Łukasz Orbitowski Na polu Tadeusza Gdy, w pierwszych dniach września 1996 roku umarła Marta Banasik, wieś współczuła jej osamotnionemu mężowi. Pogrzeb ściągnął ku sobie lokalną społeczność, na krótką chwilę dając kres drobnym waśniom i plotkom. Ci, którzy stali blisko wdowca, mówili, że miał twarz jak szafran, a łzy wyglądały na niej niczym lodowe drobinki. Nie można powiedzieć, że wieś odwróciła się od starego Banasika. Krzysztof Skowronek i Maciej Bornicki odwiedzali go w domu, w bezskutecznych staraniach ulżenia jego cierpieniu. Ale Banasik nie okazał się rozmowny, dał do zrozumienia, że chciałby zostać sam i wizyty dobiegły końca. Towarzystwo z ławki przed sklepem widywało go raz dziennie, jak dreptał na zakupy, zmarniały, postarzały, zgnębiony życiem. Dawniej pił dużo i chętnie, ale od śmierci żony nikt nie zobaczył go w towarzystwie butelki. Nie reagował na próby nawiązania rozmowy i w końcu dano sobie spokój. Miesiąc po miesiącu, pole zarastało i na następną wiosnę przemieniło się w ponury, porośnięty chaszczami nieurodzaj. Mówiono, że stary Tadeusz upodobnił się do niego i oddaje życie bez walki, dzień po dniu dryfując ku śmierci. Krzysztof Skowronek powiedział, że stary oszalał ze zgryzoty i uznano, że należy dać mu spokój. Im szybciej umrze, tym lepiej dla niego. Innymi słowy, wieś toczyła swój kierat, zapominając o starym Tadeuszu. Tadeusz obudził się w środku rozbrzęczanej świerszczami nocy i nie potrafił zasnąć. Długą chwilę szukał snu w cieniach drzew, rzuconych na sufit i ściany. Poddał się. Uniósł się na łokciach, odnalazł pilot, włączył telewizor. O tej porze nadawano jedynie reklamy seks-telefonów i hałaśliwą muzykę, a Tadeusz nie miał ochoty ani na jedno, ani na drugie. Poczuł się głodny, wstał i zrobił kanapki z białym serem. Krojąc go w grube plastry, czuł zażenowanie. Dopóki żyła Marta, żyli z ziemi i zwierząt na niej żerujących. Gdy jej zabrakło, Tadeusz najpierw sprzedał psa, potem kozę, krowy, na końcu starego konia, z którym przez lata chodził, orając pole. Nie obsiewał go przez cztery lata. Pomyślał, że upadek gospodarstwa wszedł do jego życia tylnymi drzwiami, jak złodziej, niezauważenie. Pewnego dnia odstawił pracę. Z żoną odłożyli dosyć na godną emeryturę i Tadeusz bezwładnie zatonął w marazmie swoich siedemdziesięciu lat. Obserwował, jak pole dziczeje, ale szok nastąpił niedawno. Miał jeszcze w pamięci łany złocistego zboża, ciągnące się szerokim pasmem aż do wrót lasu. Teraz zniknęły, ustępując niskim krzakom, rzadkiej trawie i samotnym, młodym drzewom. Kiedyś to dziadostwo przyjdzie i mnie zje, myślał Tadeusz, zamknie mnie w domu jak w klatce. Marta kochała pole, ale nie było już Marty. Tadeusz oparł łokcie o parapet i patrzył na rozpostartą przed nim pustynię. Otworzył okno, owiał go chłód nocy. Spoglądał z melancholijnym uśmiechem na wysoką, rzadką trawę i pogięte krzaki, w ciemności podobne fantastycznym stworom. Pomyślał, że kiedyś spróbuje znowu, że może jeszcze warto. Uwielbiał wiatr, roztańczony w zbożu. Opierające mu się kłosy wyciskały z niego najpiękniejsze melodie. Teraz, wiatr poczuł się pewny i hulał po wolnej przestrzeni, częstując Tadeusza kakofonią nie pozbieranych dźwięków. Chciał zamknąć okno, niesiony pierwszym symptomem powracającej senności, ale wydało mu się, że poprzez wiatr coś słyszy. Wychylił głowę przez okno. Wskoczył na parapet i znalazł się na zewnątrz domu. Teraz słyszał wyraźnie. Pole cierniowe jest najlepszym polem Gdzie trwa i kwitnie najwyższy bieg rzeczy Pole cierniowe Bóg orze z mozołem Pod twoim domem, byś cierniom nie przeczył Śpiew niósł się na fali wiatru, raz wznosząc się ponad nim, raz niknąc w głębinach. Tadeusz nie mógł określić, kto śpiewa. Żałował, że nie zabrał latarki. Nie odważył się ruszyć w ciemność. - Jest tam kto! Odpowiedział mu szum wiatru. - To teren prywatny. Zjeżdżaj stąd! Wędruję z ziemi na cierni rumakach I pnie mnie ku słońcu życia potrzeba Gałęzią zalegnę na twoich strachach Razem wzrośniemy pogodni do nieba Tadeusz nie zamierzał zapuszczać się na zrujnowane pole. Zachodziło tutaj wielu młodych osiłków spod dyskoteki i mógłby natknąć się na nich, wędrując wśród krzaków. Niekiedy podchodzili pod jego okno, tłukli kijami w ściany, ciskali w szyby kamienie. Tadeusz, krzepki, barczysty mężczyzna, stał wówczas w cieniu, zaciskając palce na grubym trzonku siekiery. Głos umilkł, wiatr rozpędził się i Tadeusz poczuł chłód. Niespiesznie wrócił do domu i wszedł do łóżka. Leżąc, przy otwartym oknie, starał się wychwycić tajemniczego śpiewaka, ale ten zniknął na dobre. Tylko wiosenny wiatr targał firanki. Tadeusz spał. - Co, panie Tadziu, gdzie pan idzie? - odezwał się Andrzej Czesak, sunąc po poboczu na kalekich nogach. - Nigdzie - burknął Tadeusz i było w tym sporo prawdy. Czasem myślał, że mógłby nie opuszczać domu. Świat obchodził go tyle, co wypita butelka. - Panie Tadziu - Czesak nie ustępował. Tadeusz zwolnił kroku. - Panie Tadziu, robię teraz u Stefana. Wie, pan tego Stefana, co był się ożenił z Mariolką od Gąciorów. Opalareczką drzwi, mam panie zrobić. Luks musi być, nie, panie Tadziu? Tadeusz