LUCY MAUD MONTGOMERY W PAJĘCZYNIE ŻYCIA TYTUŁ ORYGINAŁU A TANGLED WEB PRZEKŁAD HENRYKA STĘPIEŃ Moim dobrym przyjaciołom państwu Fredostwu W. Wright na pamiątkę pewnego tygodnia śmiechu I. UROCZYSTE SPOTKANIE U CIOTKI BECKY 1 O starym dzbanie Darków opowiadano tuzin historii. Ta będzie prawdziwa. Sporo wydarzyło się w klanie Darków i Penhallowów właśnie z jego powodu. A kilka rzeczy się nie wydarzyło. Jak mawiał wujek Pippin, mogło to stać się za sprawą Opatrzności albo za sprawą diabła, który z pewnością miał władzę nad dzbanem. W każdym razie gdyby nie dzban, Piotr Penhallow mógłby dziś samotnie fotografować lwy w afrykańskiej dżungli, a Duży Sam Dark najprawdopodobniej nigdy nie nauczyłby się doceniać piękna niczym nie osłoniętych kształtów kobiecych. Jeśli zaś idzie o Dandy’ego i Penny’ego Darków, to obaj nigdy nie przestali gratulować sobie, że wyszli ze sprawy cali i zdrowi. Z pewnego punktu widzenia dzban był własnością ciotki Becky Dark, z domu Rebeki Penhallow. Jeśli już o tym mowa, to żony Darków były przeważnie z domu Penhallow, a większość żon Penhallowów — z domu Dark, nie licząc pewnej liczby pań Dark z domu Dark i żon Penhallowów z domu Penhallow. W obrębie trzech pokoleń sześćdziesiąt osób z klanu Darków weszło w związek małżeński z takąż liczbą Penhallowów. Nikt poza wujkiem Pippinem nie przejmował się wynikającym stąd chaosem genealogicznym. Na dobrą sprawę Darkowie mogli wchodzić w związek małżeński tylko z kimś z Penhallowów, Penhallowowie zaś mogli poślubiać tylko kogoś z Darków. Mówiono, że kiedyś nie chcieli nikogo innego. Dziś nikt inny nie chciał ich. Tak przynajmniej mówił wujek Pippin, ale jego słowa należało traktować z przymrużeniem oka. Ani Darkowie, ani Penhallowowie nie zagłębiali się tak dalece w swoją rodową przeszłość. Wciąż byli klanem ludzi dumnych, odznaczających się wigorem i męskością. Skłonni czubić się między sobą, zwartym frontem stawali przeciwko każdej obcej lub wrogiej sile. W pewnym sensie ciotka Becky była głową klanu. Z punktu widzenia starszeństwa, Crosby Penhallow, który miał lat osiemdziesiąt siedem, podczas gdy ona osiemdziesiąt pięć, mógł kwestionować tę jej pozycję, gdyby mu na tym zależało. Ale osiemdziesięciosiedmioletniemu Crosby’emu Penhallowowi zależało tylko na jednej rzeczy. Dopóki pozwalano mu spotykać się co wieczór ze starym kumplem Erazmem Darkiem, żeby grać na skrzypcach i flecie, ciotka Becky mogła, skoro chciała, dzierżyć berło klanu. Trzeba od razu powiedzieć, że ciotka Becky nie była specjalnie kochana przez swój klan. Za bardzo lubiła mówić jego członkom rzeczy nazywane przez nią szczerą prawdą. A, jak mawiał wujek Pippin, prawda, na swoim miejscu, jest w porządku, ale nie ma co pchać się z nią tam, gdzie nikt o to nie prosi. Ciotce Becky jednak obce były takie rzeczy, jak takt, dyplomacja i dyskrecja, nie mówiąc o braniu pod uwagę czyichkolwiek uczuć. Kiedy chciała coś powiedzieć, to mówiła. W rezultacie o przebywaniu w towarzystwie ciotki Becky można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest nudne. Człowiek zniesie kopniaki i szturchańce dla przyjemności obserwowania, jak inni skręcają się pod zadawanymi ciosami. Że zaś ciotka Becky znała wszystkie, od A do Z, smutne, niezwykłe i okropne historyjki z życia klanu, nikt nie miał osłony na tyle mocnej, żeby strzały wypuszczane przez ciotkę nie mogły jej przebić. Mały wujek Pippin mawiał, że za nic w świecie nie opuściłby żadnego z rodzinnych spotkań u ciotki Becky. — To jest ktoś — powiedział o niej łaskawie doktor Harry Penhallow