ANTHONY PIERS OLBRZYMIE KOCHANIE TYTUŁ ORYGINAŁU HARPY THYME PRZEŁOŻYŁ PRZEMYSŁAW BANDEL 1. GLOHA Gloha machała opierzonymi skrzydłami, aż znalazła się wysoko nad swoją chatką. Pod nią przyjaźnie, aż po swe niemal najdalsze krańce, rozciągała się cała kraina Xanth. Widać było Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych z licznym plemieniem ogrów na brzegu i zębatymi gadami pływającymi w wodzie. Oto Rozpadlina, z okropnym, sześcionogim smokiem z Rozpadliny. Między nimi rosła dżungla, w której roiło się od przeróżnych potworów. Jak ona je wszystkie kochała! Ale nie mogła pozwolić sobie na podziwianie widoków. Miała przecież ważną sprawę do załatwienia. Musiała zobaczyć się z Dobrym Magiem, by zadać mu Pytanie. Możliwe, że po rocznej służbie, jeśli będzie miała odrobinę szczęścia, otrzyma Odpowiedź. Wtedy może spełni się pragnienie, które wypełniało jej małe serce. Wyrównała lot i pomknęła w stronę zamku Dobrego Maga. Dokładnie wiedziała, gdzie on się znajduje, ale prawdę powiedziawszy, nie przypuszczała, że któregoś dnia będzie musiała tam lecieć. Uznawała, że do tej pory życie toczyło się dobrze samo z siebie, bez pomocy z zewnątrz. W każdym razie było tak, gdy frustracje wieku dziecięcego minęły, pozwalając jej przekroczyć osiemnaście lat i wstąpić do Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. Niestety, gdy wstąpiła do KSD, zdała sobie sprawę, że potrzebuje samca swego gatunku. Nie znała jednak żadnego. Była jedyną osobą tego rodzaju w Xanth. I to był jej problem. Tak więc była teraz w drodze do Dobrego Maga Humfreya, a po odpracowaniu rocznej służby za Odpowiedź będzie mogła osiąść gdzieś z mężczyzną swych marzeń i żyć szczęśliwie na wieki wieków i jeszcze dłużej i dręczyć dzieci bezwzględnym zakazem dowiadywania się o tajemnicę przywoływania bocianów. Za rok, jako dwudziestolatka, będzie miała jeszcze przed sobą okruch młodości, który pozwoli jej prawdziwej miłości rozwinąć się, zanim oboje staną się w ciągu następnego roku starymi nudziarzami. Nie była tak próżna, by sądzić, że będzie się różniła od innych dorosłych. Wielka szkoda, że życie składało się z dwóch problemów — dzieciństwa i dorosłości, rozdzielonych, niczym klinem, krótkim romansem. Ale tak to już było. Zbadała tę sprawę dokładnie. Była w większej części istotą ludzką, a z ludźmi właśnie tak się działo. Gdy znalazła się w pobliżu zamku, zrobiła sobie krótki odpoczynek. Nad ziemią unosiła się nie zwiastująca niczego dobrego para. Wyglądało to niestety jak Cumulo Fracto Nimbus, najgorsza z chmur. Ale cóż miałby tu robić? Nie ośmieliłby się niepokoić Dobrego Maga. Uspokojona takim wnioskiem podjęła lot. Lecz im bardziej się zbliżała, tym chmura wydawała się większa i, co gorsza, wyglądała coraz ohydniej. Gloha rychło uświadomiła sobie, że to nie magia perspektywy, która zmienia rzeczy w proporcji do odległości. Chmura celowo zmieniała się w coraz okropniejszą. To jednak był Fracto! Obniżyła lot, by przelecieć pod pełną werwy chmurą. Jednak Fracto, chcąc jej przeszkodzić, wysłał kłęby pary w dół. Spróbowała go więc okrążyć, ale rozprzestrzenił mgłę na boki, aby odciąć drogę. Jego bezkształtne, wielkie usta uformowały się w „O” i buchnęły gromkim HO HO HO! Sytuacja stawała się naprawdę nieprzyjemna. Gloha nigdy nie lubiła Fracto, dlatego spotkanie z nim napawało ją coraz większym obrzydzeniem. Ten obrzydliwy bufon już od lat stał na jej drodze. Musiał wiedzieć, dokąd zmierzała, i swoim rozdętym poczuciem humoru postanowił jej przeszkodzić. Jakoś tak się działo, że zawsze wiedział, kiedy miało się wydarzyć coś ważnego, na przykład, powiedzmy, piknik, i niezmiennie przybywał, by to zepsuć. Jakim sposobem pokonać przeszkodę i dostać się do zamku Dobrego Maga? Wiedziała, że przeklęta chmura zostanie na swoim miejscu tak długo, jak zechce, co może w konsekwencji obrócić wniwecz misję, z którą leciała do Humfreya. Gloha zawisła w powietrzu i pomachała małą, uroczą piąstką w stronę wielkiej, obrzydliwej chmury. — Och, rozgniewałeś mnie tak, że gotowa jestem posłać ci jakieś brzydkie słowo! — zawołała. — HO HO HO! — zawyło w powietrzu, a podmuch dosięgnął Glohy, unosząc spódniczkę harpii aż nad głowę, przez co świat ujrzał jej małe, zgrabne nogi dokładniej, niżby sobie tego życzyła. — Natychmiast przestań! — krzyknęła, gwałtownie poprawiając spódniczkę. Poniewczasie zrozumiała, że powinna była włożyć na podróż spodnie. Ale przecież chciała wyglądać pociągająco i kobieco, skoro miała spotkać jedną z pięciu i pół żon Dobrego Maga. Oczywiście dopiero po przebrnięciu przez trzy zadania, które zamykały drogę do zamku. Dobry Mag zawsze stawiał na drodze do celu trzy zadania, by zniechęcić tych, którzy nie byli wystarczająco poważnie zainteresowani zdobyciem informacji. Nie znosił, żeby go niepokojono z błahych powodów. Wtem coś zaświtało w jej ślicznej, małej główce. Zadania! Przecież to musi być pierwsze z nich! Ta niegodziwa chmura jest dłużnikiem Dobrego Maga i teraz odbywa swoją roczną służbę. To na pewno nie był zbieg okoliczności. Musiała wymyślić, jak pokonać Fracto. Teraz dopiero sprawa nabrała rumieńców. Tymczasem rumieńce Glohy, wywołane złością na Fracto, zdążyły już nieco zblednąć. Musiała więc znaleźć sposób na przedostanie się przez tę niechlujną, starą chmurę. Zawsze jest jakaś droga, tylko trzeba ją znaleźć. Może zdoła rozgniewać Fracto tak bardzo, że zdmuchnie go jego własny poryw wiatru? Golem Grundy zrobiłby to zapewne w taki właśnie sposób. Ale Grundy miał usta, których zazdrościły mu wszystkie harpie. Potrafił miotać obelgami szybciej niż każda z nich. Gloha była w połowie harpią, po swoim ojcu harpii Hardy, powinna więc umieć rzucić stekiem wyzwisk. Ale jakoś nigdy nie przykładała wagi do rozwijania owej zdolności. Jej matka, goblinka Glory, była osobą piękną i dobrą i Gloha wolała naśladować właśnie ją. Gdyby był tu jej brat Harglo! Ten mógłby rzucić przekleństwo, które w chmurze wypaliłoby dziurę. Ale zwyczaj wymagał, aby uporała się z zadaniem osobiście. Fracto trwał więc na swoim miejscu. Uchylenie się od walki z nim było niemożliwe, gdyż wisiał dokładnie nad zamkiem, do którego zmierzała. Cóż pozostało? Przechytrzyć go? Wiedziała, że jest inteligentniejsza od stwora myślącego kłębem pary zamiast mózgiem. Ale jak tego dowieść? Miała wrażenie, że znalazła się w sytuacji, w której inteligencja nie na wiele się zda. Jedyne, co musiał zrobić, to zostać w miejscu, w którym był, i zlać ją, gdy tylko spróbuje się przez niego przedostać. Może po prostu przemoknąć? W końcu nie była z cukru, nawet jeśli przed innymi taką właśnie próbowała udawać. Mała buzia Glohy przybrała zdecydowany i poważny wyraz. Harpia pomknęła prosto w stronę zamku. Fracto nadął się jak purchawka. Otworzył rozmokłą paszczę i zionął przyprawiającym o mdłości podmuchem. Warkoczyki harpii otoczył smog, a na jej pociągających skrzydłach osiadły kryształki brudnego lodu. Obrzydliwe powietrze zatkało jej śliczny, mały nosek i załzawiło oczy. Nagle oślepiona zaczęła tracić wysokość. W oczy zajrzała jej groźba prawdziwej katastrofy! Gloha kichnęła. Strumień powietrza wyrzucił ją poza zasięg wyziewów Fracto. Przetarła oczy i odzyskała wzrok. Przez Fracto wpadła w korkociąg i leciała w dół. Na szczęście była ciągle dość wysoko, by wyrównać lot. Wyjęła elegancką, małą chusteczkę i przetarła twarz. Paskudny pysk Fracto śmiał się i pluł wiatrem i obłokami, które przybierały smrodliwe barwy. Wydawało się, że Gloha nie zdoła ponowić próby. Obrzydliwa chmura miała w sobie za dużo paskudztwa. Ale jeżeli nie może tam polecieć, to przecież mogłaby pójść pieszo. Była goblinką z harpimi skrzydłami i choć większość czasu spędzała z istotami skrzydlatymi, to jednak mieszkała na ziemi. Fracto nie zdoła zatrzymać jej małych, zgrabnych i szybkich nóg. Poszybowała w stronę ziemi, zanim wredna chmura spróbowała wyrzucić ją z drogi kolejnym podmuchem zgniłego powietrza. Miała nadzieję, że znajdzie zaczarowaną ścieżkę prowadzącą do celu, ale niestety, żadnej nie dostrzegła. Wylądowała więc swymi ślicznymi, dziewczęcymi stopami na samotnej polanie i pomaszerowała przed siebie. Szła zupełnie zwykłą ścieżką. Gdy schodziła do lądowania, zauważyła, w którą stronę prowadzi, i była pewna, że podąża we właściwym kierunku. Musiała jedynie uważać na wrogo nastawione potwory i im podobne stworzenia, które zapewne mogłyby jej dokuczyć, jeśli dróżka nie była zaczarowana. Fracto był wściekły. Nadymał się i pufał, i w końcu rozpętał taką nawałnicę, że w dwie i pół chwili na ziemię poleciał gęsty śnieg. Wystarczyło brakującej połówki trzeciej chwili, by wszystko przykryć grubą warstwą puchu, pod którym zniknęły nawet zarysy ścieżki. Oj! Jakże miała teraz znaleźć drogę? Wiedziała, że łatwo mogła ją zgubić w dziewiczym śniegu. Nie mogła dostrzec nawet własnych śladów, gdyż śnieg pokrywał je szybciej, niż powstawały. A do tego było bardzo zimno i jej zgrabne, małe nóżki zamarzały. Powinna znaleźć schronienie do czasu, aż nawałnica ustanie. Gdyby znalazła drzewo kocowe i przykryła się kocami, śnieg pewnie zasypałby ją i Fracto straciłby ją z oczu. Może wtedy odleciałby. A przynajmniej nie marzłaby, czekając. Gdy zaczęła dzwonić zębami w sposób zupełnie niestosowny dla damy, natknęła się na potężną bryłę śniegu. Co tu robi ta olbrzymia kula śniegowa? Po pierwsze śnieg dopiero zaczął padać, a po drugie pokrywał ziemię płaską warstwą. Nie potrafił kształtować się w różne figury. Czy robił to jakiś niewidzialny olbrzym? Ale w pobliżu nie było żadnego zagłębienia, z którego zostałby wybrany śnieg, a w powietrzu nie wyczuwało się zapachu ani jednego olbrzyma. — Ta wielka śnieżka… ach, przecież to może być moja ścieżka — mruknęła pod nosem, kierując się w jej stronę. Czasami o powodzeniu decydować mogły drobiazgi, jak choćby jedna mała literka. Podeszła do kuli i dotknęła jej. Ręka przeszła na wylot. Gloha zrobiła dwa kroki do przodu i znalazła się w wejściu do tunelu. Z zewnątrz wyglądało to jak kula śniegu, którą rzucić może olbrzym, ale wewnątrz było ciepło i sucho. Znalazła wreszcie sposób na ominięcie wzburzonego Fracto. Musiała uzyskać Odpowiedź i była na najlepszej drodze do sukcesu. Jej nie najmniejszy rozum pokonał właśnie złośliwą chmurę, dzięki czemu przeszła pomyślnie przez pierwsze zadanie. Przed nią były jeszcze dwa następne, wcale nie łatwiejsze od poprzedniego. Do ich pokonania potrzebowała zarówno rozumu, jak i szczęścia, a nie była pewna, czy zapasu obu już nie wykorzystała. Miałaby się poddać w połowie drogi? Jednak wtedy nigdy nie odnalazłaby swego Księcia z Bajki i Prawdziwej Miłości i musiałaby samotnie cierpieć w nieszczęściu po wieki, co było losem znacznie gorszym niż małżeństwo. Nie czuła się gotowa spojrzeć prosto w oczy tak przerażającej perspektywie. Ponadto sądziła, że ma tak wiele do zaoferowania odpowiedniemu mężczyźnie. Spuściła wzrok, by przyjrzeć się swojej uroczej, małej figurce, ot tak, tylko aby się upewnić. Odważnie ruszyła przed siebie. Powinna podjąć jakiś w miarę skuteczny wysiłek, a jeżeli przegra, pójdzie do kącika i zapłacze. Przejście doprowadziło ją do dobrze oświetlonej, dużej jaskini. Po bokach widoczne były nisze, a pod przeciwległą ścianą czaił się potwór. Ach, och — z przerażeniem spostrzegła, że kolejne zadanie przerasta jej siły. Udało jej się umknąć chmurze o nieprzyjemnym usposobieniu, a teraz będzie zmuszona poddać się jakiemuś agresywnemu zwierzakowi. Ale przecież musiał istnieć sposób na osiągnięcie celu bez trafienia do brzucha potwora. Trzeba go było tylko znaleźć. Może uda jej się to, jeśli pójdzie dalej bardzo ostrożnie. Zaczęła więc przeprawę przez komnatę, zaglądając uważnie w nisze. Efekty tej ciekawości zaczęły wprawiać ją w zakłopotanie. W pierwszej niszy uwięziony był gruby ptak z pięknym, rozłożystym niczym wachlarz ogonem. Gloha gwałtownie zaczęła szukać w troszeczkę nieuporządkowanej pamięci informacji o ptaku i przypomniała sobie — to był indyk, ptak, który pochodził prawdopodobnie z Mundanii. Ona patrzyła na niego, a on na nią i to wszystko. Ptak nie był uwięziony, ale nie wydawało się również, by miał ochotę opuścić niszę. Po prostu był tam. — Jesteś naprawdę pięknym ptakiem — uprzejmie zauważyła. Indyk zagulgotał, doceniając komplement. Przesunęła się w stronę następnego załomu. Znajdował się w nim niezbyt pociągający mężczyzna ludzkiego gatunku. Ponieważ był człowiekiem, był dwa razy większy niż ona — gobliny były dwa razy większe od elfów i jedynie w połowie tak duże jak ludzie. Nie potrafiła sobie wytłumaczyć, jak inne stworzenia znosiły fakt bycia tak żałośnie małym czy tak niebezpiecznie dużym, ale nie byłoby uprzejmie zwracać głośno uwagę na te niedoskonałości, więc nie zrobiła tego. — Słuchaj, potrafisz mówić? — zapytała młodzieńca, który na pierwszy rzut oka nie wyglądał na starszego od niej, choć w przypadku ludzi trudno było w tych sprawach mieć pewność. — Jasne — odpowiedział. — Jak masz na imię? — zapytała i zaraz sama się przedstawiła: — Ja jestem Gloha. — Sam. Nie robił wrażenie osoby rozmownej. — Co tutaj robisz, Sam, jeśli wolno mi zapytać? — Jestem częścią twojego zadania. To było oczywiste! — Na czym polega twoja rola w zadaniu? — Jestem pachołkiem. — Pachołkiem? Wydaje mi się, że nie mam pojęcia, co to takiego. Nie odpowiedział. Zdała sobie sprawę, że odpowiada tylko na pytania, i to tak lakonicznie, jak tylko się da. Oczywiście żadna postać z zadania nie będzie dobrowolnie udzielać informacji. — Cóż takiego robi pachołek? — zapytała Gloha i w tej samej chwili wystraszyła się, że Sam odpowie coś w rodzaju „pachołek pachołkuje”. Na szczęście udzielił bardziej czytelnej odpowiedzi. — Pachołek załatwia różne głupie sprawy dla innych. — Jaką sprawę załatwisz dla mnie? — Żadną. Ot i wszystko. Tym razem nawet wolałaby otrzymać jakąś mniej dosłowną odpowiedź. Ruszyła dalej. W następnej niszy stała balia z brudną wodą. Nie wyglądała interesująco, więc Gloha przeszła do następnej. Teraz natrafiła na duże czteronożne zwierzę przypominające jednorożca, lecz bez rogu, za to z długimi uszami. — Dzień dobry, stworzenie — przywitała się. — Iiihha — zarżało w odpowiedzi zwierzę. To wyjaśniło, z kim miała do czynienia. W załomie stał mundański osioł. Kolejna nisza zajęta była przez metalowy przedmiot przypominający sprężynę siedzącą na stopniu. Właściwie było tam kilka stopni, nie wiadomo po co. Ale gdy Gloha podeszła i stanęła przed niszą, sprężyna pochyliła się i jej górny koniec wylądował na stopniu niżej. Reszta zafalowała i błyszcząc, podążyła łagodnie za początkiem, zmieniając swoją górną część w dolną, aż wszystko znalazło się na nowym miejscu. Nagle znowu się zgięła i zaczęła przemieszczać na kolejny niższy stopień. Gdy przedmiot zszedł na sam dół schodów, zastygł w bezruchu. To było wszystko. Gloha przeszła dalej. Tym razem natknęła się na przypominające człowieka stworzenie z chwytnym ogonem. Skakało z drążka na drążek, kołysząc się na rękach, stopach lub ogonie. Poruszało się bardzo sprytnie. Trafiało za każdym razem na drąg i nigdy nie upadło. Z jego porośniętego sierścią pyska wydobywało się małpie wycie. Gloha pomyślała nad tym i zrozumiała, że miała przed sobą jeszcze jedno dziwaczne stworzenie — małpę. A więc sprawa wyglądała tak, że w każdej niszy znajdowało się albo jakieś stworzenie, albo jakaś rzecz. Wszystko to razem było częścią jej kolejnego zadania. Ale w jaki sposób były ze sobą powiązane? Nie dostrzegła między nimi nic wspólnego: wyglądało to jak małe zoo i przebrana wystawa sklepowa. Po drugiej stronie znajdował się potwór. Stał na wszystkich czterech łapach, wyższy od niej, z potężnie zbudowaną przednią częścią ciała i raczej małą tylną. Nie zajmował niszy, lecz stał, blokując wyjście z komnaty. Zrozumiała, że musi przejść obok stwora. Jednak w chwili, gdy zbliżyła się do niego, uniósł się i ryknął z taką dzikością, że szybko się cofnęła. Nie był ani ogrodzony, ani przywiązany, a mimo to nie ruszył w jej stronę. Widocznie będzie musiała zawrzeć z nim jakąś ugodę. Opanowała drżenie swych maleńkich kolan i stanęła tuż przed granicą, za którą można się było spodziewać groźnych ryków. — Jeśli można zapytać… — zaczęła najbardziej nieśmiałym, uprzejmym i delikatnym głosem — …kim jesteś? Potwór zmierzył ją wzrokiem i oblizał się. — Cześć. Jestem Yena — odpowiedział. Gloha zamrugała ze zdziwienia. Sądziła, że ma przed sobą samca. Przyglądnęła się dokładniej. Starała się jednocześnie nie zarumienić, choć takie przyglądanie się nie było eleganckim zachowaniem. Zobaczyła, że przed nią stoi jednak samiec. Widocznie przesłyszała się. — Yena? — Tak właśnie powiedziałam, mała goblinko — odparł. Gloha jeszcze raz spojrzała. Potwór był rzeczywiście samicą. Jak mogła pomyśleć coś innego? — Dziękuję — szepnęła nieśmiało. — Bardzo proszę, ty mały, apetyczny kociaku. Gloha poczuła się zakłopotana i zawstydzona. Gdy przekroczyła magiczną granicę osiemnastu lat, zgłębiła tajemnice skrywane przez przerażające Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych i czuła się nieco zawiedziona, poznając ich naturę. Niemal życzyła sobie, by nie mieć z tym nic wspólnego. Ale pomyślała, że poradziła sobie z tym problemem. Teraz nie była pewna. Jakże mogła być pewna, skoro t a część potwora ciągle zmieniała swój wygląd? Skoro nie wyglądała dokładnie tak jak podobne okolice u goblinów — samców, a poza tym i tak nigdy czegoś podobnego nie oglądała? Oczywiście głos potwora także się zmieniał z gburowatego na słodki. Cóż za zawikłana (nie mówiąc, że i zawstydzająca) sytuacja! — Ty… ty zapewne jesteś także częścią mojego zadania — powiedziała po chwili. — Oczekuje się ode mnie, że przejdę mimo twej asysty i będę mogła stanąć przed kolejnym zadaniem. — Ale jeśli nie znajdziesz klucza, dopadnę cię i schrupie z przyjemnością twe małe kosteczki — dodała Yena. Tego Gloha się obawiała. Nagle, ni z tego ni z owego, zauważyła, że w grzywie stwora była coś dziwnego. Cała pokryta była węzłami. Właściwie wyglądało to tak, jakby wkręcono w nie metalowe kule. Zastanowiła się i zdecydowała, że lepiej o to zapytać, niż zignorować. — Twoja grzywa… — zaczęła po krótkiej chwili. — Możesz mi powiedzieć, dlaczego masz w nią wpleciony metal? Yena uśmiechnęła się, pokazując niepokojąco duże i ostre zęby. — Ach, podziwiasz moje loki. — Hmm, no… tak, są niezwykłe. — Rzeczywiście — przytaknęła. — Wszystko bym dała, by móc je rozczesać. Niestety, każdy z nich jest mocno osadzony na swoim miejscu. Gloha ostrożnie nawiązała do poprzedniego zdania. A więc było coś, czego Yena pragnęła. — Wszystko? — zapytała z wahaniem. Zastanowił się przez moment. — Wszystko w granicach moich możliwości. Nie jestem bardzo bogatym potworem. — Nawet… nawet gdybyś miał przepuścić mały kąsek, nie próbując go zjeść? Spojrzała wnikliwie na Glohę. — Dokładnie tak, apetyczny kąsku. Ale oczywiście musiałabyś dobrze się spisać. Gloha zrozumiała, że znalazła częściowo rozwiązanie zadania. Teraz musiała wymyślić sposób na rozczesanie grzywy Yeny. Ale jak to zrobić? Loki wyglądały na zrobione z solidnego metalu i bez wątpienia nie poddadzą się jej maleńkiemu grzebykowi. Odpowiedź na pewno znajdowała się w jednej z nisz. Bo z zadaniami tak właśnie bywało. Każdy to wiedział. Jedynie nie wszyscy wiedzieli, jak znaleźć ukryte odpowiedzi, by przejść przez próby. Taka sytuacja zniechęcała petentów do zawracania głowy Dobremu Magowi — i o to właśnie chodziło. Humfrey nie lubił być niepokojony przez ludzi, którzy nie mieli poważnych do tego powodów. Jego czas wydawał się niewiarygodnie cenny, dlatego chronił każdą jego drobinkę przed stratą. Rozejrzała się po komnacie. Co mogłoby rozczesać metalowe loki? Z pewnością nie osioł czy indyk. Pachołek? Nie potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób. Może się okazać, że nie zdoła usunąć metalu. Podobnie wyglądała sprawa z małpą. A ta ciemna woda czy ona zdołałaby jakoś pomóc? Woda powoduje, że metal rdzewieje. Ale wtedy loków zupełnie nie da się rozczesać. Wtedy coś zaczęło świtać w skrupulatnym, małym rozumku. W tych wszystkich przedmiotach i stworzeniach było coś wspólnego. Wszystkie miały klucze! Osioł, małpa, nawet ciemna woda. A klucz powinien otworzyć zamek. Jeden z tych kluczy musi rozwiązać loki Yeny*. Ale który? I w jaki sposób? Przecież nie może po prostu przynieść osła, by rozczesał grzywę potwora, to nie zadziała. Było w tym wszystkim coś, czego jeszcze nie dostrzegła. Nie mogła sobie pozwolić na pomyłkę, która uczyniłaby z niej główne danie dla potwora. Takie wyróżnienie zdecydowanie nie sprawiłoby jej radości. Wróciła, by jeszcze raz przyjrzeć się Yenie. Teraz dopiero zauważyła, że każdy lok w grzywie monstrum miał inny kształt. Niektóre przypominały duże kłódki, inne wyglądały jak małe dziurki w zamku, jeszcze inne były jakby połączeniem kilku typów naraz — to były loki z kombinacją, a jeden wyglądał dość dziwacznie. — Coż to za lok? — zapytała Gloha, wskazując na niego. Yena wykręciła głowę, by przyjrzeć się, o który kędzior dziewczyna pyta. — To jest Lok Ness*. Prawdziwy potwór. W rzeczy samej tak wyglądał. Była to potężna plątanina poskręcanych, metalowych kabli, związanych w taki węzeł, że wydawał się nie do rozplatania. — Przypuszczam, że jeśli poradzisz sobie z tym jednym, pozostałe nie będą żadną przeszkodą — zauważyła Gloha. — Z pewnością. Ale jeśli ktokolwiek spróbuje rozplatać go i nie poradzi sobie, zaplatając go jeszcze bardziej, będę wielce niepocieszona. Do tego stopnia, że zetrę tę osobę na proszek. Gloha spodziewała się takiej właśnie reakcji. Wróciła przed nisze. W jednej z nich znajdował się klucz do Lok Ness, gdyby tylko mogła odgadnąć, w której. Jeśli się pomyli, będzie zgubiona. Spojrzała na osła. Nie wiedziała jednak, czy kopytami zdołałby zrobić coś tak skomplikowanego, jak rozczesanie ohydnego kędziora. To samo pomyślała o pazurach indyka. Pachołek miał być może dość zręczności, lecz nie miał żadnych narzędzi, by poradzić sobie z lokiem. Prawdę powiedziawszy, żadne ze zwierząt i żaden z przedmiotów nie dawały nadziei na pomyślne rozwiązanie problemu. Może nie znalazła jeszcze odpowiedniego słowa. Który z mieszkańców groty miał w swojej nazwie klucz do Lok Ness? A może sprężyna*? Nagle kolejna złota myśl zalśniła pełnym blaskiem w jej uroczym, małym rozumie. Faliste i błyszczące — oto jakie loki chciałaby mieć Yena. Wszystkie rozczesane, błyszczące i falami opadające w dół. A skoro metalowa sprężyna mogła się tak zachowywać, to mogła to robić także grzywa potwora. Nie miała żadnej pewności, że jej rozumowanie było słuszne, ale gdy wszystko inne wydawało się złe, przyparta do muru zebrała resztki odwagi i zadziałała. Weszła do niszy i chwyciła sprężynę. Zgięła się w jej ręku, mieniąc wszystkimi barwami tęczy ale nie zaprotestowała. Zaniosła ją do Yeny. — Sądzę, że może ta falująca sprężyna zdoła wygładzić Lok Ness — w godny podziwu sposób udawała pewność siebie. Yena wielce się nadęła. — Och, tak sądzisz, naprawdę? — zapytała złowieszczo. — Jesteś pewna? — dodała. — N… nie jestem — przyznała Gloha, lekko drżąc. — Ale wydaje mi się, że to daje największe szansę na powodzenie. — Pamiętaj, że jeśli zawiedziesz, schrupię cię. — T… tak, zdaję sobie sprawę — odparła, trzęsąc się. — Ale muszę spróbować. — W takim razie, co cię powstrzymuje? — N… nic — przyznała z uroczym zająknięciem. Podniosła połyskującą i falującą sprężynę i położyła ją na Lok Ness. Splątane druty skręciły się jak węże. Owijały się dookoła siebie i przenikały nawzajem, przybierając postać sprężyny z niszy. Nagle opadły, falując i błyszcząc. Następne loki rozwiązywały się i wygładzały w podobny sposób, czyniąc z przerażającej dotąd Yeny stworzenie przystojne, a może nawet ładne na tyle, na ile było to możliwe. Całe zwierzę błyszczało jak tafla wody, odbijająca małe iskierki światła. Gloha omal nie zemdlała na swój uroczy sposób. — No cóż, zrobiłaś to — odezwała się Yena i usunęła na bok. — Możesz przejść do następnego zadania. Gloha powstrzymała drżenie swych małych, zgrabnych nóżek i przygotowała się do przejścia. — Bardzo się cieszę, że wybrałam właściwy klucz. — Och, nie było niebezpieczeństwa pomyłki. — Żadnego niebezpieczeństwa? Chcesz powiedzieć, że blefowałaś, strasząc mnie schrupaniem? — Nie, w tej sprawie nie oszukiwałam. Chodzi o to, że każdy z kluczy zadziałałby. Gloha stała jak wryta. — Każdy? To w takim razie, na czym miało polegać zadanie? — To była próba na odwagę, tak jak pierwsze było próbą charakteru. Dorosłaś do tego, by przejść. — Na odwagę? Ale przecież byłam przerażona! — Taka jest natura odwagi: zrobić to, co trzeba, nie poddając się strachowi. Każda rozsądna osoba boi się od czasu do czasu, ale tylko tchórze pozwalają, by strach nimi rządził. — Nie zdawałam sobie z tego sprawy! — Gdybyś sobie zdawała, zadanie nie miałoby większego sensu — bardzo rozsądnie zauważył potwór. — Ciekawa jestem, co sprawdzać będzie trzecie zadanie — powiedziała Gloha w zamyśleniu. — Rozumienie, oczywiście. — Yena uśmiechnęła się pogardliwie i zapadła w drzemkę. Gloha pomaszerowała przed siebie. Ciężko było jej przyznać, ale jej zdolność rozumienia była już napięta do ostatnich granic wyznaczonych przez jej niewielki, choć uroczy, rozumek. Nie była pewna, czy zdoła wykrzesać w sobie odrobinę więcej zrozumienia i pojąć coś ponad to, co już pojęła. Ale czy miała inne wyjścia, jak brnąć dalej? W przejściu robiło się coraz cieplej. Właściwie było już gorąco. Gloha najchętniej zdjęłaby swoją lśniącą, małą bluzeczkę, ale to mogłoby być gorszące. A już z pewnością nie mogła zdjąć obcisłej, małej spódniczki. Rozwinęła więc nieco skrzydła i zaczęła się nimi delikatnie wachlować, wywołując lekki powiew dla ochłody. To była pewna odmiana po nawałnicy, którą wywołał na zewnątrz Fracto. Upał rósł. Podłoga stawała się tak gorąca, że maleńkie sandały zaczęły dymić. Aby się nie poparzyć, musiała właściwie tańczyć, odrywając szybko nogi od podłoża. Ale i tak wkrótce otaczały ją kłęby dymu. Wtem dostrzegła z boku sali fontannę. Zbliżyła się do niej w podskokach i dotknęła jej magicznego przycisku. Na szczęście trysnęło źródełko chłodnej wody. Przyłożyła do niego spragnione, małe usteczka i piła chciwie. To ją ochłodziło i rozpędziło dym. Co za ulga! Poszła dalej wzdłuż sali. Czuła, że dokuczliwy upał ustał. Choć nie musiała dłużej podskakiwać i chłodzić się skrzydłami, nadal tańczyła i podskakiwała szczęśliwa, że gorącą przygodę ma już za sobą. Sala była tak duża, iż podskakując, dzięki skrzydłom mogła się w powietrzu utrzymywać dłużej niż zwykle. Nie fruwała co prawda, ale taki spacer z długimi skokami bardzo ją bawił. To było więcej niż zwyczajne swawole. Wiedziała, że wkrótce wszystko stanie się bardziej poważne, więc korzystała z okazji, by się trochę zabawić. Hali, którym szła, rozszerzył się w większą komnatę. Na środku znajdowała się mała roślina. Gloha nie dostrzegała szczegółów, ale mogła docenić jej wygląd. Rośliny zawsze ozdabiają wnętrza, szczególnie wtedy, gdy mają ładne kwiaty. Podeszła do rośliny. Coś zabawnego zaczęło się z nią dziać. Miała wrażenie, że zwolniła, choć przecież poruszała się takim samym rytmem jak dotychczas. Po prostu coraz wolniej postępowała. Zdając sobie sprawę, że może wpaść w jakieś tarapaty, przyspieszyła. Lecz choć teraz biegła, posuwała się coraz wolniej. Zauważyła, że jej małe, leniwe kończyny nie poruszały się z prędkością, jakiej sobie życzyła — w myślach biegła, a nogi ruszały się jak mucha w smole. Podskoczyła i zaczęła się wolno unosić w powietrze, by następnie równie wolno opaść. Najwyraźniej coś tu było na opak. Czuła się dobrze, ale nie mogła się poruszać. Jak mogła to wytłumaczyć? Cóż to było, jeśli nie kolejne zadanie? Wreszcie stanęło przed nią, a ona musiała je teraz rozwiązać. Yena powiedziała, że czeka ją test na zrozumienie. Więc będzie musiała zrozumieć. Doznała lekkiego przebłysku kobiecej intuicji. Wypuściła z ręki portmonetkę i pozwoliła jej spaść. Powoli opadała w kierunku podłogi. Wielokrotnie dłużej, niż trwałoby to w normalnej sytuacji. Sięgnęła po nią, lecz ręka wędrowała także znacznie wolniej, niżby sobie życzyła, i złapanie portmonetki okazało się niezwykle trudne. Poza tym sama ciągle znajdowała się w powietrzu po swoim ostatnim skoku. Po chwili postanowiła pomyśleć. Powoli usiadła na podłogę i spojrzała na roślinę. Teraz ją rozpoznała: to był tymianek. Zioło, które atakuje czas*. To dlatego poruszała się tak wolno — znalazła się w polu oddziaływania rośliny. Musi więc wymyślić jakiś sposób na to, by ją obejść. To było prawdziwe zadanie. Niewiele wiedziała o tymianku poza tym, że im bliżej ktoś do niego podchodził, tym potężniejsze stawało się jego działanie. Więc jeśli działanie tymianku spowolnia ją, powinna się od niego odsunąć. W przeciwnym razie przestanie się w ogóle poruszać. Jednak ku swemu zaskoczeniu zobaczyła, że z komnaty nie ma innego wyjścia poza znajdującym się po przeciwległej stronie — za rośliną. Nie zdoła dojść do wyjścia bez zbliżenia się do rośliny. A to może oznaczać całą wieczność. W tym zadaniu rzeczywiście wiele musiała pojąć. Jak miała ominąć roślinę, nie poświęcając całego życia? No cóż, tak czy owak, pierwszą rzeczą, jaką powinna zrobić, było odsunięcie się od rośliny, aby mogła działać z normalną prędkością. Obawiała się bowiem, że w tej chwili nawet myśli wolniej. W rzeczy samej, chwila ta mogła być dłuższa, niż jej się wydawało. Zawróciła. Stopy stawiały powoli kroki, a ciało płynęło jak popychana prądem rzeki mała rzeczna barka. Ale poruszając się, nabierała szybkości i w końcu powróciła do normalnego świata. Stanęła na końcu komnaty. Wiedziała, że nie ma najmniejszego sensu wracać drogą, którą przyszła, bo nie prowadziła ona do zamku Dobrego Maga. Musiała iść przed siebie, omijając roślinę. Na pewno było jakieś wyjście. Wiara przeprowadziła ją przez dwa pierwsze zadania. I tym razem, podobnie jak wcześniej, było coś, co powinna zrozumieć. Rozejrzała się dookoła. Pod ścianą komnaty zauważyła siedem szklanych naczyń. Każde stało na postumencie swojego kształtu, albo może były to pojemniki dwustronne połączone dnem, tak że wyglądały jak klepsydra. Miała wrażenie, że znajdują się w nich odpowiednio dobrane ziarna. Każde miało także etykietę. Na pierwszym były litery SEK, na kolejnym MIN, dalej GOD, na czwartym DZ, piąte oznaczone zostało symbolem TY, przedostatnie MIE i ostatnie, siódme, literami RO. Cóż mogły oznaczać? Sięgnęła do pierwszego naczynia, by wziąć z niego kilka ziarenek i przyjrzeć się im dokładnie. Ale zawahała się, gdyż nie rozumiała natury ani naczyń, ani ziarenek, a skoro właściwe zrozumienie miało przeprowadzić ją bezpiecznie przez zadanie, to możliwe, że niezrozumienie mogłoby zniweczyć wszystkie jej plany raz na zawsze. Powinna rozszyfrować napisy na etykietkach, zanim podejmie jakieś działania. I znowu przez jej mały, zawile pracujący rozumek przesączyła się pewna myśl. Roślina o „czasowym” znaczeniu, klepsydry… to muszą być ziarenka tymianku służące do odmierzania czasu! SEK — to oczywiście SEKunda, najmniejsza jednostka pomiaru czasu. MIN oznacza MINutę i tak dalej od GODziny przez DZień, TYdzień i MIEsiąc aż po ROk. Ziarenka SEKundy były drobniutkie, podczas gdy inne odpowiednio większe, a ziarna ROku były tak duże, że jedno wypełniało całe naczynie. Ciekawe, co by się stało, gdyby wyjęła największe ziarno? Skoro roślina spowolniała jej działania, ziarno być może przyspieszyłoby je, i rok minąłby w jednej chwili. To nie byłoby najlepsze rozwiązanie. Z kolei ziarno SEKundy nie przedstawiało wielkiej wartości, bo nawet zwykła sekunda mija nazbyt szybko. Które z ziaren będzie najlepsze i jak go użyć? Zdecydowała, że jeśli weźmie kilka ziaren i podejdzie do rośliny, zneutralizują one efekt spowolnienia, pozwolą jej zachować normalną prędkość i zdoła przejść zgodnie z planem. Jezli ziarna zadziałają tak, jak sądziła, że zadziałać powinny. Wróciła do naczynia z SEKundowymi ziarenkami i wzięła jedno do ręki. Komnata rozbłysnęła, a ziarenko zniknęło. Co się stało? Pomyślała chwilę i doszła do wniosku, że błysk był skokiem czasu do przodu o jedną sekundę. Była teraz o jedną sekundę do przodu wobec samej siebie, można by tak powiedzieć. Ponownie spróbowała sztuczki z upadającą portmonetką. Tym razem puściła ją i natychmiast wzięła kilka ziarenek z naczynia. Zauważyła wielokrotny błysk i nagle portmonetka znalazła się na podłodze, o wiele szybciej, niż można się było spodziewać. Gloha była już pewna — dotykając ziarenek czasu, czuła natychmiast ich działanie neutralizujące efekty wywołane przez roślinę. Jednak ciągle nie wiedziała, jak ma ich użyć. Powinna je przenieść do strefy bezpośredniego działania rośliny, nie dotykając wcześniej. Nie mogła sobie też pozwolić na cofanie się po więcej. — Ależ jestem głupia! — wykrzyknęła, gdy, jak błysk żarówki, jej myśli rozświetlił kolejny pomysł. Podniosła całe naczynie z SEKundami, gdyż te były najbardziej przydatne. Mogła w razie konieczności użyć całej ich garści. Doniosła naczynie z SEKundami do miejsca, w którym spowolnianie stało się szczególnie przykre. Tym razem nie było błysku. Zamiast niego Gloha na chwilę przyspieszyła. Ziarenko zneutralizowało jedną sekundę spowolnionego czasu. Działało! Przesunęła się do przodu, wyciągając więcej ziaren. Jej marsz był bardzo szarpany, raz wolny, raz szybki, ale tego można się było spodziewać. Najpierw musiała używać dwóch ziaren naraz, a później nawet trzech. Gdy znalazła się tuż przy tymianku, trzymała już prawie pełną garść SEKund. Bała się, że zużyje wszystkie przed zakończeniem spaceru po komnacie. Ale gdy tylko znalazła się za rośliną, do dalszego poruszania wystarczyło niewiele ziaren, a w końcu dotarła do przeciwległej ściany, mając ciągle kilka SEKund w zapasie. Poczuła olbrzymią ulgę. Odłożyła naczynie z resztą ziaren i poszła przed siebie kolejnym przejściem. Właśnie przebrnęła przez trzecie zadanie! Ale tuż za rogiem natknęła się na duże biurko, blokujące przejście. Siedziała przy nim kobieta pisząca coś na kartce z grubego bloku. Gloha zatrzymała się zaskoczona. — Kim jesteś? Co to za miejsce? — zapytała. — PROZa — odpowiedziała kobieta, wskazując na plakietkę, na której widniała wymieniona nazwa. — Proza? A więc jesteś pisarką. — PROZa! — powtórzyła kobieta. — Punkt Rozliczania Opłat Zawinionych Jestem tu, by sprawdzić, czy zapłaciłaś karę. — Ale przecież w niczym nie zawiniłam — zaprotestowała Gloha z niewinnym wyrazem twarzy. — Paliłaś, piłaś, za dużo podskakiwałaś, moja mała, no i doprowadziłaś do kilku SEKscesów — sprawiedliwie zauważyła kobieta. — Wszystko to są przewinienia podlegające karnej opłacie. — Paliłam? Przecież to moje buty mnie paliły! A jeśli chodzi o picie, to był to jeden jedyny łyk dla ochłody i kiedy się ochłodziłam, byłam taka szczęśliwa, że trochę tańczyłam. Ale nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek nawet myślała o… — Przerwała na chwilę. — Jaki był ostatni zarzut? — Sięgnęłaś po wiele SEKund, a następnie użyłaś ich, doprowadzając do różnych ekscesów. Teraz musisz za nie zapłacić. Gloha zrozumiała, że tak łatwo nie wyjdzie z kolejnej opresji. Dla niewiedzy nie było wybaczenia, bez względu na to, czy włożyło się palec w mrowisko, czy zużyło zawartość klepsydry z ziarenkami czasu. — Jak mam zapłacić karę? Urzędniczka PROZy spojrzała na leżący przed nią formularz i podsumowała: — Cztery przestępstwa. Musisz wykonać cztery zadania. Będziesz musiała ją umyć, wysuszyć, założyć jej skarpetki i zamknąć w skrzyni. — Mycie, suszenie, skarpetki i skrzynia? — Gloha powtórzyła zmieszana. — Nie… — ale ugryzła się w język, zanim powiedziała „rozumiem”. Przecież musiała rozumieć, by rozwiązać zadanie, które, jak pojmowała, nie kończyło się na tymianku. — Czy możesz wyjaśnić, o co chodzi? Urzędniczka dotknęła przycisku na biurku. Część ściany otworzyła się jak drzwi. Gloha ujrzała dziwne, ale raczej sympatyczne stworzenie. Głowę i przednie nogi miało z konia, tył zaś z latającego smoka. A więc był to skrzydlaty stwór, istota, z którą Gloha mogła być spokrewniona, jako że sama też była uskrzydlona. — Oto Glypha. Wyczyść ją i przygotuj do wysyłki drogą morską — powiedziała kobieta i wróciła do pisania. Gloha otworzyła zagrodę Glyphy. Dopiero teraz zauważyła, że biedne stworzenie było całe brudne. Pióra na skrzydłach miała pokryte ziemią, sierść oblepiona była brudem, łuski nie błyszczały, a kopyta okrywała skorupa z błota. Nieszczęsna Glypha naprawdę wymagała troski. Gloha pomogłaby jej z przyjemnością, nawet gdyby nie musiała płacić kary za swoje przewinienia. Obok przegrody stało koryto i wiadro, leżały też szczotki. Gloha nabrała pełne wiadro wody i podeszła do Glyphy. Ta, wystraszona, spłoszyła się, odskakując od goblinki. Hej, spokojnie, Glypho! — odezwała się Gloha łagodnym głosem. — Nie masz powodów, by się mnie bać. Spójrz, ja także jestem skrzydlatym stworzeniem. — Rozłożyła skrzydła i kilka razy zafalowała nimi. Glypha uspokoiła się. Teraz Gloha mogła ją umyć. Po chwili sierść, łuski i kopyta lśniły tak, jak powinny. Następnie rozczesała pióra skrzydeł i wkrótce one też nabrały blasku. Sięgnęła po ręcznik i wytarła do sucha czystą już Glyphę. Nie wiedziała jednak, jak włożyć jej skarpetki. Nie zamierzała skrzywdzić tego miłego stworzenia. Nagle spostrzegła roślinę z dziwnie zwisającymi liśćmi. Wyglądała jak drzewo kocowe, była tylko znacznie mniejsza. Położyła ją przy zwierzęciu. Roślina natychmiast owinęła się wokół nóg i stóp Glyphy. Pnącza zamieniły się w materiał i w jednej chwili, a może półtorej, stały się skarpetkami. Wtopiły się tak, że wyglądały jak ładne, czarne futro dekorujące nogi od kolan w dół. Teraz nadszedł czas na zbudowanie skrzyni. Obok zagrody leżały także deski. Wystarczyłoby ich do zbudowania skrzyni, w której można by zamknąć całe zwierzę. Poszła po pierwszą deskę. Ale gdy chwyciła ją w ręce, przerwała pracę. Czuła, że nie powinna tego robić. Odwróciła się. Glypha spoglądała na nią. Ich wzrok się skrzyżował. Zachowanie Glohy uspokajało zwierzę i czuła, że Glypha jej ufa. Jednak Gloha nie miała zaufania do całej sytuacji. Odłożyła deskę i wróciła do urzędniczki zza biurka. — Dlaczego Glypha ma zostać zapakowana do skrzyni? — zapytała kobietę. Zapytana spojrzała znad formularzy. — Tak jest napisane w dokumentach załadunkowych: „Jedna Glypha w skrzyni”. — To nie jest w porządku. Dlaczego ma być zamknięta w skrzyni, skoro jest oswojona? Dlaczego jej po prostu nie zaprowadzić tam, dokąd zmierza? To okrutne zamykać zwierzę w skrzyni. Urzędniczka sprawdziła dokumenty. — Ma być figurą wyrzeźbioną na luksusowym budynku. Musi być zapakowana do transportu na statku. — Nie rozumiem — powiedziała Gloha, używając słowa, którego trudno było jej tym razem uniknąć. Ale czuła rosnącą w niej złość. Za późno było, by się wycofać. — Dlaczego nie rozumiesz? — Glypha jest miłym, wrażliwym stworzeniem. Dotychczas była źle traktowana. Nie powinna być tak brudna. Skrzynia będzie kolejnym przejawem złego traktowania. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego powinno się tak dziać. — Co nigdy? — zapytała kobieta. — Nie, nigdy! — Ale co nigdy? — ponowiła pytanie kontrolerka. Gloha zawahała się. Wiedziała, że traci właśnie szansę na pokonanie trzeciego zadania i na spotkanie z Dobrym Magiem Humfreyem. Ale polubiła Glyphę i nie mogłaby znieść widoku cierpiącego zwierzęcia. Któż mógł pragnąć spędzić całe życie na jakimś budynku? — Nie, nigdy — powiedziała tonem, który nie był ani miły, ani uprzejmy. — W takim razie musisz dzielić z nią los. Wskocz na nią. — Mam jej dosiąść? Z pewnością jest doskonałym rumakiem. Ale po co mam to robić, jeśli ona nigdzie się nie wybiera? — Gdziekolwiek by jechała albo nie jechała, ty także pojedziesz albo nie pojedziesz. Taka jest reguła. Jestem tu, by dopilnować przestrzegania zasad. Pewna wielce prawdopodobna myśl zagościła w umyśle Glohy. — Pełnisz roczną służbę dla Dobrego Maga! — Oczywiście, takie są zasady. — Jeśli mogę zapytać, jakie miałaś Pytanie? — Zapytałam, jak zostać pisarką. Powiedział, że powinnam bacznie przyglądać się tym, którzy starają sie rozwiązywać swe nie zawinione przez siebie problemy, a wtedy moja proza stanie się ciekawa dla czytelników. Okazało się, że muszę zostać na rok urzędnikiem obłożonym nudnymi formularzami. Ale mogę teraz powiedzieć, że to bardzo pobudziło moją wyobraźnię. Załatwiając sprawy kolejnych petentów, napisałam kilkanaście rozdziałów powieści. — Wobec tego stajesz się pisarką podczas pełnienia służby — zauważyła Gloha. — Tak. Myślę, że napiszę także rozdział o skrzydlatej goblince i jej przyjaźni ze skrzydlatym zwierzęciem. Jak sądzisz, czy moim czytelnikom spodoba się taka opowieść? — Mam nadzieję. Mnie ta historia bardzo zainteresowała. — Dosiadaj Glyphy i ruszaj. — Było jasne, że uprzejmość pisarki, ujawniona w prywatnej rozmowie, nie dotyczy jej obowiązków zawodowych. Gloha nie spierała się. Była zadowolona, że będzie dzielić los z Glypha, skoro nie mogła inaczej pomóc. Wróciła do zagrody i wdrapała się na jej grzbiet, siadając między skrzydłami. — Przepraszam, ale nie mogłam cię uratować — odezwała się do wierzchowca, głaszcząc go po gładkiej szyi pokrytej lśniącą grzywą. — Ale nie mogę również zamknąć cię w skrzyni, cokolwiek miałoby się zdarzyć. Strop zagrody zniknął i pojawiło się otwarte niebo. Glypha rozpostarła olbrzymie skrzydła i uniosła się w powietrze. Zanim Gloha się zorientowała, przez dziurę w suficie wyfrunęły w niebo. — Ale… teraz jesteś wolna! — powidziała Gloha, zachwycona takim obrotem sprawy. Glypha zarżała radośnie. Gloha mogłaby odlecieć, ale wolała zostać z nową przyjaciółką. Ciekawe, dokąd leci? Pod nimi pojawił się nagle zamek. Glypha poszybowała w jego stronę. Na cudownie płaskim dachu leżała sterta siana i tam właśnie Glypha postanowiła wylądować. — Dokąd przyleciałyśmy? — spytała Gloha, ciągle zauroczona wydarzeniami ostatnich sekund. — Oczywiście do zamku Dobrego Maga — odpowiedział jakiś głos. Gloha spostrzegła ładną, młodą kobietę stojącą przy schodach prowadzących na dach. — Ale przecież nie powinnam tu być — zaprotestowała. — Nie wypełniłam wszystkich obowiązków związanych z trzecim zadaniem. — Och, nie sądzę, by tak było — odpowiedziała kobieta, podchodząc bliżej. — Jestem Wira, synowa Dobrego Maga. Przyszłam, by cię do niego zaprowadzić. — Jestem Gloha — odpowiedziała goblinka tonem wskazującym, że nie jest w najlepszym humorze. — Powiedziałam tej urzędniczce, że nie zrozumiałam, a to było przecież zadanie na zrozumienie, więc odparła, że muszę podzielić los Glyphy i… — przerwała, dostrzegając jeszcze coś dziwnego. Wira głaskała Glyphę, a ta odwzajemniała się, trącając ją lekko nosem. Nie było wątpliwości, że obie się doskonale znają. Wira podała jej kostkę cukru, którą Glypha z ochotą zjadła. Później Wira jeszcze raz pogłaskała zwierzę i cofnęła się. — Chodźmy — zwróciła się do coraz bardziej zdziwionej Glohy. — W tym zadaniu na zrozumienie nie chodziło o rozwiązanie zagadki, prawda? — zapytała Gloha. — Chodziło o przyzwoite zachowanie się. Dziewczyna uśmiechnęła się. — Masz rację. Teraz, gdy już zrozumiała, dołączyła do Wiry i razem zeszły schodami. A zadowolona z siebie Glypha zaczęła skubać siano. 2. DRUGI SYN Wnętrze zamku sprawiało miłe wrażenie. Biorąc też pod uwagę grubość murów, było zaskakująco jasne. Prawdopodobnie można to wytłumaczyć magią, gdyż Dobry Mag, jako Mag Informacji, wiedział, w jaki sposób uczynić swoją rezydencję przytulną. Wira przyprowadziła Glohę do kuchni. Przy stole, odwrócona tyłem do dziewcząt, siedziała jakaś kobieta. — Mamo, jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś, proszę, zakryj twarz welonem. — Wszystko w porządku, kochanie. Słyszałam wasze kroki — odpowiedziała kobieta. Odwróciła się, a jej twarz zasłaniał gruby woal. Małe węże okalały przysłonięte oblicze zamiast włosów. Dawało to całkiem atrakcyjny dla oka efekt. — Oto Gorgona — przedstawiła kobietę Wira i zaraz odezwała się do kobiety: — A to jest Gloha, która właśnie przebrnęła przez zadania. Przyszła zobaczyć się z ojcem. Gloha ponownie poczuła się zaskoczona. Słyszała oczywiście o Gor — gonie, ale nie spodziewała się jej spotkać. Przelotne spojrzenie kobiety potrafiło zamienić człowieka w skałę. Dlatego właśnie nosiła welon. Była piątą, choć zapewne nie do końca ostatnią, żoną Maga Humfreya. Jego małżeńskie węzły były zresztą bardziej pogmatwane, niż mogło się wydawać. Glohę zastanawiało także dość osobliwe zachowanie Wiry. Nagle przypomniała sobie, że dziewczyna była niewidoma. Poruszała się po zamku z taką pewnością, jakiej Gloha nigdy przedtem u nikogo nie widziała. Tak więc Wira jako jedyna wśród ludzi nie czuła strachu przed spojrzeniem Gorgony, zresztą prawdę mówiąc, bardziej od spojrzenia groźna była twarz kobiety. To przede wszystkim jej widok paraliżował na wieki. Na szczęście dla Glohy, Wira przypomniała Gorgonie o woalu. — Jakże mi miło spotkać się z tobą, moja droga — Gorgona przywitała się uprzejmie z gościem. — Dobry Mag jest gotów przyjąć cię teraz. — Zaraz po tym stwierdzeniu powróciła do swoich zajęć i zaczęła się znowu wpatrywać w duży kawał sera — rzecz jasna gorgonzoli. Wzrokiem potrafiła go ściąć do idealnego stanu. Gloha słyszała, że tak przyrządzony ser był jedną z jej specjalności kulinarnych, a to dlatego, że jedyne, co musiała zrobić, to dostatecznie długo wpatrywać się w niego. Gloha pomyślała, że najwidoczniej ser miał wzrok, choćby słaby, gdyż inaczej spojrzenie Gorgony nie podziałałoby. Trudno było powiedzieć, co przedmioty potrafiły robić. Wiedziała na przykład, że gdy w pobliżu znajdował się król Dor, nieożywione przedmioty stawały się bardzo wrażliwe. Gdyby dziewczyna przechodziła nad takim, powiedzmy, kamieniem, ten mógłby zwrócić uwagę na jej nogi, a może nawet zerknąć na kolor jej majtek, wielce ją tym zawstydzając. Może więc domysły, że ser widział, miały jakiś sens. Wira poprowadziła goblinkę do kolejnych kręconych schodów. Panował tak głęboki mrok, że Gloha nie widziała stopni i zaczęła się bać, że za chwilę upadnie. — Och, przepraszam — Wira odezwała się ze skruchą, wyczuwając zapewne nastrój towarzyszki. — Zapomniałam, że ty nic nie ‘ widzisz w ciemnościach. — Wykonała ruch ręką, a ściany rozjaśniły się, ukazując schody. — Dziękuję. W osadach zamieszkanych przez harpie nie używamy schodów — wyjaśniła Gloha. — Przypuszczam, że latanie jest bardzo zabawne. Oczywiście nigdy nie potrafiłam tego robić, nawet gdy byłam młoda — wyznała Wira. — Kiedy byłaś młoda? — Wira była co prawda dwa razy większa od Glohy, jak na człowieka przystało, ale nie wyglądała na starszą niż harpia. — Chciałam powiedzieć, kiedy byłam dzieckiem. Z formalnego punktu widzenia mam czterdzieści jeden lat, ale dopiero dziewiętnaście lat temu zostałam obudzona i Dobry Mag użył eliksiru, by odmłodzić mnie tak, bym miała tyle lat, na ile się czułam. Tak więc myślę ciągle o sobie jak o dziewiętnastolatce, i tyle rzeczywiście mam, jednak moja młodość minęła dawno temu. — Spałaś przez dwadzieścia dwa lata? — Jedna niespodzianka goniła następną. — Tak. Moja rodzina nie mogła sobie pozwolić na mnie, gdyż byłam mało użyteczna, więc uśpili mnie w wieku szesnastu lat. W Królestwie Snów poznałam Hugona, który także miał szesnaście lat. Przez dziesięć lat mieszkaliśmy razem w świecie snów. Po tym czasie obudziliśmy się, gdyż Mag Humfrey wrócił do zamku po załatwieniu swoich spraw. Przywrócił nam utraconą młodość i od trzech lat żyjemy tu. Dobry Mag woli utrzymywać swój wiek w okolicach setki, choć naprawdę ma sto sześćdziesiąt lat. Tyle samo ma jego częściowo poślubiona żona, MareAnn. — Czy ona także ma teraz tylko sto lat? — zapytała Gloha. Wira roześmiała się. — Och, nie. Woli być nieco młodsza. Uważa, że skoro straciła swą niewinność, to może zostać w takim wieku, który pozwala na różne rozrywki. To znaczy, że starsze kobiety nie są tak atrakcyjne jak starsi mężczyźni i nie mogą sobie pozwolić na to, aby wyglądać na podniszczone czy nieświeże. Nie chce zdradzić, ile ma teraz lat. — Życie tutaj wydaje się nieco skomplikowane — zauważyła Gloha, nie mając żadnej pewności, czy zdołałaby przez te wszystkie lata zachować się uczciwie, nawet gdyby część z nich miała jej być zapomniana. — Och, nie masz racji. Życie jest tutaj uroczo proste — zaprzeczyła Wira. — Jedynie przeszłość jest skomplikowana, ale gdy zapomnisz o niej, przestaniesz mieć problemy. Zabrzmiało to jak dobra rada. Dotarły wreszcie do małej komnaty ukrytej gdzieś głęboko we wnętrzu zamku. Wypełniona była po brzegi książkami, rękopisami i małymi, zakorkowanymi buteleczkami. Pośrodku stał mały mężczyzna przypominający gnoma, więc niewiele większy od Glohy. — Dobry Magu, przyprowadziłam Glohę. Chciałaby zadać Pytanie. Gnom podniósł wzrok znad książki z takim wysiłkiem, że Gloha mogłaby przysiąc, iż słyszała ciężkie stęknięcie. — Zobacz się z moim drugim synem — burknął starzec i z wyraźną ulgą ponownie zatopił wzrok w książce. — Ale jeszcze nawet nie zadałam Pytania! — zaprotestowała Gloha. Wira trąciła ją jednak łokciem i dodała: — Lepiej się z nim nie spierać, bo i tak nie zwróci uwagi. — Przeszłam całą drogę, rozwiązałam wszystkie zadania i chcę otrzymać to, po co przyszłam. — Proszę, nie naprzykrzaj się Humfreyowi. — Wira pokazała drogę z taką stanowczością, że Gloha musiała wyjść. — Jest i tak dość zrzędliwy. Gdy tylko znalazły się w bezpiecznej od Maga odległości, Gloha wyraziła swój protest w bardziej bezpośredni sposób. — Uważam, że to nie w porządku kazać mi przejść przez zadania, wpuścić do zamku, a potem nie pozwolić zadać Pytania. Co się z nim dzieje? — Dobry Mag ma zawsze wystarczająco poważne powody, by postępować tak, jak postępuje. Nie zawsze potrafimy go zrozumieć. Gdy dwa lata temu przyszły z Pytaniami syrenka Mela, ogrzyca Okra i Ida, wysłuchał ich i odmówił Odpowiedzi. Mela była tak oburzona, że zagroziła pokazaniem majtek, aby wprawić go w prawdziwe zakłopotanie. Ale później zrozumiały, że ich Odpowiedzi byłyby znacznie mniej satysfakcjonujące, gdyby udzielił ich wtedy. Okazało się bowiem, że były rzeczy, które powinny zrobić przed uzyskaniem Odpowiedzi. — Nie rozumiem. — No na przykład Mela chciała się dowiedzieć, jak znaleźć dobrego męża. Kazał jej zapytać o to Nada z Naga. Zupełnie tego nie rozumiała, ale kiedy zapytała Nadę, ta odesłała ją do swojego brata Naldo. Był zapewne najlepszą partią w Xanth i Mela wyszła właśnie za niego. Stało się tak dlatego, że zobaczył jej majtki i został nimi zauroczony, co nie stałoby się nigdy, gdyby nie pewne niespodziewane komplikacje. — A więc mogła go stracić, gdyby Dobry Mag kazał jej upolować właśnie jego — zauważyła Gloha. — Teraz rozumiem. Być może mój przypadek jest podobny, gdyż ja także szukam męża dla siebie. Jednak obawiam się, że tym razem sprawa jest trudniejsza. Zdaje się, że nie ma męskiej hybrydy harpii i goblina. I z pewnością drugi syn Maga także nią nie jest! — Przerwała na chwilę, cierpiąc z powodu smutnych myśli, jakie ją naszły. — Wydawało mi się, że ma tylko jednego syna, Hugona, którego poślubiłaś. Czyż nie? Wira wyglądała na zaskoczoną. — Nigdy bym tego nie przypuszczała! Jestem pewna, że nie ma więcej dzieci. Któraś z żon na pewno wspomniałaby o tym. — Nagle uśmiechnęła się. — Ale on ma pięć i pół żony i możliwe, że któraś z nich miała dzieci, zanim trafiła do Piekła. Hugo nie musi być pierwszym dzieckiem. — A jeśli jest drugim? — Wtedy zapytasz jego. Zaraz go znajdę. — Naprawdę? — Oczywiście. — Wira na chwilę ucichła, a potem wyszeptała: — Hugo, kochanie. Po chwili usłyszały jakiś hałas na schodach. Zaraz też pojawił się rozczochrany młody mężczyzna ludzkiego rodzaju. — Wołałaś mnie, kochanie? — Czyż miłość nie jest cudowna? — Wira zwróciła się do Glohy. Jestem taka szczęśliwa, że go spotkałam. — Do męża zaś powiedziała: — Ojciec kazał, by Glona spotkała się z jego drugim synem. Czy miał na myśli ciebie? — Nie sądzę — odparł niepewnie Hugo. — Zdaje się, że ojciec miał przede mną kilkoro dzieci, więc jestem raczej trzeci, a może nawet czwarty. Ale nie wiem tego na pewno. — A może wiesz, gdzie mogę znaleźć dobrego męża? — zapytała Glona. — Najchętniej latającego goblina w moim wieku. Hugo pokręcił głową. — Wydaje mi się, że poza tobą nie ma latających goblinów. Zanim twoi rodzice się połączyli, gobliny i harpie prowadziły wojnę od dawna. Nie sądzę więc, by któreś z nich… no wiesz. — Musiał przerwać, bo poczuł, że się rumieni. — Jest taki słodki — zamruczała Wira. — Czasami zastanawiam się, czy on już rzeczywiście wstąpił do KSD. — Mrugnęła, by dać do zrozumienia, że nie mówi tego całkiem poważnie. — Mój drogi, a może orientujesz się, kto mógłby znać wszystkie dzieci Humfreya? — Może Lacuna. Spisała kiedyś całe jego życie. — Tak, to dobry pomysł — zgodziła się Wira, wywołując na twarzy męża uśmiech zadowolenia. Gloha musiała się zgodzić: miłość była cudowna. Gdyby tylko zdołała znaleźć ją i dla siebie. Tymczasem zeszli na dół, by zapytać Gorgonę. Mogła przecież coś wiedzieć. — Myślę, że to sprawy jego poprzednich żon. Wszystkie przybędą tutaj w swoim czasie. — Zamyśliła się przez chwilę i znad talerza z serem, na którym za długo zatrzymała nie osłonięte spojrzenie, uniosła się smużka dymu. — Wydaje mi się, że Dana mogła mieć syna. — Kto? — zapytał Hugo. — Demonica Dana. Jego pierwsza żona. — Nie sądzę, bym mogła czekać pięć miesięcy na wszystkie żony Maga Humfreya. Przecież bez przerwy się starzeję i moja krótka młodość ulatuje bezpowrotnie. Gorgona roześmiała się. — Uwierz mi, moja droga, że twoja młodość będzie trwać wystarczająco długo, jeśli tylko zachowasz odpowiednią figurę. — Naprawdę tak sądzisz? — zapytała z nadzieją Gloha. — Bez wątpienia. Możesz zachować młodość przez wiele lat, pod warunkiem, że ukryjesz przed mężczyznami tak bardzo przygnębiające kolejne urodziny. Wszystkie mądre kobiety to wiedzą. — Ukryj też swoją inteligencję — dodała Wira. — Nigdy nie słyszałam o tych sprawach — odpowiedziała Gloha, na której rady starszych koleżanek zrobiły duże wrażenie. — Co dodaje ci wiele uroku, kochanie. — Może powinnaś wrócić do domu, a ja wypytam żony, gdy się zjawią — zasugerowała Wira. — Kiedy tylko się dowiemy, kto jest jego drugim synem, wyślemy ci wiadomość. — Dziękuję — odparła Gloha. Zdała sobie sprawę, że to będzie najlepsza droga do celu jej poszukiwań. Na pożegnanie Glohy, aby wzmocniła się przed lotem powrotnym, Gorgona zaprosiła wszystkich na ciasteczka i ptasie mleczko. Wydawało się jednak, że Gorgona nie czuje się najlepiej. Poskręcane wężowe loki ciężko dyszały. W zamku było bardzo ciepło, więc pod grubym welonem Gorgonę dręczył prawdziwy upał. — Czy mogę o coś zapytać? — z wahaniem odezwała się Gloha. — O co tylko chcesz — odpowiedziała uprzejmie Gorgona, unosząc brwi. — Nie jesteśmy tak wrażliwi na punkcie pytań jak Humfrey. — Dlaczego nie weźmiesz od Dobrego Maga trochę zanikającego kremu, by uczynić twarz niewidzialną… — Zrobiłam tak kiedyś. Ale chodzenie bez twarzy było krępujące, więc i tak musiałam wkładać welon. — …i następnie przykryć ją wyobrażeniem własnej twarzy? — dokończyła Gloha. — Dzięki temu wyglądałabyś tak, jak wyglądasz w rzeczywistości, z wężami itd., ale nikogo nie zamieniłabyś w kamień. Gorgona zamilkła tak zaskoczona, że nawet welon zafalował. — To mogłoby działać, gdy jestem po tej stronie królestwa Xanth — odezwała się w końcu. — A kiedy wrócę do Królestwa Snów, gdzie pracuję jako aktorka w horrorach, mogę zastosować zaklęcie unieważnienia. Dziękuję ci, kochanie. Zaraz pójdę do Humfreya w tej sprawie. — Wstała i skierowała się w stronę schodów. — Dzisiaj jest w zrzędliwym nastroju — rzuciła Wira ostrzegawczo za oddalającą się Gorgoną. — Nie ośmieli się zrzędzić w mojej obecności — odparła żona Maga. — Najpierw będzie musiał dostarczyć mi te zaklęcia. Wira zachichotała, a Gloha zaraz jej zawtórowała. Jeśli istniała jakaś osoba, której Dobry Mag nie zdołał onieśmielić czy zastraszyć, to była nią właśnie Gorgona, i to nie dlatego, że była jego żoną. Skończyły posiłek. Wira otworzyła okno i Gloha, rzuciwszy krótkie „adieu”, rozwinęła skrzydła i odleciała. — Odwiedź nas znowu! — zawołała Wira. — Jeśli nie będziesz miała Pytań, nie będzie żadnych zadań. — Może przylecę! — krzyknęła Gloha. Miło było pogawędzić z młodą kobietą w jej wieku. Wzbiła się wysoko, wysoko w niebo i poleciała do domu. Jak to dobrze móc znowu latać! Ale już po chwili zmieniła plany. To jest przecież jeden z przywilejów bycia kobietą. Przez pewien czas mieszkała w osadzie harpii, nadeszła więc pora, by odwiedzić krewnych goblinów, a szczególnie mamę, goblinkę Glory. Zmieniła kierunek lotu i skierowała się w stronę Rozpadliny, gdzie mieszkały gobliny. Wkrótce doleciała na miejsce. W samą porę, gdyż dzień był już bardzo zmęczony i słońce ostatkiem sił utrzymywało się na niebie. W każdej chwili mogło schować się za drzewa na zachodzie, by zanurzyć się w oceanie, pogrążając Xanth w ciemnościach. Poszybowała nad mroczną, głęboką Rozpadliną i wylądowała w wiosce położonej na jej krawędzi. Gobliny nie obawiały się, że spadną w jej otchłań. Nawet jeśli któryś by wpadł, to i tak pozostawało jeszcze mnóstwo innych, które nie wpadły. Po chwili Gloha wypatrzyła swoją mamę. Pomimo sędziwego wieku trzydziestu siedmiu lat, ciągle była jedną z najładniejszych goblinek. Opowiedziała matce, jak doszło do spotkania z Dobrym Magiem i jak ten udzielił jej Odpowiedzi, nie wysłuchując nawet Pytania. — Dobry Mag zawsze wie, co robi — pocieszyła ją Glory. — Pamiętam, jak twoja ciotka Goldy spotkała ogra, który odbywał służbę za Odpowiedź. To była śmieszna historia. Ogr był tak głupi, że zapomniał Pytania, zanim dostał się do zamku, ale i tak odbył roczną służbę. Jego zadaniem było chronić półnimfę Tandy, ale w czasie pracy zakochał się w niej i pobrali się. Taka była właśnie Odpowiedź Dobrego Maga na nie zadane Pytanie. W ten sposób Goldy otrzymała magiczną różdżkę i znalazła męża dla siebie, wszystko dzięki jej związkom z ogrami. — I została mamą kuzynki Godivy — dodała Gloha, która słyszała już tę opowieść. — I babcią goblinki Gwenny, która choć trzy lata młodsza ode mnie, miała przygód w bród i stała się pierwszą kobietą — przywódczynią goblinów, a ja nie wyszłam jeszcze nawet za mąż! — dokończyła ze łzami w oczach. — No cóż, ty jesteś wyjątkowa — przypomniała jej mama. — Tak, jedyna w swoim rodzaju! Jak będę w stanie znaleźć odpowiedniego partnera? — Może odpowiedź zna drugi syn Humfreya. — A może nie?! I może stracę następne pięć miesięcy, szukając odpowiedzi na pytanie, kto jest tym drugim synem. A wówczas będę już miała d… dwadzieścia lat! — Ciągle czuła pewne małe wątpliwości co do skuteczności przedłużania młodości przez ukrywanie i nieobchodzenie urodzin. Być może jednak to działa? Miała wrażenie, że jest w pułapce. Glory zorientowała się, że sytuacja jest naprawdę poważna. — Może ciocia Goldy będzie miała jakąś radę. Dlaczego jej nie zapytasz? — Dziękuję. Zrobię to. — Gloha rozwinęła skrzydła. — Nie musisz lecieć od razu. Nie chcesz poczekać i zobaczyć się z dziadkiem Gorbage? — Nie, jeśli mogę tego uniknąć. Glory skinęła ze zrozumieniem. Gobliny rodzaju męskiego nie należały do najsympatyczniejszych stworzeń. Jednakże miała bardziej poważny powód, by zatrzymać córkę. — Jesteś pewna, że chcesz latać po nocy? Inne latające stwory mogą cię nie rozpoznać. Gloha zwinęła skrzydła. — Może jednak zostanę na noc — zadecydowała. — Dobrze czasami pobyć z rodziną dłużej. — Jak to miło z twojej strony, kochanie. — Matki mają specjalny talent do stawiania na swoim. Ale wczesnym rankiem, zanim dziadek zdążył otworzyć oczy, Gloha zmiotła z talerza śniadanie i pożegnała się z matką, roniąc łzę. Mimo wszystko należało zachować formy. Gloha poleciała w stronę Góry Goblinów, gdzie mieszkała ciotka Goldy. Miło było mieć powód do odwiedzin w tych stronach, odkąd najbliższa kuzynka została szefową goblinów. Ach, żeby tak i inne plemiona goblinów mogły być rządzone przez kobiety! Wtedy całe królestwo goblinów stałoby się o wiele przyjemniejsze. Ale jeszcze długo przyjdzie czekać na ten moment, jeżeli w ogóle nadejdzie. Słońce zdążyło się już wysuszyć po nocnej kąpieli i odzyskało siły na tyle, że wspięło się na wschodnią stronę nieba. Gloha nigdy nie wiedziała, jak to się dzieje, że słońce zawsze zdoła odnaleźć drogę na wschodzie po tym, jak znika w wodzie na zachodzie, ale przyjmowała, że musi kryć się w tym jakaś magia, skoro droga słońca była niemal niezmienna. Chmury, które w nocy były tak wilgotne, że kapały deszczem, teraz wyschły, zamieniając się znowu w białe, puszyste obłoki. Na szczęście nigdzie w pobliżu nie było widać Fracto. W drodze do Góry Goblinów minęła krainę much, smoków i elfów. Wreszcie zobaczyła ją na horyzoncie. Ale wkrótce nabrała podejrzeń, że zabłądziła. Czy to na pewno tu? Nie była w tych stronach od wielu miesięcy, a to, co widziała teraz w dole, bardzo ją zdziwiło. — Dziwne ogry — mruknęła pod nosem. Zamiast czegoś na kształt gigantycznego mrowiska obsypanego wrzodami, zobaczyła pięknie utkaną sieć ogrodów kwiatowych. To nie mogło być to miejsce! Nagle przypomniała sobie. Przecież to nie mężczyźni rządzą Górą Goblinów. Kobiety są u władzy, więc ogrody nie powinny nikogo dziwić. Upewniona poszybowała w dół. Gdy się zbliżyła, zobaczyła więcej szczegółów. Kwiaty tworzyły wielobarwny napis POKÓJ. To była robota Gwenny. Wylądowała przed ładnie wyczyszczoną bramą. Stał przy niej strażnik, ubrany w czysty mundur. Gdy się zbliżyła, zerwał się na równe nogi. — Serdeczne pozdrowienia, lady Gloha — przywitał gościa bardzo uprzejmie. — Kogo życzyłabyś sobie odwiedzić? Gloha aż oniemiała. Co się stało temu goblinowi? Powinien przywitać ją zniewagą albo groźbą, albo przynajmniej jakąś seksualną aluzją. To było normalne zachowanie goblinów — samców. Tego się po nich spodziewano. Nie ufała nowej sytuacji. Wtem goblin ukradkiem szepnął: — Nie bądź taka zdziwiona, ptaszyno. To nie mój pomysł. I tak zajrzałem pod twoją seksowną minispódniczkę, kiedy lądowałaś. Gloha uśmiechnęła się, poprawiając zadartą spódniczkę. A więc to była tylko fasada, za którą toczyło się normalne życie. Natura goblinów była niezmienna. — Chciałam się widzieć z Goldy. W porządku. — Odwrócił się do tuby i zakomunikował: — Gloha chce rozmawiać z Goldy, natychmiast. — Znowu zwrócił się w stronę Glohy: — Ruszajcie przed siebie, moje słodkie udka. Gloha skinęła głową, doceniając komplement. Weszła do tunelu. Szybko znalazła mieszkanie ciotki Goldy i zapukała do drzwi. Otworzyły się. Stała za nimi goblinka, starsza nawet od Glory, miała bowiem dziesięć lat więcej. Ale nie wyglądała na tyle. Prawdopodobnie dlatego, że jej pozycja bardzo się ostatnio poprawiła. Zresztą dotyczyło to wszystkich kobiet. — Jakże miło cię widzieć, moja droga! — powitała Glohę, całując ją w policzek. — Wejdź, proszę. Mieszkanie było ładnie urządzone. Dookoła stały kwiaty, a na ścianach wisiały obrazy. Gloha usiadła skromnie na poduszce, dając odpoczynek swym udkom, to jest… nóżkom i bardziej jeszcze zmęczonym skrzydłom. — Byłam u Dobrego Maga, aby zapytać o męża dla siebie, a on kazał mi porozmawiać ze swoim drugim synem. Ale nie wiem, kto nim jest. Mama pomyślała, że może ty wiesz. Ciotka Goldy zamyśliła się. — Pamiętam, kiedy podróżowałam z ogrem, jego dziewczyna… ta Tandy, coś z nią było. Nigdy tego do końca nie rozgryzłam. Ale może zrobił to ogr. Może powinnaś jego zapytać. — Zapytać ogra? Przecież wiesz, że ogry i gobliny nie żyją ze sobą w wielkiej zgodzie. — W twoim przypadku jest nieco inaczej. Jesteś w połowie człowiekiem. On jest przyzwoitym stworzeniem i nie do tego stopnia ohydnym i głupim, jak być powinien. Zrozumiał nawet, jak działa magiczna różdżka, i oddał mija, dzięki czemu mogłam pokonać szefa goblinów. Umie postępować w takich sprawach. Porozmawiaj z nim, a możliwe, że pomoże ci znaleźć drugiego syna Humfreya. Gloha próbowała pozbierać myśli. — To przecież bardzo daleka wyprawa. Czy jesteś pewna, że nie pomieszałaś czegoś? W twoim wieku… — Wcale nie jestem pewna — przyznała się z czarującym uśmiechem. — Może powinnaś zapytać kogoś innego. — Ale jednak wydawała się w dziwny sposób budzić zaufanie. Bez wątpienia coś wiedziała albo podejrzewała. Nie chciała jednak powiedzieć dokładnie, co miała na myśli, tak jakby bała się wygłupić do reszty. Sama będzie mogła spotkać się z ogrem i sprawdzić, o co chodzi. Wtedy, być może, odnajdzie też Lacunę i zapyta ją. — Jak się nazywa ten ogr? — Smash. Jest ojcem Eska, tak sądzę. — Ach, Esk. Znam go. Ogr Esk. Poślubił Miedzianą Brię i mają troje dzieci. — Naprawdę? Słyszałam tylko o jednym. — Zdaje się, że bocian przyniósł im jeszcze parkę, bliźnięta. — Nadzwyczajnie. Ostatnio mamy prawdziwy wysyp bliźniaków. Może bociany coś kombinują? — A może tkwi w tym jakaś tajemnica — zaśmiała się Gloha i dodała: — tajemnica Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. — Tak, to musi być to — ciotka zgodziła się z nią. Przed odlotem Gloha poszła zobaczyć się ze swoją bliską krewną, Gwenny. Co prawda piastowała teraz stanowisko szefowej goblinów mieszkających na Górze, ale Glona miała nadzieję, że znajdzie dla niej jedną chwilkę. Gwenny miała właśnie spotkanie, a dokładniej prowadziła negocjacje z przedstawicielami Naga, ale jej towarzysz, centaur Che, wyszedł z posiedzenia, by porozmawiać z gościem. On także był stworzeniem skrzydlatym i dlatego przyjaźnił się z Glohą. Uściskali się na przywitanie. Choć miał tylko osiem lat, wyraźnie przewyższał dziewczynę, gdyż pochodził z gatunku o większych rozmiarach. Był także, zgodnie z naturą centaurów, bardziej inteligentny. Powiem Gwenny, że byłaś. Wiem, że chętnie zobaczyłaby się z tobą, ale układ jest tak ważny, że nie może przerwać rozmów. Gobliny i Naga byli dla siebie wrogami od dawna, a teraz jest szansa, by zostali przyjaciółmi lub przynajmniej sprzymierzeńcami. Najważniejsze są szczegóły, a książę Naldo Naga choć uczestniczy w rozmowach, najchętniej przerwałby je, żeby zabawiać się w wodzie ze swoją hożą żoną, syreną Melą, więc orientujesz się, jak ważne jest prowadzenie rozmów bez przerw. — Tak, oczywiście. — Znowu to samo; małżeństwo może dostarczyć tyle radości. Mela miała córkę dwa lata starszą od Glohy, a jednak bez trudności znalazła jej męża. — Ale cieszę się również ze spotkania z tobą. — Wiem, że szukasz drugiego syna Dobrego Maga. — Tak, ale nie wiem nawet, kim jest. A może ty wiesz? Niestety. Jestem pewien, że Muza Historii będzie wiedziała. — Nie chcę ryzykować wyprawy na Parnas, by zobaczyć się z nią. Ciotka Goldy podejrzewa, że ogr Smash mógłby coś wiedzieć. Che zastanowił się. — To możliwe. W najgorszym razie, nie będzie nic wiedział i wtedy możesz zapytać Muzę. Gloha podziękowała za radę i udała się w swoją drogę. Każdy radził zapytać kogoś innego. Kto wie, może któraś z tych osób znała odpowiedź. Jednak gdyby znalazła drugiego syna Maga, ciągle mogła być jeszcze daleko od celu, ponieważ Dobry Mag nie powiedział, że jego syn zna odpowiedź. Kto wie, jakie ją jeszcze problemy czekają. Czuła złość ze względu na takie lekceważące potraktowanie przez Dobrego Maga. Kogo obchodziło to, że Odpowiedzi udzielone wszystkim innym po pewnym czasie okazywały się dobre? Ona nie otrzymała nawet takiej Odpowiedzi, jedynie jakąś głupią radę. Wyszła na powierzchnię Góry i odleciała, zanim strażnik goblinów zdołał ją uraczyć kolejnym błyskotliwym komplementem. Jednak nie potrafiła powstrzymać go przed ponownym zajrzeniem pod jej spódniczkę, gdy wzlatywała. Jak tylko znajdzie się w domu, będzie musiała zmienić ubranie. Ale postanowiła najpierw zobaczyć się z ogrem, ponieważ mieszkał w dżungli niedaleko od osiedla harpii. Skierowała się na południe, ponownie przelatując nad Rozpadliną. Gdy zobaczyła ciemną chmurę, natychmiast zniżyła lot, by nie zostać przez nią dostrzeżoną. To przecież mógł być Fracto. Wreszcie ujrzała dom ogra zrobiony ze skręconego drzewa żelazowego i wylądowała. Na progu przywitała ją staruszka w wieku około pięćdziesięciu lat. To była Tandy, żona ogra. — Nie, Smasha nie ma w domu. Poszedł po kamienie, z których wyciska sok na skalną zupę — poinformowała gościa. — Wiesz, jest w połowie ogrem i często lubi zachowywać się zgodnie z naturą ogrów. Na przykład łatwo zauważyć, że wszystkie małe smoki opuściły ten obszar. Ale może ja będę mogła poradzić coś w twojej sprawie? — Szukam drugiego syna Dobrego Maga. Czy wiesz, kto nim jest? — Nie, ale wiem, kto może o nim wiedzieć. Mój ojciec Crombie. Ma talent odszukiwania wszystkiego. Gloha rozważyła propozycję. — To może przynieść rozwiązanie. Ale czy twój ojciec nie jest za stary? Pytam, bo widzę, że ty już masz swoje lata. Tandy uśmiechnęła się w sposób, który dziwnie przypominał ciotkę Goldy, osobę z tego samego pokolenia. — Nadzwyczajnie stary. Jeśli się nie mylę, to ostatnio obchodził swoje dziewięćdziesiąte pierwsze urodziny. Ale kiedyś był jedną z głównych postaci w Xanth, a starzy bohaterowie nigdy nie umierają, oni jedynie odchodzą. Powinnyśmy z nim porozmawiać, zanim odejdzie za daleko. — To brzmi rozsądnie — zgodziła się Gloha. — Czy wiesz, gdzie mogę go znaleźć? — O tak. Żyje w głębi, pod ziemią, z moją matką, nimfą Jewel. — Ona także musi być przeraźliwie stara. — I tak, i nie. Nimfy nie mają wieku. Pozostają młode i pełne seksapilu na zawsze lub do czasu, kiedy zmieniają się w istoty śmiertelne. Jewel stała się śmiertelna, gdy poślubiła Crombiego i posłała po bociana, aby mnie przyniósł. Jeśli policzymy, to skoro wtedy miała lat dwadzieścia, teraz ma około siedemdziesiątki. Sądzę, że zadanie będzie do wykonania. — Mam nadzieję — odparła Gloha, nie ukrywając wątpliwości. — Lecz nie jestem pewna, czy zdołam odnaleźć do nich drogę. — Niestety, jestem tylko w połowie nimfą i to niemłodą. Ale mam dość energii, by pokazać ci drogę do domu ojca. — Och, to cudownie! zawołała szczerze uradowana Gloha i zaklaskała w maleńkie dłonie. — Najpierw udamy się nad Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych — powiedziała Tandy i zaczęła coś pisać na kartce. — Tam jest wejście do świata podziemi. Na szczęście to niezbyt daleko od naszego domu. Nie potrafię latać, więc trochę potrwa, zanim się dostaniemy na miejsce, ale w końcu osiągniemy cel. Glona miała nadzieję, że trochę nie potrwa za długo. Chciała dotrzeć tam przed upływem pięciu miesięcy, które zabierze sprawdzenie pięciu żon Humfreya. Ale, rzecz jasna, nie powiedziała tego, by nie zdenerwować Tandy, co mogłoby uczynić ją jeszcze wolniejszą. Tandy przypięła kartkę do krzesła. Teraz Gloha mogła ją przeczytać. „SMASH, poszłam z wizytą. Wkrótce wracam — TANDY”. Teraz Tandy wyszła do ogrodu i wykopała jakąś roślinę. — Pożywienie na drogę? — zapytała Gloha. — Nie, to korzeń lżejszenia. Powoduje, że nogom lżej jest nieść moje stare ciało. W młodości dosiadałam nocnej mary, ale to już poza mną. — Tandy schowała korzeń do kieszeni i od razu zrobiło jej się lżej. — Sądziłam, że nie hodujesz w swoim warzywniaku waży–w. — Ależ tak, hoduję. Smash używa ich wtedy, gdy myśli zbyt lekko ulatują mu z głowy. Po zażyciu waży–wa myśli nabierają wagi i długo go nie opuszczają. Wyruszyły przez dżunglę. Początkowo Gloha bardzo uważała, aby nie natknęły się na lądowe potwory, które mogłyby mieć ochotę na obie podróżniczki, ale uspokoiła się, gdy zobaczyła na koszulce Tandy napis „ŻONA OGRA”. To zapewne ochroni je przed większością stworzeń. Któż bowiem zaryzykowałby rozgniewać ogra? Lżej–szeń naprawdę działał. Tandy bez trudu dotrzymywała kroku lecącej nisko nad ziemią harpii. Podskakiwała przy tym, jakby sama miała skrzydła. Podążały ścieżką, wzdłuż której rosły drzewka poskręcane jak precelki i leżały głazy porozbijane w drobny mak. Szły ścieżką należącą do ogra. Nagle coś usłyszały. Był to odgłos, jaki wydaje gęste błoto. Odniosły wrażenie, że to coś porusza się i zagradza im dalszą drogę. — Co to jest? — zapytała Gloha nerwowo. — Z całą pewnością nie wiem — odparła Tandy. — Chodźmy zobaczyć. Gloha miała całkiem przeciwną propozycję, ale ponieważ nie chciała wydać się osobą trudną we współżyciu, zgodziła się. Pospieszyły w kierunku miejsca, z którego dochodziły dziwne odgłosy. Po chwili Gloha wyprzedziła Tandy. Okazało się, że mają przed sobą błoto. Brązowe błoto wędrowało przez las. Zagadką pozostawało, jak ono to robiło, gdyż droga była prosta, bez pochyłości. Płynęło po równej powierzchni, a nawet trochę pod górę. Nagle zakręciło się i stanęło. — Ho! zawołał ktoś zza niego. Gloha uniosła się wyżej, by zobaczyć, kto to taki. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu zobaczyła starego, ale to naprawdę starego mężczyznę siedzącego na olbrzymim talerzu obiadowym, który leżał na błocie. Za nim znajdowała się pięknie wykończona chatka z białymi firankami w oknach. Zdumiona Gloha zatoczyła przed starcem kółko. Wyglądał znajomo. — Cześć — zawołała nieśmiało z lekkim drżeniem głosu. — Czy to ty wołałeś? — Jakże miło cię widzieć, mała, skrzydlata i bardzo pociągająca dziewczyno z rodu goblinów. Ty musisz być Gloha — odparł mężczyzna. — Tak, to ja wołałem, miałem nadzieję, że zdołasz nam pomóc. Jestem król Trent Czcigodny. — Domyślając się, że nie rozpoznała go po imieniu, dodał: — Dziadek Ivy. — Och! — zawołała Gloha z lekkim piskiem. — Myślałam, że odszedłeś daleko. — Nie całkiem — powiedział Trent. — Nasza czwórka dziadków jedzie odwiedzić dziadka Eska z okazji pożegnalnego przyjęcia. To on odchodzi daleko. Ale zdaje się, że zgubiliśmy drogę. — Wasza czwórka? Gdzie są pozostali? Trent odwrócił się. — Hej, Czarodziejko, odsłoń firanki. Mamy gościa, goblinkę–harpię Glohę. Nagle chatka zniknęła, a na talerzu za Trentem pojawiły się trzy inne stare osoby: dwie kobiety i mężczyzna. — Uff, cześć — Gloha przywitała ich z budzącym zgrozę zakłopotaniem. — Moja żona, Czarodziejka Iris — przedstawił jedną z kobiet. W tym momencie oczom Glohy ukazała się piękna, młoda kobieta w błyszczącej, srebrnej koronie wysadzanej kamieniami i koronkowym, wiązanym staniku, który podkreślał jej wykształcenie. Wyglądała cudownie. — Miło mi cię widzieć, Gloha — powiedziała uprzejmie Czarodziejka i lekko skinęła głową. — A to mój przyjaciel Bink, drugi dziadek Ivy. — Starzec okazał się przystojnym mężczyzną w średnim wieku. Także skinął na przywitanie. — Obok widzisz jego żonę, Cameleon, w jej głupim okresie — zakończył prezentację Trent. Ta kobieta nie zmieniła się. Gloha zobaczyła ją starą, ale i zadziwiająco uroczą. Nie potrzebowała żadnych magicznych sztuczek, mimo że była w zwykłym ubraniu. Teraz Gloha przypomniała sobie z lekcji historii, że talentem Iris była iluzja — potrafiła każdego i wszystko przedstawiać w taki sposób, jaki sobie wymyśliła. Ale Cameleon robiła wrażenie osoby, która nie potrzebuje iluzji. Gloha nie uwierzyła, że ci starcy rzeczywiście mogą wyglądać tak dobrze. — Mamy nadzieję, że nam pomożesz — odezwała się Cameleon. — Wydaje nam się, że zgubiliśmy drogę. To nie wymagało dalszych komentarzy. Gloha przypomniała sobie coś o Cameleon. W czasie miesiąca zmieniała się od pięknej idiotki do brzydkiej i mądrej staruchy. Więc nie można było spodziewać się, że powie coś mądrego. Za to Trent powiedział wcześniej coś godnego uwagi. Jedziecie na spotkanie z dziadkiem Eska, tak? To tak jak my! Jestem z Tandy, która zna drogę. — Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności — powiedziała Iris, posyłając równocześnie Binkowi najwyraźniej znaczące spojrzenie. — Musicie dołączyć do nas i wskazać nam dalszą drogę. — Będzie nam bardzo miło — odpowiedziała Gloha. — Pozwólcie, że polecę powiedzieć o wszystkim mojej przyjaciółce. — Zawróciła i odleciała jak strzała, zanim zdołała pomyśleć, że to być może niegrzecznie tak nagle opuszczać towarzystwo. Koniec końców, jeśli dobrze pamiętała lekcje historii, każde z nich było kiedyś władcą Xanth. Ale że było już za późno na naprawienie godnego ubolewania błędu, poleciała przed siebie. Po chwili znalazła maszerującą Tandy. — Jest ich czworo… Chcą… To samo miejsce, gdzie idziemy… to zbieg okoliczności… — Mówiła, ledwo łapiąc oddech, a może myśli. Tandy wypytała ją o przekazane przed chwilą informacje i zdołała wreszcie pojąć istotę sprawy. — To dopiero zbieg okoliczności — zgodziła się. — Na takie przyjęcie… zgubić się właśnie wtedy, gdy i my tam idziemy. W to zamieszana jest magia. — Och tak. Czarodziejka Iris rozsiewa dookoła iluzje — przytaknęła Gloha. Skierowały się w stronę błota. Na szczycie znowu pojawiła się chatka kryjąca trójkę podróżników. Jedynie Trent pozostał na swoim miejscu i do tego w postaci młodego, przystojnego mężczyzny. — Czemu zawdzięczamy przyjemność spotkania was w tej dzikiej głuszy? — zapytał Trent w iście królewski sposób. Gloha poszukuje drugiego syna Dobrego Maga, a ja przypuszczam, że Crombie, mój ojciec, zdoła, wykorzystując swój talent, wskazać nam, gdzie znajdziemy poszukiwanego — Tandy starała się odpowiedzieć równie elegancko. — Och, to znaczy, że i Humfrey jest w to wmieszany — zauważył Trent, tak jakby miało to jakieś szczególne znaczenie. — No więc jeśli pokażecie nam dalszą drogę, podwieziemy was na naszym błotku. — Wskazał na brzeg błota, na którym spoczywał talerz. — Wolę jechać, niż iść — Tandy przyjęła zaproszenie. — A i Gloha prawdopodobnie woli jechać, niż lecieć. Będziemy szczęśliwe, pomagając wam. Trent ułożył na błocie dwa kolejne talerze. Na pierwszy wdrapała się Tandy, nawet nie bardzo brudząc się przy tym. Gloha oczywiście sfrunęła na swój. Niespodziewanie pojawiła się chatka, zamykając wszystkich, włącznie z Trentem, w swoim wnętrzu. Przypominała luksusową pałacową komnatę. — Ale nie zeskakujcie ze swoich talerzy — ostrzegła z uśmiechem Cameleon. Gloha z wielką ostrożnością dotknęła palcem podłogi obok talerza i poczuła błoto. Wszystko oprócz błota i talerzy było iluzją. Ale i tak dobrze się czuła w jej wnętrzu. — Jeśli wolno zapytać… — zaczęła. — Nie jesteśmy tak młodzi, jak wyglądaliśmy przed chwilą — odezwał się Trent. — Wolimy więc podróżować z wygodami. Przerobiłem oczyszczone błoto na Blotniskowca, a Iris dostarczyła statki ze swojej kuchni. Wydaje nam się, że to odpowiedni sposób podróżowania. Może z tym wyjątkiem, że Blotniskowiec nie jest zbyt bystry i łatwo zbacza z wyznaczonej drogi, jeśli nie uważamy. Teraz właśnie nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy. Ale liczyliśmy na jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności i tak też się stało. Tandy, pokaż nam drogę, a natychmiast będziemy na miejscu. Tandy rozejrzała się dookoła. — Myślę, że w tym celu powinnam znaleźć się na zewnątrz. W tym momencie komnata zmniejszyła się tak, że Tandy i Trent znaleźli się na zewnątrz, podczas gdy Gloha i inni pozostali w środku. Po chwili Blotniskowiec pośliznął się, zabulgotał i ruszył przed siebie. Gloha spostrzegła migające za oknem drzewa. Byli w drodze. — A teraz twoja historia zabeza — zaproponowała Iris, podając mały talerzyk, na którym leżały różne smakołyki. — Nazwałaś mnie Zabeza? — spytała zaskoczona Gloha. — Przepraszam, za bezę — poprawiła się Iris. — Bezę ze śmietaną i miodem z pyłku bzu, który bez dwóch zdań jest lepszy od innych gatunków. W moim wieku zdarza się czasami zlewać głoski w jedną całość lub nieco je przekręcać. — Dziękuję — powiedziała Gloha i poczęstowała się bezą. Bez zwłoki ugryzła kawałek. W tym, co powiedziała Iris, nie było lipy, pachniała bzem i była bezkonkurencyjnie pyszna. Inni także bez ceregieli poczęstowali się bezami i wszyscy teraz przeżuwali ze smakiem. Po posiłku Gloha opowiedziała bez skrótów całą historię o poszukiwaniu skrzydlatego goblina, który nadawałby się na męża, oraz o bezceremonialnym odprawieniu jej przez Dobrego Maga bez szansy zadania Pytania. — Tak, to cały Humfrey. Coraz częściej jest taki — przyznała Iris, zlizując bez skrępowania resztki miodu z palców. — Wiek nie osłodził mu życia. — Ale on zawsze ma jakiś powód — odezwał się Bink. — Pamiętam, jak powiedział, że nie może zgłębić mojego talentu. — A co jest twoim talentem? — zapytała Gloha. — To znaczy wiem, że jesteś Magiem, bo podręcznik do historii tak mówi, ale nie przypominam sobie, bym czytała, jaki masz talent. — Cóż, to dość dziwna sprawa — odparł Bink. — Myślę, że mam o nim pojęcie, ale ile razy próbuję to komuś wytłumaczyć, okazuje się, że nie potrafię. — Nie rozumiem — przyznała się Gloha. Iris i Cameleon uśmiechnęły się i odwróciły głowy. Bink westchnął. — Myślę, że mogę pozwolić sobie na małą demonstrację. — Wziął głęboki wdech i powiedział: — Mój talent to… Blotniskowiec zakołysał się i gwałtownie zahamował. Niemal pozrzucał pasażerów z talerzy prosto w błoto. — Czyja to sprawka? — z zewnątrz chaty dobiegł głos Trenta. — Och, to na pewno moja wina — zawołała przerażona i wielce zakłopotana Gloha. — Nonsens — odpowiedział Trent. — To jest większe od nas wszystkich razem wziętych. Domek zniknął i wszyscy mogli zobaczyć, co zatrzymało ich w drodze. Blotniskowiec stał nad krawędzią potężnego pęknięcia w ziemi. Trent zdołał zatrzymać pojazd w ostatniej chwili. Jeszcze krok, a wszyscy spłynęliby w dół, strasznie się przy tym brudząc. — To musi być przedłużenie Rozpadliny — powiedziała Tandy. — Ale nie pamiętam żadnej takiej niespodzianki w pobliżu. — Prawdopodobnie zaklęcie zapomnienia nie odsłoniło jeszcze wszystkich odnóg Rozpadliny — domyślił się Trent. — Ale przyznaję, że pojawiła się niespodziewanie. Nie wiem, jak przez nią przejść. — Jeśli zdołamy ją zidentyfikować — odezwała się Tandy — będziemy wiedzieli znacznie więcej. Każde odgałęzienie Rozpadliny ma swoją nazwę. — Prawda — przytaknął Trent. — Musimy więc odpowiedzieć na pytanie: „Czyja to sprawka?” Gloha zdała sobie sprawę, że to nie ją oskarżał, jak wcześniej sądziła. Mimo to czuła się odrobinę winna. Wytężyła wszystkie siły swojej małej i słabej pamięci, by przypomnieć sobie coś z lekcji geografii, i w końcu zapytała: — Czy to może być sprawka San Andreasa? Tego, który powoduje ciągłe pęknięcia w Mundanii*? — Tak, to na pewno wina San Andreasa — zgodziła się Iris. — Nigdy nie myślałam o nim dobrze. — Zaraz też dodała cierpko: — Ale jak przejść przez ten jego uskok? Że też musiał się pojawić akurat na naszej drodze. Jeśli zboczymy, to biorąc pod uwagę opóźnienie wynikające z błądzenia po lesie, spóźnimy się na umówione spotkanie. Nie chcemy przecież, by odszedł bez nas. — Mogę przelecieć nad Rozpadliną, ale jestem za mała, aby przenieść kogokolwiek — stwierdziła Gloha. — Mogę jednak przenieść linę na drugą stronę, gdyby to miało w czymś pomóc. — Chyba nie mamy tyle czasu, aby upleść wiszący most, który wytrzymałby ciężar Blotniskowca — zauważył Bink. — Powinniśmy znaleźć niezawodne rozwiązanie, gdyż inaczej natkniemy się na kolejne niespodzianki. — Nigdy nie musieliśmy myśleć o tym, co nam będzie w przyszłości potrzebne — odezwała się Cameleon. — W przeciwnym wypadku nie przydarzyłaby się nam, tobie, mój drogi Binku, i mnie, ta pierwsza przygoda z Rozpadliną. Bink roześmiał się i odpowiedział: — Zawsze byłaś taka kochana jak teraz. Odwzajemniła uśmiech i dodała: — I bardziej kochana niż będę za tydzień. — Zachowajcie te opowiadania na pożegnalne przyjęcie — warknęła poirytowana Iris. — Wszystkich was wtedy uczynię kochanymi. Ale jak my się tam dostaniemy na czas? — Możemy się posuwać dalej, ale nie będzie to zbyt wygodne — zabrał głos Trent. — Blotniskowiec jest niemal uniwersalnym stworzeniem. Może zjeżdżać po każdej pochyłości, nie tracąc przyczepności. Ale zapewne wolelibyśmy pójść pieszo. — W naszym wieku? — zapytała Iris. — Zapomniałeś chyba, że masz dziewięćdziesiąt sześć lat, a ja nie jestem wiele młodsza. Jeśli spróbujemy przejść taką odległość, oboje odejdziemy dużo wcześniej, niż planowaliśmy. — W takim razie lepiej, żebyśmy jechali — zgodził się Trent. — No, ale będziemy potrzebowali trochę twojego magicznego kleju. — Kleju? — Pod pośladki. — O czym ty myślisz? — O tym, żeby nikt nie spadł z talerza, kiedy Blotniskowiec poleci w dół Rozpadliny. Iris zastanowiła się i po chwili wyjęła z torebki tubkę kleju, zapewne zerwaną z klejowca. Po kolei posmarowali talerze i zajęli na nich miejsca. Ich nogi i siedzenia przywarły do podłoża. Gloha jednak bała się użyć kleju. — Może raczej pomogę szukać odpowiedniego przejścia? — To brzmi rozsądnie — przytaknęła Cameleon. Gloha poczuła wobec niej wiele wdzięczności, była nie tylko urocza, ale i miła. Goblinka bała się, że ktoś dopatrzy się w jej pomyśle jakiejś nieprzyjemnej niespodzianki. Koniec końców cechą nieprzyjemnych niespodzianek było to, że się przytrafiały. Trent wydał komendę i Blotniskowiec ruszył przed siebie. Posunął się za krawędź Rozpadliny, zgiął się w kąt prosty i wkrótce pomknął w dół. Jeden po drugim talerze przeraźliwie zgrzytnęły. Na szczęście wszyscy pozostali na nich. Wszyscy z wyjątkiem Glohy, która musiała frunąć tuż obok. Krążyła wokół nich i zawisała w powietrzu przy każdym kolejnym kroku Blotniskowca w dół ściany, kryjącej z pewnością jakieś niespodzianki. Piątka pasażerów pozostawała niezmiennie pewnie przytwierdzona do talerzy, ale nie robili wrażenia osób znajdujących się w wygodnym położeniu. Gloha widziała, że pod uszkodzoną iluzją ich włosy i inne części ciała jakoś obwisły. Szybko jednak chatka została naprawiona, skrywając wszystkich w swym wnętrzu. Zdarzenie to poprawiło wreszcie humor Glohy. Sfrunęła na dół, by poszukać ścieżki w Rozpadlinie. Przepaść stale się zwężała, aż w końcu ginęła w mrocznej szczelinie, zbyt wąskiej dla Blotniskowca. Ale była również za szeroka, aby można przejść z jednej strony na drugą, chyba że błoto wykonałoby nawrót w powietrzu i znalazło się po przeciwnej stronie. Ale czy można manewrować, nie mając gruntu pod nogami? Co teraz zrobić? Latała od jednego stoku do drugiego. W końcu znalazła krótki odcinek Rozpadliny, połączony skałą w kształcie litery U. To powinno być to. Rzeczywiście wyglądało idealnie. Szybko wróciła do Blotniskowca. — Za mną! — zakomenderowała, a ślizgacz posłusznie skręcił w jej stronę. Wylądowała na upatrzonej skale i zawołała: — Przejedź tędy! Blotniskowiec zrobił, co miał zrobić, i natychmiast zaczął się wspinać po przeciwległym zboczu. Po chwili dotarł na skraj Rozpadliny i ponownie złapał poziom. Domek zniknął. — Znakomicie — powiedziała Iris. — Teraz musimy ruszyć pełną prędkością, by nadrobić stracony czas. — Natychmiast, gdy tylko uwolnimy się od naszych talerzy — odezwała się Camełeon, próbując jednocześnie się wyzwolić. Jej zgrabne siedzenie nawet nie drgnęło. — Ach, rzeczywiście — zauważyła Iris i wyprodukowała tubkę rozpuszczalnika, dzięki któremu mogli się szybko odkleić. Gdy Blotniskowiec przyspieszył, Gloha zajęła miejsce na swoim talerzu. Teraz okolica dosłownie migała, taką rozwinęli szybkość. Pęd powietrza rozwiał włosy Glohy i Camełeon. Na pozostałych prędkość nie robiła żadnego wrażenia. Ku swemu zadowoleniu Gloha utwierdziła się w przekonaniu, że pozostają pod wpływem iluzji. Na całe szczęście, gdyż prawdziwy wizerunek osób w wieku tak zaawansowanym mógł być nie do zniesienia. Trudno jej było zrozumieć, że można mieć więcej niż pięćdziesiąt lat, ale wiedziała, że niektórzy ludzie nie mają wiele do powiedzenia w tej sprawie. Wkrótce dotarli nad wspaniałe, rozległe Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych. — Sądzę, że powinniśmy zatrzymać się na mały odpoczynek, zanim zagłębimy się w labirynt prowadzący do podziemnego świata — zaproponowała Iris. Trent poprowadził więc ślizgacz wokół jeziora, by znaleźć odpowiednie miejsce na obozowisko. Przede wszystkim szukał drzew ciastkowca i krzewów poduszkowych. Zamiast tego znalazł wioskę, w której wszystkie domy miały czarne ściany. Dla informacji przyjezdnych przed wioską wisiał napis: CZARNA WIOSKA. — Nie przypominam sobie, żeby tu była jakaś wioska — zauważył Trent. — Musiała zostać zbudowana w ciągu ostatniej dekady — pomyślała na głos Iris. — Nie byliśmy w tych stronach od około dziesięciu lat. Jeśli chcecie, mogę was ubrać w iluzję niewidzialnych ubrań. — Nie ma potrzeby. Wystarczy, jak uczynisz nas młodymi i niepodobnymi do nas. Chcę zachować anonimowość. Jestem pewny, że tutejsi mieszkańcy są przyjaźnie nastawieni do obcych. I rzeczywiście, nieco dalej za pierwszym zauważyli kolejny napis, głoszący: PRZYJAŹNI MIESZKAŃCY. Wszystkich, z wyjątkiem Glohy, która nie potrzebowała zmiany, Iris zamieniła w młode osoby. Efekty jej magii wywarły wielkie wrażenie na goblince. Blotniskowiec powoli zmierzał do centrum wioski. Nagle pojawił się jakiś mężczyzna. Wyglądał zwyczajnie z tym wyjątkiem, że był czarny. — Turyści! Co mogę dla was zrobić? — zagaił w przyjacielski sposób. Nosił na ubraniu plakietkę z napisem „SHERLOCK: Bezpiecznie — Grzecznie — Solidnie”. — Szukamy miejsca na odpoczynek poinformował go Trent. — Zamierzamy wyruszyć do świata podziemi. — Przybyliście do właściwego miejsca. Osiedliśmy tutaj w zeszłym roku i promujemy turystykę. Zapewniamy wszelkiego rodzaju odpoczynek i rozrywkę, włączając w to regularne przedstawienia w Teatrze Przeklętego Przyjaciela. Możecie również poopalać się na plaży nad Jeziorem Ogrów i Pszczół Wodnych lub zabawić się karmieniem oswojonych ogrów i pszczół wodnych. — Oswojone ogry? — z wyraźnym powątpiewaniem zapytała Iris. — Zdarzają się — przypomniała jej Tandy. — O tak — zgodził się Sherlock. — Jest z nami Okra pogromczyni ogrów, na której życzenie ogr imieniem Smithereen za jeden uśmiech zademonstruje państwu swoją siłę. A pszczoły pozwolą się popieścić za kilka bagnomalw i jeden lub dwa paluszki do użądlenia. — Roześmiał się. — Odrobina bezpiecznego, grzecznego i solidnego humoru. — Wystarczy, jeśli otrzymamy trochę ciastek na drogę — powiedziała Iris. Sherlock odwrócił głowę i zawołał: — Asortyment ciastkarski na drogę! — Zaraz też zwrócił się do Trenta z pytaniem: — A co macie do przehandlowania? — Potrzebujesz trochę iluzji? — zapytała Iris. — Wolimy obywać się bez iluzji — odpowiedział Sherlock. — Lubimy widzieć rzeczy takimi, jakie są. — A może chciałbyś, aby jakaś osoba lub rzecz została w coś zamieniona? — spytał Trent. Sherlock pomyślał chwilę. — Właściwie mamy kogoś, kto powinien zostać zmieniony. Ale to raczej jego naturę, a nie wygląd należy zmienić. — Co jest nie tak z jego naturą? — Zawsze próbuje tak organizować sprawy, by mieć nad nimi pełną kontrolę. Nie bardzo nam się podoba takie postępowanie, ale on nie chce przestać. Nazywa się Nator, więc sposób, w jaki postępuje, nazwaliśmy natorialnym. To jest naprawdę irytujące. Trent zadumał się przez chwilę. — Znam taki typ istot, które cieszą się z istnienia osób podobnych do Natora. Żadna z nich nie chce być przywódcą, więc pozostają zazwyczaj w stanie frustracji albo przynajmniej zakłopotania. — Nator rozwiązałby ich problemy z wielką ochotą — zauważył Sherlock. — Ale czy te istoty to ludzie? — Nie do końca. A czy to ma jakieś znaczenie? Sherlock znowu się zastanowił. — Chyba nie. — Odwrócił głowę i zawołał: — Hej, Nator! Czy nie zechciałbyś zostać guberem? Pojawił się kolejny mężczyzna. — A co to jest guber? — Istota, która funkcjonuje wśród innych istot, które nie mają przywódcy, ponieważ nikt nim nie chce zostać. — Z całą pewnością chciałbym nimi pokierować! — odparł Nator. Trent wykonał ruch ręką. Nator zamienił się w stworzenie przypominające nieco skrzyżowanie orzecha ziemnego z małym gumowym cukierkiem wyposażonym w liczne odnóża i długą antenę w kształcie macki. Antena wyraźnie zadrgała i po chwili guber pobiegł przed siebie. — Poczekaj! — zawołał Sherlock. — Nie wiemy nawet, czy spodobała ci się nowa rola? Ale zanim skończył, zobaczyli zielonego stworka wynurzającego się z dżungli na spotkanie różowego i zaraz potem purpurowego, który przybył z innej strony. Wszystkie były wyposażone w macki — anteny. — Bardzo szybko potrafią się odnajdywać — zauważył Trent. — Jestem pewien, że Nator będzie zadowolony. To bardzo społeczne stworzenia. — I zapomną o swoich natorialnych zachowaniach? — Wręcz przeciwnie, oni je kochają. Nasz bohater to teraz po prostu guber natorialny. Do grupy rozmawiających podeszła młoda czarna kobieta, która niosła pełno świeżo zerwanych ciastek. — Mam nadzieję, że będą odpowiednie dla was — zwróciła się do Trenta. — Są z czarnymi jagodami, naszym ulubionym owocem. Ale mamy też placuszki z grzybami: z czarnymi łebkami, zielonkami i jeden z gąską żółtą. — Są znakomite — pochwalił Trent. — To uczciwa wymiana, dziękujemy. Wzięli ciastka i placki. Gloha dostała placuszek z żółtą gąską. Gdy ją lekko ugryzła, usłyszała słabe gęganie, szybko więc uniosła się w powietrze, by uniknąć dalszych efektów. Gęsi były stworzeniami latającymi, więc pożywienie z odrobiną gąski powodowało, że smakosz zaczynał latać, chyba że już to potrafił. Gloha doskonale poradziła sobie z obiadem. Gdy pożegnali Sherlocka i młodą kobietę, Blotniskowiec ruszył dalej. W czasie rozmowy wokół grupy podróżników zebrała się spora gromada czarnych postaci. Wszyscy z ciekawością przyglądali się błotu. Gloha oczywiście nie winiła ich za to, gdyż to było naprawdę jedno z najniezwyklejszych stworzeń. — Musimy powiedzieć Dorowi o tej wiosce — stwierdził Trent. — To takie miłe miejsce do odwiedzin. — Okolica została ładnie uprzątnięta — dodał Bink. — Kiedyś były to dzikie ostępy, a teraz teren podobny jest raczej do parku. — To na pewno zasługa mieszkańców Czarnej Wioski — domyśliła się Cameleon. — Tak, teraz sobie coś przypominam. Słyszałam kiedyś o Czarnej Fali z Mundanii, ale nie dowiedziałam się nigdy, gdzie się osiedliła. Teraz już wiemy. Podczas gdy oni konsumowali ciastka i placki, ślizgacz sunął po powierzchni jeziora bez najmniejszych kłopotów, zupełnie tak jakby to były pionowe ściany uskoku. Wkrótce zostali otoczeni przez bezmiar wody. Gloha była pod prawdziwym wrażeniem, nigdy bowiem nie widziała tyle wody w jednym miejscu. A w każdym razie nie wokół siebie. Podróż była bardzo interesująca. Ale czy przybliżała ją choć trochę do osiągnięcia upragnionego celu? Ciągle nie wiedziała, jak znaleźć mężczyznę swych marzeń, jakiekolwiek by były, zakładając, że w ogóle taki istnieje. Gdyby tylko Dobry Mag udzielił Odpowiedzi na Pytanie. Tymczasem Humfrey odprawił ją w tajemnicze rejony świata na poszukiwanie swojego nie znanego nikomu drugiego syna. A jeśli on nie istnieje? 3. POJEDNANIE Posiłek zakończyli tuż przed dotarciem do siedziby demoniaków. Właściwie ich miasta nie było widać na powierzchni. Prowadził do niego jedynie potężny wir wodny. Blotniskowiec popłynął wprost w niego. — Nie zamierzamy chyba zagłębić się w to coś, prawda? — zapytała ze słabo ukrywanym strachem Gloha. — Ach, prawda, nigdy tu nie byłaś — przypomniała sobie Tandy. — To jest właśnie droga do podziemnego świata. No, prawdę powiedziawszy, jedna z dróg, ale inne obsadziły gobliny i czyhają tam na wędrowców. Nie obawiaj się. Gloha robiła wszystko, co mogła, aby opanować strach, gdy ślizgacz, złapany przez wir, zaczął krążyć wokół niego po coraz mniejszych kołach. Gwałtownie wyłonił się przed nimi otwór, w który wpadli, i wirując, zaczęli opadać na jego dno. Po chwili wszystko spowiła mgła. Gloha zacisnęła powieki, by jej przerażone oczy niczego nie widziały. Nagle poczuła uderzenie i plusk, a potem wszystko zawirowało i zatrzymało się. Na moment powieki Glohy rozwarły się. Znajdowali się w ciemnej jaskini na powierzchni mrocznego jeziora. Goblinka z wrażenia otworzyła szeroko usta. Po chwili zapytała pełna wątpliwości: — Co się stało? — Wylądowaliśmy na dnie wiru — odpowiedziała Tandy. — Stąd czeka nas spokojna droga do mieszkania mojej mamy. Co za ulga. Gdyby Gloha miała przedtem jakieś pojęcie o drodze, która ją czekała, zastanowiłaby się głęboko, czy w ogóle w nią wyruszać. Pozostali nie robili jednak wrażenia przestraszonych, więc wzięła się w garść, a dusza, którą miała już na ramieniu, wróciła na swoje miejsce i udawała zadowoloną. Po nie kończącej się chwili, która trwała tak długo, ponieważ nie było słońca wskazującego jej upływ, a jedynie jakieś nieśmiałe promyki iskrzyły się na wodzie i skalnej ścianie, dopłynęli do brzegu. Drzwi domostwa otworzyła niezwykła kobieta. Miała na sobie suknię przystrojoną tak wieloma klejnotami, że wokół niej było trzy i pół raza jaśniej niż dookoła podróżników. — Och, jesteście! — zawołała. — Ale któż to przybył z wami? — Mamo, oto Gloha, która chciałaby zobaczyć się z Crombiem — odpowiedziała Tandy. — Gloha, oto nimfa Jewel. Bez dwóch zdań wyglądała jak prawdziwa nimfa z cudownie ukształtowaną figurą. Wszystko było w niej doskonałe, może z wyjątkiem jednej rzeczy — była stara. Gloha nigdy dotąd nie słyszała o starej nimfie. — Jewel była wieczna do czasu, aż poznała i pokochała Crombiego — przypomniał jej Bink. Bink wyrażał się o nimfie z pewną nieśmiałością, która, jak uznała Gloha, wprawiała go w zakłopotanie. Jednak wokół niej było zbyt wielu ludzi, by mogła sobie pozwolić na dalsze rozważania na ten temat. Jedynym z całego grona, który nie wydawał się jej tajemniczy, był Mag Trent, doskonale bowiem pamiętała go z lekcji historii. — Od tego momentu zaczęła się starzeć, tak jak to robią wszyscy śmiertelnicy. Ciągle nazywamy ją nimfą Jewel, choć tak naprawdę nie jest już nimfą, i dlatego dołączy do nas w czasie pożegnalnego przyjęcia — dokończył Bink. Och. Wyglądało to na prawdę dość okrutną, ale Gloha nie chciała czuć się przygnębiona, więc jedynie uśmiechnęła się i zaakceptowała sprawy takimi, jakimi się wydawały. Chociaż tylko w połowie była pewna, że rzeczy rzeczywiście są takimi, jakimi się wydają. Cóż takiego było w nastawieniu Binka do nimfy, że zwróciła na to uwagę? Jewel była matką Tandy — na razie jedynie to wiedziała na pewno. — Masz bardzo mało czasu — powiedziała Jewel. — Crombie właśnie odchodzi. — Mieliśmy opóźnienia w czasie podróży — tłumaczyła kwaśno Iris. Gloha znowu poczuła się winna, gdyż pamiętała, że do ostatniego opóźnienia doszło, gdy Bink próbował powiedzieć jej o swoim talencie. Dokładnie w tej samej chwili niespodziewanie pojawił się uskok. Oczywiście, to nie ona wykopała rów w ziemi, ale tak jakoś wyglądało, że jednak trochę w kopaniu pomogła. — Gloha musi porozmawiać z tatą, zanim odejdzie za daleko — powiedziała Tandy. — Jest ciągle młoda i resztę życia ma przed sobą. — Jak to miło — zauważyła Jewel i wskazała drogę do sypialni. W pokoju na górze koców i poduszek leżał straszliwie zasuszony, stary mężczyzna. Gloha nie była pewna, czym było odchodzenie w dal, ale jeśli to było to, co teraz widziała, to nie bardzo je polubiła. Crombie zdawał się nieobecny. Leżał na wznak, oczy miał otwarte, wpatrzone w sufit, jednak ani razu nie mrugnął. Pamiętała, że Wira podobnie powstrzymywała się przed mruganiem. Jego oczy wyglądały tak samo. Jednak musiała z nim porozmawiać i miała nadzieję, że Crombie zdoła jej pomóc. — Szanowny panie Crombie, Dobry Mag Humfrey kazał mi porozmawiać z jego drugim synem, lecz nie wiem, gdzie go szukać, jeżeli w ogóle istnieje, a moja ciocia Goldy powiedziała, że może ogr Smash będzie coś wiedział, ale nie zastałam go w domu, a Tandy pomyślała, że ty mógłbyś wiedzieć albo przynajmniej wskazać kierunek dalszych poszukiwań. — Skończyła i wzięła głęboki wdech. Zgrzybiała postać nieznacznie się poruszyła. Stare, wyschnięte usta otworzyły się. — Nie mogę — westchnął starzec. Gloha nie wiedziała, co powiedzieć. Był jej niemal ostatnią nadzieją. Wybuchnęła płaczem. Starzec znowu się poruszył. — Pytaj… jeszcze — wyszeptał słabym głosem. Jakaś myśl utorowała sobie drogę w umyśle pogrążonym w smutnych myślach. O co go zapytać? Jeśli potrafi wskazywać, gdzie co się znajduje, dlaczego nie miałaby go spytać, gdzie znajdzie idealnego męża? Gdyby wskazał drogę do niego, nie musiałaby rozmawiać z drugim synem Dobrego Maga. — Gdzie znajdę idealnego mężczyznę? — zapytała. Poruszył ramieniem. Opadło na łóżko, ale pokazywało jednoznacznie kierunek, który Gloha dokładnie zapamiętała. Wreszcie uzyskała jakąś odpowiedź! Ale potrzebowała więcej. — Czy coś może mi pomóc w poszukiwaniach? Ręka znowu się poruszyła. Tym razem Crombie wskazał króla Trenta. — Mag Trent mi pomoże? — zapytała zaskoczona Gloha. — Ależ on jest… — Ugryzła się w język, zanim zdołała zauważyć oczywistą prawdę, że Trent jest zbyt stary, aby zdołał zrobić cokolwiek poza uczestniczeniem w przyjęciu pożegnalnym, a nawet tego może nie wytrzymać. — …Jest zajęty innymi sprawami — dokończyła dyplomatycznie. Sam Trent wyglądał na zaskoczonego. — Na pewno wskazuje na coś za mną — zauważył głośno. — Na przykład na ścianę — odezwała się z lekkim uśmiechem Iris. — Jestem pewna, że bardzo by pomogła dziewczynie w poszukiwaniach. — Na coś za ścianą — poprawił się Trent, odwzajemniając uśmiech. — Tak jak wskazywał jej drogę do upragnionego męża. — A może opacznie zrozumiał pytanie i ciebie wskazał jako idealnego męża dla Glohy? — dodała z jeszcze lżejszym uśmiechem Iris. Trent wybuchnął śmiechem. — Jak miło byłoby pomyśleć o takim rozwiązaniu! Ale zdaje się, że ona szuka kogoś o siedemdziesiąt sześć lat młodszego. Przesunę się w bok, a Crombie wskaże jeszcze raz. — Usunął się z linii ręki i usiadł na poduszce tuż przy głowie Crombiego. Gloha była wdzięczna, że dostała jeszcze jedną szansę na wyjaśnienie nieporozumienia. — Szanowny panie Crombie, czy zechciałby pan ponownie wskazać na tego lub na to, co może mi pomóc znaleźć idealnego męża? Słaba ręka przesunęła się i wykrzywiony palec ponownie wskazał Trenta, siedzącego za głową starca. Gloha poczuła jednocześnie smutek i zaciekawienie. Wszystko wskazywało na to, że talent Crombiego ciągle działał poprawnie, ponieważ nie widział, że Trent się przesuwa, i nie wiedział, gdzie się znalazł, a jednak bez zastanowienia wskazał na niego. Ale w jaki sposób zgrzybiały emerytowany król Trent zdoła jej pomóc? Było w tym wszystkim coś niejasnego. Czterokrotnie zapytała o kierunek: najpierw, gdzie szukać drugiego syna Humfreya, następnie o drogę do idealnego męża i w końcu dwa razy o coś, co mogłoby jej pomóc w poszukiwaniach. Na pierwsze pytanie Crombi nie mógł odpowiedzieć, ale był całkiem pewny swych pozostałych odpowiedzi. Problem leżał więc najprawdopodobniej w pierwszym pytaniu, a nie w kolejnych dwóch. Dziwne, że nie pokazał, gdzie szukać drugiego syna Dobrego Maga. Czy to oznaczało, że syn umarł? Ale w takim razie, dlaczego Humfrey kazał porozmawiać z nim? Czy miała znaleźć ducha? Mało prawdopodobne — duchy rzadko odpowiadają na pytania. Wtem zaświtała jej kolejna zadziwiająca myśl. Musiała ją sprawdzić. — Chciałam… czy mogę porozmawiać z Crombiem na osobności? — zapytała nieśmiało. — Dlaczego nie — odparła Jewel. — My możemy w tym czasie przygotować przyjęcie. Wszyscy opuścili komnatę. Gloha zdobyła się na odwagę i chwyciła Crombiego za wysuszoną, niemal rozpadającą się rękę. Odniosła wrażenie, że część jej własnych sił witalnych przeszła na starca, ożywiając go na chwilę. — Panie Crombie, jesteśmy sami — odezwała się. — Obiecuję, że nie powtórzę ani słowa z tego, co usłyszę, jeśli taka będzie pańska wola. Czy może mi pan powiedzieć, dlaczego nie może wskazać drogi do drugiego syna Humfreya? Pomarszczona głowa starca odwróciła się w prawo, potem w lewo. Poorane bruzdami usta wyszeptały, drżąc: — Nie. — Myślałam, że to może pan jest drugim synem Dobrego Maga i nie zdając sobie z tego sprawy, odnalazłam właściwą osobę. Znowu pokręcił głową, ale tym razem nie powiedział „nie”. — Nie rozumiem, dlaczego nie chce pan tego ujawnić. Może zrozumiałabym, gdyby zechciał mi pan powiedzieć. Nadal nie był skłonny wyjawić tajemnicy, ale jednocześnie nie chciał zawieść jej nadziei i w końcu opowiedział swą historię. Był synem Humfreya i kobiety z Mundanii, Zofii, najlepszej wśród żyjących wówczas sortowaczek skarpet. Humfrey miał już syna z pierwszą żoną, demonicą Daną, i córkę z trzecią żoną, Różą de Roogna. Ale bardziej niż rodziną interesował się pracą oraz ćwiczeniem dzieci zapowiadających się na wielkich Magów, czyli Trenta i Iris. Crombie czuł się całkiem ignorowany i osamotniony. — Och, jakże mi przykro! — wtrąciła Gloha z wyraźną sympatią dla starca. — Nic dziwnego, że nie byłeś szczęśliwy. Ale ciągle nie rozumiem, dlaczego nie chcesz ujawnić, że jesteś synem Humfreya. Crombie opowiedział jej więc o doświadczeniach z demonicą Metrią. O tym jak ją spotkał, szukając lepszej matki, jak pomogła mu pokonać nocne zjawy ukazujące się w jego sypialni i jak pozostała z nim aż do trzynastego roku życia, kiedy to poczuł zainteresowanie kobietami. Wtedy zamieniła się w dym i uleciała. Zdał sobie sprawę, że była z nim tylko po to, by móc swobodnie poruszać się po zamku i wyśledzić tajemnice Humfreya. Zaczął szukać przyjaciółki, a kiedy wydawało się, że znalazł odpowiednią, poprosił, by pokazała mu swoje majtki. Ta jednak przemieniła się w dym i zniknęła. Zorientował się wówczas, że to Metria znowu bawi się jego kosztem. Miał pewność, że to była właśnie Metria, gdyż w jej sposobie mówienia było coś bardzo charakterystycznego — często zapominała właściwego słowa i strzelała na chybił trafił innymi, licząc, że uda jej się znaleźć odpowiednie. Przypadłość ta wyróżniała Metrię spośród innych demonie i zawsze ją zdradzała. Ale, co ważniejsze, Metria była kobietą i jej psoty niezmiennie miały bardzo kobiecy charakter. Wyrzekł się więc kobiet raz na zawsze. — Rozumiem twoją decyzję — przyznała Gloha. — Nie powinna była drażnić cię w ten sposób. Każdy doskonale wie, że każdy mężczyzna pragnie zobaczyć majtki kobiety, która mu się podoba. Tak przecież złapała księcia Naldo Naga syrena Mela, mimo że nie była wcale najmłodsza. Na pewno i ja w ten sposób usidlę mojego przyszłego męża, jaśli go kiedykolwiek znajdę. Jednak wciąż nie rozumiem, dlaczego nie możesz powiedzieć wszystkim dookoła, że Humfrey jest twoim ojcem. Opowiedział więc, jak podrósł, opuścił dom i decydując samodzielnie o swoim losie, postanowił zostać żołnierzem. Przez brak zainteresowania jego osobą ze strony Humfreya i z powodu matki, która była zwykłą kobietą, stał się zgorzkniałym człowiekiem. Nie miał już czego szukać w domu. Później spotkał miłą nimfę, która okazała się wobec niego bardzo w porządku. Pewnie dlatego, że nimfy nie były kobietami, lecz niewinnymi stworzeniami. Poślubił ją i był szczęśliwy, chociaż ona kochała innego. Gloha postanowiła zapytać Crombiego o coś, choć bez wątpienia nie była to jej sprawa. — Kim był ten, którego kochała? — Bink. Nie wiedząc, co czyni, napił się eliksiru ze Źródła Miłości. Zaraz potem ją zobaczył i pokochał, rzecz jasna, choć był już żonaty. Natychmiast odwzajemniła mu miłość, ale gdy nadszedł Czas Bez Magii, jego uczucie uleciało. Nimfa pozostała ze złamanym sercem. Lubiłem ją, więc przyniosłem jej eliksir ze Źródła Miłości i takim sposobem zyskałem jej uczucie. Oczywiście musiało upłynąć trochę czasu, zanim przeminęła jej pierwsza miłość, jeżeli w ogóle tak się stało. Była przecież miłością naturalną. To wyjaśniało dziwne zachowanie Binka wobec Jewel. Kiedyś oboje się kochali i to smutne wspomnienie o tym, co mogło kiedyś być między nimi, wywoływało jego zakłopotanie. Jakie to romantyczne! — Czy bardzo cię trapiła myśl, że jej miłość do Binka była naturalna, a do ciebie wywołana magią? — Nie. Doskonale orientowałem się w sytuacji. Prosiłem ją tylko o to, żeby była dobrą żoną, i taką też była. Tak oto Crombie ułożył sobie życie i był z niego zadowolony. Na szczęście jego córka Tandy była w połowie nimfą, więc mógł ją zaakceptować. Jednak nie widział powodu, by ujawnić swe powiązania z Dobrym Magiem. Poza tym, Humfrey także nie okazał najmniejszego śladu troski. W umyśle Glohy znowu zagościła mała iskierka kobiecej intuicji. — Ale przypuśćmy, że Humfrey okazałby troskę o ciebie. Co wtedy? — zapytała. — To znaczy, każdy wie, że jest raczej zrzędą, a nie miłym staruszkiem, i że nie okazuje żadnych ludzkich uczuć. Przypuśćmy, że zdradził się, iż pamięta swego syna i pragnie wiedzieć, jak mu się powodzi. Czy to wystarczyłoby do ujawnienia prawdy o Dobrym Magu i jego drugim synu? Crombie zastanowił się. Wyglądało, że chce zwalczyć pokusę, ale była zbyt silna dla słabego starca, i w końcu musiał przyznać, że to mogłoby wystarczyć. Ale wiedział, że Humfrey nigdy nie zdradziłby się z takimi uczuciami, więc właściwie nie było problemu. Odchodząc, chciał być w stanie pokoju ze swymi przyjaciółmi i zapomnieć o całej reszcie. — Powiedziałeś przecież, że to Trent i Iris byli tymi dzieciakami, które pochłaniały uwagę Humfreya — powiedziała Gloha. — Dlaczego uważasz, że powinieneś się z nimi przyjaźnić? — Nie wiedzieli, co się dzieje — odpowiedział Crombie, a jego głos stał się silniejszy. — Sądzili, że tkwi w tym jakaś inna przyczyna, na przykład, że winna jest demonica. Zostawili więc sprawę bez komentarza i nikomu o niej nie wspominali. Tymczasem ja pracowałem dla nich przez wiele lat, gdy Trent był królem, i mogę powiedzieć, że był dobrym pracodawcą. Niczemu nie zawinił. Nie chcę teraz wprawiać ich w zakłopotanie, opowiadając całą historię. — Twoja córka też nie zna prawdy? — Nie. Ani Jewel. Nie zmieniaj tego. Po pożegnalnym przyjęciu przeszłość nie będzie miała znaczenia. — Przyjęcie trzeba odłożyć. Zgrzybiały starzec poruszył się, jakby pchany niewidzialną siłą. — Przełożyć?! Nie mogę czekać ani dnia dłużej! — Ale przecież wskazałeś Trenta jako tego, który ma mi pomóc w znalezieniu idealnego męża. Będzie więc musiał pomóc mi szukać, a to znaczy, że nie zdoła równocześnie brać udziału w przyjęciu. Czy nie zechciałbyś poczekać do jego powrotu? — Postępujesz jak każda typowa kobieta! — zawołał, unosząc się, a jego kości zatrzeszczały. — No cóż, taką mamy naturę — odpowiedziała goblinka z lekkim, zalotnym uśmiechem. — Zdaje się, że Humfrey tęskni za tobą i chce ujawnić wasz sekret, ale czeka na twoją zgodę. Nie może nawet przyznać się do swych pragnień w obawie przed twoją reakcją. Przysłał więc mnie w nadziei, że zdołam odnaleźć to, co zostało stracone. Idę o zakład, że jeśli wykonasz choć najmniejszy gest, zjawi się natychmiast, by naprawić swój błąd. — Nigdy! — odparł Crombie z wyjątkowym naciskiem. — Co takiego? Nigdy? — Oczywiście. Nigdy! Dobry Mag jest niezdolny do przyznania, że w swym długim życiu popełnił choćby jeden błąd. Gloha poczuła lekkie zwątpienie. Stłumiła je jednak. — A może spróbujemy? Skiń głową na zgodę. — Miała nadzieję, że postępuje słusznie. Sytuacja była kłopotliwa, a Gloha nie miała doświadczenia. — Nie mam siły. — Może pomogę ci usiąść — zaproponowała i objęła go ramieniem. — W porządku. Skinę. Zostawisz mnie później w spokoju? — Oczywiście — odpowiedziała z wyjątkową słodyczą. Wzięła go pod ręce i podciągnęła tak, by mógł siąść. Skinął głową i opadł wyczerpany na poduszkę. W komnacie zaległa cisza. Nic się nie wydarzyło. Gloha zrozumiała, że się pomyliła. — Mam nadzieję, że dobrze się czujesz. Pójdę już i zostawię cię w spokoju. — Dziękuję — wyszeptał, a w jego głosie brzmiało chyba rozczarowanie. Wstała i wyszła z pokoju. Za drzwiami czekał na nią Dobry Mag Humfrey. — Już skończyłaś? — zapytał zrzędliwym głosem. — Tak, musiałam — odpowiedziała smutno. Przeszła obok niego, pozwalając, by sam wszedł do komnaty Crombiego. Nagle zatrzymała się i zdziwiona otworzyła usta w wielkie „O”. Wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem. — Dokonałaś tego — powiedział Trent. Wyglądał jakby nieco młodziej. Czarodziejka Iluzji trochę przedobrzyła, robiąc z niego dwudziestolatka. Miał na sobie jasną koszulę i spodnie, błyszczące, wysokie buty i miecz przypasany do boku. Wyglądał na dziarskiego młodzieńca. — Miałem nadzieję, że zdołasz to uczynić. Zdaje się, że mam ci pomóc. — Och, nie musisz… — Humfrey przyniósł nieco eliksiru ze Źródła Młodości. Da łyk Crombiemu, który w ten sposób będzie mógł zaczekać na pożegnalne przyjęcie. Trochę także dał mnie. Jestem teraz w stanie wziąć udział w wyprawie po męża dla ciebie. Gloha ponownie spojrzała na Trenta. — Chcesz powiedzieć…? — To nie jest iluzja, to mój prawdziwy wygląd. Oczywiście wezmę ze sobą jeszcze odrobinę eliksiru oraz drzewo odwrotności, by po zakończonej wyprawie wrócić do rzeczywistej postaci. Wtedy dopiero my, starożytni mieszkańcy Xanth, odejdziemy w godnym stylu. — Och! — nieśmiało mruknęła Gloha. — Zaraz, zaraz — odezwała się ostro Iris. Jej ton wskazywał, że zamierza się bezwzględnie sprzeciwić. — Chyba nie sądzicie, że będziemy bezmyślnie kręcić młynka palcami, podczas gdy wy zamierzacie uganiać się po okolicy, zabijając smoki czy co tam chcecie. Co mamy tu robić? Bawić się w berka z potworami? Trent zastanawiał się przez blisko trzy czwarte chwili i w końcu zaproponował: — Może udalibyście się na odpoczynek do siedziby Mózgokorala? Cameleon roześmiała się, ale Jewel powiedziała całkiem poważnie z typową dla nimf niewinnością: — Czemu nie? — Mózg uwielbia kolekcjonować u siebie różne rzeczy, ale nie lubi się ich pozbywać. Więc jeśli nie chcemy natychmiast stracić wolności, najlepiej zapomnijmy o tym pomyśle — odpowiedziała jej Iris. — To nie tak — zaprotestowała Jewel. — Byłam u niego wielokrotnie z różnymi sprawami, na przykład układając dla śmiertelników — poszukiwaczy drogie kamienie. Czasami, gdy byłam zmęczona, Mózg pozwalał mi odpocząć u siebie. Honoruje każdą umowę, którą zawrze. Trent zmienił jednak zdanie. — Może mój humor był złym doradcą. Mogliśmy jednak źle ocenić Mózgokorala. — Jeśli rzeczywiście wypuszcza ludzi — odezwał się Bink — warto się nad tym zastanowić. Dobry Mag zna go jak nikt inny. Niech powie, co o tym sądzi. — Czy ktoś mnie wolał? — zapytał Humfrey, ukazując się w drzwiach. Obok niego stał Crombie, który wyglądał na młodszego o dziesięć lat i szczęśliwszego o czterdzieści. — Mój syn i ja podsłuchaliśmy część waszej rozmowy. — Twój syn? — zapytała zaskoczona Jewel. — To długa historia — powiedział Crombie. — Czemu wspominaliście o Mózgokoralu? — Jewel powiedziała, że Mózg będzie honorował umowę — odezwał się Bink. — W młodości uważałem go za wroga, ale to było jakiś czas temu. — Mózgokoral robi to, co uważa za właściwe — zauważył Humfrey. — Kiedy usiłowałeś uwolnić Demona X(A/N)th, przez co wywołałeś Czas Bez Magii, walczył z tobą, wiedząc lepiej niż ty, czym to grozi. Ale jeśli nie masz zamiaru sprowadzać kolejnych śmiertelnych nieszczęść, nie będzie twoim wrogiem. — To znaczy, że jeżeli umówimy się z nim na wizytę i odpoczynek w jego siedzibie do czasu, aż Trent wróci na pożegnalne przyjęcie, w odpowiednim czasie pozwoli nam odejść. — Bez wątpienia — przytaknął Humfrey. — Ale z pewnością poprosi o zapłatę za taką przysługę. Bink odwrócił się do pozostałych. — Może powinniśmy coś robić, czekając na powrót Trenta. Sen w siedzibie Mózgokorala to jak chwila: zasypiasz i budzisz się niemal jednocześnie, a tymczasem mogły minąć całe wieki. — Tak to będzie — zgodziła się Iris. — Ale przecież nie musimy tracić czasu na sen — stwierdziła Jewel. — Jeśli się tego pragnie, można zachować pełną świadomość i spędzić czas na rozmowie z innymi osobami. Zawsze są tam ciekawe postacie z fascynującymi opowieściami. — W takim razie chodźmy i przekonajmy się, czy możemy zawrzeć układ — zaproponował Trent. — Idźcie — powiedziała Jewel. — Ja muszę wysłuchać tej długiej opowieści i dowiedzieć się, kto jest czyim synem. — Pójdę z Glohą — zadecydował Trent. — To w końcu nasza wyprawa. Pozostali wymienili spojrzenia i nie sprzeciwili się. Wyglądało na to, że zbliżenie między Humfreyem i Crombiem w największym stopniu wszystkich zainteresowało. — No to powiedzcie jeszcze, gdzie mamy szukać siedziby Mózgokorala. Crombie wskazał kierunek. Droga prowadziła w dół strumienia, więc Trent i Gloha wsiedli na ślizgacz, który bulgotał, drzemiąc na ciemnej, podziemnej rzece. — Gdy dotrzecie do celu, wypijcie mały łyk wody. Dzięki niej będziecie mogli porozumieć się z Mózgiem — poradził Dobry Mag. Wyruszyli w podróż przez jaskinie. Teraz dopiero Gloha mogła podziwiać ściany skalne mieniące się połyskującymi barwami i pofałdowane dno widoczne pod wodą. Na swój mroczny sposób było to bardzo urokliwe miejsce. Weszli do groty, która w połowie wypełniona była wodą. Ale gdy goblinka spojrzała w głąb, spostrzegła, że jest znacznie głębiej, niż początkowo myślała. Nie mogła nawet zobaczyć dna. Jedynie brzegi były płytkie, a na ich pochyłościach i występach leżały różnego rodzaju przedmioty i stworzenia. Panowała zupełna cisza. Nic nie pływało ani nie okazywało najmniejszych śladów życia. Wszystko to robiło niesamowite wrażenie. — To musi być właściwe miejsce — powiedział zdecydowanie Trent. Gloha ciągle jeszcze nie przyzwyczaiła się do jego młodości i wigoru. Gdyby nie wiedziała, jak został odmłodzony, z trudem rozpoznałaby w młodzieńcu starego króla. Był przystojnym i pewnym siebie mężczyzną, który nie znał starczej słabości. Eliksir Młodości czynił cuda. Nabrali w dłonie wody i skosztowali jej małymi łykami. Smakowała trochę jak lekarstwo. — CZEGO CHCESZ ODE MNIE, KRÓLU TRENCIE? — Wyruszam z Glohą na wyprawę, więc moi przyjaciele szukają miejsca, w którym mogliby na nas poczekać. — CO PROPONUJESZ W ZAMIAN? Trent uśmiechnął się. — A czego pragniesz? — CZEGO BĘDZIECIE SZUKAĆ? — Idealnego męża dla mnie — powiedziała Gloha. Nagle zaświtała jej pewna myśl. — Nie przypuszczam, abyś miał w swych zbiorach skrzydlatego półgoblina? NIE, ALE MAM ZA TO SKRZYDLATĄ ŹREBICĘ CENTAURA. — Nie mogę jej poślubić — odparła Gloha. — ALE TO MOŻE BYĆ SPOSÓB NA UBICIE INTERESU. ZDAJE SIĘ, ŻE ISTNIEJE RÓWNIEŻ SKRZYDLATY CENTAUR. — Centaur Che, źrebię należące do Chex — powiedziała Gloha. — Jedyny w swoim rodzaju. Ale jest ciągle zbyt młody, ma dopiero osiem lat. — CYNTHIA NIE JEST WIELE STARSZA. NADSZEDŁ CZAS, BY WYSZŁA I DOWIEDZIAŁA SIĘ CZEGOŚ O WSPÓŁCZESNYM XANTH. DO TEGO CZASU CHE ZDĄŻY PODROSNĄĆ. — Cynthia — powtórzył Trent. — To imię brzmi znajomo. — POWINNO, MAGU! PRZEMIENIŁEŚ JĄ W 1021 ROKU. — Naprawdę? Nie mogę sobie przypomnieć. Tylu przemieniłem w tamtych paskudnych czasach. Czy to się zdarzyło wtedy, kiedy przemieniłem Justyna w Drzewo? — MNIEJ WIĘCEJ. PRZYSZŁA DO MNIE I SPĘDZIŁA TU W ZAWIESZENIU SIEDEMDZIESIĄT DWA LATA. W TYM CZASIE XANTH NIECO SIĘ ZMIENIŁ. POTRZEBUJE CZASU, ABY SIĘ PRZYSTOSOWAĆ, I DOBRZE BY BYŁO, GDYBY TOWARZYSZŁA JEJ JAKAŚ INNA SKRZYDLATA ISTOTA I CHRONIŁA JĄ PRZED NIEBEZPIECZEŃSTWAMI, ZANIM SAMA SIĘ OSWOI Z NOWYM OTOCZENIEM. — Zaczynam rozumieć, o co ci chodzi — odezwał się Trent. — Mamy wziąć na siebie tę robotę w zamian za prawo naszych przyjaciół do odpoczynku u ciebie. — Och, zgódźmy się! — zawołała Gloha. — Jestem pewna, że jest miłą osobą. Trent spojrzał na nią z ukosa. — Rozsądniej byłoby to sprawdzić, zanim podejmiemy się zadania. Uświadomiła sobie, że jego siedemdziesięciopięcioletnie doświadczenie może jednak coś znaczyć i roztropnie przyznała mu rację. — W TAKIM RAZIE WCHODŹCIE I WYSŁUCHAJCIE OPOWIADANIA CYNTHII. Trent spojrzał na Glohę, a ona na niego. Czy to było bezpieczne? Ale jeśli nie było, to Dobry Mag przyjdzie sprawdzić, co się stało. Niemal równocześnie wzruszyli ramionami i zaczęli przygotowywać się do wejścia do wody. I tu pojawiła się pewna komplikacja. Nie powinni przemoczyć ubrań, ale nie powinni również zdejmować ich w swojej obecności. KSD bezwzględnie uregulowało te sprawy, nawet jeśli nie chodzi o dzieci. Trent był całkowicie dojrzałym mężczyzną, a Gloha w pełni ukształtowaną (choć w zmniejszonej formie) kobietą. Nie powinien więc oglądać jej majtek. — NIE BĄDŹCIE NIEMĄDRZY. ZOSTAWCIE UBRANIA NA SOBIE. PO PROSTU WSKOCZCIE DO WODY. Wymienili kolejne spojrzenie i znowu wzruszyli ramionami. Zatkali nosy i równocześnie zeskoczyli z obu stron Blotniskowca. Gloha bała się zachłysnąć wodą, ale nic podobnego się nie zdarzyło. Miała wrażenie, że nie oddycha, ale jednocześnie nie czuła się źle. Po prostu powoli zanurzała się w głębiny, które nie wyglądały już tak nieprzyjaźnie. Obok widziała pogrążającego się w toni Trenta. — To bardzo interesujące doświadczenie — zauważył, nie otwierając przy tym ust. — Rzeczywiście — zgodziła się Gloha, nie otwierając swoich. W dodatku ubranie wcale nie wyglądało na przemoczone: ani nie przylegało ściśle do ciała, ani nie falowało. Pozostało w takim samym ułożeniu i porządku jak na brzegu. — Przypuszczam, że porozumiewamy się chyba za pomocą myśli, nie dźwięków — pomyślał Trent. — Ale nasze uszy odbierają je jak głos. — To brzmi przekonująco — zgodziła się Gloha, dodając mały uśmiech. Wylądowali na występie skalnym, na którym leżało mnóstwo pięknych muszli. Stała tam skrzydlata źrebica centaura. Miała kasztanowe włosy i grzywę, białe skrzydła, a górną, ludzką część torsu przykrywała bluzka i żakiet. Było w tym coś niezwykłego, gdyż centaury nie odczuwały żadnego wstydu, jeśli chodzi o nagie ciało czy różne funkcje organizmu. — Przypuszczam, że ty jesteś Cynthia — odezwał się Trent. — Pamiętasz, Magu Trencie! — odpowiedziała źrebica. — Nieczęsto przemieniam w tak urocze stworzenia. — Nic się nie zmieniłeś! Ale sądzę, że na górze minęło trochę czasu. — Trochę — przytaknął. — To jest Gloha, goblinka, która bardzo chciała cię poznać. Dopiero teraz Cynthia spojrzała na Glohę. — Och, ty też jesteś skrzydlatym stworzeniem! — Owszem, i zdaje się jedynym w swoim gatunku. Bardzo chciałabym posłuchać twojej historii, jeśli zechcesz ją opowiedzieć. — Będę szczęśliwa, mogąc ją opowiedzieć, jeśli tylko zechcesz posłuchać. Usiądźcie wygodnie. Znaleźli dwa wygodne otoczaki i usiedli na nich. Tu, na dole, pod wodą, czuli się tak lekko, że nawet twarda skała zapewniała niezbędny komfort. Cynthia zaczęła opowieść. Gloha po chwili nie tylko wsłuchała się w bezdźwięczny głos, ale i wpatrzyła w niewidzialne sceny, rozgrywające się na jej oczach dzięki szczególnej atmosferze, panującej w siedzibie Mózgokorala. * Cynthia była zwykłą, przeciętną panienką ludzkiego gatunku (choć kusiło ją, by wierzyć, że nieco ładniejszą od innych), którą bocian dostarczył sympatycznej rodzinie z Północnej Wioski zaledwie szesnaście lat temu. Jej talent magiczny, choć przeciętnej mocy, był użyteczny — doskonale potrafiła porozumiewać się z dziećmi. Dzięki temu mogła poświęcić się ich bawieniu, wielce pomagając rodzicom. Gdy dorośli wychodzili z domu, zwracali się do niej, by przyjęła rolę „nadzoru pedagogicznego”, co w języku dorosłych oznaczać miało substytut rodziców. Dzieci nazywały ją „Ciotką–Klotką”, co z kolei oznaczało, że jest zabawna i do zaakceptowania. Ale nie wszystko w Xanth układało się, jak powinno. Król Burz nie zwracał odpowiedniej uwagi na pogodę i krzewy poduszkowe, czasami wysychały tak, że pierze wychodziło na wierzch i wiatr je rozpraszał po okolicy. Kiedy indziej lało jak z cebra przez wiele dni i poduszki rozmakały i zamieniały się w pulpę. Tymczasem rozeszły się wieści, że Mag Trent dokonał przewrotu i próbuje przejąć kontrolę nad monarchią. Chociaż Cynthii nie bardzo podobał się sposób, w jaki Król Burz rządził królestwem, była niemal pewna, że zamach stanu nie jest właściwą drogą do naprawienia szkód. Jak miały w zwyczaju ładne dziewczyny w jej wieku, Cynthia poszła nad brzeg spokojnego jeziora, by podziwiać w swym odbiciu wspaniałe, kasztanowe włosy i brązowe oczy. Nagle ujrzała kaczkę na wodzie. Wiedziała, że kaczki uznane były powszechnie za plotkarki, zajmujące się nowinkami zazwyczaj tak absurdalnymi i nie sprawdzonymi, że normalnych ludzi nie powinny interesować. Plotki takie rozchodziły się jednak bardzo szybko, choć równie szybko znikały. Cynthia uznała, że skoro jest sama i nikt jej nie widzi, ulegnie pokusie ciekawości i da posłuch kaczce. — Okropny Mag, zastraszając mieszkańców, zbliża się do Północnej Wioski — szeptała plotkarka prosto do ucha dziewczynie. — Któż zdoła powstrzymać inwazję potwora, zanim będzie za późno? Och! To były naprawdę złe wieści! Cynthia była zdecydowanie przeciwna inwazji Maga Tren ta na swoją miłującą pokój wioskę. Bała się jego transformacji i czuła, że powinna spróbować powstrzymać go. Niestety, nie miała najmniejszego pojęcia, jak to zrobić. Jedyne, co jej przyszło do głowy, to stanąć mu na drodze i próbować przekonać, by sam opuścił wioskę. Była zaradną pannicą z talentem do dzieci — myślała więc, w jaki sposób odwołać się do jego dziecięcej natury. Miała nadzieję, że znajdzie sposób i powstrzyma go przed dalszym rozrabianiem. Pewnego dnia, gdy zrywała pnące róże, zobaczyła zbliżającego się Trenta. Poznała Maga, gdyż zdarzyło się jej widzieć, jak przemieniał motyla w różowego słonia. Ten jednak nie wyglądał na szczęśliwego z przemiany. Zagrał na trąbie jakąś hałaśliwą melodię i pogalopował przed siebie, machając uszami jak skrzydłami. To był niepodważalny znak magicznego talentu. Wyszła więc na spotkanie Maga, by nie minął jej bez rozmowy. Nagle stanęła z nim oko w oko. Otworzyła usta, by zaprotestować, ale ich spojrzenia spotkały się. Stała jak ogłuszona, bez jednego słowa. Lecz nie była to sprawka magii. To jego miła twarz i przystojna sylwetka zrobiły na Cynthii piorunujące wrażenie. Wyobrażała sobie, że będzie ohydny albo przynajmniej surowy na pograniczu z grubiaństwem. W najlepszym wypadku mógł być przygarbionym kuternogą z szyderczym uśmiechem na ustach. Tymczasem był bliższy bogom — wysoki, postawny niczym heros. — Pozdrawiam cię, śliczna panienko — przywitał się dość uprzejmie. — Czy spotkaliśmy się wcześniej? — No… ten… właściwie… nie bardzo — odpowiedziała, rozkoszując się jego wspaniałym spojrzeniem. Ze słabnących rąk wypadły róże, ale natychmiast, zgodnie ze swoją naturą, zaczęły się piąć w górę. Cały jej rozum poszedł w ślady róż. Trent schylił się, by pomóc dziewczynie pozbierać, co upuściła. Gdy wszystko wróciło do normy, odezwał się ponownie: — Pozwól, że się przedstawię. Jestem Mag Trent. Cynthia czuła, że powinna wreszcie wyjść z obezwładniającego uniesienia i z całą mocą poprosić go, by sobie poszedł. Zamiast tego powiedziała: — Nazywam się Cynthia. Co mogę dla ciebie zrobić? Gdy uśmiechnął się jak hultaj, zdała sobie sprawę, że pochylając się wdzięcznie w ukłonie, daje mu wspaniałą okazję do dokładniejszego przyjrzenia się całej jej cielesnej postaci. Mimo wszystko nie odeszła jeszcze zbyt daleko od niewinności wieku dziecięcego i czuła teraz na sobie surowe oko Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych, które podążało za wzrokiem Trenta do tego samego miejsca. Jeszcze chwila, a znowu straciłaby rozum, który omal nie spłynął, kropla po kropli, za uroczy dekolt. Na szczęście zdołała wyprostować się bez tak wiele znaczących w tej sytuacji rumieńców. — Byłbym wielce zobowiązany, gdybyś wskazała mi drogę do najbliższej rzeki. Cynthia, zachowując naturalną słodycz i niewinność, poszła do głowy po cudem ocalały rozum i słodko wskazała Trentowi złą drogę. Gdyby podążył według jej wskazówek, znalazłby się na trakcie oddalającym się od jej wioski. Mag Trent spojrzał na nią uważnie. — Czy jesteś pewna? — zapytał łagodnie. — Cóż, może rzeczywiście coś mi się poplątało — wyznała, bojąc się, że Trent coś podejrzewa. Poprawiła się i skierowała go tym razem do najbliższego Źródła Miłości. Jeśli napiłby się z niego, natychmiast zakochałby się bez opamiętania w pierwszej napotkanej kobiecie, którą mogła być na przykład krostowata wiedźma. — Jesteś pewna? — ponownie zapytał Trent. — Całkowicie — odparła, ledwie powstrzymując się przed przyznaniem do wszystkiego i może jeszcze pocałowaniem Maga. — Bardzo mi przykro — powiedział Trent. — Tak się składa, że znam te okolice. Najpierw skierowałaś mnie na drogę dla niepożądanych gości, a później do zbyt, jak dla mnie, przyjaznego Źródła Miłości. Obawiam się, że będę musiał ukarać cię za te przykre pomyłki. Ale nie obawiaj się, nie zepsuję twojej młodzieńczej urody. — Nagle, zanim zdołała zaprotestować, wykonał gest dłonią. Cynthia wiedziała, że znalazła się w tarapatach. Spróbowała uciekać, ale jej ciało już się zmieniło. Szczupły tors gwałtownie się rozwinął, powiększył i wykrzywił. Stała się groteskowo duża. Jej (przepraszam za wyrażenie) zad wypiął się z tyłu monstrualnie i wypuścił długi, koński ogon. Gdzieś ze środka ciała wyrosły cztery nowe wyrostki. Dwa zamieniły się w nogi, ale zamiast stóp miały ciężkie, czarne, rogowe zakończenia. Pozostałe dwa pojawiły się z tyłu, były białe, pierzaste i śmiesznie skręcone. Ciało przybrało brązowy kolor i pokryło się sierścią, kolana wyglądały jak duże guzy, a brzuch jak beczka. Jedynie tors, ciągle okryty koszulą, przypominał o jej ludzkim pochodzeniu. Przeciwległa część wyrwała się ze spódniczki i świeciła przerażającą nagością. Och, co za horror! Stała się prawdziwym potworem. A Mag zapewniał złośliwie, że nie zepsuje jej młodzieńczej urody! Przerażona, zdesperowana i upokorzona Cynthia, wybuchnęla płaczem i uciekła tak szybko, jak zdołała, wykorzystując cztery krowie nogi. Wiedziała, że nie zdoła już wrócić do ludzkiej postaci. Co miała teraz robić? Nie było sensu pytać Trenta, który przemienił ją w potwora. Zapewne odpowiedziałby: „Szczerze mówiąc, moja droga, nie zajmuję się kobyłami”. Czy w ogóle ktokolwiek się nimi zajmował i byłby gotów wziąć taką wielką i zaryczaną kobyłę jak ona? Nie pozostało jej nic innego, jak ukryć się do czasu, aż znajdzie sposób na wydostanie się z Xanth i nigdy nikt nie usłyszy o niej ani słowa. Niemal straciła oddech, więc zwolniła i przeszła w trucht. Ale biegła dalej przed siebie, aby znaleźć się daleko od cudzych oczu i ciekawości. Nie mogła jednak biec bez końca. Dzień zamieniał się właśnie w wieczór. Zauważyła jakąś stodołę. Może zdoła spokojnie przenocować, a wczesnym rankiem, kiedy jeszcze ludzie śpią, wymknie się. Może znajdzie jakiś duży worek, który założy na głowę, by nikt jej nie rozpoznał. Potrafiła bowiem wyczuć, że twarz nie została zmieniona. Zły Mag starał się ją upokorzyć w szczególny sposób, nie zmieniając najłatwiejszej do rozpoznania części ciała. Dzięki temu każdy mógł zobaczyć jej wstyd. Zemsta Trenta na Cynthii osiągnęła granice wyrafinowania i subtelności. Podeszła do tylnych drzwi, otworzyła je i wepchnęła swe niezgrabne cielsko do środka. Poczuła pragnienie i rozejrzała się za wodą. Była także zmęczona, miała więc nadzieję, że znajdzie przy okazji trochę siana na legowisko. Założyła, że zdoła się położyć mimo tak niezgrabnej figury. — Kto tu jest? Och! Myślała, że stodoła jest pusta. Próbowała się wycofać, ale jej wielki, owłosiony zad walnął we framugę drzwi i narobił tyle hałasu, że na pewno słychać go było bardzo daleko. Spróbowała się odwrócić, by wybiec z pułapki głową do przodu, ale w wąskim przejściu nie było dość miejsca na takie manewry. Utknęła na dobre, gdy zobaczyła jakiegoś chłopa idącego z głębi stodoły w jej kierunku. Stanął w kącie. — Gadaj albo dźgnę widłami — odezwał się gburowato, dostrzegając jej godne pożałowania położenie. — Ach, proszę, niech mnie pan nie krzywdzi! — odezwała się błagalnym głosem Cynthia. — Próbuję jedynie wyjść z pańskiej stodoły! — A niech to! Przecież to dziewczyna! — zawołał zaskoczony chłop. — Raczej potwór — zauważyła gorzko Cynthia. — Proszę pozwolić mi wyjść, a obiecuję, że nie będę więcej pana niepokoić. — Bez wątpienia mówisz jak dziewczyna. Niech no ci się przyjrzę. — Nie, proszę! Nie patrz na mnie! Jestem cała owłosiona i wstrętna. — Próbowała ukryć twarz, chociaż akurat twarzy nie miała owłosionej. Chłop stanął tuż przed nią i zaczął się przyglądać. — Jesteś źrebicą centaura. Co tu robisz? To nie wasza okolica. Cynthia zaniemówiła. Po chwili zapytała: — Co ja jestem? — Centaurzyca. Nie znasz własnego pochodzenia? Czego chcesz w mojej stodole? Centaurzyca! Nagle uświadomiła sobie, co usłyszała. No tak — cztery pokryte sierścią nogi zakończone kopytami. Koński ogon. Potężny brzuch. Ludzka twarz i górna część tułowia. — Nie wiedziałam — przyznała. — Mag przemienił mnie w centaura. Jednak… co to takiego? — Rozwinęła złożone do tej pory, białe, pierzaste odrostki znajdujące się na grzbiecie. Uderzyła nimi o ściany, tak były duże. — Przecież to są skrzydła — powiedział chłop. — Jesteś latającym centaurem! — To znaczy, że nawet centaury mnie nie zaakceptują — zrozumiała, jak bezwzględnie ukarał ją Trent. Nie należała ani do ludzi, ani do centaurów. Nie było przecież w całym Xanth drugiej takiej istoty jak ona. — Zły Mag zrobił ci to? Dlaczego? — Próbowałam wyprowadzić go w pole, gdyż nie chciałam, aby wziął w posiadanie naszą ziemię. Ale nie dał się nabrać i przemienił mnie. Nie przeżyję tego. Chłop pokiwał głową. — Myślę, że też bym się tak czuł. Jeśli chcesz, możesz spędzić tutaj noc. Jest tu dość miejsca. Przyniosę ci też trochę jedzenia. Woda jest w przegrodzie. — Pokazał jej drogę do zagrody wewnątrz stodoły. Znalazła wiadro pełne zimnej, świeżej wody. Nabrała jej w ręce i napiła się. Cudownie odświeżała. Po chwili chłop wrócił z żytnim chlebem. Wystarczała kromka, by przywrócić chęć do życia. Cynthia łakomie odgryzła kawałek i poczuła, że rzeczywiście wraca jej chęć do życia. — Jakże się panu odwdzięczę? — zapytała uprzejmie, trochę późno przypominając sobie o dobrych manierach. — A co potrafisz robić? — Do tej pory umiałam dobrze opiekować się dziećmi. Dzieci traktowały mnie jak rodziców, więc mogłam ich zastępować, gdy trzeba było. — Mam małego chłopca, ale jest z nim tyle kłopotów, że nikt nie chce się podjąć opieki. Jego talent powoduje, że życie zaczyna się toczyć na opak. Myślę, że jadł za dużo żytniego chleba. Ale żyjemy tu z uprawy żyta, więc i zużywamy go sporo na własne potrzeby. — Wszystkie dzieci czasami psocą — zauważyła Cynthia. — Znam to. — Muszę jutro pójść do miasta na zakupy. Żona wyjechała w odwiedziny do swoich niezliczonych krewnych. Gdybyś mogła go dopilnować… — Będzie mi bardzo miło. Mogła się wyspać na świeżym sianie, poznając przy okazji wymagania nowego ciała. Ułożenie części końskiej nie sprawiało większych kłopotów, ale z ludzką miała problem, gdyż nie mogła teraz leżeć na wznak tak jak przedtem. W końcu oparła się o ścianę, a głowę złożyła na złożonych i wspartych o przegrodę ramionach. Rano, zaraz po przebudzeniu, rozczesała włosy i przemyła twarz. Chciała też bardzo zmienić bluzkę, ale ta, którą miała na sobie, była jej jedyną. Wiedziała, że centaury chodzą z odkrytymi piersiami, jednak sama nie potrafiła się zmusić do takiej otwartości. Miły chłop przyniósł jej miskę pełną żytnich płatków. Następnie przyprowadził chłopca, który dopiero co odrósł od ziemi. Wyglądał na sześć lat. Nie było w tym nic dziwnego. Dzieci naprawdę odrastają od ziemi, gdy zaczynają dojrzewać. — To jest właśnie Wryly, mój syn — przedstawił chłopca ojciec. — Wryly, to jest centaurzyca Cynthia, która będzie się tobą opiekować pod moją nieobecność. — Ojej, centaur! — powiedział zdziwiony, ale i uradowany chłopiec. — Pojeżdżę sobie na niej. Cynthia nawet o tym nie myślała i pomysł chłopca nie bardzo ją zachwycił. — Może później — odezwała się. — Zobaczymy, czy sobie z nim poradzisz — wtrącił się chłop. Cynthia postanowiła wypróbować swój talent do dzieci. Lecz niemal w tej samej chwili spostrzegła, że coś jest nie tak. Wryly wcale się nie zmienił, wyglądał nadal na takiego psotnika jak przedtem. Za to chłop robił wrażenie człowieka, który znalazł się w transie. Szczęka mu opadła, a oczy stanęły nieruchomo w miejscu. Pomachała mu ręką przed twarzą, ale nie zareagował. Zaczęła się bać. Chwyciła go za ramiona i silnie potrząsnęła. — Obudź się, człowieku! — zawołała. Chłop mrugnął raz, po chwili drugi raz, upewniając się, że wszystko wraca do normy. — Gdzie… gdzie ja jestem? — zapytał rozkojarzony. — Tu, we własnej stodole. Ma pan zamiar wyjechać na zakupy — przypomniała mu Cynthia. Rozejrzał się dookoła siebie, jakby zaskoczony, po czym ruszył prosto w kierunku domu. Chłopiec, znudzony takim rozwojem sytuacji, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej coś, co okazało się resztką z wczorajszej kolacji — trochę mięsa z kurczaka i żytnie płatki. Włożył to do ust i przeżuwając, zastanawiał się, jaką by tu jeszcze psotę wywinąć. Cynthia nie była jednak taka bezmyślna, jak dziewczęta zazwyczaj bywają, choć nie wiedziała, czy dotyczy to również źrebic centaurów. Zastanowiła się nad sytuacją. Kiedy spróbowała użyć talentu wobec chłopaka, jego ojciec znalazł się w transie. Przyćmione światełko pojawiło się w jej głowie. — Och, nie! — zawołała, załamując ręce. — Mój talent uspokoił nie tego, co miał! Zamiast zająć się synem, otumaniłam ojca! Zdała sobie sprawę, że to talent chłopca zadziałał przeciwko niej. Życie przy nim naprawdę toczyło się na opak. Pobiegła za chłopem, który powoli wracał do siebie. — Nie mogę używać mojego talentu wobec Wryly’ego. On go odwraca. Ale na pewno mogę go przypilnować, gdy będzie pan na zakupach. Później wyruszę w swoją drogę. Przytaknął. Wiedział, że tak to się skończy. — W kuchni na stole jest miska żytnich płatków na obiad. Postaram się wrócić tak szybko, jak będę mógł. Okazało się, że powstrzymanie Wryly’ego od kolejnych figli było prawdziwym wyzwaniem, ale jakoś sobie poradziła, nie używając bezużytecznego w tych warunkach talentu do dzieci. Zanim wrócił gospodarz, zdążyła posprzątać niemal cały obiad, który za sprawą dzieciaka znalazł się na podłodze. Udało się jej także ugasić ogień i nie dopuścić do spalenia stodoły. Czuła z każdą minutą, że nadszedł już najwyższy czas, aby pójść swoją drogą. Chłopiec był za bardzo pochłonięty myślą o prawdziwych przeżyciach, by Cynthia nie zaczęła się obawiać o swoje życie. — Słuchaj, jeśli chcesz naprawdę wypaść z obiegu, zniknąć z oczu wszystkim w Xanth, powinnaś udać się do siedziby Mózgokorala — stwierdził gospodarz przy pożegnaniu. — Dokąd? Wyjaśnił, że to wielce inteligentny koral, który żyje w wodzie głęboko pod ziemią i kolekcjonuje różne rzeczy. — Słyszałem, że nie jest zły. Lubi mieć różne rzeczy przez jakiś czas, ale później wypuszcza je z rąk. Może pozwoli ci zostać tak długo, że ludzie w końcu zapomną o tobie. Propozycja trafiła jej do przekonania. Udała się na poszukiwanie siedziby Mózgokorala. Po drodze przytrafiła się jej kolejna przygoda, w czasie której nauczyła się latać. Dziwne było to, że gdy pofrunęła, zgubiła gdzieś swój talent do dzieci. Kiedy o tym myślała, przypomniała sobie, że stworzenia mogą mieć tylko jeden talent magiczny. Jej nowym talentem było latanie. Możliwe, że odzyska kiedyś stary talent, jeśli uda jej się wrócić do ludzkiej postaci. Tymczasem musiała stwierdzić, że latanie było całkiem miłe i bardzo użyteczne, gdy trafiało się na rwącą rzekę czy rozpadlinę, w której roiło się od niklonogów. * — A teraz, gdy, zdaje się, minęło trochę lat, ty, Zły Magu, również znalazłeś się na wygnaniu w siedzibie Mózgokorala — zakończyła pogodnie swą historię. — Właściwie nie bardzo mogę ciebie winić za przemianę, bo przecież próbowałam cię oszukać. Widzę, że przemieniłeś kolejną dziewczynę w skrzydlatą istotę, ale tym razem zostałeś złapany. Rachunki trzeba uznać za wyrównane. Trent i Gloha wymienili ostrożne spojrzenia. Cynthia była w błędzie! — To nie tak, jak sądzisz — powiedziała Gloha. — Może zdołam jakoś wyjaśnić sytuację. Jestem taka od urodzenia. Jestem efektem pierwszego od stuleci romansu goblinki z harpią. Szukam mężczyzny mego gatunku, czyli skrzydlatego goblina. Mój brat Harglo oczywiście się nie liczy. Trent pomaga mi w poszukiwaniach. Przyszliśmy przy okazji zabrać cię do Xanth, jeśli sobie życzysz. — Romans goblinki z harpią? Nigdy o czymś podobnym nie słyszałam — odezwała się zdziwiona Cynthia. — Sądziłam, że to odwieczni wrogowie. — Wydarzyło się to już po twojej ucieczce z Xanth. Większość z nich nadal zachowuje wobec siebie wrogość. Ale powoli sytuacja się zmienia, a to za sprawą mojej kuzynki Gwendolyn, która jest teraz szefem goblinów. — Ale musisz mieć tyle lat co ja. Nie minęło tyle czasu, by… by powiadomić bociana i jeszcze urosnąć. — Mam dziewiętnaście lat — przyznała się Gloha. Cynthia poczuła się wielce zaskoczona. — Chcesz przez to powiedzieć, że minęło dwadzieścia lat? Nie miałam pojęcia! — Nawet więcej — mruknął Trent. — Niemożliwe! Nie wyglądasz ani odrobinę starzej niż wtedy, gdy mnie przemieniłeś. Jesteś ciągle tak szalenie przystojny jak wówczas. Trent spojrzał na Glohę zupełnie bezradnie. Zdała sobie sprawę, że lepiej będzie osobiście wyjaśnić tę szczególną sytuację. — Zapewne wiesz, że skrzydlate istoty nigdy się nie okłamują? — zapytała Cynthię. — Tak. Tak zapisano w Wielkiej Księdze Zasad. W czasie mojej przygody, o czym jeszcze nie opowiedziałam, spotkałam skrzydlatego smoka. Powiedział mi, że skrzydlaci mogą ze sobą walczyć, ale muszą się jednoczyć przeciwko stworzeniom lądowym i nigdy nie wolno im oszukiwać się nawzajem. Powiedział także, że i ja jestem skrzydlatym potworem i że to jest komplement, a nie obelga, ponieważ według niego jestem apetyczna. — Znacząco zakręciła ogonem. — Wierzę mu, bo mnie nie schrupał. A może po prostu nie był wtedy głodny. Gloha nie była pewna co do logiki tego rozumowania, ale przeszła nad tym do porządku dziennego. — W takim razie powiem ci, jak jeden skrzydlaty potwór drugiemu, że minęły siedemdziesiąt dwa lata od twego przemienienia. Śliczne usta Cynthii otworzyły się ze zdumienia. — W tym czasie Zły Mag Trent został wygnany do Mundanii, a potem wrócił i został królem Xanth, a teraz królową Xanth jest jego córka, i nikt już nie nazywa go Złym. Ma dziewięćdziesiąt sześć lat, a dobrą formę zawdzięcza Eliksirowi Młodości, który zażył, aby pomóc mi w poszukiwaniach. Od czasu twego zniknięcia Xanth bardzo się zmienił. — I bardzo przepraszam za przemienienie — dodał Trent. Z ochotą przywrócę ci twoją poprzednią postać. Ale twoja rodzina odeszła, a przyjaciele zrobią to wkrótce, gdyż są już bardzo starzy. Obawiam się, że wyrządziłem ci większą krzywdę, niż zamierzałem, i mam nadzieję, że zdołam to jakoś wynagrodzić. Cynthia spojrzała na Glohę, a ta skinęła potwierdzająco głową. — To prawda. Na honor skrzydlatej istoty. — Nie mogę wrócić? — zapytała płaczliwie Cynthia. — To co się teraz ze mną stanie? Trent wyglądał, jakby miał za chwilę powiedzieć: „Szczerze, moja droga…” i dalej o kobyłach, ale powstrzymał się. — Myślałam… myśleliśmy, że może zechcesz pozostać skrzydlatym centaurem — powiedziała Gloha. — Jako jedyny osobnik mojego gatunku? To już wolę zostać tu, gdzie jestem! — Jest jeszcze jeden. Właściwie cała rodzina skrzydlatych centaurów. Cheiron i Chex oraz ich źrebak Che. Sądziliśmy, że ty i on… — Młody skrzydlaty centaur! — zawołała Cynthia. — Ile ma lat? — Cóż, jest młody, ale… — Ile? — Osiem. Ale z roku na rok jest starszy. — Spodziewaliście się, że szesnastolatka poślubi ośmiolatka? Gloha dostrzegła wreszcie niestosowność tej propozycji. — Masz rację, to nie był dobry pomysł. Mnie też nie interesują ośmioletnie gobliny. — Jest na to rada — odezwał się Trent. Dziewczyny spojrzały na niego. — Jak widać, Eliksir Młodości może zredukować fizyczny wiek osoby. Mamy go jeszcze trochę, więc może byś zażyła? — Nie chcę być znowu ośmioletnią dziewczynką. — To może Che chciałby stać się nieco starszy… — Pozostałby dzieckiem w ciele dorosłego. — W takim razie przywrócę ci twoją naturalną postać — zadecydował Trent. — Jesteś ładną dziewczyną w pociągającym wieku. Jestem pewien, że odnajdziesz swoje życie w królestwie ludzi. Cynthia jednak pomyślała o czymś innym. — Ten chłopiec, centaur, jaki jest? — Och, jest wyjątkowy — powiedziała Gloha. — Wszystkie skrzydlate stworzenia poprzysięgły chronić go, gdyż przeznaczone mu jest zmienić Xanth. Nie wiemy, jak dokładnie to ma się odbyć, ale już pomógł goblince Gwenny zostać szefową goblinów, co zmieniło Xanth na lepsze. Jest jej oficjalnym doradcą, przez co przebywa często z dala od domu i rodziny, ale wszyscy doskonale rozumieją powody. — Rodzina zapewne tęskni za dzieckiem — rzekła Cynthia. — Wyobrażam sobie, jakie to musi być przykre. — Tak. Gwenny i elfica Jenny mieszkały z nimi przez dwa lata, ale potem Gwenny musiała zostać szefową, więc… — Może jednak zażyję Eliksir Młodości — przerwała jej Cynthia. — Muszę się wielu rzeczy nauczyć o Xanth i nieraz na pewno wpadnę w niezłe tarapaty. Ale gdybym przez kilka lat żyła z rodziną mojego gatunku… — Jestem pewna, że przyjmą cię z otwartymi skrzydłami — zapewniła ją Gloha. — W takim razie, jeśli chcecie, bym była bezpieczna w Xanth, dajcie trochę tego eliksiru. — Oczywiście — zapewnił Trent. — Przynajmniej tyle mogę zrobić, by naprawić twoje krzywdy. Teraz chodź z nami, a będzie, co ma być. — Zgoda — powiedziała Cynthia, wyciągając do Trenta zgrabną rączkę. Gloha odniosła wrażenie, choć oczywiście mogła się mylić, iż Cynthia bardziej szukała towarzystwa Maga Trenta niż czego innego. No cóż, przecież nie widziała go jako starca. Następnie cała trójka wyszła z siedziby Mózgokorala, by rozpocząć poszukiwania. 4. UCIECZKA Gloha, Trent, Cynthia i Blotniskowiec, zamieniony przez Maga w robaczka świętojańskiego, który w razie potrzeby mógłby oświetlać im drogę, wyruszyli w podróż. Dla stworzenia o rozmiarach Blotniskowca nie było miejsca w świecie Mózgokorala. Przyjaciele i bliscy Trenta zamieszkali w siedzibie Mózgu, czekając na powrót Maga. Czas im tutaj wcale nie mijał, więc bez obawy zestarzenia się mogli oczekiwać na pożegnalne przyjęcie. Tandy postanowiła pobyć ze starszymi, gdyż mogła to być dla niej ostatnia okazja spędzenia czasu z rodzicami. Zamierzali przecież niedługo odejść. Gloha obiecała, że dostarczy ogrowi Smashowi wiadomość, aby wiedział, co zatrzymało Tandy, jeżeli oczywiście ten w ogóle zauważy brak żony. Gloha, Trent i Cynthia dysponowali przepustką Tandy, uznawaną przez demony, gobliny, wodne potwory i im podobne stworzenia, dlatego że Tandy była spokrewniona z istotami żyjącymi pod ziemią. W minionych czasach między poszczególnymi frakcjami toczyły się walki, ale przez ostatnie kilka dekad każda grupa zajmowała swój region i zostawiała w spokoju dawnych wrogów. Nie powinni mieć kłopotów, niewielu bowiem pragnęło wywołać wojnę przez jakiś głupi graniczny incydent. Przejście wyznaczała zielona, odblaskowa linia. Jak długo się jej trzymali, byli bezpieczni. To tak, jakby wyszli na powierzchnię i szli jedną z magicznych ścieżek Xanth. Znajdowały się tu miejsca do odpoczynku z wodą zdatną do picia. Pierwszy punkt kontrolny, do którego doszli, znajdował się na granicy krainy demonów. Przy biurku siedział jeden z nich. Nosił niebieski kapelusz z wielkim rondem i miał olbrzymie, płaskie stopy*. — Czego chcecie? — rzucił od niechcenia w stronę przybyszów. — Zmierzamy na powierzchnię — odpowiedział Trent. Demon bacznie się im przyjrzał. Za mało było miejsca, by wymknąć się spod jego ciężkiego spojrzenia. — Czyżby, człowieku? Trent odpowiedział w sposób odpowiedni do sytuacji, zgodnie z obowiązującym protokołem. A co? — Nigdy przedtem nie widziałem żadnego z was. — My też ciebie nigdy przedtem nie widzieliśmy. Demon zamyślił się na chwilę. — Nie mogliście mnie poznać, ponieważ występowałem w innej postaci — powiedział i dla zilustrowania tego, o czym mówił, zamienił się w smużkę dymu. — Ale ty poznałbyś nas, gdybyś nas przedtem widział. Demon wrócił do swojej postaci. — Prawda. — Nie robił wrażenia najmądrzejszego przedstawiciela swego gatunku. — No to idźcie. Tylko nie wtykajcie nosów w nie swoje sprawy. — Zawsze noszę mój nos przy sobie — zaprotestowała Glona. Demon spojrzał na nią tak, jakby powiedziała coś szczególnie głupiego. Zaczęła więc podejrzewać, że chyba nie zrozumiała tego o nosach we właściwy sposób. Przeszli przez tereny demonów. Demony nie potrzebują domów, ponieważ nie przybierają postaci śmiertelników, nie potrzebują pożywienia, bo nie jedzą, ale wytworzyły pewien rodzaj kultury. Gloha wiedziała, że posiadają Uniwersytet, na którym wykłada się zagadnienia z magii, a poza tym demony prowadziły oczywiście towarzyską grę zwaną „Zejściówką”, zgodnie z którą, jeśli akurat nie zajmowali się normalnymi ludźmi, brali wybranych Mundańczyków w odwiedziny do Xanth. Ale prawdę mówiąc, nikt nie był pewny, jak to jest z ich kulturą. Może to było wyłącznie udawanie, by oszukać postronnych obserwatorów. Demony czasami bawią się głupotą zwykłych śmiertelników. Kiedy więc obok nich przelatywały kolorowe balony i nagle zamieniały się w dym, z którego wyłaniały się błyszczące języki i zęby straszące podróżników odgryzieniem głowy, Gloha wiedziała, że należy je zignorować. Gdy ścieżka przed nimi zamieniła się w masę poskręcanych węży, które próbowały wszędzie wetknąć swoje nosy, Gloha weszła w nie bez wahania, chociaż czuła się nieswojo. Zawahała się dopiero, gdy w podłodze otworzyły się wielkie oczy i spoglądały w górę, mrugając. Ciągle miała na sobie tę krótką spódniczkę. A jeśli demon zauważy kolor jej majtek? — Och, zastanawiasz się, czy bezpiecznie jest przejść tą ścieżką na oczach wszystkich? — zapytał ze zrozumieniem Trent. — Z pewnością sobie poradzisz. — Schylił się, wziął garść piasku i rozrzucił go po podłodze. Oczy zaczęły mrugać jak szalone, zrobiły się czerwone, załzawione, a w końcu zamknęły się i zniknęły. — Jestem pewien, że teraz spacer będzie przyjemniejszy. — Na pewno. Dziękuję — odpowiedziała z uśmiechem. Przed nimi pojawiła się teraz smuga wirującego dymu. Uformowała się w raczej ładną, nagą kobiecą postać. — Gdyby nie wiek, pomyślałabym, że to Mag Trent — odezwała się demonica. — Ale to niemożliwe, gdyż Trent jest śmiertelnikiem, który właśnie zamierza kopnąć w słownik. — W co? — zapytała Gloha. — No w zeszyt, książkę, notatnik, terminarz… — W kalendarz — przyszedł jej z pomocą Trent. — Nieważne — przytaknęła wymijająco demonica. — Cóż wy, śmiertelnicy, robicie w królestwie demonów? — Ty musisz być Metria! — zawołała Gloha. — Słyszałam o tobie! — Oczywiście, że jestem Metria — odpowiedziała demonica. — Zawsze nią byłam i zawsze będę, z wyjątkiem tych sytuacji, gdy nie będę. Kto ci o mnie opowiadał? — Crombie opowiedział mi o waszym spotkaniu, gdy był młody. Mówił, że nie pokazałaś mu swoich majtek. — Cóż, nie pokazałam. To chyba zrozumiałe! — odpowiedziała wzburzona demonica. — Czy sądzisz, że jestem popsuta? — Jaka? — Sprzeczna, wywrotowa, samowolna, nie do zniesienia, niesforna… — Zdaje się, że chcesz powiedzieć, iż nie lekceważysz konwenansów — podpowiedział Trent. — Nieważne — zgodziła się po swojemu Metria. — Czy ty pokazałbyś dziecku swoje majtki? — Absolutnie nie — odpowiedział Trent, znacząco podkreślając swoją postawą płeć. — A jakiś inny młodzieniec? — W żadnym wypadku. — No więc. — Jej nagie dotąd ciało okryły pasujące do siebie spódniczka i bluzka. Z całą pewnością nikt nie zdołał dostrzec żadnych majtek. — No więc kim jesteście? — Dlaczego chcesz wiedzieć? — Trent odpowiedział pytaniem. — Jestem chorobliwie ciekawa. Czy może być inny powód? — Ja jestem Mag Trent. — Przecież już ci wyjaśniłam, dlaczego nim nie jesteś, nieprawda? — Zażyłem Eliksir Młodości. — Ale przecież tylko Dobry Mag i jednorożce wiedzą, gdzie znajduje się Źródło Młodości, a oni na pewno nie zdradzą tej tajemnicy. — Humfrey dał mi kilka kropli. — Nie wierzę. On jest zbyt nieprzystępny. Przemień coś. Trent wykonał gest ręką. Metria zamieniła się w niebieską ropuchę z zielonymi brodawkami. Ropucha niemal natychmiast zamieniła się w dym. — Nie miałam na myśli siebie! — zaprotestował dym. Po chwili naga kobieta była znowu z nimi, oczywiście bez majtek. — Ale myślę, że mogę uwierzyć, że jesteś Trentem. Kim są te skrzydlate monstra? — Jestem Gloha, harpio–goblinka. — A ja jestem centaurzyca Cynthia. Demonica spojrzała na nie z ukosa. — Zdaje się, że nie widziałam dotąd wielu przedstawicieli waszych gatunków. Może jedynie rodzinę centaura Che. — Czy to jest miła rodzina? — zapytała Cynthia. — Nie wiesz? To interesujące — powiedziała Metria i zniknęła. — Potrafi być dokuczliwa — zauważył Trent. — Ale nic nie można na to poradzić. Niemniej, rzadko zdarza się jej kogoś skrzywdzić. — Myślałam, że pracuje w „Zejściówce” — powiedziała Gloha, przypominając sobie, co kiedyś o niej usłyszała. Nagle pojawił się obłoczek dymu. — Odsłużyłam swoją zmianę i wyszłam na przepustkę. — Dym znowu znikł. Gloha zrozumiała, że nigdy nie można być pewnym, czy w pobliżu nie kręci się jakiś demon. Wyszli w końcu z królestwa demonów. Nie spotkały ich już żadne dziwne wypadki. Najwidoczniej demony znudziły się nimi, co powitali z wielką ulgą. Grzyby rosnące wzdłuż oznakowanej drogi zrobiły się brązowe. Powietrze ochłodziło się. Gloha szczelnie owinęła ciało skrzydłami, których pióra dobrze chroniły przed zimnem. Cynthia cierpiała trochę mniej, gdyż jej ciało pokryte było sierścią, ale i tak wyjęła z sakwy kurtkę i założyła ją na bluzkę. Najwyraźniej ciągle nie przejęła mody centaurów i nie zrezygnowała z ubierania się, lecz przeciwnie, miała zawsze przy sobie jakieś rzeczy na wszelki wypadek. Trent, kompletnie ubrany, zdawał się nie odczuwać chłodu. Powietrze zamieniło się z chłodnego w lodowate. Na ścieżkach pojawił się szron. By się rozgrzać, cała trójka przyspieszyła kroku. Gloha poczułaby się zaniepokojona, gdyby nie widziała znaczących drogę grzybów, choć teraz były one ciemne i uśpione. Skręcili za róg i weszli do średnio dużej komnaty… stając nagle twarzą w pysk ze smokiem. Stwór zamiast oczu miał czułki, które pod ziemią zapewne były bardziej użyteczne, choć z drugiej strony robiły dość przerażające wrażenie. Z wyglądu i rozmiarów przypominał normalnego smoka pokrytego metaliczną, zielonoszarą łuską, z łapami zakończonymi grubymi pazurami, sterczącym miliardem groźnych zębów i odpowiednią dla smoka postawą. Ruszył do przodu, dysząc i warcząc z głębi gardzieli. — Czekaj! — zawołał Trent, wychodząc mu na spotkanie. — Mamy przepustkę na przejście tą drogą. Za późno. Smok zionął w stronę Maga. Fala mroźnego oparu odrzuciła Trenta do tyłu, a jego ciało pokryło się kryształkami lodu. Przewrócił się kompletnie zmrożony. — To mroźny smok! — krzyknęła Gloha, gdy obie przerażone dziewczyny odruchowo rzuciły się, by złapać Trenta, zanim uderzy o podłogę i roztrzaska się na kawałeczki. — Myślałam, że wszystkie są białe i mieszkają zimą w górach. — Tym się teraz nie przejmuj — powiedziała Cynthia. — Weźmy Maga w bezpieczne miejsce i pozwólmy mu odtajać. Miała rację. Odciągnęły zamrożonego Trenta z powrotem drogą, którą przyszli, z dala od smoka. Ciągnęła głównie Cynthia, gdyż była większa i silniejsza niż Gloha. Gdy znaleźli się za rogiem, w tunelu, który był zbyt mały, by mógł się w nim zmieścić smok, położyły Trenta delikatnie na podłodze. — Czy on…? — zapytała wystraszona Gloha. — Nie, jeśli odpowiednio zadziałamy — odrzekła Cynthia. — Na razie lód jest tylko na zewnątrz. Jeśli natychmiast zeskrobiemy go z niego, nie zamarznie wewnątrz. Odłupywały kawałki lodu, które, dzwoniąc, spadały na ziemię. — Spójrz na twarz. Musimy ją oczyścić, by mógł oddychać — zauważyła Gloha. — Ale nie możemy po prostu odłupywać lodu. Musimy także odmrozić jego nos i usta. — Masz rację. Musimy szybko zastosować coś ciepłego. A to oznacza, że mam pretekst, by zrobić to, co chciałam zrobić rok… o przepraszam, siedemdziesiąt dwa lata temu. Gloha była jak zamroczona. — Czy ty masz zamiar…? — Tak — odpowiedziała Cynthia z determinacją w głosie. — Mam zamiar go pocałować. To przyzwoity powód, nawet jeśli niezbyt miły. Cynthia, nie zwlekając, zaczęła zamieniać słowa w czyn. Schyliła się, chwyciła zimnego Trenta za ramiona i przyciągnęła go ku sobie z siłą prawdziwego centaura. Stanął sztywny, jakby kij połknął. Pochyliła się i przyłożyła swe usta do jego warg w dzikim, długim i ciepłym pocałunku. Po chwili uniosła głowę i niewyraźnie powiedziała: — Moje usta hostały zmhożone. Dopiero po jednej czwartej chwili Gloha zrozumiała sens tego bełkotu. — Twoje usta zostały zmrożone? — powtórzyła pytająco. — Lepiej cię zastąpię, aż wrócisz do siebie. — Dhobrze. — Warstewka lodu powoli znikała z twarzy Cynthii, ale jej usta nadal pozostawały w atrakcyjnym odcieniu błękitu. Gloha stanęła na palcach, by sięgnąć do twarzy Maga i przyłożyła w końcu swe gorące wargi do jego ledwo letnich ust. Całowała go tak mocno, jak tylko potrafiła. Zimno ją przenikało, ale w miarę jak pocałunek zmrażał jej usta, jego stawały się coraz bardziej miękkie. Całowanie pomagało! Kiedy poczuła, że w tej części jej ciała nie pozostało ani trochę ciepła do oddania, cofnęła się i z zadowoleniem zobaczyła cienką strużkę pary wydobywającą się z ust Trenta. Znowu zaczął oddychać! Tymczasem Cynthia, ciężko oddychając, oblizywała wargi, by je rozgrzać. Nie mogła użyć rąk, gdyż podtrzymywała Maga do pocałunku. — Sądzę, że mogę znowu całować — powiedziała dzielnie i przyłożyła swe usta do jego. Gloha masowała wargi, usuwając z nich resztki lodu. Następnie osłoniła je dłońmi i chuchając, dokończyła zabieg. Kiedy jej usta odzyskały pełną sprawność, usta Cynthii znowu zmarzły. Trentowi tymczasem wrócił oddech. Gloha zajęła się więc jego prawym okiem, które ciągle było zamknięte. Pocałowała je, a gdy ciepło pocałunku rozpuściło lód, powieka otworzyła się. Gdy zamrugał, była pewna, że odtajało. Ale z kolei jej usta zamarzły, a i język odmówił posłuszeństwa. — Dobry pomysł — powiedziała z aprobatą Cynthia. — Usta już w porządku i częściowo język, ale przecież oczu też będzie potrzebował — i natychmiast zabrała się do odmrażania lewego oka, ustami rzecz jasna. Język? Gloha dalej nie dociekała prawdy. Następnie zabrały się do nosa, uszu i w ten sposób odmroziły mu twarz. Potem przyszła kolej na resztę ciała. Na zmianę tuliły się do niego i odrywały kawałeczki lodu, by szybciej dochodził do siebie. Ubranie Maga nie było nawet bardzo mokre, ponieważ zdążyły usunąć lód, zanim stopił się na nim. Wreszcie Trent poruszył się. — Hękuję wam, moje phanie — powiedział jakoś chłodno. Ale był to chłód ciała, nie serca. — Są rzeczy gohsze, niż hyć przywróconym do życia hocałunkami i uściskami dwóch uroczych kohiet. Gloha i Cynthia wymieniły aż półtora wielce znaczącego spojrzenia. I zaraz potem obie pokryły się lekkim rumieńcem. Dla obu było to niezwykłe osiągnięcie, jako że Cynthia częściowo była ubrana, a resztę jej ciała pokrywała sierść, która normalnie nie rumieni się, natomiast Gloha — jako goblinka — miała ciemną karnację. Po chwili obie zaczęły wręcz parować. — Nie traćcie tego żaru! — krzyknął Trent. — Ciągle jestem zimny. — Rzeczywiście drżał z zimna. — Gdy powiedziało się A, trzeba powiedzieć B — Cynthia przypomniała stare mundańskie powiedzenie, które dawało niemal magiczną siłę do dokończenia tego, co się zaczęło robić. Znowu uniosły Trenta i przytuliły się do niego z obu stron, oddając ciepło, którego źródłem było ich zawstydzenie. Wkrótce był już dość rozgrzany. — Dziękuję wam za uratowanie mi życia. Ale może lepiej nie opowiadajmy o tym zdarzeniu w przyszłości. Inni mogliby to opacznie zrozumieć. Ochoczo przytaknęły. To będzie ich sekret. Ale jeszcze bardziej sekretne były odczucia Glohy. Nigdy dotąd nie całowała żadnego przedstawiciela męskiego rodu, ani w usta, ani w inne części twarzy. Odmłodzony Trent miał ciało bardzo atrakcyjnego młodzieńca. Spostrzegła, że gdzieś w głębi nowe doświadczenia sprawiły jej przyjemność. Podejrzewała, że Cynthia również była zadowolona, skoro już za pierwszym razem, gdy spotkała Maga, jego wygląd wywołał u niej podniecenie. Może i była teraz centaurem, ale od pasa w górę zachowała swój pierwotny, damski wygląd. Kto wie, czy właśnie nie wzięła rewanżu na Trencie. Obu dziewczynom zdarzenie dało przedsmak tego, co mogą uzyskać, jeśli zaprzyjaźnią się z mężczyznami swego gatunku. — Lecz teraz — odezwał się Trent, zdradzając instynkt przywódcy, który czynił z niego mężczyznę, nie wspominając, że w przeszłości także króla — musimy dogadać się ze smokiem. — Oczywiście — zgodziły się obie, pokazując wspaniałe posłuszeństwo, które czyniło z nich niewinne panny, choć większa część owej niewinności stopiła się w ogniu ostatnich wypadków. — Teraz, gdy zostałem ostrzeżony o jego prawdziwej naturze, mógłbym go przemienić w coś nieszkodliwego. Ale nie chcę popełnić jakiegoś nowego błędu przez takie nieprzyjazne działania. Zrobiłem dość zła w czasach, w których wyglądałem tak jak dzisiaj. — Spojrzał znacząco na Cynthię, która natychmiast pokazała, że nie wyczerpała przedtem całego zapasu rumieńców. — Czy sądzicie, że zawiniło nieporozumienie i smok zmroził mnie, zanim dotarło do niego, że mamy przepustkę? Gloha zastanowiła się. — Myślę, że smok mógł wypuścić kolejny lodowy opar w głąb tunelu i zmrozić nas wszystkich, więc być może rzeczywiście nieporozumienie jest przyczyną wypadku. — Tak, to ma sens — zgodziła się Cynthia. — Powinniśmy chyba dać mu drugą szansę. — Ale jeśli znowu dmuchnie, przemienię go — obiecał twardo Trent. Tytułem próby postanowili jeszcze raz wyjść zza zakrętu. Smok był na swoim miejscu. — Przyjacielu, mamy przepustkę na tę trasę, wiesz? — odezwał się Trent. Smok skinął. Jego pysk najwyraźniej nie był stworzony do przeprosin, ale trzeba przyznać, że robił spore wysiłki w tym kierunku. — Więc jeśli pozwolisz nam przejść bez dalszych trudności, postaramy się zapomnieć o tym drobnym incydencie. Smok znowu przytaknął. Cała trójka zbliżyła się. Gloha zauważyła, że Mag trzyma rękę w pogotowiu, na wszelki wypadek. Nie przypuszczała, aby wykonał gest, ale zapewne chciał mieć cel w zasięgu transformacji, gdyby trzeba ją było zastosować. Bez wątpienia Trent nie należał do tych, których można było złapać dwa razy w te same sidła. Wyglądał młodo, ale miał niemal stuletnie doświadczenie. Może właśnie dlatego Crombie wskazał jego jako pomocnika dla Glohy w tej wyprawie. Dziewczyna miała przecież śmiesznie małe doświadczenie, co, nawiasem mówiąc, jeszcze bardziej podkreślało różnicę między nimi. Smok nie próbował ponownie ich zmrozić, więc Trent nie użył swego talentu. Przeszli i natrafili na sieć korytarzy. Ale śpiące snem zimowym zielone, lśniące grzyby, ciągle wytyczały trasę, i im dalej od smoczej jamy się znajdowali, tym powietrze stawało się cieplejsze, a grzyby wracały do życia. Klimat zmienił się z chłodnego na gorący. Zaczęli się nawet pocić. Cynthia zdjęła żakiet, zostawiając jednak bluzkę. Prawdziwe centaury były całkowicie pozbawione wstydu, jeśli chodzi o sprawy ciała, pokazywały i robiły rzeczy, które KSD uznawało w przypadku ludzi za objęte ścisłą tajemnicą. Jednak jako przemieniona, Cynthia zachowała więcej ludzkich słabości niż inne centaury. W przeciwnym wypadku nie czułaby się zażenowana, przywracając Maga do życia pocałunkami. Gloha, jako pierwsza generacja swego gatunku, nie była do końca pewna, jakiego rodzaju społeczne zakazy powinna respektować, więc postępowała zgodnie z ludzką normą, do czasu aż znajdzie powody, by postępować inaczej. Powietrze stawało się upalne. Cynthia i Gloha zaczęły się wachlować dla ochłody, a Trent wyglądał, jakby miał ochotę zdjąć z siebie trochę odzieży. Jeżeli sytuacja miałaby się pogorszyć, będą musieli przedyskutować, czy są jakieś szczególne przypadki, w których można tolerować nagość. Czyżby zmierzali do jaskini smoka zionącego ogniem? Okazało się, że dotarli do ognistego dołu bez smoka. Ciemna ciecz, bulgocząc, wypływała z pęknięć w dnie i tworzyła płonące bajoro. Ścieżka okrążała je, żłobiąc niewielki występ w ścianie. Ale że w jaskini było dość miejsca do latania, Gloha i Cynthia nie miały kłopotu z przedostaniem się na drugą stronę. Jedynie Trent musiał skorzystać z niewygodnego przejścia wokół dołu. — Gdybyś tylko potrafił przemienić siebie tak, jak to robi Dolph — powiedziała Gloha. — Dolph? — zapytała Cynthia. — Jego wnuk, książę Dolph, który potrafi się zmienić w każdą żywą istotę, o której pomyśli — wyjaśniła Gloha. — Jest w moim wieku, ale ma już żonę i dwoje dzieci. To bliźnięta. — Próbowała ukryć zazdrość, ale nie całkiem jej się udało. — To znaczy, że Mag Trent jest dziadkiem. — Tak. Ale nie sądzę, by ktokolwiek w to uwierzył, widząc go teraz. — Śmiały się i latały dookoła, plotkując. Miło było znowu polatać, choćby przez krótką chwilę. To była jeszcze jedna rzecz, jakiej Cynthia się nauczyła, zanim uciekła do siedziby Mózgokorala. Może właśnie dlatego zdecydowała się pozostać w nowej postaci — dawała przecież możliwości, jakich nie miała nigdy przedtem. Gloha nie potrafiła wyobrazić sobie życia bez latania. Wolałaby raczej umrzeć, niż stracić skrzydła. Tymczasem jedyny w gronie mężczyzna próbował stanąć na wąskiej ścieżce, z raczej miernym powodzeniem. Na występie skalnym nie starczało miejsca nawet na stopy. Przy dalszych próbach groził upadek i stoczenie się do ognistego bajora. Trent przestał więc ryzykować. — Cynthio, w jaki sposób fruwasz? — zapytał. — Przemieniłeś mnie i nie wiesz? Po prostu macham skrzydłami i lecę. — Pytam dlatego, że słyszałem, jakoby niektóre latające istoty wykorzystywały magię swego ogona. Cokolwiek nim uderzą, staje się lżejsze. Gdy uderzają muchy, stają się one tak lekkie, że nie są w stanie usiedzieć w miejscu i same lecą w górę. Gdy uderzają siebie, stają się dostatecznie lekkie, by wykorzystać małe zazwyczaj skrzydła i móc wznieść się w powietrze. Kiedy zaś uderzą jakąś osobę, staje się ona tak lekka, że można ją przenieść. Gdybyś mogła mnie odciążyć i przenieść na drugą stronę jaskini, pozbylibyśmy się kłopotu. — Nie, nic z tego. Nie uderzam siebie, jedynie czasami przeganiam ogonem muchy, ale nie dlatego, że stają się lżejsze, lecz dlatego, że je to boli. Nigdy nie stałam się od tego lżejsza i nie umiem sprawić, aby inni stali się lżejsi. Ja po prostu latam. — Może moglibyśmy to sprawdzić. — Trent szybko zszedł ze ścieżki w głąb jaskini, zanim skała zaczęła go parzyć w stopy. Cynthia uderzyła go ogonem, ale nie stał się od tego lżejszy. Następnie spróbował usadowić się na niej, lecz nie zdołała się wznieść — był za ciężki. Jej skrzydła wytwarzały dostateczny pęd powietrza, by unieść ją w powietrze, ale bez obciążenia. Najwyraźniej jej magia niewiele miała wspólnego z tą typową dla innych latających stworzeń z ogonami. Jej magia polegała na wytworzeniu ciągu powietrza, który ją unosił. — To interesujące — zauważyła Gloha. — Przemienił cię i musiał dać magiczną siłę do latania, a jednak nie wiedział, jak działała. — Taki już jestem — powiedział Trent. — Nie rozumiem mojego talentu, jedynie go używam. Ale to nie rozwiązuje problemu. Ciągle nie wiem, jak mam użyć tak wąskiej ścieżki. — Może powinnaś lecieć obok niego wzdłuż ściany i osłaniać go. Wtedy na pewno nie spadnie — zasugerowała Gloha. Spróbowali, ale okazało się, że Cynthia potrzebuje więcej miejsca na rozwiniecie skrzydeł. Próbowała odwrócić się tyłem do ściany i zadem przyprzeć do niej Trenta. Skutkowało, ale tylko częściowo. Nie potrafiła latać bokiem i tym samym nie mogła zabezpieczać idącego Maga. Gloha zaś była za mała, by w ogóle próbować pomóc. — Czy mógłbyś przemienić którąś z nas w bardziej w tej sytuacji użyteczne stworzenie? — zapytała Gloha. — Chciałabyś być przemieniona? — zapytał. — Wiesz, że bardzo szybko znalazłabyś odpowiedniego męża, gdybym przemienił cię we właściwe stworzenie. — Ach, nie! Lubię siebie taką, jaka jestem! — zaprotestowała Gloha. — Nie chcę zmian, chcę odnieść w życiu sukces na swój sposób. Ale na jakiś czas zniosłabym zmianę. Przed nią pojawił się obłok dymu. Niewyraźna powierzchnia otworzyła się niczym usta. — Głupia! — Metria, nie pytałam ciebie o zdanie — skwitowała epitet Gloha, rozumiejąc coraz lepiej, jak demonica potrafi wyprowadzić z równowagi. 