Janusz Głowacki Ścieki, skrzeki, karaluchy Projekt okładki, czwórki tytułowej, kart działowych '""*' 693848 Na okładce wykorzystano fragment tryptyku Hieronymusa Boscha „Ogród rozkoszy" Autorzy zdjęć C^eslaw dęapliński, Zygmunt Rytka, Nick Gurey, ^biory prywatne autora Redaktor Katarzyna Merta Redaktor techniczny Joanna . Korektorzy Maria Gladys^ewsko Wanda Makay Joanna Miecugow Barbara Wiśniewska © Copyright by Janusz Głowacki © Copyright by Polska Oficyna Wydawnicza „BGW" ISBN 83-7066-663-9 Polska Oficyna Wydawnicza „BGW" Warszawa 1996 Wydanie I Łamanie: Marco, Warszawa Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne Spółka z o.o., Wrocław BŁJW-IO- ,4 ' Zamiast wstępu Komedia o Z Januszem Głowackim rozmawia Marcin Król Pochwala ironii MARCIN KRÓL: - Jeżeli uznamy, %ejednak PRL była krajem realnym, to jak wyglądała twoja strategia życiowa? JANUSZ GŁOWACKI: - Parę lat temu, już po okrągłym stole, rozmawiałem z Jackiem Kuroniem gdzieś tam w nocy na Manhattanie. Zapytałem, czy przez te wszystkie lata naprawdę wierzył, że wygra, i że komunizm się rozleci. Odpowiedział, że nie miał żadnych wątpliwości, dziwił się tylko, że tak to długo trwało. Ja myślałem, że komunizm to jest wyrok dożywotni, czyli wyobraźnię polityczną mam żałosną. Pasje polityczne też mizerne. Do grup i organizacji mnie nie ciągnęło i nie ciągnie. Chodziłem w latach pięćdziesiątych do szkoły TPD nr i na Żoliborzu, co to była kuźnią młodych charakterów i odwiedzali ją osobiście pisarze radzieccy. Przed każdą lekcją tzw. wychowawczą, przewodniczący ZMP komenderował: „Niezor-ganizowani wychodzą!" I z całej 45-osobowej klasy wychodziły tylko dwie osoby, Tomek Łubieński i ja. Tyle, że Tomek już wtedy na pierwszej stronie zeszytu pisał: ,,W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego", a ja w ogóle nie miałem.zeszytu. Za to w 10 klasie miałem siedem dwój na trzeci okres, czyli uczyłem się gorzej od Lenina, ale czegoś się nauczyłem. Na egzaminie z historii, kiedr. coś tam nie umiałem odpowiedzieć, powiedziałem, że historii nie powinno się uczyć, tylko powinno się ją tworzyć. Nauczyciel się przestraszył i zdałem. Kiedy pisałem felietony w warszawskiej „Kulturze" -w latach siedemdziesiątych, redaktor naczelny Janusz Wilhelmi wszystkich w redakcji zapisywał do partii, „bo trzeba pomóc towarzyszowi Edwardowi", ale mnie nawet nie zaproponował. Wilhelmi miał do mnie słabość. Pozwalał mi w felietonach wyśmiewać sprawy, o które walczył w artykułach wstępnych. „ Januszku — nauczał mnie — nigdy nie ufaj swoim pierwszym reakcjom, mogą być uczciwe". W 1982 roku, kiedy w Londynie starałem się o wizę do USA, to mi się nieoczekiwanie przydało. Po godzinnym przesłuchiwaniu w ambasadzie, kiedy urzędnik kolejny raz upewniał się, czy celem mojego wyjazdu do Ameryki nie jest ZAMIAST WSTĘPU zamordowanie prezydenta, powinienem obrazić się i trzasnąć drzwiami, ale wspomniałem radę Wilhelmiego, przełknąłem dumę i drzwi do demokracji uchyliły się przede mną. Już potem dowiedziałem się, że oburzona wprowadzeniem stanu wojennego administracja Reagana wydała polecenie, żeby utrudniać ile się tylko da wydawanie wiz Afgańczykom i Polakom, bo jedni i drudzy mogli prosić o azyl. No to, jaką ja miałem strategię? Myślę, że dystans, ironię, szyderstwo. Nie wiem tylko, czy to strategia, czy cechy charakteru. A Grecy uważali, że charakter to przeznaczenie. - C%y taka ironiczna postawa przydała Ci są te%, w Ameryce? - Mam taką ulubioną scenę w Sobowtórze Dostojewskiego, kiedy radca tytularny Goladkin przeżywa piekło upokorzeń zastanawiając się, czy próbować się wkraść tylnymi drzwiami na przyjęcie, na które nie chcą go wpuścić od frontu. No to tak wyglądał mój dzień w Nowym Jorku... Kiedy się skarżyłem nowojorczykom, nie bardzo wiedzieli o co mi chodzi. Zasadą jest włazić za wszelką cenę. Wlazłeś, to wygrałeś! Autoironia pomogła mi to przetrzymać i napisać Polowanie na karaluchy, w którym się nad swoim losem nie roztkliwiam. Telewizja krakowska wystawiła tę smutną komedię jako oskarżycielskie misterium. Rozumiem, że reżyser chciał dobrze, chciał mnie podciągnąć o szczebel wyżej. Bo ironia w Polsce nie jest w cenie. O wiele wyżej są notowane: patos, sentymentalizm i rezonerstwo. Nie ujr^y mnie L nim ju^ SPATiF - Debiutowałeś jednak wcześniej, w latach PRL... Zadebiutowałem opowiadaniem Wielki brudno w 1964 roku. To była prorocza wizja wolnego rynku. Rzecz o mariażu dzieci czerwonej burżuazji i prywatnej inicjatywy. Pierwsi dawali prawa specjalne, drudzy pieniądze. Jeden z bohaterów nazywał się Reżimek. To była najpierw powieść, tyle że ją zdjęli. Ale dwa fragmenty Wilhelmi wydrukował w „Kulturze", potem to weszło do tomu Wirówka nonsensu. Literacko to było takie sobie, ale temat był zakazany i egzotyczny, więc zrobiła się sensacja. I to mnie wykończyło. Zostałem na następne 2.0 lat specjalistą od bananowców. Na dodatek zarzucono mi, że tylko pokazałem, a nie potępiłem, nie odciąłem się, że im zazdroszczę, czyli że jestem moralne zero, które w dodatku chodzi do SPATiF-u. A SPATiF w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych to było miejsce jedyne w swoim rodzaju. Przemieszanie intelektualistów, cinkciarzy, aktorów, tajniaków, członków KC, dysydentów i prostytutek. Dyskutowano tu Schopen-hauera, cenę dolarów, szansę uzyskania niepodległości i okradzenia bogatego Szweda przy barze. Po kilku półlitrówkach rozmowy zaczynające się w tonacji Cyda, łagodnie ewoluowały w stronę Marmieładowa. Tajniacy żalili się na niską jakość aparatury podsłuchowej, do szatni wynoszono pijanych mistrzów olimpijskich, a prostytutki patrzyły na to z wyższością osób obdarzonych prawdziwym talentem. Nie wiem, czy wypada o tym mówić w „Tygodniku"? ZAMIAST WSTĘPU Widzisz, Marcinie, jaki ja jestem dyskretny: nie wspomniałem, że ciebie tam właśnie poznałem, w towarzystwie Jerzego Turowicza i Henia Krzeczkowskiego. No więc chodziłem tam, po to wszystko, a także, żeby się napić. - C%y w latach sześćdziesiątych myślałeś, kim be_d%ies^ ^a 20 lat? - Nie pamiętam, a właściwie coś tam pamiętam. Chciałem mieć sukces literacki. Wiem, że to brzmi paskudnie. A w tamtych latach brzmiało jeszcze gorzej. Sukces, to było coś bardzo podejrzanego. Ogromna większość Polaków, pogrążona w beznadziejnej frustracji, mniej lub bardziej bezinteresownie nienawidziła wszystkich, którym się tak czy inaczej udało. Pamiętasz Bohdana Łazukę? Łazuka miał w latach sześćdziesiątych olbrzymi sukces, ale jak szedł gdzieś do knajpy, to ludzie zamiast go podziwiać, chcieli go bić. On się z wyrachowania zaprzyjaźnił z mistrzem olimpijskim w boksie Jerzym Kulejem i chodzili wszędzie razem. Ale Kuleją też chcieli bić. Myślę, że w tamtych latach z ludzi, którzy mieli pieniądze, z szacunkiem traktowano tylko ladacznice i złodziei. Może jako prekursorów wczesnego kapitalizmu... A może im mniej zazdroszczono. Nie było zupełnego dna, więc nie było się od czego odbić, spadało się zgodnie z zasadą Różewicza — poziomo. Ja wtedy czytałem najchętniej Różewicza, Iwaszkiewicza, Wniebowstąpienie Konwickiego, wiersze Grochowiaka i wiele razy w kółko Trans-Atlantyk. - A jak by było, gdybyś nie wyjechał? Gdybyś był w stanie wojennym w Polsce, esy pisałbyś utwory religijne? Tak jak Bryll, a Wajda by reżyserował? Małe szansę. Raczej napisałbym smutno-śmieszną opowieść o stanie wojennym. Ale wyjechałem, nie ma o czym mówić. Zmienić adres, to zmienić przeznaczenie, że zacytuję Singera. - Pr^ed wyjazdem napisałeś jednak książkę o „Solidarności". - A to z paru powodów. Po pierwsze wzruszyłem się. Ja jestem sceptyk i ironista, ale mam w sobie pokłady bardzo taniego sentymentalizmu. W ósmej klasie na lekcjach rosyjskiego, kiedy nauczycielka czytała historię jakiegoś otoczonego przez Niemców oddziału czerwonoarmistów i dochodziła do zdania „Komendant i komisarz w milczeniu patrzyli na siebie. Wszystko było jasne bez słów" - to mnie się szkliły oczy. Nie tak jak Szwejkowi na kazaniach kapelana wojskowego Otto Katza, ale naprawdę. Jak się zaczął strajk, do Stoczni Gdańskiej pojechałem nie tyle w romantycznym porywie, czy żeby walczyć z komuną, ale głównie z ciekawości. W powodzenie strajku nie wierzyłem. W nawrócenie wielu intelektualistów, co to ja uczyłem się z ich książek w szkole, też nie do końca. A tu proszę. Patos rewolucji, robotnicy dzielni, nawrócenia jak złoto, Wałęsa nieugięty. Zrobiło mi się głupio, że się czynnie do działalności antykomunistycznej nie włączałem. Dla wygody albo ze strachu - zacząłem sobą pomiatać. No i zacząłem pisać patetyczną Moc truchleje. Ale jakoś, tak w miarę pisania, mój niedobry charakter wziął górę, i zamiast o niepokojach intelektualisty, napisałem i smutną, i śmieszną historyjkę zabiedzonego, ogłupiałego człowieczka, co to chce dobrze, ale już dobrego od złego nie umie odróżnić. A w kierownictwie strajku jacyś prowokatorzy... Zupełnie się ta książka w Polsce nie spodobała. s. ZAMIAST WSTĘPU Piekło i niebo - I „Moc truchleje", i „Antygona w Nowym Jorku" są utworami o ludziach z dna, o ludziach biednych. A ^ara^em, moim zdaniem, to są twoje najlepsze utwory. Dlaczego o takich ludziach? - Jakoś coraz bardziej ciągnie mnie w stronę biedy i nieszczęścia. Robiłem już to wcześniej, w Coraz trudniej kochać, w Skrzeku, ale nie zwracano na to uwagi. Pewnie przez SPATiF... Dno w Nowym Jorku jest całkiem naturalistyczną realizacją surrealistycznych wizji Boscha. Na Manhattanie, którego chorobą, ale i zasadą istnienia jest sukces, katastrofa jest bardzo widoczna, ale została oswojona, uznana za naturalny składnik pejzażu. Imitacja nieba z Park Avenue wymaga piekła z Lower East Side. Tompkins Square Park to jedno z paru miejsc w Nowym Jorku zamieszkanych przez bezdomnych. Przesiedziałem tam wiele nocy i dni. Czasem śmiesznych, częściej przerażających. Tam jest parę kręgów nieszczęścia. W pierwszym mieszkają ludzie, którzy się jeszcze kontaktują z miastem: chodzą do łaźni, sklepów, rabują, żebrzą, handlują narkotykami. Głębiej są ci, którzy parku od lat nie opuścili. Niektórzy rozmawiają, inni mówią tylko do siebie. Jeszcze głębiej mieszkają ci, co już tylko milczą. Ale nawet oni nigdy nie popełniają samobójstwa. Cenią życie. A ci, co monologują, niekoniecznie bełkoczą. Trzeba posłuchać i słowa nabierają sensu. Nie wiem, po co o tym mówię, moja sztuka nie jest dokumentalnym zapisem życia w parku, a bohaterowie to nie sportretowani bezdomni. Może ten park jest niczym więcej niż dekoracją. Jan Kott napisał, że bezdomni w tej sztuce są tacy, jak my wszyscy. A gdybyśmy jeszcze tak znaleźli się na dzień, albo na rok na ulicy... Moi bohaterowie czekają na spełnienie marzeń, w których są tak samo jak my my wszyscy - ograniczeni, i które się nie spełnią, bo nie mogą. Więc uznają je za rzeczywistość. Szukają powodu do życia. Pchełka, cwaniaczek z Polski, jest dumny z tego, że ma najlepszy atak epilepsji w parku. Rosyjski Żyd Sasza, że był kiedyś malarzem, Anita, że ktoś kiedyś nazwał ją „swoją kobietą"... Za te słowa rozpaczliwie samotna Portorykanka zrobiłaby wszystko. Ale wszystko, co może zrobić, to tylko wykraść zwłoki ukochanego ze zbiorowego grobu, gdzie chowa się bezdomnych i zakopać w grobie prywatnym w parku. To ma nadać zmarłemu trochę godności, której nie dało mu życie. Tyle że Sasza i Pchełka wyciągają z trumny i przynoszą niewłaściwe ciało. To taka komedia o rozpaczy... Po co ja ją streszczam... - ,,Antygona", to sztuka naprawdę chrześcijańska w tym, co podstawowe, co proste, co nieszczęsne. Zadajesz świadomie pytania o r^ec^y fundamentalne. Dzisiaj rzadko kto to robi. - Nie wiedziałem, że napisałem sztukę chrześcijańską. Czy ironia mieści się w światopoglądzie chrześcijańskim? - Naturalnie. Tak jak gra %e śmiercią. No wlaśnie. C%y myślisz o wtasnej śmierci? - Oczywiście. - A co myślis^? - Niechętnie. - Czy mas^ ta^e przekonanie, że uczucia metafizyczne to są niezbywalne elementy ludzkiej osobowości? ZAMIAST WSTĘPU - Raz mam, raz nie mam. Zdarza mi się to najczęściej, kiedy patrzę na przyrodę. Na Wielki Kanion na przykład... Rzadziej, kiedy patrzę na ludzi... a w kościele... Jako mały chłopiec chodziłem do kościoła i praktykowałem. Mieszkaliśmy wtedy w Łodzi. Kiedy była długa kolejka do spowiedzi, ja się wepchnąłem, ksiądz to zauważył, wyszedł z konfesjonału, wziął mnie za ucho, przeprowadził przez cały kościół i wyrzucił za drzwi. To było straszne upokorzenie. Może i on miał rację, może nie... Ale ja przestałem praktykować. Od tej pory kościoły tylko zwiedzam. — Nawet w tak religijnym kraju jak Ameryka? Rzeczywiście, trzy lata temu byłem na Mszy w Nowym Orleanie. Celebrował ją bardzo sławny ksiądz. On był na Karaluchach w teatrze, potem zaprosił mnie do kościoła. W kościele poza mną i angielską reżyserką wszyscy byli czarni. Ksiądz przedstawił nas wiernym. O mnie mówił dłużej, pewnie dlatego, bo wydałem mu się bardziej egzotyczny. Powiedział: „... jest z nami ktoś, kto przybył z Polski, pewnie niewielu z was wie, gdzie jest Polska, prawie na pewno nikt z was nigdy do Polski nie pojedzie, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo Bóg jest tam taki sam, jak tu". Potem była Msza. W pierwszym rzędzie na fotelu ortopedycznym siedział 11-letni chłopiec, któremu krokodyl odgryzł nogę. Ksiądz zaczął z chłopcem rozmawiać. Powiedział mu, że jest osobą ważną, najważniejszą w tym kościele, że Bóg zwrócił na niego uwagę. Mógł go już zabrać, ale zostawił go na ziemi, a przez cierpienie go wyróżnił, dał mu znak. Mówił, a w chwilę później już śpiewał. Cały kościół zaczął wtórować, odezwały się trąbki. Chłopiec najpierw płakał, potem był szczęśliwy. Śpiewał i klaskał z innymi. Na początku słuchałem sceptycznie, potem już nie. Był wieczór. Przez witraże wpadało niesamowicie czerwone zachodzące słońce. Wyglądało na to, że w kościele mógł pojawić się ten tańczący Bóg, o którego upominał się Nietzsche. Już trochę później ta Angielka powiedziała mi „...jak tu się dziwić, że kościoły w Londynie są puste". Knajpa przegranych toreadorów - Okazuje się, że nie jest tak, iż trzeba cierpieć niewolą, żeby pisać o ludzkim nieszczęściu. - W Polsce przez wiele lat, a już zwłaszcza w czasie stanu wojennego, pisanie i czytanie było głównie działalnością antykomunistyczną. Czytelników to się dorobiliśmy naj wdzięczniej szych na świecie. Wystarczyło napisać, że bohater zdradza żonę, jest homoseksualistą, pije albo jest garbaty i już wszyscy wiedzieli, że winni są komuniści. A jak jeszcze ktoś to wprost napisał... Teraz totalitaryzm się rozleciał. Wielki przeciwnik zniknął. Paru pisarzy odczuwa pewnie ulgę, że nie są dłużej sumieniem narodu, paru żałuje, że nikt ich nie ceni za odwagę, paru cierpi, że wypracowany przez lata system aluzji i parabol jest już wystawiony na przecenę i że czytelnicy zdradzili ich z Harleąuinem... Takie same problemy mają Rosjanie, Czesi, Węgrzy -w kraju i na emigracji, co to jeszcze niedawno była polityczna. A i dla Zachodu człowiek w klatce ciekawszy był. Także zawód profesjonalnej ofiary, co to przyjechała ze Wschodu i objeżdżała ZAMIAST WSTĘPU uniwersytety opowiadając o krzywdach, podupadł. Ja oczywiście strasznie upraszczam i jestem niesprawiedliwy, ale mam zły charakter. A może paru z nas, tak odrobineczkę, po ciemku, troszeczkę za tą niewolą to i tęskni... Tak czy inaczej, pisarze są teraz na swoim i wszystko się szybko wyjaśni. W Madrycie byłem niedawno w takiej knajpie, w której piją niezdolni toreadorzy. Wszyscy narzekali na wiatr, co im poderwał muletę, na słońce, co ich nagle oślepiło, na byka, co miał zeza. Część kukła, paru miało sztywne ręce, ze dwóch nie miało oka. Wygląda na to, że o wiele trudniej jest udawać dobrego toreadora, niż dobrego pisarza i na arenie to się szybciej wydaje. Ale może nie warto rozpaczać, a nuż na przykład Wałęsa zostanie dyktatorem. Pewne możliwości na prześladowania lokuje się także w Kościele, w końcu czarownice to były pierwsze dysydentki. Paru księży i biskupów jakby rzeczywiście robi spore nadzieje. Ta obowiązkowa nauka religii, świadectwa moralności rodziców przy chrzcie i komunii dzieci i jeszcze parę rzeczy. Ale nie wiem, czy o tym można w „Tygodniku"... - Można. - Czyli na inkwizycję nie ma nadziei. - A jak jest w Ameryce % tą kulturą, esy podobnie? - Też podupadła. Jest kiepsko. Ja przyjechałem w 1982 roku i to był początek najgorszego okresu. Reagan obciął pieniądze na stypendia, fundacje, biblioteki, teatry. Coraz potężniejsza jest podkultura, videa i nintendo. Kiedyś, żeby uczestniczyć w kulturze to trzeba było coś z tej kultury rozumieć. Albo chociaż nauczyć się czytać i kupić książkę. Teraz wystarczy nauczyć się naciskać guzik. - Wróćmy tera% do Polski. - To już ty wiesz lepiej. Ja huśtam się gdzieś między kontynentami. Mój stosunek do polityki się nie zmienił. Ani Wałęsa, ani Clinton nie wywołują we mnie większych namiętności. Polska to krajobraz po bitwie. Pomieszanie z poplątaniem, rozczarowanie wolnością, wolnym rynkiem, biedą, tym koszmarnym sejmem. A wartości to się już tak na skutek manipulowania nimi poplątały, że lata upłyną, zanim się ludzie połapią. A sam naród... wiadomo, jak lawa! Tyle że teraz ten wewnętrzny ogień, co go sto lat nie wyziębiło, wychodzi na powierzchnię ze wszystkim, co najlepsze i aż się zimno robi. Paskudne zagrywki polityczne, nacjonalizm, ksenofobia... ale z drugiej strony jakże szerokie otwarcie na Europę. Niedawno byłem w Berlinie, gdzie pewien handlarz kradzionymi samochodami znad Wisły żalił się, że mu niemiecka policja depcze po piętach - „Musisz zmienić tożsamość" - doradzili mu dwaj doświadczeni koledzy - „twarz, dokumenty". - „Tylko zróbcie mi jakieś przyzwoite papiery" - poprosił tamten - „że matka folksdojczka, a ojciec był w SS". - „Kochany - pokręcili głowami - SS to się nie uda. Bardzo kontrolują. Wehrmacht owszem, możemy ci załatwić, ale to będzie dużo kosztowało". To taka historyjka z dziejów honoru, którą chciałem podrzucić Adamowi Michnikowi. No, ale to jest wszystko początek. Nie wiadomo, co będzie. Mao Tse-tung zapytany kiedyś, co sądzi o rewolucji francuskiej, odpowiedział: „Jeszcze za wcześnie, żeby wydawać jakieś opinie". (przedruk rozmowy publikowanej w „Tygodniku Powszechnym") TEATR 1993 - 1972 Antygona W NowymJorku OSOBY w kolejności ukazywania się na scenie POLICJANT SASZA ANITA PCHEŁKA JOHN Akcja odbywa się iv Tompkins Sąuare Park w czasie jednej nocy. AKT PIERWSZY SCENA PIERWSZA Nowojorski park zamieszkany przez, bezdomnych. Krzaki, drzewa. Metalowy kubeł na śmieci. Resztki tekturowych pudel. Plastikowe torby powiewają na wieczornym, %imnym wietrze. Centralnie położona lawka, oparta o przemarznięte drzewo, ąyętajestpnęe% kupe_ łachmanów i gazet. Wchodzi Policjant. Ujmująco uśmiecha się do publiczności. POLICJANT Dobry wieczór. Nazywam się James Murphy, sierżant James Murphy. Chciałem od razu powiedzieć, że nie mam nic przeciwko bezdomnym. To są tacy sami ludzie jak my, tyle że nie mają domów. Osobiście spotkałem bardzo wielu kulturalnych bezdomnych, często z wyższym wykształceniem, i mogę stwierdzić z całą odpowiedzialnością, że są to tak samo dobrzy Amerykanie jak wy i ja. Żeby nie było gadania mówię od razu, że to się tyczy nie tylko Amerykanów. Tak samo jest z bezdomnymi przedstawicielami innych mniejszości, co to szukając wolności albo chcąc lepiej żyć i więcej zarabiać osiedlili się na nowojorskich dworcach TEATR autobusowych, ulicach i w parkach. Oni też kochają swoją przybraną matkę Amerykę i wdzięczni są za wszystko, co dla nich zrobiła. Coś ze dwa lata temu, na przykład, patrolowałem Lower East Side no i szła demonstracja radykałów protestujących przeciwko polityce rządu. Szli Pierwszą Aleją, potem skręcili w Siódmą Ulicę w stronę TSP (Tompkins Square Park), no i jak zawsze palili amerykańską flagę. Z tych większych. No i zaczęli być wobec mnie agresywni. Bardzo agresywni. Ale wtedy z Tompkins Square Park wyszli nowojorscy bezdomni. Głodni, brudni, ale przepełnieni entuzjazmem. Chorzy na AIDS, gruźlicę, syfilis, jaką chorobę wymienicie, to oni mają. Ale mają też w sobie patriotycznego ducha. Naskoczyli na radykałów, odebrali im gwiaździsty sztandar. Ugasili to, co z niego zostało rękami, szmatami, czym mogli, tym gasili i powiesili nad parkiem. I choćby za to ja ich szanuję. I inni policjanci ich szanują. To znaczy olbrzymia większość policjantów... Większość w każdym razie... Całkiem sporo policjantów ich szanuje. Ja nie mówię, że między bezdomnymi a nimi nie ma nieporozumień. Nie mogę powiedzieć, że nie ma, bo są. No bo ci ludzie mają popieprzone poczucie czasu. My myślimy co będzie za dziesięć lat, tak? A oni co będzie za godzinę. My, na przykład, śpimy w nocy. Bo to normalne. Nie? A oni śpią w dzień, bo to bezpieczniej. No i potem nawet jak nie są schizo, to słabo kontaktują. No dobrze, ale o co mi się rozchodzi. Rozchodzi mi się o to, że wielu uczciwych ludzi, takich jak wy albo ja, stara się jakoś tych bezdomnych postawić na nogi. Zachęcić do pracy. Ja nie mówię, że to się zawsze udaje. Szczerze mówiąc, to się prawie nigdy nie udaje. Ale jak się uda, to człowiek ma satysfakcję. Był taki jeden bezdomny na Columbus Circle. Leżał na chodniku, śmierdział i do nikogo się nie odzywał. Ja do niego mówię, a on nic. Aż tu pewnego dnia on się na mnie dziwnie spojrzał, otrząsnął się i zaczął handlować używanymi książkami, przy Central Parku. Tam zawsze paru homlesów handluje wyrzuconymi książkami. Ale ten facet miał pomysły. On miał amerykańskie wyczucie biznesu w jajach. Wszyscy inni bezdomni rozkładali te książki na ziemi, na gazetach, albo plastikowych torbach, a on zorganizował sobie krzesło, zbił budę z desek. I sprzedawał nie tylko „Screw Magazine", „Playboya", czy pedalskie poradniki. Ale książki. Prawdziwą literaturę. Sam kupiłem u niego Psy wojny Forsytha. Takie grube (pokazuje). l chciałem wam powiedzieć, że gdyby reszta tych zazdrosnych skurwysynów nie udusiła go i nie wrzuciła jego trupa do rzeki, to on już w tej chwili by miał mieszkanie. Ja się staram namówić bezdomnych, żeby się wprowadzili do schronisk. Jest od cholery schronisk dookoła. Jak się mówi, że miasto nic nie robi dla bezdomnych, to ja odpowiadam — a schroniska? A bezdomni nie chcą. Mówią, że się boją... A niby czego się do kurwy nędzy bać. Tłumaczę takiemu, że ilość gwałtów, morderstw i kradzieży w schroniskach wcale nie jest dużo większa niż na ulicach. A będzie siedział pod dachem. A on mi odpowiada: „A na co mi to? A dlaczego?" Dlaczego? Dlatego, mówię mu, żebyś był cywilizowanym człowiekiem, korzystał ANTYGONA W NOWYM JORKU ze zdobyczy kultury, większość schronisk ma telewizję. A on znowu mówi: „A dlaczego?" Dlatego, że życie jest krótkie. Żebyś sobie mógł powiedzieć, kiedy będziesz umierał, no bo wszyscy musimy umrzeć... A on się znowu pyta: „A dlaczego?" Co on sobie do kurwy nędzy myśli, że co to jest, kurs egzystencjalizmu? Ja nie wiem dlaczego. Ja nie jestem filozofem, ja pracuję w policji. (Walkie-talkie Policjanta ^ac^yna coś mamrotać] POLICJANT Przepraszam... Słucha z wysiłkiem bełkotliwego mamrotania. Tymczasem kupa łachmanów na ławce tęa się poruszać. Najpierw wysuwają się spod niej nogi, potem reszta. Czyli Sasza. między )~o-6o (trudno powiedzieć). Z. powodu zimna ubrany jest ochronnie: płas^c^, kilka warstw swetrów, marynarka. Na głowę ma naciągniętą narciarską, bawełnianą c^apec^kę. Na rękach rękawiczki — wszystko w stanie rozpadu. Siada na ławce i ^ac^yna grzebać pod plas%c%em. Po chwili wyławia mały magnetofon. Naciska klawisz i z satysfakcją słucha swojego ulubionego i jedynego nagranego kawałka. Jest to „Strangers in the Night". POLICJANT rozmawia przez radiotelefon, starając się pr^ekr^yc^eć muzykę Tak, tak. Tutaj Murphy, tak rozumiem. „Czarna chmura". Zrozumiałem. (Do widzów) Przepraszam, muszę lecieć. Mamy burzę na n. Ulicy. Ja tu jeszcze wrócę. Policjant wychodki. „Strangers in the Night" opanowuje scenę. SCENA DRUGA Słuchając Franka Sinatry, Sasya wywraca na wierzch puste kieszenie płas%c%a, spod obcasa wyjmuje żyletkę i %ac%yna starannie obcinać lewą kieszeń. Wchodzi Anita. Przesyła $j lat i wygląda, %e nie prsys^ło jej to łatwo. Ma na głowie trochę %a małą czapkę z naus^nikami. Ubrana jest w długi kolorowy płas^cs^, męskie buty i rękawiczki bez palców. Pcha przed sobą metalowy wózek delikatesowy %awierający cały jej dobytek. Plastikowe torby wypchane ubraniami, itp. Na syczycie leży różowy telefon. W ręku trzyma plastikowy kubek z kawą. Podchodzi blisko Saszy, rzuca mu krótkie spojrzenie i wychodki- Sasza odprowadzają wyrokiem. W chwili, gdy Anita znika %e sceny, magnetofon zacina się. Saszapotrząsa nim kilka razy, ^ skutku. Anita wraca na scenę i magnetofon zaczyna grać. Sasza patrzy na nią i na magnetofon z namysłem. Anita wychodź} i magnetofon znów dławi się i przestaje działać. Sasza znów potrząsa nim bez skutku. Anita wchodzi po raz ^rZ?ci> Sasza patrzy m n*1> a potem na magnetofon z nadzieją. Ale tym razem nic się nie dzieje. Sasza jest rozczarowany. SASZA wzdycha ponuro A pies by to jebał. Odkłada magnetofon i zabiera się do obcinania prawej kieszeni. Anita zatrzymuje się przy ławce. i6 TEATR ANITA Nie widziałeś gdzieś Johna? Sasza patrzy na nią, potem z. nadzieją na magnetofon, potrząsa nim kilka razy. Zniekształcony śpiew S inatry powraca na parę sekund i cichnie. Zniechęcony Sasza wraca do obcinania kieszeni. Anita mówi bardzo szybko, trochę mechanicznie, bardziej do siebie »/L do ANITA Co się tak na mnie patrzysz? Nie patrz się tak na mnie. Ja wiem, że to, że go nie ma, to w tym nie ma nic dziwnego. Ja nie jestem wariatka. On jest mężczyzną i ma prawo iść tam, gdzie mu się podoba. Tyle że on nigdy nigdzie nie chodzi... Jestem pewna, że to ta ruda kurwa Mindi... Znasz ją., nie? Ta z nogą w gipsie... Ona lata za każdym facetem, którego zobaczy samego... Ja do niej nic nie mam, ale ci mówię, jak ją kiedy zobaczę koło Johna! Jak ją złapię za te farbowane kudły, to ta szprycha zobaczy wszystkie gwiazdy i wszystkich facetów, o których jej nawet się nie śniło... Gdybym ja tutaj była, to on by nawet na nią nie splunął. Ale zmarzłam w nocy i poszłam spać do kotłowni... I teraz go nigdzie nie mogę znaleźć... Ja go chciałam wziąć do kotłowni. Powiedziałam, że za niego zapłacę dwa dolary, ale on nie chciał... A teraz tak sobie myślę, że może on ma żal, że ja tam poszłam. Co? No nie wiem. Co? A co ty myślisz? Jesteś mężczyzną. Miałbyś żal? Ale strasznie mi było zimno. Co? za. potrząsa magnetofonem. ANITA Ej, co ty nienormalny jesteś? To nie zegarek, odłóż to. Sasza odkłada magnetofon na ławkę. Magnetofon dziala. ANITA No widzisz. Sasza jest wstrząśnięty, ale z& chwilę magnetofon znów się zacina. ANITA Przyniosłam mu kawę, ale go nie ma. Cały dzień go szukam. Wczoraj w nocy, jak odchodziłam, dałam mu sweter. Kaszmir, niebieski. Dostałam z kościoła. Kaszmirowe są najcieplejsze. Grzeją jak kaloryfer. (Pociąga tyk kawy) Ta kawa już wystygła. To co, widziałeś go? Możesz mi powiedzieć, był z tą rudą zdzirą, czy nie? Nic się nie bój. Nawet jak był, to ja nie będę miała do ciebie żalu, ja nie jestem taka. No był z nią, czy nie? SASZA Nie. ANITA Nie? To ta ruda lampucera jest w czepku urodzona. Czyli że go widziałeś. Gdzie on jest? ANTYGONA W NOWYM JORKU SASZA Zabrali go. ANITA Kto? Policja? SASZA Pogotowie. ANITA Pogotowie? O, Boże. Ale dlaczego? Co się stało? SASZA zniecierpliwiony Bo umarł. ANITA Umarł? > SASZA Umarł. Anita siada koło Saszy na ławce. PrzfZ chwilę oboje milczą. Sasza kończy obcinać kieszenie i przygląda się L Lft/flaWtf«zV«z sterczącym na Zf^nątr^ resztkom płótna. Chowa żyletkę w obcasie. Anita kołysze się miarowo na lawce, jakby odmawiała modlitwę. Po chwili wyjaśnia. ANITA Wiesz. Ja się za niego modlę. Mogę się o coś zapytać? Ty jesteś pewien, że on umarł? Bo widzisz, tu się różne rzeczy dzieją. On mógł zemdleć, albo zasnąć, albo się upić... Jesteś całkiem pewien, że on umarł? Bo wiesz, ludzie są ostatnio tacy skołowani, że myślą, że coś widzą, a to co widzą, to jest w ogóle coś innego. Tak że wiesz, musisz być pewien na sto procent. SASZA Policja powiedziała, że umarł. ANITA Indianin mi to samo dwa razy powiedział, to znaczy o karetce. Ale ja Indianinowi nie wierzę. On zawsze kłamie. SASZA Jak go zabrała karetka, to znaczy że umarł, żywego by nie zabrali. ANITA pociągając nosem, bardzp szybko Ja to wiedziałam, to przez ten sweter. Wiedziałam, że kaszmir wciąga nieszczęście jak gąbka. Ale się skusiłam. To był sweter jakiegoś nieszczęśnika. Szczęśliwi rzadko noszą swetry. Nieszczęśnicy albo marzną, albo się pocą i zamiast leczyć nieszczęście kupują kaszmir. Nieszczęśnik wkłada kaszmir i się poci. Pot spływa prosto na kaszmir. I wsiąka, a z nim nieszczęście i złe prądy. Można prać, prasować, ale nieszczęście w kaszmirze wszystko przetrzyma. A najgorsze są poduszki i8 TEATR (demonstruje) . To to już jest po prostu gniazdo nieszczęścia. Ja to czułam, a się skusiłam. I teraz jest już za późno. Anita płacie przez. chwilę, potem rozpina piaszfz.- ANITA Widzisz. SASZA Co? ANITA pokazuje sweter To jest akrylik. Z akrylikiem nie ma problemu. Wystarczy go zdjąć i parę razy strzepnąć (demonstruje) . I nieszczęście się strzepuje. (Znów modli się pr^e^ chwilę) . To co ja mam robić? SASZA Napić się pershinga. Dałbym ci pociągnąć... Ale wszystko wypiłem. ANITA . A on coś powiedział przed śmiercią? SASZA Nie słyszałem. ANITA Wiesz, ja się pytam, bo mógł coś powiedzieć o mnie. Bo wiesz, on mnie kochał... SASZA obojętnie Aha. ANITA Wszyscy o tym wiedzą. SASZA Aha. ANITA Widziałeś nas razem, nie? SASZA Aha. ANITA A czy ktoś może był przy nim, kiedy umarł? No bo Johny mógł powiedzieć coś do kogoś. SASZA Johny nigdy nie mówił. ANITA Ale to dopiero przez ostatnie pięć lat. Przedtem mówił, bardzo dużo mówił. Kto r>i taki ANTYGONA W NOWYM JORKU kawał mi opowiedział... (próbuje sobie przypomnieć). Ja się z tego zaśmiewałam (Znów próbuje sobie przypomnieć, ale to na nic. Macha ręką). Nie pamiętam... Ale to było strasznie śmieszne... Indianin powiedział, że on umarł o ósmej rano... Powiedział, że zamarzł. SASZA Nie wiem. Ja się dowiedziałem, kiedy przyszła policja. ANITA A gdzie go zabrali? v SASZA Na Hart Island. ANITA Indianin powiedział, że na Potter's Field. ; SASZA To jedno i to samo. Potter's Field jest na Hart Island. Na samej wyspie. ANITA Ale dlaczego? Tam grzebią tylko przestępców, odrzutków, nędzarzy bez nazwiska i dokumentów. A Johnny był Amerykaninem i pochodził z dobrej rodziny. Był arystkoratą, z Bostonu. Ty jesteś arystokratą? SASZA Nie, Rosjaninem. ANITA Katolikiem czy protestantem? SASZA Żydem. ANITA Ano widzisz, to z tobą jest zupełnie inna historia. Ale Johnny był z Bostonu i miał obywatelstwo. To tak nie może być, żeby jego tam zabrali. To jest omyłka. Anita podnosi się i bardzo podekscytowana, mamrocząc coś do siebie i pchając wózfk schodzi Zf sceny. Sasza patrzy Z nadzieją na magnetofon. Ale nic się nie dzieje. SCENA TRZECIA za siedzi na ławce i pokasłuje. Wchodzi Pchełka. Ma mo^e 40, może jo lat. Jest porządnie zniszczony przez. Życie- Porusza się szybko. Jego ro^latane oczka patrzą niepewnie na Sasy^ę. Wygląda, żf ma nieczyste sumienie. Sasza rzuca mu pogardliwe spojrzenie i spluwa. Pchełka siada na ławce w pewnej odległości i próbuje nawiązać rozmowę. zo TEATR PCHEŁKA Zimno... Zimno dzisiaj... Pieprzone zimno. nie zwraca na niego uwag. PCHEŁKA Dziś jest środa, czyli że można parkować po obu stronach ulicy... Rozpina płaszfZj wyciąga spod niego gamety, które słu^ajako ocieplacie. Patrzy na Saszę. Z jednej Z gazet robi sobie wojskową czapkę. I sytcsyna maszerować pr^ed Sasza tam i z powrotem. PCHEŁKA Sasza zobacz, zobacz, to ja, Stalin... Popatrz się. Sasza nie reaguje. Pchełka wyciąga Z kieszeni połamanj grzebyk i imitując nim wąsik drepcze przed Sasza. PCHEŁKA Sasza popatrz się, Hitler. Sasza... Pchełka maszeruje tam i z powrotem śpiewając niemieckiego marska i salutując a la Hitler. Sasza przygląda mu się, z kamienną twardą. Pchełka nie rezygnuje. Zmienia repertuar, śpiewa i tańczy kodaka, wzbogacając go o wymyślone dla przyjaciela przytupy i przysiady. Sasza przygląda mu się pr%e% dłuższą chwilę, potem znów spluwa i zaczyna dłubać przy magnetofonie. Pchełka, trochę zn^echf.cony , opada na ławkę i przez, ^UŻS!&1 chwilę ciężko łapie oddech. Po chwili zmienia taktykę. Zdejmuje z, głowy hełm zrobiony z, „New York Timesa" , rozkłada go i przegląda z miną dżentelmena. PCHEŁKA No, no, no... (sprawdza reakcje Saszy). Ciekawe... Ale Sasza wylawia tylko gdzieś spod płaszcza peta. Zapala go i zaciąga się z satysfakcją. PCHEŁKA zachłannie wciąga powietrze i ręką stara się napędzić sobie trochę dymu To niesamowite. Taki biskup w Chile został arcybiskupem... Wiesz jak się nazywa... Salvatore Mancini... Co ty o tym myślisz, Sasza? Na pewno jakiś cwaniak, nie? Inaczej by się nie wybił. Ciekawe, jak to sobie załatwił? Jak bym takiego skurwysyna dostał w ręce... Zdejmuje but, wyrzuca z. niego stare gazety, służące jako ocieplacie, wkłada do środka artykuł o Mancinim, sznuruje but i patrzy na •$#*%L ż. nadzieją na jakąś reakcję. obojętnie pali. Pchełka ciężko wzdycha, po czym wyciąga spod płas^za kolejną i przegląda ją zerkając od czasu do czasu na Saszę- PCHEŁKA Wiesz co, Sasza. Jeden facet pisze, że całe życie na Ziemi powstało w wyniku błędu. Wiesz co to znaczy? To znaczy, że to wszystko tutaj (pokazuje dookoła) nie ma w ogóle żadnego sensu. Tak on uważa... Kretyn. (Śmieje się pogardliwie ). I takie idiotyzmy na pół strony drukują. O, o, a tutaj jest zdjęcie tego chujowiny. Zdejmuje drugi but. Wyrzuca stare gazety . Owija nogę artykułem. Znów próbuje nagonić sobie trochę dymu z papierosa. Patrzy Prost° na Saszę, a^e ten odwraca się do niego tyłem i wydmuchuje dym tak, żf Pchełka nie ma żadnej szansy. ANTYGONA W NOWYM JORKU PCHEŁKA z. Ty naprawdę umiesz zrobić tak, żeby uczciwy człowiek poczuł się przy tobie jak najgorszy popapraniec. Potem dziwisz się, że ludzie nie lubią Żydów. Pchełka podnosi się. Montuje na dnie żfl&%nego kosza na śmieci piramidkę z łachmanów, gałęzi, wyrzuconych z. butów starych gazet itd. Patrzy na Saszę- PCHEŁKA No o co ci się rozchodzi? O co? Jak masz żal, to mów... Ja to wytrzymam... Sasza patrzy na n^e&° PrZe%. chwilę z? wstrętem. Zaciąga się i znów wypuszczą dym daleko poza %asięgiem Pchełki. PCHEŁKA Może masz żal o te siedem dolców, coś mi wczoraj dał? Jeżeli o to, to ja to mogę wyjaśnić. (Błagalnie). Daj się sztachnąć... no, jeden raz... Pchełka rozpala ogień i prostuje się. PCHEŁKA Saszeńka, no raz. Sasza patrzy na n'e&° ponuro i wrzuca resztę peta w buzujący w kuble ogień. Pchełka próbuje go wyciągnąć, ale rezygnuje. R^uca Saszy spojrzenie okrutnie skrzywdzonej niewinności. Tymczasem Sasza z, lekkim obrzydzeniem odsuwa się od ognia. PCHEŁKA Śmierdzi? To te dzieciaki, co się tu bawiły, znowu wrzuciły w ogień żywego gołębia. Zatrzepotał i łup. (Demonstruje trzepotanie). Ale co można zrobić... dzieci (uśmiecha się dobrotliwie i siada na ławce blisko Saszy). PCHEŁKA No dobrze, dobrze, zaraz wszystko ci powiem. No więc szedłem do Lali kupić dla nas flaszkę. No żebyśmy się razem mogli napić. I nagle... Jak mi się nie zacznie ściemniać przed oczami... Jak mi nie zacznie szumieć w głowie... Pół metra nad ziemię mnie rzucało. R.Zuca krótkie spojrzenie sprawdzając, czy jego opowieść zf obiła wrażenie. Ale Sasza grzejąc ręce nad ogniem uśmiecha się sceptycznie. Nie ma żądnych wątpliwości, żf Pchełka łże. PCHEŁKA kontynuuje dramatycznie I wiesz co się potem stało? Otwieram oczy w karetce. Wiozą mnie do szpitala. Wzięliśmy FDR — ten highway nad East River. Wyglądam sobie przez okno, a tu widok dokładnie taki sam, jak u nas na wsi nad Wisłą. Z tym, że u nas jest ładniej, bo są drzewa, góry i nie ma drapaczy. Czyli wiozą mnie karetką i taki młody lekarz z kolczykiem w uchu ściska mnie za rękę z szacunkiem. I wiesz, co mówi? Mówi, że takiego ataku epilepsji w życiu nie widział. Aaaaa? Słyszysz, Sasza. Nigdy w życiu... Co ty na to? Aaaa? a nie jest wstrząśnięty. ii TEATR PCHEŁKA A mnie coś nagle tknęło. Wsadzam rękę lewą do kieszeni, bo doktor ściskał mnie za prawą., i nic. Więc podaję mu lewą, zabieram prawą i wsadzam do drugiej kieszeni. Nic. Kamień w wodę. Siedem dolców ukradzione w całości... Może mi się wyśliznęło, jak w parku miałem atak? Każdy, kto się przyglądał jak skakałem, mógł zobaczyć i ukraść. Co? Jak myślisz? Zwłaszcza po tym, jak w „Timesie" wydrukowali artykuł o Jenny. Pamiętasz? Tej, co mieszkała dwie ławki stąd. Napisali, że jak umarła, znaleźli przy niej dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. No i teraz w parku strasznie kradną. Cały tłum przyjeżdża w nocy z góry Manhattanu do parku i nas przeszukuje. Recesja. Raz byłem obmacywany przez całą rodzinę. Udawałem, że śpię, bo co miałem robić. Matka, babka, dwóch synów, od początku byli wkurwieni, bo nie znaleźli parkingu i bali się, że dostaną mandat. Więc się spieszyli i mało mnie nie rozszarpali. Zabrali mi dwa papierosy i scyzoryk. Ty żeś dobrze zrobił, żeś sobie odciął te kieszenie. Jak oni to widzą, to na ogół zostawiają człowieka w spokoju. Chociaż czasem nic ich nie powstrzyma. Sas%a nie słucha. Dłubie iv magnetofonie ^ard^ewialą agrafką. PCHEŁKA Tak, masz rację. Ja też myślę, że te pieniądze ukradli, jak miałem atak. Zapytałem się tego lekarza, czy ich nie widział, ale się tylko zdrowo uśmiał. Sas^a chichocie. PCHEŁKA Co się śmiejesz. Epilepsja to bardzo poważna choroba. SASZA Indianin. Ty paskudo. PCHEŁKA Ale ma tę dobrą stronę, że jak się ma epilepsję, to nie można dostać schizofrenii. Co Indianin? SASZA Widział cię. PCHEŁKA Co mnie widział? SASZA Widział, jak kupiłeś trzy flaszki pershinga. PCHEŁKA Ja? Ja kupiłem trzy flaszki? SASZA Wysłałem cię, żebyś kupił dla nas trzy flaszki pershinga i wszystko wypiłeś sam. TnHicmin nrnsił rif ypłwś mu dał ANTYGONA W NOWYM JORKU PCHEŁKA A to skurwysyn. SASZA Ty jesteś skurwysyn. Przepiłeś moje siedem dolarów i nie dałeś mu nawet pociągnąć. PCHEŁKA I ty mu wierzysz? SASZA potakuje głową PCHEŁKA Indianinowi? SASZA Tak. PCHEŁKA To jest alkoholik. SASZA Indianin powiedział, że kupiłeś trzy flaszki za pięć dolarów, a za dwa, co ci zostały, poszedłeś spać do kotłowni. PCHEŁKA Ja? SASZA Tak. PCHEŁKA Do kotłowni? SASZA Tak. PCHEŁKA Jak na razie, to ja miałem atak. I wypuścili mnie ze szpitala dwie godziny temu. Doświadczony lekarz, ten z kolczykiem w uchu, ten co mnie okradł, powiedział, że takiego ataku na oczy nie widział. Idź się go spytaj, jak mi nie wierzysz. SASZA Indianin powiedział... PCHEŁKA Odpieprz się z tym Indianinem. Zobacz, jak on wygląda. Złamany nos, powybijane zęby, a spójrz na mnie (uśmiecha sie_jak model). Jak ja mam atak, to fruwam jak ptak. A on leci na pysk i się tylko tłucze po ziemi (imituje niezdarny atak Indianina). On mi zazdrości, bo mam lepszy atak. Wiesz co? Ja myślę, że to on TEATR ANTYGONA W NOWYM JORKU ukradł mi twoje pieniądze. On mi zazdrości, bo ja jestem dziecko szczęścia, jest pierdolony Indianin. a on SASZA % niechęcią Eeee. PCHEŁKA Co, eee. Jak tylko się urodziłem, matka od razu podkarmiła mnie i zaniosła nad rzekę. Stanęła sobie na środku mostu i zaczęła mnie huśtać. Właśnie miała mnie wrzucić do wody, kiedy Bóg zesłał moją babkę. Babka ją łap za rękę i przekonała, że utopić to prawie taki sam grzech, jak urodzić nieślubne. SASZA Twoja matka musiała być religijna. PCHEŁKA Nigdy mszy nie opuściła. SASZA A dlaczego ty nie chodzisz do kościoła? PCHEŁKA Chodziłem. Ale pięć lat temu, jak pracowałem przy azbestach, poszedłem do \i polskiego kościoła na mszę wielkanocną. I ktoś mi wyciągnął portfel z całą tygodniówką. Z tylnej kieszeni spodni... Jak się modliłem. SASZA Indianin powiedział... PCHEŁKA Odpieprz się! SASZA Indianin powiedział, że targowałeś się z tym Pijawką, co wpuszcza do kotłowni. On chciał dwa dolary za wejście, a ty mu chciałeś dać jednego. On jest jeszcze większy złodziej od ciebie... No, może nie. PCHEŁKA C Pijawka jest w porządku. Tak samo jak ja. Ty się czepiasz nas obu, bo wy, ruscy Żydzi, nienawidzicie Polaków. Poza tym mnie tam nie było. Co ty myślisz, że ja głupi jestem, żeby płacić dwa dolary za przekimanie w kotłowni? SASZA W tej kotłowni nikt nie wytrzyma dłużej niż trzy godziny, bo Pijawka tak kurki poodkręca, że ludzie się gotują. On jest taki sam łobuz, jak ty. Chciwy i zawistny. PCHEŁKA Jak na razie, to ja niczego nikomu nie zazdroszczę. SASZA A temu biskupowi? PCHEŁKA Z Chile? SASZA Z Chile. PCHEŁKA Salyatore Mancini? SASZA Salyatore Mancini. Co ci szkodzi, że on został arcybiskupem, no wytłumacz mi. Ty pewnie nawet nie wiesz, gdzie jest Chile. PCHEŁKA Wiem, że gdzieś jest. A po drugie, to nie żadna zawiść, tylko oburzenie. Bo on na pewno jakiegoś uczciwego biskupa przechytrzył. Nienawidzę oszustwa, szczególnie w Kościele. Jakby Mancini był uczciwy, to by nie awansował. SASZA Eeee, zamknij się. PCHEŁKA Pijawka to porządny człowiek i dobry katolik. Jak przyjechał z Polski, to zaczął od zera, a teraz jest dozorcą. SASZA A widziałeś kiedyś u niego w kotłowni szczura? PCHEŁKA A co ma do tego szczur? SASZA On tam robi taki upał, że szczury nie mogą przetrzymać. PCHEŁKA Kotłownia jest dla ludzi. Ja jestem człowiek, a nie szczur. Wchodzi Anita, pchając pr^ed sobą tvó%ek. ANITA Indianin powiedział... PCHEŁKA odwraca się do niej wściekły Co? No co Indianin ci powiedział? Ty pieprzony Portoryku! No co? Anita nie reaguje i siada na końcu iau>ki. Kołysząc się mamrocze coś do siebie. SASZA Zostaw ją. TEATR PCHEŁKA Co znaczy zostaw ją. A co ja jej robię? SASZA John umarł. Zabrali go na Potter's Field. PCHEŁKA John - biedny frajer (żfgna się). No, ale czego ona tutaj krąży? Ej ty, spieprzaj stąd. SASZA Ten Pijawka odkręca kurki, robi 70 stopni, żeby ludzie nie mogli wytrzymać, a jak wyskoczą na chwilę, żeby złapać oddech, każe im płacić drugi raz. Połowy na to nie stać. Wyskakują spoceni na mróz. Łapią, zapalenie płuc i umierają. PCHEŁKA On zbiera na wycieczkę do Watykanu. Chce zobaczyć polskiego papieża, zanim go znowu ktoś zastrzeli. SASZA chichocie PCHEŁKA Nic w tym nie ma śmiesznego, że ktoś jest religijny. SASZA On nigdy nie dojedzie do Watykanu. PCHEŁKA Bo co? SASZA Bo jak tak będzie robił dalej, to mu wszyscy klienci wymrą, zanim uzbiera na dojazd do lotniska. Dopiero trzeci tydzień zimy, a już dwunastu w parku umarło. PCHEŁKA Ja nic o tym nie wiem. Mnie tam nie było. Ja się obudziłem w szpitalu. Dali mi kawkę, kanapkę z kurczakiem i posypali mnie DDT. Widziałeś, żebym się dzisiaj drapał? Proszę bardzo. Nie mam ani jednej mendy. Podnosi się, staje tyłem do widowni. Odpina spodnie i demonstruje Sasay i Anicie dowód swej prawdomówności. ANITA pokazując Pchełkę On tam był. Byłeś w kotłowni do rana. Ja cię widziałam. Widziałam go. On wyciągnął takiego starego dziada z kąta, wywlókł go na środek i sam zajął najlepsze miejsce. Najdalej od kotła. PCHEŁKA Co? Coś ty powiedziała? ANTYGONA W NOWYM JORKU ANITA On mądrze usiadł. Tylko buty zdjął. Ci wszyscy, co wchodzą, pocą się i od razu wszystko zdejmują, po pół godzinie zaczynają płakać, zgrzytać zębami, a po godzinie są usmażeni. Ale on do rana wysiedział. SASZA chichocie PCHEŁKA Ty mi nie powiesz, że jej wierzysz. SASZA Wierzę. PCHEŁKA Ty wierzysz tej piranii? (Do Anity) Ty pieprzona kłamczucho! (Do Sasay, Z oburzeniem) Przez pięć lat siedzimy na jednej ławce i ty wierzysz jej, a nie mnie. Pchełka podrywa się. Łapie wózek Anity i pcha go mocno na drugą stronę sceny. PCHEŁKA Zmywaj się stąd, ty larwo, wampiro... ANITA podnosi się, sycząc przfz, z,ębj z. furią Nie dotykaj mojego wózka. Pchełka cofa się trochę speszony. Zwłaszcza żf Anita s^epcs^ąc jekieś magiczne wyrazy i wykonując rytualne gesty wyraźnie rsyica na niego urok. Pchełka spluwa trzy rasy i szybko kreśli %nak krzyż?, zęby obronić się przed zM siłą. PCHEŁKA czując się pewniej Donosicielka. Wiesz, co myśmy robili z takimi jak ty w czasie wojny w Polsce? SASZA Której wojny w Polsce? PCHEŁKA Drugiej. Zamknij się, nie przerywaj. (Do Anity) Łeb byśmy ci ogolili Pieprzona konfidentka. Ja wiem, że ty nienawidzisz Polaków. A ty w ogóle wiesz, kto to był Szopen? SASZA To był Polak. PCHEŁKA Zamknij się. Ja się ciebie nie pytam. Ja się jej pytam. Szopen to był Polak. A kto ty jesteś? Anita kreśli wokół Pchełki magiczny krąg i najwyraźniej przywołuje caraę potężniejsze, nieczyste siły. Pchełka wyraźnie przestraszony, chowa się za Saszę. PCHEŁKA szeptem Ty wiesz, co ona zrobiła? Wiesz, co ona zrobiła swojemu bratu? (Do Anity, coraz, bardziej przestraszony) Ja się ciebie nie boję. Nie zastraszysz mnie. Jezus, Maria TEATR i Józef mnie obronią. (Do Sassy płaczliwie) Ty widzisz, co ona robi? Ona rzuca na mnie urok. Sasza, jak mi się coś stanie, podaj ją do sądu. SASZA Och, zamknij się, Pchełka. Przestań jazgotać. PCHEŁKA do Anity No, przyznaj się. Jakbyś miała jaką godność, tobyś sama powiedziała, gestapowski materacu. (Do Sas%y) Ona doniosła na swojego brata. Swojego własnego, rodzonego brata. Słodkiego chłopca, który się nią opiekował. Który dzielił się z nią wszystkim. A ona zadzwoniła na policję i wsadzili go do więzienia. SASZA Przestań pieprzyć. W Nowym Jorku nikogo nie biorą do więzienia. Nie ma miejsc. PCHEŁKA Ooo, jego biorą. Ty go nie znasz. Dla niego trzymają zawsze specjalne miejsce w izolatce. ANITA Zamknij się, ty polski brudasie. PCHEŁKA triumfalnie Aha, dyskryminacja. (DoSas^y) Słyszałeś, będziesz świadkiem. (Do Anity) Ale ten twój braciszek cię znajdzie. I wtedy pożałujesz tego wszystkiego, co do mnie powiedziałaś. Chyba żebyś odwołała te uroki, to może bym się wstawił za tobą. Anita syc^y. PCHEŁKA On już cię dorwie. (Pokazując Anitę) Wszyscy wiedzą, co to za numer. Nikt w parku się do niej nie odzywa. ANITA John się do mnie odzywał. PCHEŁKA Cha, cha, John się w ogóle do nikogo nie odzywał. Masz nas za głupich, czy jak? Już widzę, jak on z tobą rozmawiał. On umarł, żeby się od ciebie odczepić. ANITA Zamknij się. Ty w ogóle nie masz prawa wymieniać jego imienia. On był dżentelmenem i arystokratą. Na ciebie on by się nawet nie chciał odlać. PCHEŁKA Przyssałaś się do niego jak kleszcz albo pijawka (wydaje mlas^c^ące odgłosy ssania). Życie z niego wyssałaś. (Mlass^c^e znowu) ANITA On mnie kochał. ANTYGONA W NOWYM JORKU 29 PCHEŁKA Ale cię już nie kocha. Co, Sasza, mam rację? Cha, cha, cha! Stycbać demony kościelne. Anita podbiega do wózka. ANITA O mój Boże. Spóźniłam się. Wybiega popychając pr^ed sobą wózek. ]HZ ^nikając %e sceny odwraca się i kr%yc%y. ANITA Byłeś w kotłowni! Byłeś! PCHEŁKA Może myślisz, że ona leci się modlić, co? W życiu. Dzisiaj środa, czyli baptyści rozdają ciuchy. Ona jest „business woman"... No to, Saszka, ale tak z ręką na sercu... Między nami dwoma. Komu ty wierzysz? Tej kurwie, czy mnie? SASZA Z ręką na sercu? PCHEŁKA Tak. SASZA Tej kurwie. PCHEŁKA Znaczy nie mnie? SASZA Nie. PCHEŁKA Tylko jej? SASZA Tak. PCHEŁKA Dobrze. Dam ci jeszcze jedną szansę. Zastanów się jeszcze raz. SASZA Nie, dziękuję. PCHEŁKA Jak tak, to koniec... Ja odchodzę. To by było na tyle... Słyszysz, odchodzę. Sas^a nie wygląda na przestraszonego. PCHEŁKA Czyś ty słyszał, co ja mówię? Ja odchodzę! Rozumiesz mnie? Więcej mnie nie zobaczysz. Chciałem ci powiedzieć, że właśnie w tej chwili straciłeś jedynego przyjaciela, jakiego w ogóle w swoim życiu miałeś. Wychodzi- 3° TEATR SCENA CZWARTA a kładzie się na ławce. Kilka rasy ^mienia pozycję, próbując gasnąć. Potem wstaje. Z kupy śmieci wyciąga tekturowepudio. Stawia na ławce i zaczyna metodycznie układać w nim lecący dotąd iv plastikowych torbach swój skromny ekwipunek: stary sweter, spodnie, koszula, skarpetki, tenisówki... Wraca Pchełka. Przygląda się Sasęy L niepokojem. PCHEŁKA Sasza, nie wygłupiaj się. Zobacz, ja jestem z powrotem. Zobacz to ja, ja nigdzie nie idę... Nic się nie martw... Sasza nie reaguje. Pakuje się dalej. PCHEŁKA No proszę cię. Znowu udajesz, że chcesz wracać do Rosji. Nie rób tego, nie strasz mnie. Przecież wiesz, że nie możesz. Nie masz biletów i lubisz mnie. Ja wiem, że mnie lubisz. (Bezskutecznie próbuje ^wrócić na siebie uwagę, Sassy). Pamiętasz jak mówiłeś, że ja jestem zabawny facet? Pamiętasz? Sasza ciągle nie reaguje. PCHEŁKA błaznując Uuuu, Sasza, uuuu. Popatrz się na mnie, Sasza. Uuuu (poważniejąc) Sasza, nie gniewaj się, ale tobie się wszystko popieprzyło. Nikt nie wraca z Nowego Jorku do Moskwy. Nikt. Nigdy. To by znaczyło, że jesteś wariat, a ty nie jesteś wariat, prawda? Ty jesteś inteligentny facet z wyższym wykształceniem. Sam mi mówiłeś, że jedyny sposób, żeby dostać bilet powrotny, to iść do ambasady i zgłosić się na donosiciela do KGB. Ale teraz już nie ma KGB. Za późno. Łódka odpłynęła. SASZA pakując się Nie twój interes. PCHEŁKA Mój, Sasza, no przecież sam mówiłeś, że nie możesz wrócić do Leningradu. Saszeńka... Już w ogóle nawet nie ma Leningradu. Pamiętasz jak mówiłeś, że nie możesz się pokazać matce w takim stanie, jak wyglądasz? Nie masz wystarczająco dużo zębów. Jak ty się niby masz uśmiechnąć? A przecież jak zobaczysz matkę, to będziesz się chciał uśmiechnąć, nie? Co? Sasza? SASZA Co ty pieprzysz za głupoty, ja mam wszystkie zęby. PCHEŁKA No, może... SASZA Na pewno. ANTYGONA W NOWYM JORKU PCHEŁKA Tak czy inaczej, z czego ty tam będ2iesz żył? Tam jest bieda. SASZA Matka ma mieszkanie. PCHEŁKA I to wszystko przez parszywe siedem doków... Kiedy całe życie na Ziemi mogło powstać w wyniku błędu... Jak ci nie wstyd, Sasza? A ty wiesz, że ten John co umarł, to on raz dał Cyganowi trzydzieści dolarów... Trzydzieści! Żeby kupił dla nas wódkę, kiełbasę, wszystko. I myśmy zaufali wszyscy Cyganowi, bo on chodził w garniturze. A on wziął pieniądze i wrócił po trzech dniach pijany w dupę i w nowych butach. A wiesz jak ten John się zachował? Nie powiedział Cyganowi ani jednego słowa. Ani jednego. SASZA John w ogóle nie mówił. PCHEŁKA To prawda. Inna rzecz, że takiej dobroci to już Cygan nie wytrzymał i się tej samej nocy powiesił na tej tutaj gałęzi (pokazuje). Żeśmy chcieli zdjąć mu przynajmniej te buty i oddać Johnowi, ale on nie chciał przyjąć, taki był. Inna rzecz, że Cyganowi strasznie nogi śmierdziały. Ja mu zabrałem tylko ząb, ząb wisielca przynosi \J szczęście. O... Gdzieś go tutaj mam. __._..._ Grzebie w kieszeniach. Wyciąga jakieś szmaty, kawałki gazet, kawałek chleba, który zjada, i Z$b, który pokazuje Saszy. Sasza ciągle się pakuje. PCHEŁKA Jak chcesz, to ci go mogę dać (podaje Saszy %ąb, ale ten nie bierne). Saszka, no powiedz mi jedną rzecz, no co ty na tym zyskasz, że wrócisz do Rosji? SASZA Ciebie tam nie będzie. Kończy się pakować. Wkłada magnetofon pod piaszfZ,- Schludnie upycha resztki obciętych kieszeni do środka. Pchełka cora^ bardziej niespokojny wyciąga spod płaszcza buteleczkę Z resztą wina i próbuje podać Saszy. PCHEŁKA Zobacz, zostawiłem to dla ciebie, specjalnie... Masz, pij. Żebyś nie mówił. Najlepszy pershing. Dodałem troszeczkę politury i jest mocniejsze... No, zobacz, jakie smaczne... SASZA Nie chcę. PCHEŁKA z, niedowierzaniem, głęboko zraniony Jak to nie chcesz? Żartujesz sobie ze mnie? Co ci złego wino zrobiło, że go nie chcesz pić... Nie jest może takie dobre, jak „Irlandzka Dzika Róża", ale jest w porządku. No, spróbuj, no, Saszka. Za mamusię, no. kręci głową. R%Ufajeszc%e ostatnie spojrzenie na ławkę i podnosi pudło. TEATR SASZA To chyba wszystko. PCHEŁKA Nie mów tak, Sasza. Nie mów. Ja się strasznie denerwuję. Zobacz, jak mi się ręce trzęsą. Łapie pudło i próbuje je odebrać Sassy. PCHEŁKA Nie możesz tak sobie odejść. Tyle żeśmy przeszli razem. Fajnych rzeczy, nie? Dobrze, w porządku. Chcesz, żebym ja się, kurwa, przyznał, to ja się, kurwa, przyznam. Powiem ci całą prawdę. Wiesz, inny człowiek to by cię próbował okłamać, wykołować. Ale nie ja. Znasz mnie, nie? SASZA Znam cię, oddaj pudło. PCHEŁKA nie puszczając pudła No więc dobrze. Byłem w kotłowni. Przespałem się tam w nocy. SASZA ironicznie Poważnie... nie wierzę. PCHEŁKA Tak jest. I wiesz, ja wypiłem sam te trzy pershingi. SASZA ironicznie, z, niedowierzaniem Taaak? PCHEŁKA Tak. No, poza tym, co ci tu zostawiłem. O... Ja ci nie dam odejść. SASZA Zabieraj łapy. Szarpią się. Pchełka nie pusęcęa pudła. PCHEŁKA No, co jeszcze chcesz? Bardziej chcesz mnie upokorzyć. Mam klęknąć? Chcesz, żebym cię, kurwa, pocałował w dupę? Mogę cię pocałować (nie wypuszczając pudła próbuje pocałować Saszg w dupę). A może chcesz mi napluć w twarz. Proszę bardzo, chcesz to pluj. SASZA Ja chcę hamburgera. Gdzieś z. ghbi parku dobiega żałosne wycie mężczyzny- Sasza odkłada pudło na ławkę. Próbuje zatkać uszy, potem chwyta za butelką, opróżniają i siada. Pchełka z_ ulgą upycha jego pudło pod ławkę. SASZA z, rezygnacją, ponuro, wsłuchując się w linię melodyczną wycia Bardzo wielu ludzi w dzień bardzo spokojnie sobie żyje, a w nocy coś ich chwyta. Zaczynają biegać dookoła, wrzeszczeć, kłócić się ze sobą. To ten gruby wariat ANTYGONA W NOWYM JORKU 33 z Jamajki. Dwa tygodnie temu on wepchnął iz-letnią dziewczynkę pod samochód. Zabrali go do szpitala psychiatrycznego, ale po trzech dniach już był z powrotem. Lekarze powiedzieli, że jest za niebezpieczny, żeby go trzymać w szpitalu. Znów słychać cichsze, przypominające jęk wycie. PCHEŁKA Mnie się wydaje, że to się wiąże z przyrodą. SASZA W mieszkaniach też krzyczą. PCHEŁKA Ale nie tak. Natura coś z człowieka wyciąga. No i musi być ciemno. W mojej wiosce był taki jeden, któremu Niemcy rodzinę wybili. To w dzień w mieszkaniu był cichy, spokojny, do rany przyłóż. Ale w nocy, jak wychodził, to słychać go było po obu stronach rzeki. SASZA Jak kiedyś mieszkałem w Leningradzie... PCHEŁKA W Petersburgu. SASZA Jak tam mieszkałem, to był Leningrad. Mieszkałem z rodziną w dużym pokoju z kuchnią, a przez ścianę było mieszkanie KGB. Przesłuchiwali tam ludzi. PCHEŁKA Słychać było co? SASZA Krzyki. PCHEŁKA Komunistyczne budownictwo. Cienkie mury. SASZA Nie. Stare budownictwo. PCHEŁKA To musieli głośno krzyczeć. SASZA Tak. PCHEŁKA W nocy krzyczeli? SASZA W dzień i w nocy. 34 TEATR PCHEŁKA Znaczy pracowali na dwie zmiany... W dzień to tak nie przeszkadza, bo ludzie są. w pracy. SASZA Ja w dzień byłem w szkole. Ojciec pracował do piątej. O szóstej jedliśmy kolację. Mój ojciec, jak tylko wracał do domu nastawiał radio na cały regulator i puszczał muzykę. PCHEŁKA Znaczy lubił muzykę. SASZA Nienawidził, ale wokł od krzyków. PCHEŁKA Ja lubię krzyki. SASZA On lubił malarstwo. Szczególnie Boscha i jego „Piekło muzyczne". PCHEŁKA „Piekło muzyczne"? SASZA No tak się nazywa jedna część tryptyku Boscha. Rozumiesz, Bosch namalował piekło, a w nim ludzi ukrzyżowanych na harfach z partyturami wytatuowanymi na tyłkach i fletami wbitymi w dupę. PCHEŁKA śmieje się Fajne, podoba mi się. SASZA Mój ojciec uważał, że Bosch w XVI wieku przewidział nasze mieszkanie w Leningradzie. PCHEŁKA Niby w jakim sensie? SASZA No, że zapełnił piekło muzyką.. Że używał muzyki do zagłuszania wrzasków potępieńców. W każdym razie mój ojciec tak uważał. PCHEŁKA Bosch? SASZA Hieronymus Bosch. PCHEŁKA Żvd? ANTYGONA W NOWYM JORKU 35 SASZA Nie. PCHEŁKA Hieronymus, to mi wygląda na Żyda. SASZA Zamknij się, Pchełka. Powiedz, jak można być takim idiotą? PCHEŁKA Myślisz? SASZA Absolutnie. Ten tryptyk jest w Madrycie. Mój ojciec zawsze marzył, żeby tam pojechać, ale nie miał paszportu. Więc ubłagał swoją kuzynkę z Izraela, żeby pojechała i wszystko mu opisała. No i ona pojechała i potem przysłała mu taką kartkę: „Widziałam twojego Boscha. Bardzo chce cię zobaczyć, czeka na ciebie w Prado". Kiedy mojego ojca aresztowano za formalizm, KGB pytało go, ile mu Bosch płacił za informacje i jakie są inne kontakty ojca w Madrycie. PCHEŁKA I co? Twój ojciec zasypał Boscha? SASZA Pchełka, odpieprz się. Bosch nie żyje od czterystu kt. PCHEŁKA To po co twój ojciec go krył? SASZA Żyd Hieronymus Bosch... Boschowi by się to spodobało. PCHEŁKA Co ty jesteś taki przewrażliwiony? Wszyscy Żydzi są tacy. Jak rany Boga, ty myślisz, że jak ja bym był antysemitą, tobym z takim pieprzonym Żydem jak ty siedział na tej samej ławce? Ja nic do Żydów nie mam. SASZA Jak ja się urodziłem, matka pokazała mnie jednej sąsiadce, a ta pokiwała głową i powiedziała: „Taki mały, a już Żyd". PCHEŁKA No widzisz... dobra kobieta... współczuła ci. Polka? SASZA Nie, Rosjanka. PCHEŁKA Chciałem ci powiedzieć, że u nas we wsi w czasie wojny, to się rzeczywiście paru Żydów wydało. Głównie takich, co się z transportu urwało i lasami przyszło. TEATR Zwłaszcza takich kulejących, połamanych, co i tak by ich pewnie złapali. Ale taki jeden od nas ze wsi, Masiak Antoni się nazywał, to on nic nikomu nie powiedział, tylko jednego Żyda w stodole przechował po cichu. A potem jak się wojna skończyła, ten Żyd wyjechał do Izraela i zaczął Masiakowi przysyłać paczki. I ten Masiak zaczął we wszystko opływać. Miał dwie córki na wydaniu, to one pierwsze we wsi miały nylonowe pończochy, poliestrowe bluzki. Kupił samochód i co niedziela do kościoła jeździł sobie w koszuli non-iron, obok żona, a z tyłu dwie córki. I ci wszyscy, co wydali Żydów to patrzyli na to, płakali i bili głowami o ścianę. I chciałem ci powiedzieć, że od tej pory w Polsce ani jednego Żyda się nie wyda. W każdym razie nie w mojej wsi. W czasie tego monologu Sas^a układa się na ławce i próbuje gasnąć. Pchełka konamy i układa się na sąsiedniej ławce. SCENA PIĄTA Wchodzi Policjant i gorąca się do publiczności. Sas^a i Pchełka śpią. POLICJANT Jeszcze niedawno komuniści przysyłali swoich ludzi z kamerami na Manhattan, filmowali najbardziej rozpadniętych bezdomnych. Brudnych, obdartych, znar-kotyzowanych, a potem pokazywali to w telewizji w Moskwie jako typowych mieszkańców Nowego Jorku. Ile razy prezydent Reagan albo Bush zwracali się do Gorbaczowa w sprawie łamania praw człowieka, to Gorbi odpowiadał: A bezdomni? Teraz sytuacja bardzo się poprawiła, ponieważ Gorbaczowa już nie ma. Z bezdomnymi jest trochę cienka sprawa, bo jesteśmy w Nowym Jorku, czyli w sercu światowej demokracji i cały świat się na nas patrzy. A co jest najważniejsze w demokracji? No... No?... (Wskakuje palcem na kogoś ^ widowni). No wie pani? A pan? (macha ręką). Najważniejsze jest to, że każdy człowiek ma takie same prawa i takie same obowiązki. Te same przepisy obowiązują mnie, moją byłą żonę i państwa. Jeżeli prezydent Stanów Zjednoczonych przyjdzie do parku, rozpali ognisko, położy się na trawie i zacznie pić wódkę z butelki, która do tego nie jest schowana w papierowej torebce, to będzie traktowany tak samo jak każdy człowiek. (Wystukuje na widowni bardzo elegancką starszą damę i wskakuje ją palcem). Jeśli pani położy się na podłodze na dworcu autobusowym i zapali papierosa, to policja przystępuje do akcji. Zaczynamy od fazy pierwszej. Faza pierwsza to jest informacja. Ja do pani podchodzę i mówię: „Dobry wieczór pani. Pani narusza przepisy obowiązujące w stanie Nowy Jork przez leżenie na podłodze i palenie. Bardzo proszę usiąść i zgasić papierosa". I teraz jeżeli pani to zrobi, to ja się uśmiecham i mówię: „Dziękuję za współpracę i życzę miłego dnia... albo ANTYGONA W NOWYM JORKU 37 wieczoru"... Zależy. I wszystko jest w porządku. Ale jeżeli pani mi powie: „Odpierdol się ty dziuro w dupie", to ja jestem zmuszony przejść do fazy drugiej. Faza druga, proszę pani, polega na tym, że pani zostaje ostrzeżona... (Wskakując kogoś innego na widowni). Bardzo proszę nie notować. To są ściśle poufne informacje opracowane przez zespół ekspertów z Harvardu. Okay? (Pokazującpalcem) Hej, ty kolego... Ten facet koło pani z perłami, w szóstym rzędzie, wyłączyć magnetofon...Tak ty... Nie ty... Ty... Tak jest. Dziękuję za współpracę. Życzę miłego wieczoru. Czyli jesteśmy przy drugiej fazie. Ostrzeżenie... (Znów ywraca się do tej samej eleganckiej damy) No więc ja mówię: „Jeżeli pani będzie się upierała przy leżeniu na podłodze i paleniu, dostanie pani mandat". No i teraz ma pani następną możliwość, żeby się jakoś zachować i okazać trochę kultury. Ale jeżeli pani mi odpowie: „Spierdalaj stąd w dupę jebany Edypie", albo, powie pani na przykład: „Możesz wziąć ten mandat i podetrzeć sobie nim dupsko, ty skurwysyński platfusowaty lachociągu", to wtedy ja jestem zmuszony przejść do fazy trzeciej. Faza trzecia oznacza, że kroki będą podjęte. Faza trzecia łączy się z fazą czwartą, czwarta z piątą itd... Faza trzecia wymaga od obrońcy prawa olbrzymiego wyczucia i najwyższej wrażliwości. Chodzi o to, żeby pogwałcić pani ludzką godność i prawa obywatelskie najdelikatniej jak się da. Dlatego w tej fazie tak ważny jest element właściwej oceny przyszłego więźnia. W pani wypadku, na przykład, ja się muszę zdecydować, czy ja panią po prostu skuję kajdankami. Czy wykręcę ręce do tyłu... (Policjant pomaga sobie pełnymi ekspresji gestami, demonstrując przyszłą akcję) czy ja złapię panią za włosy, zegnę do ziemi i wyprowadzę. Czy potrzebuję pomocy innego oficera. Czy przyłożę pani pałą. Czy pani ma być popychana, niesiona, czy ciągnięta po ziemi. A na taką decyzję znowu ma wpływ szereg czynników. Na przykład, czy pani jest znarkotyzowana, pijana, w ciąży, czy nieżywa. Walkie-talkie %af%yna emitować jakiś dźwięk. POLICJANT Przepraszam, muszę lecieć. Ale ja tu jeszcze wrócę... SCENA SZÓSTA Pod koniec przemówienia Policjanta Pchełka bud%i się, idspe %a ławkę i siusia. Po chwili a się do niego Sas%a. PCHEŁKA siusiając No, daj mi ten powód. Chociaż jeden. Na cholerę potrzebne ci są dwie nerki... Saszka, w tydzień po operacji będziesz z powrotem w parku skakał z ławki na ławkę jak wiewiórka i będziesz miał w kieszeni 400 dolców. Druga nerka to jest TEATR w ogóle bezużyteczny organ. Jedną i tak będziesz miał. A ile nerek inteligentny człowiek potrzebuje? SASZA A ile ty na tym zarobisz? PCHEŁKA Zasrane dziesięć procent. Tyle co nic. I to ja odwalam za ciebie całą czarną robotę. Rozmawiam z doktorem, sprowadzam taksówkę, wybieram ci klienta. Wszystko to ja robię. A ty będziesz sobie leżał w łóżeczku, jadł kanapki z szynką i szczypał pielęgniarki. Słuchaj Saszka, jak się chce do czegoś w życiu dojść, to trzeba czasem coś nieważnego poświęcić. Chciałem ci powiedzieć, że gdybym ja w Polsce nie sprzedał nerki, tobym teraz nie stał na Manhattanie. Kończą siusiać i wracają na ławkę.. SASZA trzymając są ęa nerkę Tylko 400 za nerkę... A ile ty dostałeś? PCHEŁKA No, wtedy były lepsze ceny. Nie możesz od razu żądać za dużo. Trzeba zacząć skromnie, porobić właściwe kontakty, a potem, kochany... Jak już się liczysz na rynku, ty dyktujesz ceny. Teraz nerka, a za pół roku kto wie. Będzie ci głupio, że dajesz mi tylko dziesięć procent. Będziesz chciał mi dać dwadzieścia, ale ja nie przyjmę. SASZA Czterysta. Ja słyszałem, że ceny są o wiele wyższe. PCHEŁKA Ty kombinujesz jak typowy ruski. W jeden dzień chcesz zostać milionerem. Popatrz się na Johna. On się przekręcił z dwiema nerkami, no i co mu z tego przyszło? SASZA Skąd wiesz, że on miał dwie nerki? PCHEŁKA Powiedział mi. Złożyłem mu ofertę, że go będę reprezentował, ale odrzucił. SASZA Pchełka, przestań pieprzyć, John z nikim nie rozmawiał. PCHEŁKA Na samym początku, jak tu przyszedł, to rozmawiał. Potem nawijał tylko do siebie, a ostatnio przestał w ogóle. ANTYGONA W NOWYM JORKU 39 SCENA SIÓDMA Wchodzi Anita pchając wó^ek. Na wierzchu Ie%y różowy sweterek, czerwona T-shirt, niebieski letni płas^cęyk, buty narciarskie i ten sam telefon. Podchodzi do Pchełki. ANITA Słuchaj. PCHEŁKA Pierdol się. My nie rozmawiamy z kapusiami. ANITA ; :•' Słuchaj. PCHEŁKA -^ Spieprzaj. ANITA '••*•?• Było osiem gołębi... PCHEŁKA Gdzie? W twojej głowie... ANITA Pod kościołem. Osiem gołębi... Policzyłam, wyszło osiem. SASZA No i co? ANITA Powiedziałam do siebie, że jak wyjdzie liczba parzysta, to Bóg nie chce, żebym się w to mieszała, a jak nieparzysta, to znaczy, że Bóg chce dla Johna coś lepszego. PCHEŁKA Na przykład czego? ANITA Własny prywatny grób, blisko rodziny i przyjaciół. SASZA On nie miał rodziny. ANITA Miał. Ja jestem jego rodzina. Tu (pokazuje park) jest jego rodzina. PCHEŁKA Eeee... SASZA Ale wyszło ci osiem gołębi. Czyli że Bóg jest zadowolony. TEATR ANITA Aha. Ale właśnie jak podeszłam i skończyłam liczyć, to ten ósmy gołąb popatrzył się na mnie, uśmiechnął, zamachał skrzydłami i poleciał w górę... Prosto do nieba. On był cały biały i miał niebieską kropkę nad dziobem. No i wtedy już było siedem. SASZA No, może i tak. ANITA Na pewno. Mówię ci, Bóg chce, żebym go pochowała. PCHEŁKA Ty umiesz pływać... to spływaj. Hę, hę, hę... Przecież on już jest pochowany. ANITA Bez modlitwy? Beze mnie? O nie, nie. SASZA Masz jakieś pieniądze? ANITA Mam. PCHEŁKA ożywiony Poważnie? To dlaczego nic nie mówisz? Ile masz? ANITA Dziewiętnaście pięćdziesiąt. PCHEŁKA bardzo zainteresowany Co? Gdzie? Pokaż. SASZA Pchełka... PCHEŁKA Nic się nie bój, ja jej nie okradnę. Chcę tylko sobie na nie popatrzeć... Z ciekawości. To co mówiłaś? Ile mówiłaś, że masz? ANITA z, najdziwniejszych miejsc wyciąga pieniądze i liczy, c%,ujnie przyciskając je do piersi Dziewiętnaście pięćdziesiąt. PCHEŁKA z, podziwem Ej, to jest kupa szmalu. Chce zerknąć na pieniądze, ale Anita mu nie ufa. Patrzy na $&&&• Ten uspokajająco kiwa głową i wyciąga jedną rękę,, przytrzymując Pchełkę na dystans. ANITA do Saszy Tobie pokażę. Jemu nie... Zobacz. SASZA patrzy Zgadza się. Dziewiętnaście pięćdziesiąt. ANTYGONA W NOWYM JORKU PCHEŁKA Dziewiętnaście pięćdziesiąt. Nie powinnaś nosić przy sobie tyle pieniędzy. Wiesz, jacy są ludzie. Zeszłej nocy ktoś ukradł mi siedem dolców. (Zerka na Sasęę i szybko dodaje) Znaczy gdybym ich nie wydał... toby mi je ktoś ukradł. Anita chowa pieniądze, ty1- upycha je gdzieś pod płaszczem. PCHEŁKA do Anity czule Nie chowaj ich jeszcze. Siadaj sobie tutaj, kochanie. O, to jest najlepsze miejsce. Wyprostuj sobie nogi... Odpocznij. Anita siada, ale tak, z? od Pchełki oddzielają Sas^a. Pchełka wychyla się %%a Saszy Zagadując Anitę,. PCHEŁKA Teraz sobie o tym spokojnie porozmawiamy. Masz dziewiętnaście pięćdziesiąt i chcesz pochować Johna? Zgadza się? ANITA potakuje ruchem głowj PCHEŁKA No więc posłuchaj. Dziewiętnaście pięćdziesiąt to jest dużo szmalu. Ale pogrzeby... O mój Boże. Pogrzeby są droższe niż szpitale, limuzyny, mieszkania, nawet futra. Pogrzeby to są pogrzeby. Taki pogrzeb to kosztuje najmniej dwa tysiące za jeden. ANITA Myślisz, że ja tego nie wiem? Co ty, masz mnie za jaką głupią? Jestem w Nowym Jorku dłużej od ciebie, cwaniaczku. PCHEŁKA nie wyprowadzony z. równowagi Krematorium. O, to jest dużo tańsze. Osiem setek za człowieka, cztery stówy za psa. ANITA Cztery stówy za psa? PCHEŁKA Albo możesz go sobie spalić sama tutaj, brudna nóżko (pokazujepojemnik na śmieci, w którym ciągle ŻąrV sl( ogień). ANITA Biały polski śmieciu... Cztery stówy za psa. PCHEŁKA Posłuchaj. Nie ma takiej siły, żebyś go pochowała za dziewiętnaście pięćdziesiąt. Ale... (chwyta się za głowę i zeskakuje z. ławki). Och, och, och (zamyka oczy' kołysze się w przód i w tył). Sasza i Anita myślą, z? z)}^a s*f afa& epilepsji, ale Pchełka nagle się uspokaja. PCHEŁKA Ale mam pomysł. Rewelacja. Urządzimy mu pożegnanie, jak się należy. Napijemy się. Pomodlimy. A duch Johna, jak go znam, będzie zachwycony. Będziemy siedzieć i pić, ale pijąc będziemy mieli przez cały czas spirytualne połączenie, znaczy TEATR między nim tam wysoko w niebie a nami, czyli jego przyjaciółmi i rodziną, tutaj w parku. Bo wiesz co, Anita, ty masz rację. My jesteśmy jego rodziną. Dawaj pieniądze. Anita podnosi są i zaczyna krążyć po scenie. Zastanawia się nad tym. Pchełka nie spuszcza ^ niej oka. PCHEŁKA głęboko wzruszony No bo takie pożegnanie, to jest najpiękniejsza i najważniejsza chwila w życiu każdego zmarłego. Za dziewiętnaście pięćdziesiąt to my możemy mieć tak... O Jezu... Siedem butelek pershinga, dwa kawałki pizzy. E, nie, co ja mówię, jaki pershing, stolicznaja. John sobie na to zasłużył. John to był ktoś. Trzy dni temu powiedział mi... SASZA On nic nie mówił. PCHEŁKA dramatycznie Rozmawialiśmy przez połączenia, telepatycznie. Ja go rozumiałem nawet jak nic nie mówił. Ja mam taki dar po ojcu. Jak się napiję. ANITA mamrocze Potter's Field to jest więzienie. PCHEŁKA zb Odpieprz się od tego Johna. Niech leży tam, gdzie leży. Kupmy flaszkę. ANITA Zamknij się. Na Potter's Field grzebią ludzi w nie oznakowanych grobach. Nikt Johna nigdy nie znajdzie. Ja go nie będę mogła odwiedzać. To nie jest w porządku. Nie wolno grzebać człowieka w więzieniu. To jest niedobre dla jego duszy. PCHEŁKA Dusza ma to w dupie. SASZA Słuchaj, Anita, to nie jest nic strasznego leżeć na Potter's Field. Ja tam byłem. Tam jest całkiem ładnie. ANITA Byłeś? Po co? SASZA Czy ja wiem... Popatrzeć. PCHEŁKA Nie pieprz głupot. Tam jest więzienie. Nikogo nie wpuszczają. SASZA Nie byłem na samej wyspie, ale dojechałem do promu. Tam się jedzie z Manhattanu metrem, a potem autobusem przez Bronx. Wysiadasz na Long Island City, idziesz kawałek, mijasz restaurację rybną, pole golfowe i skręcasz w lewo. Zaraz potem za ANTYGONA W NOWYM JORKU 43 przystanią jachtów jest molo, trzech klawiszy i pies, rudy kundel. Nazywają go Cerber (uśmiecha się porozumiewawczo i macha ręką, bo imię psa najwyraźniej nie wywołuje u tamtych żadnych skojarzeń). Tam zwożą trumny bezdomnych z całego Nowego Jorku i układają je równiutko. Każda ma swój numer. A jak się zbierze więcej, w poniedziałki i czwartki przypływają więźniowie promem, zabierają trumny na wyspę i zakopują je porządnie na tym polu. Jest tam ładnie, spokojnie, dookoła woda i dużo ptaków. Przypomina mi zoo w Leningradzie. PCHEŁKA W Petersburgu. Pchełka od pewnego czasu przygląda się rzeczom Anity, lecącym na wózku. Szczególnie Zainteresowafy go buty narciarskie. Ostrożnie wyciąga po nie rękę. Anita odwraca się błyskawicznie i łapie buty. ANITA Zabierz swoje brudne łapy z mojego wózka. PCHEŁKA niewinnie Ładne buciki. Joli by się podobały. ANITA Chcesz je kupić? Cztery dolary. *i , PCHEŁKA E tam, zaraz kupić... Popatrzeć nie można? ANITA Potter's Field jest przepełnione. Tam grzebią ludzi w pięciu warstwach. John by tego nie wytrzymał. PCHEŁKA Wszystko jest przepełnione w tym mieście. Park też jest przepełniony. (Z dumą) To jest Nowy Jork, a nie jakiś zapyziały śmietnik, jak twoje San Juan... My tu mamy najwyższe budynki i najgłębsze groby na świecie. Nie, Sasza? ANITA Jak tak to lubisz, to będziesz leżał na samym dnie, a nad tobą będzie gniło czterech bandytów. Pchełka szybko przeżegnał się i splunął trzy ra:O Pr%?%. ramię dla pewności. PCHEŁKA Zamknij się. Ja wracam do Polski. Jola tu przyjedzie. Popracujemy sobie roczek, odłożymy pieniądze i wracamy. W Polsce kupimy sobie dom i zatkniemy na dachu amerykańską flagę. ANITA A ty wiesz, co to jest Potter's Field? 44 TEATR PCHEŁKA Potter's Field, to jest Potter's Field. ANITA A ty wiesz, za czyje pieniądze jest to miejsce kupione? SASZA Za czyje? ANITA Za judaszowe pieniądze. Za krwawe pieniądze, za srebrniki. SASZA Co ma z tym wspólnego Judasz? PCHEŁKA Z nim w ogóle nie masz co rozmawiać. On jest Żyd. Ja jestem katolik i to lepszy od ciebie, i też nie wiem. Co ty pieprzysz? ANITA Katolik jesteś i nie wiesz? To ma Judasz, że jak wydał Chrystusa, to go jak każdego ruszyło sumienie i pożałował. Wrócił się do kościoła, żeby oddać arcykapłanom trzydzieści srebrników. PCHEŁKA Oddać pieniądze? ANITA Oddać. PCHEŁKA Całe trzydzieści? ANITA Całe. Ale kapłani już ich nie chcieli z powrotem do świątyni, bo była na nich krew Jezusa. Nie wiedzieli, co mają zrobić, aż dopiero któryś z nich wpadł na pomysł, żeby za te pieniądze kupić pole i grzebać na nim cudzoziemców. Jeden garncarz zgodził się sprzedać, więc od niego kupili. Potter's Field to jest Pole Garncarza. Znasz angielski, nie? PCHEŁKA No, jeżeli nawet, to tamto pole jest w Izraelu. A tu jest Nowy Jork. ANITA A to dlaczego się nazywa Pole Garncarza? SASZA Właściwie to ona ma rację. To jest zawsze to samo pole. Dla kryminalistów, nędzarzy bez nazwiska, odrzutków. ANTYGONA W NOWYM JORKU 45 PCHEŁKA O, przepraszam, dla cudzoziemców. Ona sama powiedziała, że dla cudzoziemców. SASZA My jesteśmy cudzoziemcy. ANITA Ale John nie był. On był arystokratą z Bostonu. Anita %atr%ymuje fig. J«ż wie, co robić. ANITA Jaki dziś dzień? PCHEŁKA Można parkować po obu stronach ulicy, czyli środa. Środa to jest najlepszy dzień, żeby się napić. Dwa dni po weekendzie i dwa dni przed weekendem. Sam środek. ANITA Jeżeli jest środa, to znaczy, że John ciągle leży na molo i czeka na prom. Bo mówiłeś, że prom przypływa w czwartek, tak? SASZA No tak. PCHEŁKA No to co? ANITA Ja wiem, co robić. PCHEŁKA Co? SASZA Co? ANITA Zabierzemy go stamtąd. PCHEŁKA My? SASZA My? ANITA Wy obaj musicie tam iść, przynieść go i pogrzebiemy go tutaj w parku. PCHEŁKA Tutaj? Gdzie? 46 TEATR ANTYGONA W NOWYM JORKU 47 ANITA pokazując za ławką Gdzieś tutaj. Oni tutaj niedawno coś przekopywali. Ziemia nie jest całkiem zamarznięta. PCHEŁKA do Saszy Saszka... Słyszałeś? Ona jest kompletnie jebnięta. (Do Anity) Chcesz go tutaj zakopać? ANITA Tak. PCHEŁKA Chcesz, żebyśmy poszli do więzienia, wykopali go i przenieśli tutaj. Jak go mamy przewieźć przez wodę? Na krze? ANITA Powiedziałeś, że jest środa. Czyli że jeszcze go nie przewieźli na wyspę i nie pogrzebali. A to jest wielka różnica. Musicie tylko iść tam, wyciągnąć go z trumny i przynieść tutaj. Nic więcej. PCHEŁKA Nic więcej. Kurwa jego mać. A ty, jak rozumiem, nie wybierasz się z nami na tę wycieczkę? ANITA Co ty, głupi jesteś? Przecież nie wpuszczą mnie z wózkiem do metra. Jakbym mogła wziąć wózek do metra, tobym pojechała już dawno na Brooklyn, gdzie zostawiłam pełno mebli. SASZA Anita, ty chcesz, żebyśmy go przenieśli przez całe miasto? Przez Nowy Jork? ANITA Nie. Ja wam dam na metro i na autobus. (Do Pchełki) I dam ci te buty. PCHEŁKA Buty? Za to? One są całe obdrapane. ANITA Dam ci całe dziewiętnaście pięćdziesiąt i buty. SASZA Anita, to jest niemożliwe. PCHEŁKA Czekaj, czekaj. Ona ma rację. Nic nie jest niemożliwe. Czyli dziewiętnaście pięćdziesiąt i buty dla Joli. ANITA Dam ci jeden but teraz, a drugi jak wrócisz. J SASZA układając się na ławce Ja idę spać. PCHEŁKA podrywa się, bardzo podniecony Nie, Sasza, nie. Posłuchaj. To jest do zrobienia. Wstawaj... Nie będziemy tracić czasu. Zaraz będzie czwartek. I wtedy wszystko jak psu w dupę. Wstawaj, wstawaj (tarmosi go). SASZA Odczep się, idioto. PCHEŁKA Nie, nie, Saszka. To jest Ameryka. Jak koniunktura puka do drzwi, trzeba się obudzić i cap ją. ANITA do Saszy Zrób to, dla Johna... Dla mnie... Proszę cię... . r1 PCHEŁKA No, Saszka. No. Potrząsa Sasęą. Sasęa siada na ławce i patrzy na swoje pudło ^ ręetęami. Anita łapie je i kładzie na s^csycie swojego wózka. ANITA Ja ci przypilnuję rzeczy, nie martw się, nic ci nie zginie. Masz. Anita podaje Pchełce but, a Saszy wręcza pieniądze. Oczy Pchełki skaczą % buta na pieniądze i z. powrotem. PCHEŁKA Wiesz co, ja myślę, że jeżeli ten Judasz rzeczywiście oddał pieniądze, to miękki był człowiek. Dzisiaj na Manhattanie daleko by nie zaszedł. KONIEC AKTU PIERWSZEGO AKT DRUGI SCENA ÓSMA Molo na Bronxie. To tutaj zwożone są trumny bezdomnych z. całego Nowego Jorku i składane na kupęprzed przewiezieniem ich na Hart Island. Na scenie leży kilkanaście trumien. C%ęs'c ustawiona jest jedna na drugiej w rodzaj piramidki. Świszczę wiatr, powarkuje niewidoczny pies. Dwie trumny sąju^ otwarte i odłożone na bok. Sasza i Pchełka przymierzają się do trzeciej. 48 TEATR SASZA Cholera, nie idzie... Na co oni pakują w to tyle gwoździ? PCHEŁKA Wiesz co, zostawmy tę i weźmy się za tą. Ja mam jakieś dobre przeczucia z tą tutaj. Pr^enos^ą się. do innej trumny ipodważająjej wieko ubywając żelaznego haka i noża. Pchelka pochyla się, podnosi % %iemi jakieś pojęcie. Ogląda je i pokazuje Sas%y. PCHEŁKA Sasza... spójrz się... SASZA ogląda Co to jest? PCHEŁKA Dobre zdjęcie, nie? Wyślę je Joli... W garniturze, przy samochodzie... SASZA walcząc % wiekiem trumny Ale to nie ty? PCHEŁKA Nie. Znalazłem. SASZA Przecież ona pozna, że to nie ty. PCHEŁKA kręci głową Eee, ludzie się zmieniają. SASZA Ale ten facet jest czarny. PCHEŁKA oglądając zdjęcie Nie... nie jest wcale czarny. Jest bardzo opalony. Sas^a mocuje się ę wiekiem trumny. PCHEŁKA Jest przystojny, w moim wieku (zastanawia się). On jest trochę czarny, co? Ja myślę, że go przejadę cytryną. O, jest jeszcze drugie tego faceta (podnosi zdjęcie). Jak byś chciał komuś wysłać... Masz siostrę w Izraelu, wyślij jej, ucieszy się. Podaje %djęcie Saszy. Ten, żfby zakończyć sprawę, chowa je pod sweter. SASZA Ej, przyłóż się trochę. PCHEŁKA Spokojnie. Strażnicy się patrzą na telewizję. Wyślę to zdjęcie Joli i za trzy tygodnie, zobaczysz... (O trumnie) Oho, puszcza. (Wracając do przerwanego wątku) I za trzy tygodnie przy parku zatrzymuje się taksówka, otwierają się drzwi i wysiada Jola. ANTYGONA W NOWYM JORKU 49 SASZA Jeszcze tu są gwoździe. PCHEŁKA A ty wiesz, jak Jola wygląda... SASZA Wiem, wiem. PCHEŁKA No więc tak. Szpilki, nogi pięknie porośnięte jak u sarenki. W pasie Jola jest taka, że można ją dwiema rękami złapać (pokazuje), a dupa jak kanapa. A cyc, Jezu! Byś nie uwierzył. Cyce ma jak dynie. Wieko trumny odskakuje. Odkładają je na bok. Pchełka %agląda do środka. PCHEŁKA Jak w Polsce kładła cyc na klamkę, to drzwi się otwierały. SASZA czekając niecierpliwie, czy Pchełka zidentyfikuje ciało No. PCHEŁKA Czekaj sekundę. Daj popatrzeć... No więc Jola wysiada z taksówki, daje kierowcy pięć dolarów i każe czekać... (Zerka do trumny) Nie... To nie on... Myślisz, że pięć doków wystarczy, żeby czekał? SASZA wściekły Na pewno to nie on? PCHEŁKA Masz oczy, nie? Nie wierzysz, to sam się popatrz. Sas^a wyciąga spodpłassęcsyi s tar e, popękane i oklejone plastrem okulary. Chce je włożyć, ale rezygnuje i chowa je z, powrotem. Słychać głośniejsze warczenie psa. SASZA Mamy szczęście, że ten pies jest uwiązany. Rzuć mu więcej parówek. PCHEŁKA Nie mam. SASZA Zeżarłeś. Zeżarłeś trzy paczki. PCHEŁKA Szkoda takich dobrych parówek dla kundla. Bierzemy się za tę (pokazuje trumnę). Coś mi mówi, że to John. SASZA ponuro Już miałeś dobre przeczucie z tą tutaj. TEATR PCHEŁKA Jak rany Boga, co ty masz za charakter? Co ja zrobię, to ci się nie podoba... Pr%e% chwilę pracy ą iv milczeniu nad następną trumną. PCHEŁKA No więc Jola daje mu pięć dolców i każe czekać. Zostawia walizki w bagażniku... Jak myślisz, taksiarz ukradnie walizki, czy nie? Nie... Bo Jola jest za cwana i zapisała jego nazwisko i numer. SASZA Zamknij się, rób coś. PCHEŁKA Ta jest najgorsza. Z podłego drewna... Wykrusza się. I Jola wchodzi do parku i idzie, idzie. Wszyscy się na nią patrzą. Policjanci salutują... Ci Ukraińcy przy szachach przestają grać i ustawiają się w szpaler. Ten wariat z Jamajki, co mi kiedyś połamał żebra, częstuje ją wódką w plastikowym kubku, ale ona nawet na niego nie splunie. Tylko idzie i się rozgląda... Kawałek wieka odpada. PCHEŁKA I nagle widzi mnie, jak sobie siedzę skromniutko na ławce... Może ja się powinienem podnieść, co, Sasza? SASZA Odpierdol się. PCHEŁKA Dobrze. Podnoszę się. I mówię: „ Welcome to the United States". Co? I wtedy ona obejmuje mnie. W ogóle nie zwraca uwagi, że jestem brudny, nie ogolony, zębów wszystkich nie mam. A wiesz dlaczego? Bo ona taka jest. Jak kocha, to nie zwraca uwagi. SASZA Posłuchaj, Pchełka. PCHEŁKA Okay. Pracuję... Widzisz, że pracuję. Nie rozerwę się... I powie: „Kocham cię, Pchełka. Przyjechałam tylko dla ciebie". I położy mi tutaj swoje oba balony i każdy w parku zrozumie, że to jest miłość. I Pbd będzie waliła głową o ławkę, że wolała ode mnie tego dilera od heroiny, co ma szczurze gniazdo zamiast włosów. A ja wtedy dam Joli oba buty narciarskie i one będą leżały, jakby na nią robione. I ona weźmie mnie za rękę i pójdziemy razem do taksówki... SASZA kaleczy się Co za kurestwo! ANTYGONA W NOWYM JORKU PCHEŁKA Indianin wywali się na ziemię w najgorszym ataku epilepsji, jaki miał w życiu, i wybije sobie resztki zębów. A ty, Sasza... Ty będziesz płakał z radości, bo jesteś moim najlepszym przyjacielem. I nawet jak mi zazdrościsz, to nic nie pokażesz po sobie. To znaczy tego, jak ci smutno, że będziesz musiał sam żyć w tym pierdolonym parku, bez twojego Pchełki. Wieko odskakuje, Pchełka %agląda do środka. PCHEŁKA A co, nie mówiłem... To on! Zobacz. SASZA nie patrzy Dobra, zabieramy go. PCHEŁKA Zaczekaj chwilę. Jakoś się dziwnie czuję. SASZA Jak to dziwnie? PCHEŁKA Czekaj, usiądę sobie (niemal osuwa się na plemię). SASZA łapie go i mówi błagalnie Ej, Pchełka... Kochany. Nie, nie. Nie teraz. Nie rób mi tego. Pchełka wyślizguje się zjego rąk i pada na %iemię_ w ataku epilepsji. Sas^a próbuje mu pomóc. Wklada mu w usta kawałek odłupanego L trumny drewna. SASZA O mój Boże. Ściemnienie. Wchodzi Policjant. SCENA DZIEWIĄTA POLICJANT ^wracając się do kolejnej eleganckiej damy na widowni Dajmy na to, że pani dostała mandat, została zamknięta, i że pani umarła. Na pewno ma pani nadzieję, że pani sprawa została zakończona. Absolutnie nie. To znaczy czasem, ale niekoniecznie. Na przykład godzinę temu miałem telefon od chłopców z Potter's Field. Cztery trumny były otworzone. Jedna pusta. Spytałem się, czy są pewni, że tam w ogóle było ciało. Są pewni. Więc się pytam, czy to ciało było na pewno nieżywe. Nigdy nie wiadomo. To miasto jest kompletnie popieprzone. To oni mówią, że na pewno nieżywe. Skąd oni wiedzą na pewno, to ja nie wiem. W zeszły poniedziałek dostałem telefon z jednej kostnicy, że jakieś TEATR ciało zniknęło. Leżało sobie zapakowane w plastikowym worku i czekało na sekcję. Lekarze wracają z lunchu, żeby go pokroić. Ciała nie ma. Worek rozpruty od środka, po facecie ani śladu. Pomyślałem sobie, dzięki Bogu za drobną uprzejmość. Próbowałem potem odnaleźć tego gościa. Nic. Myślę, że ten biedny frajer z Portoryko wsiadł na pierwszy statek do San Juan i więcej się w Nowym Jorku nie pokazał. No, tak ja bym zrobił na jego miejscu. Pytam się dyżurnego lekarza, jak to możliwe, że wsadzili żywego faceta do worka? A doktor mówi, że widocznie popełnił omyłkę i zaczął się na mnie wydzierać, ile ma roboty w ciągu jednego parszywego dnia, na dodatek prawie za darmo... No więc właśnie... (^wracając się do kobiety na widowni) pani pewnie myśli, że tylko pani ma kłopoty. Proszę pani, wszyscy mamy kłopoty. Czyli, jak mówię, dostałem ten telefon z Potter's Field. Pytam się, jaki był numer trumny... Tej pustej... Bo w końcu oni te pudła jeszcze na razie numerują. Dali mi numer. Zadzwoniłem do szpitala, żeby sprawdzić kto to był... I na co umarł... Mogło być coś zaraźliwego, nie?... Czekałem 15 minut przy telefonie i potem mi mówią, że nie mogą znaleźć jego akt. Tyle że jedna pielęgniarka zapamiętała, że to był biały mężczyzna z brodą, bez dokumentów. Nie za dużo na początek, co? No to dzwonię z tym na Potter's Field. A tamci faceci pytają się, co mają robić? To mówię: a jak myślicie, co macie robić? A oni, że właśnie nie wiedzą. To mówię: macie go znaleźć do kurwy nędzy... Słychać syrenę, a potem zgrzyt hamulców. POLICJANT Przepraszam na chwilę. Mamy coś na żywo. Wychodki. SCENA DZIESIĄTA Sasęa i Pchełka siedzą na ławce. Między nimi brodaty mężczyzna w naciągniętej na czoło baseballowej czapce. Sas^a i Pchełka trzymają go pod ręce. Mężfzyz.na w środku jest blady, w czym nie ma nic dziwnego, jako że nie żyje. Ale poza tym radzi sobie całkiem dobrze. Wiele wskakuje na to, ż? siedziałby prosto be% Radnej pomocy. Siedzą tak razem długą chwilę be% ruchu. PCHEŁKA Jak ja wyglądam, kiedy mam atak? SASZA Przepięknie. PCHEŁKA Poważnie? Fruwam? ANTYGONA W NOWYM JORKU 53 SASZA Jak Barysznikow. ,fspfe«'; o-* s? PCHEŁKA Nie znam. Czy to epileptyk? SASZA Chyba nie. PCHEŁKA Wysoko skaczę? SASZA Najwyżej metr, może półtora. Nie ma się czym podniecać. ! PCHEŁKA Poważnie? (Z dumą) Widzisz? (Dotyka twardy) Żadnego zadrapania. SASZA To dlatego, że jesteś lekki. •'•'<. PCHEŁKA Otóż to. Ty skończyłeś studia wyższe, nie? SASZA No, skończyłem. PCHEŁKA Jak ty myślisz, czy jest możliwe życie na Wenus? SASZA Nie. PCHEŁKA Nie? Sprawdza, czy coś nie postało na dnie pustej butelki i potem wyrzucają do blaszanego kubła SASZA Niemożliwe. Tak samo jak tutaj. PCHEŁKA W parku? SASZA Ogólnie, na Ziemi. PCHEŁKA Wiesz, która to jest ta mała Pixi... No ta co mieszka w różowym pudle z tym czarnym, od heroiny... Co ma szczurze gniazdo zamiast włosów. SASZA Ta co ma AIDS-a? 54 TEATR PCHEŁKA Nie, ta co tańczy. SASZA No to co? PCHEŁKA To ten kudłaty, czyli jej facet, ma siostrę w policji. No i ta siostra miała powiedzieć, że jest plan, żeby rozwiązać nasz problem. SASZA Jaki nasz problem? PCHEŁKA Znaczy bezdomnych. SASZA Jak? PCHEŁKA Ostatecznie. SASZA Eeee... PCHEŁKA Przeszła dziś policja przez park? SASZA Przeszła... Zawsze przechodzi. To nie jest rozwiązanie. PCHEŁKA A zawsze nas liczą? SASZA A co, policzyli nas? PCHEŁKA Policzyli. SASZA To niedobrze. PCHEŁKA Aha, widzisz. Mówiłem ci... Mają plan. Policzyli. SASZA A ile im wyszło? PCHEŁKA A co to ja liczyłem? Ich się spytaj. ANTYGONA W NOWYM JORKU 55 SASZA No i co? ; PCHEŁKA Wybierali puste butelki z koszy, czy nie wybierali? SASZA Wybierali. Zawsze tak robią. PCHEŁKA Tylko jak szykują akcję. SASZA Liczą? y. PCHEŁKA Wybierają puste... Żebyśmy się nie bronili. SASZA Przecież się nie bronimy. PCHEŁKA Tak czy inaczej, coś się szykuje... A może... Saszka... SASZA Co? PCHEŁKA Tak sobie pomyślałem... Może powinniśmy się bronić. SASZA Nie możemy. PCHEŁKA Dlaczego nie? Mamy prawo się uzbroić. To jest w konstytucji. SASZA Zabrali butelki. PCHEŁKA Masz, kurwa, rację. (Podnosi % ścierni pustą butelkę) To ja ją lepiej zatrzymam. Sasza, ja bym się coś napił. Chowa flasąkę pod płas%c%. SASZA Wypiłeś dwa pershingi i szklankę politury. PCHEŁKA mile zaskoczony Naprawdę piłem politurę? Nawet nie zauważyłem. Kupiłeś mi, Saszka? Ty jesteś prawdziwy przyjaciel. Ale już nic nie ma... Ona nam powinna kupić więcej. TEATR SASZA Dała ci buty. PCHEŁKA Buty są dla Joli. SASZA Ona zapłaciła za metro i autobus. Za trzy osoby. A ty rzeczywiście pomogłeś mi nadzwyczajnie. Musiałem ciągnąć was obu. PCHEŁKA Miałem atak. Inny na moim miejscu by ci w ogóle nie pomógł. Miałeś szczęście, że jestem obowiązkowy. SASZA Widziałeś, jak ten policjant w metrze na nas patrzył? PCHEŁKA Wszyscy w metrze wyglądają tak samo jak my. Ja ci chciałem powiedzieć, że jak ona nie zrobi jeszcze jednej flaszki, to ja (pokazuje ciało) go odpuszczam. (Patrzy w niebo) No to która to jest Wenus? SASZA Nie wiem. Może ta z ogonem. PCHEŁKA Nie, ta to Wielki Wóz. Ta Pixi, wiesz o której mówię? SASZA Ta co śpi z tym czarnym od heroiny, co ma szczurze gniazdo zamiast włosów. PCHEŁKA Ta sama... To ona słyszała, że mają wszystkich bezdomnych załadować na rakietę i wysłać na Wenus. SASZA Eeee... PCHEŁKA Tak ona słyszała. To ma chodzić o to, żeby sprawdzić naukowo, czy życie na Wenus jest możliwe... Czytałem w gazecie, że w średniowieczu, jak się chcieli kogoś pozbyć, a on nie miał adwokata albo był chory psychicznie, to go ładowali na statek i wysyłali, żeby robił odkrycia geograficzne. A ty myślisz, że kto płynął na statku z Kolumbem? Ludzie bez adwokatów i chorzy psychicznie. SASZA Z tą Wenus to chyba za kosztowne rozwiązanie. PCHEŁKA Wiesz co, ja też tak myślę. Już raczej nas wyślą do jakiejś bazy wojskowej. ANTYGONA W NOWYM JORKU 57 SASZA Żeby się na nas wprawiać w strzelaniu? PCHEŁKA Nie. Na przeszczepy. SASZA To będziesz miał kłopoty. Wszystko już sprzedałeś. PCHEŁKA trochę, nerwowo To jest prawda. SASZA Może ty lepiej napisz do tego faceta i sprawdź, czy on by ci nie oddał nerki? PCHEŁKA coraz, bardziej niespokojny Myślisz? Ale ja w ogóle nie pamiętam jego nazwiska. Czekaj... To się zaczynało chyba na F. SASZA Na F... To spróbuj do niego napisać. PCHEŁKA ^relaksowany Aaaa, ty sobie tylko tak głupio żartujesz. Będziemy potrzebowali dla Johna plastikowe worki. Pchełka podnosi się i rozgląda %a plastikowymi torbami. PCHEŁKA Inaczej psy go wygrzebią. Sasza nie zwraca uwagi na ciało, które z. wolna sęacsyna się przewracać. Na momentpr^ed upadkiem Sasza uzupełnię automatycznie łapie je i sadza równo. PCHEŁKA z. kilkoma plastikowymi torbami w ręku Ona chyba przyniesie worki (patrzy krytycznie na torby). Bo te są za małe. John był kawał chłopa, jak na kogoś, kto nie miał epilepsji. Ciało znów zaczyna się przechylać powoli na lewą stronę. Sasza tego nie widzi- Wyciąga spod płaszcza kolejnego peta i próbuje popalić. Ale pet jest z? mat). SASZA Wiesz co, ja w życiu nie spotkałem nikogo, kto by pieprzył takie głupoty jak ty. PCHEŁKA ciągle sortując torby Tak myślisz? No bo spójrz się na jego twarz. Wygląda w porządku. Jakby miał epilepsję, to jego twarz by była (wydaje dźwięk będący kombinacją łamania i miażj dżenia). Takie wielkie chłopy jak on, jak walną o ziemię to na miazgę. W tym momencie ciało ostatecznie traci równowagę i wali się, uderzając o ławkę. Spada mu czapka. Sasza sadza ciało z, powrotem, wkłada mu czapkę. PrzfZ. moment patrzy %. bliska w twarz. z.mar^eg°- Coś jakby go zaniepokoiło. Patrzy jeszcze raZ- Gwałtownym ruchem TEATR wyciąga swoje sfatygowane okulary. Patrzy i nie mo%e uwierzyć. Zdejmuje okulary, przeciera je i patrzy jesęcęe ra% % bliska. SASZA wstrząśnięty O mój Boże. Pchełka. Chodź tu szybko. Szybko, ruszżeż dupę, no. PCHEŁKA O co się rozchodzi? SASZA Patrz... No patrz. Pchełka i Sas^apr^es^ chwilę wpatrują się w twar^ ęmarłego. W końcu Pchełka niepewnie drapie się po głowie i pr^estępuje L nogi na nogę. SASZA No!? PCHEŁKA Masz rację... Wygląda, że to nie on... Tylko spokojnie. Daj mi jeszcze raz sprawdzić. SASZA Co sprawdzić, ty kretynie? Co sprawdzić? PCHEŁKA No owszem. Przyznaję, to nie jest John. Co prawda, to prawda. Krzycz na mnie, krzycz na mnie, jak chcesz... Ja to wytrzymam. Ja nie jestem nieomylny. Okay. Ty też masz oczy. Mówiłem ci, żebyś zreperował te jebane okulary. Ja zrobiłem co mogłem. Było ciemno, ty żeś się na mnie wydzierał i pies szczekał, i ja jeszcze miałem dostać atak. Krzycz na mnie, jak się masz lepiej poczuć... No jest mi przykro, no. Przykro do jasnej kurwy! SASZA Wszystko żeś spieprzył. Kto to jest ten facet? PCHEŁKA A skąd ja mogę wiedzieć? SASZA No i co my jej powiemy... Co my mamy robić? PCHEŁKA A niby co chcesz robić? Odwieźć go z powrotem i wsadzić do trumny? I tak powinna być nam wdzięczna. Lepszy ten niż żaden (przygląda się umarłemu). Bardzo dobrze wygląda, całkiem przyzwoity facet. SASZA Och, zamknij się. ANTYGONA W NOWYM JORKU 59 PCHEŁKA Nie drzyj się, ja nie lubię jak się na mnie krzyczy. No, sam się popatrz. Jest wyższy, przystojniejszy. Ma więcej włosów. A John był chuchrowaty, krzywy. Pierwszych trzech było w ogóle czarnych. Ty wiesz, ile myśmy ryzykowali? Jakby nas złapali, to by nas wsadzili do pierdla. SASZA Nikt by nas nie wsadził... Oni nie mają miejsca dla morderców. PCHEŁKA Ale mogli nas zamknąć u wariatów. SASZA Tam to dopiero nie ma miejsca. Wzięli nas na badania rok temu. Wyrzucili tego samego dnia. PCHEŁKA Bo jesteśmy normalni. SASZA Tak myślisz... Co my jej powiemy? PCHEŁKA Poprosimy o więcej pieniędzy. Ja tam uważam, że podjąłem ogromne ryzyko. Mogli nam odebrać prawo do głosowania. A mnie nie jest stać na takie ryzyko. Zwłaszcza teraz, jak Jola przyjeżdża. (Przygląda się umarłemu) Trzeba mu podciągnąć wyżej ten szalik. Jola... SASZA Pchełka, przestań mi pieprzyć o tej Joli, dobrze? PCHEŁKA zasłaniając ile się da twar% umarłemu szalikiem Dobrze. Jak tylko Jola przyjedzie, pojedziemy oboje do mojej ciotki na Greenpoint. SASZA Ja tego nie mogę słuchać... Nie mogę. PCHEŁKA Czego nie możesz słuchać? Przecież ci mówiłem, że mam ciotkę na Greenpoincie. SASZA Ty nie masz żadnej ciotki na Greenpoincie. A Jola już tu była. I wyjechała. PCHEŁKA Coo? Jola tutaj... Odbiło ci, czy co? (Śmieje się) Cha, cha, Jola tu była? Chybabym coś wiedział o tym, jakby Jola tu była. SASZA I wiesz. 6o TEATR ANTYGONA W NOWYM JORKU 61 PCHEŁKA Ja? SASZA Taaak... (mówi mu prosto w twarz) Taaak. Przyjechała sześć miesięcy temu, w czerwcu. Nie pamiętasz, co? Miałeś ją odebrać z lotniska, ale się tak upiłeś, że po nią nie pojechałeś. PCHEŁKA bardzo urażony Niby dlaczego miałem się upić i nie pojechać? Ja miałbym nie pojechać po Jolę? No daj mi jeden powód, dlaczego miałbym po nią nie pojechać. SASZA Bo się wstydziłeś. PCHEŁKA Czego? SASZA pokazując park Tego. I tego, żeś jej napisał, że masz pięć pokojów, portiera i samochód. Tera% ^asŻ.a ' Pchełka krzyczą na siebie, czasem osobno, czasem równocześnie. PCHEŁKA Nieprawda! SASZA Prawda. PCHEŁKA Ja bym nigdy nie okłamał Joli! Ja ją kocham! Okłamać moją Jolę. Ha! SASZA Jola czekała i czekała na lotnisku, aż następnego dnia pojechała na ten adres, coś jej dał. PCHEŁKA Nieprawda, ty skurwysynie, zamknij się, bo cię zabiję! SASZA przekrzykując go I to był sklep Lali. Tam, gdzie kupujesz wódkę. I Lala przysłała ją tutaj! PCHEŁKA zatykając uszy, krzyczy Ja cię w ogóle nie słucham. Aaaa! Nie słucham cię! SASZA przekrzykując go I ona tu przyszła na tę ławkę, a tyżeś się schował w krzakach i nie chciałeś wyjść. PCHEŁKA Zamknij dziób. Pchełka rzuca się na Sassg. Walczą. Ciało pozostawione samemu sobie na ławce zaczyna się powoli przechylać. l , PCHEŁKA Kłamiesz, ty pieprzony Żydzie. Wszyscy Żydzi kłamią. Mocują się. Może nawet padają na ziemię. SASZA ciężko dysząc I ja z nią musiałem rozmawiać. A ona płakała i płakała, i błagała, żebyś wyszedł z krzaków. Ale tyżeś tchórzu nie wyszedł. I ona odleciała do Polski. PCHEŁKA ^/«n« Wy rosyjskie skurwysyny, wy nienawidzicie Polaków! Zamordowaliście oficerów w Katyniu i zwaliliście na Niemców! Ty! Ja ci pokażę! Ty! Ciało na ławce ostatecznie traci równowagę i L hukiem wali się na ziemię. Sasza i Pchełka przestają walczyć. PCHEŁKA dramatycznie Ty! Ty! Ty... Już mnie w życiu nie zobaczysz! W życiu! Chuj ci w dupę! Wychodzi SCENA JEDENASTA Sasza i trup siedzą °b°k siebie na ławce. Wchodź} Anita. Na szczycie jej wózka obok pudła Saszy leży łopata. Sasza patrzy ponuro. Podciąga szalik zasłaniający twar^ %marJego. Anita widzi ciało, kreśli zj^k krzyż?- Id^ie prosto do ławki i z, bliska, długo zagląda trupowi w twar^ Po chwili osuwa się na kolana i zaczyna płakać. SASZA speszony, obawiając się wyrzutów Anita. No strasznie mi przykro. Naprawdę, ja chciałem... Anita... ANITA nie zwracając na niego uwagi mówi do zmarłego Niech cię Bóg błogosławi, John. Niech ci Bóg da wieczny odpoczynek. Kreśli znak krzyż."- m cż°le Z.mar^e&° ' modli się przfż. parę chwil. Sasza jest zupełnie Zdezorientowany. Nie może zrozumieć, dlaczego Anita nie spostrzegła omyłki. Patrzy- To na nią, to na ciało. Wkłada okulary. Ra%jes%f%e % bliska uważnie wpatruje się w twar% trupa. Bo możfto jednak jest John? Ale nie. Anita kończy modlitwę i uśmiecha się do Saszy. ANITA Dziękuję ci z całego serca. Bóg ci to wynagrodzi. Ja wiem, że ci wynagrodzi. SASZA bardzp speszony Dziękuję... Amen... ANITA Teraz go pochowamy. Zdejmuje pudło z_ rzeczami Saszy i podaje mu. Sasza odstawia je pod ławkę. TEATR ANTYGONA W NOWYM JORKU ANITA To są twoje rzeczy. Nic nie ruszałam. Najlepiej sprawdź. A gdzie jest ten drugi? SASZA Obraził się. • ANITA ^ niedowierzaniem On się obraził? Jak tyś to zrobił? Ale wróci? SASZA Chyba tak... Zawsze wraca. t ANITA energicznie Bo my musimy zaczynać, policja przychodzi o szóstej rano. Trzeba przedtem skończyć. Ja już wybrałam miejsce. Tu za ławką. Pokazuje. SASZA niepewnie Ładne. ANITA Ta ziemia jest trochę zamarznięta. Trzeba rozgrzać. Pomóż mi. Anita podchodzi do metalowego kosza na śmieci, gdzie ciągle Ż,arż.^ SlL fesżfki popiołu. ANITA No chodź. SASZA dotyka ostrożnie kosza i cofa rękę Gorące. ANITA Masz (podaje mu jakieś szmaty, którymi Sasza owija ręce). Od tego ziemia puści. No. Przetaczają pojemnik za ławkę, zaczynaj<ł rozsiewać popiół po ziemi. ANITA Zobacz. Ja tu obrysowałam już grób. Chyba się zmieści, co? SASZA O, na pewno. ANITA I pod drzewem... On lubił drzewa. No, teraz trzeba zaczekać, aż się ziemia rozgrzeje. Myślisz, że ten drugi przyjdzie szybko? SASZA wzrusza ramionami Nie wiem. ANITA Bo ze względu na Johna byłoby lepiej, jakby było nas więcej. Ale może my wystarczymy. Anita zdejmuje z, wózka plastikową torbę. Szybko wyciąga % niej kubki, teżi Z. plastiku. Jakąś wodę mineralną. Ser i krakersy. Są to malutkie paczuszki, takie jakie leś^ą na stołach obok cukru i soli we wszystkich coffee shopach. Na koniec wyciąga % torby troszkę proszku kakaowego i kawałek czekolady. Taki koktajl serowo-krakersowo-czfkoladowy jest klasyczną żałobną potrawą W Portoryko. ANITA Mam wszystko. Właściwie powinniśmy odprawić dla Johna novenario i modlić się 9 dni. Ale nie mamy tyle czasu. SASZA Nie, nie mamy. Sasza bierze łopatę i próbuje kopać zamarzniętą ziemię. SASZA To jest jak kamień. Anita improwizuje malutki ołtar^ na ławce. Wciąż wyciągając z_ wózka i Zf swojego płaszcza nowe rzeczy, układa je na ławce. Na białej, płóciennej serwetce ustawia kilka połamanych świeczek. Po namyśle składa ręce zmarłego na brzuchu i w jednej z. nich umieszcza świeczkę. ANITA A tu mam wstążki i kwiaty. Rozkłada kwiaty, przyozdabia ławkę wstążkami. Cofa się o krok i z, zadowoleniem przygląda się swojej pracy. ANITA Popatrz. SASZA przestaje kopać i okrąża ławkę Bardzo ładnie. ANITA Potrzebuję fotografię Johna, żeby ją postawić w środku. Ale ja nie mam jego zdjęcia. A ty nie masz jakiegoś zdjęcia? SASZA patrzy "& n*4 zdziwiony Nie. ANITA Na pewno? wyciąga ^ wewnętrznej kieszeni zdjęcie, które podarował mu Pchełka. Patrzy na n*e usza ramionami. SASZA Mam to (podaje jej zdjęcie). 64 TEATR ANITA ogląda ę uznaniem Bardzo ładne. Świetnie wyglądasz w garniturze. I ten samochód. SASZA z. niedowierzaniem patrzy na nią i na ^djęcie To nie ja. Ten facet jest czarny. ANITA oglądając zdjęcie No tak. Rzeczywiście. Ale przystojny i w twoim wieku. Anita delikatnie umieszcza fotografię w środku ołtarza i uśmiecha się % satysfakcją. Sas%a mrąca do kopania. Anita wyciąga Zf swego wózka dhtgi czarny szal. Zarzuca go na ramiona, wyciąga różaniec, przyklęka na chwilę przed oltarzykiem. Wstaje i przybierając po%e_ modelki odwraca się do Saszy. ANITA Podoba ci się? SASZA Co? ANITA To (pokazuje s^al). To jest Cahdn Klein. SASZA Aha. ANITA Zobacz. Tu jest nalepka, jak mi nie wierzysz. O (pokazuje). SASZA Aha. ANITA Ale to nie jest naprawdę Calvin Klein. SASZA Nie. ANITA Nie. Zobacz, nalepka jest przyszyta białą nitką. Calyin nigdy by się tak nie zachował. Poza tym zobacz tutaj. SASZA Co? ANITA No, supełek. To jest ręczna robota. Niefachowa. Ja się na tym znam. Ja pracowałam z moją matką w takiej przepoconej szwalni. Tam się okien w ogóle nie otwierało. Miałyśmy wielkie szczęście, że nas tam przyjęli. Dostałyśmy pracę w dwa dni po przyjeździe z Portoryko. Niektóre czekają po dwa lata i mc. Ja dostawałam trzydzieści pięć centów za bluzkę, a matka czterdzieści pięć- No, ale ANTYGONA W NOWYM JORKU mama była szybsza i brała pracę do domu. Pracowałyśmy po osiemnaście godzin dziennie, żeby odłożyć i wrócić tak szybko, jak się da do San Juan. Chciałyśmy kupić bodegę. No wiesz, taki mały sklep ze wszystkim... Kawa, owoce, sery, soki, może i hamburgery... A drzwi miały być obwieszone niebieskimi i czerwonymi lampkami. I one by mrugały przez cały czas... Pięknie... Tak jak choinka albo te światła, co policja ma na dachach. I one się obracają, obracają i wszystko robi się czerwone i niebieskie, czerwone i niebieskie. Ślicznie. Matka marzyła, że jednego dnia mój ojciec, który uciekł z inną kobietą, wejdzie do naszej bodegi i aż go zatka z podziwu. A wtedy matka wyjdzie zza lady, stanie przed nim, popatrzy się na niego, i powie: „To ja, twoja żona. Sama do tego doszłam. To wszystko jest moje. Nic tu nie ma dla ciebie. Paszoł won". A światła będą mrugały i mrugały. A ojciec upadnie na kolana i będzie ją błagał, żeby do niego wróciła, albo chociaż dała mu kawę za darmo, albo coś innego. Ale matka odwróci się do niego tyłem, wyjdzie i trzaśnie drzwiami. I wtedy moja matka, ja i mój brat, ten co teraz siedzi w więzieniu, zaczniemy się śmiać i śmiać, i śmiać, a on wróci do tej swojej kurwy z pustymi rękami... SASZA I co się stało? ANITA Matka zachorowała na płuca i umarła. Ja wydałam wszystkie oszczędności, żeby ją pochować w Portoryko. Brat ukradł to, co zostało, i ja nie mogę pojechać na Brooklyn, bo mnie nie chcą wpuścić z wózkiem do metra, i wszystkie moje meble są u właściciela domu. SASZA Dlaczego? ANITA No bo jak mnie wyrzucili z pracy, nie miałam czym zapłacić za mieszkanie i on zatrzymał moje meble. Ja je mogę odzyskać, tylko nie wiem jak. SASZA kopiąc No, już trochę idzie. ANITA Ten właściciel najpierw powiedział, że ja mogę zostać i nie płacić, jeżeli z nim to zrobię. On to robił z wszystkimi kobietami w całym domu. On był strasznie gruby, no, ale ja z nim to robiłam, bo gdzie miałam iść z meblami. Potem raz jego żona nas nakryła, narobiła wrzasku i on mnie wyrzucił... Ale ja czekałam, aż do mnie zadzwonią z mojej dawnej pracy, bo oni mnie tam strasznie lubili... Ja szybko szyłam. Tyle że zachorowałam. Przez to, że w Nowym Jorku jest tak zimno. Może oni nawet już dzwonili, ale ja nie miałam telefonu (pokazu/e różowy telefon lecący na wó^ku). Teraz mam telefon, tylko muszę znaleźć jakieś miejsce, żeby go podłączyć. Zimno, więc otula się mocniej szalem. 66 TEATR ANITA Mam tutaj czekoladę, krakersy, ser... W zasadzie powinno się to zjeść po pogrzebie... Ale ja myślę, że zjemy teraz. Ja wymieszam czekoladę z serem. Przydałaby się gorąca woda, to by się lepiej wymieszało. Ale... SASZA A jakiejś flaszki nie masz czasem? ANITA Nie. Ale przyniosłam ci to. Podaje mu papierosa, %apala te% świeczki. Taksy i tę, którą trup trsyma w ^ło^onych dłoniach. ANITA Ja dostałam rozedmy w tej szwalni i nie palę. Ale ja jestem dobra w znajdywaniu różnych rzeczy... Co? Sas^a %aciąga się % roękosęą. Anita ^łamanymi nożyczkami sieka ser i czekoladę i ro%pus%c%aje w kubkach. Otwiera krakersy. Siadają obok dala na lawce. Popijają ijedyą. SASZA wącha papierosa Dziwnie pachnie. Oboje cyują, %e coś się pali. Patrzą na ciało. Dym wychodki % piersi ^marłego, tam gdąie paliła się świeczka. ANITA O Boże, John się zajął. Dusi rękami tlące się ubranie. Sasęa wylewa na pierś ^martego swój koktajl. Ju^po chwili wszystko jest w porządku. ANITA poprawiając ubranie ^marlego Jak go spotkałam pierwszy raz, to on nie miał brody. No wiesz, kiedy pierwszy raz przyszedł do parku. Był ostrzyżony, ogolony i żartował. Poczęstował mnie piwem. Pił piwo i opowiadał kawały. Jeden po drugim. Piwo - kawał. Piwo - kawał. Taki był wesoły... Potem poszliśmy nad East River posiedzieć. Było słońce, ciepło, latały ptaki, pływały okręty i przyszła policja. Dwóch. Jeden większy od drugiego. I ten większy powiedział, że myśmy mieli seks nad rzeką, a tego nie wolno robić. Myśmy mu powiedzieli, że nie, że to nieprawda, bo myśmy tylko siedzieli, pili piwo i żartowali. Ale on nam nie uwierzył. I powiedział, żebym podniosła spódnicę i pokazała, że mam na sobie majtki. Ja miałam na sobie majtki, więc chciałam pokazać. Ale John (pokazuje trupa) mi nie pozwolił. No i ten większy się upierał, i John też się upierał, a ja nie wiedziałam co robić. Co chciałam podnieść spódnicę i pokazać majtki, to John mnie łapał za rękę i nie pozwalał. I wiesz co powiedział? SASZA Co? ANTYGONA W NOWYM JORKU ANITA Powiedział: „Moja kobieta nie będzie pokazywać majtek". •-,>, SASZA No i co? ANITA I ten większy powiedział, że się doigra. SASZA No i co? ANITA No i się doigrał. Rozwalili mu pałką głowę, skuli nas i zabrali na komisariat. SASZA No i co? ANITA Mnie wypuścili. Ale jego nie. Ja czekałam cztery dni pod komisariatem, ale mnie przepędzili. No to wróciłam do parku i tam na niego czekałam. Ja wiedziałam, że on mnie kocha. No wiesz, po tym co powiedział. On nazwał mnie swoją kobietą. Gdyby mnie nie kochał, to po co by mu był ten cały kłopot. Kazałby mi pokazać majtki, albo zrobić laskę policjantom, czy coś takiego... I byśmy sobie spokojnie wrócili do parku. Ale on mnie bronił. Tylko z miłości człowiek tak się upiera. Ja czekałam na niego i czekałam... I on przyszedł, ale dopiero po pięciu latach. Ja go od razu poznałam. Ale wiesz co? SASZA Co? ANITA On mnie nie poznał. SASZA Nie? ANITA Nie. Przeszedł obok i w ogóle się na mnie nie spojrzał. Jak myślisz, może on miał do mnie żal? Ja bym zrozumiała... Bo on musiał się dużo wycierpieć. I mu to powiedziałam. Ale on patrzył się na mnie i w ogóle nie odpowiadał. Ja myślę, że on mnie poznał, tylko tak udawał. Jak można nie odróżnić osoby, którą się kocha. Przecież powiedział wtedy, że jestem jego kobietą. Ja mu to przypomniałam. Ale on tylko patrzył na mnie, jakby nic nie pamiętał, i kręcił głową. SASZA Nic nie mówił? ANITA Tylko do siebie. I bardzo się zmienił. Fizycznie też. Wiesz co? 68 TEATR SASZA Co? ANITA Ja nawet zaczęłam myśleć, że to nie jest on... Ale potem zrozumiałam, że to musi być on. Ja wiem na pewno, że to on (patrzypr^e^ chwilę uważnie na Sasęę). Bo to nie jesteś ty, prawda? SASZA kręci smutno glową i c^ule obejmuje Anitę jedną ręką Nie. Ściemnienie. SCENA DWUNASTA Wchodzi Policjant. POLICJANT No i proszę bardzo, znaleźli go. Jak się ich zdrowo opieprzy, to wszystko potrafią. Powiedziałem (krsycay) znaleźć mi to pieprzone ciało! (Z sympatycznym uśmiechem). No i znaleźli. I sześć innych na dodatek... Wszyscy bez dokumentów. x Bania z trupami, cha, cha, cha... Przepraszam. Jakoś to wrednie wyszło. Ja wcale nie jestem wredny... Ja naprawdę współczuję tym biednym frajerom. Ale praca jest praca. Pierwszy leżał koło Brooklyn Dridge. Dwóch przywieźli z południowego Bronxu — oczywiście. A trzech z dworca autobusowego. No to znaczy z okolic Czterdziestej, Czterdziestej Pierwszej i Czterdziestej Drugiej Ulicy... To kółeczko. Wiecie, że tam jest teraz najwięcej bezdomnych. A wiecie dlaczego? Bo kilkanaście takich sprytnych miast wpadło na pomysł, jak rozwiązać problem ze swoimi homlesami. Odkryli rozwiązanie autobusowe: Greyhound Solution. Oni wykupują swoim bezdomnym bilet w jedną stronę do Nowego Jorku. Pakują ich do autobusu. No i taki biedny skurwysyn ląduje w środku miasta. Na dworcu. No i tam już zostaje do końca... Bo gdzie ma iść? Z tych siedmiu tylko jeden był biały i brodaty. Naszego faceta znaleźli w piwnicy na rogu Sześćdziesiątej Drugiej Ulicy i Piątej Alei. Jak on się tam dostał z Potter's Field, to ja nie mam pojęcia. Ale to nie mój kłopot. Jest ciało, czyli po sprawie. Radiotelefon emituje jakieś dźwięki. POLICJANT Burmistrz ma jakieś świeże pomysły na temat Tompkins Square Park... No zobaczymy... Ja tu jeszcze wrócę. Ściemnienie. ANTYGONA W NOWYM JORKU 69 SCENA TRZYNASTA Anita i Sas%a ubijają nogami yiemię na grobie. Drepczą koło siebie. Pr^eę moment mo%e to wyglądać jakby tańczyli. ANITA Mogę się ciebie o coś spytać? SASZA Ja się muszę czegoś napić. ANITA Jesteś żonaty? ;y SASZA " Rozwiedziony... Tak myślę. ' ANITA To dobrze. Ja bym nie mogła mieć nic wspólnego z żonatym mężczyzną. Ten właściciel domu był żonaty. Sas%a patrzy na nią trochę %askoc%pny, ye sprawa tak szybko postępuje naprzód. SASZA patrząc pod nogi Już chyba równo, co? ANITA Jeszcze tu trochę. Jak policja coś zobaczy, mogą Johna wykopać... O, tutaj. (Drepczą koło siebie) A gdzie jest twoja żona? SASZA Gdzieś na górnym Manhattanie... Nie wiem. Ona mnie zostawiła. ANITA Nie chcesz o niej mówić. SASZA Nie, dlaczego. Mogę o niej mówić. ANITA Jak nie chcesz o niej mówić, to nie mów... No to co się z nią stało? SASZA Ja pracowałem przy remoncie mieszkań. No i odnawiałem mieszkanie u jednego profesora. Też Rosjanina. On uczył na uniwersytecie, na Columbii, i pisał książkę... Tak trochę pogadaliśmy i on powiedział, że gdyby moja żona miała komputer, toby mogła mu tę książkę przepisywać. I zarobilibyśmy trochę więcej pieniędzy. No to za to wszystko, co zarobiłem na remontach, kupiłem żonie komputer i ona zaczęła mu przepisywać. Ta książka miała olbrzymi sukces. Ten profesor odkrył, że Szekspir był kobietą i udowodnił to. Jak tylko książka stała się bestsellerem, moja żona przeprowadziła się do niego. Zabrała też komputer. 7° TEATR ANITA A ty co zrobiłeś? SASZA Dostałem pracę przy remoncie mieszkań na Bringhton Beach. ANITA To jest Brooklyn? SASZA Tak, nowojorska Odessa. Tak to nazywają... To był stary dom. Nikt tam nie mieszkał. No i raz, to był czwartek, zostałem po pracy z dwiema butelkami wódki. Wypiłem, zamknąłem drzwi na klucz. I żeby mieć pewność, że się nie rozmyślę, wyrzuciłem klucz przez okno. Rozlałem rozpuszczalnik i podpaliłem mieszkanie. Potem wyskoczyłem przez okno. ANITA Dlaczego wyskoczyłeś? SASZA Było strasznie gorąco. ANITA O mój Boże, to ty jesteś ten wariat z Rosji, co się podpalił i wyskoczył. Ja o tobie słyszałam... SASZA To było drugie piętro... Złamałem tylko nogę. ANITA Ale dlaczegoś to zrobił? SASZA Kochałem ją. ANITA %e ^rozumieniem Aaa. SASZA Myślałem, że może do mnie wróci. ANITA Dlaczego miałaby do ciebie wrócić? SASZA Wtedy to mi się wydawało logiczne... Oczywiście teraz... Aaa... (macha ręką). ANITA Rozumiem o czym mówisz. ANTYGONA W NOWYM JORKU SASZA Trochę kuleję, ale dostałem rentę inwalidzką. ANITA Nie możesz mieć renty, jak mieszkasz w parku. Żeby mieć rentę, musisz mieć adres. SASZA Nie mówię, że teraz mam rentę. Mówię, że miałem rentę. Przestają dreptać. SASZA No dobrze. Wystarczy. Ja się muszę napić wódki. ANITA To ty sobie odpocznij, a ja jeszcze troszeczkę tutaj wyrównam. Sasęa ciężko siada na lawce. Jest bardzo zmęczony. ANITA Ciągle za nią tęsknisz? Anita maskuje grób śmieciami. Po c%ym siada koło niego. SASZA Nie. W ogóle o niej nie myślę. ANITA To dobrze. SASZA Ale czasem myślę o tym profesorze, który udowodnił, że Szekspir był kobietą. Myślę, że on na przykład za tę książkę dostaje doktorat honoris causa na Haryardzie. Piękne audytorium, tłum profesorów i intelektualistów: Saul Bellow, Susan Sontag, generał Schwarzkopf. Pięknie ubrane kobiety, a moja żona siedzi na honorowym miejscu w pierwszym rzędzie... ANITA A to jednak o niej myślisz. SASZA Właściwie nie. Więc moja żona siedzi i pęcznieje z dumy. A ten jej profesor wstaje, żeby wygłosić mowę. Telewizja zaczyna kręcić i nagle z trzaskiem otwierają się drzwi i wchodzę ja z Szekspirem. Profesor robi się biały jak papier. Moja żona zaczyna szczękać zębami, ja stoję skromnie przy drzwiach, a Szekspir idzie prosto na podium i pyta się: „Czy to pan?" I ten jej profesor musi odpowiedzieć, że tak. I wtedy Szekspir łup go w pysk, i z drugiej strony. I za włosy, i o kolano. I kopa w jaja. A ja stoję sobie skromnie z boku i się uśmiecham. ANITA A, rozumiem. Czyli że ten Szekspir go dorwał. TEATR ANTYGONA W NOWYM JORKU 73 SASZA Tak. ANITA Dobrze. A jej też przyłożył? SASZA Nie pomyślałem o tym... Hm..., może... (przeszukując wewnętrzne kieszenie płaszcz?)- Ja się muszę napić... Gdzieś miałem dwadzieścia pięć centów. Znów słychać straszne oycie Jamajczyka. Sasęa wyciąga, magnetofon i rozpaczliwie potrząsa, nim kilka rasy. ANITA Co ty robisz? SASZA Trochę muzyki, żeby to zagłuszyć. Magnetofon nie dniała, ale wycie urywa się nagle. SASZA L ulgą O, jak dobrze. Wiesz, ja w Rosji byłem malarzem. ANITA Z remontów można wyżyć. SASZA Nie. Makrzem... Obrazy... ANITA Aaa, artysta... A, to trudno... SASZA Mój ojciec był nauczycielem rysunków, zanim umarł. To znaczy zanim go aresztowali. ANITA Mojego brata też zamknęli, ja wiem, jak się czujesz. SASZA Ale mój ojciec nic nie zrobił. ANITA A mój brat zrobił bardzo dużo włamań i napadów. SASZA Ojciec kiedyś rysował widok z okna, a ja siedziałem w domu. I jak on wyszedł, to za niego dokończyłem. Wszyscy wytrzeszczali oczy i powiedzieli, że to co ja dorysowałem jest o wiele lepsze. I że jestem nowym Picassem... Ojciec Picassa też był nauczycielem rysunków. ANITA Ja mam torbę Palomy Picasso. Powinnam za nią dostać cztery dolary. SASZA Aha... No i w Leningradzie miałem wystawę zbiorową z innymi malarzami. Ja robiłem abstrakcje. Mojego obrazu nie chcieli przyjąć, ale szef wystawy był uczniem mojego ojca i w końcu wziął ten obraz. I na wystawę przyszedł Breżniew. Szybko przeszedł przed wszystkimi obrazami i zatrzymał się przed moim. Bardzo długo mu się przyglądał, potem poczerwieniał i splunął na niego. ANITA Nie podobał mu się? SASZA Chyba nie. No i to była moja ostatnia wystawa w Rosji. Dyrektor galerii napisał w gazecie, że go oszukałem przemycając do galerii w nocy bez jego wiedzy dekadencki obraz... Ale ten obraz, na który Breżniew napluł, to jednak sprzedałem amerykańskiemu korespondentowi... Kiedy przyjechałem do Nowego Jorku, miałem wystawę w Soho z jeszcze jednym rosyjskim emigrantem. Miałem nadzieję, że przyjdzie George Busch i napluje na obraz. Ale nikt nie przyszedł. ANITA Zaprosiłeś go? SASZA Nie. ANITA Widzisz, może nie przyszedł, bo o tym nie wiedział. SASZA Może. Tak czy inaczej, nie miałem więcej wystaw. No i zacząłem pracować przy remontach... Ale w Rosji o mnie pamiętają. Ten szef galerii jest teraz jednym z dziekanów Akademii Sztuk Pięknych w Moskwie. I on przysłał mi oficjalny list, że na mnie czekają. Żebym wracał do Rosji i malował. ANITA niespokojnie I chcesz wrócić? SASZA Zf śmiechem Wyobrażam sobie ich twarze, gdybym przyjechał do Moskwy i poszedł do akademii w tym stanie. ANITA ciągle niespokojnie To znaczy, że nie wrócisz? SASZA Nie. Nie bój się (patrzy na su>0Je trzęsące się ręce). Ja już nie mogę malować. Może mogę uczyć. (Śmieje siej. Miałem nauczyciela na akademii, któremu się jeszcze bardziej ręce trzęsły. M 74 TEATR ANITA Ty wyglądasz dobrze. Tylko trzeba nad tobą popracować. Chcesz grzebień? SASZA Nie. ANITA Zaczekaj chwilę. Dam ci grzebień. Ja go w ogóle jeszcze nie używałam. Anita wyciąga z głębi wó^ka grzebień i podaje Sassy, Sasęa z wysiłkiem pr%ed%iera się przez swoje kołtuny. ANITA ciągle grzebiąc w wózku Nigdy nie wolno brać używanego grzebienia. To przynosi pecha. A jak tam są twoje włosy i ktoś je znajdzie, to może mieć władzę nad tobą. SASZA ^artobliwie próbując kilku rodzajów fryzur No dobrze. No i jak? Lepiej? ANITA O wiele lepiej. Pokaż zęby. SASZA Co? ANITA Uśmiechnij się. Sasęa uśmiecha się. ANITA Bardzo dobrze. Ja mam bardzo ładne buty. Możesz je wziąć. Anita wyciąga z wózka parę męskich butów, białą koszulę i podaje Sasęy. ANITA Jak masz białą koszulę, to możesz uczyć. Ja miałam nauczyciela, który miał taką samą koszulę. Koszula pomaga. Ale zęby i buty są najważniejsze. Bez nich do niczego nie dojdziesz. Bez zębów i butów nie można się z parku wydostać. Włóż to. SASZA No, ale zaraz. ANITA No, włóż. Sasęa przymierza koszulę na płassęc^, albo zdejmując go, wkłada buty. Anita podaje mu marynarkę. ANITA Teraz to. SASZA poruszając się jak model ANTYGONA W NOWYM JORKU 75 ANITA Bardzo ładnie. To mieszkanie, z którego wyskoczyłeś przez okno, to czy ono spaliło się zupełnie? SASZA No, nie wiem. Nie oglądałem się. Zabrali mnie do karetki... A co... Chcesz się tam wprowadzić? ANITA No, nie wiem. Tak się zastanawiam... SASZA Wyrzuciliby nas po tygodniu. ANITA z najwy^s^ym podnieceniem Coś ty powiedział? SASZA ędumiony Że wyrzuciliby nas po tygodniu. Anita wskakuje na niego jak mała dziewczynka, %ar%ucając mu ręce na s^yję i oplatając nogami. Przytula się do niego, wyraźnie na resztę życia. SASZA chwiejąc się na nogach Ej, ty, uspokój się. ANITA uczepiona kurczowo Powiedziałeś NAS. Dwa razy powiedziałeś NAS. To wszystko Bóg. To za to, że pochowałam Johna. Tylko się nie wypieraj. Powiedziałeś NAS. SASZA Dobrze, Anita. Czekaj. Powiedziałem. ANITA w euforii Ja się wszystkim zajmę. Zobaczysz. Nie pożałujesz. Przysięgam przed Matką Boską. Nigdy w życiu nie pożałujesz. Opuszcz0 t°g* na ziemię, ale wciąż przytula się do Saszy. SASZA Musimy dostać się pod jakiś dach. Jak jesteś na ulicy, nikt nie traktuje cię jak człowieka. ANITA Dostaniemy się, dostaniemy. Jak ja się na czymś skupię... tak naprawdę... To zawsze mi się wszystko udaje. Sasza przygląda się swojemu nowemu ubraniu. Bierze grzebień i teraz już poważnie przeczesuje włosy. Strzępy szalika z artystyczną nonszalancją z^Zuca wokół szyi- TEATR SASZA Jak myślisz, jak ja wyglądam? Ale tak poważnie powiedz. Anita uszczęśliwiona, z entuzjazmem kiwa głową. Sasęa stawia niepewnie i trochę żałośnie parę kroków, poruszając się jak sławny artysta. SASZA trochę do niej, trochę do siebie A może. Kto wie. Może ja powinienem iść do ambasady. Co ty o tym myślisz? W końcu co mi się stanie... Co mi mogą zrobić... W najgorszym razie mnie wyrzucą. No nie wiem... Ja mam ten list z Akademii z Moskwy... Na pewno muszę się wykąpać. (Sprawdzą, fU Ust jest na swoim miejscu.) Może na ten list dadzą mi bilety na kredyt... Oni w ogóle nie mają pieniędzy. Ale bilety chyba mogą dać. Muszę mieć krawat. Co ty myślisz? Pojedziesz ze mną? ANITA Jaki krawat? SASZA Może jedwabny. To co, pojedziesz ze mną? ANITA Do ambasady? SASZA Nie. Do Moskwy. ANITA Czy to jest w Rosji? SASZA Tak. ANITA No, a Brooklyn? SASZA No, ale w Rosji mam mieszkanie i matkę. ANITA A tam zimno jest? Zimniej niż w Nowym Jorku? SASZA z, rodzajem dumy O, Nowy Jork to jest nic w porównaniu z Rosją. ANITA przekonana Dobrze, to pojadę. SASZA do siebie Tak, tak. Dzisiaj jest czwartek, to pewnie otworzą o dziewiątej... Tak. Ja chyba pójdę. (Ożywia się i ogląda z uznaniem swoje nowe buty.) Oczywiście, że pójdę. Anita wyciąga z wózka parę ciuchów. ANTYGONA W NOWYM JORKU 77 ANITA Ja ci to zamienię na krawat... Zaraz wrócę... Zobaczysz. Anita wychodź} pchając wózek. Potem patrzy na Saszę i decyduje, ż? można mu zaufać. ANITA Nie ruszaj się stąd... Zabierając kilka ciuchów zostawia wózek i wybiega ze sceny. SCENA CZTERNASTA świetnie się czuje w nowym ubraniu. Szczególnie cieszągo kieszenie. Przekłada do nich parę przedmiotów. Nif nie wypada. Siada na ławce i zakłada elegancko nogę na nogę. Jedną Z nogawek przeciera but. Peszy go tylko to, że ręce wciąż się trzęsą. Ogląda je z dezaprobatą i w końcu upycha w kieszeniach. Wchodzi Pchełka. Podejrzliwie przygląda się Saszy, Za Jeg° butom. Siada obok. PCHEŁKA Wróciłem. SASZA Widzę. PCHEŁKA Cieszysz się? SASZA Oczywiście. PCHEŁKA Dlatego wróciłem. Ty byś nie wrócił, gdybym cię tak obraził. SASZA Mam trochę godności. PCHEŁKA Bo jesteś Żydem. (Rozgląda się). Gdzie ona poszła? SASZA Wróci. PCHEŁKA Ale wierzysz w ciotkę na Queensie? SASZA Tak. PCHEŁKA I że Jola przyjedzie? TEATR SASZA Oczywiście. PCHEŁKA Bo to jest warunek, żebym wrócił. Chwila ciszy. Sasąa wciąś^ podziwia swoje nowe wcielenie. PCHEŁKA To co, znowu wyjeżdżasz? SASZA Wyjeżdżam. PCHEŁKA A co ze mną? SASZA A co ma być z tobą? PCHEŁKA Nie chcesz mnie wziąć ze sobą? SASZA Nie. PCHEŁKA Aha, ale ją chcesz? SASZA A, podsłuchiwałeś. PCHEŁKA Siedziałem w moich krzakach. To chcesz ją wziąć do Rosji? SASZA Aha. PCHEŁKA I myślisz, że ci dadzą bilety? Dwa bilety za darmo. Bo teraz potrzebujesz dwa. A dlaczego jej mają dać? Chyba że się z nią ożenisz. Śmieje się. SASZA To się z nią ożenię. PCHEŁKA Wiesz, że ja ją rżnąłem? SASZA No to co? ANTYGONA W NOWYM JORKU 79 PCHEŁKA I Cygan też ją rżnął, ten co się powiesił na tym drzewie (pokazuje drzewo). SA3ZA Wiem. No to co. Pchełka wyciąga butelkę wypełnioną do połowy wódką i pociąga tyk. PCHEŁKA śmieje się Tak sobie myślę, jak się twoja matka ucieszy. Wszystkie matki marzą, żeby mieć wnuki. Sass^a patrzy na butelkę jak zahipnotyzowany. PCHEŁKA A ty jesteś pewien, że ona w ogóle wie, kto ty jesteś? Zobaczymy, czy cię pozna jak wróci... Pchełka pociąga nowy łyk, podchodzi do wózka Anity i grzebie w rzeczach. SASZA Zabieraj łapy. PCHEŁKA cofając ręce Dobra, dobra. Nie denerwuj się. (Wraca na ławkę i pociąga łyk.) Ty wiesz co. Ty masz rację. Ty się stąd zabieraj do Rosji. Ty tam przynależysz. Bo tu w życiu do niczego nie dojdziesz. Bo się tu nie nadajesz. A na przykład ja, to nie ma ludzkiej siły, żebym się ruszył z Nowego Jorku. Za żadne pieniądze. Bo ja tu przynależę. Tu jest moje miejsce (pociąga tyk). Ja czytam gazety i ja wiem dokładnie, jak do czegoś dojść w Ameryce. I jak się tutaj zachować. Bo jak już osiągnę dno, to sobie spokojnie pójdę do jakiejś eleganckiej odwykówki. Ludzie gadają i gadają na tę / wódkę. A spójrz się na Larry'ego Fortensky'ego. Też Polak, też się lubił napić. I teraz co? Cały świat go podziwia. Jakby nie pił, to nikt by o nim w życiu nie usłyszał. Dalej by pracował przy budowie domów. A tak, zobacz. Pił jak dobry Polak, osiągnął sobie powolutku dno. Może miał jakąś delirkę albo trochę -} epilepsji. No i kulturalnie sobie poszedł na elegancką odwykówkę. A kto się ' odzwyczaja w sąsiednim pokoju? Elizabeth Taylor. No i proszę. Od słowa do słowa małżeństwo. I Fortensky leży sobie teraz w hamaczku, ptaszki śpiewają, palmy się kołyszą, Michael Jackson tańczy, dookoła żółwie, węże, a może jakiś ) kotek, chuj wie, a Liz Taylor na paluszkach myk, myk, przynosi mu wyborową z sokiem grejpfrutowym. Bo najważniejsze w życiu to jest być sobą. Znów pociąga długi tyk. Saszą. »'« **»%? te&° Mużej wytrzymać. SASZA Dawaj flaszkę. PCHEŁKA udając, zf "ę z.astana'u>^a Ja myślę, że nie powinieneś pić. Co na to powiedzą w ambasadzie?... 8o TEATR SASZA Dawaj to, ty pieprzony Polaczku. Pchełka podaje mu flaszkę. Sasza prz_ed wypiciem patrzy długo na flaszkę. SASZA Tylko nie myśl, że ja nie pójdę rano do ambasady... PCHEŁKA Oczywiście, Saszka, oczywiście. Sasza pociąga kilka długich łyków. Pije jak wodę. Odrywa się od flaszki, wykrzywia twarz, i kaszle. SASZA Co to jest? PCHEŁKA Troszkę wódki, ale głównie czysty denaturat... Mocne, co? Dobre. Sasza znów długo pije. PCHEŁKA obojętnie Ej, Saszka, zrób przerwę, pochorujesz się. SASZA Otóż chciałem ci powiedzieć, że ją zabiorę do Rosji... Wszystko jest tak jak przedtem, żebyś nie myślał (pije). PCHEŁKA Oczywiście, Saszka, oczywiście (bardzo serdecznie). I wiesz co, nie martw się, może wszystko się ułoży między wami. Ona cię kocha. Jak znajdzie się pod dachem, to może jej ta szajba odpuści. Saszka dostaje straszliwego bólu głowy. Obejmuje ją rękami. SASZA Zamknij się. PCHEŁKA dalej z, fałszywą serdecznością Ja poważnie mówię. Ludzie się zmieniają... Nigdy nie wiadomo. Twoja matka się nią zajmie. Ja ci życzę najlepszego z całego serca. Ty jesteś mój przyjaciel. Ja chcę, żebyś był szczęśliwy... Sasza kładzie się na ławce. Skręca się ^ bólu. PCHEŁKA Tylko spokojnie, Saszka. Poleź sobie troszeczkę... Odpocznij sobie. Wiesz co, ja myślę, że jak Jola tutaj przyjedzie... Zza sceny szarpanina i odgłosy gwałtu. GŁOS ANITY Odpieprzcie się, świnie... Zabierz łapy, bydlaku! ANTYGONA W NOWYM JORKU 81 GŁOS MĘŻCZYZNY I Zamknij się kurwo, bo ci przyłożę. GŁOS MĘŻCZYZNY II Weź ją na ziemię. Odgłos padającego ciała i kotłowanina. GŁOS ANITY Sasza! Ratunku! Sasza. Sasza... Sasza. półprzytomny, próbuje się podnieść i opada na ławkę. GŁOS ANITY Sasza!... Ludzie! •f GŁOS MĘŻCZYZNY I Zamknij się, kurwo! GŁOS MĘŻCZYZNY II Włóż jej to do pyska. GŁOS ANITY z,a{m'eriyicJ> ^dławiony Sasza... Sasza. robi kolejny wysiłek próbując usiąść, ale opada na ławkę. SASZA rozpaczliwie Anita... Anita. Pchełka siedzi bez. fuchu, trochę przestraszony, a może ' trochę z&dowolony. Zza sceny przy tłumione jęki i odgłosy dartego ubrania. Sasza zatyka sobie uszy. P°tfm obejmuje głowę, Zwija się na ławce i krzyczy, starając się wszystko zagłuszyć. SASZA Aaaaa... SCENA PIĘTNASTA W chwilę później Sasza i Pchełka siedzą na ławce. Sasza ciągle chory, trzyma się z? głowę. Wchodzi Anita. Ma poszarpane ubranie, suknia rozdarta, twarz, podrapana. Na ustach Zaschnięta krew. Nie zwraca uwagi na siedzących. Idzie prosto do swojego wózka. Opiera się na nim ciężko i przez, chwilę odpoczywa. SASZA Anita, posłuchaj. No... ja... No... Ja nie mogłem, Anita. ANITA gwałtownie szarpiąc wózek Odejdź stąd! To nie ty... TEATR SASZA Ale, Anita... Anita uderza go wózkiem. ANITA Zabieraj się... Bo cię ugryzę... Ja mam AIDS. Pokazuje %ęby i sy esy jak wą^- PCHEŁKA Ja ci mówiłem, Saszka... To jest wariatka. Anita % trudem pcha wó%ek u> stronę sąsiedniej ławki i opada na nią. SASZA Anita, nic się nie zmieniło... Ja pójdę do ambasady... Anita jakby go nie słyszała. Kołysce się monotonnie, mamrocząc coś do siebie. PCHEŁKA Ja bym się czegoś napił. Sas^a wyciąga spod obcasa żyletkę. Opróżnia kieszenie nowej marynarki. Wywraca je na wierzch i starannie obcina żyletką. Gigantyczne cąerwono-niebieskie światło ęacęyna migotać na scenie, jakby pojawiło się wiele policyjnych samochodów. Mo%e słychać ich ostre sygnały. Anita patrzy na światła i uśmiecha się promiennie, myśląc o swojej bodedze. Światła połyskują pr^fz parę chwil. Anita, Sasęa i Pchełka auty goją w bezruchu. Scena wygasa.\ Palą się światła tylko na proscenium. Anita, Sas^a i Pchełka rozpływają się w ciemności. SCENA SZESNASTA Na proscenium wchodzi Policjant i syraca się do publiczności. POLICJANT W czasie akcji zaawansowanego oczyszczania parku, jaką przeprowadziliśmy w zeszłym tygodniu w Tompkins Square Park, z reguły pomijamy fazę pierwszą i drugą, które omawialiśmy poprzednio, i przystępujemy od razu do fazy trzeciej... Doszły nas idiotyczne plotki, że w TSP znajdował się grób jakiegoś bezdomnego. To nieprawda. Przekopaliśmy połowę parku i nic nie znaleźliśmy. Okazało się, że źródłem tych plotek była chora psychicznie Portorykanka, która przedtem mieszkała w parku. Ta kobieta próbowała kilka razy dostać się z powrotem do parku. Nawet wtedy, kiedy otoczyliśmy go trzymetrowym żelaznym ogrodzeniem. No i w końcu powiesiła się na głównej bramie. Została zabrana na Potter's Field... No cóż, pewnym ludziom nie można pomóc. Zauważa lecący na %iemi magnetofon Sassy. Podnosi go, przyciska klawisze i potrząsa kilka ra%y. Be% rezultatu. ANTYGONA W NOWYM JORKU POLICJANT I jeszcze jedna sprawa, która może państwa zainteresuje. Według ostatnich danych liczba homlesów w Nowym Jorku zwiększa się. I w końcu tego roku na każdych trzystu nowojorczyków przypadać będzie jeden bezdomny. To by znaczyło, że dzisiaj w teatrze jest co najmniej jedna osoba, która niedługo znajdzie się na ulicy. I ta osoba dobrze wie, o kim mówię. (Z uśmiechem). Życzę państwu miłego wieczoru. Wrzuca magnetofon do żelaznego kos^a. na, śmieci. Magnetofon nagle %ac%yna działać. Frank Sinatra śpiewa „Strangers in the Night". KONIEC Polowanie na karaluchy OSOBY w kolejności ukazywania się na scenie: NARRATOR ONA ON URZĘDNIK EMIGRACYJNY RYSIO CZESIO BEZDOMNY PAN THOMPSON PANI THOMPSON CENZOR AKT PIERWSZY Na proscenium w świetle reflektorów pojawia się elegancko ubrany mężczyzna, wyglądający jak typowy narrator z? starych filmów hollywoodzkich. Z uśmiechem zwraca się do widowni. NARRATOR Dobry wieczór. Na początku lat osiemdziesiątych, w czasach administracji Ronalda Reagana, kiedy istniał jeszcze tak zwany berliński mur, setki tysięcy emigrantów z Europy Wschodniej przyjeżdżało do Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu wolności i chleba. Szczególnie wielu przybywało z kraju Kościuszki, Pułaskiego i Lecha Wałęsy. Bohaterowie naszej opowieści wybrani zostali zupełnie przypadkowo spośród olbrzymiej masy zwykłych ludzi. Przyjrzyjmy się ich pierwszym krokom na ziemi amerykańskiej. Początki nie były łatwe... Chociaż... (znika) Lower East S idę, jedna z. najbiedniejszych dzielnic Manhattanu, co nie znaczy, żf Nowego Jorku. Mieszkają tu między innymi narkomani, prostytutki, artyści, Portorykanie, Ukraińcy i Polacy. Scena przedstawia pokój. W rogu wanna zasłonięta plastykową zasłoną. Obok kuchenka. Na sznurku suszy się kilkanaście umywanych torebeczek herbaty Lipton. Filiżanki % równych kompletów. W śród powykrzywianych mebli wyróżnia się sfatygowany inwalidzki fotel na kolkach. Pod oknem stoi, na nim papiery i slowniki. Na ścianie duża mapa Stanów Zjednoczonych. Obok szafa. Stoją na niej rzędem rozmaitej wielkości Statuy Wolności. W centrum pokoju łóżko. Nad lóżkiem wisi zawinięta w papier żarówka. Pociągając z.a sznurek można ją gasić i zapalać. W łóżku śpi On. Na razie niewidoczny. Kołdrę ma naciągniętą na głowę. Za oknami mruga jakiś neon. Mieszkanie powinno by ć pełne odgłosów. Szum rur, spuszczanie wody. Kiedy pojawiać się będą %/awj, światło za oknami możf migotać bardziej intensywnie. Zjawy w zasadzie powinny pojawiać się spod łóżka. Ale jest to konieczne tylko w wypadku zjawy pierwszej, czyli Urzędnika Emigracyjnego. Czesio i Rysio mogą na przy kład wy chodzić Z. wanny, a znikać w lodówce, Thompsonowie wychodzić Z szafy^a znikać pod lóżkiem i tak dalej. Gwałtownie otwierają się drzwi do łazienki. Tyłem wchodzi Ona. Jest w nocnej koszuli. Przfż_ ramię przerzucona ścierka. W ręku torebeczka z_ używaną herbatą. Dramatycznie recytuje po angielsku, z. ciężkim polskim akcentem, fragmenty monologu Łady Makbet, adresując go do niewidocznego, wygląda na to, żf ukrytego w wannie z& Z.asł°na.> Makbeta. ONA Yet here's a spot... Out damned spotJOut, I say! — One; Two; Why then'tis time to do't! - Heli is murky! - Fie, my lord, fie! A soldier, and afeard?... What, will these hands ne'er be clean? — No morę o'that, my lord, no morę o'that: you mar all with this starting... Here's the smell of the blood still: all the perfumes of Arabia will not sweeten this little hand. Oh! Oh! Oh!... Wash your hands, put on your nightgown; look not so pale: I tell you yet again, Banquo's buried; hę cannot come out on's grave... To bed, to bed: there's knocking at the gate. Come, come, come, come, give me your hand. What's done cannot be undone: To bed, to bed, to bed. W czasie recytacji porządkuje pokój: wiesza torebeczkę herbaty obok innych na sznurku, wchodź} na wannę i na utrzymującym %asłonę pręcie wiesza ścierkę. Przy samym końcu monologu po raz_ pierwszy Zwraca się twarzą do widowni i dostrzega publiczność. Uśmiecha się bardzp speszona ale pełna kokieterii i wskakuje do łóżka. Za chwilę L»d» patrzy uwodzicielsko na salę . Gtijeszczf niewidoczny Zgaś światło. ONA ucisza go niecierpliwym ruchem ręki, wstaje z. łóżka i zwraca się do widowni Nazywam się Anka, nie mogę spać, jestem z Polski. Tu w Nowym Jorku jestem od trzech lat. Przez ostatnie trzy miesiące nie spałam w ogóle. To znaczy najpierw nie spałam przez jakiś miesiąc, potem spałam, potem nie spałam, ale teraz od czterdziestu dwóch dni, no, może od dwudziestu dwóch nie zmrużyłam oka (przygląda się widowni). Ja jestem aktorką, ale nie mogę dostać żadnej roli przez mój akcent. Podobno mam okropny akcent. Co? (patrzypytająco na widownię)... Taaa (Z. rezygnacją). To jest mój mąż Janek (pokazujepalcem). On też nie śpi. To znaczy 86 TEATR on teraz udaje, że śpi. (Uśmiecha się.) Wiem na pewno, on nie może zasnąć bez środków nasennych, a ja je schowałam. (Rozgląda się, wyciąga spod materaca proszki i pokazuje je publiczności) Ooooo! (uśmiecha się, syjcięsko) Prawdę mówiąc te proszki nie pomagają mu w ogóle. Ale on bardzo lubi ich szukać. On jest pisarzem. Miał książkę wydaną w Paryżu, sztukę wystawioną w Nowym Jorku, na OFF OFF Broadway. Zarobił na niej dwieście czterdzieści siedem dolarów, sześćdziesiąt trzy wziął tłumacz, a pięć ja zgubiłam na przyjęciu po premierze. On nazywa się Krupiński. (Pręeę moment czeka na reakcję sali, po czym dodaje) Jan Krupiński. K jak kot, R jak róża... Ach (macha % rezygnacją ręką). Nikt o nim nie słyszał? Dobrze, że on tego nie słyszy... To znaczy udaje, że nie słyszy. Ja mam tutaj pełno recenzji (podnosi z. biurka papiery i pokazuje publiczności). O! Proszę bardzo. On dostał bardzo dobre recenzje w „New York Timesie" i bardzo niedobre w „Yillage Voice"... Ja dostałam nagrodę za moją interpretację Szekspirowskich kobiet w tym, no, w National Theatre in Warsaw. Oooo! (Podnosi statuetkę triumfalnym gestem i pokazuje pierwszym rzędom) Ja wiem, że to jest zupełny idiotyzm, ale w Ameryce trzeba się chwalić, prawda? Bo jak sam o sobie nie będziesz dobrze mówił, to kto o tobie będzie dobrze mówił, co? Well... yes... Banquo's buried. Hę cannot come out... (poprawia wymowę) come out of the grave. Czy ja naprawdę mam taki paskudny akcent? Ja trochę w Nowym Jorku pracowałam. Taki jeden krytyk sztuki z Polski, specjalista od renesansu, on* jest tu świetnie ustawiony, pracuje jako kelner w tej włoskiej restauracji na rogu Drugiej Avenue i Osiemdziesiątej Ósmej Ulicy, no więc on załatwił mi pracę w Muzeum Emigracji. Siedziałam tam codziennie od dwunastej do szóstej wieczorem w tej części wschodnioeuropejskiej, Hungary, Czecho-sloyakia, Kumania, przebrana za polską emigrantkę z XIX wieku. No, wiecie o co chodzi, chustka, walonki... No, taka babuszka... no ale teraz w muzeum zaczął się remont. Czyli... (macha ręką) Prawda, że on dobrze udaje, że śpi? To ja go nauczyłam (uśmiecha się triumfująco). Jakby się wydało, że nie śpimy, jesteśmy skończeni. W Nowym Jorku wszyscy śpią... Teraz uczę go udawać, że jest szczęśliwy. W Nowym Jorku wszyscy są szczęśliwi... On jęc^y przez, sen. ONA W ciągu dnia on zwykle siedzi przed mapą. (Wstaje z, łóżka, siada na krześle przed mapą USA i wpatruje się w nią przez, dłuższą chwilę w milczeniu.) Może tak siedzieć godzinę albo dwie. (Znowu pr^z. chwilę wpatruje się w mapę.) Potem mówi: „Dziwny kraj". To wszystko. „Dziwny kraj". Powiedziałam mu, że się nigdy tutaj nie przebije, bo nie ma szczerego uśmiechu. W Ameryce wszyscy mają szczery uśmiech. (Patrzy na salę) A on ma wredny. Strasznie się przejął. W Europie Wschodniej nikt nie ma szczerego uśmiechu... poza pijakami i kapusiami. (Uśmiecha się) Wczoraj siedział pół dnia przed mapą i ćwiczył szczery uśmiech... co chwila sprawdzał go sobie w lusterku. Sto razy mu powtarzałam, żeby napisał POLOWANIE NA KARALUCHY sztukę o polskich emigrantach, ale on mówi, że to nudny temat. Wiadomo, że albo im się uda, albo im się nie uda. ON budząc się albo udając, %ę się budzi Która godzina? ONA podbiega do okna. i patrzy na ulicę, gdzje jest %apewne wielki Zfgar O godzinę później niż zwykle. Ostatnio pytałeś się o trzeciej nad ranem, teraz jest czwarta nad ranem. ON Znowu krzyczałaś. Ostatnio ciągle krzyczysz przez sen. ONA Tak? ON Siadasz na łóżku i krzyczysz (demonstruje jej krzyk), ONA Cicho! Ludzi pobudzisz. ON Potem zasypiasz od razu. ONA Od razu? ON Od razu. A ja nie śpię. do rana. ONA Wiem, a rano masz wykład w tym college'u w Staten Island, za który ci nie zapłacą, ale za to popierają nasze podanie o zieloną kartę. A ty tego nienawidzisz, bo jak można uczyć o Kafce studentki, które przyjeżdżają na wykłady sportowymi samochodami... Dobrze, śpijmy. Przykrywają się oboje kołdrami, układają się do snu. Po chwili. ONA jęczy przeraźliwie O Boże! ON Co ci się śniło? ONA Nic. ON Nic? ONA Nic. Nie spałam, dlatego krzyczałam. 88 TEATR ON Może ci się śniło, że wróciliśmy do Polski? ONA Nie. ON Albo, że złodziej wchodzi przez okno? ONA Przecież założyliśmy kraty w oknach. Nikt się nie przeciśnie przez te kraty. ON Co to szkodzi sprawdzić. (Podnosi się, podchodzi do okna, potrząsa kratami) Eeee, niemożliwe, żeby ktoś się tędy przedostał. Śnią ci się same idiotyzmy. ONA krsywiąc się 3; obrzydzenia, wali butem n> podłogę. Ra%, potem drugi, potem trzeci Uciekł pod podłogę... ON Cicho! ta jędza pod nami zadzwoni do właściciela. On tylko czeka, żeby nas wyrzucić. Ty wiesz, ile on by teraz dostał za takie mieszkanie, w takiej świetnej dzielnicy na Manhattanie? ONA Taa. To jest cudowna dzielnica. Porto Rico, prostytutki, narkomani. Kradną, piąte piętro bez windy, zimno w zimie, upał w lecie, nie można mieć klimatyzacji, bo druty są za stare i się palą... ON Nie stać nas na klimatyzację. ONA Napadają, gwałcą... ON To jest dzielnica artystów. ONA Karaluchów. ON Co ci zrobiły karaluchy? W Nowym Jorku wszędzie są karaluchy. Nawet u milionerów. ONA Skąd wiesz? Byłeś kiedyś u milionera? ON Karaluchy nie roznoszą bakterii. I jedzą tylko odpadki. Pamiętasz Gregora? POLOWANIE NA KARALUCHY 89 ONA Jakiego Gregora? ON % politowaniem Jakiego Gregora... Bohatera Przemiany Kafki, no tego co się zmienił w karalucha. Siostra przynosiła mu co rano świeże bułeczki, serek, mleko, a on nie chciał na to nawet splunąć. Jedyną rzecz, którą brał do paszczy, to były odpadki. ONA Widziałam, jak się brały za nasz kawior. -/ ON ,,,,-;. A jeżeli nawet, to ile taki karaluch może zjeść? ,-p ONA i% Czyli, że jedzenie zjadają nam szczury. ,, ^ ON f O ONA ^ ; Szczury. ON Duże myszy. Poza tym myszy zjadają karaluchy. ONA Skąd wiesz? ON L dumą Widziałem. ONA wędryga się Słyszałam, że szczury zjadają dzieci. ON My nie mamy dzieci. ONA oskarżycielsko Ahaa! ON Tylko na litość Boską nie zacznij znowu o dziecku. Jeszcze tego by nam brakowało... dziecka! Ciekawe, gdzie by spało? ONA wkładając poduszki pod koszulę i imitując w ten sposób cią^ę mówi c^ule, pokazując łóżko Tu. ON A my? 9° TEATR ONA pokostując jakieś miejsce na podłodze Tam. ON A gdzie ja będę pisał? ONA Przecież ty nie piszesz. ON Nie mam o czym pisać. ONA Ty wiesz, ile można zarobić na książkach dla dzieci? Ale żeby napisać książkę dla dziecka, trzeba mieć dziecko, a żeby mieć dziecko... ON Odczep się od tego dziecka. ONA To by wszystko zmieniło. Zacząłbyś pisać. Nie miałbyś innego wyjścia. ON Zawsze mam jeszcze jedno wyjście: przez okno. ONA A kraty? ON Możemy iść spać? ONA Możemy. Ona nucąc kotysankę, na przykład „Aaa, kotki dwa" i poruszając sięjak kobieta w ostatnim miesiącu ciąży, podchodzi do łóżka i próbuje się na nie wgramolić przodem, ale brzuch jej przeszkadza, wiej: odwraca się tyłem, siada, potem Zf strasznym wysiłkiem podciąga nogi i pada na łóżko. Nad nią sterczy olbrzymi brzuch. Chce ZL,as*c' światło, ale brzuch przeszkadza jej w dosięgnięciu do sznurka. Próbuje, ale nie udaje się jej. Dzwoni telefon. Oboje podrywają się przerażeni. Poduszka wypada na podłogę. ON Która godzina? ONA Dziesięć po czwartej. ON Kto to może być? ONA Nie wiem. POLOWANIE NA KARALUCHY ON Złodzieje! ;r ONA Złodzieje? ON Złodzieje sprawdzają, czy jesteśmy w domu. Telefon ciągle dzwoni. ONA To przyjmij. Powiedz, że jesteśmy w domu. ON Może to właściciel. Mówiłem ci, żebyś nie waliła butami. A może to... ( gwizdać) ONA ' Przestań gwizdać. '•• On ciągle gwiżdże. . ' ONA Zawsze gwiżdżesz, jak się czegoś boisz. Ja już nie wytrzymam. Może to jest ktoś? ON KGB. ONA KGB? ON KGB. ONA Dlaczego KGB? ON Żeby mnie zastraszyć. ONA Dlaczego mają cię zastraszyć? ON Bo wiedzą, że ich nienawidzę, bo wiedzą, że jestem pisarzem i mogę coś napisać. ONA Ale ty nic nie piszesz. ON Ale mogę w każdej chwili zacząć. TEATR ONA To zacznij. ON % furią Nie mam o czym pisać. ONA Poza tym po co oni mają ciebie straszyć, jak się ich i tak boisz... (%przerażeniem) Może to Immigration? ON Dlaczego? ONA Nie wiem. Może ktoś nas zakapował. ON Że co? ONA Że nie mamy wizy. ON Eee, przecież obiecali, że nam dadzą zieloną kartę. ONA Ale nie dali. Musimy jeszcze raz iść na przesłuchanie. ON To nie jest przesłuchanie, tylko wezwanie na rozmowę. To, że kazali nam się zgłosić, to znaczy, że nasza sprawa wygląda znakomicie. W Nowym Jorku miliony ludzi na to czekają. ONA Na przesłuchanie? ON Na wezwanie. Telefon ciągle dzwoni. ONA Może to ktoś z Europy? Tam jest inny czas. Która tam jest godzina? ON A która jest u nas? ONA ^nów sprawdza na zegarze Zfl oknem Czwarta piętnaście. ON To tam musi być... Dziesiąta piętnaście. ONA Rano. POLOWANIE NA KARALUCHY 93 ON Tak. •*: H-IV ONA To na pewno ktoś z Europy. ON Andrzej jest we Francji. Może to on dzwoni? Tak, oczywiście - to na pewno on. Ona biegnie, ś^eby podnieść słuchawką, ale On zatrzymuje ją krzykiem. ON z. wściekłością Ale jak myślisz, czego on właściwie od nas chce? (Z uśmiechem) Aha, już wiem, on mi zazdrości. ONA ''"O Ale czego? ON :""'n Jak to czego? On wyemigrował tylko do Paryża, a ja jestem w Nowym Jorku i mam sukces. ONA Ale ty nie masz sukcesu. ON Ale on tego nie wie. ONA Dlaczego ten facet z Emigration zadał mi to pytanie? ON Może powinniśmy przyjąć ten telefon? ONA Może powinniśmy. Oboje pochylają się nad telefonem zachęcając sięgestami do podniesienia słuchawki. Kiedy On już się niemal zdecydował, telefon przestaje dzwonić. Muszą wtedy oboje być iv łóżku. ON Aaa, cholera! Dlaczego mi mówiłaś, żeby nie podnosić słuchawki, teraz jest za późno. Telefon ypów dzwoni dwa rasy, oni nie odbierają, wiej: przestaje. Typowy ursgdnik % Immigration Office wyczpłguje się spod łóżka. Ma teczkę % dokumentami, przybory do brania odcisków palców i s%c%ety ujmujący uśmiech kosmonauty. URZĘDNIK Proszę państwa tutaj. (Patrząc na nogę Jana, który przez, chwilę utyka) Jakieś kłopoty z nóżką? Pan stale tak utyka? 94 TEATR ON Nie, nie (waląc się iv nogę). To tylko tak mi troszkę zdrętwiała. URZĘDNIK Aha... Poproszę paluszki, (biorąc jej odciski palców) teraz poproszę panią,. ON uspokajająco Nic się nie martw. Immigration zadaje każdemu te same pytania. ONA Każdemu te same? URZĘDNIK Czy pani przyjechała do Ameryki w celu uprawiania prostytucji? ON Potraktuj to jako komplement. URZĘDNIK Czekam na odpowiedź. ONA Nie... Nie miałam takiego zamiaru. Ale jeśli można... URZĘDNIK Dziękuję. (Zwraca się do niego) Czy pan przyjechał do Ameryki z zamiarem zastrzelenia prezydenta Stanów Zjednoczonych? On krztusi się. ONA Czy pan się każdego o to pyta? URZĘDNIK Czekam na odpowiedź. Czy chce go pan zastrzelić, czy nie? ON Nie. URZĘDNIK Dziękuję. ON Prawdę mówiąc, ja nie bardzo rozumiem? URZĘDNIK Dziękuję. (Przegląda papiery, po aęym sklada je) To wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. (Robi krok w strone_ ló^ka i %atr%ymuje się) Aha, jeszcze jedno. Czy była pani kiedyś chora na chorobę weneryczną? ONA Na jaką chorobę weneryczną? POLOWANIE NA KARALUCHY 95 URZĘDNIK Właśnie się pytam. ONA Nie, nigdy. URZĘDNIK A pan? ON Nie, nigdy. URZĘDNIK Dziękuję. Za pół roku otrzymacie państwo wezwanie na następne przesłuchanie. ONA Widzisz... Przesłuchanie. ) ON szeptem Spytaj się go o pieniądze. ONA ;:O Przepraszam pana... '•*'• URZĘDNIK Tak, słucham? ONA Chodzi o to, czy byłoby możliwe uzyskanie czasowego pozwolenia na pracę. Widzi pan, my mamy pewne kłopoty finansowe, oczywiście to nic poważnego, ale... URZĘDNIK Bardzo mi przykro, to zupełnie niemożliwe. Ale proszę się nie niepokoić. Póki nie pracujecie bez zezwolenia, możecie państwo spać spokojnie. ON Bardzo panu dziękujemy. ONA Bardzo panu dziękujemy. URZĘDNIK Nie ma za co. Oczywiście, jeżeli zaczniecie pracować bez pozwolenia, zostaniecie natychmiast aresztowani i deportowani. No, to wszystkiego najlepszego. Znika pod łóżkiem ONA i ON jednocześnie Wszystkiego najlepszego. ONA Ciekawe, czy on naprawdę myśli, że gdybyś ty przyjechał zastrzelić prezydenta, tobyś mu o tym powiedział? (Gasi światło, pr^e^ chwilę leś^ą w milczeniu) Czy mendy to choroba weneryczna? 96 TEATR ON odsuwając się Nigdy mi nie mówiłaś, że masz mendy. ONA Ja tylko tak, dla podtrzymania rozmowy. ON po chwili, ^upalając światło Swoją drogą to ciekawe, czy mendy to choroba weneryczna. Wiesz, że nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Telefon %ac%yna dzwonić. Oni nie reagują. Telefon dzwoni trzy razy i przestaje. ON W Polsce spotkałem faceta, który siedział pięć lat w więzieniu i był szczęśliwy, że miał w celi szczura. Bardzo się zaprzyjaźnili. ONA Mówiłeś mi to przedtem, tylko dawniej to był ktoś, kto bardzo się cieszył, że ma w celi pająka. ON Jakiego pająka? To był szczur. Pająk był w „Psychozie" Hitchcocka. Na łóżko włazi karaluch. On %r%uca go na ęternię, płoszy, ale nie próbuje zabić. Ma do karaluchom szacunek i niewątpliwą sympatię. ON z. uznaniem Ten karaluch był większy od wróbla. ONA Trzaśnij go! ON Uciekł do szpary w podłodze. Ciekawe, że karaluchy nie lubią kawy. Spod podłogi słychać walenie miotłą w sufit. ON O Boże! Znowu ta starucha. Najmniejszy szelest jej przeszkadza. (Krzyczy, przykładając twarz_ do podłogi) Dlaczego ona o tej porze nie śpi? (Uspokaja się) Wszystkie karaluchy uciekają do tej szpary. One tam się zbierają. ONA Po co? ON Jak to po co? Żeby się rozmnożyć. Potem wysiadują jajka. Jak tylko pierwszy raz zobaczyłem tę staruchę i ona zaczęła się odgrażać, że zadzwoni na policję, nagle zrozumiałem, że w Zbrodni i karzę Dostojewskiego nie chodzi o jakiś tam teoretyczny problem, czy ktoś ma prawo zabić kogoś, czy nie. To jest oczywiste, że Dostojewski mieszkał w Petersburgu nad taką samą staruchą jak ta nasza. I tak wpadł na pomysł książki. POLOWANIE NA KARALUCHY 97 ONA niechętnie Eee... ON Karaluchy uczą się błyskawicznie. Starsze są bardzo przebiegłe. Ciekawe, że w Polsce nie ma karaluchów, może je gdzieś zamknęli? Popatrz, te młodsze w ogóle nie uciekają, jak się zapali światło (demonstruje). Mówię o tych najmniejszych... ONA czule O dzieciach. ON z. furią Tak, o niemowlakach. O Słychać sygnał straty polarnej, ogłws&jlty i bardzo wyrafinowany -jak to w Nowym Jorku. ONA To ten sam co wczoraj w nocy, poznajesz? Ooo, tu się zacina. Tak, to ten sam co wczoraj. ON Wszystkie syreny są takie same. ONA Ale skąd. Nie poznajesz? O, zobacz jak nisko schodzi. ON Przestań bredzić. Chodźmy spać. Zatyka usyy. ONA Posłuchaj. Temu chodzi o coś więcej. Normalnie jest tylko uuuuu, bez tego buu, buu. Może on chce dać nam jakiś znak, coś nam dać do zrozumienia... ON Że gdzieś się pali. Słuchaj, ja mam rano lekcję... ONA Ja wiem, będziesz uczył o Kafce te dziewczyny, które przyjeżdżają do szkoły w sportowych toyotach. Kafka by się nieźle ubawił. Ty im po prostu zazdrościsz ich toyot. ON ponuro To jest beznadziejne. Nie zasnę. Czuję, że nie zasnę (gasi światło). Przez, chwilę leżąw milczeniu, przykryci kołdrą. Nagle Ona siada i mówi zapalając światło. ONA Mleko. ON O Boże! 98 TEATR POLOWANIE NA KARALUCHY ONA Mleko jest dobre na sen. Zimne mleko. ON Co ty wygadujesz. ONA Chciałam powiedzieć - gorące mleko. Napijemy się gorącego mleka i zaśniemy. ON Nienawidzę mleka. Szczególnie gorącego. Przygląda się Jej uważnie i po r wz pierwszy uśmiecha się. ONA Co? ON Wyglądasz okropnie. Jesteś zupełnie zielona. ONA Zielona? ON Zielona. ONA To przez to, że nie śpię. ON Ja też nie śpię. ONA Wiem. Wyglądasz jak trup. ON niespokojnie Jak trup? ONA Aha. Mówię ci, że gorące mleko nas uratuje. Siada na łóżku, jakby z nadzieją. Po c%ym On ^ustanawia się: ON Czy myśmy już nie próbowali gorącego mleka? o namyśle 99 Tak. Kładą się, naciągają kołdrę na głowę. Kilkakrotnie ^mieniają pozycję próbując gasnąć. Obracają się w łóżku, poprawiają poduszki. Jako %e sztuka jest o bezsenności, próby lęaśnięcia musują być częste i rozpaczliwe- j. ONA Prawdę mówiąc myślałam, że już tam nigdy nie pójdziesz. ON Wsiadłem w windę, wjechałem sobie na dziewiętnaste piętro. Oni mają kilka pięter. ONA Nie wiedziałam. ON Dziewiętnaste, dwudzieste pierwsze, i dwudzieste trzecie. ONA z podziwem Całe trzy piętra (zaPa^a światlo). ON Całe trzy piętra. Potem jest stary brudny korytarz. Na końcu, za szybą siedzi strażniczka. Jak w komisariacie. Blondynka. Całkiem niezła. ONA Młoda? ON Młoda. ONA W okularach? ON Dlaczego w okularach? ONA Tak tylko pomyślałam, że może w okularach. ON Bez okukrów. Szczerze mówiąc myślałem, że redakcja takiego sławnego tygodnika wygląda inaczej. ONA Niby jak? ON No, jakieś antyki, chińska porcelana, kwiaty, obrazy Chagala, wszystko w najlepszym guście. A tam ściany wyglądały tak jak u nas. Podszedłem prosto do niej. ONA Do kogo? ON Do strażniczki. Blondynki. Uśmiechnąłem się. 100 TEATR ONA krzywi się O, Janek, nie powinieneś tego robić. ON L wścieklością Otóż mylisz się! Jej się mój uśmiech bardzo podobał. Ona też się do mnie uśmiechnęła. Nie każdy myśli to co ty... (demonstruje sspątry uśmiech). ONA sceptycznie No cóż... ON Powiedziałem jej, że chcę się zobaczyć z edytorem. ONA I co? ON Przyjrzała mi się uważnie. ONA Uważnie? ON Bardzo uważnie. I powiedziała, że bardzo jej przykro, ale to jest niemożliwe. ONA Jak to niemożliwe? ON Niemożliwe. ONA O Boże... ON Wtedy opowiedziałem jej wszystko o sobie. Znowu się uśmiechnęła. I ja też się uśmiechnąłem. ONA Dobrze. Ale czy zadzwoniła do edytora? ON Nie. Ale wyszła na chwilę, wróciła i powiedziała, że edytor chce mnie widzieć natychmiast. ONA radośnie Natychmiast. ON Tak. Natychmiast (uśmiecha sie_). Sama rozumiesz, jak się poczułem. ONA No i co? POLOWANIE NA KARALUCHY 101 ON Edytor przyjął mnie. ONA Sam edytor? ON Sam edytor. ONA Jak się nazywał? ON Nie pamiętam. ONA Nie dał ci wizytówki? ON Po co mu wizytówki. Czy Reagan potrzebuje wizytówek? ONA Nie. ON Albo papież? ONA Ja osobiście bardzo podziwiam papieża, tylko wydaje mi się, że on jest trochę za religijny. ON patrzy na nią pr%e%_ chwilę L lekkim osłupieniem Przedstawiłem się. Poprosił mnie, żebym usiadł i powiedział, że jest bardzo zainteresowany mną, Polską, Solidarnością i Lechem Wałęsą. ONA Poczęstował cię kawą? ON Oczywiście. A ja mu dałem swoje opowiadania. ONA I co, wziął? ON Oczywiście. Bardzo się ucieszył i poprosił, żebym do niego zadzwonił za trzy tygodnie. ONA L ąiwodem Za trzy tygodnie? ON Aa... przecież to jest bardzo krótko. Nawet nie wiesz, ile to trwa normalnie. Potem przeprosiłem go za zabranie mu czasu. 102 TEATR ONA A co on na to? ON Roześmiał się. ONA Roześmiał się? ON Tak, ale to był taki trochę krótki śmiech (demonstruje). Hę! ONA Tak, to trochę krótki... Ale nie martw się. Wszyscy Amerykanie na wysokich stanowiskach śmieją się krótko, żeby nie tracić czasu. Jestem pewna, że on cię polubił. ON rozpromieniony A wiesz, ja myślę, że tak. ONA To wspaniale. Jak tylko dostaniemy pieniądze, przeniesiemy się dwie ulice w górę miasta. Za tym burdelem koło rzeźnika, tam jest o wiele bezpieczniej, bo alfonsi pilnują porządku. Przez okno widać drzewa ł podłogi są grubsze. Można zabijać karaluchy i nikt z dołu nie słyszy. ON Jeszcze się nie ciesz (gasi światło). Leąt cbn>ile_ w milczeniu. ONA spokojnie Przecież ja bardzo dobrze wiem, że nigdzie nie byłeś, że stchórzyłeś, że jest ci głupio, i że się za to nienawidzisz. Nie rozmawiałeś z żadnym redaktorem. Podejrzewam, że nawet nie doszedłeś do windy. ON %apala światło Popatrz na mnie. Widzisz jak ja wyglądam. (Siada na łó^ku) No widzisz! ONA przygląda mu się uważnie Tak, widzę. ON Iii? ONA I co? ON Jak ja mogłem iść w takim stanie? Sama mówiłaś, że wyglądam jak ciężko chory człowiek. POLOWANIE NA KARALUCHY 103 ONA Jak trup. Mówiłam, że wyglądasz jak trup. ON Bo nie śpię. ONA Wiem. Ja też nie śpię. ON Słuchaj, ja cały czas wpadam w coś. Urywają mi się guziki od koszuli, wylewam kawę. Nie mogę się z nikim umówić w barze. Bo jak tylko podnoszę kieliszek, zaraz wszystko wylewam. Poza tym bredzę. To nie jest nawet to, że to, co mówię jest głupie, ale ja to mówię w złym momencie. Za wcześnie albo za późno. To, co mówię, jakbym to tylko powiedział w dobrym momencie, byłoby bardzo inteligentne. Każdy, kto na mnie patrzy, widzi od razu, co się ze mną dzieje. Widzi, że ja nie śpię. ONA No to co? Założę się, że Kafka też miał kłopoty ze spaniem. A wielki niemiecki filozof Max Scheler... (uśmiechając się promiennie) umarł na bezsenność. ON przygnębiony Właśnie dlatego nikt ich tu poważnie nie traktuje. ONA Napij się mleka (wstaje, nalewa mleka do szklanki). ON Otóż chciałem ci powiedzieć, że byłem tam. Wysiadłem z windy na dwudziestym drugim piętrze, podszedłem do strażniczki, popatrzyłem na nią, ona na mnie, i od razu wszystko było jasne. ONA Co? ON Że oboje nie śpimy. ONA Nie obgryzaj paznokci. ON Otóż to. Ona też obgryzała paznokcie. Oboje patrzyliśmy na siebie i oboje obgryzaliśmy paznokcie (demonstruje). ONA I co potem? ON bardzo nerwowo Potem zobaczyłem, że ona nie ma guzika przy bluzce, a ona zobaczyła, że prawa kieszeń mojej marynarki jest oderwana. Kiedy zaczęła poprawiać bluzkę, wylała TEATR kawę na spódnicę, a kiedy ja odwracałem się do niej lewą kieszenią, wszystkie kartki upadły mi na podłogę. Nie było w ogóle żadnej szansy, żeby pozwoliła mi wejść. , ONA / Dlaczego? ON neurotycznie Bo neurotycy boją się i nienawidzą innych neurotyków. Tylko wyspani mogą im pomóc. Klan wyspanych rządzi Nowym Jorkiem. Cały problem, jak się do nich dostać? Neurotycy cię nie dopuszczą. Oni są bardzo przebiegli. Udają wyspanych, ubierają się bardzo starannie, kładą make-up pod oczy, tylko ruchy ich zdradzają. / ONA Jakie ruchy? ON Jakie ruchy? (Wpada na s%afe_). l to, że bez przerwy gadają, jak się wspaniale wyspali i ciągle opowiadają sny. Nie więcej niż dziesięć procent wszystkich ludzi w Nowym Jorku śpi. ONA Ale dlaczego? ON Bo to jest miasto emigrantów... (zmieniając ton). Co sądzisz o mojej teorii? ONA Myślę, że zwariowałeś. ON z. furią Raz. Jeden jedyny raz miałem szansę dostać się do wyspanych. Thompsonowie chcieli mnie tam wprowadzić. ONA Znowu zaczynasz. ON I ty wszystko zepsułaś. ONA Wiedziałam, wiedziałam to od początku. Ciekawa jestem, jak długo jeszcze będziesz mi to wypominał. ON Po prostu chcę, żebyś wiedziała, że to że ja nie mogę spać, że łażę po tym pokoju (demonstruje), wpadam na szafę, o proszę (demonstruje), że nie nadaję się do niczego, to jest wszystko przez ciebie (histerycznie opada na stojący w giębi sceny fotel inwalidzki i jednie iv stronę widowni). ONA Nigdy ci nie wybaczę tego fotek. POLOWANIE NA KARALUCHY 105 ON Co ma z tym wspólnego fotel? ONA Przyszedłeś tydzień temu bardzo z siebie zadowolony, bo spotkałeś Piotra, jak jechał do pracy na fotelu inwalidzkim. Spytałeś, co mu się stało. On powiedział, że nic, tylko że sprawił sobie taki fotel, żeby nie płacić czynszu. Właściciel domu nie ma prawa wyrzucić inwalidy. Było tak, czy nie? A następnego dnia rano przydźwigałeś ten fotel. Na piąte piętro. ON Był w bardzo dobrym stanie. Znalazłem go na śmietniku. ONA Janek, przecież ja wiem. ON Co wiesz? ONA Ty chcesz, żebym udawała inwalidkę i spędziła resztę życia w fotelu na kółkach. ON Co ty mówisz? ONA To po co przyniosłeś ten fotel!? No, po co? ON poruszając sie_ na fotelu Jest wygodny, w bardzo dobrym stanie, może być ozdobą każdego domu. ONA Dlaczego powiedziałeś, że jesteś ciekawy, czy bym się umiała nim posługiwać? Chwyta fotel. ON Z ciekawości. Anka, czy ty naprawdę myślisz, że ja chciałbym cię zmusić, żebyś spędziła resztę życia w fotelu inwalidzkim, żeby oszczędzić miesięcznie trzysta pięćdziesiąt dolarów? ONA Oczywiście. Ty byś to zrobił, żeby zaoszczędzić dziesięć dolarów. Wypycha go razem L fotelem do ubikacji i zatrzaskuje %a nim drzwi. Siychać łoskot. ON wraca be^ fotela, lekko utykając Trzysta pięćdziesiąt dolarów to dużo pieniędzy. ONA Janek! io6 TEATR ON Tak. ONA Co my zrobimy? ON Nie wiem. ONA Chcesz wracać do Polski? ON Nie wiem. ONA Nie możemy wrócić. ON Wiem... (po chwili) Jutro pójdę do tego edytora. ONA %apalając światło Nigdy tam nie pójdziesz, przestań wreszcie oszukiwać siebie i mnie. Zawsze kłamałeś. ON O nie, w Polsce nigdy. ONA Czytałeś mi wiersze Eliota i mówiłeś, żeś to ty napisał. ON Chciałem jak najlepiej, moje były gorsze. Kochałem cię. ONA Janek, zrób dla mnie jedną rzecz. Na emigracji wszyscy wariują, błagam cię, przestań kłamać, bo niedługo zaczniesz wierzyć w te kłamstwa, tak jak Krzysiek wierzy, że kręci filmy, Zosia, że pracuje dla CBS, ostrzegam cię: zwariujesz. Skoczysz z mostu Washingtona. ON Nie martw się. Żeby się tam dostać, trzeba mieć samochód. Dzwoni telefon. Ona od razu jakby z. rozpędu podnosi słuchawką. On daje znaki, Żftyjl odłożyła. Ale Ona, choć tak przerażona, zaczyna rozmowę. ONA ostrożnie Halo? (Z olbrzymią ulgą) Ach, to ty Zosiu. (Do niego) To Zosia dzwoni z Greenpointu. Owszem, jest późno, ale nic nie szkodzi. W końcu to jest Nowy Jork. Masz szczęście, że nas w ogóle zastałaś. Byliśmy w teatrze, a potem jak zwykle w Chinatown. Tak, uwielbiam ryż. Co mówisz? Co? Czy myśmy do was dzwonili przed chwilą? Nie. A czy wyście do nas dzwonili przed chwilą? Nie? Nie, POLOWANIE NA KARALUCHY 107 nic... Tak się tylko pytam. Bardzo się cieszę, że dzwonisz. Właśnie chcieliśmy dzwonić. Co? Włodek sprzedał six paintings? (Zasiania słuchawkę i mówi do męża) Ona kłamie, że Włodek sprzedał sześć obrazów. On uśmiecha się pobłażliwie i macha ręką. ONA To wspaniale, gratulujemy. Strasznie się cieszymy... Co ma być o nim? Cały artykuł w „New York Timesie"? (Wymienia spojrzenia % Jankiem, który śmieje się % gorzką ironią). To wspaniale, to nadzwyczajnie. Nie, nie, ja wiem. Włodek z całą pewnością zasłużył. Jak się ma talent, wytrwałość i wdzięk, to nie ma się prawa nie przebić. U nas? Znakomicie. Co? Mówię, że znakomicie. Tak, Janek był wczoraj w „New Yorkerze". Edytor słyszał o nim. Tak, słyszał. Był bardzo zadowolony, że Janek przyszedł. Dziękował. Bardzo mu się podobało Janka opowiadanie. Tak. Oczywiście, że jesteśmy pewni, że nie dzwoniliśmy do was przed chwilą. A wy na pewno nie dzwoniliście do nas przed chwilą? No to wszystkiego najlepszego. Świetnie, żeście zadzwonili. Właśnie mieliśmy do was dzwonić. Ucałuj Włodka od nas obojga. Have a nice day. It was great talking to you... (melodyjnie i uwodzicielsko) Baaaj. Odkłada słuchawkę, %au>styd%pna kłamstwami. Nie patrzy na mfż&-Chwila milczenia ON patrząc na mapę Dziwny kraj. ONA Znowu jedzie. Prawdziwy artysta. ON Chodźmy spać (ęacęyna rozglądać się po mieszkaniu). ONA Czego szukasz? ON Proszków nasennych. ONA Pomogę ci. Stukają razem przezjakiś czas. jest to rodzaj gry. Bo przecież Ona wie, gdzie są proszki i On, żf Ona wie. ON Było jeszcze co najmniej dziesięć proszków. ONA Ciekawe gdzie są? io8 TEATR ON Pamiętam, że położyłem je przy łóżku. ONA Może w łazience. ON Na pewno przy łóżku. Dalej stukają. ON grzebiąc wśród książek Zobacz, co znalazłem. Te twoje bursztyny i Faust oprawiony w skórę. Miałaś to sprzedać zaraz po przyjeździe. I kawior też. ONA Fausta chciałam sprzedać tylko w ostateczności. ON Już jest ostateczność. ONA Nikt go nie chce kupić. ON Bo jest po niemiecku. I nikt nie chce kupić kawioru, bo jest duński. W Polsce powtarzałem ci dziesięć razy, żebyś kupiła tylko rosyjski kawior (szukaproszków pod poduszką). ONA Tam nie szukaj, bo nie znajdziesz. ON Ta restauracja nazywa się „The Russian Tea Room", a nie „The Danish Tea Room". Ośmieszyłaś mnie przed kelnerem. Wyciągnąłem te puszki i... Boże, co za wstyd, żebyś ty widziała, jak on na mnie spojrzał. Narastający sygnał syreny. Trochę inny. Tymczasem On znajduje proszki i łyka kilka. ONA To nie nasz... Wczoraj gołąb chciał mi wydziobać oko. ON z. rezygnacją O, Boże. ONA Poszłam po mleko i zostawiłam otwarte okno... ON Mówiłem ci, żebyś zawsze zamykała okno, jak wychodzisz. ONA Wracam, a tu na kuchni siedzi sobie gołąb i dziobie kartofel. Podeszłam bliżej, gołąb spojrzał prosto na mnie, rozpostarł skrzydła, otworzył dziób i zasyczał. POLOWANIE NA KARALUCHY 109 ON Zagruchał. »,• ONA Nie zagruchał. Zasyczał. Potem podniósł jeden szpon. ON Szpon? ONA Szpon. Miał ostre pazury i chciał mi wydziobać oko. PrzfZ. dbe^z.ą chwilę %maga się % nie istniejącym gołębiem. Lewą ręką chwyta prawą, która jest pazurami gołębia atakującymi jej twarz.. Długa walka. ON zrezygnowany • " No nie. ONA wreszcie zwycięża ' Strasznie się przestraszyłam. Ale gołąb odwrócił się, skończył dziobać kartofel i spokojnie podreptał do okna (demonstruje). Ale wiesz co, ja rozumiem tego gołębia. On musi być taki. Inaczej by tutaj nie przeżył. I chciałam ci powiedzieć, że w Nowym Jorku każdy musi się zachowywać tak, jak ten gołąb. Naukowcy stwierdzili, że nowojorskie niemowlaki mają gorszy słuch, mniejsze płuca i więcej włosów w uszach i w nosie od przeciętnego niemowlaka z Colorado. Dzięki temu są uodpornione na hałas i wdychają mniej zanieczyszczeń... Rozumiesz. One w naturalny sposób wytwarzają system obronny. Wyrastają im te włosy w nosie i w uszach, zmniejsza się przewód, którym powietrze dociera do płuc, grubieje im skóra, twardnieją paznokcie. To właśnie wykazały ostatnie badania naukowe... na Harvardzie. ON Chodźmy spać (gasi światło). Przez, chwilę obraca się w łóżku przygotowując się do snu. Może leżą zwróceni do siebie nogami. ONA z,apala światło Ząb mnie boli. O ten! (pokazuje) ON nie patrząc To znaczy, że ktoś w twojej rodzinie zachoruje. ONA Bardzo boli. ON Weź aspirynę. Jeszcze cztery zostały. ONA Muszę iść do dentysty. IIO TEATR ON Weź teraz dwie i dwie za godzinę. ONA To jest przedni ząb (pokazuje). ON siada na łóżku, ogląda jej %ab Nie denerwuj się. To na pewno stres. Zęby najczęściej bolą z powodu stresu. ONA Mówiłeś, że Zbyszek obiecał pożyczyć nam dwieście dolarów... Idź i go poproś. ON Dobrze, pójdę. ONA Idź dzisiaj. ON Dobrze, pójdę. ONA Zaraz, czekaj. Ty powinieneś napisać sztukę o Zbyszku. Pracował w stoczni w Gdańsku, aresztowali go, bili, wsadzili do więzienia, uciekł, znowu go złapali, powiedzieli; albo więzienie, albo emigrujesz. Przyjechał do Ameryki i dostał pracę przy renowacji Statuy Wolności... ON To brzmi jak najgorszy socrealizm. ONA Amerykanie to uwielbiają. ON Eee, kogo to obchodzi? Jeszcze może gdyby on był... Rosjaninem. ONA No, to zrób go Rosjaninem... Pomyśl tylko (staje na łóżku), straszliwa zamieć, pełny księżyc, olbrzymie fale, a on stoi na szczycie Statuy Wolności, na samej pochodni i śpiewa... po rosyjsku. (Śpiewa na przykład „Wołga, Wołga...") To jest coś na Broadway... Ja muszę iść do dentysty. ON Zobacz, jak się Zbyszkowi udało. Wybili mu zęby w więzieniu i teraz nie ma żadnego problemu z dentystą (gasi światło). Przfz, chwile, leżą w milczeniu próbując gasnąć. ONA Martwię się o nasze mieszkanie w Warszawie. ON Dlaczego? Przecież nam zabrali. POLOWANIE NA KARALUCHY lii ONA Ale ten facet, co u nas teraz mieszka, on mi się nie za bardzo podobał. ON Skąd wiesz, że mieszka? Może wziął jakieś inne mieszkanie. Dwóch milicjantów w cywilu wylali spod łóżka. Jeden — potężny Rysio, drugi — nieduży, gadatliwy Czesio. RYSIO Pod łóżkiem czysto. Nie ma nic podejrzanego (otrzepuje się z. kurzu i zaczynagrzebać w szafie). ONA , Czy macie panowie nakaz rewizji? Rysio wyrzucając rzeczy z, szafy obrzucają ponurym spojrzeniem. ' : J CZESIO % wyrzutem A kto tu robi rewizję? Daj spokój, Rysiu, nie warto się denerwować. Niech nas sobie obrażają, jak chcą. -*; RYSIO A może by jej przyłożyć lekuchno? CZESIO Nie przejmuj się, Rysiu. Mój Boże. Człowiek mógłby odnieść mylne wrażenie, że ma do czynienia z jakim prymitywem, a nie z wybitną aktorką i pisarzem. (Wchodzi do łóżka w butach, może przykrywa s'f kołdrą). Jak żeśmy rano przerzucali mieszkanie takiego architekta na Marszałkowskiej, też zaczął fikać. Rysio mu troszeczkę przyłożył i wiecie państwo co? Niby kulturalny człowiek, po wyższych studiach, dostał nagrodę w Paryżu, a wrzeszczał... Wstyd nam się za niego zrobiło. No, jak ci to mieszkanie, Rysiu, pasuje? RYSIO od początku przypasowuje się do mieszkania, nie zwr&c&jic uwagi na mieszkańców, pogardliwie liii tam. CZESIO Nie wybrzydzaj, Rysiu. Cztery pokoje... te okna to na południową stronę, tak? ONA O czym panowie w ogóle mówią? RYSIO Balkon za mały jest. CZESIO Nie wybrzydzaj, Rysiu. Zobacz, jaka kuchnia wymiarowa. RYSIO Iii. Człowiek lubi sobie po pracy usiąść z flaszką na balkonie, popatrzeć się na Warszawę, pomyśleć, jak żyć... 112 TEATR CZESIO Bardzo ustawne mieszkanie. Jak się stąd wyrzuci bibliotekę, zobacz, ile się tam zwolni miejsca. RYSIO Mnie by bardziej pasowała wilk po lekarzu. On %ac%yna gwizdać. CZESIO Na willę ma oko kapitan. Jak na pisarza całkiem ładnie gwiżdżecie. Artysta za co się nie weźmie, to będzie miało klasę. ONA Zrób coś. ON Co? ONA Przestań gwizdać... Panowie, tutaj dwa tygodnie temu była rewizja. Rysio sytaęyna wydawać jakieś dziwne dźwięki. ON Co mu się stało? CZESIO On ma taki rodzaj śmiechu. ONA O jakim mieszkaniu w ogóle panowie mówicie? Bo jeżeli o naszym, to to mieszkanie jest zajęte. Chyba to widać... Rysio %nóu> %ac%yna wydawać dźwięki. Po c%ym ogląda kuchnię. CZESIO I po co to udawać, po co? Nie możemy porozmawiać jak dorośli ludzie? Przecież wiadomo, że wy wyjeżdżacie. ONA Gdzie? CZESIO Na emigrację. ONA O czym pan mówi. CZESIO Wszyscy Żydzi wyjeżdżają. ONA My nie jesteśmy Żydami. POLOWANIE NA KARALUCHY CZESIO O tym to już my decydujemy. RYSIO Bardzo przepraszam, czy można skorzystać z telefonu? Ona w%rus%a ramionami. On %ac%yna coś notować. CZESIO A co tam pan skrobie? A może chcecie skargę na nas napisać? (Rozbawia Słyszysz, Rysiu? RYSIO kiwa glową i spaęyna sęcspkał do słuchawki Hau, hau (rozpromienia się). CZESIO Uściskaj żonę ode mnie. RYSIO do słuchawki Sierżant całuję twoją łapkę. Tak, tak, przerzucamy mieszkanie tej aktorki... Żona prosi, żeby się kłaniać. Strasznie cię, kaczusiu, słabo słychać. CZESIO To, to przez podsłuch. Przedzwoń i powiedz, żeby się odłączyli na dziesięć mini RYSIO do słuchawki Zaraz do ciebie, kaczusiu, oddzwonię. CZESIO Ja nie rozumiem, jak człowiek może żyć w tym kraju? Rewizje, cenzura, całkow brak wolności, sprawiedliwości, elementarnych zasad moralnych, łamanie sumii A w takim Nowym Jorku? Siedzicie sobie państwo od rana na tarasie przy Cent Parku, popijacie whisky, opieprzacie kelnera, aż mu kapcie spadają, potem jeszt po jednej secie, aż tu przychodzi CIA i reguluje rachunek. (Roęmaręa się_jes% bardziej) Potem lunch z Susan Sontag. A pod wieczór, jak się ściemni, nadlati Marsjanie na latających talerzach. Co? (Patrzy kusząco na widownię) Co? Sam b) tam pojechał, ale ktoś musi tu pilnować porządku. RYSIO do słuchawki Porucznik Marciniak? Halo?... TuRysio. Zdejmijcie poruczniku na dziesięć min podsłuch z tego numeru. Tak, tak, u tej aktorki jesteśmy. Tak, z żoną chcę naradzić. Tak, zgadzam się z wami, balkon jest za mały. A wy co bierzecie? ] Mnie też tamto chcieli wepchnąć. Uważajcie, tam jest wilgoć. Odmeldowuję s (Znów telefonuje) Kaczusia? Tak jest, no teraz tak, słyszę cię, kochanie. CZESIO Oczywiście to jest bolesna strata dla kraju. Taki odpływ ludzi sztuki, nauki.. RYSIO do słuchawki Tak, cztery duże słoneczne. TEATR CZESIO To jest jak odcinanie sobie zdrowej ręki... RYSIO do słuchawki Zaczekaj, zaraz spojrzę. (Liczy centralne) Jedenaście żeberek. Nie, nie ma kredensu. Krany nie ciekną. CZESIO Taki jeden artysta też się zaczął stawiać, że jest patriotą i nie wyjdzie. Cały dom zajmował. No i od razu wyszło na jaw, że to znany przemysłowy szpieg japoński. Dostał dożywocie. A wyście kiedy byli w Japonii? ON Tylko w Bułgarii. RYSIO do słuchawki Jest jeden tapczan rozległy. Jest telewizor, przepraszam panią, żona się. pyta, czy to kolorowy? ONA Czarno-biały. RYSIO do słuchawki. Bardzo zawiedziony Coo! Kochanie, to niesamowite, nie mają kolorowego. Zaraz sprawdzę (włączą telewizor). GŁOS SPIKERA Wczoraj przebrana w robotnicze kombinezony sześćdziesięciotysięczna garstka agentów CIA wyległa na ulice Warszawy wymachując transparentami nie istniejącego Związku Zawodowego „Solidarność" wznosząc burżuazyjne, anty-socjalistyczne hasła, domagając się chleba, mięsa, obniżki cen, równości i sprawiedliwości. Oburzeni mieszkańcy wezwali siły ładu i porządku, które zastosowały armatki wodne i gaz. RYSIO do słuchawki Odbiór dobry, troszkę jednak miga. CZESIO Spróbuj, co jest na drugim kanale. Rysio sumienia kanał. GŁOS SPIKERA Oburzeni mieszkańcy wezwali siły ładu i porządku, które zastosowały armatki wodne i gaz. RYSIO wyłącza telewizor Teraz jest lepiej. No, muszę wracać do roboty (odkłada słuchawkę gwałtownie pakując się do łóżka). Ona odskakuje, jakby bojąc się. gwałtu. POLOWANIE NA KARALUCHY RYSIO Żona prosi panią dodatkowo pozdrowić. Widzieliśmy wszystkie pani filmy. Chy pani grak w tej samej koszuli? ON wstaje Ja nigdzie nie jadę. Mam prawo tu być. Ja... (patetycznie) robię herbatę (ydejm suszące się torebeczki). CZESIO Lipton (mówi z. uznaniem). Czy moglibyśmy też łyknąć po filiżaneczce prz wyjściem? ON wzrusza ramionami Proszę bardzo (robi herbatę sobie i żpnie). Czesio hieny dwie szklanki, dla siebie i dla Rysia. Cała czwórka jest w łóżku i w milczeń takim samym rytmicznym ruchem, zanurzają torebeczki w szklankach. To musi trwać dłu CZESIO Dobra. RYSIO Mocna. CZESIO W gruncie rzeczy pana lubię. Wygląda pan inteligentnie. Dlaczego pan piszei Milicjanci szykują się do zniknięcia pod łóżkiem. ON Nie rozumiem. CZESIO Inteligentny człowiek nie pisze. Inteligentny człowiek nie zostawia za so żadnego śladu. Znikają pod łóżkiem. ONA Kiedy oni przyszli, nie mieliśmy pojęcia, że wyjedziemy. A oni już wiedzie Ciekawe skąd? CZESIO spod łóżka Rysio, słyszałeś ją? Ona się pyta, skąd myśmy wiedzieli? Spod łóżka dochodzi osobliwy śmiech Rysia. ONA Chcesz wrócić do Polski? ON Nie wiem. On siada na łóżku twarzą do widowni, spuszczając nogi między żelaznymi prętami Ona przytula się_ do niego i zaczyna mu robić odprężający masaż.. TEATR ONA Dlaczego ty nie zadzwonisz do tego reżysera? ON Petera? ONA Tak. Jemu się naprawdę twoja sztuka podobała. Może mógłby ją wystawić. ON Ale gdzie tam. ONA To jest naprawdę dobry reżyser. I ma bardzo dobre stosunki w Chicago. Może mógłby ją w Chicago wystawić, na razie. ON Daj spokój, szkoda czasu. Ten facet ma nerwowy kryzys, nie może się zebrać do kupy. Podobno nie zmrużył oka od dwóch lat. To Rumun. Ona dalej masuje go, przytulając się coraz bardziej erotycznie. On poddaje się. temu Z prawdziwą przyjemnością. Przez moment jest naprawdę, rozmarzony. Erotyzm narasta. W ostatniej chwili budzi się. w nim instynkt samozachowawczy. ON O nie, nie. To w ogóle nie wchodzi w rachubę. ONA masując niewinnie O czym ty mówisz? ON Ja dobrze wiem, o co ci chodzi. ONA A co by ci dziecko szkodziło. On wyrywa się, ale Ona siada na nim okrakiem, przyciskając go do żelaznych prętów łóżka. Dalszy dialog odbywa się w czasie szarpaniny. Musi być bardzp szybki i gwałtowny. ON A gdzie by spało? ONA Tu. ON A gdzie my? ONA Tam. ON POLOWANIE NA kARALUCHY ONA Przecież nie piszesz. ON Nie mam o czym. ONA Napisz o mnie. ON O tobie? ONA O mnie. ON Co mam o tobie pisać? ONA Napisz, co o mnie myślisz. ON Ale w tobie nie ma nic ciekawego. ONA Okay, to napisz to, co naprawdę o mnie myślisz. ON To nic nie pomoże. Dopiero teraz. On wyrywa się. ONA scbodzj Z. łóżka i chodząc dookoła z. furią, bardzo szybko Gdybyś napisał tylko jedno zdanie dziennie, to by było tak, trzysta sześćdzies pięć zdań przez trzy lata, odejmując niedziele, to i tak daje dziewięćset trzydzie dziewięć zdań i już masz pierwszy akt sztuki. (Zwracając się do publiczności) N. AKT DRUGI Ta sama dekoracja. Ta sama noc. Ona leży ^ kołdrą naciągniętą na głowę. On siedzipn mapą Stanów Zjednoczonych i wpatruje się w nią przez, dłuższą chwilę,- Na stole obok J spray na karaluchy. ON Dziwny kraj, ja się urodziłem w miasteczku, które było najpierw polskie, pott czeskie, potem austriackie, potem rosyjskie, potem niemieckie, a potem socjal tyczne. Kiedy umarł Stalin, na uroczystej akademii w naszej szkole dyrekt poinformował nas, że przywódcy Polski Ludowej, dla uczczenia pamięci n lepszego przyjaciela polskich dzieci, postanowili przemianować nasza sskołe n8 TEATR „Stalinówkę", a miasto na „Stalinowo". Wtedy wystąpiłem z szeregu i zaproponowałem, żeby naszego dyrektora, który nazywał się Józef Stanik też przemianować na Józefa Stalina... Pułkownikowi UB, który prowadził śledztwo w mojej sprawie, bardzo spodobał się pomysł, żeby naszego dyrektora przemianować na Stalina. Miałem szczęście. Pułkownik nie tylko uratował mnie przed więzieniem, ale postanowił się zająć moją przyszłością. Zabrał się do tego z zapałem, ale awansował i został przeniesiony do Rzymu na stanowisko eksperta od spraw religijnych. W najczarniejszych latach stalinizmu, kiedy byłem chłopcem, ojciec zabrał mnie na wystawę „Oto Ameryka", na plac Dzierżyńskiego w Warszawie. Feliks Dzierżyński, pierwszy szef sowieckiego KGB (wówczas Czeka), znany był z tego, że bardzo lubił małe dzieci, chociaż często zupełnie nie lubił ich rodziców. Na wystawie pokazywano jaskrawe krawaty, krzykliwe reklamy, płonące krzyże Ku-Klux Klanu oraz stonkę ziemniaczaną, która trenowana w specjalnych obozach Górnej Bawarii, zrzucana była pod osłoną nocy z samolotów, by pożerała spółdzielcze kartofle. Wszystko to odbywało się przy dekadenckich dźwiękach boogie-woogie. Wystawa wzbudzić miała niesmak i pogardę. Wyszło odwrotnie. Tysiące warszawiaków w odświętnych ubraniach ustawiało się codziennie w kolejce równie długiej jak do Mauzoleum Lenina w Moskwie, i w uroczystym milczeniu patrzyło na krawaty, z szacunkiem słuchało boogie-woogie, pragnąc przynajmniej w ten sposób wyrazić ślepą i beznadziejną miłość do Stanów Zjednoczonych. (Bierne %e stolika mapę Europy, rozwija i demonstruje) Tu jest Francja, tu Austria, Niemcy, Związek Radziecki, Polska. (Pr%y olbrzymim Związku Radzieckim wybiegającym po%a mapę, Polska jest niewiele większa od kropki) Granice w Europie wyginają się i wiją jak robaki w puszce. Straszny bałagan (odwraca się w stronę mapy USA.). O... to jest kawał solidnej roboty, proszę bardzo (podchodzi do mapy i ręką, n> której trsyma spray, rysuje w powietrzu granice kilku 3; wielu prostokątnych stanów) Montana, Wyoming, North Dakota, South Dakota... Ten kraj został zaprojektowany przez kogoś z wykształceniem technicznym. Budynki (kreśli prostokąty w powietrzu), ulice (kreśli linie poziome i pionowe), a nawet ludzie są dobrze wykonani. (Przygląda się widowni). Tylko karaluchy za dobrze nie wychodzą (kreśli w powietrzu obłe linie). Na razie... ONA siadając na ló%ku Odłóż to w tej chwili. To jest straszna trucizna. Pamiętasz Małgosię? Jedyną polską aktorkę, która się tutaj przebiła. No wiesz, najpierw była barmanką w tej dziurze na Siódmej Ulicy przy Pierwszej Avenue, no i akurat kręcili tam reklamówkę piwa Millera, no i ona ich tam oczarowała. Od razu wyszła za mąż za producenta, potem rzuciła go dla biznesmena, potem rozwiódł się dla niej hollywoodzki agent i teraz ona gra w prawdziwych filmach i modeluje dla „Vogue". Wiesz, co ona mi powiedziała? Ona mi powiedziała, żeby nigdy! nigdy!!... nie używać tego sprayu. W Hollywood wszyscy stosują wyłącznie ten biały proszek, Boric Acid (demonst- POLOWANIE NA KARALUCHY proszku, zaczyna się ruszać coraz wolniej i wolniej, jego pancerzyk robi sią przezroczysty, potem jeszcze bardziej przezroczysty, potem zatacza się jak pijany i... zdycha. (Aktorka, jeśli chce, mo%e odegrać dramatycznie śmierć karalucha, a nawet upaść na łóżko). Ten proszek zabija jajeczka też... I pomyśleć, że kiedy ja grałam u Szekspira Lady Mackbet, to Małgosia była CZAROWNICĄ TRZECIĄ. On gasi światło. ONA Byłam wczoraj w parku. ON Wczoraj nie wychodziliśmy. Ostatnio wychodziliśmy w niedzielę. ONA Byłam w parku w niedzielę. ON Po co? ONA Wieczorem. ON W jakim parku? ONA W naszym parku. Między Avenue A i B. ON zapalając światło Chcesz powiedzieć, że weszłaś po ciemku do parku? ONA Tak. ON Nie wierzę ci. ONA Tam było pełno ludzi. ON Ja wiem, a ty się boisz tylko pustych ulic. Co ci przeszkadzają puste ulice? Jak nikogo nie ma, to ci nikt nic nie zrobi. Pamiętasz... jak trzęsłaś się ze strachu na Bovery, bo ulica była pusta? No i w końcu odetchnęłaś, bo zobaczyłaś ludzką istotę. I to była ludzka istota, która nas obrabowała. Jak ty mogłaś wejść do parku po ciemku? ONA Oni uwaLaia L*» t-r-n r»o*-L- l_ _ ^^: I2.O TEATR ON Jacy oni? ONA Ci, co mieszkają w parku. ON Jak ja mam pisać, jak ty mi takie rzeczy opowiadasz? ONA Poszłam tam, bo ty nie piszesz. ON Nikt cię nie zaczepił? ONA Nie. ON Miałaś szczęście (gasi światb). ONA Ja kogoś zaczepiłam. ON Dlaczego? (Zapala światło) ONA Ze strachu. ON Że co? ONA Że tam wylądujemy. ON W tym parku mieszkają wyłącznie wariaci, alkoholicy, narkomani i gangsterzy. ONA Nie, gangsterzy mieszkają w Chicago. BEZDOMNY głos słychać spod ló^ka Nerwica. ONA Co? BEZDOMNY wyc^ołguje się, spod łóżka. Możf mieć worek, do którego wrzuca pustki i butelki, może pchać pr^ed sobą maty metalowy wós>ec%ek, na którym nowojorscy bezdomni wożą swój dobytek Pana żona ma nerwicę. (Gramolisię na łóżko i s^acsyna się drapać). Wystarczy na nią spojrzeć. Pan powinien być dla niej lepszy. Nie jestem pewien, czy ona jest POLOWANIE NA KARALUCHY ON Dlaczego? BEZDOMNY Wczoraj w nocy w parku gadała do siebie. ON Wczoraj nie wychodziliśmy z domu. ONA podpowiada W niedzielę. BEZDOMNY Ma pan rację. To było w niedzielę. (Drapie się bardż? intensywnie) Niech się pan i boi, to nie pchły, to świerzb. ON L ulgą Aha. BEZDOMNY Pan też coś kiepsko wygląda. Czy pan pije? ON Nie, ja nie śpię. BEZDOMNY Szkoda, myślałem, że może ma pan jakąś flaszeczkę. ON oskarżająca Pan jest alkoholikiem? BEZDOMNY Tak. (Pokazuje leżący na podłodze koc) To jest dobre, ale kończy się po dw( deszczach. Wszystkie jednorazowe rzeczy są lepsze. (Pokazuje na ro%r%ucone pokoju stare numery „New York Timesa.") Weźcie ocieplacze. Kładzie na podłodze dwa kaw alki gamety, ustawia na nich jego stopy w skarpetkach. Po « Zręcznie montuje mu papierowe buty-onuce. On przygląda im się ^ namysłem. Podnosi je stopę w górę i pokazuje żf>nie. Po czy m porusza stopą, wyginają, robi parę kroków, takja w salonie obuwniczym sprawdzał, cyy nowe buty nie cisną. BEZDOMNY To jest bardzo mądra decyzja z waszej strony. Dzieci, czego wy się tego pa boicie. Nasz park to najlepsza lokalizacja, jeżeli oczywiście chcecie zostać Manhattanie. ON O czym pan mówi? O jakim parku? Co nas jakiś park obchodzi? My rm mieszkanie. Płacimy komorne... (robiparę kroków i ^d^tera papierowe owijacie Rtvfłnmtiv unosi płowe i tryt/elada się im uważnie. TEATR ONA po chwili ciszy No rzeczywiście zalegamy, ale tylko za ostatni miesiąc. Bezdomny znowu patrzy na nią. ONA No dobrze, za dwa miesiące. Ale Zbyszek obiecał nam pożyczyć. BEZDOMNY pokazując na telewizor O, mój stołek (przesiada się na telewizor). ONA Pan niszczy nasz telewizor. BEZDOMNY Ten stołek stał tydzień na rogu Piątej Ulicy i Ayenue B. On zaczyna gwizdać. ONA Przestań gwizdać. ON Mówiłem, żeby tego telewizora nie brać. Wiedziałem, że będzie z tego jakiś kłopot. ONA Nie wtrącaj się, już ja to załatwię. No, rzeczywiście wzięłam ten telewizor z ulicy. Wcale się nie wstydzę, że mam w domu jedną rzecz ze śmietnika. Bezdomny stuka palcem w tapczan. ONA No dobrze, dwie rzeczy. Bezdomny pokazuje palcem stoi. ONA Chciałam panu powiedzieć, że ten stół został wyrzucony z Bloomingdale'a. BEZDOMNY To bardzo dobrze, że wybraliście nasz park. Wielu początkujących daje się nabrać na czar Central Parku. ONA Ja już mówiłam, że my się nie wybieramy do żadnego parku. W tym czasie On odwraca się do Bezdomnego tyłem i naciąga kołdrę na głowę. BEZDOMNY Będę z wami szczery. Widok w Central Parku jest lepszy, ale policja budzi cię co chwila, zrzuca nogi z ławki, każe się uśmiechać do turystów robiących zdjęcia^ Bardzo stresowa sytuacja. ONA nagle widząc, żf On zniknął pod kołdrą Co ty właściwie robisz? POLOWANIE NA KARALUCHY ON Ignoruję go. ONA Co? ON Chodźmy spać tak, jakby jego w ogóle nie było. Kładź się koło mnie. Przykryj Ona kładzie się koło niego w łóżku. Przykrywają się kołdrą. BEZDOMNY Ci, co idą do Central Parku, po miesiącu albo dwóch przenoszą się na Washing Square, ale jak już zupełnie nie mogą utrzymać się na nogach, tak czy inaczej lą< u nas, w Tompkins Square Park. ON spod kołdry Tak się kończą twoje pomysły z zaczepianiem ludzi na ulicy. Mówią równocześnie i szybko. ONA spod kołdry Ja tego dłużej nie wytrzymam. ON spod kołdry Pokażmy mu, że mamy klasę. ONA spod kołdry Zobacz, ja się cała trzęsę. ON spod kołdry Tylko spokojnie. Nie dawaj się wciągnąć. (Zrywa się Z. furią, odrzucając kołdrę). to w ogóle jest? Ja mam rano wykład. Niech pan przestanie bredzić. Pan nie prawa tu być. Czy pan wie, kim ja byłem? ONA Uspokój się. ON podbiega do szafy Proszę bardzo (mocuje się L szafą, nie mogąc jej otworzyć). BEZDOMNY Budkę trzeba podważyć od dołu. Wtedy puszcza. On podważa drzwiczki według instrukcji, drzwi puszczają. Obrzuca Bezdomt nienawistnym wzrokiem. Szuka czegoś w szafie. BEZDOMNY Ta budka stała między Drugą i Trzecią Ulicą przy Avenue C. Używałem w październiku, jak były te deszcze. ON znajduje marynarkę, wyciąga z, niej portfel. Podchodzi do bezdomnego i mówi z. du>. Proszę bardzo, to jest legitymacja Związku Literatów Polskich, to Stowarzyszę Filmowców, a to polskiego PEN-Clubu. . - —* » » * 124 TEATR POLOWANIE NA KARALUCHY 125 BEZDOMNY Ciii. Słyszeliście? DN i ONA Co? BEZDOMNY Mercedes przyjechał. DN No to co? zrobić. Człowiek ma siłę przejść przez te wszystkie upokorzenia i dojść do czegoś tylko raz w życiu... Bezdomny wyciąga z kieszeni coś, co wygląda jak dokumenty zwinięte w kilka serwetek. Podaje mu. On z^zyna rozwijać ostrożnie papier. ONA W moim przypadku ta zabawa w Fausta wypadła raczej kiepsko. Diabeł się wściekł, że wyjechałam z Polski i nie zrobiłam z nim interesu. I odegrał się tak, że odmłodził tylko mój mózg. Zrobił ze mnie mamroczącą idiotkę. Straciłam wszystko... poza akcentem (rozgląda się po pokoju). Znowu mam czternaście lat i jestem w Żyrardowie. On kończy odwijać serwetki. W końcu znajduje pustą, plastykową, rozkładaną oprawkę, w jakiej przechowuje się karty kredytowe. ON Tam nic nie ma. BEZDOMNY przygląda się i potwierdza Nie ma. (Bierze plastikową harmonijkę, starannie zbijają w bibułki i chowa, po czym Zaczyna powoli gramolić się pod łóżko) W parku żona dojdzie do siebie. Niech pan wyciągnie ręce. Widzi pan, co się dzieje? ONA Co? przygląda się swoim rękom, które się nie trzęsą BEZDOMNY Jak to co? ONA Trzęsą się? ON Chyba nie. No, może odrobinę. BEZDOMNY ironicznie To się nazywa odrobina? A teraz niech pani spojrzy na moje ręce (wyciąga ręce, które trzęsą się straszliwie, mówi triumfalnie) no i co? ON No, nie wiem, jakby to powiedzieć. ONA Pana ręce się trzęsą (bierze go za ręce delikatnie, jakby próbując go uspokoić). BEZDOMNY Chyba pani żartuje (patrzy na niego). On potwierdza ruchem głowy. BEZDOMNY zaskoczony Naprawdę pan tak myśli? 126 TEATR ON Pan sam nie widzi? BEZDOMNY przyglądając się swoim rękom No, może odrobinę. Żebyście widzieli, jak się trzęsły, zanim wprowadziłem się do parku. Jak tam wrócę, dojdę do siebie. Zresztą sami zobaczycie (ęnika pod totkiem ). ONA O Boże! ON Co się stało? ONA A może on wie, że my skończymy w parku? ON Niby skąd miałby wiedzieć? ONA oglądając swoje ręce A skąd ci tajniacy wiedzieli, że my wyjedziemy z Polski? Słuchaj, idź do Zbyszka, poproś go, żeby pożyczył nam pieniądze na mieszkanie. Słyszysz? Idź dzisiaj. On ęacsyna gwizdać. ONA Co się stało? ON On nam nie pożyczy. ONA Przecież obiecał. ON Wiesz, Zbyszek nie miał pozwolenia na pracę. ONA Jak to nie miał pozwolenia na pracę? ON Nie miał. On pracował na lewą kartę. On i jeden Turek. ONA O Boże. ON Ktoś ich zakapował. Agenci z Immigration zrobili nalot na Statuę Wolności. Aresztowali Turka i Zbyszka na samym szczycie... w pochodni. Chcą go deportować. POLOWANIE NA KARALUCHY ONA Ale jeżeli go deportują, to w Polsce go wsadzą od razu. ON Może nie od razu. Gas^ą światło. Po chwili Ona ąapalaje. ONA Janek!... ON Co? ONA Co my zrobimy? ON Nie wiem. ONA Janek. ON Co? ONA Może ta kara. ON Jaka kara? ONA No to, że nie możemy spać... Kara za to, żeśmy uciekli z Polski. ON Bzdura, wypchnęli nas. ONA Mogliśmy się nie dać... Janek. ON Tak? ONA A może byśmy się pomodlili. ON Co? ONA Właściwie dlaczego nie. Spróbujmy. Co to szkodzi... W końcu papież je Polakiem. 128 TEATR ON Ale Bóg nie jest. ONA Pomódlmy się. ON Co za pomysł... ONA To zrób to dla mnie... Proszę cię... No... Możesz dla mnie to zrobić? (Klęka i ciągnie go %a rękę) ON No, dobrze (klęka obok). Jak się modlimy, po polsku, czy po angielsku? ONA Wszystko jedno. ON Nie wszystko jedno. Ja się nie umiem modlić po angielsku. ONA Zacznijmy od „Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie." Modlą się po cichu pr^eę chwilę. ON A o co się modlimy? ONA Żebyśmy mogli zasnąć. ON Może... ONA Co? ON Może zacznijmy od czegoś łatwiejszego... Jak się uda, to poprosimy o więcej. ONA To o zieloną kartę. ON Myślisz? ONA Oczywiście. Koncentrują się na modlitwie. ON po chwili Ja nie mogę. POLOWANIE NA KARALUCHY ONA Dlaczego? ON Do diabła. ONA Nie bluźnij. ON Ja się wstydzę modlić o zieloną kartę fa jękiem r%uca się na ió^ko). ONA Nie! (Zrywa się i pobiera do porządkowania pokoju. Zbiera ąmieje gamety, % któr włóczęga robiipapierowe buty i tak dalej). ON Co nie? ONA Nie wolno się poddawać. Tylu Polakom się tu udało. To jest Ameryka (polując karalucha wali butem w podłogę, i natychmiast odpowiada pukanie od dołu). ON Zaraz... pukanie od dołu. ONA To znaczy, że nie jesteśmy jeszcze na samym dnie. ON Ależ oczywiście, że też nie pomyślałem o tym wcześniej. U Miltona i Baudelain robaki waliły rytmicznie łbami w podłogę, żeby ostrzec bohatera o nieuchronn śmierci. U Geneta też... przecież grałaś u Geneta... ONA Ale u Geneta pukają korniki, a u nas starucha. ON To samo w Fauście. Tam pukanie poprzedza przyjście Mefistofelesa z piekła. ONA Ale ona jest z Ukrainy. Boże! Dlaczego ty nic nie piszesz. Taki chory umysł s marnuje. Przecież za te twoje obsesje już byśmy mogli sobie dom kupić... A mo; to łóżko stoi na żyle wodnej i wytwarza złe pole. Wstawaj, przesuniemy łóżkt ON Wczoraj przesuwaliśmy. ONA Ale żyła mogła się zorientować i mogła przesunąć się za nami. Przesuwają łóś^ko. 130 TEATR ONA Specjalnie kupiłam ci tę książkę, Dolar twoim przyjacielem, nawet do niej nie zajrzałeś. ON Nie kupiłaś, tylko znalazłaś na śmietniku. Chcesz, żebym czytał książkę, jak zarobić pieniądze, którą ktoś wyrzucił na śmietnik. ONA Może wyrzucił, bo się już dorobił. Ścielą łóżko. ON Już ci mówiłem, że na początku, zaraz po przyjeździe, świetnie wiedziałem, co mamy robić, dawałem z siebie wszystko, gdybyś tylko ty zachowywała się inaczej... ONA Robiłam wszystko, o co mnie prosiłeś, mówiłeś, że w Ameryce nie można do niczego dojść, jeżeli się nie jest w książce telefonicznej. No to załatwiłam to. Jesteśmy w książce telefonicznej (demonstruje). O, proszę bardzo - Krupiński. Tyle tylko, że nikt do nas nie dzwoni. ON Bardzo cię przepraszam, ale nie wiem, czy sobie przypominasz, ile czasu i zabiegów kosztowało mnie to, żeby Thompsonowie przyszli nas odwiedzić. Przecież wiesz, że oni są przyjaciółmi... ONA przerywając mu Daj spokój, znowu zaczynasz. ON Tak cię prosiłem, żebyś się skupiła, żebyś przez ten jeden wieczór była miła. Przecież wiesz, że oni są bardzo blisko z... ONA przerywając Prosiłeś o coś innego. ON Niby o co? ONA Żebym się zamknęła! I żebym nie mówiła o socjalizmie, Jaruzelskim i Związku Radzieckim. ON Bo Thompsonowie są ludźmi delikatnymi. To są liberałowie. ONA Ta też jestem liberałem. Dlatego musiałam wyjechać z Polski. POLOWANIE NA KARALUCHY ON Ty jesteś emigrantem. ONA Jeszcze nie mam papierów. Jeszcze czekam w kolejce. ON O... bo to wszystko wina Reagana. Możesz mówić źle o Reaganie. On uwielbiają. Thompsonowie to ludzie, od których wiele zależy. Oni mogli zmienić całe życie. Mogli pomóc mi wydać moją nową książkę. ONA Jaką nową książkę? Ja myślę, żeś ty naprawdę zwariował. ON Myśl co chcesz, byle byś nic nie mówiła. ONA To samo w Polsce mówiło mi UB. ON Co ty sobie w ogóle wyobrażasz, że kto ty jesteś? Sumienie narodu? Gdzie są D okulary? ONA Ty nie nosisz okularów. ON Chodzi o image. Spod łóżka wjczołguje się powoli para Amerykanów. Są bardzo elegancko ubrani, uśmiecha się sęcęerym, budzącym %aufanie uśmiechem. Ona rozgląda się po pokoju ipri ukryć przerażenie. W czasie kiedy Thompsonowie wychodzą spod łóżka, rozmowa w po, dobiega końca. ON I proszę cię, nie przebieraj się. Odłóż tę sukienkę natychmiast. ONA Dlaczego? ON Musisz wyglądać zupełnie naturalnie. ONA Dlaczego? ON Żeby wzbudzić ich współczucie. Ona patrzy na mę^a z furią. Z przerzuconą prz«Z ramię wyciągniętą z szafy elegat sukienką znika w ubikacji trzaskając drzwiami. 132 TEATR ON %jvracaja_f się do Thompsonów Tak się cieszę, że państwo przyszli. Naprawdę jesteśmy tacy wdzięczni, że znaleźli państwo czas, żeby do nas zajrzeć. Witamy, witamy. PAN THOMPSON Nie, nie, o nie, to my ogromnie cieszymy się. Witamy, witamy w Ameryce. Świetnie pan wygląda. Bo kiedy widziałem pana ostatnim razem, muszę przyznać, że byłem trochę zaniepokojony, prawda, kochanie? PANI THOMPSON O tak. Wymiana uścisków rąk, iv czasie której On plami tuszem ręce Thompsonów. Thompson udaje, %? nic nie widzj- Thompsonowa stara się dyskretnie usunąć tus^ chusteczką. ON próbując jej pomóc To po przesłuchaniu. Pan i pani Thompson patrzą zdziwieni. ON No tak, brali nam odciski palców. Oni zawsze od tego zaczynają. PANI THOMPSON trochę zaszokowana Policja? ON Nie, to Immigration na zieloną kartę. PANI THOMPSON ^ ulgą Ach, Immigration. ON Wiecie państwo, oni podejrzewają nas, że jesteśmy szpiegami (uśmiecha się). Thompsonowie po namyśle uśmiechają się równiej. PAN THOMPSON Oczywiście. To znaczy, bardzo mi przykro. Te formalności są okropne. ON Nie, to drobiazg. Tyle że ten tusz słabo schodzi. PANI THOMPSON z. rosnącym przerażeniem n> octach mówi nienaturalnie gkśno sądząc, żf w ten sposób jej angielski będzie lepiej Zfozumiaiy To bardzo ładne mieszkanie. ON Jeszcze nie skończyliśmy meblować. O, tu jeszcze chcemy postawić fotel, a tam położyć dywan i jeszcze krzesło gdzieś tutaj. PANI THOMPSON Już teraz jest tu bardzo ładnie i przytulnie. Poza tym czytałam w „New York TJt-1-.oei'p" ?f ta rl^if-lnir-a sip nnnrawia coraz bardziei i... bardziej. TO POLOWANIE NA KARALUCHY ON O tak, tak, dzielnica. Żona jest w łazience. Przepraszam na sekundę, ja skoczę przygotować drinki. Czujcie się państwo jak u siebie w domu. PANI THOMPSON O tak, to bardzo miło z pana strony. Ja poproszę tylko filiżankę herbaty. (Jej spojrzenie zatrzymuje się na suszących się, na sznurku torebeczkach Łiptona, po które On sięga). Albo może po prostu szklankę wody. ON Oczywiście. PAN THOMPSON Mój chłopcze. Gdybyś zobaczył nasze pierwsze mieszkanie, kiedy zaczynaliśmy, prawda, kochanie? Pani Thompson odpowiada nieszczerym śmiechem. PAN THOMPSON Jestem pewien, że pójdzie wam wspaniale. PANI THOMPSON podczas gdy On krząta się po kuchni Widziałeś, kochanie, tych ludzi przed domem, na pewno okradną nam samochód. PAN THOMPSON Nie wolno sądzić ludzi po wyglądzie. PANI THOMPSON Ja wiem. Ale ja zostawiłam w samochodzie futro. Mój Boże, spójrz na tę wannę. PAN THOMPSON Ciii. Kochanie, musimy się zachowywać bardzo delikatnie, żeby ich nie urazić. PANI THOMPSON Chwała Bogu, że włączyłam alarm. Zobacz (rozgląda się przerażona), tu nie ma ani jednego obrazu. PAN THOMPSON Ale to są bardzo dzielni ludzie. Jestem pewien, że wkrótce będą mieli obraz... Aha, i bardzo cię proszę, kochanie, nie chwal przy nich socjalizmu. PANI THOMPSON zdumiona Ależ socjalizm to jest bardzo piękny system... PAN THOMPSON Ja wiem, kochanie, ja wiem, ale oni tam dużo wycierpieli. I jeszcze jedno, gdyby oni mówili dobrze o Reaganie, proszę cię, nie oburzaj się. PANI THOMPSON wydaje się wstrząśnięta MrWili Hnl-irw n Reacranie? Ta nie rozumiem...? 134 TEATR PAN THOMPSON uspokajająco Ja wiem, kochanie, ja wiem, ale bardzo cię proszę. (Rozgląda się). Tak, zaprosimy ich do siebie. To nasz moralny obowiązek. To bardzo interesujący ludzie. Noszą w sobie jakąś tajemnicę. Na przykład on napisał taką dziwną, mroczną powieść. PANI THOMPSON Przecież jej nie czytałeś. PAN THOMPSON Przeczytam ją w czasie wakacji. ON wracając ^ kuchni do Thompsona Strasznie mi przykro, nie wiem co się stało, tak bym chciał coś, ale gdzieś zginęła butelka wódki. (Poprawia łóżko, znajduje proszki nasenne, potrząsa nimi radośnie) O, mam środki nasenne, schowałem je przed żoną. O, proszę bardzo. (Csgstuje Thompsonów proszkami. A. kiedy odmawiają, sam potyka dwa. Wyjmuje pani Thompson L rąk szklankę L wodą i popija) PANI THOMPSON A co, żona ma kłopoty ze spaniem? ON Nie, nie. My z żoną sypiamy w tych samych porach. PANI THOMPSON To świetnie. ON pukając do drzwi ubikacji Wyjdziesz wreszcie czy nie. Oni zaraz sobie pójdą. PAN THOMPSON Przy okazji pozwoliliśmy sobie przynieść koce i taki drobiazg o charakterze raczej symbolicznym. Thompsonowa podaje pięknie popakowaną miniaturową Statuę Wolności. On ogląda ją Z_ %achwytem i stawia obok kilku identycznych. 7.e środka statuetki zaczynają się wydobywać dźwięki amerykańskiego hymnu. On staje na baczność. Thompsonowie patrzą na siebie % Zażenowaniem; ale żeby nie sprawiać mu przykrości, /«L przybierają postawę, zasadniczą. Hymn się, kończy- ON Cudowna! Bardzo, bardzo dziękuję. PANI THOMPSON Słyszałam, że pańska żona jest aktorką. PAN THOMPSON Moja żona zna bardzo wielu ludzi z Broadwayu. Postaramy się pomóc. ON POLOWANIE NA KARALUCHY PANI TTHOMPSON A ja-kie role pańska żona grywa? ON Głó-wnie klasyka. Kobiety Szekspirowskie. PANI THOMPSON A c^y pańska żona ma akcent? ON z <łuma- Oczywiście. Nie ma pozwolenia na pracę. Ale akcent ma. PANI THOMPSON niepewnie Aha, no cóż. W końcu też nie wiadomo, jak ten Szekspir brzmiał w elżbietańsl angiclszczyźnie (śmieje się, niepewnie). ON To t>y było wspaniale (puka do ubikacji). PANI THOMPSON Czy pańska żona jest członkiem Związku Zawodowego Aktorów Scen Ameryk; skich? ON Nie wiem. PANI THOMPSON Bo żeby zagrać w teatrze w Nowym Jorku, pana żona musi oczywiście zosi przedtem członkiem Związku Zawodowego Aktorów Scen Amerykańskich. ON Oczywiście. PANI THOMPSON Ale żeby zostać członkiem Związku Zawodowego Aktorów Scen Amerykańsku pana żona musi przedtem zagrać w teatrze w Nowym Jorku. ON zdezorientowany Oczywiście. PANI THOMPSON Oczywiście istnieją sposoby, żeby ten przepis ominąć. ON Jak? PANI THOMPSON To iiioże być zrobione w ramach wymiany kulturalnej między naszymi rządac Gdyby na przykład pana żona wróciła do Polski... powiedzmy tylko na rc i wtedy polski rząd zorganizowałby jej występy w Nowym Jorku, zapraszaj równocześnie jakąś świetną amerykańską aktorkę na występy do Warszawy, to l bardzo ułatwiło sprawę z formalnego punktu widzenia. I36 TEATR ON Ale myśmy wyemigrowali. PANI THOMPSON Tak, to jest pewien kłopot. PAN THOMPSON Niech pan mi powie zupełnie szczerze, co pan o nas myśli? ON Co ja o was myślę? PAN THOMPSON Tak. Co pan o nas myśli? Ale niech pan będzie zupełnie szczery. On uśmiecha się niepewnie. Pan Thompson dodaje mu odwagi gestami. Bardzo długie milczenie. PAN THOMPSON Czy pan lubi Amerykę? ON z ulgą Ach, Amerykę? Oczywiście. To wspaniały kraj i wielki też. PAN THOMPSON jakby nie iv pełni usatysfakcjonowany Oczywiście. Ale myślę, że powinien pan wiedzieć, że nie wszystko w Ameryce jest tak cudowne, jak to wygląda na pierwszy rzut oka. ON Nie? PAN THOMPSON dramatycznie Nie. Widzi pan, wszyscy emigranci, którzy przyjeżdżają do nas, są przede wszystkim ogromnie wdzięczni za nieograniczone, jak sam pan wie najlepiej, możliwości, wolność i poczucie bezpieczeństwa, które Ameryka im gwarantuje. I to jest oczywiście zrozumiałe. ON Oczywiście. PAN THOMPSON ^upalając papierosa Ja współpracuję z wydawnictwem, które jest zainteresowane w innym spojrzeniu na Amerykę. Głębokim, bardziej złożonym... mrocznym. If jou wish... ON I wish. PAN THOMPSON Spojrzeniem, które by nam, Amerykanom, uświadomiło to, cośmy stracili. Bo ja jestem przekonany, że wy, emigranci, macie coś, czego my nie mamy (chce strzepnąć popiół). POLOWANIE NA KARALUCHY ON podaje mu szklankę L wodą; ^ niedowierzaniem Mamy? PAN THOMPSON Macie. ON Co? PAN THOMPSON Duszę. ON Duszę? PAN THOMPSON Duszę. Wspomniałem już o panu w tym wydawnictwie. Czy by to p interesowało? ON Napisanie książki o posiadaniu duszy? PAN THOMPSON Nie. Książki o nieposiadaniu duszy. ON Absolutnie tak. Czy pan myśli, że mógłbym od razu dostać zaliczkę? PAN THOMPSON trochę. zgorszony No, nie wiem. Sądzę, że powinien pan najpierw napisać jakiś rozdział czy dw Ale jestem pewien, że pan to zrobi błyskawicznie. Z tymi wszystkimi nów; wrażeniami i przemyśleniami musi pan być po prostu... wulkanem energii. ON zaciskając pięści O, tak. PAN THOMPSON Spaceruje pan pewno po mieście. Czy pan nic nie zauważył? ON No cóż, jeszcze nie wszystko zdążyłem zobaczyć. Ale widziałem dużo wspaniał sklepów. PAN THOMPSON korygująca Mroczna strona. ON Oczywiście. PAN THOMPSON Metro na przykład. I38 TEATR ON Tak! Tak, całkowicie się zgadzam, te graffiti, malowanie na ścianach i oknach wagonów to jest zwyczajne chuligaństwo. W Polsce nie do pomyślenia. PAN THOMPSON trochę speszony Tu akurat bym się z panem nie zgodził. Te graffiti w metrze są jakąś prawdziwie autentyczną ludową formą sztuki, która wyraża duszę. ON Dusze? PAN THOMPSON poprawia Duszę. No cóż, w tej Ameryce resztki duszy jeszcze się kołaczą. PANI THOMPSON przeraźliwie krzyczy Aaaa! ON Co się stało? PAN THOMPSON Co się stało? PANI THOMPSON Nic. Absolutnie, nic. Wszystko w porządku. Poproszę tylko o szklankę wody. ON Natychmiast pani przyniosę (podbiega do kuchenki). PAN THOMPSON Kochanie, co się stało? PANI THOMPSON Pod łóżkiem jest szczur. PAN THOMPSON Jak to szczur? PANI THOMPSON Szczur (krzyczy). O! (pokazujepalcem). ON wracając L modą Czy coś się stało? PAN THOMPSON Nie, nic takiego. Chodzi tylko o tego szczura, który jest pod łóżkiem. ON Aaa, proszę się nie przejmować. To nie jest szczur. To jest po prostu duża mysz. PAN THOMPSON Ach tak. No widzisz, kochanie. POLOWANIE NA KARALUCHY '39 PANI THOMPSON znów nienaturalnie głośno To jest szczur. On ma bardzo długi, łysy ogon. ON Proszę mi wierzyć. To jest na pewno duża mysz. Myszy bardzo często mają długie, łyse ogony. Znam się na tym. PANI THOMPSON Nie rozumiem. ON Myszy zjadają karaluchy. Ja studiuję te zwierzęta w związku z tą książką, którą właśnie zacząłem. PAN THOMPSON zainteresowany Z książką? ON A tak, ja panu nie mówiłem?... To jest historia takiego pisarza z Polski, który przyjeżdża do Nowego Jorku. PAN THOMPSON To brzmi znakomicie. ON caiy czas ^wracając się, do pana Thompsona I postanawia zamordować taką bogatą staruchę, która mieszka na Park Avenue, bo on uważa, że ona nie ma prawa żyć. PANI THOMPSON niepewnie Dlaczego? ON nie patrząc na nią Bo on jest przekonany, że wie lepiej, co zrobić z jej pieniędzmi i dlatego postanawia ją zamordować... Siekierą... Nagle gwałtownie ^amachuje się imitując cios siekierą i wydając samurajski okrzyk zwraca się w stronę pani Thompson. Ta przerażona odskakuje na łóżko. Przypomina sobie o s%f%ur%e i podciąga nogi. Pan Thompson niepewnie wyciąga rękę, jakby chcąc powstrzymać Jana. ON mityguje się, pnęestępując z, nogi na nogę próbuje załagodzić sytuację. Oczywiście, pisząc to zaciągnąłem pewien dług u Dostojewskiego, ale wie pan... u mnie ten pisarz jej nie zabija. PANI THOMPSON jeszcze niepewnie, ale z. lekką nadzieją Nie? ON uspokajająco Nie. Ona się okazuje bardzo czarującą staruszką. Prosi go, żeby z nią został. I on zostaje. Zakochują się w sobie i potem jadą razem na tą... no, tą... (speszony kreśli rękami kształt półwyspu Floryda) Florydę. No bo tutaj, w Ameryce, warunki 140 TEATR i możliwości są oczywiście zupełnie inne niż w carskiej Rosji. (Urywa, patrzy na twarze gości i kończy zniechęcony) Ale to jest może trochę takie, jakby to powiedzieć... Drzwi do ubikacji otwierają się. Ze środka wyjeżdża na fotelu inwalidzkim Ona. Ubrana jest iv zaimprowizowani/ strój emigrantki % XIX wieku. Chusta na głowie, zakutana w szal, olbrzymie buciory, brak zębów ^pruydu. Zaawansowana ciąża. W ręku trzyma butelkę wódki. Klepiąc ją i uśmiechając się przyjaźnie jedzie w stronę. Thompsonów, mamrocząc po polsku. ONA Dzień dobry. Wódka! Wódka! Na zdrowie. PAN THOMPSON wstrząśnięty, ale szarmancki Dzień dobry, świetnie pani wygląda. (Wyciąga do niej rękę, którą Ona zaczyna całować; wyrywając rękę) Bardzo mi miło panią poznać. Ona ściska i całuje dłoń pani Thompson, pociąga potężny łyk z. butelki wydając chuch. PANI THOMPSON z^^fnowana wyrywa rękę Nie trzeba... nie, nie. ONA Wódka, dobra wódka... (znówpociąga). PANI THOMPSON z. przerażeniem i podziwem Dzielni ludzie. Nie wiedziałam, że żona... ON To nic poważnego. Tymczasem Ona robiąc przyjacielskie gesty i klepiąc zachęcająco butelkę wódki zaprasza do picia, po czym sama pociąga wielki łyk z. butelki i ciągle mamrocząc po polsku naciera fotelem na cofających się Thompsonów. PAN THOMPSON nie rezygnując Jest ciągle wiele ról: Okno na podwórze, Dzwonnik z. Notre Damę, Ryszard IIP ! Wycofuje się pod łóżko. PANI THOMPSON wczplguje się ^ przeciwnej strony Uważam, że trochę przesadzasz. Wczoraj ci amerykańscy Indianie. Dzisiaj polscy emigranci. Oboje znikają. ONA w chwilę po ich zniknięciu wstaje z. fotela z. monstrualnie wypchanym poduszkami brzuchem — monologuje likwidując charakteryzację Bardzo mi przykro, ale ja nie mogę znieść współczucia. I bardzo nie lubię cierpieć. I nienawidzę tego twojego Dostojewskiego. I tych bohaterów, którzy robią straszne świństwa, potem składają ręce do modlitwy i jako aniołki lecą na Syberię przyjmować cierpienie. Ja nikogo nie skrzywdziłam, nie chcę cierpieć i wypraszam sobie współczucie (podaje mu flaszkę). On ponuro pociąga i znika z_ flaszką w kuchni. Ona zwraca się do widowni z. uśmiechem odsłaniającym zalepione czarnym papierem ?eby. Usuwając sycyerbe mówi. POLOWANIE NA KARALUCHY 141 ONA Boże, jaka ja byłam czarująca, kiedy przyjechałam do Ameryki. Na przyjęciach wszyscy do mnie biegli. Opowiadałam dowcipy. Wszyscy mówili, że jestem taka inteligentna... Cytowałam Talmud. Ale teraz mam ochotę tylko na jedno. Poderżnąć im wszystkim gardło... Dlatego chcę otworzyć prywatny biznes. (Zwracając się do niego) W końcu mogłeś napisać ten rozdział czy dwa i im zanieść. Ciągle nie rozumiem, dlaczego tego nie zrobiłeś. ON Co ja mogę napisać o Ameryce, jak się od roku nie ruszyłem powyżej Czwartej Ulicy. Kładą się do łóżka, przykrywają kołdrą. ON Od kiedy nie możemy spać? ONA Zaraz potem, jak przyjechaliśmy do Ameryki, najpierw nie mogłam spać przez jakiś miesiąc, potem mogłam, potem nie mogłam... O Boże, ząb mnie znów rozbolał... Jak długo nie śpimy ze sobą? ON Trzysta osiemdziesiąt pięć dni. ONA Naprawdę nie chciałbyś mieć takiego malutkiego stworzonka z szaroniebieskimi oczkami... Takiego dzieciaczka, który szaleje z radości, zawsze kiedy wracasz do domu? ON My nie wychodzimy z domu. ONA Ale byśmy zaczęli. To byłby dowód, że ciągle jesteśmy ludźmi. Tylko nie pytaj, gdzie byśmy go położyli. ON Chodźmy spać. ONA I z karaluchami by się nasze stosunki poprawiły. One śpią w dzień, a polują w nocy, tak że byśmy sobie w ogóle nie przeszkadzali. No, co o tym myślisz? ON Zastanawiam się, jak się karaluchy rozmnażają? ONA f\ mnp 142 TEATR ON Czy one kochają się tak normalnie, to znaczy... ONA Oczywiście. Karaluchy idą najpierw do kina obejrzeć jakiś horror o ludziach, na przykład „Czleczylla", po filmie idą na kolację, potem całują się i wskakują do łóżka... ON Gdzieś czytałem, że wszystkie karaluchy są rodzaju żeńskiego. Nie chciałem ci tego mówić... ONA Znowu zaczynasz. ON I że rozmnażają się przez pączkowanie, w ogóle nie potrzebują mężczyzn. Odwraca się do niej plecami i %asypia. ONA Przez pączkowanie. Co za idiotyzm (wstaje % ló^ka i zwraca się do widowni). To jest w zasadzie tajemnica, ale jutro ja mam eliminacje do takiego programu w telewizji, gdzie każdy może przyjść i opowiedzieć jakaś zabawną historię. I najlepszych wybierają. Ja jeszcze nie jestem zupełnie gotowa, więc może nie pójdę jutro, ale pojutrze. Mam bardzo śmieszny kawałek. To się stoi przed kamerami i opowiada, a program nazywa się Stand Up Comedian, no, taki Stojący Komediant, no więc ten mój kawałek idzie tak... Uwaga: (ęacyyna grać i mówić) Ślepy i ślepy na jedno oko płynęli łódką przez rzekę. Ślepy wiosłował, a ślepy na oko sterował. Na środku rzeki ten ślepy, co wiosłował, przez przypadek tak się zamachnął wiosłem, że wybił ślepemu na jedno oko jedyne oko. „To już koniec" powiedział ten, co jeszcze niedawno był ślepy tylko na jedno oko. A ten, co był ślepy od początku, pomyślał, że dopłynęli do brzegu i wysiadł z łódki (uśmiecha się. i wykonuje szereg ukłonów świadomej sukcesu zwycięskiej gwiazdy show biznesu. Kończy uroczystym głębokim dygiem szekspirowskiej aktorki. Po czym wraca do łóżka i naciąga kołdrę na głowę). W środku łóżka wynurza się Cenzor widoczny tylko do pasa. Możf być ubrany w szary garnitur albo mundur wojskowy. Cenzor chr^ąka. On podrywa się. Ona śpi i nie bierne udziału w tej rozmowie. CENZOR Jestem z Głównego Urzędu Kontroli Prasy. To znaczy (poprawia się i uśmiecha ciepło) z Głównego Instytutu do Badania Stosunków Międzyludzkich. Chciałbym zachęcić pana do powrotu do kraju. Rzecz prosta opublikujemy wszystkie pana utwory. ON A moje mieszkanie? Przecież zabraliście mi mieszkanie. POLOWANIE NA KARALUCHY CENZOR To nieporozumienie. Pana mieszkanie zostało odnowione. Nasz wewnętrzny dekorator pozwolił sobie urządzić je w stylu wiktoriańskim, który, jak pamiętam z pana ostatniej sztuki, którą zatrzymaliśmy, pan bardzo lubi (patrząc % wyrzutem na Zdezorientowanego pisarza). Czy pan nie słyszał o zmianach w naszym kraju? Nie czyta pan „New York Timesa"? Już pan sobie chyba na tyle radzi z angielskim? ON Zaraz, zaraz. Pan wcale nie jest moim cenzorem. Cenzor kiwa głów ą na z>iak, Żfjest- ON Ja chyba znam swojego własnego cenzora. CENZOR Aaaa... Myśli pan o Tadku. To smutna sprawa. Był za mało elastyczny. Brak szerszego spojrzenia. Przeszkalamy go teraz troszeczkę... (Podaje Janowi bilety) Tutaj są dwa bileciki na samolot dla pana i pańskiej żony. Oczywiście business class. Widzi pan, wyjechał pan drugą klasą, a wraca business. I kartki na żywność i benzynę na pierwsze dwa lata. To co, wraca pan? ON po chwili Proszę pana, ja nie jestem dzieckiem. Nie (oddaje bilety). CENZOR z. wyrzutem Pan nie ma sumienia. ON Mam. CENZOR Nie, nie ma pan sumienia. (Nuci kusząco) Rozszumiały się wierzby płaczące... (czeka przfz. chwilę i pyta) No...? No? On kre_ci przecząco głową. CENZOR Trochę się boję, że pan nie ma też i Boga w sercu. ON Ale mam pamięć. CENZOR Iii tam. Przejrzałem te pańskie notatki. Ubożuchne. Jeden wymiar, brak absolutu, relatywizm moralny. Nie zajedzie pan na tym dalej niż tutaj (pokazuje palcem pokój). I powiem panu jeszcze jedno w zaufaniu. Dwa tysiące rosyjskich dysyden-tów-emigrantów wsiada właśnie w Moskwie do Jumbo Jęta. I lecą prosto do Nowego Jorku. Wszyscy bardzo wybitni, szeroka duchowość, ogromnie utalentowani. Cokolwiek by mówić — Dostojewski, Tołstoj, było po kim dziedziczyć. 144 TEATR Osobiście życzę im jak najlepiej. Jesteśmy zdania, że krótki pobyt na Lower East Side jest bezcennym doświadczeniem dla naszych wolnomyślicieli. Znów podaje Janowi bilety i kartki. Ten bierne je do ręki, postanawia się i oddaje Cenzorowi. CENZOR smutno Nie?... Na pewno? On kręci przecząco głową. Cenzor rozgląda się, jednym ruchem %rywa ^ siebie marynarkę, odsłaniając bajecznie kolorową koszulę bawajską. Na piersiach dynda mu %łoty łańcuch. Zmieniając gestykulację, przeistacza się w hollywoodzkiego agenta-impresaria. Wysypuje na kciuk nieco kokainy i wprawnie wwąchuje kolejno jedną, a potem drugą dziurką. CENZOR ^ pasją Słuchaj no, jeżeli chcesz zostać tutaj, weźmy się razem do interesów. Ja znam amerykański rynek, będę twoim agentem. Do diabła, przecież nie chcesz zdechnąć w tej paskudnej dziurze. Słuchaj no, pierwsza rzecz. Zawsze musisz nosić jeden maszynopis swojej sztuki przy sobie, najlepiej pod koszulą. Nigdy nie wiadomo, kogo możesz spotkać. Jesz kolację, idziesz do ubikacji i Steven Spielberg może siedzieć w następnej kabinie. Kładziesz tekst na ziemi i nogą mu podsuwasz. On ci odpycha z powrotem, ty wrzucasz tekst górą, wszyscy laureaci Nobla tak robią. Najlepszy scenariusz, jaki nakręcił mój klient, był siedem razy podrzucany do jego kabrioletu. Za ósmym go przeczytał. (Wyciąga ^kieszeni wizytówkę i podaje Jankowi) Zadzwoń jutro do mojej sekretarki, postawię ci lunch (pokazując wyciągniętym w górę kciukiem, ż? wszystko będzie O.K. rozpromieniony zaPa^a się pod łóżko). ON zry0"1 s*c' krzyczy Anka... Anka, obudź się. (Zapala światło, rozgląda się przerażony) Anka... ONA Co się stało? ON uspokajając się powoli Chyba miałem koszmar senny. ONA radośnie Koszmar senny? To cudownie! To znaczy, że zasnąłeś. Teraz już wszystko będzie dobrze. Będziesz mógł pisać. On patrzy na n'1 ponuro. Przez chwilę le^ą w milczeniu. ONA Czy wiesz, że teraz jest automatyczne połączenie z Polską, kręcisz ooi 48 n. i numer. A nad ranem to kosztuje grosze. ON Ile? ONA Dwa dwadzieścia za minutę. POLOWANIE NA KARALUCHY ON To są grosze? Sześć sześćdziesiąt za trzy minuty? ONA Nie, dwa dwadzieścia tylko za pierwszą. Za każdą następną tylko czterdzii centów. Janek... zadzwońmy! Proszę cię, zadzwońmy... ON No, i co im powiemy? ONA Spytamy się, co u nich słychać. ON Czy ja wiem... ONA Proszę cię. ON No dobrze. ONA Cudownie, jak ja się cieszę. Jak oni się ucieszą. Gdzie jest mój notes (biega ożywi po pokoju, znajduje notes, kartkuje go). Zadzwońmy do Jurka. ON Jurek jest w Australii. ONA Jurek? ON No, przecież wyemigrował, mówiłem ci. ONA Ale do Australii? ON Bardzo dobrze mu się powodzi. ONA Gra w teatrze? ON Nie, pracuje na stacji benzynowej. ONA To znaczy, że dostał pozwolenie na pracę. Kiedy on wyjechał z Polski? ON Rok temu. W Australii jest o wiele łatwiej dostać pozwolenie na pracę. Mówił< żeby tam jechać. 146 TEATR r ONA ciągle kartkuje notes Zadzwońmy do Andrzeja. ON Andrzej jest w Paryżu. ONA O, to do Basi. ON Basia jest w więzieniu. ONA Może do Krzysia? ON Krzyś się powiesił. ONA No, tak, przecież wiem. ON Może Rysiek. ONA O czym ty mówisz. On został kolaborantem, zapisał się do Zlepu, nikt mu ręki nie podaje. (Wyrywa L notesika kartką, drąe iręuca na ziemię). Zadzwońmy do Maćka. ON Daj spokój, on dopiero co wyszedł z więzienia. Podobno jest chory i jego telefon jest na podsłuchu. Będzie się bał rozmawiać. ONA Maciek? On się nigdy niczego nie bał. ON Dlatego siedział. Ale podobno ma dość i złożył o paszport. Nie dzwoń, to mu może zaszkodzić. ONA z. triumfem Irena! ON To nie jest dobry pomysł. ONA Dlaczego? ON Zbyszek dzwonił tydzień temu i ona rzuciła słuchawkę. ONA Ale ia iestem iei najlepsza orzyiaciółka. POLOWANIE NA KARALUCHY ON Byłaś. Ona nie chce rozmawiać z emigrantami, uważa, że zdradziliśmy ojczyzi Jak rzuci słuchawkę będzie się czuła okropnie, a jak nie rzuci, może mieć probler moralne. Ona podnosi słuchawkę, wykręca jakiś numer. ON Do kogo dzwonisz? Ona nie odpowiada. ON No, powiedz. ONA W Polsce jest dokładnie dwunasta dwadzieścia pięć. Właśnie sprawdziłam (aę. trzyma słuchawkę przy uchu). ON z. rozrzewnieniem Dwunasta dwadzieścia pięć. ONA Dwunasta dwadzieścia sześć, teraz. On gasi światło. NARRATOR pojawia się w świetle reflektora; %a>raca się do publiczności Rozstajemy się z naszymi bohaterami u progu sukcesu. Już wkrótce wytrwało pracowitość, energia i wrażliwość, tak typowe dla przybyszów ze wschoc zatriumfują. Nasz bohater dostanie Nagrodę Pulitzera, a jego żona zdobędzie soi serca publiczności na Broadwayu. Mam nadzieję, że mieli państwo miły wieczi God bless you, and God bless America. Ściemnienie. KONIEC Fortynbras są upil „Ciekawe, co to nv ogóle %a duch... kto go na księcia nasłał, c%y aby nie pnysąedl najprostszą drogą % norweskiego obo^u... aby wywalać roiłam dworski..." J.G. „Obrona Poloniusęa", 1974 OSOBY FORTYNBRAS, książę Norwegii MORTYNBRAS, jego starszy brat DUCH OJCA FORTYNBRASA STERNBORG, norweski minister spraw wewnętrznych OŚMIOOKI, jego asystent DAGNY BORG, siostrzenica Sternborga HAMLET, książę Danii POLONIUSZ, duński minister WARTOWNIK I WARTOWNIK II oraz kilka postaci epizodycznych Akcja rozgrywa się na dworze norweskim w tym samym czasie, co wydarzenia opisane w Szekspirowskim Hamlecie. AKT PIERWSZY SCENA PIERWSZA Sypie śnieg, świszfZf wiatr. Na środku sceny olbrzymie drzewo. Wchodzą Sternborg, norweski minister spraw wewnętrznych, kok pięćdziesiątki, i jego młodszy asystent, Ośmiooki, człowiek z. natury podejrzliwy — widzi wszystko, w tym rzeczy, które nie istnieją. Sternborg, walcząc z. wiatrem, rozwija wielką mape_. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ 149 STERNBORG Tu gdzieś musi być granica z Danią. OŚMIOOKI pokazuje Norwegia kończy się przy tych krzakach. Dania jest po tamtej stronie. STERNBORG wzdrygając się, Zimno, wiatr, śnieg. OŚMIOOKI L uśmiechem Aha, lubię taką pogodę. STERNBORG Boję się, że to wysłanie ducha do Danii, to był głupi pomysł. Jesteś pewien, że Hamlet jest przesądny? OŚMIOOKI Poloniusz raportował, że jeżeli Hamlet wychodząc z Elsynoru potknie się, natychmiast wraca do zamku i już tego dnia nie wychodzi. STERNBORG Dzisiaj rano rozmawiałem z naszym królem. Bardzo go niepokoją te duńskie rozruchy. Jeżeli Hamlet zgodzi się stanąć na czele powstańców, możemy mieć kłopoty. OŚMIOOKI Dlaczego? Wyślemy wojsko. STERNBORG Ja wiem. Ale znowu będzie to rabowanie, mordowanie, gwałcenie... To się robi trochę delikatna sprawa. OŚMIOOKI Te małe narody, takie jak Dania, to one strasznie sobie biorą do serca, jak się je wyrzyna. One to traktują ambicjonalnie, nie mają szerszego spojrzenia. STERNBORG A co ten Hamlet właściwie robi? OŚMIOOKI Chodzi. STERNBORG I co? OŚMIOOKI Czyta. STERNBORG Co czyta? OŚMIOOKI Książki. TEATR STERNBORG Jakie? OŚMIOOKI Jedną po drugiej. STERNBORG Żyd? OŚMIOOKI Nie. STERNBORG Dobrze sprawdziliście? OŚMIOOKI Trzy pokolenia. STERNBORG Pedał? OŚMIOOKI Nie (wyciąga spod płaszcza jakieś papiery i rozwija je na wietrze). Mam tutaj jego dwa portrety. Ten jest oficjalny. A ten był zrobiony z ukrycia przez jednego z naszych najbardziej utalentowanych grafików. STERNBORG Jesteś pewien, że to nie pedał? Dobrze zbudowany. OŚMIOOKI Nie mój typ. STERNBORG oglądając szkice A co to tutaj? Co to za fryzura? OŚMIOOKI To liście. Nasz grafik podglądał księcia z drzewa... Mam też stenogram bardzo ciekawej rozmowy Hamleta z Horacym (podaje Sternborgowi kartki papieru). STERNBORG czyta „Cieszę się, że cię widzę... Bądź zdrów... Dobry wieczór... Przed oczami duszy mojej..." Co to ma być? OŚMIOOKI Nasz człowiek podsłuchiwał w bardzo trudnych warunkach. Leżał w rowie zalany wodą... Do tego był pogłos. STERNBORG Co za parszywe szczęście. Najpierw wynajęliśmy tego idiotę, który zamiast wykończyć Hamleta, otruł jego ojca. OŚMIOOKI Na pewno byli podobni. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ STERNBORG Na pewno. Jeden miał osiemdziesiąt lat, a drugi czterdzieści. OŚMIOOKI Było bardzo ciemno. STERNBORG ^degustowany Eeee... Cała nadzieja w tym, że Hamlet uwierzy w ten numer z duchem i zajmii stryjem, a nie powstaniem. OŚMIOOKI On wcale nie musi uwierzyć na sto procent, wystarczy, żeby nabrał wątpliwe Ludzie z wyższym wykształceniem jak raz zaczną mieć wątpliwości, to ani w le ani w prawo. STERNBORG Potrzebujemy trochę czasu, żeby rozwiązać nasze wewnętrzne problemy. IS król nie ufa swoim synom. Ani Mortynbrasowi, ani Fortynbrasowi. OŚMIOOKI Nie? STERNBORG Nie. I jeszcze jedno. Ten kretyn, który udawał ducha ojca Hamleta, opu dwadzieścia najlepszych linijek. Spytaj się go, dlaczego. Wychodną. SCENA DRUGA Zza drzewa wynurza się Wartownik I. Panterę i hełm owinięte są ocieplającymi szmata Wartownik I otrząsa się z? śniegu, wykonuje ruchy na rozgrzewkę, wysupłuje spod s% flaszki, mocuje się ę pręymarspiiętą nakrętką. Próbuje wszystkich gnanych sposób gębami, odbija dłonią od dołu, uderza o kolano, o drzewo, tratuje nogami. Kiedy już prą Zrezygnował, zakrętka łatwo puszfZf. Wartownik l podnosi butelkę do ust, ale kiedy J pierwszy łyk, rozlega się przejmujące wycie z, bólu. Krztusi się, wzdryga, spluwa. Wchc Wartownik II, nieco starszy. WARTOWNIK I Stój, kto idzie?! WARTOWNIK II To ja mówię, stój kto idzie?! WARTOWNIK I To ty? IJZ TEATR WARTOWNIK II A niby kto miałby być? Kolejne przejmujące wycie. WARTOWNIK I Co to jest? WARTOWNIK II Co? WARTOWNIK I No... WARTOWNIK II A, to? To, to przesłuchują ducha ojca Hamleta. WARTOWNIK I Aha, już myślałem, że coś się stało. WARTOWNIK II Swoją drogą twardy jest. WARTOWNIK I Duch? WARTOWNIK II Nie. Ośmiooki. Bije go już cztery godziny. WARTOWNIK I Dlaczego się nie przyzna? WARTOWNIK II Może nie ma do czego. WARTOWNIK I Co to za sztuka, przyznać się, jak się jest do czego przyznać. Ja mu tam nie współczuję tylko dlatego, że jest niewinny. A w ogóle po co się pchał na ducha? Za ambitny był. Chciał się wybić. Osobiście nie lubię nachalstwa. WARTOWNIK II Prawdę mówiąc, to tak za bardzo on się nie pchał. Ośmiooki go wyznaczył. On się nawet wykręcał. Mówił, że ma lęk przestrzeni, boi się pracować w nocy. I że głosu nie ma. Znów przejmujące wycie. WARTOWNIK I Głos ma dobry. WARTOWNIK II Alp nnrłnKnip o-n Hsmlpt vr>harfcvł tn małn nie skonał ze Śmiechu. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ WARTOWNIK I Ja słyszałem, że Hamlet to kupił... A wiesz coś, jak zdrowie naszego króla? WARTOWNIK II Podobnież strasznie chory... Widziałeś go? WARTOWNIK I Oczywiście, siedział sobie na tronie. WARTOWNIK II Ruszał się? WARTOWNIK I A po co miał się ruszać? Jakbym był królem, też bym się nie ruszał. WARTOWNIK II Myślisz? WARTOWNIK I Absolutnie. Przedtem król też się przez dwa lata nie ruszał, a potem nagle udu posła. Nie rusza się, bo wszystko jest w porządku. Będzie coś nie tak, to poruszy, (f ociąga ^ butelki). WARTOWNIK II Daj pociągnąć. WARTOWNIK I ignorując prośby Jak myślisz, wkroczymy do Danii? WARTOWNIK II A chuj wie. WARTOWNIK I Jak myślisz, będą się bronić? WARTOWNIK II A chuj wie. WARTOWNIK I Jak myślisz, podsłuchują nas teraz? WARTOWNIK II A chuj wie. WARTOWNIK I To niedobrze. Nie lubię gadać nie podsłuchiwany. Myśli mi się od tego plac: WARTOWNIK II Ostatnim razem Duńczycy się bronili (ro%mar%a się). Ech, to były czasy. J pomyślę, ile kobiet nabrzuchaciłem na ich własną prośbę. WARTOWNIK I bardzo ^aciekawiony No, no. 154 TEATR WARTOWNIK II Daj pociągnąć. WARTOWNIK l podaje flaszkę., patrzy % niepokojem, jak tamten pije, wreszcie wyrywa mu flaszkę. Ej, co jest z tobą? WARTOWNIK II Taka jedna kleczka wzięła się na sposób i mówi: „Nie radzę ci mnie brzuchacić, bo mam syfa". A ja jej na to: „A charakter mój znasz?" WARTOWNIK I I co? WARTOWNIK II No, i ciach. WARTOWNIK I I miała syfa? WARTOWNIK II z. dumą A jak. WARTOWNIK I z. z?*drością Ty toś się przynajmniej nażył. WARTOWNIK II Potem byłem tam jeszcze raz. Pracowałem przy budowie Elsynoru. Ale to już nie to. I wiesz, co ci powiem? Oni nas tam w Danii nie lubią. WARTOWNIK I Nie? WARTOWNIK II Nie. WARTOWNIK l Jak myślisz, kto będzie następnym królem? WARTOWNIK II Jak to kto? Mortynbras. WARTOWNIK I A nie Fortynbras? WARTOWNIK II Iii... On jest pięć lat młodszy i kompletnie nieodpowiedzialny. Ludzie mówią, że rzucił picie. WARTOWNIK l Nie! FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ WARTOWNIK II Właśnie dlatego król wezwał go na rozmowę. Zza sceny odzywają się, kotły i trąby. Po cyym słyszymy uroczysty glos. Może być pi megafon: „Przybył książę, Fortynbras, powtarzam, przybył książę. Fortynbras". SCENA TRZECIA Książe. Mortynbras, starszy brat Fortynbrasa i następca tronu norweskiego, siedzi j biurku i pisze. Wygląda jak typowy intelektualista z. początku XVI wieku. Wch Fortynbras ubrany jak typowy wracający z. wojny książę.. Mortynbras nie zauważa Fortynbras chrząka. Mortynbras dalej nie reaguje. FORTYNBRAS Bracie. MORTYNBRAS patrzy na niego przez, chwile, z umiarkowanym entuzjazmem Ach, to ty, bracie! (Wstaje, rozwiera ramiona, wymieniają uściski). Cieszę się, że widzę... Nie jesteś pijany? Siada przy biurku, wraca do pisania. FORTYNBRAS z. oburzeniem Ależ skąd, nie słyszałeś, że ja rzuciłem picie? W czasie rozmowy Fortynbras % hukiem rzuca na %iemi( wojskowe bagaże — mii nagolenniki, wolno ściąga pancer^ i tak dalej. MORTYNBRAS nie podnosząc oczu znad manuskryptu Słyszałem, ale nie wierzyłem. FORTYNBRAS przesadnie podniecony Przestałem pić sześć tygodni temu. To znaczy jutro będzie sześć tygodni... Jv o czwartej... po południu. MORTYNBRAS chłodno Szkoda, że nasza matka się otruła i nie może tego zobaczyć. Jak myślisz, długo l razem wytrzymasz? FORTYNBRAS z. Pokonaniem Rzuciłem to na zawsze. Koniec. MORTYNBRAS To świetnie, będziemy mieli szansę porozmawiać (nie patrząc na brata). Mv przyznać, że wyglądasz o wiele lepiej. FORTYNBRAS Tak szczerze mówiąc, jak piłem, to czułem się całkiem dobrze. To znaczy fizycz Ale to się zaczęło odbiiać na moiei oracv. fSretttem J Wiesz, ia soaliłem niewłaśc i56 TEATR miasto. Na szczęście to się nie rozniosło, bo był silny wiatr i wszystko poszło raz dwa, ale czułem się po tym okropnie. To znaczy fizycznie czułem się dobrze, ale psychicznie... MORTYNBRAS Wiem, co masz na myśli. FORTYNBRAS No, i zacząłem mieć te halucynacje. MORTYNBRAS Halucynacje? FORTYNBRAS No, wiesz, jakieś zjawy, postacie. MORTYNBRAS Ciekawe. FORTYNBRAS Bardzo ciekawe. Ale kiedy straciłem konia, powiedziałem sobie: dosyć. MORTYNBRAS Jak straciłeś konia? FORTYNBRAS Powiesiłem go. MORTYNBRAS Dlaczego? FORTYNBRAS Myślałem, że to ktoś inny. MORTYNBRAS Kto? FORTYNBRAS Nie wiem, byłem pijany. MORTYNBRAS Aha. FORTYNBRAS Ale teraz czuję się świetnie. To znaczy psychicznie. Bo fizycznie, to lepiej nie mówić. Ciągle mi głowa pęka... Co piszesz? MORTYNBRAS ^ nagłym ożywieniem Mój przyjaciel Ośmiooki prosił mnie o napisanie takiego drobiazgu. Posłuchaj: „Rodacy! Znów pogrążeni jesteśmy w smutku i żałobie. Śmierć przedwcześnie wyrwała z naszych szeregów wspaniałego człowieka i żołnierza. Chciałem was zapewnić, że ieeo zabóica poniesie zasłużona karę..." FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ FORTYNBRAS przerywa. Ktoś został zabity? MORTYNBRAS ędsywiotiy Nie! Dlaczego? Wchodzą Wartownicy niosąc miski zjedzeniem. Stawiają je na biurku i wychodną. FORTYNBRAS Jestem głodny. Bracia pobierają się dojedsynia. MORTYNBRAS Mój przyjaciel Ośmiooki... FORTYNBRAS Nie wiedziałem, że Ośmiooki jest twoim przyjacielem. MORTYNBRAS Ależ oczywiście. On robi olbrzymią karierę. To bardzo zdolny polityk. FORTYNBRAS Dawniej mówiłeś, że to zwykły morderca. MORTYNBRAS oburzony i przestraszony Nonsens. To prawda, że jest to człowiek dość prosty i mógłby mieć lepsze manie Ale nigdy nie przegrał żadnego pojedynku. FORTYNBRAS Bo smaruje miecz trucizną. MORTYNBRAS Ale to światowej klasy szermierz. (Z furią) A w ogóle, co ty wiesz. Byłeś pija przez dwadzieścia lat. Chciałem ci powiedzieć, że osobisty doradca naszego o i najlepszy dyplomata naszego wieku, Sternborg, ufa mu bezgranicznie. FORTYNBRAS Dobrze, dobrze. A jak się czuje ojciec? MORTYNBRAS Świetnie. FORTYNBRAS Nie powiedział ci, dlaczego mnie wezwał? MORTYNBRAS Nie rozmawiałem z ojcem... od pewnego czasu. FORTYNBRAS Od kiedy? MORTYNBRAS Od dwóch lat. To znaczy jutro będą dwa lata. TEATR FORTYNBRAS Dlaczego? MORTYNBRAS Ojciec mi nie ufa. FORTYNBRAS Dlaczego? MORTYNBRAS Dlaczego, dlaczego, nie wiem - dlaczego. Ale Sternborg i Ośmiooki pracują teraz nad nim i spodziewam się, że lada dzień wszystko się wyjaśni i tatko zaprosi mnie na obiad. Zza sceny słychać fanfarę, a potem uroczysty głos. GŁOS Następca tronu, książę Mortynbras, proszony jest o przybycie na obiad do swojego ojca, krok. Powtarzam... (tu następują zakłócenia) , MORTYNBRAS syywa się radośnie podniecony A nie mówiłem! Nareszcie! To wszystko Ośmiooki. Widzisz, co to znaczy przyjaciel! R^aca się do szafy i syłcsyna przebierać się w nowe sabaty. MORTYNBRAS Włożę chyba to... albo może to... PrzfZ, scenę przechodzi energicznie młoda, wytwornie ubrana dziewczyna. Nie ^wracając uwagi na braci, znika %a kulisami. Mortynbras jej nie zauważa. MORTYNBRAS Albo może lepiej to. Tatko lubi pastelowe kolory. FORTYNBRAS Kto to jest? MORTYNBRAS O czym ty mówisz? FORTYNBRAS Ta dziewczyna? MORTYNBRAS Jaka dziewczyna? Fortynbras przeciera oczy, boi się, żf znów miał halucynacje. MORTYNBRAS Jak wyglądam? FORTYNBRAS Świetnie. Posłuchaj, bracie... Mortynbras wwhodyi. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ SCENA CZWARTA Wchodzj Dagny Borg, siostrzenica Sternborga, ta sama dziewczyna, którą zat Fortynbras w poprzedniej scenie. Za nią idą Wartownicy uginając się pod ciężarem k Fortynbras patrzy na n*4 wyraźnie ucieszony, żf nie była przywidzeniem. Wartoi upuszcza jeden L kufrów, z. którego wysypują się książki. FORTYNBRAS patrząc na książki A co to takiego? (Wymienia spojrzenia z. Wartownikami, którzy książkom nieufnie i wzruszają ramionami). DAGNY przyglądając się Fortynbrasowi % z.a'n^eresoaJan'em To są książki. FORTYNBRAS Czy ty to wszystko czytałaś? (Zaczyna się śmiać). Wartownicy przyłączają się rozbawieni tym pomysłem. DAGNY ciągle patrząc na Fortynbrasa Przepraszam, z kim mam przyjemność? FORTYNBRAS z. trudem opanowując śmiech Jestem Fortynbras, książę Fortynbras. DAGNY Dlaczego nie jesteś pijany? FORTYNBRAS z. dumą A, słyszałaś o mnie? Rzuciłem picie sześć tygodni temu. DAGNY do Wartowników Panowie, może pozbieracie moje książki... Wartownicy bez. przekonania ładują książki do kufra. DAGNY podnosząc jedną z, książek Znasz Montaigne'a? FORTYNBRAS niepewnie To ten francuski generał? Dagny wybucha śmiechem, Wartownicy natychmiast się przyłączają. FORTYNBRAS Co w tym śmiesznego? Wartownicy przestają się śmiać i wzruszają ramionami. DAGNY Szkoda, że Hamlet tego nie słyszy. FORTYNBRAS Znasz księcia Hamleta? i6o TEATR DAGNY Wszyscy znają księcia Hamleta, to najbardziej znany Duńczyk na świecie. (Do Wartowników) Ruszcie się, dupy wołowe. Wartownicy ^ac^ynają szybciej nabierać książki. FORTYNBRAS Skąd go znasz? DAGNY Z Wittenbergi. FORTYNBRAS Z uniwersytetu? A coś ty tam robiła? Studiowałaś teologię? (Mruga do Wartowników) Wartownicy wybuchają śmiechem i wykonują ruchy kopulacyjne sugerujące rodzaj studiów, które Dagny odbywała. DAGNY Nareszcie w domu. FORTYNBRAS Jak ty się właściwie nazywasz? DAGNY Dagny Borg. FORTYNBRAS Zaraz, zaraz, Dagny Borg... Ej, ja o tobie słyszałem. Tak... To ty byłaś kochanką profesora Lutra. DAGNY Typowe uniwersyteckie plotki. FORTYNBRAS A potem uciekłaś z tym magikiem. DAGNY urażona O, przepraszam. Doktor Faustus nie jest żadnym magikiem, tylko wybitnym naukowcem. FORTYNBRAS Potem zostałaś aktorką. Ale po co przyjechałaś do Norwegii? My tu nie mamy żadnej wymiany kulturalnej. DAGNY Zostałam zaproszona. FORTYNBRAS Przez kogo? FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ DAGNY Przez Sternborga. FORTYNBRAS Sternborga? DAGNY Sternborga. Tak się składa, że jestem jego siostrzenicą. Wartownicy z. szacunkiem potakują giowami. DAGNY Co w tym takiego dziwnego? FORTYNBRAS To jest trochę dziwne. DAGNY wzruszając ramionami Muszę iść. (Do Wartowników) No, dalej, jazda za mną (wychodki). Wartownicy wynoszą %a nią kufry. FORTYNBRAS Zaczekaj! Kiedy się zobaczymy? SCENA PIĄTA Słychać brzęk naczyń, wesołe rozmowy, jak to na uczcie. Namiot króla widziany L siewną Wchodzi Fortynbras. Zatrzymuje się. Wyraźnie boi się wejść be% pozwolenia. Stan Zajrzeć do środka. Nagle podejmuje decyzję. Jednym ruchem odgarnia zasiane i... staje twi w twarz z. Ośmiookim i Sternborgiem. W głębi namiotu widać tron królewski ^wrócony L do widowni. Znad tronu sterczy korona. STERNBORG Witaj, książę. Strasznie się cieszę, że przestałeś pić. OŚMIOOKI Obaj się strasznie cieszymy. Fortynbras stara się ich ominąć i wejść do namiotu, ale Sternborg i Ośmiooki blokują di trochę jak w meczu koszykówki. FORTYNBRAS Bardzo się cieszę, że was obu widzę (znów na próżno stara się ich ominąć). STERNEORGy^^ nigdy nic Szukasz kogoś, książę? FORTYNBRAS Ojciec mnie wezwał, więc myślałem... TEATR STERNBORG przerywając Wiemy, oczywiście, ale król jest w tej chwili zajęty. OŚMIOOKI Je obiad z twoim bratem. FORTYNBRAS To potrwa dosłownie minutę. (Krsyc^y) Tatko! Brak reakcji %e strony króla. STERNBORG Sam widzisz, książę. Chcielibyśmy ci pomóc, ale jesteśmy bezradni. OŚMIOOKI Król naradza się z twoim bratem. STERNBORG Lada chwila spodziewamy się posłów z Finlandii. OŚMIOOKI Mamy otrzymać nowe kredyty. STERNBORG W odpowiedzi redukujemy naszą armię. OŚMIOOKI O cały szesnasty pułk. STERNBORG Ogromnie ryzykowna decyzja. OŚMIOOKI Bardzo cienka sprawa. FORTYNBRAS To może ja tu zaczekam. STERNBORG To będzie bardzo długi obiad. OŚMIOOKI Siedemnaście dań. STERNBORG I wszystko stygnie. Cofają się, zamykając płachtę namiotu przfd nosem Fortynbrasa. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ SCENA SZÓSTA Wchodzą wartownicy. WARTOWNIK I Która godzina? WARTOWNIK II A wiesz, że ja też bym się napił. Wartownik I podchodzi do drzewa, wyciąga z, dziupli schowaną tam flaszkę wódki, i podaje koledze. Wartownik II pije i traci oddech. WARTOWNIK II odzyskując głos Co to jest? WARTOWNIK I Dodałem trochę politury, żeby się nogi nie pociły. WARTOWNIK II Niezłe, daj jeszcze łyka. WARTOWNIK I Jeszcze żeby tak było czym zagryźć. WARTOWNIK II Podobnież Finowie mają nam znów podesłać jedzenie. Za to, żeśmy zreduko' szesnasty pułk. WARTOWNIK I Mówisz o tych gołych, którzy się zbuntowali, zażądali mundurów i Sternb kazał ich żywcem zakopać? WARTOWNIK II Aha (pije). Finowie łapią się każdej okazji, aby nas nakarmić. Boją się, że jak całkiem zgłodniejemy, to pójdziemy do nich poszukać jedzenia (pije i odn butelką pod ścianę). Tak czy inaczej, król obiecał, że jeżeli nawet nie my, to już m dzieci na pewno będą miały czym zakąsić. WARTOWNIK I To się strasznie cieszę. WARTOWNIK II Tyle że ja nie mogę mieć dzieci przez tego syfa, co go złapałem od Dunki. WARTOWNIK I A ja od ciebie (pochyla się, i podnosi lecącą na ścierni uciętą głowę Mortynbrasa). Ty czasem nie jest głowa księcia Mortynbrasa? WARTOWNIK II Ale gdzie tam! Mortynbras był taki (pokazuje ręką o ile wyższy by l Mortynbras). R: to zaraz, noszenie uciętej głowy po zachodzie słońca przynosi pecha. Wartownik I ryuca mu fłowe. 164 TEATR WARTOWNIK II wściekły Ale nie mnie (odrzuca mu głowę). Wartownik I w panice odrzuca mu ją ^powrotem. Wybiegająpodając sobie głowejak piłkę, • SCENA SIÓDMA Wchodzi Fortynbras. Z%a kulis wylatuje odcięta głowa. Fortynbras łapie ją odruchowo i rozpoznaje. FORTYNBRAS O, bracie (zgina się nagle w okropnym ataku migreny. Widzi pozostawioną pr^eę Wartowników flaszkę. Wypijają do dna. Łapie oddech, wyraźnie ayye się lepiej. Znów sęe smutkiem przygląda się głowie). Biedny Mortynbras! Za plecami Fortynbrasa pojawia się biednie ubrany człowiek. To duch króla, ojca Fortynbrasa. DUCH Pst, pst! FORTYNBRAS odwraca się, wyciąga miecz, i opuszcza go bezradnie. Ukrywa twarz w dłoniach, przeciera oczy licząc, %e widmo zniknie Nie wierzę, to znowu ty. DUCH Cieszę się, synku, że znowu pijesz. FORTYNBRAS Czego tu szukasz? DUCH Ładnie to tak witać ducha własnego ojca (chichocząc). A może znów będziesz próbował obciąć mi głowę. Proszę uprzejmie (pochyla kusząco głowę do przodu). Fortynbras kreśli w powietrzu %nak krzyża. DUCH Nie zachowuj się jak idiota. To zabawne, Hamlet od razu uwierzył w fałszywego ducha, a ty nie możesz uwierzyć w prawdziwego. Oto konsekwencje laickiego wychowania. FORTYNBRAS Mój ojciec żyje. Jest królem, widziałem go dzisiaj. W tej chwili je obiad z moim bratem, Mortynbrasem (patrzy na uciętą głowę i urywa). DUCH chichocząc Aha. Może ci coś wreszcie trafi do tego głupiego łba. Podaj mi to (wyciąga rękę). Fortynbras podaje mu głowę Mortynbrasa. Duch rzucają za kulisy. Łoskot. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ DUCH Ile razy mam ci powtarzać, że zostałem zabity dwa lata temu, w czerwcu, w dri połowie czerwca, dokładnie dwudziestego czwartego czerwca... przed obiat FORTYNBRAS Przed obiadem? DUCH Nie powtarzaj, wiem co mówię. FORTYNBRAS Kto cię zabił? DUCH Jak to kto? Oczywiście, że Sternborg. On wyrzyna całą naszą dynastię. FORTYNBRAS Morderca. DUCH To jest poza dyskusją. Nie przerywaj mi, o czym to ja mówiłem? Aha, no więc 2 mnie. To przykre, ale się zdarza. Naprawdę działa mi na nerwy to, co zrobił po t jak mnie zabił? FORTYNBRAS Po tym, jak cię zabił? DUCH bije go karcąco po głowie Nie powtarzaj. Sternborg posadził mnie na tronie jak jakiś rekwizyt. Ja nie jes rekwizytem. To znaczy... To wszystko jest bardzo nieprzyjemne. I teraz rzeźnik rządzi w moim imieniu, rujnując moją reputację. FORTYNBRAS Zaraz, zaraz... DUCH Wiem, co chcesz powiedzieć. Owszem, przyznaję, ja też byłem twardy, ale porównuj mnie ze Sternborgiem. Wszystko, co robiłem, było zawsze bar< bliskie zasadom obowiązującym w cywilizowanych krajach. FORTYNBRAS Ojcze. DUCH Nareszcie, synku (otwiera ramiona, obejmują się). FORTYNBRAS Nie wiesz czasem, gdzie tu można dostać wódki? Duch podchodzi do drzewa, wyciąga ukrytą pręeę Wartowników kolejną butelkę i poi, Fortynbrasowi. Fortynbras pije. i66 TEATR DUCH Synku, tak między nami, przecież ty świetnie wiedziałeś, że ja od dwóch lat nie żyję. FORTYNBRAS Nie wiedziałem. DUCH Wiedziałeś, wiedziałeś. I rozmawiaj ze mną poważnie. Ja nie jestem żadna halucynacja, tylko prawdziwy duch twego ojca. FORTYNBRAS w^dryga się Nie odbijasz się w lustrze. DUCH Ja wiem. To jest dla mnie bardzo kłopotliwe. Jak wiesz, zawsze byłem materialistą i nie myśl, że przestałem nim być tylko dlatego, że zostałem duchem, rozumiesz o czym mówię? Fortynbras niepewnie kręci głową. DUCH ^niecierpliwiony Spójrz na mnie. To znaczy nie patrz na moje ubranie. Musiałem je ukraść. Spójrz na mnie dialektycznie. Żeby zrozumieć, kim się jest, trzeba wpierw zrozumieć, kim się nie jest. Jako że jest się czymś tylko w przeciwieństwie do tego, czym się nie jest. I oczywiście odwrotnie. Czy możesz się przestać trząść? FORTYNBRAS Zimno mi. Zacsyna się zachowywać trochę nerwowo. Rozgląda się, %biera ^ ęitmi wojskowy sprzęt: pancers^, metalowe rękawice i tak dalej. DUCH Jeżeli jest się duchem, czyli chodzącym zaprzeczeniem materializmu, to znaczy, że nie jest się materią. A to oznacza, że materia istnieje. Co więcej, materia jest warunkiem koniecznym do istnienia duchów. Jednym słowem — jestem duchem tylko dzięki materii, i odwrotnie. Duch bez materii jest nie do pomyślenia. Krótko mówiąc, jestem chodzącym dowodem na to, że mnie nie ma. Zresztą tylko dlatego zgodziłem się zostać duchem. FORTYNBRAS Ojciec się nic nie zmienił. Duch zaczyna się trząść. FORTYNBRAS Zimno ci? Narzuca na Ducha swój płaszcz- DUCH I gorąco jednocześnie. Nie myśl, że to łatwo być chodzącą kontradykcją. Teoretycznie jest to zabawne. Ale żyć tak?... Nawet jeżeli się nie żyje. K-^^*„«fc^^r *„,/.,„,.; v -rirmi rtr-rte swoich ryecyi. Jest gotowy do wyjścia. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ DUCH Ej, można wiedzieć, co ty robisz? FORTYNBRAS Uciekam. DUCH Nigdzie nie uciekasz! FORTYNBRAS Chcesz, żeby Sternborg mnie też zarżnął? Jestem następny na liście. Duch łapie go %a rękę. Mocują się. FORTYNBRAS Puszczaj. DUCH Nie wydaje ci się, że masz tu coś do zrobienia? Wywraca Fortynbrasa na siemię. Targają się walcząc. To jeden, to drugi uyyskuje DUCH ciężko sapiąc Pochowaj mnie, sukinsynie. FORTYNBRAS Teraz? DUCH Teraz. FORTYNBRAS Sternborg się nigdy na to nie zgodzi. DUCH To pochowaj najpierw Sternborga. FORTYNBRAS On się na to też nie zgodzi. DUCH utyskuje wyraźną przewagę, siedli terasy na Fortynbrasie i dusi go Synku kochany, byłeś zawsze moim ulubieńcem. Pamiętasz, jak woziłem cię koniu, kiedy byłeś małym chłopcem? FORTYNBRAS chrypi Udusisz mnie. DUCH rozluźniając nieco chwyt Gdzie ty chcesz uciekać, głupku? FORTYNBRAS ciężko dysząc Moje wojsko, mój obóz... żołnierze są mi wierni. DUCH Cha, cha, cha. i68 TEATR FORTYNBRAS To do Finlandii... DUCH Granica jest obstawiona. FORTYNBRAS Do Danii... DUCH Król Klaudiusz to agent Sternborga. Wyda cię w jego ręce, zanim dotrzesz do duńskich powstańców. Z Norwegii nie można uciec. FORTYNBRAS To co mam robić? DUCH Posłuchaj. Sternborg nie spodziewa się dzisiaj ataku z twojej strony. Zaraz pójdzie spać. Zaskoczysz go. Osobiście sugerowałbym truciznę do ucha. Potem (wykonuje gest podrzynania gardła) zajmiesz się Ośmiookim, ogłosisz się królem i pochowasz mnie. FORTYNBRAS Czekaj, tatko, zaraz... GŁOS Książę Fortynbras proszony jest o natychmiastowe przybycie na obiad do krok (usterki techniczne zagłuszają resztę, komunikatu). Duch podnosi st(, otrzepuje i zbiera do wyjścia. Fortynbras iapie go za rękę. FORTYNBRAS To co ja mam robić? DUCH Teraz już wszystko jedno. Finito. FORTYNBRAS błagalnie Może jest jakaś szansa? DUCH Masz tylko jedna, szansę, że jak cię zabiją, to cię potem pochowają. Eeee... (wychodzi bardzo zdegustowany). FORTYNBRAS woła za nim Tatko, zaczekaj. Tatko! (podchodzi do drzewa, wyciąga z dziupli kolejną butelkę wódki i yacyyna t>ić]. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ ':•• i SCENA ÓSMA Królewska komnata. Wchodź} Ośmiooki. Rozgląda się, wyciąga miecz ' wymierza pchnięć w kotary ozdabiające ściany. Słychać jęk i łoskot padającego ciała. Ośmiooki z,a& Zfi zasłonę i krzywi się. OŚMIOOKI Ach, kazałem fryzjerowi czekać. Wiedziałem, że o czymś zapomniałem. oŁ Z prawej strony sceny Wartownicy wpychają tron z siedzącym na nim trupem króla. Zni •C i pojawiają się znowu, wnosząc na nosidłach beczkę z g°r pozbyć. (Z triumfem) I miałem rację. Ośmiooki ufa mi, woli mnie i .i- h Wartownicy potakują. 194 TEATR FORTYNBRAS Wiem, uważacie, że nie ma się czym chwalić. Wartownicy wykonują ambiwalentne gesty. FORTYNBRAS do Dagny No, powiedzże coś. Wiem, że mnie nienawidzisz, bo zabiłem twojego wuja, ale ja cię kocham. A może wolałabyś, żeby to on zabił mnie i się z tobą ożenił? Ale on się z tobą nie może ożenić, bo jest twoim wujem, a poza tym nie żyje. Zaraz, zaraz, czy ja powiedziałem, że go zabiłem? Nie zabiłem go. Nigdy go nie zabiłem. E, właściwie to go zabiłem. (Do Wartowników) Jak to wygląda? Wartownicy kiwają z aprobatą głowami. FORTYNBRAS Nie, dajcie mi tamto. (Przymierza inny strój. Nagle, po pijacku ros^ulony) Miałem kiedyś psa. Wartownicy są równiej wzruszeni. FORTYNBRAS do Dagny Był trochę mniejszy od ciebie, ale był jedyną istotą na świecie, którą naprawdę kochałem. I on mnie też kochał. Aż raz, kiedy wziąłem go na spacer... Aaaa... nigdy nie miałem psa. Wymyśliłem go. Miałem konia, ale go powiesiłem. Ale ciebie naprawdę kocham. (Do Wartowników, niecierpliwie) Zjeżdżajcie stąd. Wartownicy poprawiają na nim ubranie, kladą mu na głowę ozdobny hełm. Po czym mrugają do niego porozumiewawczo i szturchając się wychodzą. FORTYNBRAS podchodzi bliżfj do Dagny Nie bądź na mnie wściekła. Nie mogę tego wytrzymać, od razu ciągnie mnie do picia (pociąga duży łyk zfi^zki). Czy mówiłem ci, jaka świetna byłaś w tej malutkiej roli. Naprawdę byłem dumny (gładzijapo głowie. Głowa Dagny odpada i toczy scenie. Fortynbras zfur*4 rozwala butelkę o ścianę). Bryk tłuczonego szkła. Ściemnienie. SCENA SIEDEMNASTA Hamlet siedzi w celi na krześle. Ręce ma związane za plecami. Jest pobity, ma zakrwawioną twar^. Wchodzi Fortynbras ciągnąc krzesło. Siada naprzeciw Hamleta, patrzą na "e^'e w milczeniu. Fortynbras wyciąga z kieszeni nową butelkę i pije. FORTYNBRAS Świetnie wyglądasz, Hamlecie. Myśmy się już spotkali. Parę lat temu w Wittenber-dze. Na pewno nie pamiętasz. Mniejsza z tym. Musimy porozmawiać. Pamiętasz Dagny Borg, tę aktorkę? A, mniejsza z tym. Przepraszam cię, masz coś na twarzy. (Rękawem śnieżnobiałej koszuli ściera krew z twarzy Hamleta) No, dobrze, już dobrze, nie denerwuj się. Dlaczego nic nie mówisz? FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ HAMLET po chwili milczenia Dzień dobry. FORTYNBRAS Jestem Fortynbras. HAMLET To bardzo możliwe. FORTYNBRAS To zupełnie pewne. HAMLET Przecież nie mówię, że ci nie wierzę. FORTYNBRAS Ale nie mówisz, że wierzysz. HAMLET Co to za różnica? FORTYNBRAS Dla mnie żadna, dla ciebie duża. (Podfuwa flaszkę do ust Hamleta) Chcesz się nap HAMLET odwracając twarz / Chcesz mnie otruć? ^ FORTYNBRAS Ej, co się z tobą dzieje (pociąga łyk). Zrobiłeś się strasznie nieufny. HAMLET Mnie też to dziwi. FORTYNBRAS Ale w ducha swojego ojca uwierzyłeś od razu. HAMLET Tak myślisz? FORTYNBRAS Tak to wyglądało. HAMLET Może z daleka. Podejrzewałem, że ojciec żyje, ukrył się, sprawdza mnie i szyki jakąś czystkę. Nie mogłem uwierzyć, że taki mały łotrzyk jak Klaudiusz sprzątr takiego doświadczonego zabójcę jak mój tato. FORTYNBRAS Przecież widziałeś ciało... HAMLET W zabitej trumnie. Nie wiem, kto był w środku. Nie byłem pewien, na ile mc matka i stryj są w to włączeni. Brałem pod uwagę możliwość nagłego zmartwyc wstania. Wiesz, kto to był niewierny Tomasz? 196 TEATR FORTYNBRAS Jeden z przyjaciół Jezusa. To był ten, co nie mógł uwierzyć w zmartwychwstanie? HAMLET On miał wątpliwości nie tyle, czy Jezus zmartwychwstał, ale raczej, na jak długo? Bał się uwierzyć, ale i bał się nie uwierzyć. Może chciał zyskać na czasie i zobaczyć, jak do nowej sytuacji ustosunkują się Rzymianie. FORTYNBRAS Ale w końcu uwierzył. HAMLET Skąd wiesz? FORTYNBRAS Oczywiście, że uwierzył. Tylko dlatego wszyscy pamiętają tego faceta. A ty w końcu uwierzyłeś, że twój ojciec jest zabity? HAMLET Czy to takie ważne? Słyszałem, że twój ojciec jest bardzo chory. FORTYNBRAS Też to słyszałem. HAMLET Niektórzy uważają, że już nie żyje. FORTYNBRAS Czy to takie ważne? Prawdę mówiąc, on nie żyje. HAMLET Przykro mi. FORTYNBRAS Nie przejmuj się. On nie żyje od dwóch lat. HAMLET Od dwóch lat? FORTYNBRAS Sam mi to wczoraj powiedział. HAMLET Za dużo pijesz. FORTYNBRAS Teraz piję o połowę mniej, bo ręce mi się trzęsą i połowę wylewam. HAMLET Kiedy mnie zabijesz? FORTYNBRAS Właśnie oróbuie cię uratować. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ HAMLET Czego chcesz ode mnie? FORTYNBRAS Żebyś został królem Danii. HAMLET patrzy na swe skute ręce i wybucha Śmiechem Chcesz, żebym został królem Danii? FORTYNBRAS nagle nerwowo Nie powtarzaj. Czy ja wyglądam na kogoś, kto nie wie, co mówi? Nie posuwaj ze mną za daleko. O czym to ja mówiłem? HAMLET Chciałeś, żebym został... FORTYNBRAS przerywa mu wściekty Wiem, i nie krzycz tak, ktoś może usłyszeć. HAMLET ^ uśmiechem Boisz się? FORTYNBRAS _-^^"^~ Nie, to ty się boisz. Zgadzasz się czy nie? HAMLET Czy tak się przesłuchuje ludzi w Norwegii? FORTYNBRAS Zamknij się! Tak czy nie? I pospiesz się. Bo niedługo będę tak pijany, że nic r będę pamiętał. HAMLET Dlaczego miałbym się zgodzić? FORTYNBRAS Żeby przeżyć. Inaczej cię zabiją. HAMLET Kto? FORTYNBRAS Klaudiusz i Ośmiooki. Chyba że nie zależy ci na życiu. HAMLET Zastanawiam się, być albo... FORTYNBRAS Wiem, wiem, słyszeliśmy. Tyle że nie możesz się zastanawiać za długo. HAMLET Dlaczego nie podoba się wam mój stryj Klaudiusz? Przecież to wasza kukła. 198 TEATR FORTYNBRAS Klaudiusz jest skończony. Wszyscy w Danii go nienawidzą. Nie potrzebujemy go więcej. HAMLET A jak długo będziecie mnie potrzebować? FORTYNBRAS Ty, to co innego. Ciebie wszyscy szanują. Możesz rozmawiać z powstańcami i oni cię posłuchają. HAMLET Rozmawiać o czym? FORTYNBRAS przedrzeźniając go Rozmawiać o czyni, rozmawiać o czym? Co to znaczy rozmawiać o czym? Powiedz im, żeby myśleli realistycznie. Powiedz im, żeby zaczekali. Uspokój ich. HAMLET Uspokoić ich? FORTYNBRAS zfurii Nie powtarzaj, nienawidzę tego. HAMLET Tych ludzi można uspokoić tylko dając im to, czego chcą. FORTYNBRAS Można ich też uspokoić na zawsze. HAMLET Można. Ale to kłopot, chyba nawet dla Norwegii... FORTYNBRAS pr%edr%?źnie.jąc Kłopot nawet dla Norwegii. Kwa, kwa, kwa, kwa. Wszystko, co potrafisz, to gadać. Ruszże dupę. Ratuj swój kraj. Pieprzeni inteligenci. Chcecie za dużo. Zupełna niepodległość jest na razie niemożliwa. Ośmiooki się nigdy na to nie zgodzi. Zrozum, Ośmiooki w ogóle nie chce z tobą rozmawiać, chce cię udusić. Ja ci chcę pomóc. Co to ja mówiłem? Ja potrzebuję czasu, żeby zebrać siły. To jest w interesie Danii, na litość boską. Pogadaj z tymi pieprzonymi powstańcami. Przekonaj ich. Oni ci ufają. HAMLET Czy to jest powód, żeby ich oszukać. FORTYNBRAS Uratować. HAMLET Jeżeli cię dobrze rozumiem, proponujesz mi, żebym został kolaborantem. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ FORTYNBRAS Patriotą, patriotą, ty... (ąrywa się, wali Hamleta n> twar% i %a chwilę, wyciera mu twar^ mankietem koszuli). Przepraszam, wyprowadziłeś mnie z róv wagi. Przestań być tak parszywie uczciwy. Ty wiesz, ile ja zaryzykows przychodząc do ciebie? Mówiłem ci, że Ośmiooki cię nienawidzi. Jeżeli się zgodzisz, zostaniesz zabity. A jeden z naszych agentów zajmie twoje miej Laertes na przykład. HAMLET Słyszałem, że jesteś pijakiem. FORTYNBRAS Słyszałem, że jesteś wariatem. HAMLET Czy tak samo rozmawialiście z Klaudiuszem? FORTYNBRAS Ja z nim nigdy nie rozmawiałem. HAMLET Czy Klaudiusz rzeczywiście zabił mojego ojca? FORTYNBRAS Jak mam ci to udowodnić? HAMLET Czy to ja zabiłem Poloniusza? FORTYNBRAS Przecież leżał za kotarą. HAMLET Ale nie wiem, jak długo. FORTYNBRAS A skąd, do kurwy nędzy, ja mam to wiedzieć? Żałujesz go, czy co? HAMLET Nie wierzę ci w ani jedno słowo. FORTYNBRAS Dlaczego? HAMLET Nie mam nawet żadnego dowodu, że jesteś Fortynbrasem. FORTYNBRAS Ty naprawdę jesteś kompletnym kretynem (podnosi butelkę do ust). HAMLET A gdybym tak został królem Danii bez waszej pomocy i pomógł tym ludzii wywalczyć niepodległość? 200 TEATR FORTYNBRAS To znaczy zapakowałbyś ich do grobu, cha, cha! To będzie najkrótsze powstanie w historii świata. Połkniemy was bez popicia. HAMLET Finowie wam nigdy na to nie pozwolą. FORTYNBRAS wybucha śmiechem Finowie, oj, przepraszam cię, to było dobre. (Po krótkiej chwili łapie oddech i pyta wyciągając rękę) No więc? Tak czy nie? HAMLET Nie. Pr%e% chwilę patrzą na siebie w milczeniu. Potem Fortynbras podnosi się i %ac%yna biegać po scenie, mamrocząc % furtą do siebie. Nagle zatrzymuje się pr%ed Hamletem, patrzy na niego L nienawiścią i wyciąga sztylet. Hamlet robi się trochę nerwowy. FORTYNBRAS Podnieś się. Powiedziałem, podnieś się! Hamlet wstaje. FORTYNBRAS Obróć się. Hamlet obraca się niepewnie. Fortynbras zdejmuje hełm i, przyglądając się uważnie Hamletowi, podaje mu hełm. FORTYNBRAS Przymierz. Ale Hamlet ma ciągle s^wią^ane ręce. FORTYNBRAS rozcina s%nur Przymierz! HAMLET Po co? Wzrusza ramionami, wkłada hełm na głowę, FORTYNBRAS Teraz płaszcz (narzuca Hamletowi swój płaszcz, na ramiona i L satysfakcją zaciera ręce). Świetnie (popycha Hamleta na swoje krzesło, a sam pojmuje jego miejsce). Mam pomysł. HAMLET Coś bardzo paskudnego? FORTYNBRAS Zamknij się. Mówię, że mam pomysł, a ja nie mam za dużo pomysłów, więc lepiej słuchaj. Jesteśmy do siebie podobni... HAMLET urażony My? FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ FORTYNBRAS Jesteśmy tego samego wzrostu. HAMLET prostując się Jestem wyższy. FORTYNBRAS Mamy takie same oczy. - HAMLET / Co? / FORTYNBRAS No dobrze, moje są podpuchnięte. Nie chcesz być do mnie podobny, co? Uważ mnie za łajdaka. Co? HAMLET A ty uważasz się za uczciwego? Co? FORTYNBRAS Zamieńmy się. HAMLET Na co? FORTYNBRAS Nie chcesz być królem Danii, zostań królem Norwegii. Hamlet zaczyna się śmiać. Fortynbras przyłącza się. FORTYNBRAS Zauważyłeś? HAMLET Co? FORTYNBRAS Mamy nawet taki sam śmiech. (Knęycsy) Przestań się śmiać. Hamlet zdejmuje hełm i oddaje go Fortynbrasowi. Płaszcz, rzuca na syemię. FORTYNBRAS Czekaj, czekaj. Król Norwegii to król świata. Nikt nic nie zauważy, a jak zauwa powieszę go. Zgoda? HAMLET To zabawne. FORTYNBRAS Zabawne? Co w tym jest zabawnego? HAMLET Boję się, że byłby ze mnie kiepski Norweg. 202 TEATR FORTYNBRAS Nigdy nie wiadomo. Jeżeli się zamienimy (kusząco) możesz mnie związać, przesłuchiwać, bić po twarzy. To marzenie każdego więźnia. Hamlet uśmiecha się i /kręci pr%ec%aco głową. FORTYNBRAS kr^yc^y Nie kłam! Dobrze, zabiję za ciebie twojego stryja. A ty zajmiesz się Ośmiookim i resztą Norwegii. Zgoda? Jeszcze dziś jadę do Danii. Słyszałem, że macie tam świetny teatr. HAMLET Nie lubisz być Fortynbrasem? FORTYNBRAS Nie wymądrzaj się, nie mamy za dużo czasu. O co ci chodzi? Przywrócisz Danii niepodległość, co ci się w tym nie podoba? Napij się (podaje mttflaszkę). Wszystko przez to, że nie pijesz. HAMLET Wódka mi szkodzi. FORTYNBRAS Każdemu szkodzi. HAMLET Mój doktor powiedział, że mam chorą wątrobę. FORTYNBRAS Kto ci to powiedział? Twój kto? Człowieku, jeżeli odmówisz, zdrowa wątroba nie będzie ci do niczego potrzebna. HAMLET Jeżeli naprawdę chcesz coś zmienić w Norwegii, dlaczego nie zrobisz tego sam? FORTYNBRAS Ja? HAMLET Tak. FORTYNBRAS Popatrz na mnie. HAMLET Patrzę. FORTYNBRAS Ja się nie nadaję. HAMLET Dlaczego? FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ FORTYNBRAS Ręce mi się trzęsą. I ja nie umiem rozmawiać z ludźmi. Ludzie się mnie bój HAMLET Powiedz im, żeby się nie bali. ^•"""~"~ FORTYNBRAS To wywoła panikę. Hamlecie, zamieńmy się. HAMLET Ja lubię być Hamletem. FORTYNBRAS Nie bądź egoistą. Żyjemy w strasznych czasach. HAMLET Czy twój ojciec rzeczywiście nie żyje? FORTYNBRAS Jutro to ogłoszą. HAMLET A Mortynbras, a Sternborg? FORTYNBRAS Obaj... (robi charakterystyczny gest podrzynania gardła). HAMLET To ty rzeczywiście będziesz rządził Norwegią? FORTYNBRAS Dobry dowcip, co? HAMLET Rzeczywiście ręce ci się trzęsą. FORTYNBRAS Oczywiście, że się trzęsą, a niby co mają robić? HAMLET Przestań pić. FORTYNBRAS śmiejąc się Przestań pić. (Do butelki) Słyszałaś to? (Do Hamleta) Ona się z ciebie śmieje. Pi było najlepszym pomysłem, jaki miałem w życiu. Właściwie to był jedyny ponr jaki miałem, to znaczy do teraz. Gdybym nie pił, nigdy bym nie dożył czterdziesi A wiesz dlaczego?... Bo pijany jest niegroźny. Pijanego krzywdzić nieładi Pijanemu każdy ufa. HAMLET Ja ci nie ufam. 204 TEATR FORTYNBRAS Wiedziałem, że coś takiego powiesz. Ty jesteś chory umysłowo. (Z triumfem) Ja ich wszystkich oszukałem. Udawałem, że jestem alkoholikiem od dwunastego roku życia. I oni uwierzyli. HAMLET Ale ty nie udajesz, ty jesteś alkoholikiem. FORTYNBRAS A bo tego się nie da udawać. To był jedyny słaby punkt w moim planie. Przestań pić... Jeżeli Ośmiooki zobaczy mnie bez butelki, zarżnie mnie jak... (strzela palcami). HAMLET W takiej sytuacji ja nie widzę żadnego powodu, żeby żyć. FORTYNBRAS A ja żadnego, żeby umrzeć. HAMLET Czy ty nie widzisz, że śmierć to jest ostatnia uczciwa rzecz, jaka została na tym świecie do zrobienia. Fortynbras syywa są bardzo podniecony. Klepie Hamleta po plecach. FORTYNBRAS Widzisz, widzisz... To jest to. Za to cię kocham. Teraz mówisz jak prawdziwy arystokrata. Ja bym w życiu na coś takiego nie wpadł... Ale nie masz racji. Świat zszedł na psy, ale my możemy to zmienić. My we dwóch... HAMLET przerywając Nie możemy. Gdybym zamienił się z tobą i spróbował coś zmienić w Norwegii, zarżnęliby mnie, tak samo jak zabiją ciebie, świetnie o tym wiesz. FORTYNBRAS Mylisz się. Ja już od dawna miałem być trupem i żyję. Wszystko można zmienić. Tylko zgódź się, ty... złamany... Błagam cię. Ja jestem za słaby, pijany, mam utraty pamięci, miga mi przed oczami, boję się własnego konia, mam halucynacje. Zróbżeż to dla mnie, dla siebie, dla Danii. HAMLET wahając się No cóż. Podnosi płaszcz i narzuca sobie na ramiona. FORTYNBRAS Zgadzasz się? Więc się zgadzasz? Tyle nas łączy. Oni zamordowali Dagny i zamordowali Ofelię. HAMLET przerywa, wstrząśnięty FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ FORTYNBRAS Nie wiedziałeś? HAMLET Oni powiedzieli mi, że ją zabiją, jeżeli ja nie zabiję Klaudiusza. Ale ja uwierzyłem. I nie wierzę ci teraz. FORTYNBRAS Wierzysz mi. Chwila milczenia. FORTYNBRAS Nie interesuje cię, kto ją zabił? HAMLET Ja- FORTYNBRAS nagle rozrzewniony, pociesza Hamleta Uspokój się, to nieprawda, co ty wygadujesz. Wiem, jak się czujesz... To t Pomożesz ludziom? HAMLET r^uca płaszcz "<* Z*em't Najlepsza rzecz, jaką można zrobić dla ludzi, to wysadzić ten świat w powiet FORTYNBRAS zniechęcony Eee, teraz mówisz jak terrorysta. HAMLET obojętnie Udusisz mnie osobiście, czy zrobi to Ośmiooki? FORTYNBRAS bierne papier, pióro, pisze coś i podaje Pokaż to wartownikom, odprowadzą cię do granicy. Wracaj do Danii. Ech... (macha ręką). HAMLET podejrzliwie czyta dokument. Składa go i wychodzi- Po chwili wraca Dziękuję. Fortynbras nie reaguje. HAMLET Posłuchaj, ja nie zmieniłem zdania, ale spróbuję ci zaufać. Wrócę do Danii, za Klaudiusza i wtedy porozmawiamy. FORTYNBRAS Nie zabijaj Klaudiusza, to jest dokładnie to, o co im chodzi. HAMLET To co chcesz, żebym zrobił? FORTYNBRAS Porozmawiaj z powstańcami. Na litość boską, dajcie mi trochę czasu... I trzyma z daleka od Laertesa. Ściskają sobie dłonie. 20Ć TEATR SCENA OSIEMNASTA Scena pusta. Słychać dźwięki „Marska żałobnego" Chopina. Wchodzą Wartownicy w strojach żałobnych, dźwigając na drewnianych noskach trumnę z? zwłokami króla. Trumny nie widzimy. Zasiania ją wyszywana królewskimi insygniami czarna kapa. Na scenę wkracza reszta konduktu. Fortynbras, Ośmiooki i kilku żałobników. Fortynbras wyciąga L kieszeni butelkę wódki. Osuszają brawurowo, wywołując wśród żałobników szmer uznania. Z przeciwnej strawy wchodzi Duch jego ojca. Oczywiście, widz? go tylko Fortynbras. Duch gwiżdż? na syna i daje mu znaki, ż? chce z. n*m rozmawiać. FORTYNBRAS Tatko, ja teraz nie mogę, przecież widzisz, że cię chowamy. Żałobnicy są bardzo wzruszeni słowami Fortynbrasa, który najwyraźniej odchodzi od Zmysłów. Szczególnie wzruszony jest Ośmiooki. Ściska Fortynbrasa, za ramię, starając się dodać mu otuchy. DUCH ^niecierpliwiony Pies ich jebał, chodź no tutaj. Fortynbras podchodzi do ojca. Kondukt opuszcza scenę. FORTYNBRAS No, o co ci chodzi? DUCH Chodź no tu bliżej. Fortynbras podchodź,! bliżej ' ^uc^ wali go otwartą dłonią w głowę. DUCH Bardzo mi się nie podobał sposób, w jaki rozmawiałeś z tym Duńczykiem. Jesteś pełnej krwi norweskim arystokratą i nie masz się czego wstydzić. (Zamachuje się Znowu, ale Fortynbras robi unik) Pochodzisz z długiej linii książąt, królów, a nawet kilku biskupów. Może i mamy trochę krwi na sumieniu, ale tak się składa, że jakoś ciągle istniejemy. FORTYNBRAS Posłuchaj. DUCH z,fur'4 Nie przerywaj mi. Ty masz jakiś kompleks prowincji. Norwegia jest lepsza od Danii, dlatego jest większa, nigdy o tym nie zapominaj, i jeszcze do tego pozwoliłeś Duńczykowi uciec. Ośmiooki cię za to nie pochwali. FORTYNBRAS Ale ludzie mnie popierają. DUCH Bądź FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ FORTYNBRAS poufnie Ojcze, znalazłem kogoś, kto mi pomoże. DUCH Kogo? FORTYNBRAS Hamleta. DUCH z. niedowierzaniem Kogo? FORTYNBRAS Razem wykończymy Ośmiookiego. Hamlet i ja. DUCH Wy, we dwóch, Ośmiookiego? (Dostaje ataku śmiechu). Zatrzymaj mój pogrzeb, to muszę zobaczyć. Ty i Hamlet... cha, cha, cha! Straszliwi książęta... Oj, nie moL Krztusi się zf śmiechu. FORTYNBRAS Niby jesteś taki mądry, ale cię zabili, a ja ciągle żyję. DUCH Jest się czym chwalić. FORTYNBRAS Co ty w ogóle wiesz o Hamlecie? DUCH Mnie wystarczy. Resztą zajmie się Ośmiooki. Ja nie mówię, że zgadzam się wszystkim, co robi Ośmiooki. Dagny Borg na przykład, jaka szkoda (pokaz} gestem ogromne piersi). FORTYNBRAS Zostaw ją w spokoju. DUCH Synku, masz zupełną rację, jest pełno innych kobiet (chichocząc lubieżnie). C zauważyłeś, jakie córeczka Ośmiookiego ma piękne nogi? Kiedy przeciągnie ręką pod włos... FORTYNBRAS przerywając Co Ośmiooki chce zrobić z Hamletem? DUCH macha ręką Nie nudź mnie. FORTYNBRAS Tatko, pomóż mi. Kondukt ponownie wkracza na scenę. "* 'sr 208 TEATR FORTYNBRAS Tatko, zrobiłem wszystko, o co mnie prosiłeś. Przecież chowamy cię. Żałobnicy znów wymieniają pełne współczucia spojrzenia. DUCH Mnie? To mam być ja? (Pokazuje nosze) Dwa lata temu, kiedy umierałem, miałem metr osiemdziesiąt wzrostu, a teraz popatrz. (Zrywa żałobną kapę - rzeczywiście, na noszach leży nieduże pudełko przewiązane czerwoną wstążką) I jeszcze tam pełno miejsca zostało. Rozgoryczony Duch wychodzi- Troszkę, zakłopotani żałobnicy osłaniają trumnę starając się ukryć jej rzeczywiste rozmiary przed oczami widowni. Kondukt opuszcza scenę. FORTYNBRAS Tatko, zaczekaj! Pociąga tyk z butelki, robi kilka niepewnych kroków i pijany siada na ziemi. Macha niechętnie ręką, kładzie się i zasypia. SCENA DZIEWIĘTNASTA Fortynbras wciąż leży na podłodze. Wchodzi czarownica. Wygląd konwencjonalny. Garb i tak dalej. Nie zwracając uwagi na F ortynbrasa przechodzi nad nim. Kreśli na scenie koło. Wyciąga spod łachmanów magiczne zioła i rozrzuca je na zewnątrz koza. Spod garbu wyciąga coś w rodzaju petardy dymnej i przygotowuje ją do użycia. Kołysząc są miarowo, mamrocze coś pod nosem. Wchodzą Wartownicy, wnosząc ogromne lustro. Oni także przechodzą nad śpiącym Fortynbrasem, umieszczał lustro w lewym rogu sceny, tyłem do widowni. Wchodzi Ośmiooki ciągnąc krzesło. Siada tyłem do widowni, klaszcz* & dłonie. Czarownica produkuje chmurę dymu. Za moment rozlegają się tajemnicze dźwięki. Po chwili dźwięk staje się y. Możemy odróżnić ciężkie oddechy, tupot stóp, szczęk rapierów i głosy. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ GŁOS HAMLETA Trafiłem. GŁOS LAERTESA Nie. GŁOS HAMLETA Sędzia. GŁOS OZYRYKA Trafiony, wyraźnie trafiony. GŁOS LAERTESA Dobrze, dalej. Znowu odgłosy pojedynku. OŚMIOOKI niecierpliwie Kto kogo trafił? WARTOWNIK I Hamlet został trafiony. WARTOWNIK II Nie, to Hamlet trafił. WARTOWNIK l Nie, Hamlet został trafiony. WARTOWNIK II Mówię ci, że Hamlet trafił. OŚMIOOKI Cicho. (Spluwa i krzyczy zfur'l) Czarownica! Czarownica nie przerywając czarów próbuje go uspokoić. Ze zdenerwowania wywołuje m> eksplozję, która budzi Fortynbrasa, ale tylko na moment. Po chwili na tylnej ścianie sci widzimy scenę pojedynku Hamleta z Laertesem według Szekspirowskiego „HamleU Pojedynekjest oglądany przez duński dwór. Widzimy króla Klaudiusza^ królową Gertru Ozyryka, Horacego i jeszcze kilku dworzan. Na pierwszym planie Hamlet wali Z Laertesem. Projekcja może być (ale nie musi) wykonana za pomocą techniki via Wyświetlany zza kulis obraz odbijać się będzie W powiększającym lustrze trzymanym J. odpowiednim kątem przez Wartowników. Następnie, przenikając przez dym, będzie pat na tylną ścianę sceny, dając obraz trójwymiarowy, wewnętrznie falujący, jak w wizji sent Pojedynek trwa. OŚMIOOKI Nie, to nie Hamlet był trafiony. HAMLET trafia Laertesa A co teraz powiesz? LAERTES Teraz tak. Przyznaję, zostałem trafiony. OŚMIOOKI Ten Laertes jest beznadziejny. Co to ma być? (Przedrzeźniając ruchy Łaertes Walka byków? ... Całe szczęście, żeśmy przygotowali trochę wina. KLAUDIUSZ Proszę podać wino. Duńscy dworzanie stawiają na stole przed królem dwa puchary wina. OŚMIOOKI Nareszcie, ty baranie. Klaudiusz rozgląda się, wydłubuje z pierścienia perłę i wrzuca do pucharu. Wino pieni Z lekka, pojedynek trwa. Budzi się Fortynbras. Ciągle pijany, z wysiłkiem przyjmuje pozy> siedzącą. Patrzy tta ekran, próbując zrozumieć co się dzieje. Hamlet ma wyraźną przewag 210 TEATR OŚMIOOKI do Fortynbrasa Wszystkie pieniądze, które poszły na szkolenie Laertesa, to jak psu w dupę. FORTYNBRAS nagle trzeźwiejąc Laertesa? Co się tu dzieje? OŚMIOOKI Duńczycy bawią się w politykę, ale, książę, to są amatorzy, musimy im trochę pomóc. Pojedynek trwa. Hamlet ciągle atakuje. FORTYNBRAS Wspaniale, Hamlecie, tak, tak! Teraz unik i z lewej... OŚMIOOKI Szczerze mówiąc, książę, kiedy pozwoliłeś Hamletowi uciec, miałem przez chwilę do ciebie żal. Chciałbym cię teraz przeprosić. Będzie o wiele lepiej, jeżeli Hamlet zostanie zabity u siebie w domu, przez swoich rodaków, a Klaudiuszem zajmiemy się później. FORTYNBRAS A, rozumiem, dobry pomysł (podnosi się). OŚMIOOKI Dziękuję. Popatrz na ten unik. Ten Hamlet macha mieczem znacznie lepiej niż myślałem. Widziałeś, książę, to kapitalne. Ale niewiele mu pomoże. Cha, cha, cha... FORTYNBRAS Cha, cha, cha! (staje za Ośmiookim, gwałtownie chwyta go za gardło jedną ręką, drugą wyciąga sztylet i przykłada mu do szyi). Jeżeli Hamlet zginie, zabiję cię. OŚMIOOKI nie mogąc się ruszyć Co ty robisz? Zwariowałeś? FORTYNBRAS Ratuj go. KLAUDIUSZ Hamlecie, twoje zdrowie (wynosipuchar). Podajcie puchar księciu. Jeden z dworzan podaje Hamletowi puchar z. ęatrutym winem. Król i Hamlet puchary. OŚMIOOKI bezradnie Nic się nie da zrobić. Hamlet ma zatrute wino. FORTYNBRAS Ratuj go. OŚMIOOKI Za późno. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ FORTYNBRAS Powiedziałem, ratuj go. OŚMIOOKI Nie mogę. Hamlet podnosi puchar do ust. OŚMIOOKI krzyczy rozpaczliwie Nie pij! FORTYNBRAS Nie pij! WARTOWNICY Nie pij! HAMLET waha się, po czym nie pijąc odstawia puchar Jeszcze jedno starcie. Hamlet i Laertes przystępują do pojedynku. Król KlaudiuszJest rozczarowany, scenie wydają westchnienie ulgi. OŚMIOOKI ciągle z. nożem na gardle Czarownica, wyłączyć to. Czarownica wykonuje szereg ruchów oraę mamrotań i obraz, ^a">ru duńskiego z> Z elektronicznym świstem. OŚMIOOKI No, wszystko w porządku. Czy zechciałbyś, książę, zabrać ten sztylet z mój gardła? FORTYNBRAS nie rozluźniając chwytu Połącz się z Danią. Chcę to zobaczyć do końca. OŚMIOOKI krztusząc się Zaraz, zaraz, spokojnie. FORTYNBRAS Słyszysz, co mówię? OŚMIOOKI Po co? Tam się już nic nie stanie. Reszta jest nudna i na pewno się już skończ; Warta, do mnie! Wartownicy wyciągają miecze, Patr^.1na siebie, wymieniają szeptem kilka uwag i wychoa FORTYNBRAS Włączyć wizję. OŚMIOOKI Nie. FORTYNBRAS Tak. 212 TEATR OŚMIOOKI Nie! FORTYNBRAS Tak! Czarownica, nieco zdezorientowana, wyczarowuje następne ujęcie. Duński dwór pokryty jest martwymi dalami. Hamlet, wspierając się na ramieniu Horacego, umiera. HAMLET umierając Horacy, umieram. Jestem otruty. Za chwilę stracę przytomność. Pamiętaj, moim następcą ma być Fortynbras. Na niego oddaję swój głos. Patrzy jak gdyby na Fortynbrasa. Jego twarę wypelnia cały ekran. Po c^ym jego glos i obrazy Znikają. OŚMIOOKI To wspaniałe. Gratuluję, książę. Dostaliśmy w spadku Danię. Zaraz tam jadę i wszystko przygotuję. Fortynbras nagłym ruchem rzuca go na ziemię. Staje nad nim Zf sztyletem. OŚMIOOKI mówi pośpiesznie Książę, książę, książę! Zabiłem dla ciebie Sternborga. Uspokój się. Wszystko będzie w porządku. Ja nic nie mam przeciwko tobie. (Przesuwając się po ęiemi) Pozwól mi tylko odejść. Ja cię nigdy nie skrzywdzę. (Krzyczy) Niech żyje książę Fortynbras! Ja rozumiem, masz kaca, miałeś trudny dzień. O co ci chodzi? O Dagny? No, przykro mi, że zabiłem tę dziwkę, ale to była rodzina Sternborga. (Wrzeszczy ę furią) Co ty sobie w ogóle wyobrażasz, ty gnojku! (Chwyta garść postawionych przfZ, czarownicę ęiół ' rzuca je Fortynbrasowi w oczy) Fortynbras jest przez, chwilę oślepiony. Ośmiooki podnosi się, chwyta rękę Fortynbrasa trzymającą sztylet. Pręgę chwilę zmagają się. Ośmiooki uzyskuje przewagę. Wygląda na to, Ż? Zfl chwilę przebije Fortynbrasa sztyletem. Nagłym ruchem Fortynbras wbija mu ostrze w brzuch. OŚMIOOKI patrząc na swoją krew mówi z, niedowierzaniem Książę, coś ty zrobił? Przecież ty beze mnie nie istniejesz. Ściemnienie. SCENA DWUDZIESTA Wchodzi Fortynbras w asyście obu Wartowników. Wartownicy ubrani są w ceremonialne stroje. Na glowach mają helmy. Opuszczone przyłbice zasłaniają im twarze. Fortynbras Zatrzymuje się na proscenium. Wartownicy kilka kroków ęa nim. FORTYNBRAS zwracając się do widowni Wiem, że mnie nie lubicie. Ja też za wami nie przepadam. Ale chciałem was prosić ~ t-n •,<*\*.^,ir\r* mi ^onfali Ta \uipm Le to nie takie oroste. Zabiłem... parę osób. FORTYNBRAS SIĘ UPIŁ , Piłem... dużo. No, ale musicie spróbować. Szczerze mówiąc, nie macie wyj Może uda się zrobić z Norwegii miejsce, gdzie będziecie mogli powiedzieć te myślicie i iść spać. A jak was rano obudzi pukanie do drzwi, to będzi niekoniecznie policja, tylko mleczarz. Niech was Bóg błogosławi (opuszcza g jakby się kłaniał, i szybko wychodzi)- Wartownicy zrywają entuzjastycznie hełmy. Spod przyłbic ukazują się twarze Sternl i Ośmiookiego. WARTOWNICY Niech żyje Fortynbras, król Danii i Norwegii! Ściemnienie. KONIEC Choinka strachu Elegancki pokój. Fotele, telewizor itd. ONA efektowna, trsydęiestoparoletnia, Wchodzi ON, esy li intelektualista po czterdziestce. ON Cześć, kochanie. ONA A, jesteś. Romek do ciebie dzwonił. Masz zaraz do niego dzwonić. ON A o co chodzi? ONA On jutro z samego rana jedzie do Gdańska. Może cię zabrać. ON Poważnie? ONA Tak. ON Specjalnie dzwonił, żeby mi powiedzieć, że chce mnie zabrać? ONA No, nie. Po prostu powiedział, że jedzie, a ja wiedziałam, że ty bardzo chcesz jechać, no i on powiedział, że dobrze, że cię zabierze. Zadzwoń do redakcji i od razu weź delegację. ON To dobrze, to dobrze, to bardzo dobrze. To ci bardzo dziękuję. ONA Dzwoń. ON Dobrze, zaraz. To strasznie fajnie, że on o mnie pamiętał. A jak on się dowiedział, że ja chcę jechać, to znaczy, jak ty mu powiedziałaś, to co? CHOINKA STRACHU ONA Powiedział, że cię może wziąć. ON Ale zdziwił się, ucieszył, zaskoczyło go to? No, jakieś coś w ogóle wyczu ONA Nic. Normalnie powiedział, że może... ON No, to wiem, to już mówiłaś. Ale nie dodał, że był tego pewien? I kiedy on j Z samego rana? ONA Z samego rana. O szóstej po ciebie przyjedzie. Zadzwoń do redakcji. ON Tam już na pewno nikogo nie ma. I co, jedzie samochodem? ONA Tak. ON Przecież tam benzyny nie sprzedają, to jak to będzie? ONA Pewnie weźmie do kanistrów. Co cię to w ogóle obchodzi, co ty się martwisz i benzynę. ON I co, on sobie wyobraża, że nas wpuszczą do stoczni? ONA Mówił, że na pewno, że dziennikarzy wpuszczają. Przecież sam mówił wpuszczają. Że Krzysiek ci pokazywał przepustkę, jak wrócił. ON Słyszałem, że na początku strajku wpuszczali, a teraz nie wpuszczają. Poter przeczytali te artykuły. A paru nawet wyrzucili. ONA A Romek słyszał, że wpuszczają. ON Wiesz, że on ma ładę? ONA Tak, wiem, mówiłeś, że to dobry samochód. ON TEATR. CHOINKA STRACHU ONA Bzdura. ON No, wiesz, trzeba się poważnie zastanowić. ONA Nad czym? Przecież ty cały czas chciałeś jechać, narzekałeś, że nie jedziesz, martwiłeś się, że cię tam nie ma, nie spałeś po nocach, pociłeś się... ON Nie przesadzaj, spałem. ONA Mnie mówiłeś, że nie śpisz. Ale jak śpisz, to nie ma w ogóle o czym mówić. Chcesz, to jedź, nie chcesz, to nie jedź. ON Co ty się tak denerwujesz? ONA Wcale się nie denerwuję. ON Cha, cha. Ty się nie denerwujesz. Pokaż no rękę. A, spocona. Czym ty się w ogóle tak denerwujesz? ONA No, dobrze, muszę nakarmić dziecko. ON Masz jeszcze godzinę czasu. ONA Skąd ty o tym nagle wiesz? ON Czego ty w ogóle chcesz? Chcesz, żebym jechał? Dobrze, pojadę. Już dzwonię do redakcji. Za chwilę. Z tym, że w ogóle mi delegacji nie wystawią. ONA Romkowi wystawili. ON Romek jest w zupełnie innej sytuacji. On pisze książki, tłumaczą go. On w ogóle dzisiaj nie przyszedł na zebranie. A wiesz, co było na zebraniu? Nie wiesz. No, widzisz. ONA ON Jak nie chcesz słuchać, mogę ci nie opowiadać. Widzę, że cię to nudzi. ONA Opowiedz, opowiedz. ON No, wiesz, no, niby nic takiego. Ale szef powiedział, że wszyscy czło zespołu powinni się zachowywać odpowiedzialnie i z godnością. ONA To chyba się zachowujesz z godnością. Chcesz jechać do Gdańska. ON A potem powiedział, że większość zachowuje się odpowiedzialnie i z god ONA To o co ci chodzi? ON Ale potem powiedział, że niestety, niektórzy nie, i że chcą zgubić kraj. ONA No, i co? ON I patrzył na mnie. ONA Dlaczego? ON Nie wiem. ONA Przecież to bez sensu. ON Ale jednak. ONA Niby jak ty byś miał zgubić kraj? ON Nie wiem. Ale się na mnie patrzył. ONA Nawet jak byśchckł, tobyś go nie mógł zgubić (śmieje sie_). To zabawny f ON Zabawny, zabawny. Ale potem powiedział, że słyszał, że niektórzy czło zesoołu źle o nim mówią na mieście... 218 TEATR ONA A ty mówisz o nim źle? ON Wszyscy mówią o nim źle. ONA Ale ty mówisz? ON No, czasem muszę, żeby głupio nie wypaść. Romek ma zupełnie inną sytuację, jak już ci mówiłem. Jak go wywalą, to mu zupełnie na tym nie zależy. ONA A niby dlaczego go mają wywalić? ON A dlaczego nie? ONA Pełno dziennikarzy tam pojechało. ON A ty wiesz, jak to się wszystko może skończyć? Nie wiesz. Nikt nie wie. Może być tak, a może być inaczej. A jak pojadę i mnie wywalą? ONA To nie jedź. ON Zrób może jeszcze herbatę. ONA Dobrze, mogę ci zrobić... Zapomniałam cukru kupić. ON No, widzisz, nie ma cukru. O tak mało rzeczy cię proszę w życiu. Przecież ja nic nie chcę, chcę tylko, żeby była herbata z cukrem. Chyba niedużo, co? ONA I z mlekiem. Wczoraj się wściekałeś, że mleka nie ma... Czego ty się właściwie tak boisz? ON Umówiłem się na pojutrze na wywiad z Olbrychskim. ONA Ty, wywiad z Olbrychskim? Przecież ty jesteś historyk. Słuchaj, rzeczywiście nie jedź. Dajmy sobie z tym spokój. Nie masz się co męczyć. Ty ciało masz atlety, twarz gangstera, tylko dusza nie pasuje. Ale w końcu nie masz się co zmuszać. Dlaczego misy mier HIIRKP leosfcei katee-orii. CHOINKA STRACHU ON Co, ty myślisz, że ja się boję? ONA Cały czas narzekasz, że nic tutaj nie możesz napisać, bo nic się nie dzieje, że Grah Green czy Hemingway to mieli życie, że Graham Green był szpiegiem. Przes wygadywać te wszystkie głupoty. Idź, zrób wywiad z Olbrychskim, na pe\* będzie znakomity. ON Coś się uczepiła tego Olbrychskiego? To jest wybitnie inteligentny aktor, spyt go o historyczne postaci, które gra. On teraz gra w filmie u Leloucha, kręci Francji... Dobra, jadę. Już, nie ma o czym mówić. Jadę. W końcu chyba nic mi zrobią. ONA Pewnie, że nic. ON Jasne. Ale wiesz, człowiek jest zdenerwowany tym wszystkim. Przepraszam ( rzeczywiście bez sensu to wszystko. Dobra, nalej mi tej herbaty. ONA Może ci dżemu dać do herbaty? ON Nie, nie trzeba. Nie, nie, nawet lepiej bez cukru, będę się odchudzał. Chciałem podziękować. Ładnie się zachowałaś. Chodź tu do mnie, przytul się. ONA Już, dobrze, przepraszam, że ci tyle przykrych rzeczy mówiłam, ale wie chciałam, żebyś się jakoś zachował. Jakbyś nie pojechał, tobyś całe życie żałow ON Ale oczywiście. Pojadę nawet bez delegacji, na pewno mi zwrócą. ONA Jeżeli już ci o to chodzi - przecież wiesz, że nawet Krzysiek tam pojechał. I nav podpisał ten protest dziennikarzy. ON Cha, cha, podpisał, podpisał. Ale potem się wyrwał... Właśnie miałem powiedzieć. Wyrwał ten kawałek listy, na którym było jego nazwisko. Powiedzi że tak mu sumienie dyktuje i inaczej nie może. ONA Ale tam przecież jest jego nazwisko. ON A bo się poszedł skonsultować, powiedzieli, że się może podpisać i się jeszcze i podpisał. 220 TEATR ONA A ci dziennikarze się zgodzili? ON Zgodzili, powiedział, że mu sumienie tak dyktuje i inaczej nie rnoże. Ohydna ta herbata. Swoją drogą ciekawe, dlaczego on się na mnie patrzył. Jak myślisz? Może ktoś mu na mnie coś nagadał? ONA Kto się patrzył? ON Szef. ONA Co nagadał? ON Zakapował na mnie. Wiesz, że u nas w redakcji jedna kapuje. ONA To po co z nią rozmawiasz? ON Ja, z nią? Co ja głupi jestem? Jeszcze będę przy niej mówił! ONA To o co chodzi? ON Ona podeszła do mnie i o coś się spytała. ONA O co? ON Nie pamiętam, o co. I wtedy powiedziała, że szef robi pismo bez sensu. ONA A co ty powiedziałeś? ON A co ja głupi jestem, powiedziałem,że nie uważam. ONA No, to o co chodzi? ON Tak ci tylko mówię, jakie u nas są stosunki... Wiesz, że tam podobno fotografują? ONA f* L"*-i*-ł-Ł»-^*«rt-f^TłnD CHOINKA STRACHU ON No, wszystkich, którzy wchodzą do stoczni. ONA To co? ON A właściwie, jak się mnie spytają, to co ja mam powiedzieć, że po co ja ta pojechałem? ONA A po co jedziesz? ON Cholera! Wiesz, co pomyślałem? Że ona mogła mnie tak czy tak zakapować. To ji wszystko jedno, co jej powiedziałem, ona może powiedzieć coś innego, co chce, < jej jest wygodne. Nie? ONA E tam! Powiesz, że jesteś historykiem — przecież skończyłeś historię, nie? Powieś że jesteś historykiem i że chcesz, żeby jakieś świadectwo historyczne było. Naw Wajda powiedział w wywiadzie, że tam się historia dokonuje w naszych oczac a ty jesteś historyk. ON Wajdzie nic nie zrobią. ONA Powiedz, że Długosz był pod Grunwaldem, a jakby nie był, toby gorzej to opis; Tylko nie mów, że Długoszowi nic nie zrobią. ON Ty masz jakieś idiotyczne skojarzenia. Jaki Grunwald? ONA Bo zachowujesz się, jakbyś szedł na wojnę. Uklęknij, ucałuj ziemię... Przecież ni. cię o nic nie będzie wypytywał. Czekaj, jak to szło... (nuci) Bądź zdrowa, najmilsz dwa razy jej rzekł. Bądź zdrów, powtórzyła jak echo. To o takim facecie, kto: szedł na wojnę. Przypomniało mi się. ON Eee... na pewno nikt nie będzie mnie wypytywał. ONA Przecież ty i tak, jak wrócisz, będziesz wszystkim o tym opowiadał ze skromny uśmiechem i pokazywał tę przepustkę, wystawioną przez MKS. Moim zdaniem chcesz jechać tylko po to, żeby dostać taką przepustkę i móc ją pokazywa Krzysiek, jak wrócił, to przez tydzień chodził za darmo na kolacje do znajomyc Ty się utrzymasz przez miesiąc. Tyle że jakbyś pojechał, tobyś stracił tę kokcj iii TEATR CHOINKA STRACHU ON Jaką kolację? ONA No, to zaproszenie do Yictorii na degustację potraw z królika. ON śmieje ńę_ Co, przeczytałaś to? Zupełny idiotyzm, nie? W takiej sytuacji jakaś degustacja potraw. ONA Zupełny idiotyzm, rzeczywiście. ON A wiesz, że Krzysiek opowiadał o takim balu, trzy dni temu, dla dziennikarzy w Sopocie na festiwalu i wiesz, część osób nie chciała w ogóle iść na ten bal. Ale inni ich przekonali, że w końcu jedzenie jest przygotowane i wszystko się zepsuje. I że co to ma za sens taka demonstracja! Ktoś tam radził, żeby to jedzenie oddać dla szpitali, ale akurat by się dostało do szpitali. Szynka tam była, wszystko... ONA I co? ON No i... część poszła, a część nie poszła. ONA I co, i Krzysiek poszedł? ON Poszedł, ale nic nie jadł. ONA A pił? ON Pił, ale nie tańczył. Swoją drogą to może być ciekawe, kto na taką degustację z królika przyjdzie, co? Może warto by tam zajrzeć, wiesz, no, jako historyk, taki kronikarz trochę, nie? Co ty myślisz? ONA I co, i nie będziesz jadł? ON Przecież wcale nie chcę tam iść... Szef zobowiązał wszystkich do pisania i do aktywności. ONA Może coś z Gdańska właśnie napiszesz. ON Cha, cha, cha! ONA No, tak. Ty z góry wszystko wiesz. ON Szef na zebraniu zapowiedział, że teraz nadszedł czas na pisanie rzeczy niep< nych i że teraz trzeba mieć odwagę pisania rzeczy niepopularnych. ONA Akurat jemu tej odwagi nigdy nie brakowało i źle na tym nie wychodził ON A jak, dajmy na to, pojadę, wrócę i on mi każe napisać rzecz niepopular ONA To nie napiszesz. ON Jak nie pojadę, to nie będzie mógł nic kazać. ONA Ten twój szef to swoją drogą sympatyczna postać. ON Nie, on nie jest taki łobuz, to jest w zasadzie przyzwoity facet. On się po pros Cha, cha, cha. Romek powiedział o nim, że to jest choinka strachu. Ładn Dobry tytuł do czegoś... On nie może wykonać żadnego ruchu ani w jedną i ani w drugą, bo zaraz jakaś bombka na nim dzwoni i to go paraliżuje. ONA Wykonuje te ruchy, wykonuje. ON No, ale wiesz, z drugiej strony, jak kiedyś napisałem ten tekst, no, tę re z tamtej książki, to mnie wezwał i przestrzegł, żebym nigdy nie ulegał pier odruchom, bo mogą one okazać się uczciwe. ONA To jest w zasadzie bardzo przyzwoity. Ale teraz się na ciebie patrzył. ON A może mi się tylko wydawało... A w ogóle, ty wiesz, że ja słyszałem, że tam r blokada, jak dojadę, to mogą mnie odciąć. ONA To będziesz odcięty. ON Nie boisz się zostać sama z dzieckiem? ONA Nie. Z2.4 TEATR ON Nie będę ci mógł przywozić z bazaru owoców, jarzyn, białego sera. ONA I tak nie przywozisz. Zresztą sera już nie ma, masła nie ma, nic nie ma... ON Ale wiesz - jabłka, śliwki... Dzisiaj chciałem jechać, jak chcesz, to możemy teraz pojechać. Można by konfitury zrobić z tych śliwek, jak by się cukier dostało. Chcesz? No, kochanie, raz, raz ubieraj się i jedziemy. ONA Nie chcę. Zresztą nie mogę zostawić dziecka. ON Przecież on ma już trzy lata. ONA Nie chcę jechać na bazar. ON Jezu, jak ja mam tego dosyć. Czego się mnie czepiasz? O co ci chodzi? Siedzę, piszę, pracuję, czytam... ONA Nie rozczulaj się tak nad sobą, w końcu jesteś historykiem. Gdybyś był oficerem rosyjskiej kawalerii i musiał pisać i czytać, tobym ci współczuła! ON Czego ty się mnie czepiasz? Nie rozumiesz, że mi się już w ogóle nie chce żyć? ONA To się powieś. ON Powieszę się. ONA Powieś się. ON Ja chcę mieć trochę spokoju, ja się nie mogę skupić, jak ja się mam skupić? To wcale nie jest śmieszne z tym wieszaniem. ONA Kochanie, gdybym miała jakieś wątpliwości, że u ciebie w grę wchodzą skłonności samobójcze, z całą pewnością bym ciebie nie namawiała. Ale słuchaj: chcesz porozmawiać ze mną jak mężczyzna, raz w życiu? ON Ja już jestem zmęczony. Ja już nie mam sił... no, słucham. CHOINKA STRACHU ONA W porządku. Możesz nie jechać do Gdańska. ON Wiem, że mogę nie jechać. ONA I ja ci złego słowa nie powiem. ON A co ty w ogóle możesz mi mówić? Co ty jesteś? Sumienie narodu? Co ty w ogc robisz, co ty w ogóle wiesz! Robisz te idiotyczne projekty do butików i wymądrzasz. Jakby ci zatrzymali parę sukien, ze względu, no, nie wiem, na i antysocjalistyczny charakter, tobyś może coś zrozumiała. ONA Posłuchaj. Zgadzam się na taki układ. Ty nie jedziesz, ale przestajesz widywać i z Basią, a ja cię jakoś usprawiedliwię przed Romkiem. ON Co ty gadasz? Jaka Basia?! Usprawiedliwić. Niby jak mnie usprawiedliwisz prz Romkiem? A Basie tylko bardzo lubię, nic mnie z nią nigdy nie łączyło i nie łąa Zresztą to jest twoja koleżanka. Chyba nie myślisz, żeby mnie mogło coś łącz z twoją koleżanką. To jest tak, jak z tobą, albo jeszcze gorzej. Poza tym nigdy by ci tego nie zrobił. Zawsze mnie prosiłaś, żebym nigdy nic nie miał z twoii koleżankami. Nie zrobiłbym ci tego. Różne rzeczy możesz o mnie myśleć, ale tej bym nie zrobił. ONA Ale zrobiłeś. ON Nie! Poza tym nie pojadę, bo nie chcę. Nie chcę - nie jadę i już. Rozumiesz? A jak coś postanowię, to już wiesz. ONA Rozumiem, oczywiście, jesteś wolny człowiek. To jak? Układasz się ze mną? ON Tyś chyba zwariowała, coś ty z tą Basią wymyśliła? ONA Z tą Basią to jest tak, że mnie by to nic nie przeszkadzało, tylko że ona la i opowiada, jak ty za nią biegasz, jak się jej oświadczasz i że ona nie wie, co r z tobą zrobić. I jak się od ciebie opędzić. ON Cha, cha, cha! Ja za nią latam! Jeżeli ci już o to chodzi, to ona na mnie polowała ( lat. Kiedyś wyciągnęła mnie z domu i ja ją raz w samochodzie. Nic poza tyi Nigdy! Co za ludzie, wszystko splugawią, oplotkują. Nic mnie z nią nie łączy od h TEATR ONA 1-f Ł Jak tak mówisz, to jedź do Gdańska. Albo nie jedź. I spróbuj się przed Romkiem wytłumaczyć. ON Co ty mnie Romkiem straszysz? Nie doprowadzaj mnie do ostateczności. ONA Wiem, wiem. Jak ciebie się doprowadzi do ostateczności, to możesz wszystko. Nawet raz zachowałeś się jak mężczyzna. ON O czym ty mówisz? ONA Jak to? Jak cię szef obraził, no, jak powiedział publicznie, że jesteś gówniarzem. Wstałeś i szedłeś przez całą salę, żeby go spoliczkować. Blady, spocony... Tyle że po drodze, parę kroków od niego, zemdlałeś. ON Romek ci powiedział. Obiecał, że nie powie. Zresztą to było inaczej. ONA Cha, cha, cha! Zemdlałeś jak Kordian. ON Miałem grypę. ONA Ona wszystkim opowiada, że ty jej recytujesz wiersze. ON Ja jej recytuję wiersze. ONA Ty przecież wszystkim recytujesz wiersze. I podobno w nocy grasz jej na gitarze piosenki Wysockiego i śpiewasz. Nie, ja się wyrzygam. ON Nieprawda. Swoją drogą niezłe masz koleżanki. Siychać kr^yk malego dziecka. ON Twoje dziecko się obudziło. ONA To jest też twoje dziecko. ON Może głodne? ONA f~~~ ~~ CHOINKA STRACHU ON To czego ryczy? ONA Jak to dlaczego? To jest twoje dziecko, ryczy ze strachu. ON Uspokój je. Zanieś mu jakąś lalkę czy misia, czy coś. ONA Nie, w tym wieku to jest bardzo proste. Zapalę mu światło w pokoju i przesta się bać. (Wychodki, po chwili wraca.) Widzisz, jakie to proste? Myślisz, że ja : wiem, że ty z nią chciałeś iść na tego królika? Opowiadała to każdemu, ko spotkała. Romkowi też. ON A Romek ci musiał to opowiedzieć. Te kłamstwa. Ona się przechwala. J rozumiesz. A Romek... ONA Odczep się od Romka. To jest twój prawdziwy kolega. On chce cię jaŁ uratować. A ja, niestety, nie mogę go przekonać, żeby zrezygnował ze skrupułc na twój temat i poszedł ze mną do łóżka. ON Mnie się nie da uratować. Ty wiesz, że ja w poprzedniej pracy w Instytui wygarnąłem to, co myślę... ONA Ja wiem. Ale odsunąłeś za daleko krzesło, a jak uskdłeś, to nie trafiłeś i polecia: na podłogę... I za to cię wyrzucili. Bo zrozumieli, że nie jesteś żaden partner i rozmowy. ON Co ty poważnie z tym Romkiem mówisz? ONA Nie wierzysz? ON Co ci się w nim podoba? ONA Jest twoim zaprzeczeniem. ON On jest łysy. ONA A ty jesteś zarośnięty. , :-\- 228 TEATR ON A tam, gadasz głupoty. Poza tym, moim zdaniem on jest pedał. Tylko to go powstrzymuje. Albo pedał, albo bezpłciowy. Nie wierzę w inne powody. Ale ty, swoją drogą, niezła jesteś. ONA Odczepisz się od Basi? ON Co mnie Basia obchodzi? ONA Przecież ty, idioto, nie masz słuchu. Dlaczego się wygłupiasz z tą gitarą! To jak? ON No, a co powiesz Romkowi? ONA Uprzedzam cię, że jeżeli cię z nią chociaż raz zobaczę... ON Nie strasz mnie, bo ja się ciebie nie boję. ONA To jest ten tekst, który przygotowywałeś w nocy do rozmowy z szefem. Słyszałam, powtarzałeś to kilka razy. Jak to szło? Że żeby ktoś dał się zastraszyć, to muszą być spełnione dwa warunki: musi być ten, co straszy, i ten, co się boi. Strasznie dużo czasu tracisz na te monologi. Przysięgnij się, że się z nią nie zobaczysz. ON Przysięgam się. Ale ja się z nią w ogóle nie widuję. No, parę razy... ONA Teraz tak. Ogólnie masz mówić, że teraz tam wszyscy jadą, bo się zrobiła moda na klasę robotniczą, że to nie jest żadna odwaga, co akurat jest prawdą, i że odwagą jest właśnie zachowywać się konsekwentnie, nie jechać, być wiernym samemu sobie. I że jeśli ktoś był uczciwy, to nie musi niczego udowadniać takimi gestami. Co myślisz o takim numerze? ON Co ty za bzdury opowiadasz. To niby to Romkowi powiemy? ONA Można mu powiedzieć, że jesteś chory... masz grypę. ON Nie wygłupiaj się. ONA / Przecież często się orzeziebiasz... Wtedy iak zemdlałeś. CHOINKA STRACHU ON Nie wygłupiaj się. ONA Może o tym wywiadzie z Olbrychskim? ON Ośmieszę się. ONA Najlepiej, żebyś powiedział, że się umówiłeś z jakąś fantastyczną panienką i dlati nie możesz z nim jechać. ON Czekaj, wiesz, to nie byłoby takie złe. ONA Oczywiście, to byłoby w twoim stylu — erotomańskie, wiesz, jemu się to m spodobać... To jest taki idiotyzm. ON Ale to chyba jednak nie wypada, w takim historycznym momencie... ONA Oczywiście, że nie wypada. Ale to jest najlepsze. Wypada tam jechać, ale ponie^ to nie wchodzi w rachubę... ON Dobra, już nie zaczynajmy od początku. Może to nawet rzeczywiście nie jest ta złe. Bo w tym jest taki mój dystans do wszystkiego, taka ironia, co? Jak myśl) I to jest takie męskie, nie? Coś w tym fajnego jest, że taki owczy pęd, że wszy jadą, a ja tutaj normalnie, nie? Tylko to ja mu sam muszę powiedzieć... ONA Nie. Zróbmy tak. Ja powiem... albo może, czekaj... Ja mu powiem, że ty wróciłeś na noc i już. A ty mu potem opowiesz, jak wróci. A Olbrychskie: możesz powiedzieć, że specjalnie nie pojechałeś do Gdańska, żeby z nim zro wywiad. Poza tym możemy iść razem na tego królika i ty wtedy napiszesz t: ironiczną historyjkę o tych wszystkich, którzy tam byli i że w stoczni się dzieje i takiego, historia, a tu wszyscy moraliści spotykają się w Yictorii. No, co? ON No, to wiesz co? Przytul się do mnie. Noo, naprawdę... kochanie, przytul si ONA A poza tym coś ci powiem. Nie martw się, bo Romek w ogóle nie dzwonił. ON Jak to nie dzwonił? 