Zbigniew Nienacki Sumienie Dowiedział się o tym z gazety, którą kupił po drodze, gdy z Zofią wyjechali na niedzielną wyciecze za miasto. Tak, to było w Sieradzu. Z gazetą w ręku szedł od kiosku do samochodu stojącego przy krawężniku i mimochodem rzucił okiem na miejsce, gdzie wydrukowano informację o wykonaniu wyroku na Labudzie. Nie, nie zrobiło to na nim żadnego silniejszego wrażenia, przecież spodziewał się, że sprawa Labudy tak właśnie się skończy. Zasiadł za kierownicą, gazetę wcisnął za przeciwblaskową szybkę i pojechał dalej szosą w stronę Złoczewa. I dopiero tutaj ogarnęło go niepokojące uczucie, że stało się coś strasznego i zarazem nieodwracalnego. Doznał gwałtownego skurczu gardła i pragnienia ucieczki nie wiadomo od czego i dokąd. Zapewne bezwiednie dodał gazu i samochód trochę zbyt szybko, jak na tę wyślizganą nawierzchnię, pomknął drogą wysadzoną starymi drzewami. - Czy stało się coś? - spytała Zofia, zauważywszy ruch strzałki na szybkościomierzu. - Nie, nic się nie stało - odpowiedział. Zmusił się do zdjęcia nogi z gazu. „Oczywiście nic się nie stało” - pomyślał. Ustąpił skurcz gardła, odetchnął swobodnie i głęboko. Zatrzymał auto w przydrożnym lasku. Tuż za zakrętem drogi znajdowała się stara karczma „Tumidaj”, gdzie sprzedawano wódkę z miodem. Miał ogromną ochotę napić się choćby kieliszek, ale Zofia nie umiała prowadzić wozu. - Pamiętasz tę pięciodniową rozprawę sprzed pół roku? Zapadł wtedy wyrok śmierci. Wykonano go. Diabelnie mi nieprzyjemnie. Milczała. Spytał: - Chcesz przeczytać o tym w dzisiejszej gazecie? - Po co? - wzruszyła ramionami. Siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie na drogę, która skręcała w las. Wiedziała, że cokolwiek powie, będzie to głupie i niepotrzebne. Była jego żoną od dziesięciu lat, a to szmat czasu. Ta niedziela okazała się stracona. - Wracajmy do domu - rzekła. - Dlaczego? - zdumiał się. - Sądzisz, że nie mam prawa do wypoczynku dlatego, że ktoś zabił dwie stare kobiety i za to go powieszono? Powiadam ci, że podpisałem wyrok bez cienia wątpliwości. Ręka mi nawet nie drgnęła. Wierz mi, w tej sprawie nie było najmniejszych okoliczności łagodzących. Powiedział to zbyt gwałtownie, dlatego zrozumiała, że mówił to nie do niej, a do siebie. - Wracajmy - powtórzyła. Ta niedziela i tak była stracona, choćby zaczął udawać, że jest tak, jak powiedział. W pewnej chwili przestanie udawać, a wówczas pozostanie bezradna wobec tego, co się w nim dzieje. Zbyt dobrze go znała, aby zaryzykować coś takiego, musiałoby się to skończyć kłótnią i gniewem. W domu, w swoim pokoju, przy swoim biurku, obok swoich ulubionych książek, może w teatrze, dokąd pójdą wieczorem, jeśli tego zechce - tylko tam mógł poczuć się znowu pewnie i spokojnie. Protestowała, kiedy zgodził się przyjąć godność ławnika w sądzie, mówiła mu, że zacznie od spraw małych i nieważnych, po których będzie spał spokojnie, lecz potem wciągnie się w głąb ponurych i strasznych rzeczy, od których powinien uciekać, bo jest na nie zbyt delikatny i wrażliwy. To byłoby głupie przypominać mu teraz o tych przestrogach, ale nie chciała także być ofiarą tego, co, wydawało jej się, przewidziała. - Sądzisz więc, że powinniśmy wrócić? - zapytał. I nie czekając na potwierdzenie zawrócił. * Wystarczyło, że znalazł się w swoim mieszkaniu pośród rzeczy stanowiących cząstkę jego życia, tych wszystkich sprzętów: biurka z maszyną do pisania, wielkiego fotela z lampą, biblioteki rozciągającej się wzdłuż przeciwległych ścian - a rezygnacja z wycieczki wydała mu się bezsensowna. Znajomy ład przedmiotów obudził w nim głębokie przekonanie, że taki sam ład jest w nim samym, zaś uczucie niepokoju było złudzeniem, któremu uległ niepotrzebnie. Rzucił gazetę na biurko, usiadł w fotelu i Zofia spostrzegła, że popatrzył na nią z pretensją. - To nierozsądne, co zrobiliśmy - stwierdził. - Na dworze piękna pogoda, a my będziemy siedzieć w mieście. Zrozumiała, że tak czy inaczej znowu gotów obrócić się przeciw niej. - Mam przepierkę - powiedziała. - Nie zapominaj, że przez cały tydzień pracowałam od świtu do nocy. Niedziela jest jedyną okazją do prania. Poszła do łazienki, zanim zdążył wybuchnąć pretensjami. Łazienka to był jej azyl w mieszkaniu, wiedziała, że jeśli nawet przyjdzie tam do niej i zacznie coś mówić, to zaraz zrezygnuje i cofnie się na widok moczonej w wannie bielizny. On też miał swój azyl - garaż samochodowy na podwórzu, gdzie spędzał niekiedy po kilka godzin dziennie. „Przy samochodzie zawsze jest robota” - tłumaczył żonie, ale ona domyślała się, że chodzi o coś zupełnie innego. W garażu była kilkakrotnie i zawsze zastawała Piotra grzebiącego pod podniesioną maską wozu. A przecież wiedziała, że ucieka tam przed nią i przed telefonami, które mogłyby się odezwać w mieszkaniu. Była pewna, że najczęściej chodził do garażu tylko po to, aby sobie tam posiedzieć w półmroku, wdychając zapach smarów, słuchając, jak deszcz bębni na blaszanym dachu lub słońce zagląda przez zakratowane okienko i złotawą plamą wędruje po karoserii samochodu. Widziała w tym jakąś pozostałość z dzieciństwa. Kiedy była małą dziewczynką, dzieciarnia na jej podwórzu budowała szałasy z tektury i dykty. W szałasach było ciemno, dzieciaki wchodziły tam tylko po to, aby posiedzieć nieruchomo i w milczeniu - kwadrans, pół godziny, nieraz godzinę. Wyobrażała sobie Piotra, jak starannie zamyka za sobą drzwi garażu i na składanym żelaznym krzesełku siada obok samochodu. Na sznurkach wzdłuż ścian wisiały stare szmatki pachnące oliwą, a na środku stał samochód, który mógł uruchomić w każdej chwili i pojechać, dokąd tylko chciał. Więc z tą świadomością zapewne przeżywał przyjemność pozostawania w miejscu. Po prostu siedział na żelaznym krzesełku i rozmyślał. Niekoniecznie o czymś konkretnym. Przyjemność polegała na tym, że siedział w odosobnieniu i półmroku i że w każdej chwili mógł podnieść się z krzesełka i wyjść. Włożyła do wanny kłąb brudnej bielizny, odkręciła kurek z gorącą wodą. Po chwili usłyszała odgłos kroków Piotra i prawie z ulgą przyjęła jego słowa, że schodzi na podwórze do garażu. - Czy zadzwonić do kogoś i zaproponować twoje zaproszenie do teatru? Szkoda, żeby się zmarnowało - rzekła. - Co? Przecież pójdziemy do teatru. Oczywiście, że pójdziemy - powiedział. I dodał cierpko: - Bardzo cię proszę, nie sądź, że będę obchodził żałobę po Labudzie. I nie wmawiaj mi, że mam jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Ten człowiek zasługiwał na stryczek. Podpisując wyrok, zdawałem sobie sprawę ze wszystkich konsekwencji. Sąd Najwyższy zatwierdził wyrok, Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski. Nigdy nie chcesz być na rozprawie sądowej i wtedy także nie przyszłaś. Powiadam ci, to była ohydna zbrodnia. Jest mi trochę nieprzyjemnie, to prawda. Ale musisz pamiętać, że w sądzie nie reprezentuję tylko samego siebie, lecz przede wszystkim interes społeczny. Inny ławnik także podpisałby ów wyrok. W pewnym sensie byłem tylko narzędziem obowiązujących nas praw. Jest mi tylko nieprzyjemnie, a raczej było mi nieprzyjemnie, gdy przeczytałem wiadomość o wykonaniu wyroku. - Ależ ja ci nie robię żadnych wyrzutów - zawołała. - Po prostu nie chcę, abyś przeżywał tę sprawę. Roześmiał się. - Nie ma obawy. No cześć, idę do garażu. I proszę cię, nie mówmy więcej o tej sprawie, zgoda? Kiwnęła głową. A on wyszedł z mieszkania cichutko pogwizdując. Pogwizdywał jeszcze schodząc po schodach, pogwizdywał otwierając drzwi garażu. Zamilkł, gdy w półmroku zobaczył obok auta puste krzesełko. Oglądał je tysiąckrotnie właśnie w takiej pozycji, lecz dopiero w tej chwili tknęła go świadomość, że widzi je puste. Nie skojarzył sobie tego z niczym konkretnym, a przecież ta pustka bardzo go uderzyła. Nie zamknął za sobą drzwi. Po raz pierwszy wydawało mu się, że w półmroku garażu czułby się nieswojo. * Przyjmując godność ławnika w wydziale karnym Sądu Wojewódzkiego, zdawał sobie zapewne spraw podobnie jak i Zofia, ze wszystkich niebezpieczeństw, na jakie mogło go to narazić. Cenił sobie jedna korzyści, które jemu, jako dramaturgowi, mogło przynieść zetknięcie się z rzeczywistością sądową. Wydawało mu się, że tam napotka w najbardziej jaskrawi formie pewien typ współczesnych konfliktów międzyludzkich, tam właśnie zobaczy strzępy najprawdziwszego życia. Potem dopiero przekonał się, że sąd jest tylko krzywym zwierciadłem świata i może przynieś o nim fałszywe wyobrażenie; setki tysięcy ludzi prze chodzi przez całe życie nie stykając się nigdy z machin wymiaru sprawiedliwości. Ławnik w polskim wymiarze sprawiedliwości pozostaje pełnoprawnym sędzią, a nie biernym obserwatorem owego spektaklu, który zwiemy rozprawą sądową. Znaczenie tego faktu zrozumiał dość rychło, ale i wtedy nie cofnął się, gotów brać na swoje sumienie losy oskarżonych. Przeciwnie, odkąd pojął swoją rolę w sądzie, losy oskarżonych zaczęły go naprawdę obchodzić. Po jakimś czasie nawet bardzo polubił te dni (rozprawy bywały zazwyczaj kilkudniowe), gdy opuszczał redakcję i zasiadał za stołem sędziowskim. Zdawało mu się, że w czarnej todze przemienia się w kogoś zupełnie innego, zostaje wywyższony, aby w imieniu społeczeństwa dokonać aktu sprawiedliwości. Zaś sam ten akt miał dla Piotra treść niemal magiczną, skoro niósł w sobie możliwość decydowania o losach ludzkich; oskarżonego o zbrodnie mógł uczynić niewinnym, a człowieka, który zapewniał o swej niewinności, mógł zmienić w zbrodniarza. Machina sądowa od dawna nie była dla Piotra czymś obcym. Kiedyś pracował jako sprawozdawca sądowy, a przecież dopiero wówczas, gdy zaczął zasiadać w sądzie jako ławnik, pojął, że inaczej wygląda prawda lub kłamstwo w zależności od tego, czy zajmuje się miejsce w loży prasowej, czy też za stołem sędziowskim. W przerwie rozprawy niejednokrotnie zwracali się do niego koledzy dziennikarze, pytając: Winien czy nie winien? Ty przecież już wiesz, czy on naprawdę zabił?”. Piotr uśmiechał się bezradnie: „Czytaliście akta sprawy tak samo jak i ja. Wysłuchaliście wszystkich wyjaśnień oskarżonego i świadków. Dlaczego przypuszczacie, że wiem więcej od was?” Była to odpowiedź kokieteryjna. Czuł bowiem, że jednak wie więcej od nich, choć podobnie jak oni czytał tylko akta sprawy i nie słyszał na sali sądowej więcej niż to, co mogli usłyszeć wszyscy. Ale to on był sędzią, to on - a nie oni - musiał w końcu odpowiedzieć: winien lub nie winien. Dlatego Piotr inaczej czytał akta, inaczej słuchał wyjaśnień oskarżonego inaczej przyjmował wypowiedzi świadków. Wiedział o sprawie więcej niż inni, tak samo jak kierowca pojazdu widzi zawsze więcej i prędzej od tych, co jadą z nim razem. Decyduje o tym poczucie odpowiedzialności, jaką się na siebie wzięło. I jeśli nawet dziesiątki ludzi na sali sądowej nieustannie zadawało sobie pytanie: winien czy nie winien, to tylko odpowiedź sędziów okazywała się ważna i decydująca w skutkach. A to znaczyło dla Piotra zmuszenie umysłu do ciągłego napięcia. Z obojętną twarzą, jak nakazywała procedura, ze wzrokiem zawieszonym na tylnej ścianie sali, zdawał się spać z otwartymi oczami, a jednak czuwał bardziej niż inni. Wcielał się to w zbrodniarza, to w jego ofiarę, próbował przeistaczać się w każdego ze świadków, aby pojąć nie tylko to, co mu mówili, ale także - dlaczego tak mówili. Był więc ciągle sobą i jednocześnie kimś innym. Był kimś innym i jednocześnie musiał być sobą, bo nie kto inny, ale właśnie on, poprzez swoje indywidualne doświadczenie życiowe i swoją wiedzę o świecie, miał w końcu dać wiążącą odpowiedź: winien lub nie winien, i zdecydować o karze. To nieustanne przeistaczanie się podczas rozprawy bardzo Piotra męczyło. Lecz prowadziło w jakiś sposób do zrozumienia tego, co w sądzie nazywano „materialną prawdą”, oraz do ugruntowania w sobie przekonania, że się tę prawdę poznało. Piotr wierzył, że jest sprawiedliwy, i robił wszystko, aby poznać prawdę. To mu wystarczało do spokojnego snu. I nawet sprawa Labudy, zakończona przecież wyrokiem śmierci, nie zdołała zachwiać jego spokoju. Gdy przeczytał wzmiankę w gazecie, że Rada Państwa nie skorzystała z prawa łaski i wyrok na Labudzie został wykonany we wczesnych godzinach rannych, o jednym tylko pomyślał: „Wczoraj? Co robiłem wczoraj o piątej rano, bo, zdaje się, o tej właśnie porze dokonują egzekucji? Ach, spałem. No tak, spałem”. Ale myśl, że właśnie spał, gdy o kilka ulic dalej wprowadzano Labudę do celi skazań, i że noc, która dla Piotra była jedną z wielu, dla Labudy pozostawała ostatnią - ta myśl okazała się przykra. Miał wyobraźnię pisarza, a to znaczyło, że natychmiast zobaczył puste krzesło w celi, skąd wyprowadzono Labudę, i musiał przypomnieć sobie chwilę, gdy tamten podniósł się ciężko z ławy oskarżonych i patrząc w oczy Piotra (tak, wydawało się Piotrowi, że patrzył właśnie na niego) powiedział: „Proszę o łagodny wymiar kary”. Wyszedł spiesznie z garażu, zatrzasnął drzwi i zamknął je na kłódkę. Nagle doszedł do wniosku, że garaż wcale nie jest dobrym miejscem do rozmyślań. * O mało nie spóźnili się na przedstawienie. Przed teatrem nie było gdzie zaparkować samochodu” więc pojechali tramwajem, który wlókł się bardzo długo. Na widownię weszli po ostatnim dzwonku i Piotra ominęło to, co tak bardzo lubił: czas oczekiwania na podniesienie kurtyny, gdy bileterki zamykały drzwi i widownię, a po sali rozchodziło się dyskretne pokasływanie. Właśnie wtedy, patrząc na kurtynę podświetloną reflektorami, doznawał rozkoszy oczekiwania na jakąś wspaniałą przygodę. Oczekiwanie niosło ze sobą obietnicę przeżycia spraw niezwykłych, groźnych, tragicznych lub tylko śmiesznych: była w nim nadzieja, która podniecała wyobraźnię i kazała się spodziewać, że teraz właśnie napotka to, czego nie potrafił sobie uświadomić, lecz co przeczuwał i o czym marzył. Piotr kochał teatr, a nie ma prawdziwej miłości bez ciągłych niespodzianek. Kiedyś Piotr pisał wiele o teatrze, potem coraz rzadziej, a wreszcie zaprzestał zupełnie, ograniczając się tylko do kierowania działem krytyki teatralnej w lokalnym tygodniku literackim. Nie pisał już o teatrze, bo zaczął pisać dla teatru i tym samym wydawało mu się, że nie potrafi już być sprawiedliwym w swych sądach. Opowiedział się zdecydowanie za określonym rodzajem teatru, a to stwarzało w nim obawę, że może się okazać zbyt surowym wobec innych rodzajów. Krytykę pozostawił swym współpracownikom, przede wszystkim Krystynie, żonie swego przyjaciela, poety Jana. Akceptował te sądy i tylko, z rzadka zresztą, ograniczał się do ich łagodzenia, jeśli okazywały się zbyt ostre. Był więc złym kierownikiem działu krytyki, bo poczucie sprawiedliwości i zrozumienie cudzych przekonań doprowadzało do tego, że oceny w piśmie wydawały się przypadkowe i w gruncie rzeczy tygodnik propagował najzwyklejszy eklektyzm. Ludzie teatru publicznie chwalili go za to, po cichu zaś mało się liczyli z publikowanymi w tygodniku sądami. Piotr bolał nad tym, zdając sobie sprawę, że jedna pochwała krytyka, który często gani, znaczy stokroć więcej niż jeszcze jedna pochwała krytyka, który często chwali. A jednocześnie, ilekroć zdarzało się Piotrowi decydować o wydrukowaniu recenzji, która niosła w sobie bardzo ostre oceny, wahał się, brał do ręki czerwony ołówek, aby ktoś tam nie poczuł się skrzywdzony. Miał zbyt wiele wrażliwości jak na kierownika działu krytyki. W poglądach na teatr czuł się raczej odosobniony, dlatego w swych wypowiedziach stawał się coraz bardziej ostrożny i nieśmiały, dręczony obawą, że może nie ma racji. Z przerażeniem stwierdził, że coraz częściej w teatrze doznaje uczucia nudy. Sprawy, jakie działy się na scenie, nic go nie obchodziły, teatr przypominał mu stary kufer, do którego bez ładu i składu wrzucono tysiące przeróżnych kostiumów i rekwizytów, pod warstwą kurzu gubiąc żywe treści. Po ciężkiej chorobie płuc, jaką niedawno przeżył, szukał w sztuce odpowiedzi na sprawy ostateczne i coraz rzadziej znajdował w teatrze odpowiedź, która by go zadowalała. Był zdania, że po wyodrębnieniu się i emancypacji takich sztuk, jak kino czy telewizja, teatr mimo żywego aktora stał się sztuką najbardziej konwencjonalną, i zwycięstwo odniosą ci, co zrozumieją konsekwencje tego faktu. Lecz czy myśląc tak mógł być pewien, że ma rację do końca? Kiedy zachęcił Krystynę, aby spróbowała coś z tych poglądów przemycić do którejś ze swych recenzji, zabrzmiały one tak fałszywie, że szybko je wykreślił. Niekiedy odnosił wrażenie, iż Krystyna nie czuje teatru w dostatecznym stopniu. Pamiętał jednak zawsze o jej mężu, Janie, który pisał tak piękne wiersze; praca Krystyny stanowiła niemałą pozycję w ich skromnym budżecie. Jej samej Piotr chyba nie lubił. Irytowało go aż tak bardzo uzewnętrznione u niej pożądanie mężczyzn i ogromna zaborczość; każdego przystojnego mężczyznę traktowała niemal jak swoją własność, głęboko przekonana, że jej pożąda i istnieje tylko po to, aby mogła go zdobyć. Była bardzo ładna, o drobnej bladej twarzy i pięknych rudawych włosach, które zawsze starannie uczesane i usztywnione lakierem nosiła dumnie jak rzymski legionista swój pozłacany hełm. Jej rudawozłote włosy zobaczył Piotr w krótkim okamgnieniu, gdy zajmował miejsce na widowni. Siedziała o dwa rzędy bliżej sceny, obok niej tkwił sztywno Stanisław R., recenzent z „Expressu”. Światło zgasło na widowni natychmiast po wejściu Piotra i Zofii, a jednak Piotr zdołał zauważyć nie tylko Krystynę i Stanisława, ale i to, że Stanisław nosi pod szyją dużą czarną muszkę. W pierwszym rzędzie różowo połyskiwała łysa głowa „Ptysia”, jak przezywano dramaturga, którego sztukę mieli właśnie po raz pierwszy obejrzeć. I zaraz zrobiło się bardzo ciemno, a wtedy Piotr pomyślał, że, być może, łysy „Ptyś”, korzystając z chwili ciemności, podobnie jak kiedyś Piotr na własnej prapremierze - ujawnił wyraz strachu na swojej twarzy. To jest ta jedna wielka chwila - ciemność przed podniesieniem kurtyny - kiedy dramaturg zakłada możliwość klęski i jest przerażony. Piotr nie darzył sympatią „Ptysia”, a przecież żałował, że nie siedzi obok niego i w tej jednej strasznej chwili nie może mu położyć dłoni na ramieniu, aby dodać otuchy. Jemu, Piotrowi, nikt nigdy nie położył tej dłoni. Podczas pierwszej przerwy Piotr miał ochotę podejść do „Ptysia” i powiedzieć mu coś serdecznego. Zdawało mu się, że „Ptyś” wie już, że sztuka okazała się słaba, i stojąc w rogu foyer obok swojej drobnej i bardzo staro wyglądającej żony, dlatego tak nieruchomo wpatruje się w klepki podłogi, bo trawi go palące jak nienawiść uczucie zawiedzionej nadziei. Kiedy „Ptyś” napisał przed dziesięciu laty swoją pierwszą sztukę, wszyscy mówili, że nie ma talentu. A przecież wystawiano mu w teatrach każdą nową kolejną sztukę, bo nie niosły za sobą żadnego ryzyka artystycznego. Zdarzyło się nawet, że w konkursie teatralnym „Ptyś” otrzymał pierwszą nagrodę, a najwięksi polscy dramaturgowie musieli się zadowolić dalszymi miejscami. Jurorzy przyznali się potem, że sztuka „Ptysia” była tą jedną, na którą padły głosy wszystkich sędziów. Przeciętność ma zawsze dużą szansę. Ale teraz może stał wobec faktu klęski; mały, łysy, z bladą twarzą, wpatrzony w klepki podłogi, nie chcąc zapewne nikomu, nawet żonie, pokazać swych oczu. Piotr przeprosił Zofię i już ruszył w stronę „Ptysia”, gdy zagrodził mu drogę tłum ludzi wpływających do foyer, a potem zatrzymali się przed nim Krystyna i Stanisław. W szarych oczach Krystyny widziało się rozbawienie, kąciki ust drżały jej od śmiechu, który wydał się Piotrowi okrutny. - Tym razem - powiedziała do Piotra - pozwolisz chyba, że przerobimy „Ptysia” na rurkę z kremem. Ta sztuka jest tak wypchana bitą śmietaną, że aż rzygać się chce. - „Ptyś” minął się z profesją. Powinien był zostać cukiernikiem. Znowu zrobił tort na dwanaście osób - chichotał Stanisław. Był podpity, jego oczy połyskiwały czerwono. - Dobrze - kiwnął głową Piotr do Krystyny. Rozległ się dzwonek na koniec przerwy. Foyer wyludniło się, został w nim tylko Piotr kupujący papierosy w bufecie. Wahał się czy nie podejść jednak do „Ptysia”, który stał ze swoją żoną. - Chodź już. Zaraz się zacznie - mówiła do niego. - Nie. Nie. Idź sama. Ja tu zostanę. No idź - krzyknął na nią. - Ty też musisz iść - prosiła. - Pomyślą, że się boisz. - Wszystko mi jedno. No idź, mówiłem ci. Idź, słyszysz? Poszła. A za nią z foyer wysunął się Piotr. Potrącając kolana siedzących przepchnął się na puste miejsce obok Zofii. Zgasło światło, a wtedy ta pierwsza chwila ciemności i dotyk poręczy fotela wystarczyły mu, aby odniósł wrażenie, że siedzi na szemrzącej sali sądowej w wielkim, niewygodnym fotelu sędziowskim. I wydało mu się, że tam, w foyer, gdzie teraz samotnie stał „Ptyś”, ukrywając swe oczy przed sprzedawczynią w bufecie - niepotrzebnie rzucił Krystynie to słowo: „dobrze”. * Czekali na przystanku tramwajowym. Obok był nocny lokal z ogromnym neonem, pobłyskującym na przemian zielono i czerwono. - Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz tańczyliśmy - powiedziała Zofia i wsunęła mu dłoń pod ramię. - Tak? - zdziwił się. Weszli do dużej dusznej sali, oświetlonej po bokach mdłym różowym światłem. Wszystkie stoliki były zajęte i długą chwilę stali bezradni przy drzwiach. - Może w barze znajdzie się jakiś wolny stołek? - rzekł Piotr. Zofia zobaczyła przy bocznym stoliku dwóch znajomych aktorów w towarzystwie młodej, rudej dziewczyny. Aktorzy natychmiast postarali się o dwa dodatkowe krzesła, Piotrowi zdawało się, że w ten sposób doceniono fakt, że prowadził dział teatralny w tygodniku. Po chwili zrozumiał, że w ogóle nikt z tych aktorów nie miał o tym pojęcia, a to właśnie Zofia spowodowała tę ich uprzejmość. Była dla nich kimś z filmu, gdzie można było zarobić. - Ależ ja o tym nie decyduję - śmiała się, gdy jeden z aktorów natychmiast poprosił ją do tańca, żartobliwie mówiąc, że teraz nadeszła dla niego wielka szansa i musi z niej skorzystać. Poszli tańczyć. Drugi aktor zabrał rudą dziewczynę i także zniknął w tłumie uwijającym się po parkiecie. Piotr został sam przy stoliku, zamówił u kelnera kolację dla Zofii i dla siebie. Potem bawił się obserwowaniem tańczących i zwijaniem papierowej serwetki. W pewnym momencie wydało mu się, że widzi łysą głowę „Ptysia” niknącą w drzwiach do baru, a później zobaczył zmierzającą w tamtą stronę jego żonę. Zerwał się więc od stolika i ruszył do baru, aby zrobić to, przed czym nie wiadomo dlaczego wstrzymał się w teatrze. Mimo że wytrwale starał się nie myśleć o tym, co przeczytał dziś rano, to jednak ciągle czuł się jakoś nieswojo i dlatego odruch współczucia dla „Ptysia” był w nim bardzo silny. Podświadomie sam także pragnął czyjegoś współczucia. W drzwiach natknął się na żonę „Ptysia”, która zaglądała do baru, śledząc wzrokiem męża. Piotr zrozumiał, że „Ptyś” przyszedł tu sam, odganiając od siebie żonę tak samo, jak wówczas w foyer teatru. Chciał być sam, a ona przydreptała za nim pełna obaw i troski, zapewne przerażona, że nie może mu pomóc. - Niech pan do niego nie idzie - syknęła do Piotra. - On sam wie, że przedstawienie się nie udało. Nie musi mu pan tego mówić. Niech się pan z niego nie naigrywa. Boże, jak wy wszyscy się nienawidzicie... Piotrowi wydawało się, że jej duże czarne oczy są pełne nienawiści. - Przepraszam - rzekł i zaczerwienił się. Tak, na pewno zaczerwienił się, bo natychmiast poczuł, jak palą go policzki. - Ja nie do niego idę, tylko do bufetu... I gdy to powiedział, nie wypadało mu już nic innego, tylko zbliżyć się do bufetu. Stanął obok eleganckiego pana, nieco bokiem do pani siedzącej na wysokim barowym stołku. Jak na złość, barman prawie zaraz poprosił o zamówienie. - Koniak. O ten, tam z brzegu - Piotr wskazał butelkę, która odbijając się w lustrach sprawiała wrażenie, że jest ich wiele. Kobieta siedząca obok na wysokim stołku poruszyła się lekko, Piotr spojrzał na nią kątem oka. Poznał ją, była dziś taka chwila, gdy nawet o niej myślał, ale ona oczywiście o tym nie mogła wiedzieć i dlatego udał, że jej nie poznaje. Miał prawo nie pamiętać, jak wyglądał człowiek, który w długim korowodzie świadków zeznawał przed sądem pół roku temu. Czy ona go poznała? W todze sędziowskiej wyglądał chyba zupełnie inaczej niż teraz, zresztą nie musiała wcale zapamiętać Piotra, zaabsorbowana formułowaniem własnych odpowiedzi na dziesiątki pytań, jakie jej zadawali. Na wszelki wypadek nie odważył się już zerknąć na nią po raz drugi. Nie ośmielił się także spojrzeć w drugą stronę, gdzie zapewne stał „Ptyś”. Nie wiadomo dlaczego czuł się winnym wobec tych ludzi i wstydził się za coś, czego przecież nie popełnił. Więc poprzez uczucie niczym nie wytłumaczonego zawstydzenia począł w nim wzbierać gniew o to, że nie ośmiela się spojrzeć ani w lewo, ani w prawo. Gdy Piotr wziął kieliszek w palce, bezwiednie spojrzał na kobietę siedzącą obok niego. Zobaczył jej spojrzenie, a potem delikatne kiwnięcie głowy, jak gdyby nikły ukłon z jej strony. - Nie poznaje mnie pan? Czy też zastanawia się pan, na ile nasza znajomość uprawnia pana do ukłonu? - spytała. - Nie wiem, czy to można nazwać znajomością - odpowiedział. Usłyszał własny głos i nagle poczuł się wyzwolony z zawstydzenia. Ta kobieta była tylko jednym z dziesiątków świadków w procesie Labudy i nie mogła wiedzieć, co odczuwał Piotr w chwili, gdy przeczytał wzmiankę o wykonaniu wyroku. Świadomość tego przywróciła mu swobodę. - Ale teraz już pan sobie mnie przypomniał, panie sędzio - rzekła. - Nie jestem sędzią - odrzekł i wypił swój kieliszek koniaku. - Ach, nie? Więc skazywaniem ludzi zajmuje się pan tylko dla przyjemności? Powiedziała to, gdy odstawiał pusty kieliszek. Uderzył nim tak silnie, że o mało go nie rozbił. Odwrócił się do niej, usta miał zaciśnięte. - Czy pani chciała mnie obrazić? - spytał prawie szeptem. - Przepraszam - powiedziała. Znowu obrócił się twarzą do baru. - Chciałbym zapłacić - zawołał do barmana. - Nie mogę sobie darować - odezwała się - że tamtego dnia właśnie o drugiej wyszłam z domu i spotkałam go. Aż do dziś łudziłam się, że może zostanie ułaskawiony. To dość przykre zdawać sobie sprawę, że powieszono go dlatego, że owego dnia o godzinie czternastej znalazłam się na ulicy. - Pani się myli - rzekł cierpko. - Powieszono go, bo zabił dwie stare kobiety. - Niech pan nie udaje, że pan nie wie, co mam na myśli. Gdyby nie moje zeznania, przenigdy nie udowodnilibyście mu, że znajdował się w tym domu w chwili popełnienia morderstwa. Wzruszył ramionami: - Spełniła pani swój obowiązek. Tak samo jak ja, jak inni. - Wiem o tym. Ale mimo to fatalnie się czuję. Tak jakoś nieswojo. Pan mnie rozumie? Kiwnął głową: - Ja też czuję się nie najlepiej. Po raz pierwszy popatrzyli na siebie ze szczerym zainteresowaniem. Była bardzo ładna, z pociągłą, wyrazistą twarzą i orlim nosem, z ogromną szopą włosów i jasnym kosmykiem, który opadał jej na czoło. „Jest chyba tleniona” - pomyślał. Urodę Anny M. zauważył już wtedy, gdy zobaczył ją idącą przez salę sądu do miejsca dla świadków. Ale wówczas, zimą, stała przed nim otulona w futro, a teraz widział ją w niebieskawej sukience z dużym dekoltem. Miała opalone ramiona i szyję, a ponieważ lato dopiero się rozpoczęło, pomyślał, że chyba ma dużo wolnego czasu, aby korzystać ze słońca. Barman dość długo odliczał Piotrowi resztę z banknotu, który mu podał. - Przyszłam tutaj z przyjacielem, żeby się trochę rozerwać. Przecież nie będę obchodzić żałoby po Labudzie - powiedziała i zdumiało go, że tymi samymi słowami wyraziła to, co i on czuł wtedy, kiedy zdecydował się iść do teatru. - Więc pan nie jest sędzią? - mówiła. - To zabawne. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że pan nie jest zawodowym sędzią. Kim pan jest? Wie pan, właściwie to nie mam żadnych wyrzutów sumienia, ale jest mi dość przykro. To nie był chyba zły człowiek ten Labuda. To znaczy, chciałam powiedzieć, że on nie był chyba tak do końca zły. Wiele razy woził mnie taksówką do miasta... - Pani zeznawała, że odwoził panią trzy albo cztery razy - zwrócił jej uwagę. Urwała. Jakby ją spłoszył tą swoją uwagą. - Zapali pan? - podsunęła mu pudełko papierosów. Przyjął papierosa, zapalił. - Pani mówiła, że on nie był do końca zły, ten Labuda - rzekł. - Czy człowiek może być zły do końca? Co to znaczy „do końca”? Zabił dwie kobiety, aby je obrabować, i za to otrzymał karę. A nie za to, czy był zły do połowy czy do końca. - To były dwie wstrętne stare baby. Nienawidziłam ich. Podpatrywały życie swoich sąsiadów, rozpowiadały o nich plotki... - Pani o tym mówiła przed sądem. Przepraszam panią, muszę już iść. Przestali grać, a jestem tu z żoną i ona pewnie wróciła do stolika. Gdzie pani przyjaciel? - Skłamałam. Przyszłam tu sama... - Przepraszam - powiedział jeszcze raz, ukłonił się i poszedł na ogólną salę. Zofia kończyła kolację, danie Piotra było już zimne. Aktorzy nalali mu duży kieliszek wódki. Za karę - jak mówili. - Rozmawiałem z „Ptysiem” - skłamał Piotr, bo nie chciało mu się tłumaczyć, że spotkał świadka z procesu Labudy. - Nie wiedziałam, że „Ptyś” ma takie piękne, jasne włosy - rzekła Zofia i uśmiechnęła się do Piotra. Aktorzy i ruda dziewczyna roześmieli się chóralnie. Jeden z aktorów poufale poklepał Piotra po plecach. - Zatańczymy? - zapytała Zofia. Orkiestra znowu grała i to jakiś powolny taniec, w którym Piotr mógł się czuć pewniej. Zaczęli tańczyć. Po drugiej stronie parkietu zobaczył Piotr niebieską sukienkę Anny M. Dopiero w tej chwili przypomniał sobie jej nazwisko. - Ta dziewczyna... - zaczął wyjaśnienia. Przerwała mu: - Nie musisz się tłumaczyć. Przecież ja tylko żartowałam. Naprawdę, masz prawo rozmawiać, z kim chcesz. Jesteśmy dorosłymi ludźmi. - No tak, oczywiście - zgodził się Piotr. Żałował, że wdał się w rozmowę z tą Anną. Co go obchodzi, że ona ma fatalne samopoczucie? On też czuje się nie najlepiej i ją to chyba równie mało obchodzi. Tańczyła teraz tuż obok nich, ale odwrócona plecami. Przypomniał sobie jej wiek i zawód: dwadzieścia osiem lat, urzędniczka w Widzewskich Zakładach Przemysłu Bawełnianego. Mężczyzna, który z nią tańczył, młody czarny chłopak ze zmierzwioną czupryną i twarzą czerwoną od wódki, nie był chyba jej przyjacielem, z którym tu przyszła. „Aha, powiedziała, że przyszła sama” - przypomniał sobie. - Ta twoja znajoma nie przepracowuje się, skoro zdążyła się już tak opalić - ni stąd, ni zowąd powiedziała Zofia. - A ty? - spytał. - Ty też jesteś opalona. - Byłam dwa miesiące na zdjęciach w plenerze. Zofia obróciła się w tańcu w ten sposób, że już nie widział Anny M. - Mieszka na przedmieściu, a tam jest gdzie się opalać. Wystarczy wyjść z domu - rzekł. - Wiesz nawet, gdzie mieszka? - Naprzeciw mordercy. Była świadkiem w procesie Labudy - odparł, stwierdzając z zadowoleniem, że jego odpowiedź zaskoczyła Zofię. Wrócili do stolika. Drugi aktor poprosił Zofię do tańca, Piotr skończył swoją kolację i żując zimne kawałki mięsa leniwie spoglądał na tańczących. Znowu zobaczył Annę M. objętą ramieniem chłopaka ze zmierzwioną czupryną, a że taniec był dość szybki, kloszowa sukienka raz po raz wirowała i podnosiła się do góry, ukazując długie opalone nogi. Wtedy - podczas rozprawy sądowej - w ogóle nie zauważył jej zgrabnych nóg. Pamiętał tylko szczupłą, ładną blondynkę o puszystych włosach, gdy wprowadzona przez woźnego wolnym krokiem przemierzała salę sądową. Jak gdyby niezdecydowana, czy powinna już stanąć, czy też iść jeszcze dalej, zatrzymała się wreszcie obok pulpitu dla świadków. Była dobrym świadkiem. „Dobrym” w rozumieniu sądu. Odpowiadała zwięźle, zawsze na temat, a gdy padało trudniejsze pytanie („trudniejsze” oczywiście w rozumieniu sądu), zastanawiała się dłuższą chwilę, przekładała torebkę z prawej ręki do lewej, i prawą dłoń podnosiła do czoła, aby poprawić włosy, które jej opadały na czoło tak, jak teraz w tańcu. Zrobiła dobre wrażenie na przewodniczącym rozprawy, sędzim Knaście, co Piotr od razu spostrzegł, albowiem sądził z Knastem już kilkakrotnie. Ilekroć świadek irytował Knasta, ten zaczynał bawić się długopisem. A podczas składania zeznań przez Annę M. Knast siedział w fotelu nieruchomo i także nieruchome pozostawały jego dłonie, spoczywające na kartkach papieru, gdzie wynotowane miał uwagi z akt śledczych. Knast miał ogromną tuszę i poczciwą, nalaną tłuszczem twarz. Piotr odnosił niekiedy wrażenie, że podczas rozprawy sądowej od czasu do czasu ucieka myślą od tego, co go otacza i koncentruje uwagę na swoim ogromnym i dobrze trawiącym żołądku. Wydawało się także Piotrowi, że na ludzi szczupłych Knast spogląda z odrobiną podejrzliwości. Posądzał ich o niestrawność żołądka, a tacy, co źle trawią, zdolni byli skomplikować każdą, najprostszą nawet sprawę. Pewnego razu, gdy Piotr wskazał Knastowi zupełnie nowy aspekt rozpatrywanego zagadnienia, ten zgodził się z nim, ale jednocześnie westchnął bardzo ciężko. W kilka minut później zapytał go szeptem (było to na sali sądowej): „Przepraszam, czy pan dobrze trawi? Pan jest, mój Boże, tak bardzo szczupły”. Piotr lubił Knasta za jego życzliwy stosunek do oskarżonych. Nie podnosił głosu, gdy oskarżony bezczelnie kłamał lub dawał wymijające odpowiedzi, irytował się tylko, jeśli kłamali świadkowie. Jedyne, na co sobie Knast pozwalał w stosunku do oskarżonego, to odrobina wyrzutu, która niekiedy dźwięczała w jego głosie. Zdawało się, że Knast mówi do przestępcy: „no widzisz, człowieku, ile narobiłeś kłopotu? Musimy teraz babrać się w takich strasznych brudach”. Piotr przypuszczał, że dobroduszność Knasta wynika z jego lenistwa. Każdą nową sprawę, każdą zawiłość w przewodzie sądowym witał z ciężkim westchnieniem jako nowy, niezasłużony kłopot, który spada na jego barki. Czyż nie tak przyjął propozycje, aby przeprowadzić wizję lokalną w domku, gdzie Labuda zabił siostry Łojek? W przerwie rozprawy, w gabinecie sędziów, tłumaczył Piotrowi: - Panie, co to panu da, jeśli nawet zobaczy pan tę uliczkę na Widzewie i drewniany domek, gdzie zamordowano dwie stare kobiety? Są przecież fotografie w aktach: domek z przodu, domek z tyłu, z boku; krzyżyk wskazuje okno pokoju, gdzie Labuda mieszkał ze swoimi ofiarami. Oto dokładne fotografie miejsca morderstwa i ciał leżących na podłodze, jednym słowem wszystko, co potrzeba. Żadnych zawiłości topograficznych nie znaleźliśmy. Labuda mieszkał z siostrami Łojek, pewnego pięknego dnia pokłócił się z nimi i zabił je. Ot, i wszystko. A jak zechcemy tam pojechać, to trzeba zabrać protokolanta, adwokata, prokuratora, całą czeredę ludzi. Pół dnia nam zejdzie, bo nie ma mowy, żebyśmy dostali samochód od prezesa sądu, a pańskim prywatnym wozem sąd nie powinien jechać, bo to niepoważnie wygląda. Kłopotów wiec będzie co niemiara, pan wie, jak to jest. Zresztą - nagle olśniła go jakaś myśl - przecież z akt wynika niedwuznacznie, że ten domek przeznaczony był do rozbiórki i siostry Łojek były ostatnimi lokatorkami, które lada dzień miały się wyprowadzić. Pół roku minęło od zabójstwa. Po tym domu zapewne już nawet śladu nie ma. Ośmieszymy się, cały wydział karny będzie pękać ze śmiechu. I Piotr nie podtrzymał swego żądania odbycia wizji lokalnej. A teraz żałował tego. Knast oczywiście miał rację, że wizja lokalna niczego nie mogła wnieść do sprawy Labudy. Piotr posiadał jednak także i swoje racje, tkwił w nim dramaturg, dla którego ważne były nie tylko postacie działające, lecz również miejsce akcji. „A jednak trzeba było tam pojechać” - myślał teraz bez żadnej realnej przyczyny. Zresztą zaraz przestał o tym myśleć, bo do stolika powróciła Zofia i aktorzy. Pili wódkę, rozmawiali o filmie, potem o teatrze. Piotr jeszcze dwukrotnie zatańczył z Zofią. O drugiej w nocy podnieśli się od stolika, aby pójść do domu. I wtedy Piotr jeszcze raz spotkał Annę M. Zofia pozostała w korytarzu i poprawiała włosy przed ogromnym lustrem naprzeciw drzwi wyjściowych, a Piotr wstąpił do szatni, żeby odebrać swój parasol. Anna M. nakręcała w szatni jakiś numer w automacie telefonicznym. Zobaczywszy Piotra odłożyła słuchawkę i powiedziała: - W garażu, który zajmował Labuda, pozostały jego rzeczy: koszule i fotografie. Odkrył je zupełnie przypadkowo nowy właściciel. Te rzeczy ma u siebie dozorczyni. Labuda był, zdaje się, żonaty. Czy nie zna pan adresu jego żony? Można by jej oddać to wszystko. Wzruszył ramionami: - Najprościej przekazać Dzielnicowej Komendzie Milicji. - A tak, słusznie - kiwnęła głową i znowu zaczęła nakręcać tarczę telefonu. Wyszli z Zofią na ulicę. Piotr był trochę podchmielony. Czuł się świetnie, objął żonę prawym ramieniem, a lewą ręką dziarsko postukiwał parasolem w płyty chodnika. * Obudził się z uczuciem, że wczoraj zrobił coś bardzo złego. Przebiegł w myślach wydarzenia poprzedniego dnia i nie znalazł w swym zachowaniu nic takiego, co dawałoby powód do niezadowolenia. A jednak wyraźnie doznawał uczucia niesmaku i to wobec samego siebie. „Może zbyt lekko potraktowałem