podczas któregoś pobytu w domu, żeby wziąć udział w pogrzebie kogoś z klanu. — Ona ma bzika — mruczał John Topielec Penhallow, który, sam będąc znanym bzikiem, nie tolerował rywali. — To jedno i to samo — chichotał wujek Pippin. — Wszyscy się jej boicie, bo za dużo o was wie. Powiem wam coś, ludzie: tylko ciotka Becky i tacy jak ona nie dają nam skapcanieć. Od dwudziestu lat ciotka Becky była dla wszystkich „ciotką Becky”. Kiedyś na pocztę w Indian Spring przyszedł list zaadresowany „Do pani Teodorowej Dark” i nowy naczelnik poczty zwrócił go z uwagą: Adresat nieznany”. A było to właściwe nazwisko ciotki Becky, która miała kiedyś męża i dwoje dzieci. Wszyscy oni zmarli dawno temu — tak dawno, że nawet ciotka Becky praktycznie o nich zapomniała. Od lat mieszkała w Indian Spring w dwóch pokojach wynajętych od starej przyjaciółki, Kamili Jackson. Wiele rodzin Darków i Penhallowów przyjęłoby ją do siebie, bo klan nigdy nie zapominał o swoich zobowiązaniach, ale ciotka nie chciała iść do nikogo. Miała własny niewielki kapitalik, a Kamila, która nie pochodziła ani z Darków, ani z Penhallowów, łatwo dawała rządzić sobą. — Chcę urządzić uroczysty zjazd klanu — oznajmiła ciotka Becky wujkowi Pipinowi któregoś popołudnia, kiedy zajrzał do niej, bo się dowiedział, że ciotka nie czuje się najlepiej. Zastał ją w łóżku, opartą o poduszki. Na szerokiej, okrągłej jak patelnia, starej twarzy malował się ten sam co zawsze bystry, złośliwy wyraz, wujek pomyślał więc, że tak naprawdę nic ciotce nie jest. Nieraz już pozostawała w łóżku, kiedy jej się zdawało, że klan ją zaniedbuje. Zamieszkawszy w Domu pod Sosnami, ciotka Becky urządzała tam od czasu do czasu zjazdy, które nazywała „uroczystymi spotkaniami”. Zwykle w miejscowej gazecie ukazywało się zawiadomienie, że pani Rebeka Dark zaprasza swoich przyjaciół na popołudnie takiego to a takiego dnia. Zjawiał się każdy, kto” nie potrafił znaleźć absolutnie wiarygodnej wymówki. Goście spędzali dwie godziny na klanowym plotkowaniu, urozmaiconym gadaniną ciotki i jej złośliwymi uśmieszkami, wypijali herbatę, zjadali kanapki i ciasto, a potem wracali do domu lizać zadane przez ciotkę rany. — To dobrze — ucieszył się wujek Pippin. — W klanie okropnie nudno. Od dłuższego czasu nic się nie dzieje. — Będzie dosyć ciekawie — powiedziała ciotka Becky. — Mam zamiar powiedzieć im coś niecoś, nie wszystko, na temat tego, kto dostanie stary dzban Darków, kiedy ja odejdę z tego świata. — Oho! — wujek Pippin od razu poczuł się zaintrygowany. Nie zapomniał jednak o zasadach dobrego wychowania. — Po co zawracać sobie tym głowę. Na pewno dożyjesz setki — powiedział. — Nie, nie dożyję — odparła ciotka Becky. — Roger stwierdził dziś rano w obecności Kamili, że nie przeżyję tego roku. Nie powiedział tego mnie, osobie najbardziej zainteresowanej, ale wydusiłam to z Kamili. Był to szok dla wujka Pippina. Przez kilka chwil siedział w milczeniu. Od trzech dni słyszał w uszach dzwon pogrzebowy, nie wiązał jednak tego z ciotką Becky. Tak naprawdę nikt sobie nie wyobrażał, że ciotka Becky może umrzeć. I śmierć, i życie jakby o niej zapomniały. Teraz nie wiedział, co powiedzieć. — Lekarze często się mylą — wyjąkał w końcu. — Ale nie Roger — odparła ciotka Becky ponurym tonem. Chyba będę musiała umrzeć. Zresztą mogę umierać. Już nikogo nie obchodzę. — Po co to mówisz, Becky? — odezwała się Kamila bliska łez. — Mnie na pewno obchodzisz. — Nie, Kamilo. Jesteś na to za stara. Obie jesteśmy za stare, żeby się czymkolwiek przejmować. Przecież w głębi ducha myślisz: „Jak