Światosław Łoginow Dom przy drodze Dom stał nie opodal wielkiej drogi. Tylko z bliska można było dojrzeć głębokie niegdyś koleiny zarośnięte obecnie łopuchami i ostami. Jęczące nocami drzewa bały się wychodzić na twardą nawierzchnię drogi i tylko wiła się po niej kapryśnie nieuczęszczana przez nikogo ścieżka. Dom patrzył w przestrzeń bielmem zamkniętych na głucho okiennic; szczelny, na chłopa wysoki płot otaczał go przesłaniając świat zewnętrzny. Ciężka brama była stale zamknięta na kłódkę. Rankiem drzwi domu zawsze się otwierały i na progu pojawiał się gospodarz z kosą na ramieniu. Uderzał nią z brzękiem o blaszany szyld kołyszący się nad gankiem i schodził po stopniach. Na szyldzie był namalowany kocioł z umieszczoną nad nim głową koguta. Dom był zajazdem. Gospodarz obchodził podwórze mrucząc pod nosem. Kosił wysoką trawę, klnąc przerzucał przez ogrodzenie pędy dusielnika, które wpełzły tu nocą. Niekiedy, wyciągając szyję, spoglądał ponad płotem i krzyczał w milczący las: "No, no... nie podskakuj!... Już ja cię...!", a wtedy siedzące dotąd spokojnie psy zaczynały wyć i szarpać się na uwięzi. Ten ranek był nadzwyczaj pogodny. Nocą nikt nie płakał w gęstwinie, rosa osiadła nad podziw czysta i nawet nie wypełzły na ganek uwiędłe grzyby, na których gospodarzowi co ranka ślizgały się nogi. Okaszał kolcokrzewy, od czasu do czasu przesuwał osełką po wyraźnie zeszlifowanym ostrzu i jakby uśmiechał się z zadowoleniem. Wtem rozległo się silne stukanie do wrót. Gospodarz natychmiast napiął mięśnie, chwycił kosę i miękkimi krokami podkradł się do bramy. Z tamtej strony jej dębowych skrzydeł ktoś stał, słychać było zmęczony oddech. Potem stukanie się powtórzyło. - Kto tam? - ciężkim szeptem zapytał gospodarz. - Proszę otworzyć! - dobiegło z zewnątrz. - Ktoś ty? Skąd? - Z miasta! Zabłądziłem. Idę całą noc i nie spotkałem żywej duszy! - Zaraz - mruknął gospodarz, kładąc rękę na kłódce. - Tylko nie wchodź od razu, bo cię... Brama uchyliła się z długim skrzypnięciem nieoliwionych zawiasów. Gospodarz czekał, trzymając kosę przed sobą i celując jej ostrzem w przestrzeń za wrotami. Na zewnątrz stał człowiek. - Odwróć się! - rozkazał gospodarz. - Coś ty? - Podróżnego wyraźnie przestraszyło takie powitanie. - Może lepiej sobie pójdę... - Nie wygłupiaj się! - warknął gospodarz. - Powiedziałem odwróć się, to rób, co każę. Może masz ogon, to ci go raz dwa skoszę. Podróżny odwrócił się, zerkając z lękiem przez ramię. Gospodarz zrobił krok do tyłu. - Wchodź - pozwolił. Gość nie odważył się sprzeciwić i wszedł na podwórze. Gospodarz całym ciałem naparł na skrzydło piszczącej bramy, zatrzasnął ją i podparł kawałkiem bierwiona. - Skąd się tu wziąłeś? - zapytał. - Z miasta! - cierpiętniczym tonem zawołał przybysz. - Wyszedłem na przechadzkę i zabłądziłem. Nie wiem, dokąd iść... i las jest tu jakiś dziwny... - Jakim cudem nic cię nie zeżarło? - zdziwił się gospodarz. - Znaczy się, takie twoje szczęście. A co, miasto jeszcze stoi? - zapytał nagle. - Stoi. Dlaczego miałoby nie stać? - gość niczego nie mógł zrozumieć. - A paskudy?... - zaczął gospodarz, ale w tej samej chwili przerwano mu. - Hej, cześć! - rozległ się młody, dźwięczny głos. - Otwieraj, skoro już tu jestem! Nad płotem pojawiła się ludzka postać. Miała wesołą twarz pod strzechą splątanych włosów, nagi tors gęsto porośnięty kędzierzawą sierścią, pokryte węzłami mięśni silne, owłosione ręce. Gospodarz odwrócił się i ciął nie patrząc. Ostrze kosy świsnęło tuż przed twarzą nieznajomego, który ledwo zdołał się uchylić. Roześmiał się szyderczo i zniknął. Dał się słyszeć cichnący tętent końskich kopyt. - Czemuś go tak? - zapytał ze strachem podróżny. - Przecież to żywy człowiek... - Człowiek, a jakże! - rzucił gospodarz. - To paskud. Połowa