76 — W takim razie nie powiem ci, jak przeprowadzić go na drugą stronę — odpowiedział dym i znikł z pola widzenia. — A może winorośl? — zapytał Trent. — Zostałabyś po tej stronie jako korzenie, a Cynthia wzięłaby pnącze i przeciągnęła na drugą stronę. Użyłbym go jako barierki. — Roślina? — zapytała Gloha bez entuzjazmu. Nigdy nie myślała o takiej przemianie i prawdopodobnie nigdy nie pomyśli. — Tu jest za gorąco. Roślina zwiędnie — zauważyła Cynthia. — Pokrzywa nie powinna. Przecież sama nieźle parzy. — Racja — zgodziła się zaskoczona Cynthia. Oboje spojrzeli na Glohę. Nie miała najlepszego zdania o pomyśle, ale nie widziała też innego wyjścia. Była już bliska wyrażenia zgody, gdy uratował ją nagły przebłysk intelektu. — Nie możesz mnie przemienić, gdy jestem poza twoim zasięgiem, prawda? A przecież będę musiała się rozciągnąć wzdłuż całej drogi. — Nie, możesz być po jednej stronie, a ja mogę przenieść cię na drugą — przyszła z pomocą Cynthia. — Albo zabierzesz ją na drugą stronę i tam zasadzisz. Sprawdź najpierw, czy jest tam jakieś odpowiednie miejsce — polecił Trent. Centaurzyca poleciała i po chwili zawołała: — Tak, jest tu trochę miłego, ciepłego pyłu. Wygląda na żyzny. Możliwe, że nietoperze go użyźniły. Bibl. Jag, — Nietoperze! — zawołała oburzona Gloha. Ale zaraz uświadomiła sobie, że tkwi w tym po same uszy. — No dobrze — mruknęła, mając nadzieję, że nikt jej nie słyszy. Bez powodzenia. Trent podszedł do niej i w jednej chwili stała się pokrzywą. Miała długą łodygę i mnóstwo parzących liści. Nie czuła się bezpiecznie, gdyż korzenie nie miały wystarczająco głębokiego podłoża. Naprawdę stała się pokrzywą. Nie była żywym płomieniem, jedynie jej liście potrafiły parzyć nieuważnego przechodnia. Jednak spokrewniona w ten sposób z ogniem nie powinna zwiędnąć. Cynthia wzięła łodygę i przeniosła na drugą stronę jaskini. W centrum czuło się miłe ciepło, na obrzeżach groty znowu robiło się chłodno. Cynthia posadziła Glohę na ścieżce, którą korzenie pokrzywy oceniły jako popiół wulkaniczny. Taka gleba była idealna. Wgryzła się w nią głęboko i zaczęła rosnąć. Rosła jako wysoka łodyga wijąca się wzdłuż ściany nad ścieżką. Gdy tylko natrafiała na szczelinę, wypuszczała w nią odnóżkę, by się lepiej trzymać. Wypuszczała też liście, które z radością odbierały miłe łaskotanie promieniowania cieplnego. Takie parzenie było co najmniej równie przyjemne, jak zagłębianie się w glebę. To nawet zrobiło się zabawne! Wkrótce rozciągnęła się wzdłuż całej ścieżki, solidnie trzymając się podłoża. Cynthia nie musiała trzymać jej za koniec — nikt nie zdołałby oderwać jej od ściany, jeśli sama by nie zechciała. Choćby dlatego, że w skale znajdowało się mnóstwo smacznych minerałów. Pokiwała w stronę Trenta liściem, przywołując go. „No dalej, zaczynaj!” Znowu stanął na ścieżce. Chwycił w rękę pokrzywę i… natychmiast ją puścił. Poszperał w tobołku, który miał ze sobą, wyjął z niego grube rękawice i nałożył je. Tak zabezpieczony spróbował raz jeszcze. Tym razem mógł znieść parzącą bliskość Glohy, to znaczy pokrzywy. Bliżej środka, gdzie występ stawał się węższy, Mag musiał mocniej chwycić łodygę, a pokrzywa natychmiast ściślej przylgnęła do ściany, nie dając się oderwać. Wreszcie znalazł się na drugiej stronie. — Dziękuję za pomoc — zwrócił się do Glohy. — Przemienię cię z powrotem. Ale najpierw musisz znaleźć się w całości po tej stronie, gdyż inaczej część ciebie mogłaby zostać na zawsze przyczepiona do ściany. Gloha zastosowała się do polecenia. Cynthia leciała wzdłuż ściany, delikatnie odrywając pnącze, a Gloha równocześnie puszczała ścianę, listek po listku. Cynthia, zwijając łodygę, powoli leciała w stronę Trenta. Prawdę mówiąc, Gloha bardzo żałowała, że nie zdążyła spróbować wszystkich pysznych minerałów zawartych w skale, ale zdawała sobie sprawę, że dusza goblinki nie wybaczyłaby jej dalszej zwłoki. Ale czy naprawdę każdy powinien chcieć być goblinem, jeśli może zostać pokrzywą… Jej myśli przerwała nagła przemiana — znowu była sobą, a jej bluzka i spódniczka znalazły się na właściwym miejscu. Natychmiast też porzuciła wszelkie myśli o pozostaniu pokrzywą. Postać latającej goblinki była o wiele lepsza. Poza tym potrafiła teraz spojrzeć na świat z perspektywy rośliny. Każda forma życia uznaje się za nadzwyczajnie dostosowaną, zachowując jednocześnie wiele podejrzliwości wobec wszystkich innych. Być może powinna spróbować zapamiętać tę lekcję życia, lecz właśnie rozproszyły ją inne ważne sprawy. Ruszyli przed siebie korytarzem prowadzącym właściwie w dół. Nie wyglądało więc, by mieli w niedługim czasie dotrzeć na powierzchnię. Znaleźli się teraz w krainie stalak — stalag, tych podobnych do kolumn rzeczy żyjących w jaskiniach. — Oto stalagmity i stalaktyty — poinformował Trent. — O rety, ale grube. Patrzcie, dokąd prowadzi ścieżka! — Jak rozróżniasz, które są które? — zapytała Cynthia. — To znaczy, jak zapamiętujesz nazwę tych, które zwisają, a jak tych rosnących w górę? Mag zaśmiał się. — Właśnie rozwiązałaś zagadkę! Te, które zwisają ku dołowi, piszą się przez „K” od „Ku dołowi”, a rosnące w górę przez „G” od „w Górę”. StalaKtyty i stalaGmity. Litery te można kojarzyć jeszcze inaczej: K jak Kapiące Krople i G jak… nie pamiętam co. Wtem pojawił się obłok dymu i zapytał: — Może G jak Gigantyczny Głupek? Trent machnął ręką i dym zniknął, pozostawiając jednak po sobie brzydki zapach. Mieli dowód, że demonica nie całkiem straciła zainteresowanie ich osobami i oczywiście jak zwykle nie potrafiła znaleźć odpowiedniego słowa. — G jak Garb — zaproponowała Cynthia. — Nieważne. — Gloha próbowała wyglądać na zagniewaną. Ale efekt prysł, gdy obie zaczęły chichotać. Mieli jednak poważniejszy powód do zmartwień. StalaKtyty i stalaGmity wyrastały tak ciasno obok siebie, że przejście między nimi było niemożliwe. Ścieżka wyznaczona przez grzyby prowadziła po wierzchołkach i koniuszkach Ktytów i Gmitów. Dla latającej dziewczyny było tam dość miejsca, ale Trent znowu znalazł się w kłopocie. — Zaczynam się zastanawiać, czy ta przygoda przeznaczona jest dla ludzi — zauważył z goryczą. — Problem nie tkwi w człowieczeństwie, lecz w skrzydłach — odezwała się Gloha. — Jeśli masz skrzydła, wszystko jest w porządku. — Bardzo dziękuję — powiedział Trent. Goblinka zdała sobie sprawę, że jej zdanie można było różnie zinterpretować, i poczuła kolejny rumieniec. Na szczęście był na tyle nieśmiały, że nie zawstydził jej. — Może uda mi się zrobić jakoś ścieżkę przez nacieki — zaproponowała Cynthia. Odwróciła się i, dobrze wymierzając, kopnęła. Najbliższy Gmit odłamał się i wywrócił pomiędzy inne. Niemal w tej samej chwili ujrzeli, jak stalaKtyt wiszący nad wywróconym stalaGmitem, strzelił swym ostrzem w dół, w puste miejsce. Wszystko stało się tak nagle, że trzy śmiertelne istoty dosłownie w ostatniej chwili uniknęły tragicznego losu. — Zdaje się, że nigdy nie zdołamy oczyścić ścieżki. Jaskinia broni się przed intruzami sama. — Może uda się znaleźć inną drogę — odezwała się Gloha. Zaraz też pofrunęła między ostrymi końcami stalaGmitów i stalaKtytów, uważając, by o żaden nie zahaczyć. Lecz dalej znalazła jedynie przejście do średniej wielkości rzeki, która wesoło i beztrosko płynęła przed siebie. Droga wiodła wzdłuż rzeki. Innego przejścia Gloha nie zauważyła. Przyfrunęła z powrotem i zdała relację z obserwacji. — Zaczynam się zastanawiać, czy znajdujemy się na właściwej drodze — zakończyła sprawozdanie. — Ta nie wydaje się przeznaczona dla ludzi. Aż trudno uwierzyć, że Tandy samotnie tędy podróżowała. — Podejrzewam, że wzięła ze sobą swego męża ogra — powiedział Trent. — Nie sądzę, by ktokolwiek zaryzykował taką zabawę z ogrem. Tak, to brzmiało sensownie. Ale co mieli teraz począć? Jaskinia wyglądała na nie do przejścia. — Mówiłaś, że po drugiej stronie płynie rzeka? — zapytała Cynthia. — Czy jest dość bystra? — Nie wyglądała na bardzo inteligentną, raczej zajęta była sobą… ach, przepraszam, pytasz, czy szybko płynęła? Tak, dość szybko. — A czy będzie można zmienić jej koryto? — Jeden brzeg był piaszczysty, ale gdyby go zmienić, woda mogłaby zalać jaskinię. — No właśnie. Trent mógłby wtedy przepłynąć nad stalaGmitami, ale pod stalaKtytami. Trent pomyślał chwilę, po czym zauważył: — Wiesz, jesteś niemal tak sprytna, jak ładna. Sądzę, że to dałoby się zrobić. Zdolności Cynthii do rumienienia się zregenerowały się w pełni i dały pokaz swych możliwości. Może kiedyś była wrogiem Maga, ale te czasy należały na pewno do odległej przeszłości. Obecnie dostrzegała w nim raczej intrygującego mężczyznę. Gloha z łatwością rozumiała takie uczucia. Trent był przystojny, inteligentny, doświadczony i zorganizowany, a poza tym posiadał jeden z najsilniejszych magicznych talentów w Xanth. Niewiele więcej można było wymagać od mężczyzny. Gloha poleciała jeszcze raz do rzeki. Wylądowała na piaszczystym brzegu i zaczęła małymi, uroczymi stopkami kopać kanał prowadzący w stronę jaskini. Woda gwałtownie go wypełniła i wpadła do groty. Bystry nurt poszerzył sprytnie koryto tak, że więcej wody mogło znaleźć ujście. Wkrótce cała woda podążała do nowego, interesującego miejsca, tworząc nad polem stalaGmitów podziemne jeziorko. Gloha wróciła do towarzyszy. — Zmieniłam bieg rzeki, ale wydaje się, że nic nie straciła na swej bystrości. — Tak też nam się zdawało — Trent odpowiedział oschle, co było niezłą sztuczką, zważywszy, że stał po kolana w wodzie. Rzeka doskonale się czuła w nowym środowisku i poziom wody nieustannie rósł. Gloha i Cynthia krążyły nad jej lustrem. — Czy dasz sobie teraz radę? — Gloha zapytała Trenta. — Och, z pewnością. Umiem pływać. Dziewczyny, polećcie przed siebie i poczekajcie w jakimś suchym zakątku, a ja zaraz do was dołączę. Zrobiły, jak kazał, gdyż ciągłe krążenie w powietrzu stało się nieco męczące. — To dzielny człowiek — zauważyła Cynthia. — I cudowny Mag — dodała Gloha. — Aż trudno sobie wyobrazić, że nazywano go kiedyś „Złym”. — Ach, to dlatego, że próbował przejąć władzę, zanim Król Burz był gotów odejść. A poza tym przemienił wielu ludzi. Ale zgadzam się, że był dobrym królem, gdy w końcu zasiadł na tronie. — Tak, Xanth dobrze się rozwijał. Syn Binka i córka Trenta także doskonale sobie radzą. Okazuje się, że nigdy nie można przesądzić, jakimi sprawy się okażą. — Masz zupełną rację — Cynthia zgodziła się z przyjaciółką i zadumała się. Wylądowały na suchym brzegu rzeki i patrzyły, jak ostatnie wierzchołki stalaGmitów znikają pod taflą wody. Co chwilę jednak któraś z nich wracała, by sprawdzić, co się dzieje z Magiem. On tymczasem robił coś, co można nazwać pływaniem w miejscu lub w pozycji pionowej. W końcu zniknął ostatni czubek Gmitu i tylko ostrza stalaKtytów wskazywały miejsca, gdzie rósł las skalnych iglic. Grota przypominała otwartą paszczę smoka z ostrymi zębiskami, do połowy wypełnioną śliną. Gloha poczuła się nieswojo i szybko odleciała. Trent bez większych kłopotów zaczął płynąć przed siebie. Dopiero na końcu przypadkowo potrącił jeden z zatopionych stalaGmitów. Jeziorem wstrząsnęło i kilka stalaKtytów z groźnym pluskiem spadło do wody. Trent na szczęście był już poza ich zasięgiem. Znowu ruszyli przed siebie. Ścieżka biegnąca dotychczas obok rzeki okazała się wobec niej nielojalna i wkrótce poszła swoją drogą, w górę do następnej groty. Była kopulasta, z jednym potężnym stalaGmitem pośrodku. Nie było w niej ani smoka, ani ognia, a podłoga była goła. Ale nie było także wyjścia. Ścieżka połyskujących grzybów biegła do środka i tu się kończyła. Rozejrzeli się dookoła, lecz ściany wyglądały na solidne. Jedynym w nich otworem był ten, przez który weszli. Skała pomalowana była w wizerunki różnych stworów: smoków, gryfów, chimer, węży morskich, sfinksów i im podobnych. Właściwie nic szczególnego. Poza tym, tu i tam widniały rysunki ludzi z włóczniami w rękach. — Znaleźliśmy się w jakiejś starożytnej jaskini — zauważył Trent. — Rysunki pokazują stworzenia, na które polowali pierwotni ludzie. Malowali obrazy, aby ich magia zapewniła dostatek zwierzyny. Albo by magia ochroniła ich przed drapieżcami. No, ale jak by nie było, to jest historyczne miejsce. — Jak mogli polować na te wszystkie stwory pod ziemią? Jedyne, które widzieliśmy, to smoki — zauważyła Gloha. — Może polowali na nie tak skutecznie, że aż wyginęły. — Albo to smoki polowały na myśliwych, wyłapując ich do ostatniego. Przecież po drodze nie zauważyliśmy również żadnego człowieka — dodała Cynthia. — Potrafisz trzeźwo spojrzeć na sprawę — zgodził się Trent. — Ale, ale. Jak zamierzamy wydostać się stąd, zanim zamienimy się w kolejny wymarły gatunek? — zapytała Gloha płaczliwym tonem. W jej przypadku istniała przecież rzeczywista groźba wyginięcia gatunku. Trent skrzywił się. — Pytanie jest znacznie lepsze niż moje kompetencje, by na nie odpowiedzieć. Nagle Cynthia coś zauważyła. — Przecież ścieżka z błyszczącymi grzybami wcale się tu nie kończy. Pnie się wokół stalaGmitu do góry! Spojrzeli w górę i zobaczyli, że ma rację. Grzyby spiralnie oplotły iglicę aż po odległy sufit. A tam, na samej górze był otwór. Wierzchołek stalaGmitu dziurawił sklepienie, otwierając wąskie przejście. — I tam jest nasze wyjście — dodał rozsądnie Trent. — I znowu czuję, że nie zostałem stworzony do takich prób. Nie sądzę, bym zdołał wspiąć się po gładkiej skalnej kolumnie, a do tego brakuje też wody, która mogłaby mnie wynieść na powierzchnię. — Ale możesz użyć swego talentu — powiedziała Cynthia. — Po prostu przemień mnie w coś wystarczająco dużego, bym mogła cię dźwignąć, a potem przywrócisz mi dawną postać, to znaczy obecną. — Mogę to uczynić, jeśli sobie życzysz — zgodził się Trent. — Biorąc pod uwagę nasze wcześniejsze doświadczenia, zachowujesz się wobec mnie w sposób najbardziej wspaniałomyślny, jaki można sobie wyobrazić. Nie chciałbym naciągać cię na kolejną przemianę. — Cóż, od tamtej pory wiele się wydarzyło i już nie jesteśmy po przeciwnych stronach — powiedziała Cynthia z uśmiechem, który w innych okolicznościach mógłby być uznany za bardzo obiecujący. — Teraz powinniśmy współpracować, aby stąd wyjść. — Zaczynajmy więc. Przemienię cię w ptaka–Roka, który powinien być wystarczająco silny, by mnie unieść. Ale musimy dokładnie przemyśleć całą operację, bo jeśli przemienię cię z powrotem w centaura, zanim przejdziesz przez otwór, możesz spaść na dół. A taki upadek mógłby ją zabić, pomyślała Gloha. Ale zaraz sobie uświadomiła, że poddała się jedynie sugestii — przecież latające stworzenie nie może spaść, ponieważ potrafi latać. Jednak otwór wydawał się tak mały, że Cynthia w swej normalnej postaci także nie zdołałaby przecisnąć się na drugą stronę. Na to również Gloha znalazła odpowiedź. — Będziesz musiał przemienić ją w małego ptaszka, który wyleci przez otwór, a na zewnątrz, gdy będzie bezpieczna, znowu zrobisz z niej centaura. — Ty także jesteś nieprzeciętnie sprytna — pochwalił Glohę Trent, a ona natychmiast odkryła, że również nie wyczerpała jeszcze wszystkich możliwości czerwienienia się. Bez dalszej zwłoki Mag przemienił Cynthię w prawdziwie potwornego ptaka, który pochwycił licho wyglądającego człowieka w swój srogo wyglądający, potężny dziób, uderzył gigantycznymi skrzydłami i wzbił się w powietrze. Nadeszła chwila prawdy — ptak mógł przeciąć Maga wpół, gdyby tylko zacisnął dziób. Jednak pofrunął w górę, okrążając stalaGmit. Gdy dotarli na szczyt, ptak wytknął łeb i otworzył dziób, dzięki czemu Trent wydostał się na zewnątrz. Musiał przysiąść, by nie spaść. Teraz ptak zaczął latać tak blisko otworu w suficie, jak to tylko było możliwe, uważając jednocześnie, by nie zderzyć się ze stalaGmitem. Koniuszkiem jednego skrzydła niemal wychodził poza otwór i nagle… zniknął. W jego miejsce pojawił się maleńki koliber. Gloha dotrzymywała kroku Cynthii, wykorzystując ciąg powietrza wywołany uderzeniami potężnych skrzydeł ptaka–Roka. Teraz już bez przeszkód mogła przelecieć przez otwór. Na zewnątrz czekali na nią Trent i Cynthia. — Widzisz? To rutyna — powiedziała skrzydlata centaurzyca i zaraz puściła Trenta. Musiał przytrzymać ją w pozycji stojącej w czasie przemiany, a może po prostu złapała go dla utrzymania równowagi, gdy poprawiała ubranie. Trent uśmiechnął się lekko i przytaknął. — Rzeczywiście, rutyna. Ale Gloha zaczęła się całkiem poważnie zastanawiać, ile razy jeszcze będą musieli używać takich sztuczek. Podróż nie wyglądała ani na łatwą, ani na bezpieczną. Bardziej przypominała próbę odnalezienia wejścia do Zamku Dobrego Maga. Jednak nie chciała nikogo niepokoić ani takimi domysłami, ani innymi, które chodziły jej po głowie, a nie były jej sprawą, więc trzymała na razie buzię na kłódkę. Ruszyli w dalszą drogę. Tym razem ścieżka zaprowadziła ich do drzemiącego goblina. — Yhmm — chrząknął Trent. Goblin odwrócił się na drugi bok i warknął bez otwierania oczu: — Odwal się, zakuty łbie. — Przypuszczam, że jesteśmy na punkcie granicznym do krainy goblinów — zauważył Trent. — Chcemy, byś przyjął do wiadomości, że mamy pozwolenie na przejście tędy. Goblin z wielkim wysiłkiem podniósł powiekę. Nagle otworzył oboje oczu na całą szerokość. — Co wy tu robicie? — Staramy się wyjść ze świata podziemi — odpowiedział spokojnie Trent. — Podążamy drogą prowadzącą do wyjścia i mamy odpowiednią przepustkę. — Pokazał strażnikowi przepustkę. — Ale to przecież niemożliwe! Zmieniliśmy trasę tak, by nikt nie mógł przejść. Trent, Gloha i Cynthia wymienili między sobą trzy krótkie spojrzenia, właściwie połówki spojrzeń. Nagle wszystko stało się jasne. Goblin oszukiwał. Trent odwrócił się w jego stronę i zapytał z obłudną łagodnością w głosie: — A dlaczego zmieniliście trasę? — Ponieważ nie chcieliśmy honorować żadnych zasad ustalonych przez głupców mieszkających tu przed nami, ale nie mogliśmy tego od razu powiedzieć wprost, to znaczy zanim się dobrze urządzimy. Na wypadek gdyby demony zaczęły węszyć, wymyśliliśmy historię o podróżnych, którzy na pewno zgubili drogę albo coś takiego. — A właściwa droga jest znacznie łatwiejsza do przejścia? — Oczywiście, kmiotku. Od punktu kontrolnego na powierzchnię droga jest prosta jak z łuku strzelił. Ale zatarliśmy wszelkie po niej ślady i teraz zjadamy wszystkich podróżnych, czy mają przepustki, czy też nie mają. — Ale po dziesięcioleciach pokoju to może wpędzić świat podziemi w wojnę. — Taak — przytaknął goblin z wyraźną rozkoszą. — No dalej, przygotujcie się do garnka. Mamy zamiar ugotować was na kolacje. Zdejmijcie odzież i odłóżcie tobołki, bo trudno je ugotować. — Spojrzał na nich kątem oka i zaczął wyliczać: — Jeden durny ludzki mężczyzna, jedna głupia, skrzydlata goblinka… och, będzie nielicha zabawa, zanim podetniemy ci te skrzydełka!… i jedna idiotycznie wyglądająca skrzydlata źrebica centaura. — Po chwili powtórzył: — Skrzydlaty centaur! Nienawidzimy skrzydlatych centaurów! Od czasu gdy ten mały zaczął wścibiać nos w nie swoje sprawy na Górze Goblinów i pomógł babie zostać szefem. Co za hańba! Jesteśmy prawdziwymi męskimi goblinami, które musiały odejść z tego piekła i znaleźć miejsce do przegrupowania sił. Och, powyrywamy ci piórka, jedno po drugim, a ty będziesz cierpieć coraz bardziej, aż zaczniesz nas błagać, byśmy wrzucili cię wreszcie do kociołka z wrzątkiem. Zapowiada się niezwykłe przyjęcie! Gloha poczuła przerażający dreszcz i mogła przysiąc, że i Cynthię przeszedł mrożący chłód. Jednak Mag wydawał się dziwnie spokojny. Gloha zaczęła się zastanawiać, czy nie została wprowadzona w błąd. Miała nadzieję, że właśnie tak się stało. — I ta ścieżka prowadzi prościutko na powierzchnię? — zapytał Trent, chcąc się upewnić. — Żadnych więcej sztuczek? — Jasne! Ale tobie, koteczku, nie będzie dane tego sprawdzić, ponieważ zamykamy przejście. Swoją przepustkę możesz zjeść, zanim to samo zrobimy z tobą. — A ty jesteś jedynym goblinem pilnującym przejścia? — Zgadza się. — Goblin zastanowił się przez chwilę nad swoją odpowiedzią. — Nie licząc setki pozostałych, którzy idą do nas, podczas gdy my tu sobie gawędzimy. — Machnął ręką i po chwili przejście zaroiło się od goblinów uzbrojonych we włócznie i maczugi. — Myślałeś, że uciekniesz przede mną i po wszystkim? Nic z tego, góro mięsa. Jesteś nawet głupszy, niż wyglądasz. Gloha czuła się coraz gorzej. Stanęli oko w oko z prawdziwym niebezpieczeństwem — ze złymi goblinami, które uciekły przed postępową goblinką–szefową, bliską krewną Glohy, Gwenny, i przybyły tu, by ustanowić swe rządy. Wiedziała, że nie mają co liczyć na litość, bo dobrze znała naturę goblinów. Czekała ich zguba. — Domyślam się, że nie wiesz, z kim masz do czynienia — zauważył spokojnie Trent. — Ludzka szumowino, jestem dumny, że mogę ci powiedzieć, iż nie mam pojęcia, kim jesteś, i nie zamierzam zaprzątać sobie tym głowy. Gdy cię doprawimy, będziesz smakować tak dobrze jak każdy. A teraz zdejmujcie ciuchy, zanim je na was posiekamy. — Jestem Mag Trent. Może już kiedyś słyszałeś o mnie? — Oczywiście, że nie słyszałem, papierowy móżdżku! A nawet gdybym słyszał… gdybym… — Nagle goblin przerwał. — Kto? — Mag Przemieniania. Goblin zaczął powoli przesuwać się bokiem. — Nie przestraszysz mnie! Pewnie i tak kłamiesz! Trent postąpił naprzód, wykonując charakterystyczny gest. Goblin zamienił się natychmiast w dużego, różowego węża, który wysunął język spomiędzy jadowitych zębów. — A teraz możesz pójść pozdrowić swych kolegów — powiedział Trent. Jednak wąż nie rzucił się do ucieczki. Zamiast tego podpełznął w stronę Maga. Gloha zrozumiała, że zmiana kształtu nie uczyniła z goblina przyjaciela, tak jak przedtem zmiana nie uczyniła z niej wroga. Magia Trenta nie zmieniała osobowości. Różowy wąż zamienił się w różowego słonia — potwora, o którym śnią pijacy. Przejście było jednak dla niego za małe, więc zablokował je całkowicie przed innymi goblinami. Ale jednocześnie zablokował także drogę ucieczki do komnaty z pojedynczym stalaGmitem. — Musimy znaleźć inne wyjście — stwierdził Trent. — Gloha, czy trafiłabyś do wyjścia, idąc przez tunele goblinów? — Tak. Ale będzie w nich pełno wrogo usposobionych goblinów. Zaatakują z zasadzek, zanim zdążysz ich przemienić. Będą rzucać kamieniami, stojąc poza twoim zasięgiem. Nie sądzę, byśmy zdołali przedostać się przez ich podziemie. — A co z przejściem, którego nie używają? — Mogą iść każdą drogą, którą i my pójdziemy, ponieważ nie potrafisz latać. — Nie chciała mu znowu tego wytykać, ale taka niestety była prawda. — W takim razie znajdźcie wyjście dobre dla was obu, takie, którym nie zdołają was gonić, a ja spróbuję ich powstrzymać. Poświęcił się, by je uratować. Gloha wiedziała, że nie przyjmie takiej ofiary i wiedziała, że Cynthia także odrzuci propozycję Maga. Ale nie było sensu spierać się o to właśnie teraz. Przyjrzała się uważnie przejściu, które mogło ich wyprowadzić z zagrożonej strefy. Już słyszała nadciągające ze wszystkich stron gobliny. Otaczały ich. Nagle dostrzegła znak goblinów. — Widzę zakazany tunel! Za mną! — zawołała i ruszyła w jego stronę. — Dlaczego zakazany? — zapytała Cynthia, biegnąc za Glohą. — Nie wiem. Ale to oznacza, że gobliny nie pójdą tędy, a na tym nam najbardziej zależy. Otworzyły tunel, gdy gobliny pojawiły się tuż za nimi. Oświetlony był przez lśniące grzyby. Był również dość obszerny, by czuli się w nim wygodnie. Glohę bardzo ten fakt zaciekawił, gdyż i człowiek, i centaur byli dwa razy więksi niż gobliny. Dlaczego tak duży tunel został zakazany? Jeśli gobliny bały się go używać, dlaczego po prostu nie zablokowały go? Prowadził niemal prosto do następnej dużej jaskini, której dno przykrywało lustro wody. I to wszystko. Żadnych wyjść, jedynie jezioro. — Czy tego obawiały się gobliny? — zapytała zdumiona Cynthia. — Tak, chociaż nie rozumiem dlaczego — odpowiedziała Gloha. — Gdyby mieszkał tu jakiś naprawdę przerażający potwór, zawaliłyby wejście i niebezpieczeństwa by nie było. Zamiast tego ledwie zaznaczyły, że tunel jest zakazany. Niezmiernie dziwne. Ale to nie oznacza, że możemy się czuć bezpiecznie albo że znajdziemy wyjście. Możemy jedynie być pewni, że nie przyjdą za nami. Cynthia bacznie przyjrzała się wodzie. — Zdaje się, że coś widzę. Obie spojrzały i po chwili Gloha powiedziała: — Wygląda, jakby miało sierść. To coś zbliżyło się do nich. Rzeczywiście było pokryte sierścią. Właściwie wyglądało jak owłosiona kula. Ale gdy znalazło się jeszcze bliżej, otwarła się owłosiona paszcza, jakby większa niż sama kula, i kłapnęła z furią zębiskami, aż iskry poszły. — To miejsce nie nadaje się do pływania — stwierdził Trent. — Sądziłem, że potwory pokryte futrem nie opuszczają wody. Gobliny nie powinny więc obawiać się, że to coś przyjdzie do nich. Muszą jedynie trzymać się z daleka od jeziora. — Tak, to wyjaśnia, dlaczego wystarcza im zwykły znak na ścianie, ostrzegający przed niebezpieczeństwem — Gloha znalazła odpowiedź na swoje pytanie. Gobliny są leniwe i nigdy nie robią czegoś, czego nie muszą. Jeśli nie było potrzeby blokowania wejścia do tunelu, nie zawracały sobie tym głowy. Postawiły znak i uważały, że to wystarczy. — Ale przecież to nie wygląda na wystarczającą zaporę dla powstrzymania całego plemienia goblinów — powiedziała Cynthia. — Potwór jest niemal tak duży jak połowa mnie, a to wystarczy, by pożreć każdego goblina, który wpadłby do wody… — …albo został do niej wrzucony — dokończył Trent. — Lecz plemię może się zjednoczyć i odgrodzić od potwora zaporą z włóczni — stwierdziła Gloha. — Masz rację, gobliny są leniwe, ale w tym wypadku brak działania ma i inne uzasadnienie. One chyba znajdują przyjemność w atakowaniu stwora z bezpiecznego dla siebie brzegu, tylko dlatego, że potwór tam jest. W tym wszystkim musi być coś jeszcze. — I lepiej, żebyśmy odkryli, co to takiego — stwierdził Trent, a jego łagodność zniknęła, jako że w pobliżu nie było nikogo, kogo trzeba by oszukać. — Cóż, mogę zmienić potwora w coś niewinnego, ale nie wiem, czy jest sam, i co jeszcze może się tam czaić. Nie podoba mi się ta sytuacja. Mężczyzna był mistrzem niedomówień! — Myślę, że możesz mnie przemienić w coś, co nie będzie się bało tej owłosionej kuli — zaproponowała Gloha. — Na przykład w alegorię. Zbadam głębiny jeziora i zorientuję się, czy jest inne wyjście. Nie wygląda bowiem, aby jakieś było nad nim lub wokół brzegów. — Jeśli nie musimy, nie działajmy zbyt pochopnie — powiedział Trent. — Nauczyłem się postępować ostrożnie, gdy nie rozumiem sytuacji. W jeziorze jest tajemnica, której obecność potwora nie wyjaśnia do końca. Cynthia uniosła się nad wodą i zanurzyła w niej koniuszek palca. W tej samej chwili kula rzuciła się w jej stronę i złapała zębami jej rękę. — Och! — krzyknęła Cynthia, strząsając paskudztwo. — To coś jest szybkie — zauważyła Gloha. — To nie to. To woda mnie użądliła. — Podniosła palec do ust. — Nie rób tego! — warknął Trent. — Woda może być zatruta. — Och! — powtórzyła goblinka, przyglądając się skaleczeniu. Gloha wyjęła chusteczkę. — Jest w niej jeszcze trochę Eliksiru Zdrowia — powiedziała. Owinęła nią palec, który zaczął już puchnąć. A więc jednak trucizna! — Ach, dziękuję! Znacznie lepiej. — Teraz znamy kolejny powód, dla którego gobliny unikają jeziora — stwierdził Trent. — To trująca woda. Potwór musiał się jakoś zaadaptować do tych warunków. Ciągle jednak nie jestem pewien, czy poznaliśmy wszystkie niespodzianki, które w sobie kryje jezioro, a sądzę, że powinniśmy je poznać, jeśli chcemy kiedykolwiek opuścić podziemia. — Jak mamy się dowiedzieć, czy pod powierzchnią wody jest jakieś wyjście? — zapytała Gloha. — Zresztą mogą tam być podwodne jaskinie, które prowadzą donikąd. — Nie widzę, by woda kapała z sufitu. Jezioro nie wygląda również na słone czy mętne. Skoro tak, na pewno istnieje dopływ świeżej wody, a to oznacza, że pod powierzchnią jest źródło. Jeśli je znajdziemy, to jego ujście do jeziora stanie się naszym wyjściem z niego. — Zapewne — Gloha przytaknęła z powątpiewaniem. — Zdaje się, że nie mamy innego wyjścia, jak poszukać pod wodą. — Ale przecież nie możemy zanurzyć się w truciźnie — zaprotestowała Cynthia. — No myślę — odpowiedział rozsądnie Trent. — Jest mało prawdopodobne, by zatrucie nastąpiło przez kontakt ze skałą, ponieważ wtedy i inne wody podziemia byłyby skażone, a przecież nie zauważyliśmy czegoś takiego. Rzeka, którą przypłynęliśmy, była czysta. Nie sądzę również, aby gobliny zatruły wodę, gdyż w ten sposób pozbawiłyby i siebie możliwości korzystania z innych źródeł. Dochodzę więc do wniosku, że jezioro zatruwa magia. — Magiczna trucizna! — krzyknęła Gloha. — Chcesz powiedzieć, że tak jak istnieje Źródło Miłości, Nienawiści, Zdrowia czy Młodości, tak to jest Źródłem Trucizny? — Mniej więcej — zgodził się Mag. — Jeśli nie chce być niepokojone przez gobliny, taki środek może temu zaradzić. — Bez wątpienia — przytaknęła Gloha. — Ale to zatrzyma również i nas. — Kto wie, może uda nam się dogadać z wodą. Czasami rzeczy nieożywione mają jakieś specjalne pragnienia. — To znaczy, że coś, co nie żyje, jak na przykład jezioro, może czegoś chcieć? — zapytała Cynthia. — Mój zięć Dor posiada magiczny talent rozmawiania z przedmiotami. Z jego doświadczeń wynika, że i przedmioty mają swoje troski tak jak istoty żywe. Nie mamy zdolności rozmawiania z przedmiotami, ale może zdołamy jednak jakoś to zrobić. — Porozmawiamy z wodą? — W głosie Glohy było tyle samo wątpliwości co przed chwilą w głosie Cynthii. Kamienie można by od biedy uznać za istoty realnie istniejące, ale woda to zwykła ciecz. — Może. Podejrzewam, że futrzak rozumie jezioro i może powie nam o jego pragnieniach, które uda nam się zrealizować. Obie dziewczyny spojrzały na niego, nie bardzo wierząc w powodzenie. — Przypuśćmy, że zamienię jedną z was w podobną kulkę, odporną na działanie trucizny — zaczął Trent. — Mogę to zrobić, nie znając nawet natury stworzenia, ponieważ mój talent nie dba o takie szczegóły. Wtedy będzie można porozumieć się ze stworzeniem, a może nawet zawrzeć umowę. — Ostatnio przemieniłeś Cynthię, więc teraz moja kolej — zaofiarowała się Gloha. — Nie bardzo wierzyła, że plan się powiedzie, ale czuła równocześnie, że w tym jedyna nadzieja. Mag podszedł do niej i wykonał gest ręką. Nagle w miejscu, gdzie stała Gloha, pojawiła się owłosiona kula. Poturlała się w stronę jeziora i wpadła do wody z pełnym satysfakcji pluskiem. Woda była pyszna. Żyjąca dotychczas samotnie kula skoczyła w stronę intruza z rozwartą paszczą. — Czekaj, czekaj, futrzaku! — zawołała Gloha w języku owłosionych kul, który jakoś niespodziewanie dla siebie znała. — Jestem taka jak ty! Pogadajmy. — Jesteś futrzanką! — powiedział stały bywalec zatrutego jeziora. — Ja jestem futrzakiem. To może byśmy… — Najpierw pogadajmy — nalegała Gloha–futrzanka. Nie przewidziała, że może dojść do tego rodzaju komplikacji. — O czym? — zapytał zniecierpliwiony. — O tym jeziorze. Czy ono jest zatrute przez magię? — Oczywiście. Czy to nie wspaniale? Nikt mnie nie niepokoi. To, rzecz jasna, powoduje, że czuję się samotny. Więc chodźmy już… — Czy jego magia może zostać zniesiona? Czy zwykłe istoty mogłyby przepłynąć przez nie bez uszczerbku na zdrowiu? — Jasne. Jeśli Aqua zechce. Ale czy to ważne? Teraz chodźmy… — To jest to jezioro? Aqua? — Tak. Ja nazywam się Futer. Jesteśmy razem od dawna, choć zaczynamy się już sobą nudzić nawzajem. Wiesz, jak to jest. Więc chodźmy już… Gloha zrozumiała, że Futer ma już tylko jedno w głowie. Prawdopodobnie nie zdoła uzyskać od niego żadnej pomocy, dopóki nie uspokoi jego myśli. Cóż, była we właściwym wieku, choć z drugiej strony żądał znacznie więcej, niż mogła sobie przedtem wyobrażać. Jednak musieli znaleźć wyjście z podziemi. — A dokładnie mówiąc, to czego byś chciał ode mnie? — zapytała zdenerwowana. — Chcę się zabawić. Przez całe lata nie miałem z kim, Aqua zresztą również. Naprawdę zaczęliśmy się sobą nudzić. — Zabawić? Ale w jaki sposób? — No wiesz, wyścigi dookoła jeziora, chlapanie się wodą, możemy się też zabawić w chowanego pod wodą. No wszystkie te fajne gry. Gloha zdała sobie sprawę, że choć sama osiągnęła już odpowiedni wiek, to Futer na szczęście jeszcze nie. Ciągle był dzieckiem i pragnął bawić się jak dziecko. Oczywiście mogła mu zapewnić taką rozrywkę. — Złap mnie, jeśli potrafisz! — zawołała i w podskokach pognała przed siebie. Nawet nie bardzo wiedziała, jak to robiła, nie miała bowiem ani nóg, ani rąk, ani nawet ogona. Po prostu ruszała się. — Wspaniale! — odpowiedział i pogonił za nią. Zanurkowała. Nagle zauważyła przed sobą wyjście. Woda wpływała do jeziora przez położony pod powierzchnią otwór, a wypływała, przefiltrowana, przez zakratowane ujście z drugiej strony jaskini. Woda była świeża i czysta jak normalna woda, dopóki nie wpłynęła do magicznego jeziora. Trent miał więc rację. Wyglądało na to, że on przeważnie ma rację. Postanowiła się jednak upewnić. Gdy Futer niemal ją dogonił, uskoczyła w bok i dała nura prosto w wypływające źródło. — Hej, to nie w porządku! — zawołał za nią Futer. Zatrzymała się. — Dlaczego? — Bo to nie jest zabawne miejsce. Tędy można jedynie wydostać się do świata zewnętrznego, a ja się tam nie wybieram. — Przepraszam, ale nie wiedziałam — powiedziała przepraszającym tonem. Ruszyła pod prąd tak szybko, że Futer nie zdołał jej dotknąć, a już była za nim. — Futer niezguła! Futer niezguła! — zawołała. — Nie jestem, nie jestem! — odkrzyknął. — A nawet jeśli, to ty jesteś jeszcze większa! — Dlaczego? — Bo jesteś boba! — Co prawda nie było takiego wyrazu ani w piśmie, ani w mowie, ale jakoś tak mu się powiedziało. Zatrzymała się, robiąc wrażenie zasmuconej. — Ojej, masz rację! Jak mogłabym to naprawić? Poczuł się wielce zakłopotany. — Ach, nie to miałem na myśli. Nie możesz tego zmienić. Przepraszam za to, co powiedziałem. — W porządku — odparła wielkodusznie i zaraz wykorzystując sytuację, dodała: — Jeśli was dwoje miałoby na stałe kogoś miłego do zabawy, czy pozwolilibyście przejść tędy na zewnątrz trzem śmiesznym stworom? — Miłe towarzystwo na stałe? O rety, no pewnie! — W takim razie dogadaj się z Aqua, a ja pogadam z moimi przyjaciółmi — zaproponowała Gloha. Wiedziała, że podczas zawierania umowy z dziećmi i rzeczami należy być nastawionym pozytywnie, ale i stanowczo. — Dobra — rzucił Futer i zanurzył się w głębiny jeziora, podczas gdy ona wypłynęła na powierzchnię. Zbliżyła się do brzegu. — Przemień mnie! — zawołała, ale zobaczyła, że Trent się waha. Wiedziała dlaczego. Nie mógł być przecież pewny, które z owłosionych stworzeń ma przed sobą. Więc popłynęła tak, by na wodzie pozostał za nią wzór: GLOHA. Znowu podpłynęła do brzegu. Tym razem bez dalszej zwłoki Trent poruszył ręką i znowu była skrzydlatą goblinką. — Możemy się dogadać! — powiedziała, z trudem łapiąc oddech. — Znalazłam rzekę prowadzącą na zewnątrz! Ale musimy zostawić na stałe kogoś, z kim Futer będzie mógł się bawić. Pomyślałam sobie, że może przemieniłbyś mrówkę albo coś podobnego w jeszcze jedną futrzankę i… — Nie musimy tego robić — przerwał jej Trent. — Mamy ze sobą istotę, która kocha świeżą wodę, bo może w niej zachować swą naturalną formę. — Naprawdę mamy? — zapytała zaskoczona. — Blotniskowiec! — zawołała Cynthia. — Niemal o nim zapomniałam. — Ale on jest innego gatunku — zauważyła Gloha. Trent spojrzał na swe towarzyszki. — Cała nasza trójka reprezentuje różne gatunki, nawet więcej niż trzy, pięć, a może nawet sześć, zależy, jak policzymy. A jednak jesteśmy ze sobą. Blotniskowiec jest całkiem miły, gdy się go dobrze pozna. Zresztą zapytajmy go. — Wyjął z kieszeni robaczka świętojańskiego, ostrożnie położył na ziemi i po chwili cały korytarz za nimi wypełnił się błotem. — Błociku, mamy tu samotne jeziorko z samotnym dzieciakiem — futrzakiem — powiedział Trent. — Jeśli dobrze czułbyś się z Aqua i Futrem, mógłbyś z nimi zostać, służąc w ten sposób i nam. Blotniskowiec zsunął się do wody bez plusku. Wyglądało na to, że trucizna nie robi na nim żadnego wrażenia. Pojawił się Futer. Obwąchali się nosami, jeżeli w ogóle mieli nosy. Zaraz potem zaczęli dokazywać w wodzie. Blotniskowiec nie musiał już dźwigać na sobie ludzi, więc rozpuścił się i zanurkował, tworząc plamę brudnej wody. Następnie zamienił się w błotnistą wyspę, wokół której krążył futrzak, aż wreszcie wyskoczył z wody, przeturlał się przez nią i na powrót wpadł z pluskiem do jeziorka. Wyglądało na to, że futrzana kula kula się ze śmiechu. — Zdaje się, że mamy odpowiedź na nasze pytanie — zauważył Trent. — Oczywiście, gdy wyjdziemy na powierzchnię, będziemy musieli wykorzystać nogi i skrzydła, ale przyrzekłem Błocikowi, że jeśli będzie wobec nas lojalny, to postaram się dla niego o odpowiednie warunki egzystencji. On naprawdę lubi świeżą wodę. Oddałby za nią wszystko, gdyby trzeba było. — Jak przejdziemy przez jezioro i podziemną rzekę? — zapytała Cynthia. — Skrzydła nie na wiele się przydadzą, a i z oddychaniem możemy mieć kłopoty. — Wy dwie nie macie się o co martwić. Zamienię was w ryby i po problemie. Ja sam jestem dla siebie największym zmartwieniem. — Może mogłybyśmy ci pomóc, gdybyś zamienił nas w ryby płucodyszne. — Płucodyszne! Tak, to może pomóc. — Schylił się i dotknął palcem wody. — Nic się nie stało. Woda jest bezpieczna, to znaczy, że Aqua zaakceptowała układ. Gloha i Cynthia także sprawdziły, czy jezioro jest bezpieczne, i przekonały się, że Trent miał rację. Teraz Mag przemienił je w ryby płucodyszne i z rozkoszą wskoczyły do wody. Gloha odkryła, że w nowej postaci czuje się również doskonale. Każda postać, którą przybrała, miała swoje zalety. Cynthia również sprawiała wrażenie zadowolonej. Trent wskoczył za nimi. Zanurkował do otworu, przez który wpadała podziemna rzeka, i dalej podążył za dwiema rybami wskazującymi drogę. W pewnym momencie podpłynęła do niego Cynthia i przyłożyła swoje usta do jego. Wyglądało to jak potężny pocałunek, i kto wie, czy Cynthia tak właśnie o tym nie myślała. Ale to było coś więcej niż zwykły pocałunek. Cynthia użyła specjalnego pęcherza, który mają ryby płucodyszne, by wtłoczyć w Trenta nieco świeżego powietrza. Jej wystarczyły skrzela. Płynęli w górę strumienia. Po chwili Gloha oddała Trentowi swój zapas powietrza. Pomyślała, że to zabawne myśleć o tym jak o całowaniu. Oczywiście nigdy przedtem nie zamierzała czerpać radości z tak zakazanych kontaktów z przedstawicielami rodzaju męskiego innego gatunku, podobnie zresztą jak Cynthia. Ale sekretny urok takich doświadczeń robił swoje. W ten sposób płynęli przed siebie, aż ujrzeli nad głowami światło dnia i Trent mógł wypłynąć na powierzchnię. Wdrapał się na brzeg, a następnie przywrócił rybom ich właściwą postać. Wyszły z wody i otrząsnęły pióra. Suszenie odzieży zabrało jednak trochę więcej czasu. Znaleźli się nad małą rzeczką, która wpadała do kanału odpływowego. Doskonale wiedzieli, dokąd płynęła. Ale oni byli wreszcie na powierzchni. W ukochanym Xanth. Czuli się wspaniale. 5. XXXXXXX Suszyli się w promieniach słońca, gdy nagle przerażona Gloha zauważyła, że zgubiła kierunek, w którym miała pójść. Każde z nich należało do innego gatunku, więc z technicznego punktu widzenia nie powinni wstydzić się wystawiania ciała na słońce, niemniej starannie unikali spojrzeń. Gloha, zerkając ukradkowo, przekonała się w końcu, że Trent honoruje niepisaną umowę. — Patrzyłam już we wszystkie strony i nie wiem, którą z dróg Crombie wskazał jako właściwą. — Południowy wschód — odezwał się Trent. — Z powrotem w stronę Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych. — Och, to może dlatego Crombie wskazał na ciebie, jako tego, który mi pomoże — odpowiedziała Gloha. — Z pewnością — zgodził się z lekkim uśmiechem. — W takim razie nadszedł moment rozdzielenia się — wtrąciła się do rozmowy Cynthia. Nie robiła wrażenia szczęśliwej. — Ja muszę przecież zacząć poszukiwania rodziny skrzydlatego centaura. — Jeszcze nie teraz — powiedział Mag. — Zobowiązałem się zostawić cię dopiero, kiedy będziesz całkowicie bezpieczna. Odkąd wiem, gdzie to będzie, uważam, że powinienem najpierw zakończyć misję z Cynthia, a dopiero później udać się na bardziej tajemniczą wyprawę z Glohą. — Tak — szybko przytaknęła goblinka. Lubiła Cynthię i chciała mieć pewność, że nic złego jej nie spotka. Poza tym niepokoiła się o swoje poszukiwania i nie miała tak wielkiej ochoty ich zaczynać, jak sądziła, że mieć powinna. Nie była też całkiem pewna, czy powinna podróżować sama z Trentem, ale nie dlatego, że obawiała się z jego strony niestosownego zachowania. Absolutnie nie. Tak więc sprawa Cynthii była doskonałym pretekstem, by wszystko odłożyć na później. — To bardzo miło z twojej strony — podziękowała Cynthia. Powinna się rozpogodzić, a tymczasem zachmurzyła się, a w jej oczach błysnęły łzy. — To najmniej, co mogę zrobić dla kogoś, kto całował mnie tak często i z takim oddaniem jak ty. Cynthia nauczyła się już opanowywać reakcje na tego typu uszczypliwe uwagi. Rumieniec nabrał koloru bladego różu i nie sięgnął dalej niż do nagich (chwilowo) piersi dziewczyny. Gloha była wdzięczna, że uwaga nie została skierowana bezpośrednio do niej. Chociaż Gloha była w równym stopniu co Cynthia winna owym pocałunkom, nie musiała się teraz czerwienić. — Rodzina skrzydlatych centaurów mieszka na pomoc od Rozpadliny — powiedziała Gloha. — My dwie mogłybyśmy tam polecieć, ale z tobą, Magu, to się nie uda. — Przykro mi, że jestem dla was niczym kotwica — przyznał Trent. — To przypomina mi czasy, gdy wędrowałem z młodymi wówczas Binkiem i Cameleon. Wtedy także przez chwilkę hamowałem ich marsz. — No ale wtedy byłeś zły, nieprawda? — zapytała Cynthia. — W każdym razie tak o mnie mówiono. Ale nie sądzę, bym musiał wstrzymywać was teraz. Znowu jedną z was zamienię w ptaka–Roka, który mnie poniesie. — Spojrzał na niebo. — Zupełnie straciłem poczucie czasu pod ziemią, ale sądzę, że zbliża się południe, możemy więc wyruszyć w drogę i dotrzeć na miejsce, zanim dzień się skończy. Cynthia, niezdecydowana, spojrzała na Glohę. Ta zrozumiała myśli przyjaciółki i odesłała jej takie samo spojrzenie. Pojęła, że żadna z nich nie jest gotowa rozstać się z towarzyszami i zakończyć tę część podróży. To nie niepewność co do ich dalszych losów, choć i ona była ważna, ani odmłodzony Mag Trent będący miłym kompanem, chociaż to też miało swoje znaczenie. Po prostu nie były gotowe zakończyć trwającej przygody z powodów, które lepiej niech pozostaną przemilczane. — Pozostańmy na chwilę we własnym ciele — powiedziała Gloha. — Cynthia powinna się przecież oswoić z dniem codziennym współczesnego Xanth. — Jak sobie życzysz — zgodził się Trent. — Jeśli taka jest wasza wola, możemy pieszo podążać na pomoc. Gdy ubrania były już prawie suche, kolejno ubierali się, nie przyglądając się sobie wzajemnie zbyt ostentacyjnie. Ich tobołki były jeszcze wilgotne, ale nie uległy na szczęście zniszczeniu. Wyruszyli, idąc wzdłuż strumienia, który płynął z północnego zachodu. Gloha i Cynthia postanowiły także maszerować, skoro zrezygnowały z zamiany na stwory dość wielkie, by dźwigać Maga. Okazało się, że i taki spacer może być interesujący. Kolorowe kamyki na dnie strumienia wesoło połyskiwały, a na obu brzegach rosły pachnące kwiaty. Gloha i Cynthia wpięły sobie we włosy różowe kwiatki, potem zerwały dwa niebieskie, by ozdobić nimi włosy Trenta. — Żeby nikt nie pomylił cię z dziewczyną — wyjaśniła Gloha, lekko całując Maga w lewe ucho, ot tak, żeby kwiatek się lepiej trzymał. — Albo ze skrzydlatym stworzeniem — dodała Cynthia, całując Trenta z tych samych powodów w prawe ucho. — Gdybym nie znał prawdziwych powodów, zacząłbym podejrzewać, że przynajmniej jedna z was próbuje ze mną flirtować — rezolutnie odpowiedział Mag. — Niestety nie potrafię zgadnąć która. — Nie powiemy ci — odpowiedziały chórem bez cienia rumieńca na twarzy. Strumień wspiął się na wzgórze, gdzie odpoczywał, wypełniając sobą jeziorko. Znad skalistego brzegu wystawały trzy głowy młodych kobiet. Pierwsza była blondynką z długimi włosami, które, opadając zalotnie, przysłoniły prawe oko dziewczyny. Druga była ruda, z włosami rozrzuconymi w nieładzie. Trzecia była brunetką, a jej wijące się loki przysłaniały prowokująco dekolt. Wszystkie miały oczy w kolorze głębokiego błękitu świeżej wody. — Oj! Ludzie! — zawołała blondynka miłym głosem. Nie robiła wrażenia przestraszonej. Gdy jednak Gloha i Cynthia wspięły się na szczyt wzgórza, ruda poprawiła koleżankę: — Dwoje półludzi. Kobiety. Łatwo poznać po różowych kwiatkach. — W jej głosie można było usłyszeć rozczarowanie. — I jeden czystej wody mężczyzna — dodała brunetka. — Można być tego pewnym dzięki niebieskim kwiatkom. — Teraz wyczuwało się w ich słowach zainteresowanie. — A kim wy jesteście? — zapytał przyjacielskim tonem Trent. Gloha widziała jednak, że podchodzi bardzo ostrożnie i na wszelki wypadek jest przygotowany do dokonania przemiany. Nie był osobą łatwowierną, co miało swoje zalety. — Po prostu trzy piękne i znudzone syreny — powiedziała blondynka i na potwierdzenie wszystkie uniosły ogony. — Ash, Cedar i Mahogany*. Ja jestem oczywiście Ash. — A kim wy jesteście? — Trent, Gloha i Cynthia — przedstawił siebie i swoje przyjaciółki Mag. — Ja jestem Trent. — Wasze imiona pochodzą od drzew? — zapytała Gloha. — Od kolorów — wyjaśniła Cedar z kwaśnym grymasem na twarzy. — Miejscowe leśne nimfy przybrały sobie imiona od kolorów wody, więc my nazywamy się od kolorów drewna. — Chętnie ofiarowałybyśmy ci kilka cudownych chwil, Trencie, ale widzę, że twoje towarzystwo doskonale się tobą zajmuje — odezwała się Mahogany. — Zdaje się, że nie tylko uszy, ale i usta zakosztowały gorących pocałunków. Gdybyś jednak był znudzony tymi nadmiernie przyjacielskimi gestami… — Prawdę mówiąc, śpieszy nam się — przerwała Cynthia, nie bardzo uprzejmie wobec trzech piękności. — Jednak plany ulegają zmianom — zauważyła Ash. — Czy nie uda nam się zatrzymać cię na miłą chwilę? — Uraczyła Trenta wspaniałym, przeciągłym spojrzeniem. Równocześnie opuściła ogon do wody i wynurzyła się do pasa, ukazując pełne, zupełnie nagie piersi. — Tylko jeśli macie coś naprawdę interesującego lub pożytecznego do zaproponowania — odpowiedziała lekceważącym tonem Gloha. Ten ton był zwykłym oszustwem, gdyż doskonale wiedziała, że w swych nawet najbardziej dzikich marzeniach nie miała równie bujnie rozwiniętego tułowia jak syrena. Wodne stworzenia przybierały więcej ciała niż latające, gdyż pomagało im to pływać, a nie przeszkadzało w lataniu, którego nie znały. To była jedna z niesprawiedliwości tego świata. — Mamy taki jeden wspólny talent — powiedziała Cedar, wykonując przy tym podobny manewr jak Ash, lecz lepiej pokazując szczegóły. — Jeżeli twe rozpalone całusami oczy mogą go dostrzec, to jeśli sobie życzysz… — szepnęła namiętnie. — Ale czy wy w ogóle posiadacie jakiś talent magiczny? — zapytała Cynthia, wiedząc, że hybrydy często go nie miały, a jeśli miały, to taki, który pomagał im jedynie przetrwać jako hybrydom, na przykład skrzydlate potrafiły latać. — Ależ oczywiście — odpowiedziała Mahogany, popisując się, podobnie jak pozostałe syreny, dwoma nadzwyczajnymi przypadkami (można by tak powiedzieć) zaokrąglenia. Wszystkie trzy były niepokojąco dobrze wyposażone w ten szczególny walor. — Potrafimy czytać tytuły. — Tytuły? — zapytał Trent. Być może z powodów dyplomatycznych unikał rozmowy na poprzedni temat, chociaż cały czas uważnie obserwował wydarzenia. Jednakże, trzeba przyznać, trzymał się doskonale. — Potrafimy odczytać każdy napisany tytuł — wyjaśniła Ash. — ale musimy to robić razem. Nie potrafimy przeczytać niczego oprócz tytułu, ale i tak poza nim reszta jest nieciekawa. Trent pokręcił głową. — Bardziej jesteśmy zainteresowani osiągnięciem celu naszej wyprawy niż czytaniem tytułów. Lecz tym razem, przewrotnie, Gloha wykazała zainteresowanie. — Jakie przygody nas czekają? — zapytała. Trent pomyślał przez chwilę. — Trudno powiedzieć, dopóki któremuś z nas nie uda się złapać talentu przewidywania przyszłości. — Czasami udaje się jednak wpaść na trop przyszłości, sprawdzając tytuł rozdziału z kolejnej księgi Muzy Historii o historii Xanth, nieprawdaż? Gdybyśmy mogli rzucić okiem na właściwy rozdział, być może oszczędziłoby to nam pewnych komplikacji. Trent wyglądał na nieco skołowanego. — Teoretycznie tak. Ale pod warunkiem, że napisała już ten rozdział. Podejrzewam jednak, że czeka, aż zakończy się jego akcja, i dopiero potem wszystko opisze. — A jeżeli opisuje i wtedy wydarzenia zachodzą? — zapytała Gloha. — Czy wydarzenie, zanim się stanie, nie powinno być opisane? Mag wzruszył ramionami. — Możemy spróbować. — Spojrzał prosto w oczy trzem syrenom, które aż zapiszczały w tym momencie, być może przez zwykły zbieg okoliczności. — Czy mogłybyście przeczytać tytuł odpowiedniego rozdziału w odpowiednim tomie historii? — Możemy spróbować — odpowiedziała jedna z nich, a może wszystkie naraz. Popłynęły razem, trzymając się za ręce. Zamknęły oczy i skoncentrowały się na bezbłędnej koordynacji ruchów. Ich trzy ogony jak jeden unosiły się nad wodą, by zaraz z pluskiem się zanurzyć. Po chwili rozdzieliły się. Powróciły do skalistego brzegu i jeszcze raz powtórzyły pokaz. Zmierzyły przy tym Maga trzema dobrze mierzonymi spojrzeniami. — Czy odnalazłyście odpowiedni tom? — zapytał po chwili Trent. — Tak — westchnęła ponętnie Ash. Gloha natychmiast posłała Cynthii spojrzenie pełne niesmaku spowodowanego zachowaniem syreny. — I przeczytałyście właściwy tytuł? — Tak — przytaknęła Cedar, podczas gdy woda uformowała się w cudowny, głęboko wykrojony dekolt. Spojrzenie, które Cynthia posłała z powrotem do Glohy, było pełne zawiści. — Powiecie nam, co przeczytałyście? — To zależy — zamruczała Mahogany, a słabe i niewinne prądy rzeczne porwały opadające dotąd z przodu warkocze, odsłaniając w całości jej posągowy tułów, tak że nic nie było w stanie przeszkodzić patrzącym. Żadne spojrzenia Glohy i Cynthii nie zdołały przyciągnąć włosów syreny na ich — dotychczasowe miejsce. — A od czego to zależy? — zapytał Trent. Zachowywał się tak, jakby te niestosowne westchnienia i pływające włosy nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. — Och, jak długo zdołasz stać i słuchać tego — powiedziała Ash, podpierając bródkę prawą ręką i nie zwracając najmniejszej uwagi na wyniesioną ponad wodę górną część ciała. — To oczywiście brzmi jak zaproszenie do zabawy — zauważył Trent. — Ale muszę was ostrzec, że jestem nieco starszy, niż wyglądam. — Lubimy dojrzałych mężczyzn — odparła Cedar, a jej duże, niebieskie oczy stały się jeszcze większe. — Tak naprawdę jestem starcem odmłodzonym przez Eliksir Młodości. Mahogany zainteresowała się oświadczeniem Trenta. — Jak starym? — Niesforne prądy rzeczne właśnie sprowadziły jej warkocze na dawne miejsce. — Dziewięćdziesiąt sześć. Syreny straciły równowagę i wszystkie trzy głowy znalazły się pod wodą. Gdy się wynurzyły, ich lśniące włosy nieco zmatowiały, a i elokwencja gdzieś zniknęła. — To prawda? — zapytała Ash. — Prawda — odpowiedziały równocześnie Gloha i Cynthia. Z uroczych syrenich kształtów jakby uszło powietrze. — Tytuł jest bez znaczenia — powiedziała Cedar. — Jak to bez znaczenia? — zapytał Trent, który teraz wydawał się tak samo nie zwracać uwagi na nagłe zniknięcie walorów syren, jak przedtem na ich pojawienie się. — To jedynie „Xxxxxxx”, żadnych słów — wyjaśniła Mahogany. Trent pokręcił głową. — Tego się obawiałem. To tak jakby pytać o talent Binka. Zawsze coś przeszkodzi. Muza najwidoczniej wiedziała, że spróbujemy zobaczyć tytuł i pozostawiła jedynie miejsce dla niego. — Szkoda, że musicie już iść — powiedziała Ash. — Tak, wielka szkoda — dodała Cedar. — Czy nie mogłeś być nieco młodszy? — zadała retoryczne pytanie Mahogany. — Nie miałem pojęcia, że spotkam trzy tak intrygujące niewiasty — odparł Trent, przechodząc obok jeziora. — A szkoda — mruknęła Cedar. Gloha mogła się tylko zgodzić. Ruszyli przed siebie wzdłuż strumienia. Wił się, jakby chciał ich zgubić, ale bez powodzenia. Nagle z zarośli wynurzył się mały, lichy smok. Spojrzał na nich głodnym wzrokiem i zaczął szybko oddychać, by wzniecić w sobie ogień. — Smoku, pozwól, że ci coś pokażę — powiedział Mag. Wykonał gest w stronę zwisającej z drzewa jemioły, zamieniając ją w jemiołuszkę. Ptak, niemal w równym stopniu zaskoczony, co przerażony, nie wydał nawet z siebie głosu, lecz czym prędzej pofrunął w nieznane. — No, a teraz twoja kolej, jeśli sobie życzysz — rzekł Trent i ruszył w stronę gada. Smok tak szybko zrobił zwrot w tył, że niemal nadepnął sobie na ogon. Zniknął w ułamku sekundy. — Zanim zdążyłbyś go zamienić, ziemia mogła zacząć palić się nam pod stopami — powiedziała Gloha. — Wszystko to kwestia wiary w cudzą łatwowierność — odpowiedzią} łagodnie Mag. Po pewnym czasie strumień zrezygnował z kluczenia przez wąwozy i doliny i pomknął w wysokie góry. Ale na szczęście w tym miejscu znaleźli ścieżkę przez las, która, wydawało się, gdzieś ich zaprowadzi. Gdy wieczór zamierzał zapaść, znaleźli się na ładnej polance. — Myślę, że powinniśmy tutaj przenocować — zaproponował Trent. — Może jutro znajdziemy jakąś zaczarowaną ścieżkę i zaczniemy się posuwać szybciej. Wtem zobaczyli lichy szałas pod wierzbą oblepioną gruszkami, a w nim płonące ognisko. — Tam ktoś jest! — podniosła alarm Gloha. — To centaur! — zawołała zduszonym głosem Cynthia, poprawiając szybko włosy. Okazało się, że są tam dwie istoty — samiec centaura i kobieta. Z radością odstąpili nieco miejsca w szałasie w zamian za ciastka z ciastkowca, w którego Trent zamienił wierzbę. Gruszki z wierzby nie mogły zaspokoić głodu. Zajadając ciasteczka, postanowili wymienić się opowieściami. — Jestem Braille — przedstawił się centaur. — Mam zakazaną miłość. — A ja nazywam się Jana i jestem tą miłością — zwierzyła się młoda kobieta. — Spotkaliście się przy Źródle Miłości? — zapytała zaskoczona Gloha. — Nie, znaliśmy się wcześniej, gdyż mieszkaliśmy niedaleko siebie — wyjaśniła Jana. — Jego talent magiczny pozwala mu na przepisywanie tekstu w taki sposób, by ci, którzy nie mogą czytać, zrozumieli jego sens. Wykonał kilka prac dla nas i wtedy go poznałam. Wkrótce zdałam sobie sprawę, że żaden mężczyzna, którego znałam, nie był nawet w połowie takim stworzeniem jak ten centaur. — Oczywiście z logicznego punktu widzenia wiedziałem, że to szaleństwo — stwierdził Braille. — Ale zaangażowałem się emocjonalnie do tego stopnia, że nie potrafiłem znaleźć ani jednej centaurzycy, która dorównywałaby zaletami Janie. Sytuacja stała się bardzo kłopotliwa. — Spojrzał na Cynthię. — Domyślam się, że znalazłaś się w podobnym położeniu. Cynthia pokryła się rumieńcem trochę bardziej niż różowym. — Ach, ja i ten mężczyzna nie tworzymy pary. Jedynie razem podróżujemy. — Podobnie jest ze mną — szybko dodała Gloha. — Szukam dla siebie partnera mojego gatunku, a Mag Trent pomaga mi w poszukiwaniach. Cynthia zaś chce zamieszkać z rodziną skrzydlatych centaurów. — Jesteś Magiem? — zapytała przestraszona Jana. — Co potrafisz robić? — Przemieniam żyjące stworzenia — odpowiedział Trent. — Czy nie zauważyłaś, jak wierzbę z gruszkami zmieniłem w drzewo ciastkowca? — Och, myślałam, że to wszystko, co potrafisz, że twój talent polega na robieniu drzew ciastkowca i nic ponadto. — Stanowczo nie. Mogę, jeśli chcesz, przemienić cię w centaurzycę albo Braille’a w mężczyznę. Oboje spojrzeli na siebie. — Ale mnie nie bardzo interesują mężczyźni, to znaczy ludzcy mężczyźni! — zaprotestowała Jana. — Kocham go jako centaura. — A ja kocham w niej jej ludzką kobiecość wyznał Braille. — Idziemy właśnie do Dobrego Maga po radę, jak rozwiązać nasz problem — powiedziała Jana. To wydawało się najlepszym rozwiązaniem. Wczesnym rankiem Jana dosiadła Braille’a i pognali wprost na zachód. Trent, Gloha i Cynthia ruszyli na pomoc. — Wiesz — odezwała się do Maga Cynthia — myślę, że mogłabym nieść cię w taki sam sposób, przynajmniej wtedy, gdy jesteśmy na ziemi. To pewnie przyspieszyłoby naszą wędrówkę. — Mogę przecież zamienić muchę w konia i dosiąść go — odparł Trent. — Zdawało mi się jednak, że nie goni cię czas. Uważam, że powinnaś poznać życie we współczesnym Xanth przez zdobywane doświadczenia, a ja mogę cię uchronić przed większością zagrożeń, dopóki podróżujemy razem, więc czas nie jest najważniejszy. Poza tym muszę przyznać, że sam z przyjemnością w tych doświadczeniach biorę udział i przypominam sobie, jak wygląda zwykłe życie, gdy jest się młodym. Jednak po wykonaniu zadania wrócę do żony i przyjaciół oraz do mego prawdziwego wieku i odejdę zgodnie z planem. Teraz jakoś nie czuję, by sprawa ta była tak pilna, jak wydawało mi się jeszcze niedawno. — Ja także nie czuję już tej nagłej potrzeby zamieszkania z obcymi — powiedziała Cynthia. — Ale oczywiście najważniejsza w tej wyprawie jest Gloha, więc nie powinniśmy jej opóźniać. — Spójrzmy prawdzie w oczy — odezwała się Gloha. — Szukam męskiego przedstawiciela swego gatunku, wiedząc, że taki nie istnieje. To oznacza, że im szybciej zakończę poszukiwania, tym szybciej będę rozczarowana niepowodzeniem. Przyznaję, że wcale mi się nie spieszy do tej perspektywy. — Mogę przemienić jakiegokolwiek męskiego osobnika w odpowiedniego partnera dla ciebie — ofiarował się Mag. — Może dlatego Crombie wskazał na mnie. W takim wypadku… — Nie! — krzyknęła goblinka ostrzej, niżby to usprawiedliwiała troska o rozwiązanie problemu. — To nie byłoby to samo. Jana i Braille także nie chcą takiej przemiany. Przedstawiciel innych istot, nie wzrastając w kulturze harpii i goblinów, nie potrafiłby zrozumieć moich uczuć. Nie chcę udawanego męża. — Naszło ją chwilowe zwątpienie. Przypomniała sobie, jak dobrze się czuła, będąc pokrzywą, futrzanką czy rybą płucodyszną. Uczucia przychodziły wraz z formą, którą przybierała. Czy aby słusznie uczyniła, odrzucając propozycję Trenta? — Z tego wynika, że żadne z nas nie ma powodów, by się spieszyć — podsumował Mag. — Motywy dla każdego są wystarczająco jasne. Możemy więc iść przed siebie jak do tej pory, aż przydarzy się coś, co zmusi nas do zmiany postępowania. — Tak — przytaknęła Cynthia. — W pełni akceptuję takie rozwiązanie. — Ja również — dodała Gloha. Poszli dalej na pomoc, ścieżką, która doskonale się do tego nadawała. Jeśli cokolwiek im zagrażało, Trent albo dobywał miecza, albo przemieniał intruza w stworzenie nieszkodliwe. Tak doszli do rozwidlenia, z którego odchodziło kilka ścieżek. Stał przy nim drogowskaz: AKWA FORT BRÓD PRZYSTAŃ KOM–PLUTER. — Chce mi się pić — zakomunikował Trent. — Chętnie zrobiłbym małą przerwę, by napić się świeżej wody. Cynthia i Gloha przytaknęły. Poszli pierwszą ze ścieżek. Poprowadziła do okrągłej kamiennej konstrukcji przykrytej dużą, płaską blachą. Gdy podeszli bliżej, znajdujący się nad płytą kołowrotek wykonał gwałtowny ruch. Trent szybko położył dłoń na mieczu. Ale tajemnicze urządzenie raczej nie chciało nikogo przestraszyć. Po prostu kręciło się, wykonując swoją robotę, cokolwiek by nią było. Nigdzie w pobliżu nie znaleźli ani kropli wody. Nagle klapa uniosła się i spod niej wyskoczyła kartka. Wtedy Gloha zdała sobie sprawę, co się dzieje. — To jest akwaforta! — zawołała. Rzeczywiście. Urządzenie wyrzuciło z siebie rycinę przedstawiającą trójkę wędrowców: mężczyznę, skrzydlatą goblinkę i skrzydlatego centaura. To był naprawdę wspaniały, czarno — biały portret grupowy. — To urządzenie wykonuje akwaforty — powiedziała Cynthia. Kołowrotek znów się zakręcił i po chwili Cynthia trzymała w ręku swój portret. Niby–studnia reagowała na tego, który odezwał się lub poruszył, i robiła jego wizerunek. Nie interesowała się tym, co się dzieje z jej dziełami, interesowała się jedynie tworzeniem. Trent pokręcił głową. — Wolałbym natrafić na jakąś studnię z czystą wodą — powiedział. Długo nie czekał, a stu — dzienny artysta wyrzucił kolejną akwafortę z Trentem pijącym perlistą wodę z pucharu. Gloha zaśmiała się i oczywiście za moment oglądała się śmiejącą w czarno–białych kolorach. Podniosła rysunek, który wyleciał z artystycznej głębi. Nie pozostało im nic innego, tylko wrócić, gdyż na stu dziennych akwafortach droga się kończyła. Podeszli do drogowskazu i ruszyli wzdłuż ścieżki oznaczonej BRÓD. — Bród to płytkie miejsce rzeki, jeziora lub stawu, przez które można łatwo przejść na drugą stronę — wyjaśnił Trent. Lecz zamiast niego znaleźli na ścieżce mnóstwo starych rupieci pokrytych szlamem. Drzewa były szare od kurzu, kamienie czarne od jakiejś mazi, w powietrzu czuło się stęchliznę. — Cóż to takiego? — zapytała Cynthia. Gloha znowu jako pierwsza rozwiązała zagadkę. — Bród! To jest po prostu brud! — Xanth jest pełen kalamburów — powiedział Trent. — Najwyraźniej weszliśmy na ich teren. — Nie pamiętam, bym natknęła się na te rzeczy w Północnej Wiosce — odezwała się Cynthia. Gloha spojrzała na rysunek. Ku swemu zaskoczeniu zauważyła, że zmienił się. Teraz był to wizerunek sennej, nudnej wioski. — To dlatego, że Północna Wioska należy do najbardziej zrównoważonych miejsc w Xanth — wyjaśnił Mag. — Dlatego właśnie tam odchodzimy. Jest konserwatywna, z lekkim poczuciem humoru i bez wybujałej wyobraźni. Niebezpieczne zjawiska najczęściej występują gdzie indziej. Jest tam tak spokojnie, że nawet Fracto nie chce się wywoływać burzy. — Fracto? — zapytała Cynthia. — Najwstrętniejsza chmura Xanth — odpowiedziała Gloha. — Jeśli tylko mieszkańcy Xanth zaczną się dobrze bawić, Fracto natychmiast ugasi dobry nastrój. Nie chciałabyś wejść z nim w konflikt. Co prawda nie jest inteligentny, ale jest cały mokry. Na karteczce pojawił się rysunek tępej chmury zalewającej z radością piknik. — Nie mogę powiedzieć, żebym wiedziała, jakiego rodzaju przygodę spotkam na następnej ścieżce — powiedziała Gloha. Obrazek pokazał jaskinię, w której znajdowała się kupa złomu ze szklanym ekranem z przodu. Widniało na nim jedno słowo KLĄTWY. Trent i Gloha roześmieli się, gdy tymczasem Cynthia wyglądała na zbitą z tropu. — To Kom–Pluter — powiedział Trent. — Kiedyś druga najgorsza plaga Xanth. Dopiero gdy Lacuna przeprogramowała go, zmienił się w miłą maszynę. Posiada moc zmieniania rzeczywistości w swoim otoczeniu. Nie bardzo mam ochotę udać się w te strony. — Pozostaje nam więc Przystań — stwierdziła Gloha. Gdy na kartce pojawiło się jezioro i pomost, zawrócili do drogowskazu. Od niego poszli prosto przed siebie ścieżką oznaczoną jako Przystań. Prowadziła rzeczywiście do małego jeziora i pomostu. Ale było w tym coś dziwnego. Pomost nie wybiegał nad wodę, wręcz przeciwnie — biegł wzdłuż brzegu. Zbudowany był z desek, które wcale nie leżały spokojnie. Ruszały się. Ostatnia z nich przeskakiwała nad pozostałymi i kładła się na początku, przed innymi. Wtedy następna przeskakiwała, wyprzedzała poprzednią i kładła się na przodzie. Właściwie biegły przed siebie w podskokach, okrążając jezioro. — Pierwszy raz w życiu widzę wędrujący pomost — odezwał się zaskoczony Trent. Obserwowali biegnące przed siebie deski, aż doszły do miejsca, w którym rzeczka wpadała do jeziora. Ponad nią przechodził mały, rozklekotany mostek. Deski ułożyły się tuż przed nim, gotowe do przejścia. — Precz stąd! — ktoś krzyknął. — Sio! Sio! Teraz dopiero dostrzegli wstrętnego, zielonkawego trolla. Ręka Trenta znowu zawisła w pobliżu rękojeści miecza. — Nie chcemy nikomu wyrządzić krzywdy — powiedział Mag. — Szukamy jedynie bezpiecznego przejścia na północny zachód. Głowa trolla odwróciła się w ich stronę. — Nie mówiłem do was — powiedział. — To te przeklęte skaczące deski. Wydaje im się, że mogą się wszędzie szwendać. Próbuję uchronić most przed nimi. — Nie wydaje mi się, by mogły zrobić komuś coś złego — odezwała się Cynthia. — Nic złego nie zrobią, ale moim zadaniem jest utrzymać porządek na moście. Przypuśćmy, że przybędzie ktoś, kto zechce z niego skorzystać, a na moście będzie pełno ruchomych desek? To zrobiłoby bardzo złe wrażenie na przybyszu. — Dokąd prowadzi most? — zapytała Gloha. — Donikąd. Po prostu tam. To bezużyteczna robota. Ale co mam robić? Jestem przecież trollem, a trolle pilnują mostów. Ten przypadł dla mnie. — Może przedstawimy się — zaproponował Trent. — Ja jestem Mag Trent, a to są Cynthia centaur i Gloha goblinka. Jesteśmy w trakcie wyprawy, a nawet dwóch wypraw, i poszukujemy odpowiedniego rozwiązania naszych problemów. — Jestem troll Tristan. Zostałem wygnany kijami z mojej wioski po tym, jak ją zdradziłem. Kije wkrótce zamieniły się w deski i teraz tkwię jak sęk w desce, by pomost nie przeszedł po moście. — Pomost po moście. Mogę sobie wyobrazić, jakie to nudne — zauważyła Cynthia. — W jaki sposób zdradziłeś swoją wioskę? — zapytała Gloha. — Napadliśmy na ludzką wioskę, a ja pozwoliłem małej dziewczynce odejść, zamiast przyprowadzić ją, by mogła zostać ugotowana na obiad. Spodziewałem się z tego powodu naprawdę złego snu, ale kość Gracja, wędrująca szkieletka, sfuszerowała robotę i sama popadła w tarapaty. To był przykry widok. — Ach, więc jesteś tym trollem! — zawołał Trent. — Mój wnuk Dolph stanął w obronie Gracji w trudnym dla niej momencie. Okazało się, że jest zbyt miła, by brać udział w sennych koszmarach i w końcu poślubiła kościeja Marrowa. — Kogo? — zapytała Cynthia. — Inny wędrujący szkielet z Królestwa Snów — wyjaśniła Gloha. — To długa historia. Marrow jest miłą osobą. — Ależ on musi być martwą osobą! — Jak już mówiłam, to długa historia. A to jest troll, o którym słyszeliśmy, że jest przyzwoity, jak na trolla. — Wszystko się zmienia. W moich czasach wszystkie trolle były paskudne. — I ciągle są — potwierdziła Gloha. — Oprócz Tristana. — Który został ukarany za swój dobry uczynek — przypomniał Trent. — Trzeba powiedzieć, że plemię trolli nie zrobiło nic złego, biorąc pod uwagę ich obyczaje. — Dlaczego po prostu nie rzucisz tej nudnej roboty? — zapytała Gloha. — Z kilku powodów. Po pierwsze, inne trolle mogłyby mnie złapać i przyprowadzić z powrotem albo dać jeszcze gorszy przydział. Poza tym nie jest wcale łatwo znaleźć pracę dla trolla. Mosty już o to zadbały. Umrę z nudów, jeśli nie będę miał czegoś do roboty. Gloha zastanowiła się nad całą sytuacją. Jeśli ta ścieżka prowadzi donikąd, będą musieli wrócić i spotkać się z Kom–Pluterem. Tymczasem tutaj przyzwoity troll był ciągle w kłopocie. Być może to nie był tylko zbieg okoliczności. — Co chciałbyś robić, gdybyś mógł wybierać? — zapytała Tristana. — Interesują mnie mosty łączące teraźniejszość z przyszłością, jak na przykład informatyka — odpowiedział Tristan. — Most prowadzący do wiedzy. Ale czy ktoś zwróci uwagę na pomysły trolla? — A więc chcesz zmieniać raczej swój umysł niż ciało? — Któż chciałby pozostawać w ciele trolla, gdyby miał jakiś wybór? — zapytał retorycznie Tristan. — Ale oczywiście tkwię w nim na zawsze i nic na to nie poradzę. Jestem zaskoczony, że wy, przystojne istoty, zechciałyście choćby porozmawiać ze mną. — Cóż, przeżywamy właśnie przygodę, a nie bardzo spieszy nam się do wyjaśnienia wszystkich jej zagadek — odpowiedziała Gloha. — Sądzę, że moglibyśmy zrobić coś miłego dla ciebie. — Lepiej nie ryzykuj! — ostrzegł troll. — Taka uprzejmość może być kosztowna. — Ale czasami warta swojej ceny — zauważył Mag, spoglądając znacząco na dziewczyny. — Jaka to złota myśl, której błyski dostrzegłem, zaświeciła w twojej głowie, Gloho? — zapytał Trent. — Że może Tristan mógłby pracować z Kom–Pluterem. Zdaje się, że to jest teraz porządna maszyna i być może potrzebuje asystenta. Kogoś zainteresowanego takimi sprawami. — Skoro i tak musimy iść ścieżką do Kom–Plutera — zgodził się Mag. — Maszyna, co prawda, nie jest już prawdziwie demoniczna, ale i tak lubi płatać figle. Powinniśmy mieć coś, czym pohandlujemy z nią. — Naszą zapłatą może być zostawienie Tristana. Trent uśmiechnął się. — To Pluter będzie musiał nam zapłacić, jeśli zgodzimy się zostawić mu Tristana. Gloha poczuła, jak jej usta układają się w małe „o”. — Ooo! — powiedziała zaskoczona. Mag odwrócił się do trolla: — Jestem Magiem przemienienia. Mogę cię przemienić w inną postać. Następnie zabierzemy cię do Kom–Plutera i zapytamy go, czy chciałby mieć asystenta. Jaki kształt chciałbyś przybrać? — Ach, to bez znaczenia. Może być nawet pchła. — W porządku. Zamienię cię teraz w pchłę, a o ostatecznej formie pomyślimy później. — Skinął ręką w stronę Tristana, a ten nagle zamienił się w małą pchłę. — Znajdź sobie wygodne miejsce na jednym z nas i ruszajmy w drogę — powiedział Trent. — Pamiętaj tylko, abyś nie skakał, bo jeśli się zgubisz, nie zdołam cię przemienić. Pchła pomyślała. Potem zrobiła „hmmm” i podskoczyła, lądując we włosach Glohy. — Hmmm? — zapytała. — Może być — odpowiedziała. — Nie będziesz mi przeszkadzała dopóty, dopóki nie… — zawahała się, nie chcąc mówić o sprawach tak nieprzyjemnych, jak gryzienie czy wydalanie. — Nnnn! — odpowiedział insekt przecząco. Nie mógłby robić niczego równie okropnego w tak pięknych włosach. Zostawili za sobą wędrujące deski i jeszcze raz wrócili do drogowskazu. Tym razem skierowali się w stronę Kom–Plutera. Okazało się, że jest to magiczna ścieżka, która niemal błyskawicznie zaprowadziła ich do jaskini z maszyną, choć wydawało się, że dzieli ich od niej spory dystans. Gdy podeszli do wejścia, ziemia gwałtownie się zatrzęsła. — Ajj! Trzęsienie ziemi! — zawołała Cynthia. — Nie. Myślę, że to raczej niewidzialny olbrzym pracujący dla maszyny — powiedział Trent. I rzeczywiście, obok pojawiły się ślady potężnych stóp, które zgniotły dwa drzewa i rozłupały wielki głaz na kamyki i garść piasku. — Zaraz sami zamienimy się w proszek! — zawołała przestraszona Gloha. — Raczej nie — uspokoił ją Trent. — Jego zadaniem jest zaganiać przechodniów do jaskini Plutera, gdyby się wahali przed wejściem. Musisz polecieć gdzieś w okolice jego głowy i powiedzieć mu, że wejdziemy bez przymusu. — Ale nie widzę jego głowy! — Nie musisz. Leć, aż poczujesz jego oddech. Głowę będzie miał w pobliżu. Gloha poleciała. Cynthia postanowiła jej towarzyszyć, jako że sama była przerażona bliskością stąpających stóp, a w powietrzu czuła się bezpieczniej. Nieco ponad linią wierzchołków drzew poczuły paskudny wiatr. Nie dość, że zwiewał je z kursu, to jeszcze śmierdział jak fura wyładowana skisła, gnijącą kapustą. Z włosów Glohy dało się słyszeć gwałtowne pokasływanie. — Zdaje się, że znalazłyśmy jego usta — sapnęła ciężko Cynthia. Jej włosy rozwiały się na wszystkie strony, jakby chciały uciec od smrodu. — Tracę kontrolę. — Nagle poszybowała w dół. Na szczęście zdołała wyrównać lot, gdy znalazła się poza zasięgiem wiatru. Gloha widziała, jak jej przyjaciółka bezpiecznie leci w stronę lasu. Sama zaś, zatykając mały, wrażliwy nosek, skierowała się prosto w cuchnącą otchłań. Gloha miała mniejszy nos niż Cynthia, nie pochłaniał więc tyle fetoru. Kiedy walnęła w niewidzialną linę, złapała za nią mocno i zawisła. Był to kosmyk włosów olbrzyma. Zeszła na wysokość, jak się jej zdawało, ucha i zawołała: — Hej, nie depcz po nas! I tak idziemy zobaczyć się z Kom–Pluterem! — Dobra! — Poczuła, jak poruszyło się coś potężnego. Olbrzym odwrócił głowę. — O rety, jesteś małym, ładnym stworzeniem. — Dziękuję — szepnęła. — Ale nosek masz opuchnięty. — To dlatego, że ledwie oddycham. — A co się stało? Jesteś chora? Gloha pomyślała przez pięć swoich chwil, co dawało mniej więcej ćwierć chwili olbrzyma. Zdecydowała się powiedzieć prawdę. — To twój oddech! — zawołała. — Jest okropny. — Ach, to jeszcze nic. Gdybyś poczuła oddech mojego kuzyna! Potrafi cofnąć nawet ogra o pięćdziesiąt kroków. — Cóż, to ja już polecę. Muszę odzyskać siły. — Ale żeby nie wyglądało, że jest nieuprzejma, postanowiła się jeszcze przedstawić. — Nazywam się Gloha. Jestem goblinko–harpią. — Jestem Greatbow — odpowiedział. — Miło było cię spotkać. Gloha nie mogła odpowiedzieć w ten sam uprzejmy sposób, więc zmieniła temat, pytając olbrzyma o jego kuzyna. — Dlaczego oddech twojego kuzyna jest tak nieświeży? — Kuzyna Graeboe? On choruje. Cierpi na taką chorobę. Stał się widzialny i nawet nie cieszy go tupanie. — To straszne — powiedziała Gloha. — No, ale na mnie już pora. Zaczęła opadać, co, zważywszy na okoliczności, nie było trudne. Dopiero gdy znalazła się na wysokości drzew w strefie czystego powietrza, odzyskała oddech. Z pewnością nie powinno się winić olbrzymów za ich gigantycznie nieświeży oddech, ale rozmowa z nimi była rzeczywiście nie do zniesienia. W końcu jednak osiągnęła cel — olbrzym przestał tupać. Mogli bezpiecznie wejść do jaskini. Cynthia opadła na ziemię i dołączyła do Trenta w wejściu do groty. — Przepraszam, ale nie byłam w stanie dłużej tego wytrzymać — zwróciła się do Glohy. — Po prostu nie mogłam… — Rozumiem — odrzekła Gloha. — Być może doświadczenia z goblinami i harpiami dały mi siłę do wytrzymywania takich prób. A może to moje małe rozmiary powodują, że biorę płytszy oddech. Cynthia i Trent wymienili spojrzenia. — Albo twój duch jest większy niż ciało — dodał Trent. — Czy możemy przygotować się do następnego niespodziewanego zadania? Gloha poczuła teraz dreszcze, choć w czasie spotkania z oddechem olbrzyma kropelki potu pojawiły się na jej czole. Jak niebezpieczna będzie kolejna próba? — Zdaje się, że tam nie ma żadnej ścieżki. Weszli do mrocznej jaskini. Światła było jedynie tyle, żeby dało się dostrzec przejście wydrążone w skale. Kom–Pluter wydawał się od jakiegoś czasu przyjaznym urządzeniem, ale jego zła przeszłość była znacznie dłuższa i Gloha czuła wyraźny niepokój. Weszli do groty, w której na podłodze leżała góra rupieci. Na środku sterczała podparta szyba. Nagle pojawił się na niej napis: WITAJCIE, UŻYTKOWNICY. Trent podszedł i stanął naprzeciwko maszyny. — Jestem Mag Trent. Być może znasz mnie. — NIE POTRAFISZ PRZEMIENIAĆ MARTWYCH PRZEDMIOTÓW — odpowiedział ekran, migocząc dokuczliwie. Trent uśmiechnął się. — Nie przyszedłem tu, żeby się z tobą kłócić, Pluterku. Jedyna ścieżka, którą możemy iść dalej, prowadzi do ciebie, więc pomyślałem, że cię odwiedzę. Jeśli nie będziesz usiłował zmienić rzeczywistości w jakiś przykry sposób, ja nie zmienię tej istoty — tu wskazał na Glohę — w sfinksa, który mógłby na tobie usiąść. — ZGODA. — Ekran błysnął z zaskoczeniem. — WYGLĄDASZ BARDZO MŁODO, MAGU. — Eliksir Młodości odjął mi siedemdziesiąt lat, ale wrócę do mego rzeczywistego wieku, gdy misja zostanie zakończona. — KTÓŻ JESZCZE JEST Z TOBĄ? — Gloha, goblinka i harpia w jednej osobie. To jej właśnie pomagam znaleźć idealnego męża. Oraz Cynthia, którą jakiś czas temu przemieniłem, a teraz prowadzę do jedynej w Xanth rodziny skrzydlatych centaurów. Jest z nami także troll Tristan, zmieniony przeze mnie w pchłę. — W PCHŁĘ! zabłysnął przerażony ekran. — NIE POZWÓL ZBLIŻYĆ MU SIĘ DO MOJEGO PROGRAMU. Trent pokręcił głową. — O ile pamiętam, znany jesteś z tego, że miewasz kłopoty z wirusami, a nie z insektami. Wezmę pod uwagę twe obawy. Ale nie przyszedłem tu, by ci dokuczać, lecz wyświadczyć przysługę. — NIE WIERZĘ W PRZYSŁUGI. Gloha była pod wrażeniem. Najwyraźniej maszyna czuła respekt przed Trentem, a bez wątpienia w całym Xanth było niewielu, którzy budzili takie uczucia w Kom–Pluterze. — Oczywiście spodziewam się wzajemności — gładko dodał Trent. ACH, TERAZ TO MA SENS. CZEGO SOBIE ŻYCZYSZ? — Nic trudnego. Jedynie wolną, przyjemną i bezpieczną ścieżkę do siedziby centaura Cheirona. Podczas gdy Kom–Pluter myślał, jego ekran nieco zmatowiał. — JEST JEDNA, NA KTÓRĄ MOGĘ CIĘ SKIEROWAĆ. PRZECHODZI PRZEZ ROZPADLINĘ PO NIEWIDZIALNYM MOŚCIE I URYWA SIĘ W SIEDZIBIE GOLEMA GRUNDY’EGO. CZY TO WAS SATYSFAKCJONUJE? — Oczywiście. Grundy to nic wielkiego, ale za to jego żona Rapunzel jest czarująca. — CO OFERUJESZ W ZAMIAN? — Tak się składa, że troll Tristan jest myślącym i przyzwoitym stworzeniem, zupełnie inaczej niż większość przedstawicieli jego gatunku. Poszukuje zatrudnienia jako informatyk. Sądzę, że mógłby zostać twoim asystentem. — NIE POTRZEBUJĘ TROLLA! OSTATNI, KTÓREGO SPOTKAŁEM, ZABRAŁ MI MOSTEK WHEATSTONA*. — A gdyby przybrał inną postać, na przykład kota? — NIE. — Albo myszy. Ekran aż zabłyszczał. — MYSZ! Trent pokręcił głową. — Oczywiście, jeśli nie jesteś zainteresowany, może zostać dziarską kwoką. — NIECH BĘDZIE MYSZ! Gloha ledwo powstrzymywała się od śmiechu. Takie dziarskie kwoki zazwyczaj gwałtownie się starzały, a myślały tylko o tym, żeby wyglądać atrakcyjnie. W tych sprawach łudząco przypominały harpie. Ale cóż takiego Pluter mógł chcieć od myszy? Trent wyciągnął rękę w stronę Glohy. Z jej włosów wyskoczyła pchła, wprost na dłoń Maga. Nagle zamieniła się w ciekawy okaz myszy. Trent posadził ją przed ekranem. Zaczęła biegać dookoła, a ścieżka, po której się poruszała, zamieniła się w linię na ekranie. — ACH, CUDOWNIE, TAK, ACH! — A teraz, gdybyś był tak uprzejmy i wskazał nam naszą ścieżkę — poprosił Trent. — OBSERWUJCIE MYSZ. Mysz pobiegła w stronę ściany, w której zobaczyli przejście — wcześniej Gloha nie widziała go. Zaklinała się w duchu na wszystko, że przed chwilą jeszcze nie było tam żadnego przejścia. Ale była zbyt dobrze wychowaną, młodą panienką, by zakląć na głos. Ruszyli w dalszą drogę. Mysz uniosła się na tylnych łapkach i zapiszczała. Gloha przykucnęła i odezwała się do niej: — Dziękuję, Tristanie. Mam nadzieję, że będziesz tutaj szczęśliwy. — Wyprostowała palec i delikatnie pogłaskała mysz po głowie. — A właściwie to co mysz będzie musiała robić dla tej śmiesznej maszyny? — zapytała Cynthia, gdy szli skalnym korytarzem. — Myślę, że będzie bardzo pomocna ludziom w nawiązywaniu kontaktu z Kom–Pluterem, ludzie bowiem wolą, by taki kontakt był żywy odpowiedział Trent. — Dzięki myszy więcej informacji można przesłać w prosty sposób. To taki specjalny rodzaj magii Xanth, który rozumieją nieliczni, ale wiem, że Pluter zrozumie. Oczywiście są i tacy, którzy nie lubią myszy ani z, ani bez maszyny. Lecz Pluter się tym nie przejmuje. Na pewno doskonale będzie się bawił, gdyjego miła myszka zacznie przerażać przypadkowych gości. Teraz Gloha rozumiała. Pluter źle się czuł, będąc cały czas uprzejmy. Wreszcie mógł być dokuczliwy, pozostając jednocześnie miły. Tunel prowadził do wyjścia. Znaleźli się nad przepaścią Wielkiej Rozpadliny. — Co teraz? — zapytała Gloha zaskoczona, gdy spojrzeli w dół na szczyt małej chmurki, wyglądającej raczej nędznie. — Kom–Pluter zmienia rzeczywistość w swoim otoczeniu — przypomniał jej Trent. — Wskazał nam drogę na wprost. — Dokładnie tak! — Była niemal rozczarowana, ponieważ podobała jej się podróż u boku Cynthii i nie bardzo chciała jej szybkiego zakończenia. Trent doszedł ścieżką do samej krawędzi i ostrożnie wysunął nogę poza nią. — Zgadza się. Jest na swoim miejscu powiedział i zaczął spacerować w powietrzu. — Ooooj! — krzyknęła Cynthia, zacinając się z zaskoczenia na czas dobrych czterech „O”. — To niewidzialny most — przypomniała jej Gloha. — Myślałam, że to żart. — Zdaje się, że zbudowano go po twoim zniknięciu — wyjaśnił Trent i uśmiechnął się, wisząc w powietrzu. Cynthia pofrunęła w jego stronę i spróbowała dotknąć niewidzialnej budowli. — Jest! — zawołała podniecona. — Naprawdę jest! — Mimo wszystko przelecę na drugą stronę stwierdziła Gloha. — Most trolla i niewidzialny olbrzym zapewniły mi dość tego rodzaju niespodzianek. Nie zaufam niewidzialnemu mostowi. — Ja także — dodała Cynthia. — Cieszę się, że mam skrzydła. — Ale po chwili niespodziewanego zamyślenia, dodała: — Dzięki tobie, Magu. Nie potrafiłabym już cieszyć się z bycia zwykłą dziewczyną albo zwykłym centaurem. Co spowodowało, że wybrałeś dla mnie taką właśnie postać? — Byłaś taka ładna, że nie chciałem tego psuć. Ale nie chciałem także byś dołączyła do centaurów, które potrafią być równie dokuczliwe jak zwykli ludzie. To był efekt chwilowego kompromisu. — Spojrzał na nią, gdy krążyła w powietrzu tuż obok. — Myślę, że czasami warto poddać się konieczności chwili. Dzisiaj nie zrobiłbym czegoś podobnego, uważam jednak, że jesteś ciągle tak piękna, jak byłaś wtedy. Cynthia znowu się zarumieniła. Pofrunęła szybko przed siebie, by ukryć twarz. Gloha wiedziała dlaczego — Cynthia ciągle uważała Maga za niezwykle atrakcyjnego. Rozumiała jej uczucia, gdyż ona także odczuwała wpływ Trenta na siebie. Próbowała temu zaprzeczać, ale nie udało się. Jednak podobnie jak Cynthia, nie chciałaby przybrać postaci ludzkiej, nawet gdyby zainteresował się nią Mag, nieżonaty i młody. Za bardzo kochała siebie taką, jaka była. Lecz to nie powstrzymywało jej małego, romantycznego serduszka od nieco nieprzyzwoitych, równie małych rozmyślań. Gdy Trent przeszedł na drugą stronę, Gloha poczuła ulgę. Wiedziała teraz, że niewidzialny most był solidny, ale przecież tak łatwo można było zobaczyć oczami wyobraźni, jak spada w przepaść. Być może gdyby sama na nim stanęła