fakt śmierci Wincentego Labudy? - zastanawiał się. - Powieszono człowieka, którego los w pewnym sensie znajdował się w moich rękach, a ja natychmiast otrząsnąłem się z tego”. Wydawało mu się, że śmierć Wincentego Labudy powinna być dla niego poważnym wstrząsem, powodem do refleksji, ocknięcia się w nim wielkiej i nie spotykanej dotąd wrażliwości. Tymczasem potraktował ją jako zwykłą przykrą wiadomość, coś w rodzaju wiadomości o katastrofie, w której zginął ktoś, kogo niegdyś spotkał przelotnie. Wprawdzie zrezygnował z niedzielnej wycieczki za miasto, ale w gruncie rzeczy był to postępek zupełnie głupi, a nawet kabotyński, skoro nie miał pokrycia w jego stanie psychicznym. To raczej Zofia wmówiła mu, że czuje się źle, gdy faktycznie było mu tylko odrobinę przykro. A potem najzwyklej w świecie, jak gdyby nic się nie stało, poszedł do teatru, a wreszcie do nocnego lokalu, gdzie bawił się w najlepsze. O ile, rzecz jasna, można to nazwać doskonałą zabawą, ale nigdy przecież nie bawił się lepiej. Nocne lokale i taniec nie budziły w nim zbyt wielkiego entuzjazmu. Ciągle więc z tym samym uczuciem lekkiego niepokoju wstał z tapczana i zabrał się do rannej toalety. Zofia już dawno wyszła do pracy, w mieszkaniu było bardzo cicho i pusto. Goląc się doszedł do wniosku, że przyczyną jego złego samopoczucia była Anna M. „Potraktowałem ją fatalnie, nie zasługiwała na coś takiego. Przeżyła śmierć Labudy, a ja jakby przez zawiść, że jestem uboższy o podobne uczucia, odniosłem się do niej ironicznie, niemal niegrzecznie, a nade wszystko obojętnie” - rozmyślał. Przy śniadaniu umocnił w sobie przekonanie, że w stosunku do świadka Anny M. nie dopełnił obowiązku ławnika. Tak, to mógł być istotny powód niezadowolenia z samego siebie. Zachował się wobec niej jak rutynowany sędzia zawodowy, a nie jak człowiek, którego uczyniono sędzią, aby wniósł do sprawy świeżość uczuć i wrażliwość serca. Przy wyborze na ławnika nie pyta się przecież o znajomość prawa, ale żąda się większego niż u innych poczucia sprawiedliwości i każe strzec nie tylko prawa, ale przede wszystkim owego poczucia dobra i zła. Poprzez zasadę, że w każdej sprawie wyrokować musi dwóch ławników, a tylko jeden sędzia zawodowy, w szczególnie zaś zawiłych kwestiach aż trzech ławników i dwóch sędziów zawodowych - wykazano prymat poczucia sprawiedliwości nad sądową rutyną. Miał wnosić do sądu swą wrażliwość uczuć, ale także przekazywać społeczeństwu świadomość poczucia sprawiedliwości, ugruntowanego przez literę prawa. Obojętność oznaczała rutynę i profesjonalizm, była więc końcem wszystkiego. Jeśli mu dano, aby sądził, dano mu jednocześnie obowiązek wyjaśniania, dlaczego sądził tak, a nie inaczej. Nałożono nań obowiązek nieustannego tłumaczenia się i to różniło go od sędziego zawodowego. Tłumaczenia się przed każdym, kto tego potrzebował. A więc również przed Anną M., świadkiem procesu. Skoro tam, na sali sądowej, żądał od niej, aby mówiła prawdę i tylko prawdę, miał nawet prawo ukarać ją za kłamstwo, to teraz mogła ona żądać od niego, aby powiedział jej prawdę i tylko prawdę, co czuł i myślał nie tylko wtedy, gdy skazywał Labudę, ale i wtedy, kiedy wyrok wykonano. Był obowiązany zrozumieć tlące się w niej uczucie niepewności, bo sądził nie tylko we własnym, ale także i w jej imieniu. „Nocny lokal nie jest miejscem dla podobnych rozmów” - pomyślał na swoje usprawiedliwienie. Po śniadaniu skonstatował, że ma jeszcze sporo czasu, zanim rozpocznie się praca w redakcji. Lubił tę chwilę, kiedy był już przygotowany do wyjścia z domu, a jeszcze wyjść nie musiał. Siadał w fotelu w swoim pokoju i najlepiej mu się wówczas myślało. Był wypoczęty, a cisza i spokój w domu sprzyjały rozmyślaniom. Teraz powinien był zastanowić się nad oczekującą go rozmową z Krystyną o sztuce.Ptysia”. Wczorajsze „dobrze” wypowiedział niepotrzebnie i należało się z niego wycofać. Było oczywiste, że Krystyna nie przyjmie tego bez protestów. Kiedy jednak usiadł w fotelu, natychmiast z niezwykłą wyrazistością przypomniał sobie Annę M., idącą przez salę sądową do pulpitu dla świadków. To dziwne, lecz podczas zeznań Anny M. niemal ani razu nie spojrzał na ławę oskarżonych, gdzie siedział Wincenty Labuda. W pamięci Piotra nie pozostał nawet najdrobniejszy strzęp wyobrażenia, jak na jej zeznania zareagował oskarżony. Być może, Labuda popadł wówczas w cechujący go od czasu do czasu stan apatii, kiedy to krył głowę w szerokich ramionach i przez długie chwile wpatrywał się w swoje kolana, jakby był znudzony procesem lub stracił zainteresowanie dla tego, o czym mówili świadkowie. Tylko on jeden wiedział, co naprawdę zdarzyło się w mieszkaniu sióstr Łojek owej fatalnej niedzieli, a właśnie on nie chciał o tym mówić ani niczego wyjaśniać, zasłaniając się brakiem pamięci o strasznym wydarzeniu. Sędzia Knast: Czy świadek Anna M. zna oskarżonego? Świadek A.M.: Tak. Sędzia Knast: W jakich okolicznościach poznała pani oskarżonego i co to była za znajomość. Świadek A.M.: Poznałam go przed dwoma laty, to jest wkrótce po tym, jak się wprowadził do mieszkania sióstr Łojek, i zaczął jeździć ich taksówką. Mieszkałam na tej samej ulicy co siostry Łojek, vis a vis ich domu. Oskarżony przyjeżdżał taksówką na obiad do sióstr Łojek zazwyczaj około godziny 13-tej. Kilkakrotnie korzystałam z tej okazji, aby jego taksówką dostać się do śródmieścia. W ciągu tych dwóch lat jechałam nią chyba cztery razy. Rzecz jasna płaciłam za kurs, moje „korzystanie” polegaj na tym, że miałam taksówkę sprzed domu. Sędzia Knast: Czy tylko do tych czterech kursów w ciągu dwóch lat ograniczała się wasza znajomość? Świadek A.M.: Tak. Sędzia Knast: Oskarżony nie mówił świadkowi nic o sobie? Nie opowiadał, na jakiej zasadzie mieszka u sióstr Łojek, co go z nimi łączy? Świadek A.M.: To chyba nie jest człowiek zdolny do zwierzeń wobec przypadkowo zabranej pasażerki. Tyle tylko, że już za pierwszym kursem poinformował mnie, że właśnie mieszka i pracuje u sióstr Łojek i że o 13-tej przyjeżdża na obiad. Więc jeśli o tej porze będę chciała jechać do miasta, to po prostu mogę zaczekać na chodniku przy aucie. Sędzia Knast: Jeździła pani z oskarżonym cztery razy. Rozmawialiście tylko za pierwszym razem? Świadek A.M.: Nie. Ale nie były to rozmowy, które mogłyby tu mieć jakiekolwiek znaczenie. Ot, po prostu następowała między nami wymiana zdań na banalne tematy pogody. Podróż do śródmieścia trwa nie więcej niż dziesięć minut. Aha... Sędzia Knast: Słuchamy... Świadek A.M.: Raz tylko, to było chyba na miesiąc przed śmiercią sióstr Łojek, oskarżony, jadąc ze mną, ni stąd ni zowąd odezwał się: „Pani jest bardzo ładna”. A potem dodał gwałtownie: „I pewnie jest pani równie niedobra”. Zapytałam wówczas, czy ma jakieś bardzo przykre doświadczenie z kobietami. Odparł: „Bardzo kochałem swoją żonę. Gdy zachorowałem, uciekła ode mnie, pozostawiając mnie umierającego”. Sędzia Knast: Jednym słowem, świadek odniósł wrażenie, że oskarżony nie lubi kobiet? Świadek A.M.: Nie wydaje mi się, aby to aż tak można określić. Odniosłam wrażenie, że po prostu ma za sobą ciężkie przeżycia z jakąś kobietą. Sędzia Knast: Kiedy dowiedziała się pani o zabójstwie dokonanym na siostrach Łojek? Świadek A.M.: Zdaje się, że około godziny osiemnastej, a może trochę wcześniej. Gdy odkryto zabójstwo, koło domu, gdzie mieszkały siostry Łojek, zrobiło się zbiegowisko, więc to musiało zwrócić moją uwagę. Zapytałam, co się stało, i poinformowano mnie. Sędzia Knast: Czy poinformowano panią, kto dokonał zabójstwa? Świadek A.M.: Nie. Nazajutrz przyszedł do mnie oficer milicji i zapytał, czy nie zaobserwowałam czegoś istotnego między godziną 13-tą a 17-tą poprzedniego dnia. Powiedziałam mu, że wybierałam się do kina w śródmieściu na film, który zaczyna się o godzinie 15-tej. O 14-tej wyszłam z domu, a wróciłam około wpół do szóstej po południu. Natomiast o czternastej, gdy właśnie wybierałam się do kina i podeszłam do okna, aby zobaczyć, jaka jest pogoda, spostrzegłam na ulicy oskarżonego. Wychodził z domu gdzie mieszkał razem z siostrami Łojek. Sędzia Knast: Jak oskarżony był ubrany? Świadek A.M.: O ile dobrze pamiętam, miał na sobie ciemny garnitur. Sędzia Knast: Czy w zachowaniu oskarżonego nic nie zwróciło uwagi świadka? To znaczy, czy oskarżony zachowywał się tak jak zwykle? Świadek A.M.: W jego zachowaniu nic nie zwróciło mojej uwagi. Widziałam go zresztą tylko bardzo przelotnie. Sędzia Knast: Nie mam więcej pytań. A panowie ławnicy? Piotr: Świadek zeznał, że po powrocie z kina dostrzegł zbiegowisko przed domem, gdzie mieszkały siostry Łojek i wtedy usłyszał wiadomość o zabójstwie. Pierwsza myśl, która się w takich razach nasuwa, to pytanie: kto zabił? Interesuje sąd, co świadek pomyślał? Świadek A.M.: No tak, naturalnie, zastanawiałam się, kto mógł być zabójcą. Dom, w którym mieszkały siostry Łojek, przeznaczony został do rozbiórki. Poza siostrami Łojek inni lokatorzy przenieśli się już do nowych mieszkań w blokach na Widzewie. Zdaje się, że i one lada dzień miały się wyprowadzić. Wiec ten dom, jak powiadam, był pusty. Siostry Łojek miały opinię bardzo skąpych, ale zamożnych kobiet, posiadały własną taksówkę. Pomyślałam, że ktoś je zabił w celach rabunkowych. Skorzystał z tego, że Labuda był poza domem. Piotr: No, przecież świadek właśnie widział Labudę wychodzącego z domu sióstr Łojek? Świadek A.M.: Ale ja nie wiedziałam wówczas, że zabójstwo zostało dokonane przed jego wyjściem z domu. Myślałam, że zabito siostry Łojek dopiero, gdy on wyszedł. Piotr: Świadkowi w ogóle nie przyszło na myśl, że siostry Łojek zabił właśnie Labuda? Świadek A.M.: On nie wyglądał na mordercę. Piotr: A jak zdaniem świadka powinien wyglądać morderca? W tym momencie sędzia Knast szybko zerknął na Piotra i ciężko westchnął. Anna M. przełożyła torebkę z prawej ręki do lewej i poczęła poprawiać kosmyk włosów, który opadł jej na czoło. Zakłopotana odpowiedziała, że Labuda swoim wyglądem i zachowaniem wzbudzał w niej zaufanie, dlatego nie podejrzewała go o zabicie sióstr Łojek. Piotr nie pytał więcej, drugi ławnik także nie miał pytań. Prokurator, jak to było do przewidzenia, podchwycił z wypowiedzi Anny M. tylko dwa momenty: Labuda wyszedł z mieszkania sióstr Łojek o godz. 14-tej, a skoro zabójstwo dokonane zostało między 13-tą a 14-tą, więc Anna M. widziała go, gdy opuszczał miejsce mordu. Poza tym Labuda nie zrobił na Annie wrażenia człowieka w stanie zamroczenia umysłowego. Adwokat Malec: Świadek Anna M. bardzo precyzyjnie określiła czas, w którym zobaczyła oskarżonego. Czy świadek ma już taki zwyczaj, że ilekroć zobaczy z okna kogoś przechodzącego ulicą, natychmiast spogląda na zegarek i zapamiętuje godzinę? Świadek A.M.: Była to niedziela. Miałam bilet na godzinę 15-tą do kina w śródmieściu. Jeśli chciałam zdążyć do kina, musiałam wyjść z domu bardzo wcześnie. Przygotowując się do wyjścia oczywiście często spoglądałam na zegarek i stąd zapamiętałam tamtą chwilę. O czternastej podeszłam do okna, aby zobaczyć, jaka jest pogoda. Dostrzegłam Labudę, ale nie widziałam jego taksówki. Zresztą tego dnia nie była mi potrzebna taksówka, zamierzałam jechać tramwajem. Było dość czasu. Adwokat Malec: Pani, jak z tego wynika, ma dobrą pamięć. Może pani pamięta także, na jaki film pani śpieszyła? Świadek A. M.: Owszem. Na kryminalny film „Okno na podwórze”. Adwokat: Pani pamięta nawet tytuł filmu? Zadziwiające. Świadek A. M.: Zapamiętałam tytuł dlatego, że jakoś tak zbiegło się morderstwo na filmie i morderstwo sióstr Łojek. Adwokat Malec przegrał utarczkę z Anną M. Twarz sędziego Knasta wyrażała zadowolenie. Knast zdążył już polubić tego świadka, tak rzadko przecież ma się w sądzie do czynienia z ludźmi, których odpowiedzi mają ze sobą ścisły, logiczny związek. Zapewne Malec dostrzegł ów wyraz zadowolenia na twarzy Knasta. Domyślił się, że głos tego świadka będzie miał znaczenie w sprawie. Swoją pierwszą utarczkę przegrał, ale nie zrezygnował z obrócenia zeznań Anny M. na korzyść oskarżonego. Adwokat Malec: Świadek mówił, że Labuda był człowiekiem, który wzbudzał zaufanie. Innymi słowy, to zabójstwo jakoś nie pasuje do osoby oskarżonego? Świadek A.M.: To były dwie stare kobiety. Nie lubiłam ich. Latem wysiadywały godzinami na ławeczce przed domem i obserwowały swoich bliźnich. Od dwóch lat jestem rozwódką i mieszkam samotnie. Spostrzegłam, że ciągle zwracają uwagę, kto do mnie przychodzi, kto ode mnie wychodzi, kto u mnie jest, kiedy wracam do domu i kiedy wychodzę. To mnie irytowało. Słyszałam, że były to staruszki dość osobliwe. Po cichu podobno lubiły wypić i mimo podeszłego wieku pozostawały, jak to się mówi w „pretensjach”. Ubierały się w jasne kolory, mocno się malowały. Adwokat Malec: Dziękuję, nie mam pytań. Prokurator: Ale ja mam pytanie, proszę Sądu. Te dwie kobiety, jak świadek mówi: w „pretensjach”, przyjmują na mieszkanie czterdziestoletniego mężczyznę. I cała trójka mieszka razem w jednej izbie. Czy nie było dla świadka oczywistym, że między tą trójką istnieje jakaś dwuznaczna, a raczej jednoznaczna więź? Adwokat: Proszę sądu, prokurator sugeruje od razu odpowiedź. Sędzia Knast: Prosimy, niech świadek odpowie na pytanie prokuratora. Świadek A.M.: Nie zastanawiałam się nad stosunkiem oskarżonego do sióstr Łojek. Po prostu tego rodzaju sprawy mnie nie obchodzą. * Rozmowa z Krystyną była bardziej przykra, niż się tego spodziewał. - Kogo chcesz dalej oszukiwać? - pytała. - Siebie? Mnie? My wiemy, co sądzić o tej sztuce. Publiczność? Zła recenzja o wiele częściej napędza publiczność do teatru niż recenzja pochwalna. Pora, aby wreszcie ktoś powiedział wyraźnie, że „Ptyś” nie ma talentu. Prawdziwej sztuki nie zbuduje się na kłamstwie. - Wołasz jak Gregers: „Prawdziwe szczęście można zbudować tylko na prawdzie” - powiedział Piotr. - Przypomnij sobie, do czego Gregers doprowadził w „Dzikiej kaczce” Ibsena. Do samobójstwa małej dziewczynki. Bywa i tak, że prawda okazuje” się kłamstwem, a kłamstwo jest prawdą. Widziałem oczy „Ptysia”, wierz mi, on wie, co sądzić o swojej sztuce. Chcesz wziąć go na swoje sumienie? To straszne pozbawić człowieka złudzeń, w które zabrnął zbyt daleko. - Chcę! Chcę! Chcę go pozbawić złudzeń! - Krystyna prawie krzyczała, aż przestraszył się, że usłyszą ją interesanci oczekujący w sekretariacie redakcji. - Z zimną krwią skazałeś człowieka na śmierć, wczoraj była wiadomość o wykonaniu wyroku, a ty jak gdyby nigdy nic przyszedłeś wieczorem do teatru. I pytasz się, czy wezmę na swoje sumienie przykrość, jaką zrobię „Ptysiowi”. - Nie porównuj „Ptysia” z Labudą, na litość Boską... - On też jest mordercą. Morduje teatr. - Pisz prawdę. Ale oględniej, błagam cię. Mówił jak kaznodzieja, bo coraz bardziej słabł w swej argumentacji. Był po stronie Krystyny, ale jednocześnie jakieś podświadome współczucie dla „Ptysia” kazało mu powstrzymywać uderzenie, które chciała mu zadać. Stanęło na tym, że ona napisze nieco oględniej, co oczywiście nic nie znaczyło. Mógł się spodziewać, że przyniesie złą recenzję ze sztuki „Ptysia”. „Nie nadaję się na kierownika działu krytyki - medytował, gdy za Krystyną zamknęły się drzwi. - Pisać prawdę? Co to znaczy pisać prawdę? Mówimy: trzeba pisać prawdę, ale jakoś nie zadajemy sobie pytania: po co ta prawda? Wielkie i wspaniałe pojęcia kryją w sobie dialektyczną przewrotność. Gregers Werle w »Dzikiej kaczce« rozbija ludzkie szczęście oparte na fałszu i złudzeniach, gdyż wydaje mu się, że prawdziwe szczęście można zbudować tylko na prawdzie. I to właśnie przekonanie jest największym fałszem. Świat współczesny uczy nas tolerancji. A cóż to jest tolerancja, jeśli nie ciągły kompromis między prawdą i kłamstwem, między sprawiedliwością i niesprawiedliwością”. I gdy tak myślał, siedząc za swym biurkiem, z łokciami wspartymi o grube szkło, odczuwał wzrastającą niechęć do siebie i do własnej słabości, która kazała mu bronić „Ptysia” i użerać się z Krystyną. Nagle począł go razić jego gabinet w redakcji, ściany od podłogi do sufitu oblepione kolorowymi plakatami teatralnymi i filmowymi. Czy był sprawiedliwy wobec tych wszystkich utworów i co to znaczyło być sprawiedliwym? A potem zadawał sobie pytanie: dlaczego tak się dzieje, że on, Piotr, w swym życiu musi być nieustannym sędzią. Pomyślał jeszcze, że w gruncie rzeczy każdy człowiek jest nieustannym sędzią swoich własnych i cudzych czynów, i od owego sądu, który odbywamy nad sobą samym, nie ma nigdzie ucieczki, albowiem jest on nieodłącznie związany z naszą egzystencją. Obiad jadł z Zofią w restauracji. I właśnie podczas obiadu ni stąd, ni zowąd zaczął mówić o Wincentym Labudzie. - Zdumiewające jest, że ten człowiek aż do końca nie wyjaśnił, dlaczego zabił dwie stare kobiety, u których mieszkał i które w gruncie rzeczy nawet dość lubił. - Czy to miało znaczenie dla całej sprawy? - spytała Zofia, choć wyczuł, że dość niechętnie podejmuje ten temat. - Oczywiście. Sam fakt, że ktoś kogoś zabił, jeszcze niewiele mówi o przestępstwie. Można zabić w obronie własnej, zabić nieumyślnie, zabić z niskich pobudek lub z tych pobudek, które sąd określa jako wysokie czy szlachetne. Można zabić z litości, w afekcie, w stanie chwilowej niepoczytalności. Za zabójstwo sąd może uniewinnić, ale także skazać na dożywotnie więzienie lub nawet na karę śmierci. Wszystko zależy od motywu zbrodni, od okoliczności, w jakich została ona popełniona. - Tłumaczysz mi jak dziecku... - Bo zdajesz się mnie nie rozumieć, podobnie jak ci wszyscy, którzy, dowiedziawszy się, że zostałem ławnikiem w sądzie, powiadają: zapewne teraz będzie pan pisał „Kobry” dla telewizji albo powieści kryminalne. Dla sędziego najbardziej zawiłe i najtrudniejsze nie są owe zagadkowe „Kobry”, które notabene, zanim trafią na salę rozpraw, zostają już zazwyczaj pozbawione owej sensacyjnej otoczki. Gorzej jest, gdy sam fakt nie budzi wątpliwości: wiadomo, że pan X zabił pana Y, natomiast trudno wytłumaczyć, dlaczego to zrobił, a więc brakuje motywu i tym samym niezrozumiałe są intencje, jakie kierowały zabójcą. A skoro zabił bez powodu, być może zabił nieumyślnie, a jeśli tak, to należy go skazać w wymiarach do 5 lat więzienia. Niewykluczona pozostaje jednak zemsta, która jako niska pobudka nakazywałaby znaczne powiększenie kary, aż do dożywocia. W grę mogła wchodzić chęć rabunku, a za to zabójca powinien zawisnąć na szubienicy. Raptem któryś ze świadków wspomina coś o jakiejś dziewczynie, która była w życiu obydwu tych mężczyzn. Może więc zazdrość, może zbrodnia w afekcie? Za zbrodnię w afekcie daje się karę tylko do 10 lat więzienia. Wierz mi, nie jest łatwo zdecydować się na wymiar kary, a więc siłą rzeczy odpowiednią kwalifikację przestępstwa, gdy oskarżony nie udziela sądowi żadnych wyjaśnień. A właśnie Wincenty Labuda milczał. - Zapewne był zbyt prymitywny, aby udzielić wyjaśnień. - Nie. To nie to. Już raczej skłonny jestem przypuszczać, że zasłaniając się brakiem pamięci o zbrodni pragnął wytargować na psychiatrach i sędziach zastosowanie artykułu 17 lub 18, sugerował, że w chwili popełnienia przestępstwa jego zdolność rozpoznania znaczenia czynu lub kierowania postępowaniem była w znacznym stopniu ograniczona. Wówczas sąd mógłby złagodzić karę. Psychiatrzy jednak stwierdzili, że jest zupełnie normalnym osobnikiem, zdawał sobie sprawę ze swego czynu i mógł kierować swoim postępowaniem. Być może zresztą, milczał zupełnie z innych powodów. Po prostu wstydził się tego, co się stało, i zbyt okropne wydawało mu się z perspektywy czasu opowiadać sądowi o tym, jak doszło do zbrodni i jaki przebieg miało samo zabójstwo. - No, chyba dawał jakieś wyjaśnienia... - Bardzo niejasne. I trochę niezrozumiałe. Czy uwierzysz komuś, że zabił dlatego, ponieważ ktoś podczas obiadu nie podał mu serwetki do ust? On mówił, że zabił siostry Łojek, ponieważ nie chciały go puścić na plażę... Gwałtownie odstawiła talerz. - Skończmy z tym. To nie jest przyjemna rozmowa, szczególnie przy obiedzie. Muszę zaraz wracać do pracy, a chciałabym wiedzieć, czy masz jakieś plany na dzisiejszy wieczór. Nachmurzył się. Nie lubił, gdy bagatelizowała to, o czym mówił. - Będę pisał. Tak jest, będę pisał - rzekł. I może nawet rzeczywiście był przekonany, że zacznie pisać swoją nową sztukę. * Wieczorem poszedł do małej kawiarni, mieszczącej się w pobliżu Domu Prasy. Zdążył usiąść, gdy do jego stolika zbliżył się fotoreporter K., którego przezywano „Znosek”, bo ulubionym jego zajęciem było donoszenie jednym na drugich. „Znoskiem” wszyscy pogardzali, ale mało kto potrafił się bez niego obejść. Donoszenie było jego bezinteresowną pasją, z największą rozkoszą powtarzał ludziom głośno to, co inni o nich mówili po cichu. Z sadystyczną rozkoszą wpatrywał się w twarz swego delikwenta, obserwując, jak wzbiera w nim złość lub nienawiść, bo oczywiście zawsze powtarzał opinie jak najmniej przyjemne. Czy będziesz potrzebował zdjęcia ze sztuki „Ptysia”? spytał i wsparł się dłońmi o stolik, zaglądając w twarz Piotrowi. Na próbie generalnej zrobiłem trochę zbliżeń i planów ogólnych. Jeśli chcesz, mogę te zdjęcia przynieść do redakcji. Zamieścicie chyba recenzję z tej sztuki? - Przynieś kiwnął głową Piotr. „Znosek” przysunął sobie krzesło do stolika i usiadł, choć Piotr nie zaprosił go słowem lub gestem. - Powiadają, że nie ośmielisz się wydrukować złej recenzji o „Ptysiu”, bo on jest w Komisji Repertuarowej, a ty podobno piszesz jakąś nową sztukę i pewnie będziesz chciał ją u nas wystawić... I pilnie wpatrywał się w Piotra. Twarz miał chudą, ascetyczną, o głęboko osadzonych oczach, ruchliwych i sprytnych. Był bardzo chudy i skrzywiony, z opadającym niżej prawym ramieniem, ‘na skutek usunięcia żeber w związku z operacją plastyczną przy leczeniu gruźlicy. Piotrowi wydawało się, że „Znosek” powinien służyć rysownikom jako model do portretu diabła. - Ty zawsze wszystko wiesz najlepiej - powiedział Piotr z trudem hamując gniew na „Znoska”, a przede wszystkim na Krystynę, która okazała się aż tak niedyskretna. Zależało mu bardzo, aby „Znosek” nie zauważył jego irytacji. - Ty wiesz najlepiej, że wydrukujemy pochwalną recenzję, bowiem ja piszę sztukę, którą zamierzam wystawić. - Dlaczego się złościsz? - westchnął „Znosek”. - Wiesz przecież, że jeśli ci to wszystko powtarzam, to tylko przez życzliwość. Bo cię szanuję i lubię. Nie masz zbyt wielu przyjaciół. „Łysoń” z „Expressu” mówił, że prędzej mu włosy na powrót wyrosną na głowie, niż ty spłacisz raty za swoje nowe auto. - Kupiłem je za gotówkę... - Naprawdę? Skąd miałeś taką furę pieniędzy? - Dawali. Jeden taki chodził po ulicy i rozdawał. Szkoda, że cię przy tym nie było - powiedział Piotr. - Dadzą - przytaknął „Znosek”. - Dogonią i drugi raz dadzą. W mordę dadzą. - Należy ci się - z satysfakcją rzekł Piotr. „Znosek” wzruszył ramionami. - Nie jesteś dzisiaj w najlepszym humorze. Pewnie ci mandat wlepili. - Kto? - Milicja. Nie chcesz chyba powiedzieć, że nigdy nie zapłaciłeś mandatu? - Wyobraź sobie, że jeszcze nigdy nie zapłaciłem. „Znosek” ironicznie wykrzywił usta: - Nie bujaj. Lepsi od ciebie kierowcy płacą mandaty. A ty ani jednego? - Tak się złożyło. Może zapłacę, to nie jest wykluczone, każdemu zdarzy się postawić auto w niedozwolonym miejscu. Ale jak dotąd jeszcze nie płaciłem. - O Boże, jaki ty jesteś drażliwy. Płacisz tak samo jak inni, ale nie chcesz się przyznać. Co ci na tym zależy? - Nic mi nie zależy. Pytałeś, więc ci odpowiedziałem. - Ale ja się pytam, dlaczego ty bujasz z tymi mandatami? - Nie bujam. Nie płaciłem. - O rany, co z ciebie za człowiek. Kelnerka w Klubie Dziennikarza, ilekroć ci resztę wydaje, zawsze powtarza: „Tu ma pan drobne na mandaty”. - To są tylko żarty. - Musiała cię kiedyś widzieć płacącego. Sama z siebie by tego nie wymyśliła. - Dotąd jednak nie płaciłem. - Czego się złościsz? To żadna ujma zapłacić mandat samochodowy. - Wiem. Ale nie widzę potrzeby kłamać, żeby tobie sprawić tym przyjemność. O Boże, niech będzie, że nie płaciłeś. Nie zamierzam kłócić się z tobą o taki drobiazg. Tylko nie rozumiem, czemu jesteś aż tak drażliwy na tym punkcie. Wygląda na to, że rzeczywiście dużo forsy wydałeś na mandaty i teraz, jak ci o tym przypomnieć, to się wściekasz. Piotr zerwał się od stolika. Miał dosyć tej bezsensownej rozmowy o mandatach. - Cześć - powiedział do „Znoska” i wyszedł z kawiarni nie wypiwszy swojej kawy. Szybkim krokiem podszedł do auta pozostawionego w małej uliczce koło hotelu miejskiego. Otworzył drzwiczki, zatrzasnął je potem z taka siłą, że w ciasno zabudowanej uliczce zabrzmiało jak wystrzał. Skręcił w główną ulicę miasta i zatrzymał się przed czerwonymi światłami na skrzyżowaniu. Jeśli chciał jechać do domu, powinien był tutaj skręcić w lewo. Zapaliło się zielone światło, a on dopiero w tej chwili zorientował się, że nie włączył lewego kierunkowskazu. Tuż za nim ruszył ze skrzyżowania milicyjny radiowóz, w którym natychmiast zauważono by manewr skrętu nie poprzedzony migaczem. „»Znosek« wykrakałby mi mandat” - pomyślał i oczywiście pojechał prosto. A ulica prowadziła na Widzew, tam, gdzie Labuda zabił siostry Łojek. * Zapadł zmierzch. Uliczne lampy jeszcze nie zapłonęły, ale ogromny prostokątny kolos Widzewskiej Manufaktury rozbłyskiwał niebieskawo dziesiątkami okien, oświetlonych jarzeniowymi lampami. Nie musiał nikogo pytać o drogę, wiedział, że uliczka, przy której mieszkały siostry Łojek, znajdowała się w pobliżu fabryki. Urodził się w sąsiedniej dzielnicy, w dzieciństwie właśnie tutaj przychodził, żeby oglądać gołębie. Rodzice jego zamieszkiwali w czteropiętrowej czynszowej kamienicy, gdzie tylko dzieci dozorcy miały prawo na dachu komórki w podwórzu trzymać gołębie w drucianej siatce. Były to zwykłe białe gołębie, na Widzewie hodowano o wiele piękniejsze: szare, stalowe, nawet czarne, gołębie z wspaniałymi ogonami, z puszystymi łebkami. Wzdłuż wąziutkich nie skanalizowanych uliczek ciągnęły się zbudowane przez fabrykanta bliźniaczo podobne do siebie drewniane domki, w których gnieździło się po kilkanaście rodzin robotniczych. Obok domków były maluteńkie ogródki i dziesiątki drewnianych walących się komórek. Tu znajdowała się kraina gołębi, ogromnymi stadami obsiadających dachy. Straszone powiewaniem worka zrywały się z łopotem skrzydeł i wielkim stadem krążyły wysoko nad fabryką, niemal muskając zadymione niebo. Od tamtych lat wiele się tu zmieniło, rozwalono drewniane domy, a na ich miejsce budowano kolorowe murowane bloki mieszkalne. Ale uliczka sióstr Łojek - bo tak ją w myślach nazywał - wydała mu się nie tknięta. Jak przez zmrużone oczy oglądał ją zamgloną od zmierzchu, który dyskretnie krył szpetotę starych ruder. Było więc kilka pomalowanych na zielono drewnianych domków, potem przegradzał uliczkę wycementowany kanał, a nad nim unosiła się cieniutka woalka pary, bo tędy właśnie ściekała z farbiarni gorąca woda. Przechodziło się nad kanałem po dziurawym drewnianym mostku, a wtedy para osiadała na twarzy i odnosiło się wrażenie, jakby ktoś dotknął policzków wilgotną, śmierdzącą chemikaliami szmatą. Dalej znów było kilka domków i uliczka kończyła się ślepo przy porośniętym trawą nasypie kolei obwodowej. Na nasypie w upalne dni opalały się kobiety w halkach, a mężczyźni pili wódkę lub grali w karty. Teraz nasyp był pusty i tylko wzdłuż niego rozchodził się turkot nadjeżdżającego wolno pociągu. Niebo nad nasypem zachowało jeszcze resztki blasku zachodzącego słońca i miało barwę amarantową, a długa smuga czarnego dymu z komina Widzewskiej Manufaktury zakreślała na nim koślawy rozmazany zygzak. Zatrzymał auto przy drewnianym mostku nad parującym kanałem. Wysiadł z auta i cicho zamknął drzwiczki, zaskoczony, że uliczka zrobiła na nim wrażenie martwej i nie zamieszkałej. Nie dostrzegł dzieci bawiących się na ulicy lub w karłowatych ogródkach, nie było widać gołębi unoszących się nad domami, nie słyszał żadnego ludzkiego głosu; powoli narastało tylko jednostajne dudnienie zbliżającego się pociągu. Zrobił kilka kroków po mostku i oparłszy się o drewnianą chwiejącą się barierę, zapalił papierosa. Dopiero teraz zauważył, że domy wzdłuż uliczki są rzeczywiście nie zamieszkałe. Okna bez szyb ziały czarną pustką, drzwi wejściowe zabito deskami, a w ogródkach walały się płaty gnijącego papieru, resztki słomy, stare szmaty, połamane resztki stołów i sprzętów o bliżej mu niewiadomym przeznaczeniu. Ludzie, którzy tu mieszkali, przeprowadzali się do nowych bloków, a ich dawne domostwa przeznaczono do rozbiórki. I tylko jeden domek, ten najbliżej nasypu, miał szyby w oknach i starannie zamieciony chodnik przed drzwiami. „To tam mieszka Anna M. - pomyślał. - A ten pusty domek obok niego jest tym, w którym Labuda zabił siostry Łojek”. Zmusił się, żeby przypomnieć sobie twarz Labudy i jego sylwetkę, starał się wyobrazić sobie Labudę, zatrzymującego auto tuż przy mostku, może w tym samym miejscu, gdzie teraz stało auto Piotra. Potem Labuda szedł uliczką do domu sióstr Łojek, ale Piotr nie potrafił przedstawić sobie Labudy idącego przez mostek i potem uliczką. Kiedy sędziowie wchodzili na salę rozpraw, Labuda już siedział na ławie oskarżonych, później sąd opuszczał salę najwcześniej. Piotr widział więc tylko Labudę stojącego lub siedzącego w ławie dla oskarżonych, której barierka osłaniała go niemal do pasa. Nogi Labudy miały pewne znaczenie w tym procesie, sam oskarżony kilkakrotnie o nich wspominał. Ale nie były do tego stopnia ważne, aby Piotr był obowiązany zejść na podwórze sądu, gdzie Labuda wsiadał do karetki więziennej i gdzie mógłby je zobaczyć. Teraz oczywiście tego żałował, choć wcale nie dlatego, że nie potrafił wyobrazić sobie Labudy idącego, aby dokonać zbrodni. Nieszczęście Labudy rozpoczęło się od choroby Bürgera, która zaatakowała mu prawą nogę. Pracował wtedy w państwowym przedsiębiorstwie jako taksówkarz, powodziło mu się nieźle, miał żonę, własne mieszkanie i, jak twierdził, czuł się szczęśliwy. Choroba Bürgera zmusiła go do porzucenia pracy, dwukrotnie wędrował do szpitala na dłuższe leczenie. W przerwie między jednym a drugim pobytem w szpitalu chorował w domu i wówczas to odeszła od niego żona, a ściślej to on musiał od niej odejść i wynieść się z własnego mieszkania, ponieważ żona sprowadziła sobie kochanka, którym był rodzony brat Wincentego Labudy. Może i żona, i ów brat mogliby powiedzieć sądowi, jak w owym czasie kształtował się charakter Wincentego Labudy i czy miało to wpływ na jego późniejszy uczynek. Lecz obydwoje odmówili zeznań przed sądem, do czego zresztą mieli pełne prawo. To, co mówił sam Labuda o sobie z tamtych dni, nie wyjaśniało niczego poza tym, że Labuda znalazł się rzeczywiście w parszywej sytuacji i świat wydawał mu się kupą śmierdzącego błota. Ale nie mogło to rzecz jasna w niczym usprawiedliwić dokonanej przez niego zbrodni, która zdarzyła się wtedy, gdy w pewnym sensie życie Labudy nabrało cieplejszych barw. Podczas drugiego pobytu w szpitalu zahamowano postęp choroby. Zamieszkał u znajomych, a czuł się tak dobrze, że kiedy usłyszał o dwóch starszych paniach, które, uciuławszy sobie pewną sumę pieniędzy, kupiły samochód z przeznaczeniem na taksówkę, zgłosił się do nich jako kierowca. Stwierdził przed sądem, że przyjęły go bardzo życzliwie, obiecały dwa tysiące złotych miesięcznej pensji, wyżywienie i kąt w ich mieszkaniu. Pracował u nich przez dwa lata, zanim zdarzył się ów dziwny dzień, zwany w języku kryminologów „dniem feralnym”. Sędzia Knast: To była jedna izba, proszę oskarżonego. Nie znajdowało się tam żadne przepierzenie, nawet zasłonka jej nie przegradzała. Oskarżony zgodził się mieszkać w jednej izbie z dwiema kobietami i nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji takiej sytuacji? Labuda: Mnie było wszystko jedno. Ja myślałem tylko o jednym: żeby mieć dach nad głowa, kąt do spania i trochę strawy. Chciałem dużo pracować i zarobić na kupno własnego aula. Zresztą w domu nocowałem bardzo rzadko. Najczęściej spałem w wozie dwie, trzy godziny i potem znowu jeździłem po mieście. Tyle co na obiad przyjeżdżałem do sióstr Łojek. A nawet jak przyszło nocować w domu, to co z tego? Odwróciłem się, rozebrałem i w pościel. Sen miałem dobry, twardy. Ja tam, proszę Sądu, o kobietach nie myślałem od czasu, jak się ze mną moja żona tak źle obeszła. Sędzia Knast: A w ogóle co oskarżony sądzi o siostrach Łojek? Co to były za kobiety? Złośliwe czy dobre, łagodne czy kłótliwe? Labuda: Nic złego o nich nie mogę powiedzieć. Dobre były. Koszule mi prały, dawały jeść, smacznie gotowały. Lubiły sobie wypić, to prawda. Niekiedy musiałem im przywozić wódkę z miasta. Jeśli kłóciły się, to tylko między sobą, mnie dawały spokój. Zresztą jak przychodziłem, to przestawały się kłócić. Mnie to nie przeszkadzało, że lubiły sobie wypić. Raz tylko... Sędzia Knast: Niech oskarżony mówi dalej. Sąd słucha uważnie. Labuda: Którejś niedzieli, gdy skończyłem już robotę, chciałem się przejść na spacer do miasta i poprosiłem, żeby mi dały czystą koszulę. Wtedy jedna z nich... Knast: Która? Labuda: Młodsza z sióstr, Aniela, nagle ni z tego, ni z owego rzuciła we mnie talerzem. Knast: I co było potem? Labuda: Nic. Uchyliłem się, talerz upadł na podłogę i stłukł się. A ja wyszedłem w brudnej koszuli. Knast: A potem? Labuda: Wróciłem późnym wieczorem, one już spały. Ja też się spać położyłem. Nie rozmawialiśmy ze sobą, a nazajutrz rano wyjechałem na miasto. Wtedy, jak wyjeżdżałem, to starsza siostra, Józefa, powiedziała mi, że wczoraj Aniela była trochę podpita i żebym się nie gniewał. Knast: A tego dnia, gdy oskarżony zabił siostry Łojek... Labuda: Mówiłem już sądowi. Przyjechałem na obiad. Przy obiedzie wypiliśmy trochę wódki, którą przyniosłem z miasta na ich żądanie. Knast: Dużo wypiliście? Labuda: Pół litra. W trójkę. Knast: Po równo. Labuda: Tak. Knast: Czy siostry Łojek lub wy byliście potem podchmieleni? Labuda: Po pół litrze? Nie. One miały mocną głowę. Ja też. Knast: Co się stało potem? Labuda: To była niedziela, czerwiec. Bardzo upalna niedziela. Powiedziałem im, że teraz pójdę na plażę albo na basen, i zacząłem wkładać slipy. Knast: To znaczy oskarżony rozebrał się do naga w towarzystwie tych kobiet... Labuda: A czego się miałem wstydzić? One też się mnie nigdy nie krępowały. Założyłem slipy, a wtedy ta młodsza, Aniela, powiedziała mi, że na żadną plażę nie pójdę. Wzruszyłem ramionami, bo to było głupie gadanie. Wówczas ona złapała nóż ze stołu i z tym nożem rzuciła się na mnie. Knast: Co to był za nóż? Bardzo ostry? Ze spiczastym końcem? Labuda: Nie, zwykły nóż. Dość ostry. Knast: W mieszkaniu sióstr Łojek nie znaleziono ani jednego ostrego noża. Ani jednego noża ze spiczastym końcem. Proszę, słuchamy dalej. Co oskarżony zrobił, gdy siostra Łojek rzuciła się na niego z nożem? Labuda: Wyrwałem go jej. Knast: Czy to było trudne? Labuda: Nie. Przecież to była stara kobieta. Po prostu złapałem ją za rękę i wyszarpnąłem nóż. Knast: Oskarżony bał się, że ona go tym nożem zabije albo porani? Labuda: Nie. Przecież bez trudu go jej wyrwałem. Ale wtedy zrobiło mi się ciemno przed oczami i już dalej nic nie pamiętam. Knast: A druga siostra? Co w tym czasie robiła druga siostra? Labuda: Śmiała się. Bardzo głośno się śmiała. Knast: Oskarżony nie pamięta, co było dalej? Labuda: Nic nie pamiętam. Knast: A od jakiej chwili oskarżony pamięta, co się z nim działo? Labuda: Odzyskałem pamięć na naszej ulicy, gdy szedłem do domu. Spojrzałem na zegarek, dochodziła czwarta po południu. Było mi tak jakoś dziwnie, nie wiedziałem, czy właściwie byłem na tej plaży, czy nie. Wszedłem do domu, zapukałem do mieszkania sióstr Łojek, bo w kieszeni nie znalazłem klucza. Nikt mi nie otwierał, zamek mieszkania był zatrzaśnięty. Poszedłem więc po ślusarza, a jak on otworzył drzwi, to siostry Łojek leżały na podłodze. Knast: Zabite uderzeniem siekiery. Labuda: Nie wiem, czym były zabite. Knast: Oskarżony nie pamięta tego, co stało się od chwili wyrwania noża z ręki młodszej siostry Łojek, to jest gdzieś od godziny drugiej aż do chwili, gdy zjawił się ponownie przed domem sióstr Łojek, to jest około szesnastej. Mniej więcej o piętnastej oskarżony spotkał na ulicy Głównej przy rogu Targowej świadka Henryka Kowalskiego, z którym oskarżony kiedyś pracował w tym samym przedsiębiorstwie. Oskarżony przywitał się z Henrykiem Kowalskim i skarżąc się na upał, zaproponował Kowalskiemu wypicie piwa przy budce. Podczas picia oskarżony zwierzył się Kowalskiemu, że już wkrótce kupi sobie swoją własną taksówkę. Labuda: Nie pamiętam, abym kogoś spotkał i z kimś mówił. Knast: Około godziny piętnastej minut piętnaście oskarżony wszedł do baru „Rekord”... Labuda: Nic nie pamiętam. Knast: Może oskarżony nam powie, skąd wzięło się pięćdziesiąt tysięcy złotych w skrytce taksówki, którą oskarżony jeździł? Labuda: Nie wiem, skąd się tam wzięły. Knast: W śledztwie oskarżony zeznał (sąd ujawnia