230 TEATR ONA No, po prostu nie dzwonił. ON Nie jedzie? ONA Nie wiem, nie dzwonił. Może jedzie, może nie jedzie... nie dzwonił. ON Och, ty. No, dobrze, ale tym razem to już przesadziłaś. Jadę. W tej chwili jadę. Och, ty żmijo! Jadę. ONA Gdzie? ON Do Gdańska. ONA Kochanie, nie zaczynaj od początku. ON O, nie. Ja nie zostanę. Wszystko ma swoje granice. Możesz w to nie wierzyć, ale ja mam swoją godność. Jadę. ONA Nie zapomnij wziąć gitary. ON No, to zobaczymy. Dzwoni telefon. ONA Dzwoni telefon, odbierz. ON Ty odbierz. Ja nie mam czasu. ONA Na pewno do ciebie. Może to Romek dzwoni. Odbierz. Dalsze dzwonki telefonu. ON szeptem Słuchaj, ostatni raz się ciebie pytam, mówiłaś poważnie? Dzwonił Romek, czy nie? ONA Co za różnica. Odbierz telefon. I dlaczego mówisz tak cicho? ON Ja nie mam na to wszystko sił. To już jest za dużo. Nie ma mnie w domu, nie ma w ogóle o czym mówić, nie odbieram żadnych telefonów. Koniec. Telefon dzwoni. CHOINKA STRACHU ONA No, to jak? ON Z czym? ONA No, z Baśką. ON Znowu zaczynasz? ONA To co, wyłączyć telefon? ON Rób, co chcesz. Wyłączyć. KONIEC Kopciuch OSOBY INSPEKTOR DYREKTOR ZASTĘPCA KOPCIUSZEK KSIĄŻĘ DOBRA WRÓŻKA MYSZ MACOCHA OJCIEC ZŁA SIOSTRA I ZŁA SIOSTRA II REŻYSER OPERATOR ELEKTRYK DŹWIĘKOWIEC KLAPSERKA AKT PIERWSZY Aktorzy mogą grać po parę, ról. Na przykład ten sam aktor możf być Inspektorem i Dźwiękowcem. Elektryk możf być równocześnie Klapserką. Półmrok. Głośny dzwonek. Przez scenę przechodzą pośpiesznie dziewczęta ^poprawczaka. Scena rozjaśnia się. Widzimy typową świetlicę w internacie. Stoliki, krzesełka, czasopisma, na ścianie gazetka, zamknięte pianino. Jedynie solidnie zakratowane okna sugerują, ż? coś jest nie tak. Słychać śpiewaną chórem przfz dziewczęta piosenkę. Wchodzi dwaj mężczyźn'>' Dyrektor z&kładu poprawczego dla nieletnich dziewcząt i Inspektor. Obaj mają niewiele ponad )o lat. Twarze inteligentne, reszta się okaże. Siadają przy jednym ze stolików. Dziewczęta zza ściany śpiewają. KOPCIUCH DZIEWCZĘTA „Pochodzę z domu z zasadami. Nigdy nie miałam randez-vous, Co dzień na spacer z rodzicami Wychodzę razem, tam i tu". INSPEKTOR Tak. No cóż. Bardzo ładnie. DYREKTOR Dziękuję. INSPEKTOR To lekcja śpiewu? DYREKTOR Śpiewu. DZIEWCZĘTA śpiewają „Bym wyszła sama, nie ma mowy, O randce ani mi się śni, Codziennie tort czekoladowy Rodzice rano dają mi". INSPEKTOR Co to za piosenka? DYREKTOR Same to napisały. INSPEKTOR Ach, ta fantazja młodych. Ładne to, ładne. Ale nie o tym chciałem. Zdaje pan sob sprawę, że ten reżyser zdecydował się w pana zakładzie nakręcić film z związl z przedstawieniem, jakie pan tu urządza? DYREKTOR Z Kopciuszkiem? INSPEKTOR Z Kopciuszkiem. DYREKTOR I co pan o tym sądzi? INSPEKTOR No cóż, może pan być dumny, że wybrał sobie właśnie pana zakład. Do tej poi w żadnym innym zakładzie tego typu filmu nie kręcono. DYREKTOR Tak, wiem. ^34 TEATR KOPCIUCH INSPEKTOR Ten film, a co za tym idzie pana zakład i dziewczęta, obejrzy cały kraj. DYREKTOR Tak, rozumiem. INSPEKTOR Czy na pewno? DYREKTOR Nie rozumiem... DZIEWCZĘTA śpiewają „Bo ja nie chcę czekolady. Chcę, by miłość dał mi ktoś, Żeby zabrał mnie od mamy, Bo słodyczy mam już dość". INSPEKTOR Bardzo ładne. Zdaje pan sobie oczywiście sprawę, że żyjemy w XX wieku. Kamery filmowe docierają wszędzie, nasz zakład jest obiektem państwowym, wszystko jest tu zgodne z prawem, w związku z czym nie mamy nic do ukrywania. DYREKTOR Oczywiście. INSPEKTOR Jak również z tego, że to, co się u nas dzieje, nie jest przeznaczone dla wszystkich i nie ma żadnego powodu, żeby cały kraj to oglądał. DYREKTOR Aha... INSPEKTOR Powstanie takiego filmu dowodziłoby naszej odwagi w pokazywaniu trudnych aspektów naszego życia. Z drugiej jednak strony nie ma żadnego powodu, żeby pokazywać aspekty trudne zamiast pogodnych, będących powszechnym udziałem. W związku z tym jestem najdalszy od tego, żeby pana zachęcać do wyrażenia zgody na nakręcenie tego filmu, jak również najdalszy od tego, żeby pana zniechęcać. Jednym słowem, niech się pan zgodzi i udzieli wszelkiej pomocy albo odmówi i postara się zapobiec temu ze wszystkich sił. DZIEWCZĘTA śpiewają „Dziś były moje urodziny I nie zapomnę tego dnia, Był u mnie wielki zjazd rodzinny I każdy prezent dla mnie ma". l INSPEKTOR Ze swej strony mogę panu jedynie zapewnić pełne poparcie Inspektoratu również ostrzec, że niestety nie będziemy mogli przymykać oczu na to, o w pana zakładzie będzie wyprawiało. DYREKTOR Bardzo dziękuję. INSPEKTOR Nie ma za co. Po prostu takie jest nasze stanowisko i będziemy go bronić. DZIEWCZĘTA śpiewają „Słodyczy się zebrało tyle I czekolady wielki stos, Lecz ja się tym nie przejmowałam I zawołałam w cały głos, Że ja nie chcę czekolady, Chcę, by miłość dał mi ktoś, Żeby zabrał mnie od mamy, Bo słodyczy mam już dość". INSPEKTOR Wie pan co? Porozmawiajmy na zasadzie zaawansowanej poufności. Właści lubię pana. Na cholerę to było panu potrzebne? Chciał się pan wybić? Wyróżi Niech pan powie szczerze, rozmawiamy prywatnie. Co to za pomysł, ż wystawiać tu jakąś idiotyczną bajkę o tym... jak mu tam? DYREKTOR Kopciuszku. INSPEKTOR Właśnie. DYREKTOR To dlatego,że jestem nieszczęśliwy. Wie pan, ja zawsze nienawidziłem najbard sportu, biegania, lubiłem ciszę, książki. Szybko się przekonałem, że czytanie nic daje, natomiast koledzy, którzy zajęli się sportem, kupowali samochody, jeździł granicę, dostawali mieszkania... Ja zresztą miałem do sportu talent, raz pchnął kulą bez żadnego przygotowania metr dalej od wszystkich, którzy to trenov przez parę lat. Natomiast lubiłem uczyć, normalnie, dzieci. Szło mi nawet dobi dostałem się do świetnego liceum, zostałem zastępcą dyrektora, szanowano mi pisywałem recenzje do czasopism, aż kiedyś dyrektor zadał w czasie wizyt: pytanie, czy ktoś ma jakieś wnioski odnośnie poprawy stosunków panującj w szkole. Mój kolega, geograf, szturchał mnie. żebym się nie wvo-łun TEATR i przysięgał, że tamten wcale nie jest ciekaw odpowiedzi, ale ja jednak odpowiedziałem. Dyrektor gorąco mi podziękował i wkrótce potem dostałem nominację na dyrektora tego zakładu poprawczego, nawet nie bardzo daleko od Warszawy. To wie pan... Drugą rzeczą, której nienawidziłem najbardziej po sporcie, był teatr. Pomyślałem, że tylko robiąc to, czego nienawidzę, mogę się uratować. No, i właśnie w ten sposób doszło do tego przedstawienia, przy czym wybrałem bajkę z mojego punktu widzenia najatrakcyjniejszą, ponieważ jest pozbawiona jakiegokolwiek sensu, najgłupsza. No, kompletny idiotyzm. INSPEKTOR Rozumiem pana. Jak ten reżyser dowiedział się o wszystkim? DYREKTOR Nie wiem. INSPEKTOR Wie pan, życzę panu w takim razie - może nie powinienem tego mówić, ale powiem - żeby się pan z tego, no, wie pan, uratował. DYREKTOR Bardzo panu dziękuję... wie pan... INSPEKTOR No, słucham. DYREKTOR No, nic, cieszę się. Nikt mi nigdy, wie pan, tyle dobrej woli nie okazał. INSPEKTOR Jak tak, to ja się przyznam panu prywatnie, ale między nami... DYREKTOR Oczywiście. INSPEKTOR Ja też nienawidzę teatru. DYREKTOR Bardzo się cieszę. INSPEKTOR Nienawidzę! A najbardziej tych nowoczesnych, awangardowych chwytów. Na przykład, że przedstawienie nie jest podzielone na akty, że nie ma przerwy, zwłaszcza jak się siedzi w bliskim rzędzie. Ja wolę dramat tradycyjny, Ibsen, Szekspir, wtedy można wyśliznąć się po cichu po pierwszym akcie, a tak to albo się przepychać, albo siedzieć do końca. Niech pan weźmie takie arcydzieło jak Hamlet. Pierwszy akt jest całkiem krótki, Świętoszek też nie jest zły... Otwierają się drzwi i do świetlicy zagląda Kopciuszek, to znaczy dziewczyna szesnastoletnia o ładnej, dziecinnej jeszcze twardy i smutnych octach. Widząc Dyrektora i Inspektora waha się przez, moment, a potem chce się cofnąć. KOPCIUCH DYREKTOR Wejdź i przywitaj się. To jest pan inspektor. KOPCIUSZEK wykonuje coś miedzy dygiem a ukłonem Dzień dobry, panie inspektorze. INSPEKTOR Dzień dobry. DYREKTOR To jest właśnie nasza gwiazda. INSPEKTOR Bardzo mi miło... przepraszam, ale o co chodzi? DYREKTOR No, gra główną rolę w tym... INSPEKTOR Kopciuszku? DYREKTOR Tak. Dlaczego nie na zajęciach? KOPCIUSZEK Mam umyć głowę. DYREKTOR Teraz? KOPCIUSZEK Pan profesor powiedział, żeby teraz, żeby się przygotować na zajęcia z fryzjerstv Będą mnie czesać. O, dał mi szampon. INSPEKTOR Jaka marka? KOPCIUSZEK Piwowy. INSPEKTOR Aha. DYREKTOR A pan jakiego używa? INSPEKTOR Jajeczny. KOPCIUSZEK Po jajecznym włosy się robią jak omlet. INSPEKTOR Cytrynowy jest dobry. 238 TEATR KOPCIUSZEK Najlepsze jest mydło dziegciowe, tylko że go nie ma. INSPEKTOR No tak, to prawda, że nie rozwiązaliśmy jeszcze wszystkich problemów, zaopatrzenie niejednokrotnie szwankuje. DYREKTOR Co dziś przerabiacie? KOPCIUSZEK Wieczernaja priczoska. DYREKTOR To znaczy fryzura wieczorowa. INSPEKTOR piorunując go wzrokiem Ja znam rosyjski... Dziewczyna ma dobry akcent. To dobrze. Trzeba się uczyć. Znajomość języków obcych poszerza horyzonty. Dziś świat robi się coraz mniejszy. W parę godzin można wszędzie dolecieć. Znajomość rosyjskiego pozwala poznać z bliska inne kultury i cywilizacje... Korzystaj z tej szansy. Dawniej wiele dzieci było jej pozbawione, wy możecie mówić o szczęściu... (patrzy w zakratowane okno i jakby są trochę, pessy). Cieszysz się, że grasz w przedstawieniu? Kopciuszek kiwa potakująco głową. INSPEKTOR Dlaczego? KOPCIUSZEK Lubię teatr. Dyrektor z. Inspektorem wymieniają spojrzenia. DYREKTOR No to możesz już iść. Kopciuszek kłania się i wychodzi. INSPEKTOR Ładna. DYREKTOR Raczej tak. INSPEKTOR I czarująca. DYREKTOR Raczej tak. INSPEKTOR Za co siedzi? KOPCIUCH DYREKTOR Pobicie i kradzież. INSPEKTOR Pobicie? DYREKTOR Butelką. INSPEKTOR gwiżdże No tak... Jak to pozory mylą. A twarz ma jak jakiś... jak mu tam? DYREKTOR Aniołek. INSPEKTOR Właśnie. Kogo tak pobiła? DYREKTOR Ojczyma... A potem matka zawiadomiła nas, że ukradła jej szpilki i zniknęłs INSPEKTOR Szpilki? DYREKTOR Tak. INSPEKTOR Matka? DYREKTOR Matka. INSPEKTOR Aha, matka. No cóż... Długo już tu jest? DYREKTOR Drugi rok. W tym roku kończy szkołę, to znaczy osiem klas. Za rok może wyjd: INSPEKTOR No, to życzę powodzenia... A jeszcze jedno. Czy to przedstawienie u pana bęc miało przerwę? DYREKTOR Jeszcze nie wiem. INSPEKTOR Zresztą wie pan... Tym razem publiczność i tak nie wyjdzie (śmieje się i schody sceny). Ekipa filmowa rozkłada sprzęt, umocowuje kamery w statywie, rozstawia światła. Kr% Z_ napisem „Reżyser" itd. Operator kontroluje i dogląda. Dźwiękowiec to samo. Fachot iĄO TEATR ELEKTRYK Widziałeś, całkiem niezłe są te laleczki. OPERATOR Mało co głową krat nie rozepchały, jak nas zobaczyły.Takie szczeniary kradły, piły, łajdaczyły się... i jeszcze je biorą do filmu. ELEKTRYK A co, zazdrościsz im? OPERATOR Dobra, dobra, robimy próbę? ELEKTRYK Przekrój swoją żonę na pół, może cię kto nakręci. Narysuj jej kreskę przez brzuch i ciach. Cztery dziewczyny wnoszą podłużną skrzynię w kształcie trumny. Przykrywająją kocem, a nad nią umocowują krzyż.- To będzie grób matki, na którym później modlić się będzie Kopciuszek. OPERATOR do dziewczyny grającej Księcia To co, gdzie ty masz klęczeć? KSIĄŻĘ dziewczyna szesnastoletnia, silnie zbudowana, wysoka, bezczelny uśmiech. Przy niej powinna kręcić się przez, całe przedstawienie jedna z dziewcząt, zakochana w niej i ślepo posłuszna To nie ja, ja odgrywam jako książę. Klęczeć będzie Kopciuch. OPERATOR • Wszystko jedno, klękaj, klękaj za nią. KSIĄŻĘ Jak dla pana... to za fajkę uklęknę. Jedna fajka i jedno kolano (gnowu robi jakiś ordynarny gest i mruga w stronę elektryków). ELEKTRYK Taką to ja bym... rany boskie... Najpierw tak, a potem tak, a następnie tak. DŹWIĘKOWIEC Wstydu nie macie. Przecież to małolat. ELEKTRYK Spokojnie, tato. Ona miała więcej chujów w gębie niż ty kartofli. Wchodzi Dyrektor, jego Zastępca ora^ Reżyser filmowy. Zastępca ma twarz, sympatyczną, szeroki w ramionach, lat czterdzieści pięć. Reżyser przystojny. Dziewczęta olśnione wytrzeszczają oczy, P° czym wydają histeryczny krzyk entuzjazmu. Jak na meczu piłkarskim. KOPCIUCH DYREKTOR Co to jest? REŻYSER Dzień dobry, dziewczęta. W oczach dziewcząt zachwyt KSIĄŻĘ Z, podziwem Mucha w ciąży. DOBRA WRÓŻKA Rany boskie. REŻYSER pokazując dziewczęta eleganckim gestem Wie pan, ja chcę je obronić, postawić społeczeństwu kilka pytań, oskarżyć. Jak możliwe, żeby te młode dziewczęta... nasze dzieci, znalazły się tutaj... KSIĄŻĘ z. podziwem Ale pieprzy. DOBRA WRÓŻKA On jest piękny. REŻYSER Jak tylko dowiedziałem się o tym przedstawieniu, poczułem, że to jest to. To film na Oberhausen. Co pan o tym myśli? ZASTĘPCA Nie znam niemieckiego. REŻYSER Co takiego?... Aa... to takie miasto, w Niemczech, gdzie odbywają się festn* filmowe. ZASTĘPCA A, jeżeli to, to na pewno tak. Wbiega dziewczyna grająca Złą Siostrę II ZŁA SIOSTRA II Przyjechał BMW. KSIĄŻĘ Farmazonisz. ZŁA SIOSTRA II Jak rany Boga. KSIĄŻĘ Przysięgnij się. ZŁA SIOSTRA II Chuj mi w dupę. 2.Ą2. TEATR KSIĄŻĘ Obok dupy. W dupę to byś miała przyjemność. DYREKTOR No, nie wiem, czy pan tego nie przecenia. W każdym razie trzeba będzie załatwić parę spraw formalnych. Zgodę rodziców... REŻYSER To nie będzie trudne. DYREKTOR Niestety, boję się, że ma pan rację. DOBRA WRÓŻKA Mój tata ma mercedesa. KSIĄŻĘ A jego chuj ma skrzydła. REŻYSER Zapłacimy rodzicom za parę dni zdjęciowych. Dlaczego pan mówi „niestety"? Ta dziewczyna ma dobrą twarz. Kogo gra w przedstawieniu? DYREKTOR Księcia. REŻYSER Dobrze. DYREKTOR No cóż... Zastanawiam się. MYSZ Wpadłaś mu w oko. KSIĄŻĘ Ii...reżyserstwo to niepewna branża i interes krótkotrwały. MACOCHA Szkoda, że to nie Polański. REŻYSER Oczywiście rozumiem pana wątpliwości. Ale wie pan, myślę, że będzie prościej, jeśli pozbędziemy się złudzeń. Zresztą o tym robimy ten film. DYREKTOR Dziewczęta też się muszą zgodzić. ZASTĘPCA To żaden problem. DYREKTOR Dobrowolnie, profesorze. KOPCIUCH ZASTĘPCA Oczywiście, jak najbardziej. REŻYSER Pan też uczy? ZASTĘPCA Śpiewu. Piosenki marszowe, obozowe... takie sprawy. REŻYSER Chciałbym zobaczyć dziewczynę, która gra Kopciuszka. DYREKTOR Teraz ma zajęcia. ZASTĘPCA Zawsze interesowała mnie sztuka. DYREKTOR Pana? ZASTĘPCA Tak. DYREKTOR Dlaczego? ZASTĘPCA Wyzwala ona w człowieku wyższe uczucia. REŻYSER To interesujące. DYREKTOR Pan mówi Oberhausen, ale ten film zobaczą i w kraju. REŻYSER Mam nadzieję. DYREKTOR Ludzie zobaczą ich twarze, zapamiętają, potem dziewczęta mogą mieć kłopot REŻYSER W tym wieku twarze dziewcząt szybko się zmieniają. ZASTĘPCA Poza tym, kto je tam rozpozna. Najwyżej środowisko przestępcze, gdzie je zns tak, że lepiej nie można. DYREKTOR No, ale one... 1s 244 TEATR REŻYSER Rozumiem, one są jeszcze dziećmi. Ale właśnie chcemy pokazać, że te dzieci —tak, nie bójmy się tego słowa — przeszły piekło, ich doświadczenia przekraczają doświadczenia normalnego dorosłego człowieka - pana czy moje. DYREKTOR Tak... ale... ZASTĘPCA Panie dyrektorze, pan to — przepraszam, ale jak dziecko — ci znajomi, co je rozpoznają, będą im tylko zazdrościć... jak każdy inny... Na drugim planie trwa cały c^as próba świateł. Widzimy, %f Elektryk pr%eka%uje Księciu apierosów. W ogóle elektrycy nawiązują kontakt REŻYSER Niech pan mnie zrozumie. Nie szukam tutaj łatwej sensacji. A propos: czy jest tutaj ta trzynastoletnia dziewczyna, która zabiła swego kochanka szydłem do robienia swetrów w czasie stosunku, kiedy dowiedziała się, że ją zdradza? ZASTĘPCA Nie. REŻYSER %awied%iony Nie?! ZASTĘPCA Ale są inne interesujące. ' REŻYSER Fatalnie. Chciałem na czołówkę dać jej opowieść. ZASTĘPCA Znajdziemy lepsze sprawy. REŻYSER Aa, zresztą bez znaczenia. Może nawet lepiej, że jej tu nie ma. Film będzie czystszy. Los małego człowieka, uwikłanego w naszą rzeczywistość... To znaczy w uniwersalną rzeczywistość. Dzieci, krzywda... czytał pan Dostojewskiego? ZASTĘPCA Tak, czarujący. DYREKTOR No, dobrze, dobrze. Mój zastępca zaopiekuje się panem, ja mam jeszcze trochę sprawozdawczości. Przepraszam. Wychodki KOPCIUCH ZASTĘPCA Na pewno pan myśli, że dyrektor to dziwny człowiek. Wyczułem pana, a REŻYSER Dlaczego? ZASTĘPCA Zaraz to panu naświetlę. REŻYSER Dlaczego pan myśli, że ja myślę, że on jest dziwny? ZASTĘPCA Po oczach. REŻYSER Nie rozumiem. ZASTĘPCA Zaraz będzie pan miał jasność. REŻYSER do Operatora Jak? Jesteś gotów ze światłami? OPERATOR W zasadzie tak. Ty chcesz kręcić wszystko na setkach? REŻYSER Tak. DŹWIĘKOWIEC Nie wyjdzie czysto. REŻYSER Ja dalej nie rozumiem. ZASTĘPCA On ma ciekawą niechęć do kobiet. REŻYSER No to co?... Jutro zrobimy próbę z dźwiękiem. DŹWIĘKOWIEC Ale nic nie obiecuję. ZASTĘPCA Wszyscy wiedzieli, że jego żona była z nim szczęśliwa. REŻYSER To niezwykłe, ale to jeszcze nie zboczenie. ZASTĘPCA Aż jednego dnia się otruła. Co to znaczy na setkach? 246 TEATR REŻYSER Na żywo. Bez podkładania. Otruła się? No to co z tego, że się otruła? Dobra, przerwa, zwolnijcie już te dziewczęta. ZASTĘPCA do ds^iewc^ąt Rozejść się na zajęcia. ła oglądając się i chichocząc wychodną. ZASTĘPCA To normalnie się podkłada? Mniejsza o to. Otóż ma pan racje. Otruła się czy nie, nic takiego, zdarza się. Ale prokurator zaproponował mu, żeby był przy sekcji, a on się zgodził. Nic dziwnego, że ma potem niechęć do kobiet. REŻYSER do Operatora I kręć z ręki. OPERATOR Iść na portret? REŻYSER Tak... (do Zastępcy) Mogę się pana o coś spytać? ZASTĘPCA Ja pana też. Przepraszam, ale jak mówiłem, interesuję się sztuką. Co to znaczy „2 ręki"? REŻYSER Bez statywu. ZASTĘPCA Aha. A po co? Przecież jak jest statyw... REŻYSER Najpierw ja. Jestem panu bardzo wdzięczny za pomoc, ale czy mógłby mi pan wyjaśnić, po co pan to wszystko opowiada? ZASTĘPCA O dyrektorze? REŻYSER Tak. ' ZASTĘPCA Bo pan tak patrzył. REŻYSER Jak? ZASTĘPCA Tak specyficznie. Jakby, wie pan... chckł się pan spytać, a nie wiedział jak. Ja człowieka widzę na wylot. KOPCIUCH REŻYSER To dobrze. Niech mi pan powie, czy one się na pewno wszystkie zgodzą? ZASTĘPCA A jak! W razie czego jakby coś, zastosujemy jakąś sankcję albo coś innego. REŻYSER Co na przykład? ZASTĘPCA Postraszymy je. REŻYSER Jak? ZASTĘPCA Lekuchno. No, na przykład powiem, że zabieram im telewizor ze świetlicy. REŻYSER Ale tu nie ma telewizora. ZASTĘPCA To damy i zabierzemy... Ale to oczywiście tylko teoretycznie, niech pan będ spokojny i tylko się po mnie orientuje. Ja umiem z nimi rozmawiać (naci dzwonek). Zbiórka pensjonariusze/k pokładu. KSIĄŻĘ Stan osiemdziesiąt pięć, obecnych siedemdziesiąt siedem, cztery izba chory jedna na zwolnieniu, trzy na ucieczce. ZASTĘPCA Dajcie „spocznij". KSIĄŻĘ Spocznij. ZASTĘPCA Jak już z całą pewnością wiecie po linii nieoficjalnej, w naszym zakładzie będ oczywiście kręcony film tu obecnego wybitnego reżysera. Powinnyście l dumne, ponieważ żaden inny zakład na terenie naszego kraju nie może o so powiedzieć, że właśnie w nim się kręci film. Wy, to znaczy te z was, które zost wytypowane, będziecie przedstawiać bajkę o przygodach niejakiego KopciusJ według oryginału, natomiast reżyser będzie to nakręcał na film i uzupełniał wedJ swojego pomysłu. Od tej pory wiecie dokładnie, a nawet oficjalnie, o co rozchodzi. Reżyser, podobnie jak my, chce wam, oczywiście, dopomóc. Fi będzie pokazywany w kraju oraz za granicą, mianowicie w miejscowości... Ol Obe... L48 TEATR REŻYSER Oberhausen. ZASTĘPCA Właśnie. To by było na tyle. Po drugie: udział w filmie jest absolutnie dobrowolny, w związku z czym dla dopełnienia formalności, zgodnie z zasadą demokratyzacji, ja się was zapytuję, czy chcecie zagrać w tym filmie, a wy możecie podchwycić tę moją inicjatywę i odpowiedzieć: chcemy zagrać w tym filmie. A ja wam wtedy muszę odpowiedzieć: zgoda. Oczywiście, gdyby z wami ten eksperyment nie wyszedł, to ja bym was musiał po prostu przydzielić do kręcenia tego filmu, ale myślę, że do tego nie dojdzie. No co, dziewczęta, chcecie zagrać? DZIEWCZĘTA Chcemy! ZASTĘPCA : Rozejść się. REŻYSER Dziękuję panu. ZASTĘPCA Ach, wie pan, drobiazg. To jest kwestia intuicji. Trzeba, wie pan, znaleźć po prostu klucz do ich psychiki, a wtedy można na nich polegać. REŻYSER Co to za dziewczyna? No, ta tu, trzecia od lewej? ZASTĘPCA No, ona to jest ta, która ma grać główną rolę. REŻYSER Kopciuszka? ZASTĘPCA Jak najbardziej. REŻYSER Bardzo dobra twarz. ZASTĘPCA Bardzo możliwe. Trwa próba, przedstawienia. Operator kontroluje ustawienie dziewcząt, rysuje kredą, gdzie mają stanąć. Dziewczyna grająca Ojca, mała, misterna i jakby trochę ograniczona, przebrana groteskowo w strój męski — wysokie buty, spodnie i kapelusz, — mówi monotonnie, trzymając w ręku bat. Złe Siostry I i II siedzą rozparte na krzesłach, jedna z, nich maluje sobie paznokcie, druga tapiruje włosy. Między nimi na kolanach przesuwa się odwrócony do widowni tyłem Kopciuszek, przecierając szmatą podłogę. W tle inne dziewczęta i Zastępca. KOPCIUCH REŻYSER Uwaga, zaczynamy od początku. Światła. Panie Ziutku, gdzie pan świec (Ironicznie) Dziękuję panu bardzo. Kamera! DŹWIĘKOWIEC Łączyć. OPERATOR Poszła. Szmer kamery KLAPSERKA trzaskając klapsem przed twarzą dziewczynki grającej Ojca Kopciuszek 27! (wycofuje się z. planu}. OJCIEC Dzieci moje kochane, co wam przywieźć z targu? REŻYSER Stop! Źle. Musisz mówić z większym uczuciem. Kochasz je przecież, to są tw dzieci. Jesteś ich ojcem, chcesz im sprawić przyjemność. No? Jeszcze raz. Kami DŹWIĘKOWIEC Łączyć. OPERATOR Poszła. KLAPSERKA Kopciuszek 2.7 REŻYSER Akcja. OJCIEC powtarza identycznie, monotonnym głosem Dzieci moje kochane, co wam przywieźć z targu? REŻYSER Stop! Chodź tutaj na chwilę. Za co siedzisz? OJCIEC Dwa, pięć, siedem. REŻYSER Co to znaczy? (równocześnie daje znak Operatorowi, zęby z.ac^ kręcić. Kamera rusz OJCIEC z. uśmiechem politowania Kradzież. REŻYSER A twój ojciec co robi? 2JO TEATR OJCIEC Siedzi. REŻYSER A matka? OJCIEC Siedzi. REŻYSER Za co? OJCIEC Dwa, pięć, siedem. REŻYSER Rodzinna specjalność. OJCIEC Coś jak gdyby. REŻYSER Kochasz ojca? OJCIEC Tak. Ojciec nie jest zły. Zawsze jak przyszedł jakiś gość, to ojciec nigdy nie pozwolił, żebym siedziała w kącie samotna. Zawsze dał kieliszek albo i dwa, a jak w lecie, tośmy szli z ojcem i z wujkiem w zboże. Kiedyś wujek kupił takie dwie małe ćwiartki i kiełbasę. W życie siedzieliśmy, w życie piliśmy, wszystkośmy robili w życie. Najpierw ojciec mi to robił, potem wujek mi to robił, w piłkę graliśmy. Wujek był tak pijany, że co kopnął, to się wywrócił (wybucha długim śmiechem). Wianki wiliśmy. REŻYSER A kto ci zrobił największą krzywdę? OJCIEC Nikt. REŻYSER A co byś najwięcej chciała? OJCIEC Kraść na wolności. REŻYSER Dobrze. Klaps na końcu. KLAPSERKA podbiega KOPCIUCH REŻYSER Kamera stop! ' REŻYSER do Operatora Jak u ciebie? OPERATOR Dla mnie dobrze. DŹWIĘKOWIEC Dla mnie też. OJCIEC powtarza, identycznie, monotonnie, bezmyślnie Dzieci moje kochane, co wam przywieźć z targu? REŻYSER Dobrze, dobrze, wystarczy. Siadaj sobie. Jeszcze jedno: kto ci okazał najwii serca? (daje %nak kamerze, zęby kręcić). OJCIEC patrzy n> stronę. Zastępcy i recytuje Zastępca dyrektora. REŻYSER patrzy na Zastępcę, który skromnie uśmiecha si{ No, tak, dziękuję ci. Teraz pierwsza Zła Siostra. Siadaj tutaj i kończ zdania. Zła Siostra l siada na krześle i zamiera ę grzebieniem uniesionym w górę. REŻYSER Kamera. DŹWIĘKOWIEC Łączyć. OPERATOR Poszła. KLAPSERKA klaskając klapsem Kopciuszek 30. REŻYSER Akcja. Zła Siostra l gwałtownie zaczyna się czesać, po czym oślepiona światłami zasłania oczy r( REŻYSER Stop, po co te oczy mrużysz. Jeszcze raz na tym samym klapsie. Kamera! DŹWIĘKOWIEC Łączyć! OPERATOR Poszła. -, ; : : ; 2J2 TEATR REŻYSER Kończ zdania... Mój ojciec... ZŁA SIOSTRA I Pan miał przyjemne pytania zadawać. Ojciec mnie bije, mam szwa na głowie. Mogę odejść. ZASTĘPCA Siad! REŻYSER Odpowiadaj: najpiękniejszy dzień w życiu? ... ZŁA SIOSTRA I Nie pamiętam. REŻYSER Spróbuj. ZŁA SIOSTRA l To przyszedł do mnie brat z kolegą, poszliśmy na pasterkę, następnie mnie się zrobiło słabo i wyszłam, usiadłam sobie na ławeczce, a ten kolega brata wyszedł za mną, przysiadł się, pocałował, a następnie zaczęliśmy ganiać się po Grochowie. Następnie przyjechała milicja i nas zwinęła, następnie mnie puścili, a jego zatrzymali... REŻYSER I co dalej? ZŁA SIOSTRA I Na tym jest koniec mojego dnia najpiękniejszego. REŻYSER Kończ zdania. Najbardziej lubię... ZŁA SIOSTRA l Bawić się lalkami. REŻYSER Czytając bajki... ZŁA SIOSTRA I Zaczynam płakać. REŻYSER Najbardziej obawiam się... ZŁA SIOSTRA I Dostać choroby wenerycznej. REŻYSER Tnni ludzie... KOPCIUCH ZŁA SIOSTRA I Są inni. REŻYSER Mój ojciec... ZŁA SIOSTRA l Chce tego samego co wszyscy. REŻYSER Moja matka... ZŁA SIOSTRA I Jest bardzo dobra. W tym momencie d%iewc%yna gnająca Księcia wybucha śmiechem, Za, nią śmieją się l REŻYSER Co jest, dziewczęta, co jest? KSIĄŻĘ My tak z zazdrości. Znaczy — takiej matki zazdrościmy (zanosi się Zf śmiechu] ZŁA SIOSTRA I Odpierdol się! REŻYSER szeptem do operatora Trzymaj ją teraz... Trzyma j na zbliżeniu. Powinna zacząć płakać... (Do Ksi( O co chodzi? KSIĄŻĘ Jak ona miała zapalenie płuc, matka dostała lekarstwa za darmo z ubezpieczalni akurat miała silne pragnienie... (śmieje się) REŻYSER No i co? KSIĄŻĘ Penicyliny nie można wypić, wymieniła się na flaszkę... Co ty, matkę kryjes ZŁA SIOSTRA I Nie kryję. Ona jest dobra, tylko chora. REŻYSER przygarnia szlochającą dzjewczyne_ i odwraca jej twars^ w stronę, kamery. San odchyla, żeby nie być widoczny. Po chwili do Operatora Stop. I jak? Operator pokazuje palcem, że w porządku. KSIĄŻĘ Suszy j% choroba pustynna. Przed śniadaniem musi się napić, żeby nie jeść na czc TEATR REŻYSER Spokój! KSIĄŻĘ Ona lubi jeść w chińskich restauracjach. REŻYSER Dlaczego? KSIĄŻĘ Bo tam dają jedzenie od razu przez kucharza pogryzione. ZŁĄ SIOSTRĄ I Nieszczęśliwa jest, dlatego sprzedała. Ale zawsze wszystko mi kupowała, dżinsy, palto, zegarek. Książu, wybucha śmiechem. REŻYSER Spokojnie, cisza. ZŁĄ SIOSTRĄ I Nieszczęśliwa jest. Dlatego leki sprzedała. REŻYSER Teraz szybko (do Operatora). Kręcimy to. Kto ci wyrządził największą krzywdę w życiu? ZŁĄ SIOSTRĄ I patrzy na Zastępcę, i recytuje Hitler. Zastrzelił mojego ojca śmiejąc się przy tym. Zastępca kiwa glową z. aprobatą REŻYSER Dlaczego? ZŁĄ SIOSTRĄ I Widocznie tego wymagały konieczności wojenne. REŻYSER A kto ci najwięcej dopomógł w życiu? ZŁĄ SIOSTRĄ I Zastępca dyrektora. Zastępca L aprobatą kiwa glową. Reżyser patrzy na niego niechętnie. REŻYSER Stop. Teraz Kopciuszek. ZASTĘPCA Kopciuch szybko! r~r..f... -___--.J^/ *. Z.- — -*.*, «" Mttf^fł^tfftt KOPCIUCH REŻYSER Kamera! DŹWIĘKOWIEC Łączyć! OPERATOR Poszła. KLĄPSERKĄ Kopciuszek 31. REŻYSER Akcja. Najpiękniejsza chwila w życiu? KOPCIUSZEK Rozmowa z panem. REŻYSER Dziękuję ci bardzo. Najbardziej lubię... KOPCIUSZEK Tego nie ma u braci Grimm. REŻYSER Nic nie szkodzi. Czytając bajki... Kopciuszek milczy. REŻYSER Mój ojciec... Kopciuszek milczy. REŻYSER Moja matka... Kopciuszek milczy. REŻYSER Kamera stop (patrzy z?ac^.1co na Zastępcę). ZASTĘPCĄ Kopciuch, nie fikaj. KOPCIUSZEK Ja nie fikam. ZASTĘPCA Fikasz. Jak ja ci mówię, że fikasz, to fikasz, choćbyś nie fikała. Ale fikasz... Uwaź oszukasz się. TEATR REŻYSER Nie chcesz grać? KOPCIUSZEK Chcę, ale tylko bajkę. Wolno mi mówić to, co chcę, nie? ZASTĘPCA Czy ktoś mówi, że nie wolno? Tyle że ja ci chciałem coś obiecać... Oszukasz się... będziesz żałowała. KOPCIUSZEK > Czy pan już skończył i mogę odejść? Ja się nie mogę dzisiaj denerwować, bo mam bardzo ważne zajęcia z krojenia spodni. Jak mi się ręce będą trzęsły, zmarnuję skrawki. ZASTĘPCA Mówię do ciebie jako pedagog. Chyba masz zaufanie do mnie. KOPCIUSZEK Obok mnie mieszkał pedagog, którego jedenastoletnia córka wyskoczyła przez okno. Reżyser daje dyskretnie %nak, %eby kręcić. Światło. Kamera rusęa. ZASTĘPCA Ja nie mam córki. KOPCIUSZEK Bo to nie o panu. ZASTĘPCA No i co z tego? KOPCIUSZEK No i tamten profesor miał żonę i służącą, potem dziecko ze służącą. Córkę. W czasie wojny i żona, i służąca zginęły, więc on się ożenił z córką i z tą córką miał trzy córki. No i potem żył z nimi, ale właśnie jedna z nich nie wiadomo dlaczego wyfrunęła przez okno i sprawa się rozniosła. ZASTĘPCA I niby po co to opowiadasz? KOPCIUSZEK To był też pedagog, profesor. ZASTĘPCA Jeżeli nawet, to przedwojenny. REŻYSER Kamera stop. Przerwa! Wygasić światła. Bardzo proszę, żeby wszyscy wyszli... KOPCIUCH ZASTĘPCA Ja? Dlaczego? REŻYSER Bardzo pana proszę. Ja z nią sam chcę porozmawiać. Zastępca wyczuwa w tym intencji erotyczną. Mruga porozumiewawczo do Reżyser i wychodki. Na scenie ęosfaje tylko Reżyser i Kopciuszek. Pr%e% chwile, patrzą na siebie w milczeniu REŻYSER Słuchaj, chcę ci pomóc. KOPCIUSZEK Nie boi się pan, że ktoś wejdzie? REŻYSER Co mówisz? Nie rozumiem. KOPCIUSZEK Tak samo mówił mi jeden kolega mamy. REŻYSER I co z tego? KOPCIUSZEK Nic takiego, tyle że trochę bolało. REŻYSER Ile miałaś lat? KOPCIUSZEK Trzynaście. REŻYSER Naprawdę? KOPCIUSZEK Niech pan się ze mnie nie wyśmiewa. Wiem, że zaczęłam późno i zmarnowała! parę lat życia... A ile pan miał kt, jak zaczął posuwać? REŻYSER Dlaczego nie chcesz zagrać? KOPCIUSZEK Chcę. REŻYSER Nie chcesz nic powiedzieć o sobie. KOPCIUSZEK Wie pan, kiedy to nieciekawe... Ostatecznie mogłabym coś o Hitlerze alt TEATR REŻYSER Przypominasz mi kogoś. KOPCIUSZEK Kogo? REŻYSER Mnie piętnaście lat temu... Jesteś bardzo bystra. KOPCIUSZEK E, nie. Trafiłam do poprawczaka. REŻYSER Tak, z tym przesadziłaś. KOPCIUSZEK A skąd pan wie, może chciałam? Kończę powszechniaka, uczę się zawodu... REŻYSER A co? Chcesz być krawcową? KOPCIUSZEK ironicznie Och, jeszcze nie wiem. Na pewno ciągnie mnie do tego. Ale trudno się zdecydować. Wie pan, mam tu wybór: mogę też zostać fryzjerką. Trzeba próbować różnych zawodów, jak Górki, wie pan. Czym on nie był. A co pan by mi doradził? Fryzjerstwo czy jednak krawiectwo? REŻYSER Masz w sobie coś. Mogłabyś iść do szkoły aktorskiej. KOPCIUSZEK Nie trzeba. U mnie w sypialni są same artystki. Na przykład wczoraj w nocy Książę i Macocha przeleciały Pierwszą Siostrę. REŻYSER I co? KOPCIUSZEK Nawet nie bardzo się broniła. REŻYSER A ty? KOPCIUSZEK Dziękuję, dobrze. REŻYSER Nie pomagałaś? KOPCIUSZEK Bronić się czy przelatywać?... Niech pan się nie fatyguje i nie kapuje zastępcy albo KOPCIUCH od kapowania. Wie pan, ona od samego początku miała do tego skłonności, tylko ojciec ja zgwałcił, od.ra*u go zakapowała. Ojciec poszedł siedzieć, a podoi na sprawie w ogóle nic wiedział o co chodzi. Oświadczył, że też był chów w trudnych warunkach, nikt się nad nim nie użalał ani nie mędrkował i prc - wyrósł na porządnego człowieka... Mówić dalej, czy się panu znudziło? REŻYSER Dlaczego ona mi tego nie mówiła? KOPCIUSZEK Widocznie zapomniała. REŻYSER Tak jak ty? KOPCIUSZEK Coś tak jakby. REŻYSER Nie chcesz się bronić? Nie chcesz nikogo oskarżać? Ten film mógłby ci pom KOPCIUSZEK W czym? Wypuszczą mnie? Niech się pan nie rozczula. Nic takiego mi się nie stz REŻYSER To co? KOPCIUSZEK Nic. REŻYSER Rozłożysz mi wszystko. KOPCIUSZEK Szkoda. REŻYSER Mogę ci narobić dużych kłopotów. KOPCIUSZEK Znam tę rozmowę. REŻYSER mówi cora^ agresywniej No, to jak było z twoim ojczymem? Dobry był w łóżku? A matka się przygląda-Kopciuszek %amier%a się, chcąc uderzyć Reżysera, ale ten łapie jej rękę. i uśmiecha , Kopciuszek wybiega. 7.%a 5Ceny sfychać śpiew d%iewc%at. DZIEWCZĘTA „W małym pokoiku na poddaszu Zakochana para śpi. Złotowłosa Liii z swym Apaszem O miłości cicho śni. z6o TEATR Dżim znał Paryż jak swą kieszeń, W nocy na napady szedł, A maleńka Liii złotowłosa Cichuteńko śpiewa tak: Maleńka Liii, tyś słodka jak miód. Spójrz - Paryż u stóp. A nad nami Bóg". Światła. Kamera pracuje. Na planie Kopciuszek klęczy pr^ed grobem matki, twar^ ukrył w dioniach, modli się. Nagie pojawia się Dobra Wróżka, przebrana w %wiewną szatę. Kopciuszek podnosi głowę i ZrJJva się przerażony. DOBRA WRÓŻKA Nie lękaj się mnie, Kopciuszku. Ja jestem Dobra Wróżka. Nie masz matki, masz złą macochę, słyszałam o tym trochę. Chcę spełnić marzenia twoje: przyniosłam ci piękne stroje, pojedziesz do Księcia na bal. Wyciąga %%a pleców suknię z. kolorowej bibułki, papierową koronę i półbuty. Kopciuszek się przebiera i odwraca twardą do kamery. REŻYSER Mój ojciec?... Moja matka?... Kopciuszek milczy REŻYSER wściekły Kamera stop! Pięć minut przerwy. Szykujemy następną scenę. Obie Złe Siostry na plan! Gdzie są Złe Siostry? Na scenę wchodzi Zastępca. ZASTĘPCA l jak? REŻYSER Jakoś trochę opornie. ZASTĘPCA Co takiego? REŻYSER No ta... pokazuje głową Kopciuszka ZASTĘPCA Dalej fika? REŻYSER Tak. Poza tym, wie pan... To wszystko robi się jakieś płaskie, jednowymiarowe, monotonne... Jeżeli one się bardziej nie otworzą, to to będzie mdłe, rozumie pan? Z tego się zrobi publicystyka interwencyjna. To musi przekroczyć pewną granicę, KOPCIUCH kiedy nagle wszystko staje się sztuką. Potrzebny jest... jakiś szok, wybuch, mus wywołać łzy, litość, trwogę... ZASTĘPCA Bać, to one się boją... REŻYSER Nie mówię o dziewczętach. Mówię o Oberhausen. Jury musi się identyfikować.' liberalne pedały na Zachodzie muszą się popłakać. Kopciuszek jest świetny, ale r chce współpracować. ZASTĘPCA Można by dać jej w kość, tyle że dyrektor się nie zgodzi. REŻYSER Do diabła z dyrektorem. ZASTĘPCA No wie pan, oczywiście, ale jednak... REŻYSER Dyrektor... My tu mówimy o sztuce! I dlaczego one wszystkie mają jakieś obses z Hitlerem; „zastrzelił mojego ojca, śmiejąc się przy tym". ZASTĘPCA No, i co pan ma przeciwko temu? REŻYSER To jakaś bzdura, ja tego nie mogę użyć. Ile one miały niby wtedy lat, że to widział; ZASTĘPCA O, przepraszam, sam pan sobie życzył, żeby tak było na to... no... to... REŻYSER Co? ZASTĘPCA Ober... tam tego. REŻYSER Oberhausen. Ale to niech jedna powie, ale nie wszystkie. Poza tym co to za bzdur którą mówiła Macocha, że największą krzywdę sprawili jej bracia Nowaczkow przez to, że ją pobili za to, że im spaliła gospodarstwo, bo byli w Wehrmachcie, a ona ich kolejno wyłapywała i każdemu wyłupiła po oku. ZASTĘPCA z. dumą Aha. REŻYSER Skąd ona to wzięła, na litość Boską? To jest tekst mężczyzny. ZASTĘPCA To mi jeden strażnik opowiedział. Dobry tekst, co? 202 TEATR REŻYSER Poza tym jest jeszcze jedna sprawa. Mniej ważna. ZASTĘPCA Aha. REŻYSER Ale delikatna. ZASTĘPCA Aha. REŻYSER Nie wiem, czy to ma sens, żeby one wszystkie mówiły, że to pan im w życiu najbardziej pomógł. ZASTĘPCA Wie pan, prawdę mówiąc, mnie to też trochę zaniepokoiło. Ale w końcu sam pan chciał, żeby mówiły szczerze. Ta pierwsza Zła Siostra z tymi rodzicami trochę farmazoniła, głównie z matką. v REŻYSER To było akurat bardzo wzruszające. I matka się ucieszy. ZASTĘPCA No widzi pan. REŻYSER Ale co z tym Kopciuszkiem? ZASTĘPCA To jest nieprzyjemny incydent. REŻYSER To niech pan coś wymyśli. W końcu pan jest fechowiec. ZASTĘPCA po namyśle Możemy ją wymienić. REŻYSER ironicznie Świetny pomysł. Takie rady, to wie pan... Dobra. Koniec przerwy, zaczynamy kręcić. Proszę, Macocha. W czasie rozmowy Reżysera z Zastępcą na drugim planie Operator przygotowuje ujęcie. Na stole kładą się pod prześcieradłem obie Siostry. Na polecenie Operatora parę ran^y obie równo siadają, mówią coś szeptem i L»«»« się kładą. Obok stoi Macocha w papilotach. REŻYSER No proszę, świecimy. Robimy próbę, panie Ziutku, cisza na planie. MACOCHA Córeczki moje, już ranek, co wam przynieść na śniadanie? KOPCIUCH Złe Siostry I i II siadają i mówią nierównym chórem. ZŁA SIOSTRA I Och mamo, jaka ty jesteś kochana! REŻYSER Dobrze. Nakręcimy to! Kamera! DŹWIĘKOWIEC Łączyć! OPERATOR Poszła. KLAPSERKA Kopciuszek 45. REŻYSER Akcja. MACOCHA Córeczki moje, już ranek, co wam przynieść na śniadanie? ZŁA SIOSTRA I i ZŁA SIOSTRA II razem Och mamo, jaka ty jesteś dobra. Och mamo, jaka ty jesteś kochana. REŻYSER Co jest z wami? ZŁA SIOSTRA II Miało być kochana. To ona spieprzyła. ZŁA SIOSTRA I Dobra! ZŁA SIOSTRA II Kochana! ZŁA SIOSTRA I Dobra! REŻYSER krzyczy Stop, nauczyć mi się tekstu. Koniec zdjęć na dzisiaj! Sypialnia d%iewc%ąt późnym wieczorem. Kilka łóżek, szafki nocne, okna Dziewczęta siedzą na Makach lub leżą w łódkach w jednakowych koszulach noc, Z pieczątką za^ładu. Kopciuszek leży ' coś pisze na karteczce odłamanym końcem graj Macocha przygotowuje „sprzęt tatuażowy", przywiązuje mocno nitką dwie igły do ołóo miesza tusz w kałamarzu. MACOCHA Dobra, chodź. Zla Siostra II siada przed nią i otwiera usta. 264 TEATR KSIĄŻĘ Ojciec, stawaj na zeksie. Ojciec Zrjva się z łóżka, wkłada kapcie i w koszuli nocnej przykuca pod drzwiami nasłuchując i przykładając co jakiś czas oko do dziurki od klucza. Książę »y ciąga spod poduszki paczkę marlboro. Ojciec gwiżdże zP0^Z'1vem- OJCIEC Rany boskie, marlboro. KSIĄŻĘ A jak. Myślisz, że po co gadałam z elektrykiem? MACOCHĄ Mnie bardziej pasuje reżyser. KSIĄŻĘ Nie rozśmieszaj mnie, bo mam zajady. MACOCHĄ On ma BMW. MYSZ BMW już się skończyło. Tylko mercedes. Wielka mi rzecz BMW. MACOCHĄ do Siostry II Co ci mam wydziergać? „Pamiętaj słowa matki"? To będzie P. S.M. KSIĄŻĘ Reżyser to pozerek, zawodniczek, poza tym cwancykieruje i wygląda mi na lachociąga. MACOCHĄ To nie jego wina. To jest taki zawód. ZŁĄ SIOSTRĄ II Wolę: „Pamiętaj, tuliły cię kraty". MACOCHĄ P.T.C.K. Jedna litera więcej.- ZŁĄ SIOSTRĄ II Oddam ci z wypiski. MACOCHĄ Trzymaj wargę. Zła Siostra II łapie palcami za dolną wargę, wy ciąga ją palcami i wywija. Macocha zaczyna wprawnie tatuaż na wewnętrznej stronie wargi. KSIĄŻĘ A co ten skurwiel miał do ciebie?... E, słyszysz? KOPCIUCH KOPCIUSZEK Nic. KSIĄŻĘ Ta da ra da. KOPCIUSZEK Mówię, że nic. KSIĄŻĘ Wiadoma rzecz. Nie chcesz się wygłupiać. Ale co ci zależy? (Zapala papier Zaciąga się) Kopsnąć ci? Chcesz zajarzyć? KOPCIUSZEK Nie. OJCIEC spod drzwi Kopsnij mnie, kopsnij... KSIĄŻĘ Żebyś puściła przez dziurkę na pieprzony korytarz. Szczur! Zła Siostra I, która do tej pory leżała w milczeniu, podrywa się gwałtownie na łóżku i sit Jest przestraszona. • KSIĄŻĘ Buty! Zła Siostra I zrywa się z łóżka, podbiega do Księcia, bierze jego buty i zaczyna pucowa rękawem nocnej koszuli. KSIĄŻĘ Szkoda koszuli. Pucuj skalpem i popluj. _Zła Siostra I bez namysłu pluje na buty i zaczyna glansować je włosami. KOPCIUSZEK Daj jej żyć. KSIĄŻĘ Ona ma bardzo dobre życie, jest bardzo zadowolona. Jesteś zadowolona? ZŁĄ SIOSTRĄ I Jestem. KSIĄŻĘ Weselej! Melduj: jest mnie bardzo dobrze. ZŁĄ SIOSTRĄ l Jest mnie bardzo dobrze. KSIĄŻĘ No to pucuj. Tylko popluwaj na rzadko. Kopciuszek wzrusza ramionami, pisze dalej. TEATR KOPCIUCH KSIĄŻĘ Co jej bronisz? Żal ci kapowniczki? OJCIEC spod dr%wi Daj chociaż jednego sztacha. Żeście mi pół materaca wypaliły. Śpię na twardym. Książg ręuca w jej stronę peta. Ojciec sztacha się chciwie, tak Ąepet pany mu palce. Książę wybucha śmiechem. OJCIEC O Jezu, jakie dobre. KSIĄŻĘ Kto dziś nawija? OJCIEC >. KSIĄŻĘ Przechodzimy przez ciebie. Która druga? WRÓŻKĄ podnosi się na łóżku Ja. KSIĄŻĘ To nawijaj. OJCIEC płaczliwie do tatuującej Macochy Obiecałaś mi wydziargać na plecach żaglowiec. MACOCHĄ Wydziargam, nic się nie bój. KSIĄŻĘ Nawijaj. WRÓŻKĄ Więc ona jest na ucieczce, potem napotyka faceta, robią skok na butik, kitrają skórzane kurtki w trzech kolorach i spodnie. O, takie obcisłe, aparaty, zegarki, obrączki i idą do pasera, biorą szmal i na szosę, i nad morze. KSIĄŻĘ I co? WRÓŻKĄ Biorą hotel, piją kawę, polewają z flaszek, potem idą do łóżka i się walą. KSIĄŻĘ No i co? WRÓŻKA No i ootem... wpadają. KSIĄŻĘ Ja chromolę taką historię (spluwa). Szczur, wytrzyj. Zła Siostra I wyciera koszulą. KSIĄŻĘ Skalpem! Zła Siostra I wyciera wlosami. KSIĄŻĘ patrzy długo na Kopciuszka Kopciuch. KOPCIUSZEK Co? KSIĄŻĘ Nawiń coś. KOPCIUSZEK Nie. KSIĄŻĘ Nawiń. KOPCIUSZEK Wczoraj nawijałam. KSIĄŻĘ Nawiń, jak rany Boga. Cały dzień zapieprzamy w kółko jak głupie pizdy z zasranym filmem. Człowiek chce się odprężyć... Odpalę ci trzy fajki... KOPCIUSZEK •Nie. KSIĄŻĘ Proś się, o co chcesz, ale nawijaj... KOPCIUSZEK Odpuść Szczurowi. KSIĄŻĘ W życiu i jeszcze długo nie. KOPCIUSZEK Jak chcesz. KSIĄŻĘ Proś się o coś innego. KOPCIUSZEK Jak chcesz. 208 TEATR KOPdUCH ZŁA SIOSTRA II podtrzymując wargę, Aaaa, boli, boli! MACOCHA Trzymaj wywrócona., bo ci się zmazę, i chuchaj. Zła Siostra II chucha w wywiniętą wargę. KSIĄŻĘ Na trzy dni jej odpuszczę. Kopciuszek milczy. KSIĄŻĘ Cztery. Kopciuszek milowy- KSIĄŻĘ Tydzień i ani dnia więcej. KOPCIUSZEK Przysięgnij się. KSIĄŻĘ Jak pragnę wolności. Zła Siostra I wybucha płaczem- KSIĄŻĘ Dalej, jazda do łóżka i mordę w kubeł. A ty nawijaj. KOPCIUSZEK « No więc, ona ma szesnaście lat, włosy jasne jak len. KSIĄŻĘ Jak ze złota lepiej. KOPCIUSZEK Jak ze złota. I oczy niebieskie jak niebo. Jest biedna, obdarta, ma jeden sweter, jedne spodnie na agrafkę i wykręcone buty. Ojciec - pijak, matka -chodzi na ulicę, a obie starsze siostry mają ją w dupie. KSIĄŻĘ Larwy! Obrzympały! Stare rury! KOPCIUSZEK Dookoła jeżdżą samochody, siostry robią sobie ondulację i idą na tańce z narzeczonymi — jedna z kierownikiem sklepu spożywczego, a druga z magazynierem. KSIĄŻĘ do Zlej Siostry II, która susęy sobie wargę chuchając Przestań prychać, stul dziób. Zła Siostra IIpróbuje coś wyjaśnić, niewyraźnie, ho ma wywiniętą wargę, ale leci w nią but Księcia. Od tej chwili „susęy wargę" po cichu. l KOPCIUSZEK Śpi po nocach na rozstawionych krzesłach, aż raz wieczorem idzie pod kawiai gdzie jest dyskoteka. KSIĄŻĘ Pod hotel lepiej. KOPCIUSZEK Pod hotel. Tam zatrzymuje się sznur taksówek, wysiadają eleganccy fa z kobietami jak lalki. Ona stoi sobie z boku, potrącana przez wszystkich, jes: widzi, jak z taksówki wysiadają obie siostry z narzeczonymi. Pokazują ją s< palcem i wybuchają szyderczym śmiechem. Ona stoi sobie, stoi i łzy ciekn: z niebieskich oczu. Aż tu zgrzytają hamulce i hamuje srebrzysty mercedes. MYSZ O Jezu! KSIĄŻĘ Na zagranicznej rejestracji. MACOCHA Niemieckiej. KSIĄŻĘ Nie. Amerykańskiej. WRÓŻKA Belgijskiej. KSIĄŻĘ Dlaczego belgijskiej? WRÓŻKA Nie wiem. KSIĄŻĘ Odpieprz się. KOPCIUSZEK I wysiada brunet, smukły jak topola, włosy ma kręcone... KSIĄŻĘ prosząco Lepiej na gładko. KOPCIUSZEK Na gładko. A oczy płoną mu jak dwie pochodnie. Idzie przez tłum i wszyscy rozstępują, oczy wychodzą im na wierzch. Ma na sobie biały garnitur, czerw< muszkę i czarną koszulę. KSIĄŻĘ Bez prasowania. zyo TEATR KOPCIUCH KOPCIUSZEK Bez prasowania. KSIĄŻĘ Buty mu się świecą jak psu jaja. KOPCIUSZEK I nagle staje jakby w ziemię wrósł. MYSZ O Jezu! KSIĄŻĘ Wszystkie dziwki kikują na niego. KOPCIUSZEK Wszystkie. KSIĄŻĘ Ale on na żadną nawet nie splunie. KOPCIUSZEK Nie. I podchodzi do niej, i przemawia łagodnym głosem w obcym języku, ale ona już czuje, że to jest miłość. Potem bierze ją za rękę, a na każdym palcu ma złoty pierścionek z brylantem, i idzie z nią do drzwi. Ona się wstydzi, bo jest biednie ubrana, wygląda jak śmieć, ale idzie. Bramkarze ich przepuszczają, bodigardy się kłaniają do ziemi, on opłaca konsumpcję za dwie osoby... MACOCHA O Jezu! Po ile? KOPCIUSZEK Po dwieście, na osobę. MYSZ ^jękiem zachwytu O Jezu, po dwiejście. KOPCIUSZEK Wchodzą na parkiet, orkiestra kłania się, barmanka się uśmiecha, a on daje znak i grają. MYSZ Tango, tango. KOPCIUSZEK Tango. KSIĄŻĘ Które? Najlepiej żeby to (zaczyna śpiewać na melodię „Strangers in the nighf). „Sama w taką noc, to niemożliwe, sama w taką noc..." Książf przeciąga są, zaczyna tańczyć. Do śpiewu przytaczają sie_ inne dziewczęta i Kopciuszek. Kilka dziewcząt wstaje, tańczą Z? sobą przytulone, splecione ramionami. l KOPCIUSZEK Gaśnie światło w całym lokalu, tylko jeden reflektor kolorowy i oni w śroi przytuleni tańczą (śpiewa) „Sama w taką noc, to niemożliwe, sama w taką i o rany Boga, sama w taką noc, choć nam priszła Ijubow". Z boku stoją sio zielone z zazdrości, a oni tańczą i wszyscy już widzą, że to jest miłość i że c chociaż biednie ubrana, to jednak piękna, i inni frajerzy łapią się za głowę, że wcześniej na niej nie poznali. To powinna być opowieść rzucona na tę samą melodię. KSIĄŻĘ Alfonsy mają łzy w oczach, a kurwy tylko roztwierają usta. KOPCIUSZEK A potem, prosto stamtąd, nad ranem, on wiezie ją na śniadanie, potem biorą ś i wyjeżdżają za granicę, gdzie on ma pałac. KSIĄŻĘ Ze złota. KOPCIUSZEK Ze złota. I pole naftowe. KSIĄŻĘ Do Kuwejtu. OJCIEC Do Teksasu. WRÓŻKA . Do Meksyku. KSIĄŻĘ Dlaczego do Meksyku? WRÓŻKA Nie wiem. KSIĄŻĘ Odpierdol się z tym Meksykiem. MACOCHA O Jezu! Ale niech się wrócą. KSIĄŻĘ Tak jest. Muszą, się wrócić. KOPCIUSZEK I po roku ona przyjeżdża z nim mercedesem nowym, pozłacanym i wysadzan brvlantami. iji TEATR KSIĄŻĘ Co ty, co ty! Rozkradną im, wydłubią. KOPCIUSZEK Ale te brylanty są tak zabezpieczone, że ich wydłubać nie można, bo się włącza alarm i łapie prąd. KSIĄŻĘ Elektronicznie i automatycznie. KOPCIUSZEK Elektronicznie i automatycznie. Podjeżdżają pod jej dom. KSIĄŻĘ Na Brzeską, koło bazaru. KOPCIUSZEK I ona wysiada w futrze z lisa srebrnego, w szpilkach, otacza ich tłum ludzi, a między nimi ojciec, matka — oboje pijani — i obie siostry, też podpite, wynędzniałe, bo ich narzeczeni siedzą za afery. Wszyscy się patrzą i nie poznają, aż tu ona mówi do matki: To ja, twoja córka. Matka z ojcem klękają na ziemi i w płacz, ale boją się zbliżyć, bo pamiętają, jak ją bili i krzywdzili. Ale ona podchodzi do nich i przebacza. D^iewc^ęta w sypialni mają kg w octach. Niektóre głośno szlochają. KSIĄŻĘ Siostrom — larwom — w życiu! KOPCIUSZEK Siostrom też. / KSIĄŻĘ W życiu, i jeszcze długo nie! Ojcu, matce, absolutnie jak najbardziej, ale siostrom... nie. MACOCHA Co ci zależy, niech im przebaczy. WRÓŻKA Absolutnie. KSIĄŻĘ Zamknijcie ryje! KOPCIUSZEK Mam mówić? KSIĄŻĘ T którego wskazówki wskazują dwunastą. Pr%e% cały czas toczących się pierwszym planie rozmów na drugim trwaj ą przygotowania, upiększanie krzeseł, które pet będą funkcje tronu, itp. Próbą kieruje Operator, czasami włącza się Reżyser. Pojawia Dyrektor, wita się z Reżyserem. DYREKTOR Jak idzie? REŻYSER No, są kłopoty. Przy okazji chciałem p~anu złożyć serdeczne wyrazy współczuć TEATR DYREKTOR A co się stało? REŻYSER No, z powodu śmierci żony i tych wszystkich okropności. DYREKTOR O czym pan mówi? REŻYSER No, otrucie, sekcja... DYREKTOR Moja żona świetnie się czuje, widziałem ją godzinę temu. REŻYSER Jest pan pewien? DYREKTOR Oczywiście. * REŻYSER A, to bardzo mi przykro, to znaczy, bardzo się cieszę, gratuluję. DYREKTOR Dziękuję. REŻYSER Jakieś plotki idiotyczne. DYREKTOR Nic nie szkodzi. i Idęże w głąb sceny, przygląda się dekoracjom. Wchodzi Zastępca. REŻYSER —-x Co mi pan za idiotyzmy naopowiadał o żonie dyrektora... i te wszystkie brednie? ZASTĘPCA Widocznie miałem złe informacje. No, ale przypuśćmy, że żona dyrektora rzeczywiście by żyła. REŻYSER Nie ma co przypuszczać, ona żyje. 'ZASTĘPCA Być może. Ale w takim razie jego niechęć do kobiet staje się jeszcze dziwniejsza. REŻYSER No to co? ZASTĘPCA W zasadzie nic. Chociaż jednak z drugiej strony... Podchodzi Dyrektor. KOPCIUCH REŻYSER Panie dyrektorze, mamy kłopoty z tym Kopciuszkiem. DYREKTOR Tak, słyszałem. ZASTĘPCA Może by ją przydusić lekuchno? DYREKTOR Nie rozumiem? ZASTĘPCA No, w kość dać. REŻYSER Ona gra główną rolę, nie można tego tak zostawić. DYREKTOR Przykro mi. Nic na to nie poradzę... Czy pan zna takie słowo: humanizm? ZASTĘPCA Humanizm. Co to dla pana jest humanizm? Czytając bajki zaczynam płakać. Po' wracają się do domu i co? Uciekają z domu do zakładu! REŻYSER Było tak? DYREKTOR Zdarzało się. ZASTĘPCA Wie pan, co to jest humanizm? Humanizm to dać im w kość, przyflekować, karcą na chleb i wodę, łeb zgolić, widzenia wstrzymać, wycisk dać — to humanizm. DYREKTOR No cóż, rzeczywiście, sam się czasem waham, czy my je powinniśmy rozmiękcz rozhartowywać, bo przecież one potem wracają do rodzin. Ale to, o czym j mówi, to jest nie tyle humanizm, co gumanizm. Pan się chyba nie za bardzo nad na wychowawcę. Prawdę mówiąc, widzę to już od dłuższego czasu. ZASTĘPCA Skończyłem kurs z celującym wynikiem. DYREKTOR Tak, wiem, ale to niczego nie zmienia. ZASTĘPCA Szczerze mówiąc, też się nie paliłem do tej roboty. W zasadzie miałem zos lotnikiem. TEATR DYREKTOR Lotnikiem? ZASTĘPCA Tak. DYREKTOR Nie wiedziałem. ZASTĘPCA Szło mi nieźle, ale miałem kłopoty ze startem i z lądowaniem. Wie pan, że ani razu nie wylądowałem. DYREKTOR To jakim cudem pan tu jest? , ZASTĘPCA Instruktorzy pomogli. DYREKTOR A dlaczego tak panu nie wychodziło? ZASTĘPCA Nie wiem. Może denerwowało mnie to, że przychodziłem zawsze ostatni na zbiórkę. DYREKTOR Zawsze ostatni? Dlaczego? ZASTĘPCA / Wie pan, ciekawa sprawa. Zawsze zanim wybiegłem, musiałem obliczyć wszystkie łóżka w sypialni. ' DYREKTOR Po co? ZASTĘPCA Ja nie wiem, sam się dziwiłem. Ale jeżeli to robiłem, to było widocznie komuś na coś potrzebne, nie uważa pan? DYREKTOR Nie wiem, może. ZASTĘPCA Na pewno. Najgorsze, że tych łóżek było osiemdziesiąt dwa. Gdyby było mniej, na pewno nie spóźniałbym się aż tak bardzo. REŻYSER No, próba, próba. Rycerze proszą darny. Ustawić się parami. ta ucharaktery^owane na rycerscy %a pomocą namalowanych wąsów kłaniają się KOPCIUCH REŻYSER patrząc %nac%ąco na Dyrektora Kopciuszek na razie jest wolny. (Wychodki raęem % Zastępcą). Dyrektor wola Kopciuszka DYREKTOR Nie chcesz grać? KOPCIUSZEK Gram. DYREKTOR Ale nie chcesz nic o sobie powiedzieć? KOPCIUSZEK Nie. A co, napuścili pana na mnie? DYREKTOR W pewnym sensie. Nie lubisz bajek? KOPCIUSZEK Owszem, tak. Tylko wie pan, mnie strasznie dużo bajek opowiadano, zwłasj mój ojciec. Chodziliśmy do parku, pokazywał mi kaczki i co kaczka, to była żak królewna, co żaba, to królewicz. Potem słabo mi się to sprawdziło. To co będ DYREKTOR To zależy od ciebie. KOPCIUSZEK Nie postraszy mnie pan? Że pan mnie załatwi, jak się nie zgodzę, i w ogóle ja: coś? Co się pan tak patrzy? DYREKTOR Tak sobie patrzę. KOPCIUSZEK Tylko żeby się pan nie rozpłakał z żalu nade mną. DYREKTOR Nie bój się. Jak się rozpłaczę, to z żalu nad sobą. KOPCIUSZEK Pan? DYREKTOR Mam parę powodów. KOPCIUSZEK No, proszę. A ja myślałam, że jak dyrektor, to już go nic nie bierze. DYREKTOR Dlaczego zaprawiłaś ojczyma w głowę? 178 TEATR KOPCIUSZEK Niech się pan nie wyraża. DYREKTOR Chyba zresztą wiem. KOPCIUSZEK ironicznie No, pewnie, czytał pan uzasadnienie wyroku. No co?... Chyba nie ma pan jakichś wątpliwości? Wszystko z zazdrości o matkę. Matka tak mnie kochała, tak rozpieszczała, że jak zobaczyłam, że bierze sobie jakiegoś mężczyznę... No, wie pan... Ogarnęła mnie straszna rozpacz, że odbierze mi trochę jej uczucia, no i oczywiście postanowiłam go zabić. Chyba zrozumiałe, nie? Pan by zrobił inaczej? DYREKTOR Myślę, że się przed nim broniłaś? KOPCIUSZEK Myśli pan, że nie było warto? DYREKTOR Przestań się zgrywać, bo to już nudne. KOPCIUSZEK Już za późno, żebym przestała, a w ogóle nie chcę podrywać autorytetu ojczyma. Rodzina to podstawowa komórka. DYREKTOR A buty? KOPCIUSZEK Ach, to mamusia mi pożyczyła. DYREKTOR Zeznała coś innego. KOPCIUSZEK Ma krótką pamięć, nie jest już młoda. DYREKTOR Widziałem tego twojego ojczyma. Przystojny. Młodszy od twojej matki o dwadzieścia lat. KOPCIUSZEK To pan nie wie, że w miłości wiek nie gra roli? Ani pieniądze matki też nie przeszkadzają. DYREKTOR Tak, rozumiem. KOPCIUSZEK Chyba pan coś źle zrozumiał. KOPCIUCH DYREKTOR Nie chcesz o tym mówić? KOPCIUSZEK Bo to nudne, nic ciekawego. Matce powiedział, że kocha do grobu tylkc i dlatego gotów nawet mnie adoptować, mnie powiedział, że kocha wielką miłe tylko mnie i dlatego gotów się nawet ożenić, z matką, żeby być blisko. Prą mówił, ożenił się. Śmieszne, nie? (Wybucha śmiechem). Nie śmieje się pan? DYREKTOR Zaraz zacznę. KOPCIUSZEK Niech pan pomyśli, że pan umiera, a pana żona... w ogóle ma pan żonę? DYREKTOR Tak, a co? KOPCIUSZEK Tak się tylko pytam. A co? DYREKTOR Nic. A co? KOPCIUSZEK Przepraszam, nie wiedziałam. DYREKTOR O czym ty mówisz? KOPCIUSZEK Szkoda. Pan jest raczej w porządku. Z żoną ma pan kłopoty? DYREKTOR Co?... No. Ona, wiesz, aa tam... KOPCIUSZEK Pan mówi śmiało... Czepia się? Robi boki? A może pan jej już nie kocha? DYREKTOR Dlaczego? KOPCIUSZEK Ja wiem... Zdarza się. To jak? DYREKTOR Kiedy nie ma o czym mówić... Wiesz, pewien kolega odwiedził mnie wczor KOPCIUSZEK Rozumiem. TEATR KOPCIUCH DYREKTOR Co rozumiesz... To w ogóle nie o to chodzi. Tyle że myśmy się akurat pokłócili. Ona miała żal, że ja tu pracuję, że nie awansuję, mieszkanie nieduże, telewizor stary... KOPCIUSZEK Tak, rozumiem, normalnie. I co? DYREKTOR I nic. To znaczy, on u mnie został. KOPCIUSZEK W jakim sensie? DYREKTOR To jest taki Rysiek. Straszny facet. Prymityw. Uprawia sporty, chodzi na francuskie filmy. KOPCIUSZEK No i co? DYREKTOR No i uśmiechała się, kręciła koło niego... No i pomyślałem, że tego nie wytrzymam. No i nie wytrzymałem. KOPCIUSZEK Przygadał mu pan czy przypalantował? DYREKTOR Powiedziałem, że idę się przejść, a ona wtedy do niego, żeby został z nią na zawsze; KOPCIUSZEK Na zawsze? DYREKTOR Na zawsze. KOPCIUSZEK A pan? DYREKTOR Tak samo on się spytał. A ona na to: ten człowiek umarł. KOPCIUSZEK Pieprzona krowa. DYREKTOR A wiesz, że on się jej jeszcze stawiał? Powiedział, że owszem może zostać, ale tylko na próbę, i to nie dłużej niż na tydzień. A ona musi zmienić tryb życia, schudnąć, wstawać o szóstej rano i biegać z nim pół godziny. A jak nie, to on odchodzi... - • • ' • - Ji _ KOPCIUSZEK A pan co? DYREKTOR No, wtedy to już powiedziałem, że jeżeli chodzi o mnie... nic nie powiedziałe KOPCIUSZEK Taa... DYREKTOR No, to sama widzisz. Zebrałem parę rzeczy, a ona mi mówi: „Spieprzaj, i szybko"... To powiedziałem, że spieprzam. On się wtedy nawet ładnie zacho\s KOPCIUSZEK Rysiek? DYREKTOR Rysiek. Powiedział, że jesteśmy obaj Polacy i że jak można mówić do człowiel z którym przeżyło się siedem lat, żeby spieprzał. Powiedział, że owszem, jak je ktoś zaczepia na ulicy, to on mówi, żeby spieprzał, bo go zabije, a jak nie spiepr to go zabija. KOPCIUSZEK Ten Rysiek to wesoły gość. DYREKTOR Ale on zachowywał się przyzwoicie. Wziął mnie nawet na bok i spytał, czy nie m: żalu, bo jesteśmy starzy kumple i on nie chce, żeby się coś między nami popsi z powodu kobiety. KOPCIUSZEK Nie ma pan papierosa? DYREKTOR A co mu miałem powiedzieć? Prosić go, ją prosić... Ja nie palę. Ty na pew uważasz... KOPCIUSZEK Nic nie uważam. DYREKTOR I tak bym ci nie dał... Nocowałem u matki. Daj sobie spokój z tym palenien KOPCIUSZEK Tak samo mi ojczym radził. DYREKTOR uśmiechając się wesoło A tamtego Ryśka żeśmy w szkole przezywali Kuciapa. KOPCIUSZEK Kuciapa? TEATR DYREKTOR Kuciapa (śmieje się). KOPCIUSZEK Dlaczego? DYREKTOR nagle smutniejąc Nie pamiętam. Chwila milczenia. KOPCIUSZEK A jak panu z nią szło ogólnie? DYREKTOR No chyba nieźle... Miała żal z tym telewizorem, że czarno-biały. KOPCIUSZEK Ja nie o tym. Ja się pytam ogólnie... jak w łóżku? Krzyczała? Czy może raczej płakała? DYREKTOR Nie... ale parę razy miała łzy w oczach. KOPCIUSZEK To lepiej. DYREKTOR Lepiej? KOPCIUSZEK Krzyczeć to może każdy głupi, ale łzy to już jest trudniejszy numer. DYREKTOR po chwili milczenia No i tak... KOPCIUSZEK Ogólnie nie jest źle. No, to nie ma o czym mówić. Niech pan się do mej wraca. DYREKTOR .. Gdzie? Do niej? O nie, nie. Janie umiem... Ja jej nie mogę wybaczyć. Tym bardzie) że nie wiem, jak ona się zachowa. No i Rysiek... O nie! Nawet mnie nie namawiaj. KOPCIUSZEK Kocha ją pan? DYREKTOR Nawet nie pozwoliła mi zabrać Ciapki. KOPCIUSZEK KOPCIUCH DYREKTOR To taki kundelek. Mój. On się kiedyś przyplątał w parku do mnie. Taki bi nieduży. Z brązowym nosem. I przynosił mi zawsze szczęście... No, to znacz Aa, mniejsza o to. Dajmy sobie z tym spokój. KOPCIUSZEK Mówię, niech pan się wraca. Przecież ona pana kocha. Brała pana na stary nun Jak rany Boga, wszystko mam panu wytłumaczyć? Jak nie ludzie... ] przeciągnęła sprawę, potem nie chciała się cofnąć... Myślała, że pan się ja zachowa. DYREKTOR Niby jak się miałem zachować? Pobić ją? Jego pobić? Oboje pobić? KOPCIUSZEK Jak na moje oko, on już tam w ogóle nie mieszka. Pogoniła go z miejsca. DYREKTOR Ryśka? KOPCIUSZEK Ryśka. Przecież ani on się nie palił... Po drugie ona, jakby chciała, to takie rzeczy inaczej załatwia. Jakieś myk, myk, a nie tak na bombę. DYREKTOR Myślisz? KOPCIUSZEK Absolutnie... pan do niej idzie. DYREKTOR A ona się zgodzi? KOPCIUSZEK Zależy, jak pan będzie pogrywał. Na moje oko ona pęknie, nie przetrzyma i są się zacznie prosić. Tylko że tak trzeba ją wziąć na numer. Pan wchodzi i mówi. chce wycofać resztę rzeczy. DYREKTOR A jak ona powie - proszę cię bardzo, bierz. KOPCIUSZEK Bez paniki. Nie powie. Pan jej mówi, że absolutnie ona miała rację, że tak dalej dawało rady żyć, że pan jest jej wdzięczny za szczerość i tym lepiej się składa, akurat pan poznał młodą fajną dziewczynę... No taki bajer w tym sensie. Nie prawa się zgodzić. Tylko że jak pan pęknie i zacznie się prosić, to ja za nic odpowiadam. Pan ma jej odpuścić, a nie odwrotnie. DYREKTOR Nie uwierzy. 184 TEATR KOPCIUSZEK Uwierzy. DYREKTOR No, nie wiem... Może odczekać parę dni... Może sama się zgłosi... Czekaj, może ja sobie zanotuję, jak ty to mówiłaś, że... nie było sensu tak żyć, że jestem wdzięczny... tak? KOPCIUSZEK O dziewczynie, że pan poznał... i tak dalej, coś ala w podobie. DYREKTOR Ja się do tego nie nadaję. KOPCIUSZEK Nikt się nie nadaje... : DYREKTOR No, może spróbuję... Ciapka na pewno za mną tęskni... Ten pies. KOPCIUSZEK Wiem, ten kundel. W najgorszym razie wróci się pan do matki. DYREKTOR Ale u matki bardzo jest niewygodnie... Próba balu. Jedna z. dziewcząt przy pianinie. Dziewczęta przebrane z? damy i rycerzy. Książę v czernionej s%acie-nar%ucie. Kopciuszek w siatach podarowanych przfż Wróżkę. Reżyser ustawia sytuację. Na scenie jest oczywiście cala ekipa. REŻYSER Kopciuszek, próbujemy. Na mój znak ty ruszasz, a wchodzi pianino. Dziewczęta tańczą. Wesoło tańczyć, pokazywać zęby. Książę na tron. Proszę pianino. Weselej! Jeszcze weselej! Dziewczyna na pianinie gra walca „Nad pięknym modrym Dunajem". Dziewczęta tworzące groteskowe pary tańczą w szpalerze. REŻYSER Kopciuszek, stoisz przy tańczących. Teraz, Książę, widzisz Kopciuszka. Ale zobacz go, zobacz... Książę rozpaczliwie wjtrzfszfza oczy- REŻYSER Tak, dobrze, teraz dobrze, podnosisz się wolno... wolno z godnością, kroczysz... No... książę jesteś. Podchodzisz, całujesz Kopciuszka w rękę, patrzysz mu w oczy. Kopciuszek, płonisz się, jeszcze bardziej się płonisz, tak, teraz dobrze. Tańczycie. Uwaga, bije północ, wyrywasz się, krzyczysz „ach" i uciekasz szpalerem, a przed tobą kamera. Gubisz but, utykasz i uciekasz. Książę, gonisz go, przebiegasz przez szpaler, widzisz but, podnosisz go i będziesz mówić. A potem Kopciuszek. ifn^ritimrl- i K\iave iwjkottuia wssrtstkie wskazówki Reżysera. KOPCIUCH REŻYSER Dobra, wszystko od początku. Książę na tron, będziemy to kręcić, wszyscy miejsca, cisza na planie, proszę światło. Panie Ziutku, pan widzi, że Kopcius stoi tutaj? Na mój znak wchodzi pianino. Kamera! DŹWIĘKOWIEC Łączyć. OPERATOR Poszła. KLAPSERKA „Kopciuszek" 207. REŻYSER Akcja. Cała scena zpstaje powtórzona. Dziewczyna gra na pianinie, po czym Książę. Z butem w t mówi. KSIĄŻĘ Czyli że siedzę za długie ręce. Poszłam do pracy jako pomoc w gabin< fryzjerskim, następnie największą szkodę zrobił mi kolektyw koleżeński z moji zakładu, obciążając mnie kwotami pieniężnymi nie udowodnionymi. Następ poszłam na ucieczkę, następnie patrzę, idzie dziewczyna, co mi się jej kozac spodobały, to mówię „wyskakuj z tych kozaczków", a ona tak wyskakuje, jal chciała, a nie mogła, to jej przyłożyłam. Następnie lekko myślałam, byłam zdo] spotkałam środowisko przestępcze, następnie zostałam wciągnięta do nie Następnie przyjęłam udział w skoku na jubilera, starszego już człowieka trzydziestce. Następnie zaczęłam specjalizować się w „dolinie", następnie w ki kim czasie zaczęłam się cieszyć sławą jako najbardziej utalentowana dolini: Następnie miałam wszystko, następnie od tego zaczął się mój upadek, następ dostałam się na szczęście do więzienia. Następnie chciałabym skończyć szk podstawową i wyższą oraz zemścić się, na przykład mordować, na siostrze, kt donosiła milicji oraz mnie przyskarżyła. Według mnie taki, co kapuje, powinien żyć. Chcę go spotkać w ciemnej ulicy, aby mu wytłumaczyć ręczn Teraz_ kamera kieruje się na Kopciuszka. Długie wyczekiwanie, ale Kopciuszek mila REŻYSER wściekły Stop! Przerwa. (Do Księcia} Ale na próbie mówiłaś lepiej i ręce ci się trzęsły, tak żeśmy się umawiali. 1 KSIĄŻĘ Eee... zapomniałam o tych rękach. REŻYSER I weselej, weselej. Dziewczęta, jesteście na balu. Dostaniecie za darmo kolai Rozejść się! Wchodzi Zastępca. W ręku trzyma kilka kartek. 286 TEATR ZASTĘPCA Przygotowałem swój tekst. Tylko żeby mnie było widać do pasa, bo ja te kartki mam. REŻYSER Niech pan będzie spokojny. ZASTĘPCA To na początek filmu. REŻYSER Świetny pomysł. ZASTĘPCA Dwie strony. Chce pan przejrzeć? REŻYSER Ufam panu. Niech się pan przygotuje. A co z nią? ZASTĘPCA Z Kopciuszkiem? REŻYSER Bardzo pan jest domyślny. ZASTĘPCA Nic nowego... Mogę zacząć nagrywać zaraz. Tylko żeby kartek nie było widać. REŻYSER Czym ją poruszyć, zaskoczyć, żeby się otworzyła! No, nie wiem, ale muszą być jakieś sposoby! Proszę pana, a może by tak powiedzieć, że została zwolniona, kręcić na żywo jej reakcję, a potem powiedzieć, że nie, i też to nakręcić. ZASTĘPCA E, nie... To na nic. REŻYSER Może powiedzieć, że jakiś wypadek w domu, gdzieś, coś, matka... ZASTĘPCA To na nic. Ją trzeba raczej zażyć od strony ambicji. Zaraz, zaraz... Ja mam jeden pomysł. Zarzucimy zegarek. Niech pan da swój zegarek... No, niech pan da... Niech pan dalej kręci, jak gdyby nigdy nic, a jak ja za chwilę wejdę, to niech pan się niczemu nie dziwi, tylko słucha i się orientuje... REŻYSER No, dobra, zobaczymy. Zastępca wychodki. REŻYSER Dziewczęta, jeszcze jedna próba. Ustawić się, zaczynamy. Rycerze proszą damy. Tak jest, dobrze. Teraz, Książę, prosisz Kopciuszka i tańczycie, jeszcze tańczycie. Nagle na plan wkracza ^ ponurą miną Zastępca. KOPCIUCH REŻYSER Stop! Przerwa! Co tu się dzieje? ZASTĘPCA W szeregu zbiórka! W naszym zakładzie wydarzył się incydent. Reżysen kręcącemu u nas film w waszej obronie, dla waszego dobra, a za naszą zgodą, zg: zegarek marki zagranicznej. W ciągu godziny zegarek się znajdzie. Natomiast je się nie znajdzie, sprawie zostanie nadany bieg realizacyjny. Rozejść się (podchody Reżysera). No, co pan o tym sądzi? REŻYSER No, zobaczymy, co to da. ZASTĘPCA To może ja przez ten czas nagram. REŻYSER Bardzo dobrze. Proszę bardzo, niech pan stanie tutaj i proszę się przygoto^ skupić... Ręce niech pan tu oprze... tak, bardzo dobrze. O tu pan karteczkę sc położy. Zastępca przybiera efektowną po^ę, poprawia wlosy, ^apina garnitur. ZASTĘPCA Tylko z tą kartką, żeby pan wie... REŻYSER Światła! Będziemy kręcić. OPERATOR Mogę cię na chwilę poprosić? REŻYSER O co chodzi? OPERATOR Ty go chcesz poważnie nakręcić? REŻYSER Oczywiście. Wyjmij kasetę i nakręć go pustą kamerą. OPERATOR A, to przepraszam. Panowie, przygotować się. Proszę światełka. Kręcimy l próby. REŻYSER Jest pan gotów? ZASTĘPCA Jeszcze chwilę (przegląda się ui kamerze, którą /#L pr^y jego twardy trzyma opera, Prsygladęa wlosy). To już bardzo proszę. 288 TEATR REŻYSER Zaraz, chwileczkę. O, widzi pan, tu to sobie przypniemy. Teraz dobrze? Przyczepia kartkę ^ tekstem Zastępcy pod kamerą. ZASTĘPCA kręcąc L uznaniem głową Sprytne. REŻYSER Światła, cisza na planie, kamera! DŹWIĘKOWIEC Łączyć. OPERATOR Poszła. Pusta kamera rus%a. KLAPSERKA „Kopciuszek" 231 (robi klaps tu^pr^ed twardą Zastępcy). Operator L kamerą %ątac%a koło tuś^pr^ed Zastępcą, tak %e Zastępca mówiąc musi obracać się w kółko ZASTĘPCA Witam państwa serdecznie. Jestem pedagogiem w tutejszym zakładzie. W zasadzie problemy wychowawcze w naszym kraju, o ile nawet nie zostały jeszcze w pełni rozwiązane, są już bliskie definitywnego rozwiązania. Szkolnictwo nasze powiększa krok za krokiem swój zasięg, zwiększa się liczba kwalifikowanej kadry oddanych sprawie pedagogów. Zdajemy sobie wszyscy sprawę najlepiej z ogromnego skoku, jaki dokonał się w tej i innych dziedzinach w naszym kraju — oczywiście na korzyść. Tym niemniej nie wolno nam przymykać oczu na pewne kwestie, które jakkolwiek absolutnie nie reprezentatywne, niemniej jednak niekiedy w określonych warunkach mogą jeszcze gdzieniegdzie okresowo zaistnieć w szczątkowej formie. Są to problemy — nie bójmy się tego słowa — marginesowe... P od koniec wystąpienia Zastępcy do Reżysera podchodzi Wróżka, dyga i podaj e mu %egarek. REŻYSER Co to jest? DOBRA WRÓŻKA Znalazł się pana zegarek. REŻYSER Jak to? DOBRA WRÓŻKA Leżał w łazience. Pewnie jak pan mył ręce... KOPCIUCH 281 REŻYSER W jakiej łazience? No, dobrze, dziękuję. ZASTĘPCA kontynuuje Film nasz penetrować będzie obszary już nie istniejące, problemy rozwiązane w zasadzie ostatecznie, a może nie tyle nawet ostatecznie, co definitywnie, a może nawet nie tyle definitywnie i ostatatecznie, co całkowicie... REŻYSER Stop! ZASTĘPCA Coś nie tak? OPERATOR Gasimy światła? REŻYSER Tak. Znalazł się zegarek. ZASTĘPCA Jak to? DOBRA WRÓŻKA Na oknie. ZASTĘPCA Ty, słuchaj, ty dobrze wiesz, gdzie on był. Mów, gdzie go znalazłaś, bo wyrok nowy poleci. " DOBRA WRÓŻKA rozgląda się niepewnie, ale spotyka %imne spojrzenie Księcia, odwraca się do Zastępcy i mówi szybko Leżał na oknie. ZASTĘPCA Nie powiesz, jak było? DOBRA WRÓŻKA Na oknie. ZASTĘPCA robi gwałtowny gest i Dobra Wróżka %asłania głowę, spodziewając się uderzenia No, to ja cię za to... ty się nie bój... niech cię, dziecko, Bóg ma w swojej opiece. REŻYSER Przepraszam pana na chwilę. ZASTĘPCA Słucham. REŻYSER ,.„ KfV. To jak będzie? iOO TEATR KOPCIUCH ZASTĘPCA Zaraz skończę nagrywać. REŻYSER Co pan proponuje? ZASTĘPCA Eeech... wychytrzyły się. Kapnęły się, że robimy numer, przeszukały sypialnię i znalazły u niej pod poduszką. I Książę oddelegował Wróżkę. Książę tam u nich rządzi, widocznie kryje Kopciucha. Zresztą będę wiedział. REŻYSER Proszę pana, po co mi pan o tym mówi? Mnie to nic nie obchodzi. Niech pan coś wymyśli. Pan jest pieprzonym fachowcem. ZASTĘPCA Dobrze. Jest jeden sposób pewny. REŻYSER Ten miał być pewny. ZASTĘPCA Tamten był na jakieś osiemdziesiąt procent. Ten jest na sto procent. Trzeba ją wrobić w kapowanie. REŻYSER Niby jak? ZASTĘPCA Proszę się nie martwić. Już ja to załatwię. REŻYSER Jak?! ZASTĘPCA W zasadzie to jest tajemnica zawodowa... Ale to jest prosty numer. U nich, na sali, kapuje Macocha. Ona przyuważy, co, jak, gdzie. REŻYSER Co przyuważy? ZASTĘPCA No, gdzie chowają papierosy, sprzęt tatuażowy, różne takie. I zamelduje nam po cichu. Następnie my wzywamy Kopciucha z pompą i hukiem, rozmawiamy z nim pół godziny i zaraz po rozmowie idziemy do sali na pewniaka, że niby Kopciuch zakapował, i rekwirujemy coś z tego, co nam Macocha nadała. Robimy wielki hałas, golimy kilka łbów, przedłużamy parę wyroków. Potem drugi raz, trzeci - głupi by skojarzył, że po każdej rozmowie z Kopciuchem jest rewizja i coś znaidujemy, a Książę nie jest głupi. REŻYSER A wie pan, to mi się nawet bardziej podoba niż z tym zegarkiem, bo tamto był jakieś takie niemoralne. Oczywiście potem wszystko wyjaśnimy. ZASTĘPCA Oczywiście... Kopciuszek! Pójdziesz do dyrektora ze mną, mamy do ciebie jedn sprawę. Scena pustoszeje. Z półmroku dochodzi śpiew d^iewcs^ąt. „Boja nie chcę czekolady", f jakimś czasie na scene_ wchodzi Zastępca. Za nim Książę. Książę chce się cofnąć, ale Zastępi strzela palcami, dając %nak, ^eby się ^bli^yia. Zastępca i Książę na pustej scenie. ZASTĘPCA Co się tak patrzysz? KSIĄŻĘ Niby, że jak? ZASTĘPCA Specyficznie. Jakbyś coś chciała zapodać, a nie wiedziała jak. KSIĄŻĘ Pan do mnie rozmawia czy do ściany? ZASTĘPCA Ech, dziecko, dziecko. Każdy, jak się do niego zwrócić, to na początku mówi ni< ale potem różnie to bywa. Człowiek to jest tylko człowiek... Tak coś wpadek duż ostatnio, niefart, co? KSIĄŻĘ Na pewno, że niefart. ZASTĘPCA Na pewno (s^apala papierosa, robi gest, jakby podając Księciu ogień). Nie masz co palie co? Nakryliśmy wam fajki. No nic, nic. Wyjdziesz za dwa, trzy lata, napalisz si< Kopciuch wcześniej się napali. KSIĄŻĘ \ Ja mu nie żałuję. ZASTĘPCA A kto mówi, że mu żałujesz? Powinnaś się cieszyć. Tak jak ja się cieszę i cał kierownictwo się cieszy. No, to byłoby na tyle. Zaczynamy seminarium (Wyciąg papierosa, podaje Księciu, Książę pociąga się chciwie. Diuga wymiana spojrzeń. Zastępc naciska dzwonek i siada pr%y pianinie}. Wchodzą d^iewc^eja. ZASTĘPCA No, już, siad! Na dzisiejszym wykładzie, zgodnie z zasadą, przećwiczymy napisan przez was niezawodowo, a nawet osobiście, piosenkę. No, to co tam dzisiaj macie KOPCIUSZEK „W cichej celi..." 202 TEATR ZASTĘPCA Co takiego? KOPCIUSZEK „W cichej celi..." (podaje Zastępcy kartkę % tekstem) ZASTĘPCA przygląda się Aha... (robi przygrywkę smutnej, rzewnej melodii) No, to zaczynamy. Zaczyna grać, d%iewc%ęta śpiewają. „W cichej celi i ponurej, Gdzie nie dochodzi słońca blask, Tam płakało i czekało, Serce rwało spoza krat. Droga mamo, przyjedź do mnie! Droga mamo, odwiedź mnie, I opowiedz o wolności, Bo w więzieniu bardzo źle. Młodszy brat się zapytuje, Mamo, gdzie siostrzyczka ma? Ona wyrok odsiaduje, Trzy lata więzienia ma. A jak umrę, kiedy skonam, Kiedy już nie będzie mnie, Mamo droga, na mym grobie Chryzantemy posadź dwie". ZASTĘPCA No, cóż, powiem wam, że tak! Absolutnie tak! Podoba mi się ta piosenka. Jest w niej coś, co chwyta czy nawet, jak wy to mówicie ściska za gardło. Mogę nawet powiedzieć, że bardzo mi się podoba. Jak to szło? (Nuci) „W cichej celi i ponurej, Gdzie nie dochodzi słońca blask..." Krótko mówiąc, chciałem wam pogratulować po linii oficjalnej i osobistej. Mam tylko parę drobnych uwag szczegółowych. Dlaczego niby ta cela ma być akurat ponura? Czy nie można by tego, wiecie, „ponura", zastąpić...? No, żeby jakaś inna była ta cela. Bo cicha - to proszę bardzo, to mi się nawet podoba, to ma jakiś nastrój specyficzny. Ale wiecie, jak cela, to zaraz ponura. To jest, wybaczcie, artystyczna łatwizna, niestety... Stereotyp rodem z dziewiętnastowiecznej literatury. Owszem, zdarzają się i u nas tu i tam, od czasu do czasu, gdzieniegdzie, cele takie, wiecie, ponure, jednak przeważająca większość cel jest jasna, czysta, porządna, a chodzi o to, żeby ta cela w waszej piosence była, no, wiecie, jakaś reprezentatywna. Bo taki „„„„,„;.„-„ wt- ^n-.płnip nipnotrzebny i wynika po prostu z braku wiedzy o naszym \ KOPCIUCH stale rozwijającym się więziennictwie i powiedzmy to sobie szczerze, odczuwa poprawie w jakości cel. Ja nawet mam pomysł. Jak to tarn szło? KSIĄŻĘ nuci „W cichej celi i ponurej". ZASTĘPCA nuci „W cichej celi i wesołej". KSIĄŻĘ nuci „Gdzie nie dochodzi słońca blask". ZASTĘPCA nuci Nie... nie, nie... O... „Tam, gdzie dochodzi słońca blask". No, proszę. I tak z całą pewnością lepiej... Jak to tam szło dalej? KSIĄŻĘ nuci „Tam śpiewało". ZASTĘPCA nuci Może być. KSIĄŻĘ nuci „I płakało". ZASTĘPCA nuci Zaraz, zaraz... „I się śmiało". KSIĄŻĘ nuci „Serce rwało spoza krat". ZASTĘPCA nuci „Serce rwało się na świat..." Na przykład. No właśnie. To co, przelecimy so jeszcze raz początek. Ty, Kopciuch, jak nie chcesz, możesz nie śpiewać. Odpocj sobie. Kopciuszek kręci pnęecęąco głową. Dsyewaęęta patrzą na nią L nienawiścią. ZASTĘPCA A jak chcesz, to śpiewaj. No... trzy, cztery (Zastępca śpiewa ra^em % d^tewc^ęta. „W cichej celi i wesołej, Tam, gdzie dochodzi słońca blask, Tam śpiewało i się śmiało, Serce rwało się na świat". ZASTĘPCA Jeszcze szybciej, weselej! Już jest lepiej. Ale to wszystko jest jeszcze za smutne. tu zrobię taka przygryweczkę. Ooo (gra coś w rodzaju „KaęacęoJka"). I wszyst wchodzimy. A potem spróbujemy to sobie jeszcze raz z klaskaniem w ręce. I* trzy, cztery. „W cichej celi i wesołej. Tam, gdzie dochodzi słońca blask. T; śpiewało i się śmiało, serce rwało się na świat". I jeszcze raz i wszystkie klaszczen wszystkie buzie uśmiechnięte. Chcę widzieć wasze zęby. i Zastępca wesoło śpiewają. , ""' 204 TEATR ZASTĘPCA Jeszcze nad jedną rzeczą się zastanawiam, jeżeli idzie o tę zwrotkę. To już jest zupełny drobiazg. Otóż, chodzi o to, czy to jest dobrze, że ta piosenka rozgrywa się akurat w celi i w więzieniu, a nie w jakimś innym miejscu. Co?... Zastanówcie się nad tym. No, bo wiecie, chodzi przecież o to, żeby te wszystkie zmiany i poprawki wyszły od was. Zastępca wychodki. Książę kiwa głową na Macochę. T a podbiega do drzwi, nasłuchuje, daje Znak Księ ciu, przenikliwie gwiżdżąc. Kilka dziewcząt rzuca się na Kopciuszka, brutalnie ją obezwładniają, wtykają ręcznik w usta i bijają brutalnie. Wszystko odbywa się w zupełnym milczeniu, Kopciuszek cichutko jęczy, potem przestaje. Wykonanie musi być bardzo przekonujące. Mo%e Kopciuszka nie widać, a tylko wokół niej zbiera się tłum dziewcząt. Niemal jak w scenie linczu. W pewnej chwili Książę gwiżdże. Dziewczęta rozpierzchają się. Na scenie ^ostaje tylko leżący bezwładnie Kopciuszek i Książę, który poprawia coś przy uszkodzonej w czasie szarpaniny dekoracji. Po chwili Kopciuszek zjękiem wczołguje się pod stół. Potem mówi do Księcia. KOPCIUSZEK Książę... Majka... Książę nie zwraca na nią uwagi, przechodź} koło stołu. Kopciuszek próbuje ją złapać za sukienkę. Książę obojętnie odtrąca jej rękę. KSIĄŻĘ Weź te witki. KOPCIUSZEK Przecież ty wiesz, jak jest. KSIĄŻĘ Do mnie rozmawiasz? KOPCIUSZEK Ty jesteś za bystra, żeby cię przechytrzyli. KSIĄŻĘ Nie rozmawiam do kapowniczek. KOPCIUSZEK Wiesz, że to nie ja kapuję... że oni się tak ułożyli... że mnie rozgrywają. KSIĄŻĘ Że niby nie ty kapujesz? KOPCIUSZEK Nie. KSIĄŻĘ Pewnie, że nie kapujesz, po co miałabyś kapować? Kopciuszek jęczy- KSIĄŻĘ Chcesz coś jeszcze? \ KOPCIUCH KOPCIUSZEK A reszta wie? KSIĄŻĘ Dlaczego niby miałyby wiedzieć? KOPCIUSZEK Przetłumacz im. KSIĄŻĘ O co jest ta rozmowa? Masz interes, sama im przetłumacz. KOPCIUSZEK Trzymasz z zastępcą... KSIĄŻĘ Zastępca jest mnie wytwornie obojętny. Trzymam ze sobą, dlatego mam tu żyi KOPCIUSZEK Znaczy niby to? KSIĄŻĘ Ale mam. A ty nie masz życia. Podpadłaś, załatwią cię. KOPCIUSZEK Albo i nie. KSIĄŻĘ Już cię załatwili, jak do mnie tak rozmawiasz. Jak się do mnie prosisz, to już cię ma! KOPCIUSZEK Powiedz dziewczynom, co i jak. Jakby zastępca się kapnął, że im nie wyszła przewalanka ze mną, toby pękli. Książf chce odejść. KOPCIUSZEK Czekaj. KSIĄŻĘ Ja do ciebie mówię ostatnie słowo, następnie daj mnie przejść. KOPCIUSZEK Jakie jest to ostatnie słowo? KSIĄŻĘ Ty podpadłaś, bo chciałaś. Oni mają interes, żeby zrobić ten zasrany fili Następnie ja mam interes, żeby wyjść na wolność. Następnie ja mogę albo im i na rękę, albo im nie iść na rękę. Jak im pójdę, to oni mnie pójdą. KOPCIUSZEK A jak nie pójdą. < 296 TEATR KSIĄŻĘ Oni nie mają interesu, żeby mnie nie iść. Oni go maja. naprzeciw tobie. Nawet jest mnie przykro, że to padło na ciebie. Jesteś charakterna, ładnie nawijasz, ale lotów nie masz. KOPCIUSZEK I będziesz im włazić. KSIĄŻĘ Absolutnie po palcu. KOPCIUSZEK Ty wiesz, co ty dla mnie jesteś? KSIĄŻĘ Nie rozmawiam do kapowniczek. Scena balu. Wszyscy tańczą, jedna % dąiewc^ąt gra na pianinie „Nad pięknym modrym Dunajem". W pewnym momencie wśród tańczących par pojawia się Książę i Kopciuszek. Tańczą uroczyście na pierwszym planie. Kopciuszek ma podbite oko. Książę tańc%y-z_nią L ironiczną uprzejmością. Calujeją w podbite oko. Kopciuszek smutny i ęasętęuty. Z boku ekipa. Reżyser wydaje polecenia, wchodzi Zastępca. ZASTĘPCA Dobrze idzie. REŻYSER Co? ZASTĘPCA Już ma śliwę pod okiem, znaczy — dobrze idzie. Znaczy, zaskoczyło kapowanie. Spuściły jej wycisk. Teraz ona już się z całą pewnością, jak pan to nazywa, przełamie. REŻYSER A jak nie? ZASTĘPCA Raczej na pewno. Taki numer bardzo ciężko przetrzymać. Kapusie są źle traktowani. REŻYSER Ale ona jest bardzo twarda. ZASTĘPCA Ale to jest naprawdę bardzo ciężko przetrzymać. REŻYSER A jak się zatnie? ZASTĘPCA KOPCIUCH REŻYSER A jakby tak? ZASTĘPCA E, ciężko by jej było. REŻYSER Wie pan, to nie jest tylko moja sprawa. Ja nie mogę przedłużać zdjęć, nie rr prawa czekać. ZASTĘPCA To nie powinno długo potrwać. REŻYSER To są społeczne pieniądze — nas wszystkich, pana, ich, moje. ZASTĘPCA A pan też niech ją lekuchno obsztorcuje. Że źle gra, źle się rusza, że jakieś i jakieś w ogóle, bo... REŻYSER Wszystko gra dobrze. ZASTĘPCA I całe szczęście. Jeszcze by pan chciał, żeby panu źle grała? Właśnie o to id Skołować ją potrzeba — gra dobrze — przysunąć, gra źle — pochwalić. REŻYSER No, nie wiem, nie wiem. Ale trudno, nie mam wyjścia. Muszę panu ufać. ZASTĘPCA Nie będzie pan żałował. REŻYSER Kopciuszek, źle! Zupełnie źle to robisz! Co ty, pierwszy raz w życiu tańczysz? ty to robisz... Powtarzamy wszystko... Przez ciebie reszta musi powtarzać. Jes: raz! Djrektor wchodzi, podchodzi do Kopciuszka. KOPCIUSZEK z. nienawiścią O co znowu chodzi? DYREKTOR Chciałem ci podziękować. Idzie świetnie. Żona... no, słowem... jak mów miałaś rację... ona się rozpłakała. KOPCIUSZEK Może pan przestać? Skończył już pan? DYREKTOR Dlaczego masz oko podbite? 298 TEATR KOPCIUSZEK Niby pan nie wie? Przecież żeście to razem ułożyli. DYREKTOR Niby co? KOPCIUSZEK Niby nic/odchodzij. Dyrektor patrzy na nią zdezorientowany. Ostatnia próba balu. Dziewczyna na pianinie bębni „Nad pięknym modrym Dunajem". Inne dziewczęta tańczą parami w linii, nie obracając się, tylko posuwając się równo do przodu i do tyłu. W pewnym momencie tańcząc robią koło, w środku którego tańczy Kopciuszek i Książę. Książę ZT%.uca na Z'em*( koronę z.gł°wj Kopciuszka. Kopciuszek schyla się chcąc ją podnieść. Próbuje się uśmiechnąć, żf to niby tylko takiżaft- Inna dziewczyna kopie koronę do następnej. Kopciuszek odwraca się, schyla, ale kolejna dziewczyna z,nów kopie koronę. Kopciuszek^ schyla się raz Je*W- I zpów kopnięcie. Nagle Książę podnosi koronę. Wkłada ją Kopciuszkowi na głowę. Kopciuszek uśmiecha się z. wdzięcznością, ale Książę na&^ brutalnie przyciskają do siebie w tańcu. Bo to jest ciągle taniec. Kopciuszek jęczy, bo jest pobity. Teraz Macocha zrzuca jej znów koronę. Inne pchają ją brutalnie w kółku. Kopciuszek zatacza się odbijając od wyciągniętych rąk. Dziewczyny lżą ją wrzeszcząc — Ty kapusiu, ty szcz^Zf-Krzyczą wszystkie razem. To jest bardziej jazgot, niż krzyk. Tworzy się wściekły, szalony krąg. Książę ZD*"1 balową sukienkę Kopciuszkowi. Kopciuszek z°staje w samych majtkach. Znów próba odzyskania sukienki. Dziewczęta rzucają ją sobie. Wreszcie Kopciuszek odwraca się z rozpaczliwą furią, zaciska pieści chcąc uderzyć dziewczynę, która właśnie trzyma jej spódnicę i waha się, bo to jest Zła Siostra Pierwsza, którą cały czas Kopciuszek bronił. Krąg koło Kopciuszka zacieśnia się. Kopciuszek osuwa się na ;L/««»L, nie widać jej w ogóle. Nad nią kłębią się dziewczęta. Mężczyźni stojąc w różnych rogach sceny obserwują jak dozorcy rozwój sytuacji. Z pianina płynie ciągle walc. To musi być długa taneczna scena jak z koszmaru sennego. Naraz Kopciuszek krzyczy przeraźliwie. Tak przeraźliwie, że dziewczęta rozsuwają się. Potem zaczyna mówić.. KOPCIUSZEK No co, co? Chcecie mieć cyrk? Wesoło wam? (Do Reżysera) Starczy panu, trzeba coś więcej? Jak mało, to proszę bardzo (wyciąga z huta żyletkę, zwzca się w stronę dziewcząt, które cofają się w milczeniu). REŻYSER do Operatora Pełne światło. Będziemy to kręcić. KOPCIUSZEK Chciał pan mieć duży efekt? A chociaż kręci pan to na kolorze? To ma pan (przecina sobie żyletką rękę). Mało panu? To proszę bardzo. Lubi pan takie bajki z ładnym zakończeniem? To ma pan jeszcze... (tnie się żyletką). Może jeszcze? Wyszło dobrze, czy powtórzyć? KOPCIUCH ZASTĘPCA z uznaniem Numerantka. Kopciuszek musi mieć ukryte w rękawach balowej bluzeczki jakieś gumowe pojem; Z czerwoną farbą. Wyrywa z nich Z?tycz,kę lub przecina czymś, w każdym razie „kr, naprawdę musi trysnąć. Sekunda ciszy. Stychać tylko terkotanie kamery. Potem histeryczny wrzask dziewc: Kopciuszek chwieje się, ociera spocone czoło. Maże sobie twarz krwią-farbą. Dyreł Z krzykiem, jakby budząc się ze snu, zrywa się, podbiega do Kopciuszka. DYREKTOR Jezu Maria! Wezwać lekarza. Operator kieruje na niego kamerę. Dyrektor wytrąca mu ją z ręki. Zgiełk, zamiesza szarpanina. Kopciuszek stoi jeszfze przfz. chwilę lub osuwa się na zjemię. Reżyser chu leżącą na ziemi kamerę, podnosi ją i kręci dalej. Światło gaśnie. Po chwili w ciemnościach jedna z dziewcząt mówi obojętnym głosem pierwszą linijkępiost „Pochodzę z domu z Zwadami". Z drugiego końca sceny inna recytuje: „Nigdy nie mia, randes-vous". Potem dwie kolejne dziewczyny mówią razem: „Co dzień na sp, Z rodzicami". I wreszcie któraś z, nich kończy pierwszą zwrotkę:,, Wychodzę razem , i tu". Potem wszystkie razem śpiewają: „Boja nie chcę czekolady, chcę by miłość dał mi k Żeby z?brał mnie od mamy". Trzecią linijkę dziewczyny prawie krzyczą- Jest rozpaczliwy, histeryczny protest i pieśń się urywa. Chwila ciszy ' P° kilkunastu sekund Zapala się światło. Scena jest pusta. KONIEC OSOBY: MlGOŃ PREZES WICEPREZES SKARBNIK DZIENNIKARZ CICHOŃSKI MAJA GORDON TRENER SPRAWOZDAWCA SZEF BANKIETU WROTEK WOLSKI GOSPODARZ STADIONU STATYŚCI Na każdym wielkim stadionie piłkarskim znajduje się kilkupiętrowa wieża. Na dole są szatnie, na piętrach mieszczą się kabiny sprawozdawców radiowych i telewizyjnych. Na szczycie - sala bankietowa oraz. gabinet-salonik, w którym odbywać się będzie akcja %asadnic%a. Zamiast okna jest tam podłużna nowoczesna szyba, kilka mniejszych ekranów, Za pomocą których można przełączać się na szatnię, wielka orzechowa szafa, na niej posążek piłkarza z, brązu, obok wielkie zdjęcie, może Zamorry, może Kuchara, coś powinno być w tym miejscu mieszczańskiego połączonego z. nowoczesnością, oczywiście foteliki. Fragmenty meczu mogą być wyświetlane na ekranie stojącego w salce telewizora. Telewizor może być odwrócony tyłem, wtedy cały mecz. docierać będzie tylko w dźwięku. Liczbę miejsc akcji można dowolnie ograniczyć lub rozbudować. Niezbędna jest, jak sądzę, tylko salka. Inscenizatora czeka żądanie ambitne, ale mamy przecież, najlepszy teatr w Europie. Wszystko powinno rozpocząć się od ogłuszającego hałasu stadionu. Publiczność ćwiczy okrzyki na powitanie drużyn, przez, gigantofon płyną komunikaty w rodzaju: \ MECZ „Przypominamy, żf rozmiary f lag i transparentów nie mogą przekraczać jednego me kwadratowego". Potem, na przykład przfZ. safa ^ Pr%fK. scent (%nów uzależniam to od roęma inscenizacji), przechodzą bohaterowie sztuki. Fotoreporterzy trzaskają zdjęcia przemy, jącemu trenerowi naszej drużyny. Trener znika za plecamiporządkowych, stojących posej. jak obstawa w filmie kapitalistycznym. Pojawia się Wiceprezes. Ma twarz, zmęczpną o charakterystycznie przymrużonych ócz. człowieka, który jako ostatni nad ranem opuścił nocny lokal. Porządkowi przepuszczają PORZĄDKOWY Dzień dobry, panie magistrze, prezes pana szuka. Wiceprezes mija go, przechodzi koło drzwi z, napisem „szatnia". Ze środka dobiega ± mężczyzny- Piłkarzy, którzy są w środku, chyba nie widzimy. GŁOS MĘŻCZYZNY Wręczając wam te odznaki w imieniu federacji, chciałbym wyrazić wdzięczność rozsławienie dobrego imienia naszej piłki na całym świecie i godne reprezi towanie pięknej idei sportu amatorskiego (oklaski). Wiceprezes wchodzi do toalety, staje przy umywalce, moczy v>ł°sy- Wyciąga % kieszeni spr potem maszynkę do golenia. Po chwili wchodź} i staje przy pisuarze Migoń. Włosy jas wprost wysoki, lat dwadzieścia parę, słowem, wygląda tak, jak powinien wyglądać świe piłkarz, zwycięskiej drużyny. A.le oko ma smutne. W bladym świetle połyskuje przypięta dresu odznaka zasłużonego dla sportu. W dłoni trzyma kopertę. MlGOŃ Dzień dobry, panie Andrzeju. I co pan myśli? WICEPREZES Ty masz myśleć. MlGOŃ Pan myśli? WICEPREZES Chcesz się zawziąć? MIGOŃ A jakby tak? WICEPREZES Ja ci radzę, wycofaj ten list. MlGOŃ Kiedy czuję się stary, tak jak napisałem, i chcę się wycofać. WICEPREZES A w Realu będziesz się czuł młodo? Słuchaj, ja tylko tak nieinteligenti wyglądam, ty ze mną tak nie rozmawiaj. 302 TEATR MlGOŃ Kiedy tak jest. WICEPREZES Przecież wiemy, że masz w ręku kontrakt. MlGOŃ Ja już się kończę. Ile ja jeszcze lat pogram? Dwa, trzy. Jak mi nóg nie połamią. A jak połamią, to co? Ile mi dacie renty. WICEPREZES Ty mnie nie wzruszaj. MlGOŃ Pan wie, że ja dopiero od trzech lat przekonałem się, że kobieta czymś się od pana różni. Nic, tylko grałem. W końcu nastrzelałem wam w reprezentacji czterdzieści bramek, nie? Coś mi się od was należy, nie? Możecie mnie sprzedać, dać coś zarobić, nie? WICEPREZES Ano właśnie, my byśmy cię nawet sprzedali, ale opinia publiczna nie pozwoli. Trzeba było nie strzelać tych bramek. Tyle, że jakbyś nie strzelał, tobyś nie miał kontraktu. Co, ty naprawdę chcesz jechać i grać na tych ich stadionach z trawą jak dywan? Tu jest twoje miejsce. Ty jesteś chłopak stąd. Tu znasz każdy dołek, każdą dziurę. MlGOŃ Pan tak do mnie nie rozmawia! WICEPREZES A ja ci mówię, że tamto to nie dla ciebie. MlGOŃ Tak samo do mnie rozmawiał trener Wolski. WICEPREZES I słusznie. MlGOŃ Zanim załatwił sobie kontrakt do Urugwaju. Czyli że co? WICEPREZES Kochany! Dziecko jesteś? MlGOŃ Małego wypuściliście i gra. Worynę też. WICEPREZES Małego, bo jest starcem, ma trzydziestkę, Worynę, bo mu na boisku nogę urwało. MECZ MlGOŃ Dobra. To ja w tym meczu nie gram. Ja się przekręcę, ale i wy też. WICEPREZES Może tak, a może nie... Znajdziemy dziesięciu na twoje miejsce. MlGOŃ Gorszych. WICEPREZES Dużo gorszych. Ani nie pojedziesz, ani nie będziesz grał. Migań otwiera kopertę, wyciąga %_ niej zaświadczenie uprawniające do noszenia odznaki,) czym ma minę, jakby oczekiwał czegoś innego, pokazuje zaświadczenie Wiceprezesowi, i je i wyrzuca do kosza. ~"~~ WICEPREZES kiwa ghwą Taa... upoważnienie do noszenia odznaki. MlGOŃ Znaczy się, załatwicie mnie? WICEPREZES Kochany, a co my mamy robić? Jak nie my ciebie, to oni nas. MlGOŃ Jacy oni? WICEPREZES Oni. MlGOŃ To ja się idę rozgrzewać... Niech pan uzna ten mój list za niebyły... Holendrzy L ostro, zakopią mnie. WICEPREZES Tyle dla ciebie robimy, ile trzeba dla ciebie zrobić. Na korytarzu Wiceprezes wpada na Maje, osobistą sekretarkę Prezesa. Wiceprezes t niepewnie caluje ją w policzek. MAJA agresywnie No? WICEPREZES Oczywiście. MAJA No i co? WICEPREZES No tak... Wszystko, jak chciałaś. 304 TEATR _______ MAJA To dobrze. No... WICEPREZES No więc powiedziałem jej, że tak dłużej być nie może, że mam prawo do własnego życia, że poświęciłem jej wystarczająco dużo lat... że jest kobieta w moim życiu, którą kocham... MAJA podejrzliwie Taak? Chodź no tu... pocałuj mnie... aaa... znowu piłeś... WICEPREZES To, to tylko pięćdziesiątka winiaczku... wszystko było tak, jak mówiłem... No, prawie... Już, już chciałem z nią porozmawiać, ale... MAJA Daję ci czas do jutra — przemyśl. WICEPREZES Co ty?!... Wszystko tak było... (rozkłada ręce} MAJA Jutro... albo z nią porozmawiasz, albo ja to załatwię. Przez scenę, przechodzą kelnerzy rozstawiającpólmiski i nakrycia w chyba niewidocznej sali bankietowej. Ubrany elegancko Szef Bankietu wita się z Wiceprezesem, dyskretnie nalewa mu setki wódki. Wiceprezes macha przecząco r(.ką i odchodzi %a Mają. I oto jesteśmy w zasadniczym miejscu akcji, czyli w omówionej wjży salce-gabinecie. Może tam odbyć się także pierwsza rozmowa. Pośrodku, w fotelu, siedzi Prezes. Powinien wyglądać na mężczyznt> który dokładnie wie, czego chce. Uśmiecha się sympatycznie, ale i spojrzenie ma przenikliwe, zna życie i ludzi, dlatego jest prezesem. Witają się. MAJA Ci z Argentyny przyjadą pojutrze. Wchodzi Skarbnik. SKARBNIK Kiedy będzie drugi taki mecz, co, panie prezesie? PREZES No, będzie z Argentyną. MAJA Argentyńczycy chcą jak najszybciej podpisać. PREZES Jak najszybciej. MAJA MECZ 3° PREZES Zaraz, spokojnie. Wchodzi Sprawozdawca. PREZES serdecznie Witamy mistrza. Sprawozdawca to również człowiek doświadczony, z lekka gwiazdorowaty, wie, że Zna) i kocha cały kraj, i nie wygląda, żeby go to martwiło. PREZES Kawę, a może kieliszeczek koniaku? SPRAWOZDAWCA Wykluczone. Przed meczem nie piję, jak ksiądz przed mszą. Przepraszam na chwil Wychodzi- PREZES do Wiceprezesa Może ty kropelkę? WICEPREZES Nie, dziękuję. PREZES Nic? Wiceprezes kiwa przecząco głową. Sprawozdawca wraca z dużym talerzem, na któr poukładane są szyneczka, salami, pomidory, pieczywo, masło, itd. SKARBNIK Teraz można by ściągnąć zawodowców, taki „Kosmos", ludzie by płacili za bik po dwieście. Gdzie pan zaparkował? SPRAWOZDAWCA Pod hotelem. Czy pan myśli, że ja się chwalę, że ja muszę pokazywać samochód Przyjemny bankiecik się szykuje. W zeszłym miesiącu przyjechałem samochodi i mi zarysowali. SKARBNIK Gdzie? SPRAWOZDAWCA Wstyd powiedzieć, na bagażniku. Wchodzi Dziennikarz, chybajużpie_ćdziesię_cioletni, taki, co to w życiu wiele przeżył- Tw buldogowata, oczy smutne. Wita się z obecnymi w salce. DZIENNIKARZ Nie ma pana Władka? PREZES Nie, jeszcze nie. 306 TEATR DZIENNIKARZ Aha. A co jest ciekawego? SPRAWOZDAWCA Mecz. Wszyscy czekają, co napiszesz. DZIENNIKARZ Co będzie lepiej widziane? Mam pisać to, co ty mówisz, czy to, co jest naprawdę?... Wychodki. SKARBNIK Co on taki rozżalony? SPRAWOZDAWCA Poleciał do loży honorowej. Dzwoni telefon. MAJA przyjmuje Telefon, panie prezesie. PREZES A kto dzwoni? MAJA Z GKKFiT-u, Majewski. SPRAWOZDAWCA Redaktor jest rozżalony, bo wiozłem go z Warszawy i coś po drodze wspomniałem o pieniądzach za benzynę. PREZES Nie ma mnie. Niech mnie pani wytłumaczy. MAJA Niestety, pan prezes ma w tej chwili naradę taktyczną... tak... dziękuję... powtórzę... SPRAWOZDAWCA Jak podjeżdżaliśmy do stacji, mówił: „Świetnie, że stajesz, muszę skoczyć do ubikacji". Chował się za mur, póki nie zapłaciłem, wtedy się ujawniał. Mówił, że źle się czuje i chyba ma zawał. Skarbnik wybucha śmiechem. PREZES Kto ma węża, ten ma węża. SPRAWOZDAWCA A ty się nie śmiej, ty też niechętnie sięgasz po tego colta (klepie stępo kieszeni). MAJA Telefon, panie prezesie. MECZ PREZES Kto? MAJA Kozłowski. PREZES %apina guziki marynarki, waha się, ale mówi Niech pani jakoś powie, że wie pani... MAJA Pan prezes ma bardzo ważną naradę taktyczną, w tej chwili nie może... O, dziel bardzo, tak, tak, z całą pewnością będzie dobrze. Wchodzi Trener. SPRAWOZDAWCA Aaa, witam, witam. TRENER ^ uśmiechem Witamy mistrza. SPRAWOZDAWCA do Skarbnika Jak robiliśmy ostatnio zrzutkę przy płaceniu, dałeś dwieście, a jak się poi okazało, że wyszło po sto na łeb, tożeś gonił mnie tak, żeśmy obiegli dwa razy hi dookoła. (Przegląda u/ręf%pną mu pr%e% Trenera listę) Co to jest? Migoń nie gi SKARBNIK Po prostu nie lubię wyrzucać pieniędzy. Taką otrzymałem edukację i nie wi w tym nic śmiesznego. PREZES Jak to Migoń nie gra? SPRAWOZDAWCA Nie ma go w składzie. Już w szkole byłeś taki. SKARBNIK Dlatego do czegoś doszedłem. PREZES Co, nie chce grać, zawziął się? TRENER Chce grać. SPRAWOZDAWCA Przyjemnie było mieć takiego kolegę w ławce. PREZES To co? TRENER Ja go nie wstawiłem. 308 TEATR PREZES Jak to pan go nie wstawił? TRENER A po co mam go wstawiać? PREZES Jak to po co?! Bo jest najlepszy, bo strzela, bo żeśmy go po to odwiesili. TRENER On mi powiedział, że się nie najlepiej czuje. PREZES Ja się też nie najlepiej czuję. Kto się dzisiaj dobrze czuje?! A jak jego badania? TRENER W idealnym porządku. PREZES To o co chodzi? Migoń ma grać. TRENER Nie będzie grał. PREZES Oj, panie Tadziu, bo się pogniewamy. TRENER Panie Rysiu, jak on do mnie mówił, że czuje się nie najlepiej, to ja już wszystko rozumiem, jak on kombinuje. On chce jechać do Realu. Tak? Nie chcecie go puścić, tak? PREZES Zgadza się. TRENER Jeżeli on zagra, to ma dwie możliwości: albo zejdzie bez nogi, albo zdrowy. Jak zejdzie bez nogi, to nie ma sprawy. Jak zdrowy, to albo zagra dobrze, albo źle. Jeżeli zagra dobrze, to go nie sprzedacie, jeżeli zagra źle, to tamci obniżą kontrakt. Jemu się w ogóle nie opłaca grać w tym meczu, ale się przestraszył i gra. To on mi wejdzie na boisko i po pięciu minutach się wyłoży, uda, że dostał łokciem, i ja-Wacę jedną zmianę. On mi się już w szatni trzymał za żołądek. SPRAWOZDAWCA I wstawił pan Piekuta. TRENER Wstawiłem Piekuta. SPRAWOZDAWCA Szybszy od wiatru... tyle że niestety potyka się na piłce. MECZ TRENER Trudno. Zdrowie piłkarza jest dla mnie najważniejsze. PREZES Jak pan chce. Bierze pan na siebie wielką odpowiedzialność. TRENER Niestety. PREZES No cóż, to jest pańska głowa. Jest pan świetnym fachowcem. SPRAWOZDAWCA A co jest z Włodarskim, bo widziałem, że go pan wstawił do składu. Holendrzy wierzą w jego kontuzję, ale pan chyba wierzy. Przecież to inwalida... TRENER Więc właściwie, mam co do niego swoje plany. PREZES Zaraz, zaraz... żarty. On może grać, ale w karty. Nadzieje się, kość pójdzie i TRENER Trudno mi powiedzieć. PREZES Kto każe panu mówić? Ja zezwoliłem, żeby go pan wstawił do składu, on siedzieć na ławce, na postrach, nic więcej. (Do Sprawozdawcy) Panie redaktc może jeszcze kapeczkę albo kanapeczkę... Wie pan, trzeba frontem do ludzi SPRAWOZDAWCA Rzeczywiście... To dobra myśl, jakiś taki jestem dzisiaj... PREZES Pani Maju, niech pani będzie uprzejma... a jaki sędzia? SPRAWOZDAWCA ^nikając w salce bankietowej Austriak. WICEPREZES Jak ja zazdroszczę ludziom z dobrym apetytem! (do Mai) Ja porozmawiam juti Maja nie odpowiada. SKARBNIK przyglądając się koszuli Sprawozdawcy Bardzo przyjemną ma pan koszulę. SPRAWOZDAWCA Hiszpańska. Wchodzi Dziennikarz DZIENNIKARZ Wiecie, kto jest w loży honorowej? ... Wszyscy. TEATR PREZES No, chłopcy, postarajcie się. Jak się postaracie, to coś będzie. Przy okazji gratuluję odznak. TRENER No, chłopcy oczekują... PREZES Wszyscy oczekujemy. TRENER Właściwie nie umawialiśmy się. PREZES Jak to? TRENER Co? SPRAWOZDAWCA ^ wypchanymi ustami To ile tam będzie? DZIENNIKARZ Dwadzieścia osiem stacji transmituje mecz. PREZES Trzeba wygrać. TRENER Ale remis nas urządza. PREZES Jaki remis! Wygrać! DZIENNIKARZ Właściwie, trzeba tak grać, żeby wyjść z grupy. TRENER Właściwie, co pan powie. PREZES Może trochę coli... zostawcie to miejsce dla Władka. , / ~ DZIENNIKARZ Nie pij, Stasiu, coli. SPRAWOZDAWCA Nikt nie daje Holendrom szans. Czytałem w angielskiej gazecie. WICEPREZES do Mai Wiesz, co on w swoim życiu przeczytał? Maja w^rusya ramionami. MECZ PREZES Anglicy tak piszą? WICEPREZES Jedną rzecz. MAJA Mianowicie? WICEPREZES Kartę dań z restauracji. PREZES To mają rację, że tak piszą. SPRAWOZDAWCA Bukmacherzy przyjmują zakłady dziesięć do jednego. DZIENNIKARZ Pana Władka nie ma?... No, idę się rozejrzeć. Wychodki. SPRAWOZDAWCA Przedtem żeśmy przegrywali z każdą drużyną, która się nazywała w obcym języl WICEPREZES telefonuje Halo, Małgosiu... jest mama... aha... tak, w nocy nie bój się... Pa. SPRAWOZDAWCA Jak ktoś od nas walczył z Murzynem, to tak mu się kolana trzęsły ze strachu, żeśi musieli go siłą wpychać na ring. Pan Tadek nauczył ich być mężczyznam Zatkałem się trochę. Co redaktor chciał od coli? Wchody Syf Bankietu. SZEF BANKIETU Ile dokładnie osób będzie? TRENER No to lecę. Wychodki. PREZES Połamcie nogi. No, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt. SKARBNIK Redaktor włożył na noc sztuczne zęby do szklanki z coca-colą i roztopiły się b śladu. PREZES Słyszałem, że to żre żołądek, ale on te zęby zgubił, kiedy obchodziliśn zwycięstwo z Anglią. (Do Sprawozdawcy) Ale my w tym meczu nic nie zgubim I dlatego o nas proszę mówić tylko dobrze. ,li TEATR ________________ SKARBNIK To on nie ma obu szczęk? MAJA Obu. SPRAWOZDAWCA Co tu tak pachnie? WICEPREZES To ja. PREZES Też coś czuję (obwąchuje go). WICEPREZES Kupiłem w Pewexie. Taki odświeżacz. Chcesz trochę, to jest spray. PREZES Pokaż, ładnie pachnie. (Skrupia są i mówi do Sprawozdamy) Niech pan o nas pamięta, będziemy słuchać każdego słowa... Sprawozdawca wychodki. PREZES Ten fiut zjadł wszystkie kanapki, mógłby się w domu najeść. MAJA Telefon. PREZES Kto? MAJA Z Komitetu. PREZES przy telefonie Tak, tak, oczywiście... Zrobimy wszystko, żeby wygrać... Dziękujemy za zaproszenie. Zaraz je przekażę drużynie. SKARBNIK Jemu wytłukli... WICEPREZES Może w czasie okupacji? ^ SKARBNIK On był w kadrze koszykówki. Pod koszem mu wytłukli. PREZES nadal do słuchawki Oczywiście, bardzo dziękuję, przekażę (odkiada słuchawkę.). Panowie, tylko ciszej, MECZ SKARBNIK Jeden Kanadyjczyk popełnił samobójstwo, bo nie mógł znieść bólu zębów, a się iść do dentysty. SZEF BANKIETU Co kraj, to obyczaj. Zajmę się kawą. Wychodki. SKARBNIK Podobno tak samo dobrze, jak kawa, działa, jeśli się postoi głową w d Przeczytałem w fachowej prasie. WICEPREZES Nie wiedziałem, że on miał coś ze sportem. SKARBNIK Dlatego ręka mu się nie zgina. Potem zaczął pić, i się wybił... Złote pióro. PREZES No, był jeden konstruktywny telefon (zaciera ręce). WICEPREZES Jakby dzwonił Kowalski, bądź tak dobry i powiedz tylko, że ja prosiłen pozdrowić. Wchodzi Gospodar^ Stadionu. Ma pięćdziesiąt lat, brzuch i kaca. PREZES Nic więcej? WICEPREZES Nic więcej. GOSPODARZ STADIONU Prezes Gordon dobija się do pana. PREZES Aha, prezes Gordon. Wpuścić go... A kto jest ten... maharadża, z któryn rozmawiał?... No ten, z brylantowym zegarkiem. WICEPREZES Człowiek z Realu. PREZES Aha, z Madrytu. SKARBNIK Chce kłaść oko... Ostrzegałem redaktora, żeby jak idzie się zabawić, chował j szczękę do jednej kieszeni, a drugą do drugiej. PREZES Ty go się spytaj, czego on tu chce. J TEATR WICEPREZES Wiadomo, składa ofertę na Migonia i przepytuje, co z tą nogą Włodarskiego. Wchodzi prezes klubu prowadzącego w ekstraklasie. Trzydzieści pięć lat, sęcyra, sympatyczna twarz, skórzana marynarka, pod nią biały golfik. Nabywa się. Gordon. GORDON Przepraszam najmocniej, że absorbuję. WICEPREZES Proszę, proszę... SKARBNIK Wtedy jest większa szansa teoretyczna, że jedna szczęka ocaleje. PREZES No, gratuluję ci prowadzenia w lidze, a jakże, a jakże. GORDON Panie prezesie, ja właśnie chciałem serdecznie, jakoś tak najserdeczniej, zaprosić pana prezesa na mały bankiecik po meczu. PREZES No, my tu mamy niestety swój, taki, jak to mówią, oficjalny. GORDON Ja zdaję sobie sprawę, ale może pan prezes by zechciał później, na godzinkę, zajrzeć do hotelu. Przyjechali chłopcy z drużyny, pan prezes nie wie, jak oni pana lubią. PREZES Tak? GORDON Absolutnie. Pan prezes wie, jak oni nazywają pana prezesa? Wujek Marczak... Od tego, że się pan prezes tak o wszystkich troszczy, jak o rodzinę. WICEPREZES Wujek Marczak? GORDON Wujek Marczak. PREZES Dziękuję wam, dziękuję. GORDON \ I właśnie za tydzień są urodziny pana prezesa i chłopcy mówią tak: wiecie, jaki prezent zrobimy wujkowi Marczakowi? Bo oni tak pana prezesa nazywają. Zdobędziemy mistrzostwo ekstraklasy. Na urodziny. WICEPREZES MECZ GORDON Dla wujka Marczaka. PREZES No pięknie, pięknie. GORDON Prosili, żeby to powiedzieć wujkowi Marczakowi. PREZES No tak, tak. Wasza drużyna gra z sercem. Takie nie największe miasto... GORDON Przy okazji. Gdyby pan prezes rozmawiał, nieprawdaż, z trenerem... jak to jes Drużyna prowadzi w ekstraklasie, a ani jeden gracz nie gra w reprezentacji. PREZES Ani jeden? GORDON Ani jeden. PREZES No, decyzje należą do trenera, to wspaniały fachowiec. GORDON Ani jeden. PREZES No zobaczymy. Zobaczymy, co się da zrobić. GORDON Z góry serdecznie dziękuję. Chłopcy ucieszą się. Oni pana prezesa nazywają.. WICEPREZES Wujek Marczak. GORDON Wujek Marczak. PREZES Włączcie fonię. SPRAWOZDAWCA glos iv telewizorze Znamy ich, znamy ich świetnie. Przyjechali w najsilniejszym składzie, z wszystkir gwiazdami futbolowej Europy. GORDON To ja dziękuję bardzo i lecę. Gdyby pan prezes zechciał, to jak najbardzii Oczywiście, reszta państwa też. Kłania się_, wychodzi- PREZES do Gospodarza Stadionu Panie kolego, nie wpuszczajcie mi tu już nikogo... Gospodarz Stadionu wychodzi. 3i6 TEATR SPRAWOZDAWCA Przypominam układ sił w tabeli. Dziś rewanżowy decydujący mecz. Pierwsze spotkanie z Holendrami wygraliśmy u nich 3:0. Układ sił w grupie jest taki, że wystarczy nam remis, wtedy przyjeżdża Argentyna, potem my gramy w Rio. Ale trzeba tak grać, żeby oczywiście wygrać. Prasa całego świata w tym meczu typuje dla nas zwycięstwo. PREZES Pani Maju, niech go pani zatka. SPRAWOZDAWCA W tej chwili kamery pokazują ławkę rezerwowych. Tak jest, proszę państwa, jest na niej Migoń. Niestety, nasz najlepszy snajper nie czuje się dzisiaj dobrze. Tego znakomitego zawodnika ciągle prześladuje pech - kontuzje. Siedzi tam też Włodarski. Nie doszedł do siebie po operacji. Migonia zastąpi bardzo utalentowany, przyszłościowy napastnik, Piekut. To z całą pewnością osłabienie naszej drużyny, ale bądźmy dobrej myśli. Maja wylączą. fonię i od tej pory pierwsza część meczu będzie oglądana na niemo. ^ PREZES Więc co oni proponują? "J MAJA ^ Jutro przyjeżdża dwóch działaczy z Argentyny. PREZES Zabezpieczyć apartamenty, Hotel Europejski, nie, lepiej Forum, oni lubią hałas, i z miejsca upominki. Zabezpieczyć entuzjazm, Polak Argentyńczyk bratanki, przedstawicielstwa klubów... tylko zaraz: żeby z tymi upominkami to nie był żaden Włocławek, coś poważniejszego, platynka, sreberko. MAJA Pełne zabezpieczenie, jak w życiu. -S SKARBNIK Ciekawe, kto zapłaci. *' PREZES Potem do sklepu z pamiątkami. Niech biorą, co chcą! SKARBNIK Co chcą? PREZES Co chcą. Niech pan przedtem pogada z kierownikiem, żeby wycofali gobeliny i te albumy w skórze po trzydzieści tysięcy. Obiad w naszej siedzibie, tylko żaden Chopin. MECZ 31? WICEPREZES Może „Trojka"? PREZES Rozmiękczyć ich trzeba, przekonać, że już wygrali. W gazetach odpowiednie tytuły. Rozweselić, gratulować, zrobić atmosferę. SKARBNIK Raczej się nie da tego przeprowadzić. PREZES Przed Lakę Placid prasa pisała, że będzie na medal, potem nasi skakali z dużej skoczni sześćdziesiąt siedem metrów, a walizka puszczona z góry leci siedemdziesiąt. Teraz tak. Co oni proponują? MAJA Zgadzają się na nasz termin pierwszego meczu i proponują warunki rewanżu. PREZES Zaraz, spokojnie... Dlaczego mamy tu podpisywać. Dwie osoby od nas muszą pojechać do Argentyny, omówić wszystko na miejscu. My jesteśmy mistrzami, nasz przyjazd jest dla nich wydarzeniem. Skończyło się stawianie nam warunków. A jaki oni chcą mieć rewanż? MAJA Listopad, u nas pierwsza w nocy, i ten stadion na sto pięćdziesiąt tysięcy w Rio. PREZES Dobre, co? Cha, cha... pierwsza w nocy. Mamy wstać o pierwszej w nocy. Chłopcy mają grać o pierwszej w nocy w zimie... SKARBNIK Na moje wyczucie dziś upchało się u nas ponad sto tysięcy. Jeszcze ze trzy takie mecze... (urywa, spostrzega na ekranie telewizora, żf obie drużyny i cały stadion %amarły w bezruchu). Prezes podnosi się, %a nim inni. Pręe% minutę, a mo^f dłużej, wszyscy stoją w milczeniupr%ed niemym ekranem. Sędzia ma w ustach gwizdek, nadyma policzki i chyba musiałgwizdnąć', bo Holendrzy ro%poc%ę/i gre_. PREZES Widziałem na zdjęciach ciekawy gatunek motyla, wielkości tego spodeczka - amarantowe skrzydła, na nich błękitny wzór i żółte plamy. Jak leci w powietrzu, to jakby rajski kwiat. SKARBNIK Chyba ptak. Myślałem, że pan łowi ryby. -..; ekstraklasie %espolu. Na%yu>a się Wrotek. WROTEK Przepraszam. Dzień dobry... (^wracając się do Skarbnika) Przepraszam, że przeszkadzam... Bo żona uważa, że ja powinienem dostać fiata. SKARBNIK Idź z tym do prezesa Gordona. WROTEK Kiedy prezes Gordon powiedział, że to do pana. SKARBNIK Dobrze. Za pół roku dostaniesz przydział, nie wcześniej. WROTEK To ja powiem żonie. PREZES Co? WROTEK Ze za pół roku. Wychodki SZEF BANKIETU Czy po przystawkach będziemy robili przerwę? PREZES Co? Właśnie, pani Maju, gdzie jest tekst toastów? MAJA Pan wiceprezes jest specjalistą. 3*6 TEATR SKARBNIK Na mecz z Argentyną przyjedzie prezes Federacji. Jak się nazywa ten koktajl jego ulubiony? ' SZEF BANKIETU Na fleku można go przytopić. Wszystko zależy od szczęścia. PREZES Było tak: słomka, dookoła słomki gruszka z lodu, coś z banana. SZEF BANKIETU Może dżin? PREZES Żadne „może", to trzeba wiedzieć. SZEF BANKIETU Słomki są. Wszystko w życiu zależy od szczęścia. PREZES Trzeba to mu zaserwować, to go zaskoczy przyjemnie. Zaraz, zaraz... teraz sprawa z Argentyną. SKARBNIK Przyjemnie grają Holendrzy. SZEF BANKIETU Wczoraj przyszli Holendrzy już w nocy, po dwunastej, do restauracji, i żeby im podać coś na gorąco.Kuchnia nieczynna, kelnerzy poszli do domu. Aby uniknąć kompromitacji, osobiście udałem się do kuchni i serwowałem. Ale mnie potem zelżyli, że tylko jedno danie bez wyboru i mięso letnie. WICEPREZES I gdzie pan tu ma to szczęście? SZEF BANKIETU Ano właśnie... Na ekranie telewizora ^masowane ataki naszych piłkarzy, ale ciągle nie udaje się. im strzelić gola. SZEF BANKIETU Szczęście zaczęło się później. Mój zastępca złożył na mnie donos, że byłem pijany i dlatego sam biegałem z talerzami dla gości. WICEPREZES I co? SZEF BANKIETU Ano właśnie. Ja mam ciężko chore nerki i od miesiąca nie piję, na co mam świadków i świadectwo lekarskie. Miałem szczęście, to się uratowałem... Ob- MECZ 3*7 WICEPREZES Może w duchy pan też wierzy. SZEF BANKIETU Jak najbardziej. Takie małżeństwo zabiło ojca z dubeltówki, bo nie chckł im zapisać pieniędzy, a później ojciec tak ich straszył, że jak to małżeństwo uciekało z domu, to mąż zgubił czapkę. SKARBNIK Jaką czapkę? SZEF BANKIETU Słucham? SKARBNIK Zgubił? SZEF BANKIETU Nie rozumiem. Dlaczego? SKARBNIK Ja nie mogę nosić futrzanych — głowa mnie swędzi. Wchodzi Wrotek. WROTEK Dzień dobry, przepraszam bardzo, ale żona uważa, że za trzy miesiące. PREZES Słucham? WROTEK Żona uważa właśnie, że tego fiata powinienem dostać za trzy miesiące, a nie za pół roku. SKARBNIK Dobrze, porozmawiamy. WROTEK Bo właśnie żona prosi, żeby konkretnie. SKARBNIK Porozmawiamy po meczu. WROTEK To ja bardzo przepraszam. Powiem żonie. Wychodki. PREZES Kto to w ogóle jest? SKARBNIK Jak to, prezesie. On gra na środku u Gordona, mówią, że jest zdolny. 3*8 TEATR DZIENNIKARZ Tak, to może być następca Włodarskiego, ale coś się stawia. SKARBNIK Widocznie ma propozycje, chcą go podkupić, ale to interes Gordona, co on go nam wpycha. PREZES A co w końcu jest z Włodarskim? DZIENNIKARZ Co ma być? Weszli w niego ostro, poszło kolano, potem gips, operacja. SKARBNIK Jemu doprowadzili do sprawności ludzkiej, normalnej, a on ciągnął do sprawności piłkarskiej. Obłożył się ołowiem, skakał przez płotki, no i tego... DZIENNIKARZ No i zagrał raz, i znowu dostał po nodze. PREZES do Wiceprezesa Za wcześnie żeś mu pozwolił grać. Wszystko przez to, że mnie nie było w kraju. WICEPREZES Mówił, że się świetnie czuje. SKARBNIK A co miał mówić? Zaciskał zęby i próbował kopać. Idzie noga i zatrzaskuje się okienko od kasy. WICEPREZES Lekarz mówił, że może grać. SKARBNIK Bo był przycisk na lekarza. DZIENNIKARZ Wiadomo, odpowiedzialny mecz. PREZES do Wiceprezesa Załatwiłeś takiego gracza. WICEPREZES Ty byś mu zabronił grać? PREZES Kto mu teraz zwróci zdrowie? SKARBNIK On znowu trenuje. Dołożył pięć kilo sztabek i trenuje. WICEPREZES Znowu będzie dobry. MECZ 329 DZIENNIKARZ Albo i nie. To już będzie teraz gracz miękki, on dawniej wsadzał głowę tam, gdzie ja bym nogi nie włożył. Ale nie teraz. Teraz będzie się bał, żeby go ktoś nie musnął butem. SKARBNIK Ja mogę pójść o zakład, jak będzie. Wróci na boisko, raz i drugi zagra w lidze, chłopaki będą go oszczędzać, więc strzeli. Wtedy prasa pójdzie na huk: „Nasz as wrócił", przyjdzie następny mecz i chłopaki się wkurwią. WICEPREZES Lekarz mówi, że może być dobrze. DZIENNIKARZ Chłopaki mówią, że przez sen jęczy, ale trener coś tam z nim kombinuje. SZEF BANKIETU Z trenerem nie warto chodzić do knajpy. Wczoraj poszedłem na strip-tease — wyrzucone pieniądze. Przerwali program, nikt nie chciał się rozbierać, wszyscy śpiewali „Polska gola, Polska gola, taka jest kibiców wola". PREZES Najlepiej Włodarskiego dobrze sprzedać. SKARBNIK Nie wezmą go bez nogi, trzeba wyleczyć. DZIENNIKARZ Jak się wyleczy, to żal sprzedawać. PREZES Pani Maju, po meczu ja biorę tylko telewizję i agencję; organ niech wiceprezes " odeśle do trenera. I proszę o dokładny plan naszego tournee Argentyna, Brazylia, Peru. Widzi, że Skarbnik patrzy jak zahipnotyzowany w ekran telewizora, więc też wbija wzrok w ekran, z? nim inni. PREZES Dźwięk, włącz to, włącz dźwięk! Wiceprezes przekręca galkę. SKARBNIK Rany boskie! PREZES No co to jest? (Bije pięścią w ciągle milczący telewizor) Co to jest?! SKARBNIK Dźwięk wysiadł. A.le nie, to tylko sto tysięcy ludzj, a wraz z n'm' Sprawozdawca — zar"arlo zf 33° TEATR SPRAWOZDAWCA włącza się, a wra^ z. nim ryk thimu Przepraszam państwa, przepraszam za chwilę milczenia, ale zatkało mnie, a wraz ze mną całą. publiczność. To niesamowite, nieludzkie, widzieli państwo. Napastnik holenderski — kto to jest, tak to Neskeens! Przebił się przez obronę, z boku na niego biegł Piekut, ale nie zdążył. Już widać było, że nic się nie da zrobić, i oto kiedy już Holender był sam na sam z bramkarzem, a do pola karnego coraz bliżej, i wtedy właśnie Piekut rozpaczliwym wysiłkiem zdążył... złapać go wpół. I tak spleceni wbiegają na pole karne. Widzą państwo, co się dzieje dalej, Neskeens staje, rezygnuje, rozkłada ręce. Piekut puszcza go, stoi oszołomiony, piłka zaś toczy się w stronę naszego bramkarza, który bez wysiłku podnosi ją z ziemi. Znowu nasilający się tyk publiczności. SPRAWOZDAWCA Tak jest, proszę państwa, tak jest. Na trzydzieści sekund przed końcem pierwszej połowy przy naszej ogromnej przewadze rzut karny dla Holendrów. Walet łapie się za głowę. Korek pada na kolana. Kapitan i Mały coś sędziemu tłumaczą, gestykulują, sędzia ich odpycha. Mały łapie go za rękę. Decyzja sędziego, czy uchyli rzut karny? No tak, no tak! Tego można się było spodziewać, tak... Mały zarobił żółtą kartkę. Widzicie państwo na ekranie Piekuta, tyle razy go chwaliłem, zawsze był dżentelmenem boiska, nie wiem, nie wiem... Chciał jak najlepiej. Inne zdanie ma obiektywna publiczność. Piekut zaczął faulować przed polem karnym. Gdyby sędzia gwizdnął, gdyby Piekutowi udało się go zatrzymać... Sędzia wyczekał. No cóż. Nasz bramkarz miał podobne sytuacje, zdarzało mu się... Patrzę na zegar, zatrzymał się na czterdziestej piątej minucie, ale sędzia oczywiście dolicza czas. Teraz Holender i Polak, dwóch wielkich graczy. Czy się uda... Byłoby to nieprawdopodobne szczęście. Sosnowski skulony w bramce. Sosnowski i Neskeens. Neskeens i Sosnowski. Gwizdek sędziego. Ktoś z naszych poruszył się. Za wcześnie. Sosnowski znów czai się w bramce, no może się uda. Słychać rozpaczliwy jęk stadionu. SPRAWOZDAWCA Już po wszystkim. Nie udało się. Sosnowski wyczuł Holendra, poszedł w dobry róg, już wydawało się, że ma ją w rękach, ale piłka była bita z siłą, nie zdołał wypchnąć jej na aut. Trudno, stało się. Szał radości wśród Holendrów. Trudno im się dziwić. Ale ten się śmieje... mecz jeszcze nie skończony. Jeszcze czterdzieści pięć minut gry i parę sekund. Piłka wędruje na środek. Tak, proszę państwa, mówiłem, że te kontrataki są groźne, mówiłem, że to się może się źle skończyć. Za bardzo się odsłaniamy. Atakowaliśmy, ale nieskutecznie, i proszę, prowadzą Holendrzy, ale nie należy rozpaczać ani przelewać z pustego, wystarczy nam jedna bramka, remis oznacza dla nas zwycięstwo. Kapitan podaje już do Małego. I jak przypuszczałem, gwizdek sędziego. Żegnam się z państwem na dziesięć minut. Wśród bohaterów: ^aiamante, porażenie i zdumienie. MECZ DZIENNIKARZ Wiecie, ile sprawozdawca wypowiada słów w czasie meczu? PREZES Co to jest, co to jest? Dlaczego on go złapał? Co to jest? DZIENNIKARZ Z tego ze trzy mają sens. SKARBNIK Że Piekut na to poszedł, no, no. WICEPREZES Co miał robić? SKARBNIK To ciekawe. Aż się nie chce wierzyć. DZIENNIKARZ No, może cztery. WICEPREZES W jakim sensie? SKARBNIK Ogólnie. PREZES Sędzia dostał upominek? SKARBNIK Księstwo Warszawskie, sekretera. PREZES Złodziej. SKARBNIK Nie... chamiszcze, nie poznał się. Dzwoni telefon. PREZES Pani Maju, koniec z telefonami. Nie ma mnie. Wszystko jedno kto, niech mnie pani wytłumaczy. A kto dzwoni? Może Władek? MAJA Walkowski. PREZES Niech mnie pani wytłumaczy. (Do Wiceprezesa) Ty idź do trenera i go tu przyprowadź... 332 TEATR MAJA Pan prezes przed sekundą wyszedł... oczywiście powtórzę. DZIENNIKARZ To ja się idę rozejrzeć. Wychodki. MAJA s>atykając mikrofon Mówi, że mu się ten mecz bardzo nie podoba... Tak, oczywiście (odkłada słuchawkę). WICEPREZES Trener nie przyjdzie. PREZES Musi... Pani Maju — do loży... Przerwa w meczu, która mo%e być równiej traktowana jako przerwa iv przedstawieniu. Zapalają się światła, ale przedstawienie trwa dalej. Tyle żf przenosimy się do szatni piłkarzy. Teray^ wchodzą piłkarze. Twarde zmęczone, włosy zlepione potem. Jeden ma zakrwawioną twarz, rozbity nos, inny silnie utyka. A może cala szatnia jest tylko w dźwięku gigantofonów. Sceny w szatni może też n^e tyć w ogóle, jeśli rzecz wyda się zty* skomplikowana. Wiceprezes przeciska się do Trenera. Trener jak gdyby go nie zauważa. C°* mu "*ówi, tłumaczy, Trener nie odpowiada. Milczenie. Piłkarze siadają lub kładą się. Słychać tylko ciężkie oddechy, dyszenie straszliwie zme.fZ<>nych jedenastu młodych-starych ludzi słabosil-nych. TRENER Nic nie mówimy, odpoczywamy. Masażysta bierze się do pracy, lekarz opatruje rozbity nos, obmywa zakrwawioną twarz- TRENER Zmiany: za Władka Grzesiek, za Ryśka Staszek. (Podchodzi do tablicy, bierze kredę. Rysuje trójkąciki i kolka, łączy je kreskami. To wygląda jak trygonometryczne zadanie). Grzesiek, przejmujesz ósemkę. Staszek dziewiątkę. Dwaj zmienieni zawodnicy rozbierają się do naga, idą pod prysznic. Twarze mają napięte, niespokojne. Są zadziwiająco młodzi- L,ekarz i masażysta próbują przywrócić sprawność i siły zmeJ^onym piłkarzom, teraz wykład taktyki. TRENER Przyjmujemy założenia psychiczne, że gramy przed obcą widownią. Będą gwizdy i loża szyderców. Co to jest? W co wy gracie? Oni, mówiłem, grają 4.4.2. Teraz jeszcze się cofną. Mówiłem, grać pozycyjnie, rozciągać ich i na szybki atak z kontry, ale gra pozycyjna dla samej gry nic nie daje. Jak wy ich ściągacie na prawo, a nie przerzucacie, to z tego nic nie wyjdzie. Musi iść szybki atak, jasne!? Szybki atak, szybki przerzut. Oni grają przyjemnie, te trójkąciki, kółeczka — technicznie ich nie wykiwacie. To są dryblerzy. Niestety, Tadziu, musisz MECZ 333 wchodzić. Wszyscy atakujemy, wszyscy się bronimy. I strzelać. Tu tak nie będzie, że ci dadzą działać swobodnie. Lepiej strzelać, niż za dużo pograć i stracić piłkę, bo wtedy oni przykontrują. I myśleć! Grać bez piłki! Jak Mały idzie na prawo, to Korek i Piekut do środka i już wiedzą, co mają robić. Na pięćdziesiąt akcji trzy, cztery muszą wyjść. Przestrzegać nawyku zgodnego działania. Inaczej jest pała, chaos i nie ma o czym mówić. Grać z pierwszej piłki, zaskoczyć. Jeżeli chcecie jeszcze kiedyś ze mną pracować, to róbcie, co mówię. Inaczej pogonię. Są młodzi, chcą grać. No, koniec przerwy... wychodzimy... W toalecie stoi Migoń. W chodzi Dziennikarz- Przfzchwilęstojąwmilczeniuprzy pisuarze. Pierwszy kończy Dziennikarz- Uśmiecha się jadowicie. DZIENNIKARZ No i co, Migoń, nie gra się? MIGOŃ Jeszcze cię dorwę. DZIENNIKARZ Takiego i jeszcze pół. MIGOŃ Myślisz, że ja nie wiem, dlaczego to wtedy na mnie padło, a nie na Kapitana? DZIENNIKARZ No i co? Migoń odwraca się, uderza Dziennikarza z niejaką wprawą w żołądek łokciem i wychodzi-Dziennikarz Z^ija s't> chwytając za brzuch. Wchodzi Szef Bankietu. SZEF BANKIETU Coś nie tak? Sałatka? DZIENNIKARZ Oj, ten mecz to ja przeżywam. Nadal trwa przerwa. Zdyszana Maja spotyka Wiceprezesa, który na boku, dyskretnie, manewruje flaszką „Żytniej". MAJA Wracam z loży, dyskusja rozwija się bardzo pomyślnie. Tylko tak dalej i prezes leci na mordę. Halo, zaraz, co ty tam masz? Proszę to w tej chwili odlać do butelki. Skup się! Ty wiesz, co się dzieje? Rób coś! WICEPREZES Z czym? MAJA Przynajmniej trzymaj kciuki. WICEPREZES W jakim sensie? 334 TEATR MAJA Żeby nam dokopali. WICEPREZES Dokopać dokopią, ale prezes i tak nie poleci. MAJA Jak to nie poleci? Wracam z loży. WICEPREZES Póki za nim stoi Władek, mogą nam dokopać dziesięć razy, a i tak nic nie wskórają. Gdyby był podpadnięty u Władka, to co innego. MAJA Jest podpadnięty u Władka! WICEPREZES W jakim sensie? MAJA Na mistrzostwach Władek zamówił u niego koszulę Pico Bello, a prezes mu przywiózł hinduskie barachło z wyprzedaży. WICEPREZES To dlatego mnie Władek wczoraj sondował... MAJA Co? Kiedy? WICEPREZES No, wiesz, wieczorem w barze, dyskutowaliśmy... przy winie. MAJA Sprawa jasna. Prezes to człowiek Władka, pod Władkiem ryje Heniek. Jak prezes się obsunie, Heniek będzie miał haka na Władka. WICEPREZES A ty wiesz, kto stoi za Władkiem? Nie ma cudów, prezesa nie ruszą. Wychodną, przerwa jes^cye trwa. Tera% Prezes i Migoń iv pustej salce. PREZES Co to jest? Co się z wami dzieje? Karły, zera, alkoholicy! Pokonali milionerów, nakosili szmalu i już im się grać nie chce. MlGOŃ Ja chcę grać. PREZES Do kogo ta rozmowa! Twoi koledzy przegrywają, a ty co? MECZ 335 MIGOŃ Ja się paliłem do gry. PREZES Paliłeś się, paliłeś. MlGOŃ Trener mnie nie wstawił. PREZES Zaraz, czekaj... halo... Chciałeś grać? MlGOŃ Jak najbardziej. Pan mnie nie wierzy? PREZES Ludziom trzeba wierzyć. To dlaczego trener cię nie wstawił? MlGOŃ Nie wiem. PREZES To ja ci powiem. Bo trener robi tak, że nie wstawia do reprezentacji najlepszych, ale ustala skład pod kątem tych, co są dobrze widziani, ustawia mecz pod kątem tych, co decydują o jego karierze, tak?! MlGOŃ Tak jest. PREZES To dlaczego żeście do tej pory wygrywali? MIGOŃ Dlaczego? Chce pan wiedzieć dlaczego? PREZES No? MIGOŃ Ja nie wiem dlaczego. PREZES Surowe słowa, kolego Migoń, ale sprawiedliwe. MIGOŃ Słucham? PREZES Jeśli o nas chodzi, robiliśmy, cośmy mogli. Odwiesiliśmy cię wcześniej, żebyś mógł dzisiaj zagrać, idziemy ci na rękę. A dlaczego jeszcze trener cię zwalcza? 336 TEATR MIGOŃ Może ma do mnie żal? PREZES Trafiłeś w dziesiątkę. A o co może mieć do ciebie żal? Może, jak poszedłeś do trenera, potem, jak cię zawiesiliśmy, powiedziałeś, co o tym myślisz, i że to niesprawiedliwe. MlGOŃ A jak! Nie powinno się mnie zawieszać. To nie jest sprawiedliwość, to jest co innego. Chcieli kogoś przykładowo karać, ale dlaczego żeby mnie? PREZES Słowem, nie grasz w reprezentacji, bo masz własne zdanie. MlGOŃ Słucham? PREZES W porządku, kolego Migoń. Zrobimy z wami wywiad. Powiesz wszystko o tym, że w związku z tym, co mówiłeś, trener cię nie wstawił. Jesteś najważniejszy, bo jesteś skrzywdzony, jesteś moralnym zwycięzcą. Powiesz wszystkim, poufnie, jak się czułeś jako reprezentant i jako człowiek, kiedy dowiedziałeś się o decyzji trenera. MlGOŃ To będzie do prasy? PREZES Tak. Przeczyta to cała Polska. MlGOŃ Uznałem decyzję trenera za słuszną. PREZES Migoń! MIGOŃ Już raz miałem przez prasę kalkomanię na obliczu. Pisali „Chuligan w hotelu". Pan osobiście też się wypowiadał. PREZES Osobiście bardzo cię lubię, moja żona też. Na moją wypowiedź trzeba patrzeć dialektycznie. To nie był mój pomysł. MlGOŃ A kto panu kazał? PREZES A choĆhv i nflfńH 7.r»cf-ani*»e'* .,,•»* l-io Ki l Jł-^Tn-,."" MECZ 337 MIGOŃ A potem trener mnie nie wstawi. PREZES Zdaje się, że starasz się o kontrakt. MlGOŃ Przecież wy mnie nie dacie zgody. PREZES Może podejdziemy do tego życzliwie. MIGOŃ Daje pan słowo? PREZES Daję. ^_ MIGOŃ Pan to jest taki człowiek, że jak pan mówi, że pan nie da, to pan nie da, a jak pan mówi, że pan da, to pan mówi. Ale ja w tej konkretnej sprawie panu prezesowi ufam. PREZES Tak? To bardzo właściwie. MlGOŃ Przy okazji niech pan pozdrowi żonę (wychodki). Do salki wchodzą dalsze osoby. PREZES Gdzie jest trener? SPRAWOZDAWCA Podobną sytuację miałem w Rzymie. Też zanim nam strzelili, powiedziałem: może być niedobrze. Mały się strasznie oszczędza. Pan zobaczy, jaki wypoczęty. Koszulka jak prosto z pralni. SKARBNIK Internacjonał. Pan wie, ile by go kosztowała kontuzja i opuszczony mecz w Barcelonie? Wchodzi Wolski. PREZES No i co? Cieszysz się, co? WOLSKI Jedno małe pytanie: co wyście zrobili z ta drużyną? PREZES Nie martw się. Jacy „wyście"? TEATR WOLSKI Wyście ten mecz już w szatni przegrali. Wywiady, bankiety. PREZES Ty mi głowy nie zawracaj. WOLSKI Słuchaj, ja ci chcę powiedzieć jedną rzecz, tylko jedną, ale może coś z tego zrozumiesz. Ty wiesz, co jest najważniejsze w piłce nożnej? W piłce nożnej najważniejsze jest... (macha ręką, urywa, odwraca są i wychodki). PREZES kr^yc^y %a nim Oczywiście, żebyś ty był, toby tego nie było, co? Ty byś karnego obronił, nie? Najlepiej idź na boisko i graj... (urywa na chwilę i mówi cicho) Co on mówił, że jest najważniejsze? SKARBNIK Ja nie zrozumiałem. PREZES I taki Wolski siedzi obok faceta z Federacji. Wchodzi Maja. SKARBNIK Trzeba go było szybciej wypchać do Urugwaju. PREZES No, i jak? Rozmawiałaś? Jak nastroje?... Jak ten facet z Federacji? MAJA W porządku. PREZES Co to znaczy w porządku? MAJA Spokojny. PREZES Że wygramy? MAJA W ogóle spokojny. SPRAWOZDAWCA No, no, bardzo to wszystko ciekawie zaczyna wyglądać. Żegnam panów. Lecę do roboty. PREZES To co, zajrzymy potem na bankiet? MECZ 339 SPRAWOZDAWCA Zobaczymy, zobaczymy. PREZES Jak to „zobaczymy"? Będzie dobrze, bo musi być dobrze. Może pan być spokojny, że nie zginiemy. Ja to panu mówię. Nie zginiemy... bo nie. SKARBNIK Jeszcze się taki nie narodził... Do salki wchodzi Wiceprezes. PREZES Gdzie trener? WICEPREZES Nie może przyjść. PREZES ^— Co znaczy, nie może... mówiłem, ma przyjść. WICEPREZES Tłumaczyłem mu, ale nic się nie dało zrobić, w ogóle nie chciał rozmawiać. Dzwoni telefon. MAJA Panie prezesie... PREZES Żadnych telefonów. (Siedli w milczeniu % twardą ukrytą w dłoniach) Przykręć to (chodzi o dźwięk TV). MAJA do słuchawki Nie, w tej chwili nie może, wyszedł... Powtórzę. Kończy się przerwa. Widzimy w telewizorze, jak ^wodnicy obu drużyn wchodzą na boisko. Gwizdek sędziego i zac:Ona s*L druga polowa mec^u. Pr^z chwilę w salce panuje cis%a. Potem Prezes podnosi głowę i %nów ma wyra% twardy człowieka, który jest prezesem i wie, c^ego chce. PREZES Pan Tadeusz jest to z całą pewnością znakomity trener. DZIENNIKARZ Z całą pewnością, to jest jeden z najlepszych trenerów w Europie. SKARBNIK Tak, oczywiście, oddał naszemu sportowi ogromne usługi. Rozsławił naszą piłkę na całym świecie. PREZES Jest współtwórcą wielkich sukcesów. Triumfalnej drogi naszej piłki przez stadiony całego świata. Dzięki niemu prości ludzie w naszym kraju wyzbyli się kompleksów. 34° TEATR DZIENNIKARZ Dzięki niemu cały świat dowiedział się o nas. SKARBNIK Dzieci w Kuwejcie znają nazwiska polskich graczy. MAJA Dostaje oferty z całego świata, ostatnio dostał od Holendrów. PREZES Od Holendrów... skąd wiesz? MAJA Dawał kontrakt do przetłumaczenia. PREZES To on stworzył naszą nowoczesną szybką piłkę... jak wy to nazywacie, atak pozycyjny. Jeżeli dziś Ameryka Południowa rozbija się, żebyśmy chcieli przyjechać, to jego zasługa. SKARBNIK Dzięki niemu nasze chłopaki pokonały tych milionerów, pozerów, gwiazdorów, idolów. DZIENNIKARZ Zadziwili cały świat. PREZES Tak, to świetny trener. DZIENNIKARZ Tak, świetny. SKARBNIK Tak, świetny. PREZES Świetny... ale najbardziej utalentowani świetni fachowcy mogą niekiedy popełniać błędy... DZIENNIKARZ Błędy? PREZES Mogą się mylić w tym czy w owym. SKARBNIK Nawet bardzo. PREZES Oczywiście, każdy człowiek ma prawo do popełniania błędów. MECZ 341 SKARBNIK Oczywiście. PREZES Ale są błędy, których popełniać nie wolno. SKARBNIK Otóż to. PREZES W końcu drużyna nie jest jego prywatną własnością. DZIENNIKARZ To jest sprawa interesów całego kraju, a nie czyjegoś widzimisię. PREZES Są decyzje, które trudno dłużej tolerować. DZIENNIKARZ Których nie można dłużej tolerować. PREZES Które godzą w interesy drużyny, interesy piłki nożnej, a co za tym idzie, w interesy kraju. DZIENNIKARZ Trzeba z tym skończyć. PREZES To chyba właściwe słowo. DZIENNIKARZ Właśnie od dawna się z tym do pana wybierałem. PREZES Powiedz mi, dlaczego nie gra Migoń? DZIENNIKARZ Bo to kawał łobuza. PREZES I surowo, i niesprawiedliwie. Już i tak parę razy skrzywdziłeś w prasie tego piłkarza. Migoń nie gra dlatego, bo ma własne zdanie. DZIENNIKARZ Oczywiście, to też prawda. PREZES Bo jest trenerowi niewygodny. DZIENNIKARZ Do tego trener nie wstawił żadnego młodego gracza z ambitnej górniczej drużyny, która aktualnie prowadzi w lidze. I nie zmienił Piekuta, który drugi raz może \I7TrU-nnai- ł-ob-i ont-n nnm^«- 34* TEATR SKARBNIK W Brazylii kibice spalili willę trenerowi po przegranym meczu... Dwupoziomowa, z basenem, kortem tenisowym i łazienkami na każdym poziomie. Parę dni przed meczem trener otrzymuje propozycję kontraktu i ciekawe, że właśnie z Holandii. PREZES A propos, pani Maju, trzeba będzie jeszcze zrewidować warunki naszego kontraktu z Argentyną. MAJA Tak, panie prezesie. W jakim sensie? PREZES Trzeba im trochę spuścić. Oczywiście nieznacznie. (Do Dziennikarka) Niech pan dzwoni do siebie. DZIENNIKARZ prze^ telefon Halo, zostawcie dziś dla mnie pół kolumny, będę miał coś specjalnego... PREZES Wywiad z Migoniem. WICEPREZES Jeszcze jeden kolega się wybija na naszych oczach. Mam dla pana tytuł: „Bez filara kopuła się zawala". Maja bez_ słowa opuszcza salkę i po chwili z. palcem na ustach znów staje w progu. MAJA Mamy gościa — starszy wykładowca. Wchodzi postać wpływowa jak najbardziej, starszy wykładowca Cicboński. Jowialny, tęgawy, łysawy, czterdziestoletni. Uśmiech sympatyczny, oko czujne. PREZES Bardzo miło, że pan zajrzał. Co to jest? Kto mi tu głos zakręca? Kto mi tu się rządzi? Widzi pan, z jakimi ludźmi muszę pracować. SPRAWOZDAWCA O, teraz poszedł dobry atak. Piekut z pierwszej piłki do Małego, ten ściąga na siebie Holendrów, przerzut do Korka, Korek idzie do środka... teraz Bisiak... aaa... o jedno podanie za dużo... coś tu się psuje... to już nie... PREZES Przykręć go. Maja przykręca. ClCHOŃSKI Dzień dobry, dzień dobry. Wyrwałem się z tego grobowca w loży honorowej... MECZ 343 PREZES Dyskutujemy o przyczynach. DZIENNIKARZ Migoń ma coś sensacyjnego. ClCHOŃSKI No proszę, to ciekawe... Pani Maju, czy znajdzie się dla mnie jakaś kawa? MAJA niezwykle serdecznie Ależ oczywiście, dla pana zawsze. Już przynoszę. ClCHOŃSKI To bardzo miło z pani strony. Może coś pomóc? MAJA O, nie, nie, ależ skąd... Na ekranie ostra szarża naszej reprezentacji. Ale zbyt koronkowe zagrania sprawiają, żf Holendrzy przechwytują piłkę, znów się obronili. ClCHOŃSKI wracając z. kawą To trener Migonia nie wstawił? No, proszę, proszę. Jednego z najpopularniejszych graczy. SKARBNIK Ma warunki zewnętrzne. Wie pan, jak go ceni drużyna? ClCHOŃSKI No? SKARBNIK Bel ami. ClCHOŃSKI No, proszę... Ciekawe. SKARBNIK Migoniowi się żadna kobieta nie oprze. ClCHOŃSKI Chyba że o ścianę, co? Cha, cha, cha... Dobre, co? PREZES Trener nie lubi talentów wybujałych. ClCHOŃSKI Nie dopuszcza? PREZES Nie. ClCHOŃSKI 344 TEATR PREZES A jakże. Właściwie skąd Migoń zna moją żonę. A mniejsza... DZIENNIKARZ Mało tego. PREZES Nie zdjął Piekuta po tym, co zrobił? DZIENNIKARZ Kieruje się swoim widzimisię. PREZES Migoń to wielki gracz. Gdyby grał, już by strzelił. ClCHOŃSKI Rzeczywiście?... No cóż, bardzo się martwię, a nawet jestem niespokojny o dolę drużyny. PREZES Właśnie szykujemy wywiad z Migoniem. ClCHOŃSKI Ładnie, ładnie... A jak morale drużyny? Żeby się nie załamała. SKARBNIK Trener utrącił Wolskiego. DZIENNIKARZ Z Holendrami się zmawiał. ClCHOŃSKI No, proszę, proszę... Słucham, lecz niezobowiązująco... PREZES Trzeba z tym skończyć. ClCHOŃSKI Oczywiście. Kogo? PREZES Jak to kogo? Chyba wiadomo? ClCHOŃSKI Spytajmy trenera. To jest myśl. To taki świetny fachowiec. Lubiany przez piłkarzy. DZIENNIKARZ Lubią go, ale niech pan spyta Migonia, co o nim myśli. ClCHOŃSKI Ale trener to jest wyjątkowo zasłużony człowiek. PREZES Tym bardziej trzeba mu pomóc, nawet wbrew niemu. Niech się dłużej nie MECZ 345 ClCHOŃSKI Rozumiem doskonale, ale to jest trudna sprawa, trzeba spokojnie. Nie wolno bić w człowieka za to, że mu raz nie wyszło. PREZES Trenerowi w Brazylii spalili willę kibice. SKARBNIK Nasz trener nie ma willi. ClCHOŃSKI Bez takiego specjalisty, to wiecie... PREZES To nie jest jeszcze całość zagadnienia. WICEPREZES To samo myślę. Zresztą pan wie wszystko najdokładniej? ClCHOŃSKI Nie przesadzajmy. Czasem coś w ucho wpadnie. DZIENNIKARZ W zasadzie nasz trener rozsławił polski futbol na całym świecie. SKARBNIK To dzięki niemu dzieci w Kuwejcie znają nazwiska polskich graczy. ClCHOŃSKI No właśnie, sami widzicie. PREZES do Wiceprezesa To ktoś mi zasugerował. WICEPREZES Kto? DZIENNIKARZ Nie rozumiem. PREZES Czy ja coś mówię? WICEPREZES To nieporozumienie. ClCHOŃSKI Tak, nasza praca wymaga spokoju. Ludzie z gorąca szybko się kończą na nerwy. Rozumiem pana (do Prezesa), ale trzeba patrzeć odpowiedzialnie. W końcu stworzyliśmy ten nasz futbol z popiołów i niemało to nerwów kosztowało i pracy. Budowaliśmy kraj, a tu 0:3 z Czechami, 0:6 z Węgrami, a potem człowiek dostaje *~«t».^.«> ' PREZES Co pan mówił? Władek? ClCHOŃSKI No, niestety tak. WICEPREZES Widziałem go wczoraj w barku. ClCHOŃSKI No tak, właśnie, widziano was razem. Od dziewiątej do dwudziestej czwartej w „Melodii". PREZES Władek nie... niemożliwe. SKARBNIK y-~-- 1 • Avnr*n 11 a. 4-nw* ~\V7\nAo.\r MECZ 349 ClCHOŃSKI l Potem przeszliście do „Kamieniołomów" w „Europejskim". Pana wyprowadzili kelnerzy, a Władek został. PREZES Władek, Władek - mój Boże, swoją drogą, zestarzał się nam Władek. Co to , z człowieka robi dostatnie życie. Dawniej by go to nie zabiło... a może jeszcze Piekut z wami pił? Władek, Władek... Ciekawe, ile też Piekutowi mogli zaproponować za to złapanie? WICEPREZES Żebyś ty raz coś tak zrobił, jak oni kopią. SKARBNIK Piekut chce się rozwieść, o ile wiem, i stara się o podział mieszkania. ClCHOŃSKI Biografia jest jedynym prawdziwym materiałem o człowieku. PREZES Ale orientacyjnie — ile mu mogli tego...? SKARBNIK Jeżeli, to w grę wchodziły poważne surny. PREZES Gangsterzy! WICEPREZES O ile wiem, nikogo nie zabił. PREZES Zabił? Trzydzieści siedem stacji transmituje ten mecz, ogląda go pięćdziesiąt mii-.tiów ludzi... (podnosi się., włącza dźwięk) Słyszymy głos sprawozdawcy. SPRAWOZDAWCA Za dużo tych nieskutecznych akcji, za dużo niecelnych strzałów. I chyba z kondycją nie najlepiej. Tyleśmy słyszeli i czytali o szkoleniu, przygotowaniach, świetnej formie... I gdzie się to wszystko podziało? PREZES Wyłącz to, w takiej chwili będziesz w telewizor patrzył. Co ty, dziecko jesteś? Nie masz nic innego do roboty? DZIENNIKARZ wyłącza Słyszycie, co on mówi? Mówiłem ci, że to jest fiut. PREZES I ty mi mówisz, że Piekut nikogo nie zabił? 35o TEATR WICEPREZES W psychiatrii jest taki test. PREZES Weźmiemy go pod lupę. (Do Dziennikarka) Skomentujesz ten przypadek. ClCHOŃSKI do Prezesa A tak prywatnie między nami, czemuście tego Piekuta tak pchali do przodu? PREZES Ja? ClCHOŃSKI No, już, już... nie będziemy się kramarzyć. PREZES Ja? Piekuta? ClCHOŃSKI Dobrze, dobrze. Jest jeszcze jedno pytanie, na które trzeba sobie odpowiedzieć, kto stał za zawieszeniem Migonia? PREZES Nie sprzedawajcie ślepemu jaj. Wiecie, że to nasza wspólna decyzja. ClCHOŃSKI Taaaak... WICEPREZES To się nazywa test białej kartki. Jak się delirykowi pokaże czystą kartkę, to on na niej przeczyta to, co zechce przeczytać, na przykład piłka nożna albo delirium. PREZES I co z tego? WICEPREZES Nic... PREZES Ty miałeś nie pić, myślisz, że ja cię będę ciągle wyciągał? Po tej ostatnie aferze wyciągnąłem cię z milicji, byłbyś skończony. ClCHOŃSKI Rzeczywiście, w tej maszynce pękł jakiś trybik. WICEPREZES Broniłeś mnie, broniłeś, nie musisz tu wszystkim jeszcze raz powtarzać, wszyscy znają twoje dobre serce. Przygarnąłeś nałogowca. Ludzie cię podziwiają, że jesteś taki dobry człowiek, i ja cię też podziwiam. Jak chcesz, to cię nawet pocałuję w rękę... Nie chcesz? Ale uklęknąć przed tobą to już muszę. MECZ 351 SKARBNIK Dlaczego on Małemu nie podał? Wiceprezes pada na kolana. PREZES Bo chcę cię z tego wyciągnąć, z tego zeszmacenia, szamba, rynsztoku. WICEPREZES Ty mnie! PREZES Ja ciebie. SKARBNIK Aaa. Robią pułapkę na spalony... Przepraszam pana (mówi do Wiceprezesa, który ukląkł między nim a ekranem telewizora) Może się pan trochę przesunąć? WICEPREZES Żartujesz? PREZES Nie. WICEPREZES Przecież ja piję głównie przez ciebie... Nie mogę już słuchać tego twojego gadania, tego bełkotu o szczerości, sporcie i dobroci. SKARBNIK Przepraszam bardzo, czyby się pan trochę nie przesunął. WICEPREZES Proszę uprzejmie (przesuwa stę na klęczkach). Ja ci jeszcze coś powiem. Ty się bardzo cieszysz, że ja piję, bo przynajmniej wiesz, że ci nie zagrażam jako jednostka moralnie upadła, jako zero, kacownik, buzowniczy, przyprawiacz... PREZES Ja się cieszę? WICEPREZES Jakbym przestał pić, tobyś mnie gonił z flaszką dookoła stadionu. SKARBNIK Migoń by to włożył z zamkniętymi oczami. WICEPREZES Ale nigdy nie powinieneś być niczego za pewny, bo twój najlepszy przyjaciel Władek pił ze mną, ponieważ chciał wysondować, czy ja bym aby przypadkiem nie przestał pić i nie zajął twojego miejsca, ponieważ miał cię serdecznie dosyć. MAJA do Cichońskiego Pan nie wie, jak on to przeżył. TEATR ClCHOŃSKI Właśnie. Widziano was razem. PREZES Bzdura, kłamie szmaciarz, kłamie. Zresztą w tej sytuacji to bez znaczenia. MAJA Jak to bez znaczenia, a koszula? PREZES Ktoś pił z wami? Jakiś świadek? Nie? To nie bądźmy małostkowi. WICEPREZES wstaje, Znos* &° lekko na fotel Możesz mi wierzyć, ale czekaj, czekaj... bo ja zachowałem się nadzwyczajnie w stosunku do ciebie. Otóż ja powiedziałem Władkowi, a zrobiłem to z czystej lojalności wobec ciebie, że nigdy! Słuchasz mnie? Że nigdy nie przestanę pić. I piję. (Podnosi kieliszek, pokazuje go obecnym, wypija) O! wszystko dla ciebie. I dzisiaj rzeczywiście też wypiłem. Obserwując ciebie i ten mecz, który tu haniebnie przegrywasz. Włącz dźwięk. SPRAWOZDAWCA Piętnaście minut do końca, tylko piętnaście minut. Ciągle 1:0 dla Holendrów. PREZES Wyłączyć go! MAJA Pij, pij, jeżeli już chodzi o to, przez kogo ty pijesz... Wiceprezes nagle poważnieje, pozbywa są pijackiej pozy. WICEPREZES Przestań. MAJA To ty jesteś znany z dobroci. To z ciebie się wszyscy śmieją. WICEPREZES Przestań. MAJA Ty nie zwalaj na innych, ty pijesz przez to swoje Julątko słodkie, nie przez sport, nie przez nikogo innego. WICEPREZES Zamknij się. PREZES Nie krzycz na nią. Wszyscy o tym wiedzą. Zresztą w końcu to nie twoja wina, że masz żonę, która chodzi pod koszary. MECZ 353 MAJA Widzisz, widzisz, wszyscy wiedzą, wszyscy się z ciebie śmieją, a ty nie jesteś w stanie z nią porozmawiać, skończyć z tym. (Do Cichońskiego) Taki zdolny człowiek. PREZES Jak ty możesz pozwolić się tak upokarzać?! WICEPREZES Oczywiście, oczywiście. Lepiej być zawsze trochę starszym, głupszym od żony, trochę głuchym, wtedy ma się pewność siebie i szczęśliwe małżeństwo. Szkoda, że Migonia nie ma. PREZES Ty, słuchaj. Zrywają sie_, wygląda, żf W na siebie rąucą, ale ti> tym momencie Dziennikarz krzyczy. DZIENNIKARZ Rany boskie, teraz... jest... no... Ech... Migoń by to włożył z palcem w dupie. Dialog się urywa, wszyscy odwracają sie_ i wpatrują w telewizor. Nasza drużyna przeprowadza oblężenie bramki holenderskiej, kilka strzałów Jeden w poprzeczki. Już,już zdaje si(, zf piłka musi sie_ znaleźć ^ 5iatce holenderskiej, ale się nie znajduje. Wszyscy Zastygają w napięciu, po czym, kiedy sytuacja zostaje wyjaśniona pri^Z bramkarza, opadają na fotele. Przez chwilę trwa zupełna cisza. ClCHOŃSKI Nerwy nie wytrzymują. Cóż, nie wszyscy jesteśmy z hartowanej stali. DZIENNIKARZ Już go rozgryźli. SZEF BANKIETU do Wiceprezesa Pan się nie przejmuje, przecież pan nie pije przez żonę... Co rozgryźli? DZIENNIKARZ Że Korek ma kiwkę tylko w lewo. PREZES No prawda, tak, dlaczego on właściwie nie puści Włodarskiego... Podobno już z tą jego nogą jest dobrze. MAJA Przyniosę jeszcze kawy. SZEF BANKIETU Pan pije dlatego, że pan lubi wypić... Chwila milczenia. 354 TEATR WICEPREZES Chciałbym złożyć oświadczenie. Od tej chwili rzucam picie... Znów chwila milczenia. SKARBNIK O, to pan daleko zajedzie. Ten Piekut strzela z zamkniętymi oczami, panie prezesie, i moim zdaniem należałoby go jak najszybciej sprzedać, póki dają dobrą cenę. ClCHOŃSKI To nie jest takie proste. WICEPREZES Moglibyście młodych wprowadzić do ligi. SKARBNIK Tam jest rzecz bardzo drażliwa. Tam przestali młodzi napływać. ClCHOŃSKI A dlaczego? SKARBNIK W zasadzie to jest tak, że dawniej kluby kupowały młodych utalentowanych juniorów, a teraz przestały. PREZES Bo to nie jest bazar. To jest sport, a nie handel. Zerwaliśmy z tym. WICEPREZES Oczywiście. Dawniej się kupowało graczy, a teraz się po prostu kupuje mecze. PREZES Dlaczego? WICEPREZES Nie wiem. ClCHOŃSKI Może to po prostu taniej wychodzi. SKARBNIK Drożej. WICEPREZES Ale jest pewność na wygraną. Dlatego liga przestała grać. ClCHOŃSKI Ma pan dowód? WICEPREZES Zostawiłem w domu. ClCHOŃSKI MECZ 355 WICEPREZES Ja nic nie mówiłem. ^ PREZES No tak... A ja o tym nic nie wiedziałem, mnie nikt nigdy nic nie powie... A jak właściwie jest z tym meczem od strony finansowej? SKARBNIK Jeśli chodzi o wypłaty dla piłkarzy, to w Federacji powiedzieli, że nie są zainteresowani meczem... w tym sensie. PREZES Zaraz, jak to? Coś im tam mieli przecież wręczać, jakieś odznaki i coś. SKARBNIK Same odznaki. PREZES Przecież tam były koperty. WICEPREZES W tej sprawie mogę się wypowiedzieć autorytatywnie. W kopertach były jedynie upoważnienia do noszenia odznaki. PREZES Pani Maju, słyszy pani? MAJA Jeszcze piętnaście minut. PREZES do Skarbnika Ty leć na dół i powiedz im, że jak wygrają ten mecz, to dostaną po trzydzieści na głowę. SKARBNIK Panie prezesie, a niby z czego mamy to wypłacić? Pana Władka nie ma. PREZES Coś wymyślisz. ClCHOŃSKI To może ja wyjdę? PREZES Dlaczego. Przed wami i tak się nic nie ukryje. ClCHOŃSKI Dla zachowania formalności. Wstaje i wychodki. PREZES Idź i ich zawiadom. 356 TEATR SKARBNIK Panie prezesie, mnie nie uwierzą. Chyba, żeby pan sam... PREZES Z wami to ja mogę... Zaraz wracam. Wychodki. SKARBNIK Ale z czego my wyłożymy? Pan Władek miał dojścia... Niestety... Panie prezesie. Wychodki %a nim. S%ef Bankietu mruga do Wiceprezesa, ten kiwa przecząco głową, nalewa sobie czystą cole, i wypija. WICEPREZES Boże! Jakie to jest smaczne! S%ef Bankietu wzdrygnął się i wychodki. Telewizor wyciszony. Wszyscy wychodną, postoje tylko Maja i Wiceprezes — zamknięcie dr^wi. MAJA Cichoński jest za tobą. WICEPREZES Ale ja nie jestem za nim. MAJA Czy nasi strzelą? WICEPREZES Wykluczone. MAJA To prezes leci... Słuchaj, jak będzie dzwonił Kowalski do prezesa, daję ci słuchawkę, a ty umawiasz się, że jesteś u niego jutro z samego rana. I powiesz wszystko, co wiesz, szczerze. WICEPREZES A jak sam popłynę na fali szczerości? MAJA Wykluczone. Ty atakujesz. WICEPREZES Nie chcę. MAJA Masz tu, napij się (nalewa mu kieliszek wódki). Musisz się teraz skupić. WICEPREZES wypija Nie mogę zrobić świństwa. MECZ 357 MAJA Napij się jeszcze jeden kieliszek (nalewa). WICEPREZES wypija Ja się nie nadaję. MAJA No, jeszcze jeden (nalewa). WICEPREZES wypija i nabiera pewności siebie Dobra... A jak! Proszę bardzo. Dawaj no jeszcze jeden kieliszek. MAJA Dosyć. Upijesz się jak świnia. WICEPREZES Cicho! Co ty mi się tu rządzisz. Dawaj flaszkę w tej chwili (nalewa i wy pija). Tak jest. Zrobię to, jestem świnia! A jak! Nareszcie jestem świnia! MAJA Kocham cię. WICEPREZES Co się tam dzieje? Włącz dźwięk. Maja włącza dźwięk. Wchodzi Skarbnik i Cichoński. SKARBNIK , Co tam się dzieje? SPRAWOZDAWCA Co tu się dzieje? Trener, masażyści, cała ekipa holenderska wbiegają na boisko, szaleją ze szczęścia. Co to jest? Zegar rzeczywiście wskazuje koniec meczu, ale to chyba niemożliwe... Tak szybko. Patrzę na zegarek... Nie. Sędzia gwiżdże. Jednak tak. Koniec meczu. Nie! Tak! Tak! Dyktuje rzut wolny przeciwko Holendrom. Pokazuje, że liczy się czas na jego zegarku. Tak, proszę państwa, oczywiście. To była po prostu awaria wielkiego zegara świetlnego. SKARBNIK Zegar za sześćset tysięcy. Ciekawe, kto na tej inwestycji zarobił? SPRAWOZDAWCA Wznawiamy grę rzutem wolnym. Właśnie... CICHOŃSKI wyłączając dęwi^k No tak, zła organizacja. Większość lekceważy swoje stanowiska. WICEPREZES Tak będzie dzwonił Kowalski do orezesa. to dai mi telefon. T 358 TEATR MECZ 359 MAJA No, nareszcie. ClCHOŃSKl No cóż, po tym meczu będzie dużo hałasu. SKARBNIK W prasie. ClCHOŃSKl Nawet nie... Będą padały pytania, trudne pytania. (Do Skarbnika) Rozumiem pana rozgoryczenie. SKARBNIK Właśnie. Skąd ja mam wziąć pieniądze. ClCHOŃSKl No, cóż... prezes to oczywiście bardzo zasłużony człowiek. SKARBNIK Oczywiście. Wybitnie zasłużony. ClCHOŃSKl Oddał sprawie piłki nożnej ogromne zasługi. MAJA Oczywiście. ClCHOŃSKl Ale wymagania idą w górę. (Do Wiceprezesa) Pan byłby świetnym prezesem. Szkoda... WICEPREZES Co? ClCHOŃSKl Nie, nic. MAJA Czy pan wie, że on definitywnie rzucił picie? ClCHOŃSKl Tak? To ciekawe. Wraca Prezes, a %a nim Dziennikarz, który patrzy na Prezesa wzrokiem, z którego wynika, że czarno widzi jego przyszłość i w z^lZ^34 Z 9m ma taki jeden plan. PREZES Wy wiecie, ile oni zarabiają? Karły, alkoholicy, analfabeci! Więcej niż profesor uniwersytetu, więcej niż ja. WICEPREZES PREZES Sławni ludzie. Pokonali milionerów, nakosili szmalu i już im się nie chce grać. Jedno ich tylko bierze. Jak wszedł ten pedał z Ameryki do szatni i powiedział, że jak wejdą do finału, to każdy dostanie tyle pieniędzy, ile chce, to przykro było na nich patrzeć. DZIENNIKARZ Jednak żaden się nie odezwał. PREZES . Bo siedzieli, uderzali kolanem o kolano i bali się powiedzieć za mało. Tylko marzą, żeby wyprysnąć do Realu, nie? A tu się nie chce grać. Raz w życiu się karły poderwały i już się poczuli najlepsi. Bel ami, pozerki, cwaniaczki. DZIENNIKARZ Sam pan mówił, że jesteśmy najlepsi, co pan tu krzyczy. Oni trawę gryzą, żeby ,/, strzelić. Bez tych trzydziestu tysięcy, na które pan ich i tak przekręci. SKARBNIK Co prawda, to prawda, że zarabiamy za mało. Wie pan, ile pieniędzy idzie w Holandii w piłkę? Ile na całym świecie zarabiają? PREZES '• Nie jesteś na całym świecie... Dawniej mogli wygrać bez pieniędzy. W głowie im się przewróciło od tego szmalu. ClCHOŃSKl Bardzo surowo, ale... czy, panie prezesie, sprawiedliwie? PREZES do Mai, cicho, ze smutkiem, wyczerpany swoim wybuchem Karły, zera, alkoholicy. Dziennikarz notuje. MAJA Dlaczego pan z tym do mnie? PREZES Zaraz wracam (wychodzi). Wiceprezes tymczasem opiera się o biurko, na którym stoją dwie przygotowane pn^fZ $?iefa Bankietu setki wódki. W tym momencie dzwoni telefon. MAJA podnosi słuchawkę Tak, tak. Wątpię, czy będzie w stanie, dam panu wiceprezesa. (Zatykając mikrofon) No? Cichoński uśmiecha się ciepio i tajemniczo. Wiceprezes przeżywa nagle przypływ wątpliwości i chciałby wziąć słuchawkę, i coś go odpycha. Wreszcie wyciąga rękęJużJuż bierze, ale jakoś mu ta ręka zbacza, trafia akurat na kieliszek wódki, gwałtownie wypija. 360 TEATR MAJA No? Bierz to szybko... Wiceprezes %nów wyciąga rękt,,już,już, ęaraę weźmie słuchawki, *k y0'** c°fa ">" W dłoń, po chwili rozkłada ręce. MAJA No, szybciej ty, ty... Kochanie, no? Malutki mój. No, bierz tę słuchawkę. Teraz, tak. Szybciej, no? (Mówijak w ekstazie miksnej. Ocyy ma zamknięte). WICEPREZES %alamanj Nie mogę. Nie, nie mogę... Przepraszam cię, Maju. Jaka tam ze mnie świnia. Musiałbym czasem wytrzeźwieć, a na samą myśl o tym... SKARBNIK Wcale by pan nie musiał. MAJA podnosi słuchawkę, do ucha Halo, halo... (odkłada słuchawkę, bo ^ drugiej strony niktsięjuż nie odzywa. Patrzy długo na Wiceprezesa i mówi) No dobrze. Koniec. WICEPREZES Jesteś śliczna, kiedy się denerwujesz. SKARBNIK Panie Cichoński, ja jeszcze nigdy w życiu nie spotkałem kobiety, która by mi się nie podobała. CICHOŃSKI Cha, cha... dobre... (Do Wiceprezesa) Nic, nic, wyszliście z tej próby obronną ręką, wy mi się podobacie... to nieprawda, że nie macie charakteru. MAJA Jak to? CICHOŃSKI Między nami mówiąc i tak by go nie zatwierdzili... wiem to poufnie. Wraca Prezes. Dzwoni telefon. MAJA Tak, tak, coś się rozłączyło. Przepraszam bardzo. PREZES Nie ma mnie. MAJA zadtiia mikrofon Kowalski, do pana. PREZES Aha. Tak, dobrze. Idę (idęiejak na egzekucję, bierne słuchawkę, %ac%yna dziarsko) Halo, cześć (aleju^po chwili przygasa) Tak... tak... Wchodzi S%ef Bankietu. MECZ 361 SZEF BANKIETU Czy karteczki z nazwiskami kłaść przy talerzach? PREZES pr%e% telefon Tak... tak... zdaję sobie sprawę... w całej rozciągłości... Tak, rozumiem. Poniosę... Rozumiem... Ale jeszcze nie koniec meczu. Halo! (Ogląda słuchawkę, i odkłada ją)f SZEF BANKIETU nuci „I znów księżniczka Anna spadła z konia..." Panie prezesie, czy jeszcze kogoś dopisać do gości, bo plastyk chce iść do domu. Prezes nie %wraca na niego uwagi. CICHOŃSKI Źle to wygląda. PREZES Pan się nie orientuje, kto przyjedzie na miejsce Władka? CICHOŃSKI No cóż, mówiąc między nami, może być tak, a może być inaczej. PREZES Ale jakieś idee są? CICHOŃSKI Tak. Ale panuje kontrowersyjność... Zresztą wie pan, między nami... jak pan meczu nie umie wygrać. (Do S%efa Bankietu) Niech pan na mnie nie liczy. PREZES do Cichońskiego Przepraszam was, a wiecie, kto stoi za? (S%epc%e mu coś na ucho)_ Cichoński odpowiada mu szeptem. PREZES Taa... Co pan radzi? CICHOŃSKI To ja mam radzić?! SKARBNIK Przecież pan wie, że my w ogóle nie mamy prawa wygrać z Holendrami... w nic... Raz się mogło udać... CICHOŃSKI Są dwie możliwości. Albo sprawę prześwietlić... PREZES No, no? CICHOŃSKI Albo ją, że tak powiem, wyciszyć. ' TEATR PREZES Tak, tak. I co pan mi doradza? ClCHOŃSKI Obie są złe. PREZES A która lepsza? ClCHOŃSKI W pierwszym wypadku może pan rozpętać demony. PREZES Ale ja będę pierwszy atakował. ClCHOŃSKI Ale jednak trzeba brać pod uwagę, że atakowani mogą próbować się bronić. PREZES Dlaczego? ClCHOŃSKI Teoretycznie istnieje taka możliwość. W drugim wypadku jest jasność. PREZES No. ClCHOŃSKI Pozornie. PREZES Ktoś inny może coś rozpętać i mnie podłączyć? ClCHOŃSKI Właśnie to chciałem powiedzieć. No cóż, ponieśliśmy porażkę, dotkliwą porażkę. Zawiedzione zostały wielkie nadzieje. PREZES Ale sam pan widzi... Trener nie wystawił Migonia. ClCHOŃSKI Ale on ma ogromny kredyt zaufania. PREZES Iii tam. Dostanie raz w dupę i po kredycie. ClCHOŃSKI Ale to jest bardzo zasłużony trener, do niego zresztą też wrócimy. PREZES To co mam robić? MECZ ClCHOŃSKI podsuwa mu kartką papieru i pióro Chyba napisać. PREZES A jak przyjmą? ClCHOŃSKI Bywały takie wypadki... odejdziecie w chwale. PREZES Poczekam. ClCHOŃSKI Trudno wam radzić, ale ja bym na waszym miejscu... PREZES Jeszcze nie jesteście na moim miejscu. ClCHOŃSKI I chwała Bogu... Nawet się postaram zapomnieć o tym, co pan tu mówił. SKARBNIK Migoń się rozgrzewa! DZIENNIKARZ Trener wpuszcza Migonia! ClCHOŃSKI No i widzi pan...Co pan chciał od trenera? Migoń wchodzi na boisko. PREZES To oczywiste, jasna sprawa. Trener robi sobie alibi. ClCHOŃSKI No, może to jest to, jak wy je tam nazywacie, założenie taktyczne. SKARBNIK Migoń to jest łobuz, ale może strzelić. PREZES Przez pięć minut to on może... WICEPREZES On nie jest taki głupi, nie strzeli. SKARBNIK No, głupi to on jest. WICEPREZES Ale nie taki. DZIENNIKARZ To wywiadu z Migoniem nie ma. 363 364 TEATR WICEPREZES Wydrukuj to, co tu się dzieje. DZIENNIKARZ Wydrukuję. WICEPREZES To z prezesem tak słabo? DZIENNIKARZ Kibicom należy się słowo prawdy... Tu potrzeba lancetu chirurga. Prezes włącza fonię. SPRAWOZDAWCA Migoń na boisku. Pokerowe zagranie trenera. Ale czy jest on w pełni sił... czy doszedł do siebie? Do końca pięć minut, nie, cztery minuty. To z pewnością nasz najlepszy napastnik, jeden z najlepszych napastników świata... sekundy płyną. Piekut wyprowadza piłkę, idzie środkiem pola, przerzuca do kapitana, jeden zwód, drugi zwód, przerzut na prawo do Małego, Mały idzie do przodu, teraz zwalnia, ściąga na siebie jednego, dwóch Holendrów... przerzut, świetnie mierzony przerzut. Migoń dostaje piłkę... Słyssymy dupki ryk entuąaęmu na trybunach. SPRAWOZDAWCA Migoń ma przed sobą dwóch obrońców, mija zwodem jednego ostro, wchodzi w niego drugi... Migoń mija go, tamten robi wślizg, zawadza o nogę Migonia, ale nasz piłkarz sunie dalej, jest już sam na sam z bramkarzem... pole karne, sto tysięcy ludzi zrywa się z miejsc... I nagle ^biorouyjęk ąuvodu. SPRAWOZDAWCA Ach, proszę państwa, proszę państwa, co to było, co to było... kiedy wydawało się, że już... już... już... Migoń pośliznął się... tak, oczywiście, płyta jest bardzo śliska... co za pech, co za pech... jeszcze końcem buta dotyka piłki, ale nie... nie... nie... dobrze ustawiony bramkarz wyłapuje to bez trudu. Co za pech. Gwizdy, ryk ęawodu. WICEPREZES Tak też myślałem, że się pośliźnie. PREZES Kupili go. Wszystkich kupili. DZIENNIKARZ Tak nie wolno nikomu mówić. SPRAWOZDAWCA No tak. Jeszcze sekundy, dosłownie sekundy dzielą nas od końca meczu. Meczu przegranego. Zegar już się zatrzymał, sędzia raz jeszcze spogląda na zegarek, MECZ 365 dolicza widocznie kilkadziesiąt sekund. Publiczność zaczyna opuszczać stadion. Niepotrzebne są te manifestacje niezadowolenia. Zupełnie niepotrzebne. Tak więc, proszę państwa, nie zagramy w półfinale, nie będzie meczu z Argentyną. Przegrany mecz. SKARBNIK Puszczają butelki. (Do Gospodarka Stadionu) Panie kolego, halo... wszystkie butelki panu wytłuką. SPRAWOZDAWCA Zawiodła taktyka, zawiedli gracze. Ani Mały, ani Piekut, ani Korek nie potrafili wykorzystać kilku stuprocentowych sytuacji. Niepotrzebna była ta zbytnia pewność siebie działaczy, kierownictwa drużyny - to wszystko się mści. Potęgują się gwizdy. SPRAWOZDAWCA Sędzia raz jeszcze patrzy na zegarek, za parę sekund pożegnam się z państwem. Jeszcze Mały próbuje jednego dryblingu, drugiego, Holender pomaga sobie łokciem i gwizdek - koniec meczu. Nie, to jeszcze rzut wolny, jeszcze widocznie parę sekund. Przepraszam za tę pomyłkę, ale jak mówiłem, zegar już dawno się zatrzymał, mecz w normalnym czasie byłby skończony. Mały egzekwuje rzut wolny, niedaleko, dwadzieścia metrów od bramki. Holendrzy robią mur i proszę... Ooo, bardzo piękny strzał. Bramkarz z wysiłkiem wypiąstkowuje piłkę, Korek strzela, piłka odbija się od holenderskiego obrońcy, teraz zamieszanie przed bramką Holendrów, kłębowisko nóg, patrzymy na sędziego, on patrzy na zegarek... PREZES pomknął oc%y, ukrył twar^ w dłoniach Boże, daj, Boże, ten ostatni raz, dopomóż! I naras^ d^tki ryk entu%ja%mu. SPRAWOZDAWCA To nieprawdopodobne! To nieludzkie. Tak, proszę państwa. Tak! Sędzia pokazuje na środek boiska. Na sekundę, może dwie sekundy przed końcem meczu gdzieś tam znalazła się noga Migonia, piękny strzał i gol! Zwycięstwo! To się w głowie nie mieści. Holendrzy stoją jak oniemiali. Migoń klęczy na ziemi, rzucają się na niego koledzy. Sędzia pokazuje; na środek. Jesteśmy w półfinale! Brawo, nasi chłopcy! Tak, proszę państwa, tak to jest w piłce. Walczy się do końca. Raz jeszcze pokazali, że potrafią walczyć... że są wspaniałymi piłkarzami... że są najlepsi... że jesteśmy najlepsi, że nasze sukcesy nie były przypadkowe, publiczność szaleje ze szczęścia. Dziękuje swojej drużynie. Ludzie są jak w transie... Całują się... co za chwila. Warto było żyć, żeby ją przeżyć. Piłka wędruje na środek, Holendrzy zaczynają, w tym momencie gwizdek sędziego... tak... koniec meczu... wielkiego meczu... wielkie brawa dla wszystkich współtwórców sukcesu... tłum wpada na boisko... porywają Migonia na ręce... zdaliśmy dziś najtrudniejszy egzamin z odporności r TEATR psychicznej... Migoń płacze... tak, ten chłopak ociera łzy... wiem, co myśli w tej chwili... teraz przed nami Argentyna. SKARBNIK Z czego ja im zapłacę? No to koniec! GOSPODARZ STADIONU bud%i się Co tam, co tam? Co... co... co? Koniec? Ile było? ClCHOŃSKI do Prezesa Gratuluję. Od razu wiedziałem, że tak będzie, ale tym niemniej, ogromnie się cieszę. Zawsze mówiłem... PREZES Serdecznie panu dziękuję. To może brudzia? ClCHOŃSKI Czy ja wiem, a chociaż niech będzie. Pocałunki. PREZES Rysiek. ClCHOŃSKI Jasiek. Pojawia są Wrotek. WROTEK Najmocniej przepraszam, ale żona mówi, że jeżeli więcej niż trzy miesiące, to mnie to nie interesuje. Euforia, toasty, śpiewy „Sto lat, sto lai", okrzyki „Jesęcąt Polska", „Niech żyje pan prezes", skandowanie „Migoń, Migoń", śpiew „Polska gola, Polska gola". Tłum gratulujących wdziera się na scenę. Między nimi całowany i poklepywany Migoń. Ale Migoń ma twar% tragiczną. W ręku niepewnie trzyma kontrakt. MIGOŃ Panie wiceprezesie, ja sam nie wiem... WICEPREZES Wspaniale! Naprawdę gratuluję. Zawsze wierzyłem w twoją bezinteresowność. MIGOŃ Panie Andrzeju, pan mnie zna... fa ro^pac^ą) Przecież ja nie chciałem! Ja sam nie wiem, jak to się stało... Jezu... WICEPREZES Gratuluję, gratuluję. A co to? Kontrakt jeszcze nosisz? Na co ci to? MIGOŃ O Jezu! Nie ma szansy? Nie puszczą? A może puszczą? MECZ 367 WICEPREZES Ty masz poczucie humoru (śmieje się). PREZES Proszę o ciszę. No, to zdrowie Migonia, niezawodnej podpory naszej reprezentacji. ClCHOŃSKI I oczywiście ligi krajowej. PREZES Oczywiście. Żeby w dalszych oczekujących ją ciężkich zmaganiach strzelał równie niezawodnie. MIGOŃ z ro^pacs^ą Jezu! Ja nie chciałem... Zagłusza go śpiew „Sto lat", po chwili słychać przyciszony głos na pierwszym planie. GOSPODARZ STADIONU Panie Kaziu, panie Kaziu! SKARBNIK Co tam znowu? GOSPODARZ STADIONU No, sędzia czeka. Śpiew „Polska gola, Polska gola, taka jest kibiców wola". KONIEC ZARAZ ZAŚNIESZ 369 OSOBY ON ONA Noc. On i Ona wracają 3; bankietu. Trochę uypili, starają są ęachowywać cicho, ni im to wychodki. Mają oboje po 30 lat. Otwierają dnyvi. Są w mieszkaniu. ONA Zmęczyłam się. ON Może chcesz się czegoś napić? ONA Nie. ON Jest jeszcze trochę winiaku... Może herbaty? ONA Zrobiłbyś, kochanie? ON Oczywiście, już robię... Świeżej zaparzyć? ONA Nie. ON Ale może chcesz? ONA Nie, ta powinna być jeszcze dobra. ON To może z cytryną? ONA O, bardzo dobrze. Z cytryną. ON A ty się połóż. ONA Ahaa... Kładę się... O Boże, nie mam siły zdjąć butów. ON Bo bardzo dużo tańczyłaś. ONA Lubię tańczyć... Nie widziałeś mojego szlafroka? ON Pewno jest w łazience, przyniosę ci... Tańczyłaś bez przerwy. ONA Mówiłam ci, że lubię. Kiedyś bardzo dużo tańczyłam. ON Masz tu szlafrok. ONA Dziękuję... No, poszły buty. ON Bardzo mi przykro, że teraz mniej tańczysz. ONA Nie mówię tego, żeby ci sprawić przykrość. Mówię po prostu, że lubię tańczyć... (śmieje sie_). Ten Rysiek jest szalenie zabawny. ON Już ci osłodziłem. I wcisnąłem. ONA Opowiadał cały czas, że się rozwiódł, a teraz chce wystąpić o alimenty, bo stracił na tym rozwodzie... Poważnie. Chce wnieść sprawę do sądu. Zabawne, co? ON Zabawne. ONA Pyszna herbata. ON Nie za mało cytryny? ONA Nie. ON Mogę ci jeszcze wycisnąć. ONA Nie, dziękuję... A na razie podobno jego teść, to znaczy były teść, chce go obciążyć kosztami wesela... Było z dwieście osób. Zabawne, co? Śmieje sie_, TEATR ON Zabawne. ONA Podobno ten jego teść przed ślubem przy każdej wizycie brał go na bok i mówił mu, że kiedyś, jak był w wojsku^to poszedł z kolegami na kurwy. Raz w życiu. ON No i co? ONA No i nic. Wiesz, ile on wtedy miał lat? Osiemnaście. ON Zdarza się. ONA Ale teraz ma siedemdziesiąt. I stale o tym mówi... Rozumiesz? ON Idiota. ONA Wcale nie. Raczej marzyciel. Każdy ma coś takiego, co mu pozwala przetrwać tę całą okropność życia... ON A jemu pomaga to, że 50 lat temu był na kurwach? ONA Tak. Tak jak ty opowiadasz o tym twoim dziadku, który był w RAF-ie podobno. I strasznie go za to kochasz. ON Nie podobno, tylko był. ONA Może był, a może nie był. Co za różnica? To jest ważne dla ciebie, a nie dla niego. ON Był. ONA Bardzo dobrze. A tamten był na kurwach. Pomyśl — raz jeden, kiedyś, w wojsku, i pamięta to do tej pory. ON Już mówiłaś. ONA Obraziłeś się za dziadka?... Nudzę cię... ZARAZ ZAŚNIESZ 37i ON Tak sobie. ONA Taki jesteś dobry, przyniosłeś mi szlafrok, zrobiłeś herbatę, a ja cię nudzę. ON Spać mi się chce. ONA Nie denerwuj się. Na jutro jestem umówiona na jedenastą, pójdę i zrobię to. Nie musisz się denerwować. ON Wcale się nie denerwuję i wcale nie musisz tego robić. ONA Nie bój się, zrobię. Chociaż, prawdę mówiąc, nie wiem, co by ci to przeszkadzało. ON No, więc proszę cię bardzo, możesz nie robić. ONA Naprawdę? ON Naprawdę... Tylko błagam cię, przestań mnie tym zanudzać. Chcesz, to rób, nie chcesz, nie rób... O cholera! ONA Co? ON Nic. ONA i Wylałeś herbatę? ON Nie martw się, wytrę. ONA Czekaj, ja wytrę. ON Daj spokój. Potem będziesz wymawiać. ONA Ja ci wymawiam? ON A co, nie? 37* TEATR ONA Czym ty się tak denerwujesz? Wszystkich ogarnęło jakieś szaleństwo. To jest jak w Zlej godzinie Marqueza. Przedwczoraj podeszła do mnie jakaś kobieta na ulicy i mówi, żebym jej dała 100 złotych. ON I co, dałaś? ONA Nie dałam. ON I co? ONA Tamta się tak samo zapytała: i co będzie? ON I co? ONA I nic. Mówię jej, że nic. ON Chcesz jeszcze herbaty? ONA A ona się mnie zapytała wtedy: czy ja się nie boję? A wtedy ja jej się zapytałam, czy ona się nie boi...? ON Ja sobie jeszcze wezmę. ONA To ona wtedy się rozejrzała, jakby się naprawdę bała, i szybko odeszła. Nie, nie chcę już herbaty. ON To byłoby bez sensu. ONA Co? ON Wiesz... jeżeli tego nie zrobisz. ONA Dlaczego? ON Boję się, że coś się między nami zepsuje. ZARAZ ZAŚNIESZ 373 ONA Zepsuje? ON Tak. Ono. śmieje się. ON Czego się śmiejesz. ONA Bo to bardzo zabawne. ON Jestem z tobą, jest mi bardzo dobrze, chcę być tylko z tobą, nie chcę nikogo więcej. Ona śmieje sie_. ON Przestań się głupio śmiać. ONA Tak jest. (Śmieje się jenyzy prąn^ chwile,) Przepraszam... Słuchaj... ON Słucham. ONA Widzisz, ja myślę, że gdyby naprawdę było nam dobrze, to można by się martwić, że coś się zepsuje. Ale tak... Dużo gorzej być nie może. ON Mnie jest bardzo dobrze. ONA Tak? ON ' Tak. ONA Aa, jeżeli tak. Bo ja nic o tym nie wiedziałam. ON Gorzej jest tylko ostatnio. ONA Odkąd się dowiedziałeś? ON Tak. ONA Bo zacząłeś się denerwować? 374 TEATR ZARAZ ZAŚNIESZ 375 ON Tak. ONA A potem wszystko znów będzie dobrze? ON Oczywiście. Pojedziemy razem, wezmę cię na to stypendium, będzie ciepłe morze, słońce... Będziemy pływać. ONA I będę mogła tańczyć? ON Cały czas możesz tańczyć. ONA I nie będą cię drażnić te historie o Ryśku? ON One mnie nie drażnią. Może nawet są zabawne. Tylko mnie wszystko drażni. Jestem po prostu strzępem nerwów, nie rozumiesz? Ja się nie mogę na niczym skupić. Ty wiesz, że ja się na tym przyjęciu o mało nie rozpłakałem? ONA Naprawdę? ON Tak. Naprawdę. ONA Nie zauważyłam. ON Bo się opanowałem. ONA Czym ty się aż tak denerwujesz? ON No, wszystkim. ONA Nie martw się, wcale nie musiałbyś się ze mną żenić. ON Proszę cię bardzo, mogę się z tobą ożenić. ONA Ale naprawdę nie musisz. I ON Ale mogę. Mnie to nic nie obchodzi. Mogę się żenić, mogę się nie żenić. Zresztą wszyscy myślą, żeśmy się ożenili. ONA Nie wszyscy. ON No to prawie wszyscy. Ja wszystkim mówię, że się z tobą ożeniłem. ONA A ja, że nie. ON Poważnie? No, to po co się wygłupiasz?... ONA Nie martw się. Już tylko ta dzisiejsza noc. Jutro o jedenastej idę do lekarza i wszystko będzie wspaniale. ON Tak, będzie. ONA Na pewno? ON Tak. ONA No, widzisz. Nareszcie jesteś czegoś pewien... Będziemy cudowną, kochającą się, wyzwoloną parą. Co?... Bo widzisz, ten lekarz namawiał mnie, żeby tego nie robić, żeby się nie przejmować tobą ani nikim w ogóle. ON • » W porządku, nie rób tego. ONA Powiedział, że mogę do jedenastej odebrać zadatek. ON Nareszcie robisz się oszczędna. ONA To jak? ON Rób jak chcesz. ONA Ale ja chcę, żebyś ty chciał, a właściwie bardzo chciał. A ty chcesz? 376 TEATR ON Nie. ONA Dlaczego nie chcesz? ON Już mówiłem. ONA To powtórz. ON Gdzie jest relanium? ONA Co, znowu gorzej się poczułeś? Nie powinieneś łykać relanium po wódce. ON Nic nie szkodzi, daj mi. ONA Ach, biedaku, więc aż tak źle z tobą. ON Przecież możesz to mieć później — za dwa lata, za trzy. Co ci się tak spieszy? R2eczywiście szkodzi po wódce relanium? ONA Szkodzi, ale nie za bardzo. Możesz łyknąć. ON Może lepiej nie? ONA To nie. A za dwa lata będziesz chciał? ON Tak. ONA Na pewno? ON Przecież ja teraz też chcę, tyle że teraz to nie ma sensu. ONA Ale ja nie chcę. Boli mnie wątroba, chce mi się rzygać. Lekarz mówił, że to od tego. Nie chcę. ON W porządku. Mówmy o czymś innym. ZARAZ ZAŚNIESZ 377 ONA Daj mi jeszcze herbaty. O, widzisz, jak sobie ładnie rozmawiamy. ON Zaraz. ONA Aaa, masz do mnie żal. ON Nie mam żalu... Słuchaj, jeżeli chcesz... ONA Przestań mnie nudzić i daj mi herbaty. ON Za trzy miesiące wyjedziemy razem na to stypendium... Będzie wspaniale. ONA Aha. ON Ten uniwersytet jest nad samym oceanem - 2.0 minut samochodem. ONA Tak? ON Tak. ONA To wspaniale. ON W oceanie pływają foki, biegają ptaki... ONA Chyba po brzegu biegają, co? ON Po brzegu. ONA Papugi może? ON Nie wiem dokładnie. Jakieś ptaki biegają. Będziemy mieli w tym uniwersyteckim hotelu pokój z kuchnią. Tam jest wszystko: lodówka, telewizor kolorowy, klimatyzacja. Okna wychodzą na park... ONA Aha. TEATR ON Fajnie, nie? ONA Aha. Bardzo się cieszę. Będzie nam wspaniale we dwójkę. ON Aha. Odłożymy pieniądze, kupimy stary samochód i przejedziemy się po Stanach. To można zrobić bardzo tanio. Najlepiej kupić starego yolkswagena albo toyotę... One trzymają cenę. ONA Aha. To wspaniale. ON Słuchaj, jak chcesz, możesz tego nie robić. ONA Ale to już postanowione. Opowiadaj lepiej dalej. Jak będzie nam na tym stypendium we dwójkę. W jednym pokoiku. Jak będziemy patrzeć na siebie i się nienawidzić. ON To ty mnie będziesz nienawidzić, a nie ja ciebie. To ty mnie będziesz nienawidzić. ONA Oczywiście. To ja cię będę nienawidzić. Ty mnie będziesz kochać, prawda? Ale pomyśl, cztery miesiące takiej mojej nienawiści... wytrzymasz? Nie pojadę z tobą. Nigdzie z tobą nie pojadę. ON Widzisz, do czego to już doszło między nami? Wszystko przez to. ONA Nieprawda. ON Przedtem było wspaniale. ONA Ty jesteś głupi kłamca, wstydu nie masz. Było koszmarnie. ON Może być jeszcze dużo gorzej. ONA Nie może być. ON Może być. Rozejrzyj się po znajomych. Hania i Krzysio. Jak on wyjeżdża, ona wydzwania do wszystkich i błaga, żeby ktoś przyszedł do niej. I nikt nie przychodzi. ZARAZ ZAŚNIESZ 379 ONA Ty przychodzisz. ON Nieprawda. ONA No, może ostatnio nie przychodzisz. Przepraszam cię bardzo. Ale przedtem przychodziłeś. Bo ty w ogóle jesteś facet do wydzwonienia. Jest coś takiego w Ameryce — cali boy? ON Bardzo zabawne. ONA Wcale nie zabawne... Krzysio przynajmniej do nikogo nie chodzi. ON Bo to impotent. ONA Ale ty nie jesteś impotentem. ON Kochanie. ONA Nie nazywaj mnie kochaniem. Albo przepraszam, nazywaj mnie kochanie. Nazywaj mnie jak chcesz. Więc co mówiłeś, kochanie? ON Przecież gdybym ja cię tak nie kochał, nie miałbym nic przeciwko temu. Co by mi szkodziło, gdybyś siedziała w domu uwiązana, zamęczona, a ja bym robił co chcę. ONA Właśnie, co by ci szkodziło? ON Właśnie to, że chcę, żebyś ładnie wyglądała, żebyśmy byli na równych prawach... ONA Co na równych prawach? I co ty byś chciał robić? ON O co ci chodzi? ONA No, powiedziałeś, że ja bym siedziała uwiązana, a ty byś robił, co chcesz. Więc co ty byś chciał robić? A czego nie możesz robić, w czym ci przeszkadzam, z czego dla mnie rezygnujesz? ?8o TEATR ON Nic nie chcę robić. Po prostu nie chcę być uwiązany. ONA Bo widzisz, to jest w ogóle nieporozumienie. Po prostu ja chcę być uwiązana do ciebie, a ty do mnie nie. I to jest wszystko. Bo ty musisz biegać do tych wszystkich panienek, opowiadać im, że je kochasz, potem uciekać od nich, błagać je, żeby ci dały spokój, trząść się ze strachu, żeby nie popełniły czasem samobójstwa, przytulać się do mnie i mówić: Boże, żeby to się już skończyło. Prosić, żebym ja do nich dzwoniła, sprawdzała, czy żyj ą i odkładała słuchawkę. Do jakiej ty mnie spółki wciągnąłeś?! Co, kochanie? Ty myślisz, że ja nie wiem, co ty im o mnie mówisz? ON Ja o tobie?! ONA Ty o mnie. Przecież ja się o tym dowiaduję z całego miasta. Tak, kochanie. Mężczyzną to ty jesteś tylko w tej jednej dziedzinie. Co, obraziłeś się? Przecież to jest komplement... No, nie przejmuj się. Jak chcesz, to wszystko cofnę. ON Nigdy żadnej nie mówiłem, że ją kocham. ONA Mówiłeś, mówiłeś wiele razy. Kołujesz te dziewczyny, a później się dziwisz. A one się nabierają na ten twój wdzięk, szerokie ramiona, a nie widzą, że mają do czynienia z kobietką. ON Nigdy żadnej nie mówiłem. ONA A Zosi? ON Nie. ONA A Krysi? ON Nie. ONA Nie rozumiem, co by ci szkodziło, żebyś się do tego przyznał? ON Bo to nieprawda. ZARAZ ZAŚNIESZ 381 ONA A może po pijanemu coś mówiłeś w tym rodzaju? ON Nie. ONA Przecież mówiłeś mi sam, że jak się upijesz, to mówisz rozmaite bzdury rozmaitym ludziom i potem żałujesz. ON Nie... No może zresztą po pijanemu. Ale kto wierzy w to, co się mówi po pijanemu? ONA Głupi jesteś. Właśnie najbardziej się w to wierzy. Że taki męski, brutalny, cyniczny nagle zaczyna mówić szczerze, lirycznie. Nareszcie jest sobą. Wszystkie kobiety w to wierzą. ON Zresztą to bez znaczenia, bo po pijanemu też nic takiego nie mówiłem, nie mógłbym powiedzieć. ONA No, dobrze, dobrze, dajmy sobie spokój. ON Zrozum, że ja się boję. ONA Czego się boisz? ON Że jak tego nie zrobisz, ja cię będę męczył. ONA Dlaczego? ON No, bo ja siebie znam. ONA I nic na to nie poradzisz. ON Nie poradzę... No, będę próbował, ale boję się, że mi się nie uda, że cię zaszczuję, że cię będę wykańczał. A przecież w takim momencie potrzebny ci będzie spokój. A ja ci go nie dam. Poczucie bezpieczeństwa... No, nie wiem, będę próbował, ale nie wiem... TEATR ONA No, dobrze. Przekonałeś mnie. To jest bardzo dobra herbata. ON Daj spokój. ONA Co? ON Nie mów o herbacie w takiej chwili. ONA W jakiej chwili? ON No, dobrze, proszę cię bardzo, wyżywaj się. Proszę cię bardzo, możesz sobie użyć. ONA Aha, oczywiście. Jestem sadystką. Wiesz co? Ty nawet masz rzeczywiście jakiś talent do niszczenia wszystkiego. Właściwie nie. Ty nawet nie niszczysz, ty omijasz. I jakoś tak żyjesz... ON Jakoś, jak żyję? ONA No, nie wiem. Ale to jest talent. Niby jesteś ze mną, a właściwie to nie jesteś. Niby jesteś pisarzem, ale nie piszesz. Tyle że grasz w tenisa. ON No, to co? ONA Nic. Ale żebyś chociaż był tenisistą. Ale też nie jesteś. Żeby tobie chociaż coś przyjemność sprawiało... Powiedz, sprawia ci coś przyjemność? ON Czasem tak. ONA Co? ON Dużo rzeczy. ONA Kłamiesz. Ja myślę, że nic, że w ogóle nic! Że jak ty jesteś ze mną, to się męczysz, że nie jesteś z kimś innym, że tracisz jakąś okazję, jak grasz w tenisa, to się męczysz, że nie piszesz, jak idziesz z kimś do łóżka, to się męczysz, że mnie zdradzasz. Słowo honoru, że ja ci bardzo współczuję. Jesteś bardzo nieszczęśliwy. ZARAZ ZAŚNIESZ 383 ON O Boże, po co to całe gadanie. W porządku, pojedź jutro i odbierz zaliczkę. Może wtedy przestaniesz tyle mówić. ONA Nie, nie. To już zdecydowane. Po tym, co mi powiedziałeś, nikt mnie na to nie namówi. ON Ja nic nie mówiłem. Ty gadasz cały czas. Bez przerwy gadasz jakieś idiotyzmy. ONA O nie, nie. Ja też poprowadzę teraz życie wyzwolone. Tyle że ty nie jesteś zazdrosny. ON Nie. ONA Na początku strasznie mnie to męczyło, ale teraz doszłam do wniosku, że ty jesteś zazdrosny. ON Tak? ONA Tak. ON Niestety, nie. ONA No, to zobaczymy. ON No, to zobaczymy. ONA No, tośmy sobie porozmawiali. ON Słuchaj, po co my wygadujemy te bzdury. ONA Przez ciebie, kochanie. ON Dobrze, przeze mnie. ONA W każdym razie jest jakaś korzyść z tej rozmowy. f' • 3 84 TEATR ON Jaka korzyść? ONA No, że powinniśmy się rozstać. ON Nie przesadzaj. ONA Im szybciej, tym lepiej. ON Daj spokój. ONA Kiedy ja tak naprawdę myślę. Oczywiście to nie znaczy, że się rozstaniemy. Możemy razem być. ON No pewnie. Nie denerwuj się. Jesteś dzisiaj zdenerwowana. ONA Ty też. ON Wszyscy jesteśmy zdenerwowani. Nie warto się tyle denerwować. ONA Nie warto... Krótka przerwa. Po chwili. ONA Pamiętasz to twoje zdjęcie? ON Które? ONA Jak byłeś mały. W marynarskim ubranku, z długimi włosami. ON Pamiętam. To co? ONA To nic. ON Nic? ONA Nic... Strasznie późno. Śpijmy już. ZARAZ ZAŚNIESZ 385 ON Ja nie zasnę. ONA Zaśniesz, zaśniesz. Zaraz zaśniesz. ON A ty zaśniesz? ONA Zasnę. Słuchaj, mam prośbę: obudź mnie jutro przed dziewiątą. ON Dlaczego? ONA Bo cię proszę. ON Słuchaj, nie chodź tam. W końcu możemy o tym jeszcze spokojnie porozmawiać. ONA Daj mi spać. ON Posłuchaj. Jeżeli nie chcesz... ONA Jeżeli zaraz nie przestaniesz mówić, zacznę krzyczeć. ON Ale posłuchaj. Mówię poważnie. ONA Ja też mówię poważnie — zacznę krzyczeć. ON No dobrze, dobrze, już. No, to dobranoc, kochanie. ONA Dobranoc, kochanie. Herbata mlekiem OSOBY EWA ANDRZEJ i PIES ClSIA ANDRZEJ Jesteś nareszcie. EWA Aha. ANDRZEJ Czekam od dwóch godzin. EWA Tak? ANDRZEJ Tak. EWA Aha. ANDRZEJ O co chodzi? EWA O nic. A co? ANDRZEJ Przecież widzę, że coś się stało. EWA Nie, nic zupełnie. ANDRZEJ HERBATA Z MLEKIEM 387 EWA Tak, a co? ANDRZEJ Obiecałaś nie chodzić. EWA Obiecałam. ANDRZEJ I poszłaś. EWA Ty też obiecywałeś parę rzeczy. ANDRZEJ Dziś nie piłem. Czekałem na ciebie. EWA Tak, widzę. Wczoraj piłeś. ANDRZEJ Wczoraj tak. EWA Więc oboje nie dotrzymujemy. W każdym razie na to wygląda. Zmęczyłam się. Byłam na spacerze z Cisią. ANDRZEJ Chcesz herbaty? EWA Tak. ANDRZEJ Z mleczkiem? EWA Kupiłeś? ANDRZEJ Tak. EWA Dbasz o mnie, kochanie. ANDRZEJ Herbata jest zaparzona. A tu jest mleczko. EWA Maleństwo moje kochane. ANDRZEJ Żonulko! 388 TEATR EWA Szukałam cię teraz, to znaczy szukałyśmy cię razem z Cisią. ANDRZEJ Gdzie? EWA Myślałam, że pijesz. ANDRZEJ Dlaczego? EWA Powinieneś normalnie pić o tej porze. ANDRZEJ Zaczynasz? EWA Nie, naprawdę tak myślałam. ANDRZEJ Powiedziałem, że nie będę pić, jeżeli przestaniesz chodzić do Ełki. EWA Ale ja do niej chodzę. ANDRZEJ Tak. EWA Na twoje szczęście. Kiedyś przestanę i co wtedy będzie? Stracisz powód. Głupio ci będzie, nie?... Bardzo dobra herbata. ANDRZEJ Nie. Ty nigdy nie przestaniesz do niej chodzić. Naprawdę to żyjesz z nią, nie ze mną. Słodziłaś? EWA Tak, dziękuję. Nienawidzisz jej? ANDRZEJ Aha. EWA A ona o tobie tak dobrze mówi. Dolej mi jeszcze herbaty. ANDRZEJ Bo jest przebiegła. Podobno herbata jest bardziej szkodliwa od kawy. To obrzydliwa postać. HERBATA Z MLEKIEM 389 EWA Przestań, kochanie. ANDRZEJ Przecież wiesz sama, co ona o mnie myśli. EWA Bo mnie kocha. Dlatego nie chce, żebym z tobą była. ANDRZEJ Dziękuję. EWA Czy mi się zdaje, czy ty sam mówiłeś coś w tym rodzaju, że jak gdyby nie jesteś dla mnie najlepszy? ANDRZEJ Bo cię kocham. EWA No, widzisz. Ona mnie kocha, ty mnie kochasz. Dlatego oboje chcecie mojego dobra. ANDRZEJ Lekarz zabronił ci się z nią widywać. EWA Myślisz, że to dobry lekarz? ANDRZEJ Bardzo dobry. Pierwszy dobry lekarz, na jakiego trafiłyście. EWA Poważnie tak myślisz? ANDRZEJ Tak. EWA Bo widzisz, on powiedział, że muszę ciebie zostawić. Że to jest warunek, żebym doszła do siebie. ANDRZEJ Kłamiesz. EWA Dlaczego? ANDRZEJ Wiesz, że cię kocham. 39° TEATR EWA Aha, wiem. Już mówiłam, że moja siostra też mnie kocha, oboje chcecie dla mnie jak najlepiej. ANDRZEJ Jednak nas nie porównuj. EWA Dlaczego? ANDRZEJ Poświęcasz się dla niej jak głupia. Latasz z nią do lekarza, robisz, co możesz, żeby ludzie w ogóle chcieli z nią rozmawiać, a ona cię za to wykończyła. EWA Ja też ją wykończyłam. ANDRZEJ Słyszałaś, co mówiła o tobie lekarzowi? EWA Co? ANDRZEJ • Że cię nienawidzi. EWA Ona jest chora. Kocha mnie. ANDRZEJ A ja? EWA Dlatego jestem taka szczęśliwa. Otacza mnie tyle miłości. Mam dziecko i męża. ANDRZEJ Przecież wiesz, że chcę się z tobą ożenić i mieć dziecko. EWA Tak. Ale ja nie chcę z tobą. ANDRZEJ Bo ona by się nie zgodziła? EWA Co ona ma do tego? ANDRZEJ Raz cię zmusiła do przerwania. EWA Sama chciałam. HERBATA Z MLEKIEM 391 ANDRZEJ Nie rozśmieszaj mnie. EWA Tak, kochanie. ANDRZEJ Dlatego, że piję? EWA Dlatego też. Ale nie martw się. Mam nadzieję, że poznasz jakąś cudowną dupeczkę, zdrową psychicznie, odporną na wszystko, która da ci tyle szczęścia, ile zapragniesz, i pełno dzieci. ANDRZEJ Gdybyś przestała do niej chodzić. Przez nią nie chcesz ze mną spać. EWA Kochanie, naprawdę jest taki tłum panienek, cudownych pączków, które marzą o twoim wspaniałym ciele... Dlaczego mnie sobie wybrałeś? Wymęczony rupieć z nie ufarbowanymi włosami. Dlaczego wszyscy musicie na mnie wisieć — moja siostra i ty? Nie macie innych, ciekawszych obiektów? Poza tym śpię z tobą. ANDRZEJ Z łaski. EWA Nie, wcale nie. Kocham cię, podobasz mi się. ANDRZEJ Kochanie, no to chodź. EWA Ty oszalałeś. ANDRZEJ No malutka, o co chodzi? No co, myszuniu? . EWA Ty jesteś wyjątkowo wrażliwy. ANDRZEJ Daj spokój, mała, nie męczmy się. Chodź tutaj do mnie, przytul się, wyciągnij wygodnie. No? EWA Odczep się w tej chwili. Ty myślisz, że po tym wszystkim mogę iść z tobą do łóżka. ANDRZEJ Bo jesteś po prostu zimnodupie. 392 TEATR EWA Zgadza się. Z tobą — tak. ANDRZEJ Jesteś fatalna w łóżku. EWA To po co do mnie leziesz? Może z litości? A nie, racja! Z miłości. Boże, jak ja marzę, żeby spotkać jakiegoś mężczyznę, który by mnie nie kochał. ANDRZEJ Aha. Ciekawe. EWA Nie wierz. Nie musisz. Liczę na to, że w końcu się zakochasz i mnie zostawisz. A może jesteś ze mną z przyzwoitości? Bo ci pomogłam, zrobiłeś dyplom, zacząłeś pracować, malujesz, sprzedajesz... Czy nie zasłużyłam, żebyś dał mi trochę spokoju? ANDRZEJ Chcesz być z Elką. Pomagać jej, ratować, nie? Dobra siostra. EWA Aha. ANDRZEJ Tylko że ona nie chce z tobą. EWA Chce. ANDRZEJ Przecież przysięga ci, że nie chce... Dobra, chodź do niej dalej, niech cię dalej leje. EWA Ktoś musi do niej chodzić. ANDRZEJ Jesteś normalną masochistką. Ale lepiej, żebyś uważała się za osobę bardzo dobrą i szlachetną. Przecież ona ma tego swojego Januszka. Jak chcesz wiedzieć, to połowa awantur była przez ciebie. Musiałaś wszystko wyjaśniać, tłumaczyć, że źle żyje, że niesłusznie postępuje, że krzywdzi ludzi, uczyć, jak należy żyć, wtrącać się między nią i tego jej zidiociałego Januszka półdebilka. EWA Ona to samo mówi o tobie. Dajmy sobie, kochanie, spokój. ANDRZEJ Dobrze. To chodź tutaj. HERBATA Z MLEKIEM 393 EWA Widzisz, ty pewnych rzeczy nie zrozumiesz. A najważniejsze jest to, że ty masz rację... Nie, ja naprawdę myślę, że ty masz rację. Należy mieć wszystkich w dupie. *, A ja jestem starą anachroniczną idiotką i męczę się z moją półnormalną siostrą, zamiast z tobą radośnie kopulować, co jest słuszniejsze, wszyscy tak żyją i są I szczęśliwi, a ja nie mam prawa wciągać cię w dramaty moje i mojej siostry. Ciebie zresztą też powinnam mieć gdzieś. Twoje picie, twoje dyplomy, twoje obrazy, twoje kace. I te herbatki z cytryną, które przygotowuję dla mężusia. I lekarza... ANDRZEJ A ty oczywiście uważasz, że ten lekarz jest dobry? EWA Mylisz się, kochanie. Uważam, że jest beznadziejny. Rozmawiał równocześnie z Elką i ze mną, oskarżył ją, doprowadził do szału, potem trochę pobił i poszedł do domu. ANDRZEJ No. Nareszcie ktoś ją pobił. EWA Zawsze o tym marzyłeś, co? ANDRZEJ Ona wcale nie jest chora. Jest po prostu straszną chamką. Ludzie ją znoszą, bo ma forsę, ale... EWA Przestań, kochanie... ANDRZEJ Jeśli chcesz wiedzieć... EWA Nie krzycz. ANDRZEJ Nie krzyczę. EWA Krzyczysz. ANDRZEJ Nie krzyczę. EWA Dobrze, skarbie. Nie krzyczysz. ANDRZEJ Więc jeśli chcesz wiedzieć, ten psychiatra powiedział, że jesteś weredyczką, i że taka osoba, mówiąca zawsze prawdę, domagająca się prawdy, jest przekleństwem wszystkich dookoła. 394 TEATR EWA To się zgadza. ANDRZEJ I że gdybyś nie uważała, że jesteś niezbędna, to ani ty, ani ona nie byłybyście w takim stanie. EWA Tak, mówił mi to też. A zresztą on przepraszał później moją siostrę i mnie. ANDRZEJ Za co? EWA Że ją zwymyślał, że powiedział tyle przykrych rzeczy, no i w ogóle... że ją właściwie pobił. ANDRZEJ A to szmaciarz. EWA Dlaczego? Miał rację. Nie wolno mu było tak się zachowywać. ANDRZEJ Ktoś w końcu musiał powiedzieć jej prawdę. EWA Sam mówiłeś, że to niepotrzebne. Po co komu taka prawda? Na pewno lepiej by było, żeby żyła w przeświadczeniu, że ja ją torturuję i jest moją ofiarą. Ty się bałeś i on się zląkł jej siły i chamstwa. Silniejszy zawsze będzie lepszy. Zaimponowała mu. ANDRZEJ Kochanie. EWA Współczujesz mi, co? Biedna jestem, co? ANDRZEJ Dajmy już spokój. EWA Oczywiście. Masz rację. ANDRZEJ Tak się zachwycałaś tym lekarzem. EWA On się nami też zachwycał. Ale się przeliczył. W ogóle wyście się wszyscy przeliczyli. Bo ja po prostu nie mam tyle sił, ile myślicie. I właśnie na tym się przekręcicie. I moja siostra, i ty, maleńki. Ten lekarz powiedział, że jestem HERBATA Z MLEKIEM 395 zdrowsza, więc leczenie Ełki ma być moim kosztem. Ale ja już nie mogę ponosić kosztów. ANDRZEJ Kto mówi, że masz ponosić? EWA On mówił. Mówił, że ja teraz muszę się zmienić w myśliwego i polować na nią. Żeby ona poczuła, co to znaczy być krzywdzoną. Naprawdę. Bo do tej pory ona sobie wszystkie te prześladowania wymyślała, a teraz ma je poczuć. I może ewentualnie wtedy coś zrozumie. Tak sobie wymyślił pan doktor. Ale ja tego nie zrobię. ANDRZEJ Zrobisz, zrobisz. EWA Nie. Bo po prostu boję się. ANDRZEJ Czego się boisz? Że nie wytrzymasz, że umrzesz? Nie bój się, nic ci się nie stanie. A może boisz się, że ona sobie coś zrobi? O to możesz być zupełnie spokojna. Ona zawsze w decydujących momentach się uspokaja. Albo może, że ja? EWA Nie, kochanie. Widzisz, ja myślę głównie o sobie. Że mnie na przykład sparaliżuje. Jakiś wylewik malutki, wy mnie uratujecie i będziecie się mną opiekować. Tego się boję najbardziej, że będziecie przynosić mi jedzenie. Pogodzicie się. Jeden dzień ty, drugi ona. ANDRZEJ Potem się dziwisz, że piję. EWA Nie, prawdę mówiąc, już się nie dziwię. Ale ty się przyglądaj, masz za darmo cudowny materiał do swoich obrazów. Maluj tragiczne, pożerające się postacie. Powinieneś mi połowę płacić, właściwie po połowie mnie i Elce. Modelkom się płaci, nie? A przecież ty malujesz wnętrza. Subtelny artysta! Skąd ty tyle wiesz o życiu? Jak ty kochasz ludzi! Jak protestujesz przeciwko okrucieństwu świata. Tak o tobie piszą, nie? Bunt przeciwko absurdalnej skończoności naszego życia. Należy mi się parę złotych, co? ANDRZEJ Kochanie, dziękuję ci za pomoc, ale ty przecież musisz pomagać. Bez tego nie ma cię w ogóle. Musisz być najniezbędniejsza. Ja sobie wyobrażam, co by było, gdybym rzeczywiście przestał pić. Ty byś wtedy przestała się dla mnie poświęcać, bo po co? Siostra cię nie chce, ja cię nie potrzebuję, co wtedy? 396 TEATR EWA Odpoczynek. Piękny odpoczynek. Niestety, wszyscy mnie chcecie. Za co tyle szczęścia? Wiesz, co mógłbyś namalować? ANDRZEJ Czy mogłabyś przestać mi doradzać? Ty naprawdę myślisz, że ja ci jestem okropnie wdzięczny, a ty wiesz, jak dawniej było mi fajnie? Bez ciebie, twojej siostry, męczenia mnie rozmowami o piciu, torturowania mnie, bez tego robienia ze mnie człowieka. EWA Tak myślisz? ANDRZEJ Tak. I jeszcze tego, że mi zazdrościsz, bo tobie nie wolno pić. EWA A wiesz, że ty chyba masz rację. Ale to już skończone. Wiesz, że ja już teraz rzeczywiście wolę, żebyś pił. Bo wtedy jesteś w lepszym nastroju, jesteś taki cudowny, rozkoszny palant, przy którym odpoczywam, który bredzi sobie radośnie, a tymczasem ja ci włażę na łeb ze swoimi dramatami. Masz absolutną rację. Nie będę ci przeszkadzała. A dlaczegoś dziś nie pił? ANDRZEJ Daj spokój. Wyprowadzasz mnie z równowagi, a potem się dziwisz, że coś powiem. EWA Pieniędzy nie miałeś? To ja ci dam. ANDRZEJ Uspokój się. EWA Jak ja mogłam tak niszczyć ubóstwiane przez wszystkie panienki takie cudowne maleństwo? Przecież ja cię pokochałam jako pijanego idiotę. Tak powinno zostać. ANDRZEJ Naprawdę, już przestań. EWA Naprawdę, kochani moi, róbcie sobie, co chcecie. Ty sobie pij, a Elka niech się wyżywa na kim innym. (Muzyka L radia) Boisz się, że zacznę krzyczeć? ANDRZEJ Wiadomo, że zaczniesz, tak samo jak ona. Obie nie chcecie się opanować, to znaczy - nie możecie. Chyba, że jest przy tym ktoś, na kim wam zależy, wtedy możecie i uśmiechacie się do niego w dziesięć minut po ataku. Zresztą, lekarz wam radził, żebyście się nie opanowywały. Masz mnie pod ręką, więc krzycz. HERBATA Z MLEKIEM 397 EWA Więc jeżeli i ona jest zdrowa, i ja, to po co to robimy? ANDRZEJ Z egoizmu. No i oczywiście klasyczny układ sado-maso, bajka o dobrej i złej siostrze i tak dalej. EWA A co ty, kochanie, tu robisz? ANDRZEJ A ja w tym właśnie żyję. EWA Biedactwo. Wiesz, Elka mówi, że nie rozumie, o co mi chodzi. Że wszyscy kłócą się, męczą i żyją. Raz jest im lepiej, raz gorzej. I tylko mnie się jednej zdaje, że akurat w naszym współżyciu jest coś nienormalnego. A właśnie to jest normalne. Ty się z nią pewno zgadzasz? ANDRZEJ No nie, to już jest lekka przesada. EWA Myślisz? A może ona ma rację? Popatrz, jak żyją Maciuś z Agnieszką, Wanda z Tadeuszem, jak się ładnie maltretują, szmacą i kochają. ANDRZEJ No, ale jednak nikt nikogo nie zabija. EWA Tobie chodzi o formy głównie. Wolałbyś trochę więcej kultury, a nie widzisz, jak ja i Elka się zamęczamy, żeby się uratować. Właśnie z tego małego kłamstwa. Siebie zamęczamy, ciebie, Janusza, żeby dojść do jakiejś prawdy. ANDRZEJ O, o, właśnie to. Dokładnie. Po pierwsze ty się zamęczasz, a nie siostra, po drugie - to choroba. Weredyczka. Maksymalizm etyczny, dziewiętnasty wiek, Ibsen, D^ika kacyka, dno. EWA Mam do ciebie jedną prośbę... ANDRZEJ Już wiem, wiem. EWA Weź swoje rzeczy, kochanie, i wyjdź. ANDRZEJ Byłem pewien, oczywiście. Musiało się tak skończyć jak zawsze. 39° TŁłATK EWA Więc skoro wiedziałeś, to dlaczego do tego doprowadziłeś? No już, jazda. ANDRZEJ I będę znowu wracał z walizką, bo jeszcze dziś przyleziesz do mnie, bo nie umiesz być sama. Jezu, jak mnie to nudzi. EWA Bądź spokojny, nie przylezę. ANDRZEJ Tak jak do siostry nie przyłaziłaś. EWA No, nie przesadzaj. Tak, jak na siostrze, to mi na tobie nie zależy. ANDRZEJ Jak to miło usłyszeć. EWA Nie porównuj się z nią.. ANDRZEJ O, właśnie. EWA Ona jest biedna, chora kobieta, a ty upijający się drań. Wynoś się, bydlaku. ANDRZEJ No tak, wpływy siostruni. EWA No, już cię nie ma, no? ANDRZEJ Może mnie pobijesz? Proszę cię, lej mnie. To w jej stylu. Nie oddam ci, nie bój się. Wyżyjesz się, odprężysz. EWA Wynoś się. Jeżeli masz trochę litości i nie chcesz mnie zobaczyć w kaftanie, to wyjdź... Proszę cię. ANDRZEJ Dobrze, idę (odgiosy pakowania, trzask walizki itd.). Już idę. EWA Jak bym ci chciała uwierzyć, że nie wrócisz. ANDRZEJ Możesz być spokojna. Masz to u mnie pewne... Ewa... Ewa... No, nie płacz... No, przepraszani... no, przecież nie chciałem... No, naprawdę... No, przecież nie idę nigdzie. Cisia skamle. W ogóle reżyser powinien wplątywać tego psa od c^asu do c^asu. r EWA Dlaczego tak mnie wykańczasz? ANDRZEJ Ja ciebie?... No dobrze, dobrze, przecież ja nie chcę... Ja robię, co mogę. EWA Tak, robisz, co możesz. ANDRZEJ No, już, już... Chcesz herbaty? Zaraz zaparzę. No już, uspokój się. Zobacz, co się z Cisią d2ieje. EWA Co? ANDRZEJ No, trzęsie się cała. EWA Dałeś jej dziś rano relanium, jak myśmy brali? ANDRZEJ Nie, cholera, zapomniałem. EWA No, przecież lekarz mówił, żeby brała dwa razy dziennie. Daj jej, bo umrze na serce. No już, Cisia, no już. ANDRZEJ A my? EWA My to wytrzymamy. Ale to jest jednak mały piesek. ANDRZEJ Z mleczkiem chcesz herbatę? EWA Kupiłeś mleczko, kochanie? KONIEC Obciach OSOBY JAN JOANNA BUŁO Akcja sztuki rozgrywa, się tu dwóch pokojach L kuchnią, pr%y csym wa^nyjest tylko jeden pokój, w którym odbywać się będzie akcja sceniczna. Na ra^iejest pusty. Są w nim polki na książki, dwa %nis%c%pne fotele, tapczan, s^afa % lustrem. Mej^csy^na, który ^a jakiś ukasy się na scenie, ma} o lat, na imię Jan. Jest %mejc%pny, ypiechęcony, y^mi^erowany. inteligentna, rogowe okulary typu Arthur Miller. Jego %pna Joanna ma mniej więcej 40 lat. Dość tęga, wyraźny makija^, ślady urody. Z pokoju obok słyszymy glos Jana. GŁOS JANA „...Nawet najbardziej powierzchowna obserwacja wystarczy, aby wykazać, że niezliczone istoty w przyrodzie, ożywione wolą życia, podlegają, podstawowemu, jakby niepr2ekraczalnemu prawu; nar2uconemu im pr2ez ścisły proces płodzenia i rozmnażania się". GŁOS JOANNY ^ kuchni Janie! GŁOS JANA Tak? GŁOS JOANNY Czytasz? GŁOS JANA Tak. GŁOS JOANNY To co zawsze? GŁOS JANA Tak. GŁOS JOANNY Nie mógłbyś zacząć czegoś innego? OBCIACH 401 GŁOS JANA Nie. GŁOS JOANNY Co ty w tym właściwie widzisz? GŁOS JANA Nic. GŁOS JOANNY To dlaczego czytasz? Jan nie odpowiada, po chwili przerwy ctęyta dalej. GŁOS JANA „...Każde zwierzę parzy się z osobnikiem tego samego gatunku: sikorka z sikorką, zięba z ziębą, bocian z bocianem, szczur ze szczurem..." GŁOS JOANNY To dziwne, co? GŁOS JANA „...mysz z myszą, wilk z wilczycą itd..." GŁOS JOANNY Czy on był przystojny? GŁOS JANA Raczej nie. GŁOS JOANNY A utalentowany? GŁOS JANA Nie wiern. GŁOS JOANNY Jak to nie wiesz? GŁOS JANA Nie wiem. GŁOS JOANNY A ktoś wie? GŁOS JANA Nie wiem. (C%yta dalej) „Tylko nadzwyczajne okoliczności mogą prowadzić do odstępstwa od tej zasady, głównie przymus wywołany niewolą..." Słychać pukanie do dr^nii. GŁOS JOANNY Ktoś puka. ,flif ,1- 4O2. TEATR GŁOS JANA „Głównie przymus wywołany niewolą albo jakaś inna przeszkoda uniemożliwiająca łączenie się jednostek tego samego gatunku..." Powtórne pukanie. GŁOS JOANNY Ktoś puka. GŁOS JANA Słyszę. GŁOS JOANNY To co, otworzyć? GŁOS JANA Jak chcesz. Znów pukanie. GŁOS JOANNY Naprawdę mógłbyś czytać coś innego. GŁOS JANA Po co? Pukanie. GŁOS JOANNY Bo to jest idiotyczne. Pójdę otworzyć. Joanna po ra% pierwszy pojawia się na scenie, pr^echod^i prs^e^ nią i tunika w przedpokoju. Po chwili wraca pr%e^ scenę do swojego pokoju. GŁOS JANA „Ale wtedy natura stosuje wszelkie możliwe środki, aby zwalczyć to złamanie prawa..." Kto to był? GŁOS JOANNY Nie wiem. GŁOS JANA „...W ogromnej większości pozbawia ich ona odporności na choroby i na ataki nieprzyjaciół. Jest to rzecz całkiem naturalna..." Ale z kimś rozmawiałaś? GŁOS JOANNY Tak. Ktoś się pytał o kogoś. GŁOS JANA O kogo? GŁOS JOANNY Nie wiem, bo nie znam. GŁOS JANA I co powiedziałaś? GŁOS JOANNY Że nie mieszka. GŁOS JANA Ale o kogo? GŁOS JOANNY O jakiegoś Kula czy Wula. GŁOS JANA Kula? GŁOS JOANNY Czy Wula. GŁOS JANA „...Wszystkie krzyżowanie się istot nierównej wartości daje w wyniku średnią wartość obojga rodziców..." GŁOS JOANNY Tak to czytasz, jakby ci się podobało. A może mnie uważasz za mniejszą wartość? GŁOS JANA „Takie łączenie się pozostaje w sprzeczności z wolą natury, dążącej do podniesienia poziomu stworzeń..." Pukanie do dnęwi. GŁOS JOANNY Pukanie. Jan pojawia sie_ na scenie trzymając w ręku książkę. C%yta. JAN „Cel ten zaś nie może być osiągnięty przez łączenie się jednostek różnej wartości, ale tylko przez całkowite i definitywne zwycięstwo tych, które reprezentują najwyższą wartość". (Znika w korytarzu, po chwili wraca czytając dalej) „Rolą najmocniejszego jest panować, a nie roztapiać się w masie słabych ze szkodą dla własnej wielkości. Tylko słaby z urodzenia może uważać to prawo za okrutne, czym dowodzi, że jest słaby i ograniczony..." JOANNA wchodząc na scenę Kto to był? JAN Sąsiadka. JOANNA Czego chciała? 4°4 TEATR JAN Soli. JOANNA Dałeś jej? JAN Nie. JOANNA Dlaczego? ^ , JAN Bo sól jest w kuchni. JOANNA To kto jej poda? JAN Nie ja. JOANNA To znaczy ja. Jan nie odpowiada, wstaje i znika w przyległym pokoju. Joanna przechodzipręeę sceniczny pokój^ pustką soli w ręku. Z pokoju Jana nie dolatują żadne dźwięki. Wtem jakby sponad sufitu dają się słyszeć przytłumione dźwięki skocznej melodii, ale i one milkną. Znów dokuczliwa cisza. W pokoju Jana głośny br^ęk. W drzwiach pojawia się Joanna. JOANNA Znowu się wygłupiasz? Jan nie odpowiada. JOANNA znikając w kuchni Jeżeli to znowu to, to mnie to już nie bawi. Słyszysz? Jan udaje, żf nie słyszy, chocia^ kto go wie. JOANNA Wolę już, żebyś czytał. Jan nie czyta. JOANNA Czytaj albo wszystko rzucę. Jan upiera się przy swoim. JOANNA Dobrze, zrobisz to sobie sam. Wchodzi, siada w fotelu i zaczyna czytać gazetę. JAN wchodząc na scenę. Nie widziałaś sznurka? Joanna nie odpowiada. OBCIACH 405 JAN Mogłabyś kiedyś posprzątać. (Rozgląda się po pokoju). Nic w tym domu nie leży na miejscu. Ciekawe, kiedy ostatni raz ścierałaś kurze. JOANNA spokojnie, znad gazety Sznurek jest w kuchni. JAN Na pewno papierowy. JOANNA Nie. Szpagat. Jan wchodzi do kuchni, po chwili wraca L długim sznurkiem. Stoi na środku pokoju, rozgląda , . się dookoła. Podchodź} do jednej z? ścian, zdejmuje wiszący na haku obraz_. Umocowuje sznurek, robi pętlę i zarzucają sobie na szyję. Joanna przygląda mu się obojętnie i wraca do czytania gazety. Jan próbuje się powiesić, ale na stojąco sięga głową do pętli, więc po namyśle przysuwa sobie krzesło, klęka na nim, zaciska pętlę na szyi i długo patrzy na Joannę. JAN Czy nie mogłabyś tego wybić spode mnie? JOANNA Teraz czytam. JAN Długo jeszcze? JOANNA Tak. JAN Wybij mnie. Wiesz, że mam reumatyzm, drętwieją mi kolana. JOANNA Więźniowie w celi wieszają się sami. JAN Ale mają wyżej hak. JOANNA Tam w ogóle nie ma haków. Wieszają się na klamkach, na klęcząco. JAN Ale ja mam hak. No więc co? Ruszysz się? Chyba cię często nie proszę o przysługę. JOANNA Nie bądź za wygodny. Ani myślę ci pomagać. Zmarnowałeś mi życie, wieszaj się sam. JAN Zfljęty manipulacjami z. krzesłem Co mówiłaś? 406 TEATR JOANNA Nienawidzę cię. JAN Może lepiej ten sznurek wziąć podwójnie. JOANNA A starczy ci? JAN Chyba tak. JOANNA To spróbuj. Zawsze lubiłeś się zabezpieczać. Gdyby nie twój oportunizm... JAN No już nie przesadzaj. Ożeniłem się z tobą. JOANNA Bo myślałeś, że robisz dobry interes. Byłam wtedy na szczycie. JAN To już przesada. Mnie naprawdę nie musisz okłamywać. Dlaczego na ogół wieszają się na grubych pętlach? JOANNA Ty mnie okłamałeś. Jesteś zerem, a mówiłeś, że masz talent. I nie wybrzydzaj z tym sznurkiem. JAN Może gruba pętla łatwiej przerywa rdzeń? JOANNA Może. JAN Wcale wtedy nie kłamałem. Rzeczywiście myślałem, że mam talent. Po prostu powinnaś to lepiej sprawdzić. JOANNA Niby jak? JAN kopie kr^eslo, wisi pr%e^ chwilę ^podkurczonymi nogami, sinieje, po esy m prostuje nogi i staje Napiłbym się herbaty. JOANNA Nie ma. Przez ciebie nie wyszłam za Henryka. Grałabym we wszystkich jego filmach. JAN odplątuje sznurek Trzeba było to zrobić. Gdzie suszysz torebeczki? OBOACH 407 JOANNA Już wyszperałeś. Nic przed tobą nie można schować. Pijesz sześć herbat dziennie. JAN Pięć. JOANNA Sześć. Wierzyłam ci dawniej. Henryk błagał mnie, znał cię lepiej, wiedział, że kłamiesz we wszystkim. Że to wszystko, co piszesz, jest do niczego. Połóż sznurek na miejscu, bo później będziesz znowu szukał i wszystko poprzewracasz. Henryk uważał... JAN Daj spokój z tym Henrykiem. Nie wyszłaś za niego, bo wtedy do głowy ci nie przychodziło, że z niego coś będzie, a ja wyglądałem na pewniaka. Poza tym nie wyszłaś za niego, bo cię rzucił. JOANNA Nieprawda. JAN Ależ tak. Zresztą nie przywiązuję do tego żadnej wagi. JOANNA Nieprawda! Nigdy z nim nie byłam. JAN W porządku. Czy nie masz jakiejś świeżej torebki. (Oglądapod światk kilkanaście wiszących na sznurku torebek L herbatą). JOANNA No więc rzeczywiście. Byłam z nim. Ale rzuciłam go dla ciebie. JAN Ta wygląda na najmocniejszą. Bez herbaty nigdy nie skończę tego, co piszę. JOANNA I tak nigdy nie skończysz. Jesteś zerem. Wypisujesz, że ludzie powinni się kochać. Jeżeli tak chcesz uszczęśliwić ludzkość, jak mnie uszczęśliwiłeś, to niech ją Bóg broni. Na szczęście i tak tego nie skończysz, a jak nawet skończysz, to nikt nie wydrukuje takich bzdur. JAN Rzeczywiście, chyba nie. JOANNA Jesteś bydlę. Żebyś chociaż sam miał złudzenia! Miłość, ofiarowywanie się, dawanie — ty mi nawet nie dałeś dziecka. JAN Nie stać nas. Poza tym nie ma herbatv. Cn i-rwślis* n ćmiVr/-i ^^.A „„«.„!—„„~:> 408 TEATR JOANNA Tobie się nic nie stanie, a zepsujesz autobus. JAN Zawsze mnie do wszystkiego zniechęcałaś, nigdy we mnie nie wierzyłaś. JOANNA Dobrze, jak chcesz, to spróbuj. JAN Ale nie wierzysz, że mi się uda, z góry nie wierzysz. Zrozum, że pozbawiasz mnie wszelkiej przyjemności. JOANNA esy ta w gamecie Otworzono dwie nowe linie autobusowe. JAN Wychodzę. Gdybym nie wrócił... JOANNA Przynieś jakieś pieniądze. JAN Mój testament literacki schowany jest w pierwszej szufladzie. JOANNA Wiem, czytałam. JAN Jak śmiałaś? JOANNA Przeczytałam tylko pierwszą stronę, to było tak potwornie nudne, że dalej nie mogłam. Zresztą też na pewno z czegoś przepisałeś. JAN 'Żegna.] (siada na krześle). Może nastawisz wodę? Zresztą sam nastawię. (Bierne jedną torebeczkę Zf sznurka, dwie inne chowa do kieszeni, ale wystają z_ niej sznurki, odwraca się, pokazuje Joannie) Biorę tylko jedną. JOANNA Bierz, ile chcesz, wszystkie są do niczego. JAN Masz rację. Chowa do kieszeni jeszcze jedną torebkę, wychodki. Joanna wstaje, robi dwa kroki w stronę dr^wi, potem szybko cofa się, siada na fotelu, czyta gazetę. Drzwi gwałtownie otwierają się, wpada Jan. OBCIACH 409 JOANNA Myślałeś, że mnie nakryjesz? Jan trzaska drzwiami, wychodzj. Joanna wstaje, zamyka drzwi na kluc%, podchodź} do półki L książkami, naciska jakąś sprężynę. Fragment szafy odwraca się ukazując wnękę, w której stoi wielka pustka herbaty „Lipton". Wsypuje do szklanki kilka ły^ec^ek, ęalewa wrzątkiem,pije. Ciężki tupot kroków na schodach. Odgłos padającego ciała. Joanna pije dalej herbatę. Po chwili pukanie. Joanna błyskawicznie dopija herbatę, strząsa fusy %a siebie, wstaje, otwiera drzwi, do pokoju wpada Jan taszfZjlc pijanego mężczyznę, o wyglądzje człowieka, który przed chwilą jako ostatni opuścił przy pomocy portiera nocny lokal. Ma lat trzydzjeści parę, włosy zjeżpne, w miarę trzeźwienia powinny opadać. Jest dość wysoki, dość przystojny. Ma na imię Bulo. Na razie upuszczony przelana L łoskotem pada na podłogę. JAN zaciera ręce Gdzie jest sznurek? Joanna pokazuje ręką. Jan wraca %e sznurkiem, wiąże fulowi ręce i nogi. Zmęczony wysiłkiem odpoczywa. Stada na fotelu naprzeciwko Joanny. Joanna bierne do ręki gametę, ale jej nie czyta. JAN Jak ci się podoba? JOANNA Prosiłam, żebyś nie przyprowadzał kolegów. JAN To wyjątkowa sytuacja. JOANNA U ciebie wszystkie sytuacje są wyjątkowe. Mówiłam nie, to nie. Zabieraj go stąd. Kto to w ogóle jest? JAN Nie wiem... A ty jak myślisz? Joanna wzrusza ramionami. Zabiera się do czytania gazety. JAN Wygląda sympatycznie. Porwałem go. JOANNA Po co? JAN Spał na ławce w parku. Portfel mu się wysunął. Akurat przechodziłem, zobaczyłem, że ma pieniądze... JOANNA Zobaczyłeś? JAN Wysunęły mu się z portfelu. TEATR JOANNA Trzeba go było okraść. Co z nim zrobisz? JAN Zażądam okupu. JOANNA A kto zapłaci? JAN Jego rodzina. JOANNA Ee... Odkłada gametę , podchodzi do półek udając, ty przygląda się książkom, zgarnia f usy pod półki, rv trakcie tego rozmawia. JAN Nie wszyscy są tacy jak ty. Może jego żona go kocha. JOANNA Ee! JAN Albo może państwo zapłaci. Będzie naszym zakładnikiem. Możemy zażądać pieniędzy i samochodu, w przeciwnym razie go zabijemy. JOANNA Zawsze byłeś grafomanem. Przedtem musiałby okraść bank. Komu na nim zależy? JAN Jęknął. BUŁO O Jezu! JAN Katolik. JOANNA Lepiej go rozwiąż. JAN Wykluczone. Nikt nas nie widział. Mamy go w rękach. BUŁO Pić! JOANNA Dość przystojny. OBCIACH 411 JAN Dziwka. Zawsze byłaś dziwką. Pamiętasz Witka? Ja do ciebie wydzwaniałem, a ty leżałaś z nim w łóżku i rozmawiałaś ze mną. Jeszcze miałaś czelność ze mną rozmawiać. I mówiłaś, że mnie kochasz. Kocham, kocham, kocham. (Kręci nosem) Czuję zapach herbaty. Żyłaś z Witkiem bez żadnych skrupułów. JOANNA Miałam skrupuły. Podchodzi do wolnego fotela, przesuniętego nieco, odchodzi kilka krokom i pnęyglada się nowemu ustawieniu. BUŁO O Boże! JOANNA Co się panu nie podoba? Czy on musi tak jęczeć? Nikt o Witku nie wiedział poza tobą, a mogłam cię ośmieszyć potężnie. Rusza się. BUŁO Bardzo narozrabiałem? JAN Nie. BUŁO Chlapnąłem coś? JAN O czym? ^- BUŁO No, wie pan... JAN Nie rozumiem. BUŁO O czym żeśmy rozmawiali? JAN A co? BUŁO Nic konkretnie o tych sprawach, że tego... Bo jeżeli mówiłem, że mi się coś nie podoba, to wie pan... Jak to po pijanemu człowiek gada. JAN Nic pan nie mówił. BUŁO Na pewno? 412 TEATR JAN Nie. BUŁO To dlaczegoście mnie związali? JAN Pan jest porwany. BUŁO Aha. Znaczy, coś musiałem chlapnąć. A pan jest lekarzem czy z milicji? JAN Niech się pan nie boi. Ja na własną rękę. BUŁO Dzień dobry pani. JOANNA Dzień dobry. BUŁO Strasznie mnie boli głowa. Może mnie pani rozwiązać? JAN Czy pan jest bogaty? BUŁO Ile pan potrzebuje? JAN Chodzi o to, czy ma pan bogatą rodzinę. BUŁO Ja? JAN No (życzliwie, zachęcająco) no... BUŁO Nie. JAN Ee! BUŁO Coee? JAN Ee. BUŁO Mówię — nie. OBCIACH 413 JAN A obrączka, zegarek, pięć tysięcy w portfelu. BUŁO krsycęy Złodzieje! JAN Joanno, knebel. JOANNA Ja się do tego nie mieszam. Jan knebluje usta Bulowi jedwabnym szalikiem, Joanna podbiega i wyrywa szalik. Jan knebluje Bulą torebkami L herbatą — sznurki ^ etykietką pozostają na ^ewnątr^. JAN W ogóle nie chodzi o te pięć tysięcy. Pan mnie źle zrozumiał. (Bulo dławi się) Potrzebuję 150 tysięcy. JOANNA Nie przesadzasz? Wstaje % fotela, podchodzi do Jana, przesuwa go o kilka kroków i przygląda mu się w nowym ustawieniu. JAN Znowu coś ci się nie podoba. Narażam się na więzienie, co więcej, odchodzę od swoich poglądów na temat życia, świata i miłości. Muszę wiedzieć za ile. Bulo dlawi się caraę intensywniej. JOANNA Odknebluj go, nie można go zrozumieć. A ty powinieneś zmienić krawat. To co nosisz... Jan odkneblowuje Bulą. BUŁO plując herbatą Co za świństwo! JAN %adowolony A widzisz? Zgadzam się z panem. Moja żona jest wyjątkowo skąpa. Dlatego też... BUŁO miotając się po podłodze Oddawaj forsę. JAN Wykluczone. JOANNA On sam sobie kupuje krawaty. JAN Ona oszczędza nawet na herbacie. *-'" TEATR BUŁO To były pieniądze na lekarstwo. Mam chorą matkę. JAN Ciężko chora? BUŁO Śmiertelnie. JAN No i widzi pan. A ja i moja żona jesteśmy zdrowi. Po cóż więc te swary? BUŁO Ale starzy... JOANNA Cham. JAN A kto z nas starzej wygląda? BUŁO Niech pan odda pieniądze. JAN Nie rozumiemy się. BUŁO Jeszcze cię dopadnę. Ty chuju, ty... ruro parowo! JAN Jest niesłychanie prymitywny. JOANNA z. satysfakcją Jak pan powiedział, ruro? BUŁO Możliwe. JOANNA To przezabawne. Słyszysz, ruro? JAN Jak zawsze jesteś solidarna. JOANNA Nie martw się, ruro. BUŁO Jak pan mnie znalazł? JAN Na ławce. Zaczyna rozwiązywać i zdejmować krawat. OŚCIACH 415 BUŁO Rozwiążcie mnie i dzielimy forsę na pół. JAN Przecież pan jej już w ogóle nie ma. Zresztą mówiłem, że nie o to chodzi. Ma pan coś do pisania? BUŁO Mam. JAN To niech pan pisze. BUŁO Ręce. JAN Słusznie (rozwiązuje mu re_ce). Buto łapie go z? gardło. Joanna z. nieoczekiwaną szybkością podbiega i wymierza Butowi precyzyjnego kopa. Buźo z.)v'ja s'( na podłodze. JAN wiążąc go dodatkowo krawatem Raz się ładnie zachowałaś. Gdybyś tak mi pomagała w życiu. JOANNA Tobie nie można pomóc. Rozwiodłam się dla ciebie. Rzuciłam wszystko. Wróciłam do kraju. Zrezygnowałam, wiesz, parowo, z jakiego życia? JAN Bo liczyłaś, że ja zrobię karierę. Chciałaś sobie pograć. Obliczyłaś, że ze mną ci to musi wyjść. Scenariusze, sztuki... Nie myślałaś, że mnie tak to zbrzydzi, że przestanę pisać te wszystkie idiotyzmy. JOANNA Kochałam cię, parowo. I ty przysięgałeś, że mnie kochasz. Cud zdarza się tylko raz. To mówiłeś, nie? Podchodzi do stolika, stołu, czegokolwiek, przeciąga to w nowe miejsce. Bulo wypluwa knebel Zardzewiała kotwica, dziurawa szalupa... JAN A to kapitalne. To o mojej żonie, prawda? Czy pana nie nazbyt piją te sznurki? BUŁO Piją- JOANNA Skurwysyn. 416 TEATR JAN Przepraszam bardzo. BUŁO Nie ma za co, współczuję panu. JAN podchodzi do półek, otwiera schowek i wyciąga nową damską torebkę. Jeżeli obieca pan, że nie będzie się rzucał, to rozwiążę panu ręce i napisze pan ten list. A to dla ciebie, na nowe pieniądze. BUŁO Jaki list? JOANNA nucąc Hojna parowa, rura z gestem. JAN No, że pana zamordujemy, jeżeli rodzina nie podłoży 150 tysięcy. (Bu/o dławi się) O co chodzi? Źle się pan czuje? BUŁO Ja mam taki rodzaj śmiechu. JAN Niech pan przestanie, bo pana zaknebluję. JOANNA Powinien się pan leczyć. JAN Ma pan żonę? BUŁO Mam. Ucieszy się, jak dostanie ten list. Ile to ma być? 150? Już piszę. JOANNA To chyba jakaś pospolita kobieta. (Spoglądając na torebkę i na swoją suknię) Czy to się nie gryzie? JAN Co pan pisze? BUŁO Droga Haniu. Nie widziałem cię dwa lata, ale mam dla ciebie wiadomość. JAN Pan się z żoną tak rzadko widuje? BUŁO Tak się składa. JOANNA Pana nie ciągnie do żony? Podchodzi do półek, otwiera ukrytą ss^afe_. W drzwiach s^afy jest lustro, w którym się przegląda. OBCIACH 417 JAN Jak pan to robi? Mieszkacie razem? BUŁO Ale ja mam dużo spraw. JAN A ona się zgadza? JOANNA ściągając L siebie suknie, Pewnie zdradza. BUŁO A co ma robić? JAN Pan jest mężczyzną. Cieszę się, że pana poznałem. JOANNA Nie ośmieszaj się. Wypuść go, rozwiąż i przeproś. BUŁO Czy ja pani skądś nie znam? JOANNA kokieteryjnie, właśnie be^ sukni, w kombinacji, osłaniając się niezdecydowanie od strony Bulą jakimś stroikiem Z pewnością. BUŁO Jak tak patrzę na panią... Pani nie pracowała w telewizji? v JOANNA Widzisz? Jeszcze mnie ludzie pamiętają... Byłam aktorką. BUŁO Niesamowite. JOANNA Grałam w filmie Suche oaęy. BUŁO Pamiętam, pamiętam. Jezu, jak się pani rypła! JOANNA Nie rozumiem. BUŁO Znaczy fizycznie. JOANNA To przez tego skurwysyna. Myśli pan, że się roztyłam? TEATR BUŁO Aha. JAN Najpierw wyjechałaś z tym paryskim dziennikarzyną, potem nie chcieli cię angażować, ale dlatego, żeś się już w tej Francji, jak to pan kapitalnie sformułował, rypła. Witek już cię nie chciał; Heniek też, to przyjechałaś do mnie. JOANNA Nie miałam dla kogo dobrze wyglądać. JAN Ale jak wróciłaś, to obiecałaś, że schudniesz. Pozwoli pan, że zapiszę, ten język prymitywów jest wspaniały, to jest nie do wymyślenia — rypła się. Moja żona się rypła. (Mówi smakując słowa) Wie pan, pisałem kiedyś scenariusze. JOANNA Wróciłam, bo klęczałeś, mówiłeś, że jestem najpiękniejsza, ty jesteś najlepszym, najzdolniejszym pisarzem w tym kraju, a będziesz jeszcze lepszy. I uwierzyłam ci. BUŁO Literaci to dobra branża, ale interes krótkotrwały. Musiała pani być w klopsie albo za leniwa. JAN Uwierzyłaś, bo ci nie wyszła tamta francuska historia. A ty grać chciałaś, koniecznie grać. Pokoleniowa aktorka, która się marnuje w dobrobycie francuskim. BUŁO Wrócić z Zachodu - to niesamowite! JAN Zamknij się pan. BUŁO To rozwiążcie mnie i koniec, co za sprawa. Oddajcie pół szmalu, wyjdę, nic nikomu nie powiem. A on miał szmalec? JOANNA Kto? BUŁO Żabojad. JAN Miał. JOANNA kończąc przebieranie się_ Ale tak właściwie to on się ze mną ożenił dla pieniędzy. Co on wtedy był i -j_„ j„:——;t——,„„„ A io r>cvd1a};) Polka, artystka. Dla niego samego OBCIACH 419 nikt by na party nie przyszedł. Jak razem zapraszaliśmy, to przychodzili, bo mnie tam wszyscy pokochali. JAN Bo Polaków wszędzie kochają. . , .,-,, BUŁO Tak słyszałem. .,,.,; JAN To niech pan jedzie i się przekona. BUŁO Najpierw mnie rozwiążcie. JOANNA ju^ wspaniale ubrana To ja byłam wielką atrakcją, rozumie pan?*' BUŁO Nie. ••. ': •-.- '" ••"•'• '••' ; - ':'; <"— JOANNA Prymityw. JAN Ma rację. To bzdura. Skończ ten bełkot. BUŁO Nie wiem, jak pana tytułować w liście. s-, JAN To po coś stąd wyjechała? JOANNA Wiesz po co. Musiałam uciekać. Tak mnie wykańczali. Prze^ ciebie. JAN Niby dlaczego? BUŁO ' •••'-••• '"""i:' '""""'! '""'" Nie wiem, jak pisać. Że pisarz się zgłosi po pieniądze, czy jak? JAN Niech pan napisze — bandyta. BUŁO O nie, przepraszam, za bardzo szanuję pana żonę. JOANNA A ty okazałeś się nikim, a ja cię kochałam. JAN Dobry sobie wybrałaś moment do zwierzeń. Ale chcę ci popsuć przyjemność: nigdy nie wierzyłem w to „Ach Janku, och, cudownie, Janku". Ą2.O TEATR ai:*V'i'.<:'! :V*«'i Vt«i L>. r:.!;;f.*-,-oJoq -payjisw :^:'J JOANNA •-•• ;•.•/.-:?q ca ^mitus^iacii To jesteś głupi. BUŁO Pani Joasiu, pisać „bandyta"? JOANNA ,, r Niech pan śmiało pisze. JAN . •• >,;, vv-:;,;;>.. .tawLw 9u • Sisłwf a,,, JA: -• • ''"' Dziękuję, kochanie. JOANNA Może pan jeszcze dopisać „idiota". Przechadza się^po pokoju krokiem damy na deptaku. Ukłony dystyngowane na lewo i prawo. BUŁO No nie, już co to, to nie. Mnie i tak jest nieprzyjemnie. JAN Termin. • ^r1; ;«•;•.< BUŁO :"'" "'""""' •'••" " ' •"• •-••••'••;• -' •'••• •' Co? JAN ;. Jaki termin? BULO •- j,}..-, 'vif-i K^ „rrt-s««nq;i:.- \ To zabiję pana. E, po co? —i,..,.^-;„ ... „.,„/»,! A i,.,., .,.,.;,.„,. r,p - JAN """" ........... Następnym razem uwierzą i zapłacą. OBCIACH BUŁO Taki inteligentny człowiek, a tak gada. Kto dziś ma do wyrzucenia 150 tysięcy prywatnie? Chyba że społeczeństwo. JOANNA On może pana zabić. To jest zero i bez talentu. Nic nie pisze, nic nie ryzykuje. BUŁO Jak to? W każdym razie to artysta. Ma swoje wystawne życie. A tak wpadnie, i po życiu. JAN '-.':, No to CO? , ;; BUŁO Powieszą pana. JOANNA Może tu jest przytulnie, ale jakoś ponuro. Zabiera sie_ do dalszego przestawiania. JAN Sam się dziś próbowałem powiesić. ;. j.esi'.-;.. BUŁO R I co? - .-,,. ;-, 4 ,.. .,' •,_,...; K.ci/,':,-s ^r^...- JAN " !''" "'""" Nie udało się. BUŁO To jest bardzo proste. Mogę panu pomóc. JAN Żartować będzie pan z żoną. BUŁO To już przebrzmiało. Dzisiaj tylko na migi. JAN Ale pieniądze da? BUŁO Tak się mówi. Pan by dał? JAN Niech pan podpisuje. Na dowód, że panu coś grozi, utnę panu palec. BUŁO Co pan? JAN Najmniejszy. To nic takiego. "nSi* 3'?kw "'• *! r 422 TEATR BUŁO I tak nie uwierzą. Pomyślą, że to czyjś palec. Niech pan utnie trupowi. JAN Pan oszalał? Ja mam szukać trupa i profanować zwłoki? Pan jest za wygodny. To wcale zresztą nie jest bolesne. Bez palca nie będzie pan musiał iść do wojska. Zwolnią pana. BUŁO Ja już byłem. JOANNA Jaki pan miał stopień? BUŁO Doszedłem do kaprala. JAN Tak też podejrzewałem. W czasie dialogu mocniej krępuje ręce wyrywającemu się Butowi. BUŁO A pan był w wojsku? JOANNA spod stołu Dlaczego najcięższe roboty zawsze na mnie wypadają? JAN Zwolnili mnie. Miałem chore serce. BUŁO Z chorym sercem już pan powinien nie żyć. Może pan obciąć sobie palec. Panu niepotrzebny, skoro pan nie pisze. Może nie? A co mówiła żona? JAN Joanno, zamiast narzekać, przygotuj jakiś duży ostry nóż. JOANNA Tyś zupełnie zwariował. Jeżeli już, to tasak. Ale on jest chyba tępy. JAN Nie szkodzi. Byle duży i ciężki. BUŁO To już niech pan tnie ucho. JAN Trzeba dopisać, że będziemy codziennie obcinać panu jeden palec i wysyłać. JOANNA Ja marn zajęte ręce. Pisz sobie sam. .rwuk; JAN Takie jest moje życie, widzi pan? BUŁO Panie, bez palców mężczyzna jest półimpotentem. A ja szanuję kobiety. Tylko swoją lałem. JAN To nie przyśle forsy. BUŁO Ona to lubiła. JAN rozbawiony Poważnie? BUŁO A jak? JAN A ona? BUŁO Była potem jak trusia. Kić, kić i marchewka. JAN Nie rozumiem. Pan jest chyba świnia. Kobieta musi mieć rewanż. BUŁO Co? JAN "" J Ona pana nie? BUŁO Co? ^ . .=Ał_ JAN No... BUŁO Nie. JAN Ciekawe. Czytałem Tomasza Manna, tam był ołówek. ,, BUŁO Mężczyźni zawsze się dogadają. JAN Naprawdę? To mi nie przyszło na myśl. Z kuchni, w której ęniknęła Joanna, dochodzą łomoty. Wkracza Joanna L potężnym tasakiem. 424 TEATR JOANNA Tak się bałam, że nie znajdę. Jest strasznie tępy. JAN Kiedyś go używałaś do rąbania mięsa. Robiłaś dobre sznycle. BUŁO Jestem głodny. JOANNA Kiedyś pisałeś i nie piłeś. BUŁO Czy tu się nic nie je? JAN Bez awantur, piję przez nią. BUŁO Ostatnio jadłem wczoraj. JOANNA To już słyszałam. Jesteś pizda. BUŁO To prawda. JOANNA Nie mówię do pana. BUŁO Dlaczego? JOANNA ogląda tasak Pójdę go odkurzyć. Wychodki do kuchni, skąd po chwili poczynają dolatywać najprzeróżniejsze odgłosy. BUŁO Pan pije? JAN Nie. BUŁO Ja też nie. A jeżeli już, to przez kobiety. Panie, co one zrobią z każdego człowieka! Pan jej się nie boi? JAN Poważnie? BUŁO Jasne. Nic pan nie czuje? OBCIACH 425 JAN To co? Napije się pan ze mną? BUŁO Dlaczego nie. JAN Polubiłem pana. BUŁO Pan też jest całkiem równy. JAN Dobrze mi się z panem rozmawia. BUŁO Mnie też. Jan kładzie palec na ustach, skrada się pod biblioteczki, wyciąga z. dolnej półki, zf schowka, butelkę, wódki. Szybko zamyka schowek, odkorkowuje butelkę, pije. BUŁO pytająco Jarzębiak? JAN No to brudzio (przytyka Butowi butelkę do ust), Janek jestem. BUŁO Buło. JAN Palniesz jeszcze, Buło? BUŁO Jasne, Janku. Piją tym samym systemem. 7. kuchni dochodź} łoskot. BUŁO Janek? JAN Co? BUŁO Nie zrobisz mi tego? JAN Czego? BUŁO Z palcem. JAN Zrobię, Buło. Zrobię, bo muszę. 42.6 TEATR BUŁO Bo cię sypnę. I to do żony. JAN Z czym? BUŁO Powiem, gdzie chowasz flaszki. JAN Nie zrobisz mi tego. BUŁO Zrobię. Wchodzi Joanna L tasakiem. JOANNA Tasak w porządku. Poza tym zaczęłam przestawiać. Zmiany w życiu są potrzebne. Co ty na to? JAN Nic. BUŁO Sypnę cię. JAN Sypniesz mnie przed żoną? BUŁO Tak. Chyba że mnie rozwiążesz. JOANNA Przyniosłam bandaże. JAN A jaką mam gwarancję, że i tak mnie nie sypniesz? JOANNA Czy to bardzo krwawi? BUŁO Nie sypnąłbym cię. JAN Już ci nie ufam. BUŁO Tak? JAN Tak. OBCIACH BUŁO On ma schowaną wódkę. Jan bierne tasak L rąk Joanny i ęaaęyna uderzać jego trzonkiem o kamienny parapet, starają* się zagłuszyć slowa Bulą. BUŁO On ma schowaną wódkę. Jan kryjąc w kieszeni opróżnioną do polowy butelkę,, %ac%yna zajadle ostryyć tasak. JOANNA Gdzie? (Do Jana) Przestań. BUŁO Koniec z bruderszaftem. Przy okazji wypijemy cofańca. JAN Jesteś nikim. Gdyby to się działo w obozie, więźniowie by cię zlinczowali. JOANNA Gdzie? JAN W obozie. JOANNA Gdzie wódka? BUŁO Nie mogę pokazać ręką, bo mam związane. JOANNA Niech pan pokaże głową. Bulo poka^u/e. BUŁO Tam. Powiem dokładniej, jak mi darujecie palec. JAN Jesteś człowiekiem naiwnym. Ona cię wykiwa. BUŁO Nie mam nic do stracenia. Za tą książką u dołu. Joanna biegnie, ^najduje skrytkę, wyciąga tryy póllitrówki, ustawia je na parapecie. JAN Tniemy. BUŁO Dosyć żartów. Jest za tępy. Jesteście sadyści, bandyci. 428 TEATR JAN Zachowuj się z godnością. Wielka rzecz, palec. Tylko się nie szarp, bo pójdą dwa. Na wojnie ludzie tracili ręce i nogi i nie krzyczeli. Zachowywali się z godnością. BUŁO Bo nienawidzili Niemców. Może jesteście wrogami ojczyzny? Ale przecież nie. No, to mamy te same poglądy. JAN Niby jakie? BUŁO Lubisz Niemców? JAN z. wściekłością Tych piwoszów? Tych Krzyżaków na emeryturze. BUŁO No widzisz? To po co się lać między sobą? Mamy wspólnego wroga, który nam stale zagraża. JOANNA Od wojny minęło trzydzieści lat. Nie czytacie gazet? Dlaczego was niczego nie uczą? Wyciąga zjakiegoś kąta barek na kółkach i ustawia na nim zarekwirowane butelki ^wódką. BUŁO Wygotujcie go chociaż. JOANNA biegnąc do półek Mam spirytus salicylowy. JAN To zapas sprzed paru lat. BUŁO Wy artyści jesteście najgorsi. Zostanę pomszczony. Następuje szarpanina. Potem okrzyki „ratunku", „bandyci", „podłóg klocek", „dawaj knebel", hitlerowcy", wreszcie słychać głuche uderzenie tasaka i jęk, potem %nów okrzyki „bandaży", „ściśnij w przegubie". Oczywiście palec musi naprawdę zpstać ucięty. Żadne udawanie ani inne aktorskie tricki nie wchodzą w rachubę. Jeśli aktor nie będzie chciał, trzeba mu pomóc. JAN opada na fotel Muszę się napić. JOANNA przypada do Bulą Malutki, jak krwawi. OBCIACH 429 JAN wypija dwie setki Zemdlał. BUŁO O, kurwa. JAN Ocknął się. Wzywa ciebie. JOANNA Oddaj butelkę. JAN udając, z? nie słyszy No, to dziś jednak coś zrobiłem. BUŁO prosząco Daj łyka. JOANNA Odłóż tasak, daj butelkę. JAN Proszę uprzejmie. Wypija jeszcze trochę. Podaje Joannie butelkę, ona przystawia Bulowi do ust, ten pociąga. JOANNA Chyba ja też się napiję. Gdzie masz ten palec? JAN Tu leży. JOANNA pochyla się nad palcem, ogląda go Może go z powrotem mu przyłożyć. Zupełnie zdrowy. Rwie mnie jakby był. JOANNA Nie mówmy hop. Teraz należy do mnie. BUŁO O Jezu. JAN Ty wstydu nie masz, Buło. Ranni bez obu nóg na wojnie mniej jęczeli. JOANNA Nie wtrącaj się, Janie. Ty nigdy niczego nie rozumiałeś. Zresztą skąd możesz o tym wiedzieć. JAN Ja pisałem, byłem sumieniem (podsuwa Bulowi flaszkę) . Co wy wiecie o sztuce? 43° TEATR BUŁO Pójdę na milicję. JAN Nikt ci nie uwierzy. Czy ty wiesz, co to jest zaatakować pisarza? Czy ty byłeś kiedyś w organizacji? A ja byłem. Nawet teraz tego nie żałuję. Wspaniale się czuję. Chodź, Joanno. (Siada na łó-ęku) Chodź tutaj. JOANNA Po co? JAN Chcę cię przytulić. Dzieje się coś ważnego. Poza tym kiedyś mnie kochałaś. Chodź do łóżka. Czuję, że mam ci coś ważnego do zdradzenia. JOANNA Upiłeś się. JAN Ale skąd. BUŁO Ile on tam wypił. Ale tacy mają słabą głowę. JOANNA Już raz mnie nabrałeś. Potem nie wiedziałam, jak się zachować i przed kim. Nabierałeś, a mnie oddzierali kupony. Czasem było to przyjemne. Pamiętam docenta Henryka. Potem pojechał, a jak wrócił, to już dobrał się do innych. Tacy są naukowcy. Pan mówił, że był żołnierzem, jakiej rangi? BUŁO Ten palec na pewno można by jeszcze przyszyć. JAN Mały palec jest tylko ozdobą. Niepotrzebnym ornamentem, atrapą, do niczego nie służy. BUŁO Teraz nawet ręce przyszywają. JAN wstaje, bierne Joanny %a rękę, pociągają %a sobą na tapczan No, kochanie? *\ BUŁO Świnie. JOANNA Dawniej mogłeś wypić więcej i nie gniotłeś mi kreacji. A poza tym uważaj, nie wiesz, w jakim on wyszedł stopniu. JAN Widzisz, ja zawsze dla ciebie robiłem tak wiele, zawsze spontanicznie. Czy ty ———» „„„;„., UolU„1^,-,ro^3 On ma ctnnipń Uanrala. mówił. Przez to niedy nie OBCIACH 431 będziesz mi się w stanie zrewanżować. Pamiętasz, przed twoim wyjazdem, kiedy wychodziłaś za mąż, mieliśmy pół godziny czasu. Mieliśmy iść do łóżka, ale spotkałaś Henryka i poszłaś z nim porozmawiać. JOANNA Wymyśliłeś to. To nie był ten Henryk. Tamten był pedał. Ale we mnie się kochał, bo ja jestem prawdziwa. Byłam prawdziwa, bo teraz? Proszę na mnie popatrzeć. Czy może mam się rozebrać? BUŁO Ja co innego. Ja nawet jedną ręką, byle rozwiązaną. JAN Naprawdę nie pamiętasz z Henrykiem? BUŁO Ścierpły mi ręce. JOANNA Z Henrykiem czy Heniem? Jako symulant nigdy nie byłbyś prawdziwym wojskowym. JAN Buło, nie tłucz się. Żona schowała twój palec. Jest to może świństwo, ale twój palec będzie symbolem, który rzucimy w twarz ludzkości. Niech płacą albo zginie człowiek. Czy w centrum miasta może zginąć człowiek tak, żeby to nikogo nie obchodziło? BUŁO Pewnie, że tak. Z człowiekiem można wszystko, byle po cichu i skutecznie. JOANNA Ciekawe, ile daliby za pisarza, gdyby zginął jak człowiek. JAN Niestety, masz rację, Buło. JOANNA do Eula Czy nie uważa pan, że on egzageruje albo negliżuje? JAN grywając się Męczeństwo Bulą będzie odkupieniem. Potniemy cię na kawałki i będziemy wysyłać do ludzi prywatnych i instytucji. Może nawet Za granicę. Ręce, nogi, oczy, uszy. Joanno, mam misję do spełnienia. Buło, właśnie twoje części wstrząsną ludźmi! Pomyśl tylko: jak wyrzut sumienia będziesz w kawałkach przychodził z poranną pocztą. Zburzymy ich spokój, zniszczymy samozadowolenie filistrów, pedałów, zupaków, strażaków, Henryka też. BUŁO Mnie na tym nie zależy. Wolałbym... ,,; 43* TEATR JOANNA spełzając z. tapczana Mylisz Henia z Henrykiem. Zawsze mylisz wszystko. JAN Nie przerywaj. BUŁO O forsę ci chodzi? Mogę zarobić. JAN Tak albo nie. Nie o to chodzi. Ci, co trzeba, mnie zrozumieją. To w imię naszych wąskich interesów i uzasadnień. Jestem pijany, miałem mówić na odwrót. Żądamy okupu dla dobra ogółu. Aby ludzkość siebie odnalazła. Albo zginiemy wszyscy. Przewraca się. JOANNA już na czworakach Mój mąż jest niewydarzony. Dlatego nie został żołnierzem. JAN Oto już cud pierwszy. Patrz, Buło, czego dokonałeś. Jestem szczęśliwy. JOANNA stając Mój mały... Jan zasypia. BUŁO Zasnął. JOANNA Myśli pan? On wszystkich oszukiwał. BUŁO Za dobrze by było. Taki nie rodzi się na kamieniu. Co pani z nim robi tyle czasu? Taka piękna kobieta i aktorka. JOANNA Piętnaście lat. BUŁO On tak często? JOANNA Co? BUŁO Z zaniechaniem. JOANNA Pan o seksie? BUŁO OBCIACH 433 JOANNA O, wie pan... On często atakował jako sodomita. BUŁO Mam szczęście. On panią wpędzi w straszne kłopoty. JOANNA A, tam. Poza tym nie przepadam za tym wcale. BUŁO Ale jako sadysta? Z obcinaniem? JOANNA Pierwszy raz. BUŁO Gwałt, okaleczenie... Parę lat za współudział w porwaniu. Razem będziecie w kiciu. Jan chrapie przerażająco. BUŁO Ma zdrowy sen. (Chce mu przerwać gwizdem) Jak on to z panią robi? JOANNA podchodząc do tapc%ana i chwytając Jana oburącz, Z.a głowę. Gdzie się pan wychowywał? BUŁO Niech mnie pani nie kokietuje. Nie lubię zdzir. Bez palców jestem do niczego. JOANNA wciąż ciągnąc Jana Nie wiadomo. BUŁO No to po was. Będziecie siedzieć. JOANNA puszczając Jana, który zy'es^.a sk teraę połową ciała z. tapczanu Wszystko jedno. Nudzę się. BUŁO To się tak tylko mówi. Na przykład mnie pani rozwiąże, a ja się do pani wezmę. Co wtedy? JOANNA Źle pan sobie dobiera towarzystwo. Idzie pan na łatwiznę. BUŁO Zobaczy pani. Mieszkanie pani poprzestawia. JOANNA Pan się nigdy nie myli? BUŁO kokieteryjnie Gdybym był z taką kobietą jak pani, to nigdy. 434 TEATR JOANNA ^ satysfakcją Co też pan mówi. BUŁO Poważnie. Za jedną noc z panią to ja nie wiem co bym dał. Mówię pani, jak ja bym się do pani zabrał, o Jezu! Ręce na boki, nogi do góry. JOANNA Kokietuje mnie pan tylko. Zbliża sif do półek, otwiera schowek, wyciąga dywan. BUŁO Wykluczone. Chociaż, co pani szkodzi spróbować. Ten tu śpi. JOANNA Musiałabym pana rozwiązać. BUŁO No? JOANNA A nie umie pan bez rąk? (Podchodzi do barku, nalewa sobie do szklaneczki i wypijajtdnym haustem) Panu nie proponuję. BUŁO Zastanawiam się, czy pani jest taka wredna dla każdego? JOANNA Pan nie zwraca uwagi na Jana. A jakby się obudził? Wlecze Bulą na dywan. BUŁO turlany Moglibyśmy go związać. Pani mi w ogóle nie ufa, i to aktorka. JOANNA W czym pan mnie widział? Czy pan widział wielki świat? Czy pan czytał, powiedzmy, Gantenbeina? Tam też były aluzje do Polski, do polskich literatów. BUŁO Przecież nic mu nie zrobię, nawet rąk mu nie zwiążę, tylko nogi. JOANNA siadając na dywanie Na szczęście nie czytał pan i nic pan nie rozumie. W nagrodę pana rozbiorę. BUŁO Nie pójdę na milicję. Forsę podzielimy na pół. Gdzie on ją ma? JOANNA Wtedy chwalili mnie wszyscy. Starłyśmy się tylko z Sonią. Potem wyjechałam przez tego skurwysyna. BUŁO pokazuje Jana Tego? OBCIACH 43 J JOANNA Nie, innego. ; BUŁO Tasak jest na stole. JOANNA Historii nie da się cofnąć. BUŁO Na pewno. A ten Francuz płaci coś pani? Bo potem to on był. JOANNA Pan nie zna Zachodu. BUŁO Jakieś alimenty. (Jan rusąa siępręeę sen, mówi „kochanie") Wsypał się. Kocha kogoś, łajdak. JAN Joanno, kochanie, gdzie jesteś? JOANNA Kocha mnie. JAN ciągle pr%e% sen Kochanie, malutka. BUŁO Upił się. Zawsze się mówi „malutki, malutka". A potem są tylko nieporozumienia i co tu dużo mówić, brak rozwiązania. JOANNA Nie, on mnie kocha. Zaraz pana rozwiążę. Bałam się, że to dla niego nic nie będzie znaczyło albo że się ucieszy. A tak w porządku, będzie cierpiał. BUŁO Przecież mówiłem. Pani, ja panią, ja nawet, gdybym nie panią, to ja bym panią tak, że pani mnie nie mogłaby nawet rozwiązać, jak się to u was mówi, sznurowadła. Tnie pani? JOANNA Sznurek może się przydać, rozwiążę pana. To jest bardzo dobry sznurek. (Rozplątuje mozolnie wę%ły) Pocałuj mnie. BUŁO O Jezu! (rozciera ręce i nogi, wstaje) Zdrętwiały mi. Co za okropne mieszkanie. Zacny na truchtać po scenie. JOANNA No! 436 TEATR BUŁO Nie bój żaby. Za chwilę. JOANNA No! Buło robi przysiady jak pr^y roygręewce JAN pr%e% sen Kochanie... JOANNA podrywa się L tapczanu Wiążmy go. Będziesz miał mieszkanie, Buło. Zacsynają wiązać Jana. BUŁO Tylko jedną ręką mogę. Zna pani węzeł marynarski? JOANNA Nie. BUŁO Kiedyś panią nauczę. JOANNA Z tego się nie wyszarpnie. (Buło całuje ją) Zaczekajmy aż się obudzi. Teraz pytanie, co robić. BUŁO Dwa kroki w tył, jeden do przodu. Przyjemność gotowa, a obraza wielka. Ja panią na jego oczach. JOANNA Zepchnij go na podłogę. BUŁO Potłucze się. JOANNA Aha, mienszewik. BUŁO No to trach! (Jan % łomotem spada na podłogi) No, to już! JOANNA Ułóż go głową do góry, twarzą w naszą stronę. I unieruchom. Jan buds^i się. JAN Co oni chcą mi zrobić? Co to za okropne słowo? Unieruchom?! JOANNA C\,nJ4 Vr«-V,->nv mheimuie Bala. Jktórt kładyie się obok niej). OBCIACH 437 JAN lęupełnie ro^buds^ony Co za hańba! Co za mezalians! Czy ty rozumiesz, że zdradzasz wszystko. Przecież nie znasz go bynajmniej. BUŁO Dlatego, że jestem prosty człowiek? Nie podobam wam się. JAN Fizycznie nie bardzo. Wstaje, zrzuca pęta. Słaniając się, otwiera półki i % ukrytych drs^wi wy ciąga nowe spnęgty. JOANNA Ale to jest mężczyzna. Po prostu. A ty, jeśli chcesz wiedzieć... JAN Pewnie nigdy cię nie zaspokajałem. Wyciąga ró^tte spruty s^półek i domeblowuje pokój. W tym czasie Buło pojęty jest próbami rozbierania Joanny. BUŁO Jak to idzie? (Męcsy się sy stanikiem) JOANNA W tym nie ma nic śmiesznego... To się rozpina z przodu. To jest import z Zachodu. .'•%' Z Hamburga. Tam podobno tak zawsze, w dokach. Nigdy ci tego nie mówiłam, ••-'" ale teraz... nie zaspokajałeś mnie. JAN Owszem, mówiłaś. Przy wszystkich „wiele razy, przy Francuzach też. BUŁO A to jak się rozpina? JAN Zatrzask jest u dołu. BUŁO Dziękuję, rzeczywiście. JAN Nie ma o czym mówić. JOANNA To przekonało mnie. Nie jesteś nawet łobuz. Jesteś... Potem skończę. Ściągnąłeś mnie, bo chciałeś zwrócić na siebie uwagę, zdobyć popularność. To było znacznie łatwiejsze niż pisanie, ale nie czułeś do mnie nic. Wszystko było wykalkulowane. Handlowe małżeństwo. Jesteś wał. BUŁO coś rozrywa Przepraszam. Pani ma mi coś za złe? 438 TEATR JOANNA Nic nie S2kodzi. BUŁO Pękło. JAN Jesteś niesprawiedliwa. Wies2, że jak ty odleciałaś do Francji, to ja na lotnisku gry2łem palce. BUŁO Palce? Jeszcze do tego wrócimy. JAN Tak, myślałem, żeby... (wyciąga ró^ne krzesła) JOANNA Powiesić się? JAN No nie... Umeblować cię. BUŁO Ale numer. To są. rajstopy, a ja szukam podwiązek. JAN Ale ja wtedy dowiedziałem się, że poza Henrykiem i Heniem był jeszcze Naleśnik. I specjalnie dla ciebie robiłem te parę scenariuszy, żeby cię tu zwabić, to prawda. A potem trzask, ale to było z miłości. Gdzie jest pióro? BUŁO Buty jej zdejmować? JAN Oczywiście. BUŁO Nie dogaduj, Janku. JAN Przepraszam cię, Buło. JOANNA Jaki trzask? BUŁO No, mówiłem już pani. JAN No, rzuciłbym wszystko, żebyś poszła w dół. Żebyś ty się w swoich kalkulacjach przeliczyła. Żebyś nie myślała, że ten powrót od razu zdyskontujesz. Tymczasem tu inni nie chcieli cię z satysfakcji, że ci się tam nie udało. Mnie miałaś. Ja byłem newnv. ale tu się oszukałaś. OŚCIACH 439 BUŁO Pani Joanno, już będę zaczynał. JOANNA Panie Buło, jest pan pewny, na początku był pan trochę nieprzyjemny. JAN Tyle że sam się też załamałem, bo nie spodziewałem się, że polubię pisanie... Ty też zdejmij buty. BUŁO Ja?! JAN Oczywiście. Zachowuj się jak dżentelmen, chamie. Ta pani była wielką aktorką. JOANNA Bo ja na oko jestem krawcową, co? JAN Dlatego też zacząłem pić. BUŁO Można zaczynać? JOANNA Co ty tam piłeś. Najwyżej z braku talentu albo z lenistwa. Z twoim charakterem nie można niczego robić dokładnie, nawet pić. JAN Po prostu źle się czułem po piciu następnego dnia. BUŁO Każdy źle się czuje, a pić trzeba. Z tym już nie dam rady (skarpie si( % jakąś JOANNA Pisałeś, prawdę mówiąc, ładnie. O łóżku lepiej milczeć. JAN Naprawdę? Dziękuję ci, Joanno. BUŁO Czy on w końcu zamknie dziób? JAN yppełnia scenę cora% to nowymi sprytami be% lodu i składu, podczas gdy w schowkach %a pólkami upycha start Nie przejmuj się, Buło, tylko się przyłóż. BUŁO Co ty masz w tym za przyjemność? 440 TEATR JAN Co ty wiesz o życiu. BUŁO wstaje Odwrócę go do ściany. On mnie rozprasza tym gadaniem, a poza tym... JOANNA Co, kochanie? BUŁO Ja się wstydzę. JAN Buło, nie przejmuj się mną, palec ci obciąłem. BUŁO Skupiam się. JOANNA Bulątko... no, no, kochanie. JAN Nie masz szczęścia, Joanno, Buło ma kompleksy. BUŁO Sflekuję go. JOANNA Nie, to bez sensu. JAN Naprawdę bardzo mi przykro. BUŁO Może najpierw coś zjem. JOANNA Może potem... BUŁO Nie, zaraz. Muszę zjeść coś pożywnego. JOANNA Sznycelek? Janjęfęy, słania się., wyciągając L ukrycia fotek. Wysmażony i rosół z oczkami. BUŁO O, o... JOANNA Zaraz, kochanie. Idsyt do biblioteki na lewo od Jana, przesuwa ścianę,, ma tam wmontowaną lodówkę.. Wyciąga mięso i rosół, łan ymecyom obada na fotel. OBCIACH 441 JAN A więc to tu chowałaś. BUŁO Ty cicho bądź, gadzie. Gdzie są pieniądze? J AŃ jakby gaśnie W kieszeni. Buło podbiegając wyciąga pieniądze, chowa do kieszeni. JOANNA Ach, to tak. Wszyscy jesteście tacy sami. JAN do Bulą Wychodzisz? BUŁO Nie. JAN Dlaczego? Przecież nikt cię nie trzyma. BUŁO Rozsmakowałem się. Zmieniła się sytuacja, co? JOANNA ubierając się. Na nikogo nie można liczyć, nawet na chama. JAN Ale tak prawdę mówiąc, to po co chcesz zostać? BUŁO A bo co? JAN Nie ma w tobie żadnej wiary, żadnego pragnienia, kulturalnie stoisz nisko... BUŁO Czy ty mnie znasz? JAN Ciebie? BUŁO A chcesz mnie poznać? To mnie opisz. JOANNA Należy mu się to. Kto tak pięknie o nim napisze? JAN Niby co? BUŁO Wszystko jedno. Zarobisz na mnie. Ona ma łeb. Pisz. 442 TEATR JAN Wykluczone. Literatura nie może być do posług. Umysłu nie można zniewolić. Poza tym co tu dobrego można napisać? BUŁO Pisz, co chcesz, bylebym był dobrze pokazany. Przecież prawdy i tak o mnie nie napiszesz. A ja chcę się podobać. Żeby mnie wszyscy polubili. JAN Buło, tobie wszystko pomylono. Wszyscy się tobie mają podobać. Z kuchni wraca Joanna, wnosi syiycle, nakrywa do stołu, siadają na krzesłach. Jedno jest %a mole, drugie %a du^e w stosunku do stołu, Jan obserwuje ich ponuro siedząc w rogu sceny. JOANNA Smakuje ci? BUŁO Niezłe. JOANNA No, to pocałuj. BUŁO Nie o to chodzi. Oboje mi się nie podobacie. JAN złośliwe Jak paluszek? BUŁO Co ty mnie... ty wiesz... zawsze mogę się sam pociąć. JOANNA Jeszcze sałaty? BUŁO Dlaczego nie? JOANNA Czego się napijesz? BUŁO Tam jest pejsachówka. JAN Dranie! BUŁO Jeszcze po secie. JAN Pożałujecie. Dziś ma przyjść do mnie przyjaciel. OBCIACH 443 JOANNA Nie masz przyjaciół. •' "i; JAN Cięć i koledzy z pracy. JOANNA Oni na ciebie donoszą. Cięć czytał twoje listy. JAN Jeśli nawet, to jest głęboko nieszczęśliwy. BUŁO Otworzę drugą butelkę. JAN Nie wierzę. BUŁO Będziesz pisał? Jestem prosty człowiek. A mój ojciec był fryzjerem. JAN A byłeś w lesie? Wywozili cię na taczkach? Wiatr historii sypał ci śniegiem w oczy? BUŁO Nie chcę lipy ani pucu. JAN To co mam o tobie napisać? Żebyś ty miał pamięć przeszłości... BUŁO Ja ci powiem parę słów, jak chcesz. Ale czy ty jesteś taki cwaniak, że to wydasz? JAN Co w tobie w ogóle jest? Czego chcesz?! BUŁO Zbić gębę takiemu jak ty. Ale to za proste. JAN Naprawdę? BUŁO Ty! Jeżeli ty mnie zrobisz wiesz w co, to ja ciebie... JOANNA Bądź dobry. Pisz o nim ładnie byle co. BUŁO Możesz wszystko wymyślić inaczej. Byleby było o mnie i prawdziwie. Nie lubisz prostych ludzi. 444 TEATR JAN Wyjdź stąd, Buło. Mam do ciebie żal. Wyjdź, bo ja wyjdę. Wychodki do ubikacji. BUŁO do Joanny, która parsy herbatę. Trzymasz ze mną? JOANNA Tak, kocham cię. BUŁO To my we dwójkę będziemy teraz żyć? JOANNA Nie będziemy zwracać na niego uwagi. BUŁO Za co ty mnie kochasz? JOANNA Tego się nigdy nie wie. BUŁO Trochę się zapuściłaś. JOANNA Lubisz kwiaty? BUŁO Dosyć. Chryzantemy lubię białe. JOANNA Dasz mi dziecko? BUŁO A jak! A on? JOANNA Niech idzie. BUŁO Aha. Co tak wypędzasz człowieka? JAN wracając L pustymi rękami Nic mnie już nie cieszy. Naprawdę. BUŁO Nie gniewaj się. Nie ma o co. JAN Czy zostało coś do zjedzenia? BUŁO Nie. OBCIACH 445 JOANNA Nie. *.'.-• ", .rr-. •:.•: JAN Moje życie jest bez sensu. BUŁO Licz się ze słowami. JAN Moglibyście mi pomóc, Joanno. JOANNA Jestem zmęczona. Nie ma nic w gazetach, starzeję się, tyję, mięso się kończy... Powieś się, jak chcesz. JAN Czy wspomnienie tamtych dni, kiedyśmy się kochali... Mogłabyś dać mi jakąś radę? A gdyby dokonać czegoś cennego? Tak zabić kogoś, uwalniając świat od jakiejś świni. Zaraz, zaraz... powiedziałaś: mięso się kończy, a nie - skończyło. JOANNA Nie łap mnie za słowa. JAN Wszędzie tyle kłamstwa, tyle kłamstwa. BUŁO Na mnie możecie liczyć, nigdy nie zostawię was samych. JAN Ależ, Buło! BUŁO Janku! JAN Ależ, Buło! BUŁO Naprawdę poczułem się wam taki bliski. JAN Gdzie ty do nas? BUŁO Ale zwróciłeś na mnie uwagę, wypiłeś brudzia, uciąłeś palec... Ty nie wiesz, co to dla mnie znaczy. Joanna kładzie się na tapczanie i posypia. JAN Byłeś z Joanną przeciwko mnie. T 446 TEATR BUŁO Próbowałem tak i tak. Myślałem — ułożymy sobie życie. JAN A przecież masz żonę. BUŁO Ee tam. Tu u was się czuje, że jest się kimś, że coś... rozbudziliście we mnie nadzieję, a teraz mnie chcecie zostawić. JAN Daj spokój, Buło. Wszystko już przemeblowane. Czy ty rozumiesz słowa? BUŁO Byłem głodny, nie myślałem. JAN Ja wiem, Buło, ty nawet nie jesteś taki zły, tylko nie umiesz się zachować. My nigdy nie będziemy mogli żyć we trójkę. BUŁO Ja bym kradł albo pracował. Nawet w hucie, jak Boga kocham. JAN Nie, Buło. BUŁO A już mnie prawie polubiłeś. Może byś mi obciął jeszcze jeden palec? JAN To nie ma sensu. BUŁO Ty nie jesteś dobry dla kumpla. JAN Nigdy nie byłem. BUŁO Jesteś szmaciarz. A ja jestem silny, młody. Zdrowie mam dobre. Tylko mnie trzeba tego, co ty mi możesz dać razem z Joanną. A może chcesz, żebyśmy we dwóch wykańczali? Mogłoby być fajnie. JAN Nie, dziękuję ci, Buło. BUŁO Ja też bym wam obojgu dawał, i to więcej... Jak chcesz, to ja sam załatwię Joannę. JAN Nie, naprawdę, kochany, dziękuję. Jesteś porządny facet. OBCIACH 447 BUŁO A może... JAN Nie. BUŁO Byłeś kiedyś w garażu? JAN To zależy. BUŁO Ja byłem. JAN Aha... I co? BUŁO Z dwoma szoferami. JAN I co? BUŁO To mi trochę zwichnęło życie. JAN W jakim sensie? BUŁO Odzywa się... (podchodzi, siada kolo Jana). Można się przysiąść? JAN Nie. BUŁO Jak się czymś zdenerwuję albo przejmę... odzywa się... JAN Taaa. BUŁO Aha. JAN Taaa. BUŁO No? JAN Nie, Buło, nie. 448 TEATR BUŁO No... pocałuj mnie. JAN To bez sensu. BUŁO No? JAN Przywiązałbyś się do mnie jeszcze bardziej. BUŁO To co? JAN Popiszę trochę. BUŁO Ktoś się musi za mnie wziąć. JAN Weź się sam. BUŁO Ale nie mam idei. JAN Buło, dotknąłeś sedna, choć nie czytałeś naszych filozofów. O4 siebie dopowiem ci: wszystkie rozstrzygnięcia są niepełne... poza śmierci}. Dlatego musimy bardzo uważać na siebie. JOANNA Gdzie? sen BUŁO To twoje ostatnie słowo? Może masz jakiś inny adres? Znas2 tyki ludzi, masz kolegów. JAN Niestety, nic nie mogę dla ciebie zrobić. Joanna chrapie. BUŁO Może ona? JAN Nie warto jej budzić. BUŁO No to koniec? Gdzie jest sznurek? OBCIACH 449 JAN Na stole. BuJo przysuwa krzesło, ęaręuta sobie pętlę. JAN Wieszasz się? BUŁO Dlaczego? ... To znaczy — tak. JAN Nie obudź jej. BUŁO I to ty żeś mnie do tego doprowadził, taki frajer. Kręci %e zdziwieniem głową, którą trzyma juś^ w pętli. JOANNA pr%e% sen Nie, to ja. A może Henryk? Albo Henio? BUŁO Napiłbym się herbaty. Bulo wiesza się. JAN No to cześć. Buto wisi przebierając nogami, z? to później uspokaja się całkiem. Oczywiście i w tym wypadku aktor musi powiesić się naprawdę, nie ma mowy o Radnym udawaniu. Bule wisi dość długo, Jan pisze, ewentualnie znika %a barykadą % książek, którą ^ac^ął wynosić. Trwać to powinno minutę, może dwie, tak aby publiczność mogła sądzić, %e tojus^ koniec sztuki. Teraę Joanna budzj się, przeciąga i rozgląda dookoła. JOANNA Ktoś wisi. Czy to ty, Janie? JAN Nie, to Buło. JOANNA Chyba spałam. Czuję się lepiej. JAN wychylając się yga książek Jak to właściwie było? JOANNA Co, kochanie? JAN Z nim? 45° TEATR JOANNA Co? JAN No? JOANNA Przecież ja spałam, kiedy się powiesił. A propos: czy on się sam powiesił, czy ty go powiesiłeś? Ale nie, ty byś się na to nie zdobył. JAN Tak, tak, tak, ale dlaczego? JOANNA Nie pamiętasz? JAN Coś mi... coś mi chodzi po głowie. Jak go tu przyniosłem, o coś mi chodziło, co? JOANNA Tak. JAN O jakąś ideę, nie? Coś takiego, co? JOANNA Tak, o pieniądze. JAN Nie, niemożliwe. JOANNA Ależ tak. JAN Poważnie? JOANNA Oczywiście. JAN Nie mówiłem jakoś inaczej? Że ludzkość... coś... pamiętam, coś tak było. JOANNA Sto pięćdziesiąt tysięcy. JAN I dlatego on się zabił? Do tego nic nie zarobiliśmy? JOANNA Nie. OBCIACH 451 JAN Co za podłość! JOANNA Od tego się zaczęło... Buło zostawił kawałek sznycla. Chcesz? JAN Mój Boże, dla pieniędzy! JOANNA To jesz czy nie? JAN Zostaw mnie w spokoju. Gdzie jest ten sznycel? Taki mały kawałek. Jest o czym mówić. (Zjada sznycel) To straszne. JOANNA Bulowi smakowało. JAN Więc myślisz, że myśmy go do tego doprowadzili? Ależ tak! Doprowadziliśmy Bulą do samobójstwa. Dla pieniędzy... A on nic nie miał przy sobie? JOANNA Pięć tysięcy. JAN sprawdza u siebie tt> kieszeniach Nie widzę. Ty wzięłaś na pewno? JOANNA Buło ci odebrał. JAN Zaraz zobaczymy. Podchodzi do wiszącego Bulą, kontroluje mu kieszenie, uy ciąga pie_ć tysie_cy, wkłada sobie do kieszeni. JOANNA Nie martw się. Ty byś nikogo nie był w stanie doprowadzić do samobójstwa. JAN Toteż nie mówię, że ja, tylko że my. JOANNA Ja spałam. JAN Właściwie to było zabójstwo, a nie samobójstwo. To niezwykłe! W centrum miasta! Dla pieniędzy! Co za ohyda! Tak tylko Hitler potrafił. JOANNA Przedtem odciąłeś mu palec. 45* TEATR JAN Okaleczyliśmy go, a potem zabiliśmy człowieka. Żeby był chociaż obcy rasowo, bylibyśmy usprawiedliwieni. JOANNA Proszę cię, nie wypowiadaj się za mnie. JAN O nie, nie, za to nas musi spotkać kara. Nie mamy prawa zabijać. Nawet ja, a tym bardziej ty. JOANNA Dlaczego niby tym bardziej ? Poza tym różnica jest o wiele większa: ty mu odciąłeś palec, a ja mu chciałam ofiarować miłość. JAN Mógł być kimś wartościowym, a tak osierocił rodzinę. JOANNA Był jedynakiem. JAN Biedaczek! Nie miał siostrzyczki, nie miał nawet z kim bawić się w doktora. Trzeba to odpokutować. Powinienem zostać zesłany, niestety, to teraz niemożliwe. Czy poszłabyś ze mną na zesłanie? JOANNA Nie gorączkuj się. Oczywiście, że nigdzie bym z tobą nie poszła. JAN A może powinni mnie skazać na dożywocie? Odwiedzałabyś mnie raz w miesiącu w celach prokreacyjnych. Przytłacza nas ciężar winy. JOANNA Jeśli o mnie chodzi, to nic nie czuję. JAN Nie wstydź się tego, to jest właśnie dowodem naszego człowieczeństwa. Uświadamia nam, że na pewne rzeczy nas nie stać, a pewnych robić nie wolno. Że istnienie jest bezcenne. Powinniśmy pójść w jego ślady. JOANNA Janie, zachowujesz się okropnie. Wtedy kiedy sprowadziłeś Sonię, dawałeś mi co innego do zrozumienia. Byłam gotowa odejść. JAN Czuję się podle. Sonię sprowadziłem, bo była brunetką, wiedziałaś doskonale, że ja lubię tylko rude. To była dla ciebie próba. HBCIACH 453 JOANNA Wtedy też histeryzowałeś, nie potrafiłeś ani w jedną stronę, ani w drugą. JAN Buło zużył cały sznurek. Kiedyś się dla mnie farbowałaś. Ty rzeczywiście nie czujesz nic? JOANNA Nic. JAN Zastanów się. JOANNA Nic. JAN Absolutnie nic? JOANNA Nic. JAN Jeśli nie upodlenia, to wstydu chociaż? JOANNA Nie czuję. JAN Ciekawe! JOANNA Dlaczego? JAN Niezwykła sytuacja! JOANNA Dlaczego? JAN Bo ja też nie czuję nic. JOANNA Nic? JAN Absolutnie. JOANNA No widzisz? A tak się denerwowałeś. 454 TEATR JAN Czyżbym był bez sumienia?! JOANNA Aha. JAN To znaczy, że jest gorzej, niż myśleliśmy. JOANNA Ja niczego nie myślałam. JAN Czy ty rozumiesz, co się stało? JOANNA Znowu zaczynasz. JAN Ty wiesz, co on dla nas zrobił? JOANNA Przesadzasz. JAN Buło uświadomił nam, co się z nami stało. Że nie jesteśmy ludźmi. Męczeński koniec Bulą stać się może naszym odkupieniem. I znowu staniemy się ludźmi. JOANNA Nie przesadzaj. JAN Nic nie rozumiesz. JOANNA Może jeszcze uklękniesz przed nim? JAN Uklęknę. Klęka. JOANNA I pomodlisz się? JAN Będę się modlił. JOANNA On cię zbawi. A więc zamęczyłeś go z korzyścią. Ty zawsze umiesz coś zarobić. Jak nie pieniądze, to co innego. Nawet z trupa coś wyciągniesz. Z Sonią ci się nie udało nie dlatego, że nie była ruda. Szkoda ci było pieniędzy. Musiałbyś robić jej dzieci i płacić. OBCIACH 455 JAN Oczywiście. Nie chcę mieć kobiet dla pieniędzy, tylko dla mnie samego. JOANNA Zwłaszcza że nie masz pieniędzy. JAN Nie przeszkadzaj mi. Mam teraz intymną sprawę z Bulem. Jeśli nie chcesz się do mnie przyłączyć, to nie. JOANNA Bądź spokojny. Buło cię weźmie do nieba. BUŁO ciągle wisząc i nie ukrywając pr^y tym niechęci Takiego wała ty pójdziesz do nieba! Bądź spokojny, że nie. JAN Ty nie dogaduj, Buło, dobrze? Już się nagadałeś. BUŁO Robię to, na co mam ochotę. Jan podnosi się, potem klęka, potem ayiótt> wstaje. JOANNA do ]ana Spodnie masz wygniecione. BUŁO Co wy wiecie o życiu. JAN Patrz na niego, jeszcze się stawia, cham. BUŁO W ZOO struś publicznie leciał w konia. JAN Cóż za zwierzę z charakterem! BUŁO Nie wyzywaj mnie! JAN Ja o strusiu. To był protest. Mimo ograniczonej swobody nie chciał krzyżować się z innymi gatunkami. To dodaje odwagi. Jeszcze nie wszystko stracone. BUŁO To prawda, ludzie są różni. JOANNA Buło, świetnie wyglądasz. TEATR JAN Ee! Bttlo próbuje się rozhuśtać. JOANNA Popatrz, nawet się rusza. JAN Udaje. Bulo z. ogromnym wysiłkiem kopie Jana iv tyłek. Uśmiecha się % wyraźną satysfakcją i znów nieruchomieje. Jan zbliż? się do niego i nagle chwytając go wpół wiesza się na nim ruchem kata, wykańczającego ofiarę,. Po chwili puszcza go i odchodzi. JAN Teraz mu się odechce. BUŁO Mój znajomy na przykład kupił trumnę i spał w niej z żoną. Potem zaprosił kumpla i ten mu tę żonę tego. Więc odszedł, ale trumna została, a ten nowy jej w ogóle nie używał. I ona tam leży nikomu niepotrzebna, można by ją tanio odkupić. Co? To parę kroków stąd, co? (Zaczyna obmacywać kieszenie to zewnętrzne, to wewnętrzne, wyciąga nawet na wierzch kieszenie od spodni) Gdzie moja forsa? JAN Co za interesowność! Czy ty, Buło, nie przesadzasz? Bulo L trzaskiem urywa się i spada, Leży na ziemi. JOANNA Jezus Maria, myślałam, że coś się stało! JAN Mówiłem, że ten sznurek jest do niczego. RULO jęczy, masuje sobie plecy i siedzenie Nie zagaduj, dawaj szmal. JAN Trzeba było wziąć go poczwórnie, ale ty oczywiście uważałeś, że podwójnie wystarczy. Boli cię, Buło? BUŁO Pieniądze! JAN do Joanny Gdybym się powiesił^tak jak chciałaś, to mogłoby mnie to samo spotkać. Ja bym tu teraz leżał potłuczony. , JOANNA W sumie już go lepiej było pociąć. Nie byłoby tyle bałaganu i zostałoby te parę złotych. OBCIACH 457 JAN ' • •; , .;•!'.••, -•;,(••«>•- •< ••"» ,o--Pięć tysięcy... Stawiam sobie wyższe cele. n ex ,0 ^ r; jrrts ,st B»/o podnosi się i nienaturalnym krokiem jak Golem czy Frankenstein sunie ku Janowi % wyciągniętymi dłońmi. Sposób mówienia Bulą musi być takżf niecodzienny - w końcu Bulo powiesił się i nie żyje iv sposób oczywisty. Stąd pojawia się dla wisielca wyjątkowa szansa gry scenicznej, którą nieżyjący aktor powinien w pełni wykorzystać. ,.K:K. ,f JOANNA ^^. .-,.• Jak ja mam was obu dosyć! (Do Jana) Nienawidzę cię! JAN do Joanny .-•.,-•:• ....-;/•i;i-'.l;;*-: Nienawidzę was! (Siada ciężko na podłodze). -«.,c ,s .-;«'; JAN do Bulą Nienawidzę cię! ,vr<'/}h"v;f<~>"j f»i- ' JOANNA ^ B«/a Nienawidzę cię! BUŁO (do Joanny) Nienawidzę cię! , .,, JAN Mnie?! , , ., ...•.,,.,, JOANNA Tak. , . . ....-,• - , .,..'. ,, :.'s • ,..,;-<; •.- BUŁO Tak. : ..,,--„,.' .,: .. ; - ,v.,,,.: , : .;,,,,. w, Jfl-JAN Po moim trupie! ... •.,...;,-•,•,.".•, -....--.j; ,s ..>»-.., ... ,v. ^t;, ,nij,: BUŁO Nie spoufalaj się. . s^irkii; tl•»'.--• JOANNA Biedny Bulo! Wywisiałeś się tam. Jak się czujesz? Jak paluszek, który za nas oddałeś? JAN Oddał? Cha, cha! Bronił się. Siłą żeśmy mu odcięli. Jak się miotał! A jak się wyrywał! Tchórz! Szmata! JOANNA Tak tu jakoś smutno, jakoś ponuro! Może byśmy tak płytę puścili, co, Bulątko? Nie zatańczymy sobie, co? (Wjciąga adapter, dmuchnięciem odkurz?go, puszcz?płytę) TEATR No, Bulątko, no? (Dźwiga Bulą % podłogi, on ciężko leci wjtj ramiona) No, Bulątko, raz, dwa, raz, dwa, trzy. Co za leniuszek! Co się dzieje z tymi mężczyznami! Ach, \ Janie kochany, jak ja uwielbiam taniec! Moje Bulątko słodziutkie! (Tańczą L figurami, Buło trochę sztywno), JAN Buło tańczy fatalnie. •-.';- '-, iii=» \-jw, ^-.9. Wychodki do kuchni. JOANNA ' '":' Żebyś ty raz przestał krytykować! JAN wracając ^ kuchni L noś^em i tasakiem Wygląda, jakby był chory. Joanna wali Bulą iv twaróg. JOANNA O, już dostał rumieńców. JAN Wywala język. JOANNA .,„,,.„ , , . i... ..,._ .,,,.._,_ . Jest po prostu namiętny. JAN . ••*....... . ,- ,-,'., ..;,;,:•,,,-..:. Przecież on w ogóle nie żyje! r'3" JOANNA A:I'< Akurat! A jeśli nawet! (Do Jana) Kiedy tańczyliśmy ostatni raz? JAN Nigdy. Chciałem cię kiedyś poprosić, ale byłaś za bardzo pijana. JOANNA Ach, Janie, Janie, jak ja cię wtedy kochałam! (Przytula są namiętnie do Bula)^ BUŁO Nie znoszę pijanych kobiet. JOANNA Wcale nie miałam ochoty pić. Ach, Buło, Buło, och, Janie, Janie! JAN Wielka mi zresztą rzecz, palec! Bierne tasak, przygląda są swojej dłoni, układają na stole, bierne gamach i % samurajskim okrzykiem tnie. Jeśli reżyser woli, Jan odciąga połę marynarki i wbija sobie nó^ w serce, a mo%e pod pachę, kto go wie. W każdym ra^ie krew tryska. JOANNA Pamiętasz tamten bal, na którym się poznaliśmy? 459 JAN osuwając się na podłogę Nie. .. . . .j,;,, JOANNA A rzeczywiście, to nie byłeś ty. Ciebie poznałam gdzie indziej. Tam poznałam Henia... albo Henryka. Jan krwawi. •, JOANNA Zabrudzisz mi cały dywan. Jan krwawi uparcie. JOANNA Jeśli myślisz, że za pomocą takich metod odwrócisz moją uwagę od Bulą... Jan słabnie. JOANNA Ośmieszasz się. JAN Popełniłem błąd. Nie należało obcinać Bulowi palca. Jeśli chce się ludźmi wstrząsnąć, trzeba nie na ich oczach, ale ich samych amputować. Za zaniechanie będą gotowi płacić. (Podrywa się na nogi i staje w rozkroku, nieco chwiejąc się. Wyciąga ręce do przodu i ęacsyna L wolna sunąć w stronę, Joanny) Joanno, czuję się lepiej. JOANNA Buło, on majaczy. ,.,-.-... , ,:/iv/ó«" JAN • ..!*-, -,-• .-J' - T Jestem coraz silniejszy. JOANNA To agonia. JAN Zjadłbym coś. JOANNA Już ma drgawki. BUŁO Rozumiem go doskonale. JAN obejmuje ich obydwoje Cieszę się, że jesteście przy mnie i że jesteśmy razem. Droga Joanno! A ciebie, Buło, szanuję jak nigdy. JOANNA Chyba umarł. 460 TEATR JAN Buło, kocham cię. JOANNA Nie wierzę. BUŁO Co ty wiesz o mężczyznach! JOANNA Co za dzień! JAN Poświęciłaś dla mnie tyle! JOANNA Nie myśl o tym nawet! JAN Można przecież żyć razem, kochać i być kochanym. BUŁO Po prostu być człowiekiem. JAN Ależ tak! Na początku miałem do ciebie żal, Buło. BUŁO A tam, nie ma o czym mówić. JAN Wtargnąłeś jednak w moje życie. BUŁO Prawdę mówiąc to mnie wniosłeś. Ale też nie mam do ciebie żalu, chociaż nie masz JOANNA Lodówka będzie zawsze otwarta. JAN A czy nie mogłabyś ty także? JOANNA Co? JAN Tak jak my obaj. JOANNA Ale co? OBCIACH 461 JAN No? JOANNA ~ ,, Ależ oczywiście! Co tylko chcesz. JAN '•• L•;••;•••'. Czy ja wiem, czy ja wiem... JOANNA No... śmiało! JAN Nie chciałbym ci niczego narzucać. JOANNA trzymając iv ręku tasak Ależ naprawdę, Janie, powiedz, co wolisz. JAN Ucho może... nos... nie, naprawdę, ty musisz wybrać. Jesteś u siebie. JOANNA No to... ręka. JAN : Sama, czy pomóc ci? ;E *' JOANNA - Nie męcz się, sama ją ciachnę. Bierne gamach tasakiem, tnie, rąbie, a kto wie, c%y dodatkowa nie wbija sobie no%a. JAN Moja malutka! JOANNA n^i Aaaaa... JAN Kochanie... JOANNA Jeszcze jedną? (Scenicsyym szeptem) Kocham cię. JAN Kocham cię! BUŁO Kocham was! JAN do Buła Kocham cię! TEATR BUŁO do Jana Kocham cię. JOANNA do Buła Kocham cię. JAN do Bulą i Joanny Kocham was. JOANNA do Jana i Bulą Kocham was. JAN Nie ma sytuacji bez wyjścia. Musimy przetrwać, a wraz z nami to, co najlepsze. KONIEC Spacerek pr^ed snem OSOBY DZIEWCZYNA (ONA) MĘŻCZYZNA (ON) Noc. Może zfgar wybija jedenastą alboprzfz, otwarte okno jakiegoś mieszkania na parterze słychać, żf telewizja kończy program. Na ulicy dudnią kroki wracającej do domu dziewczyny. Nagle słyszmy stukotjes^ze jednych butów. Dziewczyna przyspiesza, jej buciki wybijają coraz, szybszy rytm. Przyspiesza taksy idący sra nią m^żfzyz.na- Słychać zdyszane oddechy, potem odgłosy szarpaniny. DZIEWCZYNA histerycznie Nie mam pieniędzy. Sto złotych, to wszystko i zegarek. MĘŻCZYZNA młody, kulturalny głos, powinien mieć trzydzieści part, lat Nie o to chodzi. ONA To o co? ON Nie jestem złodziejem. ONA Dlaczego?... To co pan chce? ON Wiesz przecież. ONA Nie. ON Nie udawaj głupiej. ONA Będę krzyczeć. ON Jak krzykniesz, załatwię ci twarz tak, że będą cię pokazywać w cyrku... No, rozpinaj to, jazda! 464 TEATR ONA Nie, nie... Proszę pana. Ja pana proszę. ON Bez dyskusji, ja nie mam czasu na takie rozmowy. ONA Złapią pana, pójdzie pan do więzienia. ON Nie martw się o mnie. Pośpiesz się... (słychaćodgłos wolno rozsuwanego suwaka). No, szybciej! ONA Ja pana proszę, ja panu jutro zapłacę. Niech pan mi pozwoli odejść. ON Zamknij się. Ja nie jestem od rozmów. ONA Pan tak inteligentnie wygląda. To niemożliwe! Pan żartuje, prawda? (Śmieje się, nienaturalnie). Oczywiście, pan żartuje, dałam się nabrać na cha, cha... pan to jest numerant... Co pan robi? Nie, nie! ON No ruszaj się szybciej! Co to, pierwszy raz majtki ściągasz... Może jesteś dziewicą? ONA Tak. ON Takie rzeczy możesz opowiadać komu innemu. ONA Jestem. Ja nigdy z nikim, nigdy... Rozumie pan? ON Nie gadaj głupot... Nie wierzę. ONA Ale tak jest, mogę się przysięgnąć. ON A tam, przysięgnąć, niby dlaczego mam ci wierzyć... zresztą dobrze... przysięgnij się. ONA Jak matkę kocham. Żebym z piekła nie wyszła, żeby mnie tu piorun spalił na miejscu! Żeby... ON Jak Boga kochasz. ONA Jak Boga kocham. SPACEREK PRZED SNEM 465 ON Wystarczy... Co za cholera. Janie wiem, co to jest ze mną... sama powiedz (sumienia ton na płaczliwy). Pech jakiś, czy co? Tyle kobiet, a ja akurat trafiłem. Zapnij się. Szybko. ONA To pan mnie nie... ON Nie denerwuj mnie. Zapnij się i jazda do domu. Ale już, i żebym cię na oczy nie widział! ONA Dziękuję, dziękuję... Ja panu za to... ja nie wiem. ON Co za parszywy los. To jak w jakimś idiotycznym dowcipie. Uwierzyłabyś, jakby ci ktoś coś takiego opowiedział? No, nic... I nie plącz się po nocy na ulicach. Nie każdy jest takim idiotą, jak ja. Słychać odgłos oddalających się kroków. Dziewczyna rusza %a nim. ONA Proszę pana. ON Jeszcze tu jesteś? Zjeżdżaj stąd, nie mogę na ciebie patrzeć! Nienawidzę cię! Do domu! ONA Proszę pana, w zasadzie... ja nie wiem... niech pan tak nie odchodzi... Mnie jest bardzo przykro. Naprawdę, pan mi się podoba... ON Czy pani może mnie uprzejmie zostawić? ONA Wie pan... Niech pan zaczeka. Wie pan, ja... ja nie wiem, jak to powiedzieć... Prawdę mówiąc... ja się zgadzam. ON Proszę natychmiast się odczepić... co? ONA Tak! Ja zawsze chciałam spotkać kogoś takiego jak pan. ON Żartować będziesz z kim innym. ONA Proszę pana, ja już mam tego dosyć. Niech pan zaczeka. Ja to zaraz zdejmę. Moje wszystkie koleżanki już dawno... O już... proszę bardzo... teraz to... (słychaćodgłos rozpinanego suwaka) 466 TEATR ON Zapnij to w tej chwili! Ktoś może zobaczyć. Co pani za bzdury wygaduje! Z obcym mężczyzną, na ulicy. To może ci całe życie złamać. Seksuolodzy uważają... ONA To chodźmy do parku. Możemy znaleźć jakąś ławkę. Chociaż nie, parki zamykają. Tak się cieszę, że pana spotkałam. Ja zaraz to... ON Mówiłem, nie rozpinaj tego. Zwariowałaś! Ktoś może przechodzić... Zostaw to. Poznałem kiedyś kobietę, którą ktoś zgwałcił, jak miała trzynaście lat. Była głęboko nieszczęśliwa. Przez całe życie nie mogła patrzeć na mężczyzn... głucha jesteś? ONA Ale ja przecież chcę, to nie jest żaden gwałt, ja się zgadzam. Odgłosy szarpaniny. ON ^duszonym głosem Puszczaj! ONA Nie. ON Puszczaj idiotko... No tak. Podarłaś mi koszulę (trzask pękającego materiału). ONA Co z ciebie za mężczyzna... po co się taki włóczy po nocach. ON Puszczaj, szczeniaku! ONA Ja mam dwadzieścia jeden lat. ON Wyglądasz na mniej. ONA Mogę panu dowód pokazać. O, proszę, tutaj. ON Puszczaj! ONA Nie. ON No tak, to nawet nie jesteś małoletnia... ONA Kochanie! Przytul mnie, no... no... (odgłosy szarpaniny). SPACĘJ|ĘąifMSED SNEM 467 ON No dobrze... Zgadzam się. ONA Nie kłamiesz?... Nie oszukasz mnie? ON Nie, tylko puść mnie na chwilę (wyrywa się. i %ac%yna uciekać). ONA Stój, czekaj! (biegnie %a nim). Przez, chwilę biegną iv milczeniu, ciężko oddychając. ONA ciężko dysząc Idzie milicjant. Jak zaraz nie staniesz, powiem, że chciałeś mnie zgwałcić. ON Nie zrobisz mi tego. ONA Zrobię! ON Nie zrobisz! ONA To mnie nie znasz... Mnie jest wszystko jedno. On zatrzymuje się.. Przez, chwilę stoją w milczeniu łapiąc oddech. ONA szeptem W tej chwili mnie obejmij. Ale już!... Tak, dobrze. Teraz ruszamy wolno, przed siebie... dobrze. I przysięgnij się, że nie będziesz potem uciekał. ON Nie będę. ONA Przysięgnij się. ON Jak Boga kocham. Z daleka słychać stuk zbliżających się podkutych butów, potem się oddala. ON szeptem Widziałaś, jak się popatrzył? ONA Mogłam cię załatwić. ON Rany boskie. No, nic, dziękuję ci. 468 TEATR ONA Czekaj, zaraz. ON Nie! ONA Przysiągłeś się. ON Jestem niewierzący. Jeszcze raz ci dziękuję i do widzenia (odchodzi). Dziewczyna %ac%yna płakać. On %atr%ymuje są, potem wraca. ON Wygłupiasz się? Dziewczyna plocie. ON Co ty kombinujesz? ONA Ja już nie mogę. Ja mam wszystkiego dosyć. Ja... ON No, przestań. Tusz ci się rozpuścił. Czekaj, masz chusteczkę. Wytrzyj nos. No, już, już. Jak ty się zachowujesz? ONA Ja się otruję, albo coś... nie chcesz mnie... taki wstyd... ON Nie wolno ci tak mówić. Jesteś młoda, ładna, masz całe życie przed sobą. Przestań płakać... Rany boskie... Trzeba mieć mojego pecha... No, nie płacz, do cholery. ONA Idź, idź, zostaw mnie... Na co czekasz? Nie będę cię gonić. Plącze przejmująco. ON Czekaj! Słuchaj, chodź, tu obok jest taka kawiarenka jeszcze czynna. Chodź, kawy się napijesz. No, chodź już. Ja zapłacę. Nie będziemy tu stać... Albo idź w cholerę do domu. No dobrze... nie obrażaj się, chodź ze mną. Kawiarnia i stosowne odgłosy. ON O, masz tu, dwie kawy i dwie pięćdziesiątki winiaku. ONA Ja nie piję. ON Ja też nie, w zasadzie, ale dziś... SPACEREK PRZED SNEM 469 ONA A może jest galaretka? To ja bym chciała. ON Jaka galaretka? ONA Najlepiej porzeczkowa. Ale może być truskawkowa. ON Pójdę się spytać. Ale winiaku też się napij. ONA Chyba że z tobą... Pan ma żonę? ON Mam. Skąd wiesz? Aha, po obrączce. Zaczekaj chwilę. Nie bój się, nie ucieknę... ONA Jak pan chce, może pan już iść. Ja zapłacę za siebie. ON odchodzi, po chwili wraca Zamówiłem ci truskawkową. ONA Nie chcę. ON Dobra, dobra... osiemnaście pięćdziesiąt... O co ci chodzi? Że mam żonę? Mam żonę. Dziecko i dwa psy. Jeden biały, sympatyczny. Taki kundelek. Dziadek się nazywa. ONA Dziadek? ON Tak. ONA Ładnie. ON Drugi Kika, też kundelek. ONA Suczka? ON Suczka. Tak, chyba tak. Niedawno się przypętał. ONA Mogę się pana o coś spytać? 470 TEATR ON Słucham. ONA Kim jest pan z zawodu? ON Inżynierem. ONA Mój brat skończył politechnikę. ON Jaki wydział? ONA Elektronikę. ON To bardzo dobry wydział. ONA Tak... też ma żonę, dziecko... nie ma psów. Czy mogę się pana o coś spytać? ON Słucham. ONA Czy pan często tak, jak dzisiaj ze mną? ON Nie... Prawdę mówiąc, pierwszy raz. ONA E, nie wierzę. ON Słowo honoru. ONA Każdy mężczyzna tak mówi. ON Mogę się przysiąc. ONA Pan jest niewierzący. Już mnie pan raz okłamał. ON Napijmy się. ONA Proszę pana, czy ja się panu spodobałam? SPACEREK PRZED SNEM 471 ON Dlaczego? ':l'''i!l '* *' ONA No, że pan tak... no, rozumie pan... I to pierwszy raz... ON Tak, to też... Ale nie tylko. Prawdę mówiąc, widziałem paniąfyJś^z tyłu. Zresztą wie pani, w tych spodniach... Co to można wiedzieć... ONA • •-•--• •>. • , - •••• : Pan nie kocha żony?... "! • '"" ''-•' ""'" -V ;'ih-';' '•'"''' ;K!" " : '• •&$ > ' "• " % *$ ON Ja już mam dosyć. W ogóle muszę iść. Niech pani kończy i idziemy. Co to za przesłuchanie? Co się pani przyczepiła?... Dobrze, jeśli pani chce wiedzieć, to kocham żonę. Tylko że tego... ONA Co? ON Nic... Zdradza mnie. Cieszy się pani?... To zabawne, co? Cha, cha, cha... Nie śmieje się pani? Szkoda. ONA Nie wierzę. • • ;AKxi»«!« pfr .- ON Dlaczego pani nie wierzy? Co, nie słyszała pani o takich wypadkach? Nie chodzi pani do kina? Otóż zdradza, mnie, a żeby było jeszcze śmieszniej - z moim kolegą. ONA I pan się zgadza? ON Ja nie wiem... Ja nie umiem. Powinienem się rozwieść. Ale wie pani, dziecko... i Dziadek. ,,;.-•. •;; v*on : ONA •' .-;""': '"f1 x-Tltó]'-; :-:-Ten piesek? "' '"";:"': 'K: V-"''1*-''5? fei<5 m ON Aha... To ja wezmę jeszcze dwa wMtófi.cKiedyś było inaczej. Potem zaczęło się psuć. ONA • -:"''"ł'v '<"-•< -'•---•>-'!" '*«-•!Lcio?;* fits':^,- . Dlaczego? ' ~"; '"•' "'* :>" ?iA "!'rt '-''"' '••"'"•"'-' 't•-??.[ .'r;)'-;^ ON Zawsze się psuje... Ja nie wiem. Nie mam samochodu. Ten kolega... 47* ONA Ten, co ona z nim? ON Tak- .>.,'>' :*:.'-> - .;y*yt:). ONA Też inżyffetfcfi ; , . ON Tak. Ona mówi, że nie jestem mężczyzną, tylko zerem. Że nic nie umiem załatwić, nie mam siły przebicia, nie awansuję, mieszkanie mamy małe. Ten kolega jeździ za granicę, do Francji. Ma BMW i telewizor kolorowy. ONA Sony? « ON ONA To bardzo dobry telewizor. ON Rzeczywiście. Ostatnio kupił wideo. Jak u niego byłem... ONA Poszedł pan z nim porozmawiać? 5 ON Ale skąd. Byliśmy z żoną u niego z wizytą... Po koleżeńsku. Sama pani widzi, ja się nie nadaję. Nie mam szans, nie mam charakteru, nie mam z kim pogadać. Nie mam nikogo bliskiego. ONA Dziadka. ON Niech go cholera weźmie... Obsiusiał nowy dywan. Wie pani, ona mnie złośliwie kompromituje. Tydzień temu zaprosiliśmy na obiad gości. Trzeba było. Oczywiście jego też. Ona z nim wyszła na pół godziny na balkon. ONA Pan ma mieszkanie z balkonem. To ładnie. ,?••.•$;••> „•• ON Tak. Południowa strona, można się opalać. Przedtem cały wieczór z nim tańczyła, przytulała się przy wszystkich, przy szefie wytańczył ją na balkon. ONA A pan co na to? j" y ^i SMCBRUO fKZED SNEM 473 ON A jak pani Wy^teisM tom D ONA Nie wierzę... ON A jednak. Śmieje się pani? Słusznie, ma pani rację. Wszyscy się ze mnie powinni śmiać. ' < ONA Uśmiecham się do pana, wcale się nie śmieję. A ta pana żona... ON Ewa. Ewa ma na imię. ONA Ja mam Krysia. ON A ja Janek. Zapali pani? ONA Ja nie palę. ^ ON Ja też nie. Ale dzisiaj taki jakiś dzień. Cieszę się, że panią poznałem. ONA Ja też. Wie pan, jak mnie pan zaczepił na ulicy, to się przestraszyłam. ON E tam? ONA Poważnie. ON Tak mnie pani tylko kokietuje. ONA Pan ma oczy takie jakieś. ON Jakie? ONA Takie... jakby... przejmujące... no, że wie pan, aż dreszcze... ON Pani jest bardzo miła. 474 TEATR ONA W ogóle jest pan przystojny i taki sympatyczny. Ci moi koledzy to wie pan tacy... ee... Mówią przez zęby... SPACEREK PRZED SNEM 475 ON Przez zęby? ONA Zgrywają się na Marlona Brando... No widział pan przecież Marlona Brando. ON Chyba tak. Tak. W „Ojcu chrzestnym". ONA A w „Ostatnim tangu"? ON A to u nas grali? ONA Nie. ON Za granicą? ONA Za granicą. ON We Francji pewnie? ONA We Francji. Co się stało? Niech pan nie wychodzi... No, byłam za granicą. W Paryżu. Na wakacjach. Ale tylko raz. ON Chciałem zapłacić. Halo, halo, proszę pani! Płacę. ONA To w ogóle nie o to chodzi. Moi koledzy ciągle jeżdżą za granicę i ja z żadnym nic... Beznadziejni... Wie pan, moja koleżanka zaszła z jednym z nich w ciążę. I wie pan co? On chodził po wszystkich znajomych i się radził. Do wszystkich kolegów. Co ma robić, czy się z nią ożenić, czy nie? ON Niesamowite. I jak się skończyło? ONA Ona uciekła. Wyjechała do innego miasta czy za granicę. A najlepsze, wie pan, co on na to? Otruł się... ON Otruł? ONA No, może nie do końca. Ja zresztą nie wiem dokładnie. Powiedział, że się otruje. Ale na pewno się nawet nie otruł. Z nich żaden w sobie nie ma nic z tego... no wie pan... ON Nie. i ONA No tego, co pan... dzisiaj na ulicy... Ja wiem, szaleństwa... żeby, no, wie pan... ON To pani ma dwadzieścia lat. Szkoda, że tak dużo. ONA Dlaczego? ON Wie pani, jak się już zdecydowałem, to chciałem, żeby to było coś... Wolałbym, żeby pani była nieletnia. Rozumie pani? ONA Nie bardzo. ON No, to już zresztą bez znaczenia, tak sobie tylko mówię. ONA Wie pan... tylko niech panu nie będzie przykro. Mogę panu coś powiedzieć. Miałam już jednego narzeczonego, to znaczy chodziliśmy. I wie pan co? On się też wycofał. ON W jakim sensie? ONA No, jak się dowiedział, że ja nigdy z nikim... ON Dlaczego? ONA Tak samo jak pan. Co pan się tak dziwi? ON Ale ja z innego powodu. ONA Każdy coś sobie wymyśli. I wie pan co? On wszystkim opowiedział... Że ja jeszcze nigdy... Skompromitował mnie. Nikt nie chciał się ze mną umówić. t. TEATR ON To niesamowite. Mój Boże, kto by pomyślał... Pani jest taka ładna. ONA A żona pana jest ładna? ON Czy ja wiem. ONA Nie ma pan zdjęcia? ON Gdzieś powinienem mieć. Zaraz... Chwileczkę. O, tutaj. ONA Z Dziadkiem? ON Co? A tak, tak z Dziadkiem. ONA Cudowny. On ma chyba coś z jamnika? ON A wie pani, że chyba tak. To nawet bardzo możliwe. ONA Ona też jest ładna. ON Tak pani myśli? ONA Tak, ładna. Ma czarne włosy? ON Prawdę mówiąc, farbuje. ONA Tylko nie powinna się tak czesać. I źle ma spodnie uszyte. Takie są już niemodne, nosi się poszerzone u góry. Takie jak te moje, widzi pan. A jaki ma naprawdę kolor włosów? ON Czy ja wiem? Brązowe chyba... tak, brązowe. Wie pani, dawno nie widziałem. ONA To po co farbuje? ON Chyba raczej takie szare... Farbuje, bo tamten kolega ją namówił. A wie pani co? On jest kompletnie łysy. SPACEIRK SNEM 477 ONA Łysy? ON Łysy. Wybuchają śmiechem. Śmieją się dość dlugo, potem siedzą chwili w milczeniu. ON ( No... to tego. ONA Chce pan już iść? ON Chyba, wie pani, muszę. Żona... wie pani, ja nie mam sił na awantury. ONA Ale wie pan co? Proszę pana o jedną rzecz. ON O co? ONA Niech mi pan obieca, że się pan nie będzie tłumaczył. Niech pan powie, że pan był normalnie z dziewczyną w kawiarni. ON Eee... Nie uwierzy. Cha, cha... żeby ona mogła tak panią zobaczyć, jak my sobie siedzimy i pijemy... Jak jakaś para. I te spodnie ma pani śliczne. ONA Obiecuje mi pan? ON To nic nie da. Naprawdę nie uwierzy. ONA Dam panu swoje zdjęcie, chce pan? ON Pomyśli, że gdzieś znalazłem albo ukradłem. ONA Ja panu podpiszę. Kochanemu Jankowi na pamiątkę tego wieczoru zawsze jego... ON Wie pani, to może lepiej „zawsze twoja", czy coś... To tak zręczniej po polsku. ONA Jak pan woli. ON I jeszcze jeśli można, to datę poproszę. TEATR ONA Wpisać panu dzisiejszą? ON Może tak... Ale co za bzdury, to nic nie da, nic nie pomoże... Śliczne zdjęcie. ONA Ona cię na pewno kocha. Jakby cię nie kochała, to już by odeszła. ON E, czy ja wiem. To wszystko jest takie jakieś... Może tamten jej nie chce wziąć. ONA Ten łysy? ON No. Zresztą nie wiem. Ona też mi zresztą kiedyś mówiła: jakbyś mnie kochał, tobyś mi nie pozwolił, ale tobie jest wszystko jedno. Niby jak jej miałem nie pozwolić? Pobić ją? Ja się za nią wstydzę, za siebie się wstydzę. A tamten facet to zero intelektualne, beton, kwadrat, prymityw, cham. On to może by ją i chciał na stałe, prawdę mówiąc. Tyle, że im też jakoś się nie układa. Dawniej, jak im było dobrze, to ona była dla mnie miła. Ostatnio stale wraca wściekła. ONA Może cię kocha? A może naprawdę ma żal, że się zgadzasz na łysego? ON E, chyba nie. Zresztą nie wiem. ONA Połóż zdjęcie w widocznym miejscu i zobaczysz... ON Mogę spróbować. A jak się wścieknie? ONA No to co? ON A wiesz, że tak! Spróbuję. Co mi tam! Pewnie. Trzeba być mężczyzną, prawda? A jak podłożę to zdjęcie... Niech się dzieje. Strasznie ci dziękuję. Wiesz, tak się cieszę, że ciebie poznałem. Ja już byłem w takim stanie... Ty nie wiesz, do czego ja byłem zdolny... A jak nic nie pomoże? Jak nawet nic nie powie? ONA To się wyprowadź i rozwiedź. ON O rany boskie, gdzie ja mieszkanie dostanę... poza tym ja ją kocham. SPACEREK PRZED SNEM 479 ONA Ale powie, powie, nie bój się, na pewno powie... ON Tak trudno jest dzisiaj kogoś spotkać, wiesz, życzliwego, z kim można porozmawiać. I to kobietę. ONA To ja lecę. ON Zaczekaj, zaczekaj, wyjdę z tobą. Tu niedaleko jest postój, odprowadzę cię do taksówki. Nie możesz tak sama po ulicach chodzić, taka dziewczyna jak ty. Wiesz, co to za dzielnica, co tu się wyprawia po nocy? KONIEC KONFRONTACJA 481 Konfrontacja OSOBY ANDRZEJ EWA JAN ELKA RYSIEK Dzwonek, drsyi są otwierają. JAN I co? EWA No, nareszcie. JAN Szybciej nie mogłem. Nie płacz. EWA Nie płaczę. JAN Płaczesz. EWA Bo już nie mogę. JAN No, już, już (obejmuje ją, przytula, gładki po włosach). EWA Boję się. JAN Nie bój się. EWA On zadzwonił po jakiegoś faceta, żeby wziął brzytwę i przyjechał. JAN Po kogo? EWA Nie wiem. JAN Po Słonia może? EWA Nie wiem. JAN Też mogłabyś słuchać. EWA Jak? JAN Podejść bliżej albo z drugiego aparatu. EWA Nie mam. JAN Zresztą wszystko jedno, nie bój się. EWA Boże! Nie powtarzaj tego w kółko: nie bój się, nie bój się. Jak się mogę nie bać? On jest nieobliczalny, jak wypije. Zresztą, to w ogóle przez ciebie. JAN Oszalałaś? EWA Dlaczegoś mi nie powiedział wcześniej, że on śpi z Magdą? Przecież wiedziałeś. JAN Nic nie wiedziałem. ) EWA Wiedziałeś, całe miasto wiedziało, wszyscy się z tego śmiali, że on mnie zdradza z taką dziwa. JAN O Jezu, co by ci z tego przyszło, gdybym powiedział, że wiem. A zresztą nie wiem na pewno. A w ogóle po coś się zgodziła na tę konfrontację? Sama to zorganizowałaś. EWA Ale to Andrzej zaproponował. JAN A ty po co się zgodziłaś? Dzwoniłem do ciebie, żebyś się nie zgadzała. To bez sensu, to są wasze sprawy, nie możesz w to nikogo wplątywać. EWA Bo Andrzej mówił, że mnie nie zdradzał, a Elka powiedziała, że mnie zdradzał i że mu to razem z Ryśkiem powiedzą w oczy. 482 TEATR JAN To jest tylko sprawa twoja i Andrzeja, i waszego uczucia, nikt nie ma prawa w to się mieszać. Po coś się zgodziła? EWA Andrzej powiedział, że ich zarżnie, jak przyjdą i będą kłamać, że mnie zdradzał. I poleciał po tego faceta z brzytwą. Czy ja mogę Andrzejowi wierzyć, że mnie nie zdradzał? JAN Musisz mu wierzyć. EWA Ty też dobry jesteś. Mógłbyś mi pomóc. Mówiłeś, że mnie lubisz. JAN Lubię cię. EWA Spałeś ze mną. JAN Spałem, no spałem. EWA Jeżeli on mnie zdradza, to ja muszę od niego odejść. W końcu ja mam dziecko. Ale się na nim zemszczę. Chcesz ze mną dalej spać? JAN Widzisz, jak by ci tu powiedzieć... W zasadzie owszem, ale Andrzej jest moim przyjacielem. Dzwonek. Otwieranie, ^umykanie drywi. Wchodzą Ela i Rysiek. ELKA Dobry wieczór. RYSIEK Dobry wieczór. EWA Dobry wieczór. Siadajcie. JAN Co słychać? RYSIEK Zimno. JAN Tak? RYSIEK No! KONFRONTACJA 483 ELKA Gdzie Andrzej? EWA Wybiegł. ELKA Po co? EWA Po kogoś z brzytwą. ELKA Po co? EWA No wiesz... na was. ELKA Idiota. JAN do Ryśka On podobno z tobą rozmawiał rano? RYSIEK Tak. JAN I co? RYSIEK No, nic takiego. j ^/ JAN A Ewa mówiła, że to ty chcesz z nim koniecznie porozmawiać i powiedzieć mu prawdę w oczy. RYSIEK Ja? Nic mu nie mam do powiedzenia. Kiedy on może wrócić? JAN No, podobno jako pierwszy mąż Ewy i ojciec jej dziecka chciałeś mu wygarnąć. RYSIEK Nic mu nie mam do wygarniania. ELKA Ale ja mam. I tę sprawę trzeba przeciąć. Zresztą ja ci o tym powiedziałam, Ewo, dopiero kiedy mi sama powiedziałaś, że z Andrzejem wszystko skończone. I to ty chciałaś, żebyśmy przyszli. EWA No, tak. Tak wtedy myślałam. TEATR ELKA Wiesz, tu chodzi o taki drobiazg, że jak już tu jesteśmy, to trzeba sobie wszystko powiedzieć, żeby nie było, że my się wycofujemy, żeśmy cię tylko wypuszczali, czy co. EWA Nie, ja wiem. JAN Ale ty nic Andrzejowi nie chciałeś mówić. RYSIEK Nie. JAN Ewa mówiła, że ty chciałeś mu wygarnąć. RYSIEK Nic podobnego. ELKA No, więc dobrze, to ja to powiem, wszystko o Magdzie. Jak ty się łamiesz. JAN Po co? Po co żeś w ogóle jej mówiła? ELKA No, wiesz, jednak to była głośna sprawa. W Warszawie wszyscy się z Ewy śmiali. JAN A ty wiesz, czego tam ludzie nie gadają. ELKA No, nie, stary, jednak bez żartów. Możemy ściągnąć Magdę z mężem. W końcu on złapał Magdę i Andrzeja razem i wszystkim o tym mówił. Tak samo, jak Urszula opowiada, że się Andrzej z Magdą u niej w mieszkaniu spotykali i ona wszystko przez ścianę słyszała. Możemy też do niej zadzwonić. JAN E tam, słyszała, słyszała. Był kto przy tym? ELKA Ty wiesz, ty też jesteś dobry, jak Boga kocham. Już wstydu nie masz. Ja ci coś powiem. JAN No co? EWA Błagam was, dajcie spokój. Przestańmy o tym mówić. Ja już nic nie chcę wiedzieć. KONFRONTACJA 485 ELKA Ale sama prosiłaś. EWA No, i prosiłam, i się przeliczyłam z siłami. No, zdarza się? JAN Dajcie spokój, widzicie, jaka jest zdenerwowana. Niech oni to we dwójkę załatwią między sobą. ELKA Ale jeżeli Andrzej twierdzi, że my kłamiemy... Gdzie on w ogóle jest? RYSIEK Poleciał po kogoś z brzytwą. ELKA To, że go nie ma, to tchórzostwo. Po prostu się boi. JAN On jest wykończony nerwowo. ELKA Ty mu tak nie współczuj. JAN No, to spój rz na Ewę. Przecież ona się już w ogóle nie nadaje do rozmowy. Zobacz, jak się trzęsie. RYSIEK Rzeczywiście. Dajmy sobie spokój. ELKA Tylko że jak ona była w jeszcze gorszym stanie, to on tu w tym mieszkaniu ładował inną. EWA On poszedł po kogoś z brzytwą. ELKA No, nie przesadzaj znowu. Co on jest? Bandyta czy pisarz? EWA Ale wiesz, że on wpadł w złe towarzystwo. ELKA Sama mówiłaś, że robił ci świństwa, że włosy znalazłaś w łóżku po przyjeździe — czarne i długie. EWA No, tak. 486 TEATR JAN Może pies... EWA Nie, były też na szczotce. Ale on powiedział, że pożyczał mieszkanie Majew- skiemu. ELKA Majewski jest łysy. EWA No, on powiedział, że to jego dziewczyny włosy. JAN No, widzisz. EWA Ale ja dzwoniłam do Majewskiego, on tu w ogóle nie był. JAN Zapomniał, ja go znam. Albo był pijany. ELKA Swoją drogą, skąd on zna takie typy. JAN O to nietrudno. Mnie niedawno jeden facet zaproponował, że jakby mi ktoś podpadł, to on mu połamie nogi za 400 złotych. RYSIEK Obie? JAN Obie. RYSIEK Niedrogo. ELKA Tyle lat i nic się z żulią nie zmienia. EWA W Ameryce to jest dopiero problem. Kolega wrócił i opowiadał, że jak się tam wyjdzie na ulicę, to nigdy nie wiadomo, czy się wróci. JAN Co za świat! Mnie Górzański opowiadał, że widział, jak wczoraj czterech biło kalekę. ELKA Po co? KONFRONTACJA 487 JAN Podobno mówili, że dla rozgrzewki. RYSIEK To nie lepiej było kupić wódkę? JAN Mówili, że ich nie stać, że ten kaleka im taniej wychodzi. EWA W Ameryce gwałcą na uniwersytetach. JAN Ale ile tam jest uniwersytetów... RYSIEK Kaleka mógł im postawić. Do mnie przysiadł się niedawno taki facet i mówi, że całe życie miał ogromne powodzenie u kobiet z powodu no, tego... rozumiecie. ELKA Nie. JAN Oczywiście. EWA No, co, ty nie rozumiesz?! RYSIEK O Matko Boska! No... no... JAN j Taki jak się przysiadzie, to nigdy nie zapłaci. EWA Nie przerywaj. RYSIEK I opowiada, że kiedyś był w podróży, wraca, aż tu żona... ELKA A gdzieś ty był? EWA No, nie przerywaj. RYSIEK Co, gdzie byłem? ELKA No, tam, gdzie on się przysiadł do ciebie. Ty stałe gdzieś chodzisz beze mnie, stale. A obiecywałeś mi tyle razy. Czekaj, zobaczysz... Nie zdziw się tylko, jak któregoś 488 TEATR dnia usłyszysz, że ja gdzieś byłam na bankiecie, upiłam się... Zobaczysz, ja ci to zrobię. JAN I zapłacił? RYSIEK Kto? JAN Ten facet. RYSIEK Który? Co ty znowu chcesz ode mnie? JAN No ten,, co się przysiadł. RYSIEK Nie. JAN Tak myślałem. EWA I co dalej? RYSIEK Zgubiłem wątek. EWA On mnie chciał udusić. ELKA Kto?! EWA Andrzej. JAN Niemożliwe. EWA Dlaczego? JAN Już go złapali. EWA Kogo? JAN Dusiciela. KONFRONTACJA 489 RYSIEK Przypomniałem sobie. Otóż tamten facet opowiedział, że jak przyszedł do domu, to zastał swoją żonę w łóżku z facetem. ELKA No i co z tego? RYSIEK No, tak dał tamtemu popalić, że się więcej u nich w domu nie pokazał. EWA Ludzie są tacy dziwni. Kiedy go złapali? JAN Tydzień temu. A kiedy ciebie dusił? EWA Przedwczoraj. JAN To najlepszy dowód, że to nie mógł być on. EWA To prawda. Rzeczywiście. ELKA Zaraz, zaraz... Ale ktoś ją dusił. JAN Już to wyjaśniliśmy. RYSIEK j Ty nigdy nie słuchasz. EWA Przecież to Andrzej mnie chciał udusić. Odłożył papierosa na parapet i zaczął mnie dusić... na schodach. Potem, jak zobaczył, że ktoś idzie, to spokojnie przestał i wziął papierosa. Pamiętał, gdzie go położył. A mnie się tłumaczył, że był tak zdenerwowany, że nic nie pamięta. ELKA Bandyta. Ile on ofiar miał na sumieniu? JAN Żadnej. On tylko gwałcił. I podduszał. Po co miałby dusić? ELKA No, pewnie, dla ciebie to jest „tylko". Ja bym tego nie przeżyła. JAN Uduszenia? 49° TEATR ELKA Zgwałcenia. JAN Dlaczego? Ale po co Andrzej w ogóle miałby ciebie dusić? EWA Widocznie miał swoje powody. Mówię ci, że chciał mnie udusić. JAN E tam... EWA Prosił, żebym mu wszystko przebaczyła, żebym z nim była dalej. JAN Bo cię kocha, strasznie cię kocha. EWA Tylko że właśnie potem on przestał mnie dusić. JAN No widzisz. EWA Bo ktoś przechodził. Czy to jest normalne? ELKA Gdzieś ty poznał tego faceta? RYSIEK Którego? ELKA No, tego z baru, co się do ciebie przysiadł. EWA Jak ktoś kogoś dusi, to powinien robić to w szaleństwie, prawda, Elka? ELKA Co? EWA Dusić. RYSIEK O Jezu, no, po pracy wpadłem się rozgrzać. ELKA Kiedy to było? EWA Przedwczoraj. 491 ELKA Ryśka się pytam. RYSIEK No, nie wiem, ze trzy dni temu. ELKA Upijasz się bez sensu, a potem chcesz mieć na samochód. RYSIEK Przecież mamy samochód. EWA I żeby wziął papierosa z tego samego miejsca. Jak mnie dusił, to palił... RYSIEK To on nie rzucił palenia? EWA Ale skąd? RYSIEK A mnie mówił, że pali tylko wtedy, kiedy pije. ELKA Gdzieś ty poznał tego faceta? RYSIEK O Jezu, w ogóle nigdzie nie byłem, ktoś mi to kiedyś opowiadał, a ja opowiedziałem teraz, że sam przy tym byłem, żeby wyszło dowcipniej. ELKA To jesteś idiota. Coś ty mówiła, że"skąd wziął papierosa? EWA Z okna. ELKA To niesamowite. Ale z jakiego okna? JAN Kocha cię, Ewo. Mówił mi to i płakał. Pr2ecież by nie płakał. ELKA Ze strachu. JAN Jak to ze strachu, jak pojechał po brzytwę? ELKA Widzisz, jeszcze ci coś zrobi. EWA To na was miała być ta brzytwa. Że kłamiecie oboje. TEATR KONFRONTACJA 493 ELKA Ja się nie boję. JAN On jest w strasznym stanie. Dzwonek do drani. Ewa otwiera, wchodzi Andrzej, sydatęa się. Bełkoce. JAN Jesteś, Andrzej. RYSIEK Cześć, Andrzej. ANDRZEJ Przyszliście. ELKA Oczywiście. EWA Jak ty wyglądasz?! ANDRZEJ Sama mnie wykańczasz. ELKA Nie lituj się nad sobą. ANDRZEJ Zaraz... zaraz... zaraz.... Janek. JAN Co jest? ANDRZEJ Chodź do drugiego pokoju. Na dwa słowa. EWA Po co? ANDRZEJ Zaraz wracamy. RYSIEK Niech idą (trzask %amykanycb dr%wi). ANDRZEJ glosem nieoczekiwanie No i co? Jak jest? JAN Rysiek pęka. ANDRZEJ A Elka? JAN Elka nie. ANDRZEJ Cholera... Nie wysypałeś się? JAN Nie. Ale sam nie wiem, czy nie lepiej, żebyś się przyznał z tą Magdą. Zdaje się, że Ewę najbardziej męczy to, że ją okłamujesz. ANDRZEJ Kochany, ja ją znam. Przyznam się, to koniec. Ty, ale co ja mam mówić? Co żeśmy ustalili, bo mnie się pieprzy, zdenerwowałem się. JAN Coś ty z tą brzytwą wymyślił? ANDRZEJ Taki greps. Ona lubi Dostojewskiego. To co ja mam mówić. JAN No, że Magda z mężem się rozchodzi i że ona się ciebie uczepiła, błagała cię o spotkanie, a jej mężowi jest to cholernie na rękę, bo to uromantycznia całą sprawę. Zresztą oni się rzeczywiście rozchodzą. ANDRZEJ To ja wiem. Nigdy nie wolno się wygadać przed nimi. Przyznasz się, to koniec. Stary, żebyś miał nie wiem jaką sytuację, niech cię nawet złapie w łóżku, też się możesz wytłumaczyć, bylebyś szedł w zaparte. Mówisz jej, że w ogóle tylko z nią możesz żyć, z żadną inną ci nie/wrychodzi w łóżku, i w to ci każda uwierzy. Zwłaszcza że Ewa jest fantastyczna w łóżku. JAN Poważnie. ANDRZEJ Kochany, sobie nie wyobrażasz. JAN No, dobra, dobra. No to wracamy. ANDRZEJ Czekaj, czekaj... Co mam jeszcze mówić? JAN Że to tylko wasza sprawa, was dwojga i nie pozwolisz się nikomu mieszać. ANDRZEJ No, dobra, dobra. Chodźmy. Trzask drsyui. 494 TEATR ANDRZEJ Ewo, to jest sprawa tylko między nami. EWA Rzeczywiście, lepiej idźcie. RYSIEK No, dobrze. Chodźmy, Elka. ELKA Dlaczego? Wszystko zaraz wyjaśnimy. To bardzo proste. Chcę ci wszystko powiedzieć w oczy. ANDRZEJ Ale jak skłamiecie, to leżycie. ELKA Co ty, bandzior jesteś? ANDRZEJ Jestem. EWA Ja wam mówiłam, on wpadł w okropne towarzystwo. JAN Cała nadzieja, że ty go wyciągniesz. On ma talent. Wszystko zależy od ciebie. Musisz mu uwierzyć. EWA Boś ty mnie nie kochał. Napisałeś ten scenariusz, mogłeś mnie obsadzić tam i nie obsadziłeś. Kto grał? Jakaś głupia cipa. ANDRZEJ Obsadzę cię. EWA Obsadzisz? ANDRZEJ Obsadzę. EWA Ale zdradziłeś mnie. Jak ty mogłeś? ANDRZEJ Nie zdradziłem. EWA Nie? ANDRZEJ Nie. KONFRONTACJA 495 ELKA Zdradził. RYSIEK W „Ojcu Chrzestnym" ten producent nie zgodził się na życzenia jednego mafioso i znalazł łeb konia w łóżku. ELKA Co ty gadasz? Jaki łeb konia? EWA Podobno się Magdzie oświadczyłeś i ona się rozwodzi dla ciebie. RYSIEK No, ucięli łeb jego ulubionemu koniowi, żeby go zastraszyć. ELKA No, i co z tego? RYSIEK Nic. Bandyci są w najlepszych towarzystwach. ELKA Że to w ogóle puścili! ANDRZEJ Nigdy się jej nie oświadczyłem. RYSIEK Co? Co puścili? ELKA Ten fragment. RYSIEK Kto? ELKA No, obyczajowo. RYSIEK To była pogróżka. EWA Ale spałeś z nią. A co to był za koń? RYSIEK Wyścigowy. EWA Ale jaka rasa? ;;..; , . 496 TEATR RYSIEK Wyścigowa. EWA Bo co ty w Magdzie widzisz? Głupia cipa. Żeby przynajmniej była inteligentna albo kawał dupy, to rozumiem. Ale taki pokurcz! I pijaczka! ANDRZEJ Jaka z niej pijaczka? EWA Jeszcze jej bronisz. Teraz wpadłeś. No, to już we wszystko wierzę. Wszystko skończone między nami. I bardzo się z tego cieszę. ANDRZEJ Ewo, proszę cię, nie mów tak... To bez sensu, no... Przysięgam ci, że nic z nią nie miałem. Tyle że ona mało pije. Podobno. Tak to powiedziałem bez sensu. Co ja mogę poradzić, że ona za mną lata i we mnie się kocha. EWA Ja ci nie wierzę. ELKA A gdzie ty widziałeś ten film i kiedy? RYSIEK Szedł we wszystkich kinach. ELKA Dlaczego mnie nie wziąłeś? ANDRZEJ Ja cię strasznie kocham. JAN On cię naprawdę strasznie kocha. RYSIEK Przecież nie chciałaś iść. ANDRZEJ Janek, chodź ze mną na sekundę, ja ci coś muszę powiedzieć? Trzask drsyui. ANDRZEJ Jezu, ja z nią nie mogę wytrzymać. Po co ja tak kombinuję? JAN To chcesz z nią być czy nie? ANDRZEJ Na rozum, to nie. 497 JAN No to kończ z nią, masz okazję. ; H ANDRZEJ Ty, mam do ciebie prośbę. Zohydź mi ją trochę. ' JAN Po co? ANDRZEJ No, co ci zależy? Choesz, żebym z nią był? JAN Ja wiem... ANDRZEJ Ja ją rzucę. JAN To rzuć. ANDRZEJ Teraz nie mogę, bo ją za bardzo kocham. JAN A kiedy ją będziesz mniej kochał? ANDRZEJ Jak ona mnie będzie więcej kochać.Wtedy bym wolał ją rzucić. No, więc co, głupia ona jest, nie? Bardzo głupia, co? JAN No, mądra nie jest. ANDRZEJ Strasznie ci, stary, dziękuję. Wygląda dziś fatalnie, co? JAN No, wygląda, prawdę mówiąc, nieźle. ANDRZEJ Ale jest mieszczką? JAN Jest. ANDRZEJ Widzisz. JAN I ona nawet jakby mnie zarywa, żeby tobie na złość zrobić, żeby się zemścić. ANDRZEJ A to dziwa. Poważnie mówisz? 49 8 TEATR JAN No, przecież bym ci nie mówił. ANDRZEJ Dobrze, stary, zohydź ją jeszcze trochę, zohydź. JAN Co by tu jeszcze? ANDRZEJ Jako aktorka beznadziejna jest, nie? JAN Beznadziejna. ANDRZEJ Widziałeś, jak od razu inaczej zaczęła rozmawiać, jak jej o tej roli zacząłem mówić. JAN Tak. ANDRZEJ To co? Odpieprzyć się od niej, nie? Póki jest okazja. JAN No pewnie. Mówiłem ci to od początku. ANDRZEJ Przespałaby się z tobą przez zemstę? JAN Tak. ANDRZEJ To dziwa. Ale ty, wiesz, ja za jedno ją cenię: za charakter. I co ty na nią tak bluzgasz? Wcale nie jest głupia. Aż za bystra. Uprzedziłeś się do niej. JAN Ty, odpieprz się ode mnie (trzask dr%wi. Wchodzi Ewa). EWA Więc zrywam z tobą jednak definitywnie. ANDRZEJ Dlaczego? EWA Przed chwilą ktoś do ciebie dzwonił, jakiś damski głos. Na pewno to jedna z tych twoich dziwek. ANDRZEJ A gdzie Rysiek i Elka? KONFRONTACJA 499 EWA Poszli. Pokłócili się. JAN Widzisz, i ty im chciałaś wierzyć. Takiej parze palantów. EWA Ale oni się nie zdradzają. JAN No, wiesz... jakby tu powiedzieć... Były wypadki. EWA Nie wierzę ci. Kiedy? JAN Daj spokój. Nie ma o czym mowjć. EWA rozbawiona I Rysiek nic nie podejrzewa? JAN Nic. EWA A to fajna historia. Zadzwonię do niego. ANDRZEJ Wierzysz mi teraz? EWA Nie. ANDRZEJ To ja już nie mogę. Nie mogę. Co, mam klękać przed tobą? Proszę cię bardzo, już. EWA Wszyscy się ze mnie śmiali. JAN Nikt się nie śmiał. EWA Jaki jest telefon do Ryśka? A ty znasz jakieś fakty? JAN Znam. EWA Przepraszam was na chwilę, muszę zatelefonować (trzask zamykanych dryft). ANDRZEJ I jak? JOO TEATR JAN Chces2 być z nią czy nie? ANDRZEJ Na rozum nie. JAN Jak chcesz, stary. Ja wszystko zrobiłem. ANDRZEJ Ja ci dziękuję. JAN Na mój rozum nie masz za co (trzask drzwi, wraca Ewa). EWA Więc na jutro, na szóstą, jesteśmy u nich umówieni na konfrontację. ANDRZEJ To jak, wierzysz mi? EWA Jeszcze nie wiem. Tylko się nie spóźnijcie. Trzeba ich dobrze przycisnąć. No, posłuchajmy telewizji. Siódma trzydzieści, dziennik się zaczął. Z telewizora sygnał dziennika TV. KONIEC Cudzołóstwo ukarane Wielka sala, kolumny, wysokie sklepienia. Trwaj ą przy gotowania do otwarcia wystawy. Kilku robotników przesuwa monumentalne rzeźby-eksponaty, na ra^ie owinięte papierem, oplatane sznurami. Takie kamienne pałuby odwijane będą stopniowo w czasie trwania akcji. Mala część sali odcięta jest od reszty stołem bankietowym. W czasie trwania akcji pani Eleonora będzie ustawiać na nim butelki z, wodą sodową i wódką oraz, półmiski z. szynką. Druga, mniejsza część sali sprawia wrażenie pakamery. Skupiono tam w zpiozku ^przygotowywaną ekspozycją wiele przedmiotów normalnie rozstawionych na całej sali. Są tam więc: skórzana kanapa, wielki fotel, parę opartych o ścianę obrazów, zrolowany dywan, parawan, wreszcie długi rozsuwany stół. Za stołem siedli kilka osób. Są to: Przewodniczący Rady Zakładowej, tęgawy; wykładający się na kołnierzyk zapiętej pod szyją białej koszuli podbródek nadaje mu wygląd dobroduszny. Doświadczony stary robociarz.-brygadz.ista, ma ponad 60 lat, szczera, zmęczona twar^flanelowa koszula, garnitur. Ciotka, wypełniająca dokładnie wkomponowany między krzesła fotel, ma lat co najmniej jo, wyraz, wielkiej, obciągniętej w dół zwisającymi policzkami twarzy mądrego buldoga łagodzi dobrotliwy, opiekuńczy uśmiech; swój autorytet zawdzięcza wysokiej pozycji syna w centralnej instytucji w stolicy. Jest honorowym członkiem rady. Pani Eleonora, sześćdziesiąt parę lat, zajmuje się parzeniem kawy i herbaty,przygotowaniami do bankietu. Sexi, 2^-letnia wspaniała blondynka, typ erotycznej gwiazdki filmowej, reprezentuje organizację młodzieżową. Poętyacy na Anglika inżynier, manewruje precyzyjnie przy fajce, zapuścił baczki, stara się uśmiechać ironicznie. Zaharowany ~ 48 lat, wymięta twarZj rozbiegane ręce, wierci się niespokojnie, wyraźnie brak mu serca do tej sprawy. Wysportowany inżynier —26 lat, modnie uczesany do przodu, biały golfik. Spóźni się na zfbranie. Za parę dni startuje w międzyzakładowym konkursie w rzucie dyskiem. Ujmujący uśmiech, świadomość ciała. Wreszcie trzy °s°by główne: Czesław Pałek, 40 lat, niezbyt przystojny, ale twarz, szczera, otwarta, jest technikiem, jednocześnie studiuje w wyższfj szkole inżynieryjnej, gdzie wykladowcąjest inżynier Artur Romanek — czarne włosy, okulary; z, opowiadań Pałka jawi się nam jako typ menażera. Kiedy wejdzie na salę (na razie także go nie ma), odniesiemy inne wrażenie. I wreszcie żflna inżyniera Romanka, Gosia, 32 lata, o dwa lata starsza od męża, blada twarz o trochę zdziwionym wyrazie, zgrabna, starannie ubrana, długie jasne włosy opadają na ramiona. J02 TEATR W drugiej części sali trwa krzątanina robotników. Przy stole bliższym nas P alek i Gosia siedzą blisko siebie. Madzy nimi wolne krzesło czeka na inżyniera Romanka. Tamci siedzą naprzeciwko. Anglik nabija fajkę., %aciąga się, nadaje twardy wyraz, zadowolenia, wypuszcza dystyngowanie dym. Przewodniczący krztusi się,, macha ręką. ANGLIK Przepraszam (rozpędź.'1 dym ręką). PRZEWODNICZĄCY Nic nie szkodzi. SEXI Kolega naprawdę musi palić? ANGLIK Nałogi są drugimi naturami. PRZEWODNICZĄCY Ja też paliłem. SEXI Żeby chociaż papierosy. ANGLIK Fajka jest mniej szkodliwa. PRZEWODNICZĄCY Ja paliłem fajkę. SEXI Fajka jest bardziej szkodliwa. Poza tym żółkną zęby. ANGLIK Od papierosów też żółkną. PRZEWODNICZĄCY Ja dostałem rozedmy płuc. SEXI Nie znoszę bezmyślnego kopcenia. ANGLIK Jaką pan palił fajkę? PRZEWODNICZĄCY Sam zrobiłem. ANGLIK Ja palę rozkładaną. „Briar". Jak skończę palić, to rozłożę. ZAHAROWANY Przepraszam, ale muszę wyskoczyć. Przysłali nasze nowe pasy do kombajnów, muszę sprawdzić. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 503 CIOTKA Załatwicie to, kolego, po zebraniu. ZAHAROWANY ^, Ale jutro, po wystawie, będą o to pytać. Już nam zwrócili dziesięć kombajnów przez to, że nasze pasy pękają. SEXI Wiemy, wiemy. Żadnych rewelacji tu nie mówicie. ROBOCIARZ Skóra słaba. ZAHAROWANY Ale to jest chyba najważniejsze. ROBOCIARZ Nigdy nie jest powiedziane, co jest ważniejsze od czego. PRZEWODNICZĄCY Właśnie zebraliśmy się w sprawie pasów do kombajnów, tylko inżynier Romanek się spóźnia. Wczoraj go nie było na konferencji, dzisiaj nie ma w zakładzie. Nie wie pani, co jest z waszym mężem? ŻONA Może mu coś wypadło. SEXI Ciekawe, co. PRZEWODNICZĄCY Nasz zakład przeżywa gorące dni. Bratni resort zwraca nam zza granicy kombajny, bo pasy puszczają. A jutro otwarcie wystawy i bankiet. ZAHAROWANY To może ja jednak wyskoczę. PRZEWODNICZĄCY Przy okazji pofatygowaliśmy kolegę Pałkę... PAŁEK Pałka. PRZEWODNICZĄCY Właśnie mówię... Pałkę oraz żonę inżyniera Romanka w dobrze pojętym interesie, w związku z informacjami, jakie otrzymaliśmy na piśmie o dość szczególnym sposobie życia, jakie uprawia kolega Pałka, co także wiąże się z produkcją. Nie będę tych listów czytał publicznie, ponieważ są one anonimowe. Zresztą przeczytaliśmy je wcześniej. Czy kolega chciałby coś powiedzieć? Palek milczy. 