i chwyciła się poręczy, nabrałaby większego zaufania. To jeszcze jeden powód, dla którego nigdy nie oddałaby skrzydeł — wszystkie ziemne stworzenia były tak bezbronne w obliczu gór i przepaści. Skierowali się przez las na pomoc. Po przejściu przez niewidzialny most Gloha wiedziała, że są na zaczarowanej ścieżce, wolnej od pułapek ze smokami, gryfami, bazyliszkami, nikczemnymi mężczyznami i im podobnymi stworami. Jak to dobrze; nigdy nie chciała spotkać im — podobnego. Jednocześnie musiała przyznać, że dotychczas natrafiali na całkiem interesujące postaci. Możliwe jednak, że byłyby mniej ciekawe, gdyby nie było w pobliżu Trenta, skutecznie broniącego dziewczęcej niewinności. Choć z drugiej strony, gdyby go nie było, nie musiałyby stąpać po ziemi i nie potrzebowałyby ochrony. Ogarnęły ją typowe mieszane uczucia. Wkrótce doszli do gigantycznej kamiennej pałki sterczącej z ziemi, więc drażliwe myśli zniknęły. Gdy podeszli bliżej, pałka zadrżała, jakby miała zamiar się unieść i zamachnąć się na podróżników. Była tak potężna, że jedno uderzenie zmiotłoby ich z powierzchni ziemi. — Czy aby na pewno jesteśmy jeszcze na magicznej ścieżce? — zapytała Gloha z nerwowym drżeniem w głosie. — Powinniśmy być — odparł Trent. — Lecz czasami w magii także zdarzają się usterki i coś jej przeszkadza. Najlepiej nie brać każdego ostrzeżenia serio. — Pozwól, że najpierw przefrunę obok tego. Nie sądzę, by poruszało się na tyle szybko, aby mnie uderzyć — zaproponowała. — Jeśli oderwie się od ziemi i pogoni za mną, będziemy mieli pewność. — Zgadzam się pod warunkiem, że polecisz wzdłuż dróżki. Pała może być niebezpieczna dla wszystkich, którzy zboczą ze ścieżki, a przechodzących nią być może jedynie straszy. — To brzmi prawdopodobnie — odezwała się Cynthia. — Kto wie, czy nie straszy wędrowców, przeganiając ich ze ścieżki, a gdy biedak znajdzie się poza działaniem magii, pałuje go do woli. Magia niestety nie potrafi ustrzec nikogo przed głupotą. Trent skinął głową. — Takie pewnie ma zajęcie. Przypuszczam, że jeśli nie zareagujemy, będziemy bezpieczni. Niemniej myślę, że powinnaś to sprawdzić. Jeżeli jednak zagrozi nam na ścieżce, zamienię Cynthię w olbrzymkę, która złapie pałkę i powstrzyma ją od wyrządzenia jakiejś szkody. Gloha pomknęła w stronę pały, podczas gdy Trent z Cynthią pozostali z tyłu. Pała zakołysała się, jakby chciała wziąć zamach. — Gloha! — krzyknął ktoś. Gloha zatoczyła w powietrzu koło, oglądając się za siebie. Na szczycie pały stał maleńki mężczyzna. — Grundy! — zawołała. — Co ty tu robisz? — Mieszkam. To jest mój pałac. Nie bój się, nie robi krzywdy przyjaciołom. Wyszedłem, gdy zaczęły się wstrząsy. — Zaczął tupać. — W porządku pała–cyku, Gloha jest gościem. — Pała przestała się ruszać. — Lepiej będzie, jeśli przedstawisz ją także moim przyjaciołom — zaproponowała Gloha, wskazując na Trenta i Cynthię. Grundy odwrócił się. — Skrzydlaty centaur! — zawołał. — Ale ona jest za młoda, by być Chex. — Obecnie jest właściwie starsza niż Chex — powiedziała Gloha. — Pamiętaj, Chex jest tylko o rok starsza ode mnie. Szybko dojrzała. Grundy przymrużył oczy. — Niemniej ta wygląda jedynie na jakieś szesnaście lat. — Dostarczono ją w 1005 roku. — Czy to znaczy, że ma osiemdziesiąt osiem lat? Żartujesz sobie, moja mała. Może jeszcze mi powiesz, że ten młodzian obok niej ma dziewięćdziesiąt sześć lat! — Zgadłeś. To jest Mag Trent. — Zapewne, spójrzmy może, jak coś przemienia. Trent wykonał gest i wskazał na małą mrówkę idącą ścieżką. Nagle zamieniła się w potężnego mrówkojada rozmiarów jednorożca. Rozejrzał się dokoła, zaskoczony tym, że świat stał się nagle znacznie mniejszy. Po chwili nastroszył sierść i poruszył żuchwą gotowy zjeść cokolwiek lub kogokolwiek. Trent przemienił go w różowego króliczka. Ten, nie oglądając się na nikogo, pokicał do lasu. — Oj, nieładnie! — rozległ się okrzyk. — Przywróć mu dawną postać, zanim się zgubi i zrobi sobie krzywdę. Trent wszedł za króliczkiem do lasu i zmienił go znowu w małą mrówkę. — Tak, to jest Mag Trent — zgodził się Grundy. — Ale jak to się stało, że jest taki młody i wędruje z tobą? — Pomaga mi znaleźć idealnego męża — wyjaśniła Gloha. — A centaurem jest Cynthia, przemieniona przez Trenta wiele lat temu. Do niedawna przebywała w siedzibie Mózgokorala. — A więc nie jest taka stara! — zauważył Grundy. — Znajdowała się w czasie zawieszonym. — Właśnie. Teraz zabieram ją, by połączyła się z rodziną skrzydlatych centaurów. Golem skinął głową. — Jednak mimo wszystko jest troszeczkę za dorosła dla Che. — Mag Trent ma jeszcze trochę Eliksiru Młodości. — Mam cię. Grundy rozejrzał się dookoła. — Słyszałem przed chwilą moją żonę. Ach, jesteś kochanie. Wyjdź, moja droga, i przywitaj się z gośćmi. Drobna kobieta wyszła zza maleńkich drzwi pała–cyku. Nagle urosła do rozmiarów normalnego człowieka. Jej ciemne włosy opadały do samej ziemi i zmieniały kolor na brunatny, rudy, blond, a nawet fragmentami siwy, a poza tym część była spleciona, część poskręcana. Ubrana była w suknię w karciane wzory. Grundy podskoczył do jej wyciągniętej dłoni. — Uwielbiam moją żonę w tej karcianej sukience. Doskonale podkreśla talię i wszystkie jej atuty. Rapunzel podniosła go na wysokość swojej twarzy i zrobiła coś, co wyglądało, jakby miała ochotę odgryźć mu głowę. Zamiast tego jednak pocałowała go w buzię — całą buzię naraz. — Pewnego dnia zapomni się i całując mnie, zaczerpnie powietrza, a wtedy będzie po mnie — powiedział ze smutkiem Grundy. Rapunzel uścisnęła wszystkim ręce, po czym skierowała się z powrotem do domu. — Pozwólcie, że przedstawię wam moją córkę, Niespodziankę — powiedziała. Postać, mniejsza nawet niż Grundy, wyszła zza drzew, weszła na dłoń Rapunzel, dołączając do Grundy’ego. — Oto ona — rzekł dumnie tata. — Dostarczona nam niespodziewanie sześć miesięcy temu. — Odwrócił się w stronę dziecka: — Przywitaj się ładnie z miłymi gośćmi, skarbie. — Cześć, mili goście — powiedziała dziewczynka. Gloha ze zdziwienia otworzyła usta, a Cynthia oczy. — Mówiłeś, że ma sześć miesięcy — zauważyła Gloha. — On nie powiedział dokładnie tego — sprostowała Rapunzel. Powiedział, że sześć miesięcy temu dostarczono ją nam. — Ale ona mówi! — Tak, bardzo dużo mówi — potwierdziła Rapunzel. — Ma pięć lat. Nawet Trent patrzył na to wszystko ze zdziwieniem. — Jakże może mieć pięć lat w pół roku po dostarczeniu? — To dopiero niespodzianka — zgodził się Grundy. — Dlatego nazwaliśmy ją… — To to ja rozumiem — przerwał Trent. — Lecz… — Przypuszczamy, że bocian zabłądził — wyjaśniła Rapunzel. — Zamawialiśmy ją jakiś czas temu, potem czekaliśmy, ale nie przybywała. Później, gdy już niemal przestaliśmy czekać, zjawiła się. Bocian nie chciał nawet z nami rozmawiać. Szybko odleciał, jakby mu wielce ulżyło. Trent z niedowierzaniem pokręcił głową, wyrażając uczucia pozostałych. — Zdawało mi się, że widziałem w moim życiu różne dziwy, ale to jest dopiero prawdziwa niespodzianka. Czy posiada jakiś talent? Grundy i Rapunzel wymienili między sobą niezwykle krótkie spojrzenie. — Niezupełnie — powiedział Grundy, wyglądając przy tym na niezbyt szczęśliwego. — Talent! — zawołało maleńkie dziecko. Ku zaskoczeniu gości zmieniło się nagle w dziecko pełnych, to jest ludzkich, rozmiarów. Miało słodki uśmiech i czarne, śliczne kędziorki. Rapunzel musiała szybko postawić ją na ziemi i niemal upuściła przy tym Grundy’ego. — Zmienianie rozmiaru! — zawołała Gloha. — Wspaniale. To musi być dziedziczne. — Niekoniecznie — odpowiedziała Rapunzel, przybierając ten sam nieszczęśliwy wyraz twarzy, jaki przed chwilą miał Grundy. — Nie lubimy o tym mówić, ponieważ… — Nie mówić o tak wspaniałym talencie?! — zawołała Gloha. — Dlaczego? — Talent! — powtórzyła Niespodzianka. Nagle zaczęły jej rosnąć włosy. Kiedy opadły na ramiona, zmieniły się w brunatne. Gdy dosięgły pasa, jeszcze bardziej pojaśniały. Po chwili przykrywały kolana i stały się rude, a przy ziemi były jasne jak u blondynki. Rapunzel szybko zebrała je razem, zanim się ubrudziły. Wyjęła ze swych włosów kilka spinek i spięła nimi włosy dziewczynki, podczas gdy ona bawiła się znalezionym kamykiem. — Dwa? — zapytała Gloha. — Zdawało mi się, że nikt w Xanth nie ma dwóch. — Cóż, jeden może nie być…, to znaczy, obie te rzeczy pochodzą od matki, jakoś tak — powiedział Grundy. — Ale to jest niezwykłe! Może ona posiada dwa talenty? — Talent! — po raz trzeci powiedziała Niespodzianka, najwyraźniej słysząc ich rozmowę. Podniosła kamień, który zamienił się w smoczy ząb. Tym razem szczęka opadła również Trentowi. — Zmiana kształtu przedmiotów! — powiedział. — Trzeci… — ugryzł się w język, gdy rodzice dziewczynki błagalnie spojrzeli na niego. — To dopiero Niespodzianka! — zauważyła Gloha. — Ile ona ma tego czegoś? — Sądzimy, że jeden — odpowiedział Grundy. — Za każdym razem jeden. Jednak nigdy przed czasem nie wiemy, jaki będzie następnym razem. — Ani czy już kiedyś się z nim zetknęliśmy — dodała Rapunzel. — To bardzo denerwujące. Gloha rozumiała sytuację. — Mogę zrozumieć, dlaczego daliście jej na imię Niespodzianka. — Niespodzianka! — zawołała dziewczynka i zniknęła. Tym razem opadły szczęki nawet Grundy’emu i Rapunzel. — Oj! — zawołał golem. — To coś zupełnie nowego — dodała Rapunzel. — Czy ona jest niewidzialna, czy stało się coś innego? — zapytał golem. Rapunzel sięgnęła ręką w miejsce, gdzie przed chwilą znajdowała się dziewczynka. — Niewidzialna — powiedziała z ulgą w głosie. — Nigdy dotąd nie popisywała się w towarzystwie — stwierdził zakłopotany Grundy. — Być może mamy na nią zły wpływ — odparł dyplomatycznie Trent. — W każdym razie na nas i tak już czas. — Tak, powinniśmy dotrzeć do rodziny skrzydlatych centaurów przed zmierzchem — przytaknęła Gloha. Prawdę powiedziawszy, nie mieli żadnego rozkładu dnia i nic ich nie goniło, ale jeśli rzeczywiście prowokowali Niespodziankę do psot, powinni jak najszybciej zniknąć, zanim stanie się coś naprawdę złego. — Zmierzch! — krzyknął dziecięcy głosik i zapadła noc. Nie wieczór, ale głęboka noc z gwiazdami mrugającymi z ciemnego nieba. — Żegnajcie — głucho powiedział Trent. — Natychmiast spadamy stąd. Gwiazdy dadzą nam dość światła. — Spadamy! Gwiazdy! Jedna z gwiazd opuściła swe miejsce na nieboskłonie i szybko zaczęła się zbliżać w ich stronę, zostawiając za sobą smugę światła. — Czy ktoś wołał me imię? — zapytała gwiazda. — Grzmotnę go tak, że wszystkie gwiazdy zobaczy! — Na niebie pojawił się zygzak świetlistego pioruna. — Brakowało nam jeszcze spadającej gwiazdy — mruknął pod nosem Trent. — I to z takim nastawieniem — dodała Gloha. — Myślę, że jest ładna — powiedziała Cynthia. Gwiazda zatrzymała się i błysnęła. — Naprawdę tak myślisz? W takim razie… — Zadowolona gwiazda wróciła na swoje miejsce na niebie. Zanim się obejrzeli, nadszedł purpurowy świt, a po nim okolicę rozświetliło światło dnia. Zatrzymali się i obejrzeli za siebie. Ciągle znajdowali się na ścieżce, czując jej gładką nawierzchnię pod stopami, i nic już ich nie niepokoiło. Lecz za nimi panował mrok nocy, pokrywającej pała–cyk i jego okolice. — To będzie bardzo niesforne dziecko — mruknął Trent. — Pokazała pięć talentów, a niektóre z nich są na pograniczu magii pierwszej klasy. Żałuję, że im nie pomogliśmy. Cóż, będą musieli sami rozwikłać ów problem. — Tak — przytaknęła Gloha. Historia ta nauczyła ją, iż silny talent magiczny może być kłopotliwy. Niespodzianka miała za dużo talentu w zbyt młodym wieku. Nauczyła się, co prawda, jak z niego korzystać, ale zupełnie nie potrafiła ponosić odpowiedzialności za konsekwencje magii. Szli dalej na północ i niespodziewanie szybko dotarli do ładnej polany, na której stał duży, kryty strzechą dom przypominający kształtem stajnię. Tuż przed nim znajdowało się kowadło, na którym można kuć podkowy. Kom–Pluter nie kłamał, wskazując prostą drogę do siedziby centaurów. Inaczej ich droga byłaby zapewne znacznie dłuższa i o wiele trudniejsza. Trent zatrzymał się i zwrócił do Glohy: — Myślę, że nadszedł właściwy czas, by użyć Eliksiru Młodości, który dał nam Mag Humfrey. Cynthia miała jednak wątpliwości. — Nie chciałabym nikogo oszukiwać, a szczególnie centaurów. Przecież nie jestem dzieckiem. — Ale tak naprawdę szesnastu lat też nie masz — zauważył Trent. — W Xanth wygląd liczy się bardziej niż rzeczywistość. Nie mamy zamiaru nikogo oszukiwać. Jedynie dostosujemy twój wiek do sytuacji. Ciągle się wahała. — Ciało będę miała młode, ale rozum pozostanie niemal siedemnastoletni, a to mogłoby ich krępować. — Mój umysł ma dziewięćdziesiąt sześć lat — powiedział bez zmrużenia oka Mag. — Czy to ci przeszkadza? — Och, nie! Wykazałeś się nadzwyczajną wiedzą i byłeś wielce pomocny. — Gdybym miał rzeczywiście dwadzieścia sześć lat, wątpię, czy zdołałbym zawsze zachować się w sposób odpowiedni, szczególnie wtedy, gdy zdjęłaś z siebie odzież albo gdy przywracałaś mnie do życia pocałunkami. Takie doświadczenia i zalety charakteru wypływają z wieku. — Być może — stwierdziła niepewnie. — Szkoda, że nie masz tylu lat, na ile wyglądasz. Może zdołałabym połączyć twe męskie myśli z moimi kobiecymi. Trent zacisnął usta i zdołał zignorować uwagę Cynthii. — Mamy tu małą różnicę zdań. Co ty o tym sądzisz? — zwrócił się do Glohy. — Myślę, że powinieneś ją odmłodzić i pozwolić zadecydować centaurom. Jeśli jej nie zechcą, zostanie z nami. — Ależ będę dziewięciolatką — zaprotestowała Cynthia. — Rozum będziesz miała jak szesnastolatka. — To nie to samo. Trent wzruszył ramionami. — W takim razie zobaczy się z rodziną teraz, a eliksiru użyjemy później, jeśli będzie trzeba. — Zgadzam się — odpowiedziała z ulgą Cynthia. Podeszli do domu. Trent zapukał w podwójne drzwi. Zbudowane były jak brama w stodole, z dwóch skrzydeł zawieszonych na zawiasach. W oknie pojawiła się twarz kobiety. Była najwyraźniej zaskoczona odwiedzinami. Drzwi otworzyły się i przed przybyszami stanęła naga, doskonale zbudowana, dojrzała, choć nadal młoda centaurzyca. — Oczywiście poznaję Glohę — odezwała się. — Ale ani tego mężczyzny, ani… O rety! — W tym momencie ujrzała skrzydła Cynthii. — Droga Chex, jestem odmłodzonym chwilowo Magiem Trentem. Wędruję razem z Glohą w poszukiwaniu idealnego męża. A to jest Cynthia, którą przemieniłem, kiedy naprawdę byłem młody. Od tamtej pory przebywała w siedzibie Mózgokorala. Chciała… — Chciała spotkać jedyną w Xanth rodzinę skrzydlatych centaurów! — dokończyła Chex. — Och, jaka szkoda, że nie jest młodsza! — Zaraz po tych słowach zawstydzona zakryła usta ręką. — Och, nie powinnam była tego mówić. To takie… — Dlaczego chciałabyś, żeby była młodsza? — zapytał Trent z doskonale udawaną obojętnością. — Ach, zaświtała mi taka głupia myśl w związku z naszym małym Che. To był niemądry pomysł, za który przepraszam. Tak bardzo chciałam znaleźć innego skrzydlatego centaura. Trent nawet nie musiał patrzeć na Cynthię. — Mamy ze sobą nieco Eliksiru Młodości. Bez trudu może, fizycznie rzecz jasna, stać się o jakieś dziesięć lat młodsza. — Ale po co? Przeszła już raz przez dzieciństwo i zapewne nie zechce przeżywać tego drugi raz. — Może zechce, jeśli zostanie w gronie innych przedstawicieli swego rodzaju. Chex spojrzała na Cynthię. — Przed przemianą byłaś człowiekiem? — Tak — odpowiedziała Cynthia. — Miałam szesnaście lat. W czasie, który się liczy, byłam centaurem jedynie przez rok. Umiem już latać. Byłam jednak samotna, gdyż prawdziwe centaury… — Najwyraźniej przykre wspomnienia nie pozwoliły jej skończyć. Chex szybko podeszła i objęła ją ramieniem. — Znam to uczucie. Centaury wyrzucają mieszańców. Nawet moi dziadkowie nie chcieli ze mną przebywać. Jeśli pragniesz pozostać z nami… — Bardzo. — Czy znasz zwyczaje centaurów? — Obawiam się, że nie najlepiej — przyznała zmieszana Cynthia. — A czy chciałabyś je poznać? To zabrałoby kilka lat. Wiesz, ludzka istota w twoim wieku odpowiada mniej więcej ośmio– lub dziewięcioletniemu centaurowi… intelektualnie, oczywiście. Nasz Che ma teraz osiem lat. — Bardzo bym chciała się wszystkiego nauczyć. — Che jest chwilowo nieobecny, przebywa na Górze Goblinów. Tęsknimy za dziećmi. — Chex wyglądała przez chwilę na lekko zamyśloną. Cynthia spojrzała na Trenta. Wyjął flakonik z eliksirem i podał go jej. Wzięła buteleczkę do ręki, otworzyła i wypiła kilka kropel napoju, które jeszcze w niej pozostały. Przed Trentem i innymi stała teraz ośmioletnia, fizycznie rzecz biorąc, Cynthia. Porcja wystarczyła, by odjąć połowę z jej lat. U jednorożców to by było całe życie, ale centaury pod tym względem podobne są do ludzi. Kurtka wisiała teraz na niej jak worek. — Och! — zawołała nieśmiało. — Nie zdawałam sobie sprawy, że stanie się to tak szybko. — Pierwsza lekcja centaurów — powiedziała Chex. — Nie potrzebujesz ubrań, nawet gdyby pogoda zachęcała do włożenia ich. Jak widzisz, nie odczuwam żadnego zakłopotania, pokazując swe ciało. — Pomogła źrebięciu zdjąć okrycie i po chwili Cynthia stała nagusieńka. Jej obfite do niedawna kształty zniknęły i przypominała teraz bardziej chłopca niż dziewczynkę, przynajmniej jeśli chodzi o ludzką część ciała. W swoim czasie na pewno wróci do stanu poprzedniego. Zamiast bujnych włosów, miała teraz krótki kucyk. — Mam wrażenie, że załatwiliśmy całą sprawę do końca — zauważył Trent. — Ja też tak sądzę — przytaknęła Gloha. — Podeszła do Cynthii i uściskała ją bez problemu, jako że wzrost źrebicy centaura był taki sam jak wzrost dorosłej goblinki. — Może wkrótce znowu się zobaczymy — powiedziała na do widzenia i uśmiechnęła się przez napływające do oczu łzy. Zjawisko to, choć nie wszyscy potrafią je zrozumieć, jest całkiem naturalne. Cynthia stała się o połowę młodsza i to je rozdzieliło. Cynthia spojrzała na Trenta. W jej zachowaniu było coś, co dowodziło, iż nie zapomniała wszystkich dorosłych uczuć, ale nie potrafiła o tym mówić. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu Gloha przypomniała sobie Janę i centaura Braille’a. Mag wolał jednak zniknąć z jej pamięci. — Zegnaj, źrebico centaura — powiedział do Cynthii. — Dziękuję za… cokolwiek by to było — odpowiedziała. Chex wprowadziła Cynthię do domu. Drzwi zamknęły się. Gloha wiedziała, że to rozwiązanie było najlepsze ze wszystkich. Odwróciła się. Na pewno jeszcze się spotkają. Tymczasem miała do wypełnienia własną misję. 6. KOŚCIEJ MARROW Wyruszyli z powrotem drogą, którą przyszli. Gdy Gloha ujrzała ślady kopyt Cynthii, znowu zapłakała z tęsknoty za przyjaciółką. Co prawda był to tylko krótki epizod w jej wyprawie, ale zdążyła polubić młodą centaurzycę i już za nią tęskniła. — To nie jest ta sama ścieżka — zauważył Trent. — Musi być ta sama, bo są na niej nasze ślady. — Okolica wygląda inaczej. Nie idziemy już prostą drogą Kom–Plutera. Spójrz, tam jest wulkan. Co takiego? — Góra, która w magiczny sposób trzyma ogień i rozrzuca dookoła popioły — wyjaśnił Mag, wymachując przy tym, by podkreślić osobliwe zachowanie góry. Spojrzała przed siebie i zobaczyła to coś. Miało kształt stożka, a ze ściętego wierzchołka wydobywał się dym. W pewnej chwili góra czknęła i wypuściła chmurę, która rozsypała się w powietrzu i pokryła całą okolicę. Szary pył opadł niczym śnieg. Wyciągnęła rękę, by złapać go trochę. Teraz była już pewna, że to jest popiół. — Nadzwyczajne — powiedziała. — To zależy od nastawienia wulkanu. Jeśli nie spodoba mu się, że przechodzimy niedaleko jego siedziby, będziemy musieli znaleźć inną drogę. — Ale nie chcemy opuszczać magicznej ścieżki. Nie bylibyśmy bezpieczni. — Być może już nie jesteśmy bezpieczni — stwierdził Trent. — To nie musi być przecież magiczna ścieżka. Trochę dziwnie brzmiały te słowa dla Glohy. — Chodźmy jednak dalej tą drogą. Jeśli zrobi się niebezpiecznie, wtedy poszukamy innego przejścia. — Nie potrafię przemieniać nieożywionego zagrożenia — przypomniał jej Trent. — Wobec tej rozzłoszczonej góry mogę okazać się bezsilny. — W takim razie miejmy nadzieję, że się nie rozgniewa — powiedziała niemal bez zastanowienia. Pomyśleć — góra z temperamentem! Góra tymczasem ostrzegawczo zagrzmiała i nowa porcja dymu wydostała się z jej wierzchołka. Jednak Gloha ciągle nie brała tego poważnie. W końcu góry nie są żywymi istotami, więc nie mogą mieć uczuć. Nie mogą też czuć się dotknięte tym, że ktoś przechodzi w ich pobliżu. Możliwe, że kamienie mają jakąś osobowość, szczególnie gdy rozmawia z nimi król Dor, ale góra jest jedynie fragmentem krajobrazu. Zatem wstrząs musiał być zwykłym zbiegiem okoliczności. — Zdaje mi się, że to jest góra Pin–A–Tuba — powiedział Trent. — Kiedyś słyszałem o niej. Gdy się złości, wyrzuca z siebie tyle popiołu i pary, że słońce nie potrafi się przez nie przebić i ziemia wychładza się, Ścieżka prowadziła prosto do podnóża góry. Trent miał rację — to nie była droga, którą przyszli. Ślady Cynthii zniknęły. Droga zmieniła się, zapewne pod wpływem magii. Z pomocą magii czy bez, wszystko było dość dziwne. Gloha za dużo czasu spędzała w powietrzu, więc nie potrafiła tak od razu dostrzegać dziwnych zmian, jakie zachodziły na lądzie. Oczywiście w każdej chwili mogła odfrunąć, lecz bez Trenta łatwo było popaść w nowe tarapaty. Ziemia znowu się zatrzęsła pod wpływem kolejnego grzmotu góry. Pojawiły się też nowe kłęby dymu. Wydawało się, że góra zachowuje się niczym poirytowany sfinks. To musiał być owoc jej wyobraźni. — Nie podoba mi się to — powiedział Trent. — Czy możesz przemienić jakieś stworzenie w coś, co nas szybko przeniesie przez zagrożony obszar? Rozejrzał się dookoła. — Zdaje się, że w moim zasięgu nie ma żadnego żywego stworzenia ani nawet rośliny. — Rzeczywiście, okolica pokryta była grubą warstwą szarego popiołu, jakby brudnym śniegiem. — W takim razie zmień mnie w ptaka–Roka, a ja przeniosę cię poza zasięg góry. — To mogłoby się okazać nawet bardziej niebezpieczne. Wiem, że góra nie lubi ptaków i rzuca w nie rozgrzanymi kamieniami z trudną do zniesienia precyzją. Znowu wyczuli potężne dudnienie wewnątrz wulkanu. Jego usta wypluły wielki głaz. Poleciał łukiem w stronę nieba i opadł z łoskotem. Coraz więcej i coraz gęstszego dymu wydobywało się na zewnątrz, a niebo stawało się szare. Popiół osadzał się na włosach i skrzydłach Glohy. Czuła się coraz gorzej. — Zdaje się, że miałeś rację — przyznała. — Lepiej zawróćmy i poszukajmy innej drogi. — Może być za późno — z niezwykłym jak na Maga przygnębieniem odparł Trent. — Spieszmy się! — zawołała, gdy tymczasem wewnątrz góry wzbierał następny groźny pomruk. Odwrócili się na pięcie i zaczęli szybko oddalać się od wulkanu. Lecz grzmot wzbierał tylko na sile i wybuchł po raz czwarty chmurą wirującego, czarnego dymu. Wszystko wokół pociemniało, a popiół opadał tak gęsto, że ledwo cokolwiek widzieli, a i z oddychaniem zaczynali mieć trudności. Próbowali biec, lecz ziemia trzęsła się okrutnie, i trudno było stawiać kroki. Gloha rozpostarła skrzydła, aby wzlecieć, ale gorący popiół palił je milimetr po milimetrze, piórko po piórku, a poryw gorącego wiatru zniechęcił ją ostatecznie do latania. Szybko więc zwinęła skrzydła. Na razie utknęła na ziemi. Nagle potężny głaz spadł przed nimi na ścieżkę, wybijając w niej wielką dziurę. — Ma nas w swoim zasięgu! — zawołał Trent. — Przepraszam, że nie chciałam cię posłuchać — zapłakała Gloha z przerażenia i przygnębienia. — Nie sądziłem, że będzie aż tak źle. Musimy kluczyć, aby wulkan nas nie dosięgną!. — Zeskoczył ze ścieżki w bok i pobiegł przez grubą warstwę popiołu. Jego ślady niemal natychmiast przysypywał świeży popiół. Gloha biegła za nim. Wirujący wiatr uderzał w nią raz po raz, a przez mrok i popiół traciła z oczu Maga. Nagle Trent zatrzymał się, odwrócił i złapał Glohę wpół. — Mogę cię zamienić w coś, co cię uratuje — powiedział. — Ale to nie pomoże tobie — zaprotestowała. — Może nie zasłużyłem na pomoc. — Co?! — zawołała przerażona. — Nieważne. Po prostu uważaj na spadające głazy. Nie potrzebowała się o to martwić, gdyż Trent, prowadząc ją przez wulkaniczną burzę, chronił skutecznie od niebezpieczeństwa wiszącego w powietrzu. — Dlaczego nie zasługujesz? — Ponieważ zachowywałem się w sposób, który nie przystoi śmiertelnikowi w moim wieku. — O czym ty mówisz? — Spadła kolejna chmura popiołu, lecz tym razem większa część ominęła ich. Wulkan nie potrafił już tak skutecznie ich razić, odkąd zaczęli kluczyć. — Do tej pory zachowywałeś się doskonale. — Chciałem przemienić Cynthię z powrotem w dziewczynę. A więc nie był taki całkiem odporny na jej zaloty! Gloha, sama będąc w połowie człowiekiem, choć jej rodzice nie byli ludźmi, dostatecznie dobrze rozumiała uczucia Cynthii do Trenta. Bardziej niż dostatecznie! — Przystojni i urodziwi ludzie uważają siebie nawzajem za atrakcyjnych! — krzyczała przez wiatr. — To jest to, co się dla nich liczy! — A co z uczuciami? Czuła, że nie potrafiłaby tego rozstrzygnąć. — Może jest w tym czyjaś wina, ale moim zdaniem zrobiłeś dobrze. Źle zrobiłeś, gdy zamieniłeś ją w centaura, lecz dobrze, że powstrzymałeś się od przywrócenia jej dawnej postaci. Będzie szczęśliwa w nowej rodzinie. A ja wiem, że centaur Cne polubi ją, gdy tylko się spotkają. Może pomogłeś im osiągnąć przeznaczenie, którym jest zmienić historię Xanth. — Może — odpowiedział jakby w nieco lepszym nastroju. Przywróciła mu pewność siebie. Ale było to dziwne, ponieważ żył około pięć razy dłużej niż ona i jego doświadczenia w sprawach damsko — męskich wielokrotnie przewyższały jej własne. Był dwukrotnie żonaty i miał przynajmniej jedno dziecko. Musiał przeczytać grube tomy o miłości i namiętności. Jakże więc jej ograniczona wiedza na ten temat, zdołała pomóc mu w kłopocie? Za nimi dała się słyszeć cała kanonada wybuchów. Z wnętrza góry Pin–A–Tuba dobiegały dźwięki jakby muzyki. Tym razem nie chodziło jednak o koncert; Gloha wiedziała, że te odgłosy zapowiadają więcej latających głazów i popiołu. Jeśli szybko nie znajdą się poza jej zasięgiem, któryś z kamieni wreszcie ich dosięgnie. — Proszę, proszę. Gloha rozejrzała się. Obok dostrzegła kłąb dymu, który nie bardzo przypominał te wydobywające się z wulkanu. — Metria! — Wy, śmiertelnicy, wynajdujecie sobie całkiem zabawne rozrywki — podzieliła się swoją obserwacją demonica. — Nie bawimy się — wyjaśnił Trent — lecz staramy się jak najszybciej znaleźć poza zasięgiem wulkanu. — Nie zdołacie — powiedziała poufale. — Najlepiej, gdybyście znaleźli jakieś schronienie. — Gdybym myślał, że wiesz o jakimś znajdującym się w pobliżu, zapytałbym cię — odparł pogardliwie Trent. Jego dworskie maniery najwyraźniej psuły się, gdy znajdował się pod presją okoliczności, nad którymi nie potrafił zapanować. Gloha pierwszy raz widziała go bezbronnego. Z jakichś powodów, których nie potrafiła określić, zauważyła, że bardziej lubi go właśnie takiego. — Znam ich aż za wiele — odgryzła się demonica i poirytowana zamieniła się w dym. — Nie wierzę — powiedział Trent. Gloha była przerażona. Dlaczego zachowywał się wobec demonicy w tak dokuczliwy sposób, skoro potrzebowali jej pomocy? — Skręćcie w następną kropkę — powiedziała Metria. Gloha załapała, o co chodzi. Demonica zamierzała podrażnić się z nimi, lecz Trent podstępnie spowodował, że udzieliła potrzebnych informacji. — W następną co? — zapytała. — Dwukropek, średnik, wykrzyknik, znak zapytania, no… myślnik. — Przecinkę? — zapytał Trent. — Nieważne — odpowiedziała wymijająco Metria, zamieniając się w wirujący popiół. — Musimy szybko znaleźć się w kropce — powiedział Trent. — To znaczy w przecince. Szedł przed siebie, ciągle prowadząc Glohę za sobą. Czuła jego męską siłę, niemal za nim frunąc, ale musiała przyznać, że jego chwyt nie sprawiał bólu. Pomimo zdenerwowania uważał, by nie zrobić jej krzywdy. To także wywarło na niej wrażenie. — Ale przecinka szybciej wypełni się popiołem niż miejsca osłonięte — zaprotestowała Gloha. — I głazy, nie natrafiając na przeszkody, łatwiej się po niej toczą. I gdzie my znajdziemy przecinkę, skoro nie ma w pobliżu drzew? — Metria na swój sposób zawsze mówi prawdę. W pobliżu musi znajdować się jakieś schronienie i powinniśmy je znaleźć — odparł Trent. — Mam nadzieję — przytaknęła bez przekonania. Przeszli przez wzniesienie, ale opadający za nim teren wydawał się wypełniony jedynie duszącym dymem i dudnieniem toczących się po zboczu kamieni. Wtem Gloha coś spostrzegła. Mrugała, próbując oczyścić swe małe, obolałe oczy z gryzącego popiołu. — Zdaje się, że widzę dom zbudowany z kości! — zawołała. — To musi być pozostałość po zwierzęciu, które tu zmarło. — Chyba tak. Pewnie mam halucynacje. — Gdzie to widziałaś? — Tam — wskazała na ślepo. Pochylił się, przeciwstawiając się okropnej wichurze, i ruszył we wskazanym kierunku. Nagle zatrzymał się. — Miałaś rację! Kościany dom! — Proszę, nie drażnij się ze mną — błagalnym tonem odezwała się Gloha. — Jestem już wystarczająco załamana. Zrobił jeszcze jeden krok do przodu. Kości znalazły się całkiem blisko. Naprawdę wyglądały jak dom! — Czy jest ktoś w domu?! — zawołał Trent. Drzwi otworzyły się i stanął w nich szkielet. — Cieleśni! — wykrzyknął. — Kościej Marrow — odpowiedział Trent. — To musisz być ty. Jestem Mag Trent, a to jest Gloha, goblinko–harpia. Potrzebujemy schronienia. — W takim razie wejdźcie — zaprosił ich Marrow i wyciągnął swą kościstą rękę, by pomóc zmęczonym wędrowcom. Po chwili oboje byli wewnątrz, a po zamknięciu drzwi ucichł też tumult wywołany wiatrem, wirującym popiołem i spadającymi skałami. Gloha przemyła oczy i mogła rozejrzeć się po chacie. Rzeczywiście zrobiona była z kości. Były dopasowane do siebie tak sprytnie, tak mocno powiązane ścięgnami, że stały się nieprzepuszczalne dla popiołu. Demonica miała rację — to było schronienie, jakiego potrzebowali, a że nazwała je przecinką? Cóż, nie pierwszy raz pomyliła słowa. — Dziękujemy ci, Marrow — odezwał się Trent. — To wielkie szczęście, że masz w tej okolicy mieszkanie. — Co wy, ucieleśnieni, robicie w tak bezcielesnych ostępach? — zapytał kościej. — Gloha szuka idealnego męża, a ja jej pomagam. — To bardzo ładnie z twojej strony. — Czaszka odwróciła się, a oczodoły zerknęły na Trenta. — Muszę powiedzieć, że wyglądasz młodziej, niżbym się spodziewał. Czy ty jesteś dziadkiem księcia Dolpha? — To ja. Jestem stary, lecz chwilowo pod działaniem Eliksiru Młodości. Wysoko sobie cenię sposób, w jaki pomogłeś mu w wyprawie do Maga Humfreya, choć w jej efekcie zaręczył się aż z dwiema panienkami naraz. — Był młody — stwierdził Marrow. — Młodość utrudnia opanowanie uczuć. — Podobnie jak odmłodzenie — mruknął Trent. — Ale miał wspaniały magiczny talent — ciągnął dalej szkielet. — O wartości podobnej do twojego, tak sądzę. — Rzeczywiście. Jestem bardzo dumny z mojego wnuka i mojej wnuczki, Czarodziejki Ivy. — Co tu robisz, kościeju Marrow? — zapytała Gloha. — Zdawało mi się, że masz rodzinę. — Mam, mam — przytaknął gospodarz. — Poślubiłem kość Grację i mamy dwie śliczne, małe kupeczki kostek: Joy’nta i Picka Bonę. Lecz nie mam duszy i dlatego niebawem przyjdzie na mnie kolej i odejdę. Jestem przecież postacią z Królestwa Snów. Zgodziłem się więc wziąć udział grze demonów w „Zejściówkę”, jeśli w zamian podpowiedzą mi, jak zdobyć duszę. Co prawda nie byłem wśród wybranych do tej zabawy, ale w zamian za moją służbę profesor Grossclout powiedział, że choć w mojej głowie nie znajdzie się nawet odrobiny sieczki, mogę zdobyć pół duszy, jeżeli wystarczająco długo pomieszkam w okolicy wulkanu. Czekając, zbierałem kości zwierząt i zbudowałem ten dom, bo prawdę mówiąc, nie lubiłem być ciągle obsypywany przez popiół. Być może ty wiesz, w jaki sposób mam zdobyć moje pół duszy? Trent zastanowił się. — Słyszałem już o demonie Grossclout. Jest tak piekielnie inteligentny, że niewiele demonów potrafi mu dorównać. Ale też zawsze wie, o czym mówi. Podejrzewam, że jego zdaniem mógłbyś zdobyć pół duszy od przechodzącego tedy śmiertelnika. Ofiarowałbym ci pół swojej, jako że właściwie traktowane dusze regenerują się, lecz moja jest już tak stara i wysuszona, że boję się, iż obie połówki rozpadłyby się i żadnemu z nas nie wyszłoby to na zdrowie. — Sądzę, że mógłbyś wziąć pół mojej — powiedziała Gloha z łatwo wyczuwanymi w głosie wątpliwościami. — Czy to boli, gdy traci się pół duszy? — Nie — odparł Marrow. — Ale nie mogę wziąć twojej. Posłużyłaby mi krótko, ponieważ jesteś kobietą. Jeśli miałaby mi służyć długo, potrzebuję połowę młodej, pełnej życia, męskiej duszy. — W takim razie żadne z nas nie wydaje się tym, na kogo czekasz — powiedział Trent. — Jednak ty nam pomogłeś, co w pełni doceniamy, i chcielibyśmy ci odpłacić za przysługę. Czy możemy coś zrobić dla ciebie? — Nie sądzę. Wasz rodzaj nie ma wiele wspólnego z moim. Ale dziękuję za propozycję. — Może właśnie w tym jest rada — powiedziała Gloha. — Może rada profesora Grossclout polega na tym, że gdy ty przebywasz tu, ktoś, komu pomogłeś i kto zaofiarował swą pomoc, poszuka połówki duszy dla ciebie gdzie indziej. — To możliwe — zgodził się zaskoczony Marrow. — Oczywiście ten region nie jest zbyt gościnny dla istot posiadających duszę. — Chodź więc z nami, a może w czasie wspólnego marszu nadarzy się okazja do rozwiązania twojego problemu. Przynajmniej warto spróbować. — Może tak — zgodził się kościej. — Jeśli nie macie nic przeciwko mojemu towarzystwu. — Przyjaciele mego wnuka są moimi przyjaciółmi — odparł Trent. — A poza tym jesteś także przyjacielem centaurzycy Chex, nieprawdaż? — zapytała Gloha. — W każdym razie zdaje mi się, że coś takiego słyszałam. — Nawiązaliśmy niegdyś znajomość — odpowiedział w staroświecki sposób Marrow. — Wobec tego podróżujmy razem, aż natrafisz na właściwą okazję do zdobycia połowy duszy. — Gloha odrobinkę zaskoczyła sama siebie, składając podobną ofertę, jako że nigdy dotąd nie wędrowała w towarzystwie chodzącego szkieletu. Lecz ciągle jeszcze odczuwała ból po rozstaniu z Cynthią, a wiedziała też, że Marrow nie był jedynie kompanem małego Dolpha, ale naprawdę dobrym i oddanym dorosłym wtedy, gdy dziewięcioletni chłopiec potrzebował przewodnika. W swoim czasie, będąc równolatką księcia, Gloha często go spotykała i słuchała tych opowieści bezpośrednio od Dolpha. To wreszcie mogło być zabawne, gdyż szkielety posiadały niezwykłą moc, która czasami mogła okazać się wielce pomocna, szczególnie dla zupełnie nie obeznanego z nimi towarzystwa. — Czy znajdę tu jakieś żyjątko? — zapytał Mag, wyczesując z włosów resztki popiołów. — Jedynie pchła kostna, której nie potrafię się pozbyć — powiedział Marrow. — Chciałem zostawić żywe stworzenie w spokoju, ale muszę wyznać, że naprawdę mnie denerwuje. — Jak pchły mogą dokuczać komuś, kto nie ma ciała? — zdziwiła się Gloha. — Pchły kostne gryzą kości — wyjaśnił Marrow. — Wwiercają się do ich wnętrza, gdzie jest szpik, którym się żywią. Bez szpiku szybko odejdę z tego królestwa. Moje perspektywy nie są więc wesołe. — Nie będziesz więc miał nic przeciwko temu, żebym zamienił ją w coś innego? — chciał się upewnić Trent. — Wielce by mnie to ucieszyło. — Gdzie ona jest? Marrow wskazał palcem nadgryziony fragment kościanej ściany. Znajdowała się tam mała istotka wesoło coś przeżuwająca. Trent zbliżył rękę do pchły. Zamiast niej w tym miejscu natychmiast pojawił się gar pełen gołąbków w kapuście. — Cudownie! — zawołała Gloha, która właśnie poczuła głód. — Ale zdaje się, że są zbyt gorące, byśmy mogli ich dotknąć. — Mam odpowiednie przybory — oznajmił Marrow i przyniósł kilka długich, cienkich, kościanych odłamków. — Używam ich do zatykania cienkich pęknięć, ale na pewno przydadzą się wam. — Przypominają pałeczki do jedzenia — Trent zgodził się z Mar — rowem. Wziął dwie między palce jednej ręki. — Potrafisz tym jeść? — zapytała Gloha. — Po krótkim treningu ty także będziesz umiała. Marrow, gdybyś był tak uprzejmy i podał nam gołąbki na stół, moglibyśmy coś zjeść. Marrow zerwał gorący garnek ze ściany kościstymi palcami i położył na kościanym stole. Trent usiadł na kościanym krześle, a Gloha, jako że była znacznie mniejsza i lżejsza, wdrapała się na krawędź stołu, po drugiej stronie garnka. — A więc — powiedział Trent i zademonstrował, jak się posługiwać kościanymi pałeczkami. Włożył je w gołąbka i oderwał kawałek czegoś, co wyglądało i pachniało apetycznie. Trzymał ten kawałek między dwoma końcami pałeczek. Następnie podniósł i włożył do ust. Gloha wybrała sobie dwa patyczki odpowiednich dla siebie rozmiarów i spróbowała wzorem Trenta nabrać na nie jedzenia. Kiedy poruszyła nimi, skrzyżowały się gwałtownie, tak że nabrała mniej niż nic. Spróbowała raz jeszcze i udało się jej złapać kawałek. Po chwili nadziała nawet fragment jakiegoś warzywa. Podzielili się więc obiadem. Trent zjadł większą część, ponieważ był potężniejszy od Glohy, ale dla niej i tak zostało tyle, ile chciała. Na dworze pociemniało. Marrow rozpalił ogień na bezużytecznych kawałkach kości. Światła i ciepła dawały mało, ale wystarczyło, aby poczuli się dobrze. — Myślę, że mamy tu najlepszy odpoczynek, jaki mogliśmy sobie wymarzyć — powiedział Trent. — Być może do rana wulkan zapomni o nas. — Po co się tym przejmować? — zapytał Marrow. — Kiedy wyjdę na zewnątrz, upodobnię się do kupki popiołu i góra nie rozpozna mnie. — Dlaczego sami o tym nie pomyśleliśmy?! — zawołała zaskoczona Gloha. — Macie mniej wolnego miejsca w czaszkach — stwierdził dyplomatycznie Marrow. — Całe to żywe mięso utrudnia myślenie. — To musi być to — zgodził się Trent, zanim Gloha zdołała wymyślić odpowiednią odpowiedź. — My, istoty żyjące, w porównaniu z wami, stworzeniami ze świata wyobraźni, jesteśmy mocno niedoskonali. Prawdę mówiąc, jestem zaskoczony, że chcesz przyłączyć się do nas, biorąc sobie duszę. Czy nie wiesz, że ona uczyni cię śmiertelnym? — Pół duszy nie zdoła zrobić aż tyle złego — stwierdził Marrow. — Żyjący potrafią z połówki odtworzyć całą duszę, ale to nie dotyczy mojego gatunku. Moja połowa zaledwie przetrwa, pozwalając mi przebywać ciągle w zewnętrznym świecie Xanth. To wszystko, czego od niej chcę. — Może wkrótce odkryć, że daje więcej, niż sobie życzyłeś — zauważył Mag. — Wtedy uprzejmie odmówię przyjęcia czegoś, czego nie chciałem. Potrzebuję jedynie możliwości ciągłego przebywania na powierzchni. Spojrzenia Trenta i Glohy ledwie się spotkały, nie zamieniając się w znaczącą wymianę myśli. I tak wiedziała, co myślał — szkielet nigdy nie posiadał ani kawałka duszy, więc nie rozumiał, co oznacza być uduchowionym. Prawdopodobnie nie można było tego wyjaśnić. Ale coś jeszcze ją zastanowiło. — A co z twoją rodziną? — zapytała. — Czy oni przetrwają bez dusz? — W żadnym razie. Mam jednak nadzieję, że zdołam się z nimi podzielić własną połówką duszy, więc każde z nas: kość Gracja, Joy’nt i Picka Bonę przetrwają wraz ze mną w Xanth. Gloha skinęła. To była sensowna odpowiedź. Trent przemienił teraz resztki po gołąbkach w krzew kocówy, każdy mógł więc zerwać sobie odpowiedni, ciepły pled i ułożyć się w swoim kącie chaty do snu. Gloha położyła koc na kościach, a swe silne skrzydła podłożyła pod głowę jak poduszkę. Ciągle jej jednak czegoś brakowało. Zajrzała do swego maleńkiego umysłu, który próbował ukryć przed nią własne myśli, i w końcu dowiedziała się. Nie była zadowolona, ponieważ spała sama. Tak bardzo chciałaby przytulić się do skrzydlatego goblina, że zaczęła go sobie wyobrażać. Dziwne, ale miał twarz Maga Trenta i figurę Maga Trenta. Wiedziała, że to głupie, ale nic nie robiła, by zmienić wyobrażenie ukochanego. Odprężyła się i zasnęła tak szybko, że zdawało się, jakby świt nadszedł, zanim wieczór się skończył. Wczesnym rankiem wstała, rozprostowała skrzydła i spróbowała kilka przysiadów. Drzwi huśtały się na zawiasach, więc wyjrzała na zewnątrz, na rozpościerający się przed nią szary od popiołu krajobraz. Był na swój sposób urzekający. Wszystkie ostre nieregularności powierzchni zostały wygładzone. Okolica wyglądała jak łagodnie rozkołysane morze, które w jednej chwili zamarzło. Nawet góra spała i jedynie białe obłoczki płynęły w pobliżu szczytu. Wyglądała tak pokojowo. — Zrobiłem dla was kapelusze — odezwał się Marrow z drugiego kąta chaty. Gloha odwróciła się przestraszona. Zapomniała, że już się obudziła. — Dziękuję — odpowiedziała i przyjęła od niego kościany kapelusz z szerokim rondem, który zaraz przymierzyła. Przybrany był z wierzchu popiołem, więc z góry powinien wyglądać jak reszta okolicy. Wyszła przed chatę. Popiół sięgał jej do kolan. Rozwinęła skrzydła i uniosła się. Góra nie zareagowała, a to znaczyło, że albo kamuflaż działał, albo Pin–A–Tuba rzeczywiście spała. Gdy znalazła odpowiedni jar, wylądowała w nim i załatwiła jedną czy dwie rzeczy, które najlepiej było załatwić w samotności. Następnie wróciła do kościanego domku. Ślady Trenta wiodły na tyły domu. Nie zamierzała być tak grubiańska, by domyślać się, dokąd poszedł, ale bardzo możliwe było to, że wyruszył na poszukiwanie swojego jaru. Weszła do domu. Od razu zauważyła krzew słodycznika. Jak pomysłowy był Mag! Oskubała kilka gałęzi ze śliwek w czekoladzie i zjadła je. Po słodkim śniadaniu włożyli kapelusze i wyruszyli w drogę. Marrow w swoim wyglądał dość zabawnie, jako że szkielety ze względu na zupełny brak motywacji nie nosiły nigdy żadnych ubrań. Wulkan nie zwrócił na wędrowców najmniejszej uwagi, widać nie był najsprytniejszy. Dotarli do właściwej ścieżki i podążyli jej śladem w stronę góry, ponieważ była to jedyna droga, którą można było gdzieś dojść. Gdy przechodzili blisko góry, ta wydała z siebie kilka basowych burknięć i odrobinę dymu. Lecz były to jedynie oznaki życia wydawane przez sen. Kapelusze tak dobrze chroniły, że nic nie było w stanie wyrwać wulkanu z drzemki. Okrążyli go u podnóża i ruszyli na południe. — Phi! — Gloha wydęła z pogardą usta. — Sądziłam, że ten stary pagórek zorientuje się i buchnie jeszcze odrobiną kurzu. Ziemia zadrżała. Zbudzona góra z irytacją przeciągnęła się, wypuszczając złowieszczy kłąb dymu. — Oj, chyba mnie usłyszała — powiedziała zmieszana Gloha. — Spieszmy się — zakomenderował Trent. Pognali przed siebie ścieżką. Nie byli jednak dość daleko od wulkanu. Poranne przeciąganie się zaspanej góry było tak rozdzierające, że z boku wierzchołka pojawiło się spore pęknięcie. Zaczął się z niego wydobywać różowy gaz, który natychmiast opadał w stronę trójki wędrowców. — Moim zdaniem, wy, żyjące istoty, powinniście unikać spotkania z tym gazem — uprzejmie poinformował Marrow. — Kiedyś przypadkowo widziałem, jak otoczył kilka stworzeń. — Och! I co się stało? — zapytała Gloha. — Gdy gaz się ulotnił, miałem dość kości na zbudowanie domu. — Wystarczy! — zawołał Trent i zaczął naprawdę szybko biec. Lecz ścieżka schodziła w dół i kula gazu toczyła się znacznie szybciej, niż on biegł. Wkrótce miała go złapać. Gloha rozwinęła skrzydła do lotu. Mogła wznieść się ponad gazem, ale wiedziała, że w ten sposób nie bardzo pomoże Trentowi. — O mnie nie ma się oczywiście co martwić — powiedział Marrow, trzymając krok. — Lecz ty, jeśli masz w zanadrzu jakąś procedurę awaryjną, powinieneś ją jak najszybciej uruchomić. — Przemienię cię — Trent sapnął w stronę Glohy — abyś zdołała wynieść stąd nas obu. — W porządku, jeśli tak chcesz — zgodziła się i podleciała blisko Maga, aby miał ją w swym zasięgu. — Jakiego rodzaju stwora kchrr kchrr kchrr? — zapytała, zmieniając się w trakcie w ptaka–Roka. Gazowa kula była tuż za nimi. Gloha zniżyła lot tuż nad ziemią, wyciągnęła szpony i chwyciła w nie obu towarzyszy podróży. Zacisnęła delikatnie pazury, by zamiast pogruchotać któregoś z pasażerów, otoczyć ich jedynie jakby żywą i bezpieczną klatką. Uderzyła skrzydłami i wzniosła się w niebo. Różowa kula potoczyła się pod nimi. Podmuch powietrza wywołany skrzydłami ptaka rozbił ją na kawałeczki. Tracąc spójność, zamieniła się w śmierdzącą, sraczkowatą breję. Jeśli o mnie chodzi, dobrze jej tak, pomyślała Gloha. Góra, której plany zostały udaremnione, wybuchła wściekłym strumieniem sadzy. Była tak gorąca, że jarzyła się jeszcze, przelatując obok skrzydeł Glohy. Gdyby ją trafiła, goblinka mogła spłonąć w powietrzu. Znajdowała się na szczęście na granicy zasięgu wulkanu, więc zdołała odlecieć na bezpieczną odległość, zanim dosięgły ją płonące odłamki. Dopiero teraz naprawdę doceniła wykazaną uprzednio przez Maga ostrożność. Rzeczywiście, żaden duży ptak nie mógł czuć się bezpieczny w pobliżu śmiertelnego stożka. Rozglądała się za odpowiednim do lądowania miejscem, lecz teren był zbyt poszarpany jak dla ptaka tych rozmiarów. Potrzebowała kawałka płaskiej ziemi bez drzew. Leciała więc dalej na południe i niespodziewanie szybko wypatrzyła czeluść Wielkiej Rozpadliny. Uświadomiła sobie, że dotarła do Rozpadliny tak szybko, gdyż wielkie, silne ptaki–Roki uderzają mocniej skrzydłami niż małe, słabe goblinki, więc lecą szybciej. Pomyślała również, że jeśli łatwo i szybko pokona tę przeszkodę, wkrótce znajdzie się nad jaskinią Crombiego, skąd wyruszyła na poszukiwania. Stamtąd będą mogli skierować się prosto na południowy wschód, w kierunku wskazanym przez Crombiego. Gdy tak leciała, zaczęła śnić na jawie. Wydawało się jej, że przewraca stronice wielkiej księgi. Zapisane były jakimś tekstem, którego nie potrafiła odczytać. Wreszcie dotarła do strony, na której napisane było: „Rozdział 5. Xxxxxxx”. Poznała tytuł. To był rozdział opisujący jej historię! Szybko odwracała kartki, aż dotarła do czystych, nie zapisanych. Rozdziały były ponumerowane do dwunastego, ale w ostatnich sześciu nic nie zapisano. Oznaczać to mogło tylko tyle, że jej historia nie skończyła się jeszcze. Wtem ujrzała błysk niewidzialnego ogona i mara Imbri, roznosicielka snów na jawie oraz zwykłych marzeń, pogalopowała do następnego adresata. Gloha była zaskoczona, że dopiero połowa jej opowiadania została spisana, co oznaczało, że nie zaczęła się jeszcze najważniejsza część wyprawy. A już czas najwyższy, pomyślała i przyspieszyła, co w tej sytuacji nie mogło zaszkodzić. Ale gdzie właściwie znajduje się jaskinia Crombiego? Szła do niej najpierw przez wodę, później pod ziemią. Na powierzchnię wyszła po przebyciu krętej drogi przez sieć korytarzy i podziemnych grot i nie miała wówczas pojęcia, gdzie się dokładnie znajdowała. Nie potrafiła zlokalizować tych miejsc z lotu ptaka. Cóż, może powinna polecieć do miejsca, w którym wyszli na powierzchnię. To musiało być gdzieś niedaleko. Może Mag Trent albo Marrow będą wiedzieli, jak iść dalej. Zauważyła, że ptaki–Roki mają świetny wzrok i doskonale rozpoznają szczegóły na ziemi. Znalazła jaskinię Kom–Plutera i jezioro z trzema syrenami. Może jezioro było wystarczająco blisko i nadawało się do lądowania. W końcu na środku jeziora nie rosło ani jedno drzewo. Obniżyła lot i skierowała się powoli nad taflę spokojnej wody. Gdy znalazła się nisko nad nią, wypuściła obu pasażerów ze szponów. Wpadli do wody z pluskiem. Wiedziała, że syreny uratują Trenta, jeśli będzie miał jakieś kłopoty, natomiast kościej może spokojnie opaść na dno i wyjść po nim na brzeg. Nie potrzebował przecież powietrza do oddychania. Wzniosła się nieco i popatrzyła w dół. Stało się tak, jak przypuszczała — Trenta natychmiast otoczyły trzy urocze ratowniczki. Jedna z nich postanowiła ratować Marrowa, ale już po chwili zmieniła zdanie. Być może przedtem nie przyjrzała mu się dość dokładnie. To musiał być dla niej szok, gdy odkryła jego prawdziwe oblicze. Gloha jednak jakoś nie współczuła syrenie. Zanurkowała w powietrzu jeszcze raz i z pluskiem wpadła do wody. Efekt amortyzacji był cudowny, ale jezioro okazało się nie tak głębokie, jak przypuszczała. Stała na dnie, wystając ponad wodę. Szybko uświadomiła sobie, że było głębokie, ale zanim wpadła do wody, jej uderzenie o powierzchnię jeziora wychlapało większość wody. Trzy syrenki znalazły się na mieliźnie przez nagłe przesunięcie linii brzegowej. Ich niegdyś cudowne włosy splątały się, połyskując w doskonałej harmonii z resztą otoczenia. Gloha ruszyła w stronę brzegu. Gdy znalazła się przy Trencie, wróciła do swej naturalnej postaci. — Przepraszam za to — powiedziała z taką skruchą, do jakiej tylko potrafiła się zmusić. — Nic nie szkodzi — odparła przez zaciśnięte zęby Ash. — Za kilka tygodni znowu się wypełni. Bez wątpienia zdołamy popływać w odpowiednim stylu nawet w brodziku. — Może szybciej — odezwał się Trent. Rybę, która akurat przepływała obok zamienił w wodorost i poziom wody nieco podrósł. — Oho! — zawołała Cedar, zanurzając się w świeżej wodzie. Trent zamienił jeszcze kilka ryb w wodorosty, dzięki czemu wody przybywało, i jezioro wypełniło się na nowo. Było teraz dość wody do pływania dla syren, a Glona i Marrow mogli się obmyć po wyczerpujących przygodach. Trent, którym przez cały czas zajmowały się syrenki, był już dawno dokładnie umyty. — Dziękujemy — powiedziała Mahogany. — Jeśli masz ochotę na zdjęcie ubrania, by przeschło na słońcu, i pozostanie jeszcze trochę w wodzie, na pewno zapomnimy, ile właściwie masz lat. — Spomiędzy jej ciemnych, lśniących włosów błysnął umiarkowanie zwycięski uśmiech. — Obawiam się, że musimy ruszać dalej — powiedział Mag. — Niemniej dziękuję za okazane względy. Syrenki nie nalegały dłużej, widocznie nie całkiem zapomniały niemiłe wrażenie wywołane potężnym pluskiem. W końcu przybysz daleki był od ideału. Prywatnie Glona była wdzięczna za takie rozwiązanie. Podążyli teraz wraz ze strumieniem aż do miejsca, w którym wpływał w górę. Tam rozejrzeli się za jakąś drogą prowadzącą na południowy wschód. Za doliną, którą płynęła rzeka, rosła góra. Wokół owej zawady prowadziła ścieżka, która jednak nie robiła wrażenia bezpiecznej. Leżały na niej połamane kości i resztki piór, a zapach, jaki dochodził do wędrowców, przypominał oddech smoka. — Mogę znowu zamienić się w ptaka–Roka i przenieść was na drugą stronę — zasugerowała Gloha. — Nie mamy stuprocentowej pewności, gdzie znajduje się siedziba Crombiego — przypomniał jej Trent. — Może być pod tą górą. Jeśli ją przeskoczymy, znajdziemy się za nią i być może za daleko, by zakończyć twoje poszukiwania. Skinęła głową. — Mam jednak nadzieję, że nie przyjdzie nam mieć do czynienia ze smokiem, który może mieszka niedaleko ścieżki. — Przemienię potwora, jeśli będzie trzeba. Ruszyli dalej pieszo. Gloha mogłaby lecieć przodem i sprawdzać drogę, niestety, ścieżka wiła się pod tak zbitym baldachimem listowia, że z góry niczego nie można było dostrzec. Trzymała więc skrzydła w pogotowiu, ale pozostawała na dole. Rzeczywiście natknęli się na smoka. Był wielki. Drzemał sobie właśnie z głową ułożoną w poprzek drogi. Kiedy się zbliżyli, smocze uszy drgnęły, a z nozdrzy wydostał się obłok dymu. — Dymnik — ponuro stwierdził Trent. — Nie zdołamy podejść do niego wystarczająco blisko, bym mógł go przemienić. Gloha rozumiała dlaczego. Najgroźniejszymi smokami były te zionące ogniem, ale dymiące również potrafiły narobić nielichych szkód z bliskiej odległości. Ich dym otaczał i dusił ofiarę, a kiedy powietrze się przeczyściło, smok mógł w spokoju schrupać zdobycz. W tych okolicznościach, pod gęstą osłoną zieleni, podróżnicy nie mieli żadnych szans. — Musimy zawrócić i poszukać innej ścieżki — powiedziała Gloha. — Nie widzę powodu — odparł Marrow i ruszył do przodu. — Ale dym! — krzyknęła ostrzegawczo. Szedł dalej wprost na smoka. A smok był tak samo zaskoczony jak reszta towarzystwa. Chuchnął i pufnął, i wypuścił dwa strumienie dymu z nozdrzy, tak gęste, że wydawało się, iż można po nich chodzić. Szkielet zanurzył się w dymie i… przeszedł bez szwanku. — Przecież on nie oddycha! — przypomniała sobie Gloha. — Nie można go udusić! — Nie ma oczu — dodał Trent. — Więc nie można go oślepić. Jest też odporny na wysoką temperaturę, jeśli nie jest w stanie spalić kości. — Ale co zrobi, żeby smok go nie schrupał? — Tego nie wiem. W każdym razie wydaje się spokojny. Smocze oczy powiększyły się znacznie, ujrzawszy kościeja wychodzącego z dymnej kąpieli. Dmuchnął więc raz jeszcze, przygotowując się do wysłania znacznie groźniejszego strumienia trucizny. Marrow tymczasem wyskoczył zza dymnej zasłony i ścisnął smoczy nos. — Schrupie go! — krzyknęła przerażona Gloha. Głowa smoka była znacznie większa niż cała postać Marrowa. — Może nie — odparł Trent po zastanowieniu. — Zmienia swój kształt. — Racja, przecież one potrafią to robić — zgodziła się goblinka. — Potrafią rozmontować się i ułożyć swe kości w różne kombinacje. Wygląda teraz jak wielkie kleszcze. Rzeczywiście, długie kości tworzące do niedawna nogi Marrowa zmieniły się w szczypce prawie wielkości człowieka i mocno trzymały nos smoka. Gdy potwór, bezskutecznie zresztą, próbował łapą strącić intruza, ten boleśnie zacisnął się na nozdrzach biedaka, zmuszając go do zaprzestania wszelkich wysiłków. Usadowiona na szczycie konstrukcji głowa odwróciła się i powiedziała: — Możecie bezpiecznie przejść. On nie może dymić pyskiem, potrafi to robić tylko nosem. — Ma rację — potwierdził Trent. — Smok jest zupełnie bezbronny. Teraz mogę podejść, by go przemienić, ale chyba nie ma takiej potrzeby. Przeszli niemal tak blisko, że mogli dotknąć potężnego smoczego nosa. Potwór wyglądał, jakby naprawdę chciał ich schrupać, lecz kleszcze zaciskały się mocno, więc musiał spasować. — Ale czy nie zje cię, gdy będziesz musiał pójść za nami? — zapytała Gloha. — Zanim zorientuje się w sytuacji, minie jakiś czas. A poza tym nie jestem przysmakiem, nie ma przecież na mnie ani odrobiny mięsa. Przeszli obok bez obaw. Gdy byli już bezpieczni poza zasięgiem dymu, zawołali i w odpowiedzi usłyszeli przytłumione chrząknięcie, zapewne puściły kleszcze i smok odzyskał możliwość dymienia. Po chwili pojawił się Marrow, idący niemal spacerowym krokiem, jakby to wszystko było dla niego fraszką. — Wobec tej istoty należy zachować respekt — mruknął Trent i nie miał na myśli smoka. Gloha mogła się z nim jedynie zgodzić. Ścieżka dalej biegła wokół wzgórza. Nie spotkali już więcej smoków ani innych niebezpiecznych stworzeń. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż żaden mniejszy rozbójnik nie byłby w stanie wedrzeć się na terytorium wielkiego smoka. W końcu ścieżka opuściła głęboki las i weszła do częściowo odsłoniętej doliny. Zagnieździła się w niej wioska, w której panowało wielkie ożywienie z powodu targu. Z przeciwległej strony w niebo unosiła się chmura dymu i pyłu. — Co oni robią? — zaciekawiła się Gloha. — Myślę, że trafiliśmy do Wioski Magicznego Pyłu — odparł Marrow. — Wydobywają spod ziemi magiczny pył i wyrzucają go w powietrze, dzięki czemu rozprzestrzenia się po całym Xanth, wzmacniając działanie magii. — Wioska Magicznego Pyłu! — zawołała Gloha. — Oczywiście! Słyszałam kiedyś o niej. Najbardziej magiczne miejsce w całym Xanth. — W rzeczy samej — przytaknął Trent. — Powinienem był sobie to uświadomić. To jest dopiero miejsce! Będę musiał szczególnie uważać przy przemianie, gdyż nadzwyczajny potencjał magiczny, jaki panuje w okolicy, może okazać się niebezpieczny. Zeszli do wioski. Jakiś podstarzały troll zagrodził im drogę. O ile wiem, tutejsi mieszkańcy są przyjaźni — mruknął Trent pod nosem. — Żyją tu i pracują w harmonii przedstawiciele wielu zmieszanych ze sobą gatunków humanoidalnych, włączając w to trolle i gobliny. Ale być może powinnaś stanąć za nami, dopóki się nie upewnimy — powiedział Mag do Glohy. Goblinka z ochotą przystała na propozycję. Na razie spotkali jednego przyjaźnie wyglądającego trolla, ale to była przecież rzadkość. Następny mógł przerwać to pasmo szczęścia. — Cześć, człowieku, goblinko i szkielecie! — zawołał troll do przybyszów. — Czy przychodzicie w pokoju? — Tak, jeśli będziemy pozostawieni w pokoju — odpowiedział Trent. — W takim razie muszę was ostrzec, że nasza wioska może okazać się niegościnna. Żeby nie wystawiać się na niebezpieczeństwo, powinniście ruszać dalej. — Mieliśmy śmiertelnie ciężki dzień i szukamy miejsca, aby bezpiecznie wypocząć w nocy — wyjaśnił Trent. — Jesteśmy w trakcie wyprawy poszukiwawczej i jest całkiem prawdopodobne, że to, czego szukamy, znajduje się w wiosce. Pozwól, że się przedstawimy i zobaczymy, czy będziemy mogli sobie wzajemnie jakoś pomóc. — Ależ oczywiście. Nazywam się Pa i jestem najstarszym trollem w Wiosce Magicznego Pyłu. Jestem za stary, by pracować, pełnię więc funkcję patrolu. Krążąc wokół wioski, odstraszam obcych. — Miło nam spotkać taki sympatyczny patrol, trollu Pa. Jestem Magiem Trentem, dawniej królem, który przemieniał Xanth. To jest kościej Marrow, niegdyś mieszkaniec Królestwa Snów, a to goblinko–harpia Gloha, dla której zorganizowaliśmy całą wyprawę. — Mag Trent! — wrzasnął Pa. — Może jesteś jedynym, na którego naprawdę czekamy. — Zamilkł na moment. — Chwileczkę, jesteś zbyt młody. Musisz być oszustem. — Zostałem czasowo odmłodzony — wyjaśnił Trent. — Zaraz ci udowodnię. — Wskazał na małą roślinę rosnącą na skraju ścieżki, na której stali. Gwałtownie powiększyła się do rozmiarów olbrzymiego dębu, którego pień, zajmując całą ścieżkę, zepchnął ich w przydrożne krzaki. — Oj, zapomniałem o sile magii stosowanej w pobliżu wioski. To miał być średnich rozmiarów dąb. Troll Pa dotknął masywnego pnia. — A więc to nie jest złudzenie. Przepraszam za mój brak wiary w twe słowa, Magu. — Spojrzał na Glohę. — I skrzyżowanie harpii z goblinem… to bardzo interesujące. Chodźmy do wsi i zobaczymy, co się stanie. Jestem niezmiernie poruszony. Rzeczywiście, drżał tak, jak zwykły to robić trolle, gdy dochodzi do szczególnie drastycznych wydarzeń. Gloha nie potrzebowała dodatkowej zachęty ze strony Trenta, by zostać za jego plecami. Mag przywrócił przydrożnej roślince jej właściwe rozmiary i tym razem nie popełnił błędu. Weszli na główny plac wioski. Otoczyła ich natychmiast ciżba wszelakiego rodzaju hybryd. Były tam nie tylko trolle, ale i elfy, wróżki, ogry, jeden czy może dwa małe olbrzymy, gobliny, gnomy, centaury, gryfy, bazyliszki w maskach i wiele innych istot, zbyt licznych lub dziwnych, by wszystkie opisać. — Hej, hałastro kiepskiego pochodzenia! — zawołał Pa troll. — Może znaleźliśmy wybawienie, a może nie. Oto stoi przed wami Mag Trent w towarzystwie chodzącego szkieletu i słodkiej mieszanki harpii z goblinką — mówiąc to, wskazał na całą trójkę. Przez tłum przetoczyło się pełne zachwytu „ooooo”. Gloha była zaskoczona i zmieszana, widząc, że większość oczu skierowana jest w jej stronę. Zauważyła, że w tłumie nie było ani jednej harpii. — Trzeba wam wiedzieć, że mamy kłopot — kontynuował troll Pa, lecz mówił teraz do gości. — Kazano nam pracować, aż zjawi się harpia Time, ale nie pojawiła się żadna harpia i do katastrofy pozostał dzień, może dwa. Więc jeśli nie zdołacie nam pomóc, wioska i cały Xanth pogrążą się w niezłym bagnie. — A tak dokładnie, to na czym polega wasz problem? — zapytał Trent. — I w jaki sposób harpia miałaby go rozwiązać? — Po pierwsze powinieneś zrozumieć, na czym polega misja naszej wioski. To jest miejsce, w którym z nieznanych magicznych głębin wynurzają się magiczne skały. Kruszymy je na pył, a nasz wioskowy ptak–Rok, bijąc skrzydłami, wznieca kurz, który wynosi magiczny pył w niebo, po którym wędruje on nad wszystkie obszary Xanth, by następnie opaść. Bez naszej pracy królestwo Xanth powoli zacznie tracić swą magię i przemieni się, przepraszam za wyrażenie, w zwykłą Mundanię. Dlatego właśnie pracujemy zgodnie, choć są wśród nas istoty, które w innych okolicznościach walczyłyby ze sobą, a nawet zjadały się wzajemnie. — Spojrzał na Glohę i oblizał wargi w sposób, który przypomniał naturę trolli i który wywołał lekki dreszcz na plecach goblinki. — Rzadko używamy magii, gdyż w tej okolicy może być niebezpieczna. Wolimy pracować rękoma i nogami. — Zaczerpnął powietrza. — Lecz ostatnio w górze pojawił się nowy otwór, przez który nie wychodzą magiczne kamienie, ale gęsta, trująca ciecz. Spływa powoli w dół, zabijając na swej drodze wszystko, co żyje. Nie potrafimy jej zatrzymać ani skierować w inną stronę, gdyż opary unoszące się nad nią są także śmiertelne. Naszym jedynym ratunkiem jest pozostawać z daleka od tego nieszczęścia. Jednak wkrótce trucizna sama się przesączy do wioski i będzie rosła w prawdziwe jezioro. Nie pozostanie nam nic innego, tylko uciekać stąd i przerwać na zawsze naszą pracę. Magia zacznie ustępować i Xanth stanie się tak ponury jak ponura jest kraina, z którą sąsiadujemy. — Rozległo się kolejne „oooo”, tym razem pełne przerażenia. Gloha musiała się zgodzić — przyszłość malowała się w przerażających barwach. — Wysłaliśmy więc przedstawicielkę do Dobrego Maga Humfreya, by dowiedziała się, jak możemy zapobiec nieszczęściu. Odbywa teraz u niego swą roczną służbę. Lecz nie możemy powiedzieć, byśmy byli w pełni usatysfakcjonowani Odpowiedzią. — Kogo wysłaliście? — zapytała Gloha, nie mogąc powstrzymać rosnącej ciekawości. — Skrzydlatego stwora, nieco innego rodzaju niż ty. Glypha. — Spotkałam ją! — zawołała Gloha. — Ładne połączenie konia i smoka. Była jednym z moich zadań w drodze do Maga Humfreya. — Mam nadzieję, że dobrze ją traktują — powiedział Pa z ojcowską niemal troską. — Och, tak. Początkowo myślałam, że niespecjalnie, ale okazało się, że to była część zadania. Jest tam naprawdę szczęśliwa. — Jaką otrzymaliście Odpowiedź? — zapytał Trent, wracając do sedna sprawy. — Pracować aż do przybycia harpii Time? — Dokładnie. Muszę powiedzieć, że biorąc pod uwagę cenę, Odpowiedzi Dobrego Maga zostawiają wiele do życzenia. — Lecz zawsze okazują się dokładne i w sam raz — przypomniał Trent. Pa zerknął na Glohę, powstrzymując się tym razem od oblizywania ust. — Czy byłaś zadowolona z otrzymanej Odpowiedzi? — No cóż, nie bardzo. Właściwie nie dał mi Odpowiedzi, więc nie musiałam służyć przez rok. — Więc nie masz wątpliwości, że możemy odczuwać niezadowolenie? — Tak, myślę, że mogę to zrozumieć. I muszę dodać, że nie sądzę, abym była tą harpią, na którą czekacie. Jedyną cechą, którą odziedziczyłam po harpiach, są skrzydła, a poza tym bardziej przypominam goblinkę, inaczej niż mój brat Harglo. Nie mam pojęcia, jak zatrzymać trujący potok, gdyż mnie również mógłby zatruć. — I nie jest on też czymś, co mógłbym przemienić — dodał Trent. — Dlaczego nie zbudujecie zapory, by powstrzymać to nieszczęście? — Zbudowaliśmy, ale ciecz wnikała między kamienie i rozpuściła je, sącząc się dalej ku swemu przeznaczeniu. Jedynym sposobem powstrzymania potoku jest zatkanie jego źródła. Ale czy ktokolwiek zdoła do niego podejść? — Czy ptak–Rok nie mógłby zrzucić na nie głazów? — Nie. Potok wypływa ze szczeliny w stromym zboczu góry. Prawdopodobnie byłoby łatwo zakorkować dziurę, gdyby tylko ktokolwiek mógł się tam zbliżyć. Ale wszystkie nasze dotychczasowe wysiłki skończyły się fiaskiem. W głowie Glohy zaświtała pewna myśl. — Marrow, okazałeś się odporny na dym smoka. Czy zdołałbyś dotrzeć do trującej szczeliny? — Nie widzę powodów, by nie — zgodził się kościej. — W takim razie jesteś tym, na kogo czekaliśmy! — zawołał Pa. — Być może — przytaknął Trent. — Należy jednak wyjaśnić, że Marrow jest także w podróży poszukiwawczej. Poszukuje połowy duszy, aby móc pozostać na stałe w Xanth zewnętrznym. Gdyby ktokolwiek z was zamierzał pomóc… Nadzwyczajne, jak szybko tłum zniknął. Wyglądało na to, że poświęcenie mieszkańców wioski nie szło aż tak daleko. Nawet Pa, troll, który ich przywiódł do wioski, gdzieś się zapodział. Trójka wędrowców stała samotnie w centrum osady nagle kompletnie wyludnionej. — Te istoty zachowały za dużo ludzkiej natury — skonkludował Trent kwaśno. — Lecz ich potrzeba jest autentyczna — odezwał się Marrow. — Xanth na tym zyska. Zatkam tę szczelinę. — Po tych słowach wyruszył w kierunku, w którym patrzył Pa, gdy mówił o nadciągającym nieszczęściu. Trent uścisnął dłoń Marrowa i patrzył za oddalającym się szkieletem. — Mógłbym niemal przysiąc, że już ma połowę duszy. — Rzeczywiście, robi wrażenie, że nie potrzebuje więcej niż ma — zgodziła się Gloha. — Nie tak dawno miałam lekcję przyzwoitości. To bardzo mi ją przypomina. — Może dusze nie są tym, za co się je bierze. — A może lepiej zobaczę, czy nie potrzebna mu będzie jakaś pomoc. — Rozpostarła skrzydła, gotując się do lotu. — Nie podlatuj za blisko — ostrzegł Trent. — Jeśli poczujesz jakikolwiek podejrzany zapach, uciekaj. — W porządku — upewniła go. Pomachała skrzydłami i uniosła się w powietrze. Dobrze było znowu latać we własnej postaci. Jej małe, zgrabne nóżki były mocno zmęczone całą tą wędrówką. Obawiała się, prawdę mówiąc, czy skrzydła nie stracą swej sprawności od nieużywania. Być może więc jej decyzja o udzieleniu pomocy kościejowi podyktowana była egoizmem. Po chwili dostrzegła płynącą truciznę. Wyglądało to jak gęsta, czarna rzeka spływająca z góry wprost do wioski. Kilkakrotnie strumień unosił się i opadał. Zrozumiała, że są to miejsca, gdzie próbowali postawić skalną zaporę, ale nie zdołali skończyć pracy. W pobliżu nie rosły żadne rośliny. Wszystko dookoła cuchnęło wyjałowioną ziemią. Wyglądało, jakby jakaś złośliwa siła kierowała cieczą, celując w wioskę. Zlekceważyłaby zapewne takie myśli, gdyby nie pamiętała, jak reagowały martwe przedmioty, kiedy rozmawiał z nimi król Dor. Robiły wrażenie uległych, lecz miały swoje zdanie i odczucia. Marrow przecież także nie był żywy, choć został ożywiony przez magię, i miał zarówno cel działania, jak i wypracowany sposób postępowania. Albo Pin–A–Tuba, zły wulkan, który próbował nie dopuszczać do siebie wędrowców. Dlaczego więc i płynący potok trucizny nie miałby mieć jakiegoś celu? Właśnie w tym momencie zdała sobie sprawę, że trucizna pochodziła z Pin–A–Tuby! To było zbocze wulkanu! Okrążyli górę, nie zważając na to, że miała wstrętne szczeliny po obu stronach i że może wydzielać zarówno niezdrowy gaz, jak i paskudną ciecz. A to znaczy, że jeszcze nie skończyli z wulkanem. Tymczasem Marrow wspinał się zniszczonym zboczem w górę, w stronę szczeliny. Gloha spostrzegła, że kościej nie zdoła dotrzeć do celu, gdyż drogę zagradzał mu mały występ skalny. Czarna, trująca maź bez problemu kapała ze skały i płynęła dalej, lecz nie było sposobu, by ktokolwiek potrafił się tędy wspiąć. Jednakże Gloha zobaczyła widoczną tylko z góry drogę okrężną. Pofrunęła, by powiedzieć o tym Marrowowi. Ten jednak niewzruszenie maszerował w górę tuż obok płynącej trucizny. W momencie, gdy goblinka zaczęła nieśmiało myśleć o zbliżeniu się do niego, zaczęła się dusić, obraz zamazał jej się przed oczami, a słabnące skrzydła przeszedł dreszcz. Ostatkiem woli odleciała od zagrożenia i odzyskała równowagę dopiero, gdy znalazła się w pewnej odległości od potoku. Nie, nie uda się powiadomić Marrowa wprost. Może jednak uda się zasygnalizować coś z dala. Latała przed nim w tę i z powrotem, machając mocno skrzydłami i krzycząc: „Marrow!” Z tej odległości jej głos nie docierał do kościeja. Ale wreszcie zauważył jej wysiłki i pomachał kościstą ręką. — Idź tą drogą! — krzyczała, wskazując na prawo. — Tam jest ścieżka! Nie rozumiał ani słowa. Dalej maszerował wzdłuż potoku. Czy był jakiś inny sposób, aby zbliżyć się do niego? Zamęczała swój mały, czysty umysł i niczego z niego nie wyłowiła. Leciała więc dalej, mając nadzieję, że zdoła pomóc, gdy nadarzy się okazja. Doczłapał w końcu do występu skalnego i stanął pod nim, patrząc w górę. Było oczywiste, że nie wejdzie wyżej. Rozejrzał się dookoła. Teraz nadeszła pora. Znowu podleciała z prawej strony i pokiwała na niego. Tym razem zareagował. Poszedł wskazaną drogą, oddalając się od potoku. Poprowadziła go aż do miejsca, w którym występ przechodził nagle w zwykłą stromiznę. Z tego miejsca, po jej pokonaniu, można było, cofając się, dojść do szczytu występu skalnego. Marrow doszedł tam i wspiął się. Niósł ze sobą coś, co wyglądało jak kamień. Gloha pomyślała, że pewnie nim będzie chciał zatkać otwór w zboczu. Kamień przypominał odłamany fragment stalaktytu, wyrzuconego chyba przez jakąś jaskinię na zewnątrz. Obserwowała z oddali idącego w stronę otworu Marrowa. Dokładnie przyjrzał się pęknięciu, po czym uniósł stalaktyt i wepchnął go w sam środek dziury, z której wysączała się trucizna. Stalaktyt wszedł do połowy. Teraz Marrow zdjął swoją czaszkę — goblince aż zaparło dech w piersiach — i użył jej do wbicia skalnego kołka w otwór. Zrobione. Włożył czaszkę na swoje miejsce i zawrócił. Gloha zauważyła, że spod wbitego stalaktytu nic nie wyciekało. Trucizna pozostawała poniżej, ale nie była zasilana świeżą porcją z wnętrza góry. Kościej zatkał go skutecznie. Gloha pomyślała o czymś innym. Marrow znajdował się zbyt blisko trucizny. Prawdopodobnie cuchnął teraz jej oparami, więc nie było bezpiecznie zbliżać się do niego. Powinien się dokładnie oczyścić przed powrotem do wioski. Znowu zaczęła latać przed nim tam i z powrotem. Kierowała się w stronę najbliższego strumienia, który nie wypływał z Pin–A–Tuby. Marrow podążył jej śladem. Roślinność po obu stronach drogi, którą przechodził, natychmiast więdła. Strumień płynął dość daleko od trującego potoku, mogła więc wylądować na jego brzegu. Ale gdy szkielet się zbliżył, przesiąknięty zapachem śmierci, musiała odfrunąć, aby uniknąć skażenia. — Umyj się! Umyj! — krzyczała, wskazując na wodę. Bała się, że jej nie zrozumie, więc zaczęła wykonywać charakterystyczne ruchy, jakby myła całe swoje ciało. Zrozumiał wreszcie i zanurzył się w wodzie. Rośliny w strumieniu obumarły. Gloha żałowała ich, ale to było najlepszym dowodem, że woda wypłukuje z kościeja truciznę. Po pewnym czasie woda rozcieńczy truciznę tak, że nie wyrządzi ona nikomu więcej szkody. Gloha krążyła w bezpiecznej odległości, dopóki kościej nie wyszedł na brzeg. Pomaszerował w dół strumienia aż do miejsca, gdzie więdły rośliny. Teraz nie reagowały. Zaryzykowała więc, zbliżyła się i nie poczuła śmiertelnych oparów. W końcu wylądowała przed nim. — Jesteś czysty — oznajmiła. — Dziękuję za pomoc — odpowiedział. — Nie zdawałem sobie sprawy, że mogę stanowić zagrożenie dla okolicy, ale kiedy zaczęłaś machać, spostrzegłem zamierające wokół mnie życie. — Tak, to bardzo silna trucizna. Wrócili do wioski. Trent najwyraźniej ciężko pracował, gdyż leżał przed nim wielki stos świeżego jedzenia. Mieszkańcy wioski zostali poinformowani, że trucizna już nie stanowi niebezpieczeństwa. Oznaczało to, że potok wkrótce albo wyschnie, albo przesączy się w głąb ziemi i nie zagrozi w żaden sposób wiosce. Mogli dalej zajmować się swoją pracą. — Rozmawiałem z mieszkańcami i dowiedziałem się, że w wiosce nie ma ani jednego skrzydlatego goblina i że aż do twego przybycia żadnego nie widzieli — oznajmił Trent. — O ile się orientują, jesteś unikatem. — Obawiam się, że to prawda — przytaknęła Gloha. — Ale Crombie wiedział, co robi, wskazując ten kierunek. To po prostu oznacza, że nie dotarliśmy jeszcze do celu. — Racja. Powinniśmy odpocząć tutaj przez noc, a rano ruszyć dalej na południowy wschód. — Po chwili wahania Mag dodał: Nie chciałbym ganić tutejszych mieszkańców za brak ochoty do podzielenia się duszą z Marrowem. Wielu z nich to kobiety, a one nie nadają się do tego, inni są starzy. Jeszcze inni po prostu się boją. Wielu opacznie rozumie zabieg z dzieleniem się duszą i trudno to z nich wykorzenić. — Wiem — zgodziła się Gloha, pamiętając własne wahania związane z oddaniem połowy duszy Marrowowi. — Nie chciałbym zabierać połowy duszy komuś, kto nie chce dobrowolnie podzielić się nią — powiedział kościej. — Zobaczymy, jak to będzie — odezwała się Gloha. Zjedli wspaniały posiłek, niemal świąteczny, a mieszkańcy wioski byli naprawdę wdzięczni za to, co uczynił Marrow. — — Obdarowałeś cały Xanth — stwierdził Pa, podkreślając słowo „cały”, co mogło oznaczać, że Marrow powinien otrzymać duszę od całego Xanth, a nie od jednej małej wioski. Mieszkańcy wioski zaproponowali gościom nocleg w domu opuszczonym przez rodzinę, która, uprzedzając ewakuację wioski, zdążyła się już wyprowadzić. Gloha z radością zamieszkała w osobnym pokoju z miękkim łóżkiem. Spała dobrze, jeśli nie liczyć ciągle drzemiącego w niej pragnienia, by dzielić łoże z mężczyzną z ciepłymi stopami. Uświadomiła sobie jeszcze, że Dobry Mag miał rację, iż wioskę uratuje w ostatniej chwili harpia (no, może pół harpii). Może i jego syn nie pomylił się, wskazując kierunek, gdzie czekać miało rozwiązanie jej problemu. Tymczasem poczuła się troszeczkę potrzebna. 7. OBŁĘD Rano podjęli swą podróż na południowy wschód. Pa ostrzegł ich przed pożegnaniem: — Prądy powietrza roznoszą wszędzie magiczny pył, ale najgęściej rozsypują go w pobliżu wioski. Zazwyczaj wieją na południowy zachód, lecz akurat teraz zmieniły kierunek na południowy wschód. Wasza droga może prowadzić przez obszar nawiedzony nawałnicą. Dobrze wam radzę, unikajcie tego kierunku, przynajmniej dopóty, dopóki wiatry nie zmienią kierunku i powietrze oczyści się z pyłu. Trent spojrzał na Glohę. — To dobra rada — powiedział. Wiedziała, że tak. Słyszała opowieści o efektach magicznego szaleństwa. — Czy to możliwe, aby mój idealny mężczyzna i ofiarodawca połowy duszy dla Marrowa znajdowali się w Obszarze Szaleństwa? — Tak, to możliwe — potwierdził Trent. — Przypuszczam, że wyprawy, które z niewielkim prawdopodobieństwem mogą zakończyć się sukcesem w normalnej części Xanth, powinny być kontynuowane w nienormalnej. Nie jestem jednak pewien, czy zdajesz sobie sprawę, jak niesamowity jest Obszar Szaleństwa. — Ach! Nie może być gorszy od Pin–A–Tuby. — Która także na początku nie wzbudzała w tobie żadnych wątpliwości — przypomniał jej bez skrupułów. Wiedziała, że miał rację, i że była tylko nastoletnią, nieodpowiedzialną dziewczyną. Świadomość tego jakoś nie bardzo czyniła z niej bardziej odpowiedzialną. Nie pomagało również to, że chciała wywrzeć na nim wrażenie tak, jak robią to dorosłe kobiety, bez szczególnego upoważnienia, ale też nie wiedziała jak. Tak to jej małe, pokrętne myśli sprawiały, że wszystko stawało się trudniejsze. — W każdym razie chciałabym zobaczyć, cóż w tym jest takiego niesamowitego. Spojrzał na nią wnikliwie, ale musiała właśnie zrobić na nim takie wrażenie, że aż wywrócił oczami i powiedział tylko: — Jak sobie życzysz. Marrow przechylił czaszkę. Jego nie istniejące oczy także się wywróciły. Poszli na południowy wschód. Zgodnie z kierunkiem wiatru. Na razie nic się nie działo. Krajobraz był pofalowany wzgórzami pokrytymi częściowo lasami, częściowo polami, przez które gdzieniegdzie wiły się rzeki. Trent zamierzał przejść w bród pierwszą z nich, ale kościej powstrzymał go. — Kopnij mnie — powiedział do Maga. — Dziękuję — odpowiedział Trent. Gloha pomyślała, że żartują, choć żaden z nich do tej pory nie zdradzał poczucia humoru. Lecz Marrow wypiął się i Trent posłał mu solidne kopnięcie w kość miednicy. Szkielet rozleciał się w powietrzu na kawałki. Kości wylądowały i ułożyły się w kupkę przypominającą kształtem małą łódkę. Trent zepchnął ją na wodę, na której doskonale się utrzymywała, choć nie była szczelna. Następnie Mag wszedł do niej i usiadł. Łódka przepłynęła na drugi brzeg o własnych siłach. Pasażer wysiadł i znowu kopnął w łódź. Ta rozsypała się w powietrzu, by opaść, przybierając naturalne kształty kościeja. Gloha w końcu przestała się gapić. Wiedziała, że chodzące szkielety potrafią zmieniać ułożenie swych kości, ale nie zdawała sobie sprawy, jak precyzyjne i użyteczne mogą być. Koniec końców, Marrow potrafił również zakleszczyć smoczy nos. Kopnięcia Trenta bez wątpienia ułatwiły transformację. Gloha wolała jednak przefrunąć nad rzeką. Znowu ruszyli w drogę. — Myślę, że znaleźliśmy się na skraju szaleństwa — zauważył Trent. — Być może mieszkańcy wioski osłabli w wysiłkach w ostatnich kilku dniach, gdy trucizna zbliżała się do ich domów, i stężenie pyłu nie jest wysokie. Ale teraz zapewne wzmogli wysiłki, więc niewykluczone, że spotkamy się z nasilonym działaniem magii. — Sądzę, że masz rację — Marrow skinął czaszką. — Wiatry mogą się zbliżać. — Prawdę mówiąc, nie dostrzegam żadnego szaleństwa — Gloha wtrąciła się trochę impertynencko. Nie powinna była. * Gloha ssała i oblizywała koniuszki swych palców. Była trochę za duża na miodowy krem cioci Grobigatail, ale smak miodu zawsze zaostrzał jej apetyt. Zauważyła, że jej radość przemieszana była z odrobiną smutku. W wieku osiemnastu lat była za stara na słodycze. Ale była też zbyt młoda na branie udziału w śmietniskowych obrządkach goblinów. Czuła się też zbyt znudzona niańczeniem swego nieznośnego brata Harglo. Był jej bratem, ale zupełnie nie był do niej podobny. Głowę i nogi odziedziczył po goblinach, ale opierzone ciało, ogon i brak rąk jasno pokazywały, że przeważa w nim krew harpii. Lepiej niż ona radził sobie w powietrzu, szybciej też biegał, lecz nie potrafił wykonywać skrzydłami precyzyjnych prac ręcznych. Nadrabiał ten brak doskonałym opanowaniem słownictwa harpii. Już w wieku dziewięciu lat potrafił tak przeklinać, że niektóre rośliny usychały, a ciągle jeszcze nie używał słów zabronionych przez Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych. Dzisiaj jednak nie musiała się nim opiekować, gdyż pobierał lekcję latania (i prawdopodobnie lekcję zabronionych przekleństw) od ciotki Fowlmouth. Mogła więc odpocząć i zabawić się. Dlaczego w takim razie nie była szczęśliwa? Znowu gryzła palce, a gorące do bólu, słone łzy raniły je tak, jakby były uzbrojonymi w żądła morskimi osami. Problem polegał na tym, że dzisiaj nadeszła chwila prawdy. Miało się okazać, jakie to okropne być hybrydą, nie pasującą ani do goblinów, ani do harpii. Teraz właśnie przebywała w swym własnym, jednoosobowym, żałosnym towarzystwie. Przestała też dbać o siebie — pióra jej skrzydeł były pogięte i obwisłe, niebieskie, błyszczące oczy patrzyły bez wyrazu, a wspaniale połyskujące ciemnogranatowe włosy zwisały niczym posmarowane miodem, lepkie strąki. Nad głową latały harpie, wyjąc i rzucając złotawą bryłą. Była to złota kula, skamieniałe odchody prehistorycznego smoka, którą brały w szpony i podrzucały. Zwycięzcą zostawał ten, kto potrafił wypowiedzieć najdłuższe i najohydniejsze przekleństwo, zanim inna harpia złapała kulę. Harglo uwielbiał tę grę i mógł w nią grać całymi dniami. Gloha nigdy nie próbowała, gdyż nie potrafiła powstrzymać się od rumieńców nawet przy absolutnie podstawowych zwrotach używanych w trakcie gry. To były dobre dni w Xanth. Zarówno w jaskiniach harpii, jak i w legowiskach goblinów wszystko szło średnio źle zamiast coraz gorzej. Ale powoli, z dnia na dzień, straszna, pierzasta, wstrętna godzina (a może raczej gadzina) nadchodziła. Gloha miała wrażenie, że właśnie nadeszła. Więc zamiast cieszyć się chwilą wolnego, przybrała najbardziej dziadowski na — strój, jaki wolno na siebie nałożyć w Xanth. Zaczęło świtać i mgły unosiły się, odsłaniając załzawione, czerwone oko słońca otoczone siniakami fioletowych chmur, których jedynym celem było zmyć czyjąś głowę kwaśnym deszczem. Wtedy to z jaskini–stołówki, zwanej trafnie ujadalnią, dochodził wrzaskliwy, jękliwy, skamlący i chrząkający jazgot tuzinów ciotek Glohy, walczących o najbardziej ociekający sokami, krwawy ochłap mięsa. Gloha znalazła się między ciotką Hoary Horrarpiną a Wielką Harpaginą Królową–Matką, z tej gałęzi rodzinnego klanu, z której każdy potrafi zaskrzeczeć bardziej przeraźliwie niż z innych. Gloha z wielkimi trudnościami utrzymywała się na grzędzie, więc zabrała swój trzepoczący jeszcze kawałek czegoś i poszła na oddzielnie stojącą ławkę, na której mogła usiąść, na sposób zwany obraźliwie ludzkim. Wtem ktoś z góry kapnął na jej plecy kroplą gorącej kawy, nie przejmując się tym, że harpie nigdy nie upuszczają czegoś, co udało im się porwać, chyba że robią to celowo. Gloha musiała odfrunąć do swego gniazda, by przebrać się i posmarować oparzenie maścią. Próbowała pocieszyć się myślą o przebraniu. Wdziała na siebie wyjściową kreację: kurtkę ze sztucznej skóry z paskami złotego koloru, przybranymi na muzyczny sposób bogatymi, złotymi dzwonkami i gwiazdkami z kryształków lodu. Świąteczny strój zawsze poprawiał jej nastrój. Ale na nieszczęście zjawiła się jej nauczycielka, Magpie, która kazała dziewczynie zdjąć ubranie. Stwierdziła, że harpie nie noszą odzieży, więc Gloha może się stać pośmiewiskiem. — Ale i tak jestem pośmiewiskiem! — zaprotestowała Gloha. — Nonsens. Po prostu nie znalazłaś jeszcze swego miejsca. — Co ty o tym wiesz?! — wybuchnęła zbuntowana Gloha. — Ty nawet nie jesteś harpią. Jesteś jedynie nieprawdopodobnie uprzejmą demonicą. — Ale pracowałam ze sporą liczbą śmiertelników — odpowiedziała Magpie z niespotykanym u śmiertelników spokojem. — Ogrzyca Okra sądziła, że jej życie jest beznadziejne, a teraz jest Ważną Postacią. Róża de Roogna myślała, że nigdy nie znajdzie dobrego męża, a poślubiła Dobrego Maga i miała piękną córeczkę. Mogę wymienić i innych. Gloha wiedziała, że może. Szczegółowo. Nie pytała więc dalej. Zamiast tego przeszła do Wariantu Numer 2: mały napad złego humoru. — Nie mów mi, co mam robić! — krzyczała, podkreślając każde słowo podskakiwaniem i tupaniem. Jej pokaz przestraszył kilka znajdujących się w pobliżu ptaków, które skryły się pod łóżko, budząc drzemiącą tam Bestyjeczkę. Lecz Magpie widywała już takie przedstawienia i nawet się nie ruszyła. W końcu Gloha zdjęła z siebie ozdobny strój i wróciła do zwykłego, przeciętnego wyglądu. Jej ponure życie toczyło się ustalonym rytmem. * Gloha potrząsnęła swą małą, nieco przyciężką główką. Znowu była w lesie z Magiem Trentem i kościejem Marrowem. Cóż się stało? — Sądziłem, że miałaś szczęśliwe życie — powiedział zaskoczony Trent. — Teraz jednak wiem, że życie spędzone wśród harpii nie może nikomu sprawiać radości. — Widziałeś me wspomnienie? — zapytała zaskoczona Gloha. — Ukazało się przed nami — oznajmił jej Trent. — Nie jestem ekspertem w sprawach dotyczących życia żywych istot — odezwał się Marrow — niemniej sądzę, że to nie było uprzejmie kapać na twoje plecy gorącym, czarnym płynem. — Naprawdę to widziałeś? W kolorach? Nawet kiedy… kiedy zdejmowałam… — Gdy zmieniałaś ubranie, odwróciłem wzrok — zapewnił ją Mag. — Pomyślałem, że możesz to uznać za sprawę osobistą. Zamierzała się najzwyczajniej wściec, ale w porę zdała sobie sprawę, że raczej powinna się zastanowić nad tym, co się stało. Przywołała epizod ze swego życia, a oni widzieli wszystko bez osłonek. Włączając w to jej chwilową nagość. Cóż to za szaleństwo? Nagle zrozumiała, o co chodzi. Przecież byli w Obszarze Szaleństwa z potężną magią wywołaną skoncentrowaniem magicznego pyłu, dzięki któremu nawet wspomnienia stają się widzialne. Nie przypuszczała, że tak to będzie wyglądać. Wcale nie była pewna, czy jej się to podobało. — Wynośmy się stąd szybko — zaproponowała. — Co, przecież zabawa dopiero się zaczęła — dał się słyszeć czyjś głos. — Kto to? — zapytała zatrwożona goblinka. Zakręciła się koło niej smużka dymu. — To nie twoja sprawa, aseptyczna goblinko. — Jaka goblinko? — Nieskazitelna, niepokalana, czysta… — Niewinna? — zasugerował Trent. — Nieważne — odparł dym wymijająco. — Metria, co ty tu robisz? — zapytała Gloha, nieco zmieszana. — Wtykam nos wszędzie tam, gdzie dzieje się coś interesującego. Każdy, kto jest dość głupi, aby zabłądzić do Obszaru Szaleństwa musi być interesujący. — No cóż, moje minione życie jest bardzo nieciekawe, więc sądzę, że bez straty dla siebie możesz już sobie iść. — Nie sądzę. Magpie zawsze pracowała z ciekawymi postaciami. — Znasz Magpie? — Czyż nie jest demonicą? Zawsze wie, kiedy ma się coś zdarzyć, i natychmiast się pojawia, by niczym niańka pomóc przebrnąć przez kłopoty. — Nic nie wskazuje na to, aby miało się zdarzyć coś niezwykłego, więc… — Tylko tak myślisz. Oto nadchodzi kolejny podmuch szaleństwa. — Nie wierzę — powiedziała Gloha. — Mówisz tak, żeby się drażnić… * …i długie samotne godziny spędzała na nie kończących się dyskusjach ze swoją przeciwniczką, ciotką Hoary. — Chaos i kawa! — zaskrzeczała stara harpia, zabrudzonym skrzydłem zgarniając resztki rozbryzganego, rozlanego i walającego się po ujadalni żarcia, by wrzucić je do spalarni. Stojąc na jednej chudej nodze, w szponach drugiej trzymała kurczowo dzbanek z dymiącym wywarem. Przypominała nieco roztrzepanego czarnego bociana, jej czerwone oczy świeciły jak dwa węgle. Odgarnęła długie, czarne, pierzaste strąki harpich włosów ze swych alabastrowych brwi i spojrzała na siostrzenicę. Wrażliwy żołądek Glony zaczął ją palić, serce ścisnęło się, a włosy stanęły dęba. Jak to się stało, że dała się wrobić w tę historię? — Zapytałam, w jaką grę grasz? — niski głos powtórzył szeptem pytanie, a zabrzmiało to gorzej niż normalne skrzeczenie. Z przerażeniem Gloha zdała sobie sprawę, że powód jej obaw spoglądał teraz na nią z okropnie poirytowanym wyrazem twarzy. Zarumieniła się, co tylko pogarszało sprawę, gdyż wyglądała na bardziej winną, niż zapewne była. — Ciociu? — Twoja grzeczna prośba wyrażona podczas porannej rozmowy pokazała, jak bardzo nie jesteś harpią — powiedziała harpia. — Powinnaś była zapytać w najgorszym miejscowym żargonie. No a teraz czego, do ciężkiej cholery, chcesz? Gloha jakoś opanowała nerwy, by odpowiedzieć. — Ciociu Hoary, jestem zmęczona i niedobrze mi się robi od przebywania na co dzień wśród istot, które mnie nie lubią. Czuję się jakby zawieszona między różnymi światami. A przecież wiemy, co się dzieje, gdy ktoś jest zawieszony — może spaść. Ciociu, chcę zostać alchemikiem w zespole czarnoksiężnika. Myślę, że ktoś bez marzeń zaczyna grzęznąć we własnym sm… sm… — zawahała się, nie mogąc wypowiedzieć brzydkiego słowa. Smrodzie! — zaskrzeczała Hoary. — SMRODZIE! Gdzie się podziało twoje harpie słownictwo? Dziewczyno, ty potrzebujesz korepetycji z przeklinania, jeśli chcesz zrobić jakieś postępy. No, spróbuj jeszcze raz. Gloha podjęła jeszcze jedną wyczerpującą próbę. — G… grzęźnie we własnym s… smrodzie świńskiego łajna — zdołała wykrztusić do końca. — W kółko śnią mi się koszmary przynoszone przez senne mary, że nie potrafię już latać, że zostałam kalekim ptakiem ze złamanym skrzydłem. Pozwól mi opuścić gniazdo… — Jakie gniazdo? — Śm… śmierdzące gniazdo, i udać się na poszukiwania… — Po jaką cholerę tak się spieszyć? — zastanowiła się głośno Hoary. — Nie potrafisz przeklinać, a chcesz opuścić stado? Wtedy dopiero połamałabyś sobie skrzydełka! Dla kurczaków gniazdo jest najlepszym miejscem. — Ale ja mam już osiemnaście lat — przypomniała Gloha. — A słownictwo dziewięcioletniej, niewypierzonej smarkuli — zauważyła Hoary, wydłubując szponem resztkę zakrzepłej posoki spomiędzy zębów. — Gdyby zjawił się jakiś potwór i chciał cię zjeść, nie wywołałabyś u niego bólu zębów ani swym głosem, ani wyglądem. Przełknąłby cię gładko na jeden chaps. Wszystko to było aż za bardzo prawdziwe. Jednak Gloha wiedziała, że drugi raz nie zdobędzie się na odwagę, by poruszyć ten temat, i próbowała przebrnąć do końca. — Czy pozwoliłabyś mi polecieć z odpowiednią eskortą do Zamku Dobrego Maga Humfreya, bym mogła zadać jedno jedyne Pytanie i odsłużyć roczną służbę za Odpowiedź? Och, proszę, ciociu Hoary! Zrobię wszystko, jeśli tylko będę mogła… — Harpie nigdy nie błagają! — ucięła Hoary, najwyraźniej zdegustowana przejawem słabości u podopiecznej. — Pokaż, że potrafisz zdrowo zakląć, a pozwolę ci lecieć. I Glona spróbowała. — Kutwa! — krzyknęła Gloha. — Równo! Lupa! Hoary westchnęła. — Rozwijasz się i wreszcie potrafisz znaleźć odpowiednie wyrazy. Ale ciągle przekręcasz jakąś literę, a to zmienia całkiem ich znaczenie. Po nich w powietrzu nawet się nie zaiskrzy. Skup się i posłuchaj. Oto właściwy sposób wyrażania się. — Zaczerpnęła powietrza i jednym tchem wyrzuciła z siebie: — *%&S!’ Gloha w ostatniej chwili zdążyła zatkać uszy. Ale nawet wtedy czuła, jak wstyd pali jej policzki. Powietrze zaiskrzyło się i buchnął płomień, a na stole pojawiły się wypalone znaki. Wszędzie rozszedł się swąd spalenizny. Gdy powietrze oczyściło się tak, by można było nim oddychać, Hoary normalnym już głosem powiedziała: — Czy mogłabyś to powtórzyć, pisklaczku? — Może w swoim czasie — odpowiedziała, wiedząc, że to zupełnie niemożliwe. — W twoim czasie, być może — powiedziała z rezygnacją w głosie ciotka. — Gloha, ty jesteś ciągle zielona. Puszczenie ciebie w podróż samej lub w nieodpowiednim towarzystwie może się okazać szaleństwem. Czy ty chociaż wiesz, gdzie przechowywane są Ziarna Zepsucia? Czy potrafiłabyś zrobić z lotu plan, mapę albo zaplanować sprawy według zasad naszego, harpiego czasu? My, wstrętne harpie, odstraszające własnym smrodem, klnące na czym świat stoi, my posiadamy taką wiedzę i z nadzieją czekamy, aż nadejdzie czas, który uznamy za nasz czas, czas przejęcia dominacji przez harpie. Nasz czas jeszcze nie nadszedł, ale jest blisko. Gdy zjawi się czas harpii… — Przerwała, uświadamiając sobie, że za dużo powiedziała. — Tak czy inaczej musisz nauczyć się przynajmniej właściwie kląć, zanim będziesz mogła bezpiecznie odejść. Kiedy zdobędziesz takie umiejętności, może pozwolę ci pofrunąć. I tyle. Dyskusja zakończyła się. Ciotka Hoary postawiła wymaganie uznane według norm harpii za rozsądne i umiarkowane. Lecz w jaki sposób Gloha miałaby się nauczyć przeklinać w taki sposób? Jej delikatne, małe usteczka nawet nie potrafią złożyć się do wypowiedzenia ohydnych słów. * Gloha mrugnęła. Znowu była w lesie. Powiew szaleństwa minął. — A to dopiero rozsądna wiedźma — powiedziała Metria z aprobatą. — Widziałaś? Słyszałaś ciotkę Hoary Horrarpinę? — zapytała zawstydzona Gloha. — Czy ją widziałam? Ja nią byłam! — powiedziała demonica. — Spójrz na rośliny. Gloha spojrzała. Liście w pobliżu rzeczywiście zaczęły więdnąć, a niektóre nawet zapaliły się najwidoczniej od srogiego przekleństwa. — Ale jak to możliwe? — To nie są jedynie wspomnienia — wyjaśnił Trent. — Jesteśmy wciągnięci do gry. Rządzi nami magia. — Musimy więc szybko wydostać się stąd, zanim stanie się coś strasznego! — zawołała przerażona Gloha. — Niektóre z moich wspomnień nie są przyjemne. — Nie sądzę, byśmy zdołali wydostać się stąd, nim twoje wspomnienia zostaną przeanalizowane — odpowiedział Mag. — Coś cię niepokoi i dopóki nie zostanie to wyjaśnione, nie doznasz ulgi, a my będziemy uwięzieni. — Och, nigdy tego nie chciałam — lamentowała Gloha. — Ty mała arogancka histeryczko — odezwała się Metria. — Myślałaś, że ciebie szaleństwo nie dopadnie? — Myliłam się! — płakała udręczona Gloha. — Ucieknę od tego! Zaczęła biec, ale niemal natychmiast spostrzegła, że krajobraz kołysze się. Dziwny obraz zbliżał się do niej. Pojawił się szum, jaki wydaje falująca i płynąca woda. Och, nie! * Zanim jeszcze zobaczyła, już usłyszała Potok Kryształowej Poczwarki. Wody rzeczki, wezbrane za sprawą okropnej pogody, nieprzerwanie płynące przed siebie i odgryzające okolice po kawałku swymi wodnymi zębami, były w niebezpiecznym nastroju. Wbijały się w głazy, próbując je wyszarpnąć z ziemi, i goniły za każdym żywym stworzeniem, które ośmieliło się zbliżyć. Cokolwiek złapały, zabierały ze sobą, podrzucając jak piłkę, by w końcu rozbić na drobne kawałeczki. To nie było bezpieczne miejsce dla tak aseptycznej, uff, niewinnej skrzydlatej goblinki. Prawie oślepiona przez rozszalałe uczucia i łzy Gloha trochę biegnąc, trochę frunąc, uciekała błotnistą, nierówną i niebezpieczną ścieżką w stronę brzegu potoku. W pobliżu budziły się i poruszały różne potwory. Wciągały powietrze w nozdrza, wyczuwając zapach świeżutkiej, drżącej, młodej i skrzydlatej dziewczyny. Powoli wstawały i ruszały w jej stronę, próbując zablokować drogę ucieczki. Przerażona Gloha rozwinęła skrzydła, gotując się do lotu. Ale zdradziecka woda dała znak powietrzu, które poruszyło się, zawirowało, zmieniając się w trąbę powietrzną, która złapała czarujące, małe skrzydełka Glohy. Goblinka nie ośmieliła się teraz lecieć, obawiając się, że wichura powyrywa jej pióra, a wtedy zostanie całkiem bezbronna. Musiała zostać na ziemi. Lecz teraz zobaczyła coś może nawet gorszego — srebrzyste, obślizgłe, skradające się nilłonogi. Szły prosto w stronę jej delikatnych, drobnych nóżek. Popełniła błąd i wpadła w naprawdę okropną pułapkę. Czy zdoła z niej jakoś wyjść? Próbowała uciekać jedyną ścieżką, jaką widziała, choć nie wiedziała, dokąd ona prowadzi. Jednak któreś z kłączy złapało ją za stopę. Upadła na ziemię. Przy upadku skręciła swe małe kolanko, więc krzyknęła z bólu. — Ratunku! — wołała Gloha. Ale ryk wody zagłuszał jej wołanie i wiedziała, że nikt nie zdoła jej usłyszeć i przyjść z pomocą. Kłącze owinęło się dookoła niej tak, że mogło zacząć drążyć soczyste, drobne kształty Glohy. Nilłonogi spieszyły się, by zdążyć wygryźć otwory, zanim roślina za bardzo zniszczy ciało. Tymczasem w pobliżu pojawił się głodny cień wielkiego potwora. Gloha krzyknęła przerażona. Tym razem nie był to tylko cichy okrzyk. Było to podwójnie przenikliwe zawodzenie na poziomie ponaddźwiękowym i nadfioletowym ocierające się o słownictwo, którego próbowała nauczyć ją ciotka Hoary. Kłącze zostało ogłuszone okrzykiem i po chwili zwiało. Zdezorientowane nilłonogi zacisnęły nagle szczypce. Zbliżający się potwór zawahał się przez jedną trzecią momentu, a może nawet dziewięć dziesiątych chwili. Wszystkie trzy zagrożenia wróciły jednak do siebie i skupiły się. Zyskany ułamek sekundy dał wyczerpanej goblince siłę, by walczyć z nową nadzieją o jej prawie przegrane życie. Zdołała przecisnąć się w inną przestrzeń. Od stóp po skrzydła wpadła w długi, piaszczysty dół pełen brudu. Ostrzegano ją, że może natknąć się na różne formy nieczystości w intrygujący nawet sposób próbujące dotykać obnażonych, wrażliwych części jej ciała. Wtem dostrzegła pajęczynę pokrywającą wejście do ukrytego pod nią otworu. Nie zważając na nic, zanurzyła się w otwór i odkryła ciemny tunel, który mógł prowadzić nie wiadomo dokąd. Ale chyba nie był bardziej niebezpieczny od tego, co ją spotkało do tej pory. Tunel wił się, jakby chciał, żeby zgubiła orientację w terenie, lecz ona szła, pokonując kolejne zakręty i nie zamierzała rezygnować. W końcu tunel poddał się i poprowadził ją w stronę połyskujących słabym światłem, małych, zapomnianych, dawno nie używanych jaskiń ukrytych pod grotami zamieszkanymi przez harpie. Pomimo wszystkich przeciwności losu, chyba wreszcie odkryła bezpieczne schronienie. Znalazła się pod poprzecinaną szczelinami skałą, podtrzymywaną krzewami trująco wyglądających pnączy. Połyskiwały wspaniałymi, żywymi barwami zieleni, fioletu, księżycowego srebra, krwistej czerwieni. Rosły wśród pokruszonych kamiennych rzeźb przedstawiających chimery, gnijących kłód, prehistorycznych skalnych ruin. Poczołgała się przez niebezpieczny, sypiący się, wąski, gnijący drewniany most zawieszony nad ciemną przepaścią wypełnioną groźnie brzmiącym szelestem. Gdy znalazła się na drugiej stronie, most zapadł się, odcinając drogę powrotu. Wsłuchała się uważnie, ale nie usłyszała odgłosu upadających kawałków. Ostatecznie magiczna ścieżka skończyła się w sporym zagłębieniu wypełnionym budzącymi przerażenie oparami. Nie bardzo temu ufała, więc złapała twardy korzeń wyrastający ze szczeliny pomiędzy ruinami. Po kilku próbach zdołała podciągnąć się przez brud i błoto na wyższy poziom. Miała nadzieję, że przez chwilę jest bezpieczna. — Jak bardzo bym chciała lecieć, lecieć, lecieć raz jeszcze do gwiazd — westchnęła. Ale była zbyt zmęczona, by fruwać, nawet gdyby nie znajdowała się w głębokiej, wilgotnej, ponurej jaskini, leżącej o wiele niżej od wszystkich tych miejsc, w których sądziła, że może się znaleźć. Zrobiła w związku z tym rozsądną rzecz — położyła się spać. Po jakimś czasie nie wiedziała, czy się już obudziła, czy jeszcze spała. Srebrne promienie połówki księżyca wpadały przez siatkę szczelin w sklepieniu jaskini. Leżała cicho, przykryta peleryną. Ledwie łapała oddech, szukając odpowiedzi na pytania wdzierające się natrętnie do bezbronnej, małej główki. — Gdzie ja jestem? — zdezorientowana zapytała siebie półgłosem. — W dawno zapomnianej jaskini — dobiegł ją cichy głos, prawdopodobnie od strony kamiennej twarzy. Jakoś nie wydawało jej się to dziwne. Pewnie sobie to wyobrażała. — Czy jestem sama? — zapytała. — Tak i nie — usłyszała zimny szept. Kamienna twarz nie poruszyła się, więc to nie była ona. W każdym razie Gloha wiedziała, że kamienie nie mówią. Skąd dochodził napuszony głos, skoro wyglądało na to, że w jaskini nie ma nikogo oprócz niej? Może to był sen przyniesiony przez nocną marę. Wystarczyło jedynie się obudzić. Uszczypnęła się mocno w ramię, ale poza tym, że zabolało, nic się nie zmieniło. Może jedynie to, że zwróciła teraz uwagę na stopy. Coś skubało jej apetyczne, małe paluszki. Podniosła się i rozejrzała wokół. Leżała z głową w gnieździe pełnym kamieni w kształcie jaj. Nogi miała w okrągłym basenie z zimną wodą. Pływały w nim małe, ładne rybki, które próbowały jej paluszków, choć nie czuła, by gryzły. Może chciały ją tylko ostrzec? Usiadła, owinęła się peleryną i sięgnęła do stóp. Nie powinna była. Aż krzyknęła z bólu. Prawe kolano miała opuchnięte tak, że wyglądało jak wielka, okrągła dynia, a bolało dwa razy bardziej. Natychmiast wróciła do poprzedniej pozycji. Była głodna, spragniona i tak bardzo tęskniła za mamą, goblinką Glory, i tatą, harpią Hardy, a nawet za nauczycielką Magpie. Po co właściwie przyszła do miejsca takiego jak to? Zastanowiła się. Mogłaby zrobić coś, aby ugasić pragnienie. Ostrożnie pochyliła się do zimnej, krystalicznie czystej wody i dotknęła jej ustami. Zaczerpnęła chciwie kilka łyków i ugasiła w ten sposób męczące pragnienie. Teraz, gdy jej buzia znalazła się tuż nad powierzchnią basenu, zwróciła uwagę na pływające w nim złote i szkarłatne kształty. Były to trzy oswojone Nieśmiałki, rybki, które poznała, gdy kilka razy pływała jeszcze na powierzchni. Poznała ich charakterystyczne wzory. Nie próbowały jej zjeść, chciały jedynie towarzystwa. Zanurzyła jedną rękę. — Nie chcę was skrzywdzić — powiedziała. — Jestem w takiej samej sytuacji jak i wy. Chodźcie i pozwólcie się pogłaskać, a podzielę się z wami swymi radościami i troskami. Zakręciły się z radością i nieśmiało zagrały na swych łuskach. Poczuła, że obecność rybek uspokaja ją. Dały jej nadzieję. Może powinna przesłać przez nie wiadomość do harpii, by te przyszły jej z pomocą. Nie może tak po prostu poddać się i wyzionąć ducha. — Płyńcie, przyjaciółki, i powiedzcie moim bliskim, gdzie jestem — poprosiła Gloha. — Szczególnie Magpie, jeśli ją znajdziecie. — Dziewczyna wspomniała o Magpie, ponieważ jako jedna z niewielu opiekuńczych demonie miała chęci i możliwości, by pomóc. Rybki zagrały jeszcze jedną krótką melodię i zniknęły. Gloha znowu się położyła, próbując zasnąć, gdyż nic poza czekaniem nie miała do roboty. Po ośmiu długich chwilach i jednej lub dwóch krótkich zdała sobie sprawę, że jest mało prawdopodobne, by sen powrócił. Po prostu leżała, zziębnięta, głodna, nieszczęśliwa i nieustępliwa na łóżku z jajowatych kamieni, żałując, że nie są to miękkie pióra, choć i na nich nigdy nie czuła się specjalnie dobrze. Kamienie mieniły się pięknymi barwami, ale nie zapewniały wygody. Wstała więc, ostrożnie stawiając nogę z opuchniętym kolanem, tak że ból stawał się znośny. Podeszła do największej szczeliny w skalnej ścianie. Szeroko otwierając oczy, spoglądała uważnie na każdy skalny detal. Gdyby znalazła tam swój czas, byłoby miło. Uczyniłaby z niego chwilę tak przyjemnej zadumy, jak tylko by potrafiła. Mrucząc pod nosem, zbliżała się do centrum ruin. Cały czas myślała o Magpie. Jeśli rybki znajdą ją, przyjdzie. Jeśli nie… Zapukała w kolumnę. Zadźwięczała w smutnym tonie. Zapukała w inną. Dźwięk był inny. Znalazła jeszcze kilka innych tonów. Ułożyła je w melodię i zanuciła ją, pobudzając złote pyłki do tańca w słonecznych promieniach wpadających przez postrzępione skalne szczeliny. Promienie światła drgały niczym struny harfy, zmieniając kolory i dotykając co rusz innego kawałka skalnej podłogi. Wysiłek rozgrzał jej ciało, a być może również skałę. Ruiny odpowiadały na jej śpiew. Dusze kamieni mruczały akompaniament do piosenki i skupiły się wokół wyłomu skalnego, którego przedtem nie dostrzegła. Podeszła tam i patrzcie, zobaczyła okno do innego świata, który mógł być częścią zewnętrznego Xanth albo przynajmniej prowadził do niego. Być może to jest droga do domu? Jeśli tylko zdoła przecisnąć swe zmaltretowane ciało przez szczelinę, pójść dalej w górę i wydostać się na zewnątrz. Usłyszała teraz szepty kamiennego zgromadzenia chimer. Dowiedziała się z nich, co się im przytrafiło. — Pewnego dnia wasza historia ujrzy światło dzienne — powiedziała Gloha. Wtedy ich nieśmiałe głosy uległy wzmocnieniu, stając się chaotycznym szemraniem, zupełnie jakby powietrze było wysysane z jaskini. Pieczara zaczęła się trząść, a z ruin sypały się kawałki kamieni. Pękniecie, przed którym stała, poszerzyło się. Przestraszona, że grota może się zapaść, Gloha krzyknęła i wskoczyła z przerażającą determinacją przez szczelinę prowadzącą do następnej jaskini. Spadła z poślizgiem na podłogę. Czy była naprawdę wolna, czy też wpadła w kolejny dręczący sen? Wkrótce miała się dowiedzieć. Trochę biegnąc, trochę pomagając sobie skrzydłami, by zdjąć jak najwięcej ciężaru z chorej nogi, pokonywała drogę, uważając jednak, aby nie zderzyć się z poszarpanym sufitem jaskini. Podążała stromym szlakiem i nagle otworzył się przed nią widok jaskiń harpii. Wybiegła z tunelu i sceneria zmieniła się. Ledwie zdołała się zatrzymać, drobiąc nóżkami. Obróciła się dookoła. Nie było za nią żadnych ruin, żadnych jaskiń. Jedynie xanthowy las. Czy to wszystko było więc tylko złym snem? Nie była pewna. * Gloha zamrugała, uświadamiając sobie, że minęła kolejna fala szaleństwa. Goblinka, choć mokra, nie bała się już utonięcia. Ulżyła jej świadomość, że tracąc czas w podziemnych jaskiniach, dowiedziała się, iż ten, którego oczekują harpie, nie istnieje. Wiedziała lepiej, a może kiedyś zdoła to nawet udowodnić. — A więc są tam starożytne ruiny z chimerami — zauważył Trent. —Ktoś powinien wydobyć je i przywrócić im dawny blask. — Mógłbyś to zobaczyć, gdybyś zdecydował się jeszcze — nie odchodzić przypomniała mu Gloha. Uśmechnął się. — Po mnie będą inni. To nie byłoby w porządku z naszej, starców, strony, pozostawać zbyt długo i wprowadzać niepotrzebne zamieszanie do historii Xanth. Wystarczy, że Dobry Mag trzyma sekret Źródła Młodości. Gloha pomyślała teraz o czymś innym. — Dlaczego szaleństwo dotyka jedynie mnie? Czy żadne z was nie ma złych wspomnień? — Ja nie — odpowiedziała Metria. — Ja jestem z piekła rodem. Nie mam duszy, a więc i sumienia. Moja przeszłość nie dokucza mi, dlatego nie mam złych wspomnień czy snów, nawet gdybym bardzo chciała. — Ja także nie mam duszy — przypomniał Marrow. — Ale chciałbym mieć. Wtedy pewnie także znalazłbym się w szaleńczym oblężeniu. — Pozostaję więc tylko ja — odezwał się Trent. — Myślę, że jeśli stanę pod wiatr przed tobą, pierwszy poczuję kolejny przypływ szaleństwa, i być może wtedy ożyją moje złe wspomnienia. Gloha gościnnie ustąpiła mu swego miejsca. — Cała przyjemność po mojej stronie — powiedziała. Metria tym razem zamiast dymem wybuchnęła potężnym, szyderczym śmiechem. — Dwadzieścia pięć lat panowania w królestwie to musi być okropne wspomnienie! — Od 1042 do 1067, kiedy to tron przejął Mag Dor — przytaknął Trent. — Jednakże wcześniejsze dwadzieścia lat spędziłem w Mundanii. Wyobraź sobie, jakie to musi być straszne wspomnienie. — O tak — zgodziła się Gloha. — Cóż jest takiego złego w Mundanii? — zapytał Marrow. — Każdy wie, że jest to najbardziej ponure miejsce, jakie można sobie wyobrazić — powiedziała Gloha. — Przecież tam nie ma w ogóle magii. Nic dziwnego, że Mag Trent zdecydował się na desperacki powrót do Xanth. — Niekoniecznie — sprzeciwił się Trent. — Mundanię trzeba zrozumieć. — A oto nadchodzi następna fala — zakomunikowała z radością Metria. * Gloha znalazła się nad brzegiem rzeki. Nad nią prowadził kamienny most z opuszczaną drewnianą kładką. Nad płytkim brzegiem potoku siedziała grupa kobiet i prała odzież. Przez most przejeżdżał właśnie dwukołowy, kryty powóz ciągniony przez pojedynczego jednorożca, och, nie, nie miał rogu, więc był to raczej koń. Spojrzała na siebie. Była pięcio–, może sześcioletnim dzieckiem, bez skrzydeł, w ludzkim ubranku — spódniczce i kurtce — i siedziała na brzegu między kobietami. Patrzyła na drugi brzeg i zobaczyła stojącego nie opodal mężczyznę. Miał niewiele włosów, był niemal łysy. Nosił krótko przystrzyżoną, rudawą brodę i miał brązowe oczy. Przed nim stał śmieszny, mały stojak z deską. Mężczyzna spoglądał to na deskę, to na kobiety lub most. Domyśliła się, że maluje obraz. Wstała i ruszyła w jego stronę, by zobaczyć, jak wygląda dzieło, które tworzył. — Dziecko! — zawołała jedna z kobiet. To była mama dziewczynki. Wiedziała o tym, choć nie pamiętała skąd. — Trzymaj się z daleka od tego człowieka! On jest szalony! Gloha musiała więc zawrócić. Z żalem poszła w stronę mostku. Powóz już przejechał, ale w tej chwili przechodził po kładce jakiś mężczyzna. Był dziwnie ubrany i wydawał się zmieszany. Przypominał kogoś znajomego. To był Mag Trent! Wyglądał bardziej tak jak teraz, młodo. Ale wiedziała, że to był prawdziwie młody Trent — a kraj był Mundanią, bo na pewno nie był to Xanth. Podzieliła więc swą szaleńczą wizję z jego przeszłością. Spróbowała zawołać go, lecz nie potrafiła. Dziecko, w którym żyła, po prostu patrzyło. Przeszedł przez most i rozejrzał się. Zauważył też Glohę, ale chyba jej nie rozpoznał. Nie było w tym nic dziwnego, skoro ona sama nie mogła się poznać. Nagle jego wzrok zatrzymał się na malarzu. Zszedł z drogi i ruszył wprost na spotkanie z artystą. Gloha bardzo chciała usłyszeć ich rozmowę, ale pamiętała zakaz swojej mundańskiej mamy. Znalazła więc sobie jakieś zajęcie na brzegu. Pobawiła się z żukiem, chodziła w tę i z powrotem, ot tak sobie i powolutku zbliżała się do malarza. W końcu usiadła na brzegu i zdołała przysunąć się jeszcze troszeczkę bliżej. Ale poczuła się rozczarowana. Trent próbował mówić do malarza, ale ten zdawał się nic nie rozumieć. Gloha zorientowała się szybko, w czym tkwił problem. Trent mówił językiem Xanth, który jest przecież naturalny dla wszystkich mieszkańców królestwa, podczas gdy malarz mówił po mundańsku. Nie potrafili się porozumieć. Trent dał w końcu za wygraną i odszedł. Gloha chciała pójść za nim, lecz nie mogła. Dziewczynki przecież nie postępują w ten sposób. Szarpnęła się, by pokonać niewidzialny opór. Ku jej zaskoczeniu zadziałało. W każdym razie coś się stało. Nagle znalazła się w sadzie. Drzewa owocowe pięknie kwitły. Nie miały prawie liści, za to gęsto obsypane były kwieciem. Był tam także malarz malujący swój obraz. Znowu nie potrafiła zbliżyć się do niego, ponieważ kobieta, w którą teraz się wcieliła, przechodziła zawsze obok. Mogła jednak stwierdzić, że był to zupełnie inny dzień w zupełnie innym miejscu. Zresztą chciała spotkać Tren ta, a nie malarza. Znowu się szarpnęła i po chwili znalazła się w nowym ciele. Patrzyła na niego. Wyglądał nie najlepiej, ubrany w jakieś łachmany. Musiało minąć sporo czasu, a on zapewne ciężko pracował, by wyżyć w tym dziwnym kraju. Teraz pracował w gospodarstwie wiejskim jako pachołek i chyba uczył się języka. Jedzenie i dach nad głową były zapłatą. Może musiał spać na poddaszu stodoły razem z kurami, ale w tej chwili młoda kobieta, może córka farmera, podała mu drewnianą miskę z owsianką. W wyglądzie kobiety było coś znajomego. — Metria! — spróbowała krzyknąć Gloha, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Metria przyjęła postać farmerskiego dziecka i próbowała wetknąć nos w cudze sprawy. Była także… oj… rodzaju męskiego. Chłopiec z farmy. Jedna z części jego ciała była niesamowita. Gloha poszła popatrzeć na szalonego malarza. Oczywiście nie był szalony. Pomyślała tak o nim, gdyż wszystko działo się w przypływie szaleństwa, a on był pierwszym mężczyzną, którego tu zobaczyła. Niemniej sposób, w jaki jej obecne ciało reagowało na niego, mógł oznaczać, że miejscowi uważają go za malarza wysoce ekscentrycznego, jeśli nie całkiem szalonego. Jednak jego obraz był całkiem ładny: przedstawiał pole pszenicy z miastem w tle i warto wspomnieć, że pszenica była dobrego gatunku, to znaczy było w niej coś pięknego. A do tego w malarza wcielił się Marrow. Nie wyglądał jak Marrow, ale miał coś takiego w sposobie poruszania się i w kształcie czaszki, co wyraźnie przypominało kościeja. Był więc szczególnym przypadkiem swego rodzaju i warto było mu towarzyszyć, by zobaczyć, jak dalej potoczą się sprawy. Zauważyła, że wraz z praktyką coraz lepiej kontroluje swe przejścia z jednego świata w drugi. Każde kolejne szarpnięcie przenosiło ją dokładnie tam, dokąd chciała, ale zawsze do przodu w czasie. Mogła obserwować mijające pory roku. Zaczęła wczesną wiosną, a teraz było lato. Stosunki między Trentem i córką farmera poprawiły się. Bez wątpienia lubiła go, lecz była nieśmiała z powodu braku urody. Była chuda, o pospolitym wyglądzie, ale za to dobrym charakterze. Coś się tam najwyraźniej rozwijało. Tymczasem szalony malarz był wszędzie. Każdego dnia wędrował, w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, a następnie stawał w nim i malował. Pewnego deszczowego dnia namalował martwą naturę — stół z owocem i naczyniem. Ale większość dni spędzał na malowaniu miasta. Drzewa, kwiaty, pola, chmury, morze, łodzie i ludzie. Wszystkim nadał typowe dla siebie pełne, czasami nieco zamazane kształty, ale byli ładni i na swój szalony sposób realistyczni. Zadziwiające, jaką różnorodność potrafił odnaleźć w tym, co Gloha postrzegała jako zwykłe, nudne mundańskie miasto. Nigdy chyba nie myślał, co zrobić z obrazami, po prostu układał je na stertę i zapominał. Wyglądało na to, że nikt ich nie chce. Trent poślubił córkę farmera. Gloha powoli uczyła się rozumieć dziwaczną mundańską mowę, a nawet pisać, patrząc oczami osób, u których ciele przebywała. Dzięki weselnemu zaproszeniu zdołała ustalić, że znajduje się w Arles, miejscu położonym w regionie zwanym Francją w czasie, który nazywają rokiem 1888. Wszystko to było dla Glohy bez sensu, ale skoro tu przebywała, powinna o tym wiedzieć. Malarz nie przestawał malować, nawet gdy pora roku mijała. Czasami malował w nocy, a spał w dzień. Czasami wchodził do wnętrza i malował stosy książek, buty poustawiane parami, krzesła albo ludzi jedzących przy stole. Ale najczęściej malował przestrzeń z budynkami i ludźmi chodzącymi między nimi. Czasami robił szkice i wtedy obraz kończył później. Gdy nadeszła zima, malował kwiaty w wazonach. Wyglądał na naprawdę zadowolonego jedynie w czasie malowania. Reszta jego życia była nic nie warta. Lecz okazało się, że rzeczywiście był szalony, gdyż zaczął walczyć z innym malarzem, zresztą przyjacielem, a potem odciął sobie część ucha i zaniósł do domu, gdzie mieszkało wiele kobiet. Gloha czuła, że nie jest kompetentna, by stwierdzić, kim były z zawodu, ale sądziła, że jest to związane z uszczęśliwianiem na krótko mężczyzn. Nie były to złe kobiety. Rozumiały szalonego malarza tak, jak tylko można było go zrozumieć, i okazały mu współczucie. Zabrały go do miejsca, gdzie reperuje się i bandażuje ludzi, aby nie wykrwawili się na śmierć. Powoli przestawał malować. Trentowi wiodło się lepiej. Poznał malarza, może dlatego, że obaj byli uważani za szalonych na swój sposób, a poza tym teraz mogli już rozmawiać. Trent opowiedział mu o cudach swej ojczyzny, lecz nawet gdyby malarz opowiedział innym, co usłyszał od Trenta, nikt by mu nie uwierzył. Możliwe zresztą, że opowiedział, ale to tylko wzmocniło przekonanie o jego szaleństwie i na wiosnę malarz poszedł do specjalnego miejsca dla ludzi szalonych. Dalej malował, a gdy nie mógł wyjść, malował siebie i innych, którzy byli z nim, a nawet postacie wymyślone. Gloha przestraszyła się, widząc go malującego jej portret, na którym miała skrzydła, choć w Mundanii ich nie nosiła. Chyba że Trent mu powiedział… nie, nie mógł tego zrobić, ponieważ to działo się na długo, zanim Gloha się pojawiła! A może malarz zobaczył je, choć nie były widoczne? Żona Trenta dostarczyła dziecko na mundański sposób, który wydał się tak niesamowity, że Gloha nawet nie patrzyła. Nie było żadnego bociana; zamiast niego — och, nieważne. Chłopiec przybył w mundańskim roku 1889 i od czasu do czasu Gloha wcielała się w niego. Ale przenosiła się także do szalonego malarza, który wzbudzał teraz o wiele większe zainteresowanie. Opuścił w końcu dom dla szalonych ludzi i przeniósł się do innego miasta, w którym mundański uzdrowiciel, zwany doktorem, próbował się nim zaopiekować. Zdawało się, że nie pomaga to wiele, ale malarz naprawdę polubił smukłą, słodką córkę uzdrowiciela. Nagle Gloha wcieliła się w nią. Dziewczyna miała dokładnie tyle samo lat — dziewiętnaście. Malarz malował ją w ogrodzie, a ona grała na muzycznej maszynie zwanej fortepianem. Wtedy nagle malarz zabił się. Zaszokowana Gloha wróciła do rodziny Trenta. Tu wszystko toczyło się normalnym trybem. Patrzyła, jak mały chłopiec dorasta. Ale obraz zamazywał się; jej uwagę odciągał szalony malarz, teraz, gdy odszedł, ona także chciała porzucić ten świat. Skoczyła więc do przodu tak szybko, jak tylko mogła. Zobaczyła chłopca jako nastolatka, niemal mężczyznę i… nagle nadeszła straszna choroba, która zabrała żonę i syna Trenta. * — Ach! — zawołała Gloha. — To było straszne! — Tak — przytaknął Trent. — Była jedyną kobietą, którą naprawdę kochałem, a on był moim ukochanym synem. Nie pozostało nic innego jak wrócić do Xanth, gdzie miałem zdecydowanie więcej mocy. Ale to już osobna opowieść. — Ten szalony malarz… — powiedziała Gloha. — Jego także lubiłem. Nazywał się… — Przerwał i starał się przypomnieć sobie imię malarza. — Go. Van Go. Coś takiego. Zdaje się, że po jego śmierci ludzie zainteresowali się jego obrazami. Ale gdy żył, wszyscy uważali go za szaleńca. Nie był szalony, miał jedynie silną artystyczną pasję. Rozumiał Xanth. Był jedynym wśród żyjących, który mi wierzył. Dlatego właśnie lubiłem go. — Trent westchnął. — A dziewczyna, którą malował na końcu? Kto grał tę muzykę? — Marguerite, córka lekarza. Miła dziewczyna. Jak ty. — To dziwne — odezwał się Marrow. — Nigdy przedtem nie byłem szalonym malarzem z Mundanii. Gdybym był zdolny do takich uczuć, zapewne bardzo współczułbym temu człowiekowi. — Należało mu współczuć — zgodził się Trent. — Gdyby żył w Xanth, magia na pewno pomogłaby mu. Osiągnąłby tutaj sukces i żył szczęśliwie. Zamiast tego musiał stanąć twarzą w twarz z życiem w Mundanii. — I nie potrafił tego znieść — dodał Marrow. — Nie mogę zrozumieć, jak ktokolwiek potrafi znieść Mundanię — wtrąciła się Metria. — Żadnej magii. Mój gatunek tam nawet nie istnieje. — Zawahała się. — Ponadto panuje tam jakaś ambiwalencja odczuwania. — Jakaś co? — zapytała Gloha. — Niejasność, dwuznaczność, wątpliwość, niepewność… — Myślę, że użyła tym razem właściwego słowa — stwierdził Marrow. — Nieważne — zgodziła się, jak zwykle wymijająco, Metria. Trent spojrzał na nią. — Wcieliłaś się w moją żonę na mniej więcej piętnaście lat — powiedział. — Muszę stwierdzić, że choć nie odczuwasz żadnych emocji, zrobiłaś to tak doskonale, że oszukałaś nawet mnie. — Czułam to — odpowiedziała Metria, wyglądając na zamyśloną. — Zrozum, w prawdziwym życiu jesteś tylko niemożliwie odmłodzonym, zgrzybiałym, śmiertelnym mężczyzną, z którego można szydzić w nieskończoność. Ale w tej szalonej wizji, ja… ona… — W oku Metrii pojawiło się coś błyszczącego niczym łza. — Ona cię naprawdę kochała, nieprawdaż? Gloha zrozumiała, jak to było. — I ja kochałem ją i naszego syna — odpowiedział Trent. — Inni nazywali ją nieurodziwą, ale w duszy była piękna, i myślę, że w miarę upływu czasu piękno to zaczęło uzewnętrzniać się w jej fizycznym wyglądzie. Nie rozumiała mnie tak jak malarz, ale od początku traktowała dobrze. Uczyła mnie języka i obyczajów swego kraju, a kiedy się pokochaliśmy, nauczyłem się odpowiedzialności, której nigdy przedtem nie znałem. To ona uczyniła ze mnie tego człowieka, którym byłem, gdy wróciłem do Xanth. — A ty sprawiłeś, że stała się uroczą kobietą — powiedziała Metria. — Dała ci wspaniałego syna. Wtedy nadeszło straszliwe zło… — Zaraza — przytaknął Trent. — Choroba, która przeszła przez Francję i inne kraje i kazała sobie płacić ludzkim życiem. Nie wiem, dlaczego oszczędziła mnie. Farmę, którą odziedziczyłem, sprzedałem, by opłacić podróż do Xanth. Wydawało mi się, że wiem, jak go zdobyć. Zrekrutowałem żołnierzy, wyćwiczyłem ich, przygotowałem na spotkanie z magią i wtedy ironią losu zdobyłem koronę Xanth, nie podbijając kraju. Ale gdybym nie stracił tych, których kochałem, nie wróciłbym tu. — Zdawało się, że tym razem łza zakręciła się w oku Trenta. Szalona wizja wstrząsnęła nim. To także Gloha mogła zrozumieć. Ale czuła też wielkie zaskoczenie. Poznała bowiem te strony historii Maga, których nigdy nie spodziewała się poznać. — Czy nie kochałeś królowej Iris? — zapytała. — Nie. To było małżeństwo z wyrachowania. Oboje dostrzegaliśmy taką konieczność. — A twoja córka, Czarodziejka Iren? — Ją tak. I moje wnuki. Dlatego jestem gotów odejść ze sceny i zostawić Xanth dla nich. Mój czas minął. Metria ciągle się wahała. Teraz przybrała postać kobiety, w którą wcieliła się w wizji, w dojrzałym wieku, z włosami upiętymi z tyłu w kok. Nie śmiała się z nich ani nie rozpływała w dymie. Po prostu wpatrywała się w Trenta bez słowa. — Proszę, nie dokuczaj mi w ten sposób — poprosił łagodnym głosem Mag. Gloha jednak pamiętała, jak zwodnicza może być jego łagodność. Niewiele brakowało, by pokazał swe prawdziwe uczucia. — Ja… ja wiem, że to szaleństwo — powiedziała Metria. — Ale nigdy przedtem nie miałam żadnych odczuć. Czy mógłbyś… Mag najwyraźniej nie ufał jej. — Czy mógłbym co? Demonica była wyraźnie podenerwowana. — Czy mógłbyś mnie pocałować? Trent zmierzył ją wzrokiem, następnie wymienił spojrzenia z Glohą i Marrowem, którzy wyglądali na zaskoczonych. Gloha spojrzała na kościeja i zdecydowała się odezwać. — No dalej. Nie wydaje mi się, żeby drażniła się z tobą. — Zgadzam się — przytaknął Marrow. — To jest prawdziwe szaleństwo — mruknął Trent. Wziął wyobrażenie swojej pierwszej żony w ramiona i pocałował ją. Pocałunek okazał się długi i czuły. — Dziękuję — powiedziała Metria, kiedy zwolnił uścisk. Z całą pewnością po jej twarzy spływała łza. — Szkoda, że to nie naprawdę. — Po tych słowach powoli rozpłynęła się. Mag Trent nie poruszył się, zajęty własnymi myślami. Po chwili wyszeptał: — Dziękuję, demonico, nawet jeśli dla ciebie była to tylko gra. — Myślę, że nie udawała — odezwała się Gloha. — Ją także dotknęło szaleństwo. — Tak jak nas wszystkich — dodał Marrow. — Teraz bardziej nawet niż kiedykolwiek chcę duszy. — Niemniej uważam, że lepiej będzie, jeśli opuścimy ten obszar — powiedział Trent, otrząsając się z zadumy. — Widzę, że szaleństwo może porazić na różne sposoby, a niektóre nie są przyjemne. Pozostali z ochotą przystali na ten pomysł. Ruszyli przed siebie chwiejnym krokiem, a Gloha często wzlatywała, by wypatrzyć ścieżkę. Złapało ich jeszcze kilka fal szaleństwa, choć żadna z nich nie była tak intensywna jak poprzednie. Najgorsze mieli już za sobą. Podczas jednej z wizji Gloha wróciła do swego harpiego domu, gdzie odzyskała normalne życie. Ale po doświadczeniach w ukrytej jaskini życie takie było jeszcze mniej satysfakcjonujące niż przedtem. W innej wizji bohaterem był Marrow, nawiedzony na cmentarzysku przez zjawę wściekłego potwora, w którym Gloha rozpoznała ogra Smasha. Uciekał, aż zgubił się na Zagubionej Ścieżce. W końcu został znaleziony przez ogra Eska, syna Smasha, który wystraszył Marrowa. Na szczęście Esk był tylko ćwierćogrem, więc dość dobrze się porozumieli. Znaleźli nawet inną zagubioną mieszkankę Hipnotyk — wy, Miedzianą Brię, która była tak wdzięczna za odnalezienie, że poślubiła Eska i odtąd żyli długo i szczęśliwie. Marrow jednak nie wrócił już na rodzime cmentarzysko, gdyż szukał teraz połowy duszy. W tym obrazie Trent wcielił się w Eska, a Gloha w Brię. W pewnej sprawie Bria przez nieuwagę wprawiła Eska w zakłopotanie, więc przeprosiła go na sposób przyjęty w Królestwie Snów — namiętnie go pocałowała. Prawdopodobnie to właśnie doprowadziło do ich późniejszego małżeństwa. Jednak tym razem był to pocałunek Glohy i Trenta. No cóż, pomyślała Gloha, gdy szaleństwo ustąpiło, nie pierwszy raz wkroczyłam na teren, który najlepiej zostawić Konspiracyjnemu Stowarzyszeniu Dorosłych. W jeszcze innej wizji Gloha została zabrana do pracy na farmę swych krewnych na Złotym Wybrzeżu. Tam też zapadła na rzadką chorobę. Obawiali się, że może to być różyczka, której wyleczenie będzie wymagało zakopania jej w jamie wypełnionej miksturą zrobioną z olejku z róży i kawałka kaczki. Na szczęście Magpie zorientowała się, że to było coś innego, a do wyleczenia potrzeba było jedynie gorzkiego syropu. Cóż za ulga, nawet jeśli syrop smakował jak owa mikstura przeciw różyczce. Marrow grał rolę doktora, który postawił złą diagnozę, a Metria wróciła, by zagrać Magpie. Dla demonicy granie swojej koleżanki było łatwym zadaniem. Wreszcie uwolnili się od tego szaleństwa i wyszli nad brzeg Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych. Znaleźli normalne domy i ogrody, nie jakieś wykreowane przez szaleńcze wizje. Szaleństwo się skończyło. Gloha była zadowolona, że przeszli jego skrajem, gdzie nachodziło raczej falami i nie było trwałe. Trochę więcej szaleństwa mogłoby wpędzić w naprawdę niezłe tarapaty. Teraz wszyscy musieli spotkać się z demoniakami. — Chodźmy przywitać się z mieszkańcami — powiedziała Gloha. — Tylko po to, aby upewnić się, że są prawdziwi. — Trent i Marrow przytaknęli. 8. PRZEDSTAWIENIE Podeszli do pierwszego zabudowania. Był to zgrabny domek jednorodzinny z podwórkiem, na którym rosła wspaniała, soczystozielona sałata, a przed nim znajdowała się mała skrzynka pocztowa. Na skrzynce zgrabnymi literami wypisano RICHARD C. WHITE. — Cóż to takiego? — zapytała Gloha. Trent zacisnął usta, a po chwili mruknął: — Być może nie jesteśmy jeszcze wolni od działania szaleństwa. To mundańska skrzynka na listy. Widzisz, napisano na niej imię mężczyzny. Oni zazwyczaj używają dwóch albo trzech imion. — Czy oni w Mundanii trzymają mężczyzn w takich małych skrzynkach? — zapytał Marrow. Trent uśmiechnął się. — Nie. Trzymają w nich jedynie listy dostarczane każdego dnia. — Dostarczane? — zaciekawiła się Gloha. — To znaczy, że bociany przynoszą do nich listy? — Nie, mają taki skomplikowany mechanizm, który zmienia się w zależności od miejsca i czasu. Ale nie zastanawia mnie ten problem, lecz raczej jego mundańska natura. Moje szalone wspomnienia dotyczyły właśnie Mundanii. — Czy pamiętasz dom podobny do tego? — Nie. Więc może podobieństwo jest jednak przypadkowe. Drzwi domu otworzyły się i stanął w nich mężczyzna. Wyglądał na czterdzieści pięć lat. — Witam — zagadnął. — Czy zgubiliście się? — Mamy nadzieję, że nie — odpowiedział Trent. — Dopiero co przeszliśmy przez Obszar Szaleństwa i mamy nadzieję, że to nie jest jego ciąg dalszy. Czy pan się nazywa Richard White? — Tak. Rozumiem te obawy związane z szaleństwem. W zeszłym roku sam to przeżywałem w drodze do tego miejsca. To było okropne doświadczenie, a do tego zabarwione tęsknotą. Zbudowałem dom dokładnie na granicy, więc będę mógł wrócić przez ten region, jeśli zechcę. Szaleństwo zazwyczaj pozostaje w pewnych granicach, chociaż i tak zabiera z życia kilka dni. — Zamilkł na chwilę. — Ale ja nie jestem wrażliwy. Jesteście zapewne zmęczeni i rozkojarzeni po tej przygodzie. Wejdźcie i odpocznijcie. Czy przeszliście przez najgorszą część obszaru? — Podążaliśmy skrajem — wyjaśnił Trent. — Na szczęście. Jestem Mag Trent, a to są goblinko–harpia Gloha oraz kościej Marrow. Nie jesteśmy wrogo usposobieni. — Weszli za Richardem do domu. — Czytałem o tobie, Magu Trencie — powiedział gospodarz. — Ale sądziłem, że już odszedłeś. A tymczasem, jeśli wolno mi zauważyć, wyglądasz zadziwiającą młodo. — Na czas tej podróży zostałem odmłodzony — wyjaśnił Mag. — Kiedy sprawa zostanie załatwiona, odchodzę. Richard przyniósł miskę z dziwnie cienkimi kawałkami czegoś. Gloha nie była pewna, do czego to ma służyć. Trent wziął jeden i uśmiechnął się. — Zdaje się, że to są ziemniaczane chipsy. W niektórych regionach Mundanii prawdziwy przysmak. — Włożył kawałek do ust i schrupał. — Niedawno przybyłeś z Mundanii? — zapytał Richarda. — Tak, mniej więcej rok temu, chociaż to może nie bardzo odpowiada upływowi czasu w Mundanii. Ludzie z Czarnej Fali i demoniaki pomogli mi zbudować dom. Teraz ustawiam dla nich osadniki gnilne. — Uśmiechnął się, widząc spojrzenie Glohy. — To są wielkie zbiorniki, które instaluję pod ziemią. Zbierają się w nich różne brudy i zamieniają na nawóz dla roślin. — Ach, magia — powiedziała Gloha ze zrozumieniem. — Czasami używamy harpiego łajna do budowania stosów. — Może mógłbym zrobić z harpiami interes, gdy skończę tutaj. Lubię sprawiać, by Xanth stawał się czystszy i zdrowszy, choć i tak jest tutaj znacznie lepiej niż w Mundanii. Gloha w końcu nabrała dość odwagi, by ugryźć chipsa. W jej ustach także dał się chrupać. — To dobre! — zawołała zaskoczona. — Jeszcze nie w pełni się zaaklimatyzowałem — powiedział Richard. — Podoba mi się w Xanth i jestem szczęśliwy, że mogę tu być, ale jest parę rzeczy, za którymi tęskniłem. Spróbowałem więc odtworzyć je tutaj. Te chipsy nie są najlepsze, ale ciągle udoskonalam moją technologię. Marrow przyglądał się tymczasem obrazkowi wiszącemu na ścianie. — Czy to twój dom? Richard zaśmiał się. — Nie, to tylko moja próba przedstawienia domu Jenny, dziewczynki — elfa mieszkającej w Świecie Dwóch Księżyców. Mam nadzieję, że pewnego dnia ją spotkam. Mamy coś wspólnego, jeśli chodzi o… — Przerwał, najwyraźniej z powodu bolesnych wspomnień. — Zdaje się, że jak na Mundańczyka sporo wiesz o Xanth — zauważył Trent. — Jak się tu znalazłeś? — Zawsze lubiłem Xanth — powiedział Richard. — Kiedy sprawy w domu zepsuły się, postanowiłem… właściwie jest to historia, którą wolałbym zostawić w Obszarze Szaleństwa. Po prostu jestem zadowolony, że zamiast zupełnie się zgubić, znalazłem drogę do Xanth. — Niewielu Mundańczyków zdołało przedostać się tutaj — stwierdził Trent. Rozejrzał się dookoła. — No cóż, dziękujemy bardzo za poczęstunek i rozmowę. Na nas już czas. Musimy wyruszyć w dalszą podróż. Gloha i Marrow szukają czegoś, co mamy nadzieję znaleźć gdzieś po drodze. — Rozumiem. Któregoś dnia może i ja wyruszę z nadzieją znalezienia dobrego kompana — powiedział Richard, po czym odprowadził ich do wyjścia. — Jak wyhodowałeś tak piękną sałatę? — zapytała Gloha, podziwiając zielone grządki. — Kiedy przybyłem z Mundanii, miałem ze sobą trochę tamtejszych papierowych pieniędzy. Wiedziałem, że tutaj są bezużyteczne, więc włożyłem je do słoików i zakopałem, na wypadek gdybym wrócił kiedyś, by odwiedzić moją siostrę. Ale okazało się, że moje ukrycie nie jest najlepszym miejscem, gdyż z każdego słoika wyrosła zielone główka sałaty. — Zostaw je tam — powiedziała Gloha. — To taki xanthowski sposób na zatrzymanie cię tutaj. — Zapewne — zgodził się. Spojrzał za oddalającymi się. — Nigdy nie szedłem tą drogą, ale słyszałem, że żyje tam olbrzym, z którym nie chciałbym się spotkać. — Olbrzymy nie zawsze są wrogo usposobione — powiedział Trent. — Dziękujemy jednak za ostrzeżenie. Będziemy uważali. Pomaszerowali dalej wypoczęci, machając miłemu człowiekowi na do widzenia. Wkrótce znaleźli wygodną ścieżkę wokół małego wzniesienia. Idąc nią, natknęli się na domek z drzewa. W starym piwowcu ktoś wyciął drzwi i okna i zrobił z niego dom. Nie czuło się jednak żadnego zapachu piwa, drzewo musiało więc wyschnąć dość dawno. Otoczone było przez fantazyjnie rosnące irysy. W pobliżu rosły też niektóre drzewa owocowe oraz drzewo rodzące korki, świderki i rurki. Gdy przechodzili, trzydziestotrzyletnia, mniej więcej, kobieta właśnie zrywała jadalne rurki. Zrywała te rosnące w zasięgu ręki, ale próbowała chwycić także jedną wiszącą nieco wyżej. Chwiejąc się, stanęła na palcach. — Proszę pozwolić, że pomogę — zaoferował się Marrow, podchodząc bliżej. Obróciła się i zobaczyła go. — Aaaaa! — wrzasnęła na dobre pięć „a”. — Śmierć! Głoha pospieszyła z pomocą, rozumiejąc niezręczną sytuację. — Nie, to jedynie przyjaźnie usposobiony wędrujący szkielet — powiedziała szybko. — Nie ma zamiaru wyrządzić ci żadnej krzywdy. Kobieta nabrała otuchy. — Słodka mała goblinka — rzekła. Zaraz jednak skierowała wzrok za nią. — I młody mężczyzna. — Nazywam się Gloha — przedstawiła siebie, a następnie swych towarzyszy, wymieniając jednak tylko pierwsze imiona. — Jesteśmy na prywatnej wyprawie. — A ja jestem Janet — odpowiedziała kobieta. — Janet Hines. Jestem tu od niedawna. Przepraszam, że krzyknęłam. Powiedziano mi, że w pobliżu żyje olbrzym, więc jestem trochę nerwowa. Marrow sięgnął w górę i zerwał rurkę. Podał ją Janet. — W Królestwie Złych Snów, z którego pochodzę, straszenie ludzi było moją pracą. Przepraszam, że tak niespodziewanie podszedłem do ciebie od tyłu. — Och nie, nic się nie stało — odpowiedziała Janet. — Słyszałam o twojej uprzejmości. Nie powinnam była tak reagować. Dziękuję za pomoc. — W jaki sposób dostałaś się tutaj? — zapytała Gloha. — To nieciekawa opowieść. Nie chcę was nudzić. — Ostatnio przeszliśmy przez Obszar Szaleństwa — odezwał się Trent. — To przyjemność znaleźć się znów wśród zwykłych ludzi. — W takim razie dobrze. Zaczęło się, gdy miałam czternaście lat, w Mundanii — zaczęła Janet. — Zachorowałam. Mówiono, że byłam ładną dziewczynką, ale ta niszcząca choroba… — Nadal jesteś kobietą pełną uroku — bardzo uprzejmie przerwał Trent. Gloha akurat wątpiła, czy ktokolwiek po dwudziestce może wyglądać ładnie, ale powstrzymała się od wyrażenia swojej opinii. — …zabrała mi zdolność do chodzenia i oślepiła mnie, więc mogłam jedynie słuchać i mrugać oczyma w odpowiedzi. Ale mama czytała mi książki i pisała do mnie listy. Wiedziałam z nich, że to jest miejsce, do którego należę. Tym bardziej, że znalazłam tu rosnące irysy*. To wyjaśniało, skąd tu tyle irysów. — Ale jak spędzasz większość czasu? — zapytała Gloha. — Uczę się, jak znowu używać ciała. To był szok, kiedy ponownie zaczęłam widzieć. Ciągle jeszcze nie widzę najlepiej, lecz z każdym dniem stan się poprawia. Musiałam na nowo przyzwyczaić wzrok do patrzenia. Najpierw czołgałam się, by zebrać owoce i korki, i rurki, które spadały z drzew, a później znowu nauczyłam się chodzić. Myślę, że teraz jestem prawie normalną osobą. — A nie czujesz się samotna, mieszkając na odludziu? — dalej wypytywała Gloha i w tej samej chwili poczuła, że nie powinna była zadawać tego pytania. — Tęsknię za mamą, która opiekowała się mną przez wszystkie te lata — przyznała Janet. — Nie sądzę jednak, bym mogła wrócić. Trochę boję się spotkania z innymi ludźmi. Brakuje mi też odwagi, by odejść dalej od domu, który znalazłam. — Jak długo chorowałaś? — zapytał Trent. — Dziewiętnaście lat — odpowiedziała smutno. — W takim razie nigdy nie żyłaś życiem dorosłych — stwierdziła Gloha. — Żadnych przyjaciół, żadnych… — Przerwała, zdając sobie sprawę, że znowu posuwa się za daleko. — Miałam przyjaciół — wyznała Janet. — Przychodzili do mnie i czytali mi książki. Ale sądzę, że to było raczej wszystko. — Może powinnaś pospacerować wokół wzgórza — zaproponowała Gloha. — Żyje tam miły mężczyzna, którego mogłabyś poznać. On także pochodzi z Mundanii. — Och, nie wiedziałam. Może powinnam. Zostawili Janet i udali się na południowy wschód. Wkrótce stanęli nad brzegiem jeziora. — Ciekawe, czy demoniaki są dokładnie na linii kierunku wyznaczonego przez Crombiego? — zastanowił się Trent. — Według mnie linia przecina jezioro, ale nie przechodzi przez jego środek, gdzie żyją demoniaki. Może więc uda się uniknąć spotkania z nimi. Nie są znane z przyjaznego usposobienia do obcych. — Och! Ha! — zawołał jakiś głos. — Sądziłam, że nie zorientujecie się, iż nie musicie iść przez kraj demoniaków. To byłoby niezwykle interesujące. Trent wymienił spojrzenia z Glohą i Marrowem. Demonica utwierdziła go w podejrzeniach. — W takim razie moglibyśmy obejść jezioro — zauważyła z ulgą Gloha. — Który koniec przecina linia? — Myślę, że południowy. Możemy więc iść dookoła na południe. — Niech to diabli, znowu porażka — wrócił głos Metrii. Słowa Metrii zwróciły uwagę Glohy. Obawiała się, że było coś, co mogli spotkać, a co według Metrii mogłoby być interesujące. Próbowała więc zmienić ich zamiary. Ale to były tylko domysły, a poza tym i tak musieli obejść jezioro albo w jedną, albo w drugą stronę lub przepłynąć przez nie łódką. Obejście go dookoła stwarzało mniejsze prawdopodobieństwo spotkania demoniaków. Natknęli się jednak na coś innego: na bitwę mrówek*. Zanosiło się nawet na prawdziwą wojnę, gdyż armia kombatAntów przystąpiła do oblężenia wzgórza gigAnta. Wszystkie mrówki były olbrzymie i wyglądały raczej groźnie. — Myślę, że mogliśmy pójść lepszą drogą — mruknął Trent. — Zdaje się, że ostrzeżenia o obecności gigAnta były prawdziwe, a my nie rozumieliśmy, z jakiego rodzaju gigantem mamy do czynienia. Mogę przemienić te mrówki, które podejdą bliżej, ale istnieje niebezpieczeństwo, że nas przygniotą, jeśli zaatakują ze wszystkich stron. W ich stronę zwróciła się jakaś głowa z Antenkami. — Wygląda jak prawdziwy Antagonista — zauważył Marrow. — Spójrz na ten Antypatyczny pysk. — Wynośmy się stąd — zaproponowała Gloha. — Nie mamy żadnego Antidotum, by powstrzymać je od schrupania nas. Zaczęli się wycofywać. I wtedy właśnie usłyszeli mrówczą kAntatę, śpiewaną jak hymn. Można było Antycypować, że pieśń zwiastuje atak. To był Antyczny zwyczaj rozpoczynania bitwy. — Chyba powinniśmy się pospieszyć — stwierdził Marrow. — Mogą nas wziąć za swoich Antagonistów. — Potrzebujemy raczej sprawnej obrony — zauważył Trent. — Prawie nas okrążyli. Gloha widziała, że Trent ma rację. — Trudno być mi konsultAntem w sprawach taktyki mrówek powiedziała Gloha. — Cóż nam pozostaje? Może ptak–Rok? Jeśli mnie przemienisz, wyniosę was stąd. — Nie. Mają na pewno Antyrakiety służące do niszczenia celów w locie — mówiąc to, Trent wskazał na kilka mrówek skupionych wokół wylotów długich rur nadających się bez wątpienia do wystrzeliwania głazów z dużą siłą. — To bardzo ważne, by wybrać odpowiednie stworzenie. — Więc co? — zapytała coraz bardziej zaniepokojona. — Antylopa — powiedział, wskazując na nią. Nagle zamieniła się w wielkie, czworonożne zwierzę z rogami. Trent i Marrow dosiedli jej. Mrówki przestały się zbliżać. Gloha bardzo się zaciekawiła dlaczego, skoro nie była żadnym nadzwyczajnym stworzeniem. — Jesteś teraz Antytezą mrówek — wyjaśnił Trent. — Po prostu idź obok nich. Choć mrówki wydały jej się szczególnie Antypatyczne, a ona sama była zdenerwowana, zrobiła, co kazał. Wkrótce też spostrzegła, że mrówki schodzą jej z drogi. Mag Trent wiedział, jakiego zwierzęcia należy użyć. Tylko jedna mrówka pozostała w pobliżu. Gloha zauważyła u niej kołonotatnik, w którym robiła notatki. — Zapewne kontrolAnt — powiedział Trent. — Oni zawsze z pedAntyczną dokładnością spisują dezerterów. Szerokiej drogi, pomyślała Gloha. Gdy tylko przeszli bezpiecznie poza strefę mrówczego zagrożenia, Trent przywrócił goblince naturalną postać. Kontynuowali marsz brzegiem jeziora. Wtem nadciągnęła chmura i spojrzała w dół na podróżników. Ni stąd, ni zowąd rozgniewała się i nadęła, stając się większą i ciemniejszą. — Toż to Fracto! — krzyknęła Gloha. — Co za pech! W chmurze pojawił się zarys ust. — Ho, ho, ho! — chuchnęły, a chuch zamienił się w chmury. — Najlepiej zrobimy, znajdując jakieś suche miejsce na obóz — stwierdził Trent. — Myślę, że nie zdołamy dzisiaj zajść daleko. Przyspieszyli, rozglądając się za schronieniem. Chmura zaś powiększała się coraz bardziej, ożywiona pragnieniem złapania uciekinierów na otwartej przestrzeni. — Myśleliście, że ominiecie demoniaki i obejdzie się bez kłopotów — dotarł do nich głos wypełniony dymem. — Ale nic z tego. Spójrzcie tam. — Dym uformował się w rękę, która wskazywała kierunek. — No, nie! — westchnęła Gloha. — Metria wróciła. — Ale tam coś jest — odezwał się Marrow. Przed nimi stał potężny budynek. Wyglądał jak zbudowany z kamienia i cegły, a przykrywała go kopuła. Znajdował się dokładnie na terenie, przez który prowadziła droga na południowy wschód. Wyraźny napis przed budynkiem głosił THUNDERDOME*. Ale nie zauważyli żadnych grzmotów. Wszystko dookoła było ciche z wyjątkiem Fracto dmuchającego coraz silniejszym wiatrem. — Czy tam może być skrzydlaty goblin — samiec? — zastanowił się głośno Marrow. — Wątpię — odpowiedział Trent. — O ile się orientuję, ciągle jeszcze nie ma takich stworzeń. Ale musimy to sprawdzić. — Ostatecznie może to jedyne suche miejsce w pobliżu — powiedziała Gloha. Chmura zdawała się już gotowa do spuszczenia na nich deszczu. Nagle goblince zaczęła dokuczać pewna myśl. — Czy nie sądzisz, że Fracto próbuje zapędzić nas do tego budynku, ponieważ wie, że jest w nim coś nieprzyjemnego? — Blisko — powiedziała Metria, ukazując swą górną połowę. — To jest własność demoniaków. Zbudowali ten budynek niedawno, mając nadzieję, że coś się w niego złapie. Niemniej gdy weszli do środka, gmach wydawał się opuszczony. — Halooo! — zawołał Treąt. — Jest tu ktoś? Nikt nie odpowiedział. Przeszli przez podobny do jaskiniowego labirynt korytarzy i weszli do wielkiej, zajmującej chyba większą część budynku, centralnie położonej sali. Sięgała w górę aż do kopuły. Dookoła stały rzędy ławek, upodabniając salę do miski wielkich rozmiarów. A pośrodku, na podłodze leżał zwinięty olbrzym. Spał. Okazało się, że były i grzmoty: olbrzym chrapał. — Jak on się dostał do środka? — zapytała Gloha. — Jest zbyt wielki, aby przejść tak jak my. — Musiał unieść przykrycie i wejść górą — stwierdził Marrow. — Możliwe, że szukał suchego miejsca do spania. — Tak jak my — dodał Trent. — Miejmy nadzieję, że jest przyjazny. — Myślę, że lepiej zrobimy, gdy się o tym przekonamy — zasugerowała Gloha. — Może powinniśmy go obudzić, a jeśli spróbuje nas zjeść, przemienisz go w coś niegroźnego. — Zgoda — odparł Trent. Przysunęli się ostrożnie do śpiącej postaci. Stanęli tuż przy uchu olbrzyma. Powietrze w jego pobliżu było nieświeże. Gloha wkrótce uświadomiła sobie, że spowodował to śmierdzący oddech olbrzyma. Ale może będą mogli trzymać się z dala od niego, gdy tylko poznają jego naturę. — Wielkoludzie — odezwała się ostrożnie Gloha w stronę olbrzymiego ucha. — Proszę obudź się i powiedz nam, czy jesteś przyjaźnie usposobiony wobec zwykłych istot. Olbrzym chrapnął. Odór stał się jeszcze bardziej intensywny. Oczy giganta otworzyły się. Odwrócił głowę i spojrzał na całą trójkę. — Och, cześć — powiedział, a jego oddech omal ich nie znokautował tak siłą podmuchu, jak i okrutną stęchlizną. — Jestem olbrzym Graeboe. — Graeboe! — sapnęła Gloha. — Spotkałam twojego brata! — Nie mam brata — zaprotestował. — Greatbowa — powiedział Gloha, dzielnie powstrzymując się od nieuprzejmego zakrywania twarzy. — Wspominał, że chorujesz. — Ach, mój kuzyn! Tak, cierpię na nieprawdopodobną dolegliwość, przez którą nie mogę dłużej utrzymać niewidzialności. Nie wiedziałem, że tu jesteście, a nie chciałbym być intruzem. Wybaczcie, zaraz znikam, gdyż wiem, że moja powierzchowność nie jest przyjemna dla zwykłych istot. — Ależ skąd, to raczej my jesteśmy intruzami — zaprotestowała goblinka. — Byłeś tutaj pierwszy, więc to my powinniśmy odejść. — Jak sobie życzycie — odpowiedział. — Stańcie z tyłu, gdyż chcę podnieść głowę. Usunęli się, podczas gdy olbrzym uniósł głowę i podparł ją ręką. Był za duży, aby usiąść wewnątrz budynku. Dla wszystkich było już oczywiste, że Graeboe nie był wrogo nastawionym olbrzymem. Ale ten jego oddech…! Marrow spotkał ich na końcu korytarza. — Właśnie sprawdziłem, co słychać na zewnątrz — powiadomił pozostałych. — Leje jak z cebra i wali piorunami w każdy dogodny cel. — Myślę, że na razie nie byłoby wskazane opuszczać pomieszczenia, w którym się znajdujemy. — Ale w nim jest okropnie cuchnący olbrzym — przypomniała Gloha. — Być może uda nam się coś z tym zrobić — pomyślał głośno Trent. — Metria? — Dlaczego miałabym pomóc wam w sprawie tego smrodu? — zapytała demonica, pojawiając się przed nimi. — Podoba mi się, jak wy, śmiertelni, pocicie się. — Ponieważ jeśli nie będziemy mogli oddychać, nie zostaniemy tutaj — odparł gładko Trent. — Zostaniemy zmuszeni pójść gdzie indziej, a ty nie będziesz miała wątpliwej przyjemności podsłuchiwać naszej ze wszech miar interesującej rozmowy z olbrzymem. — Nie możecie iść gdzie indziej. Na zewnątrz pada jak z baryłki. — Z cebra — poprawiła Gloha. — Nieważne. Utknęliście tutaj. — Nie, jeśli przemienię Glohę w zwierzę, które lubi wodę, na przykład w gargulca*. Metria zastanowiła się. — Hmm, możesz to zrobić. No dobrze. Czego chcesz? — Nać pietruszki. Zniknęła, a chwilę później znowu się pojawiła, ale już z natką. — Nie pozwoliłabym ci tak się wykorzystywać, gdybyś mnie nie pocałował — powiedziała. — Z pewnością — odparł, biorąc pietruszkę. — A ja nie poprosiłbym cię o przysługę, gdybym cię przedtem nie pocałował. Metria spojrzała lekko oszołomiona. To także Gloha zaczęła rozumieć. Trent potrafił oddziaływać na kobiety, które chciały go poznać. Nawet na kobiety demoniczne, jak się zdawało. Podszedł do Graeboe. — Oto natka pietruszki. Posiada magiczną moc oczyszczania oddechu. Jeśli ją zjesz, może rozwiążesz swój problem. — Nie wiedziałem! — wykrzyknął wdzięczny olbrzym. Wysunął potężną dłoń, w którą starał się wziąć natkę, lecz ta była zbyt mała. — Włożę ją pod twój paznokieć — zaproponował Trent i wetknął pietruszkę w ogromną szczelinę. Olbrzym włożył palec do buzi i possał go przez chwilę. Powietrze natychmiast się oczyściło. — Dziękuję — powiedział Graeboe. — Nawet ja wyczuwam różnicę. — Cóż, to nie była naprawdę twoja wina — stwierdziła Gloha. — Nie możesz się winić za własną chorobę. — To bardzo miło z twojej strony, że tak mówisz — odparł olbrzym. Teraz jego oddech pachniał jak świeżo zżęta trawa. — Bardzo nie lubię być nieprzyjemny dla innych osób, staram się więc schodzić im z drogi. — A właściwie co ci dolega? — zapytał kościej. — Nie jestem pewien. Spadło to na mnie nagle. Poszedłem po Odpowiedź do Dobrego Maga, ale, rzecz jasna, odmówił rozmowy ze mną. Gdy odchodziłem, rzucił jednak słowo o tym, że pomoc nadejdzie, jeśli pozostanę w tych stronach dostatecznie długo. Gloha uprzytomniła sobie, że i Marrow otrzymał taką radę. — Jakie są symptomy twojej choroby, oczywiście poza oddechem? — zapytał Mag. — Ogólne osłabienie i wzrost podatności na choroby. Śpię znacznie więcej niż przedtem, a i tak czuję ciągłe zmęczenie. Obawiam się, że nie będę w stanie dłużej żyć w Xanth. — Co? A dokąd pójdziesz? — zapytała Gloha, zanim jeszcze pomyślała. Olbrzym smutno się uśmiechnął. — Myślę, moja słodka mała panienko, że do ziemi jako nawóz dla drzew. W ten sposób w końcu uda mi się zrobić coś pożytecznego. — Rozejrzał się dookoła. — Słyszę, że na zewnątrz grzmi. Zdaje się, że ten budynek przyciąga pioruny. Sądzę, że w najbliższym czasie nie zechcecie stąd wyjść. Mam jedzenie, więc może się przyłączycie? — Chętnie — odpowiedziała Gloha. Polubiła olbrzyma, odkąd mogła przy nim swobodnie oddychać. Ale być może również jego komplement miał swoje znaczenie. Graeboe wyciągnął z tobołka coś do przekąszenia: trusty pasztet i beczułkę zielonego wina. Poczęstowali się niewielkimi porcjami i usiedli obok olbrzyma. Choć na zewnątrz zapadł zmrok, w budynku było jasno. — Może zagramy w coś, żeby szybciej minął nam czas — zaproponowała Gloha. Graeboe ożywił się. — Lubisz grać w tworzenie słówek? — Uwielbiam — odpowiedziała Gloha. Narysowali więc na zakurzonej podłodze kratki i wpisując po kolei litery, wymyślali słowa. Było naprawdę zabawnie. Olbrzym był chory, słaby i właściwie niewykształcony, ale nie był głupi. Znał wiele słów i miał całkiem sympatyczne poczucie humoru. Gloha zrozumiała, że to, iż ktoś jest inny, nie oznacza, że musi być nieprzyjemny. Potem położyli się spać, licząc na to, że rano będzie po burzy. Trent wypatrzył gdzieś pchłę i zamienił ją w poduszkowy krzew, więc mieli mnóstwo poduszek, włączając w to potężną poduchę pod głowę olbrzyma. Glohę obudził hałas jakiegoś ogólnego zamieszania podobnego do tego, jakie panuje w tłumie, który jest świadkiem rzadkiego zdarzenia. A może po prostu stado ptaków oczyszczało z robaków rosnący w pobliżu dąb. Otworzyła oczy i stwierdziła, że słuszny był pierwszy domysł. Ustawione rzędami ławki pełne były ludzi. Przestraszona spojrzała na swoich towarzyszy. Mag Trent i olbrzym Graeboe ciągle spali, ale Marrow, który nie potrzebował snu, był wyraźnie zaniepokojony. — Co się dzieje? — zapytała kościeja szeptem. — Demoniaki się zebrały — odpowiedział. — Och, na pewno przygotowują się do jakiejś gry. Musimy stąd zniknąć, dopóki jeszcze możemy. — Nie uda się. Jesteśmy jak w skrzynce — odpowiedział kłąb dymu. — W czym? Dym zamienił się w doskonale zbudowaną kobietę. — W pudełku, paczce, pakunku, wolierze… — A, w klatce? — Nieważne — odpowiedziała wymijająco twarz, podczas gdy reszta postaci rozpłynęła się. — Zatrzasnęli wszystkie wyjścia i zaplombowali je za pomocą magii, więc nie możemy wyjść. — Złapali w pułapkę demona? — zapytała z niedowierzaniem Gloha. — Nie bardzo to rozumiem — odpowiedziała zdenerwowana Metria. — Odkąd wam towarzyszę, doświadczyłam kilku dziwnych wypadków. — Jej oczy zwróciły się na Trenta. — Od tego Szaleństwa. Gloha poczuła, że coś jej świta w głowie. Pamiętała, jak przystojny Trent rozmiłował w sobie Cynthię i jak sama się czuła. Metria grała rolę kobiety, którą Trent niegdyś kochał, i to zadziałało na nią. Może wcale nie chce odchodzić. Ale oczywiście nie mogła mieć nic wspólnego z tym, co uważa się za ludzkie uczucia. Może więc powstrzymuje ją magia, która normalnie nie potrafi tego robić, lecz teraz uległa wzmocnieniu. Wreszcie mógł to być pretekst, by pozostać w pobliżu Trenta. Ale to była sprawa drugorzędna. Pierwszorzędną Gloha ujęła w pytaniu: — Czego oni chcą od nas? — Sądzę, że powinniśmy dowiedzieć się o tym za chwilę, najdalej za półtorej — odpowiedział Marrow. — Jeden z nich zbliża się. I rzeczywiście po półtorej chwili mężczyzna doszedł do leżących. Odgłos jego kroków zbudził Trenta i olbrzyma. Żaden z nich nie odezwał się jednak, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że zanim zareagują, powinni uzyskać więcej informacji. — Kto jest odpowiedzialny za to wtargnięcie do naszej siedziby? — zapytał mężczyzna. Zirytowana Metria zmieniła się w wiedźmę. — Słuchaj no ty, gębo za grosz… — zaczęła. Gloha zrozumiała, że ta taktyka nie pomoże. — Cumulo Fracto Nimbus — powiedziała szybko, uświadamiając sobie, dlaczego wstrętna chmura zdecydowała się właśnie im dokuczyć. — Rozpętał ostatniej nocy burzę, więc musieliśmy w pośpiechu poszukać schronienia. Ten budynek wyglądał na nie zamieszkany i dlatego zostaliśmy w nim na noc. Będziemy szczęśliwi, gdy wyruszymy znowu w drogę… — Ciężko będzie — przerwał kwaśno mężczyzna. — Wtargnęliście na naszą ziemię i musicie ponieść karę. Gloha poczuła, jakby sama zamieniała się w wiedźmę. — Karę? Za to, że skryliśmy się przed deszczem? — Może powinniśmy się przedstawić — wtrącił dyplomatycznie Marrow. — Oczywiście. Jestem demoniak Arogantal, Mistrz Gry w Thunderdome. — Ja jestem goblinko–harpią i nazywam się Gloha, a to są kolejno kościej Marrow, demonica Metria, olbrzym Graeboe i Mag Trent. Sądziła, że ostatnie imię zaniepokoi mężczyznę, ale nic takiego się nie stało. Być może demoniaki były zbyt ograniczone, aby zwracać uwagę na to, kto jest kim w Xanth. — No cóż, obcy, wkroczyliście na miejsce naszej rozrywki, psując rozkład planowanych wydarzeń. W takim razie przed opuszczeniem budynku musicie w zamian dostarczyć nam czegoś równowartego. Gloha rozejrzała się dookoła, ale wyglądało na to, że nikt nie zamierza polemizować z tak wyrażonym poglądem. Zostawili to jej. Prawdopodobnie Marrow był zbyt uprzejmy, by kłócić się z kimkolwiek, a Trent czekał, na wypadek gdyby trzeba było kogoś przemienić. — Czego? — Zabawy oczywiście. Ludzie pokonują ciężką drogę przez jezioro, by dotrzeć do naszego teatru, i muszą zostać zabawieni. Gdyby wam podobni nie zajęli sceny, uniemożliwiając naszym gościom rozstawienie teatralnych rekwizytów… — Nam podobni? — powtórzyła Metria. Była napalona i gotowa do kłótni, ale ta mogłaby ich wszystkich wepchnąć w jeszcze większe kłopoty. — Ja wam pokażę „wam podobnych”, pyszałki, gbury, prostaki, dzikusy, żłoby… — Aroganci? — Nieważne — wymijająco odpowiedziała jedna połowa demonicy. — Och, spójrz, coś narobił. Zapomniałam, w co się miałam zmienić. — Może w żabę — podpowiedział Arogantal, śmiejąc się. — Dziękuję — odparła Metria, zmieniając się w wielką, zieloną żabę. — Hej, chwileczkę! — zawołała żaba. — To nie miało być to! Myślałam przez chwilę… — Naprawdę! Wziąłem to raczej za jedną czwartą chwili. Wydawało się, że żaba eksploduje w ułamku chwili w chmurę w kształcie grzyba. — Jaki rodzaj gry miałeś na myśli? — przerwała pytaniem Gloha. — Coś, co moglibyśmy uznać za użyteczne z punktu widzenia naszego repertuaru — odpowiedział Arogantal. — Oczywiście będziemy musieli przerobić te kawałki, z którymi gracze tak słabi jak wy nie poradziliby sobie, ale kiedy już spędzicie swoją godzinę na scenie, nikt o was więcej nie usłyszy. Czasami czerpiemy inspiracje z najmniej oczekiwanych źródeł. — Wokół niego unosił się niewidoczny gołym okiem szyderczy śmiech. Nawet Marrow robił wrażenie strapionego, co było niezwykłym stanem dla, bądź co bądź, pozbawionego wyrazu twarzy szkieletu. Graeboe, który do tej pory był niezwykle uprzejmy, zaczął się gniewnie marszczyć. Jedynie Trent wyglądał niezmiennie łagodnie, co mogło być najgorszym znakiem ze wszystkich. — Więc jeśli wystawimy dla was sztukę, powiedzmy… coś, co was rozbawi, wtedy pozwolisz nam odejść w pokoju? — zapytała Gloha, mając nadzieję, że usłyszy odpowiedź, która oddali przerażającą perspektywę spodziewanych wydarzeń. — Wasza próba wystarczy w zupełności, by nas rozbawić. To, czego żądamy, musi być pożyteczne, jak już powiedziałem. Gloha posłała w stronę pozostałych pytające spojrzenie. — W takim razie może powinniśmy spróbować? — powiedziała niepewnie. Teraz odezwał się Trent: — Potrzebujemy rekwizytów i dekoracji. — Powinieneś o tym pomyśleć, zanim się tu włamałeś, kmiotku — odpowiedział Arogantal. Trent już wysuwał rękę w jego stronę, gdy odezwał się Graeboe: — Myślę, że wielu ludzi zupełnie nie dba o to, jakie robią wrażenie na innych. To było dawno temu, gdy uświadomiłem sobie, dlaczego ludzie unikają mnie po tym, jak rozwinęła się moja choroba. Mag zerknął na niego i skinął. Gloha rozluźniła się — Arogantal uniknął właśnie przemiany, która zapewne nie spodobałaby mu się. — Być może uda nam się wykorzystać własne rekwizyty — powiedział Trent. — Mam taką nadzieję — odparł demoniak. — Dajemy wam pół godziny na przygotowanie. Następnie oczekujemy występu. Oczywiście cała wasza piątka musi mieć znaczące role. Nie tolerujemy próżniaków. — Obrócił się gładko na pięcie i odmaszerował. — Pół godziny! — zawołała Gloha. Gdyby tylko miała nos, na pewno prychnęłaby przez niego. — Jak mogą spodziewać się, że wystawimy w pół godziny sztukę, skoro nie możemy zrobić dekoracji, napisać scenariusza, zorganizować próby, skoro nigdy przedtem nie robiliśmy niczego podobnego? — Nie spodziewają się — powiedział Marrow. — Sądzą, że nie zdołamy tego zrobić i staniemy się powodem ich kpin i śmiechu. — Tak, teraz sobie przypominam — wtrąciła się Metria. — Wynajęli Czarne Falę, by zakończyć budowę tego gmachu, a później wabili do niego obcych i kazali im występować. A gdy ci nie robili tego wystarczająco dobrze, karali ich. Tak właśnie walczą z nudą swego codziennego życia. — A Fracto jest w to zamieszany! — stwierdziła Gloha. — Oczywiście. — Jak karzą przegranych? — zapytał Marrow. — Rzucają w nich jednym ze swoich licznych przekleństw. Do tego stopnia potrafią celnym przekleństwem oszołomić ofiarę, że ta ledwo może wyczołgać się na zewnątrz, i mija wiele czasu, zanim znowu zdoła zacząć normalnie funkcjonować. Trent zmarszczył brwi. — Zdaje się, że tym razem demoniaki się przeliczą. — W końcu nie jest to gorsze od tego, co robią ze złapanymi smoki albo gobliny — zauważył Graeboe. Spojrzał na Glohę i dodał: — O obecnych się nie mówi. Trent ponownie skinął. — Do twarzy ci z tą tolerancją. Jednak jeżeli nie jesteśmy w stanie wystawić sztuki, która mogłaby ich usatysfakcjonować, a to dlatego, że dostaliśmy nieuczciwie mało czasu, nie będę tu siedział, czekając na jakieś przekleństwo. Będę musiał przedsięwziąć jakieś działania. — Na przykład zamienisz jednego z nich w sfinksa, który stratuje pozostałych na miazgę — powiedziała pełna entuzjazmu Metria. — Ach, nie, to byłoby nieuprzejme — zaprotestował Graeboe. — Musimy uniknąć takiego rozwiązania, wystawiając odpowiednią sztukę. — Nigdy nie widziałam olbrzyma nastawionego tak pokojowo jak ty — powiedziała Metria, lecz nie komplement miała na myśli. — To dlatego, że inne olbrzymy są niewidzialne, więc nie widziałaś żadnego z nich — wyjaśnił dostatecznie rozsądnie. — Większość z nas nie chce być przyczyną jakichkolwiek kłopotów małych istot. To dlatego nie chodzimy po ich wioskach i polach. Pragniemy żyć we wzajemnej harmonii. Im więcej Gloha dowiadywała się o olbrzymach, tym więcej miała dla nich szacunku. Jednakże nie było czasu na towarzyskie pogawędki. — Jaką sztukę możemy przygotować w takim pośpiechu? Jak obdzielić całą piątkę ważnymi rolami? Nie mam żadnego pomysłu. — Musi to być coś prostego — stwierdził Trent. — Może powinniśmy adaptować jakąś dobrze znaną bajkę lub opowiadanie. To powinna być taka historia, która dostarczy odpowiednich ról dla każdego z nas. — Dla olbrzyma? — zapytał z zainteresowaniem Graeboe. — Jaś Fasola! — krzyknęła Gloha. — Tylko że olbrzym był zły. — Cóż, może poradzę sobie z taką rolą, dopóki to będzie tylko postać w sztuce. — Ale w tej historii nie ma roli dla demonicy — zaprotestowała Metria. — To może Lampa Aladyna — powiedziała Gloha. — Możesz grać dżina, a Trent może być Aladynem. — Albo Giną w Butelce — powiedziała Metria z apetytem na role. — Za każdym razem, gdy odkorkuje butelkę, Giną wyfrunie z niej i pocałuje go. — Natychmiast zmieniła się w dym, który przybrał postać olbrzymich ust. — Ale w tym nie ma miejsca dla olbrzyma — stwierdził Graeboe. — I w żadnej z nich nie zagra mała goblinka — dodała Gloha. — Ani chodzący szkielet — zauważył Marrow. Trent podrapał się po głowie. — Czy ktokolwiek może pomyśleć o bajce, w której występują olbrzym, demon, człowiek, szkielet i skrzydlata goblinka? Nikt nie mógł. — Sądzę, że mogę zagrać jakąś inną dziewczynę — powiedziała Gloha. — Wróżkę albo nawet ludzką dziewczynę, jeśli założymy, że moje skrzydła są białym płaszczem. — Albo księżniczkę — wtrącił się olbrzym. — W wielu baśniach występują księżniczki. A demonica może przybrać jakąś inną postać, na przykład żaby, księcia w ciele żaby. — Zgadzam się — zgodziła się Metria. — Może księcia Żabę, który poślubia Małą Księżniczkę. — Znowu spojrzała na Trenta. — Ale jaką postać ja miałbym przybrać? — zapytał Marrow. — Śmierci — zasugerował Graeboe. — Właśnie — przytaknęła Gloha. — Tę samą rolę grałeś w snach. — W Księciu Zabiel — Zastanówmy się — mówiła dalej Gloha. — To nie będzie adaptacja jednej bajki. — Ale może mieszanka — stwierdził Greaboe. — Mieszanka? — Jedna bajka złożona z wielu — wyjaśnił Trent. — Możemy je zmieszać, tak by mieć wszystkie postacie, których potrzebujemy. — A co ze sceną? — zapytała Gloha. — Kostiumami i rekwizytami? — Będziemy musieli zagrać sobą, że tak powiem — powiedział Graeboe. — Ja jestem ubrany jak olbrzym, ty jak dziewczyna, a Marrow jak szkielet. Trent wygląda jak mężczyzna, jedynie Metria musi przybrać jakąś postać. Lepiej skupmy się na fabule. — I scenografii — dodał Marrow. — Trudno będzie ją zrobić w tak krótkim czasie, jaki nam pozostał. — Mogę tutejsze robaki przemienić w ściany kwiatów oraz w barwinki — powiedział Trent. — Przy ich pomocy zrobimy scenografię. Do rozmawiających podszedł Arogantal. — Macie pięć minut do podniesienia kurtyny — zauważył z wyraźną satysfakcją. — Powinniśmy się lepiej zorganizować — stwierdził Trent. — Podzielmy się na grupy. Metria i ja wymyślimy scenografię, a Gloha z Graeboe pomyślą nad głównym wątkiem historii. — A co ze mną? — zapytał Marrow. — Ty jesteś być może naszym najważniejszym ogniwem. Będziesz koordynował pracę obu grup oraz zapowiesz przedstawienie. — Ale przecież oni nie zwrócą uwagi na szkielet! — Zwrócą, jeśli będziesz w kostiumie. — Trent zauważył na podłodze robaczka i wykonał natychmiast ruch w jego stronę. W mgnieniu oka w miejsce stworzonka pojawiło się drzewo kapeluszowe. — Zerwij jeden z nich i załóż. Marrow wybrał wysoki cylinder i włożył go na czaszkę. Nagle zaczął wyglądać bardzo oficjalnie. Gloha pofrunęła w górę i przysiadła na uniesionej ręce wielkoluda, mogli więc całkiem wygodnie porozmawiać. — Musimy szybko zmieszać kilka bajek — powiedziała. — Mam nadzieję, że twoja wyobraźnia jest większa niż moja w tej chwili. — W każdym razie moja głowa jest większa. — olbrzym pomyślał krótko. — Może zaczniemy od Jasia Fasoli, przejdziemy do człowieka i olbrzyma a dalej do uwięzionej księżniczki… — Tak! Będzie chciał ją zjeść… Graeboe skrzywił się. — Och, mam nadzieję, że nie. To nie byłoby miłe. — Przecież to tylko sztuka. Olbrzym musi być zły, inaczej nie będzie ekscytujący. — Ale w prawdziwej opowieści olbrzym ceni wartościowe przedmioty, jak kurę znoszącą złote jajka, magiczną harfę… — A może magiczną harpię? — zapytała, śmiejąc się. — I olbrzym nie chce jej zabić, chce ją poślubić, ale ona oczywiście woli raczej być zjedzona, więc… Podszedł Marrow. — Jakiej scenografii i rekwizytów będziemy potrzebowali? — Ziarenka fasoli, które wyrośnie w łodygę — powiedziała Gloha. — Świata w chmurach, zamku dla olbrzyma… — Jak na początek wystarczy — przerwał kościej i poszedł do drugiej grupy. Po chwili był z powrotem. — Może gdybym znał tę opowieść, mógłbym prowadzić narrację między kolejnymi scenami. — Cudowny pomysł — zgodziła się Gloha. Opisała pokrótce, co ustalili. Dwie kolejne minuty gorączkowych przygotowań doprowadziły ich do chwili, w której miała zostać podniesiona kurtyna. Trent poprzemieniał robaki w najróżniejsze rzeczy: kilka wielkich ścian kwiatowych, krzewy poduszkowe i kocowe, sandałowca, krzew perukowca, kwiat obuwika, żywe kamienie oraz drzewo sezamowe, z którego można było wyjąć resztę brakujących przedmiotów. Przysiedli wokół skulonego ciała Graeboe, który, prawdę mówiąc, zajmował większą część sceny. W małej głowie Glohy wszystko wirowało. Czy to się może udać? — Jesteście gotowi do przedstawienia? — zapytał Arogantał srogim głosem, który najwyraźniej sprawiał mu przyjemność. Marrow powstał i włożył swój wysoki kapelusz. — W rzeczy samej. Porządkowy, proszę usunąć się na bok. Na widok wyrazu twarzy demoniaka Gloha na pewno parsknęłaby śmiechem, gdyby nie była tak zdenerwowana niepewnością, czy ich sklecona naprędce sztuka uda się. Umknęła do sezamu, by ukryć się w nim, aż przyjdzie jej kolej. W okrągłym teatrze, takim jak ten, nie bardzo można było schować się za sceną, ale drzewo sezamowe doskonale zdawało egzamin. Gwar na widowni ucichł. Gloha była zaskoczona liczbą zgromadzonych demoniaków. Przyszli także Czarnofalowcy. Trzeba powiedzieć, że ci wyglądali bardziej przyjaźnie. Na środek areny wystąpił Marrow. — Pozdrowienia albo może raczej powinienem powiedzieć przekleństwa wam — rozpoczął wspaniale, uchylając przy tym kapelusza przed widownią. Rozległ się pomruk, który według Glohy nie mógł uchodzić za pełen aprobaty, podziwu ani też dezaprobaty. — My, Artyści z Przypadku, mamy zaszczyt przedstawić historię Księżniczki i Olbrzyma. Odwrócił się i wykonując znakomity wymach kościstym ramieniem, jakby przedstawiał aktorów, zaczął: — W dawnych dobrych czasach… Na scenie pojawiła się roślina thyme’a. Gloha zaskoczona wpatrywała się w nią tak intensywnie, aż wreszcie zauważyła, że nie była prawdziwa — to po prostu Metria przybrała jej postać. Zobaczyła też z satysfakcją, że widownia także była zaskoczona. Marrow odczekał, aż widzowie się uspokoili, i wtedy dopiero dokończył: — Żył sobie przystojny młodzian imieniem Jaś. Z sezamu wyszedł Trent i stanął na środku sceny wyraźnie oznaczonej przez zwiniętego w kłębek olbrzyma. Wyglądał dokładnie tak, jak został opisany. — Jaś był biedny, ale uczciwy — mówił Marrow. — Jego rodzina weszła w ciężki czas… — W tym momencie Jaś wlazł w thyme’a. Z głębi widowni dał się słyszeć jakiś pisk, widocznie ktoś pomyślał, że to dobry dowcip, ale zdołał stłumić śmiech. — Jaś musiał więc zaprowadzić krowę do miasta na targ, by za zarobione pieniądze rodzina mogła przeżyć — snuł opowieść kości ej. Nagle thyme przemienił się w krowę — to Metria znowu zmieniła swą postać. Jaś chwycił krowę za ucho i poprowadził zwierzę dookoła sceny, czyli wokół ciała leżącego ciągle olbrzyma. — Muuuuu! — zaryczała głośno. — Lecz idąc do miasta, Jaś spotkał podejrzaną osobę — opowiadał dalej Marrow. Zdjął kapelusz konferansjera, a włożył inny, postrzępiony i brudny. Następnie podszedł do Jasia. Tym razem dał się słyszeć gromki śmiech. To Arogantał nie mógł się powstrzymać, widząc, jak Marrow przebrał się za podejrzanego osobnika. — A dokąd to zmierzasz, mój drogi młodzieńcze? — zapytał obdartus. — Prowadzę na targ naszą krowę, coby ją sprzedać, a za pieniądze kupić jedzenie dla rodziny — szczerze odpowiedział Jaś. — Ach, ja mam coś lepszego od pieniędzy — powiedział obdartus. — Mam to magiczne ziarenko fasoli, które odstąpię ci za twoją krowę, gdyż podobasz mi się. — O rety, to bardzo miło z twojej strony — odpowiedział naiwnie Jaś. Sceneria zmieniła się — Jaś poszedł do domu, którego ściany były z zieleni. W ręce trzymał fasolę, w którą zamieniła się Metria. Otworzył drzwi, wszedł i ze środka zawołał: — Mamo najukochańsza, zobacz, jaki doskonały interes zrobiłem! — Magicze ziarenko fasoli!? — krzyknęła Gloha głosem najgroźniejszym, na jaki stać było półharpię. Udawała w ten sposób niewidoczną dla widzów matkę. — Ty §$%&*!! idioto! — Była dumna z tego słowa. To nie było w pełni harpiowskie przekleństwo, ale znajdowało się wystarczająco blisko granicy nieprzyzwoitości. Chwyciła ziarenko i wyrzuciła je szybko na podwórko, czyli na główną scenę. — Matka Jasia nie była zadowolona — powiedział narrator ze zrozumieniem. — Wyrzuciła ziarenko przez okno, a Jaś musiał iść spać bez kolacji. Jednakże to naprawdę było magiczne ziarenko — w nocy zakiełkowało i zaczęło rosnąć. Fasola na scenie także zakiełkowała i urosła w wielką, zieloną łodygę. Metria znowu zmieniała swój kształt. Łodyga rosła, stając się wielka jak drzewo, choć może jakoś bardziej wewnętrznie rozproszona. — W rzeczywistości urosła aż do chmur — dodał Marrow. Łodyga rozpłynęła się u góry, zamieniając się w chmurę, która zasłoniła scenę, olbrzyma i w ogóle wszystko. — I rano, kiedy Jaś to zobaczył, postanowił sprawdzić, co znajdzie u góry, w chmurze. Wspiął się więc po łodydze i wszedł na chmurę. Chmura odsłoniła fragment sceny. Tam pojawił się Jaś, zupełnie jakby przyszedł z dołu. Przyłożył dłoń do czoła i rozglądnął się dookoła. — A w chmurach wznosił się potężny zamek — wyjaśnił Marrow. Większa część chmury rozrzedziła się, by odsłonić zaimprowizowany zamek ze ścianami z kwiatów. Część budowli usadowiona była na Graeboe jak na fundamencie. To było rzeczywiście imponujące, zważywszy okoliczności. — Jaś wszedł do zamku, bo był ciekaw, co można w nim znaleźć. — Trent wszedł do środka, rozchylając jedną ze ścian zieleni tak, by pokazać wnętrze. — Na szczęście olbrzym spał. — Przed Jasiem pojawiła się twarz Graeboe leżącego na kilkunastu poduszkach i potężnie chrapiącego. Jaś przeszedł na paluszkach dookoła twarzy śpiącego wielkoluda, i nagle zobaczył Glohę leżącą na stosie z dwudziestu puchowych pierzyn ułożonych na dłoni olbrzyma. Wyglądała na bardzo przygnębioną. — W zamku znalazł więc brankę więzioną przez olbrzyma. Księżniczkę. Była przywiązana do swego łóżka i bardzo nieszczęśliwa. — Kim jesteś? — zapytał Jaś. — Jestem księżniczką — odpowiedziała Gloha — co widać po mojej nadzwyczajnej szacie z piór — dodała i poruszyła skrzydłami. — Zostałam uprowadzona. — Po co ktoś sprowadził tak miłą księżniczkę do takiego miejsca? — Olbrzym chce mnie poślubić, a ja raczej wolałabym zostać schrupana kosteczka po kosteczce — odpowiedziała. — Przywiązał więc mnie do tego niewygodnego łoża — wskazała na stos pierzyn. — Ależ wygląda na bardzo wygodne i miękkie — zdziwił się Jaś. — Są. Ale na sam spód włożył ziarnko fasoli. Od biedy mogłabym jeszcze wytrzymać pół ziarnka grochu, ale całe magiczne ziarnko fasoli to zdecydowanie za dużo. Widzisz, jestem cała posiniaczona. Z widowni dały się słyszeć chichoty, bo przecież ciało Glohy, jak każdego goblina, było ciemne z natury. — Ale sądzę, że go oszukałam — mówiła dalej. — Tak się wierciłam, że ziarenko wytoczyło się na zewnątrz i chyba spadło na ziemię pod chmurą. Teraz mogę już spać wygodniej. Ale oczywiście ciągle jęczę, żeby wstrętny olbrzym myślał, że nadal mnie torturuje. — A więc to było to ziarenko, za które sprzedałem krowę! — zawołał Jaś. — Szsz! Obudzisz olbrzyma. Rzeczywiście wielkolud poruszył się i chrapnął. Oboje wystraszeni ucichli i po chwili potwór dalej smacznie spał. — Muszę cię uratować z jego łap — powiedział Jaś jak prawdziwy dżentelmen. — Pozwól, że cię odwiążę i zabiorę ze sobą do domu. — Och, nie zdołasz mnie rozwiązać — rzekła księżniczka. — To magiczny sznur. — Uniosła rękę i pokazała, że węzeł wokół nadgarstka był luźno zawiązany. — Potrafi to rozplątać jedynie olbrzym, ale nie zrobi tego, dopóki nie zgodzę się wyjść za niego za mąż. — To jak mam cię uratować? — zapytał zakłopotany Jaś. — Musisz namówić żabę, żeby ci pomogła. — Żabę? — Żaba może dostarczyć cenną, złotą butelkę zawierającą jedyną rzecz, jakiej boi się olbrzym — wyjaśniła. — To dlatego wyrzucił ja do zbiornika na wodę, sądząc, że nikt nie zdoła jej odnaleźć. Ale żaba o tym wie. Marrow znowu wystąpił przed aktorów. — I Jaś poszedł na tyły zamku. — Kościej poczekał, aż Jaś dojdzie tam, okrążając Graeboe. — Tam w głębokiej wodzie żyła żaba. Na scenie pojawiła się wielka, zielona żaba, czyli Metria w kolejnej roli. — Rechhh? — zarechotała pytająco. — Potrzebuję cennej, złotej butelki, która leży na dnie — powiedział Jaś. — Potrzebuję jej, gdyż zawiera jedyną rzecz, której boi się olbrzym. Czy możesz ją wydostać dla mnie? — Oczywiście, że mogę, człowieku — zgodziła się żaba. Nastąpiła chwilowa przerwa. — No i? — zapytał zdezorientowany Jaś. — No i co? — odpowiedziała pytaniem żaba. — Czy przyniesiesz mi butelkę? — Ach, pytałeś tylko, czy mogę ją przynieść, a nie, czy przyniosę. Przyniosę, wieśniaku. Znowu nastąpiła przerwa. — No i? — Pytałeś, czy przyniosę. Nie mówiłeś, że sobie tego życzysz. Jaś zaczynał się niecierpliwić. — Słuchaj, żabowata… — Lecz zanim skończył, pomyślał, że lepiej będzie powiedzieć coś innego. — Tak, życzę sobie. — Dobrze wiedzieć, ssacza istoto. Nastąpiła kolejna pauza. No więc dlaczego nie przynosisz? — zapytał Jaś. — Nie powiedziałeś „proszę”. — PROSZĘ, przynieś mi butelkę. Co będę z tego miała, zębousty? Chcesz powiedzieć, że mam ci zaoferować coś w zamian? — A czy ja wyglądam jak instytucja dobroczyna zajmująca się dostawami? — Czego chcesz? — Chcę, żebyś zabrał mnie do swego szefa. — Hmm? — Nie jesteś najbystrzejszym osobnikiem, nieprawdaż? — zaobserwowała żaba. Jaś, najwyraźniej czymś rozdrażniony, zdołał jednak zachować spokój. — Dlaczego chcesz pójść do mojego szefa? To znaczy, myślałem, że wolisz raczej zostać w swojej zimnej kałuży czy coś w tym rodzaju. — Jesteś wieśniakiem, nie mylę się, prawda? Więc twój szef jest księciem albo królem, zgadza się? Koniecznie muszę być pocałowana przez jednego z nich. — Pocałowana przez księcia? Dlaczego? — Ponieważ nie jestem zwyczajną żabą. Jestem zaklętą księżniczką skazaną na postać żaby do czasu, aż pocałuje mnie prawdziwy książę lub król. Gdybyś był księciem, chciałabym, żebyś to ty mnie pocałował. Dopóki jednak jesteś wieśniakiem, nie jesteś dostatecznie dobry dla mnie. Ale jeśli weźmiesz mnie do twojego księcia, on na pewno mnie pocałuje. Wtedy zaklęcie zniknie, a ja wrócę do mojej naturalnej wspaniałej postaci i będę mogła wrócić do rodzinnego królestwa. W porządku? — Och, rozumiem. Dobrze, wezmę cię z sobą. Ale to może troszeczkę potrwać, zanim dotrę do królewskiego zamku. — Poczekam — odpowiedziała żaba. Zaraz zanurkowała na dno zbiornika z wodą i przyniosła złotą butelkę spoza, jak to się mówi, rampy sceny. Jaś wziął ją i skierował się z powrotem do zamku. — Hej, poczekaj na mnie! — zawołała żaba, ale Jaś był już za daleko i nic nie słyszał. Przyniósł butelkę księżniczce. — Co teraz? — zapytał. — Niczego w niej nie widzę. — Nie wiem, co w niej jest. Wiem jedynie, że olbrzym boi się tego. Nagle rozległo się walenie w ścianę zamku. — Rechhh! — Cóż to takiego? — zapytała zaalarmowana księżniczka. — Och, to ta głupia żaba chce wejść do środka. — Dlaczego chce tu wejść? — Ponieważ powiedziałem jej, że ją zabiorę i że pewnego dnia będzie mogła pocałować księcia. — To znaczy, że zawarłeś umowę i musisz ją teraz honorować — powiedziała twardo księżniczka. — Wpuść żabę. Inaczej obudzi olbrzyma tym swoim waleniem. — Rzeczywiście jedna z powiek wielkoluda zadrgała. Jaś poszedł więc do wejścia i wpuścił żabę, która natychmiast wskoczyła na stos pierzyn. — Ooo, to jest super — powiedziała, zachwycona wygodą posłania. — Ale jest w tym coś nie tak. Niedawno musiało pod spodem leżeć ziarenko grochu. — To było wstrętne, magiczne ziarno fasoli — rzekła księżniczka. — Skąd wiedziałaś? — Jestem księżniczką. Mam bardzo wrażliwą skórę. Wyczułam fałdę pozostawioną przez tę fasolkę. — Och, to wszystko wyjaśnia. Ale, ale, trzeba coś zrobić z butelką. — Wieśniak musi zanieść ją tam, gdzie śpi olbrzym, i otworzyć. Są w niej zle sny, które go przestraszą. Nie boi się niczego na tym świecie, ale Królestwo Snów to coś innego. — Jaś wziął więc butelkę i podszedł do śpiącego potwora — kontynuował Marrow, a Jaś w tym czasie szedł. — Otworzył butelkę i wypuścił z niej groźny dym. Dym zawirował i zagęścił się, następnie schudł, by objawić się w postaci… narratora, ubranego w straszny, spiczasty kapelusz. Wykonał Dance Macabre*, podzwaniając kośćmi. — Jestem Śmierć — rzekła czaszka. — Przyszłam po ciebie, olbrzymie! — Kto? — zapytał pobladły wielkolud. — Śmierć. Byłam zamknięta w butelce, ale gdy ta została otwarta, jestem wolna i mogę znowu robić, co do mnie należy. Teraz przyszłam po ciebie, przygotuj się więc na swój koniec. — Oooch! — jęknął olbrzym i wybuchnął płaczem. — Och, jak dobrze, że nie widzi mnie teraz moja matka Królowa Olbrzymów, niech będą błogosławione jej królewskie kości! Chciałem jedynie uszczęśliwić ją przez poślubienie kogoś równego mi stanem, a teraz zamiast z księżniczką idę pod rękę ze Śmiercią. Biada mi! — On jest księciem?! — zapytały razem żaba i księżniczka. — Na to wychodzi — odparł Jaś. — Ale nie martwcie się, Śmierć zredukuje go do zera, więc wkrótce pozbędziemy się potwora. — Nie tak szybko, gachu — powiedziała żaba. — Chyba Jachu? — Nie tak szybko, Jachu. Chcę, żeby najpierw mnie pocałował. — I bardzo mi przykro, że płacze przez nas — dodała księżniczka. — Nie wiedziałam, że pochodzi z królewskiej rodziny. Hej, książę Gigancie! Czy poczujesz się lepiej, jeśli mimo wszystko zgodzę się wyjść za ciebie? — Żartujesz sobie?! — wrzasnęła Żaba. — Przyprowadziłam kiedyś książęcego narzeczonego do domu. Nie spodobał się ojcu, więc zaczarował mnie, żebym nie mogła go poślubić. Wyobrazi} sobie, że mój chłopak nie znajdzie mnie i nie pocałuje, by przywrócić mi dawną postać, zanim się zestarzeję i przestanę być atrakcyjna. Teraz uciekniemy, nim ojciec nas złapie. Wtedy będzie za późno na jakiekolwiek nowe czary. — Ale chciałem poślubić księżniczkę — zaprotestował Jaś. Obie, księżniczka i żaba, wybuchnęły śmiechem. — Ty? Wieśniak? W jakim to świecie baśni żyjesz, gachu? — zapytała żaba. — Powinienem chyba dostać coś za moje starania? — powiedział Jaś, wyraźnie nie w sosie. — Och, to weź sobie worek pieniędzy i wynoś się stąd — rzekł olbrzym, zrzucając mały woreczek, który Jaś z ledwością mógł unieść. Śmierć zdjęła swój kapelusz, a narrator włożył swój. — I olbrzym pocałował żabę — powiedział Marrow, podczas gdy olbrzym naprawdę całował żabę, która w tej samej chwili przemieniła się w niezwykle zmysłową księżniczkę z wielce obiecującym, mocno wyciętym dekoltem. — A później uwolnił kolejną księżniczkę, która z kolei pocałowała jego — i Gloha pofrunęła w górę, przysiadła na dolnej wardze olbrzyma i pocałowała go w górną. — Pobrali się i żyli szczęśliwie przez wiele lat. Jaś zaś wziął swój worek pełen złota i zaniósł mamie, która była dość uradowana, choć martwiło ją to, że worek nie jest większy. Zadowolone były także wiejskie dziewczęta, które nagle odkryły liczne zalety u Jasia, które były niewidoczne, gdy był biednym chłopkiem. A Śmierć uwolniona z więzienia w butelce wróciła do swych zwykłych zajęć, o czym wielu z was dowie się w odpowiednim czasie. — Skłonił się widowni. — Mam nadzieję, że dobrze się bawiliście na naszym przedstawieniu — zakończył, a na miejscu, gdzie kiedyś miał usta, zagościł uśmiech. Cyniczne demoniaki próbowały powstrzymać się od wyrażenia opinii. Lecz nagle coś pękło. Jeden z Czarnofalowców zaczął klaskać, a po nim następni. Gloha zobaczyła, że tym pierwszym był Sherlock, którego spotkała, kiedy jechała na Blotniskowcu w towarzystwie Maga Trenta i jego kompanii. Inni siedzący w pobliżu przyłączyli się, a w końcu nawet niektóre demoniaki. Może nie większość, ale na pewno znacząca mniejszość. Goblinka była ciekawa, czy Sherlock dodawał im otuchy, bo poznał ją i Trenta, czy dlatego, że jej skóra była tak ciemna jak jego, czy też po prostu dlatego, że spodobała mu się sztuka. Miała nadzieję, że klaskał z ostatniego powodu. Na twarzy Arogantala pojawił się grymas. — Miernik aplauzu wskazał, że wasz wysiłek został uznany, choć z ledwością. Będziemy musieli poprawić waszą sztukę i uczynić z niej przedstawienie nadające się do pokazania nie znającym się na sztuce dzieciom. Jesteście wolni i możecie odejść. — Najwyższy czas, przeklęta gębo — powiedziała księżniczka–żaba. Teraz Graeboe uniósł się powoli do pozycji siedzącej, zdjął kopułę z budynku, wstał i wyszedł na zewnątrz. Gloha, Trent i Marrow opuścili teatr w bardziej konwencjonalny sposób. Metria zniknęła z obrzydliwym hałasem, pozostawiając po sobie jedynie nieprzyjemny swąd, by dokuczyć w ten sposób demoniakom. Na zewnątrz zobaczyli olbrzyma. Wyglądał na zasmuconego. — O co chodzi?! — zawołała do niego Gloha. — cóż, nie mam dokąd pójść — odpowiedział. — Geograficznie i życiowo. — A może chciałbyś pójść z nami? — zapytała Gloha, zanim zdążyła pomyśleć. — Bardzo — przytaknął. — Podobało mi się nasze krótkie spotkanie i chciałbym je kontynuować. Być może zdołam się na cos przydać, nim wyzionę ducha. — Głupia! — dobiegł gdzieś z boku głos Metrii. — Twoje miękkie, ludzkie serce sprowadzi kiedyś na ciebie masę kłopotów. Gloha nie miała pojęcia, jak zdołają poradzić sobie w drodze z chorym olbrzymem, ale Graeboe był tak miłą osobą, że nie żałowała decyzji podjętej pod wpływem emocji. A poza tym było wielce prawdopodobne, że zdoła im jakoś pomóc, na przykład gdy zechcą przejść przez wzburzoną rzekę, rozpadlinę albo pustynię. Trent i Marrow powstrzymali się od komentarza. 