane. Generał Abber myśli o tym, jak bardzo inny jest w kronice filmowej, w telewizji, i w ogóle podczas każdego oficjalnego wystąpienia. Teraz nikt go nie widzi, pałac łączy z Ministerstwem Obrony Narodowej zamknięta linia wideotelefoniczna. Całe szczęście. - Co się u was dzieje? - pyta prezydent; głos ma zniecierpliwiony, lekko drżący. - Miałem kiepską noc, a teraz ta pobudka... - Nerwowo gniecie kołnierz piżamy. Minister jest już spokojniejszy. Precyzyjnie, jasno przedstawia stan rzeczy. Przez ten czas Abber znów obserwuje twarz prezydenta. Kamera wideotelefonu jest nadzwyczaj ostra, daje dokładne zbliżenie. Otyła twarz wypełnia cały ekran. - I dopiero teraz mi mówicie? Ponad godzinę potrzebowaliście, żeby się zorientować, co się stało? - Prezydent wyraźnie jest rozgniewany. Gorączkowo się zastanawia, co należy robić w takich wypadkach, przecież od kiedy pełni urząd, nie zrabowano jeszcze broni jądrowej. - Trzeba zwołać Grupę Kryzysową, zmobilizować Służbę Specjalną, kontrolować drogi publiczne itp., itd. ... - Wszystko to zostało już zrobione - kiwa głową zupełnie już spokojny minister. Ciągle jeszcze stoi na baczność przed kamerą. Abber zna go od dawna i wie - wiele osób wie - że minister zamierza się ubiegać o urząd prezydenta. Co prawda, nie startuje jeszcze w wyborach rozpoczynających się za miesiąc, ale na pierwszy plan wypchnął już swych zauszników. On sam stanie w szranki za cztery lata, w następnych wyborach. Publiczna tajemnica. - Na razie nie możemy zrobić nic więcej. Starajcie się działać szybko, operatywnie i efektywnie. Co trzydzieści minut proszę zdawać raport o sytuacji, gdyby się wydarzyło coś szczególnego, proszę natychmiast dzwonić. Chyba nie muszę podkreślać, panowie, że nie może być żadnych przecieków. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby prasa to wyniuchała. Niczego nam tak nie brakuje, jak serii manifestacji... A tego na pewno możemy się spodziewać, jeśli opinia publiczna dowie się o sprawie, l nie tylko tego... Ekran ciemnieje. Sekretarka podchodzi do stolika zastawionego telefonami, gotowa wypełniać polecenia ministra. Abber opiera się o jedno z biurek. Zdaje sobie sprawę nie tylko z wagi położenia, ale i z tego, co w tej chwili zaczęło się toczyć na drugim planie. Strony wrogie sobie są - jak na razie - zmuszone do współdziałania. Prezydent nie lubi ministra. Każdy z nich czeka na potknięcie rywala. Ale to niebezpieczeństwo, które teraz się pojawiło, zmusza ich do zawarcia sojuszu. Obecnie nie wiadomo jeszcze, który z nich i w jaki sposób wykorzysta te wydarzenia we własnym interesie. Ja w każdym razie stoję z boku, myśli Abber. Ale czy mogę pozostać z boku, a jeśli tak, to do kiedy? l czy to jest dla mnie korzystne, że stoję z boku? Minister marszczy czoło, później podejmuje decyzję. Poleca sekretarce: - Proszę zadzwonić do Grupy Kryzysowej. Mam nadzieję, że już działa. Później do bazy w El Puńo. Proszę w obu miejscach zapytać, jak posuwa się śledztwo. Przez olbrzymią szybę okienną Abber patrzy w dal. Promienie słońca czerwono spływają po kominach, po dachach. Niebo jest bezchmurne, nad miastem błyszczy jasny, niemal oślepiający błękit. Godzina szósta minut trzydzieści pięć. 11 Rzeka wije się pomiędzy pokrytymi gąszczem krzewów zboczami wzgórz. Właściwie nie są to prawdziwe wzgórza, raczej rodzaj kopców: jakby jakiś olbrzym rozrzucił je na równinie chcąc dać odpoczynek oczom, a ptakom miejsce do zakładania gniazd. Bo cała okolica pełna jest ptaków. Hałasują między krzewami, wielkimi stadami unoszą się w powietrzu, l budują gniazda w sitowiu. Małe niebieskopióre ptaki. Kiedy wzlatują, wyglądają jak błyszczące szlachetne kamienie. Przemykają nad odbijającą niebo rzeką. Leon Helmpnt porusza się powoli, bardzo powoli. Spomiędzy dwóch konarów świeci mu w oczy słońce - jest już bardzo wysoko. Helmont nie widzi swojego czerwonego namiotu; daleko się zapędził w ciągu ostatniej pół godziny. Kroczy teraz przygarbiony, od drzewa do drzewa, z mikrofonem zamontowanym w ognisku parabolicznego reflektora. W torbie na ramieniu magnetofon: superczułe urządzenie. Małe niebieskie ptaki mają gniazda w gałęziach nisko nad ziemią. Wiele z nich może paść ofiarą lisów lub innych drapieżników, nawet zdziczałych kotów. Trzeba się poruszać ostrożnie; ptaki są płochliwe. Helmont lubi się tak skradać. Kiedy jest w lesie, budzą się w nim pierwotne żądze. Nie ma cierpliwości do pracy badawczej. “A przecież cierpliwość jest główną cnotą naukowca" - och, ileż razy to słyszał! Może wkrótce uda mu się zmienić posadę. Dość ma już ciężkiej ciszy podziemnych laboratoriów, pogardy aroganckich oficerów. Akceleratory cząstek, doświadczalne laboratoria, nieskończone szeregi cyfr świecące zielono na małych ekranach w głębi ukrytych baz. Wirowanie dysków, wyniki na papierowych taśmach i cyfrowych wskaźnikach - groźne możliwości, niebezpieczna rzeczywistość. Nie, dosyć tego. Las jest wart więcej. Wzgórza. Rzeka. Krzewy. Ptaki. Helmont klęka na wilgotnej jeszcze trawie. Powietrze ma smak, zauważa. Bierze głęboki oddech; od strony rzeki lekki wiatr przynosi ledwo widoczną mgłę. Sitowie jest jasnozielone, młode liście wznoszą się ku górze niczym palce ludzkich rąk. Ptaki kłębią się ćwierkając. Magnetofon pracuje bezdźwięcznie; Helmont żałuje trochę, że drugi, jeszcze czulszy aparat zostawił w namiocie. W ciągu minionych czterech dni zrobił wiele wspaniałych nagrań. Słychać dziwny, obcy hałas. Helmont przez .sekundę nasłuchuje, później wyłącza magnetofon. Hałas dobiega zza rzeki. Zbliża się jakaś warcząca maszyna. Traktor? - zastanawia się. Nie, to niemożliwe: na terenie ptasiego rezerwatu nie wolno używać pojazdów mechanicznych. Metalicznie błyszczący, czerwono-biały helikopter pojawia się między dwoma wzgórzami na przeciwległym brzegu; leci prosto w stronę rzeki. Podrywa się spłoszone stado ptaków, odlatuje w przerażeniu jak mała chmurka; na wodzie widać odbicie maszyny. Twarz Helmonta czerwienieje z gniewu. Czy niczego już nie potrafią uszanować? Szkoda, że na maszynie nie ma żadnego symbolu, nazwy czy numeru. To dość dziwne, ale Helmont nie ma teraz czasu na zastanawianie się; ze złością wyskakuje spomiędzy zarośli, zaczyna machać rękami, krzyczy, choć wie, ze ze względu na hałas jest to bezsensowne. Helikopter zatacza krąg, a następnie leci prosto w stronę Helmonta. Nie może wylądować wśród krzaków, więc unosi się nad ziemią na wysokości bioder człowieka. Przez hałas przebija się silny krzyk: - Profesor Helmont, do helikoptera! - Proszę? - Helmont przełyka ślinę; to śmieszne, że mówię, myśli. Nieznajomy w maszynie powtarza wezwanie. Wzbija się kolejne stado przerażonych ptaków. W maszynie zamontowano gigantofon, myśli Helmont i podchodzi bliżej. Nie widzi śmigła, lecz jedynie wirującą w powietrzu srebrzystą tarczę. Nie wolno latać nad rezerwatem, chciałby powiedzieć. Drzwi maszyny są otwarte, wewnątrz siedzą mężczyźni w skórzanych czapkach, jeden z nich ma na głowie słuchawki i mikrofon przed ustami. Inny podaje profesorowi kopertę. Są bardzo poważni. Wicher bijący od wirników burzy Helmontowi rzadkie włosy, krzaki wokół niego wyginają się. Dziwny sposób doręczania listów, myśli profesor wyciągając biały kartonik. Ledwo zdążył przeczytać dwa słowa, a już czuje, że silne ręce ujmują go pod pachami i wciągają do maszyny. Porwanie, chciałby krzyknąć, lecz wtedy docierają do jego świadomości te dwa słowa: OPERACJA NEUTRON. - Mój namiot, sprzęt... - krzyczy. Hałas się wzmaga, już lecą. Okolica kurczy się nagle do rozmiarów mapy, rzeka wije się pod nimi, krzaki zamieniają się w małe kępy traw. - Zawiadomimy personel rezerwatu, żeby zabezpieczył pana rzeczy! - krzyczy mu do ucha jeden z mężczyzn i pokazuje jakąś legitymację: - Jesteśmy z policji, przylecieliśmy po pana. W dyrekcji rezerwatu ustaliliśmy dokładnie, gdzie pan przebywa. - Od dawna czekałem na te parę dni odpoczynku - odpowiada krzycząc rozgoryczony Helmont. - Jestem na urlopie! - Był pan, panie profesorze. Metalowy ptak leci prosto w stronę miasta. 12 Ziemia zostaje daleko pod nimi. Najpierw przebijają się przez cienkie warstwy chmur, później samolot kosmiczny wznosi się w coraz większy mrok. Przez pewien czas zalewa go blask słońca; złota rakieta leci niemal pionowo. Krajobraz jest brunatnozielony: można jeszcze odróżnić lasy od pól. Przez parę minut widać też miasto; dookoła ciemny pierścień dymów fabryk i samochodowych spalin. Pierwszy pilot nazywa się Passer, ma trzydzieści osiem lat, od trzynastu lat służy w siłach powietrznych. Od dwóch lat prowadzi samoloty kosmiczne. Jest wysokim, czarnowłosym mężczyzną z krzaczastymi brwiami, nie lubi wiele mówić. “Gadatliwe" zadania z przyjemnością zostawia swym towarzyszom. Przy radiu siedzi Vida, drugi pilot. Vida jest znacznie młodszy od swojego kolegi, po raz drugi w życiu prowadzi samolot kosmiczny. - “Ślizgacz-dwa" wzywa Oviedo. “Ślizgacz-dwa" wzywa Oviedo. Nie szyfrują rozmowy, choć lecą wojskową maszyną wystrzeloną z bazy wojskowej w stronę wojskowej stacji kosmicznej. Co prawda, w pulpit sterowniczy wbudowano połączone z pokładowym komputerem urządzenie szyfrujące, lecz jego używanie jest konieczne tylko w wyjątkowych wypadkach. Przy pomocy superczułych aparatów lokacyjnych inne mocarstwa mogą dokładnie ustalić tor lotu i położenie “Ślizgacza". Już jesteśmy na ekranach obcych stacji obserwacyjnych, myśli Passer. Marszczy brwi, dwoma spojrzeniami kontroluje czy wysokość się zgadza. - Zgłasza się Oviedo. - Ziemska informacja jest chłodna, beznamiętna. Co tydzień wiele samolotów kosmicznych startuje na któryś ze “Skorpionów". - “Ślizgacz-dwa" podaje położenie. Wysokość trzydzieści cztery tysiące, za trzydzieści sekund przechodzimy na ustaloną orbitę. Teraz w naszą maszynę uderzają wiązki niewidzialnych fal radiowych, myśli Passer. Zmierzą, sprawdzą, odpowiedzą, że w porządku. Wszystko to w ciągu jednej sekundy. - Wasze położenie się zgadza - mówi ziemski nadawca. - Po wejściu na orbitę przejmijcie bezpośredni kontakt ze “Skorpionem". - Zrozumiałem. - Vida uśmiecha się, rzuca wesołe spojrzenie na pierwszego pilota. Pod nimi dudnią silniki. Napęd atomowy, machinalnie stwierdza Passer, reaktor jądrowy “Nerwa" i radioizotopowy silnik jako rezerwa, nawet jeśli jeden odmówi posłuszeństwa, to i tak bez problemu możemy wrócić na Ziemię. Właściwie my też jesteśmy ziemskimi pilotami, tylko wznosimy się tysiąc razy wyżej niż inni. - Dobrze idziemy, nie? - Twarz Vidy promienieje. Wokół nich rozciąga się już ciemność kosmosu. Kamera przekazująca zewnętrzny obraz wyświetla na ekranie niewyraźnie migające, dalekie gwiazdy. - Zaraz będziemy na “Skorpionie"! - śmieje się Vida. - Mhm... - kiwa głową Passer. To już wszystko jest zbyt proste. Piętnaście lat temu, w pierwszych samolotach kosmicznych montowano silniki rakietowe na paliwo stałe. Bywało, że konstrukcja jednego członu miała masę 500 ton. Maszyny wynoszono na orbitę przy pomocy rakiet i dopiero w czasie powrotu lądowano lotem ślizgowym. To były dziwaczne pojazdy. Passer niewyraźnie je sobie przypomina: kiedy był w gimnazjum, widział zdjęcia pierwszych doświadczalnych samolotów kosmicznych. Do polibutadienakrylnitrylu dodawano aluminium; na poziomie morza taki silnik miał co prawda ciąg 10 MN, ale całość pracowała tylko 115 sekund, później można ją było wyrzucić. W ogóle za dużo części trzeba było dawniej wyrzucać. Kiedy aparat wracał, jego liczba ślizgowa wynosiła w przypadku szybkości poddźwiękowej 1,6, a przy ponaddźwiękowej 3. Śmieszne. - “Ślizgacz-dwa" wzywa “Skorpiona-cztery". Lekki szum w słuchawkach radia. Passer przygryza wargi - nudzi się. Nigdy nic się nie zdarza. W domu kobieta - ta sama, z którą się ożenił kilkanaście lat temu, dwoje dzieci ze swoimi szkolnymi problemami, w telewizji co wieczór jednakowo głupie filmy... Kto jest na “Skorpionie"? Z czterech “Skorpionów" funkcjonują już tylko trzy, “jedynka" dawno wypadła. Bazy wojskowe nieruchomo unoszą się nad krajem, w każdej dwóch oficerów; zmieniają ich co trzy tygodnie. Możliwe, że ich nawet znam - myśli Passer - trochę weselej spędzimy parę godzin, później wrócimy do domu. Do domu? No, z powrotem na Ziemię. - Zgłasza się “Skorpion - cztery", słyszę was dobrze - dobiega z kosmosu głos bazy. - Zidentyfikowaliśmy “Ślizgacza", możecie się zbliżać. - Zidentyfikowali nas - donosi Vida. - Słyszę - mruczy Passer. Z czego się cieszy ten żółtodziób? Oni muszą zidentyfikować każdy przedmiot, czy to będzie sztuczny księżyc, odrzucony człon rakiety, wyrzucony pusty pojemnik czy samolot kosmiczny. Wróg nie śpi. - Nie chciałbym, żeby w nas wystrzelili ładunek jądrowy - mówi Vida, ale i teraz się uśmiecha. - Te “Skorpiony" są jak jeże, na wszystkie strony sterczą z nich kolce i jeśli ktoś obcy się zbliży... - To pewne, że nie chciałbym być w skórze takiego obcego kosmonauty. Mają potworną broń; zdalnie sterowane i samonaprowadzające się rakiety, działa laserowe, że wspomnę tylko o tych bardziej interesujących... Co jest z wysokością? - Trzydzieści pięć tysięcy osiemset. - No, zaraz będziemy na miejscu. Powiedz im, żeby nadali swój kod na zwykłej częstotliwości. Vida przez radio przekazuje prośbę i dodaje; - Przywieźliśmy wam, chłopcy, parę rzeczy. Może trafi się nawet skrzynka świeżych owoców... Jeden z członków załogi “Skorpiona" odpowiada: - To się na pewno przyda. A pocztę dostaniemy? To chyba podporucznik Portugo, myśli Passer. Niedawno poznał tego faceta w kantynie bazy. A więc teraz na czwórce ma służbę Portugo? A kto może być jego dowódcą? Za dziesięć minut się okaże. Na ekranach pojawia się “Skorpion". Unosi się w czarnej pustce; nieruchomy, wielki blok. Przypomina olbrzymi wirujący walec, z którego na dużą odległość sterczą “skrzydła" zawierające baterie słoneczne. Długość bazy kosmicznej przekracza czterdzieści, średnica osiem metrów. Masa siedemdziesiąt ton. Z radia słychać monotonne dane liczbowe: podporucznik Portugo podaje parametry orbity. Automaty korygują tor lotu; silniki kosmicznego samolotu zatrzymują się po dwóch słabszych impulsach. Nie drżą już grube metalowe ściany. “Slizgacz" nieruchomieje u boku “Skorpiona", tam, gdzie nawet w słabym świetle widać wymalowaną wokół śluzy pomarańczową obwódkę. Cumy łączą się ze sobą, hydrauliczny system spina oba obiekty. Próżniowe plomby splatają się. - “Ślizgacz-dwa" wzywa Oviedo. - Zgłasza się Oviedo. - Melduję, że o godzinie siódmej minut dziesięć czasu ziemskiego przeprowadziliśmy dokowanie. Wyłączamy radio “Ślizgacza". - Oviedo, zrozumiałem, przesiadajcie się i zacznijcie rozładunek. Ich ciała są lekkie, prawie nieważkie, do podłogi przyciąga ich jedynie sztuczna grawitacja. Ręczne przetoczenie do śluzy “Skorpiona" dużych skrzyń kontenerowych zaopatrzonych w kółka nie będzie trudne. Zamiast nich zaniosą później do ładowni puste skrzynie. Otwiera się śluza - najpierw migają czerwone lampy automatów obserwacyjnych, lecz kolor szybko zmienia się na zielony. Poszycie żadnego z pojazdów nie zostało uszkodzone, powietrze nie ucieka, jego skład i ciśnienie są prawidłowe. - Halo, chłopcy! - Portugo stoi w drzwiach z szerokim uśmiechem na twarzy. Vida czuje od razu, że będą przyjaciółmi. Nie spotkali się dotychczas na dole, ale Portugo wygląda na faceta tak samo wesołego, jak on. Dowódcą dwuosobowej załogi “Skorpiona" jest major Angelos. Stary pilot, został kosmonautą, jeszcze w latach osiemdziesiątych. Skronie mu już siwieją, ma czterdzieści cztery lata, jest wśród nich najstarszy. Ze względu na stopień wojskowy jest także dowódcą Passera i Vidy, dopóki przebywają w bazie kosmicznej. - Tam na dole świeci słońce - wesoło oświadcza Vida. - Dojrzewają owoce. Nigdzie ani jednej chmury. - Jeśli chodzi o chmury, to my też nie możemy się uskarżać - uśmiecha się Angelos. Podaje rękę Passerowi, rozgląda się po kabinie. - Naprawdę nie przywieźliście poczty? - Tym razem nie przysłali. Ile tu jeszcze będziecie? - Jedenaście dni. - Wszyscy oficerowie sił powietrznych pracujący w kosmosie mówią sobie na ty, ten zwyczaj jakoś automatycznie się utarł już na samym początku. - Ale za to przywiozłem coś innego - tajemniczo uśmiecha się Vida. - Wiem: skrzynkę owoców. Już wcześniej zdradziłeś przez radio - śmieje się Portugo. - No, dobrze, przyniosę ją. - Przez wąskie drzwi Vida wraca do kabiny pilotów. Angelos zwraca się do Passera: - Jak duży jest ładunek? - Osiem ton, w aluminiowych kontenerach. Sądzę, że wewnętrznym kanałem zdążymy to przeładować w ciągu godziny - wskazuje w stronę klapy śluzy. - Ile macie towaru do odesłania? - Niedużo. Dwa kontenery zepsutych części i bateria słoneczna, jeden moduł urządzenia klimatyzacyjnego, który trzeba całkowicie wymienić; teraz pracuje moduł zapasowy. Mam nadzieję, że przysłali nowy, już tyle razy nadawałem to do Oviedo... Passer naciska guzik otwierający drzwi magazynu. W ciemnej, przypominającej tunel sali ciasno stoją kontenery. Przymocowano je do podłogi i sufitu, by się nie przesunęły. Dwóch oficerów bazy idzie za kapitanem samolotu kosmicznego. Ręka Passera zbliża się do włącznika światła, lecz nagle w ciemności poruszają się jakieś sylwetki. Między żebrami Passer czuje lufę pistoletu. - Nie ruszać się - mówi twardy głos. 13 Szef czeka na wiadomość. Jest mężczyzną w wieku około czterdziestu pięciu lat. Ubrany z przesadną elegancją, włosy z przedziałkiem, śniada cera. Widać, że przywykł do rozkazywania i do przeprowadzania długoplanowych operacji. Gdy z kimś rozmawia, rzadko patrzy mu w oczy. A jednak wszystko słyszy, pojmuje, notuje w pamięci i jeśli trzeba, przypomina sobie o tym nawet po latach. Trzyma w garści wielu ludzi. Zachowuje się pewnie, może nawet trochę bezwzględnie. No, ale tego wszystkiego można się jedynie domyślać. Najpierw nerwowo chodzi po swoim biurze. Na ścianie fantazyjny obraz: błękitne tancerki unoszą się na żółtobrązowym tle. Oryginał, z pewnością nie był tani. Na twarzach kobiet maski, tylko jedna ma odsłonięty nos i oczy. Obserwatorowi stojącemu dokładnie naprzeciwko obrazu wydaje się, że gdzieś poza nimi wschodzi ogniście czerwona korona słoneczna; jeszcze jej nie widać, lecz dziwne promienie zwiastują jej nadejście. Szef siada. Jasnobrązowe biurko zrobiono z prawdziwego drewna. W szklanej tafli ekranu wideoaparatu odbija się postać szefa, siedzącego w nerwowym oczekiwaniu. Telefon milczy. Spogląda na zegarek, później znowu wstaje, podchodzi do olbrzymiego okna. Spogląda w dół na dżunglę dachów. W oddali drapacze chmur. Blask słońca w tysiącu migocących szyb okiennych. Okno biura znajduje się obok wystającego załomu muru. Na wyciągnięcie ręki drabina pożarowa. Wysokość czterech pięter; w dole tętni ruchem rondo Uniwersyteckie. Widać nawet kawałek rzeki, po której wolno suną barki. Wraca do biurka, wyjmuje mapę, bierze pióro, lecz nie pisze - zastanawia się i dalej czeka w napięciu. Ostro odzywa się skrzeczący brzęczyk aparatu. Szef natychmiast chwyta za słuchawkę, przykłada ją do ucha: - Sangay. - Okay, szefie, tu Mullardee. Zawieźliśmy tę paczuszkę na umówione miejsce. - Dziękuję. Dalej wszystko tak, jak omówiliśmy. - Nie będzie kłopotów, szefie, cześć. Szef oddycha z ulgą. Jedna część planu wykonana. Czas, żeby dowiedzieli się o tym pozostali. Podnosi słuchawkę innego telefonu i wykręca tylko dwie cyfry. Zgłaszającemu się rzuca tylko: - Przekaż wiadomość numer dwa. Później nadal czeka. 14 ...“Anakonda” jest przedsiębiorstwem prywatnym i dlatego można tu usłyszeć najwięcej dobrej muzyki. Przy mikrofonie Emil Obress, a długości fal “Anakondy" wynoszą niezmiennie czterysta trzydzieści pięć, czterysta sześćdziesiąt osiem i pięćset szesnaście metrów; dokładny czas: godzina siódma minut jedenaście; pozwólcie państwo, że przedstawię jedną dobrą książkę i jeden dobry utwór muzyczny. Książki nie mogę pokazać, jesteśmy stacją radiową, a nie telewizyjną. Spróbuję więc opisać ją słowami: średniego formatu, w liliowo-zielonej okładce, tytuł wypisany złotymi literami:,,Odnalazłem swoje miejsce". Autor, który sam jest biedakiem, opisuje tragiczny los i walkę biednego dziecka. Natomiast muzyką, którą zaprezentuje, pragnąłbym trochę państwa rozweselić: Venturi śpiewa stary, lecz do dziś lubiany przebój “Czekam na ciebie z niecierpliwością". Zanim jednak nastawię płytę, powiem coś jeszcze: maszyny biurowe Malretti są najbardziej wszchstronne, ich kształt został zaprojektowany przez specjalistów, dostępne także w kolorach pastelowych, wbudowano w nie półautomatyczny system rejestracji akt biurowych, każdy moduł jest w stanie zarejestrować pięć tysięcy kart informacyjnych, przy czym do maszyny można podłączyć nieograniczoną liczbę takich modułów. Adres i numer firmy znajdą państwo w książce wideotelefonicznej. ,,Malretti"... “Malretti"... A teraz muzyka...! W wieży kontrolnej bazy powietrznej w Oviedo już teraz czuje się upał. Od wschodniej strony opuszczono żaluzje. Jak powiedzieli dyżurni schodzący z posterunku o szóstej rano, “w Oviedo jeszcze panuje lato". Dyżurni, którzy objęli służbę: porucznik Udarton i jego kolega, podporucznik Fetti, jednym uchem słuchają przyciszonej audycji Radia “Anakonda". Nie mają wiele pracy: przestrzeń należąca do bazy jest pusta, ani jeden wojskowy samolot nie znajduje się w powietrzu, ekrany radaru są “czyste". Przed kwadransem sąsiednia baza wojskowa na południu przekazała im bombowiec, który odbywał lot ćwiczebny. Przeprowadzili go przez swą przestrzeń, przekazali na północ, właśnie przed chwilą zniknął z ekranów radaru. W tej chwili muszą jedynie utrzymywać łączność z kosmicznym samolotem “Ślizgacz-dwa" i od czasu do czasu z bazą kosmiczną, co nie stanowi żadnego problemu. Fetti wygląda przez okno. - Stary się szykuje. - Fetti zawsze jest ruchliwy, nawet na służbie. Nie może opuścić pomieszczenia znajdującego się na najwyższym piętrze wieży, więc biega w kółko między radiostacjami, radarami i mapami ściennymi. Jest niskim, tęgim facetem o kręconych włosach. Zna się na żartach. - Wypchnął “Zebrę"? - pyta Udarton. Nie wstaje, jest na to zbyt leniwy. Wczoraj wieczorem późno położył się spać, miał małą imprezę, już opowiedział o tym Fettiemu. Był ze swoją narzeczoną na kolacji w lokalu, po wyjściu zobaczył obok swego samochodu jakichś wyrostków, dranie chciały się włamać, co za czasy, najstarszy miał nie więcej niż piętnaście lat. No, potrzebna była mała gimnastyka - pokazał pięść. Jest więc teraz niewyspany; mrugając oczami patrzy na puste ekrany radarów i nieme radiostacje. - Chłopcy właśnie ją wypychają. Powiedz, jak można było tak oszpecić tę maszynę? Pomalował ją w paski. W końcu to jest własność sił powietrznych... - Zrósł się z nią całym sercem. Wiesz, jaki on jest... Najstarszy oficer armii, lecz nie chce przejść na emeryturę, czuje się jeszcze młodo, mawia, że zakasowałby jeszcze niejednego podporuczniczynę. l rzeczywiście. Właściwie nie powinien już nawet latać. Ze względu na przepisy zawsze wozi ze sobą jednego pilota, ale ten biedak przez całą drogę nudzi się na tylnym siedzeniu, a Stary gwiżdżąc siedzi z przodu i prowadzi. - Ja też już słyszałem, że gwiżdże w czasie lotu. - Dziwak, mówię ci. A jednak to najlepszy szef. Nie mielibyśmy tak dobrze, gdyby kto inny był dowódcą bazy. Stary jeszcze żadnemu oficerowi nie odebrał urlopu i nawet specjalnie nie karze. Jasne więc, że go lubią. - Ty też go lubisz, nie? - Jasne - Udarton poważnie kiwa głową. - W siłach powietrznych nie ma drugiego tak fantastycznego faceta, jak generał Menner. - Twoim zdaniem ile on może mieć lat? Sześćdziesiąt? - Swoje dane osobowe zamknął na siedem spustów, ale sekretarka z biura dowództwa, wiesz, ta ruda Linda, szepnęła mi ostatnio, że przekroczył już sześćdziesiąt cztery. - Wielkie nieba! l prowadzi maszynę ponaddźwiękową?! Który lekarz mu na to pozwolił? - Żaden. Dla pozoru wozi ze sobą pilota. Ma dobre stosunki z prezydentem i z ministrem. Słyszałem od kogoś, że podobno zaczął latać jeszcze w latach pięćdziesiątych... - Nie wygłupiaj się, to już historia! - Stary to też historia. Teraz Udarton również wstaje i razem patrzą na pomalowaną w paski małą maszynę. Personel pomocniczy ustawia ją na końcu krótszego pasa. Od strony budynku dowództwa zbliża się pędzący jeep. Nawet z tej wysokości obaj oficerowie widzą śnieżnobiałą głowę Starego: dowódca - jak zwykle - nosi swoją czapkę pod pachą. - Zobacz, wsiadł i zaraz odezwie się przez radio... Cisza. Po chwili jeden z głośników zaczyna trzeszczeć: - “Zebra" wzywa wieżę. Wieża, zgłoś się! Udarton puszcza oko do Fettiego, naciska guzik mikrofonu: - Wieża zgłasza się. Porucznik Udarton, oficer dyżurny. Melduję panu generałowi, że przestrzeń pusta. - Dziękuję, chłopcze. Jakie nowości tam na górze? - “Tykanie" wszystkich młodych oficerów od kapitana w dół jest dawnym zwyczajem Starego. To też nie jest zgodne z przepisami, lecz co wokół niego jest z nimi zgodne? “Cudowny pilot, cudowny człowiek, tyle że marny żołnierz" - powiedział o nim któryś z poprzednich ministrów obrony narodowej. Ale ten minister dawno już poszedł w zapomnienie, a Stary nadal jest generałem sił powietrznych. - Nie zazdroszczę jego żonie - mruczy Fetti. - Co za niespokojne życie musi mieć przy nim... - “Ślizgacz" i “Skorpion" dokowały o siódmej dziesięć. Teraz trwa przeładunek towaru - melduje Udarton. - W porządku. Ja lecę do miasta w sprawie służbowej. Do ministerstwa. Gdyby mnie ktoś szukał, powiedzcie mu, że wracam po południu. Proszę o pozwolenie startu. - Zezwalam na start. Po chwili ciszy stwierdza z uśmiechem: - Odleciałby nawet gdybym mu nie pozwolił. Uparty facet z tego Starego... Passer mógłby powiedzieć o tym więcej, wiesz, ten, który dziś rano poleciał na “Ślizgaczu". Był sierotą, Stary go wychował, płacił za jego naukę w szkole oficerskiej. Biedny Passer nie miał łatwego życia, Stary, już od dzieciństwa mnóstwo od niego wymagał, w domu utrzymywał taką dyscyplinę, że nie chce się nawet wierzyć. Ale mówią, że jednak się pogodzili. Teraz też wytrzymują ze sobą. - Jasne, że teraz nie ma między nimi sporów. Przecież Passer też założył rodzinę, wyprowadził się od Starego... - Spotykają się. Stary kocha dzieci Passera, jakby to były jego własne wnuki. Sam Passer opowiadał o tym ostatnio, razem mieliśmy dyżur. - Udarton wygląda przez okno, patrzy na pasiastą maszynę i kontynuuje: - Oczywiście nie myśl sobie, że Stary nie wtrąca się już w jego sprawy. Kilka razy obsztorcował nawet żonę Passera. Ale w gruncie rzeczy złoty z niego facet. Słyszałeś chyba, co zrobił z synem obecnego ministra? - Nie. Udarton wygodnie rozsiadł się w obrotowym fotelu. Przez szczeliny żaluzji słońce świeci mu w twarz. Odwraca głowę. - To był taki dwudziestojednoletni żółtodziób, właśnie skończył czwarty stopień kursu lotniczego i skierowali go tu na praktykę. Jego ojciec osobiście poprosił Starego, żeby zrobił z chłopaka pilota. Jasne, że jemu w to graj, ale tylko chrząkał, wiesz, jaki on jest, mrugał na prawo i lewo, “to będzie trudne", powiedział ministrowi przez telefon, choć nawet jeszcze nie widział chłopca Później, kiedy chłopak przyjechał już pierwszego dnia Stary zabrał go do dwumiejscowego samolotu szkolnego. Wiesz, do YD-10, dwusteru, w którym obaj piloci siedzą obok siebie. Stary, oczywiście gwiżdżąc, pokazał osiemdziesiąt tysięcy tak karkołomnych figur akrobacji, że biednemu chłopcu włosy stanęły dęba, wreszcie, na szczycie górnego łuku, niemal dotykając stratosfery, powiedział z przerażeniem, nawet zbladł, poważnie ci mówię... że “zepsuł się mój zespół sterowniczy, zaciął się, musiała nawalić hydraulika, do diabła, ty musisz sprowadzić maszynę, no, ruszaj się!" l od tej pory tylko patrzył, jak chłopak się męczy. Biedak aż się spocił, nim nie zeszli na dół i nie znaleźli się w bazie. Ale jakoś sobie poradził, choć cały się trząsł, kiedy wreszcie stanęli przed hangarami. Wtedy Stary mu wyznał, że jego urządzenie sterownicze było zupełnie sprawne. Tak zmusił chłopca do samodzielnego podejmowania decyzji... Od tamtej pory chłopak stał się jednym z najlepszych pilotów. - Mimo tego, że jest synem ministra - Fetti kiwa głową z fałszywym uśmiechem. Maszyna Starego wbija się niczym srebrna smuga. Zatacza wokół bazy półkrąg i odlatuje w stronę miasta. Fetti patrzy na cyfrowy zegar, wpisuje do dziennika: “Maszyna dowódcy opuszcza przestrzeń 1. stopnia bliskości bazy o godz. 07.16 w kierunku pn.-wsch. 6. korytarzem na wysokości 800 m". Z drugiego radia słychać dziwny trzask. - Oviedo! - krzyczy jakiś głos. Dwaj dyżurni słuchają w napięciu. Udarton wyciąga rękę, wzmacnia siłę dźwięku. - Obcy na statku...! - Dziwny huk przerywa głos. Zapada głucha cisza. Udarton zaczyna wzywać “Ślizgacza". W tym samym czasie Fetti na innej długości woła “Skorpiona". Milczy samolot kosmiczny, milczy baza. - Wzywaj na zmianę to jednych, to drugich - Udarton wie, że sprawa jest poważna. Dyżury pełni od lat, lecz coś takiego jeszcze się nie zdarzyło. Nie musi wertować regulaminu, wie, że w takim przypadku trzeba zaalarmować bazę. A przede wszystkim dowódcę. Chwyta mikrofon trzeciej radiostacji. Jednocześnie kątem oka spogląda na ekran radaru. Maszyna Starego jest jeszcze w drugim obszarze powietrznym bazy. - Wieża wzywa “Zebrę". Wieża wzywa “Zebrę", proszę się natychmiast zgłosić. - W trakcie wywoływania, drugą ręką wertuje wiszącą na ścianie listę zatytułowaną “Wydarzenia nadzwyczajne. Znaki kodowe ściśle tajnych poleceń." Tak, czynności, które w takich wypadkach należy wykonać, zebrano w trzech punktach: “1. Natychmiast poinformować przełożonego; 2. Nieustannie próbować nawiązać łączność z zagrożonym obiektem kosmicznym; 3. Utrzymywać wszystko w najściślejszej tajemnicy." - Zgłasza się “Zebra". Co ci dolega, chłopcze? - dowcipkuje Stary. - Panie generale, proszę natychmiast zawrócić. Niech pan wróci do bazy. - Co się stało? - Nie mogę powiedzieć przez radio, nic więcej prócz tego, że przed trzydziestoma sekundami zaistniało niebezpieczeństwo oznaczone kodem Albert-99. Udarton kątem oka widzi na ekranie radaru, że punkt świetlny oznaczający “Zebrę" zatacza półokrąg. Generał już wraca. Na szczęście. Za parę minut przejmie odpowiedzialność za wszystko. Co się mogło stać tam na górze? - “Zebra" wzywa wieżę. - Zgłaszam się. - Czy chodzi o ten obiekt, na który rano posłaliśmy transport? - Tak. - Nie zgłasza się na wezwanie? Udarton rzuca Fettiemu pytające spojrzenie. Na czole małego grubasa błyszczą krople potu. Kręci głową: nic. - Wzywamy bez ustanku, panie generale. Czy mam zaalarmować bazę? - Jeszcze nie. Proszę zadzwonić do ministerstwa; w ciągu paru minut będę na miejscu. Udarton dzwoni do Grupy Operacyjnej Sił Powietrznych. Odbierający telefon oficer nie podaje ani swego nazwiska, ani stopnia. Udarton przesuwa palcem wzdłuż listy ściśle tajnych znaków kodowych: kiedy mówi o “Skorpionie", “Ślizgaczu" lub o bazie w Oviedo, musi używać szyfru. Nie wie, jak długi jest łańcuch, w którym mimowolnie stał się drugim ogniwem. Bo pierwszym ogniwem jest “Skorpion". Poprzez eter, przez pajęczynę przewodów, w niewidzialnych impulsach krótkofalowych nadajników ruszył cały proces - odebrana wiadomość dociera coraz wyżej i dowiadują się o niej osoby, które są świadome prawdziwych rozmiarów niebezpieczeństwa. Również tych jego aspektów, o których dyżurny porucznik bazy w Oviedo nie ma nawet pojęcia. 15 Helikopter opada na specjalne lądowisko w pobliżu pałacu prezydenta. Mały placyk jest właściwie betonową niecką pośrodku gęsto porośniętego drzewami parku. Tak więc zewnętrzny obserwator nigdy nie może zobaczyć, kto przybywa do ważniejszych rządowych biur. Profesor Helmont niewiele zdążył zauważyć: ledwo maszyna dotknęła ziemi a już wsadzają go do samochodu policyjnego, który rusza z piskiem opon, pędzi na syrenie przez centralną dzielnicę miasta i nagle znika pod ziemią. To, co z zewnątrz wydaje się bramą garażu, w rzeczywistości jest szczególnie strzeżonym i wielokrotnie zabezpieczonym przed wszelkimi niespodziankami wejściem do tajnej podziemnej centrali. Gdyby wybuchła wojna atomowa, prezydent, rząd i sztab wojskowy kierowaliby stąd walką. Stąd też wydano by rozkaz użycia broni termonuklearnej. Centrala numer 2 jest do tego stopnia tajna, że nie mogą do niej wejść nawet osoby eskortujące profesora Helmonta. Przy szlabanie - w blasku wbudowanych w ścianę lamp neonowych - gościa przejmuje wysoki rangą oficer i prowadzi do elektrycznego samochodu. Droga na dół trwa cztery minuty, jadą wewnątrz betonowej rury, nigdzie nie widać żywej duszy, Helmontowi wydaje się, że są już kilkaset metrów pod miastem (w rzeczywistości najniższy poziom Centrali znajduje się na głębokości 783 metrów). Teraz serpentyna prostuje się. Kolejna wartownia z pancernymi szybami, przy ścianie stoją uzbrojeni żołnierze Helmont zauważa, że są wyposażeni nawet w maski gazowe. Oczywiście, za naciśnięciem guzika całą bazę można zatruć gazem, myśli profesor. Nie chciałby być w skórze wdzierającego się tu komandosa. Teraz już idą pieszo, prowadzi znów inny oficer; także i on nie odzywa się ani słowem. Przy dwóch okratowanych drzwiach mówi do wbudowanego w ścianę mikrofonu: “Profesor Helmont do Grupy Kryzysowej". Strażnicy sprawdzają krótką listę i coś zaznaczają. Na pewno godzinę, myśli Helmont, bo widzi że przed zanotowaniem spoglądają na zegarek. Otwierają się drzwi, nareszcie dociera do celu. W obszernej sali, wokół dużego stołu siedzi około tuzina mężczyzn i kobiet. Helmont wchodzi, stojący na zewnątrz umundurowani strażnicy natychmiast zamykają za nim wyciszone starannie drzwi. Teraz dopiero profesor zauważa, iż z jednej, dłuższej strony, salę przegradza szklana ściana, za którą dostrzega urządzenia telekomunikacyjne, ekrany, końcówki komputera i ludzi ze słuchawkami. Na małych stolikach mnóstwo telefonów, teleksów, fototelegrafów i innych, nie znanych mu urządzeń. A więc to jest Grupa Kryzysowa. Naprzeciw młodzieńczym krokiem wychodzi mu mężczyzna w wieku około czterdziestu pięciu lat, z siwiejącymi skroniami. - Pan Leon Helmont, prawda? - pyta i podaje mu rękę. Głos ma uprzejmy, lecz nie uśmiecha się. To nie pasuje do sytuacji. Helmont siada na krześle; od tej chwili jest jednym z członków grupy. Oczekują od niego fachowej wiedzy i porad. Nie potrafi się nawet domyślić, ile czasu upłynie, nim będzie mógł opuścić tę salę. - Panie i panowie, przybył ostatni członek grupy, a więc możemy rozpocząć pracę. Czy magnetofony są włączone? - odwraca się w stronę szklanej ściany. Tam z pewnością słyszą każde słowo (a nawet nagrywają na taśmę), bo przez głośnik od razu przychodzi odpowiedź: tak. Mężczyzna kontynuuje: - Jestem pułkownik Roger Delius, kierownik Grupy Kryzysowej. Państwo się jeszcze nie znacie... Edith Tarnello, epidemiolog; sądzę, że jej wiedza będzie dziś bardzo potrzebna. Obok niej siedzi doktor Rizzo, który zajmuje się leczeniem chorób popromiennych. Pan Merloni - Delius pokazuje płowowłosego mężczyznę w wieku około trzydziestu pięciu lat ubranego na jasno - jest ekspertem radiowym, nic, co ma związek z falami elektromagnetycznymi, nie jest mu obce... Kapitan Maur jest oficerem łącznikowym między Ministerstwem Obrony Narodowej a Grupą Kryzysową. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych to samo zadanie powierzyło kapitanowi policji Raggarowi - Delius szerokim ruchem ręki pokazuje dwóch mężczyzn w mundurach. Mówię trochę tak, jakbym prowadził aukcję, przebiega mu przez myśl, muszę się odrobinę pohamować. Teraz wskazuje w kierunku pięćdziesięcioletniej kobiety o kreolskiej cerze: - Pani Hilda Emmers zapewnia nam łączność z Biurem Prezydenta, gdzie pracuje na wysokim stanowisku. Poza tym reprezentuje tutaj prezydenta... Mężczyzna, który przed chwilą przybył, to Leon Helmont, biolog, jeden z największych autorytetów w dziedzinie biologii promieniowania, sądzę, że jego fachowa opinia będzie nam niestety potrzebna. Ten, którego widzą państwo obok mnie, to pan Bardey, specjalista do spraw wojny kosmicznej, doktor nauk wojennych, ekspert w dziedzinie laserów. Po dokonaniu prezentacji zgromadzonych, Delius krótko, rzeczowo, bez dramatycznych upiększeń przedstawia fakty. Członkowie Grupy Kryzysowej słuchają w milczeniu. - Zanim zaczniemy się zastanawiać nad dalszymi krokami, proponuję, by posłuchać ewentualnych ustaleń i opinii osób prowadzących śledztwo na miejscu kradzieży. Nawiążemy łączność z majorem Quinetem, który z ramienia Służby Specjalnej zapoznaje się z sytuacją w bazie El Puńo. Na znak Deliusa dwóch członków personelu za szklaną ścianą zaczyna się gorączkowo krzątać. Helmont szuka w kieszeni chustki do nosa. Edith otwiera torebkę i podaje mu papierową chusteczkę. Zmieszany biolog dziękuje z chłopięcym uśmiechem. - Wyciągnęłi mnie z lasu - wyjaśnia cicho. - Wszystkie moje rzeczy zostały w namiocie. - Mnie wywlekli z łóżka - skarży się Merloni, bardzo chudy, wysoki mężczyzna. Przesuwa swoje krzesło do profesora i Edith. - Nawet w samochodzie mało co nie zasnąłem. Nagle na jednym z dużych ściennych ekranów pojawia się kolorowy obraz. W jakimś lesie, pod drzewami, stoją mężczyźni - żołnierze i cywile. W tle samochody. Ludzie chodzą tam i z powrotem; operator trzyma zapewne kamerę na ramieniu, bo obraz kołysze się w rytmie kroków. Słychać głos: “Idzie obraz, niech ktoś mówi!" ,,Gdzie jest Quinet?"