Michał Łukaszewicz Archeologia Aubusobat leciał po wybojach chmur krzywą linią. Grzmiało. Błyskawice oświetlały smagane ulewą miasto. Jakie? Nietrudno zgadnąć. Pośrodku wznosił się zakończony złotą iglicą pałac dawno zmarłego tyrana. Był piękny. Wyniosły niczym wieża, a jednocześnie rozparty na czterech swych bastionach, jak słoń na grzbiecie żółwia pływającego w kosmicznym oceanie. Złocista iglica kłuła niebo niczym żądło skorpiona. Tysiące architektonicznych detali upodabniały tę wspaniałą budowlę do imieninowego tortu. Charakterystyczny punkt w czasoprzestrzeni. Nie można się pomylić. Stanęliśmy. Zagrzmiało raz jeszcze i od zachodniej aż po wschodnią część placu rozpostarła swe ramiona tęcza. Znak lądowania. Nasz znak. Wysiedliśmy. Pierwszy jak zwykle docent Grabiec. Niewysoki, łysy, stary, na oko ze trzy miliony lat. Po nim panie Celesan i Calina, magister Marcioch i my, studenci. - Proszę państwa - rzekł docent Grabiec - jak widzicie, teren jest już przygotowany, nie warto więc zwlekać. Proszę, do łopat! Szybko odwaliliśmy zbędne chmury. Zroszone deszczem miasto błyszczało jak dobrze naoliwiony mechanizm. Pociemniałymi ulicami przesuwały się maleńkie tramwaje, tu i ówdzie sunęły powoli czarne kropeczki - samochody. Docent Grabiec zaczął skrupulatnie wytyczać teren. Pierwszy kołek wbił nieco na północ od placu, drugi po przeciwnej stronie. Magister Marcioch robił to samo na kierunku poprzecznym. Panie Celesan i Calina zgrały kąty i wytyczyliśmy kwadrat mający być polem naszych badań. Jego powierzchnia wynosiła pięć stóp Merkatora, co, pomnożone przez odległość od powierzchni ziemi, dało w sumie sześcian o objętości dziesięciu kaustów żywej czasoprzestrzeni. - Zaczynamy! - obwieścił docent Grabiec i siadłszy na składastołku zaczął z perfekcją fachowca kręcić spiralą antitimerona. Pierwsze dotknięcie wywołało efekt iskrzenia. W czasosześcianie wokół pałacu imperatora zaiskrzyło mikrowyładowaniami. - No, co tam? - spytał docent panie siedzące przy nożycowych lornetach. - Jeszcze nic. Tylko dużo pijanych - poinformowały go zgodnie. - Może włączyć podsłuch? - Włączyć. A panowie studenci będą łaskawi zdejmować timeralne warstwice, tylko ostrożnie, drewnianymi łopatkami. A jak się już coś wyłoni, to delikatnie, na Jowisza, delikatnie! Pokręcił spiralą. Pałac imperatora zniknął jak sen. Na dole czerniały tylko ruiny. Ciężarówki wywoziły gruz spalonego miasta. - Chyba coś niedobrego tutaj się zdarzyło - rzekł jeden ze studentów. - Czarna warstwa! - Ma pan rację! - rzekł docent. - Ale w takim razie proszę sobie przypomnieć, co to za wojna i który nosiła numer? Student nie umiał odpowiedzieć. Na szczęście znów zaiskrzyło i docent skupił uwagę na spirali, a jego asystentki na podsłuchu. Cyferki migotały, aż zatrzymały się na dacie 1939. Wtedy usłyszeli jakiś głos z małej knajpki przy ulicy Złotej. "Popatrz, pan! Napisałem wczoraj, że wojny nie będzie - rzekł jeden z redaktorów licznych w tym mieście gazet - a linotypista złożył: Wojny będzie . Zły znak. Zły znak!". Drugi redaktor nic nie powiedział. Pani Celesan szybko notowała. Ciekawe znalezisko. Znów zaiskrzyło. - Panie docencie, niech pan znajdzie tę wojnę. Takie ciekawe wydarzenie! Cyferki w liczniku kręciły się to w jedną, to w drugą stronę. Pachniało to prochem, to wapnem. - Panie docencie! Niech pan spojrzy, co znaleźli studenci! - pisnęła pani Calina. Na białej chusteczce leżał przewrócony na bok mały czołg. - Ładne! - rzekł docent. - Wciągnijcie do inwentarza. A która to już godzina, to jest, rzec chciałem, który mamy rok? Studenci pokpiwali z jego roztargnienia. Kilku pokrzepiało się na boku flaszką zmysłowianki. - Panie docencie, wolniej - popiskiwały obie panie. Ech, kobiety, kobiety. Na skali względnej ustalił się wreszcie rok 1905 - w podsłuchu coś zachrobotało: "Patrzcie, no, panie dobrodzieju - słychać było głos kamienicznego stróża jednej z posesji przy ulicy Złotej, Ignacego Ryłki - wczoraj na ulicy Spokojnej rzucili bombę na powóz Jego Wysokobłagodorodia Gienierała wszechsapierskowo korpusa kniazja Gienrika Kaszlinskowo. Żeby tylko z tego czego nie było!". Pełniące teraz rolę sekretarek panie notowały pilnie. "A wy, Ignacy, co o tym myślita?" - usłyszały jeszcze słowa jego sąsiada stróża, też zresztą, jak i Ryłki, współpracownika Ochrany. A potem zapadła cisza. - 1905! - rzekł bez patrzenia na skalę docent. Był specjalistą w zakresie datozgadywania. - Panie docencie, wolniej! - prosiły obie panie. Miasto pod nimi w niczym już nie przypominało