zeznania złożone w toku śledztwa na karcie 48), że: „Pieniądze te zaoszczędziłem z zarobków, jakie otrzymywałem od sióstr Łojek”. Oskarżony zarabiał dwa tysiące miesięcznie, pracował niepełne dwadzieścia cztery miesiące. Nawet gdyby oskarżony nie wydał z tego ani grosza, to i tak byłoby to w sumie 48 tysięcy, a tymczasem znaleziono 50 tysięcy. Labuda: Jak się robi na taksówce, to można trochę oszukiwać na benzynie. Knast: Czy oskarżony oszukiwał? Labuda: Nie. Ja nie wiem, skąd się tam wzięły te pieniądze. Knast: Oskarżony nie potwierdza tego, co zeznał w śledztwie. Dlaczego oskarżony w śledztwie mówił co innego, a teraz co innego? Labuda: Oficer śledczy ciągle pytał o to. W kółko to samo. Chciałem mieć od niego święty spokój. Knast: Sąd pozwala sobie stwierdzić, że oskarżony dość lekko i beztrosko traktuje tę sprawę. Labuda: Mnie jest wszystko jedno. Knast: Sąd przywołuje oskarżonego do porządku i prosi o zachowanie powagi. Sąd prosi o zaprotokołowanie, że oskarżony nie potwierdza swych zeznań złożonych w toku śledztwa na karcie 48, w wierszach od... * Zagwizdał pociąg. Ostro, krótko, ale bardzo przenikliwie. Piotr wzdrygnął się, nie dopalonego papierosa wrzucił do kanału i poszedł w kierunku domu sióstr Łojek. Po nasypie toczył się pociąg towarowy, na tle amarantowego nieba poruszały się jakby wycięte z czarnego papieru sylwetki wagonów. Łoskot kół brzmiał jednostajnie i głucho, dopiero ostatni wagon łomotał inaczej niż wszystkie poprzednie głośniej, szybciej, jak gdyby chciał się urwać. Wreszcie pociąg zniknął za zakrętem nasypu, ale łoskot kół wciąż rozbrzmiewał w uliczce, cichnący jak zanikający grzmot burzy. Drzwi do domu sióstr Łojek były zabite deskami, na chodniku przed schodami walała się słoma. Piotr zajrzał przez wybite okno do jakiejś izby i w wieczornym zmroku zobaczył tylko postrzępione tapety na ścianach, zwisające jak stare plakaty na słupie ogłoszeniowym. Zerwano już podłogi, rozebrano piec, w kącie izby leżała wielka sterta starych gazet. Pomyślał, że może właśnie w tej izbie Labuda dokonał zabójstwa, ale zaraz przypomniał sobie, że siostry Łojek mieszkały na piętrze domku, w szczytowym pokoju. Okno izby, do której zaglądał, było nisko przy ziemi, przelazł do wnętrza bez żadnego trudu. Przez drzwi wyrwane z framugi wszedł na wąski korytarz ze schodami i, oswoiwszy się z mrokiem, ostrożnie poszedł na górę. Po kilku krokach potknął się o coś i po chwili dziurawy garnek z brzękiem potoczył się w dół po stopniach. Na moment Piotr zatrzymał się nasłuchując. Ale do uszu jego nie doszedł żaden inny dźwięk poza cichnącym odgłosem spadającego garnka. Jeszcze kilka stopni i znalazł się w prostokątnym korytarzu. Zobaczył puste ramy drzwi i dalej kwadracik amarantowego nieba, ujętego przez ramy wybitego okna. Tak samo jak na dole, w izbie sióstr Łojek zerwano już podłogę, rozebrano piec, na środku leżała sterta połamanych desek. Żadnego śladu, który powiedziałby, kto tu mieszkał, bezosobowa rudera pełna śmieci. „Trup” - pomyślał o tym domu. Zdawał sobie sprawę, że przyszedł tu zupełnie niepotrzebnie, nie mogło być mowy, aby pozostał choćby najdrobniejszy ślad po Labudzie lub siostrach Łojek, a już tym bardziej po zbrodni. Piotr zjawił się tutaj nie jako sędzia, ale dramaturg ciekawy scenerii, w jakiej odbył się dramat. Nie miało znaczenia, że to nie Piotr stworzył ów dramat, lecz wydarzył się on w rzeczywistości. Ku swemu zdumieniu, poczuwał się jednak jakby do autorskiego obowiązku zobaczenia każdego szczegółu scenerii, potem doszedł do wniosku, że przecież w jakimś stopniu był nie tyle autorem, ile osobą działającą w tym dramacie. „To co się stało w tej izbie, było zaledwie Vorgeschichte” - pomyślał. - „Być może, główna akcja sztuki toczyła się nie tutaj, ale przed sądem, przed ogromnym dębowym stołem, za którym zasiadałem w czarnej todze”. Wolno zeszedł po schodach, trzymając się śliskiej drewnianej poręczy. Wyszedł tą samą drogą, przez okno. I wtedy stanął oko w oko z Anną M., idącą od strony mostku nad kanałem. - Przyjechał pan po tę paczkę Labudy? - spytała. Nie wydawała się zdumiona widokiem Piotra, przełażącego przez okno. - Paczkę? - powtórzył. Oczywiście natychmiast przypomniał sobie, co mu mówiła wczoraj w nocnym lokalu. - Paczkę ma dozorczyni w moim domu - powiedziała. - Nic specjalnego w niej nie ma. Dwie czy trzy brudne koszule i trochę fotografii. Pan mówił, żeby to zanieść milicji. - Tak jest - skinął głową. - To ich sprawa. Oddadzą tę paczkę żonie Labudy. - Najlepiej będzie, jeśli pan sam to powie dozorczyni. Widziała pana w sądzie i natychmiast pana posłucha. Znaleziono tę paczkę w garażu, gdzie Labuda trzymał auto. - Przecież robiono rewizję w garażu - zauważył Piotr. - Pewnie paczka wydała się bez znaczenia. To są naprawdę tylko brudne koszule i kilka starych fotografii. Jedną wzięłam sobie na pamiątkę. To nic złego, prawda? - Nie wiem - Piotr wzruszył ramionami. Nic go nie obchodziła ani ta paczka, ani jakieś stare fotografie Labudy, ani to, że jedno z tych zdjęć wzięła sobie na pamiątkę. Zjawił się tu z bliżej sobie nie znanych powodów, może po prostu przez ciekawość. Ale nie wiedział, jak to wytłumaczyć tej dziewczynie. Więc musiał udawać, że chodzi mu o tę paczkę. Poprowadziła go do mieszkania dozorczyni, do owego jedynego zamieszkałego domu na tej ulicy. Wchodziło się do niej od podwórka, z ciemnej i śmierdzącej kapustą sieni. Na odrapanych z czerwonego lakieru drzwiach wisiała ogromna kłódka. - Pewnie wyszła gdzieś na chwilę - powiedziała Anna M. - Jeśli pan chce, może pan u mnie zaczekać. Mieszkam na piętrze. Skinął głową i poszedł z nią po drewnianych schodach. Pomyślał, że jej pokój jest identyczny z mieszkaniem sióstr Łojek. Obydwa domy były przecież bliźniakami i miały podobny rozkład. Tak samo jak tam, najpierw był kwadratowy ciemny korytarzyk, pod nogami zaskrzypiała podłoga i zapachniało wilgocią. Dłuższą chwilę szukała klucza w torebce, wreszcie zobaczył pokój z dużym oknem, jak u sióstr Łojek. Tylko że tutaj, tuż obok drzwi, stała biała kaflowa kuchenka odgrodzona od reszty pokoju firanką na żelaznym pręcie. W rogu pokoju zobaczył tapczan z półką na książki i wazonikiem bez kwiatów. Pod oknem znajdowały się dwa fotele i radio na niskim stoliczku. Na ścianie wisiało ogromne lustro, a obok, wzdłuż ściany, ciągnęła się czterodrzwiowa szafa na garderobę. W drugim rogu przy drzwiach sterczał biurowy wieszak na palta, a na podłodze leżał wielki puszysty dywan. Gdy zapaliła światło, spostrzegł, że dywan ma przyjemny turkusowy odcień. - Proszę, niech pan usiądzie - wskazała mu fotel pod oknem. Położyła na tapczanie swoją torebkę i rękawiczki, zdjęła niebieskawy płaszczyk i powiesiła go na wieszaku. Piotr usiadł w fotelu i zapalił papierosa. - Brzydko u mnie, prawda? - spytała. - Za miesiąc dostaję mieszkanie w nowych blokach na Żubardziu. Ten dom jest także przeznaczony do rozbiórki. Już w nowym mieszkaniu zacznę się naprawdę urządzać. Nie podtrzymał tego tematu. Chciał ją przekonać, że przyszedł tutaj rzeczywiście tylko po to, aby czekać na dozorczynię. Usiadła w drugim fotelu naprzeciw Piotra, podała mu fotografię. - To ta, którą wzięłam z tej paczki - wyjaśniła. Niechętnie spojrzał na fotografię. Dostrzegł Labudę, siedzącego w lesie na niskim pieńku. To był Labuda chyba sprzed paru lat, bo fotografia już zżółkła. Wyglądał jednak tak samo jak przed sądem: krótko przystrzyżone włosy, płaska twarz i głęboko osadzone oczy, nadające obliczu wyraz tępy, twardy i bezwzględny. Nawet siedział tak samo jak na ławie oskarżonych, lekko pochylony do przodu, z głową jakby wyrastającą wprost z ramion. - Męczy panią ta historia - stwierdził Piotr, kładąc fotografię na stoliczku obok radia. - Tak. - Mnie także to męczy - rzekł i zaraz tego pożałował, bo usłyszał jej przerażony głos: - Pana także? Skazaliście go niesłusznie? Wzruszył ramionami. Powiedział niemal niegrzecznie; - Bzdura. Pani zeznała prawdę przed sądem, czyli zrobiła pani to, co do niej należało. A jednak ta sprawa panią meczy. My także skazaliśmy go za dowiedzioną winę i zgodnie z prawem. A mimo to odczuwam pewien niepokój. Pozostało we mnie coś takiego, co nie pozwala mi zapomnieć o tej sprawie. On zabił dwie stare kobiety - mówił Piotr usprawiedliwiając się przed nią. - Ale ja tych kobiet nie widziałem na oczy, nie słyszałem ich głosu, nie rozmawiałem z nimi. Oglądałem tylko fotografie ich zwłok, a to nie jest to samo. Natomiast jego widziałem żywego przez kilka dni procesu, słyszałem jego głos. Wiem, że teraz jest martwy, i to dlatego, ponieważ skazaliśmy go na śmierć. I nie mogę uwolnić się od myśli, że jest martwy. - Tak, tak... Rozumiem pana. Dłuższą chwilę w milczeniu siedzieli naprzeciw siebie. Ona patrzyła w okno, czarne od nocy, która zapadła na dworze. On spoglądał na nią z nowym zainteresowaniem. Frapowało go, że odkrył w sobie ochotę, aby opowiedzieć jej jeszcze raz, ale już bardziej dokładnie, jak męczy go sprawa Labudy. „To dlatego, że i jej ta historia nie daje spokoju” - pomyślał. Nie zdobył się jednak na ponowne zwierzenia, bowiem wstydził się swej słabości. Onieśmielała go także jej uroda; wydawała mu się niezwykle piękna, ze swą delikatną twarzą i złocistą opalenizną policzków; długą szyją i bardzo kształtnymi ustami. Miała piękne, bujne włosy, a lubił u kobiet właśnie takie puszyste i miękkie włosy. Spostrzegł, że ma zgrabne dłonie, zauważył delikatne cienie pod jej oczami i te cienie, które skojarzyły mu się z jej słowami o zmęczeniu sprawą Labudy, wywołały w nim uczucie tkliwości. Miał ochotę powiedzieć jej coś przyjemnego, co wywołałoby uśmiech na jej ustach. Ale rzekł tylko: - Niech się pani nie martwi. Minie jakiś czas i zapomnimy o Labudzie. Kiwnęła głową. - Ja też tak sądzę. Dlatego wzięłam urlop. Pojutrze wyjeżdżam. - W góry? - spytał. - Nie. Nad Czarną Wodę. Do Tlenia. Wie pan, gdzie to jest? - Tak. Przejeżdżałem kiedyś tamtędy. To są Bory Tucholskie, prawda? Uśmiechnęła się. - Nie mam pojęcia, nigdy tam nie byłam. Dostałam skierowanie i jadę. Nie wiem nawet, czy jest tam ładnie i czy będę zadowolona. Nie słuchał tego, co mówiła. Nagle przeszyła go myśl, że powinien ją o coś zapytać. O coś niezwykle ważnego. - Jak pani sądzi, dlaczego on je zabił? Dlaczego Labuda zabił siostry Łojek? - powtórzył swe pytanie. Drgnęła, jakby rzekł jej coś bardzo nieprzyjemnego. Podniosła prawą rękę do czoła i palcami poprawiła kosmyk włosów. Ten gest zauważył już wtedy, gdy zeznawała przed sądem. - Nie wiem - westchnęła. - Myślę, że on je nienawidził. Były stare, wstrętne, brzydkie, może zmuszały go do rzeczy, na które nie miał ochoty. Właśnie wtedy, gdy jedna z nich chwyciła nóż, aby mu nie pozwolić iść na plażę, ta nienawiść wybuchnęła w nim do tego stopnia, że je zabił. Pamięta pan, że zapytałam go, czy nie lubi kobiet. Nic mi wtedy nie odpowiedział, ale ja myślę, że on miał uraz do kobiet po tym, jak go żona rzuciła, gdy był chory. - Obrońca sugerował coś w tym rodzaju - rzekł Piotr. - W takiej sytuacji, być może, psychiatrzy skłonni byliby uznać, że popadł w stan, w którym doszło do zakłócenia jego czynności psychicznych. Ale nic było do tego dostatecznych przesłanek. On sam zaprzeczał, jakoby z siostrami Łojek łączyło go coś więcej niż mieszkanie we wspólnej izbie. Powoływanie się na niepamięć o zbrodniczym czynie było chyba zwykłym i to prymitywnym wybiegiem. Co drugi zabójca twierdzi, że nie pamięta, jak doszło do zabójstwa. Zdemaskowało go pięćdziesiąt tysięcy złotych znalezione w skrytce auta, no i to, że po zabójstwie zachowywał się tak normalnie. - Pan nie znał sióstr Łojek. Można je było nienawidzić. Były wstrętne przez to, że się nieustannie malowały i tleniły, nie potrafiły pogodzić się ze swoim wiekiem. Wieczorami siadały na ławce przed domem i obserwowały każdego, kto przechodził uliczką. Gdy szłam do domu z mężczyzną, bałam się na nie spojrzeć, tyle było złości w ich oczach. Jestem pewna, że je nienawidził. - To go nie usprawiedliwia. Nienawiść jest uznawana przez sąd za niską pobudkę i nie powoduje złagodzenia wyroku. - Powiedział to pan takim tonem, jakby pan nigdy w życiu nie przeżył uczucia nienawiści - powiedziała drwiąco. - A ja nienawidziłam, mocno nienawidziłam - wybuchnęła. - I dlatego potrafię zrozumieć Labudę. Jej ręce leżące na kolanach obciągniętych spódniczką nagle bezwiednie poczęły drgać. „Ma za sobą przykry romans” - pomyślał. Bez trudu mógł sobie wyobrazić banalną historię: ona, on i ta trzecia. Od razu stracił zainteresowanie dla tej dziewczyny. - Pani jest, zdaje się, po rozwodzie. To są zazwyczaj dość przykre sprawy - powiedział, udając współczucie i zrozumienie. Podniosła się z fotela. - Napije się pan czegoś? Może kawy? - zaproponowała. Poprosił o kawę. Zapalił nowego papierosa. Czekanie na dozorczynię wydawało mu się bezużyteczną stratą czasu. Ta dziewczyna była bardzo ładna i skoro już siedział w jej mieszkaniu, to przynajmniej mógłby z nią porozmawiać o czymś innym niż o Labudzie, na o nienawiści, miłości, o rozwodach. Ale miał ochotę mówić o Labudzie, choć zdawał fobie sprawę, że ona nie mogła mu dorzucić nic nowego do tego, co już wiedział o tym człowieku. Tym hardziej wiec pozostawanie tutaj nie miało sensu. Lecz nie ruszył się z fotela. - Nie zgodziłabym się zostać ławnikiem - powiedziała nalewając wodę do czajnika. - Ja też tak myślałem - rzekł. - Ale pan nim został. - I nawet polubiłem te godziny spędzane w sądzie. Wydawało mi się, że tam właśnie stykam się z tą stroną tycia, która do tej pory była mi bardzo mało znana. Od sprawy Labudy myślę o sądzie z pewną niechęcią. Zapaliła gaz na kuchni i wróciła do swego fotela. - Wydaje mi się - rzekła - że na to, aby osądzać innych, trzeba być lepszym od innych. Czy pan się czuje lepszy? - Nie wymagają ode mnie, żebym był lepszy. Każą mi być uczciwym i sprawiedliwym. Przypuszczam, że można mnie uważać za człowieka uczciwego. A co do owej sprawiedliwości to, wyznaję, że nie za bardzo wiem, co należy przez nią rozumieć. - Wymierza pan sprawiedliwość nie wiedząc, co ona oznacza? - Tak wszyscy robią. Określamy stopień winy i wymierzamy karę zgodną z kodeksem. Ten akt nazywamy sprawiedliwością. Ale ja zapytywałem siebie, czy sam jestem „człowiekiem sprawiedliwym”, a to już zupełnie inna historia. Wystarczy mi, że wydaję się sobie człowiekiem uczciwym. - Co pan przez to rozumie? - Nie okradłem nikogo, nie zabiłem, staram się nie zrobić nikomu krzywdy, a jeśli tę krzywdę czynię, to zaręczam, że nieświadomie. - To chyba bardzo mało - zaśmiała się. - Tak pani sądzi? - zdumiał się. Zawsze był pewien, że to właśnie jest bardzo dużo. - Nigdy pan, na przykład, nie zdradził swojej żony? - powiedziała śmiejąc się. Mógł, oczywiście, nie odpowiedzieć. Ona nie była powołana, żeby go indagować o takie sprawy. Ale irytowało go, że powątpiewa o jego uczciwości. - Nie, proszę pani. Nigdy - odrzekł z powagą. Przestała się śmiać. Wydawało mu się, że znowu zauważył drganie jej rąk leżących na kolanach. - Dlaczego? - niemal krzyknęła. - Co za śmieszne pytanie - wzruszył ramionami. - Przeżyłem z nią ładną historię i kawałek ładnego życia. Jak się coś takiego przeżyje, to nie warto psuć sobie smaku. - Pańska żona musi być bardzo szczęśliwa - powiedziała patrząc mu w oczy. Nie wiadomo dlaczego, zaczerwienił się. A właściwie to wiedział, dlaczego się czerwieni. Chciał skłamać i powiedzieć: „Tak, jest szczęśliwa”. - Nie wiem, czy jest szczęśliwa - rzekł, uciekając spojrzeniem w okno. - Narzeka, że stałem się oschły. - Na pewno wydaje się jej, że ją pan krzywdzi. Jest więc ktoś, komu wyrządza pan krzywdę. - To nie moja wina - stwierdził. Ta rozmowa zaczynała go denerwować. Mimo to powiedział jeszcze: - Sam nie wiem, dlaczego staję się coraz bardziej oschły we wszelkich stosunkach z ludźmi. Coś we mnie umarło. - I pan chce sądzić innych ludzi? - zawołała. - Pan, który nigdy nie zdradził swojej żony, który na pewno nie pomyślał o zabójstwie, bo nikogo pan nie nienawidził, nie mówiąc o tym, że zapewne nigdy nie przyszła panu do głowy myśl o kradzieży. Przecież pan nie potrafi zrozumieć człowieka, którego pan sądzi. Nie zdoła pan wniknąć w motywy jego postępowania. Pan myśli o przestępstwie jak ślepy o kolorach. Nie chciałabym, aby kiedykolwiek sądził mnie taki człowiek jak pan. Nie mogłabym u niego liczyć na zrozumienie i na sprawiedliwość - powtórzyła. - Bo pan nie jest człowiekiem sprawiedliwym, a tylko uczciwym. Niczym więcej. - Pani ma rację - westchnął Piotr. - Labuda nie miał szczęścia, że trafił właśnie na mnie. A ja chyba właśnie dlatego, że nie przeżyłem nigdy nawet namiastki uczucia podobnego do tego, którego on musiał doznawać, nie potrafiłem go zrozumieć i przez to odczuwam niepokój. Pokrywa na czajniku zaczęła podskakiwać z delikatnym brzękiem. Wstała z fotela i podeszła do kuchni. Piotr także zerwał się z fotela. - Pójdę już - powiedział stanowczo. - Po drodze zapukam do dozorczyni. Jeśli okaże się, że jeszcze nie wróciła, proszę jej jutro przypomnieć o konieczności odniesienia paczki do Komendy Dzielnicowej. - Nie będzie pan pił kawy? - Nie. Bardzo przepraszam za kłopot... Podał jej rękę. - Cieszę się, że pana poznałam - powiedziała konwencjonalnie, lecz natychmiast coś bardzo szczerego zabrzmiało w jej głosie. - Tam w sądzie, nigdy nie przypuszczałam, że pan jest właśnie taki. - Jaki? - Taki... bezbronny - wyrwało się jej. Był zaskoczony tymi słowami. - Ja? Bezbronny? Pani się myli. Pani mnie źle zrozumiała. - Niech się pan nie martwi sprawą Labudy - dodała znowu patrząc mu w oczy. - Wiem o tym, że zasłużył na śmierć - pokiwał głową. - Rzecz w tym jednak, że nie jestem pewien, czy jakikolwiek człowiek zasługuje na śmierć. Tak, tego nie jestem pewien i dlatego czuję się tak nieswojo. - Niech pan zrobi to, co ja - uśmiechnęła się. - Niech pan wyjedzie. Znowu pokiwał głową. - Tak, tak, oczywiście najpewniej gdzieś wyjadę, a potem sprawa Labudy umrze we mnie jak wiele innych spraw. Jeszcze raz, przez roztargnienie, uścisnął jej rękę. Po omacku, bo korytarz był zupełnie ciemny, zszedł na dół. Na drzwiach dozorczyni wisiała kłódka. * - Po powrocie do domu zastał Zofię przygotowującą kolację. Zanim zasiedli do stołu, poszukał w książce telefonicznej numeru sędziego Knasta i mimo że dochodziła dziewiąta wieczór, zdecydował się do niego zadzwonić. - Chciałby się pan ze mną spotkać? - spytał Knast, ale w brzmieniu jego głosu nie wyczuł Piotr zdziwienia. - Oczywiście, jak najchętniej. Od dawna myślałem, że powinniśmy kiedyś pogwarzyć w innym miejscu niż gabinet sędziów. - Ach, nie wiem, czy mogę zajmować panu czas swoją osobą - powiedział Piotr. Dopiero teraz, gdy trzymał słuchawkę przy uchu j słyszał w niej głos sędziego Knasta, uświadomił sobie, że zadzwonił do niego zupełnie niepotrzebnie, bo nie ma mu nic do powiedzenia. - W garażu, gdzie Labuda trzymał samochód sióstr Łojek - szczęśliwie uczepił się tej sprawy - znaleziono paczkę. - Jest w niej kilka starych koszul i jego zdjęcia. Paczka znajduje się u dozorczyni w najbliższym sąsiedztwie domu, gdzie mieszkały siostry Łojek. Byłem tam, ale dozorczyni nie zastałem. Z tą paczką trzeba chyba coś zrobić. W słuchawce długą chwile trwała głucha cisza. Wreszcie Piotr znowu usłyszał Knasta, ale nie wyczuł już serdeczności, a raczej chłód. - Po co pan tam pojechał? - Nie wiem - zająknął się Piotr. Zaczerwienił się, bo zobaczył, że Zofia stoi w drzwiach jego gabinetu i słucha tego, co mówi do Knasta. - To znaczy wiem, po co tam pojechałem. W sprawie tej paczki. Powiedziano mi, że ją odnaleziono i pomyślałem, że trzeba coś z nią zrobić. - To przecież już nie jest nasza sprawa. Niech przekażą paczkę milicji albo żonie Labudy - Knast bardzo podkreślił to „już”, co Piotra uderzyło bardzo nieprzyjemnie. „Już” oznaczało: „gdy Labudę powieszono”. Piotr powiedział do mikrofonu: - Ja także myślę, że trzeba tę paczkę oddać milicji. Jutro tam pojadę i poproszę, aby to zrobiono. - Nie ma potrzeby, żeby pan tam jechał. Zajmę się tą sprawą. Zadzwonię do Komendy Dzielnicowej - oświadczył Knast. - To świetnie. Doskonale - ucieszył się Piotr. - Bardzo panu dziękuję. I do widzenia - rzucił do mikrofonu. - Chwileczkę - zawołał Knast. - Przecież mieliśmy umówić się na spotkanie! Wydawało mi się, że panu na tym zależy. - Och, nie chciałbym zabierać panu czasu. Chodziło mi o tę paczkę... - tłumaczył Piotr. - Ale mnie teraz zaczęło bardzo zależeć na naszym spotkaniu - rzekł Knast. - Przecież chyba przyjmie pan zaproszenie na małą kawę? - No tak, oczywiście. Bardzo chętnie - mówił Piotr, kłaniając się do telefonu. - Może jutro w południe w kawiarni Grand Hotelu? - zaproponował sędzia. - Dobrze - powiedział Piotr. I odkładając słuchawkę na widełki, czuł, że boi się rozmowy z Knastem. Zofia wciąż jeszcze stała w drzwiach pokoju Piotra. - Kolacja czeka na stole i stygnie - rzekła. Idąc do kuchni, Piotr zaczął mówić o „Znosku”: - Uczepił się mnie w kawiarni i judził na „Ptysia”. Potem wmawiał mi, że zapewne ciągle płacę mandaty samochodowe, jakby to rzeczywiście było ważne czy je płacę, czy też nie. Słowo daję, coraz mniej rozumiem Kidzi. - Ja także - przytaknęła Zofia. - Tylko że mnie nie zależy na tym, aby ich w ogóle rozumieć. Chciałabym ciebie rozumieć, to wszystko. A na przykład, nie mogę pojąć, dlaczego pojechałeś dzisiaj na miejsce zbrodni. - O Boże - jęknął Piotr. - Pytasz mnie jak Knast. Czy zrobiłem coś złego? Chodziło mi o tę paczkę. Trzeba z nią coś zrobić. - Słyszałam, że morderca powraca na miejsce zbrodni. Ale jakoś nie wiadomo mi, aby sędzia odwiedzał miejsca, gdzie dokonał zabójstwa skazany przez niego przestępca. - A wizja lokalna? - Ona się odbywa w czasie procesu. A ty pojechałeś tam po wykonaniu wyroku. - Nie jestem sędzią zawodowym, ale pisarzem. Ta różnica mogłaby ci coś powiedzieć bez moich wyjaśnień - rzekł cierpko. - Masz rację. Nie mówmy o tym więcej. Podsunęła mu talerzyk z cieniutko pokrajanymi płatkami szynki i koszyk z chlebem. - W dzisiejszym „Expressie” jest recenzja ze sztuki „Ptysia” - powiedziała. - Nie czytałem. Kto ją napisał? Stanisław? On szybko pisze. Natychmiast po spektaklu. Oczywiście recenzja jest zła? - Tak. - My także opublikujemy chyba zjeżdżającą recenzję - westchnął Piotr. - Przeczytać ci, co pisał Stanisław? - spytała i natychmiast sięgnęła po gazetę. Mieli zwyczaj, że przy kolacji ona czytała mu głośno co ciekawsze artykuły lub tylko ciekawsze fragmenty. W ogóle czytała więcej od niego i zawsze opowiadała mu o tym, co przeczytała. On tak już do tego przywykł, że nigdy pierwszy nie sięgał po gazetę, czekając, aż ona zaopiniuje mu ten czy inny artykuł. A najczęściej czekał, aż mu go przeczyta wieczorem przy kolacji. Żuł powoli szynkę z chlebem, popijał ją mocną herbatą i słuchał. Ale lektura recenzji Stanisława nie wciągnęła go i po chwili prawie już nie słyszał głosu Zofii. Zastanawiał się nad sprawą lęku, jaki obudziła w nim perspektywa rozmowy z sędzią Knastem. Istota tego lęku była trochę niezrozumiała, jeśli przykładało się do niej miarę rozsądku. Nie zrobił nic złego, jadąc na miejsce zbrodni. Miał prawo jeździć, dokąd chciał, i spacerować po uliczkach, które wydawały mu się interesujące. Nie powinien się z tego nikomu tłumaczyć, a jednak - wbrew rozsądkowi - zarówno Knast jak i Zofia żądali takiego tłumaczenia, jakby zrobił coś złego. - Zdaje się, że ta recenzja nie za bardzo cię interesuje - spostrzegła Zofia. - Kolacja także ci nie smakuje. Uświadomił sobie, że od dłuższego czasu nie tylko przestał słuchać, ale także przestał jeść. Pośpiesznie przełknął kęs chleba i szynki, dopił herbatę. Pocałował żonę w policzek, przepraszając za chwilę roztargnienia. Potem czmychnął do swego pokoju, zapalił lampę na biurku i zasiadł w fotelu. Położył przed sobą czystą kartkę papieru i chciał zmusić się do tego, o czym marzył od wielu, wielu dni. Chciał zacząć nową sztukę teatralną. Wydawało mu się, że od dawna nosi w sobie każdą z jej postaci i pamięta każde słowo, jakie w niej zostanie powiedziane. Wszystko było już w nim niemal gotowe, zacząwszy od tytułu: „Śmierć w Baden-Baden”, a skończywszy na ostatnim zdaniu. Mogło się wydawać, że wystarczy siąść i pisać. Ale nie odkręcił pióra, z opuszczoną głową spoglądał na kartkę papieru, tak małą w porównaniu z ogromną powierzchnią biurka, to na swoje dłonie, nieruchomo spoczywające po obydwu stronach kartki. Miała to być sztuka o śmierci. Otarł się o nią Piotr trzy lata temu, podczas ciężkiej choroby płuc, którą przeżył w szpitalu. Obojętność, z jaką otoczenie Piotra przyjęło wiadomość o jego chorobie, wstrząsnęła nim. Przeraził go własny i cudzy egoizm, jaki towarzyszy każdej chorobie. Okazuje się, że tylko nam nasza choroba wydaje się ważna i istotna. Potem przeżył następny wstrząs. Pewnego dnia przyjaciel Piotra, Robert, zjawił się w kawiarni i powiedział, że w nocy silnie mu dokuczało serce. Rozmowa przy kawiarnianym stoliku tylko na krótki moment potoczyła się wokół tej sprawy; po chwili nikt już nie pamiętał o dolegliwości Roberta. Drugiej nocy Robert zmarł nagle na zawał serca. Piotr dowiedziawszy się o tym pomyślał, że wówczas gdy Robert zjawił się w kawiarni i powiedział im o swej dolegliwości, już wtedy do kawiarni przyszedł w towarzystwie własnej śmierci. I właśnie „Śmierć w Baden-Baden” miała był sztuką o śmierci upersonifikowanej, towarzyszącej pewnemu pisarzowi podczas jego pobytu w Baden-Baden. Ubrana w biały smoking - mężczyzna, a nie kobieta - miała z nim wędrować do mieszkania kochanki, do kasyna gry, do salonu jego przyjaciół. Była realna i bardzo ludzka, każdy z jego przyjaciół widział ją obok niego, mógł jej dotknąć, ba, mógł z nią nawet rozmawiać, a przecież tylko na krótką chwilę zaskakiwała wszystkich swoją obecnością; wkrótce przestawała kogokolwiek obchodzić, była bowiem śmiercią cudzą. Miała to być sztuka nie tylko o śmierci, ale przede wszystkim o ludzkim egoizmie. Ale nie tylko. Także o wielkiej próbie wyzwolenia się od śmierci, a ściślej od dręczącego człowieka lęku przed śmiercią, co przecież jest niemal tym samym. Bo wydawało się Piotrowi, że nie bać się śmierci, to znaczy nieomal to samo, co nie umierać. „A Labuda? Czy Labuda bał się śmierci? Czy widział ją obok siebie, siedzącą na ławie oskarżonych? Czy widział ją tak samo wyraźnie, jak widzieli ją sędziowie z wysokości sędziowskiego stołu?” - pomyślał Piotr. I ponieważ tak pomyślał, nie zdecydował się wyjąć wiecznego pióra. Nie napisał ani jednego zdania, choć siedział przy biurku bardzo długo. Gdy wstał z fotela, Zofia już spała. Nie budził jej, rozebrał się cichutko i położył obok, z radością słuchając jej równego oddechu i wyczuwając ciepło jej rozgrzanego snem ciała. * Kawiarnia, w której Piotr umówił się z sędzią Knastem, była wielka jak ujeżdżalnia koni i urządzona z tandetnym przepychem. Adwokatom i aktorom, bywającym w tej kawiarni, wydawało się, że nadają jej ton, faktycznie zaś rządziły tam eleganckie i kosztowne prostytutki oraz czarnogiełdziarze o manierach arystokratów. Podawano tam bardzo niedobrą kawę, ale najlepsze ciastka i torty. Wielki, gruby Knast ledwo mieścił się w kawiarnianym foteliku. Na widok Piotra uśmiechnął się serdecznie, uścisnął mu rękę i wskazał fotel obok siebie. Na trzecim foteliku leżała jego wypchana teczka. Piotrowi rzuciło się w oczy, że teczka ta zdradza indywidualność swego właściciela: zrobiona z dobrej skóry, zapewne bardzo droga i kiedyś niezwykle elegancka, teraz była już mocno sfatygowana. Wielka jak waliza pomieścić mogła kilka tomów grubych akt sądowych. Knast także był gruby i wielki, nosił garnitur z dobrej wełny, ale jednocześnie widać było u niego ślady pewnego niechlujstwa czy zaniedbania. Na klapach marynarki i na krawacie miał resztki okruszyn ciastka, które jadł. Wypinał brzuszysko potężne jak jego teczka. Głos miał niski, tubalny, bardzo przyjemny w swym brzmieniu. - Z tą paczką po Labudzie sprawa jest załatwiona - powiedział. - Zadzwoniłem do Komendy Dzielnicowej i przyrzekli mi, że ją natychmiast odbiorą od dozorczyni. - Dziękuję panu - rzekł Piotr. - Ach, nie ma mi pan za co dziękować. To było moim obowiązkiem. Tak samo jak moim obowiązkiem jest spotkać się z panem, kiedy poczuł się pan nie najlepiej. To mówiąc znowu się uśmiechnął serdecznie i popatrzył na Piotra wzrokiem doświadczonego lekarza. - Ależ ja czuję się zupełnie dobrze - żachnął się Piotr. Nieświadomie podchwycił sposób mówienia Knasta, podporządkował się roli pacjenta. - Tym lepiej. Tym lepiej, że się pan dobrze czuje - pokiwał głową Knast. - Zawsze robił pan na mnie wrażenie bardzo wrażliwego, lecz jednocześnie i twardego człowieka. Muszę wyznać, że w pewnej chwili wydał mi się pan nawet zbyt twardy. Jestem starym sędzią, niech pan wierzy mojemu doświadczeniu i mojemu oku. Muszę panu wyznać, że dość nieprzyjemnie uderzyło mnie, jak pan tak szybko wyjął z kieszeni swoje pióro do podpisania wyroku śmierci. Jeden drobny, szybki gest, on mnie zastanowił. „Oj, coś niedobrze z tym facetem - pomyślałem o panu. - Za szybko podpisał. Będziemy z nim mieli później duże kłopoty”. - Nie będzie ze mną żadnych kłopotów - rzekł Piotr. - A co do tego, że tak szybko podpisałem wyrok śmierci, to dlatego że nie miałem żadnych wątpliwości. Nie chciałem się zgrywać ani przed sobą, ani przed panem i tym drugim ławnikiem. Nie miałem wątpliwości co do winy i zgadzałem się w sprawie kary. - Wtedy. A teraz? - Teraz też nie mam żadnych wątpliwości. - Więc po co poszedł pan na miejsce zbrodni? Czego pan tam szukał? Pytał z uśmiechem, nadawał głosowi miękkie brzmienie. Ale przecież Piotr dobrze znał ton głosu Knasta i ten sposób pytania. Właśnie tak rozmawiał Knast z oskarżonym. - Przecież już panu mówiłem, że dowiedziałem się o tej paczce... - Tak... - mruknął Knast. I odwrócił się do kelnerki, która stanęła przy ich stoliku. - Co będzie pan jadł i pił? Piotr zamówił dużą kawę. - Tak - znowu mruknął Knast. - Nie miał pan wtedy i nie ma pan teraz żadnych wątpliwości. Wszystko w sprawie Labudy było dla pana jasne. - Tego nie powiedziałem - żachnął się Piotr. - A tak, tak, pamiętam. W przerwie rozprawy zastanawiał się pan nad motywem zabójstwa. Nie bardzo odpowiadała panu myśl, że zabił te dwie kobiety, aby zrabować pięćdziesiąt tysięcy złotych. Takie wyjaśnienie zbrodni wydawało się panu zbyt proste, zbyt brutalne i prymitywne. - Tak - zgodził się Piotr. - Powiedziałem panu wówczas i teraz jeszcze raz to samo panu powtórzę: niech pan nie popełnia podstawowego błędu niedoświadczonych sędziów, niech pan nie przypisuje oskarżonemu własnej psychiki i własnej mentalności. Niech pan podczas rozprawy mniej myśli o sobie, a więcej o oskarżonym. Niech pan stara się zrozumieć nie siebie, ale jego. Nie wolno myśleć kategoriami: co ja bym zrobił, gdybym był na miejscu oskarżonego, ale trzeba zastanowić się, kim jest oskarżony, i w związku z tym dlaczego postąpił tak, a nie inaczej. Nie mógł pan uwierzyć, że Labuda zabił dwie stare kobiety, aby zrabować im pięćdziesiąt tysięcy i kupić sobie własne auto. Bo pan by nie zabił dla pięćdziesięciu tysięcy. Natomiast może zabiłby pan, gdyby się pan znalazł w sytuacji, kiedy dwie stare kobiety zmuszały pana do uprawiania ze sobą brzydkich praktyk seksualnych. A tymczasem Labuda, jakiego widzieliśmy na ławie oskarżonych, taki Labuda nie zabiłby ich dla tych powodów. One nie miałyby dla niego żadnego znaczenia. Dla niego ważnych było tych pięćdziesiąt tysięcy. Zresztą na jakich to przesłankach zrodziło się w panu podejrzenie, że on zabił nie tylko dla owych pięćdziesięciu tysięcy? Na zeznaniach oskarżonego, że siostry Łojek dwukrotnie okazały coś w rodzaju zazdrości. Raz, gdy chciał iść na spacer, a drugi raz, gdy na wiadomość, że chce pójść na plażę, jedna z nich chwyciła nóż i wtedy doszło do zabójstwa. Rozmawialiśmy o tym dość długo przed wydaniem wyroku. Zapomniał pan już, że o tym, jak doszło do zabójstwa, wiemy wyłącznie na podstawie zeznań samego Labudy. A przecież oskarżony mógł kłamać. Zabójstwo mogło się zrodzić z tysiąca i jednego powodu, o których oskarżony zamilczał. Mogły go zastać w chwili, gdy kradł ich pieniądze, rzuciły się, aby mu je odebrać, a wówczas je zabił. Powiedzmy sobie szczerze: nic nie wiemy o stosunkach oskarżonego z siostrami Łojek. Wiemy tylko, że w ich mieszkaniu znaleziono trupy i że sprawcą zabójstwa bezsprzecznie był Labuda. Ponadto znaleziono w jego samochodzie pięćdziesiąt tysięcy. To były pieniądze sióstr Łojek. Bo przecież żadnych pieniędzy w ich mieszkaniu nie było, a dziwne, że kobiety, posiadające własną taksówkę, nie miały ani grosza. Labuda nie potrafił wyjaśnić, skąd się wzięły te pieniądze w taksówce, dwukrotnie zmieniał swoje zeznania, zdając sobie sprawę, że to jest właśnie ta pętla, która może zacisnąć się na jego szyi. I tak się stało, proszę pana. Kelnerka przyniosła kawę. Piotr powiedział do Knasta: - Wiem o tym wszystkim. Byłem przytomny na rozprawie i w przytomności podpisywałem wyrok śmierci. Knast położył na wąskiej dłoni Piotra swoją wielką, grubą łapę. - Dlaczego się pan gniewa na mnie, że jeszcze raz przebiegam głośno myślami całą rozprawę? To panu pomoże, niech mi pan wierzy. To bardzo panu pomoże w przełamaniu w sobie tego, co pan czuje, a do czego nie chce się pan przyznać. W zbrodni popełnionej przez Labudę widzi pan coś niejasnego, bo jest pan zupełnie innym człowiekiem, niż był Labuda. Zdaje pan sobie sprawę, że jego zbrodnia nie mogła ujść bezkarnie, bo zna pan machinę śledczą i machinę sądową. Ale w jego wyobrażeniu popełnione przez niego przestępstwo miało szansę bezkarności. Zabił bez świadków i wyszedł z mieszkania zatrzaskując za sobą drzwi. Gdyby wówczas na ulicy nie zobaczyła go świadek Anna M., nie wiedzielibyśmy nigdy, o której godzinie wyszedł z mieszkania sióstr Łojek i czy w ogóle był w tym mieszkaniu podczas zabójstwa. Potem spotkał znajomego, „Henryka Kowalskiego. Po co go zaprosił na piwo, po co z nim tak długo rozmawiał? Chciał sobie stworzyć prymitywne alibi, jakoby wtedy, gdy zabito siostry Łojek, on korzystając z wolnej niedzieli spacerował po ulicy i pił piwo ze znajomymi. W tym samym celu poszedł do baru „Rekord”. A potem, gdy upłynął czas, który wydał mu się odpowiedni, wrócił do domu sióstr Łojek i zaczął się dobijać do zatrzaśniętych drzwi. Wezwał ślusarza, aby drzwi wyłamał. Chciał sugerować, że nie wiedział, co się stało z siostrami Łojek. To było rozumowanie prymitywne, ale nie pozbawione logiki i rozsądku. Co go zgubiło? Ślady krwi na ubraniu i ślady palców na rękojeści siekiery. Wytarł ślady na ubraniu, ale nie wiedział, że analiza chemiczna odnajdzie w wiązaniach tkaniny najdrobniejsze mikroskopijne resztki krwi. I to krwi sióstr Łojek. A ślady palców na rękojeści siekiery? - Przecież ja nie mam żadnych wątpliwości - zawołał rozpaczliwie Piotr. - To był morderca. I jego zbrodnia była wstrętna. Myślę jednak, że może trzeba go było skazać nie na śmierć. Na dożywocie. Jego śmierć noszę w sobie jak kamień. Twarz sędziego Knasta zmieniła się raptownie. Przestała być dobroduszną, serdecznie zatroskaną twarzą starego lekarza. Nabrała wyrazu surowości. Knast zdjął także swoją dłoń z dłoni Piotra. - Teraz pan to mówi? Gdy on już nie żyje? - pytał głosem stłumionym przez gniew. - A wtedy? Wtedy, kiedy tak szybko wyjął pan pióro, aby złożyć swój podpis pod wyrokiem? Wtedy o czym pan myślał? Nie widział pan żadnych okoliczności łagodzących? - Teraz też ich nie widzę - rzekł Piotr. Knast wzruszył ramionami. - Na szczęście dobrze pamiętam naradę poprzedzającą wydanie wyroku. Jak każe procedura, swój głos pozostawiłem na sam koniec. Najpierw zapytałem tego tramwajarza, który wraz z panem sądził jako ławnik: „Panie Banaszczyk, czy Labuda winien jest zarzucanego mu przestępstwa?” Odpowiedział: „Winien”. Pan też szybko dorzucił swoje: „winien”. A potem spytałem: „Panie Banaszczyk, jaką karę chciałby pan wymierzyć oskarżonemu?” A on odrzekł: „Zabił dwie kobiety. Szkoda, że go nie można dwa razy skazać na karę śmierci”. Więc znowu zapytałem, aby się upewnić. „Proponuje pan karę śmierci?” „No pewnie” - potwierdził niemal opryskliwie. A wtedy pan, nawet nie pytany przeze mnie powiedział: „Głosuję za karą śmierci”. Dziwnie się panu śpieszyło. - Nie wytrzymałem nerwowo - szepnął Piotr. - Domyślałem się tego. Ale trochę mnie to niepokoiło. Wtedy powiedziałem: „Nie widzę również żadnych okoliczności łagodzących. Dołączam się do panów z wnioskiem o karę śmierci”. I przystąpiłem do pisania wyroku. Kawa zdążyła już wystygnąć. Piotr pił ją drobnymi łykami, udając, że słowa Knasta nie robią na nim żadnego silniejszego wrażenia. Wydawało mu się, że jeśli Knast spostrzeże jego obojętność, przestanie się nad nim znęcać. Bo nie ulegało dla niego wątpliwości, że Knast celowo się nad nim znęca. Może miała to być swoista terapia na dolegliwości, które podejrzewał