... Wreszcie kamera zatrzymuje się na mężczyźnie z gołą głową, ubranym w zieloną koszulę bez pagonów. Na piersi wąska biała tasiemka z nazwiskiem: QUINET. - W imieniu Grupy Kryzysowej proszę o przedstawienie sytuacji - mówi Delius do stojąceon przed nim mikrofonu. Wszyscy widzą stojącego w lesie majora, choć ten nie może ich ujrzeć słyszy jedynie głos pułkownika. Nie jest to zresztą przypadek: skład członków Grupy Kryzysowej jest tajemnicą. Tajemnicą znaną tylko Służbie Specjalnej, kompetentnym ministerstwom i rządowi. Quinet ociera czoło. Patrzy w obiektyw kamery i flegmatycznie zaczyna mówić: - Ci faceci przybyli na teren bazy po północy. Mogło ich być trzech, czterech lub pięciu; nie ma tu dokładnych danych. Jeszcze nie ma... Straż widziała trzy osoby; w tej chwili powstają ich rysopisy. Przyjechali w nienagannych mundurach, mieli nie wzbudzające podejrzeń, lecz fałszywe papiery. Naturalnie udało się to stwierdzić dopiero teraz, już po wszystkim. Wjechali na teren bazy łazikiem i samochodem ciężarowym. - Pod jakim pretekstem? - pyta Delius. - Rzekomo przywieźli urządzenia do wymiany uszkodzonych elementów technicznej osłony bazy. Ponieważ rzeczywiście były z nią problemy, oficer dyżurny, którego straż zewnętrzna zawiadomiła o tym przez telefon, wydał polecenie, by ich wpuścić. - Czy nikogo nie zdziwił fakt, że jest noc? O tej porze chcieli wymieniać uszkodzone części? - Nie zdziwił, bo wcześniej były już takie przypadki. Tak ważne naprawy wojskowa służba techniczna wykonuje niejednokrotnie w nocy. To znaczy, jak najszybciej, taka jest zasada. - Rozumiem. Proszę kontynuować. - Jak się później okazało, sprawcy podjechali do magazynu z urządzeniami zabezpieczającymi, lecz przebywali tam tylko kilka minut. Później podkradli się do pobliskiego składu bomb i tam się zaczaili. O godzinie drugiej zero zero odbywała się zmiana warty. Jeszcze nie świtało. Czekali, aż pieszy patrol poruszający się po wewnętrznym terenie bazy przejdzie obok składu. Miało to miejsce - jak świadczą nasze dane - o godzinie drugiej trzydzieści siedem. Skład bomb zaatakowali chyba między drugą czterdzieści a drugą pięćdziesiąt. Strażnika wywabili na zewnątrz bajeczką, jakoby byli członkami pieszego patrolu i znaleźli w okolicy coś nieprawidłowego. Chcieli rzekomo zawiadomić stąd przez telefon oficera dyżurnego. Ich dowódca nosił mundur oficerski i zachowywał się bardzo pewnie. Strażnik na swoje nieszczęście wyszedł: Ogłuszyli go i wepchnęli do magazynu, drugiego strażnika oszołomili pistoletem gazowym. Otworzyli bramę, samochód ciężarowy przepchnęli ręcznie, by pieszy patrol nie usłyszał hałasu. To jest podziemny magazyn, prawda? - pyta Delius. Najwidoczniej z innego źródła ma informację o warunkach przechowywania bomb neutronowych. - Tak, duży, podziemny, betonowy bunkier. Ma tylko jedno wejście. W środku mogli już pracować głośno, nikt by ich nie usłyszał. - Co robili? - Zrekonstruowaliśmy przebieg wydarzeń. Przy pomocy podnośników załadowali dwie bomby na ciężarówkę. Ponieważ najprawodopodobniej załadunku nie dokonywali fachowcy, cała operacja trwała o wiele dłużej - ze względu na nadmierne środki ostrożności... - To znaczy? - Ładowali co najmniej od godziny trzeciej zero zero do trzeciej trzydzieści. Wtedy już nie odważyli się wyruszyć, obawiając się, że wpadną na strażników przybywających na zmianę warty o godzinie czwartej; wiedzieli, że poranna zmiana przychodzi na ogół trochę wcześniej. Przyczaili się w pobliżu wejścia do składu bomb. Straż przybyła; składała się z pięciu osób, z których trzy miały zmienić personel wartowniczy składu. Napastnicy znów użyli pistoletów gazowych; w ciągu jednej sekundy obezwładnili wszystkich pięciu żołnierzy i wciągnęli ich do bunkra. Później znowu przepchnęli ręcznie ciężarówkę i odjechali spod magazynu technicznego, tak jakby skończyli przeładunek części zamiennych i naprawę zepsutych urządzeń. O godzinie czwartej minut piętnaście podjechali do bramy. Była tam już inna zmiana warty, żołnierze ponownie sprawdzili ich papiery i zadzwonili do oficera dyżurnego, który ich uspokoił, że zna sprawę i że można wypuścić łazik i krytą brezentem ciężarówkę. - Nie sprawdzali ładunku? - Nie. Ostatniej nocy miało miejsce wiele zaniedbań, wszystkie osoby zamieszane w tę sprawę zostały aresztowane, wiele z nich trafi przed trybunał wojskowy, ale to nas teraz nie obchodzi. Sprawcy są poza bazą od godziny czwartej dwadzieścia. Według danych meteorologicznych właśnie świtało, jechali w porannej szarówce. Od tej pory minęło - Quinet spogląda na zegarek - ponad trzy godziny. W tym czasie, niestety, oddalili się na znaczną... - To wszystko majorze? - pyta Delius. - Na razie tak. Zaraz ruszam z moimi ludźmi, sprawdzimy wszystkie możliwe drogi ucieczki. Musimy odszukać te samochody, nawet puste: to też będzie jakiś ślad. Wypytamy wszystkich, czy nie widzieli takich pojazdów. Zgłoszę się, gdy się czegoś dowiem. Obraz znika. Delius patrzy na kapitana Maura, oficera łącznikowego armii. Młody oficer rozumie oskarżenie zawarte w spojrzeniu: - Tak, panie pułkowniku, ci bandyci, sądzę, że można ich tak nazwać, doskonale znali drogi na terenie bazy oraz obowiązujące tam zwyczaje i przepisy; ich mundury, pojazdy i dokumenty prawie na pewno były pochodzenia wojskowego. Ale to jeszcze niczego nie dowodzi. - Jedynie tego, że mają w armii swoich ludzi. W przeciwnym wypadku, skąd by znali ściśle tajne miejsce przechowywania bomb neutronowych? Jest to taka informacja, której na przykład nawet ja, będąc jednym z dowódców Służby Specjalnej, nie znałem do dzisiejszego poranka. Maur wzrusza jedynie ramionami. On za to naprawdę nie może odpowiadać. Delius także to wie i dlatego zwraca się do kapitana policji Raggara: - Proszę powiedzieć, co do tej pory zrobiła policja. Raggar - czarnowłosy, mrukliwy mężczyzna o śniadej cerze - wstaje i podchodzi do jednej ze ścian. Na olbrzymiej mapie widnieje miasto, a w prawym rogu, na samym dole, członkowie Grupy Kryzysowej dostrzegają kontury małej osady. Jej nazwa: El Puńo. Raggar umocowuje w cyrklu kredkę i zakreśla wokół El Puńo okrąg. - Średnica tego okręgu wynosi około trzydziestu kilometrów. Z bazy wojskowej prowadzą trzy drogi: dwie asfaltowe i jedna polna. Droga polna z punktu widzenia sprawców kradzieży nie mogła wchodzić w rachubę, bo po pierwsze, jest wyjątkowo wąska, a po drugie, w wyniku opadów w ostatnich dniach, jest rozmokła i błotnista. Ciężar samej ciężarówki plus ciężar bomb neutronowych... osiemset kilogramów sztuka, sprawia, że nieprawdopodobne jest, by sprawcy wieźli tak ważny dla nich ładunek po tak złej drodze. A więc zostają dwie drogi asfaltowe. Jedna prowadzi tutaj, do miasta, a druga do Cerro - to osiedle willowe z domami oficerów i jednym domem towarowym. Z miastem łączy je metro. Jest od nas odległe zaledwie o dwadzieścia pięć kilometrów, właściwie już zaczyna się zrastać ze stolicą. - Czy nie ma innej drogi? - pyta Edith i zbliża się do mapy. - Nie ma. - Raggar na zielono kreśli znacznie większy okrąg; obejmuje on już także miasto. W środku znajdują się także Cerro i El Puńo. - Na terenie oznaczonym zielonym kolorem, od godziny szóstej minut piętnaście policja kontroluje wszystkie pojazdy. Zajęliśmy wszystkie ważniejsze punkty, skrzyżowania, rozwidlenia; teraz trwa wypytywanie pracowników stacji benzynowych i właścicieli barów dla kierowców. Na razie nie dotarł żaden meldunek o efektach tej akcji. Oczywiście policja dysponuje małą liczbą danych. Bo czegóż w końcu szukamy? Ciężarówki i jeepa? Takich wozów nikt nie widział. Piszczący sygnał zza szklanej ściany. Ze ściennego megafonu słychać głos jednego z techników: - Major duinet donosi: na podłodze magazynu bomb znaleziono ślady pozwalające przypuszczać, że sprawcy ukryli bomby w drewnianych skrzyniach wypełnionych watą szklaną. - Proszę natychmiast przesłać tę wiadomość do centrali policji – mówi Delius. Raggar kiwa głową: - A więc od tej pory szukamy drewnianej skrzyni. To już coś więcej niż dotychczasowe dane. - Nie jest pewne, czy oba pojazdy nadal jadą razem - wtrąca Maur. - To nie jest pewne - Raggar kiwa głową. - Prawdopodobnie oba zostały skradzione. Pewne jest tylko jedno: jeśli bazę opuścili około wpół do piątej, to do szóstej piętnaście, czyli do chwili rozpoczęcia totalnej kontroli dróg, nie mogli opuścić tego terenu - szerokim ruchem rąk pokazuje część zamkniętą zielonym okręgiąm. Wygląda to tak, jakby chciał przytulić do siebie miasto. - To jest okrąg o promieniu dwustu dwudziestu kilometrów, panowie! Nie ma takiej ciężarówki, która w ciągu godziny i trzech kwadransów pokonałaby dwieście dwadzieścia kilometrów w gęsto zamieszkałym terenie. - Jeśli przestrzega przepisów drogowych - mówi ktoś. - Musi przestrzegać, jeśli nie chce wpaść - mówi inny głos. - A więc wynika z tego - Delius kontynuuje myśl - że sprawcy kradzieży są teraz wraz z niebezpiecznym ładunkiem gdzieś wewnątrz tego okręgu. Tak - kiwa głową Raggar. Skóra na jego twarzy napina się, oezy mu się zwężają, jakby patrzył w wylot lufy. Po chwili dodaje: - Pytanie tylko, gdzie? 16 - Stanąć pod ścianą. Jest ich trzech. Jeden z mężczyzn jest wysoki, brodaty. Zgarbione plecy. Skórę ma ciemnobrązową, miejscami wydaje się niemal całkiem czarna. Nosi wyświechtaną kurtkę i brązowe spodnie. U boku wojskowa kabura. Drugi jest niższy, może też trochę tęższy. Żaden z nich nie ma więcej niż trzydzieści parę lat. Trzeci strzelał do Vidy, gdy ten biedak próbował nadać na Ziemię sygnał o niebezpieczeństwie. Drugi pilot leży teraz na podłodze. Jeszcze się rusza, ale jego oczy... Napastnik stoi plecami do rannego, jego twarz jest poważna. Może mieć ze dwadzieścia pięć lat, nosi taką samą kurtkę i spodnie jak brodacz. Czarne włosy, biała skóra. A może tylko blada? Portugo, Passer i Angelos stoją przy ścianie z podniesionymi rękami. Sztuczna grawitacja ,,Skorpiona-cztery" utrzymuje ich stopy przy podłodze. Wypadki wstrząsnęły nimi, stoją bez ruchu, lufy rewolwerów są skierowane w ich stronę. Jeden z mężczyzn rewiduje ich. Piloci są bez broni. Wysoki pokazuje blademu: - Otwórz drzwi magazynu. Najwyraźniej dobrze znają rozkład pomieszczeń bazy kosmicznej. Niestety w ostatnich latach nawet w prasie ukazało się kilka zdjęć i przekrojów. No i teraz jestem w tarapatach, myśli Angelos. Biedny Vida, to był jego drugi lot. Wysoki mężczyzna osobiście sprawdza pusty niemal magazyn. W tym pomieszczeniu nie przechowywano prawie niczego. Intruz nie widzi nic podejrzanego. Rzuca jedno spojrzenie na drzwi zamykające się za naciśnięciem guzika: od środka nie można ich otworzyć. Chyba jest zadowolony, bo pokazuje: - Do środka. Rewolwerem szturcha stojącego na końcu Passera. Trzęch oficerów wchodzi do magazynu z podniesionymi rękami. Cicho zamykają się drzwi, obraca się mechaniczny zamek. Angelos opuszcza ręce. Patrzą na siebie. - Ładnych pasażerów przywieźliście - mówi do Passera. - Nawet nie mogę sobie wyobrazić, jak się dostali do maszyny - odpowiada Passer. Z namysłem potrząsa głową. - Przecież przylecieli z wami na ,,Ślizgaczu". Z ładunkiem. - Mogli się przyczaić tylko w którymś z kontenerów - mówi Passer. - Na pewno byli tam już od wczoraj. Nie tak łatwo dostać się do bazy. - Nie jest to też niemożliwe - dodaje Portugo. - No i co będzie teraz? - Portugo spogląda na Angelosa: teraz on jest dowódcą i on musi zadecydować. - Są dwie możliwości - cicho mówi Angelos. - Albo stawimy opór, albo się poddamy. - Nie mamy broni. A oni ją mają i jeśli zajdzie potrzeba, będą strzelać bez wahania. Widzieliście. - Passer uderza pięścją w otwartą dłoń. Trzęsie się w bezsilnym gniewie. - Widzialiśmy. Na razie radzę czekać. Jesteśmy zakładnikami, musimy się dowiedzieć, czego chcą. Milczą. Portugo przykłada ucho do drzwi, ale izolacja dźwiękoszczelna jest na “Skorpionie" doskonała. Nerwowo przygryza wargi. Angelos ogląda przedmioty znajdujące się w magazynie, lecz nie znajduje niczego, czym mogliby się posłużyć. Nie mija pięć minut, gdy drzwi magazynu znów się otwierają. Pojawia się niski mężczyzna z bronią w ręku. Ponad jego ramieniem zakładnicy widzą bladego: on także kieruje broń w stronę otwartych drzwi. - Pan - mężczyzna wskazuje na Angelosa. Z pewnością wiedzą, że to on jest dowódcą: na marynarce ma dystynkcje, złote gwiazdki. Major rzuca towarzyszom jedno spojrzenie i wychodzi. Niski zamyka drzwi Angelos patrzy na Vidę: wciąż jeszcze leży na podłodze. Pod jego plecami ciemna kałuża krwi. - Co z nim? - pyta Angelos. Głos ma poważny i surowy. Zatrzymuje się, nie idzie dalej. - Umarł - odpowiada wysoki mężczyzna. - Pan też może tak skończyć, jeśli nie będzie pan robił tego, co każemy. Major nie odpowiada. 17 Stary ciska czapkę w kąt. - Wciąż nic? Udarton kręci jedynie głową. Fetti jeszcze próbuje: to na jednym, to na drugim paśmie wywołuje “Skorpiona" i “Ślizgacza". Lecz w eterze panuje głucha cisza. Dzwoni czerwony telefon, który bezpośrednio łączy bazę z ministerstwem. Stary chwyta słuchawkę: - Tak, to ja osobiście... Nie, od tamtej pory nic... Oczywiście, natychmiast. - Kładzie słuchawkę, patrzy na Udartona: - Zarządź wewnętrzny alarm. Nie ma potrzeby zawiadamiania tych, którzy wyjechali lub są na urlopie; mamy polecenie nie wywoływania hałasu wokół tej sprawy. Nikt nie może opuścić bazy. A ty - zwraca się do Fettiego - przestań ich wołać, odtwórz z taśmy to... wiesz, co. Fetti cofa jedną z kontrolnych taśm. Po kilku sekundach Stary słyszy głos drugiego pilota Vidy: “Oviedo!...0bcy na statku!..." i huk. Trzej oficerowie patrzą na siebie. Udarton wydał właśnie rozkaz trzeciemu dyżurnemu, który teraz na niższej kondygnacji... tak, właśnie teraz naciska guziki alarmowe. Wycie syren, pisk klaksonów. Ten sam dźwięk odzywa się w każdym hangarze, w każdym podziemnym składzie paliwa i w koszarach. - Co miał na myśli mówiąc “statek"? “Ślizgacz"? - pyta Stary. - Piloci nazywają statkami także bazy kosmiczne unoszące się na orbicie stacjonarnej - odpowiada Udarton, który pełnił już służbę na niejednym “Skorpionie". - Ten zwyczaj pozostał jeszcze z czasów, gdy pierwsze, stare stacje kosmiczne były jednocześnie statkami. Stary chyba nawet nie słucha wyjaśnienia. Wokół jego oczu gęstnieją zmarszczki. - Mam pomysł - mówi nagle. Już wyciąga rękę po słuchawkę czerwonego telefonu, lecz w tym momencie odzywa się ścienny głośnik. Fetti podłączył go do radiostacji nastawionej na falę “Skorpiona". - “Skorpion-cztery" wzywa Oviedo. - To głos Angelosa - szepce Fetti. Stary nawet nie drgnął. Udarton naciska guzik mikrofonu. - Zgłasza się Oviedo. Bezskutecznie wołamy was od zero-siedem-jedenaście. Proszę zameldować, co się stało. - Wypadek nadzwyczajny. Proszę wezwać do radiostacji dowódcę bazy. - Generał Menner jest tutaj - oświadcza Udarton. Mimowolnie patrzy na zegarek: godzina siódma minut trzydzieści dziewięć. Znów przerwa. Czemu Angelos milczy?... Wreszcie słychać jego głos. Mówi dziwnie, przerywając. Nie tak, jak zwykle. - Bazę kosmiczną i samolot kosmiczny “Ślizgacz" zajęli obcy. Drugi pilot Vida zginął; Portugo, Passer i ja jesteśmy zakładnikami. Na razie nie wywołujcie nas. Za piętnaście minut ci osobnicy zgłoszą swoje żądania. Zapada nagła cisza. Nadajnik “Skorpiona" wyłączono. Stary podnosi już słuchawkę czerwonego telefonu, jednocześnie mówi do Fettiego; - Zamknąć bazę. Powiedz oficerowi bezpieczeństwa, by natychmiast zatrzymał obecną zmianę hangaru nr 6, personel pomocniczy i techniczny biorący udział w porannym starcie, a także żołnierzy, którzy nocą stali tam na warcie. Niech rozpocznie przesłuchania. - Do czerwonego telefonu mówi: - Proszę mnie natychmiast połączyć z ministrem. 18 Prezydent żegna się z ambasadorem Nigerii - długo potrząsają swymi rękami. Obserwatorowi mimowolnie kojarzy się to z działaniem staroświeckiej pompy. Ciemnoskóry mężczyzna nosi nienagannie skrojony garnitur. Właśnie przed chwilą przekazał listy uwierzytelniające. Prezydent przyjął go niezwykle serdecznie. Szczęśliwy ambasador wychodzi ze swoją eskortą; nigdy się nie dowie, że w dziesięć sekund po jego wyjściu uśmiech znikł z twarzy prezydenta, który z okrzykiem “Mnóstwo czasu zajął mi ten czarny facet!" zwrócił się w stronę wchodzącego ministra obrony narodowej: - No i co, są jakieś wieści? - Są - przytakuje minister. - Ale złe. - Nie mogą być gorsze od tego, co się stało dziś rano. - Prezydent wygląda przez okno. Przed pałacem trwa właśnie zmiana warty. Grupy turystów z zapałem robią zdjęcia. Cały rząd samochodów czeka na nigeryjskiego ambasadora. Niebo jest czyste, błyszczy wspaniale. Jest ciepło. - Niestety. To jest jeszcze gorsze. - Od rana minister się postarzał. Jest świadomy wagi wypadków. A także tego, jakie to będzie miało znaczenie dla niego samego. Niezależnie od ostatecznych wyników. - Proszę mówić, mam tylko parę minut, już powinienem być na posiedzeniu komisji rozwoju. Minister odpowiada więc, co się stało w bazie kosmicznej “Skorpion-4". Pobladły prezydent opada na otomanę. - No, to było mocne uderzenie - mówi. Na jego twarzy nie ma śladu pogodnego, sympatycznego uśmiechu znanego z plakatów wyborczych. Uśmiechu, dzięki któremu zyskał wieleset tysięcy głosów, myśli minister. Czy powinienem wezwać do niego lekarza?- zastanawia się. Przychodzi mu jednak do głowy: a niech sobie cierpi, czy właśnie ja mam mu pomagać, kiedy sam jestem w tarapatach? Mnie tam nikt nie pomoże, jeśli będę prezydentem, jeśli... Czuje, że boli go żołądek, jakby od rana ściskała go żelazna ręka. - Czy sądzi pan, że te dwa wydarzenia wiążą się ze sobą? - pyta prezydent. - Nie wiem. Możliwe. Nawet prawdopodobne. Ci, którzy zajęli stację kosmiczną, nie mogą być zwykłymi terrorystami. Taka akcja nie mogła się udać bez pomocy od wewnątrz. - A więc mają poparcie od wewnątrz... - O kim pan myśli? - pyta minister. - Pan też wie. Jak by to powiedzieć... o niezadowolonych generałach. - Niemożliwe - minister potrząsa głową. - Gdyby się coś takiego szykowało, kontrwywiad zameldowałby o tym. - Nie zameldowałby, gdyby sam był tym zainteresowany - cicho mówi prezydent, l kontynuuje już innym tonem: - Mam nadzieję, że szukają już tych przeklętych bomb. Zawsze mówiłem, że to niebezpieczna rzecz. Lecz cóż mogłem zrobić, dostałem je w spadku po poprzedniku. Ale co się stanie, jeśli następne wybory będzie można wygrać tylko pod warunkiem złożenia obietnicy, że zniszczymy bomby neutronowe? Niech pan powie, czy nie byłoby to najsłuszniejsze? - zrozpaczony patrzy na ministra. Ten nie odpowiada. Trochę go zaskoczyło, że prezydent załamał się tak szybko. A może to tylko chwilowe wahanie?- zastanawia się ze skwaśniałą miną. On zawsze drży przed gniewem ludu, a przecież niczego nie dałoby się zrobić, gdybyśmy stale o tym pamiętali. Lud z pewnością gniewałby się, gdyby wiedział p wielu rzeczach, które dzieją się za kulisami. Ale na szczęście nie wie. Najważniejszy jest spokój, pociesza się minister, bo wszystko to jest jak taniec na linie - gdy człowiek stale myśli, że może spaść, szybko skręca kark. 19 Szef czeka na nowe wiadomości. Chodzi tam i z powrotem, chyba jest zdenerwowany. Wygląda przez okno, lecz niewiele widzi. Myśli kłębią mu się w głowie. Żeby tylko wszystko się udało! Jeśli się uda, to... Ale ryzyko jest duże. Jeśli nie , to koniec. Oni nie będą się z nami patyczkować, jeżeli przegramy. Nie ma nic gorszego niż to, gdy w końcu wygrywa ten, którego chciano odepchnąć od władzy. Powodowany strachem mści się bezlitośnie. A przecież tutaj od władzy trzeba odsunąć nie jedną osobę, lecz cały rząd i wiele tysięcy związanych z nim ludzi. Jest oczywiste, że zrobią wszystko, by zachować władzę. Ale musimy wygrać, wygramy, przecież bomby... Z niecierpliwością spogląda na telefon. Mógłby się już odezwać. Godzina ósma minut trzy, teraz czas niemal pędzi. No, wreszcie. Zrywa się dźwięk dzwonka, odbija od ścian. Szef szybko podchodzi do biurka. - Tu Sangay. - Mówi Alberti, szefie. - No, mówże, co jest? - Wszystko gra. Przed chwilą telefonował nasz wspólny przyjaciel: w Oviedo podnieśli alarm. - To dobrze. - Sangay czuje, ulgę. - A ta druga sprawa? - To też załatwimy tak, jak się umówiliśmy. - W porządku. A więc teraz znikajcie. - Już nas tu nie ma, szefie. Zgodnie z planem zgłosimy się później. - Dobra, chłopcy. Trzask, koniec. Dopiero teraz czuje, od jakiego ciężaru się uwolnił. Już nie musi się tak denerwować. Stawka jest duża, ale wygramy, i to - co za ironia! - właśnie za pomocą tej broni, którą stworzyły poprzednie mięczakowate rządy. Wprawdzie nie z własnej woli, a pod naciskiem armii... Kto ma broń, ten ma władzę! - mruczy Sangay. Łapie go kaszel: z emocji zaschło mu w ustach. Podchodzi do stojącej w kącie, obudowanej drewnem lodówki. W matowej szklance szczękają kostki lodu, chlupocze koktajl. Wypija i dopiero potem podchodzi do telefonu. Musi wykręcić tylko dwie cyfry: człowiek, do którego mówi, znajduje się tutaj, w budynku. - Mówi Sangay. Przekaż wiadomość numer trzy. 20 Stary już mówił z ministrem. Teraz siedzi tyłem do ekranu radaru. Odpoczywa z zamkniętymi oczami.Telefony dzwonią jeden za drugim; z dołu, dowódcy poszczególnych sekcji dopytują się, co się stało. Udarton mówi im jedynie tyle, że w należącej do nich bazie kosmicznej nastąpiła poważna awaria techniczna i że wszyscy muszą być w pogotowiu. Wreszcie o ósmej piętnaście radio znów zaczyna trzeszczeć; Fetti uruchamia trzecią taśmę magnetofonową. Tym razem nie zgłasza się Angeios, rozbrzmiewa głos nieznanego mężczyzny. Już samo to jest dowodem, ze oba obiekty rzeczywiście dostały się w ręce intruzów. - Oviedo, zgłoś się. - Zgłaszam się, słyszymy was dobrze - odpowiada Udarton. - Czy jest tam także dowódca? - Tak, jest tutaj. Proszę mówić. Krótka przerwa. Słychać szelest papieru. Stary ma czuły słuch i już od dziecka instynktownie nie cierpiał tych, którzy potrafią mówić tylko wtedy, gdy mają przed sobą napisany tekst. Wydyma wargi; myśli, że tym razem złamią kark także i jemu. Ci, którzy zawsze byli jego przeciwnikami, którzy od lat chcieli, by przeszedł na emeryturę, będą od dziś powtarzyć: “No jasne, to mogło się zdarzyć tylko w Oviedo, bo Stary nie utrzymuje porządku!" Nieznajomy mężczyzna zaczyna mówić: “Słyszycie pierwszy komunikat organizacji o nazwie «Ruch na Rzecz Odnowy Armii i Narodu»". Dzisiaj, 14 września 1997 roku w godzinach porannych, wywieźliśmy z tajnej bazy wojskowej w El Puńo dwie bomby neutronowe i ukryliśmy je w odpowiednim miejscu. Numery ewidencyjne bomb: BN-16843161 i BN-90220453. Także dziś rano opanowaliśmy kosmiczną bazę wojskową oznaczoną kryptonimem “Skorpion-4". Członkowie załogi tego obiektu, oficerowie armii: Angeios, Passer i Portugo, zostali przez organizację wzięci do niewoli i obecnie przebywają na "Skorpionie" jako zakładnicy. Nasza organizacja występuje przeciwko obecnemu socjaldemokratycznemu przywództwu kraju. Potępiamy rząd za niezdecydowaną postawę wykazywaną w ostatnich latach. Podpisanie porozumień rozbrojeniowych, których celem jest nic innego, jak zdradzieckie osłabienie sił obronnych naszej ojczyzny, uważamy za plamę na honorze. Nasi odwieczni nieprzyjaciele zbroją się po kryjomu, podczas gdy rząd coraz bardziej ogranicza sumy przeznaczone na utrzymanie armii, powodując tym braki w wyposażeniu obronnym i w sprawności bojowej. Nasza organizacja postanowiła zatrzymać ten proces. W imieniu naszego ruchu domagamy się, by rząd podał się natychmiast do dymisji i by pełną, niepodzielną władzę przyjęła junta wojskowa. Proponujemy, by w juncie brało udział na równych prawach po jednym generale sił lądowych, powietrznych i morskich. Jeśli żądania te nie zostaną spełnione, przy pomocy środków, którymi dysponujemy, spowodujemy wybuch jądrowy w jednej z gęsto zamieszkanych dzielnic stolicy. Termin spełnienia naszych postulatów: dziś po południu godzina siedemnasta minut zero zero. Koniec." Głos milknie. Dwaj młodzi oficerowie stoją bez ruchu na swoich miejscach. Pierwszy porusza się Stary. Znów sięga do czerwonego telefonu, polecając jednocześnie Fettiemu: - Natychmiast puść tę taśmę przez szybki komunikator. Do GOSP-u i sztabu. Niech oni też się trochę przestraszą... Hej, wy! - krzyczy do telefonu. - Natychmiast dawajcie ministra!... To pan? Jasne, że znowu ja, może sądzi pan, że zawracam głowę w sprawie bomb neutronowych? Że niby skąd o nich wiem? Dobry dowcip... Niech się pan dobrze trzyma, albo lepiej niech pan siądzie. To będzie duży cios, nie wiem, czy nasz szanowny rząd stanie po nim na nogi... 21 Podporucznik Wynner śpi. Śni mu się, że z pełnym wyposażeniem wędruje przez pustynię. Jest potwornie gorąco, z nieba leje się żar. Pod nogami widzi małą kałużę, lecz jest w niej nie woda, a jakaś czarna ciecz. Ropa. Kałuża rozszerza się i zmienia w morze. Wynner brodzi w nim po kolana, już po uda, gęsta substancja niemal wciąga go w głąb... Przewraca się na drugi bok, niespokojnie wzdycha. W jego mózgu zaczyna kształtować się inny sen. Jakby wybiegał z jaskini, a może z pochyłego szybu kopalni, wyjście staje się coraz większe niczym srebrny, lśniący kwadrat, jest już całkiem blisko... Potrząsają go za ramię. Sen jest lepki, trudno się od niego.oderwać. Wreszcie lustrzane tafle rozpryskują się, nagle zaczynają działać zmysły, już wie, że jest w swoim mieszkaniu i jeszcze przed otwarciem oczu orientuje się, że to ciotka potrząsa jego ramieniem. Pierwsza reakcja: bunt. Już? Czemu? - Zbudź się, synku - słyszy głos ciotki. - Denis, wstawaj! - Tak wcześnie?... - Podporucznik odwraca się, oczy ma jeszcze zamknięte. - Która godzina? - Za piętnaście dziewiąta. Wynner wybucha: - Przecież cię prosiłem, żebyś przed dwunastą pod żadnym pozorem...! - Ruszać się, poruczniku, szybko! Nie mamy czasu. Pod wpływem nieznanego męskiego głosu Wynner natychmiast otwiera oczy. Stoi przed nim dwóch oficerów. Jeden jest majorem, a drugi... tak pułkownikiem. Z sił powietrznych. Wynner wyskakuje z łóżka, w pierwszym momencie ma ochotę zasalutować, lecz szybko zdaje sobie sprawę z tego, jaj komiczny byłby to widok - stoi przecież w piżamie przed oficerami. I przed ciotką. - Niech się pan szybko ubierze. Wynner ubiera się w pośpiechu. Ciotka odwraca się i z uśmiechem mówi do oficerów: - Czy napiją się panowie kawy? - Dziękujemy, może innym razem. Spieszymy się. - Ty też nie chcesz, Denis? - On też nie chce - odpowiada za Wynnera pułkownik. Obrażona ciotka wykrzywia usta. Wynner wybiega do łazienki. Cisza gęstnieje, nikt się nie odzywa, major ostentacyjnie spogląda na zegarek. Po minucie Wynner jest gotowy do wyjścia. - Nie jesteś głodny, Denis? - pyta jeszcze ciotka. - Zapakowałabym ci coś, gdyby panowie zaczekali... Pułkownik zniecierpliwonym gestem pokazuje: nie mogą czekać. Wychodzą, Wynner idzie pośrodku. - Cześć, ciociu. Przyjdę... przyjdę później - mówi niepewnie. Drzwi się zatrzaskują. Dopiero na klatce schodowej zaczyna myśleć o tym, co się stało. Posłano po niego dwóch tak wysokiej rangi oficerów. Cóż się mogło zdarzyć? Zawsze wzywano go tu lub tam przez telefon. W czasie jego dotychczasowej skromnej kariery zaledwie dwa razy wysłano po niego samochód... Oficerowie milczą. Długi, niski samochód z syreną na dachu czeka przed domem, kierowca niecierpliwie dodaje gazu. Jeszcze nie zdążyli dobrze zamknąć drzwi, a już ruszają z piskiem opon. Z chodników zwracają się w ich stronę zaciekawione twarze. Podporucznik chciałby o coś zapytać, lecz milczy. Z minuty na minutę coraz wyraźniej czuje, że musiało się wydarzyć coś ważnego i niezwykłego. Później, gdy nadejdzie właściwy moment, powiedzą mu. Lecz gdzie go wiozą? Na skraju miasta, na opróżnionym parkingu samochodowym stoją dwa helikoptery z wirującymi śmigłami. Wynner znów się dziwi: ale poruszenie! Na pewno czekają na jakąś grubą szychę. Jednakże po chwili major wyciąga go z gwałtownie hamującego samochodu i biegnie wraz z nim w stronę jednego z helikopterów. Śmigła wzbijają silny wiatr, wolną ręką podporucznik przytrzymuje czapkę. A więc te maszyny czekają na nas, myśli Wynner, i przez moment duma rozpiera mu pierś. Jednak po chwili nagle zaczyna się niepokoić: o co może chodzić? Po półgodzinnym locie lądują na olbrzymim betonowym polu. Koniec wibracji i nieznośnego hałasu. Nagle zapada cisza, wieje ciepły wiatr,świeci słońce. Wynner prawie zapomina o eskorcie, chciałby biec jak dziecko - jaka piękna pogoda!... Pisk hamulców. Obok nich zatrzymuje się zielony łazik. - Niech pan wsiada, poruczniku. Hangary, oszklona wieża kontrolna, niskie budynki. Młody żołnierz prowadzący łazik hamuje przed wejściem do wieży, gdzie czeka już niski, kędzierzawy podporucznik. Jest najwyżej w wieku Wynnera. - Znasz Starego? - pyta bez żadnego wstępu, nawet się nie wita. - Słyszałem o nim - kiwa głową Wynner. Postanawia, że od tej pory niczemu już nie będzie się dziwić. - O ile wiem, jest dowódcą bazy lotniczej w Oviedo. Powiadają, że to wspaniały facet. Rozmawiając wchodzą po wąskich, pachnących wapnem schodach. - Zgadza się - kiwa głową podporucznik Fetti. - Jesteś w bazie w Oviedo i za chwilę będziesz rozmawiać ze Starym. Wynner zdumiewa się, choć właśnie przed chwilą postanowił, że więcej niczemu już... Wpychają go przez jakieś drzwi. Ekrany radarów, na ścianach mapy nieba -to pomieszczenie centralnej dyspozytorni, samo serce bazy, a ten białowłosy, niedbale ubrany oficer to na pewno Stary. Przyjemny mężczyzna, zwłaszcza jego oczy sprawiają miłe wrażenie. Ciepłe, ufne, lecz jednocześnie bystre. Generał wzbudza w Wynnerze niezrozumiałą sympatię: jest zupełnie inny niż wszyscy pozostali oficerowie, których do tej pory poznał... - No, nie bój się, poruczniku - uśmiecha się Stary. - Nie zjemy cię... O ile wiem, jesteś, jak do tej pory, jedynym człowiekiem, którego uczono ratowania w kosmosie sposobem S-1. Czy tak? - Z tego, co wiem, tak. Innych ćwiczono na wypadek, gdyby trzeba było pomóc obiektom wchodzącym w atmosferę lub przymusowo lądującym na ziemi i w wodzie. Interwencja w kosmosie jest tak rzadka, że przygotowano do niej tylko jednego pilota, to znaczy mnie. - W takim razie nasze informacje się zgadzają - Stary z zadowoleniem kiwa głową. - Powiedz, jak uważasz: idzie ci to ratowanie w kosmosie? - Sądzę, że tak - odpowiada Wynner. - Na przykład teraz, już od miesiąca ćwiczę podchodzenie do sztucznych satelitów typu “Kondor", oczywiście jedynie w warunkach zmniejszonego ciążenia w basenie z wodą. - Wspaniale. - Stary spogląda na swoich oficerów, po czym kiwa ręką do stojącego w kącie, dotąd milczącego podporucznika. - Szybko zaprowadź tego chłopaka na badania lekarskie, przez ten czas niech przygotują maszynę i załogę. - Odwraca się i zaczyna rozmawiać przez jeden z telefonów; Wynner widzi jedynie tyle, że aparat ma jasnoczerwony kolor. Idą w stronę drzwi, schodzą po schodach. Tylko niczemu się nie dziw, niczemu się nie dziwi - powtarza sobie. 22 - Sytuacja się zmieniła - niespodziewanie mówi Delius. Zapada cisza, wszyscy odwracają się w jego stronę. Pułkownik ponurym głosem relacjonuje najświeższe wypadki. Spogląda po kolei na wszystkie twarze i, nie czekając na grad pytań, szybko odwraca się w stronę szklanej ściany: - Proszę o prognozę meteorologiczną. Wstaje jakiś mężczyzna. W ręku trzyma kartkę papieru i fotografię meteorologiczną otrzymaną z fototelegrafu. - Wpołudniowo-zachodniej i wschodniej części kraju niebo jest całkowicie bezchmurne; na północy zachmurzenie się zwiększa, lecz nie przewidujemy opadów. W ciągu najbliższych dwunastu godzin nie należy się spodziewać zasadniczych zmian, nawet na wybrzeżu. W południe i wczesnym popołudniem temperatura będzie wynosić na południu od trzydziestu do trzydziestu dwóch, na północy od dwudziestu siedmiu do trzydziestu stopni Celsjusza. Dane te dotyczą również stolicy i jej okolic. - Dziękuję. - Delius z powrotem siada na swoim miejscu. - Wciąż jeszcze nie ma żadnych informacji o bombach - mówi jakiś głos przez megafon. Trzeba przyznać, że służba pomocnicza jest dobra, za szklaną ścianą praca idzie szybko i sprawnie. - To tak, jakbyśmy szukali igły w olbrzymim stogu siana - mruczy Helmont. Spogląda na ścienny zegar cyfrowy: 08.59. - Już dziewiąta, a trzy tysiące policjantów nie może znaleźć jednej ciężarówki... - Czy żądania były odczytane przez samych sprawców napadu? - pyta Edith Tarnello. - Tak, wkrótce i my otrzymamy kopię taśmy dźwiękowej, na którą nagrano tekst - odpowiada Delius. - Ale za pierwszym razem zmusili pilota, by mówił w ich imieniu - zauważa Edith. - Czy to istotne? - Oczywiście. Ci ludzie się boją. - A jednak przeprowadzili całkiem odważną akcję - wtrąca Helmont - Nie wiem, ilu spośród nas byłoby zdolnych do zaplanowania i bezbłędnego wykonania dwóch takich operacji. Ja na pewno nie, już teraz mogę to oświadczyć... - To nie oni zaplanowali - dorzuca Maur. - Na pewno za nimi, na drugim planie stoi kilka inteligentnych i sprytnych osób. O których, rzecz jasna, policja nic nie wie. - W głosie oficera wyczuwa się lekką ironię. Lecz Raggar szybko się odcina: - I którzy, jak się wydaje, mają całkiem dobre powiązania w wysokich kręgach wojskowych! Delius chce się wtrącić, zanim wymiana słów przeobrazi się w kłótnię, lecz znów odzywa się megafon. Nadawana jest taśma, o której wspominał Delius: właśnie przed chwilą przekazano ją szybkim komunikatorem bezpośrednio z Ministerstwa Obrony Narodowej. ,,«Ruch na Rzecz Odnowy Armii i Narodu»...". Wszyscy słuchają w napięciu. “Nasza organizacja występuje przeciwko obecnemu socjaldemokratycznemu przywództwu kraju... Nasi odwieczni wrogowie zbroją się po kryjomu... domagamy się, by rząd podał się natychmiast do dymisji i by pełną, niepodzielną władzę przejęła junta wojskowa... Jeśli nasze żądania nie zostaną spełnione, przy pomocy środków, którymi dysponujemy, spowodujemy jądrowy wybuch w jednej z gęsto zamieszkanych dzielnic stolicy..." Delius bębni palcami po blacie stołu. Edith skamieniałym wzrokiem patrzy w przestrzeń. Merloni, ekspert radiowy, gładzi tył głowy i gorączkowo myśli. Bardey trzyma przed sobą kartkę papieru, powoli kładzie ją na stole i coś notuje. Nagranie się kończy. - Zacznijmy od czynnika czasu - radzi Bardey. - Bo coś mi się tu nie podoba. - Te łotry chcą nas zamordować! - wybucha Hilda Emmers. Głos się jej załamuje, twarz wykrzywia przerażenie. Tak jakby dopiero teraz zrozumiała, co się dzieje. - Po to właśnie tu jesteśmy, żeby do tego nie dopuścić - mówi pułkownik Delius. - Przeanalizujmy kolejność wydarzeń i czas, w którym miały miejsce Helmont pomaga Bardeyowi. - A więc... - Bardey kładzie przed sobą czystą kartkę papieru. - Godzina czwarta minut dwadzieścia: jedna część zamachowców, nazwijmy ją grupą "A", opuszcza z dwiema bombami neutronowymi bazę w El Puńo. Samolot kosmiczny “Ślizgacz-2" startuje w kosmos o godzinie szóstej trzydzieści. - Gdzie była wtedy grupa “B", tj. ci, którzy zajęli-bazę kosmiczną? - pyta Raggar. - Moim zdaniem mogli być tylko w Oviedo - wtrąca Maur. - Zapytajmy na miejscu. Delius kiwa ręką do personelu za szklaną ścianą: - Proszę nas połączyć z Oviedo. Nie mija nawet minuta, gdy na ekranie pojawia się twarz Starego. Delius mówi do niego parę słów; Stary mruga oczami i znużony wzrusza ramionami: - Już powiedziałem ministrowi. Podejrzewam, że sprawców napadu wprowadził na teren bazy ich wspólnik" lub wspólnicy wczoraj wieczorem. - W jaki sposób? - dopytuje się Delius. - W kontenerze - rzuca Stary. - Tak, dobrze państwo słyszeli. Kontenery, które stanowiły cały, około ośmiotonowy ładunek “Ślizgacza-2" i które zostały przez niego zabrane na orbitę, stały przez całą noc w hangarze numer 6. Problem polega jedynie na tym, że nocą ktoś je podmienił. Po wykryciu sprawy zaleciłem pełną i surową kontrolę, śledztwo jest w toku. Wyszło na jaw, że rzeczywiście nie zabrano jednego kontenera zawierającego ważne części zamienne, natomiast zniknął inny, przywieziony wczoraj. - Rozumiemy, panie generale. Gdyby wydarzyło się coś nowego lub gdyby terroryści ponownie się zgłosili, proszę ich połączyć z nami. W myśl nowej decyzji osób kompetentnych, od tej pory my będziemy prowadzić pertraktacje. Jedno naciśnięcie guzika: twarz Starego gaśnie. Delius spogląda na swych towarzyszy. - Czy ktoś ma jakieś pytania? - Ja mam - Bardey podnosi rękę. Pochyla się nad swoimi papierami i w tej pozycji, w zupełnej ciszy zadaje pytanie: - Odległość między Óviedo i El Puńo wynosi w prostej linii 180 kilometrów. Grupa "A" mogła przeczytać numery bomb najwcześniej wtedy, gdy oddaliła się od bazy na sporą odległość... - Lub jeszcze w podziemnym składzie - wtrąca Helmont, lecz już przeczuwa, ku czemu zmierza Bardey. - Lub tam, ale to jest w końcu nieistotne. Istotne jest to: jak grupa “A" przekazała grupie "B" seryjne oznaczenia czy numery ewidencyjne bomb? Bo przecież grupa “A" je znała, rano zostały odczytane w tekście z żądaniami. A przecież członkowie grupy “B", jak wiemy, przez całą noc ukrywali się w ciasnym kontenerze w hangarze bazy w Oviedo... - Mieli wspólnika - wtrąca Edith. - Tego, który o świcie lub jeszcze nocą umieścił ten kontener wśród towaru czekającego na załadowanie, a wyjął stamtąd inny. - A on w takim razie skąd znał te dane? Bo możemy wykluczyć by z góry znali numery skradzionych bomb. - Z pewnością podali je sobie przez krótkofalówkę - sądzi Edith. - Niemożliwe - szybko odpowiada Merloni, ekspert radiowy. - W sytuacjach kryzysowych stacje nasłuchowe, rozmieszczone równomiernie na terenie całego kraju, nagrywają na taśmę, analizują i ustalają miejsce nadania każdej nielegalnej transmisji. - To rzeczywiście interesujące. - Delius przez chwile się zastanawia, po czym mówi do stojącego przed nim mikrofonu: - Proszę jeszcze raz odczytać numery ewidencyjne tych dwóch bomb neutronowych... Z głośnika odzywa się beznamiętny kobiecy głos: - BN sto sześćdziesiąt ósiem-czterysta trzydzieści jeden - sześćdziesiąt jeden i BN dziewięćset dwa-dwieście cztery-pięćdziesiąt trzy. - Dziękuję. - Przez chwilę pułkownik w zadumie patrzy przed siebie. Ma wrażenie, jakby już słyszał te liczby. Ale gdzie i kiedy? 