ona umrze, będę mogła pić mocną herbatę”. Przyznaj się. Trzeba patrzeć prawdzie w oczy i nie próbować przysłaniać jej uczuciem. Ja przeżyłam wszystkich moich prawdziwych przyjaciół. — Zaraz, zaraz, a ja? — zaprotestował wujek Pippin. Ciotka Becky obróciła ku niemu swoją staraj siwą głowę, przypominającą łeb wiekowej owcy. — Ty! — powiedziała z nutką pogardy w głosie. — Przecież ty masz dopiero sześćdziesiąt cztery lata. Kiedy wychodziłam za mąż, ciebie nie było jeszcze na świecie Tak naprawdę to jesteś tylko znajomym. Nawet nie krewnym. Nie zapominaj, że właściwie jesteś adoptowanym Penhallowem. Twoja matka przysięgała, że jesteś synem Neda Penhallowa, ale mogę ci powiedzieć, że niektórzy z nas mieli co do tego wątpliwości. Fale morskie, Pippinie, wyrzucają na brzeg różne dziwne rzeczy. Wujek Pippin pomyślał, że to nieładnie z jej strony mówić coś takiego i postanowił nie zapewniać ciotki więcej o swej przyjaźni. — Kamilo — zwróciła się ciotka Becky ostrym tonem — proszę cię, przestań wyciskać z oczu łzy. Przykro patrzeć na ciebie. Musiałam odesłać Ambrozynę, bo nie mogłam znieść jej zawodzenia. Ambrozyna wszystko opłakuje jednakowo: śmierć czy nieudany pudding. Ale trzeba jej to wybaczyć, bo to jej jedyna rozrywka w życiu. Ja jestem przygotowana na śmierć. Doświadczyłam w życiu prawie wszystkiego: tak, wypiłam swój kielich do dna. Chcę jednak umierać przyzwoicie i w sposób uporządkowany. Zamierzam zwołać ostatnie uroczyste spotkanie klanu. Data zostanie podana listownie. Jeśli jednak będziecie chcieli coś zjeść, to musicie przynieść jedzenie ze sobą. Nie mam zamiaru zawracać sobie głowy takimi rzeczami na łożu śmierci. Wujek Pippin był naprawdę rozczarowany. Mieszkał sam i żywił się jak wdowiec, toteż posiłki i poczęstunki, które dostawał od czasu do czasu w domach przyjaciół, wiele dla niego znaczyły. A tu ciotka Becky chce zaprosić ludzi i nie dać im nic do jedzenia. Trzeba powiedzieć, że to bardzo niegościnnie z jej strony. Wszyscy bez wyjątku będą się czuli urażeni, ale z pewnością wszyscy się zjawią. Wujek Pippin znał swoich Darków i Penhallowów. Każdy będzie chciał się dowiedzieć, komu przypadnie stary dzban Darków, i każdy będzie uważał, że należy się właśnie jemu. Darkowie nigdy nie pogodzili się z faktem, że ma go ciotka Becky. Pochodziła z Penhallowów, a dzban powinien należeć do Darków z urodzenia. Niestety stary Teodor Dark zapisał go w testamencie swojej drogiej, ukochanej żonie i nic na to nie można było poradzić. Dzban jest ciotki Becky i ona może zrobić z nim, co zechce. W ciągu osiemdziesięciu pięciu lat jej życia nikt nigdy nie potrafił przewidzieć, jak postąpi. Wujek Pippin wsiadł do „gigu”, jak nazywał swoją dwukółkę zaprzężoną w potulną siwą szkapę, i ruszył bez pośpiechu wąską boczną drogą, prowadzącą z Indian Spring do Bay Silver. Na jego drobnej, pomarszczonej twarzy, przypominającej wyschnięte jabłuszko, igrał rozbawiony uśmiech, a w młodych, zdumiewająco żywych oczach czaił się złośliwy błysk. Świetnie się— ubawi, obserwując zabiegi klanu o dzban. Wspaniała zabawa dla kogoś niezbyt zainteresowanego tym przedmiotem. Wujek Pippin wiedział, że nie ma żadnej szansy, żeby stać się jego właścicielem. W najlepszym razie jest tylko dalekim kuzynem, zakładając nawet, że jego ojciec pochodzi z Penhallowów, co zresztą kwestionowała ciotka Becky. — Czuję, że starsza pani coś knuje — powiedział wujek Pippin do swojej siwej szkapy. 