5 04 TEATR CIOTKA Może pani? ŻONA Nie. CIOTKA Aha. SEXI Ciekawy przykład sytuacji. ROBOCIARZ Może jednak coś. ZAHAROWANY Ja muszę iść naprawdę (podrywa się i opada pod spojrzeniem Ciotki). PRZEWODNICZĄCY Zgodnie z zasadami, nie zamierzamy nikogo do niczego namawiać. No więc jak to było? ŻONA To są. sprawy zupełnie prywatne. PRZEWODNICZĄCY Chodzi o to, żebyście nam opowiedzieli, bez wywierania nacisku, z wewnętrznej potrzeby. No... ROBOCIARZ Chcemy wam pomóc, ale i wy się przyłóżcie. Kolegę Cześka Pałka znam od lat. Z jego ojcem byliśmy w ruchu. Umożliwiliśmy mu zaoczne studia na WSI. Jednak ostatnio opuścił się w pracy, w nauce i moralności. To już nie jest prywatna sprawa, niestety. Rozbija rodzinę naszego pracownika — to druga nie prywatna. CIOTKA No... ŻONA Nie ma o czym mówić. PRZEWODNICZĄCY Ale czy zna pani kolegę Pałka? ŻONA No to co z tego? Przewodniczący sapera n> zeszycie, wyciąga zdjęcie, które puszcza między %ebranyci>. Anglik gasi fajkę: wytrząsa popiół na kartkę. SEXI Musi kolega tutaj świnić? CUDZOŁÓSTWO UKARANE 505 ANGLIK To jest naturalna czynność. PRZEWODNICZĄCY podaje zćh" Proszę spojrzeć na to zdjęcie. ŻONA patrzy, wzrusza ramionami ~* Nic tu nie widać. PRZEWODNICZĄCY Wykonał je po amatorsku dozorca. ROBOCIARZ Jednak tu jest objęta para. W tym momencie krzyczy Z. daleka jeden z, robotników przygotowujących ekspozycję. ROBOTNIK I Pan rzuci okiem. PRZEWODNICZĄCY No ja w tej chwili nie mogę. ROBOTNIK I To gdzie to mamy stawiać? PRZEWODNICZĄCY Macie tam tego plastyka. ROBOTNIK I Już poszedł do domu, a przywieźli nowe rzeczy. ROBOCIARZ pokazuje zdjęcie To jest pani? ŻONA Może. ROBOCIARZ A to jest kolega Pałek. ŻONA Może. PRZEWODNICZĄCY To pojedźcie po niego. ROBOTNIK I Gdzie go będziemy szukać... PRZEWODNICZĄCY Dajcie mi teraz spokój. ROBOTNIK I Żeby potem nie było gadania, że źle stoi... jo6 TEATR PAŁEK Gosiu, lepiej to wszystko z siebie wypowiedzieć. Gosiu... Żona wyrusza ramionami. ROBOTNIK I wracając Drugi raz nie będziemy przesuwać. PRZEWODNICZĄCY Czy ja mówię, że będziecie? (Zwraca Ą do Żery) Widziała pani to zdjęcie? ROBOCIARZ Tak, to już pokazywałem. PRZEWODNICZĄCY Jaka była reakcja? ROBOCIARZ Niczego nie osiągnęliśmy. To jest swoją drogą niedobre zdjęcie. PRZEWODNICZĄCY No rzeczywiście, nieostre. ANGLIK I zła przesłona. PRZEWODNICZĄCY W końcu robione na schodach. ANGLIK Jakim aparatem? PRZEWODNICZĄCY Skąd ja mogę wiedzieć? ROBOTNIK I podchodzi, chce coś powiedzieć, macha ręką, ęawraca PRZEWODNICZĄCY No co, co? Nie rozumiecie, że ja się na tym nie znam? Co mam wam powiedzieć? ROBOTNIK I W porządku. Czy ja co mówię? ANGLIK Najlepsza jest zorka V. Kupiłem ją niedawno z kompletem filtrów i obiektywów. CIOTKA Gosiu, Czesiek, nie miejcie tu tajemnic. No, jak to się zaczęło? Mówcie wszystko. Ja rozumiem, syna odchowałam w twoim wieku. PRZEWODNICZĄCY Za ile ją kupiliście! PAŁEK Gosiu... CUDZOŁÓSTWO UKARANE 507 ANGLIK r Za 3200. Żona wąrusęa ramionami, patrzy na %egarek. CIOTKA No, śmiało. PAŁEK Nie, ja nie wiem... ja nie mogę... Od czego ja mam zacząć? PRZEWODNICZĄCY 3200, trochę drogo... Od początku. PAŁEK . Po opuszczeniu zakładu powracałem do domu. Na naszym dziale była komisja, usterkowali cały dzień i nic nie zausterkowali. Dosyć to nam osłabiło ciągłość , pracy nad skrzynią biegów kombajna, którą przestawialiśmy na pasy skórzane t importowane, ale i tak dobiegaliśmy już do opanowania tej technicznej nowości. Nie spodziewałem się dalszego ciągu wydarzeń, które mnie zaskoczyły, mianowicie spotkania w Delikatesach ani tego, że poczuję tamte sprzeczne uczucia, ani tego, jak się wszystko potoczy już za drugim razem po rozmowie z inżynierem Romankiem, moim wykładowcą na WSI i wizycie drugiej u jego żony. Kiedy dalej to nade mną wisiało jako problem nie nadający się do rozwiązania... PRZEWODNICZĄCY Zaraz, zaraz... Co wy... Wszystko plączecie. ZAHAROWANY^>0dra.K się Ja będę musiał wyskoczyć. Trudno, pasy czekają... Wrócę za dwadzieścia minut. Kto za to poniesie odpowiedzialność, jak nie dopilnuję... PRZEWODNICZĄCY Lećcie... ale zaraz wracajcie... za dwadzieścia minut. ZAHAROWANY Za dwadzieścia minut Wychodki. ROBOCIARZ Kolego Pałek, nie wiem jak reszta kolegów, ale moim zdaniem taki sposób opowiadania nas daleko nie zaprowadzi, ponieważ zerwaliście z chronologią. SEXI Ciekawe, czy wróci za dwadzieścia minut. ROBOCIARZ Trzeba zacząć od nowa, od początku, bo początek jest zawsze najważniejszy, niestety. PAŁEK Powracałem spacerem przez Delikatesy, ponieważ miałem trochę czasu w wyniku wolnego dziś od zajęć na WSI popołudnia. Przez Delikatesy lubię rłinrl*ir TEATR ponieważ lubię zapach wydawany przez kawę, chociaż nie będę ukrywał rozczarowania co do jej smaku. SEXI To są prywatne gusta. PRZEWODNICZĄCY Dajcie spokój, koleżanko. ANGLIK Wszystko zależy od gatunku kawy. PAŁEK Patrzyłem na stoiska, z których wystawały herbaty w metalowych pudełkach, oraz zwróciłem oczy na butelki, chociaż nie mam zamiłowania do zajmowania się piciem, co by odbierało mi siły i skupienie na studiach inżynierskich. Jednak patrzyłem na różne gwiazdki, zwłaszcza na jedną z wygiętą szyją wstawioną do armaty reklamowej za złotych 400, która budziła moje zainteresowanie, bo z tym wiązały się moje wspomnienia wyniesione z filmów. Następnie nad głowami ukazała się torba z taką butlą, a za nią wysunął się cały inżynier wyrażając na mój widok zadowolenie, jak przypuszczam, szczere. PRZEWODNICZĄCY Zaraz, zaraz... W jakiej to było odległości? ROBOCIARZ Ja was nie rozumiem. PRZEWODNICZĄCY Chodzi o rekonstrukcję. PAŁEK Wysunął się parę kroków ode mnie. PRZEWODNICZĄCY No to jak wy byście stali tu, to gdzie on? PAŁEK pokazuje No tak jakoś. PRZEWODNICZĄCY do Anglika Może, kolego, bądźcie tak dobrzy i stańcie tu jako inżynier (Anglikpodnosi się, staje kilka krokom od Pałka). PAŁEK I z tłumu następnie za inżynierem Romankiem wynurzyła się jego żona. ŻONA Idiotyzm! Też mam stanąć? PRZEWODNICZĄCY Gdybyście zechcieli. Nie bardzo rozumiem, co to wam szkodzi. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 509 ŻONA Nic. CIOTKA Stań, kochanie. "l« 2ona w^rus^a ramionami, staje obok Anglika. PRZEWODNICZĄCY O właśnie. PAŁEK : ,n .< Potem inżynier wręczył mi torbę ze słowami: „Kolego, bądźcie tak dobrzy przez moment". I oddalił się z energią po samochód. PRZEWODNICZĄCY do Anglika To, kolego, odejdźcie (Anglik mrąca na swoje miejsce prsy stole). O czym była rozmowa? PAŁEK Ja czułem zapach rozsiewany przez jej kosmetyki oraz patrzyłem na ziemię przy jej nogach. SEXI Ale coście mówili? PAŁEK Ja nie jestem przyzwyczajony do kobiet takich jak żona inżyniera ani w ogóle żadnych, albowiem życie przeszło mi na pracy i ściganiu po kisach pogrobowców Hitlera. SEXI To nie jest czas, żeby mówić o zasługach. '"''" ROBOCIARZ Ale coście jej mówili? ' " ' - PAŁEK To ona zapytała, ile mam lat, a ja ją ucałowałem wii^fc?-v*"1'-' PRZEWODNICZĄCY f '' No to pokażcie, jak to było? Paiek długo caluje r f kg Żony. SEXI "•*••"• di Powstaje pytanie, co to była za butla? ŻONA To była piąta rocznica naszego ślubu. A Pałek powiedział, jak to długo. PAŁEK • • • •- **'• To ty powiedziałaś. «q 5io TEATR ŻONA , ...,. ,,'• .. . ... •• ,-. . •••r.'- v.i ..";• • ;M,.,>:,.• ,: Ja? PAŁEK Tak. Jak to długa. ŻONA .^•-(Utp...--. .*....•,•>< -,e*»t t-=*.ii»«<*"- Chyba ty. • • ', PAŁEK Ja życzyłem następnych lat, a ty powiedziałaś: „Jak to długo". ŻONA ; .-Ji-1-')., Tak? Zresztą możliwe. PAŁEK " " .,, . _ ,7 "; ' .'.'.'J/,'*", Następnie podszedł inżynier i przedstawił mnie jako najwićscej zapowiadającego ucznia na WSI. PRZEWODNICZĄCY do Anglika No? Podchodźcie z torbą, tak jak było. ANGLIK Od początku? (Podchodzi do Pałka, naśladuje gest podawania torby) Czy bylibyście kolego tak dobrzy przez moment... To mój najwięcej zapowiadający się uczeń na WSI. SEXI do Palka Ładnieście się odwdzięczyli. PRZEWODNICZĄCY do Sexi Dajcie spokój z uwagami, na razie. ;, ,.,,.. ŻONA To już jest w ogóle bez sensu. ROBOCIARZ Zaraz, zaraz... Otrzymamy prawdę... (chwila milczenia). f, PRZEWODNICZĄCY No, no? j.; >;... PAŁEK ••«•-•'•; Spytała się, ile mam lat. SEXI M-;f •.•;.?.•« ••••, •. ,<;..' ;.?:: Ile? PAŁEK >-;«^.> •/.. »-:,.-. ,ił,;;^;»v,;,; ^,^1 /> .:Ji't:^- 35^-,^ i,: Czterdzieści dwa. Oczy miała takie jak niektóre koty. A włosy zwisały jej dookoła twarzy, tak pięknie ułożone, jakby przed chwilą wyszła CUDZOŁÓSTWO UKARANE SEXI A Ona? ;;.,{?,„:••'.":•' •.'.'•:.. .;;-v s. •/., :•-,:.<':.• ' -''n' ŻONA Co to ma do rzeczy? v.;_ •' . ^ -:J... ..'._,. . .^,;i.;'.;, ^,... •. PRZEWODNICZĄCY Musimy sobie pomagać. Ile pani sobie Uczy? ŻONA ' ' '"? " "' '"'' Ja o osiem mniej, a Artur o dziewięć. fcv' PAŁEK Jeszcze pytałaś, czy mnie nie odrywasz z mężem od zajęć innych albo od kobiety. SEXI Teraz demoralizacja zaczyna się wcześniej i jest ogólna. Przy chwiejności norm młodzież włóczy się bez biletów i wyżywa erotycznie. Choćby takie spódniczki mini (terasy %_ drugiej c%$ści sali zbliża się, Robotnik I, s%efprzygotowującej wy staw ę. grupy). ROBOTNIK I do Przewodniczącego Popatrzcie, jak to stoi. PRZEWODNICZĄCY Mówiłem, że nie mam czasu. ROBOTNIK I , Ale żeby potem nie było gadania. I tak robimy to w czynie, bo rano otwarcie. PRZEWODNICZĄCY do P alka r,,,i...!r! K. :,rii? • ,,,mfvi..., • Jak szło dalej? ROBOTNIK I Nie będziemy potem od nowa. PRZEWODNICZĄCY ; Czy ja wam mówię, że będziecie? SEXI Już go nie ma dwadzieścia minut. Miał sprawdzić pasy i wrócić. PRZEWODNICZĄCY Jak szło dalej? ŻONA Nic nie szło dalej. ROBOTNIK I Ja się na rozstawianiu nie znam. PRZEWODNICZĄCY Czy ktoś od was wymaga, żebyście się znali? TEATR: PAŁEK Byliśmy na wystawie. Robotnik I odchodzi. PRZEWODNICZĄCY No? JrAŁEK ' ' ,,jj :-j;G'Og 5'lt&u ;>*! ..'j^1* Tak nic nie uzyskamy. To w ogóle nic nie przyspiesza. Zaczyna chodzić nerwowo pręed stoiem. ANGLIK Można usiąść? PRZEWODNICZĄCY Tak żeście się wymęczyli? (Macha ręką) Siadajcie. ŻONA w^rus^a ramionami, siada, %apala papierosa ROBOCIARZ Słuchajcie, Czesław. Pozwolicie, że tak będę do was mówić. Każdemu zdarzyło się, błądzić. Opuściliście się w nauce i w moralności. SEXI Jedno zło rodzi drugie. . >. ANGLIK Tylko bez metafizyki. J JllrtlOiit i n ROBOCIARZ Jakbyście byli inni, ale znamy was od takiego. SEXI "IaUb' ois'!" ";| Nie wszyscy. -ROBOCIARZ ' *"';""'" **' "'"'*""" *<"*">•" Jesteście stąd od początku. Kiedyś inaczej to miasto wyglądało. Tu żeśmy wszyscy wyrastali, tu żeśmy zostawili kawał życia i roboty. Kiedyście się urodzili? PAŁEK Czternasty, szósty, dwudziesty siódmy, l ,i;: ;-:,»isb*wK-. ..' ROBOCIARZ Ojciec? ~h:.<-n •.-.•«» PAŁEK Niewykwalifikowany w fabryce. ;,. > ROBOCIARZ . Matka? PAŁEK W fabryce. Niedhigo zmarła. , , , sio CUD2S(»Ó»WO UKARANI 513 ROBOCIARZ %-^-«-.:••• Pamiętam, pamiętam. Ojciec siedział? L' .t •-• PAŁEK Tak. Uwięziony przez władze sanacyjne za udział w strajku. ROBOCIARZ Pamiętam. To był rok. I ty, Wacek (skraca się do Przewodniczącego), pamiętasz. Był z niego kawał chłopa i serce miał. PRZEWODNICZĄCY Pamiętam. ROBOCIARZ Wyście, Czesław, ganiali wtedy w krótkich spodenkach na te komplety. Tak, tak... inaczej to wszystko wtedy wyglądało. Tych zakładów w ogóle nie było. Lataliście na węgiel? PAŁEK Latałem. ROBOCIARZ ' A jakże, pomagaliście ojcu. W ruchu byliście? PAŁEK Byłem. ROBOCIARZ "' -<<•*;.. Wcześnie? PAŁEK Wcześnie. Potem w lesie. ROBOCIARZ Jakie mieliście przezwisko? PAŁEK Akacja. SEXI Dziwaczne. PAŁEK Rosła w ogrodzie. Ojciec, zanim go Niemcy wzięli, urwał gałąź, trzymał w domu i z gałęzi co dzień l' tek... „Bliżej wolności", mówił. SEXI Nie rozumiem. W ruchu byliście, w lesie też, skąd w was nagle ta biologia? PRZEWODNICZĄCY Opuściliście się, to niewątpliwe. Ale mówcie dalej, nie przeszkadzajcie sobie. 5*4 TEATR ROBOCIARZ do Przewodniczącego Pamiętasz, Wacek, to był ten trzydziesty czwarty... tamten strajk? Ty ze sztandarem zza apteki na rynek, a tu policja z pistoletami. A ty nic się nie ukrywasz, oni do ciebie, a tyś ich odepchnął i w bok... (wchodzi Zaharowanj) ZAHAROWANY Na nic te nasze paski. Będą znowu zwroty. ROBOCIARZ Odsądziłeś się od nich, stajesz, nic się nie wahasz i mówisz. PRZEWODNICZĄCY Co jest? Nie dają rady zrobić dobrych? Jak będą zwroty z eksportu, to leżymy. Ale może nie będą. ROBOCIARZ Wtedy zaszli nas od tyłu. Lecieliśmy przez mur, sztandar matka schowała pod bluzkę. ZAHAROWANY Muszą być zwroty. Trzeba będzie wrócić do pasów importowanych. PRZEWODNICZĄCY Chwilowo nas nie stać. ROBOCIARZ To ty go piąchą. Odsądziłeś się na kilkadziesiąt metrów. SEXI A propos. Jak wyście, kolego Pałek, trafili do jej mieszkania? PAŁEK Inżynier zaprosił. SEXI Pętla na własną szyję. PAŁEK Inżynier powiedział, że Gosia się o mnie pytała, że chce mnie widzieć. PRZEWODNICZĄCY Pytała się pani? ŻONA Nie. PAŁEK Tak powiedział. Na pewno się pytała. PRZEWODNICZĄCY Na pewno? CUDZOŁÓSSWO UKARANE SEXI Ciekawe! ,<;2 ŻONA Nie. Oczywiście, że nie. ROBOCIARZ do Przewodniczącego Jednak dopadli cię wtedy. Mnie też. Ale pary z ust żeśmy nie puścili (zamyśla się). Ty się też, Wacek, od tamtych czasów zmieniłeś. Co innego masz w głowie. PRZEWODNICZĄCY Wszyscy żeśmy się zmienili. A ROBOCIARZ Pewnie, pewnie, nie mówię, że nie. PRZEWODNICZĄCY Byliśmy młodzi. ROBOCIARZ Tak, ale ja nie o tym. PRZEWODNICZĄCY A o czym? ROBOCIARZ A tam, szkoda gadać. Urządzasz się. PRZEWODNICZĄCY wzrusza ramionami i zwraca się do Anglika, uderzającego fajką w stoi A wy nie chcielibyście się wtrącić? ANGLIK Nie. SEXI Nic dziwnego. ANGLIK Nie rozumiem. SEXI Sami, kolego, latacie za kobietami po lokalach. ANGLIK Ciekawe, skąd pani wie. SEXI } Widocznie wiem. ANGLIK I co z tego wypływa? TEATR SEXI Nic, albo coś, to zależy. Rozejrzyjcie się dookoła, zamiast myśleć o dansingach, popatrzcie na konsekwencje. PAŁEK Ja nigdy w życiu nie byłem na dansingu. CIOTKA Dzieci, nie kłóćcie się. Ja wiem, jak trudno jest żyć. Syna odchowałam, a czasy nie były łatwe. Ale w końcu odchowałam go na człowieka. A też był trudny, zadziorny, co się nad nim namęczyłam! Ale wyrósł i miastu wstydu nie przynosi. Więc się dzieci nie kłóćcie. Mówisz, że inżynier cię zaprosił? PAŁEK Tak. PRZEWODNICZĄCY Oczywiście, pozwoliliśmy sobie zaprosić waszego syna na jutrzejsze święto. Przyjedzie? CIOTKA On zaharowany, stale w robocie. Wiecie, jak to w centrali. Tu pomóc, tu pokierować... PAŁEK Ja nie mogłem uwierzyć, żeby ona chciała o mnie spytać i mnie zaprosić. Kiedy inżynier mi to powiedział, rozpocząłem po powrocie do domu chodzenie po pokoju, łyknąłem środek napotny asprocol, który mi łagodzi bóle wywołane przez reumatyzm, który uzyskałem w lesie, i który zawsze odżywał we wspomnieniach przy chwilach nerwowego podniecenia. Następnie wyciągnąłem z szafy garnitur w czarnym kolorze, w którym byłem po raz ostatni na majowym święcie. Włożyłem garnitur, zapiąłem białą koszulę, docisnąłem krawat i pokryłem się potem ze smutku i zdenerwowania myśląc o twarzy inżyniera, a pozostającej do mnie w stosunku takim, jak niebo do ziemi. Gdyż miał białe zęby, co jeszcze zyskiwało przy czarnych włosach zaczesanych z falą do góry. SEXI Najlepiej udajcie się do zakładu kosmetycznego z waszym estetyzmem. PAŁEK Oblałem się wodą kolońską... SEXI Były partyzant. PRZEWODNICZĄCY patrząc na ^egarek Już przejdźcie do wizyty. To są nieistotne szczegóły konfekcyjne. Pani Gosiu, jak to było? CUDZOŁÓSTWO UKARANE 517 ŻONA To bez sensu. PAŁEK W domu inżyniera stał taki fotel jak ten (pokazuje). Jak wszedłem, ona ; wykonywała ruchy porządkujące. Zamknęła szafę, na której stał model korsarskiego okrętu z pięknym żaglem, poklepała poduszki i kopnęła w dywan , w różnokolorowe trójkąty, który rozwinął się na cały środek pokoju. Usiadłem na wprost biblioteki, nad którą wisiał inżynier w dużych rzeźbionych ramach, w towarzystwie reprodukcji klasycznych. Pod nim stały gipsowe figurki kobiety i mężczyzny, gołych, z narządami na wierzchu, pod nimi książki w języku rosyjskim, a także lalka w kształcie chłopki składająca się z kilku segmentów. Wtedy opadły mnie myśli o moim pustym mieszkaniu, poza lampą nad amerykanką. A tu samych lamp stało trzy, a jedna wisiała rozgałęziając się ładnie na dwie strony. Pod nią stał stolik na żelaznych nóżkach z blatem z ceramiki, który i miał półeczkę z nylonowej żyły, na której leżały gazety i magazyny. W czasie kiedy P alek opowiada, Przewodniczący naradka się % Zaharowanym i Anglikiem. (• Następnie wstają, wyciągają spod ściany dywan, przesuwają fotel i skórzaną kanapę, lustro ' i jes^c^e jeden fotel, tworząc coś na kształt prowizorycznego wnętrza. PRZEWODNICZĄCY To oczywiście wielka prowizorka, ale proszę przystąpić do demonstracji. ŻONA To bez sensu, ja byłam w szlafroku, byłam nieprzygotowana, Artur mnie nie uprzedził, to nie ma żadnego sensu. PAŁEK Gosiu, błagam cię, w imieniu wszystkiego, co ma znaczenie... Pałek i Żona w niby-pokoju. PAŁEK Dobry wieczór. ŻONA Tak, słucham. PAŁEK Ja jestem Czesław Pałek. ŻONA Aha. PAŁEK Zostałem zaproszony przez panią, czyli przez inżyniera. Inżynier mnie zaprosił na dziś. 5i8 TEATR ŻONA wyraźnie nie poznaje Polka, którego poprzednio widniała tylko moment w Delikatesach Męża nie ma. PAŁEK On mnie zaprosił (jest bardzo %mies%any, przerażony). Na dziś. ŻONA Nie ma go. PAŁEK z rozpaczą Myśmy się poznali w Delikatesach, w rocznicę ślubu z inżynierem. ŻONA A tak, tak. Przepraszam. Pan się zmienił. (Mówi w stronę Przewodniczącego) On przyszedł do mnie w czarnym garniturze, w białej koszuli, miał kwiaty i butelkę. PAŁEK Tak. Byłem uczesany na gładko według własnego pomysłu i miałem butlę za 400 złotych. Gdybym się nie napił z niej na schodach, pewno bym się nie zdobył na śmiałość. Czułem się tak poruszony sytuacją i myślałem o ojcu, który był zwyczajnym dróżnikiem na przejeździe, że nawet by mu się w głowie nie zmieściło, że ja, Czesław Pałek, jestem zwyczajnie z wizytą u żony inżyniera i byłem wdzięczny naszemu ustrojowi, że mi ten pochód umożliwił (teraz, dopiero widać stół i obserwatorów). PRZEWODNICZĄCY Tak, no dobrze (podnosi się, sięga do zastawionego stołu bankietowego, bierze z, niego pół litra, odbija wprawnie, wręcza Pałkowi butelkę i dwie szklaneczki, po czym wraca na miejsce. W niby-pokoju naprzeciwko siebie siedzą w fotelach Pałek i Ż,ona. Pałek napełnia szklanki wódką. Piją oboje). ŻONA Poproszę o wodę sodową (Przewodniczący wkracza do pokoju z. syfonem wody sodowej). PAŁEK Ja dziękowałem za zaproszenie. PRZEWODNICZĄCY Nie do mnie. PAŁEK Ja chciałem podziękować za zaproszenie. ŻONA Nie ma o czym mówić. Szkoda tylko, że nie ma Artura. PAŁEK znów napełnia szklanki, wychyla, czerwienieje; Żona także Plle> krzywi się, wypija, Pałek uruchamia syfon Ja wiem, że nie jestem dla pani atrakcyjnym partnerem do prowadzenia rozmowy, ale dla mnie samo siedzenie tutaj, przy pani, to jest ogromna radość i odmiana w całym życiu. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 519 L ŻONA To jest zupełny idiotyzm. CIOTKA Bardzo was dzieci proszę. Ja odchowałam syna... PAŁEK Radość i odmiana w całym życiu. ŻONA Panie Pałek! PAŁEK Czesław Pałek. ŻONA Panie Czesławie... Zawsze może pan zaglądać i będzie nam miło (w stronę stołu). Chyba w tym nie ma nic złego? SEXI Proszę nie komentować. (Pałek nalewa wódkę, robi to trochę niezręczn*e> moment potem wywraca sobie na spodnie popielniczkę. Udaje, żf nic się nie stało, usuwa nieznacznie niedopałki i popiół). ŻONA Wybije się pan, kupi pan samochód, ożeni się pan, będzie pan miał dom... Artur pana lubi. PAŁEK podnosi się, mówi gorączkowo w stronę stołu Ja byłem przepełniony nadzieją i rozczulony, bo tak dobrze i łagodnie od śmierci ojca nikt do mnie nie mówił ani w pracy, ani w życiu. Chciałem uklęknąć i położyć jej swoją głowę na kolanach, potem nagle rozpocząłem myśleć, że ona byłaby moją kobietą, a ja znoszę ją ze schodów i podjeżdżam samochodem albo sprzątam dom, ona przyjeżdża, a tu posprzątane, albo wchodzę z nowym dywanem. ŻONA w stronę stołu Ja dłużej nie chcę. Ja zresztą nie pamiętam, to było miesiąc temu, jak ja mam pamiętać? SEXI Jakoś sporo pani pamiętała. PAŁEK rozgląda się, nalewa do kieliszków Tu leżała książka. PRZEWODNICZĄCY Jaka książka? PAŁEK Mówiliśmy o niej. TEATR ŻONA wyraźnie nie poznaje P alka, którego poprzednio widniała tylko moment w Delikatesach Męża nie ma. PAŁEK On mnie zaprosił (jest bardzo ęmiesęany,przerażony). Na dziś. ŻONA Nie ma go. PAŁEK z rozpaczą Myśmy się poznali w Delikatesach, w rocznicę ślubu z inżynierem. ŻONA A tak, tak. Przepraszam. Pan się zmienił. (Mówi w stronę Przewodniczącego) On przyszedł do mnie w czarnym garniturze, w białej koszuli, miał kwiaty i butelkę. PAŁEK Tak. Byłem uczesany na gładko według własnego pomysłu i miałem butlę za 400 złotych. Gdybym się nie napił z niej na schodach, pewno bym się nie zdobył na śmiałość. Czułem się tak poruszony sytuacją i myślałem o ojcu, który był zwyczajnym dróżnikiem na przejeździe, że nawet by mu się w głowie nie zmieściło, że ja, Czesław Pałek, jestem zwyczajnie z wizytą u żony inżyniera i byłem wdzięczny naszemu ustrojowi, że mi ten pochód umożliwił (teraz dopiero widać stół i obserwatorów). PRZEWODNICZĄCY Tak, no dobrze (podnosi się, sięga do zastawionego stołu bankietowego, bierze Z n'eg° pół litra, odbija wprawnie, wręcza Pałkowi butelkę i dwie szklaneczki, po czym wraca na miejsce. W niby-pokoju naprzeciwko siebie siedzą w fotelach Pałek i Żona. Pałek napełnia szklanki wódką. Piją oboje). ŻONA Poproszę o wodę sodową (Przewodniczący wkracza do pokoju z syfonem wody sodowej). PAŁEK Ja dziękowałem za zaproszenie. PRZEWODNICZĄCY Nie do mnie. PAŁEK Ja chciałem podziękować za zaproszenie. ŻONA Nie ma o czym mówić. Szkoda tylko, że nie ma Artura. PAŁEK znów napełnia szklanki, wychyla, czerwienieje; Żona także pije, krzywi się, wypija, Pałek uruchamia syfon Ja wiem, że nie jestem dla pani atrakcyjnym partnerem do prowadzenia rozmowy, ale dla mnie samo siedzenie tutaj, przy pani, to jest ogromna radość i odmiana w całym życiu. CUDZOŁÓSTWO UKARANE ŻONA To jest zupełny idiotyzm. ^ CIOTKA Bardzo was dzieci proszę. Ja odchowałam syna... PAŁEK Radość i odmiana w całym życiu. ŻONA Panie Pałek! PAŁEK Czesław Pałek. ŻONA Panie Czesławie... Zawsze może pan zaglądać i będzie nam miło (w stronę stołu). Chyba w tym nie ma nic złego? SEXI Proszę nie komentować. (Pałek nalewa wódkę, robi to trochę niezręcznie, moment potem wywraca sobie na spodnie popielniczkę. Udaje, z? nic się nie stało, usuwa nieznacznie niedopałki i popiół). ŻONA Wybije się pan, kupi pan samochód, ożeni się pan, będzie pan miał dom... Artur pana lubi. PAŁEK podnosi się, mówi gorączkowo w stronę stołu Ja byłem przepełniony nadzieją i rozczulony, bo tak dobrze i łagodnie od śmierci ojca nikt do mnie nie mówił ani w pracy, ani w życiu. Chciałem uklęknąć i położyć jej swoją głowę na kolanach, potem nagle rozpocząłem myśleć, że ona byłaby moją kobietą, a ja znoszę ją ze schodów i podjeżdżam samochodem albo sprzątam dom, ona przyjeżdża, a tu posprzątane, albo wchodzę z nowym dywanem. ŻONA w stronę stołu Ja dłużej nie chcę. Ja zresztą nie pamiętam, to było miesiąc temu, jak ja mam pamiętać? SEXI Jakoś sporo pani pamiętała. PAŁEK rozgląda się, nalewa do kieliszków Tu leżała książka. PRZEWODNICZĄCY Jaka książka? PAŁEK Mówiliśmy o niej. J20 TEATR ROBOCIARZ To połóżcie coś. PAŁEK Mówiliśmy wtedy o tej książce. Co to za książka? ŻONA patrząc na gametę To jest Życie seksualne dzikich. Czytał pan? PAŁEK Nie. ŻONA To bardzo ciekawe. O zupełnie odmiennej cywilizacji. PAŁEK To ja kupię. ŻONA Chyba się panu nie uda, bo to wyczerpane. PAŁEK Ale spróbuję. Wypijają. ŻONA Ona jest naukowa, a przy tym jej walorem jest przystępność... PAŁEK patrzy w stronę stołu To już teraz. PRZEWODNICZĄCY No, no... kolego! (wchodzi Anglik jako inśynier RomaneJk) ANGLIK Cieszę się, że pana widzę, panie Pałek. Napełnia kieliszek, %erka w stronę stołu, wypija. Szybko napełnia następny — wypija. PRZEWODNICZĄCY Kolego, dajcie jednak spokój. ANGLIK Mnie denerwuje sytuacja. PAŁEK On tego nie mówił. PRZEWODNICZĄCY On mówi do nas. Co dalej? SEXI No co? PAŁEK Tylko tyle. CUDZOŁÓSTWO UKABANE SEXI To są żarty. PAŁEK Ja wtedy wyszedłem i myślałem, że więcej nie wrócę. SEXI No jednak. Wszystko się wiąże w całość. PAŁEK Ja nie ukrywam, nie chcę niczego ukrywać. Poczułem w sobie dotychczas nie znane stany i wielkie sprzeczne uczucie, którego opanować nie mogłem. ROBOCIARZ Co by na to twój ojciec? PAŁEK Ja to wiem. ROBOCIARZ Bylibyście na przykład inżynierem, posiadali rodzinę i ktoś by wam się wkradł. PAŁEK tąpie się %a glonie, ^ac^yna krążyć pr%ed stołem. Żona i Anglik wracają na miejsca Ja opuściłem jej dom z postanowieniem niepowracania. SEXI Szkoda, żeście tego nie dotrzymali. ROBOCIARZ Co by wasz ojciec... PRZEWODNICZĄCY Trudno, lećcie dalej. ROBOCIARZ Wasz ojciec mógłby być wzorem dla wszystkich. Już widzę, że teraz tak samo by żył jak dawniej, że nie załatwiałby sobie ani mieszkań, ani samochodów. PRZEWODNICZĄCY No i co w tym takiego, że kupiłem samochód, który jest koniecznym narzędziem poruszania się. Wszyscy kupują. ROBOCIARZ Wszyscy nie kupują, a się poruszają. Zresztą ja nic nie mówię. Zmieniłeś się tylko, Wacek. Dawniej nie było ci to w głowie. PRZEWODNICZĄCY Wszyscy się zmieniają. ROBOCIARZ Pewnie, pewnie, jednak nie tak się nam to wszystko wydawało. Zresztą jeszcze nastąpi wyrównanie. 522 TEATR CIOTKA Dziecko, ja odchowałam syna na człowieka, a to były trudne czasy. Nikt tu jeszcze nie jest generalnie przeciw twoim instynktom. Ile ja miałam kłopotów z moim synem... PRZEWODNICZĄCY Porozummy się. Nikt nie żąda, żebyście żyli jak mnich. CIOTKA Każdy człowiek jest zasadniczo marnością... z wyjątkami. PRZEWODNICZĄCY do Zaharowanego A wy, kolego, nie chcielibyście czegoś powiedzieć? ZAHAROWANY Ja chciałem tutaj wystąpić z całą surowością przeciwko decyzji, która zapadła na ostatnim zebraniu, na którym mnie nie było. Myślę mianowicie o sprawie rozdziału wczasów w Bułgarii. Ja mam żonę i dzieci i ani razu jeszcze nie byliśmy za granicą, podczas gdy niektórzy koledzy wyjeżdżali już po dwa albo i więcej razy. Uważam, że sprawę tę należy ponownie rozpatrzyć. Ja nie chcę mówić, od ilu lat pracuję w naszym przedsiębiorstwie - mianowicie od dwunastu, czyli od początku istnienia. PRZEWODNICZĄCY Kolego, naprawdę rozumiemy was, ale jednak nie odbiegajmy od tematu. Do tej sprawy możemy kiedyś powrócić, skąd wam to nagle przyszło do głowy? ZAHAROWANY Bo wszyscy jeżdżą. Ja chciałem od tego zacząć, tylko przez te pasy zapomniałem. Przez to, że jestem zawalony robotą, to nie powód, żebym nie jeździł. Ale nie wytykając palcami (pokazuje Anglika) inżynier dostał przydział ponownie. ROBOCIARZ Ja też nie jeżdżę. PRZEWODNICZĄCY Nie prosiłeś. ROBOCIARZ Nie o to zresztą chodzi, trzeba być człowiekiem. CIOTKA Dziecko, pomyślimy o tej sprawie, ale naprawdę nie teraz. ANGLIK To jest bardzo nieprzyjemne zachowanie, które bym określił jako powiedzmy sobie od razu egoistyczne. PRZEWODNICZĄCY %wraca są do P alka, który przez, cały czas krąży nerwowo wokół stołu Mówcie dalej. Wybaczcie nam tę dygresję. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 523 PAŁEK Ja bym nie poszedł, gdyby nie to kolejne spotkanie inżyniera z kobietą przytuloną, z którą szli pod rękę. Międ: miesza sobie i jemu) Macie głowę na karku, pokombinujcie. ŻONA nagle ZDwa s*t Ż. fotela, mówi histerycznie Ja już mam tego dosyć, co to w ogóle ma znaczyć. Ja nie chcę, jakim prawem! Gdzie jest Artur? <^~ CIOTKA Spokojnie, córeczko, spokojnie. WYSPORTOWANY Czy pani by nie poszła ze mną do kina? SEXI Po co? WYSPORTOWANY Dla odpoczynku. Na francuski film. SEXI Nie lubię francuskich filmów. 53* TEATR WYSPORTOWANY To jest podobno ciekawy. O miłości. SEXI Nie lubię tego typu filmów z trójkątami. Nie śmieszy mnie to i jest zawsze głupawe. PRZEWODNICZĄCY No to pomyślcie o tym, kolego Czesławie. Ruszcie głową (dopija herbaty, ostro). No to wróćmy do naszych spraw. Kolego Pałek, czekamy na wyjaśnienia. PAŁEK Ja nigdy bym mimo mojego uczucia nie poszedłbym z dalszymi wizytami, gdyby nie to, co zobaczyłem. PRZEWODNICZĄCY Co? PAŁEK Po wykładzie inżynier podszedł do mnie ze słowami, że wyjeżdża na tydzień, i wtedy zrozumiałem, że to podejrzenie, o które go posądzałem, które poddawałem rozwadze, musi zostać sprawdzone i o ile okazałoby się, że to posiada odbicie w życiu, pozwoliłoby na pojawienie się nadziei, zmniejszyłoby moją mękę i zaprowadziło jakiś porządek w moich myślach i uczuciach. (Między posągami i robotnikami id%ie Zaharowany jako Romanek % teczką, ^a nim sunie P alek. Zaharowany przystaje. Pałek znika %a posągiem. Trwa to pr%e% chwilę. Robotnicy przesuwają właśnie jedenposąggestjkulując, wciągają Pałka do współpracy. Pałekprąn^ chwilę pomaga, po c%ym biegnie %a Zaharowanym. Teraę sga innego posągu wynurza się Sexi, jako kochanka Inżyniera. Zaharowany obejmuje Sexi, ta w pierwszym momencie odruchowo odsuwa się, potem przypominając sobie o roli przytula się. Idą parę kroków razem, %a nimi sunie Pałek. Zaharowany przystaje, obejmuje Sexi, całuje ją długo, namiętnie. W tym czasie Pałek wyjaśnia w stronę stołu) Oni tak objęci wsiedli razem w pociąg. Jeszcze ich podglądałem przez okno z ukrycia. (Zaharowany nadal całuje Sexi. Ta wyrywa się.) ZAHAROWANY Już dawno chciałem powiedzieć, że panią kocham (chce ją znów objąć). SEXI Czy pan w ogóle oszalał? ZAHAROWANY Ja wszystko pani wytłumaczę. SEXI Niech kolega oprzytomnieje, przecież kolega ma żonę. ZAHAROWANY I co to ma za znaczenie? (Próbuje ponownie objąć Sexi). CUDZOŁÓSTWO UKARANE 533 PRZEWODNICZĄCY Co się w ogóle dzieje? Kolego Pałek, wyście mieli to kontrolować. PAŁEK To w ogóle nie było ustalone. Oni bez rozmowy wsiadali do składu pociągu. PRZEWODNICZĄCY do Zaharowanego Czyli kolega prywatnie? SEXI Mógłby mi kolega tego oszczędzić. ZAHAROWANY ^ rezygnacją Przepraszam. SEXI No dobrze, w porządku. ZAHAROWANY Jestem zmęczony. Przepraszam. PRZEWODNICZĄCY Wszyscy są zmęczeni. Gdyby tak wszyscy stracili panowanie nad sobą... Co wy myślicie, że ja nie miałem powodzenia u kobiet? Pamiętam taką historię: poznałem kiedyś bardzo piękną kobietę. A byłem wtedy mężem wybitnej urody, aczkolwiek z lekką tendencją do tycia. I ta kobieta oświadczyła mi, że mnie kocha. Jednakże opanowałem się całkowicie z tej prostej przyczyny, że ona miała męża. Pałek krasy pr^ed parawanem oznaczającym drzwi, ^ wyraźnym trudem zdobywa się na wizytę u Żony. Wreszcie puka. Cofa się, jakby chciał uciec, znów się zatrzymuje. PAŁEK Zadzwoniłem od razu w celu odcięcia sobie odwrotu. Odczuwałem napięcie i strach oraz skurcz, jakiego doświadczałem przechodząc między żandarmerią. Następnie zadałem fałszywe pytanie o inżyniera. ŻONA (^ Nie ma pan szczęścia do męża. Wyjechał. Polek stoi, za sobą trzymając pół litra wódki. Stoją przez, chwilę w milczeniu. Wreszcie Żona podnosi się, kopie zyinięty dywan, który rozwija się na podłodze, siadają na fotelach, Pałek nalewa wódkę. PAŁEK Pani zdrowie. ŻONA Dziękuję. PAŁEK Ja chciałbym wyjaśnić, że to wszystko, co się dokonuje, to nie jest z mojej strony ani kawalerska fantazja, ani lekkomyślna pustota. 534 TEATR ŻONA Napije się pan jeszcze? PAŁEK Tak. Nie jest to także nieuczciwość. ŻONA Ależ, panie Czesławie, o czym pan mówi? (Napełnia szklanki). PAŁEK Nie jest to także nieuczciwość, ponieważ jest to dla mnie sprawa najpoważniejsza, wprawiająca mnie w stan męki, pozbawiająca snu i wykluczająca skupienie się na wykładach na WSI. Tak więc, stan, w jaki wpędziło mnie uczucie i jeszcze pewna okoliczność, której nie chcę tu wysuwać, upoważniają mnie do tego wystąpienia, przekraczającego moje umiejętności, ponieważ młodość przeszła mi na pracy i walkach leśnych. Tymczasem ona usiadła na kanapce, podwinęła jedną nogę,, włosy w lekkim nieładnie spływają jej na ramiona, sweterek lekko rozchylony, oddycha trochę szybciej - wszystko to usprawiedliwione jest ilością spełnionych toastów. Pałek tymczasem, wyłamując palce, przygotowuje się do wyrzucenia z, siebie dalszych zdań. ŻONA Proszę, panie Czesławie! Niech pan o tym opowie. PAŁEK Ja szukam słów, ponieważ moje stany uczuciowe... ŻONA Nie, nie o tym... PAŁEK Jak to nie o tym? To o czym? ŻONA O tamtym... O lesie. PAŁEK Nie... ŻONA Tak. Musi pan to zrobić. Artur niczego takiego nie przeżył, należy do innej generacji. On nic z tego nie rozumie. On nie strzelał. A bez takich przeżyć nigdy nie jest się pełnym mężczyzną. Niech pan mówi. Pierwszą z brzegu historię, byle była brutalna i zaprawiona okrucieństwem. PAŁEK Ale co? To są widziadła z przeszłości. ŻONA Cokolwiek. Niech pan mówi, proszę. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 535 PAŁEK No więc... (przerywa, Żona odrzuca głowę do tyłu, twar^ ma skupioną, ekstatyczną). No więc... posuwaliśmy się w sześciu jako rozpoznanie. ŻONA I była zima, i głęboki śnieg, w który zapadaliście się... tak? prawda, że tak? PAŁEK Nie, śniegu nie było. Była wiosna, było błoto, trochę błota. ŻONA w natchnieniu, prawie szeptem I byliście brudni, zarośnięci i otoczeni przez uzbrojonego nieprzyjaciela. PAŁEK Nie otoczeni... szliśmy na zwiad. Ale wracając do sprawy inżyniera Romanka... ŻONA Nie, nie... niech pan dalej mówi... o tamtym... o lesie... błagam pana, niech pan nie przerywa. PAŁEK ociera pot z. czpła ŻONA No, ilu was wtedy zginęło w błocie z wyczerpania, z głodu? PAŁEK Nikogo nie straciliśmy. ŻONA A kiedy zaskoczył was nieprzyjaciel... PAŁEK Nie natknęliśmy się na niego, ale... ŻONA ^ Tak, o tak! PAŁEK Zapadliśmy się niespodziewanie... wyglądało jak normalnie łąka, a było bagnisto. ŻONA O tak, tak. PAŁEK Straciliśmy karabin maszynowy, aleśmy się wyciągnęli. ŻONA Tak, tak... brudni, wybłoceni... tak, tak. żuje ręce na twarzy, ciałem jej wstrząsają dreszcze. v •« o 536 TEATR PAŁEK ^ determinacją Ale jednak ja muszę wrócić do tamtej sprawy... muszę dopowiedzieć to, co czuję w związku z panią. W tym momencie dookoła rozlegają się afrykańskie dźwięki. Dziang, dziang, a Żona, patrząc na P alka półprzymkniętymi oczamitmówi: ŻONA Chodź tu, chodź Czesławie. Paiek podnosi się jak automat, robi kilka sztywnych kroków, siada na podlotką, t%n. na dywanie, i kładzie głowę na jej kolanach. Ona pieszczotliwie przesuwa ręką po jego włosach i nagle gwałtownie zaciska na nich palce, szarpiąc mu głowę do góry. Wtedy Pałek próbuje się wyszarpnąć, ale nie może, a ona, trzymając go ciągle za włosy, osuwa się koło niego na dywan, bierze jego twaróg w obie ręce i przy ciska do biustu. Następnie jedną wolną ręką rozwiązuje mu krawat i rozpina koszulę, na co Pałek mówi: PAŁEK Nigdy nie pojawiła się u mnie nawet myśl, aby panią skrzywdzić. Ona puszcza jego włosy, a Pałek ukryty wstydliwie z? fotelem zaczyna zdejmować koszulę i spodnie. PRZEWODNICZĄCY Kolego, kolego! Nie zapominajcie się! SEXI Nie jesteście na plaży! ROBOCIARZ Rozumiemy wasze intencje oddania uczciwie całości, jednakże... trzeba przestrzegać wstydu. PAŁEK Ona się rozebrała pierwsza! PRZEWODNICZĄCY Kontynuujcie, ale bez tego elementu. Pałek zapina koszulę., poprawia krawat, wraca na podłogę do Żony. PAŁEK Wtedy ona owinęła się dookoła mnie dokładnie i z taką siłą zacisnęła ręce i nogi, że nie mogłem wykonać najdrobniejszego ruchu. PRZEWODNICZĄCY w tle dziang, dziang To może bardzo panią poprosimy. Żona owija się dokładnie dookoła Pałka, oczy ma Zam^n'ite> Palekpróbuje się uwolnić, rzuca się w lewo, w prawo, toczą siępo podlodzę. To trochę trwa. Wreszcie ona rozluźnia uścisk. Pałek wstaje, ona nieruchoma na podłodze, błogi uśmiech. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 537 PAŁEK Od pierwszego spotkania w Delikatesach miałem przekonanie, że pani obraz mnie nie opuści, chociaż nie myślałem w najbardziej śmiałych marzeniach o tak poważnej z panią bliskości. PRZEWODNICZĄCY Czy jej się coś nie stało? PAŁEK Nie. Tak było. Sam czułem niepokój z powodu braku doświadczenia w takich sytuacjach. Ona podniosła się w końcu bez ubrania, z którego zrobiła użytek dopiero po pewnym czasie. ŻONA podnosi się Dajcie mi spokój. Ja teraz nie mogę dalej (siada na fotelu, właściwie zwisa na nim). Teraz, żaharowany zajmuje miejsce Żony, kładzie się na podłodze Z. błogim uśmiechem, wypuszcza koszulę na spodnie i mówi jako Żona. ZAHAROWANYy'rf/fe« Żona Było cudownie. Napijemy się herbaty. Pieści ręką włosy Pałka, całuje go, po chwili wstaje, przenosi się na kanapę. Pałek siedząc na Ziemi kładzie mu gtowę na kolanach. Wchodzi pani Eleonora z. herbatą. PANI ELEONORA Niestety zimna (wychodzi). ŻAHAROWANY jako Żona Pewna znajoma powiedziała mi, że jej znajomy, zasadniczo zmienił się na korzyść, kiedy zamiast zaczesywać włosy na gładko do góry, zaczął sczesywać je w przód. PAŁEK Ja zdaję sobie sprawę, że mój wygląd odbiega od dobrego. ŻAHAROWANY^fl Żona Nie mów głupstw. ^ PAŁEK Tak jest. Moja fizyczność prezentuje się znacznie gorzej niż inżyniera Romanka, jednak postanowiłem przyłożyć się do uprawiania sportów i uzyskać w ten sposób energiczny wygląd. ZAHAROWANYys/feo Żona Jeśli jesteś, Czesławie, zainteresowany moją opinią, to nie musisz brać się za sporty. PAŁEK odstawiając szklankę, całuje ją w rękę W każdym razie dokupię ubiory. ZAHAROWANY>Z&O Żona Jesteś cudowny, taki jaki jesteś. Chcesz herbatki? 538 TEATR PAŁEK Nie lubię słodkiego. ZAHAROWANY uśmiecha są Rozumiem. To dobrze. Myślę, że mam coś dla ciebie (podchodzi do stołu, bierne talerzyk, na którym leżą plasterki szynki). Poproszę o nóż (okrawa sam tiuszfZ. ^ szynki). Proszę o drugi talerzyk (wraca, oddaje talerzyk z. szynką, odłączony precyzyjnie tłus%c% kładzie przed P ałkiem. Dołącza nóż. i widelec. Uśmiecha się. zachęcająco. Pałek z. wyraźnym obrzydzeniem napocsyna tłuszfz., Z, wysiłkiem zjada kawałek, odsuwa resztę). Nie, nie, proszę cię, chciałabym, żebyś zjadł to wszystko, bardzo cię proszę. Mój mąż nienawidzi tłustego. (Pałek ę męką na twarzy je. ]eden plasterek udaje mu się Zrzucić na podłogę. Zaharowany nie widząc tog0 L Zfdowoleniem kiwa głową. Sprząta pusty talerzyk). Myślałam, że to ci powinno smakować (zanurza mu re.ce we włosy). PAŁEK Ja jednak... My musimy powiedzieć twojemu mężowi, bo to zatruwa mi każdą chwilę szczęścia. ZAHAROWANY Nie. (Spostrzega okrawek na ziemi, chce podnieść, ale po chwili mówi) Świetnie, niech leży, nie ruszaj. (Powstrzymuje Pałka schylającego się. po plaster tłuszczu) Jest wspaniale, niechlujnie. PAŁEK Ja biorę całą winę na mnie. Całkowicie. Ale widzę zupełną konieczność odkrycia przed inżynierem sytuacji. ZAHAROWANY przestaje go pieścić Nie. PAŁEK Dlaczego? Jak to? ZAHAROWANY To jest sprawa ogromnie trudna i wymagająca przemyślenia. PAŁEK Nie wolno oszukiwać. ZAHAROWANY W każdym razie jeszcze nie teraz. Obiecujesz? PAŁEK Tak. ZAHAROWANY pieści mu włosy PRZEWODNICZĄCY Właściwie dlaczego pani nie chciała zawiadomić o wszystkim inżyniera? CUDZOŁÓSTWO UKARANE 539 ŻONA Nie chciałam. PRZEWODNICZĄCY Ale dlaczego? ŻONA Nie chciałam martwić Artura. PRZEWODNICZĄCY Aha. ROBOCIARZ Ale tu się Czesiek męczył. Nie żałowaliście go. SEXI Myślała pani, że to męża zmartwi? ŻONA Tak myślałam. Dajcie mi w ogóle spokój. Wszystko opowiedziałam. Dajcie mi spokój. SEXI Ciekawe, ile jest prawdy w tej opowieści. ANGLIK Wszystkie one są tyle samo warte (macha ręką, rozgląda się., widzi, Żf n^t na niego nie Zwraca uwagi. Odchyla się niebezpiecznie L krzesłem do tyłu, ściąga Zf stołu bankietowego jeszcze jedną butelkę wódki, zastanawia się, co zrobić z, korkiem, wpycha go fajką do środka. Mruga do Zaharowanego, nalewa mu do szklanki, potem sobie, butelkę stawia pod stołem). PRZEWODNICZĄCY Prawdę mówiąc, kolego Pałek, czy wy lubicie tłuszcz? PAŁEK Nie lubię tłustego, zjadłem panując nad mdłościami. PRZEWODNICZĄCY ' To po coście ten tłuszcz zjedli? PAŁEK Żeby jej nie zmartwić. PRZEWODNICZĄCY Ale teraz? PAŁEK Z tych samych pobudek i tak jak było. PRZEWODNICZĄCY Wyglądacie na zadowolonego. Jeżeli wtedy było tak samo, to ja w ogóle nie bardzo was rozumiem. 54o TEATR PAŁEK Ja mówiłem, że tego wszystkiego nie umiałem w sobie pogodzić. Chciałem z nią wyjechać, myślałem, jak jadłem, o takim miejscu na plaży, gdzie struga wpadała do morza. Myślałem, jak bym ją tam przenosił na rękach, jakbyśmy wyjechali na wspólne wakacje. Połykałem kawałki, żeby jak najbardziej unikać smaku. SEXI A inżynier Romanek? Jego też chcieliście nosić? Nie mogliście z kim innym wyjechać? ROBOCIARZ Dążyliście do rozbicia tej rodziny? PAŁEK Bo nie mogłem żyć w stanie nieuczciwości. SEXI Ale jednak żyliście. Tylko na zachodzie miłość jest bezmyślnym tworem przyrody. PRZEWODNICZĄCY Nie deprecjonując osiągnięć tamtej cywilizacji. CIOTKA Nie obawiałeś się, synku, że Gosia nie obdarza cię uczuciem równym twojemu? PAŁEK Ona mi wyznała miłość. Całowała mnie i kochała. SEXI Całowała, czy wyznała? ROBOCIARZ Nie lepiej było wziąć się za dziewczynę prostą, taką jak ty? Podchodzi jeden z robotników urządzających wystawę.. ROBOTNIK I Powieszać fotografie zasłużonych wzdłuż, dookoła, czy jedną nad drugą? PRZEWODNICZĄCY Jak chcecie. ROBOTNIK I Nam jest wszystko jedno. PRZEWODNICZĄCY To wieszajcie byle jak. ROBOTNIK I To znaczy jak? PRZEWODNICZĄCY Wszystko jedno. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 541 ROBOTNIK I Dookoła? PRZEWODNICZĄCY Tak. ROBOTNIK I Czy jedna nad drugą? PRZEWODNICZĄCY A jak byście woleli? ROBOTNIK I Właśnie się pytam. Żeby potem nie było... PRZEWODNICZĄCY Mówiłem, że nic nie będzie. ROBOTNIK To wieszam dookoła. PRZEWODNICZĄCY Dobrze. (Robotnik odchodzi. Przewodniczący krzyczy %? nim) Albo lepiej jedna nad drugą. ROBOTNIK I wraca To jak w końcu? PRZEWODNICZĄCY Wszystko jedno. Jak chcecie. ROBOTNIK I Nam wszystko jedno (odchodzi)- WYSPORTOWANY do Sexi Moglibyśmy iść na film nie o miłości. SEXI ^~~ No to na jaki konkretnie? WYSPORTOWANY Sportowe życie. SEXI Pan mi naprawdę tym nie zaimponuje. WYSPORTOWANY Naprawdę z panią trudno jest się porozumieć (wstaje,przeciąga się). Przepraszam na chwilę. Wyrzucając ręce w górę, potem w bok, rusza energicznie jak na lekcji gimnastyki, przez sak> następnie biegnie sportowym truchcikiem wciągając i glośno wypuszczając powietrze- Obiega 54* TEATR kilkakrotnie salę, po czym przystępuje do ćwiczenia skłonów. Wszyscy na chwile, rozluźniają się. Tu ewentualnie można zrobić przerwę. PRZEWODNICZĄCY A wy, kolego (krsycyy w stronę ćwiczącego ciągle Wysportowanego). Może byście tu pozwolili? Jednak jesteście na zebraniu Rady. WYSPORTOWANY podbiega, robi wdechy O co chodzi? PRZEWODNICZĄCY Jesteście na zebraniu. WYSPORTOWANY Ale była przerwa. PRZEWODNICZĄCY Ale się skończyła. WYSPORTOWANY Aha (robiprzysiad). PRZEWODNICZĄCY Przestańcie ćwiczyć, jak do was mówię. WYSPORTOWANY Pojutrze są zawody. PRZEWODNICZĄCY Nie jesteście zawodowcem* Słychać krzyk Żony. ŻONA Nie, nie zgadzam się, nie! Dosyć! Pani Eleonora pociesza i uspokaja Żonę, kładzie jej na głowę mokry kompres. Niby-pohój Żony. Pałek stoi w kąpielówkach, naprzeciwko Sexi siada w fartuchu jednego % robotników. Pod fartuchem jest prawie naga. Sexi siada na kanapce, Pałek na podłodze kładzie jej głowę na kolanach. $EXIja&o Żona Kupiłam nową płytę, z myślą specjalnie o tobie. (Rozlega się akompaniament - zamiast dzjang, dzjang, tera^ ciang, ciang). Jedna moja znajoma mówiła mi, że jej sprawiło ogromną przyjemność, kiedy jej znajomy mówił jej brzydko. PAŁEK Co? SEXI Brzydko, no przecież wiesz. PAŁEK Nie rozumiem w ogóle, o co chodzi, ani nie chcę rozumieć. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 543 SEXI Czekaj, czekaj. PAŁEK Ja nie chcę czekać na żadne wyjaśnienia. SEXI No, przecież ja wiem, że tego chcesz. Musisz z siebie zrzucić tę sztuczną kulturę. Tapczan, albo w naszym wypadku podłoga, jest miejscem, w którym należy się całkowicie wyzwolić. No więc... PAŁEK Co? SEXI ' No przecież ja doskonale wiem, jak wy, czyli robotnicy i technicy, w takich mieszkaniach jeszcze nie powykańczanych i nie oddanych do użytku lokatorom, siedząc nad wódką, urządzacie przyjęcia z kobietami. I ty na pewno brałeś udział w takich rozmowach, gdzie właśnie robotnicy i technicy mówią o swoich kobietach i wiem, jak wy je nazywacie. No? (wtula się w Pałka) No, du... no... PAŁEK Nieprawda! Nieprawda! Nigdy tego nie robiłem! To jest niemożliwe! Nigdy tego nie robiłem i nie będę robił! (Ale Sexi wtula się w niego, mówiąc) SEXI Ja wiem doskonale, że je nazywacie dupy. I następnie mówicie, że co z nimi robicie? Że je ... no... no... że je w tych pustych domach... pieprzycie. PAŁEK Nie! Nie! SEXI Ja wiem, wiem! A mój inny znajomy mówił mi jeszcze, że jego_znajoma była zachwycona, kiedy ją ten znajomy w czasie trwania miłości bił. Czekaj, czekaj! (przytrzymuje wycofującego się Pałka). Przy czym, żeby to miało wartość, należy bić umiejętnie. Najlepiej jest bić po udach albo po plecach, to zresztą zależy od aktualnej sytuacji... (Mówi napierając coraz, bardziej na Pałka, przytulając się do niego, ściągając go wreszcie na podłogę) No... no... (wtedy Pałek wyrywa się uderzając ją, zresztą nie mocno, w ramię, na co ona mówi) Czekaj, głuptasie, nie teraz. PRZEWODNICZĄCY Czy wyście ją uderzyli? Żonę inżyniera? Waszą kochankę? Kobietę, którą kochacie? ROBOCIARZ O, tego to kiedyś się nie robiło. 544 TEATR PAŁEK Ale to o biciu nie było mówione. Ja Gosi nie uderzyłem, tylko ją. Ona sama zaczęła o tym biciu. PRZEWODNICZĄCY Co to jest koleżanko? SEXI Ja się wczuwam w sytuację. PRZEWODNICZĄCY Jednak dziękujemy wam za taką pomoc. Sexijest lekko oszołomiona. Podchodzi do stołu, bierne szklanki Zaharowanego, myśląc, %e w niej jest woda, wypija wódkę., krztusi się. PRZEWODNICZĄCY Co się z wami dzieje? SEXI W tej szklance był alkohol. ZAHAROWANY Ja panią kocham. ANGLIK Donosicielka! PRZEWODNICZĄCY Nie jesteśmy na imieninach. Bankiet się jeszcze nie zaczął. ZAHAROWANY Ja panią kocham. PRZEWODNICZĄCY patrzy na %egarek Pierwsza w nocy. Czy wy, koledzy, macie pojęcie, która godzina? Możecie kontynuować czy nie? Znów tylko pokój, f alek i Sexi. Pałek wkłada koszule,, spodnie, buty. SEXI Pochodź tak po pokoju. Uwielbiam cię obserwować nagiego. Masz owłosione palce od nóg. I pięknie chodzisz. Pochodź. PAŁEK Nie! Jestem oczywiście za szeroki. SEXI Musisz chodzić. PAŁEK ^ determinacją Chciałem ci powiedzieć coś, czego początkowo nie chciałem mówić. Jednak w tej sytuacji postanawiam wyznać, że twój mąż, inżynier Romanek, ma kobietę, którą kocha, z którą wyjechał. 545 SEXI obojętnie Jak ona wygląda? >•;•. PAŁEK Nie wiem. SEXI Jakie ma włosy? PAŁEK Nie wiem. SEXI A jak ma na imię? PAŁEK \ Nie wiem. A ... on do niej coś mówił... Wanda. SEXI obojętnie Ach, to ta! Biedny Artur, co on w niej widzi. PAŁEK Co? Co ty mówisz? On ma kochankę. SEXI Słyszę przecież. PAŁEK Nie! Czyś ty o tym wiedziała? SEXI Oczywiście, że nie. Nigdy bym tego nie tolerowała. (Pałek w ro^pac^y bije się f o twardy). Posłuchaj. Pewna znajoma mówiła mi, że sprawiało jej ogromną przyjemność, jak jej znajomy darł jej majtki na strzępy. PAŁEK Nie. SEXI przytulając się do niego Wiem dobrze, że masz na to ochotę, aby podrzeć te moje nowe majtki na strzępy. PAŁEK Takie majtki są potem kompletnie do wyrzucenia. SEXI Wiem, że tego chcesz. I możesz to zrobić. Wiem, że tak właśnie lubią zachowywać się prawdziwi mężczyźni, nie tacy jak Artur. Nie! Nie zależy mi, ja nie chcę, nie chcę. SEXI No rób to, rób! 546 TEATR PAŁEK To ładnie, że chcesz się dla mnie pozbawić zupełnie nowych majtek... SEXI patrzy na niego i mówi zdecydowanie No... PAŁEK skarpie gumkę,, ale tylko rozciągają. Gumka z, trzaskiem powraca Może ty zdejm sama, a ja następnie podrę, bo mi się trzęsą ręce... SEXI Drzyj! (słychać trzask materiału) No i co? No i co? Zupełnie, na strzępy! PAŁEK To trudno, bo są elastyczne. Naraz_przy stole zapanowała cisza. Wszyscy patrzą na pokrwawionego, lekko zataczającego się mężczyznę., który posuwa się w ich stronę. Widmowo wyglądający inżynier Artur Romanek —gdyż, on to jest właśnie —gestykulując i mrucząc coś niezrozumiałego, osuwa się na kozetkę w zaimprowizowanym pokoju. Jego ŻPna> do tej pory półdrzęmiąca, z. mokrym kompresem na głowie, otwiera oczy, patrzy na męża i mówi spokojnie: ŻONA A, jesteś (i znowu przymyka oczy, jest wyraźnie oszołomiona, dopiero po chwili dociera do niej pojawienie się męża oraz. jego stan i wygląd. Zrywa z. głowy kompres i mówi) Co się stało, Artur? Co się stało? (Kładzie mu kompres na głowę) Inżynier ma zabłocony garnitur, skórę na rękach pozdzieraną. Uśmiecha się melancholijnie. Teraz, stół zdążył już. ochłonąć, jedynie Wysportowany nie przerywa ćwiczeń, przemierzając nadal elastycznie częjć wystawową. PRZEWODNICZĄCY Co się stało? SEXI Jak wy wyglądacie? INŻYNIER ociera zakrwawioną ręką czoło ROBOCIARZ Dlaczego nie było was dziś w pracy, a wczoraj na zebraniu? ROMANEK To wszystko moja wina. CIOTKA Pani Eleonoro, trzeba dać mu herbaty. Ja mam doświadczenie. Raz mój syn, kiedy miał 17 lat, przyszedł też w takim stanie, nie, wtedy miał 16, zaraz, on się urodził (oblicza w myślach), dokładnie 16 i dziesięć miesięcy, bo to w tydzień po jego imieninach. Tak, na pewno... PRZEWODNICZĄCY Albo wody, najpierw wody. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 547 ŻONA Wywróciłeś się? SEXI Obawiam się, że także wypił (bierze szklankę sprzed Zaharowanego, zanosi Roman- kowi). Zaharowany próbuje protestować, Romanek pije, krztusi się. W szklance była wódka. PRZEWODNICZĄCY Mamy kłopoty z kombajnami, jutro (patrzy ^ Kf&are^)>a właściwie już dzisiaj, po wystawie będzie się o tym gadać, a wy znikacie. SEXI Jeszcze do tego o was się mówi cały wieczór. ROBOCIARZ Istotnie, mówimy o waszych sprawach. PRZEWODNICZĄCY Moglibyście przyjść w innym stanie. Wymyśliliście coś z tymi pasami? CIOTKA Dałam mu herbaty z cytryną i do łóżka. Wyglądał blado, a to wszystko przez imieniny kolegi z ruchu. ŻONA Gdzieś się tak zabłocił i pokrwawił? ROMANEK To wszystko moja wina. PRZEWODNICZĄCY O czym wy mówicie? ROMANEK O wszystkim. O tym i o wszystkim. CIOTKA Tarn był punkt kontaktowy i oni udawali, że urządzają bankiety, aby odwrócić podejrzenia. Niestety, musieli pić. SEXI Kolego, mówcie jaśniej. ROMANEK Jak to powiedzieć? ROBOCIARZ No, nie przesadzajcie. Zawsze są sposoby, żeby powiedzieć, nie bądźcie tacy finezyjni. TEATR ROMANEK Jak ja ją kochałem! (Ma ł%y w octach, ociera je. fani 'Eleonora podaje mu herbatę,. Romanek bierne %e stołu bankietowego plaster szynki, syada. Nalewa sobie wódki) Jak ja ją kochałem! SEXI Kogo macie na myśli? PRZEWODNICZĄCY Istotnie, kolego Romanek. I odstawcie tę szklankę. ROMANEK szybko wypija Jak ja ją kochałem! ROBOCIARZ Kogo mianowicie? Tę, dla której zerwaliście z żoną? ROMANEK Nigdy nie zerwałem z żoną. Tylko ją kochałem. PAŁEK, który do tej pory siedział patrząc pnęera^ony na Romanka, tera^ podrywa się Panie inżynierze, a tamta? ROMANEK Jaka tamta? PAŁEK No ta... z delegacji, z którą pan podróżował? ROMANEK kręci pr^ec^ąco głową Nikogo nie było. Bierne następny plaster szynki. PRZEWODNICZĄCY Kolego Romanek, to jest przygotowane na bankiet. Jak już piliście, to trzeba było zjeść kolację. ROMANEK Kochałem tylko żonę i nikogo nie było. ŻONA Nie wierzę ci. ROMANEK Nikogo nie było! PA1EK ^ ro^pac^ą Nieprawda, to niemożliwe! Ja sprawdzałem. ROBOCIARZ Kolego Czesiek, trzeba wierzyć ludziom. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 549 ŻONA Kłamałeś, Czesławie. Okłamałeś mnie. Artur, ja też cię kocham. PAŁEK To niemożliwe! SEXI Czyli kolega Pałek przedstawił wersję nieprawdziwą. I podarł mi majtki. ROBOCIARZ Zaraz, zaraz. Ja w Cześka wierzę. On by nie kłamał. Ja go pamiętam, jak ganiał w krótkich spodenkach. PRZEWODNICZĄCY Ale mógł się omylić. ROBOCIARZ Jeżeli, to w najlepszej wierze. PAŁEK Ja sam widziałem. ROMANEK Dajcie spokój, kolego Pałek. Nie mam do was żalu. Wszystkiemu jestem winien ja. SEXI A konkretnie, a propos, de facto? Nowe majtki. ROMANEK pokazując Żonę Ona mnie nie kochała nigdy. Nigdy nie było jej dobrze ze mną. Ja to widziałem. Jak ja się męczyłem! Widziałem to wszystko doskonale, ale nic na to nie można poradzić, nic nie mogłem poradzić. ANGLIK podrywa głowę %nad stołu Trzeba było skuć mordę. Można zobaczyć te majtki? SEXI Chamidło! ANGLIK Nie to nie. I pod obcas! ROBOCIARZ Co kolega gada! ANGLIK To, co trzeba. ROBOCIARZ Kolega by muchy nie skrzywdził. 55° TEATR ANGLIK obrażony J*? ROBOCIARZ Ty-ANGLIK Niestety (yac^yna płakać). ROMANEK Ja prowadziłem kajet, gdzie notowałem swoje myśli i postanowienia, jak mam się w stosunku do niej zachowywać, co mam robić. Notowałem to pod wpływem lektur, próbowałem różnie. Próbowałem ją brać do kina, do teatru, kupowałem jej wszystko. Przeczytałem Dostojewskiego, uderzyłem ją krzesłem i potem się rozpłakałem. To też nic nie pomogło. PRZEWODNICZĄCY Bardzo dziwne mieliście pomysły. ROMANEK Jej ze mną nie było dobrze. Na spacerze przyglądała się ciągle innym. Marzyła o kimś innym. Zawsze była mi obca. W łóżku też. Raz na przykład... ŻONA Może byś się opamiętał. SEXI Nie, dlaczego, proszę powiedzieć. ROMANEK I wtedy postanowiłem, że nie mam prawa jej męczyć dłużej, że ona musi mieć kochanka... że ja się muszę na to zgodzić, że ja muszę to zrobić dla niej. SEXI To jest idiotyzm. PRZEWODNICZĄCY w%rus%pny Rozumiem was, kolego. Byliście nieszczęśliwi. ŻONA Arturze, co ty mówisz? Ja cię kochałam, ja cię kocham. Kłamiesz. ROMANEK To prawda. WYSPORTOWANY Trzeba było raczej, kolego, zwrócić się do lekarza, jeżeli nie dawaliście rady. SEXI Dowcip jest dobry, jak jest miejsce na dowcip. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 551 ROBOCIARZ Życie płata figle. To jest smutna historia. (Do Wysportowanego) Z czego się śmiejecie? WYSPORTOWANY Rozluźniam mięśnie karku. PAŁEK Panie inżynierze (podnosi się, %ac%yna krążyć po pokoju). Panie inżynierze! A ten wyjazd? Ja nie chcę mówić, że pan wymija prawdę, ale ten wyjazd... umówiony z kobietą, którą pan ucałował i obejmował. ROMANEK Właśnie byłem umówiony, panie Czesławie, właśnie o to chodzi. Właśnie umówiłem się z nią, aby udawała, że mnie kocha. Ja nie miałem kochanki. Wiedziałem, że pan idzie za mną, że jestem obserwowany przez pana, no, ja też was obserwowałem. I chciałem. I musiałem was do siebie popchnąć. Rozumiałem pana opory, panie Czesławie, widziałem, jak pan po pracy łaził u nas pod oknami. Potem pan wchodził, a ja łaziłem. Robiłem to wszystko dla was. ŻONA O Boże, Artur! SEXI Mnie się to nie podoba, ale to jest wzruszające. ŻONA To wszystko jakieś nieporozumienie. ROBOCIARZ W ludziach jest więcej dobrego niż się myśli. CIOTKA To było kiedy mój syn miał 17 lat, nie, 24, tak jest, 19, więc raz... wypija szklankę wódki. PRZEWODNICZĄCY Każdy był w trudnych sytuacjach. Sam kiedyś poznałem pewną kobietę... ROBOCIARZ To już, Wacek, mówiłeś. PRZEWODNICZĄCY Ale się opanowałem. (Do Robociaręa) Myślałem teraz o innej historii. PAŁEK A ta rozmowa przed pana wyjazdem, ta rozmowa? ROMANEK Jaka rozmowa? To, że wam mówiłem, dlaczego nie pokazujecie się u mojej żony i że stale się o was pyta? To robiłem dla was. 55* TEATR PAŁEK A ona nie pytała? ROMANEK wzrusza ramionami Nie. Ale patrzyła na was. Ja widziałem, jak patrzyła. Ona nic mi nie powiedziała, i jest za subtelna, ale ja wiedziałem. CIOTKA Wiecie, raz syn też się poświęcił dla kobiety. (Teraz Polek przerywa krążenie, Zatrzymuje się, i nagle, porażony jedną myślą, biegnie przez, salę wypełnioną posągami, przebiega między robotnikami, którzy Zakończyli'już pracę i zbierają się do wyjścia, biegnie prosto iv kierunku okna). PRZEWODNICZĄCY Łapcie go! (f alek mocuje się % oknem. Wysportowany podrywa się, %a nim Zaharowany, który przed chwilą podniósł się, aby wziąć coś z? stołu bankietowego). ROBOCIARZ Czesiek, Czesiek! Wysportowany ruszą, eleganckim sprintem, potyka się o fragment rzeźby i pada. W tym momencie P alek otwiera okno, wychyla się, patrzy na dół, potem na salę, decyduje się na skok. Kładzie się na oknie, przechyla głowę w dół. W momencie, gdy zdawałoby się, & na wszystko jest już z? późno, lekko zataczający się Zaharowany podbiega i wczepia się kurczowo w jego nogę. Pałek wisi za oknem, ale Zaharowany trzyma go za but. Pałek wisi głową w dół. ZAHAROWANY krzyczy Wszystkie jesteście takie same! Wszystkie nas wykańczacie. Żebyście zobaczyli moją żonę. Wykańcza mnie, zaszczuwa, ruszyć się nigdzie nie mogę, nic zrobić nie mogę; tak mnie strasznie kocha, ścierwo. Wszystko dla mnie rzucik - dom, pracę, naukę, wszystko. I tak mnie tym przy sobie trzyma, tak mnie tym otoczyła i zaplątała, bo wyrzekła się wszystkiego w życiu dla mnie i dla naszych dzieci. Ale kiedyś przyjdzie dzień, że ją złapię na zdradzie, dziwkę jedną, i odejdę. Wszystkie pieniądze oddam, będę płacić wszystko, ale odejdę (kończy smutniej). Ale wiem, że ona kochanka nigdy nie będzie miała (płaczę). I ^ chcę z nią jechać do Bułgarii, ani nigdzie. Cofam wniosek o wczasy. (Podbiega Wysportowany, chwyta Pałka zfl drugą nogę). PAŁEK głucho Puśćcie mnie, puśćcie! WYSPORTOWANY do Zaharowanego Kolego, ciągnijmy równo. Ej, hop! I jeszcze raz. Ej, hop! PAŁEK czepiając się okna Ja tak nie chcę dłużej! Zaharowany i Wysportowany odprowadzają Pałka na miejsce. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 553 PAŁEK wyrywa się Ja tak dłużej nie mogę! ROBOCIARZ Czesiek, na miłość boską, co wy wyprawiacie! Wplątałeś się w tę ich historię... Jak kto wpadnie między wrony... CIOTKA śmieje się Mój syn,kiedy miał 27 lat czy nawet 28, też się zakochał nieodpowiednio, ale mu przeszło. ZAHAROWANY do Anglika Poszlibyście ze mną do kina? PRZEWODNICZĄCY Trzymajcie nerwy na postronku! Tak nie można. Nie jesteście dziecko. ANGLIK przygląda się uważnie Raczej nie. ROBOCIARZ Co by ojciec powiedział!... jakby żył. ŻONA Czyś ty, Czesław, oszalał? ROMANEK To wszystko moja wina. Wszystko moja wina. Ja dziś chciałem ze sobą skończyć. Ale zabrakło mi odwagi. Skoczyłem pod samochód za późno. PRZEWODNICZĄCY Jeszcze tego brakowało. Wiecie, ile Państwo kosztowało wasze wykształcenie. ŻONA Artur, ja nie wiedziałam, że to wszystko tak! Poza tym ja uwierzyłam Pałkowi. Artur! Ja się dla ciebie zgodziłam na wszystko to tutaj. Ale to wcale nie było tak, jak pokazywano. Ja byłam pod wpływem Pałka. Wiesz, ci robotnicy... On miał na mnie jakiś dziwny wpływ. To wszystko wyglądało inaczej. On był taki brutalny. W tym momencie Pałek próbuje sobie przeciąć żyły butelką, rozbijając ją o stół. Zaharowany i Wysportowany udaremniają mu to. PRZEWODNICZĄCY Co to znaczy, że było inaczej? ŻONA W tych scenach. One były inne, miały inny przebieg. ROBOCIARZ To znaczy, że jesteście zakłamańcem. 554 TEATR WYSPORTOWANY masując sobie ręce Zdaje się, że naciągnąłem sobie mięśnie przedramienia, przy tej szarpaninie pod oknem. No oczywiście, boli mnie. Jeszcze tego brakowało! Pojutrze zawody! Muszę zaraz mieć elastyczny bandaż. Oczywiście nikt tu nie ma elastycznego bandaża? Muszę natychmiast unieruchomić sobie ramię. Może wtedy przejdzie. (Wykonuje rozbieg, imitując raut os%c%epem. Krzywi się.) No oczywiście, boli. Byłem o tym przekonany. Pałek,jako żpna inżyniera, wpoi leiy na kozetce. Wchodzi Żona jako Pałek, %a sobą trzyma pół litra wódki, stawiają na stole, odbija, nalewa do szklanek. Podchodzi do lecącego na kanapce Pałka, całuje go brutalnie w usta i mówi. ŻONA jako Pałek Pij, Gosiu, i rozbieraj się. Szkoda czasu. PAŁEK jako Żona Nie, nie, tak nie było, ja nie mogę... ŻONA jako Pałek Rozbieraj się. Lubię cię oglądać rozebraną (rozpina Pałkowi koszuli, całuje go w SW()- Lubię cię rozbierać. (Pałek zrezygnowany biernie poddaje się %abiegom Żony). Jedna znajoma mówiła mi, że jej to sprawiało przyjemność, jak jej znajomy darł majtki na strzępy. PAŁEK jako Żona Nie, Czesławie, to zupełnie bez sensu. Takie majtki są potem kompletnie do wyrzucenia. ŻONA jako Pałek Wiem, że ci to sprawi przyjemność. Prawdziwie erotyczne kobiety uwielbiają to. Jeszcze tego nie rozumiesz, ale to zrozumiesz. (Skarpie Pałka %a pasek). W ten sposób wyzwolisz się od sztucznej kultury. PAŁEK jako Żona Nie, to bez sensu. To jest odchylenie erotyczne. ŻONA jako Pałek Cicho, zamknij gębę. PAŁEK jako Żona To może ja sama zdejmę majtki, a ty je potem podrzesz. ŻONA jako Pałek Nie, nie! (skarpie Pałka zapasek). No i jak ci jest, jak ci jest? Mów! Na same strzępy, do końca. Mów, Gosiu, jak ci jest. PAŁEK zrywa się Nie! Mógłbym to zrobić przeciwko sobie, dla ciebie, ale nie przeciw prawdzie. Gosiu, powiedz, jak to było naprawdę. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 555 ANGLIK do Sexi Gdyby mnie pani pokochała, rzuciłbym picie i zaczął żyć inaczej. SEXI Niestety, kolego, nie wierzę wam po pierwsze. ANGLIK Słowo honoru. SEXI A dlaczego żona od was odeszła? ANGLIK Zakochała się. SEXI To niedobrze. ANGLIK Kupilibyśmy wóz, jeździlibyśmy... SEXI Nie o to chodzi. Samochód jeszcze nikomu szczęścia nie przyniósł. A jaki by pan chciał kupić? ANGLIK A jaki by pani chciała? SEXI Niech mnie pan teraz nie nudzi. W ogóle to jest pana sprawa. PAŁEK Nie, ja tak dłużej nie chcę ani kontynuować nauki, ani żyć, jeżeli tak było. SEXI Trochę spóźnione wyrzuty. ROBOCIARZ Nigdy nie jest za późno. PAŁEK Dlaczego ty, Gosiu, to robisz? ŻONA Ja od początku wiedziałam, czego ty oczekujesz po mnie, po miłości ze mną, czyli z kobieta z innej sfery. Więc zachowywałam się tak, żeby ci ułatwić wszystko, żeby ci nie sprawić zawodu. A potem już był taki punkt przełomowy. PAŁEK Kiedy? ŻONA Jedna wizyta. ,, „ i \'," 556 TEATR PAŁEK Która? ŻONA Wiesz. PAŁEK Nie wiem. ŻONA Nie krzycz. PAŁEK Nie krzyczę. PRZEWODNICZĄCY Obiektywnie mówiąc chyba powiedzmy sobie - krzyczycie. Wchodzi Wysportowany L zabandażowaną ręką. WYSPORTOWANY Zdobyłem bandaż. Właściwie to nie jest bandaż, tylko płótno, ale mocno związałem i dobrze trzyma. Potem zamienię na bandaż elastyczny. Pałek, Żona iv pokoju. Pałek wchodzi, Żona leży na kozetce. Pałek siada w fotelu. PAŁEK Musisz porozmawiać z mężem, szybko z nim musisz porozmawiać. ŻONA Chcesz herbaty? Obejmij mnie. Może coś zjesz? Mam trochę tłustego schabu. PAŁEK Musisz porozmawiać. Ja tak dłużej nie mogę. ŻONA Chcesz herbaty albo schabu? PAŁEK Ja nie mogę... ŻONA O co ci... PAŁEK Musisz z nim... ŻONA Chcesz herbaty? PAŁEK Musisz. (Żona kiwa przecząco głową. Pałek skrywa się, biega po pokoju. Ona też %aaęyna krążyć. Pałek staje przed nią, rozkłada re_ce, nic nie mówi. Ona feę nie mówi. Patrzą na CUDZOŁÓSTWO UKARANE 557 siebie. Ona zaczyna się cofać. Pałek idspe z? nią. Terasy tojużjest ucieczka Żony. Pałek goni ją. Ona potyka się, przewraca, Pałekpada na nią, zaczynają dusić. Ona krzyczy „pomocy") PAŁEK Mów im prawdę, mów im prawdę, i mnie, mów mi prawdę! ŻONA Na pomoc! Aaa! SEXI Czy to nie jest naprawdę? PRZEWODNICZĄCY Nie. ŻONA Na pomoc! (żaharowany i Anglik podbiegają, odciągają Pałka, P alek mdleje). Chciał mnie zabić. PRZEWODNICZĄCY Ee, tam! Zaraz przesadzacie. CIOTKA Dzieci, nie kłóćcie się. ŻONA Kiedy tak... PRZEWODNICZĄCY Co? ŻONA On chciał. PRZEWODNICZĄCY Spotykaliście się tyle razy... Jak mógł chcieć, kiedy pani się tutaj znalazła cała i zdrowa? ŻONA On teraz chciał, teraz... PRZEWODNICZĄCY Wszystko się dobrze skończyło. (Anglik wybucha śmiechem). Z czego się śmiejecie? ANGLIK Z siebie. ŻONA O mało mnie nie zabił. PAŁEK odzyskuje przytomność, pani Eleonora podaje mu wodę,, wyciera ciepło mokrym ręcznikiem Co się stało? TEATR WYSPORTOWANY Zabicie kogoś jest czynnością prostą, o ile posiada się odpowiedni zasób wiadomości i umiejętności nabytych drogą ćwiczeń. Można zabić przez ściśnięcie dłoni. Przeczytałem o tym w specjalistycznej książce japońskiej. Przez uderzenie w tętnicę lub skroń. Duszenie jest już anachronizmem. Należy ćwiczyć kanty dłoni, chcąc wyrobić sobie twardość, o tak (demonstruje: siada pr%y stole, uderza u> krawę_d% dłońmi). Japończycy całymi godzinami uderzają spodem dłoni o różne przedmioty, choćby o stoły w czasie wizyty u znajomych. Takie gesty człowiekowi nie wprowadzonemu mogą się wydać dziwaczne a nawet bezcelowe. Można też, jeśli już się chce dusić, to nogami, stosując charakterystyczny węzeł (kładzie się na %iemi, demonstruje). Pałek płacie. ROBOCIARZ do wysportowanego Niepotrzebne nam są te wszystkie mody. I co wy właściwie sugerujecie? Japonia to kraj o starej kulturze materialnej. Niedawno przedstawiciel japońskiego środowiska literackiego otrzymał nagrodę Nobla, a wy obsesyjnie z tym duszeniem. W ten sposób wyrabiacie w ludziach fałszywy albo w każdym razie niepełny obraz danego kraju. I to tylko po to, żeby się popisać. ŻONA do Romanka Ja nie mogłam wiedzieć, Artur, tego wszystkiego. Dlaczegośmy nie porozmawiali? Ale teraz będzie inaczej. ROMANEK Za późno. Ja już podpisałem na siebie wyrok. PRZEWODNICZĄCY Co wy, kolego, mówicie? ROMANEK Ja nie będę z nią żył. Odejdę, wyjadę. PRZEWODNICZĄCY Co wy, co wy? ANGLIK O mało go nie zabiła. ROMANEK Nie, nie zmienię mojej decyzji. Ona nie miała mnie odwagi prosić o rozwód, ja muszę mieć odwagę. ANGLIK Bo to wszystko dziwki. ROMANEK Proszę się tak nie wyrażać. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 559 ZAHAROWANY Słusznie. Jak nie ma dzieci i ona go nie kocha, i go zdradza... SEXI Co to ma wspólnego? ŻONA Ja wcale nie chcę odejść. PAŁEK Gosiu! ŻONA Kłamałeś cały czas. Poza tym ja teraz na nowo zobaczyłam męża. Widziałam w nim do tej pory tylko mądrego technika. SEXI Technokratę? ŻONA Tak. ROMANEK w%rus%ony Przestań, Gosiu, przestań. Ty potrzebujesz kogoś innego, takiego jak on (pokazuje Pałka). On jest dobry, porządny mężczyzna, silny, zostanie inżynierem. Bądź dla niego dobra. SEXI Ja mam pewne wątpliwości. (Podchodzi Robotnik I, któryju^ kilkakrotnie domagał się instrukcji i informacji), ROBOTNIK I Skończyliśmy i lecimy. Prawdę mówiąc, te figury robione są po nowemu, byle jak, z gipsu, na grandę. Obtłukują się. PRZEWODNICZĄCY Do tego nie można tak podchodzić. To są eksponaty. ROBOTNIK I Ale jak wykonane! Pozwólcie, popatrzcie. PRZEWODNICZĄCY Nie mam teraz czasu. ROBOTNIK I Ale popatrzcie! (Trąca lekko fragment buta odlewu - but się odłupuje), PRZEWODNICZĄCY Czyście zwariowali? Przyłóżcie to zaraz! ROBOCIARZ Daj spokój, Wacek. Nie krzycz na nich. Ty się zmieniłeś, a ludzie są pomęczeni. W tym momencie łoskot. To jeden % robotników pray drabinie odbija gipsową rękę. TEATR PRZEWODNICZĄCY Co to jest? ROBOTNIK II Ja tego nie mogłem wytrzymać, tej ręki. ROBOTNIK I Bo tam była zaciśnięta pięść, potem się urwała i zostało hitlerowskie pozdrowienie. Jemu Niemcy chałupę spalili. PRZEWODNICZĄCY Strasznie późno! Trzeba to pozamiatać. ROBOCIĄRZ Trzeba go zrozumieć. Zmordowany. Która to już godzina... PRZEWODNICZĄCY W końcu bez ręki też są posągi na wystawach. SEXI Myślicie o Wenus? PRZEWODNICZĄCY A chociażby i o niej. SEXI Tam jednak brak ręki wypływał z czego innego. CIOTKA. Dajcie spokój, dzieci, nie kłóćcie się. Robotnicy porządkują salę, pani Eleonora poprawia stoi bankietowy, reszta w milczeniu %ajmuje swoje miejsca. Chwila milczenia. PANI ELEONORĄ odkłada ścierką, Nie wiem, czy można... Chciałabym złożyć wyjaśnienie. PRZEWODNICZĄCY Proszę, proszę. Pani Eleonora stoi nad stołem bankietowym, najeżonym butelkami i piramidkami mięsa. W jej stronę ^wracają się wszystkie głowy. PANI ELEONORĄ Otóż chciałam wyjaśnić, że cała sprawa jest mi niestety znana z bliska i dlatego tylko czuję się w obowiązku wyjaśnienia. Że inżynier Romanek w sposób zasadniczy rozmija się z prawdą. W każdym zaś razie idzie o sprawę rozwodu. A że z jednego kłamstwa wynika drugie, dlatego mogę przypuścić, że kłamie w całości... (pr%y stole poruszenie, konsternacja). Otóż chciałam oświadczyć, że na pomysł rozwodu wpadł inżynier Romanek trzy miesiące temu, kiedy składał do centrali podanie o przydzielenie go na trzyletni wyjazd jako eksperta do krajów CUDZOŁÓSTWO UKARANE afrykańskich, czego warunkiem był wyjazd bez rodziny, i gdzie inżynier Romanek podał w odpowiedniej rubryce „rozwiedziony". Dlatego ja postanowiłam to odsłonić jako dowód matactwa inżyniera wymierzonego przeciw obywatelowi Pałkowi, którego inżynier popchnął następnie w dwuznaczny związek posługując się nim w celu uzyskania zagranicznej pracy. Równocześnie swoją żonę nakierował na kolegę Pałka. PRZEWODNICZĄCY To jest niemożliwe! ROBOCIĄRZ Koleżanka Eleonora nie rozminęła się z prawdą przez całe życie. PAŁEK Jednak miał kochankę. ŻONA Ani chwili mu nie wierzyłam. ROMANEK Ja się muszę wytłumaczyć. ANGLIK Nic nie wiedziałem o tych możliwościach wyjazdu. ZAHAROWANY Ja go rozumiem, jak nie miał dzieci... SEXI Dajcie już spokój. ROMANEK Gosia by mnie samego na trzy lata nie puściła, z nią by mnie nie chcieli, a Pałek i tak jej się podobał. ŻONA Ja go w ogóle wtedy nie znałam. PRZEWODNICZĄCY Ale po coście tyle nakręcili? ROMANEK No, ja nie chciałem aż tyle... Liczyłem, że Gosia sama się z Pałkiem zejdzie i zaproponują rozwód. PRZEWODNICZĄCY To byłoby słuszne. ROBOCIĄRZ Jednak wpłynęły te donosy. TEATR ROMANEK U nas wysyłają tylko takich bez rodzin w trosce o to, aby nie burzyć i nie rozbijać małżeństw długim rozstaniem. PRZEWODNICZĄCY No... ja was rozumiem... Tylko co teraz zrobić? CIOTKA Ja nie rozumiem, dzieci, o co wam chodzi. Mnie się wydaje, że udało nam się dzisiaj wiele wytłumaczyć. Artur rozwiedzie się z żoną, ona wyjdzie za Czesława. A inżynier wyjedzie zgodnie z planem. PRZEWODNICZĄCY No, w tej sytuacji właściwie... jakby się wszyscy zgodzili... Co wy na to, kolego Romanek? ROMANEK Mnie się ten pomysł podoba. Przecież ja nie mogłem proponować jej rozwodu, póki nie było Pałka. PRZEWODNICZĄCY do Żony A pani? ŻONA Ja nie wiem... ja to muszę przemyśleć. PRZEWODNICZĄCY Jest jednak strasznie późno. WYSPORTOWANY Cała noc zeszła. Nie przychodzę dzisiaj do pracy. Muszę mieć kondycję. Trudno, załatwiajcie to sobie formalnie, jak chcecie, ja nie mogę wygrywać zawodów, jak nie sypiam po nocach. PRZEWODNICZĄCY Widzicie, kolego Romanek, ileście naplątali? Ja teraz rozumiem, żeście chcieli dobrze, ale najpierw przychodzą donosy, potem wy znikacie... ROBOCIARZ Swoją drogą ciekawe, kto donosy pisał. PAŁEK Ja (ogólna konsternacja, niedowierzanie). Ja. PRZEWODNICZĄCY Co wy gadacie? ROBOCIARZ Wymęczony. CUDZOŁÓSTWO UKARANE 563 PAŁEK recytuje Chciałem powiadomić o niemoralności uprawianej przez Czesława Pałka, technika uczęszczającego do WSI, który rozpoczął romans z żoną swojego przełożonego w pracy, a także wykładowcy na wyżej wymienionej uczelni, inżyniera Romanka Artura, który to romans uprawia skrycie narażając dobre imię zakładu oraz inżyniera... PRZEWODNICZĄCY otwiera %ess>yt, sprawdza ^ oryginalem anonim No rzeczywiście, zgadza się. Czy wyście oszaleli? ROBOCIARZ Kolego Czesławie, wiecie, jaki jest mój stosunek do donoszenia. SEXI Przez waszą przewrotność myśmy nie spali. PAŁEK Ja nie mogłem tak dłużej... potrzebowałem pomocy i wyjaśnienia. Nie miałem się do kogo zwrócić... Nie mam nikogo. Mieszkam samotnie, rodzinę utraciłem. Chciałem, żebyście mi pomogli, rozpatrzyli wszystko obiektywnie. Ja się nie boję kary, ale muszę wiedzieć... jak w ogóle układać swoje życie. Ponieważ stanąłem wobec sytuacji przekraczającej moje możliwości. ANGLIK do Romanka Czy tam nie potrzebują więcej ekspertów? Wiecie, ja akurat zostałem porzucony przez żonę, nic mnie tu nie wiąże. SEXI Przed chwilą żeście mi się prawie oświadczyli. ANGLIK Ale pani się nie zgodziła. SEXI Jeszcze nic nie odpowiedziałam. ANGLIK Ale ja wyczuwam, że pani nie chce. SEXI Skąd pan wie? ANGLIK Nie ma sensu się zmuszać, bo związki bez miłości nie przynoszą szczęścia. To jak, kolego Romanek? ROMANEK No, nic nie obiecuję, ale spróbuję pogadać. ZAHAROWANY do Romanka % podziwem Pan to ma pomysły, kolego. Może byśmy się spotkali po zebraniu w pewnej sprawie osobistej? 564 TEATR PRZEWODNICZĄCY do Palka To nie mogliście normalnie przyjść, pogadać, zapytać? Po co było te donosy pisać? ROMANEK do Anglika Prawdę mówiąc, kolego, szansę nie są duże. ANGLIK do Sexi Gdyby chociaż mnie pani kochała, wyróżniała mnie jakoś... SEXI Co tu wszyscy z tą miłością... Nie możemy normalnie porozmawiać? WYSPORTOWANY kofys^ąc ramionami Normalnie to ja chciałem iść z panią do kina. SEXI Po co niby ja mam z panem chodzić do kina? Co to da? Nie może kolega od razu powiedzieć? Zresztą ja wiem, o co chodzi. Ale kolega dla mnie nie jest partnerem. WYSPORTOWANY obrażony Niby dlaczego? SEXI Bo kolega jest za młody, a poza tym mnie śmieszy. Więc ja z kolegą nie mogę. WYSPORTOWANY Czym ja tak koleżankę śmieszę? SEXI Wszystkim. (Do Anglika) Czy pan coś mówił? ANGLIK Co? Ja? A tak. To znaczy, sekundę. Ja się muszę naradzić. Kolego Romanek! ROMANEK Dajcie mi teraz spokój. Zresztą mówiłem: małe szansę. ANGLIK do Sexi Może byśmy poszli do kina? SEXI Bardzo chętnie. PRZEWODNICZĄCY do Palka Prawdę mówiąc, ja bym wytępił wasze postępowanie. Zachowaliście się jak wykroczeniec. Jeszcze o tym pogadamy. ROBOCIARZ Uważaj, Wacek, uważaj. Łatwo jest skrzywdzić człowieka... A potem można żałować poniewczasie. Ja Cześka rozumiem. Czesiek miał do nas zaufanie. Ty już, Wacek, inaczej myślisz. Nie widzisz, ile nam tu Czesiek okazał zaufania. Z Cześkiem jest lepiej, niż myślałem, on od nas daleko nie odszedł, w ogóle nie odszedł. Był z nami i jest z nami, tylko pobłądził. Przyszedł do nas po pomoc, tak CUDZOŁÓSTWO UKARANE jak się kiedyś przychodziło. Może niepotrzebnie zwodził, gmatwał, mamił, ale ; wiedział, kto mu może pomóc. I dlatego trzeba tu myśleć, jak mu pomóc. I my .v musimy pomóc, chociaż teraz to nie jest wszystko takie łatwe ani proste, jak było kiedyś, dawniej, w ruchu. Dawniej było łatwiej pomóc. Pamiętasz, Wacek, jak nawiałeś z więzienia, komisarz przetrząsał strych, a ty siedziałeś w piwnicy. CIOTKA Kolega Romanek, jak już wiemy, zgodził się na rozwód. Sądzę, że Gosia w końcu też by wyraziła zgodę, tak więc wydaje mi się, że w chwili obecnej nic już nie stoi na drodze do zupełnego szczęścia Czesława. ROBOCIARZ Przetrząsali strych, ja stałem pod lufą na parterze, a wzrok mi ciągnęło na wejście do piwnicy zastawione beczką. Komisarz oparł się o tę beczkę, to aż mnie dreszcze • '' przeszły. WYSPORTOWANY do Sexi Pani mnie źle ocenia, niezależnie od wyników zawodów. SEXI Kolego, ja przygodę mogę przeżyć z każdym, ale nie widzę powodu żadnego, żeby to w ogóle robić, a po drugie — z wami. ROBOCIARZ I w końcu jednak nie nakryli cię, Wacek. Pamiętasz, jaką miałeś minę, kiedy odeszli? PRZEWODNICZĄCY Tak, tak. No, ale ja bym się właściwie tutaj zgodził,że sprawę można tak rozwiązać, jak tu zechcieliście zasugerować (uśmiecha się do Ciotki). Kolego Romanek, przejdźmy do sprawy pasów. ROBOCIARZ Dobrzeście, Czesiek, zrobili, żeście przyszli z tym do nas. ROMANEK Ja to przemyślałem. Trzeba będzie wrócić do poprzedniej skrzyni biegów, podciągnąć produkcję pasów u nas i wtedy wrócić do tego, co robimy teraz. PRZEWODNICZĄCY kiwa głową To samo myślałem. To samo w przerwie mówiłem koledze Pałkowi. Prawda, kolego Pałek? ZAHAROWANY przygląda się od dłu%s%ej chwili uważnie Wysportowanemu Czy nie zechcielibyście, kolego, odwiedzić mnie kiedyś? WYSPORTOWANY Ja? 566 TEATR ZAHAROWANY No, właśnie. Pogadalibyśmy sobie o sporcie, poznalibyście moją żonę... To naprawdę urocza kobieta, pełna werwy, wesoła... WYSPORTOWANY niepewnie No może kiedyś... ZAHAROWANY zacierając ręce Najlepiej umówmy się od razu konkretnie. Co byście powiedzieli na czwartek, osiemnasta? WYSPORTOWANY No, może... zobaczymy... ZAHAROWANY Mam zachodnie gazety sportowe. PAŁEK Ja nie mogę. PRZEWODNICZĄCY Czego nie możecie? PAŁEK Ja tak nie mogę zostawić tej sprawy. Ja już nie wiem. Ona nie ma dla mnie uczucia. Ja nie wiem... nie wiem, czy ja jestem winien, a jeżeli tak, to jak mam zostać ukarany? Ja tak nie mogę wyjść... CIOTKA To już, kochanie, obgadajcie sobie z Gosią w domu. Będziecie na to mieli sporo dni i nocy. Jak czasem pięknie się spełniają pragnienia. Wszystkim wam tego życzę. WYSPORTOWANY/>rL««ra% L Wysportowanym popycha Pałka do wyjścia. Pałek wyrywa się, rozdziera koszulę), PAŁEK Obiecywaliście. TEATR PRZEWODNICZĄCY Chyba widzicie, że teraz nie ma warunków. Pałek broni się, ale Przewodniczący, Wysportowany i Anglik wypychają go % sali. Sala pustoszeje. Słychać kr^yk Pałka. PAŁEK Ja się z nią tak nie ożenię! Ja muszę... Nie... (dalsze okrsyki Pałka %agłus%ają oklaski)^ Z drugiej strony sali otwierają się dr%wi. Wchodzi grupa elegancko ubranych mężc%yzn-Czarne garnitury, białe koszule, krawaty. Pierwszy ^ nich trzyma w ręku nożyce. Grupa rozrasta się, wypełnia salę. Z tyłu dołączają do niej Przewodniczący, Robociar% i inni. Gdzieś Z dala dochodzą niewyraźnie okrzyki Pałka. KONIEC Ostrze na ostrze W dniach 29 i 30 sierpnia Warszawa stała się widownią imponującej demonstracji sił fryzjerskich naszego bloku. W niedzielę o 9 rano fryzjerstwo socjalistyczne dziewięciu państw przemaszerowało ze sztandarami w inauguracyjnej defiladzie przez świątecznie przystrojoną halę-taflę Torwaru. Była to najlepsza odpowiedź tym wszystkim siłom, które chciałyby widzieć nasze fryzjerstwo osłabione kłótniami, konfliktami, separatystycznymi tendencjami. Po przemówieniu zastępcy przewodniczącego Komitetu Drobnej Wytwórczości IX Konkurs Fryzjerski Państw Socjalistycznych o „Puchar Przyjaźni", zorganizowany przez „Polfryz", stał się faktem. Przybyli do Warszawy z daleka: z mazowieckich równin, bułgarskich plaż, węgierskich puszt i winnic, rosyjskiej tajgi, z Pragi, Bukaresztu, Berlina, Belgradu, Moskwy^przywożąc to, co mają w swym dorobku najciekawszego. Pierwszą konkurencją konkursu była fryzura wieczorowa (wieczernaja priczos-ka). Potem strzyżenie i uczesanie młodzieżowe (męskie), fryzura artystyczna (damska), strzyżenie i uczesanie nowoczesne — puszyste (męskie), fryzura dzienna (damska), przegląd strzyżenia od uczesania klasycznego (męskiego), makijaże dzienne, wieczorowe, fantazyjne, pokaz fryzur historycznych i stylowych. Można więc chyba mówić o realnej konfrontacji sił, przeglądzie osiągnięć i sportowej rywalizacji w atmosferze zrozumienia i szczerości — protezy włosowe są dopuszczalne, ale tylko w postaci wpinki nie przekraczającej 20 procent ogólnego uwłosienia głowy modeli. Konkurs poprzedziła konferencja prasowa. Żyjemy w świecie niepięknym, trudnym, skłóconym. Podział fryzjerstwa światowego na dwa przeciwne sobie bloki jest wynikiem ogólnego układu sił na świecie. Pamiętając o tym przedstawiciele „Polfryzu" odpowiadali rzeczowo na pełne rzetelnej troski pytania dziennikarzy. Pytano o przeciwstawne tendencje fryzjerstwa zachodniego i naszego, czy potrafimy oprzeć się tendencjom płynącym do nas z Zachodu, czy w bieżącej sytuacji istnieje szansa na nawiązanie kontaktu z postępowym nurtem fryzjerstwa NRF. Otrzymane informacje napełniły zebranych dziennikarzy ostrożnym optymizmem. Wynikało z nich, że na fryzjerstwo kapitalistyczne należy patrzeć, zgodnie z marksistowską dialektyką, jako na zjawisko niejednorodne. Czasy, kiedy fryzjerstwo kapitalistyczne było monolitem, należą do przeszłości, ostatnio zaś rozpadło się ono na dwa kierunki: ortodoksyjny, wrogi nam, oraz lewicujący, z którym 57* FELIETONY I INNE... nawiązaliśmy kontakt przystępując do światowej federacji. Ktoś wyrazii obawę, czy w tej sytuacji na skutek wzmożonej infiltracji osiągnięć zachodnich nie zagubi się narodowego charakteru naszych fryzur. Przedstawiciele „Polfryzu" rozwiali te obawy - Zjednoczenie „Polfryz" lansuje głowę pełniejszą i włosy krótkie. Na ostro sformułowane zarzuty, iż nie uwzględnia się naszej specyfiki, zbyt skąpo premiując uczesania użytkowe, dogodne przy pracy w trudnych niekiedy warunkach, „Polfryz" wyjaśnił, że jurorzy biorą to pod uwagę, jakkolwiek konkurs państw socjalistycznych jest też próbą pokazania, co w ogóle można zrobić z włosami. Ten artystowski kierunek stał się powodem licznych ataków przedstawicieli prasy. Już po raz dziewiąty pogłębia się w dziedzinie fryzjerstwa przyjaźń i współpraca między naszymi krajami. Rejestrują to wszystko fotoreporterzy, kamery Dziennika Telewizyjnego i reżyser Marek Piwowski ze swoją ekipą z TV. Z wybiegu obserwują ich „Milicjantka" i „Boska Idylla", „Sędzia" i „Czar Lotosu", przedstawiciele różnych zawodów i warszawska Syrena. Defiladę makijaży fantazyjnych zamyka owacyjnie witany „Rodan — ptak śmierci", wykonany przez Spółdzielnię Pracy w Koszalinie. Nie podaję wyników konkursu. Zresztą nie one są najważniejsze. W IX Konkursie Fryzjerskim Państw Socjalistycznych o „Puchar Przyjaźni", puchar zgodnie z regulaminem otrzymują organizatorzy. Ponieważ — jak wyjaśnili nam przedstawiciele „Polfryzu" — puchar nie jest symbolem zwycięstwa, lecz symbolem przyjaźni. Erotyzm ciemny i jasny Ukazały się ostatnio dwie książki, które, wybłyskując nagle z szarości naszego życia literackiego stały się prawdziwymi bestsellerami. Myślę oczywiście o Ulissesie Joyce'a i Głupiej sprawie Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego. Warto chyba zastanowić się nad niewiarygodnym sukcesem rynkowym tych pozycji, stawiającym ich wydanie w rzędzie wydarzeń nie tylko kulturalnych, pozycji wyrastających zresztą z odmiennych tradycji kulturowych i literackich. Wirtuozeria formalna Joyce'a, jego wszechogarniający, rozchybotany język, przewalający się przez zdania i stronice w monologach wewnętrznych, oddających podświadome stany bohaterów, jakże różny jest od spokojnej, realistycznej narracji Głupiej sprawy. Dobrowolski odrzuca formalne odkrycia Ulissesa, choć nietrudno byłoby mu, idąc tropami Yirginii Woołf, Butora, Nathalie Sarraute, Becketta, lonesco i wielu innych — przejąć je czy twórczo rozwinąć. Pisząc w opozycji do takiego pojmowania literatury, stworzył Dobrowolski utwór jednolity i konsekwentny, którego największym walorem i źródłem sukcesu rynkowego jest współczesność, podjęcie bieżącej problematyki. Książka kipi wprost rytmem niedawnych wydarzeń politycznych. Przy wszystkich odrębnościach narzucają się i podobieństwa. Krytycy pisali wiele o braku wyobraźni autora Ulissesa. Rzeczywiście. Joyce wprowadza na karty swych książek autentyczne postacie ze swojej rodziny, otoczenia itp., przetwarzając jednak sytuacje, w jakich one się pojawiają. Dobrowolski, traktując prozę jako rzecz z pogranicza eseju, publicystyki i beletrystyki, wprowadza także portrety swych współczesnych, niczego jednak me zmieniając, także nazwisk, otwarcie chwali ich lub gani. Dotyczy to również pisarzy. Tu zresztą zarysowuje się pewna różnica - Joyce polemizuje ze współczesną sobie literaturą poprzez formę Ulissesa. Dobrowolski jest bardziej konkretny. Nie ukrywa swojej niechęci na przykład do powieści politycznych Putramenta czy trzeciego tomu Kolumbów Bratnego. Bohater książki Joyce'a analizuje twórczość Szekspira, bohater Głupiej sprany, i jest to ciekawszy zabieg formalny, analizuje i ocenia, zresztą przychylnie, jedną z książek Dobrowolskiego: „Nie całkiem głupi facet (z autora — przyp. J.G.) i pomyśleć, że to było pisane tyle lat temu, a dzisiaj pasuje do wszystkiego". Mrocznemu erotyzmowi Ulissesa przeciwstawia Dobrowolski ciepłe w tonacji, liryczne opisy: „Powściągliwa na ogół w wyrażaniu swoich uczuć Zofia kipiała tym razem młodzieńczą radością 574 FELIETONY I INNE... życia, nie cofała się przed kokieterią... —A będziesz mnie kochał? — zapytała go wprost znalazłszy stosowny po temu moment... No to daj mi... orzeszków — ściszyła głos do pianissima". I ten opis kończy jednak bliska Joyce'owi aluzja do antyku: „...Tuż naprzeciw, niedaleko od nich, sąsiednią alejką sunęli jak cienie w asfodelowej białej dolinie wiekuistej ciszy nad Styksem poważni spacerowicze". Ale nie chodzi przecież o to, by bawić się w wyszukiwanie przeciwieństw i analogii, pozostawiam to fachowej krytyce. Po prostu trzeba skonstatować fakt, że nie poprzedzona atmosferą erotycznego skandalu i falą snobizmu książka Dobrowols-kiego zniknęła w parę dni z półek księgarskich. Miejmy nadzieję, że „Czytelnik" nie każe nam zbyt długo czekać na drugi nakład. Chciałbym teraz zatrzymać się przy Ulissesie, którego sukces stał się prawdziwym fenomenem socjologicznym. Pamiętam szmer radosnego podniecenia wśród żon artystów stołujących się w Związku Literatów: „Wyszedł Ulisses..." Następnie zaniebieściło się od Ulissesów w Bristolu i Europejskim, gdzie luksusowe damy w krótkich przerwach między pełnieniem swych odpowiedzialnych funkcji pochłaniały posłowie Słomczyńskiego, tamże pewien efebowaty młodzieniec znany w kręgach stolicy jako „Kocica", próbował upowszechnić wśród panów hasło „poznajemy się po Ulissesach". Rzecz upadła z braku towaru. Na urządzonej w Gdańsku licytacji egzemplarz Ulissesa osiągnął cenę 1700 złotych. Nakład 40 tysięcy to jeszcze nie nakład Pancernych i Klossa. Biorąc jednak pod uwagę, iż Ulisses nie należy do lektur łatwych, kosztuje 100 złotych i liczy sobie 831 stron, a sceny erotyczne, poza monologiem Molly, są tak zdeformowane, że nie najłatwiej się w nich połapać, sukces Joyce'a w Polsce przeszedł wszelkie oczekiwania. Oczywiście, nie należy mylić zakupienia egzemplarza z jego przeczytaniem. Ze wstępnych badań przeprowadzonych przez zaprzyjaźnionego socjologa dowiedziałem się, iż na sto zapytanych osób, dziewięćdziesiąt natychmiast po nabyciu książki odstawiło ją na półkę, siedem zniechęciło się po 30-50 stronach, dwie przeczytały podkreślone długopisem fragmenty, co było zresztą wynikiem mrówczej pracy jedynej osoby, która przejrzała całość (poza Ulissesem krążył ostatnio z podkreśleniami fragmentów erotycznych tylko Baldwina Inny kraj i Głupia sprawa, przy czym u Dobrowolskiego podkreślano diagnozy polityczne). Cała setka twierdzi jednak zgodnie, iż Ulisses jest arcydziełem. Notabene także zachwycony Ulissesem Shaw i pełen dla niego podziwu Yeats nigdy nie doczytali Ulissesa do końca. Teatr „Wybrzeże" wystawił w reżyserii Zygmunta Hiibnera sztukę Macieja Słomczyńskiego pt. Ulisses. Miejmy nadzieję, że Głupia sprawa też doczeka się wersji scenicznej. Do Gdańska ciągną więc pielgrzymki z Warszawy, i słusznie, ponieważ jest to najlepszy utwór, jaki do tej pory Maciej Słomczyński napisał. Wyjaśnia on w programie: „Było to zadanie olbrzymie i zdaję sobie sprawę, że ośmieszyłbym się zasłużenie, próbując sugerować, że dla pokazania Ulissesa na scenie musiałbym dokonać rewolucji w dramacie, podobnej do tej, jakiej Joyce dokonał w prozie. Niemniej jednak, ponieważ cały mechanizm tej sztuki jest moją prywatną własnością i wynikiem moich rozmyślań, pozwoliłem ją sobie podpisać moim nazwiskiem na EROTYZM CIEMNY I JASNY 575 podstawie powieści Jamesa Joyce'a - po prostu dlatego, aby uniknąć nieporozu- mień... Chciałbym od razu napisać, że spektakl jest udany. Świetna reżyseria Hubnera i scenografia Skarżyńskich, dobra gra aktorów. Jednak autor Ulissesa dla „potrzeb sceny" wykonał na swoim nieżyjącym koledze, autorze Ulissesa, „dla potrzeb literatury", egzekucję dość bezwzględną, przypominającą sposób, w jaki potraktowano Leopolda Blooma w nocnym miasteczku, przy czym, nie wiedząc nic o masochistycznych tęsknotach Joyce'a trudno byłoby stwierdzić, czy zabiegi te sprawiłyby mu równą satysfakcję. Oczywiście było to nieuniknione. Maciej Słomczyński i tak napisał dobrą, nowoczesną i ambitną sztukę. Tylko że taką sztukę mógłby napisać bez trudu Tadeusz Różewicz i to sam, bez pomocy Joyce'a, a przecież nawet Różewicz miałby kłopoty z napisaniem Ulissesa prozą, choćby pomagał mu Słomczyński. Sala była nabita po brzegi. „Ja jestem całkowicie po jej stronie" — wyznała mi elegancka pani w średnim wieku, połyskując pierścieniami, których ilość wpędziłaby w kompleksy zespół big-beatowy. „Autor słusznie pokazał, że jak się ma starego grubego męża, który chodzi, z przeproszeniem, na k..., to nie ma powodu, dlaczego jego żona ma go nie zdradzać. Sztuka jest słuszna, niepotrzebnie tylko używa się słów niepublicznych." „Mnie się to wydaje udane — mówi inna pani — jakkolwiek osobiście nie lubię wyinaczeń. Już w Popiołach mnie to drażniło." „Podoba mi się to — powiedział młody marynarz — to mi przypomina rodzaj fantastyczno-naukowy." Zgodność w ocenie wartości sztuki przy niepełnym jej, jak widać, zrozumieniu — Słomczyński jest pisarzem trudnym — uświadomiła mi jednak niewątpliwe korzyści, jakie przynieść może histeryczna miłość naszego społeczeństwa do Joyce'a i Słomczyńskiego. Otóż na przedstawieniu zjawili się i zderzyli z nowoczesnym teatrem ludzie, których normalnie taka literatura odrzucała i śmieszyła. Przyszli ci, dla których literatura umarła wraz z Żeromskim. Konfrontacja z Ulissesem, nawet scenicznym, musi wprowadzić w ich poglądy na sztukę jakiś niepokój. A właśnie pieczątka arcydzieła, atmosfera skandalu — odebrać tu mogą rolę pożyteczną. W sytuacji, gdy inne metody i argumenty stosowane przez nasz aparat kulturalny działają niekiedy odwrotnie, nieoficjalny, sterowany snobizmem kurs na Joyce'a może przynieść wspaniałe rezultaty. Oczywiście tego wszystkiego nie wymaga współczesna proza typu Głupiej sprawy. Ale takich książek jest wciąż bardzo mało. Stąd sukcesy Słomczyńskiego, a zwłaszcza Joyce'a. Herdegen się odcina Parę tygodni temu ukazała się w „Trybunie Ludu" recenzja z filmu francuskiego „Adolf", będącego współczesną filmową trawestacją książki Benjamina Constant (początek XIX w.). Jaszcz, niechętnie omawiając film, zwraca uwagę na jego fragment rozgrywający się w Polsce: „...Epizod budzi wesołość. Polska w nim to kraj ośnieżonych gór i wesołego folkloru. Ale że obraz jest przy tym serdeczny i życzliwy, możemy machnąć ręką. Przykre wrażenie robią jednak w roli statystów znani polscy aktorzy, jak Ewa Krasnodębska, Krzysztof Chamieć i Leszek Herdegen. Mogli wątpliwy zaszczyt zagrania ćwierćminutowych scenek odstąpić mniej znanym kolegom..." W ogóle cały ten film, jak już wspomniałem, Jaszczowi się nie podobał, w związku z czym zrozumiałe jest, że postanowiłem na niego nie iść. Jednakże niedawno „Trybuna Ludu" zamieściła list Leszka Herdegena, zatytułowany Żubrówka a sprawa polska w filmie „Adolf", którego obszerne fragmenty (objętość listu o połowę przekraczała recenzję Jaszcza) zamieścił ostatnio „Film". Autor listu, odcinając się od „Adolfa", odsłania kulisy mrocznych machinacji filmowców francuskich. Otóż, jak się dowiadujemy, Francuzi przewrotnie skrócili epizod polski, a w nim rolę Herdegena, w związku z czym „...kraj nasz poprzez ludzi i naród został przedstawiony jako góralskie — kolorowe i prymitywne - półpijackie plemię". Świetny aktor jest przekonany, że uczucia jego - a są to uczucia „zaskoczenia, wstydu i niesmaku" - podziela także autor tej części scenariusza, J.S. Stawiński, i inni koledzy. Przedstawiając dzieje tego „małego, lecz dotkliwego oszustwa filmowego" ku przestrodze aktorom i władzom filmowym, kończy swój list smutnymi refleksjami o zawodzie aktora pozostającego „narzędziem w ręku realizatorów". Po przeczytaniu tego listu, wypełniony niechęcią do Francuzów i uczuciem solidarności z Herdegenem, postanowiłem film obejrzeć. Na widowni kina „Śląsk" surowe, mroczne twarze pozwalały bez trudu odróżnić nas, zwolenników Herdegena, od przypadkowych widzów. Film „Adolf" jest wytworem żałosnym i piekielnie sznurowatym, w końcu jednak nie po to przyszedłem do kina, żeby zobaczyć dobry film, tylko żeby się odciąć. Obserwowałem więc nieuważnie rozwijający się na kolorowej taśmie romans filmowca-amatora ze starszą od niego o kilkanaście czy kilkadziesiąt lat guwernant-ką-Polką i czekałem, aż mnie zaczną obrażać. Ale kiedy wreszcie akcja przeniosła się HERDEGEN SIĘ ODCINA 577 do Polski, zacząłem doznawać uczuć mieszanych, zastanawiać się: odciąć się czy nie odciąć? Istotnie, obraz naszego kraju nie jest realistyczny, ale w ogóle cały film jest nierealistyczny. Jedyne słowa wypowiadane przez Herdegena to stwierdzenie: Polska wódka żubrówka. Ale na wszystkich plakatach reklamowych, za pomocą których staramy się usidlić podświadomość obcokrajowców, flachę z wódką wyborową czy żubrówka spotyka się najczęściej obok góralskich wesel i haseł „Polska krainą jezior" oraz „krajem pustych szos". Najlepiej ubranym, najelegantszym mężczyzną na prezentowanym, oczywiście w filmie, góralskim weselu jest istotnie młody Francuz, ale podobno aksamitne ubranko pożyczył na czas realizacji filmu od reżysera Jerzego Gruzy. Notabene wesele to przedstawione jest w „Adolfie" według naszych najlepszych eksportowych wzorów: nikt nie pije, nikt nie bije, przebrany zespół tańczy. W poprzedzającej wesele scenie gawędy w stylowej góralskiej chacie (wnętrza z drzewa najmodniejsze na Zachodzie) Herdegen-góral demonstruje widzom na całym świecie tylko butlę, nie zajmując się specjalnie jej wnętrzem. I wahałem się coraz bardziej, bo wyglądało na to, że jednak Francuzi chcieli dobrze, że poszli nam na rękę. W najlepszej wierze umieścili akcję w Zakopanem. No, nie pokazali Petrochemii, ale skąd mogli wiedzieć, że nam na tym zależy. Za to nie pokazali też starego dworca lotniczego na Okęciu, tylko sam zegar nad lotniskiem. I miotały mną sprzeczne uczucia, bo z jednej strony chciałoby się paść w ramiona Herdegena, z drugiej — bohaterka filmu przyjeżdża do Polski z Francji, żeby podjąć spadek (no czego się tu czepiać?), żołnierz niezaprzyjaźnionego państwa dostaje do nas wizę, w ciągu jednego dnia (przecież nie mogli zrobić, że w godzinę), bohaterka opuszcza nasz kraj wynajmując na Okęciu awionetkę (nawet nie wiedziałem, że tak można). No, zapewne Herdegen, świetny odtwórca roli Hamleta, gra tym razem mniejszą rolę niż u Szekspira. Niby w zasadzie reżyser ma prawo dokonywania montażowych skrótów, chociaż z pewnością w tym wypadku Francuzi lekkomyślnie zrezygnowali z parostronicowego tekstu, jaki miał wygłosić Herdegen. Obawiam się zresztą, czy nawet nie skrócony polski epizod byłby w stanie usatysfakcjonować Herdegena i jego zwolenników i czy zmieniłby zasadniczo rangę filmu. Oczywiście Leszek Herdegen wystawił wysokie1 świadectwo swojej wrażliwości i bezkom-promisowości. Nie wytykając palcami, na przykład jego kolega Chamieć niestety się nie odciął. Może się jeszcze odetnie. Sądzę, że za ten polemiczny zapał należy się świetnemu aktorowi parę słów otuchy. Otóż „incydent" z „Adolfem " godzi niemal wyłącznie w wielbicieli jego talentu, rozczarowanych zbyt krótkim spotkaniem z ulubionym aktorem. Natomiast trudno jest dopatrzyć się w nim większej szkodliwości ogólnokrajowej i międzynarodowej. Sądzę zresztą, że list okaże się dopiero początkiem antyfrancuskiej kampanii Herdegena. Następnym powinno być zrealizowanie filmu telewizyjnego o akcji naszego wywiadu wykradającego tajne dokumenty o decydującym dla Francji znaczeniu z okupowanego przez Niemców Paryża. Francuzom przypadłaby tam należna im rok małych, czarnych, grubych erotomanów opychających się ślimakami i sałatą. „Dostanie lekcję, to więcej nie - krzyknęła wychowawczo bufetowa restauracji „Budapeszt" (której otwarcie obchodziliśmy uroczyście nie tak znów dawno na łamach prasy), wymierzając pani Marii S., niezadowolonej z przebiegu wieczoru, jaki zapewniła jej załoga lokalu, uderzenie parasolką w głowę i kopa w brzuch. Ta indywidualna walka z zatłoczeniem w naszych lokalach, zapoczątkowana przez kelnerów z Domu Chłopa, cieszy się poparciem kelnerów w lokalach innych i kto wie, czy nie przyniesie dobrych wyników. W końcu rzeczywiście mało kto będzie chciał płacić za to, żeby dostać po gębie, każdy woli mieć to za darmo. Oczywiście, aby akcja odniosła sukces, nie może się obejść bez ofiar, w rękawiczkach takich rzeczy załatwiać nie można. Pani Maria S., której niczym nie usprawiedliwiona wizyta w lokalu „Budapeszt" (dawny „Cristal") zmusiła załogę do interwencji, swą skargę złożoną w sądzie kończy zdaniem: „Jeszcze raz proszę o załatwienie mojej prośby, ponieważ nawet w lokalu kategorii «S» człowiek nie jest pewny, czy wyjdzie". To jest oczywista przesada, bo do tej pory jednak na ogół wszyscy pobici wychodzili o własnych siłach albo w najgorszym razie opuszczali lokal przy pomocy przedstawicieli obsługi. Pretensje mieć trudno, bo można nie przychodzić. Najlepiej jest nie przychodzić. A jak się już przyjdzie, też można uratować sytuację, w pełni stosując się do rozporządzeń kelnerów. Przecież w Domu Chłopa kelner Ryszard Mazgaj nie zostałby zmuszony do rozebrania się do pasa, uchwycenia swego gościa za włosy i bicia jego głową o parapet, wreszcie usunięcia mu z kieszeni, przy pomocy swego kolegi, kwoty złotych 750, gdyby wyżej wymieniony gość przystał na propozycję złożoną w tonie spokojnym, aby oprócz rachunku wpłacił sumę tej wysokości widocznie Ryszardowi Mazgajowi potrzebną. Wiedziony poczuciem fałszywej sprawiedliwości wykręcał się, a przecież Mazgaj lojalnie ostrzegał przed konsekwencjami („płać, frajerze, bo dostaniesz w dziób"), gość odmówił i sprowokowany Mazgaj po prostu musiał wyciągnąć konsekwencje. Nic też nie zakłóciłoby wieczoru pani Marii S. obchodzącej wraz z rodziną (mąż, syn, narzeczona syna) w „Budapeszcie" zaręczyny syna, gdyby nie przyszło jej do głowy sprawdzenie przedstawionego przez kelnera rachunku. Być może zawiniła tu obsesja liczenia, wynikająca z charakteru jej pracy. W każdym razie nikt nie może „DOSTANIE LEKCJĘ, TO WIĘCEJ NIE PRZYJDZIE" 579 powiedzieć, aby perypetie głównej księgowej i jej rodziny, które rozegrały się nocą w luksusowej scenerii superlokalu, nie zostały przez nią wywołane. Kelner omylił się na swoją korzyść o zł 10 i nawet prawdopodobnie po stwierdzeniu tego przez swoich gości nie wyciągnąłby w stosunku do nich żadnych konsekwencji, ograniczając się do nie pozbawionego racji stwierdzenia, że „jak kogoś nie stać, niech nie przychodzi", gdyby główna księgowa wykazała skruchę i szybko opuściła lokal. Coś jednak musiała mieć w sobie dziwnego pani S. (któż zrozumie ludzi!), skoro zamiast zachować się według omawianego wzoru, poddała krytycznej ocenie pracę kelnera i zażądała książki zażaleń. Oburzony kelner wyłuskał rachunek z jej rąk, zlikwidował go za pomocą kilku szarpnięć, proponując swemu gościowi złożenie pocałunku na obciśniętej zgrabnymi granatowymi spodniami (w lokalu „Budapeszt" dba się o estetyczny wygląd kelnerów) części swego ciała. Do akcji wtrącił się obsługujący rewir przyjaciel kelnera Leszka Woźniakowskiego, kelner Andrzej Wielga, jego rówieśnik i ulubiony przyjaciel, dając — jak słusznie powiedział na rozprawie broniący go mecenas — „piękny przykład solidarności, gdyż nie inaczej postępowali żołnierze na froncie i więźniowie w Oświęcimiu". Wiedziony szlachetnym odruchem koleżeństwa dał jednocześnie odprawę powielanym sądom o znieczulicy i dowód żywotności tradycji martyrologicznej w świadomości młodego pokolenia. Kelner Wielga zakwestionował prowadzenie się pani S., stawiając także pod znakiem zapytania ojcostwo ojca jej syna. Główna księgowa nawet i później nie doceniła powagi sytuacji, kiedy otoczono ją z okrzykami: „Szpicel!", „Za i o złotych człowieka chce powiesić!", „Jak wpiszesz, to ci łeb utniemy!". Na perswazje kierowniczki sali, że „kelner też musi żyć, kelnerzy są dorośli i wiedzą, co robią", oświadczyła, że kelnerzy budują sobie wille, i występując przeciw nierównemu podziałowi dochodu narodowego dodała, że nie zamierza ze swej strony kłaść podwalin pod ich zamożność, co spotkało się ze zrozumiałym niezadowoleniem załogi. Kelnerzy nie ukrywali swojej dezaprobaty, ponieważ — jak słusznie oświadczył mecenas na sprawie — „minęły czasy jaśniepaństwa, kiedy kelner padał plackiem przed gościem. Teraz wszyscy są równi... Oczywiście każdy gość uważa się za wielkiego pana, proszę bardzo, niech się uważa" — dodał ironicznie stołujący się zapewne w domu obrońca. Konsekwencje tego omawiał kiedyś w „Kulturze" KTT dziwiąc się, że w sytuacji, gdy zarobki kelnera przewyższają na ogół zarobki gościa, a kelner jednak musi go obsługiwać, nie wszyscy kelnerzy biją gości i że nie czynią tego przedstawiciele innych usług. Tymczasem na opustoszałej sali w restauracji „Budapeszt" (godzina druga w nocy) wir otaczający rodzinę księgowej przesuwał się do szatni. Nasi bohaterowie odbierają płaszcze, pani S. czując, że jest niedobrze, posyła męża po milicję, sama jednak, niczego nie nauczona, nadal nie szczędzi uwag krytycznych. Cóż więc dziwnego, że występująca w obronie opinii lokalu bufetowa wymierzyła sprawiedliwość, trzasnąwszy główną księgową jej własną parasolką oraz stosując kopa w brzuch. W szatni się zakotłowało. „Ponieważ miałam na głowie nałożone sztuczne loki, tzw. tresę, zerwano mi ją". Pani S. rzuciła się do drzwi z okrzykiem „Ratunku!", ale drzwi były zamknięte. Wreszcie ktoś je otworzył. „Wyskoczyliśmy w popłochu, FELIETONY I INNE... jakiś pan wyniósł mi włosy." Wkrótce potem przyjechał mąż z milicją, spisano protokół. Dobiegł końca jeszcze jeden pracowity dzień w lokalu kategorii „S", „Budapeszt". Przed sądem przesuwa się lawina świadków obrony. Świst pochwał i komplementów. Nieoczekiwanie zjawiają się świadkowie oskarżenia — to dwóch sędziów, których gościł kiedyś lokal „Budapeszt", zaś oskarżony Woźniakowski, poproszony przez nich o sprzątnięcie ze stolika wielkiego drewnianego talerza utrudniającego spożywanie budapeszteńskich smakołyków, oświadczył, patrząc im dumnie w oczy, że to nie jego rewir, więc nie będzie się przemęczał. „Czymże to jest - replikuje obrona - jeśli nie wzorowym wypełnianiem nakazu o niewtrącaniu się do pracy kolegów? Czymże, jeśli nie poszanowaniem kompetencji?!" Obrona przechodzi do ataku. „Zawód świadka?" „Tokarz" — odpowiada mąż pani S. „Czy pracuje w zakładzie państwowym?" „Nie, w prywatnym". „Dziękuję, nie mam pytań" — triumfuje mecenas, dając do zrozumienia, że poszkodowany, a więc jego krzywda, są nam klasowo obce. Zeznają koronni świadkowie obrony, powołani na okoliczność, iż tego samego wieczoru w tym samym lokalu nie zostali przez żadnego z obu oskarżonych kelnerów pobici, obrażeni ani oszukani. Adwokat triumfuje, podkreśla to wydarzenie w sytuacji, gdy w restauracjach jest ścisk, kelnerzy łatwo się denerwują, gastronomia jest źle zorganizowana, nie ma szpinaku, a goście żądają szpinaku. Zresztą na Zachodzie jest jeszcze gorzej — kończy mecenas. Kelnerzy znajdują się w sytuacji trudnej. Muszą poniżać się obsługując gości albo odciąć sobie źródło dochodów. Na razie idą na kompromisy — częściową kompensatą jest obrażanie i bicie gości. To zdrowy, rozładowujący odruch, ale okazuje się, że to nie wystarcza, kelnerom grozi poważne niebezpieczeństwo: kelnerzy zaczynają pić, szukać zapomnienia w alkoholu. Jaki obrót mogą przyjąć sprawy? Wyludnienie się lokali to oczywiście rozwiązanie mało realne, potrzeba zdobycia pożywienia długo jeszcze może przezwyciężać strach. Co więcej, frustracyjne upijanie się może doprowadzić kelnerów do utraty znacznej części sprawności fizycznej i bojowości. Możliwe jest także znaczne podniesienie sprawności obronnej konsumentów (klub kulturystyczny „Herkules" i sekcje judo poszukują kandydatów...). Zresztą w ogóle wszystko jest względne. Stypendysta gastronomii poinformował mnie w sądzie, iż w Paryżu świetnie prosperuje lokal, którego główną atrakcją jest oblewanie gości zupą, poszturchiwanie i obrażanie ich. „I wszyscy są zadowoleni" — stwierdził z goryczą stypendysta. Powiedziałem, że jestem przeciwny uleganiu modom zachodnim i bezkrytycznemu przenoszeniu obcych wzorów. „Ee, panie — odpowiedział. — Co pan mi tu będzie..." ff" się cią^y, lokis krą^y [( Reżyser Janusz Majewski już w pierwszym swym filmie dał się poznać jako reżyser bardzo kulturalny. Jego drugi film był jeszcze kulturalnie j szy od pierwszego, co z dumą podnosiliśmy w prasie, ciesząc się, że mamy takiego wśród nas. W tej sytuacji Majewski skupił się i oto „Lokis" bije w ogóle wszelkie możliwe rekordy kulturalności. I w kategorii filmów kulturalnych wydaje się dziełem absolutnie nie do prześcignięcia. Film oglądałem z rosnącym uznaniem i wyszedłem zafascynowany zamysłem reżysera, który nie poddał się tak modnej obecnie w kinie, zwłaszcza oczywiście zachodnim, tendencji do zainteresowania widza akcją, bohaterami i w ogóle tym, co się dzieje na ekranie. Trud Janusza Majewskiego jest tym bardziej godny uznania, że do swego twórczego zabiegu wybrał wyjątkowo niewdzięczny teren — ukulturalnia on mianowicie film grozy i fantastyki, gdzie szczególnie łatwo jest ulec pokusie i ześliznąć się na manowce, przestraszyć, zaskoczyć albo zabawić. Wielu zachodnich mistrzów, takich jak: Hitchcock, Clouzot czy Polański, wywróciło się na tym robiąc filmy w sposób płytki, prymitywnie epatujący widza. Można sobie powiedzieć, że zmagania Janusza Majewskiego uwieńczył pełny sukces. Reżyser zwycięsko zwalczył literacki pierwowzór Merimeego, który wpadł na ironiczno-makabryczny pomysł przedstawienia dziejów potomka brunatnego niedźwiedzia-odchyleńca, wyżywającego się erotycznie na hrabinie Szemiotowej, przy jej, jak należy-przypuszczać, niepełnej akceptacji. Oczywista, reżyser odrzucił pomysł ukazania wspomnianego wydarzenia na ekranie, ponieważ słusznie wydawało mu się to chwytem zbyt tanim, zbyt narzucającym się, mogącym odciągnąć uwagę widowni od spraw zasadniczych, zamiast tego prymitywnego grania na najniższych instynktach, poinstruowany przez reżysera Gustaw Lutkiewicz wprowadza nas w piękny, kolorowy świat szkiców Franciszka Starowieyskiego na ten temat, które aktor kolejno podsuwa pod kamerę, opatrując je epickim komentarzem. Wyzbywszy się wszelkich obciążeń skoncentrował przeto Janusz Majewski swoje zainteresowanie na przedstawieniu istotnie rzadko ukazywanego w kinie powszedniego dnia na Żmudzi w wieku XIX, wypełniając w ten sposób dotkliwą lukę w historii kina światowego. Dzięki temu otrzymaliśmy film piękny i bardzo żmudzki. 58z FELIETONY I INNE... Ironiczno-fantastyczna opowieść Merimeego, z pewnymi zaledwie śladami pogłębienia tematu, słusznie wydała się Majewskiemu zbyt mało kulturalna. W pogłębionym szkicu na temat swego filmu pisze reżyser: „Chłodna analiza tekstu ujawnia dość powierzchowny i jakby lekkomyślny stosunek pisarza do podjętego tematu". Nie ukrywając rozczarowania w stosunku do utworu Merimeego Majewski nie odmówił jednak pisarzowi możliwości zrehabilitowania się myślowego poprzez filmową wersję jego opowiadania. Dzięki temu otrzymujemy na ekranie obraz smutnej doli przedstawiciela mniejszości etnicznej półniedźwiedzi w żmudzkim dworku, obraz powolny i mający wysoką rangę kulturalną. Nasz mieszaniec zaszczuwany jest przez lekarza-sadystę i ignorowany przez zakłamanego pastora. I tu Janusz Majewski był o krok od potknięcia, gdyż sytuacja ta mimo wszystko sugeruje pewne niebezpieczeństwo, bo wokół niedźwiedzia nie-niedźwiedzia tworzy się niemal infernalny krąg. Na szczęście reżyser i tu uniknął pułapki, nie wyciągając z sytuacji żadnych konsekwencji dramaturgicznych, zastępując sferę działania dwoma końcowymi monologami, w których aktorzy wyjaśniają, o co chodziło granym przez nich postaciom, oraz artykułem w miesięczniku „Kino" (nr 9, str. 11-17), do którego odsyłam wszystkich zainteresowanych. Nie chcę już mnożyć komplementów na temat filmu, ale nie sposób nie wspomnieć o interesującym zabiegu, jakim było usunięcie z filmu elementów erotycznych poprzez skuteczne usuwanie z ekranu Małgorzaty Braunek i wyeliminowanie scen z niedźwiedziem, przy których propozycje rzekomo wyrafinowanych Skandynawów budzić by mogły jedynie politowanie. Doceniając wysiłek twórczy reżysera Janusza Majewskiego nie sądzę, aby udało mu się osiągnąć tak pełny efekt kulturalny, gdyby nie współpraca świadomego zespołu - operatora Stefana Matyjaszkiewieża, odcinającego się „od tanich efektów wyrażających napięcie. Jest to bowiem tandeta, łatwizna już przebrzmiała", oraz aktorów, a zwłaszcza Józefa Duryasza, z nieporównanym taktem i kulturą grającego stylowego żmudzkiego zwierzo-człowieka; zapisze się on z pewnością w pamięci widzów jako niezapomniany odtwórca najmodniejszego w XIX wieku na Żmudzi ludowego tańca „rusałka". Najmniej świadomie zachowywał się Edmund Fetting, który przyzwyczajony do tradycyjnego kina, nadawał swojej twarzy wyraz przerażający, strasząc nas indywidualnie i bez pokrycia. Było to tym ciekawsze, że Fetting grał narratora, opowiadającego o zdarzeniach, których był świadkiem, i to właśnie on powinien być straszony, a nie straszyć. Doskonale rozumiem, że Janusz Majewski nie wierzy w lokisa i nie boi się lokisa. Ale to nie sztuka, bo nie wydaje mi się, aby reprezentował on typ urody, który mógłby zainteresować żmudzkiego niedźwiedzia. Wszystkie panie natomiast chciałbym przestrzec przed przesadnym rozczulaniem się, gdy zobaczą dżentelmena, który wygląda nawet przyzwoicie, ale ma kły, pazury i jest kudłaty, ponieważ doprowadzić to może do powstania nowego filmu. W nocy gorzej widać, i J.G. na tropie „- Czy pan sądzi, że człowiek rozumie własne postępowanie? — spytał nagle Maurycy Zych. - Myślę, że nie - powiedział cicho dr Mięta. - Nasz rozum to coś bardzo zewnętrznego, a prawdziwe życie jest głębiej." Jonus% Faber: „Ślady prowadzą w noc". („Kurier Polski") Kiedy zlecono mi omówienie powieści kryminalnych, drukowanych w odcinkach przez wielonakładowe gazety, przyznaję, że przystępowałem do pracy z niechęcią. Obawiałem się, że będę znowu zmuszony do napisania tekstu ironicznego, przedrzeźniającego, a teksty takie są zawsze pójściem na łatwiznę, autora ich nie traktuje się poważnie, znudziły się przy tym i mnie, i czytelnikom. Sytuacja była dodatkowo kłopotliwa ze względu na to, że kierując się żądzą zysku, sam „wykonałem" zeszyt kryminalny, otrzymując zresztą za ten utwór sumę znacznie wyższą od tej, jaką wypłacono mi za dwa wydania zbioru opowiadań w PlW-ie. Na szczęście, w miarę jak zapoznawałem się z materiałem, niepokój zaczął mnie opuszczać i zrozumiałem, że będę mógł dać" wyraz ogarniającej mnie coraz przemożniej potrzebie akceptacji. Oczywista, zajmowałem się jedynie książkami autorów polskich (drukowanymi w 1970 roku), gdyż nie interesowały mnie zgadywanki zachodnich profesjonalistów, wypreparowane najczęściej z elementów oceny społecznej i stroniące od wiodących wydarzeń politycznych. W tej sytuacji nie jest przypadkiem, że gatunek kryminalny przeżywać będzie na Zachodzie w moim głębokim przekonaniu kryzys. Jeśli chodzi o książki autorów naszych, nietrudno jest stwierdzić, że sytuacja wygląda inaczej. Dyrektor Matuszyn z RSW „Prasa", zajmujący się wyszukiwaniem najwartościowszych pozycji dla gazet, zna autorów osobiście, jest z nimi w stałych roboczych kontaktach i jego serdecznej trosce zawdzięczać mogą czytelnicy wyławianie z powodzi utworów — trzeba sobie powiedzieć od razu: częstokroć nijakich — najcelniej szych maszynopisów. 5 84 FELIETONY I INNE... Powieści kryminalne drukowane w odcinkach z reguły ukazują się w wydaniu książkowym, tak że dyr. Matuszyn przyspiesza jedynie fakt ich zderzenia z czytelnikami, umożliwiając równocześnie nadanie owej operacji kulturalnej szerszego zasięgu. Czterej pancerni drukowani byli na przykład w czterech gazetach, kilka z omawianych niżej powieści - w dwóch, natomiast KWCzerwone Gitary nie żyły, Witold Filler był młodziutkim Inianowłosym aktorem i sam nie miał świadomości drzemiącej w nim siły. Jerzy Gruza walczył o świadectwo dojrzałości, Krzysztof Teodor Toeplitz pisał dopiero pierwsze szkice dramatyczne, Renę Glaneau, Polak francuskiego pochodzenia czy Francuz polskiego pochodzenia, nie znał jeszcze poprawnie ani francuskiego, ani polskiego, zaś nazwisko Joanny Rostockiej znaczyło jeszcze niewiele więcej niż Jarosława Iwaszkiewicza. Właśnie wtedy nadeszli dwaj mężczyźni. Ich dotkliwa obecność zrewolucjonizowała rozrywkę, wniosła twórczy niepokój w zastałe stereotypy, a ich nieposkromiony śmiech dopędzał nas wszędzie przez długie wesołe lata. Pojawili się w rytmie szlagierowej audycji popartej szlagierową piosenką. Rokita i Przybylski, za nimi hulaliśmy my, hulała babula i hulał dziadulo. Moje pokolenie, pokolenie, które spóźniło się na wojnę, wyrosło na Zga-duj-Zgaduli, rozpasanym intelektualizującym quizie, mieniącym się wszelkimi barwami humoru. To Zgaduj-Zgadula uczyła nas, obecnych trzydziestolatków, zgadywać, co dobre, a co złe. Wchłonęła wszystko i wszystkich, wchłonęła nawet Renę Glaneau, który wyzwalał już wówczas pierwsze namiętności na pierwszych koncertach erotyczno-botaniczną piosenką o pszczółce, która poszła w las z pajączkiem, i poruszał słuchaczy niedobrą miłością do Paryża, pięknego, chociaż obcego nam z wielu względów. Zaczął się złoty okres. Potem bywało różnie. Mijały lata, wybuchła telewizja. Przyszli inni ludzie, zmieniali się dyktatorzy humoru. Rokita i Przybylski odeszli z pierwszych szeregów, opuścili nas. Chcąc zająć ich miejsce, sztucznie tworzyły się niedobrane pary, kalekie efemerydy, które musiały wymrzeć. Tak odeszli Przybora i Wasowski, tak odejdą przemykający jeszcze niekiedy przez szklane ekrany Gruza i Fedorowicz. Rosło niezadowolenie, mnożyły się ataki i pretensje do szefa rozrywki Witolda Fillera, który zdążył już zostać klasykiem. Ten próbuje ratować sytuację, tworząc programy zastępcze, tzw. filleriana. Było niedobrze, a miało być jeszcze gorzej, gdy nagle przypomniano sobie o działającej gdzieś na peryferiach Pierwszej Parze. Czas pracował na ich korzyść. I oto FELIETON OPTYMISTYCZNY 593 Andrzej Rokita wkracza do telewizji, anektuje wyobraźnię widzów, zostaje zastępcą szefa rozrywki, zdobywa nas po raz drugi, wprowadzając styl, który zatriumfował piętnaście lat temu. Ta sama swoboda, te same bon moty, ten sam humor poparty refleksem i obecnością pani Edyty Wojtczak w brawurowo prowadzonych spotkaniach przy pół czarnej. Okazało się, że szukano czegoś, co było cały czas tuż obok, wystarczyło po prostu sięgnąć ręką. Rokita nie zawiódł. Zmienił się świat, zmienili się ludzie, zmieniło poczucie humoru — on się nie zmienił. Jest taki sam, jak był, a jednocześnie jest jeszcze lepszy. Jego humor okrzepł, zawsze świeży, stał się jeszcze świeższy, swoboda jest bardziej dojrzała, dowcipy nabrały szlachetnej patyny. Wrodzoną brawurę podbudowała głęboka wiedza o życiu. Już od pewnego czasu chciałem zareklamować Rokitę i jego program, ale przyznam się do pewnej słabości, wywodzącej się z asekuranctwa: nie wydawało mi się po prostu możliwe, aby mógł on utrzymać się dłużej na tak zawyżonym poziomie, obawiałem się, jakże bezzasadnie, ludzkich w końcu potknięć czy pomyłek. Dopiero program ze „Stefana Batorego" oddał moje pióro całkowicie na usługi Andrzeja Rokity. „Podobno macie na »Batorym« żywą krowę, bo zawsze jest u was świeże mleczko?" — przesłuchuje dowcipnie intendenta, by za chwilę spuentować z humorem wiadomość, że pani, z którą rozmawia, jest stomatologiem. „O Boże, dobrze, że mnie zęby nie bolą!" Jest skromny, ale zna swoją wartość. Słusznie śmieszą go własne dowcipy. Zresztą pani Edyta Wojtczak sprawia wrażenie rozbawionej nimi do granic wytrzymałości. Oboje bawią się świetnie, a przecież w końcu o to chodzi — miło jest patrzeć na zadowolonych ludzi przy pracy. Skąd więc pojawiło się u mnie uczucie pewnego niedosytu? Bo przecież program miał przezabawny scenariusz i teksty Wojciecha Młynarskiego, któremu zresztą należy się kilka słów szczególnego uznania. Przez dłuższy czas ten niewątpliwie utalentowany autor i wykonawca własnych tekstów męczył się wyraźnie, starając się jakoś określić, szukając nie wiadomo czego, błąkał się po marginesach i ślepych torach. Zresztą ostatnio pisał coraz celniej, aż przyszedł moment radosny dla mnie, kiedy mogę śmiało stwierdzić, że Młynarski odnalazł wreszcie trwałe wartości, odnalazł siebie w spotkaniu przy pół czarnej. Może pobudziła go bliskość Andrzeja Rokity — nie o to chodzi. Nie wiem też na pewno, czy jego dziełem jest finałowy utwór „Oto jest »Stefan Batory« w majestacie całym swym. Oto jest »Stefan Batory«, rozstajemy się już z nim" - w każdym razie układ całości i pozostałe teksty nie ustępują tej pięknej balladzie. Czego więc brak? Powiem bez ogródek: Pani Edyta Wojtczak jest w tym programie znakomita, ale pomyślmy tylko, ile wniosłaby tu obecność Przybylskiego. Rokita dopiero z Przybylskim tworzą pełnię, rozdzielanie tych dwóch ludzi jest okrucieństwem, tak się nie postępuje. Prosimy o Przybylskiego. Jeszcze jedna uwaga, także w formie propozycji. Parę dni temu obejrzałem w Warszawie występ „Estrady" białostockiej pt. „Pod gwiazdami mórz południo- 594 FELIETONY I INNE... wych", prezentujący humor, iluzję, zespół gitar hawajskich „Marimba" i solistów, a wśród nich Renę Glaneau. Całość programu można by śmiało przenieść do telewizji, o ile oczywiście artyści zgodziliby się na to. Może Glaneau, który operuje już z powodzeniem obydwoma językami, dałby się namówić na występ teraz, kiedy w telewizji jest Rokita? Nie lubię wpadać w łatwy optymizm, ale możemy sobie śmiało powiedzieć, że sprawy rozrywki w TV wkroczyły wreszcie na właściwą drogę. Pozostało jeszcze dokonanie kilku niewielkich zmian i uzupełnień, o których wspomniałem i o które chyba warto się bić. Na wsi wesele Tegoroczny jubileuszowy Festiwal Piosenki w Sopocie zaczął się niedobrze. Rokrocznie cały korpus akredytowanych dziennikarzy udawał się pod wodzą obieralnego dziekana, red. Andrzeja Wróblewskiego z „Życia Warszawy", po odbiór plastykowych toreb podróżnych do Rady Narodowej. Otóż tym razem, niestety, toreb nie było, a jedynie otrzymaliśmy teczki, tak że większość z nas nie była w stanie ukryć goryczy. Z zazdrością mówiło się o przebiegłości red. Eljasiaka ze „Sztandaru Młodych", który musiał widocznie coś wiedzieć, bo na Festiwal nie przyjechał. W plastykowych torbach jeszcze dodatkowo były landrynki i „petit-beurre'y", a w teczkach jedynie dwie widokówki, i to bez znaczków. Ton rozżalenia zdominował też pierwsze konferencje prasowe. W licznych wypowiedziach skarżyliśmy się na jakość mieszkań, miejsc na widowni, brak przy nich tabliczek rozpoznawczych z napisem PRASA. Przedstawicielka z terenu słusznie żaliła się, że nie może pisać o Festiwalu do wielonakładowej gazety, skoro ogląda piosenkarza z profilu. Ktoś z bardziej wyrobionych towarzysko redaktorów zwrócił uwagę, że nie wypada stawiać gospodarzom takich zarzutów, skoro upiekli dla nas prosiaka. Ale inny redaktor skontrował go mówiąc, że prosiak był za tłusty i zimny. Tamten wyjaśniał, że obniżenie się temperatury prosiaka było nieuniknione wobec ogromnej ilości redaktorów wchodzących w skład korpusu — prosiak mianowicie stygł w czasie krojenia. Te sprawy bliskie nam wszystkim odwróciły na dłuższy czas naszą uwagę od spraw piosenki i wiążących się z nią problemów ideologicznych. Może było w tym trochę znużenia publicystów, którzy na festiwalach opolskim i kołobrzeskim rzucili wszystkie siły na zaniedbany odcinek piosenki. Ale w moim głębokim przekonaniu zmęczenie to było przedwczesne, bo jeszcze nie wszystkie odcienie zaangażowania zostały przedyskutowane, jeszcze nie w pełni oczyszczono piosenkę z nalotów dekadentyzmu i niedynamicznego sentymentalizmu, nie w pełni prześledzono możliwości jej oddziaływania na kształtowanie morale młodzieży i aktywizację naszej gospodarki. A tu nawet red. Zapert, który skontestował Festiwal Opolski, a sam posiada głęboką znajomość przedmiotu, będąc autorem tekstów licznych piosenek (w tym bardzo udanego „Ale co tam, ale co tam, jestem grzeczny hipopotam"), 596 FELIETONY I INNE... prezentowanych zresztą w Kołobrzegu i Sopocie, co wyklucza zarzuty jego nieobiektywności - jakby przygasł. Właściwy ton wprowadził dopiero szef grupy fotoreporterów, red. Dudley, uderzając w salę słowem „sabotaż". Rzecz dotyczyła występu pani Rodowicz, w trakcie którego nastąpiła awaria dźwięku i pani Rodowicz przestała być słyszana. Red. Dudley w swoim oświadczeniu przypomniał, że w Opolu pani Rodowicz zginęły nuty, że są to dziwne zbiegi okoliczności, że jej i jego zdaniem im wcześniej się to wyjaśni, tym lepiej. Zwłaszcza że — w tym momencie stalowe nerwy zawiodły znakomitego fotoreportera i głos załamał mu się dramatycznie - tu się ryzykuje dolary. Wezwani na konferencję inżynierowie i realizatorzy dźwięku z TV wyjaśnili, że przy obecnej jakości sprzętu fakt, że awarii jest tak mało i że w ogóle coś słychać, należy uznać za poważne osiągnięcie. Wyjaśnienia, że aparatura nagłośniająca była pożyczona od osób prywatnych i od zespołów i że dźwiękowcy gotowi są zagwarantować wysoki poziom odbioru, jeśli otrzymają normalny, dobry sprzęt, spotkały się z nieprzychylną reakcją zebranych. Bo nie jest sztuką robić dobrze na dobrym sprzęcie, ale przewalczyć zły sprzęt dając dowód przewagi ducha nad materią. Tak samo jak nie jest sztuką zakwaterować zagranicznych gości Festiwalu w dobrych pokojach, ale sztuką jest dokonać tego, aby nie uciekli po pierwszym dniu mieszkając w takich pokojach, jakie otrzymują, i nie krzywili się na widok wstawianej im dodatkowo leżanki z reprezentantem konkurencyjnej firmy płytowej. Bo gdyby wszystko miało być tak, jak być powinno, to Festiwal w ogóle nie mógłby się odbyć, co jest niemożliwe. Zwłaszcza że „No To Co" nauczyło się śpiewać polski folklor po angielsku, a pani Dziedzic wzbogaciła swój głos o zupełnie nową, pełną dramatycznej ekspresji intonację, notabene dostosowaną do klimatu Festiwalu. Pani Dziedzic była zresztą w autentycznie trudnej sytuacji, walcząc z publicznością, która w opozycji do zachodniej mody zrywania festiwali, postawiła sobie za punkt honoru nie dopuścić do jego zakończenia. Wynik meczu pani Dziedzic — publiczność: 1:1. Na szczęście bez dogrywki. Groźnie rozszumiała się wypełniona redaktorami sala, kiedy na konferencji prasowej pojawił się słynny prezenter radia Luksemburg, Alan Freeman. To on obiecał w zeszłym roku puścić w swoim programie „No To Co" i Niemena, i w ogóle dopomóc, otoczyć opieką. A tymczasem, owszem, puścił, ale potem dlaczego oni się nie przyjęli? Dlaczego nie podbili? A on dlaczego zapomniał? Dlaczego nas opuścił? Dlaczego zdradził? Może tylko udawał, że kocha Polaków, a my byśmy dla niego wszystko. Pan Freeman wił się w krzyżowym ogniu pytań twierdząc, że on płyt nie wydaje, a jego prywatne oszczędności nie starczyłyby na zalanie rynku światowego naszymi piosenkarzami. Do reszty zraził sobie salę, kiedy redaktor Brodacki z „Argumentów" poprosił go, żeby wyobraził sobie, że jest w studio i zaczął udawać, że prowadzi program. Pan Freeman oświadczył, że będzie udawał, jeśli pan Brodacki zorganizuje mu płyty i sam zatańczy, co pan Brodacki z pewnością by wykonał, gdyby pan Freeman nie zażądał dodatkowo honorarium. Z tak skomercjalizowanym NA WSI WESELE 597 człowiekiem my, Polacy, się nie dogadamy. I to dla takich jak on - nasz Czesiek Niemen musiał zacząć czytać Norwida. Z wykonawców zagranicznych wybił się Hiszpan Jaime Morey, laureat nagrody Agencji Autorskiej, który zachwycił publiczność i jurorów umiejętnością wykonania całego tekstu w półprzysiadzie, bogactwem i barwą uczuć, jakie w takim przechyle udało mu się wyszarpnąć z duszy, oraz ukłonem końcowym, w którym przyjął pozycję wyjściową do popularnej zabawy towarzyskiej, zwanej salonowcem. Bo samo śpiewanie do zdobycia publiczności nie wystarcza. Ostatecznie można gorzej śpiewać, jeśli potem się coś wykona. Najwyżej punktowane było zawiśnięcie na ustach Henryka Debicha, który próbował bronić się nieskutecznie przed koniunkturalną namiętnością pań i panów. Ewa Demarczyk pojawiła się na Festiwalu trochę jakby z innego świata. Jej krótki recital tak wyraźnie odbijał od pozostałych występów, że aż dziw bierze, że pani Demarczyk jednak była oklaskiwana. Oczywista, nie mogła podobać się tak jak pani Kunicka, ale to zrozumiałe, zwłaszcza że miała gorsze teksty. A w tym roku na Festiwalu triumfowały piosenki proste i skuteczne. Warunkiem sukcesu było powtarzające się: Pa-pa-pa, la-la-la albo po-rom-po-po, co jest pierwszym wynikiem dyskusji o konieczności odnowy tekstów i piosenek. Telewizja zachłysnęła się jakimś świeżo nabytym urządzeniem, dzięki któremu udało się uzyskać błyskotliwe efekty wywołujące wspomnienia najlepszych lat kina niemego i podziwiać fruwające w telewizorze łebki wykonawców w formie zdjęć nagrobkowych. Na zakończenie naprawdę przyjemna sprawa. Otóż pierwszą osobą, która powitała mnie w Sopocie, był pan Wacław Przybylski. Wylewnie podziękował mi za reklamę twierdząc, że to dzięki mnie został zaangażowany do prowadzenia sopockiego Festiwalu. Wyraziłem radość oświadczając, że jest to reakcja utwierdzająca mnie w celowości zajmowania się pracą dziennikarską. Pan Przybylski poprosił, abym jeszcze kiedyś o nim napisał, gdyż chciałby prowadzić także Warszawską Jesień. Czynię to z tym większą przyjemnością, że prezenter ten, który rozpoczął prowadzenie Festiwalu trochę przygaszony, w pierwszym dniu przewijał się przez scenę incydentalnie, stopniowo przychodził do siebie i pod koniec był już bliski osiągnięcia pełnej formy. Biorąc pod uwagę naturalne onieśmielenie debiutem, możemy już wkrótce spodziewać się po nim wielkich rzeczy. Czego nam wszystkim życzę. Sen mara, Bóg wiara Z ogromną ulgą przeczytałem w „Życiu Warszawy" (z 25 września) recenzję profesora Wacława Kubackiego z powieści Konwickiego Nic albo nic. To odważna próba oczyszczenia atmosfery w naszym życiu literackim. Artur Sandauer powiedział kiedyś: „Odwaga staniała, rozum podrożał". Nic biedniejszego. Braku rozumu na szczęście nie odczuwamy. A co za dużo, to niezdrowo. W znanej bajce mądrala myślał, myślał, aż go psy zjadły. Za daleko odeszliśmy od odwagi, żeby jej sobie żałować. Zwłaszcza w stosunku do niektórych osób. Wrośniętego w sprawy polskie autora Matm na Kaukazie i Smutnej Wenecji słusznie niepokoi i drażni w książce Konwickiego niedowład odwagi, bez której nie złapie się kontaktu z naszą rzeczywistością. „... śnienie w dziele sztuki — pisze profesor Kubacki — podobnie jak jawa, to kwestia założeń ideowych oraz udanej lub chybionej kompozycji". Istotnie, jeśli nie na jawie, to przynajmniej w sennych majakach powinno się umieć dokonać właściwego wyboru. Profesor Kubacki bez trudu przyłapał Konwickiego na fałszach. „Ciągle ktoś go pilnuje - pisze o bohaterze Konwickiego krytyk — chodzi za nim, przygląda mu się badawczo, co chwila musi pokazywać komuś swój dowód osobisty...". Zwykłe poczucie rzeczywistości buntuje się przeciw takim wyssanym z palca urojeniom. Z drugiej strony, gdyby rzeczywiście Konwicki znał źródła zła albo słyszał o jakichś jego jednostkowych przypadkach, to zamiast pisać parusetstronicową książkę, powinien po prostu interweniować na bieżąco. Człowieka z manią prześladowczą, o ile taki jest, powinno się leczyć, a nie opisywać. A jeśli na leczenie jest za późno, to odizolować. Owszem, były czasy, że pewnych spraw nie można było załatwić, że o innych nie dawało się mówić. Ale obecnie gdyby Konwicki chciał przyjść gdzieś z czymś konkretnym i zakomunikować, na pewno nie miałby żadnych trudności. A jeśli nie ma żadnych dojść, to mógłby zwrócić się po prostu do profesora Kubackiego - jestem pewien, że ten nie odesłałby go z niczym. Jeżeli ktoś uważa się za chwiejącą, myślącą trzcinę, to można i trzeba pomóc mu się wyprostować. To wszystko są sprawy codzienne, praktyczne. Natomiast ze sztuką rzecz jest poważniejsza. Jej kontakt z rzeczywistością musi być ideowy, taki, jaki jest w całej twórczości profesora Kubackiego. Inaczej go nie ma i nie będzie. Konwicki albo nie chce, albo nie umie patrzeć. Zamiast tego ma przywidzenia. Ileż piękna potrafi SEN MARA, BÓG WIARA 599 dostrzec profesor Kubacki w takiej choćby Wenecji, i to w starych przedmiotach. A Konwicki, jak jest u nas nad morzem, to widzi piach i druty. A Starówka gdańska? A choćby port w Kołobrzegu? W pozytywniejszym chyba świecie obraca się bohater profesora Kubackiego: „Wychodząc przemykał się pośród wonnych koniaków, korzennych zapachów yermuthu i upajającego aromatu kawy. Wreszcie znowu jasny, wesoły, boży świat". Oto cytat ze Smutnej Wenecji. Profesora Kubackiego słusznie oburza fakt, że Konwicki pomija „... normalne, konkretne życie odbudowanego państwa: znój rolników, górników i robotników, wysiłek nauczycieli, wychowawców i pielęgniarek, codzienny trud piekarzy, szewców i monterów, pracę lekarza, inżyniera-wynalazcy i budowniczego". Istotnie Konwicki ostentacyjnie dobiera sny pozbawione przedstawicieli wymienionych zawodów. Tu zresztą można by postawić prof. Kubackiemu pewien zarzut: nie bardzo tłumaczy się pominięcie przez niego trudu tramwajarzy, ciągaczy drutu, stoczniowców i odlewników. Nie miejsce tu, by zagłębiać się w te znamienne niekiedy przemilczenia, zresztą na pewno warto, aby gdzieś ktoś trud ten podjął. Natomiast obiema rękami podpisuję się pod postawionym przez prof. Kubackiego zarzutem, że „Bohater (omawianej powieści - przyp- J-G.) nie posiada woli ani hamulców. Powtarzają się akty płciowe, brak jednak namiętności". Musi to oburzać Kubackiego, który całą swoją twórczością broni prawa do namiętności bez aktów płciowych. „Tadeusz ujął dłoń Zanze. Delikatnie dotknął cienkich palców, które niedawno, jakby w jego zastępstwie, symbolicznie i poetycko, gołąb zaślubił na Piazzy koralową obrączką zaciśniętych łapek" (Smutna Wenecja). Odpowiednie cytaty z książki Konwickiego nielojalnie byłoby przytaczać. Postawa prof. Kubackiego wynika ze słusznego przeświadczenia, iż nie bohaterowie powinni kopulować w powieściach, ale czytelnicy po ukończeniu lektury. Wyznam, że bardziej odpowiada mi takie pojmowanie społecznej funkcji literatury i jej służebnej roli w życiu narodu. .Obcasami n> brzuch oślicy" W natłoku wydarzeń, którymi tętni nasze życie kulturalne i umysłowe, przechodzą niekiedy bez wrażenia książki znaczące, interesujące formalnie, prowokujące intelektualnie, słowem, z dala od łatwych koniunktur czy przejściowych mód, tworzące autentyczne wartości kulturowe. Niejednokrotnie przy tym pozycje te - co można stwierdzić z całą odpowiedzialnością — w niczym lub w niewielkim stopniu ustępują wiodącym wydarzeniom w naszej prozie ostatnich lat, pozycjom, którymi słusznie szczycimy się i które zyskują nam dobre imię wśród wyrobionych czytelników w kraju i za granicą. Dlaczegóż jednak nie znajdują one zbyt wielu życzliwych recenzentów? Dlaczego pozostają w cieniu? Co utrudnia ich autorom osiągnięcie pełnego sukcesu, zdobycie nagród i wyróżnień, uznania krytyki? Krytyki tylko, bo czytelników uczyć nie trzeba. Świadomy czytelnik, wychowany na konkursach i plebiscytach, oszukać się nie da, plewy od ziarna na ślepo odróżni i książki te, wydawane w nakładach sięgających niekiedy 50 ooo są cenionym delikatesem. W moim głębokim przekonaniu na to, że omawianym autorom stała się krzywda, składa się kilka przyczyn. Na pierwszym miejscu wymieniłbym ową zmowę kawiarnianych kręgów literackich, tych parnasistów w samochodach, którzy w mrokach kawiarni i herbaciarni ferują, według tylko sobie wiadomego klucza, niesprawiedliwe wyroki, paraliżując spontaniczny nurt umysłowy wszędobylskimi mackami — przykładami można by sypać jak z rękawa, choćby nie wytykając palcami Henryk Bereza, który dziwnym zbiegiem okoliczności o żadnej z tych książek nie napisał ani słowa. Bojąc się im narazić, wielu wartościowych krytyków milczy, ukrywając swoje prawdziwe uczucia z niesłusznego wstydu. Ale są przecież eseiści, którym konformizmu, złej woli czy niedbalstwa zarzucić niepodobna, tacy jak Maciąg, Nowicki czy Nawrocki. Jednak i oni są ludźmi. I niekiedy przymykają umęczone lekturami oczy, a jeśli pisarz ma pecha, to wtedy właśnie książka jego przemknie niedoceniona. Nie będąc krytykiem, swój głos, próbę wydarcia z mroku paru pozycji, które zamierzam omówić, traktuję jako pracę społeczną i obowiązek obywatelski. Przy tym nie zamierzam wcale przez fałszywą skromność umniejszać swojej pracy, która była — bez przesady — ogromna. Przeczytałem kilkanaście książek, przy których stopień „OBCASAMI W BRZUCH OŚLICY" 601 skomplikowania formalnego i intelektualnego Ulissesa po prostu śmieszy. Ich autorzy postępują jak Hitchcock, mnożąc zbędne epizody, piętrząc nie związane z niczym sytuacje, wodzą czytelnika po manowcach, zanim się wreszcie odsłonią — albo i, jak najambitniejsi, do końca nie odsłonią. Trzeba dodać, że w rozważaniach swoich zająłem się wyłącznie powieściami obyczajowymi, traktującymi o miłości. I tu muszę z miejsca oświadczyć, że spotkało mnie niezmiernie przyjemne rozczarowanie. Obawiałem się, prawdę mówiąc, że odnajdę tu echa eksplozji seksu i targów w Kopenhadze. Na szczęście nasza literatura — w opozycji do zachodniej - lubującej się w opisywactwie i niecelowym roztrząsaniu spraw wszystkim nam dobrze znanych, ignoruje je słusznie i całkowicie. Wyjątek stanowią - i to nie w omawianych tutaj książkach, lecz w klasycznych pozycjach naszej literatury współczesnej - opisy miłości erotycznej uprawianej z obywatelami lub obywatelkami obcych mocarstw oraz przedstawicielkami arystokracji, co wydaje mi się użyteczne społecznie, jako że nie stało się jeszcze powszechnym doświadczeniem i w związku z tym niesie z sobą pewne walory poznawcze. W omawianych tutaj pięciu powieściach o miłości nie zaistniały żadne spełnienia erotyczne, miłość realizuje się w wysublimowanym kształcie, w głębokiej podświadomości. Bohaterowie utworów, podobnie jak my, mają na głowie sprawy poważniejsze, od zadań i celów jest aż gęsto, aż się mnożą te cele na bieżąco i przyrodniczy stosunek do życia budzić musi słuszną niechęć. Na obwolucie reklamującej powieść Zdzisława S. Pietrasa Ula i ty, Bernardzie wydawca obiecuje z pokryciem: „...niezwykłe przygody splatają się z miłością, szpiegowskie machinacje z pełnymi liryzmu dialogami... niebezpieczne sytuacje z pogodnymi obrazami przeżyć dwojga zakochanych, a wszystko to ujęte jest w ciekawą i atrakcyjną formę". Co łączy omawiane tutaj książki przy wszystkich różnicach, stanowiących o indywidualnościach autorów? Wszyscy oni, słusznie zresztą, kładą nacisk na niecelowość opuszczania granic naszego kraju na czas dłuższy, przy czym książka Pietrasa zniechęca do opuszczania naszego kraju na korzyść NRF, książka pani Fłeszarowej-Muskat: Wczesną jesienią w Złotych Piaskach jest przeciwko Szwecji, pani .Maria Siwińska w powieści pod kontrowersyjnym tytułem: Drs>en>a chylą sfa tylko w jedną stronę wykazuje daleko posuniętą niechęć do Australii, pani Celina Tatarkiewicz w Pasażerach Charona jest przeciwko przerywaniu ciąży, co mogłoby sugerować, że jest za Szwecją, gdzie tego rodzaju zabiegi są zabronione. Stałoby to w sprzeczności z opinią na temat Szwecji pani Fłeszarowej-Muskat. Na szczęście pani Celina Tatarkiewicz w pogoni za pełnią wprowadza także agentów obcego wywiadu i tu skłania się w stronę orientacji Zdzisława S. Pietrasa. Najgorzej radzi sobie pani Krystyna Siesicka w książce pod obiecującym tytułem C^as Abrahama, wprowadzając zaledwie jedną postać handlującą dewizowymi lekarstwami na szkodę kraju, co nie może nas w pełni zadowolić. Oczywiście zniechęcenie to odbywać się musi w imię niepodważalnego systemu wartości. Kolejną tezą łączącą wymienione książki 6O2 FELIETONY I INNE... jest spostrzeżenie, że pieniądze nie dają szczęścia, której to prawdy nigdy nie dość powtarzać. Przekazuje Zdzisław S. Pietras refleksje Uli, którą matka, z pochodzenia Niemka, zmusiła do opuszczenia na pewien czas naszego kraju: „...nie czuła się dobrze. Wszystko wydawało się jej obce: łatwość zarobienia większych pieniędzy niż u nas, bogactwo materialnej i ubóstwo duchowej strony życia, przepych bogato iluminowanych miast i brak ciepła prawdziwej przyjaźni". Bohaterka Krystyny Siesickiej wyznaje: „...zawsze byłam lepiej ubrana od was, miałam więcej forsy i lepsze drugie śniadanie! — Anka zakryła twarz rękoma i szlochając mówiła dalej: - To nie była moja wina..." Wczesną jesienią w Złotych Piaskach, w luksusowej scenerii błyszczą na plaży zachodnie pływki (?), mienią się ręczniki ze sfery dolarowej, w Monastyrskiej restauracji kuszą turystę kelnerki „w strojach mniszek, ale w minispódniczkach". I Maritie zaborcza jak sama Skandynawia, „długonogie dziewczę, potrącając po drodze wszystko swymi wąskimi biodrami", oblizująca wargi, „...usta nosiło się tego lata bez szminki, bezczelnie nagie, obnażone do czystej warstwy naskórka". I ona to, siedemnastoletnia dziedziczka kilku kopalń, wnosząca niepokój na bułgarską plażę, porażona odmową polskiego architekta, oświadcza: „Żadne pieniądze nie są duże... nie mają znaczenia". W tym akcie ekspiacji dogorywa kapitalistyczny nawyk kupowania sobie męża za pieniądze. I tak matka Maritie nabyła sobie męża w Niemczech, który notabene, przyswoiwszy sobie skandynawski sposób bycia, zamierza „mąkę love" z przybraną córką. Żeby chociaż „not war", ale gdzie tam: lubuje się w wojennych wspomnieniach (natura ciągnie wilka do lasu). Norweżka kupuje sobie wykształconego Murzyna doktora, a Maritie chce kupić Polaka, i to żonatego. Ale tu trafia kosa na kamień, wuj wuja nie wybuja, dopóki dzban wodę nosi... Polak się kupić nie da, gdyż poza wszystkim kocha żonę, która — i tu napływają wspomnienia czasów pogardy—po przejściach w obozach niemieckich kuleje. Szwedka reaguje na odmowę w typowo skandynawski sposób. Widząc architekta z żoną na deptaku wykonuje na nich brawurową szarżę na oślicy, na której właśnie odbywała spacer. „Uderzyła mocniej obcasami w brzuch oślicy. Zwierzę zaryczało i pognało jeszcze szybciej przed siebie... Teraz ona krzyknęła, odrzuciwszy z twarzy włosy, które rozwiewał jej wiatr. Przechylona do tyłu, podrzucana na rozkołysanym grzbiecie oślicy, krzyczała wysoko i przenikliwie, ale był to krzyk ataku, nie przerażenia..." Ale atakowani: architekt i jego żona „szli wolno, krok za krokiem, milczący... sami na ogromnym świecie, patrzącym na nich dwoma rzędami zawieszonych wzdłuż deptaku oczu... Oślica dyszała ciężko..." Ofiar w ludziach na szczęście nie było. Reasumując: autorka nie lubi skandynawskiego wyżu demograficznego i w ogóle Szwecji, lekceważy Norwegię, śmieszą ją Holendrzy, ma żal do Niemców, i jest za Austrią: „Wiedeńczyk okazał się wysokim, dobrze zbudowanym chłopcem o dziewczęcych oczach i brutalnej szczęce... w brutalnej szczęce miał bardzo piękne zęby", i lubi psy. „OBCASAMI W BRZUCH OŚLICY" 603 Na skrzydełku obwoluty fotografuje się w półprzysiadzie z ogromnym psem bokserem. Nie wydaje mi się słuszny taki sposób wywierania presji na krytyków. Mnie na szczęście książka się podobała, poza tym mieszkam w Warszawie, ale i tak uważam, że pies powinien być przynajmniej w kagańcu. Powróćmy do prozy Zdzisława S. Pietrasa, stanowiącej nawet, jak na dumny dorobek naszych ostatnich lat, pewien ewenement. W rozchybotany, wszechogarniający liryczny monolog wewnętrzny narratora powieści i zarazem bohatera ostro wcina się czas realny, świadomie brutalizowana rzeczywistość. Narrator, rozkochany w Uli (,,...była cudowna z tym swoim rumieńcem na twarzy, który zdradzał dziewczęcą niewinność jej serca"), porażony zostaje jej nagłym wyjazdem. Te fragmenty książki siłą ekspresji i dojrzałym smutkiem przypominają Treny, znanego, nieżyjącego już polskiego poety. „Z każdego kąta mojego pokoju wygląda pustka. Ula tu jeszcze nigdy nie była, ale wszędzie odnajdywałem jakby ślady myśli o niej: ... Stolik nad radiem miał zajaśnieć koniakowską serwetą, ale po co? W całym pokoju chciałem rozstawić smukłe flakony, pełne barw i zapachów, lecz już nie mam dla kogo tego zrobić... Jeszcze tydzień czy miesiąc temu mogłem napisać trzyszpal-tówkę ciętą jak bicz, a teraz?..." I tu dochodzimy do sprawy najbardziej istotnej. Otóż bohater powieści Zdzisława S. Pietrasa jest dziennikarzem. Postać ta nakreślona jest niemal modelowo i bez trudu odnalazłem w niej siebie, poczułem ową intymną więź czytelnika z autorem, która tak rzadko staje się udziałem czytającego i osiągnięciem pisarza. Ów bohater nie posiada pełnej sprawności umysłowej (któż ją ma?). Jest prościutki, sympatyczny i nie zdaje sobie sprawy ze swego ograniczenia. Na szczęście nie są to powody, które mogłyby mu przeszkadzać w pracy zawodowej, wprost przeciwnie. „Zacząłem szybko awansować, byłem coraz bardziej cenionym współpracownikiem. Pisma centralne chętnie zamieszczały moje korespondencje... Pisałem entuzjastyczne artykuły na temat «Sto procent normy ponad plan...», «Więcej węgla ze starej „Anny"»." Niekiedy narrator próbuje dojść do własnych przemyśleń i jego wzruszająca bezradność w tej dziedzinie stanowi akt pełnej ekspiacji, sprawia, że jesteśmy zawsze za nim. Przy wymienionych brakach posiada bowiem bohater silnie rozwinięty instynkt moralny i polityczny, który (pozwala mu przerwać iście piekielny krąg, w jakim umieszcza go Zdzisław S. Pietras. Otóż z uczuciem do Uli rywalizuje w duszy narratora niedobra fascynacja Bernardem: fascynacja, w której gdzieś w mrokach podświadomości błąka się nieuświadomiony element erotyki. Dają tu o sobie znać filozoficzne fascynacje Zdzisława Pietrasa i tylko wielkiej kulturze autora zawdzięczać można, iż rzecz nie przekracza granicy cenzuralności obyczajowej. Owa półerotyczna fascynacja prowincjonalnego dziennikarza zachodnioniemieckim agentem, jakim okazuje się Bernard, jest szczególnie w naszej prozie ostrym postawieniem spraw obyczaj o wo-politycznych. Bernard kusi dziennikarza mirażem zachodniej kariery. Ale ten odpowiada za siebie i za nas: „Stanowczo wolę postacie sobie bliskie i bardziej spokojne tematy. Lęk przed obcym światem i niezrozumiałym stylem życia całkiem nieatrakcyjne czynił nawet te rzekomo fantastyczne zarobki... Ja tylko tutaj jestem FELIETONY I INNE... wolny, Bernardzie. Tylko tu mogę poruszać się swobodnie jak po dobrze znanej łące, może jeszcze niezbyt dokładnie osuszonej z mokradeł, lecz już barwnej od kaczeńców wróżących pełne lato." W swoim czasie Janusz Wilhelmi, zniechęcony poziomem intelektualnym literatów, ich ignorancją w dziedzinie nauk ścisłych, zarzucał im, że nie są w stanie oddać dramatu współczesnego naukowca, zajmując się jedynie kondycją ludzką, i że naukowcom należy się książka o nich. Maria Siwińska rehabilitując masy literatów wyszła naprzeciw owemu zamówieniu pisząc książkę o trudnym aklimatyzowaniu się polskiej rzepy na niepodatnym australijskim gruncie. Bohaterka jest biologiem, „genialnie robi preparaty histologiczne". Po zawodzie miłosnym z niejasnych przyczyn — ale literatura współczesna wyjaśnień nie wymaga — emigruje do Australii. Po przyjeździe postanawia zresztą natychmiast wracać, wypełnia ją tęsknota do Polski „nadbużańskiej (gdzie — przypis J.G.) rozlega się tętent nieujarzmionych arabów i wzbity ich kopytami biały pył osiada razem z kwietnym na wodę. Jest nim zasnuta w płytkich głębszych zatoczkach, po których dnie ryją się szczeżuje". Dydaktyczne walory powieści już podkreśliłem, jeszcze więc tylko kilka słów o rzepie: „Jeszcze nie umiała wytłumaczyć sobie tej ich ostrości (chodzi o liście rzepy — przyp. J.G.). Czy była wynikiem głodu liści i zmniejszania się w nich zapasów, czy wprost spadkiem turgoru? Zdawało się jej nawet, że dostrzega na liściach złotawą mgiełkę kutneru. Więc rzepa walczyła tu zaciekle o swoje przetrwanie, wytwarzała własną zasłonę od słońca nad blaszką liścia. Zjadła jak polski chłop (tu chyba powinno być „zajadła" - przyp. J.G.), rozbijała własnym korzeniem nie tylko spaloną słońcem i wiatrem glebę, na którą ją skazano, ale mobilizowała w ogóle wszystkie swe organy, a przede wszystkim liście..." Nie zdradzę przyszłym czytelnikom, czy ostrość liści była istotnie wynikiem spadku turgoru, czy może zawinił kutner. W każdym razie Janusz Wilhelmi otrzymał książkę, o którą się bił, a biolodzy wyzbędą się kompleksów, iż trud ich nie zostawi w literaturze pięknej smugi cienia. W książce pani Siesickiej, przedstawiającej niełatwą drogę dojrzewania młodzieży do moralności socjalistycznej, podkreślić chciałem finał akcji. Otóż na pierwszy wykład zorganizowanej przy liceum ogólnokształcącym wieczorowej szkoły aktywu przychodzi przystojny fachowiec od spraw polityki międzynarodowej, którego charakterystyka odrobinę przypomina redaktora Męclewskiego, i on to właśnie przyprawia z miejsca o bicie serca najpiękniejszą słuchaczkę, eliminując dotychczasowych konkurentów. Wydawać się może, że ta nagła fascynacja dziewczyny osobą prelegenta, jeszcze przed usłyszeniem tematu jego wykładu, stanowić może krok naprzód w rozwijaniu zainteresowań szerokich rzesz prelegentów wykładami w szkołach wieczorowych aktywu. Książka pani Celiny Tatarkiewicz jest ważkim głosem w dyskusji o przerywaniu ciąży. Autorka obarcza równą odpowiedzialnością kompozytora, który namówił żonę do dokonania zabiegu, i pijanego kierowcę wywrotki, sprawcę wypadku, w którym zginęło czworo niewinnych ludzi. Nie będąc pewnym swego obiektywizmu „OBCASAMI W BRZUCH OŚLICY" 605 w sprawie pierwszej, w całej rozciągłości solidaryzuję się z autorką w sprawie zwalczania alkoholizmu wśród kierowców, zwłaszcza wywrotek, i przykładnego ich karania. Powieść zawiera wiele myśli godnych przytoczenia, np.: „Czy pani nie rozumie, że każdy nadmiar dóbr materialnych jest po prostu kradzieżą, co więcej morderstwem?" I dalej: „Istnieją granice potęgi pieniądza. Bogacz nie jest w końcu mniej martwy od biedaka". Myślom tym nic nie da się zarzucić, chociaż wypowiada je ksiądz. Książka pani Tatarkiewicz poraża nagłymi zmianami nastrojów; autorka odwołuje się do mroków antyku: „Skamieniała jak Niobe - pomyślała - ale oczywiście nie było to prawdą", by za moment zaskoczyć pogodną obserwacją: „Kręciła się wokół Ełki, ćwierkając ptaszęcym zwyczajem". Kończąc chciałbym raz jeszcze lojalnie ostrzec autorów, aby nie wiązali zbyt wielkich nadziei z ukazaniem się tego tekstu, aby nie liczyli, iż sukces ich książek będzie natychmiastowy. Nie. Ani niżej podpisany nie ma odpowiedniego autorytetu, ani siły przeciwne tak łatwo nie zrezygnują. Jeśli jednak choć jedna cegiełka w chińskim murze milczenia, otaczającym nasze - niech mi Autorzy zezwolą tak napisać — powieści zostanie wybita, jeśli zyskamy choć parę metrów terenu, będziemy mogli mówić o zwycięstwie, o odwaleniu kawału rzetelnej roboty. Nowy Passendorfer i pisarstwo ku pokrzepieniu serc Spośród interesujących wydarzeń kulturalnych ostatnich paru tygodni chciałbym wyróżnić premierę nowego filmu Jerzego Passendorfera „Akcja Brutus" oraz spotkanie ze znakomitym pisarzem, Czesławem Centkiewiczem, pt. „Wyprawy polarne" połączone z projekcją filmów dokumentalnych z życia Eskimosów. Filmy Jerzego Passendorfera szanuję i lubię. Bo lubię po prostu kino nowoczesne. Nie przeszkadzają mi jego popisy formalne ani przesadne estetyzowanie, gdyż podporządkowane są surowej dyscyplinie myślowej. Wydawało mi się, że wiem już, czego się zawsze mogę po reżyserze spodziewać, i dlatego „Akcja Brutus", film poświęcony walce z bandami leśnymi w roku '46, tak bardzo mnie zaskoczył. Reżyser wprowadził do swej twórczości nowy autoironiczny ton. Jest to z pewnością akt swoistej odwagi twórcy przemawiającego dotąd o tych sprawach bardzo serio. „Akcja Brutus" może imponować mistrzostwem w posługiwaniu się techniką pastiszu. Cienka, przewrotna drwina, z jaką artysta obnaża schematyczne uproszczenia, naiwności i prymitywizm w budowie postaci, pseudodyskusje i pseudo-wybory moralne — jest wysokiej próby. A owa zamierzona, starannie dopracowana w szczegółach nieporadność inscenizacji i wypielęgnowany banał dialogów dowodzą wyrafinowanego poczucia humoru. W tym samym kierunku poszli też aktorzy. Zygmunt Hiibner stwarzając postać smutnego majora Urzędu Bezpieczeństwa o nieprzeniknionej twarzy, snującego się enigmatycznie po ekranie, bardzo cienkimi środkami ośmiesza ten rozpowszechniony w naszym filmie model bohatera-snuja. Jego kamienna twarz, przywołując wspomniena najlepszych ról Bustera Keatona, jest nieodparcie śmieszna. Film Jerzego Passendorfera jest oczywiście filmem niełatwym. Narośnie wokół niego z pewnością wiele nieporozumień, wywiąże się gorąca dyskusja. Sam dałem się początkowo wciągnąć w zastawioną przez reżysera pułapkę i przez pierwsze 20 minut sądziłem, że będzie to kolejny dramat polityczno-psychologiczny. Miałem nawet żal, że od razu można domyślić się, iż Hiibner nie jest zrzutkiem amerykańskim, ale że to nasz z bezpieki. Ironia jest bronią trudną i dlatego zastanawiam się, czy na wszelki wypadek nie należałoby przenieść „Akcji Brutus" do kin studyjnych i poprzedzić wyjaśniającą prelekcją. Cóż jeszcze? Jeśli mam być szczery, przejście Passendorfera na pozycję prześmiewcy, choć doceniam perfekcjonizm realizacji tego zamysłu, witam NOWY PASSENDORFER... 607 jednak z pewnym żalem. Oczywiście, film ten adresowany jest do zachodniego widza i liczyć może na sukcesy festiwalowe, zwłaszcza w krajach o silnie rozwiniętym ruchu partyzanckim. Ale ja wolałem Passendorfera dawnego, przemawiającego tonem serio porywającego patosem walki i trudnych wyborów tamtych lat. Przy tym zbyt wielu namnożyło się ostatnio ironistów, a kpić jest zawsze najłatwiej. I dlatego nie wątpię, że film ten wywoła niechęć u wielu widzów, słusznie oklaskujących występy krakowskiego aktora Kwinty, który przemierza Polskę recytując fragmenty prozy Zbigniewa Załuskiego. Oczywiście, nie odmawiałbym Jerzemu Passendorferowi prawa do eksperymentu. Nie stawiałbym mu trudności w realizacji następnych filmów, ale nie tracę nadziei, że przemówi jeszcze dawnym głosem. Zastanawiałem się nad tymi nieprostymi sprawami, smakując wywołane wyobraźnią pisarza - filmów nie wyświetlano, bo coś się zepsuło - obrazy dnia powszedniego pod biegunem. Czesław Centkiewicz przez parę godzin krzewił w nas podziw dla niebezpiecznych przedsięwzięć i szacunek dla Eskimosa. Sprawa Eskimosów, żyjących w prymitywnych warunkach, często zagrożonych głodem, otoczonych nie kończącą się zimą (w ogóle bez elektryczności, gazu i centralnego), a mimo to kochających swoje lody, dumnych z ojczyzny, przywiązanych do rodzinnego igloo i ślizgawek, nie tracących dobrego samopoczucia zgodnie ze starą eskimoską dewizą „śmiech wisi w powietrzu" - stała się dla nas surową, gorzką lekcją obywatelskiego wychowania. Spotkanie to, podobnie jak całe pisarstwo Centkiewicza, traktować można jako działalność „ku pokrzepieniu serc", integrującą i mobilizującą. Pisarz nie ukrywa przed nami, że ziemia wchodzi w lata chłodu, ale trzeba pamiętać, że tam, w dalekiej Grenlandii, Eskimosowi będzie jeszcze zimniej. Proza Centkiewicza nie stroni od prezentowania autentycznych, trudnych wyborów, wobec których rzeczywistość polarna stawia Eskimosa: skręcić w lewo czy w prawo, jak w ogóle nic nie widać, bo strasznie sypie. Nie będę taił, że bardziej odpowiada mi taki stosunek do sztuki, takie pojmowanie swych obowiązków i wykorzystanie talentu niż prześmiewczy grymas. Od tyłu Mnożą się ostatnio w naszym kraju akty heroizmu. Niedawno eseiści filmowi: Janusz Czapliński i Stanisław Grzelecki, dali odpór w imieniu swoim i nas wszystkich niesłusznej decyzji, którą odgórnie usiłował nam narzucić reżyser Jerzy Hoffman. Chodzi oczywiście o powierzenie roli Kmicica Danielowi Olbrychskiemu. Nie będę wdawał się w meritum sprawy — powinien grać czy nie powinien — chociaż nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia, że nie powinien, bo grał Azję i wszyscy pamiętamy, że jest mały, czarny, ma brodę i się garbi, nawet na palcach jest niższy od małego rycerza i nie ma wyższych studiów artystycznych. Niech sobie nieuk gra duńskiego Hamleta, ale nie naszego Jędrka Kmicica. Ale powiadam, że nie o to mi idzie, lecz o radosne przywitanie nowej liberalnej tendencji, która zrywa wreszcie z kapitalistycznym nawykiem z czasów, kiedy to obsadzanie aktorów było przywilejem dostępnym jedynie nielicznej grupie najlepiej sytuowanych reżyserów. Reżyserów nieobiektywnych, bo ograniczonych w dodatku swoimi wąsko pojętymi interesami i koncepcjami. Iluż fałszywych, nieudanych, szkodliwych dzieł udałoby się uniknąć, i to nie tylko w dziedzinie filmu, gdyby o zamyśle ich realizacji mogła wypowiedzieć się uprzednio opinia publiczna. Wprawdzie żyjemy w czasach niejednoznacznych, opinie bywają podzielone, nie zawsze szczere, niekiedy sterowane, ale tym większej trzeba czujności, koncentracji intelektualnej, moralnej i politycznej, aby odróżnić głosy prawdziwe od fałszywych. Jednak można to zrobić i, co więcej, trzeba. Redaktor Czapliński, którego gwiazda publicystyczna wzeszła z okazji „sprawy Olbrychskiego", nie dał się zwieść faktem, że Olbrychski zwyciężył w plebiscytach dwóch tygodników - „Ekranu" i „Magazynu Filmowego" - których czytelnicy pragnęli widzieć go w roli Kmicica. Pisze on w „Expressie Wieczornym": „iż zaszła może jakaś pomyłka w obliczaniu głosów, bądź ich (wymienionych pism — przyp. J.G.) czytelnicy są jakąś specjalną frakcją społeczną". I kto wie, czy gdyby nie dociekliwość Czaplińskiego, płynąca ze szczerej żarliwości, kraj nasz nie padłby ofiarą zmowy będącej wynikiem jakichś mrocznych porachunków. Wyniki plebiscytu można zafałszować i pan Czapliński na pewno wie, że tak było, boby nam nie pisał. W końcu nie robi tego dla siebie, ale dla nas. Skoro i on, i Grzelecki (w „Życiu Warszawy") wiedzą na pewno jeszcze przed rozpoczęciem OD TYŁU 609 realizacji, że film z Olbrychskim się nie uda, to mieli obywatelski obowiązek podzielić się tym z nami. Pana Czaplińskiego Olbrychski nie pociąga fizycznie, i bardzo dobrze, że napisał to bez osłonek. Mogło to być gorzkie dla Olbrychskiego, ale lepiej, że się dowie, jaką ma urodę teraz i od życzliwego człowieka, niżby to miało wisieć nad nim. Eseista „Expressu" pisze: „Mógł się pan Sienkiewicz trzymać logiki, może to uczynić również pan Hoffman", a nie nielogicznie obsadzać jednego aktora w dwóch sienkiewiczowskich rolach. Oczywiście uważam, że innym niefortunnym pomysłem Hoffmana, za który go nikt do tej pory nie zaatakował, jest kręcenie Trylogii od tyłu. Myślę, że ten pusty chwyt formalny, będący wynikiem zafascynowania nowinkami zachodniej awangardy, jest z pewnością sprzeczny z intencjami pisarza. Widocznie umknęło to uwadze zajętych prawdopodobnie na innym odcinku panów Grzelec-kiego i Czaplińskiego, ale mnie się to, zresztą przez przypadek, rzuciło w oczy. Oczywiście każda nowa i jedynie słuszna metoda jest słuszna do pewnych granic. No bo gdyby na przykład przyszło kilka listów, z których wynikałoby, że redaktor Czapliński jest źle obsadzony, redaktor naczelny „Expressu", Zbigniew Sołuba, może wprawdzie uważać, że redaktor Czapliński jest dobrze obsadzony, ale jeśli nagle redaktor Czapliński napisze w bratnim „Życiu Warszawy", że redaktor Sołuba jest źle obsadzony? Red. Sołuba odwołałby się do czytelników i wygrałby oczywiście wszystkie plebiscyty, ale redaktor Czapliński mógłby odpowiedzieć, że głosy zostały źle obliczone albo że na redaktora Sołubę głosowała jedynie „jakaś specjalna frakcja społeczna". Redaktor Wilhelmi drukuje mnie w „Kulturze", ponieważ wie, że jestem człowiekiem spokojnym i nigdy mi nie przyjdą do głowy żadne pomysły z nowym obsadzaniem. Kończąc chciałbym wyrazić nadzieję, że ogólnonarodowa dyskusja dopiero się rozkręca, czekają nas jeszcze długie miesiące emocji, i że rolę Kmicica zagra Kloss. Od przodu W związku z moim felietonem pt. Od tylu otrzymałem kilkadziesiąt listów, z których część czuję się w obowiązku przytoczyć. Autorzy listów podzielili się na pięć grup: tych, którzy nie zrozumieli, o co mi chodzi, ale się ze mną zgadzają, tych, którzy nie zrozumieli i się ze mną nie zgadzają, trzecią i czwartą grupę stanowią ci, którzy zrozumieli moje intencje i się ze mną zgadzają bądź nie zgadzają, wreszcie piątą grupę, która w trakcie pisania zapomniała w ogóle, o co im chodzi, albo ustosunkowała się do spraw, które wykraczają poza ramy mojego felietonu. „Z wielką satysfakcją podpisuję się wraz z gronem znajomych pod felietonem pana Od tyłu... Gdyby Żeromski w Popiołach ujrzał swego Rafała w postaci Daniela, na pewno dostałby ciężkiego ataku serca... Tylko Mikulskiego widzimy w roli Kmicica" (podpis nieczytelny) Warszawa. „...Brawo za świetny felieton. Pretensje red. Czaplińskiego są humorystyczne. Cała dyskusja bezsensowna i niesmaczna. Świetny dowcip z tym Klossem-Kmici-cem." J.K. Warszawa. Pan Jan Bartosz z Rawicza: „Czy wielka narodowa dyskusja jest rzeczywiście wyrazem (cytuję za panem Głowackim) nowej liberalnej tendencji, która zrywa wreszcie z kapitalistycznym nawykiem czasów, kiedy to obsadzanie aktorów było przywilejem dostępnym jedynie nielicznej grupie najlepiej sytuowanych reżyserów?" „Na pewno (kontynuuje Jan Bartosz — przyp. J.G.) opinia publiczna jest dziś konieczna w wielu ważnych decyzjach w warunkach demokracji, ale sprawa obsadzenia roli aktora w filmie jest chyba zbyt błaha... Uważam ją za nonsensowną... Czy to nie powrót do kultu jednostki aktorskiej, który podobno dawno minął". Czytelnik „Kultury" z Opola: „...i teraz, kiedy zerwała się wrzawa przeciw obsadzeniu Olbrychskiego w roli Kmicica, wrzawa świadcząca o zdrowym rozsądku, kiedy reżyser p. Hoffman w sposób wyniosły potraktował ów proces, pan redaktor podśmiewa się z tej opozycji". List kończy się pogróżkowo: „...Odpis listu otrzyma pan redaktor Stanisław Grzelecki z »Życia Warszawy«, nasz miły orędownik w walce z niewydarzonym pomysłem dotyczącym obsadzenia roli Bohuna" (!). Jerzy K. Warszawa: „...pomysł w tym, aby Kloss zagrał Kmicica, jest przezabaw-ny...". OD PRZODU 611 Podpis nieczytelny, Łódź: „Całkowicie zgadzam się z panem Grzeleckim i panem Czaplińskim. Trzeba dać szansę innym aktorom wybicia się... Najlepszą i jedyną kandydaturą jest Stanisław Mikulski. Aktor, którego szanuje cała Polska". Maciej K. Warszawa: „Wcale nie śmieszne jest, że główne role w sztukach i filmach powierza się ludziom bez wyższego wykształcenia wobec nieraz trudnej sytuacji dyplomowanych artystów". Podpis nieczytelny, Warszawa: „Pański tekst jest głupawy i obrzydliwy. Właśnie że Kloss powinien zagrać. Nie ma w tym nic, ale to nic zabawnego". Podpis nieczytelny, Warszawa: „Najlepiej byłoby, jakby zagrał Lopek Krukow-ski, bo on był pod Monte Cassino". Dr inż. Zofia Górska i grono przyjaciół: „... W niemiły sposób wyraża się pan o jednym z najlepszych aktorów polskich: — Nieuk! Można nie mieć skończonych wyższych studiów, a być erudytą i nawet uczonym z tytułem (honoris causa) ... Olbrychski jest b. inteligentny, o czym świadczą przeprowadzone z nim wywiady". R.S. Warszawa: „Rola Hamleta wcale nie jest łatwiejsza od Kmicica. Moim zdaniem właśnie ona wymaga wiedzy". Czytelnik z Łodzi: „» Niech sobie nieuk gra duńskiego Hamleta, a nie naszego Jędrka Kmicica« - trafił pan w dziesiątkę ośmieszając bezsensowne argumenty przeciw obsadzeniu Olbrychskiego". Podpis nieczytelny, Warszawa: „Większość stanowisk w naszym kraju, konkretnie w moim zakładzie, obsadza się bez sensu". Czytelnik z Warszawy: „Aktorzy polscy, zwłaszcza wybitni, powinni świecić przykładem. Przypadkowo mieszkam naprzeciwko jednego z nich..." Z głębokim smutkiem przyznając się do klęski, jaką dla każdego publicysty jest napisanie tekstu niejednoznacznego, na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że rzeczywistość znacznie przerosła moje oczekiwania. To, co wydawało mi się surrealistycznym dowcipem, było tylko nieudolnym naśladownictwem życia. Kończąc nie wyjaśnię, o co mi naprawdę chodziło, aby nie narazić się najpoważniejszej i najbardziej bojowej grupie, która źle mnie zrozumiała, w związku z czym jest ze mną. Zrobienie kariery w oparciu o czytelników, którzy cenią mnie, gdyż wszystko, co piszę, zrozumieli odwrotnie, wydaje mi się propozycją świeżą, i zbyt kuszącą, abym z niej łatwo zrezygnował. i medycyna Po okresie manewrowania między Scyllą pustych igraszek formalnych a Charybdą oportunizmu sztuka nasza zaatakowała celnie i szerokim frontem. W telewizji młodziutka nie doceniana aktoreczka, Ewa Wiśniewska, którą ominął, moim zdaniem niesłusznie, udział w „Klossie", wkroczyła w okres wielkiej kompensaty. Trafnie lokując swoją indywidualność stworzyła modelową postać lekarki-ban-kietowiczki, w której pod wpływem reżysera i scenarzysty budzi się nieodparta chęć wyjazdu na prowincję w celu świadczenia usług lekarskich dla ludności. Ekstremistycznie nastawieni twórcy wysłali Wiśniewska do maleńkiej zapadłej wioski, której sama nazwa budzi dreszcz u kierownika powiatowego ośrodka zdrowia. Rzecz nazywa się „Trudny wybór", ale nie jest żadnym wyborem, ponieważ realizatorzy, aby nie rozniecać zbędnej dyskusji, nie dali Wiśniewskiej czasu na zastanowienie, słusznie uważając, iż moment refleksji mógłby skłonić aktorkę do zrezygnowania z roli. Na szczęście Ewa Wiśniewska nie zawiodła, wyrzekła się szansy pracy w stołecznej klinice, przekonywająco zagrała brak wahania i ruszyła na dworzec. Pomysł zrealizowania filmu na ten temat zrodził się nie tak dawno, bo zaledwie piętnaście lat temu, i obecnie zaowocował wspaniale właśnie serialem „Doktor Ewa". Utwór zachęcić ma lekarzy do podejmowania pracy w trudnych warunkach małomiasteczkowych i wiejskich, czyli do idei pięknej, choć wymagającej wyrzeczeń. Jednak chciałbym w tym momencie dać wyraz pewnemu lękowi. Zdajemy sobie sprawę ze straszliwej siły, jaką mają literatura, film czy telewizja. To one wywierały zawsze decydujący wpływ na rozwój wydarzeń historycznych. To po ukazaniu się Zbrodni i kary czytelnicy przystąpili masowo do wybijania staruszek. To po wysłuchaniu piosenki „Do roboty, do roboty" sypnęli się warszawiacy, aby wyregulować koryto Wisły. Dlatego jestem zwolennikiem jak najostrzejszego kontrolowania tych na pozór tylko nie najważniejszych spraw w otaczającym nas świecie. Nigdy dosyć czujności i ostrożności. Dlatego też obawiam się, czy serial „Doktor Ewa", z którego bije wprost moc, prawda i piękno, nie będzie wymagał wkrótce kontrserialu, czy za Wiśniewska nie pójdą inni, czy nie zacznie się masowa ucieczka lekarzy na wieś. Któż nie będzie wolał wielkiej i humanitarnej przygody od gnuśnego wygrzewania się pod kwarcówkami, co jak wiadomo wypełnia cały dzień przecięt- SZEJKIZM I MEDYCYNA 613 nego warszawskiego lekarza. Oczywiście dalsze odcinki serialu mogą mój niepokój wyciszyć. Na razie ucieszyłem się, oglądając w operetce warszawskiej piękny, głęboko wychowawczy musical „Miłość szejka", podejmujący istotne problemy politycz-no-społeczno-obyczajowo-gospodarcze. Utwór ten sprostał naszym trudnym czasom, wniósł szereg śmiałych propozycji ekonomicznych pociągnięć i skompromitował groźne zjawisko szejkizmu. Rzecz dzieje się współcześnie w środowisku szejków. Akcja rozgrywa się w Warszawie, gdzie mało znany monarcha arabski zwraca się do naszego kraju z prośbą o kredyty (lepiej trafić nie mógł), które pozwolą mu na rozwinięcie w jego kraju przemysłu. My mamy dostarczyć maszyn i urządzeń. Udzielanie pomocy monarchiom, jakkolwiek wielkoduszne, budziło opory moralne u części mniej wyrobionych widzów. Otóż jak naj niesłusznie j. Przecież wkrótce, po rozkręceniu przemysłu w monarchii, wytworzy się proletariat, który w najbliższej przyszłości, jak uczy historia, monarchię obali. Argumenty, że straci na tym szejk, nie mogą nas wzruszyć. Po pierwsze, szejka nie szanujemy, bo pożycza od nas pieniądze, po drugie, otrzymał on już wystarczającą kompensatę w postaci żony Polki, po trzecie, może się zawsze zaciągnąć do komandosów Arafata. Uroków literackich libretta, którym słusznie szczyci się Jan Majdrowicz (także autor scenariuszy piosenek?), oddać w tak krótkim felietoniku nie sposób. W każdym razie zwracały uwagę konstatacje takie, jak: „kawiarnia warszawska jest bardzo warszawska", oraz budziło uznanie wykorzystanie do zręcznych dowcipów motywów orientalnych, np. padyszacha nazywa się tu patyk-szachem, Szeherezadę - Szaradą itd. Mnie najbardziej podobał się szlaban zamiast szambelana. W końcowych wnioskach proponowałbym wykorzystanie talentu Majdrowicza w panoramicznym filmie fabularnym. W dobie powszechnego utyskiwania na scenariusze Majdrowicz spada jak z nieba. Szejka mógłby zagrać Stanisław Mikulski, Szeherezadę - Jan Himilsbach albo Beata Tyszkiewicz, a szlabana każdy. Z reżyserami też nie przewiduję kłopotów. Można by tu wymienić nazwiska pięćdziesięciu fachowych twórców, autorów seriali, filmów wojennych, obyczajowych i innych, których nie wymienię, aby nie wywołać u czytelników stanów lękowych, co wcale nie znaczy, że nie są to twórcy na swój sposób wybitni. Myślę, że taki film zadowoliłby nawet najbardziej nihilistycznie nastawionych publicystów w rodzaju Jerzego Urbana. Nowe niezwykle przygody doktor Ewy Drugi odcinek serialu siłą kreacji aktorskich, mocą oddziaływania i ogólną ekspresją niemal dorównał pierwszemu. Doktor Ewie wepchnięto do gabinetu pacjentów według rozdzielnika: jeden staruszek, jedna staruszka, kobiecina z dzieckiem — z przyjemnością powitaliśmy inicjatywę dokooptowania do tej grupy, na zasadzie czwartej ewentualności, księdza. Ucieszyłem się też, widząc drugą siłę fachową aktorską i pielęgniarską, panią Jolantę Lothe, która ucieleśnia moje marzenia o wiejskiej pielęgniarce, a wyraziła gotowość przyjścia serialowi z pomocą. Wiśniewska i Lothe odnowiły zaniedbany ośrodek zdrowia, uprały sobie fartuchy i zaczęły leczyć. Dalsze sceny miały podkreślić poświęcenie i dobrą wolę doktor Ewy oraz postawić problem: czy staruszce, która oddała wielkie usługi w czasie okupacji, można powiedzieć, żeby sobie myła uszy, czy nie? Ja stoję twardo na stanowisku, że można. Wszystko zależy jedynie od formy. Tragiczny splot wydarzeń, który w drugiej części drugiego odcinka doprowadził do śmierci chorego, znajdującego się pod opieką doktor Ewy, zainteresował nas o tyle, iż pozwolił Wiśniewskiej (która rozwija się nam z odcinka na odcinek) wykazać się ogromną znajomością życia i stosunków wiejskich. Otóż, kiedy ocknęła się ona w szpitalu, po oddaniu krwi (na szosie?) dla uratowania innego chorego, do stojącego przy jej łóżku, zresztą bardzo sympatycznego mężczyzny, zwróciła się od razu poprawnie: „prokuratorze". Prokurator wysłuchał jej wyjaśnień i nostalgicznie stwierdził: „Oto jeszcze jedna sprawa, w której nie mam nic do zrobienia". Chciałbym wyrazić nadzieję, że ten ludzki pan pojawi się jeszcze w najbliższych odcinkach, dotrzymując nam na ekranie towarzystwa. Kończąc, pragnę z całym przekonaniem zaprotestować przeciwko atakom na panią Wiśniewska, że gra antypatycznie, że nieuprzejmie ucina na przykład życzliwe wtręty rubasznej pani Lothe. Otóż Ewa Wiśniewska realizuje po prostu model tzw. polskiej szkoły aktorskiej, która przyniosła naszym artystom rozgłos w kraju i za granicą. Według jej zasady hutnik musi być umorusany, niechętnie rozstaje się z kaskiem i będzie mówił „psiach mać", pisarz-poeta będzie nosił okulary i mamrocząc połykał książki, sportowiec natomiast idąc ulicą co jakiś czas wykonuje NOWE NIEZWYKŁE PRZYGODY DOKTOR EWY 615 przykuć obunóż z wychwytką, natomiast lekarz będzie straszliwie opanowany, w pełni świadom swego posłannictwa i surowy, choć obiektywny. Żadnych uśmiechów w czasie badania, a nawet potem, trzaskają jedynie słowa komendy. A pacjent i tak przetrzyma. Co więcej, nabierze szacunku, czego nam wszystkim życzę. W odcinku trzecim, który napłynął ostatnio, autorzy wykorzystując doświadczenia kolegów z fabuły, słusznie i ciekawie wyeliminowali takie efekciarskie nowinki, jak akcja czy jałowe psychologizowanie. Rytm utworu wyznaczały łagodnie eskalowane przypadki chorobowe. Twórcy przedstawili nam więc: dławienie się zębem (dziecko), zaawansowany gościec stawowy (Banasiowa), wywichnięcie (magister inżynier, popularny we wsi jako „Lucek") i egzema członka Kółka Rolniczego. Zapowiada się nam też przypadek alkoholizmu. Mnie osobiście brakowało: walki z nagniotkiem, świerzbu, złamania spiralnego, zespołu Korsakowa i chorób wstydliwych. Ale też twórcy nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Opozycja podnosi glowę, c%yli prowokacja w Stras^ydlu Jakiś czas temu otrzymałem list, w którym nauczycielka polskiego, chyba przesadnie uprzedzona do prezesa ZLP, życzyła mi śmierci z powodu zestawienia nazwisk Jarosława Iwaszkiewicza i Joanny Rostockiej. Przed tygodniem w kolejnej korespondencji przeczytałem, że moja niechęć do filmu i literatury (zwłaszcza warszawskiej) jest zdrowa, ponieważ dziedziny te uprawiają ludzie mojego pokroju, więc dobrze się w nich dziać nie może. Doceniając szczerość i bezkompromisowość tych wypowiedzi, postanowiłem oderwać się od przeintelektualizowanej atmosfery stołecznego salonu literackiego, w którym narkotyzuję się rozmowami z Barbarą Nawrocką, a erotyzuję widokiem Jana Marii Gisgesa, wypłynąć na szersze wody i dać ujście powszechnej u każdego człowieka potrzebie afirmacji. Właśnie „Głos Pracy" piórem Józefa Gila doniósł o kolejnym sukcesie w odkrywaniu wrogów ludu. Tym razem szczęśliwym odkrywcą jest Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej w Lubeni, któremu z tego miejsca przesyłam najlepsze życzenia dalszej owocnej pracy. Naszym sukcesom na tej niwie poświęca się ostatnio niesłusznie zbyt mało miejsca. Felieton nie zastąpi bardziej masowych środków przekazu, ale i tu warto wspomnieć o okolicznościach, w jakich doszło do demaskacji podstępnego nieprzyjaciela, podkreślić niezłomną bezkompromisowość Gromadzkiej Rady, wreszcie dać odpór Józefowi Gilowi, który uległ podszeptom wroga, wykazując niepełne rozpoznanie sytuacji i broniąc go. A oto jak wylazło rewizjonistyczne szydło z nacjonalistycznego wora. Opozycyjnie nastawiona bibliotekarka Anna Gromek, na zebraniu sprawozdawczo-wybor-czym (18 listopada 1970 roku) Koła ZMW w Straszydłu zaatakowała w imieniu młodzieży kilka wysoko postawionych osobistości z kół zbliżonych do Gromadzkiej Rady Narodowej za utrudnianie urządzania wieczorków i spotkań i nieliczenie się z głosami i postulatami młodzieży. Zaatakowane osoby, słusznie utożsamiając atak na siebie z napaścią na socjalizm, władzę ludową oraz granice na Odrze i Nysie, nie dały się na szczęście zastraszyć i wystąpiły z pisemnym wnioskiem do Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej w Lubeni o zwolnienie bibliotekarki z pracy za „aspołeczną postawę i występowanie przeciwko władzy ludowej i ustrojowi". OPOZYCJA PODNOSI GŁOWĘ 617 Prezydium GRN zwolniło bibliotekarkę z pracy z liberalnym trzymiesięcznym wymówieniem. Nie doceniając łagodności werdyktu pani Anna Gromek jątrzy dalej, zakłócając harmonię straszydlańskiej egzystencji. W jej obronie interweniują władze powiatowe (Biblioteka Publiczna i Rada Narodowa w Rzeszowie), Komitet Powiatowy Partii (po dokładnym zbadaniu sprawy), Związek Zawodowy Pracowników Kultury i Sztuki. Protestuje też młodzież z Koła ZMW. Wyrusza z Warszawy na reporterski zwiad Józef Gil. Wszyscy podkreślają wzorową pracę, świetne kwalifikacje, ogromne oddanie sprawie upowszechniania kultury zdemaskowanej bibliotekarki, jakby to w ogóle miało jakieś znaczenie. Dalszą część niniejszego tekstu zamierzam poświęcić pochwale nonkonformis-tycznej, patetycznej w swym osamotnieniu walki Prezydium GRN o praworządność, czyli o podtrzymanie swojej decyzji, ogólnie uznanej za aberracyjną. Wydawać by się mogło, że walka musi skończyć się porażką. Otóż nie. Zwyciężyło poszanowanie swobód demokratycznych, zwyciężyła gromadzka władza. Kiedy przewodniczącemu Prezydium GRN proponowano uchylenie decyzji, ten rozłożył ręce gestem bezradności, bo kilku innych członków Prezydium w dalszym ciągu sprzeciwia się zrehabilitowaniu relegatki. Absolutnej większości zwolennikom uchylania decyzji ciągle nie udaje się uzyskać. Mimo obietnic władzy powiatowej pani Anna Gromek po trzymiesięcznych walkach opuściła pracę. Gorycz odejścia powinien jej skompensować fakt, że demokracja, o którą walczyła, demokratyczny porządek, który jej się marzył tamtego listopadowego popołudnia na zebraniu ZMW, stał się faktem. Pani Anna Gromek skierowała sprawę do sądu. Wydaje mi się, że niepomyślny wyrok, który można dla Prezydium GRN wywróżyć bez trudu, nie zepsuje w niczym straszydlańskiej ekipie rządzącej smaku wolności, który dzięki Annie Gromek stał się ich udziałem. s^mal? 18 marca o godzinie jedenastej, w serdecznej, przyjaznej, pełnej wzajemnego zaufania i szczerości atmosferze, rozpoczęła się w lokalu Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego (Rutkowskiego 2.0 m. 5) swobodna wymiana poglądów na temat rozrywki między osobami odpowiedzialnymi za sprawy rozrywki. Dyrektorzy odnośnych kierunków, mass media, około 40 dziennikarzy, reprezentujących pisma Frontu Jedności Narodu, oraz idole wysłuchali krótkiego przemówienia prezesa Jana Byrczka, wskazującego na big-beat jako na źródło narodowej ruchliwości, po czym red. Walicki z „Musicoramy" wyraził w imieniu organizatorów ubolewanie, że wszyscy zaproszeni przyszli, co świadczy wprawdzie o randze tematu, jednak wiąże się z tłokiem. Dalszą część jego wystąpienia zagłuszył spór, czy białym mercedesem 22.0 SE, zaparkowanym na podwórzu, przybył na konferencję Czesław Niemen, czy Ryszard Gontarz. Rzecz wyjaśniła się na korzyść zamieszkałego w tym samym domu krawca. Przez moment słyszalny był red. Brodacki z „Argumentów", który wyraził opinię, że big-beat rozwija się wielowątkowe i nie zagraża podstawom ustroju. Ale zagłuszyła go apolityczna kapela z dawnej Chmielnej, obecnie Rutkowskiego. W czasie gdy grono luksusowych dam poiło zebranych z ramienia Stowarzyszenia kawą i herbatą, red. Rowiński z „Jazzu" omówił przychylnie twórczość Asnyka i Norwida, których znajomość nasz naród zawdzięcza Niemenowi. Jeden z redaktorów zgadzając się z tym zasadniczo, zapytał, czy jednakowoż Niemen zdjął spodnie, jak donosił ,,Express Wieczorny", czy nie, a jeżeli tak, to czy dodatkowo wypiął się na naród, czy nie. Wśród okrzyków: „Panie Czesławie, niech pan nie odpowiada, niech się pan nie poniża!", Czesław Niemen się nie poniżył. Pan Kuthan z ZAKR-u, wykorzystując zamęt, zakomunikował, że red. Wróblew-ski z „Życia Warszawy", którego temperament jest dobrze znany (i który nie ma nic wspólnego z A.K. Wróblewskim), rąbie biedne amatorki. Zmuszony do udzielenia wyjaśnień - wycofał się przyznając, że popularny Ibis rąbie na łamach gazety, a przyparty do muru, tracąc pewność siebie, zakończył sentencjonalnie: „na pochyłe drzewo każda koza skacze". Postawny redaktor, przedstawiwszy się jako marksista, który nie był w ZMP, poraził zebranych informacją, że zna jednego młodego człowieka i mało tego: wyżej wymieniony woli yolkswagena od muzyki. GDZIE JEST SZMAL? 619 Obecni na sali dali wyraz swej nieufności, oburzeniu lub obrzydzeniu, zależnie od stopnia świadomości politycznej, a red. Filler, ostrzyżony na koniunkturalnego jeża, ostrzegł zebranych, że nie zna się na rozrywce, tylko na polityce, co przyjęto z przerażeniem, po czym ujawnił, że w świetle nowej polityki posiadanie samochodu nie jest uważane za czyn niepraworządny, na co zdezorientowany red. Walicki wyznał, że bolero kojarzy mu się z Argentyną, Hiszpanią lub Meksykiem w przeciwieństwie do piosenek wojskowych, które kojarzą mu się z mundurem. Łyknął kawy, zebrał się w sobie i nieprzyjaźnie patrząc w stronę red. Fillera, wykrzyknął heroicznie, że był kiedyś atakowany na egzekutywie partii za ostrzyżenie na jeża, po czym osunął się na krzesło gładząc demokratycznie długie włosy, zaczesane w elegancką jaskółkę. Wszczął się tumult, w którym najlepiej niósł się głos red. Andruszkiewicza z „Walki Młodych", przybyłego na zebranie pod postacią Aliny Reutt (bruneta a la Cygan). Oświadczyli oni, że nie dadzą sobie wcisnąć na głowę maotsetungówki, i uczujnili zebranych na pojawienie się zespołu „Desperatos", grającego w dodatku w ciemnych okularach. W niecierpliwie oczekiwanym przemówieniu red. Wróblew-ski wypowiedział się za potrzebą sterowania rozrywką i wyraził żal, że żadna z organizacji nie objęła patronatu nad mocnym uderzeniem. Red. Szczęsnowicz z API pochwalił się, że sterował od dawna razem z red. Waschko grupą „Rhythm and Blues" i raz na koncercie sterowanej przez niego grupy był nawet korespondent „Komsomolskiej Prawdy", przybyły na mistrzostwa świata w podnoszeniu ciężarów, i że raczej mu się podobało, chociaż źle napisał. Po wystąpieniu grupy redaktorów (około 15), których część twierdziła, że rozrywka jest sterowana, a część, że nie, i upatrywała w tym wadę lub zaletę, zabrał głos dyrektor Jakubowski z Pagartu i w wysoce zmetaforyzowanym przemówieniu przedstawił się jako kucharz, który chce dostarczyć świeżego mięsa. Spotkało się to z żywą reakcją sali. Red. Krystyna Tarasiewicz z „Radaru" (piękne jasne włosy, puszczone na ramiona, końce podkręcone), biorąc to za zapowiedź obiadu, ponieważ minęła godzina czternasta, zabrała głos, z przejęciem oświadczając, że bardzo lubi świeże mięso. Kolejny mówca, zniechęcając do walki z big-beatem, rozrywką i Niemenem, przytoczył na poparcie swych tez fragment książki Tyrmanda, ale wydanej w 1956 r. i owiniętej w „Trybunę Ludu". Tu żywo włączył się red. Reutt, ubolewając nad niedostatecznym nasyceniem rynku piosenkami marszowymi i obozowymi. W wyważonej, pełnej głębokiego spokoju i poczucia odpowiedzialności wypowiedzi — red. Filler oświadczył, że wie, z czym i jak walczyć. Po tym wystąpieniu oświadczenie jednego z redaktorów, że był w Bułgarii, przyjęto z mniejszym, niż się należało spodziewać, zainteresowaniem. Sygnalizując złożoność sytuacji red. Wróblewski wspomniał, że młodzi robotnicy z FSO noszą brody i długie włosy, co jest argumentem przeciw obcinaniu, gdyż jest to nurt o charakterze plebejskim. — Noszą, bo im pozwalają — zareplikował red. Reutt. W histerycznym przemówieniu red. Walicki przedstawił postępowy charakter ruchu beatowego na świecie, a zwłaszcza w USA, protestującego przeciwko wojnie, 6zo FELIETONY I INNE... protekcji, przemocy. Red. Filler powiedział, że nie zamierza demonizować długich włosów, ale też nie należy ich lekceważyć — on traktuje je jako metaforę. Tu wyraził żal, że nie może pokazać Niemena w telewizji, dopóki oficjalnie nie wyjaśni się sprawy: zdjął spodnie czy nie zdjął. Znany z liberalizmu przedstawiciel „Prawa i Życia", Ryszard Gontarz, wypowiedział się przeciwko kampanii oczerniania w prasie i dodał, że Niemena trzeba zrehabilitować. Czesław Niemen zakomunikował, że tłumaczyć się nie zamierza, red. Zaperta podał do sądu, ale ma żal do prasy, że naród utrzymuje w nieświadomości. O 15.30 zaczęła przygasać dyskusja, którą, mimo pozornego ożywienia, traktuję jako oportunistyczny manewr, marnotrawienie słów, podobnie jak całą tę kampanię przewijającą się przez łamy prasy. Trzeba sobie w tym miejscu teraz właśnie powiedzieć z całą surowością! poczuciem zbiorowej i indywidualnej odpowiedzialności, że jesteśmy krajem ubogim i nie czas na syrenie śpiewy liberałów i inteligenckie międlenie. Powiedzmy sobie od razu, że nie jest ważne, czy Niemen zdjął spodnie, czy nie zdjął, pił czy nie pił, goli się czy nie goli, przychodzi na koncert czy w ogóle nie przychodzi - nie to jest ważne. Ważne jest, ile zarabia i gdzie chowa szmal. Uważam, że w tym kierunku powinny iść nasze poszukiwania. PS Chciałbym niniejszym oświadczyć, że zbieżność nazwisk osób występujących w felietonie z autentycznymi osobami jest całkowicie przypadkowa. Doniesienie ^ pola walki Parę dni temu wziąłem udział w dyskusji, która toczyła się wśród kilkudziesięciu poetów-amatorów w sekcji poezji, istniejącej pod mecenatem jednej z instytucji. Tematem sporów był program przygotowywanego przez nich wieczoru poezji. Chciałbym tu z satysfakcją podkreślić, że młodzi adepci literatury nie są sztucznie wyizolowani. Na szczęście nie traktują poezji jako nieszkodliwego hobby, ale doceniając wagę słowa zamierzają czym prędzej dopomóc profesjonalistom włączyć się w rytm naszego życia i naszej walki, o czym świadczyły zadane mi na boku pytania o wysokość honorariów. (Zresztą niektórzy z nich są już po debiucie w prasie). To klimat dyskusji i polemik prasowych na tematy literatury i kultury wytyczył im kierunek poszukiwań twórczych, z pewnością przyczyniła się do tego także ich mimozowata wrażliwość, niemniej nie widzę powodu, abyśmy z fałszywą skromnością zrezygnowali z przypisania sobie zasług z tego tytułu. Owo zebranie niezawodowych w większości twórców swą żarliwością i wyczuciem powagi sytuacji niewiele ustępowało spotkaniom w pełni już świadomych twórców zawodowych. Przedmiotem licznych wystąpień był spór o to, czy wiersz wymierzony przeciw złemu stanowi nawierzchni ulicy Opoczyńskiej winien znaleźć się w programie wieczoru, czy nie. Młodziutki poeta o surowej, jakby przez Dunikowskiego wyrzeźbionej twarzy, zaatakował autora Ulicy Opoczyńskiej za czarnowidztwo. Po wysłuchaniu takiego wiersza — stwierdził — widownia zmartwi się, a nie o to nam chodzi. Co więcej, sekcja może mieć przykrości. Nie zniechęcając poety do poruszenia tej gorzkiej problematyki, zaproponował, aby robił on to na własny rachunek. Atakowany autor uspokoił go, że przeciwnie, obecnie odwaga jest obowiązkiem, podpaść można za brak odwagi i że on dobrze wie, co pisze. Atletycznie zbudowany poeta w średnim wieku, w zasadzie aprobując formę wiersza, zakwestionował kierunek ataku, mianowicie Społeczny Fundusz Odbudowy Stolicy, który jego zdaniem nie ma nic wspólnego z Opocznem. Dodał on, że jego zdaniem przed Opocznem trzeba uporządkować Warszawę, gdzie mieszczą się konsulaty i przyjeżdżają monarchowie. A zawsze sądzi się po stolicy. Anglia na przykład cała jest brudna, a Londyn czysty, stąd utarło się, że Anglia jest czysta. Jeszcze gorzej jest z Italią. Surowa twarz uznała to za niezgodne z prawdą, oświadczając, że co by nie powiedzieć o Anglii, jedno jest pewne: Anglik będzie czysty. Na to autor Ulicy Opoczyńskiej 622 FELIETONY I INNE... zwrócił się do niego z pytaniem, ile dał na Zamek. — Proszę mnie nie straszyć Zamkiem - odpowiedział tamten trochę nerwowo - a pana utwór jest łopatologiczny i pozbawiony metafor. Autor zaprotestował przypominając, że w jego utworze ulica porównana jest do kobiety, tyle że brudnej. Atletyczny poeta zaproponował, aby nie obrażać polskich kobiet i porównywać ulicę raczej z czymś z natury czarnym, np. węglem albo Murzynem. Licytowanie się porównaniami przerwał spokojny głos autora kontrowersyjnego poematu, który zadeklamował: „Natenczas Wojski chwycił na taśmie przypięty, Swój róg bawoli długi, cętkowany, kręty". Po chwili ogólnego osłupienia zebrani przerwali okrzykami, że nie dadzą się zaskoczyć i że to jest Mickiewicz. — Właśnie — uśmiechnął się jadowicie autor — proszę mi tu wskazać metaforę. Poeta o surowej twarzy uznał ten atak za chwyt nieczysty. — Nie można atakować kogoś za wyrwany z kontekstu, istotnie niezbyt udany fragment w sumie bardzo pięknej powieści wierszem, w której aż się roi od metafor, i to nie takich odstręczających i ponurych, ale przeciwnie, pięknych. Na przykład „gryka jak śnieg biała". Atakowany autor przerwał mu pytaniem, czy jego zdaniem żyjemy w wolnym kraju. Sala spoważniała, a tamten, trochę tylko pobladłszy, wyszeptał, że nie da się zastraszyć. — To niech pan słucha. Mickiewicz i Słowacki musieli korzystać z metafor, ponieważ kraj był w niewoli. Mickiewicz się bał cara i dlatego, jak chciał go zaatakować, to musiał korzystać z mitologii. Ja żyję w kraju wolnym i praworządnym, dlatego walę prawdę w oczy. Zresztą Mickiewicz i Słowacki też często pisali łopatologicznie. — Tylko nie Słowacki — zaprotestował miniaturowy poeta zaciągając się przez długą elegancką lufkę z ozdobnie rzeźbionego drzewa, zakończoną petem. — Mickiewicz tak, ale nie Słowacki. — Większość zebranych udzieliła mu poparcia. Demaskator porządków na Opoczyńskiej otrząsnął się i ponownie zaatakował wyrażając zdziwienie, że na sali jest tylu przeciwników poezji zaangażowanej, i zacytował fragment innego wiersza: „Raduje się serce, raduje się dusza, Gdy Nixon na wiosnę do Moskwy wyrusza"... i zapytał, czy jemu jako poecie wolno jest życzyć sobie, żeby był na świecie pokój, i co się wydaje w jego intencjach niesłuszne. Młodzieniec z ozdobną lufką oświadczył, że on nie pisze wierszy politycznych, bo poezja jest wieloznaczna i za taki wiersz można mieć kłopoty, i dlatego korzysta z symboli. Tu wygłosił krótki poemat. Po wysłuchaniu go autor Ulicy Opoczyńskiej oświadczył, że nic nie rozumie, że z tego wiersza wynika jedynie, że pali się jakiś płomyk. Symbolista wyjaśnił, że ten płomyk to w jego pojęciu jest życie, a pisze trudno, żeby czytelnicy mieli rozrywkę i mogli się domyślać. Na zarzut, że nikt się niczego nie domyślił, choćby się nie wiem jak domyślał, odparł z godnością, że jeżeli ktoś jest cyniczny, to się istotnie nie domyśli. DONIESIENIE Z POLA WALKI 623 Zniechęcony zwolennik poezji zaangażowanej dał wyraz zdziwieniu, że ludziom dają pomniki za metafory, ale on jest bezinteresowny i Słowackim nie będzie. Na co symbolista życzył mu, żeby został chociaż Jerzyną. W wynikłym zamieszaniu oburzony poeta podniósł się, ale po chwili sytuację udało się załagodzić wyjaśnieniem, że Jerzyną jest znanym poetą, a nie czymś obraźliwym. Potem dyskusja wróciła do punktu wyjścia: wstawić do programu Ulicę, Opoczyńską czy nie. Sytuację skomplikował krótko ostrzyżony poeta w wieku szkolnym, który przyszedł na dyskusję spóźniony, ale powiedział, że przemyski sobie wiersz w domu i zaatakował autora Ulicy Opoczyńskiej za oportunizm. - Na obecnym etapie - oświadczył - pisać się powinno odważniej i konkretniej, atakować nie anonimowy SFOS, ale na końcu postawić pytanie, kto za to odpowiada i wymienić nazwiska. Zdezorientowany poeta oświadczył, że nazwisk nie zna. Z powodu spóźnionej pory dalszy ciąg dyskusji został przeniesiony na następne spotkanie sekcji. Nazwisk dyskutujących poetów nie wymieniam, aby nie zepsuć ich przedwczesnym sukcesem. Zresztą na pewno o nich usłyszymy. Wesołych Świąt! To mieszadło wlaśnie Z mroków dzieciństwa wyłania się czasem postać mego dziada, pracownika naukowego. Ulubionym miejscem moich zabaw było jego laboratorium, umieszczone w piwnicy. Tam wśród dziwnego, upajającego zapachu i spiętrzonych wysoko bulgocących słojów spytałem go po raz pierwszy o dziwny przyrząd, którego nie wypuszczał z ręki. „To mieszadło, wnuku" - odpowiedział z godnością. Dziadek był zwolennikiem szkoły szkockiej: scukrzał zaciery podgrzane, bezzwłocznie chłodził je do temperatury nastawu, potem następował czas trzy-lub czterodniowej fermentacji, wreszcie odpędu przy pomocy tak zwanych bań, umożliwiających spływanie zawiesiny na niżej położone boki nie ogrzewane. „Patrz uważnie, wnuku - mawiał. - Postępując w ten sposób unikniesz przypalenia zacieru". Myślałem o dziadku słuchając radosnego, dumnego szmeru widzów, kiedy w filmie „Miłość po południu" reżyser amerykański Billy Wilder polecił Gary Cooperowi, grającemu milionera, aby spośród wspaniałej baterii wódek wyciągnął butelkę Polish Vodka Wyborowa, a Audrey Hepburn uśmiechnęła się z wdzięcznością. (Byłem wtedy debiutantem, moja chłonność nie przekraczała 0,25 litra dziennie). Potem przyszły dalsze sukcesy: Ljubljana, Bruksela, Paryż, Lipsk, Luksemburg, międzynarodowe targi i wystawy, żubrówka, starka, jarzębiak i soplica - zdobywają 34 złote i srebrne medale. I - oczywiście - wódka wyborowa. Jej etykieta, na której anonimowy artysta umieścił ostatnio trójkę sympatycznych Łowiczan, galopujących za pomocą stylowej polskiej fury gdzieś w stronę bankietu, stała się na całej kuli ziemskiej gwarantem udanej zabawy, podobnie jak rozbawione misie, które wywróciły się pod drzewem, ale ściskanymi w łapkach literkami z Polish Honey Liquer KRUPNIK wznoszą jeszcze toast za Państwowy Monopol Spirytusowy. Nie jest rewelacją, że w dziedzinie produkcji i konsumpcji napojów spirytusowych mamy poważne osiągnięcia. Myślę czasem ze wzruszeniem, czy u podstaw zawrotnej kariery choćby Lubuskiej Wytwórni Wódek Gatunkowych w Zielonej Górze, produkującej około 15 milionów litrów rocznie, zaliczanej do największych tego typu w Europie, nie leży ofiarna praca milionów indywidualnych samouków, którzy swymi eksperymentami wytyczali nowe kierunki rozwoju nauki. TO MIESZADŁO WŁAŚNIE 625 Jakość naszych wódek sprawiła, iż mimo wysokich ceł, którymi wroga konkurencja usiłuje sparaliżować nasz eksport, wzrósł on w stosunku do okresu międzywojennego ponadstokrotnie. I dziś w sześćdziesięciu krajach świata Polmos pozwala ludziom zapominać o absurdalnej skończoności naszego życia.. Oczywiście nie brak nigdy zgorzknialców, którzy teoriami o rzekomej szkodliwości alkoholu usiłują zwalać kłody pod nogi. I to właśnie dziś, kiedy stoimy wobec możliwości ekspansji przekraczającej najśmielsze plany mocarstwowe. Odpowiedź jest prosta: trzeba po prostu umieć pić, nie mieszać, nie bełtać, nie zakąszać trawą, po każdym litrze robić 15 minut przerwy, pamiętając, że mamy tyko jeden organizm. Ileż litrów wódki dzieli nas od chmurnego popołudnia w 1944 roku, kiedy front usytuował się na linii Wisły, a w Warszawskich Zakładach Spirytusowych zebrała się ofiarna grupa byłych pracowników, uruchamiając pierwszy stół roz-lewniczy i uzyskując pierwszą dzienną produkcję wódki około 50 sztuk skrzyń. Druga wojna światowa była dla naszego gorzelnictwa ciężkim ciosem. Ale w 1944 roku powstaje w Lublinie Państwowy Monopol Spirytusowy - jego zadaniem było zorganizowanie rozlewu wódek na terenie całego kraju. Mimo nawiązania do przedwojennej organizacji - jego cel i zadania zostały dostosowane do nowych warunków. W latach kładzenia podwalin piliśmy głównie likiery i „kremy", po 1956 roku pojawia się jarzębiak. Lata sześćdziesiąte to eksplozja winiaku i wódek żytnich. W 1962 roku przestarzałe zamknięcia korkowo-lakowe zostają wyparte przez kapsle aluminiowe typu Alka, które z kolei w grubościennych flaszkach eksportowych ustępują miejsca luksusowym kapslom metalowym, dwustronnie cynowanym, typu Pilferproof. Poza wyrobami butelkowanymi eksportujemy również spirytus luzem w cysternach i beczkach. Nie wolno nam ukrywać faktu, że ogromny wzrost jakości produkcji ominął jedynie bardzo poszukiwany na rynku krajowym denaturat, którego moc pozostała, niestety, bez zmian — zaledwie 92 procent. Przemysł spirytusowy ufnie patrzy w przyszłość. W roku 1975 wódki gatunkowe będą stanowiły 30 procent produkcji wyrobów alkoholowych, co wymaga pogłębienia specjalizacji i znacznego powiększenia produkcji wódek typu whisky i koniaków. Współczesne linie rozlewnicze sześciu rodzajów naszych wódek gatunkowych o wydajności od 3 do 6 tysięcy butelek na godzinę ustąpią wkrótce miejsca liniom roziewniczym o wydajności 12 tysięcy i więcej butelek na godzinę. W ciągu kilku lat skrzynki drewniane, zajmujące obecnie tyle miejsca w naszych mieszkaniach, staną się anachronizmem, rarytasem zbieraczy, wyparte przez opakowania zbiorcze z kartonu. Wzrośnie zaplecze naukowo-badawcze i liczba wysoko wykwalifikowanych pracowników. Mamy prawo wierzyć, że stopień rozbawienia naszego społeczeństwa będzie nadążał za produkcją, żć świst kapsli typu Pilferproof stanie się znaczącym odgłosem naszego życia towarzyskiego, że jako konsumenci zdamy trudny egzamin stając się przedmiotem zazdrości wszystkich narodów, które nie zapewnią sobie w porę FELIETONY I INNE... importu Bison Brand Vodka. Zaś puszczańskie niedźwiadki wywoływać będą wzruszenia dorosłych i dzieci na całym świecie. Oczywiście żyjemy w świecie skłóconym, podzielonym na obozy, musimy liczyć się z próbą wydarcia nam tajemnicy naszych receptur przez wścibskie gardła wrogiej konkurencji. Sytuacja ta stwarza wyjątkową szansę naszej sztuce. Wierzę, że niedługo ujrzymy serial telewizyjny o próbach wykradzenia kadzi z denaturatem, w której eksperymentuje utalentowany docent. Samogwalt na ochotnika Moje pokolenie, którego nie ma, chce się czegoś trzymać. Wszyscy naokoło namawiają do odwagi, ale kiedy robią to wszyscy, to trochę tak, jakby nikt nie robił. I znów się zaczynam bać. Jeśli wszyscy są odważni, to wiadomo, że będzie trzaskanina, ale mam wątpliwości, czy wszyscy chcą lać tego samego i czy akurat tego, co ja. Dlatego przeczekiwałem, aż się odezwie ktoś, komu się chce ufać i za kim można pójść. Stanisław Grzelecki był i pozostał krytykiem niepokornym, a stały intymny stosunek, jaki utrzymywałem z jego twórczością, dostarczał mi argumentów na rzecz ciągłości naszej kultury. Omawiając w roku 1970 niesłuszny wówczas film „Rejs" miał odwagę napisać, że mu się on nie podoba. Parę miesięcy temu jeszcze odważniej stwierdził, że mu się „Rejs" nieoczekiwanie zaczął podobać. Zaś jego felieton, dający odpór filmowi Andrzeja Trzosa-Ra-stawieckiego pt. „Trąd", jest już aktem odwagi znajdującej się na granicy brawury. / Film Trzosa - pisze Grzelecki - „gdy idzie o walory formalne, jest filmem naprawdę dobrym. Tyle że jest filmem przygnębiającym, ponurym". Nasze filmy, jak wiadomo, dzielą się na piękne, słuszne i smutne. I rzeczywiście, nie popisał się reżyser Trzos ofiarując nam, i to akurat na święta, film smutny. Już sam tytuł „Trąd", szkoda że nie „Rak" albo, nie daj Boże, „Zaraza". Film jest o szajce gwałcicieli i handlarzy żywym towarem. Owszem, są u nas takie fakty, ale po co robić o nich smutny film. Jeszcze w literaturze ma to może sens, i też właściwie nie. A może pan Trzos chciał wykazać się odwagą? Ale co to za odwaga atakować wypaczeńców-zmuszalców. Jeżeli jest taki odważny, niech skrytykuje osiągnięcia.To, że gwałtownie uwodzą, nie jest jeszcze powodem do paniki, jest nas trzydzieści parę milionów, wszystkich nie przelecą. Nie wiem, co spotkało reżysera Trzosa we Wrocławiu, że widzi on miasto w takich czarnych kolorach. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Chociaż jestem z tego powodu głęboko oburzony. Uważam, iż była to — jak mawiał pewien krytyk - gościnność zbyf Tlaleko posunięta. Przy tym, po filmie „Lokis", gdzie fortunnym uwodzicielem okazał się był niedźwiedź, czym pan Trzos chce nam zaimponować? FELIETONY I INNE... Trzeba uważać, żeby nie przedobrzyć. Podobnie jak Stanisław Grzelecki wolę aktywną jednak postawę wypaczeńca od notorycznego uchylca, któremu się nic nie chce. Film Trzosa kończy się ponuro i beznadziejnie. A ileż takich siłowych flirtów kończy się obopólnym porozumieniem, a w następstwie radosnym porodem. Reżyser Trzos spoza drzew pojedynczych wypaczeńców nie dostrzegł lasu i, co za tym idzie, szansy na atrakcyjne i wesołe zapełnienie czasu wolnego przy - co szczególnie ważne - niewielkich inwestycjach. Spotkanie Pyrkosza czy Hunki na wczasach jest gwarancją dobrej zabawy. Naprawdę można spojrzeć na te problemy na wesoło, a nie przez czarne okulary, które wkłada reżyser Trzos. Nie wolno wylewać dziecka z kąpielą. Oczywiście rozumiem wzburzenie redaktora Grzeleckiego, który słusznie uważa, że na zjawiska nakłaniania przy pomocy siły do pewnych aktów, także między przeciwnymi płciami, należy patrzeć dialektycznie. Ważne jest mianowicie, kto kogo i z jakich pozycji. Nic dziwnego więc, że wymagającego krytyka rozdrażniła prostoduszność Trzosa, bo jest reżyser Trzos, co, niestety, trzeba sobie powiedzieć, zgorzknialcem, takiego zresztą wybrał sobie bohatera. Dobrze znamy wszyscy z życia takie postacie jak Zygmunt Malanowicz. Wpuść takiego do domu, zepsuje najlepszą zabawę. Stanisław Grzelecki nie chcąc zaszkodzić filmowi, nie wspomniał o kilku naprawdę gorzkich scenach, które narobić mogą niepotrzebnie złej krwi. Myślę tu choćby o sekwencji pokazującej grę w koszykówkę w za małej sali gimnastycznej. Nie wiem, co Trzos ma do sportu, że chce odciągnąć od koszykówki przy pomocy zajęć pornograficznych. Albo inna scena, bardzo znacząca, świetna zresztą pod względem artystycznym, ale smutna i przez to głęboko nieprawdziwa. Chodzi mi o próbę wypaczenia jednej z młodych aktorek przez pozbawienie jej zakąski po secie. Owszem, mieliśmy u nas kłopoty z zaopatrzeniem, ale należą one do przeszłości. Obecnie pretensje te są zupełnie chybione, a brzmią szczególnie groteskowo zwłaszcza dziś, gdy z energią podnosimy się od świątecznego stołu. Ale to właśnie typowe dla Trzosa mnożenie sprzeczności i przeciwieństw. Grzelecki przypomina, że kapitaliści przestrzegają z żelazną konsekwencją w filmach gangsterskich i kryminalnych konwencji, „że zbrodnia nie popłaca, wszystko jest w porządku, dolary zawsze wrócą do banku". Takie filmy o zbrodni, która nie popłaca, jest sens robić, i przez kilkadziesiąt lat robiono je w Hollywoodzie. Więc słusznie żąda Grzelecki, że czas najwyższy, by tak samo zaczęli postępować i nasi najzdolniejsi reżyserzy. Oczywiście i do takiej serdecznej amerykańskiej produkcji wciskają się miejscowi Trzosi-Rastawieccy, smutasy, które z premedytacją nie chcą uspokajać, tylko przeciwnie. Dotarły i do nas takie filmy: „Obława", „Ruchomy cel", „Incydent", „Zbieg z Alcatraz", „Zabójcy". Przez przypadek widziałem, jak jeden Amerykanin wychodził z kina po takim filmie. Przykro było na niego patrzeć. Na nas te ponure fUmy amerykańskie działają dobrze, i Grzelecki postępuje przesadnie ostrożnie, że ich nie ogląda. Człowiek oddycha z ulgą, że mu się udało i mieszka gdzie indziej. Potem idzie na film „Trąd"... „Jeżeli takie owoce ma przynosić swoboda poczynań twórczych, której domagają SAMOGWAŁT NA OCHOTNIKA 620 się nie ci przede wszystkim, którzy umieją z niej korzystać... to ja - niepoprawny liberał - powstrzymałbym się od głosowania za" - pisze Grzelecki. Życie liberała nie jest u nas usłane różami. Przez wiele lat Grzelecki walczył aż wywalczył prawo do swobody twórczej. To, co pisze teraz, jest aktem swoistego samogwałtu, w którym kryje się element trudnego patosu. W zmienionej sytuacji pubhcysta postawił sobie nowe zadania. Trzeba ustalić, komu nie wolno z wywal czonych przez mego zdobyczy korzystać. Wymaga to szczególnej odpowiedzialności Trzeba umieć powiedzieć: nie. Jest to prawo, o które Grzelecki walczył i którego będzie bronił. & Rękopismo ^nale^ione n> ścieku „Zakupiliśmy pierwszy pełnometrażowy film pt. »Mandabi«, zrealizowany i grany przez Afrykańczyków, przeznaczony wyłącznie dla widowni afrykańskiej. Bohdan Urbankowski, teoretyk grupy poetyckiej »Nowy Romantyzm«, eseista »Argumentów«: »Humanizm socjalistyczny ma już wspaniałą teorię. Czeka nas jednak najtrudniejszy egzamin — praktyczny«. Telefonuję do mojego uczonego przyjaciela docenta Garlickiego z pytaniem z zakresu historii najnowszej. Docent nie może odpowiedzieć, bo przygotowuje się do zadawania pytań Andrzejowi Wajdzie. O sukcesach filmu »Seksolatki« zadecydowało powierzenie reżyserii Zygmuntowi Hiibnerowi, niezapomnianemu majorowi bezpieczeństwa z filmu »Akcja Brutus«. Na ekranie tętni uwodzenie nieletniej aktorki według pomysłu Aleksandra Ścibo-ra-Rylskiego. W filmie wykorzystano znane przeżycie Krzysztofa Mętraka na prywatce i moralistykę Krystyny Siesickiej. Współczesny, kontrowersyjny. Ostrzega się przed aktorem przebranym za łysego, który całuje się na imieninach. Hanna Januszewska »Pierścionek pani Izabeli«: »Poszukiwanie zagubionego pierścionka jednoczy i zacieśnia więzy między sąsiadkami klatki schodowej nowoczesnej kamienicy warszawskiej «. Bohdan Urbankowski: »Humanizm socjalistyczny musi (...) nauczyć patrzeć na życie i kochać życie. Mało: nie tylko patrzeć, żyć«. »Brylanty pani Zuzy« - świetny film, choć niecelne obsadzenie Ryszarda Filipskiego niweczy element zaskoczenia: od razu wiadomo, że to nasz agent, gdyż stopień wyrobienia ideologicznego nie pozwoliłby świetnemu aktorowi na przyjęcie roli obcego agenta. Bohdan Drozdowski złożył odwołanie od mało przychylnego wyroku Sądu Stowarzyszenia Dziennikarzy w sprawie z Passentem. Cóż opętało publicystów Frontu Jedności Narodu? Wojna trwa, zawiadamia Jerzy Janicki w »Tatko«. Jest to przeniesienie na ekran telewizyjny i twórcze rozwinięcie tematu filmu węgierskiego »Miłość«. W filmie węgierskim synowa ukrywa, że jej mąż jest w więzienu, twierdząc, że bawi w Stanach Zjednoczonych, i odczytuje niewidzącej matce listy, które sama pisze. Janicki idzie znacznie dalej i w politycznie słuszniejszym kierunku: zabija syna-milicjanta za pomocą band, a niedowidzącemu ojcu podsuwa listy nie z USA, tylko z Kanady siostra niebosz- * „Ściek" - miejsce spotkań cyganerii artystycznej i intelektualnej w okresie PRL-u (szczególnie w godz. 24-2 w nocy. Strome schody). Przyp. J.G. RĘKOPISMO ZNALEZIONE W ŚCIEKU 63: czyka-emigranta. Bardzo prawdziwym szantażystą był Zygmunt Listkiewicz w roi listonosza. Współczesne. S. Smolis »Kolejnictwo mój konik. Porady dotyczęa sposobów uprawiania kolejnego konika«. Bohdan Urbankowski: » Wtedy — w naj gorszym razie — śmierć w życiu będzie przypominała śmierć w walce. Chwile przed K chwilą ostatnią będą miały swój sens, swój intensywny smak, pasję i pełnię nadziei« Gigantomachia: Krzysztof Toeplitz, Andrzej Wajda, docent Garlicki z walizka książek i pani psycholog. Krzysztof Toeplitz (brutalnie i bezkompromisowo) - Dlaczego wciąż szarpie pan nasze rany, aby nie zarastały błoną podłości? Dlaczegc nie da pan odpocząć narodowi swojemu? - Wajda (zażenowany): - Nie mogę. Tak: już jestem. — Docent Garlicki (z niepokojem): — Czy pan czytał coś innego kręcąc „Popioły"? — Wajda (przekornie, a jednak refleksyjnie): I tak, i nie. — Docent Garlicki (z ulgą): Dziękuję. (Pakuje książki do walizki, sposobi się do wyjścia). -Pojawia się Daniel Olbrychski z zaświadczeniem z przychodni lekarskiej. Tego nie powinno pokazywać się młodzieży. lorge Amado Starcy marynarce — »To lekka, pogodna opowieść o mieszkańcach Periperi, starych nieszczęśliwych ludziach, emerytach, zbankrutowanych kupcach«. Janina Janikowska: »Manifest sformułowany przez Urbankows-kiego spowodował rozłam w grupie. Nie podpisali go programowo nie podpisujący manifestów J. Marszałek, K. Godlewska i wycofała swój podpis A. Szymanowska«. STS. Spektakl zaangażowany. Wietnam, goła aktorka, wodorowa bomba. Czyli świat w całej złożoności. Dalej bezkompromisowy atak na chocholizm, kordializm, alkoholizm, kolesizm z piwem — słowem wszystko, co uniemożliwia sukces ekonomiczny i czystość moralną. Ostre, ambitne, do nagrody na festiwal. Mimo to wybucha skandal: Łysy z sali kontestuje — zarzuca polityczną i moralną uchylność, koniunkturalne nachalstwo. Przyłączają się: kontestator-racjonalista, kontesta-tor-konformista, kontestator z brodą i kontestator-kontestator. Jeden pan się obraża i wychodzi. Ale to była prowokacja, profanacja czystej kontestacji. Autokontestacja. Kontestacja kontrolowana. Pomysł na miarę naszej trudnej sytuacji — rewolucyjny. (Autorzy: Kleyff, Karpiński, Tarkowski). Wszyscy trzej się marnują, zamiast stanąć w kolejce do kasy. Bohdan Urbankowski: »Potrzeba nowego romantyzmu... który ożywiłby trupy spacerujące stadami po ulicach, czytające ogłoszenia, uśmiechające się na wieść, że Oświęcim był dawno, a Wietnam daleko«. Jerzy Passendorfer kręci kolejny film partyzancki, tym razem o Janosiku. Ucieczka w historię będzie zapewne, jak zawsze u tego twórcy, pełniła funkcję kamuflażu, paraboli, gdyż w istocie film ma dotyczyć losu człowieka. Tragiczny los Janosika stać się ma ostrzeżeniem przed modnymi obecnie na Zachodzie tendencjami. Jerzy Tomaszkiewicz (uczeń i ulubiony przyjaciel Urbankowskiego): „Z Zachodu przyjęto z dobrodziejstwem inwentarza szereg artystycznych mód i snobizmów... Stąd krok był tylko do ucieczki poezji od bieżącej rzeczywistości w stronę lingwistycznych eksperymentów... (vide »święty bełkot« Mirona Białoszewskiego), bądź quasi-filozoficzne konstrukcje aktualne wszędzie, czyli nigdzie (vide wiersze Zbigniewa Herberta). W Teatrze Dramatycznym sztuka pt. Photo-Finish Ustinowa, ale urodzonego i wychowanego na Zachodzie. Mimo to nie miałem odwagi kontestować. Po pierwszym akcie zadzwoniłem do FELIETONY I INNE... Kleyffa, Karpińskiego i Tarkowskiego, ale autokontestowali u siebie. Bohdan Poręba należy do tych reżyserów, na których filmy się czeka. Jakiś czas temu zapowiadał przystąpienie do realizacji filmu o robotniku, który traci osobowość zostawszy pisarzem. Zamiast tego, jak słyszałem, chce realizować »Hubalczyków«. Na naszych oczach jeszcze jeden artysta ucieka od tematu współczesnego. Naszym obowiązkiem jest go złapać. Pojawiła się wódka »Mocna« - 50 proc. w półlitrowych opakowaniach. Na tym kończą się zapiski skreślone w ciągu wielu lat i w niemałym trudzie ku pokrzepieniu serc." W tym miejscu rękopismo się urywa. (Przyp. red.) Tradycja i postęp Życie jest, jak wiadomo, nieudolnym naśladowaniem sztuki. Żebyśmy więc mogli zachwycać się Iliadą, Trojańczycy musieli z powodu zachcianki greckiego piosenkarza przeżyć wojnę trojańską i stracić miejsce stałego pobytu. Stąd szczególna odpowiedzialność wielkich epików, takich jak Homer czy Bratny, za kształt teraźniejszości. Sztuka, niestety, rozwija się stale, rzeczywistość ściga ją, jak umie, a spora część współczesnych zostaje w tyle. Ostatnio, na przykład, pewna młoda mieszkanka stolicy w czasie spektaklu awangardowego teatru japońskiego nie stanęła na wysokości naszych czasów i kiedy postępowy artysta japoński, po wygaszeniu dla oszczędności światła, począł zrywać z niej bieliznę i drzeć spodnie, wybuchnęła tradycyjnym wrzaskiem. Uniknęliśmy ogólnonarodowej kompromitacji jedynie dlatego, że świętoszkę ową otaczali ludzie o szerokich horyzontach, którzy ze spokojnym entuzjazmem obserwowali rozwój aktu twórczego. Aby zaoszczędzić nam wstydu, zażenowani postawą wyróżnionej dziewczyny koledzy Japończyka poczęli zniechęcać pioniera z Tokio do torowania drogi postępowi. Jakkolwiek więc awangarda w teatrze „Rozmaitości" triumfowała, sukces jej nie był zupełny. Dewotka z „Rozmaitości" po wyleczeniu szoku nerwowego i zlikwidowaniu śladów walki starego z nowym, zamiast poczytać Arrabala albo przynajmniej Andrzeja Żuławskiego, podała do sądu organizatorów spektaklu za „zorganizowanie przedstawienia teatru awangardowego dla niewyrobionej publiczności (tylko ona okazała się do końca nieużyta) oraz niezapewnienie należytej ochrony widzom" (nie jesteśmy krajem najbogatszym, nie stać nas na obserwację wszystkich obywateli). I oto na rozprawie, której termin wyznaczono na koniec stycznia, wychowany na Marczaku-Oborskim Witold Filler i wychowany na Fillerze Marczak-Oborski, powołani przez obronę jako biegli, zakreślą na użytek organów ścigania granicę awangardy, zrewidują pojęcie nietykalności widza i, miejmy nadzieję, nakładą po pysku wszechświatowej konserwie. Nic dziwnego, że kiedy w warszawskim sądzie poluje się na japońskie czarownice, podniosła też głowę reakcja w prowincjonalnym Wrocławiu, gdzie podczas Festiwalu Teatrów Studenckich miał miejsce kolejny występ bojowników o postęp z kraju 634 FELIETONY I INNE... kwitnącej wiśni. Wychowani na Stanisławskim reakcjoniści przemyślnie obsadzili pierwsze rzędy pełnosprawnymi teatromanami, cieszącymi się od lat zasłużoną sławą w działających na zapleczu teatru lokalach gastronomicznych. Widzowie uszykowani byli według założeń taktycznych, które przyniosły nam sukces pod Grunwaldem: na początku hufiec czelny, za nim walny, z tyłu tak zwana stracenica. Jednakże strategia ta, przodująca w szczęśliwym pierwszym dziesięcioleciu XV wieku, wykazała już wkrótce wszystkie swoje niedostatki. I gdy w pierwszych rzędach wykidajły ciesząc się na przedstawienie robili rozgrzewkę, klin japońskich artystów prowadzonych przez uzbrojonego w latarkę odtwórcę roli tytułowej, zaszedł salę od stracenicy, gdzie na skutek nadmiernej pewności siebie pozostawiono żony, siostry i córki goryli bez ochrony. Zanim więc miłośnicy teatru z pierwszych rzędów zdążyli się przegrupować, japońska myśl taktyczna przez długą chwilę święciła pełny triumf. Awangardowi twórcy ugięli się oczywiście w końcu przed liczebną przewagą gospodarzy, ale wycofali się w porządku, ukrywając gorycz artystów nie zrozumianych i wyprzedzających swoją epokę. A przecież postęp ów, do którego pierwsza linia awangardy japońskiej dobijała się drogą żmudnych poszukiwań formalnych, u nas chodzi po prostu wieczorami po ulicach. Tyle że my straciliśmy wrażliwość estetyczną - nie potrafimy dostrzec piękna ani ocenić nasycenia formą życia naszego powszedniego. Może więc gdyby u nas miał dokonać się swoisty paradoks i sztuka poczęła stawać się odbiciem rzeczywistości, a nie odwrotnie, kultura nasza otrzymałaby historyczną szansę. Jeśliby na przykład Pagart zorganizował za granicą występy owego staruszka, który w teatrze, zachwycony naszą klasyką, wysikał się euforycznie z balkonu na dół - Tokio potrafiłoby to ocenić. Nie czeka nas wcale wielka praca. Przekuć trzeba jedynie w zawodowstwo, wzbogacić o świadomy warsztat to, co najlepsze jest w nas, ale znajduje ujście tylko w chwilach iluminacji. Ale sztuka sztuką, a tak prawdę mówiąc między nami, panowie, to niestety nalali nas Japończycy. Pogonili całą salę, nakopali nam, co byśmy tam nie p... Tyle że zadaniem naszym jest pisać odwrotnie, że to myśmy im dop..., bo pod Troją to tak naprawdę wcale nie wiadomo, jak było, albo tak, albo tak, ale wyszło na Homera. Czekając na Montreal .;_• Wielki międzynarodowy festyn zdrowia, siły i młodości wszystkich krajów Kjednoczonych ideą olimpijską trwał już trzynasty dzień. c;, - Najgorszy jest ten cholerny spokój - powiedział szef ochrony III sektora Bunkrów olimpijskich poprawiając hełm. — Od rana nic się nie dzieje. Ludziom Wysiadają nerwy. W powietrze wzbiły się trzy czerwone rakiety. Był to sygnał, że lekkoatleci udają się na trening. Pierwszych pięciu skradało się Aleją Przyjaźni i Braterstwa Pięciu Kontynentów szeleszcząc pancernymi kamizelkami w ochronnym kolorze. W tym rokuMKOl, aby skomplikować pracę terrorystom, zlikwidował kostiumy w barwach narodowych, zastępując je kuloodpornymi kamizelkami typu „Jedność". Zunifor-mizowane grupy znikały we wnętrzu transportowców. Czekano tylko, aż policja skończy sprawdzanie sędziów i doprowadzi ich do opancerzonego transportera ,,Olimpia". Było to następstwem zamieszania, jakie wywołał we wczorajszym biegu finałowym na 800 metrów sędzia starter. Nieoczekiwanie oddał on kilka strzałów w stronę finalistów, zmieniając układ sił na mecie. Śledztwo wykazało, że był on terrorystą, którego od dłuższego czasu przygotowywano na specjalnym przedolimpijskim zgrupowaniu komandosów do odegrania roli sędziego. Zaprotestował on gorąco przeciw wypaczeniu intencji jego czynu. Większość kontynentów potępiła go, jednak kilka wyraziło z nim solidarność. Powietrze przecięła eskadra odrzutowców wracająca z pościgu za nie zidentyfikowanym samolotem, który usiłował na znak solidarności zrzucić bombę na centralny stadion. Spłoszony przez artylerię przeciwlotniczą zniszczył jedynie pobliskie tamy, powodując niewielki lokalny kataklizm. Zresztą część kontynentów twierdziła, że bomba zrzucona być miała nie na znak solidarności, lecz protestu przeciwko czynowi startera. Szef ochrony popatrzył w niebo. Geń, rzucany przez balon zaporowy, przesunął się znacznie w prawo. Jeszcze 14 godzin Olimpiady. Wraz z całym cywilizowanym światem z niecierpliwością i wielką nadzieją czekał na zakończenie igrzysk. Wydał rozkaz przepuszczenia 12 oddziału zawodowej straży olimpijskiej, która w różnobarwnych trykotach przemaszerowała ze śpiewem niosąc transparenty MIŁOŚĆ, RADOŚĆ, SZCZĘŚCIE. Z sąsiedniego bunkra przez wloty okienne wysuwali głowy Ć36 FELIETONY I INNE... pływacy. Ich zawody odwołano, gdyż badanie wody przed startem wykazało obecność sporej ilości cyjanku. Komentowano to jako protest O.Ś.N. (Ochrona Środowiska Naturalnego) przeciw zatruwaniu wód przez wielkie mocarstwa. Już poprzednio mimo stałej wymiany wody uzyskiwano bardzo słabe czasy. Wiązało się to ze zmianą założeń taktycznych: falstarty stały się anachronizmem, a faworyci zostawali dłużej na starcie obserwując reakcje płynących już kolegów. Na godzinę 12:00 wyznaczona była konferencja prasowa w centralnym bunkrze olimpijskim, na której miano zająć oficjalne stanowisko wobec protestu kilku uboższych krajów środkowoeuropejskich przeciw dopuszczeniu znacznie lżejszych koszulek kuloodpornych z tworzyw sztucznych typu „Maraton". Wiązał się z tym także problem złotego medalisty w biegu na 10 tysięcy metrów, który natychmiast po ukończeniu biegu pozował w „Maratonie" i hełmie „Pokój" do zdjęć reklamowych. Niejasna była także sytuacja w biegu na 100 metrów. Sprinterzy biegli w asyście specjalnie przeszkolonych karabinierów z obstawy. Otóż jeden z karabinierów, mimo obciążenia torbą z granatami, wyprzedził na mecie stawkę biegaczy. Lokalna, skrajnie nacjonalistycznie nastawiona prasa zrobiła z tego skandal, domagając się przyznania mu medalu. Wysoko w górze rozwinęły się wielobarwne czasze spadochronów. Było to rezultatem negocjacji z terrorystami, którzy zgodzili się zwrócić tą drogą uprowadzoną w pośpiechu niewłaściwą drużynę piłkarską. Był już najwyższy czas po temu, bo rewidowana i przesłuchiwana od trzech dni publiczność, czekająca na finał, zaczynała z wolna okazywać zniecierpliwienie. Nagle na ekranie aparatu radarowego pojawił się rosnący z wielką szybkością czarny pulsujący przedmiot, rozdzwoniły się sygnały alarmowe. Szef ochrony III sektora bunkrów olimpijskich spojrzał po raz ostatni na zegarek. Zmagania olimpijskie weszły w decydującą fazę. e konkursu W grudniu 1972 roku ogłosiłem ludowy konkurs czytelniczy. Trudnym zadaniem było odnalezienie w tekście felietonu wplecionych weń haseł i konstatacji, a następnie stwierdzenie, które z nich są szkodliwe bądź głęboko szkodliwe, a które słuszne bądź jedynie słuszne. Celem konkursu była więc nie tyle pusta zgadywanka formalna, co szansa potwierdzenia swej inteligencji, a nawet więcej: wyrobienia politycznego, słuszności myślenia i kontaktu z bieżącą chwilą. Na konkurs wpłynęły 162 odpowiedzi, co nie jest wiele, gdy weźmie się pod uwagę ogromny rozwój naszego kraju w dziedzinie czytelnictwa. Ponieważ jednak nie spodziewałem się żadnej odpowiedzi, więc uzyskałem świadomość sukcesu wyjątkowo mi potrzebną z braku konkretnych dowodów. Szczególnie godna podkreślenia wydaje mi się ogromna bezinteresowność uczestników konkursu. Główną i prawdę mówiąc jedyną nagrodą za słuszne myślenie był skoroszyt z esejami teatralnymi Jana Kłossowicza, który szczęśliwcowi wręczyć miał osobiście autor. Otóż na 162 uczestników 15 8 w ogóle zrzekło się nagrody. Niestety, w pozostałych czterech wypadkach nie obeszło się bez przykrych incydentów. W dwóch listach proponowano, aby jako nagrodę, zamiast wymienionej przeze mnie, Jerzy Urban wręczał osobiście Kolekcje Jerzego Kibica. Otóż charakter pisma i papier listowy w obu wypadkach wydał mi się uderzająco podobny. Zwróciłem się w tej sprawie do redaktora Misiornego i już najprymitywniejsze badanie daktylo-skopijne potwierdziło moje najbardziej ponure przypuszczenie. Autorem obu listów okazał się niestety Jerzy Urban, który postawił sobie za cel: zdyskredytowanie mojej nagrody zachodnią metodą reklamowania swojej osoby, oraz sobie tylko wiadome mroczne sprawy. Trzeci list był podpisany przez Aleksandra Jackiewicza. Autor informował mnie, że właśnie napisał książkę i bardzo prosi, aby wziąć ją pod uwagę jako przyszłą nagrodę w tego typu konkursach. Krakowski eseista napisał w PS, iż listy podobnej treści wysłał do „Bywalca" z „Polityki" i Andrzeja Dobosza z „Literatury". List 162. był na j bar dziej zagadkowy. Anonimowy autor oświadczał, iż bierze udział w konkursie wyłącznie w celu zdobycia skoroszytu z esejami Jana Kłossowicza i sugerował, iż bezczelnością jest wykorzystywanie do tak głupawej zabawy wyżej wymienionego nazwiska. Następnie cały list poświęcony był sylwetce i zasługom eseisty teatralnego i kończył się prośbą o przedrukowanie go w całości. 638 FELIETONY I INNE... Przechodząc do omówienia wyników konkursu pragnę zakomunikować, iż spór o nagrodę jest bezprzedmiotowy, ponieważ nikt z uczestników konkursu nie odpowiedział prawidłowo na wszystkie pytania. Niekiedy odpowiedzi w zadziwiający sposób wymijały się z rzeczywistością. Np. hasło: „Lepiej być bogatym i zdrowym, niż biednym i chorym", tylko jeden czytelnik z Warszawy sklasyfikował prawidłowo jako g... szkodliwe. A przecież wydaje się oczywiste, że bogactwo jest pierwszym krokiem do dekadencji, podczas gdy biedni mają ideały, a nas nie stać na brak ideałów. Ale tenże sam, wydawałoby się, uważnie myślący czytelnik zdradza się za chwilę, iż hasło „stać nas na drugi zamek" skojarzyło mu się z dodatkowym zabezpieczeniem drzwi, i pisze z goryczą, że w Szwecji nie ma złodziei, co jest nieprawdą. Byłem tam i w niejasnych okolicznościach straciłem czapkę-uszatkę. Nie on jeden zresztą nie zrozumiał moich intencji. Wielu uczestników konkursu dało się uwieść podobieństwu znaczeń rzeczowników zamek i suwak, stwierdzając w dodatku, co już uważam za złośliwość, że na jedno i drugie nas stać. W 120 odpowiedziach uznano za słuszne hasło: „Wróg śpi, bo ma mieszkanie", co jest zdumiewające w sytuacji, gdy wróg nie śpi w ogóle. Wiele kontrowersji wywołała rada: „Prowadzisz po pijanemu, trzymaj się środka szosy". Aż 20 osób napisało dając się uwieść pozorom, że po pijanemu nie powinno się w ogóle prowadzić. Większość opowiedziała się za normalnym przestrzeganiem przepisów i po pijanemu czy nie po pijanemu trzymaniu się prawej strony szosy, niektórzy doradzali przemykanie się bocznymi drogami. Jedynie dwie osoby odpowiedziały słusznie, że należy się trzymać lewej strony, aby być z daleka widocznym, i sygnalizować nadjeżdżającym z przeciwka pojazdom niebezpieczeństwo. Na ogół prawidłowo, jako jedynie słuszne, sklasyfikowano hasło: „Donieś dzisiaj, co miałeś donieść jutro", słusznie łącząc je z hasłem: „Cały naród czeka na współczesną sagę". Natomiast błędnie skomentowano na ogół twierdzenie: „Przebiegłością i pracą ludzie się bogacą w kapitalizmie". Partykularne złośliwości, że u nas wystarczy sama przebiegłość, przyćmiły główną sprawę, że w kapitalizmie bogaci się jedynie wąskie stado rekinów i to ani przez jedno, ani przez drugie, tylko przy pomocy wyzysku. „Kiś paszę na lato" - rzecz, zdawałoby się, niepodważalna, bo w zimie jeść będzie się upasione latem tuczniki, a pieczystemu pasza na nic się nie zda, też wywołała wątpliwości. Ktoś nawet twierdził, że jest to pierwsze zdanie folklorystycznej węgierskiej piosenki. Z ogromną satysfakcją chciałem stwierdzić, iż poza jedną odpowiedzią nieuka brzmiącą: „Nie wiem" - wszyscy odpowiedzieli prawidłowo na konstatację: „W 1929 roku w Stanach Zjednoczonych wybuchł kryzys". Co więcej, uderzył mnie entuzjastyczny ton odpowiedzi komentujących radośnie celowość przyjacielskiego przestrzegania państw wysoko rozwiniętych przed niebezpiecznymi wahaniami rynku. Ostatnie hasło: „Przez miłość do bogactwa", znaczna liczba biorących udział w konkursie pań skomentowała nieoczekiwanie jako nawoływanie do najbliższych kontaktów z cudzoziemcami, podczas gdy chodziło, oczywiście, o bogactwo, jakie ROZWIĄZANIE KONKURSU 639 przynosi bujne życie organizacyjne, intelektualne i uczuciowe w zestawieniu z kompensacyjnie nadrabiającymi te wartości ubogimi moralnie krajami wysoko rozwiniętymi. Na pozostałe hasła padły prawidłowe odpowiedzi i tym radosnym akcentem chciałbym zakończyć omówienie konkursu i powitać Nowy Rok. PS Wiele listów poza wypowiedziami i komentarzami do haseł zawierało także pytania z innych zakresów, np. pan Jerzy K. z Warszawy próbuje sprawdzić u mnie pogłoskę, iż film „Potop" ma zostać skierowany wyłącznie do kin studyjnych ze względu na kontrowersyjność wątku Rzędziana. Wyczułem w tym ironię. Otóż po pierwsze - nie należy się śmiać anonimowo z decyzji, zwłaszcza że ci, którzy ją podjęli, nie mogą w tej sytuacji nic Panu zrobić. Po drugie - to, co Pan uważa za dowcip dziwiąc się dalej, iż nie ograniczono rozpowszechniania filmu „Chłopi", też wcale nie jest zabawne. W „Chłopach" dokonują się na naszych oczach kłótnie w rodzinie Borynów i to właśnie dziś, kiedy dzięki naszej akcji populacyjnej coś nareszcie w całym kraju zaczęło się ruszać. Pana dowcipy wynikają z braku wiedzy i niezrozumienia całej złożoności pogłębiających się procesów. To właśnie tacy jak Pan komentowali moje hasło: „Przyrost naturalny rozstrzyga o liczbie mieszkańców", jako g... szkodliwe twierdząc, że to liczba mieszkańców rozstrzyga o przyroście naturalnym. Polowanie na ro^bierańca W straszliwie upalny dzień lipcowy, na pustej dzikiej plaży, odległej o parę kilometrów od nadmorskiej miejscowości Chałupy, opalałem się z wyrafinowanym eseistą „Szpilek" Andrzejem Markowskim, odgrodzony od świata kosztownym parawanem z przyszytego do patyków kretonu. Mimo upału, analizowaliśmy na rozstawionej szachownicy wariant obrony Niemzowitscha, zastosowany w partii Fischer - Spasski, dyskutując jednocześnie dla ożywienia umysłu o koncepcji czasu w utworach Lesława M. Bartelskiego. W odległości kilkudziesięciu metrów parę osób opalało się bez kostiumów. Nieco dalej chyłkiem przemykał się do morza pojedynczy rozbieraniec. Dziś, gdy cofam się myślą do owego dnia, pojąć nie mogę, czemu nie zadrżały nam ręce, gdy po kąpieli postanowiliśmy także opalać się bez kostiumu. Dlaczegóż nie przyszło opamiętanie także później, gdy nad wydmami pojawiła się luneta-peryskop, używana z powodzeniem podczas drugiej wojny światowej, a i potem, gdy pobliski las ruszył ku nam, niczym Makbet nie chcieliśmy uwierzyć w nieuchronność przeznaczenia. Dopiero gdy gałęzie opadły odsłaniając mężczyznę w pięknym garniturze koloru wody morskiej i koszuli typu Yellow Bahama, a za nim błysnął stalowy mundur plutonowego MO, schwyciliśmy kąpielówki, zbyt późno. - Ciekawe, gdzie panowie trzymają dowody osobiste? - zapytał przedstawiciel puckiej władzy w cywilu, proponując mi równocześnie zbicie konia. Tak zaczęła się kilkudniowa walka o podstawowe prawa człowieka, która kiedyś być może przejdzie do historii jako wypadki lipcowe. Walka, w której po jednej stronie występowali funkcjonariusze MO i Główny Urząd Morski, a z drugiej dziesięć osób bez majtek. Bo oto w chwili, gdy przedstawiciel władzy zapoznał się z imionami naszych rodziców, z odległych grajdołów wysypali się osłaniając w biegu rekwizyty kontestacji obyczajowej przedstawiciele ekipy obnażeńców. Jak się później okazało, część z nich sądziła, że schwytano dusiciela, inni, że ujęto Szweda, który uciekł do nas ze Skandynawii kajakiem. Gdy reprezentant puckiej władzy oświadczył, iż dzięki udanej akcji uchwycił obrazę moralności w postaci publicznego rozbieractwa, grupka POLOWANIE NA ROZBIERAŃCA 641 gniewnie zafalowała. Wspaniale zbudowana żona prawnika z Warszawy, spowita kocykiem w żyrafy, którego falowanie pozwalało domyślać się w niej naszej ideowej sojuszniczki, oświadczyła, że nikt tu nikogo nie obraża i w tym celu przeszła kilka kilometrów dalej, aby opalać się wolnościowe na wolnej plaży. Po czym z wprawą zawodowego prowokatora wskazała grupę rozbierańców, którzy z odległości stu metrów śledzili cynicznie rozwój wydarzeń. Przedstawiciel władzy z dojrzałością wybitnego męża stanu uniknął międzynarodowego konfliktu, gdyż także wiedział, iż są to turyści z NRD. Interesująco obrośnięty prawnik zamaskowany tuniczką z ręcznika frotte, wtrącił, że należą oni jednak do naszego bloku, nie powinni być dyskryminowani i także należy im się opieka władzy. Miniaturowy elegant w napoleońskiej czapie skonstruowanej z jakiejś gazety oświadczył zajadle, że tamci także z wielu powodów, o których nie ma czasu mówić, powinni włożyć slipy, i dodał, że ma poufne informacje, iż pięćset metrów stąd opala się na wydmie bez kostiumu aliant, patrzy się w stronę morza, więc stosunkowo łatwo można się do niego podczołgać zachodząc od lasu. Żona prawnika wygłaszała tymczasem dłuższy spicz przedstawiając nas i siebie jako rewolucjonistów, którzy zgodnie z filozofią Marksa są tragiczni, gdyż przyjechali do Chałup zbyt wcześnie. Lecz historia nas zrehabilituje i w Rumunii bylibyśmy akurat. Nie odpowiadając na jej pytanie, czy Polska jest mniej socjalistyczna od Rumunii, przedstawiciel władzy oświadczył, iż akcja się udała, bo była obmyślona w szczegółach, a plażowe wywaleństwo jest równie groźne jak pobicie, a nawet ideologicznie groźniejsze, i oddalił się zapowiadając rychłe spotkanie w kolegium orzekającym. Pomyślałem ze smutkiem, jak cenne byłoby spotkanie przedstawiciela władzy parę dni temu we Władysławowie, gdy dwudziestu pijanych autochtonów otoczyło mnie przy szaszłykami proponując, abym przewiózł ich delegatów po mieście, a wrodzona grzeczność nie pozwoliła mi odmówić. Mały Napoleon pocieszył nas, abyśmy nie przejmowali się kolegium, ponieważ pieniądze nie grają żadnej roli, podczas gdy w krajach arabskich kobietom nie wolno pokazywać twarzy, a w czasie wojny za zdradę karało się śmiercią. Tymczasem dookoła nas grupa integrowała się z przerażającą szybkością, rosła wolność, opadały ręczniki, przysięgano sobie nie ubierać się, rozstawiano na czatach dzieci, ustalając precyzyjny system szyfrów i kodów. Następnego dnia przyszedłem na plażę w oportunistycznych kąpielówkach, usiadłem samotnie, lecz za chwilę przysiadł się do mnie atletyczny mężczyzna w bermudach, powiedział, że jest straszny upał i że warto by coś zdjąć. Prowokacja wydawała mi się szyta zbyt grubymi nićmi, więc czym prędzej oddaliłem się. Pkżę przeczesywało właśnie pięciu potężnie zbudowanych młodzieńców w kąpielówkach, zaglądali do grajdołów oraz za parawany, a gdy spytałem się o cel ich działalności - zaproponowali mi kopa. Szli w kierunku kwatery głównej rozbierańców. Ruszyłem za nimi i z daleka już dojrzałem ukryte wśród gałęzi lniane główki dzieci na 641 FELIETONY I INNE... posterunkach. Młodociani czatownicy okrzykiwali się sprawdzając czujność na całej linii. Wspomniana grupka pięciu nieoczekiwanie dobyła z chlebaków służbowe czapki Urzędu Morskiego i poszarżowała na pozycje, ale rozbierańcy tym razem nie dali się zaskoczyć i stanęli murem. Rozgoryczona ekipa represyjna wycofała się zapowiadając ściągnięcie straży obywatelskiej, która zastawiała właśnie kocioł na inną plagę polskiego wybrzeża - wydmowego siusiacza, oraz nadejście wojska, uzbrojonego na razie w broń konwencjonalną, które nie będzie żartować. To będą na pewno komandosi - rozmarzyła się żona prawnika, zastanawiając się, czy atak nadejdzie z ziemi, z wody, czy z powietrza. Życie niezłomne Franciszek Trzeciak zagrał bardzo sugestywnie półinteligenta w filmie „Na wylot", czego logiczną konsekwencją było zaproszenie go do jury festiwalu w Koszalinie i zaangażowanie przez tygodnik „Ekran" do wypowiedzi na temat przyszłości kultury polskiej, opublikowanej pod budzącym zaufanie tutułem „Być zawsze sobą". Wybitny aktor, którego droga do kariery, utrudniana przez gangi reżyserów i zmowę dyrektorów teatralnych, była niemal równie dramatyczna jak historia prześladowanego przez „elektorskich" pułkownika Dowgirda, kończy jednak obiecująco stwierdzeniem, że „zarówno w swoim zawodzie, jak i w życiu prywatnym postanowiłem zawsze mówić prawdę". Reklamuję tego artystę wcale nie bezinteresownie, ponieważ w następnym numerze „Ekranu" Ryszard Filipski oznajmił: „Nasze czasy wymagają szybkiego tworzenia silnych, twórczych wzorców. Nic nie dzieje się przypadkowo. Jeśli nasza ojczyzna, jeśli nasz ustrój propaguje hasła wzmożonej aktywności, wytężonej pracy, a rodzime warsztaty twórcze, miast odpowiadać przykładem — wzorcem zdrowej moralnie, twórczej jednostki, upychają społeczeństwu różnego rodzaju gakretowate postacie, uwikłane w nikogo nie interesujące kompleksy, to nie jest to przypadek". Pomyślałem po prostu, że Franciszek Trzeciak jest przykładem-wzorcem, na podstawie życia którego można by stworzyć interesujący moralitet pt. „Franciszek Trzeciak, czyli życie niezłomne". Przy czym Trzeciaka mógłby zagrać Filipski, reżysera - ktoś odpychająco inteligentny, a ja bym napisał scenariusz. Przytoczony poniżej strumień świadomości jest śmiałym twórczym collage'em wypowiedzi obu artystów w „Ekranie". W celu pozytywnego wyeksponowania moralnego i ideowego wspólnictwa występować będą łącznie. TRZECIAK-FILIPSKI: „Człowiek mocny to znamię wszystkich czasów... Wiem, jak wielką wartość może mieć ten zawód, jeśli aktor swoją twórczość traktuje służebnic, jeśli służy ziemi, na której wyrósł... Człowiek odkrył ogień i koło... Królikiewicz we mnie uwierzył... Wiem również, jaką szkodę może przynieść uprawianie tego zawodu w służbie koterii, pod presją niedouków i moralno--ideowych dywersantów... Co mnie może na przykład obchodzić kształt nosa i układ prawej ręki Napoleona... Reżyserzy w sposób gangsterski nagminnie wykoślawiają 644 FELIETONY I INNE... myśl autora... Człowiek zbudował domy... A następnie naginają osobowość aktorów do swych niedouczonych urojeń. Ileż namnożyło się tych » odkrywczych widzeń«, tych nowych Słowackich, Wyspiańskich, Żeromskich, Sienkiewiczów... Rzemieślnicy są potrzebni w zakładzie szewskim... Wychodząc z tego założenia ubiegałem się o etat..." Film taki rozwiązałby obu artystom istotny problem ideowy. A ja bym przy okazji załatwił tutaj swój mały finansowy interes. W związku z tym pisałbym z pasją i z całą służebnością, na jaką mnie stać, a nawet większą. Podkreśliłbym odpowiedzialność „wyniesionego tak wysoko zawodu aktora" za bieg historii, przeszłość i przyszłość kraju, nowy typ masła roślinnego i nieprzypadkowo chyba nieudany lot komety Kohoutka. Prawdę mówiąc Franciszek Trzeciak spadł nam tutaj jak z nieba. Ile na przykład namęczył się francuski literat Honore Balzac, niefortunnie tworząc postać Lucjana de Rubempre, galaretowatego utrzymanka i w dodatku poety, karierowicza Rastignaca, obrzydliwej Bietki, spekulanta Barona de Nuncingen, nie mówiąc już o przedstawicielach władzy, takich jak paktujący z przestępcami generalny prokurator pan De Granyille, zanim stworzył wreszcie postać Yautrina, nazywanego przez środowisko pieszczotliwie „ołżyśmiercią", postać dającą niejakie przeczucie czegoś obiecującego. Ten galernik, zbiegły przestępca, gardzi słusznie całym kapitalistycznym skorumpowanym światem i choć niekiedy zabijając czy rabując postępuje może i przesadnie, to jednak na końcu dokonuje aktu pozytywnej ekspiacji. Postawiony wobec konieczności wyboru: stryczek czy praca w policji — umie wybrać wyjście trudniejsze - zostaje szefem policji i przez całe lata stoi na straży ładu i porządku publicznego. Oczywiście, tego typu kariery były możliwe jedynie w społeczeństwach kapitalistycznych, ale innych wówczas nie było. Elemelek Literatura to ogromna siła - powiedział kiedyś Henryk Bereza w „Kameralnej" — niestety... — urwał, bo przyniesiono nam rachunek. Znam go dobrze i cenię jako człowieka i jako pisarza, niech mi więc wolno będzie wyrazić pewność, iż pragnął dodać: ...zbyt rzadko wykorzystywana jest do bieżących zadań. „Niespotykane dotąd tempo rozwoju przemysłu stwarza coraz większe niebezpieczeństwo dla otaczającej nas przyrody"... - ostrzegają Maria Jankowska i Anna Sendela w prologu do wkładki literackiej Przyroda i człowiek — która ukazała się nakładem biblioteki repertuarowej „Naszego Klubu" w listopadzie. Utwór zawiera propozycje spędzenia przyjemnie i pouczająco kilku wieczorów klubowych przez dzieci i dorosłych. Wszystkie reprezentowane we wkładce teksty, poza kilkoma (m.in. Żeromski, Jalu Kurek), są tekstami oryginalnymi i nigdy dotąd nie publikowanymi — stwierdzają autorki dodając, że: „...dymy fabryczne zatruwają powietrze, ścieki przemysłowe zatruwają wodę, zmniejsza się liczba lasów" - i dlatego trzeba było zacząć pisać. Absurdalnemu pędowi ludzkości ku samounicestwieniu przeciwstawiają autorki piękną, patriotyczną postawę wróbelka Elemelka, który nie ucieka na południe ani na zachód z lasu ogołoconego przez zimę i niegospodarnie myślących ludzi. „Spojrzał smutno Elemelek na łyżeczkę i rondelek (puste — przyp. J.G.). W prawym oku Elemelka zakręciła się kropelka... Lecz we wróblim jest zwyczaju, by na zimę zostać w kraju... Chłodno, głodno, trudna rada..." Wydaje mi się, że autorkom udało się tu stworzyć dyskretnymi środkami piękną, głęboko wzruszającą postać ludowego bohatera, prostego ptaka o wysoko rozwiniętym, słusznym instynkcie moralnym. Źródłem wywołującego pragnienie identyfikacji wzruszenia jest także będąca porte-parole autorek postawa Rudej kitki - zwykłej wiewiórki, która nie rozkłada łap, lecz zaczyna działać. „Elemelku, w górę dziobek. Pomyślimy nad sposobem, by wróbelki stare, młode już nie przymierały głodem". By nie trzymać dłużej czytelników w niepotrzebnym napięciu - wątek sensacyjny nie jest tu najważniejszy — zdradzę, że dzięki dobroci dzieci, udaje się zapobiec zagładzie: lasu, Elemelka, a nawet Sroczypiórka i Wier-cipięcika. Groteskowym w swej patetyczności apelom zegistów czy efekciarskiemu raportowi U Thanta przychodzi w sukurs literatura, przeciwstawiając nieodpowiedzialnej 646 FELIETONY I INNE... histerii konkretny program działania. Będzie to bezkompromisowy atak na deptacza klombów, rozsiewacza zbitego szkła, męczyciek motyli, zajęczego kłusownika i innych. Słowa te piszę w Oborach, gdzie odnowa już się rozpoczęła, bo oto widzę, jak Krzysztof Mętrak, z Przyrodą i c^lowiekiem w ręku, przeprowadza przez szosę starą glistę, obok poeta Jerzy Górzański dusi wyrywacza kwiatów, a malarka Bożena Wahl pasie psa. Korzyści doraźne płynące z tej twórczości są więc nie do zakwestionowania. Przyznam się jednak do pewnego niepokoju. Czy autorki w trosce — rozumiem to doskonale - o wywołanie oczyszczającego wzruszenia i strachu, kierując się słusznym pragnieniem zachowania życia na ziemi, nie przedstawiły jednak zbyt czarno i pesymistycznie sytuacji Elemelka i jego kłopotów ze zdobyciem pożywienia? Literatura posiada walor uogólniający, nakładając na literatów ogromną odpowiedzialność, zaś taka ocena sytuacji leśnej, zwłaszcza dziś, gdy możemy wykazać się bardzo konkretnymi osiągnięciami i gdy idą pogodne święta, może wywołać nie zamierzone przez autorki efekty zniechęcające. Dlatego — choć nie chcę niczego sugerować — we wznowieniach dokonałbym nieznacznych przesunięć akcentów zaznaczając, że w innych połaciach lasu sytuacja wygląda dobrze, a nawet bardzo dobrze, pojawiły się np. nowe gatunki jagód i grzybów. Wiele można też osiągnąć dzięki nieznacznym skrótom, przez co utwór zyskałby na zwartości, a więc i na sile oddziaływania. PS Pragnąc powiększyć swą wiedzę o problemach leśnych poszedłem na prelekcję świetnego współczesnego pisarza Michała Sumińskiego pod zapowiadającym alegorię tytułem „Zwierzyniec dla dorosłych". Niestety, artysta oświadczył, iż nic mówić nie będzie, natomiast czeka na pytania, a sam zamienia się cały w ogromne ucho. Co wywołało na sali panikę. Samopalenie % widokiem na „Ostatnio pojawiły się głosy... że wobec ekspansji telewizji przekaz filmowy stał się dziedziną realizującą jakby cel sztuki przede wszystkim. Wydaje się, że jest to jeden z najbardziej szkodliwych poglądów, któremu muszą zdecydowanie przeciwstawić się twórcy i marksistowska krytyka" - Jerzy Passendorfer („Ekran" 1973 r., nr 29). Ten felieton dedykuję ludziom młodym, tym wszystkim, którym nie dane było towarzyszyć Jerzemu Passendorferowi od lat w jego drodze twórczej, szczycąc się jego zaufaniem i — niech mi wolno będzie powiedzieć — przyjaźnią. Nie potrafią oni bowiem w pełni uświadomić sobie, co się wydarzyło. Odczytać mogą tekst z „Ekranu" wprost jako atak wymierzony przeciw „Kopernikowi" i „Chłopom", owym wysmakowanym, estetyzującym obrazom Petelskich i Rybkowskiego, wielkich pejzażystów-epików. Wszakże nie o to tylko chodzi. Nie wyolbrzymiajmy zresztą niebezpieczeństwa. Wystarczy przejrzeć listę zrobionych w tym roku filmów. Halora i Gębskiego, Szczypiorskiego i Lenartowicza, Podgórskiego i Piotrowskiego, słowem całej rzeszy ludzi kina od lat w pracy swej stawiających skutecznie opór sztuce. I Passendorfer wie o tym doskonale. Dochodząc do istoty sprawy przypomnieć pragnę wypielęgnowane kadry „Akcji Brutus ", wirtuozerię formalną zabitej czarnej owcy. Popis przewrotności, intelektualnej perwersji, właśnie poprzez spiętrzenie absurdu parodiującej filmy Poręby czy Kuźrnińskiego. Bo wolteriańska deklaracja Passendorfera jest aktem patetycznej konwersji, gorzkiej rezygnacji podyktowanej głębokim namysłem i autentycznym zrozumieniem nowych potrzeb kina. Dlatego nie wolno zatrzymywać Passendorfera (żegnającego się z artystycznymi ideałami młodości, kiedy to sztuka była mu chlebem powszednim), podobnie jak nikt nie śmiał powstrzymać decyzji Petroniusza, tym bardziej że odejście jego nie jest ostateczne. Lecz czy ekstremizm reżysera nie popchnie go teraz - czego obawiają się niektórzy przyjaciele — w stronę manifestowanego przez zachodnią młodą awangardę kina, prowokacyjnie lekceważącego formę na rzecz wielkich, kontrowersyjnych tematów i bolesnych problemów współczesności, w stronę awangardy głoszącej, że nieważne jest „jak", ale „co"... I znów pozwolę sobie wyrazić domniemanie graniczące z pewnością, że są to lęki bezzasadne. Bowiem niech wolno mi będzie wyjawić, że artysta w istocie zwracając się w tym kierunku, zamierza jednak adaptować zachodnią 648 FELIETONY I INNE... awangardę do naszej sytuacji, twórczo wzbogacić o wyeliminowanie, poza formą naturalnie, także problemów i konfliktów, słowem pchnąć kino o kilka dziesiątków lat naprzód. Kryłaby się w tym nadzieja na przeprowadzenie dowodu, iż ogromna żarliwość i temperatura uczuciowa, traktowane jako Kantowskie rzeczy same w sobie, wzbogacić mogą, a nawet zastąpić tradycyjną definicję prawdy pojmowanej jako rzecz odpowiadającą rzeczywistości. Podejmując w swoich poszukiwaniach ryzyko wyprzedzenia swego czasu jest Passendorfer Kopernikiem, ale w o tyle lepszej od astronoma z Torunia sytuacji, że stoi za nim zespół wyselekcjonowanych, gotowych na wszystko realizatorów. Egzemplifikacją twórczą tej koncepcji jest przygotowywany przez artystę film pt. „Janosik", którą to postać prostego postępowego zbója pojmuje Passendorfer jako metaforę swojej sytuacji w świecie. Kończąc swą wypowiedź w „Ekranie", jak zawsze nonkonformistycznie nastawiony reżyser, nie szczędzi gorzkich słów władzom kinematografii, które już odeszły, zaś rozwiązanie wszelkich kłopotów twórczych dostrzega w istnieniu nowej „zdecydowanej, energicznej siły kierowniczej". O wyjątkowym szczęściu mówić mogą nowe władze cieszące się poparciem twórcy, który raz jeszcze zgodził się poprowadzić naszą kinematografię w lata osiemdziesiąte. Koniec ^ paskudą Stan naszego kina jest bardzo dobry. Same filmy nam nie wychodzą, robimy jednak, co możemy, i będziemy dalej szli z postępem. To jest pewne i nie ma co się nad tym rozwodzić. Za to mamy najlepszą na świecie myśl filmową. Pisze tak nasza prasa, bo tak jest. Wnioskowałem już, żebyśmy zaczęli tę myśl nakręcać. Na przykład sprawozdania z festiwalu filmowego w Cannes. Zaprezentowaliśmy na nim to, co chcemy i będziemy pokazywać, ale jakoś na razie filmy nasze nie mają szczęścia u obcych. Naszego plakatu jednak nawet i tu nie udało się podważyć. O festiwalach filmowych mamy jednak swoje zdanie. Jest to chora narośl na żywym ciele naszych osiągnięć. Poza myślą mamy jeszcze bardzo dobre konferencje prasowe z udziałem Zanussiego oraz bardzo dobrą milczącą większość naszej kinematografii, czyli delegacje urzędników-aktywistów na festiwale. W ciągu 3o-lecia tylko jeden z nich zadał Bergmanowi w języku Goethego podchwytliwe pytanie: „Wo sind Się Schuster kaufen", co po polsku może znaczyć: „Gdzie pan kupił te buty". Na festiwalu w Gdańsku też było dobrze. Ponieważ jednak na przegląd myśli filmowej w Gdańsku nie byłem zaplanowany, chciałbym z tego miejsca dorzucić swój głos i postawić parę pytań na zaraz. A więc: na jakim widzu nam zależy? Zależy nam zwłaszcza na tym widzu, który nigdy do kina nie pójdzie. Na tym, co chodzi, zależy nam mniej, bo i tak chodzi. Jego trzeba tylko co najwyżej przytrzymać, a tamtego, który nie pójdzie, trzeba przyciągnąć. Musimy więc przyciągać szczególnie: notoryka, amnesta, absenta, parkowego wampira, zbiorowego gwałciciela z przyjaciółmi, kaziroda, opoja, ekshibicjonistę-dżunglarza, drogowego pirata i męskiego prostytuta, czyli krótko mówiąc tzw. trzeciego widza. To znaczy w kolejności zadań. Najpierw musimy ich odciągnąć od krzaków, kłódek, ofiar, gastronomów, potem przyciągnąć, następnie wychować i potem przytrzymać. Żeby zamiast topić w koniaku ciężko zdobyte 15 złotych, wydawali je zgodnie ze swoją przyczajoną potrzebą. Ale żeby trzeci widz poszedł do kina, musi wiedzieć, że mu się tam spodoba. A żeby mu się spodobało, musi się poddać sugestii i utożsamić. Dlaczego tak jest, nie wiadomo na pewno. To jeden z sekretów X Muzy. Dlatego nie ma tu gotowych recept. Chociaż jednak są. Otóż widz w zasadzie jest gotów poddać się sugestii i utożsamić, tyle że nie z każdym. Nasz widz np. nie utożsami się z byle paskudą, FELIETONY I INNE... zwłaszcza taką paskudą, co na końcu przegrywa. Dlaczego tak jest, też do tej pory nie wykryto. Widz lubi, żeby go na ekranie chwalić, a nie ganić, pouczać albo mu wytykać. Bo nasz widz sobie na to zasłużył. Więc po prostu lubi, żeby było sprawiedliwie. Otóż, żeby się widz utożsamił, film musi sprostać następującym warunkom. Widz musi czuć, że ten równiacha na ekranie czuje i kombinuje tak jak on. I słusznie, widz ma bowiem prawo do filmu współczesnego i współczesnego modela. Krótko mówiąc: My 74. I dlatego właśnie na osobie Kmicica widz dokonuje radosnego odkrycia. To ja! Bo oczywiście widz, którego atakujemy dźwiękiem i obrazem, nie rozumie współczesności z nachalstwem. Że jak ktoś jest w kostiumie, to jest historyczny. Widz wyznaje się, że nie kostium, a to, co jest w środku, przystaje jak trzeba do współczesności. Krótko mówiąc, widz lubi, żeby jak kogoś rolują, to nie do końca, aby ten wyrolowany sam mógł na końcu porolować. Symboliką tego jest piękna i bliska każdemu scena w szwedzkiej smażalni. Wróg smaży chorążego do czasu. Nie wolno zapominać, że trzeci widz, którego przyciągamy, jest widzem doświadczonym. Być może w swej wąskiej specjalności, ale jednak. Dlatego też bardzo trafnym pociągnięciem, dającym świadectwo wyczucia potrzeb społecznych, pójścia z duchem czasu i uświadomienia sobie nieodwracalnej rewolucji obyczajowej, było obsadzenie w roli Oleńki świetnego aktora szwedzkiego Maxa von Sydow, znanego z filmów takich, jak „Siódma pieczęć", „Twarz", „Egzorcysta" i „Potop". Nadaje to oczywiście gigantowi dodatkowych znaczeń, pogłębia Sienkiewicza i bardziej współcześnie, choć przyznaję, nieco perwersyjnie, kojarzy związek młodej pary. Oleńka upostaciowuje Polskę. Bardzo trudno jest zagrać symbolikę kraju. Zresztą Max von Sydow mówił o tym w wywiadzie. Każdy ma swoją wizję i kraju, i Oleńki, więc i reżyser ma prawo do swojej. W zestawieniu z bardzo męską Oleńką Maxa von Sydow — Kmicic Olbrychskiego jest trochę za mało kobiecy. Po co to popisywanie się koniem i starym białym żelastwem. Mnie prywatnie to trochę raziło, zwłaszcza w scenach erotycznych oddawania się Olbrychskiego w saniach z okrzykiem: „Ech, jak mnie na waćpana bierze ochota", kiedy to Max von Sydow posiada chorążego trochę nienaturalnie zamykając usta. Na oko poprawiały sytuację sztuczne rzęsy Olbrychskiego, świadomie zacytowane przez reżysera Hoffmana z innego współczesnego filmu: „Mechaniczna pomarańcza". Chciałbym raz jeszcze podkreślić, że widz lubi rewolucję obyczajową, ale nie lubi łatwego podglądactwa. Dlatego godny uznania jest dobry gust Maxa von Sydow, który raz tylko pokazuje gołą pierś. Co widz akceptuje. Natomiast widz nie życzy sobie, żeby mu z ekranu pokazywano za jego pieniądze gołą Dykiel (w „Pójdziesz ponad sadem"). W sumie Olbrychskiemu należą się jednak słowa uznania za intelektualne sprostanie tak skomplikowanej postaci jak Andrzej Kmicic. Przy okazji chciałem przypomnieć, że Brzozowski nazywał Dostojewskiego atakującym Kmici-cem rosyjskiej myśli filozoficznej. Jak wspomniałem, taki bohater, w stosunku do którego nasz widz podda się sugestii, nie może przegrać. W ostateczności pozostaje mu zawsze gest heroiczny. KONIEC Z PASKUDĄ Taki jak wysadzanie Łomnickiego albo śpiew na haku Perepeczki. Ten ostatni utwór jest szczególnie użytecznym przykładem. Czym można przyciągnąć skutecznie pasożyta i skłonić go do aktywnego uczestnictwa w kulturze, jak nie takim tasiemcem w segmentach jak Janosik? Z drugiej strony widz wie, kto mu na co dzień grozi. Dlatego niepokoi go najbardziej zanieczyszczenie środowiska i zagrożenie cywilizacji filmami „Ciemna rzeka" i „Czarne chmury". Dlatego cieszą go próby przeciwdziałania i przyciąga do kina mozół młodego naukowca, np. Kopernika czy czarownicy w Gniecie. Bliskie są mu też problemy budownictwa murowanego. I tu trzeba przyklasnąć inicjatywie realizowania na ogólne zamówienie filmu "Kazimierz Wielki". To dowód nadążania, a nawet wyprzedzania w kroku naszej współczesności. Widz jednak, i ten zdobyty, i atakowany, żąda stanowczo, aby takie filmy broniły wartości naszego humanizmu. A ponieważ klimat u nas chłodny, powinien to być humanizm ciepły. Poza tu omówionymi - widza można spróbować przyciągnąć także filmem dobrym. Ale jest w tym jakaś racja, że filmów takich nie robimy. Bo każdy powinien robić to, co mu najlepiej wychodzi. Dlatego też solidaryzuję się z tendencją odrzucania wszelkich pomysłów na filmy dobre. Bo i tak na pewno nie wyjdą. I nie ma tu co rozdzierać szat, ponieważ film dobry jest do nabycia za granicą. Tyle że kto ma głowę, żeby się identyfikować z umierającym pod koniec filmu Godfatherem albo kogo przyciągną przygody niejakiego Bullitta? Komu w głowie mechaniczne pomarańcze, kiedy południowych pomarańczy mamy w bród? Punkty na śmierć Jestem przeciwny wspinaniu się po wysokich górach. Sport ten uprawiają ludzie z kompleksem niższości. Jeśli ktoś chce się sprawdzić jako mężczyzna, niechaj wybierze się wieczorem na jakikolwiek festyn ludowy, jako patriota niech przetańczy kilka taktów hopaka z reżyserem Porębą na tradycyjnym balu sylwestrowym w SPATiF-ie, jako człowiek inteligentny niech idzie pracować do telewizji. Od ciągłego chodzenia po nich góry się niszczą. Poza tym ciągle giną ludzie. Dlatego ucieszyłem się na wiadomość, że jeden z tygodników postanowił zorganizować dyskusję na temat, kto ma prawo uprawiać taternictwo i ryzykować życiem. Oczywista, nie wszystkie straty są dla nas jako społeczeństwa równie bolesne. Nie chciałbym zostać źle zrozumianym — po prostu są ludzie bardziej i mniej potrzebni. Inna jest strata ogółu, kiedy spada ze szczytu notoryczny pasożyt, a inna kiedy pośliźnie się inżynier, którego wykształcenie kosztowało nas pół miliona. Inaczej waży upadek samotnego emeryta blokującego M-5, a inaczej utalentowanego docenta w fazie przedwynalazczej. Dlatego celowe wydaje się wprowadzenie systemu premiowania, który od lat świetnie sprawdza się przy egzaminach na wyższe studia. Pewnego rodzaju innowacją byłoby wprowadzenie obok punktów dodatnich, które na kształt bariery uniemożliwiałyby zbliżenie się nawet do podnóża góry, także punktów ujemnych. Dla wybrańca, któremu udałoby się uzyskać te ostatnie, oznaczać by to mogło w praktyce wyeliminowanie jakichkolwiek utrudnień, a nawet przy wysokim premiowaniu ujemnym stosowanie różnorodnych form zachęty do zdobywania szczytów ze wskazaniem stosownie niebezpiecznych łańcuchów górskich. Ograniczeniu ulegałby jedynie sprzęt asekuracyjny. Aby nie teoretyzować, parę przykładów. Pełnosprawny inżynier z żoną i dwojgiem dzieci plus 50 punktów. Inżynier, który mógłby się wykazać do tego znajomością języka (polski również bierze się pod uwagę) plus 80 punktów - a to już praktycznie eliminuje możliwość utraty tego fachowca w górskich warunkach przez zakład macierzysty oraz komórkę rodzinną. Krytyk Włodzimierz Maciąg — za postawę plus 100 punktów. Andrzej Dobosz — za całokształt minus 35 punktów. Artur Sandauer — za internacjonalizm plus 99 (zalecona asekuracja nawet na terenach płaskich). Słonimski i Stryjkowski bez motywacji po minus 80 każdy, żadnych lin ani czekanów, ze wskazaniem — Tatry PUNKTY NA ŚMIERĆ 653 Wysokie. Prof. Kubacki plus 150 punktów (50 punktów premii za tytuł naukowy). Kazimierz Brandys w góry. Bohdan Drozdowski wykluczone. Poeta G., reżyser P., i krytyk filmowy S. - za alkoholizm nasz bez domieszek obcych plus 60. Poeta H., reżyser W. i krytyk M. za alkoholizm jakiś taki nie nasz minus 50 punktów. Leopold Buczkowski - za hermetyczność minus 23. Paukszta i Piechal - za jasność plus 102. Chciałbym zastrzec się, że klasyfikacja ta nie ma jeszcze mocy obowiązującej. Przy jej opracowywaniu kierowałem się jedynie sumieniem albo jeśli kto woli - kalkulacją. Nie znaczy to jednak, aby należało ją lekceważyć. Wymieniłem celowo parę nazwisk na próbę, ponieważ wzruszyła mnie bezradność Dantego Alighieri. Poeta ten w Boskiej komedii przekazuje szereg naprawdę istotnych informacji. Ostentacyjnie umieszcza w piekle nieżyjących, a także i żywych ludzi, których dusze z pewnym wyprzedzeniem powłoki cielesnej podlegają już interesującym represjom. Wielki poeta włoski wymienił ponad 100 nazwisk i adresów, lecz władze z rozmaitych przyczyn nie zainteresowały się tymi świetnie przecież podpatrzonymi i napisanymi spostrzeżeniami. Tak więc Dante przekazywać mógł informacje jedynie Bogu, co o tyle mijało się z celem, że Stwórca i tak o wszystkim wiedział. Oto jak fideizm wypaczał rozwój literatury. Kierkegaard-Dro^dowski- Wajda Coraz częściej spotykam się z zarzutami, że piszę na krótkotrwałe, bieżące zamówienie, że przeceniam wychowawczą funkcję sztuki i jej służebną rolę w życiu narodu. Może. Ale nie umiem nagle nauczyć się inaczej czuć i myśleć. Wolę jak dawniej — niemodnie, ale po swojemu. Cóż stąd, że zaszarżuje na mnie legion prześmiewców mających dowcipy zamiast myśli. Zresztą osąd - choćby i najsurowszy — pozostawiam tym krytykom, którzy są ze mną zgodni, oraz historykom literatury, którzy na moje wyczucie też nie powinni zawieść. Oczywista wiem, że pisząc to, nie zyskam sobie poklasku wśród kawiarnianych szamanów, ale mam konkretne nadzieje na inne korzyści. Dlatego też zamyśliłem się czytając Boja^ń i drżenie Sorena Kierkegaarda, rozpsychologizowanego Duńczyka, przesiewającego problem ofiary Abrahama przez egzystencjalne filtry. Kierkegaard słusznie podziwia Abrahama, ale sam publicznie oświadcza, że nie umiałby się podobnie znaleźć. Toteż dlatego właśnie nikt mu tego nie zaproponował. Rzecz polega na umiejętnym doborze ludzi. Dziewiętnastowieczny filozof dziwi się, że Abraham zgodził się spokojnie wypełnić polecenie i poświęcić swego syna Izaaka, że nikomu się nie żalił, nie zwierzał, nie spóźnił się, w porę dostrzegł podstawione koźlę, nic nie powiedział synowi itd., itd. Wyznam, iż nie bardzo mam ochotę podejmować polemikę na tym poziomie. Komu miał mówić i po co? Żonie, żeby mu przeszkadzała, synowi, który mógł okazać niedojrzałość i zamienić się z ojcem rolami? Machiayelli - z którym się nie zawsze zgadzam, sugeruje, iż pierwszym warunkiem pomyślnego dokonania zamachu jest wystarczająco późne zawiadomienie uczestników spisku, by nie zdążyli już wydać swego szefa. Dlaczego przy tym nikt nie postawił prostego pytania: a może Abraham nie lubił Izaaka, może podejrzewał, że to w ogóle nie jego syn? W takim razie jakże wspaniale umiał ukryć zawód, kiedy zakomunikowano mu o odwołaniu ofiary. Po prostu umiał wierzyć i słuchać. Dlatego też w swoich trudnych czasach zachował równowagę umysłu, nie rozpraszając się na wątpliwościach. Bohdan Drozdowski, którego działalność pisarska i krytyczna utwierdza mnie w przekonaniu o celowości zajmowania się publicystyką, dał ostatnio wyraz niepełnego usatysfakcjonowania książką Kazimierza Brandysa Wariacje pocztowe. Nie wątpię, że Drozdowski wierzy głęboko w niesłuszność doszukiwania się w naszych KIERKEGAARD, DROZDOWSKI, WAJDA 655 dziejach okazjonalnego perwersjonizmu (małpa, ręka). Ale jeśli założymy, że Drozdowskiemu książka Brandysa się podobała, to jeszcze bliższa staje mi się osoba recenzenta i to, co napisał. Ileż wyrzeczeń, trudnego patosu, wiary w uprawianie jedynie literatury, której sens jest dla nas obu jasny, kryje się za tą decyzją! Przy tym sytuacja Drozdowskiego jest o wiele trudniejsza: Boże broń nikt go do takiego pisania nie namawia, jedynie niewymuszony wewnętrzny imperatyw popycha w stronę właściwych rozstrzygnięć. Nie zdziwiło mnie więc, że książkowcy pokroju Andrzeja Dobosza uczepili się niedokładności, jaką popełnił krytyk w swoim eseju, przypisując świetnie dobrany i skrócony dla. jasności cytat: „Nasz naród jak lawa, z wierzchu zimna i plugawa", należący, zdaje się, do Mickiewicza, Słowackiemu. Oczywista, wszystkie te nieutalentowane, a pracowite filologiczne mrówy zabulgotały radośnie. Skąd w nas, panowie, ten jaskółczy niepokój? - jak napisał Cyprian Kamil Norwid w Beniowskim. ...Andrzej Wajda, artysta i intelektualista w jednej osobie, oświadczył, że nie można zrealizować Wesela nie wierząc w duchy, widma, zjawy, upiory. I oto ze zdumieniem przekonałem się, że u tego twórcy nieuświadomione zdaje się górować nad surową autorefleksją, ponieważ Wajda nie wierzy w żadne widma, tylko wierzy w człowieka. Twórca ten wyniósł z życia głęboką znajomość ludzkiej psychiki, wie, że każdy, jak go mocno przycisnąć, powie wszystko, czego się od niego oczekuje. Dlatego jego Wesele nie ma, i słusznie, metafizycznego wymiaru. Inteligencja się popiła, coś się jej majaczy, ale kiedy chłopi biorą ich pod kosy i zaczyna się rozmach, natychmiast zaczynają sypać, zgodnie z sugestiami kosynierów. I oto pierwszy Łapicki, skutecznie przyszpilowany (laureat miasta Warszawy z kosą na gardle -co za widok!), gwałtownie sobie przypomina, że rzeczywiście coś tam jakby koło sadu szumiało. Popuścili mu. Zobaczył to Olbrychski i też sobie przypomniał, że rzeczywiście jakby brzęczało, jakby koń czy coś. I tak oto cyganeria przekazała nieprawdziwe informacje na szkodę zbyt może żarliwie zachęcających ją do tego chłopów. Na swoje nieszczęście włościanie uwierzyli i zaplątali się w bełkot. Ponieważ: wierzyć można nie każdemu i nie w każdej sytuacji. Co więcej, są osoby, którym na pewno nie można wierzyć, choćby miały rację, i odwrotnie. Wie o tym autor niniejszego felietonu i wiedzą o tym jego bohaterowie, poza Kierkegaar-dem; który w dodatku był Duńczykiem. Ali i Foreman, c^yli klęska kolaboranta Zanim jeszcze na oczach aktualnej arystokracji Zairu z prezydentem Mobutu (Sese Seko Kuku Ngbendu Waza Banga) na czele cios potomka niewolników muzułmańskiego kontestatora zapewnił zwycięstwo moralności wyższej nad niższą, jeden z menadżerów Alego - Muhammad Oytchenco, Murzyn w pierwszym pokoleniu, zapytany o wynik machnął tylko ręką: „Walkę mamy już za sobą". Wystarczyło zresztą obserwować przygotowania bokserów. Muhammad Ali: wącha kwiaty, gra na gitarze, układa liryki — chyba warto zainteresować jego twórczością odpowiedni departament, ze zbytem tomiku nie byłoby kłopotu — pieści małe dzieci, troskliwie bacząc, by ich nie pogłaskać po główkach za mocno, stosuje dietę Zeń. George Foreman: przygotowywany jest do walki w ciemnościach, wynajęty teoretyk boksu Samuel Epstein rozbudza w nim wściekłość nie dożywiając go i przekazując fałszywe informacje o złym prowadzeniu się żony. Potem wychodzi na ring. Jest ostatnią nadzieją białych, pupilkiem George'a Wallace'a. Kiedy na Olimpiadzie stojąc na najwyższym podium wymachiwał amerykańską chorągiewką, Barry Goldwater krzyknął do żony: „Nasz Murzyn", zaś Malcolm X powiedział do zebranych wokół niego, świeżo nawróconych na islam, telewidzów: „To najczarniejszy dzień w moim życiu". Kinszasa, trzecia w nocy. Pogodny Ali i otoczony upoważnionymi przez CIA agentami FBI — Foreman. W czasie walki Ali wciąż mówi: „Bracie, pogódźmy się. Bronisz złej sprawy. Nie czyń mi krzywdy, jesteś cięższy ode mnie. Przekaż swoje honorarium na przedszkola w Zairze". To szczególnie drażniło Foremana, zwłaszcza że Ali nie wspominał ani słowem o tym, jak zamierza rozporządzić swoim honorarium. Po każdym udanym ciosie Foremana Ali krzyczał przeraźliwie: „Biją Murzyna!" Foremanowi opadały ręce. Według niektórych zairskich obserwatorów jeden z takich momentów podpatrzył prezydent Mobutu i wychylając się w stronę ringu szepnął po arabsku do Alego: „W bebech go", a potem, kiedy Foreman był już na deskach, Mobutu miał wyrzec do najbliższych z obstawy: „Szkoda, że Czombe tego nie widzi". W bezpośredniej konfrontacji Afryka-Ameryka, do której pretekstem stało się spotkanie bokserów, zwyciężył Czarny Ląd i idea afrykańskiej czystości. Zwycięstwo Alego to najlepsza odpowiedź na porażkę Spartakusa z biseksem Krassusem. To ALI I FOREMAN, CZYLI KLĘSKA KOLABORANTA 657 zwycięstwo Katona, Zawiszy Czarnego, księcia Józefa Poniatowskiego, wodza Indian Sitting Bulla, Szopena, Leonidasa, Boliyara, Ursusa, Winkelrieda, Ofelii i Sipajów nad Judaszem, Neronem, popem Haponem, Katyliną, Lukrecją Borgia, otoczeniem senatora Nowosilcowa, Płazuchem (wojem, który pod Cedynią udając ptaka ostrzegał Niemców, że nasi okrążają górkę), Targowicą, Poloniuszem, Bogusławem Radziwiłłem i marszałkiem Petainem. Według niektórych doniesień nowy mistrz świata udać się ma na dziękczynną pielgrzymkę do Mekki dwoma prywatnymi samolotami. Po drodze czeka go połączona z bankietem przesiadka u pułkownika Kadafiego. Następnie odwiedzić ma króla Fajsala i wreszcie generała Amina, który wręczy mu oprawne w skóry Protokoły Mędrców Syonu. O łosie Foremana na razie cicho. Siądźmy kokm wokół stołu W związku ze zbliżającymi się obchodami dwóchsetnego numeru „Dialogu" przeczytałem pierwsze dwieście numerów miesięcznika, który wystartował w marcu 1956 roku z ambitnym programem „upowszechnienia kultury teatralnej w mieście i na wsi". W artykule wstępnym redakcja zapowiadała między innymi „druk sztuk współczesnych polskich i obcych", zaś w krytyce „rozwinięcie szerokiego wachlarza opinii". W Polsce od tego czasu wiele się zmieniło. Wyszło dwieście numerów „Dialogu", imponująco rozwinęła się twórczość dramatopisarska. Wprawdzie teatralna myśl krytyczna nie rozwinęła się w zapowiedziany wachlarz, ale za to Minkowski, Bohdan Drozdowski, Bordowicz, Gorzycka, Sito, Napiórkowski, Jerzy Przeździecki wyprowadzili nasz teatr na arenę międzynarodową, przy czym kilka utworów weszło na stałe do szkolnych lektur obowiązkowych w wielu krajach, jak choćby znana sztuka Drozdowskiego Hamlet. Zachodni leksykon wzbogacił się o kilka przejętych od nas fachowych terminów. We Francji spotyka się bardzo często nazwę theatre, od polskiego „teatr", czy spectacle od polskiego „przedstawienie". Tak pocieszałem się, czytając esej Stanisława Grzeleckiego, który ukazał się w „Życiu Warszawy", rok XXIX, nr 201 (8974). Nosi on tytuł Polska myśl filmowa. W tej dziedzinie sztuki sytuacja wygląda niestety inaczej. Wspaniały ekspansywny pochód polskiej myśli filmowej wbrew wszelkiej logice nie wiąże się z sukcesami naszego kina, oporna materia nadal pozostaje w tyle za ideą. Jest polska myśl filmowa, nie ma filmów. Zdrowy rozsądek nakazywałby w tej sytuacji odstąpienie od tradycyjnie pojmowanego kina i rozpoczęcie kręcenia myśli filmowej w stanie czystym. Bądź też należałoby, rezygnując w ogóle z filmowych środków wyrazu, skupić się na zapisywanej lub, wzorem Sokratesa, wypowiadanej myśli i ją właśnie uczynić przedmiotem eksportu. „Porównując nasz dorobek w dziedzinie myśli filmowej z tym, co reprezentują w tym względzie środowiska filmowe we Francji, Włoszech czy w Anglii, można powiedzieć bez obawy dopuszczenia się grzechu zarozumiałości, że tylko bariery językowe utrudniaj ą polskiej myśli filmowej zajęcie należnego jej miejsca na terenie międzynarodowym" - rozwija myśl Stanisław Grzelecki. Owa niemożność przekucia idei w materię jest osobliwym, bolesnym paradoksem, pozostającym niemal bez precedensu w historii światowej cywilizacji. Nie chciałbym SIĄDŹMY KOŁEM WOKÓŁ STOŁU 659 mówić o złej woli reżyserów, którzy starają się dobrze wykonywać swój zawód, ale wniosek taki narzuca się sam. Zresztą lojalnie trzeba dodać, że kilku twórców spróbowało, ale nie dali rady. Mnie osobiście udało się parę razy uczestniczyć w wymianie naszej myśli filmowej; raz na dyskusji słyszałem nawet Stanisława Grzeleckiego, nie będę taił, że byłem poruszony. „Jesteśmy dobrze przygotowani do konfrontacji poglądów na sprawy filmowe na każdym terenie międzynarodowym. Przygotowani intelektualnie i ideowo. (...) Dzieło filmowe jest skończonym artystycznym wynikiem wielu zjawisk świadomości nie tylko samego twórcy, ale i społeczeństwa, do którego należy. Zdarza się często, że choć ta świadomość jest rozwinięta i dojrzała, film pod względem artystycznym nie dorasta do tego poziomu i dojrzałości." I tu właśnie Stanisław Grzelecki proponuje pozytywny program: „Zdarza się, że korzystniej jest konfrontować myśli niż dzieła, które z tych myśli wyrastają". Z pewnością nie przyszły łatwo krytykowi te słowa, będące wyrazem gorzkiej rezygnacji. Niełatwo jest odciąć swój zdrowy, samotny korzeń od pnączy, które na nim beztrosko pasożytują, ale jest to zabieg dla zdrowia korzenia konieczny. Nie ma nic smutniejszego niż zmarnowana myśl filmowa. Stanisław Grzelecki słusznie proponuje, aby na festiwal dokumentu w Krakowie zaprosić krytyków z całego świata i zorganizować „międzynarodowe spotkanie okrągłego stołu na temat europejskiej myśli filmowej". Krytyk proponuje dla konferencji katastroficzne hasło „Nasz wiek XX". Pomysł wydaje się godny poparcia. Tytułem rewanżu za całe dobro, które świadczy nam od wieków Zachód, należy im się nasza myśl filmowa. Kiedyś słuszne było karne odcięcie Zachodu od naszych osiągnięć. Dziś, w dobie odprężenia, gdy świat poszedł naprzód, nie wolno nam wszystkiego dusić dla siebie. Byłoby nieludzkie pozbawianie zachodnich przyjaciół rzeczy tak prężnej, rozwiniętej, dojrzałej i oryginalnej. Wytrawny krytyk słusznie obawia się opozycji rodzimego malkontenctwa: „A ileż to będzie kosztowało?! Na to można odpowiedzieć tylko żartem". I krytyk odpowiada żartem: „Nie trzeba było stwarzać ustrojowych warunków, sprzyjających rozwojowi prężnej, oryginalnej myśli filmowej. Byłoby o wiele taniej". Wszyscy, których nie stać będzie na wyjazd do Krakowa i dopchanie się do okrągłego stołu, mogą uczestniczyć w tej wymianie pośrednio, śledząc prasę codzienną. Chłodno, ale przyjemnie Do stolicy starej poczciwej Anglii przybyłem w kurtce z demobilu i w zielonkawych spodniach. Ten strój, dyskretnie podkreślający mój przychylny stosunek do służby wojskowej i jednający mi w kraju życzliwość władz kinematografii, redaktorów gazet i patroli milicyjnych, został chłodno przyjęty w Londynie. Gorzej byłoby tylko, gdyby przyjechał ze mną tłumacz i znawca obyczajów Henryk Krzeczkowski, który nosi czarny beret i ma włosy w kolorze biazancjum-gold. W Londynie nastały bowiem ciężkie czasy dla rudych. Wprawdzie doświadczona matka ostrzegała mnie przed wyjazdem: „Uważaj, Janku, tam są bomby", ale i ona nie przewidziała, że uda mi się trafić w sam środek mody męskiej lansowanej przez terrorystów z Irlandzkiej Armii Republikańskiej, a zwłaszcza jej najradykalniejszego skrzydła Provos, które powołało do życia elitarną Great Britain Brigade. Brygada ta, występująca, jak wiadomo, w imieniu dyskryminowanej katolickiej mniejszości Irlandii Północnej, stawia sobie za cel nakłonienie Anglików, aby wyrazili zgodę na przyłączenie Ulsteru do Irlandii, i wstrząśnięcie sumieniami londyńczyków przy pomocy wysadzenia ich w powietrze. Rzecz realizowana jest zgodnie z założeniem taktycznym: „Podpalenie pudełka kartonu w Anglii robi nam większą publicity niż zamach bombowy w Belfaście". Zdając sobie sprawę z odpowiedzialności za słowo nie będę pisał, jak działają podkładane ostatnio niemal codziennie w londyńskich pubach bomby, by nie zachęcić wysnobowanego warszawskiego odchyleńca do ślepego naśladownictwa. Powiem tylko, że działają źle na organizm wysadzanego, są niezdrowe. Popularność IRA rośnie z dnia na dzień. W dwa dni po przybyciu, kiedy udawałem się z wizytą kurtuazyjną niosąc pod pachą i kg cukru w kostce i pół bochenka chleba mazowieckiego, zostałem otoczony przez patrol policji angielskiej. Pierwsza rewizja dokonana nie przez swoich na ulicy to bądź co bądź pewne przeżycie. Wprawdzie sądziłem, że angielskie władze bezpieczeństwa są doinformowane i wiedzą, że wśród paru rzeczy, których w Polsce nie ma, nie ma także terrorystów zainteresowanych w wystarczającym stopniu sporami religijno-narodowymi w Ulsterze. Z drugiej jednak strony poprzedniego wieczoru telewizja angielska pokazała jak najbardziej reklamowa- CHŁODNO, ALE PRZYJEMNIE 66! ne przez prasę widowisko: angielski reżyser i autor scenariusza twierdził:, że powstało ono na podstawie opowieści jego przyjaciela, popularnego w Anglii aktora Zbigniewa Cybulskiego. Rzecz pomyślana została według naszych sprawdzonych wzorów: aktorowi grającemu główną rolę co jakiś czas staje przed oczami wspomnienie z partyzantki — wrogi patrol, warczący pies owczarek; wtedy czuje mus, wybiega z domu i bez przyjemności zdradza żonę Angielkę. Słowem, policjanci mieli powody, żeby mi nie ufać. Do tego przyciskałem do zielonej kurtki cukier, który w związku z kryzysem szmugluje się z Francji zamiast marihuany, no i chleb - a właśnie rozpoczął się w Londynie ośmiodniowy strajk piekarzy, którego nie były w stanie zrównoważyć rzucone na rynek crackersy w różnych atrakcyjnych smakach. Następnego dnia zrezygnowałem z zielonej kurtki na rzecz apolitycznej marynarki. Było mi chłodno, ale przyjemnie. Zresztą w Londynie na ulicach jest często cieplej niż w mieszkaniach, bo ulice ogrzewają się od państwowych sklepów, a mieszkania nie. W większości domów, dopiero kiedy się wrzuci monetę do automatu, centralne zaczyna grzać, czyli zależy to od stylu życia, stanu zamożności i niektórych upodobań właściciela. Na przykład ulubioną lekturą jednego z najlepiej zarabiających adwokatów angielskich, któremu podrzuciłem żywnościówkę (cukier, chleb), jest Czarodziejska góra, w którym to utworze Joachim wyjaśnia przed śmiercią swemu kuzynowi wszystkie korzyści, jakie wynikły dla jego zdrowia z oziębienia organizmu. Tak więc adwokat ów poruszał się po swoim dziesięciopokojowym mieszkaniu w szalu wprawdzie, ale bezwarunkowo rezygnując z rękawiczek i gołą dłonią ściskając ulubionego Manna albo Psy wojny Forsytha. W rozmowie napomknął nieoczekiwanie, iż jego jedna kuzynka jest z domu El Khalef, co mogło być przypadkiem, ale może też mieć poważniejsze znaczenie. I tego wieczoru IRA przy pomocy wybuchu na stacji Yictoria próbowała kolejny raz zwiększyć zainteresowanie londyńczyków losem mieszkańców Ulsteru. Anglicy nie bardzo wiedzą, co z tym robić. Mianowicie protestancka większość, zajmująca kluczowe stanowiska w administracji Ulsteru, jest zdecydowanie przeciwna przekształceniu się w dyskryminowaną mniejszość, co nastąpiłoby w momencie połączenia kraju z katolicką Irlandią. Na dowód powołali prywatną armię Stowarzyszenia Obrony Ulsteru i przypominają gwarancje angielskie, że połączenie nie nastąpi, dopóki ludność nie wyrazi na to zgody w plebiscycie. Anglikom nie wypada się wycofać, a na razie poprawiają sobie samopoczucie mocarstwowym widowiskiem telewizyjnym o Wins-tonie Churchillu, ułożonym, reżyserowanym i granym przez Richarda Burtona. Co z tego, kiedy zaraz po programie spiker poprosił londyńczyków, aby niezwłocznie reagowali, jeśli siedząc przy barze poczują, że uwiera ich w kolano teczka niewiadomego pochodzenia. To bowiem najbardziej konwencjonalny sposób wstrząsania sumieniami, obok bomb-listów wkładanych do skrzynek oraz, co jest już pójściem na łatwiznę, wrzucania bomb przez okno. Następnego dnia dziennikarze z BBC, chcąc popisać się zdyscyplinowaniem ludności i siłą oddziaływania TV, podłożyli w kilkudziesięciu pubach kilkadziesiąt teczek i po paru godzinach daremnego oczekiwania na jakąkolwiek reakcję musieli je 66z FELIETONY I INNE... sami wynieść. Co ciekawsze, nikt żadnej teczki nie ukradł, chociaż, jak zapewniał mnie znajomy naukowiec stypendysta, niektóre były ze świńskiej skóry. Zaś IRA, chcąc uniknąć pewnego automatyzmu w swych apelach do ludności, wprowadziła ostatnio pewne urozmaicenie w postaci tak zwanych Come on bomb. Wybucha pierwsza bomba, przyjeżdżają karetki pogotowia i policja, gromadzą się ludzie i wtedy w tym samym miejscu wybucha druga bomba rozpryskowa o dużym promieniu rażenia. Ta pomysłowa inicjatywa, stosowana już zresztą od dawna w Belfaście, przechodzi tam bez większego wrażenia, ale wprowadzona po raz pierwszy w końcu listopada w Londynie stanowiła bądź co bądź pewną ciekawostkę. W związku z tym w gazecie zobaczyłem zdjęcie księcia Edynburga odwiedzającego w szpitalu jednego z rannych, przy czym sam książę prezentował się znacznie korzystniej niż jego gospodarz, dalsi deputowani w Izbie Gmin jeszcze energiczniej zaczęli żądać przywrócenia w Anglii kary śmierci, inna gazeta przypominała, że stopa życiowa w Ulsterze — także dyskryminowanej katolickiej mniejszości — dzięki angielskim dotacjom jest znacznie wyższa niż w Irlandii i że to wszystko w ogóle wychodzi bardzo drogo. „Evening Standard" poinformował, że wybuch był słyszalny w pałacu Buckhingham, i wyraził zadowolenie, że królowej nie było w domu, więc się nie zdenerwowała, ale mężczyzna, który usiłował wykorzystać pobliską eksplozję, aby przesunąć się o parę miejsc do przodu w kolejce na wieczorny seans filmu „Emmanuelle", został natychmiast przywołany do porządku. II Siedzimy w czwórkę i zastanawiamy się, jak by pomóc Anglii oraz czy warto. Na ekranie telewizora rozżalona przedstawicielka partii konserwatywnej wyraża ubolewanie, że parlament nie zdecydował się na przywrócenie kary śmierci. Sympatyczna dama, podobna nieco z temperamentu do świetnej tłumaczki Cecylii Wojewody, martwi się, że parlament jest taki liberalny, ale nie uważa, żeby wszystko było stracone. „Jeszcze parę bomb i deputowani mogą zmienić zdanie." — Może deputowani zmądrzeją, a może nie zmądrzeją. W normalnych warunkach ludzie światli i o większym poczuciu jasności powinni im pomóc zmądrzeć — wtrąciłem. — Bezkontrowersyjnie — pokiwał głową naukowiec stypendysta, człowiek wprowadzony w problemy angielskie dzięki przyjaźni z dwiema call-girls, które przez sympatię dla starej ojczyzny kolegowały się z nami za darmo. — Jest jasną rzeczą — sugerowała smukła jak nadwiślańska topola rodaczka, poprawiając włosy w kolorze francuskiej bandery i bawiąc się zdjęciem zaprzyjaźnionego szejka — że czapę można by prowizorycznie wprowadzić od zaraz, a potem, jakby się w parlamencie bardziej nastraszyli i zmądrzeli, można by ją ostatecznie nawet i uchwalić. — A póki co — nawiązała piękna brunetka o modrych oczach — czapowani nie daliby rady nikomu chlapnąć. — Bezkontrowersyjnie. — Gdyby jednak — kontynuowała pierwsza — sprawy nie dało się wyciszyć... — Dałoby się. CHŁODNO, ALE PRZYJEMNIE 663 - Ale jakby się nie dało, prasa poszłaby na huk, to najwyżej zdjęłoby się jednego, dwóch sędziów, a przez ten czas tych z IRA zrobiłoby się mniej. - Co najważniejsze, oni zaczęliby Anglików pękać - zamyśliła się brunetka - bo jak jest czapa, to pękają, a jak nie, to nie. - liii - zaczęła pierwsza. - A zresztą - machnęła ręką i zaczęła się rozbierać do wyjścia, bo właśnie zadzwonił szejk — niech giną. W trzy osoby nie jest tak ciekawie, jak w cztery, więc znów włączyliśmy telewizor akurat na audycję pod rozpasanym tytułem „Dwa punkty widzenia". Szło w niej o Afrykę Południową, gdzie kilkunastomilionowa czarna ludność reprezentowana jest przez białe kierownictwo ku swemu zadowoleniu sprawujące rządy. Na początku pokazano film zrealizowany przez ekipę telewizji BBC, działającą bez zezwolenia rządu południowoafrykańskiego. Był to więc film niepryncypialny. Pokazano nam ludność murzyńską wymierającą masowo z głodu, ciągnącą pługi, jakby nie było konia albo i traktora, pozbawioną opieki lekarskiej, rozłączoną z rodzinami — co zresztą, jeśli idzie o dzieci, nie jest problemem szczególnie drastycznym, gdyż większość z nich i tak w wieku lat czterech umiera. Myśl, którą usiłowali przeszmuglować angielscy realizatorzy, sprowadzała się do tego, że Południowa Afryka to prawie na pewno nie jest Eldorado. Następnie zobaczyliśmy film na ten sam temat, zrealizowany pod patronatem rządu Południowej Afryki, a więc wyważony i odpowiedzialny. I rzecz ciekawa: wersje nie pokrywały się. Zobaczyliśmy Murzynów uśmiechających się z krążowników szos, prowadzących rozprawy w sądach, leczących i leczonych, kierujących wielkimi budowami. Po projekcji w studio zarządzono ożywioną dyskusję. Z jednej strony wystąpili farbowani lewacy z BBC, z drugiej - rzecznik prasowy oraz przedstawiciel ambasady Afryki Południowej w Londynie. Poza tym obie ekipy zapewniły sobie po jednym Murzynie. Ze strony rewizjonistów angielskich był to nie ogolony uchodźca polityczny. Ze strony przeciwnej dobrze odżywiony i jak najbardziej kulturalny zwolennik establishmentu. Program prowadził głęboko nie zaangażowany prezenter TV, ideowa karykatura Wojciecha Zymsa. Ku powszechnemu zdumieniu obie ekipy wyraziły niepełne usatysfakcjonowanie filmami strony przeciwnej, przy czym przedstawiciele prawowitej władzy nie znajdowali słów, aby podkreślić wagę swego zdumienia. Rozgoryczony dyplomata południowoafrykański rozpoczął pytaniem, dlaczego realizatorzy z BBC po prostu nie zwrócili się do niego o pomoc i opiekę, aby mógł operatywnie zareagować, co byłoby dobrym przykładem, a robili film po kryjomu, jak dzieci. Reżyser tłumaczył się wykrętnie, że po pozwolenie się zgłosił i to właśnie do niego, ale spotkał się z reakcją hamującą. Dyplomata w odpowiedzi zarzucił realizatorom BBC szukanie dziury w całym oraz czarnowidztwo. Najbardziej histerycznie zachowywał się uchodźca polityczny, który widocznie uświadomił sobie, że wyszedł na głupka, i próbował sobie przypomnieć, o co w ogóle w tym raju walczył i co mu strzeliło do głowy, że uciekł. Zanim jeszcze doszło do rękoczynów, prezenter podziękował uprzejmie obu stronom proponując nam, żebyśmy sami wyciągnęli wnioski, jakie chcemy. Krótko mówiąc nie powiedział nic, jak jest, nie 664 FELIETONY I INNE... potępił nikogo w imieniu wszystkich, nie powiedział przeciw komu obrócić sprawiedliwe oburzenie, jednym słowem nie prześwietlił sprawy. - Masz, Janek, jasność? - zapytała mnie piękna brunetka mrużąc modre oczy. - Nie, Stefa, ja jasności nie mam - odpowiedziałem szczerze. m Wieczorem przed dyskoteką zaintrygowany pasją, z jaką małoletni funkcjonariusz lokalu - bez wprawy krajowego wykidajły, bezbłędnie wyciągającego Ci, Czytelniku, z rękawa neutralny politycznie sprężynowiec - przeszukiwał moje nogawki, zagadnąłem go, aby nie tracić czasu, o co tak naprawdę idzie z Irlandią. Patrząc mi głęboko w oczy odpowiedział: „Bóg jeden wie". Podobną opinię wyraził następnego dnia rano pewien zaprzyjaźniony ze mną, łagodnie hippisujący prozaik. Spotkałem go, kiedy szedł jak co dzień na Trafalgar Square, aby „usiąść i popatrzeć, jak się rozpada imperium". Spędziłem tam nieco czasu, a jego przyjaciel wspomniał z uznaniem wysoką jakość naszej stali chromowanej, nierdzewnej. Okazało się, że był on w swoim czasie szczęśliwym posiadaczem motoru, udostępnionego londyńczykom przez jedną z naszych firm, i kiedy występował w telewizji kasując nasz wyrób za pomocą siekiery, musiał się zdrowo namęczyć. Kiedy pochwaliłem go za protest przeciwko absurdalnemu rozwojowi cywilizacji technicznej, wyznał, że kierował się niższymi uczuciami, rozbudzonymi niemożnością uzyskania części zamiennych. Wyjaśniłem, że jeżeli opanujemy rynek jakiegoś kraju poprzez sprzedanie tam dziesięciu motocykli, to dla fantazji ich właścicieli nie będziemy utrzymywać serwisu. Przyznał mi rację, zwłaszcza że kilkadziesiąt metrów dalej ubrany „retro" mężczyzna, demolował miarowo swój samochód typu „Jaguar", kopiąc drzwiczki i kąsając tapicerkę. „Iii - pomyślałem - nie jest źle - osławione opanowanie zaczyna się wyczerpywać." Wandal samochodowy czekał przez pół godziny w kolejce po chleb - rzeczywiście nadeszło parę bochenków, ale nie dla niego. Rozgoryczony niesolidnością łamistrajków reagował tak prymitywnie. Filmu „Emmanuelle" nie reklamuje się w ogóle, bo nie ma po co i dokładnie nie wiadomo jak. Akcja filmu rozgrywa się współcześnie w środowisku ambasadorów w Singapurze. Zachodni dyplomaci brak postępowych doktryn politycznych, a zatem możliwości wyżycia się w pracy zawodowej, kompensują sobie po godzinach pornografią i okrucieństwem (nie są usprawiedliwieni trudnym dojrzewaniem w partyzantce leśnej). Ideologią tego ruchu jest konsul Mario, skopiowany, jeśli idzie o cechy zewnętrzne, a także ważniejsze upodobania, z Janusza Minkiewicza. W tym zresztą należy doszukiwać się źródeł kasowego sukcesu filmu i choćby dlatego powinniśmy go kupić. Tym też należy tłumaczyć ironiczne komentarze, opublikowane o „Emmanuelle" w tygodniku „Literatura". Satyryk Marianowicz z premedytacją pominął zaangażowanie moralne i polityczne utworu, a jedynie zawistnie usiłował podważyć w istocie niebywałej wielkości powodzenie, za pomocą którego Janusz Minkiewicz zniewala żony, córki i synów kolegów z dyplomacji. Poza „Emmanuelle" kasę robi, ale CHŁODNO, ALE PRZYJEMNIE 665 nie nam, bardzo amerykański (z lekka Bullittowaty) film „Chinatown" Romana Polańskiego, reżysera, który swą popularność w Polsce zawdzięcza głównie temu, iż wspominał o nim Krzysztof Kąkolewski w książce pt. Jak umierają nieśmiertelni. Dobrze idzie „Nocny portier", reklamowany jako najbardziej kontrowersyjny film ostatnich lat. Młoda żydowska dziewczyna spotyka po latach swego znajomego z obozu zagłady, oficera gestapo, granego dyskretnie przez Dirka Bogarda. W obozie między młodymi nawiązało się uczucie, realizowane w pozycjach kat-ofiara-kat. Obecnie dziewczyna zjeżdża w towarzystwie swego męża, wybitnego dyrygenta, do wiedeńskiego hotelu, w którym stanowisko nocnego portiera piastuje nasz gestapowiec. Po wstępnych niesnaskach owa para odnajduje w małym mieszkaniu porywy młodzieńczych uczuć, dość szokujące dla nie znających się na rzeczy, ale na pewno ciekawsze od propozycji męża razem z jego bezsensownym Beethoyenem. Tak więc bohaterowie zabawiają się szczęśliwie, przypalając się papierosami wśród szczęku zaimprowizowanych łańcuchów i odpoczywając potem na równo tłuczonym szkle. Sielankę zakłóca spora grupa kolegów gestapowców z obozu, którzy żądają zgładzenia dziewczyny jako niebezpiecznego świadka. Nie będę ukrywał pewnego usatysfakcjonowania faktem, iż ową odświeżającą wersję „Love story" nakręciła kobieta, pani Liliana Cavani. Utwierdza mnie to w wierze w możliwości kobiet, także zajmujących się twórczością artystyczną. Gdyby u nas rzeczywiście instytucja kin studyjnych była po to, po co powinna być, a nie po zupełnie co innego, to „Nocnego portiera" powinno się tam pokazać. Z paroletnim opóźnieniem obejrzałem „M.A.S.H.", gawędę w obrazach o wojskowym szpitalu amerykańskim w czasie wojny w Korei, nagrodzoną w swoim czasie na festiwalu w Cannes. Ordynator i jego ludzie operują ciężko rannych na kilku sąsiadujących ze sobą stołach w drewnianym baraku, prowadząc równocześnie lekką konwersację towarzyską, popijając whisky i pożyczając lancety od kolegów, którzy skrócili już swoich podopiecznych. Co jakiś czas gaśnie światło, co chirurdzy z rękami zanurzonymi w brzuchach pacjentów kwitują pełnym rozczarowania „Uuuu!". Żołnierzowi z przeciętą tętnicą na szyi lekarz zatyka ranę palcem, po czym odwracając się za atrakcyjną pielęgniarką macha do niej ręką zapominając o ranie. Krew z przeciętej tętnicy sika miarowo na sąsiedni stół operacyjny - zanim lekarz wróci do pełnienia swych obowiązków, blokując tętnicę palcem. Nasz film „Nagrody i odznaczenia", też dziejący się w szpitalu wojskowym, jest o wiele atrakcyjniejszy i pod względem ideowym, i pod względem wyposażenia w instrumenty medyczne. Filmy Cormana „Przeklęta mama" i „Wściekłe anioły" dopadłem na Portobello, dzielnicy znanej z tego, że gospodarz podzieli się tu z tobą ostatnim zastrzykiem. Seans trwał od 23 do 3 w nocy - do końca pozostało tylko kilkunastu młodzieńców, wyglądających równie obiecująco, jak ich koledzy z formacji „Wściekłe anioły" na ekranie. Tak, że odbiór ostatniej części filmu utrudniały mi rozważania, czy publiczność nie wykona ze mną i koleżanką, z którą byłem, czegoś ciekawego. Widocznie jednak film nie był dziełem sztuki i nie miał wystarczającej siły oddziaływania, gdyż nie zostaliśmy oboje- wymóżdżeni ani choćby zgwałceni, a nawet - uśmiechniesz się, 666 FELIETONY I INNE... Czytelniku - obeszło się bez sflekowania, co nie minęłoby nas na pewno w czasie nocnego powrotu z kina „Praha" po filmie „Opowieść w czerwieni", brawurowo wyreżyserowanego przez Henryka Klubę. Angielska twórczość filmowa prezentowała się dość skromnie. W peryferyjnym kinie pokazywano jeszcze wprawdzie „Szczęśliwego człowieka", ale czołowy krytyk angielski opatrzył to w piśmie „Time out", odpowiedniku polskiego WIK-u, komentarzem, iż jest rzeczą zdumiewającą, że reżyser tej miary co Andersen, twórca „If', wykonał coś równie zdziecinniałego. Kareł Reisz, twórca między innymi „Z soboty na niedzielę" i „Isadorry", nakręcił ostatnio dobry film Gracę, ale. w Ameryce i dla wytwórni Paramount. Rzecz jest gangstersko-psychologiczna, zaś bohater to młody profesor uniwersytetu — bardzo modny obecnie w Stanach zawód. Opętany manią hazardu z lekka demoralizuje studentów — co wywołałoby słuszne oburzenie moralne i listy protestacyjne uczniów szkół podstawowych i liceów, gdyby film pokazano u nas — oraz bez sensu wyrzuca pieniądze, co okropnie drażni widzów amerykańskich, a z kolei u nas przyjęte byłoby znacznie spokojniej ze względu na międzynarodowy kurs naszych środków płatniczych. Anglicy w ogóle nie mają uzdolnień handlowych. Amerykanie takim Indianom na przykład najpierw uspołecznili ziemię, okrzesując kolejno plemię po plemieniu, następnie nakręcili kilkadziesiąt filmów o tragicznych losach pionierów cywilizacji, wyprzedzających swą epokę i zamęczanych przez czerwonych łobuzów, potem, ponieważ wszystko szło aż za dobrze, zaproponowali wersję masochistyczną, w której Indianie to chodząca dobroć, a pionierzy cokolwiek przesadzali. Ostatnio zaś zobaczyliśmy filmy, z których wynika, że prawda była pośrodku. Słowem, parę razy wzięli pieniądze, by nie wspominać o areale gruntów uprawnych, za to samo i jeszcze im to przyniosło sukces w dziedzinie sztuki. Anglicy z Irlandią mają same straty. Żeby film jakiś chociaż albo co... Moje spotkania teatralne Wieczór pierwszy Adam Hanuszkiewicz pokazał w Teatrze Małym dzieło pt. Dziadów cęgść III. To samo, co je nasz współrodak Adam Mickiewicz napisał, a jakby i dużo więcej. Może tylko z początku, po pierwszym występie chóru z bukietem przyśpiewek, aktorzy w celi cokolwiek stracili orientację, gdzie są i jak mają przedstawiać gołe słowo. Ale zaraz Krzysztof Kolberger ma piękną solówkę z towarzyszeniem chóru więźniów i dalej już bardzo dobrze recytuje wiersze pod akompaniament zapudłowanych. Ci ostatni niby pilnowani mają przez cały czas przedstawienia dużą aktywność, a pod koniec z nieprzypadkowym nachalstwem wkręcają się na przyjęcie u senatora. Bardzo dobrym chwytem jest powieszenie Kolbergera. Następnie podciągnięcie go na szelkach pod sam sufit w scenie egzorcyzmów przez przebraną na czarno obsługę. Dopiero ten ciekawy element na długo ożywia salę, która roztrząsała, czy rozhuśtany wysoko artysta przyłoży głową w kandelabr i czy kandelabr to wytrzyma. Te nadzwyczaj ciekawe dociekania nad zagadką bytu, znaczy się, czy kandelabr to nasza prawdziwa rzeczywistość, czy artystyczna atrapa, wniosło ożywcze tchnienie i napięcia. Wcale przez to nie chcę powiedzieć, że tchnienie to nie jednoczyło nas integracyjnie w poprzednich i następnych kawałkach. Bardzo się także podobało posunięcie, jakim była jednoczesna emisja Widzenia księdza Piotra oraz Snu senatora, czyli tak zwane zagłuszanie. Sam chwyt jest nienowy, ale dobrze dobrany, gdyż łączy niedaleką tradycję z duchem postępu — tu się dobrze pamięta, co wieszcz mówi w znanym porzekadle o arce przymierza. Jak się weźmie z tego przykład, będzie można dać widzowi zupełny przegląd myśli romantycznej i za jednym zamachem odegrać na tej samej scenie Kordiana, Nieboską, Noc listopadową i parę sztuk chociażby Jerzego Przeździeckiego. Przy takich założeniach ja osobiście szczególnie dotkliwie odczuwam brak Ustępu — w całości. W całym przedstawieniu, o czym zresztą już wspominałem, bardzo pięknie ustawiona jest cała strona muzyczna. Melodie są przyjemne, niejednemu wpadną w ucho i znajdą odzew na mieście. Już następnego wieczoru natknąłem się na takich, co szli do Spatifu z arią Regestratora „...Ale tu ^najd^iem parę dam" na ustach. Można by jeszcze dużo pisać, ale najlepiej samemu się wybrać. Na zakończenie jeden ciekawy chwyt/który jest bliżej początku. Kolberger namalował pędzlem na ścianie 668 FELIETONY I INNE... jakiś napis, który o ile na świeżo niewidoczny, to pod koniec dawał się przeczytać. Przez całe przedstawienie zagadka dawała widzom napięcie. Litery wyskakiwały, jak chciały, lewa strona myślała, że to jakieś hasła, a prawa, że może słowa podziękowania. Nie powiem, co się w końcu pokazało, bo po co zdradzać zakończenie. Na koniec muszę dorzucić, że na naszych oczach mamy koniec pseudotradycji. Nie taka to znowu ponura tragedia, jak się niektórym wydawało. Nad Szekspirem ,"!