u Piotra? Dopił kawę, odsunął od siebie szklankę. - Czy mógłby mi pan powiedzieć - odezwał się Piotr - co poczuł pan na wiadomość, że wykonano wyrok? Co poczuł pan potem i co czuje pan teraz? I Knast znowu stał się dobroduszny, znowu twarz jego nabrała wyrazu serdeczności, a głos mu zmiękł. - Niech pan, panie Piotrze, nie będzie zarozumiały i niech pan nie przecenia swej roli w fakcie śmierci, jaka spotkała Labudę. Nie chcę, broń Boże, pomniejszać pańskiej roli, ale pragnę ją sprowadzić do właściwych wymiarów. Jedno pańskie „nie” przy wyroku na Labudę spowodowałoby, że wyrok ów, uchwalony dwoma głosami przeciw jednemu, natychmiast zostałby uchylony przez Sąd Najwyższy, a sprawa Labudy może musiałaby być ponownie rozpatrywana, co wcale nie znaczy, że inny sąd nie skazałby Labudy znowu na karę śmierci. Ale pańskie „nie” mogło zmienić wszystko w dalszych losach Labudy. I o tym wiedział pan dobrze, wypowiadając swoje „tak”. Niech pan jednak nie popełnia wielkiego błędu, myśląc: „powieszono Labudę, ponieważ ja go skazałem na karę śmierci”. To nie pan go skazał, ale Sąd. Ten Sąd z wielkiej litery. Pan był tylko kółkiem w wielkiej machinie, która się nazywa wymiarem sprawiedliwości. Ile wyroków śmierci wykonuje się w naszym kraju w ciągu jednego roku? Może osiem, może siedem? A zapada ich znacznie więcej. O wiele więcej. Wydany przez nas wyrok nie był prawomocny. Akta sprawy i uzasadnienie powędrowało do Sądu Najwyższego, gdzie najtęższe głowy prawnicze długo i wnikliwie, jak przez lupę, badały każde słowo zanotowane w aktach. I gdyby któryś z nich miał choćby cień wątpliwości, gdyby znalazł choćby najdrobniejszą lukę w naszym rozumowaniu, które kazało nam skazać Labudę na śmierć, wyrok nasz zostałby bezwzględnie uchylony, złagodzony lub przekazany do ponownego rozpatrzenia. A jednak Sąd Najwyższy uznał go prawomocnym. Labuda odwołał się wtedy do Rady Państwa z prośbą o łaskę. I nie otrzymał tej łaski. Wyrok więc musiał zostać wykonany. Jeśli więc pyta mnie pan o to, co czułem otrzymawszy wiadomość o wykonaniu wyroku, to będę z panem szczery, bez względu na to, co pan sobie o mnie pomyśli. Odczuwałem wtedy zadowolenie. Nie, nie dlatego, że Labudę powieszono. Ale dlatego, że wyrok przeze mnie opracowany stał się prawomocny i zyskał moc egzekucji. Albowiem to znaczyło, że dobrze wykonałem swoją robotę. Gdyby sprawa Labudy miała inny przebieg i orzeklibyśmy uniewinnienie, tak samo odczuwałbym zadowolenie otrzymawszy wiadomość o uprawomocnieniu wyroku. Bardzo pragnąłbym, aby i pan miał takie uczucie satysfakcji z dobrze i sumiennie wykonanej roboty ławnika. Bardzo pracowicie spędziliśmy ten tydzień procesu Labudy. To jego wina, że im wnikliwiej badaliśmy jego zbrodnię, tym bardziej przekonywaliśmy się o jego winie i tym mniej znajdowaliśmy okoliczności łagodzących. - To prawda - zgodził się Piotr. - Wiem, że byliśmy uczciwi. Wszyscy trzej. I tamci z Sądu Najwyższego także wykazali swoją uczciwość. Czy może mi pan jednak powiedzieć dlaczego mimo wszystko zachowuję nieustanną pamięć o śmierci Labudy i ona nie daje mi spokoju? Mam ciągle uczucie, jakbym jednak nie chciał tej jego śmierci, jakby mi czegoś brakowało do zupełnego przekonania, że powinien być powieszony. - Niedosyt prawdy! - niemal radośnie zawołał Knast. Był teraz jak lekarz, który nareszcie wykrył źródło choroby swojego pacjenta. - To uczucie towarzyszyć będzie panu do końca życia. Musi się pan z nim sam uporać. U niektórych ludzi, niestety, uczucie to jest nieuleczalne. Nagle spoważniał. Pochylił twarz w kierunku Piotra, opierając swój wielki brzuch o krawędź stolika. Chwycił Piotra za rękę i ścisnął mu ją silnie. - Niech pan zaufa staremu sędziemu - powiedział patrząc Piotrowi w oczy. - Niech pan zaufa staremu człowiekowi, któremu wydaje się, że poznał już trochę życia. I niech mi pan przyrzeknie, bardzo pana o to proszę, niech mi pan szczerze przyrzeknie. Nie pójdzie pan więcej na miejsce zbrodni. I nie będzie się pan starał... - urwał na chwilę jakby wahając się, czy wolno mu to powiedzieć - nie będzie się pan starał rozmawiać z prokuratorem o tym, jak zachowywał się Labuda w chwili śmierci. - Przyrzekam - wybełkotał Piotr. Miał szczęki zaciśnięte przez skurcz strachu. Był przerażony tym, co go jeszcze czeka i co będzie musiał przeżyć. Ten stary człowiek przenikał go głębiej niż on sam siebie. * Wychodząc z redakcji pomyślał Piotr o Annie M. Opuścił jej mieszkanie tak nagle, jakby się czegoś przestraszył. Nawet nie wypił kawy, którą specjalnie dla niego zaparzyła. Oczywiście niczego się nie zląkł, tylko po prostu wydało mu się niepotrzebne to oczekiwanie na dozorczynię. Anna M. powiedziała mu, że jest bezbronny. Nic bardziej fałszywego niż taki pogląd. Z ich dwojga to już raczej ona pozostawała bezbronna wobec faktu śmierci Labudy. On miał przy sobie Zofię, która tę sprawę traktowała rozsądnie i we właściwych wymiarach, a przy tym była czuła i troskliwa. On także miał Knasta, który usiłował zdjąć z niego ciężar, jaki poczuł na sobie po otrzymaniu wiadomości o wykonaniu wyroku. Po rozmowie z Knastem uczucie ciężaru nie ustąpiło, ale wydawało się Piotrowi, że Knast dostatecznie uzbroił go do tego, aby stopniowo ciężar ów musiał zniknąć. Jeśli przyjąć, że w stosunkach Knast - Piotr tamten był lekarzem, a Piotr pacjentem, to aczkolwiek choroba, jaką Piotr nosił w sobie, nie zniknęła po wizycie u lekarza, otrzymał remedium na jej ostateczne wyleczenie: poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Natomiast Anna M. nie miała nikogo - tak mu się w każdym razie wydawało - kto wyleczyłby ją z tej samej choroby. Piotr, u którego szukała pomocy - a przypuszczał, że właśnie tak było (po to zaczepiła go w nocnym lokalu, po to zaprosiła go do swego mieszkania) - nie okazał się lekarzem, ale również chorym i to zapewne w większym niż ona stopniu. I dlatego właśnie nazwała go bezbronnym. „Szkoda, że nie będę miał sposobności powtórzyć jej tego, co mi powiedział sędzia Knast” - pomyślał, skręcając za róg ulicy. I za rogiem zobaczył Annę M., stojącą przed wystawą sklepu z walizkami. Widok jej tak go zaskoczył, że przyspieszył kroku, jakby znowu uciekając przed czymś, do czego się w myślach zobowiązał. Dopiero po chwili zawrócił i zbliżył się do wystawy. W szybie zobaczyła jego sylwetkę, bo nie odwracając głowy uśmiechnęła się i powiedziała pierwsza: „Dzień dobry”. Przyglądali się swym odbiciom w wystawie, jakby zaciekawieni i zafascynowani tym, że są w niej tacy sami jak w rzeczywistości, a jednocześnie zupełnie inni, przezroczyści, widać przez nich skórzane walizy i nesesery, plastykowe teczki i torebki. - Myślałem o pani - powiedział Piotr. - I nieoczekiwanie po paru krokach zobaczyłem panią przed wystawą. Kiwnęła głową. Odwróciła się do niego, podała mu rękę, którą pocałował. - To i mnie często się zdarza. Idę ulicą, nagle zaczynam myśleć o kimś i tego kogoś natychmiast spotykam. Czy można wiedzieć, co myślał pan o mnie? - Pani nie miała racji nazywając mnie bezbronnym. Zdaje mi się, że już wyleczyłem się ze swej dolegliwości. No, która walizka podoba się pani? Ta na samej górze z tamtej strony? - Nie. Na samym dole. Z niklowanym zamkiem. Tylko że jest za droga. Więc zdecydowałam kupić walizkę plastykową. Leży na drugiej wystawie. Zrobili trzy kroki i stanęli przed drugą wystawą sklepu. Znowu widzieli swoje odbicia i sprawiało im przyjemność, że mogą siebie oglądać bez żadnej żenady i tak długo. - Ach, racja, pani wyjeżdża do Tlenia - przypomniał sobie Piotr. - Pogoda zapowiada się zupełnie znośna. - Niech pan nie wierzy prognozom - rzekła. - Zresztą pogoda nie ma dla mnie aż takiego znaczenia, jestem już opalona. Czego innego się boję. Po raz pierwszy w życiu wyjeżdżam na urlop zupełnie sama. Tak się jakoś złożyło. - Ja zawsze wyjeżdżam samotnie - wzruszył ramionami. - Jest pani zbyt ładna, aby nie znalazła pani towarzystwa. Zdawał sobie sprawę, że mówi do niej takie zwykłe, głupie zdania, a przysiągłby, że jeszcze przed chwilą chciał jej powiedzieć coś ważnego. To już drugi raz złapał się na tym, że mówi właśnie takie zwykłe zdania, gdy miał ochotę powiedzieć coś bardzo ważnego. - Jeszcze się zastanowię, czy kupić tę walizkę - i zrobiła krok od wystawy. Posłusznie ruszył obok niej, zastanawiając się, co aż tak ważnego miał jej do powiedzenia. - Z tą paczką sprawa jest załatwiona. Zadzwoniono z sądu do Komendy Dzielnicowej i milicja ją odbierze od dozorczyni - powiedział i pomyślał z ulgą, że chyba o to właśnie mu chodziło. Szli ulicą w porze, gdy urzędnicy opuszczali biura, chodniki były bardzo zatłoczone, a jezdnia wypełniona samochodami, tramwajami i hałaśliwymi motocyklami. Musieli się trzymać blisko siebie, ramię przy ramieniu i aby się usłyszeć, musieli zbliżyć twarz do twarzy. On widział jasny kosmyk zwisający nad jej czołem i z niecierpliwością czekał, kiedy podniesie dłoń do czoła i spróbuje go poprawić. Zdążył polubić ten jej gest, ale on ciągle nie następował, i idąc obok niej, raz po raz zerkał na jej twarz i czoło, bojąc się, że może go przegapić. Przystanęła raptownie i ktoś idący za nimi o mało nie wpadł na nią. Obróciła twarz do Piotra, wydawało mu się, że leciuteńko wspięła się na palce, żeby mu zajrzeć w oczy. - Cieszę się, że pana spotkałam - rzekła. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Jej słowa, takie jakieś proste i bezpośrednie, spłoszyły go. Zawstydził się i odrzekł, chrząknąwszy nerwowo: - Bardzo mi miło... - Patrząc na pana myślę: ten człowiek męczy się stokroć bardziej niż ja. I robi mi się lżej. Zacisnął usta. - Ja to samo myślę o pani. I też mi lżej, jak na panią patrzę. A w ogóle to pani się zupełnie myli. Ma pani literackie wyobrażenie o sędziach dręczonych wyrzutami sumienia. Przysięgam pani, że sumienie mnie nie dręczy i śpię bardzo mocnym snem. Uważam, że w sprawie Labudy dobrze spełniłem swój obowiązek sędziego. W naszym kraju bardzo niewiele wykonuje się wyroków śmierci, a wydany przez nas został uprawomocniony. Najtęższe głowy prawnicze badały akta sprawy jak przez lupę i nie znalazły żadnej luki w naszym rozumowaniu. To znaczy, że sprawę Labudy zbadaliśmy sumiennie, bez najmniejszego „ale”. Nie bez znaczenia jest fakt, że i Rada Państwa nie znalazła powodów do ułaskawienia Labudy. Pani by go ułaskawiła? Wzruszyła ramionami: - Mnie się nikt nie pytał o zdanie. A to, co mi pan mówi, nie pan wymyślił, tylko ktoś panu to powiedział. - Właśnie, że sam to wymyśliłem - upierał się. Był na nią szczerze oburzony, że go tak szybko zdemaskowała. - Przecież pan by nie powiedział w ten sposób: „Najtęższe głowy prawnicze badały akta sprawy jak przez lupę”. Pan to gdzieś usłyszał. - Skąd pani wie, że ja bym tak nie powiedział? Pani mnie zupełnie nie zna. - Nawet nie wiem, jaki jest pana zawód. Ale wczoraj wieczorem zachowywał się pan zupełnie inaczej. Był pan sobą przez krótką chwilę. A teraz jest pan kimś innym. - Właśnie wczoraj skłamałem - złościł się coraz bardziej. Gniewało go, że tak łatwo mogła u niego wykryć każdy fałsz. - A co do mego zawodu: pracuję w redakcji tygodnika literackiego - wymienił tytuł tygodnika i powiedział swoje nazwisko. Znowu szli obok siebie ramię przy ramieniu. Pochylił twarz do jej policzka i powiedział: - Mówiłem wczoraj, że nigdy nie zdradziłem swojej żony. To nieprawda. Przed trzema laty zdarzył mi się romans. Historia nie trwała długo, ale była w moim życiu. Okłamałem panią, ale miałem do tego prawo, bo pani nie wolno było zadawać mi podobnych pytań. Uśmiechnęła się do niego i spojrzała wesoło. - Ależ ja panu wcale nie uwierzyłam. Ani przez chwilę. Wiem jednak, że panu wczoraj było bardzo ciężko. Tak samo jak i mnie. W tym momencie podniosła dłoń do czoła, chwyciła palcami kosmyk włosów i przesunęła go na bok. Zdołał pochwycić ten gest dopiero w ostatniej chwili, sprawił mu ogromną przyjemność. Złość nagle minęła. Pomyślał, że kłócą się zupełnie bez powodu i ona ma całkowitą rację, to nie były jego słowa ale Knasta I od tych słów wcale mu nie było lżej, tylko jesi mu tak samo ciężko jak wczoraj, jak przedwczoraj. Ta dziewczyna zaś rozumie go stokroć bardziej niż Zofia, niż Knast, bo nie przygląda mu się z pozycji lekarza zalecającego terapię, ale jest tak samo chora. Stąd właśnie jej przenikliwość. Zbliżyli się do pasażu, który biegł na sąsiednią ulicę. Były tu trawniki z kilkoma rachitycznymi krzewami, kwitły granatowe i żółte bratki, a wzdłuż trawników stoły białe ławki. - Może usiądziemy? - zaproponował. - Po co? - spytała. - Usiądziemy, będziemy rozmawiać o sobie, o Labudzie, o pogodzie. Potem pan zaproponuje mi spotkanie albo ja je panu zaproponuję. I znowu będziemy rozmawiać o sobie, o Labudzie, o pogodzie. To nie ma sensu, skoro ani pan mnie, ani ja panu nie możemy pomóc. Zresztą, zapewne trochę przesadzamy z tą naszą wrażliwością. Zeznając w procesie Labudy, zobaczyłam pana ubranego w czarną togę i siedzącego wysoko w fotelu sędziowskim za czarnym dębowym stołem. Bałam się, strasznie się bałam, tam w sądzie. Sama nie wiem, czego się bałam. Widziałam pana twarz, taką bladą i surową, taką obojętną i zimną. Boże, pomyślałam, jakże bezwzględny i nieludzki musi być ten człowiek. Ciekawa byłam, jaki pan jest naprawdę, korciło mnie to. Spotkałam pana w nocnym lokalu i potem, na mojej ulicy, kiedy wymykał się pan z domu sióstr Łojek jak przestępca. Okazał się pan zwykły, ludzki, bezbronny, słaby i miękki. Teraz patrzę na pana, w myślach znowu ubieram pana w czarną togę i sadzam za dębowym stołem. Przymykam oczy i widzę pana na sali sądowej. Wtedy odczuwam strach, a potem natychmiast otwieram oczy i mam pana przed sobą takiego, jak wtedy u mnie lub teraz. I strach gdzieś odlatuje, czuję radość jak wówczas, gdy człowiek budzi się ze złego snu. Bo pan jest dla mnie człowiekiem ze złego snu, którego udało mi się spotkać po obudzeniu i okazał się pan zupełnie innym niż w złym śnie. Chciałabym bardzo, aby pan dobrze zrozumiał moje słowa. - Człowiek ze złego snu... - powtórzył ponuro Piotr. - Wiem, co to znaczy, bo sam miewam czasem złe sny. - Zdaje się, że powiedziałam panu zbyt wiele - stwierdziła spoglądając na niego z troską. Spostrzegła, że przygarbił się i zwolnił kroku, wstrząśnięty tym, co od niej usłyszał. - Nigdy nie przypuszczałem, że mogę być dla kogoś człowiekiem ze złego snu - mruknął. - W ogóle jakoś nigdy nie wyobrażałem sobie, jak wyglądam podczas rozprawy sądowej. Możliwe, że i Labuda widział mnie strasznym i nieludzkim, że i dla niego byłem człowiekiem ze złego snu. Tylko że on już nigdy się z niego nie obudzi. Przystanął. Wyciągnął do niej rękę, ale spojrzeniem biegł gdzieś ponad głowami przechodniów, po ulicy wypełnionej samochodami. - Do widzenia pani. Przyjemnego wypoczynku - rzekł. Chwyciła go za rękę. - O Boże, co ja narobiłam?! Niech pan jeszcze nie odchodzi. Pan mnie źle zrozumiał. Ja nie to chciałam powiedzieć - mówiła rozpaczliwie. Prawie niegrzecznie wyrwał swą rękę z jej dłoni i poszedł przed siebie ulicą, przygarbiony, jakby czymś bardzo znużony. Chciała za nim pobiec i zrobiła kilka kroków, ale obcas szpilek uwiązł w nierówno ułożonych płytach chodnika. Zanim wyjęła go ze szpary, ostrożnie, żeby nie ułamać, Piotr zniknął w tłumie. * Podczas kolacji Zofia przypomniała sobie, że kiedy Piotra nie było w domu, dwukrotnie dzwonił Jan. - Leży chory i bardzo prosił, żebyś go odwiedził. Piotr spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma wieczorem. - Dobrze. Zaraz do niego pojadę - postanowił. - Rozmawiałeś z sędzią Knastem? - spytała ostrożnie. - Tak. - I co? - Czego się spodziewałaś po tej rozmowie? To była zwykła towarzyska pogawędka. Sympatyczny człowiek z tego Knasta. Zauważył, że ani na stoliczku, ani na stole nie ma żadnej gazety. - Nie piszą nic ciekawego? - Nie miałam dziś czasu czytać. A zresztą nie przypuszczałam, że one mogą cię zainteresować. - Dlaczego? Co się stało? - żachnął się. Nic nie odpowiedziała. Wstała od stołu i zajęła się nalewaniem herbaty. - Jan mi mówił - rzekła - że Krystyna jedzie na toruński festiwal. Nie rozumiem zupełnie, dlaczego ty także nie pojedziesz. Sezon u nas był niedobry, więc trochę odświeżyłbyś tam swoje wrażenia. - Zdecydowałem już, że pojedzie Krystyna i napisze sprawozdanie dla naszego tygodnika. - Jedno drugiemu nie przeszkadza. Widziałam na biurku imienne zaproszenie dla ciebie. - Nie mogę teraz cofnąć wyjazdu Krystyny. Bardzo się z tego cieszyła. - Możecie jechać razem. - Z nią? Co ty mówisz? Otrzymałabyś natychmiast całą porcję dwuznacznych plotek. Wzruszyła ramionami. - Jeszcze żadnemu dramaturgowi nie zaszkodziły tego rodzaju plotki. - Przecież dobrze wiesz, jaka jest Krystyna - oburzył się. - Na pewno nie jest taka, jak o niej myślicie wy, mężczyźni. Dlatego że często się uśmiecha, że lubi flirtować, to od razu robicie z niej Messalinę. - Obdarzasz mnie zbyt wielkim zaufaniem - stwierdził. - Och, tu nie chodzi o zaufanie. Po dziesięciu latach małżeństwa pewne sprawy przestają być aż tak ważne. Chodzi mi po prostu o to, żebyś przestał odbywać spotkania w rodzaju tego z sędzią Knastem. Nie pojmuję, po co pojechałeś na miejsce zbrodni. - Mówiłem ci już, dajmy spokój wyjaśnieniom, skoro moje wczorajsze cię nie przekonały. - A jego przekonały? - Kogo? Knasta? Nie tłumaczyłem mu się. A co do mego wyjazdu razem z Krystyną, to nie bądź aż taka wielkoduszna. Próbujesz być tak zwaną mądrą żoną, uważaj żebyś się nie przeliczyła. - W takich sprawach nie ma mądrych. Przegrywają i te mądre, i te głupie. - Czy Jan pozwoli jechać Krystynie razem ze mną? - zastanawiał się głośno. - To przecież on doradził mi, żebym cię namówiła. - Ach tak? W takim razie już sobie wyobrażam, co było przedmiotem waszej rozmowy - oburzył się Piotr. - Zapewne mówiłaś mu, że w związku ze śmiercią Labudy dzieje się ze mną coś niedobrego, i on doradził ci mój wyjazd. - Nic mu nie mówiłam. A ty nie sądź, że ludzie są tacy głupi i nie domyślają się, co się z tobą dzieje. - Nic się ze mną nie dzieje. W tym sęk - powiedział i rozgniewany wstał od stołu. Poszedł do swego pokoju, zapalił papierosa i stanął przy oknie wychodzącym na ulicę. Bardzo chciał jechać na festiwal, ale bardzo nie chciał jechać z Krystyną. Przebywał z nią kiedyś na podobnej imprezie i nie podobało mu się jej zachowanie. Domyślał się, że Jan po to go prosił o wyjazd, żeby mu powiedzieć: „Mam do ciebie wielkie zaufanie, proszę cię, zaopiekuj się Krystyną”. On oczywiście przyrzeknie opiekę, a w praktyce będzie udawał, że nie widzi tego, co ona wyprawia. Nie bardzo mu jednak odpowiadała rola przyzwoitki i parawanu. Krystyna była ładna i chwilami robiła na nim silne wrażenie. Nie mógł ręczyć, że taka chwila nie zdarzy się na festiwalu. Ale chciał jechać. I to wcale nie dlatego, aby - jak powiedziała Zofia - „odświeżyć swoje wrażenia”. Teatr już go trochę nudził, a czymś bardzo pociągającym było tylko spędzenie kilkunastu beztroskich dni w Toruniu. Tym bardziej że zabrałby z sobą samochód, mógłby jeździć do pobliskiego Ciechocinka, do Aleksandrowa, gdzie pod lasem znajdował się stary kozacki kurhan, z którym wiązały się jego wspomnienia z dzieciństwa. Przede wszystkim jednak nęciła go nadzieja, że przez ten wyjazd zdoła może zapomnieć o sprawie Labudy. Gniewał się na Zofię, bo podejrzewała, że dzieje się z nim coś niedobrego. Ale ze sobą samym pozostawał szczery i wiedział, że jej podejrzenia są uzasadnione. „Brnę w jakąś ponurą historię - myślał rozpaczliwie. - I nie daj, Boże, żebym zabrnął za daleko. Muszę się ratować za wszelką cenę. Tym ratunkiem może stać się wyjazd do Torunia. Anna M. też ratuje się wyjazdem” - pomyślał sobie. Z okna czwartego piętra patrzył w dół ulicy, skąd poczynał sączyć się mrok wieczoru, gdzie drgały ciemne plamki idących ludzi i sunęły cienie samochodów. W kamienicach po drugiej stronie ulicy świeciło się już kilka okien, ale Piotr nie zapalił światła w swoim pokoju; wolał stać w ciemności i patrzyć w jarzące się cudze okna. Cieszyła go świadomość, że nikt z ludzi, których ciemne postacie rysowały mu się w prostokątach oświetlonych okien, nawet nie domyśla się, że on stoi ukryty za firanką. Nie musi tłumaczyć im własnych myśli i odczuć, tak samo jak oni nie musieli przed nim tłumaczyć swego istnienia. Usłyszał kroki Zofii. Weszła do pokoju i zapaliła światło. -. I co postanowiłeś? - spytała. - Namyśl się. Do dziesiątej wieczór otwarte są pralnie ekspresowe. Przyda ci się na festiwalu jeszcze kilka czystych koszul. - Pojadę - rzekł. - A teraz odwiedzę Jana. Wyprowadził samochód z garażu i pojechał na drugi koniec miasta, w nowo powstałą dzielnicę obok starego cmentarza. Rozbłysły już lampy uliczne, asfaltowa nawierzchnia lśniła od blasku jak po ulewnym deszczu. Błyszczały wystawy nowych ogromnych sklepów, pod czarne niebo wspinał się szczyt wieżowca, a jego najwyższe okna zdawały się błyszczeć między gwiazdami. Od wielkiej połaci starego cmentarza napływał w ulice zapach zieleni i jaśminu. Opuściwszy auto nie od razu poszedł do mieszkania Jana, lecz chwilę stał na chodniku i wdychał ten zapach, który budził w nim uczucie smutku i spokoju. Drzwi otworzyła mu Krystyna. Jan siedział w fotelu, opatulony szczelnie wełnianym kraciastym kocem. Na kolanach miał tekturkę, a na niej kartkę papieru; zapewne pisał lub tłumaczył nowy wiersz. Miał dwadzieścia siedem lat, ale wyglądał jak staruszek o bladej, schorowanej twarzy dziecka. Jego mała i drobna figurka ginęła w wielkim fotelu i w fałdach grubego koca. Krystyna, choć narzekała na dolegliwości trzustki, wydawała się przy nim uosobieniem zdrowia i siły, nosiła czerwone obcisłe spodnie do pół łydki i luźny sweter. Włosy miała ufarbowane na ostry, rudy kolor, raziła w tym mrocznym pokoju, gdzie na fotelu półleżał jej mąż o mrocznej, ale dziecinnej twarzy. - Angina - powiedział Jan, skrzywiwszy twarz w uśmiechu. Piotr usiadł na niskim taboreciku i szeroko rozstawił nogi, bojąc się, że w pewnej chwili kruchy taboret załamie się pod nim. - Zawieziesz Krystynę do Torunia, prawda? - pytał Jan. - Ma ogromną walizkę. Martwiłem się, jak ona to wszystko zabierze. Pojedziesz autem, prawda? Piotr skinął głową, ale rzekł co innego: - Jeszcze nie jestem pewien, czy pojadę. Każdego dnia wydaje mi się, że zacznę pisać nową sztukę. Jeśli pojadę, będę wiedział na pewno, że przez te kilkanaście dni nie zacznę pisać. - Zaczynasz tak już od pół roku - znowu skrzywił się Jan. Krystyna dotknęła dłonią ramienia Piotra. - Kawę czy herbatę? - Herbatę - powiedział. - Mam każde słowo od początku do końca, a mimo to nie potrafię zacząć. - Źle wyglądasz. Powinieneś wyjechać. Ta twoja działalność w sądzie także nie przysparza ci radości. Pisarz nie powinien nigdy brać na siebie aż takiego obowiązku. Musisz nieustannie myśleć o ludziach, którzy cię nie powinni obchodzić. Pisarz musi myśleć tylko o literaturze, o ludziach, których sam powołuje do życia. Jesteś zbyt wrażliwy i dlatego nie możesz pisać. - Myślę, że jest zupełnie inaczej. Wydaje mi się, że stałem się zupełnie niewrażliwy i to właśnie mnie niepokoi. Powieszono człowieka z wyroku sądu, w którym zasiadałem, a ja myślę o tym fakcie jako o dobrze wypełnionym obowiązku. - Czytałem w gazecie, że go powieszono. Jak myślisz, chyba bardzo się bał. Czy oni mu przed śmiercią dali jakiś narkotyk? - Nie wiem - wzruszył ramionami Piotr. - To sędzia nie ogląda egzekucji? - zdziwił się Jan. - Tylko prokurator. - Powinieneś jednak kiedyś zobaczyć coś takiego - rzekł Jan. Oczy mu błyszczały, a na twarz wypełzł rumieniec. Piotr poruszył się na taboreciku, żeby nie widzieć oczu i twarzy Jana. Domyślał się, że w tej drobnej figurce staruszka z twarzą dziecka tkwi sadysta. Jan czytał kiedyś Piotrowi swoje opowiadanie pt. „Wampir”, pełne naturalistycznych opisów seksualnych mordów. Opowiadanie to wydało się Piotrowi niemal genialne poprzez odwagę, z jaką Jan ukazał akt mordu i ekstazę zabójcy. Przeraziła go tylko ogromna wyobraźnia, którą Jan okazał w tej dziedzinie. Opowiadanie to, rzecz jasna, nigdy nie ukazało się drukiem i wątpliwe było, czy ktokolwiek oprócz Piotra zdołał się z nim zapoznać. Ale od tamtej chwili Piotr nawet w wierszach Jana odnajdywał zwroty i symbole, mające związek z tą dziwną wyobraźnią Jana. - Chyba na tydzień przed egzekucją powiedziano mu, że umrze. Jak myślisz, powiedziano mu czy nie? - Staram się o tym nie myśleć - rzekł Piotr. - Czy on miał w celi zegarek i wiedział o upływającym czasie? Czas ma ogromne znaczenie w chwili oczekiwania na śmierć. - Nie wiem. Sądzę oczywiście, że czas ma wielkie znaczenie - powiedział Piotr. - Przyszło po niego kilku strażników. Nie wierzę, aby sam z własnej woli chciał opuścić celę. - Nie wiem. - Czytałem kiedyś, że wiesza się, uprzednio związawszy ręce do tyłu. - Nie wiem. - Ale chyba się nad tym zastanawiałeś? - oburzył się Jan. - Chcesz być pisarzem, a jeśli chodzi o takie sprawy, twoja wyobraźnia zupełnie cię zawodzi. Brak zainteresowania cię kompromituje. Uzmysławiasz sobie, jak dokładne studia w celi śmierci musiał przeprowadzić Camus albo Zweig? Pisarz nie ma prawa bronić swej wyobraźni przed podobną wizją. Zresztą nie wierzę ci. Na pewno ciągle o tym myślisz. W dzień i w nocy. Ten facet, którego powieszono z waszego wyroku, przychodzi do ciebie w nocy i siada przy twoim łóżku. Powiedz, przychodzi do ciebie? - Gadasz głupstwa - oburzył się Piotr. - Zobaczysz, on cię nie opuści aż do twojej śmierci - powiedział z powagą Jan. Krystyna wniosła tacę ze szklankami herbaty. - Dlaczego mówisz o śmierci? Znowu o śmierci - rzekła z wyrzutem do męża. - Tłumaczę Piotrowi, że źle zrobił zgadzając się sądzić w tak strasznej sprawie. Będzie do końca życia przeklinał chwilę, w której skazał człowieka na karę śmierci. - Piotr? - zdumiała się Krystyna. - On ma żelazne nerwy. Opowiadałam ci, że w ten sam dzień, gdy wykonano wyrok, przyszedł do teatru jak gdyby nigdy nic. - W takim razie nigdy nie napiszesz nic wielkiego - stwierdził Jan. Krystyna potrząsnęła głową: - Nie każdy musi pisać o takich sprawach. Pisarzy interesują wielkie problemy moralno - polityczne, a nikt nie potrafi napisać książki o miłości, o takiej miłości z perypetiami. Miłość jest silniejsza od śmierci. - Tak? - zainteresował się Piotr. - Nie wierz jej - rzekł Jan. - Ona uważa, że miłość jest lekarstwem na wszystko. Tylko że jej miłość nie potrafi mnie wyleczyć z anginy... - Bo to nie jest prawdziwa miłość - wzruszyła ramionami. - A ciebie, Krystyno, nie zdołała jakoś wyleczyć z choroby trzustki... - Gdybym się zakochała naprawdę... Piotr milczał. Nagle uświadomił sobie, że bohater jego przyszłej sztuki, próbując uwolnić się od towarzyszącej mu wszędzie upersonifikowanej śmierci, być może, powinien szukać ratunku właśnie w miłości. „Miłość? - zastanawiał się Piotr. - Że też nic takiego nie przyszło mi do głowy.” Dopił herbaty. - Postanowiłem, że jednak pojadę do Torunia - powiedział na odchodnym do Jana. - Odświeżę trochę swoje wrażenia, bo sezon w tym roku był nie najlepszy. * Nazajutrz dłużej niż zazwyczaj pracował w redakcji, gdyż uzgodniwszy w naczelnym redaktorem swój wyjazd do Torunia, musiał pozostawić do dwóch kolejnych numerów materiały ze swego działu. Krystyna przyniosła recenzję ze sztuki „Ptysia”, tak jak przypuszczał, pełną sądów ostrych, choć chyba sprawiedliwych. Zdołał ją tylko przekonać, aby wykreśliła ostatnie zdanie, w którym zapewniała czytelników, że po „Ptysiu” nie ma już co spodziewać się sztuk lepszych i ciekawszych. Niemal do końca swego pobytu w redakcji trzymał tę recenzję w szufladzie biurka, jakby łudząc się, że w tym czasie nastąpi coś, co uniemożliwi jej druk. Ale nic takiego nie nastąpiło i oddając ją sekretarzowi, widział pełne nienawiści oczy „Ptysiowej” żony i przeklinał chwilę, kiedy zdecydował się przyjąć pracę kierownika działu krytyki. Już przed samym wyjściem listonosz przyniósł do redakcji list adresowany do Piotra. „Szanowny Panie - napisała do Piotra Anna M. - Mam uczucie, że wyrządziłam Panu wielką krzywdę. Nie powinnam była powiedzieć tego, co dla mnie nie miało aż tak wielkiego znaczenia, a co Pana dotknęło bardzo mocno. Niestety, nie znajdę już możliwości, aby naprawić wyrządzoną przeze mnie krzywdę, dlatego zdecydowałam się napisać ten list. Wydaje mi się,:e wszyscy za dużą wagę przywiązujemy do słów i stąd przeżywamy tyle niepotrzebnego cierpienia. Proszę zapomnieć o tamtych złych słowach. Chciał mi Pan pomóc, ale wiem, że mi pomóc nie można. Jeszcze raz gorąco przepraszam i żegnam. A.M.” Piotr przeczytał list dwukrotnie. Nie czuł w sobie krzywdy, którą wyrządziła mu Anna M. Z początku oczywiście było mu przykro, wczoraj wieczorem odczuwał coś w tym rodzaju, lecz właśnie dziś, po kilkugodzinnej pracy w redakcji, doznawał przykrości tylko na myśl, jak „Ptyś” przeżyje recenzję Krystyny. „Tylko że ja nie będę mógł napisać listu z przeprosinami” - pomyślał, chowając list Anny M. do wewnętrznej kieszeni marynarki. Na dworze mżył ciepły czerwcowy deszcz. Postawił kołnierz płaszcza i szybkim krokiem ruszył na przystanek tramwajowy. Do domu miał niedaleko, ale nie chciał moknąć. „Nie najlepsza pogoda na pobyt w Toruniu” - myślał lawirując w tłumie przechodniów. Schronił się pod wystającym balkonem i czekał na tramwaj, który długo nie nadjeżdżał. Wreszcie zobaczył czerwony wóz szczelnie wypełniony ludźmi. Za zamgloną szybą dojrzał twarz Banaszczyka w tramwajarskim kaszkiecie na głowie. Banaszczyk całkowicie pochłonięty był prowadzeniem tramwaju i nie zauważył Piotra stojącego w grupie ludzi pod balkonem. Ale on go dostrzegł i to wystarczyło, aby obudziło się w nim owo nieprzyjemne uczucie, które Knast nazywał niedosytem prawdy. Tramwaj prowadzony przez Banaszczyka skręcał w najbliższą przecznicę i potem jechał w kierunku przeciwnym niż mieszkanie Piotra. A jednak Piotr wskoczył na stopień. Zawisł trzymając się rączki, a wówczas tramwaj ruszył gwałtownie i strumyk wody z dachu pociekł Piotrowi na twarz i za kołnierz płaszcza. Ta woda trochę ostudziła Piotra i przywołała do rozsądku. Nie potępiał się za chęć rozmowy z Banaszczykiem, bo może właśnie ta rozmowa mogła spowodować ustąpienie owego uczucia ssania i pustki, jakie w nim było, ale czymś nierozsądnym wydała mu się jazda na stopniu akurat w taki deszcz. Tramwaj jednak jechał dość szybko. Piotr bał się zeskoczyć na śliską od deszczu jezdnię. Na następnym przystanku nagle zrobiło się w tramwaju zupełnie luźno i Piotr wszedł do wnętrza. Na trzecim przystanku przepchnął się na pomost motorniczego i stanął za plecami Banaszczyka. Jechali przez najbrzydszą dzielnicę miasta, wąskimi i źle zabrukowanymi ulicami. Po obydwu stronach ulic ciągnęły się przylegające szczelnie do siebie trzypiętrowe czynszowe kamienice podobne do szarego brzydkiego muru z oknami. Tu i ówdzie z muru odpadły płaty tynku i rdzawe plamy szpeciły frontony. Gdzieniegdzie wzdłuż popsutych rynien ciemniały po ścianach wilgotne zacieki deszczu. „Dzyń-dzyń-dzyń” dzwonił nogą Banaszczyk, raz po raz bowiem na wąskiej jezdni tarasował drogę chłopski wóz, okryty lśniącą od deszczu plandeką. - Panie Banaszczyk - odezwał się Piotr, choć widział surowy napis „nie rozmawiaj z motorniczym”. - Ach, to pan - na moment odwrócił głowę i kiwnął nią na przywitanie. Zaraz potem kilkakrotnie poruszył ręczną wycieraczką, zmazując z szyby krople deszczu. Na najbliższym przystanku odwrócił się do Piotra i podał mu rękę: - Nie wiedziałem, że mieszka pan w tych okolicach - rzekł. - Jadę do znajomego - wyjaśnił Piotr. Banaszczyk uśmiechnął się domyślnie: - Nie najlepsza pogoda na randkę, co? Zupełnie zaskakująca była nieufność, z jaką Banaszczyk odnosił się do Piotra. Wiedział, że Piotr jest pisarzem, na zdrowy rozum zapewne akceptował fakt, że przydzielono Piotra do rozsądzania spraw szczególnie trudnych, wymagających subtelnej znajomości psychiki ludzkiej. A przecież podświadomie i instynktownie nie ufał mu. Ilekroć Piotr mówił coś, Banasz - czyk kiwał potakująco głową i nigdy nie próbował głośno oponować, a jednocześnie robił zawsze inaczej. Gdyby nie to, że Banaszczyk pierwszy musiał zaproponować wyrok w sprawie Labudy, Piotr był nieomal pewien, że jego propozycja spotkałaby się z oporem Banaszczyka. Sądzili wspólnie już w trzech sprawach i za każdym razem Piotr czuł, że Banaszczyk nie ufa żadnemu z jego wywodów, nie ufa twarzy Piotra, nie ufa eleganckiemu ubraniu Piotra, nie ufa jego młodemu wiekowi. Może to właśnie przede wszystkim wiek Piotra budził te nieufność? W pojęciu Banaszczyka tylko stary człowiek mógł być naprawdę mądry i sprawiedliwy. Na zebraniach szkoleniowych ławników, zabierając głos w dyskusji, powiedział wyraźnie: „Trzeba mieć swoje lata, żeby osądzać innych”. Piotr nie miał oczywiście tych lat, mógłby być synem Banaszczyka. Teraz także nie uwierzył, że Piotr jedzie do znajomego. „Ciekawe, czy uwierzyłby mi, że wskoczyłem do tramwaju tylko po to, aby z nim porozmawiać?” - pomyślał Piotr. Pojechali do końcowego przystanku, który znajdował się już poza miastem. Dalej rozciągała się ogromna połać zielonej murawy, a jeszcze dalej - pola, przeważnie kartofliska. Na horyzoncie zamglonym od deszczu majaczyły topole i jakieś zabudowania. Pusty tramwaj, zgrzytając przenikliwie na zakręcie, zawracał na ogromnej pętli. Na przednim pomoście pozostali tylko Banaszczyk i Piotr, w drugim końcu wagonu ziewał senny konduktor. Do odjazdu pozostało jeszcze trochę czasu. Banaszczyk wyjął ze schowka w wozie termos z kawą i kanapkę owiniętą w serwetkę. - Czytał pan w gazecie, że Labudę powieszono? - spytał Piotr jeszcze wtedy, gdy tramwaj zgrzytał na zakrętach pętli. Chciał jakoś uzasadnić fakt, że nie wysiadł na przystanku. - Czytałem. To się tak musiało skończyć. Miał to, czego chciał. - Tak - skinął głową Piotr. - Ale siostry Łojek od tego nie zmartwychwstaną. - Panie - machnął ręką Banaszczyk. - One też były psa warte. Dwa tysiące mu płaciły za robotę na taksówce. Panie, to był wyzysk do ostatnich granic. A jeszcze im było mało! Jeszcze chciały go mieć jako mężczyznę. Tfu - splunął. - Stare, wstrętne wywłoki. Odsunął kaszkiet z czoła i zabrał się do jedzenia. Stał oparty plecami o motor, twarzą do Piotra i jadł powoli, starannie żując chleb z wędliną. - W gruncie rzeczy niewiele o nich wiedzieliśmy - powiedział Piotr. - A co pan chciał o nich wiedzieć? - wzruszył ramionami. - Żyły niby to z emerytury, a na taksówkę sobie uskładały. Człowiek pracuje od rana do wieczora i ledwo mu starcza na życie, a one z emerytury auto sobie kupiły. To były wycwanione baby. Wiedziały, co robią, że tego Labudę do roboty najęły. Był w takiej sytuacji, że musiał tyrać i brać, co mu dały. Nie wykalkulowały tylko sobie, że je zabije. - To jest usprawiedliwienie Labudy - rzekł Piotr. - Co takiego? A w czym ja go usprawiedliwiani? Mówię, że one były psa warte. A on też nie lepszy. On je zabił, a one jego. Taka jest prawda. - A my, sędziowie? - Zrobiliśmy, co do nas należało. Musiał wisieć. Odkręcił kubek termosu i nalał sobie mlecznej kawy. Pił ją wolno, drobnymi łykami. - Czytałem o takim jednym, co też zabił staruchę i jej siostrę - odezwał się Piotr. - Lichwiarką była. Na Sybir go za to zesłali na dziesięć lat. Ale jak się o tym czyta, to płakać się chce. Żal chłopaka. - Co to był za jeden? - Raskolnikow się nazywał. - Nie słyszałem. Rosjanin, co? - Aha. Student. - A, student? Rozumiem. Żal panu tego Raskolnikowa? - Tak. - A Labudy? - Nie. - Tak pan tylko mówi. Labudy też panu żal. Pan jest miękki człowiek. A ze mną inaczej. Stary jestem i w życiu dużo się napatrzyłem niesprawiedliwości. Nie myślę się za to mścić na nikim, bo nic by mi z tego nie przyszło. Ale zbrodni pobłażać nie można. W Boga nie wierzę i w jego sprawiedliwość też nie wierzę. Sami tu na ziemi musimy wymierzać sprawiedliwość. A co to znaczy? Dobro trzeba nagradzać, a zło karać. Panu zaś jedno powiem: za dużo pan kombinuje. Z tym Raskolnikowem to chyba inaczej było niż z Labudą. - Tak, z nim było inaczej. - No, to niech pan wyskakuje, bo muszę już jechać - powiedział Banaszczyk i uderzył stopą w dzwonek. Tramwaj odjechał i Piotr pozostał na zadeszczonych polach, daleko za miastem. Wcisnął głowę w ramiona i poszedł ścieżką, która od przystanku biegła przez mokrą trawę. Wydało mu się, że tędy jakoś prędzej znajdzie się na podmiejskich ulicach, bowiem dróżka kierowała się w stronę widocznego z daleka ogromnego komina Widzewskiej Manufaktury. Nie pomyślał, że o wiele prościej byłoby zaczekać na następny tramwaj. Szedł przed siebie, ślizgając się po błocie, z włosami coraz bardziej mokrymi od deszczu. Omijał glinianki wypełnione żółtą tłustą wodą, kupy śmieci rozwłóczonych po zielonej murawie, przeskakiwał rowy porośnięte wielkimi łopianami i pokrzywami. Wreszcie zagrodził mu drogę wysoki nasyp kolejowy, ścieżka wspinała się po jego zboczu i niknęła w kamieniach umacniających