2 Mimo zapowiedzi, że nie będzie poczęstunku, na spotkanie u ciotki Becky stawili się wszyscy Darkowie i Penhallowowie z urodzenia, przez małżeństwo lub adopcję. Nawet stara, zreumatyzowana Christian Dark, która od lat nie ruszała się z domu, zmusiła zięcia, żeby ją zawiózł, na wózku do rozwożenia mleka, przez mały lasek do Domu pod Sosnami. Drzwi między dwoma zajmowanymi przez ciotkę pokojami zostały rozsunięte. W saloniku ustawiono krzesła, a ciotka Becky, z oczami błyszczącymi jak u kota, usadowiona w swoim wielkim, starym łożu z orzecha, pod baldachimem, z którego zwisała siatkowa zasłona, była gotowa na przyjęcie gości. W tym łożu ciotka Becky sypiała od czasu ślubu i chciała w nim umrzeć. Kilka kobiet z klanu przyglądało mu się uważnie, każda w nadziei, że się jej dostanie. Ale w tej chwili nikt nie myślał o niczym innym, jak tylko o dzbanie. Ciotka Becky nie pozwoliła ubrać się do gości. Powiedziała Kamili, że nie chce sobie zawracać tym głowy; zresztą tak naprawdę nie byli tego warci. Przyjęła vich niczym królowa, w starym, spłowiałym, czerwonym swetrze, wysoko zapiętym na pomarszczonej szyi. Siwe włosy miała zwinięte w ciasny koczek na czubku głowy. Na palcu nosiła jednak swój pierścionek z brylantem i ku zgorszeniu Ambrozyny kazała nałożyć sobie trochę różu na policzki. — W twoim wieku to po prostu nieprzyzwoite — protestowała Ambrozyna. — Mam w nosie przyzwoitość, dawno się z nią pożegnałam — odparła ciotka Becky. — Ambrozyno Winkworth, rób, co ci każą, a zostaniesz nagrodzona. Nie chcę, żeby wujek Pippin mógł powiedzieć: „Ta starucha miała kiedyś ładne kolorki”. Ambrozyno, nakładaj róż porządnie i grubo. Nikomu z nich nie przyjdzie do głowy dokuczać mi, do czego by pewnie byli zdolni, widząc mnie wychudłą i oklapła. Nie masz pojęcia, Ambrozyno, jak czekam na to spotkanie. Wprost nie mogę się doczekać popołudnia. Będzie to dla mnie ostatnia porcja rozrywki po tej stronie wieczności i wypiję ją do dna. Te wszystkie harpie zlecą się tu zobaczyć, co kapnie każdej z nich. Tak, Ambrozyno, chcę poznęcać się nad nimi. Darkowie i Penhallowowie doskonale zdawali sobie z tego sprawę, toteż każdy nowo przybyły podchodził do orzechowego łoża, kryjąc dręczącą pewność, że ciotka Becky zada mu najokrutniejsze z pytań, jakie przyjdą jej do głowy. Wujek Pippin zjawił się wcześnie, z zapasem ulubionej gumy do żucia, i zajął korzystną pozycję w pobliżu rozsuwanych drzwi, skąd mógł widzieć wszystkich i słyszeć każde słowo ciotki Becky. I opłaciło mu się to. — Ach, to ty jesteś ten, co spalił własną żonę — powiedziała ciotka Becky do Stantona Grundy’ego, wysokiego, chudego mężczyzny z sarkastycznym uśmiechem, obcego w tym klanie. Stanton poślubił przed laty Robinę Dark, a gdy zmarła, spalił jej zwłoki w krematorium. Klan nigdy mu tego nie wybaczył, ale Stanton się nie przejmował, toteż po słowach ciotki uśmiechnął się jedynie lekko, uznawszy je za dowcip. — Tyle szumu wokół dzbana wartego najwyżej kilka dolarów — rzucił pogardliwie, siadając obok wuja Pippina. Wujek Pippin przesunął gumę w ustach i dla dobra klanu odpowiedział mu od razu nieszkodliwym kłamstwem: — Cztery lata temu pewien kolekcjoner proponował ciotce Becky sto dolarów za ten dzban. Jego słowa wywarły wrażenie na Stantonie Grundym. Chcąc to ukryć, odrzekł, że o n nie dałby za dzban nawet dziesięciu dolarów. — To po co tu przyszedłeś? — spytał wujek Pippin. — Żeby zobaczyć tę hecę — odparł chłodno Grundy. — Ta historia z dzbanem skłóci cały klan. Oburzony wujek Pippin omal nie połknął gumy. Jakie prawo ma ten obcy, mocno podejrzany o to, że jest swedenborgistą, cokolwiek by to znaczyło, do pokpiwania z fanaberii Darków i dziwactw