pokiwał głową. Czesak budził w nim obrzydzenie i litość. Zastanawiał się czasem, za czyje grzechy pokutuje ten człowiek, chory na nogach i umyśle. To, co zostawiła choroba, wypłukał alkohol. Być może Czesak pojął rozmiar swojej nędzy i dlatego pił bez przerwy, czepiając się drobnych robót, które wykonywał rozdygotanymi dłońmi. - Jasne, luksus musi być - odparł Tadeusz. Widział swoje niszczejące pole. Postanowił skręcić, wiedząc, że nogi Andrzeja nie podołają kamienistej ziemi. - Panie, ja zawsze mówię, jak ktoś mi mówi, że roboty na wsi nie ma. Zawsze, panie robota jest, tylko ją robić trzeba umieć. Tak jest, panie Tadziu? - Tak jest. Tadeusz skręcił na pole. Nie zrobił trzech kroków, gdy dobiegł go głos Andrzeja. - Gdzie pan idzie, panie Tadziu? Odpowiedział, że do domu. Miejscowe wyrostki znajdowały uciechę w rzucaniu kamieniami do Andrzeja. Tadeusz widział to wielokrotnie - najlepsi umieli trafić w wybraną uprzednio część ciała. Z łysej głowy Czesaka wyrastał zagajnik czerwonych guzów, każdy zakończony strupem. Jego grube palce bezustannie błądziły po czaszce, jakby chciały ją zdjąć, wcisnąć pod ramię i powędrować, bez zbędnego ciężaru na szyi. - Trzymaj się pan, panie Tadziu - zawołał Andrzej i poszedł swoją drogą. Tadeusz przeszedł kilkadziesiąt kroków i zapomniał o Andrzeju. Wspomnieniami powrócił do czasów, gdy pole rozkwitało bujnie, a on i Marta czerpali zeń radość i pożywienie. Kiedyś uważał się za człowieka miłującego ziemię, teraz miał jej dosyć. Popatrzył na rozrastające się chwasty i pomyślał, że gdy umrze, zjedzą dom, nie pozostawiając śladu. Spojrzał w ciemne, brudne okna i uznał, że nie ma żadnej różnicy. Mógłby strzelić sobie tutaj w głowę i nikt nie zwróciłby uwagi. Od dawna wiedział, że świat, w żadnym ze swoich przejawów, nie potrzebuje Tadeusza Banasika. Splunął i dostrzegł małe drzewko, torujące sobie drogę ku słońcu. Pochylił się nad nim, ponieważ nigdy nie widział czegoś podobnego. Miało gruby pień w ciemnobrązowym kolorze, przypominający trochę skręconą, zniszczoną falami linę okrętową. Korzenie wbijały się w ziemię z zastygłą wściekłością, jakby chcąc wydrążyć ją i rozsadzić od środka. Desperacka żywotność biła z pokręconych gałęzi i ostrych, trójkątnych liści, zielonych, z czerwoną obwódką. Tadeusz zastanawiał się przez chwilę, czy spotkał kiedyś coś podobnego, ale nic nie przyszło mu do głowy. Dotknął liścia. Był twardy jak tektura. Zostawił Tadeuszowi na palcach czerwony pyłek. Pień wygiął się dopiero pod silnym naciskiem i, puszczony swobodnie, natychmiast powrócił do pionu. - A to dziwo - powiedział Tadeusz do siebie. Przyjrzał się jeszcze raz drzewku. Dorastało mu do kolan. Prawie zapomniane uczucie, ciekawość, kazało mu się schylić ponownie i poszukać czegoś znajomego w chropowatej korze, krępym pniu i wykręconych gałęziach. Każde z osobna, znał dobrze, zestawione razem, stanowiły zagadkę. Odgarnął suchą ziemię. Deszcz nie padał od wielu dni. Obok drzewka leżała martwa mysz, zasuszona jak papirus. Tadeusz kopnął ją czubkiem buta, podreptał do domu i wrócił z garnuszkiem wody. - Masz, masz - mówił - zobaczymy, co za cudo z ciebie wyrośnie. Po chwili zastanowienia przyniósł siekierę i zrąbał krzaki, które mogłyby zasłonić drzewku słońce. Potem usiadł i długo mu się przyglądał. Jak bardzo ta mała roślinka różniła się od kalekich drzew dokoła! Z przyjemnością dotykał jej liści, gładził pień, ciesząc się jego twardością. Drzewo było silne. Pomyślał, że nie dożyje jego rozkwitu. Zrobiło mu się smutno i poszedł do domu. Podczas prostych czynności, na których minął mu dzień, zastanawiał się, czy nie powinien wykonać ogrodzenia, zabezpieczając drzewko przed zwierzętami, buszującymi po polu. Uznał, że osłona sprowokuje wandali do zniszczenia roślinki. Tadeusz nie chciał stracić jedynej rzeczy, którą polubił przez ostatnie cztery lata. Obudzony w środku nocy, znów słyszał piosenkę. Rano, zapomniał o drzewie. Poranki starego człowieka ciągną się, jak asfalt na słońcu. Budził się nieodmiennie koło siódmej, ale długo leżał w łóżku, czytając gazety i gapiąc się w telewizor. Wstawał przed dziesiątą, wędrował do łazienki i brał niespieszny prysznic. Potem, śniadanie z konserw, spacer po gazety, telewizor, tak w nieskończoność. Pewnego dnia obudzę się martwy i nawet tego nie spostrzegę, roześmiał się do siebie, otwierając tuńczyka. Raz na dwa tygodnie wsiadał w rozklekotanego malucha i przemierzał czterdzieści kilometrów do Krakowa, gdzie zaopatrywał się w jednym z hipermarketów. Nie cierpiał wiejskich sklepów, ich niedbalstwa, flegmatycznych sprzedawczyń i cen, które magicznym sposobem wędrowały w górę, gdy tylko stawał w progu. Ludzie nie potrafili pojąć, że majątek nie daje szczęścia i zazdrościli mu z tępą zawziętością. Kiedyś zastanawiał się, czy nie zbratać się z nimi, odwiedzić bar, dyskotekę, wziąć udział w blokadzie dróg, wysypać na tory niemieckie zboże. Ale Tadeusz Banasik żył w poczuciu własnej wyższości i gotów był zapłacić samotnością za jego zachowanie. Wczesnym popołudniem poszedł na pole. Długo błądził między krzakami, szepcząc i mrucząc do