miasta, nad którym zaparkowali Aubusobat. Dawno zniknął orientacyjny punkt ze złotą iglicą i w ogóle brakowało wysokich gmachów. W dole kłębiły się drewniane budyneczki ledwo od ziemi odrosłe. - Średniowiecze? - zastanawiali się studenci. - Ależ to urocze! Trzeba sfotografować - przymilały się obie panie. - Nie bądźmy dziećmi - ofuknął je docent. - Jak widzę, nie znają panie elementarnych praw czasobrania. Choć na te obrazy patrzymy, nie można ich jednak sfotografować. To elementarz: "Minionych kształtów żaden cud nie wróci!" - Ale jak to dobrze, że przynajmniej możemy popatrzeć! - czuliła się pani Celesan. Pracowali aż do zmierzchu, aż wreszcie nakryli wykop plastykową płachtą, żeby nie napadało, po czym wsiedli do Aubusobatu. Sezon badań to trzy, cztery miesiące w roku. Nic dziwnego, że cieszyli się ze wszystkich uszczkniętych zmierzchłości drobin. Ich wyłowienie było kwestią przypadku - przygodnej materializacji na lustrzanie błyszczących łopatach studentów. Czołg, potem jakieś nieociosane kamienie i to wszystko. Jeszcze tylko studentowi Gmochowi udało się złapać pensetą przelatującą w pobliżu kulę armatnią z epoki potopu drugiego, to jest szwedzkiego. W roku 1599 Aubusobat zaczął strzelać w gaźniku. Kroniki zanotowały, że nad miastem przetoczyła się wówczas potężna burza, a pioruny zapaliły kilka domów. Mijały tygodnie. Praca szła powoli. Coraz trudniejsza, coraz dogłębniejsza. Spirala iskrzyła, książęta mazowieccy wadzili się i walczyli o tron, a panie Celesan i Calina wołały, żeby wolniej. Studenci ocierali pot z czoła i wrzucali flaszki do Wisły. Pod szklanymi kloszami układano wydobyte czasopipetą z migających w dole miraży - miecze i szyszaki, srebrne pieniążki, a nawet koguciki z kościelnych wież. Jak co w rurkę wpadło. Byle nie młyński kamień. Aparatura często zawodziła. Konrad Mazowiecki zerkał w stronę Krzyżaków, iskrzyło, docent stawał się zgryźliwy, palce ślizgały się po skalometrze. Popiel otruł swoich dwunastu stryjów. Iskrzyło. Popiela zjadły myszy. Coś chrobotało w obwodach scalonych skalometru. Ludność Biskupina opuściła w panice swoje grodzisko. Okazało się, że część wyemigrowała do Warszawy. Ale tej już dawno nie było. Wszędzie puszcza. Jak tu nazwać wytyczony wcześniej kwadrat? Pod Aubusobatem przesuwały się lodowce, a mamuty uciekały przed hordami pierwotnych łowców. Archeolodzy pracowali bez wytchnienia. Z powodu zimna w fufajkach. Mijały wieki. W przestrzeni rozciągającej się tuż pod nimi rosły i rozpadały się góry, chlupotały i wysychały oceany. Już nie pogięte blaszki i bursztynowe wisiorki, lecz czasem żywe pterodaktyle trzepotały błoniastymi skrzydłami pod szklanym kloszem. Sezon powoli się kończył, a oni nie dotarli do początku. Gdzie jest początek - przecież każde miejsce na Ziemi ma swój początek. Skończyła się też cierpliwość docenta Grabca. Iskrzyło. Wciąż nawalało. Wreszcie nie wytrzymał. Zaciśnięta pięść gruchnęła w skomplikowaną aparaturę. Huknęło. Bardzo głośno huknęło. W jednej sekundzie, w jednym ułamku sekundy wszystkie wydobyte z niebytu kształty zmaterializowały się i czasoprzestrzenny sześcian wypełnił się czasoprzestrzenną zawartością. Iguanodony i pterodaktyle, dinozaury i Popiel, myszy i ludzie, Szwedzi i latające w powietrzu kule, stróż Ignacy i czołgi, a nawet zabłąkana tu nie wiadomo skąd strzała Eleaty - stanęły w miejscu. A ze środka sprasowanej w kostkę historii sterczał ni w pięć, ni w dziewięć złoty szpic pałacu. Naukowcy złapali się za głowy. Aubusobat frunął w górę, unosząc struchlałych intruzów. Ale tam, na dole, nic się nie zmieniło. Zbyt krótko to trwało, a w dodatku na placu nie było żadnych świadków, żadnych przechodniów. Pora zbyt wczesna. Jeden tylko, samotny, zmierzał w kierunku Marszałkowskiej. Zaiskrzyło. Uniósł głowę i dostrzegł w podświetlonej wschodzącym słońcem mgle dziwy, o jakich nikomu się nie śniło. Niewyraźne - bo już znikające - a posplatane ze sobą niby grupa Laokoona kształty wieków umarłych. Przechodzień stanął w miejscu niczym żona Lota. W ustach zrobiło mu się słono. Moment i już było po wszystkim. Strumień czasu jest niepokonany. Przedpotopowe morza wyparowały, przedpotopowe stwory rozwiały się jak mgła i tylko jeden ze spóźnionych dinozaurów odmaszerował wprost do Muzeum Ziemi, które mieści się w północnej części Pałacu. Koniec. Pasażerowie porannego ekspresu z Krakowa, którzy właśnie wychodzili na miasto, niczego już nie dostrzegli. Chmury tylko piętrzyły się nisko, jakieś krzywe, widać Aubusobat zmieszał je i zbełtał.