chłopa i połowa konia. Rozumiesz? Przybysz stanął na palcach, spojrzał ponad płotem i krzyknął cicho. - Otóż to - stwierdził gospodarz. Otworzył drzwi domu i odwróciwszy się w stronę oniemiałego gościa, ciągnął dalej: - Idź i odsapnij na razie, żarcie znajdziesz na stole. Ja mam robotę. Koszenie i pielenie. Jeden dzień opuszczę, to potem kapusty od rzepy nie odróżnię. Przez pół dnia przybysz siedział w domu zupełnie sam, a kiedy ciężkie słońce zaczęło chylić się ku wierzchołkom drzew, w domu pojawił się gospodarz. Postawił w kącie kosę, opłukał w cebrzyku czarne od ziemi ręce, usiadł i dopiero wtedy powiedział: - Opowiadaj. - Cóż tu opowiadać? - Co w mieście, jak tam ludzie żyją i co mówią, skąd się wzięło to nieszczęście i czy kiedyś się skończy? - Miasto jak to miasto, żyje pomaleńku. Ale pierwsze słyszę, że paskudy podchodzą tak blisko! To raczej ciebie należałoby zapytać, skąd się tu wziąłeś, razem z tym lasem i tym twoim zajazdem? - Jak to - skąd? Przecież stoję przy drodze na Wycież, podróżowały tędy tysiące ludzi! - gospodarz umilkł, a potem dodał żałośnie: - Podróżowali, ale przestali. Droga zarosła. Czyżby już nikt nie miał nic do załatwienia w Wycieżu? - Dlaczego? Przecież jest droga do Wycieża - zdziwił się gość. - Ale pierwsze słyszę, żeby takie rzeczy się tam działy... - A czy ty przypadkiem, chłopie, nie kłamiesz? - gospodarz pochylił się do przodu. - Niby po co? - zaniepokoił się przybysz. - Lepiej mi powiedz, jak się mam dostać do domu. Przecież już najwyższa pora. - Dokąd teraz pójdziesz? Zeżrą cię w lesie. Trzeba wychodzić z rana, dopóki mgła leży. Wtedy może i dojdziesz. O świcie są łagodniejsze, chociaż i tak wredne. W tym lesie wszystko jest nieludzkie - trawa, drzewa i zwierzyna. Nawet i tu lezą, próbują. Miałem owce - pilnowałem ich, dbałem, aż wreszcie widzę - to wcale nie owce. Spojrzenie mają złe, nocami zaś rozmawiają między sobą jak my, tylko nic nie można zrozumieć. Zarżnąłem je i zakopałem w jamie. Psy trzymam, owszem, nie sposób się bez nich obejść. Mądre, aż strach bierze, ale wytrzymuję jakoś. Czasem wypuszczam je do lasu, to przynoszą mi mięso, takie wielkie kawały. Ale nawet nie próbuję zgadnąć, jakie to mięso. Gospodarz przestał mówić i wstał. Z podwórza dobiegało przerywane wycie spuszczonych z łańcucha psów. - Słyszysz? - zapytał gospodarz. - Kładźmy się spać, dopóki zmrok nie zapadł, bo nocą może trzeba będzie się zrywać, jeżeli ktoś nagle zawita w gości. W milczeniu rozeszli się do swoich izb i dom przycichł, przywarł do ziemi starając się niezbyt rzucać w oczy budzącemu się lasowi. Tylko psy jak szare cienie krążyły po obejściu i niekiedy tęsknie wyły w zgęszczający się nocny mrok. Nocą gospodarz usiadł nagle na łóżku. Dygotał cały. Bezszelestnie stoczył się na podłogę, przeczołgał na kolanach do wyjścia i przylgnął do szczeliny pod drzwiami. Korytarz oświetlony widmowym migotaniem plam pleśni na ścianach był pusty. Potem w jego końcu zakołysał się cień i ukazał się poranny gość. Biegł na czworakach korytarzem, przestawiając bezszelestnie łapy. Jego twarz uległa straszliwej zmianie - uszy przylegały teraz do czaszki, szczęki wysunęły się do przodu. Wargi drżały nerwowo odsłaniając masywne, żółte kły. Gospodarz wyszczerzył zęby i błyskawicznym ruchem wyskoczył na spotkanie przybysza. Zastygli na chwilę w bezruchu, wbijając w siebie pełne nienawiści czerwone krążki ślepi. Sierść na ich karkach stanęła dęba, wargi uniosły się obnażając zęby. Wreszcie z rykiem pełnym wściekłości i rozczarowania obydwaj rzucili się na siebie. Tarzali się po podłodze próbując chwycić kłami gardło wroga. Gniewne wycie roznosiło się daleko po czuwającym lesie, cały dom zaś kołysał się, drżał w posadach i śmiał głucho, klaszcząc dłońmi okiennic...