siebie. Zaczął rozmawiać ze sobą pół roku po śmierci Marty, kiedy najgorszy ból odszedł. Myśli i uczucia wychodziły z niego samoistnie, rozbite na partie dialogu. Tadeusz z trudem kontrolował ten proces i czuł zażenowanie, gdy rozgadywał się po środku wypełnionej ludźmi wsi. Wypowiadane w przestrzeń słowa przynosiły mu ulgę, ale nigdy nie pamiętał tego, co mówił. Wolał rozmawiać z drzewem. Gdy je odnalazł, nie mógł wyjść ze zdumienia nad rozmiarami rośliny. Dorastała mu do biodra, pień stężał, a gałęzie zaroiły się od liści. Tadeusz bezskutecznie spróbował nagiąć drzewo. Średnicę pnia ocenił na jakieś dziesięć centymetrów. Gdy go dotknął, poczuł, że jest ciepły. - Kim ty jesteś, maleńki? - zapytał. Pień grzał jego rękę, zdawał się wibrować, niczym brzuszek pieszczonego zwierzęcia. Tadeusz przejechał dłonią od korzeni po liście i dostrzegł, że temperatura słabnie wraz z wysokością. Schylił się, dotknął kory policzkiem. Czuł, jak po twarzy rozpełza się przyjemne, gorące mrowienie. Nie czułby się zdziwiony, gdyby usłyszał bicie serca spod ziemi. Wrócił do domu i przyniósł odżywki dla roślin. Jeszcze raz podlał drzewko, wyrzucił trzy martwe myszy, które zdecydowały się zdechnąć przy gorących korzeniach i usiadł, z piwem w dłoni, przyglądając się niezwykłej roślinie. Zastanawiał się, czy nie powinien skontaktować się z kimś kompetentnym. Drzewo z pewnością stanowiło rzadki okaz. Nie, myślał, nie ma mowy. Ono jest moje, Tylko moje. Wczoraj było jedną z wielu słabych, skazanych na śmierć roślin, od których roiło się pole. Teraz, pień zmężniał, a drzewo wyglądało potężniej od otaczających je krzaków. Powyżej wznosiła się czerwono-zielona korona liści, tak gęsta, że Tadeusz z trudem widział przez nią niebo i gałęzie. Tadeusz spędził przy nim kilka godzin, wiedząc, że jeśli tempo wzrostu zostanie zachowane, powinien zmiany zaobserwować gołym okiem. Nic takiego się nie stało. Drzewko wpięło się korzeniami w ziemie i tkwiło nieruchomo w bezwietrznym powietrzu. Na pożegnanie, Tadeusz pogłaskał ciepły pień i nie bez żalu powędrował w stronę domu. Siedząc w kuchni, nie przestawał myśleć o drzewie i nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego cieszy się z jego obecności. Wyrósł wśród roślin i szybo przestał się zachwycać ich pięknem. Pomyślał, że zbaraniał do reszty. We wsi powiedzieliby, że stary Banasik stracił zmysły, ale on cieszył się, że w pobliżu coś drażni jego aktywność, do niedawna skupioną na osi telewizor-lodówka. Zmrok zapadał szybko. Powietrze stało w bezwietrznym gorącu. Tadeusz lubił w takie wieczory siadać przed domem z książką lub radiem przy uchu. Tym razem przyniósł sobie butelkę białego wina, napełnił szklankę, pociągnął łyk i odnalazł stronę, gdzie skończył czytanie. Przez siedemdziesiąt lat omijał biblioteki i dopiero śmierć Marty zapędziła go do lektury. Na kolanach trzymał Marqueza. "Generał w labiryncie", powieść o spokojnym umieraniu. Wolał już radio. Chciał je włączyć, gdy po polu poniósł się znajomy glos. Tym razem był mocniejszy, nie zagłuszony przez wiatr. Nie możesz wiedzieć, czemu tu przybyłeś A może wszystko przybyło do ciebie Jak robak z gliny, w polu mnie zrodziłeś Ogień święty płonie w uświęconej glebie Ton głosu był wysoki, zawodzący, płaczliwy. Tadeusz chciał wstać, pójść na pole i spotkać tajemniczego pieśniarza, ale zrozumiał, że to drzewo śpiewa dla niego piosenkę. Przyjął to spokojnie, jako kolejną oczywistość swojego życia. Pił wino, słuchał, a po policzkach spływał szeroki strumień łez. Melodia wyciągała jad z jego duszy i czuł, jak koszmar minionych lat zostaje daleko za nim. Dobrze jest zasnąć na kochanych piersiach Gorzej, gdy ciemność tuli cię jedynie Gdy staruch strach pod łóżkiem twym zamieszkał Lepiej stać się drzewem, co nie przeminie Słuchaj, Tadeuszu! Schował twarz w dłoniach. Szklanka z brzękiem rozprysła się na podłodze. Chciał tej piosenki tym samym, bezwzględnym pragnieniem, którym zatrzymywał życie, uciekające z Marty na szpitalnym łóżku. Płakał jak wtedy, aż wreszcie wybuchnął śmiechem, najpierw rwanym, histerycznym, potem szczerym, głębokim, radosnym. - Śpiewaj - szeptał - proszę, śpiewaj... I drzewo usłuchało. Wstając, obiecał sobie, że powstrzyma emocje i odwlecze wycieczkę na pole do dziesiątej rano. Przyszło mu na myśl, że wieczorny śpiew dźwięczy jedynie w jego schorowanej z samotności głowie. Czy ja to słyszałem? Pytał, krojąc chleb na śniadanie. Kto śpiewał? Człowiek, bóg, drzewo, a może wiatr snuł melodię, na której zawiesiłem słowa? Absolutny spokój, z którym kojarzył drzewo nakazał mu czujność. Miliony samotnych starców na świecie umierają, wsłuchani w głosy własnych myśli. Staczają się bezwiednie w świat drobnych przyzwyczajeń i przysysają się nimi do życia. Snują plany, jakby to specjalnie dla nich Bóg miał puścić zegar w drugą stronę, zamiast ukręcić im głowy, jak zrywa się zasuszone śliwki. Tadeusz rozumiał, że śpiewające drzewo, jeśli nie wylęgło się z jego umysłu, drwi z tych bezimiennych śmierci. Stary piernik jeszcze raz okazał się potrzebny. Walczył ze sobą i wyczekiwał dziesiątej. Gdy wybiła, zabrał