23 Siedzą we trzech w Zielonym Salonie. Ściany owalnego pokoju pokrywają stare, zielone obicia - stąd nazwa. Była tu kiedyś sala bilardowa, lecz poprzedni prezydent przerobił ją na salę konferencyjną. Wśród antycznych mebli, na zielonej kanapie siedzi trzech mężczyzn. Niewiele osób wie, że nawet okna wykonano tu ze specjalnego szkła: są nie tylko kuloodporne, lecz także nie przenoszą fal dźwiękowych. Nawet z pomocą najnowocześniejszych urządzeń podsłuchowych nie można wykraść tajemnic, o których się mówi w Zielonym Salonie. Prezydent zazwyczaj odbywa tu poufne rozmowy. Minister przeczuwa, że dziś nie może stąd wyjść. Już nawet telefonował do swojej sekretarki, żeby odwołała cały dzisiejszy program. Czuje, że lepiej będzie, jeśli zostanie z prezydentem: w ten sposób na bieżąco dowie się o wszystkich wydarzeniach i jednocześnie będzie mógł pilnować prezydenta, by nie zareagował na nie w sposób niewłaściwy. Co się tyczy reakcji, na razie wygląda na to, że nie ma powodów do obaw, choć przez cały czas prezydent podejrzewa pewne elementy w armii. No i wciąż ględzi o gniewie ludu, jak zwykle. Bomba neutronowa - to wie nawet sam minister - nie jest czystą sprawą, zresztą każda broń jest właściwie sprzeczna z podstawowymi normami moralnymi. Lecz skoro broń jest niemoralna, to tak samo niemoralne są armie, a także stojąca za tym wszystkim polityka i oczywiście politycy. Rządy składają się z polityków, ale długi łańcuch powiązań prowadzi do ludu - ostatecznie wszystko i wszyscy z niego się wywodzą. Nikt przy zdrowych zmysłach nie może nazwać tego wszystkiego niemoralnym. “Ludu" nie należy się bać, nie należy drżeć na myśl, ze dowie się o tym czy o tamtym i tak lub siak na to zareaguje: lud należy trzymać w garści, panie prezydencie! - minister chciałby to powiedzieć, lecz milczy. A prezydent dalej mówi o swych podejrzeniach: - A więc jednak za tym wszystkim kryją się wojskowi! - i nawet nie kryje swojego gniewu. - Już rano można się było tego domyślać! Lecz w jaki sposób sprawy mogły zajść tak daleko? Panie ministrze! Jako główny doradca do spraw bezpieczeństwa narodu powinien pan obserwować nie tylko zewnętrznych wrogów! Myślę, że znakomicie zna pan wewnętrzne stosunki szejkana-tów naftowych, zakulisowe walki toczące się na rynku złota i dyplomatyczne sekrety niektórych wielkich mocarstw, ale, jak pan widzi, to nie wystarczy! Należy także strzec się wrogów wewnętrznych! Cała ta sprawa spada na nas niespodziewanie... na pana też, proszę nie zaprzeczać! - Nie zaprzeczam - odpowiada minister i ręce mu drżą ze zdenerwowania. - Lecz nie mogę być w stu miejscach naraz i nie mam tysiąca oczu. Wiem tylko o tym, o czym mi zameldują. Codziennie czytam ponad stustronicowe raporty o tym,co się wydarzyło poprzedniego dnia... Jednocześnie muszę obserwować długofalowe procesy i tendencje. - No dobrze. - Prezydent nagle czuje się bardzo zmęczony. Patrzy na drugiego mężczyznę. - Pan nie ma nic do powiedzenia? Tamten jest człowiekiem w wieku około pięćdziesięciu lat, ma opaloną twarz i ponure spojrzenie. Nosi cywilne ubranie, lecz jest dowódcą Wojskowej Służby Wywiadowczej - którą w kręgach rządowych nazywa się po prostu “Służbą" - w stopniu generała. Mówi powoli i z namysłem: - Sądzę, że nie zakomunikuję panom nic nowego, jeśli powiem: niezadowoleni istnieli zawsze. Zarówno wewnątrz armii, jak i poza nią. Może ich być nawet sto tysięcy i nie będą groźni, jeśli nie będą o sobie wiedzieć. Lecz nawet trzydziestu może stanowić poważne niebezpieczeństwo, gdy zorganizują się świadomie i celowo. Zwłaszcza, gdy mają w swych rękach władzę... - Konkretnie - niecierpliwi się prezydent. - Proszę. Potrzeba danych? W każdej armii tej wielkości, co nasza, trafia się kilku wyższych oficerów, którzy są zwolennikami “twardej ręki" i gdyby to od nich zależało, całkiem inaczej kierowaliby krajem niż cywilni politycy, którzy doszli do władzy w wyniku kompromisowych ustępstw partii politycznych. Wiemy o nich, występują w naszych kartotekach. Bartl i Di Massa w siłach powietrznych, Marren i Bolton w marynarce... czy mam mówić dalej? Wszystko to jednak nie wystarcza, ponieważ nie posiadamy danych mówiących, że są ze sobą w dobrych stosunkach wykraczających poza kontakty służbowe. A o tym, że organizują jakiś spisek, dotychczas nie wiemy. Wszędzie mamy swoich ludzi - zarówno wśród kadry oficerskiej, jak i w kręgach szeregowych żołnierzy różnych rodzajów broni. Powtarzam, nic nie wiemy o żadnym spisku, - To tylko dowodzi waszych zaniedbań - atakuje minister, który nie jest już tak zdenerwowany i czuje, że nadszedł odpowiedni moment.,,Tamci" (jeszcze nie wie, kim oni są, jedynie domyśla się, że jego kolegami, generałami) chcą zdobyć władzę bez jego udziału. Jeśli im się uda, on nie będzie im potrzebny i zmiotą go ze swej drogi. Trzeba coś zrobić, l to w sposób zdecydowany. - Przecież teraz jest już oczywiste, ze istniał i istnieje spisek i właśnie stoimy w obliczu jego potwornych konsekwencji. - Moim zdaniem nie ma wątpliwości - konkluduje prezydent - że wszystko to zostało zorganizowane przez pewną grupę generałów, którzy jednak nie ujawnili się do tej pory. Zrobią to po południu. O godzinie siedemnastej lub wcześniej... - Wtedy możemy ich złapać - twierdzi szef Służby i w ten sposób sygnalizuje, po czyjej stoi stronie. Oczywiście jeśli mówi prawdę. Co do tego, prezydent ma chyba jakieś wątpliwości, bo nie odpowiada. Przez okno patrzy w przestrzeń ponad drzewami parku. Gdy został prezydentem, sądził, że w wielu kwestiach będzie mógł decydować samodzielnie. Ale wkrótce zorientował się, że to iluzja. Jednoosobowa władza była przywilejem królów, a może nawet wtedy nie istniała naprawdę. Wszak pojedynczy człowiek na szczycie tej piramidy nie może wiedzieć o wszystkim, nie może sam kontrolować całości. Osoby otaczające go są członkami jakichś klik, frakcji, nurtów i w końcu —rzecz jasna, to “w końcu" następuje bardzo rychło -ten, który sądzi, że stoi na szczycie, orientuje się, że w gruncie rzeczy jest jedynie pionkiem w walce różnych grup interesów i nie może się od tej roli wyzwolić, bo do wyzwolenia potrzebowałby poparcia właśnie tej czy innej grupy, a to znowu oznaczałoby związanie się z nią. Stale jest wprowadzany w błąd, nie wypełnia się jego poleceń lub wypełnia się je w sposób opaczny, jego odpowiedzialność ciągle rośnie, lecz zakres rzeczywistej władzy maleje; z tego co planuje nic nie zostaje wprowadzone w życie, a to, co się wprowadza, udaje się jedynie w połowie lub nawet w mniejszym stopniu, i to za jaką cenę... Zmęczony opuszcza głowę, by nieznośnie błyszczące promienie słoneczne nie świeciły mu w oczy. 24 - Ciekaw jestem, czy ci na dole posrali się ze strachu - zastanawia się Alago. Mówi to ot tak, obojętnym głosem, nie spodziewa się odpowiedzi. Alago jest typem zdecydowanego na wszystko fanatyka, pozbawionym jednak sprytu i rozwagi. Ale i Lonti nie ustępuje mu pod względem zuchwałości. Ma tylko jedną wadę: milczy. Prawie zawsze. Czasem nawet wtedy, gdy należałoby mówić. - Nie będzie z nimi kłopotów? - Narga pokazuje w stronę magazynu. - Będą musieli siedzieć cicho. - Alago ma wrodzone zamiłowanie do pracy organizacyjnej. - Nie wypuścimy ich naraz, tylko pojedynczo. Możemy któregoś z nich potrzebować, gdy pojawi się jakiś problem. - Co masz na myśli? - Nigdy nic nie wiadomo. Nie jesteśmy w końcu kosmonautami, a w ubiegłych miesiącach otrzymaliśmy tylko teoretyczne wykształcenie. Zawsze mogą się zdarzyć niespodzianki, na przykład awarie techniczne... Jakby w odpowiedzi na te słowa na tablicy przyrządów zapala się czerwona lampka i zaczyna ostrzegawczo migać. Jednocześnie słychać brzeczyk. - Nie trzeba było o tym mówić - denerwuje się Narga. Wyjmuje rewolwer i wkłada go z powrotem do kieszeni. - Może się coś zepsuło... Lonti także i tym razem nie odzywa się, nieruchomo stoi w drzwiach sterowni. Alago wyciąga z kieszeni bluzy mały zeszyt. Są w nim rysunki ważniejszych urządzeń, Alago przegląda je. - To urządzenie sygnalizuje zbliżanie się obcego obiektu kosmicznego - odzywa się wreszcie i krzyczy do Lontiego: - Skocz po głównego pilota! Po trzydziestu sekundach przychodzi Angelos. Opuszcza głowę, ręce trzyma na karku. Za nim stoi Lonti z wycelowanym rewolwerem. - Jak się pan nazywa? - krzycząc pyta Alago. - Jestem, major Angelos, dowódca “Skorpiona" - powoli i wyraźnie odpowiada oficer. Wydaje mu się śmieszne, że znów go pytają o nazwisko. Nie wie, dlaczego go wezwano, Narga zasłania przed nim migającą czerwoną lampkę. Angelos spoglądając w oczy to jemu, to Aladze próbuje odgadnąć zamiary spiskowców. Z głośnika rozbrzmiewa jakaś ziemska stacja radiowa. Narga przekręca gałkę, muzyka cichnie. - Niech pan popatrzy na to urządzenie! Co ono pokazuje? Angelos opuszcza ręce, podchodzi bliżej. W ręku Nargi nadal tkwi pistolet. Kto wie, do czego zdolny jest ten facet, myśli. Lecz Angelos nie dotyka niczego. Dwoma szybkimi spojrzeniami ogarnia sytuację. - Zbliża się sputnik meteorologiczny - mówi spokojnie. - Codziennie mija nas wiele razy, jego orbita jest “stroma", przebiega nad biegunami Ziemi. - My natomiast jesteśmy na orbicie stacjonarnej - uśmiecha się Alago. - Zdziwił się pan?... My też się trochę znamy na kosmonautyce. Wiemy, że “Skorpion-4" praktycznie rzecz biorąc wisi nieruchomo nad miastem. Jest od niego bardzo odległy, to prawda, lecz unosi się bezpośrednio nad nim... Ile takich obiektów minie nas jeszcze dzisiaj? - pyta niespodziewanie. Myśli w głowie majora pędzą z prędkością błyskawicy. Gdyby tym na dole przyszedł do głowy jakiś pomysł... gdyby próbowali odbić “Skorpiona"... - Nie wiem dokładnie. Na tej wysokości lub na orbicie zbliżonej do niej porusza się systematycznie osiemdziesiąt-dziewięćdziesiąt sztucznych satelitów. To urządzenie - pokazuje migającą lampę - sygnalizuje wszystko. Można to też zobaczyć na ekranie radarowym. Przez chwilę wszyscy czterej wpatrują się w fosforyzujący na zielono ekran. Drobny, błyszczący punkt świetlny. Sztuczny satelita powoli przelatuje obok nich. - Może pan wracać. - Z głosu Alagi przebija pobłażliwa wyższość. - Jak będzie trzeba, wezwiemy pana. Lonti, odprowadź go. 25 - Panie profesorze Helmont, bardzo proszę... Pana kolej. - Za szklaną ścianą stukają maszyny, dzwonią wideotelefony. Jest parę minut po godzinie dziesiątej; minuty bezlitośnie przeskakują na ściennym zegarze cyfrowym. Helmont spogląda na obracające się w jego stronę twarze. Na tłustej twarzy Hildy Emmers błyszczy pot. Kapitan Maur znów bębni palcami po blacie stołu. Delius niecierpliwi się - czuje się to po jego ruchach i głosie. - Urządzenie zwane bombą neutronową to w istocie głowica eksplodująca o wzmocnionym promieniowaniu, która w tak zwanym stanie spoczynku, a więc na przykład w czasie magazynowania lub transportu, wydziela jedynie minimalną ilość promieniowania radioaktywnego. Jej pancerna pokrywa dobrze ją izoluje. Można też powiedzieć, że mamy do czynienia z bombą wodorową małego kalibru, której zapalnik jest skonstruowany w specyficzny sposób. - W jaki? - wtrąca Delius. - Na ogół w używanych dziś bombach neutronowych stosuje się dwa systemy zapalników. Eksplozja jest dokonywana albo za pomocą lasera, albo bomby atomowej. - Poważnie pan mówi? - Edith wpatruje się w niego. - Tak jest, jak mówi - właściwy specjalista w tej dziedzinie, Bardey, występuje jako świadek po stronie Helmonta. - Oczywiście jest to specyficzna bomba atomowa małej mocy, która może być skonstruowana z pierwiastków transuranowych, na przykład z kalifornu. Jej wybuch wyzwala ogromną energię zmagazynowaną w bombie właściwej. Uwalniane są neutrony o energii czternastu milionów elektronowoltów... - Promieniowanie...? - Tak - kiwa głową Helmont; teraz doszli do sedna problemu. - Wtedy następuje emisja promieniowania. - Milknie, lecz orientuje się, że w Grupie Kryzysowej on jest specjalistą do spraw biologii promieniowania i o tym zagadnieniu także musi coś powiedzieć. - Zastosowanie bomb N jako broni polega na tym, że powstałe w wyniku wybuchu promieniowanie neutronowe powoduje bardzo poważne uszkodzenia w ludzkim organizmie. Powyżej pewnej dawki, kończy się to śmiercią w męczarniach... Doktor Rizzo sygnalizuje że chciałby zabrać głos. Helmont ustępuje mu miejsca. Niech usłyszą to samo z jak największej liczby ust, tym lepiej zrozumieją, myśli. - Człowiek ginie w przypadku otrzymania dawki promieniowania przekraczającej sześćset radów. Jednakże dzieje się to nie natychmiast, a po kilku dniach męczarni. W krótkim czasie po wchłonięciu promieniowania występują zaburzenia w zmyśle równowagi, ofiara czuje się bardzo zmęczona i dręczy ją pragnienie. Co więcej, już w kilka minut po napromieniowaniu zaczyna słabnąć jej wola i zdolność działania. Jednak śmierć następuje dopiero po kilku dniach. - Potworne - szepcze Hilda. - Jaka pomoc lekarska może wchodzić w grę? - pyta Delius. Doktor Rizzo odpowiada po chwili wahania: - Pomoc lekarska jest, praktycznie rzecz biorąc, niemożliwa z powodu masowej skali strat, groźby promieniowania wtórnego i ze względu na sam przebieg choroby. Proszę sobie wyobrazić: w kilka godzin po wybuchu bomb, w dzielnicy skażonej promieniotwórcze chodzą dziesiątki tysięcy ludzi nie wiedzących, co się stało. W epicentrum wybuchu leży około tysiąca zabitych, a dalej ci bezwolni nieszczęśnicy, którzy wołają o wodę i krążą bez celu skutecznie utrudniając pracę oddziałom ratowniczym... Nie, musimy zrobić wszystko, żeby do tego nie dopuścić. To byłoby straszne... Zresztą jako lekarz zawsze sprzeciwiałem się temu typowi broni. To znaczy każdemu typowi, ale temu w szczególności. Tu nie żołnierze zabijają żołnierzy. Tu ofiarą pada ludność cywilna. Śmierć w wyniku promieniowania jest rzeczą okropną. Do tego stopnia okropną, że nawet głód jest w porównaniu z nią niczym. Głód może się skończyć, lecz ten, którego dosięgło promieniowanie, nie wyzdrowieje już nigdy i sam o tym wie... Już dawno trzeba było zakazać produkcji bomb neutronowych. Dawno! - Oskarżającym wzrokiem wodzi po sali, jakby członkowie grupy byli odpowiedzialni za istnienie broni radioaktywnej. Spuszczone głowy wokół stołu. Pierwszy podnosi wzrok kapitan Maur. - Na czym ostatecznie polega działanie tego promieniowania? - pyta. - Paraliżuje funkcje komórek - odpowiada Helmont. - Z tego właśnie powodu bombę neutronową nazywano swego czasu "czystą bronią". Niszczy jedynie żywe organizmy - ludzi, zwierzęta, roślinność. Nie powoduje żadnych szkód w materii nieożywionej, a więc w budynkach, środkach komunikacji czy w uzbrojeniu. Żeby państwo w pełni zrozumieli wszystkie konsekwencje użycia tej broni - kontynuuje doktor Rizzo - trzeba dodać, co się dzieje w kilka dni po ewentualnej eksplozji. Zradioaktywizowane otoczenie zbiera dalsze ofiary, ponieważ wiatr, chmury, deszcze, wody powierzchniowe i gruntowe roznoszą skażenie. Rozmiaru niebezpieczeństwa nie da się przewidzieć... Po chwili przygniatającej ciszy Delius przejmuje inicjatywę. - Załóżmy, że jedna taka bomba eksploduje w jakiejś centralnej dzielnicy miasta. Powiedzmy, na placu Giełdowym. Helmont i Rizzo patrzą na siebie. Nie znają się osobiście, ale słyszeli o sobie, ich nazwiska niejednokrotnie pojawiały się w nagłówkach naukowych publikacji. Po chwili Helmont wstaje i wolnym krokiem podchodzi do ściennej mapy. Przy pomocy linijki reguluje rozstaw ramion cyrkla, po czym zdecydowanym ruchem wbija igłę w plac Giełdowy i rysuje koncentryczne kręgi. - Bomby neutronowe produkowanie obecnie, reprezentują już trzecią, udoskonaloną generację tej broni. Tak więc, pod wieloma względami różnią się one od pierwszych bomb Ń, które produkowano w połowie lat siedemdziesiątych. Całkowicie zabójcze działanie bomb, które dostały się w ręce spiskowców, sięga trzech kilometrów. Znaczy to, że osoby przebywające w momencie wybuchu w odległości jednego kilometra od epicentrum, umrą w bardzo krótkim czasie - w ciągu jednej lub dwóch godzin. A więc na terenie wyznaczonym przez plac Barykady, arterię Nation, były pałac królewski, Ministerstwo Sprawiedliwości i Szpital Centralny w zasadzie nikt nie zostanie przy życiu. Również w częściach miasta oddalonych na odległość od dwóch do trzech kilometrów... to jest ten okrąg... poważnie napromieniowani zostaną wszyscy, którzy tam mieszkają, pracują, lub tylko przebywają, powiedzmy, załatwiają jakieś sprawy, robią zakupy czy spacerują. Jednakże można się liczyć ze skażeniem terenu w odległości co najmniej pięciu kilometrów. - Na zaznaczonym przez pana terenie mieszka co najmniej dwieście tysięcy ludzi - ponuro zauważa Raggar. - A w tej chwili prawie drugie tyle przebywa w tamtejszych urzędach. - Maur patrzy na zegarek: zbliża się pół do jedenastej. - Ulice Śródmieścia pełne są przechodniów. - Pół miliona zabitych - drżącymi ustami szepce Hilda. - Pół miliona zabitych - suchym głosem potwierdza kapitan Maur. - W tym sto tysięcy na pewno. - Nie wiemy, gdzie są bomby - mówi Helmont i powoli wraca na swoje miejsce. Z megafonu odzywa się męski głos: - Policyjna grupa operacyjna melduje Grupie Kryzysowej: wśród samochodów skradzionych w dniu wczorajszym nie było takiego, który nadawałby się do transportu poszukiwanych bomb. Helmont kontynuuje siedząc: - Możliwe, że bomby są w którejś z dzielnic podmiejskich. W takim przypadku skażenie promieniotwórcze spowoduje mniej ofiar. Jest to nawet bardziej prawdopodobne, bo ukrycie bomb w Śródmieściu byłoby dla zamachowców znacznie trudniejsze. - A jeśli mimo wszystko udało się im przewieźć je do Śródmieścia? - Delius wstaje i chodzi tam i z powrotem. - Osiem ministerstw, pałac i Biuro Prezydenckie, Sąd Najwyższy i Parlament, nie mówiąc już o całej masie innych ważnych instytuacji... - Przerywa spacer i podchodzi do mikrofonu. Mówi: - Proszę nas natychmiast połączyć z prezydentem. Na ściennym ekranie natychmiast pojawia się zmęczona twarz prezydenta. Tym razem on też ogląda obraz, w końcu skład Grupy Kryzysowej nie może być dla niego tajemnicą. Zresztą małe jest prawdopodobieństwo, by przy tylu kłopotach zwracał uwagę właśnie na to, kto siedzi przy stole, l tak nie zna nikogo poza Deliusem. - Proszę mówić, pułkowniku - od razu przechodzi do rzeczy. Delius streszcza wszystko, co usłyszał od Helmonta i Bardeya. Prezydent uważnie słucha, nie przerywa. - Dlatego proponuję opróżnić Śródmieście - mówi w końcu Delius. - Sprawę można by przedstawić jako wielkie ćwiczenia obrony cywilnej... Lub przynajmniej opróżnijmy znajdujące się tam ważniejsze urzędy. Gdyby wybuch jądrowy uniemożliwił im działanie, cały aparat państwowy zostałby sparaliżowany. Nawiasem mówiąc, to jest właśnie celem zamachowców. Jednakże prezydent potrząsa głową: - To niemożliwe, panie pułkowniku. Macie specjalistów, więc sami możecie obliczyć, ile czasu zajęłaby taka nie przygotowana operacja ewakuacyjna... Nie mówiąc o tym, że nie dałoby się tego utrzymać w tajemnicy. Zamachowcy na pewno dowiedzieliby się o tym i jeśli ich bomby są rzeczywiście ukryte w Śródmieściu... Nie, tego rozwiązania nie możemy na razie brać pod uwagę. Musimy stworzyć wrażenie, że zamierzamy spełnić ich warunki, choć z góry należy odrzucić myśl o kapitulacji. Niech sądzą, że jeszcze tylko parę godzin i zmiękniemy. Oczywiście my przez ten czas zrobimy to i owo... Za wszelką cenę musimy grać na zwłokę... - Rozumiem. A więc wysiłki mamy koncentrować na znalezieniu bomb. - Dokładnie tak. l bądźcie ostrożni. - Prezydent wyłącza wideotelefon. Obraz się kurczy, na środku ekranu błyszczy jeszcze przez chwilę świecący punkt. - Za wszelką cenę chcą utrzymać całą sprawę w tajemnicy - mówi rozgoryczony Merloni. - O to chodzi, o nic innego. - To zrozumiałe - surowo odpowiada Hilda Emmers. - Ja natomiast nie rozumiem czegoś innego. Ci bandyci powiedzieli coś takiego, że jeśli nie spełnimy ich żądań, to dokonają zdalnej eksplozji bomb, czy jakoś tak, prawda?... Mogą to zrobić? Delius patrzy na Bardeya. Ten mężczyzna o ponurej twarzy na sekundę zamyka oczy, później zaczyna mówić: - Takie rozwiązanie leży także w ich interesie, przecież żaden z nich nie chce być w pobliżu bomb, kiedy nastąpi detonacja. Niestety, groźba jest zupełnie realna. Kluczem całej sprawy jest zupełnie prosty zestaw urządzeń, który bez żadnych trudności mogli zmontować we własnym zakresie, potrzebne do niego części są dostępne w handlu... Dwie bomby, które zrabowali mogą być także uruchomione zdalnie przy pomocy lasera. - Bardey na chwilę przerywa lecz widzi, że wszyscy słuchają w napięciu. - Problem można po prostu określić następującym sformułowaniem: wzmocnienie promieni elektromagnetycznych na drodze indukowanej emisji. Za pomocą “pompowania" w materiale lasera wywołuje się inwersję, na skutek czego następuje samoczynna emisja... - Sądzę, że takie szczegóły nie są dla nas istotne - przerywa Delius t z niecierpliwością spogląda na ścienny zegar. - Ma pan rację - mówi Bardey. - Chciałbym jednak w skrócie przedstawić sprawy najbardziej zasadnicze. W ten sposób problem stanie się bardziej zrozumiały. - Chodzi o to, że promień laserowy ma specyficzne właściwości. Światło lasera jest równoległą wiązką. W dodatku energia wszystkich fotonów jest w niej taka sama, a więc wiązka ma stałą częstotliwość. Monochromatyczny, tj. jednobarwny promień można w ten sposób skupić w jednym maleńkim punkcie. Fala świetlna wysyłana przez każde urządzenie laserowe jest w tej samej fazie drgań, co my, naukowcy, nazywamy koherencją. Promieniem laserowym można zaobserwować i nawet zmierzyć minimalne zmiany odległości: na przykład długość dziesięciokilometrowej szyny kolejowej pod wpływem niewielkiego wzrostu tempertatury zmienia się o kilka dziesięciotysięcznych części milimetra, laser potrafi to wykazać. - Jak go można wykorzystać w tym przypadku? Czy rzeczywiście może okazać się aż tak straszną bronią w rękach spiskowców? - pyta kapitan policji Raggar. - W zasadzie nie sam laser, lecz to, co mogą spowodować posługując się nim. Lasery w wojsku zrobiły w ciągu ostatnich dwóch dziesięcioleci zawrotną karierę. Pracują jako lokatory ustalające odległość i prędkość poruszających się obiektów, używa się ich do naprowadzania rakiet na cel i do jego oznaczania, do projekcji hologramów... Stosuje się je w kryminalistyce, w nawigacji i w wielu innych dziedzinach. Lecz niestety rzeczywistością stały się też “karabiny laserowe", a nawet “laserowe działa". Delius stracił cierpliwość. - Muszę przerwać - mówi. - Czas nagli. Bardey, niech pan odpowie na pytanie: co zamachowcy mogą zrobić z bombami, żeby je przygotować do detonacji. - Połączyli je z metalową anteną - rzuca Bardey. - Urządzenie może teraz wyglądać w ten sposób... - Szybko podchodzi do ściennej tablicy i rysuje kredą. - Tu na dole leży bomba, zupełnie wszystko jedno na czym, mogła nawet zostać na platformie ciężarówki. Mogli ją też umieścić na małym ręcznym wózku, albo wręcz na ziemi. Bez znaczenia... Do odpowiedniej szczeliny bomby doprowadzają kabel. Kabel łączy się z urządzeniem wielkości małej walizki, która przetwarza energię cieplną w energię elektryczną, a dokładniej w elektryczny impuls. Gdy urządzenie to otrzyma wystarczającą ilość energii - jej poziom krytyczny został uprzednio zaprogramowany - impuls elektryczny jest przekazywany do zapalnika wbudowanego w bombę i wtedy następuje wybuch. - Ale w jaki sposób energia dociera do anteny? - pyta doktor Rizzo. - Do tego służy laser. Zasada zastosowania promieni jako broni jest następująca: jeśli promienie “dawkujemy", to znaczy jeśli urządzenie uruchamiamy impulsowo, krótkimi błyskami, a więc jego działanie skupiamy w krótkich odcinkach czasowych, to wtedy energia promieni jest emitowana z lasera z wielką mocą. Jeśli teraz wiązkę promieni skupimy przy pomocy urządzenia optycznego na niewielkiej przestrzeni, to wyzwolimy olbrzymią energię - temperatura może sięgać wieluset, a nawet wielu tysięcy stopni Celsjusza! W laboratoriach osiągnięto już wręcz wiele milionów stopni... W takich warunkach każdy znany materiał topi się i paruje. Tak więc jeśli do anteny czy do metalowego ekranu dociera z zewnątrz, z dowolnej odległości, “gorący" promień laserowy, to odbiornik taki po kilku napromieniowaniach rozgrzewa się, urządzenie przetwornikowe otrzymuje “informacje" o energii cieplnej, w ciągu około dwudziestu sekund gromadzi się potrzebny potencjał elektryczny, impuls dociera do zapalnika bomby i... - Ruchem ręki pokazuje, co się wtedy dzieje. - Jakiej wielkości musi być metalowy ekran? - szybko pyta Delius. - Musi to być antena w kształcie koła lub leja o średnicy minimum trzech- czterech metrów. Najlepiej z aluminium - odpowiada Bardey. Delius naciska już guzik mikrofonu: - Proszę wezwać najbliższą bazę powietrzną odpowiedzialną za obronę miasta... Proszę wydać rozkaz: niech startują wszystkie będące do ich dyspozycji maszyny zaopatrzone w urządzenia fotografujące i filmujące. Niech z duże. wysokości sfilmują całe miasto i szybko wywołają taśmy. W tym czasie podamy wskazówki dla osób analizujących zebrany materiał... - Delius znów zwraca się do Bardeya: - Powiedział pan, że bomby N nawet w stanie spoczynku wykazują pewną radioaktywność? - Tak - kiwa głową Bardey. - A więc można ją zmierzyć licznikami Geigera-Mullera? - Jeśli ktoś podejdzie dość blisko do urządzenia. Aparaty zareagują w odległości, powiedzmy, piętnastu - dwudziestu metrów. - Rozumiem. - Delius znów naciska guzik mikrofonu i mówi do osób siedzących za szklaną ścianą: - Proszę zażądać, by z centralnego magazynu przysłano grupie majora Quineta kilkadziesiąt indykatorów promieniowania GM. - Sądzicie, że znajdziemy? - cicho pyta Hilda Emmers. Doktor Rizzo nie odpowiada. Helmont także słyszy pytanie i spogląda na grubą kobietę. Hilda wygląda tak, jakby w ciągu ostatniej godziny postarzała się o całe lata. Zwiotczała skóra na twarzy, pod oczami worki, zmarszczki w kącikach ust. - Musimy znaleźć - odpowiada Helmont. - Nie ma innego wyjścia. Ale - teraz mówi do Bardeya - moim zdaniem oni nie ukryli bomb w Śródmieściu, ze względu na akcję policji nie byli już tam w stanie dotrzeć. Szukać musimy najpierw tam, gdzie jest największe prawdopodobieństwo odnalezienia. - To znaczy, gdzie? - Delius znalazł się za ich plecami; nawet nie zauważyli, kiedy opuścił swoje miejsce. - W dzielnicach, które leżą wzdłuż dwóch dróg prowadzących z El Puńo; to znaczy, w okolicach arterii Catania, w dzielnicy Doria, na wzgórzu Palatino, wśród małych zakładów i w dzielnicy willowej na brzegu Murre. - W tym coś jest - kiwa głową Delius. - Powiem lotnikom, żeby tam zaczęli filmować. - Nie obawia się pan, że spiskowcy, którzy tu, na ziemi pilnują bomb, zauważą samoloty? - pyta Edith. Delius macha ręką. - Pani Tarnello, proszę sobie pozwolić powiedzieć, że te samoloty nie krążą nad miastem - filmują błyskawicznie, przelatując w prostej linii na dużej wysokości. Ten czas wystarcza, a filmy i urządzenia optyczne używane w jednostkach rozpoznania są na tyle czułe, że będzie widać nawet pojedyncze cegły. “Tamci" nie będą nic podejrzewać. - Podchodzi do mikrofonu, wydaje fotografującym lotnikom nowe rozkazy, po czym zwraca się do meteorologa. - Żadnych zmian? - Żadnych. Niebo bezchmurne. - Wspaniale. Dziękuję. - Wciąż jeszcze czegoś nie rozumiem - odzywa się Rizzo. - Czy te metalowe ekrany lub anteny na pewno umieścili w taki sposób, że można je będzie dostrzec? - Byli do tego zmuszeni - odpowiada Bardey. - Rzecz w tym, że te anteny, - możemy je zresztą nazwać lejami, metalowymi płytami, wszystko jedno czym, - muszą stać tak, by były “widoczne" dla urządzeń laserowych “Skorpiona". Nic, nawet urządzenie maskujące, nie może się znajdować na drodze promieni. - Zaczynam rozumieć. - Edith wstaje i rozgląda się po zebranych. - A więc porywacze kosmicznego samolotu po to zajęli bazę, żeby emitowanymi stamtąd promieniami detonować bomby. Żeby nikt z nich nie musiał się znajdować w pobliżu, gdy to nastąpi. - Dokładnie tak - kiwa głową Delius, który znów stoi koło nich i przysłuchuje się dyskusji. - Natomiast nie jest jasne - odzywa się kapitan Maur - dlaczego potrzebowali aż takich zabiegów. To znaczy mam na myśli, dlaczego zwiększali czynniki niepewności i ryzyka? Myślę o wypadkach w bazie lotniczej. Czy z ich punktu widzenia nie byłoby prostsze, gdyby ukryli bomby, a potem poinformowali nas o swoich żądaniach? Jak sądzę, bomby można także wysadzić w sposób mechaniczny. Nie potrzeba do tego zdobywać bazy kosmicznej, samolotu, zakładników i w skomplikowany sposób koordynować działań wielu grup... - To prawda. -Twarz Edith wyraża niepokój. - Rzeczywiście coś tu znowu nie całkiem pasuje. Spiskowcy wybrali sposób o wiele bardziej skomplikowany zamiast prostszego, wręcz narzucającego się... - Na pewno mieli swoje powody - sądzi Helmont. Nie potrafi teraz rozstrzygnąć tej akademickiej dyskusji; nie ma ona żadnego związku z istotą sprawy. Należy skupić się na konkretach. Jeden z techników przynosi zza szklanej ściany tace. Rozchodzi się zapach kawy. Helmont od razu napełnia biały plastikowy kubek i w zadumie patrzy na cukierniczkę, jakby się zastanawiał, którą kostkę wrzucić. - Oni wiedzą, dlaczego wybrali ten sposób, a nie jakiś inny. - Sądzę, że ja też wiem. - Delius przysiada na blacie stołu. Bierze jedną filiżankę. Nie słodząc wypija połowę i próbuje się uśmiechnąć. Rutynowy uśmiech, a jednak przychodzi mu z trudem, co zauważają pozostali. Od rana napięcie rośnie coraz bardziej. Delius czuje, że nie potrafi już ukrywać przed innymi, jak bardzo jest zdenerwowany. A przecież wie dobrze, że od jego spokoju zależy spokój pozostałych. - Ten bardziej skomplikowany sposób wybrali z wielu powodów. Po pierwsze, żeby pokazać nam, zagrożonemu rządowi, który jednak stoi jeszcze u władzy, że ma do czynienia z potężnym i rozległym spiskiem. To na pewno może przestraszyć tych członków Rady Ministrów, którzy chcieliby stawiać opór. Z drugiej strony, swoją siłę chcą zademonstrować także pozostałym przywódcom armii. Myślę tu o tych wyższych oficerach, którzy są lojalni wobec konstytucyjnego rządu... Jest to najlepsza część armii i chyba nasz jedyny sojusznik. Jeżeli w ogóle możemy coś zrobić przeciwko spiskowcom, to tylko z ich pomocą. - Przerywa na chwile. Kontynuuje twardo i zdecydowanie: - Obecnie nasze zadanie to: zrobić wszystko, by zapobiec katastrofie. Musimy znaleźć bomby, musimy doprowadzić do uwolnienia zakładników, których terroryści uwięzili na “Skorpionie", nie możemy dopuścić do użycia przeciwko nam broni masowej zagłady ani do tego, by w mieście dowiedziano się czegokolwiek o całej sprawie, bo to wywołałoby panikę... - My właściwie nie wiemy, co to takiego ten “Skorpion" - przerywa zaniepokojona Hilda Emmers. - Stale się o nim wspomina, ale... gdyby to ktoś wreszcie dokładniej wyjaśnił... - Tajemnica wojskowa - szybko mówi kapitan Maur, łącznik Ministerstwa Obrony Narodowej. - Przed nami nie może to być tajemnicą - równie szybko odcina się Delius. - Sądzę, że pan kapitan także zna odnośne zarządzenia. W sytuacjach kryzysowych członkowie Grupy Kryzysowej mają prawo poznać najściślej strzeżone państwowe tajemnice, bo tylko w ten sposób mogą szybko i sprawnie podejmować decyzje. - W porządku. - Maur waha się przez chwilę, czy ma mówić siedząc, czy stojąc. Wybiera to drugie. - Wielkie mocarstwa przeniosły prowadzenie wojny w kosmos, pomimo że w porozumieniach podpisanych kilkadziesiąt lat temu w ONZ zobowiązały się, iż tego nie zrobią. Obecnie ponad atmosferą krąży już wiele obiektów, których pierwszoplanowym, a w wielu wypadkach nawet jedynym celem, jest wykonywanie zadań wojskowych. W przypadku wojny można z ich pomocą zadać nieprzyjacielowi poważne ciosy. Niestety wróg może zrobić to samo, za pomocą podobnych środków... Istnieją wojskowe satelity obserwacyjne i rozpoznawcze, krążące nad terytorium potencjalnych wrogów sputniki obrony antyrakietowej oraz dwa rodzaje baz kosmicznych: krążące i stacjonarne. - To jest dla nas zbyt fachowe - mówi Hilda. Bardey, ekspert do spraw wojskowych, macha ręką, Maur kontynuuje. - Krótko mówiąc, chodzi o to: nasz kraj umieścił dotychczas na orbicie okołoziemskiej cztery bazy wojskowe. Pierwsza z nich spadła w wyniku technicznej niedoskonałości, tzn. zeszła z orbity i spłonęła wchodząc w atmosferę. Dwie poruszają się po takich orbitach, że okrążając Ziemię co półtorej godziny przelatują nad terytoriami wszystkich naszych potencjalnych wrogów i sojuszników. W bazach tych przebywa po dwóch znakomicie wyszkolonych oficerów, którzy dniem i nocą przy pomocy doskonałych przyrządów obserwują, co się dzieje na Ziemi. Ich uwadze nie może ujść żaden większy ruch wojsk, start rakiety; widzą poruszanie się okrętów wojennych, trasy samolotów, za pomocą elektronicznej aparatury mogą podsłuchiwać radiowe rozmowy nieprzyjaciela, a nawet mają urządzenia, dzięki którym mogą obserwować poruszanie się innych obiektów kosmicznych. Są też uzbrojeni na wypadek ataku. - W kosmosie...? - Tak, w kosmosie. Ponieważ wiele państw ma podobne bazy, są wśród nich nawet takie, które same, przy pomocy własnych urządzeń napędowych mogą zmieniać orbitę. Dla zapobieżenia takiej napaści służy broń podkładowa. Są też wyposażeni w broń, przy pomocy której mogą się włączyć w działania wojenne na powierzchni Ziemi. - Laser? - pyta Edith. - Między innymi także i laser. Laser gazowy pracujący na bazie dwutlenku węgla potrafi uwolnić wielką energię cieplną. Ci chłopcy na górze w każdej chwili mogą na przykład wytopić dziurę w metalowym kadłubie statku lub łodzi podwodnej poruszającej się po powierzchni morza. - Ten “Skorpion" także jest taki? - pyta tym razem Merloni. - Od pozostałych dwóch różni się jedynie tym, że jest stacjonarny. O ile tamte dwa poruszają się wokół Ziemi po orbicie kołowej, to ten, oznaczony numerem cztery, przez cały czas “stoi" w kosmosie nad naszym krajem. - Stoi? To niemożliwe - głos Hildy zdradza podejrzliwość, jak gdyby załapała Bardeya na kłamstwie. - Oczywiście to “stoi" oznacza, że krąży wokół Ziemi, ale jego orbitę dobrano w taki sposób, by poruszał się równolegle z jakimś punktem na Ziemi. Weźmy na przykład interesującego nas “Skorpiona-cztery": on także porusza się po orbicie stacjonarnej, jego odległość od Ziemi wynosi 35 810 kilometrów. Tak więc - pozornie - stale unosi się nieruchomo nad miastem. Za pomocą odpowiednich urządzeń optycznych i elektronicznych może kontrolować większość terytorium i przestrzeni powietrznej naszego kraju. - Jak duża jest taka baza? - pyta Helmont. - Jest to walec o długości około czterdziestu metrów i średnicy ośmiu metrów. Z boku wystają “skrzydła" zawierające baterie słoneczne, przy dwóch końcach mogą dokować samoloty kosmiczne dowożące zaopatrzenie i kolejne zmiany załogi. Masa stacji wynosi 119,6 tony, przestrzeń użytkowa 890 metrów sześciennych, rozpiętość skrzydeł baterii słonecznych 19 metrów, a ich powierzchnia 64 metry kwadratowe. Wewnątrz dzieli się, z grubsza rzecz biorąc, na następujące części: dwie śluzy, segmenty pomocnicze, a więc maszyny i urządzenia zapewniające energię, pomieszczenia na broń i pomieszczenia mieszkalne oraz robocze. - Właściwie w kosmosie krąży całkiem spory, wielopiętrowy budynek - mówi Merloni, ekspert radiowy. - A jaka jest sytuacja z grawitacją? - Na “Skorpionie" jest niewielka sztuczna grawitacja; ułatwia ona żołnierzom- kosmonautom wykonywanie ich pracy. I oni od dziesięcioleci nazywają to polityką pokojową, z goryczą myśli Helmont, lecz sądzi, że lepiej nie mówić tego głośno w tym towarzystwie. Rzuca spojrzenie na Edith; w tym samym momencie młoda kobieta także spogląda na niego. Helmont czuje, że chyba myślała o tym samym. Wpadliśmy w paskudne tarapaty, chciałby jej powiedzieć, ale po co? Przecież ona też to wie, Wszyscy wiedzą. 26 Ponad miastem huczą samoloty. Obiektyw aparatu fotograficznego umieszczonego w każdej maszynie obejmuje teren o szerokości półtora kilometra. W ciągu sześćdziesięciu ośmiu sekund przelatują nad krótszym pasmem przedmieść, a w ciągu dziewięćdziesięciu dwóch sekund fotografują najdłuższy pas Śródmieścia. Trzy maszyny szybko kończą swoje zadanie: jedna z nich skręca jeszcze w ątronę pobliskiej dzielnicy willowej, dwukrotnie przemyka nad cichymi ulicami i dopiero potem leci ku lotnisku. W tym czasie pozostałe dwie maszyny już wylądowały. Podjeżdża do nich samochód z pulsującą niebieską lampą. Obsługa wyjmuje metalowe kasety z filmami. Jedna z osób pisze na kasetach numery, ktoś inny notuje słowa pilota, który ocierając czoło szybko mówi, w jakiej kolejności fotografował poszczególne części miasta. Numery kaset także są notowane na kartce. Ląduje trzecia maszyna, z ogłuszającym hukiem pędzi po betonowym pasie bazy. Nim dobiega do jego końca, otwiera się pomarańczowy spadochron, który powiewając w pozycji poziomej wstrzymuje pęd srebrnego, opływowego kadłuba. Dwaj mężczyźni wskakują do samochodu, piszczą opony, wóz pędzi za samolotem nie czekając, aż pilot podjedzie do hangarów. Mężczyźni doganiają maszynę na końcu pasa startowego. Wyjmują kasety. Po chwili samochód z olbrzymią prędkością pędzi drogą prowadzącą do miasta. Przed pierwszą z dzielnic podmiejskich czeka wóz policyjny, przyłącza się do mknącego pojazdu. Już dwie syreny wyją między domami, chwilami ich głosy zlewają się, chwilami irytująco się rozmijają. Stłoczone w ruchu miejskim samochody niechętnie zjeżdżają na bok. Wreszcie oba wozy zatrzymują się przed szarym budynkiem; widnieje na nim tablica: INSTYTUT KARTOGRAFICZNY. Jedynie osoby wtajemniczone wiedzą, że na czwartym piętrze mieści się specjalne laboratorium analityczne sił powietrznych, które nie ma nic wspólnego z sędziwym, założonym w ubiegłym stuleciu i odznaczonym wieloma wyróżnieniami Instytutem Kartograficznym. Czas: godzina dziesiąta minut pięćdziesiąt cztery. 