•• Come, let us our boly work again. s (Ryszard H!, m. 7) ,'f 4 Niedawno Teatr Współczesny wystawił Makbetta lonesco. Miałem nadzieję, że świetny komediopisarz wyszydzi pesymizm i ponuractwo Szekspira, ale lonesco nic nowego nie wymyślił, poszedł po najmniejszej linii oporu i wyśmiewa władzę. Szekspir był czarnowidzem, to, co napisał, było na ogół głęboko smutne. Publiczność wychodziła z jego sztuk zniechęcona do pracy, do siebie, do rodziny, w ogóle do życia, a co najgorsze — do osób panujących. Oczywiście, trzeba mu oddać sprawiedliwość - był pisarzem dobrym, ale właśnie to nakładało na niego szczególne obowiązki. Czyż właśnie od ludzi utalentowanych nie mamy prawa żądać więcej niż jednostronnego i tendencyjnego wyboru faktów i tematów niekorzystnych dla pracowitego narodu angielskiego? Anglia obiektywnie znajdowała się wtedy w dobrym okresie: w 1588 roku pokonała „Niezwyciężoną Armadę", wołową sochę wyparł koński pług, w 1589 roku Essex i Drakę z powodzeniem interesują się Kadyksem, rośnie eksport do krajów murzyńskich, w powietrzu wisi trójpolówka, w hrabstwie Cheddar pracowano nad wynalazkiem sera. Szekspir jak wielu literatów, pozbawiony instynktu politycznego, nie widział albo nie chciał widzieć sukcesów politycznych i ekonomicznych kraju. Królowie bywają różni i nie można wsadzać wszystkich do jednego wora, osłabiając autorytet władzy. Królowa Elżbieta wielokrotnie zresztą rozmawiała na ten temat z Szekspirem, między innymi także w lipcu 1588 roku na zjeździe wielmożów w lasku Birnam, który autor później ironicznie wykorzystał w Makbecie. Wysłała do niego także wolnomyśliciela lorda Westmasterlanda, zwanego znacznie później elżbietańskim Toeplitzem, aby spróbował zachęcić go do weselszego spojrzenia na życie. Królowa podrzuciła nawet osobiście pisarzowi szereg pogodnych anegdot z życia dworu. Lord Westmasterland był bardzo interesującą postacią, należał wraz z przyrodnim bratem lorda Gloucester, z synami starszego Bolenbroke'a i ich satelitami do straconego pokolenia, zwanego wtedy Lordowie 1588. Wszyscy oni zresztą zginęli tragicznie, gdy prowadząc po pijanemu konie z nadmierną szybkością wpadli na wracającą z wojny nie oświetloną wieżę oblężniczą. Ocalał jedynie i na szczęście Westmasteriand, który jechał jak zwykle na skróty. Jemu też zawdzięczamy głęboko wzruszający zapis o nieprzystosowaniu FELIETONY I INNE... Lordów 1588. Nawet jemu jednak nie udało się wpłynąć na Szekspira, jakkolwiek przyjaźnił się z nim do końca życia, i choć nie miał na to czasu ani ochoty, dla dobra narodu angielskiego towarzyszył mu w zakłócaniu spokoju nocnego i wywoływaniu zgorszenia w lokalu „The Globe". Westmasterland osobiście był przy śmierci pisarza i oświadczył oficjalnie, że Szekspir umierając wszystko odwołał. Jednak Szekspir umieszcza w Rys%ard%ie //scenę detronizacji. Królowa Elżbieta nie interweniowała bezpośrednio, gdy dramaturg przedstawiał królów tyranów, ponieważ nie dostrzegała żadnych analogii. Natomiast pomysł z detronizacją wydał jej się tak teatralnie niedobry, że musiała zakazać wystawienia sztuki. Szekspir tej sceny nie chciał wyciąć, mimo przejażdżki z Westmasterlandem. A przecież mógł wprowadzić te zmiany bez szkody dla całości utworu, który zyskałby nawet na zwartości, trwałby krócej, nie odrywając wodzów od ważnych spraw państwowych. Nie zgodził się także na to, aby lordów zmienić na bojarów i akcję przenieść w lata tysiąc trzechsetne. W sumie kto wie, czy nie Szekspir właśnie nasunął Cromwellowi pomysł z detronizacją i przyczynił się do skasowania króla. Brak zaangażowania Szekspira występuje szczególnie wyraźnie w zestawieniu z twórczością piszącego w tym samym czasie pisarza Szkota Anonima, który potrafił zamknąć w swej twórczości piękny, kolorowy, głęboko wzruszający i przepojony patriotyzmem obraz Anglii, podkreślając w niej trud królów, rycerzy, hodowców, robotników rolnych napędzających wiatrak i innych. Wracając do Makbeta: pozornie jest to sztuka przeciw buntownikom i zdrajcom, ale w sumie wszyscy królowie mogą się nią poczuć obrażeni. Nie chcę bronić tego utworu, który jest tendencyjny, niesłuszny ideowo, nieprawdopodobny psychologicznie i po prostu źle napisany. Nawet w przedstawianiu ludu obsesjonizrn Szekspira wypacza rzeczywistość. Czy rzeczywiście proste angielskie chłopki muszą być pokazane jako wiedźmy? Żeby jeszcze jedna była wiedźma, ale trzy? Przyjrzyjmy się charakterystycznemu dla Szekspira nachalstwu w wywoływaniu nastrojów: wiedźmy skrzeczą, ziemia dygoce jak w gorączce — to jeszcze jest do przyjęcia. Ale dwa wiersze niżej — sokół zostaje zadziobany w locie przez sowę? A następnie konie rzucają się na siebie i pożerają się żywcem. Konsultowałem tę scenę ze specjalistą, który z całą odpowiedzialnością stwierdził, że o ile byłoby to możliwe w środowisku świń, to u koni jest wykluczone. Słowem Szekspir wyraźnie odszedł tu od realizmu. 2 kolei w Henryku VIII przedstawia wydarzenia prawdziwe, czy jednak słusznie? Czy rzeczywiście celowe jest krytyczne ukazywanie króla odchyleńca? Czy wobec ogromnego wpływu sztuki nie przyjmie się to wśród ludu lub czy lansowany przez teatr zwyczaj ścinania żon nie zatoczy szerokich kręgów odbijając się echem nawet na ziemiach położonych na wschód od Łaby? Czy takie przedstawienie króla może utrwalić wśród jego żon poczucie trwałości sukcesu? Jeszcze raz wracając do Makbeta: dla każdego piszącego jest oczywiste, że znacznie ciekawsze byłoby, z punktu widzenia dramaturgii, gdyby Makbet nie naradzał się z żoną, tylko najpierw nastąpiłoby morderstwo Duncana, a pod koniec wyjaśniłoby się, kto jest przestępcą. Czarownice powinny pojawić się najwyżej raz albo wcale, ponieważ NAD SZEKSPIREM 671 stanowią dłużyznę. Jeśli idzie o pion ideowy, Malcolm nie powinien okłamywać Macdufa i wypróbowywać go w sposób, który może wystawić na szwank jego autorytet. Niepotrzebni są także synowie Duncana, odźwierny oraz scena przedstawiająca pijaństwo na dworskiej naradzie, gdyż pamiętać trzeba, że sztuka posiada walor uogólnienia, a jeśli coś należałoby uogólnić, to raczej postawę chorego na nerki Westmasterlanda, tym bardziej że Anglia znajdowała się wtedy na 3 miejscu w świecie w konsumpcji alkoholu. Także w sprawach strategicznych czuje się brak konsultacji specjalistów. Jest oczywiste, że Makbet bez sensu zabija Duncana w swoim zamku, zamiast zaczekać, aż on wyjedzie i spowodować wypadek głazowy w wąwozie. Na zamku mógłby jedynie, przy pomocy prowokacji, osłabić nieco autorytet Duncana. Na przykład przez podstawione panie oskarżyć go o gwałt. Słowem - stopniowo kompromitować go, następnie namówić Banca, aby go zabił, potem stracić Banca jako zabójcę i władza nie straciłaby nic z autorytetu, a z punktu widzenia państwa mogłoby to być słuszne. Makbet miał warunki na dobrego króla: był energiczny, pomysłowy, mógłby ulżyć doli angielskiego chłopa, stworzyć podstawy do gospodarczej współpracy z państwami środkowoeuropejskimi i pchnąć historię ludzkości naprzód. Obrona Poloniusza Nie tak dawno omawiałem na łamach „Kultury" sztukę angielskiego literata Williama Szekspira pt. Makbet. Nie ukrywałem wrażenia, że głęboki pesymizm uzdolnionego skądinąd autora nie wydawał mi się zgodny z interesami polityki krajowej i zagranicznej Anglii w końcu XVI wieku. Dziś chciałbym przyjrzeć się proponowanemu przez Szekspira bohaterowi w innej jego sztuce pt. Hamlet, zastanowić się, na ile lansowany przez pisarza model mógł być atrakcyjny dla lojalnej w stosunku do królowej, a więc najwartościowszej części angielskiego rycerstwa. Czy lordowie wychodzili z teatru zachęceni do bitew i wypełnieni szacunkiem dla królowej Elżbiety, czy dopuszczalne było pokazanie Poloniusza, urzędującego ministra, oddanego funkcjonariusza i świetnego fachowca, jako półinteligenta, poczciwca i królewskie ucho. Jest znamienne dla młodego poety tendencyjne przesunięcie akcentów, kreowanie na bohatera nielojalnie nastawionego do króla i w związku z tym nieciekawego pod względem etycznym Hamleta — kosztem bezgranicznie lojalnego doradcy, konsultanta, członka najwyższej rady królewskiej. Ale to właśnie typowe dla tego niedoświadczonego pisarza mnożenie sprzeczności i przeciwieństw. Szekspira nie stać było na obiektywizm wobec tego, co widział na dworze i wobec własnych bohaterów. No cóż, to dobre prawo każdego pisarza, którego nie zawsze można mu w pełni odmówić. Ileż musieli natrudzić się zaufani lordowie biegli przecież w rozmowach z pisarzami, niejeden raz stawała ta sprawa na radzie wielmożów, zanim udało im się wreszcie zachęcić „upartego Williama", jak nazywała go królowa, aby przeniósł akcję utworu do Danii i cofnął ją o parę lat. Dzięki temu sztuka wyzbyła się balastu nie przemyślanej do końca i nie odpowiadającej potrzebie chwili aluzyjności, a zyskała fałszywą zresztą w swych pesymistycznych uogólnieniach uniwersalność. Utarło się mniemanie, iż Poloniusz był nieinteligentny. Zostawmy na boku rozważania, czy królowi Klaudiuszowi potrzebniejszy był do wykonywania poleceń oddany półinteligent, czy intelektualizujący w niewłaściwym kierunku następca tronu. Bo jest rzeczą oczywistą, że Poloniusz głupotę symuluje, podobnie jak Hamlet symuluje obłęd. Poloniusz wie, że nie powinien być za mądry, wie, czego się od niego oczekuje. Wie również, że są rzeczy ważniejsze od tego, aby się nie jąkać i nie mieć opinii głupka. I Hamlet, i Poloniusz udają głupich, ale z odmiennych pozycji. W zgodzie z etyką jest tylko Poloniusz, który robi to dla dobra władzy, a więc z większym zapałem, a co za tym OBRONA POLONIUSZA 673 idzie, robi to lepiej. Poloniusz zauważył jednak, że w szaleństwie Hamleta jest metoda. Hamlet z gry Poloniusza nie rozumiał nic. Po zlikwidowaniu Poloniusza mówi: „Żegnaj, głuptasie". Czy można nazwać głuptasem ministra, który nie ufa nikomu, każe śledzić własnego syna, podsłuchuje nawet rozmowę królowej, słusznie przewidując, że uczucie do syna może zachwiać jej lojalnością, wreszcie wykorzystuje do świetnie pomyślanej prowokacji własną córkę. Hamleta śmieszyło, że Poloniusz mu się podlizuje. Hamlet uważa go za błazna. Ale Poloniuszowi nie zależy na opinii Hamleta i jego środowiska, tylko na opinii oficjalnej. Wie, że przesadnie dociekliwy i sfrustrowany następca tronu został już przez króla skreślony. Hamlet naraził się królowi, więc już nie żyje, zmarłych należy szanować — w tym przejawia się śródziemnomorska kultura wytrawnego ministra. Miecz jeszcze nie opadł, zanim więc Klaudiusz ostatecznie da bratankowi popalić, nie należy go płoszyć, zwłaszcza że halo, halo, opinia społeczna jest za nim. Dziwne, ale tak jest. Z tą opinią nigdy nic nie wiadomo. Poloniusz nie miał szczęścia do krytyków. Gdyby był homoseksualistą albo niepełnej krwi Duńczykiem, na pewno stałby się pieszczochem elżbietańskich eseistów, lubujących się we wszelkiego rodzaju wypaczeniach. Ofelia jest szalona i od razu jest w porządku, jest tragiczna. Poloniusz był uczciwy i lojalny, tacy bohaterowie, niestety, nie byli wtedy modni u krytyków. O takich zwykłych ludziach, których spotyka się na co dzień dookoła, nikt nie pamięta. Poloniusz był inteligentny, oddany i pełen żarliwości. Czy był szczery wobec samego siebie? Czy domyślał się, że Klaudiusz jest zbrodniarzem? Jeśli tak, to tym większa jego zasługa, że nic nie dał po sobie poznać, że nie przysparzał zmartwień władcy. Sytuacja Danii nie była najlepsza, po kraju pętało się norweskie wojsko. Poloniusz widzi, że Klaudiusz umie rozsądnie dogadać się z Norwegami, racja stanu przemawia za królem. Czy Poloniusz był bohaterem tragicznym? Któż może wiedzieć, czy nie nachodził go nocą diabeł? I to nie żaden duch ojca, który jest w ogóle postacią co najmniej niejasną - ciekawe, co to w ogóle za duch, skąd się wziął, kto go na księcia nasłał, czy aby nie przyszedł najprostszą drogą z norweskiego obozu ideologicznego, aby wywołać rozłam dworski. Poloniusz mógł przecież wybierać. Czy nie myślał o drodze innej: wykorzystaniu słabości księcia do córki, dogadaniu się z Hamletem i skasowaniu Klaudiusza. Wtedy mógłby rządzić naprawdę, będąc jedynie firmowany przez żigolaka z Wittenber-gii. Poloniusz kocha córkę, chciałby mieć pełną władzę, ale wybiera zaufanie Klaudiusza i bieżący interes Danii. Było jeszcze jedno wyjście: wyłączyć się na jakiś czas, przeczekać. Wiedział, ile ryzykuje trawa na łące, na której walczą słonie. Ale nie ;umiał być niezaangażowany. Może nie mógłby znieść samotności, tego, że nikt się z nim nie konsultuje. Fachowo przygotowuje wyjazd Hamleta, niestety, ginie niepotrzebnie, głupią śmiercią. Ale ginie na posterunku, do końca nadstawia ucha, ginie zamiast króla. Przeliczył się w ocenie niebezpieczeństwa ze strony pozerka i cwaniaczka udającego frustrata. Tej omyłki, niestety, nie da się już naprawić. Ale jego śmierć nie jest jednak zupełnie niepotrzebna, to sygnał alarmowy dla Klaudiusza: jest źle. Klaudiusz piorunem organizuje bratankowi zaproszenie do Anglii. FELIETONY I INNE... Ale w państwie duńskim po śmierci Poloniusza coś się zaczyna psuć. Dwaj świetni fachowcy, Guildenstern i Rosenkrantz, zostają zneutralizowani. Ich jedyną winą była lojalność wobec prawowitej władzy, należeli do pokolenia Hamleta, umieli wybrać inaczej, słuszniej. Poświęcili przyjaźń, aby współpracować na solidnych warunkach z królem. Czy ktokolwiek zażądał kiedyś od Hamleta lub, co byłoby słuszniejsze, od literata Szekspira rachunku za ich niesprawiedliwą śmierć na akcji? Król Klaudiusz był - widać to wyraźnie z jego postępowania i z bratem, i z Hamletem - materiałem na energicznego władcę. Zaczął niedobrze, ale odczuwał potrzebę ekspiacji, już się nawet zaczynał modlić. W gruncie rzeczy nie był złym człowiekiem. Mógłby przy pomocy Poloniusza przywracać wiarę w prawdziwe wartości, podeprzeć to swoją przekonywającą władzą, i Dania weszłaby zapewne w najlepsze lata. Niestety, został sam z półamatorem Laertesem. I wtedy wykończył go głupio następca tronu w imię fałszywie pojętej moralności, zmieszanej z erotycznymi kompleksami, opierając się w dodatku na informacjach przekazywanych przez podszepty ducha, jak już sugerowałem, bardzo podejrzanej inspiracji. I tak oto, gdy zabrakło Poloniusza, Rosenkrantza, Guildensterna i innych oddanych lojalnych funkcjonariuszy, na tronie duńskim rozpanoszył się Norweg. Głęboka treść w mistrzowskiej formie „Pieśń o Roland^ie jest wielkim eposem narodowym, w którym genialny poeta z głębi swego entuzjastycznego wyczucia zbiorowości wcielił pełnię samowiedzy narodu" - pisze Zygmunt Czerny w pięknym wstępie do wydanych w PlW-ie Arcydzieł francuskiego średniowiecza, po czym dodaje, że właściwie w całej światowej literaturze poza grecką nie ma utworu, którego siła przetrwałaby tak długo. Sukces anonimowego autora realisty byłby dowodem na celowość uprawiania sztuki. Poemat jest rzeczywiście bardzo piękny, ale w ogóle rzecz jest nieco skomplikowana. Jak wiadomo, jądrem poematu jest historia wyprawy Karola Wielkiego do Hiszpanii w roku 778. Kiedy po skutecznym złupieniu i wyburzeniu całego kraju wojska słodkiej Francji utknęły pod Saragossą, daleko na wschodzie doszli do siebie obrabowani parę lat wcześniej Sasi, i Karol musiał dość gwałtownie wracać. Ale w Pirenejach nie w pełni usatysfakcjonowani Saraceni połączyli siły z Baskami, napadli na tylną straż Karola, wyrżnęli ją w całości, odbijając tabory z olbrzymimi zdobyczami hiszpańskimi. Karol Wielki nie tylko nie był w stanie wrócić w sprawie łupów i zemsty, ale w ogóle z najwyższym trudem dotarł do rodzinnego kraju. Klęska była zupełna. Niestety trzeba było coś o tym podać do literatury. Można było oczywiście zrobić zastrzeżenie do tej sprawy albo konwencjonalnie potraktować ją jako wielkie zwycięstwo. Takie zresztą stanowisko samorzutnie zajęli świadomi historycy. Ale ocaleni kombatanci obchodzili triumf trochę bkdo, a co gorsza, zaczynali pokątnie chlapać, jak było naprawdę. Oczywiście, można ich było zneutralizować, ale armia tak się po owym zwycięstwie skurczyła, że przezorniej było poszukać czegoś ekstra, niż stosować zwyczajne zabiegi twórcze. I oto jesteśmy u źródła narodzin wielkości prematu. Brat prefekta marchii bretańskiej, z którym sam Karol konsultował się w sprawach propagandy, oszołomił monarchę pomysłem, aby napisać, jak było naprawdę. Przyznać się do klęski, oddając przy okazji hołd zabitym, podkreślając męstwo i bezgraniczną lojalność wasali, a z jednego robiąc w ogóle symbol. Po czym zaimprowizował od razu: „Roland umarł; Bóg ma jego duszę w niebie... Boże - rzecze król - wielce mi trzeba rozpaczać! Szarpie brodę jak człowiek zdjęty niepokojem; baronowie, rycerze płaczą...". Karolowi nie spodobał się ten niepokój w ostatnim zdaniu i w ogóle żeby się tak przyznawać do klęski, czy to jest etyczne... Jeszcze żeby Roknd został zdradzony, co by FELIETONY I INNE... nawet było lepsze ze względów artystycznych, bo taki zdrajca i wiarołomca korzystnie by podbijał szlachetność pozostałych diuków. Brat prefekta zgodził się z tym, powiększył siły Saracenów do 300 tysięcy, zmniejszył siły Rolanda do 20 tysięcy — uruchomił zdrajcę Ganelona — i już pisał: „Toż zdrajcy sam kwiat słodkiej Francji mi wybili". Karol zamyślił się i zaczął mówić z akcentem prowansalskim, co zawsze było u niego dowodem wzruszenia: „Ładne to, ładne, ale takie, wiecie, baronie, smutne". Inny literat już dawno by się zniechęcił, ale brat prefekta marchii bretańskiej tak zapalił się do pomysłu, że zaproponował, aby dopisać, iż Karol wraca i wyrzyna całą, armię Saracenów, a widząc, że monarcha powesekł, dorzucił drugą armię dowodzoną przez emira z Bagdadu. — Idę na to — zadecydował monarcha i już zupełnie prywatnie poprosił barona, aby zechciał wziąć pod uwagę złożoność sytuacji i głęboką treść przedstawił w możliwie mistrzowskiej formie. I tu narodzik się po raz drugi wielkość poematu, bo oto w kilkadziesiąt lat później wodzowie Karola, wprawdzie już bez niego, wrócili do Hiszpanii i spacyfikowali ją już skutecznie do końca, zakładając na tych terenach marchię hiszpańską. I na tym właśnie polega mobilizujące piękno Pieśni o Ro/andęie. Historię też trzeba po prostu prowokować. A donoszę o tym nie w związku, jak z pewnością sugerować będą ludzie mi wrodzy, z przyznaniem dorocznych nagród w dziedzinie literatury, teatru i filmu, ale dedykuję ten tekst młodym twórcom, tym wszystkim, którzy dopiero zaczynają, ludziom małej wiary i wyobraźni. Pragnę dodać, że wśród językoznawców długo toczyły się spory, czy Pieśń o E.oland^te nie jest utworem lepszym nawet niż Słomo o pułku Igora. Karol Wielki albo o lojalności Wracając do Pieśni o Roźandęie, nietrudno spostrzec, że w państwie Karok Wielkiego bardzo wiele mówiło się o lojalności. Jeśli o lojalności mówi się zbyt wiele, to znaczy, że nie jest z nią najlepiej. Słabostką Karola Wielkiego było, aby wszyscy wiedzieli, że lud i rycerstwo go uwielbia. Wielokrotnie apelował w tej sprawie do pieśni rycerskich i innych ludowych środków przekazu. Spontaniczność dowodów wierności zostak tak dobrze zorganizowana, że istotnie żaczek w nią wierzyć większa część rycerstwa, ale — co gorsza — zaczął w nią wierzyć sam król. Brat prefekta marchii bretańskiej widząc, że w miarę lektur władca traci dystans, odbył z nim szczerą rozmowę. Został wkrótce potem wyskny do znanej z wilgotnego klimatu, podbitej ostatnio Karentanii, aby tam gromadził dowody popularności króla. W rezultacie tego egzaltowania się lojalnością Karol stracił pół wojska, bo jeden z baronów okazał się za mało lojalny, a drugi lojalny nie do wytrzymania. Notabene zdrada Ganelona (o ile w ogóle miała miejsce) nie byłaby nawet takim nieszczęściem militarnym, gdyby nie zbiegła się z aberracyjną lojalnością Rolanda. Diuk ten potraktował wszystkie brednie wypisywane przez zespół brata prefekta marchii bretańskiej serio, napadnięty nie wzywał pomocy i pozwolił się w podniosłym nastroju wyrżnąć wraz z całym wojskiem, co jest oczywistym dowodem na pewne minusy wychowania przez sztukę. Oczywista, nietrudno dziskj, z prespektywy naszego czasu, spostrzegać błędy i tak bardzo operatywnego jak na VIII wiek władcy. Ale przecież lojalność wyższa, polegająca na żarliwym trzymaniu się razem, czego szczytowym osiągnięciem jest system, który wizjoner grecki zamknął aluzyjnie w dziele sztuki pt. Grupa Łaokoona, nie narodziła się z dnia na dzień. Na krajobraz dookok grupy kładą się cieniem nieudane próby i bolesne błędy. Jest wśród nich i błąd Karola Wielkiego, który przestał kontrolować rzeczywistość. Z mroków historii dochodzą jeszcze okrzyki wyprzedzającego swój czas brata prefekta marchii bretańskiej, który w czasie pamiętnej narady aktywu hrabiów wołał już z kulbaki: - Nie wysyłaj samego Ganelona na rokowania do Saracenów. Niech jedzie tam pełny skład rady baronów. - Ale monarcha świstnął tylko przyśpieszając odjazd brata prefekta. A przecież, gdyby Ganelon był cały czas pod obserwacją, do zdrady by nie doszło. Podobnie zresztą Roland nie miałby okazji arcylojalnie unicestwić 678 FELIETONY I INNE... się razem z całą strażą tylną, gdyby wojsko jechało uszykowane w kupę, a Karola otaczali wszyscy zastępcy. Nie osądzajmy jednak Karola zbyt surowo. Trzeba umieć dopatrzyć się w jego mylnych decyzjach głębszego sensu. Historia nie na próżno nazywana jest magistra vitae. Czyż nasza spokojna pewność siebie nie jest wynikiem przenikliwej analizy klęsk monarchy? Nowy Meksyk Bernal Diaz del Castillo, obywatel bardzo wiernego miasta Santiago de Guatema-la, zaciekły miłośnik pokoju, zawarł w swoich pisanych na zamówienie Jego Królewskiej Mości króla Hiszpanii żołnierskich zapiskach* obiektywny obraz powstawania na miejsce starego Meksyku — Meksyku nowego, zwanego niekiedy dla uproszczenia Nową Hiszpanią. Oto na początku XVI wieku pomijani dotąd przez opatrzność Aztecy otrzymali dzięki oddziałowi Corteza szansę zetknięcia się z przodującymi zdobyczami hiszpańskiej cywilizacji. Oswobodzenie Meksyku od Meksykanów było zwycięstwem postępu, sprawiedliwości i moralności wyższej nad niższą, słusznie dokonanym kosztem niższej. Oczywista, jak każdy postęp, także i ten dokonywał się w trudzie i znoju, przy czym męczyła się nie tylko strona hiszpańska, ale i aztecka. Oddział Corteza nie wszędzie witany był równie owacyjnie. Było to wynikiem niejednakowego wyrobienia indiańskiej ludności. Wielu Hiszpanów przypomniało sobie, że widziało grupę dwóch, a może i trzech Indian machających z brzegu włóczniami do nadpływającego Corteza, co wszyscy żołnierze zinterpretowali jednoznacznie jako zachętę do wylądowania i dokonania dzieła wyzwolenia. W tej sytuacji przydomek Cortez Oswobodziciel, nadany hiszpańskiemu wodzowi przez jego oddział, jest w pełni uzasadniony. Notabene także władca Azteków, wielki Montezuma, król Meksyku, w pierwszej fazie stosunków z Hiszpanami wykazał wiele zrozumienia dla postępu. Montezuma był politykiem realistą — kiedy opisano mu działanie armaty, przyjął Corteza z otwartymi ramionami. Niestety, najbardziej nacjonalistycznie nastawione elementy azteckie zmusiły go wbrew sobie do zmiany stanowiska, w związku z czym popadł w awanturnictwo i stoczył się na pozycje wroga postępu, za co też poniósł zasłużoną karę razem ze swoimi przeciwnikami i zwolennikami. W sumie, jakkolwiek Aztekowie zyskali na tym więcej, to i Hiszpanie wznieśli się o szczebel wyżej w jrozwoju struktur społecznych. Na oczach Azteków dokonał się awans całego pokolenia prostych hidalgów, którzy obejmować zaczęli eksponowane stanowiska, rozwijając siłą rzeczy swą wiedzę i pogłębiając doświadczenie. Przy czym * Bernal Diaz del Castillo - Pamiętnik ^ptnier^a Corte%a..., MON, 1962 r. 680 FELIETONY I INNE... zetknięcie z niższą cywilizacją znacznie umocniło ich dobre samopoczucie i utwierdziło w nich świadomość sukcesu. Oczywiście Aztekowie zyskali o wiele więcej, że wymienię tylko: koma, koło, dużego psa, oswojoną świnię, armatę, brygantynę, trwały spokój i możność nauczenia się języka hiszpańskiego, w związku z czym przeoczeni w trakcie wyzwalania tubylcy mogli przeczytać pamiętnik Bernala Diaza del Castillo, zapoznać się z obiektywną wymową faktów i ugiąć się przed ich żelazną logiką. Ta część Azteków z pełnym zrozumieniem i całkowicie bezinteresownym entuzjazmem przystąpiła do usuwania ruin starego Meksyku i wznoszenia na ich miejscu nowego. Wielką zdobyczą Azteków było pozbycie się złota. Położyło to kres spekulacji, uprawianej przez szamanów, kryjących się pod maską pseudopatriotów, obniżyło stopę podatkową ludności i wpłynęło wydatnie na obniżkę cen w nowym Meksyku, a co za tym idzie, na wzrost stopy życiowej, przy czym nadwyżki obracali Indianie na nowe mądre inwestycje, chętnie lokując pieniądze w to, co dało się wypracować pospólnie. Niestety, w szeregi Corteza wcisnęła się grupa antypostępowych szumowin, w związku z czym część ludności, zwłaszcza ta nie w pełni uświadamiająca sobie swoje zdobycze, a również i ta, która je sobie uświadamiała, padła ofiarą prowokacji. Niesłusznie wielu Indian miało o to pretensje do Corteza, gdyż o faktach tych Cortez nie wiedział, nie mógł wiedzieć i nie chciał wiedzieć. Cortezowi udało się zresztą ująć sprawców i przesunąć ich na inne stanowiska, co było tym bardziej słuszne, iż piastowanie przez nich poprzednich stanowisk z uwagi na wyludnienie zarządzanych przez nich prowincji zupełnie mijałoby się z celem. Zarzuca się Cortezowij że nie dbał o aztecką sztukę. Ale hiszpańskiemu przywódcy wcale się ta sztuka nie podobała, zdecydowanie jej nie lubił, drażniły go zwłaszcza pióropusze. Rzecz miała się odwrotnie: wiele z doświadczeń i zdobyczy Corteza zapisało się złotymi zgłoskami w księdze kultury europejskiej, choćby wprowadzenie takiej nowinki, jak oddziały policji, które przez cały dzień zabezpieczały spokojny sen Azteka. Obiektywizm kronikarza Corteza nie może i nie powinien budzić wątpliwości. Podkreślić chciałbym także szczerość, ujmujący ton i proste, trafiające do serca słownictwo Bernala Diaza del Castillio, jego odrazę do minoderii i optymizm. Rzecz prosta, ułatwiał mu zadanie fakt, że wydarzenia układały się po jego myśli. Ale tak się dzieje zawsze, kiedy człowiek staje po właściwej stronie walca historii. Stąd wiara i nadzieja bijące z całego utworu, który stać się winien wzorem postawy moralnej prostego hiszpańskiego zdobywcy-patrioty. Cortezowi też się zresztą ten pamiętnik podobał. Czytał go w pierwszej redakcji i nawet nie musiał wiele zmieniać, poprzestając na konsultacjach indywidualnych, w czasie których wskazał konieczność przesunięcia paru akcentów, w tym usunięcie fragmentu zawierającego opis słów wypowiedzianych przez Montezumę przed śmiercią, nie wartych utrwalenia, zwłaszcza że polityk ten już nie żył. Zaś Cortez zdawał sobie sprawę z szerokiego oddziaływania sztuki pamiętnikarskiej na morale całego oddziału. Wyzwolenie Meksyku z punktu widzenia Corteza było z całą pewnością aktem postępu. Punktu widzenia Azteków nie znamy. Powrót hrabiego Monte Christo Porucznikom E. Dantesowi poświęcam Porucznikowi Edmundowi Dantesowi stała się krzywda. Grono kolegów z Danglarsem i Cadeorousse'em na czele, do których później przyłączył się Fernando, uznało, że Edmund się nie sprawdza. Wstępnie wystosowano pismo interwencyjne, zwracające uwagę, że jego działalność polityczna godzi w podstawy państwa i ustroju Bourbonów. Pismo interwencyjne było dobrze napisane i porucznik Dantes został przesunięty na inne stanowisko. A mianowicie do podziemia zakładu karnego w zamku If wznoszącym się na pięknie położonej wyspie. Wiele zrozumienia dla tej pożytecznej inicjatywy wykazał ówczesny zastępca prokuratora pan de Yillefort. Miał on do wyboru albo prześwietlić sprawę, albo wyciszyć. W pierwszym wypadku ryzykował wpłynięcie następnego pisma interwencyjnego odnośnie kontaktów ojca z Bonapartem. A i jemu samemu mogło się oberwać. W drugim wypadku była jasność. Uznał więc Dantesa za cynicznego wroga ziemi francuskiej, niedobitka rozgromionych i skazanych na zagładę sił, mętną pianę i dwulicowca. Tego samego dnia zdjęli Dantesa. Co gorsza, zamknęli go z Włochem, do tego opatem. Opat przebywał do wyjaśnienia od dwudziestu lat i trochę mu się już myliło za co. Ale miał schowany szmal. Prokurator de Yillefort był przekonany, że cała sprawa kryje w sobie elementy żartu. Dantes też był pewny swojej niewinności, co — gdyby był człowiekiem wysokiego morale — powinno mu dodać otuchy. Ale nie dodało. Warto wspomnieć, że grono kolegów też nie odcięło się od Dantesa dla głupot. Danglars mianowicie zamierzał zostać kapitanem okrętu, którego dowództwo powierzono Dantesowi, i świadczyłoby bardzo źle o jego znajomości ludzi, gdyby sądził, że Dantes ustąpi mu dobrowolnie. W podobnej, a może jeszcze trudniejszej sytuacji był Fernando, który zamierzał ożenić się z narzeczoną Dantesa. W odpowiedzi na pismo obaj osiągnęli to, co chcieli, a nawet znacznie więcej. Niestety, po czternastu latach porucznik wyszedł, to znaczy wyszedł pod nazwiskiem: hrabia Monte Christo, wśliznąwszy się do worka na miejsce zmarłego opata Fari, z którym od dawna nawiązał kontakt, także odnośnie szmalu. 68i FELIETONY I INNE... Jest rzeczą ciekawą, że Monte Christo zmienił się w więzieniu na niekorzyść, stając się niebezpiecznym demaskatorem. Danglars był już wtedy baronem, czołowym finansistą i bankierem. Fernando - hrabią, generałem, parem Francji i oczywiście mężem jego narzeczonej. De Yillefort - królewskim prokuratorem i chodzącą sprawiedliwością. W tej sytuacji zamiast wyrzec się zakorzenionych w więzieniu pod wpływem opata wilczych przyzwyczajeń i poglądów oraz przystąpić wraz z byłymi kolegami do walki o umocnienie i ulepszenie aparatu państwowego Bourbonów i jego pełniejsze zdyscyplinowanie — Monte Christo zaczyna grzebać się w przeszłości i rozpętuje kampanię opluskwiania, powołując się przy tym cynicznie na wolę Boga i inne rekwizyty fideistycznego światopoglądu. Fernando, obecny hrabia de Morcef, Katalończyk z pochodzenia, istotnie w przeszłości wykazał się pewną inicjatywą i dużymi zdolnościami organizacyjnymi: zdradził Francuzów na rzecz Anglików, potem Hiszpanów na rzecz Francuzów, a następnie Greków na rzecz Turków. Nie był więc skostniałym dogmatykiem i wyszedł na para. Parem był dobrym i argumenty, że trzeba go nauczyć, i to tak nauczyć, aby stało się to ostrzeżeniem dla wszystkich parów, są typowym sypaniem piasku w oczy. Inni byli koledzy również mogli wykazać się skuteczną działalnością. W efekcie Monte Christo się zemścił. Powykańczał wielu zasłużonych ludzi, a sam szczęścia nie zaznał. Montechristowszczyzna jako styl życia i metoda obchodzenia się z człowiekiem okazała się teorią na wskroś błędną i szkodliwą. Takie przesłanie moralne niesie nam, współczesnym, utwór Aleksandra Dumasa. Kamień i rzemień Słowo wyleci kamieniem, v a wróci rzemieniem na szyję. (mądrość ludu tanguckiego - Si-Sia) Ludzie dzielą się na odpowiedzialnych i nieodpowiedzialnych. A zwłaszcza na odpowiedzialnych i nieodpowiedzialnych za słowo. Nieodpowiedzialny był Kaligula, który mówił, że gdyby senat miał jedną głowę, toby mu ją ściął. A w świetle nauk przyrodniczych senat jednej głowy nie ma. Odpowiedzialny był Pizarro, który wskazując w XVI wieku na Cuzco, stolicę Inków, krzyknął do żołnierzy: „Dzieci, tam czeka szmal!" I szmal czekał. Nieodpowiedzialny za słowo był Homer, bo Homera raczej nie było. Odpowiedzialny za słowo był Szymon Słupnik, bo stał na słupie i nic nie mówił. A że słup był wysoki, to nawet gdyby mówił, nikt by nie słyszał. Na tym polega podwójna odpowiedzialność Szymona Słupnika. Ludzie, jako się rzekło, są nieodpowiedzialni, odpowiedzialni i odpowiedzialnie j si. Najodpowiedzialniejszym z odpowiedzialnie j szych był cesarz Czeng z dynastii Tsin. Wyrastał on w trudnych czasach: sam był bardzo mały, a Chin w ogóle nie było. Pierwszego cesarza Chin ukształtowała myśl kanclerza Li Sy, ucznia Lu Pu-weia, kupca bławatnego ze Wschodu, ucznia Hań Feia, ucznia Kung-sun-janga, zwanego Wei Jangiem, doradcy księcia Fiao. Kung-sun-jang był fa-kia. Fa-kia zwalczali niezłomnie reakcyjną szkołę Mo Ti. Fa-kia ujmowali dialektyczną istotę dziejów w całej jej złożoności: „Głupi nie pojmuje sprawy, którą zakończono, a mądry rozumie ją, zanim się jeszcze rozpoczęła". Myśl ta utraciła już swą aktualność, ale nie do końca. Fa-kia odznaczali się dużym, nawet jak na tamte czasy (361 r. przed naszą erą) radykalizmem, a nawet jakobinizmem społecznym, może i przesadzonym, ale właściwie nie. Fa-kia uważali: „My, fa-kia, jesteśmy po to, aby sprawy rozstrzygać, a nie wdawać się w akademicką jałową paplaninę, szukanie dziury w całym i całego w dziurze, rozszczepianie włosów, dzielenie skóry na żywym". Nazywali to wróżeniem z fusów, z krwawnika, a także szlakiem (Tao) świńskiej głowy i zdechłego szczura. Cesarz Czeng nie szukał całego w dziurze, ale dużo myślał o historii. Między innymi myślał krytycznie. Martwił się przemijaniem wartości, bo sam był wartością najwyższą i, co tu owijać w bawełnę, jedyną. Wszystkie inne wartości były wartościami pochodnymi, i o tyle, o ile. A skoro o tyle, o ile, to dialektycznie. Za 684 FELIETONY I INNE... - pośredniczeniem wartości najwyższej byli wszyscy urzędnicy i tylko urzędnicy, gdyż ich wartość najwyższa na urząd powołała. Urzędnicy byli różni: mądrzy, żonaci, łysi, wysocy i blondyni (chociaż w zasadzie byli brunetami). Jako zapośredniczenie wartości byli wartościowi. Chociaż sami w sobie mogli być kontrowersyjni. W dalszej perspektywie cesarza niepokoiło, czy to, czego już słusznie nie ma, jednak czasem aby nie jest, i to w sposób podstępny. Niepokoiło go również rozbieganie myślowe poddanych, nad których świadomością pastwili się zwierzęco altruiści spod znaku Mo Ti czy inni konfucjoniści, którzy zasłaniając się cytatami sprzed wielu, wielu lat, 40, a może i więcej - przyganiali nieodpowiedzialnie nowemu, które szło. Stąd cesarzowi narzucił się pewien pomysł, dosyć nawet świeży. W 213 roku p.n.e. wydał swój popularny edykt o spaleniu wszystkich ksiąg. Jako centrysta, kazał zachować księgi o wróżeniu ze skorup żółwia oraz o hodowli drzew, ponieważ drzewa były podstawą naturalnej gospodarki (służyły do produkcji włóczni, katapult, pali do karania i różnych takich). Akcję tę prowadził nowoczesnymi metodami, nie znosił bowiem wszelkiej kampanijności. Konfucjoniści wykazali mało zrozumienia dla tej inicjatywy i w swym awanturnictwie posuwali się do tego, że siadali całymi rodzinami na księgach i nie chcieli wstać. A cesarz Czeng, jak coś powiedział, to było odpowiedzialne. Wywiązywał się on z powierzonych mu przez historię zadań, i to lepiej nawet, niż tego historia wymagała. W związku z tym, że konfucjoniści ciągle nie wstawali, w 212 roku p.n.e. 460 najbardziej upartych zajęło się od ksiąg i mimo szybkiej pomocy cesarza - spłonęło. Dało to powód do licznych nieodpowiedzialnych potwarzy i oszczerstw ze strony tych, którzy z wrodzonym sobie tchórzostwem zdążyli wskoczyć do rzeki. Rzecz znamienna, na brak ksiąg i ofiar nieszczęśliwego wypadku za panowania Czenga nikt werbalnie nie narzekał. Chociaż niektórzy narzekali na migi. Cesarz Czeng strzegł jak źrenicy oka pryncypialnej odpowiedzialności za słowo, ale nie za migi. Tak więc tych, co narzekali na migi, cesarz Czeng nie ukarał, kazał ich nawet zebrać razem, aby w ten sposób uchronić ich przed gniewem ludu. Miejsce, w którym ich zebrał nazwano Dołami Czenga, zaś osadzonych tam - zadołowanymi. W roku 211 p.n.e. cesarz Czeng wizytował doły swojego imienia i nie był zadowolony. Mieszkańcy dołów ani nie mówili, ani nie migali. Cesarz Czeng zadał wówczas wiekopomne pytanie: „Przeciw komu milczą ci frustraci?" Bo człowiek odpowiada za to, co powiedział, i za to, czego nie powiedział. Za to, co zrobił i czego nie zrobił. Człowiek w ogólności odpowiada. W szczególności odpowiadać nie lubi. Więc trzeba mu stworzyć warunki, żeby zaczął odpowiadać. Bo jak już zacznie, to nie może skończyć. Od tego momentu człowiek syntetyzuje się w człowieka odpowiedzialnego, wyzwalając w sobie człowieka niewyalienowanego, czyli prościej, człowieka w człowieku. Niewierny (wg docenta Dłubniaka z Instytutu Marksizmu i Leninizmu) Leszkowi Budreckiemu Granica między życiem a śmiercią jest niesłychanie płynna. O wielu ludziach sądziło się, że już ich nie ma, a tymczasem sądy te okazały się powierzchowne. Zwłaszcza pewni byli ci, którzy składali ich do grobu, a następnie przydeptywali. Im też najtrudniej było ukryć zdziwienie i rozczarowanie. Słabością dramatów Szekspira jest brak motywu zmartwychwstania. Brak tego, co Nietsche, a potem Eliade nazywali teorią wiecznego powrotu. To właśnie decyduje o przewadze mitu nad literaturą. Niewierny Tomasz nie chciał uwierzyć, chociaż już po wskrzeszeniu Łazarza można było łatwo odgadnąć zakończenie. Z tego punktu widzenia zadziwia też brak wyobraźni Kajfasza i Annasza. Tłumaczyć ich może jedynie to, że byli rozżarci. Krzyżowali, krzyżowali, aż się dokrzyżowali. Wróćmy do Tomasza, który nie pozwalał sobie przetłumaczyć kolegom, że zmartwychwstanie stało się faktem. Bał się Wybawiciela poznać, ale bał się i nie poznać. Ciekawe to - chyba że chodziło mu o coś zupełnie innego. Na przykład miał wątpliwości nie czy, ale na jak długo Wybawiciel zmartwychwstał. I czy on — Tomasz - gdyby mu się co złego przytrafiło, zostałby czy nie został wskrzeszony. Może też brał pod uwagę wniebowstąpienie, ale nie bardzo liczył, że uda mu się zabrać z całą grupą do góry. Próbował więc zyskać na czasie, wyczekać, jak do nowej sytuacji ustosunkują się Rzymianie. Była piękna gwiaździsta noc. Tomasz zadręczał się. Na oko sytuacja nie wyglądała dobrze. Piotr i Jan przycisnęli go wczoraj bardzo mocno. W Kwirynale niemal do rana paliły się światła. Tomasz krążył w pobliżu. Osobiście nie miał nic przeciwko Rzymianom. Lubił ich kulturę, był oczytany, po cichu (pod poduszką) tłumaczył Horacego. W oknach widział jakieś cienie, jak gdyby występujących mówców, gdzieś wysłano lektyki. Jaka szkoda, że nie można naradzić się z Judaszem. Z nim trzymał się zawsze najbliżej. Pochodzili z tych samych stron. Kilkanaście dni przedtem doradzał Judaszowi, żeby się nie spieszył, żeby odczekał. Ale Judasz był w gorącej wodzie 686 FELIETONY I INNE... kąpany. I co najlepszego z tego wynikło? Wybawiciel wykaraskał się jakoś z tego wszystkiego. A o Judaszu było cicho. Mijały godziny. Przed Kwirynałem zmieniły się warty. Tomasz czuł się nie doinformowany. Oczywiście, można było zamknąć oczy i uwierzyć. Ale Tomasz lubił życie i dlatego uważał, że ma coś do stracenia. Świtało. Niebo na wschodzie przybierało szafranową barwę, a blask na obłokach różowiał coraz to mocniej i mocniej. Odezwały się pierwsze ptaki. Tomasz czuł rześki chłód poranka. Zerwał się ożywczy wietrzyk, poruszył gałęzie cyprysów, zakołysał palmami i zamarł (ze strachu) w ogrodach Prefekta. Zdrzemnął się Tomasz i w tym momencie wypatrzył go Wybawiciel. Zbliżył się do niego i rzekł: Tomaszu, otom jest. Ocknął się Tomasz i bystre oko utkwił w Wybawicielu: To nie ty. Ciebie podmienili — odparł dwuznacznie. Na to Wybawiciel okazał mu widome znaki i powiedział: — Dotknij niestety. W tej sytuacji Tomasz upadł na kolana i uwierzył. Tym bardziej, że było wcześnie rano i nikogo w pobliżu nie było. Ale Wybawiciel też to zauważył i sobie zapamiętał. Tak oto ciasny, płaski empiryzm wpędził Tomasza szeroko znanego od tej pory jako Niewierny, w sytuację konfliktową czy nawet tragiczną. Ponieważ wiedzieć, to jest o wiele za mało. Trzeba wierzyć: żarliwie, ideowo, do końca. Attyla, c^yli śmierć liberała Attyla, zwany przez najbliższych Biczem Bożym, często ze szczytu koczowiska patrzył na południowy zachód i ogarniały go sprzeczne uczucia. I podobało mu się, i nie podobało. Podobały mu się: krajobraz, klimat, prosta ludność, nie podobało się wszystko poza tym. W tej sytuacji wódz Hunów szukać począł optymalnego rozwiązania. Szukał wędrując od rzeki Rha do rzeki Ren, i jeszcze dalej. Czasy były niespokojne. Attyla wędrował więc z gronem towarzyszących mu Hunów. Grono składało się z całego narodu. Wędrując prowadził polemikę z rozwiązaniami estetycznymi upadającego Rzymu. Szczególny nacisk kładł na malarstwo, rzeźbę i architekturę. Jak wszyscy ludzie wyprzedzający swój czas nie spodziewał się, zresztą słusznie, aby argumenty jego przyjmowano bez dyskusji. Na takich sporach upłynęła mu większa część życia. Attyla na tle swojej epoki wyróżniał się korzystnie stałością poglądów i niezłomną wiarą w jedyną słuszność tego, co myślał i czego nie myślał. Zapisał się on w pamięci Rzymian jako zdecydowany przeciwnik pornografii, bezpłodnego sadyzmu i powykręcanych członków. Szczególnie drażniły go mozaiki, od których, jak często mawiał, migało mu przed oczami. Ulubionym powiedzeniem wodza Hunów było porzekadło: „Cui bono?", co w przekładzie polskim tłumaczy się: „Po co?" Wychowany wśród stepów miłośnik zwierząt, obejrzał kiedyś Attyla rzeźbę pewnego Greka, przedstawiającą końską agonię na włóczni. Okrucieństwo artysty wywarło na nim tak silne wrażenie i wzbudziło tyle wątpliwości, że osobiście udał się na spotkanie z autorem, a następnie dyskutował z nim przez dwanaście godzin z rzędu, stawiając go w sytuacji nieszczęśliwego czworonoga. Attyla chciał, aby sztuka dokładnie odtwarzała życie, tyle że niezupełnie. Był przeciwnikiem malowania Huna ponurego, słusznie wychodząc z założenia, że humor koczownika jest najważniejszy. Za krzywe nogi i zgarbione plecy na fresku karał artystę i modela. Artystę za niską świadomość, a modela za zdradę. Był również przeciwnikiem płaskiego naturalizmu. W konsekwencji doprowadził do tego, że cała konnica Hunów, jeśli nie w życiu, to w sztuce miała proste nogi. Artyści obowiązkowo uczestniczyli w egzekucjach, zresztą w rozmaitym charakterze, aby dobrze zapamiętali, od czego ich powinno odrzucać. Prawdę mówiąc nie było ich wielu. Znacznie wyżej ceniony był heroizm w walce. 688 FELIETONY I INNE... Wybitny poeta rzymski opisał to wszystko w chwili, gdy znalazł się nieoczekiwanie wśród Hunów. Niestety, utwór ten jest niezbyt czytelny, ponieważ Rzymianin wykonywał go po ciemku i ze względu na brak oczu, którymi się już dosyć napatrzył, nie zawsze trafiał w pergamin. Tym niemniej intencje jego nie powinny i nie mogą budzić wątpliwości. Attyla był wielkim humanistą. Humanizm swój najpełniej realizował w szyku bitewnym. Najważniejszym elementem szyku był dla wodza Hunów człowiek. Zresztą przed każdą bitwą miał on zwyczaj przemawiać do koczowników przywołując piękne postacie dawnych bohaterów narodowych, przypominając w skrócie najwspanialsze karty historii i rysując perspektywę pomyślnej przyszłości. Zwykle już po pięciu minutach całą konnicę ogarniał szał. Wtedy Hunnila, doradca wodza Hunów, z pochodzenia Chińczyk, machał ręką do przodu, co było tradycyjnym zaszyfrowanym sygnałem do natarcia. Attyla ciekawie rozwiązał sprawę wierzeń. Wierzyło się mianowicie Attyli. Podobnie szkolony był też młody Hun. Już w piątym roku życia znał prawidłową wymowę imienia wodza, a także musiał umieć skandować je w biegu. W tym kierunku harmonijnie rozwijana była jego osobowość do końca życia.. Pornografii Attyla nie lubił wprost wyjątkowo. Przeszkadzała mu skupić się na konkretyzacji celów. Wódz wyznaczył specjalnie przeszkoloną brygadę do zamalowywania względnie odłupywania wszystkiego, co obce i stare. Niestety, na tym poprzestał. I tu tkwiło źródło jego słabości. Zatrzymał się w połowie drogi. Zamalowywał jedynie i odłupywał, zamiast wyrywać chwast z korzeniami. Attyla jak nie wyrwał, to miał tego świadomość. Była to świadomość tragiczna. Stąd szczególnie dramatycznym przesłaniem są ostatnie słowa Attyli. Na łożu śmierci wódz Hunów, zwracając się do najbardziej oddanych towarzyszy walki, a z takich przecież składała się brygada kasacyjna, powiedział: „Chłopaki, pokażcie tym pedałom", i ręką wskazał na południowy zachód, gdzie ciągle jeszcze wyuzdaniem, pornografią i okrucieństwem pluł w twarz prostemu Hunowi chory Rzym. Słuchał tego młody Got, wuj Odoakra. Przekazał on swojemu siostrzeńcowi w skrócie treść nauk Attyli. Ziarno nie zamarło. Abiit non obiit Attalos III, król Pergamonu, panował zaledwie sześć lat, co jest dowodem, że utalentowany polityk nie potrzebuje wisle czasu, aby się wybić. Pogrzeb władcy stał się wielką, gorącą manifestacją solidarności z jego polityką. Przy czym rzecz ciekawa: uczucie to okazywali zmarłemu królowi nie tyle Pergamończycy, co Rzymianie. Na grobie króla z polecenia Krassusa wyryto sentencję: Abiit non obiit, co znaczy mniej więcej: Odszedł, ale pamięć o nim nie zaginie. Słowem, poznano się na nim za granicą. Był pierwszym i ostatnim władcą Pergamonu, którego Rzymianie w ten sposób uczcili. Zresztą następnych władców Pergamonu już nie było. Attalos III bardzo liczył się ze swoim zdaniem. W związku z tym co parę miesięcy udzielał sobie szerokich wyjaśnień, tłumacząc sobie pewne posunięcia własnej polityki i informując się o przebiegu wojen. Zadawał sobie pytania i udzielał na nie odpowiedzi. Niekiedy zapędzał się w pytaniach za daleko, ale wtedy po prostu nie odpowiadał. W ten sposób i wilk despotyzmu był syty, i owca demokracji cała. Na zakończenie zresztą Attalos z reguły przyznawał sobie słuszność, po czym dziękował sam sobie za rozmowę. Dialogi te przeszły do historii jako rozmowy Attalosa III na Agorze. Attalos III panował w znacznie gorszej sytuacji niż Attalos II, a co dopiero Attalos I, który nadał sobie słusznie przydomek Soter, co znaczy zbawca. Attalosowi I zostanie Soterem umożliwiała działalność Fileta j rosa. Fileta j roś wykorzystał walkę między skłóconymi diadochami i zagarnął przechowywany w mieście Pergamon skarb Lizymacha. Fileta j roś był eunuchem, ale był też żarliwym zwolennikiem zrabowania skarbu, stworzenia niezależnego państwa pergamońskiego i założenia dynastii. Żarliwość ta mimo wspomnianego defektu sprawiła, że Filetajros dynastię założył dając świadectwo przewagi ducha nad materią. Zaś jego potomek Attalos I przyjął w 263 r. p.n.e. tytuł pierwszego króla Pergamonu. Żadna władza nie lubi, jeśli gdzieś tam, na początku, są jakieś niedomówienia. Attalos III, król i człowiek w zasadzie bez wad, był odrobinę przeczulony na punkcie swojego pochodzenia. Poza tym, jak wspomniałem, ogólny układ sił nie był dla władcy Pergamonu korzystny. Skradziony diadochom skarb kończył się, zwycięskie wojny z Galatami i Bitynią zrujnowały chłopów i rzemieślników, a niewolnicy podnosili głowy. Wprawdzie Attalos potrafił zabezpieczyć sobie odpowiedni aparat i niewolnikom zaraz te głowy opuszczano, ale i kupcy narzekali na opanowywanie 690 FELIETONY I INNE... rynku przez sąsiednie, zaprzyjaźnione państwo rzymskie, z którego wpływami Attalos walczyć nie chciał i nie mógł. A Rzym przeżywał w tym czasie cud gospodarczy: na rynek rzucono nowy typ amfory dwuusznej, oddano do użytku tzw. małą arenę Colosseum, uroczyście odsłonięte akwedukty, w powszechne użycie wszedł nagolennik, zamrożeniu uległy ceny niewolników kładąc kres spekulacji i stabilizując rynek. Niewolnicy pracowali bardziej ochoczo, bo odzyskali dzięki temu poczucie swojej wartości, w którym poprzednio gubili się na skutek płynności cen. Dzięki nadsyłaniu, w miarę posuwania się legionów, dzieł sztuki z Grecji bardzo podniosła się kultura ogólna. Attalos III przyglądał się temu z mieszanymi uczuciami: i zazdrościł, i podziwiał. Wprawdzie oficjalny kurs talenta pergarnońskiego był niezły — za talent rzymski płacono dwa talenty pergamońskie, ale ceny na czarnym forum dochodziły do dwustu pergamonów za rzymiana. Garbarze, złotnicy i farbiarze chętnie płacili za prawo uprawiania rzemiosła, co poprawiło nieco sytuację, ale pewną dezorientację wywołał uchwalony przez króla odrobinę mechanicznie, wzorem rzymskim, podatek za konserwację urządzeń irygacyjnych, których w Pergamonie nie było, oraz przeniesiony z państwa Ptolemeuszy podatek na rzecz cmentarza krokodyli. Tu nawet Attalos trochę się wahał, ponieważ nikt w jego państwie nie wiedział dokładnie, jak wygląda krokodyl. W końcu jednak podatek wprowadzono w życie i ściągano go z powodzeniem, przy czym władca odwołał się tutaj do wyrobienia ludności, zapewniając siebie w rozmowach, że jest to podatek o charakterze przejściowym. Jeśli idzie o sztukę, to najwyżej cenił władca, a co za tym idzie, naród, dwóch twórców: Teodorosa Eumenesa i Lipiniusa Manesa, znanego później w Rzymie pod artystycznym pseudonimem Publiusza. Jeśli idzie o technikę, Teodoros stosował fresk nowoczesny, natomiast rzeźbiarz Lipinius uprawiał intensywnie zaangażowaną technikę płytkiego rycia. Na dorocznym święcie, kiedy jak zawsze miano przyznawać nagrody Pergamonu, Teodoros namalował Gala na eklektycznej łące, zaś Lipinius rozpoczął rycie od przedstawienia Galata mordującego żonę i dzieci. Spojrzał na Attalosa, który skrzywił się, bo już w zeszłym roku przyznał Lipiniusowi za to nagrodę. Lipinius szybko wyjaśnił, że zobowiązuje się głowę Galata aktualizować, zależnie od tego, z kim Pergamon znajduje się i znajdować się będzie w stanie wojny, a widząc, że mimo wszystko Attalos nie okazuje entuzjazmu, odwołał go na bok i oświadczył, że dzieło konkurenta zawiera w sobie aluzje do władzy. „Ii... myślicie? - spytał sceptycznie Attalos, który znał już Lipiniusa dobre parę lat. - Niby gdzie ona?" - ,,A o" — pokazał Lipinius ogromne przyrodzenie namalowanego przez Teodorosa Gala. Był to słaby punkt dynastii i Attalos stracił dystans. W związku z tym wysłał Teodorosa wraz z całą grupą ludności pergamońskiej, która nie była przekonana co do pewnych posunięć władcy, aby zapoznali się z nowymi technikami prac budowlanych. Ich rodziny zaczęły gwałtownie domagać się od Attalosa sprowadzenia delegacji z powrotem. Ponieważ były to prawie wszystkie rodziny w Pergamonie, więc cała nadzieja Attalosa była w legionach rzymskich. ABIIT NON OBHT 691 Rzymianie bardzo niechętnie wtykali nos w cudze sprawy, ponieważ obawiali się, że pielgrzymi rozchlapią to po całym półwyspie. W związku z tym zaproponowali Attalosowi III, żeby to jakoś zalegalizował, z czego i lud się ucieszy, bo aliter cum tyranno, aliter cum amico vivitur, co oznacza, że zupełnie inaczej żyje się z tyranem, a inaczej z przyjacielem. Attalosowi się to porzekadło spodobało, a ponieważ ostatnio zapadł był na zdrowiu i wróżbici tylko dzięki ideowej żarliwości zdobywali się na niezłe horoskopy, postanowił ostatecznie zabezpieczyć los państwa. Władca wezwał tedy swój aparat i oświadczył, że zdecydował się zapisać państwo w testamencie Rzymowi. Po czym, nie słuchając już podziękowań i gratulacji, rozłożył ręce i powiedział ze świetnym akcentem rzymskim: Feci ąuodpotui, faciant meliora potentes. — Zrobiłem, co mogłem, kto umie niech robi więcej. — Tyle że właściwie nie było już dużo do zrobienia, i wkrótce potem nazwa Pergamon wyszła z szerokiego użycia. Mój (i) Historyczne pytanie i historyczna odpomed^ Tyberiusz zapowiadał się jako chwiejny, miękki i niezdecydowany. Strasznie długo nie chciał przyjąć cezarowania, choć w istocie od dawna już cezarował. W końcu na ii sesji senatu, której porządek dzienny przewidywał jak zawsze jako jedyny punkt: namawianie Tyberiusza, jeden z senatorów krzyknął (cytuję za Swetoniuszem): „Albo niech przyjmie, albo niech się usunie!" Wtedy to obiektywny interes społeczeństwa wziął w Tyberiuszu górę nad subiektywnym i Tyberiusz pozwolił ostatecznie powołać się na stanowisko Boga. A nazwisko tamtego senatora kazał zapisać. Następnie w szybkiej odpowiedzi na sugestię Tyberiusza senat zasugerował, żeby Tyberiusz mianował na stanowisko pierwszego ministra wybitnego specjalistę w dziedzinie administracji państwowej, prefekta zjednoczonych kohort pretorianów, Eliusza Sejana zwanego Sejanusem. Sejanus dzieli ludzi na dwie zasadnicze grupy: uzależnionych szmalowo bądź tych, na których miał jakiś papirus. Innych ludzi Sejanus nie znał i w ogóle nie chciał ich zapoznawać. Od pierwszego momentu urzędowania zajął się on sprawą roztoczenia opieki nad rodziną cesarską. Do tej pory rodziną opiekowano się źle, w związku z czym ona stale się powiększała. Na skutek wzrostu dynamiki opieki rodzina cesarska zaczęła się natychmiast zmniejszać. Praworządność Sejanusa była wprost przysłowiowa. Po pierwsze rodzina cesarska dokładnie w dniu objęcia stanowiska przez Sejanusa rozpoczęła kampanie jadowitych spisków przeciw cesarskiemu majestatowi. Na szczęście Sejanus zorientował się w porę, obnażył całą potworność tych nikczemnych knowań i ukazał ją oczom prawdziwych Rzymian. Po drugie — Sejanus był wspaniałomyślny, a w szczególności czuły na skargi dziewic. Toteż nie skazał on nigdy żadnej dziewicy, mimo że cały naród rzymski od dziecka do starca domagał się jednym głosem: „Sejanusie, ukrzyżuj!" Sejanus w tej sytuacji miał odwagę sprzeciwić się głosowi opinii publicznej, podjąć decyzję niepopularną i kategorycznie nie ukrzyżował, a nawet przeciwnie, kazał udusić. Ponieważ prawo rzymskie nie zezwalało na karanie śmiercią dziewic, Sejanus odwoływał się przy tym do instynktu państwowego kata. Odwołanie spotykało się ze zrozumieniem. Kat podjął długoterminowe zobowiązanie, że zanim udusi, zdefloruje. A kat był taki człowiek, że jak powiedział tak, to to znaczyło tak. MÓJ RZYM: HISTORYCZNE PYTANIE I HISTORYCZNA ODPOWIEDŹ 693 Ale nawet Sejanus miał wrogów. Wrogowie rozbudzali wątpliwości, czy był on na pewno głęboko z Rzymem związany. Niektórzy mówili, że na pewno tak, ale niekoniecznie. Że maskuje to za pomocą prześladowania wszystkiego, co niekoniecznie rzymskie. Cesarz Tyberiusz miał do Sejanusa słabość oraz wdzięczność za roztoczenie opieki nad rodziną. Ale nadszedł moment, że ta opieka przestała być potrzebna, bo z całej rodziny został tylko sam jak palec Tyberiusz, nie licząc pojedynczego małolata, który był tak dobrze schowany, że nie można się nim było w żaden sposób zaopiekować, a który zapisał się później złotymi zgłoskami w historii Rzymu pod nazwiskiem Kaliguli. Natomiast Tyberiusz był stale na widoku. Wtedy nagle okazało się, że rodzina Sejanusa jednak pochodziła z Syrii, na co wskazywał wyraźnie syryjski akcent zniekształcający piękno ojczystej łaciny, po drugie — Sejanus dnia nie stracił, nocy nie zaspał, tylko knuł złowrogie spiski. Na szczęście dla całego świata cywilizowanego jeden agens in rebus, zatrudniony umownie na stanowisku dziesiętnika, został w porę powiadomiony, o co się tu rozchodzi, i także w porę powiadomił o tym osoby odpowiedzialne, a one — osobę zainteresowaną. W tych okolicznościach Sejanus otrzymał zaproszenie na nadzwyczajne posiedzenie senatu. Udał się tam w towarzystwie 4 tysięcy pretorianów, których zostawił przed wejściem. To polityczne gapiostwo zemściło się zresztą na nim, ponieważ z chwilą, gdy przekroczył próg, okazało się, że pod portalem jest ukryta sprowadzona za ciężkie talenty z Chin przez tegoż Sejanusa zapadnia, o czym jednak Sejanus w danej chwili zapomniał. Wziął on tedy udział w nadzwyczajnym posiedzeniu senatu, ale z dołu. Na posiedzeniu tym obnażono go, a także zdemaskowano. Pretorianie znudzeni bezpłodnym oczekiwaniem wdarli się do senatu, rozejrzeli i zadali historyczne pytanie: „Gdzie jest Sejanus?", na które usłyszeli historyczną odpowiedź: „A kto to jest Sejanus?" Przy okazji chciałbym nadmienić, że ów szlachetny dziesiętnik został powołany na stanowisko setnika, co może służyć jako nauka i zachęta. Wkrótce potem Tyberiusz wycofał się z życia publicznego na czas dłuższy i zajął się życiem baletowym. Mój (2) na Capri Tyberiusz już od dłuższego czasu na każdym posiedzeniu senatu mówił, że jest zmęczony i zamierza się wycofać. Potem dodawał, że o ile poprzednio oczywiście żartował, to tym razem mówi poważnie. A Tyberiusz był taki człowiek, że strach mu było wierzyć, ale strach też nie wierzyć, w związku z czym po jego słowach senatorowie wybuchali gromkim szlochem uważając, że lepiej jest płakać bez powodu. Zniechęcenie Tyberiusza powiększyło się, kiedy na jednym z posiedzeń senatu pewien ociężały umysłowo setnik, referując sprawę wykrytego spisku, przytoczył wszystkie zarzuty i obelgi, jakimi grupka kliki zmownej obdarzyła cesarza. Senatorowie natychmiast podnieśli wrzawę, starając się go zagłuszyć. Parę słów dotarło jednak do cesarza i wywarło na nim tak wstrząsające wrażenie, że Tyberiusz wyciągnął sztylet, chcąc z miejsca odparować zarzuty, i uspokoił się z największym trudem. Od tej chwili w postępowanie cesarza wkradła się pewna nerwowość. Wydał on mianowicie edykt, nakazujący kapłanom stosowanie przy najważniejszych ofiarach o charakterze religijno-państwowym noża miedzianego zamiast stalowego. Aby zaś odeprzeć stawiany mu przez spiskowców zarzut okrucieństwa, wprowadził ustawę zabraniającą wykonywania wyroków śmierci przed terminem dziesięciu dni, w czasie których senatorowie bądź cesarz mieli prawo wnieść apelację. Przy tym od razu w konkretnej sprawie wspomnianego spisku, a także w innych, osobiście dał przykład niekorzystania z tej ustawy i zabronił z niej korzystać. W związku z powtarzającymi się zarzutami prowadzenia zbyt Wystawnego życia obciął płacę aktorom i ograniczył liczbę gladiatorów do niezbędnego minimum. Wydał też ustawę ograniczającą gromadzenie sprzętów i zabronił wystawiania na sprzedaż ciast i pierników. A chcąc to poprzeć osobistym przykładem, kazał podawać w czasie uroczystych przyjęć potrawy wczorajsze i napoczęte, choćby ową połowę dzika, zapewniając, że posiada ona te same zalety co cały dzik. Ponieważ zaczął strasznie chudnąć, udał się na kilkunastoletni wypoczynek na wyspę Capri, gdzie zaczął spotykać się z młodzieżą. Młodzież rzymska nie mogła narzekać na brak więzów z Tyberiuszem. Nawet prosty niemowlak otrzymywał szansę kontaktu. Tyberiusz zatrudniał się mianowicie w charakterze matki i dawał mu to, co miał najlepszego do wyboru. Już to sutkę, już to nie sutkę. Zorganizował ponadto ekipę MÓJ RZYM: TYBERIUSZ NA CAPRI 695 młodocianych nurków-flecistów, którzy uprzyjemniali mu kąpiele niekoniecznie muzyką. Cesarz zapisał się też złotymi zgłoskami w historii Rzymu jako twórca znanego potrójnego układu baletowego, tzw. spintrie, co w tłumaczeniu na język polski można wykonać jako parowóz. Raz w wieku sędziwym nie mogąc się skupić na modlitwie z winy dwóch przystojnych dziesiętników, postanowił usunąć tę przeszkodę, co też z obydwoma natychmiast zrobił. Po czym, ojcowską ręką kazał połamać im golenie, żeby już nigdy więcej nie przeszkadzali mu w skupieniu. Tyberiusz kochał stare i piękne malarstwo, chociaż nie każde dzieło sztuki jednakowo go poruszało. Najbardziej ukochał dzieło sławnego mistrza palety, Parraziusza, na którym artysta uwiecznił Meleagra i Attalantę w układzie dwucyfrowym. Za brak zrozumienia dla układów dwucyfrowych Tyberiusz bywał surowy i bezwzględny. Zaproszenie od Tyberiusza na Capri można było otrzymać stosunkowo łatwo, opuścić jednak wyspę było stosunkowo trudno. Zaproszenia napływały najczęściej na adres osoby, z której cesarz zamierzał korzystać bądź czasowo, bądź ostatecznie. Tyberiusz był tak gościnny, że nie mógł pogodzić się z odjazdem zaproszonych. W jego imieniu żegnała ich więc ekipa specjalnie przeszkolonych marynarzy, którzy zresztą nigdy nie wypływali na morze i celowali w służbach lądowych. Kiedy ponad miarę napojeni winem goście udawali się do toalety, marynarze robili im supła, co stawiało pod znakiem zapytania celowość dalszego przebywania w tejże. Toaleta miała ujście do morza i aby zaoszczędzić zebranym bólu pęcherza, spuszczano z wodą zasupłanych gości w morskie odmęty za pomocą drągowania i bosakowania. Całe życie cesarza miało taki właśnie harmonijny przebieg. Nawet na łożu śmierci Tyberiusz oświadczył zebranym wokół siebie spintriom, że nadal pozostanie wierny samemu sobie. Chciał jeszcze coś dodać, ale nie pozwolono mu rozwinąć myśli, najszczelniej otulając go kocami. Wśród pogrążonego w żałobie ludu zapanowała kontrowersyjność, przy czym górę brały okrzyki: „Tyberiusz do Tybru" -sugerujące to rozwiązanie jako najprostszy sposób okazania zmarłemu czci, a także złożenia mu hołdu. Senat jednakże dla większego bezpieczeństwa zdecydował się na miejscu spalić jego zwłoki, mimo że istniało niebezpieczeństwo zaprószenia. O zaprószeniu wkrótce, w związku z felietonem Neron - cesar% i człowiek. Mój (3) Epoka wielkiego ro^memlania Zdecydowałem się poniższy felieton opublikować tylko dlatego, że dotyczy on dość niezwykłego momentu w historii w ogóle, a nawet w historii Rzymu w szczególe. Omawiane wydarzenia będą dowodem kompletnego kryzysu instytucji formalnej demokracji, a właściwie — powiedzmy sobie szczerze — cezarowładztwa. Kryzys ten powstał na tle manewrowości administracji rzymskiej, która zajmowała się przesuwaniem sił i środków z cezara na legiony i z powrotem. Niestety, nie zdało to egzaminu. Legiony popadły w stan frustracji, a kandydaci na cezara w stan ciekawego zniechęcenia. Senat z kolei bezzwłocznie zanurzył się w apatii. Wszystkim zwisło, co przypominało stan klęski żywiołowej wywołanej wybuchem Wezuwiusza, kiedy to gorąca lawa wypełniła Pompeję. A działo się to po śmierci cezara Aureliana, który padł ofiarą aktywnej samoobrony swojego pierwszego zarządcy kopalni srebra. Jak wiadomo, kopalnictwo srebra było ostoją gospodarki rzymskiej. Otóż pierwszy zarządca, ulegając panikarskim pogłoskom, że srebro się kończy, podjął niezłomną decyzję o natychmiastowym przystąpieniu do wierceń o charakterze odkrywkowym. Przeprowadził je na terenie położonej centralnie na wzgórzu własnej willi, a mówiąc konkretnie — własnej piwnicy. Wiercił gorliwie i z zaangażowaniem, a mimo to — ciekawa rzecz — srebra się nie dokopał. Tym niemniej wywiercona dziura była tak głęboka, że w gospodarskiej trosce o bezpieczeństwo willi (która zaczęła się obsuwać), całego wzgórza, a co za tym idzie — całego kraju, którego willa i wzgórze były częścią, podjął decyzję, aby dziurę czymś wypełnić od środka. Przy tym pierwszemu zarządcy nasunął się pomysł, aby zastosować do tego srebro przekładane złotem, a także diamentami. Ta innowacja technologiczna nie zyskała aprobaty cezara jako nie skonsultowana. Aurelian odwołał się tedy do inicjatywy oddolnej prefekta pretorianów wraz z jego kolegami, co zostało przyjęte burzą oklasków przechodzących w owację. Inicjatywa oddolna prefekta pretorianów przekazana odgórnie przez Aureliana zmierzała ku nakarmieniu pierwszym zarządcą zgłodniałych zwierząt, które cezar zawsze trzymał na takie okazje w specjalnych kontenerach. Jednakowoż nadmiar przecieków doprowadził do niepotrzebnego rozdmuchania tego incydentu MÓJ RZYM: EPOKA WIELKIEGO ROZMEMŁANIA 697 i tu niestety trzeba powiedzieć, że pierwszy zarządca dał się poznać od najgorszej strony. Otóż dowiedziawszy się o sugestiach cezara, a także o oddolnej inicjatywie szerokich mas pretorianów, nieodpowiedzialnie wypaczył dokument historyczny, wstawiając w odręcznym piśmie cezara, zawierającym szczegółowy wyrok, przed i po swoim nazwisku, nazwiska trzydziestu czołowych przedstawicieli pretoriańs-kiego aktywu, co przynajmniej na razie nie leżało absolutnie w najbliższych planach cezara. Skutek był natychmiastowy. Pretorianie, nie ochłonąwszy nawet ze zdziwienia rzekomą dwulicowością imperatora, zastosowali w stosunku do niego metodę likwidacji fizycznej przy pomocy czterech zakrzywionych noży, a także ran ciętych i kłutych. Wdrażając ową metodę wybuchali co chwila gromkim szlochem, co było najpiękniejszym hołdem dla rozlicznych cnót przedwcześnie zgasłego cezara. Niestety, wówczas nie mógł on w pełni docenić ogromnej miłości i zaufania, jakim cieszył się wśród przedstawicieli swoich służb specjalnych. Naturalnie, pierwszy zarządca został wkrótce potem zdemaskowany i poddany surowej krytyce poprzez trzydniowe łamanie kołem, połączone z ukrzyżowaniem do góry nogami i wbiciem na pal. Ta interesująca krzyżówka była rzymskim produktem antyimportowym, mającym wyprzeć szeroko propagowany przez wschodnich sąsiadów imperium zwyczaj zakopywania związanego osobnika w kopcu mrówek, połączony z obdarciem go ze skóry, przy czym skórę wieszano za włosy przed kopcem, aby podejrzany mógł uświadomić sobie swoją stratę, ogrom swojego ewentualnego występku i aby posłużyło to dla niego jako nauka i przestroga na przyszłość. Jednakże sprawy z zarządcą nie udało się wyciszyć. W rezultacie senat i służby specjalne, i kierownictwo wojskowe kraju ogarnął niesmak i zniechęcenie, o którym wspomniałem na początku. Ciekawa rzecz, ale nikt nie chciał zostać cezarem, ani nawet pierwszym zarządcą kopalni srebra. Pretorianie biegali po ulicach i chwytali wytypowanych kandydatów, witając ich okrzykiem „Ave imperator". Ale ci wyrywali się i uciekali z Rzymu. Było to wydarzenie zapierające dech w piersiach obywateli i wszystkich późniejszych historyków. Ciągnęło się to 6 miesięcy. Okres ten znany jest w dziejach Rzymu jako epoka wielkiego rozmemłania. W końcu szczęśliwym wybrańcem ludu i nowym cezarem okazał się wnuk słynnego historyka Tacyta, zresztą również Tacyt, który ze względu na podeszły wiek, a także okresowy paraliż dolnych kończyn nie zdołał oddalić się w porę i z miejsca został wybrany cezarem. Był to człowiek przezorny. Tegoż samego dnia sporządził testament, a połowę skarbu cesarstwa wysłał do Indii, gdzie ambasadorem mianował swojego syna, także Tacyta, a radcą poselstwa swojego zięcia Katona, zwanego Trzecim. Trzeba powiedzieć, że kierowała nim dialektyczna mądrość i wyczulenie na pewne trendy, które zresztą stosunkowo łatwo dawały się wyczuć. FELIETONY I INNE... W miesiąc później chichotał tylko, gdy prefekt pretorianów, zarzuciwszy mu satynowy szalik na szyję, dynamicznie pociągnął za oba końce. Niestety, trzeba ze smutkiem zaznaczyć, że ani syn Tacyta, ani zięć nie chcieli wziąć udziału w uroczystościach pogrzebowych ku czci tragicznie zmarłego władcy, mimo wielokrotnych gorących zaproszeń prefekta, a także wysłania im na spotkanie 4 tysięcy pretorianów w charakterze asysty honorowej, który to oddział oczekiwał ich w lasku na granicy. W ten sposób przekonaliśmy się, jak często miłość rodzicielska nie zostaje odwzajemniona. Mój (4) Tragedia Krassusa* W 73 roku p.n.e. powstał w Rzymie szeroki ruch o charakterze społeczno--politycznym pod nazwą powstanie Spartakusa. Trzeba podkreślić, że pretor Krassus przyjął wiadomość o narodzinach ruchu bardzo życzliwie, a najbardziej oświecona część senatorów powitała ją oklaskami. Bo jakkolwiek dla wszystkich było zupełnie oczywiste, że ustrój niewolniczy jest najlepszy na świecie i stojąc niewzruszenie na straży Pax Romana w szerokim sensie zdał egzamin, to jednak nie można było przymykać oczu na pewne drobne niedoskonałości, które jakkolwiek były już w zasadzie zlikwidowane, to jednak gdzieniegdzie, od czasu do czasu, w szczątkowej formie jeszcze występowały. Dowodem tego był choćby wyżej wymieniony ruch o charakterze społeczno-politycznym, jak również korupcja, terror i bezprawie w skali całego imperium. Tak więc, kiedy delegacja powitalna w składzie trzech legionów wysłana na spotkanie Spartakusowi nie powróciła, senat bezzwłocznie przystąpił do uchwalania zakrojonego na szeroką skalę programu reform. Po pierwsze, postanowiono zastąpić ciężką żelazną obrożę noszoną przez niewolników na szyi cieńszą, bardziej estetyczną, połączoną z kajdanami nożnymi ozdobnym łańcuchem i wykładaną od środka kitajskim jedwabiem. Po drugie, zamrożeniu miały ulec ceny niewolników, kładąc kres spekulacji i stabilizując rynek. W związku z tym niewolnicy pracowaliby bardziej ochoczo, bo odzyskaliby poczucie własnej wartości, w którym na skutek płynności cen się gubili. W dalszej perspektywie przystąpiono do prac przygotowawczych nad uchwaleniem karty gladiatora. Projekt przewidywał między innymi udostępnienie wyróżniającym się gladiatorom raz na kwartał kontaktu z niewolnicą płci odmiennej. Żeby taki gladiator, niewolnik z dziada pradziada, ofiarnie wykonujący odpowiedzialne obowiązki na arenie, mógł przed śmiercią wzbogacić swoją przybraną rzymską matkę-ojczyznę obfitym potomstwem i, co za tym idzie, miał motywacje. Bo jak taki gladiator przebijający dzidą albo tnący sztyletem nie ma motywacji, to pozostaje tylko czysta technika. A wtedy taki gladiator jest tylko karykaturą pięknej idei gladiatorstwa. Tekst po raz pierwszy był drukowany w paryskiej „Kulturze". JOO FELIETONY I INNE... Równocześnie wysłano na spotkanie Spartakusowi nową delegację konsultacyjną w składzie sześciu legionów pod wodzą Wariniusa, która zaszła go od tyłu. Był to piękny dzień w senacie, kiedy po przełamaniu oporu grupy twardogłowych niemal cały ten radykalny program (poza obrożą) został uchwalony. A ponieważ o delegacji konsultacyjnej Wariniusa było ciągle cicho, zaczęto nawet całkiem poważnie zastanawiać się nad wprowadzeniem niektórych jego punktów w życie. Kiedy jednak pomimo tego ruch się nie skończył, wśród najbardziej światłych senatorów — zagorzałych zwolenników porozumienia pojawiło się pewne rozczarowanie, które po rzuceniu przez zbuntowanych niewolników hasła: „Rzymianie na arenę!", przekształciło się w jawne zniechęcenie i zaczęto napomykać o użyciu słoni. Krassus nie przeceniał zagrożenia. Uważał Spartakusa za realistę i był zwolennikiem negocjacji. Oczywiście pod warunkiem, że rozmowy będą się toczyły na gruncie poszanowania zasad ustroju niewolniczego i uznania kierowniczej roli pana. Krassus znał zresztą Spartakusa osobiście. Był to bowiem ulubiony gladiator jego zmarłego wuja, demokraty do ostatniej kropli krwi, znanego z tego, że jak uderzył sandałem w stół, to większość senatorów się defekowała, a wytypowani notable chętnie uświetniali jego uczty popisami choreograficznymi. Spartakusowi powodziło się lepiej niż niejednemu rzymskiemu aktywiście i krążyły nawet pogłoski, że większość jego walk była z góry fingowana. Spartakus umawiał się po prostu z danym Trakiem czy Gallem, i w zależności od tego co tamten wolał, zabijał go albo nie. Krassus nie miał też nic przeciwko elementom celtyckim w otoczeniu Spartakusa, natomiast drażniła go i wyprowadzała z równowagi mafia greckich doradców. Grecy, jak każdy naród kupiecki, nienawidzili walecznego narodu rzymskiego. A naród rzymski pod postacią swego najlepszego syna i ojca Krassusa też ich nie lubił. Krassus próbował nawet przełamać w sobie to uprzedzenie, niestety, bez rezultatu. Ciekawa rzecz, że greckich doradców nikt jakoś nigdy nie widział na arenie, natomiast ich gladiatorskie papiery były bez zarzutu. Doradcy wysuwali hasła jawnie ekstremistyczne i całkowicie nierealistyczne, napomykając nawet o zlikwidowaniu obroży w ogóle. Mało tego, przystąpili do szargania rzymskich świętości narodowych i symboli. Przy tym — co szczególnie jadowite — nie robili tego sami, tak że żadnego nie dało się złapać za brudną rękę. Natomiast wysyłali młodych Celtów, żeby publicznie profanowali wilczycę. Była to oczywista aluzja do wilczycy kapitolińskiej (lupa capitolica - przyp. J.G.) i wywołała powszechne oburzenie całego narodu, który zebrany od dziecka do starca maszerował po forum wznosząc okrzyki: ,,Pax Romana, ale bez Spartakusa". Krassus przyglądał się manifestującym szeregom patriotów rzymskich z pobłażaniem. Prawdę mówiąc znacznie bardziej od Spartakusa niepokoił go senator Kwirynius ze swoimi zwolennikami. Kwirynius miał program znacznie radykalniejszy od Spartakusa. Zamierzał mianowicie powiesić wszystkich oświeconych senatorów, a potem innych, z gladiatorami na końcu. Kwirynius szczególnie cięty był na greckich doradców. Zawsze MÓJ RZYM: TRAGEDIA KRASSUSA 701 mawiał, że: „Dobry Grek to nieżywy Grek". Kwirynius posługiwał się łaciną, ale tylko o tyle o ile, i przemawiając wplątywał niekiedy zwroty samnickie. Krążyły słuchy, że przed laty kupił on obywatelstwo rzymskie od Greków, ci go strasznie nacięli i tego im nie mógł odpuścić: „Narodzie rzymski - nawoływał - rozepnij jeich na krzyżu (samnityzm — przyp. J.G.) nogami do góry". Z kolei Grecy rozpuszczali pogłoski, że to Kwirynius osobiście przebrany w ateński chiton narodowy profanował wilczycę, którą imitował jeden z jego siostrzeńców. W tej sytuacji najbardziej oświecona część senatorów rozkładała ręce mówiąc: „Niestety, ale bez krzyża się nie obejdzie", w przeciwieństwie do najbardziej wstecznej części, która mówiła: „Na szczęście, ale bez krzyża się nie obejdzie". Krzyżowany niewolnik był zresztą oświeconej części senatorów w ostatniej chwili życia głęboko wdzięczny za ich współczucie. Tak fiekowane z dwóch stron oświecone siły porozumienia w senacie doszły w końcu do siebie. I wtedy okazało się jednak, że cały ruch Spartakusa jest zmistyfikowany i fałszywie ukierunkowany i reprezentuje interesy tylko wąskiej grupki gladiatorskiej elity, budząc równocześnie głębokie oburzenie szarego uczciwego niewolnika. Krassus był wielkim humanistą, biseksem, a nawet triseksem, kochał niewolnika i był przeciwny krzyżowaniu, tym bardziej że w kraju nie było drzewa. Po drugie, chociaż całe społeczeństwo w zasadzie paliło się do walki, to jednak z najwyższym trudem dało się skompletować cztery jako tako sprawne legiony. Po następne, Krassus znał jaki jest u niego ciężki charakter i szeroka natura (po wuju). I bał się, że jak już raz zacznie, to tak da całej starożytnej Europie popalić, że bardziej nie można. Tak bijąc się z myślami i nie umiejąc podjąć niepopularnej decyzji, Krassus, zalewając się łzami, w otoczeniu sił postępowych i wstecznych, okrążał pod osłoną nocy obóz Spartakusa. Na czele oddziałów samnickich, zamieszkujących okolice dzisiejszego Berlina Wschodnio-Zachodniego, konnicy złożonej ze Scytów Ukraińskich, piechoty Rok-solańskiej — miłującego pokój narodu rolniczego i dziesięciu słoni środkowoazjatyc-kich. strach, maly strach Nowy Jork 25 lipca 1982 roku. Temperatura 98 F, wilgotność powietrza 87%. Polskie kłopoty zanudziły wszystkich na śmierć. Narzekanie na stan wyjątkowy jest bardzo w złym tonie. Reagan coś tam próbował od Rosjan wydusić, Europa ofiarowała współczucie. Jeżeli ktoś oczekiwał więcej, to wyszedł na idiotę. Teraz tylko konsulaty na całym świecie zatłoczone są przestraszonymi Polakami, ubranymi mimo upału w zimowe garnitury, którzy podniecają się rozmowami o strajkach, jakby nie chcieli zrozumieć, że jeżeli ktoś urodził się w Europie Wschodniej, to jest sam sobie winien. Moja córeczka Zuzia jest w Warszawie. Drugiego sierpnia skończyła 3 lata. Znajomi przeszmuglowali mi taśmę magnetofonową. Coś na niej opowiada o ludziach, którzy puszczali gazy łzawiące i przeszukiwali mieszkanie. Kiedy miałem 6 lat uciekłem z matką z podpalonej przez Niemców Warszawy. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem zabitych ludzi. Pamiętam to do tej pory. Ciekawe, co też Zuzia będzie pamiętać. Kiedy miałem 12 lat stałem w długim szeregu dzieci. Wymachiwaliśmy polskimi i rosyjskimi chorągiewkami krzycząc: „niech żyje towarzysz Stalin, najlepszy przyjaciel polskich dzieci". Ciekawe, co też Zuzia będzie krzyczała... * * * Podobno kiedy aresztowano jakiegoś intelektualistę, prosił, żeby go wyprowadzić po cichu, bo dzieci już śpią. Podobno jakiś robotnik, kiedy go wyprowadzano krzyczał na cały głos: „Niech dzieci pamiętają, jak ludowa milicja aresztuje ich niewinnego ojca". Rilke napisał: „kto mówi o zwycięstwie, przetrwać to wszystko". Tekst drukowany przez „PEN American Center News Letters". DUŻY STRACH, MAŁY STRACH 703 * * * Londyn 13 grudnia. Telefon obudził mnie o szóstej rano. Nina Smolar powiedziała, że w Polsce wprowadzono stan wojenny. Dobrze, dobrze, odpowiedziałem i szybko odłożyłem słuchawkę, żeby jeszcze pospać. Dopiero po chwili dotarło do mnie to, co się stało. Przyjechałem do Londynu na parę dni przed stanem wojennym, żeby zobaczyć ostatnie próby Kopciucha w Royal Court Theatre. Znajomi próbowali załatwić mi wywiad w „Quardianie" i „Timesie", ale angielscy dziennikarze nie palili się do rozmowy. Moja żona Ewa miała przyjechać trzynastego, w niedzielę. Samolot odlatywał o ósmej rano. O szóstej wsiadła do samochodu. O niczym nie wiedziała. Mijała czołgi, ale myślała, że to jakieś kolejne manewry zaprzyjaźnionej armii. Dojechała na lotnisko. Dopiero po dwóch godzinach czekania lot oficjalnie odwołano. * * * Wracać? Czekać? Jak długo? Co będzie, jeżeli wrócę? Co będzie, jak nie wrócę? Telefony nie działają. Krążą koszmarne plotki. Czy można pod koniec XX wieku w Europie Wschodniej, ale było nie było Europie, odciąć spory kraj od reszty świata? Zmienić go w obóz wojskowy? Żaden problem. * * * Gdyby wojsko nie zamknęło lotnisk, pewnie wróciłbym od razu. Po tygodniu zacząłem się wahać. 20 grudnia pojechałem na lotnisko Heathrow, żeby odprowadzić Ninę Darnton. Nina, dziennikarka z „Newsweeka" odleciała z Warszawy do Londynu dwunastego grudnia o dziesiątej wieczorem. Ostatnim samolotem, który wypuszczono. Tuż przed odlotem zadzwoniła z Okęcia do męża. John Darnton, korespondent „New York Timesa" powiedział, że wszystko w porządku, nic ciekawego się nie dzieje. Godzinę później czołgi toczyły się po ulicach. Nina była przerażona, zostawiła w Warszawie dwie małe córeczki. Czekaliśmy na pierwszy samolot, który wypuszczono z Polski. Miał od razu wracać do Warszawy. Odlot się opóźniał. Czekaliśmy z tłumem pasażerów. Ludzie mówili niewiele, wymieniali podejrzliwe spojrzenia. Nikt nie miał przypiętego znaczka „Solidarności". Strach, dobry znajomy mieszkańców wschodniego bloku, był znowu z nami. Parę dni później. Marsz protestacyjny przed polską ambasadą w Londynie. Ozdobne firanki w oknach falują. Spomiędzy nich wygląda oko kamery. Posiadacze polskich paszportów narzekając na zimno podnoszą kołnierze i nasuwają czapki na oczy. Boją się, że ich nakręcą — myślę ironicznie, i nagle zauważam, że mam podniesiony kołnierz i nasuniętą na oczy czapkę... 7°4 FELIETONY I INNE... * * * Teraz to wszyscy chcą ze mną rozmawiać. Niekoniecznie o sztuce. Telefony z sześciu gazet. Potem z telewizji BBC - „chcemy wiedzieć, co pan sądzi o stanie wojennym". No i tak. Jakpowiem, toniemapoco wracać... Jak nie powiem, straszny wstyd. To co? Może przyjść i nic nie powiedzieć? Albo powiedzieć, że nie interesuję się polityką, tylko sztuką... Albo o litość, że niby mam w Warszawie małe dziecko, a moja żona właśnie została wyrzucona z pracy. A tak nawiasem mówiąc, co za skurwysyn podał im mój numer telefonu. Pewnie ktoś, kto chce mnie zniszczyć, albo ktoś kogo też dopadli i nie chce być sam. Parę dni później wybitny polski reżyser wymyka się z lotniska tylnymi drzwiami, żeby schować się przed dziennikarzami. Wybitny polski pisarz odbierając telefon zmienia głos imówi, że już wyjechał. Mój Boże, co się z nami stało... Jak mogliśmy do tego dopuścić... * * * Mały strach za granicą i duży strach w kraju. Nocne aresztowania, wyważanie drzwi, małe dzieci porywane do sierocińców. Ciężko chory na serce Jan Józef Lipski wprowadzony na salę sądową w kajdankach, jak niebezpieczny przestępca. Listy lojalności, 7 lat za udział w strajku. Za rozmawianie z korespondentami zagranicznymi grozi 15 lat więzienia. * * * W Londynie mogę bez zakłóceń odbierać polskie radio. Dowiaduję się, że już tylko 5 dni do końca karnawału. Potem wywiad ze sławnym producentem ciastek. W październiku 1981 prezes Radiokomitetu przyznał na zebraniu kierownictwa telewizji, że sytuacja się tak skomplikowała, że są zmuszeni każdego dnia jednak przekazywać pewną ilość prawdziwych informacji. Po normalizacji sprawy mają się lepiej. Na ulicach wojsko, czołgi, gaz, strzelanina, w telewizji cały naród oddycha z ulgą i dziękuje wojsku i milicji za udaną okupację. Fabryki strajkują albo pracują na pół pary, ale w telewizji od czasu wprowadzenia stanu wojennego produkcja wzrosła o 500%. * * * Wyjechałem z Polski na tydzień, osiem miesięcy temu. Pierwsze dwa przeszły mi na ciężkim polskim alkoholizmie. Wracać? Nie wracać? Co będzie, jeżeli wrócę? Co będzie, jak nie wrócę? Przestałem pić, ale za wiele to nie pomogło. Pomyślałem, że jeżeli nie zacznę pisać, wykończę się na dobre. Pisać po polsku, ale bez cenzury. Ci, których szczęśliwie nie dotknęło pisanie „pod cenzurą", omijanie jej, oszukiwanie, tworzenie systemu aluzji i paraboł, przenoszenie akcji do XVI wieku, nie rozumieją, o czym mówię... Teraz mogę pisać wprost. Cały wypracowany przez lata warsztat zaczyna zgrzytać i sypać się. Następna reakcja. Mogę pisać to, co chcę, więc DUŻY STRACH, MAŁY STRACH 7°5 muszę iść na całość. Polska jest zakneblowana, ale ja nie. Trzeba mówić prawdę, oskarżać. Napisałem i wyrzuciłem. Z literaturą nic to wspólnego nie miało. Pracuję teraz nad sztuką teatralną. Język, którym mówią moi bohaterowie jest bardzo ważny. Pochodzi ze smutnych polskich ulic, z nostalgicznych restauracji, w których nie można nic zjeść, ze skorumpowanego życia. Akcja mojej ostatniej książki dzieje się w czasie strajku, w Stoczni Gdańskiej. Jest wewnętrznym monologiem małego człowieczka, konfidenta policji, który stracił umiejętność rozróżniana dobra od zła. Jego język przestał być instrumentem komunikacji, stał się kombinacją sloganów partyjnych, telewizyjnych komunikatów i lumpenproletariackiego żargonu. W Ameryce taki język nie istnieje. Pisząc sztuki w Nowym Jorku muszę myśleć o tłumaczeniu. Ale kto będzie to chciał i umiał mnie przetłumaczyć. Myślę ciągle po polsku i amerykańskie problemy nie za bardzo mnie obchodzą. Powinienem wracać do mojego kraju, do rodziny, do języka. To jak? Wracać, nie wracać? Co będzie, jak wrócę? Co będzie, jak nie wrócę? List do amerykańskiego ^ar^ądu Pen-Clubu Związek Literatów Polskich został rozwiązany. W oficjalnym komunikacie poskarżono się, że pisarze wymusili tę decyzję wbrew woli i intencji władz politycznych. To trudne i bolesne dla władz posunięcie ma być kolejnym krokiem na drodze do normalizacji życia w kraju i w środowisku pisarzy. Jako wiceprezes oddziału warszawskiego ZLP i ponieważ przebywam akurat w Nowym Jorku, i procesowi normalizacji poddać mnie chwilowo nie można, chciałbym napisać parę słów o historii tego wymuszenia. ZLP od pierwszej chwili narodzin „Solidarności" opowiedział się po stronie robotników, a następnie, zamiast wyrazić entuzjazm dla udanej akcji policji i wojska, protestował. Decyzja rozwiązania ZLP nie jest więc niczym zaskakującym i nie ma powodu wątpić, że zapadła parę miesięcy temu. Sprawa samego rozwiązania była nieco kłopotliwa. Władza w Polsce nieustannie deklaruje, że jest mecenasem sztuki i najlepszym opiekunem artystów, co pokrywa się z pałowaniem pisarzy, ostrzeliwaniem ich z armatek wodnych, wsadzaniem ich do więzienia czy rozwiązywaniem związku tylko o tyle o ile. Dlatego uruchomiony został tzw. myślący rozum partii. Mówiąc inaczej, władze przystąpiły do składania dowodów najlepszej woli i szczerości intencji. Odbywało się to za pomocą szeroko rozreklamowanej w prasie akcji negocjacyjnej. Warunki stawiane przez władze Zarządowi Głównemu były dla przyzwoitych ludzi niemożliwe do przyjęcia. Negocjować więc można było śmiało. W czasie negocjacji prasa wzruszała społeczeństwo opisem krzywd i poniżeń, jakie znosi władza ze strony pełzającej ekstremy z Zarządu Głównego. Równocześnie na łamach tychże samych gazet przemykał łagodnie cykl artykułów, przedstawiający niemal wszystkich wybitnych pisarzy jako grafomanów, koniunkturalistów i agentów obcych wywiadów. Słowem, zgodnie z pomysłami Franza Kafki, nie wiadomo dlaczego uważanego w krajach kapitalistycznych za symbolistę, powróciły pogodne czasy z lat pięćdziesiątych, kiedy to człowiek kładł się do łóżka jako lojalny obywatel, a budził się rano jako znany szpieg japoński albo karaluch. Najciekawsze, że władze atakujące ZLP za brak kontaktu z władzami politycznymi kraju, denuncjowały jednocześnie w gazetach wielu obecnych pisarzy opozycyjnych jako związanych niegdyś z socjalizmem, skromnie uważając, że nic tak nie LIST DO AMERYKAŃSKIEGO ZARZĄDU PEN-CLUBU 707 kompromituje pisarza w oczach narodu, jak fakt, że kiedyś w socjalizm uwierzył i miał z władzą polityczną kontakt. Następnie, jako że — jak powszechnie wiadomo — władza w kraju socjalistycznym bardzo nie lubi wtykać nosa w autonomiczne sprawy pisarzy, zastosowano ulubiony w państwach o przodującym systemie chwyt, to znaczy uruchomiono grupę pisarzy-patriotów. Grupa ta, „ideowo związana z lewicą polityczną i społeczną, nie mogła zaakceptować powstałej sytuacji", i wezwała władzę na pomoc. Można więc śmiało powiedzieć: mało, że władza bardzo niechętnie rozwiązała związek, to jeszcze zrobiła to na prośbę pisarzy. Cała operacja jest zgodna z duchem obecnej sytuacji w Polsce - to znaczy bardzo groźna, ale zupełnie niepoważna. Oczywiście, na miejsce rozwiązanego związku władze powołają nowy, mocno związany z lewicą społeczną i polityczną. Będzie to związek pisarzy bez pisarzy... List do redakcji „Res Pub lica r.) Było inaczej Dopiero w maju dotarł do mnie listopadowy numer „Res Publiki", a w nim fragmenty dziennika amerykańskiego Tomasza Jastruna. Wspominając spotkanie ze mną pisze Jastrun: „Idziemy dłuższy czas w milczeniu, aż tu niespodziewanie wpycha mnie (to ja wpycham - przyp- JG) do niewinnie wyglądających drzwi. Stoimy obaj ubrani, a wokół przemieszczają się nie ubrane kobiety. Speszyłem się. Nie jestem przyzwyczajony do takiej niesymetryćzności. Chwyta mnie (JG) za rękaw, bo już uciekałem, i pociesza, że to nie żaden burdel, a jedynie peep-show. Unosi się zasłona i rzeczywiście, za szybką leżą dwie osobniczki płci żeńskiej, biała i czarna, i obie przysysają się, że tak powiem, do swoich części miękkich. Miałem wrażenie, że bardzo się męczą i żal mi się zrobiło kobiet. Jedna nawet pomachała do mnie wolną ręką, nie wiem z jakiego powodu. W każdym razie postanowiłem nie reagować, bo nie wiadomo przecież, jakie w tym niezwykłym miejscu panują zwyczaje. - A to, bracie, jest burdelik dla mężczyzn, którzy lubią kobiety ciężarne — pokazuje (JG) niepozorny budyneczek. - Co ty powiesz! - Tak jest, bracie - i (JG) patrzy na mnie z triumfem - nie jest lekko. - Ano nie jest - przyznaję". Otóż chciałem publicznie przeprosić Tomasza Jastruna za to, że wejście do peep-show na 42 ulicy, otoczone grupką zapraszających do środka alfonsów i ozdobione zdjęciami kopulujących par, wydało mu się „niewinnie wyglądającymi drzwiami" prowadzącymi zapewne do Biblioteki Kongresu. Chciałem go także przeprosić za to, że kiedy chciał uciekać, obezwładniłem go (wolną ręką, bo drugą wykupywałem dla nas bilety) i ściągnąłem po krótkiej walce na dolne piętro, gdzie moja ofiara doznała lekkiego szoku. A teraz co do machania osobniczki „płci żeńskiej"; w ten istotnie nieco prymitywny sposób upadła kobieta próbowała wyrazić swój podziw dla urody LIST DO REDAKCJI „RES PUBLICA" 709 Tomasza Jastruna. Zwłaszcza - jak mi później powiedziała - ujął ją wypisany na jego obliczu wyraz uczciwości i dobroci. Ten „burdelik dla mężczyzn, którzy lubią kobiety w ciąży", co go ze zrozumiałym „triumfem" pokazywałem Tomaszowi Jastrunowi, jest już zamknięty. Ale na jego miejscu otworzono burdelik dla kobiet, które lubią mężczyzn w ciąży. Podjąłem tam pracę w pełnym wymiarze godzin... — „Tak jest, bracie, nie jest lekko." Serdecznie pozdrawiam, w imieniu swoim i innych niesprawnych umysłowo i moralnie osobników, którzy po grudniu '81 nie wrócili do Polski. Z Warszawy na Off-Broadway * - „Właściwie dlaczego pan pisze?" - zapytał mnie kiedyś oficer Służby Bezpieczeństwa w Warszawie. - „Inteligentny człowiek nie pisze, inteligentny człowiek nie zostawia za sobą żadnego śladu." W najczarniejszych latach stalinizmu, kiedy byłem małym chłopcem, ojciec zabrał mnie na wystawę pt. „Oto Ameryka", na placu Dzierżyńskiego w Warszawie. Feliks Dzierżyński, jeden z polskich bohaterów narodowych, pierwszy szef sowieckiego KGB (wówczas Czeka), znany był z tego, że bardzo lubił małe dzieci, chociaż często nie lubił ich rodziców. Na wystawie pokazywano: jaskrawe krawaty, krzykliwe reklamy, płonące krzyże Ku-Klux-Klanu, oraz żuka z Colorado, który wytrenowany w specjalnych obozach w Bawarii, zrzucany nocami z samolotów pożerał socjalistyczne ziemniaki. Wszystko to odbywało się przy dekadenckich dźwiękach boogie-woogie. Wystawa wzbudzić miała pogardę i niesmak. Wyszło odwrotnie. Tysiące warszawiaków w odświętnych ubraniach czekało codziennie w kolejce równie długiej jak przed Mauzoleum Lenina w Moskwie, i w uroczystym milczeniu, patrzyło na krawaty, z szacunkiem słuchało woogie-boogie, pragnąc przynajmniej w ten sposób wyrazić ślepą i beznadziejną miłość do Stanów Zjednoczonych. Czwartego grudnia 1981 roku przyjechałem do Londynu na premierę mojej sztuki (Kopciuch], w Royal Court Theatre. Kupiłem zapasy żywności dla rodziny w Polsce i właśnie zamierzałem wracać, kiedy wprowadzono stan wojenny. Samoloty nie latały, wracać na razie nie było jak. Jako że Kapciach był wielkim prestiżowym sukcesem obliczyłem, że pieniędzy starczy mi co najmniej na trzy tygodnie. Jedynym rozsądnym wyjściem wydało mi się pogrążenie w alkoholizmie... Niespodziewanie Joe Murphy, rektor sławnego Bennington College w stanie Yermont, zaprosił mnie na wykłady, a mój wielki przyjaciel z International Writers Program w Iowa, Paul Engle, przysłał mi pieniądze na bilet. Urzędnik imigracyjny Amerykańskiej Ambasady w Londynie ze sceptycznym uśmiechem słuchał zapewnień, że powodem mojego przyjazdu do Stanów Zjednoczonych nie jest ani chęć rozsiewania chorób wenerycznych, ani przygotowanie zamachu na prezydenta, tylko spełnienie młodzieńczych marzeń o wystawieniu sztuki na Broadwayu. Tekst drukowany w „The New York Times". Z WARSZAWY NA OFF-BROADWAY "" Po półgodzinnym przesłuchaniu, gdybym miał choć odrobinę godności powinienem obrazić się i wyjść. Ale przypomniało mi się ostrzeżenie redaktora gazety, w której kiedyś pracowałem: „Januszku, zawsze wystrzegaj się pierwszych reakcji, mogą być uczciwe". Spokorniałem i drzwi do Demokracji uchyliły się przede mną. W pół roku później ubrany w swój odświętny emigracyjny garnitur ustawiłem się w kolejce po zniżkowe bilety do teatru na Broadwayu. Trochę mnie dziwiło, że na afiszach nie widzę nazwisk wielkich amerykańskich dramaturgów, ale pocieszyłem się, że widocznie świat poszedł naprzód, a teatr wraz z nim. Z drugiej strony w Związku Radzieckim nazwiska wielkich pisarzy też poginęły, i to często razem z ich właścicielami. Chyba że zdarzyło im się przenieść właśnie do Ameryki. Tak więc obejrzałem z należytym szacunkiem 48 sztuk i nie zrażony tym doświadczeniem pomyślałem, że Amerykanie z pewnością wiedzą, co robią, tyle że jak na razie Broadway jest nie dla mnie. Tak więc wiosną 1983 roku zdecydowałem się na realistyczny kompromis i zacząłem szukać kontaktu z teatrami z Off-Broadway. Jedyny producent z Off, do którego po niecałych ośmiu miesiącach podchodów udało mi się dotrzeć, jeszcze przed otworzeniem egzemplarza sztuki zapytał: jak duża jest obsada? Kiedy powiedziałem, że najwyżej 14 osób, zapytał, czy mogę zmniejszyć liczbę bohaterów do siedmiu, jako że za jego pamięci żadna sztuka z większą niż siedmioosobowa obsadą nie była wystawiona na Off-Broadway. Z godnością odpowiedziałem: nie. Producent wyglądał na rozbawionego, ale uścisnął mi dłoń i powiedział, że jeżeli zmienię zdanie, mogę do niego zadzwonić. Rozpierała mnie wtedy pycha. Na Off-Off Broadway wystawiono właśnie moje 4 jednoaktówki, których w Polsce nie wystawiono, i z miejsca załapałem $250. Następnie w bardzo dobrej dzielnicy (róg Madison i 74 ulicy) znalazłem na śmieciach prawie nowy materac i działający czarno-biały telewizor. Co więcej, mój przyjaciel architekt, piastujący stanowisko kucharza w MacDonaldzie i mieszkający w najelegantszej części Wschodniego Harlemu, podnajął mi za grosze połowę swojego pokoju, w której zmieścił się mój materac i jeszcze trochę miejsca zostało. Na przyszły tydzień byłem umówiony z bardzo wpływową osobą z amerykańskiego Pen-Clubu. A ponadto rozesłałem egzemplarze Kopciacha wraz ze świetnymi recenzjami z Londynu do 48 teatrów w Stanach Zjednoczonych i lada chwila oczekiwałem lawiny propozycji. Tak więc zakupiłem zapas instant coffee, ozdobne talerze-j ednorazówki i nie martwiąc się o cenzurę kończyłem pisać sztukę - Fortynbras się ttpil - groteskowo makabryczną wersję Hamleta z norweskiego punktu widzenia. Moja zdjęta w Polsce przez cenzurę książka Moc truchleje została wydana w podziemiu i ukazała się w Anglii, Francji, w Niemczech Zachodnich i w Szwajcarii, co przyniosło mi co najmniej trzy tysiące dolarów. A bardzo dobry agent literacki zgodził się mnie reprezentować i obiecał, że uczyni mnie sławnym i bogatym. Z Polski też nadchodziły krzepiące wiadomości: moja żona Ewa została wyrzucona z pracy, ale nie aresztowana. A córeczka rozwijała się harmonijnie i w wieku trzech lat znała już takie słowa jak: paszport, gaz łzawiący, czołg i pałka. Raczej śmieszyło mnie niż martwiło, że w Nowym Jorku nie ma pieniędzy na i4-osobową sztukę. W Polsce, gdzie jak wiadomo pieniędzy nie ma w ogóle, dyrektor teatru nawet nie mrugnie okiem, kiedy mu się przyniesie sztukę na 30 aktorów i 20 statystów. Ktoś chorobliwie nieufny może zapytać, jak to jest możliwe. Odpowiedź jest prosta. W Polsce na wszystko, włączając w to pieniądze, należy patrzeć zgodnie z marksistowską dialektyką jako na zjawisko niejednorodne. Jeżeli pieniędzy nie ma w ogóle, to jest tak samo, jakby ich ilość była nieograniczona. Spełniony zostać musi tylko jeden warunek. Sztuka ma bronić wartości naszego gorącego humanizmu. Ktoś chorobliwie podejrzliwy mógłby zapytać, jaka jest różnica pomiędzy naszym gorącym humanizmem a humanizmem zwykłym? Odpowiedź jest prosta: Nasz jest lepszy. W związku z tym w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w Polsce nie wystawiono niemal żadnej prawdziwej komedii. To, z czego wolno się śmiać, nikogo nie śmieszy. To, z czego ludzie się naprawdę śmieją, nie zostaje puszczone przez cenzurę. Sprawa z tragedią wygląda jeszcze bardziej ponuro. Mój pierwszy utwór napisany dla teatru reprezentował humanizm raczej chłodny. Akt pierwszy rozgrywał się wśród alkoholików w obskurnej knajpie. Drugi w pociągu jadącym donikąd. Cenzor zażądał, aby akt pierwszy wykreślić, przez co sztuka zyska na zwartości, a w drugiej części znaleźć jakieś miejsce, do którego pociąg jedzie. Z godnością odpowiedziałem: nie. Cenzor wyglądał na rozbawionego, ale uścisnął mi dłoń i powiedział, że jeżeli zmienię zdanie, mogę do niego zadzwonić. To był dopiero początek i gdybym miał więcej rozumu, już wtedy odczepiłbym się od pisania na zawsze. Zamiast tego z reżyserem mojej sztuki udaliśmy się do Spatifu. Przy czarnej kawie rozpoczęliśmy rozmowę utrzymaną w tonacji bohaterów Corneille'a. Potem zamówiliśmy pół litra, potem jeszcze pół i rozmowa zaczęła łagodnie ześlizgiwać się z Corneille'a na Dostojewskiego, ze specjalnym odniesieniem do jednego z bohaterów Zbrodni i kary, Marmieładowa, znanego z upodobania do alkoholu i masochizmu. Krótko mówiąc, wdaliśmy się w negocjacje z cenzurą. Po pół roku osiągnęliśmy dość honorowe porozumienie: Knajpa została wycięta, ale pociąg dalej jechał donikąd. Ktoś chorobliwie podejrzliwy mógłby zapytać, jaka jest różnica pomiędzy dość honorowym porozumieniem a porozumieniem normalnym? Odpowiedź jest prosta: Dość honorowe jest niehonorowe. Sztuka ostatecznie nie została wystawiona, ponieważ akurat pierwszy sekretarz KC wybierał się z przyjacielską wizytą do Moskwy i cenzura zatrzymywała wszystkie utwory o podróżach, z Podróżami Guliwera włącznie. Niemniej dostałem zaliczkę na nową sztukę, która starczyła mi na rok życia. Tymczasem moja sytuacja w Nowym Jorku cokolwiek się pogorszyła. Ktoś włamał się do mieszkania i skradł działający czarno-biały telewizor. Urząd Emigracyjny zrobił nalot na MacDonalda i deportował architekta, który, jak się okazało, nie miał pozwolenia na pracę. Zacząłem co dwa tygodnie zmieniać mieszkania, bezlitośnie wprowadzając się do bliższych i dalszych znajomych. Nie mogłem spać, a kiedy zasypiałem, dręczyły mnie koszmary senne z Polski. Od rana ukrywałem się przed dozorcą, a mój agent literacki ukrywał się przede mną. Z 48 kopii Kopciucha siedem wróciło z identycznie brzmiącymi listami. Teatry gorąco dziękowały mi za wyjątkową szansę, jaką było dla nich zapoznanie się z moją sztuką, wyrażały żal, że nie mogą jej wystawić, i pewność, że inne teatry to zrobią. Pozostałe kopie nie wróciły do tej pory. Bardzo ważna osoba z amerykańskiego Pen-Clubu, wyraźnie wiedząc coś niecoś o szansach pisarzy emigracyjnych, zapytała, czy nie mam przypadkiem doświadczenia jako górnik. Z Immigration Office zamiast zielonej karty otrzymałem po 8 miesiącach wiadomość, że według komputerów nie istnieję. A gdybym upierał się przy tym, że istnieję — zostanę deportowany. A rodzina w Polsce zaczęła upominać się o pieniądze. Dwa teatry w Niemczech Zachodnich zawiadomiły mnie wprawdzie, że Kopciucha chcą wystawić, ale nie mogą, bo mój agent im nie oddzwania. Udałem zdziwienie, żeby się nie przyznać, że mój agent ze mną też nie rozmawia. Na wszelki wypadek pomodliłem się, po czym po raz 48 wykręciłem numer telefoniczny agenta i 48. raz przeliterowałem swoje nazwisko sekretarce — nie pomogło. W tej sytuacji dla rozjaśnienia umysłu udałem się do irlandzkiego baru na rogu 14 ulicy i 7 Alei. Po pięciu podwójnych „absolutach" pomysł wykreślenia siedmiu postaci ze sztuki wydał mi się całkiem dobry. Zadzwoniłem do producenta, że się zgadzam i wesoło zabrałem się do zabijania Kopciucha, kiedy z pewnym opóźnieniem cud się jednak zdarzył. Jeden z najsławniejszych producentów nowojorskich — Joe Papp — odpowiedzią] na mój telefon i zgodził się sztukę bez żadnych cięć wystawić. Kopciuch wystawiony po raz pierwszy w New York Shakespeare Festival w lutyrr 1984 miał bardzo dobre recenzje. Sztuka szła przez parę miesięcy. Udzieliłem kilki: wywiadów kilku wyrafinowanym czasopismom z bardzo niewielką liczbą czytel ników. Kilka europejskich teatrów kupiło prawa do sztuki, a moja powieść Mo* truchleje wyszła w Nowym Jorku. Komputer najwyraźniej mnie znalazł, bo dostałem prawo do stałego pobyti w Stanach Zjednoczonych. Otworzyłem konto w Chase Manhattan Bank, a moje rodzinie pozwolono wyjechać z Polski. Ponadto wynająłem mieszkanie w umiar kowanie bezpiecznej dzielnicy Manhattanu i z nonszalancją zainwestowałem swoji oszczędności w cztery zestawy krat do okien i 8 kłódek. Zwłaszcza że Joe Pap] zorganizował próbne czytanie Fortynbrasa z Raulem Julia, Derkiem Jacob i F. Murray Abrahamem w rolach głównych i kupił prawa do wystawienia sztuki Na zamówienie teatru w Woodstock zabrałem się do pisana nowej sztuki pl Polowanie na karaluchy. Wszyscy klepali mnie po plecach i mówili: „Przebiłeś się! Masz sukces!" Potec obliczyłem, że za mój sukces mogę przeżyć wygodnie od trzech do czterech miesięcj FELIETONY I INNE... Wracając do wspomnień. Pierwsza powieść, jaką napisałem w Polsce, dotyczyła tzw. czerwonej burżuazji. Bohaterami były nietykalne dzieci dygnitarzy partyjnych, które w głodującym kraju wożono do szkoły czarnymi limuzynami, a na wakacje wysyłano do Monte Carlo. Przeczytawszy książkę cenzor powiedział: „Wszystko to prawda, wszyscy o tym wiedzą. Ale pisanie o rzeczach powszechnie znanych z artystycznego punktu widzenia mija się z celem. Dlatego zatrzymuję pana książkę nie z powodów artystycznych, tylko politycznych." Książki nie opublikowano, a ja zostałem wezwany na przesłuchanie. Ale z drugiej jednak strony dostałem zaliczkę na napisanie dwóch scenariuszy, co pozwoliło mi żyć spokojnie około dwóch lat. „Przebiłeś się, Janek, masz sukces! — Ale z tego nie wyżyjesz" — powiedział mi znajomy pisarz czeski, który odnosił sukcesy w Nowym Jorku od 1968 roku. „Uratować cię mogą tylko stypendia. Musisz natychmiast poprosić pięciu wielkich pisarzy o rekomendacje i składać podanie do Smithonian, National Endowment, Guggenheima i 48 innych fundacji. Oczywiście nigdy ich nie dostaniesz, niemniej musisz je składać co rok, żeby wyrobić sobie nazwisko u wpływowych ludzi." „Uratować cię może tylko wielki agent literacki. Ale wielki agent nie zgodzi się ciebie reprezentować" - powiedział mi pisarz węgierski, który szukał wielkiego agenta od 1956 roku. Wielki agent zgodził się jednak ze mną porozmawiać. Siedzieliśmy w jego biurze na szczycie drapacza chmur. Na ścianach wisiała opatrzona dedykacjami historia teatru, filmu i literatury. Padał deszcz. Pod nami rozciągał się niewidoczny we mgle Manhattan z jego teatrami i urzędami emigracyjnymi. Poprosiłem wielkiego agenta o pomoc. „Cóż ja mogę — skromnie rozłożył ręce. — Ja nie mogę nawet zatrzymać tego deszczu." Z wirtuozerią gracza w trzy karty z 42 ulicy tasował moje kontrakty, z których nic nie rozumiałem. Listy z teatrów z Niemiec Zachodnich, Belgii, Francji i Argentyny, na które mój poprzedni agent nie odpisywał, i maszynopisy nowych sztuk - pozbawiając mnie resztek złudzeń. „Z każdej następnej produkcji Kopciucha, po odliczeniu procentów dla teatrów, tłumacza, osoby, która zamerykanizowała angielski tekst i agenta, otrzymasz 20%. Fortynbras się upił— spojrzał na mnie rozbawiony. — Kogo w Nowym Jorku obchodzi norweski książę, który pojawia się na scenie w ogóle dwa razy, w tym raz po śmierci głównego bohatera. W amerykańskich inscenizacjach Hamleta na ogół dla zmniejszenia kosztów produkcji tę postać się wycina. Polowanie na karaluchy - posmutniał. - Czy ty sam poszedłbyś na sztukę, która ma insekty w tytule? Poza tym, co masz nowego do powiedzenia o karaluchach? One są z nami od tysięcy lat. Sukces już masz. Ale jeżeli chcesz dodatkowo przeżyć, musisz pisać o czymś, co wisi w powietrzu." „Czarnobyl?" — zręcznie podchwyciłem. Machnął ręką. „Na to już za późno. W tej chwili w samym Nowym Jorku 48 scenarzystów kończy scenariusze o Czarnobylu. A 48 już gotowych czeka na realizację w Los Angeles." Z WARSZAWY NA OFF-BROADWAY 715 Na zewnątrz nieszkodliwy deszczyk padał na 48 scenarzystów w Nowym Jorku piszących scenariusz o nuklearnej eksplozji w Czarnobylu. Trochę bardziej zatruty padał na 48 scenarzystów na Ukrainie, piszących scenariusze o problemie bezdomnych w Nowym Jorku. Nie wiem dlaczego - może z powodu pogody - poczułem się lekko przygnębiony. Ale zaraz, zaraz, tak nie można, w końcu to jest Ameryka. Karaluchy dostały świetne recenzje w Woodstock, potem wziął je wielki producent w Nowym Jorku. Potem zgodził się je reżyserować Arthur Penn („Bonny and Clyde", „Obława", „Mały Wielki Człowiek"), a potem już poszło. W tej sytuacji przepełniony wdzięcznością udałem się do irlandzkiego baru, który przedtem tak bardzo mi pomógł... Kiedy nad ranem wróciłem do domu, w skrzynce na listy znalazłem wezwanie z Urzędu Podatkowego. Chodziło o sprawdzenie moich dochodów z roku 1984, kiedy to premiera Kopciucha i mój wyuzdany styl życia przyciągnął uwagę komputerów. Znowu zostawiłem za sobą ślady. Dookoła Gombrowicza W drugiej połowie lat sześćdziesiątych, w czasie największego napięcia w stosunkach rosyjsko-chińskich, żołnierze chińscy wychodzili całymi oddziałami na brzeg rzeki Amur, spuszczali spodnie i wypinali gołe tyłki na stronę sowiecką. Rosjanie wpadli wtedy na dość świeży pomysł. Udekorowali swój brzeg rzeki portretami Mao. Nie mogąc wypinać się na twarz przywódcy, Chińczycy odpowiedzieli zamknięciem wydziału rusycystyki na Uniwersytecie w Pekinie. Historię tę opowiedziała mi chińska tłumaczka. Kiedy zabroniono jej tłumaczenia Dostojewskiego, przełożyła na chiński Klub Pickwicka. Najlepiej wyszedł na tym Dickens. Druga część tej historii bliska jest w klimacie książkom Kundery. Pierwsza - to interesujące zastosowanie gombrowiczowskiego pojedynku na miny, grymasy i maski. Gombrowicz zawsze uważał się za realistę. Na wydany przed wojną egzemplarz Ferdydurke wpadłem w połowie lat pięćdziesiątych. Miałem wtedy lat czternaście i na dwa lata przed maturą byłem wszechstronnie przygotowany do życia. Z literatury współczesnej znałem kilkanaście książek, które zaczynały się zdaniem: „Komendant i komisarz w milczeniu patrzyli jeden na drugiego, wszystko było jasne bez słów", i kilkanaście, które się tym zdaniem kończyły. Z historii literatury polskiej znałem na pamięć dwie pierwsze księgi Pana Tadeusza, a z literatury światowej zakończenie poematu Cyganie Puszkina. Puszkin się z Mickiewiczem przyjaźnił, co było jednym z dowodów na długie tradycje przyjaźni polsko-sowieckiej. Nie znałem Dostojewskiego, który się z żadnym Polakiem nie przyjaźnił i wierzył w Boga. Fakt nieistnienia Boga został później, dzięki bezpośredniej obserwacji, potwierdzony przez sowieckich kosmonautów. Na egzaminie z historii powiedziałem, że historii nie należy się uczyć, tylko należy ją tworzyć. Nauczyciel się przestraszył i zdałem. Owszem, czasami nie wszystko mi się zgadzało. Ale kiedy pytałem ojca, „dlaczego oni co innego robią, a co innego mówią?", odpowiadał: „Zaczekaj synku, jak dorośniesz to zrozumiesz". Tak harmonijnie rozwijała się moja osobowość do czasu, kiedy sąsiad, który prowadził prywatną bibliotekę, został aresztowany za szpiegostwo przemysłowe na rzecz Japonii, a jego żona zaczęła z płaczem rozdawać książki. Wziąłem * Tekst wygłoszony na sesji amerykańskiego Pen-Clubu poświęconej Gombrowiczowi. Drukowany w paryskiej „Kulturze". DOOKOŁA GOMBROWICZA 717 dziesięć na próbę. Ferdydurke była wciśnięta miedzy Niepokoje wychowanka Torlessa i Notatki ^pod^iemia. Oznaczało to, że szpieg przemysłowy wiedział sporo o literaturze. W takim stanie ducha zanurzyłem się w żywiole gombrowiczowskiego absurdu. Dekoracje się nie zgadzały. Polska ziemiańsko-szlachecka już nie istniała. Ale nad krajobrazem po bitwie, gęba i pupa, czyli deformacja i degradacja świeciły pełnym blaskiem. Wychowany na literaturze, w której erotyzm manifestował się głównie w nie odwzajemnionej miłości do ojczyzny, wpadłem w świat erotyzmu wysoce nielegalnego. Oto powodowany postępowym masochizmem panicz próbuje przełamać bariery klasowe i pobratać się z parobkiem. Robi mu wykład z egaUtaryzmu, po czym, aby go ośmielić prosi, a następnie błaga: „Daj mi po mordzie". Wszystko na nic. Dopiero kiedy doprowadzony do ostateczności panicz wrzeszczy: „Daj, psia krew, kiedy ci każę", hasła Rewolucji Francuskiej triumfują i paniczowi „świeczki stanęły w oczach". Czytałem tę książkę w czasach, kiedy podział na wyższych i niższych został już w Polsce zastąpiony podziałem na równych i równiejszych. A parobek walił pana w pysk bardzo chętnie i z własnej inicjatywy. Najbardziej jednak zachwycił mnie w Ferdydurke język. Język żywiołowej parodii, przezabawna kombinacja stylów, konwencji i epok. Przedrzeźniający rzeczywistość i przedrzeźniający siebie. W czasach obowiązującej nowomowy obcowanie z nim to była rozpusta. Nowomową Gombrowicz nigdy się nie zajmował. Na szczęście dla siebie był od niej za daleko. Ale parodia i groteska nie dopuszczają do głosu uczucia. Programowo spontaniczne pisarstwo Gombrowicza przypomina niekiedy po mistrzowsku rozgrywane partie szachów. W terminologii szachowej istnieje pojęcie: „gra czarnymi". Jak wiadomo, partię rozpoczynają pionki białe. Czarne są spóźnione o jeden ruch. Odpowiadają, kontrują, dopiero później mogą przejąć inicjatywę. Ferdydurke to pastiszwolteriańskiej powiastkifilozoficznej. Trans-A.tlantykkontt\i}e.Pana Tadeusza. Ślub i Iwona, księżniczka burgunda, parodystycznie odwołują się do Szekspira. Gombrowicz zawsze gra czarnymi. Gombrowicz napisał kilka znakomitych sztuk. Ale sam do teatru nie chodził. Prawdopodobnie rola widza, nawet widza własnej sztuki, wydawała mu się za mało atrakcyjna. Wolał sam grać i reżyserować. Robił to codziennie, ale był aktorem wybrednym, rolom, które oferowało mu życie, przyglądał się z wyższością. Przerabiał je, wywracał do góry nogami, pomnażał o kilkanaście wariantów i dopiero wtedy zapraszał publiczność. Próby generalne odbywały się w kawiarniach, premiery na stronach książek, recenzje ukazywały się w Dziennikach. Grał, czyli był, był szczery, ponieważ był sztuczny. Oskar Wilde napisał w Portrecie Doriana Graya: „Tylko zupełny prostak nie sądzi po pozorach". Gombrowicz pozory absolutyzuje. Podnosi je do rangi religii. Niebo jest puste. Pomiędzy ludźmi zaplecionymi bez pomocy węży w grupę Laokoona pracowicie uwija się maska. Inny specjalista od maski, Alfred Jarry, tak całkowicie wcielił się w swojego bohatera, błazeńskiego Króla Ubu, że umierając wykonywał ku przerażeniu obecnych 7i8 FELIETONY I INNE... serię grymasów, zdecydowany nie przyjąć drażniąco uroczystej maski końcowej. Umarł nie poddając się powadze śmierci, z wciśniętą między zęby wykałaczką. Na koniec jeszcze parę słów o kraju, emigracji, poczuciu humoru i poczuciu tragizmu. Schopenhauer napisał w swoich Aforyzmach, że: „Najmniej wartościowym rodzajem dumy jest duma narodowa. Kto bowiem się nią odznacza, zdradza brak cech indywidualnych... Każdy żałosny dureń, który nie posiada nic na świecie z czego mógłby być dumny, chwyta się ostatniej deski ratunku, jaką jest duma z przynależności do danego narodu. Z wdzięczności gotów jest bronić rękami i nogami wszystkich głupstw, jakie ten naród reprezentuje". Gombrowicz opracował i przygnębiająco udokumentował polskie w tej dziedzinie osiągnięcia. Schopenhauer zauważa brak cudzoziemców, którzy chcieliby udawać Niemca. Wszyscy podają się z reguły za Francuzów bądź Anglików. Obawiam się, że jeszcze trudniej byłoby znaleźć kogoś, kto podszywałby się pod Polaka. Gombrowicz nie miał co do tego złudzeń. Wiedział doskonale, że w międzynarodowej licytacji na ilość geniuszy „z naszym półfrancuskim Chopinem i niezupełnie rdzennym Kopernikiem..." nie mamy żadnej szansy. Witkacy, także wyprzedzający swój czas i równie przez rodaków nie rozpieszczany, powiedział, że „jest tylko jedna rzecz gorsza od urodzenia się garbatym, to jest urodzenie się garbatym artystą w Polsce". Tyle że bycie polskim pisarzem za granicą, to też niezły koszmar. Wilhelm Kostrowicki wprawdzie uważał się za Polaka, ale pisał po francusku, drukował pod pseudonimem Guillaume Apollinaire i przez całe życie rozpaczliwie próbował zostać legalnym Francuzem. W czasie wojny zgłosił się nawet na ochotnika do francuskiej armii i popadł w rodzaj patriotycznego szaleństwa, które wprawiało w osłupienie jego francuskich przyjaciół. Gombrowicz, jak wiadomo, zrobił odwrotnie. Ze swej polskości i prowincjonaHzmu zbudował bastion obronny. Zamiast Europę naśladować, wypowiedział jej wojnę, patriotyczne slogany zaś kwitował szyderczym grymasem. „Nigdy żaden naród nie potrzebował śmiechu bardziej niż my dzisiaj, i nigdy żaden naród mniej nie rozumiał śmiechu, jego roli wyzwalającej" - pisał w Dziennikach. Z kilkoma wyjątkami Polacy, i w kraju, i na emigracji, zareagowali na gombrowiczowską kurację śmiechem i ponurą dezaprobatą. Dzisiaj twórczość Gombrowicza zrobiła światową karierę... Odkąd umarł, także i Polacy są z niego dumni. My, Polacy, jesteśmy także bardzo dumni z Jana Pawła II. Ale nie mam wątpliwości, że gdyby to Polacy wybierali Papieża — wybraliby Francuza. Hamlet — końca wjeku * W drugim akcie Hamleta, w scenie drugiej, duński książę mówi: „Dania jest więzieniem". Zdanie to nie zwróciło szczególnej uwagi Goethego, kiedy oglądał inscenizację Hamleta w Getyndze. Kiedy w 1980 roku, tuż przed powstaniem „Solidarności", oglądałem Hamleta w Warszawie, reakcją na nie była burza oklasków. Hamleta grano już na kilkadziesiąt sposobów: jako melodramat kryminalny z życia duńskiej arystokracji, dramat metafizyczny, wiedeńską lekcję psychoanalizy, zestaw pytań egzystencjalnych i jeszcze parę innych. Aktualne znaczenie Hamleta zależy od koncepcji reżysera, ale może jeszcze bardziej zależy od widowni. Co innego znaczy Hamlet wystawiony w Mark Taper Forum w Los Angeles, a co innego w Teatrze na Tagance w Moskwie. Co innego w Kansas City, a co innego w Armenii. W końcu XX wieku Hamlet aż kipi od polityki. Ale polityka była w Hamlecie zawsze. Królowej Elżbiecie I dwór w Elsynorze i zasiadający na tronie morderca na pewno nie wydawał się szczególnie egzotyczny. Czasy były ciężkie. Sama ścięła ponad tysiąc głów (z głową Marii Stuart włącznie). Kiedy Szekspir opisał w Rys%ard%ie II scenę detronizacji — kazała ją wyciąć, niekoniecznie ze względu na niskie walory teatralne. Nie wiadomo, czy podobał jej się Hamlet, ale na pewno ucieszyła się, że młody dramaturg wykazał polityczną dojrzałość i umieścił akcję sztuki w Danii. I Hitlerowi, i Stalinowi Hamlet nie za bardzo się podobał. Oczywiście obaj jako poważni mężowie stanu nie brali pod uwagę tego, żeby ktoś identyfikował ich ze zbrodniczym królem Klaudiuszem. Natomiast drażnił ich przeintelektuaUzowany główny bohater, który za dużo mówi i za mało robi. Góring pozwolił ostatecznie swojemu ulubionemu aktorowi, Gustawowi Griindgensowi, na wystawienie Hamleta w Berlinie. Ale był to Hamlet, z którego III Rzesza mogła być dumna. Dynamiczny człowiek czynu i czystej krwi nordyk. W latach trzydziestych znakomity sowiecki reżyser teatralny, Wsiewołod Meyerhold, postanowił wystawić Hamleta w Moskwie. Miał już nawet interesujący pomysł: dwoistość bohatera chciał pokazać obsadzając w roli Hamleta dwóch aktorów. Jeden symbolizować miał działanie, drugi — refleksję. Meyerhold ostatecznie Hamleta nie wystawił, ale został w 1940 roku rozstrzelany za formalizm. * Tekst drukowany w „The New York Times". FELIETONY I INNE... Co sądzi o Hamlecie George Bush? Czy wybrałby go na swego wiceprezydenta Michael Dukakis? Gdyby w roku 1988 Hamlet pojawił się na politycznej scenie, którą jego interpretację uznaliby za najbardziej atrakcyjną dla amerykańskich wyborców doradcy kandydata? To, że Hamlet za dużo mówi, a za mało robi, jak wiadomo, nie byłoby przeszkodą. Ale jego wyborcze szansę przekreśliłby dwuznaczny związek z nieletnią Ofelią. Szwedzki aktor Peter Stormare zagrał Hamleta w czarnym golfie, w słonecznych okularach i czarnym gumowym płaszczu. Taki Hamlet (z inscenizacji Ingmara Bergmana w Brooklyn Acaderny of Musie w czerwcu br.) nie tylko nie miałby żadnych szans w prezydenckiej debacie, ale nie zostałby wpuszczony do żadnego przyzwoitego domu w Stanach Zjednoczonych. Ten Hamlet uważnie śledził panowanie ojca. Zbyt długo był zbyt blisko władzy, żeby zachować choć cień niewinności i odrobinę złudzeń. Na uniwersytecie w Wittenberdze naczytał się manifestów Czerwonych Brygad i nauczył operować sztyletem. Rannego Poloniusza wyciąga zza kotary i dobija z dużą wprawą. Od dawna sypia z Ofelią i zna się bardzo dobrze z Fortynbrasem. Fortynbras... Ta epizodyczna postać norweskiego księcia była w Szekspirowskim Hamlecie zawsze bardzo ważna. W coraz bardziej uwikłanym w politykę Hamlecie końca naszego wieku znaczenie Fortynbrasa jeszcze wzrosło. W chwilę po śmierci Hamleta, duńskiego księcia, wojska norweskie wkraczają do Elsynoru. Od tego kim jest Fortynbras zależy przyszłość Danii. Ameryka nie ma żadnych doświadczeń z utratą niepodległości, obcymi wojskami i okupacją. W amerykańskich inscenizacjach Hamleta postać Fortynbrasa nie znaczyła nic. W wielu była po prostu wycinana, żeby zmniejszyć koszty produkcji. Hamlet umierając, dobrowolnie wyznacza na następcę duńskiego tronu Norwega. Dlaczego? Uważa go za przyzwoitego człowieka? Chce wynagrodzić mu śmierć ojca, którego przed laty zabił jego ojciec? Chce uniknąć wojny domowej? A może po prostu nie ma wyboru? W Bergmanowskiej inscenizacji Hamlet-anarchista, wyznaczając Fortynbrasa na przyszłego króla, uśmiecha się szyderczo. Wie świetnie, co ta jego decyzja oznacza dla Danii. Wojska Fortynbrasa pojawiają się na scenie Brooklyn Academy of Musie dosłownie rozwalając tylną ścianę sceny, w ogłuszającym huku bard rocka. Na głowach mają hełmy z czarnymi plastikowymi szybami ochronnymi. W rękach pistolety maszynowe i tranzystorowe radia. Są kombinacją libijskich terrorystów, nowojorskich sprzedawców kracka i południowoamerykańskich guerrillas. Sprawnie wrzucają trupy do wspólnego grobu. Za trupami polecą do dołu meble. Zgodnie z poleceniem Hamleta Horacy próbuje Fortynbrasowi wyjaśnić, co się właściwie stało w Danii. Ale Fortynbras nie chce tego słuchać. Każe Horacego rozstrzelać. Dania jest skończona, pamięć o niej jest zupełnie niepotrzebna. Publiczność w Brooklyn Academy of Musie przyjęła wejście wojsk Fortynbrasa beztroskim śmiechem. Ja nie. Mam nadzieję, że to ona ma rację. Mateczka Rosja i kapelus^ W zasadzie nie ma wątpliwości, że Gorbaczow chce dobrze, ale wygląda na to, że będzie miał trudności. W styczniu razem z grupą polskich intelektualistów pojechałem do Zagorska. Zamyśliliśmy się nad grobem Borysa Godunowa, zwiedziliśmy słynny monastyr i muzeum ikon. Właśnie mieliśmy opuszczać muzeum, kiedy okazało się, że wybitny polski pisarz zgubił numerek na kapelusz. W muzealnej szatni dla większego porządku wydaje się dwa numerki: osobny na płaszcz, osobny na czapki i kapelusze. Szatniarka, kobieta starsza o surowej i zdecydowanej twarzy, oświadczyła, że nakrycia głowy nie wyda. Przyznała, że kapelusz jest, i nawet położyła go na chwilę na blacie, ale kiedy pisarz rzucił się do przodu, ukryła go za plecami. Na zewnątrz były 2.4 stopnie poniżej zera i wiał lodowaty wiatr. W pierwszej chwili myśleliśmy, że szatniarka żartuje. Byliśmy w błędzie. Nie pokonany przez siedem lat stalinowskiego więzienia pisarz załamał się. Zaczął prosić, potem błagać, wreszcie grozić, na koniec dostał ataku histerii. Wszystko na nic. Minęło pół godziny. Sytuacja wyglądała beznadziejnie. Nasza grupa stanowiła część oficjalnej polskiej delegacji. Przed muzeum czekała na nas czarna limuzyna marki Czajka, z ręcznie haftowanymi firankami i szoferem. Towarzyszył nam ustosunkowany i wiedzący wszystko o życiu tłumacz. Nic nie pomogło. Tymczasem nasza grupka przyciągnęła uwagę pilnujących muzeum uzbrojonych czerwonoarmistów, którzy z wolna zaczęli nas otaczać. Pisarz zerknął na nich i oświadczył, że właściwie kapelusz był zniszczony, nigdy go nie lubił, a poza tym może obwiązać sobie głowę szalikiem. I szybko ruszył do wyjścia. Ale teraz nasz tłumacz uniósł się honorem. Dogonił pisarza i zdarł z niego płaszcz. Po czym dramatycznie oświadczył, że jeżeli w ciągu godziny kapelusz nie wróci na głowę właściciela, to znaczy, że w Rosji przez ostatnie lata nic się nie zmieniło. I zniknął. Tymczasem żołnierze nieoczekiwanie przeszli na naszą stronę i spróbowali szatniarkę zmiękczyć. Ale ona powiedziała, że nie boi się ich, bo czasy się zmieniły. Bezprawie Tekst drukowany w „The New York Times". -Iii FELIETONY I INNE... w Rosji już się skończyło i każdy obywatel ma obowiązek stać na straży przepisów. Żołnierze zwiesili głowy i wrócili do pilnowania świętych ikon. Nagle pojawił się tłumacz. Ze zwycięskim uśmiechem popychał przed sobą Dyrektora Artystycznego muzeum. Zerwaliśmy się na nogi z ulgą zapinając płaszcze. Nasza radość była jednak przedwczesna. Szatniarka poinformowała Dyrektora Artystycznego, że szatnia mu nie podlega, jako że podpada pod pion administracyjny sztuki. Upokorzony Dyrektor Artystyczny rozłożył ręce i poszedł na obiad. Ale tłumacz się nie poddał. Nie minęło dwadzieścia minut, a już pojawił się znowu w towarzystwie uprzejmej i eleganckiej pani, która okazała się Dyrektorem Administracyjnym. Teraz wszystko poszło już gładko. Po krótkim przesłuchaniu sporządzony został raport. Podpisała go pani Dyrektor Administracyjny, wybitny pisarz, szatniarka i tłumacz. Następnie kapelusz został zwrócony. W drodze powrotnej do Moskwy rozsunąłem firanki i przez okno naszej komfortowej limuzyny patrzyłem na zaśnieżone pola i pamiętające czasy wojen napoleońskich wykrzywione chałupki. Potem spojrzałem na kapelusz wybitnego pisarza i zacząłem się zastanawiać, w jakim kształcie i w jakiej formie odrodzi się nieśmiertelny duch Mateczki Rosji. Kwadratura koła Pewien utalentowany pisarz z Europy Wschodniej poskarżył mi się niedawno, że totalitaryzm zniszczył go dwa razy. Najpierw wsadzając go do więzienia i zmuszając do emigracji, następnie rozpadając się w momencie, kiedy pisarz ten zakończył powieść poświęconą totalitaryzmu dogłębnej analizie. Rzecz prosta, w związku z glamostią i pieriestrojką, Vaclavem Havlem i berlińskim murem książka ta została odrzucona przez wszystkie wydawnictwa, jako znakomita, ale zupełnie nieaktualna. - Już nie chodzi nawet o pieniądze, tylko o czym ja mam właściwie pisać? O rozwodzie Donalda Trumpa? - pisarz zamyślił się ponuro. Brzmi to zabawnie, ale nie dla wszystkich. Czuję coraz wyraźniej, że to wspaniałe trzęsienie Ziemi, jakie odbyło się na Wschodzie, stawia mnie jako pisarza emigracyjnego w nieco delikatnej sytuacji. No bo rzeczywiście, wyjechałem z Polski nie żeby się wzbogacić, tylko w związku ze stanem wojennym generała Jaruzelskiego. Przesadnie się nie wzbogaciłem, po stanie wojennym nie ma już śladu, generał Jaruzelski został liberałem, to na co właściwie czekam? Ludzie, którzy parę lat temu martwili się na łamach polskiej prasy, że wysługuję się imperialistom, teraz zakładają gorączkowo prywatne przedsiębiorstwa i jeśli czymś się martwią, to tym, że ich firmy nie znajdują się w notowaniach giełdowych Wall Street. Moja zatrzymana przez cenzurę Moc truchleje drukowana jest w „Literaturze" i wychodzi w „Czytelniku". Polska Telewizja zamiast wystąpień ministra spraw wewnętrznych, nadaje msze święte przeplatane serialem „Policjanci z Miami". Oficerowie SB rzucają się na szyję przechodniom błagając ich o przebaczenie, a z kieszeni dyskretnie wystają im biblie. PZPR rozwiązało się, przy czym dla uczczenia tego faktu delegaci na ostatni zjazd odśpiewali Międzynarodówkę, a ja jestem w Nowym Jorku i nie mogę się ich nawet zapytać, kogo mieli na myśli śpiewając: „Wyklęty powstań ludu Ziemi" i „Bój to jest nasz ostatni". Na dodatek Kopciuch, sztuka o dziewczętach wystawiających w poprawczaku bajkę o Kopciuszku i będąca metaforą totalitaryzmu, jest obecnie grana w 16 teatrach w ZSRR. Co więcej, zostałem zaproszony na premierę. I pojechałem. * Tekst drukowany w „The New York Times". FELIETONY I INNE... Czyli o co mi chodzi? Czy o to, że już nie mam mieszkania w Warszawie... ale prawdę mówiąc tutaj też nie mam. A może nie potrafię już żyć bez otwartych całą noc koreańskich sklepów z owocami? Albo przywiązałem się do swojego kulawego angielskiego i mój wyrafinowany polski przestał mnie bawić. Może szkoda mi tych ośmiu lat, w czasie których robiłem co mogłem, aby odzwyczaić się od Polski i przyzwyczaić się do Ameryki, odzwyczaić od cenzury politycznej i pr2yzwyc2aić do komercjalnej. A jak mi się już zaczęło wreszcie składać, to teraz mam wracać? Na dodatek cenzurę polityczną w Polsce zlikwidowano, a komercjalnej jeszcze nie wprowadzono. A może ja już nigdzie nie należę, tylko unoszę się gd2ieś pośrodku? A może nie mogę już żyć bez Broadwayu? Ale prawdę mówiąc sztuki Arthura Millera czy Tennesse Williamsa łatwiej jest tera2 zobaczyć w Moskwie niż w Nowym Jorku. Parę tygodni temu zobac2yłem Kopciucha w Moskwie. Pr2edstawienie 2aczęło się od tego, że na scenę wszedł mężczyzna z aparatem i zaczął robić zdjęcia publiczności. W Moskwie takie pasje fotograficzne nie kojarzą się z turystami z Tokio, tylko z KGB. Pomysł reżysera wydał mi się zabawny i roześmiałem się. Jako jedyny. Widzowie zaczęli pr2yglądać mi się 2e zd2iwieniem. Wres2cie usłys2ałem: „Eto inostraniec". Ludzie pokiwali 2e 2ro2umieniem głowami i przestali zwracać na mnie uwagę, a ja straciłem ochotę do śmiechu. Kopciucha napisałem jako kafkowską komedię, równie śmieszną co straszną. Ale Kafka był przez wiele lat zakazany w ZSRR jako pisarz zbyt realistyczny. W Moskwie wprowadzono już system wielopartyjny, ale wygląda na to, że jest zbyt wcześnie, żeby więzienia i KGB śmieszyły rosyjską publiczność. Ostatnio przyszła mi do głowy buntownicza myśl, że może w ogóle nigdzie nie muszę należeć, tylko tak sobie żyć, trochę tu, trochę tam, ale zaraz zawstydziłem się. Bo na takie myślenie może sobie pozwolić obywatel jakiegoś eleganckiego kraju, na przykład Francuz. A Polakowi, co prawie od 200 lat bez przerwy jest bity i gwałcony, po prostu nie wypada. Nie będę ukrywał, że bardzo mi przyjemnie, że to właśnie mój skromny kraj jako pierwszy komunizm pogrążył, tyle że ja akurat byłem wtedy dość daleko. Nie żeby mnie w Nowym Jorku ktoś specjalnie rozpieszczał, albo siłą zatrzymywał... może właśnie dlatego uparłem się, żeby tu być. Z dzikiej próżności albo z dzikiego masochizmu. Tak czy inaczej przyzwyczaiłem się. Adoptowałem bezdomnego kota i wprawiłem sobie ochronne kraty w oknach. I patrzę przez nie na mojego dozorcę, powyginanego od reumatyzmu emigranta z Malty, który zawsze kiedy pada deszcz zadziera głowę do góry, uśmiechając się radośnie. Zapytałem go kiedyś, dlaczego tak lubi deszcz. Odpowiedział, że deszczu nienawidzi, bo mu nogi puchną. Ale na Malcie latami czekał na kroplę z nieba i się nie KWADRATURA KOŁA 7*5 doczekał. Ziemia zmarniała, on też, i musiał wyemigrować. Wybrał Nowy Jork, bo tu pada cały rok. Od powrotu z Rosji chod2i za mną prościutka melodyjka z leningradzkiego przedstawienia Kopciucha w teatrze Leninowskiego Komsomołu. Widownia oddzielona była od sceny żelazną kratą. Dziewczęta z zakładu poprawczego szarpały się z nią, mocowały, próbowały ją wyłamać. Śpiewały przy tym bardzo ładną piosenkę o ślepej miłości do Ameryki i o beznadziejnym marzeniu, że tam się kiedyś znajdą. Wszyscy na sali płakali. Ja nie. Ja tej piosenki nie napisałem. Dopisał ją za mnie rosyjski pisarz. Ale ja za to do Ameryki uciekłem. Napisałem nawet o tym sztukę. Nazywa się Polowanie na karaluchy, też jest tragikomedią. Jest to sztuka o parze polskich emigrantów spędzających bezsenną noc w otoczeniu karaluchów w biednym mieszkanku na dole Manhattanu. Dwa lata temu Karaluchy nie mogły być wystawione w Polsce, ponieważ cenzorzy uznali, że jest to sztuka antypolska. Nie zdziwiłbym się, gdyby teraz Karaluchy wywołały oburzenie byłych cenzorów jako sztuka paskudnie antyamerykańska. Kiedy wróciłem z Moskwy, w Nowym Jorku padało. Z walizkami w rękach wpadłem na roześmianego dozorcę. Wymieniliśmy uściski dłoni. Jego ręka wydała mi się jeszcze bardziej opuchnięta niż miesiąc temu. Dlaczego ten człowiek nie wróci na Maltę? Mógłby wyleczyć się z reumatyzmu. Pracował w Ameryce przez trzydzieści lat. Z amerykańskiej emerytury mógłby tam żyć luksusowo przez następnych trzydzieści. — Dlaczego pan nie wróci? — zapytałem. — Myślałem o tym — machnął ręką — ale tam w ogóle nie pada. „Pros^g na mnie nie liczyć* W czwartek burmistrz David Dinkins ogłosił swoją najnowszą strategię zwalczania przestępczości w Nowym Jorku. Polegać ma ona na wykorzystaniu „największych rezerw miasta, a mianowicie — zbiorowego entuzjazmu i dobrej woli mieszkańców". Swoje telewizyne przemówienie burmistrz zakończył okrzykiem - „Nowy Jork zwycięży". Już w piątek rano sąsiadka-staruszka zatrzymała mnie na schodach i powołując się na apel burmistrza zażądała, żebym wymontował z okien żelazne kraty, za którymi ukrywam się tchórzliwie z całą rodziną i przyłączył do formujących się właśnie patroli obywatelskich, do których ona się już zapisała. Z nieszczerym uśmiechem zacząłem się wykręcać, mamrocząc coś o złym stanie zdrowia i miernych wynikach uzyskiwanych w walce na noże. Sąsiadka popatrzyła na mnie z pogardą i poinformowała, że jeżeli komukolwiek z naszego bloku coś się stanie, będzie to moja wina. Ta rozmowa i apel burmistrza przywołały falę wspomnień z dzieciństwa. Otóż w Polsce wraz z wszystkimi obywatelami byłem nieustannie obarczany odpowiedzialnością za wszystkie błędy komunistycznego rządu. Wyjaśniano mi na przykład, że brak żywności wynika z nadmiernej żarłoczności większości obywateli, a zwłaszcza emerytów, którzy się już przecież w życiu wystarczająco najedli. Brak mieszkań jest spowodowany nieodpowiedzialną żądzą rozmnażania się, itd. Od czasu do czasu rząd ogłaszał nową strategię rozwiązania ekonomicznych problemów. Lekarze na przykład byli energicznie zachęcani do wyjazdu na wieś i pomagania rolnikom przy żniwach. Chłopi natomiast wysyłani byli do szpitali, by ulżyć w pracy chirurgom. Następnie przed kamerami telewizyjnymi rolnicy dziękowali lekarzom, i odwrotnie, zapewniając się, że socjalizm zwycięży. Nieoficjalnie było wiadomo, że rolnicy musieli tracić tydzień na usuwanie szkód wyrządzonych w ciągu jednego dnia przez ofiarnych lekarzy. A w szpitalach szemrano, że nawet nieco więcej czasu zajmowało naprawianie spustoszeń dokona- Tekst drukowany w „The New York Times". „PROSZĘ NA MNIE NIE LICZYĆ l2-! nych przez pełnych entuzjazmu rolników. Punkt widzenia chorych nie był ujawniany. Kiedy burmistrz David Dinkins rozpoczął swoje urzędowanie od zwolnienia z pracy paru tysięcy policjantów, trochę się zdziwiłem, ale nie wpadłem w panikę. Na mojej ulicy w East Yillage mam opinię szczęściarza. Przez cały ostatni rok byłem tylko dwa razy napadnięty. Za pierwszym udało mi się uciec. Za drugim obrabowano mnie i pobito, ale bardzo powierzchownie. Skończyło się na małym szwie i paru siniakach - co wywołało zazdrość sąsiadów. Kiedy burmistrz zaapelował do good people of New York, żeby wyszli na ulice i wypowiedzieli wojnę przestępcom, zdziwiłem się trochę bardziej. Do tej pory policja zawsze prosiła nowojorczyków, aby broń Boże nie próbowali pomagać jej w pracy, bo taka pomoc najczęściej kończyła się tragicznie. Entuzjazm uczciwych obywateli jest mało skuteczny w konfrontacji z rewolwerami i pistoletami maszynowymi pozbawionych skrupułów bandytów. Chciałbym przypomnieć, że w czasie ostatniego konfliktu na Bliskim Wschodzie George Bush nie apelował do good people z Arabii Saudyjskiej, żeby uzbrojeni w kije baseballowe, latarki, walkie-talkie, i entuzjazm, ustawili się na granicy oczekując na wojsko Sadama Husajna. Prezydent zastosował taktykę bardziej tradycyjną wysyłając czołgi, lotnictwo i piechotę morską. Ze wstydem przyznaję, że taka strategia bardziej do mnie przemawia. Oczywiście, to mogą być polskie kompleksy, urazy. Może dobrzy ludzie w Nowym Jorku są lepsi od dobrych ludzi z Warszawy i godziny przestępców są policzone. Absurd c%y rzeczywistość? Czy pojęcie teatru absurdu ma jeszcze w ogóle jakiś sens? Czy sztuki Becketta i lonesco nie brzmią dziś aby całkiem naturalistycznie? Parę tygodni temu pojechałem do Polski. Po drodze zatrzymałem się w Berlinie. Na Alexander Platz spotkałem byłego szekspirowskiego aktora z Warszawy, który ostatnio zarabia pieniądze sprowadzając z Niemiec do Polski używane samochody. Miał podbite oko, rękę na temblaku i poradził, żebyśmy rozmawiali po angielsku. Parę dni temu, tuż przed polską granicą, kilku podstarzałych skinheadów koło czterdziestki wyciągnęło go z turkusowego BMW rocznik 79, okradło, pobiło i zostawiło na szosie. Zaprosiłem go na drinka i zacząłem pocieszać, ale mrugnął, że wszystko jest już w porządku. Właśnie nawiązał kontakt z bardzo wpływowym odłamem berlińs-ko-moskiewskiej mafii i zamówił dla siebie budzące ogólny szacunek dokumenty. Dowód, że jego matka była folksdojczką, a ojciec służył w SS. — Żartujesz — powiedziałem z niedowierzaniem. — Ja wiem — pokiwał głową. — Tego ojca w SS to jest szalenie trudno załatwić, bo to są najbardziej poszukiwane papiery, ale obiecali mi w najgorszym razie Wehr-macht. Zaraz za przejściem granicznym w Słubicach wpadłem na nieoficjalny obóz uchodźców. Rumuni, Rosjanie, emigranci z byłej Jugosławii. Ci ludzie wierzą już tylko w ucieczkę. Ucieczkę od strachu, oszalałego nacjonalizmu, przestępczości i nędzy. Spóźnili się. Niemcy znudzeni kompleksami winy, zamknęli granicę. Ale ci ludzie nie mają dokąd wracać. Czekają. Jak w teatrze Becketta. Niezupełnie. Między nimi krążą członkowie mafii, wysłannicy nadziei. Cena za przekroczenie granicy wynosi sto dolarów. Niektórzy mafioso, najbardziej ludzcy, zgadzają się od czasu do czasu przyjąć od matek, córek i sióstr, albo wszystkich razem, równowartość w naturze. Trzy siostry z Rumunii, trzy siostry z Rosji, czy będą miały szczęście i przedostaną się na drugi brzeg rzeki? Czy ich marzenia spełnią się i znajdą miejsce w płonących coraz częściej domach dla uchodźców? * Tekst drukowany w „The New York Times". ABSURD CZY RZECZYWISTOŚĆ 729 A gdzieś daleko na Pacyfiku, dobrze schowane pod pokładem chińskiego statku, marzą o karierze prostytutek w Chinatown trzy siostry z Pekinu. Dwaj bohaterowie mojej sztuki Antygona iv Nouym Jorku, były malarz, Żyd z Petersburga, i mały cwaniaczek z Polski — mieli szczęście. Udało im się dotrzeć aż na Manhattan. Na nic więcej nie starczyło im już sił. Zamieszkali w Tompkins Square Park. To będzie ich ostatni adres. Niezupełnie, bo policja przystępuje właśnie do oczyszczania parku. Ale zanim to się stanie, bezdomna Portorykanka płaci im niecałe 20 dolarów za wykradzenie z Potters Field zwłok jej ukochanego. Chce pogrzebać go wśród swoich w parku. Przez pomyłkę przytaszczyli niewłaściwe ciało,'ale nikt niczego nie zauważył i pogrzeb się odbył. Parę dni temu byłem w Tompkins Square Park, gdzie znów zaczynają zbierać się bezdomni. Fragmenty mojej sztuki drukował Notły Dziennik. Jeden z bezdomnych Polaków wziął mnie na bok i zapytał: „Skąd wiedziałeś, żeśmy tu kogoś zakopali?" Wytrzeszczyłem oczy: kłamał, nie kłamał? Specjalista od Szekspira, lonesco i Becketta, Jan Kott, zasugerował ostatnio, żeby termin „teatr absurdu" zastąpić znacznie lepiej pasującym do naszej rzeczywistości określeniem — „teatr nowego realizmu". Parę miesięcy temu na placu Trzech Krzyży w Warszawie spotkałem eksperta od realizmu socjalistycznego — byłego krytyka teatralnego z „Trybuny Ludu". Po premierze każdej sztuki z drżeniem otwierałem jego gazetę, czytałem recenzję i oddychałem z ulgą. Znów się udało! Zmiażdżył mnie kompletnie. Nie mogło być lepszej reklamy. Następnego dnia przed teatrem ustawiała się kolejka widzów. Po północy w duszy komunistycznego krytyka na miejsce Marksa wpychał się Dostojewski. Krytyk przychodził do Spatifu, knajpy, w której pili sfrustrowani artyści, i plącząc się między stolikami wyznawał: „Boże, jaka ja jestem straszna świnia. Błagam was, naplujcie mi w twarz!" Zapytałem go, czy nadal pisze o teatrze. - Po co? — zdziwił się. — Przez całe życie walczyłem z komunizmem; skoro go już obaliliśmy, nie ma sensu dalej pisać. Teraz niepokoi mnie tylko to, że pieniądze z Zachodu przeznaczone na rozwój demokracji przejmowane są przez byłych komunistów. Wsiadł do nowiutkiego mercedesa, pokazał mi znak zwycięstwa i odjechał. Kiedy wyjeżdżałem z Polski kilkanaście lat temu, pisanie, czytanie i chodzenie do teatru było głównie formą działalności antykomunistycznej. Trzeba przyznać, że widzowie dawali dramaturgom wielki kredyt. Wystarczyło napisać, że bohater zdradza żonę, jest homoseksualistą albo garbusem, a już wszyscy w teatrze wiedzieli, że winni są 73° FELIETONY I INNE... komuniści i nagradzali autora burzą oklasków za odwagę. Dziś teatry zamykają się jeden za drugim. Książki, dla zdobycia których ludzie ryzykowali aresztowanie, tysiącami zalegają magazyny. Kolejno bankrutują literackie tygodniki. Wszędzie książki Harlequina i filmy Schwarzenegera i Stallone'a. Dyrektor Ateneum Janusz Warmiński powiedział mi, że nawet przy całkowicie sprzedanej widowni teatr traci pieniądze. Jedyne, co się opłaca, to nie grać w ogóle. Koszta produkcji podskoczyły do tego stopnia, że ceny biletów powinny wzrosnąć trzykrotnie. Ale do teatru chodzą głównie studenci i nauczyciele, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. - Najgorsze, że nie ma cenzury - narzekał mój kolega dramaturg. - Jak wszystko wolno, to się odechciewa pisać. Mam pomysł na komedię, opartą na prawdziwym zdarzeniu. Jakiś czas temu grupa pobożnych kioskarek zawiązała spisek w celu uratowania dusz swoich klientów. Żeby uchronić ich od grzesznego zapobiegania ciąży, przed sprzedaniem prezerwatyw robiły w nich gwoździem dziurę. Mam na to dobry tytuł: Tręy dni kondoma. Ale niestety, nie mogę tego napisać, bo mój ksiądz byłby wściekły. Przez Warszawę przebiega szlak wielkiej ucieczki. Przed salonami Mercedesa i Forda pojawili się bezdomni. Parę miesięcy temu przyglądałem się im z Piotrem Fronczewskim, grającym w mojej Antygenie alkoholika Pchełkę. - Właściwie twoja sztuka równie dobrze mogłaby się rozgrywać w Warszawie - powiedział Piotrek. - Bohaterami mogliby być Rumuni, Cyganie, Chorwaci, to w ogóle nie ma żadnego znaczenia. - Pewnie, że nie ma - powiedziałem. Okazało się, że dla niektórych ma. Pewien znany pisarz i poeta obraził się na mnie w imieniu Polski i napisał, że bezdomny Polak w mojej sztuce stoi moralnie niżej od bezdomnej Portorykanki i bezdomnego rosyjskiego Żyda. W związku z tym uznał sztukę za antypolską i napisaną koniurikturalnie pod gust antypolskich kół na Zachodzie. Na szczęście, mój honor jako polskiego patrioty uratował pewien amerykański producent teatralny. - Twoja sztuka jest świetna, ale niestety, antyamerykańska - powiedział. - Jest za pesymistyczna. Twoi bohaterowie nie wierzą w sukces. Szkoda. Bo jest w tej historii duży potencjał. Dlaczego nie napiszesz czegoś bardziej realistycznego? happy endu* Najpierw przeczytałem wspomnienie Himilsbachaso Maklakiewiczu. Potem Męt-raka o Himilsbachu. Rok temu sam napisałem o Krzysztofie. Wtedy zastanowiłem się szybciutko, kto też o mnie będzie pisał. No, niby wszystko jedno, ale... Zupełnie niedawno, kiedy umarł lonesco, ktoś z „Gazety Wyborczej" zadzwonił do Jana Kotta, prosząc o wspomnienie. Kott był wtedy w Santa Monica, bardzo chory. Telefon przyjęła jego żona, pani Lidia. „Janek nie może napisać, bo umiera", powiedziała. Pani Lidia pochodzi z niezupełnie tych samych sfer towarzyskich, co Janek i Zdzisio, ale ma podobne poczucie niedorzeczności przedstawienia, w którym jesteśmy obsadzeni. Zresztą już w parę godzin później Jan Kott zwlókł się z łóżka i stukał na maszynie. Dział archiwalny w „New York Timesie" nazywa się całkiem stosownie „Morgue", co oznacza kostnicę. W „Timesie" na wszystkich wybitnych artystów, którzy wchodzą w odpowiedni wiek czekają i towarzyszą im aktualizowane wspomnienia i nekrologi. Znam paru pisarzy, którzy bardzo starają się zajrzeć do swoich teczek. Henryk Bereza napisał z okazji jakiejś książki Himilsbacha, że jeżeli ktoś się decyduje tak żyć jak Janek, to może pisać jak chce, bo ma i swoje pisanie, i nas, którzy to czytamy — jak to Henryk celnie zauważył — w dupie. Bereza ma zawsze rację, ale wydaje mi się, że i Himilsbach, i Maklakiewicz jednak gotowi by byli zajrzeć do tego, co o nich napisano, ponieważ - co tu dużo gadać - nieobca im była cechująca prawdziwych artystów pewna próżność i gorycz niedocenienia. Nie mieli też za dużych złudzeń co do ludzkiej inteligencji. Gwiazd to się u nas nie lubi. Uczucie podziwu dla ludzi, którym się udało, jest - w każdym razie było w PRL-u—równo wymieszane z niechęcią, albo i z agresj ą. Kiedy Bogumił Kobiela zabił się w eleganckim samochodzie, jakaś babina na przystanku tramwajowym zauważyła nie bez satysfakcji: „Na biednego nie trafiło". Zdzisława Maklakiewicza i Jana Himilsbacha kochano, bo im nie zazdroszczono. Dla zamęczonego i sfrustrowanego narodu stanowili dowód, że nie trzeba wyglądać tak jak Beata Tyszkiewicz, żeby zrobić karierę. I że nie ma się o co bić, bo z tej kariery nic nie wynika. Artyści — i na ekranie, i w życiu — byli jak większość narodu. Napici, dosyć obdarci i pożyczali pieniądze. Janek Himilsbach idąc do knajpy nie wkładał garnituru, tylko przebiegle umieszczał każdą ze swoich sztucznych szczęk w innej kieszeni, żeby Tekst drukowany w czasopiśmie „Ex Libris". 73* FELIETONY I INNE... nie zgubić obu razem. Ludzie patrząc na nich cieszyli się i uspokajali. Bo jeżeli jest im tak dobrze, mimo że jest im tak źle, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Obaj artyści bronili też praw człowieka do marzeń. Może nie za dużych, ale takich w sam raz. Właśnie żeby wygrać parę złotych w totolotka i przelatać to samolotem... Albo jeżeli nie ma się szczęścia w grze, to chociaż się upić. Ale tak, żeby raz w życiu zapomnieć o biedzie, milicji, beznadziei. Poczuć się wolnym człowiekiem i wywrócić wszystkie pojemniki na śmieci. Jednym słowem, była to w oczywisty sposób działalność ku pokrzepieniu serc i obaj powinni dostać od państwa medale za obronność kraju. Tyle że dla władzy i cenzury sprawa była jednak cokolwiek skomplikowana. Nic nie kompromitowało bardziej najsłuszniejszych zdawałoby się sloganów propagandowych niż wygłaszanie ich z entuzjazmem i wiarą przez obu artystów. Po ich wielkich rolach w „Rejsie" chcieliśmy z Markiem Piwowskim napisać polską wersję „Easy Rider". Janek i Zdzisio jako dwaj urzędnicy na urlopie mieli przejechać się na rowerach przez Polskę. Jankowi zaraz na początku ukradziono by rower, więc Zdzisio musiałby go wieźć na ramie. Mieli składać kwiaty pod pomnikiem Lenina. Uzasadniać niepodważalność naszych praw do Ziem Zachodnich i cieszyć się z czterystukilometrowego dostępu do morza. Wszystko miała rozpoczynać opowieść Janka, jak to kiedyś na Nowym Świecie zachciało mu się lać. Wszedł do pierwszej bramy, ale wyrzucił go stamtąd milicjant. Wszedł do drugiej, jakieś drzwi były otwarte, przy biurku siedział facet w garniturze. Jasio zapytał, czy tu można się odlać? Tak - odpowiedział tamten, ale musi się pan tu podpisać. W ten sposób — mówił Janek - zostałem członkiem Stronnictwa Demokratycznego. Daliśmy sobie spokój z tym scenariuszem, bo nie miał szans. Potem napisałem jeszcze w trójkę, z Januszem Kondratiukiem i Krzysztofem Mętrakiem, scenariusz pod tytułem Duo. Była to historia dwóch artystów, mistrza fletu — Maklakiewicza i wirtuoza klawesynu Himilsbacha, którzy w siedemnastym wieku nie zgadzają się z polityką kulturalną księcia na zamku. Janusz Kondratiuk miał to reżyserować. Scenariusz został wydrukowany, ale z filmu nic nie wyszło. Wymyśliłem jeszcze dla Janka tragikomiczny wątek dozorcy i psa w filmie Janusza Morgensterna „Trzeba zabić tę miłość". To się udało nakręcić i Janek był wspaniały. Potem każdy z nas zajął się sobą. Przytaczanie anegdot z życia Himilsbacha i Maklakiewicza nie ma za dużego sensu, zwłaszcza że większość z nich jest straszliwie obsceniczna i tylko w niepowtarzalnej interpretacji Zdzisia uzyskiwała dziewiczą niewinność. Ale coś tam trzeba przypomnieć, żeby uświadomić tym, co nie wiedzą, że sprawy z dwoma komediantami i ulubieńcami publiczności zaczynały wyglądać coraz poważniej. To już nie były konwencjonalne wizyty składane przez Himilsbacha o piątej rano poprzedzone długim dobijaniem się do drzwi. Kiedy to artysta wpadał, żeby się napić albo coś opowiedzieć, na przykład fragment swojego nie drukowanego antyspielber-gowskiego opowiadania. O tym, jak to grupa mężczyzn idzie do gazu i strasznie się kłóci, bo ktoś komuś ukradł koc. Aż jeden facet przerywa i mówi: „Panowie, jak rany Boga. Wstyd. Idziemy do gazu. Wznieśliby panowie lepiej jakiś okrzyk albo hasło..." BEZ HAPPY ENDU 733 Tuż przed nakręceniem sceny rozmowy o filmie w „Rejsie" artyści ostro zamroczeni zamknęli się w kotłowni i odmawiali wyjścia. Mieli na dole hydrant i dość długo bronili się, zanim się poddali i zgodzili wziąć udział w kręceniu filmu. Scenę powtarzano wiele razy. Zdzisio był profesjonalistą, mógł grać w każdym stanie i miał starannie przygotowany tekst. Natomiast Janek szalał i mimo próśb i błagań ciągle przerywał opowieść Zdzisia i kompletnie go zagłuszał. Straciliśmy już wszelką nadzieję, kiedy Janek nagle osłabł, zapadł się w sobie, zamilkł i na jego twarzy pojawił się ten wyraz rozpaczliwej koncentracji i uwagi, który słusznie tak zachwycił swym aktorskim kunsztem publiczność i krytyków. Wszystko cudnie, tylko że w parę dni później, kiedy statek płynął, Janek odstawił nagle szklankę z wódką i z górnego pomostu skoczył do Wisły. Wynurzył się na chwilę, krzyknął: Olaboga!" i poszedł pod wodę. Marynarzom, którzy wskoczyli za nim, udało się go wyłowić. Janusz Kondratiuk opowiadał mi, że przy kręceniu „Wniebowziętych" Janek po wypiciu poważniejszej ilości alkoholu miał zapaść i zawieziono go na pogotowie. Dostał jakieś zastrzyki w serce i powoli odzyskiwał przytomność. W tym czasie lekarze i pielęgniarki wydali z okazji wizyty artystów stosowny bankiet. Spirytus płynął jak rzeka. W pewnej chwili, też już zamroczony, kierowca przypomniał lekarzowi o zgłoszonym z miasta pół godziny wcześniej przypadku sinicy. Lekarz spojrzał na zegarek i machnął ręką, że już za późno. Bankiet dalej się rozwijał. W pewnej chwili Janek sztywno jak dziecko Frankensteina usiadł na stole, złapał stojącą z boku szklankę spirytusu, wypił i stracił przytomność. Lekarz rzucił się go ratować. Bankiet na chwilę przerwano. Niby ciągle mieli talent i sukces. Prasa pisała o nich dużo i ciepło, chociaż głupio. Tak zwane lepsze towarzystwo - jak nazywali je Janek i Zdzisio — cytowało ich przygody i nasładzało się nimi. Ale oczywiście za żadną cenę nie zgodziłoby się w nich uczestniczyć. Chętnie pokazywano sobie okna mieszkania Maklakiewicza — dokładnie te, które wskazuje palcem Chrystus uginający się pod krzyżem przed kościołem na Krakowskim Przedmieściu. I opowiadano z rozkoszą, co też tam się wyprawia. Ale na widok artystów ich wielbiciele najczęściej przechodzili na drugą stronę ulicy albo chowali się po bramach. Naród ich ciągle kochał. Ale wiadomo, jak to jest z miłością narodu. Kochał, ale nie szanował. Bo szanował to jednak Beatę Tyszkiewicz, po której od razu było wiadomo, że jest pani i ma wyższe studia. Oczywiście, i Janek, i Zdzisio byli za inteligentni, żeby nie zdawać sobie sprawy z całego małpiarstwa, które się wokół nich wyprawiało. O lepszym towarzystwie mieli wyrobione zdanie. Ale sobie nie umieli, kurwa, z tym wszystkim poradzić. Zwłaszcza że w przeciwieństwie do olbrzymiej większości sławnych pisarzy, reżyserów, aktorów, krytyków i dziennikarzy — traktowali siebie serio. Przez co wydawali się im jeszcze śmiesznie j si. Kiedyś pewien sławny aktor powiedział w kawiarni literatów do Himilsbacha: „Wiesz, że ty jesteś podobny do Kirka Douglasa?" Jasio pokręcił przecząco głową i powiedział z rozmarzeniem: Spencer Trący. Wszyscy się roześmieli — poza Jankiem. W East Vi Hagę l -10- 25 Kiedy się idzie Trzecią Aleją w dół Manhattanu, gdzieś tak od 14 Ulicy coś zaczyna się psuć. Najpierw strzeliste budynki wielkich korporacji zaczynają naciskać obrzucone liszajami odłażących tynków podejrzane kamieniczki. Potem między katedry, banki i magazyny mody całkiem już nachalnie wpychają się domy pogrzebowe i sklepy ze starzyzną. Dalej zaczyna się plątanina zatykających oddech smażalni ryb, tandetnych kin i sklepów ze słodyczami, w których łatwiej jest kupić kokainę niż landrynki. Do parterowych meczetów przytulają się niedbale zamaskowane domy publiczne. W otwartych oknach spłowiałych saloników wychudzone wróżki przechytrzają gwiazdy kartami do kabały, a przed schroniskami dla nędzarzy można kupić obraz, rewolwer albo papierosy na sztuki. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś przejechał gąbką po Manhattanie, zebrał wszystko, co wstydliwe albo kulawe, i wycisnął nad tym prostokącikiem miasta nazywanym East Yillage. Chodniki są tu zatłoczone, ale ruch nie ma w sobie nic z rzeczowości górnego Manhattanu czy zapiekłej krzątaniny Wall Street. Na wykrzywionych, jakby przez pijanego zaprojektowanych uliczkach, panuje przygniatająca atmosfera nie zdanego egzaminu. Starzy Ukraińcy pokornie przesiadują na drewnianych ławeczkach, sprawdzając czas na ulicznych zegarach, z których każdy pokazuje inną godzinę. Blade dziewczyny błagalnie wypinają uszminkowane piersi w stronę obojętnych sprzedawców heroiny. A przed maszynami do robienia kopii ustawiają się cierpliwie kolejki rozmemłanych pisarzy. Wielu z nich pocą się ręce, co jest typowe dla gruźlików, donosicieli, nieudanych artystów i świeżych emigrantów. Co jakiś czas wybucha awantura. Przechodnie, jakby nadrabiając poprzednią ospałość, gwałtownie skaczą sobie do oczu. Ale w ich furii jest jakaś sztuczność. I już po chwili wszystko wraca do normy. Roznosiciele pizzy wędrują przed siebie, a transwestyci uprzejmie wymieniają się strzykawkami. Przez ten poruszający się bez pośpiechu i celu niezdecydowanym, rybim ruchem tłum przepychało się dwóch mężczyzn. Młodszy, najwyżej dwudziestoletni, dźwigał w silnych żylastych rękach wiadra z rozrobioną białą farbą. Starszy przyciskał do chudej piersi puszki z klejem, gips i walce na kijach do malowania ścian. Pomimo Opowiadanie drukowane w „Gazecie Wyborczej". PROZA upału naciągnęli na głowy bawełniane czapeczki, a z kieszeni wyszmelcowanych spodni sterczały im dzieła Dickensa w twardej oprawie. Obaj pochodzili z kaprawego miasteczka w Rzeszowskiem, przez lata odmawiali sobie wszystkiego, żeby zarobić na przyjazd i teraz upajał ich i podnosił na duchu blask cudzego powodzenia. Zerkali z szacunkiem na wygrzewające się w słońcu ciemnoskóre prostytutki i stare Żydówki w perukach, popijające przez słomkę francuską wodę mineralną. Minęli koreańskie stragany i restauracj ę homoseksualistów. W barze u Wandeczki męski głos zaśpiewał wesoło: „Marsz, marsz Polonio, marsz dzielny narodzie...". Spojrzeli na siebie, ale przemogli się i skręcili na klatkę schodową. Postękując wdrapali się na czwarte piętro. Otworzyli drzwi i rozejrzeli się fachowo. Mieszkanie do remontu nie miało nic wspólnego z typową dla East Yillage jednostrzałkówką, w której już z klatki schodowej można trafić lokatora wyglądającego przez okno w ostatnim pokoju. Przez wykrzywione od wilgoci drzwi przechodziło się z kuchni do dużego living roomu. Dalej były dwa osobne pokoje. Ich zakratowane ze strachu przed złodziejami okna wychodziły na odległą o parę kroków ścianę sąsiedniego budynku. Było tu ciemno, chłodno i przyjemnie. Poprzedni lokator wszystko przygotował. Wykręcił żarówki i pozabierał meble. Na wypaczonej podłodze w living roomie stała tylko odrapana szafa. Zbite z listewek rozsunięte drzwi odsłaniały połamany świecznik, trzy plastikowe wieszaki i puszkę po piwie. Żeby nie zmarnować resztek dziennego światła, od razu zabrali się do roboty. Starszy, Kijanka, oderwał uważnie okładki z Olivera Twista i zatkał nimi dwie największe dziury w ścianach. Przejechał je klejem i zaszpachlował. Kiedy już dobrze wyschły, Grzesio pociągnął je farbą na biało. Z kuchni przeszli do living roomu. Rozrzucili na podłodze gazety i osłonili od góry szafę. Pracowali szybko i wesoło. Dopiero co przyjechali do Ameryki i od razu uśmiechnęło się do nich szczęście. W sześcioosobowym pokoju na Greenpoincie zwolniły się dwa materace do spania, w najlepszym, ciepłym kącie przy kaloryferze. Z dnia na dzień dostali też pracę przy azbestach, do której się nikt nie pchał, bo według lekarzy wywoływała raka. Tak czy inaczej, płacili za nią tyle, że z miejsca zaczęli opływać w dostatek, a nawet wysłali dolary do rodzin. Wprawdzie ostatnio w Nowy Jork uderzyła recesja i azbesty przestano usuwać, ale i przy remontach mieszkań, jeśli człowiek nie przyjechał się wysypiać albo zbijać bąków, też można było zarobić. Raz i drugi przejechali liying room i dopiero wtedy zrobili pierwszą przerwę. Kijanka napił się wody z kranu, a Grzesio wyciągnął z kieszeni błyszczącą paczkę marlboro. Pogładził ją, ostrożnie zerwał celofan i pstryknął od dołu. Papieros posłusznie wyskoczył z paczki. Grzesio uśmiechnął się, zapalił i zaciągnął rozrzutnie raz po razie. Wcale nie czekając aż niedopałek sparzy mu palce, spokojnie rzucił go na podłogę. Dopiero wtedy poszedł obejrzeć mniejszy pokój po lewej. Zajrzał do środka i zaraz krzyknął na kolegę. Kijanka podszedł, splunął i przeżegnał się. Podniósł przewrócone na podłogę składane krzesełko i usiadł. W EAST yiLLAGE 73 W rogu pokoju kołysał się na sznurze postawny mężczyzna w wyglansowanyc brązowych butach. - Ciekawe, jak on tu wlazł? - spytał Grzesio i przysiadł na kaloryferze. - Wlazł i tyle - mruknął Kijanka. - Ludzie strasznie schamieli. Podobnież ju nawet dzieci w szkole przestały się uczyć. Ciekawe, co z tego wyrośnie. - Myślisz, że to ktoś z naszych? - Z naszych? - rozbawił się Kijanka. - Zobacz, jaką ma wąską twarz i spodni w kratę. Zresztą, nasi się w Nowym Jorku nie wieszają. Grzesio splunął i podniósł się. - To jak robimy? V - A niby co mamy robić? Trzeba zejść i zadzwonić do kontraktora. Przez to, ż nie skończyliśmy, nie zapłacą nam za robotę. Spojrzał z żalem na otuloną ciemnością posiniałą twarz wiszącego. - I żeby to był jeszcze jaki prymityw, ale człowiek w garniturze, pod krawatem.. My tu sobie żyły wypruwamy... Splótł ręce i zatrzaskał stawami. - Czekaj, czekaj, tylko nie na łapu-capu. Daj pomyśleć - warknął Grzesio. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W wąskim jak strzelnica okienku, naprzeciw ko, zapaliło się światełko. Owłosiona ręka wywiesiła na sznurku męską bielizm i szmatę. Zaraz potem światło zgasło. - A gdyby tak - zamyślił się Grzesio - zdjąć go delikatnie, przenieść do livinL roomu, przelecieć pokój i potem powiesić go z powrotem. Każdy pomyśli, żi normalnie wlazł i się powiesił już po odmalowaniu. - Nieżywego chcesz dotykać - obruszył się Kijanka. - A ty wiesz, jaką oni tu maj; policję? Przyjadą w dwa samochody, z komputerem i z miejsca odkryją, że by ruszany. Potem nas złapią i zasądzą. - To dlaczego go nie owinąć gazetami na wisząco, bez ruszania, żeby się nie zachlapał? Potem się go odkryje i gotowe. Nie chcesz, możesz się do niego w ogóle nic dotykać. Zacznij malować od okna, a ja skoczę po świeże gazety. To jak? Kijanka rozchmurzył się i z uznaniem zakołysał ogromną głową osadzoną m cieniutkiej szyi. Podniósł się i zaczął rozrabiać farbę. Na ulicy Grzesio pogrzebał w metalowych pojemnikach na śmieci. Zręcznie odsunął na bok puste flaszki, wyrzucone książki i opakowania po coca-coli. Uzbieraj stertę gazet i wyprostował się. Spojrzał na wystawy sklepów, mrugające reklamy i głośno, chciwie wciągnął powietrze. Wieczory w East Yillage są pracowitsze od dni i tłum na chodnikach zgęstniał. Pachnące piwem hiszpańskie prostytutki zagadywały wystraszonych turystów z Tokio. Urzędniczki z Wall Street o płaskich biustach, walcząc z rozpaczliwą nowojorską samotnością, pospiesznie zajmowały miejsca na barowych stołkach. A Pierwszą Aleją ciągnął sznur czarnych i białych limuzyn prowadzonych przez szoferów w uniformach. Wszystkie jechały do Cafe „Yenieros", gdzie od 150 lat wypieka się ulubione przez mafię bułeczki z truskawkami. Pole Garncarza Dyrektor jak każdy mądry człowiek wywinął na wierzch kieszenie palta, żeby nie kusić tych wszystkich, co się dorabiają okradając śpiących i dopiero wtedy wyciągnął wygodnie na ławce ogromne ciało. Tymczasem w nocy chwycił mróz i w parku alejki się zaiskrzyły. Z samego rana, kiedy baptyści przywieźli kawę i kanapki z tuńczykiem, Pchełka, który spał po sąsiedzku, miał padaczkę alkoholową i miękkie serce, potrząsnął Dyrektorem raz i drugi, ale ten się nie poruszył. Pchełka przysiadł koło niego, napił się kawy i przeżegnał. Zamknął mu wybałuszone niebieskie oczy i zamyślił się. Akurat nadleciał wiatr znad oceanu. Przegonił zimną mgłę ze środkowego klombu. Skręcił w polską aleję, pobawił się chwilę siwymi kudłami na głowie Dyrektora i zniechęcony powlókł się w górę miasta. Zaraz potem z wieżowca przy Ayenue B wysypała się i zanurzyła w szachownicy parku grupka młodych urzędników z Wall Street. Trzaskając teczkami i myśląc o rzeczach niedostępnych dla innych, szli w stronę metra na St. Marks Place. Za nimi zataczając się z niewyspania i kołysząc umalowanymi biustami przeszły przez park trzy siostry prostytutki, pracujące w burdelu na .jedenastej ulicy. Przy wejściu do parku bogacz Pijawka zapuszczał krzywe oczka w okna swoich czterech wychodzących na park kamienic. Miał nadzieję, że zobaczy coś nieprawidłowego, za co można wyrzucić albo chociaż podnieść czynsz. Tymczasem na ławkach, postękując i dygocąc, wychodziło ostrożnie ze snu coraz więcej ludzi. Dwie ławki za Dyrektorem Grzesio, drapiąc się i ziewając, ustawiał na dnie blaszanego kubła na śmieci kawałki drewnianej skrzyni. Wcisnął pod spód gazetę i podpalił. Niebieskie płomyki objęły papier, liznęły drewno i buchnęły ku górze. Grzesio z ulgą wyprostował opuchnięte ciało, osadzone nierówno na krótkich nogach. Zerknął na wystające za ławkę nogi Dyrektora. Ależ to był kawał chłopa - powiedział z uznaniem. - On był dużo większy - mruknął Pchełka. - Tylko kiedyś polazł w nocy do tej części parku, gdzie śpią Ukraińcy. Tam mu połamali żebra i się skrócił chyba o głowę. * Opowiadanie drukowane w „Kulturze" paryskiej. POLE GARNCARZA 741 Pchełka wygrzewał nad ogniem chudziutkie, pokrzywione ciało. W Polsce skończył technikum ogrodnicze. Jak każdy marzył o przyjeździe do Ameryki i swego dokonał. Połyskliwy boeing American Airlines przeleciał nisko nad parkiem. Zadarli głowy i patrzyli w niebo. W tej części Manhattanu obdrapane, mizerne, z odrażającymi pasemkami wypłowiałych chmur. Samolot zatoczył łuk i poleciał w stronę lotniska Kennedy'ego. - To jak będzie? — zapytał cicho Pchełka. Grzesio spojrzał na niego, wzruszył ramionami i roześmiał się skrzekliwie. - On nie ma papierów - Pchełka smutno popatrzył w ogień. - Jak go policja znajdzie, to go wywiozą na Hart Island i zakopią na Potters Field. To jest teren wiezienia. Nikt go nigdy nie odwiedzi. Groby są nie oznakowane. Nikt go nie odnajdzie. - A kto będzie go szukał? — Grzesio dorzucił do kubła wilgotną szmatę i zniknął na chwilę w kłębach gorzkiego, dobrego dymu. - Tam grzebią bez mszy, w nie poświęcanej ziemi - marudził Pchełka. Grzesio splunął do ognia i przymknął oczy. Alejką przeszedł dwuszereg trzymających się za ręce dzieci. Miały nasunięte na oczy czapki. Znad szalików sterczały białe nosy i płonące policzki. Za nimi kroczyła z godnością młodziutka nauczycielka. Dzieci skręciły do wydzielonego ogródka i płosząc gołębie, z krzykiem rozbiegły się między huśtawkami. - Zakopiemy go na bocznym klombie przy ogrodzeniu. Tam w nocy nikt nie chodzi. Wiosną można posadzić frezje. Fioletowe, białe i żółte. Tyle że frezje ciężko rosną z ziarna. Byśmy musieli skombinować sadzonki. - Żadne byśmy — skrzywił się Grzesio. — Ja nie mam z tobą żadnej spółki. Ty masz szczęście, ze wszystkiego się wygrzebiesz, a mnie deportują. Pchełka z namysłem poskrobał zapadnięte policzki. To prawda, nie mógł narzekać. Był tak lekki, że jak padaczka tłukła nim o ziemię, nigdy nie zrobiła mu większej krzywdy. Miał dopiero trzydzieści lat, ale był tak zniszczony, że wyglądał na pięćdziesiąt. Dzięki temu w zeszłym roku wzięli go bez sprawdzania dokumentów do najlepszego schroniska dla bezdomnych na Manhattanie, gdzie prawie nie gwałcą, nie wpuszczają z bronią w ręku i przyjmują po czterdziestce. Tam przechował się całą zeszłą zimę, aż dopiero ktoś zawistny na niego doniósł. Spojrzał na rozwalone na ławce ciało i pokręcił głową: - On sobie nie zasłużył, zęby go zakopywać we wspólnym grobie na Potters Field. To był człowiek z kulturą. Mył ręce, a potem jeszcze opalał je nad ogniem. - Mógł być pedałem - Grzesio zapalił skręta, zaciągnął się i rozkaszlał. - Pedały często pakują się w straszne kłopoty przez to, że się brzydzą brudu. ~ Jakim pedałem. - Pchełka wyciągnął z kieszeni resztki kanapki i porządnie rozłożył je na ławce. On w Polsce domy budował. Jak tu przyjechał, miał wszystko. Żonę, wspólnika, cadillaca... Jadł tak na co dzień jak żaden Amerykanin nie je od święta. 74* PROZA Zamachnął się i zaczął szeroko siać okruszynami. Wiewiórki zbliżyły się w milczącej tyralierze. — A to ciekawe, czego szukał w parku? — uśmiechnął się Grzesio. Cisnął petem w dorodnego szczura, który przepychał się między wiewiórkami. — Wspólnik go zdradził, oszukał, odebrał mu wszystko po kolei. Pchełka urwał, przełknął raz i drugi ślinę i zadygotał. Zapuścił rękę do kieszeni i wyłowił zmiętego dolara. - Dołóż się - spojrzał na Grzesia - zrobimy piwo, dużego millera. — Nie mam centa — skłamał Grzesio i odwrócił oczy. Grzesio miał żonę , syna, który nie mógł chodzić, i parszywy charakter. Jak hiena krążył z plastikowym kubkiem, niuchając, czy ktoś w parku nie robi przyjęcia, i nachalnie się podłączał. Remontował na czarno mieszkania po 16 godzin na dobę i porządnie zarabiał. Ale jadł po kościołach, flaszki nie postawił i od sześciu lat nie przespał się pod dachem, tylko wszystko co zarobił słał rodzinie za ocean. Spuchł z tej chytrości, zrobił się czerwony na gębie, a pod oczami kołysały mu się sine worki. Kiedyś w Polsce siedział za politykę i w więzieniu mu się charakter wykrzywił. Prawa ręka Dyrektora stuknęła o ziemię. Pchełka podniósł się i podszedł do ławki. Dobrą chwilę mocował się z ciałem, ale Dyrektor nie dał się przekręcić twarzą do oparcia. Pchełka zdjął wypłowiałą narciarską czapkę, nacisnął mu na oczy i ruszył do sklepu, gdzie krzywa Hiszpanka sprzedawała najtańsze piwo. Grzesio zerknął na ręce Dyrektora. Potem na swoje. Poruszył lewą, wyciągnął z kieszeni prawą. Przez chwilę zginał i starannie rozprostowywał palce. Tymczasem przez szpary w chmurach przecisnęło się słońce. Trzy zaślinione kundle zaczęły gonić przesuwające się po trawie ciepłe plamy. Handlarze crack'a, siedzący równym rzędem na oparciach ławek, zadarli do góry ciemne twarze, a w Ukraińskiej Alei mężczyźni wyjmowali spod płaszczy szachownice. Pchełka wrócił z litrową butelką. Rozlał do plastikowych kubków. Wypili szybko raz i drugi. Potem już wolniej, smakując, pociągali po łyku. Naprzeciwko Dyrektora usiadła na ławce malutka Chinka. Miarowo kołysała wózek, w którym zanosiło się płaczem paromiesięczne dziecko. Kobieta przyglądała mu się z namysłem. W jej płaskiej twarzy paliły się dobre czarne oczy. — No i co to takiego leżeć na Pottery Field — zauważył Grzesio. — Ja tam byłem popatrzeć, jest całkiem dobrze. — Akurat tam byłeś — mruknął Pchełka. — Tam jest więzienie, nikogo nie wpuszczają. Wypili jeszcze parę łyków, twarze im pojaśniały, ręce przestały dygotać. — Nie byłem na samej wyspie. Ale dojechałem do promu. Tam się jedzie z Manhattanu autobusem przez Bronx, wysiadasz na Long Island City, idziesz kawałek, mijasz restaurację rybną, pole golfowe i skręcasz w lewo. Za przystanią jachtów jest to molo, trzech klawiszów i pies, rudy... kundel. Tam zwożą trumny z całego Nowego Jorku i układają je równiutko. Każda ma swój numer. Jak się zbierze więcej, przypływają więźniowie, zabierają trumny na wyspę i zakopują je porządnie na tym polu. Jest spokojnie, dookoła woda i dużo ptaków. POLE GARNCARZA 743 - A ty wiesz, za czyje pieniądze kupione jest to pole? - zapytał Pchełka. - A co to mnie obchodzi, za czyje? - Za Judaszowe pieniądze - pochylił się do niego Pchełka. - Za krwawe pieniądze, za srebrniki. - A co ma do tego Judasz? — Grzesio podsunął pustą szklankę. Pchełka nalał, zakręcił butelką i wlał sobie w gardło resztę. Wrzucił flaszkę do wystygłego kubła. - Katolik jesteś i nie wiesz? To ma Judasz, że jak wydał Chrystusa, to go jak każdego ruszyło sumienie i pożałował. Wrócił do kościoła, żeby oddać arcykapłanom trzydzieści srebrników, ale oni już ich nie chcieli z powrotem, bo na nich była krew Jezusa. Nie wiedzieli co zrobić, aż dopiero któryś wpadł na pomysł, żeby za te pieniądze kupić pole i grzebać na nim cudzoziemców. Jeden garncarz zgodził się sprzedać. Potters Field to jest Pole Garncarza, znasz angielski, nie? - Iii — skrzywił się Grzesio. — Jeżeli nawet, to tamto pole jest w Izraelu. A tu jest Nowy Jork. - A dlaczego się nazywa Pole Garncarza? Zrozum człowieku, to jest zawsze jedno i to samo pole. Dla kryminalistów, nędzarzy bez nazwiska, odrzutków... - Dla cudzoziemców — poprawił Grzesio. — Sam powiedziałeś, że dla cudzoziemców. - To wychodzi na to samo. - Pchełka pogrzebał obcasem w ziemi. - Ziemia nie jest bardzo zmarznięta. Dalibyśmy radę, rozrzuciłoby się ogień... - Wszystko jedno, gdzie się leży — zastanowił się Grzesio. - Wszystko jedno? Na Pottery Field jest przeludnienie. Grzebią w pięciu warstwach. To jest miasto najwyższych domów i najgłębszych grobów. Będziesz leżał na samym dole, a nad tobą będzie gniło czterech kryminalistów. - Odczep się - warknął Grzesio. - Ja wrócę do Polski. Popracuję jeszcze pół roku, najwyżej rok. Odłożę jeszcze trochę pieniędzy i wrócę. Rodzina na mnie czeka. Pchełka machnął ręką, splunął i nie odpowiedział. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. - Psy go wywąchają — powiedział w końcu Grzesio. — Jakbyśmy nawet spróbowali, tak czy inaczej go odgrzebią. - Przez plastik nie wyczują. Trzeba go tylko przyzwoicie owinąć w worki. Stado gołębi poderwało się z łopotem, zatoczyło koło i opadło na ziemię. Grzesio spojrzał na Dyrektora i pokazał w uśmiechu wyszczerbiony płot żółtych zębów: - Swoją drogą, jeżeli Judasz rzeczywiście oddał te pieniądze, to miękki był człowiek. Dzisiaj by na Manhattanie daleko nie zaszedł. Chinka wyłowiła spod płaszcza pełną mleka pierś. Wyciągnęła z wózka krzyczącego chłopczyka w niebieskich rajtuzach i czapce z różowym pomponem. Włożyła mu sutkę w usta."Mały przestał płakać, radośnie zabulgotał i zaczął ssać. - No to jak będzie? - zapytał Pchełka. Pr^ed Dobrze pod wieczór bracia zatrzymali się pod żelaznym ogrodzeniem. Płaski, betonowy budynek wyglądał jak garaż albo bunkier. Starszy potrząsnął parę razy furtką. Zamknięty na kłódkę łańcuch zgrzytnął i nie puścił. Słońce już nie oślepiało, ale upał ciągle znęcał się nad ludźmi. Kamienną szosą przejechała rozklekotana ciężarówka, podniosła kłęby kurzu i znikła. Bracia wyglądali jak każdy w okolicy. Wzrostu raczej średniego, włosy w kolorze raczej szarym, odwłok długi przy nogach raczej krótkich, oczy wybałuszone, nosy ulepione z kilku kawałków. Ogólny wyraz twarzy taki, że nic z niej nie można wyczytać. Obaj mieli dobry charakter. Lubili się napić i dać po mordzie. Ale teraz byli zmęczeni. Jednakowym ruchem zdjęli z głowy przepocone czapki, otarli rękawami mokre czoła, poskrobali poskręcane z upału włosy i zadarli głowy do góry. Ołowiane chmury leżały nisko na koronach drzew grożąc deszczem. - Ojciec zawsze był taki — mruknął starszy. — Nie dawał żyć za życia, męczy po śmierci. Dziś z rana przyszło zawiadomienie, że ojciec umarł i że natychmiast muszą odebrać ciało. Był najgorętszy okres żniw. Pracowali po 20 godzin na dobę. Nie zwiezione do końca zboże zalegało pole. Nie daj Boże deszcz. Do szpitala było ze sto dwadzieścia kilometrów. Stara ciuchcia wlokła się przez dobre 6 godzin. Przyjechali za późno. Zanim załatwili papiery, kostnica była zamknięta. Dozorca kazał czekać do rana. Zresztą jedyna karetka, którą można by przewieźć ciało, pojechała nie wiadomo gdzie. Nagły powiew wiatru smagnął sosny i opadł bez sił. Parę ciężkich kropel deszczu uderzyło o ziemię. Mały, przypominający robaka pies przekulał koło nich na trzech łapach. Młodszy sięgnął po kamień, rzucił i trafił. Pies zapiszczał, skulił się jeszcze bardziej i spróbował przyspieszyć. Chwilę patrzyli za nim obaj. — Bierzemy tatę — zadecydował starszy. Przerzucili nogi na drugą stronę przerdzewiałej furtki. Drzwi do prosektorium ustąpiły z jękiem. W środku było chłodno i przyjemnie. Odczekali przyzwyczajając oczy do półmroku. Zobaczyli dwa drewniane stoły. Ciała przykryte były prześcieradłem. Opowiadanie drukowane w „Kulturze" paryskiej. PRZED BURZĄ 745 — Ten większy to będzie tato - pokazał głową starszy. Wypakował z teczki odświętne czarne ubranie. Białą wykrochmaloną koszulę, lakierki. Przytulony do ojca pod tym samym prześcieradłem leżał noworodek. Chude plecki pokryte były ciemnymi plamami. Ojciec nie zdążył jeszcze zesztywnieć, ale ubieranie zajęło tyle czasu, że nie mieli chwili, żeby zapalić. Nasunęli mu czapkę na oczy, wzięli pod ręce. Tato ciężko huknął o ziemię po drugiej stronie płotu. Do pociągu ruszyli biegiem. Miasteczko rozpływało się już w wieczorze. Pojedyncza gwiazda błysnęła i utonęła w chmurach. Nogi ojca wlokąc się po ziemi wzbijały obłoki kurzu. Koło samej stacji wesoło spali sobie na ziemi pijani, a na ich twarzach spały muchy. Pociąg był pusty. Kupili trzy bilety i ledwo posadzili ojca wygodnie w kącie, kiedy osiem wagonów zakołysało się na szynach. Za oknami przesunął się pokryty obdrapaną farbą budynek stacji i pasek kamienistej szosy. Uchylili czapek przed wieżyczką kościółka. Z kilku zabudowań błysnęły pojedyncze światełka, ale ciężka, czarna noc zalewała już pola jak atrament. — Może i nie będzie padać - zauważył starszy. Młodszy kiwnął głową. Skręcili równo papierosy, zapalili i zasnęli. Po godzinie albo dwóch obudziła ich latarka konduktora. Pociąg stanął. Z knajpy na malutkiej stacji dolatywały wesołe głosy. — Dlaczego stoimy? — zapytał młodszy. Konduktor przeciął trzy bilety, nie odpowiedział i odszedł. Minęło dwadzieścia minut, a może pół godziny. Z ciemności wyłoniło się stado krów. Zwierzęta szły ciężko. Na zwieszonych nisko nad ziemią pyskach gotowała się ślina. W knajpie zachrypnięty męski głos śpiewał piosenkę o Afryce, gdzie kobiety tańczą gołe, tylko w samych futrach, ocean się kołysze, lata kolorowe ptactwo i najbiedniejszy kelner nosi frak. Posłuchali i ogarnęła ich tęsknota. — Która godzina? — zapytał starszy. -•; - Ja też bym się napił - ucieszył się młodszy. Nacisnęli ojcu głębiej czapkę na oczy i wysiedli. Przed samym wejściem do knajpy biło się na noże dwóch zaopatrzeniowców, ale z powodu nadmiernego upału albo upicia nie mogli się trafić. Przepuścili braci grzecznie. Piwo z beczki było ciepłe. Dolali do kufli po szklance wódki, wypili raz, potem drugi, odetchnęli głęboko i poczuli się lepiej. — Nie wierzę, żeby ojciec umarł na raka — zauważył młodszy. — Jeszcze nie słyszałem o żadnym trunkowym człowieku, co by mu rak dał radę. Zamówili nową flaszkę i zobaczyli jak za oknem przesuwa się wolno czerwona latarnia. Dogonili pociąg na ostatnich nogach. Wskoczyli na platformę końcowego wagonu. Usiedli na stopniach i dysząc, kolejno pociągali z butelki. Na stacji Wsiadł do pociągu tylko jeden pasażer. Był nieduży, chudy, wygięty do przodu jak rączka parasola. Z wyrazem udręki pchał przed sobą kuferek z okazyjnie kupioną maszyną do szycia wyprodukowaną w NRD. Był krawcem. Dwa lata temu zepsuła mu się krajowa maszyna, szył ręcznie, tracił klientelę i ciągle marzył o takiej 746 PROZA właśnie z Niemiec Wschodnich, co to i haftuje i obrzuca dziurki. Miał naturę silną i wytrzymałą, dlatego osiągnął to, co chciał. Maszynę kupił nielegalnie za dużą łapówkę od kierowniczki spółdzielni krawieckiej. Wydał na to prawie wszystkie oszczędności życia i nie żałował. Teraz popychając przed sobą maszynę pustym, ciemnym korytarzem zaglądał do przedziałów, szukając żywej duszy. Przeżył 64 lata, miał trudne życie i był z tego dumny, ale bał się pustych podmiejskich pociągów. Był tak chudy i zasuszony, że upał machnął na niego ręką. Krawiec nawet się nie pocił. Tylko maszyna coraz bardziej ciążyła w rękach i obcierała kolano. W pierwszym wagonie za lokomotywą zobaczył siedzącego w kącie przy oknie staruszka z nasuniętą na oczy czapką. To było lepsze niż nic. Staruszek ubrany był całkiem przyzwoicie na czarno. Krawiec odchrząknął parę razy, ale wyglądało, że stary mocno śpi. Resztką sił wtaszczył na półkę maszynę, żeby nie kusiła złego oka, i opadł na siedzenie. Przez parę minut próbował walczyć z sennością, ale gorąco i kołysanie wagonu zrobiło swoje. Pociąg gwałtownie przyhamował. Spod kół buchnęły fontanny iskier. Nagły wstrząs rzucił braci na siebie. Szkło roztrzaskało się o szyny. Popatrzyli w niebo czarne, bez śladu gwiazd i księżyca. Pociąg szarpnął, zazgrzytał i znów potoczył się nabierając szybkości. Bracia odplunęli, podnieśli się i weszli do wagonu. Minęli konduktora. Spał oświetlając sobie twarz latarką elektryczną. Dalej nie było już nikogo. Nagłe hamowanie rzuciło krawca na sąsiednią ławkę. Kiedy rozcierał sobie obolały łokieć, nastąpiło coś gorszego. Maszyna do szycia runęła z łoskotem wprost na staruszka pod oknem. Krawiec jęknął, upadł na kolana, ostrożnie otworzył zamki, podniósł wieko i odetchnął. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało dobrze. Zamknął pokrywę starannie na oba zatrzaski. Potem spojrzał na staruszka. Czapka zsunęła się do tyłu. Przez skroń biegło głębokie cięcie. Wywrócone gałkami do góry oczy patrzyły nieruchomo w sufit. Krawiec zwiesił smutno głowę. Wyglądało, że tamten ma już wszystkie kłopoty za sobą. Jego czekało śledztwo, przesłuchania. Maszynę do szycia skonfiskują na pewno. Dotknął ostrożnie ramienia tamtego. Ręka opadła bezwładnie. Uchylił drzwi, wyjrzał w ciemność pustego korytarza. Przeżegnał się i otworzył okno. Pola spały otulone ciszą. Stękając z wysiłku upychał nieposłuszne ciało. Twarz pogłaskała mu cienka jak witka lodowata ręka. Kiedy po wszystkim opadł na siedzenie, skręcił go atak duszności. Powietrze charczało i świstało w sfatygowanych płucach. Schylił się, podniósł z podłogi czapkę, prawie nie używaną, uszytą z dobrej 80% wełny i wykończonej satynową podszewką. Obrócił ją w rękach i rzucił w mrok. Kiedy bracia dotarli do przedziału, siedział tu tylko wychudzony człowieczek ściskający między kolanami nieduży kufer. Patrzył na nich wystraszonymi oczkami. — Gdzie tato? — zapytał starszy. - Ten pan z przeciwka wysiadł na poprzedniej stacji — powiedział szybko człowieczek i uśmiechnął się przymilnie. Bracia jednakowo otworzyli usta. Młodszy zapominając, że flaszka się stłukła, zaczął obmacywać kieszenie. Starszy zdjął czapkę i długo drapał się po głowie. PRZED BURZĄ 74' - Diabeł nie ojciec — powiedział w końcu. Lokomotywa zagwizdała. Pociąg zwolnił i stanął. Z ciemności znowu wynurzy h się krowy. Oblepione kurzem i potem człapały ponuro drogą przy przejeździe. Setk krów. - W życiu nie widziałem tylu krów - zauważył młodszy. - To pierwszy sekretarz partii robi potajemnie inspekcję województwa. Telewi zja codziennie pokazuje go w innej wsi na tle tych samych krów. Bydło przepędza sil nocą, dlatego zamknęli szosy — wyjaśnił krawiec. Wiatr rzucił o szybę drobnymi kroplami deszczu. Zaczynała się ulewa. Moc truchleje Nie mogę narzekać. Zbudowany jestem w wysokim stopniu topornie, jako narzędzie pracy jestem wydajny i mam szerokie zastosowanie. Jako prawdomówca dodaję od razu, że po wypadku, jakim mnie niedobry los pokarał w pierwszych dniach pracy w stoczni sławnej imieniem W. Lenina w charakterze rdzacza, moja prawa strona jest bardziej wydajna niż druga. Co przy porównaniu z pracownikami, których przy tym samym wypadku zwęgliło bez reszty, był czysty śmiech. Owszem, daje znać o sobie rwaniem czy sztywnieniem, albo nawet opuchnięciem przetrąconej nogi, tak że muszę dawać jej odsapnąć, ale dzieje się to tylko po jakichś 20-26 godzinach nieprzerwanych prac ukończeniowych. Kiedy to za pośrednictwem czynu rzucamy całemu światu bezlitosne wyzwanie. Teraz, kiedy już jestem urządzony z rodziną w wozie o byłym zastosowaniu cyrkowym, muszę się zgodzić, że przechodziłem koleje losu. W poprzedniej specjalności rolniczo-hodowlanej, jako osoba pozbawiona partyjności, padałem ofiarą nieludzkich stosunków i wyzysku ze strony tłumiciela i dławiciela księgowego, przynależnego z prezesem do kliki zmownej, który do tego drastycznie obchodził się z moją żoną, tak że aż musiała zemrzeć, żeby się od niej odczepił. Wtedy przyszedł na mnie taki stan, że już namydliłem na siebie stryczek. Tymczasem jednak powiesił się nie kto inny, ale księgowy, którego prezes obciążył swoim pożarem na intencję ukrycia nadużyć. A ja przetrwałem, tyle że bez dachu. Ale już szczęście krążyło dookoła, przybierając z początku postać zapitego kuzyna zmarłej żony, obdarzonego rozległymi stosunkami, a następnie drugiego mężczyzny, który udostępnił wiadomość o poszukiwaniu przez stocznię robotników i odsprzedał za oszczędności życia wymieniony wóz, zbity z desek odpowiednio spasowanych, ze sprytnie zamontowaną kozą, w dobrym stanie. Pomalowany był na naruszony przez brak pogody niezmiernie wesoły wizerunek czegoś ala w podobie świni w kapeluszu oraz tygrysa z wyszczerzonym kłem. Sam wóz, dobrze położony przy szynach, stał w otoczeniu innych. Kiedy go ujrzałem, od pierwszego spojrzenia sprawiał dodatnie wrażenie. Dookoła wesoło baraszkowały dzieci, ubrane i w butach - obrzucając * W tekście wykorzystałem pewne sytuacje i motywy z napisanej wspólnie z Michałem Mońko i nie zrealizowanej noweli filmowej (przypis J.G.). MOC TRUCHLEJE 749 szumiący po szynach elektryczny kamieniami i śniegiem. Po sąsiedzku starucha o zdrowej, ogorzałej twarzy wbijając mocne, pomimo czcigodnego wieku, nogi w zlodowaciałą ziemię, załatwiała na stojąco swoją potrzebę, a łomocący wiatr nie dawał jej rady. Kawałek za nią zataczał się z powagą pijany na umór, a dym z piecyków na rurę bił w niebo równym słupem. Odbiłem drzwi i z radością kroczyłem po wyziębionym gniazdku planując rozmieszczenie tu mojej gromadki w ilości, po zgonie nagłym siedmiolatka, trojga dzieci, z czego wszystkie w wieku przedszkolnym, przysięgając sobie od razu ułożenie ich na kierunek pełnego bezwzględnych wyrzeczeń patriotyzmu podpartego wykształceniem, jakie ja sam w ilości czterech klas nabyłem dzięki wszechstronnej pomocy państwa. Powybierałem wygodne miejsca dla obojga rodziców, a także skłóconego z nimi odwiecznie dziadka od strony żony. W tym czasie ze szpar wypełzło mi na spotkanie wygłodzone robactwo i wesoło trzaskało pod butami. Pomyślałem, że jeżeli ono się przechowało o chłodzie i głodzie samą siłą biologii, to i z nami źle nie będzie. Przemijał upływ czasu, podczas którego po wymienionym wypadku ze stanowiska rdzacza zostałem zaawansowany na hakowego, aż wreszcie wyszedł mnie naprzeciw Wysoki Towarzysz i całą mocą jego decyzji, po parodniowym wszechstronnym kursie, dostąpiłem spawania kadłubowego. Tak więc wisiałem sobie na rusztowaniach w pozycji skurczonej, wybierając spaw raczej bliżej doku, co ma dobrą stronę na wypadek przyciśnięcia i spadu, a złą, że od pracujących powyżej sypie się na głowę żużel nie wystygnięty. Ponieważ jednak miałem hełm, a także fufajkę, którą uściśliłem według własnego pomysłu przy szyi, żużel gorący na ogół odbijał się ode mnie bezsilnie i z sykiem pogrążał się w wodę, jedynie w nic nie znaczących odpryskach przedostając się do mego ciała. Równocześnie zarabiać zacząłem w takich ilościach, że rodzina przeszła na trzyposiłkowy system z chlebem, wędzonym śledziem i nierzadko marmoladą, zaś koza codziennie dymiła, dostarczając gorącej kapuchy. Jakby tego było mało, Wysoki Towarzysz pod koniec roku wezwał mnie przez sekretariat do wykładanego gabinetu, ogrzanego, aż senność z miejsca brała. Wiatr zimny łomotał się po oknach, ale dopasowane były tak, że odlatywał jak zmyty. Przed nami na biurku leżały chyba nawet ze cztery teczki, telefonów tyle samo, biblioteka podwójnie przeszklona, szafa opancerzona, że mysz się nie prześliźnie, i nie wiadomo na co cztery telewizory. Wysoki Towarzysz w pierwszym rzędzie wypytał, jak mi się wiedzie względem stosunku do pracy i do kolektywu, po czym nawiązał ogólnie do przyszłości w słowach: — Nawiązując ogólnie do przyszłości, ta komórka, w której aktualnie jesteście, jest stworzona jakby specjalnie dla waszego dobra, krótko mówiąc, podpadacie pod podwyższenie warunków, widzę was w bloku, dzieci widzę w szkole. A jeżeli w wieku przedszkolnym, widzę w przedszkolu, a żonę widzę w kuchni. Trudno, jeżeli nie żyje, to w jakiejś innej formie pomoc otrzymacie. - Ale potem twarz mu się zrobiła pochmurna, oczy cisnęły błyskawice i zapytał, czy chciałbym sobie żyć bez wrogów? ~~ Czemu nie? — potwierdziłem. 750 PROZA Zgodził się, że on też, ale że na to za wcześnie. Bo niestety, ale nie każdemu jednakowo leży na sercu wspólne dobro i wierność sprawie. Nie każdemu jednakowo się spieszy do moich bloków i mojego wspaniałego życia.. Są tacy także u mnie w brygadzie, co to gotowi robić wbrew, jątrzyć, mącić, knować albo nawet spiskować. W porozumieniu ścisłym z zachodnioeuropejskimi kierownikami naw państwowych. I że gdybym coś takiego wyczuł, to mam przychodzić zaraz, jeżeli się zgodzę. A jeżeli się nie zgodzę, to zbiorę burzę. — Ja jestem otwarty dla was 24 godziny na dobę. Więc mówcie, co i jak. - Uśmiechnął się niby przyjaźnie, ale przeraźliwie. I położył mi tę sprawę oficjalnie od zaraz na gorącym sercu i proletariackim sumieniu. Nikt do mnie w życiu ani w szkole z takim sercem się nie odnosił. No to, kiedy wbił we mnie oczy z przyciskiem i nadzieją, nadmieniłem, że poprzedniego dnia stanęła w brygadzie sprawa odmowy pracy przy piaskowaniu bez masek ochronnych, a z największą mocą naprzeciw tej sytuacji opowiedzieli się dwaj, co najmują jeden pokój. Pierwszy jeszcze toporniejszy ode mnie, łapy jak łopaty, nogi jak drągi, charakter, że nie daj Boże, przezwiskiem Słoń, spokrewniony przez brata z branżą kelnerską w miejscowości Sopot. I drugi mały, cichszy, układa piosenki i, jak się wydało, przygrywa na gitarze. Oni jako para wystąpili przeciw. Ale najgoręcej przekrzykiwał się Misiak, który jest w ogóle człowiek bez strachu i z hartowanej stali. — To, to my wszystko wiemy — mruknął Wysoki Towarzysz — ale Bóg wam zapłać za dobre chęci. Nadmieniłem jeszcze, że taka w okularach uspokajała w słowach: „Spokojnie, synkowie, spokojnie, jeszcze nie czas. Trzeba chwilę wyczekać, inaczej nas jak pluskwy wygniotą". — Ta sama? — Wysoki Towarzysz otworzył pięknie oprawiony w czerwoną tekturę album z podpisem Sylwetki lud%i mor%a i dziobnął palcem w fotografię. — Ta sama — przyjrzałem się. — A ten? — przekartkował, aż otworzył na brygadziście, co to miał lat 40, żonę pracownicę TV o drastycznym prowadzeniu, dziecko — synka, wzrok osowiały, zamiłowanie do alkoholu, na imię Jurek i nieodpowiedzialną przeszłość, za którą usunięto go ze studiów. Odpowiedziałem zgodnie z sumieniem, że ten to nic. Z kolei przytrzymał palec na Czarniawym niedużym. Ale ten też niestety, ale nie powiedział nic a nic. Więc ja opowiadałem dalej, że ten Misiak udał się nawet w imieniu z protestem do kierownictwa. I w odpowiedzi przyleciał zmianowy z krzykiem, opowiadając o konieczności pracy bez masek ze względu na dumne imię, niewyobrażalne miliardy, morza, oceany i dynamiczny rozwój. Był uprzejmy i dopiero pod koniec zaczął straszyć odwetowcami zachodmo-niemieckimi, jastrzębiami z USA oraz wejściem na premie, na co reszta ani drgnęła poza mną, który w zupełnej ciszy, przerywanej przekleństwami ogółu, zgłosiłem gotowość, i tu na szczęście przyłączył się do mnie jeszcze jeden najspokojniejszy charakterem, ten Czarniawy z fotografii. MOC TRUCHLEJE 751 Tu Wysoki Towarzysz pokiwał głową, zagwizdał, zakołysał się i zacmokał: - Sprytniejszy, niż myśkłem - mruknął. - Drapieżnik z minką świętoszka! Oczy czarne, ale sumienie jeszcze czarniejsze. Uzupełniłem, że piaskowanie bez maski jest pracą nieprzyjemną nie do opisania, jak wiadomo, piasek z węża wali w blachę i odbiciem wraca w człowieka, odbierając mu dech, zalepiając także gardło, nos i siejąc po twarzy. Jak po ukończeniu doszedłem do lustra w szatni, to aż mnie śmiech zdjął, bo twarzy nie widać, piach wbity na centymetr w skórę, tylko oko się świeci. Ledwie to przedstawiłem i uśmieliśmy się obaj, a tu nowy gość się objawił. Z wierzchu podobny do proboszcza z Rawy. Okrąglaczek, ale kto go wie, czy nie przewyższał godnością nawet samego Wysokiego Towarzysza, bo tamten przywitał go i z ukłonem, i na stojąco. Okrąglaczek zagadnął Wysokiego Towarzysza, czy orientuje się, kto objawi się jutro na widowisku własną najważniejszą osobą. Upewnił się, czy entuzjazm zabezpieczony, aż tu nagle przeniósł wzrok na mnie, obszedł z tyłu, z przodu poklepał. - Dobrze, dobrze — i polecił: — Z rana ustawicie się na lewym wydzielonym skrzydle, a jakby się Najważniejsza Osoba zapytak, skąd wy? Odpowiecie: „Z Żywieckiego". „A ile macie lat?" — odpowiecie: „Trzydzieści". — Nie zdążyłem sprostować, kiedy odwrócił wzrok, bo Wysoki Towarzysz z ożywieniem informował, że prywatny hodowca Majewski pięćset kaczek pekinek i sto indyków bezkonfliktowo na bankiet dostarczył, natomiast zamiast przekazać pięćset róż i dwa tysiące w płatkach, drze włosy i fika, że według ostatniego rozbioru badylarzy między resorty on podpada pod budownictwo, które tak go łupi, że więcej nie może. —Dajcie mu po cichu pozwolenie na budowę nowej szklarni, nadział szkła, przyobiecajcie ochronę przed budownictwem i przyłączcie pod nas w nowym rozbiorze — zadecydował Okrąglaczek, klepnął mnie i już go nie było. Wracałem po ciemku w stronę doku myśląc o przyszłości pełnej niewątpliwej nadziei, aż tu przerwał mi jakiś ruch. W jednej uliczce dwaj mężczyźni obok oddziału K-i, jakby nigdy nic, po cichu naklejają plakat. Nie wiem, co i jak, ale tknęło mnie, że tu idzie nieczysty interes anty. Bo musiał to być jeden z takich, co to się już z nimi spotkałem, wzywający do liberalno-burżuazyjnych haseł: sprawiedliwości, równości, mięsa, chleba, podnoszenia płac tak beznadziejne, że aż się w gardle ściskało. Rozmyślałem z odległości, jak postąpić, aż tu hurgot, rumor, patrzę, a wcale nie taka pusta ta ulica. Dorodni mężczyźni zbiegli się z kilku stron w mundurach, bez straty czasu wykręcili ręce, prowadzą jednego z drugim! Sam plakat już zdrapany, a ład i porządek przywrócony. Wlazłem w cień i odetchnąłem, że nie ma wyjścia, bo spokój jest strzeżony, że lepiej nie można, i jest w odpowiedzialnych rękach. A ja po jego stronie. Przed wodowaniem od rana kończyliśmy sprawy, aż tu wedle umowy wołają mnie do Wysokiego Towarzysza. Złażę na dół, idę. Jak zawsze pierwsze 50 metrów raczej suwam nogą , niż idę, i nie daję rady się wyprostować. Potem idę elegancko, a reszta skurczona wisi sobie dalej u góry i wykańcza. Tego, który się w nocy wyrzygał od kołysania, a potem zleciał, dawno wywieźli. 75* PROZA Akurat sygnał, że przerwa, czyli rozwożą zupę regeneracyjną. Ale jaka przerwa, kiedy dookoła ruch, że przyjemnie popatrzeć. Pociągają bieluśką farbą chodniki, śmieci ciężarówkami wywożą, wieszają flagi, mocują transparenty, całe w naszych hasłach ofiarnych do ostatniej kropli krwi. A pod nami przy pochylni doku życie jak w Madrycie: smary się gotują, liny, płozy, łańcuchy hamujące naciągają, a pomimo mrozu pot kipi mężczyznom na twarzach, para dmucha wesoło spod waciaków i koszule mokre. Pozwolono mi odczekać w sekretariacie, gdzie ruch świąteczny, odprasowane garnitury, krawaty dobrane, twarze inteligentne, nawet koniak i kawa się dymi, kieliszki brzęczą. Przycupnąłem w kącie, aż tu weszła kobieta z ukłonem i mówi: - Przyszłam. Sekretarka: — Kto taki panią przysłał? A ona, że majster kazał: — Mówi — leć do dyrektora, bo był telefon, niech przyjdzie, powiedzieli, kondolencje złożymy. Kobieta sprawiała wrażenie. Okazała, oko zmęczone, ale z błyskiem, postawna, szeroka w barach, jak się należy, nogi dobrze rozstawione, wygięte harmonijnie do dołu jak żelazne obręcze. Za zgodą sekretarki przycupnęła koło mnie. I tak siedzieliśmy obok siebie, przy czym ona poruszała moją męską stronę, ale nie wiem, jak się odezwać. Tymczasem weszło dwóch dobranych wzrostem, postawą i garniturami w kolorze nieba. Kołysali się w biodrach, jak zamieszkałe po sąsiedzku prostytutki, rzucając w tym samym czasie spojrzenia szybkie jak błyskawice. Jeden wypatrzył butelkę na oknie: - Co to, płyn do mycia szyb?... Zabezpieczyć! - Przenicowali mnie spojrzeniem na wylot i już mieli wejść do dyrektora, kiedy on osobiście z asystą w gali stanął w drzwiach, przy nim Okrąglaczek, dużo z tyłu Wysoki Towarzysz. Moja kobietka z miejsca wyszła na środek i kłania się raz za razem. Dyrektor jakby w ziemię wrósł i pyta, w jakiej sprawie? A kobietka, że majster ją wezwał, kazał lecieć do dyrekcji, bo dzwonili, że złożą kondolencje, i zaraz kazał wracać, bo robota czeka — no to przyszła. — Jakie kondolencje? — zakręcił się dyrektor. — No to chodzi o tego mojego męża, co go ciężarówka przy pracy i on na nic. Dyrektor spojrzał na sekretarkę, ona kiwnęła głową. Okrąglaczek się przysunął do przodu, coś mu na ucho szepnął, i wtedy nie wierzę oczom, ale dyrektor uroczyście podał rękę ze słowami: — To wam składam kondolencje. — A Okrąglaczek podkreślił, że chociaż ofiara przed zgnieceniem była bez zasług, niesforna ideowo i orientowała się na Zachód, została pochowana jak każdy inny. Kobieta ukłoniła się, że już leci, bo majster kazał wracać, i już jej nie ma. Zresztą wszyscy zeszliśmy na dół. Przed budynkiem na boku Wysoki Towarzysz wydał mi ostatnie polecenie i wszystko zaczęło się kotłować, bo przez otwartą bramę hurmem zwaliły się czarne samochody z gośćmi. Zatrzaskały drzwiczki, cisza się zrobiła śmiertelna, buchnęły oklaski, a następnie okrzyki, wyrażające radość, zapał, a nawet entuzjazm. Wszystko to przewaliło się przed moimi oczami w kierunku doków, a ja stałem, uszykowany w rząd, na lewym skrzydle, przeplatany kobietami, wszyscy przeznaczeni na późniejszy punkt wizyty. Gdzieś daleko uwijała się moja MOC TRUCHLEJE 753 brygada, grzmiała orkiestra, wiatr przynosił jłowa o morzach i oceanach, morze się wzburzyło pod ciężarem statku. Staliśmy wyprężeni, jakby nie było mrozu, chociaż brał coraz większy, bo akurat w naszą, stronę posuwała się cała kolumna. Odmyci, pięknie wygoleni i ustrojeni, a od twarzy czerstwych aż blask bił. Szli lekkim krokiem, a w samym środku z całą pewnością Najważniejsza Osoba, może z rodziną, bo i kobiety tam były, a dookoła niej krążą, jak gwiazdy po niebie, najbardziej zaufani. Akurat, jak na znak, rozsunęły się chmury, słońce stanęło wprost nad nimi przygrzewając z tkliwością. Dalej szli przedstawiciele zagranicznego świata w futrzanych czapkach, patrzący dobrotliwie skośnymi oczami. Później aż się zaniebieściło od dobranych wzrostem i wagą dorodnych mężczyzn z ochrony. Po całym naszym szeregu jęk przeszedł, a oni roztoczyli się jak wachlarz, w bucikach błyszczących z czubem, nie patrząc śnieg nie śnieg, aż z żalem pomyślałem, że moja żona już się powiesiła i nie widzi, jaki tu zapał i szczęście wyzbyte cech egoizmu. Wciągnąłem brzuch, zresztą każdy się, jak umiał, poprawił. Wysoki Towarzysz dotknął czapki, więc my buchnęliśmy krzykiem i oklaskami. W umyśle przepowiadałem sobie, skąd jestem, ale Najważniejsza Osoba przed jakąś kobietką się zatrzymała i pyta: - A wy skąd jesteście? - A ona, że z Żywieckiego. - A ile macie lat? - Trzydzieści. - A on: - Budując te wasze, jak wy je tam nazywacie, statki, pamiętajcie, że tymi statkami będzie pływał wasz syn, matka czy inny ojciec i dlatego te statki powinny być dobre, eleganckie, trwałe. Prawda - zwrócił się do najbliższej osoby, która od razu dodała... - zwrotne! - A jak się was zapytają potem, czyście mnie widziały - dodała Najważniejsza Osoba — odpowiedzcie: „Tak, widziałam go". A jak się was spytają, a jaki on? Odpowiedzcie: „Zwyczajny! Zwyczajny!" Tu już zapał przerósł wszystko, sam dyrektor miał łzy w oczach, a my, prosty naród, to już szkoda gadać. A Gość odwrócił się i odszedł w natłoku i coś tam widać rozmawiał na drugim skrzydle, bo usłyszałem: „z Żywieckiego" i znowuż buchnęły okrzyki, następnie cała kolumna wsiadła do samochodów i ruszyła przed siebie, oświetlona słońcem i zalana błękitem. Mnie samego po napięciu, naturalnym biegiem wzięła senność i słabość, a po kościach i mięśniach darcie, jako że ominęła mnie zupa regeneracyjna. Dookoła też ludzie podpierali się o siebie z powodu zimna, które, kiedy zapał minął, coraz mocniej brało i tak współdrzemaliśmy, bez różnicy wieku i płci tuląc się i szukając ciepła nawzajem, aż padło służbowe polecenie: „Rozejść się do wypełniania obowiązków". Na wodzie kołysała się przepięknie zwodowana „Konstytucja ZSRR", wszystkie brygady rozchodziły się do normalnej roboty. Słabsze organizmy przysypiały na stojąco, a wybredniejsze wygodnie w kucki, podpierając mur. Jedynie brygady wykończeniowe energicznie przystępowały do wykonania wnętrza. Ja udałem się pod kotłownię, ponieważ miałem tam cichą umowę z pracownicą w starszym wieku, która za wyreperowanie zamka do drzwi odlewała mi potajemnie dwie szklanki mleka z nadziału za szkodliwość, którego potrzebowałem niezbędnie od czasu przygarnięcia kotki — szczeniaka w młodym wieku, przymarzającego na śmietniku. Podjąłem decyzję przezimowania jej w naszym wozie. I muszę powiedzieć, 754 PROZA że nie żałowałem, bo o ile pozostali mieszkańcy szumieli, o tyle półtoraroczniak, mój syneczek ukochany o naturalnie marzących oczach, który ostatnio łaził osowiały, odmawiając spożycia posiłków, teraz przy bożym stworzeniu ożywił się i do spółki wypijali mleczko, bez którego kotka to już nie dałaby rady przeżyć. Miałem zamocowaną blaszankę na odlew mleka i poruszałem się energicznie, bo dodatkowo chciałem podłączyć światło. Z przyczyny, że dziadek od strony żony pozrywał wszystkie kable, wieszając się na nich zresztą bezskutecznie w wychodku na dworze. Zniszczył cały system i jeszcze się kłócił, i wymawiał. Jak mówiłem, ciężko szło z nim wytrzymać. Siedział w nim diabelski arnbit, nie mógł wybaczyć, że wnuczka poszła za mnie, a nie za księgowego, ciągle skowyczał, że piłby sobie teraz na umór słodką herbatę, zagryzał chlebem z marmoladą. Mało mu było, że śpi w osobnym kojcu na wypchanym sienniku, najbliżej kozy i pod kocem. Uspokajałem go, jak mogłem, że żadnej takiej nadziei nie było i być nie mogło, że owszem, wspomniany urzędnik księgowy wdał się z moją małżonką we wstydliwą sprawę, ale w ich miłości więcej było zmysłowości jak czego innego. I na pociechę mu jeszcze dodawałem, że ten księgowy, jakby na to nie patrzeć, powiesił się, tak więc żadnego dużego pożytku z niego w perspektywie nie było. Ale dziadek kręcił tylko głową, mamrotał do siebie i przeklinał mnie, że kable słabo zamocowane i puściły. Popłakiwał, a półtoraroczniak, jako osobowość wrażliwa, wtórował mu od razu. Akurat jednak pod kotłownią widzę, jak z umówioną pracownicą w starszym wieku stoi tamta podmawiaczka w okularach i podżega. Pracownica w starszym wieku rozkłada na mnie ręce, bo jak się okazuje, cofnięto jej nadział mleka za szkodliwość z powodu, że minister wydał zarządzenie, że pracy szkodliwej dla zdrowia w naszym humanitarnym, pozbawionym wyzysku i naigrawania systemie być nie może. - Ale jest - judzi ta w okularach - a mleka nie ma! - Owszem, jest jak najbardziej. W kotłowniach duchota i wody powyżej kostek, jednak minister zapowiedział, że gdyby nie zlikwidowano nadziału mleka, toby się nie chciało zlikwidować szkodliwości, a na szkodliwość w socjalizmie nie było miejsca, nie będzie i jeszcze długo nie. Zacząłem się zamartwiać, jak taką sprawę przeżyje kicia, a ta w okularach dalej jątrzy i judzi, że w takiej Japonii albo innej Szwecji to nie są rzeczy do pomyślenia i żeby to podnieść na KSR. Ale pracownica w starszym wieku tylko się śmieje: - Owszem, owszem wszędzie są kobiety - w USA, w Federalnej Republice, ale co... A u nas jest serce. Jak jest 8 marca, podjeżdża samochód, wysiadają, podadzą rękę. W poprzednim roku otrzymałam na ósmego solniczkę za 18,50, goździk za 12 — łącznie 32,50, a na dodatek za szkodliwość mam 50 gr, to ile ja bym musiała przepracować godzin za 32,50, które normalnie w kobiece święto dostaję? Akurat wtedy aż mnie dreszcz przeszedł. Wychodzi moja kobietka, co ją przyuważyłem u dyrektora z okazji kondolencji. Rozgrzana, czerstwa, buchająca parą, w waciaku rozpiętym, spod którego widać całą żelazną budowę. Skłoniłem się MOC TRUCHLEJE 755 z miejsca, ale przeniosła wzrok wyżej na niebo, odetchnęła sobie parę razy powietrzem, odwróciła się i do środka. Zagapiłem się za nią, rozmyślając, czy to nie jakieś uczucie daje mi znać o sobie. Ale akurat z warkotem i gwizdem, buksując w śniegu, wali prosto na mnie, do tego tyłem, ciężarówka z rozwartą klapą. Pod budą upycha się z 30 mężczyzn, z szoferki wygląda Wysoki Towarzysz i komenderuje - Wsiadać! - No to wlazłem, w głębi widzę przysypia Słoniu, Mały i ten Czarniawy, który uprzejmie się przesunął, miejsca postąpił. Kierowca zatrzasnął już klapę i już jedziemy za bramę. — Dokąd to? — pytam. Ale ludzie nie wiedzą, tylko szybko usypiają, rzuca nami na zakrętach jak nieżywymi, jak nie w lewo, to w prawo, walimy z fantazją ulicami nadużywając klaksonu, martwię się o kicię i elektryczność, bo nie wiem, kiedy wrócę i co ze mną będzie - fucha jakaś obowiązkowa albo co? Czarniawy się przyznał, że też nie wie, co jest co. Wszystkich wyłapano, załadowano i tyle. Widzę, że sam wierci się niespokojnie, ale tak się składa, że na całej platformie tylko my dwaj nie śpimy. Wjeżdżamy do lasu, na twarz krople potu mu występują. Las robi się pusty i nie zaludniony, a on coś tam do siebie mamrocze, nawet już na mnie nie patrzy, tylko głową kiwa i dziwnie się kołysze. A tu i drzew mniej, po polu wiatr przegania bryły zamieci. Ale chwała Bogu walimy przez bramę, psy szczekają, chorągwie szumią, śnieg odmieciony, podjazd żwirem wysypany albo nawet piaseczkiem żółtym, kierowca klapą trzaska - wysiadać, i już jesteśmy przed pięknym jak namalowany pałacem z drzewa przetykanego chyba nawet marmurem, a nad nim tablica: Ośrodek Szkolenia Aktywu. A ze środka i muzyka, i wesele, i gwar. Wysoki Towarzysz na czele, my za nim poziewając i taczając się od pracy, a tu ciepło bucha, zapach jakby barszczu albo nawet bigosu drażni nozdrza, dywany w robotniczym czerwonym kolorze, miękkie, że się aż zapadamy, kelnerzy we frakach z półmiskami nad głową, z których dymi i pachnie, a z jednego nawet zabłyszczał okiem świński ryj. Staramy się stąpać ostrożnie, nie odbijać od ścian kryształami zastawionych. Mężczyźni na ogół odżyli, a nosy same łapią zapachy. Tu dopiero Wysoki Towarzysz zatrzymuje nas na komendę i wyjaśnia, że Najważniejsza Osoba podczas uroczystości po wodowaniu, robiąc przegląd gości, oznajmiła: „Nie widzę tu ludzi pracy". Więc jesteśmy, naprzód! Sala się otwiera, drzwi przeszklone, kelnerzy robią przejście, a w środku nowoczesny zbytek, fantazja, dowcip, elegancja, pokarm w nieopisanych ilościach. W rogu orkiestra gra popularną melodię „Katiusza", baran pływa w śmietanie, baleron w płatach, szynka, salceson, serki śmietankowe, świeże winogrona, kartofle, zielony groszek, lody, masło, chleb, cukierki - tak że twarze nam się rozjaśniły. Zwłaszcza że znad stołów wystawały czarujące i wesołe oblicza ubranych stylowo gości, krążyły flaszki w najprzeróżniejszych kolorach i kształtach, i opakowaniach takich, że nie można było odgadnąć ich zawartości, zaś całość sali łagodnie szumiała i buzowała jak morze. Postaliśmy chwilę, Wysoki Towarzysz gdzieś poleciał i się wrócił. Znowu odbiegł i zaraz podbiegł na nowo, ale już z informacją: „Można wracać". Tak więc odwróciliśmy się i ożywieni ruszyliśmy 756 PROZA pospiesznie do samochodu. Nie minęła godzina, jak pod stocznią opuszczono nam klapę. Jeszcze jedna i powróciłem do domu. Półtoraroczniak z kicią objęci we dwoje spali przytuleni grzejąc się w najlepsze, matka smarowała ojca, żeby mu pomniejszyć bóle z powodu niemożliwie zaawansowanego gośćca, dziadek narzekał na opuchłą po powieszeniu szyję, że nie może śliny połknąć. Ale co najgorsze, kiedy zamierzałem przystąpić do podłączenia wychodka, okazało się, że ktoś tam odłamał na opał drzwi, tak że nie mówiąc o wstydzie, przy obecnych mrozach ciężko będzie tam wytrzymać. Ze smutnymi myślami, że nam się opał kończy, usnąłem i tego dnia spałem do czwartej rano, nie myśląc o Bożym świecie, a jedynie o kobiecie pracującej w kotłowni, tak że moja dusza zapomniała o wszystkich troskach. Z samego rana pracowaliśmy pełną parą, ale jednak tylko trochę, ponieważ zmniejszyło się ciśnienie gazu, wygasły palniki — pozłaziliśmy na dół i nie wiadomo było, co robić, dopóki nie powstała sprawa piaskowania, od nowa pomimo obietnic bez masek ochronnych. Ja po spożyciu zupy regeneracyjnej poczułem się silny i na pewno bym to podjął w przeciwieństwie do Misiaka, który zaczął wywijać rękami, tłuc pięścią, wznosić hasła, że dosyć tego, że albo tak, albo inaczej. Od nowa zmianowy załagadzał, a mnie odesłał do Wysokiego Towarzysza na odlewnię. Nie wiedząc, jaki obrót przybiorą sprawy, zastałem go na odlewni, jak dyskutuje z niedużą plastyczką specjalistką zamawiając u niej hasło: „Dziś wykuwamy na każdym stanowisku pracy lepsze jutro". Jeden z boku wtrącił się, że oni odlewają, a nie wykuwają, ale Wysoki Towarzysz wyjaśnił uprzejmie, że rozchodzi się o przenośnię. Specjalistka dziobnęła palcem w inny projekt: „Pracując dla kraju, pracujesz dla siebie". — Czy tu też rozchodzi się o metaforę? — Ale Wysoki Towarzysz objaśnił, że w tym wypadku chodzi o konkret. — A podpis „Ludzie dobrej roboty"? — uczepiła się specjalistka z jędzowatym uśmiechem — przenośnia czy konkretnie? I czy na przykład robotnicy odróżniają, co jest konkretnie, a co jest metafora? — Odróżniają tak, że lepiej nie mogą — odpowiedział Wysoki Towarzysz, nie zmieniając wyrazu twarzy wykutej z kamienia. Machnął na mnie i udaliśmy się do gabinetu, gdzie wyraził mi w imieniu władzy ludowej wdzięczność za dotychczasową wymianę myśli, dodając, że udało mu się wywalczyć dla mnie cztery skrzynie żywej sosny na podpałkę. To już nie wiedziałem, jak dziękować, bo czy słowa mogą się tu na co przydać, kiedy koza prawie już wystygła, półtoraroczniak nieswój, ojciec w reumatyzmie, a obaj, trzylatek i pięciolatek, ledwie, ledwie. Kiedy przyszedłem do siebie, z miejsca opowiedziałem, jak Misiak sobie pozwala. Wysłuchał spokojnie, a nawet uśmiechnął się. Następnie zaczął włączać różne gałki, pokręcił, wcisnął i na ścianie zamigotał obraz z telewizji, w którym jednak zobaczyłem ni mniej, ni więcej tylko chytre oczy Okularnicy, brygadzistę Jurka, Słonia, jak zachłystując się wygłaszali jakieś mowy bez dźwięku. A każdy głupi by się domyślił, że w grę wchodzi nic innego tylko podmawianie i to wszystko w spawalni na dużej hali. Przycisnął drugi guzik, od nowa zebrani ludzie, jeden tyłem stoi, wymachuje rękami w charakterystyczny sposób, bije pięścią, jednym słowem Misiak. Nowy guzik —praca MOC TRUCHLEJE 757 wre. Wszystko wyłączył, ciężko westchnął i mówi: — No i sami widzicie, jak ciężko ten dalszy dynamiczny rozwój zapewnić, bo na prawo, lewo ryją, brużdżą, ufać nikomu nie można, takie wszędzie chamstwo, prostactwo i siły antysocjalistyczne. - Wbił we mnie oko i mówi: — Wiem, że można mieć do was zaufanie. Wiecie, że za trzy dni posiedzenie komitetu samorządu robotniczego. Jednym słowem tak a tak. Zgadzacie się, czy odmawiacie? Zapytałem się, na co takiego, kiwnął głową i dodał: — Wielu by chciało to zrobić, sprawie się zasłużyć, przynależność po dobrej stronie potwierdzić. Ale was żeśmy wytypowali, bo na to zasługujecie. Nie będziecie zresztą sami, towarzysze wam pomogą. — Czyli że o co chodzi? - pytam znowu. Na nowo kiwnął głową i dodał: — Pogadajmy jak Polak z Polakiem. W odpowiednim dniu napuścicie zimnej wody do kaloryferów, znaczy nie tyle napuścicie, co spuścicie gorącą w dużej sali BHP, gdzie warcholstwo przypuści atak. — Napuszczę — odpowiedziałem, bo co ja innego mogłem odpowiedzieć. Po otrzymaniu szczegółowych instrukcji powróciłem do brygady, gdzie w ogniu pracy wypruliśmy sobie żyły do ostatniej kropli, przy czym mnie dodatkowo ożywiał zapał, z przyczyny desek, bo już w każdym razie ogrzewanie wozu na bite dwa tygodnie miałem ponad wszelką wątpliwość zagwarantowane. Pomyślałem, że jakby jeszcze wrogie siły przycichły, moja kobietka zwróciła na mnie uwagę, udało się osiągnąć mleko dla półtoraroczniaka i kotki, to byłbym niedaleko od spokoju i szczęścia. Nade mną Mały w stanie całkowitego wyczerpania chwiał się i huśtało nim na boki. Co i raz to przerywał, bo być może z powodu zawieruchy go mdliło ponad miarę. Ja w odpowiedzi narzucałem swoje pełne wdzięczności mordercze tempo. A jednak znowu nastąpiła obiektywna przerwa w dopływie prądu. Zleźliśmy na dół, osłonili przed wiatrem, Słoniu przypiął się do Perły Bałtyku, a Okularnica błyskając czterema oczami zaczyna wykładać, że na KSR-ach chcą nas zmusić, i to do tego, żebyśmy przegłosowali uchwałę przeciwko swoim rodzonym interesom. Czyli karę za złą pracę, a zła jest, bo ludzie odchodzą, materiałów nie ma, przestoje niezawinione. Ze smutkiem pomyślałem o niej jako o niepoprawnej sile i od razu wzrok mój powędrował na Misiaka nie bez powodu. Bo rzeczywiście zaczął z miejsca bić po ścianie, że przerwy w pracy, na dyrekcję trzeba demonstracji albo innego strajku. Myślę, że nie wiedzą, co mówią, bo po pierwsze, nie buntowaniem, a przez pracę można kraj podźwignąć i wyprowadzić, i bym mu w twarz to powiedział, i rzucił się do pracy, gdyby nie nieustająca przerwa w dopływie, a po drugie teraz mogą się odbijać u Wysokiego Towarzysza w telewizorze. A tu co gorsza Słoniu się do Misiaka przyłączył, a nawet inni też zaszumieli, fikają i podskakują, aż nieoczekiwanie Okularnica mówi: - Basta! Inaczej trzeba. Legalnie, formalnie i bez hałasu, w tej chwili siłowy numer na nic. Oni są gotowi - zanim się zbuntujesz, już cię nie ma. A powiesisz się albo rzucisz przywiedziony do determinacji z komina, albo z innej burty, podjadą elektrowozem, kurtką przykryją, wywiozą i śladu nie zostanie. PROZA I dalej przypomina pamiętny siedemdziesiąty, a także inne sprawy aż do ostatnich strajków na innych wydziałach, zadławionych, tych, co wieszają plakaty, wyłapanych. Za to na KSR-ach to już inna sprawa. Tu wszyscy wystąpimy co do jednego naprzeciw uchwale krzywdzącej, na początek. Misiak jeszcze tłukł się o ścianę i mącił, ale przeważająca większość podniosła jednomyślny krzyk poparcia z wyjątkiem brygadzisty Jurka, który miał jak zawsze wzrok wbity gdzie indziej, a myślowo był nieobecny. Okularnica zaapelowała do niego jako do uczciwego człowieka, Jurek skierował w nią niewidzące oko i przyznał się, że w nic takiego jak KSR nie wierzy, ale też uważa, że na razie na siłę jest jeszcze gorzej, i proszę bardzo, jak tak, to on przyjdzie i jako delegat zagłosuje ze wszystkimi: „Nie!" Zapanowała narodowa zgoda, wesołość, a Mały począł nawet na osobiście wykonanym instrumencie w podobie skrzypiec grać melodyjnie własną kompozycję słowną o grubym sekretarzu, który przyszedł do lekarza. Akurat jak na zamówienie popłynął prąd i zabraliśmy się do nadganiania planu. Bezpośrednio po pracy pobrałem za zgodą i pismem odręcznym pakunek złożony z dwóch skrzyń drewnianych produkcji madę in Sweden, zabezpieczyłem resztę w umówionym miejscu przed ludzką zazdrością albo i złodziejstwem i udałem się pod kotłownię. Odczekałem. Jest. A następnie w odległości kroków dziesięciu - dwunastu poruszałem się za moją wybraną kobietką, przy czym ona ze dwa razy obejrzała się, ale nie dała po sobie poznać, żeby jej było przyjemnie. I widzę, jakby nigdy nic podchodzimy pod bloki. Domy stoją poważnie, parami albo równym rzędem, albo nawet półkolem, każda cegła mocno osadzona i przykryta tynkiem, a dalej weszliśmy między najnowocześniejsze, pięknie złożone z całych gotowych kawałków. Bo jak później miało wyjść na jaw, kobietka zajmowała sobie z dwojgiem dzieci, a także z rodzicami, wygodny pokój połączony z kuchnią, ubikacją i ogrzewany automatycznie. Wchodząc do klatki obróciła się jeszcze raz, a po upływie jakichś 15 minut, które przestałem bez ruchu oddając się myślom, pokazała się przez szybę w pokoju na parterze, po czym na dobre zaciemniła firanki. Następne dni pracowaliśmy zapamiętale, ile się da, nie licząc przerw w dopływie prądu, przy czym każdorazowo po pracy, o ile wychodziliśmy o czasie, udawałem się za nią pod blok w równo odmierzonej odległości. Postałem, aż szron okrywał mi brwi i waciak. W domu półtoraroczniak poczuł się jako tako, ale akurat pięciolatkowi i trzylatkowi coś zaszkodziło, jak to dzieciakom, i bez przerwy latali do wygódki napuszczając zimna, na co ojciec poskręcany skarżył się po cichu, dziadek lżył i urągał, a matka obcierała łzy. Aż strach byłoby pomyśleć, co by to mogło być, gdyby nie przydzielony przez Wysokiego Towarzysza deputat drewna. Tak przemijał upływ czasu, aż tu jednego dnia moja kobietka, wchodząc do klatki, obróciła się w miejscu i bez żadnego wstępu zapytała, dlaczego łażę za nią do domu, o co mi się może rozchodzić, a także czy ma to oznaczać, że puszczam do niej oko! Kiedy przyszła chwila, zgodnie z prawdą wyjaśniłem, że na jej widok, od pierwszego spotkania w sekretariacie, uniosłem się uczuciem i że mówiąc inaczej ona jest moim przeznaczeniem na śmierć i życie. MOC TRUCHLEJE 759 — Co to, to nie — odpowiedziała mi na to bez namysłu — nie jestem nim, ponieważ po pierwsze, ja już nie mam żadnego przeznaczenia, i nie chcę niczego takiego mieć, a względem szczęścia, to z góry z niego rezygnuję. — Następnie uzupełniła, że idzie jej już dwudziesty piąty rok, trzy razy szczęścia kosztowała, ostatnim razem, kiedy urodziła, popękała na niej skóra, a obecnie jest z całą pewnością za chuda i względem tego szczęścia, to nie ma żadnej ochoty ani zwłaszcza zdrowia i że jak już, to woli się powiesić. Tu zwróciła się z uprzejmą prośbą, żebym przestał za nią chodzić, tracić czas i wystawiać ją na śmieszne plotki. A kiedy stałem zmartwiały, patrząc na nią z uwielbieniem gołym okiem, zaczęła mi długą chwilę wymyślać pomysłowo i potem dopiero weszła do bloku. Nie będę ukrywał, poczułem, że pierwsze lody zostały przełamane, i chociaż przez następne dni ona się nie obejrzała w ogóle, ja sam byłem dobrej myśli, tym bardziej że trzylatkowi i pięciolatkowi się poprawiło i nie upuszczali już ciepłego powietrza. Tak więc wylegiwałem się w nagrzanym wozie i snułem plany, a mróz bezsilnie trzaskał się po dworze. I tylko sen z oczu spędzał mi przybliżający się termin zebrania. O tym i o owym rozmyślałem stojąc w wielkiej sali zebraniowej w najbliższym sąsiedztwie kaloryfera, żeby mieć na niego oko, podczas gdy napływali wydelegowani. Po naturalnej kontroli przy bramie, także przy drzwiach, dobrze dorodni mężczyźni od nowa trzęśli, badali i dopiero przepuszczali. Zgodnie z ostatnim rozporządzeniem Wysokiego Towarzysza i zasadami dobrego stylu wszyscy rozbierali się z waciaków w szatni i zasiadali wzdłuż stołów. Niektórzy nawet poubierani uroczyście w garnitury, inni byle jak. Ponad nimi w górze wznosiło się prezydium przykryte czerwono, z Wysokim Towarzyszem, Okrąglaczkiem i jeszcze innymi mężczyznami o surowych, mądrych obliczach, na których błyszczała troska o szczęście całej sali, a także w szerokim planie - państwa. Ubrani wszyscy na czarno, jak się należy, ale spod marynarek wystawały najgrubsze swetry, jak również mieli narzucone palta, nałożone baranice. Spoglądali poważnie, wystając znad dyplomów, wazonów i wyróżnień, które zajmowały połowę stołu. Rozpowszechniano informacje, że zanim co do czego, odbędzie się piękna ceremonia wręczania nagród i odznaczeń za udział w czynie, którego wartość wyniosła niewyobrażalną sumę idącą w dziesiątki milionów. Wśród hucznych oklasków przystąpiono do szerokiego rozdziału nagród indywidualnych dla robotników od 5 oo do nawet 15 oo złotych dla każdego wytypowanego. Niestety, ja na ten raz nie byłem przewidziany, ale brygadzista Jurek, Słoniu i Mały zahabaścili po dobrym tysiącu. Następnie prezydium przeszło do spraw bardziej bieżącej chwili. Przewodniczący przypomniał legendarne sukcesy naszego przemysłu stoczniowego, podkreślił, że człowiek jako jednostka osiągowa to jest wyjątkowo piękna rzecz, dla której praca przed wojną była jarzmem, ale pod kierownictwem PZPR stała się dumą, natchnieniem, sumieniem, drogowskazem i źródłem radości. Zaznaczył nieustający rozwój świadomości załogi, która jest nie ta sama, ale nic dziwnego, bo do dobrego łatwo się przyzwyczaić. Podziękował za zaufanie, poparcie i kredyt 760 PROZA w sytuacji, kiedy to każdy z obecnych wyrzeka się wszystkiego osobistego dla spraw najogólniejszych — dobra kraju, socjalizmu i utrzymania światowego pokoju. Następnie uchwalono apel poparciowy dla strajkujących dokerów w Brazylii i farmerów w Tajlandii, rezolucję aprobatywną dla pokojowej inicjatywy Organizacji Wyzwolenia Palestyny i odwiecznych praw narodu palestyńskiego. Wypowiedzieliśmy nasze dumne „nie" nieuzasadnionym, prowokacyjnym, a zwłaszcza nieudanym próbom bojkotu igrzysk olimpijskich przez koła imperialistyczne niektórych państw zachodnich, a także rezolucję „Ręce precz od Kampuczy" wymierzoną dokładnie w te same koła. Przy okazji, potępiając wielkomocarstwowy hegemonizm chiński, przekazano najgorętsze pozdrowienia marynarzom radzieckiej floty bałtyckiej, stojącym niewzruszenie na straży pokoju. Sala biła brawa raz za razem, ale ja nie mogłem skupić się na pełnym tekście, ponieważ zamartwiałem się na śmierć, czy napuściłem wszystko, jak potrzeba, i czy temperatura w kaloryferze spada odpowiednio szybko. Bo na myśl, że coś pokręciłem, nie wywiązałem się z napuszczenia w sytuacji, kiedy deski na opał mi się kończyły, a mrozy szły minus 20 stopni, włosy podnosiły mi się na głowie. A tu niestety na ciągły dotyk kaloryfery były jeszcze ciągle całkiem. Prezydium raz za razem występowało, nawiązując coraz bliżej do nas jako do zmechanizowanego batalionu armii pokoju, że w sytuacji, kiedy każdy rok przynosi dalszą poprawę, surowe i bezwzględne kary finansowe, jakie na siebie nałożymy, z własnej i nieprzymuszonej woli za niewykonanie planu i złą pracę, będą naszą wspólną zdobyczą, powodem do dumy i ostatecznym wyrazem najwyższej świadomości i swobody osobistej. Brygadzista Jurek siedział z samego przodu i patrzył się beznamiętnie w podłogę. Słoniu z Małym dużo bliżej, wtulali głowy w ramiona, podnosili kołnierze i naraz zdałem sobie sprawę, że coraz więcej zebranych chowa ręce po kieszeniach i zapina guziki. Dotknąłem się kaloryfera. Chwała Bogu, prawie zimny. Akurat Wysoki Towarzysz potępił dla przypomnienia chińską politykę, na co ludzie nawet chętnie zziębniętymi rękami bili brawo. Aż tu przewodniczący proponuje przy takiej zgodności zrezygnować w ogóle z dyskusji i przegłosować ustawę. Wtedy pomimo wszystko przez salę poszły szmery, ludzie wykręcają głowy, że jakżeż to tak, że zła praca nie przez nas zawiniona, że nie ma prądu, blachy, sprzętu, ludzie odchodzą, jak tu kary nakładać jak drożyzna, nie ma co do ust włożyć, a kartofel może wydać się droższy od okrętu, że miała być dyskusja, że chcemy przemawiać. Głównie przodował w tym Misiak, wywijając pięściami i wygrażając słownie, podczas gdy przewodniczący łagodnie wyjaśnił, że przykro mu, ale nie może widzieć objawów warcholstwa, sobiepaństwa, sejmików i liberalno-burżuazyjnego anarchizmu, tym bardziej że konsultacje były szerokie, sprawa jest wyklarowana, przychodziliśmy do was, pytaliśmy, wygadaliście się - o co chodzi? — A sportowcy! — wykrzyknął Misiak. — Za swoje pieniądze mamy utrzymywać sportowców?! MOC TRUCHLEJE Na to Okrąglaczek w ozdobnym wyszywanym swetrze z żywej wełny po sam szyję wzniósł poważną rękę i kręcąc ze smutkiem pomarszczonym czołem przemów z goryczą: — Chcecie ze sportu zrezygnować? Może jeszcze obetniemy fundusze na teatr, r sztukę naszych artystów, wyrażających jedynie prawdziwy obraz życia w ostn polemice ze zwyrodniałą sztuką Zachodu, głoszącą śmierć i wojnę? Artysto^ towarzyszących człowiekowi w jego szczęściu najgłębiej osobistym, w budowi pozbawionego naigrywania systemu socjalistycznego, ale pamiętających też o wspó nej walce. Pomyślcie tylko, jakie smutne i szare stanie się nasze życie. Zimno właziło już wszystkimi szparami, ale poniektórzy jeszcze szumiel wymieniając nazwiska, zapytując, gdzie Okularnica, gdzie inni, którzy mię przemawiać. Na co Wysoki Towarzysz rozłożył ręce: — Znacie ich najlepiej, wybraliście ich sami, mieli wystąpić. Dlaczego ich nie ma Może chorzy, może im się nie chciało? Prosimy, niech ktoś nam to wyjaśni. Czekam} Akurat ja wiedziałem, ale tylko osobiście, że na przykład Okularnica, nawet jakb chciała, nie mogłaby przyjść, ponieważ zatrzymano ją na bramie, z powodu że je; z chwilą obecną przeniesiona z kadłubowni do magazynu, a jako taka nie moż reprezentować kadłubowni na zebraniu i musi wyrobić sobie nową przepustkę d stoczni. Nikt nie odpowiedział, a Wysoki Towarzysz dalej z żarem w oczac ubolewał, że tych wszystkich, co nie przyszli, nie ma właśnie dzisiaj, kiedy toczy si batalia o zasadniczym znaczeniu, batalia o serca i umysły, kiedy dorobek polityczn i zaufanie do naszej Partii wydaje i będzie wydawać bogate plony we wszystkie dziedzinach życia. Potem zaproponował głosowanie, żeby nie było żadnych niedomć wień, w pełni demokratyczne i jak najbardziej jawne. Oddelegowani patrzyli się jeden przez drugiego, twarze mieli bkde, ócz przymrużone, dzwonili zębami i tarli ręce. Ja także przyuważyłem z radością, że rr ciałem zaczyna trząść, z ust wychodzi wesołym słupem para, a wszyscy dookoła dymi jak z komina. Jednym słowem nastawienie opadło, a kiedy przewodniczący postaw: pytanie, czy może ktoś jest przeciw? Przy czym będzie to zwykły sabotaż, dowó wrogości dla Polski Ludowej i chamstwo; jeden brygadzista Jurek, nie oglądając si w ogóle do tyłu, podniósł rękę. I dopiero jak usłyszał, że on jeden jest przech i oczywiście Misiak, który się zaraz do niego przyłączył, na jego twarzy odmalował się sprzeczne uczucia. Najpierw się zdziwił, potem wytrzeszczył oczy, następni machnął ręką, splunął, roześmiał się jak szalony, powstał i ruszył między tłokiec w stronę wyjścia. Wysoki Towarzysz wyraził pogląd, że oczywiście jest bardzo zimno i trzeb kończyć, ale on osobiście nie może nie zauważyć w takim lekceważeniu dla ogółi teksaskich obyczajów i szeroko rozlanego liberalizmu. Po czym poprosił o punk przedostatni, jaki wpłynął. W wymienionym punkcie podniósł się w samym środki prezydium mężczyzna ze świadomą wolą w rysach twarzy, co do którego każd wiedział, że ma willę, samochód zachodnioniemieckiej marki, ogród, hodowlę świi za miastem, a otacza się wesołymi kobietami, powiedział, że jest skromnym cywilnyn 76z PROZA C2łonkiem partii i przeczytał na siebie anonim, z którego wynikało, że otacza się wesołymi kobietami, ma samochód zachodnioniemieckiej marki, hodowlę świń za miastem i willę. Utkwił w sali oczy jak noże i zamilkł. Tu ja muszę powiedzieć, że sala nie wiedziała, jak się zachować, czyli o co mu się rozchodzi. Zwłaszcza że ludzie robili się coraz bardziej skostniali, nawet ja sam skuliłem się w sobie, na szczęście Wysoki Towarzysz oświadczył podniesionym głosem: - Podłość ludzka nie zna granic. - Zarządził potępienie anonimu i poprosił o podsumowanie. W takiej chwili przesunąłem się do wyjścia i udałem do kotłowni celem odkręcenia ciepłej wody na intencję zatarcia śladów, co uczyniłem największym wysiłkiem skostniałą dłonią, nawet przetrącona noga zaczęła mnie łupać. Po tym chciałem wrócić na salę, ale akurat kręcąc głową idzie brygadzista Jurek. Coś mnie podkusiło iść za nim, chyba ciekawość, co on takiego może odczuwać jako element. Z początku kroczył wesoło pogwizdując, może dla niepoznaki, a co 10, 2.0 kroków rozkładał ramiona i wybuchał chichotem. Przeciągnąłem za nim uliczką za bramę, między samochodami MO różnego formatu, w których siedzieli uszykowani w długie rzędy mundurowi, słuchając chyba z ciekawości na prywatnych radiach, jak Przewodniczący nasze zebranie sumuje i, widzę, że Jurek idzie pod hotel, potem w lewo, aż znika w samoobsługowej restauracji z alkoholem. No to — myślę — zagłębię się za nim. A tu gwar, święto, alkohol płynie jak rzeka. Zaraz przy wejściu oniemiały z żalu mężczyzna z małym krzywym okiem, ronił samotnie łzy. Dalej przyuważyłem niepracującą sąsiadkę, posiadającą czworo dzieci, sweter dalekiej świeżości i zamiłowanie do alkoholu, która pomimo chudości pozwalała sobie z kim popadło, i aktualnie szerzyła sympatię w wesołym wianuszku mężczyzn, z których jeden śpiewał piosenkę tylko dla dorosłych, przytupując do rytmu nogą. Dalej poufnie dolewano z teczki do piwa. Pod namalowanym pięknie żaglowcem sterowanym przez uśmiechniętego blondyna pokazującego białe zęby, który jedną ręką trzymał się koła i wyrażał kierowniczą rolę partii, pochylał się nad piwem w osamotnieniu brygadzista Jurek. Przystanąłem nie opodal, obok młodzieńca wybitnej urody z lekką tendencją do tycia, tak że pękała na nim ruda marynarka. A on pił i gwizdał do wtóru „Stepową gwiazdę". Kiedy namyślałem się, czyby nie zamówić herbaty, ponieważ miałem przy sobie siedem złotych pieniędzmi, a czułem się przemarznięty od środka, młodzieniec wyciągnął spod marynarki, która zapadła się od razu, trzy kilogramy pięknej wieprzowiny i żeberka, chyba na handel. Odszedłem jak zmyty i już po chwili ucieszyłem się, że nie wziąłem herbaty, bo zacząłem rozgrzewać się za darmo, samą atmosferą. Krótką chwilę zaczepiał mnie mężczyzna, bez słów zgrzytający zębami z jakiegoś wewnętrznego smutku, ale jednak oddalił się do bufetu. Brygadzista Jurek zdmuchnął pianę, wesołość dookoła rosła, aż dopiero jeden z trzech, śpiących równo z głowami na stole mężczyzn, poderwał się i zaintonował: 16 grudnia roku pamiętnego Wyruszyła stocznia na pałac rudego, MOC TRUCHLEJE 763 czym obudził kolegów, którzy złapali go pod pachy i trzymając się jeden drugiego zatoczyli do wyjścia. Brygadzista Jurek wymieniał kufle i ciągle kręcił głową, na pewno przeklinając swój wichrzycielski charakter, i patrzył się w ziemię. Może mu było żal, że się kiedyś po chamsku zachował, jak złapał żonę z Osobistością z telewizji, czego ona mu nie wybaczyła i odeszła, i teraz musi pić samotnie. Może żałował Wysokiego Towarzysza, któremu zrobił taki kłopot. Nagle patrzę, że nie tylko ja jeden go obserwuję. Przy stoliku pod samą ścianą Mały ze Słoniem toczą ślepiami, męczą się, wykrzywiają twarze i piją, głowa przy głowie, raz po raz łypiąc na niego, jakby chcieli podejść, a nie mogli. Mało tego. Spod ziemi wyrósł przy mnie sam wichrzyciel na wielką skalę Misiak z zapytaniem, czy chcę się napić choćby piwa. Nie chciałem z nim pić przy takiej różnicy ideowej, ale po pierwsze, nie chciałem go obrazić, po drugie — otworzył portfel ze skóry, może nawet i świńskiej, gdzie jeden przy drugim stały uszykowane sztywnym szeregiem banknoty tysiąc-, pięćset-i stuzłotowe, a pod nimi kotłował się bilon. Tknęło mnie, jaką miał rację Wysoki Towarzysz, że kto jak kto, ale Misiak to już musiał być opłacany przez wrogów socjalizmu, może nawet z zagranicy. Tymczasem Misiak bez żadnej dyskusji przyniósł kufle i już piwo rozlewało mi się z błogością pod skórą. Zakręcił się na nowo przy barze, rozepchnął łysawego mężczyznę w sile wieku, w krawacie i koszuli bez guzików, który przedstawił się jako pasożyt, co nie dostaje paszportu, i próbował się wprosić na piwo tłumacząc, że socjalistyczne państwo zyskałoby, gdyby pozwoliło mu pasożytować na ciele jakiegoś wrogiego kraju. Wypiliśmy znowu, a Misiak rozbawiony z chichotem dziobnął palcem powietrze pokazując to na Słonia, to na Małego, że chcieliby do brygadzisty podejść, ale im Judaszom wstyd. Ja sam poczułem się na to niedobrze jako człowiek, który poza przekonaniem, że spokój buduje, a niezgoda rujnuje, jednak napuścił potajemnie wody na szkodę swojego fundatora, i chciałem odejść. Ale po pierwsze, co bym zrobił bez opału, po drugie, Misiak przytrzymał mnie jedną ręką, po trzecie, piwo robiło już swoje w moim nie wprawionym organizmie i zmiękły mi obie nogi. Jakby tego było mało, Misiak przyznał się, że widzi przede mną perspektywę, uśmiechnął się, mrugnął zagadkowo i trącił łokciem. Słoniu uderzył głową o ścianę z wyrazem dzikiej rozpaczy, a oczy zagotowały mu się w twarzy, brygadzista Jurek jeszcze niżej opuścił wzrok w ziemię, a pod ścianą między stolikami przechadzali się, pełniąc służbę, dwaj milicjanci, i sprawdzali, czy się komu jaka krzywda nie dzieje. Pasożyt zapowiedział, że się powiesi i poszedł się żegnać. W wesołym kółku wychudzonej na śmierć sąsiadki obok ktoś zawył i zapłakał, że czwartą noc mieszka z nieżyjącą żoną bojąc się to zgłosić z uwagi na kwaterunek, a Misiak szturchnął mnie i pyta: - No i jak tam, woda pomogła, czy nie pomogła? Spojrzałem na niego z zabobonnym strachem, ale on ciągnął dalej piwo ze słowami chyba niekompletnymi, które jeżeli miały jakiś sens, to przede mną zakryty: - Niektórzy sobie myślą, że są mądrzy i że ludzie długo nie wytrzymają, i tak czy tak wybuchną. A jak mają wybuchnąć, to niech w zimie wybuchają i się ich wymrozi. Ale człowiek, zwłaszcza robotnik, to jest taka rzecz, co wszystko przetrzyma, 764 PROZA oczywiście do granicy, a do takiej granicy, to ho, ho, ho, jeszcze daleko. Może ludzie i głupi są, ale nie tacy, żeby jak się ich sponiewiera, to już zaraz zakładali okupacyjny przy minus dwudziestu. Ja, jak w gorączce, coś z tego chciałem zrozumieć, ale stolik naparł na mnie i pomimo wysiłku zatoczyłem się do tyłu. Usłyszałem nad sobą śmiech i mój nieprzystosowany organizm wyniósł mnie czym prędzej na ulicę. Uderzyłem o słup oklejony plakatem z ostatnich dni występów cyrku radzieckiego, odbiłem się i poleciałem pod ścianę z nadzieją oparcia się o mur, niestety, tuliła się tam sprytnie ustawiona na rano kolejka, która dała mi odpór tak, że wyniosło mnie na środek chodnika. Dręczyło mnie pytanie za pytaniem, a najważniejsze, co takiego i skąd Misiak wie o wodzie, a jeżeli dużo, to co na mnie wichrzyciele wymyślą oraz dlaczego trącał mnie łokciem i mrugał. Wygaszono latarnie, ale świeciły się samochody, okna i wystawy — tak że w wystarczającym oświetleniu kobiety i mężczyźni gonieni przez mróz z ożywieniem szli do domu. Załapałem się pod wolną ścianę, chwytając oddech, myśli i równowagę. Jednak na krótko, bo nieduży mężczyzna okutany po szyję i przysypany śniegiem spojrzał się spode łba i rozrzucił w powietrze trochę papierów, które okazały się ulotkami anty. Powstało zamieszanie, zatętnił odgłos kroków, ale milicjanci już przywracali porządek zakuwając albo wykręcając ręce. Jak doszedłem do domu w chmurze śniegu, nie dowiem się nigdy, ale od rana w każdej przerwie z pękającą głową bezskutecznie poszukiwałem Wysokiego Towarzysza, aż dopiero dopuszczono mnie do gabinetu, gdzie w dodatku nie był sam, ale z uprzejmym mężczyzną o szerokich barach, niedużych oczach i policzkach błyszczących w myślącej twarzy. Wysoki Towarzysz dał znać, żebym mówił. Zawierzyłem mu swoją rozmowę z Misiakiem, z powodu której zamartwiałem się na śmierć, na co roześmiał się, żebym spał spokojnie. — Jak mogę spać spokojnie, kiedy on jest być może w posiadaniu takiego na mnie materiału. — Ach, czyli to będzie ten, co wodę napuścił - przeszył mnie bystrym spojrzeniem drugi mężczyzna, bawiąc się piórem z Chińskiej Republiki Ludowej i dobrotliwie wypinając brzuch pod kamizelką w prążki. — A swoją drogą, co ty taki nerwowy - zwrócił się bez żadnego szacunku do Wysokiego Towarzysza. — Co ty tyle mieszasz, kombinujesz, przyspieszasz? Popatrz na takiego żółwia — też stworzenie boskie, a jak on sobie elegancko chodzi. Wysoki Towarzysz zasmucił się i zapytał, czy ma to traktować jako uwagę służbową. — O nie, kochany — uśmiechnął się kolejny posiadacz mojej tajemnicy — służbowo to ja cię zachęcałem do aktywności, ale tak z dobrego serca mi się wyrwało. — Czyli że co — obruszył się Wysoki Towarzysz — ręce mam założyć? — A gdyby tak? Puść rzeczy na żywioł. Co ty się tak o Pierwszego martwisz, jak on i tak raportów naszego ministra nie słucha. Dla mnie ta cała rozmowa nie miała żadnego zdrowego sensu, ale widocznie dla nich miała, bo Wysoki Towarzysz zamyślił się na długo, po czym wydał polecenie natychmiast nie przejmować się i od razu wracać do roboty. MOC TRUCHLEJE 765 Akurat jedzono zupę regeneracyjną, dyskutując z żarliwością, ponieważ wyszło na jaw, że po pierwsze, Okularnicy nie wpuszczono wczoraj za bramę, po drugie, że ją przeniesiono na inny odcinek pracy. A po trzecie, podobnie rzecz się miała na innych wydziałach. Brygadzista Jurek posilał się na boku z twarzą, z której nic nie można wyczytać. Misiak zachowywał się, jakby mnie pierwszy raz widział, natomiast Mały był zapuchnięty i snuł się jak nieszczęście. Mało tego, dzisiaj Okularnica została przepuszczona na stocznię, jednak na bramie poddano ją rewizji ręcznej na okoliczność przenoszenia pism o nieoficjalnej treści z zamierzeniem szerokiego zasięgu na załogę. Jak napomknął z oburzeniem Misiak, rewizję przeprowadzono w dręczycielski sposób, posługując się jawną szykaną. W odpowiedzi na co Słoniu posunął się do próby siłowej interwencji na jej korzyść i został w następstwie obezwładniony przez radiowóz i wywieziony, na co podniosły się nawet głosy nawołujące do protestacyjnej przerwy w pracy. Jednak, jak następnie poinformował brygadę zmianowy, Słoniu, owszem, został zatrzymany za chuligaństwo, ale absolutnie nie przeciw strażnikom, tylko wybił szybę wystawową dwa tygodnie temu, obraźliwie odniósł się do szatniarza w lokalu gastronomicznym, dobijał się w nocy do drzwi hotelu robotniczego utrudniając zasłużony wypoczynek towarzyszom pracy, przy czym kopnął w chorego psa, a z tego łącznie podpada pod kolegium i przeniesienie, tak samo jak Okularnica, na inny wydział. Nastąpiły dni wytężonego kończenia planu, mróz zaczął z lekka odpuszczać, ja nieodwracalnie posuwałem się za moją kobietką po pracy każdego następnego dnia, chyba żebym pracował na dwie albo trzy zmiany. Ale tak czy inaczej spotykałem się co najwyżej ze wzruszeniem ramion. Byłem przygotowany to wytrzymać, wierząc niezłomnie w siłę i cierpliwość mojego uczucia, tym bardziej że z powodu zapracowania na śmierć moja miłość brała się tylko i wyłącznie z głębi udręczonej duszy. Natomiast po pierwsze, trapił mnie półtoraroczniak, który nie nabierał rumieńców, i o ile kotka przybierała, to on bez pomocy już nie chciał się poruszać i jakkolwiek nie dopuszczałem żadnych myśli, to udałem się z nim do lekarza, który polecił zmienić otoczenie, odżywianie i spodziewać się najgorszego. Kilka razy w tym czasie przyduszały mnie łzy i nawet zacząłem myśleć, czyby się codziennie chociaż na krótko nie zatopić w modlitwie. Czego przed laty zakazał mi gorący patriota ojciec, rozgoryczony na niebo za los swój i kraju do kresu sił i reumatycznej choroby. Po drugie, dziadek od strony żony wpadł w towarzystwo. Wychodził z rana, ledwie powłócząc, a powracał z pijacką pieśnią na ustach. Zaczął się dorabiać, obszył się cały na palcie ścinkami z futra, chyba nawet króliczego, zanosił złośliwym śmiechem, stroił pogardliwe miny i dożywiał w nocy po cichu, czkając i bekając z przeżarcia. Jak mi wkrótce naświetliły dzieci sąsiadów, dziadek przystał do prywatnego sektora nielegalnych śmieciarzy i grasował po śmietnikach w dobranym towarzystwie, początkowo jako nurek w pojemnikach, a następnie przekwalifikował się na siódemkę, grzebiąc drutem zagiętym w formę wymienionej cyfry na samym centralnym śmietniku. Byłem na ten temat jak najgorszego zdania. 766 PROZA Ni stąd, ni zowąd w dzień sobotni dopisało mi szczęście, ponieważ otrzymałem od zmianowego, który był wysokim działaczem związkowym, wylosowany przez niego dla mnie bilet do teatru w nagrodę za patriotyzm, internacjonalizm i ogólną odpowiedzialność. Równo pół na pół z kobietkami załadowano nas do ciężarówki i wyrzucono pod teatrem. Ku mojej radości do wytypowanych przez los należała także moja kobietka. Szatniarka z niezwykłą uprzejmością wyciągnęła rękę po mój waciak, dając w zamian ozdobny numer z żywej miedzi z wyrytą cyfrą 57. Po dywanach przeszliśmy na właściwą salę, nad nami świecił żyrandol, a ciało moje ułożyło się z radością na fotelu. Otaczali nas odświętni ludzie i odżywione kobiety jak lalki. Fotel był miękki i wykładany chyba może i aksamitem, kaloryfery grzały tak, że wiatr przestał hulać mi po kościach, poczułem, jak mięknie i wygładza się na mnie skóra i nawet ssanie w żołądku przycichło. Zerknąłem na moją kobietkę, która miała na obliczu wypisany wyraz błogości, zanim zgaszono światło. Kiedy mnie rozbudzono do wyjścia, czułem się nowo narodzony, ze świeżymi siłami udałem się na drugą szczęśliwą rzecz tego samego dnia, mianowicie na fuchę do osobistego mieszkania Wysokiego Towarzysza. Tej, do której zostałem także wyznaczony przez zmianowego w drodze wyróżnienia razem z Małym, pod którego fachowym kierunkiem przyozdabiałem ściany w toalecie oraz podłogę kaflem ozdobnym zabarwionym na niebiesko. Zatrudniona u Wysokiego Towarzysza kobieta wniosła nam na początku po talerzu zupy, a na zakończenie dwa rozlane kieliszki z wódką, a także obliczone po 15 o zł na każdego. Praca była czysta i w cieple, tak że aż ręce same się rwały do roboty. Jedyną niedogodność sprawiał fakt, że chciałem sobie ulżyć z pęcherza, czego nie miałem odwagi zrobić we wnętrzu, aż doprowadzony do ostatniego momentu udałem się pod pozorem na dwór do ogródka, pod zakratowane drzwi na taras, gdzie przez szybę przekonałem się naocznie, że nawet o tej wieczorowej godzinie mężczyźni z Kierownictwa nie ustawali w trosce o pierwszoplanowe sprawy. Bo od razu usłyszałem przez uchyloną szparę w oknie, jak Wysoki Towarzysz zarządzał dźwięcznym głosem: - Wywalić ją trzeba. - Na co drugi chwiejnie oświadczył, że natychmiastowe wywalenie nie wchodzi w grę, jako niezgodne z paragrafem 51. - Ja do was poważnie, a wy mi się tu wpierdalacie z paragrafami i prawem. — Wysoki Towarzysz pokręcił z goryczą głową, ale tamten dalej się nie zgadzał i mazgaił, aż Wysoki Towarzysz, chyba wytrącony z równowagi, zadecydował z pogardą, że dobrze, już dobrze, inaczej to i w zgodzie z prawem załatwi. Wróciłem najedzony, wyspany i jeszcze zakupiłem smażonej ryby dla półtorarocz-niaka, ale ledwie co jej dotknął i rodzina wszystko rozdrapała, za wyjątkiem dziadka, który był nieobecny, pewno hulał na śmietniku, a zresztą ryby do ust ostatnio nie brał. Z samego rana idąc w tłumie napotkałem brygadzistę Jurka z Okularnicą. Jak podsłuchałem, Jurek był u Wysokiego Towarzysza, protestując przeciwko rewizji ręcznej na jej osobie, na co Wysoki Towarzysz był zdumiony, bo co do rewizji, to w ogóle nic nie wiedział, i zaraz dodał, że brygadzista sam widzi, jaki bałagan, czyli zła praca. A przecież to on sam głosował przeciwko karom za złą pracę. A jeżeli chodzi MOC TRUCHLEJE 761 o demokrację, to chociaż głosował przeciw żywotnym interesom załogi, nawet kierownictwu, to jako że żyjemy sobie w Europie w humanitarnej cywilizacji i pod słońcem konstytucji, więc proszę, nic mu się nie stało. Poszedł się spokojnie upić i nawet nikt nie ma do niego pretensji o to, co tam w knajpie przeciwko komu wygadywał. Brygadzistą Jurkiem do tej pory trzęsły nerwy, natomiast Okularnicą klarowała mu w słowach: — Synku, ty do ludzi nie miej żalu, oni są dobrzy, tylko że się boją. Jak staną przed prezydium, za którym siedzi pan Socjalizm, to ich ścina na miejscu. Głosują za, ale są przeciw, maszerują, ale stoją, jedną ręką trzymają na pochodzie sztandar, a drugą zaciskają w pięść za plecami. Im się nie opłaca ryzykować dla niedużej sprawy. Trzeba ich zrozumieć. Ja się nie boję, bo jestem sama, ty masz... — Tu zrobiła przerwę, jak rozumiem, mając na uwadze sprawę, koło której plotkowano po brygadzie, że żona Jurka, pracownica Telewizji Polskiej, wdała się we wstydliwą sprawę z jakąś osobistością wysoką, podobno nawet ze sfer, i mało co w domu siedzi, raczej już za granicą, a brygadzista się osobiście synkiem w wieku lat sześciu zajmuje... — Ty masz żonę i syna — zakończyła jednak. Na to Jurek odpowiedział, w ogóle nie patrząc jej w oczy, że się też nie boi. I się rozeszli — on do spawu, ona do magazynu. Co by nie powiedzieć, piaskowaliśmy tego dnia w maseczkach i była to nieopisana różnica i przyjemność, gdyż piasek nie wbijał się w twarz, oczy i nozdrza, tylko bezsilnie opadał po masce, pomimo czego tempo opadło wobec braku blach stalowych, natomiast rozszerzało się rozdawnictwo nieformalne „Robotnika", gdzie opisywano niemożliwe krzywdy, gwałty czy chociażby pobicia popełnione na rozmaitych pracownikach. Minął nowy upływ czasu. Odpuściły śniegi, do tego sytuację w pracy i w domu poprawiał ciepły wiatr i nadchodząca za nim krok za krokiem kwitnąca wiosna. Sprawy miłosne mi się nie posuwały, natomiast raz i drugi zakupiłem pół kilo tłuszczu, po dłuższej znajomości, i półtoraroczniak napił się wesoło rosołu. Aż tu po pracy bez uprzedzenia zaprowadzono nas wszystkich do hali i postawiono naprzeciw prezydium, gdzie poza Wysokim Towarzyszem, Okrąglaczkiem, przewodniczącym Związku, stali długim szeregiem nieznani i niemundurowi mężczyźni. Ludzie byli bez humoru i zadawali nawet pytania: — A ci panowie to obstawa czy jak? Na co Okrąglaczek zdziwił się uprzejmie, przedstawiając jednego za drugim: — Jakże to tak? To jest przecież wasz delegat na zjazd i poseł na Sejm, samiście go wybrali i obdarzyli zaufaniem. A to towarzysz z ośrodka pracy ideowo-wychowawczej, jakbyście mieli jaką wątpliwość, to do niego itd. - Po czym zakończył: - Przyszliśmy z jasną Unią i tę linię chcemy wam tu przedstawić. Na co Misiak wykrzyknął niepoprawnie: — To o czym będzie konkretnie? A Wysoki Towarzysz wzniósł rękę wysoko, jak do błogosławieństwa, i zapytał się z żalem: - No bo czy jesteśmy warchołami? I tu trzeba z tego miejsca powiedzieć: nie jesteśmy. I możecie wracać do pracy. 768 PROZA MOC TRUCHLEJE 769 Na co stojący w pierwszym rzędzie brygadzista Jurek splunął i zapytał się: — Kto tu niby ma być warchołem? Czy może... — i wymienił po nazwisku Okularnicę. Wysoki Towarzysz rozkrzyżował ręce. — Nie ja to powiedziałem. I widzicie, bardzo dobrze, że od was wyszła ta precyzacja. Nie chcę mówić i chyba nie warto mówić, że nie powinni być między nami tacy notoryczni wichrzyciele czy awanturnicy albo nawet — nie chcę używać tego zwrotu, ale jednak - podżegacze. — Absolutnie tak — dopowiedział Okrąglaczek — nie bójmy się tego słowa. A Wysoki Towarzysz ciągnął dalej: - Ich miejsce jest gdzie indziej. Na nas patrzą. Wszyscy jesteśmy za usunięciem, wyplenieniem i oczyszczeniem - podniósł rękę do góry, a za nim całe prezydium, i zagadnął prosto z mostu, czy może kto jest przeciw. I tu stała się ciekawa rzecz. Pierwsza pojechała do góry ręka brygadzisty Jurka, druga - rzecz jasna - Misiaka, ale mało tego. Całe zebranie, jeden za drugim zamachało w górę rękami, tak że nie wiedząc nawet, co robię, wepchnięty w środek, patrzę — a już mam wyciągniętą rękę. W takiej sytuacji, kiedy przyszedł namysł, wstydziłem się opuścić. Zwłaszcza że ludzie wybuchali wesołym śmiechem. Brygadzista Jurek patrzył się za siebie, przed siebie i nic, tylko mrugał, a co do ludzi, to wykręcali głowy i patrzyli śmiałym wzrokiem. Wysokiemu Towarzyszowi oczy zrobiły się kwadratowe, a Okrąglaczek głośno zauważył, że w tej kwestii najwyraźniej panuje na sali kontrowersyjność. - Niby jaka? - wymknęło się ludziom. - I niby gdzie ona jest? — O, co to, to przepraszam — ochłonął Wysoki Towarzysz. — Tylko nie tak. Tylko nie Teksas. Samiście zawsze żądali, żeby postępować praworządnie i demokratycznie. Czyli wobec rozbieżności ocen, zgodnie z prawem, kierujemy sprawę do komisji rozjemczej. Od razu następnego dnia zmianowy mrugnął, czyli udałem się czym prędzej do Wysokiego Towarzysza w przeświadczeniu, że czeka mnie nie wiadomo co za podniesienie ręki. Ale jeszcze się nie zdążyłem wytłumaczyć, kiedy poklepał mnie dobrotliwie, że nie szkodzi, bo tym bardziej cenne będzie moje świadectwo na komisji rozjemczej, że Okularnica jest elementem, siłą, źle pracowała i działała na szkodę. Zebrałem się na odwagę i mówię, że o ile chodzi o pracę, to złego słowa nie mógłbym jej zarzucić, a co do tego, że jest siłą, to ona jeżeli już była, to hamującą nastawienie takiego weźmy Misiaka, a co do szkody, to w ogóle nie ma o czym mówić. Uśmiech zgasł mu na obliczu, a wysokie czoło przekreśliła twarda fałda. Zacisnął rękę w pięść i zmienił się nie do poznania w innego człowieka, zapytując ze świstem, że jest ciekaw, czy ja sobie może myślę, że jak się powiedziało ,,A", to można na tym poprzestać i czy się orientuję, co w 70. robiła załoga z takimi, co do których się dowiedziała, że się dyrekcji wysługiwali? Mianowicie w zamarzniętym kanale uczyła ich pływać, i że my się chyba źle rozumiemy. Bo on ostatkiem sił przy pomocy próśb i gróźb Misiaka hamuje, który coś «T„„,„,-Vicił y.ebv nie zeznał, kto wody zimnej napuścił, ale w takiej sytuacji za nic nie odpowiada. Zatrząsłem się myśląc o kiepskim Ipsie rodziny, ojca, matki, dzieciaków, a zwłaszcza półtoraroczniaka, bo dziadek to jakoś się załapie beze mnie. A on siedział jak chmura gradowa. Aż nagle uśmiechnął się, przechylił do przodu, klepnął mnie w ramię, trącił łokciem, sięgnął za siebie, rozłożył plany i zaczął objaśniać, jak się okazuje, układ nowego bloku mieszkalnego. Coś tam poprawiał, notował, przekreślał, aż wskazał moje rodzone nazwisko Ufnal, zaakcentowane ołówkiem na przestrzeni obrazującej dwa pokoje z kuchnią i łazienką rozłożone na parterze. Tu już ścisnęło mnie w gardle od za szybkiego biegu wydarzeń, a on dodał jeszcze, że widzi moją żonę w kuchni, dzieci w szkole, w wieku przedszkolnym w przedszkolu, i dopisał ołówkiem „Ufnal w pierwszej kolejności", i podkreślił. Strząsnąłem łzy z oka, a on wykładał, że Okularnica agitowała, buntowała, zwodziła, a i tak chcą ją jedynie przestraszyć, przy czym zginąć nie dadzą, nie wyrzucą nawet, bo tu nie dżungla czy inny kapitalizm, z drugiej jednak strony dopuścić nie mogą do anarchii i korostwa. A dla dopełnienia Okularnica będzie miała regularnego adwokata. Co do mnie, odczytam jedynie oświadczenie z moich obserwacji, które mi doręczył z miejsca. Dobrocią to już można ze mną dużo, ale jednak, jak spojrzałem na tłum, co się w odpowiednim czasie zebrał pod budynkiem, a wśród nich na Małego, Słonia, brygadzistę Jurka, i jak wyczułem na plecach pod koszulą ich nastawienie, kiedy odczytano, że świadkiem oskarżenia ze strony Dyrekcji będzie Ufnal, zimne mrówki przeszły mi po plecach. Pokładałem jednak nadzieje w ludowej sprawiedliwości, porządku i adwokacie, którego przystojny ławnik wprowadził na salę z pełnym szacunkiem, pod rękę, ale on pomimo tego wywrócił się na krzesło. Już chciałem go skrzywdzić podejrzeniem, że jest napity, kiedy z pokątnych szeptów dowiedziałem się, że jest osobą niewidomą. I bardzo chyba skromną, bo nie odzywał się w ogóle, tylko nie wiadomo po co, może dla fasonu, kartkował akta, a pod koniec podniósł, jako okoliczność łagodzącą, że obwiniona obarczona jest rodziną. Co pomimo wszystko wywołało wesołość nie na miejscu, bo akurat ogólnie wiedziano, że jest osobą bezwarunkowo samotną. Za to podczas mojego zeznania zapanowała taka cisza, że z miejsca poczułem się mokry, następnie usłyszałem za plecami warkot i zgrzytanie zębami, które wezbrało w burzę po ogłoszeniu prawowitego wyroku na jej niekorzyść, łącznie z najgorszym, czyli wyrzuceniem, czego się widocznie Wysokiemu Towarzyszowi nie udało załagodzić. Powróciłem do domu najszybciej, jak mogłem, bocznym wyjściem, w niedobrym stanie. Do tego doszło rozdzierające serce kwilenie półtoraroczniaka, któremu do wtóru zawodziła kicia, kaszel i pojękiwania ojca, a także pełne życia i hałasu okrzyki zdrowych dzieci obchodzących nadejście wiosny. Z poczuciem, że po pierwsze, skrzywdziłem człowieka, po drugie, ludzie mi nie wybaczą i jestem beznadziejnie stracony, zaszyłem się w kąt obok dziadka i okręcałem dla półtoraroczniaka lalkę z drutów i gałgana, wyciągniętego z koca, nie chcąc ani jeść, ani myśleć o przyszłym. Dziadek dał tu niestety przykład daleko posuniętej demokratycznej chytrości, odmawiając na lalkę skrawków futra. PROZA W trakcie przed domem słyszę wydaną znajomym głosem obietnicę o treści dotyczącej mnie: „Przegryzę go skurwiela w pasie" i otwierają się kopnięte drzwi, a w nich stoją Słoniu i Mały dysząc wściekłością, złą krwią i alkoholem. No to widać, jak dwa razy dwa, pobiją, sprawa pewna, jednak pocieszam się — raczej chyba nie zabiją, czyli jednak dużo lepiej, niżby mieli utopić, co Wysoki Towarzysz na wypadek odmowy obiecywał. Tak więc w dobrym nastroju powstaję z barłogu. Półtorarocz-niak, jako osobowość, coś wyczuł, bo zapiszczał przenikliwie. Dwoje starszych też się zbiło koło mnie. Jednym słowem podniósł się straszny wrzask i bałagan, a matka, nie doceniając sytuacji, mówi z gestem i ambitem: - Poproś, synku, kolegów do środka, zaraz zagotuję kartofli. A nawet się rozgląda, czyby się nie dałc gdzie ich usadzić, jakby nie było wiadomo, że się nie da, chociaż ojciec z najlepszą wolą, pojękując, przesunął się na skrzyni robiąc miejsce. Patrzę się, Słoniu stoi, oczy roztworzył, rozgląda się, jakby go zatkało. Obok tak samo Mały miętoli czapkę w ręku, a nawet Słonia trąca, żeby drzwi zamknął, bo się dzieciaki przeziębią. Istotnie, pomimo wyraźnie odczuwalnej wiosny, wieczór był zimny i padało. Sytuacja zrobiła się nie do wytrzymania, zwłaszcza kiedy dziadek znienacka zabełkotał, że klozet na dworze przepełniony po brzegi, traktując ich, że nie przyszli po linii zemsty, tylko socjalnej. Aż tu Słoniu, nawet nie patrząc, mówi: — To my już tego... kiedy indziej — i do drzwi. Matka za nim w krzyk: - Żebyście tylko, panowie koledzy, kici nie wypuścili, bo ją psami szczują, a jakbyście przyszli jutro, będzie herbatka z marmoladą. — A ich już nie ma. Odczekałem, aż zamkną drzwi za sobą, wziąłem czapkę i za nimi na dwór. Stali i patrzyli się to na mnie, to na zmazanego tygrysa na wozie bez jednego słowa. Odszedłem parę kroków, żeby w środku domu huku nie usłyszeli, jakbym się o wóz odbijał, wybrałem duży kasztan rosnący w pobliżu i oparłem się o niego, żeby mnie po każdym uderzeniu, jakby Słoń bił, a tak przypuszczałem, nie musieli na nowo podnosić ani ustawiać, zamknąłem oko, poddałem się do przodu twarzą. — Bijcie — mówię i czekam. Słyszę ich koło mnie. I dyszą, i przebierają nogami, a nie biją, chociaż są w prawie. Przepędziłem komara z twarzy i nie wierzę własnym oczom. Otwieram oko, głowy opuścili, odchodzą. Kiedy przeszło pierwsze zdziwienie, myślę sobie — nie pobili, czyli co? Znaczy zlękli się! Nawet roześmiałem się do wewnątrz i dalej myślę po tej drodze: Jak się zlękli, znaczy sprawa moja dobra i górą, a oni dołem i frajerzy. I chcę zawracać do domu. Ale znowu coś mnie tknęło, odwróciłem się, patrzę za nimi, jak się wloką i myślę, gdzieżby znowu oni tak nagle mieli się bać i czego albo kogo. Zwłaszcza Słoniu, co to już na pewno jest nie taki, a zna go każdy komisariat. Wiatr tchnął deszczem w twarz, a mnie w głowie powstał zamęt, w wyniku czego nie wiadomo po co zacząłem leźć za nimi w odległości, wysilając umysł i z nerwami napiętymi do granic wytrzymałości. Tak weszliśmy między bloki, gdzie, jak przyuważyłem, poszli prostą drogą do mieszkania brygadzisty Jurka. Niebo otworzyło się na dobre, a ja oparty o trzepak wbiłem oko w piętro MOC TRUCHLEJE 77 brygadzisty, obecnie człowieka samotnego z dzieckiem, który ciągle nie wydawał n się człowiekiem złym, nie wiadomo dlaczego, bo żona od niego odeszła, pozc stawiając go z dzieckiem, czyli że bić ją musiał w stanie po alkoholu, powiesi próbował czy jak? Męczyła mnie niepewność, nad czym się o późnej porze naradzali. I tak sobi myślę, jak by to było dobrze normalnie do nich zapukać, zapytać się, dlaczego nie bL i ogólnie co jest co? Ale to dla mnie była możliwość na zawsze odcięta. Patrzę, aż tu si skóra na mnie jeży. Ni mniej, ni więcej tylko Okularnica wprost wchodzi w klatk Jurka. Szczęściem miałem naturalnie opuszczoną głowę, nie zobaczyła mnie poczułem się jeszcze bardziej źle i stoję jak samotny pies na deszczu. W tym samym czasie widzę, że nie ja jeden tak moknę. W jednej chwili od drzew; podsunął się do mnie uprzejmy mężczyzna nakryty płaszczem z ortalionu kolon nieba, który z wytwornym fasonem chrzęścił przy każdym ruchu, i pyta, czy też ab' przypadkiem nie mam zapałek. Zaprzeczyłem, a on z rozbawieniem przypomnia sobie, że sam ma; uparł się, żeby mnie poczęstować, aż w końcu, chociaż nie ulegan temu nałogowi, przez grzeczność i ciesząc się z widoku żywej duszy, przyjąłen papierosa pochodzenia zagranicznego o nazwie Marlboro, a on parę razy oświetlił na: zapałką, zanim się na tym deszczu papieros zajął. Jak się okazało, wybrał się na space: i deszcz go zaskoczył. Pogawędziliśmy o tym i owym, gdzie pracuję, jak się nazywam w której dzielnicy mieszkam, ponarzekaliśmy wspólnie, aż rozpoczęła się regularn: burza, która rozpędziła nas, każdego w swoją stronę. Następnego dnia Wysoki Towarzysz poklepał mnie, że żyję, nic mi nie jest poradził chodzić wcześniej spać, zamiast szwendać się po nocy i gadać głupoty. Tyrr bardziej że nastąpił okres przedterminowego wodowania „Rybaka Kamczatki" bes patrzenia na plany, ośmiogodzinny dzień pracy i inne bzdury. Równocześnie nadciągnęło oczekiwane lato, na szczęście chłodne, dzięki czemu blacha nie rozgrzewała się tak na słońcu, żeby oparzyć. Jeżeli chodzi o ogół spraw, te brygada przyglądała mi się na ogół w milczeniu. Przyuważyłem, że Jurek, jakby ręką odjął, przestał pić, jednak nie świadczył mi nieprzyjemności. Moja kobietka nie odzywała się do mnie ani słowem, jednakże nie goniła, jak się za nią posuwałem. Dziadek przysnął w stanie nietrzeźwym na usypisku i spychacz go przysypał, jednak nie do końca. Ojca mniej łamało i oddychał z dużą swobodą. Matka zebrała się w sobie i zaczęła nucić piosenki, a dzieciaki latały raz po raz bawić się nad samo morze. Tylko kicia szalała po mieszkaniu jak wściekła, sierść jej zaczęła wychodzić i unosiła się kępami po mieszkaniu — odkąd pochowaliśmy półtoraroczniaka. Synaczka moja, jedyna, najukochańsza kruszynka zgasła cichuteńko, tak że nikt tego nie zauważył - widać taki los. Powiem tylko, że przez siedem dni łzy zalewały mi twarz, co mi nie przeszkadzało, bo nie chciałem widzieć świata, który się koło mnie rozpościerał, a jedynie odbiło się to tak, że miałem mniejszą wydajność. Pomimo protestów całej rodziny, wyrzuciłem jego siennik, zabawkę w kształcie lalki i podpaliłem, bo kiedy się na te pozostałości patrzyłem, niemożliwa czułość wypełniała moje serce, traciłem możność snu i nawet jedzenia, na którym zresztą, PROZA odkąd odeszły wydatki ekstra na półtoraroczniaka, zaczęliśmy oszczędzać grube pieniądze. Całe zamieszanie wzięło się dokładnie z szatni podczas przebierania, chociaż z jednej strony ludzie potem mówili o nalepkach do strajku w elektrycznej kolejce, a nawet w autobusach, z drugiej strony ptzy bramie przyuważyłem, że Mały idzie wzdęty za dwóch. Przez delikatność nie stawiałem pytań. A jak tylko karetka pogotowia przejechała wartownię, od razu podjechała do mnie elektrowozem młodziutka Chudziaczka, która biegała za brygadzistą Jurkiem, i jak mogła świadczyła mu sympatię. Chudziaczka przeładowała osobiście na boku, jak się potem okazało, nic, tylko materiały do strajku. Ale dopiero jak się w szatni Mały odwinął z waciaka i wytrząsnął z siebie z szelestem zawinięte plakaty, a następnie przy pomocy zaczął je nalepiać, na wszystkie pytania odpowiadając: „Zakładamy strajk", zatrzęsło mnie na dobre, co robić. Na moich oczach dochodziło do sprzecznych reakcji, jedna część krzyczała: „Tak jest! Wychodzimy! A jak!", druga, że to na nic. Pobiją, z pracy wyrzucą, spałują, łeb zgolą, w piwnicy zamkną, rozgonią, przesłuchają, spowodują krzywdy i obrażenia, zabiją, jak w siedemdziesiątym, i będziemy potem podania o bezzwrotną zapomogę jednorazową pisać. Ale inni znowu, żeby nie tchórzyć, nie dać się, bo mamy rację, przetrzymamy albo nawet wygramy, i wychodzić. Ci, żeby na dwór, ci, żeby do maszyn. I tak rzucało ludźmi po szatni i halach, kotłowało. Mały poleciał gdzieś z ulotkami, brygadzista Jurek, zmieniony fizycznie, wyprostowany na całą długość, groźnym głosem i siłą swojego autorytetu skupił grupkę i nawoływał. Na plakatach wybite wielkie litery żądają wybudowania pomnika, przyjęcia Okularnicy, jakichś dodatków drożyź-nianych i niemożliwej podwyżki. Jedni włączają maszyny, inni wyłączają, a ja stoję i nie wiem, gdzie się podziać, targany żółtą rozpaczą od jednej strony na drugą, odczuwając dodatkowo ludzki strach, bo to jednak za moim zaświadczeniem Okularnicę wyrzucono i ja w tamtej sprawie czystego sumienia nie mam. Do tego, myślę sobie, nic dobrego z tego nie wyniknie. Zobowiąże się organa porządku do podjęcia środków i przywrócenia ładu łącznie z użyciem i co? Z drugiej strony, co robić? Nadjechał zmianowy, łapie się za głowę. Krzyżuje ręce, rozrywa koszulę i krzyczy — Dobrze wam, ludzie, radzę — wracać! — Strajkujemy! — wrzeszczy Mały. — Oj, żeby wam to bokiem nie wyszło. To chyba w ogóle nie wy? Wy, proletariat świadomy, wykształcony, z dostępem do morza, otwarty na świat, zachowujecie się jak nie przymierzając jakaś siła określona. Zaczekaj, oszukany proletariacie! Pogadamy jak Polak z Polakiem! Domówimy się! Znowu wir się zakręcił, część zawraca, ale jakiś nowy wrzeszczy: — My byśmy poczekali, ale nie możemy dłużej czekać! Ja czekam od urodzenia, 3 5 lat. Tobie się dobrze żyje, to możesz czekać. Naprzód, proletariacie, nie damy się pognębić! A Jurek dodaje pełnym krzykiem: — Na plac, bo już inne wydziały stoją! MOC TRUCHLEJE 773 ' Stoją czy nie stoją, znowu się odkręciło, bo większość na pewno z samej ciekawości wychodzi, żeby oko położyć co i jak. Wynurzamy się, aż tu z jednej strony widzimy, jak normalnie ludzie, jeden za drugim, mrowią się, przystępując do pracy na rusztowaniach, z drugiej — z hali, spod napisu „Brygada czynu obywatelskiego", jednak wali z krzykiem i transparentem nowa grupa, a na nim te same co w szatni żądania. Tu to już z 50 ludzi szło z wielkim krzykiem. Patrzę — z przodu na czele Słoniu. No to już wiem na pewno tyle, że będzie gorąco. W oknach biur poutykane głowy jedna na drugiej, lokomotywa włącza syrenę, patrzymy, na niej mężczyźni machają do nas z radością. Jednym słowem, zamieszanie na całą stocznię. Ludzie na rusztowaniach przystanęli bez ruchu. Ja wrosłem w ziemię z boku, przytłacza mnie przewidywane nieszczęście, aż tu w całym zamieszaniu Słoniu dostrzega mnie, zasłoniłem głowę, ale tylko uśmiecha się. Podnosi rękę, ale tylko klepie mnie po plecach i przekrzykuje: — Co się tak trzęsiesz?! I już jak w kotle, zakręciło mnie do przodu, lokomotywa dalej gwiżdże, ludzie na rusztowaniach mrowią się, ale już w odwrotną stronę do dołu. Z drugiej strony, sądząc po huku, jeszcze poniektóre maszyny pracują, jeszcze siły spokoju i zdrowego rozsądku mogą być górą. A tymczasem fala niesie mnie prosto na grupę, co się wynurza w zdecydowanym szyku, na której czele prosto na nas wali Okrąglaczek. Oczy mu się gotują, a twarz wyraża namiętności. Obok jeden zmianowy, jakiś z kadr, może nawet i delegat, dalej inni dorodni mężczyźni kroczą z podniesioną głową. Stoimy w grupach naprzeciw siebie, nas więcej, ale tamci dostojniejsi autorytetem, władzą i stanowiskiem, za to nad nami i sztandar, i transparent. W krótkiej ciszy Okrąglaczek zaczął wykrzykiwać raz po razie: — Co? Co jest?! Co jest! Na co brygadzista Jurek: - Strajk jest! - A tamten: - Żaden strajk jest! Do roboty! - I chwycił się za transparent. Tu już mi się nawet żal go zrobiło, bo nie przypuszczałem, żeby Słoniu do tego dopuścił. I rzeczywiście. Dzięki pomocy młodzieży specjalnej od swojej strony Okrąglaczek go wyrwał, ale jednak zaraz Słoniu zanurkował i w jedną chwilę transparent sterczał nad naszą krzyczącą stroną, natomiast Okrąglaczek podnosił się z ziemi, do tego utykając, i cofał się do biura, wygrażając zresztą pięścią. Aż tu z hukiem i tętentem przewodniczący leci z dyrekcji, rozkładając w ręce zmiętoszoną gazetę, że nie czas teraz strajkować, kiedy wystarczy wziąć „Trybunę" do ręki, żeby zobaczyć, jak imperializm doprowadzony do ostatecznej rozpaczy i wściekłości naszym dynamicznym rozwojem krąży dookoła i tylko patrzy bezlitośnie wilczym okiem. I dalej krzyczy wielkim głosem do tłumu, aby nie podważał podwalin, miał miłosierdzie nad naszą zadłużoną ojczyzną socjalistyczną i jej geopolitycznym położeniem. - Pracujemy i rozmawiamy! Nie może tak być, żeby się nie było jak dogadać. Na to jemu wysoki z brodą odkrzyknął, że owszem, my mamy miłosierdzie i z nami się można dogadać, tylko że tego dziwnie nikt nie próbował! 774 PROZA - Tak jest! - zakrzyknęli inni - Co pomogły te wasze KSR-y? Za długo żeśmy czekali, a jak teraz strajkujemy, to tylko po to, żebyście z nami poważnie zaczęli rozmawiać! Tamten dalej do czegoś wzywa, ale ludzie jakby pourywali się z łańcucha, wybuchają, zgiełkiem, krzyczą, że nic nie słychać. — Miłość rządzi plemieniem człowieczym czy co? Ludzie jesteście czy wilki?! — wrzasnął przewodniczący ostatecznym głosem. A tamten z brodą na to: — A tego to już my sami nie wiemy. Znaczy, myśleliśmy, że ludzie, ale po tym, jak nas traktujecie, to może nawet nie wilki, tylko psy i to kundle! A was jak za gardło nie złapać, to na paznokieć nie postąpicie! Wycisnąłem się spośród ludzi na bok: co robić? Krzywdzeni to ci ludzie są, aż ściska za gardło i chciałoby się z nimi lecieć, do tego nie każdy ma przyobiecane, jak ja, najlepsze życie. Wtem błysnęła we mnie myśl: polecieć, naświetlić Wysokiemu Towarzyszowi niektóre sprawy krzywd. Jest to człowiek od początku serdeczny, na pewno ma u każdego autorytet i szacunek, a on sam nie może wiedzieć, jakie za jego plecami szły tłumienia, dławienia i nadużycia. A jak się dowie, może przeciągnie się na stronę strajku? Albo co innego wymyśli. Podniesiony w taki sposób biegnę na skrzydłach do dyrekcji, gdzie w sekretariacie sądny dzień. Ludzie biegają z aktami, Okrąglaczek krzyczy, Najwyżsi Towarzysze go otaczają, sekretarka ręce łamie, dyrektor osobiście wisi na telefonie. Przebiegłem przez otwarte drzwi do Wysokiego Towarzysza i odetchnąłem, bo on stoi sobie przy zamkniętym oknie i ze spokojną ostrożnością wygląda; na mój tętent odwrócił głowę i mówi: — Rychło w czas. Teraz do roboty! Ale już, dawać przykład! I czapkę zdjąć! — Rzeczywiście, ze zdenerwowania wleciałem nie tyle zresztą w czapce, co w hełmie, bez pamięci o jakichkolwiek formach. Zerwałem go z głowy mówiąc jednocześnie, żeby czasu nie tracić, że z tą Okularnicą to nie całkiem było w porządku i zacząłem naświetlać sprawę, na co on nie oglądając się już w ogóle, wrzasnął do tyłu: — Won, robolu, do roboty! Osłupiałem, szukając drogi, żeby mu wyjaśnić to straszne nieporozumienie, ale zamiast tego stała się rzecz gorsza. Na pewno bez mojego udziału krew uderzyła rai do twarzy, zęby się wyszczerzyły i wypowiedziałem absolutnie na pewno bez woli: — No, no, no! Na to zgrzytnął zębem, odwrócił poczerwieniałą twarz, odplunął, rzucił się do biurka coś wyjmować i wkładać sobie pod pachę, po czym widząc, że stoję wrośnięty, tracąc kamienny spokój na nowo podniósł głos w okrzyku: — Ja cię zgnoję! — Co poparł wygrażaniem zaciśniętą pięścią, który to ruch był dzisiaj na porządku dziennym. No to już nie było na co stać. Wlazłem do sekretariatu, gdzie dyrektor wydawał albo otrzymywał jakieś polecenia na telefonie, kadrowiec w okularach, z rękami już nie rozkrzyżowanymi, tylko trzymając się oburącz za głowę, powtarzał jak jakaś maszyna: — A ostrzegałem, a ostrzegałem! — Ktoś drugi z boku: — Tak się musiało skończyć. — A dyrektor, nie mogąc widocznie wytrzymać, wrzasnął: — Jak jesteście tacy mądrzy, to ich teraz zatrzymajcie! MOC TRUCHLEJE 775 Już na samych schodach, którymi schodziłem, nie wiedząc gdzie i po co, dogonił mnie, skacząc po dwa stopnie albo więcej, Wysoki Towarzysz. Ucieszyłem się, że poczuł skruchę, ale gdzie tam. Pchnął mnie na ścianę i zleciał po schodach z wypchaną teczką pod jedną pachą, z Sylwetkami lud%i mor^a pod drugą. Przyspieszyłem za nim, ale już pobiegł za róg w lewo. Zawahałem się — polecieć za nim? A tu on znowu zjawia się przede mną, zadyszany, zlany potem, przebiega obok, w ogóle nie zauważając, jak koło trupa albo innego przedmiotu, i buch, skręcił w uliczkę pod murem do bramy nr i. Wyglądam za nim, już dobiega, przepuszczają go i jest na ulicy. Natomiast od strony, w którą pobiegł najpierw, z hukiem, krzykiem i tętnieniem wychodzi cały tłum z transparentami, a nawet flagą w kolorach narodowych, głównie mężczyźni, ale kobiety też. Tu ożyła we mnie myśl, co z moją kobietką, czyby nie zajrzeć pod kotłownię? Ale cały tłum znowu mnie uniósł, prosto pod główną bramę nr z, z tyłu dobiegają nowi i dopychają, a na koparkę jeden za drugim wdrapują się ludzie i wygłaszają mowy do ludu. Ja żegnałem się przez ten czas z nadzieją na przybycie sił porządku oraz innych współdziałających z nimi. I przestałem żałować, że półtoraroczniak tego nie dożył. Wszyscy krzyczą o Okularnicy, białym niewolnictwie, o sprawiedliwości, której nie ma na lekarstwo, i że chyba nie w takim celu socjalizm został z dużym trudem założony, żeby nas zagłodzić. A tak czy inaczej ma być jedna sprawiedliwość i jedno niebo dla każdego. Słuchałem ze łzami, ale nie za bardzo miałem nadzieję, żebym ja się miał do tego nieba dostać. A tu na koparce krzyczy Misiak jak jakaś horda, żądając, tak jak inni, wyboru komitetu, co by się składał z ludzi o autorytecie w brygadach. Już na sam widok Misiaka, który chyba na pewno posiadał wiedzę o mojej sprawie wodnej, przeszedł mnie dreszczem. Nie wiedząc kiedy znalazłem się przy samej bramie, ale znowu myślę: na co mi to? Po drugiej stronie tak czy inaczej czeka Wysoki Towarzysz, który mi złożył ciekawą obietnicę i na pewno dotrzyma. W tym czasie nad ludźmi wyrósł na koparce dyrektor. W wybuchłej wrzawie rozkrzyżowały się żądania o znanej treści, a nawet o brak prześladowań za udział w strajku, jednym słowem, czysta fantastyka. Dyrektor kręcił głową, rozkładając ręce, wzywał i apelował. Ale już na koparce w tym momencie, może nawet i historycznym, za jego plecami wyskoczył przystojny, wąsaty, więcej niż średniego wzrostu, i zakrzyknął głosem o groźnym zabarwieniu: - Poznaje mnie pan? Dziesięć lat pracowałem w Stoczni i czuję się stoczniowcem. Od czterech lat jestem bez pracy. ~ No i co? — zapytał dyrektor. ~ No i to, że zakładamy strajk okupacyjny. To chwytało mnie za gardło wzruszenie, to strach. Na koparce nie tracono czasu, już dyrektor był zmuszony wysłać po Okularnicę osobisty samochód, a wąsaty mężczyzna wytaczał nowe postulaty, apelując o spokój, porządek, a już w żadnym wypadku niecąc się wyciągnąć jak w 70. za bramę. Okularnicę przywitano tak, że aż się popłakała. Ale dyrektor zauważył, że chyba nie będziemy rozmawiać w warunkach braku podstawowej wygody, i wybrane kierownictwo strajku, w którym znalazła się z miejsca Okularnicą i brygadzista Jurek, udało się na pogadanki, wyznaczając 776 PROZA przedtem ochotniczo straż porządkową przy bramie z zadaniem nie przepuszczać nieznanych, a już w żadnym razie alkoholu, i nie wypuścić sytuacji na ulice. Tymczasem ludzie łazili, kłębili się, namawiali, przy czym z daleka dobiegali tacy, co się dopiero rozpytywali o co chodzi, czy to aby czasem nie jakiś wypadek. Ja, nie wiedząc, co robić ze sobą, podjąłem bezowocną próbę odnalezienia mojej kobietki, ale mimo że podszedłem do sprawy cierpliwie i z mocnym postanowieniem, w takim huku zakończyło się to na niczym. W takiej sytuacji usiadłem na desce pod ścianą i w jedną chwilę zasnąłem. Obudził mnie krzyk, huk, już myślałem, że to siły ładu i porządku weszły, ale nie. To przed dyrekcją tak wrzało. Sam dyrektor zasłaniał się brakiem kompetencji na podpisanie, a Wąsaty namawiał, żeby je od razu zdobył. Dyrektor ubolewał, że dzień przestoju to jest czterdzieści osiem milionów i na naszych oczach puszcza się z torbami przemysł stoczniowy ludowej ojczyzny, a Wąsaty - że na skutek głupiego braku energii takich dni przestoju było w zeszłym roku najmniej 5 o i czy dyrektor podpisuje, czy nie? Dyrektor na to, że nie. — Znaczy się - mówi Wąsaty - pan odmawia. - A dyrektor, że absolutnie nie odmawia. Tylko tyle że nie podpisuje. Tymczasem niebo wisiało nad głową w kolorze czarnym jak samochód Wołga i groziło deszczem. Pod gmachem dyrekcji tłoczyła się ciżba mężczyzn i kobiet, natomiast część, tak samo jak ja, spała spokojnym snem, niektórzy nawet na ziemi. Dookoła wylewała się fala żalów. Ludzie byli rozżarci, poza tymi, którzy byli wystraszeni. Przestraszeni mówili, że się źle skończy, a tamci pierwsi, że jest im wszystko jedno i niech się źle skończy. Akurat w przerwie wyszedł Jurek, wbił wzrok we mnie i mówi, bez niczego przechodząc na ty: — Chodź no tutaj. Tak, w grupie mężczyzn w różnym wieku, znalazłem się w opasce w samej służbie strajkowej. Rozstawiliśmy się pod murem, przy czym ja zostałem przeznaczony do zadrutowania wolnej przestrzeni. Nic nie dawałem po sobie poznać, coś jednak musiało być w moim wyglądzie, bo brygadzista, jak się znowu na mnie spojrzał, wybuchnął śmiechem i tak samo, jak Słoniu przedtem, klepnął mnie ze słowami: —Nic się nie bój, przeżyjemy. Jeszcze się zdrowo naharujesz. Moim zdaniem z takiego powtarzania niewiele wynika, a obaj, z którymi rozciągałem druty, też nie mieli wyrobionego zdania o przyszłości. Zwłaszcza jeden przestrzegał, że trzeba zawsze się orientować, on, na przykład, był łekuchno przestrzelony dziesięć lat wcześniej, ale zasymulował brak życia, wrzucili go na innych nieżywych do piwnicy, odczekał i bezkarnie udał się na opatrunek. A gdyby jako lekkoduch się poruszył, mogłoby go coś złego spotkać. Jurek kierował ruchami wagonów, którymi według własnego pomysłu zastawiał boczne dojazdy, żeby na wypadek najgorszego ciężki sprzęt na teren nie wjechał. Następnie moi koledzy zaczęli posilać się, zamierzając mnie nawet poczęstować, ale spotkali się z odmową ze względu na nerwy napięte do granic wytrzymałości. Zaraz zlecieliśmy się w kupę, ponieważ złapali jednego lezącego przez mur obcego mężczyznę w stroju stoczniowym i o mało nie doszło do jakiegoś nieszczęścia, gdyby nie Jurek, tak że ostatecznie wzięli go tylko za ręce i nogi i z powrotem przerzucili. MOC TRUCHLEJE 777 Inni się z dumą przechwalali, że jakby był desant podwodny - od morza, to stocznia dysponuje najlepszą w świecie ekipą płetwonurków i że mysz się nie przeciśnie. To wszystko mi w ogóle nie poprawiło samopoczucia. Tak samo panująca cisza wydawała mi się złowieszcza. Woda w basenach stała tłusta i bez chlupotu. Wymieniono mnie na świeżego mężczyznę, a sam, pogrążony w myślach, poruszałem się bez wyraźnego celu .Jak dotąd nie było naj gorzej, krzywda na razie mi się nie stała, mogłem lekko dać nura przez mur, na swobodę, tyle że co mi z tej swobody. Wyjść nie ma po co w takim stanie, najwyżej, żeby ocalić głowę, ale i tak nie na długo, bo bez pracy nic mnie z rodziną nie czeka, jak namydlenie na siebie stryczka. Do tego wichrzycielstwo okazuje na ogół serdeczność, przebaczyli zeznania, nawet nie wiem dlaczego, może to jakiś podstęp, ale jaki? Utopić nikogo nie topią, odebrać - nie słyszę, żeby komuś coś odbierali, zresztą co mnie mogą. Zaświtało mi, że wóz mogą. Ale wóz chyba nie podpada pod odbieranie, łóżko i koza też? Robiło się ciemno i aż mnie dreszcz przeszył. Na wprost mnie ze zwojów drutu wystawały trzy gołe głowy bez ruchu. Podszedłem, na szczęście tłumiąc okrzyk. Tak że nie rozbudziłem trzech mężczyzn, którzy schronili się przed chłodem, dokładnie wymościli szpule papierem i spali sobie wygodnie w środku. Przy płonących stosach suchych drewienek i czego się dało albo na ułożonych równo cegłach czy na styropianie, albo nawet na deskach, leżeli sobie inni mężczyźni, albo siedzieli, gdzieniegdzie przemieszani z kobietami, przy czym większość z nich wpuszczona została do pomieszczeń zamkniętych na krzesła, na stoły, pod stoły albo nawet na fotele. U dyrektora i w całym BHP paliły się okienka, czyli kolegium obradowało, a ja odnalazłem swoje poprzednie miejsce, które na całe szczęście było wolne, skuliłem się cały w sobie, żeby nie utracić ani trochę ciepła, i dopiero obudził mnie idący od bramy głównej razem ze świtem krzyk i nowy zamęt. Ludzie darli się na cały głos wśród okrzyków: — „Komuna" stanęła! No i rzeczywiście, z samego rana przybyła delegacja bratniej stoczni w Gdyni, o czym wieść szła z ust do ust, a ten z wąsami zakrzyczał od razu: - No to teraz porozmawiamy sobie z dyrektorem. Rzeczywiście, od razu zaczęły się bezwzględne rozmowy, a do tłumu przed budynkiem co chwila wybiegał ktoś ze środka i informował na bieżąco, że dyrektor idzie na zwłokę. Przez telefon tak samo dobiegało do nas raz za razem, że stoją dalsze zakłady i jakie. Jednak do czasu. Bo jak zadzwonił mistrz krajalni II, przedsiębiorstwo Hydroster, to akurat zdążył się przedstawić, wymówić „strajkuj emy", aż tu za sprawą sił porządku, bezpieczeństwa i współpracujących z nimi organów telefon ogłuchł. Jednak Komitet nie dał się zbić z tropu, wyznaczając łączników, podejmując dalekosiężną decyzję o usunięciu kobiet, ustalając stałe spotkania niezależnie od okoliczności dwa razy dziennie o 9 i 21, z jednym wyjątkiem soboty, gdzie ze względu na odcinek serialu produkcji amerykańskiej „Pogoda dla bogaczy", spotykają się o a. Akurat wtedy natknąłem się na swoją kobietkę. Stała sobie na boku, ani smutna, ani wesoła, tylko głęboko zamyślona i wbijała we mnie źrenice. Ukłoniłem się ze zdziwienia, a ona ni stąd, ni zowąd pierwsza spytała, czy ja tutaj zostaję. — Raczej chyba tak — odpowiedziałem uradowany. 