konewkę, grabie i siekierę, tę ostatnią na wypadek, gdyby jakiś krzak wspiął się zbyt wysoko, zasłaniając drzewu słońce. Nocą padał deszcz, ale poranek wysuszył krople. Tadeusz cieszył się, pogoda sprzyjała tej wiosny. Podekscytowany nie dostrzegł Czesaka, który machał doń z pobocza. -Panie Tadziu! Co pan, na pole pan idzie? Przecież pan na pole nie chodzi, pan sam mi opowiadał. Nim Tadeusz zdążył odpowiedzieć, Czesak roztrajkotał się o nowej pracy, skąpstwie Stefana i braku fachowców, który spadł na wieś. Tadeusz nie udawał zainteresowania i zniknął między krzakami. Czesak skinął kostropatą głową i zasmucony powędrował w dół ulicy. Tadeusz spodziewał się, że drzewo urośnie, ale gdy zobaczył czerwono-zielone liście ponad chwastami, nie mógł wyjść ze zdumienia. Przyspieszył kroku, niesiony radością i podekscytowaniem. Pień miał średnice męskiego ramienia, sczerniał i nabrzmiał żywicą. Gałęzie rozprostowały się w wędrówce do światła. Gdy Tadeusz dotknął liści, poczuł przyjemną gładkość. Nie było już pyłu. Chciał, aby dla niego zaśpiewało. Poprosił. Drzewo nie drgnęło. Zaczął do niego mówić, chcąc odwdzięczyć się za wieczorne przeżycie. Opisał kim jest, ile ma lat, opowiadał swoją historię. Wierzył, że drzewo go słucha. Chciał, aby dało mu to odczuć, nagięło się, zafalowało gałęziami. Wreszcie, zabłądził we własnym monologu i zamilkł. Jeśli ktoś go słyszał, wieś będzie miała o czym mówić do końca tygodnia. Tadeusz wiedział, co i gdzie mogą sobie wsadzić. Czuł tylko żal, że drzewo nie odpowiada. Pozostawała nadzieja, że wieczorem zaśpiewa dla niego. Wyrąbał kilka krzaków, zastanawiając się, czy nie zrobić dróżki od drzewa do domu. Jeśli byłaby odpowiednio szeroka, mógłby widzieć swoje drzewo siedząc z winem na ganku. Dróżka kosztowałaby go kilka dni intensywnego machania siekierą, poza tym uznał, że przy tym tempie wzrostu już niedługo jego skarb zagóruje nad okolicą. Dotknął pnia, wciąż był ciepły. - Może drwisz ze mnie - mówił - wędrujesz ku życiu tak szybko, jak ja zjeżdżam do śmierci? Ale chyba nie. Jestem niesprawiedliwy, prawda? Chcesz mi osłodzić te ostatnie lata? Zresztą, nie wiem, czy chcesz. Robisz to na pewno. Otrzymał milczenie za odpowiedź. Zastanawiał się, jak zabezpieczyć drzewo przez zwierzętami, gdy dostrzegł mysz polną, sunącą w labiryncie czarnych korzeni. Praca na roli zaszczepiła w nim niechęć do gryzoni. Niewiele myśląc, uderzył ją ostrzem siekiery. Zwierzątko złamało się w pół i wbiło ostrym trójkątem w pulchną ziemię. Tadeusz pomyślał, że krew spływa zbyt szybko, jakby ssały ją korzenie. Przeniósł wzrok na drzewo i zdało mu się, że pień pulsuje jak plazma i od korzeni do liści tłoki pchają życiodajną substancję. Drzewem wstrząsnął dreszcz. Zabił jeszcze trzy myszy. Drzewo drżało i rosło niczym ciasto. Nieprawda, szeptał w myślach, pewne rzeczy nie maja prawa się zdarzyć, to wszystko idzie za daleko. To roślina. Podlega prawom swojego świata. Nie może ich obejść. Ile musiałaby spalić przy takim wzroście? Zeżarłoby korzenie, by móc pień powiększyć. Nie dajmy się zwariować... Chrup! - kolejna polna mysz padła pod ciosem siekiery. Tadeusz wziął martwe zwierzątko za ogon i cisnął je pod pień. Korzenie mocniej wpiły się w trawę. Obserwował ruch, tak mały, że niemal niezauważalny, jakby drzewo spinało ścięgna, w niecierpliwości na oczekiwany pokarm. Do wieczora zabił tuzin myszy. Siekiera lepiła się od futra. Drzewo w tym czasie wzrosło ponad jego głowę. Rozważał przyniesienie miarki, ale prawie natychmiast pomysł wydał mu się idiotycznym. Długo siedział, oparty plecami o drzewo, czując, jak ciepło przenika jego ciało. Usiłował przywołać w myślach osobę, której mógłby zaufać. Opowiedziałby jej tę historię, zaznaczył, że obawia się o własne zdrowie, a potem pokazał drzewo. Nie znalazł nikogo, komu mógłby zaufać. Tajemnica należała do niego i postanowił zagarnąć ją dla siebie i wytargać radośnie za uszy. Po raz ostatni poczuje smak radości, zejdzie weń jak na dno morza, nim śmierć zastuka do drzwi. Zabijał myszy, parzył, jak pień pęcznieje, jak liście wspinają się ku słońcu i pojął, co powinien uczynić. Zawalony kurnik służył za dom dla czterech kur i sędziwego koguta. Tadeusz przyszedł najpierw po niego. Ptak pozwolił się chwycić i trwał bez ruchu, dopóki Tadeusz nie przycisnął do korzenia jego łysiejącej głowy. Wówczas zaczął bić skrzydłami w rozpaczliwej walce o życie. Tadeusz zabijał drób setki razy, ale po raz pierwszy przy użyciu noża. Zmarniały łeb ptaka poturlikał się w stronę krzaków. Tadeusz przytrzymał wierzgające ciało, czekając, aż się uspokoi. Patrzył, jak ziemia chciwie wsysa krew. Martwy ptak, gdy go odrzucił, był bardzo lekki. - Masz - powiedział do drzewa - pij. Pij, ile ci trzeba. Patrzył przez chwilę, jak pień potężnieje w oczach, a potem poszedł i zabił kolejno cztery kury. Miał wrażenie, że śni cudowny sen. Coś prowadziło jego dłoń, jakby niewidzialna siła, delikatna, ale stanowcza ujęła go za nadgarstek i kierowała ostrzem. Poddawał się jej z radosną gotowością, a gdy skończył, nie mógł wyjść z zachwytu nad pięknym drzewem, które rozpostarło gałęzie ponad jego polem. - Nie martw się - musiał podnosić głowę, aby dostrzec miejsce, gdzie pień rozbiegał się w gąszczu gałęzi - będziesz większe. Dużo większe. Zachwycony, nie przejął się krwią, która splamiła mu buty i koszulę. Wyglądał, jakby wrócił z wycieczki po rzeźni. Grunt powinien sczernieć, tymczasem krew spłynęła w ziemię, ku ciemnym korzeniom ukochanego drzewa. Po raz pierwszy w długim życiu, Tadeuszowi towarzyszyło przeczucie partycypacji w czymś niezwykłym. Czuł się zaszczycony. Ponownie pomyślał o milionach starców, których jedyny cel stanowiło odciągnięcie śmierci choćby o jeden dzień i poczuł się wybrańcem. - Dziękuję ci - powiedział - bardzo, bardzo ci dziękuję. Z żalem odchodził z pola, ale uznał, że drzewo pragnie pozostać samo. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni, myślał, spoglądając przez ramię na czerwonawą koronę, ponad krzaczastym polem, każdy z nas daje z siebie wszystko, by uszczęśliwić drugiego. A potem wyobraził sobie, że to Marta powróciła i zrobiło mu się jeszcze przyjemniej. Apetyt rośnie w miarę jedzenia A miłość nigdy nie zważa na imię Dłoń twoja zacna wino w życie zmienia Póki razem żyjemy, i miłość nie zginie Taka piosenkę usłyszał tej nocy. Drzewo śpiewało dłużej i donośniej niż ostatnio. Tadeusz przestraszył się, że ktoś mógłby je usłyszeć, ale obawy szybko utonęły w muzyce. Głos zwodził go i czarował, aż Tadeusz usnął na fotelu, zmęczony dniem i szczęśliwy jak dziecko. - Panie Tadziu, a co to takiego panu na polu urosło? Samosiej taki? Strasznie się szybko skurwiel pcha do góry. Tadeusz wybierał się na długi spacer i przeklął bezgłośnie na widok nalanej twarzy Czesaka. Kaleka przeszedł przez furtkę i oparł się o nieczynną studnię. Mam nadzieję, że ten idiota nikomu nie nagada, przemknęło mu przez głowę jeśli tak zrobi, to sam pan Bóg go nie pozna na sądzie ostatecznym. - Ty chyba Andrzej ślepy jesteś - burknąl Tadeusz - rośnie to sobie od nie wiem kiedy. Robię trochę przy tym. To ładne drzewo. Zakaszlał. Sen na ganku mu nie służył. - A pan wie, że czegoś takiego tom w życiu nie widział - mówił Czesak - jak myśli pan, skąd taka cholera się wzięła u nas we wsi? - Panie Andrzeju, różne teraz cholery rosną. Człowiek ogarnąć tego nie może. - A pomóc to bym nie mógł? Znam się trochę na roślinach. Pracowałem, pamiętam kiedyś u takiego jednego, tego, co mieszka po drugiej stronie potoku. I panie Tadziu... - Innym razem, Andrzejku - powiedział zdecydowanie Tadeusz i skierował się na pole - sam sobie z nim poradzę. Wie pan, nie mam zbyt wiele do roboty. - Ja, ja - rzekł Andrzej. Smutnym wzrokiem śledził zgarbioną sylwetkę Tadeusza, znikającą pomiędzy krzakami. Zawołał za nim: - Na pole pan idzie? Tadeusz zaklął. Zdawał sobie sprawę, że drzewa nie zdoła ukryć przed ludźmi. Byłoby lepiej, gdyby zdołał zachować tajemnicę do czasu, gdy jego przyjaciel podrósłby do rozmiarów uniemożliwiających ścięcie go bez pomocy piły mechanicznej. Czesak jak najgorzej nadawał się na powiernika tajemnic, ale istniała nadzieja, że, gdy zacznie paplać o cudownym drzewie, nikt mu nie uwierzy. Tadeusz skręcił i wyszedł na drogę. Widział, jak Czesak drepta w stronę sklepu, kilkaset metrów dalej. Poczekał, aż zniknie wewnątrz, przebiegł przez asfalt i popatrzył na pole. Dostrzegł jedynie fragment czerwonej korony z liści. Samo drzewo pozostawało zakryte przed oczyma ciekawskich. Ruszył w jego kierunku, a gdy dotarł na miejsce, nie martwił się już niczym. Drzewo milczało, ale wiedział, że cieszy się z jego przybycia. - Witaj - powiedział. Gałęzie zaszumiały, targane wiatrem. - Piękne jesteś. Czasem myślę, że powinienem nadać ci imię. Drzewa nie mają imion, ale ty jesteś wyjątkowe. Ale chyba imię niewiele tu zmieni. Jesteś wyjątkowe dla mnie i dla mnie będziesz po prostu drzewem. Kora grzała jego ręce, jakby trzymał je nad ogniskiem. - Tam na dole mieszka banda drani - usiadł na ziemi, pod parasolem liści - prędzej czy później dowiedzą się o tobie. Będą chcieli cię zniszczyć. Ludzie nienawidzą, gdy ktoś jest szczęśliwy. Nie przejmuj się, jestem stary ale mam dosyć siły, by walczyć z całym światem. I będę walczył, możesz mi wierzyć. Bawił się glebą. Była bardziej sypka i miększa, niż gdzie indziej. - A na wypadek, by zabrakło ci sił, wzmocnię cię. Będziesz potężne, potężniejsze, niż jakiekolwiek drzewo przed tobą. Przetrwasz mnie, przetrwasz tę wioskę. Wiem, wiem, co robić. Po południu poszedł do piwnicy, gdzie znalazł kilkanaście sideł. Obejrzał je starannie - dziewięć nadawało się do użytku. Ostatnio kłusował w latach osiemdziesiątych, gdy każdy kilogram mięsa był na wagę złota. W owych czasach żył dobrze z leśniczym, który przymykał oczy na znikanie drobnej zwierzyny. Wówczas kłusowali wszyscy. Teraz zmienił się leśniczy i Tadeusz musiał uważać. Przed wieczorem, porozstawiał sidła. Jakie to proste, drut, pętla, zwierzyna. Wystarczy czekać. Tysiące młodych zajęczyc przemierzało las, zdobywając pokarm dla młodych. Należy wstać przed świtem i pójść po swoje. Tadeusz, wyrastając wśród przyrody, zachował obojętność wobec jej uroków. Zabił w życiu kilkadziesiąt świń, cztery