podkłady. Dwa razy omal się nie przewrócił, pnąc się po oślizłej od błota trawie. Zachrzęściły mu pod nogami drobno tłuczone kamienie na torze. Przekroczył szyny lśniące od deszczu i po drugiej stronie toru odnalazł znowu znajomą ścieżkę biegnącą w dół, w małą wąską uliczkę przeciętą parującym kanałem. Aż przystanął, stwierdziwszy, że znalazł się niespodziewanie w uliczce, gdzie Labuda zabił siostry Łojek. „Nie ucieknę od tego. Nigdzie od tego nie ucieknę - pomyślał. - A dałem słowo Knastowi, że nigdy więcej tu nie przyjdę”. Schodził, a właściwie zjeżdżał po ścieżce, buty więzły mu w żółtej kleistej mazi. Odetchnął z ulgą, gdy znalazł się w dole na płytach chodnika. Kilkakrotnie mocno uderzył butami o beton, patrząc, jak odpadają od nich płaty błota. Deszcz padał coraz gęstszy, drobny, dokuczliwy. Wydawało się Piotrowi, że jego całe ubranie przesiąknięte jest wilgocią, przy każdym poruszeniu głową woda wciskała mu się za kołnierz koszuli i po karku ściekała wzdłuż kręgosłupa. Tuż przy nasypie stał dom, w którym mieszkała Anna M. Już miał wejść do mrocznej sieni pachnącej kiszoną kapustą, gdy zagrodziła mu drogę gruba kobieta w brudnym fartuchu. - Pan do kogo? Tu już nikt nie mieszka - powiedziała opryskliwie. - Do pani Anny M. - wyjaśnił Piotr, ocierając dłonią twarz mokrą od deszczu. - Wyjechała. Dziś rano, proszę pana. Zawrócił w uliczkę. Przyśpieszył kroku mijając dom, gdzie Labuda zabił siostry Łojek. Nie śmiał spojrzeć w puste oczodoły okien i niemal przestraszył się, słysząc głuchy odgłos swych kroków na drewnianym mostku nad kanałem. Potem usłyszał ostry jazgot traktorowego silnika. W uliczkę wjeżdżał ogromny ciągnik na gąsienicach, uzbrojony w ostry pług. Odczuł radość na widok spychacza, miał ochotę radośnie pomachać ręką siedzącemu w budce traktorzyście. „Będą rozwalać dom sióstr Łojek - pomyślał z satysfakcją. - To dobrze. Nie powinien po nim zostać nawet kamień na kamieniu”. I pomyślał jeszcze, że gdy nie stanie tego przeklętego domu, on, Piotr, także zapewne uwolni się od pamięci o Labudzie. * Deszcz padał przez całą noc, lało również, gdy Piotr wyjeżdżał samochodem po Krystynę. Jan poskarżył się Piotrowi, że boli go opłucna, tkwił od rana w fotelu, ale zamiast kraciastego pledu owinięty był w stary, brzydki szlafrok damski. Pił jakieś ziółka o żółtawym kolorze. Twarz miał tej samej barwy, jakby ów barwnik w ziółkach rozpływał się po nim nieaz z krwiobiegiem. Krystyna robiła wrażenie podlotka. Wczoraj zapewne poszła do fryzjera, bo włosy miała starannie uczesane i wydzielające piękny zapach. Myśl o wrażeniach, których dozna na festiwalu, podniecała ją, nieustannie kręciła się po pokoju, to przynosząc Piotrowi ciasteczka, to znów podsuwając mu czarną kawę. Tym bardziej raziła nieruchomość Jana, jego bolesny wyraz twarzy i pełne żalu spojrzenie, którym obrzucał swoją żonę. Być może w tej chwili żałował, że zgodził się na jej wyjazd. I jakby przekonując samego siebie, powtarzał: - Krystynie dobrze zrobi ta wycieczka. Rozerwie się trochę, zobaczy kawałek teatru. Piotr przytakiwał. Pił kawę, palił papierosa. Było mu serdecznie żal Jana, wolałby jechać na festiwal z nim, a nie z nią. Krystyna miała jednak pisać dla tygodnika sprawozdania z przedstawień. Piotrowi pozostałaby jedynie sama przyjemność oglądania spektakli. - Jedziemy - powiedział nagle Piotr. Nie mógł znieść dłużej widoku cierpiącego Jana. - Powiedz mi, czy to właśnie tak zaczęła się twoja choroba? Bólami w opłucnej? - pytał żałośnie Jan. - Nie, inaczej - rzekł Piotr, narzucając płaszcz na ramiona. Potem podał płaszcz Krystynie. - Będziesz się nią opiekował, prawda? - spytał jeszcze Jan. - Postaram się - uśmiechnął się Piotr. Już w samochodzie Piotr gniewnie burknął do Krystyny: - Nie powinnaś była jechać. On się źle czuje. Ale jego słowa obudziły w niej złość: - Nie nadaję się do roli samarytanki. Zwariować można, jak on tak ciągle kwęka. Nic mu nie jest, absolutnie nic mu nie jest. Jest jedynakiem i ma matkę lekarza, która widzi w nim miliony przeróżnych chorób. Z początku bardzo się tym przejmowałam, ale to może doprowadzić do wariacji. W końcu machnęłam ręką. A ty? - aż zachłysnęła się swym gniewem. - Nie bądź taki szlachetny cudzym kosztem. Jesteś przykładem krańcowego egoizmu, interesuje cię tylko to, co dzieje się w tobie. Nikogo poza sobą nie widzisz i nie rozumiesz. Gdyby nie to, że Zofia ma tyle własnej pracy, która ją pasjonuje, traktowałaby ciebie tak jak ja Jana. Na szczęście jest mądra i poświęca ci także tę odrobinę swego zainteresowania. Ty nawet sobie nie wyobrażasz, jaki jesteś okropny. I rozpłakała się. Piotrowi zrobiło się diabelnie nieprzyjemnie i żałował, że wyskoczył z tą swoją głupią uwagą na temat zdrowia Jana. - Daj spokój, nie rycz - powiedział błagalnie. - Przecież nie jedziesz na pogrzeb. Nie rycz, proszę cię. Dziś wieczór zabiorę cię na dancing, pewnie bardzo dawno nie tańczyłaś. - Od sylwestra - mruknęła. Po chwili roześmiała się cichutko. - Pocieszasz mnie, jakbym była smarkatą i nic innego nie pragnęła, tylko tańców. Po chwili znowu się roześmiała. - Co to znaczy: zabiorę cię na dancing? Jak będę chciała, to sama pójdę albo ciebie zabiorę. Albo jeszcze kogoś innego. - Kogo? - Nie bój się, już się ktoś taki znajdzie. - Wyobrażam sobie... - ironizował Piotr. - Nic sobie nie wyobrażaj - szepnęła i ramieniem przytuliła się do Piotra, swymi pachnącymi włosami łaskocząc go w szyję. Nie był tym zachwycony, bo droga za miastem była śliska i wymagała ostrożnej jazdy, a Krystyna, oparłszy się o jego ramię, utrudniała mu manewry kierownicą. Ale jednocześnie bardzo mu było przyjemnie, że taka śliczna dziewczyna przytula się do niego. Przed Włocławkiem niebo się rozpogodziło i wyjrzało słońce. Piotr zatrzymał auto obok przydrożnego lasku, gdzie po deszczu mocno pachniało grzybami. Z kieszeni w samochodzie wyjął termos z czarną kawą, którą przygotowała rano Zofia. Nalał Krystynie pełną szklankę. Ona wyjęła z torebki paczkę czekoladowych herbatników. Dookoła nich trwała wielka cisza, daleko na horyzoncie sterczał wiatrak bez skrzydeł, na sosnowych igłach w przydrożnym lasku perliły się w promieniach słońca krople deszczu. Niebo było tak przejrzyste i błękitne, że, zdawało się, niepogoda odświeżyła je, omyła, dodała blasku. - W Toruniu będzie nas czekać najpiękniejsze lato - powiedział Piotr. Po tych słowach ogarnęło go uczucie radości, że lato dopiero się rozpoczęło, a oni jadą na spotkanie przyjemności, wyzwoleni od trosk i zmartwień. Odczuwali swą młodość jak coś namacalnego, coś, co jest obok i czego można dotknąć. Stykali się ramionami, przyglądali sobie, odkrywając, że są ładni. - Powiedz mi, dużo dziewcząt wozisz swoim autem? - spytała Krystyna, oddając mu ebonitowy kubek od termosu. - Nie - uśmiechnął się. - Nie mam znajomości wśród młodych dziewcząt. - Często zdradzasz Zofię? - I tak nie powiem ci prawdy, więc po co pytasz? - Bo chciałabym wiedzieć, jaki ty jesteś naprawdę. Czasami robisz na mnie wrażenie człowieka, który jest bardzo prosty w swoich pragnieniach i dążeniach, w gruncie rzeczy chcesz mieć tylko święty spokój. Dlatego stronisz od romansów, od wódki, od wszelkich silniejszych wrażeń, które mogłyby w jakiś sposób skomplikować twoje życie. Niekiedy zaś odnoszę wrażenie, że żyjesz w ciągłym napięciu, w nieustannym konflikcie z samym sobą. Tylko że o tym nikomu nie mówisz. - Wolałabyś, abym powiedział, że żyję w ciągłym konflikcie z sobą samym? - Chciałabym znać prawdę. Wzruszył ramionami: - Wydaje mi się, że jak większość ludzi nie bardzo wiem, po co żyję. Nie traktuję siebie jako jakiś wyjątkowy i jedyny przypadek w świecie, nie uważam więc, abym miał do spełnienia wielką misję. Po prostu chcę to swoje życie przeżyć możliwie ładnie. Pytasz mnie, jaki jestem. Ale w gruncie rzeczy chcesz wiedzieć, czy zdradzam Zofię. Jedyny konflikt, godny uwagi, to w twoim pojęciu zdaje się, romans pozamałżeński. Każdy, kto nie ma tych romansów, żyje w twoim wyobrażeniu prosto i w świętym spokoju. - Uważasz mnie za głupią? - dąsała się. - Nie. Tylko wydaje mi się, że dla wielu kobiet miłość jest czymś najpoważniejszym. Ich konflikty rodzą się z braku miłości lub nadmiaru miłości, a w każdym razie miłość jest tą osią, wokół której grawituje większość ich problemów. A w moim życiu miłość nie jest aż tak istotna. - Zubożasz się. - Być może. Ciągle mi się wmawia, że zubożam się o jakieś uczucia. Jan twierdził, że powinienem myśleć o tym, jak Labuda bał się w celi śmierci, ty znów mówisz, że powinienem się kochać. Co do tej drugiej sprawy, wydaje mi się, że do tego trzeba partnerki. Nie chcę się oszukiwać, rozumiesz? - Kochasz swoją żonę - stwierdziła. - Och, przestań - rozzłościł się. - Być może kocham ją, a może tylko bardzo szanuję, lubię i cenię. Wypił kawę i powiedział jeszcze bardziej gniewnie: - Dlaczego ja ciebie nie pytam o twoje historie? Czy Paweł to była prawdziwa wielka miłość pełna konfliktów i uniesień? A Krzysztof? A ten facet z radia? - Jesteś zazdrosny? - zdziwiła się. - O mnie? - Nic rób z siebie głupiej, na litość Boską! - zawołał. - Chcę ci po prostu udowodnić, że też żyjesz bez konfliktów. Bo nawet miłość przestała przysparzać ci kłopotów. Jedźmy już, bo zaczynam się denerwować i powiem ci coś, czego nie chciałabyś usłyszeć. - Powiedz, powiedz - zachęcała go ironicznie. - Być może wreszcie okażesz się bardziej interesujący. Nic nie powiedział. Włożył termos do kieszeni samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Przyjechali do Torunia na dwie godziny przed inauguracją festiwalu. Przydzielono im pokoje w hotelu „Pod Trzema Koronami”, w pobliżu zabytkowego ratusza miejskiego. Umyli się po podróży i przebrali, a potem poszli na konferencję prasową w foyer teatru. Tam do Krystyny zaczął się natychmiast przystawiać recenzent jednej ze stołecznych gazet i Piotr pomyślał, że Krystynę wkrótce czeka nowy kolejny „konflikt”. Już w trójkę powędrowali na widownię, gdzie festiwal rozpoczęło „Wesele” Wyspiańskiego. Po przedstawieniu poszli w trójkę na spacer po mieście. Ów krytyk warszawski miał na imię Anatol, był czterdziestoparoletnim mężczyzną o bardzo młodej twarzy i pięknych niebieskich oczach. Piotrowi wydawał się bardzo miły i sympatyczny, irytowały go tylko jego nieustanne aluzje na temat: Piotr kocha się w Krystynie albo Krystyna kocha się w Piotrze. Innymi słowy, był przekonany, że Piotr przywiózł na festiwal swoją kochankę. - Panie - powiedział mu w końcu Piotr - jeśli o to chodzi, to przysięgam panu, że Krystyna jest tylko moją współpracowniczką. Krystyna zarumieniła się, a Anatol pokręcił głową, potępiając Piotra za obcesową wypowiedź. - Prawdziwy mężczyzna nie będzie się tak otwarcie wypierał - rzekł. - Przecież moje żarty powinny panu schlebiać. - Piotrowi? - pogardliwie wzruszyła ramionami Krystyna. - Jemu by pan pochlebił mówiąc: jaki pan wzniosły, szlachetny, niewinny. - Obłudnik, prawda? - Jeszcze jaki - mściła się Krystyna. Był już wieczór, latarnie uliczne świeciły rzadko i słabo. Uliczka, którą szli, biegła gdzieś w dół i znikała w otwartej na oścież bramie krzyżackiej wieży, rysującej się ostrym konturem na tle granatowoczarnego nieba. Kamieniczki po obydwu stronach ulicy wydawały się omszałe od zielonkawego blasku, który rozsiewały staroświeckie latarnie, zwisające nad bramami. - Chodźmy nad Wisłę - zaproponowała Krystyna. Anatol pobiegł do najbliższego sklepu po butelkę wina, potem głośno zadudniły ich kroki pod gotyckim sklepieniem ogromnej bramy w starych murach miejskich. Gdzieś w dole zobaczyli rząd latarń oświetlających nadbrzeże i drugi taki sam szereg błyszczących punktów, odbitych w wodzie rzeki. Dalej zalegała ciemność i dopiero bardzo daleko, na drugim brzegu połyskiwały światła miasta. Usiedli na ławce w załomie starych murów. Noc była ciepła, gwiaździsta. Po rzęsiście oświetlonym moście, zgrzytając, przejeżdżały tramwaje. Hałas wywołany przez tramwaje rzeka niosła aż pod mury obronne, gdzie potęgował się, dudniąc w załomach t wykuszach. Anatol odkorkował butelkę i podał ją Krystynie. Pili bezpośrednio z butelki i po kolei, najpierw Krystyna, potem Piotr, a wreszcie Anatol. Bawiło ich, że postępują właśnie w ten sposób jak młodziki, których nie stać na pójście do nocnego lokalu lub knajpy. Piotrowi bardzo smakowało wino pite wprost z butelki..Dziś ani razu nie pomyślałem o Labudzie” - uświadomił sobie. - Piotrze powiedziała Krytyna - kim była pani, z którą przedwczoraj widziałam cię na ulicy? - Przedwczoraj? Nie pamiętam, abym szedł z jakaś panią - rzekł szczerze Piotr. I nagle przypomniał sobie, ze Krystyna mówi chyba o jego spotkaniu z Anną M. - Pan znowu się wypiera? - zaśmiał się Anatol. - Wysoka, szczupła blondynka. Bardzo opalona - opisywała Krystyna. - Znajoma - wykrętnie rzekł Piotr. - Znajoma? Szedłeś tak w nią zapatrzony, że nawet mnie nie raczyłeś spostrzec. Piotr uśmiechnął się. Zupełnie absurdalne wydało mu się podejrzenie Krystyny, że jego zaabsorbowanie Anną M. oznaczało coś więcej niż zainteresowanie sprawą Labudy. - Rozmawiałem z tą panią o bardzo ponurej sprawie. O pewnej zbrodni, z którą ja zetknąłem się jako ławnik w sądzie, a ona jako świadek. - No, to już po raz trzeci pan się wypiera - rzekł Anatol. - Och, jeszcze daleko do piania koguta - powiedziała. - Piotr zdąży wyprzeć się dziesięciokrotnie. Butelka wina znowu przechodziła z rąk do rąk. Opróżnili ją i postawili na ziemi obok ławki. Otaczał ich mrok nocy, w którym twarze rysowały się jak jasne plamy. Piotr poczuł na swojej ręce ciepłą dłoń Krystyny. - Obiecałeś, że pójdziemy na dancing - przypomniała. Zupełnie nie miał ochoty iść na dancing. Nie tylko z Krystyną. Z nikim. Było mu dobrze, ponieważ opuścił go problem Labudy. „Labuda umarł. I we mnie też umarł” - powtarzał sobie. - Jutro zabiorę was na stary kurhan. Na kurhanie rosną brzozy, których liście szeleszczą, jakby zrobione były z cieniutkiej blachy. To kurhan kozacki, ale nikt nie wie, kiedy i w jakiej potyczce polegli. Zobaczycie tam kamienną płytę z na wpół zatartym napisem. Byłem tam wielokrotnie, ale zdołałem odcyfrować tylko jedno zdanie: „Sumienia otwarta rana”... - „Sumienia otwarta rana”? Co to znaczy? Napis jest zapewne po ukraińsku, pan źle go przetłumaczył - powiedział Anatol. - Nie, nie. Właśnie tam tak wyryto - upierał się Piotr. - Sumienie może boleć, jakby było otwartą raną. Po jakimś czasie ów ból sumienia przenika do każdej myśli, w ustach nosimy uczucie niesmaku. Nocami budzi dławienie w gardle... - O Boże, to przecież klasyczny opis „globus histericus” - zawołał Anatol. - Z tego się można wyleczyć. - Tak? - zdumiał się Piotr. - A ja myślałem, że to właśnie tak objawia się... - „Sumienia otwarta rana” - dokończył Anatol. Piotr wyjął papierosa i sięgnął po zapałki. W nagłym błysku nafosforyzowanej główki spostrzegł, że Anatol trzyma rękę pod sukienką Krystyny. Ona także zauważyła, że Piotr zobaczył, bo zerwała się z ławki. - Chodźmy stąd - rzekła. - Z wami nie można ani chwili spokojnie posiedzieć. W pobliskiej przystani rzecznej głucho zahuczał statek wiślany. Raz, drugi, a potem trzeci. Rozstali się w hotelowym hallu. W pokoju Piotr zapalił lampkę na nocnym stoliku, potem podszedł do okna, aby zasunąć żółtą firankę. Okno wychodziło na pogrążone w mroku podwórko pełne zapachów dolatujących z restauracyjnej kuchni. Słyszał brzęk talerzy, piskliwe głosy kucharek i pomywaczek: - ... Więcej już do niej nie wróci. Nie po to uciekł, żeby wracać - mówił jakiś kobiecy glos. - Wróci. Jak mu zabraknie pieniędzy, to wróci. Mój wrócił po trzech dniach, na kolanach przecie mną klęczał... Piotr zamknął okno i zasunął firankę. „Globus histericus? - zastanawiał się. - Mówił, że to można wyleczyć.” Powiedział głośno: - Nie zabiorę go do kurhanu. Nigdy go tam nie zabiorę. Nigdy! Nigdy! * O dziewiątej rano zbudziło go pukanie Krystyny. - Zapowiada się przepiękna pogoda - powiedziała. - Mówiłeś, że pojedziemy do starego kurhanu... - Ten mój wóz... Coś w nim nawala - zaspany Piotr kiwał się nad umywalką. - Obiecałeś, że zabierzesz mnie na dancing. I nie zabrałeś. Obiecałeś pokazać kurhan i także, zdaje się, nie zamierzasz dotrzymać obietnicy. No myj się, nie będę patrzyła. Usiadła na krześle tyłem do Piotra, zapaliła papierosa. Piotr odkręcił kran i włożył dłonie pod strumień zimnej wody. W lustrze umywalki oglądał zaspane oczy. - Ten Anatol... - zaczął. - Jego nie weźmiemy - zadecydowała bez namysłu. - Nie nadaje się na romantyczną wycieczkę. - Nie wiem, czy to będzie romantyczna wycieczka - rzekł Piotr. Ale natychmiast zabrał się gorliwie do mycia. Śniadanie zjedli we dwoje w barze mlecznym o dziesiątej byli już na moście nad Wisłą. Gdzieś w dole na granatowej rzece bielał pasażerski statek podobny do ogromnego, odpoczywającego na wodzie łabędzia, który schował głowę pod skrzydła. Potem droga ciągnęła się przez lasy. Piotr zapalił papierosa i milczał. Krystyna także była milcząca, skupiona, jakby rozważająca w myślach coś bardzo ważnego. Raptem powiedziała: - Zofia chyba bardzo nie chciała, abyś ze mną pojechał do Torunia? - Dlaczego? To przecież ona mnie namówiła. - Tak, ale na pewno bardzo nie chciała, żebyś się zgodził. - W takim razie według ciebie źle zrobiła, namawiając mnie do wyjazdu. - Tak sądzisz? - spytała cicho. - Dobrze zrobiła - stwierdził. Ten wyjazd bardzo mi pomógł w pewnych sprawach. Ona jest dobrą i mądrą kobietą. - Kochasz ją bardzo? - Pytałaś mnie już o to. A ja nie wiem. Chyba ją kocham. Nie rozumiem, dlaczego zadajesz takie pytania. Czy kocham? Pewnie kocham, skoro jest mi z nią dobrze. - Nie jest ci z nią dobrze, skoro doradziła ów wyjazd. - Och, to chodziło o zupełnie inną sprawę. - Wy, mężczyźni, nigdy jakoś nie wiecie czy kochacie, czy nie. - A ty? Ty wiesz? - Wiem. - Za każdym razem? - spytał ironicznie. Obraziła się. - Uważasz mnie za puszczalską. I gotów jesteś natychmiast mnie potępiać. Opowiadają o tobie, że kiedyś byłeś najokropniejszym dziwkarzem. Ciekawe, z kim byś się puszczał, gdyby wszystkie były takie porządne? Roześmiał się. - A potem tak nagle sporządniałeś. Dlaczego? Przez Zofię? - Nie. Kiedy się jest bardzo młodym, odczuwa się nienasycony głód poznania świata. Wtedy wszystko jest ciekawe i pociągające. Za każdym rogiem ulicy wydaje się, że czeka jakaś nowa przygoda. Chciałoby się posiąść cały świat i wszystkie kobiety. W gruncie rzeczy taki młody człowiek nie ma o kobietach najmniejszego pojęcia, w stosunkach z nimi frapują go nie one, ale on sam i jego kolejne przeżycia. Po jakimś czasie w jego pamięci zacierają się imiona tych dziewcząt, ich twarze. Kiedy się szybko pędzi samochodem, drzewa przydrożne zlewają się w jedno drzewo. Młody człowiek poczyna myśleć, że wszystkie dziewczyny są w gruncie rzeczy takie same. A skoro wszystkie są takie same, to posiadając jedną, myśli, że będzie posiadał wszystkie. I wówczas się żeni. Nagle się żeni. Z pierwszą dziewczyną, która wydała mu się odrobinę ciekawsza. A wydała mu się taka dlatego, że zaczął inaczej niż do tej pory interesować się dziewczynami. Teraz nagle „odkrył”, że ta nowa dziewczyna myśli i czuje, tęskni i płacze, cieszy się i marzy. I żeni się. - A potem czuje się oszukany - rzekła Krystyna. - Najczęściej. I to jest właśnie wiek męski. Wtedy mężczyzna wie już, że każda kobieta jest inna i każda jest bardzo ciekawa, każda kryje w sobie cały mikro- świat, którego poznanie może dać wielkie szczęście. A przecież ten mężczyzna najczęściej posiada już dom, dzieci i tak dalej. Nie tak łatwo mu zrezygnować z tego na rzecz czegoś niewiadomego, co może się nie sprawdzić, wie przecież z młodzieńczego doświadczenia, że nie z każdą kobietą, choćby najpiękniejszą, będzie mu dobrze. Mężczyzna, który posiada taką świadomość, niełatwo decyduje się na przygodę. - To jest tylko takie teoretyczne gadanie - zaśmiała się Krystyna. - W praktyce ci dojrzali mężczyźni pakują się bez zastanowienia w każdą najgłupszą przygodę. Piotr kiwnął głową. - Bo nie jest powiedziane, że każdy mężczyzna osiąga wiek męski, a ściślej świadomość męskiego wieku. Często do końca życia pozostaje szczeniakiem, wygadującym brednie, że wszystkie kobiety są takie same, i nie poczuwającym się do odrobiny męskiej odpowiedzialności za siebie, za swą partnerkę i za tę trzecią. - A ty? - spojrzała na niego, przekrzywiając głowę. Silniej chwycił kierownicę. Droga do Aleksandrowa miała kilka ostrych wiraży. A kiedy je przebył, stało się z nim to, co zawsze się z nim działo, ilekroć zbliżał się do tej miejscowości: ogarniały go wspomnienia dzieciństwa i przenikała fala czułości dla samego siebie. Odczuwał tę czułość na myśl, że jest już tak bardzo dorosły, a zdołał nic nie uronić ze wspomnień. Pamiętał siebie z tamtych lat, pozostał przecież utrwalony na fotografiach w albumie ciotki: mały, szczupły chłopiec o bardzo dziecinnej buzi, o złotych włosach, długich jak u dziewczynki i rozsypujących się na ramiona. O właśnie tutaj, nad tym leżącym w dole czarnym stawem pokrytym zieloną rzęsą, ścigał się z ogromnym wilczurem wujka, a wtedy złote włosy Piotra rozwiewał wiatr. Wujek zaś, obserwujący ze wzgórza jego bieganinę, mówił do ciotki: „Piotruś jest jak błysk lusterka, którym ktoś się bawi.” - W tym stawie - powiedział Piotr do Krystyny - utopił się kiedyś mały chłopiec. Zwłok nie potrafiono odnaleźć, wreszcie przyniesiono duży bochenek chleba, do którego włożono kilka srebrnych pieniążków. Puszczono bochenek na wodę i w łódce popłynięto za bochenkiem. Chleb długo krążył po stawie, aż raptem zatrzymał się na samym środku. Zaczęto w tym miejscu szukać po dnie żelaznymi hakami i wydobyto ciało chłopca. To było straszne, Krystyno, przez miesiąc noc w noc zrywałem się z łóżka krzycząc rozpaczliwie. - Musiałeś być wtedy bardzo mały. A z tym bochenkiem to chyba nieprawda. Co ma chleb i srebro wspólnego z topielcem. - Nie wiem, co to ma wspólnego, ale sam widziałem... Lecz oto i miasteczko, właściwie tylko dwie ulice, jedna wzdłuż toru, a druga przecinająca tory szerokim przejazdem. Ulice są źle wybrukowane, domy niskie, najczęściej drewniane parterowe rudery, duży kościół z czerwonej cegły i ogromny, imponujący dworzec kolejowy. Z dworcem związana była dawna świetność miasteczka. O dwa kilometry dalej, nad małą, krętą rzeczką Tążyną, biegła ongiś granica miedzy zaborem rosyjskim i pruskim. Stacja graniczna rosyjskiego imperium otrzymała dworzec, wystarczająco reprezentacyjny jak na owe czasy i tak obszerny, aby pomieścić mógł liczne komory celne i sale restauracyjne, gdzie wypocząć mogli podróżujący z dalekiego Sankt Petersburga. Obok granicznego dworca wyrosły domy dla celników i urzędników carskich, którzy nowo powstające miasto nazwali „Aleksandrów” od imienia cara Aleksandra. Obok domów urzędników carskich pobudowali domostwa także i przemytnicy, dostarczający na drugą stronę Tążyny nie oclone towary. Było to więc miasteczko celników i przemytników, urzędników carskich i „żeleznodorożników”; tu mieli także swoje kwatery Kozacy strzegący granicy. Kilkunastu z nich znalazło wieczny odpoczynek pod ogromnym kurhanem w lesie nad Tążyną. Polegli w bitwie lub potyczce, której daty nikt w miasteczku już dziś nie pamiętał. Rok 1914 przyniósł zastój w rozwoju miasteczka. Stało się powiatową dziurą z imponującym dworcem kolejowym. Po jego ogromnych salach buszują dziś senne muchy, kurhan pod lasem porosła trawa i krzewy. - Patrz, fryzjer - wskazał Krystynie pochylony drewniak tuż przy narożniku głównej ulicy. - Brudne, brzydkie miasto. Dawno nie widziałam czegoś tak brzydkiego. W tym właśnie zakładzie fryzjerskim ucięto Piotrowi jego piękne złote włosy. Tak zadecydowała matka Piotra, napisawszy w liście do ciotki: „Chłopak ma już prawie sześć lat, w przyszłym roku idzie do szkoły, obetnijcie mu włosy, bo wygląda jak dziewczynka”. Więc pewnego dnia ciotka zaprowadziła Piotra do tego właśnie fryzjera. Piotr pamiętał dobrze tę chwilę, nawet i to pamiętał, że idąc do fryzjera ciągnął za sobą na sznurku drewniane auto ciężarowe. Potem, głośno rycząc po stracie długich włosów, wiózł je - złociste, kręcące się loki - w swoim drewnianym aucie. Płakał przeraźliwie, na ulicy oglądano się za nim, ale nikt go o nic nie pytał, bo wszyscy widzieli na platformie drewnianego auta owe piękne złociste loki. „A później włosy mi trochę ściemniały” przypomniał sobie Piotr. ...Przejazd przez tory był zamknięty, na szynach manewrował pociąg towarowy. - Widzisz ten czerwony duży kościół? - Piotr pokazał palcem. - Pod tym kościołem żebrała moja babka. Krystyna roześmiała się. - Nie wierzysz? Żebrała. To była piekielna staruszka. Otrzymywała emeryturę po mężu kolejarzu i miała własny domek w okolicach Koluszek. Najstarsza córka, żona lekarza powiatowego, który tu właśnie mieszkał, zaprosiła babkę do siebie, jako że miała siedem pokojów z kuchnią, dwie służące, a była bezdzietna. Babka lubiła pieniądze i zbierała je w duży worek, który, gdy była w świetnym humorze, pokazywała mi i pozwalała bawić się pieniędzmi. Lecz babka rzadko bywała w dobrym humorze. Od czasu do czasu wyobrażała sobie, że córki pozostawiły ją w nędzy. Wówczas uciekała ze swego elegancko urządzonego pokoju w domu ciotki, siadała przed kościołem wraz z żebraczkami i wyciągała rękę po datek, szepcząc, że wyrodne córki w świat ją wygnały. Wyobrażasz sobie, co się wówczas działo? Matka żony lekarza powiatowego żebrze pod kościołem! W miasteczku wrzało od plotek, złośliwi zacierali ręce, powiatowe dygnitarzowe nie kłaniały się ciotce, która własną matkę na żebry pod kościół wysłała. W domu były spazmy, płacze, próby samobójstwa. Wreszcie telegraficznie wezwane przyjechały moja matka i druga ciotka z Warszawy. Rada familijna (podsłuchiwałem wtedy pod drzwiami) postanowiła babkę ciupasem zabrać z Aleksandrowa, co też się i stało. Mimo to kariera mojego wujka została zwichnięta przez babkę i po jakimś czasie musiał opuścić Aleksandrów. - Zabawna historia. - Zabawna - przytaknął Piotr. Przypomniał sobie babkę, drobniuteńką, pomarszczoną staruszkę zawsze ubraną w czerń. Gdy bawił się na podwórku przed domem ciotki, babka otwierała okno w swoim pokoju i wychylając się przez parapet kiwała na Piotra chudym, zakrzywionym palcem. Piotr zbliżał się pod okno, a wtedy babka wołała: „Ty piekielniku, ty sumogradzie, nie zwiodą mnie twoje niewinne oczka i twoje anielskie włosy. Już w kolebce widziałam, że masz kajdany na rękach i zginiesz na szubienicy!”. Piotr w odpowiedzi pokazywał babce język albo szczuł na nią wujkowego wilczura, którego babka nienawidziła. To wszystko nie przeszkadzało, że nazajutrz babka znowu wychylała się przez okno, ale miast wymyślać, rzucała Piotrowi owiniętego w gał - ganek ślazowego cukierka albo zapraszała Piotra do siebie i pozwalała mu bawić się wysypywaniem srebrnych monet z woreczka. Uniosło się w górę białe ramię szlabanu kolejowego. Za przejazdem Piotr skręcił w prawo i wymijając wądoły na nie brukowanej ulicy pojechał w kierunku czarnej smugi lasu widocznej w wylocie ulicy. Domy miasteczka skończyły się, uliczka przeszła w zwykłą polną drogę, biegnącą między łanami zbóż ciągnących się do lasu zamykającego horyzont. Na skraju lasu, tuż przy drodze, wyróżniała się kępa brzóz otaczających stromy pagórek. Dokoła znajdował się placyk ze śladami po dawnych mogiłach. Na pochyłości kurhanu spoczywała połamana tablica z resztkami zatartego napisu. - Spróbuj, może go odczytasz - zaproponował Piotr. - To po rosyjsku, prawda? - powiedziała Krystyna. - Nie. Po ukraińsku. Piotr dobrze pamiętał, że wówczas, gdy przychodził tutaj jako mały chłopiec ze złotymi lokami, napis był znacznie wyraźniejszy. Piotr nie umiał czytać, ciotka nie znała cyrylicy, a wujek z powodu swych płaskich stóp nie chodził na spacery dalej niż nad staw za miasteczkiem. Ciotka mówiła Piotrowi: „pójdziesz do szkoły, będziesz się dużo uczył, poznasz obce języki, a wtedy, jako dorosły i mądry człowiek, przyjedziesz tutaj i przeczytasz cały napis”. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że napis stał się nieczytelny i płytę połamano. - Może ci ludzie zginęli w walce z powstańcami 1863 roku? - Nic mnie to nie obchodzi - pokręcił głową Piotr. - Przyjeżdżając tutaj myślę nie o nich, ale o sobie. Krystyna wzruszyła ramionami i poszła wolno w stronę lasu. Piotr chwilę śledził wzrokiem jej wysmukłą sylwetkę, potem przykucnął na trawie u stóp kurhanu. Liście brzóz nad jego głową pobrzękiwały cichutko, jakby były zrobione z delikatnej blachy lub cynfolii. Piotr od dawna nosił się z przekonaniem, że historia z napisem na kurhanie ma znaczenie niemal symboliczne. Został oszukany i wykpiony przez los. „Oszukano mnie - powtarzał sobie Piotr. - Zakpiono ze mnie. Gdzież jest ta prawda, która miała mi być objawiona, gdy stanę się dojrzałym człowiekiem?” Na drodze leśnej nie było już widać Krystyny, zapewne skręciła gdzieś w głąb lasu. Liście brzóz szemrały i delikatnie, i sennie, od pól porośniętych zbożem zalatywało dusznym skwarem czerwcowego południa. „Więc w końcu co otrzymujemy za nasze obcięte loki, za dzieciństwo, za tęsknoty, z których musimy rezygnować?” Podniósł się z trawy porastającej groby i wolno poszedł w stronę lasu. Uświadomił sobie, że nie żył już wujek, do którego tutaj przyjeżdżał, dawno umarła babka, która żebrała pod kościołem. Nie żyła także matka Piotra. Po przeszłości zostały tylko kruche i ulotne wspomnienia, jakie Piotr uniósł w swoim sercu i otaczał tkliwością. Dotykał tych wspomnień delikatnie jak archeolog zabytek, który lada chwila może rozsypać się i zgubić swój dawny kształt. „Nigdy nie chciałem być dorosłym - pomyślał ze złością. - Dorosłość to obowiązek, który chcą nam wtłoczyć na kark jak jarzmo.” Leśna droga zmierzała w wąwóz o brzegach porośniętych lasem i osypanych igliwiem. Piotr rozejrzał się, ale nigdzie nie zobaczył Krystyny. Wspiął się na strome zbocze wąwozu, zadyszany i uszczęśliwiony. Potem zjechał na butach, które ślizgały się po igliwiu; tak samo ześlizgiwał się tutaj w dzieciństwie. Teraz pobiegł w głąb lasu. Za załomem ścieżki powinno być wielkie mrowisko. Ale nie znalazł mrowiska. Tam nad krętą rzeką Tążyną powinno być pochylone drzewo, z którego skakał do płytkiej rzeczułki. Nie znalazł także drzewa, lecz na chwilę usiadł na brzegu rzeczki, płytkiej, zamulonej, krętej, podmywającej korzenie starych topoli. W wodzie leżał kawałek zbutwiałego pnia, rzeka przelewała się przez niego i głośno pluskała. Trochę dalej dojrzał tuż przy brzegu duży kamień. Wszedł na niego i pochylił się nad wodą, aby zobaczyć własną twarz. Może wierzył, że lustro wody ukaże mu dziecinną buzię chłopca z lokami? I właśnie pochylając się nad strumieniem, przypomniała mu się twarz Labudy, gdy Knast odczytywał wyrok śmierci. Podniósł głowę, wyprostował się. Szybkim krokiem pomaszerował do samochodu pozostawionego obok kurhanu. Czekała tam już Krystyna. Była zła, nadąsa - na, nie wiadomo dlaczego obrażona na Piotra. W milczeniu wsiedli do samochodu. Przez całą drogę do Torunia nie odezwali się do siebie. * Wieczorem odbył się spektakl sztuki Ferdynanda Crommelyncka „Anioł i czart”, która pochłonęła Piotra od pierwszej kwestii. Natychmiast zapomniał o nadąsanej minie siedzącej obok Krystyny, znalazł się na flamandzkiej wsi w zamożonym domu pana Ripace, zmarłego przed paroma godzinami. Na wiadomość o jego śmierci ściągnął do wdowy po panu Ripace, pięknej Leony, tłum jej kochanków i wielbicieli. Jedni przybyli z myślą o uzyskaniu ręki zamożnej wdówki, inni aby teraz już bez żadnych przeszkód cieszyć się jej względami. W ogromnym salonie piękna Leona bawiła swych kochanków, a obok za sceną, a raczej w sąsiednim pokoju leżały na marach zwłoki pana Ripace. Leona nie ukrywała, że od dawna już gardziła swym mężem i czuła do niego tylko wstręt, śmierć jego spowodowała u niej nie uczucie żalu, lecz radości. Opowiadała swym kochankom, że jej mąż był człowiekiem oschłym, zimnym, nie zdolnym do żadnego wznioślejszego porywu, a ona jest przecież kobietą o gorącym sercu. Wszystko, co robił i mówił pan Ripace, było głupie. Nawet kiedy spał, był wstrętny: cały dom napełniał swoim chrapaniem. A jak ohydnie jadł mlaskając i siorbiąc... Lecz pod koniec pierwszego aktu w domu pana Ripace zjawia się młoda, piękna dziewczyna, Julia. Okazuje się, że jest to kochanka pana Ripace. Pragnie przy jego zwłokach popełnić samobójstwo z miłości. Piękna Leona jest wstrząśnięta. Nigdy nie przypuszczała, że jej mąż miał kochankę. I do tego tak piękną i tak w nim zakochaną. I zadaje sobie pytanie: - Czy gdyby ona, Leona, umarła, którykolwiek z jej kochanków chciałby popełnić samobójstwo z rozpaczy? Wstrętny zaś pan Ripace tak potrafił w sobie rozkochać kobietę, że zjawiła się, aby umrzeć przy jego zwłokach. Jaki był naprawdę pan Ripace? Czy taki, o jakim opowiada żona, która u jego boku przeżyła wiele lat? Czy też takim, jakiego znała kochanka? Był „aniołem” czy „czartem”? A może był i takim, i takim? Może Leona nie potrafiła dostrzec w swym mężu tych cech, których szukała i które odnajdywała w innych mężczyznach. A właśnie zobaczyła je młoda Julia? „A może jesteśmy „zawsze takimi, jakimi chcą nas widzieć inni? - pomyślał Piotr. - Niekiedy nawet modelujemy się wedle ich gustów i wyobraźni. Czyż nie zdarzało mi się, że w towarzystwie ludzi, którzy uważali mnie za człowieka dowcipnego, tryskałem humorem? A wśród tych, co widzieli we mnie ponuraka, czy nie stawałem się natychmiast ponury? W czasie i przestrzeni nie istnieje obiektywny obraz charakteru konkretnego człowieka, ale sprawdza się on tylko poprzez świadectwa otaczających go ludzi. A jeśli człowiek jest zawsze inny dla różnych ludzi, ba, rzeczywiście inaczej zachowuje się wobec różnych ludzi, jakaż może być prawda o konkretnym człowieku, o jego psychice, o motywach jego postępowania? Kto mówi prawdę o panu Ripace? Leona czy Julia? Kto ma rację - świadek oskarżenia czy świadek obrony?” „A ja, cóż wiem o sobie? - pomyślał dalej Piotr. - Odnoszę się do siebie z czułością, widzę w sobie wzniosłość, szlachetność, sprawiedliwość. Nawet moje wady, z których zdaję sobie sprawę, skłonny jestem usprawiedliwiać i rozgrzeszać. W wyobrażeniu sędziego Knasta pozostaję zapewne mięczakiem niezdolnym unieść wyroku śmierci wydanego na Labudę. A w końcu - jakim człowiekiem był naprawdę Labuda?” I tak oto pod koniec drugiego aktu sztuki Crommelyncka powrócił do Piotra problem Labudy. Odezwał się w nim gwałtownie, tym silniej, im bardziej starał się o nim zapomnieć. Dialog, który toczył się na scenie i spływał na widownię, zdawał się omijać Piotra, słyszał go jakby zza grubej ściany. Patrzył na scenę szeroko rozwartymi oczami, a przecież tylko niewielka cząstka tego, co działo się tam, przenikała do jego świadomości. Żółte dekoracje do sztuki Crommelyncka, żółtawe światło, które padało ze sceny, półmrok widowni przywodziły na pamięć łatwe skojarzenie z ową chwilą, gdy proces Labudy przeciągał się aż do wczesnego zimowego wieczoru i na sali sądowej trzeba było zapalić światła: nikłe, żółtawe, pogrążające sędziów i słuchaczy w półmroku. Obraz tamtego wieczoru nakładał się na obraz tego, co teraz działo się na scenie, obydwa były nieostre i tworzyły ze sobą dziwaczną kompozycję, jak dwa różne zdjęcia robione na tej samej klatce błony fotograficznej. Na scenie przemawiał kochanek pięknej Leony - Dezydery, ale to musiał sobie Piotr uświadamiać z dużym trudem, tak bardzo i tak łatwo było sobie wyobrazić przemawiającego Labudę, Oto pan Bellemasse - nauczyciel, także kochanek Leony, i Odylio, również kochanek. Oto Alix, pokojówka Leony - ubrana w fartuszek, zalotna, rozdająca wokół siebie uśmiechy. Tamtego wieczoru zeznawała młoda kelnerka z restauracji w śródmieściu. Była w pięknym futrze, a przecież przez cały czas jej zeznań Piotr widział ją właśnie w kelnerskim fartuszku, zalotną jak teraz Alix i rozdzielającą uśmiechy. Kelnerka z baru „Record”: Przyszedł o 15-tej trzydzieści. Pamiętam dokładnie godzinę, bo właśnie o tej porze kończę pracę i następuje zmiana. Restauracja była prawie pusta, usiadł przy stoliku koło drzwi. Niechętnie podeszłam, gdyż śpieszyłam się do domu. Knast: Jak wyglądał oskarżony? To znaczy, jakie zrobił wrażenie na świadku? Kelnerka: Usiadł przy stole. Głowę oparł na rękach jakby był pijany. „Co pan sobie życzy?” - spytałam. Nic się nie odezwał. Więc go chwyciłam za ramię i trochę potrząsnęłam: „Co pan przyszedł tutaj spać” - zawołałam. I wtedy zauważyłam, że ma krew na rękawie marynarki. Wtedy się ocknął i powiedział: „Ćwiartkę wódki”. Odrzekłam: „Nie podajemy wódki bez zakąski”. Mruknął: „To niech pani poda i zakąskę”. Zapytałam: „A jaką pan chce zakąskę?”