778 PROZA — Czy z całą pewnością? - Chyba raczej na pewno - mówię ogarnięty zapałem, nie wiedząc, do czego pije, i w ogóle nie rozumiejąc, dlaczego tak sobie do mnie po prostu mówi, jak do jakiegoś bliskiego człowieka. - Nie wiedziałam, że jest pan awanturnik. Osobiście radziłabym panu iść do domu. — A co ja mam za inne wyjście niż zostać? — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Zaczęła na to kręcić głową. — Pan robi ze siebie małe dziecko. Niech pan powie od razu, czy pan chce wygrać z policją, wojskiem, partią i Edwardem Gierkiem? - Ja nie chcę wygrać - odpowiedziałem szczerze - mnie do tego zmuszono, żeby chcieć wygrać. Ja wiem, że ci wszyscy, których pani wymieniła, mogą mi w najlepszym razie ciężko zaszkodzić, ale ja już nie mam po co wracać. Tak czy tak jestem człowiek stracony, zaprzepaściłem przyszłość, nie ma po co patrzeć w twarz dzieciom, a na dodatek pani mnie nie chce. — Ja pana może nawet bym i chciała, to moja rodzina pana nie chce. — Jak to? — mówię i wierzyć mi się nie chce z radości, bo się boję, czy to nie jest z jej strony jakiś głupi żart. - To nie jest głupi żart. Oni uważają, że pan jest awanturnik, karierowicz albo nawet bałamut czy ekstremista, a nie zakochany mężczyzna. Bo zakochany mężczyzna to się inaczej zachowuje, a nie tak jak pan, co tylko chodzi i obserwuje. Na to zapytałem, jak się — jej zdaniem oraz rodziny — zachowuje zakochany człowiek. — Tego nie wiem — odpowiedziała po namyśle — bo wyszłam za mąż wcześnie, bez zastanowienia i uczucia. Ale nie wydaje mi się, żeby tak. Ja w tej chwili mam 25 lat na karku i powiem od razu, że jak pan stąd nie wyjdzie, to nie ma między nami o czym rozmawiać. Bo ja nie zamierzam potem jak się naharowałam gorzkiego chleba, odwiedzać pana w więzieniu albo na innym cmentarzu, gdzie się pan chcąc nie chcąc udaje. Dlatego też panu radzę po raz ostatni, jeżeli pan myśli o mnie poważnie, niech się pan przestanie zajmować tymi głupstwami, niech pan idzie do domu. - Nikt nie idzie do domu - mówię i od razu widzę, że nie mówię tego, co jest, bo poza pracującymi matkami, które spieszą się jak mogą, to tu, to tam po dwóch, trzech albo całą grupą mężczyźni podsuwają się pod wyjście, przy którym jednak straż stoi. - Idą — mówi ona — będą szli jeszcze bardziej pod jednym warunkiem, że nie będzie za późno. A ludzie wydziwiają pod bramą, marudzą, kręcą głowami, poniektórzy nawet głośno wyrzekają do straży, że to niby poniektórzy się wyspali na fotelach, a my, hołota, na dechach. Do tego nadchodzi meldunek, osobiście przekazany przez Wąsatego, że o ile dyrektor się wzrusza i mówi, że rozumie, o tyle dalej brakuje mu kompetencji. Brygadzista Jurek dodawał ducha w słowach: - Władza się łudzi, że ustąpimy, ale sprawy zaszły za daleko i nikt z nas nie myśli o wyjściu. Ale ja widzę, że rzeczywiście ze dwie co najmniej setki niespokojnie, a nawet z pokusą zerkają na bramę. Moja kobietka zauważa przy okazji, że jak brat męża MOC TRUCHLEJE 779 przejeżdżał w 70. nyską, wrzucono mu rannych, tyle że kiedy ich przewoził, wpadł pod ostrzał idący równo po domach, pociągach i samochodach,! jak poszedł otworzyć klapę, najpierw krew popłynęła z wozu, po czym on już do siebie nie doszedł. I co ja na to? Brygadzista Jurek przemawia, że dyrekcja za naszymi plecami daje auto-busiarzom podwyżkę i tysiące , żeby tylko ruszyli na miasto, ale autobusiarze nie tacy, a tu ludzie mruczą: — A jacy? A jak się dajmy na to za naszymi plecami domówią i wyrolują...? Moja kobietka zadaje mi po raz ostatni pytanie, w jedną stronę albo w drugą? Ale ja ani w jedną, ani w drugą. Brygadzista Jurek dodatkowo się do mnie uśmiecha, to jakże tak? Wychodzić na siłę bez ich zgody? Z drugiej strony, uczucie pod postacią kobietki ciągnie za bramę. Może dałoby się wszystko naprawić. Z trzeciej, co sobie przypomnę, jak Wysoki Towarzysz dawał nogę na oczach publiki, to pomimo sytuacji bez żadnego wysiłku uśmiech wychodzi mi na twarz, co się dawniej w ogóle nie zdarzyło, chyba przy jakimś specjalnym figlu półtoraroczniaka z kicią, kiedy on się jeszcze poruszał. Z jeszcze innej Misiak z wodą wisi nade mną jak topór. Czyli stoję, nic nie mówię ani za, ani przeciw, jako człowiek, co się do jednego, ani do drugiego nie nadaje. Obok wyrywają sobie gazety o głębokim kryzysie w Izraelu i trzęsieniu ziemi w Chile oraz że premier odwiedził fabrykę rur i cieszą się, jak się musi taki premier na wszystkim znać, i jeden straszy drugiego, że premier o nim osobiście też wie. Bo normalnie wraca premier do domu, żona mu miednicę z wodą podstawia pod nogi, a on mówi: - Podaj mi, kobieto, z jesionki kalendarzyk. - Otwiera go na literze i tam jesteś wpisany jako ty. - No to już jak pan sobie chce. — Moja kobietka wali prosto w bramę. Idę za nią z przyzwyczajenia. Jedni się cieszą, że w gazetach o nas ani słowa, czyli że chcą się po cichu dogadać, inni krzywią, że to zły znak, znaczy po cichu wyduszą. Ja wytężyłem na kobietkę oczy do oporu, żeby ją, o ile to możliwe, obrócić siłą woli, ale to na nic, bo już zapadła się w tłumie za bramą złożonym w głównej mierze z rodzin z rękami pełnymi pożywienia, ze łzami w oczach albo ustami pełnymi próśb czy nawet pogróżek oraz mężczyzn po cywilnemu. Tymczasem wydano nam posiłek, przy którym przyplątał się do mnie ten Czarniawy, do którego miałem uczucie sympatii za małomówność, z drugiej strony, coś w nim siedziało, chociaż całym zachowaniem pozował na proletariat. Pod bramą ciągle przetaczano poza koparką najrozmaitsze wózki, żeby je wesprzeć na wypadek czegoś, jakby coś, a Czarniawy polazł za mną i po raz pierwszy w życiu, chociaż się znamy około roku, odzywa się w słowach: — Jeżeli można, to chciałem się panu do czegoś przyznać. - Do czego takiego? - zapytałem. A on wzburzył włosy, wykrzywił się, przymrużył oko, i ni stąd, ni zowąd przyznaje, że go niepokoi, jak to się wszystko skończy i czy na pewno dobrze. To już było po prostu śmieszne. Ja mam utracone dwa pokoje z kuchnią na blokach, dzieci, o których nie wiadomo, czy mają co do garnka włożyć, ukochaną kobietkę, która ma mnie za awanturnika, Wysokiego Towarzysza, który ma mnie 780 PROZA zgnoić, ponadto wojsko, milicję i cały strajk z Misiakiem, który w dniu dzisiejszym na wniosek dyrektora o rozszerzenie składu komitetu wszedł do niego osobiście, a on do mnie z takim pytaniem. Całe szczęście akurat patrzę, idzie Słoń, mrugnął, zaśpiewał „Nasz rząd się łudzi, że stoczniowcom to się znudzi" i kiwnął na mnie, czybym się nie chciał po mieście przewietrzyć, może nawet do domu zajrzeć, ponieważ on udaje się osobiście z misją do Gdyni samochodem typu dostawczego. Po namyśle zgodziłem się w jedną chwilę, a po formalnościach przejeżdżamy bramę przystrojoną w święte obrazy, kwiaty i przebijamy przez tłum. Ale kilometr albo dwa dalej z radiowozu macha milicja. No to, myślę, kiepska nasza sprawa, po co się było zza muru wychylać. Dookoła pusto, ludzi nie ma. Szeptem radzę się Słonia, czy aby wspólnie nie uciekać, ale Słoniu każe siedzieć. Tymczasem oni, jak na razie, nie każą wysiadać, nie skuwają ani nawet nie pałują, tylko spisują każdego z nas trzech. Chudziaczkę też, chociaż kobieta, trzęsą dokumentami i najwyraźniej się w sobie wahają: przepuścić nas czy coś innego? Aż jeden starszy stopniem pyta się Słonia o zamocowane godło: —A ta flaga co? — Polska — Słoniu na to — w przepisowych kolorach. — Zdjąć. Widoczność zasłania. Słoniu zaczął się kłócić, ale Chudziaczka sięga śmiało pod bluzkę, wyciąga medal na łańcuchu, pokazuje i mówi: — Przepuście. A na medalu błyszczy wybita twarz naszego papieża. Popatrzyli sobie głęboko w oczy i milicjant pokazuje, żeby jechać. Jedziemy główną ulicą, ale ona jak nieżywa, jak na jakiejś planecie, bo jak nawet co przejechało, to radiowóz czy nyska, albo co najwyżej czarna wołga z opuszczonymi firankami czy mercedes. Flagi w kolorach narodowych powtykane wszędzie, gdzie się dało utkać, jak ha lewo napis „Niech żyje strajk" wymalowany farbą, to po drugiej na czerwono „Żądamy sprawiedliwości". Jak na stacji benzynowej cztery flagi, to po prawej transparent na 20 metrów, jak po lewej kobiety pracujące siedzą na murze, machają nogami i pozdrawiają naszą nyskę z furkocącą flagą, to po prawej obsługa w barze mlecznym „Dyrektorskim" mocuje chorągwie i też do nas macha, że strajk. Aż dech zapierało. Słoniu tylko palcem dziobie po szybie nazywając zakłady, a Chudziaczka głośno odczytuje wspólne hasła. Podjechaliśmy w pierwszej kolejności pod blok brygadzisty Jurka, który zwrócił się z prośbą o synka, wobec wyjazdu jego żony pozostającego co najwyżej pod opieką sąsiadki. Tutaj, jakby było dotąd mało, rozegrała się następująca sprawa: My ze Słoniem czekamy na korytarzu podparci wygodnie o ścianę, Chudziaczka nacisnęła drzwi, które się okazały otwarte. Słoniu zapalił sobie i mruga do mnie wesoło. Aż ze środka dolatuje nas wrzask Chudziaczki nagły i niespodziewany. Słoniu, co muszę przyznać, nie tracąc czasu, jednym susem był w środku. No to trudno, idę za nim, tyle że trochę później, i widzę w kolejności: synek — blondynek, ostrzyżony krótko, oczka duże się błyszczą, kołnierzyk marynarski wyłożony, w wieku lat najwyżej pięć, siedzi sobie skulony pod ścianą, mieszkanie przewrócone, trzech mężczyzn w młodym wieku kłębi się w strojach cywilnych powtarzając: — Spokojnie, obywatelu, tylko spokojnie — czyniąc ruchy o zabarwieniu pokojowym. Na samym końcu Słoniu MOC TRUCHLEJE 781 z podniesionymi rękami nad głową, a w nich trzyma przeciętnej wielkości okrągły stół z polakierowanej sosny i prawie już tracąc panowanie nad sobą wydaje okrzyki: — No, strzelajcie, łobuzy! — i dalej w tym sensie. Mężczyźni buchnęli koło mnie w drzwi, a przez dalszą drogę synek opowiadał zapłakany, jak wpadli, wszystko porozrzucali, nie pozwolili wyjść, przepytywali o ojca i kazali w cichości siedzieć. I płakał wzywając mamę, ale tuląc się z głową do Chudziaczki, podczas gdy rozrzewniony Słoniu zgrzytał, że nie puścił w nich stołem, a ja w milczeniu dziękowałem po cichu Bogu, że to się jakoś skończyło. Podjeżdżamy między budy, wozy, pod mój. Patrzę się, że dym leci z kozy, i na nowo odczuwam ulgę, bo w ostatniej chwili miałem obawę, czy Wysoki Towarzysz nie zajął się osobiście moją rodziną. Ale gdzie! To pycha przeze mnie gadała. Co brygadzista, to brygadzista, do mnie nikt głowy nie ma. Na mój widok dzieciaki, które się bawiły w kupie, biegną z rozpostartymi rękami i krzykiem: — Tato wrócił, i to żywy! — Ścisnęło mnie w gardle, przygarnąłem z jednej strony trzylatka, któremu zaprzepaściłem przyobiecane przedszkole, z drugiej pięciolatka ze spodniami obdartymi do granic wytrzymałości i z dziurą na kolanie. Z boku wyglądają sąsiedzi, bo pozostałe dzieciaki otoczyły nas z wrzaskiem: — Ze stoczni, ze stoczni! — W środku dziadka nie ma w ogóle, matka gotuje sobie kartofle jak gdyby nigdy nic i płacze, a ojciec poskręcany, tak że bardziej nie można, zbiera się siadać. Przed wejściem Słoniu ludziom objaśnia, że się trzymamy, a nawet damy radę z całą pewnością wygramy, bo tak dalej żyć nie można. Oni kręcą głowami, wypytująi. się o synów albo nawet mężów. Ale matka jak to usłyszała, że chcemy wracać, zmieniła się na twarzy, przyblokowała drzwi i mówi, że to chyba jakiś żart, a kiedy wyjaśniam, że niestety, ale nie, ona zapytuje tylko o taki jeden drobiazg, co będziemy jeść? I w płacz. Chudziaczka wsadziła głowę tłumacząc, że walczymy o tłuste jedzenie, a nawet ludzkie warunki dla każdego, ale matka przeprosiła, że chce rozmawiać z własnym dzieckiem i zapowiedziała syczącym głosem, że będę miał ich na sumieniu, Ho przez moją fantazję wszyscy zdechną w więzieniu albo z głodu na ulicy. Ojciec skręcał się po cichu z bólu, a ja zacząłem ją uspokajać, ale w odpowiedzi przeklęła mnie, wypchnęła i tak trzasnęła drzwiami, że wóz zaskrzypiał. Dzieciaki dopadły mnie, złapały za nogi, nie chcą puścić. Słoniu zwiesił głowę i pyta się, jak będzie, także samo Chudziaczka kręcąc się niewyraźnie, dodaje, że jakbym został czy co, nikt nie będzie miał żalu, ale ja jak nieprzytomny mówię: — Jadę. — I bijąc się z myślami raz za razem całuję dzieci i odpycham. Dzieciaki sąsiadów krzyczą za nami: — Nie dajcie się! - A ludzie starsi, co już niejedno przeżyli, patrzą się ciekawie i kręcą głową, a niektórzy nawet obcierająłzy. Wyjechaliśmy na szosę taką samą, pustą, synek zasnął, Słoniu śpiewa dostosowany treścią utwór: Nie mam teraz czasu dla ciebie Nie widziała cię długo matka... a ja się pytam Chudziaczki, co właściwie ma z tego być i jak to się niby ma skończyć. A ona na to, że związkami. — Niby jakimi? — Naszymi, żeby nas broniły. —A niby jakim cudem? - Ona wzruszyła ramionami, żebym się nie martwił, a Słoniu śpiewa: PROZA Jeszcze trochę poczekaj, dorośnij, opowiemy ci o tych wypadkach... Przed samą „Komuną" od nowa radiowóz. Słoniu przeklina pomysłowo, że nas zawrócą, ale oni tylko grzecznie spisują każdego i nawet przepuszczają. Podjeżdżamy, ale tu to już jest nie tyle jak w Gdańsku, ile raczej w jakiejś fortecy czy innym obozie. Najpierw jest pusto przed szlabanem, przy nim posterunki w opaskach, dalej pusto od szlabanu do samej bramy, gdzie od nowa posterunki wychylają się zza drutów albo nawet barykady, do tego coś tam się gotuje, bo słychać niemożliwy zgiełk i hałas. Jakoś przepuszczają nas za szlaban, akurat brama się otwiera, wywożą na elektrowozie mężczyznę w garniturze niebieskim, koszuli żółtej wykładanej, brązowych butach mokasynach i zrzucają. Przelatuje koło nas nawet się nie oglądając, przelazł pod szlabanem i gdzieś sobie uciekł. A tam dalej hałas, wózek się wraca, stawiają na nim następnego o przyjemnej powierzchowności. W takiej sytuacji my, pomimo szerokich pełnomocnictw, w ogóle nie mogliśmy wjechać i przepuszczono nas na pieszo. Na dodatek trzymaliśmy się jeden drugiego, żeby się nie zgubić. Jak się okazuje, każdy, co do którego powstał pomysł wyrzucenia go poza nawias stoczni ze względu na złośliwe krzywdzicielstwo, miał uczciwie wyznaczone trzy minuty na wytłumaczenie się własne. Następny na wózku miał, jak mówiłem, powierzchowność przyjemną, blady jak chusta, włosy siwe, wiek podeszły, ubrany z igły, a dookoła do przesady wygrażają pięściami i trzęsą wózkiem, w ogóle nie jak w Europie, tylko jakiejś niemożliwej Ameryce. Aż na dany znak z ciszy jak makiem zasiał posiwiały tłumiciel, jak się następnie okazało, w godności posła, przedkłada ludziom ze łzami, że krzyczał w ich obronie, zaklina się, że bił pięścią w stół, zarzeka, że stawiał jedne po drugich sprawiedliwe żądania na ich korzyść, tyle że nikt, ale to nikt go nie słuchał. A ludzie nawet przyznają uczciwie: — Owszem, wiemy, że krzyczałeś i na pewno biłeś pięścią, tyle że nam z tego nic nie było, a ty sobie żyłeś w domku z ogródkiem, samochodem i wypływałeś żaglówką, hodując w kaczniku dwieście sztuk kaczek pekinek. Czyli że za bramę! — Jednak z drugiej strony krzyczą, żeby nie, bo w porównaniu do innych coś próbował. Tak krzyżują się sprzeczne opinie, aż zapada powszechna decyzja: zostawić go, jednak pod warunkiem przeznaczenia pomimo wieku do ciężkiej służby jako strażnika pod siatką. Tamten dziękuje roztrzęsiony ze łzami, a my w ciasnocie podreptaliśmy przez tłum i patrzymy, jak się tutaj sprytnie i elegancko pracownicy pobudowali, wznosząc styropian i ozdabiając go napisami. Gdzie indziej układają cegły i krzyczą, że mają tu nie gorzej niż w domu, choinkę już wybrali, wyćwiczą na głosy „Bóg się rodzi" i spokojnie do świąt przetrzymają. Chudziaczka przeszła na odpowiedzialną rozmowę do ścisłego kierownictwa, a bokiem przemknął mężczyzna z opuszczonym smutnie obliczem — jak się okazało, pozostawiony jako człowiek niezły, chociaż jak najbardziej partyjny, bo jeden z sekretarzy POP. Jedynie ma zakazaną agitację, czyli używania słowa „partia" w rozmowie. MOC TRUCHLEJE 783 Słoniu rozpytuje się w sprawie zabezpieczenia do przesady, jako że nawet najbliższa rodzina nie ma w ogóle dojścia przed bramę, a przesyłki składa się na specjalnie numerowanych kwadratach. Odpowiadają, że pole widzenia najważniejsze. W 70. daliśmy się zaskoczyć, pruli do nas jak do kaczek, a tym razem się nie damy. Jeszcze zanim żeśmy pospali, wyciągnięci wygodnie w samochodzie nyska z wyznaczonym powrotem na jutro, pomyślałem sobie po pierwsze ze smutkiem, że co by się oni, a tak samo my mogli dać albo nie dać. Pomyślałem z drugiej strony, że i moja kobietka, i Chudziaczka, która grzała mnie swoją lewą stroną, mają oczy kropka w kropkę pod względem koloru. Po trzecie, przypomniałem sobie główki obu moich żyjących dzieciaków i pomyślałem, że nawet we własnej rodzinie nie mam żadnego poparcia i że chyba nie ma drugiego człowieka tak opuszczonego w biedzie i cierpieniu. Z rana przebiliśmy się samochodem w ogóle bez kłopotów, tylko nas spisywano w biegu i odfotografowano w minutę. Aż tu pod naszą stocznią jeszcze większe piekło. Brama gnie się pod naporem i faluje, sznurek mężczyzn wychodzi z opuszczoną głową, jedni na nich gwiżdżą, drudzy biegną naprzeciw i ściskają za ręce, jedni tak, drudzy siak, jednym słowem materii pomieszanie i nie daje się dalej jechać. - Co jest, co? — pytamy się. - Koniec strajku jest! - woła ktoś wesoło. Jechało z nami dwóch z „Komuny", którzy na takie słowa byli bliscy, żeby się szczypać, czy nie śpią, i w ogóle zmartwieli. Ale ze środka tłumu wypchnęli w górę mężczyznę ubranego w waciaku, wiatr rozwiewał mu rzadkie włosy, a on krzyczy: - Jesteśmy autobusiarze. Załatwiliście swoje, a nas zostawiacie! - i już się zapadł do środka. - To jest w ogóle niemożliwe! - wrzasnęła Chudziaczka nie do zniesienia cienkim głosem. Ale jakie tam niemożliwe, jak przez megafon dyrektor osobiście potwierdza, zagłusza i wzywa do opuszczenia zakładów, wyliczając podpisane przez siebie z jednej a Wąsatego z drugiej strony osiągnięcia, jak chociażby podwyżka 155 albo przywrócenie Okularnicy, a nawet poświadczenie glejtu dla każdego, kto strajkował w terminie od 14 do 16, że nie wolno ani zwolnić z pracy, ani zamknąć, ani nawet pobić. Akurat - myślę sobie - już ja to widzę, jak Wysoki Towarzysz to wypełnia, zwłaszcza względem mojej osoby. Ale dyrektor przytacza dalsze obietnice w bliskiej perspektywie. Tu już Chudziaczka jednym susem podsadza się na nyskę i przyciskając synka do siebie, cienko, aż dzwoni w uszach, przekrzykując megafon, daje wyraz wzburzonym uczuciom: - Ludzie, tak nie wolno! To jest zdrada. - Tak jest! - hałasuje jeden tłum. - Koniec strajku! - krzyczy drugi. Jezus Maria, co się dzieje. Przy tym wszystkim gromady stoczniowców pomykają przez wartownię do domu, nie zwracając uwagi na żadne gwizdy ani nic. Chudziaczka łamie ręce, łzy jej lecą. Większy z dwóch z „Komuny" rozrywa koszulę i mało nie PROZA 7»4 _____________________ wyskakując ze skóry ze strasznym krzykiem prosi o zmiłowanie: — Jak nas ludzie odstąpicie, wygniotą nas jak pluskwy. Myśmy was poparli! Ale oni ze wstydem, albo i bez, odstępują. Cienki strumyk dalej wypływa. Jednak reszta dalej w stoczni. Po drugiej stronie bramy kotłują się i wahają w sobie. Dać nogę czy przyjąć ofiarę. Któryś wrzasnął: — Swoje wywalczyliśmy, chcemy do domu. - A Chudziaczka od nowa: - Tak nie wolno! Całe Trójmiasto strajkuje! Za nami Elbląg stanął. Oni wam wierzą! Wydajecie ich na zatracenie. -1 na oczach wszystkich zalała się dużymi łzami, a za nią z miejsca synek brygadzisty. Przez chwilę uczyniła się gorzka cisza, bo już na szalę wysokie słowa i uczucia zostały rzucone, którą bez wahania zakłócił dyrektor, od nowa powtarzając komunikat. No to — myślę — już będzie po wszystkim. Na marne całe gadanie. I sam już nie wiem, czy się martwić, czy co. Ale teraz po drugiej stronie zasadnicze i potężne poruszenie. Nad bramą stoi Wąsaty jakby nieswój, ale krzyczy: - Ja się dwa razy pytałem, czy kto nie będzie miał żalu. Nikt nie miał, to podpisałem. Ale teraz, jak tak pytam po ludzku: — Chcecie dalej strajkować? - Tak! - ryknęli ludzie po tamtej stronie jednym głosem. — A kto nie chce strajkować? Cisza jak makiem posiał. -W takim razie sprawa prosta. Osiągnęliśmy swoje, ale zakładamy strajk solidarnościowy. Zamknąć bramę! Ja wyjdę ostatni! Tu już rzuciliśmy się sobie w ramiona, ściskali i miękli w oczach i o ile megafon wzywał do czego innego, to ludzie krzyczeli czy wiwatowali całkiem co innego. Między innymi: — Wyłączyć dyrektora! — Słoniu skoczył do przodu, podparł ostatecznie bramę, a Wąsaty krzyczy w górze: - Na razie, żebyśmy się zjednoczyli, zaśpiewajmy razem. I rozpoczął „Jeszcze Polska". Tu już żeśmy się wszyscy ludzie przyłączali, aż nam dech zatykało, kołowało się w głowie, w gardle chrypiało od łez, tak żeśmy śpiewali namiętnie i nieprzerwanie, uszczęśliwieni, ze szczerym pragnieniem poprawy świata w ogóle i socjalizmu w szczególności. A słońce, jakby w porozumieniu z nami, wyszło spoza chmur i grzało na nas całą parą. Nawet nie mogłem przypuszczać, że to jest taka silna pieśń. Dopieroż ogarnął mnie straszny żal, że półtoraroczniak w ogóle tego nie zaśpiewa. Bo co dopiero, jeżeli obywatele z całą pewnością pochodzenia zagranicznego, co można było rozpoznać po barwnym ubiorze i podłużnym uformowaniu twarzy przez naturę, którzy kręcili to z kamery, stojąc na dachu, płakali pomimo wieku i doświadczenia kobiecymi łzami, aż im się aparatura w rękach trzęsła. Dookoła została z miejsca rozpisana wśród okrzyków kobiet „Niech Bóg ma was dzieci w opiece!" albo „Strajkujcie, my się zajmiemy dziećmi" i ogólnego zapału namiętna zbiórka pieniędzy w grubych setkach, a nawet pięćsetkach, nie mówiąc o bilonie. Jeden za drugim głęboko poruszony otwierał portfel albo portmonetkę czy torebkę i sypał. Obcy dla siebie ludzie, nawet nie sąsiedzi, klepiąc się po plecach jak bracia, wytrząsali do podszewki na poparcie sprawiedliwego strajku narodu. Jednym słowem, działy się rzeczy nie mające w ogóle związku z komunikatem nadawanym -*- •—l"~.rtf-vr\np_. MOC TRUCHLEJE 785 Dopiero w środku zobaczyłem, jak się rzeczy mają, czyli że tłumy wyszły i zrobiło się odczuwalnie pusto. Brygadzista Jurek tulił się do synka, ale zaraz poszedł na naradę, która toczyła się bez jednej przerwy. A on sam wszedł od razu do powołanej najważniejszej prezydialnej władzy Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Na naszych oczach toczyła się przepychanka o radiowęzeł, którego dyrektor nie chciał udostępnić, a następnie go w ogóle odłączył. I tu już widzę w dużym kółku stoi Misiak, wygraża pięścią, żeby tak przysunąć w partyjną klikę zmowną, żeby się nie pozbierała. Do tej pory obchodziłem go, dopóki mogłem, wystrzegałem jak wyrzutu sumienia, który mógł mnie w jedną chwilę zapodać, ale za późno, bo już skrzyżował rozżarzone do białości oczy z moimi, tak że skamieniałem, głowa mi opadła, a kiedy ją podniosłem, obawiając się najgorszego, Misiak mrugnął całą twarzą, klepnął mnie z uznaniem i zagwizdał. Całe moje ciało odetchnęło z ulgi i wdzięczności, bo Misiak całkiem wyraźnie w ogóle nie miał zamiaru wymierzać sprawiedliwości. Pod sam wieczór, kiedy patrzyłem się w wodę, w której gwiazdy odbijały się całym żyrandolem, oddając się myślom i wspomnieniom, znowu przyłączył się Czarniawy. Z początku nawet ucieszyłem się, że nie wyszedł z innymi, ale tak stał i wbijał we mnie dziwny wzrok, że od nowa poczułem się nieswojo. Na szczęście po pewnym czasie przemówił: - Co byś powiedział, jakbyś usłyszał, że jestem w połowie pochodzenia żydowskiego. Stoję, słucham, co będzie dalej. Akurat niedaleko ktoś kręcił radio, wyłapując komunikat o treści, że w związku z licznymi zapytaniami informujemy, że uczestnicy strajku, którzy nie naruszyli obowiązującego prawa PRL, nie poniosą kary za udział w strajku. Po czym kobieta zaśpiewała melodię z dalekiej Francji, natomiast Czarniawy zapytał, że ciekawe, co bym sobie pomyślał, gdyby się okazało, że on jest na pK^kład w 100% pochodzenia żydowskiego. Odpowiedziałem, że bardzo wątpię, żeby tak mogło być, bo wiem na pewno od Wysokiego Towarzysza, że wymienieni ludzie albo rozjeżdżają się mercedesami i kierują państwem dla własnej korzyści, albo z drugiej strony z głębokiego ukrycia jątrzą i podżegają do najgorszego, starając się dla własnej korzyści to państwo obalić. Ucieszył się, pokiwał głową i powiedział: — Tak czy inaczej niezależnie od tego, jak sprawy się potoczą, ja pod tą szerokością geograficzną żadnej szansy nie mam. Odpowiedziałem, że nie rozumiem w ogóle, o co chodzi. Na co zapytał, czy może mi coś niecoś o sobie opowiedzieć. Ale akurat podniósł się hałas i nowe okrzyki z powodu przekroczenia bramy przez delegację przyłączających się do strajku zakładów. Dyrektor nadał od razu w odpowiedzi kolejny komunikat przypominający, ze nie rozumie, ale teraz jego z prądu odłączyli. Następnie Mały przywołał mnie do pomocy przy rozdziale artykułów żywnościowych nadesłanych do stoczni w podarunku. Składowaliśmy i sortowaliśmy mleko, ogórki, kiełbasę, sery w różnych smakach, a nawet pasztet czy cielęcinę w kawałkach i już, co jak co, ale że z głodu nie 786 PROZA przymrzemy, było pewne. Bo na czarną godzinę zostawały statki obce i nasze świecące po nocy grubymi dziesiątkami na redzie, zapchane po brzegi. I tylko smutek mnie ściskał na wspomnienie wygłodniałej rodziny, jakie by tu miała wyżywienie. Pod wieczór z budynków BHP było się trudno wydostać - przepychał się cały tłum z powodu rozdawania świętych obrazów czy medalików, a nawet pisma „Robotnik" czy naszych własnych ulotek o charakterze wewnętrznym. W tym osobiście pomagał młody fachowiec, przybyły prosto z Warszawy w przebraniu przed MO za kobietę. O tym i innym dowiedziałem się pod wieczór przy rozpalonym ognisku, gdzie Mały osobiście poinformował, że tak samo kiedyś towarzysz Dzierżyński uciekał z Syberii, niestety w przebraniu kupca, za co zresztą potem przepraszał towarzyszy z całej siły. Mały pobrzękiwał na gitarze, posiedział, odczytał poukładane na okoliczności strajku w jedną chwilę wiersze, niektóre piękne do utraty tchu. Późno w noc podkładano drewienka i gazety, a nieduży w berecie się przysięgał, że osobiście poznał jednego poetę wielkomiejskiego, który zresztą z wierzchu wyglądał tak jak każdy, może tylko trochę lepiej ubrany — widocznie w środku coś w nim siedziało. Od księżyca szedł mętny odblask, pod bramą zbijano fachowo ołtarz na jutro, a z powodu że tyle ludzi wyszło, w czasie tej nocy wyspałem się elegancko i pod dachem, na zestawionych stołach w zupełnym cieple. Tak że z samego rana, kiedy samochodem Fiat Polski wjechali księża, rozstawili krzesełka za bagażnikiem i przystąpili do spowiadania tłumu, a następnie do samej mszy, wziąłem udział w uroczystości i wypoczęty, i wymyty. Zresztą po obu stronach bramy ludzie zatopili się w modlitwie, w tym gromady, które wczoraj wyszły, a teraz patrzyły koso, wierciły, co będzie, i kombinowały, wrócić czy pozostać na słoneczku i swobodzie. Widząc to wszystko i szczere wzruszenie ludzkie, które chcąc nie chcąc i mnie ogarniało, powziąłem nawet pomysł od rana z miejsca przystąpić do spowiedzi, odrabiając lata, kiedy z przyczyny wspomnianej niechęci ojca popartej rozkazem byłem od niej odsunięty. Tyle że nie pamiętałem szczegółowo, jak się zaczyna mówić księdzu, po drugie wydało mi się po prostu śmieszne, żebym opowiedział o napuszczeniu wody w takich podniosłych okolicznościach, i po namyśle zdecydowałem przełożyć to na inny raz. Tak czy inaczej klęczałem z innymi, wszyscy wzruszeni polecaliśmy się w opiekę i oddawali pod obronę. Aż gdzieś chyba raczej pod koniec mszy, w mlecznym niebie leżącym nisko na kominach okrętów, coś z daleka zawarczało. Podniosłem głowę. Przez chmury nic nie widać, ale warczy, huczy coraz głośniej - jednym słowem nie ma co, tylko - Boże miej nas w opiece - nadlatują. ~ Jezus Maria. Do tego chyba cieszące się niedobrą sławą helikoptery. Z jednej strony wstyd, że mnie okropny strach z ogólnej modlitwy wyłącza, zaciskam zęby i z całej siły się w niej zatapiam, z drugiej zerknąłem na boku, widzę, że tak jak ja, ludzie z jednej strony się modlą, rozpalają ogień wiary, z innej jednak łypią do góry. — Boże, przebacz. — Coraz więcej głów zadartych do tego stopnia, że modlitwa słabnie. No i masz! Sam ksiądz głowę podnosi, bo już w niebie huk, ryk, warkot taki silny, że ich chyba i dużo leci i nisko, że bardziej nie można. Ktoś jeden MOC TRUCHLEJE 787 złapał mnie od tyłu za rękę jak szczypcami i jęczy cichutko: — Boże, oczyść nas z win! — Drugi, wielki, z łapami jak cepy, ostrzyżony, klęczy obok, otworzył usta i żegna się raz po raz. — Boże, dopomóż. — Cisza zrobiła się taka na ziemi, że ani, ani. Za to niebo pęka. Zamknąłem oczy, bo co rni to pomoże, opuściłem głowę, a one już nad nami. Słyszę, że się któryś szeptem spytał: — Czy to nasze? — i pomimo mszy brzydko się wysłowił. Wielki ryknął na niego, że nieszczęście sprowadzi. - Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata... — Ale jakby ciszej... Tak jest. Wszystko dobrze. Bóg dopomógł czy co? Jednym słowem, warkot mniejszy, znaczy ni mniej, ni więcej, tylko sobie odlatują. Dopiero teraz otworzyłem oczy — rzeczywiście, trzy albo cztery ostatnie giną w niebiosach. Dopiero poczułem ból nie do wytrzymania. Wyrwałem się z ręką młodemu chłopakowi, który cały czerwony wziął się do przepraszania, a przez cały nasz tłum przeszło jedno westchnienie. I z miejsca wszyscy orientujemy się na księdza i przyłączamy do uroczystej modlitwy, a dusze nasze zapomniały o wszystkich troskach, pomimo tego że z daleka poleciały na nas białe kartki, wytrząśnięte z góry w formie ulotek z informacją o określonych siłach, które wykorzystują nasze ostre zaślepienie, żeby wyładować swoją oszczerczą nienawiść, wyrwać nas z naszego bloku, podważyć podwaliny, spowodować natychmiastowe nieszczęście, i nawołujące do natychmiastowego zakończenia strajku. Zaraz potem dyrektor przed budynkiem BHP na nowo tłumaczył, że to wcale nie my chcemy strajkować, tylko mętna piana, dwulicowcy i wiadome siły, którym nie w smak socjalizm. Zapytałem Czarniawego, które to są wiadome siły. Odpowiedział, że to zależy i może wypaść na każdego, także na nas dwóch, ale raczej na niego samego, więc żebym się nie martwił. Natomiast Jurek zauważył publicznie, że nam socjalizm jest w smak i jest jako taki nadzwyczaj piękną ideą, o ile rzeczywiście występuje w obronie uciśnionych i ukrzywdzonych. Popatrzyłem się na Czarniawego, który sprawiał wrażenie rozgarniętego, ale on jedynie uchylał się przed fotografiami, a następnie pokręcił głową, że są to w ogóle sprawy ciężkie. Jego ojciec na przykład we Lwowie był krawcem, nastawionym socjalistycznie do granic wytrzymałości i jako kompletny lewicowiec witał w 39 roku wyzwolicielską armię, wymachując własnoręcznie uszytą czerwoną flagą. Cieszył się u nowej władzy szacunkiem i zaufaniem, wyglądało, że wygrał los na loterii, oraz złapał Boga za nogi, a tymczasem zły los pukał już do drzwi, przyjmując postać dwóch mężczyzn po cywilnemu. Obaj z uprzejmością nie z tego świata poprosili, aby zechciał się ubrać, zapakować i zasiąść w osobnym samochodzie, a potem w osobnym przedziale w pociągu. Ojciec opowiadał, że przez pierwsze lata nie zadawali mu w ogóle pytań, chyba że wypytywali go o Londyn albo Saharę. Jadł kaczkę z kawiorem i zapijał koniakiem, a zwłaszcza whisky, aż dopiero w jednej Wysokiej Centrali pokazano mu zdjęcie. Wtedy ojciec zrozumiał, co go zgubiło. Była to próżność, upodobanie do egzotyki i ostatnich wynalazków. Mianowicie, przed laty udał się na jarmark, na którym niezwykłą popularnością cieszyło się kolorowe płótno - była na nim pustynia jak żywa, kołysały się palmy, czołgał się jadowity wąż i rzucała cień piramida. Na pierwszym planie jechał sobie na wielbłądzie mężczyzna w tropikalnym mundurze i w kasku. Pod kaskiem była dziura 788 PROZA na twarz, ojciec podmówiony przez fotografa, wsadził tam głowę. Tak oto powstało zdjęcie, które następnie wpadło w ręce zazdrosnego o ojca z przyczyn kobiety pracownika fryzjerstwa — ten doręczył je od razu, otrzymując zresztą wysokie uznanie za ujawnienie zakonspirowanego agenta Scotland Yardu. Ucieszyłem się, że sprawa została wyjaśniona jako kompletne nieporozumienie. Zgodził się ze mną, ale wyznał, że niestety potem ojcu pogorszyła się sytuacja, ponieważ został przesunięty do prac fryzjerskich, w trudnych niekiedy warunkach, za wprowadzenie władzy w błąd, a także w ramach rekompensaty za luksusowe wyżywienie w czasie, kiedy cały Leningrad głodował. Na szczęście w ostatniej chwili pojawiła się możliwość zaciągnięcia się do polskiej armii i ojciec przeszedł szlak, i tak w sumie bardzo zadowolony, że nie trafił do Oświęcimia. Odetchnąłem z ulgą, że już po kłopotach, ale Czarniawy wykrzywił twarz w gorzkim uśmiechu i pokręcił głową, że tak by się tylko wydawało. Ledwie ojciec związał się po powrocie trwałym węzłem z jego przyszłą matką, z uczuciem zajmującą się socjologią, a następnie handlem grzebieniami z plastiku, i począł go na metalowym łóżku pospiesznie, jakby wiedziony niedobrym przeczuciem, natychmiast został w ramach przegięcia na fali 49 z początku wyrzucony z wojska, a dopiero potem zamknięty. Zmartwiłem się takim nieszczęściem, ale mnie Czarniawy pocieszył, że na fali 5 6 ojciec został natychmiast uwolniony i zrehabilitowany, a nawet mógł spokojnie przystąpić do handlu. Ojciec nie wiadomo dlaczego wyszedł jako bigot, przestawił interes matki na handel dewocjonaliami, odżyły w nim zamiłowania do egzotyki i zdecydowanie postanowił udać się na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Śpieszył się, jakby znowu coś przeczuwając, ale i tak osłabione zdrowie nie wytrzymało i jedynie matka - w ramach jego ostatniej woli, udała się tam już na stałe. Natomiast Czarniawy zdał właśnie na studia i nie pojechał, ponieważ w ogóle nie odziedziczył zamiłowań do egzotyki, w zamian za co zakochał się momentalnie w starszej koleżance, która niestety miała upodobania, ale nie do niego, tylko do demokracji. Aż jednego razu kiedy w marcu 68 roku przyszedł z wizytą, zamiast niej powitali go panowie w błękitach, chyba dużo mniej uprzejmi od tych, którzy rozmawiali kiedyś z jego ojcem. Ale i tak po paru miesiącach wszystko się dobrze skończyło, jedynie musiał opuścić uczelnię i rozpocząć służbę wojskową. Tu przerwało mu nowe zamieszanie pod bramą i okrzyk Wąsatego z informacją, że jest nowa ulotka, z której wynika, że na terenie stoczni pozostał jedynie element kryminalny i korowcy, a klasa robotnicza wyszła. To powiedziawszy, Wąsaty podprowadził wszystkich pod bramę i głośno zapytał: — Czy jesteście elementem, czy nie? Czy jesteście określoną siłą, czy nie? - Nie! — odkrzyknęliśmy zdecydowanym chórem. Tymczasem delegatów przybywało, czyli że coraz więcej zakładów przystępowało do strajku, a sala BHP zapełniała się z godziny na godzinę. Z toku narady wynikało, że ludzie są zdecydowani nie dać się dłużej rolować. Słoniu zapytał, czy to jest jego wina, że Bóg stworzył mu ciężkie ciało i musi je wykarmić, a także czy ma może inny żołądek MOC TRUCHLEJE 789 niż pracownicy resortu, a mianowicie mniejszy? Oraz czy swoją przyszłą żonę rna wykarmić sianem? Ale z tyłu od razu zakrzyczano go, że to nie jest żaden strajk mięsny ani kiełbasiany, że owszem, to też, ale najważniejsze jest co innego. Znalazło to odbicie pod postacią 2.1 punktów, co do których wszyscy wiedzieli, że nie było mowy, żeby ustąpić. Ja osobiście otrzymałem przydział do malowania z innymi haseł na murze. Akurat zakończyłem wyciągać farbą „Solidarność" i miałem mocno zaawansowaną „Wolność dla politycznych", przy czym Czarniawy bełtał mi w kuble, kiedy z kłębiącego się za plecami tłumu, z którego większość klepała mnie po plecach psując harmonię liter, ktoś się ze mną uprzejmie przywitał. Rozpoznałem bez żadnych wątpliwości przystojnego mężczyznę o twarzy uczciwego senatora z seryjnego filmu „Pogoda dla bogaczy" i dobrotliwym uśmiechu, co to w dzień po napuszczeniu przeze mnie wody odwiedził Wysokiego Towarzysza i mało tego — traktował go nawet z góry jak Przełożony. Przeszły mnie ciarki, czy za jego plecami nie ukrywa się osobiście Wysoki Towarzysz albo czy nie krąży gdzieś w pobliżu na wilczych łapach. Na razie jednak nic takiego nie widać, a tamten z uśmiechem zagaduje, mruga niby przyjaźnie, ale jakoś przeraźliwie i sprawia wrażenie zaufania. Zadrżałem, czy nie nawiąże do wody, ale nie. Wypytuje tylko łagodnie, jak tam w środku, martwi się, że sytuacja złożona, przyznaje, że KOR to hasła ma bardzo piękne, ale — tu ściszył głos - moralnie to oni wszyscy uuu... — Ale trzeba przyznać — uzupełnił zaraz — były też przegięcia z naszej strony. Bo jakbyśmy tych ludzi nie wyrzucali z pracy, to oni by nie mieli teraz alibi, że nie mają z czego żyć. A jakbyśmy ich nie wsadzali, to oni by nie mieli takich podstaw do gadania o łamaniu praw człowieka. No ale taka znowu sprawa Kowalczyków, to ja znam ją dokładnie, bo wtedy pracowałem w Opolu i mogę powiedzieć ze spokojnym sumieniem, że był to czysty terroryzm. A teraz ten Wąsaty się domaga, żeby ich wypuścić. To - skrzywił się - wiecie, aż serce boli, bo tam ladzie w ich ujęcie włożyli dużo pracy i zapału i teraz to wszystko ma iść na marne. Oczywiście - zastrzegał się - ja jestem za pełną liberalizacją i demokratyzacją — rozejrzał się i szepnął mi do ucha: — Przyznam wam się szczerze, uważam, że najlepiej, żeby służb specjalnych w ogóle nie było. Tyle że do tego, niestety, ale potrzebna j est dój rzałość. Ach, mój Boże - pokiwał głową - czy aby to społeczeństwo dorośnie kiedyś do liberalizacji? Mamy z takim trudem wywalczoną niepodległość, co oni z nią robią! No bo jak by nie brać, historia tego kraju to historia anarchii. A ciekaw jestem, czy wiecie — od nowa ściszył głos — że erefenowskie łodzie podwodne stoją już żelaznym kordonem na morzu i tylko czekają. Odruchowo skręciłem głowę do morza, ale on skrzywił się, że z tego miejsca nie zobaczę, a poza tym one stoją pod wodą. Czarniawy całkiem zgrabnie namalował wzdłuż „Wolność słowa", a on ciągnął dalej w ciężkim zamyśleniu: — Oni tu wszyscy krzyczą o wolności, o demokracji. Ale czy wy sobie osobiście poważnie myślicie, że to społeczeństwo chce wolności? Zauważyłem, że chyba jednak na pewno tak. Na co pokazał w uśmiechu zęby jak u wilka i łagodnie pokręcił głową: — To społeczeństwo to ono jest zapite, 79° PROZA zdemoralizowane, niektórzy pokupili fiaty i*6p. Oni już tęsknią za władzą albo zatęsknią lada godzina, bo oni muszą się kogoś bać, dopiero go będą szanować. Naszym leniwym i romantycznym robotnikom jest potrzebny autorytet. Ten Wąsaty - owszem, miły człowiek, ale go nie ma. Czarniawy poprawił rozlane „p" przy „prawdzie", a tamten znowu pokiwał głową z uśmiechem przepojonym goryczą: - „Prawda". Wszyscy krzyczą teraz: „Prawda", tyle że człowiek wcale niekoniecznie chce ją znać. Woli czytać kłamstwo i wiedzieć, że to kłamstwo. Ale goła prawda... to j est taka rzecz, którą strasznie trudno wytrzymać. Tak, tak - uśmiechnął się. - Oni - pokazał za bramę - nas teraz nienawidzą tak, jak siebie samych nienawidzą. My wypijemy ten kielich goryczy. W każdym człowieku tkwią złe strony, ale oni jeszcze do nas zatęsknią, bo zatęsknią za porządkiem, a porządek to jest no... jak powietrze, nieodzowny element życia. Bo jakże inaczej? No ale są jeszcze na szczęście w naszym kraju ludzie z autorytetem w społeczeństwie. Mądrzy, doświadczeni prawdziwi politycy i ofiarni patrioci, odsunięci przez obecną władzę, skrzywdzeni i poniżeni. Ale jeszcze zapłacze za nimi ziemia i ludzie. Oni wrócą, a wraz z nimi wróci nowa sprawiedliwość. Tłum za nami szumiał, a on uścisnął mi rękę, pożyczył szczęścia i ściszając głos zauważył, że oni się już na pewno sami boją tego, co zrobili, i zagadnął wprost, czy ja się nie boję. — Ja to może i tak — przyznałem się od razu — ale nie wszyscy. Ja to nie jestem żaden przykład. Bo chociażby Misiak się na pewno nie boi i jeszcze długo nie. Popatrzył się na mnie długo, zanim powiedział: - Misiak to jest wyjątek, on prawidłowo rzecz prowadzi. Ja mogę to powiedzieć jako jego przeciwnik polityczny. Jak go zobaczycie, powiedzcie: „Brawo, Misiak". Przed takim przeciwnikiem chylę czoło. Powiedzcie, że ja o nim myślę pomimo wszystkich różnic, jakie nas dzielą. No nic, nic. Na razie. Na pewno się jeszcze zobaczymy. Tymczasem Czarniawy zabełtał w wiadrze, dolał farby i opowiada, że jak szybko odbył służbę wojskową, to w 70. przed świętami przyjechał do rodziny, do Gdańska, gdzie go od razu bez wyjaśnienia powodów zdjęli z przystanku, łeb zgolili i wypuścili z poniesioną krzywdą moralną i fizyczną. Namalowałem zręcznie krzyż, pod którym puściliśmy wolne związki zawodowe. A Czarniawy oznajmił, że następnie zamelinował się potajemnie w Płocku, niestety, chociaż nie zadawał się z nikim, w 76. został ujawniony, znów ogolony na głowie i zwolniony z pracy jako ilustracja i określona siła. Następnie właśnie omawiana szeroko organizacja pod postacią KOR-u zaproponowała mu pomoc, z której absolutnie nie chciał skorzystać czując, że to się jak najgorzej dla niego i dla niej skończy. I tak wylądował od nowa u rodziny w Gdańsku, która przyjęła go jak najbardziej niechętnie, bo miał wygląd, ale on wyliczył sobie, metodą wojenną, że zawsze najbezpieczniej jest w leju, bo granat nigdy nie trafia dwa razy w to samo miejsce, i dlatego rozpoczął spokojnie i po cichu pracę w stoczni gdańskiej. Tu ogarnął go taki chichot, że musiałem po nim przerabiać całe „zawodowe". MOC TRUCHLEJE 79 * Tymczasem za plecami Telewizja Polska zatrzymywała ludzi zadając ciekawe pytania. Akurat kobiecina w półbutach na gołe nogi i po wycieranej sukni, ściskając za ręce dwoje dzieciaków podobnych jak dwie krople wody, przyznała się, że przyszła odwiedzić męża. - A co on takiego robi? - zaciekawiła się przystojna, przyciężka jak potrzeba kobietka w ubraniu z szeleszczącej skóry i dobranych butaqh, która z mikrofonem w ręku szerzyła odpowiedzialność. - A o - pokazała tamta - siedzi pod płotem. - Czyli że nic nie robi? - Jak to nic nie robi? Strajkuje - obraziła się kobiecina. - A czy pani zdaniem - tamta dalej - naszą zadłużoną ojczyznę Polskę Ludową, która wykarmiła własnym mlekiem panią i pani dzieci, za co należy się jej od pani krew, stać na strajk w takich potwornych okolicznościach, o czym można przeczytać w każdej zagranicznej gazecie. - I najeżdża na nią kamerą z jednej, a z mikrofonem z drugiej. Ale tu już jeden mężczyzna o szerokich barach do przesady nie wytrzymał, wypchnął się naprzód, odplunął i powiedział, że to rząd się trzeba zapytać, czy go stać na taki upór. My jesteśmy klasa robotnicza, czystej krwi proletariat, czyli w ustroju socjalistycznym rządzimy przez swoich przedstawicieli. I do czego to doszło? Nasi przedstawiciele wyklasowali się i zbuntowali przeciwko nam, nie chcą z nami prowadzić rozmów, a dookoła kłamstwo, cwaniactwo, złodziejstwo i cenzura. Tamta zakołysała się w biodrach, zaszeleściła skórą i wyjaśniła z uśmiechem, że taki pesymizm wynika po prostu z braku wiedzy. Czy on na przykład wie, że cenzura jest głęboko zakorzeniona w tradycji i kulturze polskiej. Na przykład takie zdania: „Ugryź się w język" albo „Wypluj to słowo". - Ale panią to widzę dobrze przeszkolono. Nie szkoda pani takiego ciała do takiej roboty? - odplunął, złapał wygiętego do przodu staruszka pod rękę, odplunął na IGWO i warknął: - Idziemy, tato. Jeszcze nie daj Boże nas pokażą w telewizji, będzie wstyd przed całą Polską. A na przyszłość władza się powinna uczyć nie na błędach, tylko w szkole. - A pan też jest tego zdania? - z bliska najechała kamerą na staruszka. - Że wolno coś takiego robić? Przecież rok szkolny się przez to nie zaczął. Jak pan wytłumaczy to wszystko maluszkom, które miały po raz pierwszy w tym roku przekroczyć próg szkoły? - Co to, to na pewno - zmartwił się staruszek. - Oni by już lepiej poszli do domu. No, ale nie mogą. Jak taki wyzysk, to muszą zostać. Akurat wtedy nie wiadomo dlaczego Czarniawy jednym ruchem otrząsnął pędzel i powiedział prosto do kamery: - To wszystko, co robicie, to jest wyjątkowe świństwo. -1 trzęsąc się ze złości rzucił pędzlem do kubła. Kiedy szliśmy z powrotem, przepychając się przez bramę całą w kwiatach, z portretem papieża i Matki Boskiej, nad którą się dumnie wznosiło hasło: „Proletariusze wszystkich zakładów łączcie się", doleciał nas cienki krzyk kobiety: „Ludzie, ratunku". Jak się wyjaśniło, podała przez kratę torbę z żywnością, a jej mąż PROZA porośnięty, nie ogolony wyciągnął ze środka połówkę czystej i ze słowami: „Stara, nie mogę" wylewał ją prosto pod nogi, przy czym na czole wystąpiła mu czerwona plama. Ludzie albo się śmiali, albo milczeli jak zaklęci, ale ona jęczała: — On zgłupiał. Ty nie wyżyjesz bez wódki! Ludzie, nie pozwólcie mu wylewać, on jest alkoholik! Od razu w środku było oczywiste, że wszyscy pracownicy się wrócili, do tego masowo kręcili się dziennikarze, a nawet polscy i parę setek delegatów. Zresztą, jak się okazało, komisja rządowa przyjechała. Tyle że nic nie dawała po sobie poznać, żeby chciała rozmawiać z naszym MKS-em. Natomiast po pierwsze zażądała odcięcia się całkowitego od KOR-u, Ruchu Młodej Polski i innych określonych sił, na co Wąsaty zapowiedział, że o żadnym odcięciu nie ma mowy, ale był to stracony czas, bo tak czy tak poleciało przez radio, że się odciął. Na co znowu zapowiedział, że od jutra dziennikarze codzienni nie mają prawa wstępu do stoczni. Ale jednak większość weszła. A komisja rządowa rozpoczęła, skradając się za naszymi plecami, rozmowę z pojedynczymi zakładami, zwłaszcza uderzyła do tych, co to były obrażone na Wąsatego, że przedtem bez porozumienia zakończył strajk. Czarniawy przyznał się, że ma jak najgorsze przeczucia, że się tak głupio dał sfotografować. Ja go pocieszałem ze wszystkich sił, tylko że akurat otrzymałem polecenie pomocy w transportowaniu kawy dla delegatów, do tego Kaszubi przywieźli kaszankę, mleko, słoninę, a od wartowni szły z brzękiem jedna za drugą skrzynki pękające od pieniędzy. Przerwałem pracę dopiero, kiedy z dużej sali dobiegły objawy pustej wesołości, które wywołał komunikat wieczornego dziennika, że na Wybrzeżu w niektórych zakładach powstały przerwy w pracy. Zaraz potem aż mnie rzuciło, bo widzę na telewizorze kawałek mojego napisu, kubeł, moje rodzone plecy pod murem, natomiast w telewizji szybko pokazują szerokiego robotnika, który mówi z jawną pogróżką: — O co chodzi? Przecież rządzimy przez naszych przedstawicieli! — Wytrzeszczyłem oczy. A tu staruszek, który jeszcze bardziej wymęczony niż w życiu, zauważył, że już by lepiej poszli do domu, i już... Aż tu zmartwiałem, ni stąd, ni zowąd pojawiła się wykrzywiona złością na cały ekran twarz Czarniawego, który wykrzykiwał wbijając w nas dzikie oczy, płonące jak sztylety: — To wszystko, co robicie, to jest wyjątkowe świństwo! Od razu po nim przystojny blondyn odczytał, zaglądając nam śmiało w twarz: — Nie dziwimy się tym surowym, ale sprawiedliwym słowom adresowanym do prowodyrów strajku i kryjących się za plecami robotników określonych sił. Taka jest prawda. Mieszkańcy Wybrzeża są zmęczeni strajkami, z tego miejsca mówią ich organizatorom swoje robotnicze „nie". Żądając równocześnie: objawcie się, obnażcie wasze prawdziwe cele, których naród nie zna. Tu już opanowała wszystkich na sali na zmianę wściekłość i wesołość. Podbiegłem do Jurka, wyjaśniłem to całe diabelstwo zdradzieckie, roześmiał się, żebym się nic nie martwił, że to wiadoma rzecz. Poleciałem się rozejrzeć, czy nie ma gdzie Czarniawego, żeby go objaśnić, pocieszyć po tych bzdurstwach, przeleciałem się raz po raz po kilku halach, ale jako że padało, ludzie się pochowali, spali, tłoczyli pod dachem, między szafami, na schodach ciało przy ciele, i jeden człowiek to była zwyczajna szpilka. Jak MOC TRUCHLEJE 793 się wróciłem na główną salę, to już delegaci na ogół wyciągali się na krzesłach albo nawet drzemali z zamkniętymi oczami. Młodzi fachowcy w podkoszulkach z trykotu białych z malowaną czerwoną farbą „Solidarnością" przybijali napis: „Tutaj zgłaszać represje" albo dyktowali coś wymęczonym, wygiętym nad maszynami kobietom, tylko na całym ekranie, gdzie przed chwilą wyzywał Czarniawy, teraz świeciła się Najważniejsza Osoba i poruszała ustami bez skutku, wyłączona w ogóle z dźwięku, a to z powodu, jak się dowiedziałem, rozczarowania po pierwszych słowach. Z rana stało za nami ze trzysta zakładów, a o pieniądzach na strajk albo pomnik lepiej już nie mówić - szły w setki, tysiące i w miliony. Wytrząsano je po całych dniach i nocach z worków, sortowano i naradzano się nad walutą wspierającą, przeważnie albo szwedzką koroną, albo wschodnią marką. Nie ogoleni siedzieliśmy na deskach albo się zastanawiali. Z tym,żeśmy jednak coraz mniej mówili, a coraz byli bardziej od środka zawzięci. Albo łazili to tu, to tam. Spod bramy skarżyli się, że podstawiono skrzynkę z wodą sodową zmieszaną w połowie z wódką, i trzeba było wymienić straż, jak również, że wyszedł na jaw ciekawy pomysł porwania jednym rzutem prezydium MKS za pomocą desantu połączonego z gazem. Poza tym pomimo wszystkich przepustek kręciło się coraz więcej ludzi, a jak zrobiono zbiórkę brygadami, to się okazało, że jest cała jedna, co do której w ogóle nie wiedziano, gdzie by mogła pracować, nikt jej nie widział na oczy i wyprowadzono ją za bramę. Opowiedział mi to Czarniawy, ale jak się dowiedział o swoim wystąpieniu, od razu mu uśmiech przygasł, pogrążył się w głębokim milczeniu, po czym zapowiedział bezwarunkową decyzję opuszczenia strajku, zanim go wyrzucą. Zaklinałem go na wszystko, że nikt nie ma do niego żalu, ale on tylko zwiesił głowę i kręcił ramionami, że to na nic, że oni tylko tak mówią i polazł w stronę wody. Na placu uczyniła się cisza, bo przez głośniki podłączono podsłuch do radiowęzłów MO, które akurat meldowały, że dysponują zatrzymaną nyską z delega-tarrjj do strajku, ale zebrali się ludzie, żądają, żeby przepuścić, i oni nie wiedzą, czy iść na konflikt i konfrontację, czy przeciwnie -- okazać szczerość intencji. Centrala poradziła w takiej sytuacji przepuścić, natomiast Wąsaty oświadczył przedstawicielowi MO, który zgłosił się po benzynę do radiowozów ze strajkującej solidarnie rafinerii, motywując to potrzebą ścigania elementu kryminalnego: — Jest was tylu, że wyłapiecie ich na piechotę. Przez radio podawano o politycznych szkodach i gospodarczej ruinie, a nawet psujących się cytrynach w statkach na redzie. Natomiast z radia Spidola przenośnego, koło którego zbieraliśmy się w całe gromady, płynęły pocieszające wydarzenia czy fakty albo nawet opinie, od których rosły serca, o popieraniu naszej sprawy przez związkowców całego świata ze szczególnym uwzględnieniem dokerów USA, którzy odmówili w ogóle ładunku i rozładunku naszych statków, dopóki rząd nie ustąpi. Tymczasem w sali BHP szło wystąpienie za wystąpieniem. Jeden mężczyzna prosty, cienki, o zmrużonych oczach w bladej twarzy, przemówił jako prawy i uczciwy obywatel, członek partii, ojciec, mąż i zastępca kierownika biura do spraw osobowych, poprosił uprzejmie korespondentów zachodnich, żeby skrzętnie noto- 794 PROZA wali i zaczął błagać najpokorniej towarzysza Edwarda Gierka o przybycie, gdyż tylko jego darzymy pełnym zaufaniem, ponieważ obok naszego papieża Jana Pawła II jest jedynym autorytetem, zdolnym wyprowadzić nasz kraj, a buntujemy się nie przeciwko niemu, partii czy ustrojowi, lecz sposobom realizacji i lakiernikom. Tu rozległy się oklaski, a on poczerwieniał ze szczęścia jak rak i zakończył, że: - Jesteśmy z wami, towarzyszu Gierek, bo macie mądrość i szacunek i przeolbrzymie zasługi dla utrzymania pokoju na świecie. Błagam, przybądźcie osobiście tutaj. — A na zakończenie pozdrowił najserdeczniej wszystkich ludzi pracy na całym świecie - w Związku Radzieckim, obu Amerykach, Chinach i Australii. Na co wszyscy zaczęliśmy klaskać, tylko Okularnica posiniała i krzyczy, że tak się składa, że towarzysza Gierka o nic nie będziemy błagać, a ten, co przemawiał, szykanował ją osobiście i represjonował, i zaklina ludzi, żeby nie klaskali siłą bezwładu, bo tak się u nas klaszcze już 35 lat i można by przestać. Oraz że nawet wśród apostołów co dwunasty był Judasz. Zawstydzona sala odpowiedziała wrzaskiem, żeby pogonić szpicla, i kto wie, do czego by doszło, ale straż odprowadziła go pod osobistą eskortą za bramę. Od razu w tym momencie zgłosił się nowy, przyznał się zaraz, że także jest w partii i czuje się jak Kmicic, za co go z miejsca chcieli wyrzucić, ale wszedł na krzesło, sięgnął ręką do krucyfiksu i publicznie się wyrzekł partii potwierdzając to odręcznym podpisem. Ja ciągle nie natrafiłem na ślad Czarniawego, chociaż łaziłem tam i z powrotem, wypytywałem o niego wszystkich, także Słonia, tłumacząc nieporozumienie, ale on musiał lecieć, ponieważ jego brat z branży kelnerskiej przyjechał z festiwalu piosenki, który po cichu odbywał się w Sopocie, w imieniu kobiet lekkiego prowadzenia i miężczyzn z branży cinkciarskiej, pracujących na pekiel, faszer, wajchę czy straszałkę, z uprzejmą prośbą, aby przepuszczono trzymanych na redzie marynarzy tych państw zachodnich, których związki popierają nasz strajk. Jako że ich załogi cierpią niewinnie, pozbawione elementarnych ludzkich praw do radości życia.. Potwierdzała się przez wszystkie megafony wiadomość z poprzedniego dnia, że komisja rządowa się przestawiła, co wzbudziło odruch nadziei, tyle tylko że niestety dalej, myk, myk, kluczy, mąci, zwodzi i prowadzi rozmowy branżowe za plecami. Polskie Radio nadało komunikat, że pod wpływem takich rozmów załogi masowo występują z MKS-u. Okazało się to niestuprocentową prawdą, bo wprost przeciwnie - wstępowały nowe, a nawet się w całym kraju zaczęło mocno poruszać, co potwierdziło przenośne radio Spidola produkcji ZSRR. Natomiast co do przypuszczenia, że MKS rozbija jedność narodu, to Wąsaty zaproponował sprawdzenie tego przez komisję na miejscu, bo tu trzeba prawdy. A co do tego, kto nas inspiruje, to odpowiedział, że nikt nas nie inspiruje, ale pomimo to i tak rozrzucono po mieście ulotki, że nas inspirują, MKS nie chce gadać z komisją rządową, a kontrrewolucja maszeruje po władzę. Co do mnie, zostałem wywołany przez megafon po nazwisku, żebym zgłosił się do bramy nr z. Najpierw serce zaczęło mi bić radośnie, bo ucieszyłem się, że być może moja kobietka poczuła skruchę, i rozpocząłem nawet bieg do bramy doganiając MOC TRUCHLEJE 795 innych wywołanych, przy czym poniektórzy znędznieli albo schudli poprawiali się po drodze narzekając na nieogolenie, ale zaraz ścierpłem, czy to czasem nie Wysoki Towarzysz dał się odczuć mojej rodzinie. Podbiegłem, patrzę — rzeczywiście, przy samej bramie, gdzie ludzie całymi dniami odwiedzają się przez kraty, całują i podają żywność, przepycha się moja gromadka. Szybko obliczyłem, że w komplecie, mało tego, ojciec jedzie sobie elegancko na wózku inwalidzkim, dwa duże, dwa małe koła, napędzanym ręcznie i w bardzo dobrym stanie, za nim matka, uczepieni do niej trzylatek i pięciolatek i jakby było mało, osobiście rozpycha się dziadek. Patrzyłem się na nich skamieniały z radości. Aż dopiero synkowie z drugiej strony łapią mnie za nogi, krzycząc jak nigdy w życiu: — Tatko, tatko! — Przycisnąłem się do kraty i tutaj już ciężkie łzy puściły mi się z oczu, bo nawet ta sama matka, która mnie dopiero co przeklinała, teraz ściska rękami za głowę, gładzi po twarzy i wypytuje nie swoim głosem: - Jak ci się, synku, strajkuje? — Odpowiedziałem, że dzięki Bogu dobrze. — A wiesz ty — na to matka — że kotka zdechła. — Jak to zdechła? — A tak, trzy dni chodziła jak osowiała i zdechła. Może z żalu za półtoraroczniakiem? — ścisnęło mnie w gardle, ale nic nie mówię. A matka: — Mizerny jesteś synku. Przynieśliśmy ci jedzenie. — I pcha pod kratę siatkę z przezroczystego plastiku. — Nie po to cię przecież urodziłam, żebyś się zamęczył czy zamorzył, tylko dla twojego dobra. Ja na to, że po pierwsze nie trzeba, wszystko tu mamy, a po drugie dziwię się, że skąd do nich jedzenie, i o co się tu rozchodzi. - My teraz wszystko mamy - kiwa głową matka. - Dlatego bierz, synku, i nie żałuj sobie. Samopomoc sąsiedzka powstała. Wszystko mamy, marchew, kartofle, kapuchę, chleb... - Marmolady nie ma — zrzec eił dziadek. - Ale mówili, że ma być. Taki punkt powstał w drugim domu na III piętrze, za blokiem, w którym mieszka ten, co nie strajkuje. Podtoczyli ojca, wyciągnąłem do niego rękę na całą długość, jak tylko mogłem ją wsadzić za kratę, on tak samo wykręcił się na wózku ze wszystkich sił tak, że ostatnim końcem ręki poczułem jego dotyk, zawsze nagrzany od wewnętrznej gorączki reumatycznej. Wyglądał jeszcze bardziej zmarnowany. Zapytałem, czy go boli, pokręcił głową, chciał odpowiedzieć, ale łzy puściły mu się z oczu, z wysiłkiem zacisnął rękę w pięść i podniósł w górę, jakby wiedział, bo takim samym znakiem, jakiego wszyscy używali na znak wspólnoty, solidarności i walki, i nagle, zanim się zorientowałem, co i jak, przeżegnał mnie jednym ruchem, odkręcił głowę i cały zatrząsł się od płaczu. Za nim matka od nowa przytuliła się do mnie z zapłakaną twarzą. - Przebaczysz, synku, gorzkie słowa? Sąsiedzi wózek ojcu pożyczyli. Już teraz nie zginiemy, bo nam ludzie nie dadzą. Są dla nas dobrzy, a ty sobie strajkuj spokojnie. - Jeden z mleczarni nam nawet mleko podrzuca - zawołał pięciolatek i też zaryczał, a za nim do wtóru trzylatek, nie wiadomo po co. I w ogóle nie chciało mi się od nich odchodzić, ale już zaczęli się żegnać, bo na pieszo czekała ich długa droga 2 pchaniem ojca, a upał od rana znęcał się nad ludźmi. Ucałowałem synków, którzy nie 796 PROZA mogli oderwać ode mnie rączek i zamglonym okiem patrzyłem, jak wlekli się przez tłum i dopiero kiedy nic nie było widać, obtarłem oczy, ruszyłem się spod bramy. I akurat rozległa się następnie wiadomość, potwierdzona osobiście przez przybyłego od tyłu bramą nr i wojewodę, po której ludzie po obu stronach bramy klepali się, bo ni mniej, ni więcej tylko komisja rządowa z nowym wicepremierem na czele zapowiedziała się na dzisiaj do stoczni. Prawdę mówiąc starsi i najbardziej doświadczeni w ogóle nie brali tej obietnicy pod uwagę, tylko się wykrzywiali i kręcili głową, bo gdzie i kto kiedy widział, żeby u nas władza przyjechała ustępować do robotników, a jeżeli już, to z dobrą intencją. To na pewno jakiś podstęp i jad w tym musi być albo co jeszcze gorszego, tylko się martwili, żeby w porę to najgorsze się wykryło. Tak czy inaczej rozpoczęła się z szerokim rozmachem organizacja służby porządkowej, w czym brałem udział, połączona z apelami do ludności po drugiej stronie. Ludzie rozstawili się w ogromny tłum, chłop przy chłopie, wyżsi albo z bystrzejszym wzrokiem z tyłu, w środku pusto, tylko telewizja, z całego świata brzęcząc aparaturą, naradzają się chyba, z czego, jako że nie jestem człowiek międzynarodowy, nie rozumiałem ani słowa. Ludzie stoją w rzędach grubymi tysiącami aż do samej sali BHP, pod bramą też się kotłuje, ale już w sam środek jedzie autokar z całą komisją. Ledwie, ledwie przebił się do bramy, wjechał do środka, bramę za nim zamknęli i stanął. Komisja siedzi w środku, wygląda przez okna na robotników, robotnicy patrzą na komisję, śmiertelna cisza, tylko aparatura warczy. Komisja patrzyła sztywno, jakby w ogóle się wahała, czy wysiąść, i już po ludziach poszły szumy, kiedy z sykiem otworzyły się drzwi i ciężar, który ugniatał i dławił, spadł z serca, bo delegacja z miejsca wzięła się do wysiadania. Wszyscy wyglądali jak jeden: ubrani z igły, na czarno, tak samo czarne teczki pod pachą, dobrane buty, białe koszule i kontrastowe krawaty. Na myślących, opuszczonych do dołu twarzach miał każdy, od pierwszego do ostatniego, wyraz troski i powagi. Po przywitaniu Wąsatego przeszli, prowadzeni przez pierwszorzędną chmurę wody kwiatowej te kilkaset metrów do budynku w szpalerze ludzi, którzy milczeli, jakby byli zabici, tylko wbijali w nich oczy aż do nasycenia. Dopiero na znak całym tłumem pobiegliśmy za nimi jak najbliżej miejsca, gdzie powstawał specjalnie dla nas pozbawiony cech naigrywania i ucisku system socjalistyczny. Z samego posiedzenia można było zrozumieć, o co się w ogóle rozchodzi, ale o tyle o ile, chociaż było szeroko transmitowane przez megafony. Bo o ile nasza strona chciała na pewno za wszelką cenę i poza dyskusją całkowicie nowych związków, to tamta całkowicie się zgadzała, że trzeba zreformować stare. O ile nasza od nowa podkreślała z naciskiem, że związki muszą być całkowicie nowe, o tyle komisja przyznawała w 100% rację, że reorganizacja starych musi być daleko posunięta. Na dodatek nie zgodzili się na podstawowy odblok telefonów i w takiej sytuacji nasza strona honorowo przerwała obrady. My pod głośnikiem patrzyliśmy na siebie, czy kto coś rozumie, niektórzy brali się do gwizdów, ale zaraz ich uciszono, że jak coś ma 3 5 lat, to się nie da w 40 minut przestawić. MOC TRUCHLEJE 797 Od nowa ustawiono szpaler i komisja w ciasnej grupie odmierzonym krokiem powróciła do autokaru. Najstarsi cieszyli się, że wszystko lipa, że wyszło na ich, i ludzie rozchodzili się spod bramy, natomiast ogromny tłum pchał się do telewizora drzwiami i wisiał w oknach. Nikt się nie śmiał ani nie gwizdał, czyli że nie był to dziennik, tylko film, chociaż główny bohater — mężczyzna z ogólnej elegancji i rozumnej twarzy, był podobny do Przełożonego Wysokiego Towarzysza. Pod sam koniec on osobiście, ponieważ miało to miejsce w Ameryce, rządzonej przez rekiny, wymierzył z rewolweru do zwykłego, wynajętego przeciw sobie zbója i tytułując go Falconetti z palcem na cynglu waha się i waha, chociaż tamten zabił mu brata. Tutaj już cała sala krzyczy: — Strzelaj, strzelaj do skurwego syna! On by cię nie oszczędził! - i zaraz jęczy z żalu, kiedy tamten opuszcza rękę i odwraca się z całkowitą pogardą. A zbój, jak to zbój, przydepnął gumowego »ręża, trysnął w niego wodą i za rewolwer! Tego już bohater nie przetrzymał, odwrócił się, wystrzelił w niego ze smutkiem i wychodzi z piwnicy. Przeważająca większość krzyknęła z radości, ale bandzior, wcale nie dobity, dosięgną! do rewolweru i wygarnął naszemu prosto w plecy. Ludzie rozchodzili się zmartwieni kręcąc głowami, a Słoń nawet głośno wypowiedział: — Tak jest. Z gangsterami to trzeba do końca, żadnej litości. Natomiast prezydium skupiło się na naradzie z przybyłymi z Polski specjalnie do bezinteresownej pomocy dla nas utytułowanymi ludźmi nauki, podczas gdy ja pomimo nocy ciemnej łaziłem to tu, to tam podniecony wydarzeniami, i chociaż znalazłem kąt do spania bardzo wygodny w szatni na szafkach i tylko do spółki z trzema, że mogłem wygodnie i głowę przytulić, i nogę wyciągnąć, zamiast zasnąć dziwiłem się, jak się moje życie w nowym kierunku układa. Polazłem z powrotem do ogniska, gdzie Mały dokładając drewek mruga, że premierowa na pewno lepszym drzewem pali. Przebierają jej, podsuwają same wysuszone i bez sęków. Dalej podsłuchałem, jak śpiewają własną piosenkę do słów: Szare, smutne są sierpniowe dni, Nawet morze nie tak pięknie lśni na popularną melodię „Wróć, Jasieńku". I od nowa polazłem do szatni. Wierciłem się w kółko na szafkach, ponieważ nie pracując w bezsenne dni miałem o wiele za dużo niepotrzebnej siły, której nie miałem jak zużytkować. Po uroczystej mszy Wąsaty poinformował zebranych tysiącami pod bramą, że oczekujemy na przyjazd komisji, która się przestawia, a MKS też się naradza z ekspertami, którzy nam pomagają, bo do tego trzeba ludzi mądrzejszych od nas, i osobiście zwrócił się do tłumu z prośbą, że jak będzie komisja przejeżdżać autobusem, to żeby w nich nie pukać, bo się czują jak kot w beczce, a jak człowiek przestraszony, to i gorzej się z nim mówi. No bo owszem, jak trzeba, można i pięścią w stół przygrzać, ale można też sympatycznie porozmawiać. Uzupełnił jeszcze, że jeść mamy co, pieniążki mamy już zebrane w sumie miliona, no a z rządem jest ciut lepiej, ale nie do końca. Następnie eksperci z Warszawy zamknęli się z prezydium, w radio szły piosenki nagrodzone w Sopocie „Ile prawdy, tyle kłamstw" albo „Tydzień łez" 798 PROZA na zmianę z żądaniami, aby odkryć karty naszej strony, opowiedzieć, kim są naprawdę ludzie stojący za strajkiem, a także kto w dalszej kolejności stoi za nami. Ponieważ nasza strona postawiła komisji jako podstawowe żądanie odblok połączeń i pomimo zgłoszonej publicznie i podanej do szerokiej wiadomości dobrej woli komisji telefony nie łączyły — przegłosowano nie prowadzić rozmów do oporu. Także następnego dnia nie było ich w ogóle. Jeżeli chodzi o ludzi, tośmy wyglądali na oko wymęczeni, trochę zapadli i zobojętniali na wszystko. Ani żeśmy się nie martwili, ani nie cieszyli, tylko patrzyli w niebo. Cożeśmy zasnęli, tożeśmy się budzili, co przysiedli, to zaraz łazili po terenie. Tak kołując z innymi wypatrzyłem Misiaka. Siedział sobie nad kanałem i tak jak inni to patrzył się w wodę, to przeglądał sobie na boku jakieś papiery i na pewno rozmyślał. Pomyślałem, że tak czy inaczej lepszej chwili nie znajdę. Bo już od dawna nie dawało mi spokoju, żeby się przed nim do wszystkiego przyznać i to całościowo, do napuszczenia, o którym on albo i coś wyniuchał, albo i nie, w każdym wypadku słowem nie pisnął. O tym, jak pod nim ryłem, grzeszyłem, donosiłem o Okularnicy, gwałcąc oczywistą prawdę, i że to wszystko, co mu mówię jak komu bliskiemu oraz człowiekowi, który nie boi się nikogo czy niczego i jest gotów nie żałować ani własnego życia, ani nawet cudzego. Jednym słowem tak czy inaczej podszedłem i wypowiedziałem to wszystko. Jeżeli chodzi o Misiaka, to najpierw się uśmiechnął, ale zarazem zaczął rzucać oczami to tu, to tam, a dopiero potem wbił je prosto we mnie, nie drgając w ogóle powiekami, a jego przybrana zmarszczkami twarz pod opadniętym włosem wyglądała jak dumna głowa tygrysa z mojego wozu. Kiedy się przyznałem, że dłużej tak nie mogę, bo chcę być znowu człowiekiem pełnosprawnym, przeprosił, że przerywa, i nawiązał okrężnie: — Czy przyszedłem z własnej inicjatywy, czy też przeciwnie, ktoś mnie nadesłał? Otworzyłem szeroko oczy, bo niby kto. - Ano właśnie — nacelował spojrzenie — o to chodzi kto. Nie widząc, o co chodzi w ogóle, zakląłem się na pamięć, że przyszedłem i sam, i z własnej nieprzymuszonej woli. Wykrzywił na to lewą stronę twarzy, wydymając policzek z równoczesnym przymrużeniem oka. - No, powiedzmy. Ale jeżeli tak, to o co się właściwie rozchodzi? - Jak to o co się rozchodzi, o winę rozchodzi — powiedziałem, dziękując raz jeszcze, że nie powiedział o wodzie. - Nie mówiłem, bo nie było potrzeby mówić - machnął ręką. - A skąd wiedziałem? Ze źródła. - Roześmiał się, posmutniał, popatrzył się na mnie z namysłem, cmoknął, przymrużył drugie oko, od nowa się roześmiał i przycichł w sobie powoli. - No, ale nic. To ładnie, żeście przyszli z tym do mnie, to ładnie... Czyli znaczy, żeście się zmienili. Ja wiem, jak to jest ciężko rozstać się z poglądami, ale jak trzeba... Tak to często bywa z ludźmi, że się zmieniają. Grzeszą, a potem widzą nagle, że nie tak żyli. Nie ta kombinacja. Wieczór spływał na nas powoli, a w tym samym czasie wschodził zamglony księżyc. MOC TRUCHLEJE 799 - A może - zauważył nagle Misiak - tak rzeczywiście byłoby lepiej. -1 w jednej chwili zamyślił się na długo, jakby był w ogóle nieobecny. Nagle wstrząsnął się i rozłożył ręce. - Tak, tak, człowiek to jest igraszka i przelotny pielgrzym, nic innego. Ale nic. Chcecie tak, niech będzie tak. To ładnie, żeście się tak zmienili. I ludzie to lubią. No, chociaż może nie wszędzie. Nic, nic. Idzie noc, przyniesie pociechę naszym smutkom. Ale — podniósł się — na mnie już czas. Wspólne nasze obowiązki mnie wzywają. — Czyli znaczy się, że jak? —zapytałem. —Bo jeżeli trzeba, to ja stanę na prezydium i wszystko z siebie wypowiem. Czyli jak? Czy mam wszystko odpuszczone albo czy nie? - złapałem go za rękaw. Akurat gęsta mgła podchodziła znad kanału i Misiak zamazywał mi się w oczach. Jednak podniósł rękę do góry trzęsąc się przy tym ciekawie. — Jeżeli o to chodzi — uzupełnił nie swoim chyba ze wzruszenia głosem — to prezydium niepotrzebne, z duszy serca jak bratu odpuszczam. — Skłoniłem mu się z wdzięcznością, ale znikł już w wyplamionym waciaku, a ciężar pierwszoplanowych zadań, od których ani mgła, ani zapadające ciemności nie dawały wytchnienia, przygarbił do ziemi jego osobę. Dopiero po upływie długiej chwili uprzytomniłem sobie, że nie przekazałem mu dowodu uznania pod postacią słów Przełożonego Wysokiego Towarzysza. W sumie uradowany, rozglądając się za nim, polazłem pod stołówkę, gdzie akurat zawieszali gazety ze zdjęciami nowej władzy po niedzielnej wymianie. Trochę ludzi rozpytywało się, co i jak, ale nie za bardzo. Poniektórzy zauważali, że zawsze lepiej niż gorzej, inni, że ich osobiście przestawienia ani nawet wymiany twarzy w ogóle nie interesują w przeciwieństwie do wolnych związków. Tak przemijał nowy upływ czasu - aż doszło do nas gwizdanie na potęgę, przeplatane ze śmiechem, czyli że zaczynała się wiadomość z dziennika, gdzie zasmucony mężczyzna doradzał, żeby się spojrzeć na mapę i przestrzegał, że jak się nie uspokoimy, zrobią z nami wiek osiemnasty albo jeszcze gorzej. Jednak na ogólny wniosek zaraz wyłączono go z głosu. Akurat pod bramę zajechała nasza rodzona Polska Kronika Filmowa z zamierzeniem wjazdu dla dobra ogólnokrajowej informacji. Wąsaty po pierwsze odpowiedział, że ich nie wpuści. Zresztą tylko i wyłącznie z przyczyny pełnego braku zaufania, po drugie zdziwił się, że ich tu jeszcze przysłali na pomoc, bo już o nas telewizja i gazety kłamią i obrażają dosyć. Ale mężczyzna z Kroniki w ogóle się nie obraził, tylko zauważył, że jak się mówi o demokracji, to niech większość się wypowie. Wąsaty odwrócił się do ludzi: — Czy chcecie wpuścić PKF? — Nie! - wykrzyknęli wszyscy pod bramą — nie chcemy jej wpuścić! — A Słoniu uzupełnił osobiście: - My jej dokładnie tak chcemy, jak chcemy dostać... -tu wymienił nazwę choroby tylko dla dorosłych. Mężczyzna z Kroniki zarumienił się jak dziecko, ale pyta, czy może się zwrócić osobiście do robotników. Wąsaty, że czemu nie. A tamten nadął się jeszcze mocniej, poczerwieniał jak malina i przemówił przez tubę, że co by nie powiedzieć, tak czy inaczej, chcąc nie chcąc, tutaj się teraz dzieje historia, w której to sytuacji nie może się wydarzyć, żeby dla dzieci, a chociażby wnuków, nie pozostał 8oo PROZA dokument. Bo wymienieni nie wybaczyliby nam tego w w ogóle. A co do samej taśmy, to pokazuje tylko i wyłącznie, co się dzieje i nigdy nie kłamie. Ludzie wybuchnęli śmiechem, na co się zaciął, ale odchrząknął i po namyśle przyobiecał, że ze względu na powagę chwili kłamać nie będą, a jakby co, pozostawią na terenie materiały do wglądu. I ukłonił się, że skończył. Wąsaty od nowa do ludzi: — To jak, wpuścimy czy przeciwnie? — Jak taka sprawa, to pod bramą ludzie odkrzyknęli, żeby owszem, tak. I cały tabor przejechał, przy czym od razu na drzwiach każdego samochodu pod adresem Chełmska 21 Mały osobiście domalował „razy tak", tak że powstało nasze hasło „21 razy tak". Następnie resztką farby pociągnął przez budynek „Nigdy więcej wojny". Udałem się, żeby zobaczyć, co jeszcze takiego mogą mówić w telewizji, ale dalej był dźwięk wyłączony na mocy zbiorowej decyzji o walce z nieprawdomówstwem, pomimo podniesionych głosów, domagających się otworzenia na wiadomości ze sportu. Natomiast pod salą BHP toczyła się zażarta dyskusja przedstawicieli redaktorów z polskiej prasy, którzy ze stanowczym obliczem oddawali sobie jakiś papier z rąk do rąk. Jak się wyjaśniło, chodziło o zdecydowany protest przeciwko brakowi połączeń i wypaczaniu informacji o naszym strajku i że oni sami co innego piszą, a niekoniecznie to samo czytają. O ile jedni się podpisywali, tłumacząc, że uczciwość tego wymaga, o tyle inni wyjaśniali, że odwagą jest dzisiaj właśnie nie podpisać, podjąć decyzję niepopularną, ale w zamian za to jakże rozumną i że potomkowie oraz wnukowie będą za nią wdzięczni każdemu, kto nie podpisze. I tłumaczyli dalej, że podpisać to iść na poklask, tani snobizm, łatwiznę, efekciarstwo, które prowadzi do katastrofy. Krótko mówiąc, racja stanu nie pozwala podpisać. I jeszcze dalej - tłumaczyli — że oni sami, co ogólnie wiadomo, są ostatni dziennikarze przyzwoici, ale jak podpiszą, to przyślą na ich miejsce nieprzyzwoitych. Jeden przystojny, z płonącym okiem, zawołał: - Nas przyzwoitych jest garstka i naszym patriotycznym obowiązkiem jest przede wszystkim starać się ocalić dla Polski to, co przyzwoite, a poza tym nasze położenie geologiczne wymaga, a nawet żąda, żeby nie podpisać. — Twarz wykrzywiła mu się, na pewno namiętnością, i zawołał, że wystarczy położyć oko na mapie, spojrzeć, gdzie leżą Niemcy Federalne. Niektórzy się jednak podpisywali, natomiast jeden w cytrynowym garniturze stał koło mnie, gryzł palce, dygotał oczami, aż zakręcił się w miejscu i jednym ruchem wydarł swoje podpisane nazwisko na oczach osłupiałej gromady. Następnie ze słowami, że nie mógł postąpić inaczej, bo mu tak sumienie dyktuje, podbiegł do bramy, poprawiając w biegu ułożone w fale włosy nad spoconym czołem. Ale teraz, na długo przed wyznaczoną godziną, ludzie kierowali się do telewizora albo pod głośniki, zajmując najlepsze miejsca na deskach, żeby słuchać księdza Prymasa, który miał być transmitowany z Jasnej Góry. Kardynał w pięknych słowach wezwał do poszanowania człowieka, jego pracy, a nawet godności, wezwał ogólnie do odpowiedzialności, spokoju oraz przywrócenia rytmu normalnej pracy, toteż od następnego dnia zastrajkowało kilkadziesiąt nowych zakładów. Jeszcze później wjechali księża z pięknym listem episkopatu, wstawiającym się mocno za naszą MOC TRUCHLEJE 801 sprawą i z wiadomością, że przemówienie kardynała było transmitowane, ale nie do końca. Czyli że nie uzgodnione, niepełne, przy zastosowaniu wnikliwego a odczuwalnego skrótu. Aż tu, mało tego, w czasie wznowionych obrad z komisją nasza strona przypomniała sobie, że odblok telefonów nie nastąpił. Komisja szczerze wyjaśniła, że zrobiła, co mogła, niestety nad Warszawą przeszła ounktowa trąba powietrzna powodując zniszczenie centrali łączącej do Gdańska. Brodaty po naszej stronie ucieszył się, że teraz nawet prosta trąba jest uświadomiona, żeby wybrać do zniszczenia akurat tę jedną centralę. W ogóle o ile nasza strona przypomniała, że najważniejsze są trzy pierwsze punkty dotyczące: nowych związków, uwolnienia politycznych i zniesienia cenzury, o tyle komisja uważała, że najważniejsze jest raczej osiemnaście pozostałych, a pierwsze trzy to jest jedno wielkie nieporozumienie. Owszem, związki można zreformować, natomiast więźniów politycznych nie ma w ogóle, bo gwarantuje to porozumienie w Helsinkach, a wolność prasy jest, bo gwarantuje ją konstytucja. Nasza strona strajkowa przedstawiła w odpowiedzi list, że ciągle aresztuje się nowych ludzi i że sama obawia się wyaresztowania po strajku, jak nie za politykę, to np., tak jak tamtych, za złodziejstwo, na które to posądzenie strona rządowa straciła oddech i prawie że się obraziła. I tak trwało godzina za godziną, jeden dzień za drugim, aż komisja zaleciła, żebyśmy dobrze przemyśleli sobie tekst homilii księdza Prymasa i wyciągnęli sobie z niego wnioski. Wąsaty przypomniał, że jednakowoż tekst był cenzurowany, na co komisja się zdziwiła, wyjechała to sprawdzić do Warszawy, przyobiecała odblok i że wróci pod wieczór. Ludzie kombinowali, jak się też sprawa potoczy. Na co nadleciał roztrzęsiony dziennikarz, co się wydarł, i zażądał, żeby mu się z miejsca pozwolili na nowo podpisać, bo tak mu sumienie dyktuje. O czasie wyznaczonym na przyjazd, ustawiliśmy się w szpaler, kamerzyści zaświecili światła, część jak zawsze powchodziła na drzewa, czekamy w porządku godzinę jedną, drugą — owszem, jest odblok do Warszawy, ale nie ma komisji ani nawet śladu po nich. Wszyscy kombinują, co by to mogło oznaczać — zaparli się czy jak? Za to w telewizji dziennik rozpoczęli z początku wiadomością, że w Gdańsku trwają rozmowy z komisją porozumiewawczą, która to nieszczerość nas wymęczonych i znędzniałych mocno ubodła. Poniektórzy złowieszczo zaszumieli i namiętnie narzekali. Przyuważyłem Misiaka, jak rozrywając koszulę, łamiąc paznokcie o własną pierś krzyczy pełnym głosem, że się nie damy i w jaki sposób to zrobimy. Widząc, jak się tak męczy, telewizja francuska — wszyscy w butach bez skrzypu, szalikach, spodniach oblepionych do nogi — nie wytrzymała, zaświeciła mu w oczy reflektorem, i odciągnęła na bok, między drzewa. Przy czym mało że świecą reflektorem, jeszcze białym styropianem puszczają na twarz nowy odblask. Potem tłumacz, może nawet i przysięgły, powtarza, chyba za kierownikiem o żywych oczach i kręconych włosach, pytania. Ale już w naszym języku. Misiak z miejsca odpowiada, a oni filmują to bez wahania, informując na samym początku, że idzie rozmowa z jednym z najbardziej nieulękłych bohaterów strajku. 802 PROZA — A gdzie tam! — na to Misiak, patrząc im się prosto w aparat z zawadiackim wyrazem. — Ja nie jestem żaden bohater, ja jestem całkiem zwyczajny prosty człowiek. Tamci się ucieszyli i napoczynają dalej: — Niech pan powie, czy jest ciężko? — Owszem — przyznał się Misiak — ale zwyciężymy. Bo lud zawsze musi zwyciężać, a to dlatego, że taka jest dialektyka dziejów. — Ale czy jednak, pana zdaniem, to się rzeczywiście może udać? — Nie tylko myślę, ale jestem przekonany, że się na pewno uda, że wielka siła klasy robotniczej wymiecie z tej ziemi to wszystko, co przywiał obcy wiatr. Strajk jest w moim przekonaniu wygrany, ale walka jak na razie się nie skończyła. Ustąpili nam tyle co brudu za paznokciem. Są w oj czyźnie rachunki krzywd — kiedy byłem w szkole uczono mnie takiego wiersza. — Dalej Misiak coś mówił o polskiej ziemi, polskim ludzie, że ten cud, co się raz przydarzył, to nie ma żadnego powodu, żeby on drugi raz nie miał miejsca. Poza tym mamy papieża, naszych oficerów w armii Izraela i Amerykanie nas nie sprzedadzą. Tłumacz zaszwargotał coś do Francuzów, oni do niego i on znowu do Misiaka, czy to można będzie puścić w tym sensie, czy my panu nie zaszkodzimy, a także ogólniejszej sprawie całego strajku, na co Misiak z miejsca odpalił, że nie tylko się nie boi, ale przeciwnie żąda, żeby to wszystko poszło słowo w słowo. — A to już, jak pan chce. — Francuzi zaczęli zwijać się ze sprzętem, natomiast Mały, który podszedł pod koniec wywiadu, pukał się po głowie i ostro naskoczył na Misiaka, jakie bzdurstwa wygaduje. Misiak opędzał się mrucząc coś w rodzaju, że mu się spod serca wyrwało i że chyba jaki diabeł w nim siedzi, a Mały, że siedzi, nie siedzi, to jest bydlęctwo wobec reszty i że, niestety, tak jak stoi, idzie z tym do Jurka. Akurat Wąsaty nadał wiadomość, że komisja owszem przyjedzie, ale jutro z rana. Od nowa porozłaziliśmy się męcząc po terenie w oczekiwaniu na nową epokę. Eksperci na ogół szczupli w barach i niedowidzący zamknęli się na obradach z prezydium, a ja spod bramy patrzę po zebranych rodzinach, nieletnich dzieciach, zapłakanych młodych żonach, poszkodowanych brakiem mężów. Patrzę się i przecieram oczy. Ni mniej, ni więcej,ten samico przedtem. Przełożony Wysokiego Towarzysza robi do mnie minę, macha, idzie z uśmiechem do kraty. Wyglądało, że on pomimo piastowanej na pewno godności też nie śpi, tylko zamiast tego sumienie go gryzie czy co, bo całymi dniami tu wystaje, jakby nie było lepszego miejsca. Zresztą w ogóle chciałem odejść, co on ma teraz do mnie, tyle że od nowa gwałtownie zakiwał, oko zmrużył i cmoknął, że sprawa ważna, a nawet wyjątkowa. I bez wahania się pyta, jak też Misiakowi poszedł wywiad dla Paryża. Zacząłem mówić, ale wzięło mnie zdziwienie, skąd on niby w ogóle wie o wywiadzie, co się przed minuta, skończył. O co tu chodzi, a zwłaszcza co się za tym kryje. Ale Przełożony Wysokiego Towarzysza widać nieprzypadkowo daleko zaszedł, bo tylko uśmiecha się, głową kiwa, że Misiak prawidłowo rzecz prowadzi, że on może to powiedzieć jako jego przeciwnik polityczny. Jednym słowem mówi dalej: — Jak go zobaczycie, powiedzcie, że ja o nim myślę, iż przed takim przeciwnikiem chylę czoło. MOC TRUCHLEJE 803 Zamyślił się, na twarzy pojawiły mu się surowe fałdy i dodał, że oczywiście nam nie wolno będzie pozostawić tego wywiadu bez miażdżącej odpowiedzi, jaka nastąpi jeszcze dziś, i jak Misiak chce, niech sobie posłucha. Powiedziałem, że Mały się na Misiaka strasznie ciskał i znowu zatkało mnie zdziwienie, na co będą miażdżąco odpowiadać, jak to w ogóle jeszcze nie poszło przez francuską cenzurę. Chciałem zapytać, co i jak, kiedy on rozejrzał się i zagaduje, gdzie jest tamten drugi, co się tu po stoczni kręci? — Który drugi? > — No ten obcy nam kulturowo, no, znaczy się, niekoniecznie związany z narodem, no, ten Żydek Czarniawy? — A widząc, że wybałuszam jeszcze mocniej oczy, machnął ręką, że nim się zajmie w późniejszym terminie. Po czym spojrzał mi prosto w oczy z niespodziewanym zapytaniem, co oni się tak w Prezydium tłuką o tych pozamykanych. Przecież tak patrząc po ludzku i na trzeźwo, to co jest ważniejsze — całościowa sprawa waszego pięknego ruchu czy tych, ilu tam, nawiedzonych, co się i tak ich przecież nie wypuści, bo sprowadzają na ojczyznę jedna po drugiej wszystkie plagi, jakie Pan Bóg ma pod ręką z przyjacielską wyręką na czele. — Ale jednak — zauważyłem — żeby tak zaraz niewinnych trzymać, to jak to jest? — Możecie nam wierzyć, że tak trzeba — zmarszczył czoło. — Nie ma lepszego wyjścia, nie trzymamy ich dla przyjemności, to jest mus. A jak mus to mus. No przecież - ściszył głos - gdybyśmy mogli, tobyśmy ich wypuścili. Na co nam oni? A na razie — przyległ ciasno do kraty, wysunął usta, na moją stronę macha, żebym się przybliżył i szepce, że przy okazji: — jakbyście zobaczyli Misiaka, macie mu powiedzieć, żeby lekuchno przesunął akcenty, on już będzie wiedział, o co się rozchodzi. A powtórzcie to dla naszego wspólnego dobra. — Powtórzę - odpowiedziałem jak maszyna, ale odszedłem skołowany, co on w ogóle ma do mnie, Czarniawego, a zwłaszcza do Misiaka i żeby czasem nas za bramą do tych pozamykanych nie dorzucono. Usiadłem za szafką, na moim miejscu w szatni, i przez dobrą godzinę sen mnie się nie trzymał, tylko rozbierałem tę rozmowę, aż na koniec przyśnił mi się mój zmarły młody narybek, syneczek ukochany, jak się bawi wesoło lalką z gałgana i szczebioce, z głosu przypominając wiosennego szpaczka. Krótko mówiąc zdjęła mnie żałość głęboka, zamartwiałem się przez cały sen i obudziłem zdenerwowany. Od samego rana zamiast komisji przyjechał mleczarz spod Wejherowa roztrzęsiony jak galareta, ponieważ gołym okiem widział poruszenie wojsk opancerzonych po całej szosie i to prosto w naszą stronę. A w niedługim czasie meldują spod bramy, że zaczął się ruch dawno nie widzianych radiowozów po mieście. My — owszem, patrzymy się jeden na drugiego, ale ustawiamy spokojny szpaler jak gdyby nigdy nic i czekamy na komisję. Tyle że nie wiadomo po co, bo jej nie ma. Gdzieś tak po godzinie albo dwóch brodaty występuje do nas z komunikatem, że komisja drugi raz odwołała rozmowy argumentując, że nie jest przygotowana, czyli żeby się spodziewać zaostrzenia, a może wręcz szukają sposobu na zerwanie rozmów. — A co do naszego stanowiska? — zapytaliśmy bladzi z upokorzenia. 804 PROZA - A co do naszego stanowiska — on na to — uważamy, że nasi mocodawcy robią nas w konia, tym bardziej że próbują bez żadnej szansy zerwać z jawnością rozmów i dostępnością ich na szeroką skalę. Na co nie pójdziemy i jeszcze długo nie. Bo co się tutaj mówi, jest słyszalne poprzez obecność zagranicznych dziennikarzy prawie że na całym świecie poza akurat Polską. I nadmienia dalej, że przy takim biegu rzeczy, my się też nie będziemy wywiązywać i apelować dla wspólnego dobra o nierobienie nowych strajków solidarnościowych po kraju, chociaż żeśmy chcieli. Akurat z Warszawy przyleciał olbrzymi mężczyzna z wiszącymi rękami, prosto z serca informacji, z okrzykiem, że wszystko stracone, przesoliliśmy, wygrała grupa twarda, będzie konfrontacja i wprowadzony stan. W całej stoczni zaszumiało, ale ludzie mówią: jak tak, to trudno, czyli zobaczymy. Dziennikarz, co się wyrwał i dopisał, od nowa zaczął gryźć palce, troszkę gości boczkiem strzyże do bramy, ale zachodnia telewizja świeci dalej. W ogóle krzyk, zamieszanie, w środku największego kotła przybyły z serca informacji tłumaczy, że wejdą z gazem bezwzględnie paraliżującym i przywrócą ład i porządek, że nie daj Boże w bratnich pismach zaniepokojenie, dużo o określonych siłach i złości na jakieś zagraniczne wywiady dla francuskiej telewizji na przekór przyjaźni. Jurek mu na to z uśmiechem, żeby przestał straszyć, bo po pierwsze, absolutnie nie wierzy, aby ościenni przyjaciele, z którymi łączą nas trwałe układy, nie woleli mieć w bloku jakiegoś solidnego albo odnowionego sojusznika, jakim stanie się nasz kraj po zmianach i że są to zagrywki twardych sił z Warszawy. One zawsze najwięcej gadały o braterstwie, a teraz straszą, mącą i zwodzą. Jacyś dwaj przedstawiciele agencji chyba nawet mocno egzotycznej, bo żółci na twarzy i w jednakowych mundurkach, kręcili przecząco głową, uśmiechając się do tego łagodnie, żeby się w ogóle nic nie niepokoić. Słoniu dodał po namyśle, że jak już, to jemu jest wszystko jedno, czy pod bramą stoi czołg na obcej rejestracji, czy krajowa suka. Na to ekspert największy i najbardziej chudy ze wszystkich aż się zaczął zacinać ze zdenerwowania, że Słoniu nie ma wyobraźni, podczas gdy drugi narzekał na boku, że jego doradcy dzwonią z Warszawy z tym, że jest źle, że trzeba ustępować, ile się da, które to słowa słyszy prezydium i automatycznie — o ile im przedtem ufało o tyle o ile, to teraz przestaje w ogóle. Złapałem Jurka za rękę z zapytaniem, co jest co? Odpowiedział, że jest dobrze, bo musi być dobrze, tylko żeby spokojnie. Przegrać nie możemy, bo mamy rację. Ale oblicze miał smutne. Gorzej, że Wąsaty struł się kawą — i nie on jeden. Podobnież coś do niej doleli, znaczy do ogólnego kotła. Podbiegłem do budynku, zaglądam przez drzwi - leży Wąsaty rozciągnięty na dwóch fotelach, ma dreszcze, wzrok zamglony, koc narzucony na ciało i 40 stopni. Ale jak usłyszał, że chcą wybrać mu na wszelki wypadek następcę, ani rusz się nie zgadza. Obok przysiadł lekarz, ten z brodą, Chudziaczka i większość prezydium. Wszyscy się patrzą na jeden punkt, mianowicie w telefon, z którego miała od rana dzwonić strona rządowa i nie zadzwoniła w ogóle. Chudziaczka, raz po raz przygryza wargę i niestety słyszę ni mniej, ni więcej, tylko jak MOC TRUCHLEJE 805 jeden z samego kierownictwa pyta się drugiego na boku, czy a nuż żeśmy za wiele nie chcieli? Nie mogąc wytrzymać tylu ciekawych rzeczy naraz, wyleciałem przed budynek, gdzie przybyły wprost z serca, trzęsąc głową i wymachując rękami jak wiatrak, powtarza raz za razem jak maszyna pogadankę uświadamiającą: — Za dużo żeście chcieli, za dużo żeście politykowali, żeście przepolitykowali. A kraj was nie poparł. Nie pomogło, żeście wracające na Śląsk puste wagony podpisywali „łamistrajki". Na co Słoniu zauważył, że jak na razie on się załpży, że dzisiejsze wojsko nas, Polaków, nie ruszy. Zobaczył mnie i mrugnął, że nic, nic, każdy się kogoś boi. Patrzę, obok mnie stoi Misiak. Twarz ma pomimo sytuacji z kamienia. Misiak się nikogo nie boi. A jakby się bał, to kogo? Ja się na pewno boję co najmniej siły ładu i porządku. Za to ona boi się swego ministra. Minister na pewno premiera, a ten Edwarda Gierka. Tu zapytałem Słonia, kogo boi się Edward Gierek. Słoniu powiedział, że chyba na pewno jednego ambasadora, ale ten się boi Głównego Zleceniodawcy. A taki Główny, na przykład, kogo się boi i czy się boi Prezydenta Wrogiego Mocarstwa? — Pokręcił głową, że Prezydent Wrogiego Mocarstwa chyba go raczej śmieszy. — Czyli że nikogo? Słoniu podrapał się, że może mógłby się bać Boga albo jeszcze prędzej diabła. Ten to już na pewno nad każdym stoi. Wyraziłem wątpliwość, czy diabeł istnieje w ogóle. Na co odpowiedział, że jednak w takiej sytuacji powinien. Podszedłem blisko do Misiaka z informacją o rozmowie sprzed bramy. Skrobiąc się smutnie po głowie, popatrzył na mnie, jakby mi się rozum pomieszał i nawet zapytał, czym nie chory, a także żebym się poddał okresowym badaniom. Wytrzeszczyłem oczy, a dziennikarz z miejscowej gazety, zanim go jeszcze wyprowadzili za bramę, przemawia z duszy serca: - Oj, ludzie, pomyślcie tylko, zanim przyjdzie karząca ręka, a z nią nieszczęścia, ZOMO, pożoga, Bóg wie co, albo gaz bezwarunkowo paraliżujący. Na to przychodzi wiadomość całkiem świeża, że radio podało ni mniej, ni więcej, tylko że najprawdopodobniej w stoczni pleni się czarny terror, ponieważ znikają bez śladu cieszący się powszechnym autorytetem autentyczni działacze robotniczy, realiści, zwolennicy stuprocentowego kompromisu. — To już koniec — rozłożył ręce miejscowy dziennikarz — tego to już wam nie podarują. Patrzę na Misiaka, że krzyknie najgłośniej z płomiennym uniesieniem, które ma dane od natury, ale nie. Tylko wykrzywił twarz, pobladł, wyszeptał wargami: — Sprzedali. To już końcówka. - Spluwał raz za razem i przepychał się łokciami do tyłu. Za to ludzie burzą się, szumią, wygrażają, że gdzie kto zniknął? Że nowe nieprawdopodobieristwo posieli, żeby jątrzyć, że rząd co do rządzenia — to nie za bardzo, natomiast co do skłócenia, to lepiej nie można. Ale zamiast jakiejś dobrej, na którą czas najwyższy, przychodzi wiadomość ze strajkującego Elbląga, że na teren dyrekcji PKS weszli przedstawiciele władzy z krzykiem, że się tu sieje dywersję ideologiczną; na ostro postawione w twarz pytanie: — To co, będziecie do nas strzelać? - Odpowiedzieli: - Jak będzie trzeba, to będziemy! 8o6 PROZA Usiadłem na ławce, żeby pomyśleć o przyszłości i czy nadchodzi przeznaczenie. Koło mnie przysiadają się dwaj nasi z prasy polskiej i z magnetofonem w ręku i zapytują, mówiąc szczerze i prywatnie, czy jestem za socjalizmem, czy naprzeciwko. Ja na to, że mi trudno jest odpowiedzieć, ale zależy mi na pewno, żeby mnie nie wyrzucili z pracy, nie zamknęli, nie pobili ani nic gorszego, na pewno też bym chciał mieć co jeść z całą rodziną, a w dalszej kolejności zamieszkać, może nawet i z bieżącą wodą albo mieć na lekarstwo dla ojca czy też z jedno dziecko w przedszkolu. Popatrzyli na siebie, że to chyba pod socjalizm dałoby się podciągnąć i od razu dopytują się o stosunek do demokracji, którego to słowa niestety nie znałem praktycznie w ogóle. Na to pierwszy o przyzwoitej twarzy i takim sympatycznym uśmiechu, że nauczony przez życie z miejsca zrobiłem się podejrzliwy, wziął się do wyjaśnienia, ale przyszła wiadomość z miejscowości Pasłęk, że radiowozy wjechały na teren strajku niby z rozpędu w pogoni za złodziejem, a zza naszej bramy od nowa meldują, że wzmaga się ruch suk względnie radiowozów, a w nich przygotowane odpowiednio służby w panterkach i w pełnej gali. Na to przyszedł najstarszy od naszej brygady z wypadniętym dyskiem i w szynie, który otrzymał formalnie uwolnienie od strajku, ale powrócił w sytuacji, że jego syn, który był zastrzelony w 70., miałby mu za złe, jakby teraz się przeciągał w łóżku. Obaj z prasy naskoczyli z magnetofonem, a on mówił takim głosem spokojnym, że się włos na mnie zjeżył, jak syn otrzymał pięć kuł w plecy, jak cztery kule były śmiertelne, a jak jedna przebiła rękę, jak zwłoki MO wywiozła na sekcję, a prokuratura nie chciała wydać, jak nocą podjechali pod dom z wojewódzkiej Rady, że za godzinę pogrzeb syna na Srebrzysku, że o ile on chce jechać i wziąć udział, to już, jak syna chowali po ciemku przy czterech latarniach gazowych, nagiego, jak dwa miesiące później pozwolono go ekshumować, a po czterech rozprawach wypłacono 14 tysięcy bezzwrotnego odszkodowania. W tym miejscu pękła taśma w magnetofonie blondynka, któremu przez ten czas uśmiech zagasł. Mały zauważył przez łzy, że pękła ze strachu i że taśma też jest obcenzurowana. A ojciec obtarł zapadłe, pożółkłe policzki, że o ile o niego się rozchodzi, to proszę bardzo, jest gotów, niech przyjedzie tutaj władza, która strzela do dzieci. Natomiast Słoniu spostrzegł, jak dobrze, że nie pozwolono przedtem wybudować pomnika pomordowanych w grudniu, bo na fundusz wpłynęło 5 milionów i na wypadek, jakby coś, wybuduje się jeden łącznie. Przy czym z tego to już się mało kto poza nim roześmiał. Pomyślałem, że tak czy inaczej krew u nas bardzo potaniała, żyć się na takim świecie nie za bardzo chce. A żeby już się życia na siłę czepiać, to po prostu wstyd. Do tego swoje przeżyłem, a i sumienie mi mówi, że wcale niepięknie. Tak czy inaczej należy mi się kara, chociaż formalnie. Misiak mi odpuścił. Rodziną a nuż zajmą się sąsiedzi, półtoraroczniak od dawna w niebie i może Bóg dopuści się jakoś skontaktować. I tylko na wszelki wypadek zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście mój los zaraz się dokona, a służby specjalne staną się moim przeznaczeniem. No co, ten szeroki, który buty odstąpił, jak chowali boso zabitego kolegę, i wracał w skarpetkach po śniegu, teraz zacierał ręce, że jest lato. MOC TRUCHLEJE Przyszedł Jurek zapowiadając, że komisja ma teraz przyjechać o piątej i od nowa, że wszystko będzie dobrze, bo musi być. Mężczyzna, który przyjechał z samego serca, wybuchnął gorzko, że o czym tu w ogóle mówić, to już jest koniec i zapiał jak kogut, że nikt nie przyjedzie, ale Słoniu od razu go uprzejmie poprosił, żeby nie straszył, bo tak nie daje rady żyć, partia w telewizji krzyczy, w kościele ksiądz krzyczy, w domu kobieta krzyczy, człowiek chodzi wypłoszony jak zając, a przecież, jak kto chce, zawsze może zmykać, nie ma żadnego zakazu. Dwa kroki i po strachu. - Ale gdzie tam zmykać - odpowiedział Mały. - W Polsce zawsze cię znajdą, za mały obszar. — Pionków nie szukają — pocieszył Słoń — tylko tych na tle jakichś tam. Takich to znajdą wszędzie. Niektórzy popatrywali też coraz częściej po niebie, czy nic nie nadlatuje, jako że Mały przypomniał helikopter,, co to w siedemdziesiątym specjalnie się obniżył, żeby utrafić w uciekającego na rowerze pod wiaduktem dziesięciolatka. Polazłem pod budynek BHP, gdzie dalej krążyła podawana z ust do ust wiadomość o znikaniu ludzi, tyle że absolutnie nie można się było doliczyć nikogo, co by zginął do czasu, kiedy uderzyła wiadomość, że ni mniej, ni więcej Misiak osobiście zniknął i to bez śladu. W jedną chwilę zrobiła się cisza, potem zgiełk niemożliwy, potem paru pobiegło go szukać. Małemu oczy się zrobiły kwadratowe i zagwizdał, że niby Misiak to autentyczny działacz robotniczy, zwolennik kompromisu... Jurek nawet otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko pokręcił głową i patrzył się tępo, płonącymi od bezsenności oczami. Dziennikarz z miejscowej prasy, który dożywał tutaj chwil ostatnich, bo go po następnym zdaniu pośród okrzyków „psy partii" mieli wyprowadzić, zagrabił z czoła długie włosy i cmoknął, że to jakaś grubsza afera, komunikat najwidoczniej nie kłamie, a zwolennicy realizmu nie mają życia. Przepchnąłem się przez ludzi z wyraźnym podejrzeniem, że coś nie gra. Podszedłem pod kanał, obok obcych statków, wysokich jak blok mojej kobietki, nad którymi kołowały się mewy. Zakręciłem się po jednej i drugiej hali, myśli tłukły mi się po głowie, ale zaraz rozlazły, nie dając się zebrać w żadną całość. Raz i drugi zajęczał puszczyk, aż dopiero w hali trzeciej widzę z odległości: w półmroku kołuje ogieniek. Podszedłem ożywiony myślą, że a nuż kto wie, czy to w ogóle nie Misiak siedzi na skrzyni, pali i rozmyśla. Ale jednak nie. Ni mniej, ni więcej profilem do mnie siedzi od dawna nie widziany Czarniawy, zaciąga się ze sporta, kółka puszcza. Wyglądał dokładnie tak samo jak przedtem, tylko twarz miał granatową od zarostu, czoło mocniej pokryte zmarszczkami, policzki mu zapadły, a oczy za okularami patrzyły opuchnięte. Zerknął raz i drugi, ale poza tym w ogóle nie zwracał uwagi na mój widok. Ucieszony, że go odnalazłem i że nie wyszedł ze stoczni, opowiedziałem mu wszystko jeszcze raz o dzienniku. Dodałem swoją rozmowę z Jurkiem, jedną i drugą, że nikt żalu do niego nie chowa i wszystko jasne jak najbardziej, ale puścił tylko nowe kółko przez usta, nie pokazując po sobie żadnego wrażenia. Aż dopiero wymamrotał, że i o tym też jest 8o8 PROZA poinformowany. Tu już nic nie rozumiejąc zapytuję: -Dlaczego siedzisz, człowieku, samotnie w takim czasie, kiedy cała sprawa wisi na włosku, komisja drugi dzień nie przyjeżdża i w każdej chwili może się przydarzyć coś ostatecznego? Popatrzył się tylko na mnie w przelocie, ale dalej milczał jak zabity. Aż dopiero widząc, że stoję bez ruchu, patrzę na niego i nie odejdę bez słowa, zaapelował do mnie w uprzejmych słowach: -Drogi bliźni, zostaw mnie w spokoju. Jak wyjdę, nic z tego dobrego nie wyniknie, jak zostanę - machnął ręką- może nic złego - i przyznał mi się, że nie chce mu się ani kłuć w oczy swoim widokiem, ani ochoty nie czuje rozmawiać z nikim, nawet ze mną, którego zresztą akurat uważa za człowieka. Jak tak, to przekazałem mu jeszcze wiadomość o niesamowitym zdarzeniu z Misiakiem i odchodzę, kiedy on może przez przekorę akurat ożywił się i zaczął przepytywać o okoliczności. Kiedy opowiedziałem mu wszystko i dodałem rozmowę spod bramy pierwszą, a następnie drugą, wesoło zatarł ręce, a jak się dowiedział, że w czasie komunikatu o zaginięciu żywy Misłak stał koło mnie, całe jego ciało zatrzęsło się od śmiechu, jakiego dawno nie oglądałem. Pośród okrzyków „nasz radykał kochany" kręcił głową i ocierał oczy, w ogóle nie podzielając mojego niepokoju o zaginioną osobę. Trwało to dłuższą chwilę, aż obróciłem się w miejscu, a on trząsł się za mną na skrzyni jeszcze długą chwilę, aż mi się zrobiło nieprzyjemnie. Dopiero przy wyjściu dogonił mnie jego głos z ciemności, żebym z tym poszedł do Jurka, a o Misiaka się nie bał. Wróciłem się pod budynek, pod rozlaną po niebie niesamowitą pożogę zmierzchu, co mogło oznaczać tylko jak najgorszą wróżbę. Ale zamiast służb coraz to jakaś delegacja z Polski wchodzi, nowy zakład się przyłącza. Z jednej strony Bydgoszcz cała stanęła, z drugiej wyaresztowują osoby nas wspomagające, a w radio tylko słychać: „Szansom damur" i KOR - na okrągło. Biorąc dalej, o ile telefon od strony rządowej nie dzwoni, o tyle nic nam się złego nie dzieje. Rodziny wymęczone kotłują się pod bramą. W pierwszych słowach dziennika normalnie powiadamiają naród, że w stoczni trwają rozmowy, co mniej już znędzniałych ludzi jednak bawi niż dawniej, bo mało, że skręcają telewizor, powstaje inicjatywa, aby go na dwór wynieść. Ale wszystko do czasu. Bo jeden za drugim wybuchają radosne okrzyki i w krótkim okresie dowiadujemy się ni mniej, ni więcej, tylko że to górnicy przysyłają strajkującym robotnikom Wybrzeża swoje górnicze „Szczęść Boże" i zakładają strajk solidarnościowy. Jednym słowem Śląsk się dołączył i stanął razem z nami. Tu to już ludzie zaczęli się cieszyć marną resztką sił, klepać się po plecach, a ci, co mieli najwięcej siły, rozpoczęli się ściskać czy wiwatować albo nawet bić brawo bez końca, a przez radiowęzeł delegat wymienia jedna po drugiej kopalnie, co do których jest pewność, że stoją. Jednym słowem teraz to już wiemy na pewno, że nas nie złamią i serca wezbrały nam ogniem wiary, bo z górnikami i z nami to już rady sobie nie dadzą. Jakby tego było mało, Wąsaty blady i przygięty do ziemi podaje przez megafon z prezydium, podniesiony jednak widocznie taką informacją do zdrowia, bo właśnie mamy wiadomość, że huta „Katowice" też się zaczyna ostudzać solidarnie, jednym słowem jesteśmy razem. MOC TRUCHLEJE 809 Zanim ludzie otarli łzy, przyleciała Chudziaczka na dużą salę i łamiącym głosem zawiadamia: - Zadzwoniła strona rządowa i jest pewna wiadomość, że jutro przyjeżdżają i chcą podpisać. Na to już jedno westchnienie wydarło się z tysięcy piersi. Wszyscyśmy się podnieśli, bijąc brawo do bólu i zapamiętania, że nie daliśmy się zastraszyć, a następnie zjednoczyliśmy się w hymnie. Potem zakotłowało się na dobre, a już w korytarzu, gdzie urzędowało tymczasowe biuro, panował tłok nie do wytrzymania. Jeden mężczyzna uczepił się mnie za rękę, że jest z Lubina, z zagłębia miedzi, gdzie ich stanęło 40 tysięcy i gdzie ma z tym iść. Pokazałem mu tylko długą kolejkę do rejestracji strajkujących zakładów, które już szły w grube setki. Ludzie kotłują się tam i z powrotem. Obok z brzękiem liczą pieniądze. Delegat z Bydgoszczy informuje, że jak tylko wrócił łącznik z wiadomością, że strajk na Wybrzeżu wbrew upowszechnianym informacjom trwa, stanęli. Z Bydgoszczy wyjechało ich delegatów sześciu. Pięciu zgarnęli po drodze, on jeden się przedostał. Dalej jakiś wykłada, że jeżeli poszło dobrze to na pewno dlatego, że hutnicy zapowiedzieli na wypadek siłowego rozwiązania pełne spuszczenie surówki. W tłoku widzę, że Czarniawemu widocznie się znudziło siedzieć, bo coś przemawia do Jurka z rozbawionym obliczem, a ten wykręca taką twarzą, której nic już bardziej nie mogło zaskoczyć. Akurat wzrok mu padł na mnie, chciałem podlecieć, ale już całe prezydium zamykało się z ekspertami, a zaopatrzenie donosiło kawę z kaszanką. Czarniawy uspokoił mnie, że wszystko gra i już więcej nikt nowy raczej na pewno nie zginie, bo nie ma społecznego zapotrzebowania. I dalej żeśmy się normalnie zaczęli zbierać, żeby gdzie znaleźć kącik i doczekać wschodu słońca, przy tym z powodu ścisku coraz było trudniej głowę przytulić. Od rana przy szpalerze otoczonym blaskiem słońca i wszystkim utrzymanym w porządku, jak się należy, podpisano wstępnie oba pierwsze punkty z taką szybkością, że aż niektórzy zaczęli coś podejrzewać. Mleczarz spod Wejherowa przyjechał ucieszony, że żołnierzy ani śladu, a na mieście też spokój i cisza, słoneczko przyświeca jak w jakiejś egzotycznej krainie z widokówki nad Morzem Czarnym. Wszystko idzie jak w marzeniu, tylko nasza strona protestuje, że jakże to tak my się punkt po punkcie pomimo kłamstw, które o nas mówią i piszą, dogadujemy, a w Warszawie zamykają albo nawet dają sankcje ludziom, którzy nasz strajk wspomagali, a przecież mieli być bezpieczni? Czyli że gdzie tu jest tak potrzebne i odzyskane w takiej męce zaufanie? Ażeby sprawa była jasna, ci zamknięci w 76. ratowali, wyciągali, narażali się dla robotników, rzucili nam zielone światło na prawdę i nie ma takiej siły, żebyśmy ich teraz pozostawili w areszcie. Strona rządowa zmartwiła się i zdziwiła, że to nie oni, tylko prokuratura, a skoro się tu już wszyscy uczymy praworządności, to wiadomo, że prokuratura komisji nie podlega. Ludzie, jako że pomęczeni i pomordowani, już się nawet nie wszyscy śmieli, co najwyżej kręcili głową, ale naciśnięta do ściany komisja przyobiecała się sprawą zająć, po czym rozjechała się na przerwę. Ludzie rozchodzili się rozkładając ręce, że o co się w ogóle 8io PROZA rozchodzi: mają punkty, wiadomo, że nie ustąpimy, albo niech podpisują, albo niech jadą po Breżniewa. Przysiadłem na deskach, wymęczony. Aż tu patrzę, Chudziaczka szara na twarzy wbija w coś spojrzenie i odwraca. Wbija i na nowo odwraca. Jednym słowem przypatruje się tak parze, która przysiadła sobie na desce niedaleko za mną, a którą stanowi brygadzista Jurek pogrążony w rozmowie z przystojną kobietą, ubraną w skórę, która nadawała rozmowy spod bramy do telewizji. W jednej chwili zrozumiałem, że nic innego, tylko żona mu się szczęśliwie odnalazła. Z mojego miejsca słyszę niedokładnie, jak ona przepytuje o synka, o coś^tłumaczy, że z tymi nagraniami nie było tak, tylko inaczej, a Jurek jej na to, że przecież zawsze kłamała, więc o co idzie ta rozmowa. Tyle że dawniej to połowa, a teraz już wszyscy wiedzą dokładnie, co o telewizji myśleć. — Czyli co, nienawidzą nas? - ona na to. — Nie, co najwyżej śmieją się z was! Żona na to, że jeżeli idzie osobiście o nią, to po pierwsze, nie kłamała, ale się myliła, po drugie, w niej są dwie kobiety, dobra i zła. I napierając na Jurka dorodnym ciałem prosi, żeby jej bronił. — Niby przed kim? — on na to. A ona, że przed nią samą. Ja byłem silnie zaskoczony, ale po Jurku przeszło to bez wrażenia, tylko odgiął ją na bok i się spytał, po co konkretnie przyszła, to pierwsze, a po drugie, jak ją wpuszczono. Przymrużyła na to oczy, zmieniła się na pobladłej twarzy i zasyczała przez zęby tak że pomyślałem - zła jej strona bierze górę - że póki on nie będzie miał jakiegoś dowodu, że ona się zmieniła na dobrą stronę, nie ma prawa jej nie wierzyć. Po drugie, on też nie jest żadnym chodzącym sumieniem, siedział tylko dwa miesiące, a inni po parę lat. I że owszem,pogonili go w marcu ze studiów, ale przez mimowolny przypadek, bo ofiarą miał być Gomułka, a nie żadni Żydzi ani jakiś byle on. A jeżeli mu się rozchodzi, że wdała się we wstydliwą sprawę z innym mężczyzną, to tylko i wyłącznie dla niego, żeby się jakoś zachował, odstawił flaszkę i ją zatrzymał. Ale on zamiast się cały czas bezlitośnie przeciwstawiać władzy, posłusznie pił alkohol i to pchnęło jej złą stronę do góry, a dobrą do dołu. Co obecnie jest mu gotowa wybaczyć. Na to Jurek podniósł się z twarzą, jakiej w ogóle u nikogo nie widziałem, że aż ją cofnęło do tyłu. Tyle że akurat pokazał się synek. Leciał z wrzaskiem „mama", machając rękami koło głowy. Jurek zagryzł usta i wyciągnął po niego rękę, ale dzieciak go obiegł od tyłu, a jak usłyszał, że go matka zabiera do domu, wskoczył na nią, wtulił się, że bardziej nie można. Żona od razu zamieniła się w inną kobietę: błyskając z zadowoleniem oczami, wypinając młode ciało, zapowiedziała, że czeka w domu. Co matka, to jednak matka, bo synek, który był Jurkowi bliski jak nikt, spał na kolanach i jadł z ręki, uczepił się matki i poszli, przy czym ona tanecznym krokiem, na pewno pucować dom do jego powrotu. Czyli że może nie dla Chudziaczki, ale dla Jurka się wszystko dobrze zakończyło. Do tego stopnia, że miał łzy w oczach,na pewno ze szczęścia. MOC TRUCHLEJE 811 Pod sam wieczór, kiedy komisja umawiała się solennie, z ręką na sercu, na ostatnie podpisanie, wywołano mnie do bramy. Podchodzę i nie wierzę własnym oczom, bo to ani rodzina, ani Przełożony Wysokiego Towarzysza, tylko od samej kraty błyszczą się namiętnością oczy mojej kobietki. Podszedłem na sztywnych nogach, a ona przesadziła z miejsca ręce i jak tylko znalazłem się w zasięgu, przyłapała mnie mocno za głowę. Chociaż stała na cegle i w niedogodnej pozycji, nawet nie zdążyłem pisnąć, kiedy pocałowała mnie prosto w usta przygważJżając rozognionym językiem. Jak mnie wypuściła, widząc moje serdeczne zdziwienie albo niedowierzanie, przyznała się ze śmiechem, że dłużej czekać nie może. Owszem, paręnaście dni przedtem, kiedy ona wyszła, poprztykaliśmy się przegadali, zwyczajnie jak to zakochani. Ale teraz już rozumie bez dwóch zdań, że beze mnie nie ma dla niej życia.. I namiętnie gładzi mnie po opasce, że owszem, słyszała, że mam funkcję, a na wypadek jakby co, żebym dobrze pamiętał, jak ona 6d początku była duszą i ciałem ze strajkiem. Nie wierząc uszom, zapytałem o jej rodzinę, która mnie nie chce, machnęła ręką, że tamto to nieporozumienie, już teraz wszyscy są za mną, a rodzina urobiona całym sercem. Od nowa złapała mnie za głowę, a po wszystkim dodała, że jak jej mówią, jutro ma być zakończenie, więc ona całkiem zwyczajnie siedzi sobie w domu i czeka na uroczyste odwiedziny razem z całą rodziną, co też wypatruje za mną oczy. — A teraz, kochanie moje jedyne, nie dajcie się. — I zanim co, odeszła, kołysząc się całym twardym ciałem na dobrze zakrzywionych nogach. No, to znaczy — Bóg łaskaw, dola nasza kurza, że tylko łeb sobie obciąć, zakończona. Kobiety do nas, wymęczonych za nasze krzywdy, lgną. Dopiero co żona szczęśliwie powróciła do Jurka, do mnie moja kobietka, o czym nawet nie marzyłem. Akurat Słoniu razem z innymi niosą Wąsatego na rękach do bramy, za którą krzyk radości i oklaski, a on przez tubę przeprasza, że będzie mówił jak jaki dyktator, ale ciąży na nim krew z grudnia 70 roku, kiedy to był w kierownictwie strajku, a sprawy wzięły zły obrót. I następnie apeluje do wszystkich, żeby każdego roku, poczynając od obecnego wszyscy spotykali się tutaj 16 grudnia pod bramą stoczni, gdzie zaczniemy od tego, że się policzymy. Jeżeli kogoś nie będzie, wiemy, gdzie pójdziemy szukać. On sam przyjdzie nawet na czworakach. A jeżeli go nie będzie, też wiadomo, gdzie się o niego upominać. I już na zakończenie znowu przeprosił, że mówi jak dyktator, ale w ogóle jest naszym służącym i możemy do niego mówić służący. Ludzie pod bramą wybuchnęli krzykiem i oklaskami, a mnie jeszcze odciągnął Mały, biorąc pod uwagę moje uzdolnienia, żebym zamalował radę zakładową na tablicy i pociągnął nowy napis o treści: Komitet Założycielski Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych, czyli, jak widać z tego, w prezydium nie mogli mieć najmniejszej obawy, że coś może wyjść nie tak, że nas z miejsca oszukują czy zapałują, albo chociaż zamkną. I rzeczywiście w niedzielę z rana po uroczystej mszy w odświętnym huku megafonów, kiedy jeden punkt szedł za drugim i był oficjalnie dogadywany, stało się całkiem jasne, że spada z serca ciężar, co dławił i przygniatał. Nawet deszczyk, który z rana przeleciał jak przez sito, wycofał się, słońce przepaliło żółtą mgłę i po kawałku 8l2 PROZA odsłoniło nieboskłon. Aż na końcu po uroczystym przyobiecaniu, że osoby wspomagające od jutra ujrzą wolność, Wąsaty z przejęciem podziękował stronie rządowej i wszystkim siłom, które nie pozwoliły na siłowe rozwiązanie. Ucieszył się w naszym imieniu, że zwyciężyła rozwaga, którą reprezentował, jak przypuszcza i jak wszyscy wiemy, tu obecny pan premier i jakaś grupa dość rozsądna. Na co premier natychmiast po odśpiewaniu wraz z nami hymnu, też poruszony historyczną chwilą, podniósł sprawę, że nie ma przegranych ani wygranych, pokonanych ani zwyciężonych, rozmawialiśmy jak Polak z Polakiem, bo wszystkim nam szło o najważniejsze: ojczyznę socjalistyczną, czyli Polską Rzeczpospolitą Ludową. I patrzył się jak gdyby szczerym okiem. I było po wszystkim. Mały wziął się zupełnie oficjalnie do przybijania mojej tablicy, Jurek ucieszył się, że ziarno z 70. wzejdzie, jak widać, bo nie padło na mściwe i nienawistne podłoże z kamienia. Z sali wysypały się tłumy delegatów, a także eksperci, na których twarzach malowało się niewysłowione szczęście, radość i duma. Co do ludzi, to na ogół krążyli to tu, to tam, kto miał jakieś rzeczy, to zbierał, ale zaraz odkładał, jakby się nie mógł w ogóle oderwać od bytowania w stoczni, nie miał pewności, co ze sobą zrobić, ani sił, żeby się cieszyć. Niektórzy uśmiechali się, klepali po plecach, ściskali za ręce, ale od razu potem opuszczali ramiona, kręcili głową, drapali zapadłe i nie ogolone policzki, jakby jeszcze nie rozumieli, że koniec i popadali w zadumę, że już po wszystkim, jutro rano normalnie do pracy. Tego na pewno nie rozumiały tłumy mieszkańców i rodzin, które falowały tysiącami pod stocznią i z najwyższą radością tupotały na betonie przed bramą. Ja akurat miałem najwięcej powodów do szczęścia, bo poza tym, że odpadła mi jak każdemu w najbliższym czasie konieczność pójścia do więzienia, wyrzucenia z pracy albo czegoś gorszego, miałem szeroką nadzieję na szczęście osobiste, natomiast jeden ekspert, który dopiero co wznosił krzyki „Zwycięstwo!", teraz krzyczał na Słonia, wystawającego z kwaśną miną, że mu jest wszystkiego mało i że na pewno on by chciał, żeby Wąsaty wjechał jutro do Warszawy na białym koniu. Na co Słoniu wykrzywił się, że wcale niekoniecznie mu na tym zależy, ale na przykład z tą cenzurą i innymi sprawami to nas lekuchno przehandlowano i można było bardziej przycisnąć, a poza tym wcisnęli nam kierownicę, znaczy kierowniczą rolę już w ogóle nie wiadomo na jaką okoliczność. Ekspert załamał ręce, że nie mamy wyobraźni politycznej w ogóle. A Słoniu na to, żeby sobie poszedł wypocząć ze swoją wyobraźnią. Chudziaczka wbijała w Jurka oczy wielkie i smutne aż do przesady, ale on albo był pogrążony do końca w namiętnych rozmowach o przyszłych związkach, albo ściskał dłonie i klepał się z innymi po plecach, albo omijał ją oczami. Na głównej sali ludzie dziękowali ekspertom, a eksperci dziękowali ludziom. Okularnica niedużo widząc przez zalane łzami okulary ucieszyła się, że jestem, a nawet pocałowała mnie w policzek, tak że aż opuściłem od zadawnionego wstydu głowę. Ale ona mnie tylko pogłaskała ze słowami: — Nic się, synku, nie przejmuj. I tak szło aż do otwarcia bramy, przez którą ludzie wylewali się jak fala, witani okrzykami „Dziękujemy!" Akurat jeszcze przed wyjściem wpadłem na Czarniawego, MOC TRUCHLEJE 813 którego Jurek, widocznie na skutek wejścia w jakąś zaawansowaną zażyłość, gorąco ciągnął do pracy w Komitecie Założycielskim, ale tamten w ogóle nie chciał słuchać i na wszystkie namawiania zasłaniał się rękami, że ma już dosyć, tak że więcej nie można, na dodatek jakby tu został, toby nic najlepszego z tego nie wynikło ani dla niego, ani dla ogólniejszej sprawy i nie należy kusić losu. Na całe szczęście ma w bezpiecznej odległości dalekiego kuzyna i jeszcze jutro z samego rana wyjeżdża do takiego miejsca, gdzie nie ma możliwości, żeby usłyszeć słowo „polityka", tylko jest przeciwnie - spokój i goła przyroda., i wymienił Podbeskidzie, a konkretnie miejscowość Ustrzyki Dolne. Jurek rozłożył ręce, a ja wolno wylałem się aa ulicę przez bramę, koło której kręciła się już regularna straż przemysłowi. Dookoła huczała szczęśliwie ulica, a ja szedłem zatopiony w myślach, aż koło mnie raz i drugi zatrąbił samochód Fiat Polski. Patrzę, a ze środka wychyla się machając do mnie zaciśniętą chyba na znak solidarności pięścią Przełożony Wysokiego Towarzysza. Dodał gazu, a ja wstrzymałem oddech, bo gdyby to nie było niemożliwe, koło niego zasiadał uśmiechnięty mężczyzna o rysach ala w podobie Misiaka. Dalej to już trudno opisać, w każdym razie z naszego odpucowanego i przybranego zieloną trawą na kolor nadziei wozu wysypała się rodzina — trzylatek, pięciolatek, matka, do tego stopnia, że nawet wylazł dziadek i ojciec wychylił się z głową. Matka gotowała rzepę na obiad i żałowała, że nie ustawiła się po chleb, ale i tak ze wzruszenia nikt by na pewno nic nie zjadł. A ja wyciągnąłem się najpierw wygodnie na skrzyni w otoczeniu najbliższych, myśląc, że po pierwsze, w szerokim planie nie można całkiem na pewno wykluczyć, że rząd dotrzyma tego, co podpisał, że w tym roku to już na pewno będzie czym w mrozy palić, dostanę nie cztery, nie pięć, ale najmniej siedem drewnianych skrzynek, a w ogóle do zimy jeszcze daleko, zresztą, kto wie, może mieć łagodny przebieg. Następnie poszedłem na miejsce, gdzie była pochowana kicia, a potem już osobiście na grób półtoraroczniaka, gdzie najpierw pomodliłem się żarliwie, dodając: — Widzisz, synku, teraz to już chyba jakoś pójdzie. Retro Była dwunasta w nocy, a może jeszcze później. Padający od rana śnieg zasypał rynek i ścieżki wydeptane przez urzędników. W blokach pogasły światła, miasteczko odpoczywało. Spał sekretarz miejskiego Komitetu, rzucał się na łóżku i ściągał kołdrę z żony śpiącej wesoło. Spał ordynator szpitala powiatowego i śniło mu się, że dostawa nici przyszła, a on rękę, którą pracownik ślusarni w stanie powódkowym stracił, podwójnym ściegiem przyszywa. I porusza się ta ręka i palcami macha. Spał w sali szpitalnej symulujący atak nerek śledczy, bo donos przyszedł, że ordynator z pacjentkami przekracza służbowe kompetencje. Spał ciężko, niespokojnie, śniło mu się, że ordynator się o wszystkim dowiedział i osobiście zrobi mu operację. Tylko w dworcowej restauracji paliły się jeszcze światła i pito najlepszą na przeziębienie herbatę pół na pół zmieszaną z wódką. Było tu ciepło, przyjemnie, stolików ze dwadzieścia, a ściany pomalowane na wesoły kolor, w powietrzu unosił się lekko słodkawy zapach po wczorajszym odrobaczaniu, pogodnie buzował żelazny piecyk, a płyta aż poczerwieniała. Obsiadło go trzech hycli, wesoło śmierć rudego kota opijając. Złowili go po cichu. Duży był, syberyjski, na kołnierz jak znalazł. Mięso z rana jako królicze pójdzie. Przy wygodnym stoliku pod oknem siedział samotnie mężczyzna w garniturze z wełny grubej, stałowoczarnej, pod nim sweter golf srebrzysty, puszysty. Przed nim szklanka herbaty. Był niewysoki, ale tęgi. Głowę miał wielką, cofnięte daleko włosy. Był pisarzem. Napisał wiele grubych książek, którymi pomagał ludziom żyć. Spóźnił się na poprzedni pociąg, a teraz patrząc na znikający pod śniegiem dworzec myślał, ile prostoty i spokoju jest w tym miasteczku pod śniegiem. Miał tutaj spotkanie z czytelnikami i myślał, jak dobrze jest czasem po prostu porozmawiać z ludźmi, a potem posiedzieć w takiej ciepłej, przytulnej restauracji, czekając na pociąg, zanim wróci się do domu, żona zapyta jak było, a on poklepie ją po policzku i powie: głuptasku, oczywiście wszyscy przyszli. - Strasznie sypie, czy pan pozwoli, że się przysiądę? - Oczywiście - powiedział machinalnie i dopiero potem podniósł oczy. Mężczyzna, który usiadł obok, miał jedną z tych twarzy, jakie ogląda się na amerykańskich filmach. Mógłby grać lotnika, dowódcę konwoju albo dyrektora banku. Miał krótko ostrzyżone, szpakowate włosy i uśmiechnął się tak miło, że pisarz RETRO 815 od razu nabrał ochoty, żeby uśmiechnął się raz jeszcze. Postawił na stoliku szklankę herbaty i butelkę wódki. - Pada już trzeci dzień - powiedział i pisarz ucieszył się myśląc o ludziach, w małym miasteczku, gdzie można tak sobie posiedzieć w knajpie przy oknie, patrząc na śnieg i rozmawiać o sprawach najprostszych. - Podziwiam pana - tamten dolał wódki dc herbaty, starannie odmierzył łyżeczkę cukru i pociągnął spory łyk. - O, pan mnie zna - skromnie uśmiechnął się pisarz. - Oczywiście. Widziałem pana wiele razy w telewizji. Czytałem wszystkie pana książki. - Naprawdę? - O tak. Ludzie zawsze czekali na pana słowo. Pomagało im przetrwać. Pisarz przyjrzał mu się uważnie, potem przeniósł wzrok na ścianę - „Nie paląc nikotyny unikasz żółtych zębów, nieświeżego oddechu, zachrypniętego głosu. Będziesz w zgodzie z modną tendencją." — przeczytał. - A może spróbuje pan dolać do herbaty trochę tego — Szpakowaty przysunął butelkę. — Pan zawsze tłumaczył nam świat. To co, można nalać? - Czy ja wiem. W zasadzie... wie pan, doktor zabronił mi pić... coś jest nie w porządku z moim sercem. - Nerwy? - Tamten uśmiechnął się i pisarz musiał uśmiechnąć się także. - No cóż - wzruszył ramionami - niech pan doleje. - Spróbował i skrzywił się. - Pan miał zawsze kłopoty ze zdrowiem. Na przykład w pięćdziesiątym trzecim roku miał pan zapalenie płuc. Niech pan doda trochę cukru. - Wie pan... ten strajk. -Pisarz bawił się łyżeczką. -No i teraz to całe zamieszanie - dosypał trochę cukru. - Ci faceci z opozycji, to za panem nie przepadają. - No cóż... - Pisarz wzruszył ramionami i zapatrzył się w okno. - Wie pan — powiedział po chwili — niektórzy uważają, że... no, jakby to powiedzieć, no, że wysługiwałem się reżimowi, że - zaśmiał się krótko - że się sprzedałem. - Niech pan się nie przejmuje, tacy są ludzie. - Szpakowaty przyglądał mu się przez chwilę lekko zmrużonymi oczami. - Mieli żal, że mam ładne mieszkanie, jeżdżę za granicę, dostaję nagrody. - Zazdrościli panu... to znaczy inni koledzy. - Otóż to - pisarz z przekonaniem kiwnął głową - ale ja nigdy nie kłamałem. - Oczywiście, że nie. - Zawsze byłem w zgodzie ze swoim sumieniem. - Nie ma żadnych wątpliwości. - Dolał wódki do obu szklanek. Przez chwilę w milczeniu mieszali cukier. - Oczywiście — pierwszy odezwał się pisarz — niektórzy koledzy uważali, że to jest no... nieetycznie publikować w takich okolicznościach. 8i6 PROZA — Szukali usprawiedliwienia, po prostu nie mieli nic do powiedzenia. - Szpakowaty machnął ręką. - To było w styczniu. Styczeń pięćdziesiąty trzeci. Znaczy pana zapalenie płuc. — Ale ja uważałem, że ludzie mają prawo do moich książek. Że moim obowiązkiem jest utrzymywać polską tradycję kulturalnie żywą. — Ma pan zupełną rację. — Tak pan myśli? — zastanowił się pisarz. — Oczywiście, jeżeli nie można pisać całej prawdy, lepiej jest pisać połowę niż nic. Bufetowa wdrapała się na krzesło. Miarowymi ruchami młotka przybijała nad barem kolejny plakat. — Zaraz... co pan mówił? — Pisarz odchylił się do tyłu. — Co to się stało w styczniu, coś o antybiotykach? — No to pana zapalenie płuc w pięćdziesiątym trzecim. — I pan to pamięta? — Oczywiście. To mnie zresztą skończyło. — Pan jest pijany. — Jeszcze nie. Silniejszy podmuch wiatru zakręcił śniegiem, uderzył w szyby, załomotał naderwaną rynną. — Zaraz... W pięćdziesiątym trzecim ja chyba rzeczywiście miałem zapalenie płuc... — W styczniu. — Tak... to jest możliwe. — To fakt. — I pan o tym wie. Szpakowaty pokiwał głową. — Co za przypadek. — Przypadki się nie zdarzają. W każdym razie nie w naszym kraju. Bufetowa przetoczyła się koło nich. Tłuszcz na jej pośladkach zafalował łagodnie. Dosypała koksu do piecyka. Ogień przygasł na chwilę i buchnął w górę. Odprowadzili ją wzrokiem. — A wie pan, ma pan rację. — Pisarz pociągnął, spróbował. Teraz to jest dużo lepsze. — To było w styczniu. W styczniu pięćdziesiątego trzeciego. Brał pan antybiotyki. To mnie zresztą skończyło. To znaczy pana choroba — niech pan więcej nie słodzi. — Odsunął cukierniczkę. — To jest naprawdę dobre, przypomina mi grog. — Co takiego? — Grog - pisarz uśmiechnął się wyrozumiale. - Piłem to w Londynie. — Ach, w Londynie — przeciągnął tamten. — Ale wie pan, ja lubię to miejsce też. Takie małe, spokojne miasteczko. Przypomina mi trochę jeden z obrazów Breughla — przymknął oczy — dobry tytuł, co? „Miasteczko z obrazu Breughla". Co? RETRO 817 — To miało być spotkanie młodych pisarzy. Pan chciał coś tam powiedzieć, nie tak jak trzeba. Myśmy się o tym dowiedzieli. Myćlę, że... — uśmiechnął się — miałby pan duże kłopoty. Ale pan zachorował. — Albo może lepiej — „Jak z Breughla"... — urwał i przez chwilę z niedowierzaniem przyglądał się szpakowatemu. — Wszystko było gotowe. Świadkowie, magnetofony. Ale pan nie przyszedł. — To znaczy... że pan pracował dla Służby Bezpieczeństwa? Ściszył głos i zaraz się tego zawstydził. — Tak to się wtedy nazywało. — I chcieliście mnie wrobić? — Aha. — Ale dlaczego? Szpakowaty wzruszył ramionami. — Przecież ja byłem zawsze za socjalizmem. — Iii — skrzywił się tamten. — Może się tak panu tylko wydawało. — Ale zaraz — pisarz ożywił się — który z moich kolegów brał w tym udział? Kto na mnie doniósł? Niech pan powie, przecież jak rozumiem, już pan nie pracuje. — Kiedy ja nie wiem — Szpakowaty manewrował znowu butelką. — Ja tylko o panu wiedziałem. Pytałem nawet kiedyś, ale mi nie powiedzieli. Miałem za niski stopień. Tak czy inaczej życie mi pan zmarnował. — Niby w jakim sensie? — No, wie pan, ja byłem odpowiedzialny za całą operację... — Prowokację — poprawił pisarz. — E tam, po co zaraz takie słowa. Praca jak praca. Równocześnie podnieśli szklanki. Pili długo. Szpakowaty strzelił palcami. Bufetowa przyczłapała z dwiema szklankami dymiącej herbaty. Szpakowaty dolał. — Zaraz - zastanowił się pisarz - co pan tu opowiada. No, dobrze, miałem zapalenie płuc. To co, przecież mogliście zaczekać miesiąc czy dwa? — Miesiąc — uśmiechnął się tamten — miesiąc to wiek cały. Miesiąc później umarł człowiek, po którym płakały góry, płakały rzeki i płakały lasy. Józef Stalin. Mówi panu coś to nazwisko? I mnie jeszcze przyłożyli za to, że ja pana uczciwego i niewinnego chciałem zniszczyć. — To zabawne. — Tak pan myśli? Pisarz zaśmiał się krótko. — Mniejsza z tym. Napijmy się. - Podniósł szklankę. - To naprawdę miłe miejsce. — Alkohol trochę zamazał mu oczy, policzki obwisły. Szpakowaty spojrzał na plakaty, trójkę zapitych hycli, tłuste piersi bufetowej. Odpowiedziała zachęcającym uśmiechem. — Kiedyś mieli tu mały zespół jazzowy — powiedział po chwili — ale saksofonista się upił i wpadł pod pociąg. Był całkiem dobry. Szkoda, że pan nie słyszał jak grał 8i8 PROZA RETRO 819 „Stranger in the night". To był jego popisowy numer. Potem wszystko się popsuło. Perkusista zerżnął żonę sekretarza partii i sekretarz rozwiązał zespół za działalność anty socj alisty czną. — A właściwie coby ze mną było, gdybym nie zachorował, gdybym przyszedł? — Na to zebranie? — Aha. — Nie wiem. Różnie bywało. Raz tak, raz inaczej. Może by pan pisał dalej, może nie? W każdym razie moje życie pan zniszczył... to na pewno. „Uwaga, uwaga. Pociąg pospieszny do Warszawy wjedzie na tor pierwszy przy peronie drugim — zachrypiał głosik. — Uwaga! prowokatorom amerykańskim na Bliskim Wschodzie mówimy nie. Powtarzam..." — Znowu się upił. — Pokręcił głową szpakowaty. — Teraz tak będzie całą. noc. Kiedyś pracował dla nas, potem żona go rzuciła, zaczął pić, kogoś postrzelił, zdaje się, że bez powodu. Załatwiliśmy mu tę pracę tutaj na pół etatu. Zapowiada pociągi. — Socjalizm zwycięży — zabełkotał znowu głośnik. — Powtarzam... — To mój pociąg - przeciągnął się pisarz. — Aha, to pana pociąg. — Tamten obojętnie pokiwał głową. — Muszę zapłacić. — Pisarz sięgnął do kieszeni. — O nie, nie - zaprotestował szpakowaty. - Pan jest moim gościem. Przypomniał mi pan moją ambitną młodość. Zapalenie płuc pan w każdym razie miał. — Czy mogę pana o coś zapytać. — Pisarz zakręcił się niespokojnie. — Coś żona mówiła, że tu można kożuchy kupić, a ja na śmierć zapomniałem. Podobno jest jakiś prywatny zakład, który szyje... — Już nie. Coś tam milicja od niego chciała i już jest zamknięty. — Sklep? — I właściciel. — To i lepiej. Żona nie będzie mnie nudzić. A ja i tak nie miałbym czasu. — Spojrzał na prawie pustą butelkę. — A może by to dokończyć... Nie, nic nie szkodzi, że nie ma herbaty. Tak jest dobrze. — Szybko nalał i jednym haustem wychylił szklankę. Na czole wystąpiło mu kilka kropli potu. Pociąg zagwizdał i wtoczył się na stację. Na peronie śnieg pokrył ich od razu białą lepką masą. Pociąg był prawie pusty. Gdzieś daleko majaczyła czerwona latarka zawiadowcy. Pisarz postawił nogę na stopniu, otworzył drzwi i przypomniał sobie dokładnie zapalenie płuc, spotkanie, na które nie poszedł, parę rzeczy, które zrobił, książki, których nie napisał. Odwrócił się i spojrzał na zamazaną przez śnieg sylwetkę na peronie: — Wie pan, ja chciałem pana przeprosić — starł śnieg z twarzy — to znaczy ja żałuję, że wtedy nie przyszedłem - zaśmiał się krótko - pan mógł mnie uratować. — Co pan za głupstwa wygaduje. — Nie, nie, to nie to. — Zamachał rękami. — Może nie musiałbym pisać. Pan to się na pewno goli u fryzjera z zamkniętymi oczami. Trzasnęła zapałka i twarz szpakc watego nagle wyłoniła się z półmroku. Potem zamigotał ogień papierosa. - Pan jest po prostu zmęczony. Niech się pan nie martwi. Wszystko będzie dobrze. To całe zamieszanie to nic poważnego. To czysty śmiech. Ludzie wciąż czekają na pana słowo. Będą zawsze czekali, Pociąg ruszył, a tamten stał jeszcze długo na peronie patrząc jak śnieg zasypuje tory. Śledczy właśnie się obudził i otarł ręką spocone czoło. Poruszył się w łóżku ordynator, westchnął ciężko i nastawił radio. Sekretarz skotłowaną kołdrę odrzucił na bok, spuścił nogi na podłogę i popatrzył w okno, a żona jego też już prawie rozbudzona zaczęła miarowo drapać się po brzuchu. Jj Materiał Panie Janusz, piszę po kolei, stuknij pan na maszynie i wyciągnij, żeby było dobrze. Jestem człowiekiem, któremu się wiedzie. Człowiekiem, krótko mówiąc, z najlepszymi nadziejami na przyszłość. Na razie urządziłem się skromnie. Obojętność magazyniera Gałły sprawiła, że mogę mieszkać w magazynie i spać na łóżku z żelaza, a także korzystać z piecyka, z prawem dokładania w nocy. Z magazynu mam piękny widok na miasto w ciągłym rozwoju. Jest tu przytulnie, a poza tym pełno rzeczy, do których ciągnęło mnie przez całe życie. Także zdrowie mi dopisuje, przy niewielkim wzroście i rzadkim odżywianiu jestem przedmiotem zazdrości znajomych. Nie wynoszę się z tego powodu nad innych, po prostu z tym przyszedłem na świat. Ostatnio zaświtało mi kupno garnituru, który pojawił się w telewizji dzięki rozbudowanemu przez nowe władze sklepowi z ubraniami. To z kolei pozwoliłoby mi udać się z wizytą do ojca Barbary, kolejarza Tylutkiego, i utorowało mi wejście do jego rodziny i ożenek z kobietą, co jest moim marzeniem od dawna, a co więcej, uwicie gniazdka na werandzie przylegającej do domu Tylutkiego, która po wprawieniu szyb nadawałaby się do tego. Wszystko układało się dobrze, tylko magazynier Gałła straszył, że świat ogólnie jest zły. - A moje życie? - zapytywałem. - Jest jedynym szczęśliwym odstępstwem — przyznawał niechętnie. Nie wierzyłem mu, był to człowiek wypchany wiedzą z książek, które czerpał z makulatury oddanej mu na przemiał. Wyśmiewałem go z ukrycia, chociaż to ja niestety żyłem złudzeniami i poczuciem nie istniejącej harmonii, dającej mnie, jednostce, uprzywilejowane miejsce. I dlatego właśnie omal że nie rozsypało mi się życie. Tego dnia zasnąłem późno i nie usłyszałem, jak ukradli tablicę z nazwą magazynu. Obudziła mnie dopiero orkiestra, która maszerowała czcząc na próbę wodowanie statku. Roboty nie było wiele. Z magazynierem Gałłą udaliśmy się do sklepu dyskutując, czy rzeczywiście wszystkie informacje są prawdziwe. Gałła zapewniał mnie, że istnieje możliwość przedstawienia każdej rzeczy, w tym transmisji telewizyjnej, tak jakby to było naprawdę. Na poparcie przytaczał przykłady z życia spółdzielczego. Słuchałem go niechętnie, wiedząc, że jest to człowiek krańcowo nieufny, chociaż doświadczony, skoro był kiedyś we władzach spółdzielczych, z których usunięto go jednak za niewłaściwą orientację popartą alkoholizmem. MATERIAŁ 821 Dziś miałem się udać do ojca Barbary. Jakże długo na to czekałem! Wciąż pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Kupiłem u niej w kiosku pięć znaczków zdobywając się na odwagę, a ona powinszowała mi tylu znajomych, więc, żeby wzmóc szacunek, dodałem, że mają być ekspresowe. Ona wybrała mi najładniejsze. Znaczki nakleiłem na ścianę i wpatrywałem się długo, jak wąsaty wojskowy, pełen odwagi i stanowczości, patrzył na mnie uważnie i jakby czegoś się uśmiechał. Basia po paru miesiącach odprowadzania jej do domu zaprosiła mnie do siebie, chociaż przez cały ten czas nie mogłem się zdobyć na to, aby ująć ją wpół czy choćby za rękę. Z dwóch powodów: ma pochodzenie (syn Tylutkiego pływa na kutrze), moje ubranie znajduje się w bardzo złym stanie. W reakcji postanowiłem się odwdzięczyć. Otoczyłem ją ramieniem, a ona przytuliła się, próbując złożyć głowę na moich ramionach. Umocniło mnie to w przekonaniu, że jestem wybrany przez los, zwłaszcza że miałem odłożone na garnitur. A i teraz, kiedy pieniądze zamknęły się w szufladzie sklepu, nie czułem wcale żalu. Gałła kręcił nosem psując mi przyjemność, ponieważ garnitur był luźny; zniechęcał mnie, jak umiał. Ale i tak dostrzegłem, że nie mógł ukryć wrażenia. Obsługiwał mnie zresztą sam kierownik i na ten czas w sklepie wstrzymano się ze sprzedażą. Nie wiadomo po co, a może z chciwości, pozostałem w nowym. Naciągnąłem tylko waciak, spod którego wystawały poły marynarki, i zaraz poszliśmy naprzeciwko. Dostaliśmy stolik, podciągnęliśmy nogawki i zrobiliśmy zamówienie. Prawidłowości zaczęły się na mnie szykować. Gałła się rozruszał. Opowiedział o blondynie, która kiedyś stała na wystawie i wpadła mu w oko. Miała włosy i mały nos ze złota - jak żywa. Za to żona Gałły była porośnięta na twarzy i nogach, a w mieście mówiono, że ożenił się z nią dla kariery, ponieważ był wprawdzie przeciw Niemcom w lesie, zresztą bardzo postępowym, ale w czasie przeprawy przez bagno cały oddział utonął, tylko on jeden trafił na kamień, ale nie miał na to świadków. Toteż rozpił się i zaczął czytać. Stracił wpływy i patrząc w niebo mówił, że tam nikogo nie ma. Współczuciu się jednak nie oddawałem, bo drzwi co chwila otwierano i wiało mrozem. A ja siedząc uważnie, aby się nie oblać, miałem coraz więcej argumentów, że świat jest dobry. Nikt nie podkupił mi garnituru, a Baśka urodziła się bez szyi. Głowa wydobywała się jej prosto z ramion i nie miała w związku z tym wzięcia u nikogo poza mną. Po pewnym czasie udaliśmy się na wybrzeże, aby oglądać próbę przygotowań do uroczystości. Nad wodą wznosił się okręt wielkości pięciu domków Tylutkiego obstawiony dźwigami produkcji szwedzkiej. Na nabrzeżu stali rzędami wykonawcy z transparentami wyrażającymi zadowolenie i patrzyli, jak holownik kruszy lód. Stałem obok, ciągle jeszcze szczęśliwy, aż zaczęło oblewać mnie gorąco. Oto stoję obok Gałły, który zaczął znowu swoje o manekinie, i widzę dokładnie, jak dzieciak tapla się w wodzie między krami. Smarkacz szedł skrótem przez lód, lecz nie wziął pod uwagę uroczystości ani pracy holownika. Tak myślałem, nie wiadomo czemu lecąc do niego. Gałła krzyczał coś za mną, lecz nie posiadałem czasu, aby go wysłuchać, co mnie samego dziwiło. Pod nogami bulgotało, wiatr od morza dął mi w oblicze. Dzieciak niedaleko przyczepiony do kry, silny, ale zawzięty, nie puszczał. Jego lód PROZA kołysał się odczepiony od reszty. Skoczyłem. Dzieciak podjechał z lodem do góry, ja natomiast przeciwnie. Do pasa pogrążyłem się w wodzie, która mi naszła do butów. Uczepiony lodu naraz słyszę jakiś trzask i mam pewność, że to to. Garnitur pęka pod pachami, nad kolanem i w szwach. Baśka bez szyi stanęła mi przed oczami. Poczułem straszny żal, skoro w tym stanie nie mogłem iść do kolejarza Tylutkiego i jego syna, kutrowego rybaka. Wzięła mnie więc straszna złość. Szarpnąłem się i wylazłem na lód. Teraz dzieciak poszedł pod wodę, ale sterczała jego łapa grubości witki. Złapałem za nią i zacząłem się cofać rakiem. Po twarzy ciekły mi łzy, bo spodnie trą o zlodowacenie. Z odmętów wydobyłem niewielką topielicę i oddałem z nią pomyślny skok na trwały płat lodu. Muszę przyznać, że potem Gałła, kiedy nie mogłem znieść myśli o tym, co zrobiłem, pomagał mi, uświadamiając, że postępek jest postępkiem, wszystko, co zrobiłem, było mechaniczne, a że skutki zwróciły się przeciw mnie, to dowód, że światem rządzi przypadek i brak sensu. Ale ja długo odczuwałem bunt, że na mnie właśnie się ten przypadek wypróbował. Na brzegu pracownicy z pochodu wymachiwali rękami, a Gałła z poczuciem sukcesu, że wyszło na jego, patrzył tylko na garnitur i nawet nic nie mówił. Z podanej mi flaszki pociągnąłem łyka, poczęstowano mnie także puszką z sardynkami, które były zalutowane. Uratowaną położono na transparencie, Gałła zaś dalej kiwał głową. Jednak uratowana roztopiła fragment hasła ukazując napis „magazyn" i w ten sposób rozpoznaliśmy zaginioną tablicę. Wybuchła awantura. Wreszcie upewniono nas, że ją po święcie oddadzą. Można było więc już pójść bez przeszkód. Ktoś wysunął myśl, żeby iść do Polkowskiego, który z powodu kalectwa, nie miał ręki i nogi, był nazywany Wiatrakiem i ludzie ufali mu całkowicie. Do tego prowadził pralnię, którą ostatnio sprowadzono z zagranicy, miał opinię solidnego i w czasie wojny pracował w niemieckim pralnictwie. Zakład był zamknięty, ale Wiatrak był zaprzyjaźniony z Gałła i wpuścił nas od tyłu. Gdy mnie zobaczył, pokiwał głową i obiecał, że wszystko będzie jak nowe. Doradzał, żebym zgłosił się jutro, ale wolałem nie spuszczać garnituru z oka. Gałła poparł mnie zaskakująco, oznajmiając, że uda się po flaszkę, a ja przeczekam u Wiatraka. Opuściłem garnitur, zawinąłem się w służbowy koc i zasiadłem na piecyku. Godziny mijały. Wiatrak włączył maszynę. Bulgotało i trzaskało. Wiatrak wyjaśnił, że to garnitur, chwaląc natomiast koc, w którym, jak twierdził, uciekł z niemieckiego obozu. Normalnie wkurwił się na kapo, zapakował rzeczy w koc i wyszedł. Gałła kręcił głową nieufnie, a mnie nieco morzyło. Kiedy się obudziłem, moi przyjaciele dyskutowali, z jakiego źródła pochodzą tłuste plamy na marynarce i czy można było ładniej przycerować przetarcia na kolanach. Wypiliśmy jeszcze trochę, a o siódmej rano przyłączył się do nas Mroczek z milicji z wiadomością, że mam się zgłosić na posterunek po odznaczenie. Miałem dwóch świadków i nie chciałem wyjść z pralni. Wiatrak poparł moje stanowisko, aby nigdzie nie wychodzić i przeczekać, natomiast Gałła na złość Wiatrakowi albo przeciw mnie popierał Mroczka, sugerując, że nic złego z tego nie powinno wyniknąć. Dadzą mi odznaczenie i wypuszczą. Ostatecznie włożyłem garnitur, który wyglądał tak, że nawet nieżyczliwy Gałła odwracał ode mnie oczy. Wiatrak podsunął chytry plan, który polegać miał MATERIAŁ 823 na zamianie medalu na odszkodowanie. Gałła całą drogę gadał niby to z sympatii dla mnie, że martwić się jest najłatwiej i że lepiej, by mnie żałowano, zamiast by mnie osądzono za błędy, aczkolwiek mógłbym się poprawić i być w służbie wszystkim. Odpowiedziałem, że do tego nie tylko dziewczynka musiałaby się znaleźć pod lodem. Na szczęście słowa te zagłuszyła orkiestra,-powtarzając próbę uczczenia uroczystości. Wszedłem do środka, a Gałła i Wiatrak czekali na dworze, gdyby coś mi się jednak miało przytrafić. Za stołem siedzieli przedstawiciele sprawiedliwości: dwaj w mundurach i jeden w garniturze podobnym do mojego sprzed wypadku. Przygnębiło mnie to do końca. — Gratulujemy wam odwagi — pocieszał mnie najstarszy stopniem. Lecz mnie było wszystko jedno. Bez garnituru nie mogłem iść do Barbary. Tymczasem mężczyzna w cywilu opowiadał szeroko, że u wybrzeży amerykańskich rozbił się tankowiec. Wytruł ryby, zniszczył życie na dnie morza i oto jest tragedia na skalę ludzkości. Z tą chwilą stało się dla mnie jasne, że chcą mi wsadzić medal i sprawę zakończyć. Poczułem jednak ufność i powiedziałem, że może dla nich ryby oraz dno morza są ważne, ale to nie moja sprawa i chciałbym prosić o 1870 złotych. Najstarszy stopniem odpowiedział, że tego zrobić nie mogą, byłaby to anarchia i szeroko rozreklamowany liberalizm, a poza tym na pewno byłem pijany. W każdym razie mogłem przynajmniej zrzucić marynarkę, jak leciałem do wody, i zdobyć się na więcej wyrobienia. Z rozpaczą udałem się pod magazyn. Gałła zrobił nowy zakup. Nagle poczułem uderzenie krwi do głowy: pod magazynem siedziały sobie uratowana z matką. Poprosiłem, żeby trzymano je na odległość, bo za nic nie ponoszę odpowiedzialności. Matka przyniosła wyciętego z papieru koguta i wyraźnie zamierzała wprosić się na picie. Gałła odprawił ją, bo to nie miało być picie dla przyjemności, ale w celu uzyskania jasności umysłu. Po godzinie powzięliśmy decyzję udania się do domu Tylutkiego w moim obecnym stanie. Podeszliśmy od strony wymarzonej przeze mnie werandy. Ustawiłem się pod oknami. Wiatrak i Gałła machali zza rogu. Poczułem się tak słabo, że uderzałem kolanem o kolano, ale wszedłem. Rodzina Tylutkich siedziała dookoła stołu. Popatrzyła na garnitur, tłuste plamy, cery Wiatraka i odwróciła wzrok. Tylko Barbara chciała uśmiechnąć się do mnie, ale posmutniała. Tylutki nie powiedział w ogóle nic. Siedzieli i pili jak gdyby nic - mleko. A synowa raz po raz dopełniała z wiadra. Obaj mężczyźni popijali małymi łykami i zagryzali herbatnikami. Czas upływał, aż Barbara podsunęła mi krzesło ze współczucia. Popijali dalej, a synowa stanęła z wiadrem nade mną patrząc coraz to na jednego, coraz to na drugiego, czy lać mi do szklanki, czy nie lać. Potem im dolała, a mnie nie. Syn Tylutkiego zaczął mówić ogólnie o ludziach, którzy nic nie potrafią, a pchają się na oczy, którzy swego nie robią, a udają, że robią cudze, i którzy jeszcze żerują na byle czym, na krótką metę, nie patrząc w jutro, w przyszłość rodziny, a zwłaszcza dzieci. — Gdyby tata był nie taki, to czy ja bym wchodził kutrem do Szwedów? — Tylutki pociągnął ze szklanki i patrząc na mnie, jakbym był powietrzem, powiedział, że mi Barbary nie odda. Tego nie przeczuwałem. Więc spytałem dlaczego. PROZA — Ponieważ ludzie przestali ciebie szanować — wyjaśnił syn Tylutkiego. — Już o tobie było w radiu. — Liczyłem, będzie miała Basica u ciebie ciche szczęście. Co jej teraz udostępnisz, buzerancie? — retorycznie zapytał Tylutki. Tego Barbara nie wytrzymała. Łzy pokąpały jej z oczu i poprosiła: — Jakże to, tato, tak bez poczęstunku? — I nie czekając napełniła mi szklankę. — Polej i nam — powiedział Tylutki i zaraz wtrącił zgrabnie: — Ludzie w kosmos latają, sztuczne serca montują, a ty w garniturze wchodzisz do wody. — Z sercami nie bardzo wierzę — oznajmił syn Tylutkiego. Stary kolejarz zamyślił się i orzekł, że jeśli ktoś jest naprawdę wybitnym lekarzem, to nie musi za pomocą kłamstwa ściągać klienteli. I przytoczył przykład doktora Majews-kiego, który, jeżeli do niego przyjdzie się na prywatną wizytę (za 150 złotych), to pozwala pić przy penicylinie. Zebrałem się na odwagę i przypomniałem, że Baśka jednak jest zdefektowana. — Może i jest, ale narzeczonego dla niej innego znajdę. Kiedy opuściłem ten dom bez żadnej nadziei, powziąłem decyzję, z której zwierzyłem się czekającym za winklem kolegom, że jestem zdecydowany opuścić swoje środowisko. Gałła okazał mi wielką dobroć, doradzając, że albo mogę powyrywać włosy i posypać się popiołem, albo wziąć się do działania, na przykład uczestniczyć w uroczystości. Natomiast podług Wiatraka uratować mnie mogła rozpusta. Dzięki niej osiągnę użyteczny spokój, skoro rozpaczanie w znieczulonym świecie mija się z celem. Nie chciałem zostać lubieżnikiem, lecz Wiatrak wytłumaczył mi, że Barbara nie kocha mnie, tylko moją pozycję w magazynie. Gałła nadal korcił mnie działaniem. Zaproponowałem, że może wystarczy się zapić, by odzyskać samopoczucie i szczęście. Nie zgodzili się, przytaczając argument, że wypadłoby to drożej. Po czym udaliśmy się za Wiatrakiem na poszukiwanie ladacznicy. Długo poszukiwaliśmy odpowiedniej dla mnie kobiety, ponieważ większość już spała, a rano szły do pracy lub też reprezentowały różne stanowiska w sprawie wynagrodzenia. Na koniec szczęśliwy los postawił na naszej drodze wdowę. Pragnęła jedynie, by Gałła napisał jej podanie o rentę po mężu. Zatraciłem się z nią na łóżku, podczas gdy Gałła i Wiatrak dyskutowali przy stole tekst podania, moja kochanka zaś szeptała mi dane. Przeżycie było piękne, ale koledzy ponaglali mnie, ponieważ ciągnęło od okna. Kiedy wyszliśmy na dwór udając się w pobliże parku, znów coś mnie tknęło, bo wydało mi się, że ktoś się kołysze w wodzie. Wtedy zrozumiałem, że rozpusta mnie z tego nie wydobędzie, a jeżeli, to na krótko. Zrozumiałem także, że rozpusta zapowiada bytowanie bez perspektyw oraz że mam wymęczoną duszę, a co gorsza, ciało. Ponadto martwiło mnie, że nie mam w stosunku do pierwszej kochanki żadnych zobowiązań, jakie chciałem mieć wobec kobiety. Nadal tęskniłem do Barbary i obawiałem się, że mogę utracić charakter, a nie odzyskać spokoju. Więcej nawet, zwątpić w sens miłości między ludźmi. Gdy oznajmiłem to przyjaciołom, Gałła powiedział: - Działanie. - Wiatrak zaś: - Życie wewnętrzne. - Po czym wdali się w dyskusję światopoglądową. Wtedy sam skierowałem się do portowego basenu. Słońce wschodziło, z daleka dochodziły dźwięki orkiestry, bo przecież to dziś miała być uroczystość. Udawało się MATERIAŁ tam coraz więcej ludzi. Właśnie orkiestra prowadziła cały pochód. Następnie zebrani zatrzymali się równo. Nad wszystkimi sterczał nasz transparent. Przez włączone mikrofony głos zaczął mówić pięknie o pracy i wspólnych osiągnięciach. Naciskano mnie zewsząd, ale nie było to uczucie nieprzyjemne, raczej poczułem tajemnicze pieczenie. Zwłaszcza że dokoła wszyscy sprawiali wrażenie przejętych, a z przodu kołysała się czapa Tylutkiego. Wtedy właśnie, w tym ścisku, pod mikrofonem, wyobraziłem sobie, że ludzie sobie pomagają. Wyobraziłem sobie także cały naród przy pracy, że stoję ja, obok Tylutki, Wiatrak, Gałła, Baśka bez szyi, wdowa i wytwarzamy ogromne osiągnięcie. Pomyślałem też, że byłoby pięknie, gdyby tak wyglądało życie na ziemi. Wtedy można by było odzyskać zaufanie do siebie, o nic się nie troszczyć. Z radością poczułem się silniejszy. Bo jeden za wszystkich, wszyscy za niego. Co trzeba, niech pan wygładzi, uzupełniając mój głęboki namysł i różne powody. W szeregu organizacji chcę działać uczciwie do celu. Niech pan mocno podkreśli, to mnie przyjmą. Muszę mieć prostą drogę do życia. Skrzek Jako człowiek światły, długotrwały artysta (jakkolwiek nie mam artystycznych papierów) i obiektywny prawdomówca, wzorem znanych przykładów powziąłem decyzję sporządzić notatkę dla wykorzystania w taki albo inny sposób, żeby to odegrało taką albo inną rolę, nawet i historyczną. Albo w druku, jakby kto chciał dobrze wystylować. Przeczytałem książkę, która na mnie wywarła wpływ, i chyba to była pożyteczna powieść, chociaż tytuł miała Zamiast pomieści (sprawdzić - przypisek inną ręką). Kiedy piszę te słowa, nie mam żadnego przekonania, jak się wszystko będzie toczyć. Do tej pory jestem zdrów, ale co będzie dalej, nie mogę powiedzieć, bo śmierć to nie chodzi po ziemi, tylko po ludziach. Teraz do wsi. Wieś nasza nazywa się (tu skreślenie inną ręką) i leży w bliskości (tu skreślenie inną ręką), wzdłuż drogi w kształcie ulicówki, ponad rzeką (tu skreślenie inną ręką). Król Władysław (tu skreślenie inną ręką), z którym najprawdopodobnież ówczesny wójt miał jakieś coś albo inne konszachty, nadał jej oficjalnie dekretem prawa miejskie. Jednak później sprawiedliwa deglomeracja objęła inne ośrodki. Dookoła jak nie rzeka, to bagno, jeżeli już nie bagno, to grzęzawisko, a jak pole, to na polu kamienie, a pod kamieniem jak nie żmija, to ropucha. Prace melioracyjne - zdaniem ekspertyzy — nierentowne. Zaczynano je, przerywano i abarotno, w odpowiedzi bagno wessało obu meliorantów. Zresztą, jak kto chce, to na ogół przejedzie, jak na przykład dostawy żywności z miasta. Jeżeli idzie o mieszkańców, to powodzi im się jak najlepiej. W zasadzie domeną społeczności było rolnictwo, jednak ludzie od czasu powodzi sprzed trzydziestu lat nie za bardzo wychodzili w pole, tym bardziej że deszcz mógłby wyłożyć zboże, dziki wyjść z lasu, a w ogóle nikt w ludzi nie orał, jak w Żydów za faraona, klimat panował umiarkowany, kto miał, ten miał, kto nie miał, ten się nie martwił. Przeważająca większość piła, jak wypada, i chodziła w butach, Maciaszek zaś miał trzy zęby ze złota. Ostatnio nawet światło dociągnęli do chat, a także samo wodę. Ci, co chcieli mieć, to się im świeci, ci, co nie chcieli, to ich nikt nie przymuszał. Przed gospodą zapałała się przez tydzień specjalna żarówka, jednakże została potłuczona przez pierworodnego Maciaszka (patrz: akta KS 20970/72, teczka numer 8 — przypisek inną ręką), nie wiadomo dlaczego przezywanego Ninoczka. Nowej żarówki drugi raz nie wkręcili i teraZj jak jest czarna noc, a ludzi coś pogania z domu nie ma jak odszukać gospody. Jeszcze dawniej, w związku z modą na budowani płotów, łatwo było dojść na czucie, jednak wobec zwalczonej dzięki postawi Mendalki plagi psów, na którą powyrywano sztachety, porobiły się takie dziury, żi ludzie, zwłaszcza jak była zadymka z wiatrem w oczy, kręcili się całymi godzinam pomiędzy domem a gospodą, odbijając się od siebie i zabijając rękami. Jednyn słowem postęp dokonywał się powoli, chociaż go było widać. Jeśli idzie o światopogląd, to oczywiście nie ma chałupy z numerem 13, jak sii urodzi kot w kolorze czarnym, to się go utopi, ale jak na przykład dziadek Matej: został pokąsany przez wampira, udał się na cmentarz, odszukał mogiłę od dawn: będącego u niego w podejrzeniu, zmarłego przed rokiem Borowiaka, nie poprzesta na wyrwaniu mu włosów, a następnie okadzeniu się nimi, ale i odwrócił go w trumnie i porąbał na kawałki — to ogół wsi odciął się od niego jako od przykładu typowe ciemnoty i zacofania. Oczywiście, że nie pożycza się mleka, a tym bardziej masła pc zachodzie, a w każdym razie zabiera zastaw, żeby pożyczający nie odejmował snv dzieciakom, ale jednak nowy proboszcz z sąsiedniej wsi nie przedłużył zaświadczenia jakie miał Rysio Biczownik (patrz: akta KS 20971/72, teczka numer 6 —przypisek inni ręką) od poprzedniego księdza, że nosi w sobie diabła, którego lekarz po wyzwolenii wstrzyknął mu z penicyliną. Jak ktoś jechał na targ, a miał nieszczęście spotkać jakc pierwszą kobietę, popluł za siebie trzy razy, ale dzięki szkole podstawowe zlokalizowanej w sąsiedztwie, za bagnami, we wsi panował kult rozumowani: ścisłego, do okresu kiedy Sławomir Kapusto (patrz: akta KS 20972/70, teczki numer 2) zaczął znikać ze wsi i się wracać, bo od wtedy zaczęło się kiełbasić na dobre. Teraz chciałem donieść o moim powodzeniu. Powodzi mi się jako tako Przedtem, do czasu wypadku, powodziło mi się jak najlepiej i byłem przedmioterr zazdrości ogólnej. Nie wychodzę z lekkiego ani podłego domu, jestem pojedynak wprawdzie z nieznajomego ojca, ale moja matka zatrudniona była w zakładzie cyrkowym na stanowisku tresera psów (nawiasem mówiąc, psy do dzisiejszego dnia żywią do mnie głęboko nieuzasadnioną niechęć bez wzajemności, bo ja odczuwarr sympatię do roślinności, żywizny i całej biologii). Matka zajmowała się mój? edukacją, tak że cierpiałem bóle głowy, jednak bez systemu i regulaminowej rytmiki, jako że cyrk był w stałym ruchu. Jeżeli chodzi o wzrost, to wzrostu jestem małego, dc tego warto dodać, że mam budowę chudą i drobnokościstą, co jest ciekawe, tym bardziej że moja matka odwrotnie: dorodna, nabita, z wypukłym biustem, biodrami i łydką. Już choćby ze względu na te zalety i samorodny talent byłem jakby stworzony do akrobatyki. Do tego doszły starania matki, co to miała na dyrektora dobry wpływ, i dostałem nadział na piątego do braci Potockich na sam szpic. Pracując w piramidzie zdobyłem sobie kredyt zaufania i rozgłos, jako najmniejszy ulubieniec, mając nad braćmi przewagę wagi, wzrostu, pochodzenia i potrójnego salta z wychwytką obunóż — w krótkości zagrałem pierwsze skrzypce, a także zostałem wybity tłustą czcionką w gazecie. W parę lat, raz, dwa, zostawiłem braci, jak to mówią, za rzeką. 8z8 PROZA W odpowiedzi pokazywali na oko serdeczność, obsypywali, przypochlebiali przy jedzeniu podając pod stołem dodatkowe gałki chleba, maczane w kawie, szepcząc przy tym: „Masz, jedz, poznaj przyjaciela." W taki sposób ryli pode mną na moje nieszczęście. Pomimo ostrzeżeń asystenta od tresera lwów, że są to nieprawdomówcy, tłumiciele i klika zmowna, przybierałem na wadze aż do krytycznego razu. Stałem sobie na szpicu, aż tu Potoccy potrząsnęli mną wspólnie w momencie odbicia - wypadłem z tempa i, zamiast jak kot, z przyczyny tuszy upadłem na plecy, od którego to czasu mam ruchomy dysk. W taki to sposób bracia zadali mi cierpienia moralne i fizyczne. Jednak już wkrótce szczęście się do mnie uśmiechnęło. Po pierwsze pod-piłowałem im trapez, tak że nikt nie zauważył, aż do czasu, jak się zawiesili, po drugie otrzymałem wysokie półinwalidztwo, po trzecie matka wyszła dobrze za mąż za osobistość ze świata kultury i została zatrudniona w cyrkownictwie na stanowisku profesora wyższej szkoły cyrkowej w (skreślenie inną ręką). Co mnie tylko martwi, to że rodziców kochanych od tej pory nigdy już nie widziałem na oczy, nie otrzymując odpowiedzi na listy, i obawiam się, że — zgodnie ze zwyczajem — z tej przyczyny nie umrą na moim ręku, jak się należy. Tak więc musiałem dalej szwarcować się sam, jednak nie do końca, bo przybrany ojciec okazał uczucie i zabezpieczył, polecając mnie do zatrudnienia w charakterze akwizytora, co było zgodne zasadniczo z moimi upodobaniami, w ogólnie szanowanej gazecie województwa (tu skreślenie inną ręką) o specyfice rolnej. Pomimo tego mieszkańcy nie czepiali się do mnie, nie przymawiali, a nawet jak poszczuli, to tylko z początku. Tam też osiadłem do dziś, odnajdując klimat błotny, dobry na moje zdrowie, ponieważ odgrzewałem błoto i w zgodzie z nauką okładałem się nim pod postacią kąpieli w balii. Rok temu sam Maciaszek, który słynął szeroko z wyrobu najlepszych koktajli w okolicy, zawezwał mnie w kwestii prenumeraty. Maciaszek miał oczy wybałuszone, policzki czerstwe, a głowę dużą w proporcjach. Przy swojej urodzie wyróżniał się lekką tendencją do tycia, z tym że jak każdy mieszkaniec wioski miał zamiłowanie do medytacji, zwierząt i robót ręcznych. (Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o te ostatnie, ani się do Pokraczniaka nie umywał.) Jak kiedyś zgłodniał w nocy na golonkę i odjął świni nogę, to potem osobiście wystrugał jej i zamontował artystyczną protezę, że przyjemnie było popatrzyć. Rozniosło się o tym szeroko, przyjechała komisja i dostał dyplom z Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. Maciaszek podjął mnie z pompą, osobiście usadził pod oknem, żebyśmy sobie na drogę popatrzyli, puścił wodę z kranu — niech sobie leci — zastawił parapet najnowszym koktajlem i barszczem, który smakował, jakby był na mięsie. Rozpytał o pochodzenie, wykazałem mu się narodowością i chociaż decyzji pozytywnej w sprawie prenumeraty nie podjął, to jednak odprowadził do progu. Od tego czasu posiadłem pozycję i zostałem zaliczony. Krótko mówiąc, żyłem w dostatku, nie mając żadnych potrzeb ekstra, wszystkiego w bród i chleba w proporcji. SKRZEK 829 Jeżeli chodzi o pomieszczenie z piecem i wszystkimi rzeczami, co mi było potrzeba do domu, to je odnajmowałem od Wdowy, która, biorąc ze strony fizyczności, sprawiała dodatnie wrażenie. Policzki miała czerwone, a nogi pięknie owłosione, jak łoś. Właściwie nie tyle jak łoś, co jak słoń, chociaż prawdę mówiąc, nie wiem dokładnie, czy słoń ma z bliska owłosione nogi. Do tego dochodziło wesołe usposobienie i wypasiony brzuch, waliła się po nim i żartowała, że jeżeli nie dorobiła się więcej, to przez to, że co zarobiła, musiała od razu przejeść. Powodziło jej się grubo ponad przeciętność. Była także cycata do tego stopnia, że jak myła kuchnię na czworakach, odnosiło się wrażenie, że ma cztery ręce. Zajmowała pokój za ścianą, a ja mogłem sobie robić, co chciałem, w swoim i częściowo w kuchni. W tym czasie miałem trzydzieści pięć lat i czułem, że nie jestem gotowy do małżeństwa. A gdybym nawet odczuwał do niej pociąg fizyczny, to znacznie wyżej stawiałem uczucie czyste ponad jakąkolwiek żądzę. Zresztą ona też na co dzień nie stosowała żadnej dwuznaczności, co, rzecz jasna - płynęło z tego, że jako kobieta dosyć prostego obyczaju czuła dzielący nas przedział w kwestii wykształcenia i kultury ogólnej, poza tym była, jak wspomniałem, wesołego usposobienia i sprawiała wrażenie, że jest absolutnie samozadowolona. Aż tu którejś nocy przebudziłem się i usłyszałem, jak za ścianą okropnie rzucała się po łóżku, to krzyczała, to jęczała, to znowu piszczała, to swoim głosem, to jakimś drugim, cudzym. Wtedy to uświadomiłem sobie, jak nieraz niewiele wie się o człowieku przez ścianę. Według mojej opinii tak skrzypiąc na łóżku przyzywała pamięć męża, który dziesięć lat temu jak wyszedł z gospody, ślad po nim zaginął. Ostatni widział go ze trzy lata temu na bagnach dziadek Mateja pod postacią półtorametrowego świcka, czyli podpłomyka, co było o tyle ciekawe, że na ogół w takiej formie straszą wyłącznie dusze zmarłych geometrów, którzy zaszachrowali przy podziale ziemi po reformie. Natomiast utrzymywałem bliskie stosunki o charakterze towarzyskim z jej synem, nazywanym powszechnie Pokraczniakiem, ze względu na wrodzone wady, a zwłaszcza siną głowę, kolebiącą się na szyi cienkiej jak łodyga. Pokraczniak okazywał mi wielkie zainteresowanie i chociaż na stałe mieszkał w oborze w towarzystwie krowy i cielaka, jednak zaglądał do mnie, a od kiedy wymościłem mu legowisko pod piecem, przesiadywał tam chętnie, wycinając z drzewa kształty, jakich nie widział na oczy, stanowiąc, co za tym idzie, przykład samorodnego ludowego talentu. Nie raz, nie dwa opowiadałem mu o cyrku, czego słuchał z otwartymi ustami, jednak nie miałem pewności, czy rozumiał, do czego piję, jako że chociaż usta miał zawsze otwarte, nie wysławiał się z reguły i nie mogłem poznać bliżej jego opinii. Natomiast z całą pewnością złapaliśmy się na tym, że obaj nie lubimy wszy. Jeżeli chodzi o obywatela Kapusto Sławomira, to prowadził on życie ponad wszelki stan, z niemieckim samochodem Mercedesem, garażem, zatrudnionymi na lato studentami matematyki, dojeżdżaniem sobie do miasta oraz czterystametrową hodowlą goździków, oraz orchidei pod wysokim szkłem. Kapusto nie pchał się na °czy, ale wiodło mu się tak, że jakby miał życzenie, to mógłby pić piwo z butelki ze złotym kapslem, a jadł tak w każdy dzień, że cała rodzina nie zje tego w święto. Do 830 PROZA SKRZEK 8*1 tego utrzymywał stosunki z Dyrektorem żwirowni, który pomimo młodości i pochodzenia z prostego narodu, miał rysy regularne, spodnie prążkowane, hołoty nie przyjmował w domu i obracał się w województwie. Z pomienionym Dyrektorem, a nawet z Osobistością z gminy żyli sobie we trójkę jakby jakaś rodzina — nazywano ich nawet za to „nierozłączki", „muszkieterzy" i jeszcze jakoś. Sam zaś Kapusto miał swoje łata i nie miał wyglądu. Nie był duży poza głową, porośniętą żółtosiwym włosem, na piersiach też był kudłaty w tym samym kolorze, ręce miał długie i zwinne, także porośnięte. Jego żona nie była ani piękna, ani brzydka, tylko blada, zmarnowana i chociaż żyła w komforcie, to przy pierwszej okazji umarła ze zmartwienia, jak tylko dowiedziała się, że jej syn poszedł na studia. Wtedy dostała niemożliwych dreszczy, zrobiła się biała, potem jeszcze mocniej bladła, tak że z twarzy wyglądała jak nieżywa, ale żyła. Siedziała sobie dzień i noc na werandzie przykryta pierzyną i rzucało nią o fotel, chociaż głucha ciotka przygniatała ją dodatkowo kocem. Trzepało nią, trzepotało, aż w końcu wszyscy odetchnęli, bo leżała sobie spokojnie. Jednak jak tylko ciotka przyszła odebrać koc potrzebny do prasowania, wyszło na jaw, że wyglądała jak żywa, a nie żyła. Kapusto był człowiek szorstki i nie zniósł tego w ogóle. Jak kogoś kochał, to kochał, a jak nie, to dawał odczuć. Na przykład orchidee, i to nawet z gatunku takich, co to się żywią mięsem robactwa. Szczególnie uważał jedną za to, że dla niego wygrała ogólnokrajowy turniej i dostała wysokie odznaczenie, wołał na nią Santa Lucia i z wdzięczności sprowadzał jej najlepsze muchy podobno nawet z zagranicy. Miałem okazję ją zapoznać jakiś czas temu, kiedy z racji swoich obowiązków udałem się do Kapusty w sprawie prenumeraty. Ogólnie mówiąc, była cała absolutnie biała, tylko w pośrodku kielicha różowa, potem fioletowa i nagle czarna jak noc. Stała sobie w specjalnej donicy i z uprzejmości chciałem ją powąchać. Aż tu Kapusto krzyknął tak, że rzuciło mnie do tyłu. I na całe szczęście. Bo Santa Lucia naskoczyła na mnie i klapnęła mi płatkami przed samą twarzą. Kiedy przyszedłem do siebie, zobaczyłem, że Kapusto ją uspokaja pieszczotami, łagodnie łechcąc wzdłuż łodygi, co musiała lubić, bo zrobiła się najpierw czerwona, potem zielona, a na końcu żółta. — Strasznie dzika — powiedziałem. - A co pan myślał — uśmiechnął się z pychą i przyznał się, że jest tak wytresowana, że nie lubi obcych, a jemu je z ręki, co udowodnił, wyjmując muchę ze specjalnego pojemnika z kryształu wysadzanego srebrem. Potem Santa Lucia odzyskała naturalną barwę, w okresie gdy jej ta mucha wędrowała przez łodygę chyba do żołądka. A na zakończenie Kapusto osobiście ręcznie podlał ją wodą źródlaną z baniaka i przypomniał, że kiedy chorowała, sprowadził do niej najlepszego specjalistę. Pomyślałem, że chodziło o weterynarza, ponieważ jest to zwierzak mięsożerny, ale tylko zapytałem wprost, czyby nie przedłużył prenumeraty. Na co zachichotał, poczochrał plecami o ścianę, że niby gdzie mu do gazety, kiedy to wszystko psychologia jakaś, trudna jak nie wiem co. Jak się potem pokazało, wcale nie był taki prostak, bo nawet uczęszczał w konspiracji na kursa rolnicze. Może żeby mieć papierek? Dojeżdżał mercedesem do stacji (tu skreślenie inną ręką), potajemnie brał taksówkę, a pod sam koniec przesiadał się na tramwaj i podszywał pod prostego rolnika, nie wiadomo dlaczego. Aż tu z dnia na dzień zaszła "w nim przemiana: przepadał i wracał raz za razem, ogolony, oblany perfumami, wystrojony od góry do dołu. No i w końcu doszło do tego. Patrzę, leci sobie mercedes drogą. Ale nie Kapusto prowadzi, tylko sobie siedzi z boku, za to na głównym siedzeniu - Ona. Była niemożliwie cienka w pasie, dajmy na to jak łodyga albo coś ala w podobie. Rozsiadła się, cała w perłach, jedwabiach, ażurach, alabastrach, rękawiczkach na pół palca skórzanych, z włosami w kolorze żytnim, na końcach przechodzących, nie wiadomo dlaczego, w kołtun. Z tyłu za nią panoszył się pies w kolorze czarnym, wielkości cielaka, zarośnięty gęstym włosem tak, że nic po nim nie można było poznać. Wdowa, która była, jak wspomniałem, kobietą nie ułożoną, wybuchnęła na ten widok śmiechem, splunęła i wrzasnęła przygadując do przejeżdżającego Kapusty, że na stare lata szuka szczęścia zamiast grobu. Ale on ani nie wysiadł i jej nie nałożył, ani nawet nie pogroził pięścią. Potem, jak się zaczęło wszystko na dobre kiełbasić, zrobiła się obraza publiczna, boskie skaranie i olaboga, każdy jeden był mądry, że od pierwszej chwili jej przyjazdu były znaki na przekór oczywistości i rozsądkowi. Dziadek Mateja na własną odpowiedzialność zaklinał się, żeby go piorun strzelił i żeby z piekła nie wyjrzał, jak nie było tak: Siedział sobie w gospodzie i akurat jak przejechał wtedy samochód, na obrazie, co wisi nad bufetem, przedstawiając okręt na falach, w jednej chwili powiał wiatr, fale wzburzyły się do górnej ramy i przelały na ścianę, na co okazuje dowody w postaci zacieków. Równocześnie dziecko, które nosiła siódmy miesiąc w brzuchu Wojtaszkowa, wrzasnęło coś od środka w obcym języku, a w gminie wół wbiegł po schodach do komitetu i przez otwarty balkon rzucił się na oślep z pierwszego piętra, narażając się na pewną śmierć. Co do mnie, miałem w tym czasie okres wytężonej pracy. Wyjechałem po linii sprawozdawczości do (tu skreślenie inną ręką), a także, aby pogłębić informacje na tematy ogólne, i przebywałem na wyjeździe nad jeziorem (tu skreślenie inną ręką) parę dni. Jak wróciłem, wszystko było niby normalnie, ale jednak nie. Po wsi wrzawa, rozgardiasz, ni mniej, ni więcej, tylko Kapusto się ożenił. Ogół społeczności komentował to negatywnie, ale ja nie podzielałem tego nastawienia, ciesząc się, że człowiek odnalazł miłość, bo same pieniądze to szczęścia nikomu nie dadzą. Podług uzyskanych informacji na związane uroczystości obok Dyrektora i Osobistości wezwanie pisemne otrzymał sołtys, jednakże powrócił z balu zatopiony w sobie, a nawet pogrążony w zgryzocie czy innym frasunku. Nie miałem przyjemności znać sołtysa z bliska, jednak i tak spostrzegłem się, że spojrzenie miał osłupiałe, a nawet nieobecne. A nie było to całkiem normalne, jako że był to człek stateczny, aż tu naraz nie ten sam. Wychudł, skurczył się, wymawiał od Pójścia do gospody, nawet do samego Maciaszka nic nie gadał. Co najwyżej czasami wymówił coś o jakimś pałacyku pod (skreślenie inną ręką), obu orkiestrach — jednej łożonej z muzyków pochodzenia cygańskiego we frakach, o ikrze w dwóch kolorach l 83 z PROZA z pokrojoną cytryną, jakichś befsztykach nie dojedzonych, lodach wielosmakowych, obcych ludziach z włosami jak smoła, z oczami jak pochodnie, którzy jak mówili, to tak, że nikt ich nie rozumiał, o pojedynczym łabędziu, na którego się nadział, kiedy dobrze po północy wyszedł z wesela do parku, żeby się pierwszy raz wyrzygać. Nie szło się w tym rozeznać, bo i łzy ciekły mu po twarzy, jakby współczuł, ale nie wiadomo, komu konkretnie, czy może befsztykom, że ich nikt nie dojadł, albo cudzoziemcom, że tyle mówią, a wszystko po próżnicy, bo nikt ich nie rozumie, chyba że łabędziowi, co gania po nocy samotnie. W każdym razie w parę dni potem, kiedy wysmarowany ciepłym błotem po kąpieli siedziałem pod oknem otulony w koc i przemawiałem do Pokraczniaka, widzę: zarzucając krótszą nogą, kusztyka w nieładzie dziadek Mateja. Wypatrzył mnie w oknie i mówi co i jak. Rzeczywiście nie uwierzyłem z początku, bo wiedziałem, że lubi ukraść i zełgać, chociaż w sumie jest człowiek prawy. Od razu się obraził, nie chciał wypić, co mu tam przez okno podawałem, tylko wyzwał mnie od niewiernego Tomasza i zawezwał do przekonania się na oczy. W takiej sytuacji nie chciało mi się odwijać z ciepłego koca i obiecałem, że wierzę. A chodziło, ni mniej, ni więcej, tylko że Kapusto wziął się za odbudowę podpalonego dworku w górze wsi, położonego obronnie między mokradłami, stawem i rzeką, które to miejsce ludzie z daleka omijali, żegnając się i popluwając za siebie, ale tylko z tej przyczyny, że cieszyło się niedobrą sławą. A tu naraz przyznano Kapuście ruiny do rekonstrukcji, ponieważ zostały uznane za zabytek numer trzy w skali europejskiej, pod warunkiem, do którego się zobowiązał, że w przyszłości przeznaczy je na sierociniec. Mateja nie był człowiek stary, dobiegał osiemdziesiątki, ale widział niejedno, a teraz kręcił nosem i twarz mu się zmieniała tak szybko, że trudno się w tym było połapać. — Niedobrze — mówił — niedobrze, a nawet strasznie, ukryć się trzeba, broń odkopać czy jak? — Zdziwiły mnie u niego takie słowa, ponieważ, odkąd żona od niego uciekła, syn zabił się na motorze, a Nowaczkowie wyjęli mu oko za to, że spalił im gospodarstwo, nie miał grosza i został znanym koniunkturalistą, aż tu takie nastawienie. Pocieszałem go, że wszystko odbyło się legalnie, za zgodą i papierkiem, ale dalej nosem trząsł i głową kręcił, jakby nie w sosie. Nawet wypił tyle co nic, popatrzył na Pokraczniaka, splunął, przeżegnał się i pokusztykał. Mówiąc nawiasem, wspomniane ruiny nie miały szczęścia do ognia. Podobno w zamierzchłych czasach były już podpalone, potem dziedzic je odremontował, ale że był on przykładem pozbawionego sumienia kosmopolity, z żądzy zysku odsprzedał je karczmarzowi, obywatelowi żydowskiego pochodzenia, chciwemu łupieżcy, który zaszył się w dworku tak, że wcale nie wychodził, tylko ludzi cisnął, aż dopiero gniew narósł i dzięki postawie Maciaszka zrobił się z nim w czasie okupacji koniec. Potem Niemcy je podpalili, tak że obecnie gołe ściany i kominy sterczały i niewinnych ludzi straszyły. Jako posiadacz materialistycznego poglądu i realista nie wierzyłem, ale na pewno coś tam po nocach hukało, pukało czy nawet jęczało albo brzękało jakby łańcuchem i przeważał pogląd, że to pozagrobowy duch karczmarza Mośka pokutuje tam po nocach za łajdactwa. SKRZEK 833 Wbrew powszechnemu oczekiwaniu remont posuwał się wielkimi krokami. Już w tydzień puszyło się kolczaste ogrodzenie, i to nie tylko dookoła dworku albo stawu, ale w ogóle całego terenu. Nie mówiąc o regularnym płocie sztachetowym, utrzymanym w modnych kolorach. Dyrektor żwirowni odniósł się życzliwie, przyznał deputat, a na alejki i drogę dojazdową przyrzucono trochę żwiru z wału o przeznaczeniu antypowodziowym. Ludność ciągle czekała, że pozagrobowy Mosiek da im popalić, ale nic na to nie wskazywało. Dzień i noc szły samochody, zwożono ławeczki, kraty, plecione fotele, stiuki i sztukaterie, schody w kawałkach, przywożono i przesadzano żywcem topole, kolorowe szybki i całe krzaki magnolii. Zamontowano bramę żelazną w dwóch częściach, rozpalono lampiony chińskiego pochodzenia, w dwa miesiące nastąpiła przeprowadzka. A zlikwidowana goździkar-nia odjechała w drugą stronę, czego nikt nie mógł zrozumieć. Obserwowałem to myśląc do siebie, że miłość to praca i wytrwałość. Wszystko, co warto podkreślić, odbywało się właśnie z pełnym poparciem sił natury, dopiero po przeprowadzce niebo odczekało jeszcze dwa dni, zaciągnęło się, zaniosło, opuściło nad głowy i zaczęło padać. Padało tydzień albo dwa i zaraz potem zrobił się zgiełk, ryk, jazgot i harmider, ponieważ obrodziły żaby trawne, moczarowe, wodne, kumaki, wesołuchy ciepło- i zimnolubne, grzebiuszki, a zwłaszcza ropuchy na chętnym do tego terenie stawu Kapusty. Wieczorami ciężko było we wsi rozmawiać i dziwiłem się, że Kapusto z żoną w wyremontowanym skrzydle nad samym stawem wytrzymują. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że drzwi i okna były uszczelnione taśmami samoprzylepnymi z izolacją produkcji zagranicznej. W ogóle nic nie było wiadomo, co najwyżej przebąkiwano, poszeptywano, że owszem, że gdzieś coś czy w ogóle jakieś bo, ponieważ Kapusto z żoną nie udzielali się towarzysko. Coś tam podobno było w jakiejś restauracji odległej z kuchnią węgierską, gdzie pojawił się Dyrektor, nawet sama Osobistość, a także Kapusto z towarzyszeniem żony. Następnie przywieziono samochodem Pick-up gołą artystkę ze stolicy, zawiniętą w dziesięciometrową belę jedwabiu w kształcie szala. Wymienieni zamknęli się z kelnerami, pogonili resztę ludności i wytoczyli artystkę ze środka do restauracji, gdzie tańczyła bez wstydu w rytmie muzyki. Ale to tam takie szło tucze] gadanie. Nagle poszły nawet przebąki, że coś się psuje między Kapustą, Dyrektorem, a nawet Osobistością. Że niby wszystko jest jak dawniej dobrze, ale jednak niekoniecznie. Że podobno żona Kapusty się nie upiła węgierską wódką, a nawet zachowywała się nieprzystępnie. Ale żeby konkretnie, to nie było wiadomo. Faktem było dopiero to, że jak przestało padać i podeschło, znowu do siedziby Kapusty szły transporty nie wiadomo z czym, rozwożone samochodami Tarpan. Dziadek Mateja przyszedł z meldunkiem, że czarną nocą zapalił się na terenach Kapusty płonący krzyż, pikowały samoloty i odbywały się zrzuty skrzyń, beczek i bel materiałów. Ale do jego informacji nie odnosiłem się w ogóle. Sama Kapustowa jakoś się nie zniżała do tego, żeby się pokazać, chociaż cała wieś była nastawiona ją gdzieś przyłapać albo chociaż się jej przyjrzeć, a już młodzież to przesiadywała tygodniami w otaczających teren koronach drzew. Ale ona miała 834 PROZA system taki: na początku wybiegał na kontrol pies czarny, popatrzył się, poniuchał po drzewach, a jak co wywąchał, to ona w ogóle się nie pokazała. A dopiero jak nikogo nie było, to według prawdopodobieństwa ona pokazywała się osobiście, czego nie można było znowu udowodnić. Tymczasem wznowił działalność syn Maciaszka, przezywany Ninoczka, o którym wspomniałem uprzednio. Na czele swojej organizacji przystąpił do budowy podkopu pod kolczastym ogrodzeniem Kapusty. Jak tylko się do tego zabrał, zwierzyłem się Pokraczniakowi, że mi się ta inicjatywa nie podoba. Natomiast Ninoczka miał swoją motywację: po pierwsze, położyć oko — co, jak i gdzie, po drugie, potrzebował dorodnych żab na święto. Jak wspomniałem, po świecie, a zwłaszcza po wsiach, spotyka się wielu ludzi z pierwszorzędnym utalentowaniem. Ninoczka był takim samorodkiem, jeśli idzie o nadmuchiwanie najpiękniejszych sztuk przez słomkę w odbyt, potem je korkował i magazynował na Wielkanoc. Chłopak miał do żab zacięcie, wieszał je w stodole ojca głową w dół, wzorem uczonych podkarmiał sztucznie, a w samo święto strzelał z nich od rana albo też wypuszczał w górę. Najlepiej mu to wychodziło z ciepłolubnymi wesołuchami, które mają powłokę cienką, ale dobrej jakości i rozciągliwą, a pod wpływem pompowania nabierają koloru: jagodowego, jak się dmucha po denaturacie, żółtego po fryzjerskiej wodzie na łupież, zielonego po płynie przeciwko poceniu się nóg, a czerwonego po oczyszczonej politurze. Po wypiciu zaś całego koktajlu sporządzonego przez starego Maciaszka podpompowane wesołuchy szły w górę jak balony z jakiejś bajki i płynęły nad wsią i województwem, przy oczyszczonej pogodzie zaś słońce grało w nich przecudnie. Cała wieś wybaczała za to Ninoczce wiele psot i gwałtów, i podpaleń. Tym razem podkop nie doszedł do skutku z powodu psa, który sprowadził dwa inne do pomocy i Ninoczka musiał się wycofać, ale zdany na kumaki chropowate i żaby drzewne, złośliwie odnosił się do samochodów dojeżdżających do Kapusty. Gadano o nich Bóg wie co, ale żeby tak na pewno, to nikt nic nie wiedział. Kierowca obracał dwa razy dziennie. Ninoczkę korciło zajrzeć pod plandekę, tyle że nie było jak. Aż raz wyczekał dzień upalny, kiedy słońce znęcało się nad kierowcami, tarpan zajechał pod gospodę, wyhamował, Ninoczka dla pewności odczekał, aż tamten zamówił lunetę i inwalidę, a kiedy Wdowa nakryła już pod setę i tatara z jednym jajkiem, wysunął się, podkradł, podpatrzył, wlazł do środka. Stały tam rzędem skrzynie drewniane, podziurawione od góry. Przystawił oko do dziury i nie zobaczył nic, ale jednak jakby coś. Wyciągnął zza pazuchy bagnet, podłubał, przyłożył oko do oporu, aż tu drugie oko patrzy naprzeciwko. Do tego usłyszał sapanie, a nawet zaśmierdziało, jednak nie norkami, obrócił sztyletem, znowu zajrzał: od środka łypie oko. Podważył skobel, zaryczało, buchnęło smrodem, gramoli się do przodu dziwadło, jakby żaba, ale jednak raczej pies. Ninoczka nie był człowiek prędki do strachu, ale to gorąco mu się zrobiło, to zimno, to znów gorąco, a zaraz potem jakby pot na słońcu zamarzł. Odrzuciło go do tyłu, jednak światło i widok gospody pchnęło z powrotem pod plandekę. Wsadza głowę — jednak tak — ze skrzyni wyłazi ropucha, nieropucha niemożliwej wielkości. SKRZEK 835 Zastawił się bagnetem, aż tu spoza skrzyń wyjrzało gołe kolano i jakby kobiece z białym butem. Tego to już Ninoczka nie wytrzymał i dał nogę. Jeżeli kogo interesuje informacja, jak się dostałem w posiadanie takich wiadomości, to dostałem się wieczorem tego samego dnia. Pomimo moich ponawianych propozycji Pokraczniak nie przejawiał ochoty do spania u mnie, tak więc odprowadziłem go do obory. Nagle widzę, jak wściekły leci Ninoczka, wtoczył się na podwórko, gdzie przed domem rozsiadli się na krzesłach, jak prawdziwi ludzie, Maciaszek, Maciaszkowa, a nawet przykucnął na stołku dziadek Mateja. Ten wieczór nabrzmiewał pięknymi woniami, w powietrzu wyczuwało się jakby tęsknotę oraz woń najnowszego koktajlu Maciaszka, u kowala wrzeszczała szlachtowana po cichu świnia, chrypiały żaby, ale wszystko przebijał krzyk Ninoczki, który zeznał wszystko, co opisałem wyżej, od jednego razu. Delikatność w zasadzie nie pozwalała mi podejść bez zaproszenia, tym bardziej że nie byłem przez Ninoczkę dobrze widziany, nie podobało mu się we mnie, poza innymi rzeczami, o których nie wiedziałem, na pewno to, że jak wypuszczał żaby w górę, zasłaniałem okno kocem, bo Pokraczniak trząsł się cały, jakby to jego nadmuchiwali, i pakował mi łeb pod pachę. Prawdę powiedziawszy, w gadanie Ninoczki wierzyłem nie za bardzo, bo wiadomo było powszechnie, że stary Maciaszek pędzi najlepsze koktajle w okolicy, w związku z czym chłopak opływa we wszystko i jest kłamliwy. Jednak wbrew sobie z ciekawości zaczaiłem się za sztachetą i patrzę: będzie dalej coś z tego czy na razie nic. Maciaszkowa wróciła do domu, wyszła z powrotem z wiaderkiem, polała koktajlu do szklanek, popili mlekiem, dodali koktajlu, znów rozcieńczyli mlekiem i nic. Siedzą w milczeniu, nie mówią, czasem wypiją i dalej nic, a Ninoczka wywrócił się i śpi. W tej sytuacji nie mogłem dalej kucać, ponieważ zdrętwiał mi kręgosłup, i oddaliłem się zachodząc w głowę, jak to było, a jeżeli było, to co oznaczało. Przespałem noc i udałem się po zapałki do gospody. Przechodzę koło Maciasz-ków, patrzę - siedzą dalej tak jak wczoraj, nic się nie poruszyli, dziadek Mateja koło nich na zydlu, a Ninoczka śpi sobie na ziemi i fermentuje. Siedzą, czasem tylko któreś podniesie szklankę i nic. Myślę: wrócę do siebie, opowiem Pokraczniakowi, co i jak. Aż tu — Ninoczka podnosi się, lezie do domu, wynosi nożyce do cięcia drutu, zatoczył się na mnie tak, że zdrętwiałem, ale przeniosło go bokiem. Oni nawet nie drgnęli, jeden Mateja przyuważył, że jego zdaniem to pozagrobowy Żyd transport podmienił. Musiało tam być w skrzyni złoto albo inne banknoty, a on w złości, przez zemstę przemienił na żabę. Maciaszek nawet nie odpowiedział, tylko dalej patrzył w niebo, pełen pogardy, jak wszyscy, co im Bóg dał talent. Potem nieoczekiwanie splunął, zakręcił głową i przemówił pełnym zdaniem, ponieważ zawsze wyrażał się tak wytwornie, że aż ciarki przechodziły: - Niestety, ale taka rzecz nie zmieści się w głowie, czyli jako taka nie jest bynajmniej możliwa, niestety. — W odpowiedzi Mateja zamyślił się na jakiś czas, aż uderzył się w głowę i wrzasnął: - W takim razie sam Kapusto musiał podmienić. Maciaszek na nowo pokręcił głową, aż naraz Maciaszkowa, kobieta ciężarna, co by nikt za nią pięciu złotych nie dał, wyskoczyła ze słowami: - A gdyby tak 836 PROZA niemożliwe było możliwe? - Przestraszyła się swojej bezczelności i zamilkła, inni też siedzą w długim milczeniu, Mateja patrzy na Maciaszka. Maciaszek na niego, Maciaszkowa ze strachu w ogóle oczy pochowała. Naraz słyszę tętent. Równym kłusem przebiegł Rysiek Biczownik - podganiał się regularnie kijem i cienko skowyczał. Biegł prawdopodobnie z meldunkiem do sołtysa, który umiał jako jedyny rozróżniać jego bełkot. Gdzieś trochę później sam zasiadłem sobie przed domem. Od nowa słyszę tętent, ale teraz leci Ninoczka cały w błocie, blady na twarzy, gały wybałuszone, ręce puste, bez nożyc, jak upiór. Puściłem się po cichu za nim. Coś bełkotał do siebie o jakimś kiju, bagnie, że on sam miał się zapaść, a jakaś ona nie, że pies mu dopomógł, co było w sprzeczności z pogryzioną ręką. Nie biegł prosto przed siebie, tylko kluczył. Długo utrzymywałem się za nim, ale jednak zostawił mnie z tyłu, bo odezwał się dysk. Krótko mówiąc, jak dobiegłem, to już leżał pod domem i spał. A od następnego dnia zaczął się jego upadek. Jak tylko się przebudził, zaczął się potykać i upuszczać przedmioty, natomiast przestał mówić do sensu i po krótkim czasie utracił prowodyrstwo. W tamte dni ryk u Kapusty robił się coraz większy, jak nie przymierzając w tropikalnej Afryce. Poszła delegacja z dziadkiem Mateja na czele podglądać, ale dużo nie podejrzała, poza jedną sprawą, że obaj zatrudnieni u Kapusty studenci matematyki odmawiając coś chodzą brzegiem przez bagno i staw i sieją w wodę, przy czym dziadek Mateja zaklinał się, że lewą ręką do tyłu, w odpowiedzi na co bagno bąbluje, dygoce i bucha. Jakby tego było mało, obaj studenci pojawili się rano we wsi i rozpoczęli skup najdelikatniejszego mięsa gotowanego z wieprza, kurzych jaj i szpinaku w niespotykanych ilościach. Na przepytywanie Matei jeden chudy jak patyk w okularach, zaglądając mu urągliwie w oczy, oświadczył, że to dla kijanek. Mało tego. Wkrótce wyszło na jaw, że studenci w tymże czasie zamówili u bandy hipisów 140 kilogramów miażdżonej gąsienicy najlepszej jakości — połowa płatna w dolarach USA. Tu już nawet spokojni ludzie brali się za głowy, aż nadszedł dzień, w którym czarny pies Kapustowej samotnie pojawił się we wsi. Znając niechęć, jaką psy żywią do mnie, podglądałem go przez zasłonięte okno i muszę powiedzieć, że jeżeli był to z całą pewnością pies, to niecodzienny: lazł wolno, ogon miał na pewno albo za długi, albo za krótki, uszy za sterczące, zęby za wystające, oczy i czerwone, i przekrwione, łapy, tak samo jak ogon — albo za krótkie, albo za długie. Chodził bokiem i patrzył nie prosto w oczy, ale jakby zezem. Ludzie obserwowali go na odległość i na ogół schodzili z drogi, aż naraz na oczach wszystkich puścił się biegiem. Biegł tak samo, niby normalnie, a jednak nie, strzygł uszami, pociągał nosem, zaglądał za płoty, przystawał i ani razu nie siknął. Dziadek Mateja się przysięgał, że jak nic leciał na przeszpiegi. Akurat obie lochy Górki wylazły na drogę, pogonił je ze dwadzieścia kroków i dopiero się zawrócił. No, i proszę, w cztery dni później pierwsza locha urodziła, a druga za nią tuż. Mało tego — od razu po porodzie pierwsza zakłapała zębami na prosięta, a druga za nią tak samo albo gorzej. Pod wieczór, kiedy zaczęła się pierwsza pomroka, Górkowa słyszy SKRZEK 837 wrzask. Wybiega, aż tu leci druga połowa koguta, a za nim locha i pierwsze pół jeszcze jej się z pyska sypie. Następnie świnie wspólnie okrążyły i zeżarły królika, obie kaczki i połowę potomstwa i tu dopiero zaspokoiły pierwszy głód. Jednym słowem i dziwactwo, i natury pomieszanie. Nadjechali weterynarze z okolicy, było ich dwóch, jeden większy od drugiego, ale ten mały też pięknie pił. Obaj ofiarnie rzucili na szalę pod zastaw długoletnie doświadczenie i nabytą wiedzę. Stosowali arsenał środków i wieczorem zebrali się u Maciaszka na konsylium. Wyższy doradzał leczenie hipnozą, szokiem i prądnicą, mniejszy podetknął nowego koguta świni pod nos, żeby jej zło uświadomić i odzwyczaić; ona przez ogrodzenie kłapnęła tylko ryjem i weterynarzowi zostały w ręku same resztki. Widząc klęskę nauki, ostatecznie roztrzaskał ptaka o skroń lochy, że oboje byli obsypani kiszkami, z tym że ona kłapała dalej. Następnego dnia cała wieś już wiedziała, że świniom nie pomogło, a rzuciło się na weterynarzy, którym zaszkodził koktajl Maciaszka tak, że dwa dni leżeli jak nieżywi i karmiono ich sztucznie piwem, a nic takiego się w historii wsi nie wydarzyło, bo to byli obaj chłopy twarde, takie co to wypijają po litrze, żeby wyjść z kaca. Zaraz w parę dni potem siedziałem sobie przy oknie i patrzę, jak Kowalem i braćmi Nowaczkami rzuca po drodze, jak ich nosi, jak kotłuje i o płoty obija. Pogrążyłem się w medytacji, czy odnajdą drogę do gospody, aż tu patrzę - idzie sołtys. Zanim jeszcze wzrokowo rozpoznałem, że skręca, coś mnie chyba tknęło, że idzie do mnie. Serce zabiło żywiej, spociłem się, bo jeżeli tak, to coś z tego będzie, a że nic dobrego, to na pewno. Wszedł bez pukania, podniosłem się na nogi, zapraszam siadać, sięgam po baniak od Maciaszka plastykowy, na trzy i pół litra, który na wypadek ekstrawizyty miałem pod ręką, przepraszam za brak ubioru - byłem jedynie owinięty w koc — ale sołtys tylko głową pokręcił, połowy nie wypił i pyta, czy się jutro nie wybieram do gminy. - Niby po co? - Nie wiem po co, ale Osobistość chciałby się z tobą zobaczyć, oczywiście bez żadnego nacisku, jakbyś akurat był, a niech cię Pan Bóg broni, żebyś się specjalnie fatygował. To już się spociłem ponad normę, ciarki mi po rękach przeleciały, ściszyłem głos i pytam jak człowieka: - Na rany boskie, za co?! Poruszył ramionami, rozejrzał się po pokoju. - A to Pokraczniak? - Pokazał na podłogę. - Pokraczniak - mówię - ale za co? - Strasznie się postarzał, teraz to już do niczego niepodobny. - Wyjął mu z ręki wyrzeźbiony w korze okręt żaglowy, pokręcił głową z intencją, że Bóg jakby nie wiedział, co komu daje. - A co do sprawy, to jakbyś akurat był jutro w gminie, to żeby o 8.30 rano, nic później. Na wszystkie moje przedkładania mruknął, że nic się nie orientuje, ale Osobistość już mi na pewno powie ustnie, co trzeba. 838 PROZA Zostałem na miejscu, nie wiedząc, czego się trzymać. Wiedziony pierwszym instynktem wciągnąłem spodnie, złapałem czapkę i na drogę, bo uderzyła mi do głowy myśl, żeby uciekać. Przebiegłem nawet kilka kroków, ale rozbolał mnie z nerwów dysk, poza tym, nie wiedziałem, ani gdzie, ani po co, i zawróciłem do domu. Pokraczniak bulgotał wesoło coś do siebie i dłubał w korze - jemu to przynajmniej, jak go nie utopili od razu, nic nie grozi, dożyje późnej starości. Co najgorsze, nie mogłem sobie przypomnieć nic, co by mnie obciążało, i przez to czułem się najbardziej stracony. Pogodne dzieciństwo w cyrku stanęło mi przed oczami, wyciągnąłem pożółkłe zdjęcie ze mną na szczycie piramidy, oko zaszło łzą, usiadłem przy oknie, i zacząłem pisać ostateczny list do matki i przybranego ojca. Za oknami zataczali się Nowaczkowie, natomiast Kowal utrafił w drzwi. Myśli mi się splątały, nawet nie zauważyłem, jak Pokraczniak coś zabulgotał na dobranoc i wyszedł, a mnie noc przeszła bezsennie. Z samego rana spakowałem wszystkie rzeczy do teczki, ubrałem koszulę, marynarkę, buty, wziąłem czapkę, a do kieszeni cebulę, cukier w kostce, zdjęcie fragmentu gazety z wyróżniającą mnie notatką na dowód i poszedłem, nie czując się na siłach pożegnać Wdowę, która także samo miała noc niespokojną. Pogoda była cudna, błoto pięknie podeschło. Mateja stojąc w oknie prał skarpetki, przed gospodą spali sobie wygodnie Nowaczkowie, opierając głowy o próg. Maciaszek z żoną wesoło siedzieli przed domem. Trawa się zieleniła, ptactwo śpiewało, na twarzy czułem świeży wiew wiatru, a tu taki koniec. Przyglądałem się wszystkiemu bez słowa, pokonując odległość, i nawet nie zauważyłem, że przeszedłem te dwanaście kilometrów, bo nagle ulica zrobiła się brukowana, dookoła pojawiło się pełno mieszkańców, którzy wylegli na ulice, bo dzień był ciepły. Widać było pięknie ubrane kobiety w kolorowych chustkach, rozpiętych waciakach, z podlakierowanymi torebkami. W stronę szkoły wesoło przepychały się przez błoto dzieciaki. Zwolniłem, zapatrzony. Obok przeszli dyskutując dwaj mężczyźni z teczkami z żywej skóry w rękach, kieszenie wypychały im flaszki, jakby szli na czołgi. Z okien spółdzielni spożywczej kraty zdejmowano. Przed sklepem ustawiali się w kolejce dorodni mężczyźni, a każdy, co do jednego, ściskał banknot w czerwonym kolorze. Minąłem spokojnie posterunek MO. Zaraz potem zobaczyłem piękny otynkowany dom z klombem, przed którym stał samochód Wołga, a w nim oczekiwał na zadania uśpiony kierowca. Miałem jeszcze trochę czasu, więc obszedłem urząd dookoła siedem razy, bo to cyfra szczęśliwa, a nawet zrobiłem krzyż. Wybiło wpół i na parterze odnalazłem ozdobne drzwi Osobistości. Całą drogę szykowałem się do tej myśli, że na koniec stanę przed Nim, ale jednak poczułem ciarki i swędzenie, i pocenie, i ledwie opanowałem nogi, żeby nie poniosły mnie do wyjścia. Obiema rękami zagiąłem palec do pukania, rzuciłem okiem w kierunku drzwi wejściowych na niebo i zieleń, aż tu słyszę za sobą kroki. Opanowałem wzruszenie i z rozmachu odważnie zapukałem. Nie było żadnego echa, nikt się nie odezwał ani nawet nie otworzył. Ogarnęła mnie determinacja. A myślę sobie, co tam! Niech tam! Nacisnąłem klamkę i od jednego razu znalazłem się w środku. SKRZEK 839 Na podłodze nadepnąłem na czerwony dywan, dalej stała dwudrzwiowa szafa na wzmocniony zamek ze sztabą, biurko przykryte kryształową płytą, a na nim urzędowy kołonotatnik, aktówka, a nawet teczka-dobówka zamykana na zamek zaszyfrowany, dalej papiery, obie pieczęcie i telefon. Nad wszystkim siedziała w błękitnym garniturze Osobistość w postawie pełnej dostojeństwa i wspierała na dłoniach czoło pomarszczone od pracy i zadań. Nad nią wisiał pod szkłem piękny widok i mężczyzna w garniturze. Pod samym oknem z widokiem na ulicę stał fotel drugi, jednak odwrócony do mnie oparciem. Ktoś na nim usiadł, ale tego, kto by to mógł być, nie widziałem. Tyle tylko, że siedząca postać ostrzy paznokcie pilnikiem tak szybko, że oko tego nie mogło uchwycić. Minęło trochę czasu, zanim Osobistość skończyła myśleć, widocznie o pierwszorzędnych bieżących sprawach, podniosła głowę, skrzyżowała ze mną spojrzenie i poczułem na sobie oczy ze stali, o pełnej przenikliwości, którymi bez żadnej trudności zostałem przenicowany na wylot. Starałem się, jak mogłem, wytrzymać nacisk tego spojrzenia i sprawić wrażenie szczerości, ale była to sprawa niemożliwa. Opuściłem głowę, a kiedy ją za chwilę, naszykowany na najgorsze, podniosłem, w całej twarzy Osobistości zaszła przemiana: uśmiechała się i zza biurka wyciągnęła do mnie rękę. Poczułem nadzieję, że w grę wchodzi jakaś pomyłka, wymieniłem czym prędzej nazwisko i czekałem w bezruchu. — A tak, a tak. — Zupełnie spoza biurka wyszła i potrząsnęła mną z ciepłem. Znowu się uśmiechnęła, odstąpiła krok do tyłu, wysunęła leciutko język, oblizała wąsy, pokręciła głową, przymrużyła oko, podrapała się, coś do siebie zamruczała i cmoknęła. Instynktem poczułem, jakby duszę ze mnie wyłuskiwała. Krótko mówiąc, widać było, że mnie szacuje. Ni stąd, ni zowąd przeprosiła za fatygę, usadziła na krześle i najwidoczniej mając już na mnie pogląd jak najlepszy, szeroko się uśmiechnęła klaszcząc w dłonie. Zza bocznych drzwi zaraz weszła kobieta na wysokim obcasie, niosąc w obu rękach dymiące herbaty, nakryła na dwóch na marszczonym papierze i wyszła. — Uuuuch! Nie odmówicie chyba poczęstunku. Nie umiałem jeszcze słowa przemówić, ale uśmiechnęła się tylko dobrotliwie, jakby wszystko zrozumiała i wszystko o mnie wiedziała, i po cichu dodaje, że jej się podobam, a nawet przypadłem do gustu. — Wyczuwam — mówi — w was w zasadzie coś odpowiedzialnego, jakby na przykład dzieło przynależności, i to po dobrej stronie. Ale jednakże z taką przynależnością to jest ciężka sprawa, bo ona podwójna jest: wewnętrzna, o której mówię, a i zewnętrzna niestety. — Popiła herbatę i następnie, przechodząc do rzeczy, spytała, czym też się zajmuję. Niedokładnie wiedziałem, co się ze mną wyprawia, bo byłem wzruszony po napięciu nerwowym, głos mi uciekł i nie chciał wrócić, a łzy stały w oczach. A jednak się w sobie zebrałem. — Jestem akwiżytorem naszego pisma — mówię i z wdzięczności chlapnąłem herbatę do dna, parząc się dotkliwie w język, czego nawet nie poczułem. Tymczasem Osobistość powiedziała w zamyśleniu: ,14° PROZA - Bardzo dobrze, bardzo dobrze, akwizytor. O ile wiem, nikt w całej okolicy nie może tego o sobie powiedzieć. Myślę, że jest u was rzeczywiście powód do dumy. Tu już łzy jawnie pociekły mi po obliczu, bo jestem człowiek z hartowanego żelaza i krzykiem, strachem czy też inną groźbą nikt ze mną nic nie zwojuje. Ale jak za dobrym słowem, to bym w ogień skoczył. Poniosłem się i mówię skromnie, że za mojej działalności o siedem osób uniosła się prenumerata. Od nowa wyciągnęła się do mnie z ręką, poczułem jakieś ciepło, że chciałoby się do ręki twarz przytulić, jak do przybranego ojca (nawiasem mówiąc, którego nie widziałem na oczy, bo jak mówiłem, dostałem tylko pisemne zawiadomienie o ślubie matki), i ucałować. - Nie trzeba - powiedziała - nie trzeba. Po co zaraz tak. A jak tam u was w ogóle? - Przeszyła mnie spojrzeniem. - Wszystko jak się należy? Czy, że się tak wyrażę, odwrotnie? Jakieś coś, jakieś ploteczki, jakieś w ogóle, bo...? Przytaknąłem pełen radości, że wszystko jest na tak. I znowu mnie do ręki przechyliło, ale się wybroniła. — Chi, chi — zachichotałem nawet nad sobą, że to dziesięć minut temu trząsłem się przed taką rozmową. Chciałem nawet o tym opowiedzieć, żeby sobie odsapnęła od trudnych spraw i problematyki ogólnej, ale na razie powtórzyłem tylko, że żadne coś tam, żadne nic, wszystko jak się należy, a nawet lepiej. Chyba się ucieszyła, bo ręce zatarła, głową parę razy kiwnęła, ale zaraz się zakręciła, zamyśliła ciężko, cmoknęła dziwnie, podrapała za uchem i pyta: - A szczere to aby na pewno? Szczere, co mi mówicie? Zachichotałem, bo zrozumiałem, że żartuje. Ona też się uśmiechnęła, ale zaraz jej ten uśmiech wygasł. Niby słuchała tego, co mówię, ale tak jakby nie słuchała. Głową zakręciła, jakby chciała zaprzeczyć, chociaż nie zaprzeczyła. Aż tu mówi: - Wiecie, jak jest. - Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Szkoda, wielka szkoda. Oj, czuję, że się pogniewamy. Tu już znowu zakręciło mi się w głowie tak, że zląkłem się, żebym czasem rozumu nie postradał. Wysiliłem umysł ze wszystkich sił, o co by tu mogło iść. Wszystko bym powiedział (oczywiście w zgodzie z prawdą), co by chciała, żebym tylko wiedział co. Ale nie wiedziałem. I w takiej sytuacji sam jeden nic nie mogłem zrobić. Panowało zupełne milczenie, tylko za fotelem świszczał pilnik. Aż Osobistość znowu popatrzyła dziwnie i machnęła ręką. - Czyli widzę, że, jak to sobie od początku podejrzewałem, jest u was dobra wola, tyle że taka dobra wola bez uczynków ona martwa jest. — Zmarszczyła brwi i pokiwała głową. - Tak, tak, trzeba zapracować, żeby przejść przez wąską bramę. Bo co my możemy dla was zrobić? Czego sam nie chcesz albo nie umiesz zobaczyć, tego nikt inny za ciebie nie zobaczy. Można cię, owszem, pobudzić, żebyś patrzał, ale zobaczyć musisz sam. Macie teraz jasność? Kiwnąłem kilka razy głową, ale jasności nie miałem. - No to — wyciągnęła do mnie rękę — podnieś się, człowieku, nie gardź tam sam sobą. Do roboty. SKRZEK 841 Podniosłem się i powstałem. Osobistość powstała naprzeciwko. W powietrzu zawisło niedopowiedzenie. Aż Osobistość znowu popatrzyła dziwnie i machnęła ręką-- No dobrze już, dobrze. Jeżeli tak, to tak. - I zagadnęła: - A jak się tam nasz przyjaciel, Kapusto, czuje? Równocześnie ucichł świst pilnika. Z satysfakcją przekazałem jak najlepsze wiadomości. O, to dobrze, to bardzo dobrze. W tej samej chwili fotel pod oknem odwrócił się, zobaczyłem prążkowate spodnie, blond włosy ułożone w fale, regularne rysy i rozpoznałem Dyrektora żwirowni. - A prenumeratę przedłużył? - zagadnął nagle. Zawstydziłem się, ale Dyrektor już był z fotelem odkręcony do okna i uruchamiał obustronny pilnik. Złożyłem wyjaśnienie, że byłem osobiście u Kapusty, jednak spotkałem się z reakcją odmowną. Tym niemniej przyobiecałem podjąć ponowną próbę. - Ależ to zupełnie zbędne - rozchmurzyła się Osobistość. - Nie róbcie sobie kłopotu. Chociaż - zastanowiła się - może jednak rzeczywiście pójdziecie tam, pogadacie. No, jak tak można, żeby człowiek był odcięty od świata, nic tylko żaby i żaby. Trzeba tyle dobrego zrobić dla ludzi, ile trzeba dla nich zrobić. Zaś jeżeli chodzi o wasze podanie o drugi piec, to odniesiemy się do niego jak najbardziej. - Pójdę tam jeszcze dzisiaj jako akwizytor — powiedziałem wzruszony, z pogardą myśląc o ludzkich pogłoskach, że coś się między przyjaciółmi zepsuło. Wylewnie pożegnany, znalazłem się na korytarzu. Tu zakręciło mi się z radości w głowie i zasłabłem na różowy chodnik, ale tylko na chwilę. Kobieta w chuście oblała mnie wodą i tak oto pod wieczór tego samego dnia, żeby nie tracić czasu, piąłem się drogą do siedziby Kapusty. Widoczność panowała słaba z powodu wynurzającej się mgły. Krakało ptactwo, ryczały żaby, rozlegał się żałobny poszum wiatru. W wyglądzie żwirowanej alei prowadzącej do ogrodzenia było o tej porze dnia coś nieprzyjemnego, z drugiej strony nawet niegościnnego. Ale nie dopuszczałem do siebie smutnych myśli. Taką w sobie czułem ochotę, wdzięczność i ulgę, a wyrażało się to w tym, że nogi same mnie niosły, zgodnie z poleceniem, żeby nie tracić czasu, a nawet kawałkami podbiegałem do utraty tchu. Bo tak ciepło, serdecznie i w zaufaniu nikt nigdy do mnie nie mówił ani w cyrku, ani w domu. Śmiałem się nawet do siebie po cichu, że niby swój rozum mam, a tu rano nawet przyszła mi do głowy z głupoty myśl, żeby uciekać, jakby w ogóle było dokąd. Dookoła mlaskało bagno, żaby ryczały coraz mniej żabim głosem, aż stanąłem przed bramą niegościnnie zamkniętą i ozdobioną w pięknie utrzymany, błyszczący kolec. Zadzwoniłem w dzwonek. W odpowiedzi wydobył z siebie ciekawy sygnał w wysokiej tonacji. Na ten dźwięk żywioły się uspokoiły, a ze skrzynki z metalu wydobył się głos i zamilkł. Przedstawiłem się ze zdziwienia, naświetlając swoją funkcję i służbowy charakter wizyty. Po chwili milczenia - widocznie głos się Zastanawiał — zgodnie z przykazem nacisnąłem zamontowaną furtkę, a ta za moim 842 PROZA naciskiem poddała się z brzęczeniem i zatrzasnęła za mną jak automat. Na nowo rozryczały się żaby do wtóru psich odgłosów — ze smutkiem rozpoznałem głosy obu buldogów, nawiasem mówiąc znanych już na wsi z krwiożerczych zapędów od czasu, jak odparły pod przywództwem Czarnego podkop Ninoczki. Zatrząsłem się, znając niemiłe uprzedzenie przedstawicieli tej rasy do mnie. Ale ciągle mi nic nie było, czyli że najwidoczniej były uwiązane. Za topolami koło stawu krążyli robiąc obchód obaj studenci matematyki, ale w ogóle nie zwracali na mnie uwagi. Przeszedłem skromnie, rozglądając się nie więcej, niż było konieczne, i tak dostałem się na werandę. Drzwi wejściowe były otwarte. Teraz nie wiedziałem, gdzie skierować swoje kroki. Błyszczały kolorowe szybki, podłoga, kredensy, bujane fotele, figurynki z gipsu albo i marmuru, kołdry, dywany, aż zapaliło się światło pod sufitem - korytarzem zmierzał sam Kapusto. Powitałem go, ale w odpowiedzi kiwnął tylko głową i nie słuchając ruszył w głąb, w ciemne pokoje, korytarze, wnęki. Bez namysłu udałem się za nim. Coś rozsuwał, jakby drzwi na kółkach. Wciskał przyciski w ścianie, do chwili jak w rozległym pokoju z oknami i widokiem na staw - zapaliła się lampa w kształcie boga miłości, Amora z łukiem, lśniąca chyba od złota i zdobiona czerwonym abażurem. Kiedy światło rozeszło się już po świecznikach, szafach, meblach co najmniej z mahoniu, aż się wzdrygnąłem: na okrągłym stoliku z powyginanymi nogami sterczał ogromny klosz w kształcie kieliszka do wódki z przykrywką. W środku siedział rozparty stwór, który sprawiał odległe wrażenie żaby, ale w rozmiarze niespotykanym. Wytrzeszczyłem oczy i przez głowę przeleciała mi myśl. Oto zwierzę, o którym bajdurzył Ninoczka. Kapusto sycił się moim zdziwieniem, chichotał, tarł ręce, aż łaskawie kiwnął głową w kierunku nakrytego białym futrem fotela. Niby że jakbym chciał, to mogę sobie usiąść, ale wolałem nie, okropnie dręczyło mnie, co robi mieszkaniec kieliszka na stole. Wbiłem w niego oczy ze wszystkich sił, żeby go rozgryźć zgodnie z otrzymaną sugestią i potem móc zreferować. Stwór charakteryzował się pyskiem przytępionym, szerokim, uzbrojonym w kły. W barach miał co najmniej osiemdziesiąt centymetrów. Był cały płowy, z czarnymi i zielonymi wypustkami, chyba dla ozdoby. Oczy miał czerwone jak tygrys, równocześnie, jak to żaba, jednak szerokie jak spodek, do tego obdarzone nieprzyjemnym wyrazem. Rezonatory były wielkości pięści większego weterynarza, który był chłop taki, że jak kiedyś uderzył głową w ścianę, to pęknięcia poszły do sufitu. Kapusto w dalszym ciągu obserwował moje wzruszenie, jakby się napawał, a następnie z uczuciem przedstawił mi stwora jako oryginalnego egipskiego rozpłodowca, czterolatka, który rodowodowe wabi się Hassan. — A Santa Lucia? — zapytałem nie wiadomo dlaczego. - Chi, chi - zachichotał z okrucieństwem. - Zazdrosna, wystawiłem ją za okno. Zżółkła, zmarniała, rzuca się na wszystkich. Nawet - ściszył głos - chciała nas kiedyś zatruć. Ale teraz zamknąć dziób - przerwał i to akurat kiedy już zamierzyłem się, żeby wyjąć z teczki odpowiedni blankiet rocznego zaabonamentowania. Klapnął w dłonie. SKRZEK 843 Z trzaskiem otworzyły się ukryte drzwi i student matematyki, chudy, ale osowiały o wyglądzie mężczyzny, który cierpi ból fizyczny, wniósł na tacy zieloną, średniej wielkości żywą wesołuchę, przytrzymując ją jednym palcem. Tu już zatraciłem się zupełnie, pot wystąpił mi na czoło. Przetarłem oczy, a tymczasem Hassan musiał ją wyczuć od razu, nawet i przez szkło, i widać wiedział, o co tu się rozchodzi, bo zagrał na rezonatorach tak, że pokój napełnił się rykiem, wyrzucił język jak żmija, zasyczał jakby wąż, a potem nagle zawarczał. - Wrzucać? - zagadnął student. Kapusto machnął głową i włączył samoistnie rytmiczną muzykę. Student ostrożnie odchylił pokrywę i wcisnął wesołuchę pod klosz. - Och! - aż jęknąłem ze zdenerwowania. Usłyszałem chichot Kapusty, student dłubał zapałką w uchu, a wesołucha najeżyła się, nastroszyła, zrobiła taką minę, jakby jej się Hassan nie podobał albo coś. Z miejsca odwróciła się tyłem i spojrzała w górę, jakby coś niedobrego przeczuwała, chciała wyleźć, ale zaraz pokazało się, że Hassan nie był taki. Spojrzał się, wyszczerzył zęby. Zeżre ją, pomyślałem ze zgrozą. Ale nie. W jednej chwili naskoczył na nią z młodzieńczym ogniem od tyłu i na naszych oczach, nawet bez całowania, rozpoczął kopulację. Objął ją wpół w pasie, sapał i bulgotał do siebie, chyba z rozkoszy. Na skórze poczułem zimne, a potem gorące dreszcze. Twarz studenta rozjaśniła się przelotnie, podawali sobie z Kapustą jakieś pieniądze, wymawiali: i do 8 na Hassana, 4 do i na wesołuchę. Naraz, widocznie pod koniec, kiedyśmy się pochylili nad kloszem w śmiertelnej ciszy, wesołucha z trzaskiem nie wytrzymała i rozpękła się na kawałki, aż ją rozrzuciło po całym kieliszku. Hassan zawył zawiedziony i popatrzył na nas takim wybałuszonym okiem, że aż się cofnąłem. Zęby nie szkło, na pewno by się na nas rzucił. Kapusto zaklął i mruknął: - Jeszcze jedną zajechał. Co to za bestia zajebista! - Na twarzy był czerwony z zawodu, ale też jakby trochę z Hassana dumny. - Siły odzyskuje - zamruczał. - Chi, chi - zachichotał student i wyciągnął rękę. Kapusto sięgnął do kieszeni i przekazał mu kwotę - tak to niektórym łatwo pieniądze przychodzą. Nie wiedziałem, co o tym myśleć, jednak zebrałem do kupy swoje nerwy i mając w pamięci oficjalny charakter wizyty, trzęsącą się ręką wyciągnąłem blankiety, ale Kapusto machnął tylko ręką na studenta: - Wprowadź następną. - Po czym popatrzył na mnie z nieludzką pychą i wyrzekł: - Krajowe gazety mnie nie interesują. - Jakże to tak można — zapytałem. Wykrzywił się urągliwie i przyznał, że kiedyś hołdując krajowej wiedzy nie zdał egzaminu na kursach rolniczych jedynie dlatego, że na pytanie, jaki nawóz jest najlepszy, odpowiedział zgodnie z koniunkturą „azotan sodu", a profesor wyśmiał go, że zwykły krowiak. - Ale to już minęło, teraz wiem już wszystko - ciągnął Kapusto i czymś podniecony kazał mi iść za sobą. Pogrążyliśmy się w ciemnym korytarzu. Kapusto szedł na czucie, ja za nim. Zakręcił się korytarz raz i drugi, odbiliśmy się niewyraźnie w lustrze, odciągnęli bogate kotary 844 PROZA albo nawet zasłony w zupełnej ciszy. Naraz czuję, zaczynamy opuszczać się w dół po schodkach, chyba jednak do piwnicy, tyle że suchej, wywentylowanej i utrzymanej tak, że lepiej nie można. Na pewno musiało tu być jakieś światło, bo, jak zaznaczałem, dla Kapusty koszta były marginesowe, ale z sobie wiadomych powodów nie włączył nawet najmniejszej lampy. Całość samooświetlenia stanowiła wpadająca poświata, i to nawet nie wiadomo skąd. Naraz coś zaszurało jakby pazurem, błysnęło niby okiem, w dodatku po kostkach przewiał mnie zimny prąd, a w następnej chwili poczułem na łydce jakieś ruchy puszyste. Złapałem się za nogę zaciekawiony, co mnie obłazi, ale nic. Splunąłem trzy razy za siebie, tak żeby Kapusto nie usłyszał i nie obraził się, i z duszą na ramieniu idę dalej. Aż nie myślałem, że Kapusto ma pod sobą taką powierzchnię mieszkalną. Jeszcze raz zakręciliśmy i — przymurowało mnie. Zza załomu wyszła sobie postać młodzieńca niedużego, ale foremnego, o głowie wybitnie rozpłaszczonej, oczach wysadzonych na zewnątrz i jakby nafosforyzowanych. Kolor ciała miał zielonkawy, ubrany był przy tym w marynarkę z cielęcej skóry, dobrze wyprawioną, chyba za granicą, koszulkę z krawatem, a włosy ze starannością przylizane do czaszki rozdzielił pośrodku na przedziałek. Przez ramiona miał przewieszone na krzyż lornetkę i raportówkę. W sumie sprawiał przyjemne wrażenie, jakkolwiek poruszał się klapciato, a miękki zarys brwi świadczył o łagodnym usposobieniu. Coś mi się tak wydawało, jakby Kapusto na jego widok wywrócił do tyłu twarz wykrzywioną w wyraz jakiegoś smutku albo nawet bólu. Natomiast co do młodzieńca, którego nikt do tej pory we wsi nie widział ani nawet słyszał, tylko rozdziawił w uśmiechu wygoloną na gładko twarz i szurnął w ukłonie grubawymi nogami. Pozdrowiłem go uprzejmie, a jak po postąpieniu paru kroków odkręciłem głowę, on tam sobie stał z uśmiechem, a nawet jakby na pewno mrugnął do mnie z porozumieniem. Tyle że już Kapusto zabrzęczał pękiem kluczy, przystanął przed drzwiami wzmocnionymi specjalnie, przekręcił jeden zamek, potem drugi, drzwiami zaskrzypiał i do środka, a ja za nim. Był to pokój, który trudno opisać. Od samego początku, zanim Kapusto podłączył światło, rzucił mi się w oko kurz i złapała za włosy pajęczyna. Dalej zobaczyłem księgi zwalone na podłogę, jakby je kto wywrotką pozrzucał, otwarte albo i nie, bogato ilustrowane, usypane w nierówne kopce, a podchodzące do sufitu. Akurat zapaliła się w dwóch kolorach żabia głowa powieszona jako nowoczesna lampa. Kapusto rozgarniając książki i kichając, doprowadził mnie do stojącego pod ścianą zasłanego zieloną barwą szerokiego łóżka, wyróżniającego się ciekawymi uchwytami z żelaza i skórkowych pasów. Przysiadł na nim, a ja omiatałem spojrzeniem mapę wnętrza żaby w naturalnej koloryzacji, młodziutkie kijanki stojące sobie w dwuszeregu w probówkach na zawalonym biurku, papierzyska i wykresy przyciśnięte starą zżółkła czaszką i bulgocącą za zasłoną w półmroku jakąś nietypową aparaturą. Z czubatego kosza przesypywały się na podłogę zasuszone żabie trupy. - Wszystko się zaczęło wiele lat temu - rozpoczął Kapusto - kiedy to wszedłem do toalety na dworcu w (skreślenie inną ręką) i ogarnął mnie jakiś stan. Nagle, w jednej chwili, nie wiadomo po co wyciąłem kozikiem na ścianie: „Jest mi smutno." SKRZEK 845 — Dlaczego — zapytałem po cichu. — Nie wiem! — wykrzyknął ze straszną pogardą. — Trzydziestu młodych mężczyzn szarpało się za klamkę, a ja utrzymałem się jedną ręką, bo drugą miałem zajętą wycinaniem. Taka to osłabła, skazana na zagładę rasa — roześmiał się i przeszył mnie spojrzeniem. — Wyuzdana, nieprawdomówna, zmowna, pazerna na władzę, zal-koholizowana, bez wyższych porywów, ze złością, nienawiścią, chciwością w sercu. - Wbił mi palce jak obcęgi. - Tak, tak, wydarłem naturze jej tajemnice, posiadłem już wiedzę, czytam w oryginale prace wielkich radzieckich krzyżowników. Poszedłem dalej. Słuchałem jego przechwałek w osłupieniu. Puścił mnie, a był już czas najwyższy. — Nie ma wyjścia ani odwrotu. — Zamachał rękami tak, że zarzuciło nim po łóżku, i zaczął przepowiadać: najpierw jakaś katastrofę i pałającą otchłań, potem renesans niemożliwy, jakąś rasę nową, szczęśliwą, odporną na niebezpieczeństwa, wpływ temperatury i promieniowania. — Stworzę jej idealne warunki, zaspokoję wszystkie wymagania. Hassan już siły zbiera, już się regeneruje, odświeża przez kontakt z naturą - podniósł głos jak fanatyk. — Znaczy się, chodzi o żaby? — zapytałem, bo pod wpływem tego, co słyszałem, rozum mi się skręcał. Wybuchnął szyderczym śmiechem. — Oczywiście że o żaby, bo niby o cóż by innego? Prawda, Smudas? — Walnął nogą w podłogę, pod którą zachrobotało, jakby tartak rozpoczął pracę, załomotało, kichnęło, a potem zaniosło się niemożliwym do wytrzymania piskiem, jakby jakieś coś pod spodem ogarnęła niepohamowana wesołość. Czyli że na dole musiałby się znajdować jeszcze jeden poziom. Kapusto zaśmiewał się długo z towarzyszeniem nieziemskich dźwięków, że uszy pękały. Aż ścichł w sobie z wolna, spojrzał się na mnie czujnie i zamilkł. Walnął nogą i pod podłogą od razu jak ręką uciął. Siedział teraz naprzeciwko mnie na łóżku z wyrazem uderzającej apatii. Zbudziło się we mnie podejrzenie, że mam do czynienia z wariatem. W tym momencie w drzwiach pojawiła się twarz głuchej ciotki. Przywitała się ze mną uprzejmie, pochwaliła Boga i powiedziała: — Paryż na linii. Aż mnie dreszcze przeszły na myśl, że tu dociągnęli linię z Paryża. — W sprawie transportu — dodała ciotka. Już mi wtedy wyraźnie zaświeciła myśl. A więc to tak. Czyli Kapusto niekoniecznie jest obłąkany, jak z nim rozmawia zagranica od tamtej strony. I ucieszyłbym się reasumując w duchu, jaką ciekawą wiadomość będę mógł przekazać. Kapusto jakby wyczuwał nadludzkim wysiłkiem, co mi chodzi po głowie, bo nie zwracając uwagi na ciotkę, raptownie odezwał się w takie słowa: — No to możesz teraz latać i opowiadać, ale uważaj, bo cię jeszcze za głupiego wezmą - zaśmiał się, ale jakby z goryczą. - Doszły mnie słuchy - dodał - że Dyrektor miał się o mnie wyrazić: „wyżej sra, niż dupę ma", a Osobistość, że „wyżej chuja nie podskoczę". Otóż powiedz im ode mnie, człowieku, że podskoczę. 846 PROZA Zmartwiałem i zapewniłem, że chodzi o jakieś straszne nieporozumienie. Osobistość mówiła o nim z przyjaznym szacunkiem, jako o dumie regionu, a pan Dyrektor... Przerwał mi od razu: — Takich panów jak on to ja dwudziestu pięciu palcem w dupie namacam... — Tu już nie wiedziałem, co odpowiedzieć, a on zakołysał tylko głową i zapadł się w siebie. Głucha ciotka wzruszyła ramionami, wyszła i coś gadała, pewnie do słuchawki. W drzwiach stanął student trzymając w ręku świeżą wesołuchę i spojrzał się pytająco: eksperymentować czy nie? Akurat wtedy po korytarzu zatupotały klapciatowate kroki i do środka wsunęła się przylizana na gładko twarz, a wybałuszone oczy popatrzyły ciekawie. Kapusto zwiesił głowę, zakrył twarz rękami, aż nagle przemówił: — Tyle jeszcze pracy, tyle pracy. — I twarz jego przybrała wyraz skupionej udręki. Widocznie nie było to pierwszy raz, bo student w ogóle się nie przejął, cisnął żabą o ścianę i wyszedł. Ja pryncypialnie rozpocząłem wystąpienie w sprawie prenumeraty, ale Kapusto w ogóle nie odpowiadał i beznadziejna to była sprawa, chociaż przekonywałem, a nawet prosiłem z żarem, pasją i logiką. Wbił tylko oko w bulgocącą aparaturę i siedział jak zaczarowany. Pożegnałem się grzecznie i pod wrażeniem wyszedłem na korytarz, myśląc też o krzywdzących podejrzeniach Kapusty, zwróconych przeciwko Osobistości i Dyrektorowi. Jeżeli chodzi o mnie, zebrałem obfity materiał, z drugiej jednak strony nie miałem powodów do radości, bo z zadania nie wywiązałem się chlubnie, a Kapusto prenumeraty jak nie przedłużył, tak nie przedłużył. Wylazłem na parter. Nagle z prawej strony korytarza, zza oszklonych drzwi, nawiasem mówiąc otwartych, pociągnęło upajającym zapachem. Rzuciłem okiem w lewo, w prawo, nic nie słychać. Nawet na pewno bez żadnych nieprzyzwoitych myśli wsadziłem głowę do środka i znów aż mnie zatkało. Z podłogi wytrzeszczał zęby i ślepia dzik, chwała Bogu, że wypchany. Obok niego rozciągały się na podłodze inne skóry, ze ściany wystawały rogi. Chciałem się cofnąć, ale patrzę, zza oparcia kanapy, ustawionej przodem do okna, czyli tyłem do mnie, dymiło się jakby z papierosa. Mało tego, wystawała stamtąd przewieszona przez poręcz nieporośnięta, nawet bez pończochy, goła noga. Wytrzeszczyłem oczy nie wiedząc, jak się zachować. Kółka dymu szły do góry, zaciągnąłem się jednym, aż tu ktoś za mną odchrząknął. Zakręciłem się w miejscu i zdrętwiałem. Z korytarza na niskiej wysokości, nad samą ziemią zaświeciły się oczy zielone z żółtym i wygasły. Jeszcze raz zaświeciły i odwrotnie. Zaszumiało coś po podłodze, zafurkotało, chłodem przewiało jak w piwnicy i cisza, spokój, ciemno. Ale na krótko. Bo zaledwie znękana moja dusza miała chwilę wytchnienia, znowu się oczy zapalają. Tyle że wyżej i czerwone, jakby wilcze, ale psie. Czekam, czy zjawisko nie zniknie - na próżno. Krótko mówiąc, nie było się co oszukiwać. Czarny pies, wielki jak cielak, a słynny niedobrą sławą, z czerwonymi ślepiami siedzi za mną, charkocze, kręci głową. Chciałem wykrzyknąć o pomoc, ale nie mogłem wydobyć głosu. Przyszła na mnie ostatnia chwila. Osłoniłem SKRZEK 847 ręką marynarkę i czekam. Już wiem, że nic nie opowiem, komu potrzeba, wszystko przepadło, uznanie przyszło za późno. Naskoczył na mnie całkiem. Oczy zamknąłem, nic się nie dzieje. Otwieram - żadnej zmiany. Czarny paszczę przysunął bliżej, oddech miał przyjemny, pachnący gotowaną cielęciną z marchewką. Dyszy, ale nie zagryza, zagląda w oczy, ale nic. Naraz rozwarł szeroko paszczę, ciarki zaczęły mi chodzić po ciele. Wywalił jęzor, chlapnął mnie jakby dla smaku, ale" się waha. Jezu!, pomyślałem, a może znalazł się jeden na świecie, co widocznie o niczym nie wie. A nuż ujdę cało... Powieki zapiekły od łez i... raz matka rodziła, przytuliłem się do niego z twarzą. Teraz czuję, że jemu sierść się jeży ze zdziwienia, pewno zdębiał, bo naraz stoimy objęci, już coraz mniej jak wrogowie, a bardziej jak jacy bracia - zamknął paszczę, pewnie myśli, jak się zachować. Aż tu słyszymy okrzyk kobiecym głosem: — Rogalik! — Czarny spojrzał się na mnie jakby chciał coś powiedzieć, ale nie, zakręcił się w miejscu i już go nie było. Na chwiejnych nogach zaskoczone moje ciało doszło do drzwi. Zamknąłem je za sobą. Ze wszystkich stron otoczyło mnie ryczenie żab. Przyuważyłem drugiego studenta matematyki, niedużego, grubego, który miał na uszach słuchawki wojskowego radiotelegrafisty — chyba po to, by nie ogłuchnąć, i wiózł na taczkach ogromny kocioł. Wyczułem spod pokrywy zapach szpinaku oraz z całą. pewnością rozgotowanego mięsa. Prawdopodobnie z wieprza. Równocześnie w domu rozległ się gong na kolację, widocznie dla żab, bo w bagnisku jakby się woda zagotowała, a student odsłonił pokrywę, zanurzył chochlę i siał jedzeniem po stawie. Gadzina kłębiła się tratując, pchając jeden przez drugiego i wyrywając sobie najlepsze kawałki. Tego już było dla mnie za wiele. Puściłem się przed siebie, obmyślając po drodze, jakim sposobem opowiedzieć to, co widziałem gołym okiem, ale tak, żeby się nie sprawdziła przepowiednia Kapusty i żeby mnie za jakiego wariata nie wzięli. Na razie byłem jednak od tego zwolniony, bo minął dzień, potem drugi, potem tydzień, a nie dostawałem zaproszenia do gminy, jakby o mnie zapomniała Osobistość albo co? Tyle że pogadałem z sołtysem ogólnikowo, w krótkich słowach o żabach i Francji. Nic po sobie nie dał poznać, zwłaszcza że rozmawialiśmy pod wieczór, może mu się oczy zaświeciły, a może nawet i to nie. Zrobił notatkę i on z kolei przebąknął ogólnikowo, że Kapusto nie zaprosił tradycyjnie Osobistości, a okazja była, bo wnuczek Osobistości obchodził imieniny, zaś Kapusto na własnych rękach trzymał go do chrztu, a nawet wywiózł samochodem za granicę. Równocześnie zaczęło się koło mnie coś złego, mianowicie cała siódemka, jak jeden, zerwała z prenumeratą. Mało tego — z manifestacją kupowali zbiorowo w sąsiedniej wiosce w kiosku. Przedkładałem, dopraszałem się, zachodziłem w głowę i nic. Żadnego tłumaczenia, nadziei ni pociechy. Sołtys wystąpił z sugestią, że to Kapusto ryje pode mną, mianowicie miał się publicznie sformułować, że ja krążę, wpycham, a tłukę mu się po terenie, psy naszczekują, przez co żaby roztrzęsione i kijanki narodziły się z wrodzoną wadą serca. Wyznał mi też szeptem w tajemnicy, że Kapusto na moje stanowisko wytypował Flaszkę. Zaskoczyło mnie to dosyć, 848 PROZA ponieważ Flaszka, dziewczyna, owszem, energiczna, z prezencją, wysoka nad podziw i hoża, już w wieku lat osiemnastu absolwentka szkoły podstawowej, nie miała nic do niego, natomiast była, jak wiedziałem, siostrzenicą Dyrektora, za którego pełną wiedzą działałem po linii. Jednak sołtys uspokajał, że Dyrektor sam jest niespokojny, nie wie, o co tu idzie, ale tak czy inaczej skrzywdzić mnie nie da. A tymczasem całej wsi wiodło się kiepsko i kiełbasiło. Najpierw Konopkowa ścisnęła pasem nowo narodzone dziecko, przyciskając do kamienia, ażeby się dobrze chowało, a tu zamiast żeby tak, to dziecko zmarło. Potem znowu kowal, co to był owszem, można powiedzieć, człowiek mrukliwy, ale spokojny i dobry rzemieślnik. Żył na uboczu z żoną, dopóki nie zmarła, potem z córką, dopóki nie uciekła. Z syna dużego pożytku nie było, bo mu Bóg odjął chodzenie, odkąd kowal nakrył go na gorącym uczynku kopulacji z kobyłką, którą sam obdarzał uczuciem. Synowi dostało się jak w średniowieczu, a kobyłkę Kowal z zazdrości udusił. Od którego to momentu przezwano go Otello, krótko mówiąc, żył sobie spokojnie na uboczu, aż tu nagle, ni stąd, ni zowąd, Rysiek Biczownik i Mateja przyuważyli go w sianie z pastuszkiem, na dodatek obaj goli. Od tego czasu ludzie coraz częściej pogadywali o Złym Oku. Toteż kiedy zasłabły cztery kozy Wojtaszkowej, ta już nie wzywała weterynarza, od razu wykopała na własną rękę niedawno zmarłe zwłoki, przerzuciła wnętrzności z nieboszczyka do kozy i na odwrót, przegoniła nad nimi całe stado, po czym zwłoki spalono, popiół wrzucono do wody i napoiła nią stado. Opinia czekała, co z tego będzie. Trochę pomogło, ale jednak dwie kozy zdechły i trzeba je było sprzedać do miasta na mięso. Zdaniem większości dlatego, że za późno zaczęto kurację. Przepytywano i zasięgano porady u Wdowy, ale ona nie chciała zająć stanowiska i chociaż miała poważne osiągnięcia w dziedzinie zamawiania, zachowywała się neutralistycznie. Chyba dlatego że piastowała stanowisko w gospodzie i obawiała się zdradzić z nieracjonalizmu. Podejrzenia padały różne. Gadano tak i inaczej. Społeczność podzieliła się na stronnictwa i zapanowała huśtawka nastrojów. Trochę jakby łączono wszystko z Kapustową, psem i żabami, ale nie do końca. Mateja kierował poszlaki na pozagrobowego i popluwał patrząc na las, gdzie po raz ostatni widziano karczmarza znikającego pod eskortą, który miał twarz całą siną z powodu karnacji, i od dawna po cichu podejrzewano go o strzygostwo. Otrzymałem na ten temat dopływ informacji, jak odwiedzałem Pokraczniaka, który bezpowrotnie zapędził się do gospody. Akurat sołtys, co to ze służbowego obowiązku zameldował o wszystkim na górze, zdawał sprawę z rozmowy. Na wszystkie przebąki o złym oku Pokraczniaka, Kapustowej czy Pozagrobowego Osobistość miała się tylko bez żadnej troski roześmiać,! to tak, że się nie mogła uspokoić, a jak się uspokoiła, orzekła, że takie poglądy, to jak byśmy tkwili w klasie przedwojennego gimnazjum, jeżeli chodzi o liberalizm, rozwój umysłowy i reformy. I dodała, że to coś dla inkwizycji. Jeszcze ostrzej odniósł się do tych trendów Dyrektor, ponieważ, jak powiedział, problem czarownictwa w naszym kraju został SKRZEK 849 ze w zasadzie już dawno, bo zaraz po wyzwoleniu i reformie, rozwiązany, mało ostatecznie i całkowicie, ale nawet definitywnie. Sołtys opowiadał o tym szeroko, po czym, zwracając się do Pokraczniaka, który od dawna nie wychodził, tylko korzystał w kącie pod barem z gościnności Wdowy (nawiasem mówiąc, na zewnątrz czekano na niego z kamieniami), dopowiedział: - Tak, tak, macie szczęście, że czasy się zmieniły. Jakby tak jeszcze parę lat temu, toby się wami zajęła informacja. — Inkwizycja — powiedziałem. — A co ma do tego inkwizycja? - podrapał się sołtys. Swoją drogą z uznaniem myślałem, jaki to człowiek był z Osobistości, jak odkładał na bok prywatę i osobiste niesnaski, kwasy i jady. No bo przecież, gdyby był zwykłym człowiekiem, łatwo mógł obrócić przeciwko Kapuście potęgę przesądu, a tak ukrócił całą sprawę w zarodku. Gdzieś tak w miesiąc potem Maciaszkową Pan Bóg opatrzył dzieckiem. Nie było w tym nic takiego, gdyby nie to, że oboje rodzice zdrowi, nabici, rumiani ponad miarę, a tu świeże dziecko schnie. Wszystkich dręczyły ponure myśli i uzasadnione podejrzenia. Aż dopiero raz, kiedy przemawiałem do Pokraczniaka w gospodzie, wbiega Mateja i relacjonuje, co i jak. Otóż Maciaszkową powróciła wieczorem do chałupy, jakby nic, a tu na kołysce kotka czarna siedzi, oczami błyska, językiem się oblizuje, a nad nią ogon sterczący jak dyszel. Maciaszkową wzięła po cichu fajerkę, nic nie dając po sobie poznać, chociaż ręce się jej trzęsły, a oddech opuścił, puściła w kotkę, utrafiając w lewą nogę przednią. W odpowiedzi tamta przez zęby zasyczała, zwinęła się na trzech nogach ocalałych, na podłogę hycła i na oczach Maciaszkowej przestała być widoczna. Wróciłem do domu pogrążony w roztargnieniu i zadumie, aż tu koło południa przylatuje Mateja. Blady i bez tchu, opisuje sedno rzeczy. Kiedy ja zaspałem, przez wieś przejechał mercedes, wysiadła Kapustową, za nią Czarny, weszła do gospody, a pies nie tylko został, ale tak patrzył się po ludziach, że tylko popluwali przez lewe ramię. Sam Mateja spróbował się przeżegnać, jednak ledwie dotknął ręką czoła, tamten wyszczerzył kły i tak łypnął, że mu władzę w palcach odjęło. Tak więc wszyscy patrzyli na niego, on na nich i nie wierzyli własnym oczom, aż tu Kapustową wychodzi, wsiada do samochodu, pies za nią, kurz się wzbił, a jak opadł, to już ich nie było. Zapytałem uprzejmie, co takiego Kapustową kupiła. Mateja ze złości wykrzywił się, bo sprawa nie polegała na tym, tylko na czym innym. Kapustową utykała na przednią lewą nogę. — No i co? - zapytałem. — No i to — odparł Mateja — znaczy się, tak jak kotka. — No i co? — No i to, że ludziom zaczęła spadać łuska z oczu. Rzeczywiście z miejsca zdjęto podejrzenia z Pozagrobowego i zrehabilitowano Pokraczniaka, tak że zaraz poleciał do domu. Słowem w jego sprawie przynajmniej wszystko się wyjaśniło harmonijnie. 850 PROZA Ale od tego czasu to już po wsi poszły szmery, że ho, ho! Na dodatek dziecku Maciaszkowej rzeczywiście się z miejsca polepszyło, jak ręką odjął. Na gospodzie pojawiły się napisy farbą, jak na przykład: „Ryby, grzyby, pszenica, czarownica Kapuścica!", wykonane ochotniczo po nocy przez dzieci, które do tej pory nie zdradzały się z umiejętnością pisania, a teraz, mało tego, stały i odliczały: „Jest tu taki między nami, co handluje ropuchami!" Osobiście powstrzymywałem się przed pochopnymi ocenami. Moja Wdowa ni stąd, ni zowąd zgodziła się zamawiać chrapliwym głosem. Na razie najbardziej ulegający panice zaczęli stosować zioła obronne metodą zawieszania, patrzenia, wąchania, podkurzania, dotykania, przykładania, noszenia, kąpania, smarowania, okadzania, nacierania i żucia. Gdzieś w tym samym czasie z przebąków sołtysa wynikało, że Kapusto odmówił Dyrektorowi pożyczki, a niedługo potem wzburzenia dopełnił Rysiek Biczownik przyznając się, że podczas ostatniego tańca świętego Wita niebo się nad nim otworzyło i ujrzał Pana Boga, jak żywego, pod postacią siwego mężczyzny z brodą, który w pełnej dyskrecji pokazał palcem na posiadłość Kapusty, zmarszczył brwi i pokręcił głową, i splunął za siebie. Wobec wzburzenia społeczności, za radą sołtysa, wyszła następna delegacja do Osobistości, która rozłożyła ręce, ciągle zachowując obiektywizm i pijąc herbatę. Po czym oświadczyła, że we Francji za jedną ropuchę trzymaną w domu spalono barona. I dodała ze smutkiem, że są to prymitywne wierzenia wynikające z opacznych wyobrażeń ludzi o jej własnej naturze i otaczającej przyrodzie, żeby wspomnieć o wielu nie wyjaśnionych faktach, takich jak Loch Ness, kosmici albo trójkąt na Bermudach. Na koniec poradziła zwrócić się do proboszcza. Jak się okazało, proboszcz już wcześniej skonsultował się do biskupa, ale tamten okazał się lojalny, jak przeważająca większość hierarchii kościelnej, i oświadczył, że żadne czary w tej chwili nie są potrzebne, nawet jakby były, a co dopiero, jak ich nie ma. Wydawało się, że już rzeczywiście ani, ani, nic się zrobić nie da i wszystko się po kościach rozejdzie, ale akurat potem znany wolnomyśliciel i oryginał, starszy Nowaczek, który posuwał się zawsze po wsi tyłem, mył się piaskiem, a wycierał błotem, odwiedził z bratem Maciaszka i po skosztowaniu jego najnowszego koktajlu podjął na znak przekory w upojeniu decyzję obcięcia sobie kołtuna. I od razu oślepł. Było to tym groźniejsze, że jego brat nic sobie nie obciął i też oślepł. Wtedy społeczność zdecydowała się na ostateczną kontrol. Wyjęto deskę z odpowiedniej trumny, w której znajdowała się dziura po sęku, i w czasie procesji na Boże Ciało obserwowano z ukrycia przez dziurę idących, co jest wedle Wdowy dla rozpoznania czarownicy stuprocentowym chwytem. Kapustowa na procesji się nie zjawiła, co zdaniem większości niczego nie dowodziło, a nawet przeciwnie, bo nie rozpoznano jej i nie zdemaskowano tylko dlatego, że nie przyszła. Co gorsza, ze mną samym coś się zaczęło wyprawiać. Dawniej, jak się patrzyłem, to wystarczyło mnie na coś krótko rzucić okiem, żeby zobaczyć to, co mi akurat było SKRZEK 851 potrzebne. Teraz sen mi odchodził, a nawet w czasie dnia prześladował mnie szyderczy śmiech Kapusty i męczyło, co to za jeden jest ten klapciatowaty młodzieniec, a zwłaszcza Smudas spod podłogi. W tych niespokojnych czasach opowiadałem Pokraczniakowi swoją ulubioną opowieść o wizycie u Osobistości. A kiedy tak rozmawialiśmy, przyleciał Rysiek Biczownik z nowym meldunkiem i niedługo potem rozniosło się, że drogą od tyłu zajechał do ojca z wizytą Kapusto Młody, pracownik naukowy, samochodem Zastawa. Trzeba się tu cofnąć w czasie. Kapusto Młody był człowiek, co to wyszedł na ludzi i nauczał za granicą, twardy i bezwzględnie postępowy. W młodym wieku jako chłopiec wyrzucał ojcu sektor prywatny, a nawet podobno kupił w PKO za ojcowskie dewizy DDT i rozpylił w goździkami. Dlatego też wysłano go na studia, gdzie zaraz został człowiekiem nauki i wyrósł z lewactwa. Maciaszek przeglądał nawet jego pracę, którą tamten zapomniał kiedyś w teczce w gospodzie. A nosiła ona tytuł: Neokantyęm a neokolonidi^m. Obecnie sołtys zachodził w głowę, w jakim to celu Kapusto Młody przybywa. Tego wieczoru zasnąłem, ale coś mnie przebudziło. Jak myślę — księżyc. Przekręciłem się na jedną stronę, na drugą, za ścianą Wdowa jęczała dwoma głosami i szurała się po łóżku. Wyszedłem przed dom. Noc była spokojna, ziemia ostygła po upale, pod gospodą spali sobie pijani, a na ich twarzach spały muchy. Od strony Wojtaszkowej dobiegały jakieś pomruki. Korzystając z wolnego czasu okadzano krowy święconym zielem, nacierano rogi dziegciem i poświęconym czosnkiem i przeganiano żywiznę przez siekierę, młot i sierp. Kowal otaczał właśnie stajnię kredowymi liniami, co miało odganiać nie tylko czarownice, strzygi, topielice, dziwożony i mamony, ale nawet zachodnie trolle z RFN-u i koboldy ze Szwecji. Noc była ciepła, rosy niedużo, księżyc stał niewysoko. Kawałek dalej ominąłem ociemniałych braci Nowaczków. Leczyli się obrywając zębami miętę z nie wyrwanego krzaka, ale, przynajmniej początkowo, kuracja nie przynosiła efektów. Dziadek Mateja, odwrócony tyłem, malował pędzlem po płocie na czerwono: „Strzeż się ciąży, strzygoń krąży." Nie wiadomo jak i dlaczego, chyba żeby coś mnie gnało, znalazłem się nie zauważony przed bramą Kapusty. Było cicho, tak że poczułem się niesamowicie. Nawet psy nie szczekały, pewno spały sobie gdzieś na uwięzi. Od strony czworaka znad stawu dolatywał tęskny śpiew studentów matematyki: „Sławnoje morie — swiaszcziennyj Bajkał." Pokusiło mnie oprzeć się o furtkę i zajrzeć do środka, aż tu ona odchyliła się z zachętą. Zadrżałem — jeszcze ja jak ja, ale do środka mógł się dostać jakiś fanatyczny element. Żywiłem nie skrywany żal do Kapusty, że ryje pode mną w pracy. Jednak trzeba być człowiekiem, pomyślałem. Pójdę, powiem, ostrzegę. Podsunąłem się w stronę dworku. Z odległości przez otwarte okno lewego skrzydła posłyszałem rechot Kapusty i od razu zawtórował mu nieznajomy głos kobiecy. Bez woli Wiekuistego włos nie spadnie — upewniłem się i ruszyłem przed siebie. Żwir chrzęścił, ale jednak nie za bardzo, tyle 85* PROZA że po prawej, w łopianach, jakby coś zabulgotało, zaskrzeczało, a nawet zapiszczało, coś jakby u Kapusty pod podłogą. Potem zapaliło się na żółtozielono między bratkami, tyle że zaraz zgasło i nie mógłbym przysiąc — może nawet kroki klapciaste zachrzęścily, ale nie na pewno. Podszedłem od strony głosów. Okno było usytuowane wysoko, ale wdrapałem się po drewnianej ławce i najwolniej, jak to jest możliwe, zacząłem wychylać zza doniczki z kaktusem, aż pojawiła się możliwość zapuszczenia żurawia do środka. Wyschnięta łodyga zaskrzypiała, ale wszystko zagłuszała wesoła rozmowa i śpiew studentów: „Dołgo ja tiażkije cepi nosił, dołgo skitałsia w górach Akutaja." To był akurat ten sam pokój, w którym widziałem gołą nogę, ze zwierzętami na ścianach. Z podłogi w dalszym ciągu szczerzył się dzik, na nim stał fotel, a na fotelu Kapusto Stary. Aż mnie dreszcz przeszedł, taki był odmieniony: czerwony na twarzy, rozchełstany, bez dbałości o formy, chichotał, drapał się po brzuchu, okrążony flaszkami trójkątnymi, podłużnymi, kwadratowymi, oklejonymi etykietami po nic nie mówiącej recepturze. Po jego lewej stronie zasiadł wspomniany powyżej syn, czyli Kapusto Młody. Przyjemnie było na nim oko położyć, taki był dorodny, kwitnący zdrowiem, z piękną rumianą cerą. Policzki mu lekuchno opadły, a przy poruszeniu kołysały jak dwa kotlety, oczy zaś ginęły w nich bez śladu. Do tego ubrany był z igły i miał dryg wielkoświatowy. Obok na kanapie siedziała z całą chyba pewnością żona, czarnula nieduża, ale dobrze nabita, o oczach marzących jak dwa jeziora, i drobnym wąsie nad górną wargą. Była wzrostu siedzącego psa, jednak z powodu pięknych, nieproporcjonalnych do reszty balonów, opadających aż na brzuch, przypominała jednak raczej kangura. Akurat Kapusto Starszy pchał się do niej z ruchomym stolikiem z rżniętego kryształu wykończonego srebrem, na którym leżały w nieładzie szynka, polędwica w płatach z chrzanem, balerony, salcesony — kolorowy i czarny, przybrane korniszonem, nawet bez pieczywa czy masełka, a wszystko wilgotne i różowiutkie, i z zapachem, że aż się w głowie kręciło. Rozglądałem się, na ile pozwalała doniczka, za żoną gospodarza, aż tu ona sama weszła w pole widzenia. Była ubrana skromnie, po domowemu, w robocze spodenki z zachodnią naklejką, o typie szortów, postrzępione i obcięte powyżej ud przy samym punkcie i koszulę tak cienką, że się wszystko odznaczało. Skórę na twarzy miała tak samo jak na nogach z atłasu, spojrzenie czyste, usta czerwone, nie do końca zamknięte, aż się paliły — wszystko otaczały włosy jak żyto. Usiadła sobie wygodnie, rozstawiając nogi i rozpinając nawet dla wygody górny guzik spodenek. Na nogach miała czarne, jakby męskie obuwie na obcasie i żółtą skarpetę po kolano. Obrzuciłem to wszystko okiem w jedną chwilę i poczułem, że na widok takiego piękna blednę, zastygam, serce zaczyna uderzać, kłuje w dole brzucha, ślina wysycha, żołądek się kurczy. Postałem tak niemy, na wiotkich jak trzcina nogach. Prawdę powiedziawszy, nie miałem nigdy doświadczenia z kobiecymi sprawami poza jednym razem, kiedy to zgwałcił mnie w cyrku asystent od tresera lwów. Ale nie było w tym żadnego uczucia ani przyjemności. Zresztą był to starszy człowiek i zaraz mnie SKRZEK 853 porzucił. Kapustowa przez ten czas zaczęła z ożywieniem zwijać cieniutkiego skręta, podsypując coś z kapciucha. „Sławnyj mój parus — kaftan durowatyj" — wyciągali studenci, a ja patrzyłem na nią myśląc o tych głupotach, że gdzieżby to ona wyssała dziecko Maciaszkowej, jakby taka kobieta nie mogła mieć jakiegoś lepszego. Tymczasem zapaliła, zaciągnęła się ze świstem, ze wszystkich sił zatrzymując sztacha w sobie. Nagle bez powodu na jej ustach wy kwitł uśmiech i podała sztach Kapuście Młodemu, który, jak przyuważyłem, z wyrazem dzikiej lubieżności włożył go do ust i, ciągle nie mogąc od niej oczu oderwać, zadymił i oddał jej z powrotem. Pokręciła głową, jakby zrobił coś złego, i podała synowej. Za to ta to już boczyła się, chichotała, wykręcała na kanapie, drygała nogą, aż kiedy mąż chciał jej odebrać, zadymiła jak komin. Jedyny pet krążył między nimi, jakby nie można było przy ich pieniądzach więcej skręcić. Kapusto Młody po każdym sztachu wykręcał głowę, wypuszczał kłąb i jęczał: „Oj tato, tato!" albo: „Że też tato...", albo: „Jakże to tak, tato...". A jego żona nic, tylko krztusiła się i chichotała. Stary Kapusto, co popalił, to popił, co podrapał się po piersiach, to zdjął buty, co rozpiął najwyższy guzik spodni, to rozparł się i zachowywał jak jakieś widmo z czasów rzymskich. Co popatrzył na syna, to się śmiał, drapał i śmiał, ale syn nie przywiązywał wagi, tylko przysunął się do macochy i patrząc na nią nieprzyzwoitym okiem opowiadał szeroko, jak jedzie do Afryki kontynuować trzyletnią naukową pracę na taki temat - tu popatrzył na ojca z gryzącym lekceważeniem, że tato, co to niby ma łeb, długo by myślał, a nie wymyśli, studenci zaśpiewali: „Chlebom kormili kriestianki mienia" - a tytuł pracy brzmiał: Wpływ klimatu na efektywność i optymalizację problemów decyzyjnych w Ugandzie. Kapustowa skręciła drugiego skręta, a Kapusto Młody odzywał się coraz swawolniej i bez szacunku: — Tato myśli, że tato jest mądry, bo tato złapał dojście do żab. A ciekawa rzecz, czy tato by wymyślił taki numer, jak wpływ klimatu. — Zerknął na macochę, ale widząc, że ona nic, dodał: - Tato jest, przepraszam, ale prymityw. — Znowu zerknął, poczerwieniał z wrażenia. Napuszył się i jednym ruchem rozpiął krawat. Stary Kapusto zarechotał, a następnie uniósł swoją lewą stronę i zacharczał w kierunku syna urągliwie odbytnicą ze słowami: — Daj ci, Boże, żebyś na starość takim głosem chleba prosił. — Potem uniósł się, poprawił z drugiej rury i dodał: — Żeby nie ten dech, toby człowiek zdechł. — Kapusto Młody nadął się, ale synowa wybuchnęła śmiechem tak dzikim i widać było, że zaraźliwym, bo reszta zebranych w pokoju zaczęła chichotać do wtóru jak echo. A nawet samą Kapustowa tak śmiech zatrząsł, że zamachnęła się ręką z petem, a ten zatoczył łuk i z sykiem wylądował za oknem na mnie. Było nie było, podniosłem go do ust. Patrzę, a tu Kapusto Młody zapamiętał się i na oczach macochę od tyłu po plecach drapie. Zdrętwiałem. Jakby było mało, Kapusto Stary zniknął z pola widzenia, doleciał mnie jedynie jego głos poprzedzony rechotem, który brzmiał: — Hę, hę, niezły towar, co? Chciałbyś sobie na niej, gnoju, potentegować. — Na co żona jego rodzonego syna złapała się za głowę, zamachała rękami jak wiatrak, przegięła się do tyłu i uformowała, nawiasem mówiąc, po amatorsku mostek. 854 PROZA Już się bałem, że dojdzie do jakiejś obrazy. Zamiast tego zaszumiała firanka, w jedną chwilę zostałem odgrodzony, tak że może tylko kątem oka przez boczną szparkę mógłbym coś zobaczyć, na razie jednak zaciągnąłem się tak, że pet zaparzył mnie w palce, ale go nie wypuściłem. Znienacka ściana zrobiła krok do przodu, a śpiew studentów zaszedł mnie od tyłu. Jednocześnie zabłysło mi w głowie, zaszumiało i cała posiadłość zaczęła dygotać i bić zgodnie z sercem. Znowu doszedł mnie chichot Kapusty oraz jego zwrot: — Ta twoja to ma taką, że jakbym tam wpadł, tobym trzy dni szukał wyjścia. — Nie mogłem się zorientować, czego to dotyczy, zwłaszcza że usłyszałem płacz Kapusty Młodego, który widocznie się zawstydził swojego zachowania. — Lepiej późno niż wcale — i szlochał teraz rytmicznie: — O Jezu, o Jezu, ojojoj! Ostatnim wysiłkiem wbiłem głowę we framugę, usiłując coś podejrzeć, ale zobaczyłem jedynie samym końcem oka, że stary Kapusto jest bez koszuli, a w ręku trzyma nie wiadomo dlaczego linijkę. Równocześnie głos syna wykrzykiwał z płaczem: — Co tato myśli, że tato ma do czynienia z wsiowym chamem? Niech tato mierzy dokładnie do kreski. Zaciągnąłem się po raz ostatni, ziemia zadygotała pode mną, złapałem się za doniczkę i wywróciłem razem z nią, bo całe lewe skrzydło siedziby zwaliło się na mnie, chociaż stało dalej. Kiedy się nad tym zastanawiałem, Kapusto Młody krzyczał coś na ludową republikę Konga, gdzie Murzynki są tak twarde, że trzeba je trzymać w occie, i prosił się ojca o pożyczenie baniaka. Nade mną zobaczyłem gwiazdy, aż tu bezkresne niebo zniknęło, jakby zasłonięte czarną chmurą. Patrzę, Czarny stoi nade mną. Opuścił się na tylne łapy i powiedział: - Teraz nie ma dużo czasu, ale musimy się spotkać i pogadać jak swój ze swoim. Dalszego ciągu wieczoru nie pamiętam w kolejności. Prawdopodobnie zasiadłem w gospodzie z sołtysem. Chciałem w odruchu pogładzić go, a nawet połączyć się z nim w pocałunku, jednak okazało się, że sołtys jest w biustonoszu, potem odrzuciło mnie do tyłu i nagle zamrugało wyłupiaste oko na całą ścianę, niby Hassana, jednak nie na pewno. Może na przykład niespotykanego szczura? Zresztą zaraz zobaczyłem psa białego, kudłatego, jak goni po gospodzie Czarnego. Dogonił go pod ścianą i skopulował, aż tu pysk białego zmienia się przed oczami na grubą twarz w kwadratowych kolorach, wyszczerzonych w uśmiechu zębach, spomiędzy którego cygaro dymiło mi się w same oczy. Na pytanie, kim jest twarz, ona odrzekła: - Jestem twarzą obywatela amerykańskiego, Rockefellera, który zrobił majątek sposobem. - Po czym uniosła się pod sufit, zanim zdążyłem postawić jej zasadnicze pytanie. Tym bardziej że czarny pies zaczął skowyczeć i już jestem w wytwornym piętrowym budynku, może nawet w komitecie, a Kapustowa unosi się nade mną w powietrzu, ubrana w stare spodnie. Pobiegłem za nią korytarzem, aż tu odwróciła się, zawisła nade mną. Z twarzy wysunęły się jej zęby jak sztylety i przybrała wyraz taki, jakby chciała mnie ugryźć, ale ni stąd, ni zowąd coś huknęło, błysnęło. Kapustowa rozejrzała się niespokojnie i wypłynęła przez okno. Wystawiłem głowę za nią, ale dookoła zaświszczały pociski. Odpowiedziałem okrzykiem: — Urra...! — i ku mojemu SKRZEK 855 zdumieniu okazało się, że leżę w łóżku, w oczy świeci mi księżyc, w drzwiach stoi Wdowa w nocnej koszuli, a spoza niej wychyla się rozmemłana twarz Maciaszka. Co było dalej, trudno mi powiedzieć, ponieważ byłem chory i niechory. Akurat rozpadał się deszcz, a ja leżałem i piłem mleko i niemleko. Zwłaszcza że nie miałem po co wstawać, bo przy moim silnym poceniu w dzień deszczowy nie mógłbym podjąć żadnej pracy papierkowej na parapecie, boby mnie zawiało. Równocześnie ogarnęła mnie ciekawa tęsknota! Leżałem jak nieżywy ze wzrokiem w atlasie. Wyszukałem na nim przeróżne Konga, jakieś oceany, dalekie morza czy nawet łańcuchy górskie. Nosiło mnie po łóżku tak, że miejsca sobie nie mogłem odnaleźć. Nawet Pokraczniak coś wyczuwał. Za oknami padało, a ja pogrążałem się w nienaturalnych myślach nie wiadomo o czym, na przykład o wspaniałym, nie znanym nam życiu. Doszło do tego, że wstałem, udałem się do gminy, a nawet specjalnie nabyłem herbatę z Chin, Indii czy nawet z Cejlonu, zmieszałem, zaparzyłem i wąchałem. Nic nie pomagało. Ku mojemu zdziwieniu, ni stąd, ni zowąd zacząłem sobie różne rzeczy wyobrażać, a także coś mnie pchało bezwiednie pod siedzibę Kapusty, a zwłaszcza pod pamiętne okno. Ale kiedy przestało padać i wyszedłem na dobre przed dom, zobaczyłem brodzącego bociana, jak wiadomo, nie może być gorszego znaku, jeśli idzie o nie odbytą podróż, a nawet bliski wyjazd. Następnego dnia zobaczyłem dwa bociany, pod wieczór sześć, krótko mówiąc, w ciągu kilku dni pojawiła się plaga, która przybrała formę bociana. Kiedy sięgam okiem wstecz, owszem, kręciło się zawsze parę sztuk, ale najwidoczniej rozniosło się pomiędzy nimi o żabowisku i te kilka sztuk sprowadziło sobie inne, chyba z głębi kraju czy co? Kapusto odpowiedział psami, kołatkami i studentami uzbrojonymi w kije. Walka była piękna, chociaż nierówna, ponieważ bociany były w większości. Natomiast życie codzienne wsi zmieniło się w istny czyściec. Do rechotu podenerwowanych żab dołączył klekot, bicie skrzydłami, w powietrzu latało pierze, pchając się do nozdrzy i atakując płuca. Kapusto wystąpił o pozwolenie na odstrzał bociana, motywując to wyjątkową sytuacją, ale ze względu na specyficzną pozycję tego ptaka uzyskał jedynie od niezmiennie życzliwie nastawionej Osobistości pozwolenie na odstrzelenie czapli siwej, która była już w okolicy odstrzelona. Bezkarne bociany zaatakowały ze wszystkich stron bez ogródek w ilości kilkuset sztuk. Kapusto przypuścił kontratak gazem łzawiącym. Bociany wycofały się, ale nie za daleko, tylko do środka wsi, co pogorszyło sytuację ogólną. Ptactwo miało podpuchnięte powieki, zaczerwienione oczy, waliło w szyby w poszukiwaniu paszy i dźgało na oślep dziobami, w co popadnie. Jedno wygłodniałe stado złożone z najgorszego elementu zaatakowało drób, nie patrząc, że to też ptactwo, chociaż może nie tak ozdobne. Do tego odwrócił się wiatr. Opar gazu doszedł do wsi, ludność kaszlała i ocierała łzy. W tej sytuacji Kapusto, który sam ukryty pod maską, śmiał się z tego, otrzymał rozporządzenie o niestosowaniu broni chemicznej. Zamówienia zagraniczne ze związanej z nami więzami Francji czekały. Czekali w dalekiej restauracji przy stołach pracowici Francuzi, a tymczasem boćków nie ubywało, nawet przeciwnie. Mateja przysięgał po cichu, że bociany przybywały nocami w specjalnych kluczach, a także widział, jak 856 PROZA wysypywały się z ciężarówki. Społeczność odnosiła się do tego z mieszanymi uczuciami. Wywodząca się z tradycji życzliwość dla bociana skierowała pierwotnie gniew przeciw Kapuście, pozbawiającemu ptactwo naturalnego pokarmu. Potem jednak zaczepiani przez bandy bocianów mieszkańcy, zwłaszcza w czasie powrotu z gospody, zaczęli im także odpowiadać uderzeniami, dochodziło do awantur na dużą skalę i nastawienie się zmieniło na niezaangażowane. Zwłaszcza od czasu jak pojawił się bocian cały czarny, jakiego nikt nigdy nie widział, uwił sobie gniazdo na słupie, pewno żeby mieć bliżej do telefonu, i zaczął żerować w najlepsze z normalnymi. Z pomocą przyszły także Kapuście egipskie żaby, które pogoniły grupę najsłabszych, oślepionych sztuk, gryząc je po nogach. Ogólnie biorąc mieszkańcy szykowali się na najgorsze. Dziadek Mateja raz za razem wsadzał głowę w okno z nowymi historiami, od których kotłowało się w umyśle. Że na przykład, kiedy kierując się bezsennością chodził po nocy po wsi w pobliżu siedziby Kapusty, zawarczał jego mercedes. Kapusto i Kapustowa wsiedli, a Mateja, czując w powietrzu tajemnicę, nawet nie zdążył się opatrzyć na drogę w pieniądze, tylko uczepił się wygodnie tylnego zderzaka. Pędzili długo, nie wiadomo, jak długo, bo Mateję ogarnęła senność, a jak się obudził, stał w czarnym kole samochodów na szczycie góry, z taksówek wychodzili ludzie na galowo, Mateja do nikogo się nie odezwał, ponieważ przyobiecał sobie nie robić żadnych przygodnych znajomości. Tylko wmieszał się i wszedł do budynku, gdzie rozegrała się uczta pełna wyuzdania. Kobiety wypinały piersi do przodu na pokaz, a w oczach mężczyzn zastygł wyraz rozpusty, poza tym łykali ogień i sztylety, a wszyscy kelnerzy co do jednego utykali i ubrani byli w czarne barwy. Szczegółów nie przytaczał, bo znowu zasnął. Jednakże, ponieważ miał rozum, nic nie jadł ani nie pił, a jedzenie chował po kieszeniach, i chwała Bogu, bo następnego dnia po powrocie, jak sięgnął ręką do kieszeni, spostrzegł się, że jedzenie ktoś przemienił w kozie bobki. I nawet wyciągnął pełną garść bobków z kieszeni. Obserwował mnie przy tym uważnie, a ja nie mówiłem ani tak, ani nie, chociaż nie wydawało mi się, gdyby nawet, to gdzieby go wpuścili do środka z jego wyglądem i bez konsumpcji. Na to Mateja zaklinał się, że nic od siebie nie dodał, a nawet było gorzej. Nad ranem wszyscy wyszczerzali zęby, kobiety miały usta we krwi, a jak dotknął stolika, to ciągnął od niego chłód jak od katafalku. Jakimś odległym zmysłem wyczuł moją nieufność, rozpłakał się, że jak mówi prawdę, to mu nikt nie wierzy, a jak kłamstwo, to każdy. Pokraczniak jako osobowość także od razu zaskowyczał do wtóru. Dolałem im obu na pociechę, wtedy przyznał się szczerze, że początkowo wydawało mu się, że jeden kelner był podobny do mnie, ale teraz widzi, że nie, i rozstaliśmy się jak bracia. Ledwie wyszedł, zobaczyłem, czy czego nie brak, odprowadziłem Pokraczniaka i pożegnaliśmy się, patrzę, stoi sołtys i macha. Wyczułem intuicją, że ma coś do mnie. Pewnie bał się krzyknąć, żeby nie zrobić hałasu. Machnął parę razy i idzie, ja za nim. Sołtys utrzymywał odległość, ale co chwila wykręcał głowę, czy jestem. Tak skręciliśmy w tajemnicy za łopianami, weszliśmy wzdłuż parkanu między porzeczki, następnie w ciemny zakamarek za opustoszałą dawniejszą stodołą Kapusty. Idziemy, SKRZEK 857 idziemy. Zmierzch opadł już na okolicę, ale z pomroki wyłoniła się przede mną altana pomysłowo ukryta pod kasztanem, pomiędzy konarami, girlandami i liśćmi, tak że nigdy bym nie przypuścił. W kącie na kupie spało sobie ze dwadzieścia sztuk bocianów, grzejąc się nawzajem własnym pierzem. Widocznie chytre ptactwo altanę wyniuchało. Na kulawym stoliku schowane pod gałęzią stało szkło. Sołtys odliczył kroki i w absolutnej ciszy zaczął kopać. Jak spod ziemi pojawiła się butelka. Sołtys polał, przeprosił za natręctwo, zamilkł, popatrzył surowo i przystąpił do rozmowy. - Podoba ci się czy nie, trzeba ze mną szczerze. Przyznałem mu rację. Ucieszył się, kiwnął głową, ściszył głos, mrugnął, trącił mnie i wyszeptał do ucha: - Czyli, znakiem tego, uważasz Kapustowa za niebezpieczną czarownicę... Aż odskoczyłem, bo też nigdy nic takiego nie przeszło mi przez gardło. - O, ho, ho, zaraz od razu nigdy. - Nigdy - powtórzyłem z mocą. - Ale - spojrzał się, zachichotał, szturchnął - nieraz coś się chlapnie, niby że tak się wymknie, a potem, tego, są świadkowie. Odpowiedziałem, że nie i nie. Spojrzał się na mnie. Owszem, spojrzenie twarde miał, ale bez stali w oczach i oddałem mu je bez kłopotu. Tak trwaliśmy pewien czas, aż tu sołtys nad samym uchem wystrzelił mi śmiechem, walnął po plecach, nalał, wypił i zaśmiewał się dalej. Jeżeli przerywał, to jedynie żeby wlać sobie do gardła. To ja za nim. Wlewaliśmy obaj i fiuuu — pociągaliśmy świeże powietrze. Po chwili sołtys zdradził się, o co w ogóle idzie. - W ogóle idzie o to, że ja cię chciałem sprawdzić, czy nie ulegasz jakim wpływom, przesądom, pogłoskom, tendencjom, trendom i innym modom. — Wlaliśmy równo, a jak tylko odzyskał mowę, oznajmił, że podobnież, jak ostatnio mówią, Kapusto, którego on osobiście ogromnie ceni, choć to chciwiec, podlec, żabi handlarz, a my mu żwir z własnych wałów..., wcale nie był, jak się mienił, owocem rozpusty Dziedzica Z Tamtych Czasów, tylko wprost przeciwnie. - Którego Dziedzica z Tamtych Czasów? Sołtys wybałuszył się w odpowiedzi, nie mógł uwierzyć, pokręcił głową, dolał, popił, wstał i usiadł. Następnie zaczął wywoływać historyczne widma. Słuchałem osłupiały. Świecił księżyc, czasem zaklekotał coś przez sen śpiący bocian, mgli opar opadał na nas i po jakiejś chwili byliśmy tacy zamgleni, że z najwyższą trudnością odróżniałem zarys sołtysa. Tylko oczy mu płonęły jak świece. Piłem i słuchałem, żeby nie uronić tego, co przytoczę. - W najdawniejszych czasach, lat temu jak nie sto, to więcej, gdzieś tak wczesną jesienią albo raczej opóźnionym latem poprzez wioskę przeszedł pomór na bydło niespotykany. Bez wahania podejrzeniem objęto tłustą Kryśkę, co to mieszkała na skraju, warzyła wary i sama chętnie opowiedziała, po paznokciowaniu, ale przed wymóżdżeniem, jak to jadła, piła i wszeteczeństwo płodziła. Leżała z szatanem w obcowaniu cielesnym, który miał oddech smrodliwy z psiej paszczy, zamocowanej na ludzkim ciele zakończonym kopytem. Bez wahania wymieniła następne uczestniczki nielegalnej rozkoszy. Proces zatoczył od razu szerokie koło, ukarano spaleniem 858 PROZA czternastu bogatszych mieszkańców płci żeńskiej, którym udowodniono ponad wszelką wątpliwość zatrzymywanie wiatru od młyna oraz kradzież krzyża i zaniesienie go Żydowi. Ciekawą cechą przypadków był fakt, że większość nosiła diabła pod paznokciem od lewej nogi. Dopiero po wydarciu paznokcia moc od nich odstępowała. Do tego każda co do jednej miała jakiś stygmat, a to tam, a to tu. Całością operacji kierował młody wójt z inicjatywą, zapałem i rozmachem. Był to człek na tamte czasy o więcej niż radykalnych przekonaniach i dobry organizator. Nie wlókł się w ogonie, tylko postawił pod oskarżenie siostrzenicę dziedzica — rozpustnicę, co nad sobą nic świętego nie miała, natomiast opływała w bogactwo, i osobiście stawił się na akcję. Sama siostrzenica była cienką, chudą, białą, mizerną czarownicą. W jednej chwili przyznała się do winy i zanim sprawa doszła do dziedzica, sprawiedliwość została zrealizowana. W odpowiedzi na to tyran dziedzic dopilnował osobiście spalenia wójta z sędziami i katem na dodatek. Spalono ich niefachowo, a więc z okrucieństwem i amatorszczyzną. Niedługo jednak trwała radość dziedzica, ponieważ w czasie ruchu o charakterze niepodległościowym, na który odpowiedział ruch o charakterze społecznym, syn wójta podpalił dziedzica skutecznie razem z rodziną i całą siedzibą. Tak oto przedstawia się historia powszechna - zakończył sołtys i dodał: - A wszystko to jest prawdą nie dlatego, że to ci sołtys mówi, ale dlatego że tak jest. Siedzieliśmy w milczeniu naprzeciwko, po jego twarzy nie wiadomo dlaczego ciekły łzy. Z butelki wyglądało dno. Nie wiedziałem, jak go pocieszać. Popatrzył na mnie smutno, ścichł w sobie powoli i wrócił do tego, że wedle podejrzeń graniczących z pewnością Kapusto nie jest wcale, jak się podawał, prawnukiem nieślubnym dziedzica z wieśniaczką, tylko owocem rozpusty siostrzenicy i domyślam się kogo... Pomimo parnego wieczoru poczułem dreszcz, zwłaszcza że chmura zasłoniła księżyc i kontur sołtysa otoczonego mgłą jakby wzbił się w powietrze. Zanim jeszcze opadł, widząc, że siedzę jak nieżywy, zatarł ręce, przymrużył oko i wyjaśnił, że chodzi w tych podejrzeniach o tego, co to ja wiem, a on rozumie. Tyle że ja o nikim nie myślałem konkretnie. — Hę, hę, hę, śmiało! Jesteśmy tu sami swoi u siebie — dodał jakby drapiąc się koło brody. - Zresztą — odczekał chwilę — karczmarz niekarczmarz, co za różnica. Jedno i drugie człowiek. Co? — znowu odczekał chwilę i mówi: — Tylko nie myśl sobie, że miałbym do ciebie żal, jakbyś miał stosunek inny, co? — znowu odczekał i zakończył: — Każdy ma w zasadzie prawo myśleć, co tam chce. Podniósł się, odliczył, ale go zniosło. Od nowa dał do tyłu, do przodu, wykopał i odkorkował. Popiliśmy, pociągnęliśmy powietrze. Mgła jakby opadła, jednak nie do końca, a sołtys pochyla się do mnie ze słowami serdecznymi, jak do brata: — Idźże do niej, wybadaj, przeszukaj, bo ta sprawa całej społeczności tylko wstydu przysparza. A ona tam sobie wyciągnięta leży, goła, za terrarium. — Zachichotał, walnął mnie łokciem, a ja pytam, co ona ma do tego. — A poszukaj, czy jaki stygmat ma. — Stygmat? SKRZEK 850 Pokręcił się, powiercił i jakby zniecierpliwił. - Właśnie stygmat - powiedział. - Stygmat, i tyle. Miałeś kiedyś w rodzinie czarownicę albo skrzywdziła cię kiedyś jaka? Nie? To i dobrze, i źle. Dobrze, bo jesteś nie uprzedzony, a źle, bo jesteś nieodporny. Idźże do niej, idź czym prędzej — mówi i nawet mnie od razu ręką zaczyna popychać — idźże, bo to i misja jest, żeby umysły uspokoić. - Jakie umysły? - Takie i inne. Zlecam ci to. Gębie pies przepuszcza, innych odgania. Popatrz, na co Ninoczce przyszło. — I przyznaje mi się w tajemnicy, że jemu samemu poszło nie najlepiej. Spodnie zadziera, blizny na nogach pokazuje. Jakoś mi się zrobiło dziwnie na myśl, że ten Czarny rzeczywiście mnie jednego sobie wybrał i traktuje po ludzku. Ale w tamtej sprawie: - Bóg zapłać - mówię - ale nie. Gołej kobiety nie pójdę podglądać. - Ale na czystą intencję. - Nie. Przygasł, oklapł i popatrzył się, jakby nie dowierzał. — Jak to nie pójdziesz, kiedy nam się wszystko z ręki wymyka? Zeszłej nocy Mateja, podając się za strzygonia, wdarł się do twojej chałupy od drugiej strony i chciał wydupczyć Wdowę. Popatrzże się na tę ptasią hołotę, co się tutaj tłoczy. - Puścił pustą butelką w śpiące bociany. Zafurkotały, zaszumiały, zaklekotały i spały dalej. — Jakże tak dłużej żyć? — Ciało zaczęło mu się trząść jakby od szlochu. Próbowałem go pocieszać, a on mi na to: — To teraz nie chcesz działać? A pić, a chuliganić po gospodzie, zaczepiać mnie fizycznie, podglądać osobiście na własną rękę, to tak? Oj, żeby ci się to gorzko nie odbiło po kościach. Oj, żebyś ty czasami burzy nie zebrał. Tak mnie osobistym tonem poruszył, że też łzy pokazały mi się w oczach i w końcu żeśmy się popłakali we dwóch, jakby bracia. Jak mówiłem wcześniej, ze mną po dobroci można wszystko, i przez łzy pytam, jakie niby miałyby być te stygtnaty. Zaczął mnie ściskać za rękę, wyciągnął z kieszeni i odwinął przygotowaną na deser orzechową chałwę. Począł ją drobić, przyznając, że z tym ostatnim mogą być kłopoty. Najczęściej spotykane to: ogonek, jakaś myszka albo może plamka, niekiedy narośl, odcisk czasem, podkówka albo nawet pieczątka. Zmiarkowałem, że nie będzie łatwo, tym bardziej że on mówi: — Z lokalizacją bywa ciężko, często występuje w miejscu źle widocznym, nie oświetlonym, a nawet owłosionym na przykład. - Widząc, że rozkładam ręce, zaczął szybko pocieszać, zagadywać, że w moim przypadku na pewno tak źle nie będzie. Przedkładam jeszcze, że z rana bilans za okres prenumeraty muszę sporządzić. —A już ty się nic nie przejmuj — on na to — żadnym sprawozdaniem ani niczym. Już z tą pracą twoje zgryzoty, utrapienia się skończyły. Flaszka niech teraz nad tym pokutuje i głowę sobie łamie. Powstał, przełknął chałwę, przycisnął mi się do piersi i zniknął, zanim zdążyłem wszystko dogłębnie przemyśleć. Za chwilę nie było nikogo poza mną i bocianami, tuszyłem do domu z myślą, że na razie trzeba wszystko zakończyć za pomocą snu. Wyciągnąłem się na łóżku i gwałtownie zasnąłem. 86o PROZA Obudził mnie dopiero klekot wygłodzonych bocianów. Samopoczucie miałem złe, w gardle suchość, kolana połamane, oczy otwierały się co najwyżej do połowy, a i to nie. Niedobrze to wyglądało, ale ubrałem się, wziąłem czapkę, wyszedłem przed dom, słabo mi bardzo, a tu jak na złość spiekota. Słońce zeszło nad sam dach i znęca się nade mną. Dodatkowo dręczyły mnie niedobre podejrzenia, że pcham nos w cudze sprawy, i pytanie, co ja komu uczyniłem w moich młodych latach, że tylko biedy sobie napytałem, sen odszedł, akwizytorstwo przepadło, chyba żeby mnie życie jakiej próbie ostatecznej poddawało przed zupełną przynależnością, jak legendarnego Hioba. Mówiąc w krótkości, znałem swoją naturę i widziałem, że jej się ta misja nie spodobała. Włożyłem koszulę, wsadziłem spodnie o brązowym kolorze, na sam dół półbuty na słoninie, które umożliwiały poruszanie się bez skrzypu, wziąłem czapkę, wyszedłem przed dom i się wróciłem. Znowu wyszedłem i znowu to samo. Pomyślałem: pójdę do sołtysa, wszystko odwołam, co tam, odwołam i koniec, ale ledwie wyszedłem, zadudniło i w tumanie kurzu mercedes z Kapustą przeleciał szosą i odjechał. Znowu przystanąłem, bo chwila była odpowiednia, i od razu coś mnie zaczyna do misji popychać, chyba poczucie obowiązku. Na razie zawróciłem do domu, usiadłem przy oknie i przystąpiłem do medytacji. Nic to nie dało. Wyciągnąłem spod łóżka przedostatni baniaczek na czarną godzinę, pociągnąłem raz — zachciało mi się płakać. Drugi raz - wybuchnąłem śmiechem, a po szóstym zachciało się już normalnie śpiewać... W głowie uczynił się spokój, nawiasem mówiąc, jak się okazało, przejściowy. Ledwie zdążyłem przesunąć się kilkadziesiąt kroków i przelazłem przez pogrążonych we śnie pijanych, znowu coś mnie kolnęło, nie idź lepiej, człowieku. Owszem w kosmos albo chociaż pod wodę, ale tak podglądać zza drzewa, jak dżunglarz jaki? Akurat przystanąłem koło lipy, z której delegaci zaszyci w koronie od dłuższego czasu usiłowali przez lornetkę coś wyniuchać. Ale właśnie wtedy okoliczności ułożyły się dla mojej misji przychylnie. Z daleka dobiegł szum skrzydeł, wrzask-łoskot, klekot, zgiełk oraz rozpaczliwe rechotanie. Pobiegłem sprawdzić, okazało się, że za zakrętem kierowca dostawczego tarpana zawadził kołem o kamień, skrzynie się posypały i transport rozpełzł. Bociany po kapowały się od razu i na drodze odbywał się sądny dzień. Kierowca siedział na rozbitej skrzyni i podpierając ze zdenerwowania ręką głowę, kończył flaszkę. Z bramy wysypali się na pomoc studenci matematyki. Z krzykiem, kijami i koszami. A ja tymczasem nie zauważony chytrze przemknąłem bokiem przez otwartą bramę i wsunąłem się do środka. Na to tylko czekały trzy psy. Zawyły, zaszarżowały na mnie jak wściekłe i stanęły jakby wrosłe, bo jak spod ziemi wylazł Czarny, zawarczał na nie tak, że położyły ogony. Ukłoniłem się, ale widocznie znowu gdzieś się śpieszył, bo machnął tylko ogonem i już go nie było. Najtrudniejsze było w zasadzie za mną, jako że byłem na terenie. Obecnie zacząłem przemykać groblą w stronę stawu porośniętego od brzegu łopianami i równo przykrytego rzęsą. Zewsząd łypały na mnie żaby w takiej ilości, że aż się przelewały. Ruszyłem w stronę głównego terrarium. Przy samym brzegu za ozdobnym ogrodzeniem trzymały się dumnie na boku egipskie okazy, wśród których rozpoznałem Hassana. Widocznie SKRZEK 861 Kapusto spuścił go dzisiaj, żeby się przewietrzył. Dalej kłębiła się cała hałastra wesołuch, ciepło- i zimnolubnych, zaś na piasku, prężąc muskularne cielska, wygrzewały się ropuchy, od niechcenia hałasując rezonatorami. Hassan raczej mnie nie poznał, w każdym razie nic po sobie nie pokazał. Przesunął tylko po mnie obojętnym spojrzeniem i odwrócił się tyłem. Zszedłem z grobli, przesunąłem się za topole i gdzieś między plantacją grochu ogrodowego a klombem bratków posadzonych w trójkąt powiał wktr, przynosząc ten ciekawy zapach, który pamiętałem spod okna. Czym prędzej skręciłem w tamtą stronę. I dobrze zrobiłem. Chwilę później spostrzegłem postać i podszedłem na palcach. Podparta poduszką pod głową leżała sobie na kocyku Kapustowa, niby książę. Niby spała, jednak nogi jej się ruszały, brzuch oddychał, cycki sterczały nieduże, ale wystarczające, zakończone sutką ostrą i długą jak pół długopisu. Leżała goła i cała biała, widać słońce nie dawało jej rady. Mówiąc szczegółowo, ciało miała w proporcjach i sprawiała ogólnie dodatnie wrażenie, chociaż nie miała ani wypasionego brzucha czy porośniętych nóg jak Wdowa, ani też cycków jak żona Młodego Kapusty. Spomiędzy palców jednej ręki dymił się jej papieros, którego skutki już opisywałem. Popatrzyłem na nią jedząc po cichu jabłko. Tak mijał czas, aż się zawstydziłem i odchrząknąłem. W odpowiedzi otworzyła oczy w kolorze bladego nieba, jednak żarzące, a nawet jakby łaskoczące. Ogryzek zatrzymał się w gardle, złapałem za baniaczek od Maciaszka zamocowany przy pasku, podsunąłem jej, ale tylko się sztachnęła i wywróciła wzrok w górę. Tak patrzyliśmy w milczeniu, każde inaczej i na co inne, z tym że ona leżała, a ja stałem. Pokrzepiłem się i czekałem. Aż tu ona opuszcza oko i stukając kolanem o kolano przemawia: - Ach, to pan. - I okrągłym ruchem ręki, dziobiąc palcem w koc blisko siebie, zaprasza, żebym spoczął albo co. Zdziwiło mnie to w dużym stopniu, skąd w niej taka poufałość, ponieważ formalnie nie byłem jej przedstawiony. Ale niegrzecznie było stać, jak kto obok leży, przycupnąłem na rożku koca, żeby nie sprawić jej przykrości i nie wykazać się brakiem kultury. Na początku nie śmiałem stawiać zapytań, zajęty dyskretnym odwracaniem oczu. W międzyczasie jednak ze dwa razy wbrew sobie, z obowiązku, przeszukałem ją od dołu kątem oka, z ulgą nie wykryłem pieczątki ani innego odchylenia. (Nawiasem mówiąc, z przedniej strony była tak rzadko porośnięta, że nic by się nie ukryło.) Siedziałem i pociągałem, a ona ani drgnęła, trwało tak to, aż wziął mnie żal na to wszystko i mówię, że w końcu mam misję i jest to misja, a, jako taką, trzeba ją uhonorować. Ciągle ani drgnęła, to mówię jeszcze: - Jeden ma powołanie do jednego, drugi do drugiego, nigdzie nie jest powiedziane, które jest ważniejsze. — I uzupełniam prawie ze łzą: — W ogóle, żeby wszyscy byli tacy jak ja, to nie byłoby tak źle. Jak tylko przyznałem się, że moja obecność tutaj sterowana jest odgórnie, pożałowałem, że udzieliłem takiej informacji. Ale ona nie przywiązała wagi, tylko opuściła oko na ziemię i mówi: PROZA - A więc jednak mnie pan odnalazł, panie atasze kulturalny. Wiem dobrze, co pan mi chciał powiedzieć, pańskie stosunki, moje pieniądze — i zdobędziemy świat. Ale nie! Niech pan już na mnie nie liczy. Słuchałem w napięciu pomimo upału. Rzuciłem okiem w lewo, a następnie w prawo, ale zewsząd otaczała nas roślinność. Ptaki śpiewały, wrony krakały, żaby z cicha rechotały, rozchodził się zapach skręta, jaśminu i inne odurzające wonie, a ona ciągnęła z ożywieniem: — Coś mi się tak jakoś wydaje, jakby zawsze pchało mnie do ziemi. Miałam odczuwalny związek z przyrodą i odwrotnie. Kiedy byłam mała i opalałam się w mateczniku, zaatakował mnie z seksualną intencją łoś. Kiedy indziej chciały mnie walnąć dwa basiory, ale pierwszy tylko ugryzł, a drugi polizał. Wtedy postanowiłam jeździć za granicę. Ostatecznie wpłynął na moją decyzję fakt, że kiedy opalałam się goła na dachu, usiadł mi na łonie szerszeń. To całkowicie zmieniło mój stosunek do zwierząt, a zwłaszcza do ludzi. Ale teraz nie! Podróży mam aż nadto. Powiem panu coś — ściszyła głos na chwilę i sztachnęła się głęboko — czego nikomu nie mówiłam. Przez parę lat byłam pracownikiem kolejnictwa, jeżdżąc na wagonach sypialnych. Przejeżdżałam przez wszystkie granice, a przynajmniej przez większość. Aż raz dosłownie na moich oczach wykoleił się pociąg wąskotorowy. To mi uświadomiło, że moje życie wisi na nitce, zwłaszcza że w swoich podróżach spotykałam cudzoziemców. Odkąd ich poznałam, poczułam, co to znaczy być Polką, chociaż poznałam języki obce: płynnie fiński, podstawowe chwyty włoskiego i ile trzeba po arabsku. Już wtedy postanowiłam osiąść, ale wyszła ta sprawa skandynawska. I dalej mi mówić, przechylając się do mnie niebezpiecznie, o jakimś party, przeglądzie albo nawet tygodniu czy innej wystawie, jakimś koktajlu czy w ogóle lanczu, salonie fińskim, saunie albo elicie, wymieniała nazwy i zasługi, co by może było zrozumiale albo nawet i mogłyby przekonać atasze kulturalnego, ale dla mnie jednak magia. Chciałem wyjaśnić od razu, że z tym ostatnim słowem: magia, tak mi przyszło na myśl bezmyślnie i zapisałem, a nie chcę nic skreślać, bo co zapisane, to stracone. A jakieś skróty albo coś robiłoby ujemne, nieszczere wrażenie. Jednak nie, żeby taka myśl we mnie zaraz powstała i żebym na taki temat medytował. Także samo nie wierzyłem, ani że pies jest diabeł, ani że w ogóle jest diabeł. Jeżeli już, to Pan Bóg. Pociągnąłem z baniaczka, a ona wyprężała się na kocu. Co robić? Znów myśli sprzeczne przelatywały mi po głowie, bo z jednej strony ona akurat przyznaje się, że listy w sprawie kontaktowania się z diabłem, petycje jakieś, prośby i groźby od wsi dostaje, których przeczytać wszystkich czasu nie ma, i serce mi się ściska, bo pod groźbą utraty przynależności nie wolno mi się oddać na pastwę uczucia, a z drugiej, osmaliła mi twarz oddechem i poczułem przypływ takich myśli obmierzłych, których nawet bym nie zapisał, bo wstyd, gdyby nie szło o zbudowanie publiczne. W ogóle nie podejrzewałem, żeby takie myśli mogły powstać czy nawet jakieś inne tego rodzaju, na ten przykład przyuważyłem we mnie wątpliwość, czy nie wolę przypadkiem miłości ze zmysłami od czystej, a użycia sobie SKRZEK 863 od pragnienia. Krótko mówiąc światopogląd materialistyczny brał górę. Dernon rozpusty zajrzał mi w oczy i zadałem sobie pytanie: a gdyby ją tak pokryć jako atasze kulturalny, a w razie jakiejś poruty zwalić na tamtego? Ale też nie byłem widać całkiem stracony, organizm wyczuł niebezpieczeństwo, bo z miejsca odezwały się jednym głosem wyrzuty sumienia: uciekaj ty stąd, uciekaj, bo nic dobrego z tego, że tu jesteś, nie wyjdzie. A jej powiedz: lepiej już ty też na te lancze, party, wystawy jedź, niż żebyś tu przebywała. Otworzyłem już nawet usta, ale mnie strach złapał, że wyjedzie, jeszcze większy, niż że zostanie. Na dodatek drugim głosem ktoś się we mnie odzywa: niech zginie, przepadnie atasze kulturalny, party, recepcje, nawet dysko, bo jak wyjedzie, to dopiero nic dobrego z tego nie wyniknie. Krótko mówiąc, pociągnąłem z baniaczka do oporu, zagryzłem trawą i chce mi się płakać. Natomiast ona roześmiała się jak jakieś dziecko i od razu poczułem ciarki na krzyżu. Następnie przechyliła się do mnie niebezpiecznie i jakby ze łzą w oku mówi: — A ja miałam wtedy straszne dołowanie. Skandynaw był człek zazdrosny, po każdej uroczystości zamykał mnie na kluczyk, chodziłam po pałacu goła, klęłam, a nikt mnie nie rozumiał. Nie, pomyślałem patrząc na jej twarz, z której biły: szczerość młodości i żarliwa czystość. Niemożliwą jest rzeczą i rozmijał się z prawdą sołtys, że ona z psem i Kapustą chce tworzyć na szkodę ogółu grupę buforową. — Za to kiedy Skandynawa diabli wzięli, starało się o mnie czterech konsulów, ambasador, sześciu naukowców, grupa lekarzy specjalistów, a nawet poeta. Ale wtedy tak mnie pociągnęło do matki Ojczyzny, że dałam nogę. Akurat Abdullach rozkręcił dyskotekę w (skreślenie inną ręką). Rozpoznałam go z placówki. Zrozumiał mnie i zatrudnił. Tam poznałam kiedyś Kapustę. No cóż, prostota człowiek, ale poczciwy. Namotałam mu kontakty na Francję przez Żan Pola, na Egipt przez Abdullacha. Wpuściłam go w swoje kanały. — Zamachała nogami, jakby dosiadała roweru. — No i wzięło go. Nowa rasa. — Żabia. Przyjrzała mi się przeciągle i buchnęła śmiechem: - A jakże, a jakże. Śmiała się, a mnie naszła od razu myśl, żeby wyrzec się wszystkiego, a nawet i przynależności, zamieszkać w czworaku, zaciągnąć się do roboty przy żabach, jako prosty student matematyki uczestniczyć w dziele krzyżownictwa, jakie by nie było. Poczułem dławienie, zaś ona nagle, ni stąd, ni zowąd przejechała mi piękną ręką po udzie. W dół, w górę i odwrotnie. Gotów na wszystko chciałem otwarcie do niej przylgnąć całym ciałem. Ale ona gładząc mnie jednoręcznie przez nogawkę, odwinęła się szepcząc mi prosto w ucho: — Niech pan na mnie nie liczy. Dla mnie te sprawy już nie istnieją. Ostatecznie, jeżeli już, to jakiś układ zbiorowy w powiększonym składzie. Parowóz — zamyśliła się — cesarski orzeł, lis, rozgwiazda... ośmiornica... na zająca z przytupem... po flamandzku... Dlatego uciekłam ze Skandynawii... — wyznała jeszcze ciszej i przyłożyła mi usta do ucha: — Ostateczny moment przełomowy przeżyłam w pociągu, w drodze do k'aju, kiedy to konduktor podarował mi na promie 864 PROZA książkę o jednym lotniku. Opowieść o poczciwym człowieku, tak to się chyba nazywało? Jęknąłem w odpowiedzi i zrobiłem wysiłek, ale się po niej omskłem. Klapnęła mnie na to tylko raz i drugi powyżej uda. Utraciłem głos, oczy mi zaszły, wrzasnąłem, a kiedy się odnalazłem, ona siedzi sobie jak gdyby nigdy nic, nogę na nogę założyła, papierosa pociąga, patrzy i zimno, i obojętnie. Pokryłem się rumieńcem ze wstydu. Akurat coś zawarczało, w łopianach zapuchało — stoi Czarny, zęby szczerzy, łbem na bramę pokazuje. Jak spod ziemi zaryczał silnik wracającego Kapusty. Byłem w sumie pod negatywnym wrażeniem i nie chciało mi się ani zerwać na nogi, ani nic. Nawet nie zauważyłem, że pod koniec niebo zaciągnęło się na ołowiano i wisiało nad nami opierając się na topolach. Dopiero jak Czarny trącił mnie paszczą, raz i drugi dając znaki, że przeprowadzi, powstałem i od razu niebo otworzyło się na dobre. Jeszcze widzę, jak Kapustowa z koca powstała, ręce rozłożyła, w kółko jak bąk się kręci i mokre ciało wystawia. Jak już tak, to spojrzałem się z obowiązku, ale z tyłu też nic na sobie nie miała — ani pieczątki, ani nawet ogonka. A tu deszcz grzmiał już jak szalony, bębniąc po grzbietach ropuch i wesołuch, które obrodziły tak, że nie starczało wody w żabowisku, żeby mogły się pochować. Uniosłem oczy: po Kapustowej ani śladu. Jak doszedłem do domu, tego nie wiem i się nie dowiem. Wszystko było dla mnie sprawą drugorzędną, włącznie z utopieniem buta, zostawieniem mankieta i rozdarciem koszuli na ciernistym krzaku. Lało tak, że nie rozpoznawałem drogi, i z taką siłą, że mało brakowało, abym wytrzeźwiał. Nawet nie chroniłem głowy, rozmyślając ze smutkiem, że niby mam obie ręce i obie nogi, a jednak jakby mną natura pogardziła, że podszedłem do Kapustowej z powziętym zamysłem, a ona nie odniosła się do mnie w ogóle, jak nawet pogładziła, to zaraz odtrąciła jak odrzutka Cygana albo gorzej. Osobistość mnie od drugiej strony przynależnością przed oczami mami, a przed utratą akwizytorstwa nie uchroniła. W nikim podpory, pomocy, jakaś niedola albo co. Lało tak, że nie rozpoznawałem drogi, i do tego z taką siłą, że mało brakowało, a bym wytrzeźwiał. Ślizgałem się po mokrej trawie, przeskoczyłem jakiegoś śmiertelnie pijanego, który leżał sobie nogami w górę, a twarz miał okrytą czystą chustką. Koło mnie bokiem przemykał się z podwiniętym ogonem zziębnięty bociek. Potem lało i lało, dokładnie nie powiem, jak długo — miesiąc czy dwa tygodnie albo dwa dni. Leżałem ogarnięty niemocą, wykrzykując coś na nie związane tematy, popijając wszystko, co nadawało się do picia, rojenia snuły się same i bez związku. Aż nadszedł wieczór, kiedy skończyłem przedostatni baniaczek, i wtedy, ni stąd, ni zowąd, do łóżka zbliżyło się coś, jakby bezczelnie tłusty szlachcic z głową świni. Buty miał mimo ulewy polakierowane, owinięty był w pas słupski, przy szabli, orderach i ostrogach. Patrzyłem na niego pytająco, a on sam, nie proszony, odezwał się w takie słowa: — Z powodu przepicia jesteś ofiarą halucynacji. Widzisz mnie obecnie pod postacią szlachcica z głową świni? — Kiedy przyznałem mu rację, kiwnął z zadowolę - SKRZEK 865 niem głową i wyjaśniał dalej: — Jest to wynikiem zmieszania przez Maciaszka według nowej receptury. Zapytałem wprost, jak to długo potrwa. Zjawa wyjaśniła, że mogła również przybrać postać świni z głową szlachcica, szlachcica z głową psa, a także wiele innych albo w ogóle każdą. A że wybrała swój obecny kształt, to dlatego że w tej formie zwraca najmniej uwagi, a poza tym na dworze urwanie nieba, potop istny. Potem pokręciła łbem i powiedziała: — Szkoda mi ciebie. — Następnie bez wahania gibnęła się pod łóżko. Chyba z pomocą siły nadprzyrodzonej wymacała ostatni baniaczek, wybiła korek, obwąchała i z chlupotem wlała sobie do ryja, nie zakąszając ani nie tracąc oddechu. Trochę mnie ta prostoduszność ubodła, ale tylko zapytałem uprzejmie, czy jej nie zaszkodzi. Machnęła ręką i zaczęła mnie wyzywać: - Ty pijanico, ty sykomoro, ty sieroto po gestapowcu! —Niby z serdecznością, ale zrobiło mi się nieprzyjemnie. Wyzywała mnie pomysłowo, dobre parę minut, aż nagle zakończyła zagadkowo: - Mógłbyś zajść wysoko zamiast tego, żeby tak... — Zachichotała. — Ale Kapustowa byś ukłuł? - Ściszyła głos i mówi: — A nie chciałbyś wspanialsze mieć życie, a trafić na dobrą małżonkę? A pieniądze pozyskać? Należy ci się miejsce Kapusty, tyle żeś głupi i dla mnie to poniżenie ci się ujawnić. Ale teraz takie czasy. - Zaklął, splunął, popił i przeniknął mnie świńskim oczkiem. Od słuchania tego aż się rozum wzdraga, ale odpowiedziałem uprzejmie, że pieniądze teraz mocno drogie są, szukasz na przykład pieniędzy, a śmierć albo i kalectwo znajdziesz. Chybabym w obecnym czasie bez czci i wiary był, to w takim razie zdobyłbym pieniądze. Płód mojego pijanego umysłu zaczął mi na to wyginać ryjem, trząść się, sapać, tak się roztrząsł, że mu się całość figury zamazała, ryj wydłużył. Patrzę — a tu na jego miejscu psi pysk Czarnego w kratkowanej dżokejce, na dodatek nasuniętej na oczy. Strach uniósł mi włosy, ale w chwilę wszystko wróciło do normy, a on pocieszył mnie, że taki ma gatunek śmiechu. Walnął mnie po plecach, napił się, pochwalił i przyznał, że ma do mnie słabość. — Niby jaki na to dowód? — A taki, że się tobie ukazuję, a nie komu innemu. Wyczekałem, aż przyprawisz, jak się należy, i przyleciałem taki kawał pomimo deszczu. A jak tam stygmaciki? - zaniósł się niby kwikiem, a jakby szczekaniem, i na nowo oczkiem świdruje. - Chi, chi. Było coś czy raczej nie? Ech, ty nic się nie umiesz do rzeczy zabrać, jak nieludzie. - Rozsiadł się wygodnie, aż zatrzeszczało łóżko, wyrwał mi poduszkę i położył sobie pod plecy. — Masz szczęście, bo o tobie myślę. Beze mnie z tymi wszystkimi to ty jesteś jak wiejski pies w Warszawie. Staniesz, to cię wyruchają, zaczniesz uciekać, to wpadniesz pod tramwaj. Znowu się zatrząsłem widząc, jaki jest doinformowany. Jednak odważnie spytałem, dlaczego niby mnie ma akurat co dobrego spotkać. Zastanowił się i mówi: — Tego nie wiem. Widać, znaczy, było przeznaczone, żeby cię wywyższyć. Padło na ciebie, masz się poddać z pokorą. — Wykrzywił się. — Jak tak patrzę na ciebie, taka mnie gnuśność nachodzi, że rzuciłbym wszystko w cholerę, 866 PROZA wynajął gdzieś tu domek, sprowadził dupy ze stolicy, a o siebie sam się martw. Na co mnie te kwiaty?! — Splunął, wstrząsnął łbem, że aż mu nagle spod ryja jakby wąsy szczurze wyrosły, ale znikły. Widzę, że się zezłościł, to przyznałem, że nie byłem wolny od ambicji. Nawet kiedyś marzyłem założyć sobie rzeźnictwo. Ale po drugie, jakim sposobem ma się jego proroctwo spełnić, wypełnić, jeżeli Kapustowa pozostaje w ślubnym związku z żyjącym mężczyzną. — Ho, ho. — Zjawa zaczęła przewracać ślepiami, chichotać i lubieżnie, i plugawo. — Dziś żyje, jutro nie żyje, jakaś cegła na głowę, jakieś otrucie, jakiś pożar nocny. Aż mnie poderwało. — Pod zły — mówię — przyleciałeś adres. — Co z ciebie za mężczyzna? - splunął. - Akwizytor, były akrobata... Kapustowa wykryła w tobie naturę wrażliwą i odpowiedzialną... — Tyle że pogładziła i odrzuciła... — Jakie odrzuciła? Znam sprawę. Kto ci takich rzeczy nagadał? Każda jedna z początku fumy odstawia. Zgodzisz się, żeby taka kobieta spędzała najlepsze lata ze staruchem niekochanym, głusząc ból sztucznie jakimś papierosem albo innym alkoholem, do tego ona, tak czy tak, z nim długo nie wytrzyma (a nawiasem mówiąc, żabowisko w sprawie oszukańczego zmniejszenia podatku na nią jest zapisane). Nie weźmiesz ty, weźmie jaki inny człowiek, niedobry, nieszlachetny, wyrachowany. — Chlapnął sobie do gardła i nęka mnie dalej tak szybko trzaskając ryjem, że zamąciło mi się w głowie. — Dopomóż jej, to i jemu dopomożesz, żeby się oprzytomnił. Bo że dojścia złapał lepsze, w pychę się wzbił. Za groszem na ślepo goni, herszt, mętna piana, dwulicowiec! Przyjaciół serdecznych odstąpił i w bólu pogrążył. Uratujesz człowieka, bo mu uprzytomnisz, że źle wybrał kobietę, bo i rzeczywiście, ciebie sobie upatrzyła, goła się wywalała, bezwstydnica, ale że trafiła na człowieka uczciwego, porządnego i z moralnością, to spełzła na niczym. — Łypnął na mnie, podrapał się po łbie i obiecał: - W ogólności ci dopomogę, chociaż żeś kołek i jełopa, tylko taka jedna mała sprawa... Na coś takiego to już od dawna czekałem. — Pewnie jakiś cyrograf mam podpisać? Ze smutkiem pokiwał łbem. - Ot, bzdurstwo i ciemnota! Jeżeli już w ogóle jakieś coś w tym sensie dla własnej gwarancji, to mi podpiszesz cyrograf ustny. — Ustny? — Zeznasz, dzwońcu, przed pierwszym dowolnym świadkiem, że spostrzegłeś stygmacik. — Nigdy się kłamstwem nie splamiłem. — Siedź cicho i słuchaj — wrzasnął na mnie z góry. — Czasu nie mam dużo, baniak się skończył, zaczynasz mi trzeźwieć, a wtedy muszę zniknąć. Jeżeli się rozchodzi o stygmaty, to może są, może ich nie ma. W obiektywnym świetle dla inteligencji to bez różnicy, jak nie ma zewnętrznych, to ma wewnętrzne, a na ciemnotę się nie oglądaj. Zresztą ciemnota na Kapustę mocno cięta jest. Rozniesie się o stygmatach, mocniej ludzie będą gardłować. Kapusto jest umysł nieprawidłowy. Złość go zaleje, SKRZEK 86^ bo to zły człowiek, a jakby był dobry, to też szkodliwy. Zrobi jakieś głupstwo nie uzgodnione, a ty się nad nim nie lituj, bo on by się nad tobą nie litował... Zimno tu u was. — Wzdrygnął się, jednym ruchem wlazł pod koc, nakrył się z głową i owinął dookoła mnie z rękami. - No to jak? Pomożesz Kapustowej ? Kapuście? Społeczności? - Przycisnął, przygniótł, kocem przydusił, że nie mogłem dobrze tchu nabrać. Do tego odkręcił się z pasa tak, że łóżko rozchybotało się, jakbym płynął. Muskał mi plecy oddechem, a równocześnie wyrażał się z taką plastyką, że obrazy kolorowe wyskakiwały jak na zawołanie. — Tylko się z nią od razu szczęśliwym węzłem połącz, żabowisko na ten przykład po cenie przystępnej gminie odstąp, a z nią pojedziesz do Konga albo innej Afryki, gdzie kobiety tańczą gołe, a lekarstwo na ruchomy dysk jest w każdej aptece. Wobec takiej postawy poczułem płomienne gorąco, pełnię zaufania i zwiotczenie w obu udach od środka. - A Kapusto Młody? - coś mnie jeszcze tknęło. — To człowiek nauki — wychrypiał — jego żabie pieniądze nie interesują - i ostatecznie do mnie przylgnął. W tym miejscu to już mnie całkiem rozebrało, skotłowało, przymknęło powieki i opadłem z sił. A on coś tam jeszcze do siebie zachrypiał, zapiszczał nade mną, a nawet zaryczał. Wtem nowy odgłos słyszę. Wychylam się spod koca z głową, w drzwiach otwartych Kapusto stoi, ręce łamie, wrzask pierwotny wydaje, jakby go kto tępym nożem szlachtował, a patrzy się nie tyle na mnie, co trochę w górę. Odkręcam głowę i — tego już za wiele: nade mną rozdęte niemożliwie rezonatory i wybałuszone ślepia krwawe świecą się z płowego pyska. Jednym słowem—Hassan. Pocieszyłem się, że już dużo'gorszych rzeczy nie mogę na świecie zobaczyć, ale i tak poczułem, jakbym spadał. Nie wiem, ile to mogło zająć czasu, w każdym razie, jak tylko otworzyłem oczy, w łóżku nie było żywego ducha, cały pokój pusty, a ja też jakby nie ruszany. Tylko drzwiami otwartymi wiatr uderza, w kościach łamie, głowa obolała. Przywidziało mi się czy nie? Chyba raczej na pewno tak. Z tą myślą gibnąłem się pod łóżko i zdrętwiałem: Zjawa w rzeczywistości i realnie rozpiła ostatni baniak. Myśli latały mi po głowie jak wściekłe, zamiast żeby chodziły spokojne i leniwie. Wymykały się bokiem albo tyłem, jak przez sito. Mimo wszystko zacząłem gromadzić je do kupy. Aż tu się drzwi otwierają, weszła postać przykryta plandeką, pod którą rysowały się kształty sołtysa. Zrzucił plandekę na ziemię, pozdrowił mnie, zwalił się na łóżko i zaczyna okrężną drogą nawiązywać do tematu. Nic nie odpowiadam, bo się jeszcze po płodzie mojego pijanego umysłu nie otrząsnąłem, a on biadoli coś pod nosem niby do siebie, ale do mnie, i tylko od czasu do czasu łypiąc jak żuraw. Narzeka, że nas zalewa tak jak wtedy w wieku dziewiętnastym, kiedy tamta tego, a jak przodkowie ją tego, to jak ręką odciął. Na pytanie, do czego pije, odpowiedział, że do niczego, a mówi na zasadzie reminiscencji. PROZA ' - - Jasne, że nic to nie ma wspólnego, bo niby co by miało? - Przychylił się do mnie i zapachniał lekuchno tak, że przypomniał mi się mój utracony baniak, w którym koktajl Maciaszka dopełniłem według oryginalnego pomysłu dla smaku i zapachu, i efektu szprejem musującym. Na nowo zdjął mnie żal, że Zjawa wszystko wytrąbiła, a sołtys mi mruczał nad uchem: — Trzeba ratować. - Znaczy się kogo? — zapytałem. — Ją samą? - A bo ona to człowiek? Zresztą ja tam nie wiem - zaraz się wycofał. - Tyle że ludność się gromadzi, nastroje kiepskie, siedem chat pod wodą, żywności z miasta nie dowożą. Maciaszkowi cukier się kończy... Myśmy mu z serca, z wałów, a teraz przelewa. Co robić, co robić? - Niby zapłakał, przecierał oczy kułakiem, ale zezował na mnie. - Ciemnota głowę podnosi - dodał po chwili, a widząc, że to gadanie po mnie spływa, znowu się do mnie nachylił: - Strasznie społeczność rozgoryczona, a co najgorsze, nie doinformowana. Nie wiedzą, kto, co, jak, kogo... Niektórzy chcą ponakłuwać, inni zdjąć paznokcie, jeszcze inni połamać golenie albo nawet pławić, a już co na pewno, to ogolić. Jezu, Jezu. - Znowu zaczął oczy przecierać i zerkać. -No bo żeby chociaż wiedzieć co na pewno... Akurat za oknami zachlupotało. Uniosłem się na pościeli — przejeżdża okratowany klatkowóz zaprzęgnięty w cztery konie czarne jak noc. Na koźle pod parasolem młody, piękny blondyn wzrostu więcej niż średniego. Twarz rozumna, łagodna, zęby piękne i równe jak perły. Od razu rozpoznałem - był to Mendalka, najlepszy hycel w okolicy. Odziedziczył interes po ojcu i w ciągu roku zdobył sobie reputację. Sołtys z powagą skinął głową: - Jest tu od trzech dni. Pomaga także rozwiązać kwestie bocianów — przy okazji zawiesił głos, nachylił się i mówi szeptem: — Ma czy nie ma. Mów, bracie rodzony? Bo jak ma, trzeba szybko zawiadomić Kapustę, żeby się co złego nie wydarzyło. A jak nie ma, to tym bardziej. No gadaj! Ale już! - zagrzmiał nagle. I tu wydarzyła się rzecz ciekawa. Chciałem odpowiedzieć oczywiście, że nie ma, natomiast usta w niezrozumiały dla nikogo sposób odmówiły posłuszeństwa, wymawiając: ma. Nie uwierzyłem uszom, chciałem się naprawić, ale nieposłuszeństwo powtórzyło się i dwukrotnie wymówiłem: — Ma. Ma. — Jezu, jak to w życiu dziwnie bywa, pomyślałem. Tak to jest, że Zjawa człowieka nie skusi, a ciało skusi. Człowiek myśli swoje, a ciało wymawia swoje. Sołtys w ogóle się nie zdziwił, tylko powiedział: — Tak to, tak, szczęście, pieniądze i kobiety to rozkosz i fatamorgana. A taki jeden z drugim zaślepiony fanatyk niczego się nie spodziewa. Tak mnie załomotało w skroniach, jakby kto młotem walnął. Zamknąłem oczy, a jak otworzyłem, po sołtysie został tylko zapach, który ostatecznie wyprowadził mnie z równowagi, ponownie przypominając, że baniak pusty jest. Pot wystąpił na skronie, wywróciłem się na pościel i nie mogę zeznać z całą pewnością, ile dni minęło, zanim usłyszałem krzyki, wrzaski i jakiś w ogóle hałas. Nie wiem, dlaczego zwlokłem się z łóżka, ubrałem byle co, a jak otworzyłem drzwi, wyglądało, że gorzej nie można. Z daleka usłyszałem potężne trąbienie. Nałożyłem marynarkę na głowę i od razu za SKRZEK 869 drzwiami zapadłem się po kostki w błoto i kałuże. Niebo się obwisło tuż nade mną, a ja sobie rozmyślałem, co to tak może trąbić po nocy, czy to czasem nie Zjawa daje mi osobiście znaki? Deszcz zacinał po oczach, chmury kotłowały się czarne albo nawet żółte. Podszedłem do furtki, a tu kilkadziesiąt metrów niżej, na miejscu dawnego mostku, kłębiła się kipiel. Znowu rozległ się odgłos trąby, jakby od strony dawnej rzeki, rozlanej daleko poza granice, woda szumiała, deszcz chlupotał, chałupy niżej ledwie co wystawały nad wodę, czyli że, chociaż z powodu pomroki wiele nie było widać, woda musiała podchodzić pod sam dworek Kapusty, do którego jedyna dostępna droga prowadziła obok grobli. Brzegiem drogi człapały pędząc żywiznę postacie nie do odróżnienia z powodu mgły i przeciwdeszczowych plandek. Stworzenie meczało i czyniło hałas. Koło mnie przecwałował klucz bocianów. Z powodu przemoczenia i wiszącej w powietrzu wilgoci nie mogły się wzbić i posuwały po ziemi, nawet nie klekocząc. Było tam ze trzydzieści dorodnych sztuk. Nawet nie chciałem myśleć, co się stało ze starymi. Na pagórku obok starego dębu spali pijani, poniektórzy przywiązali się paskiem do pnia, pewnie się bali, żeby ich nie zniosło. Z boku kwiczała ze smutkiem locha Maciaszka. Zaryła protezą w bagnie i nie dawała rady się wyciągnąć. Odgłos trąbienia powtórzył się dużo bliżej, od strony ziejącego rozlewiska. Odwróciłem się w miejscu i przetarłem oczy. Bezpośrednio na powierzchni wody stały dwie wyprostowane postacie. Tego to już za wiele. Padłem na kolana, na szczęście dmuchnął wiatr i z mgły wyjechała łódka, która, jak się szybko wyjaśniło, płynęła pod nimi. Odzyskałem oddech i patrzyłem, jak obie postacie stały na wietrze 2 odważnie odsłoniętymi głowami. Stukał motorek w łodzi, furkotały płaszcze deszczowe. Ale deszcz i wiatr ich nie brał. W jednej chwili błysnęło się przeraźliwie na całe niebo i w tym świetle odróżniłem, że byli to Dyrektor i Osobistość. Na tyle za nimi siedziało chyba jeszcze dwóch nieznanych, a powietrze zatrzęsło się od huku. Ukłoniłem się, ale w ogóle nie zwrócili uwagi, tylko przepłynęli o parę kroków nie odkłaniając się, jakby obok jakiego obcego. Wstałem z kolan. Akurat zawiał taki wiatr, że na wodzie pojawiły się białe końcówki, a jabłonie kładły się dookoła, waląc owocami. Zaparłem się siłą, żeby mnie nie popchnęło w kipiel, a jak głowę podniosłem, na wodzie nie było śladu łódki, tylko i pusto, i mgła, tak że znowu nie mógłbym się przysiąc, czy to, co było, istniało realnie. Zakręciłem się, idę naprzód mocno podlaną drogą, że się już z okolicznymi bagnami wyrównała. Przedzieram się, ale już nie suchą nogą, patrząc tylko, żebym nie skręcił, gdzie nie trzeba, bo już by mi grzęzawisko nie popuściło. Konkretnie nie byłem pewien, czy wiem, dokąd idę, czy nie, jednak, od kiedy znalazłem się przed bramą do Kapusty, domyśliłem się, że musiałem mieć taką, a nie inną intencję. Boczny nurt rzeki zakręcał tutaj, kotłował, podmywał groblę obok wezbranego stawu i już mało co brakowało, żeby się żywioły połączyły. Pośród żab nietrudno było dostrzec poruszenie, jakby wyczuwały w powietrzu nieszczęście. Psów natomiast ani śladu, chyba żeby się pocho vały za studentami w czworaku. Przez otwartą na oścież 8 yo PROZA bramę wszedłem do środka. Alejka była podmokła, dookoła kałuże, urwane gałęzie. Wiatr świszcząc żałobnie poobrywał lampiony, tak że same sznurki wisiały, a kolorowy papier tylko dyndał się, pozaczepiany na topolach. Wszystko razem sprawiało ujemne i przygnębiające wrażenie. Nagle usłyszałem jakiś odgłos na werandce. Ruszyłem w tamtą stronę z nadzieją, że spotkam żywego ducha, ale tylko przelewało się z wiadra, które podstawiono pod pękniętą rynienkę. Zaczerpnąłem rękami i popiłem, bo chociaż na zewnątrz byłem mokry, wewnątrz i paliło, i piekło. Tymczasem powiało deszczem, błotem, liśćmi urwanymi i kto wie, czy nie wskutek przeciągów nieduże drzwi z boku otworzyły się, zatrzasnęły i otworzyły, jakby kto zapraszał. Po cichutku wszedłem w ciemność po wybłoconym, używanym teraz bez elementarnych zasad dywanie. Namacałem schodek, potem drugi, rozpoznałem znajomą poświatę, czyli że odnalazłem dolny poziom, tyle że najwidoczniej od drugiej strony. Korytarz wił się i zakręcał, aż nagle zza drzwi półotwartych bucha światło czerwone. Chyba na pewno gabinet krzyżowniczy, a jak otwarty, to już z całą pewnością Kapusto siedzi w środku i eksperymentuje. Ucieszyłem się, bo miałem z nim sprawy do wyjaśnienia. W następnej chwili szkło zachrzęściło mi pod nogami i pojechałem na czymś śliskim, że ledwie ustałem. Oj, czy tu się jakie nieszczęście nie zdarzyło? Bo zbite probówki i wybebeszone żabie wcześniaki zalegają warstwą. - Uhu-hu-hu! — zahukałem raz i drugi. Ale tylko echo mi odpowiedziało, poza nim ani kobiety, którą kocham, ani Kapusty, ani głuchej ciotki, ani nawet nikogo. Pchnąć drzwi czy nie pchnąć? Pchnąłem, rozjechały się ze skrzypem, wsadziłem głowę. Jakby się rozegrała jakaś walka. Na podłodze niemożliwe brudy, zerwane ze ściany potłuszczone plany i przekroje, książki bez wyrwanych okładek, wymienione wyżej żabie wnętrzności pomieszane ze szkłem i brunatną mazią nieznanego pochodzenia. Toczyłem oczami, szukając wyjaśnienia, jednak na nic się to zdało, tym bardziej że jedna z dwóch żarówek w wiszącej pod sufitem żabie była przepalona. Zajrzałem za kotarę, od sufitu zwisały przewody i inne resztki potrzaskanej jakby szalonymi ciosami aparatury. Odbiłem się w chyba cudem ocalałym ściennym lustrze i poczułem, że wyobraźnia mi się skręca. Za mną na fotelu rozwalił się jak basza ponadnaturalnej wielkości szczur, może nawet ludojad. Odwróciłem się z głową — pusto. Patrzę się w lustro — jest. Nie panując cisnąłem w niego książką i czym popadło. Lustro się nie rozpękło, a on sam tyle że się wykrzywił, zapiszczał, brzuch mu się zatrząsł i tylną nogę założył na przednią. Ni stąd, ni zowąd w oczach mi zabłysło, pod powiekami zapiekło. Patrzę — po prawej stoi Kłapciaty, usta rozjechane, włosy przylizane, nogami szura, raportówka i lornetka przez plecy, w ręku aparat. Nawet nie zauważyłem, kiedy przylazł. Pośliznąłem się na wcześniakach i bez czapki i oddechu wyniosło mnie na dwór. Trzasnąłem drzwiami, siły mnie opuściły, zaczerpnąłem z wiadra, wytężyłem oczy. Akurat powiał wiatr i przez mgłę szaro-zimna. widzę postać — stoi sobie na samej grobli i łopatą wywija. Oczy przetarłem, bo już w dzisiejszych czasach niczego nie byłem pewny, spojrzałem od nowa, jest Kapusto. Najwidoczniej po gospodarsku tamę wzmacnia. Na skróty, przez tartak, przez rozmiękłe błoto po kostki puściłem się SKRZEK 871 w jego stronę. Kapusto spojrzał na mnie nie widząc, zamamrotał coś do siebie i wbił w ziemię łopatę. Wtedy widząc go w zaniedbaniu, bez garnituru, oblepionego błotem, nie ogolonego i bez humoru, poczułem skurcz. Jednak zebrałem się i mówię, jako osobowość otwarta, że nie chcę mamić, zwodzić, opowiadać bajek o tym i o tamtym, tylko mówię, co i jak. — Co co, co? — odpowiedział jakby wyrwany ze snu. Ze współczuciem wyjaśniłem, że nie czuję się dobrze wchodząc między małżeństwo i na pewno bym nie wchodził, gdyby się naturalna sytuacja nie zrobiła, że on krzywdzi młodą kobietę, a ta żyć chce inaczej, dochować się potomstwa i obdarza mnie sympatią. A po drugie ktoś się chuliganił w krzy-żowniczym gabinecie. Spojrzał na mnie, zachichotał, jednak z takim bólem, że się nawet zląkłem, czy nie była to dla niego wiadomość ponad siły. I dalej go uspokajać, że o ile chce utrzymać żabowisko, z mojej strony widzę możliwość wpłaty. Skręcił się ze śmiechu, przeniósł wzrok na podlane terrarium, gdzie kłębiła się podenerwowana gadzina, i zwiesił głowę z wyrazem gorzkiej żałości. — Tak było trzeba — zamruczał. — Musiałem to zrobić. — Co mianowicie takiego? — zapytałem. — Unicestwić. Odkąd Hassan... — Przeniósł wzrok na mnie, jakby dopiero rozpoznając, posiniał, żyły wylazły mu na oblicze, z twarzy biła taka dzikość, że wyglądał jak potwór. Jednym ruchem wzniósł nad głowę szpadel ostrzem do mnie. Przyszła śmiertelna godzina, pomyślałem. Zapamiętał się człowiek. Przymknąłem oczy, żeby własnej śmierci nie oglądać. W uszach zaświstał szpadel, mija chwila, mija druga — żyję, oddycham, otwieram oko. Szpadel wbity już w rozkopaną tamę. Tak jest! Widać jasno. On tamę rozkopał, ale nie podpierał, osłabiał ją, a nie wzmacniał, dziurę we własnej tamie wiercił. Wytrzeszczyłem oczy, bo wodna fala w jednej chwili mogła terrarium zalać i z żabowiskiem się połączyć. A Kapusto z wyrazem samoudręczenia koszulę rozdarł, pierś do pierwszej krwi podrapał. - Odejdź, bo ubiję - jęknął. Ale już przytomny, już mu żyły na twarz wstąpiły, już idzie w stronę domu, mamrocząc tylko: — Wszędzie tyle zła, tyle zła. — Nawet nie wolno tak mówić. — Tak też myślałem. — Zatrzymał się nagle, już przy ganku oszklonym kolorową szybą. Podparł się o utrzymaną w stylu kolumnę i potoczył po mnie wzrokiem z uwagą, czy nawet namysłem. — Posłuchaj mnie uważnie. Jest taka sprawa, że ja mam absolutną świadomość tragiczną - spuścił głowę. - A co do tego, że świat jest zły czy zepsuty, rasa ludzka zwichnięta, zwichrowana, zwyrodniała, to jak dwa razy dwa. Z drugiej jednak strony, co by nie powiedzieć, to jest nasz w życiu jedyny świat, wobec którego jesteśmy zobowiązani praktykować miłość czynną, coś wykształ-tować, podpoprawiać, ile się da. - Odplunął, potoczył okiem po okolicy i przeszył mnie spojrzeniem: — Oto, co najlepszego wynikło z krzyżowania się ludzkiego 87* PROZA gatunku między sobą. Sam Bóg robił, co mógł, żeby do tego nie dopuścić. Ja posunąłem się dalej. Akurat trzasnęły drzwiczki po lewej stronie. Klapciaty wychylił się, nakierował lornetkę, błysnął aparatem, nogą szurnął i już go nie było. Twarz Kapusty wykrzywiła się gorzkim uśmiechem. - A tyle było przy jego narodzinach radości i wesela. Myślałem, że to już to. — Twarz mu się rozpromieniła, zamachał rękami jak jakiś fanatyk. - Nowa szczęśliwa rasa! Odrodzona z kontaktu z naturą, bez grzechu pierworodnego... łącząca mazowiecką odporność z egipską inteligencją i urodą. Wspólna własność, wspólny wygląd, wspólny intelekt... - Urwał, podparł głowę ręką i uśmiechnął się jak dziecko. - Kąpałem go w oryginalnym egipskim mule, osobiście doglądałem po nocach, własnoręcznie karmiłem go hormonami mojego wynalazku, rozrastał się jak błyskawica. Matka nie kochała go nigdy, Hassan był tylko lodowato uprzejmy, potem zniechęcił się zupełnie. - Zobaczył moje osłupiałe spojrzenie i zaśmiał się z bolesnym triumfem. — Najpierw wypróbowaliśmy Hassana na kozie, potem na krowie, wreszcie doszliśmy do sedna: zgodził się pokryć prostą chłopkę. Poczęła przedstawiciela nowej rasy w piwnicy na łóżku z uchwytami. Dostęp do niej przez cały czas miałem tylko ja i studenci. Mgła otuliła nas znowu tumanem, spoza niej dochodził tylko huk uderzającego w werandę deszczu i świstanie wiatru. — Jak to? — wybąkałem. — Tak. — Kiwnął głową w stronę, gdzie przed chwilą zniknął Klapciaty. — To pierworodny Hassana. Zapewniłem mu najlepszych profesorów z uniwersytetu w (skreślenie inną ręką), odebrał staranne wykształcenie klasyczne. Niestety — zwiesił głowę - nie na wiele się to zdało. Interesuje go tylko peżocik, gra na flecie, w oczy nie spojrzy, tylko od tyłu zachodzi, skrobnie coś w raportówce, w najlepszym razie sfotografuje. Do tej pory przemówił ze cztery słowa. Tyle dobrego, że jest odporny na promieniowanie. — Wiem, co to znaczy być niekochanym dzieckiem. Nigdy nie widziałem ojca - odpowiedziałem wzruszony jego bólem. — I nagle zamurowało mnie. — Ależ to sprzeczne z naturą! To jakaś straszna utopia! - wykrzyknąłem. Splunął z pogardą. - Nie ma nic łatwiejszego do zrobienia niż utopia. Wszystko, co obecnie najbardziej postępowe, prezentowało się kiedyś jako utopia, a przecie jest. - Odchodziłem od zmysłów, a on ciągnął dalej: - Nie straciłem nadziei. Nikt nie miał prawa osądzać mnie na podstawie pierwszej próby, tyle że Hassan nie chciał podjąć dalszych. Z prostą chłopką. Na razie wzmacniałem go i regenerowałem poprzez kontakt z wesołuchami. Równocześnie przez żonę szukałem elementu bardziej rajcownego po dyskotekach. Nie przypuszczałem, że Hassan zniechęci się do tego stopnia. Teraz kiedy się spedalizował, zrozumiałem, że to już koniec. - Nagle, jakby go siły odeszły, nie licząc się z niczym, osunął się na zabłocony stopień. — Zniszczyć, trzeba wszystko zniszczyć. Rozkopać. Czarny gdzieś przepadł, Smudas jest tego samego zdania. SKRZEK 873 | - Który to jest Smudas? - zapytałem cicho. Jezu! Coś mnie nagle tknęło. - Czy to tńoże ten szczur nie z tej ziemi. '{ Kapusto kiwnął głową i znowu na jego obliczu pojawił się gorzki uśmiech. S — Asmodeusz. Szczur? No, można go i tak określić. A czy jest z tej ziemi, czy l innej, teraz to już wszystko nieważne. Koniec już blisko. ,i Wiatr powiał nagle, przepędzając mgłę. s — A co na to wszystko żona? • \ Nawet nie odpowiedział, tylko nagłe osłupiał, roztworzył usta, wyciągnął rękę przed siebie i dziobał palcem powietrze, jakby mu i mowę odjęło. Patrzę, co takiego pokazuje, a tu strumyczek mały spod grobli się wymyka i w żabowisko wpada. - A to ta tama przepuszcza - mówię z ulgą, bo już się zastanawiałem, czy mu się co złego nie stało. I naraz aż się za głowę złapałem, bo jak przepuszcza, to zaraz całkiem puści. Rzeczywiście. Na moich oczach woda z rzeki wylała się na żabowisko, fala rzeczna. przelała się przez staw, zapieniła i uderzyła nam pod same nogi. W jedną chwilę jakby się woda zagotowała, takie się wiry, leje poskręcały. Kapusto jakby coś przełknął, co go tamowało. Zamknął oczy i cichutko pyta: — Znosi żaby? 1 — Znosi. — Tak było trzeba. Niech wszystko ginie. I rzeczywiście, gadzinę kotłowało w leje i wynosiło na koryto. Nagle powietrze rozdarł przeraźliwy ryk. Kapusto otworzył oczy, złapał się za głowę i wrzasnął: — Hassan! Hassan! Do nogi! — I pobiegł susami prosto w kipiel. Chciałem go powstrzymać, ale gdzie tam! Woda sięgała mu już do kolan. Nagle potknął się, a przepływający obok wir pociągnął go na głębokie. Rzuciłem się z pomocą, nie bacząc nawet na własne bezpieczeństwo. Wyciągnąłem ręce, ale nie mogłem posuwać się dalej, ponieważ nie miałem umiejętności pływackich. Tymczasem Kapusto wypłynął na powierzchnię, kotłował się bijąc w wodę z taką mocą, że zaczął zbliżać się do mnie. Już miał wyleźć, wyciągnąłem jeszcze dalej rękę, drugą trzymając się za krzak. Ale w tym momencie z daleka, z głównego koryta ponownie dobiegło smutne wycie Hassana. Kapuście jakby opadły ręce, popatrzył na mnie ze smutkiem, wypluł wodę i powiedział: - Miałem olbrzymie plany. Byłem u progu wielkich odkryć. Najwyższy sąd sądzić mnie będzie. Nie goniłem za kłamliwą chwałą. - Zakrztusił się, odplunął, przeżegnał, odwrócił tyłem i skoczył prosto do nadpływającego leja, który wciągnął go bez wahania. Zmartwiałem na brzegu, wbijając wzrok w falującą jak oszalała wodę, potem cofnąłem się i puściłem brzegiem. Pomimo wszystko myślałem o nim z szacunkiem. Miał charakter i wiarę. Kto wie, może mógłby być przywódcą jakiej skrajnej organizacji. Kiedy tak rozmyślałem, woda wyrzuciła mi pod nogi pojedynczy kalosz. Na pewno szkoda człowieka. /Je też przeznaczenie ostro wzięło się do rzeczy, bez zbędnych słów. Zresztą sam poszedł mu na rękę. Sam się zniszczył, podkopał. 