27 Wynner traktuje wydarzenia tak, jakby w ogóle w nich nie uczestniczył. Jak gdyby był całkowicie postronnym, niezainteresowanym obserwatorem, któremu jest wszystko jedno, jak się sprawy potoczą. Po badaniach lekarskich przechodzi próbę ciśnieniową, później dostaje broń. Teraz już zaczyna się domyślać istoty operacji. Po próbie znów może zdjąć skafander; pędzącym jeepem wiozą go w stronę hangaru numer siedem. W czasie jazdy jeden z oficerów krótko i bardzo precyzyjnie mówi mu, co ma do zrobienia. W środku hangaru wzdłuż ściany biegną wąskie metalowe schody: przed nim i za nim idzie wielu oficerów. Jak gdyby pilnowali go, by nie uciekł. Raz wreszcie stałem się cholernie ważny, myśli, lecz nie nazywam się Denis, jeśli ta sprawa nie jest niebezpieczniejsza, niż mi to próbują wmówić. Oczywiście nie mam wyboru, w armii słyszy się tylko rozkazy... - Tam jest - pokazuje małomówny porucznik. Olbrzymi srebrny kadłub kosmicznego samolotu znajduje się teraz pod nimi. Wynner opiera się o zimną metalową poręcz, uważnie przygląda się maszynie. W swoim czasie on też latał w trakcie ćwiczeń na którymś ze “Ślizgaczy", nawet nie raz. Co prawda, tylko kilkaset kilometrów. Raz pomagał naprawić w kosmosie zepsutego satelitę przekaźnikowego. “Ślizgacz" nie jest więc dla niego czymś obcym. Ten, którego widzi teraz, nosi numer jeden i z otwartą na “grzbiecie" ładownią spoczywa na betonowej podłodze. Hydrauliczne drzwi ładowni są zarazem górną pokrywą maszyny. W ich stronę wysuwa się ramię żurawia i opuszcza do środka ładunek: sztucznego satelitę. Wynner już rozumie. Tak, jeden czy dwa razy trenowano go w tym. Oczywiście nawet mu się wtedy nie śniło, że wszystko to będzie musiał wykonywać naprawdę, w warunkach bojowych. Cała sprawa wydawała się niewinną zabawą. Rozrywką. Być może nawet jego dowódcy nie sądzili, że kiedyś nastąpi to naprawdę. - Już pan rozumie? - pyta porucznik. - Domyślam się - kiwa głową Wynner. Sztuczny satelita przypomina kulisty batyskaf. Ma nawet anteny, kilka wzierników, tak, wygląda, jakby był prawdziwy, jakby wypełniono go urządzeniami i przyrządami. A przecież... - Tlen na sześć godzin. Licząc od chwili startu. Temperatura w porządku. Ruchy znacznie ograniczone. Instrukcje będzie pan dostawał w drodze. Łączność radiową mamy na kanale UKF w pasmach od 2106 do 2287 megaherzów, łączność jest dwustronna i szyfrowana. Możliwe, że tamci podsłuchują... Pamięta pan sposób wdzierania się nr 16? - Pamiętam - kiwa głową Wynner. Jakże mógłby nie pamiętać. To był najtrudniejszy sposób, wymagający najwięcej umiejętności. Niejednokrotnie przypominał mu się nawet we śnie. - Albo do “Ślizgacza", albo do “Skorpiona" - mówi oficer. Zostawia mu wybór. Podporucznik Wynner obserwuje drogę podnośnika. Operator umieszcza sztucznego satelitę w ładowni, wyciąga spod niego hak i powoli, bezdźwięcznie przesuwa urządzenie po szynach wmontowanych w konstrukcję dachu. - Ze swojej strony radziłbym “Ślizgacz" - słyszy jeszcze słowa porucznika. Ruszają z powrotem, na dół. Otwierają się olbrzymie wrota hangaru, wdziera się światło słoneczne, nagle wszystko się zmienia; samolot kosmiczny staje się ze srebrnego złoty, na szarej, betonowej podłodze tańczą wesołe refleksy, rozżarzają się czerwone i pomarańczowe kombinezony uwijających się na dole robotników. Zamyka się dach kosmicznego samolotu. Olbrzymie ciągniki wysuwają poziome haki, dudnią włączane silniki, maszyna wyjeżdża z hangaru. Przy wyjściu czeka Stary. Uśmjecha się. Uśmiech ten wydaje się Wynnerowi trochę dziwny. Jakby nie na miejscu. W tle, przed innymi hangarami rzędem stoją maszyny bojowe, ich ostre nosy wbijają się w rozgrzane słońcem powietrze. Samoloty zwiadowcze, myśliwce, bombowce, maszyny przechwytujące. Z rakietami na brzuchach i pod skrzydłami. W niektórych mogą być nawet bomby wodorowe... A Stary się uśmiecha. Jak gdyby był jedynym człowiekiem, jedynym na tej betonowej pustyni. - No, chłopcze, kolej na ciebie-mówi.-Wiesz, że jeden z zakładników jest moim przybranym synem? Oczywiście on też już jest starym wyjadaczem... No, wszystko jedno. Zapoznali cię z zadaniem? - Zapoznali - kiwa głową Wynner. - Mam nadzieję, że się uda. - Musi się udać - odpowiada z naciskiem generał. - Wiesz, o co się toczy gra. Albo wysadzą bomby neutronowe, albo... uda ci się im przeszkodzić. - Zwraca się do stojących obok oficerów: - Kiedy następnym razem spotkamy się z porucznikiem Wynnerem, będzie już wieczór. Założę się, że to panowie będziecie mu pierwsi oddawać honory wojskowe! Wynner uśmiecha się, salutuje, rusza w stronę “Ślizgacza". Traktory zaciągnęły już samolot na koniec pasa startowego. Stary woła za nimi żartobliwie: “Dobrze sprawdźcie ładownię, czy znów się tam nie schowali jacyś porywacze", a kiedy Wynner i piloci się oddalili, odwraca się, spogląda na swych towarzyszy i zapatrzywszy się gdzieś w przestrzeń mruczy ledwie słyszalnym głosem: - Biedny chłopak. Niewielka jest szansa, że wróci żywy. 28 - Strasznie wlecze się ten czas - mówi Narga. Przez jego blade czoło biegną głębokie bruzdy. Jest zdenerwowany. Wewnętrzne napięcie unosi się w powietrzu gęstniejąc coraz bardziej. - Tylko spokojnie - Alago jest spokojny, jak zwykle w czasie akcji, chociaż w sprawie o tak dużym znaczeniu nie brał jeszcze udziału. Siedzi cichy, zdyscyplinowany i co chwila spogląda na kwarcowy zegar, na którym nieustannie, obojętnie przeskakują drobne cyferki. - Godzina jedenasta. - Komunikat odczytaliśmy o ósmej piętnaście. Tam na dole jest już na pewno okropna krzątanina. - Niech się krzątają... Nic się nie bój, nasi też nie leniuchują. Ci, którzy są potrzebni, będą po południu gotowi. - Mam nadzieję. - Tak będzie, o to możesz być spokojny. Trzeci z nich, Lonti, milczy. Kiedy Alago pyta, czy wszystko jest w porządku, kiwa jedynie głową. Właśnie sprawdził automatyczny zamek w drzwiach magazynu. Zakładnicy nie mogą się wydostać. - A kiedy się już... to skończy - pyta Narga - jak stąd wrócimy na dół? - Nie bój się, o tym też pomyślano. Jak tylko nasi przejmą władzę, wszystko się zmieni. Rząd wojskowy przyśle po nas z Oviedo jeszcze jeden samolot kosmiczny lub wrócimy tym “Ślizgaczem", którym przylecieliśmy. - I... zakładnicy będą prowadzić? - Czemu by nie? - Alago pochyla się do przodu, podkręca radio. Z dołu dobiega przyjemna muzyka. Mężczyzna zasłuchuje się, górną częścią ciała zaczyna podrygiwać, jakby był w dyskotece, po chwili opamiętuje się, spogląda na zegarek. - Jeszcze za wcześnie. Najważniejsze, że bomby są już na swoich miejscach. Możemy więc rozmawiać z pozycji siły. - A jednak mogliby już dać odpowiedź - Narga znów się denerwuje. Lonti milczy. Znowu zapada długa, pełna napięcia cisza. Czekają. W magazynie zakładnicy siedzą na podłodze z plecami opartymi o chłodną, metalową ścianę. Sufitowa lampa rzuca na środek pomieszczenia blady kwadrat światła, w kątach zalegają duże plamy cienia. Angelos opiera rękę na podciągniętych kolanach. Passer patrzy na zegarek; cyfry zmieniają się powoli. Godzina jedenasta minut dwanaście. Trzynaście, Czternaście... W mundurze Portuga oderwała się kieszeń. Portugo wkłada palce w dziurę, myślami jest daleko stąd. - A co będzie, jeśli na Ziemi nie spełnią ich żądań? - pyta cicho. - Zobaczymy - Passer już po raz setny odpowiada na to samo pytanie. Patrzy na Angelosa. Major podnosi głowę: - Byłem tam, kiedy odczytywali je przez radio. Oni na pewno nie żartują. Jeśli rzeczywiście zdobyli bomby neutronowe... a z pewnością zdobyli, słyszałem nawet numery. - Są dwie możliwości - Portugo podnosi się. Przysiada na piętach i nie patrząc na kolegów kontynuuje: - Jeśli ci na dole spełnią ich żądania, to... może nic nam się nie stanie. Żołnierze zawsze się dogadają, a w końcu oni też są w armii, nie? A... - A druga możliwość? - przerywa Passer - Druga możliwość: rząd nie spełni ich żądań. - W takim wypadku źle skończymy. - Możliwe. Ale my też możemy coś zrobić. Jeśli te typy i tak chcą nas wykończyć, to przynajmniej... - Portugo robi pięścią nieokreślony gest. - To niemożliwe - odzywa się Passer - żeby rząd tak po prostu oświadczył, ze nie spełni ich warunków. Zwłaszcza że ich wspólnicy na dole ukradli jedną lub nawet więcej bomb. Na pewno dojdzie do pertraktacji. Z pewnością będą próbowali grać na zwłokę, dawać obietnice, targować się, tak jak zwykle. A przez ten czas będą szukać bomb... Teraz Angelos wtrąca się po raz pierwszy. Cicho, jakby wyjawiał tajemnicę: - Może spróbują jeszcze czegoś innego. - Czego? - Odbić “Skorpiona". Passer nagle się ożywia: - Naprawdę? Można to zrobić? Angelos jest chłodny i spokojny. Wyjawia tajemnicę wojskową, ale w tej sytuacji... - Można spróbować - mówi ostrożnie, - Opracowano plany na taką ewentualność. Jeśli przeciwnik zajmie bazę kosmiczną... Ale sądzę, że tamci na dole rzeczywiście wpadli w ciężkie tarapaty i nie mogą w inny sposób zapobiec wybuchowi neutronowemu, więc na pewno... poświęcą nas. - Jak to rozumiesz? - twarz Passera jest blada. Jak gdyby domyślał się odpowiedzi. Nie chce patrzeć na majora, więc spogląda na zegarek. Godzina jedenasta dwadzieścia. Angelos utkwił spojrzenie w przeciwległej ścianie i mruczy: - Bazy kosmiczne systemu “Skorpion" można zdalnie wysadzić z Ziemi. Razem z porywaczami... i z nami. 29 - Jeśli interesuje państwa moja opinia, to uważam, że jeszcze powinniśmy milczeć - by nadać swoim słowom większą wagę, doktor Rizzo mocno uderza czterema palcami o stół. Oczy błyszczą mu wojowniczo. - Na pokładzie “Skorpiona" napięcie rośnie w znacznie szybszym tempie, niż tu, na tej sali. Bądźmy uczciwi: podświadomie tkwi w nas poczucie bezpieczeństwa, no bo cóż się nam może stać? Siedzimy pół kilometra pod powierzchnią ziemi w superbezpiecznym i wyposażonym we wszelkie wygody luksusowym schronie. Tak więc nasze zadanie to spokojne i rozważne przemyślenie wszystkich czynników, zanim podejmiemy decyzję. Dla kontrastu niech się się państwo postawią w ich sytuacji. Ile ich może być? Trzech, czterech, pięciu? Z całą pewnością nie więcej - nie zmieściliby się w małym kontenerze. Stawka o jaką toczy się gra, jest wysoka: chodzi w końcu o ich życie. To dla każdego człowieka jest najważniejsze. Szantażyści jedynie na zewnątrz są twardymi facetami, w środku, na dnie duszy i mózgu, są karłami, nieustannie drżącymi, że wydarzenia potoczą się całkiem inaczej, niż to planowali ich mądrzy, lecz pozostający na drugim planie przywódcy. Co więcej, niezależnie od tego, jak bardzo są pewni poparcia swych szefów, muszą się obawiać, że gdy nie będą już potrzebni, ich mocodawcy sami ich zlikwidują. Świadkowie, którzy wiedzą tak wiele, nie są pożądani... Porywacze “Skorpiona" na pewno zdają sobie z tego sprawę. - A więc radzi pan nie wzywać ich? Mamy czekać? - pyta Delius. - Bezwzględnie. Niech się smażą na własnym sosie. Ich niepewność, obawa, strach - to nasza siła. - To brzmi pięknie - sceptycznie mówi Helmont. - Lecz pytanie, czy rzeczywiście tak jest? Czy tak będzie? Może się zdarzyć, że tego typu postawą spowodujemy wręcz odwrotny skutek. Rizzo nie odpowiada. Wypowiedział już swoją opinię. Po to tu jest. Po to mianowano go członkiem Grupy Kryzysowej. - Co jest z analizą filmów? - mówi Delius do mikrofonu. - Pierwsza szpula zaraz tu będzie - odpowiada ścienny głośnik. - Pozostałe są właśnie analizowane. Na tej pierwszej szpuli niczego nie znaleziono. W takim razie po co ją tu przy noszą? - myśl i Merloni. Chciałby, żeby już było po wszystkim. Te nagie ściany, duży stół, wygodne fotele, głośniki... Jakoś nie tak wyobrażał sobie Grupę Kryzysową. Nie tak. Wciąż jeszcze dużo jest gadulstwa, myśli, często mówimy o innych sprawach, a przecież w każdej sekundzie należy się koncentrować na naszym zadaniu. Co prawda, pułkownik Delius robi wszystko, co w jego mocy... - Czy nie ma żadnej wiadomości o oddziale komandosów? Po chwili ciszy nadchodzi odpowiedź: - Major Quinet melduje, że dostał liczniki GM, jego ludzie krążą po dzielnicach wyznaczonych przez pana do skontrolowania. Jak na razie, bez rezultatu. - A co z kontrolą dróg? - Nic nie znaleźli. Kapitan Raggar zwraca się do Bardeya: - Jakie lasery są na “Skorpionie"? - Jeden laser helowo-neonowy wielkiej mocy, tak zwane “laserowe działo". Jego zalety to możliwość zasilania prądem stałym i zdolność do działania w dwóch pasmach świetlnych: w paśmie widzianych promieni p długości 632,8 nanometra oraz w paśmie niewidzialnych dla ludzkiego oka infrapromieni o długości 1105 nanometrów. Ponadto w bazie kosmicznej są jeszcze dwa lasery mniejszej mocy, pracujące na bazie kryształu rubinu. Używa się ich do pomiaru odległości lub do przekazywania informacji. Co dziesięć sekund wypuszczają one impuls świetlny, którego czas trwania wynosi milionową część sekundy. Światło emitowane przez laser rubinowy ma długość fali 694,3 nanometra. - Wszystko to pięknie - przerywa mu Delius - ale nas interesuje przede wszystkim działo laserowe i ewentualna obrona przed nim. - Praktycznie rzecz biorąc, nie ma obrony - sucho odpowiada Bardey; chyba trochę się czuje urażony, że pułkownik tak go uciszył. - Promienie można by skierować w inną stronę używając olbrzymiego zwierciadła, ale jest to technicznie niewykonalne. Drugim sposobem obrony jest sztuczne zachmurzenie. Intensywność promieni laserowych można osłabić przez zmniejszenie optycznej przepuszczalności atmosfery. Należy się więc postarać, aby w powietrzu było jak najwięcej pary i innych obcych materiałów... W idealnych - z naszego punktu widzenia - warunkach, tj. przy wyjątkowo złej pogodzie, osłabienie promieni laserowych może osiągnąć stopień, w którym ich działanie będzie skuteczne tylko z małej odległości... - Na co więc czekamy? - Delius krzyczy w stronę szklanej ściany. - Meteorolog! Meteorolog wystawia jedynie głowę przez drzwi: - Muszę pana rozczarować, pułkowniku. To prawda, że zawartość pary w atmosferze, zanieczyszczenia, a nawet temperatura czy wręcz pora dnia mają wpływ na promienie laserowe, lecz obecnie nie dysponujemy środkami, przy pomocy których moglibyśmy stworzyć tak olbrzymią sztuczną chmurę. Proszę pomyśleć, musieliśmy raz-dwa wyczarować obłok większy od miasta i całkowicie je zasłaniający od góry. Musiałby on mieć rozmiary dwadzieścia pięć na trzydzieści dwa kilometry. Kto wie, jak długo musielibyśmy to monstrum o powierzchni ośmiuset kilometrów kwadratowych utrzymywać nad miastem. Nie mówiąc już o powstających wiatrach, które by to porozrywały i zdmuchnęły... Nie, panie pułkowniku, niech pan nie wymaga rzeczy niemożliwych. Wystarczającym osiągnięciem z naszej strony jest to, że czasem udaje się nam spowodować na pustyniach sztuczny deszcz. - A więc widzę dwa rozwiązania - zaczyna Delius, lecz odzywa się megafon: - Dowódca bazy w Oviedo melduje: Wystartował “Ślizgacz" z “gońcem" na pokładzie, - Dziękuję. - Delius spogląda na zegarek: godzina jedenasta minut trzydzieści dwie. - Możliwe są więc dwa rozwiązania: jedno tu, na Ziemi, drugiej w przestrzeni... Na Ziemi trzeba znaleźć bomby i unieszkodliwić je. W kosmosie: zająć “Skorpiona". Gdyby się to udało, wytrącilibyśmy z ich rąk “lont" bomb - działo laserowe. - Czy to możliwe? - pyta z nadzieją w głosie Hilda Emmers; zaczyna wracać do siebie, choć spod oczu nie znikły jej zmarszczki. Trzęsą się jej też ręce. Widać, że z trudem znosi to olbrzymie napięcie. W swoim życiu nigdy jeszcze nie znalazła się w takiej sytuacji. Spokojna, często nawet nudna praca urzędniczki w jednym z urzędów prezydenta spowodowała niewiele burz w jej szarym życiu.1 A teraz nagle znalazła się w morzu bezlitosnych faktów... Sama nie rozumiej dlaczego ją właśnie wyznaczono na to stanowisko. Jej zwierzchnicy z pewnością myśleli, że “Operacja Neutron" i tak nigdy nie nastąpi. Właściwie przez cały] czas powinna informować prezydenta o sytuacji, ale pułkownik Delius mająa z nim bezpośrednią łączność uprzedził ją w tym. Hilda Emmers nie żałuje tego] - Żeby tylko się to już skończyło, żeby się skończyło, - powtarza nerwowo] i jednocześnie wytęża całą uwagę, żeby nie stracić wątku. - Nie wiem, czy uda się to zrobić - szczerze odpowiada Delius. - W każdymi razie spróbujemy. Kapitan Maur podnosi rękę prosi o glos. - Domyślam się, p co może chodzić. Jak słyszeliśmy, ministerstwo uznało za stosowne rozpocząć “Operację Goniec". W zarysie przedstawia się ona następująco: przy pomocy innego samolotu kosmicznego wynosi się na wysokość “Skorpiona" atrapę sztucznego satelity i ustawia się ją na pobliskiej orbicie, skąd wyrusza. Oczywiście wszystko to odbywa się w takiej odległości od bazy kosmicznej, żeby tamci nie mogli tego zauważyć przy pomocy swoich] urządzeń, na przykład nad Ameryką Południową lub Oceanią... W sztucznym satelicie są nie urządzenia lecz człowiek, który... Megafon wtrąca: - Centrala numer 1 szuka pułkownika Deliusa. - Proszę przełączyć na głośnik. - Chodzi o sprawę prywatną, panie pułkowniku. Delius podnosi głowę. Sprawa prywatna, która dotarła aż do Centrali numer 1, nie może być jakąś błahostką... - Nie szkodzi, włączcie głośnik, tak będzie prędzej. Odzywa się nieznany męski głos: - Telefonował ordynator oddziału położniczego Kliniki Santa Elisabeta. Przed trzema minutami żona pułkownika Deliusa urodziła zdrową córkę. To wszystko, koniec. Delius mocno chwyta blat stołu. Zamyka oczy. A więc jednak... Czekał tyle lat. l jest córeczka. Mówią, że zdrowa. Jak duża może być? l czy Marie nic się nie stało? To też by powiedzieli... Ciepła fala zalewa mu pierś. Jest ojcem. Ojcem! - Gratuluję - Hilda Emmers wyciąga rękę. Później pozostali, po kolei. - Nawet pan nie mówił, za pana żona jest w szpitalu - zauważa Edith. - To nas nie dotyczy, to sprawa prywatna -cicho mamrocze uszczęśliwiony pułkownik. Nagle uderza go myśl: a co się stanie, jeśli oni właśnie w tamtej okolicy ukryli bombę?!... Szybko się opanowuje, odchrząkuje i mówi dalej: - Nie skończyłem poprzedniej kwestii. Jest jeszcze trzecie wyjście. - Słuchamy - Helmont zagląda do czajnika po kawie: pusty. Odstawia go. Spogląda na ścienny zegar: jedenasta czterdzieści siedem. - Mamy urządzenia, przy pomocy których możemy zniszczyć bazę kosmiczną jednym naciśnięciem guzika. - Wysadzicie ją? - pyta Merloni. - Możemy wysadzić... Sądzę, że dzięki takiemu posunięciu uniknęlibyśmy kilku innych kłopotów. - Nie ma mowy - Edith potrząsa głową. - Przecież tam są także zakładnicy. - A tu w mieście bomby. One stanowią znacznie większe niebezpieczeństwo - dodaje kapitan Maur. - Chociaż... koszt wybudowania jednej takiej bazy, ustawienia jej na orbicie i wartość znajdującej się tam broni wynosi co najmniej dwadzieścia miliardów... - To nie jest teraz istotne - Delius potrząsa głową. Sprawy materialne w ogóle się nie liczą. - Tak samo, jak nie liczyły się wtedy, gdy zaczęto produkować bomby neutronowe - sarkastycznie dodaje Merloni. Uwagi tej nikt się nie spodziewał właśnie z tej strony i to w tym miejscu. Wszyscy milczą zdumieni. Mężczyzna odrzuca na chwilę rolę eksperta. Mówi cicho, ale jego słowa zdradzają olbrzymie wzburzenie. - Potrzebna nam była ta baza kosmiczna? Działo laserowe? Bomba neutronowa? Mamy je i teraz musimy walczyć z zagrożeniem. - Zwalczymy je - twardo mówi Delius. Lecz gdzieś w środku budzi się w nim niepewność. 30 Landa Hirt odsuwa z czoła brązowe kosmyki włosów. Spojrzenie dużych, niebieskich oczu kieruje w stronę matowo świecącej szklanej płyty. Wzdycha. Ponownie naciska guzik startera. Ma zmęczone oczy, zdjęcia ogląda już od półtorej godziny. Nie wolno jej odpoczywać. Kiedy wylądowały samoloty, tu, na czwartym piętrze Instytutu Kartograficznego uruchomiono alarmowe dzwonki. Cały personel laboratorium analitycznego sił powietrznych postawiono w stan gotowości. Ruszyły aparaty wywołujące, w pracowniach wygasły niepotrzebne światła. Pierwsze, jeszcze mokre filmy przyniesiono parę minut po jedenastej. Po pobieżnym wysuszeniu włożono je do aparatów projekcyjnych. Trzy samoloty naświetliły dziewięć rolek filmów. Landa dostała pierwszą, czwartą i siódmą. Przejrzała już dwie, właśnie teraz zaczyna analizować trzecią. Razi ją światło, bolą plecy. Pochyla się do tyłu. Przez chwilę odpoczywa, po czym podwija rękawy. Prawą rękę trzyma na guziku przewijania. Z prawej strony zeszyty z notatkami, pióro. Teoretycznie powinna pisać szczegółowy raport o każdym przeanalizowanym filmie. Tym razem, ze względu na wyjątkowość sytuacji, kierownik laboratorium nie wymaga tego. Obok ekranu, po prawej stronie, na czarnej tablicy widnieją pośpiesznie napisane słowa: SZUKAĆ: METALOWEJ ANTENY ALBO EKRANU W KSZTAŁCIE KOŁA LUB LEJA O ŚREDNICY OKOŁO 4-6 M UMIESZCZONYCH NA OTWARTYM TERENIE. To niewiele, myśli Landa. Dziś rano spóźniła się pięć minut; na szczęście szefa jeszcze nie było, jest więc cień nadziei, że nie dowie się q tym. Landa nie jest ładna: ma za duży nos, a jej skóra nie jest gładka. Ma dwadzieścia cztery lata i coraz mniejszą szansę wyjścia za mąż. Żyje całkiem samotnie. Nocą wielokrotnie zrywa się ze snu i długo patrzy w ciemność. Często ogarnia ją jakiś niewytłumaczalny lęk. Jest cicho. Dla lepszej koncentracji zabroniono nawet słuchania radia. Na filmie widać dzielnicę Doria; Landa bez żadnych trudności dostrzega wille. Proste ulice, gdzieniegdzie place. Dobrze widać poszczególne domy wraz z ogrodami. Na jednym filmie znajdują się dwie ulice, a więc cztery rzędy domów. Większość z nich to piętrowe wille, widać to po ich cieniach. Filmy naświetlono pomiędzy dziesiątą a jedenastą. Słońce stało już wysoko, ale przedmioty rzucały jeszcze dość długie cienie. Landa zatrzymuje film, ogląda go powoli, czasami pomaga sobie niewielkim krążkiem świetlnym. To wyostrza kontrasty. Popycha krążek to tu, to tam, Niektóre fragmenty są tak ostre, że ma wrażenie, jakby w tym momencie oglądała dzielnicę z nisko lecącego samolotu. Ulicą jedzie samochód. W ogrodzie ktoś pali śmieci; blady dym unosi się do góry, tuż obok widać na ziemi jego szary cień. Można z tego wnioskować o kierunku wiatru. Cienie kominów, słupów elektrycznych padają na ogrodzenie i płaskie dachy. Korony drzew. Baseny. Garaże. Gdzieniegdzie stoją ludzie: oglądani z góry sprawiają wrażenie dziwnych, rzucających cień punktów. No tu jest jakiś okrągły przedmiot, rozmiarami by pasował, ale... Niestety, to tylko parasol przeciwsłoneczny. Widać to po cieniu. I nie jest z metalu, to też widać Landa szuka dalej. Przeciera oczy. Przedmieścia. Samolot dotarł do skraju miasta; zawrócił. Tu wyłączono kamerę, później znów ją uruchomiono, gdy maszyna ponownie znalazła się nad domami. Podmiejskie czynszowe kamienice. Nigdzie żadnego okrągłego przedmiotu. Jaki cień może rzucać antena? Możliwa że położono ją na ziemi lub na powierzchni tarasu, wtedy prawdopodobnie nie będzie cienia... Trasa samolotu przebiega nad willową dzielnicą Doria. Na końcu filmu pojawia się pół ulicy, która była już na początku. Piloci dobrze to zrobili, tak trzeba. Należy powtórzyć niewielki fragment. Raczej powtórzyć, niż pominąć choćby najmniejszy obszar. Minęło południe. Jestem głodna, przychodzi jej do głowy. Oblizuje wargi. Możliwe, że to będzie nie na moim filmie. Jeżeli w ogóle coś znajdą... Czego mogą szukać? Oczywiście nie spowiadają się z tego osobom analizującym zdjęcia. Ale czegoś bardzo szukają; rano na ulicach było mnóstwo policjantów, korki, ogólne zdenerwowanie... - Zatrzymajmy się, - mówi do siebie. Głośno. To jej niedobry nawyk spowodowany wieczną samotnością. Gdyby jakiś chłopiec... Gdyby jakiś mężczyzna był z nią przez dłuższy czas, odzwyczaiłaby się od tego. Także od tego. Ale tak... Zatrzymajmy się. tutaj krążek światła. Landa już niemal kończy film, gdy coś spostrzega. Zawróćmy... - No, Landuniu - mówi pieszczotliwie - A jeśli to jednak będzie to... Powiększa obraz, przybliża jeden fragment, rzuca go na środek ekranu, nakłada na niego świetlny krążek. Jeszcze jedno naciśnięcie guzika: dziesięciokrotnie powiększa obraz. Jakaś willa. Piętrowa, z tarasem. Z płaskim dachem. Dookoła drzewa. Stoi na środku działki w jednakowej odległości od wszystkich części ogrodzenia. Od bramy prowadzi biała droga - beton lub ozdobny żwir. Tam może być garaż. Na płaskim dachu koło. Szybkie spojrzenie na podziałkę. Tak, może mieć pięć, pięć i pół metra średnicy i jest zrobione z metalu, bez wątpienia. Zwarte, bez dziur, nie splecione jak siatka. Sądząc po cieniu, może stać na wysokości jednego-dwóch metrów, na środku nieznaczne zagłębienie. Lej? Landa ogląda je jeszcze przez pełną minutę i boi się podjąć decyzję. A jeśli to jednak nie to... Może to być jakiś specjalny rożen albo komin. Albo amatorski teleskop, na przykład w domu jakiegoś astronoma-hobbysty. Albo zbiornik na wodę deszczową, l Bóg wie, co jeszcze... Ale takiego przedmiotu trzeba szukać, a to jest właśnie takie, decyduje Landa. Na brzydkiej twarzy pojawia się krótki, senny uśmiech. Dobrze byłoby odpocząć, bolą ją oczy. Nie pragnie w tej chwili niczego innego, tylko odpoczynku. Podnosi głowę, patrzy na telefon. Dzwoni do szefa. - Tu Hirt... Sądzę, że znalazłam. Na filmie numer siedem... Szef ledwo ją wysłuchał do końca. Już słychać na korytarzu odgłos jego szybkich kroków. Nawet nie patrzy na Landę, już od progu wpatruje się w ekran. Jasny krążek świetlny ustawiony jest dokładnie na tajemniczym przedmiocie. - Dzielnica Doria - mówi Landa. Szef sięga po słuchawkę. Landa zamyka oczy. Ciemność jest taka przyjemna. 31 - Niech pan zaczeka, panie kierowniku. - Delius odkłada na bok słuchawkę i zwraca się do obsługi za szklaną ścianą: - Proszę natychmiast połączyć nas z majorem uinetem... Słucham, panie kierowniku. Znaleźliście? - Sądzę, że tak. W dzielnicy Doria. - Tu Quinet - z głośników słychać słowa dowódcy oddziału komandosów, - Nic jeszcze nie znaleźliśmy. - Ruszajcie wszyscy w stronę dzielnicy Doria. Zaraz podamy adres... ponownie sięga po słuchawkę - Panie kierowniku? - Nie znam jeszcze adresu. Za minutę... w tej chwili nakładamy na ten fragment filmu plan geodezyjny z rysunkami działek i z ich adresami. - Już w tej chwili mogę powiedzieć, majorze Quinet, że willa jest duża piętrowa z płaskim luchem, stoi w geometrycznym środku ogrodu... - Dane te Delius odczytuje z fragmentu filmu wyświetlanego na ściennym ekranie. - Uważajcie, możliwe, że zostawili tam kilku ludzi do pilnowania bomb! Wejście jest możliwe od strony obu ulic. - Rozumiem. - Głos Quineta dobiega z pędzącego samochodu. Na fragmencie filmu wyświetlanym na ściennym ekranie ktoś kładzie przezroczysty arkusz ze sztucznego tworzywa. Obraz jest transmitowany przez wideotelefon bezpośrednio z Instytutu Kartograficznego. Rysunek przesuwa się przez jakiś czas, poszczególne linie są równoległe. Nagle wszystkie fragmenty trafiają na swoje miejsca. Linie dokładnie się pokrywają; ulice, granice działek, budynki. Rysunek i film niewątpliwie się zgadzają. - Ulica Andersena czterdzieści dwa - mówi kierownik. - Ulica Andersena czterdzieści dwa! - krzyczy do mikrofonu Delius. - Będziemy tam w ciągu paru minut - spokojnym głosem odpowiada Quinet. Z głośnika słychać jeszcze jeden trzask. Cisza, Quinet wyłączył aparat. Delius odzywa się do kierownika: - Panie kierowniku, niech pan da do wideotelefonu tę pracownicę, która znalazła antenę. Powiększony do rozmiarów ściennego ekranu zakłopotany uśmiech Landy Hirt. Członkowie Grupy Kryzysowej wyraźnie widzą pokrytą krostami twarz i zaczerwienione, zmęczone oczy dziewczyny. - Gratulujemy pani. Sądzę, że w imieniu Ministerstwa Obrony Narodowej mogę pani obiecać za to osiągnięcie premię. Miesięczny płatny urlop i wczasy na którejś z południowych wysp, na nasz koszt... W porządku? - Dziękuję. - Landa Hirt chciałaby jeszcze coś powiedzieć, lecz ktoś z obsługi technicznej bezlitośnie wyłącza obraz i dźwięk. Delius daje polecenie wyświetlenia na ekranie powiększonego fragmentu filmu. W tym czasie trwa ustalanie tożsamości właściciela domu: ktoś już połączył się z władzami administracyjnymi! Z głośnika rozbrzmiewa lakoniczne zdanie odczytane z taśmy komputera: rzeczona willa została wynajęta od właściciela na pół roku przez firmę “Ballor". Wkrótce inny komputer podaje informację: firmy o tej nazwie nigdzie nie zarejestrowano, jest fikcyjna, nie istnieje. Obsługa wyświetla czarno-biały obraz ustawiając na środku ledwo widoczną białą plamę domniemanej anteny. Bardey i Helmont podchodzą bliżej; profesor długo marszczy brwi. Dokładnie studiuje obraz. Podchodzi także kapitan Maur, choć nigdy jeszcze nie widział anteny służącej do odbioru promieni laserowych. W końcu Bardey zwraca się w stronę Deliusa: - Tak. Wygląda, że to jest to. Jest godzina dwunasta trzydzieści jeden. 32 W pokoju szefa odzywa się telefon. Szef nie poszedł nawet na obiad. Jest głodny, lecz nie ruszył się stąd. Nie mógł się ruszyć. To, co się teraz dzieje, jest ważniejsze niż wszystko inne. Dobrze, że jest na swoim miejscu: ci, którzy w tej chwili dzwonią, to jego mocodawcy. Zwierzchnicy. Dowódcy. Oni kierują całą akcją, szef jest tylko pośrednim, choć może najważniejszym ogniwem między “górą" i “dołem". - Na pewno wygramy. Już niedługo te mięczaki załamią się nerwowo. Daję im dwie - trzy godziny. Nie będą czekać do siedemnastej zero zero... Ważniejsza jest dla nich ich skóra, ich nędzne życie. A więc wytrwałości. Cieszę się, że jest pan na swoim miejscu, Sangay. Trzask, cisza. Sangay bierze głęboki oddech. Jesteśmy na dobrej drodze. Może nie będzie żadnych kłopotów. Jeszcze parę godzin i wszystko się ułoży. Podnosi słuchawkę drugiego telefonu, wydaje komuś polecenie, by przekazał wiadomość. Później staje przy oknie. Ogląda niebo i kłębiący się na dole ruch miasta. 33 Oviedo wzywa Grupę. Zgłosili się porywacze. Delius naciska guzik mikrofonu. - Połączcie ich z nami... Wszyscy znają głos Starego. Kapitan policji Raggar pokazuje coś na migi technikom pracującym po drugiej stronie szklanej ściany. Tamci rozumieją znaki: wkładają kasety magnetofonowe do specjalnych urządzeń analizujących dźwięk. - Tu baza w Oviedo. Zgłaszają się spiskowcy przebywający na “Skorpionie". Oczywiście nadają tylko dźwięk. - Proszę ich połączyć. Chwila ciszy. Przez moment z głośnika słychać jakby piskliwy szmer bezkresnego kosmosu, później wdziera się męski głos: - Chcemy rozmawiać z prezydentem. Słuchający poznają ten głos: to ten sam, który rano przeczytał żądania. - Tu Grupa Kryzysowa, mówi pułkownik Delius. - Głos Deliusa jest spokojny. Teraz istotne jest to, jakim głosem mówi. Ma świadomość odpowiedzialności, jaka spoczywa na jego barkach. - My chcemy pertraktować z prezydentem - zdecydowanie stwierdza głos. - Prezydent prowadzi w tej chwili ważne międzynarodowe negocjacje. Wszystko, co ma związek ze sprawą bomb neutronowych, należy do nas. Dysponujemy wszelkimi pełnomocnictwami - odpowiada pułkownik. Pozostali w napięciu słuchają rozmowy. Pojedynku na słowa. Kręcą się rejestratory dźwięku. - Chcemy mówić jedynie z prezydentem - upiera się głos. - W takim razie proszę się zgłosić za parę godzin. Możliwe, że wtedy prezydent znajdzie dla panów parę minut. Człowiek, do którego należy głos, złości się: - Niech pan nie struga ważniaka! Źle skończycie, jeśli będziecie się stawiać. Proszę pomyśleć o bombach!... - Nie zapomnieliśmy o nich. - Delius stosuje starą, sprawdzoną metodę: Mało mówić i okazywać spokój. Przeciwnik - jeśli ma jakieś słabe miejsce - zdenerwuje się i zdradzi takie rzeczy, które we własnym interesie powinien przemilczeć. Nic nie szkodzi, że zaczną grozić. Z tego też można wyciągnąć wiele wniosków. - Chcieliśmy tylko zapytać, jak długo jeszcze będziecie się wahać. - Z głosu nieznajomego mężczyzny przebija zarazem bezczelność i upojenie sukcesem. - Przecież i tak nie macie innego wyboru. Szkoda, że daliśmy wam tak dużo czasu... No więc? - Prezydent chce jeszcze skonsultować się z osobami odpowiedzialnymi - odpowiada Delius. - Wkrótce zbierze się Rada Ministrów. Tam z pewnością zapadnie ostateczna decyzja. Chciałbym jednak o coś zapytać - chce zyskać na czasie, a także ma pewien pomysł. Teraz nawet parę minut znaczy wiele. - Interesuje nas, co się dzieje z zakładnikami. Czy wszyscy trzej są żywi? - Rozumiem, więc sądzi pan, że stała się im jakaś krzywda? Są cali i zdrowi. Czy chce pan rozmawiać z którymś z nich? - Chciałbym zamienić parę słów 2 kapitanem “Skorpiona". Chcę się przekonać, czy rzeczywiście nie doznali szwanku. - Proszę bardzo. Zaraz go wezwiemy. Połączenie nie zostaje przerwane; w głośnikach słychać nieustanny cichy szum. Delius zastanawia się gorączkowo. W jakiś sposób trzeba dać do zrozumienia... jak on się nazywa? majorowi Angelosowi, że pomoc jest już w drodze. Jeśli w ogóle uda się im pomóc. W głośnikach szmer, niezrozumiałe, ciche słowa, po czym odzywa się Angelos: - Tu major Angelos. - Pułkownik Delius, szef Grupy Kryzysowej. Czy wszystko w porządkuj panie majorze? Mam na myśli zakładników. - Jak do tej pory, tak, Od rana nie stała się nam żadna krzywda. - Rozumiem. My tutaj, na dole, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, byście cało wydostali się na wolność. Staramy się spełnić żądania porywaczy. Prezydent przez specjalnego gońca dał nam do zrozumienia, jak ważna jest dla niego ta sprawa... Teraz odzywa się głos porywacza: - No, dosyć tej paplaniny. Ostrzegam: sprawa przybierze zły obrót, jeśli nie spełnicie żądań. Możemy też wysunąć inne żądania... Trzask: tamci wyłączyli nadajnik. Oficer dyżurny bazy powietrznej w Oviedo komunikuje: koniec. W sali zapada cisza. Jeden z techników przynosi zza szklanej ściany kanapki, ktoś otwiera butelki z pepsi-colą. - Przemyciłem w tekście słowo “goniec" - cicho mamrocze Delius. - Pytanie jednak, czy Angelos zrozumiał tę aluzję. 34 Droga w górę nie trwa długo. Nawet w chwili startu przeciążenie nie przekracza 3 g. Wynner przeżył to już wielokrotnie i nie robi to na nim specjalnego wrażenia. Izolacja dźwiękoszczelna jest niemal doskonała, lecz hałas jest i tak dokuczliwy. Jeden z pilotów przechodzi do tyłu. - Za dwie minuty hamujemy! - krzyczy Wynnerowi do ucha. - Na start mamy dziewięć minut! Wynner kiwa głową. Choć nigdy nie pilotował samolotu kosmicznego, zna jego parametry. Mógłby je podać nawet z pamięci-musiał z tego zdać niejeden egzamin. Drugi pilot wraca na dziób, zaś Wynner siada tyłem do kierunku lotu; w chwili hamowania ta pozycja będzie najlepsza. Silniki zaczynają wyć i po chwili zatrzymują się. Kriogenowe paliwo spoczywa w zbiornikach, zatrzymuje się turbinowa pompa, która w ciągu minuty, czterdziestoma dwoma tysiącami obrotów wtłacza do silników materiał pędny. Są na orbicie okołoziemskiej, nad Południową Ameryką, płaszczyzna orbity przecina północną część Brazylii, w pobliżu równika. Do akcji wkraczają rakiety manewrowe. Dzięki przegubowemu zawieszeniu można je obrócić w dowolną stronę; teraz dwie z nich kierują się do przodu. Tryska pomarańczowy płomień. Wynner wie o tym wszystkim, choć nie może tego zobaczyć. Jego plecy wygniatają się teraz w metalową ścianę. Pierwszy pilot na przemian uruchamia i wyłącza rakietowe silniki napędzane sprężonym gazem. Maszyna powoli odzyskuje równowagę. Palna mieszanka monometylo-hydrazynu i nitrogenotetroxydu zmusza samolot kosmiczny do pozostania na orbicie. Coś świszczy w ścianach. Wynner z zadowoleniem widzi, że pilot - choć nie bez trudności -wprowadza w końcu maszynę na wyznaczoną orbitę. Szybkość jest wciąż jeszcze zbyt duża. Świszczący dźwięk pochodzi z gazowych sterów. Wreszcie udaje się ustawić “Ślizgacza" na orbicie. Wydaje się, że wszystko się powiodło. Zapada cisza: zatrzymują się wszystkie silniki. Wynner oczami wyobraźni widzi pilota, jak uruchamia automat stabilizujący i programuje automatyczne urządzenia sterujące. Wreszcie dotarliśmy na tę samą wysokość, co "Skorpion". Jednak nasze orbity się nie pokrywają; moja ukośnie przetnie tor Iotu bazy kosmicznej... Zapalają się lampy, obaj piloci przechodzą do tyłu. Dokładniej mówiąc: przesuwają się przez otwór drzwiowy na poły leżąc, na poły stojąc. Wynner unosząc się w tej samej pozycji zakłada na siebie kosmiczny skafander. Wszyscy trzej przechodzą do ładowni. Jeden z pilotów otwiera połowę dachu. Trzy cienie w pomarańczowych skafandrach stoją we wnętrzu oświetlonego metalowego walca; dookoła czarny Kosmos. W ładowni nie ma nadciśnienia; w ogóle nie ma tu powietrza - wypompowano je i stłoczono w butlach, gdzie pozostanie aż do czasu, gdy podporucznik wyruszy w drogę. Wynner wpełza do ciemnozielonej kuli. Zakręca od środka okrągłe drzwi. Przez cały czas ma uczucie, jakby był członkiem jednoosobowej ekspedycji podmorskiej, którego zaraz zanurzą w czarnych, nieprzyjaznych wodach. - Próba radiowa, raz, dwa, trzy - słyszy w słuchawkach. - Odbiór dobry, odbiór dobry - odpowiada podporucznik i przełyka ślinę. W uszach trochę mu dzwoni. Jest śpiący. - Tutaj też dobry. Zakładamy rakietę i możesz lecieć. Przez pancerne szyby dwóch iluminatorów widzi, że podnoszą go z wnętrza samolotu kosmicznego. Piloci z taką łatwością podrzucają kulę, kryjącą w środku Wynnera jakby to była zabawka. Słońce oświetla błyszczącą burtę “Ślizgacza". Silny blask razi podporucznika w oczy; musi je zamknąć. Słyszy, ze dwaj piloci rozmawiają ze sobą przez radio. Teraz zawiesili na kuli malutką, zaledwie dwumetrową rakietę. Jest w niej paliwo stałe, spala się w ciągu czterdziestu sekund. Później mały ładunek wybuchowy automatycznie odrzuca pusty metalowy walec od “sztucznego satelity", który pod wpływem tego impulsu przelatuje na inną orbitę. Potem mogę już tylko bezwładnie płynąć w przestrzeni, myśli Wynner. Z zapasem powietrza na sześć godzin. Tylko na sześć godzin... - Ruszasz, chłopie. Wycelowaliśmy, teraz kolej na ciebie - piloci żegnają się z nim. Wstrząs, gwiazdy gwałtownie przesuwają się przed jego oczami, przyspieszenie na chwilę przygniata go do ściany; nie może wynosić więcej niż 1 g, ale jednak żołądek się ściska, no, teraz już lepiej. Pędzi w czarnej przestrzeni, zupełnie samotny. 