. Wzruszył ramionami, że jest mu wszystko jedno. Wiec podeszłam do bufetu, zabonowałam ćwiartkę wódki i „tatara”. Przyniosłam mu to i wtedy zwróciłam uwagę: „Ma pan krew na rękawie”. Wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł krew. Wróciłam do bufetu, a potem zaraz poszłam do szatni, przebrałam się i zeszłam z roboty. Knast: Oskarżony Labuda. Co pan robił między godziną 14 i 15 trzydzieści, kiedy wszedł pan do restauracji „Record”? Proszę nam to dokładnie opowiedzieć. Labuda: Niewiele z tego pamiętam. Knast: Ale oskarżony pamięta, że wszedł do baru „Record”? Labuda: Tak, to pamiętam. Knast: A co oskarżony zamówił w barze „Record”? Labuda: Ćwiartkę wódki i „tatara” Knast: To znaczy, że oskarżony jednak pamięta takie szczegóły? Labuda: No przecież ta kelnerka powiedziała, co zamówiłem... Knast: Czy oskarżony pamiętał to przez cały czas, czy dopiero teraz sobie przypomniał te szczegóły? Labuda: Jak kelnerka powiedziała, co zamówiłem, to sobie przypomniałem. Oklaski rozległy się tak nagle, że aż ogłuszyły Piotra. Skończył się drugi akt i tłum ludzi wyprowadził Piotra do foyer teatru. Chwilę spacerował w ciasnej i dusznej palarni, potem wymknął się na świeże powietrze, na podjazd przed teatrem. Spacerowała tutaj większość uczestników festiwalu, bo wieczór był pogodny i ciepły. Piotr stanął nieco z boku i przyglądał się spacerującym. Wielu z nich znał bardzo dobrze, innych tylko z nazwiska w prasie, lub zapamiętał ich twarze z poprzednich festiwali. Byli tu krytycy i recenzenci, scenografowie, reżyserzy, dyrektorzy teatrów, wreszcie aktorzy. Jeszcze do niedawna Piotr sądził, że to jest właśnie jego świat, i wydawało mu się, że tak jak i oni nigdy nie będzie miał dość rozmów o teatrze. Dawniej, podobnie jak oni, wolnym krokiem spacerował przed teatrem i narzekał na upadek teatru, zawsze się przecież tak narzeka. Teraz jednak czuł się tu obcy, nie miał ochoty narzekać i było to dla niego najwyraźniejszym dowodem, że stracił zainteresowanie dla teatru. Zdawał sobie sprawę, że ze sztuki Crommelyncka wziął tylko to, co było mu potrzebne do jego własnego nastroju, podczas spektaklu nie był widzem ani krytykiem, ale uczestnikiem dramatu, który dział się nie tylko na scenie, ale i poza nią. Ze strachem zapytywał siebie, co z nim się stanie teraz, kiedy przestał kochać to, co przez tyle lat wypełniało mu życie, i był jak ów mężczyzna, który z lękiem stwierdza, że przestał kochać kobietę, przez tyle lat dającą mu szczęście. Bał się przyszłości, bo zapowiadała sprawy nieprzewidziane. W tej chwili żałował, że przyjechał na festiwal, bowiem wyzwolenie od tamtych ponurych spraw okazało się tylko pozorne. Znowu myślał, że w swoim domu, wśród swych książek, w garażu pachnącym smarami, czułby się znacznie lepiej. I wiedział, że to nieprawda. To żałował, to znów cieszył się, że nie ma przy nim żony. Pojmował, że podświadomie boi się Zofii, lęka się tego, czego było mu brak, a więc jej dobroci, czułości i mądrości, ale przede wszystkim odczuwa strach przed jej przenikliwością. To było jednak straszne, że ona tak dobrze go znała, potrafiła natychmiast zorientować się w każdym odchyleniu jego nastrojów. Już może byłoby lepiej, aby go nie rozumiała i zmuszała to tłumaczenia i wyjaśniania swych uczuć i wrażeń, wówczas, być może, zmuszony zostałby do znalezienia w sobie większej odporności i siły dla doznań, które raz po raz go ogarniały. Ale właśnie ona go rozumiała, i to wcześniej niż on sam siebie. Do Piotra podszedł nagle Stanisław z „Expressu”. O dziwo, był zupełnie trzeźwy: - Nie podoba mi się ten Crommelynck - powiedział. - Stara ramota, przez dwa akty nudziłem się. Jeśli już Crommelynck, to przynajmniej „Rogacz wspaniały”. Znasz tę sztukę? Piotr powiedział, że nie zna, ale trochę o niej czytał. O inscenizacji „Rogacza” w teatrze Meyerholda. Przyszła Krystyna i Stanisław zaraz się ulotnił, żeby teraz już z kimś innym rozmawiać o „Rogaczu” Meyerholda. Krystyna wyglądała tak ładnie, że Piotr poczuł nagle w sobie skruchę, że wyrządził jej jakąś przykrość, skoro wciąż jeszcze jej ładna twarz była taka poważna. - Nie mam pojęcia, dlaczego się na mnie gniewasz - powiedział i wziął ją za rękę. Potrząsnęła głową. - Nie gniewam się. Tylko mi jest przykro, że powiedziałeś tyle dobrego o sobie, bo przecież mówiąc o tych dojrzałych mężczyznach, miałeś siebie na myśli. A jednocześnie wszystko to mówiłeś przeciw mnie. Uważasz, że jestem łatwa, prawda? - Nic takiego nie myślałem... - Nikt nie chce kochać. Każdy tylko chce być kochanym - westchnęła. Piotr roześmiał się. To było głupie powiedzenie, ale bardzo ładne. I Krystyna była bardzo ładna. Pocałował ją w rękę, a ona popatrzyła na niego zdumionymi oczami. Jego gest wydał się jej zupełnie niezrozumiały. - Nie przepraszaj mnie, bo ja się nie gniewani - powiedziała. Usłyszeli dzwonek oznajmiający koniec drugiej przerwy. Zrobiło się ciemno, zabrzmiał gong. Kurtyna poszybowała w górę. „Drugi akt wciągnął mnie bardziej, ponieważ dawał większe pole dla wyobraźni - rozmyślał Piotr. - Pobudzała ją świadomość, że za sceną leżą zwłoki pana Ripace, o którym nie wiedziałem, kim był naprawdę: aniołem czy czartem. Czyż nie tak samo stało się u mnie ze sprawą Labudy? Nie drążyła mnie aż tak bardzo, dopóki Labuda cały i zdrowy siedział na ławie oskarżonych. Dopiero wiadomość o śmierci Labudy, o fakcie, który ma w sobie coś nieodwracalnego, świadomość, że nigdy nie będzie mógł wyjaśnić pewnych szczegółów swej sprawy, pobudziła moją wyobraźnię.” Po spektaklu wrócił od razu do hotelu i nie zapalając światła położył się w ubraniu na łóżku. „W gruncie rzeczy - rozmyślał dalej - to wcale nie jest ważne, jaki był naprawdę pan Ripace. Istotne jest, że po śmierci posiadł straszliwą władzę nad swoją żoną. Nieważne jest, jaki był Labuda i co się stało w mieszkaniu sióstr Łojek. Straszne jest, że wraz ze swoją śmiercią zyskał on władzę nade mną, swoim sędzią.” Zastanawiał się, dlaczego to on, Piotr, a nie Banaszczyk czy sędzia Knast, padł ofiarą mordercy, bo tak w myślach nazywał niepokój, który zaczął go drążyć po wykonaniu wyroku. Przyczyna tego musiała tkwić w samym Piotrze. „Gdybym znalazł tę przyczynę, potrafiłbym się uwolnić od pamięci o śmierci Labudy” - pomyślał. I usłyszał pukanie. - Proszę - powiedział, zapominając, że leży w ciemności. Uchyliły się drzwi i w strudze światła płynącej z korytarza zobaczył Krystynę. Przekręciła kontakt elektryczny przy drzwiach i spostrzegła Piotra, gdy podnosił się z łóżka. - Przepraszam cię - powiedziała. - Zdaje się, że przeszkadzam w rozmyślaniach? - Nie, nie - rzekł szybko. Czuł się zawstydzony, że zobaczyła go w takiej właśnie sytuacji. - Oczy mnie trochę rozbolały - skłamał. - Może w takim razie zgasić światło? - zaproponowała. - Nie, nie. Już mi przeszło. Wyciągnął w kierunku Krystyny pudełko papierosów. - Obiecałeś zabrać mnie na dancing. Ale skoro źle się czujesz... - zawahała się. - Pójdziemy na dancing. Tak, to będzie najlepsze. - Najlepsze? - podchwyciła. - Gnębi cię coś? - Ta sztuka tak mnie rozkleiła - westchnął. - Naprawdę? - była szczerze zdziwiona. - A ja przez cały czas marzyłam, żeby się wreszcie skończyła. To przecież stara jak świat prawda, że żona najmniej wie o swoim mężu i na odwrót. - Upraszczasz... Tam chodziło o coś więcej. - Tak się tym przejąłeś? - patrzyła na niego z zaciekawieniem. - Usiądź - zaproponował, wskazując jej krzesło. Denerwowało go, że tak wciąż na niego patrzy. - Jesteś jeszcze bardzo młody, jeśli aż tak wzrusza cię teatr - mówiła. - Wciąż mnie czymś zaskakujesz. To jest bardzo irytujące, że nigdy nie wiem, co powiesz i co zrobisz. - Pochlebiasz mi - mruknął. Złościło go, że nie spuszcza z niego wzroku. - No usiądź - rzekł niemal niegrzecznie. Nagle wyciągnęła rękę i pogładziła go po policzku. Miał twardy i gęsty zarost, mimo porannego golenia ku wieczorowi znowu bywał zarośnięty. - Ogol się - rzekła. I usiadła na krzesełku. - Tak jest. Ogolę się - niemal ucieszył się, że usiadła i już na niego nie patrzy. - Zaczekam na ciebie. Chyba się nie będziesz krępować? - spytała. Narzucił ręcznik na ramiona i stanął przed lusterkiem nad umywalką. Szybko namydlił policzki, włożył żyletkę do maszynki. Odwrócony plecami do Krystyny widział w lustrze tylko czubek jej głowy i rude włosy. Zanuciła cichutko melodię „Criminal tango”. Nagle urwała: - Cóż to za wariatka napisała do ciebie ten list? Przepraszam, że go przeczytałam, ale leżał otwarty na stole. Odwrócił się do niej. Trzymała list od Anny M. Wybierając się cło teatru, Piotr przebrał się w ciemny garnitur i przekładał do kieszeni różne drobiazgi. Znalazł list od Anny i pozostawił go na stole, choć zamierzał go wrzucić do kosza. - To nie pisała wariatka - rzekł. - I proszę cię, zajmij się czym innym. - Nie wierzę, aby ktoś zupełnie normalny decydował się popełnić samobójstwo - stwierdziła, kładąc list na stole. - Samobójstwo? Tam nic nie ma o samobójstwie. - Z tego listu wynika niedwuznacznie, że ta dziewczyna postanowiła się zabić - powiedziała Krystyna. Podszedł do stołu, wziął list, przeczytał go pośpiesznie. - Nie, gadasz głupstwa - burknął. - Najzwyklejszy list. Przeprasza mnie za przykrość, którą mi sprawiła. - Tak? I dlatego pisze: „Niestety, nie znajdę już możliwości, aby naprawić wyrządzoną przeze mnie krzywdę. Chciał mi pan pomóc, ale wiem, że mnie pomóc nie można”. - To jest najzwyklejszy list z przeprosinami - upierał się Piotr. Pokręciła głową. - Boże drogi, co się z tobą dzieje? Niemal płaczesz po sztuce Crommelyncka, a z drugiej strony okazujesz się tak bardzo gruboskórny. Ta dziewczyna przeprasza cię. Ona powiada, że nigdy cię już nie spotka i pisze „żegnam”, „nie mógł mi pan pomóc” i tak dalej. Taki rachunek robi się przed śmiercią. - To niemożliwe - powiedział. - Nie wiem. Ty ją dobrze znasz. Może ona jest zawsze tak egzaltowana? - Nie znam jej prawie zupełnie... - Nie znasz? I ona pisze do ciebie właśnie takie listy? Przecież możesz być ze mną szczery. Ja nic nie powiem Zofii. - Och, daj spokój! Wrócił do lustra i kończył golenie. - Czy możesz mi zdradzić, w czym chciałeś pomóc tej dziewczynie? - spytała i znowu odrobina ironii była w jej głosie. - Nie bądź trywialna - rzekł gniewnie. Zapaliła papierosa, wstała z krzesła i chodziła po pokoju. - Zła jestem, że dałam ci się wczoraj nabrać na to gadanie o mężczyznach. Jesteś taki sam jak wszyscy. Udajesz, że nie szukasz flirtów, ale ten list dowodzi czegoś zupełnie innego. - Ten list niczego nie dowodzi. - Wcale nie jesteś lepszy ode mnie - powiedziała radośnie. - Nawet nie usiłowałem być lepszy. A teraz odwróć się, bo chcę zmienić koszulę. - Nie bądź aż tak wstydliwy - zaśmiała się. Zdjął koszulę, zmył mydło z szyi i policzków. Potem włożył czystą koszulę, zawiązał krawat. - Lubię cię - powiedziała. - Ty nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo cię lubię. Cieszę się, że pójdziemy potańczyć. Nie wierzę, aby historia z tą dziewczyną miała dla ciebie jakieś większe znaczenie. Gdyby tak było, odczytałbyś w jej liście to, co ja w nim znalazłam. Ta dziewczyna jest ci obojętna. - Czy to ma dla ciebie aż takie znaczenie? - Tak. Dlatego, że cię lubię. Nie chcę, żebyś się uważał za lepszego od innych, ale nie chcę także, abyś mi się wydawał gorszy od innych. Nakładając marynarkę, zastanawiał się głośno: - Nie, w tym liście nie ma nic o samobójstwie. Po prostu przeprasza mnie, i to wszystko. - Och, nie myśl już o tej sprawie. Powiedz mi lepiej, czy ci się podoba moja sukienka. Zdaje się, że w ogóle jej nie zauważyłeś? - Jest bardzo ładna - kiwnął głową. Oczywiście zauważył tę jej sukienkę z wielkim dekoltem z przodu i z tyłu. Poprawił przed lustrem krawat, a ona włosy. Uśmiechnęli się do siebie, a raczej do swego odbicia. Na schodach wziął ją pod rękę, bo schody były śliskie. Odwdzięczyła mu się nowym uśmiechem. - Lubię cię - powtórzyła. - Bardzo cię lubię. - Ja także. Tylko nie mów o tym nikomu - rzekł żartobliwie. Krystyna świetnie tańczyła i przez pierwszą godzinę Piotr czuł się bardzo dobrze w jej towarzystwie. Potem jednak dosiadł się do ich stolika Anatol, a za nim zjawił się mocno już wstawiony Stanisław. Na stole znalazła się wódka i rozpoczęła się plotkarska rozmowa o teatrze. Stanisław posługiwał się żargonem teatralnym, który miał podkreślić jego znajomość życia teatralnego. Piotr nie cierpiał tego i jeśli tylko grała orkiestra, natychmiast brał do tańca Krystynę, uprzedzając Anatola, co tamten przyjmował z porozumiewawczym przymrużeniem oka, jakby mówiąc: „no widzisz, bracie, a tak się wypierałeś Krystyny”. Piotr więc tańczył, unikając picia, bo nazajutrz zamierzał znowu jechać do kurhanu pod lasem. Anatol i Stanisław prowadzili rozmowy w rodzaju: - Zośka dzisiaj jechała po tekście. Nie ma żadnych szans do nagrody. Janusz ją źle ustawił, sztukę niemożebnie obciągali. Krystyna była niższa od Piotra, podczas tańca jej skronie niekiedy dotykały jego ust, czuł zapach jej włosów, przyjemny i odurzający. Myślał: „przeliczyliśmy się wszyscy czworo: Zofia, Jan, Krystyna i ja. Nie powinniśmy byli wyjeżdżać tutaj we dwoje. Krystyna jest zbyt ładna”. A ona jakby domyślając się, o czym myśli, opierała mu skroń na ramieniu i przytulała się do niego. Wyczuwał sobą jej piersi, brzuch, biodra, które ocierały się w tańcu o jego biodra. - Bardzo cię lubię - powtórzyła, gdy skończył się taniec i wracali z parkietu do stolika. Spojrzała mu przy tym w oczy, a jego ogarnęło silne pożądanie tej pięknej dziewczyny. Siadając, Krystyna podniosła dłoń do czoła i poprawiła włosy. Ten gest przypomniał Piotrowi Annę M., przypomniał niemal boleśnie, bo przez krótki moment jakby zabolało go w okolicy serca. - Przyznaj się: żartowałaś mówiąc, że ta dziewczyna chce popełnić samobójstwo - powiedział. - Nie żartowałam. Ale jakie to ma znaczenie? Przecież mówiłeś, że prawie jej nie znasz. - Tak, ale to ma znaczenie - rzekł. Poczuł się głupim, podłym, małym człowiekiem. Wydawało mu się, że wszystko i wszystkich zdradził: Zofię, Jana, siebie, Annę M. To pożądanie Krystyny było czymś bardzo podłym. Tak, był pewien, że wobec Anny M. miał pewne zobowiązania. Rozmowa między nimi wtedy na ulicy, gdy wyrządziła mu przykrość, była czymś, co go zobowiązywało. Do czego? Tego nie wiedział. Zobowiązywał go także ów list z przeprosinami. Do czego? Przynajmniej do tego, aby go właściwie odczytał i zrozumiał. - Nie daruję sobie do końca życia, jeśli ta dziewczyna naprawdę popełni samobójstwo - powiedział ponuro do Krystyny. - Nie daruję sobie, że okazałem się tak gruboskórny. Może mogłem jej pomóc i nie pomogłem. - Napisała, że nie potrafisz jej pomóc... - To się tak tylko pisze. Może nawet tak się jej wydawało. W rzeczywistości jesteśmy jednak w stanie pomóc jeden drugiemu. - Nie wierzę, że wykona swoją groźbę - ziewnęła Krystyna. - Och, to bardzo wrażliwa dziewczyna. - Twierdziłeś, że jej nie znasz. Wtrącił się Anatol: - Piotr znowu się kogoś wypiera? Stanisław pochylił twarz do twarzy Piotra i mówił, z pijackim naciskiem podkreślając co drugie słowo: - Gardzisz mną. Wiem, że mną gardzisz. Jako człowiekiem i jako recenzentem. A ja... zawsze... bardzo dobrze o tobie pisałem... Orkiestra zagrała coś bardzo rzewnego. Anatol poderwał się z krzesła i ukłonił się Krystynie. - Nie - pokręciła głową. - Będę dalej tańczyć z Piotrem. I znowu poszli na parkiet. - Nie myśl o tamtej. Nie myśl, błagam cię. Znienawidzę cię - szeptała mu do ucha. - Nie zawracaj sobie głowy jakimiś wariatkami. Zresztą, ja chyba źle zrozumiałam jej słowa. Słuchasz mnie? - Tak, tak, słucham - rzekł. Pomyślał, że Anna M. ma włosy o wiele piękniejsze niż Krystyna. Potem przypomniał sobie scenę z jakiegoś kiepskiego filmu, łódkę na jeziorze i kilku ludzi wyciągających bosakami z wody ciało utopionej dziewczyny o długich włosach. Za chwilę na to wyobrażenie nałożyło się inne: widziany w dzieciństwie wielki staw pod Aleksandrowem, bochenek chleba ze srebrem w środku, puszczony swobodnie na wodę tam, gdzie utonął mały chłopiec. - O czym myślisz? - spytała Krystyna. Nic nie odpowiedział. Myślał: „Boże drogi, ja nie zniosę jeszcze jednej śmierci”. - O czym myślisz? - spytała znowu Krystyna. - Myślisz o tamtej wariatce? Tobie ona zaimponowała. Jesteś najgłupszym mężczyzną na świecie. Normalna, mądra kobieta nie budzi twojej ciekawości, jesteś wypełniony własną mądrością po dziurki w nosie i dlatego okazujesz się głupcem. Bo głupiej dziewczynie, która napisała do ciebie brednie, gotów jesteś przypisać własną wrażliwość. - Masz rację - przytaknął. - Kocham cię - powiedziała nagle Krystyna. Zgubił krok. - To niemożliwe - niemal zawołał. - Idiota - syknęła mu w ucho. - Dlaczego to ma być niemożliwe? Sam nie wiesz, że przyjechałeś tutaj za moją przyczyną. To ja skłoniłam Jana, żeby zachęcił Zofię do namówienia ciebie na przyjazd. Czy jeszcze nie rozumiesz? - Zofia miała nadzieję, że uwolnię się tutaj od sprawy Labudy - rzekł. - Od kogo? - nie rozumiała. - Od tego, którego powiesili. To mnie męczy i tamtą dziewczynę także to męczy. Chciałem jej pomóc, ale widocznie nie potrafiłem. - Co ty opowiadasz? Chcesz, żebym uwierzyła w podobne gadanie? Zaprzątasz sobie głowę czyjąś zbrodnią? Nie kłam, powiedz od razu, że nic do mnie nie czujesz. Nie podobam ci się. - To nieprawda. Podobasz mi się. Ale nie wierzę, aby od tej miłości było mi lżej. Popłaczemy sobie życie w taki sposób, że sam diabeł tego nie rozwikła. - Tchórz! Tchórz! Przerwała taniec. Odeszła od niego, pozostawiając go na parkiecie potrącanego przez tańczących. Zniknęła gdzieś w głębi sali restauracyjnej, był przekonany, że poszła się wypłakać do toalety. Samotnie wrócił do stolika i usiadł obok Anatola i Stanisława. - Stało się coś? - spytał Anatol. - Gdzie Krystyna? - Odpięła jej się pończocha i poszła ją poprawić - skłamał. Byli zbyt pijani, aby dostrzec jego zmieszanie. Stanisław nawet w ogóle nie zwrócił uwagi na nieobecność Krystyny. Po pijanemu robił się agresywny i każdy, kto usiadł obok niego, stawał się jego przeciwnikiem. - Nie wierzę w te wszystkie „izmy”, nie wierzę prawie krzyczał pochylając się do twarzy Piotra. Jego oczy były czerwone i błyszczące. - Trzeba robić teatr dla zwykłych ludzi. Za czasów Szekspira każdy rozumiał jego teatr, a teraz chcielibyście, żeby do teatru przychodzono ze słownikiem wyrazów obcych. Chcecie teatru dla wtajemniczonych i to za państwowe pieniądze. Każda sztuka Piotra przynosi teatrowi deficyt, a zarabiać na niego muszą wszyscy, którymi on gardzi. Piotr wstał. Miał uczucie, że marnuje jakieś bardzo cenne sekundy. Wyszedł na ulicę pustą i mroczną. Jasno oświetlony był tylko teatr, z okazji festiwalu rzucono na jego fronton promienie kilku reflektorów. Na pustej ulicy słyszał odgłos swoich szybkich kroków. Minął teatr i skręcił na parking, gdzie zatrzymał swój samochód. Oddał dozorcy kwitek i wyprowadził auto na ulicę. Za najbliższym rogiem zatrzymał wóz i zapaliwszy w nim światło, wyjął z bocznej kieszeni auta mapę samochodową. Odnalazł szosę do Tlenia i sam Tleń, malutkie, czerwone kółeczko nad niebieską nitką Wdy. Pojechał więc szosą na Chełmżę i Chełmno. Pomyślał, że nad ranem będzie już w Tleniu, spotka Annę i powie jej, aby przestała myśleć o własnej śmierci. Potem w południe wróci do Torunia, gdzie nikt nawet nie zauważy jego nieobecności. Jechał bardzo szybko, szosa zresztą była zupełnie pusta. Długie światła samochodu raz po raz wychwytywały w ciemności żółto świecące, nafosforyzowane znaki drogowe i pomalowane na biało pnie drzew na zakrętach. Noc była ciepła, przez otwarte okno samochodu wpadał pęd powietrza i łaskotał mu skroń i lewy policzek. Światła zegarów opalizowały tajemniczo, od czasu do czasu pulsowały czerwono lampeczki drogowskazów. Jazda w nocy miała w sobie coś upajającego i magicznego zarazem, poddawał się temu odnosząc wrażenie, że to on stoi w miejscu, a przed nim na ogromnym ekranie oświetlonym przez reflektor pojawiają się strzępki nocnego krajobrazu, zarysy domów i płotów. Wszystko to zmieniało się co chwila za najmniejszym drgnieniem kierownicy i znowu pędził w głąb mrocznego korytarza, wytyczonego przez pasmo światła samochodu. Ani przez moment nie zastanawiał się co powie Krystyna, kiedy nie zastanie go przy stoliku w restauracji i, być może, zapukawszy rano do jego pokoju, nie usłyszy jego głosu. „Zofia zrozumiałaby moją decyzję wyjazdu do Tlenia - pomyślał. - Wiedziałaby, że właśnie tak musiałem postąpić”. W Chełmnie zjeżdżając na most Wiślany ze stromej góry po raz pierwszy uświadomił sobie, że jednak nie bardzo wie, co rzec Annie M. Przecież nie mógł jej oświadczyć wprost: „przeczytałem powtórnie pani list i domyśliłem się, że pani chce popełnić samobójstwo. Tego robić nie wolno, to nie ma sensu”. Skręcając na szosę w kierunku Tucholi, przyszło mu na myśl, że Anna M. może mu po prostu powiedzieć: „Dlaczego pan się wtrąca w nic swoje sprawy?” Albo: „To, co mam zamiar zrobić, nie ma nic wspólnego ze sprawą Labudy, a więc także z panem. Rozstałam się z człowiekiem, którego kochałam, i nie mogę żyć bez niego”. Tak, właśnie coś takiego było chyba w jej życiu, domyślał się tego z tych niewielu zdań, które wypowiedziała wtedy, kiedy był u niej w mieszkaniu i potem na ulicy. W podobnej sytuacji jego przyjazd do niej okazywał się nonsensem. Do Tlenia pozostało jeszcze tylko piętnaście kilometrów. Zjechał na brzeg szosy i zatrzymał samochód. Był już prawie zdecydowany zawrócić. Zgasił silnik, wyłączył wszystkie światła i w ciemności - na pogrążonej w mroku szosie z obydwu stron porośniętej lasem, którego nawet nie widział - zastanawiał się nad pomysłem powrotu. Od natychmiastowej jazdy do Torunia powstrzymywało go tylko zmęczenie i senność, jaką poczynał odczuwać. „Zasnę gdzieś po drodze i zabiję się przez tę wariatkę, której zachciało się samobójstwa” - pomyślał ze złością o Annie używając zresztą określenia Krystyny. -.’ W końcu przyszło mu do głowy, że najlepiej zrobi, jeśli zanocuje w samochodzie w pobliżu Tlenia, wypocznie, a rano wróci do Torunia nie zobaczywszy się z Anną. Pojechał więc dalej i sześć kilometrów przed Tleniem, napotkawszy w lesie duże jezioro przy drodze, zjechał w boczną drożynę i zatrzymał wóz w leśnej przesiece, osłoniętej od drogi gęstym zagajnikiem. Poziewując wyszedł z samochodu, żeby rozprostować prawą nogę, która mu ścierpła od trzymania jej na pedale gazu. Otaczała go ciepła, czerwcowa noc, cicha i pełna zapachów lasu. Była trzecia nad ranem, zaczynało świtać i po drugiej stronie jeziora brzeg wydawał się już szary. Przespacerował się po miękkim igliwiu, potem wrócił do wozu i rozłożył siedzenie. Zdjął marynarkę i położył się i „Ja także jestem chyba trochę wariatem” - pomyślał zasypiając. * O dziewiątej rano zajechał przed dużą kawiarnię w Tleniu, zbudowaną na stromym zboczu wzgórza, zbiegającym do szosy i potem ku brzegom szeroko rozlanej Wdy. Po drugiej stronie szosy, na zielonych brzegach rzeki stało mnóstwo kolorowych drewnianych domków campingowych. Za rzeką pod lasem widniał duży masyw restauracji. Po ciemnej toni Czarnej Wdy pływały kajaki i migały wiosła. Opaleni ludzie spacerowali powoli, z nudów uważnie lustrując się wzajemnie. Młode kobiety w kostiumach lub krótkich spodenkach uśmiechały się zalotnie do samotnego mężczyzny wysiadającego z samochodu. Ale Piotr czuł się bardzo źle, nie ogolony, w wymiętej koszuli, w wygniecionych spodniach. Szybko wszedł po schodach do kawiarni, jeszcze prawie pustej, i zaszył się w najodleglejszym kącie. Kawiarnia stanowiła jakby wysoko położoną oszkloną werandę, przez wielkie szyby z każdego kąta widziało się szosę i rzekę. Dzień zapowiadał się upalnie, Piotr żałował, że nie miał kostiumu kąpielowego ani koszuli na zmianę. Podobało mu się w Tleniu i pomyślał, że do popołudnia mógłby tu pozostać. Tego dnia dopiero o dziewiętnastej rozpoczynał się festiwalowy spektakl. Zapłacił za śniadanie i schodząc po schodkach do samochodu zobaczył po drugiej stronie szosy drewnianą budkę z artykułami sportowymi. Kupił tani, bawełniany kostium kąpielowy i brzydką czarną koszulę „polo”. Teraz pozostawił samochód w zacienionym miejscu na brzegu rzeki, przebrał się i poszedł w miejsce, które wydawało mu się odludne. Nie chciał spotkać Anny, miał uczucie, że już przez fakt przyjazdu tutaj w jakiś sposób wypełnił ciążący na nim moralny obowiązek. Sam go sobie zresztą narzucił i wydawało mu się, że wystarczyły jego dobre chęci, wysiłek, jaki włożył w drogę, a został już zwolniony od rozmowy. „I tak jej nic nie pomogę” - myślał wchodząc do wody. Był dobrym pływakiem, raz i drugi przepłynął do połowy szerokie koryto Wdy. Potem zdecydował przepłynąć na drugą stronę, gdzie na zalanej słońcem ogromnej łące stały domki campingowe. Wyszedł na piaszczystą plażę i ociekając wodą, trochę już zmarznięty, usiadł na odwróconej do góry dnem łódce. Obok biegała gromadka dzieci bawiących się kolorową piłką. Latała ona z rąk do rąk, w pewnej chwili upadła tuż pod nogi Piotra. Pochylił się, chwycił ją i rzucił w stronę dzieciarni. A gdy rzucał, zobaczył Annę, idącą wzdłuż brzegu rzeki. Zauważyła go chyba znacznie wcześniej, bo nie dostrzegł na jej twarzy wyrazu zdumienia. Powiedziała po prostu: - Dzień dobry panu. Jak się panu podoba w Tleniu? - Przyjechałem dzisiaj rano - zaczai się tłumaczyć. - Wiedziałem, że pani jest gdzieś tutaj na urlopie, ale nie miałem nawet nadziei, że panią spotkam. Tyle tu ludzi... - A tak, sporo. Ale spotkać się łatwo - stwierdziła. Miała na sobie czarny obcisły kostium kąpielowy, wydawała się w nim znacznie szczuplejsza, niż była naprawdę. W zestawieniu z kostiumem i opalenizną ciała jej włosy były niemal białe. Usiadła na łódce obok Piotra i spoglądała na palce swych bosych stóp, zapewne zastanawiając się nad pytaniem, które chciała mu zadać. Przeczuwał to pytanie. Powiedział: - Cieszę się, że panią spotkałem. Przyjechałem tutaj na krótko. Zaraz wracam do Torunia, gdzie jestem na festiwalu teatralnym. - Otrzymał pan mój list? - O tak, dziękuję. Ale przeprosiny były zupełnie niepotrzebne. Nie miałem prawa gniewać się na panią za jej słowa. Były szczere. - Gdy zobaczyłam pana tutaj, przez chwilę ogarnęła mnie złość. Pomyślałam, że przyjechał pan do mnie, a to nie byłoby rozsądne. - Wiem - skinął głową. - Ja także doszedłem do tego wniosku i dlatego nie szukałem pani. - Ale przyjechał pan do mnie? - spytała z niepokojem. - Proszę się nie obawiać, za chwilę wejdę do wody i przepłynę na drugi brzeg. Odjadę stąd wcześniej nawet, niż planowałem. - Nie obawiam się. Ale chcę wiedzieć, dlaczego przyjechał pan właśnie tutaj. - List pani leżał w mojej kieszeni. Wczoraj wieczorem odczytałem go powtórnie i nagle ogarnęło mnie bardzo głupie przekonanie, że pani chce zrobić sobie coś bardzo złego. Wiem, to było niczym nie uzasadnione przekonanie. Lecz wsiadłem w samochód i przyjechałem. Po drodze trochę „otrzeźwiałem” i dlatego nie szukałem pani. Proszę mi wybaczyć te moje głupie myśli. Jesteśmy skwitowani, prawda? Patrzyła na niego z odrobiną zdumienia w oczach: - Dlaczego miałabym zrobić sobie coś złego? Wzruszył ramionami. - Proszę mnie traktować jako wariata i nie brać na serio tego, co mówię. Lepiej będzie, jeśli ruszę w swoją stronę. Wstał z łódki i pomaszerował do wody. Był już po pas w rzece, gdy obrócił się do niej i przyjaźnie machnął ręką: - Do widzenia! Niech pani się na mnie nie gniewa. Z pluskiem zanurzył się w wodzie i potem płynął równo, wyrzucając ręce i odbijając się stopami od wody. Tym razem zmarzł już mocno i wyszedłszy na brzeg ciało miał pokryte gęsią skórką. Doznał uczucia, że rozmowa, jaką przed chwilą odbył z Anną, okazała się dla niego zupełnie kompromitująca. „A to wszystko przez Krystynę” - pomyślał z gniewem. Było mu przykro, że Anna potraktowała go tak niechętnie. „Nie powiedziała nawet dziękuję za dobre chęci” - stwierdził, wystawiając do słońca mokre plecy. Było już po dwunastej, ale nie chciało mu się wracać do Torunia. Z bezchmurnego nieba lał się skwar, jazda w taki upał musiała być nieprzyjemna. Niechęcią napawała go świadomość, że będzie musiał spotkać Krystynę i udawać, że nie pamięta nic z tego, co mówiła podczas tańca. Bał się romansu z nią, ukrywania ich wzajemnego stosunku przed Zofią i przed Janem. Wydawało mu się, że byłby to ciężar ponad jego siły. Rozłożył koc w cieniu drzew, gdzie stało jego auto, przekręcił gałkę radia w wozie i pozostawiwszy drzwiczki uchylone, aby mocje słyszeć, położył się na kocu. Nadawano koncert fortepianowy Griega. „Dla Anny M. - pomyślał Piotr - byłem człowiekiem ze złego snu. Krystyna znienawidzi mnie, bo usłyszałem od niej słowa, których nie powinna była powiedzieć. Jakże nienawidzić musiał mnie Labuda”. Przypomniał sobie Wincentego Labudę, gdy niezgrabnie podnosił się z ławy oskarżonych, aby powiedzieć: „W ostatnim swoim słowie proszę Wysoki Sąd o łagodny wymiar kary...” Udali się potem na naradę i wrócili z niej po godzinie. Na sali sądowej nastała wtedy cisza tak wielka, jak teraz panowała nad rzeką. Tam, na sali sądowej, ciszę tę podkreślały czyjeś głośniejsze westchnienia, a tu lekkie i szybkie dźwięki fortepianu. Knast czytał głośno, akcentując każde słowo: „Wincenty Labuda, syn Józefa... skazany zostaje na karę śmierci”. Piotr przełknął głośno ślinę i uparcie patrzył ponad głowy stojącej niemo publiczności. Dopiero po dłuższej chwili, gdy Knast uzasadniał wyrok, ośmielił się spojrzeć w twarz Labudy. Wydała mu się martwą, nieruchomą maską. Labuda patrzył w okno, głowę miał wciśniętą w ramiona. Był już trupem, choć czekało go kilka miesięcy życia. I nagle Labuda gwałtownie zwrócił głowę w stronę sędziów. Patrzył na nich uparcie, tak samo jak przedtem w okno. Jakby chciał zapamiętać ich oblicza, ponieść ze sobą za grób. Jaką mu się wydawała twarz Piotra? W czarnych togach wyglądali jak mnisi w habitach. Knast miał szeroką, nalaną twarz przeora, Piotr w okularach, z owalną twarzą o delikatnej cerze - przypominał chyba młodego fanatycznego mnicha; drugi ławnik nosił swą łysinę jak wielką tonsurę. Ale czy podobne skojarzenie w ogóle przyszło na myśl Labudzie? Co myślał spoglądając na Piotra przez kilka dni procesu? Nienawidził go czy też tylko z pogardą odnosił się do jego młodości i braku doświadczenia życiowego, które - jak mu się mogło wydawać - z góry przekreślało możliwość zrozumienia tego, co stało się w życiu Labudy. Może patrząc na delikatne ręce Piotra, gdy notował wypowiedzi świadków, nabierał przekonania, że Piotr jest człowiekiem, z którym życie obchodzi się łagodnie. Nie spodziewał się u Piotra znaleźć nie tylko zrozumienia, ale i wyrozumiałości. Tak, najpewniej nienawidził wtedy Piotra, w każdym razie wydawało się Piotrowi, że Labuda powinien był go nienawidzić. ... Po wyroku gabinet sędziów zapełnił się. Przyszli biegli z zakładu medycyny sądowej i dwaj lekarze psychiatrzy, prokurator, aplikant. Zdejmując z szyi łańcuch z orłem Knast odezwał się do Piotra: - Na wiosnę sprzedaję swój motocykl z przyczepą. Kupuję samochód. Rzecz w tym, jaki kupić. Pan prokurator radzi „Wartburga”, ale doktor opowiada się za „Skodą”. Ja wiem, że ze względów patriotycznych pan mnie zachęci do wozu polskiej produkcji. - Nie - zaprzeczył Piotr - bo z częściami zamiennymi jest tak samo krucho. - Pan sobie nawet nie wyobraża - powiedział doktor - co się przeżywa, gdy trzeba zdobyć zwykłą tulejkę do hamulców. - Ja miałem „Syrenę” - nieśmiało wtrącił aplikant. Gdyby nie te wieczne kłopoty ze skrzynką biegów... - Najważniejsze, że nie taka droga - kiwnął głową Knast. Podeszli do okna. Na przyciasnej ulicy parkowały auta pracowników sądu i adwokatów. - Tam stoi mój „Fiat 600” - pokazał biegły psychiatra. - Ten czerwony? - Zrobiłem na nim osiemdziesiąt tysięcy. - W „Syrenie” trzeba zmienić wałeczki w skrzyni biegów. Wtedy można jeździć spokojnie. „Prywaciarze” sprzedają komplet wałeczków za 500 złotych. Rzecz w tym, że wałeczki fabryczne mają wgłębienie i przez to są bardziej kruche... Ulicą przejechała karetka więzienna. Odwoziła Wincentego Labudę. - Być może za kilkadziesiąt lat - nieoczekiwanie powiedział psychiatra - dojdziemy do wniosku, że człowiek, który zamordował drugiego człowieka, nie jest całkiem normalny. I jako taki trafi nie do więzienia, ale do szpitala dla nerwowo chorych. Sędzia Knast okaże się wówczas bezrobotny. Psychiatrzy, a nie sędziowie decydować będą o losach przestępcy. - Już lepiej mówmy o samochodach - Knast uporczywie trzymał się tego tematu. Ale zaczęto się żegnać. Piotr powiesił togę na gwoździu wbitym w szafę i kolejno ściskał wszystkim dłonie. Potem pomaszerował przez opustoszały korytarz sądu. W szatni, gdzie odbierał swój płaszcz, jeszcze raz natknął się na Knasta. - Jedzie pan teraz do domu? - spytał Knast, jakby zastanawiając się, czy nie zabrać się z Piotrem. - Nie. Mam bilet na koncert - rzekł Piotr. I rzeczywiście zdążył jeszcze na koncert do filharmonii. Utworem, który tam usłyszał, był właśnie koncert fortepianowy Griega. * Zapewne zasnął w to skwarne południe, w cieniu drzew nad rzeką. Nagle bowiem usłyszał, że radio chrypi i zobaczył, że na kocu siedzi Anna M. ubrana w białą sukienkę. - Czy będę mogła zabrać się z panem? - spytała. - Postanowiłam wyjechać, a stąd są aż trzy przesiadki, na które trzeba czekać po kilka godzin. Z Torunia miałabym bezpośredni pociąg. - Co się stało? Dlaczego? - Och, proszę się nie obawiać. Ta decyzja nie ma nic wspólnego ani z panem, ani z pańskim przyjazdem. Po prostu nie podoba mi się w Tleniu. - Przecież tu jest bardzo ładnie... Gestem zniecierpliwienia potrząsnęła głową: - Mogę się z panem zabrać czy też nie? - Ależ tak, oczywiście. Gdzie są pani rzeczy? Pokazała ręką na drugą stronę rzeki: - Trzeba przejechać przez obydwa mosty. Potem musi pan wjechać w las. Zresztą ja panu wskażę drogę. Mieszkała w żółtym, podobnym do ula domku campingowym tuż przy samej rzece. Dojazd był fatalny, głębokie wądoły i grube zwały zeschłej na słońcu gliny. Bał się, że popękają mu resory albo że urwie sobie rurę wydechową i tłumik. - Tu musi być jeszcze jakaś inna droga - rozważał głośno. - Z powrotem pojedziemy najpierw wzdłuż brzegu, a potem skręcimy w dukt do szosy. - Nie wiem. Nigdy tamtędy nie chodziłam - powiedziała. Dość długo trwało, zanim zapakowała swoje rzeczy w walizkę i klucz od domku oddała kierownikowi ośrodka. Była już czwarta po południu, gdy wyruszyli w drogę. „Zapewne nie zdążę na początek spektaklu” - pomyślał Piotr. Ale nie napomknął o tym ani słowem. Widział Annę obok siebie i wydawało mu się, że dostrzega pod jej oczami cienie zmęczenia, które budziły w nim uczucie tkliwości. Była bardzo piękna z tym ostrym profilem, różowymi ustami, złocistą opalenizną policzków, długą szyją i smagłymi rękami leżącymi na kolanach. Pojechał brzegiem rzeki, a później skręcił w leśną drogę biegnącą - jak mu się zdawało - w stronę szosy. Zarastała ją trawa i słabo zaznaczały się koleiny wozów. Po obydwu stronach rosły żółto kwitnące łubiny, które posiano chyba na pokarm dla leśnej zwierzyny. Jakiś czas wiodła ona prosto, potem skręciła gwałtownie w lewo, dwukrotnie skrzyżowała się z takimi samymi drogami. Każdą z nich obrastały żółto kwitnące wysokie łubiny, wszędzie był wysoki sosnowo-świerkowy bór, tu i ówdzie bielała kępa brzezin i na niewielkich polankach stały grube samotne dęby. Znowu skręt w lewo i skrzyżowanie dróg. Trzymał samochód na drugim biegu, bo od czasu do czasu trafiały się doły wypełnione schnącym błotem. Droga była monotonna, za szybami samochodu ciągle przesuwały się te same łubiny, a dalej ściana lasu, pnie sosen, zielone plamy świerków, tu i ówdzie biały pień brzozy. Jeszcze jedno skrzyżowanie. Silnik wył na drugim biegu, kwiaty kołysały się tuż za oknami. Po prawej ręce dostrzegł niewielką polanę z dębem, potem kępę brzóz i świerk z ogromnymi zielonymi łapami. Motor się zagrzał, strzałka chłodzenia zbliżyła się do stu stopni. Pod ogromnymi łapami świerku Piotr zatrzymał samochód. Wysiadł, bo w aucie było bardzo duszno mimo uchylonych szyb. Ale i las przepełniała duchota, zapach żywicy oraz mdląca woń kwitnącego łubinu. W lesie zalegała cisza, najlżejszy wiaterek nie kołysał gałęziami drzew, nie drgały nawet delikatne i wrażliwe listki brzóz. Nie śpiewały ptaki, między pniami sosen na suchym igliwiu przyczaił się upał. „Ktoś jechał tędy niedawno” - stwierdził Piotr patrząc na drogę. Trawa była zgnieciona, zaznaczały się na niej długie smugi. O kilkanaście kroków dalej, w wyschniętej kałuży zobaczył ślady świeżo odbitych opon. - Do licha - powiedział do Anny. - Jechaliśmy już tędy. Nie odezwała się. Przez cały czas, odkąd ruszyli sprzed jej opuszczonego domku, milczała. Siedziała nieruchomo, nie rozglądając się, sztywna i niema, jakby żałowała, że zdecydowała się wyjechać. - Zdaje się, że zabłądziliśmy - odezwał się Piotr. I znowu nie otrzymał odpowiedzi. Jakby go nie usłyszała. - Może pani chce wrócić? - spytał. Obróciła ku niemu twarz i powiedziała cicho: - Umówmy się: pan zajmie się sobą, a ja sobą. Dobrze? Piotr wzruszył ramionami. Wsiadł