874 PROZA Ciekawe, z drugiej strony, czy dlatego to zrobił, że zwątpił w misję stworzenia nowego człowieka, czy też kierowało nim niskie uczucie zazdrości. Coby nie powiedzieć, nie wytrzymał, skoczył za Hassanem. W sumie był czy nie był zaprzedany złu, i na ile? Bo, że działa tu jakaś moc, to na pewno. Tylko teraz co będzie dalej z Klapciatym? Gdzie jest Czarny? Co to za jakieś gadanie ze Smudasem? Było, nie było, mnie przypadło w udziale naświetlenie Kapustowej, jak się mają sprawy. Dookoła gnał nurt, pokryty od góry żabią powłoką. Na żabowisko przyszły czarne chwile. Straty musiały iść w nieodwracalne miliony, chyba żeby się ostro pogoniło studentów do roboty. Na ganku poruszałem drzwiami wypaczonymi od wilgoci, trzeba będzie to zlecić. Wziąłem buty w rękę, żeby nie uszkodzić powoskowanej posadzki, i wszedłem do wewnątrz. Panowała cisza. Nie wybiegła mi na spotkanie ani Kapustowa, ani głucha ciotka, ani Czarny, ani nikt. Rozejrzałem się po obrazach, firankach, kanapach, krzesłach, zegarach, poklepałem po tapecie, szybki kolorowe witrażowane były na swoich miejscach. Na oko nic nie brakowało. Nacisnąłem przycisk do lampy. Na stole w czerwonym świetle wznosił się jeszcze opustoszały kieliszek po Hassanie. Pochyliłem się nad nim myśląc o kruchości życia. Jak zawsze w takich chwilach, cała przeszłość stanęła mi przed oczami: nieznany ojciec, pogodne dzieciństwo w cyrku, asystent tresera, podstępni Potoccy, ogólne półinwalidztwo. Ha. Westchnąłem sobie. Teraz tak się to wszystko miało zmienić, jakbym się drugi raz narodził. Tak to już bywa. Jeżeli jest się zadowolonym z życia, z tego, co się ma, choćby nie wiem jak było podle, to na końcu jakiś powód się znajdzie. Życie samo się zawstydzi i ześle co lepszego. A taki Kapusto na przykład: pycha go gniotła, aż zagniotła. Ot i świat. Pchnąłem rozsuwane drzwi. Zamknąłem i znowu popchnąłem. Jeździły' sobie na kulkach pięknie i bez hałasu. Wtem z drugiego skrzydła doszły mnie dźwięki ciekawej muzyki. Coś w niej było, co mi trudno ująć, co przeszywało i budziło tęsknotę, jakby jednocześnie wydzwoniła telefon, odjeżdżał pociąg, stukało serce i ktoś się uśmiechał. Posuwałem się w tamtą stronę. Nagle przede mną wyrosła spod ziemi Kapustowa, trzymając w ręku czarę ze rżniętego kryształu wypełnioną czerwonym płynem. Włosy wiły się jej dookoła głowy jak żywe złoto, chociaż w powietrzu panowała wilgoć, a od niej samej dochodził jak zawsze ostry zapach atłasowej skóry. Trzeba do tego dodać wargi karminowe i to, że nie była goła, natomiast jej kształty były przykryte suknią białą, cienką jak serwetka, ale wyszywaną w obce nam wzory oraz cekiny. Tak patrząc można się było nie dziwić ani atasze czy Finowi, ani tym bardziej Kapuście, czy nawet temu, że sołtys dla niej od zmysłów odszedł i wypisał to, co było w liście, który miałem doręczyć, jak z misją poszedłem. Ale list leżał sobie spokojnie u mnie pod poduszką, bo na taką nieuczciwość, żeby sprawę publiczną mieszać z osobistą, patrzeć nie mogłem. Zresztą miałem rację, bo jak los pokazał, w tej sprawie nie o sołtysa, tylko jak raz o mnie chodziło. I dlatego ja, a nie jakiś inny, SKRZEK 875 stałem teraz naprzeciwko, wytypowany przez Zjawę, która znała sprawy najogólniejsze i przechodzące ludzki rozum. Czekałem, czy się Kapustowa jakoś nie zachowa, ale nie. Znowu ja nie mogłem słów dobrać należycie. Niby Kapusto nie stał już między nami, jednak nieporęcznie było zaczynać oświadczyny po jego śmiertelnym zniknięciu w kipieli. Jeszcze gorzej było zacząć od strony tragedii. Do tego w pewnym sensie nie było dla mnie przyjemne jeszcze i to, że ją z tymi stygmatami jednakże trochę zapodałem. Owszem, dla jej dobra, ale zawsze. Niby pokusa nie przyszła sama z siebie, tylko ją zesłano, z oficjalnego źródła, a jak zesłano to w takim celu, żebym uległ, a potem się mógł wyczyścić. Rozglądałem się, czy się gdzie Zjawa nie pokaże, żeby co doradzić, bo że gdzieś tu krąży, to czułem - ale nie. Co najgorsze, nie było sposobu, żeby ją wywołać, z powodu braku na miejscu alkoholu do wypicia. Nie wiedziałem też, czy Zjawa sprawę z Kapustowa przekonsultowała i uzgodniła, ile jej chlapnęła, a czego nie. Na razie ona piła sobie w najlepsze z czary, nie robiąc żadnej uwagi albo aluzji, bez nawet uśmiechu czy jakiegoś mrugnięcia, a choćby nawet innego znaku. Jednym słowem, nie ma co na kogo liczyć, jak nie na siebie i swoje szczęście. Umocniłem się w tym przekonaniu i przystępuję do złożenia wyjaśnień, aż tu powietrzem targnął z odległości rodzaj psiego wycia: — Uhuhuhuuuu! - I jeszcze raz — Uhuhuuu! - Rogalik, Rogalik - wymówiła Kapustowa, jakby przywrócona do życia. Może to i on był, ale jeżeli, to szczekał nie swoim głosem. Rzuciła jednym ruchem czarę na ziemię i pognała jak szalona. Kryształ nie pękł, jednak się zrobiła plama na dywanie. Myślę, trudno, potem się wywabi, i puściłem się za nią w pościg. Ale gdzie mnie było, kiedy ona w ogóle nie dotykała ziemi, tylko sadziła susami. Wieczór się przemienił w noc, zresztą nawet tego nie było na pewno wiadomo, tak nieboskłon był zaciągnięty, a deszcz zacinał po oczach. Ze wszystkich sił wyciągałem nogi, medytując, co się przydarzyło Rogalikowi, że tak wyje. Znowu przebiło się przez ciemność z daleka trąbienie motorówki - gdzieś tam sobie krążyła we mgle, niczego nieświadoma. Jeszcze w biegu poczułem dziwną woń jakby spalenizny i zacząłem nabierać podejrzeń, zwłaszcza że za drzwiami mgła gęstnieje niemożliwie, kłębi się, kołuje do góry i już rozumiem, że to dym, i teraz już się domysły najgorsze w mojej głowie narodziły, coś mi się zaczęło nie bardzo podobać, a strach podniósł włosy. A tu już stodoła znajoma, dawno nie używana własność nieboszczyka Kapusty, ale teraz otoczona mieszkańcami, pali się równo jak świeca. Brakowało może tylko ze dwudziestu najbardziej pijanych. Przyczłapała nawet studwudziestoletnia Azerbej-dżanka Wojtaszkowa - ludzie przechowywali ją w piwnicy, odkąd jej szukali z telewizji. Większość ściskała w rękach pełne wiadra, a jednak nie gasili. Złamałem się na pół i poczułem, jak dysk zaczął się na własną rękę poruszać, a tu w stodole od środka, czy od strony ognia, coś się zatłukło o ścianę, zawyło, załomotało. Wiedziałem tak dobrze jak wszyscy, że to Czarny. PROZA Skupiłem się, naprężyłem, dysk się zatrzymał, oddech powrócił. Przez ten czas Kapustowa przepchała się w dym, w języki ognia, i szarpie za skobel. Ludzie się przed nią bez słowa rozstąpili, krzyczała tylko ona jedna, aż dopiero zaczęła kaszleć. Odwaliła skobel, drzwi otworzyła, miałem nadzieję, że teraz to już Rogal wyskoczy jednym susem ze środka i wszystko pójdzie jak po maśle. Zamiast tego, być może na skutek powstałego przeciągu, ogień z trzaskiem buchnął do środka. A Kapustowa za nim bez wahania i już jej nie było widać. Stałem w ciszy, jakby makiem zasiał, huczał tylko pożar, sapał koło mnie Maciaszek, gulgotał Pokraczniak, coś w kałuży zachlapało, ale to zatoczyli się objęci ślepi Nowaczkowie, wytrzeszczając się w stronę ognia bez żadnej korzyści. W pierwszej chwili zadecydowałem: skoczę za nią. Ale co by to dało? Zresztą nie mogło być tak, żeby jej się co stało, jeżeli przeznaczenie tak harmonijnie pilotowało moją sprawę. Rzeczywiście nie minęło dużo sekund, jak pokazała się w drzwiach, a na rękach coś się jej kopciło: do połowy węgiel, od połowy jednak Rogal. Nawet nie szczekał, tylko się dymił. No to już po biednym psisku, myślę z żalem. Gorzej, bo ona sama też się tliła. Iskierki przebiegały po niej ze wszystkich stron, tak że jedwab czerniał w oczach, zamieniał się w sadze jak jaka chmura, kołując się nad nią. Uchwyciłem leżącą na ziemi bezużyteczną łopatę, zanurzyłem w kałuży, żeby ochlapać i ugasić, jednak wyprzedził mnie Ninoczka z wiadrem: wziął zamach, chlusnął i stała się rzecz nie do uwierzenia. Zamiast żeby ją ugasić, w zetknięciu z ogniem woda wybuchnęła takim płomieniem, jakby była co najmniej benzyną. Wrzasnąłem, popatrzyłem po ludziach: twarze mieli takie jak zawsze, z których trudno coś wyczytać. Mówiąc inaczej, jeżeli się dziwili, to nie bardzo. Tymczasem na moich oczach cała nadzieja - przyszłość i miłość, szybciutko obracała się w jeden kłąb ognia, który zaraz zakręcił się w trąbę. Wrzasnąłem po raz drugi, aż poczułem, jakby wytwarzał się drugi wir koło mnie i w mojej głowie. Kto wie, mogłem nawet na chwilę stracić rozum. Bo jakże to tak? Przeznaczenie, Zjawa — wszystko na nic, wszystko omam, jeden swąd, dym i popiół. Obok dokopcało się to, co do niedawna było Kapustowa. Łzy pociekły mi po twarzy. Patrzę — z dymu salamandra wyleciała, buchnęła w kałużę, błoto, trawę... Zabłysnęło, huknęło, niebo się otworzyło, deszcz przestał padać, jak ręką otljął. Po ludziach poszły szmery, pozadzierali głowy do góry, ale ciągle nic nie gadają, ja jeden krzyczę. Aż tu spod ziemi sołtys wyrósł. — Tragedia — mówi — jakieś nieszczęście. Taki mnie żal zdjął na te słowa, że poczułem się jak zrujnowany arystokrata. Zwracam się do niego: — Za co ją tak, Jezu, za co? Ona bez winy, pies bez winy, stygmatów nie było! — A do siebie: Jezu, na co mi było kalać usta kłamstwem, odstępować od świętych zasad bez żadnej korzyści. Czy ja się miałem naprawdę ożenić? A to podpalenie to jakiś pech straszny, czy też uległem pokusie za suczynchuj? A Zjawa mnie normalnie, bezkarnie od początku do końca wyrolowała? A jeżeli już tak, to miała, czy nie miała podwiązanie pod sołtysa? Czy mam teraz jakąś szansę pokuty, czy też na zawsze zamknęły się przede mną bramy niebios? Był czy nie był w tym palec Boży?... Wszystko minęło, wszystko zatracone. Aż tu dociera do mnie, że SKRZEK 877 sołtys oczy wytrzeszcza. - Jakie stygmaty?! Pierwsze słyszę - mówi patrząc się prosto i z nachalstwem. Ale tego to ja już nie popuszczę. Nie ma Kapusty, nie ma psa, nie ma Kapustowej, akwizytorstwo przepadło, ale ja żyje. - Zełgałem - krzyczę - znaków nie było, diabłów nie było, czarów nie było! Widzę, że ludzie się grupują i uszy nadstawiają. Słyszę jednak, jak sołtys wyjaśnia: - Pod wpływem szoku się znajduje. Tragedia. Wypadek okropny. Nic dziwnego, nic dziwnego... Czyli, że idzie na zaparte. Taka sprawa, myślę. Ano trudno. Szczerze mówiąc, od razu wiedziałem, że to gówno, jednak myślałem, że co innego. Plamy poczęły latać mi przed oczami, jeszcze z przyczyny odbywających się czasów mogę rozum utracić. Kto mi teraz rękę poda? Wrzasnąłem do siebie i usiadłem, nie chcąc dłużej na to patrzeć. Ale słyszę, ktoś zaznacza: - Słabo mu, omdlał chyba. - I za chwilę głosem Maciaszka: - Chluśnij no na niego który! - W jedną chwilę otworzyłem oczy. Jezus Maria, leci Kowal z wiadrem. Poderwałem się ostatnim podrywem, sił brakuje, ale słyszę rżenie od tyłu. Tak jest! Rumaki się wspinają, wyprzęgnięte z klatkowozu. Pierwszy, najczarniejszy, łbem kiwa, oczy u niego czerwone jak u Rogala. Drugi od mojej strony uśmiecha się, grzywą trzęsie, a rysy ma Kapustowej. Kowal wziął zamach, ale ja odbiłem się obunóż i jednym skokiem zasiadłem na grzbiecie. Zaświszczał wiatr. Kapustowa poniosła, wszystko zaczęło znikać z oczu. Wczepiłem się w nią ze wszystkich sił, ile wlezie. Patrzę do tyłu, jakby nowa trąba, ludźmi o ludzi rzuca, ogień ze stodoły przeskakuje na okolicę. Jakaś zagłada czy co? Po prawej łódź mi mignęła. Dyrektor i Osobistość twardo na dziobie, z tyłu coś w podobie szafy, co w niej Kapusto pieniądze składał. Po lewej zabłysnęło: uśmiechnięty Klapciaty nogami szurnął, aparat przy oku trzyma - ostatnia ludzka istota, jaką widziałem. Nie wiem, ile pędziliśmy, aż tu przed nami czarny bór nieznajomy wyrasta. Kapustowa wali prosto w środek. Przytuliłem się do niej z całą siłą i naraz zadrżałem: patrzę na nogi od dołu - nie poznaję. Jezus, Maria! Gdzie ona, gdzie ja? Zlewam się z nią w jedno, porastam sierścią, mchem, tak jest, najwidoczniej rozpływam się w naturze. To już raczej po mnie, myślę. Puściłem się jedną ręką, póki jeszcze tliły się we mnie ostatki człowieczeństwa, i rzuciłem za siebie zeszyt z notatkami. Pozostała mi jedynie cicha nadzieja, że ktoś to odnajdzie i doręczy Januszowi Głowackiemu. Kapustowa poniosła w las. - - trudniej kochać Zapiski te otrzymałem od przyjaciela; pewnego dnia podczas pełnienia swych zawodowych obowiązków znalazł na śmietniku nadpaloną tekturową teczkę, zawierającą z początku czyjeś listy i ich maszynową kopię; „z początku" — to zwrot, który jest tu na swoim miejscu, w chwili kiedy mój przyjaciel natknął się na teczkę, była ona jedynie na poły wypełniona szczątkami wspomnianych materiałów, część listów i ich odpisów leżała porozrzucana wokół teczki na stercie śmieci. Z uwagi na niską makulaturową wartość znaleziska przyjaciel zdecydował się zrobić mi prezent, znając moje zamiłowanie do dokumentów, oczywiście dokumentów życia. Rzecz okazała się poniekąd interesująca. Uznając, że nie mam prawa delektować się lekturą sam, postanowiłem listy ogłosić. Nie muszę rozwodzić się nad tym, jak trudne przedsięwzięcie podjąłem. Usunięcie błędów ortograficznych, uzupełnienie interpunkcji to były rzeczy najprostsze, niewykonalne natomiast okazało się odtworzenie ciągłości tych zapisów. Jak wspomniałem, listy były nadpalone, i to od góry, po części bezładnie zmieszane, podobnie jak ich maszynowe kopie. Tak się złożyło, że nie zachował się żaden nagłówek, żadna data, żaden podpis. Wszelako uparte zestawianie rękopisów z kopiami pozwoliło połączyć ze sobą poszczególne partie oryginału, a nawet zrekonstruować brakujące zdania, wymienione zaś w korespondencji nazwiska, na przykład: Grosfeld, Stryjkowski, lub tytuły teatralnych przedstawień, na przykład: Policjanci, pozwoliły — po zasięgnięciu informacji u pozostałych przy życiu świadków tamtych odległych czasów, ustalić z grubsza chronologię poszczególnych sekwencji narracyjnych. Mimo wszystko, mimo tej mozolnej pracy z iście detektywistyczną skrupulatnością wykonywanej, żywię duże wątpliwości co do jej pełnej skuteczności, wprost na przykład podejrzewając, że ciąg niepowodzeń życiowych autora listów sprowadzał się w rzeczywistości do jednego, opisanego drobiazgowo w długim liście epizodu, którego jedność niedobry traf zniszczył. Doradzam tedy szanownemu czytelnikowi mniej zwracać uwagę na opisywane w tych listach zdarzenia i ich chronologię, bardziej zaś na wyzierający z nich portret człowieka, który chciał i umiał kochać, mimo piętrzących się przed nim przeszkód. Z tego powodu, znalazłszy na skrawku jednego z listów cierpko brzmiące słowa: „coraz trudniej kochać", bez namysłu obrałem je za tytuł tego korespondencyjnego zbiorku. J.G. CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 879 Widzę Cię w wyobraźni taką, jaka jesteś, czytasz książkę, mając podsunięte nogi pod siebie. Dziś mija tydzień, jak Cię pieściłem nad rowem przy drodze. Wabiłaś mnie i porywałaś. Leżałaś piękna, bezbronna i gotowa do oddania. Ja dyszałem ze szczęścia i bałem się, czy nas ktoś nie podpatruje. Te chwile, kiedy mnie obejmowałaś, były najsłodsze. A tak się Tobą delektuję w myślach, od chwili pierwszego spotkania na zebraniu do tej pory, mimo wszystkich dzielących nas przeszkód. Już wtedy zauważyłem Cię od razu. Obserwowałem z prezydium, jak siedziałaś w pierwszym rzędzie, Twój lekki zarost na nogach, który mnie wabił, i w czasie referatu zupełnie zapomniałem o pierwotnym okresie akumulacji kapitału w Polsce, według broszurki L. Grosfelda Imperializm. Czytałem ją zresztą pospiesznie, do tego doszłaś Ty, i mówiłem raczej o skutkach imperializmu od strony politycznej, nie poruszając wcale strony ekonomicznej i tych wielkich sprzeczności oraz koncentracji i centralizacji, w jakie brzemienny jest dziś imperializm. Zresztą, jak pamiętasz, Polkowska w podsumowaniu wytknęła mi to i było mi nawet wstyd, ale ciągle kusiłaś mnie swoim widokiem, do tego pięknie i odważnie wystąpiłaś w dyskusji w mojej obronie. Kochanie! Bardzo Cię proszę, wystąp Ty u siebie i omów jeden z tych tematów, które Ci podam - tylko wielostronnie, posługując się cyframi i danymi statystycznymi. A więc: i. Opóźniony imperializm polski według Grosfelda. Kapitalizm w Polsce był wielkokapitalistyczny o tendencjach imperialistycznych, sięgający do byłej Rosji, na Ukrainę poprzez Bank Handlowy itp. Jest to strona ekonomiczna, a polityczna to tendencje burżuazji i obszarnictwa sięgające na wschód za kapitałem. Ten temat porusz koniecznie, bez względu na to, czy będzie on w referacie, czy nie. i. Podawaj cyfry, ceny cementu w przeliczeniu na zboże itp. 3. Rola socjaldemokracji dawniej i dziś. Dawniej wstrzymywała rozwój klasy robotniczej, dziś przeszła na pozycje zdrady. * * * Dziś wypłacili nam premię za listopad, dostałem sześćset trzydzieści osiem złotych. Nie dojrzałem, ile wypadła suma ogólna — pensja plus minus potrącenia — bo się wszyscy tłoczyli. Postanowiłem wysłać Ci trzysta złotych, resztę poświęcę na opłatę obiadów na drugą połowę miesiąca, gazety i zostawię sobie na podróż do Ciebie, a także trochę dam do domu. * * * Dziś poszedłem do kina. Film był ponury, nie bardzo wiadomo, po co się chodzi na takie filmy. Życie nasze nie zawsze jest łatwe, ale bywają w nim chwile piękne. Strasznie bierze mnie chętka, pojechać do Ciebie na sobotę, ale boję się, czy ty gdzieś nie wyjedziesz na wieś obsługiwać biblioteki. Myślę tak, kochanie, na razie głośno i nie jestem na razie zdecydowany. Bo z jednej strony i pokusa wielka, z drugiej rozsądek każe zachować liczenie jię z kosztami. Rozważmy: mając ulgowy bilet mógłbym sobie pozwolić na dwa przejazdy, to wypada trzydzieści pięć złotych. 88o PROZA Myślę, kochanie, że przyjadę i pójdziemy oboje na to zebranie. Będę asystował swojej pani i adorował ją. Poza tym wysyłając pocztą pieniądze, też dopłacę parę złotych, a tak doręczę je osobiście. A że w sobotę kończę wcześniej pracę, to nie kupię biletu w Orbisie, ale taniej na dworcu przy kasie. A tak mi się chce jechać do Ciebie, kochanie, i ucałować Twoją słodycz. Więc przygotuj grochówkę, ale nie specjalnie na niedzielę, aby nie było wydatków ekstra. A Ty, kochanie, jeśli nie będziesz miała czasu, względnie będzie bardzo zimno, nie wychodź po mnie, jednak czekaj w domu. Przyjadę, to pójdziemy, jak zawsze, po wodę, a wieczorem, gdy zostaniemy sami, ucałuję serdecznie Moją Miłość tak słodko i czule, jak zawsze to robię. Czy macie jakieś postępowe pamiątki w terenie? Na przykład: tradycje walki chłopów, własne osiągnięcia itp. Możesz postawić zagadnienie w ten sposób, aby wiązać na przykład kułaków z wrogami Polski. Formy realizacji Frontu Narodowego możesz przyjąć różnorakie i podać szereg przykładów, na przykład: wiązanie się i przyciąganie nauczycielstwa, udział członkiń Ligi Kobiet w akcji skupu, wymienić z nazwiska itp. Kochanie moje! Masz mnie, moje do Ciebie uczucie, po co, kochanie, zagłębiasz się niepotrzebnie tak daleko? Po co znęcasz się nad moją żoną? Ty wiesz o niej, a nie ona o Tobie — to pierwsze. Ty jesteś panią mojego serca, nie ona — to drugie. Po cóż więc ta obawa i niepewność? Ja mam więcej powodów być o Ciebie zazdrosny. Ty jesteś w sytuacji, że możesz podglądać swój ą przeciwniczkę od każdej strony — masz ją jak na dłoni. Ty strzelasz, ona przyjmuje pociski. A pomyśl: ona dowiedziała się. Świat staje się ciężki jak wieczór listopadowy. Czy utrapienie i czyjś żal, w tym wypadku mojej żony, mogą stworzyć miłą atmosferę. Bojownicy, wielcy bojownicy, gdyby nie umieli cierpieć i walczyć za innych, stwarzać nowy świat, oparty na innych prawach i swobodach osobistych, nie byliby tymi, kim są. Więc nie budowanie własnego szczęścia na krzywdzie, żalu i rozterce innych, ale tworzenie własnego szczęścia, pozbawionego cech egoizmu, naśladownictwa i uprawiania liberalno-burżuazyjnego zwyczaju, ale przechodzenie na inny, bardziej ludzki, humanitarny i pozbawiony wyzysku i naigrywania system. Dla nowej epoki tworzyć musimy nowe formy, każdy nasz czyn poparty musi być postawą. Porzućmy te dyplomatyczne formy i powróćmy do nas samych. Piszesz, jak Cię podglądałem, ale nie piszesz, jak Cię brałem w kuchence na makatce; wszystko, co robimy, jest naszym wspólnym udziałem i uniesieniem. Ojciec Twój przypomina mojego ojca, ma w sobie coś z jego wewnętrznych cech bawienia gościa. Pamiętaj, kochanie, że jesteś moim okiem. Tak się bałem, gdy zaczynałaś przyzwyczajać się do palenia papierosa, że jest to część kroku do zdrady. Tak bardzo trudno jest podnieść chociażby o stopień, o maleńką część kulturę narodową, rozwinąć ją i popchnąć naprzód. Tak trudno jest walczyć z ciemnotą i zacofaniem. Nasza przewodnicząca Ligi Kobiet dostała spazmów, gdy dowiedziała się, że nie ma jej kandydatury w dwóch wysuniętych pracownicach do nagrody po sto pięćdziesiąt złotych. Tak inteligentna, zdawałoby się, osoba, a tak pusta i zacofana. Do prowadzenia tej pracy trzeba mieć samemu w sobie wiele kultury, subtelności i wyrozumiałości dla ludzi. Czekam gorąco, żeby zjeść wspólnie kanapkę i napić się z jednej szklanki. CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 881 * * * Wracając od Ciebie wyglądałem przez okno pędzącego pociągu, mijałem ładnie zazielenione różne gaje, widziałem piękno, ale nie mając czasu, nie uważałem za wskazane skorzystać z niego, wysiąść i oddać się kontemplowaniu. Przypomniałem sobie piękny obraz pt. „Poranek mojej ojczyzny", jak wśród mgieł i łąk, w kraju wiecznego uśmiechu idzie zamyślony najlepszy przyjaciel wszystkich ludzi. Obok mnie siedziały dwie panny - śmiały się beztroskim śmiechem. Śmiech może być jedną z najsilniejszych broni, o ile wybucha pod wrogiem. Parę dni temu jednak poszliśmy z Markowiakiem i aktywistą organizacji młodzieżowej, Łodygą, na występy cyrku Din Dona. Byłem rozczarowany. Wartościowy, skądinąd charakterystyczny duet braci Kownas występował w czarnych cylindrach, frakach i okręcał czarne pałeczki z białą gałką, uzupełniając to tańcem ze stepowaniem. Był to fokstrot pt. „Mister Drot". Czy to ma zdobywać widza rekrutującego się ze świata pracy? Najgorsze było to, że Markowiak rżał jak najęty. - Co was tu śmieszy, Markowiak? — zapytałem. Odpowiedział, że nic, a jednak śmiał się dalej. Natomiast Łodyga podzielał mój pogląd. Po przyjeździe od Ciebie zdałem sobie sprawę, że wyglądając przez otwarte okno zaziębiłem się. Kupiłem sobie czym prędzej ćwiartkę spirytusu, butelkę wina i poiłem się tym cocktailem. Na szczęście spociłem się i poczułem lepiej. Ale nadal kaszlę. Kiedy pisałem do Ciebie poprzedni list w biurze, nakrył mnie inspektor z NIK-u, zapytawszy z lekka, co za memoriał piszę. Chcąc rozwiać jego podejrzenia zmuszony byłem pokazać pierwszą część listu, którą powierzchownie przejrzał. Poweselał, zaczęliśmy mówić o Tobie w osobie trzeciej, że jesteś daleko, że nie mogę z Tobą się widywać, że brak mieszkań itd. Mimo przeziębienia jeżdżę w teren i występuję. Ostatnio omawiałem obie dusze średniaka oraz ubojowiałem do walki z żukiem Colorado. Śniłaś mi się, ale jakoś niesympatycznie. Prosiłem Cię, stojąc na kamiennym moście, byś mi potrzymała teczkę, a Tyś nie chciała. Potem szli jacyś ludzie do pracy, a Tyś do nich dołączyła. Oni przechodząc oglądali się na mnie i podśmiewali. Nie przywiązuję uwagi do snów, to moje niewłaściwe odżywianie wpływa na to, że są takie. Zaczytuję się wspomnieniami o Róży Luksemburg; cóż za wspaniała kobieta. Przyznam się, Poluniu, że w myślach często nazywam Cię Swoją Różą, a dla Ciebie chciałbym być Twoim Tyszką. * * * Kiedy jechałem obsługiwać akademię z ramienia zarządu okręgowego, chciałem kupić mazury, niestety, budka była zamknięta. Oparłem się o nią, zastanawiając się, co mam dalej zrobić. Równocześnie czekałem na samochód z prelegentami, który miał mnie zabrać z powrotem do mojego miasta. Stałem i stałem, samochód się spóźniał, a tymczasem zachodziły mi drogę i patrzyły mi w oczy jakieś podejrzane indywidua. Myślałem o Tobie i wzdychałem do Ciebie. Najgorzej mnie rozwścieczyło, że w budce była terenowa prasa, którą mogłem przeczytać, oszczędzając czasu; ale była 882 PROZA zamknięta. Dodatkowo deszcz siąpił. Oparłem się o drzwi budki, wtulając się pod daszek i obserwowałem indywidua po drugiej stronie. Wtem słyszę jakieś ruchy w budce, oglądam się, a tam jakiś mężczyzna z kobietą namyślają się: wyjść czy nie wyjść. Wreszcie kobieta błagalnie prosi, bym ich wypuścił, bo sobą przyciskałem drzwi. Przystałem na to. Wychodząc zamknęli normalnie budkę na kłódkę i nie wyglądało, żeby to byli złodzieje. Naraz ta kobieta odłączyła, podchodzi do mnie i prosi, żebym poszedł z nią do budki. Uśmiechnąłem się, bo sprawa się wyjaśniła, i zapytałem, czy nie mogłaby mi sprzedać dwóch paczek mazurów. Oświadczyła, że ma tylko markę „Nysa". Zapytałem się, dlaczego nie ma mazurów. Wytłumaczyła, że otrzymuje zbyt małą liczbę paczek, poniżej zapotrzebowania mieszkańców, że zresztą, jakby więcej dostawała, to też by nie starczało. Ponowiła propozycję pójścia z nią do budki, miała zdrową cerę i przyzwoity wygląd. Zapytałem z uśmiechem, czy ma powodzenie, machnęła tylko ręką. — Ech, panie, te chłopy to jak psy. — Dodała, że jest wdową, ma troje dzieci, matkę i trzydzieści lat na karku. Oświadczyła też, że nikt na nią na stałe nie poleci, do domu sprowadzać nie może, a żyć się chce. Stała przede mną i ze smutkiem obserwowała mnie, zrobiłem na niej wrażenie. Wydawało mi się, że mówi poczciwie i ma szczere oczy. Złapała mnie za rękę — na szczęście nadjechał samochód z prelegentami. Słabo wypadłem na repetytorium, muszę więcej nad sobą pracować mimo zmęczenia. Dziś piszę do Ciebie z domu, bo zrobiło się już cieplej. Trzosek, jak się okazało, próbował wykręcić się od akcji skupu. I to sołtys! Przemawiała przez niego kułacka wódka. Czas już, żeby go zatrzymać. Trzeba oczyścić szeregi z plew i gnilnych produktów. Tyle jest po okresie błędów do odrobienia i nadrobienia. Jedno jest pewne: żyć w takich czasach to istotnie wielkie szczęście. Jesteśmy ciągle młodzi, a starość nie będzie miała do nas dostępu. Jak cudnie było przedwczoraj na przechadzce, a potem u Ciebie w domu, kiedy objęłaś mnie za szyję i pieściłaś bez zapamiętania, jak gdybyś mnie dawno nie widziała, a mój Czeluskin rozrywał lody. Pieszcząc tak myślałem, czy nie spłoszy nas jakiś satyr przez okno. Czas się dłużył. Wyglądałaś jak osiemnastolatka w tej sukience różowiutkiej z białym. Dręczą mnie przykrości. Nie doręczono mi zaproszenia na konsultację. Wspomniałem o tym Markowiakowi, ale on odpowiedział mi tylko, bawiąc się pięknym kompletem angielskim, watermanem, składającym się z pióra, zakrętki i długopisu, że słyszał nie tu, w biurze, tylko w CRZZ o mojej ciężkiej sytuacji. Z grupą siedmiu prelegentów zatrzymaliśmy się wygodnie w gospodzie jadąc na odprawę. Tam zobaczyłem Władka, Małecką z jakimś prezesem i jego kumplami z ZSL-u. Wypiliśmy naprędce półlitrówkę, zjedliśmy kolację i już rozmarzeni wspominaliśmy dawne czasy. Poprosiwszy mnie na bok, Władek zwierzył się poufnie, że o mnie źle mówią, mianowicie, podobno większość pracowników jest pod moim wpływem i trzeba w stosunku do mnie zachować czujność. Tak podobno Polkowska klarowała, że mam zadawnione kontakty w powiatach, że mnie coś łączy z Tobą, co jest źle rozumiane CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 883 w mieście, oraz że zbierają na mnie materiały sięgające do okresu przedpo-łączeniowego. „Bym cię nie straszył, jakbym cię nie rniał po co straszyć." Rozstaliśmy się w przyjaźni. Jakby jutro przyszedł ciebie straszyć, co jest możliwe, bo jedzie w Twoje strony, to go uspokój, żeby spał spokojnie. Sprawa Twojego mieszkania jest u Polkowskiej, więc na razie, kochanie Ty moje, nie można dużo pomóc. Ten dywanik z kuchni rozłóż przy łóżku. Myślę też, kochanie, o Twoim urlopie i chcę swój do niego dopasować. Omów też na zebraniu rozbudowę spółdzielni produkcyjnych. Ze stu sześciu obecnie do sześciuset na pierwszego września. Omów też kredytowanie na nawozy sztuczne w rolnictwie. Nie pisałem przez parę dni, ponieważ znów czułem się opuchnięty. Poza tym miałem sporo roboty w pracy i dużo sprzątania po rewizji. Dodawało mi tylko sił do życia wspomnienie, jak leżałaś przede mną w ekstrawaganckiej pozie i nie robiłaś wrażenia pożądania. Byłaś wielka i wspaniała, choć pozycję miałaś wyzywającą, ale Twój obraz kłócił się o lepsze. Wywołałaś we mnie nową formę uczucia, pożądałem Cię sercem. * * * Wczoraj wezwała mnie do siebie Polkowska i rozmawiała ze mną około trzech minut zapytując krótko: - Wy ślusarz? - Tak - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Wówczas dodała: — Jest uchwała, aby fachowców kierować do zawodów. Pojedziecie na POM-y. Musimy przewietrzyć związki. Co wy na to? — zapytała, a cały jej styl bycia pozował na wyniosłość. — Ano nic — odpowiedziałem — jak uchwała, to uchwała. — Ukryłem starannie swoją gorycz. — Na waszą pociechę odchodzi także Markowiak. — Zapytałem, co to dla mnie za pociecha, ale ona uśmiechnęła się tajemniczo do obserwującego to z ramienia młodzieży Łodygi. Był piękny, gorący dzień. Wyszedłem w tych swoich butach traktorach i pomyślałem, że trzeba kupić lżejsze buty zamiast pantofli na traktorach, przydatnych na zimowe słoty, ale teraz za gorących. Markowiak czekał na mnie w biurze blady i przygnębiony. Panowało nieprzyjemne milczenie. Błędnie wodził za mną oczyma i miał minę, jakby mnie chciał przepraszać. Podałem mu rękę i mówię: —Dziękuję wam, Markowiak, za współpracę. —Poderwał się wówczas i przytrzymując mi rękę wyjąkał: — Poczekajcie. — Nie mogę — odrzekłem — bo idę na repetytorium z rosyjskiego. — Markowiak zaczął kluczyć po pokoju od biurka do okna, od okna do biurka. Zainteresowany obserwowałem go, potem, jakby wiedziony przeczuciem, mówię: — Ciekawe swoją drogą, kto mi się tak przysłużył? — A on na to: — Wybaczcie mi, Zygmunt — i przechodząc bez bruderszaftu na ty, kontynuował: - Powtórzyłem tylko, żeś był w CKL, tak mi mówiono. - Wybaczę ci, Judaszu — powiedziałem. Wtedy wyznał, że ów prezent, waterman z marką madę in England otrzymał od Nawiślaka w dowód wdzięczności za dotychczasową wymianę myśli. Wszystko, co mówił Nawit lakowi było przedmiotem analizy konfrontacyjnej na jego sekcji. Dodał również, że pióro napełnił atramentem specjalnym do wiecznych 884 PROZA piór, ale jakoś mu nie pisze. Zasycha atrament. Wyraziłem przypuszczenie, że będzie musiał kupić oryginalny, ale i obawę, że może natrafić na trudności z zaopatrzeniem. Jak się dowiedziałem jeszcze później od Nawiślaka, Markowiak od dawna kopał pode mną dołki, dostał skądś informacje o mnie, chciał mi się przysłużyć, myśląc, że zajmie moje miejsce, i mnie podkopał, aż tu naraz za mną wyleciał sam, i to jeszcze niżej. Już dwa miesiące temu złożył podanie o mieszkanie, jednak jest sprawiedliwość i przesunęli go za to, że od dawna wiedział, że byłem w CKL, a powiedział o tym dopiero na ostatniej wymianie myśli. Nie mam żalu do naszych władz, ponieważ, jak ci o tym pisałem, powiedziano mi, że CKL stał pomiędzy londyńską RJN a KRN, organizowaną przez PPR, i był dywersją w ruchu robotniczym. Nie miałem szczęścia Nawiślaka, do którego w nocy przyszedł postępowy las i on się zaciągnął. Ci z CKL, po wojnie, powoływali się na mnie jako na przykład, którym warto się chlubić. Tym mnie zgubili. Ale taki jest już mój los, raz pod wozem, a raz z wozem. Gratuluję Ci odznaki Działacza Terenowego Kultury. To dla mnie prawdziwa duża radość, życzę też, byś nadal wyrastała nad głowy kobiecego aktywu. Nawiślak, jak wiesz, kierował rewizją w moim mieszkaniu i okazał się człowiekiem serdecznym i wysokiej idei. Był miły i sympatyczny, traktował to jako formalność. Gadaliśmy sobie o tym i owym, interesował się moimi warunkami bytowymi, był oburzony brakiem centralnego w moim mieszkaniu. Rozpytywał, ile trzeba palić w piecu, skąd się nosi węgiel, nie pozwolił niczego niszczyć ani zrywać podłogi, ani nawet przecinać obrazów. Kiedy zaś zaczęto nakłuwać sondą kanapę, ofuknął ich gromko. Opowiadał o sobie. Przez dłuższy czas pracował w więziennictwie, a obecnie oczekuje awansu. Jednak, jak zdążyłem wyczuć w rozmowie, jego przełożony Potocki nie pozwala mu się wybić. Ponarzekaliśmy sobie wspólnie. List Twój wydobył ze mnie pierwiastki dodatnie, a nakazał mi brzydzić się egoizmem i zacofaniem. Co więcej, potwierdziłaś w liście znaną tezę, aby nie zniechęcać się, cierpliwie tłumaczyć i nie odrywać od mas. Ty również bądź cierpliwa, pracowita i oddana sprawie, a przetrzymasz i wytrwasz. Czyjaś niekompetencja nie może podważyć naszej wiary w sprawę. A na przyszłość, kochanie, trzeba się wyzbyć świętości i bardziej fizycznie oceniać sytuację. Pytasz mnie, kochanie, które odchylenie jest gorsze, odpowiadam Ci, że oba są gorsze. Miałem dzisiaj piękny sen. Śniło mi się mianowicie, że jestem posłem. Jechałem do Warszawy, jak się później okazało, z kilku powodów. Jako członek komisji i wstawić zęby trzonowe. Jako poseł nie wykupiłem biletu, a na miejscu wziąłem taksówkę. Gmach Sejmu, cały biały, jakby unosił się nad miastem. Kiedy się zbliżyłem, drzwi automatycznie się otworzyły, wszędzie dookoła leżały chodniki. Trzeba było zdjąć beret, ale wcale nie było zimno, ponieważ grzały kaloryfery. Potem ze wszystkich stron zaczęli napływać członkowie komisji, następnie weszły sprzątaczki z kawą, cukrem i petitbeurrami, następnie przewodniczący w czarnym garniturze z siwymi falującymi włosami i żywymi oczami poddał pod dyskusję słowo „felczer". CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 885 Komisja nasza podzieliła się na dwa demokratyczne obozy: obóz stary, obcy, w którym rozsiedli się lekarze i ramole broniąc przestarzałej nazwy, oraz drugi obóz, w którego byłem pierwszej linii. — Chodzi o to — wykładałem — by słowu temu nadać dzisiejszą treść zgodną z duchem czasu i za którą poszłaby młodzież. Tylko nie „felczer" — tak jak nie mówi się zdyskredytowanej nazwy cyrulik. Nazwa felczer nie jest naszego pochodzenia, a klasowo sięga czasów pierwotnej akumulacji kapitału w Polsce. - Postawiłem wniosek o zmianę nazwy na podlekarz, tak jak jest podpułkownik, podporucznik lub podmajstrzy. Moje wystąpienie wywarło duże wrażenie: ramole posinieli, a mój obóz bił brawo. Zrobiono mi zdjęcie do gazety o szerokim zasięgu. Ponieważ pora była późna, a historyczna zmiana wymagała publicznej dysputy, zdecydowaliśmy odłożyć sprawę. Wtedy udałem się do dentysty. W gabinecie przyjęto mnie poza kolejką, dano ogromny wybór i wstawiono zęby trzonowe bez pieniędzy. Kiedy się obudziłem, długo leżałem bez ruchu, rozmyślając, jak mój projekt wchodzi pod obrady Sejmu. W POM-ie idzie mi dobrze, ale wymaga to wielkiej pracy, ponieważ po pierwsze, słabo znam się na najrozmaitszych zagadnieniach, wiec nadganiam teoretycznie, po drugie, moi współtowarzysze nie posiadają wyrobienia i poza niewielką grupą aktywu dogadać się z nimi mogę tylko na podstawie postulatów demokratyczno-burżuazyj-nych. Wszystkie inne niemożliwe są jeszcze dla nich do przyjęcia. Stosuję więc metodę demaskowania burżuazyjno-demokratycznej hipokryzji i zdzieram z niej maskę fałszu, obłudy i zakłamania, wskazując na nie ujawnione rezerwy. Odnosi to skutek pozytywny. Obecnie prowadzę polemiki na temat Tajwanu. Niektórzy z nich przy pracy — a nie wszystkim chce się pracować, bo czekają na jakąś wielką maszynę, o której czytali, zamiast wziąć się do kosy albo dłubać w starym sprzęcie - zaczęli mi dowodzić, że w przyszłym ewentualnym starciu sił USA i ZSRR zwyciężą Amerykanie. — Zgoda — odrzekłem pohamowując się i nie wdając w rozważania sytuacji militarnej — ale wtedy zjadą dawniejsi dziedzice, fabrykanci i inne robactwo, zabiorą wszystko, co lud obecnie posiada w swych rękach. — Co to, to nie — wykrzyknęli. Na ogół z naszymi pracownikami, zresztą, są w większości ubocznym produktem odeszłych klas, dogadać się jeszcze można, chociaż niektórzy mają wyroki z zawieszeniem. Ale są i tacy zatwardziali, którzy już nie są produktem, ale embrionem odeszłych klas, i z tymi walka pozostanie na śmierć i życie. Jakże chciałoby się przytulić do swojej jedynaczki, ale tak jak się przytula do ciepłej kołdry. Na jedwabnych safianowych poduszkach byś spała na naguska, przykryta zwiewnym muślinem, bym mógł zawsze odchuchać i wypieścić. Zniewalałbym Cię, kochana, całusami i zaciągał w zacisze, i poruchał serdecznie, ażeby Poluni ziemia zadrżała pod dupą. To znów poszedłbym na daleki spacer, na poziomki i jagody, i za czułości potrzymał. Chwyciły mnie czarne myśli, Kochana ty moja! Straciłem ochotę do życia po ostatniej z Tobą wizycie na dancingu w gospodzie. Jakże Ty mogłaś tak postąpić? To, że jesteś kokietką, zawsze wiedziałem. Już wtedy, gdy w dniu naszego poznania na ^BW 886 PROZA kolacji, oddałaś mi swoje mięso. Ale tego ostatniego wieczoru znieść już nie mogłem. Przedzierzgnij się w moją skórę. Jak siedzę z całym towarzystwem i patrzę, jak Ty sobie tańcujesz z Nawiślakiem, jak się przyklejasz w tańcu i uśmiechasz. Przeżywałem męki jak Tantal. Owszem, na początku tańczyłaś skromnie i z opanowaniem, gustownie i z elegancją, jak na przyzwoitą pannę przystało. Siadałaś z mojej prawej strony i dyskretnie czyniłaś wrażenie oddziaływania na mnie. Ale potem chciałem zbesztać ciebie za Twoje zachowanie, wprost nawymyślać, jak człowiek, który z bezsilności nie wie co począć. Ty nie miałaś prawa moralnego tak mnie chłostać. Dlatego ja rozpocząłem picie i ostatecznie zasnąłem z głową na stole. A również potem, kochanie, nie chciałaś mnie wpuścić do domu mimo długotrwałego dobijania się. Wszystko bym Ci wyjaśnił, ucałował gryząc nieludzko. Świat byłby poza nami, a ciało Poluni z mnóstwem niebieskich żyłek odurzałoby mnie namiętnie. Rzuciłbym się na Ciebie jak Mefisto. Twoja bezbronna postawa stałaby się kłębem uczuć, które chciałbym przebić, a tak wyjechałem samotny, wróciłem do dornu i poddawałem się złośliwym myślom. Chciałem zniszczyć swoją miłość do Ciebie, nie patrzeć więcej w Twoje oczy. Chwilami, gdy nachodziła mnie najsilniejsza depresja, myślałem o Tobie i wyobrażałem sobie Ciebie w rozmaitych, najbardziej, zdawało mi się, zdyskredytowanych pozycjach. Jak wspinasz się na palce, obejmujesz kogoś czule, całujesz namiętnie, głaszczesz itd. Inżynier Podsiadły poinformował mnie poufnie, że ma dla mnie trochę tłuszczu do sprzedania. Napisz mi, kochanie, możliwie grzecznie, choćby tak, jak Kurcewiczówna odpowiadała Bohunowi. * * * Mój przyjacielu najdroższy. Tobie jednej ufam. Więc jednak zwyciężył Twój sentyment do mnie w powiązaniu z moim szczerym przyznaniem się do winy. To daje razem piękną sprawę. I dlatego nie zamierzam rejterować. W pracy idzie mi ciężko. Tylko wspomnienia o Tobie, o naszych przekomarzaniach, kiedy to gryzłaś mnie namiętnie i całowałaś, a kiedy byłem zmęczony, kładłaś mi się na nogach, trzymają mnie przy życiu. Pamiętam te nasze pieszczotki, gdyś mi się odcinała dowcipnie i ze znajomością rzeczy, trochę, powiem, perfidnie, a nawet i łobuzersko. Musiałem spojrzeć na Ciebie z innej strony i dziwiłem się nawet, gdzie się podziała moja skromnisia, bo tu naraz wyrosła europejska kobieta, co to, jak się mówi, z niejednego pieca chleb jadła. Nie tylko kochanka, i kolega-przyjaciel, ale nawet wamp. Rozumiem, jak czułaś się dotknięta, kiedy wyjaśniła mi się sprawa, że Ty z Nawiślakiem tańczyłaś dla mojego dobra, mówiąc mu o mnie komplementy i nawiązując do zdarzeń. Postawili nam takie zadania przy opracowywaniu nowego planu, że wypadło, iż nasza narzędziownia będzie musiała być rozbudowana - i park maszynowy, i ludzie - jedenaście razy. W związku z tym w dniu wypłaty grupa robotników w narzędziowni na drugiej zmianie urządziła libację, były nawet śpiewy. Przewodniczył Buza — kierownik naszej straży przemysłowej. Ale najgorsze to, że na zakończenie zepsuli zarówno karty zegarowe, jak i sam zegar, w związku z czym stosunki w pracy zrobiły się napięte. Powiedziałem Buzie parę słów do słuchu, CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 887 a potem dowiedziałem się od Jałochy, że kiedy wprost z zebrania poszedłem kupić tłuszcz od Podsiadłego, za mną kryjąc się w rowie i w krzakach, szedł podobno Buza i śledził moje kroki, gdzie idę i po co idę. Wczoraj zadzwonił do mnie komendant posterunku MO, abym przybył do niego. Chodziło o trzech naszych pracowników, którzy pokradli łożyska. Dwaj z nich wydawali mi się wartościowi, ale nie uświadomieni, stanowią jednak cenny materiał fizyczny. Na skutek moich interwencji komendant ich wypuścił. Za to komendant poprosił mnie, abym wyjaśnił i uzupełnił trzydzieści pytań na egzaminie z Konstytucji. Zwołał więc cały posterunek i ponad godzinę klarowałem im. Całuje Cię, kochanie. Odżywiam się dobrze. Jem dużo pomidorów, niestety, ostatno bez cebuli, zaś dla mnie pomidory bez cebulki, to jak Półeczka bez koszulki z falbankami. Myślałem o tym, co mi mówiłaś. To jednak jest niebezpieczne. Mógłbym przeziębić całą swoją męskość. Przyjechał do nas autor z Warszawy na spotkanie autorskie. Mówił pięknie o obowiązkach obywatela wobec państwa, cytował wiersze, które zachęcały do przetrwania w czasie okupacji, a także współczesne. Wzywał nas do rozwijania intelektu oraz pisania wierszy. Ja, jak wiesz, czynię to, ale nie zdradziłem się z tym. Polecał nam, abyśmy czytali książki najlepszego amerykańskiego pisarza, Howarda Fasta. Jest to książka o prześladowaniach Murzynów. Trudno uwierzyć, że są na świecie tacy ludzie. Dyskryminacja i rasizm napełniają mnie głębokim zniechęceniem. Zachęcał także do obejrzenia filmu „Wilcze doły". * * * Mój przyjacielu najdroższy. Tobie jednej ufam. W pracy idzie mi ciężko. Jak ci wiadomo, Nawiślak wprowadził się do mojego mieszkania, które musiałem zwolnić, otrzymując zastępcze. W tej sytuacji, kochanie, przestałem wierzyć w szczerość jego intencji, chociaż całym swoim zachowaniem pozuje na przyjacielskość. Zaczynam zastanawiać się, kochanie, czy to czasem nie kreatura i karzeł. Muszę, niestety, przyznać, że wygląd człowieka jest odbiciem jego charakteru, zaś charaktery skryte i nieufne, tak jak Nawiślak, stoją na granicy wyzysku i ucisku, choć czasami wynoszą się ponad poziomy i służą całej klasie, bez wyjątku. Gotowi do każdej akcji, lecz z materialnego punktu widzenia. Wyrachowani, obliczalni i skuteczni. Nie rodzą pozytywów, sami są wzorem, sieją wokół siebie chłód, podkład do cichego oporu lub naśladowania dopiero na dalszą metę. Kocham Cię nie tylko z pożądania, ale i z przywiązania, i z charakteru. Pamiętam dokładnie Twój miły, żywy, młodzieńczy profil i uroczą, dojrzałą fizys. Włosy modernę układały Ci się na głowie. Byłaś tak piękna, że strasznie żałowałem, że miałaś dla mnie tylko chwilę czasu, ponieważ jechałaś obsługiwać biblioteki, tak że nie mogłem się nacieszyć twoją przytulną zadumą. Opowiem Ci, moja miła, charakterystyczne zdarzenie. Otóż parę dni temu, wieczorem, przechadzałem się w pobliżu 888 PROZA mojego poprzedniego mieszkania, rozmyślając o tych i o innych chwilach dobrych i złych, które tu spędziłem i których nie spędziłem. Po pewnym czasie spostrzegłem, że moje (dawne) mieszkanie tętni śpiewem i tańcami. Czując się zaintrygowany, przystanąłem po drugiej stronie ulicy, dyskretnie obserwując okna zasłonięte firankami. Upłynęło trochę czasu i mieszkanie moje zaczęli opuszczać rozbawieni goście, wśród których, kochanie, rej wodził Nawiślak, najwidoczniej pełniący funkcję gospodarza całej uroczystości. Przechodząc wymieniali komentarze na temat braku wódki. Sam Nawiślak sprawki wrażenie pewności siebie, zataczał się, ściskając Wandę Radziwiłko, pracownicę poczty, po plecach i poniżej. Przeszli hałaśliwie, obserwowani z mieszanymi uczuciami przez sąsiadów. Następnie Nawiślak zatrzymał się przy figurze za skwerkiem, odepchnął Wandę Radziwiłko, wykrzyknął: - Stacja odlew! - wydobył ułana i począł sikać pod figurą, wspomagając się gwizdaniem oraz krzykiem: —Kto się nie odleje, temu sparszywieje! — Co jego otoczenie, częściowo idąc w jego ślady, kwitowało generalnie wybuchami śmiechu. Potem całe towarzystwo przetoczyło się dalej na zmartwiałych oczach przechodniów. Kochanie, byłem wstrząśnięty. Następnego dnia zwolniłem się z pracy i udałem się bezpośrednio do przełożonego Nawiślaka. Uprzejmie zaprosił mnie do pokoju, posadził przy stole, nalał herbatę i osobiście wkroił do niej kawałek cytryny. Od pierwszej chwili budził wrażenie zaufania, chociaż do tej pory znaliśmy się przelotnie. Wypytywał mnie o pogodę, o przebieg prac remontowych, zdrowie żony, a następnie zamilkł. Potocki to mężczyzna niedużego wzrostu i wybitnej urody, jakkolwiek z lekką tendencją do tycia. Jest brunetem o kręconych włosach i arystokratycznym haczykowatym nosie. Zreferowałem mu sprawę zachowania się Nawiślaka. Wysłuchał jej z całą życzliwością, a następnie zamyślił się na długo. Potem zaczął analizować przebieg zdarzenia. W ogromnym skrócie miało to następujący przebieg: Kładł nacisk na młodość i temperament Nawiślaka, z którym miał już kłopoty nie po raz pierwszy. Otóż, jak się okazało, Nawiślak miewał głośne ekscesy z chłopami, dotyczyło to zwłaszcza tych chłopów, którzy byli sąsiadami jego ojca, ze szczególnym uwzględnieniem tych sąsiadów, których bydło wchodziło jego ojcu w szkodę. Także i w stosunku do omawianego wydarzenia nie zawahał się Potocki zaakceptować swoją dezaprobatę. Wziął mnie pod rękę, podszedł do okna, skąd roztaczał się piękny widok na całe miasteczko, nad którym miał pieczę. - Szczał - mówił - Nawiślak może i słusznie, ale błędem było wykonywanie tego przy ludziach, do tego szczanie jest bronią niesłychanie prymitywną, pójściem na łatwiznę i zwykłym awanturnictwem. Ludzie mogą obrazić się religijnie w imieniu totema, to dziecięca choroba lewicowców — zakończył Potocki. Podziękował mi za więź i odprowadził do drzwi, opowiadając szeroko o zagadnieniach piętrzących się przed nim w pracy zawodowej. I bardzo serdecznie prosił, abym do niego zadzwonił. Wypiliśmy po dużej kawie, dużym likierze i torciku. Wyszedłem z tego spotkania pełen najlepszych wrażeń, umocniony na duchu, z odzyskaną wiarą, z mocnym przekonaniem, że nikt mnie nie odwróci z raz obranej drogi, by iść zawsze naprzód i wierzyć w szczęście ludzkości. Jeżeli zaś, kochanie moje, chodzi o Twoją sytuację, pamiętaj, co następuje: w bibliotece nie CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 889 zniechęcaj się i nie daj się odsunąć od toku walki. Musimy czekać na opatrzność, pracować, pogłębiać naszą wiedzę i zdobywać wartość osobistą. Uważaj na siebie, ponieważ zajmujesz stanowisko w żeńskim aktywie, jesteś kobietą, która w waszym sfeminizowanym zawodzie może zagrażać mężczyznom nie tylko płcią, ale i rozumem. Na razie zaś nie wolno Ci się zdradzić do Wąchała z Twoim punktem widzenia. Dobrze zrobiłaś, że się pohamowałaś. Przemyśl zawsze każde zagadnienie i dopiero później odpowiedz, ale już nie jemu czy danemu interlokutorowi, ale komuś innemu. Pamiętaj, że takim tylko siła imponuje, a siłą Twoją, kochanie, mogą być tylko sprzyjające okoliczności, którymi możesz ich pognębić. W przeciwnym razie oni będą mieli możność zastanowić się i szukać okazji do pogrążenia Cię. Pamiętaj, kochanie moje najdroższe, że mściwość jest nieodłączną cechą wszelkich oportunistów, jeśli nie głupoty. Mściwość idzie w parze z dalekim zacofaniem i oportunizmem, jest cechą sługusów, zwyrodnialców i wszelkiego rodzaju zaprzańców. Dlatego Ty, kochanie, najpierw musisz stoczyć walkę o usunięcie Roszaka, w sojuszu z Wąchałem i jemu podobnymi, a dopiero następnie wziąć się za swoich dotychczasowych sojuszników, którzy są fałszywi. Inaczej będziesz zgubiona i może to spowodować nawet zachwianie się Twego światopoglądu. * * * Znów nie mogłem Cię odwiedzić z powodu wytężonego kończenia planu. Dodatkowo mam kłopoty z chłopakiem Walczaka, którego, jak wiesz, protegowałem do naszego wydziału, a który poranił nożem w niedzielę jednego z pracowników. Zarzucają mi, że to mój protegowany. A już miał wezwanie do wojska, za tydzień byłby w mundurze, a tam zrobiliby z niego człowieka. Co gorsza, przy rewizji szafki znaleźli u niego pięć nie dokończonych noży, które robił jako fuchy, na handel, zamiast roboty właściwej. Zapytujesz mnie, kochanie, co oznaczały rysuneczki na ostatnim liściku, kółeczko symbolizuje przybliżone kształty Twojej miłości, przekazywane Ci ku pamięci, zaś trzy fale u dołu imitują fałdeczki na pupci. * * * Tak, wiem już oczywiście, kochanie, o tym, że Wąsko została przesunięta, a Ty awansowałaś na zastępcę Wąchała w sieci bibliotek. Słyszałem również, że widziano Cię z Nawiślakiem. Znów nie wiem, jak do tego podchodzić. Jak już Ci pisałem, jest to człowiek bez wartości, któremu Potocki zatrzymał awans. Nie wiem, czy, jeżeli zamierzasz, jak pisałaś poprzednio, spotykać się z nim w mojej sprawie, będzie to miało jakikolwiek skutek pozytywny. Pamiętaj, kochanie, żebyś skupiała się na pracy zawodowej i społecznej, bo stracisz swoją pozycję na terenie miasta i powiatu i dasz wyraz swemu negatywnemu stosunkowi. Uważaj, żebyś nie latała do koleżanek, bo potem pomyślisz, że dla odmiany przydałby się jakiś kolega. Dziwić się będą zawsze i walczyć z tymi, którzy z mitu pracy znojnej przejdą dobrowolnie do lamusa historii i pokryją się powłoką mułu. I pomy jl, że uchodzisz w powiecie za jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą. Błagam Cię, zdawaj sobie z tego sprawę, a i z tego, że wsteczność 890 PROZA obłapuje nas i włazi w nas jak powiew wiosenny. Dziś ze względu na upał założyłem kapcie na gołe stopy bez skarpetek. Zrobiłem to przede wszystkim dlatego, że okropnie drą się skarpetki, już po czterech-pięciu dniach nadają się do reperacji. Po drugie, zwijają się pod podeszwami i tworzą odgnioty, po trzecie, chcę te kapcie w tym sezonie donosić. Chodząc, zauważyłem, że jest bardzo chłodno i wygodnie. I proszę Cię, kochanie, nie kontaktuj się z Nawiślakiem, choćby to nawet było konieczne. Co do spraw międzynarodowych, to patrząc z naszego punktu widzenia dochodzi się do wniosku, że zachodnioeuropejscy kierownicy naw państwowych utracili już wszystkie atuty i zostali przez własne narody zepchnięci na pozycje, nie dające żadnych szans utrzymania. I tylko sprawą głupiego przypadku lub nadludzkich wysiłków utrzymują się przy władzy. * * * Ty na pewno już słodko zasypiasz, dochodzi jedenasta, a ja rozebrałem się, by pogaworzyć z Tobą chociaż na odległość, pomarzyć, jak to na spacerku w lasku za krzyżem przykucniesz za kamieniem, a stary nie pozwoli ci, jak onegdaj użyć chusteczki, ale scałuje wszystkie kropelki. Nieznośna dziś była kanikuła. Wstałem o 7.30, ale potem zrobił się tumult w domu, bo dziadek Basi zesztywniał (sparaliżowało go). Dopiero zastrzyk dyżurnego lekarza-specjalisty z ubezpieczalni naprzeciwko przywrócił mu przytomność. Nadciągnęła cała rodzina zaalarmowana wypadkiem. Ale cały czas Ty stałaś mi przed oczami, wyrzucałem sobie, żem do Ciebie jednak nie pojechał, a tak chciałem być przy Tobie. Być może nieco przesadnie histeryzuję, ale tak marzyłem o tym, żeby wyskoczyć do Was i obejrzeć to nowe mieszkanie, do którego się właśnie sprowadziłaś, a o które tak długo daremnie starałyście się z mamą. Do tego nie mogłem przyjechać pomóc w przeprowadzce. Wstydzę się tego, kochanie, i nie myśl o mnie źle. Rozmazałem się teraz jak jakiś łazienkowy drobnoburżuj lub inny liberał, ale mało ze skóry nie wyskoczę, tak mi się chce do was jechać i obejrzeć te dwa pokoje, które mi tak pięknie, z plastyką opisałaś, że widzę je w szczegółach. Ten pierwszy duży, cztery metry na cztery, z łóżkiem, drugi mniejszy dla mamy oraz kuchnia z widokiem na ulicę. A i do wygódki masz teraz, kochanie, bliżej, zaledwie kilkanaście metrów. Pewno nie znasz jeszcze szczegółów, które mnie przekazał Władek. Otóż wyobraź sobie, opowiem Ci pokrótce, co zaszło. Odbyło się przyjęcie wewnętrzne, na którym byli: Nawiślak, Lipa, Polkowska, Wąchał i parę osób z miejscowego aktywu. Wszyscy dużo pili poza Wąchałem, który jak wiadomo, cierpi na serce. Ale Nawiślak i Polkowska zachęcali go do wypicia jednego kieliszka. Spotkanie się przedłużało. Wąchał zaś miał jeszcze wystąpienie w gromadzie. Ponieważ nie było kierowcy, Nawiślak zaproponował mu, żeby wziął jego samochód służbowy. On zgodził się chętnie na tę uprzejmość i wsiadł do samochodu, ale ledwie przejechał kilkadziesiąt metrów, został pechowo zatrzymany przez milicyjny patrol, który stwierdził, że pił, i pomimo jego protestów i żądań zawiadomienia będących na wewnętrznym przyjęciu działaczy został doprowadzony do celi przez funkcjonariusza, który okazał się CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 891 służbistą, i przetrzymany do rana. Rano wpadł Nawiślak i komendant posterunku i oburzeni na funkcjonariuszy dali im tęgą szkołę. Komendant przepraszał Wąchała przez dobrych dziesięć minut, zaś protokół został na jego oczach podarty. Wrócili do miasta w najlepszej komitywie, żartując sobie z tamtej sprawy. Aż Wąchał został wezwany do Województwa, gdzie ze współczuciem i sympatią oświadczono mu, że powinien wycofać się z tego terenu, bo został skompromitowany ekscesami po pijanemu. Zapytano go, czy uważa, że na takim stanowisku jak jego może przebywać człowiek pijący i siedzący w komisariatach i czy autorytet takiego człowieka jest wysoki. Potern zaproponowano mu posadę dyrektora PGR. Tak więc, kochanie, wygląda wszystko na to, że Wąchał nie będzie Ci już dłużej bruździł na drodze do objęcia kierownictwa sieci bibliotek. Tak, kochanie, sprawiedliwość znajduje przejaw w zwykłym życiu. Powinno nas to zapełniać wolą walki i zwycięstwem. Czytaj, kochanie, prasę i śledź wszystko, ponieważ panuje duże ożywienie i mówi się o przemianach. Także u siebie widzę, że narasta niezadowolenie na dogmatyzm i przerost władzy. Mam już gotowe wnioski. Ale widziałem dziś z okien pociągu, jak chłopi na potęgę stanęli do żniw. Było w tym coś wielkiego i wzruszającego zarazem. Gromada staje się dziś centralnym zagadnieniem niczym jądro atomu. Toteż poczekam. * * * Będę musiał zwołać prezydium rady kobiecej. Jak mi meldował Jałocha, nowy komendant naszej straży przemysłowej, podobno Buza w biurze na krześle pozwalał sobie ze Szczepaniakówną na rzeczy niemoralne. Do tego trzeba przynajmniej trochę zbliżenia i sympatii. * * * Wczoraj wysłuchałem całego przemówienia przez radio od 21 do 23.06. Gdy mówca skończył, wstałem i zawołałem cicho, kochana moja, najdroższa!: - Niech żyje! — Ciężar spadł z serca, co przygniatał i dławił, i jakieś niewysłowione szczęście, radość i duma napełniły moje serce i duszę. Chwała za to, że poczuliśmy się wolni i dostojniej si. Mamy program, mamy wskazówki, które bezbłędnie określać będą nasz wysiłek i kierunek naszego marszu. Ja osobiście wstydzę się, że uległem nastrojowi z góry. Byłem na spacerze z Markowiakiem. Wnosimy pismo o zrehabilitowanie. Łodyga zgodził się je podpisać. On to także wysłuchał przez radio, płakał dwie noce. Po powrocie do domu nasmarowałem płynem odcisk i piszę. * * * Jak wiesz, zostałem odwołany z PGR i otrzymałem nominację na członka komisji oczyszczającej związki. Mamy huk roboty, tyle jest po okresie błędów do odrodzenia i nadrobienia. Jeżdżę w teren i występuję, odrabiając między innymi dyktatorskie zapędy Nawiślaka, który miał wadę — ludzi miażdżyć. Z ludźmi trzeba pracować, a nie 892 PROZA administrować, a Nawiślak administrował i przeginał pałę. Każdy, kto kupił ubranie, był dh niego kołtunem i groszorobem. Wszędzie wprowadzamy nowy, ludzki, liberalny kierunek. W prasie ukazał się artykuł Łodygi o Nawiślaku, bez nazwiska. Jak Ci już wiadomo, Nawiślak został przesunięty na zastępcę kierownika szkoły podstawowej z zadaniem nauczania lekcji śpiewu. Jest on istotnie obdarzony przez naturę pięknym głosem, barytonem. Słyszałem go nieraz, jak śpiewał na przyjęciach, odbywających się w moim dawnym mieszkaniu, do którego ostatnio jak wiesz, wprowadziłem się z powrotem. Mówiłem krótko — czterdzieści minut — na wczorajszym wystąpieniu, po zakończeniu zbiórki dla dzieci koreańskich. Mówiłem dobrze, bo zagrali mi i odśpiewali „Międzynarodówkę", czego nie zrobili głównemu referentowi. Był ze mną Łodyga, śpiewał fałszując. Martwię się o niego, bo zaczął pić. Nie żałuj krytyki organów wyższych, oceniaj się samokrytycznie i wskazuj na elementy niedociągnięć. To szczęście żyć w nowych czasach. Czasach walki i wielkich przemian. Bij się o zaufanie i uważaj, żeby sprawy osobiste nie wzięły w Tobie góry nad ogólnospołecznymi. Znów nie mogłem do Ciebie przyjechać. Byłem na interwencji w terenie oraz na posiedzeniu inauguracyjnym Rady Stołecznej Towarzystwa Wiedzy Powszechnej, gdzie byłem delegowany. Mówiłem o potrzebie podnoszenia kwalifikacji i przyszłości naszej kultury. Atakowałem formalizm i tendencje dogmatyczne. Wręczyłem także odznaczenia przodownikom. Wyobraź sobie, że powiatem kieruje nasza znajoma Stefaniakówna. Zaprosiła mnie do gabinetu. - Chodźcie, S. - mówi - pogadamy. Oświadczyła, że nie lubi pruderii. Zapytałem żartem o męża. Ona machnęła ręką i nie zbita z pantałyku, oparłszy łokcie na kolanach i huśtając nimi, mówi patrząc mi w oczy: - Ze starymi działaczami to się całkiem inaczej rozmawia. Nowi to smarkacze. Nie było to, jak dawniej. Panował inny duch, inna atmosfera i było więcej prawdy i szczerości w robocie. — Oświadczyłem, że się z nią zgadzam i przystąpiłem do omówienia wszystkich zalet i zmian na korzyść. Ale ona kręcąc przecząco głową przytuliła się do mnie całym ciałem. Na szczęście z dołu ktoś zaczął się dobijać. Okazało się, że to już przyjechał po mnie samochód, abym jechał do klubu Ruchu, gdzie przodownicy w czytelnictwie wręczyłem książkę Wrzesień Putramenta z moją dedykacją. Co do Twoich uwag o Wrześniu, zgadzam się całkowicie i dlatego autor zajął kluczowe stanowisko w kształtowaniu nowej literatury. W drodze powrotnej samochód się zepsuł, tak że musiałem nocować w hotelu Grand. Był to czterołóżkowy nie opalany pokój. Same prostytutki, alfonsi i zaopatrzeniowcy. A milicji i kelnerów ani na lekarstwo. Straszne rzeczy, kochanie, i kompletny brak przeciwdziałania ze strony czynników politycznych. Samochód zepsuł się na dobre, tak że wracałem autobusem. Lubię jeździć autobusem, szczególnie siedzieć na jednym z ostatnich miej sc — mam wtedy wrażenie, że jadę na huśtawce, że pożeram przestrzeń. Chciałbym być kierowcą. Marzyłem o tym, aby kupić Q nieduży samochodzik i ażeby był Twój i Twoim ciałem wypełniony, abyś czuła się w nim jak w swoim pokoju, abym i ja się CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 893 w nim koło Ciebie dobrze czuł, gdy będziesz go prowadzić. Garaż byśmy pobudowali, na razie drewniany, z tej budy na podwórku. Byś mogła wziąć do niego mamę i przewieźć ją na spacer szosą, za las. Siedziałbym koło Ciebie. I powiem Ci, że myślę, kochanie, wygramy. Choć jeszcze trafić w totka na razie nie mogę, ale jestem na najlepszej drodze. Trafiłem już w szeregach, ale nie mogę trafić w cyfrach. Zamiast 2. typuję 3, zamiast 25 - 22, zamiast 31, 32 i 33 typowałem 30, 34 i 35. Te wahania odzwierciedlają stan mojego układu nerwowego, ale myślę, kochanie, że i ten mankament opanuję. * * * Czy pamiętasz, jak raczyliśmy się lodami w celuloidowych naczyńkach? Przyjechać do Ciebie nie mogę, bo centrala, czyli magistrala główna, zwiększyła dopływ gazu, zaś gaz popłynął zwiększonym ciśnieniem na stanowiska pompowe, powodując pożar. Na szczęście ofiar w ludziach nie było, ale straty finansowe duże. Jak piękna i zgrabna jesteś w tej białej sukni! Byłaś w niej trochę Chochlikiem, kiedy szliśmy na spacer wzdłuż szosy. Dużo jest do odrobienia. Na dołach pijaństwo, demoralizacja, kliki i uległość. Polkowska złożyła rezygnację - była to rezygnacja wymuszona. W swoim wystąpieniu podkreśliłem niedostateczną rolę starego aktywu w sensie oddziaływania i wychowania młodej, naukowej, lecz niedoświadczonej administracji. Napomknąłem o Nawiślaku. Mówiłem ostro i długo, gorąco oklaskiwany. Tak tęsknię za swoją słodyczką i marzę. * * * Jak widzę z Twojej odpowiedzi, mój poprzedni list nie doszedł albo wpadł w niepowołane ręce. Więc informuję Cię, że uznano za potrzebne poskromić moje liberalne zapędy. Wysłuchałem reprymendy, z której wynikało, że mam zmienność ocen i jestem elementem niezdyscyplinowanym, zwolennikiem anarchii, nieodpowiedzialności i awanturnictwa. Tak więc obecnie pracuję jako kierownik szkoły podstawowej, a moim zastępcą jest Nawiślak. Poprzedni kierownik szkoły skułaczył się - miał dwie krowy, parę świń i dzierżawił boisko sportowe na swój użytek. Ostatnio rozpijał uczniów i musieli go przenieść. Dużo myślę o Róży Luksemburg i jej nieszczęśliwym losie. Ja też, kochanie, mam dla niej wiele szacunku i współczucia, tak jak dla Wery Kostrzewy. Kobiety te nie zaznały szczęścia osobistego, bezwzględnie jej autobiografia powinna znaleźć wykonawcę. Nawiślak jest rozgoryczony. Z niechęcią mówi o obecnych stosunkach. Przestał nawet ćwiczyć podnoszenie ciężarów, uważa, że stała mu się krzywda. Z goryczą mówi o Potockim, który, przeciwnie, awansował i przeniesiono go do Warszawy. Nawiślak zapuścił długie włosy, tak zwaną jaskółkę, i nosi jaskrawy krawat. Podobnie ubiera się cały kierowany przez niego chór szkolny. Jeśli chodzi o mnie, to porażka moja lepiej mnie ustawiła politycznie. Prędzej będę mógł pozbyć się drobnomieszczańskich naleciałości. Za bardzo ulegałem sugestiom z góry, zbyt miękki, socjaldemokratyczny miałem kręgosłup. Próbowałem dyskutować z Nawis- 894 PROZA lakiem, ale kręcił głową. Co więcej, zwrócił się do mnie ze słowami: - Bo powiedzcie sami, Sierpień, żeby było inaczej, to by było zupełnie inaczej. — Uciąłem rozmowę mówiąc, że ja tam w szczegóły nie wnikam. Do imperializmu trzeba stosować podejście walki, a nie koegzystować i zachłystywać się. Świat kapitalistyczny trzeba osaczyć, niech się sam gotuje. Powstałyby piękne poematy, które rykoszetem podnosiłyby temperaturę na budowie, w pracy i w szkole. Kierunek byłby wytyczony jasno, robotnicy nadawaliby ton internacjonalistyczny, braterski, serdeczny, ludzki, a nie zgniły, liberalny, stabilny, groszorobowy i formalny. Nie byłoby tych amoramych drobnomieszczańskich pokus, oglądania się i liczenia na dobrze ubranych. Życie samo regulowałoby swoje burzliwe sprzeczności. Do zobaczenia w sobotę. Czy pamiętasz, jak mi cichutko nuciłaś w czwartek w jarze najrozkoszniej-szą melodię miłości? A potem u was w domu, kiedy matka słuchała radia, zachęcałaś swojego Ramzesa, podawałaś nektar orzeźwienia i zaklęty balsam pożądania. PS Numery dla lotka: 2. lub 4, lub nic, 14 lub 10, 18 lub 20. Dalej 29, 31,40, 45 lub 48, lub też 49. Dla syrenki dużej: 17, 22 i 28 lub 22 i 26 albo 31 oraz 44 lub 48, lub 42. Dla małej syrenki: 3 lub 8, lub 2, lub 8, lub 3, 8, 9 (17 - 20 lub 15 - 18 - 20) i 27 lub 22 i 28. Cyfry w nawiasach odnoszą się do pionowych rubryk szeregów. * * * Obchodzę, wykorzystując przerwę w szkoleniu, ulice Warszawy. Kupiłem, kochanie, także kamasze na kauczukowej podeszwie, koloru kawy, za 180 złotych, elastyczne, miękkie i eleganckie. Dzięki gumowym rozciągaczom nie spadają z nóg, zaś wkłada się je za pomocą łyżki. Cieszę się, że przyjedziesz w piątek na konferencję i przejdziemy się po obecnej Świętokrzyskiej, piękniejszej od dawnej, zatkanej księgarniami. Zachwyca mnie Nowy Świat — piękny, stylowy4 niczym dzielnica party byznesmenów pod Rio de Janeiro. Załatwiłem Ci nocleg u kuzynki Jadzi, udałem się również do teatrów i tak jak sobie życzyłaś, wybrałem przedstawienie wypytując kasjerki. Operetka na Puławskiej gości Operetkę z Gliwic i właśnie w piątek wystawia Tangolitę. Jest to bal sylwestrowy w trzech aktach, od 19.00 do 21.30. Nam by, kochanie, odpowiadała jakaś sztuka mocno społeczna, ciekawa i dyskusyjna. W Teatrze Dramatycznym Policjanci - jest to jakaś komedia czeska, ruska czy francuska ze świata żandarmerii i jej perypetii u schyłku XIX wieku. Podobno bardzo śmieszna, ale archaiczna i ubiory wąsate. No i opera chińska. Więc, kochanie, nie wiem, co byś wybrała, ale ja wybrałem operetkę, bo: i. najbardziej nowoczesna, światowa i bieżąca, 2. jeśli będzie tak, jak mnie informowali w kasie, to się będziemy czuć jak w Paryżu i wesoło się zabawimy. Pełno tu muzyki, tańca, pięknych nóżek i żigolo. Więc idziemy, kochanie, do operetki, pomimo że jest najdroższa, ale roztoczy nam miraż beztroskiego świata. Do tego spektakl w niej jest najdłuższy. Tamte to też trzyaktówki, ale od 19.30 do 21.15, tak że zyskujemy 45 minut. Nie znam chińskiej opery, ale to już jest sprawa orientalna. Z tymi spodniami, co je oddałem do pralni, mam trochę kłopotu, bo chodzę tam codziennie, na Rutkowskiego 28, i stale zamknięte. Zdjęta jest już kartka o walnym zebraniu spółdzielni, ale sklep nadal CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 895 zamknięty bez ogłoszenia powodu nieczynności i boję się, kochanie moje, czy to nie jakaś plajta. To typowy przerost administracji i tępoty nad postępem technicznym i nowościami. Całuję Twoją słodką pamięć i Twój niebiański charakter. Mam kłopot z Nawiślakiem. Uczył swój chór śpiewać utwór zaczynający się od słów: „W krajach zamętu jeszcze noc głucha." Zapytałem go dyskretnie w przerwie, jakie konkretne kraje miał na myśli, odpowiedział jedynie uśmiechem i machnięciem ręki. Jest wysportowany i pozyskał sobie u uczniów autorytet. Na wieczorku tańczył z nauczycielką geografii, Stefaniakówną, uginając nogę w kolanie. Chór prowadzony przez Nawiślaka zyskał sobie uznanie u władz, występował w niedzielę o dwunastej w południe naprzeciwko kościoła, z dużym sukcesem przyciągając młodzież. Sam Władek przyjechał i wybijał nogą rytm. Wczoraj Nawiślak mijając mnie na korytarzu szkolnym podśpiewywał: „Żywioły chęci jeszcze są w wojnie...", pomrugując przy tym do mnie. W niedzielę chór Nawiślaka wysłany został autokarem, aby wystąpić w południe na rynku w K. Łodyga został dziennikarzem, czytałem jego artykuł o sytuacji w Egipcie. Myślę o tym, jak dobrze byłoby pójść z tobą miedzą, przycisnąć do piersi, popatrzyć na gwiazdy, całować. Atmosfera zaczyna się zacieśniać. Aktywizują się nawet najbardziej obojętni ludzie. Źle się mówi o niektórych przywódcach. Przed szkołą wczoraj stała czarna wołga - to starzy koledzy z województwa odwiedzili Nawiślaka. Ten ostatni chodzi rozpromieniony. Pamiętam Twoje słowa, aby ufnie patrzyć na przemiany zachodzące w ludziach i nie wątpić w ich sens, jak również w sens ogólny. Nawiślak w stołówce siedział dzisiaj z nauczycielem gimnastyki, Buzą, a kiedy się ukłoniłem, udali obaj, że mnie nie widzą, i wyszli nie kończąc obiadu, zachowując się jak ludzie, którzy mają coś na sumieniu. Unikaj wystąpień ze względu na emocje ludności. Łodyga w tv mówił na temat „obcych wpływów w polskim życiu umysłowym". * * * Udałem się w Warszawie do szpitala i już mam wynik badań. Otóż wyobraź sobie, Moja Ty Boża Krówko, będą mi usuwali skrzywione przegrody nosowe, a zwłaszcza ten nieszczęśliwy polip, który podobno — jak się rozrośnie, to zagraża nawet i mózgowi (można zostać wariatem). Zaniepokoiłem się nim bardzo, bo kiedy ostatnio całowałem Cię w tyłeczek, to czułem, jak mnie boli. Ostatnio, kochanie, załamałem się pod wpływem nauki. Chaos mam w głowie. Chętnie bym Cię otulił jakąś białą skórą niedźwiedzią i posypawszy confetti zrobił zdjęcie na siedząco z nóżką założoną na kolano. Ten portret wisiałby na honorowym miejscu w naszej 8g6 PROZA sypialni. A do albumu narobiłbym masę aktów mojej ukochanej staruchy. Byłby to mój album osobisty, do którego zaglądałbym w chwili zadumy przed miłosnym prologiem. Mój Żuczek z przodu i z tyłu, w lustrze, na plaży i w wannie, pracująca i czytająca książkę. Tam na tym filmie tego nie było. Marzę o tym, by być razem z Tobą, kochana, ale na razie cieszę się, że idę chociaż na trzy dni do szpitala, więc sobie odpocznę. Kupiłem pół kilo jabłek przygotowując się do tego. Całuję Cię, najdroższa moja. * * * Czuję się bardzo dobrze i oddycham z ogromną swobodą. Ustały także dolegliwości związane z sercem. Do naszej szkoły przyjechali z województwa znajomi Nawiślaka. Byli to: Duda, Zapaśnik oraz redaktor Łodyga. Oglądali nauczyciela matematyki. Następnie wraz ze mną zwizytowali lekcję polskiego, prowadzoną przez profesora Czepika. Łodyga był nienagannie ubrany, w nowoczesnym fil a fil, z kami2elką koloru ciemnego błękitu, białą koszulą i kontrastowym krawatem. Włosy blond miał krótko ostrzyżone, twarz zrobiła mu się myśląca, politycznie był oblatany. Po lekcji przysiedliśmy w pokoju nauczycielskim i Łodyga rozpoczął gawędzić o literaturze. Mówił ze swobodą, jakkolwiek poglądy jego wydały mi się zaskakujące. Na początku od razu dał wyraz wątpliwościom, czy sztuka rzeczywiście powinna być zawsze zaangażowana, czy to mianowicie nie osłabia, zdaniem moim oraz Czepika, jej wartości pozapolitycznych. Czepik wytrzeszczył oczy, a ja odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że odwrotnie, sztuka, co podkreślić należy, z istoty swego posłannictwa, jako sztuka intelekt, musi być zaangażowana. Wszystkie dziedziny sztuki były piękne, gdy realnie odtwarzały życie ludzkie. — Naturalistycznie — ożywił się na to Łodyga. — Nie — odpowiedziałem mu. — Nie naturalistycznie, lecz w perspektywie idei. - Czy to śpiew, czy malarstwo, czy muzyka lub architektura? - wahał się Łodyga w ironicznej tonacji. Na to Czepik, któremu zaczęły trząść się ręce, zaproponował, że przyniesie coś do picia. Ale Łodyga powstrzymał go ręką, a ja tymczasem odpowiedziałem: - Tak jest. Czy to śpiew, czy malarstwo, czy muzyka, czy architektura. - Czepik wtrącił, że jeśli chodzi o czytelnictwo, znajdujemy się w powiecie na pierwszym miejscu, a ja uzupełniłem, że nawet kryminał miał swoich bohaterów buntu w rodzaju Arseniusza Łupina, który był nadzieją krzywdzonych. Z tych tendencji wyrastała także między innymi sztuka Tarna Zwykła spraiua, opisująca stosunki w USA, przez co była wstrząsająca. — A czy nie dziwicie się — popatrzył ze smutkiem Łodyga — że pomimo narastających tam większych sprzeczności nic takiego ani w teatrze, ani w poezji u nas ostatnio nie powstaje? — Przyznałem, że jest to z gruntu dziwne, ponieważ koryfeusze naszej literatury muszą czuć w społeczeństwie tendencje walki albo krzywdy, względnie jakieś potrzeby i zapotrzebowania, na które odpowiadał: Sienkiewicz, Wasilewska, Orzeszkowa, Matejko, Moniuszko i wielu innych. — No a właśnie — kontynuował Łodyga — taki na przykład Stryjkowski, autor Biegu do Fragala, przerzucił się na inne tematy i nie zamierza, jak dotąd^ealizować zaleceń. — I tu Łodyga postawił mi pytanie, CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 897 czy, mówiąc w cztery oczy między nami, nie uważam, że nie tylko pisarze ponoszą winę, lecz może i sytuacja. Popatrzył na Czepika, który odpowiedział: - Nie czytałem. - Na to Łodyga przeciągnął się i wyglądając na znudzonego powiedział: - Dlaczego w takim razie krytykujecie na przystankach? I skąd u was, wyrobionego, bądź co bądź, aktywisty, fidei2m? — Byłem wyraźnie zaskoczony, co musiało się odmalować na mojej twarzy. — Jakże to! — protestowałem. — No, no — wyrozumiale mnie strofował Łodyga. — A dlaczego jak krowa, to zaraz u was boża? — Tak że widzisz, kochanie, znów ktoś narobił o mnie plotek. Łodyga dodał jeszcze, że słyszał, że wymyślałem ordynarnie przy młodzieży, Polkowską nazwałem zdzirą i pochlebnie wyrażałem się o Chinach. Jakże to do mnie niepodobne. Rozstaliśmy się jednak w końcu w zgodzie, kochanie, roztrząsając ludzkie słabości. Ale czuję otaczającą mnie atmosferę i dlatego, kochanie, listy do mnie wysyłaj na dom, a nie na szkołę, aby starać się zatuszować moją osobę. * * * Przeżywam chandrę i lęk, moja Polna Myszko. Aż dziw bierze, jak się zaktywizowali najbardziej dotychczas obojętni ludzie. Wszyscy chodzą i dyskutują, pojawiły się jakieś tablice. U mnie w domu bałagan, bo moja żona wadzi się z babką. Świadczą sobie nieuprzejmości. Ostatnio żona chciała rzucić przez okno torbę na kartofle Małkowskiemu, zaś na fotelu przy oknie siedziała babcia, trzymając laskę koło siebie. Kiedy żona wychyliła się, matka podniosła laskę, żona nie zdążyła jej przeskoczyć i zwaliła się na podłogę, uderzyła kuprem i zaćmiło ją, a ból przeogromny odebrał jej świadomość. Do tego wypadł jej z ręki palący się papieros i upadł matce na bawełnianą koszulę między kolana. Gdy żona się ocknęła, w pokoju było pełno dymu, a matka tliła się. Gdy żona zorientowała się, co się święci, ugasiła ją. Męczą się obie ze sobą, kochanie Ty moje. Dodatkowo czuję się ociężały, bo między szesnastą a dziewiętnastą zniosłem do piwnicy jedną tonę węgla. Wozaki chcieli za zniesienie sto pięćdziesiąt, dawałem im sto, to nie chcieli. A tak chciałbym opaść na Ciebie jak kwiat podcięty. Czuję, że Nawiślak pajacuje i dalej się wyobcowuje. Ja się czuję chory i choć na pamięć mojej Liszki ptaszek lekko drżał, poczułem jednocześnie ból ukryty w dolnej partii brzucha, zaś nad ranem przy myciu czułem stwardniałe lewe jądro. Czyżby to trzustka? Zapomniałem Ci napisać, że redaktor Łodyga wypytywał Nawiślaka o Potockiego, na co Nawiślak oznajmił, że Potocki obszczał na rynku świętą figurę. Powtórzył mi to Władek. Łodyga podobno się ożywił i powiedział, że do zjawiska fideizmu należy podejść dialektycznie, bo co byśmy tam nie gadali, coś w tym jednak jest. Potem miał dodać, że jest fideizm prosty, którym nie jesteśmy zainteresowani, i fideizm niosący treści ludowe, plebejskie, jedynie w oprawie religijnej. Należy tylko zmienić oprawę, zostawiając wiarę. Dlatego szczanie na idola było błędem. A błędem było, ponieważ Potocki poplątał te dwa fideizmy, a dlaczego poplątał, to tego on już nie musi tłumaczyć. Kiedy dowiedziałem się o tym, redaktora PROZA Łodygi już nie było i nie mogłem sprostować bezczelności Nawiślaka. Niezależnie od tego wątpię, czy Łodyga by mi uwierzył, ponieważ zwraca się do mnie tytułując: „kolego August". Ja mu na to mówię, że moje nazwisko jest Sierpień, a on tylko pokiwał głową i mówił dalej: „słuchajcie, kolego Auguście". Z Nawiślakiem odbyłem rozmowę, dlaczego uczy śpiewać nowe piosenki. Powiedziałem mu uczciwie: — Nawiślak — ostrzegam was — nie szalejcie. — Ale on popatrzył tylko na mnie i nic. Więc go pytam: - Wiecie wy, kto jechał na tej kasztance? Sobiepan, warchoł i zdrajca interesów klasowych. — A on mnie na to, żebym się nie przejmował, bo nas obu wyrolowali. A ja mu na to: - Przestaniecie uczyć tej piosenki młodzież? - A on: - Macie mi coś więcej do powiedzenia? -A ja, że nic. Po paru dniach powiedział mi Jałocha, że Nawiślak chodził na plebanię. Jałocha myślał, że chodził, żeby kupić mięso nielegalnie, a tu nie, wyszedł z grubym kajetem. * * * Zapisałem się do rentgena i będę prześwietlony, ale dopiero 5 marca. * * * Moja ty, moja i jeszcze raz moja. Dzisiaj w szkole usłyszałem, jak chór Nawiślaka śpiewa piosenkę pt. „Bogurodzica". Wydało mi się to skrajnym przypadkiem. On mi odpowiedział takimi słowy, że ja chciałbym, żeby i wilk był syty, i owca... tu zawiesił głos, a kiedy ja z dobrego serca dodałem „cała", rechocząc wykrzyknął: — Pocałuj ją w dupę, żeby nie beczała. Tacy są ludzie. — Nie ma tak dobrze — kontynuował — albo „Bogurodzica", albo „Marsz entuzjastów". - Ponieważ kolejna rozmowa z Nawiślakiem nie dała efektu, wysłałem w tej sprawie pismo interwencyjne. Żona moja jest zła, bo matka powiedziała, że od przyszłego miesiąca rentę będzie pobierać w całości na swoje potrzeby. Dzisiaj, w niedzielę, spodziewając się, że jadę do Ciebie — jak wiesz, matka jest Twoją zagorzałą zwolenniczką - powiedziała do mnie z obawą: - Uważaj na pociąg, bo śniło mi się, że mi zęby wyleciały. Ktoś umrze z bliskich. — Moja żona popatrzyła myśląc najwyraźniej o niej, natomiast Ty sama, najdroższa moja pieszczoto, wiesz najlepiej, kto umarł już w mojej rodzinie i dla kogo. Wspominając naszą bytność na zorganizowanej u Ciebie w bibliotece ekspozycji malarskiej, postanowiłem ponumerować nasze słodkie pieszczoty symbolami. A więc: Powitanie i. Zyga stoi pod piecem, patrzy na leżącą swoją odaliskę i połyka ją oczami; i. Zyga potyra swoją białą sługę w ubraniu na chybcika; Modlitwa: Zyga na kolanach przed swoją panią rozłożoną na kanapie pożera ją miłością; Macierzyństwo: Zyga pokrywa swojego idola całym ciałem na stojąco, a ona głaszcze go po głowie i podpowiada słodkie bajeczki; Małżeństwo: Zyga oparł głowę na poduszce w pozycji jak poprzednio. Zapomniałem Ci powiedzieć, że odnalazłem w piwnicy resztki starego łóżka, wniosłem je na górę, następnie zorganizowałem sprężyny, załatałem, jak trzeba, i śpi mi się znacznie wygodniej, bo leżę sam. CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 899 * * * Nie pisałem długo, bo, jak wiesz, zmieniłem pracę, przeniesiono mnie do narzędziowni. Jak się dowiedziałem poufnie, moje pismo interwencyjne w sprawie upowszechnianej przez Nawiślaka piosenki zostało źle przyjęte. Zaatakowali mnie ogólnie, że jestem osobowością konsumpcyjną, pozanarodową, orientuje się na Zachód, mebluję, oraz bronię nauczyciela matematyki, odznaczającego się wrogimi powiązaniami. Miałem też sporo roboty z przeprowadzką, ponieważ obecny kierownik szkoły Nawiślak, wprowadził się do mojego mieszkania, a ja wróciłem do zastępczego. Piszę do Ciebie, bo jesteś mi potrzebna, czuję, że na Twojej sile się oprę, że mnie podtrzymasz. Dziś, jak nigdy dotąd, potrzeba by mi przejść się z Tobą, czuć Twój dotyk na moim ramieniu i krytycznie porozmawiać. Powiedziano mi, że byłaś z Nawiślakiem w restauracji na dansingu. Uważaj, kochanie, na wszystko, bo ludzie są skorzy do plotek i kto wie, czego nie powiedzą. Ja domyślam się, że odwiedził on Ciebie pod pretekstem służbowym i przymusił do pójścia do restauracji. * * * Kochana i najdroższa! List Twój przeczytałem w pociągu, był wspaniały. Charakteryzował Twój piękny, szlachetny charakter. Wstydzę się swoich podejrzeń o Nawiślaka, przepraszam Cię za nie. Podziwiam Cię. I kiedy teraz piszę, mam przed sobą Twój list, napisany z takim pietyzmem, że pobudził moją stronę ideologiczną i dumę osobistą, że mam tak szlachetnego przyjaciela życia, tak subtelną kochankę i tak wierną mi żonę. Bo odczuwam Cię jako żonę. Moja Ty czarnulo! Z politowaniem patrzę na tego pętaka Nawiślaka, który wie, że masz miłość, a próbuje Cię zdobyć. Warchoł. List Twój zachowam, będzie mi siłą, która doda mi energii do dalszej walki. Żyjemy w pięknych czasach. Dla historii ważne będą efekty rozwijające się potęgujące, budujące. I dlatego orientować się trzeba na to, co się rozwija, choć go jeszcze nie widać, a nie na to, co ginie i zamiera. * * * Kochana moja, najdroższa! Wybacz, że nie pisałem wcześniej, ale naprawdę nie byłem i-dolny. Cały ubiegły tydzień miałem galop po fabryce, poza tym matka źle się czuła. Skarżyła się, że dostała skwaśniałą zupę i rozwolnienie. Żona moja zaprzeczyła, że był to barszczyk czerwony przetrzymany w lodówce, więc nie mógł być kwaśny. Potem matka zaczęła się skarżyć, że stale dostaje na śniadanie i kolację kiełbasę serdelową i że chciałaby zjeść jabłko, oraz że wszyscy chcą ją na gwałt umieścić w szpitalu, żeby prędzej umarła. Jąłem jej cierpliwie wyjaśniać i nakłaniać do spokoju i pojednania, że starość jest już taka, a choroba ją pogłębia, że w szpitalu będzie miała lepiej, bo urozmaicone dietetyczne jedzenie z witaminą oraz opiekę pielęgniarek w dzień i w nocy. Poszedłem do kuchni i znalazłem w szafie jabłko — nie chciała go zjeść mówiąc, że to dla Basi. Przekroiłem je i obrałem, więc połowę zjadła. Rozmyślałem o tym długo, rży czasem ludzie starzy nie są za mało samokrytyczni. Nie 900 PROZA wiem, czy i ja taki będę. Ale to są już nowoczesne prawa w nowoczesnej cywilizacji. Sytuacja produkcyjna na naszym zakładzie również nie jest dobra: zamiast 2800 sztuk lamp dziennie produkujemy 1700. Na operacjach końcowych w pompowni i wykańczaniu lamp panuje zahamowanie. Gryzą się majstrowie, mistrzowie i brygadziści. Za mało jest świadomości, ofiarności i poświęceń, tych najszczytniejszych cech ludzkiego humanizmu, którymi się ludzkość zawsze chlubiła. Pleni się nadmierny indywidualizm, część chce pracować w nowych normach, część nie chce. Ci, co nie podjęli zobowiązań pierwszomajowych, zarobili w kwietniu 40 procent więcej od tych, co podejmowali. Część zaczęła przebąkiwać, że plan mamy za duży. A przecież dyscyplina i solidarność na rzecz wspólnej sprawy nie uwłaczała jednostce, odwrotnie, była zaszczytnym kryterium w walce o humanistyczne wyzwolenie człowieka. Takiej dyscypliny potrzebowali i pożądali Staszice, Kołłątaje, Lelewelowie i im podobni. Nie mając jej, stwarzali ją w swych dziełach i pismach. * * * Rozmyślałem tej niedzieli, czy by nie jechać do Ciebie, kochana, ale byłoby to duże rozbicie czasu, sytuacji i psychiki. Sama zresztą zaproponowałaś, żebym nie jechał, i kocham Cię stokroć goręcej za to Twoje stanowisko, mimo że dusza ma gotowa lecieć do Ciebie od zaraz. Tęsknota jest straszna, przeraża mnie ten następny tydzień, który przyjdzie i który trzeba będzie jeszcze przeczekać. Tyle że śpię lepiej, bo matka nie budzi nas co godzina. Tęsknotę moją upodobnić można tylko do więzienia, zaś człowiek staje się wtedy zły i nieznośny dla otoczenia. Będąc w Warszawie kupiłem beret, ale parę godzin później z powrotem nałożyłem czapkę, ponieważ ten beret jest zupełnie letni, a wieczór jest chłodny. Pociesza mnie tylko myśl, że pani moja trochę od starego odpocznie i wzmocni się nieco. Bo przy najlepszych chęciach i postawionych sobie zakazach nie wiem, czy powstrzymałbym się od ostrożnego muskania i rozbudzania pieszczot słodkich. Fala krwi uderzyłaby mi do głowy, potem pojechalibyśmy do Paryża, a na koniec ułan pracowałby pełną parą. A mamuńcia moja ostatnio miała takie zmęczone oczy, taka była eteryczna, niebiańska, jak cieniutka misterna szklaneczka. Kochałem Cię wtedy najczulej, zaś Twoje fluidy przenikały mnie na wskroś. Jakże chętnie przytuliłbym Cię do siebie, objął w pasie, poszedł na jakąś dobrą sztukę do kina albo nawet na wydarzenie teatralne. W lotka mam trzy trafne, więc, kochanie, będę grał za darmo. A w następną niedzielę wygram, kochanie. Wygram, bo Cię kocham i muszę Ci życie osłodzić. Będę Cię karmił pomarańczami i czekoladą. * * * Kupili u nas w fabryce nową licencję na obudowę lampy przeciwkorozyjnej i wszystkie formy są zmienione. Jest to wyższy standard i niestety bardzo dokładne wykonanie. Zdumiewa mnie to, co piszesz, że otrzymałaś anonim, jakobym Cię zdradzał z ciotką Stasia. Istotnie, uszczypnąłem ją na akademii, ale dlatego, że podobała mi się jako człowiek i raczej wzbudzała we mnie współczucie i uczucia CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 901 solidarności aniżeli flirtu. Ktoś, kto tak pisze, musi być wrogiem, i widać, że mu zależy na Tobie, aby mnie od Ciebie oderwać. Szkoda, że tego listu nie zatrzymałaś, bo byśmy może ustalili w przybliżeniu jego autora, po charakterze pisma. I to bydlę niech się nie wtrąca w nie swoje rzeczy. A Ty, kochanie, nie popularyzuj wszystkim tak szeroko i beztrosko, potrzebnym i niepotrzebnym, rzekomym wspólnym znajomym naszej miłości. Muszę kończyć, bo idę na zebranie załogi i myślę o Twoim przecudownym alabastrowym ciele. * * * Kochanie moje! Dziś przyszła do mnie do zakładu po zmianie delegacja uczniów mojej szkoły w liczbie dwóch. Szanują mnie i, jak się tam mówi, uważają, że mój następca Nawiślak nie dorósł do mnie. Sprawili mi wielką radość, tylko mi przykro, że bali się pisać do mnie, żebym im nie odpisywał, i woleli przyjść osobiście. Obaj ci moi dawni uczniowie nie mają słuchu i Nawiślak wyprawia z nimi brewerie. Rozstaliśmy się bardzo serdecznie. Kochanie! Karta, którą od Ciebie otrzymałem w sobotę po dwunastej, przyznam się, że sprawiła mi wiele bólu. Bodajby nie przychodziła! Ja byłem przygotowany jechać do Ciebie nawet po zebraniu, na którym zresztą była powściągliwość w dyskusji, brak ożywienia na sali i sprawozdawczość w wystąpieniach. Ani jednego wystąpienia o zacięciu ideowym. Już wziąłem trencz, bo deszcz przewidywali, oraz bieliznę na zmianę, a tu masz! Piszesz: odłóż swój przyjazd na przyszłą niedzielę. A bodajby Ci rączka uschła! Tak się nastawiłem, a tu muszę czekać cały tydzień. Szalałem ze złości. Zabolało mnie serce i prawie zakłuło w piersiach. Najczarniejsze myśli oplątywały mi głowę, rozszalałem się wewnętrznie. Już jechałem popieścić, potyrać, ucałować mordownię, serce mi się rwało, żal i ból zlewały w jedną całość. Twoja karta zahipnotyzowała mnie, równocześnie biło z niej tyle spokoju, opanowania i logiki, że nawet złościć się nie pozwalała. Zjadliwe miraże myśli, które kąsały me sumienie, odpychała spokojna, bijąca z niej pewność. Tylko niepewność mnie gryzła, co pocznie moja pani, skoro ją ciągotki chwycą, czy aby nie przyjdzie do niej jakiś Adonis, nie złapie za przyrodzenie. Załamała mi się cała filozofia. Ale trudno! Trzeba się było pogodzić. * * * Jak wiesz, pracuję obecnie jako zastępca kierownika w szkole, w której kierownikiem jest Nawiślak. Nawiślak przyjął mnie bardzo gorąco i serdecznie jako niesłusznie oplusLwianego, zaś chór uczniów odśpiewał na moją cześć romans po rosyjsku „Gdież wy tiepier". Następnie Nawiślak urządził małe przyjęcie w pokoju nauczycielskim. Razem ze mną wrócił także nauczyciel matematyki, który obecnie uczy geografii. Gadaliśmy długo. Nawiślak mówił bardzo dobrze o Tobie, chociaż drażni mnie jedynie, że jest z Tobą po imieniu. Tego nie znoszę, czuję się, jakbym był okradany. Z Nawiślakiem poznałem się bliżej i w tej chwili wydaje mi się, że bezwzględnie należał do ludzi uczciwych. Nie był rozbijaczem ruchu robotniczego ani żadnym różowym sklepikarzem, średniakiem, domatorem, przedstawicielem starego 902 PROZA obyczaju. Uwzględniał warunki przeobrażeń i był człowiekiem. Opowiadał mi, jak dawniej śpiąc kładł na krześle nabitą broń i wstawał, by zobaczyć, czy ktoś drabiny do okna nie przystawia. Ale dodał, że w nocy mógł do niego przybyć tylko wróg albo Połcia. Wroga poznałby po milczącym zachowaniu. Poicie po głosie, ruchach oraz szybkim, delikatnym chodzie. Aż mi dech zaparło w płucach, a serce zabiło, gdy wymienił imię, ale on zaraz sprostował, że oczywiście chodzi o kogoś innego. Wprawdzie pewny jestem Twojej miłości, ale gdy sięgnę do wyobraźni lub uzmysławiam sobie, że moja Kurka mogłaby komuś z rozrzewnieniem rozsunąć skrzydła, to jestem zazdrosny i zabiłbym Cię jak psa. W szkole Nawiślak wprowadził cenną inicjatywę w postaci tymczasowych uczniowskich komitetów, które obecnie przekształcamy w stałe komitety złożone z uczniów wybranych. Komitety takie będą kontrolować i mobilizować do nauki. Każda trójka otrzyma swoje zadania i mysz się nie prześliznie bez jej wiedzy. A propos lotka, nie wygraliśmy nic. Ja, kochanie, miałem pięć zagrań po dwa trafienia, dwa po jednym trafieniu i jeden pustak. A Ty, kochanie, miałaś dwa zagrania po jednym trafieniu i trzy pustaki. A więc ja tym razem miałem nieco więcej szczęścia od Ciebie. * * * Półeczko Ty moja najpierwsza! List Twój przeszył mnie bólem i żalem. Jak to? Więc Ty zdecydowałaś się wyjechać do Województwa. Zdawało się, że serce mi pęknie. Zarzucasz mi w moim liście, że jestem egoistą, że Cię zaniedbuję, a przecież, kochanie, nie licząc tych dwudziestu dni załatwionych przeze mnie dla nas obojga w Kudowie, tak mile i serdecznie spędzonych razem, to, kochanie, na przestrzeni 28 tygodni ostatnich widzieliśmy się 42 razy, to znaczy 28 razy 7 równa się 196, a przez 42 to daje prawie 20, czyli co piąty dzień. I było miło, i rodzinnie, i serdecznie. A że nie przyjechałem 29 dni temu w środę, to dlatego, że przyjechali do nas po linii sportu i uczyliśmy się rzucać granaty. Zarzucasz mi, kochanie, że zostałem w tyle, że na naszych oczach dokonuje się rewolucja naukowo-techniczna i to, co kiedyś nam wystarczało, dziś nie może wystarczyć, bo życie biegnie nadal i ma swoje nieubłagane prawa, a teraz nawet jakby przyspieszyło. Rozumiem Cię, kochanie, że nie można zawężać się, żyć tylko starym i rozpamiętywać. Ale doszły mnie pogłoski, że Władek, który zabiera Cię do Województwa, był moim szczęśliwym rywalem i właśnie wtedy, kiedy brałem Cię jak samiec dorodny i nic nie wskazywało na jakąkolwiek zmianę, byłem Twoją pasją, to równolegle on za moimi plecami ciupciał moją czarnulę, całował jej oczy, a żar wstrząsał nim całym. Gryzł do zmęczenia, a potem kładł się na moim miejscu obok synogarlicy. Doniósł mi o tym Jałocha, mój dawny znajomy, kierownik straży przemysłowej. Przypomniałem sobie, że widziałem czasem siniaki na Twoim ciele, i też mi one oddech w piersiach zapierały..O niektórych mężczyznach, na przykład: o Nawiślaku, wyrażałaś się tak miękko, że mnie to bolało. Patrzyłem czasami w Twoje oczy i widząc wiele zmarszczek wokół nich, niekiedy promienisto do oczu biegnących, niemal przeszyty byłem bólem i żalem, czy to przypadkiem nie z nadmiaru użycia. I dręczyło mnie pytanie: z kim? Kiedy indziej Twoje listy oraz CORAZ TRUDNIEJ KOCHAĆ 903 zachowanie wypełniała gorycz i zawód. Podejrzewałem wtedy, że było to wszystko spowodowane czyimś stanowiskiem lub czyjąś obietnicą. Do tego byłem uwiązany planem, robotą społeczną i nauczaniem. Kiedy po rozmowie z Jałochą, po otrzymaniu Twojego listu, wróciłem do domu, zakatarzony i z bolącym krzyżem, kupiłem butelkę wina za dwadzieścia siedem złotych, żona zagrzała mi je, wypiłem wolno i poszedłem spać o 21.15. Wino to ma czternaście procent alkoholu i doprawione jest specjalnym dodatkiem. Poczułem, jak się moje nogi (piszczele) grzeją, jak gdyby ktoś okładał je gorącym piaskiem. Odwrotnie do sytuacji, kiedy mi się wydaje, jak gdyby wiatr hulał po moich nogach (tak było przedtem) lub jak gdyby ktoś mi je polewał zimną wodą. Usnąłem układając się jak najostrożniej, aby nie wywołać naprężeń bolesnego krzyża. Kiedy się obudziłem, myślami byłem przy Tobie, a katar cofnął się gdzieś głęboko. Idę do pracy z drżeniem, z żalem wspominając chwile ranne, których ukoronowaniem były Twoje pieszczoty. Trudno mi do Ciebie pisać, ale wspominam ciągle ciałko Twoje różowe, kolanka okrągłe, kształt smukły i obfity, ale zachowujący wspaniałą proporcję dosytu i powabu, biust delikatny, ale wydatny, swadę nad wyraz intymną i ciepłą, ten nasz kochany wygawor, który przyrównać mógł nasze sjesty do historycznych porównań mitycznych kochanków z zaświata. Czuję, jak żelazna pięść ściska mi serce. Ale najważniejszą i na j wdzięczniejszą cechą humanizmu jest umieć wybaczać. Tak jak Oleńka wybaczyła NSZ-owcowi Kmicicowi wszystkie jego pożogi, rozpusty i zaprzaństwa. Więc wybacz mi i Ty, kochanie. Dzisiaj po lekcjach siedzieliśmy sobie z Nawiślakiem gawędząc o Tobie. Nawiślak ma poważne kłopoty, wygrzebują mu jakieś dawne sprawy, krótko mówiąc, nie wiem, czy się utrzyma. Był w dzisiejszej rozmowie zgorzkniały. Zwierzyłem mu się ze wszystkiego. Raz jeszcze miałem dowód, że to serdeczny mi człowiek. Sprawiał wrażenie całym zachowaniem, jakby to godziło w niego. Napomknął w rozmowie, że też otrzymał od Ciebie jakiś list. Długo musiałem go przekonywać, zanim się zgodził ze mną, że absolutnie nic nie łączy Cię z Władkiem. Bo ja już się zupełnie w tej sprawie uspokoiłem. Po pierwsze, wiem, kochanie, że na pewno nic Cię z nim nie łączy, a gdyby nawet łączył was rodzaj sympatii, to jedziesz z nim nie dla siebie, tylko żeby móc pracować lepiej, z większymi horyzontami i większą użytecznością. Wiem na pewno, bo gdybyś Ty była z nim dla niego, byłoby to złe, a to do Ciebie nie pasuje. Tak więc jesteś z nim dla ogólniejszego dobra, a więc praktycznie biorąc, nie jesteś. Wiem, że Ty także cierpisz na pewno i fala goryczy zalewa Ci serce. Ale masz rację. Człowiek się zmienia, nowe w nim rośnie, a potem odrzuca swoje dawne najbliższe otoczenie jako zarodek starego. Dlatego cieszę się, że chcesz uczyć się dalej i że dr Łodyga godzi się przyjąć Ciebie na seminarium z ekonomii. Czytałem zresztą jego pracę, bardzo jednolitą umysłowo, na temat Wspólnota gospodarcza, a braterstwo. Nawiślak, -.o muszę przyznać z żalem, nie ma szerokiego spojrzenia na sprawy codzienne. Krzywi się, że nie jest pewien, czy jes ideowość wśród obecnej młodzieży. Odpowiedziałem mu, że są ideowi. A on na to,; jeżeli, to jakby inaczej. Nie zgodziłem się z nim, mówiąc, że tak samo, a nawet lepiej] i Ciebie postawiłem za przykład. On niechętnie odnosi się do drą Łodygi i ze smutkiem mówi o Tobie, o Twoim wyjeździe i jak trudno jest zabrać się z nowyri ludźmi. Bo ryją pod człowiekiem i ryją. Pocieszyłem go, że podobało mi się je ustawienie mieszkania i chyba pozostałbym przy nim. Dzięki przesunięciu wersalŁ w pobliże pieca Nawiślak wygospodarował duży kąt pod oknem, gdzie możnal wygodnie ustawić telewizor. Obiecałem mu, że jak przeniosą mnie na jego funkcjęJ postaram się go zatrzymać. Kochanie, dlaczego nie chcesz się ze mną zobaczyć, nawet pozwolić przyjechać, porozmawiać. * * * Nie dostałem od Ciebie żadnej odpowiedzi albo też wpadła w niepowołane ręce. l Siedzę w swoim pokoju i rozmyślam, że miałaś rację, zanadto wpatrzony byłem! w porywy idei, w genialny lot orła, który natchnieniem uskrzydla wielkość myśli' i wzlotów i wzniesie nas ponad doczesność czasu. Bałem się pozostać kurą czy wroną, bo kura zawsze zostanie tylko kurą, a wrona najwyżej usiądzie na dachu. Tymczasem nie wziąłem pod uwagę, że chociaż świat się przekształca w naszych rękach i zmienia, to formy współżycia zostają w tyle. Myślałem, że ludziom potrzebne są przykłady, tak jak marynarzom heroizm morza. Starałem się być w przodzie, rodzić zapał, energię, emfazę, ale zabrakło mi wyczucia czasu. Obraz Twój nie przestaje mnie ani na chwilę zniewalać, wabić i czarować. Sprawa z Nawiślakiem jest już załatwiona. Wprowadziłem się do mojego dawnego mieszkania. Mam dużo pracy, ponieważ powstał nowy plan dobudowania jednego skrzydła szkoły. Tyle jest po okresie błędów do odrobienia i nadrobienia. Nawiślak opracowuje tekst piosenki łączącej elementy ideologiczne, różnej zresztą maści, z piosenką Anny German „Bal u Posejdona". Znów ciepło rozmawialiśmy o Tobie. Nadal plotkują o Tobie i Władku, ale nie przejmuj się tym. Chciałbym w każdym razie Ci być użyteczny nadal, nawet jeśli przestałem już być Twoją jedyną, najukochańszą pieszczotą. Wybacz, że Ci tak gorzko łzy do kieszeni wylewam. Pamiętaj, że zawsze dawałem z siebie wszystko i będę czynił to nadal. Mnie się nie powiodło, ale gdybyś Ty poniosła dalej przemyślenia z naszych spacerków i przetopiła je w czyny, może nie będą one stracone. Wierzę bez wątpienia, że wszystkie błędy zostaną naświetlone, pona-prawiane, a wygra jak zawsze rozum i sprawiedliwość. Tylko musimy dojrzeć. Jałocha, który obecnie pracuje w prasie terenowej, przestrzegał przed nowym kierownikiem szkoły, może nim zostać młody chłopak po studiach. Ja sam czuję się jak własny ojciec —ale po co Ci o tym piszę, kochanie rnoje lukrowane. Już wątpię, czy odpiszesz. Czy pamiętasz jeszcze, jak bawiliśmy się w strażaka, a potem raczyliśmy się lodami w celuloidowych naczyńkach. Przeczytałem Łud^i bezdomnych. Cokolwiek by mu zarzucić, był heroldem naszej dzisiejszej rzeczywistości. My smet }Laskolnikow Usłyszałem: — Alló. — Odpowiedziałem po angielsku: Hallo. — I to była ona. - Where arę you? — zapytała. A ja zrozumiałem i odpowiedziałem: — In Paris. - Zapytała: — At the airport? — Też to znałem, więc mówię: — Yes. — A ona: — 1'am driving — czyli jadę. I wszystko było jak należy. Samochód miał biegów pięć, magnetofon oczywiście, odkrywany dach jak najbardziej, Lubow zaś objęła mnie przypominając, że ma piersi małe, sterczące jak psie uszy i że nie przyjechałem tu dla przyjemności. Wszystko włączyła i ruszamy. Ulice były to węższe, to szersze, samochody jechały w równych rzędach najpierw po trzy, a potem po cztery. Jak któryś ma zbity reflektor i urwany zderzak, to drugi o sześć za dużo i dwa zderzaki. Domy na ogół wysokie, ale były i niższe. Tak jechaliśmy o wiele za szybko, aż zrobiło się całkiem przestronnie, a na chodnikach pojawiło się pełno Francuzów i to były Champs-Elysees. - Czemps Elizes - powiedziałem z polska, a Lubow zaśpiewała: - O Champs-Elysees — i dodała: — You arę in Paris — co było przyjemnie usłyszeć. Patrzę w lewo, patrzę w prawo i znowu w lewo, znowu w prawo. Robię tak, bo pisarz, który przydzielił mi sto trzydzieści pięć dolarów, powiedział: „Kładźcie tam oko, kładźcie, popatrzcie sobie, jak się tam to wszystko przełamuje." Aż stanęliśmy na środku jezdni, wszystko się zapchało, zatkało, klaksony się dławią, jęczą., kurz, szyk się złamał, samochody w sześciu, siedmiu stoją w rzędach, gęsto, a gdzie indziej dziury. To nimi na motocyklach tylko świszczę, tak przemykają w hełmach baniastych, kurtkach ze skóry czarnej — nagrody dla nich i odznaczenia — młodzi Francuzi na japońskich hondach. To już pułkownik znajomy przepowiedział, że my garnitury, teczki, okulary nosimy, żeby się wydać inteligentniejsi, a młodzi na wojskowo, prawdziwych mężczyzn udają. Jednak ruszyliśmy, na chodniku pogotowie trąbi i błyska światłami (a ja patrzę), dookoła samochody, nowe i porozbijane, jak nowe, to błyszczą, że bardziej nie można. Tylko na bok dwa najbardziej rozbite zepchnięto. W jednym krzyk, w drugim przez okno sterczy ręka z zegarkiem złotym na przegubie. Lubow tylne światło volkswagena skasowała, zderzak forda wgniotła i wprowadziła samochód w karuzelę. Przy Pont National już, już, prawie że upolowała dwóch patriotów młodych. Twarze mieli pociągnięte farbą białą, włosy ciekawiej — trójkolorowe, w narodowe barwy, oj, mojemu dawnemu koledze, Lizakowi, sprawiłoby to komplikacje: Przypałować im, czy aby nie przypałować? Skręcamy w bulwar Poniatowskiego, bo nas, Polaków, porozrzucało po świecie, 906 PROZA i jedziemy chrzęszcząc oponami na rozbitym szkle. Lubow puszczając kierownicę gładzi mnie po ręce i na podjazd wjeżdżamy, i na dół, a obok rzeka, na most i z mostu w boczną aleję, jak w lewo skręcamy, to potem w prawo i już jesteśmy w lasku Yincennes, dokładnie takim jak Bielański, ale gorzej zadbanym. Alejami jeżdżą samochody, Francuzi chodzą po trawie, leżą pod drzewami, grają wesoło w warcaby. Wszystko jak na niedzielnej łączce przed zakładem przemysłowym w Warszawie, gdzie w święta pomysłowe dzieciaki montują stoły z kawałków cegieł, desek i blachy, równo, aby się wino nie bełtało. Tam to przychodziłem z Niedobitkiem po jego ojca, kiedy już popadł w pesymizm, nie znajdował przyjemności w piciu, a złościła go nawet szyjka butelki z wodą brzozową, że za wąska. Ale na razie co mi tam Niedobitek. Patrzę w lewo, patrzę w prawo, bo pisarz, który przydzielił mi sto trzydzieści pięć dolarów, powiedział: „Nawarstwiajcie sobie, nawarstwiajcie, to się wam potem scałkuje w wartościowej syntezie." A brzegiem alejki spacerują kobiety, podrygują pośladkami, mrugają, piersi mają duże, małe, odsłonięte, wysuwają języki, kręcą torebkami i kuszą. Tak oto dojechaliśmy przed dom Lubow, raczej przejechaliśmy pod nim. Od tyłu wyglądało to jak podwórko--studnia u Niedobitka na Brzeskiej (mam oko), jednak niezupełnie. Zamiast figurki Matki Boskiej, otoczonej rzadkimi sztachetami, nieco zżółkłymi od moczu, stały tu simca matra jaskrawo żółta, ford czerwony i jeszcze dwa samochody. A my do windy. Niedobitek mieszkał na piętrze szóstym, po obu stronach korytarza pokoje pojedyncze, ale ustawne, na końcu kibel. On mieszkał w trzeciej klatce od kibla, wejście z bramy, po drewnianych schodach wychodzonych, wygodnych, z rodziną. Powodziło im się jak najlepiej. To były lata pięćdziesiąte i wszystkim chciało się pracować. Ojciec Niedobitek miał wtedy słuch absolutny — przed południem grywał na harmonii w pociągach, a wieczorami śpiewał dla przyjemności: „Hen, na meksykańskim szlaku jedzie kowboj na rumaku." Młody Niedobitek pracował jako recepcjonista w hotelu harcerskim „Pod Liliami" - odmawiał jednak dorabiania sutenerstwem. Jego kolega, Lizak, chciał koniecznie po kryjomu wynaleźć nową pastę do butów, nauczyciel geografii zaś z młodziutką żoną opowiadał szeroko o największych na świecie kopalniach rudy i diamentów na Uralu. Ale czasy te przeminęły z wiatrem. Mam uśmiech zjednujący ludzi. Kiedy przyjechałem pod Warszawę, gdzie się pracuje twórczo w kolektywie, Najwybitniejszy Pisarz powiedział, że uśmiecham się jak Gioconda. Uśmiech Giocondy wcale mi się nie podobał, ale następnego dnia wstałem wcześnie, włożyłem tylko kąpielówki i zacząłem biegać. Biegałem, biegałem, obiegłem klomb kilka razy i nic, ale biegałem. Już się począłem obawiać, że to na nic, że nic nie wybiegam, ale jeszcze biegałem i naraz po pokoju Najwybitniejszego Pisarza jakby wicher przeszedł: firanki zafalowały, okno zatrzepotało. Przy obiedzie zaproponował wspólne obmyślanie scenariusza i wieczorem bodaj zaczęlibyśmy go pisać i film polski wzbogaciłby się o ciekawą pozycję, gdyby nie przyjechała Lubow. Już kiedy miałem sześć lat, wiedziałem, że nie można mieć wszystkiego. W bramie mojego domu pracowała muskularna kobieta o pięknie owłosionych MY SWEET RASKOLNIKOW nogach. Twarz miała jasną, oczy łagodne. Poniedziałek był na podwórku niecier] liwie oczekiwanym dniem wypłaty tygodniówek dla dzieci. Z kilkoma kolegar i jedną koleżanką stawaliśmy przed koniecznością wyboru. Wspomniana kobieta, je; akurat nie miała powodzenia, zgadzała się po przeliczeniu składkowych pieniędz podciągnąć spódnicę i odsłaniała porośnięte bogatym rudym włosem podbrzusz Trwało to tyle co przelot samolotu, potem czekał nas długi smutny tydzień bi landrynek. Poznałem więc wcześnie smak wyrzeczeń, a następne lata doświadczenia ugruntowały. Ale wszystko do czasu, bo teraz cztery pierwsze piętra zajmowały składy, a n jedziemy windą wyżej (patrzę sobie, patrzę). Znów mnie objęła, przycisnęła do lustr Wysiadamy. Otworzyła ozdobne dębowe drzwi — może i miały tyle zamków, co kom na Nowym Świecie, ale nie miały kraty — potem po kostki w dywan, pufy, kandelabr marmury, butoniery, zegary. Na lewo drzwi do mnie, na prawo do niej, na wproś zamiast ołtarza, kobieta i mężczyzna na zdjęciu kolorowym. Ona z uśmiechem jaki przestraszonym, malutka. On wyglądał tak, jak powinien wyglądać przemysłowii — trochę podobny do Ernesta Hemingwaya, gdyby był bokserem, nie miałt kłopotów z ochroną szczęki, ale i w branży tekstylnej zaszedł daleko, dużo dalej n mój ojciec. Kiedy tato żegnał mnie na lotnisku, nie miał żadnej wątpliwości, że mu się udać. „Pomścisz mnie, synu" - mówił. Kryształowe świeczniki wisiały symetrycznie w czterech rogach. W moim poko panował półmrok. Żaluzje na obu oknach i drzwiach na taras opuszczone. Lubo pocałowała mnie w usta, pokazała, gdzie jest łazienka, i wyszła. Pachniało. W cały: domu unosił się czysty zapach, jakby świerków na ścieżce Pod Reglami i konwal No, Janek, pomyślałem, wygląda na to, że przyjechałeś we właściwe miejsce. TL pachnie szmal. Ale też ciekawe, że gdyśmy przystanęli po drodze, Lubow pozwoliła mi zapłać za piwo. Sięgałem do kieszeni ruchem, który nie trwał przecież minutę. Spokojn sobie zaczekała, a nawet powiedziała, ile zostawić napiwku, nie mówiła jeszcze n o przyszłości. Pojawiła się w Domu Pracy Twórczej w czasie kolacji. Przywiozła ją Pola, żoi Najlepszego Scenarzysty Filmowego, co to skończył studia w Moskwie, a potem b attache kulturalnym w Paryżu lub odwrotnie. W czasie wspólnych pobytów : granicą Pola nauczyła się zdzierać skórkę z parówek jednym ruchem, z mii zdziwionego dziecka. Lubow obejmowała szklankę długimi, szczupłymi palcarr długie, na każdym trzy, cztery pierścionki, na przegubie złota bransoletka. Spodoba mi się od pierwszej chwili. Posadzono je przy naszym stole, dotąd siedzieliśmy v dwóch z czarnowłosym poetą lirycznym. Najwybitniejszy Pisarz szepnął do mni — Dźiokonda — a powiedział po francusku: — Oto utalentowana nadzieja nasz literatury. - Poeta splunął. Lubow uśmiechnęła się, Pola zatrzepotała rzęsar i powiedziała: - Chodźmy się przejść, pokazać jej, bo to przecież zima nasza, mroźn biała. — Lubow narzuciła na dżinsowy kostium futro z lisów, poeta przyznał, : sprawia \v rażenie bardzo inteligentnej, i mówi: — Niech tam sobie na zimę popatrz 908 PROZA - A park wyglądał jak należy: drzewa pokryte śniegiem od góry do dołu, gwiaździste niebo, niedalekie psa szczekanie i zimno, ale do wytrzymania. Pola poznała Lubow w czasie zwiedzania Pietropawłowskiej Krieposti, polubiły się i już razem oglądały puszkę-cara. Poślizgaliśmy się, śniegiem obrzucili i pohukali, aż Pola mówi: — Ona jest bardzo bogata. — Ale płacze — zauważyłem, bo Lubow miała łzy w oczach. — Pieniądze szczęścia nie dają. — Płacze, bo jej brat zginął w wypadku. - Na biednego nie trafiło - warknął towarzyszący nam poeta. Lubow potyka się, chwytam jej dłoń, a ona ściska mi palce i rękę w spodnie ładuje. — Hu ha, hu ha — krzyknąłem. A poeta za mną: — Nasza zima zła. — Wyglądasz na rozsądnego chłopca — pochwaliła mnie Pola. — Pohukajcie jeszcze, niech wie, i też ją obrzućcie śniegiem, niech ma. Wróciłem do pokoju, a za mną poeta ze szklanką do mycia zębów. Umyłem swoją, rozlałem wódkę i siedzieliśmy w milczeniu. A za oknem gwiazdy i pies wyje. - My tu siedzimy, a nad nami sobie podają pieniądze. - Pierwszy spostrzegł się poeta. - Napisz poemat z wątkiem sensacyjnym - poradziłem. Pokręcił głową i powiedział, że taka Francuzka jak ta^to byłoby akurat coś dla niego, gdyby kogoś takiego potrzebował. Odpowiedziałem, że z takiego poematu można by zrobić serial. Wypiliśmy jeszcze i zapytał, czybym się nie zgodził z nim, że on takiej dziewczyny potrzebuje. Znów wypiliśmy, butelka pusta i widzę, że on już na moją Derby zerka. Chcąc mu dodać otuchy powiedziałem, że w dwudziestu pokojach obok siedzi dwudziestu utalentowanych artystów, każdy patrzy w okno i nie myśli o takich głupstwach. — Dziewiętnastu — odpowiedział, bo na wybetonowanej alejce dudniły kroki Najwybitniejszego Pisarza. - Odstaw Derby - mówię. Gdy wtem wołają, że jest do mnie telefon. „Przyjeżdżaj - słyszę - ta mała chce cię zobaczyć, a jutro wraca do Paryża." Mąż Poli przywitał mnie w drzwiach i tak się ucieszył (nigdy się nie cieszył), że zatarł ręce z radości, klepał mnie po plecach, zapraszał do środka (nigdy mnie nie zapraszał). No jak tak, to ja zdradziłem. — Zdradziłeś swoje pokolenie — powiedział Olek z mojej bramy, kiedy później zatrzymał mnie na ulicy. - Jakie pokolenie, Olek? - Bądź spokojny, jedno z najlepszych pokoleń. - W jakim sensie je, Olek, zdradziłem? - Zadałeś się z pankami — zasmucił się Olek, co miał nieszczęście spóźnić się na wojnę, na której wybiłby się z całą pewnością, a tak się nie wybił. MY SWEET RASKOLNUCOW 909 Od progu kiwnął mi głową Wybitny Pisarz średniego pokolenia (nigdy nie kiwał). Popatrzył na mnie, po smutnych twarzach rozwieszonych na ścianach ikon, napił się, ukrył twarz w dłoniach, jakby chciał zapłakać nad nami, nad krajem, lecz tylko poprosił o blina. Najwybitniejszy Reżyser pogratulował mi świeżości mojej powieści i popchnął do stołu, na którym Pola rozdzielała po blinie z kawiorem. — Jakie piękne to jasne dorastanie, ta przyjaźń dwóch maluchów, ta przedmieścia urokliwość. Pan jest osobowością liryczną, magicznym realistą, a nawet nadrealistą. — I love you — powiedziałem do Lubow. — Cudowna, cudowna, jak z Malczewskiego — ucieszył się reżyser. — Robi pan coś nowego? — zapytałem z wdzięczności. — Zrobię, zrobię, na pewno zrobię — zatrzymał się zaniepokojony. — Chciałbym... tylko wie pan... — Nie puszczą? , - Ależ skąd! - Zamrugał, zatarł dłonie, zadygotał. i Poprosiłem o jeszcze jednego blina. ;i — Powiem panu coś zupełnie szczerze. — Chwycił mnie pod rękę i ściszył głos. Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. - Na Zachodzie to jest nie do pomyślenia. Żeby coś ambitnie, artystycznie, od siebie. - Zmrużył oczy. - Zrobię tam teraz jeszcze coś, takie tam, w ogóle nie ma o czym mówić, takie nic. Bo wie pan, ludzie dają się zwieść pozorom, lecz ja wrócę tutaj odetchnąć świeżym powietrzem. Tylko tu jest atmosfera, w której może wzrastać arcydzieło. Zawsze trzeba mieć na uwadze dobro najwyższe, mam na myśli niektóre określone decyzje. Koniecznie musi pan coś dla mnie napisać. Coś takiego świeżego, lirycznego. — Eto wielikij polskij pisatiel — usłyszałem z boku i zaraz potem: — It' a famous polish writer. Eto wielikij polskij rieżysior. — Europa, kurdefelek - ucieszył się mężczyzna w błękitach. - Ty masz przyszłość. - Trącił się ze mną. - Tylko zapamiętaj, że krytycyzm jest niezbędny, o ile sprzyja postępowi. Natomiast o ile postęp już jest... — zapatrzył się w dekolt Poli, który nie był tak głęboki, aby patrząc z góry można było zobaczyć czubki jej butów. Uprzejmie znieruchomiała, bo był to człowiek wpływowy, lecz tylko na chwilę, przeprosiła i pociągnęła mnie za sobą, a ja Lubow, i po schodach na górę. Jeszcze do tyłu patrzę, Reżyser Najwybitniejszy ręką mi macha. Zobaczyłem Synka. Chciałem zawołać, ale jedną ręką trzymałem Lubow, za drugą ciągnęła mnie Pola. Ależ proszę, pomyślałem, Synek też tu. Jakoś się to nasze pokolenie trzyma. Ostatnio widziałem Synka parę lat temu, przygnębiony ciągnął za rękę małego chłopca. — Chciałem za dobrze, przekręciłem się — wyznał. — Twoje dziecko? — Na cholerę mnie dziecko. Jak się rozwiązaliśmy — pamiętasz tamte lata — tyłem bez przydziału i buzowałem, ale Głodomór, co pracuje w PAP-ie, podrzucił mi gościa do pilotowania. Język prawie taki sam, diety na podróż, hotele. Na nieszczęście mnie 010 PROZA polubił i uparł się, żebym przyszedł na przyjęcie. Była tam kobieta. Suchar, duży nos, oczy jak pochodnie, czarne wąsy, kt czterdzieści. — Słowem, żeś się upił. — Gdzie tam! Był jej narzeczony, bardzo Wpływowa Osobistość. Co ci będę mówił, wpływowa jak najbardziej. Głodomór przestrzegał: „Uważaj — mówi — ta czarna sucha jest od niego." Więc uważałem, ale to na nic. Przenieśliśmy się do niej do domu. Zaprosiła do tańca. Osobistość mnie rękę ściska, jak się czuję, gdzie bym chciał, pyta, pracować, może w dziennikarstwie, chwali za inteligencję, za urodę. — Pedał? — Gorzej. Chciał się jej wyzbyć i mnie wziąć na zmiennika. — I co? — Mieszkanie mamy duże, ładne, ale moralnie jestem poniżony. — Możecie się tu przespać, a i pożegnać. — Pola drzwi zamknęła, a Lubow na wszelki wypadek klucz przekręciła. Podeszła do okna. Widok był stąd piękny, na Cytadelę, dookoła śnieg, białe wszystko, romantyczne, nostalgiczne, warta chodzi. Wiem, że z nimi tam, na Zachodzie, nie przelewki, można by jej nogę podstawić, wywalić na podłogę i potem ją normalnie piłować, ażeby się rozpękła. Ale czy to ją porwie? Roztopi francuski chłód, zaciekawi? Trzeba jej pokazać, że my tutaj, w kraju Chopina, inaczej, zadumani, silni duchem, refleksyjni. Zresztą są i święte prawa gościnności. Lubow czaiła się w mroku, nie ułatwiała mi rozmowy. Czyżby chciała ściągnąć sweterek? Więcej nawet, jednym ruchem, jakimś zagranicznym, zdarła z siebie spódnicę i już leży. Trudno. Czekała na mnie moja Somosierra. Zamknąłem oczy i poszedłem głową do przodu. Przez godzinę odstawiałem Francuza, a potem Belga. Pod koniec dwa razy trzasnęła mnie pięścią po plecach i zasnęła. Szczęść Boże i na zdrowie. I teraz wszystko to zaczyna się od nowa. Pięknie, ale nie po to przyjechałem taki kawał, żeby tracić zdrowie i siły na podwójnym tapczanie i po miesiącu wyjechać z powrotem. Przytuliła się do mnie w windzie, proszę bardzo, ale nie będę się dawał więcej rolować. Co to w ogóle jest! Człowiekowi należy się trochę jakichś wyższych uczuć, w końcu jestem zmęczony, mam trzydzieści parę lat, jestem kimś, trzeba jej to jakoś wytłumaczyć, że się odróżniam od tych przeciętniaków, którzy ją do tej pory dopadali. Trzeba jej tę odrębność uświadomić, żeby zrozumiała to zamyślenie, w końcu jest ono charakterystyczne również dla naszego kraju. Stąd cała jego dziwność. Trzeba ją skołować, żeby w ogóle nie wiedziała, o co się rozchodzi, tylko patrzyła we mnie jak w ołtarz. Oczywiście można by ją pobić, potem się rozpłakać, uklęknąć, przytulić do kolan, znowu huknąć, żeby zrozumiała, że to nie żadne wyścigi samochodowe, podróż dookoła świata, wystawa biżuterii, że to jest sprawa ducha, zadumy, zamyślenia, zapadnięcia się w siebie. Inaczej się to wszystko rypnie raz dwa. A z nią nie jest najlepiej. Jest miła, ale ma oko za wesołe, jasne. A tu trzeba rozczulenia, rozmarzenia, uszczęśliwienia, jak w Panu Tadeuszu, Tristanie i lępUęie albo tym filmie „O szóstej MY SWEET RASKOLNUCOW wieczorem po wojnie", kiedy lejtnant Skwarcow wraca z wojny bez nogi, ale szczęśliwy, a narzeczona biegnie mu w najlepsze na spotkanie przez pięknie oświetloną Moskwę. Bujałem się w fotelu na tarasie, Lubow zniknęła, ale wraca Kimono luźne, słońca na nim i smoki. Nic (bujam się), całuje mnie, niech sobie całuje Uśmiecha się wesoło, nic, nic, ja jej ten uśmiech zgaszę. Rozpina kimono (bujam się) Najpierw się zdziwiła, potem popróbowała na mnie siłą się wepchnąć, ręką zahaczyć ale się omsknęła. Jeszcze bardziej się zdziwiła. A niech się dziwi. Postała i poszła Byłem sam. „Skolko sczastia, skolko muki", zaśpiewały dwa głosy. Otworzyłem oczy ciemno, zamknąłem, ciemno, naciągnąłem kołdrę na głowę, odrzuciłem, i już siedz< przytomny. Ale śpiew jest. Korbka zazgrzytała, za oknami wstawał rześki francusk poranek. Głos byłi męski, i kobiecy, to jeden był górą, to drugi. Oj, może to w Lubov coś się przez noc przełamało albo pękło. Marmurowa posadzka błyszczała jal w poczekalni na Dworcu Wschodnim, drzwi do Lubow zamknięte, taras pusty, śpiev dochodził z dołu tęskny. W wielkim salonie (wśród pufów, dywanów, świeczników zegarów) drobna kobieta. Nogę prawą wysuwała do przodu, ręce rozkładała, już, ju; miała polecieć, ale nie. Tak oto poznałem Natalię, matkę Lubow, z pochodzeni Rosjankę, która wyszła za Włocha, mieszkała w Paryżu, a kiedy mnie zobaczyła, gło jej zamarł, magnetofon wyłączyła i załkała. „Gałubyje głaza, u tiebia gałubyje głaza.' Cichła w sobie powoli, aż zaproponowała śniadanie. A Lubow? — Śpi. To jeszcze dziecko, malcziszka, dietionok, riebionok. — Pokręciła głową % wzruszenia, oczy szklą się znowu. Roztyta Hiszpanka podaje i kawę, i precelki na tarasie. Trochę się odzwyczaiłem a tu ktoś mnie rozumie. Coraz to popatruję w okno Lubow, ale matka uspokaja. — Ona zawsze długo śpi. Znów popatruję, a matka swoje: — Zdrowie u niej delikatne. — W Warszawie wstawała wcześnie rano. — Jest bardzo wrażliwa. — Ja też. — Od śmierci brata. - Znów jej oczy zwilgotniały. Jakoś nie za bardzo podobał n się ten brak opanowania u człowieka interesu. — Odkąd Paul zginął. - Pokiwała głową. - Był nadzwyczaj zdolny, w interesac pomagał. — (Oczy zaszklone od nowa.) Czyli że teraz interesy idą im gorzej. — A ty jak myślisz, patrząc z zewnątrz, czy to mogło być morderstwo, czy ni mogło? Więc pocieszam ją, że z mostu w Modlinie trzech młodzieńców zrzuciło do rzel kalekę beztroskiego, który jeździł wózkiem i na harmonii grał. — Dlaczego? — Bo przyspieszone spadanie ich interesowało. PROZA Na zdjęciu Paul miał twarz okrągłą, duże uszy jak Niedobitek Najmłodszy, który od małego świetnie sobie radził, miał wśród rówieśników posłuch i szacunek, a wpadł dopiero, kiedy miał lat osiem, i to na zupełnie głupiej sprawie. Od sklepu Natalii bogatego, jak się należy, aż do Notre Damę łażą gołębie oswojone, wypasione, takie, że ledwie łażą. Autokary, samochody trąbią, co i raz to gołąb nie zdąży. Wysiadają Amerykanie, Japończycy, zadzierają głowy, szczękają aparatami. Jako dyrektor włókienniczej fabryki mój ojciec na każde urodziny od załogi dostawał papierośnicę posrebrzaną. Ale pracownicy przynosili też do fabryki poupychane w teczkach gołębie, obwiązywali je włóczką najdroższą i przez okno. A gołębie przeciążone leciały nad ziemią nisko jak bombowce, aż jeden spadł przy bramie pod nogi ojca. Tatko zawiadomił policję, jak się należy, i wyjechał służbowo. A w hotelu już czekała podrapana przez załogę i zepsuta przez alkohol kobieta. Jednak jako że ojciec miał szczęście i zadawnione znajomości, więc się z próby gwałtu wyrokiem w zawieszeniu i utratą posady wykaraskał. Japończycy i Amerykanie do środka. Dookoła „gotik, gotik" — słyszę. Policzyłem królów judejskich i izraelskich — wyszło dwudziestu ośmiu. A w katedrze było i chłodno, i przyjemnie. Przewodnik Japończyków miał magnetofon i przewagę nad kobietą w żałobie, za którą chodzili Amerykanie. Była to walka piękna, bo nierówna. Synowie pionierów znali się na dobrej robocie, zachęcali, klaskali, przytupywali, kapeluszami z teksasu pomachiwali. A ona czerwieniała z wysiłku, ale zaraz bladła, mocno chrypiała, a pod koniec raczej piszczała. Przewodnik Japończyków przerywał dla nabrania oddechu, a ona oddechu nie nabierała. Dlatego jej życzyłem, bo mi kraj przypominała. W pierwszym rzędzie ławek obok śpiącej kobieciny mężczyzna w koszuli bez krawata. Ręką kiwał, a chodziło mu o mnie. — Dzień dobry panu. — Dłoń mi uścisnął. Twarz i szeroka, i wesoła, brwi zrośnięte, kędziory rudawe. - Piotr Popławski. Proszę, niechże pan siada. Widziałem pana na lotnisku z docentem Dłubniakiem. Kobiecina chrapała, Japończycy od ołtarza do ołtarza, Amerykanie za nimi. — Lubię tutaj posiedzieć, pomyśleć. Wierzy pan w Boga? — A więc pan jest naukowcem? — Zajmuję się psychologią historii. Pracę piszę o dziejach faszyzmu we Francji. Coś jeszcze powiedział, ale nie dosłyszałem. Przewodniczka Amerykanów miała twarz bladą, ale i ceglastą, czoło potem zlane, resztą sił goniła. — Amerykanie. — Spojrzał ironicznie Popławski i pokręcił głową. — Co pan sądzi o tym kraju? — Chory? — Och, wie pan, dzieje narodu są dziejami głupoty ludzkiej. A wie pan, czego najbardziej nam wszystkim brakuje? Iwanów Groźnych, a gdzie pan mieszka, jeśli można? Tymczasem zaś nowi Japończycy przez portal się wpychali, a wypoczęty przewodnik megafon uruchomił. — Względność — usłyszałem jeszcze — ... relatywizm. MY SWEET RASKOLNKOW — Przepraszam. — Okropna jest względność tego wszystkiego. — A konkretnie? — Jesteśmy w miejscu kultu. Widzi pan, w cywilizacji azteckiej uważano wyrywanie serca za czynność świętą. W Domu Naukowca jest taniej. My nie. Albo niech pan weźmie rasizm. Nie ma żadnych racji za ani żadnych przeciw, co? — Jednakże miłuj bliźniego swego jak siebie samego. — O, jest pan wierzący — ucieszył się. — Ja wynajmuję mansardę. — Trudno jest mi tak od razu powiedzieć. — Ale widzi pan, człowiek siebie samego może nienawidzić. A kodeks Ham-murabiego z tym jego „oko za oko", sam gotuję, czasem wpadnę do restauracji. Albo na przykład ludożerstwo... Ławka zaskrzypiała, poczułem ostry zapach perfum. Odwróciłem się, twarz miała trochę może i upiorną, ale to tylko dlatego, że pokrytą grubą warstwą pudru za jasnego, nawet w półmroku zaczepiały pociągnięte szkarłatną szminką usta. Przed sobą, na pulpicie ułożyła wygodnie dwa obwisłe balony, między nimi naszyjnik z pereł. Na gołych ramionach wystawa dobrze zaopatrzonego sklepu jubilerskiego. Była gruba i stara. Popławski wzrokiem obojętnym po niej przesunął i tak dalej mówił: — Czy mamy prawo zjadać bliźniego swego? A tu znów nic nie przemawia za tym, żeby zjadać, ani też za tym, żeby nie zjadać. Włosy czarne, jak się należy, przedziałkiem rozdzielone, zakręcały się na czole w dwa rożki. — Zależy to od zapotrzebowania na proteiny po prostu, ja odżywiam się bardzo racjonalnie. - Zamyślił się. - Widziałem takich przed laty, którzy jedli, i to z apetytem. Ukaraliśmy ich przykładnie, niestety, niewiele to pomogło, skoro nie odstraszyło innych śmiałków. Ale, ale - uśmiechnął się - właśnie, czy ja mam rację mówiąc: „niestety"? Cha, cha... Sam pan widzi, jaki jestem w tę całą cywilizację bezsensowną uwikłany. Ach, wyzwolić się z tego wszystkiego. Przekroczyć. Powieki miała pociągnięte tuszem błękitnym. Popatrzyła i nagle wydało mi się, że coś jak gdyby porozumiewawczo oko zmrużyła, ale nie, musiało mi się tylko zdawać. — Na dobrą sprawę — rozmyślał sobie Popławski — tęsknota za wielkością, za nadrzędnym porządkiem moralnym to jest właśnie dążenie do Boga. Bóg jest dla mnie w zasadzie sprawą obojętną, ale czasami myślę, że istnieje i że dążenie do Boga jest najwspanialszym powołaniem człowieka. Odwróciłem się, to niesamowite, ławka za nami była pusta. — W tym manifestuje się to, co jest w człowieku najczystsze, bo jeśli Boga nie ma, to dążenie pozostaje. Nawet jeżeli transcendencja jest pusta, to poprzez nią objawia się autentyczny człowiek w człowieku, co się pan tak rozgląda? Nagle zrobiło mi się trochę chłodno. — Ktoś ma przy;ść po mnie. PROZA — Kobieta? Jak pan chce, właśnie faszyzm był tragiczną omyłką, bo oparł się o władzę jednego narodu. Ale było coś w tym ruchu, ta tęsknota do utrwalenia jednej hierarchii moralnej, tyle że — skrzywił się — wszystko się zepsuło, bo wplątała się w to domieszka snów niemieckiego drobnomieszczaństwa, które chce mieć ogródek, kocha te swoje bezsensowne Niemcy i marsze. - Przeciągnął się, głową smutno pokiwał, zapisał swój adres i wszystkiego najlepszego życzył. Cezarowi dzień musiał się udać. Uśmiechnięty, wypoczęty siedział sobie w fotelu, a za nim mapa świata z czerwonymi chorągiewkami, tam gdzie mu handel szedł najlepiej, a przed nim pióra i złote, i srebrne, i oprawione w skórę kalendarze: czerwony i zielony drugi, telefony dwa, pudełka z cygarami dwa, i pełne, i otwarte. Na środku pokoju coś pomiędzy fontanną a akwarium. Po pas zatopiony siedział w wodzie Murzynek z granitu i trzymał się za szyję łabędzia, a ptakowi z dzioba leciała woda. Murzynek krzywił się, jakby go coś bolało, i wyglądał mizernie, łabędź był pięknym, tłustym okazem. Dookoła pływały welony czerwone, ryby złote, trupie główki z rodzinami, dla efektu podświetlone na dnie ukrytym reflektorem. Pod ścianą biblioteka, na półkach górnych Pascal, Mahomet i Boccaccio oprawieni elegancko, niżej Zola w skórze czerwonej, Dante z Szekspirem w białej nakrapianej. Książki mieniły się pięknie i sprawiały wrażenie, że dobrano je kolorami do ryb. Kurz sączył się z nich tak łagodnie, jak opadała witaminowa mączka na dno fontanny. Na najniższej półce stali laureaci Nobla równym rzędem. Quo vadis obciągnięty był na biało. Pokazałem palcem. — O co chodzi? — zapytał Cezar przez Natalię. — Polak — przetłumaczyła Natalia. Poklepał mnie po ramieniu, czy go znam, zapytał. — Tak — przetłumaczyła Natalia, która trzymała ze mną. — Od czego zależą u was honoraria za książkę? — Od tego, czy gruba. — Zaznaczyłem, że piszę same grube. Ożywił się, wziął mnie na bok. — Zbieram już tylko laureatów Nobla — szepnął — bo reszty tego chłamu nie warto. Natalia przetłumaczyła, ze swej strony przyobiecałem: — Jak tylko Nobla dostanę, książkę przyślę. - Chyba zrobiłem wrażenie jak najlepsze, bo gorąco mnie uściskał. - Jest niespodzianka - mówi. Popiliśmy kawę z koniakiem, zrobiło się ciepło i przyjemnie, a i głowa obracała się na karku jak należy. Natalia uczyniła przerwę uroczystą i tak zaczyna: postanowili z Cezarem podarować mi komplet ubraniowy swojego projektu. - Nie, nie mogę przyjąć — odpowiedziałem. - Dlaczego niby? — zmartwiła się. - Bo nie - (tanim prezencikiem myślą się wywinąć) - nie mam ja zwyczaju ubrań od kobiet przyjmować, jako że jestem mężczyzną-Polakiem — zaplątałem się, bo już taki komplet na Cezarze widziałem (jakbym miał komu sprzedać, tobym i wziął). MY SWEET RASKOLNKOW Natalia spoważniała. Czy chcę ich oboje z Cezarem obrazić, zapytała. Owszem chciałem ich obrazić, tyle że nie było mnie na to stać na razie. Wciągnąłem więc wdzianko i spodnie w kolorze buraka z rozrzutnym srebrnym stebnowanierr i dyskretną różyczką niewiele od kalafiora większą i rozchylającą płatki na wysokość: płuc. Pochwalono mnie, windą zawieziono, do samochodu wepchnięto, sen mnk morzył, ale jedziemy. Wysiadamy, patrzę, aż tu nic tylko znowu Champs-Elysees, Chodzą Francuzi po ulicach pod parasolami, a jeden, najmłodszy, koszulę rozpiął, dc tyłu się przechyla, ale nie wywraca, tylko pije z butelki. Nagle chuch mu się zajmuje i ogniem zionie. U nas człowiek może sobie bezpiecznie noc całą Nowym Światem z dowodem osobistym w ręku spacerować, a tu co poniektórzy klaskać nawet zaczęli, a on się kłania. U nas trudniej jest się wybić. Chodzi między Francuzami i zbiera pieniądze. U nas dostałby co najwyżej parę razy pałą, w formie upomnienia z ostrzeżeniem. Gdzieś idziemy. Portier się kłania, kelner się kłania, stolik zarezerwowany, jak najbardziej, i od razu „zyg, zyg, zyg, toujours" — zaśpiewały dwa pedały. Roześmiałem się, a na to Lubow tłumaczy szeptem, żebym uważał, bo tu nie ma żartów (ciągle szeptem) i jest danger, gangsters, killers i homosexual agressiv, jakbym był przyjezdnym ze wsi i nie wiedział, że wszędzie, gdzie się wchodzi o pierwszej w nocy do lokalu, można dostać nożem, młotkiem, bagnetem, mojką, kastetem. Pijemy wino, tańczą pedały, nic się nie dzieje. Aż dopiero Cezar kłóci się o rachunek podliczając. Sięgam elegancko do kieszeni, ale ja już tu nie pierwszy dzień całkuję, nawarstwiam, myślę, że mogą przyjąć pieniądze, i rękę zatrzymuję. W samochodzie od razu zasnąłem. Obudzili mnie przed windą, zaciągnęli na górę. Ona do mnie, a ja: - Słuchaj - mówię - co jest konkretnie — zapytuję — ja dla ciebie życie sobie zburzyłem i to nie po to, żeby się teraz obijać po jakichś kabaretach z pedałami. Kabaret to ja miałem przez trzydzieści lat, rozumiesz mnie?... — Non — powiedziała Lubow, i do mnie. — Non — odpowiedziałem i zasnąłem rozżalony. Wychodząc zamknąłem ostrożnie drzwi. Metro odnalazłem bez kłopotu. Kupiłem bilet pojedynczy, niech się martwią, jak rano mnie nie znajdą. Sam w obcym mieście, bez języka, bez pieniędzy (pieniędzy troszkę to ja miałem, ale oni nie wiedzieli). Wysiadłem dobrze, sklepy otwierano, śmieci wymiatano, na okładce magazynu uśmiechała się goła baba z bombką świąteczną między nogami, chociaż do świąt daleko. Dom Naukowca miał wdzięk opuszczonych koszar. Na wartowni cięć spał odchylony na krześle do tyłu. Drzwi otworzyłem. Z daleka dolatywał gwar głosów, idę, ale z toalety damskiej wynurzyła się dziewczyna, posuwała się z elegancją (lekkim skosem), wyglądało, że dzień zaczął się jej pomyślnie od sety. Ale zakołysała takim cycem, że inne myśli zeszły na plan drugi. Popatrzyła 2,^ swojską czujnością. 916 PROZA - Przepraszam, czy pani jest może Polką? - zagadnąłem uprzejmie. - A bo co? — odparł z godnością cycofon. - Nie ma się o co obrażać. Jest to piękny kraj z pięćsetkilometrowym dostępem do morza, ponadto szukam docenta Dłubniaka. - Poszły z Marciniakiem na stołówkę. - Machnęła ręką i ruszyła skosem w stronę schodów. Minąłem dwie postaci w szlafrokach, człapały w stronę schodów do piersi czajniki przyciskając. Przy pierwszej kuchence smutny, chudy mężczyzna w garniturze czarnym i białej koszuli bez krawata, mieszał kawę w rondelku. Z boku usłyszałem głośne uderzenia i zobaczyłem barczystą sylwetkę docenta Dłubniaka. Uśmiechnął się na mój widok - otwierał właśnie młotkiem i nożem wieprzową konserwę z Polski - miał lekko opuchniętą twarz i małe, czujne oczka naukowca. - No i jak tam Paryż? - mrugnął. - Jakiś taki, co? - O tak — odmrugnąłem. — To na pewno. - Ale coś w tym mieście jest, co? - O, z całą pewnością jest to wszystko. Tylko... wie pan. - O, to oczywiście - pokiwał głową. - Jak najbardziej. - Właśnie. ~ Cieszę się, że mamy podobne doznania i przemyślenia. Zresztą, co w tym dziwnego? Obaj jesteśmy Polakami. Kto raz pił wodę z Wisły, temu, wie pan... Poznajcie się panowie - przedstawił mi chudego mężczyznę z rondelkiem. - Mój współlokator, doktor Marciniak, ekonomista. Pisze pracę Polityka, skarbowa a im-periali%m. Uścisnęliśmy sobie dłonie, puszka ustąpiła, docent Dłubniak zaczął cienko chleb kroić. - Nie widzieliście panowie mojej ulung? - Okrąglutki, różowiutki od pierwszej chwili sprawiał sympatyczne wrażenie. - Do kogo ta mowa, Magistrze? Akurat pan miał herbatę - splunął Dłubniak. - Bardzo mi przykro - obruszył się młodzieniec. - Miałem całą puszkę. Przepraszam, pan pozwoli. - Uścisnął mi rękę. - Jestem historykiem. A pan świeżo z kraju? - Jeśli o to idzie, Magistrze, to ja też mam do pana jedną kwestię, a nie widział pan czasem boczku Marciniaka? -Ja? - Pan, pan się wczoraj wieczorem przysiadł. - Pan docent chyba żartuje. - Iii... Tak się tylko pytam, wiadomo, jak kamień w wodę. - Co tam słychać nad Wisłą? - zagadnął Magister. - Przepraszam, przyniosę cukier. - Dłubniak podszedł do szafki z karteczką „doc. Dłubniak", oznaczonej numerem ii, przekręcił klucz, rozejrzał się, wyjął torebkę. - A pan długo jeszcze tutaj? — zagadnąłem doktora Marciniaka. MY SWEET RASKOLNIKOW - Dłubniak to kanclerska głowa - zamyślił się smutno. - On trafił temat. Pisze pracę Abumanistynyy charakter %akładóiv a^amknie^tych n> państwach kapitalistycznych, na marginesie teorii przymusowej alienacji. - Taki dobry temat? - Panie kochany, jego nigdzie nie chcą wpuścić, do żadnego zakładu, nie może zebrać żadnej dokumentacji, będzie musiał tu siedzieć latami. Dłubniak wrócił z cukrem i począł zaparzać. - Pan myśli, że wieprzowina dobrze idzie na zimno z chlebem? - zamyślił się Magister. — To jest niezdrowe na wątrobę. - To pan będzie miał zdrową wątrobę. - Przecież wcale nie chciałem pana prosić. Za tydzień dostaję paczkę z kraju. Pytam się, ponieważ pana cenię. Mogę panu nawet powiedzieć, że dzisiaj jest przy ulicy Pepiniere. - Co jest przy ulicy Pepiniere? — zapytałem. - Budka telefoniczna — wyjaśnił Marciniak. - Jaka budka? - Zepsuta. — Marciniak wyskrobywał dno rondelka. - Ile to przystanków metra? — zapytał Dłubniak. - W pół godziny pan jest, jak nic - odparł Magister. - Trochę daleko — zastanowił się Dłubniak. - Jest zepsuta, to o co chodzi? - zapytałem. - Można dzwonić za darmo do kraju. Nie połyka monet, a łączy. - Magister podniósł się i podszedł do siwowłosego mężczyzny o wyglądzie senatora, ruchem miarowym obierającego jabłko. - Wiecie, panowie, poznałem Popławskiego. - O, to jest bardzo interesująca osobowość - pokiwał głową Dłubniak. - Gdzie go pan spotkał? - W Notre Damę. - No tak, to postępowy katolik. Dużo podróżował na Wschód. Doktorze, nie wyskoczylibyśmy się przejść z kolegą, przy okazji, chleb się kończy... - U mnie jest taka sytuacja, że chętnie się przejdę — zgodził się Marciniak. - To jest, wie pan, charakterystyczne - wyjaśnił Dłubniak, kiedy szliśmy już uliczką wśród leniwie otwieranych sklepów i pozamykanych barów — że tu jest pełno sklepów pornograficznych, a pierwszy spożywczy dopiero na rogu. Nic więc dziwnego, że wszyscy kopulują przedmałżeńsko, każdy z każdym. - Może przysiądziemy na chwilę? - Marciniak zatrzymał się przy niedużej fontannie. — To jest świetna woda pitna, zimna, popić przyjemnie. Popiliśmy z przyjemnością. Obok na betonie paru łachmaniarzy jadło długie, przyjemnie wyglądające bułki. - Widzi pan, jak sobie sprytnie żyją? — ucieszył się Dłubniak. — U nas w domu woda niedobra, złe filtry czy coś tam. - A może byśmy trzasnęli po piwku? — powiedziałem. 918 PROZA Dłubnkk chyba nie usłyszał, bo mówił dalej: — W Ameryce, opowiadał mi znajomy naukowiec, przed obiadem, tylko pan wejdzie do lokalu, podchodzi kelner i podaje każdemu gościowi dużą szklanicę wody z lodu. I znika. — Bezpłatnie? - zamyślił się Marciniak. — Oczywiście. I ten mój znajomy wypił sobie wodę, bierze kartę, czyta, i wie pan co? Powiedział, że mało go szlag nie trafił. Za zupę miał zapłacić w przeliczeniu sto dziewięćdziesiąt złotych. A wcale nie taki pierwszorzędny lokal. Wstał, proszę panów, i wyszedł. — Za wodę mu nie policzyli? — Mówiłem, że nie. Woda z lodu jest bezpłatna, to sobie tamtejsze społeczeństwo wywalczyło. — Ja panów zapraszam — powiedziałem. — Co pan na to doktorze? spytał Dłubniak. — U mnie jest taka sytuacja, że chętnie bym się napił. — Bo wie pan, my tu już długo siedzimy, pan rozumie. — Tylko gdzie pójdziemy? Panowie na pewno znacie jakieś miejsce. — No cóż, wie pan, my, prawdę mówiąc, dużo nie bywamy, staramy się w domu, raczej na własną rękę. — Można by na krąg taneczny - zastanowił się doktor Marciniak. - To jest takie miejsce, gdzie wchodzi pan do baru i są takie okrągłe estrady. Siada pan dookoła i zamawia piwo, a tam tańczą rozebrane do naga kelnerki. Pije pan piwo, ona tańczy i abarotno. Tyle że tam jest bardzo drogo i ja nie wiem, gdzie to jest. — To może tu? — Pokazałem palcem kawiarenkę ze stolikami na ulicy. — Trzaśniemy i pójdziemy dalej. Zamówiłem trzy piwa. — My panu za to w ojczyźnie, niech pan się nic nie boi — powiedział z uczuciem Dłubniak. — Z drugiej jednak strony dodają za darmo orzeszki i słone paluszki na kręgu. — Tu też jest bardzo miło - pocieszyłem Marciniaka. - Czy do Sekwany stąd daleko? Panowie, mam taką prośbę: robię jeszcze trzy piwa i chodźmy posiedzieć nad Sekwaną. — Dlaczego nie? - zgodził się Dłubniak. - Można posiedzieć. Do rzeki było blisko. Zeszliśmy na brzeg. Woda pluszcze, słońce przygrzewa. Naukowcy zdjęli marynarki. — Wytruli ryby - mruknął Dłubniak. - Nikt nie łowi. - Przeciągnął się. Było pusto, ale przyjemnie, za nami huczały samochody. Zdjąłem koszulę, podłożyłem pod głowę i wyciągnąłem się na kamieniach. Milczeliśmy przez chwilę, nagle Marciniak krzyknął: — Burżuazjo, zdechniesz! — Pan jest napity — zaniepokoił się Dłubniak. — Niech panowie sami popatrzą. MY SWEET RASKOLNBCOW 919 Odwróciliśmy głowy. Rzeczywiście na kamiennym murku ktoś wymalował coś okrągłymi czarnymi literami. - To oznacza: Burżuazjo, zdechniesz - przetłumaczył Marciniak. Robiło się coraz parniej. Dłubniak skądś wiedział, że basen kosztuje pięć franków, i poszliśmy zapoznać mnie z miastem. - Tyle że wie pan, co pan tam teraz zobaczy! Życie zaczyna się pod wieczór. Najlepsze kurwy teraz śpią albo się opalają. Wie pan, ciekawa rzecz - niektóre przyjeżdżają sportowymi mercedesami, dwie na przednim siedzeniu, a z tyłu pedał. Ohyda! A poza tym są strasznie drogie. Nie podoba mi się to hasło - zwrócił się do Marciniaka. - A dlaczegóż by i nie? W niektórych barach siedziały już jednak na stołkach tupeciary, piły, patrzyły na ulicę, na nas, ale jakby bez zapału, za wcześnie albo co. - U nas jest wszystko dużo taniej. Zwłaszcza że pedały zaniżają ceny. - A jak to się kształtuje? - zainteresował się Marciniak. - Pytam z naukowego punktu widzenia. - Biorą sto pięćdziesiąt, a za pedalstwo sto osiemdziesiąt pięć — odpowiedziałem. - Popatrzcie, panowie, na tę - Dłubnkk ściszył głos. - Ma ładną cerę - zauważył Marciniak. - Dlaczego się panu nie podoba to hasło? - Bo kto za tym pójdzie? - Dlaczego mają nie iść? ••'•>• - A co by pan chciał? - skrzywił się Dłubniak. - A bo co, pan by nie chciał? - Hasło musi być dynamiczne, choćby: „Klasa pracująca kierowniczą siłą narodu", za tym by ludzie poszli. - Za tamtym też by poszli. - Ale nie ci, co potrzeba. Tak patrzę na was, Marciniak, i tak sobie myślę... i tak sobie myślę... - Panowie - zaproponowałem - napijecie się jeszcze czegoś? - U mnie jest taka sytuacja, że jeśli, to piwo. - Nie możemy pana na to narażać - zmartwił się Dłubniak. - Czasami jakby była u was jasność, a czasem... Marciniak. Już się o mnie niepokoją. Muszą niepokoić się, handlarze, przetrzymam ich do wieczora, a co... Zamówiłem trzy piwa. Albo będę miał dużo pieniędzy, albo nic. Nie będę ciułał. Ciekawe też, po ile to piwo. Zaraz, a może by... - Przepraszam panów - podniosłem się. - Muszę na chwilę do toalety. Obaj podnieśli się natychmiast i wyrazili chęć towarzyszenia mi. Aha. Widocznie pomyśleli, że dam nogę. - Powinno być „naprzód" albo na początku, albo na końcu. Albo „za". Albo „za", tutaj hasło i „naprzód", albo też odwrotnie „naprzód" i „za" - przestraszył się Marciniak. - A policja nie ściera takich haseł? - zapytałem. PROZA MY SWEET RASKOLNIKOW 921 — Idź pan z tą policją tutejszą! — Bo rządu nie ma silnego, oświeconego i kierowanego od góry. — A te hasła to wszystko sztafaż. Studenci, proszę pana, nie uczą się, tylko hałasują. Nie ma ani filmów, ani książek o tematyce społecznej, gazeta, proszę pana, żywi się padliną, dla sensacji poda nie uzgodnioną wiadomość, pesymizm, marihua- — Bo za dużo u nich pieniędzy, a za mało idei — dodał Marciniak. — Mnie się wydaje, że to się bierze z tego. — Gdyby byli bardziej opodatkowani, toby im na państwie bardziej zależało, jakie ono jest, a tak, proszę pana, patriotyzmu, jakichś ludzkich uczuć nawet na lekarstwo — pierwszy skończył Dłubniak. Zapięliśmy spodnie, dałem franka i wróciliśmy do stolika. Piwa nikt nie nadpił. — Policjantów - rozpoczął Dłubniak - oni przedstawiają przebiegle jako dobrych, a społeczeństwo jako złe. To jest niesłuszne z naszego punktu widzenia. Powinno być dobre społeczeństwo, utrzymywane w ryzach przez policję złą i skorumpowaną. Natomiast u nas... — przerwały mu klaksony samochodów. Blokując uliczkę, między rzędami zaparkowanych samochodów posuwał się pogardliwie biały cadillac, szofer w sztywnym kaszkiecie, dach podniesiony, z tyłu pobłyskiwała złotem i brylantami starucha z ogromnym dekoltem. Miała może trochę więcej biżuterii i pod pachą psa wielkości dużej żaby, ale to z całą pewnością była ta sama osoba, którą widziałem w Notre Damę. — Każda własność prywatna jest przywłaszczeniem i kradzieżą — westchnął skromnie Dłubniak i pociągnął piwo. Piesek był dziwnego koloru, patrzył bystro małymi oczkami. Parę metrów od nas wysiadła i zakołysała odsłoniętymi balonami. Psa wsadziła sobie pod pachę. — Człowiek sobie ręce urabia, a taka ma wszystko. Obok my, młode, świeże siły, ginące bez wsparcia. Ten widok dławi mi umysł i duszę. Ale rozliczymy się jeszcze, co, doktorze? — O ile ona dożyje - zamyślił się Marciniak. - Chociaż cyc ma jeszcze niezły. Cadillac wolno posuwał się koło niej, nie zwracając uwagi na ujadanie peugeotów, fiatów i citroenów. Na tablicy rejestracyjnej błysnął napis „California". — Pan jej przypadkiem skądś nie zna? — Dlaczego? — Zdawało mi się — powiedział Dłubniak — jakby zrobiła do pana oko. Zadrżałem, bo mnie przez chwilę wydawało się, podobnie jak w Notre Darne, że starucha mrugnęła porozumiewawczo. Jeżeli widział to Dłubniak, to może... ale nie... to jakiś idiotyzm. — Dobra, dobra, trzeba wracać. — Podniósł się Dłubniak. — No! Kupimy bułkę i wracamy. Pan nawet nie wie, jak ja nie lubię tu kupować, zwłaszcza w tych dragstorach. To jest Orwell. — W jakim sensie? i». — No wie pan, te kamery w sklepach... Kiedyś Magister wziął przez pomyłkę jedno pudełko żyletek więcej, proszę pana, trzy sztuki, i wie pan co? Zatrzymali go, poniżyli moralnie i mało tego, kazali zapłacić. - No i jak, Marciniak? Ruszamy się? - U mnie jest taka sytuacja, że ja się upiłem - zauważył posępnie Marciniak. — Chodźmy, doktorze — pociągnął go Dłubniak. — Tak, tak, to trzeba przyznać. Mnie to miasto, wie pan, pobudza, czuję się ożywiony, rozumie pan? Co? - Nie będę do nich dzwonił - powiedziałem - co? - Szkoda tylko, że to wszystko jest takie jakieś, co? Trzeba ich nauczyć. Jak my ich nie nauczymy, co? — „Miła moja, ja cię kocham" — zanucił Marciniak. — Jakby coś, niech pan przychodzi do nas, do naszego domu. Znajdzie pan życzliwe serce i przyjazne ręce do pracy. My, jajogłowi, musimy trzymać się razem, właśnie dlatego, że nikt nas nie lubi. - Nikt nas nie lubi - przytaknął Marciniak opierając się o mur. - Z naszą dociekliwością i nonkonformizmem stanowimy niebezpieczeństwo dla każdego rządu. — Nikt nas nie lubi. — Marciniak spróbował usiąść na chodniku. Ale docent trzymał go mocno. - W zasadzie w Polsce doktor miał mocną głowę, ale tu już od roku nic nie pił. Powinien odsapnąć. Nie martwcie się, Marciniak, może się jeszcze coś poruszy i dostaniecie docenta. Popławski mieszkał na piętrze szóstym, wejście schodami kuchennymi, zlew i kibel w korytarzu. Wynosiło mnie na zakrętach schodów dobre piwo, oko w judaszu, gospodarz otworzył w koszuli rozpiętej. — Ach, to pan... Świetnie, świetnie... Proszę, proszę, prymityw, ale fotele wygodne, łóżko szerokie — zapraszał — strych właściwie, okno nieszczelne, czym można pana poczęstować? — Trochę piłem z przyjaciółmi. - Z moimi przyjaciółmi?... Kto?... Może trochę się pan jednak napije? Przepraszam, że nie pozamiatane, ach, Dłubniak i Marciniak! No, między nami mówiąc, to zupełne prymitywy. Nic nie rozumieją. Są wierni i oddani, ale nic z tego nie wynika. Marciniak to - rozejrzał się - po prostu kmieć, od gnoju wyszedł i do gnoju powróci. Ta mansarda to połączone chambres de bonne. Na tym samym piętrze jeszcze jeden Polak mieszka, w pana wieku, podoba się panu ten obraz, dostałem od przyjaciela, no to za powodzenie pana planów w Paryżu! Przepraszam, ktoś puka. Ach, państwo się znacie!... tym lepiej... Widzieliście się w Domu Naukowca. Siadaj, Stefa, na tapczanie i nalej sobie. Cycofon wyglądał na zadomowionego. — Wie pan, te owieczki na obrazie we mgle ładne, prawda? Lubi pan zwierzęta? Powiedziałem, że lubię zwierzęta. Wtedy na kolana wskoczył mi kot, tłusty, czarny, mruczał leniwie, przyglądał się. PROZA — Mam także żółwia, jest pod łóżkiem... Człowiek... trudno mi o ludziach powiedzieć coś dobrego, jest z natury zły, spaczony, wesz. — Można jeszcze polać, panie docencie? — Lej, Stefa. Nalała do pełna i spytała: — A dzieci, panie docencie, co one? — Dzieci to, prawdę mówiąc, kanalie. Pijcie, pijcie, mam jeszcze parę butelek wina, proszę, jest ser, a jakże. Pokój łagodnie falował, i w górę, i w dół. Zamknąłem oczy, ale było gorzej. — Wie pan, co opowiadał mi pewien lekarz? Że kiedy operuje, to w chwili rozcinania ludzkiego ciała czuje jakiś rozkoszny dreszcz, ciach, ciach! Nie śmiej się, Stefa, to coś więcej niż orgazm. Każdej kurwie pan brzucha nie otworzy. Tak, tak - zamyślił się. - Człowiek dąży do wygód konsumpcji i dlatego się degeneruje. Tak było z Rzymem, tak było i z Polską. Dlatego, żeby istniał w ogóle ten gatunek, trzeba go wziąć w ryzy. Trudno, mój młody kolego, za wszystko się płaci — posmutniał z nagła. — Najbardziej cieszą mnie humaniści zawodowi. Nie ma cywilizacji nie opartej na masakrze. Tortury są po prostu nakazem rozumu. Uważam to za smutną konieczność i osobiście bardzo nad tym boleję. — Można jeszcze polać? A naprawdę niewinny kto? — Oczywiście, Stefa. Zwierzęta! — Pan docent to jest ktoś. Taki Dłubniak albo Marciniak to by tylko człowieka kotłowały, a skąpi jak diabeł. — A pana plany? - spytał Popławski. — Mam kłopoty z dziewczyną. — Tutejsza? — Stefa wydłubała korek z następnej butelki. — Uczucie - uśmiechnął się Popławski - i kobieta. Oczywiście to bardzo piękne, nawet nadzwyczaj, ale do tego potrzebne jest losu kuszenie, zagrożenie, patetycznego coś, ostatecznego. Słyszał pan o takiej rzeczy, jak karna kompania? Tam życie nie dłuży się nikomu. To niech pan sobie wyobrazi kapitana, powiedzmy, lat czterdzieści, mężczyzna piękny, odważny, zamyślony, wykształcony. Goethego cytuje. Aż tu pojawia się w jednym z plutonów chłopak osiemnastoletni, smukły, włosy jasne, oczy błyszczące. Za co się tam dostał? Mniejsza z tym. Powiedzmy, przedtem się przestraszył i do ataku nie poszedł. Albo ukradł coś: jedzenie, koc, bo szczuplutki taki, marzł. — Czy u pana jest telefon? — Kapitan zwraca na niego uwagę. Zaczyna go drażnić chłopaka strach, niepewność, rozlazłość. — Można jeszcze polać? A jakby zadzwonić i odłożyć słuchawkę — dobra myśl. To by ich jeszcze zdenerwowało. — A chłopak kapitana drażni, bardziej jakoś niż powinien. Chłopak coraz bardziej się gubi, kapitan wreszcie wzywa go do siebie wieczorem, do lepianki. Każe usiąść. MY SWEET RASKOLNKOW 92* Pali się lampa naftowa, czujecie ten nastrój, słychać huk dział. I kiedy chce surowo przywołać go do porządku, widzi, jak tamten dziecinnym ruchem odgarnia jasne włosy z czoła i mruży oczy, bo późno już, chce mu się spać, i oto oficer niespodziewanie wyciąga z szafy butelkę zdobytego gdzieś rumuńskiego koniaku, do porcelanowych kubków nalewa. - Majseny są najlepsze. - Mówi o samotności, pogodzeniu z losem, przemijaniu. - Gadka szmatka. Dłubniak mi taką zakładał, ale go pogoniłam. - Potem kładzie mu rękę na ramieniu, w oczy patrzy, a oczy się chłopakowi łzawią, bo tak łagodnie i pięknie nikt do niego nie mówił. Więc kapitan też poruszony otacza go ramieniem, szepcze czułe słowa otuchy. - Ten Magister z pierwszego piętra też pedałuje. Ale nie z przyczyny charakteru, tylko dlatego że żona go rzuciła. - Rano budzą się przytuleni koło siebie, nieśmiało próbują odnaleźć gesty wczorajsze. Potem chłopak odchodzi, ale koledzy patrzą już na niego inaczej. Bo jest walka, giną ludzie, ale on nie ginie, a kapitan go oszczędza. Aż jeden szeregowiec przy obiedzie: „Uważaj, jak jesz — mówi — bo pogubisz kartofle." - Cha! Cha! — roześmiała się Stefa. - Tak oto chłopak zaczyna kapitana nienawidzić, boi się śmierci, ale zgłasza się sam, ochotniczo, na rozpoznanie. - Z głupoty albo przez ambicję — ziewnęła Stefa. — To ja się kładę. — Zaczęła ściągać przez głowę sweter. - Panowie nie? - Kapitan prosi go, pieści, płacze, wreszcie po prostu nie pozwala iść, chłopak robi mu scenę, wygraża, też płacze. Potem zajmują jakieś miasteczko - kobiety tam były, kilku żołnierzy gwałci je, on jest jednym z nich. Właściwie trudno to nazwać gwałceniem, te kobiety rozkładają się same. Ale on chce gwałcić, bije je, przeciw kapitanowi. Ten daje mu parę razy w pysk, przy wszystkich, ale nie wyciąga konsekwencji żadnych. Tamten zresztą przestraszył się, trochę mięknie. Znów jest między nimi dobrze. Stefa równo oddychała w łóżku. Popławski otworzył nową butelkę. Wypił, rozejrzał się, zamyślił i dodał: - A było to oczywiście w armii francuskiej. - A jak się skończyło? - spytałem z uprzejmości. Popławski podrapał się po gęstym czarnym zaroście na piersiach. - Wojna się skończyła — powiedział. — Kapitan ocalił mu życie. Jeżeli pan chce, może się pan tutaj przespać. - Nie będę przeszkadzał? - Ależ skąd, cóż my, ludzie bezdomni... Stefa jest osobą dyskretną. — To może tak. — (Nie wrócić na noc, to już coś.) — Może się pan położyć. — Ale co mi pan radzi? W sprawie z tą dziewczyną. PROZA - Przecież mówię o tym cały czas. - Popławski ściągnął koszulę. - Niestety, umywalka jest na korytarzu. - Żeby co? - Zachować godność. W każdej sytuacji można zachować godność. Być człowiekiem. Jak Synek, kiedy Ważna Osobistość poszła do dołu. Odbył szczerą rozmowę ze swoją opiekunką, wyprowadził się, odzyskał porządek moralny i harmonię wewnętrzną. — Pamiętaj, Janek — powiedział wtedy — nie wolno odchodzić za daleko od moralności. Człowiek się nie czuje szczęśliwy i to się na dalszą metę nie opłaca. A jeśli się już odeszło, trzeba umieć przyjąć cierpienie jak nauczyciel, który przychodził kiedyś do Niedobitka. Potem okazało się, że był żonaty z własną córką, z którą miał dwoje dzieci. Pewnego dnia starsza z dziewczynek wyfrunęła z drugiego piętra. Wtedy napił się spirytusu metylowego i stracił wzrok. Zawsze zaczytywał się w dramatach greckich i był to z całą pewnością akt świadomy. Popławski mył się na korytarzu. - Ma pan tutaj koc i poduszkę. Zapomniałem panu powiedzieć, że ten chłopak po wojnie go zastrzelił. - Po co? - Bo już ją przeżył. Jednemu się wiedzie w życiu, innemu nie. Kto mógł przypuścić, że Lizak zostanie dzielnicowym, pójdzie do wyższej szkoły milicyjnej, może nawet do dochodzeniówki. Jeżeli mam mieszkać w Warszawie, to lepiej mieszkać w Paryżu. To by było proste. Wszystko się na początku zgadzało. Dom się zgadzał, pieniądze się zgadzały. Potem ojciec sprowadza nocą kurwy, matka romanse śpiewa, córka, która w Warszawie patrzyła w niebo gwiaździste i na mnie ze łzami w oczach, śnieg do czoła przykładała, głowę do drzew przytulała, a i pohukiwała, okazuje się cwaną gapą. Można by przez zaskoczenie kupić jej kwiaty, dużo kwiatów, żeby w niej się coś odezwało, coś ludzkiego, serdecznego. Bardzo są te kwiaty drogie, ale przecież nie o ten szmal chodzi. To znaczy jednak trochę o niego chodzi, bo przez to piwo pieniądze jakoś bardzo się skurczyły. Dałem spokój z kwiatami i w ogóle nie błądząc, dom Lubow znalazłem, wjechałem, zadzwoniłem. Ucieszyła się, pocałowała mnie w policzek, i nic, żadnych ludzkich uczuć, nawet na lekarstwo, ojciec mrugnął, po plecach poklepał — na niego zresztą nie liczyłem, był to bowiem człowiek zepsuty do szpiku kości, jedna Natalia zaczęła wypytywać, ale oni jej nie słuchali, więc nie było po co odpowiadać, i tyle wynikło z mojego zniknięcia. Zobaczyłem Ryśka, jak stał zamyślony, przymknął oczy, ludzie przechodzili obok niego, a on sprawiał wrażenie, jakby nikogo nie widział. Nie była to zupełna prawda, bo kiedy starałem się go ominąć, za rękę mnie złapał. - Ulica Saint-Martin — powiedział. — Tu zginął mały Gavroche. Tu stała barykada. To ta dupa? — Pokazał głową Lubow. — Trochę chuda. Na tym placu MY SWEET RASKOLNKOW 925 Wiktor Hugo pisał Nędzników. Wszędzie tłoczą się tu literackie duchy. Tygiel jak u nas w Kordianie. Zresztą chude są ostre. — To twój przyjaciel? — ucieszyła się Lubow. Zacząłem kręcić, ale pod okiem Ryśka nie mogłem powiedzieć „nie". A on podszedł do niej; głowę skłonił i powiedział: - Pani pozwoli, je suis firn regisseur polonais. Jeszcze bardziej się ucieszyła i zaczęła namawiać, żeby przyszedł wieczorem na kolację, bo właśnie współpracownik Cezara, przemysłowiec włoski z żoną przyjechał. A, i będzie także zaproszony (specjalnie) student, co to wiersze pisze, a tematyka w nich postępowa, jak najbardziej, i wspólny temat znajdziemy. Rysiek zrobił duże wrażenie, bo zaczął się namyślać, jakby nie mógł się zdecydować, przyjść, nie przyjść, co płynęło z tego, że nie rozumiał, o co chodzi, w końcu jednak zrozumiał i powiedział: - Merci oui, merci oui, jak najbardziej. — Kawał drogi, słabe żarcie — zniechęcałem. — Poważnie chcesz wpaść? — A jak — odpowiedział. Dawałem Lubow jakieś znaki, ale nie mogła ich zrozumieć, albo i nie chciała, wręczyła Ryśkowi wizytówkę i poprosiła, żebym mu wytłumaczył, jak dojechać metrem, to wytłumaczyłem mu najgorzej, jak mogłem, i wróciłem do domu pocieszając się, że nie trafi. Punktualnie przyszedł, za pięć siódma, spojrzał z sympatią na dziesięć gatunków sera, sałatki, ostrygi i krewetki, i takie różne. Lubow przedstawiła sławnego reżysera polskiego rodzicom i gościom. Pięćdziesięcioletniemu Włochowi o soczystych policzkach, jego żonie z grubym warkoczem włosów w koronę upiętych. Student miał twarz bladą, włosy afro, oczy postępowe. Rysiek wkroczył lekko przyprawiony (miał jeszcze wódkę z kraju). Jak tylko Natalia powiedziała coś po rosyjsku, spojrzał z zachwytem, wpół ją złapał i na oczach zdziwionego Cezara wyciągnął na taras. Goście zrobili głupie miny, ale Lubow się uśmiechała. Rysiek drzwi zasunął, przepadli na parę minut, uśmiechnięci wrócili, Natalia kręciła głową, mrużyła oczy: „Słowiańska dusza". Rysiek poklepał Cezara, wypił szklankę whisky, do wpatrzonego w niego jak w tęczę postępowca mrugnął. Trzeba było powiedzieć jasno, nie chcę, żeby przyszedł. Co, w końcu, przyjaciel mój czy jak? Teraz za późno. Rysiek przyjrzał się mojemu garniturowi, gwizdnął. — No no^niezła rzecz — powiedział, i od tej pory miał już Natalię za sobą. Wypiliśmy sporo, przelecieliśmy po sałatkach, ostrygach, szynkach i do właściwego stołu. Z lewej miałem Lubow, z prawej Ryśka. Jako zupę podano mule. Wybierało się je skorupkami ze skorupek, praca to była męcząca, już w połowie Rysiek powiedział: - Ty jesteś ktoś i ja jestem ktoś, a to są wszystko zera. Cezar rozmawiał z Włochem o interesach chyba. Natalia opowiadała coś żywo, może i o Ryśku, bo miała rozpromieniony wyraz twarzy. Rumsztyki wielkie pływały sobie w maśle, karczochy wyglądały dobrze, do tego wino i pieczone kartofle. Każdy jeden zawinięty w osobne sreberko. 926 PROZA — Podoba ci się ten śledź francuski? To bierz go. — Stuknął się ze mną Rysiek. Kryształy jęknęły, ale wytrzymały, Cezar spojrzał z niepokojem, ale zaraz zawstydził się i oczy odwrócił. - Matka jest też całkiem, całkiem, ale mnie się widzi, że twoje sprawy stoją źle, bo ty się skradasz, a tu nie ma tak, nie ma, trzeba ostro głową do przodu, być mężczyzną, nie bać się dupy umoczyć. To każda oceni, a nie myk, myk, taka sprawa. Znałem kiedyś jedną damę, zabieram się do niej, a ona mówi: „Zostaw mnie, mam syfa." A ja jej na to: „I co z tego? Jestem mężczyzną." I poszliśmy do łóżka. — I co? Złapałeś? — A jak! Opróżniliśmy kielichy. Student pić próbował równo z nami, bladł, ale zaraz czerwieniał i od nowa bladł, ale trzymał się, trzymał. Lubow magnetofon włączyła, śpiew popłynął murzyński. Cezar oświetlił akwarium. — „Bo prawo murzyńskie jest czasami świńskie" — zanucił Rysiek i urwał. — Jednej rzeczy tylko żałuję w życiu — zamyślił się patrząc smutnie, jak Lubow dolewała nam whisky do szklanek. - To było parę lat temu. Organizacja się rypła, piłem wtedy ostro. Wiesz, szukałem jakiejś drogi. — Synek miał też wtedy ciężki okres. — Kto taki? Mniejsza o to, na pewno tak, pamiętaj jedno, że ci tutaj nic nie wiedzą, nie rozumieją i oni są po to, żeby tobie nadskakiwać, po to, żeby cię żywić. Ty się orientuj, to dla nich jest zaszczyt. — Ja już piję trzeci dzień i jestem zmęczony. — Po każdej flaszce stawaj w otwartym oknie na dziesięć minut bez papierosa, masz tylko jeden organizm. A powiedz tak szczerze — nachylił się do mnie —na cholerę ci ona? Leżeliśmy wygodnie w fotelach wielkich, tamci rozmawiali o obcych sprawach, muzyka grała. Zastanowiłem się i powiedziałem: — A bo co? — No na cholerę ci to wszystko, ten cały chłam! Pisarz musi pisać w swoim kraju. — Mógłbym mieszkać pół roku tu, pół roku tam. Student usiadł naprzeciwko, coś powiedział i napił się. — Zobacz tego biedaka — rozczulił się Rysiek — kontestatora od siedmiu boleści, naiwniaczka. Zobacz, jakie toto wątłe, blade. I to chce robić rewolucję. Ale jest poczciwy, chce dobrze. No, napij się z nami, ty biedo, napij się. Lubow usiadła koło mnie. Objąłem ją. — Nie poniżaj się — powiedział Rysiek. — Przecież i tak nie rozumie. — Ty głupia, ty - potrząsnął nią Rysiek. - Kto cię tak będzie kochał? Wolisz być z tymi elegancikami, z tym frajerkiem? -pokazał studenta, który trzymał się resztkami sił. — My dwaj musimy trzymać się razem, w kraju i za granicą. We dwóch zawsze pogodzimy pozerków, zawodniczków, cwaniaczków, fryzjerków, pedałków. Kiedyś MY SWEET RASKOLNKOW 927 dostałem drugą nagrodę w konkursie o tematyce ochrony granic, nakręciłem łąkę, las, zachodzi słońce i przy ognisku mężczyzna, za plecami ma cień długi na całą łąkę. Robiło się coraz parniej. Spadło kilka kropel deszczu, gdzieś daleko raz i drugi zagrzmiało. — Graza idiot — powiedziała Natalia. - Tak — kiwnąłem głową — będzie chłodniej. Lubow zaprosiła mnie do tańca. — Jeszcze czego — powiedziałem—po tym wszystkim? Zresztą dyskutuję z kolegą. — Mój ojciec zginął w czasie burzy — posmutniał Rysiek. - Od pioruna? - Nie. Mieszkaliśmy wtedy na wsi. Piorun uderzył z trzydzieści metrów od niego. Ojciec upadł ze strachu, a jest taki przesąd na wsi, że jak kogoś porazi prąd, trzeba go zakopać w ziemi. Bronił się, ale go zakopali. - Ciemnota. — Nie. Sąsiedzi go nie lubili. Pomyśleli, jest okazja. Wziął Lubow za pierś i zaczęli tańczyć. Wtulił ją mocno w siebie, nie wyglądała na zmartwioną. — Tego jednego żałuję w życiu, żeśmy się rozwiązali — powiedział kołysząc się z nią przy mnie. Błysnęło, zaczął padać deszcz. Student, blady bardzo, wzdłuż ściany do wyjścia sunął. Natalia po matczynemu go podparła, no i wyszli. — Leci na mnie — zauważył Rysiek. — Wszystkie chude na mnie lecą, dlatego że mam dużo ciała. — Niewykluczone — zgodziłem się. — Ale na nic trwałego bym nie liczył. - Nigdy nie wiadomo. Ona musi mieć straszny szmal. Pamiętaj, Janek, jak najmniej rób. - W jakim sensie? - W sensie koło siebie. Im mniej ty robisz koło siebie, tym więcej inni muszą. - Wszystko rodziców. - Aha. - Rysiek pogłaskał ją po włosach i przytulił policzek do jej twarzy. - Jak tak, to ja sram na ich szmal. Natalia wróciła, kiwając ze współczuciem głową. Rysiek zatoczył się na stolik lekko, kawę wylał. Podtańczyli do akwarium. Cezar niespokojny, krzywił się, zamamrotał. Lubow ramionami wzruszyła i już siedzi. Rysiek obok, nalał sobie, mnie i jej. — O co się rozchodzi? — zapytał. — Coś wyczuwam. — Zdaje się, że ma żal, żeś wywrócił kawę. Albo się boi o akwarium... — Zaraz — powiedział Rysiek. — Ja tu jestem twoim gościem i nikt mi nie będzie nic mówił. Zaraz. Ja tu jestem gościem mojego przyjaciela Janka, pisarza z Polski, któremu wy wszyscy sięgacie potąd. - Tu pokazał, dokąd mi wszyscy sięgają, to nie było bardzo wysoko, grubo poniżej pasa. - Daj spokój, Rysiek, nie denerwuj się, nie warto. - Pociągnąłem go za rękaw, ale wyrwał się i wstał. W rozpiętej na piersiach koszuli, ze wzburzonymi włosami, z burzą w tle wyglądał okazale. Cezar zdenerwował się chyba, bo powiedział coś głośno do Natalii, pięści zacisnął, ale wymyślił wziąć się na sposób i w naszą stronę nową butelkę whisky wyciągnął. - O nie - powiedział Rysiek, wziął, nalał sobie, wypił, dolał i odstawił flaszkę. - Tak nie będziemy rozmawiać. Jak było w czasie Komuny? Kto się tu za was narażał i ginął? A osłaniał odwrót Napoleona? A powstaniami odciągał od was Rosję i Prusy? A czyje ryngrafy, Sobieski za kogo, za czyje sprawy błonia zakwitały konnicą? Za kogo poszły szwoleżery, a naj gęściej ginęły chłopy? A szumiały orły chorągwiane? A Niemcy z góry, a my cały ogień na siebie. I nigdy, jak tu stoimy, ja i mój kolega Janek, wielki pisarz, o jakim wam się nawet nie śniło... Otóż chciałem wam powiedzieć, że jest taki drobiazg, że nigdy, ale to nigdy nam się nie wypłacicie ani jako narodowi, ani osobiście, wszystkimi waszymi małżami, ostrygami, sałatami, szampanami. Co wy wiecie? O życiu? O naszym pokoleniu? O Pstynie, Niedobitku, Głodomorze, Paskudzie, Szufladzie, Chuliganie, Psinie, Synku, Parowie, Parasolce, Paszczy! Będziecie zawsze dłużnikami. Był taki człowiek, który nazywał się Mickiewicz, który starał się wam coś o nas wytłumaczyć, zanim zginął za was w Turcji. I ja tu robiąc film, chodząc po tych grobach, relikwiach, porośniętych zielskiem i zapomnieniem, gardzę wami, rzucam wam w twarz nasze dumne: „Nie". Powtarzam, nie wypłacicie się. Zachwiał się i oparł o akwarium, zagrzmiało, błysnęło. Cezar poderwał się, ale usiadł. Deszcz siekł w okna. Natalia nie tłumaczyła, tylko patrzyła z ogniem w oczach. Blady student wszedł do pokoju i wlókł się wzdłuż ściany. Przemysłowcy z Włoch woleli się nie ruszać. - A byliśmy mocarstwem, ale mocarstwem szlachetnym, jak się należy! Oto w zacnym ubiorze i złotej koronie siadł pomazaniec Boży na swoim pańskim tronie. - Podniósł rękę do góry. — Miecz przed nim srogi, ale złemu tylko srogi. O to chodzi - zawiesił głos i dokończył: — Niewinnemu na sercu nie uczyni trwogi. Rybki zawirowały żywiej, woda zabulgotała i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że Rysiek leje do akwarium. Cezar jęknął, reszta siedziała jak zamurowana. Student spróbował śpiewać „Międzynarodówkę", ale głos mu się załamał. Pisnął: - Vive la Pologne - zanim osunął się na podłogę. Wtedy wydarzyło się to, co właściwie przewidywałem, że się może najgorszego wydarzyć. Rysiek wziął Lubow za rękę i wyszli z pokoju. Siedzieliśmy chwilę w zupełnym milczeniu. Student podniósł się do półprzysiadu, potem stanął i upadł koło mnie na fotel. Spróbował mnie pocałować, ale omsknął się po kanapie. Natalia zaproponowała kawę, wszyscy zaczęli gadać, pewno prosili o wyjaśnienia. Wstałem. Zrobiło się cicho. Cezar zerwał się, zastawił sobą akwarium. Nie rozumiał, że na to nigdy nie pozwoliłaby mi ambicja — lać jako drugi? Nie. Pierwszy albo wcale. Wszystko albo nic. Tyle wysiłku, dobrej woli, uczucia. Wyszedłem na korytarz. Nikt mnie nie zatrzymywał. Wyglądało na to, że nie było tu już wiele do zrobienia. Lubow i Rysiek gdzieś znikli. Kolega, pomyślałem, przyjaciel artysta... jak Judasz, jak Kain Abla. Zatrzasnąłem walizkę. Tak Hagen von Tronie zabił Zygfryda (kiedy ten pił wodę), wbijając mu oszczep w szyję. MY SWEET RASKOLNIKOW 9*9 Z pokoju Lubow usłyszałem trzy mocne uderzenia pięścią w plecy. Było wpół do dziesiątej. Mimo to zszedłem na dół, otworzyłem drzwi, stanąłem na chwilę — ale nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie wyszedł, żeby zobaczyć, co się dzieje, choćby zainteresować się losem córki. Nie, pomyślałem, nie daje rady. Wyciągnąłem z lodówki swoją nie dopitą pejsachówkę. Po raz ostatni pośliznąłem się na marmurowej posadzce, zatrzasnąłem głośno drzwi. Stałem na szczycie wieży Eiffla. Miałem pod stopami niebo i nad głową też niebo. Chciałbym stąd dojrzeć człowieka. A gdyby się tak wedrzeć na umysłów górę? Pode mną kłębiły się mgły. Gdzieś w dole żyło miasto, z całym swoim filisterstwem i wypaczeństwem. Ale tu cicho. Przez mgłę jak przez watę przebijał monotonny, przygłuszony szum samochodów. Parę dni temu popsuła się pogoda, parno było dalej, ale niebo zaciągnęło się dziwnymi chmurami, z mgły, spalin albo i kurzu. Wszyscy czekali na deszcz, nie padał. Nikt też nie miał ochoty włazić na wieżę, z której nic nie widać. Mogłem spokojnie pomyśleć o paru sprawach. Na przykład, że jestem człowiekiem stojącym najwyżej ze wszystkich mieszkańców tego miasta i gdyby spadła na nie kometa jakaś, zginąłbym pierwszy. Potem pomyślałem o golonce i rosole z oczkami. O Ryśku też sobie pomyślałem, już spokojnie. Przez pierwsze dni boleśnie odczuwałem zniszczenie przez niego elementarnych wartości. Krążyłem wtedy po Paryżu i krążyłem, może ich spotkam, myślałem. Szansę duże to nie były, nie miałem im też nic do powiedzenia, po dwóch dniach zrezygnowałem. Ale byłem ciekaw, czy on da sobie radę z tym chudym, długorękim stworzeniem. Jak ja mu współczułem, odkąd w krótkiej chwili iluminacji zło zobaczyłem, zrozumiałem, Lubow to modliszka. Może zniszczyć osobowość Ryśka, jego pasję wyssać, nienawiść twórczą, powolnej poddać deprawacji. Zmienić z zabójcy rybek w ich hodowcę. A jeżeli ona modliszka, to kimże ta starucha, z którą znów wydarzył mi się dziwny wypadek? Wtedy wieczorem dowlokłem się z walizką do Dornu Naukowca. Docent Dłubniak załatwił mi nocleg na leżance w pakamerze. A następnego dnia rano obudziła mnie rozmowa na korytarzu. Męski, też jakby znajomy głos namawiał Stefę, bo jej zachrypnięty rozpoznałem od razu: „Skaczemy coś przetrącić?" „A pieniądze ma pan?" „Niestety, pusty jestem — odpowiedział tamten. — Ale damy nogę." „Pan mnie bierze za kogoś innego" - oburzyła się Stefa. „Zaraz, niech pani zaczeka. Ja tu znam takiego jednego skurwego syna, który śpi na pieniądzach." (To głos męski z namysłem.) Naciągnąłem kołdrę na głowę, ale ktoś zapukał do drzwi. Był to doktor Marciniak. Rękę mi serdecznie ścisnął, w policzek jeden, potem drugi pocałował i przedstawił swoją prośbę. Przyjaciel zachorował i on potrzebuje pięćdziesiąt franków, dosłownie na dwa dni. Odmówiłem — dwudziestu na jeden — odmówiłem, przeprosił, wyszedł, ale w stołówce przyczepił się do mnie, zaczął wypytywać, czy nie mam kontaktów z agenturą jakąś, choćby i syjonistyczną, bo on ma do przekazania informacje istotne i byłby mi wdzięczny. Aż zdenerwował się Dłubniak i powiedział: — Doktorze, odczepcie się od niego, to jest człowiek swój, a nawet nasz. — Skończyliśmy do herbaty moją pejsachówkę i wyszedłem właśnie z nadzieją, że spotkam Lubow, ale zamiast niej przed wspaniałym hotelem zobaczyłem wysiadającą z cadillaca staruchę (swoją drogą ona aż się sama prosi), więc ja za nią, przez drzwi ogromne do sali wielkiej, gdzie na suficie, na błękitnym niebie amorki się goniły, niżej wisiał żyrandol kryształowy, dywan purpurowy, a starucha do recepcji, a tam już się kłania portier szpakowaty i krzyczy: - Cinq cents vingt, n'est-ce pas, Madame? — wręczając z ukłonem klucz, a inny, w liberii błękitnej z cytrynowym szamerunkiem, windę otwiera. Zrobiłem kółko, zakręciłem obok kiosku z gazetami, aż tu drzwi do restauracji (gdzie sztućce, obrusy, kelnerzy ciągną wózki z przystawkami), niby to szukam między nadętymi facetami toalety. Ale ciężki przystojniak ubrany jak konferansjer w cyrku „Poznań", który marnował się tu jako kierownik sali, z ukłonem wyszeptał przyjaźnie i pytająco: — Monsieur? — i dodał coś jeszcze. Odpowiedziałem z godnością: - Thank you - i wyszedłem. Najgorsze, że wychodząc nie wiedziałem, co ja robię, no może... troszeczkę coś, ale właściwie na pewno nie. A Popławski mówił o Ryśku z uznaniem. Spodobało mu się zwłaszcza to, do czego nie przywiązywałem większej wagi, że kiedyś nie bał się zarażenia. Nazwał to Conradows-ką wiernością samemu sobie. Zaprosiłem go na koniak, bo miałem jeszcze pieniądze, zamówiłem na własną prośbę pół flaszki calvadosu, przypomniałem mu swoje porównanie z zamordowanym nad strumieniem Zygfrydem, zwrócił mi słusznie uwagę, że oszczep jest symbolem fallicznym. Ciekawa rzecz, że na temat śmierci wymieniłem też dziś przy śniadaniu myśli z Dłubniakiem i Marciniakiem. Marciniak powiedział, że dla narodu owszem, tak, Dłubniak dodał ideę — jak ją ma, to nie żałuje życia własnego ani nawet cudzego. Popławski wzruszył tylko ramionami. — Śmierć jest rzeczą zupełnie naturalną i żadnej grozy ani tajemniczości w niej nie ma. Wyszliśmy z ciemności i odchodzimy w ciemność. Poza tym w ogóle granica między życiem a śmiercią jest niesłychanie płynna. O wielu ludziach na przykład myślało się, że ich już dawno nie ma, a tymczasem sądy te okazały się powierzchowne. Zwłaszcza — uśmiechnął się — pewni byli ci, którzy ich składali do grobu, a następnie przydeptywali, a potem nie mogli ukryć swojego zdziwienia. Nie zawsze zresztą mieli wystarczająco dużo czasu, żeby się długo dziwić. Zbawiciel wskrzesił jednego Łazarza i zrobiła się z tego wielka heca. A są ludzie, co zmartwychwstają trzy i cztery razy. To jest to, co Nietzsche, a potem Eliade nazywali teorią wiecznego powrotu. Słabością tragedii Szekspira był brak w jego utworach motywu zmartwychwstania. Na tym polega przewaga mitu nad literaturą. Cinq cents vingt — to było równe pięćset dwadzieścia. Taki był numer pokoju staruchy, ciekawe dlaczego. Potem wróciłem do domu, minęło jeszcze parę dni, w czasie których coraz mniej jadłem, bo pozostało mi zielonych trzydzieści. Postanowiłem ich nie ruszać, bo jeżeli mam wracać, to trzeba zakupić coś, jakąś koszulę, sweter chociażby, spodnie może, żeby się tam w kraju nie domyślili, jak poszło, nie wzgardzili, nie poniżali. Więc jadłem tylko bułki, zresztą smaczne, herbatą r"/pst-nwał Dłubniak, nalewał do pełna, cukrzył, mieszał osobiście, bo wierzył we mnie MY SWEET RASKOLNIKOW 931 i liczył, że się jeszcze odkuję. Marciniak zaś smutniał coraz bardziej, chyba nosił w sobie jakiś dramat. Sąsiad Popławskiego myślał nad wyjazdem do Anglii i wstąpieniem do IRA, gdzie by go (wyliczył) przyjęto ze względami, bo świat nasze tradycje walki w okrążeniu cenił. Połaziłem z nim jeden dzień z psami, które wyprowadzał po sześć sztuk na spacer. Zimą przeziębiał je w rzece, bo kolega pracował przy psim rentgenie i dostawał procent od sztuki, a latem nienawidził ich z wzajemnością. Nagle Dłubniak przestał we mnie wierzyć, dowiedziałem się, że smutek Marciniaka zrodził się z błędnego zakupu swetrów. Zaopatrzył się, jak zwykle, w sklepie Warty przy Saint-Denis, gdzie Polacy mogą nabywać konfekcję po hurtowych cenach, dodatkowo obsługa nasza, po polsku mówi. A tu okazuje się, że w domu towarowym dla Arabów „Tati" znajdowały się podobne w cenie niższej - Marciniak wyznał mi to pewnego dnia i dodał, że chciałby się zapić. Ale wtedy ja już nic mu dopomóc nie mogłem. Łaziłem po ulicach i przyglądałem się wystawom sklepów jubilerskich. Zastanawiałem się też, czy na przykład jakaś Amerykanka bogata ma pieniądze w takich, weźmy, travelers czekach, czy raczej w gotówce, albo czy na przykład ktoś kupiłby ode mnie biżuterię, nie pytając, skąd ją mam, oraz ile powinna mieć starucha lat, kiedy umiera sobie śmiercią naturalną, i czy byłoby dla niej albo dla świata stratą, gdyby przydarzyło się to szybciej. Ale odrzucałem zaraz te wszystkie myśli jako koszmarne, a nawet niemożliwe. Od paru dni (trzech) miałem coraz większą ochotę na dobry kawał mięsa i głównie dlatego znów odwiedziłem doktora Popławskiego, ale poczęstował mnie jedynie winem oraz powiedział, że pisze Ewangelię według niewiernego Tomasza, apokryf, i przeczytał mi fragment. A gdyby jednak starą trzasnąć? Pomyśleć tak i nie chcieć. Popławski, starszy człowiek, mówi o śmierci z taką naturalnością i spokojem... Brak mi jego wiary. Osiągnąć ten wyższy porządek moralny, przebić się przez przesądy, wmówienia... Miał racj ę z tą względnością. A ja co? Zgadzać się z nim, a nie mieć siły — to jest właśnie małość i podłość. Dlaczego w Irlandii nie wahają się rzucać bomb, zabijać niewinnych (w tym kobiety, dzieci) w imię materialnego wyrównania? Poważyć się. Ludzi trzeba porwać, potrzeba przykładu, żeby poruszyć serca, natchnąć wiarą. Zabójstwo tej staruchy to byłoby to, miało siłę symbolu. Nawet uderzenie siekierą miałoby w sobie spokojną łagodność rytuału. Orestes nie wahał się zabić matki, a nawet jeżeli się wahał, to zabił. A to nie jest nawet babka. Ojciec przykazał: „pomścisz mnie", a na gruzach domu cóż ostało, jeno płacz chwalebny. Starucha, jeden ze stworów, które kupczą nami bez skrupułów, stanowią o nędzy świata. Gdybym się na to zdobył! Trzeba ludziom pomóc, są biedni, zmęczeni, pogodzeni z marną tandetną codziennością. Krucha glina świata. Ale człowiek to wesz. Chyba że geniusz. Dłubniak wspomniał, że we Francji jest bardzo mały procent wykrywalności przestępstw. Potrzeba nam Iwanów Groźnych, a choćby Winkelriedów. A jak złapią i zasądzą? ...Tak, potrzeba myśli potężnej, idei! Ognia! Dla którego można zabić i zginąć. A w każdym razie zabić. Ta chmura ma kształt siekiery, ta niżej to żaba. To znak. Wziąć siłę z tej chmury! A jeśli nawet, to nie pierwszy padnę i nie ostatni. Wszystkich nie wystrzelacie. Winkelried ożył. , 93* PROZA Łagodnie uśmiechnięty mężczyzna na koniu jechał o zachodzie słońca do Marlboro Country, uśmiechnięta dama piła coca-colę. Chciałem sandwicza, ale przez rozum wypiłem piwo. Potem jeszcze jedno, bo ostatecznie - zostawię sobie piętnaście zielonych, a co? O, lepiej się poczułem. Gdybym zjadł sandwicza, piwo działałoby wolniej. W końcu jednak zjadłem sandwicza, ale i też wypiłem jeszcze jedno piwo. Dziesięć dolarów i koszula za końcówkę. Jakiś facet bez czoła, z włosami opadającymi na ramiona, uśmiechał się wesoło, wymachując swoim łysym skalpem. — Przeszczep zmieni ci życie — powtórzyłem parę razy głośno dla pamięci. Młoda dziewczyna w obcisłej spódnicy z wyzwolonym biustem zagadała coś do mnie, otworzyła usta i wysunęła język. Oparła się o ścianę, wypięła w moją stronę, odwróciła twarz i mrugnęła, ciągle wywijając tym językiem ze sprawnością mrówkojada. Poszedłem dalej także dlatego, że po bliższym przyjrzeniu okazała się mężczyzną. Jakiś staruszek miarowo bił małego, wyliniałego kundla. Jedną ręką dla wygody smycz sobie trzymał, drugą uderzał laską, pies bał się skomleć, nawet oczy odwracał, na pewno, żeby staruszka nie denerwował ich smutny wyraz. Nikt się nawet nie śmiał. Przystawałem w tłumie, między samochodami się przeciskałem, skoczyłem do tyłu — kierowca zaczął mi wymyślać, i znalazłem się pod jakąś kolumnadą. Ludzie szli w stronę wejścia, przypominającego drzwi do restauracji „Trojka", gdzie na pięknym plafonie wyrzeźbiona kobieta trzyma pochodnię, tuli się do niej siwobrody mieszkaniec Uzbekistanu i dziecko z głodem wiedzy w oczach. Na środku stał portier, ludzie coś mu podawali, ja nic (idę), tylko popatrzył i cofnął się (dobry znak). Szedłem długim, szerokim korytarzem po schodach jakby marmurowych - po lewej rzeźby, po prawej nowe schody i korytarze, znów jestem w jakimś holu długim, na ścianach obrazy, ponuro jakoś. Nie ma szatniarza znajomego, wesołego śpiewu gości, cygańskiej muzyki. Obok sunęli zamyśleni Francuzi. Nagle doznałem ciekawego uczucia, na ścianie jakby coś znajomego, jakby niespodziewane spotkanie z kimś, kogo się chciało spotkać. Tak, to był uśmiech, o którym powiedział Pisarz Najwybitniejszy. Czy jest podobny do mojego? Ależ tak, do tego jestem w Luwrze. Długo szukałem wyjścia, kiedy wreszcie znalazłem się pod gołym niebem, postawiłem nowe piwo. A na dworze ciągle parno. Nie wiem, jak znalazłem się przed tym hotelem, tak się w sobie pogrążyłem, zatopiłem. Nagle, prawie obok (to nie złudzenie) zatrzymał się cadillac. Szofer obiegł samochód, drzwiczki otworzył, siedziała w środku. Przeciągnęła się i porozmawiała sobie z szoferem (najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, jakby grał w amerykańskim filmie: w oczach miał godność, w kącikach ust poczucie krzywdy społecznej). Najważniejsze nie to, ale parę słów, które rzuciła i które akurat zrozumiałem, a on się ukłonił i odjechał. Coś zamigotało przed oczami (chyba mi trochę słabo czy jak), dłonie zwilgotniały, ale oparłem się o kolumnę z zimnego marmuru i już lepiej, i przed siebie powtarzając: — Przyjedź po mnie o ósmej — i jego odpowiedź: — Yes, madame. — To jest znak: ona będzie u siebie w pokoju sama jedna do ósmej. Była szósta, miałem dwie bite godziny. Nie byłem na to przygotowany, ale taka okazja to się może nie powtórzyć. Z restauracji hotelowej muzyka, a na pewno MY SWEET RASKOLNUCOW 933 będą schodzić na kolację. Mogę, nie zwracając niczyjej uwagi, dojść do windy, lepiej schodami. Pamiętam doskonale — wygodne, wykładane dywanem zielonym. Tylko po nich biegać. Nie, nie wolno mi się już cofnąć. Gdzieś, tuż, klakson samochodu, niedobrze, znów mało nie wpakowałem się pod jakiegoś citroena. Są to samochody zbyt delikatne, i nawet jeżeli wszystko się uda, kupię co innego. Zęby dzwoniły, ale umysł pracował jak najbardziej. Trzeba do domu. Włożę wdzianko, w tym mnie prawie nikt nie widział, potem wyrzucę i gotowe. Szósta dziesięć. A ja musiałem zdobyć jakieś narzędzie, kupowanie noża nie miało sensu, sprzedawca może mnie rozpoznać, poza tym zostanę bez grosza. Trzeba zdobyć coś w Domu Naukowca, to niedaleko, tylko biec. Zacząłem biec. Jakaś kobieta pchała wózek, popatrzyła się. Zaraz. Spokojnie, wolniej, nie zwracać uwagi. Trzech staruszków z psem siedziało na ławce i nic, nie zwrócili uwagi. Jeszcze ten skwerek, teraz most. Ale duszno. Ciecia w stróżówce nie było (dobrze), na korytarzu nie spotkałem nikogo (dobrze). Działać, działać! Włożyłem garniturek, oblałem się yardleyem z wielkiej flaszki, którą znalazłem u Lubow w łazience (wolno cieknie). O siekierze nie było nawet co marzyć, ale nóż, o, to Stefa ma na pewno. Tylko czy ja dam radę pchnąć ją dobrze nożem... Dla pewności trzeba by parę razy pchnąć, a i obrócić, i jak go od Stefy wydostać. Pożyczyć? Nie, nie będę pożyczał. Oto mściciel wstał i czuwa, sprawiedliwy jęk rodzica. Gdzieś tu w ogóle musi być jakieś narzędzie. Na korytarzu słychać kroki, brzęknął czajnik. Szósta czterdzieści. Schodzili się już do stołówki. Wyjrzałem na korytarz, pusto, drzwi pokoju Dłubniaka i Marciniaka uchylone, w środku paliło się światło i nikogo. Zawsze zamykali drzwi. Przystanąłem, aż tu w sąsiednim pokoju usłyszałem głosy, brzęk szkła, jakieś śmiechy, śmiech Dłubniaka, śmiech Marciniaka, racja, Magister dostał paczkę, stracili głowy i nie zamknęli drzwi, tylko co mi z tego. Na stole coś błysnęło. To był młotek, którym Dłubniak otwierał puszki z wieprzowiną. Dwa kroki naprzód i miałem go. To dodało mi odwagi. O, poczułem się lepiej. Pomógł mi przypadek, ale w życiu nie ma przypadków, los mi sprzyja, krajowy młotek. Pod marynarkę go, trzonek w spodnie, trochę uwiera, ale nie zwracam uwagi. Naprzód cicho, korytarz pusty, wartownia wygaszona, cięć kima. Jeżeli się już zaczęło, to szybko. Fontanna z wodą pitną, znowu skwerek, staruszkowie, pies drzemiący, dobrze napita para. I już ulica, przed światłami rozbawiona grupa gwizdała na taksówkę. Reklama gumy do żucia, z bistro buchnął zapach gotowanego mięsa, wyszedł Murzyn. W ogóle nie czułem głodu, wypite piwo i napięcie wprawiły mnie w ciekawe oszołomienie. To już tutaj. Czy ja naprawdę to wykonam? Samochody zaparkowane elegancko, jakiś pedał w białym smokingu, kobieta w indyjski szal owinięta. Dzieci w Indiach umierają z głodu, do Gangesu rzucają trupy. Trzeba szybko z tym skończyć. Pedał i pachnący, i zadowolony. Spojrzał na mnie, ale nie na mnie, tylko na garniturek, spodobało mu się. Jak Boga kocham, spodobało mu się, wziął mnie za swojaka. Przyczepi się, albo, co gorsza, zapamięta, ale nie, był z kobietą. Czterech zasłaniało recepcję, wygoleni, uśmiechnięci, na piersiach tabliczki z nazwiskami, na ścianie zegar. Szósta czterdzieści pięć. Windą zjechała malutka kobieta — dziewczynka - Japonka (albo coś), za nią portierzy 934 PROZA z torbami, walizkami. Windziarz kłania się i odprowadza. Teraz wolno, spokojnie na schody (pach, pach) i już mnie z dołu nie widzą. Pierwsze piętro, drugie piętro, 212, 213, więc to będzie piąte piętro. Jakby mnie ktoś zobaczył ze służby, jak się wytłumaczyć, że nie jadę windą? (Pach, pach) 315. Trzonek młotka wbijał mi się w brzuch. Zaraz. Jeszcze nic nie zrobiłem, mógłbym spokojnie odwrócić się i zejść, nie ma się czego bać. 410. Nie, nie. Już mamy piąte piętro. Na dole drzwi trzasnęły, ktoś coś mówi, kobieta, mężczyzna idą do windy, już mnie nie zobaczą. 505-530 w lewo. 531-550 w prawo. Zabrzęczało — metalowa popielniczka kołysała się na trójnogu, złapałem, zanim zdążyła upaść. 516, 518. Szum krwi w skroniach. Na suficie fauny, żmije. Nagle na końcu korytarza jakaś postać się pojawiła, szła w moją stronę, rozkrzyżowała ręce, zobaczyłem stalowy mundur, nad nim twarz Lizaka. Zagradzał mi drogę. Przetarłem oczy — widmo białe i milczące — co się dzieje? Ruszyłem dalej — korytarz zakręcił, znowu się rozszerzył, czy ja się nie kręcę w kółko? Okno otworzyło się z trzaskiem. Wdarł się wiatr. Poczułem na ramieniu czyjeś dotknięcie, ale to tylko palmy dwie, stojące po bokach korytarza w ogromnych donicach, wygięły się poruszane podmuchem. Sztywno podszedłem do okna. Samochody, ludzie, orszak zmarłych długi, spojrzałem na zegarek, okno zamknąłem, minęła minuta jedna. Tylko jedna, jeszcze parę takich samych i mogę mieć to miasto. Dobra, Janek, dobra. Jest to przykre, ale konieczne, poza tym śmierć jest rzeczą naturalną — wychodzimy z ciemności i odchodzimy w ciemność. Zamknąłem okno, podszedłem do drzwi. Tylko jest jeden taki drobiazg — że ona mi może nie otworzyć. Co mam powiedzieć i w jakim języku? Drzwi były duże, z solidnego drewna. Trudno, trzeba próbować. Poprawiłem młotek i zapukałem. Może weźmie mnie za kogoś ze służby (tylko czy ja nie za blady?). To pukanie słychać na całym korytarzu, a ze środka nikt nie odpowiedział. (Głucha baba.) Najlepsze, jakby akurat zeszła na kolację, wtedy wszystko na nic - moje nerwy, strata zdrowia, przebiegłość. Walnąłem drugi raz mocniej, niech się dzieje, i ze środka usłyszałem: - Come in. - No, to teraz śmiało. Nacisnąłem klamkę — drzwi otwarte. Jak w powstaniu, na kolaborantce, jak na cara. Jasne wolności powita mnie światło. Pokój był ogromny, a nikogo w nim nie było. Przy sześcioosobowym łóżku z baldachimem paliła się czerwona lampka. Aha, telefon, pomyślałem, aparat wyrwać. Zrobiłem krok do przodu. A w łazience woda pluszcze. Świetnie, pomyślałem, mamy H- — Who is it? — spytała przez drzwi. — Ja - odpowiedziałem. Otworzyły się drzwi i wyszła. Włosy miała upięte wysoko, głowę ręcznikiem okręconą. Z luźno zawiązanego szlafroka wychylały się ogromne, piękne, tłuste piersi. Zaraz krzyknie, pomyślałem. Poczułem przypływ niedorzecznej odwagi (krok do przodu). Poczułem zapach jej perfum (krok do przodu). — Nic się nie bój, nic się nie bój — mówiłem uspokajająco. — Już zaraz będzie po wszystkim. MY SWEET RASKOLNDCOW 935 Przyjrzała mi się (jakby z namysłem). Wsadziłem rękę pod marynarkę, chwyciłem młotek za trzonek, zacząłem go wolno wysuwać spod paska, mówiąc najłagodniej, jak umiałem. — Cicho, starucho, cicho. Nie warto krzyczeć. Tobie to i tak nie pomoże, a ja wpadng. Coś powiedziała, uśmiechnęła się, i ona teraz krok do tyłu, a ja krok do niej. Cofnęła się jeszcze bardziej (ja za nią), usiadła na łóżku, rozsunęła szlafrok i uśmiechnęła szeroko. Dwa balony zakołysały się nad fałdami brzucha. Poniżej kępa rudych, gęstych włosów. Wsunęła się głębiej na tapczan, rozchyliła grube uda, chwyciła kolorowy aksamitny Jasiek i wsunęła pod siebie. — Come on — powiedziała i machnęła na mnie ręką. Spod łóżka wylazł piesek i przyglądał się. Ale co to... Ciekawe, poczułem niewiarygodne podniecenie. Czegoś takiego od dawna, co tam od dawna — nigdy w życiu nie czułem. O Boże, to niemożliwe, ale tak, spodnie pękały (młotek wysunął się na całą długość). Nie zdążyłem nawet ich zdjąć. Kiedy szarpałem się z paskiem, usłyszałem głuchy stuk. Kątem oka zobaczyłem, że pies obwąchuje młotek. Plącząc się w spodniach upadłem na nią. I to było nie do opisania. Łóżko ugięło się i długo nie mogło się uspokoić. Ona szeptała coś po angielsku, ja krzyczałem po polsku. — My sweet Raskolnikow - wycharczała. (Jakaś szajba?) Za chwilę ktoś zapukał do drzwi. - Later! — wrzasnęła. Otarłem łzy. Na stoliku leżał zegarek, żywe złoto, minęło 40 minut, była ósma cztery. W ciepły, słoneczny poranek srebrzysty cadillac zatrzymał się przed Domem Naukowca. Szofer otworzył drzwiczki, kazałem mu iść za mną. Cięć wyjrzał i zasalutował, nie odpowiedziałem. Po korytarzu człapali z czajnikami. Weszliśmy do pakamery, poleciłem rzeczy spakować. Na korytarzu ożywienie, tętnią kroki, podniecony szept Magistra. Otworzyłem drzwi, wyszedłem i sobie stoję. Dłubniak i Marciniak przyglądali mi się długo. Ruszyłem, a szofer z walizką za mną. — Dzień dobry, panowie, i do widzenia. Przenoszę się. Dłubniak pokiwał głową. Marciniak usta otworzył, ale nic nie powiedział, tylko zamknął z powrotem. Za to szofer drzwiczki cadillaca otwiera. Dłubniak i Marciniak pokazują się w oknie, między nich wciśnięta głowa Magistra. Stoją, patrzą, jak wsiadam. A kiedy już wsiadłem, Dłubniak wychylił się i smutnie pokiwał głową: — Jeszcze jednego kupili. Kupili nie kupili, to się jeszcze pokaże. Raport Piłata Centralne Archiwum Historii Najnowszej Zgodnie z ustaleniami przesyłamy przekazane nam przez Departament Śledczy teczki nr 5/6, zawierające zaopiniowane przez nasz wydział materiały dotyczące wydarzeń z września ubiegłego roku. Wydział Dokumentacji Historycznej KOMENDA GŁÓWNA POLICJI DEPARTAMENT ŚLEDCZY 20 września w godzinach popołudniowych pełniłem służbę jako zastępca dowódcy posterunku w sektorze IV, od południa zamkniętym ujściem rzeki, od północy dzielnicą willową, od wschodu placem Zwycięstw i przylegającymi do niego Parlamentem i Komendą Główną. Zachodnią granicę wyznaczają bezładne usypiska śmieci, cmentarzysko starych samochodów oraz kompleks baraków przeznaczonych do rozbiórki. Dzielnica ta nie należy do najlepszych, ponieważ wzdłuż rzeki ciągną się lokale, do których wchodzenie nie należy do przyjemności, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Jednak to nie ma nic do rzeczy, jest sprawą znaną, a w dodatku tego dnia w ogóle trudno było mówić o jakimś bezpieczeństwie w związku z rozruchami, które ogarnęły całe miasto. Ja miałem za zadanie zastępowanie dowódcy i dysponowanie patrolami 20, 21 i 22, przy czym, jeśli wziąć pod uwagę całość sytuacji, mieliśmy zadanie w zasadzie proste — interweniowanie tylko w szczególnych sytuacjach, a tak jedynie prowadzenie obserwacji i przekazywanie meldunków o ewentualnie tworzących się centrach zapalnych poza głównym rejonem (gdzie zostały zlokalizowane). Przy okazji dodam jeszcze, że całe nasze siły, jak zdecydowano na odprawie u szefa policji — co zresztą też jest wiadome, ale dodaję dla porządku — miały za zadanie jedynie powstrzymywać główny napór, a nie rozbijać go, podczas gdy po sprowadzeniu posiłków, w postaci oddziałów specjalnych, w moim głębokim przekonaniu pełne rozproszenie sił demonstrantów leżało w zasięgu naszych możliwości. Jednakże zgodnie z rozkazem lokalizowaliśmy jedynie rozruchy, tworząc zamykające kordony w centrum oraz zajmujące się sytuacją na autostradach, dworcach i lotniskach. Jednak od czasu, kiedy ON został po raz pierwszy RAPORT PIŁATA 937 aresztowany, następnie wypuszczony za kaucją, i kiedy otrzymaliśmy polecenie odblokowania dróg, wszystko przybrało na sile. Nie będę ukrywał swojego zdumienia tą decyzją, jakkolwiek nie do mnie należy ocena posunięć Komendy Głównej. Jednak właśnie po wypuszczeniu GO doszło do tych aktów zniszczenia o znaczeniu politycznym (zagraniczne przedstawicielstwa handlowe), co stanowiło początek dołączenia do bezładnych ruchów coraz to nowych ugrupowań, które, poprzednio skłócone, z łatwością utrzymywane były w ryzach. Oświadczam to w tym celu, aby uzasadnić swoją decyzję, którą powziąłem w wyniku otrzymanej drogą telefoniczną informacji od tej kobiety, przekazanej mi w chwili, kiedy wydawałem dyspozycje wyruszającemu patrolowi. Wtedy to nie tracąc czasu udałem się pod wskazany adres. Oczywiście, gdybym przypuszczał, że może się wydarzyć to, co się wydarzyło, zachowałbym się inaczej, jednak postępowanie moje było z punktu widzenia służbowego słuszne i nic nie można mu zarzucić. Tak więc z patrolem złożonym poza mną z trzech ludzi udałem się samochodem pod wskazany adres. Ludzie nieustannie uważają za dobry dowcip dezinformowanie policji, jednak tym razem głos kobiety był taki, że postanowiłem to sprawdzić. Oświadczyła, że ON jest tam, i dowiedziałem się, że jest z NIM tylko jedna osoba. Mówiąc to roześmiała się. Potem, w czasie przesłuchiwania jej, okazało się, że ten zmieniony przez słuchawkę dźwięk, który brałem za śmiech, był to raczej płacz. Rozmowa z nią była utrudniona, ponieważ znajdowała się w stanie zamroczenia alkoholem i, jak podejrzewam, także narkotykami, gdyż na jej ramionach znajdowały się ślady ukłuć. To, w połączeniu z jej wyglądem — była w zaawansowanej ciąży i miała rozmazaną szminkę — sprawiło, że odniosłem wrażenie, iż jest starsza, niż się później okazało. Lokal, do którego zostaliśmy wezwani, był nam dobrze znany jako miejsce uprawiania handlu narkotykami i zwykle panował tu tłok trudny do opisania. Jednak tym razem tylko kilka osób chwiało się pod ścianami, kamienna podłoga zalana była wodą, która — jak stwierdził zgodnie z prawdą właściciel — wylewała się z zepsutych kaloryferów, co dodatkowo utrudniało zorientowanie się szybkie w sytuacji, zwłaszcza że kolorowe i białe światło, puszczane przez dwa reflektory, łapało postacie tylko w krótkich przeciągach czasu. Kazałem włączyć normalne światło, wtedy wybuchło pewne zamieszanie, część osób zaczęła się wycofywać do drzwi, jednak zatrzymaliśmy je. Właściciel zaczął tłumaczyć, że z narkotykami już od dawna nie ma nic wspólnego i że donos musiał być fałszywy. Co przerwałem, oświadczając, że takimi sprawami się nie zajmuję, i spytałem o NIEGO, na co zdziwił się w sposób wyglądający na szczery. Ta kobieta doniosła, że ON widocznie uciekł, przy czym w głosie jej nie wyczułem zmartwienia, co mnie od razu uderzyło. Właściciel potwierdził, że ona telefonowała, i raz jeszcze dodał, że JEGO nie widział, zresztą wątpi, czyby GO w ogóle poznał, ponieważ nie jest w stanie wśród tych zarośniętych i poprzebieranych odróżnić kobiety od mężczyzny, a w dodatku, jak ludzie popiją, to wszyscy yyglądają tak samo. Dodał też trafne spostrzeżenie, że słyszał, że ON znajduje się na czele demonstrujących przed Parlamentem. Jednocześnie moi ludzie, którym kazałem na wszelki wypadek przeszukać lokal, wyciągnęli z damskiej ubikacji PROZA potężnie zbudowanego, zarośniętego człowieka, który w ręku trzymał opróżnioną butelkę i sprawiał wrażenie, że się tam ukrył. Wtedy ta prostytutka krzyknęła, że ten facet był z NIM od początku, od JEGO wjazdu do miasta i pewno jeszcze wcześniej. Ona sama znajdowała się w towarzystwie dwóch mężczyzn, z których jeden okazał się agentem ubezpieczeniowym, a drugi członkiem orkiestry grającej w nocnym lokalu. Wypuściłem obu później, ponieważ nie wydawało mi się, by mogli cokolwiek wnieść do całej sprawy. Wspominam wyraźnie, że wszystko wykonywałem z najlepszą wolą i zgodnie z regulaminem. Natomiast sama wskazała mężczyznę, który zamknął się w damskiej ubikacji, i zeznała, że był z NIM od początku. Wyglądał na dwadzieścia parę lat, oświadczył, że nic o niczym nie wie. Znaleziono przy nim licencję zawodowego boksera i rzeczywiście, sądząc z uformowania nosa i charakterystycznego kształtu uszu, wyglądało to na zgodne z prawdą. Twierdził, że chyba wolno mu się napić wina, zaprzeczył, żeby kiedykolwiek widział JEGO i tę kobietę oraz żeby w ogóle zamierzał się ukrywać. Po prostu oddalił się do toalety w celu oddania moczu, a że trafił do damskiej, to w tym chyba nic złego nie ma. Ponieważ na razie w zaistniałej sytuacji zatrzymanie go także nie wydawało się celowe, pozwoliłem mu się oddalić, co uczynił jakby niechętnie, nawet wychodząc już zatrzymał się na moment, odwrócił, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale jednak wyszedł. Najmłodszy w patrolu powiedział, że chyba on rzeczywiście jest bokserem, i coś mu się kojarzyło z jego wyglądem, przypomniał sobie, że już go gdzieś widział na ringu, ale nie był pewien okoliczności, w jakich to się stało. Tymczasem postanowiliśmy przesłuchać tę kobietę uprawiającą zawód prostytutki, a w każdym razie utrwalić część mamrotania, jakie wydawała, sądząc, że może natrafimy na jakąś ważną informację o NIM, dowiemy się, skąd GO zna, kim ON jest i dlaczego postanowiła GO wydać. Fragmenty nagranej na taśmę wypowiedzi prostytutki Magdaleny, lat 38, brak stałego miejsca zamieszkania, zamężna, odtworzone dnia 20 września o godz. 18. Na początku taśmy zniekształcenia. ...jak to nie wiem, kiedy to było, tak jest, wtedy. Szło ich, ja wiem, kilkunastu, to zobaczyłam potem, bo ten skurwiel gonił mnie. Lepiej byłoby, jakby mnie złapał. Ale nie. Wyleciałam na jezdnię, nie pamiętam gdzie. Zaraz, zaraz, przestańcie mnie szarpać, przeklęte gliny. Rozmawiacie z diabłem, wszystko zło i świństwo, któreście robili, robicie i zrobicie, jest niczym przy tym, co ja zrobiłam. Wy aniołowie zajebani! Dlaczego mi kazał, dlaczego? On wtedy dogoniłby mnie, tamten facet, po ten pieprzony portfel, który mu zabrałam, skopał i nic-wiecej. Dlaczego tak się stało, dlaczego ON tak kazał, taki dobry? Wtedy jezdnią szli za NIM we dwunastu, musiało być dwunastu, zresztą może było więcej, potem to były już tłumy, kiedy wyście otoczyli, ON położył mi ręce na głowie i dopiero wtedy zobaczyłam GO, a gruby, zatrzymany przez tego, którego teraz wypuściliście, z krzykiem wydzierał się do mnie i na NIEGO krzyczał: „Łobuzie, coś za jeden!" Tak krzyczała ta wstrętna świnia, która przedtem przerżnęła mnie obrzydliwie i której zabrałam portfel, a on leciał za mną na ulicę, wpadł w tłok na jezdni, gdzie szedł ON i za NIM inni między RAPORT PIŁATA 939 samochodami, które trąbiły, wszystko się kotłowało, był cholerny hałas. Szłam przy oślicy, czując na głowie JEGO rękę i czując się bezpieczna tak jak małe dziecko, ale nie jak to moje dziecko przeklęte, które już żyje, ani to, które noszę w sobie i przez które musiałam kraść, co zresztą powiedziałam MU, bo kto mnie teraz chce z tym bandziochem, poza wy kolej eńcami, z którymi zawsze zadawać się jest niebezpiecznie. O Boże, o Jezu, który zrobiłeś cuda, w które nie wierzycie, gliniarze, nie wierzycie, zamiast się modlić, a ja to widziałam, wszystko widziałam. Kto widział, ja widziałam, kto pamiętał, ja pamiętałam. Pamiętam to, widzę, słyszę. A on mnie kochał, przyszedł do mnie, aby mnie uratować, ale teraz nie wiem, dlaczego kazał mi to zrobić. Może wiecie wy, mądre skurwysyny, dlaczego to zrobiłam, dlaczego przy tym nie zdechłam, dlaczego rusza się we mnie jeszcze ten przeklęty płód, dlaczego, wy skurwysyny... Na tym kończy się zeznanie spisane z taśmy, ponieważ w tym momencie ona zaczęła się modlić do NIEGO, a sierżant, który jest osobą religijną, trząsł się cały i musiałem go prawie siłą powstrzymać, żeby się na nią nie rzucił. Zresztą ona bełkotała teraz mniej wyraźnie i na koniec ciałem jej zaczęły podrzucać konwulsyjne skurcze, przypominające atak epileptyczny, co ze względu na tę ciążę stanowiło widok przestraszający. Przy tym dodaję, że ten pierwszy podający się za boksera, a także ona byli sprawdzani na temat strzałów, które oddano z dachu, przy czym zabito policjanta i jednego z tych fanatyków, którzy zamknęli się z NIM w tym budynku. Sprawa była tym ciekawsza, że z tego karabinu, jak stwierdzono z całą pewnością, zabito trzy dni temu kobietę, przy czym strzały padły z wieży kościoła. I właśnie ON przyznał się do tych trzech zabójstw, zgłaszając się wtedy z tym właśnie karabinem, i został poddany przesłuchaniu przez szefa policji i wypuszczony za kaucją. Ponieważ tamtego dnia brałem udział w blokadzie domu, a także byłem obecny przy dostawieniu i początku przesłuchania przez szefa policji, który został specjalnie zawiadomiony i przyjechał natychmiast — mogę przytoczyć fragmenty tego, co słyszałem, w celu bezstronnego zanalizowania sytuacji, przy czym powtarzam, że wypuszczenie GO w moim przekonaniu odbyło się zbyt wcześnie. Szef wszedł, jak zwykle, z tym swoim psem w kolorze czarnym, którego rasa wydawała się trudna do określenia. W tym pokoju, poza NIM, było dwóch inspektorów, paru policjantów i ja. Wszystko to odbyło się już po rozmowie wstępnej, w czasie której na pytania znormalizowane, takie jak imię, nazwisko, wiek, zawód, ON nie udzielał żadnej odpowiedzi, co wywołało nawet zdenerwowanie przesłuchujących GO. Natomiast szef umiał z NIM rozmawiać, gładził po łbie tę czarną bestię i zadawał pytania, zaczynając od sprawy podstawowej, czy rzeczywiście jest NIM i czy przynosi pokój na ziemię. A ON odpowiedział, że nie, że przeciwnie, przyszedł, aby rozdzielać. Na pytanie, czy zamierza rozdzielać pieniądze między biednych albo fabryki między robotników, udzielił odpowiedzi, że ojca od syna, matkę od córki, brata od siostry, a zapytany, co będzie z pokojem i miłością, oświadczył, że czasy są ostateczne i że powstaną z ognia, który ON rozpali. Szef oświadczył zupełnie słusznie, że Go sobie 940 PROZA trochę inaczej wyobrażał, przy czym uważam, że słowo „trochę" posiadało sens ironiczny. I następnie zapytał, czy ON przypuszcza, że miłość bliźniego swego można osiągnąć przemocą, bo narn się to nie udało. Jednak ON odpowiedział, że rzecz polega na tym, że my działamy przemocą dla przemocy, a ON w imię miłości. Szef głaskał psa i zapytał, czy ON rzeczywiście sądzi, że w taki sposób można zmienić wszystko, co nas otacza (myślał, jak przypuszczam, w ogóle o świecie). A ON wcale nie był zaskoczony, tylko z ogromną pewnością stwierdził, że już jest ostatnia chwila i że albo prawda zwycięży, albo świat w ogóle przestanie istnieć. W tym momencie nastąpiła dłuższa przerwa, w czasie której przyszły jakieś ważne raporty, w każdym razie szefa odwokno. Do końca przesłuchania doszło następnego dnia. W pierwszych słowach szef zakomunikował MU, że jest wolny i może wracać do tych swoich. A trzeba dodać, że po JEGO aresztowaniu demonstracje słabły, bo te tłumy jakby nie umiały działać bez NIEGO. Muszę dodać, że według mojego rozpoznania ON był tak samo zaskoczony jak obecni przy przesłuchaniu. Na pytanie, dlaczego zostaje wypuszczony, że przecież przyznał się, że strzelał i że zabił, szef odpowiedział, że to nieprawda, że skłamał. Dodał, że Nowa Ewangelia się nie zacznie, nie będzie żadnych pytań, kto zabił, nie będzie powodu do zemsty. Potem zapytał, czy męczeństwo nie wydaje mu się chwytem barbarzyńskim i prymitywnym, i dodał, że nie dostanie od nas tej pieczątki, na której MU zależy. Od tej pory wszystko w przesłuchaniu było postawione na głowie, ponieważ ON domagał się zatrzymania GO, a szef uprzejmie udzielił MU wyjaśnień, dlaczego zdecydował się GO zwolnić, twierdząc, że to, że się przyznał, to jeszcze za mało i że my musimy udowodnić MU winę. Wtedy ON wyglądał już na mniej spokojnego i zakomunikował podniesionym głosem, że został schwytany z bronią w ręku, a konkretnie z karabinem, z którego zastrzelono ludzi. Na zbijające GO z tropu pytania szefa oświadczył, że nieważne, kto strzelał, gdyż sam też by strzelał, a na pytanie, czy nie potępia mordercy, miał odpowiedzieć, że przeciwnie, przyszedł mu pomóc. Nawiązując do przesłuchania, które wydarzyło się w parę dni później, oświadczam, iż po przesłuchaniu tamtej prostytutki udałem się z patrolem w kierunku placu Centralnego, równocześnie, zgodnie ze swoimi instrukcjami, dokonując penetracji terenu. Od tamtej strony dochodziły pokrzykiwania tłumu, mijaliśmy patrole 26 i 27, dojeżdżając w stronę głównej blokady na placu przed Parlamentem. Wysoko zamontowano kamery telewizji, nad tłumem chwiały się różnokolorowe krzyże, przy czym kolorów było więcej niż poprzednio, jak również krzyży, ponieważ jak informowałem, przyłączyły się rozmaite ugrupowania, a sam byłem świadkiem, jak na zebraniu złamano transparent z rewolucyjnym robotniczym hasłem i zbito z niego krzyż w kolorze czerwonym. Obok krzyże czarne, żółte oraz transparenty z napisami: „Przyszedłem, aby podpalić ziemię", „Rzućcie w nią, którzy jesteście bez winy", „Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho...", dalszej części ostatniego napisu nie odczytałem. Działo się to także dlatego, że Związki Zawodowe ogłosiły strajk, przystępując do demonstracji, domagały się podniesienia płac. W tłumie znajdowali się także przedstawiciele mniejszości narodowych, żądający reform lewicowych, RAPORT PIŁATA 941 księża domagający się zniesienia celibatu, homoseksualiści oraz tłumy żądające zalegalizowania handlu narkotykami. Przejechaliśmy obok ogromnego plakatu reklamowego największej firmy elektrycznej, na którym wymalowany był ON z żarówką, podpisany: „Przyszedłem, aby dać wam światło." Na ulicy ludzie czytali gazety, tytuły wywalone były jak rzadko: S tarcia policji % fanatykami fałszywego proroka, Są zabici i ranni, Kto stoi na czele hippisów, Quo vadis, Domine, Chcemy miłości, nie chcemy wojny, Jak długo „Czerwony Odkupiciel" będzie pozostawał na wolności, Droga krzyżowa spokojnych obywateli, Pałkami nie rozwiążemy konfliktu, Uszkodzenie sieci telefonicznej, splądrowane sklepy, przerwa w komunikacji — oto plon panowania rzekomego Odkupiciela, Cztery osoby zabite w starciach ulicznych, Komuniści chcą pertraktować, Kto odpowiada z& porządek w mieście? Samochody z zasiekami skutecznie pozamykały ulice, broniąc dojścia do gmachu Parlamentu, od czasu do czasu jedynie tłum napierał, dochodziło do rzucania petard i gazów, po czym tamci się cofali. Zastanawiałem się, czy ON był między nimi, a także nad tym, czy w jakiś sposób brał udział, jak to wynikało z meldunków, w kierowaniu dewastowaniem fabryk, przebywając jednocześnie w innym miejscu. Nad okrzykami górował głos z megafonu oświadczający: „Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego", „Miłujcie nieprzyjacioły wasze", „A kto by cię uderzył w jeden policzek, nadstaw mu drugi". Udałem się w celu zorientowania się w sytuacji do oficera kierującego tutaj naszymi siłami, zamierzałem zakomunikować mu o tym telefonie i o przesłuchaniu kobiety, jak również chciałem zostać utwierdzony, że jestem w zgodzie z regulaminem, w celowości prowadzenia dalszych poszukiwań. Wskazano mi, że znajduje się we wnętrzu zradiofonizowanego samochodu. Otworzyłem drzwi mimo jego zarządzenia, aby mu nie przerywano, wszedłem do środka. Major nie zwrócił na mnie uwagi, pogrążony w czytaniu pokreślonej grubej książki, w której rozpoznałem Biblię. Krawat miał rozwiązany i sprawiał wrażenie zmęczonego do ostatecznych granic. Monotonnym, schrypniętym głosem czytał do mikrofonu: „Módlcie się za spotwarzających i prześladujących was", „Błogosławieni pokój czyniący, albowiem synami Bożymi będą nazwani". Dopiero po jakimś czasie zobaczył mnie i ze zniecierpliwieniem machnął ręką, polecając mi się usunąć. Przerwał na chwilę czytanie, pociągnął spory łyk z butelki, która stała obok, i zaczął dalej, znowu nie zwracając na mnie uwagi ani nie chcąc przyjąć żadnego meldunku. Ponieważ nie posiadałem wystarczająco ważnych informacji, wycofałem się i napiłem kawy w małej kuchence rozstawionej za samochodem. Byłem niewyspany, ponieważ w nocy uspokajałem żonę, dręczoną przez koszmar senny. Równocześnie przyglądałem się transmisji telewizyjnej z tego, co działo się na placu, przy czym na naszych ekranach w samochodzie odbiór był niedobry. Poinformowałem się, czy wśród demonstrujących widziano JEGO — kilku oficerów twierdziło, że tak, inni nie byli pewni. Wróciliśmy do Komendy. Radio podawało przebieg debaty w Parlamencie. Minister spraw wewnętrznych oświadczył, że czyni wszystko, co możliwe, aby zaprowadzić porządek i aresztować przywódcę. Jednak sytuacja na razie mu się 942 PROZA wymyka, co wywołało burzę protestów, a u nas reakcję zdziwienia. Ktoś domagał się zastosowania energicznych posunięć, wprowadzenia ludzi mocnej ręki. Jechaliśmy przez dzielnicę opuszczonych baraków i starych garaży, przeznaczonych zresztą do wyburzenia. Tutaj rzadko wieczorem spotyka się ludzi, ale może to była sprawa związana z przeczuciami, poleciłem kierowcy, żeby jechał właśnie tędy, chociaż nie była to najkrótsza droga. Jechaliśmy do momentu, kiedy usłyszałem krzyki. Poleciłem się zatrzymać. Krzyk trudny do określenia dał się słyszeć ponownie, dobiegał zza wysokiego drewnianego płotu, gdzie w głębi placu porośniętego zielskiem rysowało się zabudowanie. Udaliśmy się w tamtą stronę. Po odnalezieniu wyłamanych desek w płocie podsunęliśmy się do baraku. W pierwszym momencie wydawało się, że mamy tu do czynienia z porachunkami odchyleńców, które nie należały w tej dzielnicy do rzadkości. Słowa, które usłyszeliśmy zza drzwi, potwierdzały przypuszczenie, że będziemy świadkami sceny zazdrości. Weszliśmy do środka z bronią gotową do interwencji. Najpierw sierżant kopnął w drzwi, które, co pamiętam, nie były zamknięte na klucz. Nie było prawie nic widać. Przez stalową rurę sączyła się z nie dokręconego kranu woda. Cała reszta wyposażenia wnętrza baraku, jak: pokryte kocem legowisko, maszynka elektryczna, zapasy spożywcze, dotarła do nas potem, ponieważ w słupie światła, które dawała latarka sierżanta, przedstawił się naszym oczom obraz nieczęsty nawet dla wieloletniego i rutynowanego pracownika policji (dziewiętnaście lat służby). Poznałem GO od razu — był przymocowany do krzyżujących się na ścianie belek, podtrzymujących dach, za pomocą żelaznego łańcucha. Twarz zabrudzoną miał krwią wydobywającą się z pokaleczonego przez kolczasty drut czoła., co tworzyło imitację prawdziwych wydarzeń znanych z religii. Wyglądało na to, że jedyną osobą żyjącą w baraku jest ON, ale latarka sierżanta natrafiła na drugiego. Oparty o ścianę trzymał w ręku żelazny łańcuch i nie reagował na nasze wejście. Sierżant, nie mogąc się opanować, co w tej sytuacji wydaje się zrozumiałe, pomimo że sprzeczne z zasadami, trzasnął go pięścią w twarz. Upadł sztywno, z otwartymi oczami, nie otwierając nawet ust, których rozcięcie sierżant spowodował. Musiałem go powstrzymać, bo zamierzał kopać tego człowieka, sprawiając także przez chwilę wrażenie zamroczonego. Zdjął hełm z głowy, powtarzając „sukinsynie". Po sprawdzeniu, że mężczyzna nie ma broni, kierowca z drugim policjantem zajęli się odplątywaniem JEGO. Najgorzej szło z drutem na czole. Był przytomny, zgodnie z regulaminem zadałem MU przepisowe pytania, chociaż obecny byłem przy przesłuchaniu GO przez szefa policji. Nie uzyskałem odpowiedzi. Natomiast ten drugi, przy którym także nie znaleziono żadnych dokumentów, nawet prawa jazdy, zaczął mówić. Sierżant włączył magnetofon. NIM zajmował się kierowca, który przeszedł przeszkolenie sanitarne. Czekaliśmy, żeby odzyskał trochę siły i żeby można GO było ruszyć, bo na razie stracił przytomność. Odtworzone z taśmy magnetofonowej fragmenty zeznania zatrzymanego w baraku mężczyzny, brak stałego miejsca zamieszkania, imię, nazwisko nieznane, wiek zo-2.i. RAPORT PIŁATA 943 Nic nie powie. Też chciałem z nim gadać. Dowiedzieć się coś. Nie chciałem GO zabić teraz. Chciałem wcześniej. Jak tylko pokazał się w mieście. Widziałem ten wjazd. Ten cały cyrk. Miałem GO na muszce. Nie strzeliłem. Chciałem coś sprawdzić. Dowiedzieć się. Tak jak wy, tyle że dla siebie. Tak jest. Wiecie co? Chciałem, żeby to był ON. Głupie, nie? To ja strzelałem. No i jak. I wtedy trzy dni temu, i zabiłem waszego gliniarza i jednego z tych szczeniaków. Tak jak otoczyliście ten blok, w którym się zamknął. Ci JEGO agitatorzy przytaskali druty kolczaste, zabarykadowali drzwi i okna. Wtedyście przyjechali. Namawialiście przez dzień i noc do wyjścia. Jak rany, dzień i noc. Mieliście cierpliwość cholerną. Ja też. Dostałem się do środka przed wami. Później też miałem cierpliwość. Przez cały czas naszego spaceru, który się tu skończył. Myślę, że nie wierzyłem ani przez chwilę, że jest NIM. Widziałem z bliska ten niby cud. Na samym początku, zaraz jak dostałem się za nimi do tego domu. Przeszliśmy przez garaż. Inne drzwi były zabite. ON w tym garażu usiadł. Stałem ściśnięty w tłumie. Śmierdziałem razem z nimi. Obrzydzenie brało patrzeć na nich wszystkich. Palili konopie, rzygali na siebie. Część rozlazła się po bloku i porozkładała na ziemi. Czekali nie wiadomo na co, a ja z nimi. Wgapiałem się w NIEGO. Chwilę to wyglądało, jakby na mnie patrzył. W tym tłoku i smrodzie poczułem się obrzydliwie. Już się bałem, że dostanę ataku. Trzasnąłem się parę razy w pysk. To czasem pomagało. Teraz też. Zobaczyłem ja. No, tę swoją sukę. Patrzyła mu w twarz. Wyglądała wstrętnie. Przytuliła głowę do JEGO dłoni. Łasiła się. Oni pili i czekali. Patrzyli i czekali. Mieli tego czasu. ON coś zaczął mruczeć i kołysać się. To mogła być modlitwa. Wyglądało, że się nie skończy. Taki trans, nie? Ale ona podniosła łeb, leżała na ziemi i podniosła łeb, i wychrypiała coś. Wrzasnęła to samo głośniej: „Wina nie mają", i się zrobiło cicho. Wszyscy się patrzyli. Żyły jej wystąpiły na twarz. Nadęła się. Wyglądało, że zacznie rodzić. Skoczyła do czerwonej beczki przeciwpożarowej z wodą. Na tej beczce był napis „Feuer". Deptała po leżących. Wsadziła łeb do beczki i wrzasnęła „wino!" Chłeptała jak spragniony kundel. Lało się jej po pysku. Wtedy się zaczęło na dobre. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć, przepychać się. Ci, co się dobili, też wrzeszczeli „wino!" Nie mogłem się tam dostać. Ci dookoła już się czuli święci. Skurwysyny. Wrzask był taki, że prawdę mówiąc, nie wiem, czy sam się z nimi nie darłem. Wtłoczyli mnie w kąt, odpychałem się od ściany, zdzierałem skórę z rąk. Nie mogłem się przedostać. Nie widziałem nic, bo przypchnęli mnie twarzą do betonu. Jak się odwróciłem, nie mogłem GO zobaczyć. Było luźniej, bo część polazła za NIM. Przeszedłem przez leżących na ziemi. Wlokłem się korytarzem, przepychałem się, przechodziłem przez tych, co leżeli. Nie było GO. Na jednym piętrze, zanim się cofnąłem, ona przycisnęła się do mnie mocno i czułem, jak wbija we mnie ten brzuch. Przyciskała mnie, wyglądało, że brzuch się powiększa. Myślałem, że się wyrzygam. Zaczęła głaskać mnie po twarzy, mówiła pieszczotliwie. Naraz odsunęła się. „Po coś to przyniósł?" Poczuła broń pod płaszczem. Sprytnie mnie w macierzyńskim uścisku zrewidowak. Można się śmiać z mojej szmatławej czułości. Mamrotała, że GO nie dostanę. Wczepiła się we mnie, biła pięściami wrzeszcząc, że TEN przyszedł, żeby ją ocalić. Rzuciłem ją pod ścianę, zaczęła prawie wyć „morderca!" Usłyszałem ruch na 944 PROZA RAPORT PIŁATA 945 korytarzu i prysnąłem. Ona drapała paznokciami ścianę. Zwijała się w ataku. No, dzięki niej znałem to dobrze. To była jedyna rzecz, jaką mi podarowała. W dużym pokoju rozstawili pod ścianą zbity z kawałków tamtej beczki krzyż. Kołysali się na podłodze. Powtarzali za jednym: „TY jesteś życiem, TY jesteś wiarą, TY jesteś nadzieją, TY jesteś miłością, TY jesteś dobrocią." I takie inne kawałki. Część miała w ręku kawałki beczki. Zagłuszali gliniarskie komunikaty. Dobrze się wymęczyłem, łażąc po piętrach. Na samej górze, w pustym pokoju, zobaczyłem GO, kulącego się przy ścianie. Klęczał bez koszuli. Całe plecy miał poorane pręgami. Musiał nieźle oberwać. Coś mamrotał. Wyglądało, że się boi. Może waszych komunikatów, gliniarze. Rozpiąłem płaszcz, wyciągnąłem karabin i skręciłem go. Musiał widzieć, jak wchodziłem, ale nie odwracał się. Powiedział: — „Jesteś. To ty strzelałeś do ludzi." To wcale nie było pytanie. Tym już mnie zaskoczył. Ale w końcu coś musiał mieć w sobie, że tyle narozrabiał. „Chcesz wiedzieć po co?" Pokręcił głową. A ja miałem smak potu w ustach. „Z nienawiści. Strzelasz z nienawiści." „A TY? A TY myślisz, że tylko z miłości można zabijać." „Nie chcę zabijać." A ja, że będę musiał. Podniosłem karabin wycelowany w NIEGO. Jak już mówiłem, nie chciałem GO wtedy zabić. A zaraz potem wcisnąłem MU karabin do ręki, bo przez to, przez celownik, wszystko wygląda inaczej. I to trzeba wiedzieć, żeby coś rozumieć. Podniósł broń. Myślałem, że wystrzeli. Potem oddał mi broń. „No to czego chcesz? Czego się tu pętasz? Po co ci te wszystkie kawały?" Wyglądało na to, że czuje do mnie wstręt. Ucieszyłem się, że się mnie brzydzi. Powiedziałem, że się mnie brzydzi. „Potrzebujesz mnie" — powiedział. Ale mnie błysnęło coś w głowie. Że to ON mnie potrzebuje. „Myślę nawet, że wiem, o co CI chodzi" - powiedziałem. Podniosłem karabin do oka i strzeliłem. Na dole upadł jeden z tych, co w NIEGO wierzyli. Strzeliłem drugi raz. To były dobre strzały. Wywalił się gliniarz, trafiony chyba w brzuch. Poleciał na druty kolczaste. W tym miejscu nastąpiły zakłócenia, gdyż kierowca rzucił się na zeznającego, ponieważ był przyjacielem zabitego policjanta. „Morderco" - tak powiedział: „Morderco". Dobra. Zrobiłem to dla NIEGO i powtórzyłem MU to. Stać mnie jeszcze na taki prezent. „Przestań zalewać, bo wiesz, że zrobiłem to, czego nie chciałeś zrobić. Nie? Pewnie się bałeś?" Wcisnąłem MU w rękę karabin. Żebyście widzieli JEGO minę. Wtedy wyście zaczęli strzelać. Seriami z pistoletu maszynowego. Potrzaskał się tynk nad naszymi głowami. Poderwał się. Wyszedł na taras. Patrzyłem, jak podnosi broń. Wydawało się, że zacznie strzelać. Ale tylko podniósł ręce do góry. Przestaliście strzelać. Kiedy schodził na dół, krzyknąłem za NIM „Morderca!" JEGO ludzie chcieli GO zatrzymać. Taki osiłek o wyglądzie boksera objął GO w pasie. Odepchnął go. Doszedł do drutów, które wasi ludzie rozcinali. Karabin miał nad głową. Gliniarze podeszli blisko. JEGO ludzie podlecieli z prętami z żelaza. Ale to już był koniec. Bo ON ich zatrzymał. Widziałem, jak otoczyliście GO, skuli. Chciał spojrzeć w górę, na mnie, ale dostał pałą w łeb. i ^^^^ Wepchnęli GO do radiowozu. Równocześnie inni oczyszczali teren budynku. Myślałem, że zrobiłem MU cholerny prezent... Tutaj skończyła się taśma i powstała konieczność wymiany jej, co zrobiono, jednak ten człowiek nie przestał mówić i cały fragment został w związku z tym niestety nie utrwalony. Był to czasokres od momentu aresztowania JEGO aż do oczekiwania przed pałacykiem wydawcy, czyli do słów: „Nic się nie zdziwił." Ten fragment utracony nie wydawał mi się zresztą wyjątkowo istotny, dotyczył mniej ważnych z mojego punktu widzenia szczegółów jego wydostania się z bloku, udania się pod Komendę Policji w celu kontynuowania obserwacji oraz dalszego tropienia samochodu wydawcy aż do momentu właśnie oczekiwania w ogrodzie. W tym miejscu postanowiłem jednak w celu wywołania pewnej chronologii zamieścić fragmenty raportu porucznika W.K.M., który, jak wiadomo, zginął tragicznie następnego dnia rano w okolicznościach w moim mocnym przeświadczeniu nie wyjaśnionych, a który będąc zatrudniony jako fotoreporter w najpoważniejszym dzienniku, przebywał na przyjęciu w pałacyku tego prasowego potentata i od pierwszej chwili obserwował rozwój wydarzeń. W celu przypomnienia dodaję, że są to zdarzenia rozgrywające się 19 września. Po dwóch dniach przetrzymywania GO w celi. Fragment raportu porucznika W.K.M., dotyczącego odnośnego momentu wydarzeń, od słów „Siedzieliśmy w samochodzie" do „Zaczęły palić się meble" (s. 4-7)- Siedzieliśmy w samochodzie dobre pół godziny, zanim wreszcie otworzyły się drzwi i zobaczyliśmy szarpiącego się, czepiającego drzwi człowieka, który wyraźnie upodobał sobie mieszkanie w areszcie, i trzeba było wcale dużego wysiłku, żeby zachęcić go do zmiany planów. Co najzabawniejsze, ani ja, ani kierowca rolls-royce'a, który wyglądał jak jego właściciel i siedział przy mnie jak nadęta żaba, nie spodziewaliśmy się, że to ON, dopóki nie sturlał się z tych schodów, i wtedy nagle zobaczyłem, że to jest nasz pacjent. Kierowca zorientował się dopiero wtedy, wyskoczył z samochodu, otworzył drzwiczki i kłaniając się zaprosił GO do środka; recytował tekst „Witaj, Panie", którego nauczono go w pałacyku, co robił z tak wyraźną niechęcią, że o mało się nie roześmiałem. Ale ON usiadł z tyłu, na tej ogromnej kanapie, na której zmieściłoby się sześciu takich jak ON, siedział jak manekin, nie zadawał żadnych pytań i patrzył przed siebie wzrokiem stałego bywalca barów w momencie zamykania lokalu. Obserwowałem GO w lusterku przez dłuższą chwilę, w jednym z tych dziesięciu chyba lusterek, które nie wiadomo po co zainstalowano w tym wozie, i przysięgam, że miałem taki moment, że ta twarz wydała mi się okropnie znajoma. Nie chodzi mi oczywiście o to podobieństwo, z którego wynikła cała sprawa, ale w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć, co to by mogło być. Czasem zatrzaskuje mi się takie 946 PROZA okienko i nie daję rady, ale byłbym przysiągł, że ja tego człowieka gdzieś widziałem. Otworzono nam bramę, przejechaliśmy przez ogrodzony jak bunkier ogród, w którym sterczał pośrodku, moim zdaniem przypominający kaktus, ten przeszklony pałacyk. ON wysiadł, a ja trzasnąłem z flesza pierwsze zdjęcie. Równocześnie otworzyły się drzwi, którymi mógłby wjechać czołg, o nic nie zawadzając, i stanął w nich jeden z sekretarzy tego wydawcy, prezesa i jeszcze diabli wiedzą kogo, ukłonił się nam, wymówił to samo powitanie i z piekielnie obojętną twarzą szedł przed nami przez ten hali wyglądający jak muzeum, potem rozsunął drzwi i weszliśmy do głównego salonu, gdzie odbywało się coś między bankietem, naradą, a popołudniem w burdelu. Sporo osób drzemało, wyciągnąwszy się na fotelach, kanapach i jeszcze cholera wie na czym. Oparłem aparat na marmurowym postumencie i trzasnąłem kilka zdjęć, żeby ożywić nastrój. Równocześnie z głębi salonu wynurzył się z dymu cygar gospodarz, wyglądający trochę jak tęgawa kobieta. Parę osób podniosło się, dwaj faceci, którzy poza mną dopuszczeni zostali na to przyjęcie, obaj zresztą z jego gazet, zaczęli też trzaskać. Wokół nas zebrało się kilkanaście osób, wszystkie twarze, z których najbiedniejsza warta była setek tysięcy, a ta uśmiechnięta chłopo-baba podeszła do NIEGO, stojącego ciągle sztywno z wzrokiem wbitym nie wiadomo gdzie i wyglądającego tutaj, jakby rzeczywiście spadł z nieba, ze słowami: „Jak to miło, że pan już jest." Objął GO, uśmiechnął się znowu telewizyjnie, co było sygnałem dla nas, więc kamery zaczęły trzaskać, i podnosząc głos oświadczył: „Mam zaszczyt przedstawić bohatera ostatnich wydarzeń. Oto Syn Człowieczy, którego pamiętniki będę wydawał. Uwięziony przez żołdaków Piłata, został za kaucją wypuszczony z więzienia i oto jest wśród swoich." Po czym zwracając się do NIEGO zadeklamował uroczyście: „Ty będziesz tworzył nowy ład, a ja stworzę CIEBIE." Parę osób zaczęło bić brawo, jakaś kobieta wybuchnęła śmiechem, a inna, ubrana tak, że podjąłbym się rozebrać ją jednym palcem, szybciej, niż zapala się papierosa, i muszę przyznać, że zrobiłbym to z cholerną przyjemnością, powiedziała: „Jest bardzo piękny", głosem stuprocentowej nimfomanki. Ktoś z boku dodał, że ich nie odróżnia, a młody, w białym smokingu, mruknął „hołota". Potem gospodarz rozejrzał się, ściągnął ze śpiącego na tapczanie faceta z branży filmowej, który był mężem nimfomanki, purpurowy płaszcz i narzucił MU na ramiona. Spośród flaszek wyciągnął koronę, włożył MU ją na głowę i uśmiechając się porozumiewawczo powiedział: „Proszę się nie obawiać, ona jest z plastyku." Znowu zakręcił się, zaklął i spytał, czy ktoś nie brał trzciny. Jego sekretarze zaczęli krzątać się nerwowo po sali, a mężczyzna o szczupłej twarzy, w srebrnych binoklach z grubymi szkłami, który leżał do tej pory na skórzanej kanapie, pieszcząc włosy śpiącej obok ślicznej młodej cioty, wzruszył ramionami, powtarzając kilkakrotnie: „Bez sensu, bez sensu, bez sensu!" Wydawca rozłożył zabawnie ręce i oświadczył: „Przykro mi z powodu tej trzciny. Ja także przywiązuję się do symboli. W końcu robimy w podobnym fachu. Obaj tworzymy coś z niczego. Dla innych. Ale nie wolno nam zapominać o sobie" — zakończył sentencjonalnie. Popchnął GO w stronę fotela rzeczywiście przypominającego tron. Sam opuścił się na podobny obok. Brakowało jeszcze tylko trzeciego RAPORT PIŁATA 947 i można, by ich zdjęcie dać na okładkę satyrycznego pisma z najlepszymi życzeniami Nowego Roku. Krążyłem obok, raczej słuchając niż robiąc zdjęcia, bo miałem już tej zabawy trochę dosyć. Rozglądałem się po salonie szukając tamtej nimfomanki, byłem gotów na wypadek, gdyby się źle poczuła, odprowadzić ją do domu. Jednak wyglądało na to, że wszyscy czuli się dobrze poza mną, ponieważ ciągle męczyło mnie, skąd znam twarz tego człowieka. Tymczasem tamci dwaj na „tronach" prowadzili rozmowę, to znaczy monologował wydawca, od czasu do czasu stawiając pytania, ale zdaje się, że nie bardzo liczył na odpowiedź, a nawet sprawiał wrażenie, jak gdyby nie był jej szczególnie ciekaw. Obaj trzymali w rękach szklanki z whisky, ja zbliżyłem się także, dolałem im, usiadłem na dywanie opierając się o jakąś cholerną roślinę, której kolce kłuły mnie w plecy, i słuchałem jak tamten mówił do NIEGO, że wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać, że to był wielki pomysł - ludzie chcą dowiedzieć się o NIM wszystkiego: kim jest, co im obiecuje, skąd pochodzi i tak dalej, i tak dalej, i że kupuje od NIEGO prawo wyłączności na druk pamiętników — tu wymienił cenę, łagodnie mówiąc, zachęcającą — i kiwnął ręką na siedzącą w pobliżu kobietę, która od dłuższego czasu, szczerząc długie zęby i wypinając niemłody dekolt, starała się wtrącić do rozmowy. Zaczęła tak samo idiotycznie, jak wyglądała, z tym płaskim odkrytym dekoltem i siwymi, wysoko upiętymi włosami. Zapytała GO mianowicie, czy widział jej ostatnią sztukę Sny o krwi, czego ON jakby nie słyszał, co uważam zresztą za wyjątkowo taktowną reakcję, ponieważ sztuczydła tej pani napełniają mnie szczerym przerażeniem. „A właśnie — powiedział wydawca. — Przedstawiam panu — to jest Łukasz, najostrzejszy. Są tu też inni, których pan powoła: Mateusz, Marek i Jan. Oni odwalili za pana główną robotę. Cały czas przeszły ma pan już załatwiony" - uśmiechnął się porozumiewawczo i dodał: „No, prawdę mówiąc, przyszły też. Oczywiście poprawki będziemy nanosić w trakcie tworzenia przez pana nowej historii, ale może spodoba się to panu i nie będzie pan chciał dużo zmieniać." Zachęcił GO do picia, a tamten ciągle milczał, także kiedy ta kobieta-Łukasz zapytała, czy jest homoseksualistą. A wydawca odchylając się na tronie zachichotał cienko, otarł krople potu z białej twarzy i znowu zaczął mówić. „Niech się pan nie gniewa, że zaangażowałem kobietę, ale ona jest dobra, jest bardzo dobra. Ludzie lubią ją czytać. Pan jest bardzo atrakcyjny dla kobiet. Przydałoby się także coś w rodzaju żeńskim dla mężczyzn. Ale mniejsza z tym. Wybrałem ją i trzech świetnych facetów, każdy napisał swoją wersję pana pamiętników, zamknąłem je i może pan sobie wybrać. Prawdę mówiąc, różnice nie są bardzo wielkie, bo pisali według ścisłych wskazówek, no i licząc się z tym, co ludzie chcieliby przeczytać. Ale są różnice w ujęciu pewnych spraw, no i różnice temperamentu." „Czy pan jest homoseksualistą?" - powtórzyła znowu tamta, szczerząc psie zęby, na co tamten w grubych szkłach, pieszcząc ciągle włosy tej pięknej śpiącej cioty, powiedział „nonsens", napił się ze szklanki i dodał: ,,ON jest ponad płciami. Jego androginia realizuje się w sferze metafizyki." Przyjrzał MU się uważme i dodał: „Budzi pan we mnie wstręt. Nie znoszę szalbierzy. Żałuję, że dałem się w to wszystko wciągnąć. Ohyda." Biała twarz uśmiechnęła się trochę szerzej, pochylając się konfidencjonalnie w JEGO stronę. „ON jest uczciwy 948 PROZA i niezależny, dlatego jest taki drogi — wyjaśnił. — Liczą się z nim. No i ten temat ma rzeczywiście w małym palcu. Obudźcie Jana." Ktoś spróbował podnieść głowę młodego faceta, ale równie dobrze można by było namawiać konia, żeby przemówił. Więc gospodarz rozłożył ręce mówiąc, że nic się nie da zrobić, a Mateusz wyszedł znacznie, wcześniej. Dodał jeszcze, że Jan należy do zbuntowanych i niektórzy lubią go czytać, a wynajął go na wszelki wypadek. Moja nimfomanka zmierzała w naszą stronę posuwając się ruchem dryfującego żaglowca. Była tak sympatycznie upita, że mógłbym dokładnie wymienić, co piła, aby osiągnąć tak przyjemny nastrój. Zakotwiczyła się przy wydawcy, ziewnęła przejmująco i przeciągnęła się w sposób, który mnie otrzeźwił. „Słuchaj — uśmiechnęła się do niego — czy twój gość nic nie wykona? Obiecywałeś jakieś cuda." „Słusznie, słusznie — dorzucił ktoś z boku — mógłby coś zrobić. Byłem parę dni temu w lokalu, gdzie facet wszedł do butelki — do tej pory nie wiem, jak to zrobił." Chłopo-baba z tronu patrzyła na NIEGO wyczekująco. „No, co TY na to? Nie chcę CIĘ do niczego namawiać..." Jakaś luksusowa dama, mająca na sobie dwa razy więcej rzeczy niż nimfomanka, co nie znaczy, że nie zostałaby natychmiast zatrzymana na ulicy za obrazę moralności, opuściła się na kolana, zawołała „cudu!", wyciągnęła do NIEGO ręce i uznawszy to za świetny dowcip, wybuchnęła śmiechem. Sporo osób zaczęło się z tego idiotyzmu śmiać, co oznaczało, że dama była ważną osobą. „Niech wskrzesi twojego męża" — powiedział do nimfomanki ten wredny przystojniak w białym smokingu i objął ją w taki sposób, że powinien dostać w pysk i mnie powinno się powierzyć wykonanie tego zadania. „Cudu!" —powtarzała ciągle dama na klęczkach, przerywając to co jakiś czas wybuchami śmiechu, przypominającego dźwięk, jaki wydaje odkorkowywana butelka. Tymczasem wredniak wziął nimfomankę za rękę, przeszedł przez salon i zniknęli za jakimiś drzwiami. W tym momencie straciłem ochotę do życia, zresztą większość obecnych tu osób straciła ją już dawno, więc poczułem się bliźnim. Zainteresowanie NIM trochę osłabło, a ten drugi król, biała morda, także wyglądał na trochę rozczarowanego, pewno liczył na silniejsze przeżycia. Zresztą się nie zawiódł, o czym będzie za chwilę, ale na razie oświadczył tylko: „Umowę możemy podpisać zaraz, potem zapozna się pan z tekstami. Na razie niech się pan czuje jak u siebie w domu." Podniósł się z fotela i stracił zainteresowanie dla całej sprawy. ON podniósł się także i ruszył w stronę wychodzącego na ogród tarasu. Przez uchylone drzwi wszedł do ogrodu. Kiedy zatrzymał się tam oświetlony z tyłu, jego sylwetka znowu wydała mi się cholernie znajoma. Teraz jednak rozpoczęły się atrakcje, które wymarzył sobie gospodarz, a mianowicie mąż nimfomanki obudził się z krzykiem, wykonał rękami znak krzyża, przewracając przy tym, bo zamach wziął potężny, kandelabr, naszpikowany płonącymi świecami. Firanki zaczęły się palić - takie rzeczy zawsze palą się dobrze — a ja pomyślałem, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła nimfomanka z tamtym przystojniakiem, że jest sprawiedliwość boska. Zamieszanie zrobiło się potężne. Firanki opadły na ziemię, zaczęły palić się meble. RAPORT PIŁATA 949 Odtworzony z drugiej taśmy ciąg zeznań zatrzymanego w baraku mężczyzny, brak stałego miejsca zamieszkania, imię i nazwisko nieznane, od słów „Nic się nie zdziwił" do słów „Nie wiem". Nic się nie zdziwił. W ogrodzie podszedłem do rozgiętych krat. Przez nie przedtem tu wlazłem i czekałem. Już jasne było, że idzie za mną. Nie musiałem się oglądać. A ten dom się palił bardzo dobrze. Pozrzucałem z NIEGO płaszcz i koronę. Na ulicy, jak na razie, nikogo nie było. „Ładnie podpaliłeś firanki. To umiesz ładnie. Reszta ci kiepsko wychodzi." Zagdakał, że ofiara musi się spełnić. Już miałem dosyć tego pieprzenia. Ale trudno. Zaczął dochodzić hałas. Sklepy cwaniacy bali się otwierać. Przeleciała grupa z krzyżem. Mieli się do czego spieszyć. ON się na nich nie patrzył, tamci na NIEGO też nie. Przejechały samochody policji. Zanim skąpo wałem, co jest, znaleźliśmy się w niezłym burdelu. Ktoś darł się jak na wiecu. Ale to było przedstawienie. Jeden aktor przebrany za Piłata, a drugi za NIEGO. Pierwszy się pyta drugiego, czy jest żydowskim królem, a drugi, czy sam to wie, czy mu to inni powiedzieli. Niezła szopa, tego brakowało, nie? Przepychanka coraz cięższa. Dusiłem się z gorąca. Gadali o napadach na sklepy i zniszczeniu fabryk. Głośnik wydzierał się: „Módlcie się za spotwarzających." Przepychały się stare baby z kościelną chorągwią. Dalej to już regularny wiec. Jeden wrzeszczał: „Nie możemy iść z NIM, bo głosi przestarzałe religijne poglądy!" Drugi na to: „Najważniejsze, że jeszcze gorszymi wrogami są ci, co są przeciw NIEMU." „Jak zostaną zwyciężeni wrogowie z bronią, pozostaną wrogowie bez broni, ale oni też są wrogami" - znowu pierwszy. Ładowałem łokciami. To była pieprzona zabawa. Złodzieje mieli dobry dzień. Gadali o robotnikach, że się ruszyli. Przez radio podawano przesłuchania ludzi, co zdemolowali fabrykę. Mówili, że on im kazał, że działali jak w natchnieniu. Ładny numer! Najlepsze, że JEGO nikt nie poznawał. Zapomnieli o NIM czy jak? Przepychaliśmy się przez tłum. Nie mogłem już skapować, o co chodzi. Władowaliś-my się w park. Tak samo gorąco jak w mieście. Pod drzewem wywrócił się. Ja obok. To trochę trwało. Pewnie spałem. Po zachodzie nie było nic chłodniej. Ciągnąłem GO do tej knajpy. Wyglądało, że się kończy, myślałem, że z głodu. Weszliśmy od tyłu na mniejszą salę. Facet, który wpuszcza, poznał mnie. Tu się nic nie zmienia. Trochę facetów siedziało na podłodze. Dostarczałem tu kiedyś towar: hasz, konopie. Przeszliśmy do sali oficjalnej — to przejście było dobrze schowane. Od światła bolały oczy. Oparłem GO o stół. Nie było dużo ludzi. Otworzyłem MU usta i wlałem trochę wina. Zmuszałem, żeby jadł. Nie wiem, jak znalazło się koło nas paru facetów, tych, co wjechali z NIM na początku do miasta. Nie widać było po nich, żeby się cieszyli. Jakby trochę żalu mieli, że ich w to władował. Pieprzyli o bijatykach, starciach z glinami — oni się do tego nie rwali, ale ich cały tłum zapchał. Kiepsko wyglądali, jak na świętych odnowicieli. Nie widać było, żeby GO słuchali, kiedy zaczął mówić, że ofiara musi się spełnić. Ten świat musi się zapalić. Namawiał, żeby byli cierpliwi, to ON to za nich załatwi. Ale jednak osiłek oświadczył, że trzyma z NIM do końca. Z taką twarzą nie miał dużo do stracenia. Jednego z nich gliny zatrzymały za zamordowanie paru facetów. Ten osiłek mruknął, że jak im będzie potrzebne, to GO zmuszą, żeby się przyznał. Tak czy tak dostanie czapę. PROZA "" Zobaczyłem ją. Poznałem najpierw po śmiechu. Siedziała z dwoma facetami. Wyglądali tak jak powinni. Solidne świnie. Wstała. Jeden z nich chciał ją złapać, ale się wyrwała. Zagapiona w NIEGO lazła jak kaczka, chlupiąc po tej cholernej wodzie. ON się ucieszył. Namawiali się. Ona nie chciała czegoś zrobić. Kazał jej. „Jak mnie kochasz, zrób to" — tak usłyszałem. Odeszła. „Jest tu ktoś, kto mnie wyda — powiedział — niedługo już spełni się ofiara." „Który to? — zawołał ten byczek. - Pokaż go!" Reszty to w ogóle nie obeszło. Kilku się pożegnało. Szedłem za nią. Wlazła za kotarę. Wrzuciła monetę do automatu telefonicznego. Ten numer akurat znam dobrze. Usłyszałem parę razy, że „jest tu na pewno". Odwiesiła słuchawkę. Trafiła na zepsuty automat, bo się sypnęły monety. Wzięła je ze śmiechem. Przeszła obok. Nie poznała mnie. Ale ci dwaj faceci nie zapomnieli, po co z nią przyszli. Jeden złapał ją za rękę, szarpnął na krzesło. Na widok jej głupiej miny przypalił jej rękę papierosem. Roześmiała się. Tak się zdziwił, że ją puścił. Ten osiłek drzemał, reszta się rozeszła, szarpnąłem GO do drzwi. Wywlokłem na ulicę. Trochę próbował się opierać. Odeszliśmy już daleko, kiedy przed tą knajpą zaparkował wasz wóz. Wlokłem GO z coraz mniejszą nadzieją, ale wiedziałem, że się GO muszę trzymać. Tak jak ON mnie. W baraku nocowałem często. W poprzednim miejscu szukali mnie. Sutenerstwo i takie różne sprawy. Wepchnąłem GO, byłem cholernie wymęczony. ON wywrócił się na łóżko. Odpoczywałem obok. Od upału miałem mokrą koszulę. Jednak sprawę trzeba doprowadzić do końca. Znowu długo trwało, zanim się podniosłem. W ogóle nie miałem sił. Dałem MU wodę. Wypił. Kopnąłem GO w twarz. Jednak się poruszył. Przewlokłem MU łańcuch pod ramionami, zawisłem na nim. Pój echał trochę w górę na skrzyżowane belki. Zaplątałem łańcuch z tyłu i miałem GO na własność. Z pozycji mógł być zadowolony. Nie odpocząłem sobie. ON otworzył oczy. Powiedziałem, że spotkałem dzisiaj matkę. Kiwnął głową, że wie. Jest kurwą, powiedziałem. A ON chyba wie dlaczego. W ogóle musi dużo wiedzieć, musi być strasznie mądry, bo chce odkupić świat. To niech mówi, dlaczego zabijam. Chyba to umie, nie? Może nie umie, może GO nie nauczył ten, co GO wynajął. Żeby coś powiedział, pewno bym GO przestał lać. Albo żeby zamknął oczy. Ale nie. Przeciągnąłem GO tym łańcuchem, darłem się, że przez NIEGO zabijałem. Że jest mordercą. Że przez NIEGO będę zabijał. Że GO zmuszę do mówienia. Albo wyrwę MU ten jęzor z pyska. Temu mądremu pieprzonemu pedałowi. Otworzył usta i powiedział „bracie", Dobre, nie? „Bracie." Zacząłem GO znowu lać. Co się dalej działo, nie wiem. Przyznaję się, że chciałem GO zabić. Kto strzelał? Ja strzelałem. Dlaczego strzelałem? Bo chciałem. Dlaczego chciałem? Nie wiem. Kto jest winien? Ja jestem. Kto jeszcze? Nie wiem. Kto wie? Nikt nie wie. Dlaczego? Nie wiem. Dlaczego się boję? Nie wiem. Co będzie ze mną? Nie wiem. W tym momencie praktycznie nastąpił koniec nagrania. Zatrzymany wydawał wprawdzie nieartykułowane odgłosy, których już jednak nie przytaczam, ponieważ nie dostrzegłem w nich żadnej logiki. Wywrócił się na ziemię w takim ataku, o jakim uprzednio wspominał — należy przypuszczać, że był to atak choroby epileptycznej. RAPORT PIŁATA 951 Sierżant skuł go w tym stanie z kilku powodów: po pierwsze — ponieważ według naszej wiedzy z tego zakresu żelazo przynosi dobry rezultat w tej chorobie, po drugie — aby zmniejszyć mu możność rozbijania się po ziemi, po trzecie — aby tym łatwiej odtransportować go po odzyskaniu przytomności. Nagrywanie tego zajęło bardzo małą ilość czasu, a teraz oczekiwaliśmy jedynie na koniec ataku, aby wyruszyć do samochodu zaparkowanego, jak wspomniałem wyżej, w pewnej odległości. Przewidywania nasze okazały się słuszne. Mianowicie zatrzymany wkrótce się uspokoił i wyruszyliśmy, taszcząc ich obu w kierunku samochodu. Kiedy ukazaliśmy się już na ulicy, odgłosy, które od pewnego czasu niepokoiły nas, ujawniły swoje źródło. Zza zakrętu wynurzył się tłum, wypełniając całą jezdnię, a także oba chodniki. Część ludzi niosła krzyże w różnych kolorach, wykonane z drewna. Na nasz widok jakby przyspieszyli, a z przodu, jezdnią, przed wszystkimi, zataczała się ta prostytutka w ciąży, którą rozpoznałem nawet z dużej odległości. Pokazywała nas palcami, krzycząc coś, jednak ogólny hałas zagłuszał słowa. Do samochodu mieliśmy jeszcze dobrych kilkadziesiąt metrów i stało się dla mnie rzeczą nie ulegającą wątpliwości, że z obciążeniem w postaci dwóch mężczyzn nie będziemy w stanie zdążyć do niego, uruchomić go i na czas odjechać. W tej sytuacji wydałem polecenie wycofania się w stronę baraku, póki ostatecznie nie będę miał pewności co do intencji, z jakimi nosili się ci ludzie. Sam zatrzymałem się, wydobyłem broń, postanawiając w każdym razie zapewnić mym ludziom bezpieczne dotarcie do baraku. Tłum wydawał okrzyki, w których można już było odróżnić słowa: „Oddajcie nam GO" czy też „Wydajcie nam GO". Takie okrzyki, moim zdaniem, mieszały się ze sobą, jak się później okazało, po prostu były takie i takie. Oddałem dwa strzały w górę, aby powstrzymać pęd tłumu, jednak ludzie prowadzeni przez tę sukę, wyjącą „tajniak, zdrajca", zbliżali się z tą samą szybkością, jakby zdawali sobie sprawę, że sam nie będę w stanie ich zatrzymać. I rzeczywiście, moje upieranie się w tej sytuacji byłoby niczym innym jak dobrowolnym samobójstwem. Widząc, że moi ludzie osiągnęli już barak, wycofałem się bardzo zaniepokojony o dalszy rozwój wypadków, bo tłum sprawiał wrażenie fanatycznego i gotowego postawić na swoim, a obecność tej kobiety na przodzie nie wróżyła nic dobrego. Wśród okrzyków, jakie wymieniłem, zastanawiając się, jak mam się zachować, wycofałem się db baraku, widząc jeszcze niszczenie naszego samochodu, który w sensie dosłownym został wywrócony, a następnie spłaszczony przy pomocy uderzeń krzyżami i licznymi transparentami, głoszącymi sprzeczne hasła. W baraku poleciłem natychmiast jednemu z policjantów, który posiadał krótkofalówkę, na szczęście, zgodnie z regulaminem, przy sobie, a nie pozostawioną w samochodzie, aby nawiązał kontakt z centralą w celu uzyskania pomocy. Tymczasem kazałem zabarykadować drzwi, a obaj mężczyźni umieszczeni zostali za naszymi plecami w wybetonowanej części baraku. Nie potrzebuję dodawać, że moi ludzie byli co najmniej w tym samym stopniu zaniepokojeni co ja. Wprawdzie kiedy wydałem polecenie przygotowania broni, wykonali je, jednak z wyraźną niepewnością i niechęcią. Przez długi czas nie mogliśmy uzyskać połączenia z Komendą Główną, tymczasem tłum rozlewał się dookoła, wyginały PROZA się deski pod naporem ludzi. Wśród narastającego wrzasku nie bardzo mogliśmy się nawzajem usłyszeć. Wystrzeliłem parę razy w górę — trochę się uciszyło — i zacząłem krzyczeć, że chcę porozmawiać. Wtedy właśnie dostaliśmy połączenie i czekając na odpowiedź, jak mamy się zachować w tej sytuacji, podjąłem postanowienie, aby w miarę możności zyskać na czasie, i wyszedłem przed barak z młodym chłopakiem, któremu wyraźnie broń trzęsła się w ręku. Rzeczywiście, tłum otaczający nas wywoływał wrażenie niebezpieczeństwa. Podniosłem rękę — powoli robiło się cicho. Widziałem twarze zarośnięte i inne — wyglądało na to, że znalazł się tutaj cały tłum spod Parlamentu. To mogło być parę tysięcy osób. Zapytałem: „Czego chcecie?", i usłyszałem okrzyki: „Wydajcie!" i „Oddajcie!" Krzyczeli długo, dobrą minutę — obliczałem z satysfakcją, oczekując wyjaśnienia sytuacji z KG. Kiedy już trochę przycichło, oświadczyłem, że w imieniu prawa wzywam ich do rozejścia się i że mam obowiązek odstawić GO do Komendy. Równocześnie zagroziłem konsekwencjami, jakie mogą wyniknąć z ich braku odpowiedzialności, nawoływałem do zdrowego rozsądku. Powiedziałem, żeby się przez chwilę wstrzymali, i wróciłem do baraku. Tłum za drzwiami czekał w milczeniu, a to było jeszcze bardziej męczące niż wrzask, do którego się przyzwyczaiłem. Tymczasem mogłem już wykonać polecenie, które otrzymałem, a które brzmiało: „Natychmiast GO wypuścić! Nie prowokować starcia!" Popatrzyłem na NIEGO, wyglądał spokojnie. Nie wiedziałem, co ci ludzie chcą z NIM zrobić, kazałem na wszelki wypadek nadać wiadomość, że nie mogę przyjąć odpowiedzialności za JEGO bezpieczeństwo. Tymczasem tłum zaczął się już niepokoić, po ścianach baraku dudniły kamienie. Zrozumiałem, że tak czy inaczej trzeba GO im oddać, i wtedy otrzymałem osobisty rozkaz Szefa, aby za wszelką cenę GO ratować i obronić, oraz wiadomość, że posiłki są już w drodze. Ściany baraku zaczęły pękać, miażdżone uderzeniami grubych kijów. Wysunąłem przez dziurę w ścianie białą chustkę, wyszedłem ciągnąc za sobą tego drugiego, powiedziałem, że to morderca, że zabił jednego z nich i mogę go im wydać. Oświadczyli, że chcą JEGO. Dostałem kamieniem w głowę, krew zalała mi twarz, wystrzeliłem w powietrze, a wtedy oni zaczęli już zapalać kawałki desek. Zrozumiałem, że spalą nas w tym baraku jak szczury, podniosłem obie ręce i krzyknąłem, że zgadzam się, żeby zaczekali. Cofnąłem się do baraku i powiedziałem do NIEGO, że boję się, że nic się nie da zrobić i musi do nich iść. Dodałem, że nie mogę MU pomóc, ale oni chyba nic MU nie zrobią. Mówiłem to bez przekonania i czułem się niedobrze, najbardziej od czasu kiedy pełniłem służbę w policji. Ktoś rzucił zapaloną pochodnię przez wybity w ścianie otwór, w baraku pojawił się ogień, który sierżant zadeptał. Krew spływała mi na oczy i przestałem w ogóle widzieć. Nasłuchiwałem, czy nie słychać sygnałów naszych samochodów. Sierżant podprowadził mnie do kranu, puściłem strumień wody zmywając sobie krew z twarzy i rąk. Odwróciłem się, zobaczyłem, że ON ma twarz sprawiającą wrażenie zadowolonej, pomyślałem, że świat urządzony jest obrzydliwie, machnąłem ręką, żeby GO wypuścić, i powiedziałem do NIEGO, że chyba nie ma do mnie żalu. ON wyszedł przed barak, ciągle wyglądał na człowieka, który spodziewa się najlepszego. Za NIM podniósł się ten drugi, którego w miedzy- RAPORT PIŁATA 953 czasie poleciłem rozkuć, aby mógł chociaż posiadać swobodę ruchów w sytuacji, w której ja mu bezpieczeństwa nie byłem w stanie zagwarantować, i on wyszedł za NIM. Otrzymaliśmy wtedy kolejny komunikat szefa policji, żeby GO w żadnym wypadku nie wypuszczać, jeżeli tłum ma wrogie zamiary, ale sytuacja była taka, że mogliśmy dostać jeszcze z dziesięć innych rozkazów, z których niestety ani jeden nie mógł zostać wykonany. Podszedłem do drzwi baraku, starając się zapanować nad bólem głowy, uszkodzonej uderzeniem kamienia. Zanim straciłem przytomność, zobaczyłem, jak oni obaj zostali wciągnięci do środka tłumu. Upadłem na ziemię, właśnie wtedy rozpoczęła się dwudniowa ulewa, w której rozgrywało się zakończenie znane mi wyłącznie z meldunków. Myślę, że deszcz w poważnym stopniu przyczynił się do takiego przebiegu wypadków. W każdym razie tłum, nie kierowany, jak to zawsze bywa, kiedy nie ma wyraźnego przywódcy, zdradzał się z rozmaitymi niejednomyślnymi poglądami na to, co robić dalej. Składała się na to także obecność sprzecznych stronnictw, z których część, podjudzana przez tę prostytutkę, uznała GO za zdrajcę i agenta policji, bo za jej przyczyną tłum ścigał GO początkowo z zamiarem wykonania zemsty. W natłoku wydarzeń i wobec coraz silniejszego deszczu tłum rozchodził się, przy czym, według relacji jednego z przesłuchiwanych potem, ta prostytutka ocaliła GO od śmierci, wykrzykując w pewnej chwili, że nie jest agentem policji i że ona kłamała. To ostatecznie przyczyniło się do wypuszczenia GO i uratowało przed śmiercią, kto wie, czy nie na krzyżu, bo krzyży tam było dużo. Faktem jest, że mogło przyczynić się to do śmierci tej prostytutki, którą znaleziono martwą, a także śmierci tego mordercy, który poszedł za NIM. Ich zabicie było wynikiem zemsty fanatyków. Zresztą kilku z nich zatrzymano i, jak słyszałem, jeden przyznał się do zbrodni mówiąc, że mścił się za JEGO zdradę. Kończąc swój raport zamierzam raz jeszcze prosić o usprawiedliwienie moich poczynań. Muszę dodać, że przed zmianą rządu, która obecnie nastąpiła, w związku ze źle zorganizowanym przekazem informacji nie miałem jasnego rozeznania w sytuacji. Nie rozumiałem wielu decyzji, jak również nie otrzymywałem ścisłych instrukcji. Rozkazy byłego szefa policji, a obecnego szefa rządu, docierały do mnie zniekształcone i w nieprecyzyjnej formie, czego starałem się w moim raporcie dać dowody, jak również wyjaśnić, dlaczego musiałem wydać GO tłumowi, czego zresztą jedynym wynikiem był fakt, że o NIM zaginął wszelki słuch, jak również usprawiedliwiam swoją służbową gorliwością poszukiwania, czynione mimo braku rozkazu w tej sprawie. Składając w tym miejscu wyrazy pełnego uznania dla zdecydowanego przywrócenia spokoju, którego dokonał były szef policji, a obecny szef rządu, zwracam się z prośbą o umożliwienie mi pozostania nadal w mojej pracy, powołując się na dziewiętnaście lat nienagannej opinii. Z-ca d-cy 16 posterunku ppor. R.N.S. 954 PROZA Na temat tej sprawy, w której śledztwo prowadzili przedstawiciele nowej władzy, są jeszcze inne wersje. W każdy razie wydaje się nie ulegać wątpliwości, że nowemu rządowi udało się w pełni zlikwidować napiętą sytuację, opanować liberalizujące i lewicujące elementy i odzyskać zaufanie kapitału z Południowej Strefy. Cała historia wyszła więc w sumie państwu na dobre. Opanowanie chaosu i rządy mocnej ręki wyprowadziły kraj na drogę prosperity. Procesy i surowe wyroki na oskarżonych o sianie zamętu, a także egzekucje skazanych za morderstwa rzuciły cień strachu na wichrzycieli, usuwając jednocześnie z życia lojalnych obywateli element niepewności i chaosu. Zreorganizowano także policję. Przeciw oficerowi, którego raport został tu przytoczony, wszczęto śledztwo w związku z samowolnym podejmowaniem decyzji. Zeznania jego zresztą roją się od nielogiczności. Nie wiadomo czemu szukał tego człowieka, skoro był ON zwolniony za kaucją, a meldunek wydawcy o JEGO zaginięciu jeszcze nie naszedł. Zresztą wątpliwości budzi jeszcze wiele innych spraw. Pojawiły się zupełnie odmienne relacje z przebiegu i zakończeniu tamtej sprawy. Według jednej z nich tego człowieka wydano tłumowi, który uprzednio podburzony przez prostytutkę (oświadczyła, że jest ON agentem policji i prowokatorem), zawlókł GO na pobliskie usypisko śmieci. Skatowano GO i wraz z tym drugim, obu martwych, przybito do krzyży. Otóż wtedy właśnie prostytutka zaczęła wyć, że skłamała, a ON był niewinny. Rozhisteryzowany tłum rzucił się na nią, lecz wtedy zaczęła nagle rodzić, otoczona ludźmi, którzy teraz zamilkli i w ciszy, tak silnej jak poprzedni krzyk, czekali. A kiedy to się stało, ocknęli się z odrętwienia, tłum znów rzucił się na nią i obok tamtych krzyży pojawił się trzeci. Potężniejąca ulewa rozproszyła tłum, ludzie ślizgając się i tratując na tych śmieciach ruszyli w dół. Ktoś miał wziąć w ręce niemowlę. Niektórzy mówią, że zrobił to właśnie szef policji, który wtedy dotarł na miejsce. Wiatr przechodził w huragan, deszcz padał tak ostry, że uderzenia kropel raniły twarz. W godzinę później to usypisko śmieci przestało istnieć, a ciał tych trojga nie odnaleziono. Według innej wersji, kiedy kobieta zaczęła krzyczeć, że ON nie jest agentem, że to wszystko wymyśliła, tłum porzucił GO, a ON, patrząc na nią z nienawiścią, miał powiedzieć, że GO zdradziła, że właśnie teraz GO zdradziła. I w potężniejącej ulewie biegł za rozchodzącym się tłumem, próbował dogonić tych ludzi, doprowadzić do własnej egzekucji. Wtedy rozległy się dwa strzały: pierwszy rzucił tę prostytutkę na ziemię - to strzelał tamten morderca, który w chwilę później strzelił sobie w usta. Wtedy ON padł na ziemię i zaczął płakać, a to podmywane deszczem usypisko ruszało się pod nim, jak robaczywe, aż wreszcie wchłonęło go zupełnie. Mówiono także o cudzie, że w miejscu, gdzie ON zniknął, pojawiła się kobieta w ciąży, że ON schronił się do jej brzucha, uważając, że czas JEGO przybycia jeszcze nie nadszedł. Inni twierdzą, że zapytano GO, czego właściwie chce od nich, co mają robić dalej. A kiedy zaczął mówić znów niejasno i bełkotliwie, opuścili GO, popędzani deszczem, i został sam z tą kobietą prostytutką, jedyną, która wierzyła w NIEGO do końca — ale ta wiara była dla niego bezużyteczna. Odeszli razem i podobno mieszkają gdzieś w Mieście. Ona urodziła dziecko. ON zajął się nim, po czym wróciła znów na ulicę RAPORT PIŁATA 955 i z tego żyją. Natomiast nie zastrzelono nikogo, a tylko uduszono jakąś kobietę, stratował ją biegnący tłum, lecz był to zwykły przypadek. Nawiasem mówiąc, w wyznaniu prostytutki, że ON jest agentem, w czym na ogół widzi się tylko próbę oskarżenia GO przez zemstę czy z nienawiści, a kto wie, czy nie sprowokowaną właśnie przez NIEGO, są pewne elementy godne uwagi. Myślę tu o sprawie, o której wspomina się zresztą w raporcie, to jest o śmierci porucznika W.K.M., który relacjonował przyjęcie u wydawcy i zginął następnie w okolicznościach nie wyjaśnionych do końca. Poświęcił mu piękne przemówienie szef policji, zastanawiając się nad tą tragiczną, niepotrzebną śmiercią. Otóż podobno on wreszcie rozpoznał tego człowieka. Przypomniał sobie, że uczestniczył w śledztwie, mniej więcej pół roku temu, kiedy to udało mu się rozbić grupę anarchistów, która od dłuższego czasu dokonywała zamachów terrorystycznych na członków rządu. W końcu schwytano jednego z nich, młodego chłopaka, któremu organizacja poleciła wykonanie wyroku, a on, może ze strachu, może z niezręczności, zachowywał się tak ostentacyjnie, że zwrócił uwagę policji. Śledztwem zainteresował się obecny szef rządu, pełniący wtedy funkcję szefa policji. Ten zatrzymany młody chłopak był oczywiście długo przesłuchiwany i podobno niestety w niezbyt zgodny z prawem sposób. Trud jednak opłacił się, bo w końcu zaczął mówić. Dzięki jego informacjom otoczono dom w trakcie zebrania całej grupy. Kiedy policja wezwała ich do wyjścia, zaczęli strzelać, ale po pewnym czasie strzały ucichły. Policja dostała się do środka i stwierdziła, że oni popełnili zbiorowe samobójstwo. Była wśród nich młoda, ładna dziewczyna, podobno była to dziewczyna tego chłopaka. Ona też nie żyła. Tamtego chłopca wkrótce potem zwolniono i podobno porucznik W.K.M. poznał, że to był ON. Może ON odczuwał potrzebę ekspiacji i chciał odkupić tamtą zdradę, zrobić to, czego bał się uczynić wtedy. Podobno porucznik W.K.M. po przyjęciu u wydawcy przypomniał sobie tamtą sprawę. Złożył meldunek szefowi policji, który nie poznał w NIM dotąd tamtego chłopaka. Porucznik otrzymał jednak polecenie zgłoszenia się do Komendy Głównej z materiałami całej sprawy. Po drodze zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Wpadł pod pędzący z wielką szybkością samochód i poniósł śmierć na miejscu. Samochodu nie zdołano zatrzymać, a teczka z dokumentami gdzieś przepadła i właściwie nie można już było niczego udowodnić. Przeciwnicy polityczni szefa, których także i w samej Komendzie Głównej do niedawna nie brakowało, kolportowali informacje, jakoby szef poznał GO od razu, ale nie zdradził się z tym. Polecił GO wypuścić, ponieważ człowiek, który niesie zamęt, był mu potrzebny do zrealizowania planów politycznych. Podważenia zaufania do ówczesnego rządu i umożliwienia dojścia do władzy nowego rządu silnej ręki. Na pierwszą wiadomość o pojawieniu się JEGO miał powiedzieć: „Niech będzie pochwalony, któryś GO przysłał." Rzekomo celowo paraliżował akcję policji, co więcej, jego ludzie podsycali nienawiść tłumu, prowokując ludzi do niszczenia, zwłaszcza fabryk należących do przedstawicieli kapitału ze Strefy Południowej. Każdy dzień zamętu miał działać na jego korzyść i nie na rękę mu była JEGO PROZA przedwczesna demistyfikacja. Podejrzewano nawet, że ów nieszczęśliwy wypadek nastąpił z jego polecenia, a teczka z dokumentami została przechwycona i zniszczona. Byli też tacy, którzy uważali tego człowieka, podobnie jak tego drugiego i prostytutkę, od początku za agentów szefa policji, a pomysł JEGO wjazdu do miasta za starannie przygotowaną inscenizację. To wszystko nie ma zresztą na razie większego znaczenia. Oficjalna wersja tych wydarzeń jest dopiero przez nasz wydział przygotowywana i po zaakceptowaniu przez obecnego szefa rządu zostanie podana do wiadomości publicznej. Wydział Dokumentacji Historycznej Paradis .;, Chmury na niebie nabierały coraz czerwieńszej barwy. Zachodzące słońce zniknęło ostatecznie za domami, ale pkc zalany był ciągle różową poświatą. Może to zachód słońca, a może inny niż zwykle wygląd Włosiaka sprawił, że zerwałem się z fotela i wybiegłem z domu. Przed domem skłoniłem się dozorcy. Kiwnął głową, niedbale unosząc rękę. Od niego dowiedziałem się, kim jest Włosiak, w istocie jednak wszystko zaczęło się od podszeptów filozofa. To on stale zarzucał mi brak trzeciego, a nawet czwartego metafizycznego wymiaru we wszystkim, co piszę, brak prób poznania tego, co niepoznawalne. Z tej inspiracji narodził się Włosiak. Zresztą zapewne zwróciłem na niego uwagę wcześniej, obserwując przez okno, jak znika codziennie o tej samej porze w drzwiach lokalu „Pod Szewczykiem". Raz, gdy po wyjściu z restauracji zatrzymał się, spojrzał w niebo i — byłem tego prawie pewien — zapłakał, jak echo zabrzmiał gdzieś blisko szept filozofa: ,,Ecce homo. Człowiek z krwi i kości." Wtedy zdecydowałem się działać. Włosiak dawno już zniknął w środku, kiedy zatrzymałem się przed progiem lokalu drugiej kategorii sanitarnej „Pod Szewczykiem". Już chciałem nacisnąć klamkę, gdy nagle poczułem, że coś jest nie w porządku. Zesztywniałem na moment z wyciągniętą do przodu ręką. Potem przyszły mrówki, które rozbiegły się po plecach i wszystko ustąpiło. Chciałem zawrócić, lecz wtedy właśnie otworzyły się drzwi. Zawirowały dookoła poderwane z ziemi liście i nagły przeciąg czy też podmuch wiatru pchnął mnie do przodu. Drzwi zamknęły się za mną z trzaskiem. Schyliłem głowę, aby nie zaplątać się w zwisający koniec rybackiej sieci, którą udekorowano sufit. Łeb dzika kołysał się wysoko, mrugając przemyślnie wmontowanymi w miejscu oczu kolorowymi żaróweczkami. Z dołu patrzyła na mnie zapłakana twarz mężczyzny, obok kelner zastygły w bezruchu. Srebrzysty ekspres przecinała błękitna wstęga papieru, na której ktoś pięknie wykaligrafował: „Ekspres chwilowo nieczynny, za napar kawy odpowiada brygada." Zatrzymałem się dopiero przy toaletach, męska była pusta. Czekałem kilkanaście minut, licząc, że Włosiak pomylił kabiny. Na próżno. Ściągnąłem tylko na siebie nieżyczliwe spojrzenie kluskowatej kobiety, czuwającej w pustej szatni. Zagadnąłem ją o Włosiaka. Zakołysała przecząco głową, a ruch ten ogarnął resztę ciała, 958 PROZA upodabniając ją do ludowych rosyjskich lalek ozdabiających salony Nowego Jorku i Bukaresztu. Spróbowałem raz jeszcze: lat czterdzieści, ubrany w czarny garnitur, białą koszulę, oczy niebieskie, włosy jasne, uczesane w fale, porusza się energicznie, opuchnięty. Wańka-wstańka zakołysała się, wyrzuciła z siebie z trudem: — Poszedł po papier toaletowy do kierownika. — A kierownik? — Na zapleczu. Skręciłem w oświetlony jedną żarówką korytarz. Przesuwając się obok spiętrzonych skrzynek zauważyłem, że część korytarza odcięta była pomalowanym w czerwono-białe paski stojakiem, które spotyka się na ulicy przy pracach drogowych. Z dala dochodziło brzęczenie talerzy. Ogarnięty bezsensowną ciekawością, wychyliłem się i zajrzałem za stojak. Zobaczyłem okrągły otwór, chciałem się cofnąć, ale straciłem równowagę. Pod stopami zamajaczyła czarna dziura, pomyślałem, że lepiej skoczyć niż spaść, i skoczyłem. Wysokość musiała być spora, padając na ziemię poczułem silny ból w stopach i kolanach. Spojrzałem w górę, ale nie zobaczyłem światła. Krzyknąłem na próbę. Echo, jękliwie podchwytując okrzyk, zapowiadało długi, powykręcany tunel. Dłońmi namacałem starannie ułożoną, nadzwyczaj gładką kostkę. Jakby ułożoną z drobnych kafelków. Podniosłem się. Powietrze było suche i nieoczekiwanie świeże. Chłodne, gładkie ściany niczym nie przypominały śliskich wodociągowo-kanalizacyj-nych połączeń. Wtem w oddali błysnęło światełko, błysnęło i zgasło. Ruszyłem w tamtą stronę. Tunel powoli wznosił się. Szedłem najwyżej minutę, kiedy znów przede mną z mroku wybłysnął płomyk. Usłyszałem miarowy odgłos kroków. I naraz tuż przed sobą zobaczyłem siną, ogromną twarz. Twarz zgasła w mroku. Pozostało sapanie. Wstrzymałem oddech. Sapanie ucichło. Znów błysnęło światełko i znów zobaczyłem twarz — tym razem trwało to dłużej. Przyjrzałem się jej odważnie: była to twarz Włosiaka. — Ecce Włosiak — odetchnąłem z ulgą. — To pan! — Kto? Ja? — Pan Włosiak... — Nie nazywam się Włosiak. — Jak to? — Jak mówię, że nie, to nie. Włosiak przyszedł później. — A wcześniej? — Urodziłem się. Na wsi. — No to co z tego? — Jak na wsi jest słabe dziecko, to się je oddaje do krawca, ponieważ nie przynosi ono pożytku w gospodarstwie. Tak się odbyło ze mną. — To pan szyje? — To pan nie wie? — Niby skąd? PARADIS 959 — No tak, pewnie. — I zaraz zaniósł się cały szlochem. Musiał być w strasznym stanie nerwów. Ponieważ nie mógł się sam opanować, spytałem: — Czy na długo starczy panu gazu? — Nie. -Momentalnie zgasił zapalniczkę. Czerwone koła rozproszyły się i postać Włosiaka wstąpiła w ciemność. Cichł sobie z wolna, aż uspokoił się zupełnie. Spróbowałem ostrożnie: — Czy pan tutaj często zagląda? — Gdzie? — odpowiedział niemrawo z mroku. — Noo... — Ee... — A w którą stronę pan idzie? - zapytałem. Włosiak zapewne ręką wskazał kierunek, lecz gest ten nie miał szczególnego znaczenia, ponieważ roztopił się w ciemnościach. — Można się przyłączyć? — A ma pan coś do picia? O Jezu, jakbym się napił — jęknął i ruszył do przodu. Z trudem nadążałem za nim powtarzając sobie, że muszę przekroczyć granicę między zapisem rzeczywistości a artystyczną fikcją. Nagle potknąłem się o coś, w ostatniej chwili złapałem Włosiaka za rękę. To coś z chrzęstem potoczyło się po ziemi. — Czekaj pan — chwycił mnie za ramię Włosiak — może to flaszka. Mam w kieszeni otwieracz. Błysnęła zapalniczka. W zielonkawym świetle płomyka patrzyła na nas pustymi oczodołami czaszka. Poczułem nieprzyjemny chłód. Pochyliłem się nad nią, ale krawiec mruknął obojętnie: — Zostaw pan. Niech odpoczywa w spokoju. — Czyje to może być? — zapytałem. x — A niby po czym chce pan to poznać? W każdym razie ludzka. Może ofiara gangu albo ktoś, kto pobłądził. Czekaj pan - zbliżył się do ściany - tu coś jest napisane. — Rzeczywiście. - Namazane czarną farbą biegły wzdłuż ściany tunelu nierówne litery: „Tutaj stał na warcie Antoni W. i było mu bardzo smutno, i równa się 90." ™ Cholera wie - burknął Włosiak, zatrzymał się i dodał: - Czy my na pewno idziemy w dobrą stronę? — To pan nie wie? — krzyknąłem. - Gdzie mnie pan ciągnie? — A co można wiedzieć w życiu. Mnie na przykład matka zawiozła do krawca w mieście. On się nazywał Jan Zamojko. Jaś — wołali na niego znajomi oraz żona, kobieta ładna, gruba, na potężnych nogach. Ale najbardziej widoczne były w niej piersi — ogromne, które nosiła przed sobą jak plecak. I oczy, które się często paliły. A nieraz zdarzało mi się na nie patrzeć. - Jaś - mówiła na niego, a on był ślepo posłuszny. Z.i to na nas prychał żółcią co chwila. Ale rączki miał sprawne, chociaż cienkie, był w ogóle taki suchy, że jak się schylał, to wyglądało, że się złamie. Jego żona, jak się potem zgadaliśmy, pochodziła z moich stron, też ją przywiózł ze wsi. 960 PROZA — Duża była to wieś? — Pan ciekawy? — Przy rozmowie nie dłuży się tak droga. Nawet pod górę. Szliśmy przed siebie. Po jakimś czasie zacząłem tracić oddech. Uczepiłem się Włosiaka i potknąłem się znowu. — Flaszka? W świetle zapalniczki ukazał się zardzewiały hełm. To wyjaśniało sprawę czaszki. — Poniemiecki - zgodził się Włosiak. - Musiał się tu zapędzić w walce. Korytarz skręcił raptownie w lewo. Znacznie poprawiła się widoczność. Ściany tunelu jakby łagodnie fosforyzowały. Na jednej z nich narysowana była twarz z wąsami. — „Hospody pomyłuj" — przeczytał Włosiak. — Jest coś jeszcze: „Wymawiaj emeryt, a nie emeryta." Znów szliśmy pod górę. — To musiało się tak skończyć — powiedziałem ze złością. — Przez pana. Jeżeli ktoś pije tyle co pan. — Skąd pan wie, ile ja piję? — Po prostu widzę. Chodzi pan stale pod moim domem, ciągnąc się do tej knajpy. — Pan nie zna życia. — Swoje znam. A może pan myślał o swoim? — A pewnie. Nocowaliśmy w komórce za szafą. W dzień robiliśmy, a majstrowa siedziała w oknie i krzyczała co jakiś czas: „Chłopaki, chować się, idzie urząd!" Wtedy sypaliśmy w gruzy, bo Zamojko nas nie ubezpieczył. Gruzów wtedy nie brakowało ani strzelaniny po nocach. Myśmy wtedy nie tyle szyli, ile głównie reperowali, to znaczy oni, Zamojko i ci dwaj wyżej kwalifikowani. Ja przez pierwszy rok spędzałem czas na kłuciu czystą igłą bez nitki przydzielonego mi gałganka, aby nie zużywać bezcelowo materiału, jak również w celu uzyskania prawidłowego zginu palca. Poza tym sprzątałem, chodziłem po drzewo i inne rzeczy. Starszy z nich miał siedemnaście lat, ponury wygląd i zalecał się do niej, przynosił prezenty, a ona za to pozwalała mu kłaść ręce na tych swoich ogromnych balonach. Jednego dnia nie wrócił. Najpierw mówili, że uciekł, ale okazało się, że po prostu zginął podczas napadu rabunkowego, od kuli milicyjnego oddziału. Wtedy to dopiero dużo ludzi ginęło. Zamojko reperował, szył, pił, ale jak się upił, to pluł na Włosiaków, bo ja, jak mówiłem, Włosiak się nie nazywam, moje nazwisko brzmi inaczej. — Od dawna pan pije? Nie wiedzie się panu, co? Fach pan przecież zdobył. Wszystko pan stracił i dlatego? — Dlaczego: stracił? Wódka nie jest znowu taka droga. Przeciwnie, zyskałem. — Żonę pan ma? — Nie, ale miałem. — Umarła? — Nie. — A ta dziewczyna, co u pana jest? — Nic z nią nie mam. — Ee tam. — Szturchnąłem go w bok. Teraz obaj potknęliśmy się równocześnie. Z ziemi sterczał odprysk złamanej lancy. — To chyba ułańska — powiedziałem. — Z drugiej wojny. — Z takimi szliśmy na czołgi - skrzywił się krawiec. - Co za życie! A majster Włosiakom wytykał wobec nas, że byli kolaborantami, a jako tacy zapłacą kiedyś za wszystko. I że on sam, Zamojko, jak tu jest żywy, ich załatwi. Na co żona tylko poruszała ramionami, co doprowadzało go do jeszcze większej wściekłości i nienawiści. A Włosiakowie panowali wtedy niepodzielnie. Następnego dnia Zamojko wylatywał przed dom, zginał się w ukłonie, wyglądało, że trzaśnie, kiedy oni przejeżdżali jeepem z demobilu do kościoła albo raczej do tego, co z kościoła ocalało. Z przodu jechał kierowca, były wojskowy, obok siedział Witek Włosiak, upity zawsze najdroższymi wódkami i pięknie przylizany na gładko, potem stary Włosiak, ogromny, z oczami jak stal, z żoną, oraz dwie Włosiakówny, obie wystrojone pięknie, odrobione jak z pocztówek, z długimi czarnymi warkoczami, w które powpinały kokardy w kolorze niebieskim, wyglądające jak chabry. Tak dojeżdżali do kościoła, a my przyłaziliśmy za nimi i słuchaliśmy, jak z przodu szeleszczą ukrochmalone halki Włosiakówien. Czarny garnitur Włosiaka w piękny prążek, dwurzędowy, na trzy guziki, rozszerzany, zaprasowany też na ostro, ustawiał się przy ołtarzu, my z tyłu, w bocznej nawie, Zamojko patrzył na Włosiaków, spluwał, klął i żegnał się, a jego żona szybko zasypiała. — Tacy są ludzie, co pan chce! — Jezu, jak ja bym chciał się napić — jęknął Włosiak. — Niech się pan nie martwi. Na pewno stąd wyjdziemy i jeszcze dzisiaj będzie pan miał swoją setkę. Tu jest za porządnie. To miejsce jest wyraźnie zadbane, tędy muszą chodzić ludzie. — Może tu gdzieś jest jakieś muzeum - zastanowił się Włosiak i kopnął ułańskie czako. — Też z drugiej wojny? — Chyba tak. — Ależ tu ułani chyba nie szarżowali. — Cała Polska jest jak muzeum. Gdzie stąpniesz, tam historia ręką swoją z ziemi sięga, na dół ściąga. Krawiec zmienił nogę. — W nogę idzie się lepiej — uśmiechnąłem się. — Właśnie. W wojsku i w mundurze. Mój teść zawsze mówił, że połowa niemieckich zwycięstw to mundury. To była robota i fason. Widział pan kiedy lepiej uszyte? Bo ja nie. No i dodatki. Włosiakowie zaczęli wtedy przerabiać wojskowe mundury pod angielskie bateldresy, z drelichu na lato, z sukna na zimę. To się nazywało włosiakówy. Młodzi to nosili. Poza tym mieli jedwab — gdzieś pod Warszawą całe składy ocalały — jeździli do nich ubierać się nawet z nowego rządu. Ten młody, Witek Włosiak, przelatywał pijany jeepem z upitymi kobietami, miał P •ś ia la :a o 962 PROZA niesławną opinię. Mieszkanie mieli, pięć pokojów w ocalałym domu, a na bramie tablica ze złotym napisem: „Jan Włosiak, krawiec." Jan Włosiak kupił już wtedy cytrynę, czarną, poniemiecką, z rządowego przydziału. / Pod nogami znów coś zgrzytnęło. Tym razem nie była to czaszka, ale pusta puszka po konserwach. - Wieprzowina mielona - przeczytał Włosiak. - Luncheon meat. Spożywać na zimno. - Zajrzał do środka. - Wyjedzone do końca. To jest bardzo zdrowe na zakąskę. Wpadłem na dobre. Zanudzi mnie. Dałem się nabrać na ten płacz, a to po prostu pijak. Przecież to już nawet nie jest mały realizm, tylko wycinek marginesu, płaski, jednowymiarowy. Nic się z tego gadania nie da utkać. Bateldresy. Żeby Włosiak miał chociaż jakiś udział w dziejach, żeby był żołnierzem drugiej wojny. Najlepiej ułanem szarżującym na czołgi. Po klęsce mógłby się rozpić. Został krawcem, bo kiedyś szył juki. To szycie mogłoby funkcjonować jako metafora — zszywanie historii Polski albo jego psychiki podartej przez wojnę. Musi szyć, aby w sobie wszystko uładzić. Ale wojna tkwiłaby w nirn^i czasem chwyta igłę jak lancę! Zabiłby tą lancą w czasie szarży Niemca i kiedy szyje, to opór igły wbijającej się w materiał kojarzy rnu się z oporem lancy wchodzącej w ciało ludzkie. Wtedy zatyka uszy, rzuca igłę albo wbija ją sobie w ciało, aby oprzytomnieć. A koledzy krawcy nie mogą zrozumieć, dlaczego musi pić. Chodzi z igłą w klapie, szukając śladów przeszłości. W świetle gazowego płomyka pojawiły się napisy: „i równa się 100." „Ścieżka zmarłych według popularnych wierzeń uralsko-ałtajskich wspina się ku górze - Eliade." „Ku pamięci: wyznanie narratora-gKzdy mbżna by określić najzwięźlej jako mdłości (Sartre) przepuszczone przez wirówkę nonsensu (Głowacki)." Anna Tatarkiewicz, „TP" nr 17/12/13/1972. - Napiłbym się nawet jarzębiaku, chociaż jest szkodliwy. Ja tak już dłużej nie mogę. - Może pan, bo pan żyje. Ja też żyję ł jestem zadowolony. - Po pierwsze, skąd pan na pewno wie, że ja żyję? Po drugie, co to za życie? To pytanie zadawałem sobie wcześniej, po tym, jak posuwałem się spacerem w ich okolice, ponieważ mnie ich życie porywało. Kiedyś na ulicy usłyszałem „ładny chłopak", a to było mówione o mnie. Dorastałem widocznie, a jednocześnie od dłuższego czasu uczyłem się na własną rękę, podglądając Zamojkę, ściegu, a także fastrygi. Dopiero po pół roku pobytu otrzymałem po raz pierwszy szmatę z dziurką zrobioną i kazał mi to wy dziergać. Potem, jak popatrzył, dał mi dokończyć dzierganie w grubym suknie, ale ja byłem zdolny i już w niedługim czasie z odczuciem zadowolenia, którego nie ukrywałem, dziergałem na garniturze, który potem miałem na kimś konkretnym zobaczyć. W końcu nadeszła ta chwila, klient przymierzył garnitur i kiedy zapinał guziki, łatwo przesuwając je przez moje dziurki, poczułem dziwne uczucie, które bym określił jako satysfakcję. Potem dostawałem coraz większe kawałki, obrzucałem szwy, wszywałem rękawy, miałem do tego oko, to nie ulega wątpliwości. Łaziłem pod dom Włosiaków. PARADIS 963 Wtem Włosiak przystanął i wstrzymał oddech. Gdzieś z daleka dolatywały niewyraźne odgłosy. Sięgnął po zapalniczkę. Na ścianach pojawiły się nowe napisy: „Palenie wzbronione", „Wymawiaj liliput, a nie liputa", „i równa się 120." - i równa się 120, to mógłby być aktualny kurs dolara. - Jeżeli aktualny, to tutaj niedawno musiał ktoś być. - Grają. A jeżeli grają, to i piją. - Ruszył biegiem przed siebie, ja za nim. Słyszeliśmy już zupełnie wyraźnie muzykę. Na ścianie mignęły kolejne napisy: „Min niet", „Nasz kij ma jeden koniec." Złapałem Włosiaka za marynarkę. Szarpnął się, ale zwolnił. - „Pod Szewczykiem" tego nigdy nie grali - szepnął. - Myślałem, żeśmy zrobili koło, ale nie. Tu w ogóle inaczej wygląda niż tam, gdzieśmy wpadli. Istotnie, korytarz w tym miejscu był oświetlony przyćmionym światłem, którego źródło trudno było ustalić. Ściany wyłożone ceramiką noszącą ślady starannej pielęgnacji. Korytarz raz jeszcze zakręcił i rozszerzył się nieoczekiwanie. Strop podtrzymywały stylizowane kolumny. Z końca korytarza biło ostre światło. - Chwała Bogu - zmrużyłem oczy. - No to będzie pan miał to swoje picie i można będzie odpocząć. Należy się nam. - Zaraz — mruknął Włosiak. — Na dzienne to nie wygląda. Poza tym teraz jest noc. To jest elektryczność. - Niemożliwe — zawołałem. - Nie zna się pan. Ładnie grają. Korytarz kończył się drzwiami. Były to solidne drewniane drzwi, wzmocnione żelaznymi sztabami. - Czy to jest lokal? Włosiak wzruszył ramionami. Wyjął z kieszeni grzebyk i przygładził włosy. - Jest dzwonek — pokazał ręką. - Zaraz, zaraz — złapałem go za ramię — chce pan dzwonić? Trzeba się zastanowić. - No a co pan ma lepszego do roboty? - zrobił parę kroków do przodu, nacisnął guzik dzwonka. Rozległo się długie, przenikliwe brzęczenie. Po chwili coś zachrzęściło. W środku drzwi odchyliła się klapka. Czyjeś oko patrzyło przez dłuższą chwilę. Wreszcie klapka opadła, szczęknął zamek, drzwi otworzyły się i zobaczyliśmy tego, który obserwował. Był wysoki, dobrze zbudowany, twarz miał trochę opuchniętą, może ze zmęczenia albo z niewyspania, ale oczy czujne. Zwracała uwagę jego niezwykle biała cera. Jakby od dawna nie przebywał na powietrzu. Ubrany był w fioletową marynarkę ze srebrnymi galonami, słowem, wyglądał tak, jak powinien wyglądać portier nocnego lokalu kategorii specjalnej. Postanowiłem nie odzywać się pierwszy, nie chciałem powiedzieć czegoś niewłaściwego ani ujawnić swojej niepewności. W razie czego - wszystko skupi się na Włosiaku, od którego byłem gotów odciąć się natychmiast. Czekałem więc na pierwsze słowa Włosiaka, ale on także milczał. Milczenie przeciągało się, atmosfera stawała się coraz bardziej napięta. Mężczyzna w fioletach patrzył na nas bez większego 964 PROZA zainteresowania, ślizgał się oczami po moim sweterku, sztruksowych spodniach, marynarce z miękkiej skóry, przyjrzał się wygodnym, lekkim butom i jakby zamierzał się cofnąć i zamknąć drzwi. Spojrzałem rozpaczliwie na krawca i na zesztywniałych nogach ruszyłem naprzód. - Dobry wieczór - powiedziałem. - Oto moje legitymacje. Jestem pisarzem. Jednak właściciel połyskliwego stroju nie wydawał się tym szczególnie zainteresowany. Wprawdzie nie zamknął drzwi, ale moje wyjaśnienia pozostawiły go chłodnym. Cofnąłem się, pochyliłem głowę, gdy nagle ruszył do przodu krawiec, nachylił się ku mężczyźnie, szepnął mu coś do ucha, a w tym zaszła nagła zmiana: uśmiechnął się, ukłonił, odsunął na bok i szeroko otwierając drzwi zaprosił do środka. Czerwony puszysty dywan sprawiał, że poruszaliśmy się nienaturalnie cicho. Za sobą usłyszeliśmy trzask zamykanych drzwi. Muzyka nagle ucichła. Znajdowaliśmy się w ogromnym hallu, wypełnionym tak szczelnie sprzętami, że tylko przez środek prowadziła wąziutka ścieżka. Szedłem za Włosiakiem między ogromnymi starymi szafami, na których piętrzyły się podarte obrazy, secesyjne fotele z połamanymi oparciami, potężne gipsowe odlewy, zżółkłe plakaty, treści ich nie mogłem odczytać. Musieliśmy być blisko kuchni, w powietrzu unosił się zapach gotowanego mięsa. Portier gdzieś zniknął. Zatrzymaliśmy się między kamiennym posągiem ze wzniesioną w górę ręką bez dłoni a ustawionymi aż po sufit splecionymi krzesłami. Obite były zielonym wytartym pluszem. Między nimi utkane były zakurzone strzępy gazet. - Co pan mu właściwie powiedział? - ściszyłem głos do szeptu. - Dałem mu sto złotych. - A on? x - Wziął. - Cholera. Zna pan ten lokal? - Nie, ale muszą tu mieć coś do picia. Chodźmy. Zaplątaliśmy się w ciężką wiśniową kotarę. Straciłem Włosiaka z oczu i tylko falowanie materii oraz przytłumiony głos wskazywały mi ślad. - To musi być jakiś nowy lokal z wejściem od dołu - powiedziałem walcząc z kotarą. - Duszno i pachnie jedzeniem. Swoją drogą ciekawe, że nic sig nie słyszało o otwarciu. - Albo weszliśmy od tyłu - wychylił się przede mną Włosiak. Byliśmy na sali. Na pierwszy rzut oka wyglądało bardzo przyzwoicie. Dookoła parkietu, między marmurowymi kolumnami, ustawione były na kilku poziomach stoliki. Niemal wszystkie były zajęte. Włosiak wypatrzył mały dwuosobowy, ustawiony blisko orkiestry. Ruszyliśmy w tamtą stronę. Kiedy siadaliśmy, minął nas mężczyzna w czarnym eleganckim garniturze, dźwigający przed sobą stos brudnych naczyń. - Halo, panie kelner! — zawołał w jego stronę Włosiak. Tamten odwrócił się i zobaczyliśmy zmęczoną twarz, pokrytą kilkudniowym zarostem. Przyjrzał się nam, po czym ruszył do kąta, przykucnął i rzucił stos talerzy na ogromną, piętrzącą się górę brudnych naczyń, rozbitych kieliszków i butelek. PARADIS 965 — Ciekawe porządki — zauważył Włosiak. Tamten człowiek minął nas znów mrużąc zaczerwienione, zmęczone oczy. Odruchowo poprawił krawat, wygładził rogi przybrudzonego i zmiętego kołnierzyka białej koszuli. Z rękawa wypadła mu zwinięta serwetka. Zwróciłem mu na to uwagę, odpowiedział wściekłym spojrzeniem. Tymczasem mężczyzna siedzący przy sąsiednim stoliku schylił się po nią, czujnie rozejrzał i schował ją do kieszeni marynarki. — Kelner, kelner! - krzyknął Włosiak, uderzył pięścią w stół i spojrzał łapczywie na butelki zdobiące sąsiednie stoliki. - To straszna banda. Gdzie jest kierownik? Siedzący w pobliżu szczupły mężczyzna w okularach podniósł wzrok znad książki, uśmiechnął się sympatycznie i pokiwał przecząco głową. — Niech pan spróbuje z portierem — powiedział i znów pogrążył się w lekturze. Nigdy nie widziałem kogoś, kto by czytał w taki sposób. Machinalnie palcami rozczesywał włosy, z ust wyrywały mu się krótkie westchnienia, kręcił głową, chwilami zdając się przeczyć tezom autora, by zaraz potem opaść do przodu w geście pokornego oddania, jego długie palce zdawały się pieścić kartki książki. Policzki pokrywał mu kilkudniowy zarost, lecz mimo to chwilami widać było, że nagle pokrywały się purpurą, zdradzając stan emocjonalnego napięcia ich właściciela. — Kelner, kelner! - wrzasnął jeszcze raz Włosiak i ścichł. Kilka osób przy stolikach odwróciło się. Ktoś podawał sąsiadowi pod stolikiem jakiś zawinięty w gazetę podłużny przedmiot. Krzyk Włosiaka jakby sparaliżował ich dłonie. Znieruchomieli nie mając odwagi dokończyć swych machinacji. Tylko kobieta towarzysząca zaczytanemu mężczyźnie obserwowała nas jakby niebezinteresownie. Przyglądałem jej się z przyjemnością. Wprawdzie jej włosy nosiły zaledwie ślady kunsztownej fryzury, ale były gęste, lśniące i opadały na ramiona oraz na opięte czarną bluzką piersi. Przygryzała zbyt duże, przesadnie umalowane wargi, które nadawały jej twarzy trochę może pospolity, ale pełen erotyzmu wyraz. — Portier, portier! — zachrypiał Włosiak. Mężczyzna w fioletach przecisnął się przez kurtynę i omiótł nas niechętnym spojrzeniem. — Gdzie są kelnerzy? — Mają ważniejsze sprawy. — To ja proszę kierownika. — Jest zajęty gdzie indziej, ale o co chodzi? Ja mogę panom podać. Tu jest karta. Włosiak uspokoił się i zamówił śledzia w śmietanie, barszcz czerwony z uszkami, golonkę z kapustą, litr żytniej i oranżadę. Szybko uzupełniłem to prośbą o rosół z oczkami, wysmażony sznycel i melbę. Portier zniknął i zjawił się nieoczekiwanie szybko, dźwigając przed sobą tacę. — Panie - krzyknął Włosiak - wszystko od razu? Przecież wystygnie. — Ja nie mam czasu tu latać — powiedział rozstawiając potrawy. I już chciał się oddalić, kiedy Włosiak chytrze zamówił jeszcze pół litra. I oto siedzieliśmy nad przyjemnie parującymi potrawami. Włosiak wypił dwie setki, 966 PROZA odetchnął z ulgą, napełnił szklankę oranżadą, popił, wyciągnął się na krześle i powiedział: — Na koniec doszliśmy. Napiłem się także. Smakowało obrzydliwie, ale po chwili poczułem się o wiele lepiej. — Co to jest? — „Mocna", nowy gatunek, 50 procent. — Czy nie uważacie, panowie, że tu jest strasznie duszno? — Kobieta przy stoliku obok uśmiechnęła się do nas przymilnie. Włosiak nie zareagował w ogóle, a ja patrząc ukradkiem na jej towarzysza niepewnie pokiwałem głową. Przez chwilę jeszcze przyglądała się nam, po czym spuściła głowę i napełniła kieliszek. Nalałem i sobie. — No to mówi pan, że się pan urodził na wsi, panie Włosiak. — Nie sądzicie, panowie, jednak, że powinno się otworzyć okna? — spytała ponownie kobieta. Jej towarzysz nadymał policzki, zajęty ostrożnym dmuchaniem, którym starał się rozdzielić dwie sklejone kartki. Włosiakowi zaszkliły się oczy. — Rozpoczęło się to od wbitego we mnie jednej niedzieli podczas mszy spojrzenia. Dodam, że było to spojrzenie córki Włosiaka. Nie wiedziałem, że przedtem byłem również obserwowany zza firanki przez inną osobę. Obejrzałem się do tyłu w przeświadczeniu, że padam ofiarą oczywistego przywidzenia, ale to była prawda. Ona przywitała to uśmiechem, w czasie którego zabłyszczały zęby. Włosy nosiła już inaczej, bez kokardy, z przedziałkiem, krótko obcięte. Dalej były czarne jak smoła i pięknie ułożone. — Myślę, że można by otworzyć okno - nalegała kobieta., — Niekiedy w mieszkaniu jest chłodniej niż na zewnątrz — rzuciłem na odczepne, bojąc się, aby Włosiak zbytnio się nie rozproszył. — Ale nie w czasie upału. — Często nawet wtedy. — Nie, wtedy nie. — Kiedy gorące powietrze dostanie się do środka, robi się tak duszno, że wprost nie można wytrzymać. Włosiak przyjrzał się jej nieuważnie, napełnił kieliszki i po chwili golonka zaczęła trzaskać w jego potężnych zębach. Między jednym kęsem a drugim opowiadał dalej. ~ Wszystko to z braku śmiałości, na który cierpiałem przez całe życie. A po skończeniu mszy zdarzyła się rzecz następna. W utworzonym szpalerze kroczyli do wyjścia jak zawsze najpierw Włosiakowie i nagle, na ukłon Zamojki, Włosiak uprzejmie uśmiechnął się, nadając twarzy wyraz życzliwości. Witek spojrzał czerwonymi oczami, córka uśmiechnęła się, tylko stara Włosiakowa przeszła obojętnie, ale to i tak nie mogło zamazać tamtego uczucia. Po powrocie do domu Jan Zamojko upił się ze zdziwienia, a jego żona długo patrzyła na mnie, po czym wyczekawszy chwilę, gdy Zamojko głośno zachrapał, pociągnęła mnie za rękę, położyła się na tapczanie, podniosła suknię pod brodę, pod spodem, jak widziałem, nie nosiła PARADIS 967 niczego, i powiedziała: „Chodź tu." Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem rozebraną od nóg do pasa kobietę. Do tej pory znałem takie sprawy jedynie z niedokładnych rysunków, wykonywanych na ścianach w ubikacjach oraz w innych miejscach, a także z jednej poniemieckiej fotografii, na której siedziała kobieta obnażona, poza kapeluszem i pończochami, oraz mężczyzna z wąsami stojący przy niej z obnażoną nagością. Teraz odniosłem oczywiście silne wrażenie, ale nie chciałbym, żeby pomyślał pan sobie o mnie jakieś głupstwo. ji — No wie pan! Za kogo pan mnie ma? — Za inteligencję. c\ Trąciłem się z Włosiakiem. ri Nie podobał mi się. Życie błazna. Żadna historia. Typowo obyczajowa, rodzajowa historyjka. Poza wszystkim jego zawód jest niedobry. Gdyby był grabarzem! To jest zawód. Wtedy by chodził do Zamojkowej z czaszką w dłoni, ona na ten widok mdleje ze strachu, przewraca się na ziemię, a Włosiak wtedy widzi to, co wszyscy po stokroć widzieli, ale dla niego jest to olśniewająca nowość i zbyt wzruszony, aby wypuścić czaszkę z rąk, odbywa z nią akt — bo oczywiście trzeba by do tego doprowadzić. A potem błądziłby po cmentarzu. Gdyby był przedtem w wojsku, toby miał dodatkowe odniesienie. Tyle że to wszystko jeszcze nieciekawe. I nagle stało się dla mnie jasne: Włosiak musi stracić osobowość. Tylko jak? Orkiestra zaczęła grać. Przed naszym stolikiem zatrzymał się potężnie zbudowany mężczyzna o różowiutkiej twarzy i odstających uszach. Na jego głowie kłębił się gęsty rudawy meszek. — Czy mogę pana prosić - skłonił się przede mną. Podziękowałem, trochę zaskoczony. Tamten nie ruszał się z miejsca. — Dlaczego? — Wydaje mi się to nieetyczne. Tłusta kobieta z wysoko odsłoniętymi udami tymczasem poderwała się z krzesła, na którym tkwiła od początku, umieszczona niemal dokładnie w środku parkietu, i poczęła wykonywać chaotyczne, gwałtowne ruchy, wprawiając swe duże obwisłe piersi w zdumiewającą wibrację. — Niby dlaczego — powtórzył. — No wie pan — próbowałem się wykręcić — poza tym w zasadzie niemal nie tańczę, a w żadnym razie takich szybkich melodii. To chyba go przekonało. Ukłonił się uprzejmie i zniknął na parkiecie wśród tańczących. — Nigdy nie należy zbyt dużo pić w czasie upału — westchnąłem skromnie. — Po jej słowach: „Chodź tu", nie powiem, żebym nie czuł ogromnej ochoty. Jednak powstrzymało mnie chrapanie jej męża. Wtedy podciągnęła nogi do góry, wystawiając się z całą bezwstydnością, a ja stałem nie mogąc oderwać oczu, a jednocześnie z zakazem moralnym. Zacząłem więc tłumaczyć, dlaczego nie mogę tego zrobić, przy czym błyszczały mi w wyobraźni błękitne oczy Włosiakówny. Kiedy zastanawiałem się, co potem, naraz zdałem sobie sprawę, że już nie jedna, ale dwie 968 PROZA osoby chrapią. Przyglądałem się, jak falują jej piersi, i oto przypadek mi dopomógł. Wyszedłem na ulicę. Ze świstem przeleciała cytryna Witka Włosiaka. Zrozumiałem, że znów kroki moje mechanicznie kierują się w tamtą stronę. Wszedłem na schody, jakbym normalnie szedł do nich coś uszyć. Ale usiadłem piętro wyżej, oczekując, że ktoś wejdzie lub wyjdzie. - Coś takiego! - wykrzyknąłem poruszony. - To jeszcze nic. Następnego dnia przyszedł chłopak od Włosiaka i zaprowadził mnie do niego. Przekroczyłem owe drzwi. W dwóch wielkich pokojach szyli, w trzecim kroili i prasowali. Pięknie pachniało rozgrzanym płótnem. Pracownicy wychylali się zza podszewek, kieszeniówek, włosianek, rękawówek, prasulców, czyli klocków owalnych do wyprasowywania pierwszych miar, gitar, czyli zwężających się desek do rozprasowywania szwów w spodniach, poduszek dużych, do prasowania całej sztuki, i poduszek małych, czyli tak zwanych serków, do wyprasowywania rękawów. W następnym pokoju, do którego uchyliły się drzwi, stał sam Włosiak. Patrzył na mnie długo, ubrany w kaftan z najlepszego drelichu zapinany na sześć guzików. Dwie ogromne kieszenie u dołu, dwie mniejsze u góry. Spod tego wystawała lśniąca koszula, spodnie w kolorze brązowym, zakończone dopasowanymi butami. Pierwszy raz oglądałem go z tak bliska i prawie bałem się na niego patrzyć. Wręczył mi z papierośnicy papierosa, którego nie zapaliłem, ponieważ nie posiadałem wtedy żadnych nałogów. Przygładził długie włosy posrebrzane siwym kolorem, zaczesane z falami do góry, i uśmiechając się do mnie, z nie ukrywaną sympatią zakomunikował, że wyglądam uczciwie i że on kogoś takiego potrzebuje do pracy. Straciłem mowę ze zdziwienia i dodałem, kiedy wreszcie głos wydobył się ze mnie, że bardzo chętnie zmieniłbym pracę, ale na razie pracuję u Zamojki. Od tego momentu nie pamiętam nic, ponieważ przez pokój przeszła Włosiakówna, tak piękna, że przestałem nawet zwracać uwagę na samego Włosiaka. Zaobserwował to z uśmiechem i powiedział, abym rozmówił się z Zamojką. Mężczyzna przy stoliku nie przerywając lektury napełnił sobie kieliszek, a kiedy podnosząc go do ust odchylił się do tyłu, mignęła mi okładka, a na niej tytuł Sztuka, czytania. Różowiutki mężczyzna ponownie skłonił się przede mną. Próbowałem protestować, ale nieoczekiwanie szarpnął mnie za rękę i pociągnął na parkiet. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Tańczyło coraz więcej par. Różowiutki tańczył dobrze, pewnie, trochę tradycyjnie, ale z dużym wyczuciem rytmu. Parę razy okrążyliśmy salę, potem przyciągnął mnie bliżej. Pachniał przyjemnie dobrą wodą kolońską, nucił graną melodię. Obejrzałem się w stronę Włosiaka i nie mogłem powstrzymać jęku, gdyż mój partner uszczypnął mnie w plecy. - Obserwuję pana od dłuższego czasu. Proszę nie odpowiadać, możemy być podsłuchiwani. Jest pan nam potrzebny. Kiedy odprowadzę pana po tańcu do stolika, niech pan odczeka chwilę i pójdzie za mną. Proszę nie wspominać nikomu o naszej PARADIS 969 rozmowie, bo może pana spotkać coś naprawdę nieprzyjemnego. - Przytulił mnie mocno do piersi. Zląkłem się, że kości trzasną mi od jego uścisku. - Kim pan jest? - zapytałem szeptem. - To w tej chwili nie ma znaczenia - zanucił pozwalając mi odetchnąć. - Jestem tu dłużej. Najważniejszą sprawą jest zorganizować się i wyjść stąd. Perkusja robiła straszliwy hałas. Wykorzystując to spytałem: - A czy są z tym jakieś kłopoty? y — A niech pan spróbuje. - Przecież nas tu w ogóle nie chceli wpuścić - szepnąłem znikając mu pod lamieniem w skomplikowanym tanecznym przejściu. ; • - Tym bardziej nie zechcą wypuścić. - Przecież to idiotyzm. Znowu tańczyliśmy blisko siebie. - Chce pan stąd wyjść? s - Oczywiście. - Zresztą zaryzykujemy. - Różowiutki zakończył taniec brawurowym piruetem. — Niech pan pójdzie ze mną na moment do baru. Dwaj mężczyźni w czarnych garniturach wyszli zza kotary, prowadząc pod ręce starego człowieka. Orkiestra przestała grać. Staruszek potknął się, tamci pewnie go podtrzymywali. Zza kotary wysunął się jeszcze jeden czarny garnitur, schylony pod ciężarem prostokątnej, zbitej z desek skrzyni. Z trzaskiem rzucił ją na podłogę. Wyższy mężczyzna w czerni zdjął staruszkowi marynarkę, drugi rozluźnił mu krawat. Zasłonili mu oczy czarną przepaską, ręce i nogi związali linką. Oddalili się i wrócili za moment z długą piłą. Unieśli staruszka w górę, włożyli do skrzyni. Zamknęli wieko i ceremonialnie skłonili się otaczającym parkiet stolikom. Światła przygasły. Pochylili się nad skrzynią, wykonali szybko kilkanaście ruchów, którym towarzyszył przeraźliwy zgrzyt, i z przepiłowanej skrzyni wyskoczył zręcznie młodzieniec z bukietem kwiatów. Sala zaczęła bić brawo. Czarne garnitury ukłoniły się i zniknęły. - Co pan sądzi o tej sztuczce? — spytał różowiutki. - To nawiązanie do mitu faustycznego. Ale co się stało ze staruszkiem? - Ano właśnie. Orkiestra zaczęła grać. Barman wprawnie manewrując flaszką napełnił kieliszki, nieznacznie wylałem zawartość mojego na podłogę. Zawsze uważałem, aby nie stracić samokontroli nawet na kameralnych bankietach, w których niekiedy uczestniczyłem, protegowany przez filozofa oddającego się z upodobaniem rozrywkom hedonistycz-nym. Siedząca niedaleko przy barku dziewczyna uśmiechnęła się. Jej twarz wydawała mi się znajoma. Odkłoniwszy się starałem się sobie przypomnieć, czy to nie ona brała udział w „parowozie", „gwieździe" oraz „rudym lisie" podczas przyjęcia, na które byłem ostatnio zaproszony. - Tu jtst parę setek osób, poza personelem. Trzeba ich jakoś zintegrować, żeby stąd wyjść —usłyszałem głos różowiutkiego. — Trzeba do nich jakoś dotrzeć, rozumie pan? Do tego potrzebna jest dyscyplina i siła. Nas jest już kilku. PROZA •Si — Jakich nas? — Nieważne. Musimy być silni, a za siłą idzie odwaga. — Dobry wieczór panu. - Przysunął się ktoś z krzesłem. Przyjrzał mi się uważnie. - Widzę, że natrafiłem na swoich. Postawicie, panowie? — Postawimy — mruknął niechętnie różowiutki i, mrugając do mnie porozumiewawczo, powiedział jakby nigdy nic: — Chleb, który produkowaliśmy dla naszych żołnierzy, był niezmiernie smaczny i z odpowiednim procentem przypieku. Dopiero gdy mężczyzna wypił, splunął, ukłonił się i odszedł, różowiutki wybuchnął: — Co pan chce robić z takimi ludźmi? Co będzie, jeżeli się ich nie zorganizuje? Przecież to kompletna szmata, do niczego niezdolna, do żadnej aktywności, o ile — pochylił się nad moim uchem — nie był to oczywiście ktoś podstawiony. — Przez kogo? — Nie wie pan? No co, nie wie pan naprawdę? Niestety, nie wiedziałem naprawdę, więc różowiutkiego przeprosiłem i wróciłem do stolika. Włosiak nie był sam. — Nie kupilibyście dolarów? - spytała siedząca obok niego kobieta w czarnej bluzce. Długie jasne włosy plątały się jej dookoła twarzy. Uśmiechnęła się i przechyliła w moją stronę. - Są po stówie, były po sto dwadzieścia. Jak Boga kocham, że warto. Ten facet — pokazała krawca — co za jeden? — Niech się pani od nas odczepi — skrzywił się Włosiak. — Dobrze! Sprzedam po dziewięćdziesiąt. Ale proszę dalej nie śrubować. Tu był kiosk dawniej i można było za nie coś kupić, ale teraz zamknęli. — To po co nas pani męczy? — Mogą otworzyć, wtedy będą. znów po sto dwadzieścia. Pana to znam — uśmiechnęła się do mnie dużymi murzyńskimi ustami. — Niewykluczone. — Właśnie — powiedział Włosiak. — W stanie powódkowym można stracić całkowicie wspomnienie. Tak miałem z żoną Zamojki, że ona wtedy nie pamiętała, jak daleko się ze mną posunęła, i nie wiedziała, czy w czasie snu została przeze mnie wykorzystana, czy nie. — Czy pani była... — urwałem, bo jakiś straszliwie wychudzony ponury mężczyzna, ubrany w czarny, za luźny garnitur, podszedł: do nas i zaraz zjawił się różowiutki. — Korzystając z miłej okazji i czasu świąt, stanowiących pamiątkę przyjścia na świat Boga-człowieka, pragnę złożyć państwu, jako członkom naszej parafialnej rodziny, jak najlepsze życzenia. — Dziękuję — uśmiechnąłem się uprzejmie. — Jednak Zamojko, kiedy powiedziałem mu o propozycji Włosiaka, rozpłakał się. Więc wysłałem kartkę do Włosiaka, że zostaję. Zobaczyłem, że różowiutki notuje coś szybko na serwetce. Tymczasem ponury mężczyzna skrzeczał dalej: — Oby łaska oczywiście obdarzała państwa darami przyniesionymi z nieba, dającymi po stokroć zdrowie, miłość, pokój i szczęście. — Nagle mrugnął porozumie- PARADIS 971 wawczo, wywołując na bladej, suchej twarzy ogromny ruch: usta wykrzywiły się, nos skręcił w lewo, brew zjechała ku dołowi. Za moment wszystko wróciło do normy i nie mógłbym przysiąc, czy wszystko to nie było tworem wyobraźni. Odwróciłem się w prawo — kobiety już nie było. Spojrzałem na parkiet, ustawiono tam dwa kościotrupy. Włosiak napełnił kieliszki. Zręcznie pochylając się na stołku, wylałem zawartość swojego na puszysty dywan. Zauważyłem przy tym, że portier, który jakby się spod ziemi pojawił, stara się zza pleców różowiutkiego odczytać zanotowany na serwetce tekst. Nieduży mężczyzna o czarnych, lśniących włosach gładko przylizanych do tyłu i sporym brzuchu stanął obok jednego ze szkieletów. W ręku trzymał pałeczkę. — Wracając do tematu — oświadczył — jak wiemy granica pełnej sprawności fizycznej przesuwa się nieustannie wzwyż. Gary Cooper, znany amerykański kowboj filmowy, mając siedemdziesiąt lat nadal potrafił uwodzić kobiety na ekranie, cwałował konno, wskakiwał do wody, zjeżdżał na nartach, inny zaś milioner, którego nazwisko wyleciało mi z pamięci, zaślubił młodą wdowę. Albo inny, jeszcze starszy, wstąpił w jego ślady. I odwrotnie. Medycyna stanęła wobec nowych faktów. — To oczywiście bez sensu — rzucił głośno różowiutki. — No, muszę już iść. — A po cichu dodał: — Odebrałem przed chwilą wiadomość... — Od kogo? — Psst. — Odciągnął mnie od stolika na parkiet. — To była zaszyfrowana wiadomość. Jest to specjalny rodzaj szyfru, niektóre wyrazy czyta się od tyłu, inne normalnie, jeszcze inne co którąś literę. Widzę, że nic pan nie zauważył — uśmiechnął się ironicznie. Wyciągnął serwetkę i przeczytał: — „Dającymi po stokroć zdrowie, miłość, pokój i szczęście." Rozumie pan? — zniecierpliwił się, widząc moje zaskoczenie. — W tym zdaniu ważne jest tylko: pokój i stokroć, czyli pokój numer 100. No, ale muszę lecieć. Za godzinę spotkamy się przy WC. Wróciłem do Włosiaka. Zapytałem go, czy zna się na szyfrach. — Największym szyfrem jest życie. Szkoda, że pan tego nie rozumie. Na przykład taka sprawa. Ten Włosiak, do którego mnie wezwano, oświadczył, że chciał mnie wystawić na próbę, czy jestem taki, czy inny, i w tym celu była poprzedniego dnia ta cała rozmowa. Natomiast rzecz polega na tym, że jego córka mnie kocha, i co myślę o małżeństwie. To spadło na mnie tak, że straciłem oddech. Kiedy ten stan się przeciągał, Włosiak spytał niecierpliwie, jakie jest moje zdanie. Nie mogłem w to uwierzyć, na co on, że jest to bardzo proste do sprawdzenia. Krzyknął: „Kinga!" Otworzyły się drzwi i weszła w pięknie błyszczącej czarnej taftowej sukni, na którą nałożony był sznur pereł, pomimo wczesnej pory. Właściwie to było kilka sznurów, składających się z kilku gatunków pereł, większych i mniejszych. Spojrzała na ojca, potem na mnie, uśmiechnęła się, powiedziała „dzień dobry", straciłem głowę i pocałowałem ją w rękę, ale Włosiak zniecierpliwiony zakomunikował: „Pocałujcie się, dzieci, i gotowe." — To miał pan szczęście. PROZA Przy sąsiednim stoliku od paru chwil trwała gorączkowa narada. Przeszkadzało mi to słuchać opowieści. Kobieta w czarnej bluzce uśmiechała się kokieteryjnie i dawała mi znaki, zapraszając tym razem do swego stolika. Nie reagowałem. Mężczyzna ze Sztuką czytania uniósł się z krzesła, niechętnie zamknął księgę i ponaglany gestami tej kobiety przystąpił do naszego stolika. - Białe tango - skłonił się niedbale przede mną, zerkając do założonego palcami tekstu. Miałem już tego dosyć i odmówiłem w dość ostrej formie. Wzruszył ramionami. — Nie może pan odmówić kobiecie. - Kobiecie nie, panu tak. - To ona pana prosi. - Przecież jest z panem - zaprotestowałem, ale tamten ani drgnął. - Na moim ślubie - ożywił się Włosiak - wszyscy tańczyli między kelnerami. Doprowadziłem się do stanu oszołomienia alkoholem i odbyłem taniec z moją żoną, zmuszony przez sytuację. - Szybko się pan ożenił - powiedziałem, odwracając się plecami do stojącego nadal bez ruchu mężczyzny ze Sztuką czytania. - W dziesięć dni po tamtej rozmowie. Nie będę panu mówił o wszystkim, co się odbyło w największej sali Hotelu Europejskiego. To wtedy była knajpa! Wszystko można było dostać. Dziesięć gatunków sardynek, a jakie koniaki. Do tego dwie orkiestry, w tym jedna cygańska. Wysoki szarżą oficer, któremu Włosiak własnoręcznie wypikował czarny smoking białą nitką, tak że nie było nawet śladu tej nitki, wypożyczył swoich ordynansów. Obaj w galowych mundurach, stali w drzwiach i zdejmowali płaszcze z gości. Rodziny nie zapraszałem, bo matka była chora, a do reszty nie miałem serca. Przyszli przyjaciele Witka Włosiaka, którzy robili w czarnym rynku, i ci, którzy ich ścigali. W górze stołu Włosiak czynił honory na fotelu wyszabrowanym z jakiegoś pałacu. Kinga siedziała obok mnie, właściwie z nią do tej pory nie rozmawiałem, poza wymienionym spotkaniem, ponieważ szykowano jej ślubną suknię i nie miała czasu. Wysoki dygnitarz wzniósł toast za polskie rzemiosło i rozpoczęto tańce. Ja w smokingu, co go Włosiak odkupił za podwójną cenę od odpowiedzialnego urzędnika, dla którego szył. Leżał na mnie jak ulał, siedziałem jak w kinie. W kinie nigdy jeszcze nie byłem, jakkolwiek oglądałem wyświetlane na biało pomalowanej ścianie zburzonego domu fragmenty kronik związanych tematycznie z wojną. Wszyscy pili, zaczęli rozmawiać i kłócić się na tematy polityczne. Oficjalni goście twierdzili, że będzie trzecia wojna, przyjdą alianci i nas rozniosą. A kupcy, handlarze, rzemieślnicy i rzeźnicy, że jakby co, to my zwyciężymy i obronimy naszą sprawę. Ten ze Sztuką czytania wciąż tkwił obok, widocznie podsłuchiwał. Szkoda, że Włosiak nie był rzeźnikiem. Mdlałby na widok krwi, na wojnie był ułanem. Zabił człowieka, a teraz zabijałby kompensacyjnie zwierzęta. I dałby w gębę facetowi od Sztuki czytania. Albo nawet samemu Berezie... - Kłócili się na ten temat bardzo ostro. Jeden z gości tłumaczył, że to wszystko prowizorka, bo w innym wypadku inaczej by z nami gadali, nie byłoby żadnego PARADIS 973 tolerowania, ale ponieważ to się i tak nie utrzyma... Na co jeden prywatny rzeźnik i szabrownik oświadczył ze łzami, że to niemożliwe i że nigdy nie zgodzi się na utracenie naszych zdobyczy. Wszyscy zmarkotnieli i porozchodzili się do tańca. Nie miałem odwagi dotknąć ręki mojej żony, ozdobionej obrączką. Nie mogłem uwierzyć, że jest moją własnością, chociaż sam miałem na ręku taką samą. — Kochał ją pan? — spytał z przejęciem mężczyzna ze Sztuką czytania. — Kochałem. Najlepiej byłoby, gdyby Włosiak był wplatany w tryby historii. Aby jego portret nabrał rangi zbiorczego portretu pokolenia. Mógłby być najpierw w Szarych Szeregach - to nawet dobrze brzmi: Włosiak z Szarych Szeregów. Mógłby się rozpić po podwójnej klęsce powstania i stracić osobowość. Trzeba mu znaleźć jakąś Arkadię - czy by nie dało się tego zrobić z szycia? Może ojciec Włosiaka w jego pogodnym dzieciństwie szył sztandary albo po prostu matka lubiła szyć. On, zarażony wojną, nie uświadamia sobie tego na początku. Trzeba tu wprowadzić na zasadzie kontrapunktu nieoczekiwane opisy domu na wsi, sadu, liryczne strumienie podświadomości. Potem okazałoby się, gdyby Włosiak odzyskał świadomość, że to był sad jego rodziców. Lepsza od sadu byłaby rzeka — piaszczyste łachy, wierzby, łagodne zakole, wcięte w knajpę, w szycie i w wojnę. — Po tym tańcu zakręciło mi się w głowie i byłbym upadł, gdyby nie teść, który był dla mnie jak ojciec, przytulił mnie, pocałował, posadził przy stole, nalał sobie i mnie i zaczął pięknie mówić o krawiectwie. Przepowiadał, że cała Warszawa będzie leżeć przede mną na płask, że będę miał wszystko, dopiero na wściekły syk jego żony, która podeszła z ważnymi gośćmi, odsunął się ode mnie dodając, że wszyscy będą mnie niszczyć, ale on mnie obroni. I odszedł pogrążając się w rozmowie i piciu. Tymczasem teściowa wzięła nas oboje, Kingę i mnie, i wyprowadziła przez boczne wyjście. Gadała przy tym do Witka, że stary nigdy się jeszcze tak daleko nie posunął, żeby wydać córkę za mąż. Na co Witek wzruszył ramionami i mruknął: „Starzeje się." Odwieziono nas do domu i znalazłem się w pokoju z moją żoną, zupełnie nie wiedząc, jak się zachować, i żałując, że nie wykorzystałem możliwości zapoznania się z życiem płciowym, jakiej dostarczyła mi żona Zamojki. Te myśli przebiegały mi po głowie z ogromną szybkością i kiedy się tak zastanawiałem, moja żona oświadczyła, że pada ze zmęczenia, i nie zwracając żadnej uwagi na moją bliskość zaczęła pozbywać się sukni ślubnej, a następnie pięknej bielizny, kupionej na tę okazję z zachodnich paczek, koloru białego, białych pończoch, umocowanych do paska trzema przypinkami z każdej strony, następnie zdjęła biustonosz i zakołysały się dwie piękne piersi w kolorze mąki, następnie... następnie zdjęła resztę. A ja stałem i rozpinałem marynarkę smokingową. Tymczasem ona błysnęła mi cała, skoczyła do łóżka i nakryła się z głową, w ten sposób znikając mi z oczu. Stałem bardzo zdenerwowany i z przerażeniem stwierdziłem całkowite nieistnienie męskiej potencji. W związku z tym rozbierałem się jeszcze wolniej, oczekując ciągle na znany mi stan, którego byłem świadom, ponieważ często same myśli podrywały mnie i udowadniały, że jestem nie budzącym wątpliwości mężczyzną. Położyłem się na łóżku koło niej 974 PROZA z samego brzegu, kołowało mi się w głowie, podsunąłem się niepostrzeżenie i wreszcie przylgnąłem do niej, ciągle obserwując z rosnącym przerażeniem swój brak gotowości. Zastanawiałem się, co robić, aby uniknąć wstydu, kiedy ona odwróciła się ode mnie i w chwilę potem uderzyła mnie regularność jej oddechu, która ukazała mi prawdę o moim położeniu. Otóż i ta kobieta, podobnie jak poprzednia, pogrążona była we śnie. - Ciekawy zbieg okoliczności. - Pan nie zna kobiet - wtrącił się tamten. - Niech pan z nią zatańczy. - Mrugnął. — Nie będzie pan żałował. Ona jest dobra. - W jednej chwili ogarnął mnie spokój i w jednej chwili zacząłem odczuwać moją absolutną gotowość, szybko narastającą do rozmiarów trudnych do opanowania, z czego byłem dumny. Delikatnie zawołałem moją żonę, potem szturchnąłem ją, a wreszcie położyłem to na jej pośladkach, na co również nie zareagowała. Wtedy uspokojony już o przyszłość naszego małżeństwa, po daremnych próbach trafienia w nią rozpocząłem zręcznie czynność, której się pan domyśla. Po pewnym czasie nastąpiło to, co powinno nastąpić, skierowane na złożoną piżamę ze wspaniałego jedwabiu, uszytą z hitlerowskich flag, których całe mnóstwo Włosiak miał zmagazynowane. Następnie zasnąłem i obudziło mnie trzaśniecie drzwi, w których zataczał się mój teść, krawiec Włosiak. Przyglądał się nam przez dłuższą chwilę, następnie drzwi się zamknęły. - Gdyby pan wiedział, jak mnie kiedyś było ciężko - wtrącił się, siadając koło nas, czytelnik Berezy. Nieoczekiwanie jego szczupłymi plecami wstrząsnęły gwałtowne dreszcze. — Za co nas to spotyka, proszę pana, za co? Włosiak spojrzał na niego tępo, a ja spytałem, czy wierzy w sens swego istnienia. Oczywiście w sens immanentny. - Coraz częściej tak. Na początku było mi ciężko. Tutaj jestem już dziesiąty dzień. Myślałem, że nie wytrzymam, ale na szczęście znalazłem księgę. -Twarz rozjaśniła mu się. - Tylko dzięki niej mogę żyć. Zrozumiałem, dlaczego cierpię, nauczyłem się kochać ludzi. Zrozumiałem sens cierpienia. Pod jej wpływem zrozumiałem, że byłem zubożony co najmniej o jedną postać szczęścia. Ja, panowie, byłem zupełnie pozbawiony przeżyć estetycznych. Na przykład w tańcu nie widziałem nic. A przecież tańczyć trzeba - i tu wymownie popatrzył na mnie. Powiedziałem, że mirno wszystko, tańcząc z jego towarzyszką, sprawię mu przykrość. - Naprawdę nie - zaprotestował z ożywieniem. - Nauczyłem się cenić cudzą i własną odrębność. Chętnie zostanę sam. Właśnie próbuję określić wyłącznie dla siebie i na własne ryzyko sens życia. Niech pan tańczy. Nie pożałuje pan. Czekała już na parkiecie. Wtuliła się splatając mi ręce na szyi. Strzęp tapiru na jej głowie zasłonił mi salę. Kątem oka zauważyłem jeszcze, że mężczyzna ze Sztuką czytania wrócił do swego stolika i z ulgą pogrążył się w lekturze. Oświetlające salę czerwonawe reflektory przygasały co chwila, co wywoływało wśród tańczących pewien niepokój. Nie wykorzystywali ciemności, jak to zwykle bywa w wytwornych PARADIS 975 lokalach, na próby krótkiego zbliżenia erotycznego, lecz wtedy właśnie przekazywano sobie jakieś karteczki, zawierające zapewne informacje. — Jak to dobrze, że pan jest — szepnęła mi do ucha, wpijając się we mnie, prąc całym ciałem, tak że przez chwilę poczułem nawet lekkie podniecenie. Była trochę pijana, co jakiś czas gubiła rytm. Kiedy odsunęła na moment twarz, zobaczyłem, że jej makijaż jest w strasznym stanie. Jedno oko ciągnęło się aż do włosów, drugie, zamazane, spływało na policzek. Co pewien czas potykając się szeptała mi, że od dawna czekała, aż zjawi się ktoś taki jak ja, a tu jest okropnie. Spoza bariery włosów zobaczyłem na moment, że różowiutki pochyla się nad mężczyzną ze Sztuką czytania. Próbowałem obserwować ich dalej, ale szarpnęła mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Pomyślałem, że za pół godziny muszę stawić się na zebraniu. Znaleźliśmy się w długim hallu, ona rozejrzała się i pchnęła jakieś drzwi. Wnętrze, w którym znaleźliśmy się, robiło wrażenie pakamery. Na podłodze leżały szczątki fotela na biegunach, rozwalony zegar ścienny, połowa dziecinnych sanek, fragment szafy, stara opona do samochodu marki Trabant. Resztę wypełniało żelazne łóżko z zardzewiałymi poręczami przykryte wojskowym kocem. Ze szczątków materaca sterczało włosie. - Właśnie na kogoś takiego jak ty czekałam od dawna. Czy podobam ci się? Kiwnąłem ostrożnie głową, co równie dobrze oznaczać mogło potwierdzenie jak przeczenie. Usiedliśmy na łóżku - straszliwie zaskrzypiały sprężyny, zaszumiało włosie, zapadliśmy się nisko z kolanami sterczącymi w szpic powyżej głowy, w końcu sprężyny uspokoiły się. Przede wszystkim trzeba się zastanowić, kim jest ten mężczyzna ze Sztuką czytania. Czy przypadkiem nie należy do sprzysiężonych. W ogóle na razie nie wiadomo zbyt wiele. Ale z drugiej strony to zbliżenie może kryć w sobie pewną wartość. Sentencja filozofa głosiła, iż w sytuacji, gdy powstaje pytanie: rżnąć czy nie rżnąć, pada odpowiedź: zawsze rżnąć. A ona była naprawdę ładna. Jak daleko zamierza się posunąć? Trzeba zachować się ostrożnie, zobaczyć, o co jej chodzi, w końcu jest tu na pewno dłużej. Musi sporo wiedzeć. No w każdym razie przytula się zupełnie wyraźnie, oddycha głośno z otwartymi ustami, co wywołuje wrażenie, że jest podniecona. Właściwie teraz nie można już zachować się inaczej niż objąć ją ramieniem, bo po prostu ośmieszę się jako mężczyzna. Dlaczego zachowuje się, jakby istotnie była podniecona? Niemniej trzeba by coś zrobić. Najrozsądniej byłoby wydostać ten sweterek spod paska i dostać się na razie do pleców. Właściwie po co się w to wszystko wciągnąłem? Co mi przyjdzie z tego opisywania Włosiaka, człowieka z krwi i kości? No, są już te plecy. Znów nie wyjdę poza realizm. Wcale nie wiadomo, czy nie lepsze było dokończenie tej historii o staruszkach, która siłą rzeczy musiała ocierać się o metafizykę. Ma fałdę na brzuchu, ale kto nie ma. Zamknięci starzy ludzie, ktoś będzie umierał, i bardzo dobrze. Teraz stanik. Zresztą ten dom starców to już jest metafora. Pewien znajomy ćwiczył rozpinanie stanika na krześle. Włożył w -o wiele trudu. Już bez udziału kobiet przeszedł wszystkie fazy - od towarzyszącej inicjacji euforii do zobojętnienia. Zupełnie nie przeszkadza. We wszystko wplątały mnie podszepty filozofa. „Owszem — mawiał ukryty za obłokiem 976 PROZA dymu zasnuwającego kawiarnię, tak że wystawały tylko pumpki i skarpety ze szkockiej wełny - zręczne to wszystko, co piszesz, ale bez elementów metafizyki będzie to zbyt kruche i nie wytrzyma próby historii." Kto wymyślił te zatrzaski! „W tym wszystkim nie ma Boga. Możesz Boga kochać albo się go bać, albo nienawidzić, ale Bóg musi być. Pisarz, mój drogi, jest zbuntowanym aniołem." Poszedł stanik, teraz niżej. Oho, jednak pilnuje przy gumce. „Pisarz jest istotą bliską szatanowi Miltona, pokrewnemu duchem Ajschylosowskim tytanom!" W takim razie w stronę piersi. A wszystko, co ja piszę, jest płaskie, podpatrzone, zacytowane, podsłuchane, zewnętrzne, a nie wewnętrzne, ironiczne bez pokrycia, zobaczone, a nie przeżyte. Właściwie teraz można by się jeszcze wycofać, wyglądałoby to nawet na delikatność. Nie przepuszczone przez precyzyjnie rozstawione filtry pojęć. Też się poci. Brak mi autentycznej świadomości literackiej, brak protestu przeciwko absurdalnej skoń-czoności naszego życia.. Podjadę w górę. „Twoja sztuka ma buntować lub nawracać. A u ciebie jest najwyżej rozpacz z powodu braku autentycznego środowiska literackiego." Kto dziś nosi podwiązki! Trzeba tragizmu, wyboru, przy czym każdy wybór musi być zły, a brak wyboru jest jeszcze gorszy. Esencja musi wyprzedzać egzystencję. Puszcza jednak tę gumkę. Może chce mnie wplątać w jakąś aferę? „Na pewno cierpisz, bo wszyscy cierpimy, jesteś równie skazany, ale bardziej świadomy." Po trzy z każdej strony. „Pisarz musi być dzisiaj artystą i intelektualistą w jednej osobie. Jeżeli jesteś szmatą, to pisz o sobie, że jesteś szmatą, a jeśli nie masz odwagi napisać tego o sobie, to znajdź sobie człowieka z krwi i kości i pisz o jego doli człowieczej." O doli Włosiaka? Zamknęła drzwi na zasuwkę. Może jest tu jakieś inne wejście? „Obowiązkiem sztuki jest drastyczne dobieranie się do człowieka." No to dobrałem się do Włosiaka, który codziennie znikał „Pod Szewczykiem". A więc rozbiorę ją. - No jak to kto, Włosiak - powiedział wtedy dozorca wychylając literatkę. - Pamiętam jego żonę. O Matko Boska, cóż to było za dupsko. Ale on to porządny człowiek, uczciwy, ogólnie szanowany, niestety — rozłożył ręce — pije. — Dlaczego właściwie mężczyzna musi zawsze rozbierać kobietę? To są idiotyczne konwencje. „To, co ty robisz, dawniej w ogóle nie nazywało się literaturą. Musisz uwierzyć w magiczną funkcję sztuki, a w twojej prozie nie ma wspornika." A jak wejdą sprzysiężeni? „Jak chcesz uratować ludzi? Prezentując miałkość, nicość, zapisując brak ambicji." Gdyby ona mi choć trochę pomogła. „Wykpiwając się drwiną"; notabene wcale nie wiadomo, czy mi coś z tego wyjdzie. „Cierpienie na ziemi można znieść, ty możesz przygotować ludzi do wytrzymania tego cierpienia." To jest praktycznie ostatni moment, aby się wycofać. „Musisz nawiązać do wielkich mitów, do sakralnej funkcji sztuki." Jeśli na tym, co z nią wykonam, jeszcze coś stracę, będzie to zupełnie absurdalne. „Zderzyć sacrum i profanum." No, już jest za późno. „Musisz korzystać z czasu mitycznego, uobecnionego." A trzeba teraz robić to jak najdłużej, żeby się nie skompromitować. „Nie wolno odcinać literatury od wartości religijnych, inaczej opiszesz tylko pogoń za dobrami materialnymi i powodzeniem na ludzkim rynku." W takich sytuacjach najlepiej jest myśleć o czym innym. Byle nie o kobiecie. Boże, jak duszno! Trzeba się było przynajmniej do końca rozebrać. „Wtedy dopiero l PARADIS 977 pojmiesz całą złożoność egzystencji, że to, co jest jednym, jest jednym, a to, co nie jest jednym, też jest jednym." Te sprężyny ściągną wszystkich. Jak ona się rzuca! Esencja, egzystencja, tajemnica... Ujjujjujjuj! Ciekawe, co teraz robi Włosiak. Wracaliśmy na salę. Kiedy dotarło do niej, że nic nie wiem i jestem tutaj dopiero pierwszy dzień, była wściekła z właściwym kobiecie egoizmem. Nie brała pod uwagę tego, że ja byłem równie zawiedziony. Wykrzykiwała, że jest tu już piąty dzień, że przecież nie może stąd sama wyjść. Spytałem o jej towarzysza, ale machnęła ręką. — To dwudniowiec. - Wtedy wpadłem na pomysł, aby zainteresować ją Włosiakiem. Mogło to być ciekawe z wielu względów i teraz, okrążając już parkiet, na którym przez te kilkadziesiąt minut nic się nie zmieniło, powtarzałem, że Włosiak jest człowiekiem z krwi i kości, nie żyje ideami, lecz własnym życiem, kogoś takiego powinna się trzymać, on może stać się dla niej mężem opatrznościowym. Wreszcie uspokoiła się i kiedy siadła obok Włosiaka, już uśmiechała się do niego promiennie. Napełniłem kieliszki, a Włosiak nie zwracając na nią uwagi zaczął mówić. - Długo nie mogłem zasnąć, licząc na obudzenie się mojej żony, które nie nastąpiło. Wreszcie rano zaspałem i nie zastałem jej już w łóżku. - To okropne, co pan mówi. Kobiecie nie wolno tak postępować. Ja bym nigdy tak nie postąpiła. Włosiak spojrzał na nią smutno przekrwionymi oczami i na szczęście nie wybijając się z rytmu opowieści ciągnął dalej: - Tak pani tylko mówi. Chłopcy i krawcy na mój widok wstali, składając mi z szacunkiem ukłony. Robili miarę na rozsuwanym manekinie, dopasowywanym do postaci klienta. To był pomysł Włosiaka, na który wpadł wśród jeńców w obozie, gdzie bawił w czasie okupacji. Po pięknych schodach wykładanych dywanem, przytrzymywanym na każdym stopniu metalowymi prętami, aby się nie marszczył, zszedłem na dół. Bardzo ładne dziewczęta szyły spodnie uśmiechając się do mnie. Po pierwszym zdziwieniu dowiedziałem się, że kobiety lepiej szyją spodnie niż mężczyźni, w związku z sentymentem, jaki dla nich mają—tak mi powiedział Włosiak. Zresztą ja sam już byłem Włosiakiem, która to zmiana została załatwiona przez teścia w czasie ślubu za pomocą sumy pieniędzy. Teść tego dnia był ogromnie serdeczny, wyglądał jeszcze bardziej imponująco z opuchniętą od alkoholu twarzą. Przy śniadaniu piliśmy kawę i pojawił się Witek w świetnie skrojonym garniturze z flaneli, na kacu. Rozglądałem się za żoną, która nie przyszła, ale nie wypadało mi się o nią pytać. - Niektóre kobiety są takie — wtrąciła. — Ja uważam, że mężczyzna po to zakłada dom, aby mieć przy sobie stale kogoś, kto go kocha i dba o niego. - Przy mnie był tylko teść. Teść mnie uczył kroju. Dopiero zobaczyłem, jaki Zamojko był tandeciarz, a ten mistrz. On wszystko umiał. Jak on pikował klapy! Frak z czarnej krepy siył białymi nićmi, czarną podszewkę też białymi nićmi, tak, że nic nie było widać. A jak on szył brzegi, jak obrzucał szwy. Zresztą co będę panom mówić! To był mistrz! Uczył mnie wszystkiego od początku. Przede wszystkim kroju. Ułożenia ręki, zgięcia palca — proszę pana, to iest cały układ: pochylenie nad stołem. 978 PROZA rozluźnienie prawej ręki przy usztywnieniu lewej, lewa noga sprężynuje, prawa pełni funkcję dźwigni, na niej się odchyla do tyłu i z niej odbija do przodu nad stół, cięcie nożyc, odchylenie do góry, oglądanie, znów odpadnięcie do tyłu, dźwignia, wychylenie — to trzeba robić automatycznie, żeby się nie męczyć. Trzeba złapać rytm, nauczyć się czuć materiał. Inaczej się ciągnie płótno, jedwab. Ja w rękawiczkach, z zamkniętymi oczami po zapachu odróżniałem gatunek płótna, to samo z jedwabiem. — Włosiak zapalił się i zaczął wywijać rękami. — Robiliśmy ćwiczenie z igłą przypominające ćwiczenia lekkoatletów: parę minut wolno, potem pełny gaz. Szycie długą i krótką nitką — to wszystko są różne techniki. Poznawałem te wszystkie procesy od początku. Teść był dla swoich pracowników bezwzględny, ale sprawiedliwy. Ale wracając do żony, następne wieczory nie różniły się od pierwszego. Zaraz drugiego oczekiwałem jej już w łóżku rozebrany, żeby nie mogła zasnąć ani udawać. Ale kiedy już się położyła, a wyglądała naprawdę pięknie i ja ją kochałem całym sobą, powiedziała, że jest zbyt zmęczona, żebym dzisiaj dał spokój, i odwróciła się, pocałowawszy mnie przedtem w usta. Nie mogę panu opisać tego, co przeżywałem, jakie upokorzenie i męki towarzyszyły mi przez całą noc. To przekraczało moje możliwości. — Trafił pan na zimną kobietę — powiedziałem. — Ale jak pan to mógł znieść? — wtrąciła się ona. — Zachowywał się pan bez ambicji. Dlaczego się pan nie wyniósł? — W nocy wstawałem, wykradałem się na ulicę, szedłem nad Wisłę i chodziłem do rana pieszo, chcąc się zmęczyć, przyglądałem się rybakom, którzy siedzieli nad rzeką. Nabrałem do siebie obrzydzenia za to, że jej nie zmusiłem, ale byłem tak upokorzony, tak mi było wstyd, że nie umiałem jej poprosić. Czasem chodziłem z nią na zakupy po różne kobiece ozdoby, potem wyjechała odpoczywać nad morze i jedyną pociechą był dla mnie teść, z którym oglądaliśmy filmy i dyskutowaliśmy sposób ubierania się bohaterów, wprowadzając pewne nowości do naszej pracy. Oczywiście, to wszystko inaczej by wyglądało, gdyby przyszedł do Włosiakówny jako bohater powstania, nawet pijany, ale z gnatem za pasem i w wysokich butach. Ona by mu wtedy uszyła bateldres i byłoby odwrotnie: on by pił i dlatego nie mógłby z nią żyć, bo właściwie byłby już umarły, a rozpaczałaby ona. — Ale — zapytałem — właściwie dlaczego ona miałaby pana kochać? Za co? Co pan jej z siebie dawał? — Kochałem ją. — Ale z siebie, ze swojej indywidualności, ze swojego życia? Pan nie miał prawa wymagać od niej miłości. Pan chciał tylko brać. — Wiem, że mój stan nerwów wymagał leczenia. — Gdyby pan był rzecznikiem jakiejś idei, a tak jej się z panem nudziło. — Takie życie zakłóciła dopiero śmierć Witka Włosiaka. Założył się, że przejedzie na motorze z zamkniętymi oczami przez bardzo ruchliwe skrzyżowanie. Pogrzeb był wielką manifestacją współczucia całego rzemiosła. Przemawiał prezes, potem ksiądz długo rozwodził się nad zaletami Witka, a mój teść nie wyglądał wcale na przeieteeo. PARADIS 979 Tyle że jeszcze bardziej zbliżył się do mnie. Równocześnie postępowała odbudowa miasta. My także przebiliśmy się do następnego mieszkania i zajmowaliśmy już ogromne pomieszczenie. Ja z rozpaczy pracowałem w dzień i po nocach. — Pan przeżył straszne rzeczy, nie dziwię się, że pan mógł się zniechęcić. — Lubili mnie dyrektorzy, poznawałem wysoko postawionych ludzi, piękne kobiety — uśmiechały się do mnie, ponieważ wyglądałem zachęcająco będąc przystojnym blondynem. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, ponieważ moje stosunki z żoną nie posunęły się. Któregoś dnia znajdowałem się w pobliżu samobójstwa, nie mogąc wszystkiego zrozumieć, moja żona wyjechała wtedy do Sopotu, a za nią ciągnęły się kawalkady samochodów z młodzieńcami, upiłem się pierwszy raz w życiu i opowiedziałem wszystko teściowi, który wpadł we wściekłość, oświadczył, że tę kurwę zabije, zobaczyłem łzy w jego oczach i wzruszyłem się jego troską do tego stopnia, że pocałowałem go w rękę. Wtedy on przytulił moją głowę, pieścił mnie jak psa, drapiąc za uszami, a ja wypłakałem się z całego serca. Powtarzał: „Ladacznica, ladacznica!", a ja zwierzałem się, że już dłużej nie mogę tak żyć i nie mogę skupić się na krawiectwie. On objął mnie, leżałem w jego ramionach jak syn i cieszyłem się z odnalezienia ojca. Minęło kilka dni, wezwana przez teścia telegramem powróciła moja żona i tego samego dnia wieczorem posiadłem pierwszą w ciągu mego życia kobietę, która była do tego moją żoną, z którą przedtem spędzałem noce przez okres ponad roku. Jednak po oddaniu się, w którym nie napotkałem żadnego zainteresowania z jej strony, żona moja wyjaśniła, że po prostu nie orientowała się, żebym chciał z nią sypiać, ponieważ myślała, że jej ojciec całkowicie mi wystarczał, czego wówczas nie zrozumiałem w pełni. Jednak zaczęły nurtować mnie pewne podejrzenia, zwłaszcza następnego dnia, kiedy teść zapytał mnie, czy jego rozmowa z córką poskutkowała, a kiedy odpowiedziałem, że tak, przytulił mnie i ucałował. Wtedy rozpamiętywać zacząłem wszystkie pieszczoty, jakimi mnie obsypywał, zwłaszcza kiedy żony nie było, a ja chorowałem z przeziębienia, on kładł się koło mnie, przytulał mnie, gładził po całym ciele po przyjacielsku, jak myślałem, i zapewniał, że jest jeszcze mężczyzną mimo swego wieku, co dawał mi do sprawdzenia. Kiedy to wszystko sobie uświadomiłem, w jednej chwili nagle zrozumiałem, że w grę może wchodzić podstawowe odchylenie, co do tej pory nawet nie postało mi w głowie. W tej sytuacji poczułem się tragicznie, zrozumiałem niechęć teściowej, którą otaczała mnie od początku. Nie będę opowiadał dalszych scen, powiem tylko, że żona moja oświadczyła także, że wyszła za mnie wyłącznie na żądanie ojca. Wtedy dopiero uświadomiłem sobie wszystko, a także to, że myśląc, iż spotyka mnie szczęście, padłem po prostu ofiarą intrygi wykroczeńca. Po tych wszystkich przejściach postanowiłem opuścić dorn Włosiaków i zacząć życie na nowo. Rozpocząłem od tego, że wyprowadziłem się z domu. Włosiak urwał, wychylił kieliszek i zakąsił frytką. Ona nareszcie poprawiła makijaż. Wyglądała na bardzo wzruszoną. Przy stoliku obok nie dostrzegłem zaczytanego w Sztuce czytania. I wtedy nagle uświadomiłem sobie, że iestem i-jż spóźniony na zbiórkę o dobre dwadzieścia minut. 980 PROZA Poprosiłem Włosiaka, aby na chwilę przerwał, i przepchnąłem się przez parkiet. Przy WC nikogo już nie było. Zakręciłem się bezradnie, kiedy zamierzałem już odejść, zwróciłem uwagę na przyczepioną do drzwi kartkę: „Stokrotne dzięki za zamykanie drzwi." Znając już system szyfrów stosowany przez sprzysiężonych, bezzwłocznie udałem się na poszukiwanie pokoju numer 100. Znajdował się on na końcu korytarza. Przez chwilę stałem przed drzwiami zastanawiając się, czy postępuję rozsądnie, potem zapukałem. Ktoś otworzył i wszedłem do środka. Sprzysiężeni obradowali przy kopcącym ogarku. Po chwili, kiedy wzrok przyzwyczaił się już do półmroku, zobaczyłem w pokoju kilku mężczyzn, którzy już wcześniej zwrócili moją uwagę. Byli to: mężczyzna o potężnym karku i twarzy przypominającej buldoga, mężczyzna szpakowaty, o nienagannych manierach konsula polskiego w Glasgow, oraz mężczyzna z brodą, mężczyzna z tikiem i mężczyzna bez jednego oka. Ze znaj ornych zobaczyłem różowiutkiego, dalej mężczyznę z książką Berezy oraz długą, straszliwie wychudzoną postać, przypominającą Ibsenowskiego pastora, która przekazała nam przy barze zaszyfrowany komunikat. Kazano mi przyklęknąć, przysiąc, pasowano mnie i przyjęto do sprzysiężenia, po czym mężczyzna o wyglądzie konsula kontynuował przemówienie: - Otóż, panowie, reasumując, w kierowanym przeze mnie domu starców udało mi się obudzić u moich pensjonariuszy chęć do życia, zorganizować potężny zespół, który na uroczystościach zaprezentował bogaty program. Dktego wydaje mi się, że powinniśmy kontynuować w naszej sytuacji te prace. Zorganizować wszystkich obecnych. Zgoda. Ale mówiąc realnie, należy ich pierwej ożywić, zachęcić, sprawić, by nabrali ochoty do wyjścia. Stąd wydaje się niecelowe przerywanie wykładów o długowieczności. Na marginesie dodam, że nasze prace w domu starców miały znacznie szerszy zakres. Badaliśmy, aktywizując i angażując staruszków, technikę tworzenia się grup opozycyjnych, równocześnie próbowaliśmy ustalić granicę wieku, do której w naszych pensjonariuszach rodziła się chęć protestu. Rzecz prosta, aktywizacja nie odbyła się bez ofiar. Wzmocnieniu całości jako grupy towarzyszyło niestety wykruszenie się fizyczne części pensjonariuszy, którzy źle znieśli eksperyment, i trzeba ich było wycofać także i z końcowego programu. Ogólne jednak morale podniosło się bardzo poważnie, utworzona zaś grupa opozycyjna, starannie, choć niewidocznie przez nas pielęgnowana, także czuła się świetnie. — Do rzeczy — wtrącił pogodnie różowiutki, mrugając do niego porozumiewaw- czo. - Cały czas mówię na temat - zaperzył się facet. - W naszej sytuacji proponuję, aktywizując wszystkich poprzez ćwiczenia fizyczne, równocześnie poznać ich przeszłość. - Metodą indywidualnych przesłuchań? — ożywił się różowiutki. — Czy wie pan, ile by to czasu zajęło? Ja niegdyś kierowałem najbardziej rentownym przedsiębiorstwem w całym regionie. Mieliśmy zaledwie 0,4 procent spraw nie wykonanych. Czy wie pan, jakiej to wymagało pracy?! PARADIS 981 Różowiutki usiadł, a mówca kontynuował swój wywód: — Należy odnaleźć i wyselekcjonować u każdej z osób elementy wartościowe, aktywne, odciąć je od wspomnień nietwórczych i nasycić akceptacją teraźniejszości. Niepełną, żeby jednak chcieli wyjść. U każdej z badanych osób powstanie pewna wartość, osobno nie znacząca wiele, natomiast wszystkie wzięte razem stworzą pewną nadwartość. W ten sposób zarysowuje się możliwość realizowania szczęścia jednostkowego poprzez udział w szczęściu zbiorowym. Podniosłem rękę. — Panowie, jestem pisarzem. — Wiemy — przerwał różowiutki sędzia. Poczułem się przyjemnie zaskoczony. — A co panowie mojego czytali? — Sprawdzono przy wejściu pana dokumenty. Do rzeczy. — Jeśli się dobrze orientuję, panowie, chcecie stąd wyjść. Należałoby zacząć od porozmawiania z tymi, którzy wypuszczają. Chyba że panowie wiecie, gdzie tu jest wyjście. — Szukaliśmy go — mruknął różowiutki sędzia — trudno trafić. Rozpocząłem od tego, że kraj nasz wszystko zawdzięcza literaturze, od wieków pełniła ona rolę przewodnią, ostatnio zaś stała się bezgranicznie oddana, szuka zawsze najlepszych dróg i jest miarą postępu. Dodałem, że krąg wartości humanistycznych jest szeroki, ale musimy wybrać z nich elementy najcenniejsze w naszej sytuacji. Wyraziłem opinię, że skoro tu jesteśmy i nie chcą nas wypuścić, to widocznie popełniliśmy błąd, jesteśmy winni i dano nam okazję do przemyślenia tego. Nieostrożne byłoby podejmowanie jakichkolwiek działań, póki nie zdobędziemy pewności, przeciw komu są one skierowane. Chodzi o to, abyśmy nie rozpoczynali walki z naszymi przeciwnikami z innych niż ich pozycje. Zrobiłem przerwę, żeby zbadać wrażenie. Starałem się nie mówić w sposób skomplikowany, pamiętając o ich niewyrobieniu, z drugiej strony nie chciałem powiedzieć niczego, co mogłoby się obrócić przeciw mnie. Ciągle nie miałem pewności, czy nie stanę się ofiarą jakiejś prowokacji. Przyglądali mi się na ogół obojętnie, poza mężczyzną ze Sztuką czytania, który wybuchnął ironicznym śmiechem. — Nasze cierpienie z pewnością jest zasłużone — powtórzyłem ostrożnie. — To bez sensu — wykrzyknął tamten, potrząsając książką. — To wszystko, co nas tu otacza, jest nierzeczywiste. — Skoro to jest nierzeczywiste, to nasze cierpienie też jest nierzeczywiste i nie ma się czym przejmować. W każdym razie integracja jest, być może, istotnie potrzebna. Nie wiem, czy panowie macie do siebie zaufanie, czy wszyscy zostali sprawdzeni. Jeśli tak, to w każdym razie proponuję, abyśmy na wszelki wypadek, zastanawiając się nad możliwością wyjścia, od tej pory słowo „wyjście" zastąpili słowem „wejście", słowo „ucieczka" słowem „przybycie", słowo „szczęście" słowem „nieszczęście", żeby w wypadku rozszyfrowania planów nie było żadnych konkretnych dowodów. A stworzy to dodatkowo przyjemniejszy klimat rozmów. 982 PROZA Na korytarzu zadudniły ciężkie kroki i do środka zajrzała łysa głowa czatownika, ozdobiona z przodu ocalałym w zdumiewający sposób pipkiem długich włosów. — Idzie kierownik! — krzyknęła głowa i znikła. Sprzysiężeni poderwali się. — Bez paniki! — krzyknął różowiutki sędzia. — Pojedynczo, udając pijanych, ze śpiewem. Zbiórka za godzinę w tym samym miejscu. Kobieta karmiła kota. Był wypasiony, brzuch ciągnął mu się niemal po ziemi, ze znudzeniem obwąchiwał rzucane zewsząd kawałki mięsa. Błyszczał jak godzinami pucowane buty. Drapała go za uszami, a jemu nie chciało się nawet mruczeć. — Pan jest bardzo miły - powiedziała. — Miły? — zdziwił się Włosiak. — Wyniosłem się, spakowałem, nie żegnając się z nikim wyszedłem. Zamojko nie żył. Jego żona wyjechała z miasta. Na miejscu sklepu było Ognisko Muzyczne. Pojechałem na wieś do siostry. Szyłem im ubrania, ale nie mogłem tam usiedzieć. Przyjechał do mnie teść — nie chciałem z nim mówić. Czekał pod drzwiami, darł się, że mnie kocha, żebym wracał, ale ja mu nie mogłem wybaczyć, że podjął się próby wypaczenia mnie. Nie chciałem wrócić pomimo otrzymania wiadomości, że moja żona urodziła dziecko, nawet nie byłem ciekaw, kto został uznany za ojca. Po roku jednak wróciłem do miasta. Zbudowało się bardzo dużo, wszędzie wznosiły się w górę domy, mieszkania, ludzie byli pięknie poubierani, a sklepy wypełnione do ostatniego miejsca towarami. Przeszedłem pod domem teścia — wznosił się tam sześciopiętrowy drapacz, po Włosiaku ani śladu. Potem znalazłem jego obecny pawilon. Znajomi wynajęli mi pokój — zamieszkałem w nim. Wstąpiłem do spółdzielni, zacząłem źle szyć, upijać się ze zgryzoty, a następnie stałem się impotentem. Zaciągnąłem się do spółdzielni w charakterze prostego krawca. No to już nie jest nawet mały realizm, ale jeszcze gorzej. — Nie było mi łatwo z tym nazwiskiem, ponieważ Włosiak był symbolem sektora prywatnego, który w obecnej fazie polityki nie był popierany. O właśnie. Gdyby był w powstaniu, to w spółdzielni byłoby mu trudno albo łatwo, zależnie od momentu. — Składałem papiery, z żoną spotkałem się w sprawie rozwodowej, była ciągle taka piękna jak przedtem. Tak jak pan, teść próbował ze mną rozmawiać i wtedy się nie zgodziłem. W spółdzielni wyraziłem gotowość zmiany nazwiska na poprzednie, ale odmówiono mi. W związku z elastycznymi posunięciami taktycznymi moje nazwisko zaczęto wykorzystywać dla szerszej sprawy. W cechowym piśmie ukazał się wywiad ze mną zatytułowany Włosiak niejedno ma imię, prezes darzył mnie życzliwością, w artykule odciąłem się od sektora prywatnego, wskazując na wyższość usp ołecznionego. A potem mógłby mieć do siebie żal, że zdradził sprawę, mieć obsesję, że ludzie z organizacji za nim chodzą. I wtedy by zaczął pić, ze strachu. — W tej spółdzielni pracowałem jak wściekły. Finansowo niedużo tego było. Rozumiałem, że poprzedni stan może się źle skończyć dla mojego zdrowia. W spółdzielni miałem zespół czterech ludzi do pomocy, awansowałem na krojczego, przyszły maszyny z zaprzyjaźnionych państw naszego obozu. Teraz już szyło się PARADIS 983 inaczej, szybciej, krój był znacznie ważniejszy od wykończenia. Pojawiły się owerloki, czyli okrętki, co oznaczało koniec epoki obrzucania szwów ręcznie. Sektor krawiectwa prywatnego zaczął zostawać w tyle, robiliśmy szybciej, taniej i modniej. Równocześnie zacząłem szyć w domu. Miałem sporo klientów i teraz zacząłem zarabiać. Jednak wtedy zaczęło się ze mną dziać bardzo źle po raz drugi, w sposób, nad którym nie mogłem zapanować. Klienci zaczęli mnie coraz bardziej denerwować, denerwował mnie ich tupet, wchodzili do mnie, do mieszkania, i trzaskali podkutymi obcasami o podłogę - od tego hałasu pękała mi głowa i mrużyłem oczy. Drażnili mnie, bo klienci mego teścia nie musieli podkuwać butów, po pierwsze, mieli zawsze pieniądze na nowe obcasy, a po drugie, blaszki rysowały im parkiety. Natomiast ci moi w ogóle nie znali się na tym, co wkładają. Zacząłem robić różne próby. Najpierw nie wszywałem taśmy u dołu spodni, potem nie wszywałem podkolanówek, równocześnie podnosiłem ceny. I miałem coraz więcej klientów. A ja ich coraz bardziej lekceważyłem, a nawet zacząłem nimi pogardzać. W Izbie Rzemieślniczej zostałem powokny na odpowiedzialne stanowisko, jako Włosiak wysuwany przeciwko mojemu teściowi ze względów ideowych. Spotykałem czasem teścia, przygarbił się, patrzył na mnie smutno, ale nic nie mówił. Powodziło mu się ciągle dobrze, miał starych klientów i szył ciągle z miłością, tak jak się powinno szyć. Spotkałem dyplomatę, z którym poznałem się kiedyś u teścia. Przeniósł się z szyciem do naszej spółdzielni. Teść miał przykrości, przychodził interweniować do Izby Rzemieślniczej, ja wtedy wychodziłem z pokoju, żeby przy tym nie być. Nie mogłem mu zapomnieć, że jest przyczyną wszelkiego zła, które się ze mną działo. Moja żona wyszła za mąż i wyjechała za granicę. Spotkaliśmy się dopiero na pogrzebie teścia. Żałowałem go, ale życie uczuciowe mi zniszczył. Byłem tak samo samotny jak on — w wieku o ile młodszym. Znów znalazłem się na okładce pisma cechowego, ze zdjęciem. Wtedy mógłby Włosiaka ktoś z organizacji rozpoznać i zmusić, aby źle szył. — Było przyjęcie, wszyscy mi gratulowali, ale ja obserwowałem zachodzące we mnie procesy, których nie mogłem zatrzymać. Podarłem wszystkie zdjęcia mojej żony, co nie zmieniło faktu, że ją kochałem. Tymczasem rosło we mnie zniechęcenie do zawodu i do ludzi. Jak przychodził ktoś do miary i zdejmował buty, co przy wąskich spodniach było nieuniknione, to widziałem, że ma podarte skarpetki, postrzępione kalesonki, i już się zniechęcałem. Wtedy też zacząłem coraz więcej pić i szyć coraz gorzej, naumyślnie coraz gorzej, i ciągle wszyscy mówili, że nikt nie szyje tak dobrze jak ja. Wiedziałem już, że dobre szycie nie ma sensu, i piłem coraz więcej. Wracałem w nocy albo nad ranem i oglądałem siebie w lustrze, dawniej nigdy tego nie robiłem. To lustro było zawsze zajęte inaczej. Stał w nim ktoś w moim garniturze, odbijał się w nim mój garnitur. Ale teraz nie patrzyłem już na garnitury, tylko pierwszy raz widziałem siebie, i tak mi ten widok obrzydł, że jednej nocy kopnąłem lustro, które u dołu popękało w tę pajęczynę, co pan widział. Następnie powstał we mnie plan wykorzystania tego. W pracy nikt nie wiedział, że piję, nikt tam nie widział mnie pijanego, przestałem odczuwać pociąg fizyczny, zanikał, w miarę jak piłem, i szyłem świadomie coraz gorzej. Wziąłem ze spółdzielni młodą dziewczynę. 984 PROZA - Tę, co widziałem? - Tę, co pan widział. Dobrze jej płacę za pomoc w szyciu i sprzątaniu. Ona liczyła na więcej, ale pociąg nie powrócił. Ponieważ wcale nie chciałem, żeby wrócił, nie poszedłem do żadnych lekarzy. Równocześnie wykonywałem plan z lustrem. To była chwila, która napełniła mnie obrzydliwym uczuciem do siebie, a jednocześnie nie mogłem się opanować, ponieważ obrzydło mi wszystko, brzydziłem się siebie i brzydziłem się klientów. Nie mogłem znieść myśli, że ich oszukuję, że jestem szmaciarzem, więc musiałem pić, a nie mogłem tego nie robić, bo już na wszystko było za późno. Więc jak przed lustrem klient stanął w moich spodniach i wspinał się na palce, żeby coś zobaczyć, a nie mógł, bo to lustro było przeze mnie u dołu rozbite i widać w nim było dobrze tylko marynarkę i kamizelkę, kiedy spytał, jak leżą spodnie, odpowiedziałem, że świetnie, chociaż materiał źle pracował i rzucało się to w oczy z daleka. Następnie powiedziałem, że chcę więcej pieniędzy, niż początkowo zamierzałem wziąć, a klient był tak wdzięczny, że zapłacił od razu, uścisnął mi rękę i powiedział, że wróci ze znajomym. Temu znajomemu wziąłem miarę tak, że kazałem mu się położyć twarzą do podłogi z rozłożonymi rękami i obrysowałem go kredą. I też był mi wdzięczny. Na sali coś się zaczęło dziać. Usłyszeliśmy brzęk rozbitego szkła, ale zza szpaleru ludzi wypełniających parkiet nie mogliśmy niczego zobaczyć. Ktoś upadł na ziemię, potem rozległo się przeraźliwe miauczenie. - Mają go - wrzasnął koło nas impetyczny grubas - mają pasożyta. - Zaszliśmy go od tyłu. — Zafalował nad nami tłustym brzuchem, wylewającym się spod rozpiętej koszuli. — Chytrus próbował się wymknąć. Właśnie ja odciąłem mu odwrót — uśmiechnął się dumnie. — Na stoliku tworzyła się już mała kałuża z jego potu. - W ten sposób zrobił się kocioł, przepadła bestia! - pobiegł dalej. Zauważyłem, że w powstałym zamieszaniu ktoś napoczął mi melbę -ani Włosiak, ani ona nie chcieli się przyznać - byłem wściekły. Nie znoszę takich historii. Byłem pewien, że to któreś z nich. Wokół kota kłębił się tłum ludzi. - Trzeba zrobić porządek. Zbiórka natychmiast! - zarządził przebiegając koło mnie różowiutki sędzia. W pokoju byli już wszyscy. Szpakowaty dyplomata krzyczał histerycznie: - Trzeba działać natychmiast! Wszystko wymyka nam się z rąk. To jest anarchia! Musimy opanować salę. - Niech się pan uspokoi - przerwał mu różowiutki sędzia. - Działać musimy oczywiście natychmiast. Ale jeżeli już polują na kota, to nie jest tak źle. Swoją drogą, niezwykła ta historia o staruszkach. Zupełnie, jakby mnie podsłuchał. Wracając do Włosiaka... Gdybym się tym zajął -że młody chłopak ze wsi przyjeżdża do miasta, to jest dobre. Gdybym go zrobił szewcem, miałbym wiele realiów, na przykład z wojny mogłyby ocaleć kopyta. Mógłby też zostać przyjęty do pracy jako kelner, mógłby zakochać się w bufetowej... Bufetowa miałaby męża. Mógłbym zrobić tak, że on by się kochał w jakiejś dziewczynie — albo studentce, albo córce adwokata. Można by zrobić tak: na przykład bufetowa ma skłonności lesbiiskie PARADIS 985 l i kocha się w dziewczynie tego chłopca, a z nim żyje, żeby się do niej zbliżyć. Gdyby się tę historę zbrutalizowało i dodało refleksji o śmierci i obojętności; bufetowa mogłaby być śmiertelnie chora, dla niej miłość z tą dziewczyną mogłaby być czymś świętym, ostatnią szansą. Tu odbiłbym się od płaskości tematu. Albo tak, że on kocha naprawdę bufetową, która udaje, że go kocha z wymienionych powodów, i tu byłby jego dramat. Można by też zrobić tak, że ta dziewczyna ma innego kochanka, ma skłonności lesbijskie i zakochuje się w bufetowej, a on jest tylko narzędziem. Obie zmuszają się do współżycia z nim, aby żyć z sobą, podczas gdy są stworzone dla siebie. W tym kryłaby się może pewna filozofia: mężczyzna dziś jest już niepotrzebny, deprecjacja jego funkcji, skoro nie pełni funkcji naturalnej, czyli zapładniania. To mogłoby coś znaczyć. A może zrobić go homoseksualistą? I mąż bufetowej też jest homoseksualistą, a łączy ich wspólna niechęć do pełnienia naturalnej funkcji w sytuacji, gdy wszystko, ku czemu zmierza świat, jest sprzeczne z naturą. Tylko że tu wszystko by trzeba wymyślać, bo ten początkowy układ pęka. Bar jest dobrym miejscem, można by tu wykorzystać wiele rzeczy. Ktoś mi powiedział: nie ma piękniejszego widoku niż samotny mężczyzna przy barze. Tylko że znowu akcja będzie się rozgrywała w knajpie, jakby poza tym nie było innego życia. Znów zaduma nad pustą półlitrówką i prymitywny język. Jakby nie było dramatów fizyków jądrowych, rozgrywających się w pracowniach, jakby nie było wielkiego namysłu ekonomistów i męczarni polityków. Ludzi współtworzących naszą cywilizację. Problem na miarę naszej epoki. A gdyby zrobić Włosiaka fizykiem albo intelektualistą; albo jednym i drugim. A może w ogóle powinienem potraktować akcję jako pretekst i iść w stronę eseju. Przetrząsnąć zakamarki psychiki Włosiaka i sięgnąć tam, gdzie bije źródło jego obsesyjnego rozdarcia. Zawiesić go między wojnami. Między zmieniającymi się wartościami. Żeby Włosiak urodził się za wcześnie albo za późno i dlatego wyrzekł się maksymalizmu etycznego i w ogóle każdego. W każdym razie trzeba ustalić jedno. Bo gdybym jednak czerpał z jego opowieści, to nie są w niej jasne związki wynikania między wstąpieniem do spółdzielni, piciem, impotencją i psuciem garniturów. O to muszę go spytać, jak się tylko skończy to zebranie. Wzbudzająca współczucie wyrazem straszliwego smutku twarz zakołysała się na wychudłym ciele. Beczący głos uciszył sprzysiężonych. — Nasza sytuacja jest wynikiem ogólnego upadku moralności, czasów małej wiary, gdy księża potajemnie biorą śluby, w Watykanie wisi portret przewodniczącego Mao w odległości paru metrów od portretu Pawła VI. — I co z tego? — przerwał buldogowaty. — Co pan tu pieprzy. — Otóż właśnie. — W sposób zadziwiający zafalowała twarz, wykrzywiając się w grymasie, który wyrażać miał ironię. - To samo powiedział zapytany rzecznik Watykanu. „Co tu dużo gadać. Obraz przesłano nam w darze — powiesiliśmy go — to wszystko." Inny kaznodzieja powiedział, iż pogląd, że życie płciowe winno ograniczać się do małżeństwa, jest śmieszny. I dodał: „Nie ma czym chwalić się dziewica, która jest dziewicą dlatego, że nikomu nie pozwoliła się dotknąć." 986 PROZA — Zaraz - wtrącił się szpakowaty - panowie tu gadają, a tam nam się wszystko wymyka z rąk. Na sali panuje chaos. — Panowie — podniósł się mężczyzna z książką Berezy — nie wolno decydować za innych ludzi, ograniczać ich indywidualności, niech myślą sami. Niech próbują konstytuować elementarne prawdy o sobie. Nie wolno nam niczego im narzucać. Pozostanie lub wyjście musi być twórczym aktem naszej wolnej woli. Najsensowniej byłoby zapoznać ich z treścią księgi. W ten sposób doświadczą specyficznych przeżyć duchowych. Z księgi dowiedzą się o sobie więcej, niż dowiedzieliby się przez całe życie. Na korytarzu zadudniły kroki. Sprzysiężeni zamarli. Po chwili drzwi otworzyły się i łysa głowa czatownika zajrzała do środka. — Melduję, że Włosiak razem z kobietą zamknęli się w komórce. Odmeldowuję się. — To oburzające - wykrzyknął różowiutki sędzia. - My tu radzimy, jak ich uratować, a taki zaciągnie ją do pokoju, drzwi zastawi szafą, żeby nikt mu nie przeszkadzał, przewróci ją na łóżko, nawet się, proszę panów, nie rozbierze, tylko zadrze jej suknię, położy się na niej w butach i będzie robił swoje godzinami, nie przejmując się sytuacją. Co za ludzie — rozżalił się na dobre. — To pijak — powiedziałem. — Niedawno napoczął moją melbę. Ma skłonności homoseksualne. — Najgorsze jest to, że oni są wszyscy bezkarni. — Różowiutki sędzia uderzył pięścią w stół. — Nie boją się. — Ani rozpustnicy, ani cudzołożnicy, ani rozwiąźli, ani mężczyźni współżyjący z mężczyznami nie wejdą do królestwa Bożego — zabeczała ponura twarz. Wtedy poraziła mnie swą oczywistością pewna myśl. Mój plan mógłby się realizować w kilku fazach. — To, co pan mówi o zepsuciu - powiedziałem - możemy wykorzystać. Istotnie, zaspokojenie seksualne prowadzi do pewnego bezwładu, podczas gdy nie zaspokojony instynkt zwiększa nerwowość i niepokój. Pozbawienie nas całkowicie życia erotycznego uczyni egzystencję tutaj nieznośną, uzyskane zaś w ten sposób stany histeryczne będą sprzyjać - ukłoniłem się w stronę sędziego - także i szerzeniu strachu, który istotnie można uznać za element integracyjno-twórczy. Przechodzę do konkretów... — Nie słuchajcie go! — krzyknął wyznawca Sztuki czytania. — To jest sprzeczne z poszanowaniem wolności. Nienawiść do zmysłów i radości to nienawiść do ducha i wolności. Sędzia szarpnął go za rękę, tak że stracił równowagę i opadł na krzesło, po czym poprosił, abym mówił dalej. Wtedy wyłożyłem w skrócie mój pomysł. Wyjaśniłem, że historia lubuje się w inscenizacjach, przytoczyłem kilka przekonywających przykładów, jak podpalenie Rzymu, Reichstagu, wreszcie domu jednorodzinnego przez mojego znajomego. Idąc tym tropem, trzeba kogoś z nas zmaltretować, przy czym przeprowadzić to w ten sposób, aby zyskać mu ogromny kredyt zaufania u widzów. PARADIS 987 Muszą być przekonani, że osoba ta jest bita, bo broni ich sprawy, która jest zresztą naszą wspólną sprawą. Część osób niestety jeszcze o tym nie wie, ponieważ nie zależy im na tym, żeby wyjść. Dlatego wydawało mi się oczywiste, że muszą zacząć rozumieć, iż coś im tu grozi. Nasza inscenizacja zakłada, że maltretującymi będą ci, którzy nie pozwolą wyj ść, a maltretowany będzie szukał drogi wyj ścia dla wszystkich, a bicie go będzie rodzajem odkupienia. Rzecz musi być odprawiona ceremonialnie. Następnie zmaltretowany przemówi do nich albo ktoś z nas przemówi w jego imieniu. W ten sposób on stanie się naszym męczennikiem i uzyska konieczny autorytet. Wtedy obejmiemy wszystkich organizacją, wprowadzimy wymieniony wyżej zakaz życia erotycznego i inne. Stworzymy przekonanie, że tylko my możemy obronić ich przed dalszym biciem, itd. Oczywiście ofiarę zbić należy solidnie, żeby to zrobiło wrażenie. Musimy teraz wybrać odpowiednią osobę. — Proponuję pana — powiedział różowiutki sędzia. Kategorycznie zaprotestowałem, ale sędzia skinął na buldogowatego, wraz z nim podnieśli się mężczyzna z brodą, mężczyzna z tikiem i mężczyzna z jednym okiem. — Pożałujecie tego! — zawołałem. — Pan nas musi zrozumieć - powiedział prosząco różowiutki sędzia. — Nikt tego nie zrobi tak dobrze. Pana pobicie porwie ich i wzruszy, a my zrobimy wszystko, żeby to wypadło prawdziwie. Na pewno nas pan zrozumie i wybaczy nam. Pochylił czerwoną głowę i po chwili buldogowaty i tamci trzej wykręcili mi ręce. Próbowałem się wyrwać, ale unieruchomili mnie z wprawą zawodowców. — Nie tacy jak pan próbowali mi się wyrwać — szepnął mi na korytarzu buldogowaty, wprawnie zginając mi głowę do ziemi. — Jeszcze się taki nie narodził. Orkiestra miała właśnie przerwę, kiedy wprowadzono mnie na salę. Po drodze oko, broda, tik i twarz buldoga zniknęły pod naciągniętymi na twarze czarnymi pończochami. Na parkiecie wybuchła panika. Ludzie z krzykiem wycofywali się do stolików, plątali się w kotarach, wywracali krzesła. Próbowałem krzyczeć, ale buldogowaty fachowo ścisnął mi gardło. Przywiązali mnie do skrzyżowanych metalowych żerdzi, wspierających podium dla orkiestry. Na sali zrobiła się cisza. Wtedy buldogowaty mrugnął do mnie i krzyknął: — Gadaj, sukinsynu, kto cię namówił! - Jego twarz, spłaszczona pończochą, wykrzywiła się w makabrycznym uśmiechu. Trzasnął mnie pięścią w żołądek, poprawił jeszcze raz. Zacząłem się dusić. Próbowałem krzyczeć, ale nie mogłem wydobyć głosu. Mrugnął znowu i kolejny cios zmiażdżył mi wargi. Wisiałem już na sznurach, nogi trzęsły mi się tak, że nie mogłem powstrzymać rytmicznych zderzeń kolan. Próbowałem powiedzieć im wszystkim, że robią coś głęboko nieetycznego, poruszyłem wargami, poczułem smak krwi i straciłem przytomność. Leżałem na dwóch zestawionych fotelach. Jak przez mgłę usłyszałem pogardliwy głos buldogowatego: — Wrażliwy, nie umie dostawać. — Ktoś podważył mi zęby, zakrztusiłem się wódką. Przede mną wynurzyła się niewyraźna, wykrzywiona twarz, która po chwili zmieniła się w sympatycznie zaokrągloną różowiutką twarz sędziego. — Był pan wspaniały — powiedział. — Napije się pan jeszcze? 988 PROZA — Chamy - powiedziałem. Boleśnie zapiekło. Dotknąłem palcem rozbitych warg i jęknąłem. W głowie mi szumiało, dolna warga zajmowała połowę twarzy, sięgała niemal nosa, bolało aż przy brodzie. Z oddali dochodziło smutne beczenie: — Nasz przyjaciel realizuje pański zamysł, teraz właśnie przemawia do sali. To był wielki pomysł — ścisnął mi rękę — chciałem panu pogratulować. Chciałem poprosić ich o lusterko, ale wypowiedzenie tylu słów nie opłacało się. — Wygląda pan znakomicie, dokładnie tak jak trzeba. Z daleka dolatywały groźne okrzyki. — Teraz mówi im o Włosiaku i tej kobiecie, czyli o zdradzie, złamaniu naszych praw. Są oburzeni. Zdaje się, że szykują demonstrację pod drzwiami komórki. Poczułem się odrobinę lepiej. Poprosiłem jeszcze o kieliszek wódki. Ostrożnie wlewałem ją lewym, nie rozbitym kącikiem warg. Mimo to zapiekło okropnie. Oczywiście nie było sensu okazywać sprzysiężonym nienawiści, w końcu trzeba myśleć rozsądnie i wyciągnąć z tej sytuacji maksimum korzyści. Krzyki na korytarzu narastały. — Już się formują — uśmiechnął się różowiutki sędzia. — Czy może pan wstać? — spytał troskliwie. — Niech pan nie ma do nas żalu. Oto moja ręka. Uścisnąłem ją i wsparty na jego ramieniu ruszyłem na korytarz. Powitano nas owacjami. Mimo wszystko poczułem pewną satysfakcję. Pod drzwiami komórki kręcił się spory tłum. — Mam was w dupie - rozległ się ze środka głos Włosiaka. — Tacy jak oni - sędzia wskazał drzwi - uniemożliwiają nam wyjście, które od dziś nazywa się wejściem. - Pociągnął mnie między kotary. - Mam dla pana niespodziankę - powiedział. Szliśmy przez jakiś czas w półmroku nie znanym mi do tej pory bocznym korytarzem. W pewnym momencie sędzia przyłożył palec do ust. Poruszaliśmy się teraz na palcach, za nami jak cień kroczył buldogowaty, niosąc sporą wazę z parującym bigosem. Sędzia zatrzymał się, przyłożył ucho do ściany, uśmiechnął się i kiwnął na mnie. Kiedy zbliżyłem twarz do ściany, dostrzegłem niewyraźny zarys drzwi. Schyliłem się i przyłożywszy ucho do szpary poniżej głowy sędziego, usłyszałem jej głos: — Widzisz, kiedyś te piersi stały mi w górę, o tak. Różowiutki sędzia zachichotał. Buldogowaty odstawił wazę z bigosem, stanął na czworakach, wsunął mi głowę między nogi i także przykleił ucho do szpary. — Są dokładnie takie jak trzeba - odpowiedział głos Włosiaka. — Gentemlan — zachichotał znowu sędzia. — Może lepiej wyjść. Co oni z nami zrobią? — Coś wymyślą. — Ale nie dasz mnie? Prawda, kochanie, obronisz mnie? — Myślę, że nie. Ale może zostawią nas w spokoju. Potem rozpoznałem znajome skrzypienie sprężyn. Trwało to dosyć długo. — Daje jej popalić — sapnął pode mną buldogowaty. Sprężyny długo nie mogły się uspokoić. PARADIS 989 — Kochany — powiedziała ona. — Może jednak wyjdziemy? Jestem taka szczęśliwa, ale boję się. - Dawno się tak dobrze nie czułem. Jeśli chcesz, to wyjdź. - Może nie będą mieć na nas czasu? - zapytała z nadzieją. - Przecież to dla nich bez znaczenia, prawda, kochanie? - Zdrętwiałem - syknął buldogowaty. - Puść mi pan głowę. — Spokój — warknął sędzia. - Wątpię, czy te łobuzy czegoś naprawdę chcą. Mamy tu wodę, możemy długo żyć. — Jezu — jęknął buldogowaty, kiedy z satysfakcją ściskałem mu głowę kolanami. Szarpnął się i padając rąbnął głową w zamaskowane drzwi, które powoli otworzyły się z trzaskiem dartej tapety. - Przynieśliśmy wam też jedzenie - powiedział z uśmiechem sędzia. Włosiak gwałtownie odwrócił się w naszą stronę, ona, zupełnie naga leżała bez ruchu, jakby nie chcąc uwierzyć. - Nie ma w tym żadnej tajemnicy - wyjaśnił sędzia. - Na te drzwi wpadliśmy przez przypadek. Wszedłem za nim do środka, za nami wtoczył się buldogowaty z bigosem, mamrocząc przekleństwa. Odstawił wazę i zaczął rozcierać głowę, co znacznie poprawiło mi samopoczucie. Zaczęła płakać. Najpierw jej rękami, potem głową, wreszcie całym ciałem szarpały szybkie dreszcze. Przytuliła się do pleców Włosiaka. Okrył ją prześcieradłem, nagi sięgnął po ubranie. — Wymiarowy — mruknął buldogowaty. -- Boi się pan? — zapytał sędzia. — Jednak się pan boi. — Ja wiem? Raczej mi szkoda. — Ale boi się pan też — pogroził mu palcem. — Jeżeli nie o siebie, to może o nią. - Jej to moglibyście dać spokój. - Wszelkie zło bierze się z kobiety. — Z półotwartych drzwi wynurzyła się ponura twarz wykrzywiona grymasem, który bez powodzenia udawał uśmiech. Za nim wychyliła się nerwowa twarz sprzysiężonego ze Sztuką czytania. — Złamaliście nasze przepisy — powiedział sędzia. — Ludzie was nienawidzą, opóźniacie nasze wejście, musicie być pokazowo ukarani. Zaczniemy od pani, proszę wstać. - Jestem niewinna. - Zsunęła się z łóżka na kolana. - Ja tego nigdy więcej nie zrobię, on mnie zmusił — zaczęła krzyczeć. — Mam nadzieję, że jej nie ruszycie — krzyknął wyznawca Sztuki czytania wymachując książką. — Nie wolno wam tego zrobić. Buldogowaty roześmiał się. — Odechce się jej na całe życie tej roboty. Wtedy podniosłem rękę w górę. — Przyszedł mi do głowy pewien pomysł — powiedziałem, pokonując opór warg. - Przede wszystkim bądźmy cicho. 9$° PROZA — Od razu wiedziałem, że z pana jest kawał szmaty — powiedział patrząc na mnie Włosiak. — Pisarz, dobrze, że panu ktoś nałożył po gębie, ale za mało. — Prawdę mówiąc - kontynuowałem - przecież zależy nam na tym, żeby oni tu zostali. Ponieważ z wyjściem, to jest z wejściem, są rzeczywiście kłopoty, nic się nie daje na razie wymyślić, więc te demonstracje pod drzwiami wszystkich szalenie rozładowują. Oni upajają się myślą o tym, co z wami zrobią, nienawidzą was i to im pozwala łatwiej czekać. To działa na ich wyobraźnię, wasze zamknięcie właściwie spadło nam jak z nieba. Zawsze wierzyłem, że miłość jest wspaniałym uczuciem, a wam udało się coś bardzo pięknego. Dając szczęście sobie, ofiarowujecie je równocześnie ludziom za drzwiami. To był wielki pomysł. — Jest to miłość, która przynosi piękne owoce, jakkolwiek pochodzi ze złego drzewa, w końcu będzie ono zresztą wycięte i wrzucone w ogień — zakołysał się ponury sprzysiężony. Różowiutki sędzia popatrzył na mnie z uznaniem. — Kolega jest pesymistą — rzucił w stronę ponurego. — Wszystko na pewno skończy się dobrze. Zostawiamy wam bigos i podrzucimy jeszcze parę konserw. Tylko nie radzimy wam wychodzić, bo tamci ludzie są bardzo prymitywni. I życzymy wam wiele szczęścia. Włosiak sięgnął po wazę z bigosem i powąchał. — Pachnie bardzo dobrze - powiedział. - Będziemy jeść. Musicie nam tylko donieść coś do picia, parę flaszek. W drzwiach ukazała się łysa głowa czatownika. Zameldował o tworzeniu się na sali zhierarchizowanych grup społecznych, jedno-, dwu-, trzy- aż do dziesięciodniow-ców. Na sali panuje straszny chaos. — Coś trzeba zrobić. Niech pan coś wymyśli — powiedział do mnie sędzia. Włosiak obojętnie jadł bigos, kobieta ubierała się pod kocem. — Wyjście z sytuacji jest bardzo proste — odpowiedziałem. — Trzeba ich zhierarchizować. — Zakręciło mi się w głowie. Usiadłem na łóżku, cała twarz piekła, ale umysł pracował jasno. — Centralnym punktem ciała ludzkiego — rozpocząłem — jest z natury rzeczy pępek. Jeśli bowiem położy się człowieka na wznak z wyciągniętymi nogami i ustawiwszy jedno ramię cyrkla w miejscu, gdzie jest pępek, zakreśli koło, to obwód koła dotknie rąk i nóg. Hierarchizację możemy przeprowadzić w oparciu o magiczną teorię liczb. — Czy nie odpaliłby mi pan trochę bigosu? Włosiak wręczył buldogowatemu łyżkę i zaczęli jeść razem. — Najwyżsi w hierarchii będą dziesięciodniowcy, ponieważ opieramy się na systemie dziesiętnym, przyjętym jeszcze przez starożytnych, jako że jest dziesięć palców u obu rąk — poza tym oni są tu najdłużej. Potem siedmiodniowcy, bo jest to liczba sakralna, potem trzydniowcy, nie wiem dlaczego, i wreszcie jednodniowcy. — A dwu-, cztero-, pięcio-, sześcio-, ośmio- i dziewięciodniowcy? — spytał z niepokojem sędzia. — To pariasi — zdecydowałem krótko. Sędzia narlnvlił się dn mnie. PARADIS 99i — To niezręczna historia, ale wie pan... trzeba by coś tu zmienić. — To niemożliwe. Jego różowa twarz stała się purpurowa. — Mówiąc między nami, ja tu jestem dopiero dziewiąty dzień. — To mnie zupełnie nie interesuje. - Zapaliłem papierosa, umieszczając go uważnie w lewym kąciku ust, ale zapiekło tak silnie, że zaraz zgasiłem go krzywiąc się z bólu. - Stworzyłem naukowe podstawy systemu dniokrotności, albo raczej pobytodniowości, i uczciwość nakazuje bezwarunkowo ich bronić. — Ale ja jestem pięć dni - podniósł się buldogowaty. — No, ostatecznie pięciodniowców można by włączyć - uzupełniłem szybko. — Bardzo panu dziękuję — ucieszył się buldogowaty i usiadł. — Muszę z panem porozmawiać — zbliżył do mnie twarz sędzia. — Absolutnie nie mamy o czym ze sobą mówić. Bardzo mi przykro — uśmiechnąłem się. - Proszę mnie zostawić w spokoju. Sprzysiężeni z brodą, tikiem i jednym okiem podeszli do sędziego, szeptem zaczęli się naradzać. — On też jest tu drugi dzień. - Włosiak wskazał mnie palcem, nie przerywając jedzenia. Kobieta z rezygnacją tapirowała włosy, od czasu do czasu spoglądając błagalnie na Wło siaka. — Kłamie! Jestem tu trzeci dzień — oburzyłem się. — Trzasnę go? — podniósł się usłużnie buldogowaty. — Zaraz — powiedział sędzia — trzeba go wysłuchać. Co to za metody, takie zastraszanie ludzi! Buldogowaty zamyślił się. — Oczywiście - uzupełnił Włosiak odsuwając talerz - przyszliśmy przecież razem i jesteśmy drugi dzień. Niech ktoś skoczy po flaszki. - Spojrzał na nią. - Nie zjesz bigosu? Uśmiechając się radośnie przytuliła mu głowę do kolan. — Co pan na to? — powiedział sędzia. — Myślę, że się teraz porozumiemy. — W porządku. — Spojrzałem z nienawiścią na Włosiaka. — Panowie zostaniecie honorowymi siedmiodniowcami, a ja jestem tu trzeci dzień. — Bardzo panu dziękuję. Przy okazji: nie sądzi pan, że jego - spojrzał na Włosiaka — należałoby w ogóle wyeliminować? On może nam sprawić mnóstwo kłopotu. A wie pan - ożywił się nagle - idąc za pana myślą można by go trzasnąć i zwalić to na tamtych, którzy uniemożliwiają wejście, to jest wyjście. Dopiero ci na sali zaczęliby się bać. Miałem do Włosiaka wielki żal, ale nie mogłem się na to zgodzić. Nie znałem jeszcze puenty jego historii, a w końcu musiałem pamiętać po co tutaj przyszedłem. Pokiwałem przecząco głową: — Na razie to wykluczone. Oni są nam potrzebni tutaj do wywoływania nienawiści. Chodźmy na salę. PROZA Pod drzwiami znowu rozległy się okrzyki. — Lepiej się dobrze zamknijcie. Jedzenie będziemy wam podrzucać. — Sędzia oglądał podartą, tapetę. — Tych drzwi chyba nie znajdą. No to życzymy wam szczęścia. I używajcie za wszystkich. Ogłoszenie systemu dniokrotności albo pobytodniowości odbyło się uroczyście. Pewnym novum, jakie uchwaliliśmy, było obok pełnego zakazu uprawiania stosunków seksualnych wprowadzenie dodatkowej klauzuli, ustalającej ulgi dla weteranów: dziesięcio- i siedmiodniowców. Jak łatwo było przewidzieć, nie wszyscy byli zadowoleni. Nie spodziewaliśmy się jednak, że staniemy wobec takiego ogromu pracy. Zaczęły się reklamacje i sprostowania. Utworzyliśmy komisję, która na podstawie wyglądu zewnętrznego, zeznań osoby zainteresowanej i dwóch świadków, którzy należeć musieli co najmniej do siedmiodniowców, rozpatrywała sprawy ewentualnego przekwalifikowania. Pieniło się kłamstwo i oszustwo. Przeprowadzaliśmy pomiary zarostu, osiągnęliśmy w tym dużą wprawę. W związku z tym najczęstsze stało się symulowanie jednodniowości. Zgłosił się do nas mężczyzna, z twarzą gładką jak kolano, ale nienaturalnie czerwoną. Nasi czatownicy wykryli, że poddał się on za sporą sumę zabiegowi wyrwania całego zarostu. Były liczne wypadki poparzeń przy opalaniu zarostu zapałkami, co więcej, zaczęła szerzyć się korupcja: autentyczni jednodniowcy sprzedawali swoje czyste koszule i nie wygniecione garnitury. Szczególnie podatni na korupcję okazali się dziesięciodniowcy, którzy notorycznie składali pod przysięgą fałszywe zeznania. Młode kobiety masowo podawały się za dziesięciodniowców, przedstawiając po trzech i więcej odpowiedzialnych świadków weteranów. Wzrastało zamieszanie, byliśmy zawaleni robotą. Komisja ekspertów pracowała bez przerwy. Trzy godziny po ogłoszeniu dniokrotności nastąpił bunt dziewięciodniowców. Wystąpili oni z teoretycznym programem, podważającym doskonałość liczby dziesięć. Udowadniali, że z dziesięciu nie można wyciągnąć pierwiastka kwadratowego, podczas gdy pierwiastek z dziewięciu stanowi sakralna liczba trzy. Argumenty o dziesięciu palcach u rąk odrzucali demonstrując swego przywódcę, który miał u jednej ręki sześć palców. Na znak protestu dokonywali też samookaleczeń, pozbywając się jednego, dwóch lub więcej palców; obnosząc się z zakrwawionymi kikutami podważali podstawy bytodniowości. Dziewięciodniowcy zaczęli dogadywać się z ośmiodniowcami. Co chwila dochodziło do bijatyk. Dwaj przedsiębiorczy jednodniowcy przemierzali całą salę z tacą, obiecując obronę prawną w zamian za pewne sumy pieniężne. Zebrali górę pieniędzy. Ich klienci stracili cierpliwość widząc, jak przepuszczają całą tacę na alkohol w barze i na pokera. Stół hazardowy utworzony został nielegalnie w korytarzu przez dziewięciodniowców, a dochód z niego przeznaczono na wzmocnienie sił opozycji. Obaj jednodniowcy zostali pobici, a ponieważ sprzedali już symulantom koszule i garnitury, interweniująca straż porządkowa potraktowała ich jak ośmiodniowców i przyłączyła się do bijących; zanim zdążyli okazać numerki rozpoznawcze, dostali porządne lanie. Co więcej, zgłosiła się grupa czterodniowców oświadczając, że już od godziny są pięciodniowcami i domagają się przekwalifikowania. Wymagało to ogłoszenia, iż PARADIS 993 hierarchizacja jest niezmienna, niezależnie od dalszego upływu czasu. Słowem, mnożyły się kłopoty. Siedzieliśmy w pokoju kierownika pijąc kawę, a na korytarzu hałasowali ośmiodniowcy. Ściany obu toalet pokryte były obelżywymi rysunkami i napisami adresowanymi do przedstawicieli liczb wybranych. Trójkę przedstawiano na nich z reguły jako pośladki, nie brakło wulgarnych dowcipów związanych z liczbami sześć i dziewięć. Nagle naradę naszą przerwał krzyk kobiety wzywającej pomocy. Po chwili czatownik zapukał w umówiony sposób i zameldował, że przy WC schwytano zamkniętą z Włosiakiem kobietę. Wyszliśmy na korytarz. Tłum zjednoczył się w nienawiści do niej, wleczono ją na środek sali. Wskoczyłem na krzesło. Miała już porwaną suknię, podrapane ramiona i oplutą twarz. Najbardziej bezwzględne były kobiety, nie mogły jej zapewne darować złamania przepisów antyerotycznych. Wydałem buldogowatemu polecenie, aby przywrócił porządek, ale zabrał się do tego nader opieszale. Potężna gruba kobieta uderzyła tamtą bykiem w twarz, z nosa popłynęła krew. - Dziwka! — ryczał tłum. - Jezus Maria! - Wyznawca zamknął książkę Berezy. - To obrzydliwe, trzeba ją ratować. — Przygładził włosy, zdjął okulary, schował je do kieszonki marynarki, następnie zdjął marynarkę, starannie złożył ją, poprosił mnie, abyrn potrzymał, i przystąpił do zawijania rękawów koszuli. Ta cała scena była rzeczywiście niemiła, z drugiej jednak strony wprowadzała pewną integrację. Przyjemnie było spojrzeć na przepychających się do przodu ramię przy ramieniu dwu- i trzydniowców, czterodniowców obok dziesięciodniowych weteranów. Nagle trzasnęły drzwi toalety męskiej i wypadł stamtąd, podtrzymując spodnie, Włosiak. Gruby skórzany pas zapięty na metalową klamrę przewieszony miał przez szyję. Rozejrzał się i bez chwili namysłu runął w tłum. Teraz przestraszyłem się poważnie o puentę opowieści. Wrzasnąłem na buldogowatego i skoczyłem za Włosiakiem, który roztrącając ludzi parł do środka. Dookoła kładli się jak zboże trzy-, cztero- i sześciodniowcy. Zaskoczeni jego determinacją rozstąpili się i Włosiak biegł jakby szpalerem, po chwili znalazł się w środku, otoczył ją ramieniem i zasłonił sobą. Tłum zwarł się dokoła nich. Czerwony na twarzy byczek posunął się w stronę Włosiaka, leniwie kołysząc się w biodrach. Ten zdjął z szyi pas i wprawił go w lekki wirujący ruch. Byczek gwałtownie odskoczył. W piętnaście minut później, kiedy siedziałem już z Włosiakiem przy stoliku popijając wódkę, a ona odpoczywała na zsuniętych krzesłach, z mokrym ręcznikiem na twarzy, pogratulowałem mu najpierw odwagi, a później wyraziłem zdziwienie, że umie posługiwać się bronią, za pomocą której żołnierze rozstrzygają zwykłe konflikty na zabawach tanecznych. Włosiak wypił, pokręcił głową i powiedział, że nie rozumie, o co chodzi. Wyjaśniłem, że o pas z klamrą. Wzruszył ramionami i mruknął, że o niczym nie wie, z wojska został zwolniony ze względu na poalkoholowe stany maniakalno-depresyjne, pasek włożył na szyję, ponieważ sam sobie szył spodnie w ostatnim okresie i nie chciało mu się zrobić patek, a że haczyk przy drzwiach toalety 994 PROZA się złamał, musiał mieć obie ręce wolne, żeby przytrzymać klamkę, więc pasek powiesił sobie na szyi. W pewnej chwili stracił równowagę, wybiegł przed toaletę i w ogóle nie wiedząc, o co chodzi, siłą bezwładu zatoczył się w tłum. Zatrzymał się dopiero przy leżącej kobiecie. Pasek z szyi zdjął machinalnie, żeby podpiąć spodnie, ludzie rozstąpili się, zobaczył, że jest pobita, wtedy dojrzał mnie i buldogowatego, jak przecisnęliśmy się do niego, no i razem przenieśliśmy ją tutaj. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. - Że też pan miał odwagę nam pomóc. Tego się nie spodziewałem po tych wszystkich świństwach, których pan narobił. Spytałem go wtedy, jaka jest zależność między tym, że zaczął źle szyć, upijać się, wstąpił do spółdzielni, i tym, że został impotentem. Odpowiedział, że przestał dobrze szyć, bo w życiu jest za wiele zła, żeby je upiększać. Równocześnie dręczyło go sumienie, że źle szyje, więc zaczął zalewać robaka. A po wódce, jak wiadomo, są kłopoty ze wzwodem. Zdenerwowałem się, bo myślałem, że tu odsłoni mi się coś metafizycznego, a tymczasem Włosiak wyłożył wszystko dość logicznie. Powiedziałem mu, że nie bardzo rozumiem, o co mu chodzi. Po prostu tak jest wszystko urządzone, sam się w to wpakował. - Ano właśnie. Ja sam w to lazłem — zakrztusił się oranżadą. — Bardzo ciepła ta oranżada. - To niech pan nie pije. Jeśli pan uważa, że sam pan to wszystko powoduje, i tak to pana męczyło, to trzeba było przerwać. - Co mi pan tu pieprzy. Jak tylko mogłem, to przerwałem. - Patrzę na pana i właściwie chce mi się wymiotować. Dlaczego się pan tak załamał? Przecież nie miał pan żadnych szans, żeby żyć inaczej. Dostał pan prezent od nieba i tak pan za to zapłacił, że nie daj Bóg. Dali panu jedno świństwo, a ukarali drugim jeszcze większym. Chciałem panu powiedzieć, że jedyną możliwością zachowania spokoju i uzyskania zadowolenia z życia jest być wiernym sobie. Jeżeli pan jest świnią, niech się pan zachowuje jak świnia i wszystko jest w porządku. Wszystko zależy od pana. - Zamknij się pan — mruknął leniwie Włosiak i pogładził ją po skłębionych włosach. - Głowę będziesz musiała umyć. Nie odpowiedziała. Ręcznik miarowo unosił się w górę. - Chyba zasnęła - powiedziałem. - Niech mi pan pozwoli oranżady. W panu najbardziej drażni mnie to, że się pan żali, ma pan pretensje do wszystkich, a do siebie nie. - Właśnie mam do siebie. - Nie ma pan. Trzeba było prezentów nie przyjmować, przecież nikt pana nie zmuszał. Poza tym nie mówi pan prawdy. Przed chwilą pan powiedział, że po wódce traci pan potencję, a co pan z tą kobietą wyprawiał? - To pierwszy raz, nigdy tego nie było. Jakbym zaczynał od początku. Solista orkiestry ogłosił przez mikrofon półgodzinną przerwę. Do naszego stolika przybiegł zdenerwowany sędzia. PARADIS 995 — Trzeba szybko coś wymyślić, wypełnić przerwę, inaczej wszystko nam się rozlezie. Spytałem o resztę sprzysiężonych. Wyjaśnił, że są na posterunkach. Osadzili następną parę w komórce po Włosiaku, ale to już tak nie działa jak za pierwszym razem. Trzeba zastosować coś mocniejszego. — Przede wszystkim — powiedziałem — musimy natychmiast zająć podium orkiestry. Wszyscy muszą wziąć do ręki instrumenty. Trzeba stworzyć wrażenie, że będziemy jednak grać. Część osób na pewno zostanie na parkiecie. W ciągu kilku minut musimy powziąć decyzję. Chwilę później trzymałem w ręku pałeczki od perkusji, która widziana z bliska okazała się instrumentem bardzo złożonym. Pod nami niepokoił się tłum. Zgodnie z mymi przewidywaniami część osób, widząc, że bierzemy instrumenty do rąk, nie poszła na lep obietnic dziewięciodniowców, organizujących^zebranie przy kuchni, lecz czekała na parkiecie. Sędzia, przebierając palcami po wentylach trąbki, powiedział, że trzeba sięgnąć do środków ostatecznych. — Tak pan sądzi? - spytałem naiwnie. - A co pan ma na myśli? — No wie pan. Oczywiście wiedziałem, o co chodzi, wolałem jednak, aby on to sformułował. — Przyznam się, że nie bardzo — uniosłem w górę talerze. — No., trzeba... stworzyć wrażenie, że nas wymordują, to znaczy, że nas pojedynczo można wszystkich zlikwidować. No rozwijając twórczo tę pana myśl z biciem... — Czy to jednak nie jest ryzykowne? — wtrącił się szpakowaty elegant, przerywając strojenie fletu. — Dlaczego? Chyba nie — zastanowił się sędzia. — Wybierzemy jakiegoś ośmio- czy dziewięciodniowca i ciach. — Zaraz, zaraz... - niepokoił się ciągle szpakowaty. - Pan myśli, mam nadzieję, o triku? Coś w tym rodzaju jak trik z piłowaniem skrzyni? — Oczywiście - wtrąciłem się. - Sędzia ma na myśli relację staruszek-młodzie-niec-staruszek, tyle że musimy znakomicie wykonać to technicznie, dopiero wtedy będzie to z sobą niosło treści dydaktyczne. Słowem, musi to być przerażające. Przy czym nie zgodziłbym się z panem, aby był to ktoś przypadkowy. Ofiara musi być starannie wybrana. — Jak to ofiara? — przestraszył się szpakowaty. — No ofiara w ich mniemaniu, to znaczy oni padną ofiarą imaginacji. Krótko mówiąc, mam odpowiedniego człowieka. Proponuję Włosiaka. — Ale przecież poprzednio — sędzia wydobył przeciągły ton z trąbki, przyglądał jej się ze zdziwieniem — poprzednio był pan przeciwny. — Zmieniłem zdanie. Jeśli chodzi o argumentację, to proste: alkoholik, homoseksualista, zgorzknialec, a także zmurszalec. To on zmusił kobietę, aby zamknęła się z nim w pokoju, i posiadł ją wbrew jej woli i naszym przepisom. Postawienie go w sytuacji ofiary pozwoli mu to wszystko przemyśleć, stanowić będzie dla niego, być 996 PROZA może, moment katartyczny. Co więcej, będzie miał szansę zrobienia czegoś dla innych, zastąpienia postawy zamkniętej otwartą, polubienia siebie po prostu. Musimy go wyrwać jak chwast, a w każdym razie udać, że go wyrywamy. Będzie to dla nas bolesne, ale nie wolno nam mieć dla siebie litości. Zastraszenie Włosiaka wydawało mi się praktyczne także dlatego, aby nie zgłaszał on później zastrzeżeń do mojej prozy. Wszystkie moje pomysły były zbyt wymyślone, za bardzo odchodziły od rzeczywistości, trzeba będzie zrobić zapis jego opowieści i pokazać filozofowi, żeby zdecydował, czy jest w tym metafizyka, czy nie ma. Jeśli nie ma, to oczywiście wszystko na nic. Wyznawca Sztuki esy tania zaprotestował. Imitował on przygotowania do gry na skrzypcach, przy czym pod skrzypce podłożył sobie księgę. - Nie wolno panu potępiać Włosiaka. Musimy wszyscy nauczyć się cenić cudzą odmienność, a wtedy dopiero nauczymy się cenić własną. Musimy tworzyć większą liczbę myślących, a nie większą liczbę wiernych. Zdobyć ich można tylko ucząc samodzielnego i krytycznego myślenia. Pan gardzi ludźmi, uważa ich za niepełnowar-tościowych moralnie, niegodnych zrozumienia prawdy. Nie można ograniczać niczyjej wolności. - Pan nie zrozumiał Berezy — odpowiedziałem — który pisze wyraźnie, że „nie trzeba ograniczać niczyjej wolności, wtedy gdy nie jest to konieczne". A teraz jest to konieczne. - Nie chce mi się z panem dyskutować. - Sprzysiężony przeciągnął smyczkiem po strunach. —Pan nie tylko nie rozumie sensu życia, ale co gorsza, nie rozumie pan sensu literatury. Przykro mi to mówić, ale jest pan arywistą, parweniuszem, karierowiczem i grafomanem. To wszystko. Starałem się opanować wzburzenie. Uderzyłem kilka razy w bęben i próbując się uśmiechać, mimo kłopotów z wargą, zdobyłem się na ton ironicznie pobłażliwy: - Tak jak pan mówiono kiedyś u nas w kraju i dlatego nasz kraj był pod zaborami. Niemniej jednak wyjdę naprzeciw pana sugestiom. Nie będziemy nikogo do niczego zmuszać. Zmieniłem koncepcję ofiary i proponuję, aby był to ktoś z nas, kto się z nami nie zgadza. - Kategorycznie protestuję. - Wyznawca Sztuki czytania odłożył skrzypce. - Przecież właśnie pana ofiara, która się zresztą nie spełni do końca, będzie formą protestu, stanie się naprawdę piękna. To bardzo wiele móc okazać tyle wierności własnym poglądom. - Niech pan poczeka - zastanowił się. - Muszę poradzić się księgi. - Zamknął oczy, uniósł Sztukę, czytania w górę i nagle gwałtownie otworzył ją. - Strona 290 od góry: „Świnia w przenośnym sensie, moralnym czy estetycznym." A widzi pan - uśmiechnął się do mnie triumfująco - nie zgadzam się. Jeszcze słowo i skoczę na parkiet. - To jak będzie? — zastanowił się buldogowaty. Sędzia rozłożył ręce. PARADIS 99' — Trzeba będzie kogoś innego. Och wy, dranie — pomyślałem. — To tak... oto wasza wdzięczność... nie jesten wam już potrzebny, ja, który dla was tyle zrobiłem. Nie możecie się odwdzięczył takim głupstwem! Ale bardzo dobrze. To będzie dla mnie nauczka. Niepotrzebnie sii z nimi wiązałem i angażowałem w to autorytet moralny swój i literatury. Bardzc dobrze się stało, że się odsłonili. Kto wie, jak daleko mógłbym z nimi dojść dla dóbr; sprawy. No, ale zapłacą mi za to. W końcu tych sprzysiężonych jest tylko ośmiu i chc; zastraszyć wszystkich tutaj, wprowadzić terror?! Zrozumiałem, że muszę położyć kres tym oszustwom. Trzeba dogadać si< z ludźmi, powiedzieć im wszystko o tych szwindlach. Ludzie mają do mnie zaufanie bo zostałem pobity w sprawie wyjścia czy wejścia. Tu się sprzysiężeni oszukali Zapłacą mi i za tamto pobicie. Zrozumieją mnie, posłuchają mnie na pewno. Te prawda, że nie wolno nie doceniać ludzi, traktować ich jako niepełnowartościowycł moralnie. W tym punkcie autor księgi ma rację. Ja zbyt daleko odszedłem od prawdy od wartości etycznych. Tego literaturze robić nie wolno. Ale teraz sprzysiężeni mni< popamiętają. Chcieli mnie wykorzystać i niczego za to dla mnie nie robić. Ale zobaczą co to znaczy narazić się pisarzowi. Muszę tych ludzi ostrzec. Przecież sprzysiężen rzeczywiście gotowi ich wymordować. Nie wolno mi dłużej milczeć. A jeśli mnie nit posłuchają? Czy nie narażę się za bardzo? Co mogą mi zrobić? Czy ja nie stanę się nów; ofiarą? Spojrzałem na zadowoloną z siebie twarz sprzysiężonego ze Sztuką czytanie i zrozumiałem, że w imię prawdy muszę ryzykować wszystko. Chwyciłem mikrofon Zanim sprzysiężeni zorientowali się, już mówiłem. Pod sobą widziałem tycr wszystkich ludzi, małych, pokurczonych, w poszarpanych garniturach, kobiet} w zbrukanych sukniach, biednych ludzi, których chciano skrzywdzić. Poczułerr wielkie wzruszenie i z całej siły ściskając mikrofon, aby ukryć drżenie dłoni przemówiłem. Szumiało mi w uszach, wargi piekły niemiłosiernie, ale ciągle mówiłem do mikrofonu, czekając na nich, poświęcając się dla nich, obserwując ich reakcje. Ale nie zrobili nic, nikt z nich nie ruszył się. Może moje słows przerażały ich jeszcze bardziej. Zrozumiałem, że przegrałem, i wtedy zacząłerr mówić tak pięknie, iż mnie samego to porwało. Pomyślałem, że to są moje ostatnie słowa. Kolana ugięły się pode mną, sala tańczyła mi przed oczami potem rozpłynęła się w czerwonawej mgle i byłbym upadł, gdyby nie podparł) mnie mocne, muskularne ramiona. Pomyślałem, że jednak się ruszyli, i usłyszałem głos: „Już możesz się zamknąć". Otworzyłem oczy i pojawiła się przede mną twarz buldogowatego. — Bardzo pięknie pan przemawiał — powiedział z uznaniem sędzia. — To byłe głęboko wzruszające. Niech pan teraz odpocznie. Sprzysiężeni z brodą, z tikiem i z jednym okiem bili brawo. Posadzili mnie w fotelu. — W porządku, przekonał nas pan. Zrobimy to z tamtym. Swoją drogą, pan umie mówić. Całe szczęście, że ten mikrofon był wyłączony. 998 PROZA Zrozumiałem, że wszystko jest w porządku, że nic mi nie grozi. Przypomniałem sobie zresztą, że widziałem, jak solista wyłącza mikrofon. Rozłożyłem ręce i odchyliłem się do tyłu, zawisając na ramionach sprzysiężonych. Kiedy przyszedłem do siebie, siedzieliśmy w pokoju kierownika. Ktoś jęczał. Uniosłem głowę i zobaczyłem, że to buldogowaty trzyma w podwójnym nelsonie wyznawcę Sztuki czytania. Po twarzy spływały mu łzy. — Panowie — histeryzował szpakowaty elegant, snując się po pokoju — nie wolno narn zabijać go naprawdę. Jesteśmy na to zbyt cywilizowani. Musimy zerwać z tamtymi metodami. Poza tym nie wiadomo, czy nie czeka nas za to jakaś odpowiedzialność. Sędzia wzruszył ramionami. — Kiedy nie daje rady. To musi wyglądać bardzo autentycznie, a do perfekcyjnej sztuczki nie jesteśmy technicznie przygotowani. Brak nam po prostu nowoczesnego sprzętu. I tak będzie dość kłopotu z tym piłowaniem i skrzynią. — A bo po co przesadzać? — zabeczał blady, ponury mężczyzna. — Ja, proszę panów, od piętnastu lat golę ludzi. — Wyciągnął z kieszeni marynarki podłużny przedmiot, rozłożył go, błysnęło ostrze brzytwy. — Tak machnę go brzytwą, że nawet nikt nie zauważy, i będzie po wszystkim. Wtedy pomyślałem, że bohaterem mojej książki mógłby być właśnie fryzjer. Chłopak przyjechał ze wsi i zostaje fryzjerem. Zakochuje się w córce człowieka, którego goli. To zręczna komediowa sytuacja. W czasie golenia wyznaje mu miłość do córki. Tamten z brzytwą na gardle zgadza się. Albo nie zgadza się, wtedy bohater zniechęca się do świata, zaczyna celowo źle strzyc, strzyże nierówno, z tyłu wycina dziury, a kiedy klienci proszą o lusterko, gdyż chcą zobaczyć się z tyłu, on zbliża swoją głowę do głowy klienta i w lusterku odbija się tył jego własnej głowy. Aż przychodzi taki moment, że siebie też nie chce mu się strzyc. Mogłoby się to skończyć samobójstwem. Ale to jest za krótkie, nie można by tego osobno wydać, trzeba by rozciągnąć środek. Rozbudować elementy obyczajowe. Ojciec powinien się zgodzić, on musi wziąć ślub, potem wszystko bez zmiany, jak u Włosiaka, potem zostaje działaczem spółdzielni fryzjerskiej albo inspektorem, o ile coś takiego jest, jeździ na prowincję kontrolować jakość usług i wygłasza referaty o fryzjerstwie. — Nie zgadzam się na wykorzystanie mojej śmierci do waszych intryg — pisnął wyznawca, próbując się wyrwać. Buldogowaty wzmocnił chwyt. — Też nie robimy tego dla siebie — powiedział różowiutki sędzia. — Pan będzie miał przekonanie, że broni swoich poglądów, to jest najważniejsze. Zresztą może w ogóle uda się panu nie zginąć. — To prawda — mruknął fryzjer — w zasadzie, jeśli pan wierzy w to, co pan mówi, sprawiedliwi muszą ocaleć. To jak, panowie? Ciachnę go? Raz, raz. Pan się nie boi, to potrwa pół sekundy. — Co pan! Pan w ogóle nic z tego nie rozumie — zirytował się sędzia. — Przecież nie o to chodzi, żeby ciachnąć od razu, tylko przeciwnie. Potrzebna jest widowiskowość. PARADIS 999 Z jakimi ja ludźmi pracuję! Niech się wyrywa, niech macha rękami, to poruszy najbardziej zobojętniałych, albo nie znam się na ludziach. Sprzysiężeni z jednym okiem, z brodą i z tikiem przystąpili do zbijania skrzyni. — Śmierć kogoś z nas byłaby w ogóle bez sensu, ponieważ w generalnych sprawach jesteśmy zgodni. Wyprostuj go. — Sędzia zatrzymał się przy buldogowatym. - Muszę wziąć miarę. Po chwili wyznawca Sztuki czytania przebierał nogami w powietrzu. — Fanatycy! Zbrodniarze! Tacy jak wy spalili Kopernika! — Nie strasz nas ogniem, łobuzie — sapnął buldogowaty. — Przy okazji — zabeczał ponury, składając niechętnie brzytwę — chciałem prosić, aby pan po śmierci dał nam jakiś znak, czy istnieje życie wieczne. Ogromnie o to pana proszę. Zawsze nurtowało mnie pytanie, co się dzieje z człowiekiem po śmierci, gdzie są umarli i dlaczego Bóg dopuścił zło. Notabene miałem nawet z tego powodu przykrości, bo goląc pewnego księdza, w czasie dyskusji ciachnąłem mu pół małżowiny. Zresztą przyszyli mu ją bardzo elegancko, ale od tego czasu więcej się nie pokazał, może przeniósł się z goleniem gdzie indziej. Rzeczywiście gotowi go zabić — pomyślałem. — Ale jak go z tego wyciągnąć? Przecież wcale nie myślałem o tym, żeby go zabić. Tych na sali wezwać na pomoc? To już tego miałem próbę. Z drugiej strony sam jest sobie winien. Po co, idiota, protestował, dlaczego atakował literaturę? — Ja zgadzam się z wami — wrzasnął nagle tamten. — Wszystko wycofuję. Akceptuję wasze metody. Teraz już nie ma powodu, żeby mnie poświęcać, a pana przepraszam - krzyknął w moją stronę. Buldogowaty zawahał się. — Nie, pan nie robi tego szczerze — pokiwał przecząco głową różowiutki sędzia. — Pan sam w to nie wierzy. Miałem taki wypadek, że już chciałem kogoś skazać na parę lat więzienia, kiedy trafiłem na nowy trop, znalazłem mnóstwo dowodów, zacząłem od początku i dzięki temu udało mi się uzyskać dla oskarżonego karę śmierci. Dzięki temu miałem czyste sumienie i mogłem spać spokojnie. No tak — pomyślałem. — Teraz skamle. Zawsze znajdą się jacyś idioci, którzy przez głupotę pozwalają się mordować takim jak ten sędzia. Sami stwarzają takich ludzi. Gdyby był od początku z nami zgodny, nie byłoby problemu. Co najgorsze, w tę całą brudną sprawę jestem wmieszany, i ja, no niestety, muszę brać udział w tym wszystkim. A tamten ze strachu się poci. Gdyby bohater był fryzjerem, to powinien się spocić, zanim podetnie sobie gardło, tyle że to się sprawdza raczej w filmie. Poczułem na ramieniu rękę sędziego. Poklepał mnie przyjaźnie. W końcu Sprzysiężeni rzeczywiście chcą wyjść. To dobrze, że mi ufają, przynajmniej jestem bezpieczny. W końcu oni też ryzykują, muszą robić rzeczy, na które nie mają ochoty. A czy wiedzą na pewno, że im się uda? Wcale nie wiedzą. Rzeczywiście, trzeba wytrącić z obojętności całą salę, przełamać płaczliwość takich, jak ta szmata pod ścianą, który teraz prosi, żeby mu uwierzono. Spojrzałem na popękany żółty sufit i odłażące podarte tapety. Rzeczywiście, trzeba stąd wyjść. 1000 PROZA — Gdybyśmy panu uwierzyli — powiedział różowiutki sędzia — straciłby pan sam wiarę w siebie. Tamten ciągle przysięgał. I znowu sędzia: — Nie chce pan niczego z siebie dać ludziom. Jest pan egoistą. Chce pan tylko przyjmować. A czy gotów byłby pan dla poparcia swoich słów zrobić wszystko? Tamten jęknął, że tak. — Czy byłby pan zdolny zabijać dla dobra sprawy, palić, niszczyć, krzywdzić dzieci? Tak, byłby gotów. Sędzia aż żachnął się z oburzenia. — Ktoś taki nie może być wśród nas, ktoś, kto moralnie stoi tak nisko. — Odwrócił się do niego plecami i dał znak sprzysiężonym bez oka, z brodą i z tikiem. Tamten w nelsonie spróbował ugryźć buldogowatego w ramię. Podniosłem się. — Czy aby ocaleć, byłby pan gotów tutaj, na naszych oczach, opluć i podeptać księgę? Zbladł, twarz wykrzywiła mu się w wyrazie męki, zmieniając ją nie do poznania. Skulił się jeszcze bardziej, tak bardzo, że o mało nie wypadł z nelsona. Widać było, że cierpi straszliwie. Bełkotał coś do siebie, zsiniał, wierzgnął nogą, męczył się nieludzko. Jakby zapomniał o wszystkim, rozstrzygając coś w sobie. Obserwowaliśmy go z napięciem, nawet sprzysiężeni bez oka, z tikiem i z brodą nie odzywali się ani słowem, czując, że uczestniczą w niezwykłym akcie określania sensu życia. Nagle twarz wygładziła mu się, uśmiechnął się, wyprostował tak nagle, że omal nie przewrócił buldogowatego. Łagodnie zaprzeczył ruchem głowy. — Nie — powiedział. — Panowie, jestem gotów. Prowadźcie mnie. Tylko lekkie drżenie dłoni, którymi przyciskał do piersi Sztukę czytania, zdradzało ogromne wzruszenie. Buldogowaty osłupiał i rozwiązał chwyt, tamten ani drgnął. — Czekam — powtórzył. Sędzia podrapał się z zakłopotaniem w czerwonawy puch. — Cholera — zaniepokoił się. — To nam może zepsuć widowiskowość. Czy nie zgodziłby się pan — zbliżył się do skazańca obejmując go ramieniem — powyrywać się trochę, poszarpać, powierzgać, kiedy już będziemy ładować pana do skrzyni? Wie pan, dla pana to przecież drobiazg, zwykła uprzejmość, a nam by na tym bardzo zależało. Dla dobra idei. Z pogardą odepchnął jego rękę. — Spieszę się - powiedział. - Czekam na was, panowie. Oto fanatyk. Więc tak silną ma w sobie wiarę — pomyślałem z jakimś odcieniem zazdrości. — Zobaczymy, czy starczy mu jej do końca. Z sali dolatywały coraz głośniejsze okrzyki. — Niech to diabli — machnął ręką sędzia — nie możemy dłużej czekać. Trzeba zaczynać. Wkładamy pończochy. Skrzynia w górę. Dwóch niech go weźmie pod ręce PARADIS i ooi i wolno, uroczyście. Chociaż my zróbmy, co się da. A pan niech obserwuje salę — szepnął do mnie. Ruszyli. Najpierw tamten - nieobecny, uśmiechnięty, spokojny. Za nim twarze w pończochach i dopasowana skrzynia. Wrażenie na sali było ogromne. Ludzie rzucili się do tyłu, tłum falował, krzyczał. Efekt zepsuło trochę to, że wybrany sam pomógł ustawić skrzynię na ziemi, podnósł wieko, wskoczył do środka i sprawnie zatrzasnął je nad sobą. Obserwując z ukrycia przebieg wydarzeń zauważyłem, że sędzia pobladł z wściekłości. Wreszcie straszliwie zazgrzytała piła — deski były twarde — i długo ślizgała się po wieku, wyskakiwała z rowka. Na koniec zeskoczyła i weszła miękko w boki skrzyni. Otoczyłem głowę ramionami, zamknąłem oczy, a kiedy otworzyłem je, zobaczyłem, że ze skrzyni wypadła przerżnięta na pół Sztuka czytania. — To samo powinno się zrobić z jej autorem — mruknął buldogowaty. Sala się ogromnie zintegrowała, chyba rzeczywiście większość zaczęła odczuwać potrzebę wejścia. Przywrócono dniokrotność, a raczej pobytodniowość, rozdzielono funkcje. Przygotowano się do wejścia. Całą salę podzielono na kwadraty, które pod pretekstem nauki nowego tańca dokładnie opukiwano. Byłem współtwórcą kilku figur. Dziewięciodniowcy sami zoperowali swego jedenastopalcowego przywódcę — podziękował im za to w publicznym wystąpieniu. Przesuwałem się przez parkiet szukając Włosiaka. Nie wolno mi było zapominać o celu mojego przybycia. Przedtem parę razy mignął mi w tańcu - nie rozstawał się z tą kobietą, wyglądał na zadowolonego. Wreszcie stanęliśmy naprzeciw siebie. Przyjrzał mi się uważnie. — Ten pana garnitur jest źle, niemodnie skrojony, trzeba będzie rozszerzyć nogawki i zrobić większe wcięcie w talii. Niech pan wpadnie do mnie przy okazji, zrobię to panu bezpłatnie. — Wziął mnie pod rękę i odprowadził na bok. — Wie pan — szepnął mi do ucha — nie rozumiem, co się ze mną dzieje. To chyba pod jej wpływem. Wie pan, ja... ja poczułem jakąś chęć życia. Błogosławię ten moment, kiedy wpadłem w tę dziurę. Słuchałem z ogromnym zainteresowaniem. — Jak to — spytałem — to nie myśli pan już o samobójstwie? Pokiwał przecząco głową. — Ależ skąd! Przeciwnie. Nie umiałem ukryć niezadowolenia. Oznaczało to zmianę zakończenia w przygotowywanej przeze mnie prozie. Zacząłem się przy tym obawiać, że Włosiak w ogóle nie nadaje się na bohatera. Jest bez charakteru, zmienia co chwila poglądy... Czy to rzeczywiście jest człowiek z krwi i kości? Może źle wybrałem? A może mylił się filozof? — Panowie — krzyknął Włosiak do tańczących razem sprzysiężonych bez oka, z brodą i z tikiem — panowie, macie wszyscy źle wszyte ramiona. Wpadnijcie do mnie przy okazji, poprawię wam bezpłatnie. Wie pan - uśmiechnął się rozmarzonym, dziecinnym uśmiechem. — Zrozumiałem, że właśnie takiemu uśmiechowi nie mógł oprzeć się stary Włosiak. — Wydaje mi się, że będę znowu szył. 1002 PROZA Przeprosił mnie i zniknął w tłumie wypełniającym parkiet, pociągając ją za sobą. Orkiestra zagrała tusz. Na podium pojawił się nieznany mężczyzna w smokingu. Ukłonił się i powiedział: — Na tym kończymy dzisiejszy program i zapraszamy państwa na jutro, jak zawsze o tej samej porze. Kasa skręcona, winiak, jarzębiak, soplica. Bardzo dziękujemy. Orkiestra zagrała pożegnalnego marsza. Tłum zakołysał się i runął między kotary, za którymi zniknął kierownik. Ludzie przepychali się, wywracali, obserwowałem straszne sceny. Szpakowaty elegancki sprzysiężony zgubił numerek do szatni. Schylił się, aby go podnieść, i więcej już go nie zobaczyłem — ludzkie mrowie pokryło go zupełnie. Przy mnie wgnieciono tak mocno jakąś kobietę w ścianę, że kiedy tłum cofnął się nieco, w ścianie zachowało się wgłębienie odpowiadające jej figurze. Sprzysiężony z tikiem wskoczył na sprzysiężonego z brodą i jechał na nim w stronę wyjścia, sprzysiężony bez oka zawył, chwyciwszy się za twarz, kiedy buldogowaty brutalnie usunął go z kolejki. Falujący tłum rzucił mnie na Włosiaka, który obu ramionami osłaniał kobietę, chroniąc ją przed zgnieceniem. Jego twarz zachowała wyraz szczęścia. — Będę znów pikował białą, nitką smokingi. — Ja ci kupię białą nitkę. — Pocałowała go w usta. Chwycił ich nowy wir i kiedy znikali już pod sąsiednią ścianą, usłyszałem jeszcze: „Będę obrzucał ręcznie szwy", i jak echo doleciała do mnie jej odpowiedź: „Będę ci ostrzyła igły". Starałem się uniknąć zawrotu głowy i włączyłem się w wir kręcący się w przeciwną stronę. Jego oś stanowił sędzia rozpaczliwie usiłujący schwytać i wciągnąć drugi rękaw marynarki. Widocznie jego także zaskoczył rozwój wydarzeń. Gdzieś z daleka usłyszałem okrzyk: „Chcę mieć dziecko!", potem wionął ku mnie z oddali jej szept: „Ja ci dam dziecko". Wirując z nosem wbitym w kamizelkę sędziego zastanawiałem się, czy filozof miał rację, gdy żądał ode mnie, abym nasycił swoją twórczość metafizyką, skoro życie, takie jakie jest, jest przecież niesłychanie bogate. Poza tym odnowiły się znów pewne wątpliwości, czy Włosiak nadaje się na bohatera. To chce szyć, to nie chce. Myślałem też, jak to właściwie wyglądało naprawdę: czy byliśmy zamknięci, czy nie? Czy zamknięcie należało do programu, czy też nastąpiło niezależnie od niego? Kim byli sprzysiężeni i czy wiedzieli o programie, byli jego częścią, czy też byli reakcją na program? Jaki los spotkał ostatecznie sprzysiężonego ze Sztuką esy tania? Wszystko to było tak niejasne, że nie umiałem sobie dać z tym rady. Wypadając z wiru pomyślałem, że dzieją się jeszcze dookoła rzeczy, o jakich się filozofowi nie śniło. Kuszenie C^eslawa P alka Po opuszczeniu zakładu powracałem do domu, dzień w pracy zakończył się powodzeniem, na naszym dziale była komisja, usterkowali cały dzień i nic nie zausterkowali. Dosyć to nam osłabiło ciągłość pracy nad skrzynią biegów kombajnu, którą przestawialiśmy na pasy skórzane importowane. Ale i tak dobiegaliśmy już do opanowania tej technicznej nowości. Po obiedzie szedłem spacerem do swojego mieszkania przez całe centrum, a czasu miałem dosyć w rezultacie wolnego dziś od zajęć popołudnia na Wyższej Szkole Inżynieryjnej. Szedłem, w czym mam pewną przyjemność, okrążyłem dwa razy PDT patrząc na ludzi biegających na wszystkie strony, zastanawiałem się, dokąd tak biegają. Zaszedłem do sklepu „Delikatesy", wypełnionego całymi dumami kupujących, i spokojnie stałem na boku, bo miałem już poczynione zakupy na kokcję. Przez „Delikatesy" lubię chodzić, bo sprawia mi przyjemność zapach wydawany przez kawę, chociaż nie ukrywam rozczarowania co do jej smaku. — Do r%ec%y. — To są prywatne gusta. — To niczego nie dotyczy. Jak zwykle podczas każdego stania w „Delikatesach" myślałem, co bym nabył, jakbym miał zapraszać kogoś, albo jedną osobę, albo kilka naraz. Patrzyłem na stoiska, z których wystawały herbaty w metalowych pudełkach, wystawały sery albo czekolady w opakowaniach różnokolorowych. Jak zawsze też zwróciłem oczy na butelki, chociaż nie mam zamiłowania do zajmowania się piciem, co by odbierało mi siły i skupienie na studiach inżynierskich. Jednak pomimo tego patrzyłem na różne gwiazdki oraz na butelkę z wygiętą szyją, wstawioną do armaty reklamowej z ceną złotych czterysta, która budziła moje zdziwienie, a jednakże i zainteresowanie, bo z tym wiązały się moje wspomnienia wyniesione z filmów. Zanim zobaczyłem inżyniera Romanka Artura, wydostała się nad głowy papierowa torba z uszami, z której widać było taką właśnie zagiętą szyję od butelki, a potem zobaczyłem całego inżyniera w odświętnym garniturze, usztywnionej koszuli oraz w krawacie w nowoczesny wzór. Inżynier przepychał się w moją stronę i na mój widok wyraził zadowolenie, jak przypuszczam, szczere. Podał mi torbę ze słowami: „Kolego, bądźcie tak dobrzy przez moment" - i zanim coś zdążyłem wypowiedzieć, zniknął znowu w tłumie, skąd po chwili wynurzyła się druga torba, za nią Romanek, a za nim uczepiona jego ręki kobieta. I tak myślę, że to się zaczęło już właściwie wtedy, jakkolwiek nic mi do głowy nie przychodziło na temat tamtych spraw pomimo ogromnego wrażenia. Przepychałem PROZA się za inżynierem oraz kobietą, która była żoną inżyniera Romanka, chociaż właściwie miała twarz jak dziecko, równie bladą, a usta półotwarte, co wyglądało jak wyraz zdziwienia. Kiedy wypchnęliśmy się ze sklepu „Delikatesy", inżynier odebrał ode mnie torbę z butelką i przedstawił mnie żonie jako swojego najlepszego ucznia na WSI, a na razie technika z przyszłością, co było prawdą, ale sprawiło mi przyjemność. A żona inżyniera Romanka otworzyła usta i uśmiechnęła się mówiąc, że się cieszy. Następnie ja się pochyliłem, aby ją pocałować w rękę, i poczułem silny zapach albo wody kolońskiej, albo perfum. Zobaczyłem także paznokcie, które były długie i czerwone od lakieru. Następnie ona uzupełniła, że inżynier Romanek mówił jej o mnie, jak również o moich zdolnościach, za co znów odczułem dla inżyniera wdzięczność. Tymczasem Romanek zakręcił się nerwowo z torbą i widząc moje spojrzenie, które przyciągnęła tamta butelka, powiedział, że dzisiaj jest jego właśnie piąta rocznica ślubu i stąd poczynili te zakupy. Roześmiał się również, co wyglądało u niego ładnie, gdyż miał piękne białe zęby, co jeszcze zyskiwało przy czarnych gęstych włosach zaczesanych z falą do góry. Ja lubiłem inżyniera za uśmiech, a jego wykłady, na które skierowała mnie rada zakładowa, wydawały mi się najlepsze. Myślałem też, że jakbym mógł wybierać, to tak chciałbym wyglądać jak on, poruszać się jak sprężyna i mówić z energią, której trzeba było słuchać. Wtedy powiedziałem, że pięć lat to długo, i przyłączyłem się z gratulacjami, całując ponownie rękę pachnącą i poczerwieniałą na końcu paznokci. Jednocześnie doszedł mnie cichy głos: — Żeby pan wiedział, jak to długo — więc dodałem, że na obecne czasy nietrwałości to tak, ale będę im na pewno życzył w dziesiątą rocznicę, a także i później. Na co uśmiechnęła się dość dziwnie, a równocześnie inżynier wtrącił, że właśnie udają się, aby obejrzeć wystawę „Śląsk w eksponatach", na której umówiony jest z dyrektorem. Zastanowił się chwilę i zapytał, czy nie miałbym chęci zajrzeć z nimi na wystawę, na którą podrzuciłby mnie samochodem, tyle że po drodze odniósłby zakupy do domu. Pętla na własną s%yję. - Taki człowiek. - Nie wiedział, co robi. - Ładne odwd%ie_c%enie. - Naiwność nie popłaca. - Mo^e to po prostu los. - Nie daje_ wiary od początku. - Co ty na to, Gosiu? - zwrócił się do żony, na co poruszyła ramionami, że oczywiście, jeśli miałbym chęć... Mówiła to patrząc na mnie, a miała oczy takie, jakie mają niektóre koty. Oświadczyłem, że nie jestem ubrany, bo tak też było, chociaż wygląd mój był przyzwoity, gdyż zawsze przywiązuję wagę do tego. Jednak inżynier był na czarno, a żona jego w sukni, która błyszczała i szeleściła, na szpilkach i w pończochach srebrnych, a włosy koloru rudego, czyli takiego jak suknia, były pięknie ułożone, jakby przed chwilą wyszła od fryzjera. Tłumaczyłem dalej, że bez krawata, prosto z roboty... zwłaszcza że ma być dyrektor, na co inżynier poklepał mnie mówiąc, że dyrektor nie zwraca na to uwagi, •« na pewno będzie dla mnie korzystne, kiedy mnie dyrektor zobaczy, gdyż taka wystawa jest również formą nauki, tyle że nadobowiązkową. Tak więc mogę się z nimi zabrać tak normalnie, po prostu, bez krępacji. Na co, prawdę mówiąc, miałem od początku wielką chęć i wymawiałem się tylko dla przyzwoitości. Inżynier Romanek wręczył mi następnie obie torby i poszedł sprężyście po samochód, wyrzucając ręce jak na ćwiczeniach KUSZENIE CZESŁAWA PAŁKA 1005 gimnastycznych, a ja stałem z torbami, nie będąc przyzwyczajony do towarzystwa takich kobiet jak żona inżyniera ani w ogóle prawie do żadnych, oglądałem jej szpilki czarne ze szpicem bojąc się podnieść głowę. Szpilki zrobione były z błyszczącej skóry, od góry nie miały prawie nic, tylko trzymały się na cienkich paskach i widać było w nich spod pończoch palce od nóg. I potem, kiedy przesunąłem oczy odrobinę wyżej, na nogę, zobaczyłem na niej trochę włosów w ciemnym kolorze. Obserwowałem je dłuższą chwilę, aż zrobiłem się czerwony na twarzy od długiego pochylania głowy. Noga potem znikła mi z oczu, a żona inżyniera powiedziała: -No to chodźmy, Artur już podjeżdża. - Potem zapytała o powód mojego zamyślenia, ile mam lat i nie uwierzyła, że czterdzieści, czyli dziesięć lat więcej od Artura, a siedem od niej. Mówiła jeszcze coś, czego już nie słyszałem, tylko szedłem koło niej między ludźmi, a ona stukała tymi szpilkami, we mnie zaś odbywała się bieganina myśli i uczuć, jakiej nie miałem od dawna albo raczej nigdy w życiu. Tak odbywała się moja pierwsza droga do samochodu inżyniera Romanka Artura, który przyhamował przy krawężniku, ja zająłem siedzenie tylne obok paczek. Nie przypominam sobie dokładnie, ile czasu zajęła nam jazda. Koło nas przejeżdżały wprawdzie samochody, przemykali ludzie, jednak wydawało mi się, że to trwało niedużo sekund. Dookoła pachniało dziwnie i ładnie, na co składał się zapach rozsiewany przez jej kosmetyki oraz przez czarną imitację skóry na fotelach. Inżynier coś opowiadał, a samochód kołysał, jak w marzeniu, amortyzatorami. Romanek zatrzymał wóz i skoczył na górę, a jego żona włączyła radio z muzyką bigbitową, puściła ją głośno i odchyliła się na siedzeniu do tyłu, potrząsając głową, z której sypały się włosy na różne strony. Następnie zwróciła się do mnie z pytaniem, czy właściwie ona z mężem nie odciągnęli mnie od innych zajęć, bo mogłem mieć przecież plany na wieczór choćby z kobietą, na co tylko pokręciłem głową patrząc na jej uśmiech, w czasie którego cała twarz nabierała wyrazu zdziwienia. Przeciągnęła jednym czerwonym palcem po wardze i złożyła ręce, jakby się modliła, kołysząc się nadal z muzyką. A ja szukałem jakiegoś słowa i na koniec powiedziałem, że przeciwnie, jest mi bardzo przyjemnie. Dodałem także, że jej mąż to najlepszy i lubiany wykładowca, a ja za rok i pół zrobię dyplom, w czym do tej pory przeszkadzała mi wojna, jednak pomagało państwo, a konkretnie rada zakładowa. Mówiłem to dla usprawiedliwienia, że mając czterdzieści lat jestem uczniem inżyniera. Zresztą ona znowu odwróciła się tyłem, kołysząc się ciągle zgodnie z muzyką, a ja naraz zupełnie niespodziewanie pochyliłem się, do niej, wciągając mocno zapach wody, i mając teraz na kilkanaście centymetrów od siebie pasmo skóry bielutkiej i delikatnej myślałem, że to jest taka chwila, że gdybym mógł tak przedłużyć ją jak najbardziej, to można by umrzeć nawet, i po całym ciele rozlewało mi się ciepło i wzruszenie nad tą białą, dziecinną skórą, pachnącą jak w najlepszej drogerii. — Erotoman. — Nalegało opuścić samochód. — Żona przełożonego i nauczyciela. — Włos siwieje, dupa szaleje. — Jest się c%ym fascynować! — Jakie to płytkie i głupie! Ona naraz odwróciła głowę i nastąpiła chwila, w której nie zdążyłem się cofnąć, mając przez moment przed sobą jej usta półotwarte z wargami jak piękne korale i oczy ioo6 PROZA jak z kolorowej okładki. Jednak ona nie zwróciła absolutnie uwagi na mój niecodzienny wygląd, powiedziała tylko o inżynierze, że grzebie się, a ja opadłem już na oparcie i powiedziałem na jej następną uwagę, że po co w ogóle ta wystawa, że wystawa ta jest interesującym świadectwem postępu. Ona wybuchnęła śmiechem, ale po spojrzeniu na mnie spoważniała. Mówiłem więc dalej, że jej mąż, jako fachowiec i specjalista, musi trzymać rękę na pulsie, ale znów nastawiła głośno muzykę. Po powrocie inżyniera dojechaliśmy przed gmach wystawy. Przez salę przesuwała się tylko jedna wycieczka. Romanek z żoną szli przodem, ja za nimi, myśląc stale, że oto z inżynierem Romankiem, moim wykładowcą, którego dyrektor wysoko cenił, i z tą kobietą przebywam w zupełnie nierzeczywistej sytuacji. Do tego sam dyrektor wyszedł zza makiety taśmociągu i podchodził do nas z uśmiechem, w garniturze także ciemnym, jednak bez krawata, tylko w wyłożonej koszuli żółtego koloru, co było dla mnie pewną pociechą. A za nim jego żona, kucykowata, wyrzucała szeroko ciężkie nogi. Dyrektor wyraził zadowolenie ze spotkania, pochwalił: mnie za wspomniane przez inżyniera moje postępy, po czym obaj z inżynierem przybrali wyraz odświętny idąc między makietami, portretami, powiększonymi fotografiami kopalni dawnych i obecnych. Ja szedłem obok myśląc serdecznie o inżynierze, który znów przedstawił mnie jako najlepszego ucznia, czego mógł nie zrobić. Chodziliśmy między gablotami podpisanymi „Węgiel brunatny", w których leżał węgiel brunatny, i innymi, podpisanymi „Węgiel koksujący", w których leżał węgiel koksujący. Obie kobiety przysiadły na kanapie obciągniętej skórą, stojącej w środku sali. Wycieczka wyszła i byliśmy na całej ogromnej sali wystawowej tylko w te pięć osób, poza woźnym, który nas obserwował czujnie spoza kilofa stanowiącego część odlewu ogromnego górnika w hełmie i z latarką. Odlew zajmował przestrzeń do sufitu, czyli dobre cztery metry. Od kanapy dolatywał mnie zapach znajomych wód, oraz rozmowa, a raczej tylko jej fragmenty. Tymczasem dyrektor stanął przed szeregiem twarzy uroczystych albo smutnych i wymieniał ich nazwiska jak dobrych znajomych, z szacunkiem i serdecznością, a to były twarze weteranów, którzy odegrali rolę w powstaniach, a teraz wisieli tu w szeregu i ciągnęli się przez spory fragment wystawy. Dyrektor dodawał przy każdym coś, albo mówił: „Tak, tak", albo: „Tacy byli", i kiwał głową. Ja w nich patrzyłem uważnie i stawialiśmy teraz wolno jeden krok za drugim, tamci na nas patrzyli, a ja na nich, bo chciałem ich dobrze poznać i zapamiętać, wyczytać w ich twarzy odwagę i poświęcenie, przeniknąć do nich, na ile tylko się da, co jednak było trudne, zwłaszcza że od strony kanapy stale dolatywały głosy, które komplikowały dodatkowo skupienie wszystkich myśli na eksponatach. Okrążyliśmy całą salę, obchodząc kanapę ze wszystkich stron, jednak tyłem. Wreszcie dyrektor zatrzymał się, pokiwał głową, spojrzał na zegarek i powiedział, że tyle jego przyjemności, że się wyrwie czasem ze swoją kobietą, i już go obowiązki wzywają, a w tym wypadku konferencja na wysokim szczeblu. Inżynier Romanek, wpisując swoje dodatnie wrażenia pod dyrektorem do książki pamiątkowej, powiedział, że też już czas na nich. Wtedy zacząłem całować najpierw rękę żony dyrektora, a potem tamtą rękę. Inżynier Romanek dał znowu wyraz zadowoleniu, „żeśmy tak jakoś na gruncie towarzyskim", KUSZENIE CZESŁAWA PAŁKA 1007 i już odchodząc dodał: „do jutra na wykładach". Tamte zastukały obcasami na pięknie wyświeconej drewnianej posadzce, ale ja już nie chciałem patrzeć za nimi, dopiero potem, w domu, po rozłożeniu amerykanki, przypomniałem sobie ten odchodzący stukot. Leżałem pod kołdrą i kocem, bolały mnie kości, co było śladem mojego zdenerwowania, a także uganiania się po lasach za pogrobowcami Hitlera. Łyknąłem środek napotny asprocol, popijając go wodą — herbaty brać nie chciałem ani nic jeść, ani w ogóle poruszać się, żeby nie rozbijać wzruszeń. Ponieważ mam umiejętność przywoływania twarzy po zamknięciu oczu, teraz z niej skorzystałem przywołując widok twarzy o dziecięcym wyrazie oraz różne wymawiane przez nią słowa. Następnie przywołałem także słowa dyrektora i jego twarz oraz obraz inżyniera Romanka, oczekując na ustanie bólu pod wpływem ciepła. Nie mogłem uwierzyć, żeby to wszystko wydarzyło się istotnie, konkretnie, i aż mnie podrywało do biegania po mieszkaniu, takie to były wszystkie wydarzenia nie do przewidzenia dwie godziny temu, kiedy się zaczęły wydarzać. Zagotowałem wodę i przystąpiłem do picia herbaty, a co zamknąłem oczy, to wyskakiwała ona albo w środku samochodu, albo na tle wystawy muzeum. Rozpocząłem chodzenie po pokoju z kuchnią, a jednocześnie próbowałem w wyobraźni odtworzyć przypuszczalny wygląd mieszkania inżyniera, następnie przysiadłem, wyciągnąłem z lodówki kiełbasę, odsmażyłem ją z jajkiem, podsypałem kanarkowi i myślałem o tym, jak oni siadają przy stole, zapalają pięć świeczek na torcie, odkorkowujątamtą krzywą butelkę, puszczają radio albo płytę i wypijają albo zaczynają tańczyć we dwoje, a okna zasłonięte są cienkimi czerwonymi firankami, które są delikatne, ale nieprzezroczyste. Potem życzą sobie dalszych lat poruszając się w rytmie dobranej wolnej melodii, i ogarnęła mnie naraz straszna ochota, żeby podejść pod dom i zobaczyć chociażby cienie na tej firance. Na pewno nikogo nie zaprosili, bo dyrektor nie gratulował, i poruszyła mnie myśl, że Romanek ma do mnie większe zaufanie i sympatię niż do dyrektora. Zapaliłem lampę, z której korzystałem przy nauce, i obserwowałem ich taniec, odbywający się przy tak samo przygaszonych lampach albo jeszcze prędzej przy świetle świec, tak jak w restauracji „Balaton". - Snob drobnomies^c^anin. — Klasyczny przypadek. - Prossg ątcyykać L uogólnieniami. - Wylano drobnomies%c%ańskie s^ydlo. - Ciekawe tęsknoty. Raz tam b]rłem po wypłacie z dwoma kolegami z pracy, którzy przyprowadzili trzy znajome kobiety. Ja tańczyłem z najbardziej brzydką, którą sobie od razu wybrałem z powodu nieśmiałości. Ona nawet, gdyby nie okulary i nie zęby, które miała jak u konia, nie byłaby najbardziej brzydka. Tańczyłem z nią dużo, a że także piłem i w dodatku ona się o mnie tarła, poczułem wtedy męskie sprawy i zwierzyłem jej się, że mieszkam samotnie i jeśli ona nie ma innych zamiarów, to może się przenieść do mnie. I następnie dodałem, co wywołane było także dymem ze świec, że jakby chciała, możemy wziąć legalny ślub. Ale ona wybuchnęła śmiechem i zaczęła krzyczeć: ioo8 PROZA — Pełna szajba! Obsuwa! Głupi Zygmunt — wyszczerzała przy tym swoje zęby, a za nią zaczęli się śmiać tamci, chociaż w ogóle nie orientowali się z czego. Więc ja w zdenerwowaniu oświadczyłem, że na imię mi Czesław, a ponieważ ona dalej się śmiała, powiedziałem jeszcze, żeby to przerwała, bo wygląda zupełnie jak koń. Wtedy przestała się śmiać i skoczyła na mnie, za co koledzy mieli potem pretensje. Odtamtąd utarła się o mnie opinia, że się nie umiem bawić. Tak właśnie tamten zapach świec przypomniał mi się w związku z wywołanym obrazem tańca inżyniera Romanka z żoną. Wyobraziłem sobie jego uśmiech i jak zaprasza ją teraz do stołu na ponowy kieliszek alkoholu, który ona wypija i mówi, że od całej atmosfery kręci się jej już w głowie, a on przyciska ją, całuje i mówi, że to już pięć lat. A jednocześnie wyciąga jej szpilkę z włosów, które rozsypują się już dosłownie na wszystkie strony. Zobaczyłem tak wyraźnie jej bladą twarz oraz usta otwarte do połowy, że otworzyłem oczy, żeby uciec od tego napięcia, które wytworzyło się we mnie. Postanowiłem myśleć teraz o zaśnięciu, oczu jednak na razie nie zamykałem, nie chcąc więcej tych wszystkich przywidzeń oglądać. Patrzyłem tylko na latarnię, która huśtała się za oknem, następnie zacząłem czytać podręcznik z zakresu wykładanego przez inżyniera Romanka. Potem jednak z powodu zmęczenia zamknąłem oczy, jednocześnie traktując to jako próbę, i oczekiwałem tego, co nastąpi. — To mu właśnie chodziło po głowie! — Do pilnika! — ]uś^ gotował plan! — Co %a gadanie o octach?—Jak kto ma spokojne sumienie, to się nie boi zamknąć oc^u. — Spokojne sumienie dobre wypoc^nienie. - Nie ma potrzeby uogólniać. Następny dzień, jeśli nie brać pod uwagę mojego zmęczenia, był taki jak zwyczajny, ale jednak taki nie był. Wyczekiwałem wykładu inżyniera na WSI. W pracy wydawałem wszystkie polecenia w związku z tą skrzynią biegów do kombajnu, jednak myślami bujałem jak najdalej, rozpatrując wydarzenia wczorajszego dnia, które rano wydawały mi się należącymi do wymyślonych. Tak więc po pracy szedłem jak wczoraj spacerem i skierowałem się do „Delikatesów", wchodząc do środka, gdzie wszystko było tak jak wczoraj, przy czym, chociaż wszedłem jakby przypadkiem, nie byłoby prawdą, gdybym powiedział, że na nic nie liczyłem. Jednak nie zobaczyłem torby nad głowami ani w ogóle nie było w środku inżyniera. Obszedłem stoiska, przyglądając się niby nalepkom. Po wyjściu, chociaż już była pora największa na obiad, nie spostrzegłem w sobie najmniejszej chęci na zjedzenie go, przeciwnie, czułem napełnienie wewnętrzne i wypiłem tylko w najbliższej pijalni płynny owoc z jabłek, który mnie orzeźwił. Na wystawie było pusto. Przeszedłem przed twarzami, zaglądając także za makietę taśmociągu. Na skórzanej kanapie nikogo nie było. Usiadłem w miejscu, gdzie siedziała żona dyrektora, czyli koło tamtej, tak że musiałbym jej dotykać, gdyby tam była. Potem szybko pochyliłem się i powąchałem skórzane siedzenie, licząc, że przechował się jakiś zapach jej perfum. Inżynier nie przyszedł na wykład, ponieważ wyjechał na inspekcję do innej fabryki. Wykład prowadził ktoś inny, wysłuchałem go nieuważnie. Następnie udałem się pod dom inżyniera, gdzie z ciekawości, czy okna były podobnie zasłonięte firankami, jak KUSZENIE CZESŁAWA PAŁKA 1009 myślałem. Jednak z tej odległości nie mogłem tego sprawdzić. Dalsze dwa dni przeminęły podobnie, ale nie odnajdywałem już takiego pragnienia nauki, jak również z najwyższym wysiłkiem przymuszałem organizm do snu. Siedziałem na amerykance i głaskałem kanarka, który nie przestawał się mnie bać i trząsł się w ręku, chociaż trzymałem go delikatnie, nie przyduszając, co zmniejszało moją samotność. Czwartego dnia poszedłem do „Delikatesów" i nabyłem butelkę wina, następnie poszedłem do sklepu „Cepelia" i kupiłem firankę, którą umocowałem i zasłoniłem okno. Dodatkowo zapaliłem świecę i oblałem mieszkanie wodą kolońską. Przesiedziałem w nim, pogrążony w myślach przez parę godzin, przy czym moja pamięć nie działała już tak dokładnie,! ona pojawiała mi się tylko kawałkami. To był dokładnie piąty dzień, kiedy w zwykłej porze przed „Delikatesami" zobaczyłem inżyniera Romanka. Ogarnęła mnie nagła słabość, przyspieszyłem i teraz obok niego zobaczyłem kobietę, którą ściskał za rękę, jednak to nie była jego żona. Szedłem za nim, zastanawiając się nad tym. Naraz inżynier odwrócił się, zobaczył mnie i zatrzymał tę kobietę. Jednocześnie pomachał do mnie ręką. Wtedy zbliżyłem się. Przedstawił mnie tej znajomej uśmiechając się serdecznie, po czym powiedział zdanie, które następnie długo sobie powtarzałem, mianowicie, że jego żona pytała o mnie i żebym wpadł ich odwiedzić choćby jutro. Potem poklepał mnie po ramieniu i odszedł z tamtą, która też miała piękne włosy, jednak nie sprawiła na mnie żadnego wrażenia. Zresztą myślałem wtedy tylko ciągle o tym zdaniu, tak że pożegnałem się z inżynierem w zupełnym rozbiciu. Szedłem coraz prędzej, potem zacząłem nawet biec kawałek, żeby jak najszybciej w domu przemyśleć to wszystko od początku do końca. Zasłoniłem okno nową firanką, rozłożyłem amerykankę, nastawiłem czajnik, następnie odkorkowałem butelkę wina, popiłem nim asprocol, przykryłem się kocem i oczekiwałem na nadejście ciepła. Połknąłem jeszcze jeden proszek, znowu popiłem winem, i już robiło mi się przyjemnie, ciepło rozchodziło się po mnie, w skroniach czułem uderzenia krwi i pogrążyłem się w rozmyślaniach, jakie powody mogły kierować żoną inżyniera Romanka, że mnie w ten sposób przez niego zaprasza. Zdecydowałem się rozpatrzyć wszystko sprawiedliwie, wstałem spod koca, kości trzasnęły mi, co było właśnie tymi śladami po lesie. — Przypomniał sobie o zasługach. — Nie o tym mowa. — Profana for! — Prosię kontynuować. — To jest dygresja. — Po fó^ %araZ uogólniać. Wykonałem pół przysiadu, żeby odzyskać sprawność w nogach, ale raczej żeby opóźnić tamto spojrzenie. Teraz więc najpierw podszedłem do lampy i zapaliłem światło, potem spuściłem głowę i zrobiłem trzy kroki do przodu, a następnie zastanawiałem się, po co to robię. Jednak jak ja coś postanowię, to już na ogół dotrzymuję, a poza tym jednak wypełniła mnie ciekawość dojścia do prawdy połączona z nadzieją. Wykonałem więc to wszystko zatrzymując się przed lustrem. Potem podniosłem głowę w górę, naumyślnie za wysoko i za mocno w lewo. Zobaczyłem jedno oko i kawałek za grubego nosa oraz usta. Skrzywiłem głowę jeszcze bardziej i wyglądało to nie najgorzej, jak u każdego, tyle że to nie była pełna prawda. Tak więc, powziąwszy już raz decyzję, teraz ją wykonałem. Odwróciłem się 1010 PROZA prosto do lustra, jednak zasłoniłem ręką włosy, które zwłaszcza z lewej strony były za rzadkie, po czym podjeżdżałem tą ręką do góry, bo tak z przygotowaniem było lepiej. Następnie stałem już odsłonięty i patrzyłem, wiedząc tyle samo, co wiedziałem, że nie jest ani dobrze, ani źle. Wykonałem krok do tyłu i uśmiechnąłem się na próbę, ale w uśmiechu moja twarz robiła się jakaś śliska, za to mniej było widać gruby nos. Odszedłem do szafy, wyciągnąłem białą koszulę, czarny garnitur, w którym ostatnio byłem na święcie majowym, i krawat, ubrałem się, ale tylko od góry, z kamizelką, zamoczyłem włosy i uczesałem je według mojego pomysłu. Znowuż pojawiłem się w lustrze, ale chociaż było porządnie, jednak twarz robiła mi się bardziej nalana i poczerwieniała, co wiązało się także z za ciasnym guzikiem. Następnie zrzuciłem z siebie wszystko na ziemię razem z koszulą i kamizelką, bo sprawa wydawała mi się bez nadziei, zwłaszcza że przypomniała mi się twarz inżyniera, która jest przy mojej jak niebo i ziemia. - Estetyk, narcysta, wypaaęemec! - Przejrzelibyście się w waszej pracy! - Najlepiej Zgłoście się do zakładu kosmetycznego! - Od razu to podejrzewałem: - Tu kluczenie o twarzy nic wam nie da. — Ja bym ZfifZf^ Z uogólnieniami. Poczułem wielki żal, ale zaraz zacząłem myśleć, że może właśnie jest coś, czego nie widziałem, bo nigdy nie ma się na siebie pełnego spojrzenia. Pokazała mi się teraz jej twarz, taka czysta, i poczułem na samą myśl, że mógłbym dotknąć jej włosów, wielką serdeczność i rozrzewnienie. Od nowa zebrałem się, włożyłem koszulę, krawat, kamizelkę i marynarkę, oblałem się wodą kolońską i chodziłem po pokoju. Następnie, już pod kocem na amerykance, wyobraziłem sobie, jak ona w dymie świec wychodzi do mnie. Następnego dnia montaż skrzyni biegów przeszedł jak sen. Udałem się do „Delikatesów", przecisnąłem się do lady i kupiłem butelkę z krzywą szyją oraz nowy flakon wody. Wymyłem się w wannie, włożyłem wszystko i wyszedłem. W jednym ręku trzymałem butelkę, a w drugim zakupione kwiaty. Była godzina osiemnasta. Rzadko oglądałem ulice o tej porze z powodu wykładów, z których dzisiaj zrezygnowałem. Szedłem do domu inżyniera, ludzie się za mną oglądali z życzliwością z powodu kwiatów i butelki, ja też uśmiechałem się do nich, bo czułem, że idę na spotkanie marzeń. Serce mi biło mocniej niż zawsze i starałem się energicznie wyrzucać ręce, co utrudniały jednak butelka i żółte długie łodygi, które pachniały koło mnie. Na samą myśl, że to nie jest tylko udawanie ani myśli, co bym kupił albo gdzie szedł, ale że właśnie idę ja, technik Czesław Pałek, idę w gości do inżyniera na osobistą prośbę jego żony, idę zwyczajnie, jak człowiek kulturalny, z kwiatami i najdroższą butelką... Przypomniałem sobie dodatkovo ojca, który był zwyczajnym dróżnikiem na przejeździe i takiej sytuacji wyobrazić by sobie nie mógł, za co byłem wdzięczny naszemu ustrojowi, który mi ten pochód umożliwiał. Za drugim dzwonkiem ona otworzyła drzwi. Była w szlafroku, potargana, ale wyglądała jeszcze piękniej, chociaż od razu pomyślałem, że sprawia wrażenie, jakby się mnie nie spodziewała. Patrzyła na mnie uważnie, jakby mnie nie poznawała, nie pytając o nic ani nie zapraszając do środka. Kiedy ja ochłonąłem po tym pięknym KUSZENIE CZESŁAWA PAŁKA łon czerwonym szlafroku i rozsypanych pięknie włosach, po upływie chwili takiego stania wypycham obydwie ręce do przodu, gdyż dotąd chowałem je za plecami, i odzywam się z trudem, przezwyciężając poruszenie, przypominam się jako Czesław Pałek, na co ona już się uśmiecha, ale jakby niepewnie. Dopiero na moje dalsze wyjaśnienia wprowadza mnie do środka oznajmiając, że najwidoczniej Artur zapomniał ją uprzedzić, on często wykonuje takie kawały. Oglądając mnie dalej badawczo oświadczyła, że się zmieniłem od tamtego czasu, a ja się zastanowiłem, że może stąd jej zmieszanie, bo istotnie w nowym uczesaniu na gładko oraz w stroju na wizyty zaszła we mnie przemiana. Zaskoczyło mnie, że nie ma Romanka, ale dzięki temu było jeszcze bardziej niecodziennie. Szedłem za nią korytarzem, a ona wykonywała ruchy porządkujące, przepraszając za bałagan. Zamknęła szafę z dębu, na której stał model korsarskiego okrętu z pięknymi żaglami, poprawiła na szerokim tapczanie kapę w kolorze niebieskim ze złotymi frędzlami, poklepała poduszki i kopnęła dywan w różnokolorowe trójkąty, który rozwinął się na cały środek pokoju. Pokazała mi, żebym usiadł na fotelu nowoczesnym, z metalowych prętów oplecionych kolorową żyłką z nylonu. Usiadłem tam, a ona przeprosiła na chwilę w celu przebrania się i przygotowania do mojej wizyty. Siedziałem na wprost biblioteki, nad którą wisiał inżynier w dużych rzeźbionych ramach. Pod nim stały na górze, nad książkami, gipsowe figurki kobiety i mężczyzny gołych, z narządami na wierzchu, pod nimi książki w języku rosyjskim, a także lalka w kształcie chłopki, składająca się z kilku segmentów. Wtedy opadły mnie myśli o moim pustym mieszkaniu, poza klatką i lampą nad amerykanką, a tu samych lamp stały trzy, a jedna wisiała rozgałęziając się ładnie na dwie strony. Pod nią stał malutki, zgrabny stolik na żelaznych nóżkach, z blatem z ceramiki, miał półeczkę z nylonowej żyłki, na której leżały gazety i magazyny. Właśnie na tym stoliku do zielonego wazonu z gliny żona inżyniera wstawiła ofiarowane przeze mnie kwiaty. Wszędzie, gdzie spojrzałem, było coś, chociażby reprodukcja, i to wszystko odbierało mi dodatkowo śmiałość, chociaż jednocześnie wprawiało w stan zagadkowego otumanienia. Postawiłem butelkę na tym stoliku, a tymczasem żona inżyniera weszła w sweterku i spódnicy, wnosząc z sobą tamten znajomy zapach, który jeszcze bardziej zakręcił mi w głowie. Wyraziła zdziwienie z powodu butelki, że taka droga, przyniosła korkociąg i dwa kieliszki, które ja napełniłem, orientując się z drżenia rąk w moim zdenerwowaniu. Powróciłem do zaproszenia, które otrzymałem od inżyniera — tu się zająknąłem, ale nie myślałem mówić o tej jakiejś znajomej, z którą go widziałem. Zresztą on trzymał tamtą za rękę raczej serdecznie, po koleżeńsku i przy niej powiedział mi o zaprosinach żony. Powtórzyłem to znowu, ona patrzyła jakby dziwnie, podniosła kieliszek i wypiliśmy. Wpatrywałem się w jej twarz i uzupełniając to, co mówiłem, jeszcze podziękowałem za zaproszenie mnie do niej. Uwierał mnie kołnierz i czułem pulsowanie i czerwienienie twarzy, dalej jednak mówiłem o jej wyjątkowej uprzejmości i wspaniałomyślności, bo ja nie jestem dla niej atrakcją i nawet teraz ona w ogóle nie wie, o czym ze mną rozmawiać. Ale dla mnie samo siedzenie przy niej to jest ogromna radość i odmiana w całym życiu. Ona uśmiechnęła się i rozpoczęła: — Panie... PROZA KUSZENIE CZESŁAWA PAŁKA 101 - Pałek, Czesław Pałek - podsunąłem. - Panie Czesławie... - tak powiedziała tym głosem swoim melodyjnym, a mnie aż słabo się zrobiło i opuściłem kieliszek, rozlewając na garnitur trochę wódki, co zresztą postanowiłem ukryć, a nie brać się do czyszczenia. - Panie Czesławie - usłyszałem znowu - zawsze może pan zaglądać, będzie nam miło. - Wypiła swój kieliszek i dostała kolorów na bladej buzi. A ja tylko patrzyłem nie mówiąc nic, patrzyłem i patrzyłem, żeby starczyło mi tego na długo i mogło to do mnie powracać przez długie odstępy czasu. Jednocześnie miałem dla siebie podziw, że zdobyłem się na taką odwagę, żeby przyjść tu tak od razu i tak siedzieć naprzeciwko. - Artur pana lubi - powiedziała zakładając nogę na nogę. - Wybije się pan, kupi samochód, ożeni się pan, będzie pan miał dom... - A ja słuchałem przepełniony nadzieją, że powie jeszcze raz „panie Czesławie", i chciałem położyć głowę na jej kolanach, bo mi się naraz wydała dobra, i poczułem się rozczulony, bo nikt tak do mnie troskliwie nie mówił ani w pracy, ani w życiu. Wyobraziłem sobie, że ona jest moją kobietą, i pomyślałem, jak bym siedział przy niej na ziemi, całując ją w ręce i kolana, do których przytulam głowę, albo wchodzę z nową suknią, albo z nowym dywanem. Kiedy indziej podjeżdżam samochodem i znoszę ją po schodach na wyjazd albo sprzątam, ona wraca, a tu posprzątane. W tych marzeniach spojrzałem na półotwartą książkę w kolorowych okładkach, która leżała na stoliku. Otrząsając się zapytałem o treść i dowiedziałem się, że jest to książka Życie seksualne dzikich. Na pytanie, czy to znam, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie, i byłem cały czerwony. Ona oświadczyła, że to ciekawe, o zupełnie odmiennej cywilizacji. Wtedy oświadczyłem, że to kupię, ona powątpiewała, gdyż książka została wykupiona. Powiedziała jeszcze na korzyść tej książki, że jest ona naukowa, jednak przejrzysta. Akurat wtedy zazgrzytał klucz w zamku i za chwilę do pokoju wszedł inżynier. Najpierw spojrzał na mnie jakby ze zdziwieniem, ale zaraz ucieszył się, ścisnął mnie za rękę i zapytał, co na oddziale. Byłem ogromnie zmieszany całą sytuacją, jednak wyjaśniłem, że robimy te skrzynie biegów na importowanych paskach, na czym kombajn ogromnie zyskuje, i są otwarte możliwości na eksport. Inżynier nalał sobie kieliszek, ona podniosła się z książką i usiadła na tapczanie podkurczając nogi, ja zaś nie słuchałem inżyniera, tylko miałem przeczucie, że nie zasnę już więcej w ogóle. Następnego dnia po pracy wyszedłem z podręcznikiem i znalazłem się pod ich domem. Z daleka zauważyłem inżyniera Romanka myjącego samochód. Mył go przez dłuższy czas, następnie wycierał i znowu zaczynał myć, co czynił dokładnie, i samochód już błyszczał. Ale mył go dalej. Postanowiłem nie podchodzić, tylko usiąść z boku i poobserwować. Nie było dzisiaj wykładów, tak więc od samej szesnastej miałem wolne. Uczyłem się o ogniwach, w których energia chemiczna zamienia się na energię prądu elektrycznego, jednakże za dużo się nie nauczyłem, zbyt byłem rozproszony i ciągle znosiło mi oczy na ich okna na trzecim piętrze. Gdyby ona ukazała się w którymś, to nie byłby już stracony dzień. Romanek dalej mył samochód, a ja czytałem o jonach SO4 wędrujących do roztworu, podczas gdy elektrony pozostawały na płytce cynkowej. Robiło się coraz ciemniej, dookoła pięknie szumiały drzewa, a ja myślami byłem przy niej, tam, gdzie akurat zapaliło się światło i gdzie udał irz się inżynier Romanek. Zastanawiałem się, że też to akurat na mnie spadłe udaremniając poprzedni styl życia. W ciągu najbliższych dni dokonałem zakupi ceramicznego stolika z żelaznymi nóżkami i przemierzyłem całe miasto szukają w księgarniach tamtej książki, co rzeczywiście było bezcelowe. Wtedy jednak właśni narodził się we mnie pomysł, aby wykorzystać tę sytuację do odbycia następne wizyty. Przebrałem się i zaobserwowawszy nieobecność samochodu z inżyniererr wszedłem na górę. Jednak pod drzwiami opadły mnie wątpliwości oraz wyrzut sumienia. Zawróciłem na dół postanawiając siłą charakteru odmówić sobie zobaczę nią jej więcej. Na parterze zatrzymałem się znowu i odpowiadając sobie, że nie mog się tego pozbawić, wszedłem na górę z uczuciem, jakiego doświadczałem przenoszą broń w partyzanckich czasach. Nacisnąłem dzwonek od razu, już teraz bez namysłu, żeby odciąć sobie odwrói tak jak wtedy ze skurczem przechodziłem między żandarmami. Odczekałem chwil z myślą, że jej nie ma, i już zabierałem się do zbiegnięcia po schodach, kiedy gło zapytał: - Kto tam? - Odpowiedziałem, że Pałek, Czesław Pałek. Drzwi się otworzył] stanęła w nich ona, znowuż w szlafroku, i poczułem na jej widok tak wielką radoś i wzruszenie, że mnie to zaskoczyło. Następnie zadałem fałszywe pytanie, czy je; inżynier Romanek, i zaraz potem zwierzyłem się jej z trudności w nabyciu książl o dzikich, czego wysłuchała z wyraźnym zaskoczeniem, jednak przyglądając mi si uzupełniła, że to chodzi o życie dzikich seksualne, co ja wiedziałem, tylko nie mogłer się zdobyć na to słowo. Mówiłem więc dalej, że szukałem wszędzie po mieścił i szedłem za nią, znów widząc dywan rozwijający się na moich oczach. Usiadłei w fotelu naprzeciw i mówię, że wiem, że się z pewnością narzucam, ale nie mar absolutnie żadnych bliskich, u których mógłbym spędzać wolny czas, a ona z mężei mówili do mnie jak do równego człowieka, i że to jest sprawa nie mająca dla mn; żadnej ceny, na co ona wyciągnęła tę moją butelkę jeszcze nie skończoną, przynios: kieliszki, a ja mówiłem, że jej mąż to wspaniały fachowiec i że ona jest szczęśliwa, r co krzywiła się mówiąc, że stale wyjeżdża, że jest załatany. Więc ja znowv wspomniałem, że gdybym ja mógł tak zaglądać do niej, toby dopiero rozpoczęło s: dla mnie życie, czego, zdawało mi się, że nie słucha, ponieważ wstała i nastawi adapter. Otoczyły mnie odgłosy Afryki i dziwny instrument wygrywający dzianj dziang, dziang. Pomyślałem wtedy, że gdybym tak z nią był na wakacjach nad morzei i szedł plażą, na wodzie układałoby się słońce, a ja mógłbym ją trzymać pod rękę, i ir myślałem absolutnie o niczym innym, tylko ogranęło mnie wielkie pragnień: wyjazdu z nią na urlop. Wtedy znowu doleciało mnie głośniejsze dziang, dziang i or usiadła na tapczanie z przymkniętymi oczami, w rozchylonym szlafroku, a tami muzyka rozlegała się coraz głośniej i szybciej. - Niech pan tego słucha, panie Pałę] niech pan słucha - powiedziała cicho, inaczej niż zwykle. Odchyliła głowę do tyłi przymknęła oczy, a do ust włożyła palce, przygryzając je następnie. Oświadczyłem, i słucham oczywiście bardzo uważnie i że to są odgłosy bębna, że również lubię głośr nowoczesną muzykę. Ale ona pokręciła głową, kołysząc się w lewo i w prawo cór; szybciej, zagryzając mocniej te palce, po czym nagle otworzyła usta i wykrzywiła s 1014 PROZA zamykając mocno oczy. Przypomniałem sobie wtedy takie miejsce na plaży, w którym byłem w zeszłym roku, gdzie akurat mała struga wpada do morza. Więc przez taką strugę mógłbym ją na rękach przenosić. Tymczasem płyta się skończyła. Ona siedziała chwilę z zasłoniętą rękami twarzą, potem westchnęła, otworzyła oczy i zapytała, co ja na to. Powiedziałem, że dziękuję, że to jest ładne, chociaż wydaje rni się zupełnie dzikie. - Pożyczyłam tę płytę na parę dni, jeżeli pan chce, to możemy ją puścić jeszcze raz, tylko niech pan nie siedzi tak sztywno, panie Czesławie, niech pan, na litość boską, słucha uważnie. -1 znowu rozległo się dziang, dziang, dziang, a ona oparła się o ścianę i osunęła się po niej wolno, przykucnąwszy na podłodze. Nad nią na ścianie wisiała wielka szyszka, a pod nią powycinane zdjęcia z gazet, naklejone na kartonie, umocowanym na czerwonej kokardce. Był tam papież, gangster oraz Murzynka bez ubrania, obwiązana na gołym ciele liną i przywiązana do pala. Teraz płyta grała bardzo głośno i ona podniosła się mówiąc: - Zatańczymy, panie Pałek. - Więc podniosłem się także, sam nie wiedząc, co robić, wyciągam ręce, ale widzę, że ona staje naprzeciwko z oczami zamkniętymi, w rozchylonym szlafroku i huśta się w lewo i w prawo, w lewo i w prawo, uginając nogi w kolanach. Ręce mi drżały, bo widziałem coraz więcej ciała wysuwającego się z tego szlafroka, chciałem ją objąć do tańca, ale widzę, że ona chce tańczyć nowocześnie, tak jak ja nie umiem, więc huśtam się obok, przymykając na próbę oczy tak jak ona, kiedy naraz czuję jej rękę na głowie, ją koło siebie i ona przyciągając mnie za włosy całuje mnie i odpycha, bo już teraz tańczy tyłem. Przede mną latają te piękne włosy, a ja czuję się najszczęśliwszy, bo to, co jest niemożliwe, staje się możliwe, i nagle rozumiem, że ona ma dla mnie jakieś uczucie. Wtedy przestaję tańczyć i mówię: - Proszę pani, ja poczułem to od pierwszej chwili, kiedy panią zobaczyłem, i gdyby między nami nie stał inżynier... — Ale ona znów odwraca się z wykrzywioną twarzą, nie słuchając, więc przerywam i teraz tylko dźwięczy dziang, dziang, dziang, ale naraz słyszę głos inny, mianowicie klucza w zamku. Więc skaczę do płyty, wyłączam ją i mówię, że jest inżynier. Ona patrzy na mnie jak przez mgłę, ale naraz ocknęła się, poprawiła szlafrok, siada na fotelu, a ja naprzeciwko. — Zaklamaniec! — Tojus^ są ss^csyty! — Co wy do nas % tą Afryką! — To nie jest snadne usprawiedliwienie! -~ Chwalą Bogu, %ejes%cs>e ędąsył! - O ile to się_ na tym skończyło. - Oto go macie calego! — Zaciekałbym ^ uogólnieniem. Mnie trzęsły się ręce, ale kiedy wszedł inżynier, spojrzał na mnie i od razu się ucieszył. Mnie jednak nie opuszczało drżenie, gdyż spodziewałem się, że ona będzie chciała od razu porozmawiać z inżynierem, przedstawiając mu to, co między nami zaszło. Siedziałem więc jak chory, podczas gdy ona gładziła inżyniera po twarzy i włosach zachowując się serdecznie, a na twarzy udało jej się zupełnie zamaskować uczucie, które dla mnie miała. Siedzieliśmy w trzy osoby i teraz ja mordowałem się, czy nie zacząć mówić wszystkiego, bo jednak czułem się niedobrze, bo wszedłem w końcu w życie rodzinne zakłócając je. - Jaki wrażliwy! - Rychło w c%as! - A konkretnie a propos de facto. Jednocześnie zwracał moją uwagę i bolał mnie tym dotkliwiej dobry humor inżyniera, który najwyraźniej nie zachodził w żadne podejrzenia ani nie wykazywał się KUSZENIE CZESŁAWA PAŁKA 1015 najdrobniejszym rozpoznaniem sytuacji. Ja zresztą także nie mogłem wyciągnąć na poczekaniu wszystkich wniosków, ponieważ znajdowałem się w stanie całkowitej utraty panowania nad sobą. Następnego dnia wykład inżyniera Romanka rozpoczął się od tego, że nie miałem wystarczającej ilości odwagi, potrzebnej do popatrzenia mu prosto w oczy. Jednak wielką siłą podniosłem głowę i zacząłem obserwować inżyniera otwarcie. Zbierałem także uwagę konieczną do wysłuchania i zapamiętania wykładanego tematu, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że nie mogę spóźniać się w nauce, i w pełni rozumiałem korzyści, jakie przynosi wiedza. Romanek mówił o trudnym zagadnieniu z zakresu prężności roztwórczej miedzi i cynku. Moje skupienie jednak okazało się krótkotrwałe, co wynikało ze zmęczenia nabytego w czasie nocy, w której nie spałem, a wymyśliłem pewne podejrzenie i teraz je właśnie poddawałem pod rozwagę. Nie miałem co do tego pewności, gdyby jednak okazało się, że to posiada odbicie w życiu, toby albo oddaliło, albo zmniejszyło moją mękę i pozwoliło na pojawienie się nadziei i przeprowadzenie porządku w moich uczuciach i myślach. A także na patrzenie bezpieczne na prowadzącego wykład Romanka, który informował obecnie o wymianie energii chemicznej na energię prądu elektrycznego, przy czym inżynier skierował na mnie uśmiechniętą twarz z wyrazem zaufania i beztroski, co mnie przechyliło w dół, do ławki, wywołując pojawienie się takich wyrazów, jak na przykład uczciwość albo lojalność, albo szacunek. To wszystko w sumie całkowicie zamąciło mi obraz stwarzany przez Romanka wędrówki odbywanej przez elektrony na płytkach. Po wykładzie inżynier podszedł do mnie z propozycją, żeby znów ich obydwoje odwiedzić, co podwoiło moje zmieszanie. Postanowiłem już wcześniej odmówić, a to w związku z moim planem, i to wykonałem podając jako powód sztuczny uzupełnienie nauki przed zbliżającymi się sprawdzianami na WSI. - Typowy przykład'podstępności. - Właściwie co go naszło? - Zamotał się, we własne sidła. - Wszystko było ukartowane. - Ciekawy przykład sytuacji. ~ Opuścił się w nauce i moralności. - Jedno s^ło rodami drugie, jes^c^e gorsie. - Jednak be% metafizyki. - Mo^e przeczytał niewłaściwą lekturę. — Ja bym nie uogólniał. Dwa dni następne, po zakończeniu pracy, gdzie pojawiła się trudność w związku z przedwczesnym pękaniem naszych pasów, na które przeszliśmy w zastępstwie pasów z importu, co otwierało drogę do reklamacji i zwracania nam z korzyścią sprzedawanych za granicą kombajnów — spędzałem pod domem inżyniera, który mył samochód i jeździł nim dookoła placu. Zaniedbałem naukę, a jednocześnie wszystko stało w miejscu. Oglądałem cienie za oknami oraz prawie krzyczałem uderzając mocno pięścią po drzewie, za którym spędzałem bez wartości czas na obserwacjach i męczących myślach. Jednak trzeciego dnia inżynier sam podszedł do mnie w pracy z informacją, że wyjeżdża służbowo na trzy dni, a na zakończenie rozmowy dodał: - Zajrzyjcie, kolego Czesławie, do żony, niech się rozerwie. I tego dnia posuwałem się za inżynierem, który udawał się w kierunku dworca z małą, bardzo ładną walizką w kolorze czarnym, na zatrzaski. W czasie tego spostrzegłem w sobie, w miarę jak inżynier był bliżej dworca, wzbierający stan IOIĆ PROZA zdenerwowania, który objawił się biciem serca, załamującym się oddechem, a także poceniem rąk, które wycierałem w niedawno nabytą chustkę w kratę. Zwalniałem, kiedy Romanek wymachujący walizką, która musiała niedużo ważyć, zwalniał. Przystawałem zupełnie za latarniami oraz drzewami w bezpiecznie wybranej odległości, kiedy Romanek stawał na pasach albo na rogach ulic. Myślałem też o tym, że jest to pochód, w którym każda następna chwila może okazać się w efekcie decydująca o moim przyszłym życiu. I to, że się ta decyzja odkłada, zwiększało moje zaniepokojenie. Za skrzyżowaniem, przed samym już dworcem, Romanek zwolnił, przełożył walizkę do lewej ręki, a prawą przytulił do ciała tę samą szczupłą brunetkę. Ona położyła mu twarz na ramieniu i tak posuwali się wspólnie dalej, jedno i drugie. Był to moment pamiętny, w czasie którego poczułem silne uczucie ulgi i zadowolenia, a z drugiej strony uczucie, że coś się już zamyka, bo teraz nie miałem wątpliwości, gdzie skieruję swoje kroki. Tak też zrobiłem. Tego samego wieczoru, tylko w dwie godziny później, które zużyłem na przebranie garnituru oraz odświeżenie całej skóry wodą, szedłem ulicą, przy czym biała koszula przylepiała mi się do ciała, chociaż wcale nie spostrzegłem gorąca na dworze. Przed schodami przystanąłem i zdjąłem marynarkę, gdyż uczucie gorąca zwiększyło się, a nie chciałem wchodzić jako zgrzany. Powąchałem koszulę, która, jak się spodziewałem, przetrzymała zapach wody. Jednocześnie wyciągnąłem z kieszeni od spodni podskakującą mi przy krokach krzywą butlę. Myślałem o tym, że inżynier Artur Romanek oraz towarzysząca mu osoba oddalają się teraz pociągiem w kierunku centralnego miasta. Przypomniałem to sobie w celu zwiększenia usprawiedliwienia dla dokonywanego pc-otępku w wypadku nie budzącej wątpliwości zdrady inżyniera i myślałem idąc już po schodach, że gdyby nie to odkrycie, nie wszedłbym teraz po tych schodach i nie zadzwoniłbym do niej, jak również nie zobaczyłbym tak jak zobaczyłem, jej samej w szlafroku równie pięknym co poprzedni, jednak w innym kolorze, niebieskim, obszytym dookoła koronką, która z przodu układała się jako przezroczysty kołnierz. Wykonałem wtedy zdecydowany krok w jej stronę i pochyliłem się nad miękką ręką, która dotykała przez chwilę moich ust. Następnie zadałem z trudem fałszywe pytanie o inżyniera, którego nie chciałem zadać, ale wynikło to z braku śmiałości na inne rozpoczęcie wizyty. Powiedziała, że nie mam do Romanka szczęścia, co wywołało znów u mnie szereg udręczonych myśli i spostrzeżeń co do mojego postępowania, jak najdalej bowiem byłem od uznania go za właściwe i nie układało się ono w żaden związek z moim zachowaniem przez całe życie, które było tak układane, że nie miałem co do siebie zastrzeżeń i ojciec mój, znany jako człowiek surowy, nie mógłby mieć co do tego uwag do tej pory. Ona kopnęła ponownie dywan, który przykrył całą posadzkę, i zapaliła lampę w kolorze czerwonym, które to światło wytwarzało nastrój osobisty. Na stoliku ujrzałem inną książkę, na której goryl trzymał kobietę pośród buchających płomieni, książka miała tytuł z francuskiego, dla mnie niezrozumiały. Polałem alkohol do kieliszków. Ona usiadła na tapczanie i powiedziała, że nigdy by sobie nie wyobrażała, że ja piję tak dobrany, drogi koniak, tylko że raczej widziała mnie jakoś naturalniej. Ja KUSZENIE CZESŁAWA PAŁKA 10 powiedziałem na to szczerze, że taką butlę kupuję tylko na prezent. Wypiliśmy i kieliszku, po czym napełniłem je powtórnie, jednocześnie patrząc na jej smutne oc dobrego dziecka, i rozpocząłem wyznanie, co było chwilą ogromnie cięż! i przekraczającą moje umiejętności. Patrzyłem na jej twarz aż do bólu w oczac mówiąc, że to nie jest z mojej strony ani kawalerska fantazja, ani lekkomyślna pustot Nie jest to także nieuczciwe, ponieważ to sprawa bardzo poważna, która wpraw mnie w stan męki, pozbawiając mnie i snu, i wykluczając skupienie na wykładany< przedmiotach w WSI. Tak więc stan, w jaki wpędziło mnie uczucie, oraz pewi okoliczność, której nie chcę tu wysuwać, upoważniają mnie do tego wystąpienia, pr; czym młodość przeszła mi niepostrzeżenie na pracy oraz na walkach leśnych. Ona tymczasem siedziała na tapczanie z podwiniętą nogą i kiedy doszedłem c tego momentu, przerwała mi zwracając się z prośbą, abym koniecznie o tyi opowiedział więcej, gdyż tam, w lesie, na pewno miały miejsce jakieś brutalne histor zaprawione okrucieństwem. Więc wyjaśniłem, że to są widziadła z przeszłość o których nie warto w takiej chwili mówić. Jednak ona nie zgodziła się ze mn Odrzuciła głowę do tyłu ze słowami: — Proszę, niech pan o tym opowie, pan Czesławie, ja bardzo proszę - i dodała, że inżynier nic takiego nie przeżył, poniewa należy do innej generacji ludzi, a jej zdaniem bez takich przeżyć nie jest się całkowici mężczyzną, i dalej prosiła, abym opowiedział historię pierwszą z brzegu. —No... no. proszę - wysuwała do mnie bliżej z tapczanu twarz, która była jeszcze bardziej blads Tak więc, nie widząc możliwości ominięcia tego tematu, zacząłem wywoływa z pamięci obraz i mówię, że opowiem taką historię, jak posuwaliśmy się w sześciu jak rozpoznanie. Ona na to zapytała, czy była zima i czy był głęboki śnieg, w który si zapadaliśmy. Więc odpowiedziałem, że nie, na co zakołysała się na tapczanie przymknęła oczy i już tak cicho, że prawie szeptem zadała pytanie, czy byliśmy brudni obrośnięci i otoczeni przez uzbrojonego nieprzyjaciela, odpowiedziałem, że, jal wyjaśniłem, szliśmy tylko na zwiady, po czym zebrałem się i wróciłem do swoje sprawy, ale ona znowu zatrzymała mnie w słowach: — Niech pan dalej o tamtym o lesie, błagam, niech pan nie przerywa. Mnie się gromadziły na czole krople potu, podobnie koszula lepiła się do mnie powiększało się także moje wyczerpanie tą sytuacją i nie mówiłem przez chwilę nic wtedy z prośbą w głosie wypytywała dalej, ilu z nas zginęło na naszych oczacl w błocie, jak zaskoczył nas nieprzyjaciel, więc w końcu dodałem jednak, że na nikogc nie wpadliśmy, tyle że straciliśmy karabin właśnie w bagnie, na co ona pokręciła znó\s głową ze słowami: - O tak, tak — krzyżując obie ręce na twarzy. Tu znowt przerwałem, oświadczając z rozpaczliwym postanowieniem, że o tamtych sprawacr mogę pomówić później, jednak teraz absolutnie nie będę tego robił, bo muszę je; dopowiedzieć wszystko, co czuję w związku z nią. Ona leżała, przez chwile; nieruchomo, po czym westchnęła przeciągając się na tapczanie, powstała z niego i podeszła do adaptera. Dziang, dziang, dziang — napłynęły znajome mi już dźwięki z afrykańskiego buszu. Żona inżyniera powróciła na tapczan i przez dłuższą chwilę czułem na twarzy jej wzrok. Potem zwróciła się do mnie ze słowami: — Chodź tu ioi8 PROZA KUSZENIE CZESŁAWA PAŁKA 1019 - i powtórzyła je dodając: - Chodź tu, Czesławie. - Wtedy podniosłem się z fotela i postąpiłem kilka kroków idąc jak automat w oszołomieniu. Następnie przy samym tapczanie przysiadłem na ziemi mając przed sobą rozmigotany na niebiesko z białym gruby dywan, jeszcze ładniej wyglądający w świetle czerwonej lampy. Następnie złożyłem jej głowę na kolanach, tak że na ustach miałem delikatny szlafrok, i odczułem w sobie spokój i szczęście ogarniające całe ciało. Nie chciałem już nic dodawać, a tylko myślałem o tym, żeby tak siedzieć w spokoju, cicho przy jej nogach i cały pokój w mojej wyobraźni zmienił się w piasek koloru złotego znad morza. Dziang, dziang, dziang - rozległo się teraz głośniej z adaptera, a jej ręka przejechała mi po twarzy pieszczotliwym ruchem i wjechała lekko we włosy, sprawiając mi cudowne uczucie, które jednak teraz niespodziewanie zamieniło się w ból wywołany silnym zaciśnięciem jej ręki na włosach przy skórze. Poczekałem chwilę, ale widząc, że ból nie jest ani trochę mniejszy, rzuciłem się w bok głową, cały usztywniony w niewygodnej pozycji. To dało wynik i palce obluźniły teraz uchwyt. Tymczasem zaś jej ręka zsunęła się na dywan, a za ręką ona cała przeniosła się na podłogę przy mnie, przy czym wzięła moją twarz w obie ręce i przycisnęła do biustu, który teraz stawał się coraz bardziej widoczny spod rozpiętego u góry szlafroka. Leżąc w takiej pozycji poczułem znowu w całym ciele ogromnie rozczulające ciepło. Przy mnie dudniło jej serce, jednak w chwilę później podniosła moją twarz i opadły na mnie wargi na długo, i w tym samym momencie, nie przerywając odbywanego ze mną pocałunku, zaczęła szarpać ciałem wydobywając je spod szlafroka, tak że na koniec ukazała się zupełnie naga. Ponieważ zgrzytała płyta, na co przez chwilę nie zwracaliśmy uwagi, posunęła się po podłodze przesuwając igłę na początek i mówiąc coś po cichu, znowuż przytulona do mnie, zaczęła rozwiązywać mój krawat, a następnie ściągać marynarkę. Po chwili sam rozpocząłem rozsznurowywać buty, po czym odsunąłem się i zdjąłem spodnie oraz wszystko i powiesiłem na krześle. Znajdując się teraz nago, zasłonięty przed jej wzrokiem poręczą krzesła oświadczyłem, że nigdy nie pojawiła się u mnie myśl, aby ją skrzywdzić. Nie odpowiedziała, tylko zamknęła oczy i wyciągnęła ręce. Wtedy wyszedłem zza krzesła i przebiegłem te parę kroków, a następnie położyłem się koło niej. Wtedy owinęła się dokładnie dookoła mnie, a następnie z taką siłą zacisnęła ręce i nogi, że nie mogłem wykonać najdrobniejszego ruchu. Jednocześnie czułem, że jej ciało jest potrząsane dreszczami, które pojawiały się coraz częściej. Znowui mówiła coś niewyraźnie, jakby raczej to było przeznaczone tylko dla niej, a głową rzucała w lewo i w prawo zgodnie z afrykańskim rytmem. Odbyłem wtedy próbę poruszenia się, jednak ostrożnego, przy czym, tak jak sądziłem, pozbawiony zosisłem takiej możliwości. Przeniosłem wzrok na jej twarz i zobaczyłem, że oczy ma otwarte, jednak zupełnie pozbawione wyrazu, wyglądające na nieprzytomne i powiększone w stosunku do wyglądu zwykłego. Poczułem wtedy zwiększający się niepokój o nią i kierowany tym uczuciem rzuciłem się nagle w bok, co nic nie zmieniło, i wtedy ze strachem ponowiłem to. Zacząłem się rzucać i szarpać, robiąc to jak najszybciej i gwałtownie, aby się uwolnić, obserwując w tym czasie jej wykrzywioną jeszcze L bardziej twarz i otwarte szeroko usta. Straciłem jejJnak siły, a po twarzy spływał mi pot, którego nie mogłem nawet otrzeć. W następnym momencie nadeszła chwila, w czasie której przestałem rozumieć wszystko, co się działo również ze mną. Zamknąłem oczy i zaraz odczułem, że już nie jestem tak unieruchomiony, czyli że ona widocznie zaczyna mnie wypuszczać. I istotnie, jeszcze za chwilę poczułem już zupełną swobodę w ruchach. Odplątałem jej ciało oswobadzając się z niej. Następnie przysiadłem obok obserwując niespokojnie, czy jej twarz wróciła do poprzedniego wyrazu, i z ulgą zobaczyłem, że się wyrównała i znowu była taka, jaka pojawiała się w moich marzeniach. Leżała bez żadnego ruchu z zamkniętymi oczami, a ja oświadczyłem, że od pierwszego spotkania w „Delikatesach" miałem przekonanie, że jej obraz mnie nie opuści, chociaż nigdy nie myślałem nawet w tych najbardziej śmiałych marzeniach o tak poważnej z nią bliskości i że wszystko zajdzie tak daleko. Widząc jej brak reakcji podniosłem się, przeszedłem za krzesło i tam włożyłem ubranie, następnie odnalazłem szlafrok, nakryłem ją i usiadłem na krześle czekając, żeby się poruszyła, ponieważ nie mając doświadczenia w takich sytuacjach nie chciałem wykonać czegoś nieodpowiedniego. W głowie huczały mi sprzeczne myśli, które postanowiłem uporządkować już wieczorem w domu. Ona istotnie za chwilę westchnęła, potem zamrugała oczami, poprawiła włosy, uśmiechnęła się pięknie i łagodnie i wstała, zresztą bez szlafroka, którym ją nakryłem, co wywołało znowu we mnie większe zmieszanie, i odwróciłem spojrzenie. Szlafrok ciągnęła za sobą po ziemi i wykorzystała go dopiero po paru chwilach. - Co on tera^ Z tym szlafrokiem? - Obsesjonat! - Fetysęysta! - Tu nie dom towarowy. - Wy dał są, ż« uprawiały nią stosunki. - Rodzina jestpodstawową komórką. - Niech on by był inżynierem, posiadał ognisko i ktoś by mu się wkradł. - Nikt tu nie jest generalnie przeciw instynktom. - Nikt tu nie chce, żeby żył jak mnich. - Człowiek jest zasadniczo marnością. - Jednak nie każdy. - Są przykłady przeciwne. - Przecież nikt nie mówi, że każdy- ~ Ale wypada egzemplifikować z dokładnością. - Sam poznałem kiedyś pewną luksusową damę. - Tylko na Zachodzie miłość jest bezmyślnym tworem przyrody. - Nie deprecjonując osiągnięć tamtejszej cywilizacji. -1 ta luksusowa dama oświadczyła mi, że mnie kocha. A byłem wtedy mężem wybitnej urody, aczkolwiek z lekką tendencją do tycia... Następnie zwróciła się z propozycją, abyśmy się napili herbaty, i wkrótce wniosła dymiące filiżanki oraz herbatniki pokropione dżemem ze śliwek. Usiadła naprzeciwko i chrupiąc herbatniki powiedziała, że jej jedna znajoma mówiła, że jej znajomy zasadniczo się zmienił na korzyść, kiedy zamiast na gładko zaczął włosy zaczesywać na przód. Ja powiedziałem wtedy, że zdaję sobie sprawę, że mój wygląd odbiega od dobrego i fizyczność moja prezentuje się znacznie gorzej niż inżyniera Romanka, jednak dodałem, że postanowiłem wziąć się za sporty i uzyskać energiczny wygląd. Na co skrzywiła się, energiczny wygląd to nie jest wszystko i że jeżeli jestem zainteresowany jej opinią, to nie muszę się brać za sporty ani dokupywać ubrań, a właśnie zachowywać się tak, żeby być w zgodzie ze swoim charakterem. Poczułem się poruszony tym dowodem uczucia i wvt>iłem hei-hai-p r>«-»"———— — IOZO PROZA dobrze, jednak odsunąłem herbatniki, gdyż istotnie nie mogłem jeść słodkiego. Na to popatrzyła na mnie przymrużonymi oczami z napięciem i zadowoleniem, po czym dodała, że tego po mnie oczekiwała, ale że ma coś dla mnie innego. Następnie z przymrużonymi oczami i otwartymi ustami obserwowała, jak siedzę nad wniesionym przez nią wielkim kawałem schabu, składającym się raczej z samego tłuszczu. Zjadłem to panując nad mdłościami, ponieważ nie lubię tłustego, jednak nie chciałem sprawić jej przykrości ani urazić, połykałem kawałki, żeby jak najkrócej czuć smak. Jednak i tak nie mogłem dojeść wszystkiego i odsunąłem talerz na bok, tak żeby tego nie oglądać dłużej. Przesiadła się koło mnie, rozpięła mi koszulę pod krawatem i przesuwała paznokciami po piersiach. Wtedy też poruszyłem pierwszy raz gnębiącą mnie i zatruwającą każdą przyjemność sprawę jakiegoś unormowania naszego związku oficjalnie. Przyjąłem całą winę na siebie, jednak dodałem, że nie mogąc tego wytrzymać widzę konieczność odkrycia przed inżynierem sytuacji dla całkowitego wyjaśnienia. Mimo że ona surowo przestrzegała mnie przed bezładnym pośpiechem i zażądała obietnicy, że przez ustalony czas inżynier nic się nie dowie, bo to jest sprawa trudna i wymagająca przemyślenia, nie wspomniałem o swoim odkryciu na dworcu sprzed wizyty, gdyż nie wydawało mi się to przyzwoite. Ona uzyskała ode mnie obietnicę i wtedy przytuliła się ponownie całym ciałem, wznowiła drapanie mi piersi, prosząc, abym skończył tłuszcz, i dodała, że prosi, abym ręce wytarł w obrus. Oświadczyła też, że jutro na obiad znowu kupi mi coś do jedzenia, poruszając sprawę tamtej znajomej, która opowiadała jej, że przyjemnością było kupowanie i gotowanie swojemu znajomemu tego, co chciał. W ciągu następnych dwóch dni nie umiałem uporządkować ani zrozumieć przeżywanych wzruszeń. Ona przynosiła mi pantofle ranne inżyniera, które okazały się za małe, co ją wyraźnie ucieszyło. Przytulała się do moich kolan i oglądała moje palce od nóg podkreślając z zadowoleniem, że są pięknie owłosione, i byłaby je pocałowała, gdybym w tym już nie przeszkodził. Równocześnie nadal częstowała mnie takim samym mięsem, które zjadałem z tych samych pobudek co poprzednio. Bardzo lubiła oglądać mnie bez ubrania i stale tego wymagała. Broniłem się przed tym, gdyż sprawiało mi to mękę, zwłaszcza że jestem oczywiście za szeroki i mam krótkie, gęsto obrośnięte nogi. W takich chwilach daleki byłem od odczuwania szczęścia, chociaż mówiła do mnie o swojej miłości, powtarzając szybko po kilka razy „kocham, kocham, kocham, kocham", ale jednak postanowiłem jakoś to tłumaczyć moim niezrozumieniem i nieumiejętnością dostrzegania w tym szczęścia. Przyjazd inżyniera Romanka, który w pierwszym momencie pogrążył mnie w rozpaczy, następnie zacząłem traktować jako przynoszący ulgę. Czas wolny skupiałem na zastanawianiu się nad wszystkim oraz na wytężonej nauce. Jednak to uczucie ulgi szybko, a dokładnie następnego dnia opuściło mnie, ponieważ powrót do poprzedniego życia okazał się niemożliwy, tak mnie już pochłonęło to, co ją otaczało, byłem napełniony uczuciem bezsilności, ponieważ nie umiałem wybrać słusznej drogi postępowania, a jednocześnie z miłością dręczyło mnie moje postępowanie wobec ieeo zdradę, pojawiała się KUSZENIE CZESŁAWA PAŁKA 1021 przede mną często, i wyobrażałem sobie, jak by się krzywiła z bólu, gdyby się dowiedział albo zorientował w sytuacji. Po upływie następnych czterech dni inżynier Romanek nagle pojawił się przy mnie w zakładzie. Rozpoczął rozmowę od pasów do skrzyni biegów. W związku z reklamacjami przechodziliśmy ponownie na stary sposób bez pasków i inżynier wypytał mnie o zdanie sugerując, że lepiej dawać dwa kroki do tyłu aniżeli jeden naprzód, jednak za długi. Po chwili takiej wymiany wziął mnie na bok ze słowami: — Mam do was, kolego Czesławie, parę słów. — Udałem się za nim pod okno, czując osłabienie i nie łapiąc pełnego oddechu. Postawiłem parę kroków i zatrzymałem się przy inżynierze pod dużym oknem wychodzącym na,^ oddany do użytku nowy skwerek, przy całym napięciu odczuwałem jednak i nadziejęi że się musi wszystko zadecydować, skłaniając się do poglądu, że to ona, nie mogąć\ wytrzymać dramatycznego napięcia, wyznała Romankowi całość, tak więc czeka mnie już tylko przeżycie kilku najbliższych chwil. Z tą myślą oderwałem oczy od wypoczywających na skwerku osób i przeniosłem je na inżyniera. Tymczasem on rozpoczął pytaniem, co się właściwie ze mną dzieje, dodał, że opuściłem się w nauce i zachowuję się w nowy, dziwny sposób, tak jakbym zmienił się nie do poznania. — Co to jest, może baba jakaś? — trącił mnie w bok i roześmiał się, po czym upomniał, że: - Z babami trzeba ostro, inaczej są kłopoty. - Słowa jego dochodziły do mnie jakby przyduszone, zza gęstej waty, a wyraz twarzy inżyniera rozpływał się, co było wynikiem naprężonych nerwów. — No, trzymajcie się, trzymajcie — dodał jeszcze klepiąc mnie inżynier, po czym oznajmił, że wyjeżdża zaraz na tydzień z wizytą zagraniczną do bratniego resortu i że jak wróci, to ze mną pogada szerzej. Po tej rozmowie długo przebywałem pod kocem na amerykance, zanim powziąłem decyzję pójścia do domu inżyniera. Dopiero po upływie kilku godzin poszedłem, jednak to już odbiegało od uczucia, z jakim przygotowywałem się na poprzednie odwiedziny. Błyskały mi myśli smutne, przy czym uczucie żalu utrwaliło się. Dopiero po długiej chwili jej nie ukrywana radość z mojej wizyty oraz liczne pieszczoty oddaliły wyrzuty sumienia przywracając uczucie szczęścia. Znów otoczył mnie tamten świat, pięknie zapaliła się czerwona lampa tworząc harmonię z jej szlafrokiem tego samego koloru, a dookoła odezwały się afrykańskie odgłosy. — Po co mieszać do tego Afrykę? — Typowe omamienie i %la wola. — Jaju% przewiduje, końcowy wynik. ~ Niech się przyzna do wszystkiego. — Gdzie iv nim był instynktowny opór? — jednak kiedy dowiedziałem się, że jest mężatką, to się opanowałem. — Gdyby inżynier dowiedział się o wszystkim, mógłby popaść w depresję. —Jego wykształcenie kosztowało państwo pół miliona. — Jednak miłość jest piękna. — Oczywiście nie taka. — Ile osób w tradycji złumała miłości ~ Przykładami można by sypać jak z_ rękawa. - Choćby taki pisar^, którego nazwisko wyleciało mi z. pamięci, albo inny. — Niech się przyzna, to mu pomożemy. — Zatraceniec erotyczny. Jednak ona, mimo że okazywała mi wielką serdeczność, nadal odmawiała zgody na przeprowadzenie rozmowy z Romankiem. Upierałem się przy tym przez dłuższy czas, leżąc koło niej na dywanie, przy czym spostrzegłem, że nie była jak zwykle 1022 PROZA rozebrana, ale miała rozciągliwe majteczki z elastiku w kolorze czarnym. Następnie oświadczyła, że jej znajoma opowiadała, że sprawiło jej to ogromą przyjemność, kiedy znajomy podarł jej majtki na strzępy. Ja nie ukrywałem dla tego typu zachowania swojego zaskoczenia i zwróciłem uwagę, że majtki takie są potem kompletnie do wyrzucenia, ale ona zaprotestowała nastawiając jednocześnie nową płytę i dodała poufnym szeptem, że kupiła ją z myślą o mnie. Ciang, ciang - rozległy się dookoła denerwujące odgłosy, a ona dalej mówiła posługując się szeptem, że wie dobrze, że ja mam ochotę, aby podrzeć na niej te nowe majtki na strzępy, i że jeżeli tak bardzo tego pragnę, to właśnie mogę to uczynić, bo tak właśnie lubią zachowywać się mężczyźni tacy jak ja, prawdziwi, a nie tacy jak Artur. Ja jednak nadal protestowałem, ale ona oplatając się dookoła mówiła: — No, rób to, rób to! — a kiedy nadal wymawiałem się nie widząc w tym żadnego sensu, powiedziała ze złością, że w tych sprawach trzeba być szczerym, żebym odrzucił całą nabytą sztuczną kulturę i że łóżko, a w naszym wypadku podłoga, jest jedynym miejscem, w którym możemy się zachowywać autentycznie. Więc żebym rozpoczął drzeć. Ja jeszcze nie chciałem, mówiąc, że to ładnie, że ona chce się pozbawić dla mnie nowych majtek, ale popatrzyła wtedy z takim wyrazem, że już nic nie mówiąc szarpnąłem za majtki do siebie. Jednak uczyniłem to za słabo, rozciągając tylko gumkę, która powracając uderzyła ją po brzuchu. Wydała okrzyk, więc ja mówię, żeby sama może zdjęła, a ja podrę potem, ponieważ ręce mi się trzęsą ze zdenerwowania i nie mogę tego robić dobrze. Wtedy krzyknęła znowu, więc szarpnąłem za nie mocno raz i drugi i wreszcie materia pękła trochę na górze, a potem w ogóle ustąpiła. Ona przytuliła się z szeptem, żeby dokładnie, całkowicie, na strzępy. Przy czym powtarzała pytanie: — No co, no i co? - Ja wtedy, przeżywając chwilę zupełnego zabłąkania, zdecydowałem się i opowiedziałem wszystko o brunetce i o Romanku, czym, jak zwróciłem od razu uwagę, nie okazała większego przejęcia, a nawet, o ile ono było, to ukryła to tak w sobie, że nie mogłem niczego zauważyć. Powiedziała tylko: — Ach, to ta! Biedny Artur, co on w niej widzi? - A kiedy ja na to z goryczą zacząłem tłumaczyć, że to jest chyba powód do rozwodowej sprawy i że ona takiego traktowania przez inżyniera nie będzie znosić, powiedziała, że wrócą jeszcze do tego, ale na razie ta sama znajoma powiedziała, że jej to sprawiło ogromną przyjemność, jak jej znajomy mówił jej brzydko. Pogrążony w rozpaczliwych myślach i zupełnie pozbawiony zastanowienia i równowagi brakiem jej reakcji na zdradę inżyniera Romanka i całym zachowaniem, odpowiedziałem, że nie rozumiem w ogóle, o co jej może chodzić, ani nie chcę zrozumieć, ani przyjąć żadnych szerszych wyjaśnień. Sformułowałem to z zamierzoną celowo oschłością. Ona jednak zareagowała przeciwnie, niż oczekiwałem, bo przytulaniem i dalszymi namowami, takimi jak: — No brzydko... no przecież wiesz... —i dodała, że mogę sobie pozwolić na wszystko, bo na pewno znam różne takie przekleństwa, bo ona wie doskonale, że my, czyli robotnicy i technicy, w takich mieszkaniach jeszcze nie powykańczanych i nie oddanych do użytku lokatorom, siedząc nad wódką, urządzamy tam przyjęcia z kobietami i że ja na pewno brałem udział w takich rozmowach, gdzie właśnie robotnicy albo technicy mówią o swoich kobietach. KUSZENIE CZESŁAWA PAŁKA 1023 I dodała: - No, jak wy je nazywacie? No, przecież wiem, no, mów... - jednocześnie wtuliła się we mnie bardzo mocno, zamykając mi zęby na ramieniu. -No, du... no, ja wiem - dyszała do mojego ucha, abym nie bał się i wyzwolił siebie, po czym oświadczyła, że wie, że o nich mówimy dupy, i że ja też, jak od niej wracam tam do nich, to mówię, że mam: - No, du... No? - na co przerwałem oświadczając, że mówi nieprawdę, że ja nigdy, bo to jest zupełnie niemożliwe, nigdy tak nie mówiłem i nie będę tego robił, że jeżeli już ona chce, dodałem widząc wyraz jej twarzy, że jeśli o to jej chodzi, to wolę już drzeć jej majtki tak jak poprzednio, natomiast tutaj zajmę zdecydowane stanowisko. Ale ona nie poświęcała mi żadnej uwagi, tylko kołysząc się na mnie, przytulona dokładnie, powtarzała jakby w oszołomieniu: — Ja wiem, co wy następnie mówicie... że co z nimi robicie... mówicie, że je... no? — i nalegała, abym uzupełnił, gdyż ona wie, że ja to uwielbiam, jakkolwiek na razie sobie tego nie uświadamiam widocznie, ale że mnie od tego skrępowania wyswobodzi. Dodała jeszcze, że ta znajoma mówiła jej także kiedyś, że jej to sprawiało ogromną przyjemność, jak ją inny znajomy w czasie trwania miłości bił, przy tym żeby oczywiście to miało wartość, należy bić umiejętnie, najlepiej jest bić po udach albo też po plecach, co zresztą zależy od aktualnej sytuacji, czego wysłuchiwałem z uczuciem niewiary i niezrozumienia, kiedy jednak próbowałem jej przerwać, to nie dawało wyników, i doprowadzony do zupełnej utraty kontroli nad swoim zachowaniem uderzyłem ją ręką, nie mocno zresztą, po twarzy, co było raczej odepchnięciem głowy, która z tym wszystkim przytulała się do mnie. Następnie zobaczyłem jej zaskoczenie, po którym powiedziała: — Czekaj, głuptasie, nie teraz. W następnej chwili wybiegłem z mieszkania z rozpaczą, że podniosłem rękę na nią, która zajmowała wszystkie moje uczucia, i na kobietę, z czym nie mogłem się pogodzić ani sobie wybaczyć, jakkolwiek mógłbym mieć powód zdenerwowania. Biegałem po mieście do utraty oddechu, co często robiłem przy wyjątkowo silnym wzruszeniu, jednak nigdy nie doprowadziłem się do takiego wyczerpania. Zauważyłem to z wysiłku przy wchodzeniu na schody, zanim nareszcie położyłem się na amerykance i nakryłem kocami łykając proszek. Jednak moment ulgi nie nadchodził. Ciało miałem jakby porozdzierane na różne części, także na przykład nie mogłem utrzymać dygocącej nogi. Podniosłem się spod koców, odkryłem i wstałem, bo mój stan nie uległ poprawie, chociaż teraz biegałem po pokoju od drzwi kuchennych do okna, odbijając się plecami to o jedno, to o drugie, przy czym niedużo brakowało do zagniecenia kanarka, któremu ostatnio w chwilach szczęścia pozwalałem opuszczać klatkę, aby polatał po pokoju. Wytężając silną wolę spróbowałem następnie odczytać rozdział o ogniwach, jednak odłożyłem to szybko mając przed oczami dziecinne usta, nie wierzyłem, aby mogły one wydalić z siebie to wszystko, nawet uchwyciłem się myśli, że ona odegrała całą scenę żartem albo żeby odbyć próbę ze mną, jednak po krótkim czasie zarzuciłem ten pomysł. Następnie nie wiedziałem, co robić dalej. Stałem w lustrze rozmyślając, jak będę żył sam, i doszedłem do wniosku, że nie czuję się na siłach żyć samotnie powracając do dawnego stylu spędzania czasu. Odczuwałem z tego powodu strach. 102.4 PROZA - W epoce sztucznych kosmonautów! -1 bombardowań w Indochinach! - Tam się podobno poprawiła sytuacja. Czytałem w tamtejszej gamecie. - Nie ma się c%ym przechwalać. - Innym ra^em opanowałem się podobnie, bo miałem ż°nę_. - Trzeba panować nad biologią. - To daje człowiekowi sapiens przewagę nad zwierzęciem. - Dziwić się młodzieży. ~ Swoją drogą, jak ona Żyje? - Piją i wyzywają się seksualnie. - Włóczą się bandami bez biletów i kradną. - Zabrną w ślepy %aułek. - Albo spódniczki mini. Równocześnie odnosiłem wrażenie, że moje mieszkanie skurczyło się i że ściany wywracają się na mnie, wtedy wszedłem na krzesło i patrząc na swoje ciało w lustrze mocno ścisnąłem ręką dokonując z całą siłą rozpaczliwego szarpnięcia na lewo i na prawo. Następnie rozpłakałem się, ubrałem w garnitur, oblałem wodą i poszedłem do niej. Polowanie na muchy L Zanim Włodek wyszedł na ulicę tego wieczoru, a był to maj, dwudziesty piąty, godzina dwudziesta, dzień raczej ciepły, i zanim zatrzymał się w kilkanaście minut później przed klubem, gdzie stało kilka samochodów, skuterów oraz grupy osób w jego wieku i znacznie młodszych, siedział w domu i przepisywał biurową korespondencję na wypożyczonej z biura maszynie rosyjskiej, pod oknem zaś, w tym samym pokoju, leżała na przykrytej kolorowym kocykiem amerykance Hanka, która była jego żoną. Przed nią na dywanie nieco wytartym bawił się sześcioletni Ewek, który był jego synem, a trochę w lewo, półtora metra przed telewizorem, pochylał się z napięciem do przodu ojciec Hanki, kierownik szkoły, do którego Włodek nie mógł się nauczyć mówić „ojcze", podobnie jak ciągle nie mógł zacząć nazywać matką teściowej, tęgiej stenografki, zajętej właśnie przyrządzaniem kolacji. „Głuboko uważajemyje Towarisęoęt! W swiazi s Waszym pismom ot j-2-68 soobs%cz,ajem> cZfo mj »ys^ Warn // interiesujuszach Was izdanij. Niedostajusz^zy6 Wamjeszcz0 knigi, a imienna: 1. Hornby Albert Sydney. » Oxford progressive English for adult learnes« Łondon. Oxford Univ. Press. 2. Prejbisz A., Jasieńska B. »Gramatyka angielska w ćwiczeniach^..." — „...Lud zowie te wyspy Wyspami Porannymi, dlatego że one pierwsze witają dzień i one pierwsze żegnają go" — wzruszył się lektor czytając komentarz do filmu. — Oho! Wieloryb! Popatrzcie, wieloryb! -ucieszył się ojciec. -Włada! -krzyknął w stronę kuchni — wieloryb! — Co? — zajrzała do pokoju matka Hanki. — Co mówisz? — Właśnie wieloryb! — Aha — powiedziała nieuważnie. — Muszę wrócić, bo mi się wygotuje. — Zakręciła w stronę kuchni. — Nie możesz zaczekać z kolacją? Jakby na złość, nie możesz popatrzeć. Choćby teraz — są rekiny! — A opowiedz, jak dziadziuś uratował całą armię Andersa, no, opowiedz... — Hanka poprawiała włosy synowi. Ojciec spojrzał na nią życzliwie i znów zapatrzył się w telewizor. ,,...w nastojaszfZfje wremia połnostju isczjerpany. Kak tolko my smarem priobriesti ich na rynkie, to nie zamiedlim wy siat' ich w Wasz adres..." IO2.6 PROZA — Wieloryby trzymają się stada. — Była noc i dziaduś siedział w okopie. Niemcy chodzili na zwiady, jeden Niemiec pierdnął, a dziadziuś myślał, że to strzelają, i wyrzucił granaty, ale nie odwoskowane. „...Żelajem Warn uspiechow w Waszej rabotie..." — Foki — mruknął ojciec. — Sporo ich. — Tak — odpowiedział Włodek. — Widzę. — Włada! — No co — weszła matka o co chodzi? — No właśnie popatrz, foki. — Rzeczywiście. — Ładne te foki, zaraz będą delfiny. I zamknij drzwi do kuchni, bo leci straszny zapach. Bywa, że delfin przeskoczy przez obręcz. „Z iskriennym uwalanyem. Zatt>iedtyus^c^ij Otdiełom Mie^dunarodnego Knigoobmiena..." — Rano słońce przygrzało, granaty się odwoskowały i cała armia Hitlera wyleciała w powietrze. — „...Inaczej niż foka, rekin jest wrogiem człowieka. To dobrze, że jak ona nie wychodzi na brzeg" — ucieszył się lektor. — Czy nie widzieliście gdzie szklanki? Ciągle giną. W zeszłym tygodniu kupiłam sześć, po osiem złotych... Zresztą nie chodzi o cenę, tylko o to, że nie można dostać. Dlaczego ja muszę zajmować się tymi idiotyzmami? Stale wracam objuczona i jeszcze szklanki giną. Czy nie widziałeś szklanki, Włodek?... Nienawidzę tego wszystkiego! Włodek pokręcił przecząco głową patrząc na trzydziestokilkoletnią, upodobniającą się coraz bardziej do matki swoją żonę, Hankę, która siedem lat temu była szczupła i zgrabna, i wyglądała świetnie w białym kitlu, bo poznał ją, kiedy pracowała jako pielęgniarka, i wtedy musiała mu się przecież podobać, ale nie zostało z tego nic ani nie zmieniło się w serdeczne przywiązanie. Jego zawieszono na rok w prawach studenta za tę historię z Gribojedowem, więc przeprowadził się do jej rodziców i te trzy pokoje po akademiku wydawały mu się cudowne, ale już w dwa miesiące później — za ciasne i męczące. — Byłeś w tej spółdzielni? Dowiedziałeś się? — zapytywała tęgawa, nieduża kobieta, która była jego żoną i z którą miał spędzić resztę życia. Upodobnić się do niej, zgrubieć, potem zmaleć, i koniec. Odpowiedział, że nie był, tłumacząc na jej pogardliwe wzruszenie ramion rozżalony, że przecież widzi, że pracuje cały dzień, na co odpowiedziała, że to musi załatwić mężczyzna, a zresztą ona ma dziecko na głowie. Wycofał się, że absolutnie nie zamierza sugerować, iż powinna to załatwić sama, tak więc zaszło nieporozumienie, jednak celowo formułował uprzejme zdania wiedząc, że ona traktuje to jako prowokację, i chociaż drażnienie jej było oczywiście bez sensu, nie mógł sobie tego odmówić. POLOWANIE NA MUCHY 1027 W tym momencie nie przeczuwał jeszcze, że za kilkanaście minut podniesie się i wyjdzie, i to w porze, kiedy przez lat pięć czy sześć, nie przypominał sobie dokładnie, jej matka podawała kolację. Że spotka Irenę, a przedtem kolegę ze studiów, który kierował klubem studenckim w czasie wakacji, i że wydarzą się następne dwa miesiące. - „Na tym kończymy nasz program o Wyspach Kurylskich. Jednocześnie zapraszamy za tydzień na program zatytułowany » Mieszkańcy mórz południowych «. — To, prawda, może być ciekawe. — Ojciec przejechał dłonią po głowie pokrytej przerzedzonymi siwymi włosami. - Wiesz, będzie o rybach za tydzień - zwrócił się do żony, która właśnie wkroczyła z tacą wypełnioną talerzami z odgrzanym z obiadu mięsem. - Musisz iść i porozmawiać. Inaczej nie dostaniemy mieszkania nawet za dwa lata. Wszyscy tak załatwiają. Nikt tego nie lubi, ale trzeba to wychodzić. Możesz jednego dnia nie pisać w domu i iść to załatwić. „...Żełajem Warn uspiechow w Waszej rabotie..." — zakończył i wolno wyciągnął z maszyny kartkę. — Ale jednakże musiałaś odsmażyć kartofle, po co, po co? — histerycznie załamał się głos ojca. — Jeżeli chcesz mnie otruć, to od razu daj mi truciznę. Wtedy właśnie Włodek postanowił wyjść. Nie jedząc swojego kawałka wyjść chociaż na kilkanaście minut zupełnie sam, bez żadnych wyjaśnień, tak normalnie. Chęć sprawdzenia, czy mu się to uda, była w momencie pierwszym mocniejsza od słabości, dlatego ruszył do drzwi nagle, szybko, ale zaraz zatrzymał go głos matki, potem Hanki, więc zaczął tłumaczyć, że właśnie musi po papierosy, na co niechętnie pokręcił głową ojciec i przestrzegając przed paleniem, przytoczył na dowód oglądany w telewizji film o gołębiu, który dziobnął kroplę nikotyny i zdechł. W każdym razie silna potrzeba wyjścia, chociaż nie zniknęła, musiała jednak przygasnąć. Usiedli więc we czwórkę przy stole, po czym ojciec krzywił się na kartofle, a Włodek je chwalił, starając się wybić rodzinę z jednomyślności. Łyknął herbatę i dopiero wtedy, o godzinie siódmej pięćdziesiąt, uzyskał możność krótkiego wyjścia bez niej i bez dziecka. Więc po dokładnym przykryciu maszyny, żeby się nie kurzyła, bo to drażniło ojca, Włodek, mający lat trzydzieści jeden, wzrostu metr osiemdziesiąt, włosy raczej jasne, ubrany w marynarkę szarą, sweter szary, ciemną koszulę, spodnie ze sztruksu, trochę za szerokie, uszyte nie najlepiej, buty niedokładnie oczyszczone, wyszedł na ulicę i w dwadzieścia minut później mógł zatrzymać się wreszcie przed klubem studenckim, wśród różnych grup zaglądających i nie zaglądających przez okno do środka, gdzie grała orkiestra, tańczono i tłoczono się przy barku. Dopiero wtedy zbliżyło się już, zarysowało realnie to tak ważne poznanie Ireny. Ale jeszcze przedtem miał postać kilkanaście minut, obserwując tych naokoło, spotkać wreszcie tego kolegę, szefa klubu, i dopiero wtedy wejść do środka. Przyglądał się więc największej grupce stojącej obok, było to z osiem osób, a mówili tak: — Ewentualnie czyli jak najbardziej, bynajmniej czyli niestety, figo fago, szuru buru, cwana gapa, dzień dobry 1028 PROZA ewentualnie dobry wieczór, usiedli wypili, buch go w migdał żeby krzyk dał, suche majtki na dnie morza, po furmanie bat zostanie, parle parle sucho w gardle, lyly lyly a walizka zginęła, chłop krokodyl, tramwaj w oku, ksiądz milicjant, idź do kąta boś nie piąta, buch go w kolano, a on ma nogę drewnianą, duża klatka mały ptaszek, mucha w ciąży, teść komiwojażer, nie wisz czasem, jak cię mogę, bynajmniej czyli wprost przeciwnie, ja go brzdęk a on pękł, ja do niej lala lala a ona mnie depce po nogach, hop siup Praga bije, ecie pecie ujki mujki, będzie dupa ale z nas. Włodek posłuchał parę minut, o czym rozmawiali, potem zobaczył, że podjechały jeszcze dwa samochody, wysiadło czterech - dwóch miało granatowe spodnie i białe kurtki, a dwóch białe spodnie i granatowe kurtki. Wtedy podszedł do niego dawny kolega ze studiów i potrząsając jego ręką powiedział: — Cześć Włodek. — Cześć Andrzej — odpowiedział Włodek, bo poznał go od razu, chociaż tamten mocno wyłysiał, ale przez te sześć lat inne zmiany nie były już takie duże. -Łysiejesz-ucieszył się Andrzej. -No, chodź do środka, pogadamy. Co robisz, jak ci leci, masz samochód, gdzie wyjeżdżasz, byłeś na Zachodzie, masz mieszkanie, ile wyciągasz miesięcznie, gdzie sobie szyłeś marynarkę, nie widziałeś Władka albo Cześka? Pamiętam ten twój numer ze studiów, za który cię zawiesili... No, chodź do środka, zapraszam cię. Ja tym kieruję. Włodek szedł za nim, chociaż wiedział, że powinien już wrócić, ale pociągała go jakaś pewność siebie Andrzeja, przesuwającego ludzi, energicznie wiosłującego do wejścia, jego niedbałe „ze mną jest, ze mną" w stronę studentów kontrolujących zaproszenia. Więc chociaż wiedział, że już od dziesięciu minut powinien być w domu, postanowił z determinacją dorzucić do i tak już nieuniknionej rozmowy jeszcze następne dwadzieścia i odcierpieć potem razem całą sumę. A Andrzej przepychał się tymczasem do barku między parami stłoczonymi na malutkim okrągłym parkiecie. Włodek widział dużo ładnych, kolorowych dziewczyn obejmowanych i przytulanych, a potem przez okno zobaczył tych, których rozmów słuchał i którzy ciągle stali na dworze, a to było dobre miejsce, bo oni jednocześnie podkreślali swoją odrębność i wyższość, a jednak kontrolowali zabawę i uczestniczyli w niej w pewien sposób. — O j, zrobiłeś ty wtedy numer na tych studiach! Pamiętam, pamiętam — zaśmiał się Andrzej, podał Włodkowi kieliszek, napili się. - Ale co ty właściwie zrobiłeś takiego? — Zastanowił się nagle. — Cholera, zapomniałem. No, ale cóż — przerwał Włodkowi, który właśnie zamierzał przypomnieć mu, o co chodziło - w koil-cu studia skończyłeś. - A kiedy Włodek zaprzeczył, mówiąc, że ma tylko te siedem semestrów, machnął ręką. — Ale w każdym razie żyjesz, masz swoje miejsce pracy, żonę, dziecko, miejsce w życiu, żyjemy obydwaj - i teraz opowiadał o sobie: bez żony, bez dziecka, z dyplomem, stanowiskiem w ZSP, podróżami, a Włodek zastanawiał się kończąc wino, czy rzeczywiście łysieje, ale nawet jeżeli, to chyba nie bardzo, w ogóle jeszcze wygląda chyba nieźle, myślał pochylając się nad szklanym blatem, szukając w nim swojego odbicia, jeszcze nieźle, bo kiedyś pływał, był raczej szeroki w ramionach, twarz też raczej nie była zła, tyle że się jej ostatnio za bardzo nie przyglądał. Odstawił kieliszek nie przeczuwając jeszcze, że za nim stanęła Irena i że już wkrótce wszystko się POLOWANIE NA MUCHY 1029 rozpocznie. Słuchał dalej, jak tamten recytuje mapę Europy, więc żeby powiedzieć coś, włączyć się kulturalnie, wspomniał o książce Malarstwo wloskie, na co tamten znów przerwał mówiąc: — Byłem. — Obejrzał się i zobaczył Irenę, młodziutką, długowłosą, o trochę trójkątnej energicznej twarzy, dużych oczach i wysoko odsłoniętych, ładnych nogach, tego wszystkiego oczywiście nie zobaczył od razu, raczej tylko tyle, że dziewczyna za nim jest ładna i młoda, więc machinalnie odsunął się, przepuszczając ją przed sobą do barku, a ona uśmiechnęła się serdecznie i z wdzięcznością, czym go zaskoczyła, zwłaszcza że zaraz dodała: - Bardzo dziękuję, naprawdę. — Potem dała mu do potrzymania swój kieliszek, ciągle patrząc na niego ufnie i z sympatią. Aż zaskoczony Andrzej zatrzymał się przy Madrycie i powiedział: — Ty zawsze, człowieku, miałeś szczęście do kobiet, tak samo na studiach, ten twój numer, och ty, stary, no to na razie, nie zapominaj, wpadaj, cześć, do widzenia, do widzenia pani, nie przeszkadzam. - Ukłonił się dowcipnie, trącił jeszcze raz porozumiewawczo Włodka i zniknął w drzwiach pokoju z napisem „Służbowy". — Ecie pecie, szuru buru — usłyszał Włodek z tyłu i zobaczył dwóch tych podsłuchiwanych pod klubem, stojących obok i patrzących na niego niechętnie, czego nie umiał sobie wytłumaczyć. Potem powiedzieli jeszcze: — Ujki mujki, chłop krokodyl — i odsunęli się dalej w stronę parkietu. - To ładnie, że mnie pan od nich uwolnił, nie znoszę takich typów — powiedziała Irena i wyjaśniła, że tamci chodzili cały czas za nią, zaczepiali, dogadywali i gdyby nie to, że się nią zajął, toby się w ogóle nie odczepili i byłaby bardzo nieprzyjemna historia. Wtedy Włodek kupił jeszcze dwie lampki wina takiego samego, po siedem dwadzieścia, spojrzał na zegarek, przestraszył się i stwierdził, że chyba już będzie musiał iść, a ona odpowiedziała, że trudno, że oczywiście, skoro tak się spieszy... l dodała, że ma na imię Irena i jest studentką czwartego roku polonistyki, a on oświadczył, że skończył siedem semestrów rusycystyki, i już nie wyjaśniał, dlaczego nie skończył więcej, zresztą ona nie pytała, tylko zaproponowała, żeby zatańczyć, więc zatańczyli, a ona rysowała mu się bardzo niekonkretnie, ponieważ nakładały mu się na nią wszystkie rozmowy, które miał odbyć za minut kilkanaście albo kilkadziesiąt, i już nawet przygotowywał słowa, dlatego rozmawiał z nią niepewnie, bardziej jeszcze niepewnie, niżby rozmawiał w sytuacji innej, na przykład parę godzin wcześniej, kiedy zawsze miał trochę luzu między biurem a domem. Zresztą to nie zdawało się jej przeszkadzać, mówiła dużo o sobie, że jest z innego miasta, mniejszego, a tu mieszka u ciotki, miiej bardzo, jednakże nieco purytańskiej i dość zabawnej. Zatańczyli jeszcze raz i Włodek już naprawdę bardzo chciał iść, ale znów zatrzymała go dziękując za pomoc, a on odpowiedział, że to nic takiego, naprawdę, ale niczego nie wyjaśniał, bo jeszcze wtedy nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia tamtej sytuacji, że ona zobaczyła go zupełnie inaczej i na tej podstawie oceniła, zakwalifikowała nieprawdziwie i że to nieporozumienie zaciąży w tak decydujący sposób, stanowić będzie moment pierwszy, wprowadzający w ciąg następnych, coraz bardziej nieprawdziwych rozpoznań. Na razie jednak przycisnął ją w tańcu, ona chętnie przysunęła się, a zrobił 1028 PROZA ewentualnie dobry wieczór, usiedli wypili, buch go w migdał żeby krzyk dał, suche majtki na dnie morza, po furmanie bat zostanie, parle parle sucho w gardle, lyly lyly a walizka zginęła, chłop krokodyl, tramwaj w oku, ksiądz milicjant, idź do kąta boś nie piąta, buch go w kolano, a on ma nogę drewnianą, duża klatka mały ptaszek, mucha w ciąży, teść komiwojażer, nie wisz czasem, jak cię mogę, bynajmniej czyli wprost przeciwnie, ja go brzdęk a on pękł, ja do niej lala lala a ona mnie depce po nogach, hop siup Praga bije, ecie pecie ujki mujki, będzie dupa ale z nas. Włodek posłuchał parę minut, o czym rozmawiali, potem zobaczył, że podjechały jeszcze dwa samochody, wysiadło czterech — dwóch miało granatowe spodnie i białe kurtki, a dwóch białe spodnie i granatowe kurtki. Wtedy podszedł do niego dawny kolega ze studiów i potrząsając jego ręką powiedział: — Cześć Włodek. — Cześć Andrzej — odpowiedział Włodek, bo poznał go od razu, chociaż tamten mocno wyłysiał, ale przez te sześć lat inne zmiany nie były już takie duże. —Łysiejesz —ucieszył się Andrzej. —No, chodź do środka, pogadamy. Co robisz, jak ci leci, masz samochód, gdzie wyjeżdżasz, byłeś na Zachodzie, masz mieszkanie, ile wyciągasz miesięcznie, gdzie sobie szyłeś marynarkę, nie widziałeś Władka albo Cześka? Pamiętam ten twój numer ze studiów, za który cię zawiesili... No, chodź do środka, zapraszam cię. Ja tym kieruję. Włodek szedł za nim, chociaż wiedział, że powinien już wrócić, ale pociągała go jakaś pewność siebie Andrzeja, przesuwającego ludzi, energicznie wiosłującego do wejścia, jego niedbałe „ze mną jest, ze mną" w stronę studentów kontrolujących zaproszenia. Więc chociaż wiedział, że już od dziesięciu minut powinien być w domu, postanowił z determinacją dorzucić do i tak już nieuniknionej rozmowy jeszcze następne dwadzieścia i odcierpieć potem razem całą sumę. A Andrzej przepychał się tymczasem do barku między parami stłoczonymi na malutkim okrągłym parkiecie. Włodek widział dużo ładnych, kolorowych dziewczyn obejmowanych i przytulanych, a potem przez okno zobaczył tych, których rozmów słuchał i którzy ciągle stali na dworze, a to było dobre miejsce, bo oni jednocześnie podkreślali swoją odrębność i wyższość, a jednak kontrolowali zabawę i uczestniczyli w niej w pewien sposób. — O j, zrobiłeś ty wtedy numer na tych studiach! Pamiętam, pamiętam — zaśmiał się Andrzej, podał Włodkowi kieliszek, napili się. - Ale co ty właściwie zrobiłeś takiego? — Zastanowił się nagle. — Cholera, zapomniałem. No, ale cóż — przerwał Włodkowi, który właśnie zamierzał przypomnieć mu, o co chodziło — w końcu studia skończyłeś. — A kiedy Włodek zaprzeczył, mówiąc, że ma tylko te siedem semestrów, machnął ręką. — Ale w każdym razie żyjesz, masz swoje miejsce pracy, żonę, dziecko, miejsce w życiu, żyjemy obydwaj - i teraz opowiadał o sobie: bez żony, bez dziecka, z dyplomem, stanowiskiem w ZSP, podróżami, a Włodek zastanawiał się kończąc wino, czy rzeczywiście łysieje, ale nawet jeżeli, to chyba nie bardzo, w ogóle jeszcze wygląda chyba nieźle, myślał pochylając się nad szklanym blatem, szukając w nim swojego odbicia, jeszcze nieźle, bo kiedyś pływał, był raczej szeroki w ramionach, twarz też raczej nie była zła, tyle że się jej ostatnio za bardzo nie przyglądał. Odstawił kieliszek nie przeczuwając jeszcze, że za nim stanęła Irena i że już wkrótce wszystko się POLOWANIE NA MUCHY 1029 rozpocznie. Słuchał dalej, jak tamten recytuje mapę Europy, więc żeby powiedzieć coś, włączyć się kulturalnie, wspomniał o książce Malarstwo włoskie, na co tamten znów przerwał mówiąc: — Byłem. — Obejrzał się i zobaczył Irenę, młodziutką, długowłosą, o trochę trójkątnej energicznej twarzy, dużych oczach i wysoko odsłoniętych, ładnych nogach, tego wszystkiego oczywiście nie zobaczył od razu, raczej tylko tyle, że dziewczyna za nim jest ładna i młoda, więc machinalnie odsunął się, przepuszczając ją przed sobą do barku, a ona uśmiechnęła się serdecznie i z wdzięcznością, czym go zaskoczyła, zwłaszcza że zaraz dodała: - Bardzo dziękuję, naprawdę. - Potem dała mu do potrzymania swój kieliszek, ciągle patrząc na niego ufnie i z sympatią. Aż zaskoczony Andrzej zatrzymał się przy Madrycie i powiedział: — Ty zawsze, człowieku, miałeś szczęście do kobiet, tak samo na studiach, ten twój numer, och ty, stary, no to na razie, nie zapominaj, wpadaj, cześć, do widzenia, do widzenia pani, nie przeszkadzam. — Ukłonił się dowcipnie, trącił jeszcze raz porozumiewawczo Włodka i zniknął w drzwiach pokoju z napisem „Służbowy". — Ecie pecie, szuru buru — usłyszał Włodek z tyłu i zobaczył dwóch tych podsłuchiwanych pod klubem, stojących obok i patrzących na niego niechętnie, czego nie umiał sobie wytłumaczyć. Potem powiedzieli jeszcze: — Ujki mujki, chłop krokodyl - i odsunęli się dalej w stronę parkietu. — To ładnie, że mnie pan od nich uwolnił, nie znoszę takich typów — powiedziała Irena i wyjaśniła, że tamci chodzili cały czas za nią, zaczepiali, dogadywali i gdyby nie to, że się nią zajął, toby się w ogóle nie odczepili i byłaby bardzo nieprzyjemna historia. Wtedy Włodek kupił jeszcze dwie lampki wina takiego samego, po siedem dwadzieścia, spojrzał na zegarek, przestraszył się i stwierdził, że chyba już będzie musiał iść, a ona odpowiedziała, że trudno, że oczywiście, skoro tak się spieszy... I dodała, że ma na imię Irena i jest studentką czwartego roku polonistyki, a on oświadczył, że skończył siedem semestrów rusycystyki, i już nie wyjaśniał, dlaczego nie skończył więcej, zresztą ona nie pytała, tylko zaproponowała, żeby zatańczyć, więc zatańczyli, a ona rysowała mu się bardzo niekonkretnie, ponieważ nakładały mu się na nią wszystkie rozmowy, które miał odbyć za minut kilkanaście albo kilkadziesiąt, i już nawet przygotowywał słowa, dlatego rozmawiał z nią niepewnie, bardziej jeszcze niepewnie, niżby rozmawiał w sytuacji innej, na przykład parę godzin wcześniej, kiedy zawsze miał trochę luzu między biurem a domem. Zresztą to nie zdawało się jej przeszkadzać, mówiła dużo o sobie, że jest z innego miasta, mniejszego, a tu mieszka u ciotki, miłej bardzo, jednakże nieco purytańskiej i dość zabawnej. Zatańczyli jeszcze raz i Włodek już naprawdę bardzo chciał iść, ale znów zatrzymała go dziękując za pomoc, a on odpowiedział, że to nic takiego, naprawdę, ale niczego nie wyjaśniał, bo jeszcze wtedy nie zdawał sobie sprawy ze znaczenia tamtej sytuacji, że ona zobaczyła go zupełnie inaczej i na tej podstawie oceniła, zakwalifikowała nieprawdziwie i że to nieporozumienie zaciąży w tak decydujący sposób, stanowić będzie moment pierwszy, wprowadzający w ciąg następnych, coraz bardziej nieprawdziwych rozpoznań. Na razie jednak przycisnął ją w tańcu, ona chętnie przysunęła się, a zrobił 1030 PROZA to właściwie nie dlatego, że chciał, tylko wiedział, że powinien się tak zachować. I kiedy przestali tańczyć, zapytał, czy mógłby się z nią spotkać, i to też dlatego, że tak trzeba było powiedzieć i wiedział, że ona tego oczekuje. Na co rzeczywiście zgodziła się chętnie, bardzo nawet chętnie, proponując, żeby już jutro wpadł po nią na uniwersytet koło drugiej, a on nie przyznał się, że pracuje, tylko powiedział, że dobrze, myśląc, że oczywiście nie przyjdzie i w ten sposób cała sprawa się zakończy. A kiedy wyszli razem, zapytał, gdzie mieszka, zaproponował, iż ją odprowadzi, w czym nie było już nawet śladu rzeczywistej chęci, bo był roztrzęsiony, przejęty paniką, rozchwiany i coraz bardziej niepewny, co znów jej się ogromnie podobało, bo przecież niedawno był taki męski. To, że pocałowała go w policzek, dotarło do niego już zupełnie niekonkretnie, bo mieszkała dosyć daleko i szli długo, a ona opowiadała o swoich studiach, o profesorze, na którego seminarium chodzi na czwartym roku, i o wybitnym pisarzu młodego pokolenia, Ołubcu, wielkim oryginale, o którym ma pisać referat. Po drodze parę razy o mało nie zawrócił. Jeszcze przed pocałunkiem zauważył, że ma zgrabne nogi, a potem, już wchodząc do domu, przypomniał sobie jej uśmiech, który też wydał mu się bardzo miły. Następnego dnia obudził się wcześniej. Mycie, golenie, ciężki oddech Hanki, kaszel jej ojca i dudniący masaż matki klepiącej się po brzuchu w celach odchudzających -wszystko rozegrało się jakoś szybciej, mniej natarczywie. Udało mu się wyjść przed ojcem i po drodze próbował udowodnić sobie, że nie myśli o tamtej dziewczynie i że to szybsze, inne rozpoczęcie dnia jest zupełnie przypadkowe. Wczoraj po powrocie do domu z radością zauważył, że Hanka jego długi samotny spacer, zakończony spotkaniem kolegi, o czym rozwlekle i niedowcipnie opowiadał, potraktowała raczej z litością! po gardą niż ze złością. To zdeterminowało zachowanie reszty rodziny, instruującej go o głupocie trwonienia czasu. Potem poszedł z Hanką do łóżka, w którym nie była ani mniej, ani więcej wymagająca niż zwykle i po wszystkim poklepała go nawet łaskawie po twarzy, po czym/ od razu zasnęła. Więc Włodek, oszołomiony tym, że wszystko skończyło się wczoraj tak jakoś nieszkodliwie, jeszcze przed zaśnięciem przygotował sobie na rano przepisane listy, potem słuchał oddechu Hanki myśląc o tamtej i wreszcie zasnął, postanawiając jednak obudzić się wcześniej, żeby uniknąć rannych rozmów. Kiedy otrzymał w biurze ostatnią podwyżkę, rodzice Hanki doszli do wniosku, że powinna przestać pracować, bardziej dbać o siebie i zajmować się dzieckiem, co przyjął bez sprzeciwu, bo mógł teraz, o ile udało mu się zmylić ojca, wymykać się czasem sam z domu. Od tego czasu Hanka tyła coraz bardziej i oczekiwał, że niedługo zacznie również stosować masaż, coraz częściej zalecany jej przez matkę. Przez pierwsze parę godzin biurowych Włodek względnie spokojnie dyktował i przepisywał listy, zresztą roboty było dużo i pomyślał znowu, że ta podwyżka, którą dostał, jest nieproporcjonalna do jego pracy, a większej nie dostał tylko dlatego, że nie skończył studiów. Tej zresztą też pewnie by nie dostał, gdyby nie zdecydowany terror rodziny, która zmusiła go do pójścia na rozmowę. - Pan nie ma wyższych studiów - powiedział dyrektor. POLOWANIE NA MUCHY 1031 . — Jak to, a siedem semestrów rusycystyki? — Ale jeszcze panu trochę brakuje. i - Ale mam jednak więcej niż pół. I w końcu dostał jednak tę podwyżkę, chociaż chyba za małą, a gdyby wtedy powrócił do przerwanych studiów, po tym, jak go w pięćdziesiątym czwartym zawieszono na rok za to, że polecono mu napisać pracę Gribojedow Szekspirem rosyjskiej literatury, a potem on już sam na lektoracie angielskim przedstawił drugą: Szekspir Gribojedowem angielskiej literatury, a to akurat były czasy, kiedy wszyscy się łatwo obrażali i takich żartów nie lubiano. Dlatego też rozpoczął się ten rok zawieszenia, w czasie którego poznał Hankę, potem jej rodzinę... Na dwadzieścia minut przed drugą poprosił swojego szefa, który nie zajmował się żartami na temat Szekspira, ani na temat Gribojedowa, i dlatego, mimo że od Włodka młodszy, miał wyższe studia, wyższą pensję i był jego szefem, poprosił więc, aby na dwadzieścia minut zwolnił go z biura, a tamten zgodził się chętnie, ponieważ Włodek był punktualny i na ogół nie wychodził. Więc za dziesięć druga Włodek poszedł jednak na uniwersytet. Znalazł się tam niby przypadkiem, ale oczywiście przypadku w tym nie było, wszedł na dziedziniec, potem wcisnął się w rozstęp miedzy drzewem a drewnianym płotem i stamtąd patrzył, jak z gmachu wysuwają się grupami i pojedynczo, w czapkach i bez czapek studenci. Ukryty starannie obserwował ich, przechodzących o kilkanaście metrów, i wreszcie zobaczył, że ona też wyszła z dużym uśmiechniętym w budrysówce, skulił się i zaraz potem poczuł dla niej wielką wdzięczność, kiedy podała tamtemu rękę i rozglądając się krążyła przed budynkiem. Patrzył niemal z rozczuleniem, jak dwa razy, idąc już w stronę bramy zawróciła, wyraźnie zdenerwowana, zawiedziona. Wreszcie, po dalszych piętnastu minutach, poszła w stronę wyjścia. Odczekał chwilę i ruszył za nią. Poprawił zakurzony od brudnego płotu płaszcz i posuwał się ostrożnie, cały czas przygotowany na to, że się odwróci. I rzeczywiście odwróciła się, najpierw raz, potem, już po wyjściu na ulicę, jeszcze raz. Ciągle wtedy tłumaczył sobie, że podchodzić nie ma sensu, że w ogóle nie zamierzał podejść, chciał po prostu sprawdzić, czy go zapamiętała, czy będzie go szukać, i to się w pełni sprawdziło. Mógł więc właściwie wrócić do biura, ale jednak przebiegł na drugą stronę ulicy, wyprzedził ją i ruszył naprzeciw, starając się wyrównać oddech, przygotowując uśmiech i zdanie, że się spóźnił, ale co za zbieg okoliczności. Wytarł zwilgotniałe dłonie, zmrużył oczy, ale ona przeszła obok z opuszczoną głową, nie widząc go, więc zrobił jeszcze kilkanaście kroków myśląc, że tak jest naprawdę znacznie lepiej, ukrywając wielki zawód i żal do siebie pod decyzją rozsądnej rezygnacji. Obejrzał się raz jeszcze i szybko podążył w stronę biura, w którym go nie było minut czterdzieści, czego znowu ku jego zdziwieniu nikt nie zauważył. „Uwaś^ajemyje Toivaris%c%t..." — A opowiedz, jak dziadziusiowi kosa obcięła palec. — Dziadziuś był nieuważny i mu obcięła na polu na boso. — Czy nie widzieliście szklanki? — „Gluboko uwa^ajemyje Touiaris%c%i. Z błagodarnostjupotwerżdajem postuplenije 1032 PROZA napraw lonnych nam Wami knig..." — Czy byłeś w tej spółdzielni? Oczywiście, nie byłeś. Nie wiem, dlaczego zależało ci, żeby rodzice nam pomogli finansowo przy wpłatach. - Znalazłam zbitą szklankę w kuble, jestem pewna, że nikt się nie przyzna. Zupełnie jak dzieci. Nikt się nie przyzna, nikt nie ma odwagi. — Dziadziuś przeniósł angielskiego oficera przez granicę, a on mu nawet ręki nie podał, jak się spotkali na przyjęciu w ambasadzie... Ja myślę, że to dziadziuś zbił. - To nieprawda. Ładnie go wychowujesz. Owszem, zbiłem, ale trzy dni temu talerzyk. Na pewno sam zbił. - Zostawcie dziecko w spokoju. Ewek by się przyznał, gdyby zbił. - W dziadziusiu kochała się też córka biskupa, generałowa i profesorowa i chciały się z nim ożenić, ale dziadziuś nie chciał. — Nie chcecie, nie przyznawajcie się, jeżeli nie macie wstydu, w ogóle pijcie, w czym chcecie. - Albo mamuśka zbiła. - Cicho, Ewek, nieładnie jest sypać mamuśkę bez dowodów! „Z iskrennim uwa^anijem..." - wystukał Włodek, który od początku wiedział, kto zbił szklankę, ponieważ zbił ją sam przed godziną, ale udało mu się zatrzeć ślady. Ta historia ucieszyła go nawet, pozwoliła mu kilkanaście minut wyłączyć się z myślenia o Irenie, przestać rozważać tę rozsądną decyzję, której już teraz w żaden sposób nie mógł wybronić, której się wstydził, bo nie była decyzją, tylko słabością. W tym, że godziny wloką się wyjątkowo powoli, zorientował się już w czasie przepisywania drugiego listu, ale starał się zdusić w sobie oczekiwanie, starał się bardzo, wiedząc już, że to nie da rezultatu. „Głuboko uważajemaja tow. G. Wisienkowa!" — napisał jeszcze, po czym nagle podniósł się i nic nikomu nie mówiąc przeszedł przez pokój, na korytarzu bezszelestnie otworzył drzwi i zbiegł po schodach, bo ani na rozmowy, ani na zabezpieczenie się nie miał już sił ani czasu. Tak, właśnie czasu, bo wiedział już teraz, że biegnie jej szukać, chociaż w południe udało mu się prawie uzyskać pewność, że to tylko ona na niego czeka, a on jest w pozycji lepszej i ma przewagę. Wiedział to na pewno i nie zaskoczyło go, że tak boleśnie odczuł jej nieobecność w klubie, do którego dostał się dzięki powołaniu się na Andrzeja. Wszedł tam liie mając odwagi podnieść oczu, bojąc się, że ją zobaczy, a jeszcze bardziej, że jej nie zobaczy. Potem, po powrocie, tym boleśniej odczuł dom i tamte codzienne rozmowy, ale wtedy jeszcze miał nadzieję, że to minie, że nie ma wielkiego znaczenia, tak to odczuwał, a w każdym razie tak opowiadał o tym Irenie, kiedy wreszcie spotkał ją na uniwersytecie po trzech dniach straconych, wypełnionych próbami odnalezienia jej, spaceiami wieczornymi pod domem ciotki, wyszukiwaniem z kilkudziesięciu oświetlonych okien tego, które mogło być jej. I tego trzeciego dnia postanowił podejść do niej od razu nie czekając, czy się rozejrzy, bo na to było za późno, i poczuł ogromną ulgę widząc, że wyszła sama, więc szybko wysunął się z dobrze już przez trzy dni wydeptanego schowka, ruszył naprzeciw, a ona na szczęście poznała go od razu i ucieszyła się tak wyraźnie, że wszystko stało się bardzo łatwe. Wytłumaczył swoją nieobecność, a ona powiedziała, że świetnie, że zjawił się w ogóle, że ją zapamiętał, a to, że nie przyszedł wtedy, było bardzo męskie i typowe dla niego. Potem wypili razem kawę i Włodek opowiadał jej o studiach przerwanych, o Gribojedowie, Szekspirze i o swojej pracy, na co ona POLOWANIE NA MUCHY 1033 spytała, czy jest żonaty, a on powiedział, że jest, co wcale jej nie zaskoczyło, kiwnęła tylko aprobująco głową, mówiąc, że oczywiście, że zdziwiłaby się gdyby było inaczej, gdyby taki ktoś jak on był sam. Tego dnia Włodek nie wrócił już do pracy. Szef patrzył na niego z pewnym zdziwieniem, ale ciągle nie wymagał wyjaśnień. Potem spotykali się jeszcze w tej samej kawiarni dwa razy i ona powiedziała, że wyjeżdża na trzy dni na zjazd polonistów, że przez ten czas muszą pomyśleć z całą odpowiedzialnością o ich historii, bo to nie jest błaha sprawa dla niej, a przede wszystkim dla niego. Natychmiast jak wróci, zadzwoni do niego do biura, mówiła trzymając go za rękę, patrząc z oddaniem i podziwem, bo wydarzyła się przedtem historia jeszcze jedna. Wieczorem odprowadzał ją do domu. Hance wyjaśnił, że ponieważ teraz nie dają mu maszyny do domu, musi przepisywać w biurze, i znowu mu nadspodziewanie łatwo uwierzyła, tak łatwo, że zaskoczyło go to i chyba nawet upokorzyło, bo skoro jego obecność okazywała się niekonieczna ani w biurze, ani w domu, to te sześć lat ścisłego zamknięcia stawało się niewytłumaczalne i głupie. Więc kiedy już blisko jej domu skręcili w wąską ulicę, usłyszeli krzyki i zobaczyli, jak dwóch mężczyzn biło kogoś zataczającego się, chyba pijanego. Wziął ją za ramię, żeby przejść na drugą stronę, zobaczył nagle jej oczy utkwione w siebie ze spokojną pewnością, za chwilę puściła jego rękę, kiwając przyzwalająco głową — zrozumiał, że nic innego zrobić nie może, i czując słabość w nogach, brak oddechu i wielką niechęć do niej za to bezprawne przymuszenie, zrobił w stronę tamtych parę sztywnych kroków, wreszcie, żeby skrócić to wszystko, odczuwając każdy krok, zaczął biec, a wtedy oni zobaczyli go i zaczęli uciekać, ale zrozumiał przecież, że to nie koniec, że nie może zwolnić, że absolutnie musi ich gonić. Dopadł jednego z nich, chwycił za ramię, pchnął na mur, trzymając nad nim rękę zaciśniętą w pięść, a w parę chwil potem była już milicja; wtedy ciężko oparł się o ścianę domu obok tamtego, którego brali do radiowozu. Ona nie zdziwiła się wcale jego odwagą, nie podziwiała go, bo po prostu wiedziała, że taki jest, umocniło się w niej może tylko postanowienie uwznioślenia mu życia, wyciągnięcia z nielubianej pracy. Dlatego znów wróciła do swojego pomysłu, że przecież mógłby tłumaczyć. Było to po premierze sztuki Mądremu biada, na którą wybrali się razem, gdzie on właśnie wspomniał, że to jest źle przetłumaczone, bo Gorie od urna to przecież znaczy co innego. Tak więc wtedy właśnie objawiła się jej już ta droga jako oczywista. Będzie tłumaczył, może dostać stypendium na wyjazd, potem wyda zbiór szkiców o współczesnej literaturze radzieckiej i o klasykach, przy czym ona mogłaby mu robić z początku korektę stylistyczną. Uświadomiła sobie też radośnie, że Ołubca mają tłumaczyć na rosyjski i że może on zgodziłby się na to, żeby Włodek przy tym współpracował, w każdym razie, oczywiście, porozmawia z Ołubcem, który ma stosunki wszędzie, a znowu ona ma z nim stosunki znakomite. Wyjechała na zjazd polonistów, a on wyciągnął książki rosyjskie, dawno nie oglądane, kupił parę słowników i zaczął czytać gazety, potem spróbował przetłumaczyć artykuł o teatrze i wychodziło źle, o czym wiedział, ale tak przecież zawsze jest na początku, więc wcisnął to zamiast przepisywania na maszynie między opowiadania o dziadziu, ryby mórz południowych i szklanki i przesiadywał długo czekając na jej powrót, a ona 1034 PROZA spóźniła się o trzy dni, w czasie których nie mógł już pracować nad tłumaczeniem, bo nie mógł wytrzymać czekania, dzwonił stale do jej ciotki i nie mówiąc nic odkładał słuchawkę, nie rozumiejąc, dlaczego się spóźnia, czując się strasznie opuszczony, śmieszny z artykułem o dramacie radzieckim i słownikiem wyrażeń idiomatycznych. W biurze nie mogąc znieść napięcia, wychodził co chwila, najpierw wynajdując jakieś preteksty, a potem już nie, wychodził, żeby skrócić oczekiwanie, mając nadzieję, że w czasie jego nieobecności zadzwoni, i nie mógł znieść telefonów od osób innych, którym odpowiadał teraz agresywniej, budząc wreszcie zainteresowanie szefa. Wybiegał więc na piętnaście, potem na dwadzieścia minut, a potem na godzinę i wracał wypełniony radosną pewnością, że przecież już musiała zadzwonić, i najpierw . pytał, czy ktoś nie dzwonił, wreszcie patrzył już tylko prosząco, starając się jak najszybciej wyjść znowu. Wracał do siebie, dzwonił do ciotki i szedł pod jej dom, licząc na to, że właśnie wróci, i kładł się do łóżka z Hanką czekając na dzień następny, który stwarzał nową możliwość. Bo wieczory nie dawały właściwie żadnych szans i były stracone całkowicie. * * * Na dzień przed jej powrotem dostał wezwanie do komisariatu i usiadł przy długim stole z komendantem posterunku, kilkoma milicjantami i jakimś mężczyzną w cywilnym ubraniu, po czym wręczono mu wazon za pomoc w poskramianiu elementów chuligańskich — tak to właśnie sformułował kapitan i dodał, że gdyby każdy obywatel tak jak on, filolog, pomagał milicji, był tak odważny, zdecydowany, to sprawa wyglądałaby inaczej. — Bo, panie filologu—mówił dalej — pan nawet nie wie, j ak nam j est czasem przykro, jak nas społeczeństwo nie rozumie. — Potem długo nie mówiono nic, ale wszyscy siedzieli uśmiechnięci za stołem, tylko ten w cywilu, widocznie wymęczony okropnie, stale drzemał, więc Włodek wyciągnął sto złotych i spytał, czy nie można by kupić winiaku, myśląc wtedy, że w ten sposób skróci ten dzień, bo difiś już listu być nie mogło, a przed południem telefonu nie było, czego nie mógł zrozumieć, i zaczynało już w nim nawet powstawać podejrzenie jakiejś gry z jej strony czy oszustwa. - Panie filologu - mówił kapitan - dalibyśmy panu order, ale z tym jest dużo zachodu, a wie pan, wazon jest zupełnie przyjemny. Na służbie zaś nie piję. — A właściwie to jak się wy nazywacie? — ocknął się ten zmęczony w cywilnym ubraniu, któremu ciągle myliło się, czy Włodek jest gościem, czy przesłuchiwanym, spojrzał czujnie -A jednak wpadliście! - dodał i znów głowa osunęła mu się na ramię. — Panie redaktorze — uśmiechnął się sierżant, któremu ta forma wydała się prostsza niż filolog — jakby co, to może pan już na nas liczyć. Włodek podziękował. — Właściwie to jakie jest wasze nazwisko? — poruszył się cywil. - Nie miejcie do niego żalu — wyjaśnił kapitan. — On zaharowany, całą noc w robocie. - Raz, panie redaktorze — rozpoczął sierżant — napadło mnie trzech ze sprężynami. I wie pan redaktor co? Zawiedli się. POLOWANIE NA MUCHY 1035 * * * Następnego dnia z samego rana w biurze zadzwonił telefon i to był jej głos. Więc chociaż przygotował sobie, a nawet częściowo zanotował ostre słowa, zapytał tylko, gdzie jest, i wybiegł przepraszając po drodze szefa. A ona, opalona, uśmiechnięta, wzięła go za rękę i zaprowadziła do mieszkania, gdzie tego dnia nie było ciotki do szesnastej. Rozebrała się od razu, położyła na tapczanie i widząc jego niepewność, zmieszanie, uśmiechnęła się ciepło mówiąc: — Skończmy już z tym drobnomieszczaństwem, chodź. — A kiedy potem spytał ją, jak to się stało, co ją do tego skłoniło, powiedziała, że semantyka. Potem opowiadała o zjeździe, o profesorze, koincydencji, infrastrukturze i Ingardenie, którego sądy są quasi. Potem znów opowiadała o Goldmannie i Popperze i że każda świadomość jest świadomością czegoś. Była już teraz zupełnie spokojna o ich przyszłość, bo wszystko, jak oświadczyła, przemyślała bardzo dokładnie. Ona jest mu całkowicie oddana, jeżeli chce, to mogą iść razem i porozmawiać z jego rodziną, wyjaśnić, czemu obecność ich przy Włodku jest zupełnie absurdalna. Potem wyszli, bo dochodziła szesnasta i Włodek już wierzył, słuchał uważnie, kiedy mówiła o konieczności wynajęcia na razie mieszkania i aby popytał kolegów lub znajomych, z których, być może, ktoś wyjeżdża za granicę i zostawia mieszkanie, bo to jest sposób najlepszy. Powiedziała mu też, że jutro o godzinie czternastej umówiony jest w kawiarni z Ołubcem, któremu musi opowiedzieć o sobie szczerze wszystko, a wtedy Ołubiec pomoże mu z pewnością, bo już jej to obiecał. Włodek starał się wyśliznąć z tej rozmowy, która wydawała mu się kłopotliwa, nie do przeprowadzenia, ale ponieważ poprzednio powstrzymał ją od odbycia rozmowy z rodziną, teraz zgodził się w końcu, zwłaszcza że ona uważała ten pomysł za bardzo dobry i wiązała z nim wielkie nadzieje. Po powrocie do domu, gdzie jego coraz częstsza nieobecność nie wywoływała wrażenia żadnego, poza może pogardliwą litością, usiadł przy stole i najpierw nie mógł wypowiedzieć ani słowa, bo myślał ciągle o Irenie, o tym, że musiał się z nią rozstać, i o Ołubcu, ale potem, kiedy pomyślał o bliskiej konieczności rozmowy z Hanką ostatecznej, wpadł w panikę, zaczął bawić się z Ewkiem i spróbował włączyć się uprzejmie w życie wieczorne. Zachwycał się wraz z ojcem ośmiornicami, znalazł szklankę matce i dwukrotnie pocałował swoją żonę Hankę, po czym bujając Ewka na kolanach wysłuchał opowieści o tym, jak dziadziuś gonił gestapowca pod lodem do przerębli, potem poszedł z Hanką do łóżka, gdzie po wypełnieniu solidnym obowiązków mógłby wreszcie zasnąć, gdyby nie Irena i przybliżający się Ołubiec. Postanowił tych swoich pierwszych prób tłumaczeń Irenie nie pokazywać. Po długim krążeniu przed kawiarnią wszedł do środka. Ołubca pokazała mu szatniarka. Był chyba niewiele od Włodka starszy. Siedział sam przy stoliku, pijąc wolno kawę. Włodek podszedł, przedstawił się i usiadł patrząc z nadzieją w duże, mądre oczy tamtego, obserwując jego bladą, skupioną twarz. Zaczął mówić tak, jak 1036 PROZA nakazała mu Irena zapewniając, że. Ołubcowi musi się spodobać, bo on lubi takich mocnych, pewnych siebie i spokojnych. Opowiadał więc od początku opanowując z wysiłkiem drżenie głosu, starając się mówić dowcipnie, opowiadał od początku, od Gribojedowa i zawieszenia na studiach, o swoich siedmiu semestrach i o tym, jak ceni Ołubca, więc że gdyby właśnie Ołubiec mógł mu coś pomóc albo zaryzykował nawet, że Włodek przetłumaczy jego książkę, a jeśli nie, to dał mu jakiś kontakt—zwierzał się, rozczulając się nad sobą i wycierając zwilgotniałe dłonie. A Ołubiec ciągle milczał, pił wolno kawę, obserwując go uważnie. Dodał więc jeszcze o zachwytach Ireny nad nim, a potem jeszcze o swojej sytuacji, skotłowanym życiu — to słowo, „skotłowane", podsunęła mu wczoraj Irena, bo to było Ołubca słowo ulubione — i wreszcie umilkł zmęczony, wierząc, że powiedział wszystko jak trzeba, i czując zadowolenie i wielką ulgę, bo bał się, że nie będzie umiał tylu z siebie wydobyć spraw intymnych. Czekał więc teraz, patrząc umie na tamtego. A Ołubiec skończył wreszcie kawę, popatrzył na niego długo i bardzo wyraźnie powiedział: - Spierdalaj. * * * Trudno było znaleźć dobry i tani pokój. Koledzy mrugali i pytali, na ile godzin potrzebuje, a on nie mógł im odpowiedzieć, że na całe życie. Długo nie dawały te próby żadnego wyniku, zresztą nie miał dużo czasu na szukanie, bo akurat ciotka wyjechała na trzy dni, więc wziął zwolnienie z biura, a w domu udało mu się wytłumaczyć, że wyjeżdża służbowo, i to były chwile tak wspaniałe, że aż nierealne. Pili herbatę, rozmawiali o pknach, jedli coś, co ona przygotowywała, potem byli razem i znów pili herbatę w najlepszych filiżankach ciotki, wyciągniętych ze znanego Irenie schowka. Ona nie wydała się być wstrząśnięta historią z Ołubcem. —Mam nowy pomysł — powiedziała od razu. A chodziło teraz o jednoaktówkę radziecką, którą wskazał jej ktoś jako interesującą, a znajomy redaktor miesięcznika obiecał jej, że gdyby tłumaczenie było dobre... O Ołubcu powiedziała tylko, że może rzeczywiście jest trochę chamem, i dodała, że kiedy dwa tygodnie temu rozmawiała z nim w klubie o jego twórczości, bo przygotowywała właśnie referat pt. Ołubca wisje transcendentalne, którego fragmenty miał przedrukować awangardowy miesięcznik, Ołubiec był najpierw bardzo miły, wyjaśnił jej wszystko, a potem, kiedy wyszli z kawiarni na spacer, i przechodzili akurat koło jego domu, nagle zaprosił ją do siebie na górę, żeby pokazać dziennik do pisanej obecnie powieści. I wtedy rzeczywiście zaczął się do niej nawet dość ostro zalecać, co z jednej strony było miłe, ale jednak sprzeczne z etyką pisarza, gdyż straciłaby do jego pisarstwa dystans, poza tym kochała już przecież wtedy jego — Włodka. Dlatego odmówiła kategorycznie i może to właśnie była Ołubca zemsta. Chodziła po pokoju w kąpielowym kostiumie, nosząc herbatę, bardzo zgrabna, młoda i inteligentna, i znów mówili o planach dalszych, o wynajętym, a potem własnym pokoju, o tym, co będzie, kiedy on przetłumaczy tę jednoaktówkę i następne, a ona także zdobędzie pozycję, o ich życiu przyszłym cudownym, o stypendiach, Morzu Czarnym, Goldmannie, Ołubcu, salonie u Bądkowiaka, do którego tak trudno się dostać, że wydaje się to prawie nierealne, ale oni się tam POLOWANIE NA MUCHY 1037 dostaną, o wspólnej pracy w domu twórczym i spacerach w cichym parku, gdzie była niedawno u profesora prowadzącego seminarium, o półmroku wielkich sal wypełnionych antykami i nazwiskami pochylonymi nad obiadem. Potem te trzy dni się skończyły i Włodek wrócił do domu z rozpaczą i wysiłkiem równym temu, z jakim z niego wychodził przed miesiącem po raz pierwszy, kiedy nie wiedział jeszcze, że spotka Irenę. Widywali się wtedy rzadko, bo ona kończyła referat, a on szykował przekłady, wystukując je potem na maszynie polskiej. Siedział dłużej niż zwykle i czytając tłumaczenia inne starał się nadawać słowom odpowiednią giętkość, wyrazistość i nawet chwilami sądził, że mu się to udaje, lecz zarazem załamywał się, potem znów podrywał z rozpaczliwym wysiłkiem, brnąc przez zdania ciągnął to dalej, umacniany, a jednocześnie coraz to wytrącany jej spokojną pewnością, wiarą absolutną, uśmiechem, jakim przyjmowała jego niepewność, nazywając ją kokieterią. Potem przyniósł jej piętnaście gęsto zapisanych kartek, szybko pożegnał się i czekał znowu na jej telefon, bojąc się strasznie tego, co powie, bojąc się, że ją zawiedzie, że przekreśli jej plany, które były już teraz także i jego planarni. Kiedy wreszcie zadzwoniła, nie mógł się zdobyć na pytanie, co o tym sądzi, tylko przeprowadził rozmowę obojętną, udając, że do tamtego nie przywiązuje żadnej wagi. A gdy spotkali się w kawiarni, ona powiedziała, że owszem, że pewne rzeczy wydają się jej niezłe, ale jednakże w sumie jeszcze trzeba nad tym popracować, i wytknęła mu szereg błędów stylistycznych, przy czym nie straciła ani odrobiny pewności, że się uda, ale powiedziała, żeby teraz to odłożył, bo na razie ma pomysł inny. Nic też nie dał wtedy po sobie poznać, że nie chodziło naprawdę o te noce zarwane, tylko właśnie o rozbudzoną nadzieję, wezbraną wyobraźnię, pogardliwą wyższość, którą już zaczął okazywać w biurze, ironiczną odmowę brania do domu listów, podbudowaną otrzymanym od milicji wazonem za odwagę, kawy wypijane w klubie, strzępy rozmów dolatujące od tamtych stolików, rozmów, które już wkrótce stać się mogły jego rozmowami. Ale opanowywał to w sobie, chociaż chciało mu się uciekać i krzyczeć, że go oszukała i że on ją też oszukał, że trzeba przerwać to wszystko, wracać, ratować się, póki jest jeszcze czas. Ale nie powiedział jej tego częściowo ze wstydu, upokorzenia, a może jeszcze dlatego, że nadzieja nie zniknęła tak zupełnie, z dumy wreszcie, jaką w nim rozbudziła, a na wyzbycie się jej nie był jeszcze przygotowany. Jednak wiedział już wtedy, że płaci cenę przewyższającą jego odporność, że dalsze oczekiwanie na telefony, na rozmowy, decyzje, szarpanina, w której wynik już nie wierzył tak mocno, ciągną go w dół coraz wyraźniej. Zacisnął więc szczęki i po chwili słabość ustąpiła, ale nie mógł wybaczyć jej zbyt łatwego przejścia nad całą sprawą, wynikającego nie z troski o to, aby go nie zranić, ale z niezbitej pewności, wiary, nie mógł znieść jej uśmiechu nieprzemijającego i tego właśnie, że miała już pomysł następny, lepszy. Tymczasem zbliżały się wakacje i Hanka zażądała wczasów w Krynicy lub w Kudowie, oczywiście z małym, podpierając się jednomyślną opinią rodziny. Jednocześnie Irena zaproponowała Mazury, gdzie jest kompletnie dziko, można rozbić namiot, uciec od chaosu kulturowego, chodzić natm i rsrotor T«irnłw>VcTr»..... 1038 PROZA w oryginale. Tak więc zbliżała się chwila powiadomienia Hanki o wszystkim, rozpoczęcia chybotliwego życia bez niej. Jednocześnie realizował pomysł Ireny następny, tłumaczenie paru wierszy radzieckiego poety, którego poznała na uniwersytecie, a dwutygodnik obiecał jej, że przekład taki by zamieścił. Wtedy wreszcie mógłby rzucić pracę, zapisać się do Koła Młodych przy Związku Literatów, wystąpić o mieszkanie i skończyć z bezsensownym rozmienianiem się na drobne. * * * Utfa^ajemyje Towarisyyiy! W swiasy % etim uwiedomlajem Was, c%to nas^e l^datielstwo » — Włada, pająki! No popatrz, pająki! — Dziadziuś szedł z całym pułkiem, nagle zza wzgórza wystrzelił czołg i został tylko jeden pluton z dziadziusiem, ale szedł dalej. — O co chodzi? — Zobacz, pająki. Czy rzeczywiście nie możesz zamknąć drzwi od kuchni? Jak na złość. „...okalał' Warn sodiejstwie naprawilo Was^e pismo sowmiestno s fotokopiej..." — Potem wystrzeliła armata i została tylko jedna drużyna z dziadziusiem, ale idzie dalej. - Zobacz, Włado, komar. Ale ma trąbkę! No, popatrz chwilę. - Nie mogę teraz, mam robotę. - Został tylko sam dziadziuś, ale idzie dalej. „W swia^i s etim..." —wystukał Włodek, odsunął maszynę, wytarł mokre dłonie, potem czoło, zacisnął zęby przypominając sobie chwilę, kiedy z przetłumaczonymi wierszami zjawił się u tego redaktora, wchodzenie na czwarte piętro do redakcji, cofanie się parokrotne, błądzenie po piętrach trzecim i piątym, wreszcie pchnięcie drzwi, zamazane, niewyraźne twarze sekretarek, wypełnioną paniką chwilę oczekiwania, wreszcie kroki redaktora: cztery, trzy, dwa, jeden, serdeczny uśmiech i uścisk dłoni, który wzbudził w nim wielką nadzieję, i zaraz pytanie, o co chodzi, potem namysł, przerzucanie teczek, wreszcie ta odpowiedź, o której myślał, że go nie zaskoczy, a dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo liczył, że się uda. Następnie słuchał nieuważnie, myśląc o tym, co by przeżywał, gdyby padły słowa inne. Słuchał więc wywodu o nieprzydatności, nieporozumieniu, dobrodusznych rad, żeby raczej dał spokój... Słuchał wiedząc, że czoło pokrywa mu się potem, spuścił oczy wstydząc się tamtego człowieka, z nienawiścią rozpamiętując uśmiech Ireny, i wreszcie mógł odwrócić się i odejść, bo zarzuty zostały już wyczerpane. Wychodził licząc teraz swoje kroki, byle szybciej do drzwi, byle zniknąć z oczu sekretarek, w których wzroku przewidywał pogardliwą litość. - O, popatrz, jak ten pająk tego komara... Aha, aha, wpadł łobuz! - ucieszył się ojciec. — Zobacz, Włodek, jak wpadł. Włodek przyznał, że komar jest rzeczywiście w trudnej sytuacji, i myślał, co będzie dalej, starał się wykryć, odczytać do końca swoje odczucia, upewnić się, czy istotnie POLOWANIE NA MUCHY 1039 sprawą największą, wyłączną niemal, jest w nich strach, próbował wyłuskać spod niego przekonanie, że postąpić inaczej nie mógł, ulgę wreszcie, że ma to już za sobą, że przekreślił wszystko najsłuszniej, najprawdziwiej, mszcząc się za życie swoje rozchwiane, wytrącone z normy. — A jak dziadziuś przeniósł kamień, którego czterech nie mogło ruszyć? — Cha, cha, teraz tę trąbkę możesz sobie wsadzić w tyłek. - Czy ktoś nie widział spodeczków? Siedział teraz czekając. Na razie jest bezpiecznie. Stukał w maszynę i myślał o tym, czego już zatrzymać ani odwrócić nie mógł. Siedział obserwując pająka i rozglądając się za spodeczkiem. A przecież to dziś, parę godzin temu, spotkał się z nią w zupełnie pustym parku, rozżalony, rozbity podbiegł, wykrzykując z daleka, że wszystko na nic, a wtedy nie spodziewał się jeszcze, nie mógł nawet pomyśleć o tym, co nastąpi. Ale kiedy zobaczył jej twarz spokojną, czystą, i ona uśmiechnęła się ufnie, powiedziała, że to nic, że wszystko będzie dobrze i że na razie ma pomysł nowy, nagle zacisnął jej ręce na szyi, rozpaczliwie starając się zatrzymać te słowa, a potem zniszczyć je, oddalić, odzyskać spokój, wrócić na to krzesło, na którym siedział teraz. Myślał o tym nie rozluźniając uścisku palców i kiedy ona upadła na ziemię, odwrócił się i odszedł prosto tutaj, przygotował maszynę, wkręcił kartkę papieru i napisał cztery listy nie pomyliwszy się ani razu, a teraz przyglądał się długiej śmierci komara. Ale to sprytna sztuka, taki pająk! Popatrz, jak biega. Oho, teraz na muchę. Oho, już się za nią wziął. - Istotnie - zgodził się Włodek, któremu pająk wydał się naraz stworzeniem ciekawym, choć nieco tłustym. — Istotnie. Wstał z krzesła. Za godzinę odchodził pociąg do Kudowy. W pokoju Hanka trzaskała walizkami. Zapakowany ochronnie w watowany ortalionowy płaszczyk Ewek czekał już na tapczanie. Włodek był teraz spokojny. Zupełnie spokojny, świadom słuszności dokonanego wyboru. To dobrze, że nie poszedł w ogóle na to spotkanie z Ireną w parku, to bardzo dobrze. Nie zniósłby z pewnością tej rozmowy. Musiałby ją zabić, oczywiście, na pewno zachowałby się tak, tylko tak. Nie mógłby postąpić inaczej. Ale oto potrafił nie iść, potrafił o tym sam zdecydować, uniknąć najgorszego dla niej i dla siebie. Poza tym musiał w tym czasie kupić bilety do Kudowy na pociąg z miejscówkami. r BÓL GARDŁA NA DWÓCH 1041 Ból gardła na dwóch Szmery pod drzwiami ucichły, potem coś zabulgotało. Kobieta leżąca obok Pawła poruszyła się. — Słyszysz? Odlewa znowu. Niechętnie otworzył oczy. Siedziała już na łóżku, w skupieniu wsłuchując się w dochodzące zza drzwi odgłosy. — Więcej wziął niż szklankę. Ciągle bierze więcej. Ruszyłbyś się. Z wysiłkiem przełknął ślinę. Zakłuło. „Przeziębiłem się — pomyślał. — Teraz trzeba szybko coś gorącego, mogłoby jeszcze przejść, proszek powinien gdzieś być." Znów przełknął ślinę z niejasną nadzieją, że teraz uda się lepiej. Spojrzał na biały, wilgotny tynk. Trzeba było jednak poczekać, aż ściany wyschną, wprowadzić się trochę później. Wiedział, że obserwuje go niechętnie, czuł, że zaraz zacznie, i dokładnie przewidywał wszystko, co powie. Ale nie chciało mu się ruszyć, nawet udać, że chce wykonać jakiś ruch. Słuchał więc, jak ostrożnie podnosi się z łóżka w długiej flanelowej koszuli, robi parę kroków w stronę drzwi. Trącone krzesło przesunęło się po podłodze i zaraz na schodach zatętniły szybkie, drobne kroki. Potem na końcu korytarza skrzypnęły drzwi. Odprężył się trochę,(ona tymczasem podeszła do okna, otworzyła je, rozsunąwszy przedtem kretonowe zasłony. Usłyszał rytmiczne uderzenia deszczu. — Pójdę do tego capa starego wreszcie. - Odwróciła się. - Pójdę. - Zrzuciła koszulę. Obok łóżka przesunęły się duże białe piersi, ciężkie nogi w miękkich pantoflach. Już od drzwi zawołał ją zachrypniętym głosem. Zobaczył z ulgą, że jednak zatrzymała się. Wolał skupić jej niechęć na sobie, niż nasłuchiwać krzyku z końca korytarza. Odwróciła się i zaczęła mówić. Poczuł do siebie ogromną niechęć, że nie potrafił jej przerwać, wypchnąć z tego pokoju, rozegrać przygotowanej od tygodni sceny, zakończonej jej odejściem. Przełknął ślinę, zmusił się do rozluźnienia napiętych już skurczem mięśni. I natychmiast przestraszył się zwilgotniałych rąk, tego, że jest już wyczerpany nie rozpoczętą jeszcze rozmową. Spróbował pocieszyć się, że to może jednak przeziębienie. Przeszedł do łazienki wymijając Wandę — niosła z obrzydzeniem opróżnioną do połowy butelkę mleka. Mył twarz myśląc o ich poznaniu cztery miesiące temu, kiedy dostał od swego przedsiębiorstwa pokój w tych blokach, zupełnie nowy, aż za nowy, bo jeszcze wilgotny, i przeniósł się tutaj z wynajmowanego na spółkę z kolegą, u rodziny tamtego, mieszkania na drugim końcu miasta. Miał więc wreszcie ten pokój i po długim czekaniu, opisywaniu choroby ojca i ciężkiej sytuacji matki, mieszkającej w mieście mniejszym od tego, oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów, mógł teraz wyłączyć się z całego przeszłego życia, dorzucić nawet trzy lata do dwóch zaliczonych już na wydziale ekonomii. Dostał klucz i wypożyczoną z przedsiębiorstwa ciężarówką za jedną szóstą miesięcznej pensji przewiózł łóżko, stolik, dwa krzesła, których nie potrzebowała rodzina kolegi, i wypełnił tym pokój dostatecznie. Mógł też pomyśleć o kobietach; właśnie w tym celu wyszedł na miasto. — Napijesz się mleka? Jest ta nie dopita reszta. Napij się, ja po nim nie będę pić. Nie chcesz ze starym porozmawiać, to teraz pij. Usiadł przy niej na stołku obok małej kuchenki, sprawdził gardło i ostrożnie zjadł kawałek chleba. Było już jednak o wiele lepiej, kłucie zmniejszyło się. Teraz jeszcze proszek. Dolała mu mleka i patrzyła niechętnie, jak pije, ciężka, utleniona trzydziestoletnia, niebrzydka nawet, ale nieważna, nie przynosząca ulgi, nie łagodząca nic. Wtedy po przeprowadzce, opuściwszy wreszcie wilgotny pokój wsiadł z kluczem w zaciśniętej dłoni do kolejki elektrycznej i po piętnastu minutach był już w prawdziwym mieście, szedł centralnymi ulicami, minął uczelnię, na której studiował dwa lata i przestał, kiedy zrozumiał, że skończenie studiów było mu niepotrzebne, nie mogło nic zmienić, zbliżyć do kobiet innych niż Wanda czy ta, która była przed nią, tak do niej podobna, że twarze ich zlewały się w jedno. Przybliżyć te wszystkie długonogie, wysoko odsłonięte! Mijały go z lewej i z prawej, a on odnotowywał ich przejścia wilgotnieniem dłoni, zaciskaniem szczęk, odwracając oczy, gdy któraś z nich spojrzała na niego, bo nie rnógł znieść ich doskonałości, chociaż obrzydzał je sobie rozmaicie, wyobrażając w różnych scenach. Tłumaczył, że nie są lepsze ani nawet trudniejsze, że widywał je z o wiele gorzej niż on wyglądającymi. Potem zjadł i wypił za złotych prawie dwieście, rozkołysany tym podszedł do wmieszanej w wychodzący z kina tłum szerokiej, ciężkonogiej blondyny, którą, sam nie wiedział kiedy, sobie wybrał, a ona uległa jego namowom i zgodziła się wejść do jeszcze jednej restauracji, drugiej tego wieczora. I to była właśnie ona, Wanda, która nie wróciła już do męża niekochanego, tylko pozwoliła mu wprowadzić siebie na przeznaczone dla innych łóżko, przejmując przeznaczone dla innych pieszczoty. I pozostała tutaj zakrywając ściany szafą z lustrem i dwiema makatkami, bogato haftowanymi w gwiazdy i półksiężyce, trzecią rozłożyła na podłodze przy łóżku i wypełniwszy w ten sposób miejsce sobą i swoimi sprawami, nie mając do tego żadnego prawa zajmowała ciągle pokój nie swój i nie swoje łóżko. Więc porozmawiał z nią w miesiąc później, że nie ma przed nimi przyszłości, ale ona nie zgadzała się z tym. Opierając się na doświadczeniach własnych nie uważała, aby było niedobrze, bo tak żyli inni, i w rozmowach przygniatała go zawsze wspomnieniem porzuconego domu i męża, który wtedy przestawał być już niekochany. 1042 PROZA Kiedy czasem pomyślał, że mógłby na przykład naraz podejść do którejś z tych doskonałych, przemówić dowcipnie, ładnie i otrzymać w zamian chętny uśmiech, a tymczasem miejsce jest zajęte tak niewłaściwie i męcząco - czuł narastający szum w głowie i zaciskał palce, szykując się do rozmowy. Nie umiał jednak nigdy przebić się przez jej odporność, pewność siebie, nie miał sił już nawet na próby, chociaż nie dopuszczał jeszcze myśli, że tak mogłoby zostać na długo, bardzo długo. Odkładając wszystkie swoje sprawy do momentu jej odejścia, obciążał ją ich niewykonaniem. Dopił mleko, z j adł j eszcze j edną kromkę chleba i spój rzawszy na j ej pełną, nieruchomą twarz doznał nagle współczucia, że nie jest taka jak tamte, których nigdy nie wprowad2i do tego pokoju, póki ona w nim jest, i nawet później, kiedy jej już nie będzie. Poczuł litość z powodu bezużyteczności jej piersi, ust, nóg. Dotknął ręką włosów szorstkich, gęstych i też nieprzydatnych,i zobaczył twarz wytrąconą z obojętności. * * * — Tak więc, widzi pan, oczywiście, że można wykombinować więcej, tylko, widzi pan, trzeba wtedy dużo kombinować. - Siedzący przy stoliku obok baru starszy z dwóch urzędników przetarł okulary w drucianej oprawie. - Na przykład tam, gdzie byłem ostatnio, to piją herbatkę zmieszaną z wódką, połowa, prawda, herbatki, połowa wódeczki... — Zamyślił się. — Każde miasteczko ma swoje obyczaje. — Włożył do herbaty dwie kostki cukru i zakręcił łyżeczką. — Bez wątpienia - przytaknął z szacunkiem siedzący naprzeciw, gładko przyliza-ny. — Niewątpliwie tak. Przy stoliku pod oknem Heniek zakołysał się na krześle, podwinął rękawy wytartego swetra odsłaniając duże ręce. Zginając i rozprostowując palce obserwował biegające mięśnie. Deszcz przestawał już padać. Za oknem przeciągał obciążony pakunkami tłum. — Dziesiąta - powiedział. — Na pociąg — pokazał głową spieszących się ludzi chudy, żylasty mężczyzna w za dużej marynarce, siedzący naprzeciw Heńka. — Nie chcesz, możesz nie mówić. Zmusza cię kto czy jak? — Może ci powiem. — Heniek wpatrywał się w splecione teraz ręce. — Jeszcze nie wiem, ale raczej ci powiem. — Był zadowolony, że udało mu się zająć najlepsze w restauracji miejsce, przy samym oknie, skąd można było (nieć oko na wszystko, kontrolować, kto wchodzi, kto wychodzi, ucieszyć się spóźnionym biegiem tych zza okna. Uczepiony dwóch walizek grubas zwolnił dopiero teraz, na niewątpliwy już stukot kół odchodzącego pociągu, oparł się o słup z ogłoszeniami ciężko sapiąc, następnie wysmarkał się dokładnie i poczerwieniał jeszcze bardziej widząc, że Heniek z zadowoleniem pokazuje go palcem. Potem jednak z godnością ruszył w stronę drzwi restauracji. — Ja to właściwie, wie pan, na delegacje dużo nie jeździłem. To właściwie jedna z pierwszych. Ale kupiłem tak, bilet, znaczy na klasę drugą, a podałem że pierwszą. Tak mi poradzono — uśmiechnął się przebiegle przylizany. BÓL GARDŁA NA DWÓCH 1043 Starszy urzędnik zamachał z lekceważeniem ręką. — Zapewne, kolego, zapewne. Sposobów jest bardzo dużo. Na przykład taki... — Ożywił się, pociągnął spory łyk herbaty i napotkawszy spojrzenie Heńka, ostrożnie ściszył głos, pochylając się do swojego sąsiada. —Ale znowu jak się wyda, to mogą być nieprzyjemne konsekwencje — dokończył głośno. Za oknem uspokoiło się. Wolno, niemrawo przechodzili ludzie. Do następnego pociągu nie było na co patrzeć. Heniek odwrócił się. W drugim kącie jakaś rodzina uroczyście popijała herbatę. Gruby, spocony, usiadł przy samych drzwiach. Rozejrzał się niechętnie, rozpiął płaszcz i obstawił się walizkami. Znad kontuaru Heniek wyłapał zachęcający uśmiech na szerokiej, mięsistej twarzy bufetowej. Przejechała po nim spojrzeniem, zatrzymując się na młodszym urzędniku, który zawisł osłupiałym wzrokiem na wypchanym piersiami fartuchu. Heniek myślał teraz o tym, jak przed dwiema godzinami zatrzymał się przy bramie starego domu, właśnie z tym obciągającym teraz za dużą marynarkę, byłym posiadaczem warsztatu naprawy motocykli, który zupełnie zaprzepaścił obchodząc różne knajpy, takie jak ta i lepsze. Zatrzymali się obaj, następnie wszedł już sam do bramy, wyminął zamontowane pod kątem lusterko dozorcy, skręcił w pierwszą klatkę schodową obok drewnianego trzepaka i nadgniłych komórek, wszedł na trzecie piętro po wyślizganych schodach i na końcu ciemnego korytarza zastukał do drzwi. Otworzyła je nieduża, szczupła blondynka w narzuconym na koszulę płaszczu. Spostrzegłszy jej ruch jakby wahania, szybko wszedł do środka i wiedząc już, że nie ma nikogo, zapytał, czy jest sama. Na jej słowa ostre, niechętne, że za dwadzieścia minut wychodzi do pracy, powiedział, że starczy dwadzieścia. Przeszedł za nią do oddzielonego kotarą od małej kuchni pokoiku, usiadł na krześle między wyłożoną poduszkami kanapą a wysokim kredensem z rozsuwanymi matowymi szybami. Wyjrzał przez okno i zobaczył kiosk z gazetami i kręcącego się tam byłego właściciela warsztatu. Potem ona wyszła do kuchni, ale kotary nie zaciągnęła, więc podsunął się do kredensu, delikatnie odepchnął szybkę, zobaczył swoje zdjęcie i, czujnie sprężony, włożył rękę do gipsowego wazonu. Słysząc, że się poruszyła, nie zdążywszy już zasunąć szybki do końca, oparł się leniwie, jakby przypadkiem, o kredens, wyrażając uznanie dla jej wytartej granatowej sukienki. — Jest jeszcze jeden sposób zarobienia na delegacji, tylko — zaraz zniechęcił się starszy urzędnik — to w ogóle trudno. — Pociągnął spory łyk herbaty i zakaszlał. — A może by jednak... — Jego sąsiad siedział już bokiem, patrząc na wypełniony piersiami fartuch bufetowej. — Może jednak po małej na rozgrzewkę nie zaszkodzi? — Po małej? — zawahał się tamten i zabębnił palcami. — Właśnie. Jak sądzę, można będzie nawet bez zakąsek. — Mówi pan, bez zakąsek? — Bez. — Kto wie, kto wie?... Znowu puścił w ruch palce. Były właściciel warsztatu zakręcił na stole pustym kuflem. — Nie chcesz, możesz nie mówić. W ogóle nie musisz. 1044 PROZA - Może ci powiem — mruknął Heniek myśląc o tym, jak wtedy po powrocie z kuchni na jego uwagę, że bardzo przyjemnie wygląda, powiedziała ostro: — O co chodzi? - Oświadczył wówczas, że sprawa jest przykra i zamącona, na co przyznała, że chyba tak, że domyśla się, skoro nie było go dwa lata, a teraz przyszedł. Siedząc naprzeciw niej obmyślał sposób przeprowadzenia sprawy, podejścia najlepszego, najchytrzejszego, a ona przypomniała mu znowu o teraz już piętnastu minutach czasu. - Spokojnie - powiedział - co jest, nie lubię, jak jesteś szybka. Patrzył teraz chwilę na kręcący się kufel i znowu przypomniał sobie jej twarz, napiętą po tych jego słowach, które powtórzyła: — Nie lubisz? — Kiwnął głową, podniosła się: - Wyjdź. No już. Zjeżdżaj, ty gnoju głupi. Zjeżdżaj! - Opanował się wtedy, mógł trzasnąć ją i wyjść, ale nie, bo jednak miał pewien plan, którego do końca nie wykonał. Dlatego powiedział tylko: — Uważaj, żebyś nie przesadziła, bo na co ci to, i mnie też na nic. - Ona powtórzyła znowu: - Jazda, na co czekasz! - Więc uśmiechnął się układnie: - Właściwie to o co ci chodzi? - Właściwie to o nic. Tylko cię nie było dosyć długo, teraz cię obejrzałam i mi wystarczy. No już! - Przedtem jednak porozmawiajmy wyjaśniając pewne rzeczy. - Można by przy okazji spróbować - przylizany pochylił się do przodu i pokazał głową w stronę bufetowej — coś spróbować. - Cha, cha — zapiszczał starszy z uznaniem. — Spryciarz, widzę, z pana. No proszę, spryciarz. - To jak, wziąć i dla pana? - No to może i ja rzeczywiście w tej sytuacji się skuszę, chociaż — zastanowił się - właściwie, to wie pan, już nie warto. Za dwie godziny mam pociąg. Ale proszę, niech pan spróbuje. — Patrzył, jak tamten podnosi się, podciąga spodnie i rusza w stronę bufetu. - Bo proszę pani, czasem trzeba się rozgrzać. Więc proszę jedną małą na katar. Bufetowa zaśmiała się ochoczo i sięgnęła po butelkę. - Śmieje się - zauważył były właściciel warsztatu naprawy motocykli. - Wesoło iei- - Aha - zgodził się Heniek. - Wypiłbym może jeszcze piwo. - Taa - zatrzymał kufel sąsiad Heńka. - Zajmuje mnie to, ale możesz nie mówić. Usiadł, wyciągnął tak jak teraz nogi przed siebie i zaczął wyjaśniać, że najchętniej pozostałby u niej, tak samo jak nie chciał wychodzić dwa lata temu, tamta cała sprawa wynikła przez nieporozumienie, na co ona odpowiedziała, że wtedy jakoś nie wyjaśniał za dużo, jak wychodził. Więc, żeby zyskać na czasie, wyjął sporty, podsunął jej uprzejmie, chociaż wiedział, że nie pali, a następnie zapalił sam, zaciągnął się, elegancko puścił kółko z dymu, a jednocześnie, popatrując po pokoju, zastanawiał się, że jeżeli nie wazon, to może obraz. Brał również pod uwagę kąt pod poduszkami na kanapie. Wyjaśnił, że nie powracał do tej pory, ponieważ odbywał karę więzienia, z którego wyszedł nie dalej jak wczoraj, i dodał jeszcze, że nie chciał, żeby odwiedzała go, boby jej było wstyd. Dlatego to właśnie nie dawał znaku życia, chociaż nie przychodziło mu to łatwo. Zwierzał się, jak uderzył milicjanta i co było potem, BÓL GARDŁA NA DWÓCH 1045 mianowicie te dwa długie lata. Wysłuchała go obojętnie i powtórzyła: - Wyjdź. - Ty, co jest? - powiedział wtedy. A ona oświadczyła, że wie, istotnie siedział, ale rok temu, i opisywała, gdzie był i co robił, na co znowu uśmiechnął się i przyznał, że owszem, w więzieniu ostatnio nie przebywał. Właściciel warsztatu wrócił z piwem. - Pani to zapewne nudzi się w takim miejscu - powiedział młodszy urzędnik. - Pani to wyraźnie tutaj nie pasuje, raczej w większym lokalu i w ogóle nie w takim, powiedzmy sobie, charakterze. Heniek od razu wypił cały kufel i znów wrócił do tamtej sytuacji, kiedy oznajmił, że teraz się zmieniło i zamierza pozostać z nią, i chyba ona nie ma nic naprzeciw, a ona szła już w stronę drzwi, bo dwadzieścia minut upłynęło, więc zabiegł jej drogę pokazując, że trzyma jego zdjęcie, czyli że czekała, i krzywiąc się niechętnie na jej pytanie, czy w ogóle nie ma gdzie spać. - Popatrz się, kto przyszedł - trącił Heńka właściciel warsztatu. Nieduży mężczyzna zatoczył się przy drzwiach. Znad kołnierza zielonej wojskowej bluzy z obciętymi nierówno pagonami wyglądała spierzchnięta twarz. Machnął ręką w stronę Heńka, który obserwował go obojętnie, i przystanął obok grubego obstawionego walizkami. - Tu była bitwa, tu była. - Pokazał podłogę. Gruby nerwowo przyciągnął do siebie walizki. - Wypraszam sobie - powiedział czerwieniejąc. - Tu była - zwrócił się do starszego urzędnika, który właśnie zbliżał się do bufetu. - No tak, oczywiście. Powiedzmy sobie, pełno wszędzie takich miejsc w naszym kraju - przytaknął niepewnie tamten, mijając go. - Można powiedzieć, co krok. - Byłem dowódcą, pułkownikiem. Szedłem na przedzie, za mną chłopaki, aż tu zza rogu cekaem. Wychylam się, aż tu patrzę - oka nie mam, o, myślę sobie, zza rogu, bez uprzedzenia, niecharakternie. Więc macham ręką: „Naprzód, chłopaki!", aż tu patrzę, ręki nie mam... - No cóż, prawda. - Tamten, osadziwszy okulary, przyglądał się badawczo jego rękom. - Smutne oczywiście i przygnębiające. - Niech się państwo nic nie przejmują. — Bufetowa wysunęła fartuch do przodu. - On nic nie stracił w żadnej bitwie. Niech się państwo nie przejmują. - Zapewne, może i tak. — Starszy urzędnik znów poprawił okulary. — To ja już prawda, z herbatką się uporałem, płacę sobie i pobiegnę. - Zaraz, zaraz, bitwy może i nie było, ale wypić zawsze mogę z porządnymi ludźmi. Wyszarpnęła mu się wtedy mówiąc, że owszem, zdjęcie trzyma, ale odwiedzają ją teraz różni inni, dzięki niemu właśnie odwiedzają, czego mu nie zapomni. Znów przytrzymał ją mówiąc, że zmyśla, i ponieważ otwierała już drzwi, przejechał szybko wzrokiem po obrazie i kanapie, i teraz już chwytając się byle czego powiedział, że jak go wyrzuci, to zrobi co złego. Zrobi co złego i to spadnie na nią. Zatrzymała się 1046 PROZA jednak, więc dalej ciągnął, że wtedy to był przypadek, a teraz pozostanie na stałe, i zobaczył, że już mięknie. Więc przycisnął ją mocno, a ona nie wyrywała się, dygotała tylko, wtedy pociągnął Jana kanapę i jedną ręką szarpiąc się z suknią, drugą delikatnie wsunął w upatrzony kąt pod poduszkami. - Ale bitwa była. Znaczy my, Ruskie, Giermańce i Kozaki. Oni z lewej, my z prawej, a Kozaki od tyłu... Młodszy urzędnik zachichotał. - Właśnie przypomniał mi się pewien dowcip... - Jadłeś co? — podniosła się pierwsza, wciągając suknię. — Ty leż, zjesz coś. Przejechała mu dłonią po włosach. Poruszył się wtedy mówiąc, że musi jeszcze skoczyć na dół po parę rzeczy, które zostawił, ona rozjaśniła się jeszcze bardziej, że widocznie spodziewał się uzyskać jej zgodę. Kiwnął głową i przypomniał, że coś by zjadł, gdyby przygotowała, a kiedy przeszła do kuchni, przeszukał dokładnie róg kanapy, podniósł się, poruszył obraz, jeszcze raz dokładnie przejechał po kredensie, i to była możliwość ostatnia. Tak więc wiedział już, że to wszystko było na nic, bo albo nie ma, albo chowa gdzie indziej. Zaciągnął suwak kurtki, powiedział, że zaraz wróci, i schodząc na dół, gdzie ciągle jeszcze czekał były właściciel warsztatu, myślał, że tamten mu nie uwierzy, że nie znalazł nic, i tak było rzeczywiście. Ale tamten nie dał po sobie poznać, zauważył tylko: — Długo byłeś. — A potem jeszcze: — I co, nic, stówy nawet? - Po czym przeszli kilka ulic dalej, do „Dworcowej", ale tamten ciągle mu jeszcze nie wierzył, dlatego pewnie przyniósł piwo, licząc, że Heniek w końcu coś wyciągnie. - W Oświęcimiu - pochyliła się nad grubym wojskowa kurtka - to ja byłem największy cwaniak. Podchodzi do mnie Niemiec i mówi przy chłopakach: „No, Majewski, pójdziecie do gazu." On mnie znał, że ja cwaniaczek. A ja mu na to: „Takiego wała pójdę do gazu." Chłopaki konali... - Wypraszam sobie - oburzył się gruby. - Co to w ogóle za wychowanie. Heniek podnósł się, podszedł do starego, pchnął go w stronę wyjścia. - Nie masz forsy? Skończyłeś pracę? - Skończyłem — zatoczył się tamten. - Masz parę złotych? - Nie. - Panie Heniu, panie Heniu - wychyliła się bufetowa - pan zabierze stąd ojca. Takie zachowanie. - Chodź, tata — powiedział Heniek. — Idziemy. No już. Rozeszli się pod drzwiami. Ulica nagle skończyła się. Mijając przeznaczone do rozbiórki powykręcane rudery, Paweł spojrzał na zegarek: był spóźniony o przeszło kwadrans. Dopiero teraz niesmak i poczucie bezsilności, wywołane porannymi myślami, ustąpiły wobec bardziej bezpośredniego zagrożenia. Na parterze nie otynkowanego budynku oparty BÓL GARDŁA NA DWÓCH 1047 o biurko strażnik przecząco pokręcił głową - czyli listę już zabrano. Trzeba będzie teraz tłumaczyć się, układać mnóstwo zdań i wymawiać je przekonywająco. Dzisiejsze spóźnienie było już zresztą trzecie z kolei - poprzednio spóźnił się przez podobne poranne przetargi, szarpaninę, bardziej nawet z sobą niż z Wandą. Mijał drzwi z tabliczkami: „Dyrektor", „Zastępca Dyrektora", „Główny Księgowy", i wyobraziwszy sobie niezadowoloną twarz kierownika swego działu, cofnął wyciągniętą już w stronę drzwi rękę, poszedł dalej korytarzem, wypełniony niesmakiem za tę głupią słabość, przedłużającą tylko nerwowe chwile. Żałował, że korytarz był pusty, że nikt tego nie widział, bo wtedy mógłby po prostu udać, że zamyślił się, i odprowadzony czyimś spojrzeniem, popychany nim, wszedłby oczywiście łatwo do środka, a tam już wszystko rozwiązałoby się w parę chwil. Zatrzymał się i zawrócił. Stanął przed drzwiami i pokonując opór wewnętrzny nacisnął klamkę. - ...Halo, Edziu. Więc co wy tam chcecie wystawić? Płytę, pomnik czy obelisk?... Kierownik w narzuconym na ubranie drelichowym kitlu odprowadził go niechętnym spojrzeniem. Przełożył słuchawkę do drugiej ręki. Paweł skłonił się w jego stronę, przesunął między rozpiętymi na rajzbretach planami miasta w stronę swojego biurka. - Ciszej, proszę - rzucił kierownik w stronę urzędniczki strzelającej w klawisze maszyny do liczenia. — Więc co, płyta wystarczy? Dobra, zostawimy wam na to miejsce. Chcecie przy placu?... Paweł rozkładał wokół siebie bezpieczną barykadę kosztorysów. Najgorsze już było za nim. Oczywiście tamten się nie powstrzyma, ale zawsze w końcu, jak się usiadło, jest lepiej. Gorsza byłaby rozmowa przedtem, przy drzwiach. - ...A ilu ich było?... Na co mi to? Bo chcę wiedzieć, ile miejsca... Z podejściem?... Zrobimy z podejściem. Cześć, Edziu. Zbliżył się do Pawła. - To ładnie z pana strony, że pan przyszedł. Zrobił mi pan prawdziwą przyjemność. - Rozłożył na jego biurku plik papierów. - Te kosztorysy, które pan przygotował, trzeba zmienić. Nie zatwierdzili. Zmienić i nanieść. Tych prefabrykatów nie doślą, trzeba skalkulować inaczej. - Halo, Edziu? - znów był przy telefonie. - To co, obelisk jednak?... Dobrze, będzie obelisk. - Ale dlaczego nie doślą? - Bo nie mają — wzruszył ramionami kierownik. — Jakby mieli, toby dosłali, a czekać nie ma czasu. - I jak się wam pracuje? — Paweł zobaczył nad sobą ekonomistę, kierownika działu, jednego z najbardziej liczących się w przedsiębiorstwie specjalistów. —Mam do was pewną sprawę. — Zbliżył do Pawła chudą twarz v kwadratowych okularach. - Może wyjdziecie ze mną na moment? W porządku, w porządku - uspokoił niezdecydowany ruch Pawła w stronę kierownika, który znów odbierał telefon i przesłał tylko ekonomiście głęboki ukłon. 1048 PROZA Paweł, idąc korytarzem obok tamtego, wsunął niepewnie ręce w kieszenie i zaraz je wyjął, oczekując z niepokojem jakiegoś wyjaśnienia. — Otóż mam dla was pewną propozycję. Obserwujemy waszą pracę... — Przystanęli na korytarzu i wtedy zauważył, że ekonomista jakby zbyt nerwowo zapalał papierosa. Słuchał dalej z pełnym zrozumienia i szacunku uśmiechem, ciągle nie mogąc się zorientować, do czego tamten zmierza. Słuchał jego powykręcanych, nic nie znaczących zdań i odpowiadał, bo niektóre z nich zawierały pytania. Tak, rzeczywiście, przeniósłby się do działu ekonomicznego, chociaż ta obecna praca także jest interesująca, nawet bardzo - zastrzegał się ostrożnie. Potem, już zupełnie zdezorientowany, usłyszał, że jest dziś na szóstą zaproszony do domu ekonomisty na coś w rodzaju takiej niekrępującej herbatki. — ...A kto to byli ci polegli?... No, widzisz. Dobrze!... Cześć, Edziu. — Kierownik uśmiechnął się ciepło w stronę Pawła, który dopiero po chwili zorientował się, że nie było to bez związku z odwiedzinami ekonomisty. * * * Wszedł po paru wykrzywionych kamiennych schodkach, otworzył oszklone do połowy i zasłonięte przybrudzonymi firankami drzwi, pociągnięte zieloną, odłażącą łatami farbą. Od stołu zerwał się pochylony dotąd nad zeszytem dziesięcioletni brat Zygmunt. — Byli u ciebie z urzędu zatrudnienia i z milicji. Wezmą cię? — spojrzał pytająco. I zaraz, popchnięty przez matkę, opadł na krzesło wykrzywiając twarz. — Dobrze, żeś przyszedł — powiedziała matka. — Pogadasz z nim, ja sił nie mam na niego. Przy kuchni jednostajnie mamrotała babka wycierając talerze. Matka szarpnęła zasłonę wydzielającą parometrową klitkę, niemal całkowicie wypełnioną łóżkiem. Leżał na nim ojciec w rozpiętej wojskowej bluzie, z twarzą przykrytą mokrym ręcznikiem. Matka zasunęła kotarę. — Kto przychodził? — Heniek obserwował ściekającą z ręcznika na podłogę wodę. — Masz przyjść dziś o czwartej w sprawie porzucenia tamtej pracy, zostawili wezwanie. Ojciec zastękał, ściągnął ręcznik; głębokie, nierówne zadrapania biegły mu od czoła do brody. Skrzywił się w uśmiechu, wyrażając zadowolenie z nadejścia syna, zamoczył ręcznik w stojącej obok miednicy, wyżął, przyłożył do twarzy i westchnął z ulgą. Matka sucho zaszlochała: — Niech odda pieniądze, łobuz jeden! Niech odda, Heniek, ty mu powiedz. — Gdzie to wezwanie? — Czekaj, Heniek. Odbierz mu! — Co jemu można zabrać? — Pieniądze ma. —Podwijała rękawy długiego, pocerowanego na łokciach swetra. Skurczyła się ostatnio jeszcze bardziej, sięgała Heńkowi do piersi, wyostrzył jej się BÓL GARDŁA NA DWÓCH 1049 A także starczo głos, chociaż nie miała jeszcze sześćdziesiątki. — Ma pieniądze. Ma. Wyprosiłam mu robotę przy przenoszeniu paczek, potem rozmawiałam, zapłacili mu, dzisiaj mu zapłacili. - Aha! — Heniek wsadził ręce do kieszeni zniszczonej skórzanej kurtki, która podobno była kiedyś lotnicza, a w każdym razie miała ze sześć suwaków i napis USA. - Niech powie, co jest, niech mówi! Ty go, Heniek, spytaj, ty sam. Za zasłoną zaszurało krzesło. - Uczyć się — matka szarpnęła kotarę — już! - To jak to jest, ojciec? - Heniek usiadł na łóżku. -Co tam jest? Znaczy, masz coś? - Jakie ja tam mam... - zabulgotał spod ręcznika ojciec. - Miałem coś, ale pobili, zabrali... Matka znowu wyłamywała palce. - Słyszysz, Heniek, słyszysz? - Kto ojcu zabrał? - Zastanowił się, że jednak przyszli z Dzielnicy i zostawili to wezwanie. Może trzeba będzie tam pójść, pogadać, coś zakręcić, żeby się nie czepiali, że odszedł z tamtej pracy. Można by również nie iść, ale znowu przyjdą, mogą nawet przetrzymać albo grzywnę... - Więc co jest, kto ojca pobił? ' — Ludzie - zabełkotał tamten. - Jacy ludzie? - Dziesięć lat i pierwszy raz coś zarobił... od dziesięciu pierwszy raz... dlatego że załatwiłam, i to nie chce dać. - Jacyś nieznani, jakby nie stąd, jakżeś odszedł, zaraz potem. - Taaa — przeciągnął Heniek — to gdzie to wezwanie? - Czekaj — złapała go za rękaw matka — najpierw niech odda. Musi oddać... Nie przeżyjemy... Prawie czterysta... Musi oddać. - I gadaj z taką - oj ciec obruszył się pluskając ręcznikiem - gadaj z taką... Zabrali. - Wyjdź! - Heniek pchnął matkę za kotarę. - No już, wyjdź. - Potem znów usiadł na łóżku. - Gdzie masz? - Co? - niepewnie zachrypiał ojciec. - Wiesz, Heniu, jakbym miał... Gadaj z nimi! — Zamachał rękami. - Gdzie masz? - Heniek odrzucił ręcznik, szarpnął go za kołnierz zielonej bluzy w górę. - No już! Gadaj! Bo cię zaraz trzasnę... Nie ze mną... - Obserwował z bliska siniejącą twarz z czerwonymi, zaschniętymi zadrapaniami. Kołnierz z lewej strony urwał się i ojciec opadł niezgrabnie na łóżko. — No już! Tamten podciągnął się, wychylił za łóżko, zerknął za kotarę, odbijającą postać matki, potem poruszył deską w podłodze i wysunął zwitek banknotów. — O Jezu! — powiedział, kiedy Heniek rozprostował papierki. — O Jezu, zostaw coś. Naharowa-łem się. Heniek z namysłem przeglądał papierki. - Nic ri nie będzie. - Wsadził sobie zmiętą pięćdziesięciozłotówkę do kieszeni. - Tylko szkoda twarzy. — Ojciec przejechał ręką po zadrapaniach i zasyczał. — Dałbyś stówę. Z tą twarzą to ja sam, dla. niepoznaki. IOJO PROZA — Stary sposób — odwrócił się Heniek. — Ty łobuzie! — doleciało jeszcze z łóżka. Zasunął kotarę. Tamten coś jeszcze zabełkotał i zaczął się podnosić. Matka bez słowa schowała pieniądze. Podała Heńkowi zadrukowany blankiet. - Podejdziesz tam? Podejdź może... Babka skończyła już wycierać talerze i teraz wyciągała, sapiąc, deskę do prasowania. Rozłożyła ją koło okna. — Ty, Heniu, masz przecież swój rozum. Nie chcesz, nie idź... Ale może idź... * * * Długa, pomalowana w czerwono-żółto-zieloną kratę sala kinowa Domu Kultury zapełniona była mniej więcej do połowy. Paweł usiadł z matką na dobrych miejscach, w samym środku dziesiątego rzędu. Przyszli trochę przed szóstą i na estradzie kończył się właśnie, reklamowany plakatami, poprzedzający film pokaz stołecznej mody jesiennej. Teraz defilowali mężczyźni-modele. Uśmiechnięty konferansjer w przeciętym srebrzystym krawatem czarnym garniturze zręcznie wyłuskiwał odpowiednie karteczki z rąk stąpających uroczyście panów. Przy pianinie uśmiechał się nauczyciel śpiewu z miejscowego liceum, wypełniający właśnie obowiązkową pracę społeczną. Dzień zrobił się jakiś zatłoczony, nerwowy. Ekonomista i jeszcze teraz matka. Czego tamten może od niego chcieć? - Skończył się, proszę panów, okres spodni amerykańskich typu dżinsy bądź farmery. Mężczyzna 1969, czyli okresu gospodarczej stabilizacji, przykuwa wzrok pań swobodną wytwornością... Z tyłu Paweł usłyszał miarowe uderzenia. Jeden z dwóch siedzących parę rzędów za nimi żołnierzy odbijał wprawnie butelkę wina. - Powinieneś wyjechać gdzieś na wakacje, tam najłatwiej jest o taką właśnie znajomość — pochyliła się do niego matka, nieduża, tęgawa, o czerstwej twarzy, otoczonej siwymi włosami, nadającymi jej twarzy wyraz matrony. -Właśnie Kazik... Znowu Kazik. Już przedtem o tej historii z Kazikiem, który chodził z nim razem do szkoły, potem w ogóle nie studiował, tyle że miał maturę. Ostatnio pojechał na wakacje na Mazury i tam poznał dziewczynę, która się okazała córką, ho, ho, jak wysoko postawionej osobistości. - Przyjemny garnitur elana de kute, koszulka z usztywnionym kołnierzykiem bez prasowania, wytworny szelest ortalionowego płaszcza zwraca uwagę pań... - I ożenił się z nią... - zaszeptała matka. - Przeprowadził się do stolicy, mam zapisany dla ciebie jego adres, w samym centrum. Nowe budownictwo własnościowe. Zbiorowa parada rozkołysanych wdzięcznie modeli zakończyła pokaz. - Na tym finalizujemy nasz prowizoryczny przegląd i następnie życzymy państwu przyjemnej zabawy na filmie o tragicznie zagubionym w mrokach historii pokoleniu. Dziękujemy... Konferansjer zszedł z estrady. Przy pianinie kłaniał się nauczyciel śpiewu. Potem zgasło światło. Paweł nieuważnie patrzył na ekran. Już po wyzwoleniu dwaj bojownicy z podziemia zlikwidowali nie tego, kogo chcieli zlikwidować. BÓL GARDŁA NA DWÓCH 1051 Z prawej doleciał do niego stłumiony chichot, uderzyły wysoko odsłonięte, obciśnięte czarnymi pończochami uda. Z tyłu zabulgotało wino. - Do kreski - przestrzegł jeden z pijących, zagłuszając rozmowę przy barze, w czasie której młodszy z dwóch z podziemia zapalał spirytus w szklankach mówiąc, że czasy wtedy, w powstanie, były lepsze, bo wiedzieli, czego chcą i z kim walczą. — Tamten Kazik cztery razy jeździł na Mazury, cztery lata, i dopiero właśnie za czwartym razem się udało. Mają trzy pokoje z kuchnią, samochód. Najlepiej właśnie na Mazury, tam ubiór nie jest najważniejszy, wszyscy równi. Masz kąpielówki? — zainteresowała się nagle. Za dwadzieścia minut ten film powinien się skończyć. O co chodziło ekonomiście? Znowu spotęgowało się zdenerwowanie tą sprawą. Młodszy zamachowiec z podziemia miał już niedużo czasu na wykonanie wyroku... Z tyłu coś zabulgotało. To jeden z żołnierzy wymiotował do hełmu. — To skandal — powiedział ktoś z boku — dżinsy w czterdziestym piątym roku. Nieznajomość podstawowych realiów. Matka odwróciła się z niesmakiem. — Widzisz, ty chamie pieprzony, wstyd mnie przynosisz przed tą panią — rozzłościł się drugi. — Pierdol się — odpowiedział tamten z godnością. Film wyraźnie zbliżał się do końca. Chłopak, trafiony w brzuch zupełnie przypadkowo, w czasie niepotrzebnej ucieczki, biegł teraz, ślizgając się rękami po murze, biegł ciągle, a ścigający go żołnierze nie mogli go znaleźć. Wypadł wreszcie na wielkie wysypisko śmieci i zataczał się na nim, bełkocząc coś i jęcząc, aż wreszcie upadł, objął głowę rękami i długo, skulony, kopał ziemię, zanim znieruchomiał ostatecznie. Potem zabłysły światła. — Tak więc pomyśl koniecznie o Mazurach, przecież uczyłeś się lepiej od Kazika — powiedziała matka. Z tyłu chwiejnie podnosili się żołnierze. — Hołota - powiedziała bileterka patrząc na leżące na podłodze butelki. Obejrzała markę wina. — Hołota. * * * - To rzuciliście tę pracę po jednym dniu? - poruszył się na krześle pochylony nad aktami delegat z Dzielnicy. - Po półtora — poprawił Heniek. - No cóż - sprawdził tamten - istotnie, macie rację. Po półtora. Nie za wcześnie?... Do poprzedniej nie stawiliście się w ogóle. Heniek przeniósł wzrok wyżej. Nad stołem, koło estrady, kolorowe plakaty zapowiadały przyjazd artystów i zachęcały do wzięcia udziału w konkursie recytatorskim. Stół, przy którym siedział, mając naprzeciw siebie tamtych trzech, stał pośrodku 1052. PROZA głównej sali Domu Kultury, gdzie dwie godziny temu skończono wyświetlanie filmu, a za godzinę miała się odbyć próba chóru. - Nie słyszeliście pytania towarzysza? — poruszył się ze złością urzędnik z wydziału zatrudnienia. Pokręcił: z oburzenia głową i pociągnął suwak swetra, ozdobnie wyszywanego w trójkąty i kwadraty. - Nie odpowiadała... — Heniek przeniósł teraz spojrzenie na dwa krasnoludki smażące coś na patelńir '„Rys. Andrzejek, kl. II" — przeczytał. Spodziewał się tych wszystkich pytań, wiedział, że są niezbędne, należą do tej całej ceremonii, że tamci są w porządku. Oczywiście, cała sprawa skończy się tak, że trzeba będzie wziąć skierowanie do jakiejś pracy, do której nie zgłosi się wcale albo przyjdzie jeden raz, ale tak od razu wyładuje tam komuś, że go wyrzucą. Za jakieś dwa miesiące akta jego wrócą znowu tutaj, dostanie wezwanie, potem drugie. Wiedział też, że siedzący naprzeciw niego mieli również świadomość ostatecznego wyniku, ale jednakże rozumieli, że rozmowa taka odbyć się powinna i że ma trwać nie krócej niż piętnaście minut. Odprawiali więc ją teraz rzetelnie, przewidując pewnie, ile jeszcze czasu upłynie, zanim wydadzą skierowanie, wejdzie ktoś następny z grupy czekających i zanim rozpocznie się wreszcie próba chóru. - Czyli mówicie, że wam ta praca nie odpowiadała - powiedział delegat z Dzielnicy. — A dlaczego? Drzwi sali otworzyły się, do stołu podszedł plutonowy MO. — Aha — spojrzał na Heńka - jesteście. Resztę wezwań doręczyliśmy, jeden czeka w korytarzu doprowadzony. - Dobra — powiedział delegat z Dzielnicy. — Dziękuję wam, w porządku. Tamten zakręcił się niepewnie i wyszedł. - Za ciężka — powiedział Heniek — przy piachu, przy łopacie... - Tak? A wyglądacie na silnego chłopa. - Bić to umiał słabszych, towarzyszu, miał siły — podrzucił gorliwie przedstawiciel wydziału zatrudnienia. - Czekajcie - przerwał tamten niechętnie. Sprawdził, czy kołnierzyk wyłożony na marynarkę nie zagina się. — Tak nie można. Długoście siedzieli? Wtedy, za to pobicie i za budkę „Ruchu"? - Dwieście trzydzieści cztery dni. - Tak. Czy zdajecie sobie sprawę - położył na stole ciężkie ręce - że do innej pracy, jak by to ująć, nie macie, powiedzmy kwalifikacji? Ile klas skończyliście? - Pięć. - No widzicie. Gdybyście mieli siedem, dałoby się może coś wyszukać, ale tak... Chudy, krostowaty nauczyciel chrząknął, rozumiejąc, że teraz przyszła jego kolej. — Pozwolicie, że się wtrącę?... Dziękuję — odpowiedział na serdeczny ruch delegata z Dzielnicy. Heniek spojrzał na niego z pewnym zainteresowaniem. Poprzednim razem nie było go tutaj. — Wie pan zapewne, że mamy szkoły dla pracujących. Mógłby pan tam w trybie, dajmy na to, przyspieszonym, kto wie, może w ciągu roku, machnąć te dwie brakujące klasy, oczywiście pracując, a potem zarysowałyby się możliwości pracy bardziej interesującej. Zakład szedłby panu na rękę. - No właśnie - przytaknął delegat. - Nie chcielibyście mieć wykształcenia? Nie? Dlaczego? — zapytał na przeczący ruch Heńka. - Nie mam głowy - powiedział obojętnie Heniek. - No i widzicie - przyjaźnie uśmiechnął się do nauczyciela delegat z Dzielnicy i rozłożył ręce. - Ile tam was jest w domu? Pięć osób, tak? Ktoś pracuje? - Tak. Matka. — Ile przynosi? — Tak dokładnie to nie wiem. — No to powiem wam: tysiąc trzysta. Nie za mało na te pięć osób? Ojciec pije, wy pijecie, za co? Heniek wzruszył ramionami. — Nie chcecie, nie mówcie. Moje prawo pytać, wasze nie odpowiadać. Ale posłuchajcie. Są skargi na was, na ojca, pijecie, demoralizujecie. Wy musicie wziąć się za coś, trudno. Rozumiecie mnie? — Można jeszcze na chwilę? — pochylił się do niego nauczyciel. — Zawsze — uśmiechnął się delegat. — Czasem coś dorobię gdzieś z ojcem. — Chodzi pan do kina — często? A lubi pan karty? - spytał nauczyciel. — Dosyć. — Organizujemy tutaj u nas kącik brydżowy. Umie pan grać w tę grę? Nie? No właśnie. A to świetna gra, interesująca i można wygrać, nie mając dobrych kart, dzięki znajomości prawideł gry i różnym fortelom. — Ja nie oszukuję. — Co? Ach, nie zrozumiał mnie pan — zarumienił się nauczyciel. Spojrzał niepewnie na mężczyzn obok siebie, ale twarze ich zachowały poważny, dostojny wyraz. — Więc gdyby pan chciał, jutro o szesnastej? To by pana na pewno wzięło. Będzie kawa i porozmawiamy może jeszcze o tej pana nauce. — Duże pomieszczenie zajmujecie? - wtrącił delegat. — Cztery i pół na pięć na parterze od ulicy — podsunął przedstawiciel wydziału zatrudnienia. „Jeszcze jakieś siedem minut - pomyślał Heniek. - Siedem minut, zanim dadzą mi to skierowanie. Już mają dosyć." Namacał w kieszeni pięćdziesiąt złotych. Można będzie gdzieś wyjść. Przejechał paznokciem po składanym nożu, który dziś ranc zabrał bratu. Nawet przyjemny, wykładany jakąś masą. Mały nic nie zauważył, nz pewno zresztą też komuś podebrał. Gdyby nie miał tej pięćdziesiątki, mógłby za te dostać dużą wódkę na dworcu, może nawet półtorej. — Tak — powiedział delegat — no, czyli czas już przejść do wniosków. Otóż trzeb; będzie jednak, abyście tę pracę pdjęli. Czy odmawiacie podjęcia w ogóle? PROZA — Nie — powiedział Heniek — w ogóle nie. — No widzicie — powiedział obojętnie delegat. — Rozmowa nasza jednakże może wam coś dała. To co my tam mamy dla was? Jest tak... — Przy piasku, przy żwirze, czyli ładowanie na barki, i w kopalni, na poczcie i na konwojenta — sprawdził urzędnik z zatrudnienia. — No... prawda - przerwał delegat - ten konwojent to może raczej nie dla was. Ale inna praca... No jak? Nie najgorsze. Więc gdzie was pchnąć? — zastanowił się. - Może kopalnia... Listy dostajemy z podziękowaniami. O! — pokazał zmiętą kartkę - pisze tu jeden: „Oświadczam, że lepszej pracy nie ma jak górnika na dole. Na wyższy poziom życia zostałem postawiony i wielu kolegów pokupiło sobie samochody..." Heniek wzruszył ramionami. — W kopalni to nie. Może przy maszynach gdzieś... — Wspomniał wam towarzysz, że nie macie wykształcenia - zniecierpliwił się ten z zatrudnienia. — No właśnie - chrząknął nauczyciel - no właśnie. Niech pan pomyśli, jaką rodzice mieliby niespodziankę, gdyby pan ukończył siedem klas. A może pan chciałby recytować? — No, to może na listonosza? Nie? To przy żwirze. Niezła praca, na powietrzu, przy wodzie. No, bierzecie czy nie? — Może wezmę — zastanawiał się Heniek. — To w porządku - odchylił się na krześle delegat z dzielnicy. -Mam nadzieję, że nieprędko się zobaczymy. Wypiszcie skierowanie. - Wyciągnął papierosa, uważnie zapalił. — To teraz weźmy tego doprowadzonego. Nauczyciel z niepokojem spojrzał na zegarek, po czym zaszeptał coś do delegata. — No to przesuńcie trochę próbę chóru. „To tyle — pomyślał Heniek. — Można zajrzeć do «Dworcowej», a potem zobaczyć jeszcze coś." Właściwie źle rozegrał tę sprawę z Danką. Gdyby wrócił do niej, można by dobrze zjeść, późno wstać. Do domu nie bardzo mu się chciało wracać, stary na pewno zasypał go za te pięćdziesiąt złotych, a mały rozedrze się o nożyk. Właściwie można by mu nawet zwrócić. Tak, to rozegrał głupio. Byłby u Danki, wezwanie by nie doszło, nie musiałby się dziś zgłaszać. — Gdyby pan jednak chciał, to jutro o szesnastej, przypominam o brydżu, wypożyczyłbym panu podręcznik Culbertsona. — Proszę to skierowanie. Tylko może jednak bez kawałów — powiedział przedstawiciel wydziału zatrudnienia. — Już na skierowania dla was las wycięliśmy... — No, to pozdrowienia i wszystkiego najlepszego — podniósł się delegat. — I poproście tam tego następnego. BÓL GARDŁA NA DWÓCH 1055 Wychodząc Heniek zatrzymał jeszcze wzrok na czerwonych, dymiących kominach fabrycznych, między którymi prześlizgiwały się samoloty. „Rysio, IIIc" przeczytał. Na korytarzu poruszyło się parę osób. — Wziąłeś? — zapytał doprowadzony. y — Tak — powiedział Heniek — przy żwirze. fi Tamten wzruszył ramionami i wszedł do środka. * * * ii — Bo wiecie, co jest w Belgradzie najciekawsze? Najciekawsze i najwspanialsze? •^Dyrektor przedsiębiorstwa sięgnął po kieliszek. iit — Proszę bardzo, niech pan kosztuje. Paweł pochylił się nad tacą i wyciągnął rękę w miejsce, gdzie w sporą kanapkę z szynką celował purpurowy paznokieć żony ekonomisty. Przysiadł na skraju plecionego fotela. Ciągle nie mógł się zorientować, po co go tu ściągnięto i czego będą za to od niego wymagać. W każdym razie musiał być zapowiedziany, bo nikt z obecnych nie wyraził zdziwienia. — Więc jak sądzicie, co jest w Belgradzie najwspanialsze? — rozjaśniła się znów w uśmiechu szeroka, starannie wygolona twarz. — Może muzea? — skwapliwie wtrącił podkreślający nerwowym węzłem krawata artystyczny charakter swojej pracy rzecznik prasowy przedsiębiorstwa, wychylając się do przodu z kanapy. Widząc, jak z wyższością zakołysała się przecząco głowa dyrektora, gorączkowo szukając innej odpowiedzi spojrzał ze złością na siedzącą obok bladą, chudą żonę. — Belgradzka ulica — powiedział dyrektor i jeszcze przez parę chwil delektował się wywołanym wrażeniem. - Jej klimat, proszę państwa, niepowtarzalny. — Ogromnie trafne spostrzeżenie — zgodził się rzecznik. A jego żona, w amerykańskiej niebieskiej sukni z ogromną czerwoną różą, spojrzała na niego z cierpkim uśmiechem. — Koniak, winiak, jarzębiak czy soplica? - Znów przesunęła się obok Pawła żona ekonomisty. — Niech pan się czuje jak u siebie w domu. — Poklepał go po ramieniu gospodarz. — Proszę bardzo, niech pan kosztuje. — Znów zbliżyła się taca. — Właśnie dyrektor przywiózł ogromnie ciekawą grę, którą nabył w czasie swojego pobytu w Jugosławii. Jestem ogromnie zaciekawiony — życzliwie uśmiechnął się w stronę Pawła rzecznik. Na stojącym w kącie orzechowym stoliku dyrektor rozwijał z kolorowego papieru sporą tarczę z plecionki, podzieloną, podobnie jak tarcze strzelnicze, na szereg numerowanych kręgów w czarno-czerwonych kolorach. Obok rozłożył zakończone ciężkim stalowym ostrzem nylonowe strzałki, zakończone barwnymi lotkami. — Jakie ładne! — ucieszyła się żona ekonomisty. 1056 PROZA — To ogromnie ciekawe — pochylił się rzecznik. - Proszę, niech pan kosztuje... - Żona ekonomisty powstrzymała ruch Pawła, który poderwał się, aby dopomóc przy umocowaniu tarczy. — Niech pan siedzi, dadzą sobie radę sami. — Przysunęła się bliżej, wysoko zakładając nogę na nogę. — Koniak, winiak, jarzębiak czy soplica? Wypił starając się nie patrzeć na jej nogi. Ile w ogóle mogła mieć lat. Może czterdzieści? Trochę za gruba, starannie wepchnięta w obcisłą błyszczącą suknię, wypełniała dokładnie1 fotel. Twarz też miała jakby opuchniętą, za dużą, jeszcze te nogi najlepsze, i ona o tym wiedziała. Kiedyś na pewno mogła być bardzo dobra. Spojrzał na jej męża myśląc, że tamten wtedy miał ją całą dla siebie codziennie w tym mieszkaniu albo w innym, równie puszystym, mógł kłaść ją na tapczanie, jeśli tylko miał na to ochotę. Zakrztusił się wódką. W każdym razie to picie pomoże na przeziębienie, to chociaż na pewno. Gardło nie stawiało już żadnego oporu. Nieufnie parę razy z rzędu przełknął ślinę. - Pan tutaj pierwszy raz? — Zobaczył obojętną twarz wychylającą się zza wielkiej czerwonej róży nad chudym dekoltem. - Tak, rzeczywiście... — Aha — żona rzecznika wyłączyła się z rozmowy. — Następnie, prawda, ustala się dystans, o, na przykład taki, i rzuca do tej tarczy starając się trafić jak najbliżej środka, przy czym fragmenty czerwone premiowane są dodatkowo. To typowo jugosłowiańska gra — dyrektor uśmiechnął się z satysfakcją. — Wyrabia pewność ręki, ćwiczy oko, hartuje nerwy, napawa nawykiem fizycznym. — Ogromnie interesujące. — To proszę, niech pan może rozpocznie, dyrektorze — powiedziała żona ekonomisty. — Bardzo ci dziękuję, Stefan, uroczy prezent. — Tak myślisz? — ucieszył się dyrektor ściskając dłoń gospodarza. — Ale to musi być bardzo drogie — załamała ręce żona ekonomisty. — Na pewno tyle pieniędzy pan wydał! - Co też pani mówi! Chociaż, oczywiście, nie przeczę, ma to swoją wartość. Kupiłem to z myślą o tobie, Erneście. Pamiętasz, dawniej miałeś oko i rękę, że pozazdrościć. — Koniak, winiak, jarzębiak czy soplica? — Ogromnie interesujące. - Nie, Stefan, muszę zaprotestować. Najlepszym snajperem w całym plutonie byłeś ty. Pamiętasz wtedy w oknie trzeciego piętra, przed nami barykada... — No to, dyrektorze, niech pan rozpoczyna. Jestem ogromnie zainteresowany. Tamten skupił się, ważył przez chwilę strzałkę w dłoni, zmrużył oko. Odchylił się do tyłu, wreszcie rzucił trafiając w sam dół tarczy. — Świetnie! — wykrzyknęła żona ekonomisty. — Ogromnie udany rzut. - No, lepiej byłoby, prawda, bliżej środka. - Dyrektor, nieco zakłopotany, rzucił .następną, a gdy wbiła się tuż koło pierwszej, machnął niechętnie ręką. - Ogromna regularność, jaki mały rozrzut. — A może pani też spróbuje. — Och, nie, to taka męska gra! — uśmiechnęła się żona ekonomisty. — Jak długo był pan w Jugosławii? - No cóż, konferencja trwała tydzień. To ciekawy kraj. O - zmiął w palcach rękaw marynarki — tam kupione. I widzicie, nie gniecie się. Ciekawy kraj! — A — wtrącił się rzecznik — czy widział pan w Belgradzie pewien lokalik, notabene ogromnie nieprzyzwoity? - Ależ co pan? — żachnął się dyrektor. — A jak tam z hotelami? — włączył się ekonomista próbując odwrócić uwagę od swoich niezbyt udanych rzutów. — Daj nam Boże takie hotele. Oczywiście nie musicie zaraz tego gdzieś chlapnąć. - Spojrzał ostro na rzecznika. — Mówię to między nami. - A jak kobiety? — spytała kokieteryjnie żona ekonomisty. — Och, absolutnie nie tak piękne jak u nas. — Podniósł kieliszek. — W pani ręce perswaduję. - Bynajmniej — uśmiechnęła się z satysfakcją gospodyni. — To nie był pan w tym lokaliku ogromnie nieprzyzwoitym, o którym wspomniałem? — Rzecznik był już mocno rozkołysany wypitym alkoholem. — Zwłaszcza, prawda, po dwunastej dzieją się tam rzeczy ogromnie zajmujące - zachichotał nerwowo. — Co wy, co wy!... Rzecznik rozpaczliwie zmobilizował się: — A... tego... budownictwo? — No, nieźle, trzeba przyznać, nieźle. Oczywiście nie mamy powodu się wstydzić naszego dumnego budownictwa, ale, prawda, organizacja — to daj nam Boże. Tylko nie chlapnijcie gdzieś tego... Ależ pan ma oko, kolego - zwrócił się do Pawła, który umieścił właśnie strzałkę w samym centrum tarczy — czy pan się gdzieś przygotowywał? - Nie, nie... — Paweł, przestraszony swoim sukcesem, odłożył strzałki. - Koniak, winiak, jarzębiak czy soplica? — zbliżyła się na moment żona ekonomisty i naraz delikatnie przesunęła mu ciepłą, trochę wilgotną dłoń po policzku i ustach. Cofnął się gwałtownie. Jeśli jej mąż to widział... Przecież zaraz go stąd wyrzucą. Co ona wyprawia? Jeżeli tamten nawet chciał mu coś zaproponować, to teraz, o ile widział, wszystko już przepadło. Odważył się spojrzeć w jego stronę. Tak, widział to chyba na pewno, nie rna się co łudzić. O co im w ogóle chodzi? O co im wszystkim chodzi? Poczuł roztkliwienie nad sobą. Już po dziesiątej, do domu pół godziny. Jeśli wcześniej wyjdzie, to może łatwiej dogada się z Wandą, szybciej będzie mógł zakończyć całą sprawę. — A, panie dyrektorze, w tym lokaliku nieprzyzwoitym... — rzecznik zakołysał się na krześle i urwał. — Przy okazji — rozpoczął znowu — dyrektorze, mam taką prywatną sprawę... — Na miłość boską, nie tutaj — zniecierpliwił się tamten. Rzecznik odwrócił się do niego bokiem i wypił jeden po drugim dwa kieliszki. — Idiota! — wypłynęło znad suchego dekoltu. — O, ósemka — ucieszył się dyrektor. — Popatrz, Erneście, ósemka. — Przystanął przy oknie. - Tutaj tak miło, ciepło, a na dworze chłodny dzień. Przypomina mi to inny wieczór, zaraz po powstaniu. Pamiętasz, Erneście? Spotkaliśmy się - sami koledzy. Jeden rodzinę stracił, drugi dom, trzeci — zastanowił się — wszystko. — W tym lokaliku... — rozpoczął rzecznik i machnął ręką. — Wie pan co? Ja mam w dupie zagranicę - poufnie zwierzył się Pawłowi. - Co mi się pan tak przygląda? Też pana wykołują. Myśli pan, że się pan przy niej długo utrzyma? Niesłusznie. — Skrzywił się i pokręcił przecząco głową. — Może i jestem idiotą — spojrzał na żonę — może i jestem, ale uczciwy. Napijemy się? — Niezdarnie rozlewając wódkę napełnił kieliszki. A może właśnie dziś — Paweł zacisnął ręce — zastanie mieszkanie puste? Puste mieszkanie i kartka od niej. Krótka, ordynarna, że dłużej nie wytrzymuje, że się zabiera, że ma dosyć takiego... Albo może właśnie kiedy wróci, ona będzie się pakować. Im później wróci, tym szansę są większe. No bo rzeczywiście może się na to zdecydować. Odgrażała się przecież, że go zostawi, że dopiero wtedy on zrozumie, czym dla niego była, co w ogóle znaczyła w jego życiu. Może jest jednak jakaś szansa... — ...Więc jeden rodzinę stracił, żonę drugi, siedzimy, wspominamy, nagle lekarz pewien, zasłużony człowiek, poważny, podnosi się z zapalonym papierosem i wychodzi do pokoju obok... — Otóż mówię panu - zabełkotał rzecznik -że długo się pan przy niej nie utrzyma. A w ogóle to nie pan pierwszy i nie ostatni sprowadzony, ma temperament. Chociaż - przyjrzał się uważnie Pawłowi - jak jej pan dobrze dogodzi - mrugnął porozumiewawczo — a on się z nią rozejdzie, to i mieszkanie może zostawi... — Wykonał jeszcze jeden skomplikowany grymas, podniósł się, zakołysał i rzucił strzałkę w kierunku tarczy, odłupując kawał tynku pod czarno-białym obrazem. Żona gospodarza przykucnęła tam zaraz, oglądając wyrwaną strzałką dziurę. — Panie kolego, usiądźcie — z niesmakiem pokręcił głową dyrektor. — Bardzo panią przepraszam — spróbowała się uśmiechnąć żona rzecznika. — Ach, nic nie szkodzi — odpowiedziała tamta nieszczerze. Matce też udało się z tym wyjazdem na Mazury. Swoją drogą ciekawe, jaka ona jest, córka tej osobistości. Samochód, trzy pokoje. Może jeszcze ładna, to możliwe, chociaż jednak trochę byłoby tego za dużo, za dobrze dla tamtego, bo za co? Nagle zaczęły do niego docierać słowa rzecznika. — Właściwie to o czym pan mówi? Tamten machnął ręką i napełnił wódką trzy kieliszki. Potem dostawił jeszcze jeden. - ...I wtedy z drugiego pokoju słyszymy strzał. Biegniemy tam wszyscy, otwieramy drzwi i widzimy, że nasz lekarz trzyma w jednej ręce dymiący pistolet, w drugiej dymiącego papierosa, zaciąga się dymem i ten dym wydobywa się przez dziurę w płucach. Potem upadł. — Dyrektor zamyślił się. Przed Pawłem przesunęła się żona ekonomisty, oparła się na moment o jego fotel i przeszła dalej, ale on odczuł to jak ostre ukłucie. Począł zastanawiać się nad słowami rzecznika. Napotkał wzrok ekonomisty, napięty, czujny, i jeszcze wydawało mu się, że tamten, jakby próbując się uśmiechnąć przyzwalająco kiwa głową. Rzecznik wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, usiłując zapalić ustawione rzędem kieliszki z wódką. — Franek — zabełkotał — Łysy!... - Wódka się nie zapali - podniósł się z krzesła ekonomista, zastygając z opuszczonymi sztywno w dół rękami. Podobnie uroczyście znieruchomiał dyrektor. Paweł także podniósł się na wszelki wypadek. - Ma pani spirytus? — wymówił z trudem rzecznik. — Zresztą — machnął ręką — do spirytusu teraz dolewają wody. — Paweł podniósł się, zrobił parę kroków i zdziwił się, że nie jest pijany. Spojrzał na rzecznika, który znów próbował włączyć się do rozmowy. Stanął przy wielkim ekranie telewizora, ustawionego w drugim końcu pokoju. ,,Teraz - pomyślał — teraz ktoś do mnie podejdzie." I zaraz poczuł, że tamta stoi tuż koło niego. Pochyliła się, przekręcając gałkę, poczuł dłoń ześlizgującą się po jego czarnej marynarce i wiedział już, że rzecznik ma rację. Przewidywał dalsze słowa i zastanawiał się, co zrobić. Żałował, że nie wypił więcej, a kiedy zobaczył jej twarz, nagle poczerwieniałą i usłyszał, że ma wyjść z tamtymi i potem wrócić, pokręcił przecząco głową. Co teraz powinien zrobić? Odepchnąć ją? Zadenuncjować przed mężem? Może jutro na przykład wyznać mu poufale, po znajomości, jaką to ma żonę, i zasłużyć sobie na jego wdzięczność? Tymczasem ona mówiła szybko, przytłumionym głosem, udając, że manipuluje gałkami, żeby był spokojny o męża i o pracę, bo mąż w tym celu go tu przyprowadził, wybranego przez nią parę dni temu, i dalej, o wynikających z tego dla niego korzyściach. Jej oczy były teraz proszące, smutne. * * * - Za ciasno — rzucił Heniek. Znowu zaczął padać deszcz. Heniek podniósł kołnierz lotniczej bluzy, podciągnął dwa z sześciu suwaków. - Heniek! - Wyskoczył za nim z drzwi „Dworcowej" miniaturowy, wychudzony, z precyzyjnie zwichrzonymi rzadkimi włosami. - Heniek! Czekaj! - Widząc, że oddala się, dogonił go i szedł obok, ciężko dysząc. Dwie bruzdy na policzkach wydłużały jeszcze bardziej jego jajowatą głowę, postarzały twarz. - Ty, Heniek! One pójdą, ale z tobą. Bez ciebie nie pójdą! - Uczepił się jego ramienia. Deszcz przyklepał mu włosy, spływał na wystrzępioną marynarkę. Nie zważając na to dreptał obok. io6o PROZA - Zmęczony jestem — mruknął Heniek. Właściwie od rana nic nie jadł, wypił niby nie tak dużo, ale w ogóle nie czuł się dobrze. Zdecydował, że pójdzie do domu. Nie miał ochoty na dalszą zabawę z tamtymi dwiema i Cześkiem. Mieli iść do Władki, ale u niej była tylko jedna amerykanka z rozwalonymi sprężynami. Tak w ogóle by się wyciągnął. Odtrącił piszczącego Cześka, który odleciał o parę metrów. — O Jezu, Heniu! Bez ciebie one nie pójdą, a ja już miesiąc nic... Wiesz, cały miesiąc ani-ani... — plątał się dwa metry z tyłu. - Za ciasno — rzucił Henićk. \ — Damy radę. Ty, Heniu, wygodnie, a my jak leci, byle jak. Ty leżysz, ona na tobie, a ja ją... - Przystanął zrezygnowany i powlókł się w stronę „Dworcowej". Heniek skręcił w boczną ulicę. Kiedy przed swoim domem zobaczył Dankę, było już za późno, żeby cofnąć się albo cokolwiek wymyślić, zresztą był zmęczony. Zainteresowało go nawet, co ona tu robi, wyraźnie chyba na niego czeka, ale o co w ogóle chodzi? Nic jej nie wziął wtedy z domu, więc to nie, a że nie przyszedł, o to chyba afery nie będzie robić, bo to do niej nie pasuje. Zatrzymał się. — Masz co do mnie? Nie przyszedłem, bo mi coś wypadło. — Nie przyszedłeś, nie przyszedłeś, twoja sprawa. Nie chciałeś, zgrywałeś się tylko głupio i niepotrzebnie - mówiła zupełnie spokojnie. — Ja? - zaprotestował. Jeszcze nie wiedział, co na niego szykowała, trzeba ją wyczuć, podpuścić. — Daj spokój. - Podsunęła się bliżej ściany. Pochyły dach zasłaniał przed deszczem. — Widziałam, jak szedłeś do mnie przez podwórze, i zabrałam pieniądze spod wazonu. Potem chciałam się z tobą położyć. - Zobaczyła w jego oczach uznanie. — Ale — zastanowił się — po co żeś tu przyszła? Po co tu stoisz? Znacznie łatwiej wymawiała już teraz dokładnie obmyślone zdania: — Pomyślałam, że jak nie znalazłeś nic, to nie wrócisz. Dlatego mówię ci, że jak przyjdziesz, to może jednak coś znajdziesz. — Coś ty — powiedział. Wyciągnęła z kieszeni płaszcza zmięte pięćdziesiąt złotych. — Masz. Przyjdziesz, znajdziesz więcej, zjesz coś, pośpisz. Kupiłam wino... Przyglądał się jej czujnie. Za łatwo się to wszystko układało, za dobrze. Ale w końcu właściwie co mu zależy? O co chodzi? — Głupio wypadłem — powiedział. — Ja też się zgrywałam. — Wzruszyła ramionami. — Wszystko jedno. — Ale ty mnie tak przekręciłaś — skrzywił się z niedowierzaniem. — Ty... Jednak coś nie pasowało. Dlaczego jej aż tak zależało, żeby przyszedł dzisiaj? Stała, czekała, może już długo czekała, jeszcze na deszczu... Z drugiej strony, z tą forsą tak go odkryła, tak dobrze to odegrała, dorzuciła mu, to pewne, w ogóle zresztą jest czas, żeby się zastanowić, zwłaszcza że tak stawia sprawę, że ryzyka właściwie nie ma. Bo co mu zrobi? Dała pięćdziesiąt, trzeba pomyśleć. Przespać się u niej, zjeść byłoby całkiem dobrze. — No to co, idziesz? BÓL GARDŁA NA DWÓCH 1061 O - Może - przeciągnął - może przyjdę, ale później. i Zobaczył, jak się szarpnęła, i wyczuł, że znów ma przewagę. l — Dobrze — odwróciła się. — Przyjdź później, jak chcesz. Coś dostaniesz. — Tak — powiedział zadowolony — później chyba przyjdę. j. Patrzył, jak oddala się spokojnym, równym krokiem. Trzeba się zastanowić. Coś bardzo jej zależy. Obejrzał pięćdziesiąt złotych i zawrócił w stronę „Dworcowej". a — Otóż, proszę pana, nie należy ufać ludziom na ogół — zatoczył się lekko rzecznik prasowy przedsiębiorstwa. — Ja tam wspomniałem panu o takiej historii... Paweł poczuł jego czujne spojrzenie i zastanowił się, czy tamten rzeczywiście był aż tak pijany. Krążyli razem już z pół godziny w okolicy domu ekonomisty nowymi ulicami, nie pokrytymi jeszcze chodnikiem, ślizgając się po gliniastych wzgórkach i balansując między kałużami na porozrzucanych płytach. Deszcz padał coraz większy i Paweł poczuł naraz ochotę na szybki odwrót do domu, gdzie była wprawdzie Wanda, ale po pół godzinie wszystko wróciłoby do normy, byłoby coś ciepłego do picia i w ogóle wszystko byłoby znajome, od dawna ułożone i oczywiste. Minęło sporo czasu, odkąd wyszli. Powinien już tam wrócić, wejść po schodach, zadzwonić, ona otworzyłaby mu drzwi, może już w rozchylonym szlafroku. Bez rezultatu starał się przywołać uczucie podniecenia. - Ekonomistę znam od dawna, jest to człowiek wybitnie zasłużony dla przedsiębiorstwa. Poznałem go w minionym okresie. Wiatr hulał ulicami stolicy, przenosił stare gazety, ludzie mieli podniesione kołnierze i niespokojne oczy... Szedł obok w oblepionych gliną luksusowych butach, z pewnością za wiedzą i namową żony, która powiedziała zresztą wyraźnie, że gdyby się przeszedł, dobrze by mu to zrobiło. Ekonomista nie wyszedł razem z nimi, został na górze, ale ostentacyjnie podkreślił przedtem, że wzywają go ważne sprawy i dziś jeszcze odwiedzić musi przyjaciela zza granicy, który zatrzymał się w hotelu, i kto wie, czy nie pozostanie z nim do rana. Paweł poczuł dla niego coś w rodzaju współczucia i sympatii, że opuścić musi własny dom w taką pogodę, włóczyć się gdzieś, i wyobraził sobie, jak tamten podchodzi do żony i pyta, czy on, Paweł, przyjdzie. Brała go sobie dość swobodnie, jeszcze za pośrednictwem męża. Co on o tym właściwie myśli? Jak się będzie w stosunku do niego zachowywał? Czy rzeczywiście go będzie popierał i na ile? Co mu załatwi? A jeżeli nie będzie go chciała na dłużej, to jak on się zachowa? Wyrzuci go? Czy przeciwnie, może polubi? Właściwie — gdyby nie Wanda — toby może tam nie poszedł, to znaczy, gdyby czekał ktoś inny zamiast Wandy. Ale tak to nawet będzie jakiś pretekst przeciw Wandzie, przeciw temu życiu z nią, posłusznemu i płaskiemu. Raczej go polubi i będzie chyba go popierał, raczej tak. — Po studiach widzę przed panem świetnie, naprawdę świetnie — zakołysał się na nierównej płycie rzecznik. - Rozkopali, cholera! Dawno mieli skończyć i takie porządki. IOÓ2 Paweł zatrzymał się. Tak, teraz powinien zawrócić, odczepić się od niego i iść do tamtej. A gdyby mu się nie udało odczepić? Wtedy byłby właściwie usprawiedliwiony, mógłby wrócić do Wandy, autobus jest nawet niedaleko. Ale jak by się wtedy zachował ekonomista? — No — zatrzymał się rzecznik — to bardzo miło mi było pana poznać. Naprawdę bardzo miło. - To jeszcze odprowadzę pana kawałek — powiedział szybko Paweł. Zawsze jeszcze opóźni się wszystko, jeszcze dwieście kroków i potem osiemset czy dziewięćset z powrotem. Nogi kompletnie mokre, gardło znowu kłuło. No tak, chyba mam gorączkę - dotknął czoła - chyba tak. Najlepsze będzie, jak się u niej rozchoruję. Ta woda w butach! Jak w ogóle zdejmować takie buty? Z drugiej strony zbliżały się w ich kierunku jakieś postacie. — To jak, Heniu, będzie co z tego? O Jezu, co ci zależy? Wrzucisz sobie, i co takiego? - zachlapał w kałuży Czesiek. - Cały zmokłem - zastanowił się. Heniek poślizgnął się na glinie i zaklął. — Gub się stąd - powiedział - już! Jestem umówiony. Kiedy po rozmowie z Danką wrócił do „Dworcowej", tamten znów się przykleił, lazł za nim spory kawał. — Coś ty, Heniu, coś ty? Z przeciwnej strony nadchodziło dwóch mężczyzn. Heniek poślizgnął się znowu. Jednak wypił dzisiaj sporo. Niewyraźnie rozróżniał sylwetki. Jeden był wyższy, młodszy. Słyszał za sobą dreptanie Cześka. Opuścił głowę, przechodząc potrącił jednego z nich. — Co za zachowanie! Chuligaństwo jakieć! — wykrzyknął rzecznik. — Niech pan zostawi — zaniepokoił się Paweł, rozglądając się niepewnie. — Trzeba, proszę pana, tępić na każdym kroku - zaczął tamten. Urwał nagle, uderzony z dołu przez Heńka, zatoczył się na płot i osunął po nim na ziemię. Paweł zrobił krok w jego stronę, myśląc z wściekłością, że to przez tego idiotę i jego głupie gadanie ta cała historia, potem odwrócił się i czując krew w ustach upadł w kałużę. Leżąc uświadomił sobie, że tamten uderzył go z tyłu bardzo mocno, chyba miał coś w ręku. Naokoło wzbierało lepkie zimno. „W tym stanie już w ogóle nie mogę tam iść" - przestraszył się. Tamci odsunęli się parę metrów, chyba dadzą już spokój. Podniósł się, dotknął ostrożnie dłonią twarzy, przestraszył się silnego bólu, czerwonych śladów na dłoni. Bolały go plecy — padając uderzył o coś twardego. Podniósł prostokątną bazaltową kostkę, obejrzał ją ze zdziwieniem: nie czuł jej ciężaru. — Uważaj, Heniu, ma kamień, uważaj! — zapiszczał jakiś głos. Ten, który uderzył go przedtem, szeroki w skórzanej kurtce, szedł w jego stronę manipulując przy kieszeni. Tak, Paweł widział to już teraz wyraźnie — miał w ręku nóż. Rzecznik podnosił się wolno. Tamten ostrożnie przystanął. Po co ten nóż? Po co? Nie, to przecież niemożliwe, żeby pomyślał, że rzuci w niego kamieniem, to niemożliwe! Może by upuścić kamień na ziemię? Tamten by BÓL GARDŁA NA DWÓCH 1063 zrozumiał... Albo zacząć uciekać już, po tej płycie na lewo — tam dalej jest trochę suchego. Są chyba pijani, nie dogoniliby go. Jakieś dwieście kroków i klatka schodowa... Spojrzał błagalnie na tamtego. Nie widział wyraźnie jego twarzy. Tak, upuścić kamień. A może upaść? Wtedy chyba dałby spokój. To jeszcze pewniejsze od kamienia. Spojrzał na ziemię. Nagle zatupotały kroki. Kątem oka zobaczył, że rzecznik biegnie w stronę domu. - Chodź, Heniu! Trzaśnij i chodź. Bez ciebie w ogóle się nie ruszą, a ja już... - nadpłynął piskliwy głos. Nie mógł się przewrócić, nie mógł upuścić kamienia, mięśnie miał zupełnie sztywne. Zresztą jeśli upadnie, tamten zacznie go kopać. Poczuł straszliwą słabość. Poruszył nogami — jednak mógł wykonać jakiś ruch. A gdyby rzucić? Rzucić w tę twarz przed nim? Zamazać ją jeszcze bardziej? Nie, nie zdążyłby nawet zamachnąć się. Tamten mógłby się uchylić. Wyciągnął dłoń z kamieniem do przodu, chcąc jakby oddać go tamtemu, a jednocześnie przytrzymać go na odległość ręki. Wtedy Heniek uderzył. Dwa razy, mocno, starannie. Paweł zabełkotał coś i wolno usiadł w kałuży. Opierając się o płot podniósł się na zgiętych nogach, pochylony, zrobił parę kroków. Ślizgając się rękami po deskach i zataczając począł biec. Słyszał ich za sobą. Ciągle nie wierzył, że to może być koniec. Właściwie już nie biegł, tylko słaniał się po rozkopanej ulicy, czując krew w ustach i na przyciśniętych do brzucha dłoniach. Zrobił jeszcze parę kroków i upadł. Spróbował się podnieść, przyklęknął i naraz ciężko poleciał na twarz, kopiąc rozmokłą ziemię. - O Jezu, Heniu! Coś ty, coś ty, Heniu! - mały przemoknięty Czesiek wycofywał się wzdłuż płotu. — On się kończy. Heniek obejrzał zabrany rano bratu nóż, wytarł go ręką, złożył i schował do kieszeni. Czesiek oderwał się od płotu, ostrożnie wyminął leżącego. — Złapią, cię, Heniu. — Dlaczego akurat mają złapać? Tamten chyba nie rozpozna — spojrzał w stronę bloków. Zawahał się chwilę i ruszył w przeciwną stronę. — Nie widziałeś mnie od wyjścia z „Dworcowej". Tak? - Tak, Heniu. - Czesiek spiesznie dreptał obok. - Tak jest, Heniu. - Obejrzał się. - Ale jak cię jednak złapią... - Pewnie konopie. - Heniek zatrzymał się nad wylotem ścieku, wyciągnął z kieszeni nóż i uważnie celując wrzucił go do otworu. — Myślisz? — zatrząsł się Czesiek. — Powieszą? — On pewnie nie żyje albo mu niedużo brakuje — zastanowił się Heniek. - Widocznie tak miało być. No już. Skręcił w ulicę, na której mieszkała Danka. - No już! Wracaj i wiesz, co masz mówić. — Tak jest. Jednakże, Heniu, może byś zawrócił ze mną, wiesz... z tymi dwiema... bo bez ciebie nie ma co... A i tak, jak idziesz... 