35 O dwie ulice od celu major Quinet urządza tymczasową - funkcjonującą tylko kilka minut - kwaterę główną. Samochody stają rzędem wzdłuż chodnika, wyskakują z nich mężczyźni. Quinet i jego młody szofer, Piero, stoją pośrodku kręgu zbierających się ludzi. Jest tu trzydziestu, czterdziestu barczystych mężczyzn ubranych w mundury bez pagonów i kilku podobnie zbudowanych cywilów. Z jednego samochodu wysiadają nawet dwie młode dziewczyny. One także należą do oddziału komandosów; jedna jest blondynką, druga brunetką. Smukłe, długonogie, wysportowane. - Chodźcie no - Quinet macha ręką do brunetki. - Będziecie miały ważne zadanie. Błyskawicznie informuje o sytuacji, później wysyła cztery samochody; willa numer 42 przy ulicy Andersena ma dwa wyjścia, przez wąską furtkę w ogrodzeniu na zapleczu domu można się wydostać na drugą ulicę. Zameldowali o tym przed chwilą cywilni wywiadowcy. Quinet nie bawi się w krasomówcę. Mówi szybko lecz zrozumiale; dziesięcioosobowe grupy szybko pojmują, co mają robić. Samochody ruszają. Dowódcy grup noszą na szyjach krótkofalówki, małe mikrofony mają zamocowane przed ustami. Dzięki temu obie ręce są wolne. Kamienny mur broni willi ze wszystkich stron, wewnątrz otacza ją gęsty żywopłot. Quinet wdziera się do willi o numerze 40. W tej samej sekundzie dziesięcioosobowy oddział komandosów zajmuje dom oznaczony numerem 44. Na ulicy ludzie i samochody ustawiają się tak, by nie można ich było zauważyć ze środka willi. “Wejście" Quineta wygląda tak: najpierw dzwoni do bramy. Otwiera mu starszy mężczyzna. Chciałby o coś zapytać, ale major odsuwa go i bez słowa wbiega do mieszkania. Za nim biegną jego ludzie. Trzech czy czterech zajmuje stanowiska na podwórku przy kamiennym ogrodzeniu. - Chwilę... co to jest? Co to znaczy? -jąka się stary właściciel willi. - Proszę zostać w domu i usiąść na dywanie - mówi Piero. Szczęka broń, żołnierze otwierają okna. Na zewnątrz świeci słońce. W środku panuje przyjemny, chłodny półmrok. Wojskowe buty dudnią także w pokoju na poddaszu. - Ależ to jest naruszenie prywatnego mieszkania... jakim prawem...? - starsza para i ich mniej więcej czterdziestoletnia córka nic z tego wszystkiego nie rozumieją. - Akcja antyterrorystyczna, na podstawie czterysta ósmej poprawki do konstytucji - mamrocze Quinet, lecz nie patrzy na gospodarzy. Zajmuje go coś całkiem innego; z okna na piętrze obserwuje tamtą willę. - Hej, łącznościowiec! - mówi do mikrofonu. Na ulicy stoi samochód wiozący superczułą aparaturę, jej operator utrzymuje stałą łączność z Grupą Kryzysową. - Połącz mnie z pułkownikiem Deliusem... - Tu Delius. - Niech się pan spyta specjalistów, jak unieszkodliwić to ustrojstwo? - Quinet nie dobiera słów, wie dobrze, że bez niego cała “Operacja Neutron" byłaby przedsięwzięciem beznadziejnym. - Możliwe, że strzegą willi, możliwe, że już sobie poszli. Niezależnie od tego muszę jakoś to wyłączyć, bo w przeciwnym razie zrobi się w tej okolicy bardzo ciepło... - Niech pan weźmie ze sobą kamerzystę - przychodzi z eteru odpowiedź Deliusa. - Gdy tam dotrzecie, dajcie obraz, poinstruujemy was. - Okay - major wyłącza krótkofalówkę i znów zwraca się do swoich ludzi. Jest ich czterdziestu, gotowych do akcji, ukrytych wokół willi. Stąd nawet mysz nie wyjdzie nie zauważona, myśli Piero. Major opuszcza lornetkę. - Chłopcy, tam w środku nie ma żadnego ruchu. Wokół willi, w ogrodzie nie widzę nikogo. Dziewczyny mogą ruszać. Dwie dziewczyny ruszają ulicą. Zbliżają się do bramy. Wesoło ze sobą rozmawiają. Blondynka ma tylko małą damską torebkę, brunetka niesie większą torbę. Od strony ulicy Andersena na dłuższym odcinku ogrodzenie jest niższe; na szczycie muru sterczą metalowe pręty. Jedna z dziewcząt słucha radia. Kiedy podnosi je do ucha, słyszy głos Quineta: - Śmiejcie się, zachowujcie się naturalnie - mówi Quinet.Dziewczyny wybuchają śmiechem. Zbliżają się do bramy. Zatrzymują się, rozglądają, sprawdzają numer, naciskają klamkę. Brama - szeroka, metalowa krata - jest zamknięta. Dzwonią. Quinet w napięciu obserwuje okna willi. Jakby... Tak. Teraz jest już pewny. - Przynajmniej jeden człowiek jest w willi - mówi do mikrofonu. - Grupa druga, przez ogrodzenie od tyłu! Szybko! Bandyci z pewnością obserwują teraz okolicę bramy, zastanawiają się, po co przyszły te dwie dziewczyny. Blondynka i brunetka chichoczą przed bramą jak dwie smarkate uczennice. Wszystko to nie wzbudza w tamtych uczucia zagrożenia. W ciągu pięciu sekund dwunastu żołnierzy przechodzi w dwóch miejscach przez ogrodzenie - tam, gdzie żywopłot sięga najwyżej. Nie pielęgnowana, od dawna nie przycinana gęstwina. Po kilku sekundach czai się już za nią tuzin uzbrojonych ludzi; czterech spośród nich pod osłoną ozdobnych krzewów pełznie w stronę garażu. - Dziewczyny, zadzwońcie jeszcze raz. Dziewczęta dzwonią. Długo, wytrwale. Wreszcie poruszają się drzwi willi... Quinet wzdycha. Ja na ich miejscu siedziałbym spokojnie, nie otworzyłbym drzwi. Popełnili elementarny błąd. A może właśnie dlatego otwierają, że nie chcą wzbudzić podejrzeń? Wszystko jedno. W odbiorniku odzywa się cichy głos; wszyscy go słyszą. Jeden z żołnierzy, którzy weszli do środka melduje: - Panie majorze! Miga licznik GM. - Okay, chłopcze. A więc tu są bomby. Teraz już nie ma wątpliwości. Piero ciężko wzdycha. Z willi wychodzi młody mężczyzna. Ma na sobie niebieską koszulę z krótkimi rękawami i dżinsy. Kieszeń ma wypchaną. Może mieć rewolwer P-8, stwierdza major. Swoje spostrzeżenia podaje cicho do mikrofonu. Nie wie, że Delius przekazuje jego falę radiową Grupie Kryzysowej. Ludzie znajdujący się tam na dole słyszą każde słowo. - Przygotować się! Cywile mogą już ruszać!... Ulicy Andersena nie zamknięto, żeby terroryści nie powzięli jakichś podejrzeń. Tu i tam widać paru niczego nie podejrzewających przechodniów. Teraz kilku innych ludzi Quineta wysiada z samochodów stojących przy chodniku z dala od willi i zatrzymuje ruch. Nie potrzeba niewinnych ofiar. Dwaj mężczyźni w białych koszulach zbliżają się z przeciwnych stron do bramy i do dziewcząt. Beztrosko idą chodnikiem. Od strony ogrodu nadchodzi młody człowiek w dżinsach; uważnie obserwuje kobiety. Quinet nie słyszy, co mówią: czarnowłosa dziewczyna włożyła nadajnik do torby. Teraz mężczyzna dochodzi do bramy. Blondynka zasłania, brunetkę. Dzięki temu z willi nie widać, że ciemnowłosa dziewczyna trzyma w ręku rewolwer. Lufa jest skierowana w pierś mężczyzny w dżinsach. “Otwórz bramę" - mówi zapewne brunetka. “Jeden podejrzany ruch i koniec z tobą" - prawie na pewno dorzuca blondynka. “Klucz masz w ręce, nie rób głupstw. Możesz wyjść z tego żywy". Młody człowiek przez długą chwilę stoi nieruchomo. Quinet mówi do mikrofonu: - Strzelec numer jeden...? - Tu jestem, nad tobą, w oknie na poddaszu - słychać z radia wyszeptaną odpowiedź. - Bierz na cel tego faceta przy bramie! Mówi to we właściwej chwili. W tamtym zwycięża jednak solidarność. Lub przerażenie... Kiedy Quinet krzyczy: “Samochód do bramy!" - człowiek w dżinsach odwraca się na pięcie i chce biec z powrotem do willi, żeby ostrzec towarzyszy... - Ognia! Głos Quineta jest spokojny. Nie pierwszy raz rozkazuje otworzyć ogień do człowieka. Jego oddział wiele już przeszedł. On sam jeszcze więcej. Zbiega z piętra, Piero za nim. - Naprzód! - krzyczy major. Domownicy kulą się przy ścianie. Starsza kobieta przyciska ręce do uszu - huczą wystrzały. Dwóch strzelców natychmiast trafia mężczyznę w dżinsach; nie dotarł do willi. Komandosi w cywilu zbliżający się do dziewcząt przesadzają ogrodzenie, w tym samym momencie łazik wyposażony w specjalną metalową konstrukcję wyważa bramę: stalowy łańcuch pęka z potwornym hukiem. Na hasło “Naprzód!" ludzie Quineta ze wszystkich stron przeskakują przez ogrodzenie i biegnąc zakosami nieustannie strzelają w stronę domu. Cały atak nie trwa dłużej niż pięć sekund. Teraz wszyscy kryją się pod ścianami willi. Z jednego z okien na piętrze dwóch ludzi odpowiada ogniem, także na parterze ktoś strzela. - Przeciąć kabel telefoniczny! Przygotować granaty gazowe. Kamerzysta, do mnie! - Quinet pierwszy dociera pod ściany garażu, skąd widać wąskie, chyba kuchenne okno. Ktoś się w nim porusza. Piero -także i tym razem z boku szefa - podnosi już automatyczny pistolet, ale Quinet pokazuje mu: - Czekaj. Cień znów pojawia się w rogu okna: tam zapewne kryje się uzbrojony facet. Quinet mówi do mikrofonu: - Co jest z gazem? - Gotowy, szefie! - Uważajcie, żeby dotarł do każdego okna! Liczę do trzech. Raz... dwa... trzy! Znów wybucha strzelanina. Przez przestrzelone, powybijane szyby do wnętrza domu wpadają granaty z szybko działającym gazem obezwładniającym. Gwałtownie otwierają się drzwi, wybiega z nich człowiek w ciemnym ubraniu. Quinet chce krzyknąć, by brać go żywcem, lecz kule już rozstrzaskują głowę uciekającego. - Ci, którzy mają maski gazowe, do środka! Maski ma pięć osób. Wbiegają do środka. Jeden z żołnierzy już na progu zostaje ranny, opada na kolana, ale nie przerywa ognia. Dwóch biegnie na górę po drewnianych schodach. Przeskakują przez nieruchome ciało, ich buty ślizgają się we krwi. - Karetkę na podwórko! - dyryguje przez radio Quinet. Służba pomocnicza - do tej pory ukryta na sąsiedniej ulicy - przysyła jeden samochód. Zaraz potem drugi, bo ktoś krzyknął z piętra, że schwytano jednego rannego spiskowca. - Otworzyć wszystkie pomieszczenia! - dyryguje Quinet. Pod kopniakami komandosów trzaskają zamki, pękają łańcuchy, drzwi wylatują z zawiasów. Skrzypi szkło. Samochód z kompresorem zatrzymuje się obok karetki, przez długi gumowy wąż silnym strumieniem napływa czyste, sprężone powietrze. Po dwóch minutach willa jest wolna od gazu. - Tu jestem, szefie - zgłasza się kamerzysta. Na jego ramieniu pracuje już kamera; obraz jest wyświetlany na dużym ściennym ekranie Grupy Kryzysowej w Centrali numer 2. - Chodźmy na dach. Dwóch żołnierzy znosi po schodach rannego. Jest on młodym szatynem, nie może mieć więcej niż trzydzieści lat. Raniono go w udo; z oczu płyną mu strumienie łez. Na swoje szczęście przebywał w najwyższym pokoju, gdzie dotarło niewiele gazu, który szybko wydmuchnięto. Spiskowiec sprawia wrażenie, jakby łkał żałując swoich win, lecz w rzeczywistości jego ciałem wstrząsa bezsilny gniew. Znoszący go na dół żołnierze nie obchodzą się z nim zbyt delikatnie. Quinet przepuszcza ich, a później wbiega po dudniących drewnianych schodach. Za nim biegną kamerzysta i Piero. Zbite z desek drzwi stoją otworem; w porównaniu z półmrokiem panującym we wnętrzu domu światło jest tu tak silne, ze Quinet początkowo nic nie widzi. Płaski dach otacza balustrada. Pnie się po niej bluszcz; w prażącym słońcu, jego liście wydają się czarne. - Tam jest antena - pokazuje Piero. Antena stoi na aluminiowych wspornikach, jeden z nich jest chyba krótszy i brakujące centymetry uzupełniono cegłą. Urządzenie ma kształt okrągłej misy o średnicy ładnych paru metrów. Zrobiono je ż aluminiowych płytek. Płytki nie uległy jeszcze działaniu powietrza; w promieniach słońca lśnią srebrzyście. - Tu Delius - słychać z eteru głos pułkownika. - Niech kamerzysta okrąży ten przedmiot, a wy poszukajcie kabla. Musi być pod spodem... - Nie trzeba szukać - mruczy w odpowiedzi Quinet. Pod anteną wije się gruby jak kciuk czarny kabel w izolacji ze sztucznego tworzywa. Wygląda jak wąż. Jest połączony z metalowym pudełkiem. Kamerzysta kuca, by pokazać pudełko stojące na zewnątrz leja. - Proszę wvrwać kabel, panie majorze! Quinetowi nie trzeba tego powtarzać Klęka, oburącz chwyta kabel. Klęka także Piero i jeszcze jeden żołnierz; na ekranie Deliusa połowę obrazu zasłaniają czyjeś plecy w przepoconej koszuli. Pomoc jest jednak niepotrzebna: Quinet wyrywa kabel jednym potężnym szarpnięciem. Z boku anteny sterczą strzępki drutu; obluzowuje się też plastikowa pokrywa pudełka i ze środka wypadają małe elementy: jeden biały opornik oraz czerwone i niebieskie kawałki przewodów. Quinet i jego żołnierze wyraźnie słyszą w słuchawkach pełne ulgi westchnienie Deliusa. Z podwórka ruszają teraz karetki. W innym samochodzie jedzie za nimi kilku j komandosów; będą pilnować w szpitalu schwytanego mężczyzny. - Proszę iść wzdłuż kabla, panie majorze! - Sam na to wpadłem - mruczy Quinet. Kabel przechodzi przez poręcz balustrady i zwisa w dół. Garaż jest małą przybudówką, jedno z jego małych okienek zostawiono otwarte - tam wpełza czarny wąż. W chwili gdy Quinet, Piero i dwóch żołnierzy otwiera drzwi garażu, jest dokładnie godzina trzynasta minut trzydzieści osiem. Quinet podchodzi do małej ciężarówki i odrzuca na bok brezent. Na platformie leży duży, ciemny przedmiot. Kabel prowadzi do niego. - Poświećcie tutaj! Kamerzysta zapala reflektor. Drewniana skrzynia, chyba nowa, bo czuć zapach żywicy. W środku leży ciemny, matowy, metrowej długości walec, unieruchomiony drewnianymi wspornikami: - Licznik GM błyska i stuka - mówi jeden z żołnierzy. Quinet ogląda walec, później odwraca się w stronę drzwi. Chłopcy już tam stoją: nigdy jeszcze nie widzieli bomby neutronowej. Szmery w słuchawkach. Delius: - Majorze Quinet! Obraz z tego garażu jest dość niewyraźny. Gdzie druga bomba?... Quinet najchętniej by zaklął. W myślach nawet to robi. Siarczyście. Potem zarzuca na ramię automatyczny pistolet i cicho mówi: - Ja też chciałbym to wiedzieć. W tej willi znaleźliśmy tylko jedną. 36 Delius powoli się odwraca. Nie odzywa się. Wszyscy milczą. Na stole dymi kawa, za szklaną ścianą przygotowują nowe kanapki. Krople wody osiadają na butelce pepsi- coli. - Zbliża się czternasta-zauważa Bardey. Nikt nie odpowiada. Na stole stoją plastikowe kubki, silne światła rażą oczy. Po kilku minutach zgłasza się szpital. Lekarz oznajmia, że opatrzono rannego komandosa, jego obrażenia nie są ciężkie. Zabandażowano także pojmanego cywila, dostał lekki postrzał w udo. Jedyny problem stanowią eskortujący go komandosi, którzy wdarli się nawet na salę operacyjną i ani na chwilę nie chcą zostawić jeńca bez straży. - Zawieźcie go do jakiegoś wiezienia - doradza Helmont. Także i w tym przypadku zadecydować muszą oni. Jak we wszystkim, co wiąże się z “Operacją Neutron". - Niech go raczej przywiozą tutaj - niespodziewanie mówi Edith. Jej słowa są przyjęte z niemym zdumieniem. - Tutaj? Po co? - pyta Delius. - Możliwe, że jeśli z bliska zobaczy nasze działania, będzie skłonny pomóc... Może uda się z niego wydobyć parę danych. Moglibyśmy ruszyć z martwego punktu. - To naiwne - Hilda Emmers już wcześniej nie czuła sympatii do ładnej, młodej specjalistki chorób zakaźnych. W jaki sposób ta gęś mogła trafić do takiego poważnego grona? Swoje słowa uzupełnia nawet teatralnym machnięciem ręki. - Zaszkodzić nie zaszkodzi - mówi Helmont. Delius zastanawia się przez parę chwil, później mówi: - Możliwe, że ten facet wie coś, co może się nam przydać. Jeśli lekarze nie mają zastrzeżeń, przyprowadźcie go tutaj... Do tej pory spróbujmy coś wymyślić. Gdzie może być druga bomba? - Znów trzeba fotografować-doradza Raggar. Strząsa niewidoczny kurz ze swego niebieskoszarego munduru i uśmiecha się do Edith. Uśmiecha się dziś chyba po raz pierwszy, lecz uśmiech ten nie jest skierowany do kobiety. Służy raczej do ukrycia poczucia bezradności. - W porządku, jeszcze raz wyślemy samoloty... Pogoda? Z głośnika odpowiedź przychodzi prawie natychmiast: - Nadal bezchmurna. - Dobrze. Niech znowu startują i dalej filmują miasto. Tym razem może zobaczymy także i drugą antenę. - Inny jest kąt padania promieni słonecznych, cienie padają w inną stronę - mówi Helmont. - A nuż to pomoże. Lub wręcz przeciwnie, któż to może wiedzieć?... Lecz radziłbym znów filmować okolicę wspomnianych dzielnic. Samochody wiozące bomby nie mogły zajechać daleko. - Jest tu jeden haczyk. - Kapitan Raggar stuka ołówkiem w blat stołu. - Z bazy w El Puńo obie bomby wiozła jedna ciężarówka. Kiedy i gdzie przeładowano drugą bombę? - Na podwórku któregoś z domów lub, jeśli chcieli uniknąć zwracania na siebie uwagi, w jakimś większym garażu - mówi Maur. - Powiem coś lepszego - Delius podchodzi do mapy. - Po drodze czekał gdzieś inny samochód i przy pomocy prostego podnośnika zamontowanego na wozie przenieśli bombę; samochód ten pojechał później w innym kierunku. - Pułkownik uważnie studiuje mapę. Obok niego stoi Merloni, stuka palcem w jakiś punkt: - Tu jest dobre miejsce. Znam je, często tędy jeździłem... W pobliżu szosy, w połowie drogi między El Puńo i stolicą jest parking. Dookoła drzewa. Nie las, raczej coś w rodzaju niewielkiego zagajnika... Tam bez przeszkód mogli przeładować jedną bombę - wcześnie rano prawie wcale nie ma ruchu. Głos z megafonu: - Samoloty wystartowały. Godzina czternasta minut dziewiętnaście. - Panie pułkowniku, zgłasza się baza w Oviedo. - Połączcie. Twarz Starego jest zmęczona. Delius widział go już wielokrotnie, ale nigdy jeszcze nie wyglądał tak staro. Teraz naprawdę zasłużył na swoje przezwisko. Zmarszczki obok nosa i na czole zgęstniały, spojrzenie ma poważne. - Jak posuwa się “Operacja Goniec", panie generale? - Jak do tej pory, w porządku. Ale na efekt możemy liczyć dopiero za parę godzin. - Nie mamy wiele czasu - zżyma się Delius. - Fizyczne prawa rządzące kosmosem nie zmieniają się nawet na życzenie Grupy Kryzysowej - replikuje Stary. Dobrze się odciął, myśli Helmont. Ten orzeł nie jest jeszcze taki zgrzybiały - potrafi latać i wbijać szpony. - Potrzeba czasu, żeby “Goniec" dotarł do “Skorpiona". Teraz jednak chcę zakomunikować państwu coś innego. Szczegółowe dochodzenie ujawniło człowieka, który rano zamienił w hangarze kontenery. Przy jego pomocy porywacze dotarli na “Skorpiona". - Kto to jest? - Pewien młody oficer, niedawno przeniesiono go do nas. Wcale się nie zmieszał, gdy ludzie ze służby bezpieczeństwa go aresztowali. Nawet nie zaprzeczał. Natychmiast zeznał, że to on je zamienił. - Dla kogo pracuje? - Oczywiście my też go o to pytaliśmy, lecz robił tylko mętne aluzje, że zadanie to zlecono mu z wysokiego szczebla i nie może nam o tym nic powiedzieć. W jego zachowaniu jest podejrzana pewność siebie... A, prawda, powiedział jeszcze, że za to, co zrobił, dostanie nie karę, a odznaczenie - i to niebawem... - Co pan myśli o tej sprawie, panie generale? - Mam nadzieję, że nie wątpi pan w moją lojalność? Moim zdaniem to oczywiste, że chodzi tu o dziecięcą zabawę kilku moich kolegów generałów. Jednakże wykonawcy są starannie wyszkolonymi, doborowymi żołnierzami. Tym tropem należałoby pójść; dowiedzieć się, kto ich wysłał... Po chwili milczenia Delius dziękuje Staremu. Ekran znowu ciemnieje. Milczący Merloni niespodziewanie prosi o głos: - Jest jeden punkt, gdzie można nakryć spiskowców... Ktoś tu już poruszył kwestię czasu. Ja zadaję inne pytanie: w jaki sposób porozumiewają się ze sobą różne grupy zamachowców? Moim zdaniem istnieją minimum trzy grupy. Pierwsza, ta, która zrabowała bomby. Teraz już wiemy, że podzieliła się ona później na dwie części i umieściła je w dwóch, zapewne odległych od siebie, punktach. Druga grupa składa się z tych, którzy obecnie okupują bazę kosmiczną. Trzecia grupa kieruje całą akcją. Poza nimi mogą też istnieć inne, które nie biorą w akcji bezpośredniego udziału, ale z dala obserwują jej przebieg i na bieżąco wiedzą, jak przedstawia się sytuacja w danej chwili... Jednocześnie w całej grze musi być jakaś centralna służba informacyjna, która działa przez cały czas, dostarcza danych, przekazuje wiadomości, a nawet, jeśli zachodzą nowe okoliczności, wydaje uczestnikom gry nowe polecenia. - Sądzę, że to centrum informuje też grupy o ewentualnych zmianach, dzięki czemu mogą one modyfikować swoje plany - wtrąca Helmont. - W takim razie mogli się też dowiedzieć o stracie jednej bomby - mówi Raggar. - To możliwe, ale niepewne. -Teraz Merloni zwraca się do kapitana Maura: - Czy osoby przebywające na pokładzie “Skorpiona" mają możliwość złapania programów ziemskich rozgłośni radiowych? - Oczywiście. Przecież oni też lubią słuchać muzyki i wiadomości... Pewne urządzenie wyławia pasmo danej stacji z fal eteru otaczającego Ziemię i w ten sposób można na górze słuchać tej stacji tak samo, jak tu, na Ziemi. - Zastanawialiśmy się mianowicie - Merloni podejmuje swą kwestię - w jaki sposób grupy spiskowców komunikują się ze sobą. Wyjaśnienie jest proste: drogą radiową. - Tak, ale od początku operacji Ministerstwo Obrony Narodowej podsłuchuje pasma UKF na terenie całego kraju. Ich uwadze nie ujdzie żadna podejrzana transmisja - nawet przy użyciu ręcznych krótkofalówek o zasięgu kilkudziesięciu kilometrów. Merloni w podnieceniu uderza ręką w stół: - Słuchają pasm ultrakrótkich i krótkich, ale nie fal średnich! Tych, które stosują normalne rozgłośnie radiowe! - Chce pan powiedzieć... - Dokładnie tak, panie pułkowniku. Naszej uwadze uszedł fakt, że spiskowcy lub ich wspólnicy starannie przygotowując akcję, mogli się wkraść do któregoś z mniejszych towarzystw radiowych i w jego zwykłych programach mogli przekazywać swoje - oczywiście zaszyfrowane - informacje... - I cóż tym osiągniemy, nawet jeśli tak jest? - macha ręką Edith. - Przecież nie mamy możliwości dojścia do tego, która to radiostacja. Otwierają się wielkie, dwuskrzydłowe drzwi. Jeden z żołnierzy majora Quineta ostrożnie przez nie spogląda, po czym za plecami daje ręką jakiś znak. Dwóch ubranych na biało ludzi wnosi nosze i kładzie je przy ścianie pod mapą. Później wychodzą, wchodzi natomiast jeszcze jeden komandos, bierze krzesło stojące przy stole i siada obok noszy. Jego towarzysz opiera się o ścianę; obaj mają w rękach automatyczne pistolety. - Oto przeciwnik. A więc spotkaliśmy się - mówi Delius. Podchodzi bliżej do noszy. Ranny mężczyzna spogląda w górę. Dwa twarde jak kamień spojrzenia zderzają się. Zgłasza się Quinet. Na ekranie pojawia się jego szczera twarz. Mówi do Deliusa: - Panie pułkowniku, w willi zdarzyło się jeszcze coś, o czym wcześniej nie mówiłem. Znam jednego z zabitych spiskowców. Jeszcze z dawnych czasów. Kiedy obejrzałem jego twarz... Słowem, jestem pewny. Około siedmiu lat temu służyliśmy razem w specjalnym oddziale komandosów morskich. Nazywa się Paul Mullardee. Później przeszedłem stamtąd na moje obecne stanowisko, natomiast, o ile wiem, Mullardee po dziś dzień jest oficerem oddziału komandosów morskich. To znaczy był oficerem... On zapewne był dowódcą tych w willi. - Dziękuję, Quinet. Trzask, obraz znika. Wszyscy słyszeli słowa majora. Raggar spogląda na przysłaną dalekopisem taśmę papieru, którą jeden z techników położył przed nim. Czyta półgłosem: - Tell Arow, lat dwadzieścia osiem... - Spogląda na leżącego na noszach rannego: na fotografii załączonej do tekstu widzi tę samą twarz. - Od 1994 roku sierżant szkoleniowej kompanii piechoty morskiej w bazie Marynarki Wojennej w Ninter. A więc za całą sprawą kryje się chyba admiralicja - mówi i patrzy na na Deliusa. Pułkownik nie od razu odpowiada. Po głowie chodzi mu coś innego. Myśli o tym, co właśnie usłyszał - nie o tym, co zameldował major Quinet, lecz co powiedział Merloni o radiostacjach pracujących na falach średnich. Wiele z nich jest w prywatnych rękach i rzeczywiście można sobie wyobrazić, że spiskowcy, wśród których są przypuszczalnie wysocy rangą oficerowie, magnaci przemysłowi, ewentualnie nawet politycy, dyskretnie kierują jedną z takich stacji - przynajmniej dzisiaj. Jego rozmyślania przerywa profesor Helmont: - Najważniejsze to to, że numery bomb mogli przekazać tylko przez jakąś rozgłośnię, w przeciwnym wypadku ci w Oviedo nigdy by ich nie poznali... I oczywiście od tamtego czasu nadają rozkazy... I oto w głowie pułkownika wszystko się nagle rozjaśnia. Numery. Już przed południem wydały mu się znajome. - Mam! - krzyczy i zrywa się ze stołu, jakby podskakiwał z radości. Obraca się twarzą do wszystkich. - Wiedziałem, że gdzieś już słyszałem numery j ewidencyjne tych bomb! Wiecie, gdzie? Dziś rano w programie Radia ,,Anakonda"...! Podano je w związku z jakąś reklamą. Teraz już jasne, że był to tylko trik! Teraz rozumiem! - Zelektryzowany tym odkryciem szybko podchodzi do szklanej ściany. - Natychmiast wywołajcie majora Quineta! 37 Quinet właśnie wychodzi z willi. Chce uniknąć sensacji. Osobiście rozmawia z właścicielami dwóch sąsiednich domów, obiecuje wysokie odszkodowania za zdeptane klomby, uszkodzone ogrodzenia, rozbite szyby i mówi, gdzie się zgłosić po pieniądze. Oczywiście nie padają słowa “bomba neutronowa". Quinet nie jest politykiem, ale wie, choć nie dostał osobnego rozkazu, że musi milczeć. Tak jak w przypadku wszystkich innych akcji Służby Specjalnej jest to tajemnicą. Rzecz jasna, major domyśla się, co by było, gdyby sprawa się rozniosła. Nawet gdyby się udało powstrzymać spiskowców i wydrzeć z ich rąk niebezpieczną broń, grupy protestujące przeciwko zbrojeniom i ich sojusznicy zmobilizowaliby opinię publiczną kraju. Nastąpiłyby wielotygodniowe, jeśli nie wielomiesięczne, serie manifestacji i wzmożonych niepokojów, co zwłaszcza teraz, przed wyborami, nie byłoby na rękę żadnej partii politycznej. Nawet opozycji, która przecież zawsze chętnie oskarża rząd będący u władzy (zwłaszcza obecna prawicowa opozycja z radością wykorzystuje każdą okazję do zaatakowania socjaldemokratycznego rządu). Nie może jednak zająć stanowiska w sprawie broni neutronowej, bo straciłaby poparcie kręgów wielkoprzemysłowych i wojskowych. Słowem, rozgłos nadany tej sprawie przysporzyłby kłopotu wszystkim i major dobrze zdaje sobie z tego sprawę. Tymczasem przybywa oddział umundurowanych policjantów, który rozprasza zbierających się na ulicy gapiów i przejmuje straż nad zajętą willą. W odbiorniku meldują, że z bazy w El Puno wyruszył już specjalny oddział wojskowy, który z zachowaniem wszelkich środków ostrożności przetransportuje “rzeczony przedmiot". Chłopcy Quineta znów się rozdzielają; w dwu- lub trzyosobowych grupach wsiadają do samochodów i mikrobusów z cywilnymi numerami rejestracyjnymi, krążą po dzielnicy i obserwują wskazania liczników GM. Około dwudziestu zostaje z majorem, wśród nich mężczyźni w cywilnych strojach i obie kobiety. Jest godzina piętnasta. Łącznościowiec macha do majora ręką; jego samochód stoi przy chodniku. Tłum się już rozproszył, policjanci działają energicznie. - Panie majorze, wzywa pana Grupa Kryzysowa. Quinet przysiada na fotelu, nogi wystawia przez otwarte drzwi. Grzeje słońce. Major teraz dopiero czuje, jaki jest głodny. Nic dziś jeszcze nie jadł. - Piero, choćby spod ziemi wytrzaśnij kilka kanapek. Sobie też przynieś. - Zakłada słuchawki, żeby inni nie słyszeli, o czym będą rozmawiać. Domyśla się, że Delius nie wzywa go bez powodu. - Tu Quinet. - No, wreszcie! - Delius jest zniecierpliwiony. - Panie majorze, daję nowy adres. Ale żeby mi pan tu nie strzelał! Musi pan działać delikatnie, elegancko i przede wszystkim po cichu. Że tak powiem, w rękawiczkach. - To nie dla mnie - mruczy Quinet. - W takie miejsca niech pan lepiej pośle tych policyjnych pięknisiów z ogolonymi gębami... - Panie majorze, chodzi o jedną z głównych siedzib spiskowców. Jeśli się uda, możemy jednym uderzeniem sparaliżować ich centrum i mózg, który zaplanował, a teraz kieruje tą cholerną akcją. Quinet ożywia się: - Czemu pan od tego nie zaczął? Proszę podać adres. - Plac Uniwersytecki szesnaście. Siedziba Radia “Anakonda". Quinet gwiżdże. - Ho, ho! To bardziej ryzykowne, niż myślałem. A więc mam się tam po prostu wedrzeć i... Quinet! - Delius chciałby powiedzieć coś mocniejszego lecz milknie. Kontynuuje już innym głosem - Niech pan powie, czy ten samochód pod panem już jedzie? Nie słyszę silnika. Quinet prędko wciąga nogi do środka wozu, daje znak Pierowi, który nadbiega z dwoma ogromnymi hot-dogami i wskakuje za kierownicę, jednego wciska do ręki Quinetowi. Samochód rusza. - Jedziemy na plac Uniwersytecki, reszta niech jedzie za nami - mówi major do swoich ludzi. Delius jest zadowolony: on także słyszy, że już ruszyli. - Czy pan poważnie myśli, panie pułkowniku, że mamy wystąpić przeciwko stacji radiowej? Jeśli prasa to zwietrzy... - Odpowiedzialność biorę na siebie. - Jedynie głos Deliusa jest twardy, on sam wgłębi ducha nie jest już taki pewny: a jeśli prezydent lub minister mnie nie osłoni?... Lecz zaraz się uspokaja: jeśli operacja się powiedzie, wszystko mi wybaczą. Kłopoty mogą być tylko w przypadku, jeśli się okaże, że mimo wszystko w Radiu “Anakonda" nie ma spiskowców... - Quinet, podaję dane. Siedziba radia ma cztery piętra, lecz nie cały budynek należy do “Anakondy" ale jedynie dwie górne kondygnacje. Najpierw proszę posłać ludzi w cywilu. Niech pan też pójdzie z nimi. Pozostali niech otoczą dom, ale dyskretnie. Szukajcie spikera - nazywa się Emil Obress - który rozpoczął pracę dziś o świcie. On musi coś wiedzieć, przynajmniej, kto jest szefem... - W kilku słowach mówi o podejrzeniach Grupy Kryzysowej. - Okay, okay... - Quinet jest zniecierpliwiony, bo samochody wjeżdżają już na plac. - Sam wiem, co mam robić. Zgłoszę się później. - Jeszcze coś, Quinet - głos Deliusa jest poważny. - Ponieważ nie wiemy, gdzie jest druga bomba i mamy coraz mniej czasu, żeby ją znaleźć samodzielnie... Słowem, potrzebuję teraz żywych spiskowców. Takich, którzy mogą mówić, Którzy potrafią powiedzieć, co trzeba. - Rozumiem. - Wóz Quineta zatrzymuje się pięćdziesiąt metrów od budynku “Anakondy". Pozostałe samochody i mikrobusy parkują tam, gdzie akurat jest wolne miejsce. Major kończy rozmowę i wysiada z samochodu. Teraz dopiero zauważa, że w ręku wciąż jeszcze ściska hot-doga. Odgryza duży kawałek i zwraca się w kierunku zgromadzonych ludzi. - Bierzcie tylko rewolwery. Dziewczyny, idziecie ze mną. Cywile za nami. Pozostali otaczają ten duży aluminiowy budynek. Obstawić tylne wyjścia i narażę, mikrobusy ustawić przed drzwiami. Ewentualnych uciekinierów i osoby zachowujące się podejrzanie zatrzymać, nałożyć kajdanki i do samochodu. Potrzebujemy żywych, zrozumiano?... No, do roboty! Energicznie rusza chodnikiem, za nim idą dziewczęta i trzech mężczyzn w białych koszulach. Rewolwer ma w kaburze pod marynarką. Godzina piętnasta minut jedenaście; słońce świeci jeszcze ponad wysokimi dachami, rozgrzane powietrze unosi się do góry nad asfaltowymi chodnikami. Na placu panuje niezbyt duży ruch - przed uniwersytetem stoi kolorowa grupa młodzieży, sprzedawca gazet głośno zachwala swój towar, z jakiegoś radia dudni muzyka. Nad czarnymi, marmurowymi schodami banku krata: już zamknięto, jest popołudnie. - Wchodzimy - mówi major przed oszklonymi drzwiami. - Wy dwaj zostaniecie przy wejściu i przy windach, a my wejdziemy na górę - krótko instruuje dziewczęta. Na plecy spływa im cień, w klimatyzowanym holu panuje przyjemny chłód. Przez chwilę ma ochotę usiąść w jednym z głębokich foteli przy barze, zamówić koktajl z lodem i... Winda jest zajęta, pieszo wdrapują się po schodach. Quinet odgryza wielkie kęsy hot doga. Robi wrażenie człowieka łagodnego i jowialnego. Dziewczęta idą dwa kroki przed nim, jakby się nie znali. Na trzecim piętrze drogę zagradzają im drzwi i oszklona portiernia. Portier jest ciemno ubranym starszym mężczyzną o surowym spojrzeniu. Quineta swędzą ręce, dałby temu facetowi szkołę, ale w porę przypomina sobie polecenie Deliusa: “delikatnie, elegancko dyskretnie..." Kiwa ręką na swego towarzysza w cywilnym ubraniu. Pokazuje legitymację. Godło, ukośny pasek w kolorach narodowej flagi - władza. - Szukamy Emila Obressa. - Quinet otwiera drzwi, obie dziewczyny bezcefomonialnie wchodzą do środka, major idzie za nimi. - Przed chwilą widziałem go w bufecie - odpowiada portier. Jest życzliwy, ale jego głos zdradza niepokój. Wierny pracownik firmy. Ciałem i duszą oddany “Anakondzie", prawda, stary? - myśli Quinet, ale nie czuje wrogości. Portier nie jest nieprzyjacielem, nie on jest nieprzyjacielem. -To jest tam, na prawo, drugie drzwi. On już skończył pracę. - A my właśnie zaczynamy - odpowiada Quinet i daje znak towarzyszowi. - Zostań... Dziewczyny, chodźcie. Dziewczęta wchodzą do bufetu; hałaśliwie szwargoczą krzykliwi mężczyźni i kobiety, dymu tyle, że można go krajać. Quinet zatrzymuje się przy drzwiach: rozgląda się. Tuż obok męska toaleta. To dobrze, myśli. Nadal z zapałem pałaszuje hot-doga. Dziewczęta rozpytują się i znajdują Obressa. Z uroczym uśmiechem wieszają mu się na ramieniu. Mężczyzna ma małe wąsiki i brązową skórę. Typ amoroso-żigolo- Casanovy, takich Quinet szczególnie nienawidzi - zawsze odczuwa pokusę przyłożenia im w ich gładkie gęby. Tłumi swe uczucia. Widzi przez szybę, że dziewczęta przekomarzają się z mężczyzną i już go wyprowadzają. Quinet przełyka ostatni kęs hot-doya. - Tu jest nasz przyjaciel, który chce z panem pomówić - mówi blondynka i sięga do torebki. W chwili, gdy Quinet atakuje, brunetka łapie Obressa za ramię. Major jednym ruchem chwyta mężczyznę za barki i wlecze ku drzwiom toalety. Zaskoczony Casanovą bełkocze coś, lecz są już w ubikacji, Quinet jednym kopniakiem zatrzaskuje drzwi. Dziewczęta stoją na zewnątrz: gdyby ktoś chciał wejść, skierują go na wyższe piętro mówiąc, że pękła rura. - Co jest?... Kim pan jest?... - Źrenice przerażonego Obressa zwężają się do rozmiarów łebka od szpilki. Quinet zwalnia uścisk jednej ręki. Z daleka pokazuje legitymację. - Daję ci, pięknisiu, trzydzieści sekund, nie mam więcej czasu. Prawie wszystko już wiemy. Przekazywałeś przez radio komunikaty. Teraz powiedz tylko jedno nazwisko. Albo więcej. Od kogo dostawałeś instrukcje? Obress jęczy ze strachu. Cała sprawa spadła na niego tak nagle, nieoczekiwanie... Quinet udaje, że spogląda na kwarcowy zegarek. Mijają sekundy. Uderzę go, myśli, już podnosi prawą rękę, ale spiker niemal wybucha płaczem: - Nie! Niech pan nie bije! - Mów! Dostaniesz łagodniejszy wyrok. Znasz paragrafy, wiesz, co grozi za terroryzm. - Tak jest... tak. To wszystko to nie moja wina, szef mnie namówił... Od rana dawał mi przez telefon polecenia... A teraz mojemu koledze, który jest na górze w studio. - Kto to jest ten szef? - Jeden z dyrektorów... Sangay. Quinet znów działa błyskawicznie. Popycha pod ścianę trzęsącego się mężczyznę i wyjmuje małą krótkofalówkę: - Niech pięciu ludzi z oddziału przy wejściu przyjdzie na trzecie piętro. Niemal po przyjacielsku prowadzi Obressa do drzwi. Lecz spiker czuje na ramieniu stalowy uścisk palców. Jeszcze przed pięcioma minutami był wolnym człowiekiem... Choć przez cały czas czuł, że to się źle skończy. Miał takie przeczucie, no i proszę... Za drzwiami Quinet uśmiecha się. Wcielenie uprzejmości. Jednak nie puszcza ramienia jeńca. W tej samej chwili do portierni docierają przybyli z parteru ludzie majora. - Wy dwaj, zabierzcie go - mówi im - jest aresztowany. A wy chodźcie ze mną. Przodem znów idą dwie kobiety. Portier natychmiast objaśnia, gdzie jest na czwartym piętrze studio i w którym pokoju urzęduje pan dyrektor Sangay, jeden z trzech dyrektorów administracyjnych firmy zarejestrowanej pod nazwą “Radiowego Towarzystwa Anakonda". Przy drzwiach studia Quinet zastanawia się przez krótką chwilę, po kogo iść najpierw. Obu aresztowań musi dokonać sam; chłopcy nie mają do tego prawa. Przed drzwiami studia, pomiędzy piętnastą dziewiętnaście i trzydzieści sekund a piętnastą dziewiętnaście i czterdzieści sekund, popełnia błąd, który później będzie miał poważne konsekwencje. Sam czuje, że najpierw powinien iść po dyrektora; z pewnością on jest głową współpracującej ze spiskowcami służby informacyjnej. Ale szerokie, podwójne drzwi studia, światło błyskające za przezroczystą plastikową tabliczką i napis “PROSIMY O CISZĘ", wciąga majora do środka. Idą z nim jedynie dziewczęta. Studio jest podzielone na wiele pomieszczeń, operatorzy dźwięku i reżyser siedzą w mniejszym, odizolowanym pokoju po prawej stronie; po przeciwnej stronie, za szklaną ścianą, do wiszącego mikrofonu mówi inny młody człowiek: spiker. - Niech pan wywoła tego chłopca - Quinet pokazuje spikera. Reżyser - mężczyzna w sile wieku, układa właśnie teksty ogłoszeń - podrywa siwą, kudłatą głowę. - Kim pan jest...? Jak się pan tu dostał w czasie emisji? Quinet pokazuje legitymację. - I niech się pan postara o zastępcę, bo jego zabieramy ze sobą, - Ależ proszę pana, to... to... Dziewczęta także wkraczają do akcji. Bez żadnych ceregieli otwierają drzwi studia, skąd na żywo jest nadawana audycja. Spiker szybko kończy rozpoczęte zdanie, reżyser wyłącza mikrofon i puszcza muzykę. Linda Balii śpiewa wesołą piosenkę. Reżyser podnosi słuchawkę wewnętrznego telefonu: - Pan Sangay? W tym momencie Quinet się odwraca; do tej pory stał tyłem do reżysera i machnąwszy legitymacją aresztował nic nie rozumiejącego spikera. Teraz się odwrócił. Słyszy jeszcze ostatnie słowa reżysera: - ...aresztowali spikera. Co robić? Quinet wyrywa mu z ręki słuchawkę i krzyczy: - Tego nie trzeba było robić!... W którym pokoju jest ten Sangay? - W czterysta siedem. Długi wąski korytarz, na ścianach przyjemna jasnobrązowa tapeta imitująca drewno. Miękka wykładzina: Quinet i dwaj jego ludzie nieruchomieją przed drzwiami pokoju czterysta siedem. Wchodzą bez pukania. Pokój jest pusty. Quinet czuje na twarzy przeciąg. Na stole obok aparatu porzucona słuchawka. Major jednym spojrzeniem omiata ściany. Niebieskie tancerki unoszą się na żółtobrązowym tle. Na twarzach kobiet maski. - Okno jest otwarte -mówi jeden z jego ludzi. Wszyscy trzej podchodzą do parapetu. W budynku działa klimatyzacja, lecz na każdym piętrze są dwa otwierane okna -w pobliżu zamocowanej w ścianie drabiny. Tędy mają uciekać osoby przebywające w budynku, gdyby wybuchł pożar lub gdyby terroryści podłożyli bombę. Ten przepis dotyczy każdego nowego, wybudowanego po 1993 roku budynku publicznego. Quinet siedzi już na parapecie i wychyla się. Spogląda w dół. Widzi jakiegoś mężczyznę w marynarce i w białej koszuli, który schodzi po szczeblach. - Idę za nim! - krzyczy. - Wy zajdźcie go od dołu. Sangay na drabinie. Quinet na drabinie. Śliskie metalowe szczeble, gwiżdżący wiatr. W dole miasto: rzeka samochodów, wzbijające się fale hałasu. Sangay może mieć ze dwadzieścia sekund przewagi. Po telefonie reżysera natychmiast wyszedł przez okno. Nie myśli teraz o niczym. Nawet o tym, dlaczego aresztowano spikera. (Choć domyśla się powodów). Ani o tym, w jaki sposób wpadli na to, że... Spogląda w górę i widzi schodzącego za nim mężczyznę. Rozumie, że go ścigają. Wie nawet, dlaczego. Drabina nie sięga ulicy. Dwadzieścia metrów niżej urywa się nad betonowym dachem. Sangay wypróbował już tę drogę. Zeskakuje, przebiega nad garażami, znika za jakimś murem przeciwpożarowym. Quinet wkrótce dociera do końca drabiny. Dysząc krzyczy do mikrofonu małej radiostacji: - Przechodzimy na stronę południową, pod nami są jakieś garaże... chodźcie! Niech ktoś powie Grupie Kryzysowej, żeby się dowiedzieli, kto to jest ten Sangay, gdzie mieszka, kim są jego przyjaciele, poślijcie policję do jego mieszkania... - W ślad za Sangayem zeskakuje z drabiny i biegnie po płaskim dachu. Mam ciekawy dzień, przebiega mu przez myśl. Za murem przeciwpożarowym otwiera się przed nim nowy