krowy i kilkaset sztuk drobiu. Równie dobrze mógłby szatkować kapustę. Co, myślał, gdy dzień wcześniej zabijał starego koguta, gdybyś mógł, zadziobałbyś mnie na śmierć, ale ja zadziobię ciebie. Gram na twoich zasadach. Ty zabiłbyś mnie by przeżyć, jak w imię czegoś wyższego. Ot, różnica. Kogut, nie przestał dziobać. Nawet odcięty łeb, podobny pstrokatej golfowej piłce szukał ziaren u korzeni drzewa. Tadeusz wrócił do domu po zmroku. Miał nadzieję, że w sidła nie złapie się zwierzę na tyle duże i hałaśliwe, że zdołałoby dać znać o swoim uwięzieniu. Czasem w sidła wpadali ludzie. Kilkanaście lat temu, Czesak złapał w pętlę czteroletnią dziewczynkę. Rodzice zrobili tumult w gminie, ale Czesak schował się za swoim upośledzeniem jak w mysiej dziurze i nikt nie zdołał go ruszyć. Nagrodą w przyjaźni jest radość dawania Więź człowieka i ziemi toczy młyn historii Wspólne zmierzchy były, wspólne nam świtania Wspólny gong o Bogu wspólnym nam przypomni Tadeusz wiedział, że nadchodzi najdziwniejszy okres w jego życiu. Tadeusz nurzał się w uporczywej pracy. Świt zastawał go przy sidłach. Ogłuszał zwierzęta trzonkiem noża i wrzucał nieprzytomne do przepastnej torby na ramieniu. Obejście wszystkich sideł zajmowało niecałą godzinę. Wygrzebał na strychu stare zielone spodnie i kurtkę wędkarską. Przebiegał między drzewami jak leśny duch. Kilkakrotnie natknął się na ludzi. Wówczas, bezszelestnie osuwał się na ziemię i czatował wśród runa. Najbardziej obawiał się psów. Leśniczy posiadał dwa dogi, z którymi spacerował w trudnych do przewidzenia porach. Tadeusz, leżąc w trawie, obawiał się podnosić głowę, ale raz zerknął - wówczas zobaczył masywny kształt, niespełna dziesięć metrów od siebie. W przepastne nozdrza wpadał złożony zapach drzew, zwierząt, zielska, przyczajonego człowieka i czterech ogłuszonych królików. Leśniczy okazał się głupszy od swoich psów i odszedł. Tadeusz wiedział, że ma więcej szczęścia, niż rozumu. Opowiedział tę historie drzewu, a ono uspokoiło go szumem. Raz zastał swoje sidła zniszczone i przeraził się, że leśniczy wpadł na jego trop. Ten jednak interesował się bardziej butelką niż lasem, a zniszczona pętla zapewne stanowiła sprawkę buszujących po lesie harcerzy. Tadeusz czuł, że drzewo czuwa nad nim podczas rannych eskapad i czuł niewysłowioną wdzięczność. - Nie myśl o mnie - mówił pęczniejącemu pniu - jestem starym człowiekiem u kresu drogi. Daj mi tyle radości, ile możesz bez szkody dla samego siebie. I rośnij, ponad ludźmi. Niech będę liściem na twoim konarze. Odłamkiem kory. Śpiewaj, śpiewaj dla mnie. Postarzał się i wychudł. Spod koszuli prześwitywały żebra i kościsty ciąg kręgów po środku pleców. Srebrny wieniec otaczał czaszkę, ogorzałą od ciągłego przebywania w słońcu. Od oczu, poprzez usta, aż do podbródka, wędrowały głębokie wyżłobienia. Usta cofnęły się, zlały ze skórą, przemienione w cienki pas wokół żółknących zębów. Jedynie oczy pozostały ogromne. Szkliste i ciemne, wybijały się z pajęczyny zmarszczek niczym tłuste, głodne życia muchy. We wsi mówiono, że starego Banasika odmieniła zła siła. Rzadko opuszczał gospodarstwo i nigdy dalej, niż do sklepu. Nie wdawał się w rozmowy, a jedyna osobą, która zabiegała o kontakt z nim był Czesak, łaszący się do wszystkich bez różnicy. Gdy Tadeusz szedł drogą, z dala poznawano jego sylwetkę, jakby zasuszoną wiatrem, drobną i krzepką zarazem. Pieniądze wydawał ogromnymi, żylastymi dłońmi. Paznokcie przypominały łuski. Młodzieńcza radość Tadeusza nie umknęła uwadze zgromadzonych. Stali bywalcy sklepu wielokrotnie podejmowali próby nawiązywania rozmowy, ale Tadeusz zbywał ich półsłowem. Nie potrzebowali siebie nawzajem. - Ludzie są dziwni - opowiadał drzewu, siedząc w kucki, z jabłkiem w dłoni - otaczają się murem, a ty, chcąc poznać ich bliżej, chodzisz dookoła tego muru. Jest okrągły, więc nie pozostaje ci nic innego, jak przeskoczyć. Podciągasz się na rękach, przekładasz nogę, zsuwasz się. Co widzisz? Kolejny mur. I tak dalej. Wspinasz, schodzisz, mur, od nowa. W końcu zapominasz, że każdy krąg ma swój koniec, którego nie widzisz i nie zobaczysz. Głupiejesz do reszty. Wiesz dlaczego? Ugryzł jabłko i pomyślał, czy kiedyś jego drzewo wyda owoce. - Bo ludzi nie ma - wyjasnił - jest tylko mur. Z końcem kwietnia drzewo rozrosło się na tyle, że gałęziami sięgało drogi. Ludzie ze wsi musieli je dostrzec, ale żaden nie odważył zapuścić się na pole. Ekscentrycznego starca owinęła mgła tajemnicy. W dole drogi, gdzie siadywano i pito wino, widok na drzewo był doskonały. Spływało na krzaki jak morska fala na kamienie. Ostatnie, rzadkie gałęzie wisiały nad drogą, ale nikt ich nie dotykał. Gdy spojrzało się w głąb pola, widać było pień, tak gruby, że trzech mężczyzn nie mogło go objąć. Andrzej Czesak mówił, że to sprawka czarów. Marian Szambuła spod 244 planował nocną wyprawę. Siedząc przy winie przed sklepem namawiał trzech osiłków, by poszli z nim na pole pod osłoną zmroku i zobaczyli, co jest na polu. - Powiem, ci co tam zobaczymy - rzekł najmłodszy z nich - wielkie drzewo. Inni mówili, że trzeba pójść z delegacją i przypomnieć