9. NIMFOMANIA Szli wzdłuż niewidzialnej, wyznaczonej przez Crombiego, Unii ciągnącej się na południowy wschód od Jeziora Ogrów i Pszczół Wodnych. Po drodze natrafiali na normalne w takiej sytuacji przeszkody: rzeki, smoki, urwiska czy nieprzyjazne pszczoły, ale radzili sobie z nimi dzięki wielkiej ręce olbrzyma i odrobinie wyobraźni. Gdy zaczęli rozglądać się za odpowiednim miejscem na nocleg, wystarczająco dużym dla olbrzyma, Gloha zobaczyła w powietrzu jakąś postać. Przez ułamek sekundy bała się, że to kolejny smok lub gryf, ale zaraz potem spostrzegła, że to był jakiś mieszaniec. Nie była to harpia, bo ciało miała inne, ale nie był to także gryf. — Hej! — zawołała. Przestraszona istota zawahała się, po czym odfrunęła. — Poczekaj! — krzyknęła Gloha i poleciała za nią. — Nie jestem wrogiem. Jestem mieszańcem. Skrzydlatym stworzeniem. Jak ty! Uciekająca istota zwolniła, pozwalając goblince się zbliżyć. Okazało się, że jest dziewczyną. — Och, jesteś — powiedziała. — Bałam się, że jesteś mężczyzną z łukiem i strzałą czy czymś takim. Gloha krążyła w jej pobliżu. — Nie, ale jestem unikatowym stworzeniem. Zdaje się, że ty też. Kim jesteś? — Jestem w połowie dziewczyną, w połowie gryfem. Nazywam się Amanda. — Zarumieniła się lekko. Wydawała się nieco młodsza od Glohy. Jej żółte włosy, opadające na ramiona, związane były niebieską wstążką pasującą do odcienia jej skrzydeł. — Moi rodzice spotkali się przy Źródle Miłości. Jednak nie rozmawiali o tym zbyt często. Glona rozumiała to. — Jestem Gloha. Pół goblinka, pół harpia. Uścisnęły sobie ręce, wciąż unosząc się w powietrzu. — Szukam takich jak ja — powiedziała Amanda. — Ale do tej pory nie znalazłam nikogo dokładnie takiego samego. Nawet nie wiem, jak mam się nazwać. — Dla mnie wyglądasz jak girlfonia* — zauważyła Gloha. — Girlfon! Znakomicie. Lepiej już wrócę do domu, zanim mama zacznie mnie szukać. — Cześć — pożegnała się Gloha, gdy girlfonia odleciała w swoją stronę. Było jej trochę przykro, że Amanda nie okazała się skrzydlatym goblinem. Jednak jeśli w pobliżu znajdowało się Źródło Miłości, mógł tam być również taki goblin. Może dlatego właśnie palec Crombiego wskazał ten kierunek. Wyglądało to na dość pomyślny znak. Gloha wróciła do obozowiska. — To nie było to, czego szukałam — rzekła z żalem. — Może następnym razem — odparł Graeboe. Siedział w obozie i zachowywał się bardzo ostrożnie. — Jesteś taką miłą dziewczyną, że gdzieś musi żyć chłopak dla ciebie. — Dziękuję — odpowiedziała mile połechtana komplementem. Trent tymczasem zamienił małą roślinkę w olbrzymiego namiotnika, który swoim zwyczajem zaczął budować gniazda przypominające namioty. Wjednym było dość miejsca na osobne pokoje dla Glohy, Marrowa, Trenta i na głowę Graeboe’a. Reszta jego ciała schowała się w pozostałych kilku namiotach. Poduszki z krzewu poduszkowego, także przemienionego przez Trenta, wypełniły ich posłania i starczyło jeszcze pod głowę olbrzyma. Zrobili sobie sutą kolację z jagodowym ciastem, gdyż drzewo ciastkowca było najprostszym sposobem na zdobycie pożywienia. Znalazły się także strąki z mlekiem zerwane z mleczaków i czekolada z czekoladowca. Talent Trenta okazał się znowu niezastąpiony. Metria i Marrow nie potrzebowali jedzenia, więc zajęli się zwiedzaniem okolicy. Graeboe, ku zaskoczeniu innych, nie jadł więcej niż Trent. — Jesteś pewien, że to ci wystarczy? — zapytała przejęta Gloha. — Choroba pozbawiła mnie apetytu, ale nie przejmuj się tym zanadto — odparł olbrzym. — Ale ja się przejmuję. Nie zdołasz dokonać wielkich czynów, jeślinie będziesz jadł jak prawdziwy wielkolud. — To prawda. Czuję się coraz słabszy. Wiem, że nie jestem najlepszym towarzyszem w podróży. Doceniam waszą wielkoduszność i cieszę się, że zabraliście mnie ze sobą. Sprawia mi to wielką ulgę. — Czy nie wiesz nic o swojej dolegliwości? Może zdołałbyś znaleźć lekarstwo, gdybyś mógł ją nazwać. — Wiem tylko tyle, że jest to choroba krwi. Moje ciało nie wytwarza jej dokładnie tak, jak powinno. W efekcie mam jej coraz mniej, a to czyni mnie każdego dnia słabszym. Gdybyście byli tacy duzi jak ja, zrozumielibyście moje kłopoty. — Może Mag Trent mógłby cię przemienić w inną postać, w kogoś, kto nie potrzebuje tyle krwi — zasugerowała Gloha. — To nie pomoże — stwierdził Trent. — Nowa istota będzie cierpiała na tę samą chorobę. Potrafię zmieniać stworzenia, lecz nie potrafię ich leczyć. — A gdybyśmy znaleźli krwawnika… — Nic z tego — przerwał spokojnie Graeboe. — Moje ciało może wykorzystać jedynie krew, którą samo wytworzyło. To się dzieje w moich kościach. Ale proszę, nie martw się z mojego powodu. Nie chcę być przyczyną twojego smutku, mała, urocza istotko. Gloha znowu poczuła miłe łaskotanie. Nie była pewna, czy aby na pewno zasłużyła na tak dobrą opinię, jaką miał o niej olbrzym. Prawdopodobnie był jedynie wdzięczny za to, że miał z kim porozmawiać. — Dobry Mag musiał mieć jakiś powód, wysyłając cię do tego regionu tak jak i mnie, choć w moim przypadku nie zrobił tego wprost. Może są tu Odpowiedzi dla nas obojga, tylko trochę dalej. — Miło tak pomyśleć — powiedział słabym głosem. Tymczasem Marrow i Metria wrócili z rekonesansu. — A co to takiego?! — krzyknęła demonica. — Co się dzieje w tym namiocie? — Pomijając milczeniem twoje domysły, powiem, że Gloha i Graeboe po prostu rozmawiają ze sobą — poinformował ją Trent. — W takim razie robiliśmy ciekawsze rzeczy niż wy — zareplikowała Metria. Gloha wiedziała, że jest to próba pobudzenia jej ciekawości i zmuszenia jej do zadania paru pytań. Powstrzymywała się tak długo, jak tylko mogła, ale to było zbyt wielkim dla niej wysiłkiem. — Co robiliście? — zapytała w końcu. Metria triumfowała. — Myślałam, że nigdy nie zapytasz! Przywoływaliśmy bociana! Gloha, Trent i Graeboe niemal równocześnie się zakrztusili. Ale… — Gloha próbowała coś wyjąkać. — Pocałowała mnie — wyjaśnił Marrow. — A to nie to samo. — To wystarczająco blisko — zdecydowanie stwierdziła demonica. — Chodzące szkielety nie przywołują bocianów — powiedział Marrow. — Konstruujemy nasze maleństwa z kości zapasowych. Poza tym, nie przywoływałbym ani nie konstruował z demonica, ponieważ jestem żonatym szkieletem. — Phi! — odezwała się Metria. — A cóż jest takiego szczególnego w małżeństwie? Bociany nie zważają na nie. — Jesteś demonica — przypomniał jej Trent. — Nie masz duszy, a więc nie masz również świadomości. Nie potrafisz kochać. Nie ma płaszczyzny, na której można by ci to wytłumaczyć. — Ale bardzo chciałabym to zrozumieć — powiedziała sfrustrowana Metria. — Dlaczego? — zapytała zaintrygowana Gloha. — W Obszarze Szaleństwa byłam przez chwilę żoną Trenta — powiedziała demonica. — Coś w tym było. Wydawało się interesujące. Nie lubię tracić czegoś, co jest interesujące. Chcę wiedzieć, czym jest miłość. Graeboe lekko potrząsnął głową. Jakikolwiek gwałtowniejszy ruch mógł zburzyć namiot. — Także chciałbym wiedzieć, czym jest miłość. Posiadanie duszy nie gwarantuje posiadania miłości. — To prawda — przytaknęła Gloha. — Ja na przykład nigdy nie poznałam miłości w jej bocianiej odmianie. — Ponieważ jesteś jedyna w swoim rodzaju — zauważyła Metria. — Kiedy znajdziesz skrzydlatego goblina, zapewne bardzo szybko nauczysz się języka bocianów. — W odpowiedzi na twoje pytanie — odezwał się Trent — powiem, że małżeństwo jest dla posiadających duszę sekretnym związkiem. Obie strony, przystępując do niego, ślubują sobie wzajemną miłość i że nie będą przywoływać bociana z kim innym. Można przywołać bociana i poza małżeństwem, ale generalnie jest to źle widziane. Ty jesteś demonica i możesz przybrać każdą postać. Możesz przeżywać emocje związane z przywoływaniem bociana, pokazując na przykład jakiemuś naiwnemu mężczyźnie majtki i prowokując go tym sposobem do dalszych kroków. Ale to nie jest ani małżeństwo, ani miłość. — Może gdybym kogoś poślubiła, dowiedziałabym się, co to jest miłość — zastanowiła się. — Wątpię. Możesz wziąć udział w ceremonii, ale to nie będzie dla ciebie wiele znaczyło. Jedyną znaną mi demonica, która potrafiła kochać, była Dora, żona Maga Humfreya sprzed wielu lat. Ale ona miała duszę. Gdy ją straciła, natychmiast powróciła do pierwotnej postaci i zostawiła męża samemu sobie. — Lecz przecież wróciła — zauważyła Metria. — Sto trzydzieści sześć lat później — przypomniał jej Trent. — Ponieważ była znudzona. Prawdę mówiąc, nie kocha go teraz. Jedynie naśladuje nastroje. Niemniej możesz ją zapytać, jak to było, kiedy kochała. — Zapytałam. Odpowiedziała, że nigdy tego nie zrozumiem. — Sama widzisz. Sądzę, że powinnaś zrezygnować i pozwolić nam kontynuować nasze wyprawy bez twojej pomocy. — Nie. Chcę wiedzieć, czym jest miłość, i już. Jesteście najbliższym źródłem informacji. Możliwe, że jeśli będę was obserwować dość uważnie, nauczę się, co to miłość. — Na pewno nie przez uwodzenie żonatego kościeja — powiedział Trent. Metria pomyślała przez chwilę. Nagle zaczęły znikać poszczególne części jej garderoby. — Och, żonaci Magowie! — zawołał Trent i zamknął oczy. — Na demona! Znowu się nie udało! — mruknęła demonica i rozpłynęła się w dymie. Gloha także zamknęła oczy. Miała pewne współczucie dla sfrustrowanej Metrii. Sama czuła się niewiele lepiej. * Rankiem ruszyli dalej. Gloha nie była pewna, czy to jej wyobraźnia, czy rzeczywistość, ale wydawało jej się, że Graeboe był jeszcze słabszy. Wstanie z ziemi zabrało mu trochę czasu, a gdy stanął, nie trzymał się pewnie na nogach. Ale być może chodziło o to, że zawsze rano był trochę rozkojarzony. Pofrunęła jednak zapytać go. — Graeboe, dobrze się czujesz? — zapytała, wylądowawszy na ramieniu olbrzyma. — To znaczy, tak w ogóle, nie biorąc pod uwagę choroby? — Proszę, nie zamartwiaj się mną, moja mała — odparł. — Przestań wreszcie — powiedziała poirytowana. — Robiłeś to już zeszłej nocy. Myślisz, że skoro jestem taka mała, to muszę być jak dziecko, a ty będziesz wobec mnie protekcjonalny. Martwię się. — Och nie, Gloha — zaprotestował. — Wcale nie patrzę na ciebie jak na dziecko. Jesteś cudowną osobą, cieleśnie i umysłowo. Jedynie nie chcę zawracać ci głowy moimi problemami. — Mimo wszystko powiedz mi — powiedziała, ugłaskana wyjaśnieniami. Wielkolud westchnął. — Codziennie jestem słabszy. Myślę, że na nogach utrzymam się jeszcze tylko przez kilka najbliższych dni. Odejdę w dzikie i ustronne miejsce, by zejść z tego świata, tak jak powiedziałem. — Ale przecież spodziewałeś się znaleźć tu pomoc i musi znaleźć się ktoś, kto to zrobi. Nie możesz tak po prostu się poddać. — Być może — zgodził się, nie mając ochoty na dyskusję. — Na pewno — stwierdziła zdecydowanie. Przeszła po ramieniu olbrzyma w stronę jego ucha, rozpostarła skrzydła, podfrunęła nieco w górę i pocałowała go w płatek ucha. Zaraz potem sfrunęła na ziemię. Ruszyli dalej na południowy wschód, każdy w charakterystyczny dla siebie sposób. Graeboe powoli stawiał olbrzymie kroki, uważając, by przez przypadek nie rozdeptać czyjejś chałupy albo drzew. Metria rozpływała się w jednym miejscu i po chwili pojawiała w następnym. Gloha od czasu do czasu frunęła w górę. Trent i Marrow po prostu maszerowali. Nie zaczepiły ich żadne potwory, zapewne dostrzegając w zbliżającym się towarzystwie olbrzyma i Maga, którzy odbierali nadzieję na łatwy łup. Idąc dalej, natknęli się na Zacisze Fauna i Nimfy. Mogli rozmawiać, gdyż obok ścieżki stał znak zezwalający na to. Okazało się, że jest to niewielkie wzgórze tuż przy jeziorze, gdzie fauny i nimfy jak dzień długi brykają szczęśliwe. Fauny z wyglądu przypominały normalnych ludzi, jedynie oryginalne, małe różki i kozia bródka stanowiły wyraźną różnicę. Nimfy niczym nie różniły się od ludzi. Natomiast zachowywały się zupełnie inaczej: gonione ponętnie krzyczały, wierzgały nogami i biegały z rozwianymi włosami. Gdy zostały złapane… Gloha rozejrzała się nerwowo dookoła, patrząc, czy w pobliżu nie ma dzieci. Na szczęście żadnego nie było, więc nie groziło popełnienie jakiegoś czynu zakazanego przez Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych w związku z programem Utrzymywania Dzieci w Niewiedzy w Sprawach Interesujących. Rozumiała, że księżniczka Ida dorastała w takim sąsiedztwie, ale ona była zbyt niewinna, aby wiedzieć, że nie powinna oglądać takich zachowań. Nimfy i fauny bowiem przywoływały bociany bez przerwy. Dziwne było to, że bociany bardzo rzadko, jeśli w ogóle, odpowiadały na te ciągłe sygnały. Może wiedziały, że fauny i nimfy nie mogą wychowywać dzieci, ponieważ nie zakładają rodzin. Nie potrafiły spamiętać niczego z dnia poprzedniego, więc nie istniały żadne trwałe związki między nimi. — Ciekawe, skąd pochodzą nowe fauny i nimfy? — zapytała zamyślona, gdy obserwowali zabawy w Zaciszu. — To znaczy, jeśli bociany nie zaglądają tutaj… — Z tego, co wiem, są nieśmiertelni — odpowiedział Trent. — Przynajmniej do czasu, aż niektórzy z nich stają się śmiertelni. Pamiętam nimfę Jewel, która nie starzała się do chwili, kiedy zakochała się i wyszła za mąż. — Jewel zawsze była niezwykłą nimfą — powiedziała Gloha. — Rozkładała pod ziemią klejnoty, by poszukiwacze mogli je znaleźć. Miała duszę. Myślę, że potrafiła pamiętać wydarzenia nawet przed ślubem. — Tak, to nadzwyczajna nimfa. Była na drodze do prawdziwej kobiecości, dzięki czemu prawdopodobnie potrafiła kochać. Teraz, gdy ustępuje ze swego stanowiska, kolejna nimfa przygotowuje się do tej pracy i, bez wątpienia, także zaczyna pamiętać różne zdarzenia. Ale tu na miejscu nie mają żadnego powodu do pamiętania czegokolwiek. Możliwe, że każdy, kto opuści Zacisze, zaczyna przyswajać sobie normalne ludzkie zdolności. Marrow kręcił czaszką, patrząc to tu to tam. Metria natychmiast zauważyła jego zachowanie. — Czyżby zaciekawiło cię przyglądanie się, jak przywołują bociany? — zapytała uszczypliwie. — Nie, myślę, że dla nich jest to zwykła rozrywka — odparł kościej. — Co mnie zastanawia, to oczywista nierównowaga w liczbie. Teraz i pozostali zaciekawili się. — Nierównowaga? — zapytała Gloha. — Według mnie robią to w zupełnie zwykły sposób: w danej chwili zawsze tylko jeden faun z jedną nimfą. — A zwróć uwagę, jak wiele faunów pozostaje bez nimf — wyjaśnił Marrow. — W rzeczywistości przy każdej nimfie ustawia się kolejka faunów. Sądziłem, że ich liczba powinna być mniej więcej taka sama, a tymczasem tutaj nie mamy do czynienia z takim przypadkiem. Miał rację. Faunów było mniej więcej trzy razy więcej niż nimf. W rezultacie nimfy były znacznie bardziej zapracowane niż fauny. Nimfy nie bardzo tym stanem rzeczy się przejmowały, lecz fauny wyglądały na wielce niepocieszone. Gołym okiem było widać, że każdy chciał mieć tylko dla siebie jedną, a może nawet więcej nimf. — Może powinniśmy zapytać? — powiedział Trent z bardzo lekkim uśmiechem. Gloha podeszła do najbliższego fauna. — Dlaczego tu nie ma tylu faunów, ile jest nimf? — zapytała. Zapytany spojrzał na nią. — Mała, skrzydlata, ubrana nimfa! — wykrzyknął. — Nie miałem pojęcia, że istniejesz. Chodź, zabaw się ze mną! — zaproponował i wyciągnął rękę w jej stronę. Marrow zagrodził faunowi drogę swym kościstym ramieniem. — To nie jest nimfa. Ona jest jedynie gościem. Odpowiedz na Pytanie. — Och! — Faun stłumił swe rozczarowanie. — Nie wiem, dlaczego nie ma dość nimf. Nie ma i już. — Nagle pognał w stronę nimfy, która akurat w tym momencie była wolna. — To jest oczywiście problem — zauważył Trent. — Oni po prostu nie pamiętają. Coś musiało się stać z nimfami. — Zjadł je smok? — Gloha zapytała z przerażeniem w głosie. — Smoki i inne drapieżniki są obojętne, jeśli chodzi o płeć ofiar — zauważył rozsądnie Trent. — Powinny upolować mniej więcej tyle samo faunów, ile nimf. Musi być jakieś inne wyjaśnienie. — Może mężczyźni — powiedziała Metria. — Mężczyźni ludzkiego gatunku naprawdę lubią nimfy, podczas gdy ludzkie kobiety nie bardzo interesują się faunami. — Racja — zgodził się Trent. — Ale nasi mężczyźni zostali zniechęceni do najazdów na ten teren. — Tak? — zapytała Gloha. — Jak? Nie widzę tu nic zniechęcającego. — Czy widzisz to łóżko stojące pośrodku? — Trent wskazał palcem miejsce, o którym mówił. — Tak, ale nikogo w nim nie ma. — Chodzi o to, co jest pod nim. Wierzę, że tam mieszka Snortimer. — Kto? — Snortimer. To jest Bestyjeczka spod Łóżeczka mojej córki. Zajął miejsce smoka Stanleya Steamera i chroni teraz nimfy i fauny. Oczywiście w ciągu dnia nie może wyjść spod niego, ale ilekroć jacyś natrętni mężczyźni próbowali płożyć się na łóżku zjedna czy dwoma nimfami, Snortimer łapał ich za kostki i odstraszał raz na zawsze. — Ale dorośli nie wierzą w Bestyjeczki spod Łóżeczka — zaprotestowała Gloha. — Zaczynają wierzyć, gdy Snortimer łapie ich za kostki — wyjaśnił Trent. — To jest szczególny region, jak sugeruje obecność nimf i faunów. Nie mają żadnych trudności z uwierzeniem w Snortimera, skoro są jak dzieci. Przy tak wielkim potencjale wiary uwierzenie w jego istnienie jest o wiele bardziej możliwe niż w normalnej sytuacji. Poza tym Ivy wzmocniła go, zanim odszedł, więc nie jest zwykłą Bestyjeczka. Jestem pewien, że wykonuje doskonałą robotę. — Trudno mi w to wszystko uwierzyć — powiedziała Gloha, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Oczywiście, ponieważ jesteś dorosła. Jedynie dzieci i starcy zbierający się do odejścia są w stanie zauważyć niepodważalne dowody istnienia Bestyjeczek spod Łóżeczek. — Ja zauważam — przyznał Marrow. — Ja również — dodała Metria. — Wy jesteście z krainy snów albo demonów, więc nie liczycie się. — I ja rozpoznaję Bestyjeczkę — odezwał się Graeboe, który musiał się mocno schylić, by wziąć udział w rozmowie. — Olbrzymy także się nie liczą — powiedział Trent, z trudem opanowując uśmiech. — W tej sprawie liczą się jedynie zwykłe, przeciętne, wystarczająco bliskie człowiekowi istoty. Myślę, Gloha, że zdołasz uwierzyć, jeśli uczynisz mały wysiłek, ponieważ nie odbiegasz właściwie od powyższego opisu. Gloha wysiliła się. — Może przy sporym wysiłku zdołam uwierzyć — rzekła. — Ale musimy przejść do poważniejszych spraw — zauważył Trent.— To Zacisze znajduje się na drodze, którą podążamy, a to sugeruje, że być może znajdziemy w nim rozwiązanie jednego czy dwóch naszych problemów. Powinniśmy dobrze je poznać, zanim stąd odejdziemy. Sądzę, że dalej przed nami znajduje się bardzo błotnista okolica, której należałoby raczej unikać, jeśli będzie to możliwe. Gloha słyszała o tych błotach, które ciągnęły się w nieskończoność. Miała nadzieję, że nie będą musieli tam iść. — Nie wydaje mi się, żebym zdołała znaleźć tu odpowiedniego mężczyznę, i zdaje się, że ani nimfy, ani fauny nie posiadają duszy, którą mogliby się z kimkolwiek podzielić. — Prawdę powiedziawszy, poczuła takie małe dziecinne zniechęcenie. — Drogi magii są niezbadane — zauważył Trent. — Musimy spenetrować okolicę, aż uzyskamy pewność, że nie ma tu naszych Odpowiedzi. Miał rację, co stanowiło pewien problem. Gloha nie bardzo pragnęła pozostawać w okolicy zamieszkanej przez tak dwuznacznie zachowujących się mieszkańców. A to, że dla męskich członków wyprawy było to interesujące, dodatkowo jeszcze gnębiło ją na jakimś ukrytym poziomie świadomości. — Rozłóżmy obóz z dala od tego widoku — zaproponowała Metria. W końcu Gloha mogła zacząć zastanawiać się nad tym, czy nie polubić demonicy. — Tak, chodźmy — zgodziła się. — Jak sobie życzycie — odparł Trent z ledwo zarysowującym się, lecz wielce znamiennym uśmiechem na twarzy. Rozłożyli się więc nad strumieniem, który gnał przed siebie w poszukiwaniu jeziora, i ustawili namioty, ciastkowcei tak dalej, jak to w obozowisku. Ciągle mieli przed sobą sporo dnia, więc postanowili zbadać okolicę, szczególnie wzdłuż niewidzialnej linii wskazanej przez palec Crombiego. Graeboe wstał i rozejrzał się we wszystkich kierunkach, ale niczego nadzwyczajnego nie zauważył. Metria pojawiała się i znikała w wielu miejscach, ale także niczego nie wyśledziła. Marrow bez cienia strachu przemierzył wszystkie okoliczne zakątki, strasząc przypadkowe rośliny i stworzenia, ale i on nie odkrył żadnych ciekawostek. Trent zaś leżał na poduszkach i myślał. — Nad czym rozmyślasz? — zapytała go Gloha. — Próbuję rozstrzygnąć, czy tajemnica zaginionych nimf ma jakiś związek z naszymi poszukiwaniami. — A w jaki sposób mogłaby mieć? — zapytała obojętnie. — To jest tajemnica sama w sobie. Ale możliwe, że to, co spowodowało zniknięcie nimf, może także stać się rozwiązaniem naszych problemów. Jak sądzisz, co by to mogło być? Skupiła się na zadanym pytaniu. — Coś, co mogłoby oddać kościejowi połowę duszy, dla Graeboe miałoby odpowiednie lekarstwo, a dla mnie idealnego partnera. — To mnie zastanawia — rzekł Trent. — Jak możesz być pewna, że ten ktoś będzie dla ciebie idealnym partnerem? — No cóż — odpowiedziała podniecona. — Będzie musiał być, czyż nie? Jedyny przedstawiciel mojego gatunku. — Ale do tej pory spotkałem naprawdę niewielu samców gob — linów, których zechciałbym znać. Samce goblin ów. Gloha poczuła przelotne uczucie strachu. Przeciętny samiec goblin był ohydny, brutalny, nieokrzesany, gwałtowny i jakiś taki głupi. O wiele bardziej niż przeciętna samica harpii. Dlaczego skrzydlaty goblin miałby być odrobinę chociaż lepszy? I dlaczego powinna kiedykolwiek zdecydować się poślubić takiego mężczyznę? — Och — powiedziała strapiona. — Szukam księcia z bajki! — Niekoniecznie — odparł Mag. — To może po prostu znaczyć, że celem twoich poszukiwań nie jest dokładnie to, czego się spodziewasz. Może to nie skrzydlatego goblina szukasz, lecz siebie samą musisz odnaleźć. — Nic już z tego nie rozumiem! — krzyknęła i wybiegła z namiotu. Zdawała sobie sprawę, że nie zdoła uciec przed prawdą, ale potrzebowała czasu, by uporządkować myśli. Zorientowała się po chwili, że zmierza w stronę Zacisza. Gdy to zauważyła, musiała sprawę dokładnie przemyśleć. Czego chciała? Miłego, przystojnego, inteligentnego, rozsądnego, delikatnego, kochającego skrzydlatego goblina. Ale przecież żaden goblin samiec nie był taki. Dlaczego skrzydlaty miałby odbiegać od normy? Jaka była szalona, myśląc, że taki idealny partner istnieje albo mógłby kiedykolwiek istnieć. Jednak Crombie wskazał kierunek. A to musiało oznaczać, że gdzieś jest wymarzony mężczyzna. Jak to wszystko pogodzić ze sobą? Potrząsnęła swoją nieco zagmatwaną świadomością, pragnąc odnaleźć odpowiedź tam, gdzie obawiała się, że wcale jej nie ma. Mag Trent uważa, że powinna się sama odnaleźć. Ale dotąd było jej dobrze ze sobą. Raczej przyszłość potrzebowała rozstrzygających zmian. Czy Trent nie wiedział tego? Co dobrego było w odkrywaniu samej siebie, jeśli przyjdzie resztę życia spędzić w samotności? O wiele bardziej wolałaby spędzić ją z kimś takim jak Trent. Odpowiadał wszystkim jej wymogom z wyjątkiem może rozmiarów i braku skrzydeł. Zauważyła coś przed sobą. Leżało na ziemi blisko granicy, za którą rozpościerał się otwarty obszar Zacisza. Wyglądało jak kawałek popcornu, ale miało niewłaściwy kolor. Popcorn powinien być raczej maślanożółty lub karmelkowy, a to coś było jasnoczerwone. Podeszła i podniosła to z ziemi. Przysunęła do nosa i stwierdziła, że pachnie jak popcorn. Spróbowała — smakowało także jak popcorn. Rozejrzała się dookoła. Zauważyła następny kawałek, dokładnie na granicy łąki faunów i nimf. Ten był błękitny. Podniosła go i także zjadła. To bez wątpienia był popcorn, i do tego bardzo smaczny. Gdyby zamknęła oczy, nie byłaby w stanie określić koloru — smakowało jak popcorn właściwego koloru i do tego świeżo zrobiony. I tak znalazła się nad granicą Zacisza. Fauny i nimfy ciągle tam były. Goniły’ się zawzięcie i równie zawzięcie i z wielkim entuzjazmem przywoływały wszystkie bociany żyjące w Xanth. Dziwne, że nie zorientowały się, iż ich praca idzie na marne. Ale oczywiście dostarczanie zabierało bocianom sporo czasu, a mieszkańcy Zacisza pamiętali tylko wydarzenia bieżącego dnia, więc nie mogli się zorientować. To wyjaśniało jeden problem, ale nie dawało odpowiedzi na pytanie, gdzie się podziały brakujące nimfy. Trent sądził, że tajemnica może mieć jakiś związek z wyprawą Glohy po idealnego męża. Ale jaki? Może prawdziwy wiek Trenta zaczyna mu płatać figle mimo odmłodzonego wspaniale ciała. Nie znalazła więcej kolorowego popcornu. Szkoda, bo był pyszny, a poza tym odciągał choć na chwilę uwagę od osobistych problemów. Odwróciła się z zamiarem powrotu do obozu. I nagle zauważyła jeszcze jeden popcorn — zielony. A za nim kolejny — różowy. Układały się w drogę, którą przecięła pod pewnym kątem, więc dostrzegła początkowo tylko dwa ziarenka. Podniosła i zjadła zielony i następnie różowy popcorn. Były równie smaczne jak te, które znalazła poprzednio. Podążyła niknącą w lesie ścieżką, naznaczoną popcornem. Jakim sposobem pojawiły się w tym miejscu błyszczące kolorami okruchy? Czy ktoś niósł pełen ich worek i kilka się rozsypało, wskazując drogę? Jeśli tak, to powinna się pospieszyć, złapać tę osobę i powiedzieć jej, by naprawiła dziurę, zanim straci wszystko do ostatniego ziarenka. Przeszła pod potężnym, rozłożystym dębem, chcąc dogonić pechowca. Nagle spadła na nią siatka. Była tak zaskoczona, że zapomniała nawet krzyknąć. Stała w miejscu, zastanawiając się głupio, co właściwie się stało. Wreszcie postanowiła rozwinąć skrzydła i odlecieć, lecz jedynie poczuła, jak wikła się coraz bardziej w sieć. Obok niej zeskoczył z drzewa ohydny mężczyzna. Wyciągnął w jej stronę ręce. Dłonie miał olbrzymie, sękate. Teraz dopiero przypomniała sobie o krzyku. Otworzyła usta, wciągnęła powietrze i zaczęła: — Aa… Zakrył jej usta dłonią, powstrzymując krzyk i nie pozwalając, by uleciało z niej więcej niż dwa „a”. Następnie zawinął jej dookoła twarzy barwną chustę, przykrywając usta, tak że nie mogła wydać z siebie dźwięku. Podniósł ją, omotaną ciągle siecią, i poniósł gdzieś przed siebie. Poniewczasie Gloha uświadomiła sobie, jaka była lekkomyślna. Wałęsała się samotnie z dala od swych towarzyszy, bezmyślnie podążyła tropem rozrzuconego popcornu, aż znalazła się daleko od obozu. Teraz została schwytana przez jakiegoś brutala i nie wiadomo, co się miało z nią stać. Tymczasem mężczyzna szedł swoją drogą. Prowadziła do brudnego bajora z mroczną wyspą na środku. A na wyspie stał zrujnowany, stary zamek. Mężczyzna wlazł do przeciekającej łodzi, rzucił Glohę na jej dno i zaczął wiosłować w stronę wyspy. Kiedy dopłynęli do brzegu, znowu wziął ją na ramię i poniósł w stronę wielkich, czarnych, drewnianych drzwi. Wyciągnął duży metalowy klucz, włożył go do zamka, przekręcił i pchnął otwarte wrota. Wszedł do środka, zatrzymał się, odwrócił i zamknął drzwi na klucz od wewnątrz. Niósł Glohę ciemnym korytarzem do głównej komnaty. Po drodze słyszała ciche skamlenie. W pewnej chwili zobaczyła, skąd dochodziło. Z małej, okratowanej celi, którą minęli. Była w niej nimfa wyglądająca na zupełnie nienimfowo nieszczęśliwą. Nic dziwnego — nimfy przecież żyły, aby brykać swobodnie z innymi przedstawicielami ich gatunku. Nie mogły wytrzymać samotności w zamknięciu. Zauważyła, że wzdłuż przejścia znajdowały się następne cele z uwięzionymi nimfami. Zaczynała rozumieć, co stało się z brakującymi nimfami. Podążały szlakiem kolorowego popcornu, później były łapane w sieć i przynoszone do tego miejsca. Dokładnie tak jak ona sama. Mężczyzna posadził ją przed ołtarzem i rozwiązał sieć. Gloha natychmiast rozwinęła skrzydła i pofrunęła w górę poza jego zasięg. — Hej, nie powinnaś tego robić — zaprotestował porywacz. — Uprowadziłeś mnie wbrew mojej woli, przywlokłeś tu i mówisz, że nie powinnam uciekać od ciebie? — zapytała, a lekki odcień obrazy zabarwił jej strach. — To nie ma znaczenia. Masz przecież mnie poślubić. Gloha otworzyła swe dziewczęce małe usteczka w odruchu protestu, ale ostatnie słowa zbiły ją całkowicie z tropu. — Poślubić ciebie? — pisnęła. — Tak. Dalej, nie zwlekajmy z tym. Stań przed ołtarzem i powiedz „Ja, taka a taka, tą drogą biorę sobie ciebie, Veleno, za męża zgodnie z prawem Republiki Notar”. Ja powiem mniej więcej to samo, tyle tylko, że biorę sobie ciebie za żonę. Potem pójdziemy do sypialni, by skonsumować małżeństwo. — Przyjrzał jej się. — Jesteś trochę mała, ale jakoś to przeżyję. Gloha znowu nie potrafiła zaoponować. — Tak po prostu? — zapytała i było to wszystko, co zdołała z siebie wykrztusić. — To bardzo skuteczny sposób — odparł. — Wychodzę stąd — powiedziała Gloha. Pofrunęła do holu, a następnie do drzwi frontowych. Ale te były ciągle zamknięte na klucz, a nawet gdyby nie były, to i tak nie poradziłaby sobie z takim ciężarem. Na tym poziomie nie zauważyła ani jednego okna, a wejścia na schody broniły kolejne zamknięte drzwi. Zamek stał się dla niej pułapką. Spojrzała na cele ciągnące się wzdłuż korytarza. W większości z nich siedziały przygnębione nimfy. Wiedziała, że lepiej ich o nic nie pytać. Nie pamiętały przecież ani porwania, ani rozkładu zamku. Ale potrafiła sama sobie wytłumaczyć tyle, że zrozumiała, iż jej perspektywy są trudne do przewidzenia. Pofrunęła z powrotem do głównej komnaty, ponieważ było w niej więcej miejsca. — Jesteś nimfomanem! — zawołała oskarżycielskim tonem. — Masz obsesję na punkcie nimf! — Z pewnością — zgodził się Veleno. — To wszystko, co mogę znaleźć w okolicy. Ale nigdy przedtem nie widziałem skrzydlatej nimfy. Poza tym jesteś mniejsza od pozostałych i nosisz ubranie. Dlaczego? — Ponieważ nie jestem nimfą. Jestem skrzydlatym skrzyżowaniem goblina i harpii. Mam ciekawsze rzeczy do robienia, niż bieganie cały dzień nago z rozwianymi włosami, krzycząc i wierzgając nogami. — Och? A co takiego? — Na przykład szukać idealnego męża dla siebie. — Cóż za problem? Wyjdź za mnie. — Wyjść za ciebie! Ty nieznośny… — Gloha zauważyła, że zabrakło jej odpowiedniego słowa. Okazało się, że powinna była uważać na rady ciotki i uczyć się wstrętnych słów. Sięgnęła więc po treściwą namiastkę. — Nie. — Nie? — zapytał zaskoczony. — Dlaczego nie? — Ponieważ cię nie znam, nie kocham i nie uważam za idealnego męża dla kogokolwiek, a już z pewnością nie dla mnie. — Nawet bez harpiowego słownictwa wydawało się, że to, co powiedziała, wystarczająco wyjaśniło sytuację. Tymczasem on wrócił po prostu do jej poprzedniego stwierdzenia. — Nie jesteś nimfą! — powiedział podekscytowany. — Pamiętasz dzień po dniu. — Z całą pewnością — przytaknęła zła. — I nie sądzę, bym kiedykolwiek zapomniała, jak mnie porwałeś. — A więc jesteś na sto procent tą, którą muszę poślubić. Tego było już dla niej trochę za wiele. — Hmm? — zapytała inteligentnie. — Muszę poślubić dziewczynę, która będzie pamiętała, że jest zamężna. — Cóż, nie jestem jedyną dziewczyną w Xanth — odpowiedziała ze stanowczością. — A teraz wypuść mnie, zanim przyjdą po mnie przyjaciele, albo wpadniesz w nie lada tarapaty. — To ty masz przyjaciół? — zapytał znowu zaskoczony. — Oczywiście, że mam — odpowiedziała oburzona. — A ty nie masz’ — Nie. Taka odpowiedź ponownie zbiła ją z tropu. — Żadnego? — Żadnego. Nie mogła uwierzyć. — Żadnego? — powtórzyła. — No, kiedyś miałem jadowitą ropuchę, ale nie sądzę, żeby ona się liczyła, ponieważ gdy tylko mnie poznała, zaraz uciekła. Gloha zaczęła sobie uświadamiać, że nie miała do czynienia ze zwykłym porywaczem. To komplikowało nieco sytuację. — Jak znalazłeś się w tym zamku? — zapytała. Możliwe, że pomoże wyjaśnienie tła zdarzeń. — To krótka i nudna historia — powiedział. — Dlaczego nie zejdziesz na dół i nie poślubisz mnie? Moglibyśmy przejść do konsumpcji. — Nie zamierzam wyjść za ciebie, a konsum… — Jej odrobinę zbyt wrażliwa natura nie pozwoliła wypowiedzieć do końca słów tak wiele sugerujących. — Nieważne. Co powoduje, że myślisz, iż możesz porwać dziewczynę i poślubić ją? — Tym się zajmuję. Każdego dnia łapię w sieć kolejną nimfę, poślubiam ją i konsumujemy nasz związek. Niestety następnego ranka one niczego nie pamiętają. Wtedy muszę zaczynać z nową nimfą. To bardzo frustrujące zajęcie. — W takim razie posłuchajmy twej krótkiej i nudnej historii — zdecydowała Gloha. Jeśli pragnął uwolnić się od nie spełnionych ambicji, to ona chciała go w tym niespełnieniu utwierdzić. — I pamiętaj, aby włączyć do niej szczegóły o tym, jak się dostałeś do zamku, dlaczego nazwałeś wyspę republiką i w końcu dlaczego musisz kogoś poślubić. Tymczasem, ja, jeśli nie masz nic przeciwko temu, pozostanę poza twoim zasięgiem. — Nie mam nic przeciwko — odpowiedział. — To miło dla odmiany poprowadzić bardziej inteligentną rozmowę. Jeśli jedynymi osobami, z którymi mógł do tej pory rozmawiać, były nimfy, które nie mają zbyt wiele rozumu (prawdę mówiąc, zgodnie z teorią żadna istota o ciele takim jak u nimfy nie potrzebuje rozumu), to rzeczywiście mogło mu brakować rozmowy z inteligentnym stworzeniem. Gloha usiadła na podłodze za krzesłem, gotowa do natychmiastowego lotu, gdyby tylko spróbował zbliżyć się zanadto. Wsłuchała się w jego opowiadanie. * Pewnego razu, dawno, dawno temu, w mrokach starożytności — może trzydzieści lat wstecz — żyła sobie stara kobieta. Była tkaczką i pracowała ciężko przy warsztacie od rana do nocy, by zarobić na życie dla siebie i swojej niewinnej córki. Staruszka miała bardzo niewiele czasu na odpoczynek. Jednakże tak jak była zapracowana, tak też mocno kochała córkę i pewnego dnia postanowiła dać jej dobrą radę. — Heather, moja ukochana córko, kiedy czas Spełnienia przywiedzie młodego mężczyznę, działanie w Odpowiedni i Czuły Sposób nie będzie zapewne jego pragnieniem. Czy rozumiesz mnie? — Nie, droga mateczko — odpowiedziała niewinna córka tak, jak dobra dziewczynka odpowiedzieć powinna. — Nie? No wiesz, taki młody mężczyzna jest gotów tak bóść rogami, że nawet wiejskie owieczki nie są bezpieczne. Czy teraz rozumiesz? — Nie, droga mateczko — odparła Heather, coraz bardziej zaam — barasowana, gdyż nie lubiła martwić mamy. — Nie? No dobrze. Czy masz jakieś pojęcie o tym, jak przywoływać bociana? — Nie, droga mateczko — powiedziała Heather. — To dotyczy1 Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych, więc naturalnie nic nie słyszałam o bocianach. Dlaczego mówisz mi to wszystko? — Ponieważ dawno temu ja także byłam ignorantką w tych sprawach, i ni stąd, ni zowąd przywołałam bociana, który przyniósł ciebie. Nie chcę, żebyś popełniła ten sam błąd. — Ale jak mogłaś przywołać bociana, mateczko, skoro nie wiedziałaś, jak to się robi? — zapytała córka podwójnie zakłopotana. — Nie potrafię robić czegoś, czego nie potrafię — dodała z przekonaniem. — Na ogry i nocne mary Xanth, Heather, powiedz po prostu „Nie!!!” Heather była pod wielkim wrażeniem, ponieważ nigdy przedtem nie słyszała słowa z trzema wykrzyknikami. Wzięła sobie lekcję do serca i zachowała swe najbardziej pozytywne „Nie” na wypadek spotkania młodego mężczyzny, który będzie nieodpowiedni i nieczuły albo będzie źle traktował owieczki. Jednak gdy dorosła i stała się nastolatką, przyswoiła sobie pewne normy przyzwoitości. Zaczęła teraz dostrzegać, że jej mama nosi cały czas robocze ubranie i pracuje rękoma, które stały się zrogowaciałe i guzowate, i zaczęła się wstydzić starej kobiety. Zrobiła więc to, co zawsze robią nastolatki w sytuacji tak bardzo nie do zniesienia jak ta. Krzyczała na matkę, nazywając ją nikczemnie jędzą albo czarownicą, albo nawet wiedźmą. Używała dokładnie wszystkich określeń, byle nie powiedzieć „stara kobieto”. A kiedy osiągnęła już szczyt wytrzymałości, uciekła z Shadowsem, wiejskim idiotą. Mężczyzna ten nie znał znaczenia słów Odpowiedni i Czuły, a poza tym bez skrupułów odnosił się do owiec, strzygąc je każdej wiosny do gołej skóry. Odejście córki z kimś takim złamało serce starej kobiety. Oczywiście o przywoływaniu bocianów idiota również nic nie wiedział. Tak więc oboje spędzali miło czas. Jednak przez jakiś nadzwyczajny zbieg okoliczności bocian doszedł do wniosku, że ta para zasługuje na dziecko. Oczywiście spowodowało to zamieszanie, ponieważ Heather, która miała niegdyś linię osy, przypominała teraz bardziej żuka. Wpadła w tłuste dni i przybrała kształty z trudem pozwalające na trzymanie dziecka. A poza tym nie miała pojęcia o wnioskach bociana. Przez długi czas udawała, źe nie ma apetytu, i nie jadła niczego poza garstką jagód ukradzionych z sąsiedniego ogródka oraz paroma ciasteczkami. Mówiła, że są ładniejsze i smaczniejsze niż robione przez jej mamę zupy, gulasze i domowej roboty wiejski chleb. Shadows przyrządził jej kilka razy kleisty, żółty, bananowy kompot, wysoko słodzony i z dodatkiem korzeni, ale to tylko wzburzyło w niej ciasteczka. Oburzył się bardzo, gdyż nie lubił patrzeć, jak marnuje się jedzenie. Pokazuje to, jak wielkim był idiotą, o czym często mu przypominała. W końcu nadszedł dzień, kiedy Heather poczuła do Shadowsa taki wstręt, jaki kiedyś poczuła do swej zdziadziałej matki. Gdy pewnej nocy leżała w ciemnościach, zmarznięta i głodna, zniecierpliwienie sytuacją zawrzało w niej w sposób mrożący krew w żyłach. — No więc zrobiłam więcej niż dość, cierpiąc z powodu człowieczeństwa przez ostatnie dziewięć miesięcy. Chcę do mamy, nawet jeśli jest starą babą. A jeżeli temu idiocie Shadowsowi to się nie podoba, może skoczyć do jeziora Pocałuj Mnie z jakąś inną panienką. — Powiedziała tak, ponieważ uświadomiła sobie, że zaczęła tracić zdrowie wkrótce po tym, jak oboje wykąpali się w jeziorze Pocałuj Mnie i w konsekwencji długo się całowali. Może to ta woda tak ją utuczyła. I tak pewnego pięknego poranka nie tak piękna Heather opuściła drewnianą chatę idioty i poszła do domu rodzinnego. Zostawiła za sobą także nagromadzony smutek i żal. Na miejscu zastała matkę, wiejską akuszerkę i bociana. Stali przed drzwiami i załamywali ręce czy coś takiego. Gdy ją zobaczyli, rozpłakali się. — Dlaczego tak posmutnieliście na mój widok? — zapytała Heather, kładąc się szybko na swoim małym, czystym, pachnącym lawendą łóżku. — Czyż nie mówiłaś, że wrócę? Okazało się, że nie byli smutni, ale zadowoleni, choć sposób wyrażania uczuć mógł świadczyć o czymś wręcz przeciwnym. Szczególnie ulgę odczuł bocian, który przez chwilę obawiał się, że przybył pod zły adres. Wrzucił dziecko do kołyski i natychmiast odleciał. W całym tym pośpiechu zgubił tymiankowe Nasionko Czasu, które miało być dostarczone w zupełnie inne miejsce. Nasionko wylądowało w ogrodzie i wyrosły z niego dwie roślinki: primo — rachityczna i sekundo — roślina, która po sześćdziesięciu sekundach stała się rośliną minutową, po sześćdziesięciu minutach rośliną godzinną, a po roku roczną i rosła dalej z wyraźnym zamiarem dojrzenia po stu latach w roślinę naprawdę wiekową. Ale, że to zabierze trochę czasu, na szczycie roślina nosiła brylant, by zaznaczyć w ten sposób swe miejsce w czasoprzestrzeni. Stara kobieta ignorowała to, bo była zbyt zajęta i myślała, że to nieważne. Prawdopodobnie nie powinna była tego robić. Po siedmiu dniach zjawiła się starszyzna wioskowa, aby wziąć udział w uroczystości nadania dziecku imienia. Heather nazwała chłopca Veleno, co jej zdaniem oznaczało Zatruty Podarunek. Starszyzna spryskała Heather różową wodą tęczy i oświadczyła, że w świetle ostatnich wydarzeń Heather przestała być dzieckiem i stała się dorosła. Natychmiast zwaliła się na nią cala waga odpowiedzialności dorosłych, w efekcie czego zrozumiała, jak przywołała bociana podczas owego całowania uzupełnionego maleńkim co nieco. Była właściwie przerażona i postanowiła nigdy więcej tego nie robić. Heather przyłączyła się do matki pracującej przy warsztacie tkackim i nigdy go nie opuściła, do końca swego życia starając się usilnie zostać starą kobietą. Od tego czasu mały kamienny domek znany był jako „Dom Dwóch Tkaczek”. Przeminęło siedem albo osiem lat i z niemowlęcia wyrósł chłopiec. Był spokojnym samotnikiem. Wcześnie pokazał swój talent magiczny. Okazało się, że potrafi zwykły popcorn zmieniać na kolorowy — według barw tęczy. Talent taki odziedziczył głównie po matce, która potrafiła zwykłe białe róże zmieniać na róże we wszystkich kolorach tęczy. Nie nadużywała swego talentu, ponieważ rzadko natrafiała na białe róże, ale co by nie mówić, talent magiczny posiadała. Nikt natomiast nie zdołał odkryć, jaki talent miał ojciec Velena, poza idiotyzmem. Veleno zresztą nigdy go nie spotkał. Mały świat Velena obejmował matkę, babkę i najbliższą okolicę wioski. Pewnego razu przebudził się z południowej drzemki pod swym ulubionym, rosnącym na peryferiach drzewem parasolowym. Skoczył do sadzawki z konserwującą złotą wodą, ubrał się w chłodną, białą, bawełnianą, dobrze skrojoną odzież i podążył w stronę domu. Zastał wszystkich wokół wioskowej fontanny. Byli czymś wielce poruszeni. Krzyczeli, darli włosy z głowy, załamywali ręce i gorzko płakali. — Co się stało? — zapytał niepewnym szeptem, bojąc się, że coś poszło nie tak. Mimo wszystko to niezbyt przyjemne powyrywać sobie włosy z głowy i łamać własne ręce. Bez powodu nikt by tego nie robił. — Wioskę nawiedził straszliwy ognisty smok — odpowiedział mężczyzna ze złotopomarańczowymi włosami. Nazywał się Menthol, ale to chyba nie było ważne i pewnie nie powinno być nawet przypominane. — Wygląda na to, że nic nie zdoła go powstrzymać przed zmasakrowaniem nas wszystkich. — Ale dlaczego oni są tacy zdenerwowani? — zapytał z zakłopotaniem Veleno. Mężczyzna bacznie przyjrzał się chłopcu, w końcu skinął głową, tak jakby podjął jakąś decyzję w myślach. — Jak się nazywasz młodzieńcze? — Veleno. — Jakie ładne imię. A co oznacza? — Zatruty Podarunek. Menthol skinął raz jeszcze, jakby utwierdzony w swych oczekiwaniach. — Czy na twoim podwórku nie rośnie czasami ośmioletnia wiekowa roślina pomagająca rodzinie kontrolować czas? — Tak. — No więc, Veleno, muszę ci powiedzieć, że twoja matka nie chce, żebyś tu teraz przebywał. Prawdę mówiąc, to życzy sobie, żebyś ze mną poszedł na spacer. Zrób wszystko, co ci każę, a dostaniesz ode mnie pełną miskę cukierków. — Wspaniale! — zgodził się Veleno. Menthol wziął więc chłopca za rękę i odszedł z nim. Tak się przypadkowo składało, że Menthol był porywaczem dzieci. Rozpoznał w Veleno dziecko naznaczone przez demony jako ich ewentualna rozrywka, więc przyprowadził chłopca do nich w zamian za nagrodę. * — I demony umieściły mnie w odludnym zamku — dokończył Veleno. — Powiedziały, że spełnią się wszystkie moje pragnienia poza jednym: miłością. Zdołam ją osiągnąć, poślubiając kobietę, która i mnie zechce poślubić i podzieli się ze mną swą miłością. Nie powiedziały mi jedynie, że jedynymi osiągalnymi w okolicy kobietami będą nimfy. A one nie są zdolne do miłości i nie pamiętają niczego z dnia poprzedniego. Demony powiedziały mi jednak, że wśród kobiet, które spotkam, będzie jedna zdolna do kochania bez opamiętania. Od tamtego czasu podrosłem wystarczająco, by przystąpić do Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. Codziennie więc zwodzę kolorowym popcornem jedną nimfę, poślubiam ją i przywołuję bociana, mając nadzieję, że będzie o wszystkim pamiętać następnego ranka. Ale jak dotąd wszystkie zapominają, choć zawsze doskonale i z entuzjazmem współpracują w wysyłaniu bocianich sygnałów. Małżeństwo rozpada się, a ja próbuję szczęścia z następną. — Ale dlaczego trzymasz je w zamku? — zapytała Gloha. — Z natury są stworzeniami pozbawionymi opieki, ale nie mogą być szczęśliwe w zamknięciu. — Ponieważ nie potrafię odróżnić jednej nimfy od drugiej. Jeżeli wypuszczę je po ślubie, mogę złapać którąś z nich ponownie, tracąc czas. Jedynym sposobem na uniknięcie takich błędów jest odseparowanie wszystkich raz złapanych od pozostałych. To miało sens. Lecz Gloha ciągle nie mogła zaakceptować takiego rozwiązania. — No cóż, jeśli o mnie chodzi, to nie poślubię cię i nie będę z entuzjazmem współpracować w… w tym, no… czymkolwiek. I nigdy cię nie pokocham. Na pewno nie do czasu, aż wiekowa roślina osiągnie swój pełny wiek. Możesz więc mnie po prostu wypuścić. — Och, nie, muszę cię poślubić, ponieważ ty pamiętasz. Jesteś jedyną kobietą, która może mnie kochać i z którą mogę doświadczyć miłości. Wtedy zostanę uwolniony od zaklęcia demonów i będę mógł żyć jak normalny człowiek. Nie wyglądało na to, by Veleno zwrócił baczniejszą uwagę na jej oświadczenie w sprawie małżeństwa. Czy był jakiś inny sposób na zniechęcenie go? Gloha przypomniała sobie coś o demonach. — Czy one obserwują nas teraz? — Och, tak. Oczywiście. W taki sposób zapewniają sobie rozrywkę. Ale jeśli znajdę miłość, natychmiast się zorientują i ich zabawa będzie skończona. Zamienią zamek w dym, a ja wrócę z panną młodą do rodzinnej wioski, gdzie będziemy żyć długo jako wieśniacy wyciskający z ubogiej ziemi nędzne życie. Ach, jakie skromne wymagania — powiedziała Gloha. — Życzę ci, aby twoje marzenia się spełniły. Ale to nie bardzo pasuje do moich planów. Nie mam zamiaru cię poślubić, i basta. — W takim razie będę zmuszony zamknąć cię w pokoju do czasu, aż zmienisz zdanie — odparł Veleno. — Ponieważ jesteś być może moją jedyną szansą na miłość, byłbym głupcem, wypuszczając cię na wolność. Gloha zdała sobie sprawę, że mężczyzna nie zachowuje się w tej sprawie sensownie. Pofrunęła więc, szukając jakiegoś innego wyjścia z zamku. Znalazła schody, które nie były zamknięte, i pofrunęła na piętro, lecz wszystkie okna zakratowano, a w większości pokoi płakały uwięzione nagie nimfy. Ucieczka wydawała się niemożliwa. Nagle Gloha zauważyła ciemny korytarz, który poprzednio przeoczyła, pośpiesznie przeszukując zamek. Był niski i wąski, musiała więc wylądować na podłodze. Przejście prowadziło do kręconych schodów. Czyżby sekretne wyjście na dach? Podeszła do drzwi. Nacisnęła klamkę, a że drzwi były małe, zdołała je otworzyć. Za nimi znajdowała się mała komnata z kilkoma zakratowanymi oknami. To musiała być najwyższa zamkowa wieża, z której nie było żadnego zewnętrznego zejścia na dół. Specjalnie używana do więzienia upartych panienek. Ale gdyby zdołała otworzyć jedno z tych okien lub wyważyć pręty kraty, mogłaby wyskoczyć na zewnątrz. Nie spadłaby przecież i nie zabiła się, potrafiła wszak latać. Budowniczy zamku nie brał pod uwagę skrzydlatej dziewczyny. Weszła do komnaty, podeszła do okna i wyjrzała przez nie. Miała rację — to była droga prosto w niebo, z czystym i przejrzystym powietrzem dookoła. Schwyciła jeden z prętów w oknie. Poruszył się i… wtedy usłyszała za sobą dziwne kliknięcie. Nerwowo obróciła się i zobaczyła, jak drzwi zatrzaskują się. Podbiegła do nich pewna, że nie zamknęły się na klucz, lecz niestety myliła się. Nie chciały ustąpić ani na milimetr. Została uwięziona. Usłyszała na schodach kroki Veleno. Nimfoman szedł do niej. Miała przecież być satysfakcjonującą namiastką nimfy. Co mogła zrobić? Wysunęła swą małą buzię przez kraty w oknie i wydała z siebie najbardziej przeraźliwy krzyk, na jaki było ją stać. 10. GRAEBOE Graeboe zastrzygł potężnymi uszami. Dobiegło do nich dalekie i słabe wołanie. Czy to mogła być Gloha? Spojrzał w stronę, skąd doleciał dźwięk, ale zobaczył jedynie porośnięte lasami góry. Jeśli Gloha tam była, musiałaby krzyczeć wielokrotnie, zanim zdołałby ją odnaleźć. Przykucnął ostrożnie, gdyż przy swojej słabości łatwo mógł stracić równowagę, przewrócić się i zmiażdżyć kawał lasu, a przy okazji jednego czy dwóch przyjaciół. Przysunął twarz do namiotu i powiedział: — Usłyszałem wołanie. Demonica Metria buchnęła solidnie dymem dokładnie pod jego nosem. — Naprawdę? Gdzie? — Na północ od Szczytu Nimfy. Jednak wszystko, co zdołałem zobaczyć, to lasy i góry. Zniknęla. Po chwili była z powrotem. — Powiedziałam Trentowi i kościejowi. Spieszą tutaj. Czy dasz radę zanieść ich tam? — Tak, myślę, że na to mam ciągle dość sił. — Tymczasem wyprostuj się i pokaż mi dokładnie, skąd doleciało to wołanie. Może uda mi się pierwszej zbadać sprawę. Graeboe wstał i zachwiał się. Wziął głęboki wdech, bo poczuł zawrót głowy, gdy prostował ciało. Był nędznym cieniem olbrzyma. Kiedy odzyskał względną pewność siebie, wskazał kierunek, skąd dobiegło go wołanie. — Ale to było daleko i nie jestem pewien, czy wołała Gloha — przyznał olbrzym. — Dla mnie wszystkie krzyki dziewczyn brzmią tak samo. — I dlatego właśnie sprawdzam — powiedziała demonica i z głośnym „Zzzrrppp!” zniknęła. Znowu powoli przykucnął. Długo nie trwało, a zjawili się Trent i Marrow. Olbrzym powtórzył im nowiny. — Zabierz nas tam — powiedział Trent. Olbrzym położył lewą rękę na ziemi wewnętrzną stroną dłoni do góry. Mag i kośdej wdrapali się na nią. Teraz Graeboe uniósł ją na wysokość głowy i wolnym krokiem ruszył w stronę gór. Najpierw zniknięcie Glony wprawiło ich w zakłopotanie, a później wręcz przeraziło. Poszła ścieżką w stronę Zacisza, ale nie zawróciła. Trent był pierwszą osobą, której dotyczyło to zniknięcie, gdyż jego zadaniem było dopilnować, aby dziewczynie nie stała się żadna krzywda. Mogła zboczyć z głównej ścieżki przywołana głosem natury, więc początkowo nie spieszyli się z poszukiwaniami, ale gdy czas mijał, zdali sobie sprawę, że coś się musiało stać. Byli pewni, że zaginęła. Na pewno nie została złapana przez drzewo wikłacza, ponieważ wszystkie takie zagrożenia w okolicy zostały wyeliminowane, a poza tym Gloha sama doskonale wiedziała, że lepiej koło nich nie przechodzić. To samo dotyczyło smoków i innych lądowych potworów. O stwory latające nie musiała się obawiać, gdyż była jednym z nich. Graeboe uśmiechnął się, zdając sobie sprawę, jak bardzo to określenie nie pasowało do dziewczyny. No, chyba żeby traktować je po prostu jako nazwę rodzaju istot, do których należała. Trent był człowiekiem, Graeboe był ludzkim olbrzymem, kościej Marrow chodzącym szkieletem, Metria demonicą, a Gloha skrzydlatym potworem i nie udawała, że jest inaczej, co bez wątpienia stanowiło jedną z jej podbijających serce zalet. Była także ładna, miła, czuła i troskliwa. Mężczyzna, którego w końcu znajdzie, będzie skończonym szczęściarzem. Pamiętał, jak go pocałowała, w sztuce granej dla demoniaków. Pomysł poślubienia olbrzyma przez małą księżniczkę był niedorzeczny, ale przecież sztuka miała raczej rozbawić widzów, a nie upodabniać się do rzeczywistości. W wielkim finale podeszła do jego twarzy i złożyła słodki, mały pocałunek na górnej wardze Graeboe’a. Z widowni rozległa się salwa śmiechu, ale jemu całus smakował. Tak naprawdę lubił Glohę i byłby załamany, gdyby stało się jej coś niestosownego. Zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby wyratować ją z kłopotów, jeśliby w nie wpadła. Ale najpierw powinni ją znaleźć. Próbował ze wszystkich sil zdusić w sobie myśli o tym, że mogło już być za późno. Musiał mieć nadzieję, że ten ledwo słyszalny, słaby krzyk pochodził od niej, więc jest jeszcze czas, by ją uratować od nieszczęścia, jakiekolwiek by było. Tuż przed nim znowu pojawiła się Metria. — Przybrałam postać dymu i przeniknęłam przez lasy — zdawała raport. — Natrafiłam na kilka zwykłych goblinów, lecz żaden z nich nie miał skrzydeł. Nie sądzę, by tam była. — Musimy liczyć na to, że znowu zawoła — powiedział Trent. — Jeżeli w ogóle to było jej wołanie — zauważyła z demoniczną logiką Metria. — Jeśli to się olbrzymowi po prostu nie przyśniło. — W tej chwili jest to nasz najlepszy trop — odrzekł Mag, który nie wyglądał na zmartwionego. Ale Graeboe wiedział, że kiedy Mag wygląda na najmniej zainteresowanego, jest skupiony i zaczyna bezwzględnie kontrolować swoje reakcje. Jeśli ktoś przyjąłby, że ten mężczyzna o łagodnym usposobieniu może zostać zignorowany albo wręcz odsunięty na bok, to stałby się w tym momencie osobą, która z wielkim prawdopodobieństwem zostanie przemieniona w sromotnika cuchnącego. Mag był przecież bardzo starym człowiekiem, odmłodzonym jedynie na czas wyprawy, posiadał więc spore doświadczenie życiowe. Graeboe szanował go. Doszli do przełęczy pomiędzy górami. Były tylko trochę wyższe niż olbrzym, ale znacznie od niego potężniejsze. Graeboe spojrzał w dół na leśny dywan pokrywający zbocza. Dookoła panowała cisza. Czyżby się pomylił co do kierunku, z którego dobiegło wołanie? Czy mogło mu się tylko wydawać, że coś słyszy? Czyżby wyprowadził przyjaciół Glohy w złe miejsce, podczas gdy ona, biedaczka, przeżywa straszne chwile gdzie indziej? Nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby… Znowu rozległo się wołanie. Tym razem słyszeli je wszyscy. Dobiegało zza góry, z kierunku, w którym szli. — Jeden zero dla wyobraźni olbrzyma — odnotował Marrow. Kościej także był dobrą istotą i Graeboe liczył na to, że szkielet znajdzie swoje pół duszy. Olbrzym myślał na ten temat, ponieważ wiedział o duszy, która dawno temu stała się osiągalna. Ale nie było czasu na takie dyskusje. Teraz uwagę wszystkich skupiała na sobie Gloha. Graeboe rozejrzał się za odkrytymi fragmentami gór, żeby wspiąć się na nie. Gdy powoli wchodził na zbocze, jego głowa wyrastała ponad szczyty i mógł wreszcie sięgnąć wzrokiem poza nie. W dolinie, po drugiej stronie gór, zobaczył zamek. Z okna najwyższej baszty powiewała kolorowa chorągiewka. Wyglądała zupełnie jak bluzka Glohy. Metria zniknęła tak nagle, że słychać było tylko głośne pyknięcie. Udała się na przeszpiegi. Tymczasem Graeboe opowiedział Magowi i kościejowi, co widział, a następnie podniósł ich tak wysoko, by sami również mogli zobaczyć. Jego podejrzenia co do krzyku okazały się słuszne. Ulżyło mu, gdyż przyjaciele mogli zacząć zastanawiać się, jak uwolnić dziewczynę z rąk porywacza. Krok po kroku pokonywał zbocza gór, przekroczył szczyty i zaczął schodzić w dół. Zamek stawał się coraz wyraźniejszy i większy. Sięgał wielkoludowi mniej więcej do łydki, a zbudowany był na wysepce na błotnistym bajorze. Ścieżka z zamku prowadziła w stronę Zacisza Faunów i Nimf. Olbrzymowi zaczęło coś świtać w głowie. Ponownie zjawiła się Metria i zdała sprawę. — Gloha jest uwięziona razem z miliardem zasmuconych nimf. Zdaje się, że ten grupek jest nimfomanem; ma na ich punkcie jakąś obsesję i zajmuje się nimfnapingiem, a z każdą porwaną spędza jedną noc. Potem zamyka ją w celi i zaczyna wszystko od nowa. Kiedy złapał Glohę w sieć, myślał, że i ona jest nimfą. Twarz Trenta przybrała łagodnie srogi wyraz. — Gloha nie jest nimfą i nie może jej więzić. A poza tym nie wydaje mi się, żeby miał prawo więzić nawet nimfy. Oto byli świadkami groźnej łagodności Maga. Nimfoman już znalazł się w nie lada tarapatach. Graeboe żałował, że sam nie potrafił mówić z tak śmiertelnym niedomówieniem. Ale wiedział, że nie był nikim więcej, jak tylko zwykłym olbrzymem, nawet jeśli wziąć pod uwagę jego chorobę. — Może najpierw powinniśmy uratować Glohę, a potem przekonać tego mężczyznę do uwolnienia nimf — zaproponował Marrow. ; — Tak. Nie chcę niczego ryzykować w sprawie Glohy — powiedział Trent i odwrócił się w stronę Graeboe’a, co nie było trudne, zważywszy, że stał na jego ręce. — Czy zdołasz podnieść dach wieżyczki, tak żeby Gloha mogła wyfrunąć? — Spróbuję — zgodził się olbrzym. Podszedł do zamku, przyklęknął obok, wyciągnął przed siebie rękę i chwycił w dwa palce — kciuk i wskazujący — stożkowy dach baszty. Pociągnął w górę, lecz dach pozostał na swoim miejscu. — Obawiam się, że straciłem siły — powiedział z żalem. — Kiedyś nie miałbym żadnego problemu z taką robotą. Mógłbym parę razy uderzyć w dach z prawa i lewa, żeby go obluzować, ale boję się, że przypadkowo mogłoby się dziewczynie stać coś złego. — Nie ryzykuj — rzekł szybko Trent i zwrócił się do Metrii krążącej w pobliżu. — Czy mogłabyś przybrać postać klucza, którym dałoby się otworzyć drzwi, żeby Gloha mogła uciec ze swojej celi, a wtedy może znajdzie się inne wyjście z zamku? — Już myślałam, że nigdy nie poprosisz! — pufnęła i zniknęła. Ale po chwili była z powrotem z dość zawstydzonym, jak na demonicę, wyrazem twarzy. — To zaklęty zamek! Nie mogę dotknąć ani jednej jego części. — Nie możesz dotknąć? — zapytała zaskoczony Trent. — Jest dla mnie jakby z dymu — powiedziała Metria. — Kiedy próbuję go dotknąć, moja ręka i całe ciało przenikają przez niego, jakbym naprawdę nie istniała, choć przybrałam całkiem solidną postać. Dostrzegam w tej konstrukcji dzieło demonów. Mogę do niego wniknąć i zobaczyć, co się dzieje, rozmawiać z mieszkańcami, ale nie zdołam dotknąć niczego: ani zamku, ani zamka, ani niczego z jego wyposażenia. To bardzo frustrujące. Trent zastanowił się przez chwilę. — Mógłbym przemienić coś w potwora, który zaatakuje zamek, ale mam pewne obawy. Potwór mógłby zranić także Glohę i nimfy. A ja nie miałbym nad nim kontroli. Sądzę, że to zbyt ryzykowne, szczególnie kiedy potwór znajdzie się już w zamku. Potrzebuję do przemiany przyjaźnie nastawioną osobę lub stworzenie, aby mieć pewność, że nie wydarzy się żadne nieprzewidziane nieszczęście. — Może ja zdołam się dostać do środka — zaproponował Marrow. — Okratowane okna nie zatrzymają mnie, jeśli tylko zdołam przełożyć przez nie czaszkę, a nadto potrafię się wspiąć po murze. — Pręty w oknach umieszczone są zbyt ciasno dla twojej czaszki — zauważyła Metria. — Sprawdziłam. A i mury okazałyby się zapewne zbyt śliskie do wspinaczki. Zaklęte zamki nie są łatwe do zdobycia. Kościej skinął głową. — Prawda. Obawiam się, że także zostałem pokonany. Gdyby udało mi się dostać do środka, ktoś, używając jednej z moich dłuższych kości, mógłby wyłamać kratę w oknie. Ale jeśli Gloha nie może wyjść, to ja nie mogę wejść. — W takim razie spada to na mnie — podsumował Trent. — Nie jestem zaskoczony. Dotąd Gloha zrobiła tyle, by mi pomóc, że teraz ja muszę pomóc jej, no bo przecież wskazania Crombiego zawsze są precyzyjne. Zrobię więc to, co do mnie należy. To miła dziewczyna, warta wysiłku. Graeboe, gdybyś był tak uprzejmy i posadził mnie na dachu głównego zamku, zorientuję się, jak uwolnić naszą księżniczkę. Olbrzym uśmiechnął się. Ich wysiłki przypominały trochę pewne fragmenty sztuki o ziarenku fasoli. Podniósł Trenta i Marrowa na wysokość dachu i rozprostował dłoń tak, by Mag mógł bezpiecznie zejść. Kościej Marrow także ześlizgnął się na dach. — Ależ nie ma potrzeby, byś ryzykował — zapewniał przyjaciela Trent. — Owszem, jest — odpowiedział Marrow. Mag nie zamierzał się sprzeczać. Graeboe cofnął rękę i przyglądał się wszystkiemu z niejakiego dystansu. Nigdy by się nie przyznał, ale noszenie Maga i kościej a zmęczyło go i potrzebował teraz odpoczynku. Jakże wielkim nieszczęściem była ta pogłębiająca się dolegliwość. Trent rozejrzał się po dachu i znalazł małego żuczka. Przemienił go w rybę piłę. Marrow podniósł rybę, której ostre kolce nie były tak niebezpieczne w jego kościstej dłoni jak w dłoni Trenta, i podszedł do zamkniętych drzwi prowadzących na dach, zapewne ze strychu. Przyłożył ostry, ząbkowany nos ryby do krawędzi framugi, chwycił zwierzę mocno i zaczął piłować. Ryba cięła dokładnie dookoła zamka. Kiedy cały mechanizm odpadł, drzwi dały się z łatwością otworzyć. Trent zmienił rybę z powrotem w żuka i odłożył go tam, gdzie znalazł. Graeboe pomyślał, że to ciekawe — Mag zadawał sobie dodatkowy trud, aby nie wyrządzać niepotrzebnej krzywdy nawet małemu robakowi. Obaj weszli do zamku. Olbrzym obserwował ich, gdy przechodzili w pobliżu okien. Znaleźli się w nie używanym skrzydle, które odgradzały od reszty zamku jeszcze jedne zamknięte drzwi. Marrow musiał się więc cofnąć po żuka, ponieważ wewnątrz zamku zdawała się panować sterylna czystość, więc i robaków chyba nie było. — Hej, spójrz na Veleno — szepnęła olbrzymowi do ucha Metria, strasząc go przy okazji. — Idzie właśnie do najwyższej wieży z odświętnymi szatami. Graeboe zmienił nieco pozycję, próbując zobaczyć tego człowieka. Nadchodziła noc, więc zamek był oświetlony od wewnątrz. Nikt nie włączał świateł, po prostu świeciły, rozjaśniając każdą komnatę. Prawdę powiedziawszy, nie wyglądało na to, by w środku byli jacyś służącyJub obrońcy. Zamek, nie licząc Veleno i uwięzionych nimf, był Pusty. Światła musiały więc zapalać się automatycznie. Jeśli zamek był dziełem demonów, jak twierdziła Metria, na pewno nie kłopotały się ludzkimi sługami. Na centralnym podwórcu rosło kilka drzew ciastkowca, które najprawdopodobniej zapewniały gospodarzowi codzienne wyżywienie i to musiało wystarczyć. To był zamek samowystarczalny. Światła dały przynajmniej możliwość obserwowania, co się dzieje wewnątrz, gdy tymczasem Veleno nie mógł zobaczyć Graeboe’a na zewnątrz, jeśli ten tylko był dość czujny. Zamek nie był ze szkła. Ale gdyby kierować się faktem, że przez górne okna można było zajrzeć do jego wnętrza, trzeba by stwierdzić, że niektóre jego fragmenty przypominały szklaną konstrukcję. Jedynie parter był kompletnie nieprzezroczysty. Veleno zmierzał w górę wieżyczki, do pokoju Glohy, gdy Trent i Marrow torowali sobie drogę przez drugie zamknięte drzwi. Mężczyzna nie wydawał się zaniepokojony hałasami czynionymi przez intruzów. Żył bezpiecznie w warowni tak długo, że możliwość inwazji pewnie nie przyszła mu nawet do głowy. Wreszcie znalazł się pod drzwiami pokoju Glohy. Graeboe pochylił się, żeby móc podsłuchać, co mówi porywacz. — Przyniosłem suknię ślubną w twoim rozmiarze, żebyś mogła mnie poślubić we właściwym stylu — poinformował goblinkę Veleno. — Powiedziałam już wcześniej, że nie wyjdę za ciebie — odparła. — Moi przyjaciele na pewno już organizują pomoc, by wyrwać mnie z twoich okrutnych łap. — Nikt nie zdoła cię stąd wydostać. Dla śmiertelnych zamek jest nie do zdobycia. No a teraz bierz sukienkę, włóż ją i zejdź do głównej sali, żebyśmy mogli się wreszcie pobrać. — Co z tobą jest? — zapytała z ogromnym zdziwieniem. — Przecież powiedziałam, że nie wyjdę za ciebie. Czy ty w ogóle słuchasz, co się do ciebie mówi? Veleno groźnie zmarszczył brwi. — Jesteś prawdziwą dziewczyną, nie jakąś nimfą — powiedział. — Dlatego pamiętasz dzień po dniu. To oznacza, że nasze małżeństwo nie rozpadnie się automatycznie jutro rano. Poza tym muszę zadośćuczynić żądaniom, poznam też miłość i będę mógł wrócić do domu. — Mówiłeśjuż to wszystko wcześniej — przypomniała mu. — A ja odpowiedziałam, że nie zrobię tego, czego ode mnie żądasz. Nie jestem nimfą i nie poślubię cię. Teraz bierz tę głupią suknię i wypuść mnie, a zapomnę o tym incydencie i pójdę w swoją stronę. Graeboe pokręcił głową — cóż za wspaniałą i porywającą istotą była Gloha. Nie popełniła żadnego głupstwa w rozmowie z porywaczem. — Jeśli nie zejdziesz na dół i nie poślubisz mnie — zagroził Veleno — nie przyniosę ani odrobiny jedzenia. Skoro jesteś prawdziwa, musisz jeść. Sądzę, że kiedy poczujesz głód, dojdziesz do wniosku, że lepiej wyjść za mąż i jeść. — Próbujesz zmusić mnie do ślubu, głodząc mnie? — zapytała osłupiała. — Tak. I co, jesteś gotowa? — Nie. — Żałuję— powiedział gospodarz. — Miałem nadzieję na przyjemną konsumpcję pod wieczór. Ale myślę, że mogę poczekać, — Włożył sukienkę w okratowane okno w drzwiach. — Konsumpcję! — wrzasnęła Gloha. — Nigdy! — I tupnęła z całej siły swoją malutką nóżką. Graeboe westchnął z podziwem. Gloha nie ugięła się pod presją. A wkrótce zostanie uwolniona, więc jej opór rzeczywiście stanie się ratunkiem przed rozpaczą, w którą mogła popaść, gdyby zgodziła się na wymuszone i nieuczciwe małżeństwo. Veleno zszedł z powrotem do głównego zamku. Nagle tuż przed nim pojawiła się Metria. — Ona nigdy cię nie poślubi, ty kupo smoczego łajna — powiedziała triumfalnie. — Coś za jedna, demoniczna łajzo? — zapytał. — Złaź mi z drogi. — I przeszedł dokładnie przez nią. Na twarzy Metrii malowała się prawdziwa furia, ale demonica zdołała się opanować. Nie potrafiła oddziaływać ani na zamek, ani na Veleno, gdyż nie była dla nich realną istotą. Przeniknęła więc do pokoju Glohy. — Dobrze mu powiedziałaś — stwierdziła z satysfakcją. — Punkt dla ciebie, mała goblinko. — Zaczynam czuć głód — wyznała Gloha. — Nie jadłam niczego poza tym kolorowym popcornem. — Wkrótce zostaniesz uwolniona. Trent i Marrow są już w zamku. — Ach, co za ulga — przyznała Gloha. — Ten Veleno przeraża mnie. Boję się, że mógłby… — Boisz się o co? — Że… że mógłby skonsumować nawet bez małżeństwa. — Nie pomyślałam o tym — powiedziała Metria. — Myślę, że mógłby. — I zamyślona zniknęła. Słowa Metrii wzbudziły w olbrzymie falę gniewu. Zamiast podnosić Glohę na duchu, jeszcze bardziej popsuła jej samopoczucie. Demonice nie miały ludzkich uczuć i to było widać. Tymczasem Marrow z Trentem przepiłowali drugie drzwi. W czasie gdy to zrobili, Veleno przebywał na dole, zbyt daleko, by słyszeć odgłosy piłowania. Gdyby jednak usłyszał i przyszedł zbadać sprawę, Trent mógłby go przemienić, czyniąc całą wyprawę jeszcze łatwiejszą. Teraz pozostało im tylko wejść do wieży i pójść na górę pod drzwi pokoju, w którym zamknięta była Gloha. Tam Trent będzie mógł ją przemienić w coś małego, co zdoła wydostać się z więzienia. Później przywróci jej normalną, ładną postać i bezpieczna odleci z zamku. Nagle obaj stanęli przed trzecimi zamkniętymi drzwiami. Marrow odwrócił się, by po raz kolejny wrócić po żuka, ale tym razem następne drzwi zatrzasnęły się tuż przed nim. Znaleźli się w pułapce. Pręty w kracie były zbyt blisko siebie, aby Marrow zdołał przecisnąć czaszkę. Dokładnie tak jak powiedziała Metria. — Uff — mruknął Trent. Graeboe powtórzył jak echo westchnienie Maga. Naprawdę obaj zostali złapani i nie mieli nic, co można by przemienić w stosowne narzędzie. Zamek wykołował ich na swój, dość bierny, sposób. — Kopnij mnie, a ułożę się w jakąś inną konfigurację — zasugerował Marrow. — Ale czaszka i tak nie zdoła się przecisnąć, a bez niej reszta ciebie nie potrafi funkcjonować — zauważył Trent. — Racja. Żałuję, że jestem tak nieprzydatny w tej sytuacji. Zjawiła się Metria. — No, chłopcy, w jakie kłopoty wpakowaliście się tym razem? — zapytała. — Głupio działaliśmy — przyznał łagodnie Trent. — Płacimy teraz za własną bezmyślność. Metria owinęła na palcu dwa loki swych włosów i wyrwała je. — Jak to możliwe, by zwykły, głupi zamek pokonał nas wszystkich? — zadała retoryczne pytanie. — Ja jestem jedynie nieuducho — wioną demonicą, ale po tobie, Magu, spodziewałam się więcej. — Upuściła wyrwane loki, które zamieniły się w dym i natychmiast połączyły z powrotem z ciałem demonicy. — Masz prawo być zirytowana — odpowiedział jeszcze łagodniej Trent. Graeboe czuł, że powinien przejąć sprawy w swoje ręce. Schylił się i zbliżył do celi dwóch intruzów. — Przemień mnie, Magu — powiedział. — Spraw, żebym stał się na tyle mały, abym mógł wejść do środka, a jednocześnie na tyle duży, żebym zdołał ci pomóc. Trent skinął głową. — Zrobię cię myszą, żebyś wszedł do zamku, a potem elfem, byś mógł znaleźć klucze do drzwi. Graeboe przyłożył palec do zakratowanego okna. Trent sięgnął i szczypnął leciutko jego skórę. Nagle w miejscu olbrzymiego palca pojawiła się maleńka myszka, którą Mag trzymał za łapkę. Trent wciągnął mysz do środka, zanim ta wymknęła się ze słabego uchwytu, i postawił ją na podłodze. Graeboe spróbował pójść przed siebie, ale zorientował się, że musi teraz skoordynować ruchy czterech nóg zamiast dwóch. Ostrożnie ruszył więc na nogach i rękach i powoli oswoił się z nową sytuacją. Poszedł niezgrabnie w stronę zagradzających przejście drzwi. Przecisnął się pod nimi i obrócił w stronę Trenta. Pierwszy raz został przemieniony i musiał przyznać, że wrażenie było niesamowite. Gorzej, to było wyczerpujące doświadczenie. Graeboe czuł się słabszy niż kiedykolwiek przedtem. Nie pomyślał o takiej kom — nlikacji. Na nic się nie przyda Magowi, jeśli nie zdoła poruszać się swobodnie po zamku. Potężna dłoń Maga zniżyła się. Czy to w taki sposób on, olbrzym, ukazywał się zwykłym stworzeniom? Taka ręka mogła ścisnąć go w mgnieniu oka! Nagle Graeboe znalazł się w ciele elfa. Był nawet ubrany jak elf. To dobrze, nie bardzo bowiem chciał pokazywać się nago. Mag miał naprawdę potężny talent magiczny. Olbrzym czuł również, że ze słabości zacznie się chyba zataczać. Druga przemiana zabrała masę energii ze szczupłego zapasu, jaki mu pozostał. Musiał złapać się kraty w drzwiach, żeby nie upaść. — Graeboe — zapytał zaniepokojony Trent. — Czy niewygodnie ci w tej postaci? — Nie, po prostu jestem słaby — odparł cichym głosem olbrzym. — obawiam się, że nie wytrzymam następnej przemiany. — Nie przypuszczałem — wyznał Mag. — Nie przemieniałbym cię, gdybym wiedział, że to cię zrani. Przepraszam. — Nie zraniło, jedynie osłabiło — wyszeptał Graeboe. — Za chwilę pójdę dalej. — Ale może skróciłem twoje życie o kilka dni — powiedział Trent. — To nie było uprzejme zrobić coś takiego. — Kilka dni nic nie znaczy. Wystarczy, żebym mógł wypełnić zadanie i uwolnić was i Glohę. Trent i Marrow wymienili spojrzenia, ale nic nie powiedzieli. — Odpocznij — zaproponował Trent. — Odzyskasz nieco sił. Potem Metria pokaże ci, gdzie są zamkowe klucze. Graeboe odpoczął i po chwili poczuł się odrobinę pewniej na nogach, a także zaaklimatyzował się w nowej postaci oraz oswoił z nowym, zmniejszonym zapasem energii. — Jestem gotowy — powiedział. — Za mną — powiedziała Metria, która dopiero co zjawiła się przed elfem. Poszła wzdłuż korytarza. Graeboe spróbował, ale przy pierwszym kroku zatoczył się i wpadł na ścianę. Odepchnął się i wykonał kilka niepewnych kroków, po których znowu wpadł na ścianę. Och, psia kość — zaklęła zdegustowana Metria. — Czy nie potrafisz posuwać się trochę lepiej? W ten sposób zajmie nam to całą noc. Jest słaby z powodu swej dolegliwości i dwóch przemian! — zawołał Trent. — To wymaga od ciebie więcej wyrozumiałości. Dlaczego? — zapytała, zamieniając się w dym. Ponieważ to pozwoliłoby ci naśladować osobę posiadającą uszę, która zdolna jest do okazywania miłości. Dym zamarł w bezruchu. — Wyrozumiałość pozwoli mi złapać miłość? — Dym natychmiast zniknął, a na jego miejscu znowu stała Metria. — Mówisz, że słuchałam tylko siebie. Potrzebuję więcej doświadczenia w wyrozumiałości. No dobra, spróbuję; mów, co mam robić. — Gdybym był na twoim miejscu — powiedział łagodnie Trent — spróbowałbym pomóc mu ruszyć się, dając tyle fizycznego i moralnego wsparcia, ile bym zdołał. Pomyślała nad tym, po czym podeszła do elfa. — Pozwól, że ci pomogę — powiedziała. — Jestem pewna, że wypełnisz zadanie przy odrobinie zachęty i wsparcia. Graeboe pamiętał, że był teraz elfem. Słuchając ich rozmowy, był jednak na wpół przytomny. To takie dziwne być małym. — Dziękuję — wyszeptał do Metrii. Demonica opuściła ramię, aby mu pomóc. Lecz była normalnego ludzkiego wzrostu, podczas gdy elf był o trzy czwarte mniejszy. Więc ramię ledwo sięgnęło głowy Graeboe’a. — Hm — zastanowiła się znowu. Zamieniła się w dym i po chwili odtworzyła się jako elfica. Olbrzym był zaskoczony urodą jej nowej postaci. Mogła oczywiście przybierać każdą postać, jaką wybrała, a demoniczna próżność nakazywała jej być zawsze atrakcyjną. Teraz jedną ręką objęła go w pasie i przyciągnęła do siebie, tuląc. — Musimy już iść. Myślę… jestem pewna, że w ten sposób będzie ci dużo przyjemniej. On także objął swym ramieniem jej wąską i giętką kibić. To bez wątpienia był przyjemniejszy sposób, ale niekoniecznie z tych powodów, które Metria miała na myśli. Szli razem korytarzem, a kiedy zachwiał się, zdecydowanie silniej go przytuliła. Zauważył, że jego ręka obejmuje te obszary, których prawdopodobnie nie powinna. — Och, to nie działa — powiedziała z błyskiem zniecierpliwienia. — Przepraszam — rzekł. — Nie zamierzałem cię dotykać… — Ach, nie dbam o to, gdzie mnie dotykasz — warknęła. — Masz właściwe lata, prawda? Możesz nawet zobaczyć moje majtki, jeśli tylko zechcesz. — Jej ubranie rozpłynęło się, pozostawiając Metrię nagą niczym nimfę, z wyjątkiem jasnoróżowych majtek, na których właśnie spoczywała ręka Graeboe’a. — Miałam na myśli to, że posuwamy się zbyt wolno. Poniosę cię. Rozpłynęła się w kłębach dymu, a jego ręka wpadła wprost przez nieprzyzwoite majtki Metrii w jej ciało czy cokolwiek tam miała. Tym razem wróciła do normalnych ludzkich rozmiarów, więc dłoń elfa znalazła się na jej zgrabnej łydce. Schyliła się, by wziąć go na ręce. Tym razem znalazł się naprzeciwko demonicznie bujnych, miękkich piersi. — Naprzód — zakomenderowała i ruszyła płynnie przed siebie. Graeboe zdecydował, że nie będzie protestować. Prawda była taka, że nie miał zbyt wielu doświadczeń z kobietami, czy to z wielkimi, ludzkimi, czy demonicznymi, i czuł się trochę zagubiony w ich obecności. Położył więc swą słabą głowę na jej uroczo przytulnej piersi i pozwolił się nieść. Doszedł do wniosku, że droga mogłaby być znacznie gorsza, a to jest chyba jedyna okazja, by zdobyć takiego rodzaju doświadczenia przed śmiercią. Metria niosła go na parter, najwyraźniej czując się w zamku jak u siebie. Wystarczająco pewnie stąpała po podłodze, choć przecież nie mogła jej dotykać. Na szczęście Graeboe nie był częścią zamku, mogła więc