widok. Sangay biegnie po wąskim murze, zeskakuje z niego, teraz okrąża komin jakiegoś niskiego domu. Ze wszystkich stron brązowe dachy. Śliskie dachówki, piorunochron, plastikowe rynny. Sangav poślizgnął się, łapie za jakiś walący się komin, spadają okruchy tynku, w końcu jednak utrzymuje się na nogach. Jest pewny swego; wie wprawdzie, że prześladowców może być więcej, lecz on zna drogę ucieczki. Jest pewny i tego, że mężczyzna biegnący za nim nie użyje broni. Byłbym zbyt cenną zdobyczą, myśli. Lawiruje między dwoma kominami i anteną telewizyjną. Major potyka się niemal w tym samym miejscu, gdzie Sangay, niewiele brakuje by spadł. Łapie się jednak rynny i podciąga do góry. Kątem oka spogląda na dół, widzi chłopaków. Właśnie pędzą ulicą, nie widzą go. Delikatnie, elegancko, dyskretnie i przede wszystkim po cichu, z przekąsem przypomina sobie słowa Deliusa. No, może obejdzie się bez strzelaniny. Znowu wstaje; Sangay wymknął się, jego przewaga wzrosła, Quinet nawet go już nie widzi. Przeskakuje dwa gzymsy, nim go znów spostrzega. Biegnie prawie sto metrów przed nim, właśnie przygotowuje się do skoku pod jakiś mur przeciwpożarowy. Quinet z kocią zręcznością skacze z muru na mur, z jednego dachu na drugi. Sangay jest już na dole. Mały parking na podwórzu jest mokry od wody, którą myto samochody, czarny asfalt błyszczy w słońcu. Na podwórku nie ma nikogo, stoją tu jedynie dwa wozy - jeden z nich jest w naprawie, zdjęto z niego koła. Dyrektor wskaKuje do drugiego. Silnik rusza w chwili, gdy Quinet biegnie jeszcze wzdłuż muru. Piszczą opony i samochód odjeżdża w stronę bramy. Quinet w biegu krzyczy to wszystko do mikrofonu. Lecz nie na wiele się to zdaje: nie wie najważniejszego -jak nazywa się ta ulica, na którą właśnie w tej chwili wyjeżdża Sangay. - Zwędził czerwoną Lanitę, gazem, chłopcy, za nim! Praży słońce. Quinet dociera teraz do bramy. Wszyscy jego ludzie słyszeli tę “transmisję z miejsca wypadków"; teraz oglądają się za wszystkimi czerwonymi samochodami. Niestety major nie widział tablicy rejestracyjnej. - Przyślijcież po mnie jakiś samochód! - zniecierpliwiony Quinet tupie nogą. Biegiem rusza z powrotem na plac. Nie dociera nawet do rogu ulicy, gdy Piero zatrzymuje się koło niego. Z tyłu siedzi dwóch żołnierzy. - Chłopcy przylepili się do niego - wesoło komunikuje Piero. - Ucieka w stronę arterii Magenta. - Dodaj gazu! - Quinet przez radio prosi o informację. Samochody zgłaszają się jeden po drugim. Dwa z nich jadą za czerwoną Lanitą. Meldują, że mimo dużego popołudniowego ruchu Sangay prowadzi bardzo szybko. Quinet wzywa wóz łącznościowy: - Powiedzcie Grupie Kryzysowej, zęby pchnęli kilkuset policjantów w trójkąt między Teatrem Wielkim, placem Baracca i Muzeum Techniki, niech ustawią kordon i zatrzymają ruch. Nie zaszkodziłoby też przysłać helikopter. Prycha i wrzeszczy na Piera: - W prawo! Jedź w prawo! Przetniemy mu drogę. Piero dziwi się, ale o nic nie pyta. Czuje, że Quinet jest zły; lepiej go teraz nie denerwować. Oczywiście ma powody - nikt jeszcze nie wymknął mu się z rąk. l to w dodatku po dachach. To właśnie on zawsze powtarzał ludziom, że nie wolno stracić kontaktu z uciekającym terrorystą. Teraz może sobie prychać jak puma - a przecież stara się nad sobą panować. Gdyby tam, na czwartym piętrze nie poszedł najpierw do studia po płotkę, lecz do pokoju czterysta siedem po grubą rybę, Sangay byłby już w kajdankach... - Skręca w prawo! - te słowa wszyscy słyszą z aparatów wiszących na piersiach. Przy ulicy Vincent odbił w prawo. Siedzimy mu na plecach! - Wiedziałem! - major uderza ręką w kolano. - Jedzie w stronę parku! - Albo na Dworzec Północny - zauważa jakiś, nie wiadomo czyj, głos w słuchawce. Quinet szybko przegrupowuje siły. Prosi, by policyjne posiłki zgrupować nie w poprzednio wskazanym miejscu, lecz w okolicy parku, Dworca Północnego i dawnego pałacu królewskiego. - Jeśli dostanie się na stację i wskoczy do odjeżdżającego pociągu, nigdy go nie złapiemy - zauważa Piero. Quinet nie odpowiada, może nawet nie słyszy. Znów wzywa łącznościowców: - Niech helikopter krąży wokół dworca. Połączcie mnie z pilotem. Samochód pędzi. Na zewnątrz spiekota, intensywny popołudniowy ruch i pełne przechodniów ulice. Piero kilkakrotnie musi naciskać guzik syreny. Sznur samochodów rozstępuje się przed nimi. - Nie skręcił w stronę dworca - meldują z jednego z samochodów jadących za uciekinierem. - Jedzie dalej prosto w stronę ulicy Pagano. - Policjanci mogliby wreszcie zajechać mu drogę!... - Quinet posyła wiązkę przekleństw. Machinalnie spogląda na zegarek: godzina piętnasta minut dwadzieścia dziewięć. Pościg trwa dopiero dziesięć mi tut, lecz do terminu wyznaczonego przez spiskowców zostało już tylko półtorej godziny. - Czy jest tu jakaś mapa? - pyta Quinet. Piero wzrokiem pokazuje schowek na rękawiczki. Rozbrzmiewa syrena. Pędem przecinają szeroką a:terię. - Jedź w lewo! - Quinet studiuje mapę. Za jego plecami rozlega się szczęk broni. Odwracając się nieco w stronę swoich ludzi rzuca: - Niech mi tylko któryś wyciągnie broń! Powtarzam, że trzeba go złapać żywego! Przez minutę nic się nie dzieje. Milczą radioodbiorniki, samochody pędzą. Po chwili odzywa się trzeszczący, zniekształcony głos, słyszą go po raz pierwszy: - Helikopter wzywa majora Quineta. - Tu Quinet. Gdzie jesteś teraz, chłopcze? - Lecę nad Politechniką w stronę dworca. - Odbij trochę w lewo. Ulicą równoległą do dworca pędzi z dużą szybkością czerwona Lanitą, za nią dwa ciemne samochody, to są nasi, cel - czerwony wóz... - Rozumiem, panie majorze. Właśnie dolatuję... Tak, widzę ptaszka. Gna środkiem jezdni... faktycznie, prędko jedzie, teraz dociera do skrzyżowania. - W którą stronę skręca? - W prawo, pojechał w prawo! - Obserwuj go dalej, melduj co pół minuty! - Teraz Quinet zwraca się do swoich ludzi: - Słyszycie, chłopcy, co się szykuje! Facet chce wjechać do parku, wyskoczyć z samochodu na jakiejś osłoniętej krzakami i drzewami alejce i zmieszać się ze spacerującymi... Co jest z jego zdjęciami? - Powielacz właśnie je wydaje - odzywa się dyżurny z radiowozu. W samochodzie jest zamontowany fototelegraf. - Maszyna wyrzuciła mi pięćdziesiąt sztuk... - Okay, możliwe, że będą potrzebne... Co nowego tam na górze? - Jedzie ulicą Pagano, przejechał przez wiadukt kolejowy, teraz dociera do parku... Widzę samochody policyjne. Właśnie otaczają kordonem Łuk Triumfalny... Czerwony samochód skręcił do parku... - No, chłopcy, teraz się go trzymajcie! Nie straćcie go z oczu! Samochód Quineta przelatuje przed frontonem dworca kolejowego; po drugiej stronie widać zieleń parku. Do bramy prowadzi wąska droga, w oddali ponad drzewami błyszczą wieże dawnego pałacu królewskiego. Godzina piętnasta minut trzydzieści pięć. - Przetniemy mu drogę - komunikuje swojej grupie major. - Goniący niech się go trzymają. Pozostali niech obstawią wyjścia z parku. - Coraz więcej policjantów - melduje jeden z samochodów, Piero widzi w lusterku, że za nimi też błyskają dwie niebieskie lampy. Grupa Kryzysowa rzeczywiście szybko reaguje, nie waha się rzucić do akcji największych sił, byle tylko schwytać jednego z przywódców spisku. 38 Helmpntowi zaschło w ustach. Z początku był zdenerwowany. To dziwne, ale odprężył się, gdy usłyszał, że jeden z dyrektorów stacji ucieka. A więc jednak nie pomylili się. Profesor wygodnie rozsiada się na krześle. Napływające z głośnika meldunki o zmieniającej się z minuty na minutę sytuacji nie docierają nawet do jego świadomości. - Czy przesłuchano już obu spikerów? - pyta Delius. - Właśnie trwa przesłuchanie-odpowiada Raggar, który w tej chwili wraca zza szklanej ściany. - Zeznali tylko tyle, że dostawali od Sangaya polecenia, by w programie co jakiś czas przemycać pewne zdania. Dostawali od niego teksty zaszyfrowane w formie reklam. Na przykład numery ewidencyjne bomb podali jako numery reklamowych losów nie istniejącej firmy “Bergusson". Kiedy mieli przekazać, że jedna z bomb została ukryta, mówili o książce “Odnalazłem swoje miejsce", natomiast gdy czekali na wiadomości i zgłoszenie się grupy transportującej drugą bombę, nadawali piosenkę Venturiego “Czekam na ciebie z niecierpliwością"... Nawiasem mówiąc, obaj mają powiązania z wywiadem marynarki wojennej. Raggar rzuca Maurowi znaczące spojrzenie. - Musimy szybko podjąć decyzję o kontrposunięciach w stosunku do admiralicji. Coraz bardziej oczywiste jest, że na czele planowanego puczu stoi dowódca wywiadu, admirał Jong. - Nie ma jeszcze dowodów, mam na myśli: wystarczających dowodów -zamiast Maura odpowiada niezadowolony Delius. Hilda poci się: czuje się tak, jakby oglądała pasjonujący kryminał. Przełyka ślinę, w.płucach czuje duszące powietrze. Arow siada na noszach i w tej pozycji obserwuje krzątaninę. Z jego twarzy nic nie da się odczytać. Brodę ma zmierzwioną. Boli go udo, lecz stara się to ukryć. Uważa, żeby jego twarz była nieruchoma. Słyszy każde słowo, szybko pojmuje, gdzie się znalazł. Edith obserwuje go od pierwszej minuty. Ale sądzi, że jeszcze za wcześnie, by z nim rozmawiać. - Co to jest ta “Operacja Goniec"? - pyta Hilda. Zaczyna przychodzić do siebie, pilnie słucha, wie, że później będzie musiała napisać szczegółowy raport. Nagle przypomina sobie, że powinna co godzinę informować prezydenta, a tu już zbliża się czwarta... Chce się podnieść, ale Maur prosi Bardeya, by powiedział coś o tej operacji. - Sprawa jest prosta - ekspert zaczyna mówić swoim zwykłym stylem. - W gruncie rzeczy chodzi tu o przeprowadzenie znanego od kilkudziesięciu lat “kosmicznego randez- vous". Zadanie polega na tym, że dwa obiekty kosmiczne muszą się spotkać gdzieś w przestrzeni, na orbicie okołoziemskiej. W terminologii specjalistycznej jeden z tych obiektów nazywa się “pasywnym", a drugi “aktywnym". Pasywny to ten, który już wcześniej został umieszczony na orbicie, aktywny jest ten, który go “szuka". W ciągu całej operacji, mającej doprowadzić do spotkania, steruje się obiektem aktywnym. Dla przeprowadzenia manewru, najważniejsze jest dokładne ustalenie danych orbity. Tory lotu muszą być zgodne; nie jest to łatwa sztuka. Wielkie osie obu elips (bo orbita okołoziemska właściwie niemal zawsze ma kształt elipsy, rzadko idealnego koła) muszą się pokryć. Między orbitami może wystąpić różnica maksimum kilkuset metrów; odległość tę da się pokonać przy pomocy ręcznie sterowanych silników rakietowych. Zanim nastąpi spotkanie, oba obiekty kosmiczne poruszają się po dwu orbitach - jeden po wewnętrznej, drugi po zewnętrznej. Ścigający porusza się po wewnętrznej, obrazowo można powiedzieć, że znajduje się “niżej", bliżej Ziemi. Jeśli przyspieszy, przejdzie na wyższą orbitę, lecz jego prędkość się zmniejszy. Tak więc spotkania dokonuje się w taki sposób, że obiekt ścigający porusza się “niżej", gdzie szybkość jest większa, a więc pojazd ten w krótkim czasie wyprzedza drugiego satelitę. Wtedy przyspieszając lot za pomocą własnych silników przechodzi na “wyższą" orbitę i zwalnia. Spotkanie następuje na zewnętrznej orbicie, po której porusza się obiekt pasywny. - Muszę coś wtrącić - mówi kapitan Maur, który właśnie przed chwilą dostał teleks z bazy powietrznej w Oyiedo. - Tym razem w związku z brakiem czasu wybrano inny - szybszy w realizacji, lecz bardziej ryzykowny - sposób: kapsułę wyniesiono przy pomocy kosmicznego samolotu nad Południową Amerykę i na ile pozwalały urządzenia, umieszczono ją na tej samej orbicie, po której porusza się “Skorpion". - Kapsułę? - wtrąca Merloni.' - Tak sję nazywa w terminologii specjalistycznej skromnie wyposażona kula w której podróżuje odpowiednio wyszkolony człowiek. Arow z napięciem słucha wykładu kapitana. Milczą ścienne głośniki, nie nadchodzą żadne wieści o ściganym Sangayu. Po chwili zaczyna stukać teleks; w miarę jak słowa pojawiają się na papierowej taśmie, jeden z techników odczytuje informacje: - Horre Sangay, lat pięćdziesiąt sześć... od 1981 członek Służby Wywiadowczej... początkowo w marynarce wojennej, obecnie szef grupy w randze majora kontrwywiadu... Przed sześciu laty przeniesiony do służby cywilnej na odcinku komunikacji masowej... Z chwilą zapadnięcia ciszy Edith i Rizzo próbują nawiązać kontakt ze schwytanym spiskowcem. Lecz Arow jest nieprzystępny. Pochwili Edith daje za wygraną. Jednak doktor Rizzo, który w swoim czasie studiował także psychologię, nie rezygnuje. Udaje mu się sprowokować młodego człowieka, który wybucha: - Człowieku, dajze ty mi spokójl Kim pan jest? Tylko pionkiem w tej grze. Tak jak ja. Nie my zadecydujemy, co i jak się wydarzy, lecz grube ryby gdzieś na górze... Ja jestem spokojny. Mnie nic nie może się stać. Kiedyś za tę ranę dostanę odznaczenie... O piątej junta przejmie władzę. Jeśli do tej pory nie poddacie się, bomba wybuchnie i tak czy siak jesteście w kropce... Admirał poda informację o wydarzeniach do wiadomości publicznej, oczywiście w nieco zmienionej formie... Jeśli chcecie wiedzieć, to rząd jest bandą nędznych bufonów. Dziwię się, ze jeszcze z nim trzymacie Wkrótce będzie za poźno by przejść na naszą stronę. Przemyślcie to teraz, ostrzegłem was w porę... Junta i tak dojdzie do władzy, zobaczycie... - Skończył pan? - chłodno pyta pułkownik. - To teraz ja panu powiem, co się w rzeczywistości stanie. Są dwie możliwości. Jeden wariant: pańskim przyjaciołom uda się wysadzić bombę. Za dwadzieścia minut ewakuujemy prezydenta i ważniejsze ministerstwa, a więc kierownicze organy państwa zostaną nienaruszone. Po wybuchu bomby zamkniemy skażony teren, ogłosimy, że nastąpiła eksplozja w jakimś eksperymentalnym laboratorium, istnieje groźba skażenia promieniotwórczego i zarządzimy narodową żałobę. Na temat bomby i spisku nie padnie ani jedno słowo... rozumie pan już? A pan tak czy inaczej źle na tym wyjdzie. Jako głównodowodzący operacją każę pana wywieźć przed piątą do miasta i tam pana zostawimy skutego kajdankami w jakimś sarnochodzie. Co pan na to?... Promieniowanie neutronowe nie wybiera. I jak pan wie, powoduje przed śmiercią straszne męczarnie. Tak więc to jest jeden wariant. Drugi to to, że znajdziemy bombę jeszcze przed piątą. A wtedy nie będzie wybuchu. Cała grupa jak urzeczona wpatruje się w pułkownika: na twarzy Deliusa odbija się profetyczne natchnienie. Jedną rękę ostrzegawczo podnosi do góry. Oczywiście jest w tym pewna teatralność. W jego głosie także. - A co się stanie ze “Skorpionem", jeśli znajdziemy bombę? - pyta Rizzo. - W takim wypadku nic - uśmiecha się pułkownik, lecz jego uśmiech nie wrózy nic dobrego. - Natomiast jeśli jej nie znajdziemy do piątej, będziemy musieli wysadzić “Skorpiona". 39 Plan Sangaya jest prosty. Park jest bardzo rozległy, pełno w nim drzew, krzewów, żywopłotów, alejek i ścieżek. Jeśli tam dotrze... Przejechawszy przez łukowo sklepiony most nad niewielką rzeczką, skręca ku wejściu. W tym samym momencie dwóch policjantów podjeżdża do bramy, lecz nim ich mały samochód zdąży zakręcić w stronę wejścia, czerwona Lanita jak pocisk przelatuje między XIX-wiecznymi kamiennymi kolumnami. Jakaś kobieta w ostatniej chwili odpycha wózek z dzieckiem. Starszy, siwy pan wygraża laską, ale samochód już mknie po trawniku. Pędzi prosto w stronę stawu z fontanną. Wyją, piszczą, jęczą syreny; przez tę samą bramę przelatują cztery samochody policyjne. Przechodnie i spacerowicze domyślają się już, że sprawa jest poważniejsza niż myśleli i biegiem rozpraszają się. Matki chwytają swe dzieci za ręce, starsze panie potykając się uciekają przez trawnik, ktoś mdleje, skowyczy jakiś przerażony pies. Sangay małym łukiem omija jezioro i przejeżdża między dwoma kwietnikami. Wzbijający się pył osiada na wąskich zielonych liściach oliwkowych drzew. Gałęzie uderzają w przednią szybę. Wreszcie wjeżdża w zarośla. Tu i tam widać kilku włóczęgów, lecz i oni uciekają przed pędzącym samochodem. Sangay znakomicie zna park, bywał tu wiele razy. Szumi mu w głowie. Czuje, jakby w jego ciele bił dzwon. Ogromny dzwon, większy niż on sam, każde uderzenie metalowego serca wbija mu się w mózg; nigdy jeszcze nie czuł czegoś takiego. Śmiertelne niebezpieczeństwo, wibruje mu w głowie niczym rozbłyskująca czerwona lampa; żeby ten jeden raz się udało... Samochód Quineta zatrzymuje się po przeciwnej stronie parku przed wąskim wejściem. Wkrótce przybywa tez wóz policyjny z czterema funkcjonariuszami o marsowych obliczach. Przed wjechaniem w bramę major rzuca spojrzenie na zegarek: godzina piętnasta czterdzieści. - Niech policjanci zablokują bramy, wewnątrz parku ja będę kierował! - krzyczy do mikrofonu. - Helikopter, co widzisz? - Czerwony samochód zniknął wśród krzaków - słyszą odpowiedź pilota. - Nigdzie go nie widzę... Cztery, nie - pięć czarnych samochodów zbliża się do stawu... Cywile biegają we wszystkie strony... - Wiedziałem - dyszy Quinet do żołnierzy biegnących obok. - Facet wyskoczył z auta i teraz ucieka pieszo, chce udać przerażonego przechodnia... Zaczekajmy tutaj, musi tędy biec! - Quinet także zna park i domyśla się, jaki może być plan Sangaya. Przez małą bramę można wydostać się na boczną ulicę, po drugiej stronie stoi rząd domów, za nimi inna ulica. Jeśli tam dotrze... - Jakiś mężczyzna pędzi prosto w stronę potoku - odzywa się pilot. Quinet rozkazuje swoim żołnierzom, by klęknęli. “Broń do ramienia, lecz tylko na postrach..." W pobliżu huk strzałów, krzyki. Nad ich głowami pojawia się helikopter, błysk oślepia oczy - to słońce odbija się od szyby. Widok zasłania rosnący z przodu krzak. Quinet wciąż jeszcze wierzy, ze Sangay musi tędy uciekać. Tylko tędy może uciec! Tak zrobiłby Quinet na jego miejscu. Obok płynie potok: brudna woda, słaby prąd. Potok jest tak wąski, że można go nawet przeskoczyć. Sangay nie przewidział, że w pościgu użyją także helikoptera. Mimo to wierzy, że uda mu się uciec. W ręku trzyma rewolwer. Nie dociera jeszcze do potoku, gdy zza jakiegoś żywopłotu wyłania się umundurowany policjant. Sangay bez namysłu strzela. Z lewej strony, za krzakami stoi dwóch innych policjantów, zauważa ich za późno, ale i im posyła kilka pocisków, na postrach, bo przecież biegnąc nie może dokładnie celować. Jeśli padną na ziemię, może zyskać trochę przewagi. Jednakże jeden z policjantów zatacza się. Czyżby go trafił?... Drugi wysuwa do przodu lufę pistoletu automatycznego, tryska snop płomieni. Niebo i ziemia zamieniają się miejscami, Sangay czuje piekący ból, potem z bardzo bliskiej odległości widzi jasnozielone źdźbło trawy, które szybko mętnieje przed jego coraz bardziej szklistymi oczami - ginący we mgle, niknący obraz... Quinet czuje, że twarz mu czerwienieje; teraz muszę nad sobą panować, myśli, lecz gniew go roznosi. Dociera do Sangaya jednocześnie z policjantami. “Szef" leży na trawniku. Seria automatycznego pistoletu niemal przecięła na dwoje jego klatkę piersiową, krew leje się obficie, od razu widać, ze nie da się go już uratować. Gdy wezwana przez radio karetka z lekarzem dociera na miejsce, Sangay nie żyje. - Wiem, że nie było wolno strzelać - mamrocze młody policjant, wiejski chłopak o śniadej twarzy, ma najwyżej dwadzieścia lat. - Ale zastrzelił mojego kolegę i wtedy ja... - Skóra mu nagle szarzeje, po raz pierwszy w życiu zabił człowieka... Quinet macha ręką, odwraca się. W tym momencie helikopter dotyka ziemi, podmuch od kręcącego się śmigła przygina pobliskie krzaki. Policjanci łapią się za czapki. Major nie zwraca na nic uwagi, idzie w stronę bramy, za nią czekają jego ludzie. Praży słońce; za parę minut będzie czwarta po południu. 40 Doktor Rizzo robi jeszcze jeden eksperyment. Kuca obok Arowa: - Wiem, kim pan jest, Arow. Wiernym człowiekiem admiralicji... Widziałem pańską kartotekę. Wywinął się pan już z wielu niebezpiecznych sytuacji. Lecz proszę mi wierzyć, tym razem chodzi o coś więcej. Tu potrzeba także rozumu, nie tylko odwagi. Pan nie jest tchórzem. - Nie jestem tchórzem. - To zdanie jest pasem ratunkowym. Sznurem, po którym ten mężczyzna chce się wydostać z morza strachu. -Ale teraz sprawa nie zależy od tego, czy jestem tchórzem, czy bohaterem... Tak, okoliczności sprzysięgły się przeciwko panu - głos Rizza jest cichy i uspokajający. Można by go nawet nazwać przyjacielskim. Członkowie grupy nie przeszkadzają w rozmowie. - Niestety tego już się nie da zmienić. Została tylko godzina i pańscy przyjaciele wysadzą tę bombę. Chyba że... chyba ze pan nam pomoże. Odzywa się głośnik. Ta sala nie jest dobra dla takich celów, myśli Rizzo. Jakże inaczej wyglądałaby ta rozmowa w intymnej ciszy przychodni, za obitymi skórą drzwiami... - Major Quinet melduje, że wbrew rozkazowi policjanci zastrzelili uciekającego Sangaya. Delius stoi z bezsilnie opuszczonymi rękami. To był silny cios, myśli. Maur rzuca gniewne spojrzenie na kapitana Raggara: oczywiście, policjanci!... Zmęczony Helmont macha ręką. Utknęliśmy, znów koniec nadziei, w tej sytuacji trudno będzie wykazać się przed piątą jakimiś osiągnięciami. Na ścianie cyfry zmieniają się z bezlitosną prędkością. Piętnasta pięćdziesiąt sześć. Piętnastą pięćdziesiąt siedem... Wiadomość najbardziej wstrząsa Arowem. Teraz już jest pewne, że “Anakonda" wpadła. Tam na górze chłopcy Alaga będą w kłopotach. Lecz w najgorszej sytuacji znalazł się on sam. Wyłączono go z gry. Nie naumyślnie, ale... został sam.Teraz naprawdę jest ważne, jak zakończy się ta partia! Jeśli admirał przegra, mogą go skazać na śmierć. Nawet mięczakowaci demokraci surowo karzą za antypaństwowy spisek. Rizzo znów się pochyla, próbuje spojrzeć mężczyźnie w oczy. - Czy nie chce pan pomóc sobie samemu? l oczywiście nam? Niech 'pan powie, do której dzielnicy pana nie zawozić... - Delius słyszy ostatnie zdanie i natychmiast pojmuje, co lekarz ma na myśli. Chciałby się włączyć, lecz uznaje, że jego surowy sposób mówienia mógłby jedynie zmniejszyć szansę powodzenia. Na wszelki wypadek przysłuchuje się rozmowie. Pozostali także słuchają z uwagą. Natomiast Rizzo widzi, że w mężczyźnie coś pękło. Widzi to po jego oczach. To nic, że jest twardym żołnierzem. Jego oczy zdradzają, że jest zbity z tropu, niepewny, a może nawet się boi... - Niech mnie pan zostawi w spokoju!... - Niech się pan zastanowi. Jeszcze nie wszystko jest stracone, jeszcze może pan sobie pomóc. Wykończą pana, nawet jeśli junta dojdzie do władzy. Komandosi Quineta mają dobrą pamięć; zlikwidują pana i powiedzą, że pan także zginął w tamtej willi... Pan będzie martwy, a martwi nie cieszą się z odznaczeń... Natomiast jeśli mimo wszystko przy władzy zostanie obecny konstytucyjny rząd, skażą pana przynajmniej na dożywocie, choć wydaje mi się, że raczej na śmierć. Ile pan ma lat? Niech się pan trochę zastanowi... Jest też trzecia możliwość. To jest dla pana wyjście z potrzasku. Jeśli nadejdzie piąta bomba neutronowa wybuchnie, i w której dzielnicy nie chciałby się pan znaleźć?... Arow dobrze wie, o co chodzi. Myśli w jego głowie kłębią się gorączkowo. Nie ma siły, by odwrócić spojrzenie. Doktor Rizzo widzi jego oczy, tylko jego oczy. Światło lamp błyszczy w rozszerzonych źrenicach. - W Miasteczku Akademickim? Bo i tam możemy pana zawieźć. I wtedy o piątej... No? Oczy Arowa są nieruchome. - Czy w okolicy parku? A może do dzielnicy Magenta? Ewentualnie do dzielnicy Oulter?... Strach w oczach mężczyzny -trwa zaledwie ułamek sekundy, lecz doktorowi to wystarcza. Pyta: - A więc druga bomba jest w dzielnicy Oulter? Arow odwraca głowę. Rizzo daje znak Deliusowi. Pułkownik wychodzi za szklaną ścianę. - Niech pan pomyśli o sobie, nie o wspólnikach - cicho kontynuuje Rizzo. - Sądzę, że wie pan coś więcej o tej bombie. Dlaczego pan milczy? Pomagając nam pomaga pan samemu sobie. Teraz i Delius kuca przy noszach: - Niech pan posłucha, Arow, rząd potrafi także okazać wdzięczność. Przecież wybuch bomby nie leży w niczyim interesie. Niech pan pomyśli o tych pięćdziesięciu, stu czy dwustu tysiącach ludzi, którzy natychmiast zginą. I o pozostałych, którzy później przez długi czas będą konać. Wśród nich, będzie wiele dzieci, Arow... Jeżeli jednak powie nam pan teraz, co pan wie... co może się nam przydać w tej sprawie... Jeśli z pana pomocą uda się nam zapobiec wybuchowi bomby, to obiecuję, że zostanie pan przy życiu, a nawet za parę lat wyjdzie pan na wolność. Śniada twarz nagle się wykrzywia. Arow wybucha; chrypi z wyrzutem: - Chcecie, żebym był zdrajcą? - Kogo pan zdradzi? - Rizzo gestem nakazuje Deliusowi milczenie. To konieczne, bo jeśli pułkownik wpadnie w złość i zacznie krzyczeć... jednakże na znak dany przez lekarza pohamowuje się. Właśnie w tej chwili przeskakują cyfry na ściennym zegarze: liczba szesnaście, za nią dwa zera. - Kogo by pan zdradził? Tych kilku szaleńców, którzy wysadzają bomby w samym środku miasta? Niechże pan będzie rozsądny. Nasi ludzie są już w drodze do dzielnicy Oulter... Tyle, że ta dzielnica jest dla nich trochę za duża, potrzebny byłby dokładniejszy adres, Niech pan powie coś jeszcze! Helmont wstrzymuje oddech. Merloniemu trzęsą się ręce. Maur siedzi sztywno, jakby połknął kij; oczy ma wytrzeszczone. Żeby się tylko nie odezwał teraz głośnik, modli się Hilda Emmers, och, niech teraz milczy... W kąciku ust Arowa drobne pasemko śliny. Wargi ma popękane, Edith czuje, że nigdy nie zapomni tej twarzy, że będzie się jej ona przypominać nawet w snach, jeśli... - Pillen... powiedział szefowi, żeby drugą bombę powierzyć jemu, on teraz mieszka w dzielnicy Oulter i... ma wspaniały pomysł. Powiedział, że tak ukryje bombę wraz z anteną... Resztę omówili z szefem w cztery oczy. - Słowa te padają powoli; wygląda, jakby wypalały one wnętrze Arowa, a on mimo to chciałby je powstrzymać, tak jak skąpiec, który chowa ostatni grosz, jak głodujący, który odkłada ostatni kęs... - Nazywa się Pillen? - Mills Pillen. Nie znam jego adresu. Raggar idzie za szklaną ścianę. Teraz nadszedł jego czas. Teraz pokażemy tym żołnierzom, myśli, teraz im pokażemy! - Proszę mnie natychmiast połączyć z naszym centralnym komputerem. - Podaje tajny numer, a potem dyktuje do mikrofonu. - Tajemnica trzeciego stopnia, odpowiedź natychmiastowa... W dzielnicy Oulter szukamy osobnika imieniem Mills Pillen... Maria, Iwan, Lars, Lars, Simon, nazwisko Peter, Iwan, Lars, Lars, Eddy, Norton. Czekamy na adres. - Dyktując to słyszy jednym uchem, jak głośnik informuje Grupę Kryzysową: - Biuro Prezydenckie pyta grupę: czy zainteresowane sprawą centralne instytucje mają rozpocząć ewakuację? Delius przygryza wargi. W uszach huczy mu krew. Oulter jest jedną z najgęściej zamieszkanych dzielnic. Same wielopiętrowe bloki. Trzeba zadecydować. Za szklaną ścianą widzi postać kapitana Raggara, spojrzenia i twarze odwracają się w jego stronę. Nie, teraz nie wolno się wahać. Możliwe, że Arow się myli. Albo celowo wprowadza ich w błąd. Albo jego wspólnicy dziś rano zawieźli bombę gdzieś indziej... Czy on, pułkownik Delius, może wziąć odpowiedzialność za życie ministrów, prezydenta, całego rządu? - Bomby jeszcze nie znaleźliśmy - mówi do mikrofonu. - Proszę bezzwłocznie rozpocząć ewakuację. Później wzdycha i podnosi wzrok. Jego spojrzenie spotyka się ze wzrokiem doktora Rizzo. Obok nich pojawia się Raggar: - W tej dzielnicy mieszkają dwie osoby o tym nazwisku. Delius bierze zadrukowaną kartkę. Komputer zawsze pisze drukowanymi literami, tylko drukowanymi literami. Kartkę tę wyrzuciła końcówka urządzenia zamontowana w siedzibie Grupy Kryzysowej. Delius naciska guzik mikrofonu: - Wzywam majora Quineta. Quinet, proszę się zgłosić... 41 Prościej będzie, jeśli będziemy jeździć w mniejszych grupach - mówi major. Wcale nie jest zmęczony, choć przydałoby się jeszcze kilka dobrze przyrządzonych hot- dogów, myśli. Przełyka ślinę, pożądliwie oblizuje wargi. - Wygląda na to, że dzisiaj tylko my pracujemy - mruczy Piero. Teraz docierają do granicy dzielnicy Oulter. No, jeśli te łotry rzeczywiście tutaj ukryły drugą bombę, to trudno będzie ją odnaleźć. Same wielopiętrowe domy. Starsze są niskie, ozdobione ornamentami, choć tynk już z nich odpada. W swoim czasie mieszkali tu gastarbeiterzy, wiele budynków zostało wówczas zniszczonych. Lecz dookoła stoją nowsze, siedmio- ośmiopiętrowe bloki, gdzieniegdzie nawet wyższe. Na parterze sklepy, warsztaty naprawcze, pomiędzy domami ogrodzone place zabaw, parkingi. - Mogli ją wetknąć w wiele miejsc. - Quinet ze złością wygląda przez okno. Wyjmuje mapę miasta i składa ją tak, by widać było jedynie dzielnicę Oulter. Przez radio wzywa wszystkie dwanaście wozów i przydziela im ulice. Mają uważnie obserwować, gdzie liczniki Geigera-Mullera wykażą radioaktywność... W tym momencie z eteru wzywa go dowódca Grupy Kryzysowej. Krótko przedstawia sytuację. - W dzielnicy Oulter mieszka dwóch Millsów Pillenów. Jeden na ulicy Bottel trzydzieści cztery, drugi na ulicy Werle sto dwadzieścia jeden... - Bottel trzydzieści cztery, Werle sto dwadzieścia jeden - powtarza Quinet, a później zwraca się przez radio do swoich ludzi: - Ulica Bottel jest tu niedaleko, pojadę tam z dwoma samochodami. Załogi samochodów numer pięć, dziesięć i dwanaście niech jadą na ulicę Werle. Wysłuchuje jeszcze potwierdzeń przyjęcia rozkazu i podnosi wzrok. Piero -ten chłopak ma w głowie plan miasta! -już pędzi ulicą Bottel. Mijają tabliczki z numerami domów; słońce świeci w oczy znad pustego terenu między dwoma budynkami. Jeszcze stoi wysoko, choć wkrótce zacznie opadać -jego dzisiejsza droga dobiega końca. Promienie nikną w morzu chmur. Cóż to za myśli, karci się Quinet, nie oglądam teraz filmu ani nie czytam powieści. To jest życie. Tak twarde, jak dobrze wymierzony cios pięścią. - Czy mam zatrzymać się przed domem? - pyta Piero. - Trochę dalej. - Samochody jadące za nimi skręcają; zajeżdżają pod blok oznaczony numerem trzydzieści cztery od strony drugiej ulicy. Quinet wysiada. Siedmiopiętrowy budynek. - Dzisiaj w południe zaczęliśmy od parterowej willi - mówi do Piera - później przy “Anakondzie" były już cztery piętra, a teraz siedem. - Pokazuje w górę. Szary betonowy blok, przygnębiający budynek. - Tutaj przynajmniej nikt nie ucieknie po dachach - uśmiecha się Piero. - Z pewnością nie. - Domy stoją daleko od siebie, na płaskich dachach sterczą zbiorcze anteny telewizyjne. Wygląda na to, że nie doprowadzono tu jeszcze telewizji kablowej. Kilka osób zostaje na dole - dwie przy wejściu, dwie przy garażach. Na razie nikt nie może wyjechać stąd samochodem. Quinet i jego towarzysze jadą windą na szóste piętro; według listy lokatorów mieszka tam człowiek imieniem Mills Pillen. Przed drzwiami przez chwilę patrzą na siebie. Quinet spojrzeniem rozkazuje, by nie strzelali. Chowają rewolwery. Później major dzwoni. Nasłuchuje w napięciu. Jeśli tamci nie otworzą drzwi, wyłamią je - dla nich nie ma żadnych przeszkód, nie może być. Jednak w środku rozlega się szuranie i po chwili drzwi się uchylają. Spadochroniarski but Quineta - numer czterdzieści sześć - momentalnie znajduje się w szparze. Zdecydowanym ruchem otwiera drzwi na oścież - w mrocznym przedpokoju stoi starsza kobieta o twarzy pokrytej zmarszczkami. W tej chwili Quinet domyśla się już, że trafił w niewłaściwe miejsce. A przecież na drzwiach widnieje tabliczka: PILLEN. Wyjaśnienia zostawia swoim podwładnym -to mocna strona Piera, swoim szczeniackim wyglądem rozbraja takie starsze panie. Quinet przebiega przez mieszkanie; w jadalni mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat patrzy na kolorowy, migający ekran telewizora. - Kim pan jest? - pyta zaskoczony i z trudem podnosi się z fotela. - Pan jest Mills Pillen? - major odpowiada pytaniem na pytanie. - Tak, ale kim... - To wystarczy. - Quinet ze zniechęceniem macha ręką i wychodzi na balkon. Tu są lepsze warunki odbioru, włącza krótkofalówkę: - Wzywam Grupę Kryzysową. Po sekundzie przerwy słyszy zgłaszającego się Deliusa: - Tu Delius - Quinet... Niech pan powie, czy te dwa adresy podał komputer? - Naturalnie. - Mogłem się domyślić... - Co się stało? - Miałem już do czynienia z wieloma komandosami, panie'pułkowniku. Ale, moim zdaniem, trzęsący się starcy noszący okulary o dziesięciu dioptriach, nadzwyczaj rzadko porywają się na krwawe przedsięwzięcia... Dopiero w tej chwili Quinet zauważa, że PiHen wyszedł za nim na balkon; najprawdopodobniej słyszał każde słowo. - Rozumiem - Delius jest także starym fachowcem, wie już, co major ma na myśli - pytaliśmy komputer jedynie o nazwiska, nie interesował nas wiek ani inne dane. - A ja straciłem cenny czas - mruczy major. - W takim razie niech pan teraz szybko zobaczy, ile lat ma ten drugi Pillen; jeśli to także emeryt, nie będę nawet do niego jechał. Urządzenia działają szybko: odpowiedź przychodzi chyba natychmiast, bo Delius już mówi: - Ten drugi Pillen będzie właściwy. Trzydzieści pięć lat. - Okay, jadę tam. - Quinet omija mężczyznę i wraca do mieszkania. Pillen chwyta futrynę i z gniewnym grymasem na twarzy krzyczy za majorem: - Co to znaczy starzec?! O mnie pan mówił?! Oskarżę pana o zniesławienie! l w ogóle kim pan jest?! 42 Za metalowymi drzwiami słychać hałas, ale nikt nie wchodzi. Trzech mężczyzn spogląda po sobie. Niespokojne spojrzenia. Zwłaszcza wzrok Portuga. Już od godziny chodzi tam i z powrotem. Nienawidzi takiego bezczynnego oczekiwania. Zrobić, zrobić coś! - dudni mu w głowie uporczywa myśl. Ale co? Wola działania rozpiera go, lecz na próżno łamie sobie głowę - nie ma żadnego sensownego pomysłu. Major Angelos siedzi pod ścianą ze spokojem doświadczonego pilota. Możliwe, że siła jego mięśni będzie jeszcze potrzebna, więc teraz odpoczywa. Passer pyta po raz dziesiąty: l - Czy na pewno słowo “goniec" znaczy...? - Na pewno - kiwa głową dowódca. Powiedział już, co wie o “Operacji Goniec". Nigdy jeszcze nie przeprowadzano jej praktycznie, jej plan istnieje tylko na papierze, ale nawet sam Angelos nie jest pewny czy... A jeżeli słowo “goniec" przemycone w zdaniu Deliusa znaczyło coś innego? Lub wręcz nic? Myślał o tym aż do tej chwili. Teraz spogląda na zegarek: wie, co ma robić. Plan omówili wcześniej. Nadszedł czas. - Pamiętasz o wszystkim? - zwraca się do Passera, Pilot kosmiczny spokojnie kiwa głową. Później obaj patrzą na Portuga. Młody człowiek spogląda im w oczy: - Nie bójcie się, wszystko jest jasne. Jak tylko przyjdą i otworzą drzwi zaczynamy akcję... Angelos podchodzi do drzwi i tłucze w nie pięścią. Silnie uderza w metalową powierzchnię. Po krótkiej chwili drzwi uchylają się tworząc wąską szczelinę. W progu stoi milczący terrorysta. Ten facet jest bardzo ostrożny, przebiega Angelosowi przez myśl. - Muszę rozmawiać z szefem - oświadcza poważnym tonem. Lonti kiwa głową, zamyka drzwi i odchodzi. Po minucie pojawia się ponownie, oczywiście znów z pistoletem. Wypuszcza Angelosa, pokazuje mu, żeby założył ręce na kark. W sterowni, siedzący w kącie Narga kręci gałkami jakiegoś aparatu. Jest zdenerwowany. Oni też się boją, nie tylko Passer. Dlatego Angelos stara się udawać spokojniejszego, niż jest w rzeczywistości. Widzi, że tamci mają jakieś kłopoty z ziemską radiostacją pracującą na falach średnich. Maczali w tym chyba palce ci “z dołu"... A więc jednak ludzie Deliusa coś robią, nie siedzą z założonymi rękami. Alago gniewnie wierci się w obrotowym fotelu, gdzie zwykle siaduje dowódca stacji kosmicznej. Napięcie zdążyło już wyryć na jego twarzy głębokie ślady. Doły pod oczami pogłębiły się. Lecz nawet teraz w kącikach ust widać ironiczny uśmieszek. - No, co jest, kapitanie? Zanim pan coś powie, niech pan popatrzy: coś się chyba stało z tym pudłem - pokazuje urządzenie. Angelos podchodzi i przez chwilę manipuluje gałkami; w ciemnych oczach Nargi widać nieufność, odsuwa się i bierze do ręki rewolwer... Oni tylko wtedy czują się bezpieczni, gdy trzymają w ręku broń, myśli kapitan. Wzmacnia siłę głosu, przekręca kilka gałek. - Chcemy słuchać Radia “Anakonda" - oświadcza Alago. Angelos tylko jedną rękę trzyma na gałce strojenia; drugą zasłonił swym ciałem przed wzrokiem porywaczy. Gdzie jest ten wyłącznik?... Wreszcie ma go między palcami. Prawą ręką przełącza go w tej samej chwili, kiedy z głośników bucha muzyczny sygnał “Anakondy". Nikt tego nie zauważa. Nawet milczący mężczyzna, który nie spuszcza z niego wzroku. Teraz dopiero Angelos czuje ogromną ulgę. Chyba trzęsą mu się kolana. Na czole pojawiają się krople potu, na plecach pomiędzy łopatkami czuje zimną strużkę, która spływa wzdłuż kręgosłupa. Udało się. Jeśli do “Skorpiona" zbliża się jakiś metalowy obiekt, podłączony do radaru detektor metali reaguje sygnałem świetlnym i dźwiękowym. Teraz już nie będzie reagować. Jeśli tamci na dole rzeczywiście rozpoczęli “Operację Goniec", w każdej chwili może się zdarzyć, że... Przynajmniej to urządzenie nie zdradzi ich. - Chciał pan nam coś powiedzieć, prawda? - Alago kręci pistoletem w sposób podpatrzony na filmach kowbojskich i wyczekująco spogląda na majora Angelosa. 