Tadeuszowi, że nie żyje na pustyni. Pole polem, ale oni nie życzą sobie żadnych dziwów, bo wiadomo, jak to się kończy. Sprawa dotarło do sołtysa, który wzruszył ramionami i powiedział, że starca trzeba zostawić w spokoju. - Kto nie posłucha, będzie ze mną miał do czynienia - dodał. Wkrótce, przywyknięto do drzewa, które rosło jak na drożdżach. Każdy, kto podchodził do pola, czuł bijące z niego ciepło, ale i nad tym wieś przeszła do porządku dziennego. "Lepsze drzewo na polu, niż wściekły, stary wariat", mówiono. Ktoś dodawał, że nie można starcowi psuć jego radości. Tymczasem, serce Tadeusza, z każdym dniem biło coraz mocniej. Obserwował rozrastające się gałęzie, obejmował pień, słuchał pieśni i grzebał zwierzęta, których cmentarz roztaczał się wokół domu. Głos, szumiący co wieczór brzmiał mocniej i donośniej z każdym martwym królikiem, a Tadeusz oczekiwał tylko jednego. Kwiatów. Te jednak nie chciały się pojawić. Drzewo wiedziało o jego oczekiwaniach. Wszystko we właściwym czasie, pomyślał. Niewiele spał, ale sen przestawał mu być potrzebny. Wstawał przed czwartą, zasypiał o północy, gdy śpiew nad polem milknął. Jadł zapasy, kupował jedynie chleb. Muszę pójść do lekarza, myślał kupić coś w aptece, a przede wszystkim jeść dobrze. Chciał żyć jak nigdy, wreszcie miał dla kogo. W maju zaczął kupować psy ze schronisk. Króliki nie wystarczały. Kładąc się do snu, lubił myśleć, że korzenie drzewa wgryzły się w ziemię, popełzły pod gruntem i zalęgają pod jego domem żywotną siłą. Zdawało mu się, że czuje niewyraźne ciepło spod podłogi. Wyobrażał sobie grube, ciemne pędy, jak pełzną wśród kamieni, żłobią rowy, by wreszcie, przebić się na powierzchnię. Przenikną ściany i wypełzną z nich jak czarne larwy. Wreszcie, drzewo przejmie zmurszałą strukturę, a on zamieszka wśród pnączy, szczęśliwy i bezpieczny. Maj miał się ku końcowi, słońce przyświecało coraz mocniej, zwiastując lato. Tadeusz obudził się i myślał, że wciąż jest we śnie. Niewiele spał. Gdy zerknął do lustra, dostrzegł, że postarzał się bardziej, niż sądził. Wiedział, że nie ma czym się martwić: drzewo zadba, by żył dostatecznie długo. Świt przychodził z dnia na dzień wcześniej, zmrok zapadał później, co skracało sen Tadeusza. Nie było jeszcze czwartej, gdy opuścił dom i poszedł do lasu, pozbierać króliki. Zastał trzy sidła pełne, trzy puste, jedno zniszczone. Zapewne, jakieś duże zwierzę wpadło w obręcz i pogięło ją, chcąc się wydostać. Pomyślał, że powinien zrobić nowe sidła. Albo kupić sobie strzelbę. Ludzie z azylu patrzyli na niego podejrzanie i wiedział, że nie powinien się tam pokazywać. Ogłuszył króliki i schował do torby. Wstawało słońce, rozbijając ścianę lasu bladym światłem. Niebo rozmazało się na różowo. Gdy Tadeusz dotarł na pole dostrzegł, że słoneczna kula płonie nad jego drzewem. Na jej tle widział ogromny kształt, większy niż kiedykolwiek, podobny monstrualnej stopie, nad którą znieruchomiała tryskająca krew. Uświadomił sobie, że jego drzewo jest większe, niż jakiekolwiek inne, z którym się spotkał. Krzaki trzeszczały pod jego stopami. Większość z nich zmarniała i uschła. Drzewo czerpało z nich, jak ze zwierząt. Tadeusz czuł zmęczenie. Dzień po dniu, coraz trudniej było mu nieść torbę. Skórzany pasek wżynał mu się w ramię przez cienką koszulę. Pomyślał, że dzisiaj odpocznie. Zrobi, co swoje i zaśnie na cały dzień, by obudzić się dopiero na wieczorną piosenkę. Zabijał króliki po kolei sprawdzonym sposobem. Kucał nad korzeniami, trzymając nieprzytomne zwierzątko za nogi. Czasem, królik zdołał odzyskać przytomność, wił się i próbował ugryźć. Rękę Tadeusza pokrywała gęsta sieć płytkich skaleczeń. Bez względu na słabe protesty, koniec pozostawał identyczny. Szybki ruch i krew spływająca na korzenie. Przyciskał zwierzątko raną do kory. Potem ciskał je w krzaki. Ostatni z trzech królików konał mu w dłoniach, gdy dostrzegł ruch z drugiej strony drzewa. Najpierw myślał, że to umysł płata mu figle. Potem, na moment uwierzył, że drzewo faluje, jak brzuch matki przed porodem. Dopiero usłyszawszy znajomy bełkot, zrozumiał, że znalazł się w opałach. Spod drzewa podniósł się pijany Czesak. Zapewne schlał się w trupa i nie mogąc dotrzeć do domu, skręcił na pole i zasnął pod drzewem. Pijaczyna podniósł się, zatoczył i popatrzył na Tadeusza. Dostrzegł martwe zwierzę i nóż w jego dłoniach. Szukał słów przywitania, ale Tadeusz był szybszy. Porzucił królika i szybko podszedł do Andrzeja. Ten wpatrywał się w niego bezrozumnie. Ręka Tadeusza zatoczyła łuk. Tuż przed tym, jak ostrze zetknęło się z szyją Andrzeja, ten próbował krzyknąć. W oczach mignęło błaganie o litość. Czesak chwycił rozcięte gardło i zacharczał okropnie. Tadeusz uderzył go pięścią. Spletli się razem, kaleka i starzec. Ręka z nożem wznosiła się i opadała, aż wreszcie, chore nogi przestały bić o ziemię. Tadeusz oprzytomniał dopiero w domu. Pojął, co zrobił i jakie są tego konsekwencje. Obawiał się o drzewo - kto się nim zajmie, gdy Tadeusz trafi do więzienia? O siebie się nie przejął - zapewne umrze szybko, jeszcze przed rozprawą. Wrócił na pole i patrzył na martwego