do auta i zapuścił silnik. Dojechał do skrzyżowania dróg i skręcił w tę, na której nie było widać długich smug zgniecionej kołami trawy. Silnik wył, strzałka chłodzenia wciąż balansowała koło setki. Po prawej stronie ukazał się sosnowy zagajnik, ale przez uchylone okno wionęło tak gorące powietrze, że Piotr przycisnął pedał przyspieszacza, aby tylko znowu znaleźć się w wysokiej ścianie boru. Znowu trafił na skrzyżowanie, ale tym razem przebył je pozostając ciągle na tym samym szlaku. Spojrzał na zegarek: było piętnaście po piątej. Leśna droga jakby nie miała końca, wciąż zamykała się przed Piotrem. Niebieska smuga nieba nad głową była jak ostra strzała wbita w czarną ścianę lasu. Piotr minął niewielką polankę z dębem. „Czy i tędy przejeżdżałem przed chwilą?” - pomyślał. Nie zobaczył jednak śladów auta. Wszystko inne było takie samo jak to, obok czego już przyjeżdżał: łubiny, polanka z dębem, dalej kępa brzóz. Nawet rósł tutaj także świerk z wielkimi zielonymi łapami, zwieszającymi się nad drogą. Obok świerku Piotr zatrzymał samochód. Otarł chusteczką spocone czoło, skronie i szyję, na którą ściekały mu krople potu. „Dziś w nocy będzie burza” - medytował. Wsiadł do auta, przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik znowu wył na drugim biegu. Ten jęk pulsował w głowie Piotra, żółte kwiaty znowu migały po obydwu stronach samochodu, monotonia drogi stawała się prawie bolesna. Natrafiwszy na skrzyżowanie, tym razem skręcił w prawo. Po kilku minutach jazdy odkrył dwie smugi zgniecionej trawy... „Zabłądziłem. Jasna cholera, zabłądziłem” - wściekał się. Zatrzymał samochód i wyskoczył z niego, gdyż przez chwilę miał uczucie, że się udusi. Silnik milczał, las ciągle trwał w wielkiej ciszy. Parę razy Piotr westchnął głęboko, kilkakrotnie przełknął ślinę, aby zlikwidować wrażenie, że słyszy wciąż wycie silnika. Jechał już tędy. I to dwukrotnie. Dwie smugi zgniecionej trawy rozwidlały się aż w cztery pasma. Droga, którą teraz wybrał i trzymał się jej chyba przez cztery kilometry, także jakby nie miała końca. Monotonia tak samo wyglądającego pejzażu działała mu na nerwy. Koszula lepiła się do ciała mokrego od potu, przez otwarte okna wlatywało do wozu pełno malutkich muszek, które wpadały Piotrowi do oczu, do ust i nosa, przylepiały się do mokrych policzków i do szyi. Bolała go głowa, migotało w oczach, szumiało w uszach. Zatrzymał auto, wyszedł z niego i zatoczył się na pień grubej sosny. Zmęczony usiadł na trawie i podciągnąwszy nogi oparł czoło na kolanach. Cisza leśna wydawała mu się teraz groźna. Wśród tych dróg miotał się jak mucha w pajęczynie. „Jestem w piekle - pomyślał bezsensownie. - Przez całą wieczność będę podróżował samochodem przez leśne drogi, które prowadzą donikąd. Zostałem potępiony”. Przerażała go także nieruchomość siedzącej w wozie Anny. Jakby nie odczuwała upału i duchoty i nie zdawała sobie sprawy z jego bezskutecznych wysiłków wyrwania się z leśnego labiryntu. - Proszę pani, zabłądziliśmy - rzekł półgłosem Piotr. - Czy pani mnie słyszy? Już półtorej godziny błąkamy się po tym lesie. Zgubiłem drogę... - powtarzał bezradnie. Popatrzyła na jego mokrą od potu twarz, na zmęczenie, które uwidoczniało się w całej jego sylwetce, gdy tak siedział na trawie, z brodą wspartą na kolanach. Powiedziała: - Chciałabym, żebyśmy się stąd nie wydostali. - Co? - aż się zerwał na równe nogi. - Co pani mówi? Przecież ja muszę zdążyć na przedstawienie! Tam na mnie czekają - rzekł gwałtownie. - Do mnie ma pan o to pretensje? Nie kazałam panu przyjeżdżać do Tlenia. Po co pan tu przyjechał? Po co? Może pan wreszcie powie: po co? Wzruszył ramionami. I ten ruch jakby mu odebrał resztkę sił. Wierzchem dłoni otarł pot z czoła i znowu usiadł na trawie. - Mówiłem pani. Źle odczytałem list. To jest cała prawda. A teraz ja panią zapytam: po co? Dlaczego pani zdecydowała się stąd wyjechać? Po co? Westchnęła. - Nie mogłam spać. Całe noce nie zmrużyłam oka. To nie był żaden wypoczynek, już wolę wrócić do domu. - To przez śmierć Labudy? - spytał z przejęciem. - Przez Labudę? - zdziwiła się. - Nie. Rozstałam się z człowiekiem, którego bardzo kochałam. Rozwodowa historia rozstroiła mi nerwy. Okłamałam pana mówiąc, że nie byłam nigdy w Tleniu. Przyjeżdżałam tu kilka razy, właśnie z nim. A teraz sama, pan mnie rozumie... - Tak. - A pan? Pan ciągle jeszcze myśli o tym skazanym? - Tak - szepnął i głośno przełknął ślinę. Zaschło mu w gardle. W ustach miał gorzki, słonawy smak. - Mój Boże... Mój Boże - powiedziała smutno. Po chwili wsiadł do samochodu i zapalił papierosa. Potem poprowadził wóz w dalszą drogę. Nad lasem wisiała czarna burzowa chmura, bór mroczniał coraz bardziej, ściemniała trawa na drodze, a łubiny stały się ciemnozielone. Droga zbiegała w dół, na niewielki mostek z okrąglaków. Pod mostkiem z głośnym szumem płynął strumień, a dalej rozciągało się błoto i suchy wysoki pagórek, na który wspinała się droga. Może właśnie za tym pagórkiem była szosa do Torunia? Wrzucił pierwszy bieg i ruszył z miejsca gwałtownym szarpnięciem, bo w zdenerwowaniu zbyt szybko puścił pedał sprzęgła. Wóz potoczył się po błocie ześlizgując się to na lewą, to znów na prawą stronę drogi. We wstecznym lusterku widział Piotr bryzgi błota wyrzucane przez koła. Nigdzie ani skrawka trawy czy suchego gruntu, na którym mogłyby się oprzeć protektory opon. Chwilami wydawało się Piotrowi, że już ugrzązł na dobre. Wtedy dawał wsteczny bieg, wóz cofał się do tyłu i z nową siłą starał się przepełznąć przez bagno. Od wycia silnika Piotr prawie ogłuchł. Koszulę miał znowu mokrą. Woda w chłodnicy poczynała się gotować, nad maską unosił się leciutki woal pary, która osiadała na przedniej szybie. Powtórzył manewr z wrzuceniem wstecznego biegu. Potem rzucił wóz do przodu, kierując go w stronę drzew obrastających bagnistą drogę. Kępy traw, które rosły obok pni, i wystające z ziemi korzenie dały oparcie dla jednego koła. Piotr całą siłą trzymał kierownicę, znosiło samochód w środek błota. Na krótką chwilę kłęby pary z chłodnicy zasłoniły mu widok i prowadził wóz po omacku. Stanął, ale nie zgasił silnika. - Ugrzęźliśmy w błocie. Tego tylko brakowało - powiedział do Anny M. Wokół nich zrobiło się ciemno. Usłyszeli pierwszy grzmot burzy - długi, przeciągły, przetaczający się z jednego końca lasu na drugi. Zaraz potem znowu zagrzmiało, łoskot toczył się od nowa i z większą siłą. Zygzak błyskawicy oświetlił drogę przed nimi, pnie drzew, pagórek. Na blaszanym dachu samochodu zapukało kilka kropel deszczu. Po chwili las jakby gwałtownie ożył, rozszumiał się od silnych podmuchów wiatru, który zawirował przed maską samochodu unosząc zeschłe liście i kępy igliwia. Piotr usiadł w aucie i przymknął okna. W świetle błyskawic wirujące na drodze liście upodobniały się do jakichś istot tańczących w łoskocie grzmotów. Spostrzegł, że Anna siedzi z przymkniętymi oczami i przy każdym uderzeniu gromu po twarzy jej przebiegał skurcz strachu. Jeszcze chwila i ogarnął ich głośny szum deszczu. Krople uderzały głośno o blachę wozu, potem uderzenia zlały się w jeden, bardzo głośny, pochłaniający wszystko tętent. Rozpoczęła się gwałtowna letnia ulewna burza, powierzchnia błota przed samochodem stała się ruchliwa od lejących się w nią potoków wody. Gdy milkły uderzenia piorunów, groźnie szumiał deszcz, a niebieskawe błyskawice ukazywały płynną i nieustannie opadającą w dół ścianę wody. To było tak, jakby wokół nich z głośnym szumem wciąż opadała kurtyna z błyszczącej i przezroczystej folii. We wnętrzu auta nie dosięgała ich ani jedna kropla i nie czuli wiatru, tylko słyszeli jednostajny łoskot deszczu. Zdawało im się, że burza nigdy się nie skończy, że ich także pochłonie huragan, który przebiegał przez las. - To wszystko przeze mnie - odezwała się Anna M. - Co takiego? - spytał zdumiony. - Wyjechał pan późno i wleźliśmy w burzę i błoto. - A tak. Już byłbym dawno w Toruniu i siedziałbym teraz w teatrze obok... - urwał. - Obok kogo? - podchwyciła. - Jestem tam z żoną mojego przyjaciela. To zresztą ona przypadkowo przeczytała pani list i podpowiedziała mi, że pani chce popełnić samobójstwo. Byłem głupcem, że dałem się na to nabrać. Poszliśmy na dancing i w środku nocy uciekłem z niego do pani. - Dlaczego? - Myślałem, że to przez Labudę. Chciałem pani wytłumaczyć, że nie należy się przejmować jego śmiercią. Zresztą - rozgniewał się bez żadnego istotnego powodu - sam nie wiem, co chciałem pani powiedzieć. - Człowiek, którego kochałam, nie był ani odrobinę podobny do pana. Ani wrażliwy, ani subtelny, miał bardzo proste odczucia i bardzo proste pragnienia. Rozumiałam go zawsze i może dlatego go kochałam. - Albo się pani wydawało, że on jest taki prosty i niewrażliwy - rzekł Piotr. - Pewnego dnia przestała go pani rozumieć i do dziś, zdaje się, nie bardzo pani rozumie, dlaczego odszedł od pani. Nic nie odpowiedziała. Zdaje się, że odgadł jej największe wątpliwości. Na dworze deszcz powoli ustawał, Piotr myślał, że zmarnował cały dzień i czekają go teraz ciężkie chwile z wydobywaniem samochodu z błota. Był zmęczony, najchętniej porzuciłby wóz na drodze i poszukałby gdzieś noclegu. Chciał się wyspać, przyjazd do Tlenia wydawał mu się coraz większym idiotyzmem. Wyszedł z samochodu i ślizgając się po błocie pomaszerował na pagórek. Burza już minęła, ukazał się błękit nieba i tylko z drzew leśnych spadały krople. Gdy osiągnął szczyt wzgórza - o mało nie krzyknął z zachwytu. Otworzył się przed nim widok na ogromną połać szeroko rozlanej rzeki z kilkoma wyspami. Drugi brzeg czerniał w mroku wieczoru i zamykał wodę wysoką obręczą lasu. Woda była czarna, odbijała odchodzącą w dal burzową chmurę, a może swoje dno ciemne od mułu. W miejscu, gdzie Piotr wyszedł z lasu, wrzynał się w jezioro szeroki półwysep porośnięty trawą. U końca półwyspu stał pomalowany na niebiesko piętrowy domek z balkonikiem, a obok - jak śnięte ryby - leżały podłużne sylwetki wyciągniętych na brzeg kajaków: czerwonych, zielonych, niebieskich i białych. Tuż przy wodzie sterczały wysokie ramiona dwóch huśtawek. W jaskrawo czerwonym kolorze był także malutki namiocik rozbity na półwyspie. Uderzyła Piotra świeżość i jaskrawość barw wszystkiego, co się tu znajdowało: czerwień dachówek, czerwień namiotowego płótna i huśtawek, ostre kolory kajaków, intensywna zieleń trawy omytej niedawnym deszczem... Z kajakami kontrastowała atramentowa czerń wody i komponowało się to wszystko jakby w barwną wycinankę. Bo jednocześnie zwracała w tym obrazie uwagę także i nieruchomość wszystkiego: woda miała w sobie coś martwego, domek wydawał się nie zamieszkały, kajaki leżały do góry dnem, huśtawki wisiały jakby zastygłe. I nigdzie człowieka, który już samym swym zjawieniem się zdołałby ożywić ów widok. Nieśmiało poszedł Piotr w głąb ośrodka campingowego i tuż nad samą rzeką natknął się na malarza w wyplamionym farbami kitlu. - Ale była burza, co? - powitał Piotra malarz. Piotr wskazał za siebie na pagórek w lesie. - Utknąłem autem w błocie. Jutro postaram się o konie, które wyciągną mój wóz. Chciałbym tu przenocować. - U mnie? - ucieszył się malarz. - Panie - zawołał radośnie - z nieba mi pan spadłeś. Ja tu dwa tygodnie sam jak palec jestem na tym odludziu. Ośrodek maluję, żeby był gotów na pierwszego lipca. Stąd jest pięć kilometrów do najbliższej wsi. Panie, ile pan chcesz domków? Pięć, dziesięć? Wszystkie wolne. A w każdym pościel, materace, prześcieradła. Tu jest raj, proszę pana. Niech pan u mnie zostanie choćby tydzień. Ani grosza nie wezmę. - Jestem z kobietą - rzekł Piotr. - Z kobietą? Niech będzie jeszcze i Ewa w tym raju - cieszył się malarz. Piotr wrócił po Annę. Zamknął auto i pozostawił je w błocie. Malarz dał Annie klucze do malutkiego dwuosobowego domku. Trochę się zdziwił, gdy Piotr poprosił o inny domek, ale i jemu wręczył klucz. Potem przyniósł Piotrowi kocher i pół butelki spirytusu denaturowanego, bochenek nieco czerstwego chleba i malutką osełkę masła. - Mam motorower i przywożę ze wsi jedzenie - powiedział. - Chce pan herbaty? Przyniósł także malutką paczuszkę herbaty. Anna zajęła się przyrządzaniem kolacji. Malarzowi wyraźnie zależało, aby Piotr natychmiast skorzystał ze wszystkich przyjemności, jakich mógł mu dostarczyć ośrodek campingowy. - Tu jest raj, proszę pana - mówił prowadząc Piotra w stronę huśtawek. - Maluję, kiedy mi się chce, rano albo wieczorem, albo tylko w południe. Mam dużo czasu. I tak skończę robotę w odpowiednim terminie. Można się tu huśtać, pływać kajakiem po rzece. O, tam, koło domu, leżą wiosła. Jeśli pan ma życzenie, to proszę korzystać. I w ogóle bardzo bym się cieszył, gdyby zechciał pan zostać tu jak najdłużej. Był niski, drobny, wesolutki, ciągle śmiał się prawie bezgłośnym śmiechem. Jakby nie dotykając ziemi podszedł do huśtawki, usiadł na niej wygodnie i odbił się nogami. - Proszę, niech pan także lata... - zaprosił Piotra na drugą huśtawkę. Piotr z rozpędem usiadł na huśtawce i od razu poleciał wysoko, wyżej niż malarz. Kołysali się tak naprzeciw siebie, to zbliżając się do siebie, to znów oddalając. Czarna rzeka leciała gdzieś w dół, to znów wznosiła się w górę, jakby chciała nakryć Piotra. Na krótki moment spotykał na wprost swych oczu zarośniętą twarz malarza i jego usta rozchylone w bezgłośnym uśmiechu. - Rajskie życie, no nie? - krzyknął malarz. - Rajskie życie, panie malarz - odkrzyknął Piotr. Wreszcie zmęczyło ich kołysanie huśtawki. - A pan? Skąd pan się tutaj wziął? - spytał malarz, kierując w pierś Piotra umalowany na niebiesko palec. - Z nieba spadłem. Wybrałem się na wycieczkę autem i to może wyda się panu głupie, ale zabłądziłem w lesie. I raptem wyjechałem wprost na pana. - No tak. Jechał pan przez bagna. A jest lepsza droga. Najpierw trochę nad wodą i w pierwszą przesiekę na lewo. Dojedzie pan do szosy na Tleń. Siedem kilometrów stąd. Malarz poszedł nad rzekę. Umył się, parskając głośno i bryzgając naokoło wodą. Potem wyjął z kieszeni ogromną srebrną „cebulę”. - Boże drogi, już późno. Wcześnie chodzę spać, bo wstaję już o piątej rano - tłumaczył się. Powiedział „dobranoc” i cichutkim kroczkiem pomaszerował do swojego domku. Noc była granatowa, z niebem coraz bardziej połyskliwym w miarę, jak spoza lasu podnosił się księżyc. Piotr i Anna zjedli kolację siedząc przy małym składanym stoliczku obok domku, w którym miała nocować. Nie mówili ze sobą, wsłuchiwali się w ciszę zalegającą wokół. Od czasu do czasu łowili uchem nagłe pluski w rzece. - Dobranoc - powiedział Piotr. - Dobranoc - odpowiedziała. Był zmęczony fizycznie, ale jednocześnie wydawało mu się, że umysł pracuje mu niezwykle sprawnie, a noc, która go otaczała, dziwny zakątek, gdzie się znalazł, budziły w nim uczucia, jakich od dawna nie doznawał. Pomyślał, że gdyby teraz napisał początek swej nowej sztuki, być może, dalszy jej ciąg poszedłby mu już zupełnie łatwo. Pomaszerował więc do uwięzionego w błocie samochodu, wyjął z kieszeni auta stary notes i wrócił z nim do swego domku. Zapalił światło, otworzył okno wychodzące na rozjaśnioną księżycem rzekę. Usiadł przy niskim stoliczku pod oknem i prawie natychmiast zaczął pisać. * Oto wygodny apartament pensjonatu w Baden-Baden, dokąd przyjechał pisarz Jan, aby spotkać się ze swoją przyjaciółką i spędzić z nią urlop. Boy hotelowy wniósł do apartamentu walizki Jana, pokojówka odsunęła zasłony z okien. Pokojówka: Życzymy panu przyjemnego pobytu w Baden-Baden. Jan: Oczywiście, to będzie przyjemny pobyt. Zbyt długo czekałem na tę chwilę... Pokojówka: Każdy nasz gość z przyjemnością wspomina urlop w Baden-Baden. Jan: Ach, mnie nie zależy na wspomnieniach. Pani zapewne sądzi, że jestem bardzo gadatliwy, ale proszę mą rozmowność złożyć na karb wzruszenia. Jako bardzo młody człowiek zapragnąłem znaleźć się w Baden-Baden. Może urzekła mnie ta nazwa: Baden- Baden... Chciałem tu kiedyś przyjechać, tutaj właśnie spędzić swój urlop... Oczywiście, wtedy mogło to być tylko marzeniem ubogiego studenta. Potem jednak zostałem pisarzem, z początku źle mi się powodziło, ale z czasem zyskałem dość mocną pozycję. No i, jak pani sama widzi, przybyłem do Baden-Baden. Pokojówka: To bardzo piękne, co pan opowiada. Jan: Piękne, ale nie zmyślone, (powtarza z zachwytem) Baden-Baden... Wydaje mi się, że myśl o spełnieniu młodzieńczego marzenia pozwoliła przetrwać najtrudniejszy okres w mym życiu. „Muszę być w Baden-Baden” - powtarzałem sobie. I ten upór, z jakim chciałem urzeczywistnić marzenie, dopomógł mi zwyciężyć największe przeszkody. Pokojówka: Tylko niewielu ludziom udaje się spełnić marzenia swojej młodości, prawda? Jan: Mnie się to udało. Pokojówka: Jeszcze raz życzę panu przyjemnego pobytu w Baden-Baden. A teraz nie przeszkadzam panu (wycofuje się do drzwi). Gdybym była potrzebna, proszę nacisnąć ten czerwony guziczek na ścianie. (wychodzi). Jan: (rzuca na krzesło swój płaszcz, kładzie rękawiczki na stole, potem rozgląda się po apartamencie, odnajduje wzrokiem telefon. W notesiku wyszukuje jakiś numer, nakręca tarczę) Kochanie... (radośnie) Kochanie moje... Jestem już w Baden-Baden. Jestem w Baden- Baden... Tak... Tak... Przyjechałem swoim wozem. Teraz wykąpię się i jestem do twojej dyspozycji... Wyobraź sobie, kochanie, że tuż przed Baden-Baden o mało nie miałem kraksy. Jakiś szalony motocyklista zajechał mi drogę. Skręciłem gwałtownie i wylądowałem w przydrożnych krzakach. Na szczęście skończyło się tylko na strachu i na lekkim porysowaniu karoserii... (drzwi apartamentu uchyliły się bezszelestnie, staje w nich motocyklista w kasku na głowie, w ogromnych okularach, w skórzanym kombinezonie, w ogromnych rękawiczkach). Jestem szczęśliwy. Pomyśl: nareszcie w Baden-Baden! Spełniło się marzenie mojej młodości, a więc tym samym jednocześnie musi się zdarzyć coś bardzo niezwykłego. Odtąd będę szczęśliwy... (urywa, zauważa przybysza, który wszedł do pokoju). Do zobaczenia, kochanie, (odkłada słuchawkę telefonu. Do przybysza) Pan do mnie? To chyba jakaś pomyłka. Ja tu dopiero przyjechałem. Motocyklista: To nie pomyłka. Ja tu przychodzę do pana. Jan: Pan wybaczy, ja pana nie znam. Motocyklista: Poznaliśmy się na szosie przed Baden-Baden. Jan: Ach, to pan? (z oburzeniem) Co pan wyprawiał? Powinni panu zabrać prawo jazdy. Zajechał mi pan drogę, o mało się nie zabiłem przez pana. To szczęście, że tam rosły tylko krzaki. Będzie mi pan musiał zapłacić za porysowaną karoserię. Motocyklista: Nic panu nie zapłacę. To pan mi jest winien. Jan: Przecież to pan zajechał mi drogę. Motocyklista: Jest mi pan winien własne życie. Jan: Czy pan się upił? Proszę stąd wyjść. Kim pan jest? Motocyklista: Jestem pańska Śmierć. Jan: Co? Motocyklista: Jestem Śmierć. Już drugi raz w tym roku wymyka mi się pan. Ale tu w Baden-Baden odda mi pan swoje życie. Jan: Proszę sobie ze mnie nie żartować. Niech pan stąd wyjdzie. Natychmiast! Bo zadzwonię po służbę. Motocyklista: Ależ, drogi panie. Przecież mówię, że jestem pańska Śmierć. Pańska Śmierć. Czy ze śmiercią można żartować? Czy śmierć można wypędzić przy pomocy służby hotelowej? Jan: Ja... zaraz... (chce dojść do telefonu, ale Śmierć zagradza mu drogę) Śmierć: Proszę się nie wygłupiać. Chce pan zadzwonić po policję? Policjanci też umierają. Śmierć przychodzi do premierów, do ministrów, do królów otoczonych rojem służby i tysiącem policjantów. Niech się pan nie wygłupia. Zadzwoni pan na policję i zabiorą pana do szpitala wariatów. A ja tam trafię za panem. Jan: To absurd! Śmierć: No tak. Śmierć zawsze jest czymś absurdalnym. Zjawia się w najbardziej nieoczekiwanych i absurdalnych chwilach. Pan tu przyjechał, aby się poczuć szczęśliwym, a tymczasem przyszłam tutaj ja, Śmierć. Jan: Pan nie jest kobietą? Śmierć: Nonsens. Pan jest pisarzem, a ma pan o śmierci wyobrażenie jak mały chłopiec. Czy śmierć jest rodzaju męskiego czy żeńskiego? Nijakiego, proszę pana... W pańskim przypadku jestem mężczyzną. Ach, pana szokuje nieco moje ubranie? Myślałem, że pisarzowi ten strój najbardziej przemówi do wyobraźni. To Hemingway piał: „I zjawi się u ciebie śmierć w kasku motocyklisty”. Ostatnio dość często grasuję po drogach właśnie w tym ubraniu. Jan: Śmierć powinna mieć kosę. Śmierć: Pan ma duże poczucie humoru, proszę pana. Jan: Jestem człowiekiem zdrowym, w kwiecie wieku i talentu. Pan wybaczy, ale nie mam zamiaru umierać. Śmierć: Nigdy się nie ma zamiaru umierać. Ludzie są niepoprawni. Niczego ich nie nauczyło doświadczenie tysiącleci. Pan pozwoli, że zdejmę strój motocyklisty. Jan: Chyba nie zamierza pan tu pozostawać? Do mnie ma przyjść kobieta... Śmierć: Mnie to nie przeszkadza. Jan: Ale jej to może przeszkadzać. Śmierć: Jestem przyzwyczajony do tego, że przeszkadzam, (zdejmuje okulary, kask, rozsuwa zamek kombinezonu) Śmierć zawsze przychodzi nie w porę. Jan: Ma pan na sobie elegancki biały frak. Fiuuu, bardzo elegancka śmierć. Śmierć: Dostosowałem się do pańskiej pozycji społecznej. Pisarz pana pokroju powinien mieć wytworną śmierć. (Śmierć zdejmuje strój motocyklisty. Jest to młody, piękny mężczyzna w eleganckim bialym fraku) Jan: Mam nadzieję, że nie zabawi pan u mnie zbyt długo. Czeka pana na świecie chyba dużo roboty. Śmierć: W stosunku do mnie nie działają arystotelesowskie prawa logiki. Jestem tu i jednocześnie gdzie indziej zabijam, zasiadam przy wezgłowiach konających. Jan: Proszę przyjść wtedy, gdy będę konał. Śmierć: Przecież to ode mnie nie zależy. Jan: A od kogo? Przysłał tu ktoś pana? Moi wrogowie? Pan Bóg? Diabeł? Śmierć: Ależ pan jest staroświecki. To pan i tylko pan mnie tutaj sprowadził. Jan: Nie rozumiem... Nie przywoływałem pana i, jak pan sam wie, bardzo chętnie pożegnam. Śmierć: Domyślam się. Ale mimo wszystko, to pan mnie tu sprowadził. Jan: Może pan to jaśniej wytłumaczy. Proszę bardzo... (wyciąga papierośnicę) Pan palący? Śmierć: Tak. Jan: Może napije się pan czegoś? Mam w walizce dobry koniak. Śmierć: Lubię dobry koniak. Jan: Tak, tak, dobry papieros i kieliszek koniaku rozjaśni mi umysł. (Śmierć zapala papierosa. Jan wyciąga z walizki koniak i nalewa go do szklaneczek, które również wyjmuje z walizki) Więc powiada pan, że pańska obecność tutaj jest zależna tylko ode mnie. W takim razie bardzo proszę, aby pan opuścił ten pensjonat. Śmierć: Niech pan to powie sobie, a nie mnie. W drodze do Baden-Baden miał pan kraksę. I po raz pierwszy w życiu przeraził się pan śmiertelnie. Pan uszedł cało z wypadku, ale to przerażenie w panu pozostało. Ono jest w panu w dalszym ciągu. Ono siedzi tutaj razem z panem. To właśnie jestem ja. Pańskie przerażenie. Jan: Owszem, bardzo się przeraziłem. Jeżdżę autem już dobre kilka lat, ale nigdy nie miałem wypadku. I nagle, teraz na drodze do Baden-Baden, ten przeklęty motocyklista... Przepraszam, że ja tak mówię o panu... Śmierć: To nie byłem ja. A ściślej, to byłem ja, pańska Śmierć, ale i jednocześnie to był także jakiś konkretny człowiek, jakiś tam motocyklista, który teraz pije kawę w hotelu. On pojechał dalej, a pańskie przerażenie zostało w panu. Jan: No tak, ale przerażenie za kilka godzin minie. A wówczas, mam nadzieję, pożegnamy się. Wypijmy wiec. Śmierć: Dziękuję (wypija szklaneczkę koniaku). Bardzo dobry koniak. Muszę jednak pana przestrzec, że uwolnić się ode mnie nie będzie łatwo. Oprócz pańskiego przerażenia istnieje jeszcze jeden czynnik, który mnie tu zatrzymuje. Jan: Tak? Nic nie wiem o tym czynniku. Może jeszcze jedną szklaneczkę? Śmierć: Proszę, jeśli pan tak uprzejmy... Jan: Nieczęsto się zdarza rozmowa ze śmiercią. Dla pisarza to cenne doświadczenie. Śmierć: Ech, to także nic nowego. Chyba pan pamięta z historii literatury „Rozmowę Mistrza ze Śmiercią”. Jan: A tak, rzeczywiście. Uczyłem się tego w gimnazjum. Śmierć: Wracając jednak do rzeczy - ma pan już prawie pięćdziesiąt lat, stykał się pan ze śmiercią, ale była to śmierć cudza, a więc dla pana dość obojętna. Interesował się pan zupełnie innymi sprawami, swoją karierą literacką, osiągnięciem dobrej pozycji społecznej, a ukoronowaniem tych wszystkich wysiłków miał być przyjazd do Baden-Baden. Jadąc tutaj, czy nie rozmyślał pan mniej więcej w ten sposób: oto po wielu latach ciężkiej pracy zbliżam się do wymarzonego Baden-Baden. A co dalej? Dalej już tylko... śmierć. I właśnie dlatego znalazłem się przy panu. Jan: W okresie wyrzeczeń i ciężkiej pracy odmawiałem sobie wielu przyjemności, które mogło mi dać życie. Teraz, właśnie teraz zamierzałem żyć. Rozkoszować się życiem. Śmierć: Proszę się przyznać, że ogarnęło pana przeczucie własnej śmierci. Pomyślał pan: „osiągnąłem niemal wszystko, co było możliwe, mam sławę, pieniądze, miłość. Co jeszcze może mnie czekać?”. Jestem pańskim przeczuciem śmierci... I tak długo będę przy panu, aż ono pana nie opuści. A czy można dokonać czegoś takiego? Jan: Ależ ja przybyłem tutaj, aby przeżywać szczęście... I myślę, że jadąc, już byłem szczęśliwy. Śmierć: Gdy miał pan kłopoty, myślał pan o Baden-Baden, które było dla pana symbolem szczęścia. Wreszcie przyszło szczęście, a w takiej chwili ogarnia lęk, że szczęście jest szczytem, z którego krok naprzód... pan wie, to już tylko śmierć. I oto jestem. Do pokoju wleciała ogromna ćma. Zakołowała wokół lampy rzucając po ścianach ruchliwy cień. Potem z głośnym chrzęstem padła na stół, tuż obok notesu Piotra. Była wielka i czarna, o aksamitnych skrzydłach, pokrytych czarnym puszkiem. Jej oczy połyskiwały czerwono. Przylgnęła do stołu i leżała na nim nieruchomo. Pozostawała w zasięgu dłoni Piotra, ale nie ruszył ręką, tak bardzo wydawała się złowroga i obrzydliwa. Nie mógł dalej pisać, choć wciąż jeszcze jakby siłą rozpędu toczył się w nim dialog ze sztuki. Tylko że on, Piotr, wcielał się w tym dialogu w postać Jana. Był Janem i Piotrem zarazem, był sobą i tamtym, i kimś jeszcze, kimś, kto się bał i kto chciał wiedzieć to, czego Piotr, być może, wcale nie pragnął wiedzieć albo pragnienie to nosił bardzo głęboko ukryte. Jan-Piotr: Powiada pan, że prawa arystotelesowskiej logiki nie mają wobec pana żadnego zastosowania. Jest pan ze mną i jednocześnie gdzie indziej. Jak umierał Labuda? To dla mnie bardzo ważne wiedzieć, jak on umierał. Przeklinał sędziów, prawda? Żałował zabójstwa, tak? Śmierć: Czytał pan w książkach, jak się takie rzeczy odbywają, opowiadali panu o tym prokuratorzy. To dzieje się nad ranem. Jan-Piotr: On jest uprzedzony, że rano umrze? Śmierć: No tak. Czeka w specjalnej celi. Jan-Piotr: Boi się? Śmierć: Boi się. Jan-Piotr: Potem dostaje uspokajający zastrzyk... Śmierć: Dostaje... Jan-Piotr: Ale dla mnie jest ważne, co on myślał w noc poprzedzającą ranek. Śmierć: Pan tego chyba się domyśla. Pan go znał. Jan-Piotr: Nie. Wiem tylko, że zabił dwie kobiety. Śmierć: Skazał pan człowieka nieznajomego? Nietrudno jednak wyobrazić sobie, co on czuł. Jan-Piotr: Łudził się, że go ułaskawią. Śmierć: Tak. Jan-Piotr: Powiedziano mu, że łaski nie będzie. Wpadł wtedy w szał, bił pięściami w żelazne drzwi. Trzeba było mu zrobić zastrzyk uspokajający. Śmierć: Bał się, prawda? Jan-Piotr: Bardzo się bał. Śmierć: Modlił się? Jan-Piotr: Nie wiem. Była wtedy noc taka jak teraz, niemal upalna. Przez wąskie, trochę uchylone okno nie słyszał żadnych odgłosów miasta, które rozciągało się tuż za więziennym murem. Wydawało mu się, że wszystko dookoła pogrążyło się we śnie i ciemności, a tylko on czuwa i jest sam na sam ze śmiercią, która od dawna przebywała w jego celi. Raptem przez okno wleciała wielka ćma i zaczęła krążyć wokół lampy. Leżąc na pryczy widział jej nerwowe szybkie ruchy, jej szalone zygzaki wokół lampy umieszczonej pod sufitem. Śmierć: A potem? Jan-Piotr: Wyprowadzili go z celi. Szedł spokojnie. Miał ręce związane do tyłu. Na podwórku więziennym świtało... Ćma poderwała się ze stołu i Piotr aż drgnął przejęty wstrętem. Miał wrażenie, że włochate ciało ćmy za chwilę dotknie jego twarzy i obronnym gestem zakrył ją dłońmi. - Proszę pana! Proszę pana! - usłyszał głos Anny. Stała na brzegu rzeki o trzy kroki od otwartego okna, przy którym pisał. Widział tylko jej ciemną sylwetkę, ona musiała go lepiej widzieć, bo siedział w oświetlonym wnętrzu. Zgasił światło i wyszedł z domku. - Boże drogi - szepnęła. - Co się z panem dzieje? Przeraziłam się pańskiej twarzy. Była na niej taka męka, że zdawało mi się: umrę tutaj wraz z panem. Źle się pan czuje? - Nie mieliśmy prawa skazać go na śmierć - powiedział Piotr. - Nikomu nie wolno zabijać drugiego człowieka. Co chcemy osiągnąć przez śmierć mordercy? Sprawiedliwość? Ależ to nonsens. Sprawiedliwością byłoby, gdybyśmy zdołali wskrzesić życie jego ofiarom. Skoro jednak tego zrobić nie potrafimy, dokonujemy nie aktu sprawiedliwości, ale zemsty. Co więc chcemy osiągnąć przez wyrok śmierci? Przerazić innych? Wychować społeczeństwo w bojaźni przed zabójstwem, w duchu szacunku i przekonania, że najwyższym dobrem jest życie? Nie wierzę, aby skazanie na śmierć było najlepszą formą szacunku dla życia. Jeśli uważamy, że życie ludzkie jest najwyższą wartością, to nie wolno odbierać go nawet mordercy. Zabijamy go tyle razy, ile sekund upływa między ogłoszeniem wyroku, a jego wykonaniem. Niekiedy trwa to całe lata. Wyrok śmierci straszny jest nie tylko dla mordercy, ale i dla tych, którzy go skazali na śmierć. Zabijając, zabijamy także i w sobie coś wielkiego, tę wielką humanistyczną zdolność do wybaczania win. On zabił dwie kobiety, a ja zabiłem jego. Zabijając go, powinienem był także w sobie zabić zdolność wybaczania win, dobroć i wyrozumiałość. Ale nie potrafię tego zrobić i dlatego skazałem się na największą męczarnię. Krzyknęła histerycznie. - Niech pan przestanie! Postąpiliście zgodnie z prawem. - Prawo? - wzruszył ramionami. - To myśmy ustalili te prawa. Jesteśmy poganami, którzy, ulepiwszy bożki, zaczynają się im kłaniać i wierzą w ich moc magiczną. Już dziś w wielu krajach zniesiona została kara śmierci, może jutro zniosą ją i u nas. W oczach tych wszystkich, którzy obalą prawo do karania śmiercią, będziemy uchodzić za bałwochwalców. Urwał. Potem powiedział półgłosem: - Myślałem, że pani czuje to samo co ja. Wydawało mi się nawet, że pani czuje więcej niż ja. W tych chwilach była mi pani tak bardzo bliska, tęskniłem za panią, chciałem widzieć pani twarz, słyszeć pani głos. Przyjechałem tutaj na myśl, że z panią może stać się coś złego. Pani się już wyleczyła ze swej „choroby”. To dobrze. To bardzo dobrze. Dla pani. Może i dla mnie... - Pan też się wyleczy - powiedziała. - Tak pani przypuszcza? - spytał prawie radośnie. - O, jestem tego pewna. Przecież nie będzie pan przez całe życie obnosił się z tą sprawą. Jeśli jest pan normalnym człowiekiem, w końcu umrze to w panu. Musi umrzeć, bo inaczej nie będzie pan mógł ani żyć, ani pracować. - Tak, wiem - kiwnął głową. - Nieustanna czujność sumienia jest chyba taką samą chorobą jak bezsenność. Trzeba pozwalać budzić się naszemu sumieniu, ale trzeba je także usypiać. Tak, tak, pani ma rację. To musi we mnie umrzeć. Tylko że wtedy być może nie będę już tym samym człowiekiem... Jej dłoń dotknęła jego ręki. Miała dłoń ciepłą, a jego była bardzo zimna. Objął ją ramieniem czując przez materiał sukni ciepło jej ciała. O krok od nich, niemal pod ich stopami, rozciągała się połyskliwa, czarna toń rzeki, która płynęła wolno i bezszelestnie. Gdzieś daleko, zapewne w lesie na drugim brzegu, odezwał się puchacz. Piotr silniej objął Annę i przytulił ją do siebie. - Nie. To nie ma sensu. Nie jestem lekarstwem na pańską dolegliwość. Dobranoc panu - powiedziała uwalniając się od jego ramienia. - Dobranoc. Odeszła. Jeszcze chwilę pozostał na brzegu, a potem powoli poszedł do swego domku. Nie zapalał światła lękając się, że obudzi wielką ćmę, która zapewne siedziała przyklejona do stołu lub sufitu. Rozbierając się myślał, że nie powiedzieli sobie prawdy. I ona, i on powinni byli wiedzieć, że nigdy nie uwolnią się od siebie, tak jak on, Piotr, nie zdoła się uwolnić od śmierci Labudy. * Wstał o świcie, naciął w lesie gałęzi, podłożył je pod koła samochodu. Bez trudu zdołał po gałęziach wyprowadzić wóz na suchy pagórek. Spędził z Anną jeszcze cały ranek. Popłynęli kajakiem z prądem rzeki aż do dużej, zarośniętej drzewami wyspy. Pasło się tam stado owiec bez pasterza, które na widok ludzi napełniły wyspę żałosnym beczeniem. Wyszli na brzeg wyciągając kajak na piaszczystą lachę, odbyli spacer w głąb wyspy. Przez cały czas towarzyszyło im żałosne beczenie zwierząt. Tego dnia Anna wydawała się Piotrowi tak piękna, że aż bał się na nią patrzeć. Jej piękność sprawiała mu cierpienie. Dlatego starał się jej nie widzieć. Idąc przez wyspę wysforował się do przodu, udając, że prowadzi Annę. W rzeczywistości uciekał przed nią i przed jej urokiem. Gdy powrócili do kajaka, powiedziała mu: - Oszukałam pana. Nieustannie myślę o tamtej sprawie. Wciąż przeklinałam chwilę, gdy wyszłam wtedy na ulicę i musiałam go zobaczyć opuszczającego miejsce zbrodni. Zapytuję siebie: dlaczego właśnie ja? Dlaczego mnie przypadła rola najbardziej obciążającego świadka? Moje dotychczasowe życie było czymś zwykłym, nawet z tymi wszystkimi burzami i małżeńskimi konfliktami. I raptem wzięłam na siebie straszliwy ciężar: śmierć człowieka, którego wcale nie znałam i który był mi zupełnie obojętny. Obojętne były mi także jego ofiary. Nic mnie nie obchodził i on, i siostry Łojek. Dlaczego, pytam pana, dlaczego zostałam nagle skazana, aby myśleć o nich i myśleć o jego śmierci? - Nie potrafię pani tego wyjaśnić - rzekł obojętnie. To było dziwne, ale nie przejął się jej słowami. - Czy pan jest pewien, że potrafimy się od tego uwolnić? - pytała z nadzieją w głosie. - O, tak, na pewno - powiedział. I było mu także obojętne, czy wierzy jego słowom i czy to jest rzeczywiście prawda. Drażniło go beczenie owiec, chciał jak najprędzej odjechać stąd i nie słyszeć tego beczenia. Z ulgą wsiadł do kajaka. Z ulgą opuszczał raj malarza. - To nie raj. To czyściec - powiedział żegnając się z malarzem. O dwunastej byli już w Toruniu. Zajechał od razu przed dworzec kolejowy, ale okazało się, że do odjazdu pociągu pozostały jeszcze trzy kwadranse. Poszli więc do kawiarni w centrum miasta. Siedzieli naprzeciw siebie przy malutkim stoliczku, ich kolana stykały się ze sobą. Piotr mieszał cukier w czarnej kawie, robił to zbyt długo, żeby tego nie zauważyła. - Co się panu stało? - spytała. - Mam wrażenie, jakbym czymś pana dotknęła. Przez całą drogę nie odezwał się pan ani słowem, to było aż niegrzeczne. Ani razu nie spojrzał pan na mnie. Obraziłam pana? Piotr powiedział nieśmiało: - Wydaje mi się, że panią kocham, ale nie wiem, dlaczego tak się stało. I nie wiem, czy jutro też będzie mi się zdawało, że panią kocham. Nie chcę oszukiwać ani siebie, ani pani. Może dlatego pragnę, aby pani jak najszybciej odjechała. Chcę być sam. Byłem znacznie szczęśliwszy, kiedy pani nie znałem. Podniosła dłoń do czoła i poprawiła włosy tym swoim delikatnym i ostrym gestem, który kochał. Westchnęła: - Mój Boże, czy nie największym nieszczęściem dla pana jest właśnie to, że pan ciągle zastanawia się, co pan czuje? - A pani? - spytał zaczepnie. Zacisnęła usta i już nie powiedziała tego, co chciała powiedzieć. Wypili kawę, zapłacili. Wychodząc z kawiarni spotkali na ulicy Krystynę, idącą pod rękę z Anatolem. Ukłonili się sobie, Krystyna obrzuciła Annę bacznym i surowym wejrzeniem. Odprowadził Annę na peron kolejowy. Zaczekał, dopóki nie wsiadła do wagonu i wychyliła się przez okno. - Do widzenia - powiedziała, podając mu rękę przez okno. Pociąg ruszył i Piotr natychmiast obrócił się na pięcie. Nie patrząc na odjeżdżającą Annę, która wychylając się przez okno machała ku niemu ręką, pomaszerował z dworca do samochodu. Pojechał do hotelu, wziął z recepcji klucz od swego pokoju i kiedy znalazł się u siebie, pierwsze, co napotkał wzrokiem, to list Anny pozostawiony na stole. Uśmiechnął się trochę zawstydzony. Ten list, wyjazd do Tlenia, ich rozmowy nad rzeką - wszystko to nagle wydało mu się bardzo głupie i niepotrzebne. W ogóle sprawa śmierci Labudy wydała mu się nagle urojeniem, imaginacją pisarskiej wyobraźni. „Oczywiste jest, że nie kocham tej dziewczyny. Podobała mi się. Podobała mi się tej nocy nad rzeką” - pomyślał. Był szczęśliwy, że znalazł się z powrotem w Toruniu. Za kilka godzin pójdzie na spektakl i wróci do swego zwykłego życia. Z przyjemnością uświadomił sobie, że w teatrze obok siebie znajdzie Krystynę, a wieczorem w knajpie napotka pijanego Stanisława. Poprosił pokojówkę, żeby mu przygotowała kąpiel, ogolił się, wykąpał, przebrał w czystą koszulę i zmienił garnitur. Zjadł samotnie obiad w hotelowej restauracji, potem znalazł jeszcze dwie godziny na pisanie dalszego ciągu sztuki. Jan ani przez chwilę nie kojarzył mu się z nim samym, wykreślił z pamięci rozmowę o śmierci Labudy. Bohater jego sztuki powędrował wraz ze swą śmiercią na przyjęcie do kochanki Jana, gdzie grano w karty. Jan zasiadł do stolika