43 Wynner już się nie nudzi. W ciągu minionych godzin przemyślał swoje zadanie. Od czasu do czasu spogląda na zegarek. Co prawda, jedno z jego prymitywnych urządzeń już od paru minut coś sygnalizuje - w pobliżu jest metalowy obiekt! - ale w lunecie nie widać jeszcze “Skorpiona". W słuchawkach cisza. Oviedo milczy. Oczywiście - lepiej uważać, choć porywacze nie mogą podsłuchać ich rozmowy. W paśmie przeznaczonym do rozmów między Oviedo a Wynnerem uruchomiono elektroniczne urządzenie zakłócające, tak że sygnały są zrozumiałe jedynie na dwóch stacjach końcowych - w każdym innym odbiorniku ich rozmowę słychać w postaci bezładnych trzasków. Jednakże nawet te trzaski mogą wzbudzić zainteresowanie porywaczy. Kula udająca sputnik meteorologiczny unosi się w przestrzeni w odległości trzydziestu pięciu tysięcy ośmiuset dziesięciu kilometrów od powierzchni Ziemi. Jej ruch jest niezauważalny - przynajmniej Wynner nie czuje olbrzymiej prędkości, z jaką pędzi wokół planety. Piszczący sygnał: na małej tablicy naprzeciwko jego oczu rozbłyskuje zielone światło. Tak, aparatura sygnalizuje obiekt kosmiczny. W basenie - gdzie nieważkość zastępowano siłą wyporu wody - “podróżował" już takimi kulami niezliczoną ilość razy i niejednokrotnie musiał się zbliżyć do makiet obiektów przypominających “Skorpiona". Lecz tym razem nie jest to makieta, a dookoła rozciąga się próżnia. Prawdziwy, zimny kosmos. Wynner spokojnym głosem mówi do mikrofonu: - Wynner wzywa “Gołębia". - Tu “Gołąb" - od razu słyszy odpowiedź. To chyba jeden z facetów z Oviedo; od kilku godzin czekają na te kilka słów. Podporucznika ogarnia wesołość, lecz się nie śmieje. Jeszcze będę płakał, myśli. To cholernie poważna gra. Cholernie poważna. - Przede mną “gniazdo", odległość... - patrzy na cyfrowy wskaźnik, przed oczami błyska mu zielona lampka - pięć jednostek... cztery i pół. - Rozumiem, dziękuję. Nawet jeśli ktoś to usłyszał, to i tak nic nie zrozumie, przychodzi Wynnerowi do głowy. Zaczyna się przygotowywać. Jak płetwonurek przed zanurzeniem, sprawdza skafander i butle ze sprężonym tlenem zamocowane na plecach. Później narzędzia. Wkłada je do worka zawieszonego na piersi, który dobrze zapina, by ich nie zgubić. No i broń. Nigdy bym nie uwierzył, że ktoś z zewnątrz może być do tego zdolny, moje uznanie, myśli o spiskowcach. Jak im się udało opanować obiekt?... Luneta przybliża błyszczącą w słońcu bazę kosmiczną. Tak, to ona. Przez obiektyw widzi wyraźnie jej numer i nazwę. Jej kształt jest nieco zmieniony, no jasne, obok niej dokuje “Ślizgacz". “Sztuczny satelita" Wynnera zbliża się od strony kosmicznego samolotu; celowo ustawiono go na takiej orbicie. Podporucznik otwiera małe, okrągłe drzwi. Nie czuje zmiany temperatury: wbudowane w skafander urządzenie ogrzewcze utrzymuje stały jej poziom. Jeszcze jedno spojrzenie w lunetę - lecz nawet gołym okiem widać, że “Ślizgacz" zaraz zasłoni “Skorpiona". Właśnie ten moment należy wykorzystać: jeśli zbliży się od strony dekującego przy bazie samolotu, radar “nie zauważy go" i aparatura nie zasygnalizuje jego obecności pokazując jedynie lecący dalej sputnik, którym tu przyleciał. Chłopcy dobrze wycelowali, przebiega mu przez myśl w chwili, gdy połową ciała jest już na zewnątrz. Jego pojazd przeleci w odległości zaledwie dwustu-trzystu metrów od “Skorpiona", w kosmosie jest to niemal strzał w dziesiątkę. Trzeba to przekazać przez radio, przecież tamci w napięciu czekają na każdy meldunek. - Wynner do “Gołębia": zaraz dolatuję. Odległość dwieście pięćdziesiąt. - Rozumiem, wiele szczęścia. Głos jest trochę zdenerwowany, myśli Wynner z niezadowoleniem. Ja trzymam się lepiej. Wiele szczęścia? To prawda, szczęście też będzie mi potrzebne... Nie widzi teraz “Skorpiona", smukła sylwetka kosmicznego samolotu zasłania błyszczący na czarnym tle szary aluminiowy walec. Podporucznik wyciąga nogi z kuli i kopnięciem odbija się od niej. Nie pierwszy, nawet nie dziesiąty raz jest w kosmosie, a jednak jak zawsze ogarnia go zdumienie połączone ze strachem: czemu nie spadam, przecież nic mnie nie trzyma, unoszę się w nicości. W tej chwili działa na mnie nawet przyciąganie dalekich, obcych gwiazd, a grawitacja Ziemi prawie wcale. Może po prostu pluskam się w pustym basenie, w kosmicznej wielkości basenie, gdzie nie ma ani powietrza, ani wody... Sięga za siebie, przekręca jeden z zaworów. Na Ziemi usłyszałby teraz świst uchodzącego sprężonego powietrza. A tu nic, głucha cisza. Jednakże czuje działającą na plecy siłę, a jego ciało powoli się obraca. Gaz wylatujący przez maleńką szczelinę popycha go do przodu w kierunku bazy kosmicznej. Umiejętnie przyjmuje taką pozycję, by powietrze uchodzące z zaworów butli pchało go dokładnie w stronę “Skorpiona". Tylko raz musi skorygować kierunek. Unosząca się w próżni metalowa wieża przedstawia obraz wręcz niewiarygodny; tworzy z samolotem kosmicznym jedną całość. Wynner trzyma ręce przed sobą. W chwili gdy nawet gołym okiem może już rozróżnić metalowe części poszycia i włókna błyszczącej pajęczyny anten, zamyka zawór powietrza. Jego ciało poruszając się po tym samym torze przybliża się coraz bardziej i niemal wbija się w kadłub samolotu. - Jestem przy gnieździe - mówi. - W porządku, chłopcze. - Odpowiedź zaskakuje Wynnera: nie jest to ten sam głos, co uprzednio, mówi ktoś inny. Tak, bez wątpienia, poznaje, to głos Starego. A więc sam generał utrzymuje z nim łączność. Powiedział, że na “Skorpionie" przebywa jego przybrany syn, jest jednym z zakładników. Choć znajdują się teraz daleko od siebie - prawie trzydzieści sześć tysięcy kilometrów - świadomość, że ten legendarny mężczyzna myśli teraz o nim, dodaje mu sił. O nim, o podporuczniku Denisie Wynnerze. l oczywiście o swym adoptowanym synu. Obaj muszą wrócić na Ziemię. Porusza się ostrożnie. Podciąga się do przodu chwytając za wystające części kadłuba. Pod ogonem “Ślizgacza", po lewej stronie znajduje się to miejsce gdzie... Teraz przepływa obok osmalonych na czarno, lejowatych dysz silnika. Niemal czuje gorący smród uchodzących gazów. Oczywiście tylko w wyobraźni. Wyjście awaryjne to okrągły otwór p średnicy osiemdziesięciu centymetrów. Pokrywa jest dopasowana tak szczelnie, że osoby nie wtajemniczone nawet by jej nie dostrzegły. Jest niemal niezauważalna. Znajduje się niedaleko poziomego płatu ogona niczym odbytnica olbrzymiego metalowego ptaka. Wynner wyciąga mały laserowy palnik. Otwór zapiekł się - ten pojazd był już wiele razy używany, przy każdym lądowaniu jego poszycie rozgrzewa się w atmosferze. Wiele czasu upływa, zanim temperatura opadnie poniżej krytycznego poziomu wynoszącego 2000 stopni Kelwina. Najwyższe temperatury - głównie w częściach dziobowych - niejednokrotnie przekraczają 5700 stopni. Sprytni są ci projektanci, myśli podporucznik. Topienie się powierzchni poszycia udało się im na tyle zmniejszyć, że maszyna może wykonać sto pięćdziesiąt lotów zanim ulegnie całkowitemu zniszczeniu. No, ta już przekroczyła dwudziestkę, to pewne, myśli Wynner i tłumi w sobie przekleństwo. Nie może liczyć na pomoc; nikt mu nie otworzy drzwi od środka. Tlenu, wystarczy już tylko na trzy godziny... Palnik laserowy pracuje powoli; przez szybę hełmu podporucznik widzi rozszerzającą się szczelinę. Robota posuwa się wolno. Płyta jest czarna. Krzemokarbid. Gruba na pięćdziesiąt milimetrów. Na samolocie zamontowano trzydzieści cztery tysiące takich ogniotrwałych tafli. Gdzieś pod nimi znajduje się nieodporny na wysokie temperatury stop tytanowy. - Ile czasu mam jeszcze? - pyta. Tym razem odpowiedź nie przychodzi natychmiast. Po kilku sekundach wahania Stary odpowiada: - Musisz się dostać do środka w ciągu dziesięciu minut. Są już bardzo zdenerwowani. Możliwe, że właśnie teraz nastąpi decydujący moment. Wygląda na to, że Stary nie boi się już niczego, mówi bez szyfru. Jego głos jest twardy. Oczywiście, oni tam, w Oviedo, nie muszą się obawiać wybuchu bomby neutronowej. A jednak ich sytuacja nie jest godna pozazdroszczenia. “Skorpion" należy do nich, zabrano go im i oni zostaną pociągnięci do odpowiedzialności za całą aferę. - Która godzina? - pyta Wynner. - Szesnasta czternaście - odpowiada Stary i nieco łagodniejszym głosem pyta - jakieś kłopoty? - Właz się trochę zapiekł, ale otworzę go. Później już tylko cisza dzwoni mu w uszach. Pracuje. 44 - Chciałem powiedzieć, że mogą nas wysadzić - odpowiada Angelos. Może to ich przerazi, może rozważą kolejne posunięcia. Nas też nie będą się tak bali, gdy dowiedzą się, że grozi nam wszystkim ten sam koniec... Opuszcza ręce, powoli je zaplata na piersi. Nie boi się i chciałby, żeby to zrozumieli. - Baza kosmiczna może przy pomocy swej broni odeprzeć każdy atak z zewnątrz - butnie wtrąca Alago. - O tym piszą gazety i tym chwali się minister obrony narodowej - głos Angelosa wyraża spokój i pewność siebie. - Ale tu chodzi o coś innego. - O co? - Narga wyczuwa z głosu pilota, że mówi on prawdę. Teraz nie jest to zwykła gra między zakładnikami i ich strażnikami, nie jest to kłamstwo, nie jest to pomysł podyktowany przerażeniem, próba zyskania na czasie czy groźba. Zresztą Narga jest wyjątkowo zdenerwowany już od chwili, gdy zorientował się, że program w Radiu “Anakonda" prowadzi jakaś spikerka i na próżno czekają - nie słychać ani jednego umówionego tekstu reklamowego. Chyba nie stało się nic z szefem...? - Nie mam na myśli ataku z zewnątrz - kontynuuje Angelos. - “Skorpiona" można wysadzić przy pomocy zdalnego sterowania. - Z Ziemi?-na twarzy Alaga pojawia się strach. Co prawda, tylko na jedną, bardzo krótką chwilę, niczym niebieska błyskawica na nocnym niebie. Ale Angelos widział ten błysk i nie zapomni go. Coś mu ściska żołądek. Nagle pojmuje, jakim typem człowieka jest Alago. Okrutny, mściwy, zdolny do mordowania ze strachu. Dzikie zwierzę zapędzone w ślepy zaułek. - Tak, z Ziemi. W bazie jest urządzenie radiowe. Jeśli nada pewną specjalną, bardzo krótką serię sygnałów, ukryty w “Skorpionie" materiał wybuchowy rozsadzi bazę kosmiczną. Na całkiem drobne części, mniejsze nawet niż sto kilo. Beznamiętne, fachowe wyjaśnienie pilota robi na porywaczach ogromne wrażenie, choć Alago od razu stara się panować nad rysami twarzy. - Czy można wyłączyć to urządzenie? - pyta krótko. - Nie - dowódca zdecydowanie potrząsa głową. - Dlatego powiedziałem. Jedziemy na jednym wózku. Jeśli tym na dole przyjdzie do głowy nacisnąć ten guzik, to koniec z nami. Ze wszystkimi. - Ale nie zrobią tego - szczerzy się Alago - bo wtedy nie znajdą bomb... No i życie zakładników też się liczy, nie? - To prosta kalkulacja - wzrusza ramionami Angelos, ale z jego głosu można wyczuć: jemu też nie jest to obojętne. - Poświęcą nas, bo jest nas, zakładników tylko trzech... Na dole bomby zabiłyby pięćdziesiąt lub sto tysięcy ludzi; więc czy nie lepiej zabić trzech żołnierzy, trzech porywaczy i wysadzić bazę kosmiczną? Narga trzęsie się z gniewu. Spikerka Radia “Anakonda" słodko szczebioce w przerwie między dwoma piosenkami. Alago nad czymś się zastanawia. Trzeciego mężczyzny nic nie jest w stanie wytrącić z równowagi: stoi i obserwuje Angelosa. Kosmonauta rzuca okiem na radar. Tamci również spoglądają. - Co to? - pyta Alago oskarżycielskim tonem. Jakby pojawienie się świetlnego punktu także było winą Angelosa. Pilot spogląda na zegarek. Jednocześnie od środka rozpiera go radość. “Goniec"! - przelatuje mu przez myśl, po przecież o tej porze żaden inny obiekt nie przecina ich orbity. Wystarczy rzucić okiem na koordynaty, które połączony z radarem komputer natychmiast wyświetla na małym ekranie. To musi być jakiś nowy obiekt, nigdy jeszcze tędy nie przelatywał... Tak. To robota tych z Ziemi. A więc jednak. Przystąpili do operacji... Teraz trzeba się wziąć w garść. Oni nic nie mogą zauważyć. Nic. - To japoński sztuczny satelita - mówi obojętnie i błyskawicznie wymyśla nazwę. - Nazywa się “Kappa-12", prowadzi chyba badanie geodezyjne. Codziennie spotykamy się z nim o tej porze - znów spogląda na zegarek - tak, zazwyczaj przelatuje koło nas około szesnastej dziesięć. Alago uspokaja się, ale tylko na minutę. Później podchodzi do radiostacji i wywołuje Ziemię. - Zgłasza się Oviedo - Angelos poznaje głos porucznika Udartona. - Zostało wam już tylko pięćdziesiąt minut. Co będzie ze spełnieniem naszych żądań? Rozlega się trzask i odpowiada pułkownik Delius. - Tu Grupa Kryzysowa. Mogę panom jedynie zakomunikować, że gabinet jeszcze obraduje. Proszę zrozumieć, decyzja nie jest łatwa... - Domyślam się.-Zadowolenie w głosie Alaga. Ten człowiek lubi, kiedy się go boją/przebiega Angelosowi przez myśl. Z głośnika znów mówi Delius. - Natomiast prezydent prosił, mnie uprzednio, bym spytał panów, gdy się zgłosicie, kto zostałby przywódcą junty. Po chwili ciszy Alago pochyla się bliżej mikrofonu i z namysłem odpowiada: - Nie upoważniono mnie do podania tej informacji. Nie mogę wyjawić nazwisk moich mocodawców. - Szkoda. -Głos Deliusa jest poważny. - Zrozumiałe, że niektórzy członkowie Rady Ministrów ostro sprzeciwiają się dymisji rządu, skoro nie wiedzą nawet, czy władza dostanie się w dobre ręce... - Niech im pan powie, by nie myśleli zbyt dużo. Nie mają wyboru i najwyższa pora, by to wreszcie pojęli. Jeśli nie chcą ustąpić po dobroci, wysadzimy bomby. - W takim razie ponownie się z nimi połączę i postaram się to wytłumaczyć tym, którzy się sprzeciwiają - ustępliwie odpowiada Delius. Angelos myśli: pułkownik znakomicie gra swoją rolę. W takich wypadkach zawsze najważniejsze jest, by strona szantażowana zyskała na czasie. Czas rzadko pracuje na korzyść terrorystów, porywaczy i spiskowców. - Czekamy jeszcze maksimum dwadzieścia minut - twardym głosem ośwadcza Alago. - Niech ministrowie skończą z tą błazenadą i niech wreszcie pójdą po rozum do głowy. Junta jest przygotowana do natychmiastowego przejęcia władzy. - Szybkim ruchem wyłącza aparat, jakby się obawiał, że pułkownik wystąpi z nowymi problemami. A wiec zostały już niecałe trzy kwadranse, myśli Angelos, wokół ich szyj zaciska się już powróz. Czy coś się wreszcie wydarzy, czy... spóźnią się? Od strony magazynu słychać hałas. Alago podnosi głowę. Narga z powrotem podszedł do radia; teraz chwyta za broń. Ktoś tłucze w drzwi magazynu. Za długo rozmawiałem, myśli Angelos, Passer i Portugo sądzą już, że coś mi się stało i zaczęli realizować drugi wariant planu. - Co im się stało? - Narga patrzy na Angelosa. - Nie wiem - odpowiada Angelos i rusza z powrotem. Ręce posłusznie kładzie na karku. Serce wali mu w gardle. Żeby tylko się udało, żeby tylko się udało, gorączkowo powtarza w myślach. Słyszy jeszcze, że Alago mówi do Nargi: - Ty też idź... Ruszają w stronę magazynu. Szare cienie na metalowych ścianach przedsionka: z przodu kroczy zgarbiony, milczący mężczyzna, w ręku trzyma rewolwer, za nim Angelos gotowy do skoku. Z tyłu Narga. On też trzyma w ręku broń. Jak tylko otworzy drzwi, od razu uderzę! - postanawia Angelos i kiedy się zatrzymuje, połową ciała zwraca się w stronę Nargi... 45 W tej samej chwili Quinet dociera na ulicę Werle 121. Chłopcy już otoczyli dom. Taki sam oddzielnie stojący, dziesięciopiętrowy budynek, jak wszystkie w tej okolicy. Balkony i niektóre ramy okienne pomalowano na ciemnoczerwone. Szarość i biel, zieleń i ciemna czerwień, trawnik, ściany. U podstaw domów małe garaże. Jest godzina szesnasta minut dwanaście. Major w asyście pięciu swoich ludzi wchodzi do domu. Blokują klatkę schodową, wchodzą na czwarte piętro, gdzie mieszka ten drugi Mills Pillen, później wyłączają windę. Na korytarzu najpierw dokładnie się rozglądają, cicho chodzą tu i tam, lecz nie znajd.ują niczego podejrzanego. Dopiero potem zbierają się przed drzwiami mieszkania Pillena. Quinet przez małą krótkofalówkę mówi do pozostałych stojących na dole: teraz uważajcie. Później dzwoni... Gotowi do skoku komandosi czają się przy ścianie. 46 Udarton w powietrzu wyczuwa napięcie. Jakby wszyscy się poruszali w gęstej cieczy, nawet słońce inaczej świeci, a powietrze drży inaczej niż w pozostałe upalne dni. Od rana obowiązuje stan alarmu. Ale pasy startowe są puste. Maszyny stoją w hangarach gotowe do lotu. Także piloci przygotowani są do akcji. Wszyscy znają stan alarmu drugiego stopnia. Następny stopień może już znaczyć tylko jedno: wojnę. Stary niemal bez ruchu stoi przy szerokim oknie. Patrzy w niebo. Otyły Fetti co minutę ociera czoło białą niegdyś chustką. Upał. Chyba zepsuła się klimatyzacja, a może powietrze jest aż tak gorące? Stary patrzy w niebo, gdzie już tyle razy latał. Tyle setek i tysięcy godzin. Ale teraz wszystko jest jakieś inne, całkiem inne. Od chwili gdy Passer dostał się tam na górze do niewoli i gdy zaczął się ten cały koszmar... Powoli odwraca się. Nie patrzy na młodych oficerów. Przechodzi przez pokój. Jest w połowie drogi, gdy z głośnika na ścianie odzywa się Wynner: - Dostałem się do “gniazda". Udarton natychmiast odpowiada: - Rozumiemy, proszę iść dalej. Znów zapada cisza i Stary znowu rusza. Idzie prosto do wbudowanej w ścianie metalowej szafki. Wyjmuje klucz, otwiera grube, pancerne drzwi. W szafie pancernej: cztery wyłączniki w jednym rzędzie. Obok nich napisy SKORPION-1, SKORPION-2, SKORPION-3, SKORPION-4. Przy każdym wyłączniku czerwony guzik. Wystarczy nacisnąć i... Fetti patrzy na Udartona. W jego ciemnych, ptasich oczach widać zdumienie, ale widząc spojrzenie kolegi przezornie zamyka usta. Udarton także milczy. Wie, jakie wyłączniki wbudowano w tę szafę pancerną, do której klucza nie ma nawet oficer dyżurny. Tylko Stary. Generał wraca do stolika z telefonami. Podnosi słuchawkę czerwonego aparatu. Tego, który bezpośrednio łączy ich z Ministerstwem Obrony Narodowej. - Włączyłem program likwidacji obiektu oznaczonego kryptonimem “Skorpion-4". Jeszcze nie zarządziłem eksplozji... Tak, oczywiście. Zaczekam na polecenie. 47 Drzwi otwierają się ciężko. Po tamtej stronie odgłosy szamotaniny, krzyki. Milczący porywacz unosi brwi. Spogląda na Nargę. Tamten zniecierpliwiony pokazuje: - No, otwórzże! Mężczyzna ostrożnie otwiera drzwi. W rozszerzającej się szczelinie ich oczom ukazuje się dziwny widok: Passer i Portugo szarpią się koło drzwi. Twarz Portuga jest czerwona, Passer dyszy. - Puszczaj! - Jeśli jeszcze raz mnie uderzysz, to tak cię palnę, że...! - krzyczą. Narga podchodzi do Angelosa, w tym samym czasie milczący mężczyzna ostrzegawczo kieruje rewolwer w stronę dwóch pilotów: - Hej, wy! ręce do góry! Wtedy Angelos uderza Nargę w rękę. Cios jest potwornie silny - major wkłada weń całą swą siłę i gniew. Nie słyszy już nawet krzyku mężczyzny, widzi jedynie pistolet, czarny przedmiot, który z trzaskiem leci na podłogę. Portugo i Passer rzucają się na Lontiego. Rozlega się strzał. Wszystko to rozgrywa się tak prędko, że niemal niemożliwe jest zaobserwowanie wypadków. Angelos patrzy jedynie kątem oka, bo właśnie wymierza drugi cios w ramię i szyję Nargi. Rozlega się następny strzał, później jeszcze jeden. Angelos czuje w ramieniu piekący ból. Ze sterowni wyskakuje Afago, to on strzelał. Wrzeszczy: - Do środka! Do magazynu, świnie! Narga lewą ręką podnosi swoją broń, lecz Alago mówi do niego: - Uspokój się! Będziemy potrzebować pilotów... Do środka! - pokazuje Angelosowi. Ciało Passera leży w drzwiach. Milczący porywacz kolbą pistoletu uderza Portuga w głowę. Nieprzytomny pilot pada na plecy. Narga w dziwnej pozycji opiera się o ścianę. Nie udało się, myśli Angelos i zataczając się wchodzi do magazynu. Do więzienia. Pomiędzy żebrami czuje lufę rewolweru - nie, już nie da się zrobić ani jednego ruchu. Co się stało z Passerem? - przychodzi mu nagle do głowy; odwraca się, gdy wpychają go do środka, widzi tylko tyle, że Alago za nogi odciąga z progu ciało dowódcy “Ślizgacza". Tam gdzie leżała głowa Passera, na metalowej podłodze zostaje duża kałuża krwi. - Dostał dwa pociski - dyszy Portugo. Powoli ześlizguje się po ścianie i szepce zmęczonym głosem: - Jeden w głowę. Na pewno nie żyje. Przez chwilę pomieszczenie chwieje się przed Angelosem, lampa jakby się kołysała, choć przecież wbudowano ją w sufit. Z ramienia cieknie mu krew, nie może poruszyć ręką. - Nie udało się. Nie udało się - dyszy Portugo i z rozpaczy bije ręką w podłogę. Co się teraz z nimi stanie? Zabiją ich z zemsty? Angelos siedzi nieruchomo i patrzy. Nie udało się. Nie udało się. Do eksplodowania bomby neutronowej zostało już tylko trzydzieści pięć minut. 48 Quinet naciska guzik dzwonka i zaraz odskakuje sprzed drzwi. Miał już do czynienia ze zdenerwowanymi terrorystami, którzy w takiej sytuacji z miejsca strzelają, nawet przez zamknięte drzwi. Cisza. Dzwoni jeszcze raz. Patrzy na twarze swoich ludzi. Sami młodzi mężczyźni, twarde mięśnie, błyskawiczny refleks. Tych pięćdziesięciu wybrano spośród dwóch tysięcy; Służba Specjalna nie żałowała zachodu. Quinet zna każdego z nich, nie tylko z twarzy. Wie, którzy byli w tej osiemnastce, z którą na johanesburskim lotnisku... w tamtej dwudziestodwuosobowej grupie, z którą w okolicy Morte di Fun walczył przeciwko zamachowcom chcącym zabić ministra... w tej trzydziestce, z którą dwa tygodnie temu... Również trzeci dzwonek pozostaje bez odpowiedzi. Otwierają się tylko drzwi jednego z sąsiadów; Piero wypycha z powrotem za próg wyglądającą z nich ciekawską kobietę. - Wyłamać - mówi Quinet. Komandosi podchodzą. Dwóch z nich patrzy na siebie, uzgadniają ruchy. Podeszwy dwóch spadochroniarskich butów z krótkimi cholewami wbijają się w plastikowe płytki obok klamki. Trzask. Dwie postacie wskakują do maleńkiego przedpokoju. Później, przez kilkanaście sekund mieszkanie wypełnia tupot nóg. Quinet nawet nie wchodzi, wie już, że nikogo nie znaleźli. Spogląda na zegarek: jest pół do piątej. Zostało już tylko trzydzieści minut... Piero rozmawia z sąsiadką. - Pan Pillen był tu rano, później wyszedł. W ciągu dnia mnie też nie było w domu. U drugich sąsiadów nie ma nikogo, na próżno dzwonią. Quinet próbuje jeszcze w mieszkaniu naprzeciwko. Otwiera mężczyzna w wieku mniej więcej pięćdziesięciu lat. Spod krzaczastych zrośniętych brwi, rzuca nieufne, przenikliwe spojrzenie na wyłamane drzwi i żołnierzy. - Dla mnie ten Pillen od początku był podejrzany - mówi, a później, po obejrzeniu legitymacji Quineta staje się bardziej komunikatywny. - Dziwny facet. Nie wiadomo nawet, czy pracuje, do domu przychodzi czasem rano, czasem po południu, niekiedy nawet o północy albo wcale... Czasem przywozi go wojskowy jeep... - Przychodzą do niego goście? - Czasem kobieta, niekiedy dwóch-trzech mężczyzn. - Dzisiaj kiedy go pan widział po raz ostatni? - Rano. Przyszedł skądś do domu. Przybiegł na górę tylko na minutę, był z nim jakiś inny mężczyzna, w mundurze, chyba oficer, zatrzymał się tylko w otwartych drzwiach, bardzo się spieszyli. - Mówili coś? Rozmawiali ze sobą? - Niewiele słyszałem. Poza tym nawet mnie do specjalnie nie interesowało. Sądzę, że po coś przyszli. Albo przybiegli, żeby Pillen mógł zatelefonować, kto wie? Słowem trwało to tylko minutę, potem sobie poszli. - Szkoda, że pan nic więcej nie słyszał - chytrze ubolewa Quinet. Od wysiłku zmarszczki gęstnieją na czole mężczyzny. - Tego to nie powiedziałem - odzywa się w końcu - zamienili kilka słów, gdy Pillen zamykał drzwi na klucz. Quinet słucha w napięciu. Nie odzywa się, nie porusza, by nie spłoszyć powracających, niemal nieuchwytnych wspomnień. Sąsiad dwoma palcami trze szczękę. Powoli mówi: - Ten drugi mężczyzna odezwał się do niego; “chodź, pospieszmy się". Na to Pillen odpowiedział: “e tam, zaczeka... zaczeka..." - znów się zastanawia i wreszcie rzuca: “ciężarówka zaczeka, nie ucieknie". Jakoś tak odpowiedział, a później dodał jeszcze: “teraz już nie jedziemy daleko..." - Czy ten drugi miał marynarski mundur? - Nie wiem. Dla mnie wszystkie te uniformy są jednakowe... Quinet patrzy przed siebie, później coś się w nim wyłania. Wyspa w ciemnym morzu. Nieśmiała jaskółka myśli we wszechogarniającej czerni, szczerbaty księżyc za rozpraszającymi się chmurami. El Puńo. Bomby wywieźli samochodem ciężarowym, ale w drodze mogli je przeładować. Gdyby na przykład do zamkniętej ciężarówki...! Quinet gwałtownie odwraca się na pięcie. - Jeden człowiek zostaje tutaj i pilnuje mieszkania, dopóki nie przyjedzie policja. Reszta za mną - i włącza mikrofon: - Quinet wzywa Deliusa. - Zgłaszam się. - Spokój Deliusa ulotnił ,się, w głosie wyczuwa się zdenerwowanie. Ile może wytrzymać człowiek, który dostał się na jedno z najwyższych stanowisk w Służbie Specjalnej? - Proszę o informacje na temat skradzionych wczoraj ciężarówek - szybko rzuca major. - Zaraz to załatwię. Znalazł go pan? - Nie - Quinet w kilku słowach opowiada, co się stało, a później zmienia pasmo i mobilizuje swoich ludzi. - Do samochodów, rozjechać się po okolicy. Szukać zaparkowanych ciężarówek, jadące zatrzymać i otworzyć. Nie przepuszczajcie też wozów zapieczętowanych przez służbę celną, mamy na to zezwolenie. Wszystkie środki dozwolone, rozumiecie. Jeśli ktoś będzie chciał uciec, zranić go. Zanim wyszli przed dom, większość samochodów już się rozjechała. Startuje silnik wozu łącznościowego. Piero wskakuje do samochodu majora. Jeden z ludzi siada na tylnym siedzeniu, przez otwarte drzwi wysuwa czujnik licznika GM i nieruchomo obserwuje wiszącą na jego piersi lampę aparatu - czy zapali się czerwone światło? Ruszają. 49 - Świnie... - skowyczy Narga. Kładzie na stole rewolwer, masuje szyję. - Tak mnie rąbnął ten bydlak... - Ale jeden dostał za swoje - milczący Lonti odzywa się teraz chyba po raz pierwszy. Repetuje broń, sucho i groźnie trzaska zamek. - Jeśli chcesz, to pójdę i załatwię ich. - Tylko spokojnie - odpowiada Alago. - Kto wie, jak się skończy ta gra. Z punktu widzenia naszych interesów dobrze jest mieć na pokładzie jeszcze tych dwóch zakładników. - Gorąco było - teraz Narga rozciera ramię. - Najwyższy czas, żeby już to zakończyć. Alago już dawno nabrał podejrzeń; już od godziny nie słyszeli w “Anakondzie" żadnej informacji. Spiker nagle zniknął z programu, a zamiast niego mówi jakiś kobiecy głos i nie przekazuje nic, co... A może Sangay nie ma nic do powiedzenia? Czyżby wszystko było w porządku? 50 Helmont obserwuje Hildę. Po tłustym podbródku kobiety spływa kropla potu. Co chwila znika wśród zmarszczek, później znowu się pojawia, jeszcze większa. Po co ją tu przysłali, zastanawia się przez chwilę profesor, biedna kobieta, to musiał być pomysł prezydenta, żeby ktoś reprezentował jego biuro i z pewnością pani Emmers była najmniej potrzebna... Jej mężem jest chyba jakiś generał lub magnat przemysłowy. No, wszystko jedno. Merloni stara się nie patrzeć na leżącego na noszach Arowa. Nawiasem mówiąc, ranny od pewnego czasu sprawia wrażenie, jakby nic go nie interesowało. Leży, patrzy w sufit, milczy. Ale Edith zna tę formę zachowania Dostrzega pewne sygnały, wskazujące, że mężczyzna wcale się nie wyłączył. Wprost przeciwnie. Przed Deliusem co chwila pojawia się twarz Marie. Gdzie może być druga bomba? Jeśli w pobliżu Kliniki Santa Elisabeta, lub w odległości ośmiuset metrów od niej, to... Kapitan Maur myśli o Quinecie. Zna go tylko z opowiadań. Dusza pierwszego dobrze zorganizowanego oddziału komandosów. Bez niego nawet tyle nie osiągnęliby w ciągu jednego dnia. Kapitan sam chciał być oficerem komandosów. Dziesięć lat temu, kiedy był młodszy wiekiem i rangą. Ale odpadł już w pierwszym teście przydatności. Powodem porażki nie był brak inteligencji, lecz kondycji fizycznej. Raggar i Bardey rozmawiają półgosem. Rozważają szansę powodzenia “Operacji Goniec". Zdaniem Bardeya na końcu i tak trzeba będzie wysadzić stację kosmiczną. Chyba że porywacze opuszczą ją wraz z zakładnikami... - Co będzie, jak wybuchnie skandal? - pyta Helmont. Wszyscy wiedzą, co ma na myśli. - Mam nadzieję, że nie są w stanie dowiedzieć się, o znalezieniu jednej bomby - cicho odpowiada Delius. - W każdym razie do tej pory się nie dowiedzieli, bo w przeciwnym wypadku inaczej by z nami rozmawiali. Zauważyliście państwo, że mówiąc o bombach stale używają liczby mnogiej? Oczywiście ja też tak mówiłem, żeby nie powzięli żadnych podejrzeń... Lecz jeśli do godziny siedemnastej zero zero Quinet nie znajdzie drugiej bomby, zostanie nam tylko jedna możliwość: zniszczenie “Skorpiona". Będziemy go musieli wysadzić w powietrze, a właściwie w próżnię. - Razem z zakładnikami? - pyta pobladła Edith. - Na to nie możemy się zgodzić. - Helmont także potrząsa głową. Młoda kobieta i profesor spoglądają teraz po sobie. Pierwszy raz. Długo. Między nimi jest różnica dwudziestu lat. Tylko dwudziestu lat. Patrzą na siebie i... - Żałuję - twardo mówi pułkownik - lecz w koniecznych wypadkach mogę samodzielnie podjąć decyzję, nie potrzebuję zgody państwa. Tego tematu nie poddamy pod głosowanie. Panie i panowie, nie jesteśmy w parlamencie. Państwo są ekspertami, ale niestety ciężar decyzji spoczywa na moich barkach. Stawką jest życie stu tysięcy ludzi... a może więcej? Musimy czuwać nad życiem, zdrowiem, bezpieczeństwem i przyszłością stu tysięcy ludzi i jeśli powstanie tak trudna sytuacja, że będziemy musieli zadecydować, to z góry państwa uprzedzam, że wybiorę śmierć trzech zakładników i życie stu tysięcy ludzi. Cisza. I nagle wszyscy pojmują, dlaczego bazie kosmicznej dano nazwę “Skorpion". Skorpion to jadowity pajęczak. Przerażający przeciwnik - jeśli stanie w obliczu śmierci, sam się zabija... Doktor Rizzo chciałby coś powiedzieć, lecz jednak nie odzywa się. Pośród obecnych, on jeden widział śmierć osób napromieniowanych. Jedynie on widział te długie cierpienia, stopniowy rozkład ciała, rozpad świadomości... nie, nie odzywa się. Gdyby to zależało od niego, podjąłby taką samą decyzję jak Delius. 51 Nie zostało nam nawet pół godziny - mówi prezydent. Siedzą w rządowym schronie przeciwatomowym. Cicho szumi klimatyzacja. Generał Abber przez telefon wydaje kilka rozkazów personelowi, który pracuje gdzieś za grubymi na metr, ołowianymi ścianami. Z drugiego aparatu minister rozmawia z Deliusem. Na otyłej twarzy prezydenta pojawia się bruzda rozgoryczenia. Nie słyszeli, co powiedziałem, nawet na mnie nie zważają, tyle jest wart mój autorytet... Minister odkłada słuchawkę, krótko referuje wydarzenia ostatniego kwadransa. Prezydentowi wracają siły, może się uda?... Zarządzenie ewakuacji bardzo go załamało. To jednak upokarzające, że garstka spiskowców może postawić w tak ciężkiej sytuacji średniej wielkości mocarstwo. Bawią się z nami jak kot z myszą. - Połączcie mnie z tym majorem, z Oujnetem - odzywa się twardym głosem. Abber wywołuje centralę. Później prezydent przejmuje słuchawkę. - Major Quinet...? Wie pan, kto mówi, prawda?... No, w takim razie proszę słuchać: czy chce pan w ciągu dwudziestu minut awansować na pułkownika...? Rozumiem... No to powodzenia. - Odkłada słuchawkę i zmieszany patrzy na pozostałych dwóch mężczyzn. - Mówi, że dziś już znalazł jedną bombę i że w myśl teorii prawdopodobieństwa jest bardzo mała szansa, żeby ten sam człowiek natrafił w ciągu paru godzin na dwie bomby neutronowe. Ale zrobi, co w jego mocy. - W tym stadium pytanie brzmi: czy mamy poświęcić “Skorpiona", czy nie - mówi wyczerpany generał. - Czy ma pan jakieś wątpliwości? - prezydent unosi brwi. - Sądzę, że to logiczne: nie powinniśmy się wahać ani minuty, jeśli w ten sposób możemy zapobiec wybuchowi bomby neutronowej. Abber spogląda na ministra. Tamten rozumie niemą prośbę i szybko włącza się do rozmowy. - Panie prezydencie, nie podejmujmy pochopnej decyzji. Wprowadzenie “Skorpiona" na orbitę było poprzedzone ponad dziesięcioletnią, teoretyczną i praktyczną pracą badawczą. Sam program przygotowawczy kosztował sześć miliardów, a budowa, transport na orbitę i montaż każdego “Skorpiona" dwadzieścia dwa miliardy. “Skorpion-1" został zniszczony, tak więc, praktycznie rzecz biorąc, strategiczne zadania są wykonywane jedynie przez dwójkę, trójkę i czwórkę. W tej chwili opiera się na nich gwarantujący bezpieczeństwo państwa system wczesnego wykrywania i ostrzegania. Wypadnięcie któregokolwiek Skorpiona" może pociągnąć za sobą nie dające się przewidzieć konsekwencje. Jeśli nieprzyjaciel... - Zostawmy to - nerwowo wtrąca prezydent. - Panowie zawsze powołujecie się na “nieprzyjaciela". Stara śpiewka. Nigdy nie byliście w stanie pojąć, jak wielkie zagrożenie przedstawia dla kraju samo istnienie takich bomb. Was, generałów zawsze interesowało tylko to, żeby mieć każdą broń, którą rozporządza przeciwnik. Teraz możemy się cieszyć, że mamy bombę neutronową... Sztaby nigdy nie rozumieją, że każda broń może się obrócić przeciwko nam, nawet ta, którą sami wyprodukowaliśmy i która jest w rękach naszych żołnierzy... Jeśli ta bomba neutronowa wybuchnie... - Nie kończy nawet, tylko znacząco macha ręką. Abber zezuje na ministra. Dla niego eksplozja byłaby nawet korzystna. Przez swych przyjaciół dziennikarzy sprytnie rozpuściłby plotkę, że stało się to z winy prezydenta, który zareagował nie dość elastycznie... - “Skorpion" jest obiektem zbyt cennym - kręci głową minister. Abber przez chwilę rozważa, po czyjej stanąć stronie, choć wie, że w tej rozgrywce nie jego osoba jest istotna. Ale tu i teraz, w tej minucie on też może dużo zyskać, właśnie z powodu niezwykłości sytuacji. Wie sporo o toczącej się za kulisami cichej walce prezydenta z ministrem. Jestem i będę generałem, myśli, ale jeśli ze szczytu drabiny zrzucimy prezydenta, to wszyscy posuniemy się w górę o jeden szczebel... - Wypadnięcie jednego “Skorpiona" spowoduje w naszym systemie obronnym lukę, której nie da się zastąpić żadnym innym środkiem. - Tym zdaniem Abber wyraźnie daje prezydentowi do zrozumienia, że i on stanął po stronie ministra. - Gdyby to nie zabrzmiało tak cynicznie, powiedziałbym: “Skorpion-4" wart jest więcej nawet niż sto tysięcy porażonych promieniowaniem ludzi. Oczywiście, mając na uwadze wyższe interesy... Minister kwituje sprawę pełnym wdzięczności spojrzeniem i kuje żelazo póki gorące: - Oczywiście zanim będziemy zmuszeni do podjęcia tak bolesnej decyzji, mamy jeszcze dwie szansę - stara się stworzyć pozory bezstronności. - Albo znajdziemy bombę, albo nasz człowiek, którego wysłaliśmy w kosmos, zdoła wedrzeć się do “Skorpiona" i unieszkodliwić porywaczy. Prezydent wzdycha. Dyskretnie odzywa się telefon. Abber podnosi słuchawkę, a potem krótko referuje prezydentowi: - To był szef Biura Wywiadu. Jak do tej pory, udało się aresztować dwóch oficerów łącznikowych admiralicji i dowódcę bazy łodzi podwodnych w Ninter. Zeznali, że brali udział w spisku, któremu przewodzi admirał Jong... Jednakże admirała na razie nie znaleziono, z pewnością się ukrył. Prezydent znowu ociera czoło. Rozpina kołnierz, machinalnie patrzy na zegarek. Dopiero potem pojmuje, że do jego świadomości nie dotarło, która jest właściwie godzina. Znów spogląda: za dwadzieścia dwie piąta. 52 Wynner stoi w otwartej śluzie pomiędzy “Ślizgaczem" a “Skorpionem". Po obu stronach drzwi są otwarte. Do tej pory skradał się po cichu, teraz buty kosmicznego skafandra zaczęły skrzypieć na metalowej podłodze korytarza. Otwiera hełm: w tej chwili oddycha powietrzem obu połączonych obiektów kosmicznych. Przed paroma minutami usłyszał strzały. Przyczaił się. Ruszył ponownie gdy tylko zapadła cisza. Teraz stoi z bronią w ręku na słabo oświetlonym korytarzu prowadzącym do środkowej części “Skorpiona". Gorączkowo się zastanawia: co się mogło stać? Czyżby wywiązała się walka między zakładnikami i porywaczami? Jeśli tak, może jeszcze trwa, a może jur..? Nigdy jeszcze do nikogo nie strzelał. Naturalnie, jak wszystkich żołnierzy, jego także nauczono posługiwania się bronią. Czy byłby, czy będzie do tego zdolny?... Lecz nie ma czasu na zastanawianie się. Słyszy hałas. Nieruchomieje. Ktoś - gdzieś rozmawia. Wynner nie rozróżnia poszczególnych słów. Znów ostrożnie rusza wzdłuż ściany. Dociera do załomu przedsionka. Tu znajdują się różne wejścia. Do magazynu, do urządzenia regenerującego tlen, do składu broni, do magazynu danych o korektach orbity, do sterowni i sypialni. W ścianach biegną kable, od czasu do czasu włącza się gdzieś jakiś mały silnik, coś się uruchamia, napełnia, wypompowuje, uzupełnia, rejestruje. Później cichnie. Wynner stoi za występem ściany, wygląda. Jedne drzwi są uchylone/za nimi widać ruch, chyba stamtąd płynie dźwięk rozmowy. Podporucznik milimetr za milimetrem posuwa się do przodu. Jego palce kurczowo ściskają rewolwer. Teraz dopiero naprawdę pojmuje, czego się podjął. Nerwy napinają się w nim do granic wytrzymałości, krew łomocze mu w skroni - wie, że jeśli tamci go zauważą, będzie musiał strzelać. Jeśli któryś wyjdzie, natychmiast strzelam, postanawia twardo. Gdzie mogą być zakładnicy? W części mieszkalnej czy w magazynie? Innej możliwości nie ma. Wynner skrada się dalej i nagle drętwieje. Ręka. Blada ludzka ręka na podłodze. Dalszej części ciała nie widać; skrywa ją drugi występ ściany. Oficer nie ma wątpliwości, że tamten jest martwy. Nieruchomy, blady. Jeszcze w Oviedo powiedziano podporucznikowi, że zaraz na początku terroryści zabili jednego z pilotów. Oni się nie patyczkują, to chyba ten biedak. Wynner pokonuje sztywność mięśni. Co prawda, przez chwilę nie czuje nóg, te dwie na których stoi, nie należą chyba do niego, dziwnie zdrętwiałe i słabe. Później jednak odzyskuje siłę. Metr dalej znowu nieruchomieje. Za występem zauważa jeszcze jednego zabitego. Długo stoi nad nimi. Nie znał żadnego. Na twarzach obu zabitych zastygł grymas bólu. A może ani jeden z zakładników nie został już przy życiu? Czyżby na próżno przyleciał po nich przez kosmos, na próżno wdzierał się do bazy? Obok drzwi magazynu dwa guziki automatycznego zamka: biały - otwierający i czerwony - zamykający. Nad czerwonym świeci się malutka lampka. A więc drzwi są zamknięte z zewnątrz. Ale dlaczego? Czyżby tam zamknięto pozostałych dwóch zakładników? Wynner powoli, bardzo powoli przesuwa się bliżej. Plecy oparte o ścianę, rewolwer w stronę otwartych drzwi... Jeśli wyciągnie rękę, natrafi dokładnie na biały guzik. 53 - Za dziesięć piąta - mówi Piero. Ma dwadzieścia lat i to jest jego trzecia poważniejsza akcja. Kiedy do oddziału dobierano ludzi, Piero nadawał się niemal pod każdym względem, a jednak wzięto go tylko dlatego, że wspaniale prowadzi samochód. Teraz też jedzie prędko, mimo popołudniowego szczytu nigdzie nie musi naciskać guzika syreny; z kocią zwinnością prześlizguje się, przemyka między pojazdami. Quinet z chmurną twarzą wygląda przez okno. Przed chwilą rozmawiał przez krótkofalówkę z prezydentem. Czasem rzeczywiście wydaje się, że tamci w podziemnych bunkrach wymagają od niego rzeczy niemożliwych. A cóż to ja jestem, czarodziej? - oburza się w duchu. Oczywiście, oni czują się bezpieczni osiemset metrów pod ziemią, ja też bym się nie przejmował, gdybym tam był. Ale przez cały dzień to właśnie ja uganiam się z chłopcami po mieście. Jedna bomba, jedna stacja radiowa, jedno śledztwo w bazie wczesnym świtem, i teraz ja mam znaleźć tę drugą zabawkę. Policja jest bezsilna, bawi się swoimi komputerami, w wojsku pełno fajtłapów, którym można by ukraść nawet poduszkę spod głowy. Trzej ludzie strzegą trzydziestu bomb neutronowych i rakiet - no nie, to się nadaje do pisma humorystycznego! A teraz umywają ręce: postępowaliśmy zgodnie z regulaminem, nie jesteśmy odpowiedzialni. A żeby to jasna...! - Szefie - odzywa się z radia jakiś głos - sądzę, że tu coś jest... - Aparat reaguje? - Parę razy błysnął. - Gdzie jesteście? - Na końcu ulicy Bartelsa jest parking. Dość duży parking. Autobusy, ciężarówki... Przejeżdżaliśmy koło niego i wtedy błysnęła lampa licznika. - Gazem z powrotem, ja tez tam jadę! Wszystkie samochody natychmiast na parking przy ulicy Bartelsa. Otoczyć plac! - Może to będzie to! - dudni w głowie majora, podczas gdy Piero z ogromną prędkością pędzi w stronę nowego celu. Może to będzie to, choć tak niewiele zostało nadziei, a i czasu coraz mniej... 