1064 PROZA — Jazda! — machnął na niego Heniek. — Mówiłem, jestem umówiony. I nie widziałeś mnie. Wyszedł na chodnik, spojrzał na zabłocone buty, podniósł kawał mokrej gazety i uważnie usunął z nich glinę. Miało tak być — pomyślał — trudno. Skręcił w otwartą, jeszcze bramę. List do pani Władysławy M. zamieszkałej w R., województwo P. Kochana Mamo! Nie wiem, czy się Pani nie obrazi)że tak Panią nazywam. Ale dla mnie to najlepiej, i mnie z tym dobrze. Piszę do Pani ten list mając nadzieję, że może jakoś dotrze on do Henia. Marzę, aby kiedyś otrzymać od niego list, choćby krótki, byłby dla mnie teraz moją radością i moim szczęściem i zwiastowałby mi Henia. Co oni z niego robią? Czy w ogóle nie ma na świecie żadnej sprawiedliwości? Proszę mi wierzyć, że nie rnogę się w żaden sposób skupić, kiedy pomyślę, jak mu ta pętla zaciska się na gardle, ale muszę jednak to napisać do Pani i tym się z Panią podzielić. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła kogoś kochać. Prawdę mówiąc, nie znałam Henia bliżej, jak tylko z ekranu szklanego w czasie nadawania zeznania., i poczułam od razu, że coś się dzieje ze mną niezwykłego. Już czytając uprzednio gazety informowana byłam o tej sprawie. Tak więc skupiliśmy się tego wieczora przy odbiorniku z zaproszonymi osobami, bo na to oczekiwali wszyscy w naszym miasteczku, więcej nawet niż na jakąkolwiek inną okazję, taką jak „Kobra" albo Simon Templer, przez to, że to miało być naprawdę. Podczas nadawania tej audycji był więc przy tym mój ojciec, matka, mąż siostry ojca i jeszcze jeden, który pracuje z ojcem w Radzie Narodowej, ale jest o wiele młodszy, ma lat 25, podczas gdy ja sama mam 16. A ja wtedy od razu poczułam, że przyszła miłość, ale jakaś dziwna, tylko wtedy nie mówiłam nic, chociaż myślałam, że oszaleję, kiedy Henio opowiadał, jak wyjął nóż i jak to uderzył. A tego drugiego, żeby zmory zjadły w więziennej celi za to, że Henia nie zatrzymał, że narobił tyle krzywdy biednemu Heniowi i kochanej Pani. Matka moja podczas audycji mówiła o chuligaństwie i że obawiałaby się wyjść na ulicę, ojciec potwierdzał, a pan Kazio, że on się nie boi i że z chuliganami, jak któregoś spotka, to trzeba tak: za kudły i o kolano, a potem poprawił się, że najpierw łba, a potem dopiero za te kudły. Myślał, że mnie tym przyjemność sprawia, a ja patrzyłam tylko na Henia, na ten jego uśmiech smutny i tę rękę z piratem, na co matka też mówiła, że to bandziorstwo robi sobie takie ręce. A ja czułam, jak napadają mnie bolesne chwile, które rozdrapują mi serce na kawałki, bo omawialiśmy teraz poemat lorda Jerzego Byrona Korsars^ w budzie, a oni tego nie rozumieją, a sam ojciec wykłuł sobie w powstaniu kotwicę pod łokciem. I tak Henio też chciał walczyć, bo mu to życie nie odpowiadało, tyle że nie umiał, ale musiała w nim być ta potrzeba, której inni ludzie nie rozumieją, jak zawsze w takich sytuacjach, co jest ogólnie wiadome. Bez Henia brakuje mi czegoś. Z falą popłynąć nie można i niepodobna. A ja poprzez męty uczuć mych sentyment widzę, słyszę. Przepadnę, i on także, bo uważam, że jedyną BÓL GARDŁA NA DWÓCH 1065 bronią przeciw fatum naszego życia jest dobra gra: zdolność oszukiwania ludzi i siebie aż do ostatniego tchnienia. Ale on był do tego za uczciwy i dlatego musi zginąć, dlatego rozpamiętuję teraz jego uśmiech, włosy, oczy, które miał chyba czarne. Czy tak? Że też Henio nie mógł się zahamować przedtem. Żeby nie pił z tamtym drugim i z lafiryndami, ancymonkami, panienkami z miasta ulic! Podłe dziewuchy, bo inaczej chyba nie mogę tego ohydztwa nazwać. Mąż Stasi, czyli siostry ojca, niby mądry, mówi o tym wszystkim, że to przekroczenie prawa i bezczelna niemoralność. A ja go widziałam, jak wchodził do sąsiadki obok, która też jest niezła obrzympała, i przebywał u niej długie chwile. Niby kupując od niej nasiona, które ona ma najlepsze, hoduje kwiaty, zwłaszcza róże, o czym pisali w gazecie. Ja to podejrzałam nie z ciekawości, tylko tak się złożyło, ale nikomu nie powiedziałam i tak zostało z tym kłamstwem i oszczerstwem. Po audycji opowiedziałam wszystko tatusiowi, który poczuł, że coś się dzieje ze mną niedobrego. Począł mi tłumaczyć, że to nic, tylko chwilowe oczarowanie, bo rodzice dzieci nie rozumieją, a ja w parę dni schudłam 3 kilo. Bardzo przepraszam za ten mój list, ale nie panuję nad sobą. Profesorowie dziwią się, co się ze mną dzieje. Z powszechnie lubianej Gosi zrobiło się ze mnie nie wiem co. Ciągle krzyczę: „Dajcie mi Henia, dajcie mi wielkiego uczucia tchnienie szerokie." Koleżanka z mojej klasy nie chciała uwierzyć, żebym ja coś takiego odczuwała, ale ona jest inna i ma narzeczonego w naszej klasie. Czasem słyszę jakieś szepty, szmery, stąpania. Ale słyszą to także moi rodzice i pilnują mnie na każdym kroku, boją się o mnie, ja natomiast drwię sobie z tego. Lubię te chwile, pieszczę się z nimi, bawię się gorączką wyobraźni, co mi serca tętno tak rozkosznie przyspiesza. Mogę się Pani zdradzić w zaufaniu, że ja, kończąc szkołę, postanowiłam ostatecznie, że będę pracowała jako oficer śledczy - detektyw. Już za trzy lata, jeśli będziemy do siebie pisywały, zobaczy mnie Pani jako oficera. Ja również pragnę, aby Henio dostał mniejszy wyrok. Wszystko by wyglądało inaczej, oczekiwałabym go, on by się jakiegoś fachu wyuczył. Z Heniem nie bałabym się niczego i nikogo i byłabym przy nim jako rozumiejąca przyjaciółka do czasu śmierci. Ale to byłoby tylko możliwe, gdyby się zgodziła Rada Państwa na ułaskawienie. Na razie wysłałam tam prośbę, ale mój tatuś zmartwił mnie okropnie mówiąc, że jest to niemożliwe. A ja widziałam w telewizji, jak zabijają dzieci nawet młodzi żołnierze amerykańscy, i nic im za to. Ja sądzę osobiście, że młodej dziewczyny uczucia więcej znaczą niż wszystkie inne. Jeżeli ta prośba ich nie wzruszy, to są zupełnymi głazami bez serca. Jak nie przyjmą mnie do tej szkoły, to pójdę do więzienia jako inspektor, i też musi grać, no nie? Wtedy ja bym zagrała rolę. Byłabym bezlitosna i w ten sposób pomściłabym Henia. Może to nieładnie, ale ja złożyłam taką przysięgę i jej dotrzymać muszę, choćbym miała głową mur zburzyć. Opuściły mnie siły moje, ciało czuję, ból czuję, w piersiach dławi, dusi. Rodzice mi wyższość zdrowego zwierzęcia współczuciem okazują. Nienawidzę współczucia, brzydzę się nim, chcę być sama. Każdy mówi — zapomnij. Nie, ja nie zapomnę. io66 PROZA To się odradza, to powstaje. „Miłość, co była już w grobie chłodna, krew poczuła spod ziemi wygląda, zemsty żąda i jak upiór powstaje" - tak samo jest z moim' uczuciem. Teraz smutek jest moją trzeźwością. Poszłam do księdza i opowiedziałam mu wszystko to, co wiedziałam. I zgodził się na mszę świętą. Będzie to w niedzielę najbliższą o jedenastej rano, po mszy młodzieżowej. Teraz już muszę kończyć pisanie bo nadchodzi matka, która zaraz zwróciłaby uwagę na to, do kogo piszę i byłyby przykrości. Kończę, bo mogę tym Panią znudzić. Czekam na odpowiedź i żegnam Panią, kochana Mamo, jako wiernego korespondenta i bliską osobę. Pozostaje kochająca Panią Gosia. Nowy taniec la-ba-da ', - Konsul szwedzki pojechał z żoną do Istambułu, a to była bardzo piękna kobieta, blondynka, włosy formalnie do ramion... a — Niech pan sobie wyobrazi, w czasie okupacji jest łapanka... l — Więc wiesz, no, ten facet zaprosił tę dziewczynę na przejażdżkę swoim |amochodem za Warszawę... j - No chodź... « - Nie... — Bo wie pan, żeby pan ją znał, jaka to była czarująca kobieta. Przyjemna, miła, tylko niestety absolutnie łysa... — Mój poziom naukowy jest oczywiście niższy od pańskiego. Świadczy o tym moje błędne wysławianie. Rozczarowany jestem, bo mając czterdzieści dziewięć lat nie umiem przelać tego, co czuję. Jestem wyeksploatowany fizycznie i psychicznie, a co gorsza, do dziś dnia nie zdobyłem sobie zawodu. — I w czasie łapanki nagle powstaje taka sytuacja... — Więc ona zgodziła się na tę przejażdżkę tym jego samochodem i wtedy on ją wsadził do tego samochodu, i za miasto, znaczy wywiózł ją za miasto... — No chodź... — Nie. — I właśnie przygotowałem jej perukę, a nigdy jeszcze nie robiłem tego choć trochę równie pięknej kobiecie... — Po wyzwoleniu zorientowany byłem politycznie i oddałem się pracy społecznej, aby pomóc utrwalać władzę ludową. Rozbudowę trzyletniego planu, sześcioletniego planu... — Bo w Istambule, trzeba panu wiedzieć, kobieta w ogóle nie może sama pokazać się na ulicy, zwłaszcza, jak to mówią, biała kobieta, szwedzka. — Po zawarciu aktu małżeńskiego z córką jedynaczką u wdowca, sześćdziesiąt trzy lata, osiadłem na ich dwóch ha gospodarstwa. — A kiedy on wywiózł ją za Warszawę tym swoim samochodem, to zaczął się do niej dość ostro dobierać. — Gospodarstwo to w przeciągu dwóch lat zrewolucjonizowałem. Niektórzy się podśmiewali, chcieli mnie rozstawić z teściem... — A ona była tak piękna w tej peruce, że pełno mężczyzn chciało się z nią żenić... io68 PROZA — I nagle w czasie tej łapanki podchodzi do mnie ogromny gestapowiec i kopie mnie w dupę... I mnie to niesłychanie podnieca. — No to się strasznie cieszę, że cię widzę. Pamiętasz, taka chwila, i akurat dziś... Gdzie masz stolik? Sam jesteś? Siadaj z nami. Zajrzyj przed północą, wypijemy. Poznaj Ingę, moją... tę... narzeczoną. Co za zdarzenie! Narzeczona podała mi rękę. Była nieduża, tęgawa. Głęboko wycięta sukienka odsłaniała białe, pełne ciało. Poruszyła się szeleszcząc zwojami tafty. Tam, gdzie ramiączka sukni wpijały się w ciało, powstawały czerwone znaki. — A to moi przyjaciele. - Uścisnąłem dłonie dwóm mężczyznom w identycznych czarnych garniturach i srebrzystych muszkach. - A to jest Blanka. Musiałeś o niej słyszeć albo widzieć ją w telewizji, bo śpiewa. Blanka przyjrzała mi się uważnie, była nawet dość ładna, chyba rzeczywiście śpiewała w jakiejś kawiarni. Ucałowałem rękę jeszcze jednej kobiety, która stała z nimi, i odszedłem w stronę wielkiej sali, gdzie zaczęto tańczyć. Obejrzałem się jeszcze raz za tamtymi, ale wtopili się już w tłum, przemierzający nerwowo salę w poszukiwaniu miejsca, kotłujący się przy stolikach. Długie, szerokie okna zasłonięto błękitną bibułką ozdobioną gwiazdami i tylko przez szpary można było zobaczyć jezioro, które zresztą wyglądało teraz jak zwykłe, pokryte śniegiem pole. Po schodkach przeszedłem do małej salki szczelnie wyklejonej połyskliwymi plakatami, w której urządzono barek. Tutaj tłoku jeszcze nie było. Wypiłem jakąś wódkę, potem następną, realizując bony konsumpcyjne, cofnąłem się pod ścianę i obserwowałem ożywionych ludzi, wykonując szklanką ruchy celowo bezsensowne i wolne, ale nikt nie zwracał uwagi na moje ironiczne istnienie w rogu koło srebrno-błękitnego okna, więc przestałem wywoływać w sobie uczucie pogardy i starałem się teraz przez jakiś czas odnaleźć uczucie radości, że jestem bez Ewy, że mogę spokojnie stać pod oknem i wykonywać takie właśnie wyniosłe gesty. Potem zrezygnowałem z poszukiwania satysfakcji i próbowałem odczuwać tylko ulgę. — Ale ona była taka lojalna, że jak jakiś narzeczony oświadczył się jej, to ona zawsze mówiła: „Owszem, kochanie, ale ja jestem łysa." I zdejmowała perukę... — Teść, choć był sfanatyzowany, nie dał na mnie złego słowa powiedzieć, szczycił się mną, „wy się śmiejecie, a my pieniądze będziemy rachować", bo ich nam nie brakowało... Przesuwałem się w stronę sali głównej. Przy wejściu kilkanaście osób patrzyło w górę, na krążącą pod sufitem lampę w kształcie sputnika, dającą kolejno światło czerwone, zielone i białe. — Bardzo dużo przychodziło do mnie młodzieży, bym ich uczył grać na akordeonie. Po tej linii miałem też kwalifikacje i często grywałem na różnych ucztach towarzyskich zarobkowo. Dużo tym pomagałem sobie, a jeśli chodzi o naukę młodych, to z zamiłowania bezpłatnie uczyłem ich. — No chodź stąd! - Nie. NOWY TANIEC LA-BA-DA 1069 — Więc kiedy ten gestapowiec kopnął mnie w dupę, to mnie to niesłychanie podnieciło. i - I rozumiesz, on wywiózł ją za miasto i skręcił w boczną aleję. .; - I wtedy, jak ona zdejmowała tę perukę, to w ogóle każdy uciekał. Przepchnąłem się w stronę umieszczonej w rogu estrady, gdzie wodzirej przeprowadzał naukę najmodniejszego nowego tańca la-ba-da. l - Tańczymy la-ba-da, la-ba-da, tańczymy la-ba-da, bęc. . - Ferma drobiu promieniowała w całej Polsce, niestety, trzeba było pomóc władzom, które borykały się z trudnościami. Coraz więcej czasu traciłem na pracę społeczną, społeczeństwo zaczęło mnie znienawidząc, ja widząc obce do mnie ustosunkowanie się społeczeństwa przyjmowałem funkcje. Spółdzielnie trzeba było zakładać, byłem przekonany. - Podał mi kieliszek dużą dłonią, jakby za dużą dla niego, powiększoną przez to jeszcze, że wyłaziła z przykrótkich rękawów czarnej marynarki, która z przodu w ogóle nie mogła się dopiąć, wcisnął mi go i te za duże ręce przyciągnęły mnie bliżej, a on mówił wyschniętym, matowym głosem, mówił dalej, chociaż nie znałem go w ogóle i nie odpowiadałem. Zaczął opowiadać może dlatego, że zatrzymałem przez chwilę wzrok na nim, to znaczy na tych rękach, kusej marynarce i pozacinanej przy goleniu, cienkiej szyi, pociętej zmarszczkami, w których zaschły ślady krwi. Mówił więc, chociaż przerywałem mu, tłumaczyłem, że musiał się omylić, że w niczym mu nie mogę pomóc, dalej wypowiadał jednostajnym głosem słowa, do których nie miał żadnego przywiązania, i mówił jakby bez nadziei, że któreś z nich może mną wstrząsnąć, poruszyć, wytrącić z obojętności. Dlatego pewno nie kontrolował mojego zachowania, nie badał, czy słucham, tylko manewrując rękami przytrzymywał mnie, przesuwał się ze mną stale. - Działo się to ze mną, działo! A co się działo! Takie głupstwo, że mi nagle dwudziestoczteroletnia żona zmarła. Co tam, głupstwo z żoną. To jest sprawa spółdzielni. - Tak więc jednego razu ta żona szwedzkiego konsula prosi go, żeby wyjechali, ot tak, wieczorem na spacer. A potem mówi mu: „Zatrzymaj, kochanie, na chwilę, przejdźmy się." Bo ona nic nie wiedziała o tamtejszych zwyczajach... - Ale raz spotkała takiego mężczyznę, że jak zdjęła przed nim perukę, to on ani drgnął. — No chodź... — Nie mogę, jestem z kimś. — To niemożliwe: pogrzeb kościelny, żona działacza — tak mówili. Z boku pomachał mi ten dawny kolega. Próbował z narzeczoną wciągnąć się w la-ba-da. - Co u ojca? — krzyknął. — Zresztą pogadamy potem. Uśmiechnął się i otarł pot z szerokiej, zarumienionej twarzy. — Tańczymy la-ba-da, la-ba-da, la-ba-da... - Była noc. Budzę się, a tu stoi osoba nade mną, trzyma siekierę w rękach. Miał zadać cios. Szybko pochwyciłem go i odebrałem mu tę siekierę. Mówię do niego: „Teściu, co wy robicie?..." ioyo PROZA Przeciskałem się coraz ciaśniej wypełnioną salą, wirujący sputnik rzucał światła srebrzyste i żółte, odbijające się efektownie w chromowanych poręczach krzeseł. Anna miała stolik blisko zasłoniętego okna, pomachała mi ręką, Maciek napełnił kieliszki uśmiechając się uprzejmie. „Nowy Rok, Nowy Rok" — zanucił. Odpowiedziałem ciepłym uśmiechem. Anna pogłaskała go po twarzy. W sali balowej nastąpiło pewne zamieszanie w związku z przygotowaniami do występu artystów. Wodzirej zapowiedział przerwę w szkoleniu w la-ba-da i zaprosił na estradę piosenkarza. Nasz stolik znajdował się na podwyższeniu, więc wszystko było znakomicie widać. Piosenkarz był bardzo młody, śpiewał historię o chłopaku ze Śląska, którego Niemcy wzięli do wojska, ale on nie chciał walczyć z braćmi, więc zamknięto go w celi, a on wtedy myślał o/swojej dziewczynie. Czterech chłopców z gitarami włączyło się chórem we fragment o dziewczynie. Anna zapytała, gdzie się podziewałem, i teraz mnie pogłaskała po twarzy. Wyjaśniłem, że chciałem obejrzeć wszystko, że teraz się tańczy nowy taniec la-ba-da — trochę ją to zainteresowało. A ja zastanawiałem się, co tu właściwie robię, po co siedzę z nimi przy stoliku, i zacząłem przez chwilę rozczulać się nad swoją sytuacją, swoją samotnością tutaj, a potem pomyślałem o pierwszym spotkaniu z Anną, kiedy po odejściu ostatnim Ewy zdecydowałem się podejść do niej, a przedtem długo ją obserwowałem, bo jadaliśmy w tym samym miejscu obiady. Przychodziła tam z Maćkiem, którego również nic znałem, ale kiedyś zjawiła się sama i wtedy przysiadłem się, bo naokoło nie było miejsc, a właściwie to ona uśmiechnęła się i zaproponowała, żebym usiadł. Tymczasem chłopak w tej piosence został rozstrzelany, zresztą do końca myślał tylko o swojej dziewczynie, w związku z czym zdawać się mogło, że nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Chłopcy na gitarach urwali, włączył się perkusista imitujący werbel, zgasło światło, po czym na estradę wbiegły cztery modelki w spódniczkach mini. Sala zareagowała żywymi oklaskami. Wtedy Anna zgodziła się iść ze mną do innego lokalu, potem jeszcze innego, a kiedy odprowadzałem ją o trzeciej nad ranem do domu, trzymaliśmy się za ręce i szliśmy przez park, a ona podnosiła liście z ziemi i okładała z nich bukiet, do którego ja radośnie rozczulony, dołożyłem parę liści, a ona, zawsze dotąd obojętna, biegała teraz z rozsypanymi włosami, co było wspaniale zaskakujące. Potem wyszliśmy z parku, znów trzymając się za ręce, i szliśmy już między kilkoma starymi, ocalałymi w czasie wojny domami, gdzie Anna kiedyś mieszkała. A dalej było dawne getto, tam stoją teraz nowe bloki. Weszliśmy do takiej ocalałej bramy już inaczej, uroczyście, ona szła pierwsza, a ja za nią, poruszony odkryciem jej wrażliwości wielkiej i smutku, którego w niej nie przeczuwałem. - Więc ona stoi przed nim kompletnie łysa, z gołą głową, a on jej na to mówi: „Kochanie, ja cię kocham nie za twoje włosy, tylko za inne względy..." Starałem się stąpać cicho, bo nasze kroki rozbijały uroczystą ciszę. Anna powiedziała, że tam dalej, w bramie, są kolorowe kafelki, które pamięta z dzieciństwa, i były te kolorowe kafelki. Że dalej będzie kolorowa szyba, i była szyba. Potem znów NOWY TANIEC LA-BA-DA 1071 wywoływała obraz tamtego muru, opierając się o kafelki parę metrów ode mnie i wyglądała teraz bardzo młodo. Spod błękitno-srebrzystego nieba z bibuły obserwował mnie tamten obracając w za dużych rękach kieliszek. Przedtem obszedł dwa razy stolik, teraz sta: oparty o framugę okna, stał prawie bez ruchu, czasem tylko wychylał się kiedy rozdzielali nas przechodzący ludzie, sprawdzał, czy siedzę dalej, i spokojnie czekał. — Tańczymy la-ba-da, la-ba-da, tańczymy la-ba-da, la-ba-da, bęc! — rozbrzmiewa ło znów z sali głównej. Teraz spory tłum przesuwał się do sali balowej. Uniosłem si< na próbę i zaraz poruszył się tamten przy oknie. Usiadłem myśląc znowu o tamtyn wieczorze z Anną, o tym, jak wzruszałem się tą szybką i tymi kaflami, podbijałen w sobie to wzruszenie starając się nie myśleć o Ewie. — I niech pan sobie wyobrazi, otóż po tym ślubie zaczęły jej odrastać włosy m skutek miłości... Posunąłem się w stronę sali holując za sobą tamtego. — Więc mówię do niego: „Teściu, co wy robicie?! Przecież gospodarstwa ni< oddałem do spółdzielni. Cóż ja jestem winien, że Marysia zmarła?" Widząc jegc rozczarowanie gwarantuję mu, że odejdę od niego, zostawię mu całe gospodarstwo które tak rozbudowałem i zagospodarowałem. Potem przytuleni wchodziliśmy po schodach, minęliśmy szereg drzwi, za trzymaliśmy się na końcu korytarza. Anna powiedziała, że znalazła niedawno koł< domu, w skopanej ziemi, srebrny pierścionek, a na nim dwa imiona i gwiazdę, i wted1 długo nie mogła się uspokoić. Wyjęła klucze i widząc, że robię krok do przodu szepnęła, że nie mogę wejść dalej, ponieważ czeka na nią ktoś, kogo kocha i kto j; kocha bardzo. Zacząłem ją całować, a wtedy ona pociągnęła mnie kilkanaście metró\ dalej, gdzie była winda, powiedziała, że po tym pierścionku długo nie mogła przyjś' do siebie, i przylgnęła do mnie mocno. Przesuwała dłoń coraz niżej, wolno osuwają się na kolana. A ja oparłem się o ścianę i najpierw myślałem, że zacznę się śmiać a potem starałem się nie myśleć o niczym. — I wtedy jak ten konsul szwedzki z żoną wysiadł z samochodu, to zara obskoczył ich tłum Turków. — Wyzywał na mnie: „Ty bezbożniku, komunisto, bolszewiku! Pan Bóg poleci mi ciebie zabić!..." — I teraz we mnie narasta konflikt: czy oddać się temu gestapowcowi, a był t cudowny chłopak, czy zachować się z godnością i dać mu w twarz. — Jak się zaczął do niej zabierać, to ona wysiadła z samochodu. Więc on jej mów; żeby go chociaż pocałowała... — „Zabiję, zabiję cię, nie ujdziesz z życiem. Pan Bóg skarał mnie za to, ż trzymałem cię w domu. Dawno ludzie o tym mówili... Skarał mnie tak, że córk zabrał. Ale wiedział Bóg, co robi. Biedna męczenniczka miała za męża antychryst z samego piekła..." — A jak by się pan zachował na moim miejscu po takim kopnięciu? 1072 PROZA - Wtedy ona zgodziła się, wsadziła głowę przez okienko do auta, a on przykręci} jej głowę szybką i zaszedł ją od tyłu. - Tańczymy la-ba-da... - Wodzirej urwał na moment, spojrzał na zegarek i przypomniał, że za dwadzieścia minut, czyli o godzinie dwudziestej czwartej odbędzie się zapowiedziana w programie eksplozja sztucznych ogni. Przepychałem się między tańczącymi, ale tamten kluczył za mną i chociaż chwilami zostawał z tyłu, docierały do mnie coraz nowe fragmenty jego sprawy. Przez chwilę próbowałem go przekonać, żeby dał spokój, ale on nie przerywał, sunął za raną ciągle, chociaż nie wyglądał na pijanego. - Miałem dwie drogi wyboru: zgłoszę tę sprawę do prokuratora, co zakończyłoby się kryminałem teścia, ale po rozpatrzeniu sprawy wybrałem drogę drugą — humanitarną. Odszedłem pozostawiając teściowi całe gospodarstwo, udowadniając, że są działacze partyjni o wysokim humanizmie socjalistycznym. Nie tak, jak ludzie mówili, że najgroźniejszy człowiek na świecie to jest komunista. Ten mój kolega wyćwiczył już zupełnie nieźle nowy taniec la-ba-da, tańczył go dalej z narzeczoną. Pomachał do mnie rozpromieniony i znowu zakołysał nierytmicz-nie ciałem. I właśnie teraz, dopiero teraz poznałem go. Kubula trącił mnie w ramię. Przyciskał w tańcu tę rudawą piosenkarkę. Przyjrzałem się jej uważnie. Właściwie nie była ładna: szeroka, dość pospolita twarz, za duże usta. Ładne miała tylko oczy. - Słyszałem, żeście się już poznali i zrobiłeś dobre wrażenie. Spodobałeś jej się. Kubula wie o wszystkim. No nic, zajrzę teraz do Anny. — Przystanęli koło mnie. — Prawda, że Kubula dobrze tańczy? Fajny jest Kubula, nie? Dziewczyny lubią Kubulę. Wpadniemy razem do Anny? Wyjaśniłem, że z Anną rozstałem się przed chwilą i teraz chcę się trochę rozejrzeć. Kubula wziął Blankę za rękę i pociągnął ją do drugiej sali. Obserwowałem znowu taniec tamtego kolegi dziwiąc się, jak mogłem nie poznać go od razu. Opowiadałem przecież o nim wiele razy, opowiadałem Ewie wtedy, kiedy jeszcze wszystko było dobrze, ona śmiała się, a ja odczuwałem jednak dumę, że znalazłem dla niej pokój, wyciągnąłem ją od matki. Widziałem w jej oczach ogromną wdzięczność i nadzieję na rozpoczęcie normalnego życia. Coraz więcej osób umiało tańczyć nowy taniec la-ba-da. Tuż przede mną kołysał się ten kolega. Jego serdeczność i wylewność, wyćwiczone starannie już wtedy, przetrwały, nawet w nieco ulepszonej formie. Przypomniałem sobie tę zabawę szkolną sprzed lat dziesięciu, kiedy odwołał na bok aktywistów i powiedział: „Koledzy, wróg dostał się na zabawę", następnie usiadł przy radioli i zaczął pacyfikację płyt: tango o ustach czerwonych odpada, samba, gorący rytm, odpada, fokstrot Kolej-kolej na razie odłóżmy na bok. — Wydzielono mi działkę przyzagrodową ze spółdzielczego pola. Z przybraną żoną i z dzieckiem po pierwszej żonie zamieszkałem w zbitej z desek odpadowych izbie. Społeczeństwo, podobnie koledzy z aktywu, jeszcze bardziej kpiło ze mnie. Mówili między innymi: „Chciało mu się Kalwarii, to niech śpiewa", tak więc załatwili • e mną za ten pogrzeb kościelny. Stwierdzić muszę, że dostałem pomoc od obcych dzi nie związanych ze mną. Ludzie ci znali mnie z muzyki w wysokim stopniu. _ jesteśmy bardzo wdzięczni dyrekcji, że urządziła nam wypoczynek sylwest- wy właśnie tutaj, w perle miejscowości. Bo to i las, i woda. Dlatego też proponuję zniesienie zdrowia dyrektora tym symbolicznym kieliszkiem wina. Dlaczego teraz wczepiałem się jeszcze ciągle w Ewę, może po prostu ze strachu? Zresztą ona przedtem też wczepiała się we mnie, wymagając rzeczy, których wymagać nie miała prawa. Wiedziałem, że mam sam zbyt mało, że to, co jej dawałem, jest okradaniem siebie, ponoszeniem ofiary, ofiarowując czułem się skrzywdzony, miałem świadomość upływającego czasu, wymykania się życia i sposobności. Za to otrzymywałem jej wdzięczność, oddanie i ufność, za dużo ufności; to obnażało moją słabość. O litość prosiłem ją coraz częściej, o spokój, litość. Oskarżałem się chętnie, wiedziałem przecież, że daję zbyt mało, ale inni dawali jeszcze mniej i jej, i mnie. Jednak wszystko, co dawałem, było skażone wyrzeczeniem, osaczałem ją swoim egoizmem, zapewniałem, że czuję swoją małość, mam wielki żal do siebie. Oskarżałem się bardzo chętnie, zaszczuwałem się głośno, co oczywiście nie było żadnym usprawiedliwieniem, bo pozostawały zdarzenia, zachowania, słowa, których samooskarżenie nie mogło wyciszyć, zatrzeć. Chyba próbowałem także sprawić, aby stała się taka jak ja, i za to miała do mnie żal największy. A ja próbowałem długo narzucić jej swoje widzenie wszystkich spraw i robiłem to konsekwentnie, rozbijając jej wiarę, niszcząc jej wartości — dopiero potem zrozumiałem, że miała tej wiary jeszcze mniej ode mnie, że wiedziała chyba o wiele więcej i dlatego właśnie broniła się tak zawzięcie, broniła tego, co jeszcze między nami było, potrafiła być długo taka silna. - Wznosząc ten kieliszek symboliczny życzę wszystkim pracownikom szczęśliwego Nowego Roku. — Nie łamałem się, działałem sercem i duszą i z siłą, jak było potrzeba w spółdzielni. Około dwa razy w tygodniu prowadziłem wieczorki taneczne. Ciężko pracowałem półtora roku w warunkach niehigienicznych, po szesnaście godzin. Przez cały czas nie miałem święta, pracowałem jako oborowy opiekując się dwudziestoma siedmioma sztukami bydła. Jednak nie mogłem odejść od Ewy zbyt daleko. Ta odległość teraz była dobra, lepsza, chociaż właściwie nie była to nawet odległość, tylko przepaść. Nie chciałem w to do końca uwierzyć i myślę, że ona też, chociaż była już z kimś, a ja temu nie przeszkodziłem. Dalej czepialiśmy się siebie płacąc za to wielką cenę, bo nie mogliśmy wypełnić tego niczym ani poprawić, ani złączyć. Wykonywaliśmy tylko półpo-sunięcia, półgesty, potem przykrywane różnymi słowami, których fałszu ukryć się nie udawało. - Więc jej mówię: „Co będziemy łazić po mieście jak osły. Mam w domu kawa pysznej polędwicy i coś do wypicia." — Niezwłocznie po północy przystąpimy do noworocznego rozdawania upomin ków. Koleżanko, zechciejcie ustawić ten akt od strony organizacyjnej. 1074 PROZA — Przez towarzyszy z wyższego szczebla często publicznie byłem krytykowany niesłusznie za niedopilnowanie obory. Mówili, że się muzyki chce leniowi. Wieczorki zaczęły być coraz to bardziej monotonne. Byłem już wyczerpany. — Przyprowadziłam ją do domu i mówię: „Kochana, znamy się stosunkowo niedawno i nie chciałbym, żebyś mi wycofała z mieszkania jakieś precjoza." W sali głównej trwały eliminacje do konkursu na wykonanie tańca la-ba-da. Wyłoniono już cztery pary finałowe. Potem nastąpiła dekoracja zwycięzców. Pod sufitem wirował sputnik błyskając teraz światłem żółto-niebieskim. Przez wywiercone w suficie otwory sypało się miarowo confetti. Anna przytuliła się do mnie w tańcu, zapytała, dlaczego jestem smutny, potem roześmiała się, szepcząc, żebym nie był głupi i że chyba nie jestem zazdrosny. Odpowiedziałem, że raczej nie jestem, ale że może by wróciła do Maćka, któremu może być przykro. Przytuliła się do mnie jeszcze mocniej i pokręciła przecząco głową, bo przecież Maciek mnie bardzo lubi. Maciek chyba lubił mnie rzeczywiście, a w każdym razie, kiedy spotykaliśmy się w mieszkaniu Anny, zachowywał się serdecznie i wyrozumiale. Właśnie się rozwodził i miał się żenić z Anną. Powstał między nami rodzaj porozumienia: ten, który zjawiał się pierwszy, wychodził w parę minut po wejściu drugiego. Oczywiście, zdarzały się sytuacje, kiedy to się nie sprawdzało, na przykład przychodziłem tuż po nim albo on w parę minut po mnie, jednak i wtedy przestrzegaliśmy tej zasady. Kubula pojawił się u Anny dziesięć dni temu. Kiedy przyszedłem wieczorem, kręcił się po mieszkaniu, potężny, opalony, z twarzą rozjaśnioną nieustającą radością życia i wielkim z siebie zadowoleniem, krążył w białej koszuli z zawiniętymi rękawami i pokazując białe zęby przygotowywał kolację. — Już Kubula zaparzył herbatę i Kubula chleb pokroił — oświadczył po uściśnięciu mi dłoni. — Miły jest Kubula, prawda? -Musiałem przyznać, że jednak było coś rozbrajającego w jego idiotycznym zadowoleniu z siebie. — To mój przyjaciel z Katowic — przedstawiła go Anna. - Bardzo miły. Dziewczyny w Katowicach za nim szaleją. - I wyczuwając moje zakłopotanie, pogłaskała mnie po twarzy. Pomyślałem wtedy z przykrością o Maćku, który przecież zaraz miał nadejść. Kubula rozłożył tymczasem obrus, a Anna włączyła telewizor. Zauważyłem, że denerwuję się z powodu Maćka, pomyślałem, że go polubiłem, poczułem się dość głupio, chociaż przez chwilę starałem się wydobyć z tej sytuacji jakieś momenty dramatyczne. Żałowałem, że nie ma Ewy, żebym mógł jej to opowiedzieć, wykrzyczeć swój upadek, chociaż Ewa oznajmiła ostatnio, że nie zgadza się na żadne oczyszczanie się przy niej, że to będę musiał załatwiać sam. Potem rzeczywiście przyszedł Maciek, rozejrzał się niepewnie, ale Kubula posadził go zaraz przy stole, Anna pocałowała i zdjęła płaszcz. Maciek usiadł, podał mi rękę ze smutnym uśmiechem. — Może cukru? — Kubula już sam sobie osłodził. — Mizerny jesteś, Maćku. — Kubula jeszcze zje. — Co u pana słychać? — Może wino otworzyć? — Kubula otworzy. — Usiłowałem wmówić w siebie, że upaja mnie płaskość tej sytuacji, jednocześnie zastanawiałem się nad zakończeniem. Ja przecież wyjdę, ale Kubula przyjmie reguły gry, które się zresztą niesłychanie skomplikują? — No, to będę leciał. — Podniosłem się. NOWY TANIEC LA-BA-DA 107 Maciek pokiwał smutnie głową. Anna uśmiechnęła się, a Kubula powiedział, że ma d( mnie dwa słowa. - Bo widzi pan - przystanął w drzwiach - ja tu przyjechałem n; dziesięć dni urlopu, żeby się zabawić. Anna to, wie pan, stara historia. A pan mus mieć jakieś kontakty, pan wygląda na fajnego chłopaka, Kubula zna się na ludziach. J: bym się odwdzięczył w Katowicach. A ten, co przyszedł, to jej narzeczony. Swój: drogą, co ona w nim widzi? Zdechlaczek. Mam wyjść za pół godziny. — Od powiedziałem, że oczywiście bardzo chętnie, że się skontaktujemy i wyszedłem n; korytarz. Kubula zamknął drzwi, a ja oparłem się o ścianę i wyprowadziłerr z wściekłością parę ciosów, po czym utwierdziłem się w przekonaniu, że postąpiłerr słusznie, bo i tak nie dałbym rady Kubuli. — Do tego budowałem domek murowany, wprawdzie mały, o powierzchn: trzydzieści dwa metry kwadratowe, jedna izba, jeden pokój. Na dobre załamałem się. jak na działce przyzagrodowej zaprowadziłem fermę drobiu i zaatakowany zostałem przez towarzyszy z wyższego szczebla, że robię się kapitalistą. Prezesowi z geesu zapowiedziano, że pod karą nie wolno ode mnie kupić jaj ani sprzedać pasz treściwych. Kurczęta trzeba było zlikwidować. — Następnie wprowadziłem ją do pokoju egzekucyjnego i mówię, że dla mnie ten wieczór jest bez puenty. — Bezpartyjni i partyjni mogli mieć dwie krowy, trzy świnie i tak dalej, a mnie zrobili kapitalistą. Tańczymy la-ba-da, la-ba-da, la-ba-da, la-ba-da, tańczymy la-ba-da, la-ba-da, bęc! Znów zatrzymał mnie tamten kolega. Na szyi bujał mu się papierowy medal za drugie miejsce w konkursie la-ba-da. Plecy przysypane miał confetti. — Wpadnij koniecznie po dwunastej! To jest moja... narzeczona — zaprezentował ją Annie. — Aha, pytała o ciebie Blanka. Powinieneś z nią zatańczyć, świetna dziewczyna. — Więc, uważasz pan, ten nauczyciel emeryt miał służącą i żonę i z tą służącą miał córkę. Następnie wybuchła wojna... — W tym czasie na wsi zrobiono zabawę. Zespół orkiestralny prosił mnie, żebym wziął udział na akordeonie. Chętnie parę złotych zarobię - pomyślałem, i tak się stało, że na zabawę ekstratowarzysze z wyższego szczebla zaplątali się pijani. Jeden kopnął do mojego akordeonu. Ja, do ostatniego, zrujnowany nerwowo, zabrałem akordeon do domu. — Następnie, po wojnie, jak zginęła żona i służąca, on się ożenił z córką... — A papiery? — Wojna była, panie, zafałszował. — Po kilku dniach ogłosiłem sprzedaż akordeonu. Sprzedałem za siedem tysięcy, a mogło być dziewięć, niestety, był zepsuty. Sprzedałem aparat foto i radio, bo jak bez kultury, to bez kultury. Tak zostałem zepchany na samo dno. — Następnie on z tą córką miał trzy dalsze córki i tak się, uważasz pan, urządził, że z dwiema starszymi już po trzynastce również normalnie prowadził życic. ~ Dlaczego pan jest sam? — uśmiechnęła się Blanka. Wyjaśniłem, że nie jestem sam, tylko z Anną, Maćkiem i Kubula. ioj6 PROZA — Ale bez dziewczyny. Powiedziałem, że tak jakoś wyszło. — Chciałam z panem zatańczyć od razu, kiedy pana zobaczyłam. Jest pan zaskoczony? Niech pan powie tylko: tak czy nie? Powiedziałem, że tak, że jestem zaskoczony. — No to tańczmy. Widzi pan, pana to dziwi, a to naturalne. Ja po prostu do wszystkiego doszłam sama. Mieszkałam w czasie okupacji w Warszawie niedaleko muru, za którym było getto. Jeszcze dziś, jak tam idę, chce mi się płakać. Tam są takie stare bramy... Potem byłam w Domu Dziecka — nie lubiano mnie, byłam ambitna, wszystko musiałam zdobywać sama. Dlatego mogę tańczyć, z kim chcę. Powiedziałem, że ją rozumiem. — Czy słyszał pan moją ostatnią piosenkę? Odparłem, że nie, ale podobno jest udana. \ — Jest fatalna, niech pan nie wierzy. Robią ;te mnie kogo innego. Napijmy się. — Dobrze. -•-'' Wypiliśmy przy barze. — Niech pan słucha — mówiła dalej — teraz odejdę od pana, ot tak, po prostu. Stać mnie na to. Zaskoczy to pana? Tak czy nie? — Tak - oświadczyłem - bardzo. — No właśnie. Ale może wrócę. — Tak? — Tak, może. Teraz odejdę. Sputnik zawirował po raz ostatni, zatrzymał się i zgasł. — Uwaga, zbliża, się godzina dwudziesta czwarta, czyli równa północ. Zapraszamy w stronę okien w celu obserwowania fajerwerków wykonanych przez wytwórnię „Fajerwerk", od niemieckiego Feuer — ogień. Zaczął się ruch w stronę okien, potem na niebie rozsypały się czerwono-niebieskie gwiazdy. Równocześnie zegar zaczął wybijać północ. Strzeliły korki od szampana, zgasło światło, orkiestra wykonała efektowny tusz. Z daleka pomachali do mnie Maciek i Anna. Przeciskali się w moją stronę przez zbity tłum. — Pernambuko. —Mój dawny kolega ucałował mnie trzykrotnie. Potem ściskałem się z jego narzeczoną. — Ożenię się z nią — powiedział. — Jej ojciec ma warsztat, przejdzie się tylko po Chmielnej i już ma piętnaście tysięcy. Trochę z nim współpracuję. A ty co? — Tak jakoś. Skończyłem studia, coś kombinuję. — No to w porządku. Grasz? — W co? — No, czy grasz w pernambuko? Na pewno grasz, musisz grać. Twój stary przegrał w pernambuko i ja przegrałem w pernambuko. Może nie wiesz, ale grasz. No, to wypijmy. Wypijmy za to, co było, za dawne czasy, no i za to, co teraz. — Ujął mnie silnie pod ramię, był już chyba mocno pijany, czerwoną, szeroką twarz pokryły mu kropelki potu. Odprowadził mnie na bok. — Chodi, pogadamy — mruczał przepychając się przez kotłujący się tłum ludzi, wymieniających życzenia, okrywających się pocałunkami. — To jest poker, rozumiesz, poker! — Odciągnął mnie pod błękitno-srebrzystą ścianę, pięknie odbijającą połyski znów zapalonej lampy-sput-nika. Za nami przeciskała się narzeczona. — Licytujesz, rozumiesz, zostajesz na końcu z jednym facetem, cała reszta odpada, a ty masz najwyższego pokera. Wykładacie karty i on nie ma nic, jedyną parę czy coś. Więc myślisz, że wygrałeś, ale wtedy on mówi: pernambuko. Rozumiesz? — Jakie pernambuko? — wtrąciła się narzeczona. — Jakie pernambuko? — Czekaj, Inga. Otóż, rozumiesz, on ma spluwę i dlatego wygrywa pernambuko, a nie poker, rozumiesz mnie? Tak jest, stary, tak jest. — Upiłeś się - powiedziała narzeczona. — Czekaj, czekaj! Ty wygrywasz, ale ciągniesz grę dalej i teraz, uważasz, ty masz pernambuko, ale nie wygrywasz, bo pernambuko jest już nieważne, skończone, tylko znowu poker. Tak jest, stary, to jest hazard kontrolowany. Pozdrów ojca - machnął ręką. — Chodź już, posiedź trochę. — Narzeczona Inga uśmiechnęła się do mnie. - Zawsze, jak się upije, to tak gada. Chodź. — Dobra. W porządku. Ożenię się z nią. No, na razie. Twój ojciec na tym wykorkował, na pernambuko. Pokręciłem przecząco głową. - Jak to nie? , — Nie na tym. , — Ty wiesz, kto to był twój stary? - Wiem. - No i klawo. Był wspaniały facet. Ty nie myśl, że ty nie grasz. Wszyscy grają. Ale twój stary grał w to namiętnie i dlatego dał takiego dubla. — Poprawił medal za drugi< miejsce w la-ba-da i wycofał się, pociągnięty przez narzeczoną. - Wznawiamy obecnie zabawę — rozpoczął wodzirej. — Wznowimy ją tańcen la-ba-da. Pożegnaliśmy wszyscy stary rok z uczuciem żalu, gdyż przeżyliśmy w nin wiele intensywnych chwil z naszego życia. Prosimy orkiestrę! Tak więc — z Nowyn Rokiem nowym krokiem! - Najlepsza spółdzielnia w całym powiecie rozwiązała się. Bronić jej byłem be sił. Po załamaniu się duchowo załamany zostałem fizycznie. Po zbadaniu mnie prze lekarza chwycił się za głowę. W pięćdziesiątym szóstym roku towarzysze pochowa głowy w piasek, a do mnie wszystkie pretensje wsi i spółdzielców. Stanąłem oficjalni i publicznie na zebraniach. Od czterdziestego ósmego dopiero teraz zakupiłei garnitur. Tak wyglądało moje życie, dlatego, że głowę położyłbym za rzeczywistoś która zaistniała. Obecnie pracuję za tysiąc osiemset złotych w Miejskim Przedsiębior twie Gospodarki Komunalnej. Nie chcę się szczycić swymi zdolnościami, kto: przepadły. Tamten kolega widocznie doszedł już do siebie, bo wyginał się z narzeczon znowu uśmiechnięty, w la-ba-da. loy8 PROZA Nie, ojciec z pewnością w nic nie grał, nie tak jak tamten, który teraz ma koncepcję Golgoty i z patetyczną rezygnacją przejmuje wyhodowaną córkę z dodatkiem warsztatu. W nic nie grał chyba do końca, i wtedy, kiedy chodził po domu ciężkim krokiem czekając na przyjazd samochodu, i przedtem, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy w mundurze zwycięskiej armii i kiedy z płaczem uczepiłem się jego szerokiej, dużej ręki, a świat wrócił od razu do normy, bo wiedziałem, że to już koniec krzywd moich i matki. On chyba też bardzo się wzruszył, tak w każdym razie opowiadała później matka, bo mu byłem potrzebny ze swoim zaufaniem bezgranicznym, pragnieniem słuchania go i przestrzegania zasad i praw, które teraz miały stać się obowiązujące w moim życiu. Tak samo chocjził po pokoju w parę lat później, tłumacząc mi życie, porządkując sprawy. Wtedy pił więcej, o czym też powiedziała mi matka, zresztą uważałem, że wiedział, co robi. Matka zawsze była z boku. Kiedyś próbowała mnie odzyskać opowiadając o kochance ojca. To była prawda, ale ojciec zaprzeczył — i matka poniosła ostateczną klęskę. — I rozumiesz, żonę tego konsula szwedzkiego złapali za ręce, zaciągnęli na bok i zerżnęli. — Śmieją się z Hitlera, że malarz, że wąsy ma, a on chciał mądrze... — Bo to trzeba, robić tak: jak przychodzisz na zabawę albo gdzieś do lokalu, to wybierasz sobie najbrzydszą dupę na sali, patrzysz na nią. i pijesz, pijesz i patrzysz... — My we dwójkę moglibyśmy uratować ten film... — A on chciał, żeby Niemcy leżeli sobie na hamaczkach, a Słowianie, żeby im winko przynosili... — Ratowanie tego filmu nie ma sensu... — Ty wiesz dobrze, że miałoby sens. — Ale jestem w nim za biały. — Wypijesz znowu i znów na nią patrzysz, i jest w porządku. — Wcale nie jesteś za biały. — A kiedy wypijesz, spojrzysz na nią i stwierdzisz, że byś ją przeleciał, to znaczy, że jesteś już pijany i musisz iść do domu. — Czy występowałeś kiedyś nago na wernisażu? — Jednak z całą pewnością jestem za biały. — Ja występowałem cały pomalowany na złoto, poza kutasem, żeby się kutas nie udusił. - Nie zazdroszczę ludziom, którzy zdobyli wysokie kwalifikacje i którzy pod dostatkiem żyją sobie, ale w oderwaniu od ideologii marksistowsko-leninowskiej. Nauka ta przyszła im za darmo i uważam, że nie będą się tym panoszyć i nadęci :hodzić jak burżuje. Rozczarowany jestem, że padłem ofiarą trudności. Bardzo wyczuwam poniżenie, dlatego że tak byłem spychany na samo dno. Nie mogę nabrać :ntuzjazmu, który umarł we mnie. Pod tym względem będę miał trudności dalej, estem na dnie zmarnowany i niewinny — wychrypiał koło mnie, ciągle patrząc trochę bok. Potem przerwał, jakby czekając na odpowiedź. Stał spokojnie pod błyszczącym iebem i czekał na coś, co jego zdaniem powinienem odpowiedzieć czy wyjaśnić. NOWY TANIEC LA-BA-DA 1079 Przepchnąłem się na próbę parę metrów w lewo i on, niemal automatycznie reagując, ruszył za mną. Oczywiście czuje się ofiarą, nie ma wyrzutów sumienia, jest tylko krzywda, jego krzywda. Wszyscy pokrzywdzeni, ja też skrzywdzony przez siebie, przez Ewę, przez wszystkich. Tylko co mu pomogę? Gdzie mam z nim iść? Postawić mu wódkę? Zresztą może to w ogóle jakiś psychopata? Na pewno psychopata, który wymyślił sobie jakąś historię. Każdy może wymyślić taką historię, o to jest u nas bardzo łatwo. — Zjawiłam się. Przyzna pan, że niespodziewanie. Tak po prostu przyszłam. I teraz zapraszam pana znowu do tańca. Tak sobie normalnie. Mnie na to stać. — Tańczymy la-ba-da, la-ba-da, la-ba-da, tańczymy la-ba-da, la-ba-da, bęc... — Ale mógłbym napisać o tym do gazety. Proponował mi współpracę pewien miesięcznik lśniący kolorami złoto-czerwono-niebieskimi, pokazujący Polskę przaśną i uroczystą, eksportowo uśmiechniętą. — Tańczymy la-ba-da... Kiedyś ojciec wypił dużo i opowiedział historię zlikwidowania leśnej bandy. Opowiedział ją, jak zawsze chodząc po pokoju, a za nim krążył pies. Ojciec przywiózł go z kolejnej wyprawy, kundel właściwie bardziej podobny do lisa. Pies chodził za nim czujnym, skradającym się krokiem, na nas nie zwracał uwagi, natomiast z ojcem rozumieli się świetnie. Ojciec rozpoczął od tego, jak trudno teraz mieć do kogoś zaufanie, bofo ludziach za mało się wie, nie można ich poznać. I opowiadał dalej, jak złapali zastępcę dowódcy bandy i musieli dowiedzieć się natychmiast, gdzie jest dowódca, bo mieli informację, że szykuje się nowy napad. Ale ten zastępca nie chciał mówić. — Wyjaśniłem mu, że musi powiedzieć, i on mnie zrozumiał, ale milczał. Wtedy musieliśmy go zmuszać, długo musieliśmy go zmuszać, bo od tego zależało życie innych. On nie powiedział nic, ale ja dowiedziałem się wtedy o nim bardzo wiele, patrząc, jak powoli umiera, i on też patrzył na mnie, czułem, że wie o mnie dużo. To była sprawa między nami. — Ojciec zamyślił się, stanął. — Wiedziałem od początku, że nic nie powie, ale dowiedziałem się od niego, jak się umiera. — Dolał sobie wódki, trochę chwiejnie ruszył znów przez pokój. — Kiedy się rozstawaliśmy, wiedzieliśmy chyba o sobie wszystko. Blanka przytuliła się do mnie mocno w tańcu. Z boku pomachał mi tamten kolega. Gdzieś zgubił medal. — Byłam piekielnie ambitna i dlatego wypłynęłam, tylko dlatego, że byłam taka silna. Wszystkich miałam przeciw sobie... Ktoś mi dobrze o panu mówił. — Kto? — Nie pamiętam. Zatrzymałam się tu w hotelu. — Aha. — Dziwny pan jest, taki powykręcany jak ja, ale też czuję w panu jakąś siłę. Podobam się panu? Powiedz tylko: tak czy nie? Ta historia z psem rozegrała się jakiś czas później. On rozrósł się, zżółkł jeszcze bardziej i prawie nie rozstawał się z ojcem. Czasem wychodził ze mną albo snuł się gdzieś z tyłu, jakby obserwując mnie. Wtedy rzeka hvła sramar^nW-j i-«-ov^;» —•—i--'- io8o PROZA Szedłem po lodzie, wyczuwając za sobą jego obecność. Kiedy wracałem, lód zaczął trzeszczeć, potem pękać. Zapadłem się jedną nogą, ale zdążyłem wyskoczyć na brzeg. Za mną z trzaskiem pękała kra. Odwróciłem się i zobaczyłem go - siedział na sporej bryle lodu, między nim a brzegiem było ze cztery metry wody. Prąd wolno poruszał krą i lada moment mógł wynieść ją na środek nurtu. Zdziwiłem się, że nie zdążył, że został. Patrzyliśmy na siebie, poczułem suchość w gardle, a on przyglądał mi się spokojnie, uważnie, rozpłaszczony na tej krze, nie dając żadnego znaku, nie zdradzając żadnego niepokoju, i dopiero później zrozumiałem, że po prostu czekał, ale już wtedy wszystko wiedział. Niedaleko mnie leżała gruba gałąź - mogłem przyciągnąć krę do brzegu. Cofnąłem się po gałąź nie spuszczając go z oczu, a on wtedy przesunął się na sam koniec kry i odsłonił zęby. Zrozumiałem nagle, że boi się mnie, nie liczy na pomoc, tylko mnie o coś podejrzewa. Zamachnąłem się gałęzią i zacząłem kruszyć krę obok, potem chyba starałem się go trafić, ale nie mogłem już dosięgnąć, więc waliłem wściekle gałęzią, krzycząc, że to jego wina, że celowo tam został, żeby pokazać, ile wie o mnie, a on obserwował mnie ciągle, już nie warcząc, spokojnie, nawet wtedy, kiedy kra wypływała na środek. Naraz zrobiło mi się słabo, usiadłem na brzegu, potem położyłem się jedząc śnieg i chyba na chwilę straciłem przytomność. Pies wrócił do domu w jakiś czas po mnie. Na mój widok nie zawarczał, nie dał żadnego sygnału, że między nami coś się rozegrało - zniknął w pokoju ojca. - Powiedz: tak czy nie? - Tak. - W porządku. Lubię jasne sytuacje. Chociaż nie tańczysz najlepiej la-ba-da. - Nie. - Próbuj, bardziej kołysząc się w biodrach, ograniczyć ruchy nóg. Ręce wyrzuć na boki. Tak, teraz lepiej. Taka scena jak ta, która wydarzyła się na cmentarzu, kiedy ojciec idąc na spotkanie delegacji potknął się i zniknął w jakimś dole czy grobie, musiała się wydarzyć prędzej czy później. Wygrzebał się na czworakach, próbował wstać, zatoczył się znowu i chociaż spiker radiowy próbował ratować sytuację opowiadając, że ojciec klęka w celu rytualnego oddania czci, nie mogło to wiele pomóc. Było to jeszcze przed końcem tamtego okresu. Ojciec w nic nie grał i nawet nie miał świadomości, że później nim grano. Trochę wcześniej wyrażono mu uznanie za operatywność, a ja już wtedy wiedziałem, co to znaczyło. Po tej historii na cmentarzu ojca przeniesiono na emeryturę -to było właśnie niedługo przed końcem tamtego okresu, więc pijaństwo ojca niektórzy potraktowali z sympatią. Najgorsze jednak, że jego dawni współtowarzysze uwierzyli w te pogłoski idiotyczne, że on się rozpił, bo zrozumiał, nabrali do niego niechęci i odsunęli się. On nie wiedział, o co chodzi. Krążył między nimi od mieszkania do mieszkania, przysięgał, że się nic nie zmienił, że jest taki sam, jak był, że się po prostu nad tym grobem pośliznął. Ale już mu nie wierzyli. A znowu ci nowi stwierdzili, że za późno zrozumiał, poza tyrn pijak, człowiek skończony. Zresztą dostał wysoką emeryturę - bo ordery. Powtórne małżeństwo matki przyjęto jako jednoznaczny gest potępienia męża, o którym dowiedziała się wszystkiego. NOWY TANIEC LA-BA-DA 1081 Tańczyliśmy z boku sali, z góry sypało się jeszcze ciągle confetti, sputnik wirował już tylko na biało. Dookoła tańczono trochę wolniej, w naszą stronę przepychał się Kubula. - Może chodźmy stąd - powiedziałem - gdzieś na bok, rnoże napijemy się czegoś... - Rozumiem cię - powiedziała Blanka. - Chodźmy. To mi się w tobie podoba. Przeszliśmy przez bar. Hotel był po drugiej stronie, za parkingiem. - Nie warto się ubierać - powiedziała Blanka. - Przebiegniemy. Na dworze chwycił nas na moment ostry mróz, potem weszliśmy do hotelu. Blanka miała pokój na pierwszym piętrze, z widokiem na jezioro, teraz zresztą niewidoczne. - Spodobałeś mi się od pierwszej chwili - powiedziała siadając na tapczanie. Uważnie zsuwała przez głowę balową suknię, starannie powiesiła ją na wieszaku. - Tu masz wieszak dla siebie. - Rzuciła go w moją stronę. - Fatalnie grzeją. - Wsunęła się do łóżka, szczelnie otulając kołdrą. - Przypomina mi się od razu Dom Dziecka. Połóż się raczej od ściany. Kontakt jest na lewo. Przekręciłem kontakt, położyłem się obok niej i wszystko narzuciła już ona. Wykonywałem więc tylko ruchy, czując na sobie jej uważne spojrzenie, wtedy też zacząłem patrzeć na nią, a ona przymknęła oczy poruszając się wprawnie. Spoglądałem teraz ponad nią w stronę zasłoniętego okna i pomyślałem, że tamten człowiek mógł mówić prawdę, i naraz wyobraziłem sobie tę scenę bardzo wyraźnie. Zobaczyłem otwarte szeroko okno i po chwili usłyszałem z dołu na asfaltowym podjeździe histeryczny krzyk, później dołączyły się inne głosy, biegłem więc korytarzem, za mną dudniły jakieś kroki, przepychałem się przez stłoczoną grupę ludzi, rozstępujących się powoli, niechętnie, a on leżał tam z rozrzuconymi szeroko rękami, twarzy nie mogłem zobaczyć w pierwszej chwili, bo zasłaniał ją klęczący lekarz, ale przecież od razu dostrzec musiałem te za duże, sine teraz dłonie z zesztywniałymi, zagiętymi palcami wyciągnięte ku mnie, a za chwilę, kiedy lekarz już wstał, patrzące na mnie nieruchome oczy; lekarz coś mówił, usłyszałem tylko „nie żyje", potem powtórzył to jeszcze raz i spytał, czy ktoś go zna, nie odezwałem się, bo to już nie miało żadnego znaczenia, kierownik hotelu martwił się, że to właśnie u niego się stało i w Nowy Rok, ktoś z boku dodał, że to musiało być z pijaństwa, dwaj sanitariusze umieścili ciało na noszach i przebijali się przez niechętny tłum, a ja zacząłem się oskarżać: przecież mogłeś mu pomóc, gdybyś się wtrącił w jego życie, chociaż z nim porozmawiał, może by nie doszło do tego, tak, byłeś obrzydliwie nieufny, to jego krążenie za tobą mogło być właśnie wołaniem o pomoc ostatnim, więc może toby się nie stało, toby się nie stało, gdybyś wypytywał, poradził, miałeś możność uratowania go, sposobność uratowania życia nareszcie prawdziwą i przepuściłeś ją, jesteś teraz wciągnięty w tę śmierć, osaczony przez nią i wiesz, że już jest za późno, żeby coś odrobić, żeby uratować jego i siebie, odnaleźć prawdę o krzywdzie, która dosięgła tego człowieka właśnie dzisiaj, na noworocznym balu. Usłyszałem przenikliwy krzyk Blanki. Krzyczała coraz głośniej. Poczułem coś w rodzaju satysfakcji. Oto odsłoniła się wreszcie zupełnie, zmusiłem ją do tego. io8i PROZA Zrozumiałem, że jest mi jakaś bliższa, że coś między nami zostało usunięte. Nagle spytała bardzo spokojnie: — A ty, kochanie, czemu nie krzyczysz? — I znów zaczęła krzyczeć, patrząc wyczekująco, więc ja też krzyknąłem na próbę, potem jeszcze raz i krzyczeliśmy oboje bardzo głośno jeszcze dość długo. — Było ci kiedyś tak cudownie? Odpowiedz: tak czy nie? Odpowiedziałem, że nie, a ona z aprobatą kiwnęła głową. - Musimy wstawać. Nie znoszę plotek. Chodźmy, podaj mi suknię. Musimy się jeszcze kiedyś zobaczyć. Zrobiło się późno. Szedłem przy niej analizując jeszcze'przez chwilę wszystko, co odczułbym, gdyby tamta scena wydarzyła się raeczywiście, gdyby tamten człowiek się zabił. Szedłem smakując ową porażkę ostateczną, której świadomość towarzyszyłaby mi zawsze, z której nie mógłbym już się wyzwolić, i wywołałem w sobie uczucie ulgi, doznanie niemal prawdziwego odprężenia, że to się nie stało. Blanka postanowiła, że wejdę w chwilę po niej, aby uniknąć podejrzeń. — Po co ludzie mają wiedzieć, są zawistni, chcą wykończyć każdego, kto się wybił, a wiesz, ile mnie kosztowała ta droga z Domu Dziecka tutaj, wyzwolenie się od tego muru i innych wspomnień. — Tańczymy la-ba-da, la-ba-da, la-ba-da, tańczymy la-ba-da, la-ba-da, bęc! - A kiedy ten konsul szwedzki rzucił się, żeby żonę bronić, to ci Turcy jego też zerżnęli. Żeglował w moją stronę Kubula. — Zawieruszyłeś się, szukałem cię, mam coś ciekawego. — Halo — powiedziała Anna — gdzie ty się podziewasz? - Cześć, cześć - uśmiechnął się z boku tamten kolega. Na dworze robiło się szaro, przez zasłonięte błękitną bibułką okna przeciskało się trochę światła. Teraz już na pewno widać było jezioro. Wszyscy naokoło odczuwali wyczerpanie radością, tańczyli anemicznie, nawet wodzirej trochę przygasł. Rozglądałem się szukając tamtego człowieka. Stał oparty o postrzępioną, srebr-no-błękitną planszę nieba i patrzył na mnie. Zastanowiłem się, czy czekał, czy szukał mnie, i wydał mi się naraz bardzo bliski. Oczywiście nie mógł wiedzieć, ile mnie z nim teraz łączy, ile wspólnie przeszliśmy. Przez chwilę chciałem nawet do niego podejść, odkryć przed nim swoją wrażliwość, ofiarować mu rzeczywiście jakąś pomoc, zapytać chociaż, czego ode mnie oczekiwał. I kiedy tak patrzyliśmy na siebie, nie wydawało mi się to pozbawione sensu. Potem szarpnął mnie za ramię Kubula. - No więc zobacz, że mam coś ciekawego. - Popchnął młodą, wydekoltowaną dziewczynę. - Mariolka, to jest Mariolka. Zakochała się w Kubuli, będziemy się z nią kochać. Mariolka kiwnęła potakująco głową, zatoczyła się lekko i wsparła na Kubuli. Kubula spojrzał na zegarek. - No to będziemy szli. Jutro muszę wpaść do mojego starego na grób, wypada go odwiedzić, no nie? Pewne formy obowiązują. - Znowu trącił mnie porozumiewawczo w ramię. Biłem go po głowie zaciśniętymi pięściami, był silniejszy, ale dał się zaskoczyć, z tyłu łapał mnie za ręce tamten kolega, bełkotał: „ty łobuzie, ty łobuzie" - wykręcając NOWY TANIEC LA-BA-DA 1083 mi je boleśnie - „wiedziałem, że to kiedyś z ciebie wyjdzie!", kopnąłem go w kolano, rozluźnił chwyt, wyrwałem się i złapałem krzesło, dookoła zrobiło się pusto, uderzyłem w zasłonięte okno rozrywając błękitno-srebrzyste niebo, posypało się stłuczone szkło, a ja zachłystywałem się głęboko świeżym, mroźnym powietrzem i krzyczałem: „wy dranie, chodźcie tu, no chodźcie!", potem z boku błysnęła znów spocona twarz tamtego kolegi, rzuciłem się w jego stronę, ktoś mnie podciął, upadłem na parkiet, wtedy rzucili się na mnie wszyscy, próbowałem się wyrwać, ale nie miałem już sił, nad sobą widziałem rozwścieczone, poczerwieniałe twarze. Coraz wolniej unosiły się wyrzucane w la-ba-da ręce, biodra tańczących zataczały mniejsze kręgi, ale nadal kołysali się miarowo. Między parami na parkiecie słaniał się brat narzeczonej tamtego kolegi, Stasio, chichocząc wykrzykiwał: - Nowy taniec gli-gli! - i łaskotał tańczących, próbując ożywić ich i rozśmieszyć. Oni opuszczali uniesione w górę ręce opędzając się przed nim leniwie. - Gli-gli-gli - próbował dalej Stasio. Potem bełkot jego ucichł gdzieś w drugim końcu sali. - Bo w końcu wypada starego odwiedzić. To jak, Mariolka, idziesz ze mną? - ziewnął Kubula. - A wy zostajecie jeszcze, co? Rozluźniłem zaciśnięte pięści, oparłem się o ścianę i wzruszyłem ramionami. - Cholerny świat! - zakołysał się tamten kolega, wspierając się na narzeczonej. - To jest wszystko pech, paskudny pech, pech w pernambuko. - Chodź! - Pociągnął mnie na bok. - Ty wiesz, jak ja się męczę? Zrozum mnie. Ty myślisz, że co? Że mnie to moje życie teraz odpowiada? Że mi to wszystko odpowiada? Ty - zastanowił się - pamiętasz? - Zanucił coś, zakrztusił się i zaczął jeszcze raz. - No, co, pamiętasz? Praca w hucie będzie się paliła Jak miliony rozpalonych serc, hej! Oczywiście, że pamiętam tę piosenkę o chłopakach z błękitnymi oczami i jasnymi włosami, którym śniła się po nocach stal. Teraz przysunął się do nas Kubula, także zaczął nucić, potem śpiewać: Zakochają się w hutniczych nocach, Pokochają raz na zawsze stal. Potem dołączył się jeszcze ktoś i jeszcze ktoś, orkiestra przycichła, urwała la-ba-da i zaczęła nam wtórować. Tamten człowiek zniknął już spod błękitno-srebrzystego nieba — rozejrzałem się, ale nigdzie nie było go widać. Więc, kolego, już od dzisiaj Cegłą buduj każdy nowy dzień. - Pamiętasz, stary, pamiętasz? — Trącił mnie tamten kolega. — „Ty w lipcowe noce nam się śnisz." Coś wtedy wiedzieliśmy jednak, o coś chodziło. Różnie bywało, no, ale maszerowaliśmy. 1084 PROZA - Pewnie, równo, w nogę... Aż tu wypadło ci złe rozdanie. Czujniej trzeba było, jeszcze czujniej. - Stary, gra grą, ale żal, cholera... To były czasy. W to można było wierzyć. - Chcesz w coś wierzyć, nie? - Każdy chce. Ty nie chcesz? Każdy chce. Nie w tę forsę tylko... Pokaż teraz piosenkę, co by ją tak wszyscy razem, z orkiestrą... Wokół nas śpiewało już kilkadziesiąt osób. Wśród nich zobaczyłem Annę, Maćka i wielu innych. Wyszedłem z sali. Za sdjbą słyszałem śpiew. Ktoś na korytarzu krzyknął histerycznie, potem dołączyły się nowe podniecone głosy. Przepychałem się przez stłoczoną grupę ludzi, rozstępujących się powoli, niechętnie. Wirówka nonsensu Byłem już prawie zupełnie spokojny, nie czułem ani wielkiego napięcia, ani żalu nad sobą i bezradnej złości, ani późniejszego odprężenia i ulgi, które miałem przez moment zaraz po wyjściu od Ewy. Zresztą to uczucie trwało najkrócej, może przez kilkadziesiąt metrów, kiedy rozluźniłem ręce i szedłem prawie pustą jeszcze ulicą, wciągając i wolno wypuszczając powietrze. Ciesząc się prawie, że na razie już wszystko zakończone — to, że na razie, pomyślałem dopiero później, kiedy nie czułem już wcale ulgi, tylko szedłem licząc kroki, stawiając między latarniami raz niniejsze, raz większe, ale wtedy to już nie było odprężenie. — Więc w ogóle wymyśliliśmy z docentem Rożkiem tę naukę, taki gatunek teorii informacji, wymyśliliśmy w kawiarni, bo już wtedy skończyły mi się wyjazdy na spotkania i udowadnianie, że Boga nie ma, co, jak wiadomo, jest kompletnym nonsensem. Chcesz czkawkowca? Jan B. wyciągnął z kieszeni wytartego lodenowego płaszcza paczkę sportów. Zatrzymaliśmy się, kiedy zaczął szukać zapałek. Spotkałem go godzinę temu na reprezentacyjnej ulicy blisko centrum, w miejscu, gdzie łączyło się z nią kilka innych i gdzie można było spotkać o tej samej porze tych samych ludzi, pozaczepianych o urzędy, których tu było sporo, o kawiarnie i sklepy. Szliśmy razem dość długo i Jan B. mówił trochę sepleniąc, nie ogolony, w przybrudzonej białej koszuli. Do mnie nie docierało najpierw prawie nic, bo spotkałem go już wtedy, kiedy dawno minęło uczucie ulgi i próbowałem przeanalizować wczorajszy wieczór. Zresztą Jan B. nie zwracał na to uwagi, zupełnie wystarczała mu moja ułożona w wyraz zainteresowania twarz, z przyjemnością, szybko wyrzucał zdania. Ja analizowałem wczorajszy wieczór zaczynając właściwie nie od imienin koleżanki Ewy, młodej lekarki, na których byliśmy bardzo ostrożni, bo traktowaliśmy je chyba oboje trochę jak próbę, i które ciągnęły się bardzo długo. Starannie dobierałem przez parę godzin słowa, uśmiechy. Zatańczyłem z Ewą tylko raz, co zresztą nie sprawiło mi przykrości, bo w ogóle nie lubię tańczyć, opowiedziałem parę dowcipów, z których dwa się podobały, i utrzymywaliśmy się nieźle w tonie ogólnej wesołości. Zaczynałem od momentu, kiedy już później, po wyjściu, szliśmy, najpierw w milczeniu, a potem rozmawiając obojętnie. Ewa mówiła o zmęczeniu, że było nudno, i dość śmiesznie pokazywała głupie miny jednego z gości. Ja chętnie się io86 PROZA zgadzałem, ale czułem w sobie napięcie i byłem pewien, że musi zaraz dojść do innej rozmowy, takiej, jaką mieliśmy dwa dni temu i jeszcze przedtem wiele razy. - Co sądzisz o wypiciu kawy w „Snobie"? — Jan B. zwolnił przy małej kawiarni mieszczącej się w gmachu ekskluzywnego wydawnictwa. — Pośledzilibyśmy nieco wirówkę nonsensu, czyli taniec małp w społecznej próżni, w klatce, która nie wydaje żadnego rezonansu. Właściwie było mi wszystko jedno, ale po namyśle postanowiłem jednak nie wchodzić. Bardziej odpoczywałem i odprężałem się idąc. Jan B. zgodził się ze mną, ponieważ odkąd przestał pisywać głębokie szkice krytyczne o filozofach niemieckich i zajął się układaniem kronik współczesnych, których na razie drukować nie zamierzał, jego sytuacja materialna znacznie się pogorszyła. Zwłaszcza że ostatnim ze szkiców zraził do siebie znaczną część środowiska. Postanowił więc nie rozstawać się ze mną przed wspólnym wypiciem kawy lub znalezieniem innego inwestora. — Więc dalej, wracając do tej nauki, wygłaszałem wykłady. Wożono mnie do różnych laickich ośrodków, między innymi do kół ZMS. Stawiałem im różne bezsensowne pytania, na przykład: W okolicy rozeszła się wieść o ukazaniu się ducha. Co powinien zrobić aktywista ZMS? Patrzą na mnie uważnie, wszyscy krótko ostrzyżeni, w dżinsach... Potem zaczęło się szybko, najpierw ona mówiła bardzo dużo, zupełnie niepotrzebnie, i właściwie kiedy odeszła ode mnie na ulicy, zaczęła nagle biec, a potem znowu szła kilkadziesiąt metrów przede mną, trzeba było może odwrócić się i odejść. Ale szedłem za nią w odległości kilkudziesięciu kroków, upewniając się, że robię to tylko z lojalności, z troski o nią, żeby sobie czegoś nie zrobiła, żeby ktoś jej na przykład nie napadł. Mówiłem sobie, że robię to tylko dlatego, zaciskając pięści i myśląc, że chyba chciałbym jej więcej nie zobaczyć, nie kończyć tej niepotrzebnej rozmowy. Ale szedłem dalej, chociaż właściwie byłern pewien, że pójdzie prosto do domu i że nikt jej nie zaczepi, bo była prawie piąta rano i na przystankach zaczyna.]! już zbierać się ludzie. Potem zatrzymała, się, zaczekała na mnie i poszliśmy do niej do domu, na razie spokojnie. — I wtedy oni nagle zaczynają poważnie mi odpowiadać. Jeden podnosi rękę, oczywiście krótko ostrzyżony i w dżinsach, i mówi, że owszem, sprawa jest ważna i na przykład raz na torach, tam gdzie przejechało dróżnika, zaczęło straszyć. A na to podnosi rękę drugi i mówi, że to nonsens, cała rzecz jest naukowa i że to sprawa telepatii. Że była taka historia, że matka położyła ośmiomiesięczne dziecko na torze, bo było nieślubne, a w pociągu, który nadjeżdżał, siedziało drugie dziecko ośmiomiesięczne i że w ostatniej chwili to na szynach nadało do tego w przedziale ultrakrótkie fale, to w przedziale pociągnęło za hamulec i pociąg stanął... Zaczęliśmy znowu mówić już w domu, najpierw cicho, potem coraz głośniej, choć wiedzieliśmy, że matka uważnie, z satysfakcją słucha z drugiego pokoju. Nie umiałem przerwać tej rozmowy, chociaż nie mogła właściwie nic zmienić ani naprawić. Mówiliśmy długo, bo mieliśmy ogromną odporność i przygotowanie, potem ona podniosła się i powiedziała, że wyjedzie, a wtedy podniosłem się i ja i wyszedłem WIRÓWKA NONSENSU 1087 zostawiając za sobą przyczajoną w drzwiach matkę. Zbiegłem ze schodów. Zaczekałem chwilę na dole, potem szedłem szybko, wiedząc na pewno, że ta rozmowa nie jest jeszcze zakończona. Półtora roku temu, w dwa tygodnie po poznaniu, kiedy wszystko było jeszcze oczywiste, niespodziewanie mieliśmy pierwsze starcie i właściwie już można było przewidzieć dalszy ciąg. Gdy wtedy wyszedłem bardzo łatwo, trzaskając drzwiami, nie spodziewałem się wcale, że jeszcze zadzwoni, nawet mnie jej spokojny głos w słuchawce ogromnie zaskoczył. - Niestety, urwało się to także - smutnie zasępieni! Jan B. - Ale a propos: kiedy ty wreszcie skończysz z tą bezsensowną Ewą, z tymi bezsensownymi recenzjami i zajmiesz się w końcu poważnie prowokacją, szantażem i donosem? Moje uszanowanie, witamy, witamy. — Co jest? - zatrzymał się Jarosław, młody dramaturg, który mimo dwudziestu ośmiu lat miał już wystawionych kilka sztuk, dwie kolejne żony i prawie zupełnie siwe włosy. Poznałem go, kiedy byłem z matką u Tomasza, pięćdziesięcioletniego subtelnego eseisty, krytyka i powieściopisarza. Tomasz wyrażał się o nim z wielkim uznaniem, „jakkolwiek jego tryb życia..." — rozkładał ręce. Od czasu spotkania u Tomasza młody dramaturg traktował mnie z wielką sympatią i bardzo uprzejmie. — Co u Tomasza? — spytał teraz. U Tomasza nie byłem dość dawno, ale powiedziałem, że wszystko w porządku. — Czytałem twoją recenzję, masz dobre pióro — stwierdził z przekonaniem, starannie odmierzając słowa. Oczywiście, wiedziałem, że recenzji nie czytał. Było to omówienie nieciekawej monografii historycznej, jedna z moich dwu napisanych dotąd recenzji, którą załatwiła mi matka w poważnym miesięczniku dzięki przyjaźni z Tomaszem. Tomasz załatwił mi tam ryczałt — co sprawiło, że mój ojciec ustosunkował się z większą wyrozumiałością do przyjaźni matki z Tomaszem, nawet może z pewnym szacunkiem, ponieważ odkąd skończyłem historię, sam przez parę lat bez rezultatu starał się załatwić mi pracę w Instytucie Historycznym. Prawdę mówiąc, nie miałem o to pretensji do ojca, nie czując specjalnej ochoty do pracy naukowej, a pensja, którą bym tam otrzymywał, nie była też szczególnie zachęcająca. — Powinieneś pisać o prozie, Tomasz ci to załatwi. Powiedziałem, że cieszę się z jego uznania, ale że oczywiście nie ma w ogóle o czym mówić. - Chodźcie - machnął ręką Jarosław do czekających z szacunkiem w odległości paru metrów wysokiej blondynki, nie wyglądającej na więcej niż szesnaście lat, i szerokiego, dokładnie owiniętego modnym płaszczem. — Szkoda, że zamilkłeś — zwrócił się do Jana B. to duża szkoda. - Niewątpliwie - skrzywił się Jan B. — Tylko że nie mam o czym pisać. - To miła dziewczyna - pokazał Jarosław blondynkę. - Zatrzymałem ją parę minut temu i powiedziałem: „Będę cię dzisiaj rżnął", a ona na to: „To już twoja sprawa." lo88 PROZA - Normalnie — powiedziała cicho dziewczyna. Miała szczupłą, delikatną twarz, wąskie, blade usta. Jan B. zachował obojętność, a owinięty płaszczem jeden z licznych czcicieli Jarosława, posiadający jako jedyną zaletę zamożnych, często wyjeżdżających rodziców, roześmiał się z uznaniem. - Wybieramy się gdzieś później. Może się przyłączycie? Oświadczyłem, że mam ważną sprawę do załatwienia, phciałem przede wszystkim zadzwonić do domu i zorientować się, czy nie dzwoniła Ewa. Od tego uzależniałem kolejne przemyślenie sytuacji. Potem doszedłem do wniosku, że może lepiej w ogóle zajrzeć do domu, mógłbym wtedy skończyć recenzję, którą już dawno powinienem oddać. Poza tym byłem bardzo zmęczony, bolały mnie nogi i wiedziałem, że powinienem się położyć chociaż na godzinę. Jan B. zakręcił się zdezorientowany. — Aha, Jarosławie, mam dla ciebie świetną historyjkę. Niemieccy ranni żołnierze wzięci przez nas do niewoli. Tłum kobiet oblega pociąg sanitarny. To jest już po powstaniu. Machają pięściami i krzyczą... Ale, ale, czy nie wstąpilibyśmy na kawę? - Dobrze — powiedział wolno Jarosław. — Chodźmy. Co dalej? Z wami — zwrócił się do dziewczyny i szerokiego, schowanego w płaszczu — spotkamy się za godzinę na obiedzie. Teraz idę porozmawiać z przyjacielem. - Więc wtedy jedna z tych kobiet na dworcu zaczyna krzyczeć: „Ciszej, bo nie słychać, jak jęczą!" Smaczne, co? Mówię tobie pierwszemu, możesz wykorzystać. Dzidka otworzyła drzwi i rozjaśniła się w ostentacyjnie serdecznym uśmiechu. — Świetnie, że jesteś. — Przygładziła krótko obcięte czarne włosy. — Właśnie podaję obiad. Wiktor wrócił dziś wcześniej z Instytucji - dorzuciła jeszcze, kiedy wyminąłem ją już i usiadłem w pierwszym, największym pokoju w jednym z wyplatanych foteli, ustawionych dookoła stołu. - Dzwonił ktoś? - Oczywiście. - Znów serdeczny uśmiech Dzidki. - Dzwoniono. Odczekałem chwilę i zapytałem bardzo spokojnie: — Ewa? - Nie, Ewa nie dzwoniła. - Dzidka krążyła teraz szybko między kuchnią a stołem. - Dzwoniła Ilona, prosiła, żebyś koniecznie zadzwonił, jak tylko przyjdziesz. Dzwoniła dwa razy. — Znów energicznie zawróciła w stronę kuchni, krótka spódnica podkreślała długość jej nóg. — Zaraz podaję zupę. Z gabinetu — tak nazywał się pokój na końcu korytarza — wynurzył się ojciec. Był w spodniach od garnituru, spod rozpiętej koszuli wyglądała koszulka gimnastyczna, co zdaniem ojca podkreślało jego męskość i przychylny stosunek do ćwiczeń fizycznych. — Smacznego wszystkim. — Ciężko opuścił się na krzesło. Miał trochę po pięćdziesiątce i ostatnio mocno przytył. — Ciekawe, co też dzisiaj dostaniemy? — Zatarł ręce i spojrzał na mnie uważnie. — A ty zmizerniałeś, niedobrze. Prawda, Dzidka, że zmizerniał? WIRÓWKA NONSENSU 1089 — Tak, może rzeczywiście. — Uśmiechnęła się znowu, dwudziestopięcioletnia studentka biologii, która przelotny romans z moim ojcem w czasie jego nieoficjalnego pobytu nad morzem potraktowała bardzo poważnie, chociaż ojciec nie był nawet dyrektorem, ale tylko wicedyrektorem Instytucji, po powrocie do Warszawy zaczęła odwiedzać go regularniej i wykorzystując jego narastający konflikt z matką, która wtedy właśnie coraz częściej przebywała u Tomasza, uparcie starała się zamieszkać na stałe w obszernym czteropokojowym mieszkaniu ojca z centralnym, loggią, widokiem na park i długim hallem. Zaczęła ostatnio przejmować wszystkie funkcje matki łącznie z prowadzeniem gospodarstwa, znosząc zmienne humory ojca, który wolałby może widywać ją rzadziej w domu, ceniąc nobliwy wygląd i kulturę matki, jej znajomość trzech języków, pracę nad przekładami książek. Matka odsuwając się coraz bardziej w stronę Tomasza traktowała Dzidkę z pogardliwą obojętnością. W przekonaniu, że jest jednak z ojcem nieco zżyta, upewniłem się podczas wspólnych spotkań, kiedy zgodnie zajmowali się próbami wyprowadzenia Dzidki z równowagi. Myślę, że ojciec w gruncie rzeczy troskliwie utwierdzał się w przekonaniu, iż matka opuszcza go głównie ze względu na Dzidkę. Było to oczywiście zupełnie nieprawdziwe, ale jedyne dla niego do przyjęcia racjonalne uzasadnienie zmiany w uczuciach matki. Posiadał jednak przy tym na tyle zdrowego rozsądku, że Dzidki pozbywać się nie zamierzał, jakkolwiek sprawa rozwodu i ewentualnego małżeństwa była przez niego poruszana w sposób raczej mglisty. — Może jeszcze zupy? — Znów ciepły uśmiech Dzidki w moją stronę. — Co z matką? - odpowiedziałem jej uśmiechem. — Nie przyjdzie - powiedziała szybko - jest u Tomasza. — Co cię obchodzi, gdzie jest? — Ojciec podniósł szeroką twarz znad zupy. — Nie przyjdzie, to nie przyjdzie. — U pana Tomasza — poprawiłem Dzidkę i patrząc na jej twarz zaczerwienioną nagle, powtórzyłem: — pana Tomasza. — Poczułem na moment odprężenie i nawet było mi przez chwilę trochę jej żal, ale dodałem: - O ile wiem, nie jesteś z nim w bardzo bliskich stosunkach. Teraz poczerwieniał ojciec, ale zaraz opanował się, odprężył i roześmiał głośno. Ja patrzyłem dalej na Dzidkę, czekałem na jej wybuch i wiedziałem, że nie nastąpi. Oczywiście, opanowała się wiedząc, że na żadne poparcie ze strony ojca liczyć nie może, a czuła się jeszcze za słaba na prowadzenie dodatkowych rozgrywek ze mną. Uśmiechnęła się więc znów o wiele za serdecznie i podsunęła mi półmisek z mięsem. — Przecież to lubisz, a jesteś mizerny. Zastanawiałem się, czy w ogóle można przełamać jej opanowanie, interesowało mnie to właściwie tylko teoretycznie, bo jej obecność w domu nie przeszkadzała mi, nawet ciekaw byłem końcowej rozgrywki, w którą wciągała się z takim uporem. — No i cóż u ciebie? - Już przy herbacie rozparł się w fotelu ojciec. Rozpinając kolejny guzik odsłonił rudawy zarost, wyglądający spod gimnastycznej koszulki. - No, opowiadaj. Pracujesz ostatnio, piszesz coś? Do domu często nie wracasz, a to niedobrze. Czy utrzymujesz znajomość z tą magister architektury, Ewą? Owszem, 1090 PROZA ładna, oryginalna, tylko nerwowa. Ale pracowita - zastanowił się. - Nawet może ma na ciebie dobry wpływ, tylko że dużo tam ona nie wyciągnie. To nie przemysł. I męża już miała. — Pokiwał głową. - Przeszkadza ci to? - Nie, nie przeszkadza. Przynieś mi jeszcze, Dzidziu, herbaty. Zastanawiałem się, co może teraz robić Ewa i czy zadzwoni. Przypuszczałem prawie na pewno, że Ewa nie poszła do tej prywatnej firmy kończyć urządzanie wnętrza, za co spodziewała się sporej sumy pieniędzy. Leżała pewno na tapczanie; a ja nie miałem sił do niej zadzwonić, nie miałem sił na rozważanie wszystkiego jeszcze raz i nie czułem do siebie żadnego żalu, może tylko o to, że w końcu dałem się wciągnąć, ale nawet te myśli nie były nowe. Wolałem poczekać. - Ale, ale, wyobraź sobie, załatwiałem dzisiaj w Ministerstwie sprawę Instytucji, i kogo spotkałem? Miałeś kiedyś kolegę Edwarda, pamiętasz? Kiwnąłem głową, że pamiętam Edwarda L. Był ze trzy lata starszy ode mnie i właściwie wcale nie był moim kolegą. Studiował ekonomię, potem przeniósł się na politechnikę, potem pracował zawodowo w zrzeszeniu studentów. - Otóż kogo spotykam dziś w Ministerstwie? Właśnie jego. I proszę, jest wicedyrektorem departamentu. Przypomniałem mu się, powiedziałem, że jestem twoim ojcem, porozmawialiśmy. Przyjemny człowiek. Mówił mi, że byłeś zdolny, inteligentny i szkoda, że się marnujesz i wykolejasz. Powiedział nawet, żebyś wpadł do niego do resortu, to może ci coś stałego załatwi. - To ładnie z twojej strony, żeś z nim pogadał o mnie. - A ładnie. Czas, żebyś coś zaczął. Owszem, rozumiem, że trzeba wolno i cierpliwie, to bardzo ważne, ale należy gdzieś się zaczepić konkretnie, nie żadne ryczałty. Zaczepić i potem też cierpliwie, inteligentnie. Na nerwowo i bez planu do niczego nie dojdziesz, jak na froncie. — Zaciągnął się papierosem i sprawdził, czy Dzidka, która już sprzątnęła ze stołu i usiadła w fotelu bliżej okna, zachowując dystans, nie narzucając się, ale jednocześnie podkreślając celowość swojej obecności manipulacjami przy doniczce z kwiatami, słucha uważnie. - Wtedy na froncie — ciągnął zadowolony z jej uważnej, zasłuchanej twarzy — kiedy dostawałem krzyż, trzeba było też leżeć cierpliwie, podczołgać się potem i wyskoczyć naprzód. — Zamachał rękami. - No i wyskoczyłeś na czas. - Wyskoczyłem. Może cię to bawi, ale wyskoczyłem. Pewno — zastanowił się — powinienem w życiu zajść dalej, ale i tak nie było mi łatwo. W pokoju w biurze, gdzie pracowałem po wojnie, stały cztery szafy, a nas było trzech. Zawsze zaczynało się dzień od otwierania szaf. Najpierw ja otwierałem wszystkie, potem już tylko jedną, a potem ja mówiłem codziennie o ósmej: „Otworzymy szafy." - A tamtych dwóch jak podmieniłeś? - Gorzej pracowali, wolniej. Wiesz, Dzidziu? Czytałem wczoraj w gazecie, że ktoś zbił kobietę po twarzy. Młody człowiek — spojrzał na mnie — w twoim wieku albo i młodszy. Ja rozumiem, wiele się zmienia, ale ja nigdy nie uderzyłem żadnej kobiety WIRÓWKA NONSENSU 1091 w twarz. A wiecie dlaczego? Nie widziałem powodu. A poza tym — popatrzył dumnie — nigdy nie musiałem. Ten twój kolega, Edward, ma wóz służbowy. - Ty też będziesz miał — pocieszyłem go — jak zostaniesz dyrektorem. - Może będę - rozjaśnił się. - Ale ty nie. - Pewno nie. — Wstałem od stołu. Nie miałem dziś szans na skończenie recenzji, ale nie chciałem też wychodzić z domu. Podszedłem do okna. Teraz uważne spojrzenie Dzidki, i znowu uśmiech. Jest ładna i zgrabna, i wie o tym. Ciekaw byłem, ile musi kosztować ją to, żeby być z moim ojcem, znosić spotkania z matką i nie wycofać się. Właściwie miałem dla niej sporo uznania - postawiła na ojca i była konsekwentna, mając pełną akceptację swojej rodziny, mieszkającej w pięć osób w dwóch małych pokojach na Pradze. Na ulicy oglądali się za nią różni mężczyźni, ale ona nie interesowała się nikim. Nie interesowała się także zupełnie mną, chociaż w pierwszym okresie robiłem, w celach raczej doświadczalnych, pewne posunięcia. Była jeszcze jedna możliwość, że to wszystko nie sprawiało jej tak dużej przykrości. Zresztą, rozgrywała bardzo dobrze i coraz częściej ojciec odczuwał jej niezbędność. Widziała coraz bardziej ostentacyjne lekceważenie i niechęć matki w stosunku do ojca i miała pewność, że to nie pozostanie bez wpływu na jej pozycję. Na początku historii z Tomaszem, kiedy matka powoli zaczynała się przeprowadzać i parę razy nie nocowała w domu, nie ukrywając zresztą niczego przed ojcem, pozostawiając mu swobodę decyzji w sprawie rozwodu (notabene Dzidka już wtedy kilkakrotnie pojawiła się w naszym domu), ojciec odbył telefoniczną rozmowę z Tomaszem. Długo krzyczał przy telefonie, poczerwieniał, był bardzo godny i oskarżycielski. Mówił o podstawowej komórce społeczeństwa oraz o łajdactwie i niemoralności. Potem rzucił słuchawkę i przez parę dni był z siebie bardzo zadowolony. Tomasz wprawdzie odłożył słuchawkę już po paru słowach, ale ojciec i tak czuł, że wypełnił jak należy swój obowiązek, także wobec mnie, bo zażądał, abym był przy tej rozmowie obecny. Potem próbował jeszcze rozmawiać z matką, wreszcie oświadczył, że w każdym razie jego dom zawsze pozostanie dla niej otwarty, co było deklaracją raczej bez znaczenia, bo matka oznajmiła, że nie przenosi się definitywnie i zamierza nadal korzystać ze swego pokoju oraz z całego mieszkania do momentu wyjaśnienia sprawy. O czwartej nakręciłem numer Ewy. Słuchawkę podniosła matka. - Czy to może szanowny pan? Niestety, nie ma w domu mojej córki, tylko jest jej matka, z którą właśnie szanowny pan raczy rozmawiać. - A czy nie zostawiła żadnej wiadomości? - Opanowałem się, jeszcze raz się opanowałem, żeby nie kazać jej zamknąć się i raz na zawsze uciąć tę obrzydliwą ironiczną grzeczność. Wiedziałem, że w końcu to zrobię, ale ciągle to odkładałem. - Niestety, nie poleciła mi nic przekazać szanownemu panu. W każdym razie cieszę się, że pan zechciał... Czułem, że Ewa też nie miałaby nic przeciwko temu, żebym porozmawiał z jej matką ostro. Chyba nawet chciała tego, czekała na to. Wiedziałem, że to podniosłoby mnie w jej oczach. Ale Ewa nigdy nie liczyła się z następstwami. To by już oznaczało 1092 PROZA otwartą wojnę. Oczywiście, kiedy myślałem o tym, że Ewa wyprowadzi się stamtąd i zamieszka gdzie indziej, może ze mną, zawsze łączyło mi się to z ostateczną rozmową z jej matką. Może nawet niechęć i niewiara jej matki w sens związku Ewy ze mną zbliżyła mnie mocniej w krytycznych chwilach do Ewy. Oczywiście, dziś też była już na pewno po przemowie do córki, co zawsze potęgowało w Ewie nerwowe napięcie. Bo, co gorsza, ona nie zawsze mówiła głupio. Krążyłem szybko po hallu. Ewy jednak nie było w domu. Może poszła zajmować się wnętrzem tej firmy, pieniądze za to miała\ włożyć na książeczkę mieszkaniową. Matka nie zgadzała się na wymianę mieszkania na dwie kawalerki, mimo że Ewa obiecywała służącą i stałą opiekę. Przedtem myśleliśmy o jakimś pokoju sublokatorskim. Ostatnio nie mówiliśmy już o tych sprawach. Mogła poza tym wyjść na moment kupić coś. — Co się stało? — wychylił się oj ciec z gabinetu. — Dzidka — rzucił w stronę kuchni — jeśli skończyłaś z naczyniami, to chodź. — Zaraz będę gotowa. Matka Ewy znów kilkoma dobrze dobranymi słowami wyprowadziła mnie z równowagi i nie dowiedziałem się niczego. Może nawet Ewa była w domu, ale ta nie chciała jej zawołać. Ale wtedy matka nie używałaby tego „szanowny pan", przeznaczonego wyłącznie dla mnie. Już w drzwiach pokoju zawrócił mnie dzwonek telefonu. — Aha, to ty. Czy nie ma jeszcze Celiny? - usłyszałem jak zawsze trochę zachrypnięty głos Tomasza. Ciągle nie mogłem się jeszcze zdobyć na zwracanie się do niego po imieniu mimo licznych przyzwoleń i niemal nakazów, używałem więc form wymijających. — Wyszła ode mnie przeszło godzinę temu, miała być u was na obiedzie. Zapomniałem zupełnie porozmawiać z nią o dość ważnej sprawie. Ależ, w końcu nic tak pilnego - odpowiedział na moje uprzejme wyjaśnienia, że przykro mi, lecz niestety matki jeszcze nie ma. - Świetnie w każdym razie, że ty jesteś. Czy odniosłeś już — wymienił imię redaktora miesięcznika — tę recenzję? Powiedziałem, że jeszcze nie, ale już piszę ostatnie zdania. - Rozumiem. - Zawahał się chwilę. - Jeżeli znalazłbyś chwilę czasu, może zajrzysz do mnie na moment. Miałbym może dla ciebie pewną dość atrakcyjną propozycję... Dobrze, czekam. Wychodząc z domu minąłem się z idącą właśnie do pokoju ojca Dzidka. Była tylko w rozchylonym na piersiach szlafroku, wymieniliśmy uważne spojrzenia. Tomasz przywitał mnie dość powściągliwie, chwilę nawet jakby zawahał się, zanim wskazał mi miejsce, i usiedliśmy w głębokich skórzanych fotelach na tle ciężkiej biblioteki. Nad zarzuconym maszynopisami biurkiem wisiał pejzaż Fałata. Tomasz trochę nerwowo zgarnął z biurka parę luźnych kartek, postawił butelkę koniaku i dwa kieliszki. — Dawno nie rozmawialiśmy, odniosłem wrażenie, że nie masz specjalnej ochoty na rozmowę ze mną — powiedział patrząc na mnie uważnie. Ubrany był w elegancki flanelowy garnitur. Gęste siwe włosy sczesane były na bok. WIRÓWKA NONSENSU 1093 Zaprotestowałem tłumacząc, że było mi niezręcznie, bo nie skończyłem recenzji, ale że oczywiście absolutnie go nie unikam. Przerwał mi skinieniem ręki. — Oczywiście, byłoby nonsensem, gdybyś mnie unikał. Chodzi mi o taką rzecz. — Wysunął naprzód mocno zarysowaną szczękę, patrzył trochę nade mną, kiedy zapalał papierosa, wyczułem w nim pewne napięcie. — Zamówiono u mnie pewien scenariusz, dotyczący spraw współczesnej młodzieży. Pewne realia wymykają się już mojej obserwacji. - Podniósł się, podszedł do biblioteki i starannie wyrównywał książki. — Po prostu pewnych spraw już nie czuję. — Odwrócił się, spojrzał na mnie nieuważnie i nagle szybko wracając na fotel, napełnił kieliszki. — Chyba już rozumiesz — ciągnął dalej, kiedyśmy wypili. - No, chyba jasne - wzruszył ramionami na mój trochę niepewny gest — to chyba jasne. Masz dwadzieścia sześć lat, własne problemy, znasz problemy innych w twoim wieku. Reasumując: mógłbyś mi pomóc rewanżując się choćby za te recenzje. — Znów przekręcił się w fotelu, patrząc teraz w stronę okna. — Oczywiście, zależnie od twego udziału — mówił jednostajnie — otrzymałbyś pewną część honorarium, może nawet uznałbym cię za współautora. — Czy to pomysł mojej matki? Tomasz odwrócił się, spojrzał na mnie ostro, ze złością, potem nagle uśmiechnął się i napełnił kieliszki. — Znów nonsens. Wypijmy i przejdźmy do rzeczy. Musiałeś obracać się w różnych środowiskach, z pewnością masz mnóstwo obserwacji. Słyszałem, że w czasie studiów ćwiczyłeś boks i że zdarzyło ci się wykorzystywać to na ulicy. Odpowiedziałem, że jest w tyrn dużo przesady, ale on znów niecierpliwie machnął ręką. - Pisać będę oczywiście ja, chociaż - zatrzymał się - ty też możesz spróbować pewne fragmenty, na przykład parę dialogów. Oczywiście cała sprawa pozostanie na razie w tajemnicy, także przed twoją matką. To będą nasze męskie sprawy. Wyglądasz na zaskoczonego - uśmiechnął się. - Więc co, zgoda? Powiedziałem, że nie wiem, czy będę mógł, to znaczy, czy będę umiał mu pomóc, ale zrobię wszystko... I potem, ciągle jeszcze niepewny, oszołomiony tym wszystkim, dodałem coś o wdzięczności. Wtedy wzruszył ramionami. - Nic takiego - powiedział - nic takiego. - Podniósł się, przeszedł po pokoju, odwrócony tyłem przerzucał jakąś książkę. I kiedy zastanawiałem się, szukając słów, które powinienem wypowiedzieć, znów wrócił na fotel, podniósł kieliszek, szybko wypił i potem gwałtownym ruchem, podejmując decyzję, położył mi dłoń na ramieniu. —Lubię cię, słyszałem, że jesteś niezły huncwot. — I w momencie gdy zaczynałem już rozumieć, ostrożnie przeniósł rękę na moje udo, twarz jego straciła całą ostrość, kiedy z wielkim napięciem, prawie żałośnie, błagalnie patrząc mi w oczy, wolno przesunął dłoń ku górze. Odsunąłem się lekko z fotelem. Nie czułem już zdumienia, tylko wielkie wzbierające rozczarowanie. Cała ta propozycja stała się dla mnie zupełnie nierealna, a już chwilę przedtem widziałem zachwycone twarze Ewy i mojej matki. Potem zacząłem myśleć o matce i niespodziewanie dla siebie, nagle omal się nie roześmiałem. 1094 PROZA Ale zacisnąłem mocno wargi i opanowałem się. Tomasz, obserwujący mnie z napięciem, znów przysunął fotel. — Przepraszam cię — powiedział cicho. — Bardzo przepraszam. Musimy jeszcze porozmawiać, musimy się nad tym wszystkim razem zastanowić. Nagły dzwonek telefonu podniósł go na nogi. Niechętnie wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju. - Koniecznie teraz? - dobiegał mnie jego zdenerwowany głos — załatwimy to jutro. No, proszę cię, nie upieraj się — dorzucił nagle miękko. — No, dobrze już, dobrze, niech będzie. Wrócił, spojrzał na mnie niepewnie i zatrzymał się przy oknie. - Będę cię musiał niestety przeprosić — powiedział znów niespodziewanie ostro. — Może wrócimy jeszcze do tej rozmowy. — I ciągle nie patrząc na mnie dorzucił: — Mam w tej chwili bardzo ważną sprawę. Zbiegłem z drugiego piętra. Wychodząc z klatki schodowej minąłem wysokiego szeregowca Wojska Polskiego, który ruszył na górę. Ostrożnie przekręciłem klucz w zamku. Stałem przedtem chwilę pod drzwiami nasłuchując. Nie miałem już siły telefonować, poza tym wiedziałem, że znów nie dogadam się z jej matką. Po rozmowie z Tomaszem chciałem jednak zobaczyć Ewę. Gdybym miał pewność, że wróciła, może nie musiałbym nawet z nią rozmawiać. Pchnąłem wolno drzwi, wszedłem do małego zapchanego dwiema szafami korytarza. Drzwi do pokoju Ewy były otwarte, w kuchni byio cicho, do matki Ewa ostatnio nie wchodziła. Właściwie mogłem już wyjść. Ale zrobiłem jeszcze parę kroków do długiego stolika, na którym Ewa zostawiała mi czasem krótkie kartki, zobaczyłem, że na porozrzucanych książkach nie leży nic, i teraz już na pewno mogłem wyjść. Ale właśnie wtedy powitała mnie z tyłu szanownym panem matka. Stała w drzwiach, drobna, wysuszona, sztywno wyprostowana, zupełnie niepodobna do Ewy, patrząc na mnie uważnie wielkimi, za blisko osadzonymi oczami. Musiała obserwować mnie już od dłuższego czasu i oczywiście mój niepokój i zaskoczenie sprawiły jej satysfakcję. — Jednak szanowny pan zjawił się osobiście. No, proszę! —Poprawiła ręką o wiele na nią za długi, poprzecierany sweter Ewy. Ubierała się w domu zawsze ostentacyjnie niedbale, chcąc podkreślić swoje i córki kłopoty materialne. Był to jeszcze jeden argument przeciwko mnie. Ewa usiłowała walczyć z matką, ale ta nie miała zamiaru ustąpić: „Na więcej nas nie stać, będzie stać, to włożę co innego." Nowy kostium, który dostała niedawno od Ewy, sprzedała znajomej, a pieniądze wpłaciła do PKO. „Ty nie dbasz o naszą przyszłość, to ja muszę." — Wybaczy pan, że nie będę dotrzymywała mu towarzystwa, ale w końcu znamy się tak dawno, że formy towarzyskie już nas nie obowiązują. Od zakończenia wojny nie pracowała, przedtem prowadziła duży sklep konfekcyjny w śródmieściu. Mąż nie wrócił z wojny. Żyła z ocalonych kosztowności, mając jednocześnie stałą pensję od Ewy. Uporczywie usiłowała pchnąć Ewę w stronę jej pierwszego męża, bardzo dobrze zarabiającego inżyniera budowlanego, z którym WIRÓWKA NONSENSU 1095 Ewa rozeszła się trzy lata temu. Inżynier wyjechał ostatnio jako ekspert do Ghany, gdzie zarabiał jeszcze lepiej, wrócił bez włosów, ale z długą białą limuzyną, którą przez jakiś czas zatrzymywał przed domem Ewy, rozmawiał z nią, rozmawiał z matką, i potem przestał przyjeżdżać, uważając, zupełnie niesłusznie, że Ewa odrzuciła możliwość użytkowania białej limuzyny tylko ze względu na mnie. Słyszałem, że matka Ewy nastawia w kuchni czajnik. Wyciągnąłem się na szerokim tapczanie i zastanawiałem, gdzie jest Ewa, pomyślałem znów o Tomaszu, o z takim trudem zdobytym ryczałcie, o recenzjach, o nadziejach matki, i co bym zrobił, gdybym był już teraz po napisaniu scenariusza z Tomaszem, o pracy Ewy przy urządzaniu wnętrza tej firmy. Po pierwszym małżeństwie Ewa odsunęła się od grupy dobrze ustawionych architektów, z którymi współpracowała zaraz po studiach. Teraz była jeszcze dalej, robiąc szybkie, dość głupie prace, co przekreślało jej szansę na wybicie się. To wszystko sam jej mówiłem i ona to zresztą wiedziała, ale nie miała już sił na szukanie dojść, na próby odnawiania stosunków, znoszenie upokorzeń i niepowodzenia, rezygnowała więc z tego uważając, że w sumie coś jednak wygrała. Nie żałowała, że odeszła od męża, i nie żałowała, że jest ze mną. Obserwowałem jej wzrastające uzależnienie ode mnie i niepokoiło mnie i drażniło jej zaufanie, czułem się wciągany coraz bardziej, współodpowiedzialny za jej różne problemy, za matkę, za mieszkanie, za tę pracę. Jednocześnie coraz wyraźniej widziałem, ile mnie od niej dzieli. Nawet nie te parę lat różnicy, ale inne myślenie o życiu, inna dojrzałość, jej wzrastająca nerwowość, w którą też byłem wplątany i za którą byłem również jakoś odpowiedzialny. Potem ona zaczęła to wyczuwać, potem rozumieć — wtedy zaczęły się rozmowy. Potem chciała odejść. Ale ja uczepiłem się jej, zatrzymałem ją kurczowo, chociaż miałem zupełnie inne plany na rozegranie życia, w których ona była wydarzeniem nonsensownym i niezrozumiałym. Ale nie mogłem też sobie powiedzieć, że rezygnuję z tych planów do końca, dlatego odwiedzałem Ilonę, dziesięć lal młodszą od Ewy maturzystkę, odwiedzałem ją na Saskiej Kępie — w ładnej willi Chodziłem do niej z eseistą Janem B., któremu willa nadzwyczaj się podobała i którj bardzo polubił picie koniaku z ojcem Ilony. Chodziłem tam, żeby się przekonać, że ni( zrezygnowałem ze swoich koncepcji i że rnogę się wycofać poza Ewę. Ale byłem z ni; dalej, może nawet bardziej związany niż przedtem przez to, że chciała odejść i że ja y, zatrzymałem. Jednocześnie opowiadałem jej dużo różnych historii, rozbijając je drażniącą naiwność, jej widzenie różnych spraw, które przyciągało mnie, za trzymywało przy niej, ale wytrącało z równowagi i które musiałem niszczyć Opowiadałem o jej przyjaciółkach i o jej znajomych historie prawdziwe i znóv drażniło mnie jej oburzenie, zwrócone przeciwko nim i przeciw mnie. Opowiadałen coraz więcej, o wiele więcej, niż chciałem powiedzieć i niż to miało sens Opowiadałem o Teresie-Psiarze i Baśce-Flecistce, i Paskudzie, o różnych z nim wieczorach, na których byłem albo o których słyszałem, utwierdzając się w tym, ż musi i że powinna to wiedzieć, i potem słuchałem jej krzyku, słuchałem spokojnie, b< byłem bardziej opanowany i mogłem nawet w momentach najgorszych dobiera słowa. Jednocześnie coraz bardziej narastało między nami napięcie, ona patrzyła ju 1096 PROZA na mnie inaczej i musiałem teraz uważać spoglądając przy niej na inne kobiety, bo ona obserwowała je teraz według mojego klucza. I potem rozmawialiśmy znowu i coraz bardziej się w te rozmowy wciągałem, nie zawsze już mając przewagę. W hallu zadzwonił telefon, potem usłyszałem szybkie kroki matki. To nie była Ewa. Spojrzałem na zegarek. Co mogła robić o ósmej na mieście? Wyszedłem na korytarz. — Jednak pan nas opuszcza. Zapomniałam panu przedtem powiedzieć, że Ewa wyszła dziś zaraz po panu, chyba o piątej rano. Zastanawiałem się, czy mnie okłamuje i po co. Wyczuła to natychmiast i uśmiechnęła się: — Pan szanowny oczywiście może mi nie wierzyć. Nie mówiłam tego, gdyż sądziłam, że pan o tym wie, ale widocznie szanowny pan nie cieszy się pełnym zaufaniem mojej córki. Wyszedłem na schody. Byłem nadal prawie pewny, że matka kłamie. — Widać, że się szanowny pan za bardzo nie przejął. — Wychyliła się za mną. — Spokój — zatrzymałem się. — Już! Przestraszyła się, cofnęła szybko, bez\słowa zamykając drzwi. Usłyszałem cichy trzask. Obserwowała mnie podniósłszy klapkę przy drzwiach. Musiała być jednak zaskoczona — myślałem zbiegając na dół. Już dla siebie kończyłem z nią rozmowę, mówiąc wszystko. Stanąłem w bramie, zastanawiając się, jak wpadła na to, żeby wymyślić tę idiotyczną historię z wyjściem Ewy, ile musi mieć do mnie złości i niechęci. Ale zaraz w tę historię uwierzyłem i wiedziałem, że uwierzyłem w nią od początku i dlatego tylko wydobyłem dla matki te słowa. Idąc w kierunku głównej ulicy znów wróciłem do przebiegu rozmowy z dzisiejszej nocy szukając w niej słów ostatecznych. Potem pomyślałem o mężu inżynierze i byłem już w centralnym punkcie głównej ulicy, w miejscu, które mijałem dzisiaj dwa razy, skręciłem koło zamkniętej już kawiarni elitarnego wydawnictwa i w restauracji po drugiej stronie, przerzucając książkę telefoniczną, przyjrzałem się sobie w wielkim lustrze przy szatni. Miałem opaloną twarz, na której nie widać było zmęczenia, może tylko w trochę znużonych oczach. Znalazłem ten numer, ale przedtem zadzwoniłem jeszcze do ojca i po paru słowach odłożyłem słuchawkę nie reagując na jego zainteresowanie. Potem nakręciłem znaleziony numer inżyniera i odłożyłem słuchawkę słysząc uprzejmy głos młodej kobiety. Dałem dwa złote szatniarzowi i odpowiedziałem na uśmiech stojącego obok mnie krępego blondyna z długimi falującymi włosami, opiętego w zniszczoną skórzaną kurtkę. Stał z hełmem motocyklowym w ręku, obrzucany niechętnym spojrzeniem przez szatniarza. Wyciągnął do mnie rękę. Przywitałem się, ale poznałem go dopiero po paru zdaniach, które wypowiedział szybko, cały czas ściskając mnie za rękę. Kończył razem ze mną historię, opowiadał teraz, że ożenił się, mieszka w sporym miasteczku, uczy historii, wziął junaka na raty i dodatkowe godziny geografii. Mówił, ciągle nie wątpiąc w moje zainteresowanie, a ja słuchałem go nawet dość przychylnie, bo właśnie przypomniałem sobie, że Ewa mówiła mi o powtórnym małżeństwie inżyniera. Odwróciłem się teraz w stronę sali, od barku pomachał do mnie Jarosław. Obok siedziała subtelna szesnastoletnia, wydobyty WIRÓWKA NONSENSU 1097 z płaszcza i przez to trochę pomniejszony wyznawca Jarosława oraz Jan B., który widocznie utrzymał się przy nich do wieczora. — Może wypijemy? — uśmiechnąłem się bez przekonania do kolegi ze studiów, który dalej ciągnął opowiadanie, ale bałem się, że lada chwila skończy i zacznie serdecznie wypytywać, jak mi leci. Zmartwiłem się jego wyjaśnieniem, że nie może, bo właśnie prowadzi motor i musi dziś jeszcze przejechać prawie dwieście kilometrów, rozłożyłem bezradnie ręce, ucieszyłem się raz jeszcze z naszego nieoczekiwanego spotkania, usłyszałem, że on cieszy się także. I właśnie wtedy, już właściwie przy końcu, spytał, jak mi leci, a ja odpowiedziałem, że nieźle, dokładnie tak, jak to sobie przed chwilą wymyśliłem, poprawiłem to mocnym uściskiem dłoni i dodałem też, że się jeszcze nie ożeniłem. — Pewnie — powiedział teraz on. Przyglądał mi się dokładnie, sprawdzał jakość butów, garnituru, krawata. — Pewnie — powtórzył. — Tutaj w mieście... — Posmutniał trochę. — No, lecę. Czekają tu na ciebie. No to cześć! Najserdeczniej. — No to cześć! - Skręciłem w stronę Jarosława. - Na pewno się kiedyś spotkamy. — Na pewno. Zobaczyłem jeszcze jak przerzuca książkę telefoniczną, potem usiadłem na wolnym krześle przy barku. Jarosław przysunął w moją stronę przygotowany jarzębiak. — Jeśli nie masz innych planów, może wpadniesz dziś z nami do niego — wskazał krótko ostrzyżonego szerokiego. — Obiecuje koniak. Powiedziałem, że może wpadnę, i Jarosław zamówił dla mnie następny jarzębiak. Z boku Jan B. obiecywał rewanż. — Już wkrótce ukaże się specjalny numer — wymienił nazwę miesięcznika - poświęcony romantykom. Nie może w nim zabraknąć głosu eseisty Sobieskiego. Tak, tak, powinniście brać z niego wzór. Z daleka od łatwych konfitur tworzy autentyczne wartości kulturowe. Jan B. zdradził mi kiedyś, że posiada pewien udział w autorstwie tych esejów, przy czym rezygnuje z umieszczenia swego nazwiska w zamian za pewne rekompensaty finansowe. Kolega z uniwersytetu roześmiał się przy słuchawce, przekazując trochę za głośno pozdrowienia od siebie i żony. Pomyślałem, że Ewa mogła po prostu iść do kina. Od dawna szykowała się na słynny film japońskiego reżysera. Wyszła rzeczywiście wcześnie rano, załatwiła sprawy ze swoją firmą; poszła do kina, a potem na spacer. Przez chwilę ta myśl wydawała mi się zupełnie prawdopodobna. — Tak, tak, niełatwo jest oderwać się od wirówki nonsensu w „Cafe Snob", a eseista Sobieski to potrafi. Oczywiście do kina na pewno nie poszła, nigdy nie chodziła sama. Mogła na przykład wstąpić do tych znajomych, u których byliśmy wczoraj, do tej lekarki, mogła czegoś u niej zapomnieć i teraz wrócić i zostać na herbacie. Albo mogły razem pójść do kina. Potem pomyślałem, że jeżeli rzeczywiście wyszła o piątej rano, to sprawa 1098 PROZA może wyglądać jeszcze gorzej, i wtedy właśnie przez chwilę zacząłem się bać. Ale odrzuciłem zaraz tę myśl i tę sprawę czując znów ciężar odpowiedzialności i winy, wróciłem do historii z kinem, która nie była dla mnie taka niekorzystna — Ewa mogła uspokoić się, porozmawiać z ludźmi. Wydawało mi się, że za dużo rozmawialiśmy ze sobą, że za dużo sobie mówiliśmy, za często byliśmy razem. A może właśnie Ewa wyjechała na parę dni, na tydzień? Pomyślałem, że chyba nie czułbym się z tym źle. Potem znów zrobiło mi się jej żal i poczułem za to złość do siebie. Przypomniałem sobie, jak mówiła mi, że wyjedzie na parę dni, obserwując mnie uważnie, wyczekując mojej reakcji, a ja odpowiadałem wykrętnie, czując jej ciężką, duszącą podejrzliwość. - Mamy wiadomości, że ona — pokazał Jarosław dziewczynę — ma ojca nauczyciela, który spłukuje się na nią, oraz szesnaście lat. Ona uważa jednakże, że spłukuje się na nią za mało, poza tym konfrontując zasady ojca z życiem oraz jego mieszkanie z innymi mieszkaniami jest właśnie w trakcie poszukiwania zasad innych. - Ty jej znajdziesz, nie, Jarek? Znajdziesz jej - roześmiał się szeroki. - To zresztą są tylko przypuszczenia - nie zwracając na niego uwagi ciągnął Jarosław. - Kirn jest twój ojciec? - spojrzał na dziewczynę. - Pracuje w banku. - Dziewczyna starannie ułamywała główki zapałek. - Jako właściciel? - Co się, Jarek, wygłupiasz - roześmiał się szeroki. - Ty jak co powiesz... Ten kolega ze studiów - chyba Władek - skończył rozmawiać przez telefon, skłonił się niezgrabnie w moją stronę i szedł opięty zniszczoną motocyklową kurtką, z hełmem w ręku, dochodził już do drzwi, i wtedy właśnie odleciał nagle śmiesznie do tyłu, zatoczył się na szatnię i zatrzymał podnosząc ręk^ do twarzy, a za nim wszedł duży, odrobinę chwiejący się na nogach, gładko przylizany właściciel warsztatu samochodowego, którego znałem z widzenia, któremu ostatnio szło coraz gorzej i zaczął ostro pić. Z tyłu przytrzymywał go za rękę o wiele niższy, z małą, szarą twarzą. Teczkę trzymał w jednej ręce, drugą wczepiał się w niego powtarzając: „Tadek, to nie ten." Władek rozejrzał się, przejechał spojrzeniem po mnie i poszedł w stronę drzwi. - To nie ten - zapiszczał znowu mały, szary. - Coś ty, Tadek, coś ty! - Panowie, dzwonię po milicję — wysunął się zza kontuaru szatniarz i zaraz, odepchnięty, poleciał na bok. - Może i nie ten - powiedział duży z czerwoną gębą - może i nie ten, ale jak nie ten, to niech pokaże ptaka. Może pokazać, nie? - Przepraszam pana - powiedział Władek cicho, dotknąwszy ręką twarzy. — Proszę mnie przepuścić. - Nie przepraszaj, chamie, tylko pokaż ptaka. No już! - Zamachnął się szeroko. Jarosław złapał mnie mocno za marynarkę. - Czekaj! - syknął - czekaj! - No już, wyjmuj! - Coś ty, Tadek, coś ty! Teraz krótko zamachnął się Władek. Duży poleciał na drzwi i wolno osunął się po nich na ziemię. Władek skręcił w stronę szarego, który zaszył się w kąt. Potem nagle włożył hełm na głowę i wyszedł. WIRÓWKA NONSENSU 1099 - Ładnie go uderzył, musiał kiedyś ćwiczyć. Pan go zna? - zwrócił się do mnie szeroki, przyjaciel Jarosława. - Może ćwiczył - odpowiedziałem. Jarosław spokojnie podniósł kieliszek. - No i w porządku - powiedział. - Zawsze w końcu można było doskoczyć, ale tak jest o wiele lepiej. Zgarnęliby nas wszystkich, a nie mam dużej chęci nocować w komisariacie. Może to dlatego, że nocowałem tam wczoraj. W dość podobnej sytuacji. Duży, podtrzymywany przez szarego, wolno podnosił się z ziemi. - Widzisz, Tadek, widzisz - pochlipywał tamten. Duży wytarł zakrwawione usta i odepchnął go na bok. ,- Teraz weszło dwóch milicjantów, szatniarz, nerwowo gestykulując, wyjaśniał im sytuację. - Szybko są - z uznaniem uśmiechnął się szeroki. Spojrzał na zegarek. - Pięć minut. - Właśnie - skrzywił się Jarosław. - Śródmieście. Widziałem, jak szatniarz dzwonił — rzucił w moją stronę. Blada szesnastoletnia bawiła się zapałkami. - Zachowanie wasze, jakkolwiek niezbyt może etyczne, oparte jednak było na przesłankach dość racjonalnych - wolno, z namysłem rozpoczął Jan B. - Jedziesz z nami? - rzucił w moją stronę Jarosław. Powiedziałem, że może pojadę. Jan B. oświadczył, że zostaje, ponieważ jest za pół godziny umówiony z eseistą Sobieskim. - Rodzice wzięli wóz - wyjaśnił w moją stronę szeroki. - Tak więc, niestety, taksówką. Kiwnąłem głową, co miało oznaczać zainteresowanie i współczucie. - A co za rzecz? - spytała blada szesnastoletnia. - Opel-record, nic takiego. - Zawsze niezły. - Pewnie, że niezły. Ciągnie sto pięćdziesiąt, automatyczna skrzynia - wyjaśniał już na ulicy szeroki. - Normalnie — kiwnęła głową dziewczyna. - Jesteś inteligentny - spojrzał na mnie Jarosław - i masz niezły warsztat. To dobrze, że trzymasz się Tomasza, to dobra szkoła. Sporo się od niego nauczysz. Powinieneś zacząć pisać o literaturze. Co jest z tobą? - Spojrzał uważnie. Powiedziałem, że nic i że może istotnie zacznę pisać o literaturze. Byłem właściwie pewny, że Jarosław wie o Tomaszu i że oczywiście przecenia stopień mojej z nim zażyłości. Przy okazji zastanowiłem się, czy on też kiedyś rozmawiał z Tomaszem i z jakim wynikiem. To trochę poprawiło mi humor. Taksówka wyjechała na most, szeroki rozmawiał z szoferem, blada szesnastoletnia przylepiła twarz do szyby patrząc na rzekę. - Wygląda na to, że jednak masz do mnie żal! — Jarosław ostro zwrócił się w moją stronę. — O to, że cię przytrzymałem? Może o coś innego? Może mój sposób bycia ci nie odpowiada? Może uważasz, że jestem na przykład wykolejony? IIOO PROZA Odpowiedziałem, że może istotnie jest wykolejony, ale jest mi to zupełnie obojętne i nie mam w związku z tym do niego żadnych zastrzeżeń. - A dlaczego myślisz, że jestem wykolejony? Może, na przykład, robię pewne rzeczy, bo mi to procentuje, rozumiesz, opłaca się? Albo może, na przykład chciałbym, żeby mnie ktoś zatrzymał. Może sprawdzam, czy w ogóle ktoś mnie gdzieś zatrzyma, i myślę, że raczej nie. A może to, co robię, jest bardzo potrzebne różnym innym ludziom, żeby, na przykład, mogli utwierdzić się w swojej normalności, mieć gwarancję, że jak nie zaczną tak jak ja, to wszystko jest w porządku, nic im nie grozi. Ja jestem potrzebny jako firma, ale skąd wiesz, czy mnie to cieszy? - Myślę, że cię to raczej cieszy — powiedziałem. Popatrzył na mnie przez chwilę i potem roześmiał się. Szeroki spojrzał zainteresowany, blada szczupła nie odwróciła się, uważnie obserwowała pustą ulicę. - Może, ale na pewno nie wiesz. Taksówka zatrzymała się przed jednopiętrową willą. - No i jesteśmy. — Szeroki wyciągnął klucze. — Zapraszamy do środka. Weszliśmy do hallu. - Idźcie do mnie, na pierwsze piętro. Ja tylko pożyczę z dołu coś do picia. - Zapalił światło. Już wchodząc po skrzypiących schodach dojrzałem szeroki kominek, ogromne lustro i porozczesywaną na frędzle kotarę. W dużym pokoju na piętrze blada szesnastoletnia dziewczyna usiadła na szerokim tapczanie i policzki zaróżowiły jej się trochę, kiedy przeglądać zaczęła rozłożone tam „Paris Matche". Usiadłem obok Jarosława, parę metrów dalej, na obitym skórą krześle. Jarosław zamknął oczy, wysunął naprzód nogi wyraźnie bardzo zmęczony; musiał już sporo wypić. Z tapczanu połyskiwały karoserie samochodów, uśmiechy pań i panów, srebrzyło się w żółtym słońcu gładkie morze obok oślepiająco białych filtrów papierosów Kent. Potem wszedł szeroki z odkorkowaną butelką. — No dobrze — ocknął się Jarosław — no dobrze. — Napełnił cztery kieliszki, spojrzał na szesnastoletnią przy „Paris Matchu". - No to tak. Jest nas tu trzech, więc teraz zajmij się nami. W ten sposób zaoszczędzimy wszyscy na czasie, zyskując dwa dalsze indywidualne spotkania. Szeroki roześmiał się trochę nerwowo. — Normalnie. Od razu wiedziałam, że będziecie mnie załatwiać we trzech. — powiedziała blada szesnastoletnia patrząc jeszcze raz na różową tym razem plażę. — No, więc jak będzie? — No i cóż, zaczynamy — powiedział Jarosław. — Może ty. — Spojrzał na mnie. Dziewczyna siedząca na tapczanie podciągnęła spódniczkę odpinając podwiązki. Potem przez chwilę mocowała się z suwakiem spódniczki. Miała długie, ładne nogi, może tylko trochę za szczupłe. Potem posunęła się głębiej i uśmiechnęła, kiedy podszedłem do tapczanu. Uderzyłem ją w twarz, potem drugi raz, mocno, starannie. Poleciała do tyłu, zobaczyłem jej oczy ogłupiałe, przestraszone i po chwili już spokojne. - Rozumiem, to cię podnieca — uśmiechnęła się znowu. — Normalne. Odwróciłem się. Jarosław obserwował mnie uważnie. WIRÓWKA NONSENSU IIOI — Ty, co jest? — Złapał mnie za ramię szeroki. — Co jest? Co ją bijesz? Krzyku narobi. Coś taki nerwowy? — Zostaw, to jest kwestia nastroju, rozumiem go — przymykając oczy wyciągnął się znów na krześle Jarosław. Zbiegając ze schodów zobaczyłem jeszcze raz w odwrotnej kolejności kominek, lustro, kotarę. Telefon przyjęła matka Ewy. Odczekałem chwilę i odłożyłem słuchawkę, przerywając jej nerwowo skandowane pytania. Wyczułem, że nie lubi i trochę się boi takich milczących telefonów, i pomyślałem, że będę mógł to wykorzystywać częściej. W taksówce rozmawiałem z szoferem o pogodzie, doszliśmy do wniosku, że powinna się poprawić. Przed samym domem wpadłem na tęgawą blondynkę, sąsiadkę z góry, która przed godziną mignęła mi w głębi restauracji. Wysiadła właśnie z syrenki z mężem, niewiele wyższym od niej, przygarbionym inżynierem, zapracowującym się na spłacenie rat za samochód, który kupili trzy miesiące temu, i ten samochód właśnie miał być momentem zwrotnym w ich życiu, miał zesznurować ten rozpadający się związek, zakończyć jej znikanie z domu, przenieść do innej strefy ludzi. Wprowadzili się do mieszkania nad nami dwa lata temu — tyle właśnie miało dziecko — i gdzieś od roku zaczęło się dopytywanie inżyniera o żonę, wstydliwe i smutne, a od paru miesięcy szukał jej ciągle i zwykle przywoził pod wieczór tą syrenką, która właściwie nie zmieniła nic, nawet lekceważenia dozorcy domu. — Jak mogłaś zostawić małego, jak mogłaś! — Podtrzymywał ją, lekko chwiejącą się na nogach. — To ty miałeś wrócić do domu i posiedzieć z nim zaraz po biurze. Gdzie byłeś, no, mów gdzie? — roześmiała się. — Ładny z ciebie numer, ale to nie ze mną. Ja z nim siedzę od rana. Znalazłeś sobie bok, co? Lolitę. — Irka. — Ścisnął ją za rękę na mój widok. — Irka, proszę cię. Dobry wieczór. — Spojrzał na mnie żałośnie. Kiwnąłem głową i szybko wbiegłem na schody. — No, mów zaraz, gdzie byłeś — usłyszałem jeszcze jej głos z dołu. W pokoiku matki na końcu korytarza paliło się światło. Ojciec puścił u siebie płytę z Bachem. Była to jedna z ulubionych płyt matki. Ojciec demonstrował w ten sposób swoją kulturę muzyczną, dając do zrozumienia matce, jak bardzo go nie doceniała. Dzidki chyba na pewno nie było. Ojciec nie zdobyłby się przy niej na oczywiście kompromitujące podlizywanie się Bachem. Poza tym, z zasady, kiedy matka wracała na noc, Dzidka szła do rodziny. To był rodzaj umowy, chociaż wiedziałem, że parę razy ojciec przechował Dzidkę w pokoju, co zawsze udawało się ujawnić, przez co przekreślała kompromisowe plany ojca. Zatrzymałem się przy telefonie, potem minąłem Bacha i wszedłem do pokoju matki. Rozjaśniła się podnosząc głowę znad biurka. Ładny, młody uśmiech odbijał od pomarszczonej, zwłaszcza przy ustach, twarzy. Zdjęła modne duże okulary, w których wiedziała, że jej nie lubię, i położyła je na porozrzucanych maszynopisach. Pomyślałem, że czeka mnie teraz trudna, 1102 PROZA właściwie niemożliwa do odbycia rozmowa, i postanowiłem, że jej nie będzie. Pocałowałem matkę, usiadłem przy biurku i ciągle postanawiając nie poruszać tej sprawy palącej, okrążyć ją, wydobywać wszystko inne, odpowiadałem na jej pierwsze pytanie. Musiałem mieć jednak w sobie napięcie i może inne spojrzenie, bo kiedy wyjaśniłem, że nie napisałem tej recenzji, to znaczy nie skończyłem, widziałem jej zaciskające się usta, ostrzejsze zmarszczki i mówiąc o kłopotach, wytrącających mnie zupełnie, czułem, że tej sprawy nie wyminę. Siatka przy ustach matki wygładziła się trochę, kiedy mówiła, że Tomasz chciał mnie widzieć dzisiaj, że po ostatniej recenzji spodziewa się po mnie wiele, a ja nie mogłem się zdobyć na ucieszenie się tą pochwałą, wysłuchiwaną już dziś drugi raz, i wiedziałem, że równie nieprawdziwa jest teraz, ale wiedziałem też, że matka postanowiła w nią wierzyć i że w nią wierzy. Musiała jednak coś wyczuć, bo przerzuciła światło lampy stojącej na biurku na ścianę i teraz twarz jej wygładziła się prawie zupełnie, kiedy pytała, czy coś się wydarzyło. Potem milczała chwilę i zapytała, czy z Ewą. Kiwnąłem głową i wtedy: - Szkoda - przeciągnęła wolno - wielka szkoda. Miała na ciebie dobry wpływ. Ale czy to właściwie coś poważnego? Powiedziałem jej, że raczej tak, myśląc teraz ciągle o sprawie, którą musiałem ominąć i której czułem, że nie ominę, powiedziałem, że może uciekła, a może wyjechała. Patrzyłem, jak matka bawiła się okularami, i potem od razu spytała, czy uważam, że mogła sobie coś zrobić. Szybko powiedziałem, że chyba nie. Matka chętnie potwierdziła to głową i powiedziała, że może wszystko da się naprawić, i dodała, że szkoda by było, ale że na pewno poszła albo pojechała kogoś odwiedzić. Potem wróciła do sprawy recenzji, a ja wtedy zacząłem dużo mówić o ostatniej nocy i rozmowie z Ewą — trochę, żeby się zagłuszyć, żeby zniszczyć w sobie jeden temat, i usłyszałem wtedy, że Tomasz lubi mnie bardzo, i musiałem odpowiedzieć ostro, że widzę to bardzo wyraźnie — bardzo wyraźnie, podkreśliłem — na co matka już nie kiwnęła głową, tylko patrzyła długo, potem, kiedy zapytałem, czy zamierza się rozwieść z ojcem, powiedziała: - O co chodzi? - Pytam tylko tak, myślałem, że może chcesz wpuścić na stałe tę małą. - Wykręciłem rozmowę w bok, ale ona powtórzyła: - O co ci chodzi? Wtedy podniosłem się z krzesła, podszedłem do drzwi, odwróciłem się i powiedziałem, że po prostu zastanawiałem się, czy zamierza wyjść za Tomasza i czy z nim o tym rozmawiała. A kiedy usłyszałem, że tak, że rozmawiała z nim i że jest gotów, usiadłem i roześmiałem się słysząc już po raz trzeci: — O co ci chodzi? Kiedy pchnięta znowu przez matkę lampa oświetliła nas ostro, wyraźnie, spytałem, czy również dlatego jest gotów, że mnie tak lubi. Potem chwilę nie mówiliśmy nic i zdawało mi się, że jeszcze można całą sprawę zatrzymać, odwrócić, kiedy matka mówiła, że nie rozumie, o co mi chodzi, ale już wtedy zapytałem, czy naprawdę nie rozumie i że musiała chyba słyszeć od różnych ludzi różne pytania. Potem miałem chwilę wielkiej ulgi i wielkiej nadziei, kiedy wzruszyła ramionami, przyznając, że słyszała o tych idiotyzmach. Prawie uwierzyłem jej, że nic nie wie, kiedy powiedziała, że sam Tomasz ostrzegał ją o tych plotkach idiotycznych, ale nie mogłem WIRÓWKA NONSENSU 1103 znów nie zapytać, czy ona naprawdę w to wierzy. I dodałem zaraz, że możemy już o tym więcej nie mówić. Dodałem to z uśmiechem fałszywym, lekceważącym całą sprawę, ale nie zamierzałem wcale zostawiać jej w tym miejscu, i wtedy nagle matka powiedziała: - A gdyby tak było, jak mówią? -1 zdziwiłem się, że to nie zrobiło już na mnie żadnego wrażenia, widocznie musiałem przedtem mieć pewność, że wie. - Więc gdyby tak było, jak mówią? - powtórzyła matka. - Ale przecież tak nie jest? - powiedziałem wtedy. - Ale gdyby było? Patrzyła teraz trochę nade mną, zmrużyła jeszcze bardziej oczy. - Gdybym się o tym dowiedziała już po wszystkim, po jakimś czasie, i gdybym chciała jednak godzić się na to, żeby ci pomóc, powiedzmy, żebyś mógł pisać? To jest moja i tylko moja sprawa. - No, nieprawda - powiedziałem. - Oczywiście, że nieprawda. Właśnie teraz przekładasz ją na mnie, i to chyba niedobrze, bardzo niedobrze. To po prostu błąd z twojej strony. - Więc idź, rzuć to pisanie, nie pisz więcej, nie kłaniaj mu się i mnie się nie kłaniaj. Mogłem teraz powiedzieć, że nie wie jeszcze wszystkiego, dorzucić ostatnią sprawę - myślałem idąc w stronę drzwi - ale to było niepotrzebne i nic nie mogło zmienić. Po chwili podziwiałem ją prawie, kiedy zawołała mnie, uśmiechnięta, mówiąc, że oczywiście jest to nieprawda. Czekała tylko na moje reakcje - ciągnęła dalej, uśmiechając się żałośnie i jednak trochę niepewnie. I wtedy ja uśmiechnąłem się także, mówiąc, że oczywiście, że nigdy w to nie wierzyłem i że niepotrzebnie prowadziłem tę rozmowę. Potem usiadłem przy niej, wziąłem ją za rękę obiecując, że dziś jeszcze skończę tę recenzję, pocałowałem ją i wyszedłem z pokoju, wiedząc, że mi nie uwierzyła, co zresztą nie miało już teraz żadnego znaczenia., bo ona też musiała mieć pewność, że jej nie wierzę. Wyszedłem na korytarz, zobaczyłem, że jest jedenasta, znów spojrzałem na telefon, myślałem chwilę o Jarosławie i wtedy właśnie wychylony z pokoju ojciec, wyciszywszy Bacha, powiedział: - Halo, synku, był telefon od jakiejś Ilony. - Spojrzał przeze mnie w stronę pokoju matki, potem na mnie, chciał chyba o coś spytać, ale uśmiechnął się tylko niewyraźnie i cofnął się z powrotem do pokoju. Zrobiło mi się go trochę żal, ale uspokoiłem się zaraz, że na pewno wymyśliłem sobie jego przygnębienie. Nakręciłem numer i usłyszałem głos Ewy. - Tak - powiedziała po chwili bardzo spokojnie. — słucham. - Nie śpisz? - Nie. - Jak się czujesz? - spytałem też już spokojnie. - Zupełnie dobrze, czy coś się stało? - Nic — powiedziałem — nic takiego. Szukałem cię. - Wiem, mówiła mi matka. Chciałam do ciebie zadzwonić, ale pomyślałam, że pewno śpisz i że wobec tego zadzwonię jutro. M 04 PROZA — Ewa. Zaraz u ciebie będę. — Nie — powiedziała szybko. — Nie. Przyjedź rano. — Zaraz będę! — Położyłem słuchawkę. — No i cóż? Czy spędziłeś noc w towarzystwie tego bezsensownego Jarosława i jego kopulantek? Czy demonstrował swoje pozy ostatniego polskiego Rzymianina? I czy w ogóle celebrował czarną mszę? Jana B. spotkałem po dziesiątej rano w centralnym punkcie głównej ulicy już po wyjściu od Ewy, po naszym wspólnym wyjściu, po tym, jak dwa razy zatrzymywałem się i skręcałem w stronę, gdzie poszła, potem znowu przystawałem, zawracałem i szedłem dalej główną ulicą w stronę domu, bo postanowiłem dziś skończyć recenzję. — Ja spędziłem wieczór z subtelnym eseistą Sobieskim. Notabene jego ostatni esej o poezji romantyków wywołał ostrą polemikę w dwóch poważnych tygodnikach. Sobieski zastanawiał się, czy w ogóle podjąć dyskusję na tym poziomie, ale ostatecznie — mogę ci w sekrecie zdradzić, że szykuję ciętą ripostę w pewnym kwartalniku. Ułożywszy twarz w wyraz pełnego aprobaty podziwu, co zupełnie wystarczało do podtrzymania speechu Jana B., wymyśliłem dalszy ciąg rozmowy z Ewą, potem wracałem do tych spraw sprzed paru godzin, kiedy po dwunastej otworzyła mi drzwi, przypomniałem sobie naszą rozmowę i przeprowadzałem ją na różne sposoby szukając najwłaściwszego, potem przyglądałem się temu, co zdarzyło się naprawdę, ale nie byłem już zupełnie pewny przebiegu tamtej nocy, bo nakładały się i rozbijały jej ciąg historie wymyślone, lepsze i gorsze. Myślałem więc o tych ośmiu prawie godzinach, wyczerpujących strasznie, trudnych coraz inaczej, szukając w sobie odczuć prawdziwych, pewnych; musiałem teraz ocenić spokojnie, trzeźwo całą sprawę i czułem dla siebie dużo pogardy za niemożność wydobycia z siebie tej oceny. ~ Zaproponowano mi pracę w telewizji, w ogóle bardzo poważne stanowisko, więc poszedłem tam na rozmowy. Spytali mnie, czym zamierzam się zajmować szczególnie, odpowiedziałem, że oczywiście semantyką. Potem powiedzieli, że pensji nie będę miał wprawdzie specjalnie dużej, ale będę mógł dorabiać. Na to oświadczyłem, że rzecz jest bez znaczenia, gdyż potrzeby mam ogromnie skromne. I wtedy zobaczyłem, że patrzą na siebie z niepokojem. Wracałem od nowa do tych słów pierwszych, kołujących, nieważnych, w których pochwaliłem jej sweter i włosy, co ona podjęła rzeczowo, ciesząc się moją pochwałą i zainteresowaniem. Potem chodziłem trochę po pokoju i nagle szybko usiadłem przy niej na tapczanie, próbowałem ją objąć, przytulić, bo nagle poczułem w sobie wielką tkliwość dla jej szczupłej twarzy i podkrążonych oczu. Próbowałem ją objąć, chociaż, wiedziałem, że to nie może nic załatwić, bo potem będzie chwila następna, i chociaż od razu odsunęła się, wcale nie histerycznie, nie nerwowo, starałem się jednak wziąć ją za rękę, chociaż prosiła, żebym przestał, wymawiałem różne słowa zapowiadając nowe z nią życie i czułem wielką niechęć do siebie, bo nawet teraz nie byłem tych słów pewny. Potem pomyślałem o sobie jeszcze gorzej i postanowiłem wyjść, ale nie wypuszczało mnie jej obojętne odsuwanie się i spokój, więc szukałem nowych, WIRÓWKA NONSENSU 1105 bełkotliwych słów, zanim odszedłem znów na krzesło przy oknie. A ona nie mówiła ciągle nic, tak że właściwie rozmowa nie była jeszcze rozpoczęta, i wtedy właśnie zapytałem, gdzie była cały dzień, a ona wzruszyła tylko ramionami, bo to rzeczywiście nie mogło już być ważne. — Zaproponowano mi, żebym przygotował swój pierwszy speech i podpisał na razie umowę. Na co odpowiedziałem, że mogę podpisać dowolną ilość umów, ale póki nie zostanę poważnie zaliczkowany, nie napiszę oczywiście nic. Potem opowiedziałem, że dzwoniłem do jej pierwszego męża, i kiedy usłyszałem, że była wtedy u niego, ale z kim innym, zacząłem prawie krzyczeć. Wówczas właśnie powiedziała o swojej matce, że dlatego chciała porozmawiać rano, żeby pozbawić ją satysfakcji, i że ta rozmowa jest zupełnie niepotrzebna, będę musiał wycofać stąd parę swoich rzeczy, ponieważ ona zamierza matce zostawić mieszkanie, a sama się wyprowadza. Ale ja krzyczałem dalej, pokazując, że matki się nie boję, i jednocześnie zastanawiałem się, co robić. Szukając w sobie decyzji poszedłem szybko w stronę drzwi, chociaż wiedziałem, że nie wyjdę, i miałem tylko parę kroków, po których musiałbym zatrzymać się bezradnie i głupio. I kiedy po chwili Ewa zawołała mnie, poczułem najpierw wielką wdzięczność. Tłumaczyła, dlaczego nie może być ze mną, dlaczego nie stać ją na mnie, mówiła ciągle bez żalu, smutnie, rzeczy na ogół prawdziwe, w które nie chciałem teraz wierzyć czując znów wzbierającą we mnie wielką tkliwość, kiedy mówiła, że odchodzi tylko dlatego, że ja od niej nie odejdę. I teraz wiedziałem, że to już nie jest z jej strony gra, że odejdzie i że to są słowa ostatnie, do czego dopuścić nie mogę, w każdym razie nie w tej chwili, i zaprzeczałem sobie, kiedy ona przyznawała mi rację, zapewniała o prawdziwości mojego spojrzenia. Mówiła, że to i tak była sprawa czasu, a mnie drażniły, niszczyły swoją płaskością te oddawane mi teraz moje własne słowa i znów musiałem spróbować ją objąć, śmiesznie opadając na tapczan, gdy się odsunęła. Chciałem jej też powiedzieć o moich wszystkich dla niej rezygnacjach, o Ilonie, o Jarosławie, ale to byłoby tylko głupim potwierdzeniem jej słów. A ona zaczęła opowiadać o tym znajomym architekcie nie tak, żeby wzbudzać we mnie zazdrość, ale jakby zwierzając się i prosząc o radę. A ja uwierzyłem jej od razu, bo opowiadała inaczej niż zwykle, chociaż udawałem, że nie wierzę. Słuchałem uważnie, kiedy mówiła, że spotyka się z nim już od dwóch tygodni i teraz przenosi się do niego, będą razem pracować, że on przede wszystkim chciał, żeby wyprowadziła się od matki, dlatego wspomniała o moich rzeczach, które powinienem zabrać, z czym zresztą nie ma pośpiechu, wyjaśniła, że nie chciała mi o tym mówić, że w ogóle miała mi to powiedzieć bezpośrednio po imieninach, na których on też był, ale nie powiedziała, a ja złapałem się teraz tego wieczoru, głupio wyśmiewając przystojnego czterdziestoparoletniego architekta, z czym ona zgadzała się, dodając znowu, że zrozumiała, że na mnie ją nie stać. Potem mówiłem, że jej nie wolno, że dobrze wie, że jej nie wolno, że nigdy tego nie robiła. Usiadłem na podłodze obok tapczanu, opuściłem nisko głowę i po długiej chwili poczułem wreszcie jej rękę; przez chwilę siedziałem dalej nieruchomo, zanim objąłem ją mocno, przycisnąłem, i teraz już nie wyrywała się i już wiedziałem, że wszystko zostanie jak dawniej. no6 PROZA Wiedziałem, że wygrałem, kiedy nie opierała się zupełnie, i potem leżałem obok niej ciągle obejmując ją mocno. Ale robiłem już wtedy to, co teraz, to znaczy szukałem w sobie różnych odczuć, i znowu czułem do siebie wielką niechęć za bezradną, głupią płaskość. . ..I wtedy oświadczyli mi w telewizji, że te sprawy zaliczkowe muszą uzgadniać. Wtedy nadąłem się niesłychanie i opuściłem ich. Oczywiście, szło tu w ogóle o śmieszne sumy. No, ale muszę pędzić; na jedenastą eseista Sobieski wyznaczył mi spotkanie, przedtem chciałem jeszcze powirować w „Snobie". Numer specjalny miesięcznika ukaże się już niedługo, więc eseista musi się skoncentrować przed kolejnym poważnym sukcesem. Notabene eseista przygotowuje bardzo snobistyczny wieczór autorski. Jan B. rozluźnił jeszcze bardziej krawat i skręcił w stronę kawiarni elitarnego wydawnictwa. Szedłem dalej w stronę domu i widziałem wyraźnie, jak Ewa wstaje, ubiera się, a ja ciągle nie podejrzewałem zakończenia. Patrzyłem na nią ufnie, kiedy powiedziała mi, że sytuacja się nie zmieniła, ale że chętnie będzie się ze mną spotykać. Znów rozpoznałem swoje słowa i myśli, i wtedy chciałem ją uderzyć, ale nie zrobiłem tego, nie czułem zresztą prawdziwego oburzenia, tylko wielkie zmęczenie, więc ubrałem się też, bo wiedziałem, że decyzja już zapadła, dlatego nie mówiłem ciągle nic. Razem wyszliśmy z mieszkania, ale ja nie wziąłem swoich rzeczy, co było oczywiście śmieszne, ale zostawiało mi jakąś możliwość powrotu, tak w każdym razie myślałem wtedy. Kiwnąłem głową, kiedy prosiła, ażebym zadzwonił, nie zagryzał się, tylko pracował, żebym to jedno dla niej zrobił, i niepotrzebnie, długo, teatralnie pocałowałem ją w rękę. Patrzyłem za nią trochę, potem odwróciłem się i szedłem prosto, jeszcze dwa razy zatrzymywałem się, zawracałem za nią, ale zaraz stawałem i szedłem z powrotem. Później myślałem, ile znów mam dziś przed sobą czasu, a jeszcze później, od paru minut, już po odejściu Jana B., nie myślałem o niczym. Przed domem dopiero po kilku okrzykach: „Proszę pana, proszę pana!", zatrzymałem się, słuchałem, jak zażenowany sąsiad z góry prosi mnie o dyskrecję. „Bo wie pan, ludzie sobie pomyślą Bóg wie co, a ona nie jest zła i kocha mnie naprawdę" — mówił patrząc na mnie żałosnym, psim wzrokiem, i że w ogóle to zdarzyło się pierwszy raz - wołał prawie, kiedy wchodziłem już po schodach. Kongo na Kubusia Puchatka Dwadzieścia po ósmej. Poprawiłem się w fotelu i uśmiechnąłem się do przechodzącej z nowymi taśmami ciotki, starając się, aby w uśmiechu tym było możliwie dużo podziwu i sympatii. Ciotka przeszła obojętnie, podnosząc spojrzeniem siedzącego w głębi, obok wysuszonej, długiej angielskiej dziennikarki, wuja Leona, który zaraz wstał i zaczął przesuwać coś w projektorze. Uważnie zakładał taśmę. Słabe światło małej ściennej lampy podkreślało chudość jego twarzy. - Co z Agą? - Skręcił się ciężko w moją stronę dyrektor, ojciec Agi, mój teść. - Przecież umówiliście się tutaj? O siódmej. - Spojrzał karcąco. - To bardzo nieprzyjemne wobec Blanki i Leona. Zależało im na Adze dzisiaj. Będą dotknięci. - Postanowiłam nie zapalać dużego światła - ciotka zatrzymała się przy fotelu dyrektora - bo chociaż szybciej poszłoby przygotowanie projektora i nowych taśm, rozbiłoby to absolutnie nastrój. Leonie, przetłumacz! - Uśmiechnęła się serdecznie do Angielki, poznanej parę dni temu korespondentki liberalnego tygodnika, którą wprowadzała właśnie w życie typowo polskiej rodziny. - Eryku, bądź łaskaw sprawdzić, czy ktoś czasem nie dzwoni. - Już sprawdzam, mamo. - Dziesięcioletni, drobny, ze starannie wypracowanym przedziałkiem, podniósł się szybko z puszystego dywanu, gdzie został uprzednio zakomponowany, wygładził garniturek w modną kratę i uśmiechając się sympatycznie zniknął w hallu. Ta pokazówka była właściwie zupełnie niepotrzebna, bo dla nas nienaganne maniery Eryka i wymyślna uprzejmość ciotki nie były zaskoczeniem, Angielka zaś nie mogła ich w pełni docenić. Ale ciotka nie umiała sobie odmówić zaprezentowania swojej szkoły, poza tym świetny pretekst dawało spóźnienie Agi. Wygrywała więc trzy rzeczy: Eryk, oczekiwanie na Agę, niechęć do mnie — nie byłem w stanie przyprowadzić punktualnie Agi. - Nie, mamo, obawiam się, że się omyliłaś... - Znów uśmiechnięta sympatycznie twarz Eryka. - Dziękuję ci, może usiądziesz. Chyba rozpoczniemy. Ciąg dalszy: Nasz powtóiny przyjazd do Konga. Kasuję światło. Leonie, proszę. Na ścianie poruszył się egzotyczny ogród, potem długi dziwaczny domek z werandą. - Oto nasz bungalow. Przetłumacz, Leonie. Iio8 PROZA — Oh, bungalow — ucieszyła się Angielka. — Co jest z Agą? — Znów ciężki zwrot dyrektora w moją stronę. — Chcę potem z tobą porozmawiać — mówi szeptem. Kiwam głową, uśmiecham się na znak, że chętnie, i udaję, że uważnie przyglądam się kolorowym obrazkom, biegającym po ścianie, wyczarowanym przez supermarkę japońską, bezszmerową, z kompletem obiektywów i filtrów za trzysta dolarów, na superbłonie kolorowej angielskiej, kupionej w Kongo. Wpatruję się więc w ścianę, ozdobioną kongijskim bungalowem, i zastanawiam się, co jest z Agą, czy przyjdzie, zastanawiam się, czy ten reżyser z filmu po wczorajszej rozmowie złamie się, czy będzie dalej ciągnął sprawę, co by mogło mieć dla mnie najgorsze następstwa, o których nawet nie bardzo chciałem myśleć. Tak naprawdę to byłem pewny, że się wycofa. W końcu mógł uwierzyć, że kogoś na niego napuszczę albo sam mu zrobię jakąś przykrość. Wyglądał na człowieka ostrożnego, który się zawsze zastanawia i każdą rzecz ogląda z kilku stron. To mi się nawet w nim podobało podczas wczorajszej rozmowy w najwytworniejszej kawiarni-hotełu, przeznaczonej zasadniczo tylko dla gości zagranicznych, że nie oburzył się, nie zerwał, nie przewrócił kawy, tylko patrzył na mnie z namysłem. Ja go świetnie pamiętałem i on też mnie powinien pamiętać sprzed paru lat, kiedy jeszcze nie pracowałem w Instytucji jako kierownik działu, przed ślubem z Agą. Widywał mnie wtedy w tej samej kawiarni w dość groźnych zestawach — z Bombą, Wasserwagą — i właśnie z tamtego czasu i za tamte sprawy, a nie za moją obecną pracę, samochód i koszule non-iron miał dla mnie ostrożny szacunek. Wtedy zresztą inaczej też na mnie patrzyła Aga, z podziwem i oddaniem, właśnie w tej kawiarni. Kiedy ja byłem ostry, zimny i zastanawiałem się nad jej ojcem i tą pracą. Zastanawiałem się spokojnie, bo miałem świetną pozycję wyjściową i dużo do stracenia. Kiwałem głową znajomym — było ich bardzo dużo - a ona odwracała się ciągle, wyłapywała spojrzenia kobiet, które uzupełniałem informacjami: marka samochodu, miejsce pracy ojca, położenie willi. Rzucałem jej to, czasem przesadzając, i wiedziałem, że ją to złości, denerwuje, upokarza, widziałem, że chce się podnieść i wyjść. Raz nawet wyszła, ale już po dziesięciu minutach przywitałem ją spokojnym uśmiechem. Kupiła sobie wkrótce zamszowy kostium i krótko obcięła włosy. Chodzenia śmiesznym, energicznym krokiem oduczyłem ją dopiero potem, już po ślubie. — A to jest nasz następny bungalow, już po przeprowadzce, ale przed okradzeniem, do którego jeszcze powrócę. Leon, przetłumacz. — Interesting — uśmiechnęła się sucha Angielka w za dużych okularach. Korespondentka szanowanej gazety londyńskiej, poznająca życie polskiej rodziny, zorganizowana przez ciotkę w samolocie i odtąd za pośrednictwem Leona włączona w rytm jej zajęć jako moment nowy, a już niezbędny. Oglądała więc teraz, wystająca sztywno z fotela, w tweedowej spódnicy odsłaniającej suche kolana, jak na zabarwionej ścianie w egzotycznej scenerii ciotka, przygarbiona, z ciężkimi, wiszącymi piersiami i siwymi włosami, biegnie opięta w skąpy kostium kąpielowy, a za nią wolno idzie wuj Leon, lekarz polski w Kongo, doktor Judym na dwuletniej KONGO NA KUBUSIA PUCHATKA 1109 dewizowej umowie, w krótkich spodenkach, przykryty kolorowym kapeluszem. Idą w stronę bungalowu, przed którym na werandzie buja się w hamaku Eryk. W drzwiach staje czarny służący. — Bardzo się z tego bungalowu cieszymy. A to jest służący, którego podejrzewamy o kradzież — już o niej wspominałam. Przetłumacz, Leonie. — To wprost wspaniałe — zachrypiał dyrektor w stronę swojej siostry. — Siedzimy w domu, na naszej ziemi, ulica Puchatka Kubusia, śnieg za oknami, a tu Kongo, a w nim nasza rodzina. Ciotka aprobująco kiwnęła głową. — Ładnie to powiedziałeś. — I po chwili namysłu: — To też, Leonie, przetłumacz. Teraz szary ford mustang, kupiony za pierwsze dewizy, na tuzin rat, miękko sunie przez busz. — Busz — wyjaśnia ciotka. Celowo omija mnie wzrokiem. Nie widzi ciepłego, pełnego oddania uśmiechu. Teraz, po skomplikowaniu się sytuacji z Agą, starałem się ją na różne sposoby pozyskać, przychodziłem na wszystkie wieczory po ich powrocie z Konga, za"wsze brałem jej stronę przeciw Leonowi, ale ona mi nie mogła zapomnieć kpin z jej wiedzy o życiu i z zachłanności na ludzki podziw. Nienawidziła mnie prawie za odciąganie od niej Agi. Nie mogła wybaczyć bratu, że zgodził się na nasz ślub, nie wierzyła — tu zresztą miała wyjątkowo trochę racji — w moje zdolności. Dawniej mi to wszystko było obojętne, ale nie teraz. Więc uśmiechałem się i pomagałem jej tępić Leona, zawsze pozostającego w jej cieniu, miłego, porządnego człowieka, którego lubiłem, a który przekreślił się ostatecznie krótkim, nieudanym romansem w Kongo, przerwanym przez przyjazd ciotki. Ciotka uznała go od tego czasu za nienormalnego i nie dopuściła do przedłużenia kontraktu. Współczułem mu, ale nie stać mnie było na żadną filantropię. Dyrektor liczył się z siostrą. Musiałem też bardzo uważać na Eryka, jego zdolności taktyczne zacząłem doceniać dopiero po powrocie z Jugosławii — świetnie wyczuwał nastroje, wygrywał uczucia i bezlitośnie, celnie donosił. Sprawę załatwił dopiero rower. Czułem do siebie wstręt, bo szczeniaka nienawidziłem, ale uznałem to za potrzebne. Aga zaczęła mi się wymykać w Jugosławii; nie miałem wtedy żadnych podejrzeń i nie wyczuwałem niebezpieczeństwa. Było dużo słońca, pięknie się opaliłem, utyłem trochę, ale wyglądałem jeszcze bardzo efektownie. Ciotka ćwiczyła Eryka w konwencjach, ja rozmawiałem z dyrektorem — potężnym, wylewającym się z elastycznych spodenek - o sprawach Instytucji, w której miałem już własny pokój, nie bardzo nawet daleko od jego gabinetu, i szybko kończyłem przerwane studia, za co mi ta Instytucja płaciła stypendium. Aga nie miała nad morzem humoru, ale ciągle nie było jeszcze źle, było ciepło i wygodnie. Myślałem o tym koledze ze studiów, którego przed tym wszystkim odwiedziłem w Instytucji i wychodząc od niego zobaczyłem, po raz pierwszy, idącą do ojca Agę. Ona mnie wyraźnie zauważyła, a ten kolega skłonił się z podziwem, oczy mu zabłysły i zaczął mówić o niej, rozmarzając się płaczliwie coraz bardziej i nie widząc dla siebie ani dla nikogo żadnych szans, a ja patrzyłem na nią i zastanawiałem IIIO PROZA KONGO NA KUBUSIA PUCHATKA Uli się. Potem, na początku znajomości z Agą, widziałem jego nie ukrywaną niechęć i zazdrość, zastąpioną jeszcze później ogromną serdecznością. Myślałem o tym wszystkim, oddychając dewizowym powietrzem, mocząc się w Adriatyku i gawędząc nad koniakiem z dyrektorem, który brał mnie często pod rękę i chodziliśmy wieczorami na spacery, obaj w tropikalnych garniturach, on w ciemniejszym, i słuchałem jego opowiadań o pierwszych latach Instytucji, o okupacji. Nawet przyzwyczaiłem się do tego trochę. Chodziliśmy, jak wypadało, zawsze sami na męskie rozmowy. Kiedy wracałem, Aga zwykle spała. Potem dopiero powiedziała mi, że udawała. Ostrzejszy, wibrujący głos ciotki: - A oto konkubina Leona. Leon, przetłumacz. - Daj spokój, proszę. - Leon zszarzał na twarzy jeszcze bardziej. - Proszę -• powiedział trochę piskliwie. - Tłumacz, proszę. Nie wstydzę się niczego w moim życiu i nie widzę powodu, żebym miała cokolwiek ukrywać. Szczupła, najwyżej trzydziestoletnia brunetka w obcisłych spodniach uśmiechała się na ścianie do rozpromienionego Leona. - Inaczej ja będę musiała zacząć tłumaczyć albo Eryk. Uczył się przecież dwa lata. To też przetłumacz. - Ma charakter -uśmiechnął się dyrektor w moją stronę. - Trzeba jej to przyznać. Zawsze taka była - wziął mnie na moment jak dawniej za ramię - proszę ciebie, od dziecka. Wuj ciągle milczał, już nawet zacząłem myśleć, że spróbuje się zbuntować, chociaż oczywiście był zupełnie bez szans. Ale nagle załamał się i zaczął mówić. - Oho! - roześmiała się Angielka w stronę ciotki, mrużąc oko. Ciotka również uśmiechnęła się do niej porozumiewawczo i też zmrużyła oko. Tymczasem projektor, ustawiony przez wuja Leona na specjalnej półce, wymienił już obraz na ścianie na zupełnie neutralny. Leon podniósł się nagle, niezręcznie wymijając fotele przeszedł przez pokój i zniknął w korytarzu. Angielka znów uśmiechnęła się do ciotki, ciotka jej odpowiedziała. Dyrektor się roześmiał, a za nim ja, czego bym, gdyby nie trudna sytuacja, raczej nie zrobił. - Eryku, bądź łaskaw sprawdzić, czy nasza herbata już się zaparzyła - popisała się ciotka. - I przyprowadź z powrotem swego ojca. - Już idę, mamo. - Uśmiechnięty Eryk wysunął się z pokoju. Potem, po Jugosławii i jeszcze po Rumunii, sprawa z Agą zaczęła nagle wyglądać konkretnie. Skończyła architekturę, mówiła o wielu zajęciach na mieście, często wychodziła z domu. Mnie to nawet nie bardzo przeszkadzało, odwiedzałem dyrektora, pisałem pracę dyplomową, co jakiś czas robiłem sobie trochę gimnastyki w klubie, gdzie dawniej podnosiłem ciężary. Poza tym lubiłem siedzieć w domu sam, mieszkaliśmy ładnie, nowe bloki, Saska Kępa, siódme piętro, widok na Wisłę. Wszystko było proste, a dawne sprawy, znajomości i napięta ostrość sprzed ślubu odsuwały się coraz dalej, robiły prawie nierealne. Potem dowiedziałem się, ze Agę widywano ciągle z pewnym znanym architektem, że widywano ich na dansingach L w hotelu i potem w jego samochodzie. Przemyślałem sprawę i doszedłem do wniosku, że ludzie się zmieniają, i tego samego wieczoru, kiedy wróciła do domu, powiedziałem jej o wszystkim z uśmiechem, pogardliwie, lekceważąco cedząc słowa, a ona stała jeszcze w palcie w dużym hallu naszego mieszkania i nie mówiła na razie nic. Wtedy wyminąłem ją, trzasnąłem drzwiami i zbiegłem z siódmego piętra, czekając ciągle i nasłuchując jej wołania i stuku obcasów. Potem czekałem jeszcze chwilę przed domem, zanim wyprowadziłem yolkswagena z wygodnie pod domem usytuowanego garażu i pojechałem do kawiarni w Hotelu. W kawiarni przysiadłem się do paru znajomych osób - szykowali się gdzieś na wieczór, rozmawiali o innych znajomych, tych, którzy już tu nie przychodzą, poszli w górę albo w dół. Zostało już nie tak wielu. Mnie uważali za tego, który poszedł w górę. Pytali o yolkswagena - słuchałem coraz mniej uważnie, zastanawiając się, dlaczego przegrałem rozmowę z Agą, dlaczego za mną nie wybiegła, i wtedy pierwszy raz zacząłem myśleć o różnych konsekwencjach. Potem wyszedłem, chociaż serdecznie mnie zapraszali, ale ja wtedy już w myślach rozgrywałem sprawy z Agą, a ich zaproszenia też były inne, za serdeczne. Więc wróciłem do domu, odstawiłem samochód do garażu. W windzie przejrzałem się uważnie w lustrze, patrzyłem na cofnięte włosy i poszerzoną twarz, potem szybko odsunąłem się i już przed samym zatrzymaniem windy spróbowałem wyprowadzić parę ciosów. Podniosłem ją krzykiem na nogi, ona też zaczęła krzyczeć, uderzyłem ją, kiedy powiedziała, że ją oszukałem. Cofnęła się i przestała mówić. Zrobiła się bardziej spokojna i szła w stronę drzwi. Zrozumiałem, o co jej chodzi. Wyczułem, że to uderzenie ułatwia jej sytuację, więc złapałem ją za rękę i uderzyłem drugi raz, mocno, i wtedy wreszcie zaczęła płakać. Byłem strasznie zdenerwowany, ale poczułem wielką ulgę, i rzeczywiście, nie chciała już wyjść. Rozmawialiśmy potem długo, wtedy jeszcze opanowałem sytuację. Przez jakiś czas nie wypuszczałem jej samej, chodziliśmy razem do Hotelu, spotykaliśmy architekta, ale on wycofał się zupełnie - miałem jednak metr osiemdziesiąt pięć i podkreślone marynarką szerokie ramiona. Zresztą Aga już nie traktowała go poważnie. — Na tym na razie kończymy. Leonie, proszę o światło. Zmrużyłem oczy, zaatakowane nagłym błyskiem przemyślnie umieszczonych żarówek. — Teraz będzie herbata, wieczorna herbata nie tylko w Anglii jest instytucją. Przetłumacz, Leonie. Eryku, bądź łaskaw sprawdzić, czy ktoś nie dzwonił. Nie? To zabawne. Mam po tej Afryce słuchowe fantasmagorie. Jaka szkoda, że Aga straciła dzisiejszy wieczór. — To już powiedziała ciotka do mnie, ale nade mną. — Zupełnie nie rozumiem. — Rozłożyłem bezradnie ręce. Dyrektor dystyngowanym ruchem podciągając mankiet ukazał złoty kwadratowy zegarek ze stoperem i kalendarzem. - Dziewiąta godzina, ależ nam zleciało! Wuj Leon wrócił z kuchni manewrując egzotyczną tacą z dziwacznie drążonymi filiżankami. Parowała w nich herbata zakupiona w drodze powrotnej stamtąd. Angielka spróbowała i nadała twarzy wyraz zachwytu. Potem coś szybko mówiła do Leona. III2 PROZA - Chodzi o tę historię z czasów okupacji... — zaczął Leon. - Rozumiem - przerwała ciotka. - Obiecałeś - uśmiechnęła się do dyrektora. - No, no. Czy uważasz, doprawdy, że to interesujące? — skromnie skrzywił się dyrektor. Angielka wyciągnęła z torebki zgrabny bloczek z wybitym na wierzchu tytułem liberalnego tygodnika. Pod uważnym spojrzeniem ciotki pociągnąłem mały łyk herbaty i prawie dorównałem Angielce zachwyconym uśmiechem. Dyrektor mógł opowiedzieć jak zawsze jedną z trzech historii: o gołębiarzu, o czołgach i o granacie. Byłem nawet ciekaw, którą wybierze. Stosunkowo najznośniejsza była o czołgu. Dyrektor, pogodnie uśmiechnięty, spojrzał kokieteryjnie na Angielkę, kreślącą wstępne uwagi srebrzystym długopisem. - Tylko, rozumie sięrbez nazwisk. Without names, rozumie się. - O/ course - kiwnęła ze zrozumieniem głową Angielka. - Przypomnij jeszcze, Leonie, że my, niestety, spędziliśmy okupację w Rumunii. - Stoję więc w oknie piątego piętra - płynnie, z wprawą zaczął dyrektor. - Pode mną barykada, za nią Niemcy. Chaos, pożary. Repetuję, strzelam, repetuję, strzelam, łuski się sypią... Nag.'e gołębiarz!... Piętnaście po dziewiątej. Aga może już być w domu. Ciekawe, jak wyglądała ich rozmowa. Ciekawe — to określenie trochę za słabe, jeżeli chodzi o moją sytuację. Bo na pewno poszła się z nim spotkać. Oczywiście, on mógł w ogóle nie przyjść, sądzę jednak, że przyszedł. Wczoraj, podczas rozmowy w Hotelu, powiedział mi, że przeżył wojnę, latał nad Anglią, a teraz ma dość spraw i problemów i uważa, że mu się to należy. To brzmiało obiecująco. Wyglądało, że dał się trochę zastraszyć. Przewidywał zresztą kłopoty raczej słusznie, bo sytuacja była teraz krytyczna. Od momentu kiedy pojawiło się słowo: rozwód, musiałem coś przeciw niemu wymyślić. Równocześnie zaczęła zaostrzać się sytuacja w Instytucji. Wcale nie były przypadkiem coraz krótsze, surowsze rozmowy z dyrektorem, który jednak coś wyczuwał, i nie opowiadał mi już o czołgu. Dlatego powiedziałem szczerze reżyserowi na jego: że Agę lubi, ceni i szanuje i przy niej naprawdę odpoczywa, że dla mnie znaczy ona o wiele więcej, stąd moje na razie uprzejme propozycje, żeby się zgubił. Przed sprawą z reżyserem dyrektor radził tylko, bo do niego coś niecoś dochodziło, oczywiście, nie ode mnie, ale radził dość serdecznie, potem bardzo ochłódł. To była też działalność ciotki, która wyczuwała wszystko o wiele lepiej. Jakieś pół roku temu, kiedy powtórzyła się historia z architektem, wpadłem na pomysł, żeby wykorzystać swojego ojca. Mieszkał sam po wymianie mieszkań, miał emeryturę i paczki od matki ze Stanów, z których dawniej urywałem sporo, a teraz już nie musiałem. Ojciec pisywał również anonimy, najpierw dla przyjemności, z żalu do ludzi i do matki, potem już prawie zawodowo, na zamówienie sąsiadów. Dawali mu za to prezenty i dziękowali. Poprosiłem więc, żeby na Agę napisał, że dziwka, i coś w tym rodzaju. Zrobiłem mu wielką przyjemność, bo miał do mnie żal, że go rzadko odwiedzam i nie proszę o rady, a sam pokazałem anonim Adze. KONGO NA KUBUSIA PUCHATKA 1113 — Proszę, co piszą! - Ona zaczęła się śmiać, chociaż anonim był zupełnie zgrabny. Powiedziała, że ludzie się zmieniają, więc ona i ja też się zmieniamy, bardzo zmieniamy. Śmiała się jednak trochę boleśnie i widać było, że wrażenie to na niej zrobiło. Potem znów trochę wychodziliśmy razem, poprawiły się stosunki w Instytucji, zrobiłem dyplom i wymieniłem yolkswagena na nowszy model. I dopiero wtedy zaczęła się sprawa reżysera. — Zupełnie ostygła ci herbata — ostry, karcący szept ciotki. — Rzeczywiście. — Szybko podniosłem filiżankę. Złapałem ciepłe spojrzenie Leona, który coraz bardziej zaczynał czuć się ze mną solidarny. Zupełnie mnie to nie cieszyło. — ...I wtedy zza zakrętu wyjeżdża na nas kompania czołgów... Więc skończył już z gołębiarzem. Angielka pilnie notowała, dyrektor miał zaczerwienioną twarz i niezgrabnie machał rękoma. Poprawiłem się w fotelu. Było wpół do dziesiątej. Czułem wzrastające napięcie. Coraz niecierpliwiej czekałem na dzwonek u drzwi albo telefon. Dyrektor przechodził już do trzeciej, ostatniej historii, wuj z porozumiewawczym uśmiechem podsunął mi ciasteczka, ciotka rozłożyła przed Brykiem ilustrowany angielski album, po czym z pewnym roztargnieniem rozejrzała się po pokoju, szukając następnej atrakcji, gdyż dyrektor wyraźnie zbliżał się do końca. Ja wiedziałem już, że Aga nie przyjdzie, i zastanawiałem się, czym naprawdę mogę zagrozić reżyserowi, jeżeli się nie wycofa. A wszystkie pomysły wydawały mi się głupie i nieprzydatne, nawet ten z pobiciem. I powróciła znowu myśl, że źle postawiłem, od samego początku źle postawiłem, i wtedy poczułem, że wilgotnieją mi ręce i ogarnia mnie wielka złość i żal. Potem zmusiłem się, żeby przestać o tym myśleć, i obserwując pokój zagłębiłem się jeszcze bardziej w fotelu, pociągnąłem spory łyk wystygłej herbaty, ciepło, serdecznie uśmiechnąłem się w stronę dyrektora, postanawiając, że niezależnie od wszystkiego nie dam się przekreślić i usunąć, nie będę zaczynał od nowa, nie zaprzyjaźnię się z wujem Leonem. Poczułem się mocniej i pewniej i zauważyłem, że ogromna słomiana mata zasłaniająca okno przestała mi się wydawać tak obskurnie tandetna. Volvo dla mouse-killera - Kiedyś zaprosiła mnie do siebie znajoma Polka, dwadzieścia lat temu, po moim przyjeździe tutaj, pokazała mi obrus i popielniczkę, a obrus miał identyczny wzór co popielniczka - mówiła Marika, okrągła, siwiejąca właścicielka willi, położonej w ekskluzywnej dzielnicy Sztokholmu, który nie był miastem ani dużym, ani ładnym, przypominał miasta niemieckie. Bo tutaj ogromna zamożność nie była zbyt efektowna na zewnątrz, domy secesyjne, sztywne, parę tylko białych wysokościowców, a największy chyba to przedstawicielstwo Forda. Ładne były natomiast te elitarne dzielnice, daleko od centrum, właściwie za miastem, gdzie mieszkało mieszczaństwo bogate, arystokracja przerzedzona i artyści. Dostaliśmy się tutaj samochodem męża Mariki, Rogera, pięćdziesięcioletniego kuśnierza, który posiadał dwa spore sklepy w centrum i dwa mniejsze na peryferiach, futra sprowadzał z Rosji, wyprawiał w Austrii, a sprzedawał w Szwecji. Przecisnęliśmy się przez główne ulice zablokowane wielkimi starymi wozami Ragare, czyli szwedzkiej młodzieży zbuntowanej. Posuwali się nimi w kółko w amerykańskich wozach tak wolno, że można ich było pieszo wyminąć. Obejmowali w tych samochodach dziewczęta sposobem podpatrzonym na okładkach magazynów, żując gumę wskazaną przez magazyny, ubrani w wymyślony przez magazyn uniform młodzieży gniewnej, który mogli nabyć, tak jak te samochody, w domach towarowych i garażach z napisem „Ragare", gdzie można całą gniewność kupić. Przecisnęliśmy się z trudem, bo Ragare zataczali krąg ścisły, ponieważ była sobota i Wigilia. W niedzielę było ich zawsze mniej, bo w poniedziałek chodzili do pracy wcześnie rano, a w pracy na gniewność miejsca nie było. — Zrozumiałam to i zaprosiłam ją do siebie dopiero wtedy, kiedy ja też miałam taki sam wzór na obrusie i popielniczce. Szliśmy teraz wolno po salonie superkomfortowej willi znajomych Roberta, a właściwie znajomych jego rodziców, którzy kiedyś, w czasie okupacji, obecnym kuśnierzom pomogli i Robert liczył, że oni teraz rozumieją naszą ciężką sytuację, bo Szwedzi nie mieli skojarzeń żadnych. Dreptaliśmy wzdłuż ścian, gdzie na wyrafinowanych drewnianych półkach stały długim rzędem wielkie wazy, lśniące solidną politurą, obok chyba bardzo młodych antyków pomiędzy posągami z gipsu VOLVO DLA MOUSE-KILLERA 1115 mężczyzny i kobiety naturalnej wielkości w strojach kąpielowych i cepeliowskim kogutem. Szliśmy krok za krokiem ^najpierw tylko pani domu, Roger, Robert, Sobiesław i ja, potem dołączyło do nas więcej gości: pani Freda, najgłośniej, najostentacyjniej podziwiająca wazy, paru Szwedów, wspólników kuśnierzy, i córka małej, wysuszonej Fredy, podhodowana na sokach i witaminach, długonoga, może trochę za szeroka Anna, która wkrótce z synem gospodarzy, siedemnastoletnim Harrym, zamerykanizowanym posiadaczem garnituru w kratę i długiej fajki, przeniosła się na górę. My zaś chodziliśmy dalej prowadzeni przez superlampę, dającą światło reflektorowe w pięciu kolorach. W pokoju zaś obok, połączonym z salonem rozsuwanymi drzwiami, uruchamianymi przez naciśnięcie guzika, błyszczał bielą obrusa i srebrem zastawy stół wigilijny, zatłoczony półmiskami, upychanymi ściśle przez służącą Hiszpankę świątecznie przystrojoną, która już przedtem umieściła w centrum standardową choinkę. Marika zaś kolejno przystawała przed półkami, wyczekująco patrząc na nas, a my niezawodnie, układnie chwaliliśmy wszystko, oczekując niecierpliwie momentu zbliżenia się do stołu, a na razie układając różne plany jak najpełniejszego wykorzystania tego wieczoru, wyssania wszystkich możliwości, niezaniedbania niczego, co mogłoby naszą sytuację posunąć do przodu, pchnąć nas we właściwym kierunku. Myśleliśmy o tym w świetle pięciokolorowej lampy, palącej się teraz kolorem szkarłatnym, w którym nasze zadanie rysowało się znacznie bardziej prawdopodobnie niż w ostrym świetle dnia, po raz pierwszy niemal realnie — od czasu kiedy miesiąc temu wysiedliśmy na sztokholmskim dworcu. - A tę wazę dostałam właśnie od Fredy - uśmiechnęła się serdecznie Marika. - Bardzo piękna — powiedział szybko Robert. — Bardzo piękna i stara. Oczywiście najwięcej do wygrania miał Robert. Właściwie, prawdę mówiąc, tylko dla niego ten wieczór mógł oznaczać prawdziwy początek. Ani moja rodzina, ani Sobiesława nie pomogła, niestety, gospodarzom willi w czasie okupacji. Ale zielone teraz światło lampy, usypiając przyjemnie, sprzyjało marzeniom. — Tak — rzuciłem pospiesznie w wyczekującą przerwę, orientując się, że Sobiesław wydobył już pochwalny bełkot. — Tak, istotnie jest ogromnie piękna, powiedziałbym: wyjątkowo. — Z masochistyczną przyjemnością delektowałem się głupotą swoich wypowiedzi. Teraz wtrąciła się pani Freda: - Zaproszę was do siebie. Też mam parę ładnych antyków. Ale oczywiście — uśmiechnęła się z fałszywą skromnością — nie to, co tutaj. — Ależ, Fredo... — zaczęła Marika. A ja obserwując ogłupiałe spojrzenie Sobiesława skierowane w stronę stołu, wróciłem znowu do tamtej chwili sprzed miesiąca, kiedy po oddaniu rzeczy do przechowalni szliśmy główną ulicą Sztokholmu obok siebie środkiem chodnika w jasnym świetle wczesnego dnia tak pewnie, zamaszyście, że usuwano się nam z drogi, w porozpinanych kożuchach, podkreślających jeszcze naszą zdobywczą niedbałość. Sobiesław — najniższy, ale za to najszerszy, nisko nad czołem zarośnięty, inżynier elektryk - podciągnął wtedy nieco na biodrach gruby wełniany sweter, eksponując swoją bardzo męską budowę, stanowiącą o jego popularności w War- i n6 PROZA szawie, na które to walory bardzo liczył, przewidując, że w niedługim czasie stanie się przedmiotem kultu autochtonek, z czego coś niecoś spłynąć miało i na nas, bardziej znormalizowanych. Dwie godziny wcześniej wysiedliśmy z pociągu i wtedy Robert, absolwent ekonomii, studiujący dodatkowo filologię angielską, wciągnął głęboko powietrze i powiedział, że pachnie Zachodem, podobnie jak w samochodzie Anglików, których pilotował w Polsce. Potem poszedł dzwonić do znajomego ojca, piastującego w kraju odpowiedzialne stanowisko w zakładzie naukowym. Oni to zapewnić mieli jemu i Sobiesławowi mieszkanie, dobrze płatną i przyjemną pracę, szybkie kupno samochodu i zdobycie kilkudziesięciu Szwedek, które właśnie mijały nas z lewej i prawej w spódniczkach mini. Z tego ewentualnie część spłynąć miała na mnie, a w każdym razie umożliwić mi spędzenie kilku tygodni na północny zachód od kraju, co w innych warunkach byłoby niemożliwe. Znajomi Szwedzi, których Robert obwoził Wartburgiem ojca po Polsce, jak się okazało, opuścili Sztokholm na parę dni, co znacznie zmniejszyło nasze szansę na wspólne mieszkanie i w ogóle mieszkanie. Robert zadzwonił więc do znajomego następnego, także absolwenta ekonomii, i ten obiecał mu nocleg, wprawdzie na korytarzu w zaadaptowanej piwnicy, zamieszkanej przez u.i.ech Algierczyków i Turka, ale na razie wydało nam się to dowcipne. Więc nie tracąc jeszcze humoru szliśmy dalej, ciągle na siebie licząc, oglądając ociekające seksem wystawy, na których w najrozmaitszych pozycjach, mniej lub bardziej skutecznie rozebrane, spoglądały z okładek magazynów pary męskie, damskie, rzadziej mieszane, gdzie błyszczał lakierowaną okładką oficjalny organ homoseksualistów „Amigo", książki proponujące zależnie od ceny sto dwadzieścia, sto czterdzieści lub sto sześćdziesiąt pozycji i fotosy reklamujące filmy pornograficzne, wyświetlane w dwóch kinach w centrum miasta, prezentujące mężczyzn rozebranych całkowicie albo w nausznikach i z książką w ręku, w pełnej gotowości, przed który mi to zdjęciami zamyślił się chwilę Sobiesław. Postanowiliśmy potem, że warto by już zapewnić sobie nocleg. Z pierwszego piętra doszedł ostry wybuch śmiechu. Obeszliśmy już cały salon dość dokładnie, automatycznie wypowiedziałem kolejny osąd, wchodząc tym razem w słowa Robertowi, a wyprzedzając Sobiesława, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że powróciłem już całkowicie do rzeczywistości. - A Robert mógłby mieć dobrze! Robert jest słodki chłopak - powiedziała Marika. Mógłby mieć dobrze, gdyby został tu na dłużej albo na jeszcze dłużej. Potem sprowadziła nas do piwnicy, która właściwie nie była piwnicą, ale pomieszczeniem luksusowym, pokazała nam kombajn do prania, do zmywania i do suszenia, lśniący przyjemnie zsyp do śmieci, powtórzyła, że Robert jest słodki chłopak i że mógłby mieć dobrze, po czym znaleźliśmy się znów na górze, i jajowato, poczciwie zaokrąglony Roger rzucił wreszcie hasło do siadania do stołu, do którego ruszyliśmy całą grupą i po celebrowanym dobieraniu miejsc, oszołomieni możliwością nasycenia się, opadliśmy na krzesła. Ja miałem z lewej strony Marikę, z prawej Sobiesława, obok którego siedziała długonoga Anna, która przed chwilą wraz z Harrym zeszła po VOLVO DLA MOUSE-KILLERA 1117 drewnianych schodach z pierwszego piętra i teraz wywoływała z pamięci znajome polskie zdania, uśmiechając się w stronę ponuro i zachłannie patrzącego na nią Sobiesława. - To wiek XVIII. — Marika stuknęła zgiętym palcem w efektownie modelowane oparcie mojego krzesła. Lekko unosząc się wyraziłem podziw i uznanie. Co tam? - zwrócił się w naszą stronę Roger. — Może wódeczki? — uśmiechnął się do mnie. — Może śledzika? — zabalansował w stronę pani Fredy. - Aurea prima sata est — wyskandowała pani Freda. — Czy uczą was w szkole łaciny? Powiedziałem, że uczą, uśmiechnąłem się do Rogera i wychyliłem kieliszek. Robert coś żywo tłumaczył Marice, Sobiesław szybko wychylił jeden po drugim dwa kieliszki i nałożył sobie trzecią porcję karpia. Szwedzi jedli ostrożnie, wytwornie manewrując widelczykami. - Może wódeczki? — znów mrugnął do mnie Roger. — Może śledzika? f- uśmiechnął się do pani Fredy. j - Wazy - zwróciła się do mnie Marika — zaczęłam zbierać dopiero wtedy, kiedy zaprosiła mnie do siebie moja znajoma i pokazała mi swoje. Zrozumiałam ją... Robert kręcił się niecierpliwie. Sytuacja jego widocznie nie była jeszcze jasna. Harry, odchylony do tyłu, kołysał się niedbale na krześle, potem nagle objął Annę i pocałował ją w usta. Sobiesław zakrztusił się polską wódką eksportową, a ja słuchając, jak Roger znów zwraca się do mnie „Może wódeczki?" i zaraz „Może śledzika?" do pani Fredy, rozgrzany i rozkołysany wypitą wódką, obserwowałem Szwedów, z których trzech miało marynarki niebieskie ze złotymi guzikami, a dwóch szare z flaneli w ciapki, usłyszałem, jak Sobiesław już po raz drugi zwraca się do mnie, wychwalając zalety Anny dosadnie, wyraziście i wysuwa, zwieszony ku mnie, rozmaite przypuszczenia. Wtedy zmrużyłem oczy i powrócił znowu dzień pierwszy, kiedy postanowiliśmy, że warto już zapewnić sobie nocleg. Byliśmy jeszcze ciągle pewni siebie, opierając to zaufanie na doświadczeniach warszawskich, i wtedy Robert poprawił okulary, skupił się ogromnie i rzucać począł nienagannym oksfordzkim akcentem w lewo i w prawo, w stronę ud odsłoniętych i białych włosów, jak zawsze ostro i dowcipnie. Ale nie wywołał żadnego zainteresowania, co Sobiesława zupełnie wytrąciło i zastanawiał się nawet, czy nie warto by którejś trzasnąć, żeby wiedziały, że przyjechali poważni ludzie. Byliśmy już wymęczeni i głodni, całe szczęście, że nie mieliśmy kłopotów finansowych, bo każdy z nas posiadał w kieszeni po pięć dolarów, które oficjalnie pozwolono nam wywieźć, właśnie żebyśmy tych kłopotów nie mieli. Zjedliśmy coś i jeszcze nam prawie połowa została. Poza tym kieszenie wypychały nam polecające listy do cudownie tu poustawianych Polaków i cudzoziemców. W listach tych było napisane: „Cześć, Władek. Załatw wszystko moim dobrym kumplom. Gulwa." Albo: „Wybacz, że nie pisałem do Ciebie przez dwadzieścia lat, ale proszę Cię serdecznie, pomóż finan- in8 PROZA sowo..." Albo jak w listach Roberta: „Dear Sir!...", w których dalej najwięcej było słowa „please". Chyba wtedy zaczęliśmy rozmowę o samochodach. Sobiesław oświadczył, że volvo sport albo ford mustang, bo niczym innym na Nowym Świecie nie wyskoczysz. Na co Robert, że mówi głupio, bo nie można za ostentacyjnie, właśnie cicho, skromnie a solidnie — volkswagen, nie najnowszy nawet, inaczej z zawiści nie dadzą w kraju zarobić. Z kolegą Roberta, który miał nam załatwić mieszkanie, spotkać się mieliśmy dopiero o ósmej — wtedy kończył pracę. Szliśmy więc ciągle ulicami, znacznie wolniej i zapięliśmy płaszcze, nawet Sobiesław. Ścigaliśmy wzrokiem drzwi zaopatrzone w fotokomórki, smutnie już próbując z długonogimi. Była trzecia i już ciemno, za parę dni Święta, więc ruch na ulicach większy, mijaliśmy świętych Mikołajów i ludzi-butelki z różnymi reklamowymi napisamT.~Naraz jedna butelka zatrzymała się i powiedziała: „Cześć, Sobiesław!" potem zdjęła szyjkę i zobaczyliśmy czołowego polskiego playboya, króla Sopotu z roku sześćdziesiątego piątego, doktora medycyny, który już wtedy jeździł nowym yolkswagenem, przywiezionym właśnie ze Szwecji. - Dzień dobry panom - przywitał się z nami, bo tylko z Sobiesławem był na ty. Wtedy Sobiesław zapytał go, co przedstawia, a on odpowiedział uprzejmie, że w tłumaczeniu na polski to będzie mniej więcej „Śniegotox" i że to rozpuszcza śnieg, po czym dodał, że jest to praca dobrze płatna. Długo się zastanawiał, ale w końcu powiedział, że mieliśmy szczęście spotykając go, bo dla dwóch z nas ewentualnie zorganizuje nocleg u pewnej pięćdziesięcioletniej Szwedki, ponieważ sam przeniósł się właśnie do innej, która ma lat sześćdziesiąt, koleżankę w tymże wieku i forda mustanga. Potem włożył szyjkę i podprowadził nas kawałek mówiąc, że jest kryzys, zamykają fabryki, praca w barach i restauracjach prawie nierealna - jemu udało się znaleźć coś w restauracji koleżanki właścicielki forda mustanga, dodatkowo złapał pracę w reklamie, czyli „Śniegotox", że Turkom i Arabom nie wynajmują mieszkań, tysiąc Jugosłowian, czyli obywateli kraju, z którym Szwecja ma umowę o wymianie robotników, zawrócono z granicy, na pozwolenie na pracę trzeba w każdym razie czekać miesiąc, a przedtem załatwić zapotrzebowanie, Szwedki nie dają się zaczepić na ulicy, że ewentualnie ułatwi nam sprzedaż wódki, papierosów i dwóch adamaszkowych kopert na kołdry, które przywieźliśmy, że poza reklamą i restauracją roznosi jeszcze gazety od czwartej do szóstej rano i że za dziesięć miesięcy kupuje triumpha spitfire'a, bo lubi sportowe wozy i szybkość. — ...Czy czytaliście — wzmocnił głos Roger — tę ostatnią wiadomość, że syn króla dostał właśnie naganę za źle oczyszczoną broń? Teraz długo mówiło się o naganach i pochwałach syna króla, o czym pisały wszystkie gazety, i wiedziałem, że szwedzcy mieszczanie upajają się tą demokratyczną demonstracją dworu, że ten syn tak normalnie w wojsku, i że im ten dwór imponuje ogromnie. W tę rozmowę włączyli się z prawdziwym ożywieniem także trzej Szwedzi. Obok Robert, dalej starannie cieniując niecierpliwość, nachylił się przymilnie ku VOLVO DLA MOUSE-KILLERA 1119 Marice i słyszałem słowo Praca we wszystkich przypadkach, odmieniane obok innych, takich jak Przyjaźń, Wdzięczność i Oddanie. — ,,A jak poszedł król na wojnę, Grały jemu surmy zbrojne..." Tak, tak. W kraju byłam artystką. Byłam rozrywana. A tu, niestety, sami kupcy — przeciągnęła smutno pani Freda. - W dodatku czasy są dość ciężkie, kryzys... — A do Polski wrócić to nie? - zakołysał się Sobiesław w stronę Anny. — Wrócić? — uśmiechnęła się. — Może. — No właśnie — zaczął — no właśnie. — Urwał, machnął ręką, pochylił się do mnie. — Ja bym ją najpierw tak... — Może wódeczki? — wychylił się znad stołu Roger. — Może śledzika? — Zrozumiałam wówczas tę przyjaciółkę i zaprosiłam ją dopiero wtedy, kiedy mogłam jej już swoje wazy pokazać. Teraz znów rozmawiało się o tym, że syn króla jest w wojsku, że podatki są za duże, a domki najlepiej jest budować w Portugalii. Potem zapytałem Rogera, dlaczego tych trzech Szwedów ma marynarki niebieskie z guzikami złotymi, tamci dwaj w ciapkach, a on na czarno. Na co odpowiedział, że tamci trzej mają morrisy austiny czerwone, ci dwaj BMW automatic białe, a on sam ma volvo, co zrozumiałem zresztą dopiero później, po paru dniach, kiedy zobaczyłem w największym domu towarowym te niebieskie ze złotym podpisane austin morris red, a obok ciapki podpisane BMW automatic white. Wiedziałem już wtedy, że to chodzi o zaoszczędzenie czasu Szwedom, żeby się nie zastanawiali, co kupić, bo już się przed nimi zastanowili fachowcy, a oni do fachowców mają zaufanie ogromne. Potem znowu patrzyłem na rozgrzanego, zaczerwienionego Roberta, deklinującego dalej różne słowa, i widziałem, jak się denerwuje, aby ten wieczór nie przeszedł bez wyniku, co go zmuszało do natarczywości, może przesadnej, a on wiedział o tym i dlatego denerwował się jeszcze bardziej, myśląc o powrocie do monotonnie śpiewających w jego piwnicy Algierczyków, gdzie sypia głównie na rozłożonych na podłodze „Paris Matchach", mając pod głową kalendarz „Playboya". Robert odwiedzał nas co rano w małej kuchni, którą wynajmowaliśmy — zamienionej poprzez wstawienie kozetki na sypialnię. Tłoczyliśmy się na niej w nocy z Sobiesławem, potem, w trójkę, siedzieliśmy na niej z trudem, wolno sącząc mleko i nie żartując zbyt wiele. Sobiesław studiował gazetę podkreślając ogłoszenia o sprzedaży samochodów dotyczące volvo sport i fordów mustangów. Za ścianą krzątała się gospodyni, oczekująca przybycia malarza, trzydziestoletniego Araba, przeprowadzającego z podejrzaną powolnością remont jej pokoju. Gdyby nie to, że wchodził codziennie z drabiną, sądzilibyśmy, że to pretekst. Ostatnie trzy tygodnie wykorzystaliśmy na obejrzenie od strony kuchni większości barów i restauracji w Sztokholmie. Robert miał około stu możliwości zaprezentowania Oxfordu we frazie zaczynającej się od słów „Good morning, sir, my name is Nowak. l'm a job seeker." Spotkaliśmy wielu rodaków, serdecznie pytających, co nowego w konsulacie, oraz wzruszającego Jugosłowianina, który dał nam po bułce z serem. Potem znów „Good morning, sir... przepraszamy za kłopot..." w stronę I I 20 PROZA niechętnych kucharzy, wyniosłych szefów personelu, współczujących portierów. Cała trudność polegała na tym, że przed nami było już tu morze Hiszpanów, Włochów, Algierczyków, Turków, Jugosłowian, którzy wypełnili szczelnie wszystkie kuchnie barów, restauracji i knajp, tworząc inny, zamknięty świat, w którym Szwedzi pracy nie przyjmują. Oni wszyscy bardzo lubią Szwecję, bo tutaj można dobrze zarobić, ale jest to miłość nie odwzajemniona. Potem przychodził malarz, bo za ścianą dźwięczał śmiech gospodyni i migał w uchylonych drzwiach kuchni-sypialni przezroczysty szlafroczek mini. Malarz zaczął w końcu przychodzić bez drabiny, i ucieszyliśmy się, że nabrano do nas zaufania. Sobiesław zatrzymywał się przy jaguarach, Robert smutnie dopijał mleko — zdrowe i tanie. Zdeponowaliśmy większośćljstów polecających, otrzymując liczne odpowiedzi. Władek napisał, że Gulwy nie zna, pan Ryszard, że ludzi do łopaty w Szwecji nie brak. Robert dostał dwie linijki po angielsku, gdzie użyto słowa .sorty' . Poszedł ze Szwedami, znajomymi swojej rodziny na lunch, ale musiał sam za siebie zapłacić — na szczęście przezornie zamówił coś mlecznego. Liczył, jeszcze tylko na Rogera i Marikę, których wtedy jeszcze nie odnalazł. Opowiadał nam również o incydencie z Turkiem, któremu sprzedał futrzaną komisową czapkę i który podpierając się Algierczykami zdarł z niego bezlitośnie. Sobiesław przerzucił się na mercedesy 220 automatic i obliczał, że jeśli popracuje przez rok na trzech posadach zaczynając od jutra i ograniczając pożywienie do mleka oraz nie płacąc za mieszkanie, ,,to w Warszawie — rozmarzał się, twarz mu łagodniała — jadę Nowym Światem, obok mnie modelka, z tyłu dwie modelki i pies, zły, wilk. Jedziemy sobie, rejestracja zachodnia, wszyscy stają, milicjant się uśmiecha". - „Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei" — zaczęła melancholijnie pani Freda. - „I przed narodem niosą oświaty kaganiec" - uśmiechnąłem się do pani Fredy, ponieważ uświadomiłem sobie nagle, że jestem za mało sympatyczny i że chociaż moja rodzina nie pomogła, to jednakże mimo wszystko znajomi Roberta mogliby ewentualnie nieco wyjaśnić naszą sytuację, skoro już zaprosili nas tutaj na Wigilię razem z nim. - „Podaj mi rączkę, trumienko. Konik wędzidło gryzie, chrapami świszczę" - znów zaatakowała pani Freda. — To jest Grochowiak — rozmarzyła się. — Był tutaj i zostawił mi książkę na pamiątkę. - Potem zaintonowała kolędę, my za nią uprzejmie wraz z resztą Polaków. Szwedzi mruczeli ją także. Jeszcze zanim zaczęto dawać sobie prezenty, wydarzyła się ta przykra scena z Sobiesławem, któremu pomyliły się kierunki, bo wypił już o wiele za dużo, i pochyliwszy się, zamiast do mnie, w stronę Anny — odkarmionej, długonogiej studentki architektury w Sztokholmie — zaczął się zwierzać zamiast mnie, co by z nią właśnie, taką odkarmioną, szeroką w tyłku zrobił, gdyby ją gdzieś na boku wywrócił. Ale cała rzecz dała się jakoś załagodzić i teraz nadszedł czas prezentów. Syn gospodyni dostał więc kwit na zapłacony samochód typu Porsche, czego się spodziewał, i pantofle, reszta obsypywała się podobnie. Ja i Sobiesław nie dostaliśmy VOLVO DLA MOUSE-KILLERA II2I nic, a Robert portfel, ale pusty, co mnie zresztą rozśmieszyło. Potem mówiło się o synu króla, podatkach, willach i wakacjach. Wracaliśmy przez miasto o północy i Sztokholm był zupełnie pusty. Robert miał prawie pewność otrzymania pracy, a ja niejakie nadzieje. Sobiesław wypadł najsłabiej. II Godzina siódma rano. Udało mi się nadzwyczajnie i stoję już w kuchni baru, mając po lewej Algierczyka, a po prawej Turka. Stoję wpatrzony w taśmę, a właściwie w okienko, przez które brudne naczynia z baru wjeżdżają do nas. Trzeba je zdejmować, posortować — oddzielnie talerze, talerzyki, łyżki, noże itp., postawić na tacach, wsunąć na następną taśmę, która wjeżdża do maszyny zmywającej. Turek odbiera po umyciu, Algierczyk płucze ogromne gary za pomocą patentowego gumowego węża. Patent jest nie najlepszy i wąż przepuszcza, tak że wszyscy jesteśmy opryskani, a podłoga zalana. Robert ma jeszcze większe szczęście: w instytucie naukowym ściga zbiegłe z klatek myszy, dopędzone w sterylnych, lśniących wnętrzach likwiduje uzbrojony w ogromne rękawice, ujmując zwierzę za ogon i łebek i stosując łagodny ruch dłońmi w strony przeciwne. Sobiesław powiedział, że nie wziąłby takiej pracy mouse-killera, bo lubi te zwierzęta, ale oczywiście była to zawiść, ponieważ Robert nie tylko je likwidował, ale także karmił, zmieniał im słomę, dawał wodę, szorował klatki przez dziewięć godzin dziennie i mógł być dla nich dobry. Sobiesław w ogóle był nieswój, bo okazało się, że tamta architektka też śpi na kanapie, jeszcze węższej niż nasza, i że się odchudza. To rozegrało się wieczorem, pięć dni temu, przed samą Wigilią. Robert wtedy podniósł się i zaproponował, żebyśmy się przeszli. Ale myśmy mieli plany inne: zażyć po dwa proszki Elenium 0,1 mg i spać, dzięki czemu problem kolacji byłby zlikwidowany. Powiedziałem więc, że nie. Robert spojrzał z nienawiścią na dojeżdżającego teraz mercedesem 220 SE do Nieporętu Sobiesława i wyszedł. Wydobyłem proszki i wtedy gospodyni oznajmiła nam, że jest do nas telefon. Telefon był czynny tylko w jedną stronę — z miasta do nas, bo gospodyni obawiała się, żebyśmy go nie nadużywali, a za mieszkanie płaciliśmy rzeczywiście nie tak znów dużo. Dzwonił przyjaciel Sobiesława, bottleman, „Śniegotox". Odrzuciłem proszki i już w pół godziny później byliśmy na małym przyjęciu u polskich architektów, którzy pracowali tu w swoim zawodzie; ale, niestety, tylko pili wino, a do jedzenia nie było nic. Puścili muzykę i tańczyli - osób było ze dwadzieścia - ja skupiłem się na paczce herbatników, nie osłabiałem się tańcem, natomiast wirował Sobiesław z ogromną, grubą architektka, w przerwie mrugając do mnie, że ona musi się nieźle odżywiać. Potem zniknęli razem, ja zorientowałem się za późno, kiedy metro już nie chodziło, a miejsca w samochodach były zarezerwowane, ale nawet dość szybko mi 11 22 PROZA zleciało te pięć kilometrów po śniegu piechotą. Na rano byłem umówiony z Robertem w celu zwizytowania nowo odkrytej restauracji, której kucharz miał podobno słabość do Polaków. Potem wrócił Sobiesław z pretensjami. Godzina jedenasta trzydzieści. Pora lunchu. Taśmy w nieustannym ruchu. Talerze dwoją się, troją, rosną w góry, widelce sypią się na mnie, ręce drętwieją, nogi drętwieją, a maszyna jednak staje — to moja wina: nie zdążyłem zdejmować z taśmy. Ocieram pot, strząsani wodę, w okienku wychodzącym na salę ponad taśmą i talerzami zdenerwowana twarz Finki, która ma pracę ekskluzywną, wyżej płatną, bo wyłącznie zbiera talerze, w związku z czym dostrzega mnie tylko, jeśli nie nadążam. Talerze na lewo, łyżeczki na prawo/ talerzyki bardziej w lewo, szklanki jeszcze bardziej w lewo — mam zupełnie mokrfe włosy, patrzę na zegarek: minęło pół godziny. Główne nasilenie ruchu trwa do drugiej Potem można na chwilę usiąść. Ale tylko na chwilę i tak, żeby szef nie zauważył. Szef się niby nie interesuje, ale wie wszystko. Nikogo nie ponagla, nigdy nie podnosi głosu, po prostu - zwalnia. Od ręki, bez ostrzeżenia. W związku z czym nie potrzebuje ponaglać. Ja pracuję nielegalnie, bez zezwolenia władz, dzięki wysokiej protekcji brata Mariki, więc staram się nie usiąść. Godzina czternasta trzydzieści. Ruch znacznie mniejszy. Praca w barze wiąże się z prawem do darmowego jedzenia, ale tu nowa komplikacja: jestem za bardzo zmęczony, nie mam sił jeść, a wynosić nie wolno — co będzie z kolacją? Dziś pracuję do piętnastej, więc pięć po trzeciej zrzucam uniform pomywaczki — pasiasta za mała bluza, kraciaste spodnie — i zataczam się w stronę wyjścia. Jeszcze tylko dziękczynny uśmiech w stronę kierownika: „Goodbye, sir", drugi ukłon w stronę kucharzy, próba uśmiechu do bardzo wysoko notowanej w hierarchii służbowej kasjerki, i wypadam na dwór. Parę metrów dalej siadam na oblodzonych schodkach. Zastanawia mnie bottleman, po takiej pracy chodzący jako „Sniegotox" i jeszcze w nocy roznoszący gazety. Odpocznie za rok w spitfirze. W domu umówiłem się na czwartą. Sobiesław piecze kaczkę. Sobiesław jest załamany. Poszedł przedwczoraj odwiedzić kolegę bottlemana, mieszkającego u właścicielki forda mustanga, i został na dłużej. Bottleman ma nawet o to do niego trochę pretensji. Sobiesław też nie jest szczęśliwy. Ona obiecała mu poszukać pracy w kuchni — jeszcze pracy! Na razie nic go nie posuwa do przodu. Przywiozła go pół godziny temu fordem mustangiem i za pół godziny wróci po niego fordem mustangiem. Tyle że miał dostęp do lodówki i stąd ta kaczka. Ja dziś pracuję od trzynastej do dwudziestej drugiej. Na razie wypoczywam. Wczoraj pracowałem już drugi dzień - odszedł Algierczyk i Turek, przyszło dwóch Hiszpanów. Szef poklepał mnie po plecach i powiedział: „Good boy". Jest w moim wieku. Jeden Hiszpan ma czterdzieści lat, jest bardzo drobny i przewraca się pod garami. Ja jestem faworytem szefa i starszym kuchni. Porozumieć się z Hiszpanami nie mogę, więc rzucam tylko dwa słowa, które rozumieją i oni, i ja, a które akurat mają duże zastosowanie: „Arbeiten, amigo!" Malutkiego Hiszpana trochę mi żal, ale sam się muszę oszczędzać, żeby móc coś zjeść, więc znowu: „Pracuj, przyjacielu." Szef ma do mnie zaufanie, wczoraj dał mi klucz do ubikacji. Rozparłem się wygodnie i urwałem VOLVO DLA MOUSE-KILLERA 1123 dziesięć minut. Hiszpanie klucza nie mają. Takie jest życie! „Pracuj, amigo, pracuj." Postanawiam ostatecznie: jeszcze tylko dziś. Sobiesław smutny kroi kaczkę. — Wróciłbym może bez wozu—mówi—ale to pełna kompromitacja, a tak, jakbym dostał pracę jutro, mleko... mieszkanie już mam za darmo, to po roku wóz Świętego, tenis, basen Legii, herbata w „Bristolu", ptysie, łatwe życie. Robert wolno żuje skrzydełko. Poznał jedną młodą Szwedkę wczoraj u siebie w pracy. Oxford powiedział, niby miło, ale wymęczył się, a rano stracił pracę — zlikwidował niewłaściwe myszy. Roger i Marika, którym jego rodzina..., już go nie zapraszają. W ogóle w myszach zmieniają personel. Ten znajomy Polak, który z nim pracował, już miał odłożone na volkswagena 1200 z sześćdziesiątego roku, ale z silnikiem 13 oo po 3 o ooo km, dostał szoku, chyba z wyczerpania, poszedł do szpitala, a nie miał pozwolenia na pracę, więc płacił za szpital i już ten volkswagen odjeżdża. Potem Robert opowiada o Szwedce - jednak od czasów Strindberga obyczajowość się tutaj nieco zmieniła. Słucham więc, jak ta dziewczyna przyprowadza niepewnego Roberta do domu, wymiana grzeczności z rodziną, precyzyjnie prowadzony przez ilustrowany magazyn akt i ciepłe pożegnanie. Dorośli są poinformowani, że powinni być wyrozumiali, i są wyrozumiali. Już zaraz zatrąbi ford mustang, więc Sobiesław szybko kończy kaczkę i mówi, że ona mu chyba tego forda mustanga nie da. - Chyba nie da, jak myślisz? - Patrzy na mnie z nadzieją, ale mówię mu bezlitośnie, że nie da, i on kiwa smutnie głową, bo przecież wie to sam, w ogóle nikt tu nikomu nic nie daje, więc dorzuca jeszcze, że nic go to nie posuwa, bo ona mu tej pracy może nie znajdzie, na co pocieszam go, że ja dziś idę ostatni dzień, bo wracam. - Dlaczego? - pyta Sobiesław. Odpowiadam, że się zmęczyłem. Więc rozpromienia się jeszcze niedowierzająco, na co Robert, że dlaczego niby — skoro rzeczywiście chcę wracać, co jest nonsensem — odstępuję pracę Sobiesławowi, podczas gdy on śpi na tym papierze. Więc załagadzam, że się jeszcze naradzimy. Wtedy trąbi ford mustang, Sobiesław żegna się i wychodzi, a w chwilę później gospodyni prosi nas do telefonu. A to dzwonią właśnie trzej playboye z Warszawy, którzy przyjechali tutaj kupić samochód i pytają, czy nie mamy dla nich pracy i mieszkania. Wyjaśniamy, że nie mamy, ale nie wierzą nam, wymyślają i rzucają słuchawkę. Potem wchodzi gospodyni i mówi, że właśnie ten malarz, Arab, będzie teraz odnawiał kuchnię, więc niestety będziemy musieli zacząć nocować gdzie indziej, ale dziś jeszcze możemy. Sprawdzam, czy nie zgubiłem biletu powrotnego, wyrobił mi się taki nerwowy tik, i zaczynamy się ubierać. Robert kładzie do kieszeni gazetę z podkreślonymi ogłoszeniami o sprzedaży yolkswagenów z pięćdziesiątego ósmego i pięćdziesiątego dziewiątego roku. L Wielki brud^io Dodek wszedł wolno do środka, kiwnął głową uśmiechniętemu szatniarzowi, uważnym, wypracowanym spojrzeniem skontrolował salę kawiarni. Paru cudzoziemców, parę dziewczyn z nimi, nic ciekawego. Usiadł w głębi na stałym miejscu; miał stąd dobry punkt obserwacyjny, sam nie rzucając się niepotrzebnie w oczy. - Duża kawa, koniak. — Uśmiechnął się do kelnerki, przerwał na moment podrzucanie kluczyków od zaparkowanej przed kawiarnią białej floridy, ostrożnie podniósł kieliszek. Zaraz powinni być, jeżeli Niutek nie zawali, to już lada chwila. Chyba jednak nie powinien, Niutek zna prawa businessu. W końcu przy jego układach nie sprawia mu to żadnego kłopotu, a zysk oczywisty. Wejdę mu kilkoma złotymi. Z małym dam już sobie radę. Podobno bystry chłopak, tylko rozbeat-lesowany. Ale czego się nie robi... Dodek ma już trzydziestkę, maskuje to młodzieżowym uśmiechem, artystyczną koszulką polo, zamszową marynarką i ciemnymi okularami. W środowisku ma niezłą pozycję: wiadomo, że kręci się przy filmie, zna ANDRZEJA, JERZEGO, ELŻBIETĘ. Przy tym ojciec dosyła z Zachodu, odwiedził ostatnio, zostawił wóz. Ale są też kłopoty, zwłaszcza z tą sprawą. No, niby nic takiego, ale gdyby rodzice tamtej naprawdę złożyli skargę, w środowisku byłby spalony absolutnie. Jeśli nie byłoby jeszcze gorzej. To bardzo głupia sprawa i nieprzyjemna. Znów dzwonili starzy dziewczyny, więc teraz chodzi o czas, o przewleczenie. I potem - czy mu się sprawdzi ta koncepcja. W każdym razie bardzo nieprzyjemna sprawa. Uważnie przeprowadził wzrokiem wchodzącą parę. Francuz ustawia — otaksował sprawnie. Czterdziestoletni łysiejący brunet z wąsikiem i osiemnastolatka, zamszowy kostium, znana z widzenia, bardzo duże pieniądze, Saska Kępa. Nie ma, cholera, Niutka! Szybkim ruchem wypił resztę koniaku. Za szybkim — skrytykował się natychmiast. Uśmiechając się do siadającej obok pary puścił w ruch kluczyki od floridy. Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia minut. Reżimek szedł szybko w stronę domu. Zerwał się z ostatniej lekcji i teraz spieszył się, żeby zatrzymać szofera służbowego wozu ojca. Miał skoczyć po niego pod szkołę, wycwanił się, za taki przyjazd dychę bierze. Z góry! Jak zdążę, to mu jeszcze dzisiaj odbiorę. Przez starego ten cały kłopot. Dawniej nawet samą teczkę szofer odwoził WIELKI BRUDZIO 1125 i w szkole stary porozmawiał w trudnych momentach, a przekonywać nauczyciela umiał — w tej nowej szkole oczywiście, bo w starej byli sami swoi i żadnych kłopotów w ogóle. Już, już miał nawet morrisa kupić. Teraz mówi, że po maturze, a to w najlepszym razie jeszcze prawie rok. Tygodniówkę zmniejszył, wozu nie daje teraz nawet poprowadzić, potem się dziwi, jak się coś zrobi. Skręcił w cienistą aleję, zastawioną solidnymi domami. Wcisnął wyglądające z kieszeni farmerskiej bluzy dwie nowe pocket-books i pocztówkowe nagranie Beatlesów. Przygładził krótko ostrzyżone włosy, uśmiechnął się. Z tym ostatnim otworzonym fiatem 1500 było bardzo śmiesznie. Podjechał pod szkołę, wziął Beatę, Magdę, potem doskoczył Bob, związała ich milicja dopiero pod Płockiem. Zgrzyt hamulców. Podpatrzonym na westernach ruchem odwraca się błyskawicznie. - Podrzucić cię? - Niutek gościnnie otwiera drzwi białego fiacika 600. - Lecę tylko tu do chaty. Nie ma go. — Machnął ze złości ręką nie widząc zaparkowanej zwykle o tej porze przed domem efektownej limuzyny ojca. - Już po mnie pojechał, przepadła dycha. — Nie masz teraz czasu? Moglibyśmy skoczyć, rozejrzeć się, może gdzieś coś się dzieje. - Potem. Muszę przegrać Beatlesów na magnetofon. Wziąłem płytę i muszę oddać za godzinę. Wpadnij, jak chcesz posłuchać. — To wsiadaj. — Niutek otworzył drzwiczki. — Poznajcie się. To jest Andrzej, studiowałem z nim trochę, wpadnie ze mną. Reżimek uścisnął dłoń szczupłego wysokiego blondyna w spodniach khaki i spłowiałej welwetowej koszuli. Niutek ostro ruszył. Ostatecznie może wpaść, Dodek może poczekać. Nawet lepiej, jeżeli trochę poczeka. Właściwie ciekawe, dlaczego tak mu zależy na szybkim poznaniu Reżimka. Ale to już jego sprawa. Parę złotych pożyczy. Niutek ma kłopoty z pieniędzmi. Rzucił pracę instruktora na prawie jazdy, matka wściekła się i nie chce mu pożyczyć tych pięciu tysięcy, ona zresztą w tym wydawnictwie rzeczywiście za dużo nie zarabia. Teresa się skończyła, no, wprawdzie został po niej ten wózek z przydziału i pozycja towarzyska. A to procentuje. Choćby właśnie sprawa z Dodkiem. Tyle że teraz silnik bardzo nawala, wypadałoby wózek zmienić na nowszy, a przedtem stary dobrze sprzedać. Kupiec już niby ustawiony, tylko trzeba pięć tysięcy szybko włożyć w kosmetykę. Dodek dużo pieniędzy nie pożyczy. Nie jest za dobrze. Reżimek mocuje się ze skomplikowanym systemem zamku. W hallu Betsy — nieduża, trochę za tęga, w okularach, odprowadza właśnie kolegę z uniwersytetu. — Cześć. Uczyliśmy się właśnie matematyki — wyjaśnił z nieśmiałym uśmiechem sąsiad z wyższego piętra. Kid raz jeszcze skontrolował przed lustrem gładko wygolone policzki, nienagannie zawiązany krawat. O drugiej miał skoczyć do szkoły po Wandę. Wyszedł z łazienki, narzucił marynarkę, zbiegł po schodach na dół, do living roomu. Są jeszcze! — skrzywił się. 112.6 PROZA Ojciec nobliwy, szpakowaty, pan Olek oraz jakiś trzeci, o wyglądzie rzemieślnika, na jego widok urwali rozmowę. — Mam dziś imieniny. Mógłbyś dać wóz? — Proszę cię bardzo. — Kid złapał w powietrzu rzucone kluczyki. — Jak studia? - Pan Olek uśmiechnął się przyjaźnie. - Trzeba małemu kupić wóz, wstyd, żeby ciągle pożyczał. Za rok doktor, i co? — Na razie starczy w domu jeden. — Ojciec Kida sięgnął do kieszeni. — Jak z pieniędzmi? — Na dziś tak. Jak sprawy? — Dojrzewają — uśmiechnął się-pan Olek — dojrzewają. — Ten trzeci, nowy, obojętnie patrzał przez okno. / Kid wyprowadził z garażu błyszczącego forda, wyminął stojącą przed willą syrenkę pana Olka. Cwaniaczek, maskuje się. Z opowiadań ojca wiedział, że pan Olek ma talent do interesów. A staremu trzeba przyznać, że na ludziach się zna. Robi przyjemne businessy. Spojrzał na zegarek. Za piętnaście minut Wanda wychodzi ze szkoły, zdąży akurat. Wszystko rozwija się prawidłowo. Obstawił chyba słusznie. No, to na pewno był duży zbieg okoliczności, że ich spotkał nad morzem, zwłaszcza w tamtym układzie. Z Sylwią nudził się trochę w tym kurorcie, chociaż stary zostawił mu parę złotych. Ten ośrodek obok, gdzie Witold z siostrą spędzali sierpień, to była duża atrakcja. Zamknięty teren, świetne wille nad samym morzem, jezioro, kajaki, własna plaża, cięć przy bramie. Duża atrakcja i jeszcze coś więcej. To było właśnie dojście, to właściwe dojście. Dzieciom było tam dobrze, ale też im się nudziło, no i dość krucho byli z forsą. Starzy pojechali do Włoch, ich zostawili, żeby poznawali kraj, i dali im tylko na słodycze. Wjeżdżał już do śródmieścia, zmniej szył szybkość, przepuścił zatłoczony tramwaj. Śledzie! Więc właśnie przez ten wyjazd ich rodziców on finansował te koniaki i dansingi w kurorcie obok. Wziął ich na forsę i forda, którego mu stary podesłał. Śmieszny ten stary. Ładnie myśli, a tu jednak nie od razu się zorientował. Siedzi w tych swoich badylarskich interesach i jakby zaczynał się gubić. Skręcił w boczną uliczkę. Przed szkołą zobaczył Wandę z dwiema koleżankami. Nic nie szkodzi, że odstąpił Witoldowi Sylwię. Poza wszystkim ta Wanda jest bardzo przyjemna. Ostro zahamował. Mała lubi mocne efekty. Dziesięć minut później Niutek zatrzymał wóz przed kawiarnią w „Europejskim" i rozejrzał się uważnie - białej floridy na parkingu nie było. Zerwał się już? No, w każdym razie należy sprawdzić. — Wyskakuj. Klamka do dołu — kolejny raz pouczył Andrzeja. — W porządku, wyrabiasz się. Zajrzyjmy. Nie żartuj — przeciął podawane zresztą bez przekonania wyjaśnienia Andrzeja, że właściwie powinien skończyć projekt. — Albo chcesz coś poznać, albo nie chcesz. WIELKI BRUDZIO 1127 Drzwi uchylił portier w uniformie, minęli pusty boczny barek. Potem Niutek kiwnął głową szatniarzowi i zatrzymali się przy wielkiej kotarze, oddzielającej hali i szatnię od gęsto zastawionej stolikami sali. Niewiele jeszcze ciekawego. — Skinął głową siedzącej z Pestką przy stoliku najbliżej wyjścia Armii Zbawienia: dwudziestoletniej blondynce, ubranej pod Stewardesę. - Zostaw to — powstrzymał zainteresowanie Andrzeja. Z samego końca sali pomachała Sylwia. - Idziemy. Można na chwilę? To jest Andrzej. - To jest Paul, Francuz. Siadajcie. Wymienili uściski dłoni z patrzącym na nich bez przekonania Francuzem. - Pracownik ambasady — uzupełniła szybko Sylwia. - Kiedy wróciłaś? - Wczoraj z Kidem. - Nigdzie cię wczoraj nie było widać. - Wróciłam w nocy. - Słyszałem, że coś się zmieniło. Nowy układ? - Od kogo słyszałeś? - Od ludzi. - Nic dużego. - Aha. — Niutek już tylko dla zasady rozejrzał się. — Nie widziałaś przypadkiem Dodka? Taki czarny, przystojny, z filmu, biała florida. Pokazuje się czasem Z Elżbietą. ] — Owszem, był tu, siedział sarn, wyszedł chyba pół godziny temu. Czterdzieści minut czekał — szybko obliczył Niutek. — Bardzo mu zależy, to już pewne. - A co, szukasz go? - Mały business. - Film? — z szacunkiem spytała Sylwia. - Coś w tym rodzaju. Już go możesz uspokoić, idziemy — uśmiechnął się do zaniepokojonego Francuza. — Żegnamy się, Andrzej. Złapiemy go w Spatifie. Ukłon szatniarza, dwójka portierowi i Niutek otworzył wóz. - Wymieniam go na kabriolet, jak jest gorąco i wóz postoi na słońcu, to mała przyjemność. Opuścili szyby. Wyprowadzając fiacika Niutek zlustrował jednocześnie zaparkowanego obok, efektownego peugeota na paryskiej rejestracji. — Pewnie Paul — uśmiechnął się do Andrzeja. — Jak Sylwia? - Bardzo efektowna i miła. Bardzo. - Tak, bardzo bystra, bardzo duże pieniądze i bardzo dokładnie jest poob-sta wiana. - Myślisz, że co? Ten Paul? — skrzywił się sceptycznie Andrzei. PROZA WIELKI BRUDZIO 1129 - Daj spokój — uśmiechnął się Niutek. — Naprawdę daj spokój. Nie w tę stronę. Przed Spatifem biała florida. - No i jest tych moich - zastanowił się chwilę - tysiąc złotych. - Zostań teraz w wozie - zatrzymał Andrzeja. — To będzie bardzo prywatne. - Co nowego, panie Franiu? — uśmiechnął się do kontrolującego karty wstępu nieznajomych szatniarza. Pan Bob siedzi. - Bob?! Za co? - Za duży numer. - Pan Franio obejrzał frencz Niutka. — Ładną rzecz masz, człowieku, włoski płaszczyk. - Kiedy związali Boba? - Wczoraj. Niedobrze. Pan Bob był mi winien pieniądze. Posiedzi. Dodek siedział przy stoliku z Andrzejem. - Można cię na chwilę przeprosić? — Niutek z szacunkiem skłonił się Andrzejowi. Nie przedstawił, palant - myślał wychodząc z Dodkiem do hallu. — Szanuje się, filmowiec! - Wybacz, stary, nie mogłem przyjść, ale załatwiłem. Trudno było — dodaje po chwili. - Bardzo trudno. Dziś o ósmej idziemy do niego na imieniny. - W porządku! — Dodek sięga do kieszeni. — Zdaje się, że chciałeś ode mnie coś pożyczyć. O ósmej wszystko już było przygotowane. Reżimek wcześniej zmienił farmerską bluzę na zamszową marynarkę, koszulkę polo na non-iron. Gabinet ojca, otworzony nie bez trudu - ojciec wyjeżdżając zabrał klucz, uzupełniając w ten sposób swoją wypowiedź, że nie życzy sobie żadnych wizyt — ukazywał budzące szacunek, błyszczące solidnymi grzbietami tomów regały, skórzane fotele, biurko trochę staromodne, za duże, ale w dobrym stylu. Spokojne wnętrze rozjaśniały reprodukcje impresjonistów. Już dobre parę lat temu, równocześnie ze zmianą kierunków wyjazdów zagranicznych ojca, nastąpiło przemeblowanie. Matka, nauczona poprzednimi doświadczeniami, nie zamykała już niczego. Jeszcze ostatnie spojrzenie na ruchomy barek, zastawiony butelkami — zakąski w kuchni — na porozrzucane w dwóch głównych pokojach na tapczanach „Paris Matche" i „Playboye", rzut oka na Betsy i — można przyjmować. Betsy, trochę niepewnie czująca się w skórzanej wąskiej spódniczce, w której nie wygląda najlepiej, bo jest na nią trochę za niska i za gruba, we włoskim sweterku zgniłozielonym i w wysokich szpilkach, poprawia okulary, kiwa głową i już głośno nastawia Beatlesów, myśląc, że byłoby dobrze, gdyby Robert już przyszedł, najlepiej jako pierwszy. Betsy w ogóle nie lubi dużych przyjęć, na których zawsze się peszy. Tu, mimo że jest u siebie, też nie czuje się swobodnie. W każdym razie jest zdenerwowana i dlatego, że nie jest za ładna, najwyżej sympatyczna, i wie od brata, że nie ma stylu. Ani ładna nowoczesna, ani intelektualistka, mimo tych okularów, których przecież mogłaby nie nosić. Bo właśnie nie ma konwencji, mimo że brat stara się jej coś wypracować, i to on namówił ją na okulary, chociaż jej drugiego roku na matematyce nie szanuje. Robert ma oczywiście dużo minusów, nie jest najprzystojniejszy, ale jest przy niej stale, a to się liczy, bardzo liczy. Dlatego Robert mógłby już przyjść. Mieszka w tym samym domu, tylko że on na pewno, też z podobnych przyczyn, przyjdzie później, bo bardzo nie lubi być pierwszy. Dlatego kiedy wreszcie jest dzwonek, wie, że to nie Robert, gdy przynaglona spojrzeniami Reżimka przygładza podnoszącą się ciągle grzywkę i idzie do drzwi. O dziewiątej są już wszyscy. Witold tańczy z Sylwią już trzecie nagranie, ye ye ye wyraźnie zwalnia, nie lubi Beatlesów, przyjęcie ich przez księcia Filipa uważa za.fauxpas i nonsens. Jednak jakieś formy obowiązują. Zresztą jest zmęczony. Wczoraj po dłuższej przerwie wreszcie odbył dość forsowną przejażdżkę konną - wyszedł z wprawy. Trzeba będzie teraz wziąć się ostro za siebie. W ogóle nie przepada za tańcem, woli porozmawiać. — Może się napijemy? — Oczywiście, jeżeli chcesz. Sylwia jest bardzo ładna. Bezbłędne maniery, układ sylwetki. Taka jeszcze przecież młoda, a cztery języki biegle opanowane, świetny angielski akcent. No cóż, praca w ambasadzie. Witold potrafi ocenić taki akcent. — Koniak? Zatrzymali się przy barku. Napełnił kieliszki. Jak świetnie się złożyło, że akurat na te wakacje zostawili ich w kraju. Jak to dobrze, że Kid tak ogromnie zaangażował się z Wandą i że nic poważnego nie łączyło go z Sylwią. Długi szereg wspaniałych przypadków. Poza wszystkim nad morzem było bardzo przyjemnie. Oczywiście, to nie Adriatyk, ale w końcu to jest jego kraj. — Salut! — wypili. Dodek, rozparty w fotelu, bawi się kluczykami białej fioridy. — Myślę właśnie o takim scenariuszu: dwie osoby, chłopak i dziewczyna, wchodzą do domu, do mieszkania, w którym mają spędzić swoją pierwszą noc. Kochają się. Wchodzą i potem rano wychodzą i nienawidzą się. Przeżyli jakąś tragedię. Jedność akcji, miejsca, czasu. Kilkadziesiąt ujęć, całość w kilkudziesięciu ujęciach. Dodek czuje się dobrze. Sprawa rozwija się zgodnie z jego założeniami. Reżimka już przyciągnął, przyjemny chłopak, ładnie słucha, zna się na wozach, szanuje film, wszystko pasuje. I ta Wanda, siostra Witolda, też miła. Tylko bardzo młoda. W tym wypadku lepiej się nie angażować, nie ryzykować. Oczywiście, porozmawiać można, ale kierunek nie ten. Przekłada kluczyki od fioridy z prawej ręki do lewej. — Napijemy się? Wanda tańczy teraz z Kidem. Idzie im dobrze, zgrali się już nad morzem. Kid też świetnie wygląda z tymi spłowiałymi włosami. Brązowa cera, kontrast z koszulą, świetny garnitur. Beatlesi przechodzą w bluesa, więc można porozmawiać. Kid przytula Wandę mocniej. PROZA -••'• — Jesteś dziś najładniejsza. Wiesz, gdyby wyszła ta cała historia z moją pracą w Kongo, to za granicą urządzam się natychmiast. Zresztą tam płacą w dolarach. Potem ty do mnie przyjeżdżasz albo lepiej: spotykamy się pośrodku, w Paryżu, i bierzemy ślub w Paryżu. Daje nam go mer Paryża. Jestem w stanie to załatwić, mam tam znajomych i rodzinę, bardzo wysoko notowanych — tam. — Na pewno się uda — uśmiecha się Wanda. — Na Witolda można liczyć. — A na ciebie? — Na całą rodzinę. Ta, z którą przyszedł Niutek, jest już pijana. Niutek nie umie postępować z kobietami. Świetnie tańczy, potrafi rozmawiać. Wyciągnął ją z „Hybryd". Ładna. dziewczyna, kolorowa, mówią, że plastyczka. Nawet wygląda. Podobno mieszka w Konstancinie, willa, ogród. Zupełnie nowa twarz, ale ostatecznie Niutek może sobie pozwolić na ekstrawagancję. Ta nowa też już skądś wie, że on i Teresa. Dlatego trzeba z nią ostro, z góry. Idzie^obrze, może być śmiesznie. Podnosi butelkę. — Nic ci nie będzie — przełamuje jej wahania. Tylko Andrzejowi jakoś nie idzie, z tym jest kłopot, widać od razu, że nie czuje się pewnie. Trzeba go trochę popchnąć. — Czekaj tu! — Sadowi dziewczynę w fotelu, podchodzi do Andrzeja, przeglądającego z pozornym ożywieniem płyty. -1 jak? Co jest z tobą? — Bardzo tu jest przyjemnie — z przesadnym zadowoleniem uśmiecha się Andrzej. — Dlaczego nic nie robisz? Przecież przedstawiłem cię. Czekaj, Magdo - podnosi drobną blondynkę, rozmawiającą z Wandą i Kidem — pozwól na chwilę. Nudzi się człowiek, o którym marzysz. — Nie wygłupiaj się - uśmiecha się blondynka patrząc życzliwie na Andrzeja. — Nalewamy. - Niutek przyciąga barek, napełnia kieliszki. — Widzałem panią kiedyś na Legii. Bardzo mi się pani podobała — decyduje się Andrzej, stwierdziwszy, że dziewczyna niezbyt mu się podoba. Właściwie ładna, ale za drobna, za niska, nie jego typ. W końcu jednak obiektywnie jest dość ładna. A w ogóle to przecież nie obowiązujące. — Gdzie się pan tak opalił? — Byłem na studenckim obozie, nad morzem. Podchodzi do nich Teresa, świetnie opalona, w białym kostiumiku typu „Elle". Wpadła na krótko złożyć Reżimkowi życzenia.. Spędziła wakacje w Hiszpanii, ojciec wziął ją z sobą w nagrodę za zdanie egzaminów na drugi rok. — Zazdroszczę panu — mruga na Niutka — ja niestety musiałam zostać na kto w mieście, pomagałam matce na działce. Sadziłyśmy trochę. — Zostaw — interweniuje Niutek — to świetny chłopak, studiowaliśmy razem. — Och, pan też studiuje? A co? — Teresa rozgląda się szukając Reżimka. Gdzie on właściwie jest? Może w kuchni? — Na politechnice. — Aha, na politechnice. To bardzo interesujące. Zawsze chciałam studiować na politechnice. WIELKI BRUDZIO 1131 Teresa studiuje ekonomię. — Świetnie wyglądasz — zwraca się do Niutka. Ich sprawa skończyła się już rok temu, ale robienie tego typu uwag Teresa uważa za dowód prawdziwie dobrego tonu. Jest pewna, że to się rozejdzie i będzie się podobało. - Dziękuję. - Teresa psuje Niutkowi układ Andrzej - Magda, ale on również uśmiecha się. W pełni docenia znaczenie historii z Teresą w swoim życiu — to był zupełny przełom, skok w górę o parę pięter, początek pozycji towarzyskiej i w ogóle wszystkiego. Dlatego się uśmiecha. - Dlaczego? - wtrąca się Andrzej. - Co dlaczego? - Dlaczego chciała pani studiować na politechnice? - Dlaczego? — wzruszyła ramionami Teresa. Powiedziała to nie po to, ażeby jej wierzono, ani po to, żeby udzielać później wyjaśnień, tylko dlatego, żeby być uprzejmą. A dla kogoś, kto nie rozumie tej prostej sprawy, że politechnika jest dla niej czymś idealnie obojętnym i raczej smutnym, szkoda było tracić czas, mimo że był przyjacielem Niutka. — Idę szukać Reżimka. - Zatańczymy? - Chętnie — zgodziła się Magda. Andrzej podobał się jej. Wysoki, szeroki w ramionach, trochę podobny do Belmonda. - Lubi pan literaturę zachodnią - Kafka, Faulkner... W porządku. Niutek może wrócić do Basi. Na razie w porządku. Reżimek szybko wypija koniak. - Thanks, Teresa, ładnie wypadłaś. Długo byłaś w Hiszpanii? - Miesiąc. Musieliśmy skrócić o tydzień pobyt, bo zostawiłam w kasynie dwieście dolarów. - Ładnie. Napij się. - Dziękuję. Miło tu u ciebie, dawno nie byłam. - Jasne. Przepraszam cię na chwilę. Odchodzi na bok, zapala papierosa. Przyjęcie właściwie jest dla niego zepsute przez tę historię z Bobem. Związali go, zanim w ogóle można było pomyśleć o obronie. Zresztą paskudna sprawa, głupia. Właściwie to Bob rzeczywiście jednak przesadził. Zwłaszcza z tą szczeniarą. Ale kto mógł przypuścić, że będzie taka zawzięta! Wsunęła dowód osobisty pod tapczan, potem wróciła z milicją. Żebym ja tam był, może stary by pomógłjchociaż od ostatniego numeru z samochodem coś się psuje. Boba nie ma, Beata nie przyszła — akurat dziś musiał wypaść powrót jej starego, chata się kończy, wozu nie ma. Dodek ma silnik robiony w firmie na zamówienie - żeby chociaż fiata 600, Witoldowi stary jednak kupuje. Niby zdał na prawo, ale takie tam zdanie. A z tym Bobem głupia sprawa. Gwałt, grozi pięć lat. Kid tańczy z Teresą. Miła, efektowna dziewczyna, tylko że właściwie ma już męża — wiadomo, że niedługo ślub, i to z kim! Tu się niewiele da zrobić, ale podtrzyma się znajomość, to ważne. I przy tym niech się Wanda trochę zaniepokoi. Trzeba uważać, coś jakby ciągnęło ją do tego niby reżysera. Właściwie co on ma z filmem? Tyle że zna 1132 PROZA parę osób i, trzeba przyznać, ogólnie jest niezły. Ma dobre dziewczyny, i ta Florida. Właściwie skąd? A Witold ciągle nic nie załatwił. - Usiądźmy na chwilę. — Pociągnął Teresę, usiedli przy Witoldzie i Sylwii. — I jak? - O co chodzi? - Witold zdziwił się. Udaje? — No, wiesz przecież. — Postanowił atakować ostro. - Nie miałem dotąd dobrej okazji, aby porozmawiać z ojcem, ale sprawę możesz uważać za załatwioną. Więc udawał. - Drobiazg, po prostu chciałem ci przypomnieć - uśmiecha się Kid. - Możesz być spokojny. Ale słuchajcie - ożywia się nagle - myślę o zorganizowaniu przyjęcia w Jabłonnie, w klubie dyplomatycznym. Może być bardzo miło. Po wszystkich przyjeżdżają samochody. Musimy, Wanda, porozmawiać z ojcem. - Lepiej ty! - Wanda/przechodziła właśnie z Dodkiem. - Ojciec uważa, że ostatnio za dużo się bawię1, zresztą muszę wyciągnąć się z fizyki. - Bardzo dobrze tańczysz. — Robert trochę niezręcznie prowadził Betsy. Popatrzył za przechodzącą Sylwią. - Bardzo ładna jest Sylwia - spojrzała na niego uważnie Betsy. - Jest za szczupła, za wysoka i ma brzydkie włosy. Nie lubię takich. — Robert nie dał się sprowokować. — Po co się zakłamujesz? Przecież widziałam, jak na nią patrzyłeś. — Właśnie chciałem ci powiedzieć, że jest za wysoka, za szczupła i ma brzydkie włosy. — Robert wie, że Betsy jest zazdrosna o Sylwię, notabene powodów nie ma żadnych. Ale nie przeceniając swych możliwości, Robert stara się inteligentnie podtrzymać to przekonanie. Mówiąc w ten sposób o Sylwii ma korzyść podwójną: nie dopuszcza do ewentualnej sceny zazdrości i zyskuje opinię konesera. — Nie pij tyle — powstrzymuje Betsy; wie, że ona ma kompleksy i szczególnie wrażliwa jest na troskliwość. Betsy popatrzyła na przechodzącego Kida. — Podoba ci się? — zapytał Robert pozornie lekkim tonem. — Nie, dlaczego? Ta mała, siostra Witolda, siedzi już prawie Dodkowi na kolanach. Trudno, trzeba ją konsekwentnie... Kid podnosi się. - Chodź, Tereso, lubię to nagranie. Tańczą na środku pokoju. Teresa musi już wyjść. — Dziś wraca z Paryża Wiktor, ma wpaść do mnie do domu. — Kiedy ślub? — Za dwa, trzy tygodnie. A ty i Wanda? — Za jakąś godzinę. — Nie jest dobrze, ale trzeba być dowcipnym. Odprowadza Teresę do przedpokoju. — Odwieźć cię? — To byłaby duża szansa uderzenia Wandy. — Mam pod domem wóz, czeka szofer ojca. Załamać się? Podejść do Wandy? Zagląda do pierwszego pokoju. Zgaszone światło, Niutek i ta nowa. Szybki chłopak, bystry, bez forsy świetnie się obraca. WIELKI BRUDZIO 1133 W kuchni Reżimek wyciąga z otwartego już barku ojca kolejne butelki. Odbija jedną. Już prawie pijany — obserwuje Kid. — Lepiej, żeby nie pił, może zacząć rozrabiać — chociaż sami swoi. Tylko że on już ma ten szlif Boba, bije w ciemno. Swoją drogą Bob dostanie murowane pięć lat. Nic nie szkodzi, niech posiedzi. Za duży był artysta i za hałaśliwy. I nic nawet ten nie pomoże, wsypa za duża i za chamska. - Popatrz! - Reżimek rozlewając koniak wtyka mu w rękę „Playboya". — Popatrz, Mods. — Reżimek zna Kida dopiero jeden dzień, ale przedtem wiedzieli już dużo o sobie. Zresztą obaj łatwo zawiązują kontakt. Każdy z nich zna wartość drugiego. — Po stu, dwustu latają na skuterach. Niedawno spotkali się na plaży z tymi — pokazał zdjęcie — na motorach, w skórzanych kurtkach. Patrz, pięciuset na trzystu. Plaża przestała istnieć, wszyscy pryskali jak poparzeni. Potem policja, dwie godziny. A Bob siedzi załatwiony. — Kowbojskim, podpatrzonym na westernach ruchem szybko odwraca się do drzwi. — Nic, idę tańczyć. Aha — znów szybki obrót — pożycz dwie stówy. Chcę kupić płyty. Sprzedałem zaproszenia do loży honorowej na te zawody lekkoatletyczne, ale zabrakło. No, napijmy się. Kidowi powraca przytłumione już koniakiem przeświadczenie, że coś jest źle. Aha, Wanda i ten reżyser. Trzeba sprawdzić. Ten palant może mu wszystko popsuć. Ale by się ojciec uśmiał — krzywi się ze złością. — To całe obstawianie Witolda i Wandy, tyle forsy na nic. Stary Witolda mógłby mu przecież ten wyjazd załatwić od ręki. Lekarzy w Kongo rzeczywiście potrzebują. Za rok kończy medycynę, trzeba by już teraz zacząć załatwiać. Ojciec miał bezsensowne pomysły łapówkowe — to zupełnie nie tak trzeba. A Witold coś kręci, już ma rozmawiać, potem nie rozmawia. Wszedł w to, odstąpił mu Sylwię — no, mniejsza o Sylwię, tylko ten palant... Na tym obiedzie przyjęto go bardzo dobrze, trochę chłodno, ale bardzo dobrze. Wanda uspokoiła go, że to chłód zawodowy. Ojciec nigdy nie działa spontanicznie. Ale nic rodzicom nie powiedzieli. Przecież sam nie mógł wyjść z tym przy obiedzie. A może Witold powiedział, a stary się nie zgodził? Nie, chyba jednak nie. Odkryłbym go. Tyle że się wszystko ciągnie, a teraz ten filmowiec... - Masz, stary, stówkę. - Podaje Reżimkowi starannie złożony banknot. Nie wolno małego rozpuszczać, ale też nie wolno zrażać. Witold tańczy z Sylwią. — W Jabłonnie to na pewno byłoby świetnie. Byliśmy tam w zeszłym roku na uroczystym weekendzie konno, parę osób dojechało wozami. — Miłość, cholera. — Kid siada na tapczanie obok Reżimka. Na sąsiednim Dodek obejmuje Wandę. Jednak trzeba będzie coś zrobić. Andrzej czuje się już o wiele lepiej. Wypił sporo, z Magdą idzie bardzo dobrze. Wie, że się jej podoba. Ona też wypiła dużo. Tańczą bardzo blisko. Tylko ta Wanda. Jest śliczna i uśmiech... Dwa razy już chciał podejść, zatańczyć i łamał się, ciągle się łamał już w ostatniej chwili. Żeby ją zdobyć, żeby spróbować w każdym razie... I gdyby mu nawet nie wyszło, miałby czyste sumienie. Może nawet lepiej, żeby nie wyszło. Ale gdyby wyszło!... I jeszcze dorzuciłby Niutkowi, który z miejsca mu "34 PROZA zameldował, że szans nie ma żadnych i żeby się nie odrywał od tej Magdy, co w samych Kossakach wiszących w willi ma sześćset tysięcy, i żeby lepiej jej pilnował, bo i tu też nie wiadomo, czy wyjdzie. Ale tu chyba szło dobrze. Tylko gdyby ona była w trochę innym typie, bardziej z seksem. Żeby ten czarny w okularach podniósł się na chwilę, bo tak rzeczywiście trudno podejść, nie bardzo jest jak. Chociaż ona ze dwa razy jakby popatrzyła, ale nie na pewno. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć minut podejdzie, czy wstanie ten w okularach, czy nie. Uśmiechnął się niepewnie do Magdy. Czuł się w stosunku do niej trochę głupio, no, ale powinna zrozumieć. Właściwie — myśli Sylwia — to może lepiej wyjść za Paula niż za Witolda. Owszem, Witold jest bardzo miły, rozsądny, spokojny, świetnie ustawiony, na pewno lepszy od Kida, chociaż rnoże nie tak przystojny. Niepodobny do Marlona Brando. Ale gdyby jednak na stałe za granicę, do ojca, to lepszy Paul. Wanda coś jakby zostawiała Kida. — Nie martw się — uśmiech do wyciągniętego na tapczanie Kida — nie martw się, będzie dobrze. - W tej sytuacji czuła się z nim w jakiś sposób solidarna. To ładnie z mojej strony — pomyślała z zadowoleniem. W drzwiach Reżimek szybko rozmawia z Niutkiem. - I jak? — Nieźle, tylko wypadałoby zmniejszyć skład. - Spokojnie. - Reżimek odkłada pod tapczan dwie butelki. - Spokojnie. - Jeszcze jedną podaje Niutkowi. - Pracuj. Dodek zdejmuje okulary. Schował już do kieszeni kluczyki od floridy — zostały zauważone. Trochę protekcjonalnie bawi się włosami Wandy. — Masz ciekawy odcień. Reprezentujesz typ ładnej współczesnej dziewczyny, typ, którego właściwie nie ma w naszym filmie. I tu jest właśnie szansa. Tu możemy uderzyć. Wandę bardzo to przekonuje. Przystojny, florida biała — nie lubi oficjalnego koloru samochodu ojca — i ten film. Zawsze lubiła kino i artystów. Chociaż Kid... trochę szkoda Kida, ale w takich wypadkach trzeba umieć się zdecydować. Wanda prawie już się zdecydowała. Dodek się waha. Mała wyraźnie się rozkleja, tylko to nie jest moment. W tej sytuacji odpowiedniejszy będzie Reżimek. Z szesnastkami trzeba na razie dać spokój. Jeśli tamci złożą skargę... Boba jednak posadzili - cholera, miał chody przecież, ojciec znany plastyk... Gdyby Reżimek brał w tym udział, ciekawe, czyby go ojciec wyciągnął. Bardzo głośny był numer. Ze mną jest zupełnie inaczej. Przy tym sprawa jest rzeczywiście bardzo drobna. Tyle że dziewczyna nieletnia. Więc teoretycznie skargę mogą złożyć... Chociaż jakie to tam uwiedzenie... Ale okoliczności są niby obciążające. Za tydzień rozmowa telefoniczna z jej rodzicami, chcą go ożenić, frajerzy, szantażują procesem. Więc parę dni bardzo ostentacyjnych spotkań z tym małym kowbojem. Można mu załatwić jakieś próbne zdjęcia, powozić florida, pożyczyć czasem klucz do mieszkania, w ogóle pokazywać się z nim. Oczywiście nie ma się co łudzić, żeby jego ojciec mnie krył, oczywiście, że nie da się w nic wciągnąć. Ale przecież nie o to chodzi. Tamci znają życie. Nie to jest ważne, żeby jego ojciec krył WIELKI BRUDZIO "35 mnie rzeczywiście, tylko to, żeby myśleli, że mnie kryje. To powinno wystarczyć, żeby nie złożyli skargi. Tylko trzeba działać szybko. Niutek mnie wprowadził, w ogóle idzie nieźle. Reżimek jednak jest dużo pewniejszy niż Wanda i Witold. I jeszcze ten Kid. Po co robić sobie wroga... Trzy, dwa, jeden... — Andrzej wstał. Magda właśnie odsunęła się na chwilę, rozmawia z Witoldem. Szybko podszedł do tapczanu, ukłonił się.— Bardzo mi na tym zależy - powiedział bez sensu i speszył się jeszcze bardziej. Dodek uśmiechnął się przyzwalająco. Wanda podniosła się. Nawet ładny chłopiec, nieźle ostrzyżony, ale garnitur uszyty fatalnie. Ładne zęby. Trochę podobny do Fondy. Właśnie Beatlesi. To Andrzej ma opanowane dobrze. Tylko przeszkadza mu trochę speszenie. Ale i tak wypadło nieźle. Mignęła mu zaskoczona i zaraz potem zła twarz tej od Kossaków. Siedziała obok Betsy i tego jej czarnego, podniosła kieliszek koniaku i szybko wypiła. Teraz zagrali coś wolnego. Przygarnął dziewczynę bliżej. Nie broniła się. Świetnie idzie, ale czas mija, więc trzeba jej powiedzieć. Jeszcze chwilę. Już. — Czy nie spotkalibyśmy się... kiedyś? — W jakim celu? — uśmiechnęła się Wanda. Bardzo ładna i inteligentna. I włosy, i ten kostiumik. O ile lepsza od Kossaków! — No, żeby porozmawiać. — O czym? Nie chce. Wyraźnie nie chce. A może tylko tak mówi. W każdym razie trzeba dalej ciągnąć. Ostatnia szansa. — No, o wszystkim. To nie było dobre, zupełnie niedobre. I właśnie płyta się skończyła. — Nie mam tyle czasu. Przepraszam, muszę wracać. Oczywiście musiała tak powiedzieć. Fatalnie wypadłem. No, może niezupełnie fatalnie. W każdym razie zatańczyliśmy. Ale ogólnie źle. Odwrócił się. Magda wstała już i z ostentacyjną obojętnością wyglądała przez okno. Oczywiście chce, żeby podszedł. W ogóle wypada podejść. Jest miła. Betsy podbiegła do magnetofonu. Ścisza Beatlesów. — Co jest? — Podrywa się trochę nieprzytomnie Reżimek. — Dzwonili z dołu, prosili, żeby ciszej. — Jak to ciszej? — Reżimek odkręca gałkę do oporu. — Niech dzwonią. Zobaczymy, czy zadzwonią jeszcze raz. — Zostaw, stary — łagodzi Kid. — Po co rozrabiać. — Jak to rozrabiać! Ja ich chcę tylko upomnieć, rozumiesz, uświadomić. — Kopnięte krzesło leci na ścianę. — Lubię hałas. Chcesz się założyć, że więcej nie zadzwonią? Kid nie chce się zakładać, wie, że nie zadzwonią. Reżimek machnął odkorkowaną butelką, koniak wylał się na ścianę. — Jak leci? — W drzwiach staje uśmiechnięty Niutek, obejmując rozmazaną plastyczkę. — Co się dzieje? Jeżeli nic, to proponuję zmienić lokal. Co o tym sądzisz? - Mruga do Reżimka. 1136 PROZA - Jasne - uspokaja się natychmiast Reżimek. Dodek odciąga go na bok. - Co sądzisz o „Bristolu"? - Co u ciebie? - Niutek bierze na bok Andrzeja. - Jak ci idzie z Magdą? Czy jest już gotowa na dziś? Mogę ci pchnąć pewien klucz. - Nie, nie — szybko wycofał się Andrzej. — Dziś na pewno nie. Wolę później. To nie jest sprawa na pośpiech. - Czy ja wiem? Zresztą, jak wolisz. Ale uważaj, żebyś nie przegapił, bo to zwykle albo od razu, albo dużo chodzenia. - W porządku. Będę uważał. - Andrzej planuje jazdę do „Bristolu", może by jednak wyszło coś z Wandą, chociaż rozmowa. - Ja bym chętnie została, jestem zmęczona. — Betsy patrzy pytająco na brata. - Jedziesz — ucina Reżimek. Patrzy na Kida, kopie jeszcze raz krzesło. — Widzisz, że nie dzwonią? -^ Kid bierze Wandę za rękę. - Ty zostajesz. Dodek taktownie odsuwa się na bok. - Kiedy, widzisz, lubię „Bristol". Zresztą, o co ci chodzi? I nie wygłupiaj się, nie bądź zazdrosny. - W końcu lepiej go trzymać w rezerwie. Kid postanawia się nie obrażać. Sprawa jest za poważna. W tym wypadku nie warto grać obojętności. W „Bristolu" może się odegrać. Do drugiej jest jeszcze parę godzin. Poza tym umie obserwować. Ten Dodek tak znów za bardzo na nią nie leci. A w ogóle można z nim będzie przecież pogadać. Wygląda na sensownego gościa. Wypić, pogadać... - Państwo pozwolą z nami. - Podtrzymując opinię dowcipnego Kid kłania się przed całującym Sylwię Witoldem. - Wiesz - cicho mówi Magda - ja będę musiała już wracać. Odprowadzisz mnie tylko do „Grand Hotelu", tam za pół godziny czeka wozem mój stary, porozmawiamy, widziałam kapitalne zdjęcie Majakowskiego w „Paris Matchu". - Chętnie. - Andrzej jest załamany. „Bristol" przeleciał. Zdobywa się na uśmiech. - Gubimy się. Niutek z plastyczką są już na dole, wsiadają do wozu. Lekko zataczając się, podchodzi Reżimek, wsiada. - Więc komplet. - Niutek zamyka drzwiczki. Pozostali wsiadają do floridy i forda ojca Kida, na zagranicznej rejestracji. Dodek rozgląda się za Reżimkiem. - Wsiadł z Niutkiem — informuje go Wanda — do fiacika. Ford i florida ostro ruszają, skręcają w główną ulicę. Znajdujący się już za zakrętem Andrzej puszcza rękę Magdy, odwraca się i widzi, że jadący z tyłu fiacik Niutka zawraca i znów zatrzymuje się przed domem Reżimka. Wizyta Koło siódmej wieczorem ciężkie kroki i kołatanie. Teresa jest już przy drzwiach myśląc, że przyjechali wcześniej, że Andrzej z Bodziem będą dopiero za godzinę, ż> będzie musiała sama ich przyjmować. Zdenerwowana, nienawidząc Andrzeja za te niepotrzebne wyjście i jednocześnie czując jednak ulgę, że już są, otwiera drzw rozjaśniając się w uśmiechu. A oni już tam stoją, oboje zakutani w kurty, grubi chusty, zawsze wyglądające brudno — on w kaloszach, ona w trzewikach wysokich przydeptanych, mali oboje i bardzo starzy. Więc Teresa, uśmiechając się w tyrr następnym momencie już łatwiej, zaprasza do środka i wypełniając lęk przed ciszą zs głośno i za szybko pyta o podróż, tłok, mówi, że Andrzej z synkiem będą za chwilę A oni, nieufni, czujni, ostrożnie wchodzą na lśniącą posadzkę, która od razu im si^ podoba, bo jest obca, inna i niepotrzebna. Ciągle niewiele mówiąc wyłaniają się z tyct kurt i chust, robią się jeszcze mniejsi i jeszcze starsi. Potem, uroczyście prowadzeni, wchodzą do stołowego, gdzie kwiaty zdobyte z trudem w zimie, Matka Boska i ślubna fotografia na ich cześć zawieszone nad niskim, modnym tapczanem, radio solidne, szerokie, lśniące politurą i bogato obite krzesła. Siadają na tych krzesłach przy stole nakrytym biało i teraz zaczynają się dla Teresy najtrudniejsze momenty. Bo oni o nic nie pytają, nie patrzą na pokój, tylko na nią - bardzo spokojnie, jakby jej nigdy przedtem nie widzieli. Opowiadając, jak to mieszkanie w nowych blokach zdobyli, Teresa wie, że nie słuchają, że jej nie lubią za to, że jest z miasta, że może to przez nią Andrzej ze wsi uciekł, odszedł i od nich, i od ziemi obojętnie, bez żalu, czego nigdy nie przebaczą, bo nie mogą zrozumieć. Patrzą na nią, trzydziestoletnią, zgrabną, ale już trochę tyjącą, z włosami jasnymi, ostrzyżonymi krótko, w spódnicy też chyba za krótkiej i w sweterku czarnym za obcisłym. Niechęci się w ich oczach gromadzi coraz więcej. Więc Teresa urywa. Wybiega do kuchni, ale zaraz wraca, proponuje herbatę, bo chociaż kaloryfery dobrze grzeją, oni przemarzli i raz po raz pocierają spierzchnięte, czerwone dłonie z brudnymi paznokciami. Potem, żeby ciągle coś robić, szynkę i chleb cienko pokrojone stawia na stole. I jeszcze jedną, i drugą karafkę z przygotowaną przez Andrzeja nalewką. Potem znów mówi tylko ona. Ale już lepiej, bo za piętnaście minut wraca Andrzej, więc swobodniej opowiada o pracy Andrzeja w Prezydium Powiatowej Rady, o swojej w szkole, i o synku Bodziu, do ojca podobnym i dziadka. 1138 PROZA WIZYTA 1139 Stary mówi oszczędnie, starczym skrzekliwym głosem, bo chociaż sam trzyma się jeszcze prosto, głos ma już umarły. Tylko ona, bez wieku, pocięta zmarszczkami, ciągle zimna, patrzy ostro i nie może zrozumieć, co się podobało w tej jazgotce jej synowi. Głosu nie zdziera, tylko czeka, bo przyjechali z interesem poważnym, robić zgodę, a czas rozmowy jeszcze nie nadszedł. Teresa nalewa do kieliszków, ale oni dziękują, czekają na syna, i znów się robi gorzej. Ale teraz już zgrzyta klucz w drzwiach i wchodzi Andrzej, palto lodenowe i kapelusz rzucając na wieszak i zrywając futerko z Bodzia. Teresa oddycha z ulgą, kiedy Andrzej spiesząc się matkę i ojca w rękę całuje, a Bodzio tym wyćwiczonym „dziadku, babciu" wyłom w chłodzie robi. Potem siedzą przy stole, a Bodzio przegląda zdjęcia na tapczanie i wszystko jest, jak,zapłanowali, więc można już chwilę odsapnąć przed tą zasadniczą rozmową, która już teraz odbędzie się na pewno, 3. o której możliwych następstwach aż strach pomyśleć. Na razie Andrzej, wysoki, w czarnym wyprasowanym garniturze, srebrzystym krawacie przy białej koszuli, w stroju, w którym starzy niechętnie syna nie kochanego Doznają, zaprasza do picia. Podnosi kieliszek myśląc, że oni zupełnie się nie zmienili, 1 przed oczami stają mu wspomnienia ze wsi, z ich domu — ani wzruszające, ani wesołe. Ale wznosząc ten kieliszek uśmiecha się serdecznie, ciepło, chociaż : napięciem dla Teresy bardzo widocznym właśnie dlatego, że ona teraz prawie tak ;amo jak on czuje i myśli. — Więc zdrowie rodziców kochanych za to, że odwiedzili, i w ogóle! Wypili. Matka szybko, obojętnie, stary zakaszlał się, poczerwieniał od razu. Zagryźli szynką, chlebem. Po chwili Andrzej znów nalał - wypili. — Więc oto, synu, jesteśmy — zachrypiał stary. — Oto jesteśmy. Wypili. Teraz zakrztusiła się Teresa, uśmiechnęła przepraszająco. Dla niej picie aż się skończyło. — A Bodzio grzeczny chłopak, zdrowy — pochwalił znów stary. I tak idzie ta rozmowa, klucząca, ostrożna, powykręcana, dotykająca tylko uciekająca od tej sprawy jedynej i najważniejszej. Więc teraz Andrzej o brata lacieja pyta, potem o pogrzeb drugiego, lgnąca, na którym nie był, bo właśnie dbywał wojsko. Potem lekko o konie, bydło i, już blisko tej sprawy, znów dskakuje. Głównie Andrzej pyta, stary odpowiada. Teresa raz i drugi spróbowała ię wtrącić, potem na tapczanie przy Bodziu pozornie obojętna słucha. Stara :ż już nie pije, przechyliła głowę na bok, patrzy czujnie wyblakłymi oczami. ta rozmowa kołuje dalej, a Andrzej wiejskie wspomnienia, wtedy jątrzące iesprawiedliwością, teraz odległe już i ostygłe, odnajduje w sobie. Obraz wsi tocno przyćmiony powraca w skrzeku starego, nie tyle w znaczeniu słów, 2 dźwięku i tonacji. A stary rzecz też snuje delikatnie, statecznie szukając wspomnień zbliżających, nie sielących. I tak kołują, raz po raz zderzając się. kieliszkami, aż stary po przerwie dłuższej Ichrząknął, poprawił się w krześle, spojrzał na starą. ki- - Wiadomym ci jest, Andrzeju, cel naszego przyjazdu. Jako rodzonemu synowi należeć ci się po nas miała po równi z bratem twoim Maciejem gospodarka. Teraz, jako żeś od nas z ziemi odszedł, podług ustawy ostatniej prawo swoje potraciłeś. Jednakże, jako że i ustawy na nowe się zmieniają, i my po polsku i chrześcijańsku obowiązek swój rodzicielski znamy, uzgodniliśmy z Maciejem spłacić należną ci po śmierci naszej twoją część zaraz, z pożytkiem dla stron obu. Maciejowi ziemi jest teraz potrzeba, jako że żenić się zamierza, a przed ślubem wykazać musi. Na to zgodę listami wyraziłeś i przez co właśnie zgodnie z zapowiedzią jesteśmy, pokazując, że żalu nie mamy i zgody chcemy. Spojrzał na matkę, szybko wychylił kieliszek, zagryzł, zakrztusił się i chrypiał dalej: - Tak więc przybywamy do was uzgodnić sprawę, co my chcemy, co wy. Niech każdy powie, co ma na myśli i sercu, a zgodę zrobimy. Wtedy Andrzej grzecznie, układnie ucieszył się słowami ojca. Do zgody on jest pierwszy. Nie przez niekochanie ziemi i rodziny odszedł, tylko pędzony ciekawością świata. Ojciec kiwnął głową i szybko podniósł kieliszek: - Dosyć już. - Stara ostro odsunęła butelkę. — Zostaw, mówię. i Andrzej roześmiał się na te nie zmienione od tamtych czasów rządy matki 4 kieliszki znowu napełnił. Stara rzuciła tylko ramionami i swój odsunęła. Js Tymczasem stary, raz sprawę rozpocząwszy, nie kołując wykłada. ,~t Teresa, jak to zresztą było zaplanowane, wzięła śpiącego Bodzia na ręce, zaniosła do łóżeczka przygotowanego w kuchni. Wracając usłyszała właśnie, jak Andrzej przeciw wymienionej długiej, opatrzonej wieloma zerami liczbie ostro protestuje. Zatrzymała się dłużej w drzwiach, bo ta liczba, chociaż przecież spodziewali się czegoś takiego, uderzyła ich jednak, oszołomiła konkretnością. Wypowiedziana, przetworzyła się w jej myślach w większe mieszkanie w wielkim mieście, koniec nie lubianej pracy, urzędniczej pensji - futra, teatry. Potem usłyszała, że Andrzej właśnie ze względu na nią i syna, powołując się na ich wspólne szczęście, sumy tej nie przyjmuje jako za małej. I chce jej się krzyczeć, ale wie, że Andrzejowi można ufać, bo jest sprytny i po chłopsku, i po miejsku, i widzi w nim tylko lekko przyćmione wódką skupienie. Słyszy dalej, jak stary namawia, spocony, coraz bardziej czerwony na gębie, i jak Andrzej, rozchełstany, upiera się, że należy mu się więcej, że ma prawo. Aż łeb starego jest coraz bliżej obrusa i on sam, po pijacku, serdecznie zgodliwy, przytakiwać zaczyna, zgadzać się: — Słusznie, synu, słusznie. - Cicho, ty! — syknęła stara. I sama już, napięta, sprężona, jakby jeszcze zmalała, zupełnie nie pijana, mając z góry nad Andrzejem dawną przewagę szacunku, który w nim teraz powraca, i właśnie trzeźwości — przejmuje sprawę. - A ty, Andrzeju, wiesz, że dopiero po naszej śmierci mógłbyś swego dochodzić. A my z ojcem pożyjemy. - Czego wam z całego serca życzę! -Andrzej, spocony, zmierzwiony, przechylił się do przodu. — Ale na krzywdę się zgodzić nie mogę. I tak, kochani, dodacie dwadzieścia tysięcy. 1140 PROZA - Słusznie, synu. — Stary rozlewając nalewkę trzęsącą się ręką podnosi kieliszek. — Słusznie. Stara nie zwraca już na niego uwagi. — Nie postąpimy. Do niej należy decyzja i tylko już w jej stronę Andrzej, trochę bełkotliwie: — Sumienia nie macie. Bez sumienia ludzie. - A ty co? Jak na ziemi żyłeś, nie do roboty ci było. Co innego miałeś w głowie. Oczy jej nieprzyjaźnieją jeszcze bardziej i u Andrzeja znów powracają te dawne obrazy, rozkołysane wódką i roztkliwieniem nad sobą. - A co? Oczkiem w głowie wam nie byłem. Trzech nas było. Oni u was we wszystkim pierwsi przede mną. - Machnął ręką. Kieliszek rozprysnął się na podłodze. — Uczyć się chciałem. Postąpicie dwadzieścia? Stara roześmiała się niespodziewanie, ostro, skrzekliwie. - I nauczyłeś się. Z komunistami robić porządki. Że też Matka Boska ze ściany chce na ciebie patrzeć. Za mało cię stary biłj przez to teraz takie czasy, tacy jak ty rządzą. Pięć dołożę. - Dwadzieścia. - Pięć. Teresa chciała mu, bełkocącemu, przerwać, sprawę zakończyć, dla niej już wygraną. Bała się teraz jego uporu pijackiego, już bez sprytu. Bała się, żeby się te pieniądze z powrotem w nieokreślone nie zamieniły. Ale on nie zważał na jej machania, a wtrącić się wprost - nie miała odwagi. Tam wciąż te dwie liczby padały, Andrzej ze łzami już swoją wymawiał, a matka dalej spokojnie swoją. - Gówniarzu, skurwysynu, za mało cię waliłem — zerwał się jeszcze stary, podrzucił łeb i znowu się zwalił na krzesło. - Pięć. I Andrzej wreszcie, zupełnie już pokonany jej opakowaniem, wódką roz-tkliwiony: - Zgadzam się, chłopy ciemne — zapłakał. — Zgadzam się jako lepszy i mądrzejszy. Na wasze nieszczęście się zgadzam. - I utwierdzając się w tym roztkliwieniu, łzy brudną ręką rozmazując: — Niech się Maciej, mój brat, zadławi tą ziemią moją ukochaną, której widzieć nie chcę. Teraz stara, ciągle ostra, wszystko wiedząca, wyciągnęła papiery przedtem schowane pod krzesłem i na oczach rozluźnionej Teresy, która teraz mogła już podejść, Andrzej, zaśliniony, przekrwiony, odpychając starego, co głośno chrapiąc na niego napierał, nabazgrał swoje nazwisko pod liczbą przygotowaną, którą stara przewidzała z góry i na swoim postawiła. Po czym papier schowała uważnie i wtedy dopiero razem z Teresą — ani wroga, ani zadowolona — przeciągnęła kolejno kościstymi silnymi rękami chrapiącego starego, potem Andrzeja, poplamionych, lepkich, i kładły ich w ubraniach w czystą pościel, przygotowaną specjalnie na ten przyjazd. Wreszcie sama skuliła się obok, zwinęła przy nich, znów bardzo mała i bardzo stara - zasnęła spokojnie od razu. Dopiero wtedy, słysząc chrapanie tych trojga, sprawdziwszy przedtem, jak mały śpi, gasząc światło, wymęczona nieludzko i odprężona Teresa zaczęła liczyć. W tej książce są prawie wszystkie opowiadania, felietony i sztuki teatralne, które napisałem w Warszawie i w Nowym Jorku. Część z nich była w Polsce drukowana część nie. Nie włączyłem do książki scenariuszy, bo byłaby jeszcze grubsza. Ale postanowiłem włączyć do niej jedną nowelkę filmową - za to napisaną w parę osób. Kilkanaście lat temu byłem przez kilkanaście dni w Oborach, czyli tak zwanym Domu Pracy Twórczej Pisarzy koło Konstancina. Wymyślałem jakieś opowiadanie, w sąsiednim pokoju Krzysztof Mętrak pracował nad esejem, a dwa pokoje dalej Janusz Kondratiuk pisał scenariusz. Któregoś wieczoru złożyli nam wizytę Janek Himilsbach i Zdzisio Maklakiewicz. W nocy, kiedy wszyscy przyzwoici pisarze poszli spać, w pięknej sali pałacowej wydaliśmy na cześć gości bankiet, w którym zgodziły się uczestniczyć pokojowe i kucharki. Przerażających szczegółów wolę nie przypominać. Kilka dni później trochę dla zabawy napisaliśmy w trójkę z Krzysiem i Januszem utwór pod tytułem Duo z rolami dla Janka i Zdzisia. Z pięciu zamieszanych w tę sprawę artystów, trzech już nie żyje. Z powodów sentymentalnych postanowiłem, że Duo zakończy tę książkę. DUO 24 godziny L tycia artystów Janusz Głowacki Janusz Kondratiuk Krzysztof Mętrak Był zwykły, szary dzień XVIII wieku. Królewskim gościńcem, brnąc w błocie, wlekli się dwaj wędrowni muzycy-wirtuozi. Wytarte peruki, trzewiki, z których zostały tylko wierzchy, dziurawe pończochy, lamówki dyndające na wietrze, wytłuszczone kubraki, ogorzałe twarze (widać, że z niejednego pieca chleb jedli) — jednym słowem artyści. A byli to: słynny mistrz klawesynu Himilsbach — i równy mu sławą mistrz fletu Maklako. Pierwszy uginał się pod ciężarem klawesynu, zamocowanego na murarskim nosidle, tzw. kozie. Drugi — z fletem w kieszonce — kroczył raźno obok. Szli przed siebie wymieniając myśli. — Powiem ci jedną rzecz — mówił Maklako — w sztuce liczy się przede wszystkim talent. Himilsbach przecząco pokręcił głową. — Praca, praca, i jeszcze raz praca, i praca, ja ci to mówię, ja jestem tylko pan Himilsbach. Tymczasem Maklako klepał się po kieszeniach kubraka i jakby szukając czegoś ciągnął dalej: — Talent, coś nieokreślonego, dar boski, intuicja, natchnienie, nawiedzenie, krótko mówiąc, olśnienie. To jest to... jakby... to... jest... — Szukając słów wykonywał rszereg charakterystycznych gestów pełnych ekspresji. — Rozumiesz mnie? — A jak jest inna mowa — przytaknął Himilsbach. — Praca, praca, praca, i jeszcze raz praca. — Bo cóż to jest sztuka? — Maklako przerwał nagle. — Ty, gdzie może być ta skibka chleba? - dokończył niespodziewanie. — Zjedliśmy wczoraj, zostały tylko skórki, mam za pazuchą, tu, sięgnij - odparł Himilsbach. 1144 KOŃCÓWKA Maklako wsadził rękę za pazuchę kolegi, wyciągnął skórki od chleba, podzielił, zaczął żuć swoją działkę. Mówił: — Bo cóż to jest sztuka? - Spróbuję to jakoś ukuć — powiedział Himilsbach i zamilkł. Maklako ciągnął dalej: - Całość składająca się z wielu elementów, będąca całością, wielość w jedności, jedność w wielości, daj kawałek. - Nie ma już - odburknął Himilsbach. - Harmonia, sztuka musi być czysta, absolutna. - Pięknie to powiedziałeś - zgodził się Maklako. - A ośrodki nie ma? - dodał na wszelki wypadek. Himilsbach wzruszył ramionami. - Brayissimo - kontynuował Maklako - ale nie zgadzam się z tobą, żyjemy w wieku oświeconym, sztuka musi być dla ludzi. - I odwrotnie - przerwał Himilsbach. - Co do jednego jesteśmy zgodni - nawiązał Maklako. - Sztuka uszlachetnia ludzkość, łagodzi obyczaje, jest czynnikiem postępu. - A jak. - Muzyka jest królową sztuk. . — Dwa słowa. • • ,' ••" .••' .vy.,vb - .>• - Jesteś wielkim muzykiem i ja też. .'•,;.•« v;f > •••• - Ja też. . .•„;;-;,, ,:, ,:b , ;.,... ,, >• •.,.'- - Nie nadążasz za moim rozumowaniem. i; >: r .••• ' - Tak jest. .;.,<;: .;—.-, ,_a;..vc ,, - Jesteśmy kapłanami sztuki, czynie? J* ••„'• n ; - A jaka jest inna mowa. - I właśnie dlatego, cośmy mówili, jesteśmy autentycznie odpowiedzialni — podsumował Maklako. Po tych słowach chwilę szli w milczeniu. Zmierzch opadał wolno na pobliską okolicę. ~ Znaczy się przed kim? - spytał Himilsbach. -..•;;>• ••••.-.-,v. A: - Ty przed tobą, a ja przede mną - rzucił Maklako. L•/•./ ; 8:n;>« - To niesamowite — zamyślił się mistrz klawesynu. - To znaczy ty przede mną, ja przed tobą, a obaj praed SMuką - zakończył przewód myślowy Maklako. * * * Z siniejącego na horyzoncie boru wysypała się grupa wieśniaków, biegli przez pola skacząc przez zagony, w panice przesadzając żywopłoty. Strzały posypały się z lasu. Biegnący w pobliżu wędrowców, dobrze trafiony na komorę rosły wieśniak wywinął koziołka i padł na ziemię farbując obficie. Zwielokrotniony echem dźwięk myśliwskiego rogu obwieścił koniec udanych łowów. — Pięknie się niesie, niestety fałszuje — zmartwił się Maklako. ;r;H:b' — O, jakiego koguta zrobił! — zauważył Himilsbach. A-1; *H DUO "45 * * * Ocaleni wieśniacy rozchodzili się do domów, narzekając na błoto i pańskie fanaberie. Zza zakrętu wyjechała płaska, okryta szmatami fura, na koźle kokosiło się trzech barczystych, rumianych pańskich faworytów. Pojazd zatrzymał się obok naszych bohaterów. Artyści byli ludźmi obytymi w świecie (z niejednego pieca chleb jedli), uchylili więc pirożki, ich prawe ręce nakreśliły ósemki i lekko wygięte pozostały na wysokości pasa (przy czym łokieć wspierał się na biodrze). Dłonie lewych rąk (trzymających pirożki) odchyliły się w lewo, następnie te nieodrodne dzieci XVIII wieku wyrzuciły nóżki do przodu, zgięły się w pasie, zamiotły pirożkami ziemię, krótko mówiąc, z uśmiechem wykonały elegancki ukłon. - Chcieliśmy się dowiedzieć - spytał Maklako zamiatając pirożkiem - czy to J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy poluje? Podążamy do jego pałacu. Jeden z fagasów spojrzał z kozła. - Artyści? - zapytał. W odpowiedzi wykonali następny ukłon. - Dalej jazda, wsiadać - warknął fagas, pociągając za sznurek, ten uniósł w górę wieko, odsłaniając wnętrze wozu. Był to po prostu klatko wóz. Artyści z trudem wgramolili się do środka. Wieko zatrzasnęło się za nimi. Klatkowóz podskakując na wybojach zawrócił w stronę zamku. J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego. - Cokolwiek by powiedzieć - rzekł Maklako - świat poszedł naprzód. Zobacz, jaka sprytna maszyneria. Postęp dokonuje się na naszych oczach, trzeba go tylko umieć dostrzec. Co za czasy, co za pośpiech, co za pęd! Himilsbach obserwował siedzących na koźle pleczystych fagasów. Zabawiali się bukłaczkiem. (Pomimo to ich fizjonomie nie straciły, niestety, odstręczającego wyglądu.) - Jest taki drobiazg, Maklako - zamyślił się Himilsbach - jak długo może trwać to uszlachetnianie ludzkości przez sztukę: Rok? Maklako przyjrzał się fagasom i nic nie odpowiedział. - Sto lat? - ciągnął Himilsbach patrząc smutno na przyjaciela - dwieście, pięćset, tysiąc? - To czarnowidztwo wynikające z braku wiedzy — odparował Maklako. - Nie wolno tracić nadziei, drogi przyjacielu. Mogliśmy iść pieszo, a tak leżymy sobie wygodnie i o co chodzi? I tak sobie jechali. Zmierzchało już, kiedy powitał ich oświetlony pochodniami zamek J.O.W.M Xięcia P. Miłościwego. Pojazd zaturkotał po kamieniach, muzycy przebudzili się, klatkowóz zatrzymał się na zamkowym dziedzińcu. Klapa uniosła się. — Dalej jazda! - warknął fagas. Wysiedli. W blasku pochodni zobaczyli wystającą z gąsiora kudłatą 1146 KOŃCÓWKA głowę, nieco dalej wierciło się na palu podejrzane indywiduum. Wplątany w szprychowe koło mężczyzna z przetrąconymi nogami obrzucił ich ciekawym spojrzeniem. - Zamek jak zamek — zastanowił się Himilsbach. Makkko zwrócił się do fagasa. --\ » ' s/;:, - Gdzie J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy raczy trzymać artystów? *•:•• - - Tamuj. - Machnął ręką fagas. Muzycy udali się we wskazanym kierunku. Zaczęli schodzić w dół po stromych, omszałych, śliskich, fatalnie utrzymanych schodach. - Mnie tam nie wpuszczą — zasępił się Himilsbach. - Jesteś ze mną, nie bój się - pocieszył przyjaciela Maklako i w tym momencie, mimo zachowania wszelkich środków ostrożności, stoczyli się. Pod naporem ich ciał i klawesynu drzwi ustąpiły. i; > i ,<«• * * * Osiemnastowieczne miejsce spotkań lokalnego środowiska twórczego itp. niespokojnych duchów niewiele odbiegało od współczesnych tego typu pomieszczeń. Długa, kiszkowata sala do złudzenia przypominała ściek, pod powałą kłębił się dym, resztki jedzenia walały się po stołach. Tu i tam spoczywali w niewymuszonych pozach artyści. W powietrzu świszczały zwischenrufy, słychać było wrzaski i chichoty. Byli wszyscy z liczących się: Człowiek-Drąg, Sześ-ciopalczatka, Niedźwiedź z Niedźwiednikiem, liliputy, parodyści, Kobieta z Brodą, Mężczyzna z Ogonkiem, Połykacz Ognia, Pożeracz Szkła, Cyklop, Żekzna Ręka i oczywiście Hydrocefalik. — Pomóż mi zdjąć klawesyn — rzekł Himilsbach podnosząc się z klepiska. : — Trzymaj fason, podciągnij pończochę — syknął Maklako. Podnieśli się, elastycznym krokiem ruszyli w głąb sali i już po chwili siedzieli nad miskami dymiącej kaszy, wysysali szpik z kości, popijali piwem. Do stolika przypętał się Sześciopalczatka, zatoczył się z braku lepszego pomysłu - bo zawsze trzeba od czegoś zacząć zagadnął: — Chcecie w mordę? — Dalej mi, jazda — zapożyczonym od fagasa zwrotem posłużył się Himilsbach. — Ignoruj go — wtrącił się do rozmowy Maklako. • • Nie zrażony Sześciopalczatka poklepał Maklaka, wyciągnął sześciopalczastą dłoń i rzekł: — Sześciopalczatka jestem, masz piątkę. - Podał rękę. - Jesteście równe chłopaki, można się dosiąść? — Nie - odburknęli przyjaciele. Sześciopalczatka dosiadł się i zawołał: — Połykacz, pozwól tu do nas. Jest w porządku chłopak, poznajcie się. s Karzeł wychynął spod stolika i też się przysiadł. *« ; r — Co koledzy tacy smutni, porozmawiajmy o sztuce — powiedział. v,'<ł* DUO 1147 Słysząc to Kobieta z Brodą usiadła na koknach Maklako. - Dla sztuki jestem gotowa na wszystko — rozpoczęła. — Psst. - Pochylił się nad nimi Człowiek-Drąg. - Cyklop kikuje. — Mam na was oko — rzekł Cyklop. i-; — Jakieś ploteczki? No i jak wam się u nas widzi? — Na oko nieźle, o przepraszam, przejęzyczyłem się. — Uderzył się po gębie Himilsbach. — Nie szkodzi, jestem przyzwyczajony — odrzekł dobrodusznie Cyklop. — Wesoło tutaj. - Niedźwiednik przywiódł z sobą misia. — Dyskutujemy o sztuce - odpowiedziała Kobieta z Brodą. — Ile wyciągacie miesięcznie? wtrącił Karzeł. — No, tak... tego... - wykręcał się Himilsbach. - A jak tu się żyje? Wszyscy obecni jeden przez drugiego zaczęli narzekać na los, niskie uposażenia, klikowość, kult gwiazdorstwa etc. — A propos, a gdzie jest dobrze? — przerwał Cyklop. — No to, ile wyciągacie? - zapytał ponownie Karzeł. — Nie chodzi o pieniądze — odpowiedział Himilsbach. — Oczywiście, no to ile? — nalegał Karzeł. — Nie bądźmy małostkowi. — Machnął ręką Maklako. — Kabotyn — odmruknął Karzeł. — Kochani, zagrajcie coś, błagam — nalegała Kobieta z Brodą. — Świetny pomysł - ucieszył się Niedźwiednik. — Prosimy, prosimy - rozległy się wokół głosy i śmieszki. — Co ty na to, Himilsbach, masz ochotę pomuzykować? — spytał Maklako. — Traktuj to lekko — rzucił Himilsbach. — Może jakiś malutki koncercik — ironizował antypatycznie Karzeł. — Proszę bardzo, możemy — zgodził się Maklako. — Zagramy z przyjemnością - Himilsbach uśmiechnął się do przyjaciek. Wstali, przygotowali instrumenty, Maklako przedmuchał flet, Himilsbach zrobił kilka pasaży. Wreszcie Maklako stuknął parę razy nogą, podał tempo i zagrali. Zaczęli jak zwykle w g-moll. Łagodnym staccato klawesynu wtórowały słodkie trele fletu. Po nienagannym andante glissandami przeszli w lento. Grali spokojnie, płynnie, bez wysiłku. Tymczasem już andante zgasiło ironiczne uśmiechy Połykacza Ognia. Sześciopalczatka zaczął nerwowo ogryzać paznokcie. Oko Cyklopa przyćmiło się smutkiem. Lento wywołało u słuchaczy brzydkie uczucie zawiści, brawurowe presto zaś wpędziło ich w rozpacz, głęboką frustrację, poczucie beznadziejności ich dotychczasowej egzystencji. Sztuka Maklako i Himilsbacha odbiegała zupełnie od miejscowych kanonów estetycznych. Było to jasne nawet dla Niedźwiedzia. A oni grali dalej. Tymczasem Sześciopalczatka usiłując bez powodzenia ukryć łzy szczerego wzruszenia - głęboko westchnął. 1148 KOŃCÓWKA — To zbyt spekultatywne i naskórkowe. , — Za proste i za subtelne — siąknął Niedźwiednik. fi Ł,V' — Niby dobre, ale jakieś nie nasze - zamerdał Mężczyzna z Ogonkiem. — Jakieś takie chłodne i obce, choć w zasadzie trudno się do tego przyczepić — włączył się Cyklop zduszonym głosem. — Zresztą Xiążę wam tego nie puści. Staccato klawesynu i słodkie trele fletu wtórowały tym gorzkim słowom. Pierwszy promyk słońca wśliznął się przez zakratowane okienko i wydobył z mroku cebulastą głowę siedzącego w kącie Hydrocefalika. — Przypomnieliście mi moją ambitną młodość — powiedział nieswoim głosem. - To wszystko nie ma sensu, nie słuchajcie innych, zostańcie sobą, oni są zmanierowani. «- * . • , " -_,-;..• /.V>\ ••:p'\!i.' * * * ~ ""'." ' ' ' " / '" ' .. Maklako i przygięty pod ciężarem klawesynu Himilsbach raźnie przemierzali korytarze zamku J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego. Omijali rozliczne przedmioty zbytku stanowiące świadectwo trudu anonimowych rzemieślników XVIII wieku. Upojeni sukcesem, dodawali sobie otuchy. — Kujmy żelazo, póki gorące. — I tylko tak. , — Trzeba mieć siłę przebicia, chłopie. ; — A jak. ,< -. -c\ , , ; — Mamy w ręku złotego ptaka. Nie możemy go wypuścić. ;' — Za skarby świata. Przepełnieni nadzieją, szli dalej klucząc wśród sal i korytarzy, w końcu kompletnie się zagubili. Otworzyli pierwsze lepsze drzwi i nagle znaleźli się w rozległej komnacie. Ogromne, ozdobione herbami J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego łoże pozwoliło artystom domyślić się, iż są w komnacie sypialnej J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego. Bogaty baldachim chronił śpiącego przed przeróżnym robactwem i plugastwem, które łaziło po suficie. Było jasne, że jest za późno, aby się wycofać. Wykonali więc znów piękne ukłony powitalne wprowadzając do konwencjonalnych przegięć i szumieć kilka nowych, szczególnie dystyngowanych elementów. Lecz jedyną odpowiedzią było ciężkie, miarowe chrapanie. Przygięci w ukłonach Maklako i Himilsbach odczekali kilka minut, po czym popatrzyli na siebie, a jeszcze później nie widząc sensu w kontynuowaniu czczych i jakże pustych gestów, zniechęcone dzieci Polihymnii wyprostowały się. — Chyba przyszliśmy trochę za wcześnie — szepnął Maklako. — Ciekawe, co też się takiemu śni? — również szeptem rzekł Himilsbach. DUO "49 - Co cię to obchodzi, idioto, dajemy nogę, póki można — Maklako był coraz bardziej zniecierpliwiony. - A jaka jest inna mowa? Himilsbach odwrócił się na palcach i z rumorem ruszył bezszelestnie w stronę drzwi, gdzie zaklinował się na dobre. - O Boże, za jakie grzechy pokarałeś mnie tym pokraką! — jęknął flecista usiłując prześliznąć się między nogami zaklinowanego Himilsbacha. Niestety, stało się. Zza baldachimu wyjrzała łysa głowa J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego. Ogromna, spuchnięta, przekrwiona: malowały się na niej rozliczne żądze, krótko mówiąc, od razu widać było, że to dostojnik. - Co, co, co, co, co jest, co? - szepnęły jego sine wargi. Muzycy zamarli, po chwili odklinowali się i opanowując nieznaczne drżenie, skłonili się przed J.O.W.M. Xięciem P. Miłościwym. - Czy ja stoję, czy ja leżę, czy ja siedzę? — spytał Xiażę-dystrakt. - J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy raczy spoczywać — wyjąkał Maklako. - Co za okropne gęby — rzekł Xiążę. — A czy to sen, czy jawa? — zaciekawił się. - Niestety, jawa - odparł Himilsbach. Xiążę popatrzył na nich przejmująco smutnym spojrzeniem, następnie przeniósł wzrok na okno. Mżyło. Spojrzał do góry na plafon, po którym bezużytecznie szwędało się robactwo. Xiążę pomamrotał pod nosem i pogrążył się w apatii. - Wpuścić kota — zawołał ni stąd, ni zowąd. Artyści nie wiedzieli, co o tym sądzić. Wszedł łowczy, wpuścił kota z przywiązanym do ogona pęcherzem, kot szalał chwilę po komnacie, po czym czmychnął przez lufcik. Słaby uśmiech przeleciał po obliczu magnata i zgasł nie dokończony. - Koty się kończą — zrzędził łowczy opuszczając komnatę. Znów zapanowała przygnębiająca cisza. Po chwili otępiałe spojrzenie J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego spoczęło znowu na muzykach. - Co za przeklęty dzień - mruknął Xiążę zakładając perukę. - Po co ja was wezwałem? - Przybyliśmy na wezwanie J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego natychmiast. — Maklako skłonił się. Artyści przestępowali z nogi na nogę uśmiechając się niepewnie. Xiążę zdawał się pogrążony w domysłach. - Aha, artyści, przypominam sobie. — Pacnął się w czoło wyskakując z łoża. — Jeśli można. — I począł pomagać Himilsbachowi w pozbywaniu się klawesynu. Zapłoniony Maklako przemówił lękliwie: - Jak to tak, ależ J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy, jesteśmy tylko ludźmi, Miłościwy Panie, nie zasługujemy na taki zaszczyt. — I jeszcze kozę, też proszę — marudził Himilsbach. Maklako obrzucił go nienawistnym spojrzeniem. — Zamknij dziób, J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy wybaczy tę gafę. 115° KOŃCÓWKA -Drobiazg, czujcie się jak u siebie w pałacu. - Xiążę jakby nic nie słyszał. - Na dworze chłodno, może coś przetrącimy — i zaklaskał. Na ten odgłos podano do stołu, obok którego stali nieśmiało Maklako i Himilsbach. c- - Teraz coś dla ciała - podjął Xiążę. Maklako wyciągnął z poły kubraka widełki, splunął, wytarł i elegancko zaginając palec nabrał nimi płatek zimnej dziczyzny. Następnie podał widełki Himilsbachowi, który naśladując go wepchnął sobie do ust porcyjkę. Xiążę obserwował ich z żywym zainteresowaniem, wreszcie zamruczał: - No, no, no, to nowinka, pokażcie i mnie. - Maklako wytwornym gestem wręczył Xięciu widełki, ten obejrzał je z uznaniem i nabił na nie kawałek mięsa. Zjadł i wyraził swoje uznanie. - Do czego to? - zainteresował się. Maklako tłumaczył: - Istotnie niezbyt wygodne, ale jest warunkiem zachowania higieny, my na przykład z kolegą stale tymi widełkami jemy. Trzeba iść z postępem. Widelec krążył z rąk do rąk, baran kurczył się, mięsiwo topniało, kostki chrupotały w potężnych zębach Himilsbacha, czasem tylko zadzwonił o widełki ząb J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego, który zwierzał się: - Otóż to. Co za szalone czasy, patrzcie, na co nam przyszło. - Z brzękiem nadgryzał kolejny raz widełki. - Ale wróćmy do naszych baranów, jak wam się tutaj podoba? Zaczęły się ochy, achy i zachwycone cmokania, lecz artyści ze zdumieniem spostrzegli, że twarz J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego zasępia się. Umilkli zdezorientowani. A Wielki Pan rozpoczął po chwili: - Powiedzmy sobie szczerze. - Poklepał ich po buzi. Wszedł fagas, natychmiast zresztą oddalony. — Jest źle, to znaczy jest dobrze, ale nie jest całkiem źle. Zapanowała nieprzyjemna atmosfera. Artyści nie domyślali się bowiem, czego J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy od nich oczekuje, a na dodatek, niestety, on o to właśnie ich zapytał: - Na pewno wiecie, czego od was oczekuję? Maklako stropił się: — No, cóż... - rozpoczął i przerwał. - W zasadzie - zawtórował mu Himilsbach. - Jakby... -- dodał jeszcze Maklako. - Właśnie - wtrącił zamyślony J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy. - A więc - kolejny raz zaczął Maklako i rozkaszlał się. Himilsbach w tym czasie zajął się poprawianiem nie istniejącej kokardy. J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy kontynuował wątek: - Więc rozumiemy się? - Jak najbardziej - triumfująco obwieścił Maklako. - A jaka jest inna mowa? — wpadł przyjacielowi w zdanie Himilsbach. J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy uścisnął ich wylewnie. - Nie będziecie żałować, żeście się zgodzili. Zrobię dla was wszystko. Oddam wam ostatnią koszulę. - Zdjął koszulę, włożył Himilsbachowi. Maklako krygując się czynił gesty odmowy: DUO 1151 - Nie, Miłościwy Panie, to zbyt wielki zaszczyt. J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy brnął dalej: - Daję wam pełną niezależność. Po tych słowach wlazł za parawan. Maklako zaś powiedział: — Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, ale na miłość boską, o co chodzi? J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy zaczął zduszonym głosem zza parawanu: - Nie będę ukrywał, że nie jestem zadowolony z życia kulturalnego na moim dworze. Nie mamy zupełnie młodych twórców, starsze pokolenie, no cóż, Karzeł, jest na pewno znakomity, oddał mi ogromne usługi w czasie wojny, mamy swoją Sześciopalczatkę. Pierwsze wrażenie jest nie najgorsze, ale czegoś jednak w tym wszystkim brak i tego właśnie od was oczekuję. Żyjemy w epoce oświeconej, świat się kurczy. Wszędzie coś nowego, a my drepczemy w kółko. - Trzeba wybić okno — zaproponował Himilsbach — i wpuścić trochę świeżego powietrza. J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy zerknął zza parawanu obrzucając niespokojnym spojrzeniem XVIII-wieczne witraże. Deszcz nadal bębnił posępnie i monotonnie. - Dobre - rzekł J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy znikając za parawanem, kiedy dotarła do niego przewrotność aluzji. Za chwilę wyszedł zza parawanu, podciągając pantalony. - Oddaj koszulę — rzucił do Himilsbacha. — Pomóżcie mi się ubrać. Maklako i Himilsbach podskoczyli do niego. Ubierając, zabawiali go rozmową. - To, czego brak J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy raczył dostrzec^ nam niestety, rzuciło się w oczy - mówili jeden przez drugiego. - Bo dla nas sztuka nie jest profesją, jest powołaniem. - Praca, praca, praca i jeszcze raz praca i praca - dorzucił jak zwykle Himilsbach. - To też, Janku, ale mówię o czym innym - przerwał Maklako. - Mówię o obowiązku, który spoczywa na nas. Żeby na tym ugorze zakwitł rajski kwiat. - Chyba ptak - poprawił go Himilsbach. Lecz Maklako ciągnął: - Nie o to chodzi, Janku. Sztuka, Piękno, Miłość, Obowiązek, Posłannictwo. My, Xiążę, razem. Wypełnimy ten brak, tę pustkę. - Ja sam mam duszę artysty, czuję to, kocham sztukę — wyznał namiętnie J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy. - My też, my też — wtórowali. - Chcę być światły, chcę czuć, czy będę coś czuł? - A jak? - Chcę, chcę — wołał Xiążę — taka chwila, wpuścić kota. — Zaklaskał. Wpuszczono, kot z pęcherzem poszalał, poszalał, czmychnął. Podniecenie i uniesienie Xięcia udzieliło się artystom. Cisnęli pirożkami o ziemię, miotali się wznosząc pięści do góry, tupali itp. - Ach, ta cała moja cyganeria to o dupę potłuc - przypomniał sobie Xiążę - co z nimi zrobimy, macie jakieś sugestie? - Prawdę mówiąc Sześciopalczatka na Zachodzie jest nie do pomyślenia - rzucił Himilsbach. KOŃCÓWKA — Ale karły trzymają się? — dopytywał się Xiążę. — Tylko dużo mniejsze — uciął wątpliwości Maklako. — Skrócić o głowę? — Xiążę stawiał sprawę jasno. — Ja bym go bronił - wtrącił Himilsbach - on nawet nie tyle jest duży, co się roztył. — Niedźwiedź to kompletne zero intelektualne — wybrzydzał Maklako. — Niedźwiedź jak niedźwiedź — zastanowił się Himilsbach. — Rozgonię tę hołotę na cztery wiatry, wy mi ich zastąpicie - rzekł Xiążę. — Będziecie mieli zupełnie wolną rękę. Żyjemy w kraju oświeconym, róbcie co chcecie, tylko... — Tylko? — Tylko dostarczcie mi tego, no wiecie, tego co... Cała trójka zaczęła wykonywać w powietrzu krągłe gesty chcąc wyrazić to coś. — Halo, halo - niespodziewanie zawołał Xiążę. - Ale jak to w ogóle będzie? - Rumieniąc się, popatrywał niespokojnie po artystach. Himilsbach odkaszlnął i nic nie powiedział, śmielszy Maklako postąpił w stronę Xięcia i zaczął: — Posługując się naszym slangiem, będzie to miało ręce i nogi. — Początek, rozwinięcie i zakończenie — rzekł Himilsbach. — Musimy sobie powiedzieć jasno — ciągnął Maklako — że to będzie duo, i tu bym się upierał. — Tak, tak, nie ustąpimy — dodał Himilsbach. — To jest nasz warunek; w tym punkcie nie ma dyskusji. — Sztuka nie zna kompromisów. — Oczywiście,że nie. — Tak, to mnie zaciekawia — rzekł magnat. — Tak musi być. Zdaje mi się, że będzie to pieprzyk i sól, której mi brakowało w moim bezbarwnym, prostym życiu. Oceńcie sami, jakiś kot, jakiś pies, czasem wieśniak. — W tym nie ma głębi - wtrącił Himilsbach. — Dawniej — kontynuował Xiążę — były wojny, było czym się zająć. A teraz nikt się ze mną nie chce bić. Ja wam to mówię, ja jestem tylko Xiążę. Tyle mojego, w was cała nadzieja. — Niesamowite — dorzucił Himilsbach. — A może byście wreszcie zagrali dla waszego oddanego Xięcia - zaproponował wielmoża. — Z największą przyjemnością, cały czas na to czekamy — rozpromienili się muzycy. Maklako i Himilsbach poczynili przygotowania, J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy zasiadł w fotelu, z całej jego postaci biło skupienie i dobra wola. Artyści wykonali ukłon. Maklako wybił rytm nogą i zaczęli jak zwykle w g-moll. Łagodnym staccato klawesynu wtórowały słodkie trele fletu. Po nienagannym andante glissandami przeszli w lento. Grali spokojnie, płynnie, bez wysiłku. Tymczasem z J.O.W.M. Xięciem P. Miłościwym działo się coś dziwnego. Ni to bladł, DUO 1153 ni to czerwieniał; ni to mógł słuchać, ni to nie mógł; co się poruszył, to zastygał. Wydymał i wciągał swoją dolną burbońską wargę. Na górnej habsburskiej osiadły kropelki potu. Czuło się, że J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy zmaga się z sobą, w tym wielkim cielsku toczy się wewnętrzna walka. Skończyli. Xiążę parę razy zaklaskał, ale wzrok jego błądził niespokojnie wymijając twarze artystów. Popatrywał to na plafon, to na robactwo. Zerknął na wet na nich przez chwilę, ale zaraz zmieszał się, klepnął po kolanach. Zaległa zagadkowa cisza, przerywana tylko chrzęszczeniem robactwa. W powietrzu zawisło niedopowiedzenie. J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy pomruczał trochę, pokasłał i na koniec powiedział: - Ciekawe, ciekawe, ciekawe, to nawet nie jest złe. Już miałem uczucie, że już już, coś coś, ale zawsze hm, hm. I to jest sztuka, prawda? Wymownie patrzyli na J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego. - Reprezentujemy dobry poziom europejski — wtrącił Himilsbach. Po chwili Xiążę przemógł się, przezwyciężył rodową dumę i poprosił: - A czy właśnie nie dałoby się jeszcze raz kilka fragmentów, taki dzień okropny dzisiaj, mam prośbę, czy nie można by powtórzyć? Taki jestem jakiś dziwny. Zaczęli jak zwykle w g-moll (patrz str. 1147 i 1152). - Nie, to na nic — jęknął J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy już po paru taktach. Tym razem jego reakcja była tyleż szybka, co nieoczekiwana. Walnął krzesłem o ziemię, rozdeptał nogami resztkę ozdobnego cacka, wypieszczonego w trudzie przez ręce anonimowego XVIII-wiecznego snycerza. - Zabijcie mnie — zawył, celnie acz bezskutecznie atakując głową portal. Muzycy zastygli w pół taktu i tak stali, gdy magnat jednym skokiem znalazł się przy nich. Złapał Himilsbacha za kubrak i zaczął nim potrząsać z rozpaczą. - Dlaczego, dlaczego, dlaczego mnie to nie bierze? — Uspokoił się, wolno wracał mu oddech. - Mnie to nie porusza. Czemu, czemu, chcę tego, tego, tego... - Tu purpurat pośmiał rażony lekką apopleksją. Rwał żabot pod szyją. Już lecieli na pomoc fagasi, już przystawiono pijawki. Zassały, przypięły się żarłocznie, pociągnęły błękitną krew Xięcia-krwiopijcy. - Nieźle ciągną — pochwalił je mistrz klawesynu. Znów na chwilę zapanowała harmonia, ale furiat zakłócił ją bez wahania: - Ja jestem chłodny. Ja chcę cierpieć, chcę wstrząsu. No, zróbcie mi to, proszę, rozgrzejcie. Mówcie, czego chcecie, może potrzebujecie czegoś z biglem, jakiejś podniety? - Może rzeczywiście, jak ci się widzi? — spytał Himilsbacha Maklako. - Czemu nie? — ten odpowiedział. - Dwa słowa — zawołał J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy — jeśli się powiedziało a, trzeba powiedzieć b. I już za chwilę dostarczono, czego żądał. Rzucona na łoże Xiężna Pani nie ukrywała niepokoju. - Kocham cię, ale poświęcimy ją dla sztuki - powiedział J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy, którego oczy biegały to w kierunku artystów, to w kierunku Xiężnej. p 154 KOŃCÓWKA ' - Bierzcie ją zaraz - rozkazał z furią. - Mon Dieu — pisnęła Wielka Dama, wrzucona w tak niezręczną sytuację. Muzycy jeszcze przestępowali z nogi na nogę, lecz oszalały J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy pchnął artystów w ramiona arystokratki, która przyjęła ich nader nieprzyjaźnie, co dodatkowo powiększyło ich zmieszanie. Nie było jednak odwrotu. Wywróceni na Xiężnę stracili poczucie równowagi oraz swojej autonomiczności. Urażona Wielka Dama nie żałowała ręki. Xiężna spychała, Xiążę wpychał. Muzycy splątani byli w niesamowitym uścisku, w którym mniej było uczucia niż przemocy. Lecz kiedy już przemoc miała zatriumfować, a ofiary - najlepszych notabene intencji — doznać lekkiego szoku, Himilsbach oswobodził kark z żelaznego uścisku J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego i wycharczał: - Ależ, J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy, zaszło tu małe nieporozumienie, mieliśmy na myśli co innego. - Ach tak, nareszcie was pojąłem. — Xiążę dając upust swoim najplugawszym domysłom, chichocząc dwuznacznie zaczął poklepywać artystów po pupach. - Znam was, artystów, słyszałem, rozumiem, ech, nieodrodne dzieci sztuki. Homo, homo - zaśmiał się. Szybko wymieniono Xiężnę na ociągającego się Łowczego. Artyści gorąco zaprotestowali. - Ależ, J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy, mieliśmy na myśli podnietę duchową. Xiążę zasępił się, każąc oddalić Łowczego, pstryknął na fagasa. - Małego na linkę. - Palcem zakreślił w powietrzu wymowną pętlę. I już wkrótce za stylowym, weneckim oknem Karzeł — były nadworny artysta, raptownie dymisjonowany — jadąc na lince w górę starał się po raz ostatni zadowolić wybredne gusta swego władcy. - Niepotrzebna strata czasu, trzeba było od razu powiedzieć - oświadczył J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy sadowiąc się w fotelu. — Dla mnie to tyle, co splunąć. Teraz szybko, czekam. Czuję, że się uda. Zasiadł cały spięty, wytrzeszczył oczy, gotowy na przyjęcie nieznanego. Zaczęli jak zwykle w g-moll (patrz str. 1147, 1152, 1153). J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy ukrył twarz w dłoniach. Sami przerwali. W komnacie zapanowała długa, przygnębiająca pauza. - Beznadziejna sprawa — wyznał z ujmującą szczerością J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy. — Widzicie sami, że robiłem co mogłem. Wszystko na nic. Coś tu jest nie tak, trzeba znaleźć błąd. Może to moja wina, może błąd tkwi we mnie? Muzycy gorąco zaprotestowali. - A więc, a więc — toczył słowa J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy — jest to trochę niezupełnie nasze, nietutejsze, nie moje, to pobrzękuje obco. Widelec, psiakrew. To już ręce niedobre. Mam rację, bo się nie mylę. - Spróbujmy inaczej. Przywołajcie Hydrocefalika. Za chwilę otworzyły się drzwi, wszedł Hydrocefałik patrząc spode łba, przystanął na środku pokoju, przekrzywił głowę. J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy wybuchnął szczerym rechotem: DUO "55 — Czyż on nie jest wspaniały? O Jezu, Jezu - zanosił się histerycznie beztroskim, oczyszczającym śmiechem. I stała się rzecz jeszcze gorsza, artyści poczuli, że ich także ogarnia chichot. Na próżno starali się opanować. Wśród wybuchów śmiechu nawiązała się ostateczna rozmowa. Za oknem zmierzchało. — Ależ to nie ma nic wspólnego ze sztuką - wywodził Maklako krztusząc się ze śmiechu. — To jest śmiech z nieszczęścia. To jest płaskie, tu się nie ma z czego śmiać — dusili się obaj artyści. —To jest świadectwo złego gustu, to nie jest to... bo to, to musi być... wspaniałe, uszlachetniające... — Nie będziecie mnie pouczać, jesteście bezczelni - rechotał J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy. — Dlaczego on mnie porusza, a wy mnie nie poruszacie? — To chyba oczywiste — śmiał się Himilsbach. — Na tym poziomie nie będziemy dyskutować — krztusił się Maklako. — Dyskutować? Żal mi was, dyskusja dawno się skończyła — zaśmiewał się J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy. — Jakie udane popołudnie. Jesteście oderwani od rzeczywistości. Śmiech nieomal odbierał mu mowę. — To zwykłe dyletanctwo — chichotał Maklako. — Nasza muzyka jest dobra. — Wskazał na Hydrocefalika. - On sam wczoraj nam gratulował. Przez rechot pokładającego się J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego z trudem przebijały się słowa: — Ot, może i mówił, co tam taki może mówić. Ilu jest takich jak on w moim księstwie, ułamek ułamka, promil promila. — To niesamowite — rechotał Himilsbach. — Wewnętrzne przekonanie mówi mi - śmiał się J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy — że na pewno ludzie myślą tak jak ja, w każdym razie póki żyję. Tymczasem sprawca całego zajścia stał z boku i jeden Bóg raczy wiedzieć, co mu tam we łbie bulgotało. — Nie znacie życia, ale to się da naprawić. - J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy był bardzo pewien swego. * * * Mgły wieczorne otulały z wolna pola i lasy, pobliski bór siniał na horyzoncie, rzęsa zszarzała, przydrożne wierzby płakały. W oddali cichły odgłosy pogoni. Dysząc i jęcząc dwie przerażające postacie mąciły umiarkowany spokój zachodzącego dnia. Surowym wyrokiem sprawiedliwości J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego, wytarzani w smole i pierzu artyści pomykali przez pola i lasy. Smoła zmieszana z pierzem ściekała im po twarzach. Pomagając sobie wzajemnie, taszczyli te resztki instrumentów, które udało im się ocalić przed gniewem J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego. Uciekali płacząc z wściekłości i upokorzenia, coraz wolniej, wreszcie wyczerpani przystanęli, dysząc ciężko. — Dyletant, okrutnik, kabotyn! - wysapał Maklako. — Co chcesz, Xiążę jak Xiążę — obiektywizował Himilsbach. KOŃCÓWKA - Bierzcie ją zaraz - rozkazał z furią. - Mon Dieu — pisnęła Wielka Dama, wrzucona w tak niezręczną sytuację. Muzycy jeszcze przestępowali z nogi na nogę, lecz oszalały J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy pchnął artystów w ramiona arystokratki, która przyjęła ich nader nieprzyjaźnie, co dodatkowo powiększyło ich zmieszanie. Nie było jednak odwrotu. Wywróceni na Xieżnę stracili poczucie równowagi oraz swojej autonomiczności. Urażona Wielka Dama nie żałowała ręki. Xiężna spychała, Xiążę wpychał. Muzycy splątani byli w niesamowitym uścisku, w którym mniej było uczucia niż przemocy. Lecz kiedy już przemoc miała zatriumfować, a ofiary — najlepszych notabene intencji - doznać lekkiego szoku, Himilsbach oswobodził kark z żelaznego uścisku J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego i wycharczał: - Ależ, J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy, zaszło tu małe nieporozumienie, mieliśmy na myśli co innego. - Ach tak, nareszcie was pojąłem. — Xiążę dając upust swoim najplugawszym domysłom, chichocząc dwuznacznie zaczął poklepywać artystów po pupach. - Znam was, artystów, słyszałem, rozumiem, ech, nieodrodne dzieci sztuki. Homo, homo — zaśmiał się. Szybko wymieniono Xiężnę na ociągającego się Łowczego. Artyści gorąco zaprotestowali. - Ależ; J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy, mieliśmy na myśli podnietę duchową. Xiążę zasępił się, każąc oddalić Łowczego, pstryknął na fagasa. Małego na linkę. — Palcem zakreślił w powietrzu wymowną pętlę. I już wkrótce za stylowym, weneckim oknem Karzeł — były nadworny artysta, raptownie dymisjonowany — jadąc na lince w górę starał się po raz ostatni zadowolić wybredne gusta swego władcy. - Niepotrzebna strata czasu, trzeba było od razu powiedzieć - oświadczył J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy sadowiąc się w fotelu. — Dla mnie to tyle, co splunąć. Teraz szybko, czekam. Czuję, że się uda. Zasiadł cały spięty, wytrzeszczył oczy, gotowy na przyjęcie nieznanego. Zaczęli jak zwykle w g-moll (patrz str. 1147, 1152, 1153). J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy ukrył twarz w dłoniach. Sami przerwali. W komnacie zapanowała długa, przygnębiająca pauza. - Beznadziejna sprawa — wyznał z ujmującą szczerością J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy. — Widzicie sami, że robiłem co mogłem. Wszystko na nic. Coś tu jest nie tak, trzeba znaleźć błąd. Może to moja wina, może błąd tkwi we mnie? Muzycy gorąco zaprotestowali. - A więc, a więc - toczył słowa J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy - jest to trochę niezupełnie nasze, nietutejsze, nie moje, to pobrzękuje obco. Widelec, psiakrew. To już ręce niedobre. Mam rację, bo się nie mylę. - Spróbujmy inaczej. Przywołajcie Hydrocefalika. Za chwilę otworzyły się drzwi, wszedł Hydrocefalik patrząc spode łba, przystanął na środku pokoju, przekrzywił głowę. J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy wybuchnął szczerym rechotem: DUO 1155 — Czyż on nie jest wspaniały? O Jezu, Jezu — zanosił się histerycznie beztroskim, oczyszczającym śmiechem. I stała się rzecz jeszcze gorsza, artyści poczuli, że ich także ogarnia chichot. Na próżno starali się opanować. Wśród wybuchów śmiechu nawiązała się ostateczna rozmowa. Za oknem zmierzchało. — Ależ to nie ma nic wspólnego ze sztuką — wywodził Maklako krztusząc się ze śmiechu. — To jest śmiech z nieszczęścia. To jest płaskie, tu się nie ma z czego śmiać — dusili się obaj artyści. -To jest świadectwo złego gustu, to nie jest to... bo to, to musi być... wspaniałe, uszlachetniające... — Nie będziecie mnie pouczać, jesteście bezczelni - rechotał J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy. — Dlaczego on mnie porusza, a wy mnie nie poruszacie? — To chyba oczywiste - śmiał się Himilsbach. — Na tym poziomie nie będziemy dyskutować - krztusił się Maklako. — Dyskutować? Żal mi was, dyskusja dawno się skończyła — zaśmiewał się J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy. — Jakie udane popołudnie. Jesteście oderwani od rzeczywistości. Śmiech nieomal odbierał mu mowę. — To zwykłe dyletanctwo - chichotał Maklako. - Nasza muzyka jest dobra. — Wskazał na Hydrocefalika. — On sam wczoraj nam gratulował. Przez rechot pokładającego się J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego z trudem przebijały się słowa: — Ot, może i mówił, co tam taki może mówić. Ilu jest takich jak on w moim księstwie, ułamek ułamka, promil promila. — To niesamowite — rechotał Himilsbach. — Wewnętrzne przekonanie mówi mi — śmiał się J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy — że na pewno ludzie myślą tak jak ja, w każdym razie póki żyję. Tymczasem sprawca całego zajścia stał z boku i jeden Bóg raczy wiedzieć, co mu tam we łbie bulgotało. — Nie znacie życia, ale to się da naprawić. - J.O.W.M. Xiążę P. Miłościwy był bardzo pewien swego. * * * Mgły wieczorne otulały z wolna pola i lasy, pobliski bór siniał na horyzoncie, rzęsa zszarzała, przydrożne wierzby płakały. W oddali cichły odgłosy pogoni. Dysząc i jęcząc dwie przerażające postacie mąciły umiarkowany spokój zachodzącego dnia. Surowym wyrokiem sprawiedliwości J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego, wytarzani w smole i pierzu artyści pomykali przez pola i lasy. Smoła zmieszana z pierzem ściekała im po twarzach. Pomagając sobie wzajemnie, taszczyli te resztki instrumentów, które udało im się ocalić przed gniewem J.O.W.M. Xięcia P. Miłościwego. Uciekali płacząc z wściekłości i upokorzenia, coraz wolniej, wreszcie wyczerpani przystanęli, dysząc ciężko. — Dyletant, okrutnik, kabotyn! — wysapał Maklako. — Co chcesz, Xiążę jak Xiążę — obiektywizował Himilsbach. 1156 KOŃCÓWKA — Jesteśmy skończeni! - Smoła zalewała Maklakowi oczy. - Czarno widzę przed nami! — A ja bym z tobą dyskutował — odparł Himilsbach z godnością. — Czyś ty oszalał? — Mogłoby być lepiej, przyznaję, ale dlaczego tak się stało? Wszystko przez nasz nonkonformizm. — Tak myślisz? — Tak jest, tak myślę i dlatego jestem dumny. — Z czego? — Z własnej postawy i twojej też. — Nie czujesz żalu? rozpaczy? — Czuję. Rozpacz czuję, żal też i to jest potrzebne. — Myślisz? — Tak, to jest potrzebne. Jesteś wielkim artystą czy nie? — Jestem. Mam serce pełne Rozpaczy. — Ja też, rozejrzyj się, zobacz jak tu jest, czujesz te wierzby, tę rzęsę, te opary? — Ja też i tak musi być. — Tak, tak czuję... te opary, rzęsę, wierzby, czuję w sobie moc, niezwykłą siłę. — Natchnienie. — Potęgę, r - Potęgę. — Wiesz co, zagrajmy. — Tak, zagrajmy jak nigdy. — Jak nigdy dotąd. — To będzie wspaniałe. — Niezwykłe. — Cudowne. — Boskie. — Podaj takt. — Uważaj. Teraz. — Teraz. Zaczęli jak zwykle w g-moll. Łagodnym staccato klawesynu wtórowały słodkie trele fletu. Po nienagannym andante glissandami przeszli w lento... KONIEC Twórczość 1. Wirówka nonsensu. (Opowiadania). W-wa PIW 1968, 126 s. Wyd. 2 tamże 1969. Zawartość: Wizyta; Kongo na Kubusia Puchatka; Wielki brudzio; Duży świat; Wirówka nonsensu; Dochodzenie; Volvo dla mouse-killera - przekł. szwedzki, druk w Dagens Nyheter, 1968. Adapt. tv opowiadania Wizyta: TV 1977. 2. Psychodrama. Scenariusz filmowy. (Współaut.:) M. Piwowski. 1969. 3. Dzień słodkiej śmierci. (Zeszyt kryminalny). W-wa: Iskry 1969, 39 s. Adapt. teatr.: Scenariusz J. Sztwiertnia. TV 1975. 4. Rejs. Scenariusz filmowy. (Współaut.:) M. Piwowski. 1970. 5. Polowanie na muchy. Scenariusz filmowy. 1969. ć. Nowy taniec la-ba-da; (opowiadania) W-wa PIW 1970, 168 s. Przedr. póz. ii. Zawartość: Polowanie na muchy (por. póz. 5); Ból gardła na dwóch; Nowy taniec k-ba-da; Kuszenie Czesława Pałka. Przekł. węgier.: Legyvadaszat. (Przeł.) J. Fejer. (Budapeszt) 1973. Adapt. opowiadań Kuszenie Czesława Pałka oraz Materiał (póz. 11): teatr: Do wzięcia: J. Hutek. Wyst. Zielona Góra, Lubuski T. im. L. Kruczkowskiego 1981. - Radio 1979. 7. Cudzołóstwo ukarane. (Utwór dramatyczny). Dialog 1972 nr 6 s. 5-33. Praprem. W-wa STS 1972. Przekł. niem. Bestrafter Ehebruch. (Przeł.) B. Pitschman. Berlin 1974. 8. Trzeba zabić tę miłość. Scenariusz filmowy. 1972. 9. W nocy gorzej widać. (Felietony). W-wa.: Czyt. 1972, 164 s. Wybór felietonów druk. w 1968-1972 głównie w „Kulturze". 10. Paradis. (Opowiadania) W-wa PIW 1973, 146 s. Zawartość: Raport Piłata; Paradis. Przekł. estoń.: Paradis (Przeł.) H. Loik. Tallin 1981. Adapt. teatr, opowiadań: Raport Piłata. Adapt.: F. Staniewski. Wyst. Gdańsk, T, Ambitnych Amatorów przy Politechnice Gdańskiej 1972. - Paradis. Wyst. Kr., Krak. T. Objazdowy „Kto" przy Domu Kultury „Achates" 1983. u. Polowanie na muchy i inne powiadania. W-wa: PIW 1974, 259 s. Wyd. 2. tamże 1977. Przedr. póz. 22. Zawartość: póz. i bez opowiadań: Dochodzenie; Wielki brudzio; Duży świat); póz. 6; Raport Piłata (póz. 10); Materiał. .Adapt. teatr, opowiadania Materiał zob. póz. 6. 12. Bądźcie spokojni, już ja to załatwię. (Nowela filmowa). (Współaut.:) M. Komar. Dialog 1974 nr 9 s. 32-37. TWÓRCZOŚĆ 13. Jej portret. Film krótkometrażowy. Scen. Dialogi. 14. Herbata z mlekiem. Słuchowisko. Dialog 1974 nr 10 s. 34-39. Przekł. ang. Tea with milk (Przeł.) H. Filipowicz. Wyst. łącznie z póz. 24, 28 Nowy Jork, Westside Mainstage Theatre 1982. i j. Duo - nowela filmowa (współaut. Krzysztof Metrak i Janusz Kondratiuk) 1973. i ć. Odrzutek czyli 34 rany kłute (współaut. Janusz Kondratiuk), druk Szpilki. 17. Obciach. (Utwór dramatyczny). Dialog 1974 nr 4 s. 22-24. Praprem. Rzeszów. T. im. W. Siemaszkowej 1976. Druk łącznie z My sweet Raskolnikow zob. póz. 20. 18. Powrót hrabiego Monte Christo. (Felietony). W-wa: Czyt. 1975, 125 s. Zawiera felietony druk. w Kulturze w 1971-1975 w cyklach: Ziemia obiecana; Atylla i inni. 19. Mecz. (Utwór dramatyczny) Dialog 1976 nr 10 s. 5-54. Praprem. W-wa, T. Powsz. 1977. Wyd. łącznie z Kopciuch zob. póz. 25. ? Przekł. czes.; Utkani. (Przeł.). J. Simonides. Praha 1979, wyst. Brno 1980. 20. My sweet Raskolnikow. (Opowiadanie) - przekł. roś. (Przeł.) Leonard Buchow, druk Nowaja Junost, 1993; przeł. franc. Jean Ives Erhel, wyd. Les Editions Noir sur Blanc 1989 (łącznie z „Kuszenie Czesława Pałka", „Polowanie na muchy", „Raport Piłata"); Obciach. (Utwór dramatyczny). W-wa; PIW 1977, 114 s. Wyd. 2. tamże 1978. Zob. póz. 17. 21. Retro. (Opowiadanie). Kultura 1977 nr 14, s. 5; przeł. niem. Klaus Staemler, druk w „Westermann Monashefte" 8/81. Przekł. ang.: Flashback. (Przeł.) H. Filipowicz. Wyst. łącznie z póz. 24, 27, 28 Nowy Jork, Foothold Projeckt 1982. 22. Opowiadania wybrane. W-wa: PIW 1978, 316 s. Zawiera utwory z tomu póz. ii oraz Paradis (póz. :o); My sweet Raskolnikow (póz. 20). 23. Jasię do polityki nie mieszam. (Scenariusz filmowy). (Współaut.:) M. Piwowski. Dialog 1979 nr ii s. 5-23, przekł. chiński. 24. Spacerek przed snem. Słuchowisko. Dialog 1979 nr 5 s. 34-39. Przekł. ang.: A walk before dawn. (Przeł.) H. Filipowicz. Wyst. łącznie z póz. 12, 28 Nowy Jork, Westside Mainstage Theatre 1982, łącznie z póz. 21, 27, 28 Nowy Jork, Hoothold Projeckt 1982. 25. Kopciuch. (Utwór dramatyczny). Dialog 1979 nr 8 s. 5-28. Praprem. Szczec. T. Współczesny. 1979. Wyd. łącznie z: póz. 19 pt. Kopciuch; Mecz. W-wa: Czyt. 1984, 184 s. Przekł. ang.; Cinders (Przeł.) Ch. Paul, wyst. Royal Court Theatre, London 1981. Wyst. Nowy Jork, Public Theatre 1984, wyd. łącznie z przekł. póz. 31, 32 pt. Hunting cocroaches and other plays. Chicago 1990 - chiński: (Przeł.) WejWang. Wyst. Tajpej (T. Nar.) 1991, - hiszp.: Ceniza (Przeł.) A. Husarsk, wyst. Buenos Aires 1985, koreań.: Wyst. Seul 1986 - niem.: Aschenkinder. (Przeł.) J.S. Bielicki. Frankfurt am Main 1985, franc. Cendrohe, (Przeł.) Jerzy Lisowski 1981 - roś.: Zamaraszka. (Przeł.) I. Szczerbakoya. Wyst. Leningrad, T. Leninowskowo Komsomoła 1988, — serb. Pepeljuga. Scena (nowy Sad) 1980 nr i, - słowac.: Popoluśka. (Przeł.) M. Andraś. (Wiersze przeł.) J. Reznik. Bratysłaya 1980. 2.6. Skrzek; Coraz trudniej kochać (Opowiadania). W-wa PIW 1980, 127 s. 27. Zaraz zaśniesz. (Utwór dramatyczny). Dialog 1980 nr i s. 65-71. Wyst. w jeż. ang. łącznie z póz. 21, 24, 28 Nowy Jork: Foothold Project 1982. 28. Choinka strachu. (Utwór dramatyczny). Dialog 1981 nt2s. 5-11. Radio 1981. Praprem. poi. łącznie z Materiał (póz. ii) Częstochowa, T. Poi. im. A. Mickiewicza 1983. Por. póz. 29. Przekł. ang.: Wyst. łącznie z póz. 21, 24, 27 Nowy Jork:Foothold Projeckt 1982; łącznie z póz. 14, 24 Nowy Jork, Westside Mainstage Theatre 1982. Druk Joumey to Gdańsk. (Przeł.) H. Filipowicz. Preforming Arts Journal 1982 nr 2. 29. Choinka strachu. Scenariusz filmowy. W realizacji TV 1981. Por. póz. 28. TWÓRCZOŚĆ 1159 30. Moc truchleje. (Powieść). W-wa:Wydawn. Krąg* 1981, s. 60. Wyd. nast.: wyd. 2 Londyn: Puls 1982; wyd. 3 Kr.: Wydawn. Rota* 1983 23 s.; wyd. 4 W-wa: Czyt. 1990, 119 s.* Przekł.: ang. Give us this day. (Przeł.) K. Brodziński, wyd. Andre Deutsh. London 1983, wyd. nast. St. Martin's Marek. New York 1984, - franc.: La greve. wyd. Oliver Orban (Przeł.) V. Yerdier. Paris 1982. - grec.: Genike Apergia. (Przeł.) N. Fokas. Athena 1985, niem.: Ich Kann nicht klagen (Przeł.) Ch. Yogel. Zurich 1983, wyd. nast. Frankfurt am Main 1985, - turec.: Polonija Olmedi Daha. (Przeł.) A. Er-Ibrahim Altinsay. Istambuł 1983. 31. Polowanie na karaluchy. (Utwór dramatyczny). Powst. 1986. Druk Dialog 1990 nr 5 s. 5-34. Praprem. poi. W-wa: T. Ateneum 1991. Wi99o wyst. Opole, T. i J. Kochanowskiego (na prawach próby generalnej z publicznością). Przekł. ang.: Hunting cocroaches (Przeł.) J. Kosicka. Praprem. Nowy Jork, Manhattan Theatre Club 1987, wyd. New York 1987, wyd. łącznie z przekł. póz. 25,32 pt. Hunting cocroaches and other plays. Chicago 1990, - franc.: La chase au cafard (Przeł.) J.L.: Livi; wyst.. Lyon 1989, wyst. Toronto 1989 Canadian Stage Company - węgier.: Svabbogarvadaszt. (Przeł.) G. Prekop, wyst. Budapeszt 1989; wyst. Sydney 1990 32. Fortynbras się upił. (Utwór dramatyczny). Dialog 1990 nr i s. 24-55. Praprem. poi., T. Stary 1990. Wcześniejsze wyst. Bydgoszcz, T. Polski 1990 (na prawach próby generalnej z publicznością). Przekł. ang. Fortynbras gets drunk. (Przeł.) J. Kosicka, J. Torres, K. Brodziński. New York 1990, wyd. łącznie z przekł. póz. 25, 31 pt.: Hunting cocroaches and other plays. Chicago 1990. - roś.: Wyst. Moskwa,. T. im. Stanisławskiego 1991, - serb.: (Przeł.) E. Grabowska. Wyst. Sarajewo 1990 — wyst. Funtainhead Theatre Los Angeles 1990, wyst. London Timepiece Theatre 1995. 33. Nowy taniec la-ba-da i inne opowiadania. W-wa: Officina 1990, 212 s. Zawartość: Nowy taniec la-ba-da (póz. 6); My sweet Raslolnikow (póz. 20); Wirówka nonsensu (póz. i); Polowanie na muchy (póz. 5); Raport Piłata (póz. 10); Coraz trudniej kochać (póz. 26). 34. Antygona w Nowym Jorku. (Utwór dramatyczny). Dialog 1992 nr 10 s. 5-40 druk w Bicential Publishing co, New York, 1994, ze wstępem Jana Kotta, ilustracje A. Dudziński; przekł. ang. Antigone in New York, wyst. Waszyngton (Arena Stage Theatre - 1993); Przekł. czeski, Antigone w Novem Yorku, (Przeł.) Ylasta Dvorakova, wyst. Praha, Diyadlo pod Palmoyku-, 1994; przekł. roś. (Przeł.) J. Szczer-bakowa, wyst. Moskwa, Teatr Sztuki Współczesnej, 1995; Dagestan, Mahaczkal, wyst. 1995; przekł. estoński, (Przeł.) Hendrik Lindepuu, Antigone New Yorgis, wyst. 1995; wyst. Toronto 1995; przekł. niem., (Przeł.) Alissa Walsen, wyst. Schauspiel Bonn, Antigone in New York 1995; przekł. hiszp., (Przeł.) Maria Steń, Meksyk 1996. Praprem. W-wa T. Ateneum 1993, Teatr Teatr Telewizji 1995. I nagroda na Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu w 1993. Nagroda Warszawskiej Premiery Literackiej 1991. TWÓRCZOŚĆ 35. Słuchowisko radiowe zob. póz. 12, 20, 24, 28 oraz: Raport, Radio 1973. Druk Teatr Poi. Radia 1973 nr 3 s. 41-61. - Konfrontacja. Druk Dialog 1973 nr 10 s. 48-54. — Mondo Cane. Radio 1974. — Powrót. Radio 1976. — To nie ja. Radio 1978. - Kopciuszek. Radio 1980. — Rozmowa przed snem. Radio 1980. Konfrontacja, Spacerek przed snem, Herbata z mlekiem, wyst. pod wspólnym tytułem Miłość po dziewiątej, Teatr TV, Kraków 1995. Home section, utwór dramatyczny, przekł. ang., (P^rzeł.) Zuza Głowacka, wyst. McCarter Theatre, Princeton 1995. Przekład i. E. Whitehead: 2-^2. ([Utwór dramatyczny). Dialog 1075 Wymieniono tylko teatry, w których odbyły się prapremiery. Spis nie obejmuje przekładów utworów drukowanych w antologiach. Spis treści Zamiast wstępu „Komedia o rozpaczy" - z Januszem Głowackim rozmawia Marcin Król ...... 5 TEATR .................................................... n Antygona w Nowym Jorku ...................................... 13 Polowanie na karaluchy ........................................ 84 Fortynbras się upił ............................................ 184 Choinka strachu .............................................. 214 Kopciuch .................................................. 254 Mecz ..................................................... 300 Zaraz zaśniesz ............................................... 368 Herbata z mlekiem ............................................ 386 Obciach ................................................... 4°° Spacerek przed snem .......................................... 463 Konfrontacja ................................................ 480 Cudzołóstwo ukarane .......................................... 501 FELIETONY I INNE ........................................... 5^9 - Ostrze na ostrze ............................................ 571 - Erotyzm ciemny i jasny ....................................... 573 - Herdegen się odcina ......................................... 576 „Dostanie lekcję, to więcej nie przyjdzie" .............'............••• 578 Strzeż się ciąży, Lokis krąży ..................................... 58r W nocy gorzej widać .......................................... 583 Pochwała Poręby ............................................. 588 Powrót taty ................................................. 590 Felieton optymistyczny ......................................... 592 Na wsi wesele ............................................... 595 Sen mara, Bóg wiara ........................................... 598 „Obcasami w brzuch oślicy" ..................................... 600 Nowy Passendorfer i pisarstwo ku pokrzepieniu serc .................... 606 Od tyłu .................................................... 608 Od przodu ................................................. 610 SPIS TREŚCI Szejkizm i medycyna ........................................... 612 Nowe niezwykłe przygody doktor Ewy .............................. 614 Opozycja podnosi głowę ........................................ 616 Gdzie jest szmal ...........................••........•••.••••• 618 Doniesienie z pola walki ........................................ 621 To mieszadło właśnie .......................................... 624 Samogwałt na ochotnika ........................................ 627 Rękopismo znalezione w ścieku ................... .A .............. 630 Irytacja i postęp .............................................. 633 Czekając na Montreal .......................................... 635 Rozwiązanie konkursu ......................................... 637 Polowanie na rozbierańca ....................................... 640 Życie niezłomne .............................................. 643 Elemelek ................................................... 645 Samospalenie z widokiem na przyszłość .............................. 647 Koniec z paskudą. ............................................. 649 Punkty na śmierć ............................................. 652 Kierkegaard-Drozdowski-Wajda ................................... 654 Ali i Foreman, czyli klęska kolaboranta .............................. 656 Siądźmy kołem wokół stołu ...................................... 658 Chłodno ale przyjemnie ......................................... 660 Moje spotkania teatralne (wieczór pierwszy) ........................... 667 Nad Szekspirem .............................................. 669 Obrona Poloniusza ............................................ 672 'Głęboka treść w mistrzowskiej formie ............................... 675 Karol Wielki albo o lojalności .................................... 677 Nowy Meksyk ............................................... 679 Powrót hrabiego Monte Christo ................................... 681 Kamień i rzemień ............................................. 683 ^ttyla czyli śmierć liberała ...,....'............................... 687 j^biit non obiit ............................................... 689 kój Rzym (i) Historyczne pytanie i historyczna odpowiedź ................ 692 tfój Rzym (2) Tyberiusz na Capri .................................. 694 łój Rzym (3) Epoka wielkiego rozmemłania .......................... 696 lój Rzym (4) Tragedia Krassusa .................................. 700 uży strach, mały strach ........................................ 702 st do amerykańskiego zarządu Pen-Clubu ........................... 706 |st do redakcji „Res Publica" .................................... 708 'Warszawy na Off-Broadway .................................... 710 pokoła Gombrowicza ......................................... 716 mięt - końca wieku ......................................... 719 teczka Rosja i kapelusz ....................................... 7*1 radratura koła ............................................. 7*3 szę na mnie nie liczyć ........................................ 7*6 SPIS TREŚCI 1163 Absurd czy rzeczywistość Bez happy endu ...... PROZA 73 r 735 W East Yillage .............................................. 717 Pole garncarza ............................................... 740 Przed burzą ................................................. 744 Moc truchleje ............................................... 748 Retro ..................................................... 814 Materiał ................................................... gzl Skrzek .................................................... 826 Coraz trudniej kochać .......................................... 878 My Sweet Raskołnikow ......................................... 005 Raport Piłata ................................................ 036 Paradis .................................................... 9J y Kuszenie Czesława Pałka ........................................ 1003 Polowanie na muchy ........................................... JO2j Ból gardła na dwóch ..................................... Nowy taniec la-ba-da ........................................ Wirówka nonsensu ....................................... I085 Kongo na Kubusia Puchatka ..................................... 1107 Volvo dla mouse-killera .................................... Wielki brudzio ......................................... Wizyta ....................................... KOŃCÓWKA Duo ..... 1114 1124 1141 1143 „Anty gonę w Nowym Jorku", światowej sławy szekspirolog Jan Kott uznał za jedną z trzech najlepszych polskich sztuk napisanych po wojnie. Znalazła się ona także na opublikowanej przez „Time magazin" liście dziesięciu najlepszych sztuk wystawionych w USA w roku 1993, „Polowanie na karaluchy" otwierało tę listę w roku 1987. Janusz Głowacki, wybitny prozaik i scenarzysta („Polowanie na muchy", „Trzeba zabić tę miłość" oraz napisane wspólnie z Markiem Piwowskim „Rejs" i „Psychodrama") światową sławę zyskał jako dramaturg. Od 1982 roku mieszka w Stanach Zjednoczonych, a jego sztuki grane są od Nowego Jorku, Los Angeles, Las Vegas, Toronto, Londynu, Marsylii, Sydney i Bonn po Pragę, Warszawę, Moskwę, Petersburg, Dagestan, Seul i Tajpej. W Buenos Aires, „Kopciuch" Głowackiego otrzymał w 1986 r. najbardziej prestiżową nagrodę teatralną argentyńskiej krytyki „Premio Moliere". Nowojorską premierę „Polowania na karaluchy" reżyserował Artur Penn, a grano je w ponad 5O teatrach amerykańskich i wielu europejskich. Sztuka miała siedem wydań, a dwa wybrane z niej monologi weszły do antologii „Najlepsze monologi lat 8O." Wielokrotnie nagradzany za twórczość dramaturgiczną. Głowacki otrzymał m.in. American Theatre Critics Associationn Award (1986), Drama League of New York Playwriting Award (1987), Joseph Kesserling Award (1987), Hollywood Drama - Logue Critics Award (1987), nagrodę Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej (1987), John S. Guggenheim Fellowship (1988), National Endowment for the Arts Playwriting Fellowship (1988), a także nagrodę Fundacji Alfreda Jurzykowskiego (1995). Niniejszy tom, oprócz sztuk teatralnych, zawiera niemal całą prozę pisarza od felietonów i opowiadań, do jedynej jak dotychczas powieści „Moc truchleje", która poza Polską ukazała się w Anglii, Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii, Szwajcarii, Grecji, Turcji i USA.