Andrzeja, zastanawiając się, jak ktokolwiek mógł uznać tę kreaturą za człowieka. Popatrzył na pień i wiedział, że zrobił dobrze. Gałęzie zdawały się sięgać pod samo niebo, a pień zgrubł i zmężniał. Teraz posiadał średnicę domku działkowego. Można by w nim wydrążyć otwór i mieszkać, powiedział do siebie Tadeusz. Przeciągnął ciało Czesaka do domu i wrzucił do piwnicy. Słuchał, jak stacza się w ciemność, uderzając o kolejne stopnie niczym worek kartofli. Potem, półżywy zwalił się do łóżka. Sen, o którym prawie zapomniał, przyszedł doń jak dobry znajomy. Obudził się przed siedemnastą, ze sprawnym umysłem i bez wyrzutów sumienia. Wiedział, że Czesak mieszkał samotnie i nikt przez kilka dni nie zwróci uwagi na jego nieobecność, a, gdy zostanie ona dostrzeżona, mało kto się nią przejmie. Gdy policja zainteresuje się sprawą, nie znajdzie motywu ani osoby. Zapewne uznają, że Czesak, kaleka i kretyn, spadł skądś, albo poszedł szukać lepszych ludzi. O siódmej czterdzieści, Czesak znalazł nowy dom pod podłogą. Miejsce pochówku Tadeusz przywalił kufrem, na wszelki wypadek. Niepokój opuścił go i kiedy siadał przed domem, czuł błogi spokój. Przygotował butelkę wina, nalał szklankę i czekał. Drzewo rozśpiewało się wraz z ostatnim promieniem słońca. Dzień niezwykły wieczorem się poznaje Gdy po raz wtóry do ciebie dochodzi Przepełnia szczęściem, siebie nie poznajesz Czas na zabawę, wciąż jesteśmy młodzi Tadeusz podniósł się z krzesła. Wino rozchybotało się w szklance. Głos niósł się ponad polem, melodyjny jak dzwon, kołysany wiatrem. Wpierw za miłością podążasz ukradkiem Koło się toczy i spoglądasz śmielej Czekasz, aż dzień przyjdzie, patrzysz - już nadszedł Chodź przyjacielu, raduj się weselem. Tadeusz cisnął kubek na ziemię. Brzęk szkła zostawił za sobą i popędził. Wiatr nadziei dmuchał mu w plecy, użyźniona krwią ziemia niosła jego nogi. Kiedy przeskakiwał krzaki, czuł, że frunie, gnany wszechogarniająca radością. Łzy szczęścia mieszały się z potem. Zapominał o swoich latach, o martwym Czesaku i myślał o drzewie, które go czeka i przyzywa. Dobiegł. Przystanął. Zatrzymał się na moment, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Drzewo rozpościerało się przed nim, przesłaniając niebo. Młody księżyc posrebrzył brunatną korę, liście skrzyły jak metal, rozpościerając się nad Tadeuszem niczym gwiezdny płaszcz. Ruszył śmiało, z sercem szamoczącym się w wychudłej piersi i rozdygotanymi dłońmi. Spojrzał na korzenie, wolne, ale pracujące tętnice i przeniósł wzrok na sam pień, falujący niczym plazma. Dotknął go, był jak ciasto. Przylgnął doń, ciesząc się ciepłem. Drzewo objęło jego ciało i zatopiło w krze. Serce zwolniło, był szczęśliwy. Chciał, by noc nie kończyła się nigdy, by mógł wnikać powoli, coraz głębiej między słoje , pozostawiając niewdzięczny świat, ze śmiercią i przemijaniem. Spróbował podnieść głowę, ale nie potrafił. Ból przeszył go raptownie. Był jak dwie płonące igły wbite w skronie. Krzyknął, ale drzewo nie zwolniło uścisku. W miarę, jak ogniska bólu wędrowały ku oczom, pojął, że cały czas się mylił. Drzewo nie było jego przyjacielem, ale mamiło go dla niejasnych celów. Wyrosło na krwi i samotności, przypinając się do nich jak huba do pnia. Zimna i brudna kora wchodziła mu do ust, kaleczyła twarz i dłonie. Wyrywał się rozpaczliwie, ale opadła go starcza słabość, o której zdołał zapomnieć. Pragnął żyć w swoim małym świecie, rozpiętym pomiędzy domem i ogrodem. Bezgłośnie błagał o życie, takie jakie znał. Obiecywał, że wszystko będzie inaczej. Wyremontuje dom. Zadba o pole. Wyjdzie do ludzi. Płonące igły dotarły do oczu i zatopiły się w nich jak światło soczewki w mętnej wodzie. Ból trafił teraz w sam środek czaszki, krajał mózg Tadeusza na płaty, uderzał w kości, zalewał język żółcią. Tadeusz czuł, że wstępuje weń nowa, dzika siła. Skupił słabnącą wolę, w ostatniej, próbie zatrzymania intruza. Zdążył jeszcze pomyśleć o swoich siedemdziesięciu latach i Marcie, którą pomylił z tym potworem i zniknął. Drzewo weszło w jego ciało jak noga w znajomy, wygodny pantofel. Nazajutrz, ludzie we wsi mówili, że drzewo na polu Tadeusza zakwitło tysiącem jasnożółtych kwiatów. Wyglądało niczym kolorowa chmura. Wszyscy zazdrościli Tadeuszowi, że wyhodował u siebie coś tak pięknego. Kiedy, trzy tygodnie później, droga pokryła się żółtym dywanem płatków, nie zabrakło chętnych, by je zbierać. Przejezdni zatrzymywali się, podziwiając. Niektórzy pytali Tadeusza, skąd wyczarował taki cud natury. Uznano, że kwitnące drzewo odmieniło jej właściciela. Zaczął pojawiać się w wiosce, zaglądać do knajp i składać wizyty. Wyprostował się, wyraźnie odmłodniał, a w oczach płonęła żywotność, jakby wczoraj narodził się na nowo. Szybko wybaczono mu niedawną zgryźliwość i stał się na nowo lubianym i szanowanym człowiekiem. Pozwalał odwiedzać swoje pole i podziwiać ogromne drzewo. Zachwytom nie było końca. Pod koniec lata sklecił z desek budkę na skraju drogi. Odwiedzali ją zarówno wieśniacy, jak i przyjezdni, by, za niewielką opłatą nabyć to, czego nie zdołaliby kupić nigdzie indziej - sadzonki drzewa z pola Tadeusza. Wrzesień 2000