54 - Proszę pana, znowu zgłasza się “Skorpion".-Technik natychmiast przełącza na megafon transmitowany z Oviedo głos. - ... Grupa Kryzysowa?... Słuchajcie, nie czekamy dłużej! - w ciszę sali wdziera się głos Alaga. Arow siada na noszach, dwaj strażnicy podchodząłiliżej. Delius podskakuje do mikrofonu: - Jest za dziesięć piąta - mówi spokojnie. Żeby tylko teraz zachować spokój, tylko teraz... Mimowolnie spogląda na swoich towarzyszy. Widać, że są już zmęczeni. Zwłaszcza Merloni i Hilda Emmers. Edith i Helmont trzymają się stosunkowo dobrze, obaj kapitanowie także. Bardey jest stale gotowy do udzielania fachowych objaśnień o sytuacji w kosmosie. Praca doktora Rizza zacznie się prawdopodobnie teraz - jeśli bomba mimo wszystko wybuchnie. Za dziesięć minut... czy teraz, natychmiast? - Nie interesuje mnie, która jest godzina! - Alago jest zdenerwowany, wszyscy słyszą to dobrze. - Złamaliście reguły gry! - O ile wiem, nie złamaliśmy ani jednego przyrzeczenia - odpowiada Delius. Może właśnie jego opanowanie coraz bardziej denerwuje spiskowców? - My potrafiliśmy wyczekać do piątej! - wrzeszczy Alago, aż drgają membrany głośnika. - A wy, tam na dole załatwiliście naszych ludzi - Dlaczego pan tak sądzi? - ostrożnie odpowiada pułkownik. - Cokolwiek by się stało, zostalibyśmy o tym powiadomieni. - Właśnie o to chodzi: na pewno wiedzieliście o tym. Coście zrobili z Radiem “Anakonda"?! - Stało się z nim coś? - dziwi się Delius. Niezbyt dobrze udaje zdumienie, tamten z pewnością wyczuwa to w jego głosie, bo krzyczy: - Niech pan nie udaje, że o niczym pan nie wie! - Później kontynuuje już trochę ciszej, lecz z taką samą groźbą w głosie. - Wyznaczyliśmy wam długi termin. Ale widzę, że nie wykorzystaliście go na myślenie, nie zastanowiliście się, o ile lepiej byłoby dla kraju, gdyby zmiana rządu odbyła się drogą pokojową. Dlatego postanowiliśmy, że dla przestrogi wysadzimy jedną bombę. - A więc one nie są w jednym miejscu? - pyta Delius. Jego udane zdziwienie z pewnością umacnia tamtych w wierze, że mają jeszcze dwie bomby. Nagle przychodzi mu coś do głowy: - Niech no pan powie, ma pan do tego upoważnienie? Pańscy mocodawcy... - Moich mocodawców niech pan zostawi mnie. - Z głosu Alaga przebija buta. - Dostałem prawo dysponowania jedną bombą. Wybuch drugiej i tak nie nastąpi, wasz tchórzliwy rząd bez namysłu poda się do dymisji... - Niech pan zaczeka! - W głosie Deliusa jest szczera prośba, niemal błaganie. - Niech pan zaczeka przynajmniej pięć minut, aż zawiadomię prezydenta... - Dosyć już czekaliśmy. Tyle, nic więcej. Nagle zapada cisza. Głucha cisza. Nie szumią głośniki, urządzenie zostało wyłączone. Delius bierze głęboki oddech i szybko zwraca się w stronę szklanej ściany: - Wezwijcie prezydenta. Jeśli to możliwe, włączcie na jedną fale jego radiostację, naszą, radio majora Quineta i bazę w Oviedo. Tak szybciej się porozumiemy, teraz liczy się każda sekunda... Pani Tarnello! - grzmi nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Niech pani idzie za szklaną ścianę i nagra na taśmę, co miejska obrona cywilna ma robić w pierwszej godzinie po wybuchu bomby! - Prezydent jeszcze obraduje - przychodzi z głośnika informacja. Delius od razu pojmuje, o co toczy się gra. Oni też nie potrafią podjąć decyzji, więc zostawili sprawę na jego barkach. Ani prezydent, ani minister nie mają odwagi wziąć na siebie odpowiedzialności. Niech zadecyduje pułkownik Delius, a później w zależności od skutków albo przyzna mu się rację, albo... albo obarczy się go odpowiedzialnością za klęskę... No, już ja pokażę tym tchórzliwie przyczajonym robakom, że nie tak będzie! Oświadczę spiskowcom, ze spełnimy wszystkie ich warunki, że rząd już podał się do dymisji, Grupa Kryzysowa także. Za dziesięć minut wszystkie państwowe stacje radiowe powiedzą, że... Bardey staje koło niego. - Pytanie tylko, którą bombę uważają za pierwszą - mówi cicho. Jedynie Delius słyszy jego słowa. - Jeśli tą, której Quinet jeszcze nie znalazł, to... Ale jeśli tę drugą, która jest tam, w willi... - Już jej tam nie ma - Maur podchodzi do nich; musi mieć uszy nietoperza, skoro usłyszał ostatnie słowa eksperta do spraw lasera. - Dziesięć minut temu poinformowano mnie, że specjalny oddział z El Puńo zabrał bombę i w opancerzonym transporterze wiezie ją z powrotem do bazy. - Jeden kłopot mniej - mówi Bardey bezbarwnym głosem. Jest za pięć minut godzina piąta. 55 Wynner ostrożnie naciska biały guzik. Automatyczne urządzenie włącza się natychmiast, bezgłośnie. Mija sekunda i podporucznik spostrzega zakładników. Obaj są w magazynie. Tracący przytomność Angelos siedzi pod ścianą. Portugo szeroko otwartymi oczami obserwuje poszerzającą się szczelinę. Kiedy spostrzega człowieka w niebieskim skafandrze, ma ochotę krzyknąć, ale Wynner ostrzegawczo przykłada palec do ust. Portugo zrywa się na równe nogi. - Ty jesteś “gońcem" - szepcze. - Tak. Chodźcie do “Ślizgacza", szybko. - Angelos jest ranny, stracił wiele krwi. Nie mogłem go opatrzyć. W czasie rozmowy podporucznik stoi w progu; ręka trzymająca rewolwer jest stale gotowa, lufa broni skierowana w stronę sterowni. Nerwowo macha drugą ręką: - Pomóż mu. Ruszaj się! Szybko! Portugo podnosi Angelosa. Kapitan stacji kosmicznej zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje, lecz jest wyjątkowo osłabiony. Pod wpływem dotyku Portuga, z ramienia znowu zaczyna mu płynąć krew, podarty na strzępy mundur jest mokry, ciemnoczerwony. Ale jakoś staje na nogi. Wynner przechodzi do przodu, występ ściany zakrywa go do połowy; za jego plecami Portugo stawia Angelosa na nogi i pomaga mu wyjść na korytarz. - Pst!... - pokazuje Wynner. Obaj powoli kuśtykają w stronę śluzy “Ślizgacza". Angelos wlecze się z zaciśniętymi zębami; czuje potworny ból. Wynner w napięciu stoi na straży. Wie, że nie może się stąd ruszyć, dopóki tamci nie dotrą do “Ślizgacza". Dochodzą już niemal do drzwi śluzy, gdy Angelosa opuszczają siły: pada. Portugo łapie go za ramię, lecz na dźwięk upadającego ciała gwałtownie otwierają się drzwi sterowni... Wynner strzela bez zastanowienia. Portugo podnosi Angelosa i biegiem taszczy go do “Ślizgacza". Wynner nie widzi nic, znowu strzela. Huk strzału długo rozbrzmiewa między metalowymi ścianami. A może to tylko krew dudni mu w skroniach i w uszach? 56 - Szukacie już? - Quinet wyskakuje z samochodu. Widzi tylko jednego ze swoich ludzi; zostawiono go tu właśnie po to, żeby pokazał drogę. - Tam na lewo chłopcy przeszukali autobusy - żołnierz dysząc biegnie obok majora - i tych kilka zaparkowanych wozów kempingowych; w żadnym z nich nie ma bomby... - W takim razie gazem na prawo i niech każdy obserwuje liczniki GM! Między ciężarówki... Najpierw przejrzyjcie ciężarówki! Dwuosobowa straż parkingu - starsi mężczyźni w szarych ubraniach - bezskutecznie próbują zatrzymać komandosów. Oddział nie znosi sprzeciwu, a teraz nie czas na wyjaśnienia. Jeden z dozorców wpada w gniew i zamyka ciężki metalowy szlaban: blokuje elektryczne urządzenie i wyłącza prąd. - Już ja pokażę tym zbójom - mruczy do kolegi. - Myślą, że jak mają mundury, to już wszystko im wolno? Nie! Tu nie wjadą bez kontroli, ani nie wywiozą żadnego samochodu. Dranie! Grupa Kryzysowa połączyła wszystkie radiostacje. Tak więc Quinet także słyszy meldunek, który oficer policji składa Deliusowi. Melduje z willi przy ulicy Andersena, że jakieś dziwne czerwone promienie światła omiatają ogród i dom. Słychać syczący dźwięk, a na dachu, na trawie, nawet na ścianach zostają ślady spalenizny. Wydaje się, że promienie przychodzą skądś z góry... - Promienie laserowe - wszyscy słyszą odpowiedź Deliusa, której z pewnością nie można nazwać spokojną. -Opuśćcie willę, schrońcie się w okolicznych domach. Nie bójcie się, nie ma niebezpieczeństwa. - Znowu coś kombinujecie! - wrzeszczy Alago i we wszystkich czterech miejscach: w sali Grupy Kryzysowej, w Biurze Prezydenta, w Oviedo i w aparacie Quineta, słychać jak dyszy. Rizzo poznaje ten skowyt ludzi zapędzonych w śmiertelną pułapkę. Tak, to początek końca. - ... Ale nic tym nie osiągniecie! Za minutę wybuchnie jedna z bomb! Delius chce zyskać na czasie. Jest za dwie piąta. Mówi do mikrofonu: - Niech pan posłucha, co się tyczy naszej poprzedniej rozmowy, dostałem od prezydenta odpowiedź... - Niech pan sobie daruje to ględzenie! Zaraz wybuchnie pierwsza bomba, później inaczej porozmawiamy! Quinet nic nie mówi. Jeden z jego ludzi kiwa z daleka ręką: - Tutaj szefie! Szybko! Quinet pędzi tam. Żołnierz pokazuje z triumfem: - Tam jest! Ten żółty! Średniej wielkości, żółta ciężarówka. Czerwona kabina kierowcy. Z boku napis reklamowy; Quinet nie ma czasu, żeby go przeczytać, l tak wiadomo, że spiskowcy gdzieś ją ukradli... Z czyjejś ręki wyjmuje licznik GM. Trzymając przed sobą metalowy pręt zbliża się do samochodu. Kątem oka widzi, że jego ludzie otoczyli wóz ze wszystkich stron i tak samo jak on zbliżają się do niego. Kabina kierowcy jest oczywiście pusta, w okolicy samochodu nie ma nikogo poza członkami oddziału. Terroryści dawno uciekli, z pewnością daleko, szukaj wiatru w polu. Ale potworny ładunek zostawili tutaj... Zostawili? W dłoniach zamiast broni liczniki Geigera-Mullera. Czerwone lampki. Im bliżej podchodzą, tym częściej migają. - Tu zostawili, sukinsyny - mówi jeden z żołnierzy. - No, no, aż się zdziwią, jak wybuchnie... Oczy Quineta zwężają się. Na jedną sekundę. Później mówi: - Zamknąć plac i ruch w okolicy. Piero, do mnie! - Tu jestem. - Która godzina? - Już... piąta. - Za pół minuty - mówi kamerzysta. - Wzywam Deliusa! Zmęczony pułkownik zgłasza się: - To pan, Quinet? Poprzednio prosił pan o dane o skradzionych ciężarówkach, ale niestety nie mogę się tym teraz zająć... - Znalazłem - mówi po prostu major. Pokazuje pozostałym, by się wycofali, Przy samochodzie zostaje z nim tylko Piero. Podchodzą bliżej. Słońce jeszcze praży, lecz na skraju nieba pojawiły się już pierwsze obłoczki. - Co pan powiedział? - Znalazłem tę drugą. Piero kamieniem rozbija zamek tylnych drzwi, otwiera je. Nie jest zaskoczony: w otwartej drewnianej skrzyni spoczywa owinięta w watę szklaną druga bomba. Śmierć zamknięta w metalu. Piero ma dwadzieścia lat i od czasu jak się urodził stale wspominano o bombach neutronowych. A jednak nie płonie z ciekawości, rzuca tylko jedno spojrzenie i już przechodzi do przodu, otwiera drzwi kabiny kierowcy, wspina się na metalowy stopień, zagląda do środka... - Zostawili ją tu w pośpiechu! - krzyczy do Quineta. - Nawet kluczyk został w stacyjce... - Dajcie obraz! Zawołajcie kamerzystę! - krzyczy Delius. - Nie ma mowy - twardo odpowiada Quinet. - Najpierw trzeba ją unieszkodliwić. - Niech pan ją odłączy od anteny! Trzeba przeciąć kabel między zapalnikiem bomby a anteną! - Na tym właśnie polega kłopot - powoli odpowiada major - ze nigdzie nie widzę anteny. 57 Cztery strzały jeden po drugim. Wynner czuje, jak kule świszczą koło jego głowy. Pociski z trzaskiem wbijają się w ściany pokryte sztucznym tworzywem i aluminium. Całe szczęście, że nie mogą przebić zewnętrznej powłoki ze stopu tytanu... Porywacze nie mogą wyjść ze sterowni. Wynner myśli, że z wolna powinien już zacząć się wycofywać. Ostrożnie spogląda do tyłu. Portugo umieścił już Angelosa w kabinie i macha ręką do podporucznika: - Chodź...! Wynner tyłem cofa się w stronę drzwi śluzy. Już myśli, że jest bezpieczny, kiedy dwie postacie wyskakują zza drzwi sterowni. Strzelają jednocześnie. Wynner czuje w piersi uderzenie, światła przed jego oczami pokrywają się mgłą, jeszcze podnosi broń, ale nie potrafi już strzelić... Portugo widzi tylko tyle, że “goniec" w skafandrze kosmonauty chwieje się na nogach. Wyskakuje po niego i wciąga go do kosmicznego samolotu. Na szczęście zasłania ich występ ściany. Angelos siedzi przed pulpitem sterowniczym, zdrową rękę trzyma nad aparaturą. Portugo chwyta broń “gońca" Angelos dotyka jakiegoś przełącznika - drzwi śluzy powoli się zasuwają Portugo strzela jeszcze przez zwężającą się szczelinę, widzi, że Narga łapie się za piersi pada na ziemię jak podcięty kosą. Później skrzydła drzwi hermetycznie się zamykają. Krew Angelosa kapie na aparaturę. Major włącza silnik; na fotel drugiego pilota wślizguje się Portugo i przejmuje prowadzenie. “Ślizgacz" wolno oddala się od “Skorpiona", odległość wynosi pięć, dziesięć, dwadzieścia metrów Portugo włącza rakietowe stery, teraz najważniejsze jest, by jak najszybciej oddalić się od bazy - uruchamia jedną z turbinowych pomp, silniki już dudnią wytryskuje pomarańczowy płomień. Wynner otwiera oczy Nieprzytomnym wzrokiem patrzy na mrugające czerwone światła Pod plecami czuje drżenie samolotu. - Udało się chłopie - kiwa do niego Portugo. - Trzymasz się? Wynner chce odpowiedzieć, ale głos z ledwością przechodzi mu przez gardło: - Postrzelili mnie - szepcze. - Tonie, teraz już wkrótce będziemy na dole... - pot leje się strumieniami po warzy Portuga Lonti rozciął mu skórę na głowie kolbą rewolweru. To chyba tylko zadrapanie, otarcie naskórka, myśli Portugo. Nagle widzi przed sobą matkę, dużą kobietę z siwym kokiem, zawsze czesała się w kok. Później pojawia się przed nim stary, jakby coś mówił... - Portugo potrząsa głową, naciska guzik mikrofonu: - “Ślizgacz-dwa" wzywa Oviedo! Oviedo, zgłoś się!... 58 - Oviedo zgłasza się. Udarton tak głęboko wzdycha, że ze stołu zlatują kartki papieru. Fetti nerwowo bębni palcami obok guzika mikrofonu. Stary nieruchomo obserwuje głośnik, jakby widział przed sobą obraz: unoszącą się w przestrzeni, błyszczącą bazę. Jeśli wywołuje “Ślizgacz", to znaczy, że chłopcy... - Tu Portugo. Mam na pokładzie ciężko rannych, podejmę próbę awaryjnego lądowania w Oviedo. Przygotujcie lotnisko: niech czekają lekarze i karetki... Stary bierze do ręki mikrofon. W stole, pod szklaną pokrywą kręcą się szpule magnetofonu. - Lotnisko będzie przygotowane. Proszę zameldować o sytuacji. - Awaryjnego lądowania proszę się spodziewać za trzydzieści minut. Osłona termiczna chyba nie wytrzyma... niech czeka także straż pożarna. Sam prowadzę maszynę. - Co się stało z oficerami? - Zabili Vidę i Passera. Angelos i “goniec" zostali zranieni, są tu teraz ze mną. Transmisja urywa się. W głośnikach głucha cisza. Stary zwiesza głowę, Zabili Passera! Passera, którego od najmłodszych lat wychowywał jak swoje dziecko, którego kochali z żoną jak własnego syna. Bo też był nim. Zamiast tamtego, który nie mógł się urodzić... Zabili im syna, który miał być kontynuacją ich życia. Mężczyznę, ojca małych dzieci - wnuków Starego... Na generała spływa fala gniewu i wyczerpania. Chciałby coś powiedzieć: - Nie, to niemożliwe... - szepcze, lecz nikt go nie słyszy, nawet on sam. Powoli, ociężale wstaje. Na ramionach czuje ciężar dziesięcioleci. Początkowo obaj oficerowie nie zauważają zmiany na jego twarzy. Fetti zarządza w bazie nowy alarm: “Lądowanie awaryjne!", “Stan zagrożenia!" - dudnią w oddali głośniki. “Przygotować się do awaryjnego lądowania kosmicznego samolotu o napędzie jądrowym!" Co prawda, “Ślizgacz" nie ma napędu jądrowego, lecz na jego pokładzie znajdują się radioaktywne materiały i dlatego należy przedsięwziąć takie same środki ostrożności, jak w przypadku maszyny o napędzie jądrowym. Udarton najpierw donosi Grupie Kryzysowej i Grupie Operacyjnej Sił Powietrznych o oczekiwanym lądowaniu, a później próbuje złapać zbliżającego się “Ślizgacza" na radarze dalekiego zasięgu. Kosmiczny samolot nie pojawia się jeszcze na ekranach, jest chyba za daleko. Co będzie jeśli ogniotrwała powłoka nie wytrzyma?... Portugo jest zmuszony zbliżyć się do Ziemi w linii prostej, bez szybowania. Dziób maszyny tak się rozgrzeje w atmosferze, że kiedy dotkną betonu, będą stać w płomieniach. Jeśli nie przytrafi się im jakieś nieszczęście jeszcze na górze, w kosmosie... Dopiero później patrzą na Starego. Zdumiewa ich zmiana. Jak w niemym filmie, myśli Fetti. Widział kiedyś taki film w muzeum kinematografii. Sam obraz, bez dźwięku. Proces rozgrywający się na twarzy Starego można czytać jak książkę. W wiecznie wesołych oczach wygasa blask. Zmarszczki pogłębiają się, głowa staje się z wolna podobna do zaschłej czaszki. Dwaj młodzi ludzie bez ruchu wpatrują się w generała. Tak mija prawie minuta. Z głośnika słyszą: minister mówi do Deliusa: - ... Jeśli rzeczywiście znaleziono także drugą bombę, to trzeba ją unieszkodliwić i koniec. Na ile groźni są dla nas terroryści przebywający w “Skorpionie"? Delius odpowiada: - Według naszego eksperta do spraw techniki laserowej nadal istnieje ryzyko, że zdążą wysadzić bombę jeszcze przed jej unieszkodliwieniem. - Ale może nie będziemy musieli niszczyć “Skorpiona"... - w głosie ministra słychać nie skrywane zadowolenie. Stary zbliża się do otwartej szafy pancernej. Widzi tylko czerwony guzik, obok którego widnieje napis: “ŚKORPION-4". 59 - Niech was trafi szlag... - charczy Narga. Z ust płynie mu krew, różowa krew z białą pianą. Pocisk trafił go w płuco. Leży w przejściu, próbuje się podnieść, z powrotem pada na twardą, zimną podłogę. Lonti obojętnie przechodzi nad nim, wchodzi do sterowni. Alago stoi przy celowniku laserowego działa. Po otrzymaniu dokładnych koordynatów, połączone z komputerem urządzenie samo znajduje na Ziemi cel i strzela. Rana Nargi nie wzrusza Alaga. Nawet nie daje Lontiemu rozkazu, by zabandażował rannego. Teraz interesuje go tylko jedno: wysadzić bombę. Później admiralicja przejmie władzę, skończy się ten stan napięcia. Zwyciężą. Milczący Lpnti obserwuje zabiegi Alaga. Może się jedynie domyślać, gdzie i kto nauczył jego kolegę posługiwania się tym urządzeniem, ale jedno jest pewne: zna się na nim. Na informacyjnej tablicy aparatu świecą cyfry: wskazują ilość wypromieniowanej energii. Na jednym z ekranów kamera pokazuje rozbłyskujący co pięć sekund ciemnoczerwony promień, który kieruje się w stronę Ziemi i niknie gdzieś w oddali. - Widzisz?! - krzyczy Alago z twarzą wykrzywioną grymasem triumfu. - Teraz dostaną za swoje! Posyłam energię studwudziestokilowatowymi porcjami, antena zgrabnie je przechwytuje i bum! Natychmiast wybucha. Osiemset pięćdziesiąt... dziewięćset siedemdziesiąt... tysiąc dziewięćdziesiąt... tysiąc dwieście dziesięć! Teraz wylatuje w powietrze willa i dzielnica Doria! Ha, ha...! - Zakładnicy uciekli - cicho, złowieszczo mówi Lonti. - Coś się stało - mówi nagle Alago, w jego głosie słychać zdenerwowanie. -Według wskaźnika wybuch nie nastąpił. A może zepsuł się wskaźnik?... ale już zaprogramowałem drugi cel. - Komputer właśnie przekazuje koordynaty do urządzenia celowniczego... Alago wciska guziki na pulpicie. Spojrzenie utkwił w pełznących powoli wskazówkach. Zbiera się energia, wystarczy nacisnąć guzik i w przestrzeń popłynie kolejna seria. W drugiej bombie krytyczny punkt, w którym następuje eksplozja ustawiono na poziomie tysiąca kilowatów. - Wysadzą “Skorpiona"! - krzyczy Lonti i chwyta Alagę za ramię. - Oszalałeś! Nie detonuj drugiej bomby! Nie będziemy mieć w ręku żadnego atutu! - Z przerażenia wytrzeszcza oczy. - Nie bój się - uspokaja go Alago i sam się nieco opanowuje. Oblizuje wargi. - Nie oszalałem. Nie wiem, dlaczego w tamtym rejonie nie nastąpił wybuch. Chłopcy Arowa musieli przesunąć antenę... Spróbuję wysadzić bombę Pillena - i znowu pochyla się nad urządzeniem. 60 Cała sprawa wydaje się Quinetowi podejrzana. Bardzo podejrzana. Wciąż jeszcze nie pozwala podejść bliżej pozostałym ludziom. - Coś mi się tu nie podoba - mamrocze półgłosem. Pomiędzy budą ciężarówki a kabiną kierowcy, w wąskiej szczelinie znajdują się uchwyty: tędy można wejść na dach. Na tylnej ścianie szoferki gaśnica, siekiera w futerale i łom. Zabezpieczone metalową klamrą. Quinet szybko chwyta żelazny szczebel, wchodzi na górę. - Piąta dwie! - krzyczy Piero. Quinet nie słyszy, bo w tej samej chwili dociera na dach i widok zapiera mu dech w piersi. Antena znajduje się na dachu ciężarówki. Inna niż tamta w willi, w dzielnicy Doria. Jest całkiem płaska, nie lejowata. Kolista pajęczyna złożona z aluminiowych prętów, można ją zmontować w ciągu paru minut. Quinet wydaje głośny okrzyk. Klęczy na rozgrzanym od słońca metalowym dachu ciężarówki, nad jego głową praży gorące słońce, cień pada na antenę. Major mocno chwyta jej wystające części, chciałby je wyrwać, połamać ale przykręcono je do dachu solidnymi śrubami. Nie ma czasu na demontaż. Decyduje, że weźmie łom i rozwali konstrukcję... Ktoś krzyczy: - Panie majorze!... I zaraz więcej głosów: - Uwaga! - Promienie! Quinet spogląda w górę. To, co słyszał przed chwilą przez radio, o laserowym ataku w dzielnicy Doria, przybiera teraz przed jego oczami realne kształty Skądś - z niewyobrażalnej wysokości, wprost z błyszczącego nieba - dwukrotnie rozbłyskuje ciemnoczerwony, cienki promień światła. Raz za razem. To tu, to tam. Niedaleko od ciężarówki. Z ziemi podrywa się kurz, słychać syczenie... - Laser! - krzyczy Piero. Quinet wie, że nie ma wyjścia. Tylko jedno. Teraz dociera do jego świadomości to, co przed minutą powiedział Piero. Że terroryści zostawili w stacyjce kluczyki. Jeśli trafią promieniem w antenę... - Jedź! - krzyczy z dachu do Piera. - Wsiadaj i gazu! - Dokąd? - odkrzykuje Piero. Stoi trzy metry od bomby neutronowej i nie ucieka, gdzie go oczy poniosą. Nie. Już wdrapuje się do kabiny. - Wszystko jedno! Byle odjechać stąd! - Quinet połową ciała zwisa z dachu, szarpie siekierę wiszącą na ścianie wozu. Cholera, ale solidnie ją przymocowali! Nie da się poruszyć! Następny promień traf ia już w otwarte tylne drzwi ciężarówki. Unosi się biała para, przez chwilę słychać ogłuszający syk. Bliżej stojący komandosi mimowolnie się cofają. Aluminium przepala się z oślepiającym błyskiem, w drzwiach zostaje otwór. - Piero, ruszaj! - krzyczy major. Piero nic nie słyszy, właśnie w tym momencie uruchamia silnik. Za pierwszym razem nie udaje się. Dopiero za drugim. Quinet wciąż jeszcze nie może odczepić siekiery. Wytęża wszystkie siły, na szyi i czole występują mu żyły. Zamyka oczy... Piero rusza. Z takim rozmachem, że ciężar ciała Quineta podwaja się, siekiera razem z klamrą od razu odrywa się od ściany... Jedną ręką udaje mu się uchwycić wystającego brzegu wywietrznika ciężarówki. Również trzeci promień trafia w ciężarówkę. Tym razem pomarańczowy płomień wybucha na dachu szoferki, z trzaskiem pali się lakier; gorzkawy, czarny dym bucha Quinetowi do nosa. Gdzie może być kabel... Piero dodaje gazu. Ciężarówka rusza ociężale niczym olbrzymie dzikie zwierzę. Piero przejeżdża wzdłuż zaparkowanych samochodów, lecz nie może jechać dalej -tu kończy się parking. Musi zawrócić; z całej siły napiera na dużą, niemal poziomą kierownicę. Wjego oczach widać śmiertelne przerażenie... Nic na to nie może poradzić. Do tej pory trzymał się twardo; może nie odczuwał prawdziwych rozmiarów niebezpieczeństwa. Teraz, kiedy trzyma w rękach kierownicę - i los bomby neutronowej - czuje, że jego żołądek się ściska, rozum go opuszcza i już tylko jedna myśl pulsuje w nim: jak najdalej stąd! Quinet jedną ręką chwyta się brzegu anteny. Przy zakręcie nieomal zlatuje z dachu. Przychodzi mu do głowy: prościej byłoby szukać kabla w środku, w budzie ciężarówki, przecież musi być gdzieś w pobliżu bomby. Na pomysł ten wpada za późno - samochód pędzi coraz szybciej... Major wchodzi na pręty kolistej anteny. Kątem oka widzi, że czerwony promień ściga ich. Może celownik nastawiono na radioaktywne promienie bomby? Wciąż jeszcze nie widzi kabla... Piero hamuje przed wejściem. Szlaban jest opuszczony. Podbiega dwóch komandosów, szarpią czerwono-biały gruby żelazny drąg - nie da się podnieść. Piero czeka na polecenia Quineta, ale... Uderza czerwony promień. Quinet czuje, jakby się unosił w powietrze - wszystko wokół niego jest gorące jak ogień, metal skwierczy, rozchodzi się zapach spalenizny. Ciężarówka stoi przed opuszczonym szlabanem. Całe szczęście, że major akurat w tej chwili nie trzyma się anteny. Jego ręka przywarłaby do rozpalonego aluminium. Podeszwy spadochroniarskich butów już dymią. - Piero, jedź! Chłopak włącza wsteczny bieg. Kanciasty potwór powoli rusza. Teraz uderza promień. Także i tym razem trafia w antenę. Gdzieś w zapalniku dwa kawałki metalu zbliżają się do siebie. Jeszcze trochę i zetkną się, obwód się zamknie i... Cienka czerwona igła, jej koniec ginie gdzieś nad ich głowami, w kosmosie. W tej chwili Quinet zauważa kabel. Jest połączony z metalowymi segmentami niedaleko środka anteny. Widać zaledwie dwudziestocentymetrowy odcinek; w dachu ciężarówki wywiercono otwór, tamtędy przeprowadzono czarny przewód biegnący do zapalnika bomby. Pojazd przyspiesza, ale Quinet nie ma odwagi trzymać się anteny. Ściska siekierę, podnosi ją - przed jego oczami błyska czerwony promień... Potworny ból obezwładnia go, traci niemal przytomność, czegoś takiego nigdy jeszcze nie czuł, rozżarzona igła wbija się w jego lewe ramię i jednocześnie czuje, jakby spadał w przepaść zamknięty w żelaznym pancerzu. Możliwe, że nawet serce zamiera mu na krótką chwilę... Wszystko to trwa tylko jedną sekundę, oczy majora zamykają się; ból rozpływa się po ciele. Otaczający go świat zaczyna wrzeć, przedmioty tracą swoje kształty. Dziwne, myśli Quinet, w nogach czuję wibrację. - Trafił go promień! - krzyczy ktoś i już.pędzi w stronę wozu łącznościowego, żeby wezwać karetkę. Major odzyskuje przytomność tak samo szybko, jak ją stracił. Ciężarówka jeździ w kółko po parkingu omijając stojące rzędem samochody. Promienie laserowe uderzają z tyłu i po bokach, kłębi się gęsty, czarny dym... Piero tak zaciska szczęki, że aż zgrzytają mu zęby. - Skurwysyny... - charczy Quinet. Do oczu spływają mu krople piekącego, słonego potu, który pokrywa jego czoło. Ciężarówka znowu hamuje. Major z potwornym wysiłkiem czołga się do przodu, ze zdziwieniem zauważa, że choć może się opierać na lewej ręce, a jego palce się ściskają, nie potrafi nimi nic chwycić. Nie spuszcza wzroku z krótkiego kawałka kabla, lecz gdy ku niemu pełznie, siły coraz bardziej go opuszczają... Piero powoli hamuje, wygląda przez okno; ale widzi tylko obcas buta Quineta. Ciemnoczerwony promień! Nie trafił w antenę! Nie trafił! - powtarza w myślach major. Muszę podejść bliżej... ale może się tylko czołgać. Piero gwałtownie dodaje gazu, impet pomaga Quinetowi, niemal rzuca go w pobliże kabla. Powietrze jest tak gorące, jakby palił się cały świat, płonie też jego ciało, żarzy się metalowy dach, powietrze wibruje, na długą chwilę skupiła się tu cała Ziemia, ludzie wszystkich gór i wszystkich równin są tutaj, na wyciągnięcie ręki. Nie widzi placu, samochodów, krzyczących ludzi - nie widzi nic, tylko dwadzieścia centymetrów grubego czarnego kabla. Podnosi siekierę. Klęczy na dachu ciężarówki. Całą swoją siłę skupia w prawej ręce - lewa wisi bezwładnie. Wreszcie uderza... 61 Głowa Starego: trupia czaszka. Tak jakby zrzucił maskę. Przy życiu utrzymuje go tylko cierpienie i żądza zemsty. Pod skórą w niebieskawych żyłach zamiast krwi tętni ból, mięśnie porusza zemsta. Na czole pogłębia się pozioma zmarszczka, usta otwarte. Obok nosa półkolista bruzda. Widzi Passera, jak biegnie po łące, miał czternaście lat; długoręki, długonogi, chudy; gonił między stogami siana z czarno-białym, łaciatym psem... A jak oglądał w telewizji pierwsze lądowanie na Księżycu!... Fragment świata, który widzi - niebo z chmurami w czworokącie okna, szafa pancerna - rozmywa się od cisnących się do oczu łez. W głośnikach hałaśliwy jazgot. Wciąż jeszcze nie udało się unieszkodliwić bomby neutronowej... Passer nie żyje. Nie żyje. Nie żyje. Tamci go zabili, tamci na górze. Minister cieszy się, że “Skorpion" nie zostanie zniszczony. Stary waha się tylko sekundę. W jego oczach nie ma już łez. Zdecydowanym ruchem sięga w kierunku guzika z napisem “SKORPION-4". Naciska. 62 Snop ognia w kosmosie. Nie ma żadnego ośrodka przenoszącego fale, dlatego nie ma też dźwięku. Nie słychać huku. Zresztą kto miałby go usłyszeć?... W ciągu ułamka sekundy olbrzymi walec stacji kosmicznej rozpada się na części składo.we. Ładunki umieszczono tak, by krążący na orbicie okołoziemskiej obiekt został niemal całkowicie unicestwiony, by w kosmosie zostały po nim jak najmniejsze szczątki. Kawałki “Skorpiona-4" rozpryskują się na wiele kilometrów. Później kosmos ponownie ciemnieje. 63 Ciężarówka hamuje. Żołnierze biegną w jej stronę machając rękami. Piero zatrzymuje się, robi głęboki wydech. Quinet zwisa z dachu. Jego towarzysze podnoszą go. Jest przytomny, chciałby zaprotestować, ale siły starcza mu tylko na to, by się cierpko uśmiechnąć. Komandosi podnieśli już szlaban, pędem wjeżdża karetka. Kamerzysta cofa się parę kroków, przekazuje obraz. Pod Pierem trzęsą się kolana, musi usiąść na ziemi. Dwóch żołnierzy szybko wskakuje do ciężarówki i rozbiera urządzenie uruchamiające zapalnik; jeden z nich daleko odrzuca czarne pudło wielkości walizki. Wielu komandosów swobodnie się śmieje. Tylko Piero z powagą spogląda w niebo i zdziwiony zauważa: - Nie ma więcej promieni. Co się mogło stać? 64 Delius powoli się odpręża. Chciałby się odezwać, ale nie może; kazał pouczyć radiostacje i teraz miisi zaczekać, aż minister skończy rozmawiać z Oviedo. Członkowie Grupy Kryzysowej słyszą słowa, które nie są przeznaczone dla ich ąszu. - Coście tam narobili w Oviedo?... Hej! Chyba nie...? Wzywam generała Mennera! Odpowiada nieznany głos: - Tu podporucznik Fetti, jeden z dyżurnych bazy. Melduję panu ministrowi, że Sta... generał Menner uruchomił urządzenie eksplodujące. Baza wojskowa “Skorpion- cztery" została zniszczona. Zebrani w sali słyszą z megafonów, jak minister dyszy. Niemal wrzeszcząc z gniewu zaczyna: - Przecież nie dostał rozkazu!... Czy generał jest przy radiostacji? Znów odpowiada podporucznik: - Tak, jest tutaj. Melduję, że jeden z zabitych przez porywaczy zakładników był przybranym synem generała. - Nie szkodzi, i tak będzie za to odpowiadać! Bez rozkazu zniszczył wojskowe urządzenie o wartości dwudziestu dwóch miliardów! Nie przyjmuję żadnych usprawiedliwień! Proszę odpowiedzieć!... Po krótkiej przerwie znów słychać głos podporucznika: - Generał Menner wyszedł. Oświadcza panu ministrowi, że z dniem dzisiejszym zrzeka się swojego stopnia i występuje z szeregów armii. Głośniki nie przekazują już słów. Szumi w nich cisza, później ktoś, brutalnym ruchem rozłącza obwody. Delius wywołuje prezydenta. Prosi, by nie dawać obrazu, ale wygląda na to, że technicy opacznie pojmują polecenie. Na dużym ściennym ekranie pojawia się prezydent. Z kimś rozmawia, ale kamera nie pokazuje tej drugiej osoby. Później prezydent zwraca się w ich stronę; teraz on także widzi Grupę Kryzysową. - A, to pan, pułkowniku!... Właśnie dostałem wiadomość, że schwytano admirała Jonga i spiskujących oficerów. - Cieszę się, panie prezydencie. Wygląda na to, że pomyślnie zakończyliśmy operację. - Wykonaliście dobrą robotę. - Na twarzy prezydenta pojawia się coś w rodzaju uśmiechu, ale zaraz znika. - Trzeba przyznać, że napięcie było duże. Były chwile, kiedy już... no, zostawmy to. Najważniejsze, że już się skończyło, przeminęło... Choć, jak pomyślę, że mamy jeszcze parę takich “Skorpionów", przynajmniej sto bomb neutronowych i z pewnością nie brakuje zdecydowanych na wszystko, sprytnych spiskowców... - Jego twarz się zmienia, teraz widać, jak powierzchowny był dobry humor. - Całą sprawę trzeba przeanalizować i surowo ukarać nie tylko tych, którzy pomagali porywaczom w ich działaniach, lecz także niedbałych żołnierzy i osoby cywilne, które swą pracę i obowiązki wykonywały w sposób powierzchowny. To zdanie brzmi jak fragment któregokolwiek z naszpikowanych obietnicami przemówień prezydenta. Notak, zbliżają się wybory, nie zaszkodzi mały trening, ironicznie myśli Helmont. Obraz raptownie znika. Edith i profesor spoglądają na siebie. W oczach wesołe iskierki. Bardey głośno wzdycha. Powoli zbiera swoje notatki. Kapitan Maur zastanawia się nad słowami prezydenta. Ukarać osoby odpowiedzialne... Łatwo powiedzieć. Chuda sylwetka Merlpniego sterczy niczym wykrzyknik na końcu sali. Ekspert radiowy czuje, że powietrze stało się nagle duszne, dobrze byłoby jak najszybciej stąd się wydostać. Dwóch żołnierzy chwyta nosze Arpwa. Ranny ma chyba gorączkę: oczy mu płoną. Delius stoi najbliżej niego. Nie odzywają się do siebie. W spojrzeniu Arowa żywy ogień. Na twarzy Deliusa smutek i zmęczenie. Hilda Emmers zaczyna przychodzić do siebie. Głośno - za głośno - skarży się, jak bardzo źle się czuła po południu, nie dla niej takie rzeczy, poprosi prezydenta, by zamiast niej wydelegował kogoś innego. Umawia się z Deliusem, że następnego dnia poślą do Biura Prezydenta po jednej kopii każdej taśmy. Delius jest zniecierpliwiony, patrzy na zegarek: siedemnasta dwadzieścia cztery. Rusza w stronę szklanej ściany, kiedy odzywa się głośnik: - Dyżurny bazy w Oviedo melduje: awaryjne lądowanie “Ślizgacza-dwa" odbyło się bez większych szkód. Wszystkich udało się wynieść z płonącego samolotu. Karetki z oboma rannymi - z majorem Angelosem i podporucznikiem Wynnerem - są już w drodze do najbliższego szpitala. Stan poszkodowanych jest zadowalający. - Dziękuję. - Pułkownik wychodzi za ścianę. Jedna z pracownic obsługi częstuje go kawą. Bierze kubek i szeptem podaje jakiś numer innemu technikowi. Później wraca na salę. - Dziękuję państwu za współpracę - mówi. - Grupa Kryzysowa zostaje rozwiązana o godzinie siedemnastej dwadzieścia pięć, “Operacja Neutron" dobiegła końca. Sądzę, że zbyteczne byłoby przypominanie państwu o obowiązku zachowania tajemnicy... Wszystko, co się dziś od rana działo, jest ścisłą tajemnicą państwową. W przypadku przecieku informacji zarządzimy dochodzenie. Proszę zapomnieć o wszystkim. Przed wejściem na każdego czeka osobny samochód. Skończyłem. Członkowie grupy wychodzą przez szeroko otwarte drzwi. Nikt nie podchodzi do pułkownika, nie żegnają się z nim. Czują, że nie chce teraz, nie potrafi z nimi rozmawiać. Raz jeszcze odzywa się megafon. Po raz ostatni: - Panie pułkowniku, na linii wideotelefonu jest oddział położniczy Kliniki Santa Elisabeta. - Dajcie na ekran. Delius samotnie stoi przy końcu stołu. Widzi już tylko twarz Marie. l drobną główkę dziecka przytuloną do piersi kobiety. 65 Żebrowane ściany betonowej hali oświetlone są już światłem dziennym. Ale słońca nie widać. Promienie przesączają się przez szare szkło pancerne. Podłoga zrobiona jest z kamiennych płyt. - Będę spał dwa dni - oświadcza Merloni. Zmarszczki na jego twarzy powoli się wygładzają. - Dokąd pan idzie? - zwraca się do Rizza. - Odwiedzę tego chorego, do którego miałem pójść dziś rano - odpowiada lekarz. Z końca hali przez wąski tunel dobiega szum. Samochody. - A więc do widzenia, panowie - Hilda Emmers podaje mężczyznom dłoń z wyuczonym w Biurze Prezydenta dyplomatycznym uśmiechem. Udaje, że nie zauważa Edith; przez cały czas stoi tyłem - do młodej kobiety. - Nie, nie do widzenia - kapitan policji Ragger uśmiecha się dziś chyba po raz pierwszy. - Mam nadzieję, że nigdy już się nie spotkamy w tym gronie. - Tak, miejmy nadzieję -dodaje Maur. Nikomu nie podaje ręki, nie spogląda nawet na Raggara; wsiada do drugiego samochodu. W pierwszym siedzi Hilda i macha ręką. Tak, jakby żegnała się z jakimś wesołym towarzystwem po skończonym pikniku. A więc tak wygląda Grupa Kryzysowa - Bardey rozgląda się, chce utrwalić w pamięci wszystko, co go otacza. Nigdy nie zapomni podziemnej sali i szklanej ściany, długo będzie słyszeć szum głośników. W jego spojrzeniu odbija się rezygnacja. On także nie podaje nikomu ręki, wsiada do następnego samochodu. W hali stoją już tylko Helmont i Edith. Czarne samochody podjeżdżają bliżej. - Wraca pan do ptaków? - pyta kobieta. W jej oczach tańczą figlarne iskierki. Jest teraz bardzo piękna. - Nie - Helmont potrząsa głową i patrzy na kobietę. - Dziś już jest za poźno... Pani nie interesuje się przyrodą? - Przeciwnie. - Głos Edith staje się poważny. - Z przyjemnością wybrałabym się kiedyś na taką ekspedycję z magnetofonem. - A ja z przyjemnością zwolniłbym mojego szofera - profesor pokazuje w stronę drugiego samochodu. Edith rozumie, wsiada do pierwszego wozu z zapraszającym gestem zostawiając otwarte drzwi. Helmont siada obok niej. Uśmiechają się. Samochód wyjeżdża w miejskie popołudnie. Przez chwilę oślepia ich blask słońca. 66 W bazie w El Puńo ramię żurawia wysuwa się w stronę opancerzonego, wielokołowego pojazdu. Dookoła, na szeroko rozstawionych nogach stoją żołnierze, ściskają czarne karabiny; obserwują okoliczny las. Dźwig wyjmuje z pojazdu dużą, drewnianą skrzynię. Osoby czekające przed wejściem do betonowego bunkra wyciągają ręce, by pomóc przenieść ładunek na przygotowany samochód. Jakiś oficer trzyma w ręku miernik promieniowania radioaktywnego. Rozbłyskuje czerwona lampa. Na białej tablicy obok drzwi betonowego bunkra widnieje czarny napis: SKŁAD BOMB - II. Skrzynia kołysze się jeszcze na łańcuchu dźwigu. Na boku napis: KONSERWY WARZYWNE, 200 PUSZEK. Strażnicy ściskają broń. Stoją twarzą w stronę dębowego lasu. Pomiędzy korony drzew wkradła się już ciemność, przednia straż nocy pełznie między omszałymi pniami. Godzina siedemnasta minut trzydzieści. Ze wzgórza zbiega błędny wiatr, leniwie kołyszą się gałęzie. Ptaki milczą. Czują, że zbliża się noc. O tej porze każda minuta może być ostatnią.