go trzymać. Elf natomiast wątpił, czy zdołałby przebyć tak długą drogę samotnie. Idąc, mijali wiele cel, a w większości z nich zamknięte były nimfy. — Och, prosimy, miłe stworzenia, wypuśćcie nas na wolność! — krzyczały za nimi nimfy. — Nie wiemy, jak się tu znalazłyśmy i co się z nami stało. Żyjemy tylko po to, by szczęśliwie brykać na swobodzie, ale tu nie możemy być szczęśliwe. — Musimy uwolnić te biedne stworzenia — powiedział Graeboe. — Dlaczego? — zapytała demonica. Naprawdę nie rozumiała. — Choćby nawet były bardzo płytkie, nie zasługują na nieszczęście życia w zamknięciu. Każda istota powinna mieć prawo do życia na swój sposób, tak długo, dopóki nie przeszkadza żyć po swojemu innym. — Ale ja szukam miłości, a to, co mówisz, jej nie pieści. — Czego nie robi? — No nie głaska, całuje, drapie, klepie… — Dotyka? Raczej dotyczy? — Nieważne — zgodziła się wymijająco. — Ależ dotyczy — stwierdził z naciskiem. — Miłość nie jest tylko prostym uczuciem łączącym jedną osobę z inną, przeciwnej płci. To generalny warunek mający zastosowanie w całej egzystencji. Jedynie osoba, która jest czuła na dobro innych w sensie ogólnym, zdolna jest do prawdziwej miłości wobec drugiej istoty. — Ale czy nie pociąga to za sobą całego mnóstwa kłopotów? — Czasami tak. Lecz na tym polega odpowiedzialność osoby, która kocha i jest kochana. — To znaczy, że jeżeli zatroszczę się o to, co stało się z tymi głupimi nimfami, będę mogła kochać mężczyznę? — Myślę, że te dwie sprawy są powiązane. Tak. Ponieważ nie jesteś człowiekiem i brakuje ci miłości, nie troszczysz się ani o innych, ani o jakiegoś konkretnego mężczyznę. Milczała, najwidoczniej przemyśliwała słowa elfa. Weszli do małego pokoju znajdującego się w głównych drzwiach. Na haku wisiało kółko z jednym kluczem. Był to klucz do zamku. Veleno prawdopodobnie zabierał go ze sobą, gdy wychodził albo gdy szedł zamknąć nimfę, a kiedy nie potrzebował otwierać ani zamykać żadnych drzwi, zostawiał klucz na haku. Metria postawiła Graeboe’a na podłodze. Sięgnął po klucz, lecz ten wisiał za wysoko. Zniecierpliwiona demonica sama spróbowała zdjąć klucz, ale jej ręka tylko przeniknęła przez niego. — Och, psiakość! — zaklęła. — Zapomniałam. — Chwyciła elfa za ramiona i podniosła tak, że mógł wreszcie wziąć to, po co został przyniesiony. Klucz był ciężki, ale nie na tyle, by nie zdołał go utrzymać. — Teraz musimy się pospieszyć, by uratować Trenta, Marrowa i Glohę — powiedział proszącym tonem. — Bardzo ci dziękuję, Metrio. — Dlaczego zawracasz mi głowę jakimś dziękowaniem? — zapytała demonica. — Pomogłam ci jedynie dlatego, że Trent kazał mi spróbować być wyrozumiałą. — Dlatego, że jestem żyjącą, czującą i zdolną do miłości istotą i doceniem to, że mi pomogłaś — wyjaśnił. — Szczególnie było to cenne, gdy się zważy na moją słabość i niski wzrost. — Chcesz przez to powiedzieć, że muszę okazywać słabość, jeśli chcę się nauczyć kochać? — zapytała oburzona. Graeboe uśmiechnął się. — Nie. Wystarczy mieć uczucia i pokazywać je przy okazji. — Mam uczucia. W obecności powolnych ludzi cały czas czuję zniecierpliwienie, czuję, że to bardzo śmieszne, kiedy wszystko im się psuje. Uwielbiam ich prowokować swym ciałem. — Jej tułów znalazł się nagle w obcisłej, czerwonej sukience, z dekoltem tak wyciętym, że przesłaniał jedynie najbardziej wysunięte do przodu fragmenciki wspaniałych wypiętych piersi. Suknia była tak krótka, że z całych sił starała się zasłonić majtki demonicy. Metria wzięła oddech. — Widzisz? Twoje oczy wyłażą z orbit. Graeboe ze wstydem mrugnął, rozkazując w ten sposób wrócić oczom na miejsce. — Prawda. Wyczarowałaś najbardziej podniecające ciało. To oczywiście komplement. Chwilę pomyślała, po czym zadała pytanie: — Jak osoba czująca zareagowałaby na taką uwagę? — Taka niewinna sugestia wywołałaby u niej lekki odcień różu na twarzy, z wahaniem opuściłaby wzrok i powiedziała: „Dziękuję”, tak jakby chodziło o sprawę przeciętnie ważną. Wewnętrznie byłaby jednak uradowana komplementem. Tyle w każdym razie mogę powiedzieć na podstawie mych skromnych doświadczeń ze słabą płcią. Demonica pokryła się nieśmiałym rumieńcem, z wahaniem opuściła wzrok i powiedziała: — Dziękuję. Zaraz jednak podniosła wzrok i zapytała: — Czy tak? — Doskonale, a do tego ciągle bez prawdziwych uczuć. — Graeboe zdecydował nie robić z tego spornej kwestii. — Lepiej ruszajmy stąd. — Wyszedł z komnaty, jako że odzyskał nieco sił. Zauważyły go nimfy z najbliższych cel. — Och, prosimy, wypuść nas — zaczęły błagać chórem. Graeboe zawahał się. Byłoby nieładnie pozostawić je w zamknięciu, ale zabierze to czas, a zwłoka może uniemożliwić uwolnienie przyjaciół. Wybrał kompromis. — Wrócę do was, gdy tylko załatwię własne sprawy — obiecał nimfom. — Ale może już nigdy nie wrócisz! — zawołały. To była prawda. Westchnął. I znowu zdecydował się na kompromis. — Uwolnię jedną z was, a ona niech poszuka innego klucza do uwolnienia pozostałych. Podszedł do najbliższej celi i sięgnął do zamka. Metria znowu musiała go podsadzić. Włożył klucz do dziurki i spróbował przekręcić. Okazało się, że jest to dla niego za trudne. Metria więc po raz drugi tego dnia objęła go mocno ramieniem i przytuliła do swego aksamitnego dekoltu, a wolną ręką ścisnęła jego drobną rączkę, dodając swoją siłę do jego bezsilności. Klucz obrócił się i zamek szczęknął. — Och dziękuję, miły panie! — krzyknęła nimfa. Naparła na drzwi i otworzyła je. Wyszła w swej wyzywającej nagości, podeszła do elfa i pocałowała go w czoło. Ciągle wisiał w powietrzu trzymany przez Metrię. — Czy to jest właściwe zachowanie? — zapytała demonica. — Tak — odpowiedział Graeboe, uciekając równocześnie wzrokiem od klejnotów nimfy. Małe rozmiary posiadały zupełnie nieoczekiwane zalety! — Zrobiłem jej przysługę, więc podziękowała mi w miły sposób, choć także jest pozbawiona duszy. — No, ruszajmy — powiedziała Metria. Poprawiła uchwyt tak, by mogła go nieść jak przedtem i poszła z powrotem przez hol. — Ho! — ktoś zawołał. Tak, to był Veleno. Metria zatrzymała się, a nimfa krzyknęła: ,,Aaaa! — wierzgnęła nogami, włosy rozrzuciła dookoła siebie, jakby gwałtownie szukała miejsca do ukrycia — i znalazła… własną celę. — Tego się nie spodziewałam — powiedziała Metria. Wielkimi krokami zaczęła zbliżać się do mężczyzny, którego oczy lekko błyszczały na widok figury i ruchów demonicy. Olbrzym miał pojęcie, jak mężczyźni czują się w takiej sytuacji. Efekt byłby zapewne silniejszy, gdyby Graeboe nie zasłaniał sobą najbardziej magnetycznej dla oczu części ciała, tej, która także jego tak mocno przyciągała. — Nie możesz uciec — stwierdził Veleno, wyciągając rękę w stronę demonicy, by ją… zatrzymać. Doszło do katastrofy. Ale nie z Metrią. Z Graeboe. Demonica, niezdolna do wchodzenia w jakiekolwiek związki z rzeczami należącymi do zamku, przeniknęła po prostu przez ciało Velena na drugą stronę. Greaboe jako istota prawdziwa pozostał w jego ramionach. Najwidoczniej Metria w czasie zderzenia z mężczyzną straciła kontrolę nad połączeniem swego ciała z ciałem elfa. Obaj spojrzeli na siebie. — Ugh! — zawołali równocześnie. Veleno puścił Graeboe’a, który zdołał wylądować na nogach bez większego wstrząsu. Odkrył, że małe rozmiary uczyniły go lekkim, więc upadek, który zabiłby olbrzyma, nie wyrządził najmniejszej szkody elfowi. Zatoczył się w stronę nimfy, która złapała go i pomogła mu wrócić do równowagi. Veleno odwrócił się i obejrzał za demonicą, za którą warto było się obejrzeć. — Jesteś demonicą — warknął rozczarowany. — Więc? — zapytała, poruszając się tak, że cała jej powłoka zafalowała podniecająco. — Nie powinieneś przywiązywać do tego takiej wagi, nimfomanie. — Gdybyś tylko była śmiertelna — powiedział. — Jesteś dziesięć razy lepsza do poślubienia niż ta mała kapryśna goblinka. Metria zarumieniła się lekko, spuściła swe demoniczne spojrzenie i wyszeptała: — Dziękuję. — Kształty sukienki, szczególnie w górnej jej części, uwypukliły się znacząco, wzmacniając dodatkowo efekt. Veleno zachowywał się, jakby miał za chwilę stracić równowagę. I nic dziwnego, Graeboe także straciłby swoją, gdyby nie podtrzymująca go nimfa. — Co ona ma takiego, czego my nie mamy? — zapytała nimfa, najwidoczniej nie poruszona w taki sam sposób jak mężczyźni. — Ubranie — odpowiedział Graeboe. — To dodaje tajemniczości równie dobrze, jak podkreśla i, uch, uwypukla. — Pni, też coś. Mogłybyśmy włożyć coś na siebie, gdybyśmy chciały. — Potrafi także zdejmować ubranie, kiedy tyko chce, i to bez pomocy rąk — odparł elf. Lecz ich rozmowa była jedynie tłem. Ważne zdarzenia zachodziły na środku holu. — Dlaczego przyniosłaś tutaj elfa? — zapytał Veleno. — Dlaczego blokujesz nimfy? — odpowiedziała pytaniem Metria. — Co robię? — No korkujesz, pudełkujesz, puszkujesz… — Zamykasz? — Nieważne — zgodziła się wymijająco. — Szukam tej jedynej, która mnie pokocha. — Ty durny robaku, lepiej byś… — Zamilkła na chwilę. — Która co zrobi? — Pokocha mnie. — Myślałam, że potrzebujesz jedynie ciała do pieszczot. — Jeszcze bardziej poprawiła swą figurę i wciągnęła powietrze głębiej. Jej imponujący dekolt przybladłby, gdyby to tylko miało jakiś sens. — To także — przytaknął. — Kiedy znajdę miłość, będę od tego wszystkiego wolny. — Wskazał ręką na zamek i wszystko dookoła. — Dlaczego nie wypuszczasz nimf, skoro wiesz, że nie pokochają cię? — Mówiłem ci już wcześniej. — Nie mówiłeś. Westchnął. — Ponieważ nie potrafię odróżnić jednej od drugiej. Dlatego przechowuję wszystkie raz użyte. Metrią wstrząsnęło, jakby sobie coś przypomniała. Jej suknia była nadzwyczajna — nic innego nie potrafiłoby tak podkreślić tego stanu. Ponownie przeszła przez oszołomionego Veleno, podniosła Graeboe’a i skierowała się wzdłuż korytarza. — Zaraz, poczekaj — zawołał Veleno, próbując jakoś odzyskać inicjatywę. — Nie możesz zabrać elfa! On ma mój klucz! — Bez wątpienia ma — zgodziła się i przyspieszyła kroku. Grabeoe aż wcisnęło w Metrię, na szczęście w miękkie jej części. — Nie, nie możesz! — powiedział Veleno i ruszył za nimi. — Ależ mogę — odparła demonica i rzuciła się do biegu. Podbiegła do schodów i zaczęła się nimi wspinać. Doszła do pierwszego podestu, skręciła i zaczęła wchodzić na drugie piętro, gdy Veleno był dopiero na pierwszym. Spojrzał w górę i natychmiast zgubił rytm kroków. Graeboe zrozumiał, że mężczyzna musiał dostrzec skrawek majtek i widok ten wprawił go w takie osłupienie. Metria rzeczywiście potrafiła wykorzystać swe aktywa. Po chwili jednak ponownie usłyszeli odgłosy pościgu. Skoro nie mógł dużej patrzeć na to, czego nie powinien oglądać, zdołał sobie przypomnieć, co robić powinien. Metrii udało się tymczasem wysforować znacznie do przodu i szybko biegła dalej. — Chciałabym mieć duszę choćby przez godzinę — powiedziała. — Tylko na tak długo, by odkryć, co to takiego miłość. — Także chciałbym, żebyś mogła — powiedział Graeboe. — Jakiekolwiek byłyby powody, bardzo mi pomogłaś i doceniam to. Chciałbym, żeby był jakiś sposób nagrodzenia cię. — Ja też. Ale myślę, że muszę się sama nauczyć kochać. — Chyba tak. Może znajdziesz właściwy sposób. Dotarli do górnej części zamku. Na tym poziomie uwięzieni zostali Trent i Marrow. Lecz pojawił się pewien problem. Metria w pośpiechu zmieniła drogę powrotną i trafiła do innego przejścia, które nie prowadziło do ich celi. Demonica rozejrzała się, próbując znaleźć drogę, ale zdawało się, że żadnej nie ma. Tymczasem Veleno zbliżał się. — Uwolnij nas! Uwolnij nas! — uwięzione na tym poziomie nimfy krzyczały unisono. Ale demonica zignorowała je, szukając przejścia. — Gdzie, do diabła, to jest? — zapytała siebie. — Nie zbadałam tej części zamku dostatecznie dokładnie. Mogłabym oczywiście przeniknąć prosto przed siebie, ale tylko ty możesz nieść klucz. — Może to droga do celi Glohy — zauważył Graeboe. — Możemy ją uwolnić pierwszą, a potem rozejrzymy się za pozostałymi. Na końcu korytarza pokazał się Veleno. — Ha! — zawołał. — Wpadliście w pułapkę! — Nigdy, ty łazęgo — krzyknęła Metria. Podskoczyła, obróciła się, a jej włosy powiewały przy tym zupełnie jak włosy nimf, i skierowała się w przejście prowadzące na górę, zwiększając przy tym prędkość. Jak przypuszczał Graeboe, znaleźli się przed celą Glohy. — Mamy klucz! — wrzasnął elf, gdy demonica zatrzymała się przed drzwiami. — Och, to cudownie! — zawołała Gloha. — Ale kim ty jesteś? Graeboe zdał sobie sprawę, że Gloha nic nie wiedziała o przemianie. — Jestem olbrzymem Graeboe. Trent i Marrow zostali złapani w czasie próby ratowania cię. Mnie udało się dotrzeć do Trenta i zostałem przemieniony w kogoś, kto może trzymać klucz. — Graeboe — powtórzyła zachwycona. — Jak ty się zmieniłeś. — Przyjrzała mu się uważniej. — Ale masz jego rysy twarzy. To znaczy masz swoje rysy twarzy. — Pospolite — dopowiedział, lecz bez dezaprobaty. — To właściwie bez znaczenia, jak wygląda niewidzialny olbrzym. Metria podsadziła go na odpowiednią wysokość i włożył klucz do zamka. Następnie pomogła mu przekręcić go. Zamek zgrzytnął. Graeboe naparł na drzwi, a Metria naparła na Graeboe’a i drzwi otworzyły się. — Och, tak bardzo dziękuję wam obojgu — zapłakała Gloha, przytulając w odruchu elfa. Jak goblinka była dwa razy większa od niego, nie tak jak Metria, cztery razy wyższa. Pochyliła się i podniosła go w swych objęciach. To było cudowne uczucie, gdyż ona, inaczej niż Metria, była szczerze troskliwa. — Ha! — zawołał Veleno, zbliżając się. Podszedł do celi i zatrzasnął drzwi. Demonica próbowała go zatrzymać, ale przeszedł przez nią tak jak poprzednio. — Klucz! — krzyknął Graeboe, gdy Gloha postawiła go na podłodze. — Ciągle jest w zamku! — Już nie — powiedział Veleno z ponurą satysfakcją. Przekręcił klucz, zamykając znowu drzwi i wyjął go. — Dawaj go! — wrzasnęła Metria, próbując wydrzeć mu klucz z ręki. Lecz jej ręka przeszła przez klucz i ciało Velena, jak zwykle zresztą. Demonica była całkowicie nieprzydatna. — Kurczę pieczone! — zaklęła. — Jakie kurczę? — zapytał złośliwie Veleno. — Wejdź do pieca i posiedź tam trochę, to będziesz wiedział. Spojrzał na celę. — Daj mi znać, kiedy zdecydujesz się poślubić mnie, mała goblin — ko, Będę przychodził co pięć godzin. Spodziewam się, że głód i pragnienie pokonają cię wcześniej. — Nigdy! — krzyknęła Gloha, gdy prześladowca oddalał się. Natomiast obrażona Metria zamieniła się w dym i zniknęła. — Poczekaj, Metrio! — zawołał Graeboe zdesperowanym głosem. Coś przyszło mu do głowy. Wróciła do celi. — Nie mogę już nic dla ciebie zrobić. Nie mogę dotknąć ani jego, ani klucza. Więc chyba lepiej pójdę zabawić się gdzie indziej. Tego właśnie się obawiał. — Metrio, zrobiłaś wielki postęp, ucząc się ludzkich emocji. Teraz być może zdołasz zrobić więcej. Możesz wykonać wielkoduszny gest i pomóc nam wszystkim. — Dlaczego powinnam się tym kłopotać? — Ponieważ to taki gest, który robią osoby uczuciowe. Ty także masz jakieś uczucia, jak wcześniej twierdziłaś. Może zdobędziesz to jedno, którego pragniesz, jeśli zadziałasz w sposób, w który działają osoby zdolne do tego właśnie uczucia. Zastanowiła się. — Wporządku. Dam sobie jeszcze jedną szansę. Czego chcesz tym razem? — Udaj się do krewnych Glohy i powiedz im, gdzie się znajduje i że jest zmuszana do małżeństwa wbrew swej woli. Potem przyprowadź ich tutaj. — To będzie zadanie wykonane z uczuciem, nieprawdaż? — zapytała z zadumą. — Z wielkim, jeśli tylko zrobisz to z odpowiednim wyczuciem — przytaknęła Gloha, łapiąc, w czym rzecz. — Może powiadom także skrzydlate centaury i olbrzymy. — Prosisz o bardzo wiele! — stwierdziła Metria tonem, który miał powstrzymać Glohę przed kolejnymi sugestiami. — Tak. Jedynie wielkoduszna i uczuciowa osoba podołałaby temu — odezwał się Graeboe. — Och, niech już będzie — zgodziła się wymijająco Metria i zniknęła. Nastąpiła cisza. Gloha odwróciła się nieśmiało. — Czy ty naprawdę jesteś Graeboe? Nie jesteś czasem jedynie elfem z jego wyobraźni? — Jestem prawdziwym Graeboe. Przyznaję, że to dziwne być takich rozmiarów, ale wydawało się to konieczne. — Rozejrzał się po pokoju. — Nie będziesz miała nic przeciwko temu, żebym usiadł? Jestem bardzo osłabiony. — Zaproponowałabym ci poduszkę, gdybym ją miała — powiedziała. — Obawiam się jednak, że będzie ci musiała wystarczyć kamienna podłoga. — Dziękuję — rzekł i usiadł pod ścianą. — Przepraszam, że nie udało mi się ciebie uratować. — Ale miło, że próbowałeś. — Powinienem był pamiętać o wyciągnięciu klucza z zamka — stwierdził zły na siebie. — Co za głupi błąd. — Nie większy od tego, że dałam się złapać. Naprawdę nie musiałeś ryzykować swej wolności. — Musiałem. Uśmiechnęła się. — Myślę, że twoja przyzwoitość jest równie wielka jak ty. Oczywiście mam na myśli twój rzeczywisty rozmiar. — Nie, to nie to. Zrobiłbym to i tak. — Dlaczego? — Bo… — Nagle uświadomił sobie dlaczego i doszedł do wniosku, że nie może tego powiedzieć. Problem polegał na tym, że oboje istnieli w dwóch różnych skalach, a poza tym wiedział, że niedługo umrze. — Po prostu tak należało zrobić. — Nie! Byłam głupia i powinnam za to zapłacić. To nie w porządku, że przeze mnie złapany został Trent i Marrow, i ty. — Zamilkła, pogrążając się w myślach. — Może powinnam zgodzić się na ślub, jeśli w zamian wypuści wszystkich was wraz z nimfami? — Nie! — wrzasnął elf. Spojrzała na olbrzyma, zaskoczona jego gwałtownością. Nagle zmieniła temat. — Jakie to uczucie być olbrzymem? — Wielkie — odparł zwięźle. Znowu się zaśmiała. Przestraszył się, — Jakże to prawdziwe! Ale powiedz, jak do tego doszło? Być tak wielkim i niewidzialnym. — Niewiele jest do opowiedzenia — stwierdzi] lekko zdenerwowany. — Denerwuje cię rozmowa o tym? Przepraszam, nie powinnam się wtrącać. Byłam po prostu ciekawa. — Och, to nic złego — zaprotestował. — Z radością opowiem ci moją historię. Jestem zdenerwowany, ponieważ jestem bardzo słaby, a kamienna podłoga jest taka twarda. — Tak, rzeczywiście, jest twarda — przytaknęła. — Ale może uda mi się coś poradzić. Pozwól, że cię potrzymam. Pomyślał, że się przesłyszał. — Chyba nie zrozumiałem? — Jestem teraz większa od ciebie i bardziej przytulna. Potrafię sobie poradzić z twardą podłogą. Pozwól, że cię wezmę na ręce, będzie ci wygodniej. — Ach, nie powinnaś tego robić — zaoponował. — Dlaczego nie? — Ponieważ ja… — Znowu utknął. Ponieważ tak bardzo chciałby być blisko niej. Spojrzała na niego wyczekująco. — Czy masz zamiar podać mi jakiś powód? — Nie. — W takim razie chodź tu — powiedziała. — Byłeś mi przyjacielem, choć nie musiałeś. Teraz ja będę twoim. Biorąc pod uwagę okoliczności, to wcale nie tak wiele. Zauważył, że skoro tak przedstawiła sprawę, nie potrafił się dłużej sprzeciwiać. Spróbował stanąć na nogach, ale miał z tym trudności. — Och, ty naprawdę jesteś słaby — powiedziała z troską w głosie. — Zapomniałam. To przechodzi z jednej postaci na drugą. Chodź. — Wstała, przeszła przez komnatę, usiadła obok niego, wzięła go na ręce i posadziła na kolanach. Otoczyła go swymi ramionami, mocno przytulając. Głowę złożył wprost na jej drobnym dekolcie. — Czyż nie jest lepiej? — Czuję się jak dziecko — odpowiedział. Zaśmiała się raz jeszcze i zaczęła go energicznie kołysać. — Tak właśnie czuję się zazwyczaj w obecności ludzi. Czas najwyższy, aby ktoś inny poczuł to samo. — Oparła się o ścianę i poprosiła: — Teraz opowiedz mi o olbrzymach. * Wiele wieków temu przodkowie olbrzymów byli normalnymi ludźmi. Żyli w wiosce w centralnym Xanth i zbierali zatyczki z drzew czopowca rosnących w okolicy. Zatyczki sprzedawali później do innych wiosek za różne towary. Gdziekolwiek pojawiła się niepożądana dziura, jedna z ich specjalnych zatyczek, bez potrzeby dopasowywania jej, czopowała otwór raz na zawsze. Tak więc wiosce powodziło się całkiem nieźle, jako że popyt na jej produkty był stały. Lecz mieszkańcy wioski mieli także pewien problem. W okolicy żyło mnóstwo potworów: smoki, gryfy, rzeczne węże, ogry i trolle. Każdy nieostrożny wieśniak miał wielką szansę znaleźć się w brzuchu potwora. W konsekwencji nie czuli się zbyt bezpiecznie. Bardzo żałowali, że muszą bać się potworów. Tymczasem liczba wieśniaków malała, gdyż potwory zjadały ich szybciej, niż wychowywali swe dzieci. W takich okolicznościach mógł nadejść dzień, w którym nic nie pozostałoby z wioski. Wtedy jeden z wieśniaków usłyszał, że pewien Mag, a przynajmniej osoba o wielkim magicznym talencie bywała wielce pomocna w potrzebie. Pomyśleli, że mogliby ubić z Magiem interes. Jeśli oni pomogą jemu, może on zdoła pomóc im. Wysłali więc reprezentanta wioski na negocjacje. Okazało się, że talent Maga polegał na czynieniu rzeczy bardzo dużymi. Właściwie to olbrzymimi. Uświadomili sobie, że gdyby byli wielcy, nie musieliby obawiać się smoków i inne monstrów. Byliby wystarczająco potężni, aby wyrzucić z okolicy wszystkie potwory. Ten pomysł miał w sobie wiele uroku. Dobili więc targu: oni zbudują Magowi górę, jakiej pragnął, a on uczyni ich na tyle dużymi, żeby nie musieli bać się pożarcia przez smoki i im podobne stworzenia. Spakowali swoje manatki i udali się na miejsce, gdzie rezydował Mag. Ten dotknął pierwszego z mężczyzn, który natychmiast zaczął rosnąć. Wyrósł oczywiście z ubrania, co było dla niego tak ambaras ujące, że zaczerwienił się nawet na nagich pośladkach. — Nie obawiajcie się — powiedział Mag. — Waszych ciał nie będzie widać. — Będą widziane z każdego zakamarka królestwa, jak Xanth długi i szeroki — zaprotestowała pewna kobieta. — Musimy mieć wielkie ubrania. — Po prostu obserwuj, a zobaczysz — powiedział Mag, którego pogląd nie uległ zmianie. — Właśnie to nas martwi! — powiedziała kobieta, zasłaniając zaciekawione oczy swoich dzieci. — Zobaczymy za dużo. Toż to przecież nie półksiężyce na niebie. Ale podczas gdy mężczyzna rósł, działo się coś niesamowitego. Stawał się coraz słabiej widoczny. Jego ciało zdawało się majaczyć tak jak postać demona w czasie zmiany w dym. — Znika! — krzyknął ktoś. — Zupełnie jak księżyc w nowiu. — Ależ nie, on jedynie staje się wizualnie rozproszony — powiedział Mag. — Zwykli ludzie widzą jedynie tyle. Kiedy ciało się zwiększa, spojrzenie obejmuje większą powierzchnię. W końcu rozprasza się tak bardzo, że obiekt przestaje być widoczny. Ale ciągle materialnie istnieje. Patrzyli zauroczeni, jak pierwszy z nich staje się żywym cieniem samego siebie, najpierw nieśmiało zarysowanym, w końcu niewidocznym. Ale gdy podeszli do miejsca, w którym przed chwilą stał, natknęli się na jego potężne, bose stopy. Rzeczywiście był na swoim miejscu. — O tym nie było mowy — zauważył ktoś. — Pomyślcie nad tym przez chwilę — odparł Mag. — Przy takich rozmiarach nie będziecie raczej potrzebować ubrań chroniących przed zimnem, ze względu na jeden z aspektów magii zwany energią różnicy potencjałów, jeżeli jednak potrzebowalibyście ich, możecie sobie uszyć coś w odpowiednim rozmiarze. Tymczasem nikt nie będzie się przypatrywać ani nie stanie skonsternowany, gdy będziecie obok przechodzić, ponieważ nikt was nie zauważy. W ten sposób uzyskaliście wraz z rozmiarem największą prywatność. Taka kombinacja zalet powinna doskonale wam służyć. Pomyśleli nad tym, a im dłużej myśleli, tym bardziej nabierało to sensu. W końcu zdecydowali, że nie ma niczego złego w byciu niewidzialnym, a komunikować się będą, wołając do siebie. Zdecydowali się więc. Mag powiększył pozostałych. Rumieńców było co niemiara, gdy wyskakiwali ze zbyt małych ubrań, a jeszcze przed całkowitym zniknięciem padały na nich spojrzenia pełne podziwu. Wreszcie wszyscy, łącznie z dziećmi, zniknęli jako niewidzialne olbrzymy. Sami widzieli doskonale, lecz nie mogli być widziani. — Macie szczęście, że nie mieszkacie w Mundanii — powiedział Mag. — Tam wasza niewidzialność nie pozwoliłaby wam widzieć. Światło przenikałoby przez wasze oczy i nigdy nie zatrzymałoby się, aby tworzyć obrazy. Tam bylibyście ślepi. Ale w Xanth nie musicie się kłopotać o takie komplikacje. Potężni zabrali się teraz do pracy. Gołymi rękami usypali wielki kopiec z ziemi i głazów, formując górę, jakiej życzył sobie Mag. Kiedy skończyli, wzięli się za ręce i poszli w dal. Szukali okolicy, w której będą mogli mieszkać bez obawy podeptania kogoś. Byli bowiem ludem pokojowym i nie lubili sprawiać innym kłopotów. Gdy znaleźli obszar dostatecznie oddalony od siedzib innych, osiedlili się na nim. Doszli do wniosku, że jeśli nie chcą być widzialni, to rzeczywiście nie potrzebują ubrań. Gdy jednak któryś z nich ubrał się, odzież po chwili stawała się równie niewidzialna jak jej właściciel, więc nie było żadnego sensu w podejmowaniu dalszych prób. W każdym razie spodobało się im być niewidzialnymi — stan ten miał wiele zalet. Po jakimś czasie niektóre olbrzymy opuściły wspólnotę, szukając sobie jakiejś samodzielnej posady. Niektóre wałęsały się po okolicy, wynajmując się dorywczo do pracy, uważając przy tym, aby tak stawiać stopy, by nie wyrządzić żadnych szkód. Czasami któryś zauważał drzewo, które lada chwila mogło zostać powalone przez wiatr i przygnieść jakiś dom, więc po cichu usuwał je, aby ludzie nie znaleźli się przypadkowo uwięzieni pod nim. Zazwyczaj wszyscy potem myśleli, że to właśnie wiatr wyrwał drzewo. Kuzyn Graeboe’a, Greatbow, znalazł zatrudnienie u Kom–Plutera i zaganiał przechodniów do jaskini maszyny. Ale Greatbow osobiście nigdy nie dbał o to, by nie nadepnąć kogoś czy unikać wyrządzenia nieodwracalnych szkód w lesie. Inny kuzyn, Girard, miał tak miękkie serce, że podlewał drzewa w czasie suszy i pomagał zranionym zwierzętom. Ideę czynienia dobra doprowadził do takiej skrajności, że doprowadziło to do katastrofy. Kiedy próbował pomóc małemu chłopcu, doprowadził do tego, że otrzymał zły sen przeznaczony dla chłopca. We śnie zobaczył olbrzymkę Ginę, w której natychmiast się zakochał. Lecz ona była jedynie sennym marzeniem niemożliwym do spełnienia. Tak czy owak, Girard zdołał ją odnaleźć w Królestwie Snów, w Hipnotykwie. Graeboe osobiście nie rozglądał się za miłością. Spadła na niego choroba, pozbawiając go powoli sił. Jego oddech stał się nie do zniesienia dla innych olbrzymów, stracił też swą niewidzialność (najwidoczniej wmieszano w to trochę magii). W efekcie choroby stawał się coraz słabszy. Jednak Dobry Mag zdawał się mieć nadzieję, że jest dla olbrzyma jakaś Odpowiedź, więc Graeboe poszedł jej szukać. Teraz uświadomił sobie, że nie ma żadnej Odpowiedzi albo przegapił ją gdzieś po drodze dawno temu. Był więc zadowolony, że przed zniknięciem spróbował zrobić odrobinkę dobrego, tylko tyle, na ile go było stać. — Och, jakie to smutne — powiedziała Gloha, próbując jednocześnie wygodniej ułożyć go na swoich kolanach. — Jesteś taką miłą osobą. Naprawdę zasłużyłeś, by przeżyć młodość i żyć dalej. A właściwie, ile masz lat? Graeboe pouczył na palcach. — Właśnie stałem się pełnoletni — odpowiedział. — Zostałem znaleziony na polu kapusty czterdzieści osiem lat temu. — Ależ ty jesteś stary! — zawołała zaskoczona. — Niejako olbrzym. Normalnie dożywamy wieku dwustu lat lub coś koło tego. Nie przeżyłem więc nawet ćwiartki planowanego życia. Według waszej skali mam teraz jakieś… — Zastanawiał się, przebierając palcami, lecz nie bardzo mu szło liczenie. — Jakieś dziewiętnaście lat? — zapytała Gloha. — Tak, myślę, że tak — zgodził się. — To brzmi rozsądnie. Gdybym pozostał w tym ciele i żył poza skalą, nie mógłbym żyć dłużej od ciebie. Ale to oczywiście rozważania akademickie. — Musi być jakiś sposób, by cię uratować — stwierdziła. — Bardziej martwię się uratowaniem ciebie — odpowiedział. — Nie zniósłbym świadomości, że Veleno zrealizował swe plany małżeńskie z tobą. — Tak, jesteś tu, ponieważ chciałeś mi pomóc — zauważyła Gloha. — Odpocznij teraz, a ja się zastanowię, czy jest jakiś sposób na wyciągnięcie nas z tej matni. — Może Metria pomoże. — Możliwe. — Gloha przytuliła go i zaczęła kołysać, tak że po chwili zapadł w sen. Jego obecne położenie było mimo wszystko cudownie wygodne. Graeboe spodziewał się umrzeć, nie wyjawiwszy tajemnicy, ale nie mógł dłużej ukrywać tej szalonej prawdy przed samym sobą: był z natury olbrzymem, ona była goblinko — harpią, ale to właśnie ją kochał. Wszystko, na co mógł liczyć, to to, że Gloha ucieknie z tego miejsca i zrealizuje swe pragnienie. Tymczasem nie potrafił sobie wyobrazić lepszego momentu do odejścia niż teraz — kołysany w jej objęciach. 11. METRIA Gloha tuliła śpiącego olbrzyma. Czuła się tak bardzo winna za to, że dała się głupio złapać i w konsekwencji doprowadziła do uwięzienia przyjaciół. Trent towarzyszył jej, by ją chronić, i próbował to robić, ale ona przekroczyła jednak pewne granice. Marrow wędrował w poszukiwaniu połowy duszy dla siebie. W czasie wspólnej wędrówki był wielce użyteczny, a teraz także jest więźniem. Ale najgorzej wyglądała sprawa z olbrzymem. Poszedł z nimi, choć niczego nie mogli mu zaofiarować. Robił, co mógł, aby pomóc, a teraz wydaje się, że znalazł kres podróży życia. A swoją drogą to interesujące, że w skali olbrzymów był w jej wieku. Był zbyt młody na śmierć! Z zadumy wyrwał ją odgłos kroków na schodach. Zjawił się Veleno z lampą. Rzeczywiście robiło się już ciemno. — Jesteś już gotowa? — zapytał. — Nigdy — odpowiedziała szeptem, żeby nie zbudzić Graeboe’a. Biedny olbrzym miał już dość problemów. Gloha cieszyła się, że choć tyle może dla niego zrobić. — Ostatecznie i tak zmienisz zdanie — powiedział Veleno. — Poczekam. — A jeśli nie? — Jesteś istotą śmiertelną, więc odejdziesz. — Nie ośmielisz się! — wrzasnęła zbyt głośno. Graeboe poruszył się. Zaczęła znowu go kołysać, mając nadzieję, że się nie obudzi. — Oczywiście, że się ośmielę. Nie przypuszczam, żebyś zareagowała na blef. Im większe pragnienie i głód poczujesz, tym bardziej wyda ci się rozsądna moja propozycja. I podejrzewam, że dotyczy to także twoich przyjaciół. Chyba nie chcesz, by cierpieli niewygody na twój rachunek. Gloha zesztywniała. Miał rację. Jak mogłaby to zrobić Trentowi i olbrzymowi? Graeboe co prawda i tak miał wkrótce umrzeć, ale nie Trent. Nie mogła pozwolić, by płacili tak wysoką cenę za jej upór. Jednakże pomysł poślubienia tego grubianina Veleno, dwa razy większego od niej i w niczym nie przypominającego ideału, którego szukała, przerywał raz na zawsze jej sny, jakkolwiek szalone by były. Świadomość tego faktu była zbyt przerażająca, aby się jej poddać. Jeśli już musiałaby poślubić człowieka, to powinien to być ktoś pokroju Trenta. Ten szaleńczy pomysł miał w sobie coś szczególnie urzekającego. Ale wiedziała, że to tylko marzenia. Cóż miała robić? Nie potrafiła wyobrazić sobie żadnego rozwiązania. Pozostało jej jedynie mieć nadzieję, że Metrii się poszczęści i przybędzie z odsieczą. W ten sposób zostaną uratowani od srogiego mężczyzny i jego zatrważającego zamku. Veleno postał chwilę, ale ponieważ nie odpowiadała, odwrócił się i odszedł. Był pewny, że czas gra na jego korzyść. A może… precz z takimi myślami! — na pewno miał rację. Chociaż Metria… W celi zawirował kłąb dymu. — Wróciłam — oznajmiła demonica. — Czy sprowadziłaś pomoc? — Niezupełnie. Ale pomawiałam ich. — Co robiłaś? — No odmawiałam, wymawiałam, zamawiałam, przemawiałam… — Namawiałam? — Nieważne — zgodziła się wymijająco. Gloha powstrzymywała swój temperament, ciągle próbując nie obudzić Graeboe’a. — Kogo namawiałaś? — Och, każdego. Twoje gobliny, harpie, skrzydlate centaury, olbrzymy… — Olbrzymy? — Graeboe jest olbrzymem, jak sądzę? Kiedy jest sobą. Gloha spojrzała na przytulonego do niej elfa. — Tak. Jeśli przyjdą niewidzialne olbrzymy, będą mogły podnieść dach zamku i uwolnić nas wszystkich. Dobrze pomyślane, Metrio. Demonica zarumieniła się, odwróciła wzrok i powiedziała: — Dziękuję. Patrząc na ten pokaz skromności, Gloha pogubiła się w myślach. Na szczęście nie na tyle, by wkrótce nie odnaleźć się we właściwym miejscu. — więc czy ktokolwiek ma zamiar przyjść z pomocą? Czy powiedziałaś im, gdzie jesteśmy? — Jasne. Powiadomiłam nawet ogra Smasha, że Tandy się spóźni, bo zapomniałaś o tym. Pozostali będą tutaj może pojutrze. — Pojutrze! — krzyknęła Gloha i zaraz zaczęła kołysać olbrzyma, którego jej krzyk mógł przebudzić. — Do tego czasu umrzemy z pragnienia! — Pragnienia czego? — Mniejsza o to. Nie sądzę, by Graeboe wytrzymał tak długo bez wody i jedzenia. Musimy zrobić coś znacznie szybciej. — Na przykład co? — Na przykład poślubić Veleno — rzekła Gloha cicho. — Co? Ja mam poślubić tego…? — Nie, ja. Ja jestem jedyną, której pragnie. Nienawidzę tej perspektywy, ale nie widzę również innego wyjścia. Demonica jednak przejęła się pomysłem, który ją zaintrygował. — Ciekawa jestem, czy ja mogłabym go poślubić? — Nie ma mowy. Jesteś demonicą. Pamiętaj, nie umiesz kochać. Zaklęcie nie zostanie złamane, dopóki ktoś go nie pokocha. — A ty możesz go pokochać? Gloha znowu się zamyśliła. — Och, masz rację. Jestem zdolna do kochania, ale nie jego. Nie znoszę go. Więc nawet gdybym go poślubiła, nie złamię zaklęcia. To byłoby niepotrzebne poświęcenie. — Uświadomienie sobie tej prawdy przyniosło jej prawdziwą ulgę. — Przypuśćmy, że ja go poślubię i udam miłość do niego. Jeśli go okpię, czy to zadziała? To było trudne pytanie. — Nie sądzę, by ci się udało go okpić. Demonica ledwo się opanowała. — Potrafię wygłupić każdego, kiedy spróbuję. Każdego z wyjątkiem Grossclouta. — Kogo? — Demona, profesora Grossclouta. Jest tak mądry, że o wszystkich cudzych głowach myśli jak o wypełnionych sieczką czaszkach. I cały czas udowadnia, że ma rację. Próbowałam go kiedyś oszukać z Dziewczynką z Zapałkami, ale natychmiast ją przejrzał. — Z kim? Metria zniknęła, a po chwili w jej miejsce pojawiła się najbardziej kochana, słodka, wdzięczna, niewinna istota o wielkich smutnych oczach porzuconego maleństwa, ubrana w jakieś łachy. — Cześć — zaświergotała maleńka. — Jestem Dziewczynką z Zapałkami. Kupisz choć jedną? — zapytała, pokazując maleńkie drewienko. Gloha była pod wrażeniem. — Rzeczywiście oszukałaś mnie — przyznała. Twarz dziewczątka wykrzywiła się w grymasie nieszczęścia. — Ale Grossclouta nie oszukałam. Nic nie jest w stanie go oszukać. On jest straszny. Po ostatnich słowach Metrii obudził się Graeboe. — A kto to jest? — zapytał, wytrzeszczając oczy. Obszarpaniec zwrócił swe smutne oczęta na niego. — Jestem sponiewieraną, biedną Dziewczynką z Zapałkami. Każdy, kto mnie spotka, zaraz się nakręca. — Co robi? — No nakleja, przypina, nakłada… — Przyczepia? — zapytał Graeboe. — Nabija? — niemal równocześnie zapytała Gloha. — Nieważne — wymijająco przytaknęło dziewczę. Elf słabo się zaśmiał. — Witaj, Metrio. Dziewczynka z Zapałkami zamieniła się w dym. — Co mnie zdradziło? — zapytała demonica, wracając do swej hożej postaci. — To był jedynie łut szczęścia, że zgadłem — odparł Graeboe. Metria rzuciła podejrzliwe spojrzenie, ale nie wywołała sprzeczki. Gloha wróciła zaintrygowana do poprzedniego tematu. — Jestem ciekawa, czy zdołałabyś okpić Veleno? Choć to nie byłoby etyczne. — Kto dba o to, czy oszustwo jest etyczne, dopóki działa? — zapytała demonica. — Okpić Veleno? — zapytał olbrzym. — Chce poślubić kogoś, kto go pokocha — wyjaśniła Gloha. — Metria może go poślubić i udawać, że go kocha. — Po co? — Żeby uwolnić nas wszystkich. — Po co? — zapytał raz jeszcze. — Ponieważ byłoby to bardzo uprzejme — odpowiedziała krótko Metria. — Tak mogę nauczyć się upojenia. — Czego? — zapytała Gloha. — No adoracji, ekstazy, pasji, amorów, bocianów… — Kochania — podpowiedziała Gloha. — Nieważne — wymijająco przytaknęła demonica. — Zdaje się, że rozumiem — zauważył Graeboe. — Veleno chce ślubu i miłości, a Metria chce zrobić coś uprzejmego, co może nam pomóc. Jeżeli udałoby się oszukać porywacza, pomyślałby, że znalazł miłość, i w efekcie wypuściłby nas na wolność. — Może pomóc, właśnie — powiedziała Metria. — Krótko mówiąc, jest interes do zrobienia: albo wypuści wszystkich, albo nie będzie bara bara. Gloha nie znała tego słowa, ale postanowiła nie dociekać, jak brzmi właściwe, gdyż mogłoby się to okazać dla niej krępujące. — Nie sądzę, by to było etyczne — powtórzyła swój zarzut. — Dlatego nie możemy tego zrobić bez względu na to, jak kusząca jest propozycja. — Nigdy dotąd nie mówiliście o tych etycznych sprawach — powiedziała Metria. — To sprawy dla istot z uczuciami — odparł Graeboe. — Och, więc dlaczego musicie je mieszać do tej sprawy! — krzyknęła Metria bardziej niż podniesionym głosem. — Bardzo trudno wyjaśnić sprawy uczuć komuś, kto ich nie czuje — odparła Gloha, która poczuła, że jest w kropce. — Podsumujmy więc: z jego punktu widzenia jest wszystko w porządku, jeśli więzi ludzi i zmusza ich głodem, by robili to, czego sobie życzy, ale z waszego punktu widzenia jest nie do przyjęcia oszukać go, by w efekcie wypuścić jego ofiary na wolność. Zgadza się? — O rety — westchnęła zaskoczona Gloha. — Pomyśl o tym… — Veleno postępuje nieetycznie — wtrącił się Graeboe. — Ale to nie usprawiedliwi naszego nieetycznego postępowania. Wolimy, aby kierowały nami najlepsze wzorce postępowania, nie najgorsze. — No właśnie — przytaknęła Gloha, doceniając jasność wykładu olbrzyma. — W porządku, spójrzmy na to praktycznie. Przypuśćmy, że powiem mu, iż jestem demonica i tak naprawdę nie potrafię kochać, ale będę próbowała przez kilka dni, więc uda mi się złamać zaklęcie. On czegoś chce, ty czegoś chcesz i ja czegoś chcę; dlaczego nie mielibyśmy zawrzeć umowy? — Być może jeśli warunki zostałyby jasno wyłożone i przestrzegany układ byłby etyczny — zgodził się Graeboe. Gloha zaczęła się jakby trochę interesować propozycją. — Zrobiłabyś to, Metrio, tylko po to, by poznać uczucie towarzyszące wielkodusznemu uczynkowi? — Pewnie. Wy, ludzie, zdajecie się mieć wszystkie rodzaje odczuć, których nie rozumiem, a które pozwalają wam robić zabawne rzeczy. Zdaje się, że znajdujecie dużo świetnej zabawy wokół tej całej miłości. Chcę przynajmniej raz spróbować, by wiedzieć, jak to jest. — Ale nie ma żadnej gwarancji, że czyniąc nam przysługę, będziesz zdolna do kochania — powiedziała Gloha. Demonica wzruszyła tylko ramionami i dodała; — Ale nie ma też gwarancji, że nie będę. Gloha pomyślała o ohydnej perspektywie, która ją czekała. Jeśli w ten sposób mogłaby zostać uwolniona od… — Być może warto spróbować — powiedział Graeboe. — Przynajmniej tak długo, jak będziesz mówiła prawdę i wcielisz ją w życie. — Ach, wcielanie jest bardzo proste. Każda demonica potrafi uczynić każdego mężczyznę delirycznie szczęśliwym, jeśli tylko zgodzi się na wcielanie. — Nie to miałem na myśli — mruknął elf. — Doprawdy? A jak się czułeś wcielony w moje piersi? Podobało ci się? A co ze snem na kolanach Glohy, tuż przy jej biuście? Czy nie podobało ci się to nawet trochę bardziej? Zarówno Gloha, jak i Graeboe zaniemówili. Elf zsunął się z jej kolan i kiedy Gloha starała się nie zarumienić, zaczął: — Ja… — I musisz mówić prawdę, zgadza się? Więc powiedz, czy nie tak było? Przecież wiesz, że mogę przybrać również postać goblinki. Milczał. Gloha zdołała przyjść mu z pomocą. — Prawdziwe osoby mogą czasami uszczęśliwiać inne prawdziwe osoby. Ale to nie jest to samo, co robią demonice. Metria zniknęła i pojawiła się znowu jako Dziewczynka z Zapałkami. — Może ktoś twojego rozmiaru — odezwała się do Graeboe. — A co jeśli zrobię małą negliżkę? — I zaczęła tańczyć, ściągając niewinnie wyglądającą czapeczkę. — Co zrobisz? — zapytał Graeboe. — Nieważne! — powiedziała Gloha. — Przyjmijmy, że demonica może… może zrobić to, co powiedziała, jeśli zechce. Skąd mamy mieć pewność, że powiesz Veleno prawdę? Nie jesteśmy więc uspokojeni z etycznego punktu widzenia. — A co jeśli zrobimy to tutaj? Tak, żebyście słyszeli? Gloha wymieniła spojrzenie z elfem. — To brzmi uczciwie — zgodziła się. — Zrobione. Kiedy znowu przyjdzie na górę zapytać, czy się zastanowiłaś, zawrę z nim układ. Gloha nie do końca wiedziała, co o tym myśleć. Jeśli było to etyczne i zadziała… Demonica zniknęła, pozostawiając ich samych w celi. Graeboe znalazł sobie miejsce pod ścianą i usiadł. — Nie musisz tam siedzieć — zapewniała go Gloha. — Chyba muszę. Nigdy nie chciałem wywołać u ciebie zakłopotania. — I nie wywołałeś. To była sprawka demonicy, nie twoja. — Nie sprawię ci żadnego kłopotu, jeżeli tylko będę mógł tego uniknąć. Na peryferiach jej myśli zaczęło pojawiać się coś, co przerodziło się w stwierdzenie: — Lubisz mnie, prawda? — To nie dotyczy naszej sytuacji. Każdy próbowałby ci pomóc. — Nie, nie o to chodzi. Powiedziałam, że ty naprawdę mnie lubisz. Zrozumiał. — Tak, lubię. Ale nie chcę cię martwić albo stawać w jakikolwiek sposób na drodze… — Tak, to jest to, co właśnie powiedziałeś. Jesteś takim dobrym człowiekiem. Gdybyś tylko nie był… — Olbrzymem — dokończył słabo. — Nie. — Zaczęła właśnie rozumieć, co jej powiedział Mag Trent o poznawaniu samej siebie. — Gdybyś tylko nie umierał. Sądzę, że potrafiłabym… potrafiłabym lubić cię w ten sam sposób. Być twoim przyjacielem, jak i ty byłeś moim. Ale nawet jeśli wydostanę się z zamku, ty nie zdołasz uciec od swego przeznaczenia. Nigdy znowu nie będziesz szczęśliwym olbrzymem, kroczącym swoją drogą, który poślubi miłą olbrzymkę i będzie żył szczęśliwie długie lata. Graeboe rozważył słowa Glohy i doszedł do bolesnej konkluzji. — Przyjaciele, tak — zgodził się. — To prawda. Przykro mi, że nie byłem dość przewidujący, aby zorientować się, że zaprzyjaźnienie się w mojej sytuacji jest nie tylko bezsensowne, ale i okrutne. Dla nowych przyjaciół. Byłem tak spragniony towarzystwa, że nie rozważyłem tego w sposób, w jaki powinienem był. Wszystkim wam sprawiłem przykrość. Gloha zastanowiła się. — Rozumiem twoją logikę, Graeboe, ale nie rozumiem uczuć. Myślę, że nigdy nie chciałabym nie spotkać ciebie czy Trenta, cokolwiek się stanie. Przez cały ten czas, kiedy szukałam skrzydlatego goblina, powinnam była szukać prawdziwych przyjaciół, takich jak ty. — Nie, ja nie jestem naprawdę dobry. Jestem w całości zwyczajny, z wyjątkiem rozmiarów. A nawet i one niedługo znikną. — To tak jak ja. Też jestem zwykła. To znaczy duchowo. — Pokręciła głową. — Przynajmniej nauczyłam się nie zwracać uwagi na ciało. To może dać mi wiele korzyści. Zamilkli. Gloha miała nadzieję, że Trent i Marrow nie popadli w zbytnie przygnębienie. Właśnie powróciło jej poczucie winy za ich los. Gdyby tylko nie poszła za tym głupim popcornem! Nie tylko, że sprowadziła na manowce całą ich wyprawę, to jeszcze wszystkich wpakowała w straszne kłopoty. Teraz ich jedyną nadzieją stała się demonica, która gotowa była pomóc ze zwykłej ciekawości. Usłyszała kroki na schodach. Czyżby Veleno wrócił tak szybko? A czy to było szybko? Może drzemała przez chwilę? Tym razem mężczyzna przyniósł ze sobą tacę z jedzeniem. — Czy jesteś gotowa wyjść za mnie? — zapytał. — Ja nie, ale może ktoś inny jest — powiedziała Glona. — Nimfy się nie liczą. Żadna z nich i tak nie pamięta, że mnie poślubiła. Ty będziesz pamiętać. — Jest jeszcze ktoś, kto będzie pamiętać. Kto ponadto chce tego, czego ja nie chcę. Zainteresowało go to. Kto? — Metria. — Kto? — Demonica. — Och, demonice liczą się jeszcze mniej niż nimfy, ponieważ nie mogą wejść w kontakt ani ze mną, ani z zamkiem. W tym momencie pojawiła się Metria. Była ślicznie ubrana. Pokazała mniej swego zmysłowego ciała niż zwykle. Jedwabna suknia przypominała mgiełkę. Oprócz niej demonica miała na sobie połyskujący naszyjnik i diadem wpięty w lśniące włosy. — Dowiedziałam się czegoś o zamku Republiki Notar — odezwała się. — Żaden demon nie może wejść w kontakt z tobą w zamku, ale każdy może to zrobić poza nim. A demonica, którą poślubisz, może utrzymywać z tobą bliskie stosunki również w zamku, ponieważ w takiej sytuacji zostanie zaakceptowana jako pani tego domu. — Ależ to jest prawda — stwierdził zaskoczony Veleno. — Zupełnie o tym zapomniałem. Sądziłem, że to nieważne, gdyż żadna demonica nie wyrażała ochoty. Mówisz, że jesteś zainteresowana? — Tak, poślubię cię. Za pewną cenę. — Cenę? — Wypuść wszystkich uwięzionych. Wszystkie nimfy, wszystkich śmiertelnych i kościeja także. — Mówiłem już wcześniej, że nie mogę wypuścić nimf, dopóki nie znajdę właściwej. Metria zastanowiła się. — No, ale skoro jesteś pewny, że to ja jestem tą odpowiednią… — W chwili kiedy znajdę miłość, żadne z nich nie będzie dla mnie ważne. Wszyscy zostaną uwolnieni automatycznie, również twoi przyjaciele. — Automatycznie? — zapytała Gloha. — Kiedy zamek zniknie. — Ach tak, słusznie. Taka była umowa — przypomniała sobie demonica. — W porządku. O to nie musimy się więc obawiać. Teraz musimy się potargować. Chcę, żebyś nakarmił każdego, kto tego chce. Tę dwójkę tutaj i Trenta w jego celi. — Jeśli poślubisz mnie tej nocy, tej nocy będą jedli. — Umowa stoi. No to do dzieła. Gloha chrząknęła. — Ale jest jeszcze coś, co muszę ci powiedzieć — dodała Metria. — Wiesz, jestem demonicą. Nie potrafię nikogo kochać. Ale będę tak dobrze udawać, że cię oszukam. Może i zamek oszukam. Tym razem Veleno się zastanowił. — Myślę, że warto spróbować. Jeśli się nie uda, zamek nie zniknie, wszyscy pozostaną więźniami, a goblinka będzie musiała poślubić mnie jako następna. — Hola, na to się nie zgadzam! — zaprotestowała Gloha. — Nie potrzebujesz. Zacznę znowu głodzić ciebie i twoich przyjaciół, aż zmienisz zdanie. — Twa logika jest nie do pokonania — ucięła Gloha. — No więc zaczynajmy — popędzała Metria. — Zejdźmy na dół do komnaty zaślubin. — Najpierw nakarm moich przyjaciół. Veleno westchnął. — No dobrze. Mam tu jedną tacę, zaraz przyniosę też drugą. Metria wymyśliła tymczasem coś nowego. — Nie chcę do zwykłego, pojedynczego ślubnego pokoiku. Chcę prawdziwego przyjęcia weselnego. — Ale to zabierze sporo czasu. — Jeśli ty możesz czekać, to i ja mogę. — Suknia Metrii przemieniła się w strojną suknię ślubną. — Czy nie chcesz zrobić tego choć raz jak należy? — To by oznaczało, że trzeba znaleźć świadków i poddać się tym wszystkim niewygodom. — O świadków nie ma się co obawiać. Weźmy moich przyjaciół. Także nimfy. — Ale musiałbym wypuścić wszystkich z cel. — No ale zamek byłby ciągle zamknięty, nieprawda? — Jeden z nich to Mag. Mógłby zmienić któreś z was w potwora, który by mnie unicestwił. — Ma rację — wtrącił się Graeboe. — Nie ma żadnego powodu, by nam ufać. — Każ im wszystkim złożyć przysięgę pokoju — powiedziała Metria. — W tym zamku wszystkie przysięgi są wiążące, nawet jeśli składający je ludzie nie są szczerzy. — I o tym też się dowiedziałaś — rzekł zaskoczony Veleno. — No jasne. Republika Notar nie jest prawdziwym zamkiem, jest raczej sytuacją. Wszystko, co się w niej stanie, musi być prawdą. Gdziekolwiek byłby zamek, jest częścią Republiki, i jej prawo działa. Przysięgi więc załatwią problem. Veleno spojrzał na Glohę i olbrzyma. — Złożycie przysięgę pokoju? To będzie oznaczać, że nie możecie zrobić wobec mnie nic wrogiego, na przykład działać wbrew moim interesom. Na przykład uciekać. Gloha poczuła, jak przebiega po niej dreszcz. — Och, nie podoba mi się to — mruknęła. — Nie musisz przysięgać, że go poślubisz — zauważył Graeboe. — Musisz jedynie stwierdzić, że nie wyrządzisz mu krzywdy. Pomyślała, że swoboda w poruszaniu się po zamku będzie znacznie przyjemniejsza od uwięzienia w małej komnacie. Z jednego przynajmniej powodu powinna dostać się do osobnego pokoju. — Zgoda. — Przysięgnij więc, a dam ci pełną swobodę w granicach zamku. Gloha zdenerwowana zamknęła oczy i powiedziała: — Niniejszym składam uroczystą przysięgę nie szkodzić właścicielowi tego zamku. — W tym momencie poczuła, jak kilka pętli jedwabnego sznura łagodnie zaciska się wokół niej. Zaskoczona otworzyła oczy, ale niczego nie dostrzegła. Zrozumiała, że od tej chwili jest związana przysięgą, która oplotła ją w sposób niewidzialny, lecz na pewno skuteczny. Graeboe także złożył przysięgę. Teraz Veleno mógł otworzyć drzwi. Wręczając klucz goblince, powiedział: — Idź i wypuść swoich przyjaciół, ale tylko wtedy, jeśli złożą przedtem przysięgę. Ja tymczasem idę po więcej jedzenia i zajmę się przygotowaniem wesela. Gloha, znowu zaskoczona, wzięła klucz. — Weź to jedzenie — powiedziała do olbrzyma. — Ja wezmę następną porcję. Najpierw uwolnię Trenta i Marrowa. — A ja upewnię się co do weselnych przygotowań — powiedziała z wielkim entuzjazmem Metria. — Ach, zrobię najwspanialsze przyjęcie w historii Xanth. — Po tych słowach zniknęła. Goblinka poszła zaś na dół za Veleno. Sprawy działy się tak szybko, że czuła się nieco rozkojarzona. Ale w końcu pojawiła się jakaś szansa na to, że uniknie kłopotliwego dla niej rozwiązania. — Tędy. — Veleno wskazał palcem odchodzący od schodów korytarz, a sam poszedł dalej. Zeszła ze schodów i poszła wskazanym korytarzem, aż doszła do celi. — Jesteś wolna! — zawołał uradowany Trent. — Niezupełnie — odpowiedziała. — Metria wychodzi za Veleno, więc ten daje nam wszystkim wolność w granicach zamku. Pod warunkiem jednak, że przedtem złożymy przysięgę pokoju. Nie będzie nam wolno ani go skrzywdzić, ani uciekać, dopóki małżeństwo nie zostanie zawarte. Graeboe i ja już złożyliśmy przysięgę, teraz kolej na was. — Nie jestem gotów do złożenia takiej przysięgi — powiedział Trent. — W takim razie nie mogę otworzyć celi. — A to interesujące. Czyżbyś poznała, co to honor? — Myślę, że zawsze wiedziałam, co to jest honor. Ale to nieważne. Kiedy złożyłam przysięgę, związały mnie niewidzialne pęta, i muszę ją teraz honorować. Takie są warunki. — Warunki honorowe — zgodził się Trent. — A co się stanie z tobą, jeśli małżeństwo Metrii nie poskutkuje? — Wtedy wrócę do punktu wyjścia. Nie zgodziłam się wyjść za niego, więc będę znowu zamknięta i głodzona do czasu, aż się zgodzę. Tak jak ty czy Graeboe. — I pomimo takiego ryzyka honorujesz umowę? — Tak. No więc masz zamiar złożyć przysięgę? Nakarmiony zostaniesz bez względu na decyzję, ale bez przysięgi nie mogę cię wypuścić. — Zawahała się. — Proszę, Magu, nie chcę zostawić cię w więzieniu. — Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie chciała go zostawiać. Pamiętała, jak wyznał swe pragnienie przywrócenia Cynthii do jej ludzkiej postaci z powodu, którego nie potrzebował wyjaśniać, wzmacniając w ten sposób zainteresowanie Cynthii jego osobą. Gloha nie mogła się powstrzymać, aby nie wyobrazić sobie, jakby to było wspaniale zostać przemienioną w ludzką kobietę, przynajmniej na jedną z nim noc. Oczywiście Mag nie miał żadnego pojęcia o jej zainteresowaniu swoją osobą, a ona nie zamierzała mu powiedzieć. Po prostu pragnęła. — Nie muszę przysięgać — powiedział Trent. — Marrow również. — Ależ musisz. Inaczej bowiem nie wypuszczę cię. — Więzy przysięgi trzymały ją mocno, choć szczerze chciała uwolnić przyjaciół, by nie odchodzić stąd samotnie. Uśmiechnął się. — Pozwól, że wyjaśnię. Dobrze myślisz, ale znalazłaś się w strefie, w której mógłbym cię przemienić. Zmieniłbym cię w muchę i podniósł kółko z kluczem, które wypadłoby z twojej ręki. Moglibyśmy być wolni bez przysięgi. — Och! — zawołała Gloha, gwałtownie się cofając. Wiedziała, że to prawda. — Dlaczego tego nie zrobiłeś? — Ponieważ częścią nauki, jaką wyniosłem z czasów wygnania z Xanth, był honor. Od tamtego czasu nigdy nie postąpiłem fałszywie wobec człowieka czy jakiejkolwiek innej istoty. Niehonorowo byłoby wykorzystać twą naiwność i sztuczką sprowokować cię do złamania przysięgi. Więc chociaż nie bardzo podoba mi się kompromis, który zawarłaś z panem zamku, muszę stosować się do jego warunków i nie mogę pozwolić sobie na żadną wrogość wobec Veleno. W tej sytuacji moje dalsze przebywanie w odosobnieniu traci sens. — Naparł na drzwi, a te niespodziewanie otworzyły się. Gloha stała jak wryta z otwartymi szeroko ustami. — Jak to się stało, że drzwi były otwarte? Marrow trzymał zakrzywioną kość. — Wytrych* — wyjaśnił. — Nauczyłem się, jak ją zastosować. Żałuję, że nie udało mi się, zanim Graeboe został złapany, ale moja pusta głowa nie zawsze daje sobie radę z myśleniem. Sądziłem, że najlepiej będzie poczekać, aż poznamy całą sytuację w zamku. — To znaczy, że moglibyście wyjść bez przysięgi… gdybym ja wcześniej jej nie złożyła? — zapytała przerażona Gloha. — Zgadza się — odpowiedział Trent. — Ale to była twoja decyzja tak, jak to jest twoja wyprawa. Potrząsnęła głową. Mogła mieć już tylko nadzieję, że decyzja Metrii o ślubie zostanie wcielo… zrealizowana — w ostatniej chwili znalazła mniej krępujące słowo. Inaczej demonica może mieć większe kłopoty, niż się spodziewa. Zeszli na parter. Gloha znalazła zamkową toaletę, a następnie zbadali układ głównego poziomu w zamku. Budowla wydawała się dobrze zaprojektowana, ale z powodu braku służby było tu bardzo cicho. W zamkowej jadalni Veleno przygotował trochę ciasta zebranego z ciastkowców rosnących na podwórcu. Kuchnia była tu więc dość uboga, ale nie można było na to nic poradzić. Poza tym byli głodni. — Wezmę swoją część na górę i zjem z Graeboe’em — powiedziała Gloha. Wolałaby co prawda pozostać z Trentem, ale olbrzym bardziej potrzebował jej towarzystwa. Klucz położyła na stole, tak aby Veleno mógł go znaleźć, i poleciała. — Poczekam tu, aż pojawi się Veleno — stwierdził Trent i zasiadł w pozycji gotowej do zaatakowania ciasta. — Wypuszczę nimfy — zdecydował Marrow. — One także nie potrzebują składać przysięgi, są przecież nieszkodliwe. — Wziął klucz ze stołu. — A poza tym na pewno będą się cieszyć weselem. Gloha nie miała pewności co do tego przypuszczenia. Każda z nimf została jednej nocy poślubiona Veleno, a potem cierpiała przez prawo Republiki Notar, według którego zapomnienie o ślubie automatycznie anulowało małżeństwo. Ale zgodziła się, że pozostawienie ich w zamknięciu nie byłoby w porządku. Goblinka poszła na górę. Graeboe ledwie zaczął jeść swoje ciasto. Nie dlatego, że nie czuł głodu, lecz dlatego, że był zbyt słaby. O to się właśnie martwiła. — No dalej, pomogę ci. — Usiadła na podłodze obok niego. Nie pytała, czy chce pomocy, bo mógłby sobie przypomnieć o swej dumie. Karmiła go łyżką przyniesioną z jadalni. — Dziękuję — powiedział i wydawało się, że wrócił trochę do siebie. — Przykro mi, że narażam cię na takie niewygody. — Żałuję, że nie mogę cię nakarmić tak, abyś wrócił do pełni sił — stwierdziła smutno. — Cieszę się, że cię spotkałem. — Dziękuję. — Schyliła się i pocałowała go w ucho. Gdy zjadł już tyle, ile zdołał, Gloha dokończyła swój kawałek ciasta i resztkę po olbrzymie, a następnie podniosła elfa i bardzo uważnie zaniosła na dół, na parter. Chciałaby móc kontrolować każdy krok chorego olbrzyma, choć nie bardzo wiedziała, co mogłaby zrobić, gdyby mu się nagle pogorszyło. Tymczasem sprawy się zmieniały. Wszystkie komnaty zostały otwarte. Wszędzie kręciły się nimfy, pomagając w przedweselnych przygotowaniach. Kościej Marrow nadzorował wykonanie ław do siedzenia dla licznych gości. Metria pojawiała się i znikała, udzielając krótkich instrukcji dotyczących wystroju wnętrz. Demonica nie mogła w niczym pomóc fizycznie, ale wyglądało, że znajduje wiele radości w kierowaniu innymi. Nimfy chyba nie dostrzegały niczego dziwnego w tym, że demonica i kościej pełnią rolę nadzorców. Według ich pamięci, która nie sięgała nawet jeden dzień wstecz, zapewne tak było zawsze. Trent musiał zamienić jedną z roślin rosnących na podwórcu zamkowym w drzewo materiałowe, ponieważ nimfy darły kawałki kolorowych ubrań i wieszały je jako dekoracje. Zamek wystrojono jak na festyn, co wielce kontrastowało z jego codzienną atmosferą. W trakcie przygotowań zjawiły się dwie kolejne osoby. — Magpie! — zawołała Gloha i podbiegła, by uściskać swą dawną nauczycielkę. — Co ty tu robisz? — Jak to, przyszłam na ślub, moja droga. Podobnie jak Dana. Gloha spojrzała na towarzyszkę Magpie. Była elegancko zbudowana i ubrana zupełnie jak królowa. — Ty jesteś demonica Dana? Pierwsza żona Humfreya? Tak wiele o tobie słyszałam — skłamała. Dana uśmiechnęła się. — Nie wszystkie jesteśmy jak Metria, co powinnaś wiedzieć, znając Magpie. Wlokąc za sobą ogon dymu, zjawiła się Metria. — Słyszałam to! Straciłaś swą duszę i puf! odeszłaś. Dokładnie jak ja. — Ale powróciłam — powiedziała gładko. — Teraz działam, jakbym miała duszę, choć jej nie mam. Dla ciebie, podejrzewam, to także nie będzie problemem. — Najmniejszym — przytaknęła Metria. — Mam zamiar tkwić w tym tylko do czasu, aż odkryję, co to takiego miłość. Potem znikam. — Cóż, moja droga, nie sądzę, by tak było — wtrąciła się Magpie. — Tak? A co ty wiesz na ten temat? — zapytała Metria. — Spędziłaś za dużo czasu na służbie u śmiertelnych. Było to już dostatecznie złe w przypadku księżniczki Kolec… — Jakiej księżniczki? — zapytała Dana. — No cierń, ostroga, pinezka, szpilka, igła, kaktus, kolczasty kwiat… Róża? — Nieważne — zgodziła się wymijająco Metria. — Księżniczką Różą. Ale kiedy zaczęłaś z pomniejszymi istotami, nawet goblinami i ogrami, jak z tą Ikrą… — Okrą — poprawiła Magpie. — Ogrzyca Okra. — Nieważne. Straciłaś zupełnie perspektywę. — Nie sądzę — odpowiedziała nie zrażona Magpie. — Za nic nie chciałabym stracić takiej okazji. — W takim razie możesz pomóc. Zaślubiny odbędą się za kilka chwil. — Z wielką przyjemnością — powiedziała Magpie. — Praca może także dobrze zrobić. — Zniknęła, by po chwili pokazać się w komnacie, w której trzy nimfy próbowały powiesić girlandy do góry nogami. Zdołała je w ostatnim momencie powstrzymać. — A kim jest pan młody? — zapytała Dana, spoglądając na Graeboe’a. Gloha uświadomiła sobie, że cały czas trzyma elfa. Szybko postawiła go na podłodze. — To jest olbrzym Graeboe. On nie jest moim… — Olbrzym? — powtórzyła zaskoczona Dana. Wyglądała na skupioną. — A więc jest olbrzymem. Czy przypadkowo gdzieś w pobliżu nie ma Maga Trenta? — Jest. To właśnie on przemienił Graeboe’a, ale to skomplikowana historia. — Z pewnością. Ale wkrótce dramatycznie się uprości. Życzę wam wiele szczęścia. — Po tych słowach odeszła, by rozplatać kilka nimf, które zaplątały się w materiał. Wymachiwały już tylko rękoma i nogami w dziwnych pozycjach i zaczęły wołać o pomoc. Gloha odwróciła się w stronę Graeboe’a i spojrzała z zakłopotaniem. — Jej się zdawało, że my… — Dopiero co się zjawiła. Niewiele wie. Tuż przed nimi pojawiła się kolejna postać. Był to dostojny, starszy demon z budzącą szacunek pewnością siebie wymalowaną na twarzy. — Oczywiście, że wie — powiedział. — Czy wy w tych swoich głowach macie tylko sieczkę? Gdybyście mieli odrobinę oleju, sami powinniście wszystko przewidzieć. Gloha błyskawicznie domyśliła się, kogo ma przed sobą. — Witam, profesorze Grossclout — odezwała się uprzejmie. — Jestem zaskoczona, widząc cię tutaj. — Nie mogłem tego opuścić — odpowiedział profesor. — Muszę celebrować uroczystość. — Rozejrzał się dookoła z kwaśną miną. — Muszę powiedzieć, że Metria utrzymuje wątpliwy przywilej bycia najgorszą z wszystkich bałwanów, niezgułów, pustogłowych uczniów, którzy zaśmiecali moją klasę. Na te słowa zjawiła się Metria. — Ja także pana kocham, profesorze. — I pocałowała go w policzek z głośnym cmoknięciem. — Przestań, ty wstrętna kreaturo! — wrzasnął, robiąc przy tym wrażenie, jakby miał zaraz wybuchnąć. — To naprawdę miło z twojej strony, że zgodziłeś się na te drobne niedogodności — powiedziała, zupełnie obojętna na jego wcześniejszą reakcję. — Przyszedłem tylko po to, by się upewnić, że przejdziesz przez to, ty nieodpowiedzialna bogdanko. — Nieodpowiedzialna co? — No, przyjaciółko, faworyto, metreso, nałożnico, kochanico, konkubino… — Narzeczono? — Nieważne — zgodził się wymijająco profesor. Metria zarumieniła się i spuściła wzrok, po czym dodała skromnie: — Dziękuję. Wytknął demonicę serdelkowatym palcem, wkładając go w jej nos, i powiedział: — Niedługo dostaniesz to, na co zasługujesz, ty wstrętna piekielnico. — Do czasu, aż dowiem się, co to miłość. To coś, o czym nigdy nie uczyłeś w czasie swych zajęć, profesorze. — Uczyłem miłości do wiedzy, ale ty nie byłaś w stanie tego pojąć. — Zamilkł na chwilę i coś rozważał w myślach. — Ale bez wątpienia niedługo czegoś się nauczysz — dodał z radością nie zwiastującą nic dobrego. Metria zniknęła. Grossclout pokręcił głową. — Ona jest najbardziej nieznośną kobietą. Zupełnie nie myśli jak uczony. — Ale próbuje zrobić coś przyzwoitego — powiedziała Gloha. — Ze złego powodu. — Spojrzał na nią niepokojąco. — Podczas gdy twój przypadek jest bardziej pozytywny. Zasługujesz na radość, jaką niedługo poczujesz. — Radość? — Ale profesor, nie czekając, oddalił się. — Zupełnie nie rozumiem demonów — przyznał się Graeboe. — Metria powiedziała, że to jedyny, którego nie można okpić — przypomniała goblinka. — Lecz jeśli wydaje mu się, że spoglądam na swoją przyszłość z radością, to jest daleki od wyczucia spraw. Grossclout zbliżał się do podium umieszczonego przed ławkami. — Zajmijcie miejsca, proszę — powiedział głosem tak pełnym autorytetu, że zamek zadrżał w posadach. — Uroczystość się zaczyna. Nimfy natychmiast cicho usiadły na ławkach. Przed Glohą pojawiła się Magpie. — Ty i Graeboe powinniście usiąść w pierwszym rzędzie jako przyjaciele panny młodej. — Właściwie nie jesteśmy przyjaciółmi — zauważyła Gloha. — Tym lepiej, kochanie. Chodźcie tędy. — Poprowadziła ich mimo wszystko do pierwszej ławki. — Tym lepiej? — powtórzył pytająco Graeboe, gdy zajęli miejsca. — Zupełnie tego nie rozumiem — przyznała Gloha. Magpie wróciła. — Och, przepraszam, ale zapomniałam. Gloha, pełnisz rolę druhny. — Ja! — krzyknęła przerażona goblinka. — Nie mam o tym zielonego pojęcia… — My, demony, nie możemy wchodzić w bezpośredni kontakt z zamkiem. Poza tym tak czy owak ceremonia wymaga udziału zwykłych śmiertelników. To ważne. — Ależ Veleno poślubiał każdego dnia jakąś nimfę i obywało się bez takich fanfar. — Tak, i żadne z tych małżeństw nie przetrwało. A temu się uda. — Uda się? — zapytała Gloha z wzrastającą nadzieją. — Jeśli wszystko zostanie zrobione właściwie. Chodź. Gloha wstała więc i poszła za Magpie, której ufała. Demonica nie mogła fizycznie oddziaływać na Veleno ani na nic, co pochodziło z zamku, lecz mogła dotknąć Glohy. Szybko zrobiła odpowiednią dla druhny sukienkę ze zgrabnym nakryciem głowy — długim, stożkowym czepkiem, z którego końca zwisał kawałek materiału. Poprowadziła Glohę do lustra. Pojawiło się w nim odbicie uroczej goblinki, której skrzydła pięknie zlewały się w jedno z suknią. — Och, chciałabym zawsze tak wyglądać — westchnęła Gloha. — Zawsze tak wyglądasz, dla innych — zapewniła ją Magpie. — Myślą o tobie jak o małym, anielskim aniołku. No, ale musisz już pójść, aby wziąć udział w ceremonii. — L?cz nie wiem, co robić — zaprotestowała. — Bądź po prostu świadkiem ceremonii i przejmij bukiet w czasie zakładania obrączki. — To wszystko? — Wystarczy. — Magpie pchnęła Glohę do przodu. Uroczystość właśnie się zaczęła. Skądś dobiegała muzyka, choć nie organowa — okazało się, że to kościej Marrow grał swymi piszczelami na żebrach. Dźwięki były zadziwiająco czyste i do złudzenia przypominały Marsz weselny. Metria pojawiła się w oszałamiającej kreacji z welonem i fenomenalnym bukietem kwiatów. Szła dostojnym krokiem przejściem między rzędami. Niemal płynęła, co mogła przecież robić, jeśli chciała. Nagie nimfy zawołały z zachwytem „Oooo!” niemal unisono. Wszystkie nagle zapragnęły takiej samej sukni dla siebie. Veleno już czekał na swą wybrankę. On także wyglądał przystojnie w czarnym, eleganckim garniturze. Gdy Metria zrównała się z nim, razem już podeszli do profesora Grossclouta, mówiącego z takim namaszczeniem i atencją, że Gloha zapragnęła zapamiętać to na zawsze. Po przemówieniu zapadła na chwilę cisza, którą przerwało krótkie: — Obrączka. Z drugiej strony podszedł Trent. On także był elegancko ubrany. Podał małe pudełeczko. Gloha domyśliła się, że obrączka także musi być częścią zamku i demonica nie może jej wziąć do ręki. Trent grał więc rolę drużby. Gloha zastanowiła się, czy to aby nie jest zachowanie skrajnie przyjazne wobec Veleno. Ale właściwie czemu nie? Gdyby małżeństwo się udało, wszyscy będą wolni bez gwałtu i oszustwa. Veleno wziął obrączkę. Metria rozglądnęła się za miejscem na bukiet, więc Gloha szybko podeszła i wzięła go od niej. Och — nie był prawdziwy. Demonica stworzyła go z części samej siebie, by dodać efektu. Niemniej dla fasonu ktoś powinien wziąć go w tym momencie ceremonii i musiała to być Gloha. Teraz zbliżył się moment krytyczny. Veleno podniósł obrączkę, a Metria swą lewą rękę. Czy obrączka będzie pasować, czy też może przeleci przez palec demonicy tak, jak wszystkie przedmioty zamku przechodziły przez nią na wylot? Obrączka nie spadła. Metria trzymała rękę w górze w triumfalnym geście, pokazując ją wszystkim dookoła. Dla zamku stała się prawdziwa. — Mąż i żona — Gloha usłyszała słowa profesora. Veleno wziął demonicę w ramiona i pocałował. Jego ręce nie przeniknęły przez nią, podobnie jak i usta. Dla niego także nabrała prawdziwych kształtów. Usatysfakcjonowany rozwojem wypadków, profesor Grossclout z ulgą zniknął. Podobnie jak Magpie i Dana, choć te bardziej dyskretnie. To, co miały zrobić, zrobiły, i nie było na co czekać. Uroczystość zaślubin zmieniła się w huczne wesele. Nimfy nie potrzebowały jeść, ale i tak przeżuwały kawałeczki ciasta. Gloha, Trent i Graeboe najedli się już przedtem, ale także coś tam skubali. Tymczasem pan młody z panną młodą zniknęli w sypialni dla nowożeńców, aby skonsumować zawarte przed chwilą małżeństwo. Metria miała uczynić Veleno delirycznie szczęśliwym na jakąś godzinkę czy coś koło tego. Gloha jednak wiedziała, że to nic nie znaczy. Liczyła się jedynie odpowiedź na pytanie, czy panna młoda pozostanie taka namacalna i czy zachowa pamięć do następnego ranka. Do tego czasu nikt nie może być uwolniony. Taka była umowa. Reszcie gości nie pozostało nic innego, tylko posprzątać po weselu. Zabrali się do pracy energicznie, przywracając zamkowi jego poprzedni wygląd, z jednym wszak zastrzeżeniem: nie zdjęli dekoracji. Dlaczego następnego dnia nie mieliby znów się zabawić? W końcu posprzątali. Nimfy wróciły do swoich cel na noc, bo tam czuły się wygodniej. Rano i tak niczego nie będą pamiętać. Ale cele oczywiście pozostały otwarte, więc będą mogły z nich wyjść i zabawić się, jeśli takie będzie ich życzenie. Co prawda nie było w zamku faunów, ale być może i tak trochę pobiegają i pokrzyczą dla rozrywki. Zmęczeni po całym dniu pracy w kuchni Trent, Marrow, Graeboe i Gloha usiedli, by odpocząć. Wkrótce i oni udadzą się do swych cel na spoczynek, tym razem z poduszkami, które zapewnią wygodę. Wszystko zależy od następnego dnia. — Jak sądzicie, uda się? — zapytał Trent. — Z tego, co wiem, to profesor nigdy się nie myli — odparł kościej. — Dziwne, że zjawił się osobiście, by czuwać nad przebiegiem ceremonii — dodał Graeboe. — Szczególnie, że nie okazuje Metrii żadnego szacunku. — Jego postawa wydaje się dość dziwna — zgodził się Marrow. — To wyglądało niemal tak, jakby myślał, że ona nie chce wyjść za mąż. — Powiedział, że dostanie to, na co zasłuży — przypomniała Gloha. — A kiedy stwierdziliśmy, że nie jesteśmy właściwie przyjaciółmi Metrii, Magpie powiedziała, że to lepiej. Trent pokręcił głową. — Dziwne. Zdaje się, że na tej wyprawie czekają nas jeszcze ważne niespodzianki. Posiedzieli jeszcze przez półtorej chwili w milczeniu, nie poddając się zmęczeniu. Nagle pojawiła się Metria, w koszuli nocnej powiewnej jak z gazy, przez którą było widać różowy stanik i majteczki. — Och, wy ciągle na nogach? — zapytała zaskoczona. — Tak z rozpędu — odparł Trent. — Co ty tu robisz? — Uczyniłam Veleno tak delirycznie szczęśliwym, że padł. Powrót do sił na następną rundę zabierze mu parę chwil. Urwałam się więc na moment, by skubnąć kawałek ciasta. — Przecież ty nie potrzebujesz jeść — zauważyła Gloha. — To nie dla mnie, lecz dla niego. Zgłodniał po całym tym wysiłku. Nawet Marrow wydawał się zaskoczony tym, co usłyszał. — Robisz dla niego coś miłego, choć to nie jest bezpośrednio przepisane zawartą umową? — Cóż… tak — odpowiedziała wymijająco Metria. — Czy żona, jeśli chce, nie może zrobić czegoś dla swego męża? — To brzmi tak, jakbyś się troszczyła o niego — zauważył Graeboe. Demonica spojrzała z zakłopotaniem. — To musi być złudzenie. Trent zerknął na nią z ukosa, najwyraźniej zaabsorbowany jakąś myślą o czymś. — Powiedz o nim coś przykrego — zasugerował łagodnie. Metria otworzyła usta. — Nie… chce mi się. — Gdybym nie wiedział, jaka jest prawda, pomyślałbym, że masz kawałek duszy — powiedział Trent. — Nonsens! Po prostu chcę, by był delirycznie szczęśliwy przez kilka godzin. To sprawa zawodowej dumy i nic więcej. — A od kiedy masz taki rodzaj dumy? — zapytała Gloha. — Od… chwili, kiedy wyszłam za mąż — odrzekła demonica, zaskoczona własną odpowiedzią. — Ta ceremonia… Musiała dać ci znacznie więcej niż tylko męża — stwierdziła Gloha. — Kiedy złożyłam przysięgę pokoju, poczułam, jak niewidzialne sznury wiążą mnie nią. Czy czułaś coś podobnego? — Ależ tak — odparła znowu zaskoczona Metria. — Byłam tak skoncentrowana na tym, aby wszystko dobrze zrobić, że nie zwróciłam dostatecznej uwagi. Pozwoliło mi to wejść w fizyczne stosunki ze wszystkim w zamku, do tego stopnia, że mogłam udawać przywoływanie bocianów z Veleno. — Udawać? — zapytała Gloha. — My, demonice, nigdy nie przywołujemy bocianów, jeżeli nie chcemy — wyjaśniła Metria. — Wywołujemy jedynie emocje, bałamucąc śmiertelników, ale to nie jest naprawdę. Kto przy zdrowych zmysłach chce tego całego zamieszania z dzieckiem? — Ja — powiedziała Gloha. — Gdybym miała prawdziwego… prawdziwą rodzinę. Trent ściągnął usta w najbardziej łagodnym grymasie. — A ty nie masz prawdziwej rodziny, Metrio? — Ja tego nie powiedziałam! Veleno nie jest złym człowiekiem, jedynie samotnikiem. Nie ma w nim niczego takiego, czego nie tolerowałaby dobra, kochająca kobieta. — A czy ty jesteś taką kobietą? — Oczywiście, że nie! — Spojrzała jednak z bólem. — Ale jest coś… Sama nie wiem. — Czy to wspaniałe uczucie cierpieć ból tak jak ty teraz, nie wiedząc, jakie uczucia go sprawiają? — zapytał Graeboe. — To dokładnie to! — zgodziła się demonica. — Skąd o tym wiedziałeś? — Myślę, że doświadczasz właśnie pierwszych miłosnych męczarni — stwierdził olbrzym. — Doświadczam? Ale… ale przecież tego właśnie szukałam! — I czy tego się spodziewałaś? — zapytała Glona. — Nie. Nie wiem, czego oczekiwałam, ale nie tego. To… Nie wiem, czy mi się to podoba. — Miłość niekoniecznie dba o to, czy ci się spodoba — powiedział smutno Trent. — Może doprowadzić do wielkiego nieszczęścia. Ale nigdy nie uda ci się zastąpić jej innymi uczuciami. Metrio, uważam, że ceremonia zaślubin dała ci połowę duszy Veleno. Teraz jesteś w stanie doznawać w pełni ludzkich uczuć i zobowiązań. — A nie tylko ich połowy? — zapytała Glona. — Połowa duszy to także dusza — wyjaśnił Mag. — Normalnie regeneruje się, stając się całą. Masz przed sobą niezwykle poważne doświadczenia. — Ależ ja nie chcę duszy — zaprotestowała Metria. — Chcę jedynie przekonać się, czym jest miłość. — Zdaje mi się, że profesor Grossclout wiedział o tym — zauważył Graeboe. — Wiedział, że dostaniesz więcej, niż pragniesz. Przyszedł i zadbał, aby na pewno tak się stało. — Grossclout! — krzyknęła Metria. — Ta demoniczna zjawa! Chciał się odegrać na mnie za to, że nigdy nie brałam poważnie jego zajęć. — Powiedziałbym, że znalazł sposób — wtrącił się Trent. — No i co ja mam zrobić z duszą? — zapytała demonica. — Czuję, że pozbycie się jej może kosztować sporo południa. — Czego? — zapytała Gloha. — No, tarapatów, problemów, biedy, bigosu, kłopotów… — Zachodu? — Nieważne — zgodziła się wymijająco — …ale chwileczkę, przecież nie powiedziałam żadnego złego słowa! — Ale i tak go nie zrozumiałam — odpowiedziała Gloha. — No ale — zaczęła Metria i dokończyła głosem tragicznym: — cóż pocznę, dokąd pójdę? — Szczerze mówiąc, moja droga — zaczął Trent z uśmiechem na trzy piąte — to w ogóle mnie… — …to nie obchodzi — dokończył Graeboe. — To twój problem, Metrio. — Nie będę się tym przejmować. Mam zamiar… — dyskretnie zamilkła. — Masz zamiar co? — zapyta! Marrow. Westchnęła. — Mam zamiar zanieść mu ten kawałek ciasta — oznajmiła i zniknęła. Trent pokręcił głową i zauważył: — Sądzę, że profesorowi Grossclout lepiej nie wchodzić w drogę. — Jeśli w ten sposób karze tych, którzy weszli mu w drogę, chętnie bym to zrobił — powiedział Marrow. — Wystarczy mi pół duszy. Gloha zauważyła, że Graeboe patrzy zamyślony, lecz nie komentuje zdarzenia. — Jeżeli mamy taki zamiar, to powinniśmy już iść spać — powiedziała, wstając od stołu. Greaboe także spróbował wstać, ale nie zdołał. — Może lepiej zostanę tu — rzekł. Udawał, że nie zauważa swej słabości, a nade wszystko nie chciał kłopotać nią innych. Gloha zaś nie chciała wprawiać go w zakłopotanie, proponując, że go zaniesie. Powiedziała więc tylko: — Może ja też tu zostanę. — W twojej celi powinno być ci wygodniej — stwierdził Marrow. — No cóż, pewnie tak, ale — zaczęła. — W takim razie pozwolisz, że zaniosę tam Graeboe’a — zakończył Marrow. — Wcześniej on nosił mnie. — To bardzo miło z twojej strony — przyznał olbrzym. Kościej podniósł go i odszedł. — Przyniosę poduszki — zawołała za nimi Gloha. Lecz gdy zebrała kilka poduszek, stwierdziła, że są za duże, by mogła je zanieść. Musiałaby kilkakrotnie obrócić do odległej celi, za każdym razem niosąc jedną poduszkę. Takie rozwiązanie gwarantowało nudną i meczącą noc, a do tego zabrałoby większą część czasu, który zamierzała poświęcić na sen. Nagle pojawiła się Metria. — Czy masz jakiś problem? — zapytała. — Nic takiego, czym powinnaś się osobiście przejąć — odparła krótko Gloha. — Otóż powinnam. Jesteś bardzo miłą osóbką, która nigdy nikomu nie wyrządziła żadnej krzywdy, więc zasłużyłaś sobie na pomoc. Zaniosę to sama. Gloha była zaskoczona. Przypomniała sobie jednak o duszy. Demonica stała się troskliwą osobą. — Dziękuję, Metrio. — To niesamowite mieć pojecie o tym, jak inni czują — wyznała Metria, niosąc poduszki. — Ale ten cały interes z miłością… Obawiam się, że albo ja zrobię coś źle, albo on zrobi coś źle, choć wiem, że takie myśli są głupie. Czasami jestem szczęśliwa, czasami przerażona. Wszystko mi się poplątało. Chciałabym… Po chwili dopiero Gloha zorientowała się, że demonica chciała, aby ją zapytać o to, co chciała. Bez wątpienia to nie była już ta dawna Metria. — Co takiego chciałabyś? — Chciałabym, żeby ktoś wysłuchał… zrozumiał, doradził… Sama nie wiem. Wszystko jest takie nowe. — Chciałabyś mieć przyjaciela — powiedziała Gloha w przypływie oświecenia. — To musi być to. Lecz demony nie miewają przyjaciół. — Może gdyby zechciały, toby miały — powiedziała Gloha. — Któż zechciałby przyjaźnić się z demonem? — zapytała płaczliwym głosem demonica. Gloha zdała sobie sprawę, że problem demonicy stał się także jej problemem. Wplątała w to wszystko Metrię, a ta uchroniła ją od strasznego losu. Możliwe, że demonica zrobiła to dla siebie samej, nie wyobrażając sobie wszystkich konsekwencji, ale i tak Gloha winna była jej szczególną wdzięczność. — Może ja bym zechciała — powiedziała. Demonica zatrzymała się na najwyższym piętrze. — Naprawdę? — zapytała ostrożnie. — Będę twoją przyjaciółką. Demonica aż zmartwiała. — Och, nie mogłabym prosić — powiedziała. — Ja… bardzo ci dziękuję. Od razu się lepiej poczułam. — Uśmiechnęła się, a po jej policzkach potoczyły się łzy. — Nie mam co prawda doświadczeń miłosnych — zauważyła z żalem Gloha — ale sądzę, że twoje odczucia są absolutnie normalne. — Mam nadzieję, że rozpłaczą się wkrótce. Dotarły wreszcie do najwyżej położonej komnaty. Byli już tam Graeboe, Marrow. Rozmawiali, ale gdy pojawiły się panie, przerwali konwersację. Metria położyła poduszki. — Muszę wracać. Ale… — Możesz się zjawić, kiedy tylko zechcesz — dopowiedziała Gloha. Demonica skinęła głową i zniknęła. — Pójdę już — stwierdził Marrow i tak zrobił. Gloha ułożyła poduszki, by Graeboe czuł się wygodnie. Wyglądał na co najmniej tak zamyślonego, jak słabego, ale postanowiła nie pytać o temat rozmowy z kościejem. Po chwili spal, a po następnej także ona zasnęła. * Działo się coś dziwnego. Wydawało się, że podłoga spada. To było oczywiście niemożliwe, ale Gloha nie mogła pozbyć się niesamowitego wrażenia. Usiadła i rozejrzała się dookoła. Na dworze świtało. Za zakratowanym oknem różowe chmury gubiły swój poranny kolor. Wydawało się jej, że okno pochyliło się. Wstała, wiedząc, że to jedynie efekt magicznej perspektywy, ale nie zdołała rozwiać swych wątpliwości. Dotknęła kraty i poczuła, że nie jest taka całkiem twarda. Z pewnością nie była też krucha, ale pręty nie były metalowe. Raczej jakby drewniane. Spojrzała w górę i zobaczyła skośny sufit. Wyobraźnia? Rozwinęła skrzydła i pofrunęła w górę, by sprawdzić, o co chodzi. Był trochę miękki. I kiedy dotknęła go palcem, lekko się poruszył. On także się obniżał! Coś tu było nie w porządku. Opadła na podłogę. — Graeboe, lepiej będzie, jak stąd znikniemy. Obudzony wołaniem olbrzym powiedział tylko: — Nie sądzę. — Nie? — Nie sądzę, bym dał radę wstać. Zdaje się, że nadszedł mój czas. Jakby coś się w niej rozdarło. — Nie! Graeboe! — krzyknęła. — Jeszcze nie. Nie znalazłeś swojej… swojej Odpowiedzi. — Dość już znalazłem. Musisz wyważyć kraty i uciekać. — Wyważyć! Nie zrobię tego! — Zamek znika. Oznacza to, że Veleno wreszcie znalazł pamiętliwą żonę, to znaczy żonę, która pamięta o zawartym wcześniej ślubie. Zaklęcie znika. Musisz uciekać, zanim zamek się zapadnie. Gloha wiedziała, że Graeboe właściwie ocenił sytuację. To wyjaśniało też opadanie sufitu. Kraty nie były w stanie dłużej utrzymać jej w zamknięciu, a przez nie mogła uciec najszybciej. Podeszła więc do okna i rozciągnęła pręty, jakby były z gumy. Wyjrzała na zewnątrz i spojrzała w dół. Zobaczyła, że cały zamek zapada się, tracąc pod sobą trwały grunt. Podbiegła do olbrzyma i oznajmiła: — Ciebie też zabiorę! — Gloha, to nie jest warte twojego wysiłku. Zanim minie ranek, mnie i tak już nie będzie. Ten sposób odejścia jest równie dobry, jak każdy inny. Ale gdybyś zechciała… — Zawiesił głos zupełnie tak samo jak Metria. — Czego sobie życzysz? — zapytała, czując, jak jej serce krwawi. — Gdybyś zechciała mnie pocałować, nim odejdziesz… — Ja nie odchodzę! — krzyknęła. — Nie bez ciebie. — Pochyliła się, by podnieść olbrzyma. Lecz gdy to zrobiła, zdała sobie sprawę, że lot na dół z takim obciążeniem będzie niebezpieczny. Nie miała aż tak silnych skrzydeł. Pomyślała, że nie powinna ryzykować. Schyliła głowę i pocałowała Graeboe’a w jego małe usteczka. Przeszło przez nią coś jak łagodny wstrząs. Wtem podłoga przechyliła się i Gloha poczuła, że musi działać. Przytuliła elfa mocno do siebie, podeszła ostrożnie do okna i przecisnęła się przez nie. Pochylenie wieży było szalone, a pręty kraty nagle pękły. Zaczęła spadać. Zdążyła na szczęście rozwinąć skrzydła i machając nimi ciężko, leciała powoli w dół. Jednak nie dość wolno, by bezpiecznie wylądować. Ciężar Graeboe’a ciągnął goblinkę ku ziemi. Zrobiła olbrzymi wysiłek, aby powstrzymać opadanie, ale udało jej się tylko troszeczkę zmniejszyć prędkość. — Puść mnie! — krzyknął. — Nie! — odpowiedziała, kurczowo trzymając olbrzyma. Ziemia szybko się zbliżała. Gloha zamknęła oczy. Uderzyła w coś miękkiego i sprężystego. Podskoczyła. Otworzyła oczy. Odbiła się od sprężystej poduchy, która nie mogła wyrządzić jej żadnej krzywdy. Ale skąd się tu wzięła? Gdy Gloha wylądowała na niej po raz drugi, poduszka otworzyła usta. — Nie bądź taka zaskoczona — powiedziała do Glohy. — Od czego się ma przyjaciół? — Metria! — zawołała uradowana goblinka. Poducha zniknęła, zostawiając szczęśliwą parę na ziemi. — Muszę się rozejrzeć za Magiem Trentem — dobiegły ich słowa demonicy. — Dlaczego nas uratowała? — zapytał Graeboe, gdy Gloha posadziła go na pobliskim pagórku. — Jesteśmy przyjaciółkami. Zawarłyśmy przyjaźń zeszłej nocy. Ona potrzebuje kogoś bliskiego. — Gloha spojrzała na topniejący zamek. — I zdaje się, że ja także potrzebuję przyjaciółki. — Ach. To pewnie dlatego, że jest uduchowiona i zakochana. To musi być dla niej trudne. — Rzeczywiście jest. Musi sobie z tym wszystkim poradzić. A poza tym uratowała mnie od czegoś, czego sobie bardzo nie życzyłam. — Spojrzała na ziemię pod stopami i dodała: — Dwa razy. — Co prowadzi wprost do mojego drugiego pytania. Dlaczego nie puściłaś mnie i nie ratowałaś się, kiedy było jasne, że niosąc mnie, nie uchronisz się przed groźnym upadkiem? — Po prostu nie mogłam! Nie ciągnął dłużej tematu. Patrzyli, jak zamek zapada się w siebie, jakby jego substancja traciła wewnętrzną spoistość. Tymczasem przez otwarte wrota i zwodzony most uciekały nimfy z rozwianymi włosami. Odzyskały wolność, więc pędziły do domu, gdzie z pewnością zostaną serdecznie powitane. Ale gdzie się podziali Trent i Marrow? Wreszcie wyszli. To oni właśnie uwolnili z zamku nimfy. — Co się stało z Veleno? — zapytała Gloha. Na pytanie goblinki zjawiła się Metria. — Czy ty żartujesz? Jego pierwszego wyprawiłam z zamku. Teraz czeka tam na mnie. Spojrzeli w stronę, w którą wskazała demonica. Veleno leżał na trawie i dlatego Gloha w pierwszej chwili nie spostrzegła go. Na jego twarzy gościł marzycielski uśmiech. Goblinka podeszła do niego. — Dobrze się czujesz? — zapytała. — Nie można lepiej — odpowiedział. — Musiałem poprosić ją o chwilę odpoczynku. Mężczyzna może wytrzymać określoną ilość delirycznego szczęścia naraz, jeśli nie przywykł do niego zawczasu. — Domyślam się, że zadośćuczyniłeś wymaganiom demonów — powiedziała Gloha. — Znalazłeś wreszcie kobietę, która cię kocha. — Metria nie jest zwykłą kobietą. Jest czymś więcej. — Zamknął oczy, a na usta wrócił mu rozmarzony uśmiech. Bez wątpienia był w pełni usatysfakcjonowanym mężczyzną. Zamek wciąż się zapadał, zupełnie jakby topił się na rozgrzanej patelni. Pojawiły się kłęby dymu buchające w niebo. Tworzył hałdy, te kurczyły się do rozmiarów pojedynczych kopców, które z kolei zaczęły przypominać coraz bardziej zwykłe kretowiska. W końcu ostatni kopczyk zniknął, pozostawiając nagą wyspę w brudnym bajorze. — No cóż, kochanie, to by było na tyle — powiedziała Metria do Veleno. — Zamierzałam w tym momencie machnąć na to ręką i zniknąć, ale teraz jakoś nie potrafię. Chodźmy do domu, do twojej wioski. — Czy nie chcesz pomóc swym towarzyszom w wypełnieniu ich misji? — zapytał żonę Veleno. — Na swój sposób. Teraz są wolni, mogą więc zająć się swoimi sprawami. — Racja — przytaknęła Gloha. — Metria już zrobiła swoje, wielce nam pomagając. Dalej możemy osobiście pokierować sprawami. — W porządku — skwitował Veleno. — W takim razie możemy ruszać. Ale teraz Metria zaczęła marudzić. — Może jednak powinnam towarzyszyć im aż do zakończenia podróży. Mimo wszystko możemy poczekać. Wieś i tak nie wie, że przyjdziemy. — No dobra — zgodził się małżonek demonicy. — Może powinniśmy pójść gdzie indziej. Nie dbam o to, dopóki jesteś w pobliżu. — Powinieneś być gotowy na trochę więcej delirycznych przyjemności — odpowiedziała Metria, przysuwając się do niego. — No… — …to może powinniśmy znaleźć trochę jedzenia i ruszyć w dalszą drogę — zaproponował z werwą Trent. — Ale Graeboe nie może podróżować — zauważyła Glona. — Na pewno możemy temu zaradzić — stwierdziła Metria. — Dlaczego miałabyś się tym kłopotać? — zapytała goblinka. Metria zbliżyła się do niej. — Proszę — szepnęła. — Mam męża, ale jestem ciągle w tych sprawach zielona, no i mam tylko jedną przyjaciółkę. Nie jestem gotowa, by samotnie stawić temu czoło. — Och — westchnęła cicho Gloha. — Oczywiście. — Możemy mieć nowe kłopoty — zauważył Marrow, spoglądając oczodołami w niebo. W ich stronę frunęły szybko jakieś wielkie stworzenia. 