mając za partnera własną śmierć. „Powinna przegrywać” - pomyślał Piotr. * Z Krystyną zobaczył się na krótko przed spektaklem. - Zniknąłeś tak nagle, że aż się zaniepokoiłam. Gdybyś się dziś nie zjawił, zawiadomiłabym milicję. Powiedz mi, co ci się stało? - Wyjechałem. Miałem do załatwienia pewną sprawę... - A ta dziewczyna, z którą cię widziałam? Nie myśl, że jestem zazdrosna. Chyba nie wziąłeś na serio tych wszystkich głupstw, które ci mówiłam po pijanemu. - Nie. Nie brałem tego poważnie - przytaknął. Weszli na widownię i zajęli swoje miejsca obok siebie. Kiedy zgasło światło i nastała na krótko chwila ciemności, Piotr pomyślał, że wczoraj w tym samym czasie ugrzązł w błocie i potem wyszedł na wzgórek, skąd zobaczył kolorowe domki na półwyspie. I nagle zatęsknił za tamtym, co minęło wczoraj, za ciszą nocy nad rzeką, huśtawkami, bezgłośnym śmiechem zarośniętego malarza. Wydało mu się, że to wszystko, co przeżył wczoraj, było znacznie ciekawsze niż to, co oczekiwało go dzisiaj. Ten krótki epizod nad rzeką pozostanie mu w pamięci znacznie dłużej niż wspomnienie ze sztuki, którą miał oglądać. Był przekonany, że przeżył tam coś wielkiego, i uświadomił sobie sprawy, które przenigdy nie stałyby mu się tak jasne, gdyby pozostał w Toruniu. Rozpoczęło się przedstawienie i przez pierwszy akt śledził je bardzo uważnie. Podczas drugiego aktu zaczął myśleć o własnej sztuce. Właśnie teraz zdał sobie sprawę, że nie bardzo wie, jak ją zakończyć. Dawniej sądził, że wszystkie próby uwolnienia się jego bohatera od towarzystwa śmierci muszą skończyć się jego klęską. Śmierć zwycięży, bo w życiu, które otaczało Piotra, śmierć zawsze okazywała się zwycięska. „Ludziom wydaje się - rozmyślał - że najlepszym lekarstwem niemal na wszystkie dolegliwości duszy jest miłość. Szukamy tej miłości, aby zabić uczucie nudy, aby ratować nim poczucie własnej klęski. W niej odnajdujemy sens i potrzebę swego istnienia. Największe dzieła literackie i filmowe najczęściej kończą się wielkim akordem wychwalającym miłość jako jedyne remedium. To jeszcze jedno oszustwo. Miłość nie potrafi z niczego wyleczyć, nie jest zdolna uratować przed uczuciem klęski. Ale będziemy jej szukać i czepiać się jej jak tonący. Im mniej będzie w nas wiary w Boga, tym większa obudzi się w nas wiara w miłość. Mój bohater także powinien szukać ratunku w miłości i musi ten ratunek w niej odnaleźć, bo tylko taka filozofia jest do przyjęcia dla człowieka. Jan, który przyjechał do Baden-Baden, zakocha się. Nie, nie w swej kochance, ale w pokojówce z pierwszej sceny; ona stanie się powiernikiem wszystkich jego myśli. Czyż już na samym początku nie okazał się wobec niej nad wyraz gadatliwy? Wtedy opuści go poczucie własnej śmierci...” Był świadomy, że napisze kłamstwo. On, Piotr, od pewnego czasu nosił w sobie świadomość cudzej śmierci, pamięć o powieszonym Labudzie. A przecież nie zdołała go przed nią osłonić ani czułość Zofii, ani miłosne wyznanie Krystyny. „To zapewne moja wina - pomyślał. - Być może to ja nie dosyć kochałem”. I gdy tak pomyślał, natychmiast wspomniał Annę, ich kolejne spotkania i nocną rozmowę nad rzeką. Zapragnął być znowu obok niej, widzieć jej twarz, słyszeć jej głos, pochwycić spojrzeniem ów gest dłoni, gdy poprawiała włosy nad czołem. Jednocześnie uświadomił sobie, że wpadł we własną pułapkę. Poddał się rozwiązaniu własnej sztuki, stał się jednym z tych, którzy rozpaczliwie szukają w miłości remedium na swoje dolegliwości. I od razu zadał sobie pytanie: „A może właśnie tak jest? Może jest w tym coś, że wszyscy tak głęboko wierzą w miłość?” Skończył się drugi akt. Piotr i Krystyna wyszli na świeże powietrze, na krótki spacer przed gmachem teatru. Piotr zobaczył „Ptysia” samotnie spacerującego na podjeździe. - Przyjechał dziś rano - wyjaśniła Krystyna. - Zapewne chce się dowiedzieć, dlaczego starzy dramaturgowie podobają się, a on nie. Piotr ukłonił się „Ptysiowi”, ale tamten udał, że go nie widzi. - Boże, co za świnia! - szepnęła Krystyna. Piotr zaczerwienił się. Czuł się, jakby „Ptyś” dał mu po gębie. - Zapewne przeczytał już to, co o nim napisałam - powiedziała Krystyna. - Wczoraj ukazał się nowy numer z moją recenzją. „Ptyś” zniknął w ogromnych drzwiach teatru i Piotr odetchnął z ulgą. Ale policzki wciąż go jeszcze paliły. - Powiedz mi, gdzie przepadłeś tak nagle? Wtedy w „Polonii” - pytała Krystyna, na której incydent z „Ptysiem” zdawał się nie robić żadnego wrażenia. - Wyjechałem - mruknął Piotr. - O Boże, przecież chyba możesz mi powiedzieć prawdę. Ja nie powtórzę Zofii. Usłyszeli dzwonek na koniec przerwy. Wrócili na swoje miejsce na widowni. - Nie chciałem mu zrobić krzywdy - szepnął Piotr. - Komu? - zdumiała się Krystyna. Pokazał jej wzrokiem łysą czaszkę „Ptysia” połyskującą o rząd wcześniej. Wzruszyła ramionami. - Nie rozumiem, czemu sobie nim głowę zaprzątasz. Gdybyś jemu nie wyrządził krzywdy i napisał o nim nieprawdę, to wyrządziłbyś krzywdę publiczności i czytelnikom. Nie można żyć nie wyrządzając nikomu krzywdy. Pamiętasz tę frazę z Brechta: „Albowiem każdy człowiek żyje dzięki zbrodniom swym” - zanuciła. - Cicho - burknął Piotr. Na widowni zgasło światło. Zaczął się trzeci akt. Piotr pomyślał, że najchętniej wróciłby do domu. Ale tak niespodziewany i przedwczesny przyjazd musiałby jakoś wytłumaczyć przed Zofią, a to wydawało mu się ponad jego siły. Nie przychodziło mu do głowy żadne sensowne uzasadnienie powrotu. Zofia pomyśli, że nie tylko nie wyleczył się ze sprawy Labudy, ale głębiej jeszcze zapadł na tę „chorobę”. W swej troskliwości i dobroci zacznie szukać dla niego kolejnego lekarstwa i to właśnie będzie okropne, to właśnie nie pozwoli mu zapomnieć. A jemu - tak mu się wydawało - potrzebny jest tylko spokój i praca. Lecz dopiero o świcie, gdy obudził się w hotelowym pokoju i nie mógł zasnąć, wynalazł pretekst wyjazdu z Torunia. „Powiem Zofii, że nie mogłem znieść widoku »Ptysia«, który mi się nie odkłonił” - pomyślał. Wstał szybko, ogolił się, umył i ubrał. O siódmej rano zapukał do pokoju Krystyny, aby ją zawiadomić o swym wyjeździe. Otworzyła mu drzwi w różowym szlafroczku. Była zaspana, z podkrążonymi oczami. - Miałem telefon z domu. Muszę wracać - powiedział Piotr. - Tak? - ziewnęła. - Szczęśliwej drogi. Przez uchylone drzwi Piotr zobaczył obok łóżka Krystyny spiczaste męskie buciki. - Pożegnaj ode mnie Anatola - rzekł wesoło Piotr. - No, cześć, Krystyna. Pójdę już, bo Anatol udusi się pod kołdrą. Kiwnął głową Krystynie, która coś tam bąknęła pod nosem, i zamknął drzwi. Zbiegł po schodach hotelu, oddał klucz w recepcji i pogwizdując radośnie wsiadł do samochodu. * O dwunastej był już w swoim mieszkaniu. Zatelefonował do Zofii, która o tej porze przebywała w Wytwórni Filmowej. Ucieszył się, że jego wyznania w związku z „Ptysiem” przyjęła za dobrą monetę. - Doskonale cię rozumiem - powiedziała. - W ogóle bardzo dobrze zrobiłeś wracając do domu. Odkładając słuchawkę pomyślał: „To było do przewidzenia, że ona tak powie. Zawsze mnie rozumie. Zdaje się, że rozumie każde moje kłamstwo”. Przespacerował się po mieszkaniu, potem przyrządził sobie filiżankę czarnej kawy. Czuł się nieswojo, bo nie bardzo wiedział, co począć ze swoim czasem. W końcu podszedł do biurka i znalazł na nim kilka listów, które Zofia wyjęła ze skrzynki pocztowej. Był tam list od tłumacza jego sztuki na język czeski, zawiadomienie z Sądu Wojewódzkiego o terminie nowej kilkudniowej rozprawy sądowej, do której wyznaczono go jako ławnika, zawiadomienie o zebraniu w Związku Literatów. Na samym spodzie leżała niebieska zwykła koperta ze stemplem: „Więzienie centralne”. Na kopercie widniało nazwisko i imię Piotra oraz adres redakcji tygodnika, w którym Piotr pracował. Zapewne goniec redakcyjny przyniósł ten list do domu Piotra. „Więzienie centralne” - zdumiał się Piotr. I pomyślał, że to pisze do niego z prośbą o załatwienie jakiejś sprawy jego znajomy, młody pisarz, który za udział w bójce na zabawie skazany został na trzy miesiące aresztu. Otworzył list i zerknął na podpis. Doznał uczucia, jakby serce przestało mu bić, gwałtownie zaczerpnął powietrza i usiadł, bo nogi pod nim zadrżały. Położył list, zerwał się z fotela, podszedł do okna i otworzył je silnym szarpnięciem. Poczuł na twarzy chłodne powietrze. Pęd wiatru, który wpadł przez okno, poderwał list z biurka i rzucił go na podłogę. Nie podniósł go. Stojąc przy oknie oddychał głęboko i równo, aby uspokoiło się w nim rozdygotane serce. Na liście widniał wyraźny podpis, skreślony kulfoniastymi literami: Wincenty Labuda. Nietrudno było domyśleć się, że Labuda napisał ten list zapewne na jakiś czas przed swą śmiercią, potem list przeleżał w cenzurze więziennej i dopiero w półtora tygodnia po wykonaniu wyroku dotarł na biurko Piotra. Mógł nie czytać tego listu, mógł podnieść go z podłogi, podrzeć i wrzucić do kosza na śmieci. Mógł również nie przeczytawszy go odłożyć do którejś z szuflad i zajrzeć do niego w chwili, gdy znajdzie ku temu nastrój i ochotę. To drugie wyjście było oczywiście znacznie gorsze. Piotr wiedział, że list złożony w szufladzie biurka stokroć bardziej by go niepokoił, i nie pozwalał o sobie zapomnieć. Mógł także list przeczytać. Teraz. Zaraz. Stał przy otwartym oknie i patrzył na ulicę, na frontony pobliskich kamienic. Skrawek nieba nad dachami był pochmurny i szary, zapowiadał deszcz. Kobieta w chustce myła okna na trzecim piętrze przeciwległego domu, i spoglądając na nią Piotr pomyślał, że jest odosobniony w swych troskach. Tej kobiecie myjącej okna jego przerażenie wydałoby się czymś zupełnie niezrozumiałym. A może inaczej, właśnie ją napełniłby jeszcze większym przerażeniem taki list zza grobu. W skorowidzu na biurku odszukał numer telefonu sekretariatu przewodniczącego Wydziału Karnego w Sądzie Wojewódzkim. Zatelefonował. - Otrzymałem zawiadomienie o posiedzeniu - powiedział do sekretarki. - Czy może pani poinformować mnie, co to za historia? Zaraz pani podam numer sprawy... Wziął do ręki zawiadomienie otrzymane z sądu. Przeczytał numer sprawy i usłyszał wyjaśnienie: - W kanale na Żabieńcu znaleziono zwłoki mężczyzny. Oskarżoną będzie żona denata. Czytał pan chyba o tej sprawie w gazetach? Kiedy pan przyjdzie zapoznać się z aktami? Sędzia Knast, który będzie sądził wraz z panem, pytał mnie o to, bo chce na kilka dni zabrać akta do domu, żeby się przygotować do procesu... - Przyjadę. Zaraz przyjadę - rzekł Piotr. Odłożył słuchawkę i schylił się po list leżący na podłodze tuż przy jego bucie. Wincenty Labuda napisał: „Szanowny Panie! Tu w więzieniu dowiedziałem się pańskiego nazwiska i tego, że jest pan pisarzem. Przeczytałem nawet pańską książkę i dlatego piszę do pana, aby pan wiedział, jak jest naprawdę ze mną. A ze mną jest tak, że bardzo żałuję tego, co zrobiłem, i dlatego prosiłem o łagodny wymiar kary. Ale wyście mnie skazali na śmierć, nie daliście mi możności poprawy, dlatego uważam, że jesteście bardzo złymi ludźmi. Gdyby mi pozwolono żyć, to do końca dni swoich w najcięższym więzieniu pracowałbym, aby innym ludziom wynagrodzić to nieszczęście, które stało się z siostrami Łojek. A wy nie pozwoliliście mi tego zrobić. Waszą zasadą jest oko za oko, ząb za ząb. Co wam przyjdzie z mojej śmierci, tego nie wiem, chcecie jednak tej mojej śmierci, i wiem, że za parę dni mnie powieszą. Już tutaj chyba wszystko przygotowują, żeby mnie powiesić. Dlaczego nie mieliście litości w swoim sercu? Trzeba mieć litość, bo jak nikt na świecie nie będzie miał litości, to wszyscy staną się tacy, jakim ja byłem, będą się nienawidzić i zabijać nawzajem. Ja taki byłem, a gdy chciałem być inny, wyście mnie skazali na śmierć. Życzę wam, żebyście też umarli nie mogąc wynagradzać wyrządzonych przez was krzywd, bo taka śmierć jest najgorsza. Budzicie tylko w ludziach zatwardziałość, bo nie macie litości nad nikim. Powieszą mnie, a tego dnia wy będziecie się śmiać i radować, ale wasza sprawiedliwość też jest zbrodnią, wierzę, że jest jeszcze inna sprawiedliwość i spotkamy się kiedyś po śmierci i wy będziecie ukarani tak samo jak i ja, bo jesteście...” W tym miejscu kilka słów zostało starannie wykreślonych przez cenzurę więzienną, a pod wykreśleniem widniał już tylko podpis „Wincenty Labuda”. „Przeklinał mnie - pomyślał Piotr. - W ostatniej minucie życia przeklinał nie siebie, lecz mnie”. I ogarnęło go uczucie przygnębienia. Nic innego, tylko przygnębienia, które spowodowało, że poczuł się bardzo zmęczony, słaby, niemal chory. Z listu Labudy utkwiło mu w pamięci tylko to ciągle powtarzające się słowo „dlaczego”. W myślach powtarzał je, bezdźwięcznie, powtarzał je dla siebie i wobec siebie. Siedział w fotelu zgarbiony, z łokciami wspartymi na kolanach, przygnieciony wielkim ciężarem, którego nawet nie próbował z siebie zrzucić, tak bardzo czuł się słaby. Całą wolę skupił na jednym małym geście, aby zdjąć słuchawkę z widełek i nakręcić numer sekretariatu sądu. - Czy jest przewodniczący Wydziału Karnego? - spytał sekretarkę. - Ach, to pan? Jest. Czy połączyć? - Nie - rzekł Piotr. - Ja tam zaraz przyjadę. Proszę mu powiedzieć, że muszę się z nim zobaczyć. Ta krótka rozmowa dodała mu sił. Energicznie zerwał się z fotela, zamknął okno, wyszedł z mieszkania i pojechał do sądu. W wielkim westibulu z marmurowymi schodami natknął się na Knasta. Szeroka, okrągła twarz sędziego rozpromieniła się na widok Piotra. Swymi wielkimi łapami mocno uścisnął jego dłoń. - Będziemy razem sądzić - zahuczał basem. - Bardzo się cieszę, że będę miał pana po swojej prawicy. Aha, pamięta pan naszą rozmowę? Kupiłem jednak „Wartburga”. A pan mi radził „Syrenę”, prawda? Piotr niecierpliwie potrząsnął głową i prawie wyrwał dłoń z rąk Knasta. - Idę do prezesa - powiedział Piotr. - Bardzo proszę, niech pan pójdzie ze mną. Strasznie mi na tym zależy, to ważna sprawa. - Stało się coś? - spytał Knast i przyjrzawszy się baczniej Piotrowi raptownie spoważniał. - Dobrze - mruknął. - Pójdę z panem, jeśli pan sobie tego życzy. Przewodniczący Wydziału Karnego był niskim brunetem o przystojnej, łagodnej twarzy. Miał w sobie coś ujmującego, budził w Piotrze zaufanie, rozmowę z nim zawsze Piotr uważał za dużą przyjemność. Lubił ten typ ludzi łagodnych i spokojnych. - Przyszedłem złożyć swój mandat ławnika - powiedział Piotr i wyjął z kieszeni kartonik swej sądowej legitymacji. - Nie chcę więcej sądzić. Nie nadaję się do tego. Knast jęknął i złożył ręce na wielkim brzuchu. - Boże drogi, co się takiego stało? - wzdychał. Ale wyczuwało się, że decyzją Piotra nie jest wcale zaskoczony. Twarz przewodniczącego pozostała niezmieniona, łagodna i spokojna. - Muszę panu przypomnieć, że przyszedł pan pod niewłaściwy adres - rzekł. - To nie my uczyniliśmy pana ławnikiem. Wybrało pana środowisko pisarzy, dziennikarzy, pracowników kultury. Ja mogę tylko zapytać tak samo jak sędzia Knast: co się stało? Czy w związku z jakąś rozprawą pozostaje pan w niezgodzie ze swoim sumieniem? - Nie. Nie o to chodzi - niecierpliwie powiedział Piotr. - Po prostu uświadomiłem sobie, że nie nadaję się do funkcji ławnika. Wszystko, co jest we mnie, sprzeciwia się sądzeniu innych ludzi. Może jestem tylko inteligenckim mięczakiem rozszczepiającym włos na siedem części. Wam nie są potrzebni tacy ludzie. Nie czuję się lepszy od innych, przestępcy budzą we mnie nie nienawiść, ale współczucie. Nie, to nie jest zajęcie dla mnie. Każdą sprawę przeżywam tak mocno, że przez wiele miesięcy nie daje mi spokoju. Nie, nie nadaję się do funkcji ławnika. Nie wiedziałem o tym, ale teraz wiem. Wiem to na pewno. Wiem to od chwili, gdy wykonano wyrok na Labudzie. Jego śmierć nie daje mi spokoju. Nie, nie mam żadnych zastrzeżeń co do przeprowadzenia jego sprawy, ale uświadomiłem sobie, że sam fakt skazania kogoś na karę śmierci, choćby nie wiem jak wielką zbrodnię popełnił, budzi we mnie sprzeciw. Jestem przeciw karze śmierci, a więc tym samym pozostaję przeciw obowiązującym nas prawom. Taki człowiek nie może być ławnikiem, składałem przecież przysięgę, że będę stosował się do praw i działał zgodnie ze swoim sumieniem. Nie, nie nadaję się na ławnika. Mówił chaotycznie, nerwowo, powtarzając się, ale nie bardzo panował nad tokiem swych słów. Milczeli. Wydało mu się, że wciąż czekają na jakieś dalsze jego wyjaśnienia. Więc mówił dalej: - Wyznaczyliście mi nową rozprawę, ze strachem myślę, że będę musiał wchodzić w jakieś ponure zakamarki duszy ludzkiej, ze strachem myślę o odpowiedzialności, którą, wydając wyrok, będę musiał brać na swoje sumienie. Nie, nie, to nie dla mnie. Niech się ludzie mordują, kradną, oszukują, ale przecież ja nie muszę dotykać tych spraw, mogę pozostać od nich z daleka, tak jak to było do niedawna. Są ludzie, choćby taki ławnik Banaszczyk, którzy nie przeżywają tego tak mocno jak ja. Oni powinni być ławnikami, sądzić i karać. Ja nie. Nawet sobie nie wyobrażacie, jak strasznie czuję się po sprawie Labudy. Nikomu o tym nie mówię, nawet własnej żonie, ale miejsca sobie nie potrafię znaleźć. Po prostu cierpię. Zrozumcie mnie. Nie jestem tchórzem, lecz to wszystko jest ponad moje siły. Labuda przysłał mi z więzienia list. Dziś go dostałem. List zza grobu. Okropny list. Nie chcę więcej otrzymywać takich listów. Nie powinno się nikogo skazywać na śmierć. Położył na biurku list od Labudy. Czytali go w milczeniu i kolejno, najpierw przewodniczący, potem Knast. Po przeczytaniu Knast złożył list we czworo i zwrócił go Piotrowi. - Taaak - westchnął Knast. Przewodniczący milczał jeszcze przez dłuższą chwilę. I dopiero kiedy to milczenie stało się czymś nie do zniesienia i kiedy wiadomo było, że Piotr nie powie nic więcej nad to, co już powiedział, odezwał się niemal szeptem: - Czy pan nie zdaje sobie sprawy, że mówił pan nie przeciw sobie, ale za sobą? Czy nie domyśla się pan, że dopiero teraz stał się pan dla nas cenny? - Ależ, ja chciałem... - zaczął Piotr. Nie pozwolił mu skończyć: - Boże drogi - powiedział - chciał pan być spokojny, gdy powieszono człowieka, którego skazał pan na śmierć. Musiałby pan być z drewna. Drewniani ludzie za stołem sędziowskim, czy można sobie wyobrazić coś straszniejszego? My, zawodowi sędziowie, nieustannie podejrzewamy się o zawodową rutynę, o znieczulenie wobec ludzkich przewinień. Właśnie ławnicy mają w nas budzić ów nieustanny niepokój sumienia. Macie odświeżać naszą wrażliwość i czynić z machiny sądowej coś ludzkiego i sprawiedliwego, a nie młyn mielący człowieka na proch. Władza sądzenia jest straszna. Lękamy się ludzi, którzy w niej mogą zasmakować, znaleźć ujście dla swych kompleksów. Dla nas jest ważne, aby pan, siedząc za stołem sędziowskim, nie odczuwał zadowolenia z sytuacji oskarżonego, który znalazł się w pana władzy, lecz aby odczuwał pan lęk przed czymś niewidocznym, a przecież tak odczuwalnym: przed swoim sumieniem, które nie da panu spokoju. Póki się pan lęka wydanego przez siebie wyroku, póki pan wie, jak drogo trzeba zapłacić za karę, którą się innym wymierzyło, poty jest pan nam potrzebny. Tak, właśnie tak - podniósł głos i pochylił się w kierunku Piotra - niech się pan boi swego wyroku tak samo jak oskarżony. Wyznaczając pana do nowej rozprawy będę miał pewność, że sto razy zastanowi się pan, zanim powie pan swoje „tak” przy wyroku śmierci. Bo pan już wie, co znaczy skazać na śmierć. - Ależ ja... - znowu zaczął Piotr. I znowu nie dał mu skończyć. Mówił ostro, prawie z gniewem: - Niech się pan zastanowi nad swoją decyzją. Pan jest nam potrzebny. Właśnie taki, jaki pan tu przyszedł: pełen strachu i poczucia winy. Jest współzależność między winą i karą i pan nosi w sobie tę współzależność. Nikt panu nie kazał podpisywać wyroku śmierci. Zrobił pan to sam, z własnej woli, z własnego przekonania. Czy zrobi pan to po raz drugi? Nie wiem. Nikt tu pana nie będzie do niczego namawiał. Ale powiadam panu, że byłbym ostatnim głupcem, gdybym nie wyznaczył pana do następnej sprawy, w której, być może, mógłby zapaść wyrok śmierci. - Nie! - krzyknął rozpaczliwie Piotr. - Tak - odpowiedział przewodniczący. - Właśnie tak. I pan już chyba wie, dlaczego właśnie tak bym zrobił. Urwał. I znowu zaczął, ale jeszcze bardziej cicho: - A jeśli... - i zawahał się. Ale zaraz podjął wątek: - Jeśli za dwa tygodnie wyznaczę pana do sprawy Jańczyka... - Nie! Proszę pana, to niemożliwe! - krzyknął Piotr. - Pan czytał o tej zbrodni. Zboczeniec. Zgwałcił dwunastoletniego chłopca i aby zatuszować przestępstwo, udusił go i próbował spalić zwłoki. - Pan się nade mną znęca - powiedział Piotr. - Nie - pokręcił głową. - Ale przecież ktoś będzie musiał sądzić tego zbrodniarza. Dlaczego ktoś inny, a nie pan? Chciałby pan we własnych oczach uchodzić za człowieka sprawiedliwego i dlatego jest pan przeciw karze śmierci. Nie sztuka być sprawiedliwym, gdy odpowiedzialność za sprawiedliwość składa się na barki innych. Niech pan będzie sprawiedliwy. Ale nie tutaj, wobec mnie. Tam, na sali sądowej, za sędziowskim stołem. Ja się nad panem nie znęcam. Niechże pan jednak zrozumie, że po tym, co mi pan powiedział, ja muszę pana wyznaczyć do sprawy Jańczyka. Muszę, bo także chcę być sprawiedliwy. Bo tam, na sali sądowej, wśród publiczności będzie panowała atmosfera mordu, bo coś z tej atmosfery przeniknąć może i do umysłów sędziów. Może pan jeden znajdzie tam usprawiedliwienie dla dokonanej zbrodni. Może pan jeden powie „nie”, gdy drugi ławnik lub sędzia zaproponują karę śmierci. Może pan to „nie” powie wobec matki zamordowanego. Jakkolwiek pan zrobi, tylko przed swoim sumieniem będzie pan za to odpowiadał. - Boże drogi - jęknął Piotr. I zakrył twarz dłońmi. - Dlaczego ja? Dlaczego właśnie ja? - Nie wiem - wzruszył ramionami przewodniczący. - Może dlatego, że jest pan pisarzem. Być pisarzem, to być sędzią sędziów. Ale najpierw niech - pan popróbuje sądzić samego siebie. Niech pan wybiera między sprawiedliwością i niesprawiedliwością. Ale niech pan nie wybiera ucieczki od samego siebie. To przecież się panu nie uda. Chciałby pan być pisarzem, jednocześnie umywając ręce wobec ludzkich przestępstw? Milczeli. To trwało długo. Potem Piotr wstał z fotela i powiedział: - Dobrze. Zastanowię się. Nie chcę być jednym z tych tysiąca ludzi, którzy wyobrażają sobie, że są sprawiedliwi, ponieważ nigdy nie danym im było wymierzać sprawiedliwość. Nie chcę być człowiekiem, który uważa się za pięknego tylko dlatego, że nigdy nie spojrzał w lustro. Zastanowię się. I dam panu odpowiedź. - Będę czekał - odpowiedział przewodniczący. Knast również podniósł się z fotela. Wraz z Piotrem opuścił gabinet przewodniczącego. Za drzwiami westchnął ciężko i wytarł chusteczką spocone czoło. - A tak szybko podpisał pan wyrok śmierci... - rzekł głosem pełnym skargi. - Przeczuwałem, że to się niedobrze skończy. Za szybko pan to zrobił. Zbyt szybko. Zatrzymali się w długim ogromnym korytarzu sądowym. Po obydwu jego stronach było kilkanaście czarnych dębowych drzwi, prowadzących do sal rozpraw. Przed drzwiami stały gromadki ludzi, zapewne świadków, oczekujących na wezwanie. Po korytarzu snuli się ludzie rozmawiający półgłosem, komentujący jakieś własne zawiłe sprawy, które ich tu przywiodły. Knast i Piotr, pogrążeni w cichej rozmowie, wtopili się w ten tłum. - Czy chce pan posłuchać zwierzeń starego człowieka, który przez wiele lat zajmował się sądzeniem ludzkich przestępstw? - pytał Knast. - Zdaje mi się, że wiem, w czym leży sedno pańskich wątpliwości. Pan przeżywa uczucie niedosytu, panu się wydaje, że nie do końca poznał prawdę. No cóż - westchnął - takie wrażenie będzie panu towarzyszyło już zawsze, po każdym procesie. Temida ma zawiązane oczy. Jesteśmy i pozostaniemy ślepi na pełną prawdę i z tym smutnym faktem musimy się zgodzić. Pamiętam, jaki szok przeżywałem, gdy musiałem wydać wyrok w swej pierwszej wielkiej sprawie. Zabito w lesie młodą dziewczynę, podejrzenie padło na pewnego chłopaka z sąsiedniej wsi. Zasiadł on na ławie oskarżonych i niech pan sobie wyobrazi, wezwani na rozprawę w charakterze świadków, brat oskarżonego i jego szwagier, przyznali się do zbrodni. Każdy z nich plastycznie opisał, w jaki sposób zabił tę dziewczynę. Oskarżony również się przyznał i tak oto na sali sądowej znalazło się aż trzech zabójców. Każdy z nich twierdził, że zabił dziewczynę innym narzędziem: nożem, siekierą, trzonkiem łopaty. A faktycznie dziewczyna została zabita polanem drewna. I oto, proszę pana, miałem trzech oskarżonych, którzy na wszystkie świętości przysięgali, że są zbrodniarzami. Jeden z nich z całą pewnością był zbrodniarzem. Lecz który? I oto tych trzech ludzi musiałem uniewinnić, zdając sobie sprawę, że prawda o tym zabójstwie umknęła mi sprzed nosa i uniewinniam także prawdziwego zabójcę. Albo inna sprawa. Czy nie nudzę pana? - Nie. To bardzo ciekawe - powiedział Piotr. - Żyło pewne starsze, swarliwe małżeństwo. Nieustannie pozostawali z sobą w otwartej wojnie, ludzie z kamienicy, w której mieszkali na czwartym piętrze, byli świadkami ich niezliczonych awantur. Zdarzyło się, że podczas takiej właśnie awantury ona wyskoczyła czy też została wyrzucona przez okno na kamienne podwórze. Zabiła się lub też została zabita. Otóż to: wyrzucił ją czy sama wyskoczyła? Sąd Wojewódzki skazał męża denatki na karę dożywotniego więzienia, Sąd Najwyższy wyroku nie zatwierdził, lecz przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia przez Sąd Wojewódzki. I właśnie ja przewodniczyłem ponownej rozprawie. Na czym oparto wyrok skazujący? Za podstawę do przekonania, że mąż wyrzucił żonę przez okno, wzięto zachowanie się oskarżonego po fakcie, a mianowicie, oskarżony uciekł z domu, przebiegł obok leżącej na podwórzu żony i przez kilka godzin włóczył się po parku, gdzie w końcu aresztowała go milicja. Uciekł, bo poczuwał się do zbrodni - tak orzekł sąd, opierając się na sugestiach psychiatrów i psychologów. Inna jednak grupa psychiatrów oświadczyła, że oskarżony mógł uciec wcale nie dlatego, że wyrzucił żonę przez okno, ale postąpił tak, ponieważ przeraził się tego, co się zdarzyło. Być może podczas awantury jego żona w przystępie wściekłości czy też histerycznego szału wyskoczyła przez okno, a on uciekł, bo poczuwał się do winy za to, że była awantura i że żona wyskoczyła przez okno. Znów więc powrócił dylemat: wyskoczyła czy została wyrzucona? I aczkolwiek w głębi duszy czułem, że on jednak wyrzucił swoją żonę, musiałem wydać wyrok uniewinniający. Nie było przecież żadnych świadków zajścia. Z dwóch hipotez przyjąłem tą korzystną dla oskarżonego. A więc został uniewinniony i Sąd Najwyższy wyrok zatwierdził. Lecz czy pan sobie wyobraża, jak wielkie uczucie niedosytu towarzyszyło mi potem przez wiele miesięcy? Oparł swe ciężkie łapsko na ramieniu Piotra. - Przewodniczący ma rację: niech się pan dobrze zastanowi. Niech pan nie myśli w ten sposób: ławnik Banaszczyk nie przeżył tej sprawy tak mocno jak ja. A więc Banaszczyk nadaje się na ławnika, a ja nie. Przecież tego starego tramwajarza ukształtowały zupełnie inne warunki niż pana, on widzi świat inaczej niż pan i osądza go surowo. Takie widzenie i osąd są nam potrzebne, ale źle byłoby, gdyby sędziami byli wyłącznie ludzie rodzaju Banaszczyka. Może źle byłoby także, gdyby komplet sędziowski składał się tylko z ławników podobnych do pana. Ale pańska wrażliwość może się okazać czymś cennym. Nie ma nic piękniejszego dla nas, sędziów, zawodowych sędziów, niż gdy w tajnej naradzie przed wyrokiem padnie ze strony ławnika prośba o łagodny wymiar kary. Nie było tego podczas naszej dyskusji przy sprawie Labudy. To wina nas wszystkich, a może także i jego, oskarżonego, że jego zbrodnia wydawała nam się tak straszna? Ale czy to znaczy, że teraz jesteśmy bliżsi sprawiedliwości niż wówczas? Proszę nie zapominać, że od wydania wyroku upłynęło już dużo czasu. Wtedy pozostawaliśmy pod wrażeniem zbrodni Labudy, myśleliśmy o nim, ale jednocześnie zastanawialiśmy się nad zabójstwem dokonanym na siostrach Łojek. Teraz już tylko myślimy o powieszonym Labudzie. Atmosfera sprawy sądowej, jej klimat, ależ to ma kapitalne znaczenie dla wyroku. Pan przecież wie, że właśnie dlatego nie można przerwać rozprawy na dłużej niż 21 dni, a jeśli odracza się ją, należy sprawę rozpatrywać od początku, choćby skład sędziów nie uległ zmianie. W tym czasie bowiem zatarły się w pamięci sędziów drobne szczegóły, zaniknął ów nieuchwytny a przecież tak istotny jej klimat. Dlatego niech się pan dobrze zastanowi nad swoją decyzją. - Zastanowię się - powiedział Piotr i odszedł. Bolała go głowa, czuł się wewnętrznie rozbity, wydawało mu się, że nie byłby w stanie skupić myśli, aby podjąć polemikę z argumentami przewodniczącego i Knasta. Z obawą myślał, że czeka go jeszcze spotkanie z żoną, której będzie musiał pokazać list od Labudy. Wyobrażał sobie jej lęk, bo ona zacznie sobie wyobrażać, co czuł Piotr w chwili, gdy otworzył ten list. Czekała go z nią długa rozmowa i potem podyktowane troską zabiegi zmierzające do tego, aby Piotr zdołał się wyzwolić od spraw związanych z sądem. Zapewne powie mu: „rzuć to, co ci odbiera spokój”. A może jednak powie inaczej? „Pisarzowi potrzebny jest niepokój. Musisz nauczyć się żyć z nim, bo tylko on robi z ciebie pisarza”. To jest mądra kobieta i Piotr nie był w stanie przewidzieć tego, jak zareaguje na list od Labudy. Więc zarazem bardzo chciał i jednocześnie nie chciał tej rozmowy. Zatrzymał samochód przed kawiarnią obok ogromnego gmachu banku. Przypuszczał, że filiżanka kawy dobrze mu zrobi na ból głowy. W kawiarni spotkał Jana. - A Krystyna? - zerwał się od stolika. - Została w Toruniu. Przyjechałem, bo otrzymałem wezwanie do sądu - wyjaśnił Piotr. Gładko poszło mu to nowe kłamstwo. Siadając przy stoliku Jana myślał, że ostatnio prawie nieustannie popełnia małe kłamstwa i to właściwie bez żadnego istotnego powodu. Ale gdyby nie te kłamstwa, nieustannie musiałby wszystkim coś wyjaśniać, tłumaczyć się z czegoś. - Jak Krystyna? Zadowolona z festiwalu? - pytał Jan pilnie zaglądając w twarz Piotra. - Brak mi jej tutaj. To aż dziwne, jak bardzo odczuwam jej brak. - Niedługo wróci - rzekł Piotr. - Myślę, że jest zadowolona, choć festiwal, zdaje się, nie należy do udanych. Nie miał nic więcej do powiedzenia. Jan zrozumiał to, bo więcej o nią nie pytał. Powiedział Piotrowi, że tłumaczy sonety Petrarki i pokazał mu jeden przetłumaczony sonet. Piotr spojrzał na zegarek. Dochodziła pora, w której Zofia zjawiała się na obiedzie w klubowej restauracji. Rozstał się z Janem i pojechał na spotkanie żony. W klubie Zofii jeszcze nie było, czekał na nią przy stoliku zamówiwszy obiad. - Bardzo źle wyglądasz - stwierdziła, zobaczywszy Piotra. Zdążyła usiąść przy stoliku, gdy zbliżył się do nich Wieczorek, młody reżyser, który od dawna nosił się z zamiarem wystawienia jednej ze sztuk Piotra. - Wie pan już chyba, że dyrekcja podpisała umowę na pana rzecz - rzekł. - Dzwoniłem kilkakrotnie do państwa, ale nikogo w domu nie zastałem. Muszę w tych dniach wziąć się do roboty. Mówił o zmianach, które chciałby widzieć w tekście sztuki. Piotr przytakiwał, wszystkie uwagi Wieczorka wydawały mu się bardzo sensowne. - Należy całej sztuce nadać jakąś ramę - opowiadał. - Wydaje mi się, że najtrafniej byłoby, żeby ta rzecz działa się przed sądem. Musiałby pan napisać małą scenkę na początek, coś w rodzaju prologu. Bohaterka zaczyna opowiadać i wówczas jakby w formie retrospekcji zaczyna się dziać pańska właściwa sztuka. Pan rozumie, o co mi chodzi? Koniec również w sądzie. Wyrok pozostanie niedomówieniem. - Sąd? - powtórzył Piotr. - Myśli pan, że to banalne? Nie szkodzi. Dobry, wypróbowany chwyt. Pan zapewne świetnie zrobi scenę w sądzie. Zna się pan na tych rzeczach. Zofia zerknęła na zegarek. - Muszę wracać do pracy - przepraszająco spojrzała na Piotra. Będę w domu dość późno. Nie miałam pojęcia, że dzisiaj przyjedziesz. Czy możesz mnie odwieźć do wytwórni? Umówił się z Wieczorkiem, że jutro rano odwiedzi go w hotelu i dokończą rozmowę o zmianach w sztuce. Potem Piotr podwiózł żonę do wytwórni. - Nie zgadzaj się na te zmiany - mówiła mu po drodze. - On chce iść na łatwizny. Ten pomysł z sądem? Po co to? ‘ - Zastanowię się - rzekł Piotr. I uświadomił sobie, że mówi te słowa już po raz czwarty tego dnia. - Masz na biurku wezwanie do sądu - przypomniała sobie Zofia. - Znalazłeś je? - Tak. Czeka mnie nowa rozprawa. O zabójstwo. - Powinieneś zrezygnować z funkcji ławnika - powiedziała. - Zabiera ci to zbyt wiele czasu. W tym roku, zdaje się, kończy się twoja kadencja. Nie pozwól się wybrać na przyszłą. A ten list z więzienia? - spytała. - To od Labudy. Napisał do mnie, że żałuje tego, co zrobił. Uważa wyrok za zbyt surowy. - To jasne, on tak musi uważać - skinęła głową. - Powiedz raczej: musiał uważać. Przecież już nie żyje - szepnął Piotr. - List zza grobu - zastanawiała się Zofia. - Czy nie przyszło ci na myśl, że to chyba dobry pretekst do sztuki? Nie jakaś sądowa rama dla sztuki, ale sensu stricto sztuka sądowa. Konflikty sędziego, prokuratora... - Nigdy czegoś takiego nie napiszę. Nigdy - krzyknął. - Nie bądź tchórzem - powiedziała. - Zawsze mi mówiłeś, że prawdziwie wielka literatura powstaje z wiwisekcji siebie samego. Zresztą nie pisz, jeśli nie chcesz - dodała. - I tak wrócisz do tej sprawy. Nie jutro, to za rok. Byli już przed wytwórnią. Pocałowała go w policzek i wysiadła. Piotr zawrócił i omijając centrum miasta pojechał na Widzew. Było ciepłe, letnie popołudnie. Zatrzymał samochód o kilka kroków od mostku nad kanałem. Na rozsłonecznionym niebie kołowało ogromne stado gołębi, a dołem z łoskotem toczył się po nasypie towarowy pociąg. Tam, gdzie dawniej stał dom sióstr Łojek, warczący buldożer zagarniał ziemię. Nie pozostało nawet śladu po dawnych ogródkach, po wątłych drzewkach owocowych. Wszędzie wznosiły się stożki żółtego piachu, leżały sterty spróchniałych desek, które ładowano na ciężarowe samochody. Piotr przeszedł po drewnianym mostku wzmocnionym teraz przez ogromne, żelazne dźwigary. Widział zielonkawy drewniak, w którym mieszkała Anna M., ale mimo to przyśpieszył kroku, jakby bał się, że za chwilę i on także zniknie stąd na zawsze zniesiony z powierzchni potężnym rogiem buldożera. „Wszystko się kończy. Wszystko, wszystko” - pomrukiwał do siebie, choć zdawał sobie sprawę, że powinien był pomyśleć: „wszystko się zmienia”. Mówił jednak sobie „wszystko się kończy”, bo niósł w sobie głębokie przekonanie, że właśnie wszystko się zaczyna. Coś, czego nie przewidział. Po wydeptanych schodkach wbiegł na piętro. - Anno - powiedział, gdy otworzyła mu drzwi. Cofnęła się o krok i wpuściła go do pokoju. Podszedł wprost do fotela obok radia, usiadł i dopiero teraz odważył się na nią spojrzeć. - Czy muszę się wytłumaczyć, dlaczego zjawiłem się u pani tak niespodziewanie? - spytał, odzyskując pewność siebie. - Nie, nie. Po co ma pan kłamać? Usiadła naprzeciw Piotra, na samym brzegu fotela. Powiedział: - Labuda przysłał mi list, który napisał do mnie na kilka dni przed śmiercią. Wyjął go z kieszeni i podał Annie. Mówił dalej, gdy ona przebiegała wzrokiem po koślawych linijkach: - Z początku trochę się przejąłem. List zza grobu, to się nie zdarza tak często. Ale teraz myślę o tym ze złością. Labuda to był jednak bezczelny facet. Co on sobie myślał? Zabił dwie bezbronne kobiety i sądził, że to mu ujdzie na sucho? Nie był dzieckiem, musiał wiedzieć, że za podobną zbrodnię czeka go kara śmierci. Ostatecznie brałem w jego sprawie udział tylko jako ławnik. Na moim miejscu mógł być zupełnie ktoś inny. A on poprzez swoją zbrodnię wplątał mnie w swoje brudne sprawy i na długi czas odebrał mi spokój. Czuję do niego tylko niechęć. Powiedziałem dziś przewodniczącemu Wydziału Karnego, że jestem przeciw karze śmierci. Ale w końcu dla kogo walczyć przeciw tej karze? Dla Labudy, który zamordował i zmasakrował dwie bezbronne staruszki? Starałem się go zrozumieć, ale to mi się nie udało. Może on sam siebie nie rozumiał, trudno więc wymagać więcej ode mnie. Mnie też nikt nie rozumie. Nikt, nikt - mówił z pasją. - Nikt nie rozumiał tego, co się we mnie działo po śmierci Labudy. Tylko że ja nic nie zawiniłem. - Tak - przytaknęła Anna. Podniosła dłoń do czoła i delikatnie poprawiła palcami kosmyk włosów nad czołem. Ten gest jakby zmieszał Piotra, uciął potok słów, które z siebie wyrzucał. Rzekł niemal szeptem: - Co zrobić, żeby o tej sprawie zapomnieć? No co zrobić, niech mi pani powie... - Nie wiem - szepnęła. - Naprawdę nie wiem. Ich oczy spotkały się. Patrzyli na siebie uważnie, jakby badając wzrokiem każdy centymetr swych twarzy, ust, brwi, policzków, czoła. Potem spojrzenia ich niemal równocześnie pobiegły na stolik obok radia, gdzie złożona w czworo leżała kartka od powieszonego zbrodniarza. Nagle Piotr wyciągnął rękę, chwycił list i podarł go na drobne kawałki. - To już koniec - powiedział. - Skończyła się ta historia. - Tak - odrzekła potulnie.