12. MIŁOŚĆ Gloha rozpoznała je. — Skrzydlate centaury! — zawołała szczęśliwa. Po chwili rzeczywiście wylądowały obok nich cztery centaury. Dwoje dorosłych i dwoje młodzieży. Gloha podeszła się przywitać. — Dzień dobry, Cheiron i Chex, i Che, i Cynthio — powiedziała jednym tchem i dodała: — i goblinko Gwenny. Co was tu sprowadza? — Metria doniosła, że potrzebujesz pomocy — powiedziała szefowa goblinów i zeskoczyła z grzbietu Cheirona, aby uściskać się z Glohą. — Stworzyliśmy więc oddział goblinów, które miały cię uratować. Oczywiście musiałam przybyć osobiście, by mieć pewność co do ich zachowania. — A ja oczywiście przybyłem z nią jako jej towarzysz — zauważył Che. Chex zaś dodał: — I naturalnie nie mogliśmy ich puścić samych w zapewne niebezpieczną podróż. — Ale na szczęście problem został rozwiązany — poinformowała Gloha. — Metria poślubiła mojego porywacza i dostała w efekcie pół duszy, a zamek zapadł się w nicość. Nie potrzebujemy już ratunku. — To niedobrze — stwierdziła Gwenny. — Niedobrze? — zapytała zaskoczona Gloha. — Ponieważ siły goblinów nadciągną w każdej chwili i będą bez wątpienia w wojowniczym nastroju. — Och! — Gloha doceniła znaczenie problemu. Goblinki były zawsze urocze, słodkie i miłe, ale gobliny w niczym ich nie przypominały. Jeśli w pobliżu nie znalazł się żaden wróg do pokonania, były zdolne znaleźć sobie innych przeciwników do walki, nawet wśród przyjaciół. — Ciekawa jestem, jak zareagują harpie — wtrąciła się do rozmowy Metria. — Czy one także przybędą? — zapytała coraz bardziej przestraszona Gloha. — Próbowałam powiadomić wszystkie zainteresowane strony — oznajmiła demonica. — Dobrze, że przynajmniej olbrzymy o tym nie słyszały — odezwał się Graeboe i cichutko zaśmiał. — Ależ słyszały — poinformowała go Metria. — Przecież ty też byłeś w kłopotach, nieprawdaż? Powiedziały, że zbiorą siły i przyjdą tutaj. Gloha osłupiała. — Komu jeszcze powiedziałaś? — Nikomu poza szkieletami z Hipnotykwy. Gloha poczuła, że jej ulżyło. — Przynajmniej oni nie przyjdą, skoro są uwięzieni w Królestwie Snów. — Nie będą, jeśli Trojan uzna sprawę za dość ważną, by dać im przepustki do świata jawy — wyjaśnił Marrow. Trojan to była zupełnie inna para kaloszy. Rządził Królestwem Snów i nie był bezmyślnym stworzeniem. — No to nie ma się czego obawiać — powiedziała z ulgą Gloha. Do uszu rozmawiających dobiegły odgłosy maszerującego oddziału. Z każdą chwilą stawały się głośniejsze. Ale nie dość tego — dobiegały równocześnie z kilku stron. Co się działo? Gloha i centaury wzniosły się w powietrze, aby zbadać sprawę z właściwego dystansu. — Och, nie! — westchnęła ciężko goblinka. Do tego samego punktu z różnych kierunków zmierzały cztery oddziały. Z północy nadciągała uzbrojona w maczugi, włócznie i kamienie hałastra goblinów. Z południa zbliżały się rozwrzeszczane harpie, wyposażone w kulognoje i wybuchowe jaja. Ze wschodu dobiegał chrzęst ziemi miażdżonej przez niewidzialne olbrzymy. Po śladach stóp można było się zorientować, skąd i dokąd idą. Z zachodu twardym krokiem maszerowały… — Sztywniaki! — zawołała Metria, przyglądając się scenerii z tej samej co Gloha wysokości. — Kto? — zapytała goblinka. — No, trupiaki, nieboszczyki, corpus delicti… — Kościeje? — Nieważne — wymijająco zgodziła się demonica. — I wszyscy za chwilę spotkają się nad brzegiem brudnego bajora — powiedziała Cynthia. Zawisła w powietrzu tuż obok centaura Che. Choć oboje byli jeszcze dziećmi, tworzyli ładną parę. Gloha z zadowoleniem przyjęła, że przynajmniej ta historia znalazła szczęśliwy finał. — Będziemy musieli wszystko wyjaśnić — stwierdziła. — To nie będzie łatwe — powiedziała Chex. — Gobliny podporządkują się Gwenny, choć zapewne niechętnie, ale pozostali chyba nie. Będą chcieli stoczyć wielką bitwę. — A znajdą się tu mniej lub bardziej naturami wrogowie — dopowiedziała Gloha. — Trudno było powstrzymać gobliny i harpie od walki, kiedy połączyli się ze sobą moi rodzice. Szkoda, że nasze uwięzienie nie trwało trochę dłużej. — Może Trent znajdzie jakiś środek zaradczy — podpowiedziała Cynthia. — Przez pewien czas był przecież królem, nieprawdaż? — Tak — przytaknęła Gloha. — Musiał już wcześniej spotkać się z tak trudnymi sytuacjami. Pofrunęli w stronę pozostałych, czekających na ziemi na informacje. — Zbliżają się gobliny, harpie, olbrzymy i szkielety — zdała sprawę Gloha. — Nie możemy dopuścić do sprzeczki między nimi. Trent skinął głową. — Trzeba rozproszyć ich uwagę. Znaleźć jakieś tymczasowe zadanie, które ich pochłonie. — Właśnie. Ale co? Spojrzał na Graeboe’a. — Obawiam się, że bliski jesteś odejścia. Jakie jest twoje ostatnie życzenie? Po grzbiecie Glohy przebiegł zimny dreszcz. — Odejść? Teraz? — Chciałbym znaleźć się w jakimś odosobnionym miejscu, gdzie mógłbyś mi przywrócić moją postać — powiedział olbrzym. — I chciałbym podarować kościejowi Marrowowi moją duszę. — Och, nie wziąłbym twojej duszy — zaprotestował szkielet. — Nie chciałbym dopuścić do tego, by się zmarnowała, skoro może dalej żyć, a nie potrafię sobie wyobrazić bardziej odpowiedniej dla niej osoby od ciebie. — Ale nie możesz umrzeć! — krzyknęła Gloha. — Przecież masz być uratowany! — To okazuje się próżną nadzieją — smutno stwierdził Graeboe. — Chcę, żeby Marrow miał moją duszę. — Może jej połowę — zasugerował Trent. Odgłos zbliżających się oddziałów stawał się coraz wyraźniejszy. W każdej chwili nadciągające zewsząd siły mogły się pojawić. — Nie chciałbym się wtrącać w tym szczególnie drażliwym momencie — odezwał się Marrow — ale sądzę, że zawarcie układu ze zbliżającymi się oddziałami jest sprawą priorytetową. — Taki mam zamiar — oznajmił Trent. Następnie, niespodziewanie dla wszystkich, zwrócił się w stronę Graeboe’a. — Czy Dobry Mag powiedział coś oprócz tego, że pomoc nadejdzie, jeśli będziesz czekał w tej okolicy? — Nie, nie to sobie przypominam — powiedział Graeboe. — Po prostu, że mogę zostać przetransportowany. — Przetransportowany? — zapytała Gloha. — No, przewieziony, przeniesiony, przesłany, przemieszczony — odezwała się Metria, chcąc pomóc przyjaciółce zrozumieć sytuację. — Z pewnością w odpowiednie miejsce do odejścia — dodał Graeboe. — Musiałem źle zrozumieć wiadomość. — To się często zdarza z odpowiedziami Humfreya — przytaknął Marrow. — Popełniłem podobną pomyłkę, słuchając rady profesora Grossclouta, by pozostać w pobliżu wulkanu. — Nie jestem pewien, ale o obu przypadkach myślę coś innego — powiedział Trent. — Odpowiedzi Humfreya są zawsze trafne, jeśli je dobrze zrozumieć. Podobnie rzecz się ma z profesorem Grosscloutem. Twoje przeznaczenie być może jest połączone z losem Glohy. Teraz olbrzymy zbliżyły się już na tyle, że ziemia zaczęła drżeć po każdym ich kolejnym kroku, a na horyzoncie pokazały się punkciki lecących harpii. Dlaczego Trent nie zwracał na to uwagi? — Słowo — powiedział Mag. — Czy to mogło być „przetransplantowany”? — Dlaczego nie, mogło tak brzmieć — zgodził się zaskoczony Graeboe. — Nie pamiętam dokładnie. Ale to jedynie inny sposób na przeniesienie mnie w jakieś nowe miejsce. — A ty, Marrow — zwrócił się Trent do kościeja. — Czy profesor powiedział coś, co wydawało się nie związane ze sprawą? Marrow podrapał się w czubek czaszki i powiedział: — Jedynie, że to będzie uczciwa wymiana. Ale że nie mam nic do oddania za duszę, nie widzę żadnego związku z moją sytuacją. Na północy pojawiła się armia goblinów, a na zachodzie duża grupa wędrujących szkieletów. Byli doskonale zgrani w czasie — wszystkie oddziały zmierzały do nieuchronnego spotkania. Trent znowu odwrócił się w stronę olbrzyma. — Gdybyś miał wymienić połowę swej duszy, to czego byś chciał w zamian? — Nie próbuję handlować duszą — odparł Graeboe. — Pragnę jedynie podarować ją wartościowej osobie. — Ale rozważając rzecz hipotetycznie: co byłoby tego warte? Graeboe uśmiechnął się blado. — Moje życie oczywiście. Ale… — Jaki rodzaj transplantacji dałby ci życie? — Nowa krew. Ale to nie jest możliwe… — Skąd bierze się twoja krew? Graeboe pokręcił głową. — Nie rozumiem? — Ale ja rozumiem — wtrącił się centaur Cheiron. — Krew bierze się z kości, przynajmniej częściowo. On potrzebuje przetransplantowania kości. Pozostali roześmiali się, dostrzegając absurdalność takiej propozycji. Wszyscy z wyjątkiem Trenta. — A może transplantacji szpiku? — No jasne, że tak — zgodził się Cheiron. — Centralnej części kości. Myślałem, że to oczywiste. Kościejowi aż opadła szczęka z wrażenia. — Myślisz, że mógłbym oddać olbrzymowi trochę szpiku i uratować mu w ten sposób życie? Z radością bym to zrobił, zupełnie nie zważając na duszę. — Ale Graeboe jest olbrzymem — zauważyła Glona. — Marrow nie ma tyle szpiku w całym sobie, by wypełnić więcej niż jeden jego palec. — Nie, jeśli Graeboe jest w swojej obecnej postaci — stwierdził Trent. Pozostali spojrzeli na niego uważnie. — Racja — przyznał Marrow. — W tej chwili jest mały. — Och, Graeboe, zostaniesz uratowany! — ucieszyła się Gloha. — Gdy tylko poczujesz się lepiej, znowu będziesz mógł być niewidzialnym olbrzymem. — Gdy sobie uświadomiła znaczenie swych słów, coś przytłumiło jej podniecenie. — W takim razie zajmijmy się wymianą — zaproponował Marrow. — Szpik za pół duszy i obaj osiągniemy cel swych poszukiwań. I wtedy zjawiły się z czterech stron świata zbrojne oddziały. Zatrzymały się, sfrunęły na ziemię i utworzyły idealne czworoboki złożone z goblinów, olbrzymów, harpii i szkieletów. Olbrzymy były co prawda rozpoznawalne jedynie po śladach, ale za to naprawdę imponujących. — Będę szczęśliwy, mogąc dokonać wymiany — powiedział Marrow. — To tak jak i ja — odrzekł zaskoczony Graeboe. — Jest jeszcze jeden problem — zauważył Trent. — O ile dobrze sobie przypominam, przetransplantowanie szpiku kostnego bardzo ułatwiają korzenie krwawnika oraz przetacznik lekarski rosnący na niewielkich trans–plantacjach. Czy ktoś z was wie, gdzie rośnie ta roślina? Wszyscy spoglądali wzajemnie na siebie, lecz nikt nie wiedział. — Zdaje się, że będziemy musieli jej poszukać — stwierdził Trent. — Na szczęście mamy tu bardzo kompetentne grupy poszukiwawcze, zdolne do przeszukiwania z ziemi, powietrza i spod ziemi. Gdzieś tam powinna być choćby mała trans–plantacja przetacznika. — Rozejrzał się dookoła. — Ale musimy ją zlokalizować, zanim dzień się skończy, ponieważ myślę, że Graeboe nie przetrwa do jutra. — Jak wygląda taka roślina? — zapytała Gloha. — Jest raczej mała, z łodyżkami jak żyłki — powiedział Cheiron. — Jej liście są zielone z karbowanymi brzegami. — Wziął do ręki patyk i naszkicował na ziemi obraz roślinki. — Mniej więcej coś takiego. — Następnie dorysował w powiększeniu kwiatki. — Najłatwiej będzie wam poznać przetacznik po jego niebieskich kwiatkach ułożonych w kłosy. — Przekonajmy się, który z oddziałów znajdzie roślinę pierwszy — zaproponował Trent. Gdy słowo „pierwszy” dotarło do zgromadzonych, natychmiast rzucili się do poszukiwań trans–plantacji. Prawdopodobna walka została zażegnana. Cynthia wyglądała na zamyśloną. — Coś, jakby przez mgłę, przypominam sobie o tej roślinie — powiedziała. — Oczywiście było to w czasach mojego dzieciństwa, siedemnaście lat… — zamilkła nagle i po chwili poprawiła się. — Siedem lat temu. Teraz może już ich nie być w tym samym miejscu. — Gdzie według ciebie rosły? — zapytał Che. Odwróciła się w jego stronę z zaskakująco dorosłym, jak na dziewczynkę w jej wieku, uśmiechem na twarzy. Che znał rzecz jasna jej wiek prawdziwy i obecny, ale lubił ją i nie zwracał uwagi na takie niuanse. Nie było w tym nic zaskakującego nie tylko dlatego, że była jedynym w Xanth skrzydlatym dzieckiem — centaurem, które pragnęło dobrze dawać sobie radę, ale miała w sobie także więcej niż zapowiedź swej byłej i przyszłej urody. — Lepiej nie będę mówiła, bo jeśli się mylę, to wyjdę na głupszą, niż naprawdę jestem. Sama polecę to sprawdzić. — Ale nie sama — powiedziała twardo Chex. — Nie w twoim wieku i nie w tej okolicy. — Och — jęknęła nie bardzo zadowolona Cynthia. Szybko jednak dodała: — Tak, oczywiście. Tego i tak pewnie tam nie ma. — Polecę z tobą — powiedziała Chex. — I nie patrz tak, bo pokazujesz się z nie najlepszej strony. — Oczywiście mówiła to w przenośni. Być może umysł Cynthii był ograniczony w porównaniu z normalnymi centaurami, ale jej wygląd nie był nie najlepszy, lecz uroczy. — Och — powiedziała Cynthia uprzejmiej. — Dobrze. — Po chwili obie poleciały szukać tajemniczego miejsca. Gloha zauważyła, że Che został na miejscu, towarzysząc Gwenny, jako jej doradca. Nigdy jej nie opuszczał. Wyraźnie było widać, że ta para jest sobie tak bliska, jak tylko może być, ale łączyła ich raczej szczera przyjaźń nie romans. A to przecież znacząca różnica. Pozostał także Cheiron, służąc Gwenny w przemieszczaniu się, bo sama nie potrafiła fruwać. W ten sposób Gwenny kierowała goblinami z grzbietu centaura, ale nikt nie widział w tym nic szczególnie godnego uwagi. Wkrótce nad bajorem pozostali jedynie: Gloha, Graeboe, Marrow, Trent, Metria i Veleno. Ci ostatni zniknęli zresztą w lesie, podobno szukając rośliny, ale najprawdopodobniej kolejnej porcji delirycznego szczęścia. Gloha była zadziwiona, jak doskonale cały pomysł zadziałał, ale też trochę zazdrościła. Demonica i nimfoman, jak się okazało, doskonale do siebie pasowali, podczas gdy Gloha nie znalazła nikogo dla siebie. Ach, gdyby to ktoś taki jak Trent uwięził ją w zamku, no, może młodszy i wolny — lecz jej trochę głupiutkie myśli zostały znowu przerwane. — Może powinniśmy coś zjeść i odpocząć — powiedział Trent. — Gdy roślina zostanie znaleziona, będziemy musieli ruszyć w dalszą drogę. — Czy nie można jej będzie przynieść tutaj? — zapytała Gloha. — Byłoby lepiej, gdyby Graeboe nie musiał podróżować. — Krwawnik można przynieść. Potrzebujemy go niewiele, tylko gałązkę. Ale trans–plantacja przetacznika nie może zostać przetransportowana — stwierdził. — To tak jak ze mną, sam się nie mogę przemienić. Czasami jakaś magia odnosi się do jej posiadacza, czasami do innych. Będziemy musieli znaleźć sposób na wygodne przeniesienie olbrzyma. Być może przemienię ochotnika w coś, co mogłoby nam w tym pomóc. — Mnie przemień! — natychmiast zdecydowała Gloha. — Proszę, nie — odezwał się Graeboe. — Nie chciałbym, abyś jeszcze bardziej kłopotała się z mojego powodu. — Ależ ja chcę ci pomóc. Nie mogę znieść myśli, że ty… — nie potrafiła głośno dokończyć zdania. — Już za bardzo byłem wam ciężarem, a ty zachowywałaś się o wiele bardziej niż uprzejmie — powiedział olbrzym. — Może powinniśmy dokonać wymiany — wtrącił się Marrow. — Wtedy nie będzie dalszych problemów ze wzajemnym zakłopotaniem. Kiedy Graeboe wróci do zdrowia, będzie mógł być przemieniony w dowolną istotę, w jaką sobie zażyczy. — No właśnie — dodała Gloha. — Znowu będzie mógł być niewidzialnym olbrzymem, a ja mogę pomóc, by tak się stało. — Sądzę, że lepiej będzie znaleźć innego ochotnika — stwierdził Trent. — Dlaczego, jeśli chcę pomóc? — To tylko moje zdanie — powiedział łagodnie Mag. Gloha zdecydowała, że nie będzie się dalej spierać. Poszła z Mar — rowem poszukać owoców oraz koca, ponieważ chory olbrzym wyglądał na zmarzniętego. Trent przemienił jakieś kłącze w ognichę, przy której można się było trochę ogrzać. Zjedli spóźnione śniadanie i rozłożyli się, by odpocząć. Dopiero teraz Gloha odkryła, że jest zmęczona. Wydarzenia poranka zmęczyły ją i fizycznie, i psychicznie. Usiadła na poduszce obok Graeboe’a i odprężyła się. Wiedziała jednak, że dopóki nie nadejdzie wieść o znalezieniu trans–plantacji, nie zdoła odpocząć. * Jakiś czas później obudziła się, trochę jednak świeższa. Było około południa. Graeboe spał obok niej. Był zawinięty w koc, lecz ciągłe wyglądał na zziębniętego. Inni, oddaleni nieco, rozmawiali o czymś. Nagle pojawiła się przed nią Metria. — Nie najlepsze wieści — powiedziała. — Gobliny przeczesują ziemię i podziemie. Harpie szukają w górach i w koronach drzew. Olbrzymy i szkielety razem przeczesują różne ukrycia, szczeliny, zagłębienia. Znaleźli mnóstwo krwawników. Mam nawet jeden — pokazała goblince krwistoczerwony korzeń rośliny. — Ale nigdzie nie mogą znaleźć trans–plantacji z przetacznikami. Gloha nie chciała tego słuchać, zapytała więc o szczegóły. — Olbrzymy i szkielety współpracują ze sobą? — Tak. Olbrzymy mogą podróżować w odległe strony, ale nie radzą sobie z tak precyzyjną pracą, jak zaglądanie do dziupli drzew butelkowych piwowca. Podnoszą więc do góry dłoń pełną szkieletów, a te dokładnie wszędzie zaglądają. — Demonica uśmiechnęła się. — Niektóre zwykłe stworzenia odchodzą od zmysłów, gdy nagle do ich domu przez okno zaglądnie szkielet. Gloha łatwo mogła sobie wytłumaczyć dlaczego. — Mam nadzieję, że ktoś to znajdzie. Byłoby naprawdę przykro powiedzieć Dobremu Magowi, że znalazł pomoc, której nie można było zastosować. — Tak. Humfrey jak dotąd zawsze mnie zadziwiał. Bardzo by mi było przykro dowiedzieć się nagle o takim błędzie. — No tak, teraz masz przecież duszę — domyśliła się Gloha. — Zdaje się, że nie byłam dotąd najlepszą dla ciebie przyjaciółką. Moje myśli były skierowane gdzie indziej. — To zabawne — powiedziała Metria. — Kiedy mówiłaś, że będziesz moją przyjaciółką, nabrałam większej pewności i łatwiej było mi się odnaleźć w nowej sytuacji. Ale nie potrzebowałam wcale twoich rad. — Przyjaźń czasami działa właśnie w taki sposób. — Gloha spojrzała na olbrzyma. — Gdybym tylko zdołała być dla niego przyjaciółką. — Czyż nie zrobiłaś wszystkiego, co mogłaś? — Nie uratowałam mu życia. Próbowałam znaleźć jakiś sposób, aby mu pomóc, ale nie potrafiłam tak naprawdę zrobić tego, co miało znaczenie. Demonica wyglądała na niezwyczajnie zamyśloną, tak jakby ostatnie doświadczenia dały jej także intuicję. — Jestem pewna, że znajdziesz sposób. Na niebie pojawiły się dwa centaury. Były to oczywiście Chex i Cynthia. — Było tam! — zawołała Cynthia, a jej warkoczyki zatrzepotały w powietrzu. — Dokładnie tam, gdzie słyszałam, że może być! Gloha podskoczyła na równe nogi. — Znalazłaś trans–plantację? Cudownie! — Jeszcze się tak nie ciesz — odezwała się Chex. — Nie ma wątpliwości, że trudno będzie się tam dostać. — Nieważne, dotrzemy, gdzie będzie trzeba — powiedziała z entuzjazmem goblinka. — Musimy! Gdzie to jest? — W szczelinie Pin–A–Tuba. To nie jest miła okolica. Nagły dreszcz przebiegł po grzbiecie Glohy. — Wiem. Ach, to straszne. Jakże się tam dostaniemy, by nie zostać spaleni na popiół? Mag Trent podszedł do rozmawiających. Wziął kłącze krwawnika z rąk Metrii i schował je do kieszeni. — Zdaje się, że stworzenia, które przyszły nam pomóc, wezmą jednak udział w jakiejś prawdziwej akcji. Będziemy musieli przystąpić do oblężenia góry. — Ale to nas nie zaprowadzi bezpiecznie do szczeliny — zaprotestowała Gloha. — Zaprowadzi, jeśli w dostateczny sposób odciągniemy jej uwagę. Gloha zgodziła się, że plan jest logiczny. Diabelska góra nie zdoła śledzić ruchów każdego pojedynczego goblina czy harpii. Jeśli będą ostrożni i odciągną jej uwagę na dość długi czas, intryga może okazać się skuteczna. Powracający z poszukiwań przybywali kolejno na spotkanie. Gdy wszyscy znaleźli się na miejscu, przedstawiono im plan działania. Na wieść o zbliżającej się bitwie wśród goblinów i harpii rozległy się pohukiwania i piski pełne entuzjazmu, który ucichł w chwili, gdy dowiedzieli się, kim będzie wróg. To było znacznie więcej niż zwykła walka, o którą zabiegali. Ale żadna z grup nie zdecydowała się wycofać z udziału w awanturze. Szkielety nie były aż tak zakłopotane sytuacją, jako że gorące skały nie mogły wyrządzić im większej szkody. Olbrzymy zachowywały się neutralnie — wiedziały, że mogą oddalić się od czegoś takiego w dwóch, trzech krokach, ale wiedziały też, że mogą zostać trafione lecącymi głazami, a im bliżej góry, tym niebezpieczniej. — Musimy ruszać — powiedział Trent. — Ale oblężenie nawet się nie zaczęło — zauważyła Gloha. — Prawda. Musimy znaleźć okrężną drogę, która będzie dłuższa, i dzięki temu góra nie zorientuje się, o co naprawdę chodzi. Do czasu aż nasza niepozornie wyglądająca grupa pojawi się w zasięgu wulkanu, oblężenie będzie już trwało. Wtedy Pin–A–Tuba pomyśli, że próbujemy ją jedynie odciągnąć od prawdziwego celu, i da nam spokój. Zgadzam się, że to może być ryzykowne, ale wydaje mi się jednak najlepszym rozwiązaniem. — Co jest prawdziwym celem? — zapytała Gloha. — To znaczy, o czym jako o prawdziwym celu oblężenia miałaby pomyśleć góra? — Po jednej stronie góry znajduje się trans–plantacja, a po przeciwnej, co odkryły harpie, leży wspaniałe jezioro. Nazwały je Lustrzanym Jeziorem. Naszym celem pozornym ma być zajęcie i eksploatowanie jeziora. — Dlaczego ktoś miałby chcieć korzystać z jeziora położonego tuż przy bezdusznej górze? — Na jeziorze znajdują się zakotwiczone łodzie. Ich dna pokryły skorupiaki. Powierzchnia skorupiaków błyszczy tak, że aż odbija światło. Lustrzanki, bo tak się nazywają, mogą być zbierane i łączone w pełnowymiarowe lustra. Dlatego jezioro nazywa się Lustrzanym. — Ale przecież lustra można robić ze szkła albo z polerowanego kamienia — powiedziała Gloha. — Po co robić sobie tyle kłopotu i składać z błyszczących skorupiaków? — To są magiczne skorupiaki i dlatego z nich właśnie robi się magiczne lustra. — Och! — zawołała Gloha, pojmując, w czym rzecz. — Nie wiedziałam dotąd, skąd biorą się magiczne zwierciadła. — Mogą mieć także inne pochodzenie — powiedział Trent. — Ale podejrzewam, że natknęliśmy się na jedno z sekretnych źródeł Maga Humfreya. Z pewnością góra z zazdrością i żarliwie będzie bronić swych skarbów. Sądzę więc, że to będzie dobry sposób na odciągnięcie uwagi Pin–A–Tuby. — Bez wątpienia — zgodziła się, będąc pod wrażeniem planu. — Nie miałabym nic przeciwko temu, aby zdobyć dla siebie jedno takie lustro. Trent uśmiechnął się. — Zdaje się, że masz teraz inne sprawy do załatwienia. — Och, jasne, że mam! Nie chcę powiedzieć, że… — Nagle uświadomiła sobie, że Trent drażni się z nią. Czasami jego żarty były tak subtelne, że miała kłopoty, by odkryć, o co mu chodzi. To była jedna z tych cech Trenta, które tak bardzo ją pociągały. On był po prostu taki… taki męski. Zmienił temat. — Metria i Veleno poszli na zwiady w stronę trans–płantacji. Zdaje się, że dobrze im się współpracuje. — Ale Veleno nie może zbliżać się do góry. — W swojej obecnej postaci może. — Obecnej postaci? — Przemieniłem go. Jest teraz papugą advocatus, jedną z niewielu istot, które wulkan toleruje w pobliżu swego krateru. Może dlatego, że są one bardzo dobre w uzasadnianiu swojego stanowiska, nawet gdy stają po złej stronie. — Nie rozumiem — przyznała się Gloha. — Papugi to bardzo gadatliwe ptaki, a gatunek advocatus lubi występować w sprawach prawnych, choć nie jest to ani ptak sekretarz, ani tym bardziej niebieski ptak. Papuga advocatus broni stanowiska, że Pin–A–Tuba ma prawo tak głośno wypuszczać z siebie gazy, jak chce, nawet jeśli to powoduje wyrzucenie w niebo niesamowitych obłoków popiołu wulkanicznego czy nieprzyjemnych zapachów. Wulkan nie sprzeciwia się więc bliskości swego advocatusa. Veleno może spokojnie lecieć przez zagrożony obszar, podczas gdy Metria dokładnie zbada teren zbocza. Myślę, że dobrze się spiszą. — Ciekawe, dlaczego Veleno nam pomaga? Trzymał nas w zamknięciu i omal nie zrobił ze mnie… swojej… — Robi to, co sądzi, że powinien zrobić, aby uwolnić się od zaklęcia — powiedział Trent. — Sprowokowałaś Metrię do poślubienia go. Jest na pewno wdzięczny i może trochę cierpi z powodu poczucia winy. Sądzi, że wina nie zostanie całkowicie zmyta, dopóki nie pomoże ci zakończyć szczęśliwie wyprawy, tak jak ty pomogłaś jemu. Gloha pokręciła głową. — Zdaje się, że to ma sens. Ale dlaczego Metria nie mogła zbadać sama całego obszaru? — Ponieważ jest demonicą, a wulkan nie bardzo lubi demony. Podobno dokuczały mu kiedyś, wrzucając w jego paszczę śmierdzące pociski. Zawsze więc, gdy jakiś demon materializuje się w pobliżu, Pin–A–Tuba wybucha z całą siłą i przegania intruza. Metria może pozostawać w pobliżu tylko w zdematerializowanej postaci. — Lecz wtedy nie może się z nikim porozumiewać, nieprawdaż? — Może kontaktować się z Veleno, ponieważ posiada połowę jego duszy. I tak Veleno udowadnia, że jest rzeczywiście przydatny w naszej sprawie. Gloha znowu pokręciła z niedowierzaniem głową. Jakie to zadziwiające, że sprawy potrafią przybrać równie nieoczekiwany bieg. Nagle zjawiła się przed nimi Metria. — Znaleźliśmy drogę — oznajmiła. — Nie miałam czasu, aby dokładnie badać każdy kamyk, ale wydaje mi się dobra. To nie będzie zabawa, ale doprowadzi was do właściwego miejsca. — Gdzie jest Veleno? — Zatrzymał się, aby przedyskutować sprawę z inną papugą advocatusem, która na szczęście nie rozpoznała go. Wkrótce powinien wrócić. I rzeczywiście po czterech chwilach przyleciała papuga. Miała wspaniałe, purpurowe upierzenie z pomarańczowymi paskami. Metria wyciągnęła rękę i papuga mogła na niej wylądować. Przysunęła ptaszka do siebie i pocałowała w dziób. — Czy jesteś gotowy na swoją kolejną postać? — zapytał Trent. — Niech twe ramię sprawiedliwości czyni swą powinność — odpowiedziała papuga. Mag zbliżył rękę i papuga zamieniła się w kulę jakiejś brei. — Ojjj! — pisnęła Metria, niemal tak jak robiły to nimfy, i spróbowała utrzymać paskudztwo w ręce. Ale to przepłynęło jej przez palce i z plaśnięciem walnęło o ziemię. Metria spojrzała na Trenta. — Coś ty zrobił z moim ukochanym? Jest teraz strasznie obleśny! — Ależ nie — odparł Trent łagodnie. — Jedynie nie jest jeszcze całkiem jędrny. Za moment się wykształci. Rzeczywiście nie trwało długo, gdy velenowy kleks przemienił się krzesło z oparciem. Metria dotknęła go i powiedziała zaskoczona: — Och, jest zupełnie jak skóra centaura. — Dokładnie. Jest gotowy, by przenieść Graeboe’a na trans–plantację. — Jakim stworzeniem stał się Veleno? — zapytała Gloha. — To Błotnik, młodszy kuzyn Blotniskowca. Przybrał formę blotniczego fotela, a to wystarczy, żeby wygodnie przenieść chorego. Słyszy nas i rozumie, ale odpowiadać może jedynie bąbelkami: białym na tak, czarnym na nie, i odcieniami szarości w razie innej potrzeby. — Nieść elfa? Chcesz powiedzieć…? — Graeboe nie ma sił na tę podróż — przypomniał jej Trent. — Możemy się cieszyć, że odpoczął i przetrzymał do tego czasu. Miał oczywiście rację. Graeboe nadal spał albo… Gloha szybko sprawdziła, co z olbrzymem. Oczy miał otwarte, ale czoło zimne. — Och, Graeboe, ty odchodzisz! — wyszeptała. Odpowiedział jej uśmiechem, w którym tlił się jeszcze cień nadziei, choć olbrzym był naprawdę bardzo słaby. — Musimy znaleźć się na plantacji, zanim skończy się dzień — powiedział cicho Trent. — Czy trasa, którą wybrałaś, pozwoli na to? — Mag zwrócił się do Metrii. — Tak, jeśli natychmiast wyruszymy — odpowiedziała demonica. — Wskażę drogę. Nie będę mogła zbliżać się zbytnio do góry, ale Veleno odbierze przekazywane przeze mnie informacje. — Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli od samego początku znikniesz nam z oczu — powiedział Trent. — Wtedy jeszcze przed znalezieniem się w zasięgu góry zdołam się zorientować w ewentualnych trudnościach w telepatycznym porozumiewaniu się. — W porządku — odpowiedziała Metria i zniknęła. Mag zwrócił się do Glohy: — Myślę, że będzie najlepiej, jeśli sama posadzisz Graeboe’a na fotelu. Goblinka zgodziła się. Schyliła się i podłożyła ręce pod koc, na którym leżał elf. Podniosła go do góry i zrobiło jej się smutno, widząc na jego twarzy grymas słabości. Delikatnie posadziła go w fotelu, który dopasował się do ciała olbrzyma. Powierzchnia Błotnika była niczym plusz i robiła wrażenie tak wygodnej, jak tylko można sobie wyobrazić. Trent dobrze wybrał postać dla Veleno. — Metrio, prowadź — wydał polecenie Trent. Demonica nie pojawiła się, ale Veleno ruszył przed siebie. Ślizgał się po ziemi łagodnie, tak jak robił to przedtem większy Blotniskowiec. Najwyraźniej kierowany był przez niewidoczny dotyk lub niesłyszalne słowo Metrii. Dzielenie ze sobą duszy było czymś wspaniałym. — Ale przecież stąd nie dostaniemy się na miejsce — powiedziała Gloha, pędząc za Błotnikiem, który okazał się wcale szybki. — Góra wznosi się za Zaciszem Nimf, za jeziorem Ogrów i Pszczół Wodnych, a nawet za Obszarem Szaleństwa. Dotarcie na miejsce zabierze nam wiele dni. Jak mamy to zrobić w kilka godzin? — Może pójdziemy skrótem ogra — powiedział Trent, nie przejmując się słowami Glohy. Wchodzili właśnie na niewielkie zbocze. — Albo pójdziemy olbrzymowi na rękę i zaczniemy stawiać olbrzymie kroki. — Ależ nie jesteśmy… Wzgórze zaczęło się unosić w powietrze. — Ojjj! — krzyknęła Gloha dokładnie tak, jak robiły to nimfy. Podskoczyła, włosy jej się rozwiały, rozpostarła skrzydła i wystraszona pofrunęła. Trent i Marrow usiedli obok fotela. — Warto odpocząć — zaproponował Trent. Tymczasem grupa zwiadowcza wzbiła się w powietrze wysoko ponad korony drzew. W stronę Glohy poleciały Chex i Cynthia. — Wiem, że zmierzacie w stronę złośliwej góry — powiedział starszy centaur. — Nie możemy tam lecieć, więc postanowiliśmy wrócić do domu. Prosimy, wpadnij do nas, gdy zakończysz swą wyprawę. — Tak, prosimy — powtórzyła Cynthia. — Tak dobrze podróżowało mi się z tobą i Magiem Trentem. — Na jej twarzy pojawił się jakby cień rumieńca wywołany imieniem Maga i jakimś niedziecinnym wspomnieniem. — Nie chciałabym wyjść z wprawy. — Ja, uch, oczywiście — powiedziała Gloha, czując się nieco zmieszana, jeśli nie zażenowana, gdyż pamiętała doskonale wszystkie przeżycia Cynthii. Była także zaskoczona tajemniczymi mchami wzgórza. — Cieszę się, że mogłam pomóc — powiedziała Cynthia. — Och, tak. Dziękuję. Centaury odfrunęły. Z daleka wyglądały raczej jak była matka i jej przyszły syn. Gdy goblinka spojrzała w dół, zobaczyła wielki odcisk stopy olbrzyma. Och… więc to niewidzialny olbrzym ich niósł! Jeden z tych, które miały zdrowy oddech. Uświadomiła sobie, że wzgórze, na które weszli, przypominało kształtem dłoń, na której rozciągnięto brezent. Jakoś nikt nie powiedział jej o tym. Pofrunęła w stronę dłoni i wylądowała na niej. Nie było sensu męczyć się długim lotem. Przypomniała sobie słowa Trenta: „Pójdziemy na rękę” i „będziemy stawiać olbrzymie kroki”. Językowe idiomy stawały się rzeczywistością — idąc na ręce olbrzyma, stawiają olbrzymie kroki. Ach, ci mężczyźni! Po zaskakująco krótkim czasie latająca wyspa osiadła na stałym lądzie. W pewnej odległości od nich ukazał się wierzchołek dymiącej góry. Gloha zobaczyła też flotę innych wysp. Domyśliła się, że gobliny, harpie i szkielety także są transportowane przez olbrzymy. — Olbrzymy nie mogą się zbliżyć do wulkanu z tych samych powodów co demony — poinformował Trent. — Zdarzyło się kiedyś, że pewien nierozsądny olbrzym wdepnął w spopielały ogród Pin–A–Tuby i od tamtego czasu żaden z nich nie jest mile widziany. Kawały rozgrzanej skały mogą nieprzyjemnie poparzyć. Ale w ten sposób postanowiły wnieść swój udział do wspólnego wysiłku, zanim wrócą do domu. — Uderzył w brezent, na którym stali. — A my naprawdę doceniamy ten środek transportu. — Powierzchnia pod brezentem skurczyła się, dając znak, że olbrzym usłyszał podziękowania. Gloha wiedziała, że ich wielki pomocnik nie może mówić — gdyby góra go usłyszała, cała akcja zakończyłaby się niepowodzeniem. Zeszli z dłoni, a brezent ześlizgnął się i leżał pomarszczony na ziemi. Ręka zniknęła. Stali na skraju suchej równiny pokrytej czymś, co wyglądało jak miseczki. Veleno, prowadzony niewidocznymi dyrektywami Metrii, odważnie wszedł na równinę. Po obu jego stronach kroczyli Trent i Marrow. Gloha znów poczuła się zakłopotana. Niezdolna do ujarzmienia swej ciekawości, udała się na inspekcję w okolice misek. Okazało się, że zawierają coś, co z wyglądu przypominało lody waniliowe. Cóż to tu robiło, daleko i nie wiadomo gdzie? Sprawdziła następną. Zawierała kilkanaście kawałków czegoś brązowego i pachnącego jak czekolada. Trzecia pełna była puddingu o smaku toffi. Inne zawierały ciastka, wafle, placki z owocami, cukierki, owoce, orzechy w cukrze i wiele innych smakołyków. No tak, znaleźli się na Deserowej Pustyni*, o której Gloha słyszała, ale nie sądziła, że ją kiedyś odwiedzi. Nie było sensu pozwolić, by te wszystkie smakołyki się zepsuły. Podeszła do miseczki z merengą*. Czuła, jak jej cieknie ślinka na samą myśl o niej. Już miała włożyć kawałek do ust, kiedy Marrow obrócił czaszkę w jej stronę. — To może się okazać nierozważne — powiedział kościej. — Wyziewy z wulkanu mogły zanieczyścić desery. Słuszna uwaga. Gloha odrzuciła kawałek ciasta. Ale ten zatoczył kółko i wrócił do jej ręki. — Buu! — powiedziała zaskoczona. Odrzuciła kawałek ciasta raz jeszcze, tym razem mocniej. Ruchem ślizgowym zrobił pętlę na ziemi i znowu wrócił. — Buuuu! — dołożyła dwa „u”. Czy zdoła się tego pozbyć? — Bu–merengowe ciasto. Tak przynajmniej sądzę — stwierdził Marrow. Och. Ciasto, które zawsze wraca. Na razie musiała więc je zatrzymać, a później, była tego pewna, znajdzie jakiś sposób, by się go pozbyć. Pofrunęła przed siebie, aby zobaczyć jakie jeszcze cuda spotkana swej drodze. Za Deserową Pustynią ciągnęła się dolina. Pełno w niej było kapturów, a właściwie różnych spiczastych i okrągłych nakryć głowy. Leżały w dolinie gotowe, by je podnieść i włożyć na głowę. Gloha wzięła jedno, które wydawało się w sam raz na nią, i przymierzyła. Natychmiast zsunęło się na czoło i uszy i zacisnęło tak mocno, że aż zabolało. Spróbowała je zdjąć, ale trzymało się dzielnie, więcej nawet, owiązało się wokół jej ust, jakby chciało udusić goblinkę. Dławiąc się, upadła na ziemię. Nagle dziwna czapka zeskoczyła z jej twarzy. Gloha złapała wreszcie trochę powietrza, ale nie ruszała się. Czapka poczołgała się w stronę ręki Glohy i zakręciła wokół kawałka ciasta, które goblinka trzymała. W pewnej chwili czapka nakryła ciastko i zwiała z nim. Gloha usiadła i chwilę patrzyła za oddalającą się czapką. Teraz dopiero dostrzegła, że była to lisia czapka. Złodziejski typ. A ona pozwoliła się jej napaść! Jakże naiwna była, ufając, że dobrze jej będzie w pierwszej lepszej czapce. Wstała, otrzepała się z kurzu i ruszyła przed siebie. Miała tylko nadzieję, że pozostali nie zauważyli jej głupiej przygody. Za Doliną Czapek na dużym polu rosło samotne drzewo. Pokryte było wiszącymi na żyłkach kolcami, liście emitowały promienie X, a opadające zewsząd wici strzykały wodą albo wydawały odgłosy przypominające zasysanie. Widok tego dziwoląga przyprawił Glohę o dreszcze, a było to drzewo ja–zębiny. Najbardziej przerażające z wszystkich drzew. Na myśl, że mogłaby znaleźć się w zasięgu potwora, rozbolały ją zęby. Gdy tak krążyła, nie ośmielając się postąpić ani kroku naprzód, zbliżyła się do niej reszta towarzystwa. — Nie ma potrzeby obawiać się tego — stwierdził pewnym głosem Trent. — To tylko ja–zębina. — Wi… wiem — odpowiedziała, dzwoniąc zębami. — Takie drzewo może być wielce pomocne komuś, kogo bolą zęby — stwierdził Marrow. — Natomiast nie zaczepia osób ze zdrowym uzębieniem. Veleno bez zatrzymywania się przeszedł tuż obok drzewa. Gloha, bardzo zdenerwowana, podążyła za nim. Poczuła olbrzymią ulgę, gdy okazało się, że drzewo nie zwróciło na nią uwagi. Teraz droga schodziła do szerokiej i głębokiej rozpadliny. Właściwie dobrze się stało, gdyż ukryci w szczelinie byli niewidoczni dla góry. Ale było w tym coś dziwnego. — Nie podoba mi się to — powiedziała Gloha. — Się to, to — powtórzył jakiś głos z irytującą intonacją. — Kto to powiedział? — zapytała goblinka nie do końca uprzejmym tonem. — Powiedział, dział — odparł drwiąco głos. — Czy ty może żartujesz sobie ze mnie? — zapytała już całkiem zła. — Ze mnie, mnie — z ironią przytaknął tajemniczy ktoś. — Nie zwracaj na to uwagi — podpowiedział Trent. — To zwykła Beszczel–ina. — Be–szczelina, szczelina — przyznał bezczelnie rację głos ze szczeliny. Gloha jedynie przytaknęła, ale nic więcej nie powiedziała, słysząc, że głos potrafi zmieniać wyrazy i wybierać tylko ich fragmenty, a w ten sposób mógłby łatwo wypaczyć sens jej słów. Wtem usłyszeli jakiś zgiełk. Brzmiało to tak, jakby gobliny i harpie nagle obraziły się na siebie ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ale tym razem to była dobra wiadomość, oznaczała bowiem początek oblężenia. Powinno to odciągnąć uwagę Pin–A–Tuby od prawdziwego celu misji. Zaraz potem dobiegł ich inny odgłos, coś jakby daleki grzmot. Trent zadarł głowę i po chwili powiedział łagodnym głosem: — Ho, ho. — Czy to może być Fracto? — zapytał Marrow. — Z całą pewnością — odparła Gloha. — Zawsze zjawia się w najmniej odpowiednim momencie. — Zdaje się, że złośliwe istoty postanowiły się zjednoczyć — stwierdził Mag. — Ta diabelska chmura ma zapewne z wulkanem układ o wzajemnej pomocy. Odgłosy oblężenia widocznie zaalarmowały ją. — Ale jak długo Fracto nie połapie się, o co nam naprawdę chodzi? Chmura poruszała się z przerażającą prędkością. Niebo pociemniało. Huczały grzmoty, a ostrza błyskawic kłuły ziemię. Zaczęło padać. — Myślę, że nasza szczelina za chwilę przestanie być odpowiednim miejscem — zauważył Trent. — Może uda nam się wkrótce z niej wydostać, jeśli tylko przyspieszymy kroku — powiedział Marrow. Przyspieszyli. Veleno tak pędził, że aż powietrze gwizdało. Ściana deszczu gęstniała, a jego strugi, spływając z góry, zamieniały się w wodospady. Dno zaczęło szybko wypełniać się wodą. — Lepiej wynośmy się z tej rozpadliny — zasugerowała Gloha. — To znaczy od razu, nie czekając, aż dotrzemy do końca. — To Metria pokazuje drogę — przypomniał jej Trent. — Powinna wiedzieć, gdzie będzie najbezpieczniej opuścić szczelinę. — Mag spojrzał na Veleno. W dyszy umieszczonej z przodu fotela ukazał się czarny bąbel. Oznaczał „Nie”. Metria uważała, że nie ma teraz bezpiecznego wyjścia. Posuwali się więc naprzód tak szybko, jak tylko mogli. Ulewa tymczasem zamieniła się w prawdziwe oberwanie chmury. Woda zalewała rozpadlinę, wpływając do niej już nie strumieniami, ale potokami. Najwidoczniej był to jeden z kanałów odpływowych góry, którym wygodnie maszerowało się w czasie suchej pogody, lecz podczas nawałnicy znalezienie się w niej było prawdziwym nieszczęściem. Metria nie mogła wiedzieć, że Fracto wkroczy do akcji. Poziom wody w rozpadlinie nie dość, że rósł, to jeszcze woda zamieniała się w rwącą rzekę. Musieli albo wyjść ze szczeliny, albo rozpocząć walkę z żywiołem. Było coraz trudniej. — Ciągle nie możemy wyjść bezpiecznie ze szczeliny? — zapytał łagodnie Trent. Odpowiedział mu kolejny czarny bąbel. — Lepiej sama sprawdzę — powiedziała zniecierpliwiona Gloha. Rozwinęła skrzydła i wzbiła się w powietrze mimo podmuchów wiatru. Gdy wysunęła głowę ponad krawędź rozpadliny, rozejrzała się uważnie dookoła. Przed sobą ujrzała pobojowisko. Szczelina wiła się przez teren poszarpany skałami, spowity dymem i popiołem. Z rozgrzanych lejów unosiła się para, a z nieprzyjaźnie wyglądających otworów uchodziły kłęby złowieszczego dymu. Wyglądało na to, że rozpadlina jest jedynym przejściem w okolicy. Metria miała rację. — Niebezpiecznie — powiedziała krótko, gdy wylądowała wśród przyjaciół na dnie szczeliny. — Musimy iść dalej dołem. — Będziemy musieli raczej popłynąć — zdecydował Trent. — Błotnik może to zrobić, a Marrow znowu przemieni się w łódkę dla mnie. Ale każdy z nich może ponieść tylko jedną osobę. Jest nas więc o jedno za dużo. — O mnie — powiedziała Gloha. — Będę musiała wrócić, żeby reszta zdołała zrobić, co trzeba. — Nie — odpowiedział Trent zdecydowanie. — Musisz iść dalej. To w końcu twoja wyprawa. — Ależ i Graeboe musi iść dalej, i Marrow musi iść dalej. Chyba nie chcesz powiedzieć, że to ty wrócisz? — Odpowiadam za twoje bezpieczeństwo i muszę być z tobą, by nad nim czuwać. Może będę musiał cię przemienić w sytuacji zagrożenia. — To lepiej przemień mnie już teraz. — Nie sądzę, żeby to było mądre. — Ale musimy coś zrobić! — zawołała zdesperowana Gloha. — Gdybyś trzymała się kurczowo Błotnika — powiedział Mag — mogłabyś płynąć, nie obciążając go swoją wagą. O tym nie pomyślała. Może to zda egzamin. Trent kopnął Marrowa w kość biodrową i szkielet rozsypał się, by po chwili złożyć się małą łódkę. Wystawały z niej nawet pozaginane kostki, które mogły posłużyć Błotnikowi za zaczepy. W ten sposób trzymaliby się razem i nie ulegli niespodziewanemu rozdzieleniu. Trent znalazł w wodzie długi kawałek drewna, który zdołał przerobić na wiosło. Wsiadł do łodzi i ruszył przez wzburzone wody. Gloha dopiero teraz zauważyła, że łódka ma od spodu przymocowane kości łopatkowe, które nadawały jej właściwy kierunek. Tymczasem Veleno przestał próbować ślizgać się po płyciznach i zaczął płynąć po powierzchni wody. Rzeczywiście wyglądało to lepiej niż dotąd, może z wyjątkiem tych chwil, kiedy wiry wodne próbowały nim kręcić. Gloha uczepiła się Błotnika, a że prąd porywał ją do tyłu, stała się naturalnym sterem i statecznikiem. Teraz nietypowy statek mógł poruszać się do przodu. Powoli płynęli w górę rzeki. Gloha miała nadzieję, że wkrótce skończy się ich mordęga i będą mogli znowu wyjść na ląd, lecz podróż zdawała się nie mieć końca. Deszcz lał się z nieba, nie pozwalając rzece wyschnąć. Fracto pewnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że płyną w szczelinie. Inaczej ich sytuacja wyglądałaby jeszcze gorzej. Prawdopodobnie mieli do czynienia ze zwykłą próbą zmycia z powierzchni ziemi goblinów i harpii. Nad rozpadliną pojawił się ohydny cień. Gloha dostrzegła sylwetkę potwora na tle zamglonego nieba. Wyglądał jak sęp, tyle że znacznie gorzej. Spoglądał w dół swymi wrednymi oczyma. Spuścił do wody śmierdzące łajno. Teraz dopiero goblinka rozpoznała w nim wulgara, prawdopodobnie jedno z najohydniejszych stworzeń na usługach wulkanu. Co się stanie, jeśli wypatrzył ich i doniesie o tym Pin–A–Tubie? Nagle pojawiły się dwa mniejsze cienie. — Tam jest jeden! — zaskrzeczał pierwszy z nich. Harpie! Część sił oblężniczych. Gloha już dawno nie była tak szczęśliwa, widząc swych skrzydlatych krewnych. — Rozerwijmy go na krwawe strzępy! — z entuzjazmem zaproponowała druga harpia. Obie rzuciły się na wulgara i cała trójka zniknęła za krawędzią szczeliny. Słychać było tylko mieszaninę charkotu i skrzeku, a po chwili w dół zaczęły spadać pojedyncze pióra. Harpie bez wątpienia uratowały całe towarzystwo przed dekonspiracją. Płynęli dalej rzeką w rozpadlinie, a za pobliskim zakrętem natrafili na jezioro. Było tu nieco spokojniej, choć nad nimi cały czas szalała nawałnica. Podpłynęli do brzegu, gdzie było dość płytko, aby na moment stanąć na własnych nogach i zakosztować krótkiego odpoczynku. Trent spojrzał za siebie i powiedział łagodnie i krótko: — Kłopoty. Gloha natychmiast rozejrzała się, spodziewając się zobaczyć kolejne nadciągające niebezpieczeństwo. Ale ku swemu zaskoczeniu niczego takiego nie dojrzała. — O co chodzi? — Zauważyła, że efekt Be–szczeliny ustąpił. Nie słychać było żadnego bezczelnego echa. — Graeboe opuszcza nas. — Co? — zapytała, choć doskonale wiedziała, co oznaczają słowa Trenta. Rzuciła się w stronę fotela i spojrzała na elfa–olbrzyma. Był jeszcze bledszy niż przed podróżą. Był też przytomny, choć robił wrażenie kogoś, kto w każdej chwili może stracić przytomność. Zła moc rzeki wyczerpała niemal całą resztę drzemiących w nim sił. Gloha czuła ogarniający ją smutek. Jaki był sens tej podróży, jeśli jej trudy miały zabrać Graeboe’a tuż przed transplantacją? — Cóż możemy zrobić? — zapytała płaczliwie. — My nie możemy zrobić nic — powiedział Trent poważnym tonem. — Ale ty możesz zrobić dużo. — Nie rozumiem. — Powiedz mu prawdę. — Nigdy go nie okłamałam, ani nikogo innego. — Z wyjątkiem może siebie samej. Mag Trent potrafił być czasami taki irytujący! O czym on mówił? — W jakiej to sprawie nie byłam szczera? Jak zraniłam Graeboe’a? — Twoimi uczuciami. — Moimi uczuciami? Pragnę, by wyzdrowiał, żył i był znowu olbrzymem. — No to mu to powiedz. Gloha pokręciła głową, niemiło wygłupiona. Graeboe umierał, a ona miałaby życzyć mu szczęśliwego powrotu do zdrowia? Jednak musiała coś powiedzieć. — Nie mogę mu powiedzieć prawdy — oświadczyła z trudem. — To by mu tylko sprawiło przykrość, a mnie osłabiło. I ciebie. — Wątpię — odpowiedział z doprowadzającą do szału łagodnością. — W takim razie pierwszy jej wysłuchasz! — warknęła. — Ja… ja jestem zafascynowana tobą i gdybym miała jakikolwiek wybór, stałabym się ludzką kobietą i robiłabym z tobą wszystko to, o czym marzyłeś, patrząc na Cynthię. — No, nareszcie to z siebie wyrzuciła, choćby miało ją to wiele kosztować. Trent nie wyglądał jednak na zaniepokojonego. — Nie sądzę — odpowiedział krótko. — Bo nie jesteś zainteresowany — przyznała głupio. — Ależ jestem. — Więc możesz iść dalej i być zdumiony… — Przerwała zaskoczona. — Co? — Jesteś uroczą, niewinną, czułą, oddaną i szczerą osobą. Należysz do tych kobiet, które każdy mężczyzna pragnąłby kochać. Jesteś wyjątkową nagrodą dla któregoś z nich. I jeśli chcesz, mogę natychmiast przemienić cię w pełnych kształtów ludzką kobietę. Wpatrzyła się w niego. — Ty… ty odwzajemniasz moje zainteresowanie? — Oczywiście. Jestem tak samo zafascynowany tobą jak ty mną, i to z podobnych powodów. Dla swojej płci jesteś tym, czym wydaje ci się, ja jestem dla swojej. Moglibyśmy przeżyć razem wspaniałe chwile. Gloha pokręciła głową, w której trochę jej się zakręciło. — Wybacz, Magu, ale trudno mi w to wszystko uwierzyć. — Uwierz. Ale musisz zrozumieć całą sytuację: to nie ma szans na powodzenie. Jest tak, gdyż moja przyszłość nie jest twoją, moi przyjaciele nie są twoimi i ja jestem Magiem, a ty niestety nie. Żyję w innym świecie, a to bez wątpienia oddzieli nas od siebie zaraz po tym, jak miną pierwsze oznaki uniesienia. Nigdy nie będziesz w stanie dorównać mi w magii, a poza tym gdybyś do mnie dołączyła, musiałabyś zrezygnować z całego swego dziedzictwa. Musiałabyś pogodzić się z utratą zdolności do latania i być może czułabyś się nawet zawstydzona, zdradzając to, co czyni cię wyjątkową: połączone cechy goblinów i harpii. Tak zgotowalibyśmy sobie nieszczęśliwą przyszłość, nawet gdybym nie był już tak stary i żonaty. To nie jest ani twoje, ani moje prawdziwe pragnienie. Była pod wrażeniem jego surowej i nieprzyjemnie dorosłej logiki. Nagle zobaczyła, czym naprawdę był jej sen — całkowicie głupią fanaberią. Wiedziała o tym, ale dotąd nie chciała przyjąć tej prawdy. Teraz nie mogła dłużej jej zaprzeczać. Nie wolno jej było wyrzekać się dziedzictwa dla jednej schadzki, bez względu na to, jak bardzo przystojny, inteligentny i czarujący albo raczej magiczny był jej amant. On też nie mógł zdradzić siebie, choć posunął się tak daleko, że przyznał, iż jest zafascynowany i Cynthią, i Glohą. Fizycznie był młodym i zdrowym mężczyzną — zauważał młode kobiety i reagował na ich wdzięk. Różnica między nimi polegała jednak na tym, że posiadał dość doświadczenia, by docenić prawdę, i dyscypliny, by kierować się raczej rozumem, a nie emocjami. — Dziękuję, Magu — powiedziała w końcu Gloha. — Cudownie oświeciłeś mój rozum. — Wytarła płynące po policzkach łzy, ale miejsca po nich dość szybko wypełniły się następnymi. — Teraz musisz zrobić to samo dla Graeboe’a, zanim odejdzie. — Powinnam mu wszystko wyjaśnić tak, jak ty wyjaśniłeś mi? Nie sądzę, bym potrafiła być tak okrutna. — Prawda rzadko jest okrutna. Myślę, że jesteś mu to winna. — Ponieważ on… on myśli, że czuje do mnie to, co ja, jak sądziłam, czułam do ciebie? — Tak, ale jest pewna różnica. — Tak, on odchodzi, a ja nie. — Więc masz mało czasu. Był bezlitosny. Ale czy mogła zrobić coś innego? Rzeczywiście odchodzącemu mężczyźnie była winna prawdę. Podeszła w końcu do elfa. Wyszła z wody i włożyła jego rękę pod koc. Była tak zimna jak jej, choć nie moczył jej w zimnej wodzie. Koc robił wrażenie wodoodpornego, więc chronił przed zamoczeniem. — Graeboe, bardzo bym chciała, żebyś wytrzymał jeszcze trochę, aby można cię było uratować i żebyś mógł znowu żyć jako niewidzialny olbrzym. — Dziękuję — westchnął. — Chciałbym, żebyś odnalazła to, czego szukasz. — Zamknął oczy. — Jeśli możesz, poproś kościeja Marrowa, żeby podszedł. Wiedziała, że zbliża się moment rozstania. Coś w niej wybuchnęło. — Och, to nie jest prawda! — krzyknęła. — Nie chcę, żebyś był olbrzymem! Jego oczy powoli otworzyły się. Nieśmiało wpatrywał się w Glorię. — Nie chce, żebyś był jakimś innym stworzeniem — powiedziała, zaskoczona swą szczerością. — Pragnę, żebyś był mój, bo cię kocham. Graeboe, chcę wyjść za ciebie i do… do diabła z całą tą wyprawą. — Chwyciła jego rękę, podniosła do ust i pocałowała. — Och, Graeboe, to niemożliwe, ja jestem taka samolubna, a ty jesteś takim dobrym olbrzymem, wiem, że nie mam prawa, ale proszę, proszę, nie odchodź. Nawet jeśli między nami nic nie może być, ponieważ wiem, że nie mogłabym żyć ani jako ludzka kobieta, ani jako olbrzymka, pragnę, byś był zdrowy i szczęśliwy. — Ale nie jestem ani przystojny, ani szczególnie zdolny, nie mam też magicznego talentu. Tak cudowna istota jak ty zasługuje na kogoś znacznie lepszego. — Jesteś przyzwoitym mężczyzną, który mnie potrzebuje, nie tak jak Trent, który da sobie radę sam. Tylko tego zawsze chciałam. Moje serce nie myliło się. Z wyjątkiem… Ręka elfa stała się nieco cieplejsza. — Wolałbym już być skrzydlatym goblinem z tobą niż olbrzymem bez ciebie. Ja także cię kocham, ale postanowiłem tego nie mówić. — Skrzydlaty goblin! — zawołała. Nigdy o tym nie pomyślała. — Oczywiście, że to możliwe. Możesz być, kimkolwiek zechcesz, Trent cię przemieni. Ach, Graeboe, jesteś jedynym, którego pragnę. Wiedziałam, że mnie lubisz, ale nigdy nie sądziłam, że zdecydowałbyś się porzucić swą naturalną postać, więc kierowałam uwagę w inną stronę. Po prostu wytrzymaj i bądź Odpowiedzią na moje Pytanie. Uśmiechnął się. — Myślę, że teraz zdołam to zrobić. Objęła go i pocałowała w maleńką buzię. — Musisz, Graeboe. Bez ciebie pogrążę się w rozpaczy. — Nie chciałem żyć bez ciebie. I dlatego właśnie zamierzał odejść, nie mając żadnej motywacji do walki o przetrwanie. Mag Trent wiedział o tym. Teraz cała prawda została powiedziana. Wszystko się wyjaśniło. Graeboe znowu zamknął oczy, ale tym razem raczej po to, by zakosztować ozdrowieńczego snu, a nie odejść w nieznane. Powinien wytrzymać do czasu, aż dotrą do trans–plantacji. Znowu wypłynęli na rzekę. Deszcz ciągle padał i całkowita ciemność pokryła okolicę, ale perspektywy malowały się w jaśniejszych barwach. W końcu rozpadlina zaczęła się zwężać i dobiegła swego końca. Wyszli na pochyloną równinę pokrytą twardą wulkaniczną skałą, z której deszcz zmył cały popiół. To, co było rozpadliną, teraz stało się zwykłym pęknięciem. Trent z całej siły kopnął Marrowa, przywracając mu właściwą postać. Poszli wzdłuż pęknięcia dookoła pofalowanej powierzchni, aż wyłonił się przed nimi postrzępiony krajobraz. Pełno było przed nimi ostro zakończonych skał i sterczących igieł poprzedzielanych błyszczącymi krawędziami pęknięć, rys i szczelin. Zza sterty kamieni wyszło nagle niezdarne, utykające bydlę. — Ojj? — zawołało, niespodziewanie dostrzegając intruzów. Natychmiast jednak podniosło pysk i zawyło: — Auuuuu! Wulkan niezwłocznie zwrócił uwagę na wycie. Głazy zatrzęsły się, a z wąskich pęknięć zaczęła wydobywać się para. Za nią pojawiła się i spływała zboczem rozgrzana do czerwoności lawa. — Możemy mieć problemy — łagodnie zauważył Trent. — Pin–A–Tuba dowiedziała się, że tu jesteśmy — przytaknęła Gloha. — Skupi się na nas i nigdy nie przebrniemy przez to. — Metria! — zawołał Trent. — Zmaterializuj się! Demonica natychmiast się pojawiła. — To może spowodować jeszcze więcej komplikacji — powiedziała. — Jeśli zdołasz zagrać przynętę, może uda nam się pójść dalej. Ściągnęła usta. — Idźcie ścieżką w górę aż do pęknięcia w stożku — rzekła, wskazując drogę palcem. — Zrobię tu, co będę mogła. Zaraz po tych słowach zmieniła się w dym, z którego wyłoniła się monstrualna ropucha. — No chodź tu i weź mnie, ty tępaku! — zarechotała ropucha. Gloha miała nadzieję, że wulkan nie okaże się na tyle sprytny, by poznać się na oszustwie — no bo to przecież żaby, a nie ropuchy rechotały. Ale może to nie miało znaczenia — góra dowiedziałaby się, że Metria jest demonicą, i nie zważając na nic, pogoniła za nią. Ropucha podskoczyła i wylądowała z plaśnięciem. — Nie złapiesz mnie, ognisty ryju! — zawołała prowokująco. Lawa wręcz wystrzeliła z pęknięć w zboczu, sycząc niemiłosiernie przy zetknięciu z padającym deszczem. Uformowała się w kałużę i pogoniła za ropuchą. Porozrzucane kawałki drewna i rosnące gdzieniegdzie krzewy stawały w ogniu, gdy dotykała ich rozwścieczona już do białości wulkaniczna magma. Kilka oddzielnych strumieni połączyło się w jeden, nabierając prędkości. Zdawało się, że wulkan zapomniał o głównych siłach wroga, ale lawy było tyle, że i tak pokrywała większą część wulkanicznych zboczy. Trent szedł szybko ku najbliższej wystającej półce skalnej, żeby skryć się pod nią i uniknąć spotkania z lecącymi z góry płonącymi głazami. Otaczały ich jak jezioro otacza płyciznę. Nie pozostało nic innego tylko posuwać się naprzód pod występem. Grzbiet stawał się coraz bardziej stromy i ostry. Błotnik ślizgał się po jednej stronie krawędzi, przylepiony do niej jak ślimak. Graeboe siedział w środku. Gloha mogła frunąć tuż nad występem, choć ulewa i podmuchy wiatru sprawiały, że był to dość ryzykowny manewr. Marrow usiadł okrakiem na grzbiecie i powoli przesuwał się w górę, a że pozbawiony był ciała, nie obawiał się skaleczenia. Pozostawał jeszcze Trent. Kościej zdołał i ten problem rozwiązać. Po mocnym kopniaku zamienił się w rodzaj platformy z rękoma i nogami po obu stronach grzbietu góry. Trent usiadł na platformie i Marrow niczym górski łazik szybko zaczął się wspinać. Nawet Gloha mogła skorzystać z tego środka transportu, co uwolniło ją od zmagań z zadymionym wiatrem. Nagle wyskoczył przed nimi kolejny wulgar. — Ojj! — zawołał, gdy dostrzegł intruzów. Natychmiast też odwrócił głowę w stronę dymiącego stożka. — Lepiej się pospieszmy — powiedział Trent. Przyspieszyli. Kościany wózek klekotał, sunąc po krawędzi, a Błotnik dotrzymywał mu kroku. Grzbiet zdawał się prowadzić prosto do pęknięcia w stożku, które wskazała im Metria, lecz w ostatniej chwili droga skręciła. Dotarli na koniec wyspy otoczonej płynną skałą. Co prawda dostrzegli szczelinę, którą mogliby iść dalej w stronę wierzchołka, ale nie wiedzieli, jak do niej wskoczyć. Pin–A–Tuba wydała z siebie głos. Wierzchołek góry zadrżał i wyrzucił z siebie kaskadę popiołu. Wulkan spróbował ich zasypać, lecz byli zbyt blisko celu i większość popiołu i kamieni poleciała za daleko. Gloha mogła przefrunąć, choć bała się o skrzydła z powodu deszczu gorącego popiołu. Ale poza nią nikt inny nie mógł tego zrobić. — Przemień mnie w ptaka–Roka. Przeniosę was. — Nie. Wulkan łatwo zlokalizowałby cel tych rozmiarów i zarzucił twoje skrzydła płonącymi bombami wulkanicznymi. Powinniśmy pozostać mali. — Mogę pomóc — odezwała się głowa Marrowa z platformy. — Kopnij mnie, a zamienię się w drabinę, po której przejdziecie. — Dobra myśl. Ale jak stanę na tej ostrej krawędzi bez twojej pomocy? Z Błotnika wydostał się biały bąbel. Następnie przesunął się z boku grzbietu na jego ostrą krawędź. Błotnista masa oblała ostrze, bezpiecznie je tępiąc. — Dziękuję — powiedział Trent. Zszedł z platformy i usiadł okrakiem na zabłoconej krawędzi, co chroniło jego ciało przed niebezpiecznymi zranieniami. Gloha nerwowo krążyła w pobliżu. Teraz Mag zdjął platformę, przesunął nad prawą nogę i kopnął. Rozsypała się i zaraz złożyła w drabinę. Prawdę mówiąc, wyglądała raczej jak drabina linowa, tyle że bez lin. Na obu końcach znalazły się ręce. Trent podniósł drabinę i przyłożył dwa końce do krawędzi skalnego występu tak, by palce mogły znaleźć jakieś trzymanie. Gdy zacisnęły się na dobre, Mag podał drugi koniec drabiny goblince, która złapała za jej rękę i pociągnęła ją aż do krawędzi szczeliny. Między występem a szczeliną rozciągnęła się kościana drabina. Była dość ciężka, ale z tak niewielką odległością powinna sobie poradzić. Znowu palce zacisnęły się na twardej skale, mocując w ten sposób drugi koniec prowizorycznego mostu. Błotnik wślizgnął się na niego i zaczął posuwać się w stronę szczeliny. Trwało to dość długo, gdyż powierzchnia, do której błoto mogło przylgnąć, nie była zbyt duża, ale wystarczyła, by przenieść Graeboe’a na drugą stronę. Dopiero teraz Pin–A–Tuba uświadomiła sobie, co się działo, i wydała z siebie ryk pełen wściekłości. Wyrzuciła z wnętrza tak wiele popiołu, z tak wielką siłą i tak wysoko, że nigdy nie spadł na ziemię. Pozostał wysoko w powietrzu, obniżając temperaturę w Xanth o jeden stopień, ale nie powstrzymał wspinaczki. Veleno z olbrzymem znaleźli się w szczelinie. Teraz ruszył Trent. Idąc na czworakach, trzymał się szczebli drabiny tak, jakby się po niej wspinał. W tym właśnie momencie Cumulo Fracto Nimbus przyszedł wulkanowi na ratunek. Zaczął dmuchać i zacinać wiatrem, aby tylko zrzucić Maga z drabiny. Gdy to zawiodło, utworzył potężny lej. Zaczął nim wciągać wszystko, co znalazło się w jego zasięgu, a siły miał niewyczerpane. Wraz z nim nadchodziły prawdziwe kłopoty. Gdy Trent zobaczył trąbę powietrzną, krzyknął: — Metria! — i demonica natychmiast się pojawiła. — Zdajesz sobie sprawę z tego, że moje pojawienie się tutaj przyciągnie… — zobaczyła potężny lej — uwagę wulkanu. Poradzę sobie z tym — dodała i zmieniła się w największego sromotnika cuchnącego, jakiego Gloha kiedykolwiek widziała. Rozsadzał go od środka rzeczywiście straszny smród. Trąba rzuciła się trochę na oślep na człowieka na drabinie. Wszystko dookoła utonęło w wyciu Fracto. Cuchnący grzyb zmierzał wprost do ust wściekłej chmury. W ułamku sekundy sromotnik został wessany w zachmurzone usta. Nastąpiła chwila ciszy. Nagle trąba eksplodowała smrodliwym przekleństwem tak typowym dla sromotnika cuchnącego. — BBBBBRRRRRUMMPPPEEEFUUUJJ! — Smród tego hałasu rozproszył się w miazmatycznej mgle, nasycając nią cały region. Gdy zepsute powietrze ich dosięgło, Gloha mogła jedynie powstrzymać się od oddychania. A demonica oczywiście znalazła szybko sposób na wydostanie się z ust Fracto. Ale na tym nie koniec. Fracto czuł się do tego stopnia zniesmaczony przez smrodliwego grzyba, że nie potrafił dłużej nawet lać deszczem. Rozsypał się w luźno dryfujące po niebie strzępy, przez które zaczęły się przebijać promienie słoneczne, mimo że utrzymujący się w powietrzu fetor nieco je załamywał. Nawet płynna lawa zbuntowała się — coraz większe jej kawały połyskiwały, tężejąc. Ze sromotnikiem cuchnącym nikt nie mógł wygrać. Wulkan wybuchał nadal, lecz był bezsilny wobec rozwoju wypadków. Trent przeszedł do szczeliny, a następnie wciągnął za sobą drabinę. Wszyscy znaleźli się na ścieżce do bardzo już bliskiego celu. Aby zabezpieczyć przyjaciół przed upadkiem i stoczeniem się w dół po stromiźnie, Gloha schwyciła jeden koniec drabiny i pofrunęła z nim do przodu. Marrow wbił kościste palce w załom skalny i reszta, używając go jak poręczy, mogła bezpiecznie posuwać się w górę. Góra postanowiła użyć swej ostatecznej broni. Wysoko nad nimi z małego pęknięcia w stożku zaczęła wypływać jakaś czarna maź. Spływała powoli w ich stronę. Zaalarmowana Gloha poleciała zorientować się, co się dzieje. Ale czujna jak zawsze czaszka Marrowa, znajdująca się gdzieś na środku drabiny, ostrzegła ją: — Uwaga! To może być trucizna! Zatrzymała się dosłownie na brzegu czarnego potoku. Złapała jednak lekki podmuch i wyczuła ten sam zapach, który poznali w Wiosce Magicznego Pyłu. To oznaczało naprawdę wielkie zagrożenie! Wróciła natychmiast do przyjaciół. — Nie poradzimy sobie z tym. Musimy uciekać, zanim nas ta zaraza dosięgnie. — Nie wydaje mi się — odparł Trent. — Ależ to zabije nas wszystkich z wyjątkiem Marrowa i Metrii, a oni nie są nawet parą. — Nie zabije także trans–plantacji, gdyż jest ona własnością góry. Jeśli zdążymy do niej dotrzeć, nic nam nie grozi. Czy to było możliwe? Gloha nie była pewna, do jakiego stopnia wulkan postępuje zgodnie z logiką. Mógł zlikwidować plantację, żeby mieć pewność, że pozbył się intruzów. Ale wiedziała, że Graeboe odejdzie, jeśli teraz się cofną. Musieli więc zaryzykować z plantacją, z więcej niż jednego powodu. — Spieszmy się — zakomenderowała. Jeszcze raz przyspieszyli, wspinając się wytrwale pod górę, podczas gdy trucizna wytrwale spływała z góry. Gdy pierwszy przyprawiający o mdłości podmuch dotarł do nich, zaczęli kaszleć. Gloha wystraszyła się o zdrowie Graeboe’a. Każdy drobiazg mógł zgasić w nim życie, a taki podmuch nie był drobiazgiem. Ale im bliżej było do otworu w stożku, do którego prowadziła ścieżka, tym czystsze stawało się powietrze. Gloha rozejrzała się i zobaczyła, że czarna trucizna omija jaskinię. Trent miał rację — wulkan nie niszczył swych skarbów. Weszli do groty. Na jej dnie rosła plantacja przetaczników lekarskich dokładnie tak, jak zostało to opisane. Nie wyglądały niezwyczajnie, ale podniecenie Glohy sprawiało, że wydawały się błyszczeć. — Przystąpmy do operacji — zarządził ożywionym tonem Trent — zanim wulkan pomyśli o jakimś nowym sposobie pozbycia się nas. Wybrali przetacznika i Veleno zaniósł Graeboe’a na jedną jego stronę, a Marrow, który wrócił już do swej normalnej postaci, zajął miejsce po drugiej stronie rośliny. Trent położył między nimi pnącze krwawnika. Gloha sądziła, że teraz nastąpi szereg czynności wstępnych, że wszystkim rządzi jakaś procedura, ale nic takiego się nie stało. Roślina bez zwłoki oplatała kłączami lewą nogę kościeja i prawą rękę elfa, a następnie podniosła pnącze krwawnika. Teraz pokazały się kolce, z których jeden wszedł w kość, a drugi poszukał żyły w ramieniu olbrzyma. Gloha skrzywiła się, widząc to wszystko, ale dobrze wiedziała, że nie należy protestować. Trudniej było wbić się w twardą kość Marrowa, niż poszukać żyły u Graeboe’a. Teraz roślina zrobiła coś jeszcze. Uniosła wielki, żółty kwiat i położyła go na ciele olbrzyma. Wyglądał jak słonecznik, ale oczywiście nie mógł nim być, gdyż w tym przypadku chodziło o zupełnie inną roślinę. Z kwiata biła jakaś poświata, w której zatopiono olbrzyma. Skrzywił się, choć nie robił wrażenia, że coś go zabolało. W każdym razie ciało nie ulegało zmianie. Gloha wiedziała, że dzieje się coś ważnego. — Nie wszystko niestety rozumiem — przyznał Trent. — Ale sądzę, że chory szpik pacjenta musi być usunięty, aby zdrowy mógł zająć jego miejsce. Do tego potrzeba zapewne promieniowania. Szpik dawcy jest rozcieńczany i mieszany z krwią krwawnika, a później mieszanina zostaje wprowadzona do organizmu biorcy i znajduje sobie drogę do kości. No, w każdym razie odbywa się to jakoś podobnie. Musimy jedynie ufać, że operacja będzie skuteczna. — Och, mam taką nadzieję! — westchnęła Gloha. — Nie mogła już dłużej na to patrzeć, więc odwróciła wzrok… i zamarła. W stronę groty leciała cała eskadra wulgarów. Bez wątpienia byłyby w stanie wejść do środka i zaatakować garstkę przyjaciół. Trent powiódł wzrokiem za spojrzeniem Glohy. — Będziemy musieli się bronić — stwierdził łagodnie. — Sądzę, że tym razem powinienem cię przemienić. Zrozumiała, że dotąd musiał się przed tym powstrzymać, ponieważ miała podtrzymać w chorym wolę życia — musiała mu po prostu wyznać swą miłość. Do tego czasu trzeba jej było pozostać sobą, aby Graeboe był pewny, kto wyznaje mu miłość. Ale w tej chwili mogła poświęcić się obronie przyjaciół. — Tak, przemień mnie — zgodziła się. — Uważaj, żebyś nie spojrzała na żadnego z nas — ostrzegł ją Mag. — Pod żadnym pozorem nie patrz w naszą stronę. — Dlaczego? Ale zanim zdążył odpowiedzieć, została przemieniona. Odkryła, że znajduje się w ciele jaszczurki. Jaszczurki? Cóż może zrobić takie stworzenie? Omal nie odwróciła się, by pytająco spojrzeć prosto w oczy Trenta, gdy przypomniała sobie jego napomnienie. Zamiast tego spojrzała w stronę, skąd nadlatywały wstrętne wulgary. Skrzyżowała wzrok z pierwszym z nich i niespodziewanie napastnik runął jak kamień w dół. Co mu się stało? Drugi spojrzał na nią i także spadł. No tak, teraz już wiedziała. Trent zamienił ją w bazyliszka! Jej spojrzenie potrafiło zabijać całkiem na śmierć. Powiodła wzrokiem po horyzoncie i wulgary poleciały w dół jak płonące kamienie. Wkrótce nie został ani jeden. Była bardziej śmiertelna od ziejącego ogniem smoka. Nagle znowu znalazła się w swoim ciele. — Odrobina w zupełności wystarczy — stwierdził Trent. Mogła już bezpiecznie popatrzeć na pozostałych. Przerażenie na myśl o tym, co mogłaby z nimi chwilę wcześniej zrobić, powoli mijało. Musiało upłynąć więcej czasu, niż się jej zdawało. Przetacznik cofnął już swoje igły, więc podeszła do Graeboe’a. — Jak się czujesz? — zapytała troskliwie. Spojrzał zaskoczony. — Lepiej. Czuję, że nowy szpik przyjął się i odtwarza moją krew. Myślę, że chwilę potrwa, zanim odbuduję siły, ale z pewnością to się stanie. — Przerwał na chwilę, wpatrując się w kościeja. — Jest jeszcze coś, co muszę zrobić. Pomóż mi się podnieść. Objęła go ramieniem i pomogła wstać. Wydawał się silniejszy, choć ciągle jeszcze był słaby. Niekiedy działanie magii nie było natychmiastowe, ale nie umniejszało to wcale jej wartości. Na chwiejnych nogach podszedł do Marrowa. — Dałeś mi życie. Weź w zamian pół mojej duszy — powiedział, wyciągając rękę w stronę kościeja. Marrow schylił się, by na znak zawarcia umowy uścisnąć rękę olbrzyma. — Teraz przystaję na wymianę — odpowiedział. Ich dłonie się złączyły, a wszystko dookoła pojaśniało. Gloha, będąc blisko Graeboe’a, poczuła jakieś niesamowite odchudzenie czy oddzielenie, nie bolesne, raczej nieprzyjemne. Nastąpiło rozszczepię — nie duszy. Po wszystkim ręce rozłączyły się. Graeboe zachwiał się na nogach — podział duszy znowu go osłabił — więc Gloha szybko podtrzymała go. Marrow usiadł z wrażenia pod ścianą groty. — Ach! — powiedział uradowany. Pojawiła się także Metria. — Teraz już wiesz, jak się czuję. — Wierzę, że wiem — odpowiedział. — To cudowne i jednocześnie budzące strach uczucie. — No właśnie — przyznała demonica. Podeszła, aby pocałować go w zimne usta. — Ale powoli się przyzwyczaisz. Szczególnie, jeśli znajdziesz przyjaciela. — On ma wielu przyjaciół — powiedziała Gloha, a Graeboe przytaknął z aprobatą. Trent odwrócił się w stronę Błotnika. — Ty powinieneś być najbardziej szczęśliwy — powiedział. — Myślę, że wszelkie niedogodności, które na nas sprowadziłeś, zostały zmazane. — Po tych słowach Veleno stanął przed nimi w swej normalnej postaci. — Tak! — zgodziła się Gloha. — Ryzykowałeś życie, żeby przynieść tu Graeboe’a. Nigdy ci tego nie zapomnę. — I naśladując Metrię, podleciała do Veleno i pocałowała go w policzek. — Moim zdaniem będzie najlepiej, jeśli wyniesiemy się stąd, zanim Pin–A–Tuba wymyśli nowy sposób na zniszczenie nas — zaproponował Trent. Podszedł do wyjścia z groty i spojrzał w dół. — Zdaje się, że nie możemy odejść drogą, którą przyszliśmy. Trucizna jest wszędzie dookoła. — Możesz mnie zmienić w ptaka–Roka — zaproponowała ponownie Gloha. — Będę mogła was wszystkich stąd wynieść. — Nie, wulkan na pewno jest przygotowany na taką możliwość. Uszykował sobie gorące głazy, by spalić twoje pióra. Gloha także wyjrzała na zewnątrz. Pin–A–Tuba kładła cały czas ogień zaporowy z rozżarzonych popiołów, wściekła, że udało im się wygrać wyścig do trans–plantacji. Całe zbocze góry pokryte było lawą i czarną mazią. Perspektywy ucieczki wyglądały kiepsko. Graeboe dołączył do Glohy. — Myślę, że poradziłbym sobie — powiedział — gdybym znowu wrócił do swojej naturalnej postaci niewidzialnego olbrzyma. Mógłbym stąpać po czystych występach skalnych i uciec, zanim wulkan połapie się w wydarzeniach. — W takim razie bardzo proszę, idź — powiedziała Gloha. — Podążymy za tobą, jak tylko znajdziemy sposób. — Ależ nie. Jeśli ja zdołam to zrobić, to wszystkim nam się uda. Po prostu poniosę was. Jeśli zamknę was w dłoni, także powinniście stać się niewidzialni. — Lecz nie jesteś przecież niewidzialny — przypomniał mu Marrow. — A poza tym jesteś osłabiony utratą połowy duszy. Nie powinienem jej jeszcze brać. — Jeżeli wyzdrowiałem, to powinienem być znowu niewidzialny. Co się zaś tyczy duszy, to kiedy będę cię niósł, całą moją duszę będę miał znowu we własnej ręce. To może być dla was męczący spacer, ale wierzę, że mi się uda. Moje prawdziwe ciało znam na tyle, że utrzymam równowagę i zejdę z tej góry. Gloha zerknęła na Trenta. — Jak sądzisz, czy…? Mag skinął. — Jeśli sam ufa, że to zrobi, to pewnie zrobi. Ale lepiej będzie poczekać, aż odzyska więcej sił. — A ja sądzę, że nie — odezwał się Marrow. — To, co słyszę, przypomina drapanie niklonogów. — Niklonogi! — wrzasnęła przerażona goblinka. — Kiedy one się tu zjawią, nas już nie powinno być w grocie. Za dużo byłoby ich do przemieniania i niektóre zdążyłyby wygryźć w nas otwory wielkie jak one same. — Tak. Mógłbym załatwić wiele z nich, ale obawiam się całego roju — stwierdził Trent. Rzeczywiście, teraz wszyscy słyszeli skrobanie dochodzące z głębi groty. Jako stworzenia należące do wulkanu nie będą niepokoić trans–plantacji, ale na pewno obiorą z mięsa każde mięsiste stworzenie, które napotkają na swej drodze. Gloha znowu mogła zostać zamieniona w bazyliszka, lecz nie byłaby już tak efektywna wobec wyposażonych w czółki stworzeń, które bardziej niż patrzeniem interesują się gryzieniem. Pin–A–Tuba znalazła wreszcie coś, co niełatwo przyjdzie im pokonać. Graeboe stanął na krawędzi jaskini i wyciągnął rękę w stronę pozostałych. — Niech każdy z was chwyci mocno za mój palec — polecił. — A potem, Magu, przemień mnie. Postaram się was łagodnie podnieść. Propozycja wywołałaby śmiech, gdyby nie wiedzieli, co ma się stać. Elf miał przecież najmniejszą rękę ze wszystkich. Gloha schwyciła jego mały palec, Marrow serdeczny, Veleno środkowy, Metria wskazujący, a Trent kciuk. Nagle Graeboe zniknął. Ale jego dłoń pozostała na swoim miejscu, tyle że nieporównywalnie większa i niewidzialna. Jedynie uczucie bliskości wywołane dotykiem potężnych palców dawało im odrobinę pewności. Nagle poczuli, że się unoszą. Glona nie obawiała się niczego, rozwinęła skrzydła i szybko znalazła się na palcu, za który trzymała. Marrow objął ramionami swój palec i mocno się trzymał. Ale Veleno i Trent mieli kłopoty. Niklonogi pojawiły się w jaskini, cały rój pełen kleszczy. Metria rozpłynęła się i zaraz pojawiła w postaci ogra tuż za Veleno. — Wskakuj do góry, kochanie — powiedziała do męża i podniosła go, pomagając mu wspiąć się na dłoń olbrzyma. Gloha zobaczyła, jak się po niej potoczył i leżał, odpoczywając. — A teraz kolej na ciebie, Magu — podeszła do Trenta i podsadziła go podobnie jak Veleno. I zaraz zmieniła się w kłąb dymu, w chwili gdy pierwszy niklonóg zamierzał złapać ją za piętę. Dłoń ostrożnie się zamknęła. Wszyscy zostali na niej stłoczeni i zamknięci zaciśniętymi palcami niczym kratą. Dłoń powędrowała w górę. Gloha przyjęła wygodniejszą pozycję i rozejrzała się dookoła przez lekko rozstawione, a może raczej niewidzialne palce. Gdy przechodzili przez strefę rozgrzanego powietrza i płonących popiołów, trochę kołysało, ale ciało olbrzyma chroniło ich przed niebezpieczeństwami. Graeboe ruszył w drogę. Gloha zobaczyła, jak występ skalny zamienia się w płaskowyż, a krawędzie szczeliny zostają sprasowane jakby przez potężną prasę. Posuwali się ze sporą prędkością, gdyż olbrzym nie marudził, lecz stawiał gigantyczne kroki. Po chwili rozległo się za nimi wściekłe: „Ochżeee!” To Pin–A–Tuba dała upust swej złości, dostrzegłszy ich ucieczkę. Wyleciało z niej tyle spopielałego gniewu, że możliwe było obniżenie temperatury w Xanth o następny stopień. W ich kierunku posypały się też płonące głazy, które po zatoczeniu łuku, spadały im pod nogi. Ale właściwie znajdowali się już poza zasięgiem rozgniewanego wulkanu. Udało się! Zwolnili kroku. Gdy doszli do pięknej polany, olbrzym zatrzymał się i opuścił rękę. Gdy zeszli na ziemię, Trent odwrócił się w stronę miejsca, gdzie zapewne stał olbrzym, i zapytał go: — Jaką postać chciałbyś przybrać? — Ja… — doszedł ich głos olbrzyma. — Ja upadam! Trent skwapliwie wykonał gest ręką i przed nimi pojawił się nagi skrzydlaty goblin lecący całym ciałem do przodu. Trent złapał go i podtrzymał. Gdyby go nie przemienił, Graeboe jako olbrzym upadłby na całe towarzystwo. — Graeboe! — krzyknęła Gloha. — Co się stało? Wtedy dopiero zobaczyła. Całe ciało olbrzyma pokryte było strasznymi poparzeniami. Był dla nich w czasie ucieczki niczym tarcza, bez słowa skargi biorąc na siebie gorący gniew wulkanu. A przecież czuł się jeszcze osłabiony poprzednią dolegliwością. Gloha wyjęła chusteczkę. Była w niej jeszcze odrobina Eliksiru Zdrowia. Bardzo go teraz potrzebowała. Przecierała oparzenia, które niemal natychmiast znikały. Kiedy wyczerpał się eliksir, zaczęła całować bolące miejsca na ciele Graeboe’a. Pomagało prawie tak samo jak eliksir. — Och, mój ty kochany — wzdychała do niego, ratując mu jednocześnie zdrowie. — Nic nie powiedziałeś. Cały jesteś poparzony, bo nas chroniłeś. Trent podtrzymywał olbrzyma, ale że zabiegi Glohy szybko zwróciły mu siły, Mag mógł puścić chorego. Nagle goblinka zauważyła, że eks–olbrzym jest nagi. Przesunęła się, aby uchronić go od zażenowania… i niespodziewanie znalazła się w jego ramionach. Pocałowali się. Kiedy przestało jej wirować w głowie, cofnęła się o krok. — Oczywiście, jeśli wolisz, możesz pozostać olbrzymem. Nigdy nie chciałam… — Bardzo mi się polepszyło samopoczucie — przerwał jej Graeboe. — Zdecyduj się: albo dasz mi jakieś ubranie, albo ściągnij swoje. Pozostali wybuchnęli śmiechem, a Metria pojawiła się z jakąś odzieżą, nie wiadomo skąd zwędzoną. Po chwili Graeboe wyglądał przyzwoicie. Ale poczucie winy nie zniknęło z twarzy Glohy. — Ty nigdy nie prosiłeś mnie, bym została olbrzymką. Nie jestem pewna, czy to w porządku, że poświęcasz się dla mnie. Więc jeśli masz choć odrobinkę wątpliwości… — Trzymaj fason — powiedziała Metria i zniknęła. — Co ma robić? — zapytał Trent. — Coś miłego, jestem pewien — odparł Veleno. — Ona jest cudowną kobietą. Gloha postanowiła nie dyskutować o tym, zmieniła więc temat. — Myślę, że wiem, co ja i Graeboe będziemy robić — przyznała. — Także Veleno i Metria. Marrow wróci do domu ze swoją połową duszy i podzieli się nią z rodziną. Wszyscy więc kończymy nasze wyprawy szczęśliwie. Ale co będzie z tobą, Magu Trencie? Czy zamierzasz teraz odejść? Trent wyglądał na zamyślonego. — Muszę przyznać, że zapomniałem już, jak radosne mogą być przygody młodości. Chyba zatrzymam swą odzyskaną młodość jeszcze na jakiś czas i zaproponuję żonie, żeby zrobiła to samo. Zdaje się, że nie nadeszła jeszcze pora na pożegnanie. — Cieszę się, że to słyszę — powiedziała Gloha. Rozumiała ten przypadek, ale nie uważała, by trzeba było się zagłębiać w szczegóły. Wśród obecnych znowu pojawiła się demonica. Tym razem przyniosła zwierciadło dla eks–olbrzyma. — Po co to? — zapytał. — To magiczne zwierciadło wykradzione przez gobliny z magazynu w pobliżu Jeziora Lustrzanego — wyjaśniła Metria z takim błyskiem w oku, jaki pojawiał się w dawnych bezdusznych czasach. — Mówią, że powinieneś zatrzymać je jako prezent ślubny, i myślę, że nadaje się do tego idealnie. Powie ci wszystko, co twoja ukochana będzie chciała ukryć. Nie będzie miała przed tobą żadnych sekretów. Nawet nie będziesz musiał jej pytać; zapytasz jedynie zwierciadła. Wszelkie osobiste uczucia, wątpliwości, psoty zostaną bezlitośnie obnażone. Graeboe skinął obojętnie głową. — To dla ciebie, kochanie — powiedział, wręczając prezent swej żonie. — Z życzeniami szczęścia na dalszej, nowej drodze. NOTA OD AUTORA Choć nie chciałbym zaczynać Noty od Autora tradycyjnie, to jednak tradycyjnie zacznę. Dziękuję wszystkim za pomysły wykorzystane w tej powieści. Jednocześnie informuję, że mnóstwo kalamburów pozostało nie użytych, inne pochodziły z czasów wcześniej pisanych powieści, w których nie znalazły zastosowania. Przepraszam serdecznie tych wszystkich, którzy czekają od wieków na swoją chwilę — spróbuję umieścić przynajmniej część z nich w następnym odcinku historii Xanth Geis of Gargoyle. Powieść zazwyczaj zaczyna biegnąć swoim torem i omija czasami okolice, które chciałem opisać. Mam wiele kalamburów, ale wartość intrygi stoi zawsze na pierwszym miejscu. (To wstrętne monstrum, które eksplodowało w tej chwili śmiechem, to cri–tik — zapewne uważa, że właśnie przeczytał pierwsze zabawne zdanie w książce.) Jenny Elf nie pojawiła się w tej powieści — ma w końcu prawo do odrobiny czasu dla siebie, rozumiecie — ale za to jej imienniczka w Mundanii robi ciągłe postępy. Choć może tam natrafić na pewne trudności. Na przykład kiedy była w Cumbersome Horspital (nie, to się nie nazywało dokładnie tak; nazwę wziąłem z „Listów do Jenny”, z których niejednego możecie się o nas dowiedzieć), aby doskonalić swe umiejętności komputerowe, znalazła się na dworze, w czasie gdy inny z pacjentów dostał ataku apopleksji. Opiekun Jenny pospieszył choremu z pomocą, zapominając, że fotel Jenny stał na pochyłości terenu. Dziewczyna, wciśnięta w fotel na kółkach, zaczęła się staczać ścieżką, przejechała przez nasyp i wywróciła się, uderzając głową o ziemię. Kilkanaście szwów, ale brak obrażeń wewnętrznych. Kiedy zabrano ją na leczenie, przede wszystkim narzekała na sprawy związane z makijażem. No, ale była wtedy słodką szesnastolatką i makijaż był ważny. Kto teraz powie, że życie w fotelu na kółkach jest nudne? Jedyną przygodą, jaką przeżyłem w ostatnim czasie, było zdarzenie na MagiCon, czyli na Światowej Konwencji SF w Orlando na Florydzie. Nie zamierzałem jechać, ale żona zaczęła narzekać, że jest zmęczona codziennością domową, więc pojechaliśmy. Były tam oczywiście i moje córki. Stały się zagorzałymi wielbicielkami konwencji, od kiedy popełniłem błąd i zabrałem je na NecronomiCon w Tampa jakieś dziesięć lat temu. Od tamtej pory częściej uczestniczą w konwencjach niż ja. Nigdy przedtem nie byłem na Konwencji Światowej. Moja obecność nie była zapowiedziana, gdyż nie złożyłem wcześniej żadnych obietnic co do możliwości pojawienia się. Wolę bowiem robić to, co wolę, a nie to, co zaplanowałem, że zrobię. To było interesujące doświadczenie. Spotkałem wiele postaci, wśród których był ktoś, kto twierdził, że nazwałem go „nazistą”. Zaniepokoiło mnie, że zdawał się wierzyć w to oskarżenie i obstawał przy tym w obecności dwóch wydawców. Przez wiele lat oskarżano mnie o różne rzeczy, że nie wspomnę o oskarżeniu o słabe pisarstwo, ale pierwszy raz ktoś miał na tyle silne nerwy, by rzucić mi oskarżenie prosto w twarz w obecności świadków. Potraktuję to więc jako przypadek zniesławienia i zobaczymy, co będzie dalej. Wszystkie pozostałe kontakty były pozytywne. Moje spotkanie z czytelnikami trwało półtorej godziny, ktoś po prostu puścił parę z ust i zjawili się fani. Od stolika obok Barbara Hambly przysłała mi swoje „Hello”, a spotkałem także Hala Clementa, którego Needle i Mission of Gravity kształtowały moją twórczość. Żałuję, że nie spotkałem Gościa Honorowego, Jacka Vance’a, którego uważam za najlepszego pisarza fantasy spośród żyjących. Ale tak to właśnie jest na wielkich konwencjach: równocześnie dzieje się tak wiele różnych rzeczy, że te, na które miałbyś ochotę, zostają wyparte przez jakieś przypadkowe i nieważne. Tak więc raz może to być zabawne, ale nie zamierzam brać w czymś podobnym udziału w przyszłości. Może zrobię wyjątek dla Światowej Konwencji w Glasgow w Szkocji w 1995 roku. Jakiś czas temu urodziłem się w Anglii, a od wyjazdu z niej nie odwiedzałem tego kraju ani razu. Już czas najwyższy. Tak wyglądało moje spokojne życie w miesiącach AwGhost, SapTimber i OctOgre roku 1992. Pamiętaj, jeśli chcesz katalog z moimi książkami i takie tam różne inne, dzwoń: 1–800 HI PIERS. * Key (ang.) — klucz; słowo to zawarte jest w nazwach zwierząt i przedmiotów zgromadzonych w jaskini: donkey (ang.) — osioł, monkey (ang.) — małpa, turkey (ang.) — indyk; słowa murky (ang.) — ciemna, mroczna i flunky (ang.) pachołek, sługa. Słowa pisane są inaczej, lecz wymowa jest taka sama. Lock (ang.) — lok, kędzior, ale również zamek u drzwi (przyp. tłum.). * Loch Ness — czyt. lok ness, szkockie jezioro, znane z historii o zamieszkującym je rzekomo potworze (przyp. tłum.). * Slinky spring (ang.) — slinky (ang.) — (pot.) wijący się, falisty, ale również — gładki, ulizany, lśniący; spring (ang.) — sprężyna (przyp. tłum.). * Thyme (ang.) — tymianek, czyta się „taim”, czyli tak samo jak time (ang.) — czas; nieprzetłumaczalna gra słów — homonimów (przyp. tłum.). * San Andreas fault (ang.) — uskok San Adreas — pęknięcie skorupy ziemskiej w Kalifornii, wzdłuż którego dochodzi do wstrząsów tektonicznych; wyrażenie to można również przetłumaczyć jako: sprawka (wina) San Adreasa (przyp. tłum.). * Flat–foot (ang.) — med. człowiek o płaskich stopach; w Ameryce również slangowe określenie policjanta, szpicla (przyp. tłum.). * Ash (ang.) — jesion, cedar (ang.) — cedr, mahogany (ang.) — mahoń (przyp. tłum.). * Mostek Wheatstona — rodzaj mostka elektrycznego służącego do mierzenia średnich wartości rezystancji (przyp. tłum.). * Iris (ang.) — irys, ale również tęczówka (przyp. tłum.). * Ant (ang.) — mrówka (przyp. tłum.). * Thunder (ang.) — grzmot; dome (ang.) — dach w kształcie kopuły (przyp. tłum.). * Gargoyle (ang.) — gargulec, czyli otwór rynny w kształcie chimery; arch. chimera (przyp. tłum.). * Dance Macabre (franc.) — Taniec Śmierci (przyp. tłum.). * Griffon (ang.) — gryf, girl (ang.) — dziewczyna, nieprzetłumaczalna gra słów (przyp. tłum.). * Skeleton key (ang.) wytrych; skeleton (ang.) — szkielet; key (ang.) — klucz; nieprzetłumaczalna gra słów (przyp. tłum.). * Desert (ang.) pustynia, dessert (ang.) deser, słodycze; nieprzetłumaczalna gra słów (przyp. tłum.). * Merenga (fr.) — ciasto z ubitego na sztywną pianę białka i gęstego syropu, przekładane np. polewą kakaową, migdałami, orzechami itp., zwane również ciastem bezowym (przyp. tłum.).