Penhallowów? On, Pippin Penhallow, chrzestne imię Aleksander, ma do tego pełne prawo. Został członkiem plemienia, chociaż może trochę okrężną drogą. Ale żeby jakiś Grundy, przybyły Bóg wie skąd, zjawiał się tu i podśmiewał z klanu! Wściekłość ogarnęła wujka Pippina, zanim jednak zdążył ostro zareagować, nowy przybysz odwrócił na moment jego uwagę od bezczelnego Grundy’ego. — Czy dalej rodzisz dzieci na King’s Highway? — zapytała ciotka Becky biedną Pawłową Dark, która wydała na ten nieprzychylny świat syna w fordzie coupe, w drodze do szpitala. Wujek Pippin wyraził ogólny pogląd klanu na ten przypadek zauważając: — To wskutek godnego pożałowania prowadzenia samochodu! Przez pokój przeleciał lekki chichot. Pani Pawłowa szła do swego krzesła z płonącą rumieńcem twarzą, lecz zainteresowanie przesunęło się już z niej na Murraya Darka, przystojnego mężczyznę w średnim wieku, który witał się właśnie z ciotką Becky. — No i co? Przyszedłeś popatrzeć na Thorę, prawda? Jest tu. Tam, za Pippinem i Grundym. Murray Dark z podniesioną głową podszedł do krzesła. Jako członek takiego klanu — pomyślał — człowiek bywa narażony na różne nieprzyjemności. Oczywiście że przyszedł zobaczyć Thorę; wiedzą o tym wszyscy, z nią włącznie. Miał w nosie dzban Darków, ale ogromnie mu zależało na zobaczeniu Thory, toteż korzystał z każdej nadarzającej się okazji. Był w niej zakochany od tamtej niedzieli, gdy po raz pierwszy ujrzał ją w kościele jako świeżo poślubioną żonę Christophera Darka, pijaka i hultaja Chrisa Darka, tak zdradliwie przystojnego, że żadna dziewczyna nie mogła mu się oprzeć. O tym też wiedział cały klan, ale nigdy nie doszło do skandalu. Murray czekał po prostu, aż Chris umrze. A wtedy on ożeni się z Thorą. Był dobrze gospodarzącym, zamożnym farmerem i miał dużo cierpliwości. Gdy przyjdzie czas, spełni się pragnienie jego serca; czasem jednak zaczynał myśleć z niepokojem, jak długo jeszcze pożyje ten diabelny Chris. Ludzie z rodziny Darków cieszą się cholernie dobrym zdrowiem. Potrafią przez dwadzieścia lat wyglądać kwitnąco i czuć się znakomicie, prowadząc życie, które normalnego człowieka wykończyłoby w pięć lat. Chris umiera, centymetr po centymetrze, od dziesięciu lat, ale nikt nie umiałby powiedzieć, ile centymetrów życia jeszcze mu zostało. — Musisz zacząć używać płynu na porost włosów — radziła ciotka Becky Williamowi Y. Penhallowowi, który nawet jako dziecko wyglądał śmiertelnie poważnie i do którego przez całe jego życie nikt nie powiedział „Bili”. Znienawidził ciotkę Becky, gdy pierwsza zwróciła mu uwagę, że zaczyna łysieć. — Moja droga — mówiła ciotka do Percy’owej Dark — co za szkoda, że nie dbasz bardziej o cerę. Miałaś niezłą, kiedy przyjechałaś do Indian Spring. Oho, i ty tutaj? — udała zdziwienie na widok Jimowej Trent z domu Helen Dark. — Jestem, i co z tego? — odparowała Jimowa. — Czyżbym wyglądała jak duch, że masz co do tego wątpliwości? — Sporo czasu upłynęło, zanim przypomniałaś sobie o moim istnieniu — odparła ciotka Becky ostrym tonem. — Ale dzban przyciąga do mnie więcej ludzi niż cokolwiek innego. — Och, ciociu, mnie na pewno nie zależy na dzbanie — skłamała Jimowa. I wszyscy wiedzieli, że kłamie. Tylko ktoś bardzo ograniczony mógł mówić nieprawdę ciotce Becky. Jak dotąd nikomu nie udało się powiedzieć kłamstwa, którego by ona nie odkryła. No, ale Jimowa Trent mieszka w Three Hills, a nie można spodziewać się rozsądku po kimś, kto mieszka w Three Hills. — Millerze, skończyłeś już pisać swoją kronikę? — zapytała ciotka Becky. Stary Miller Dark miał głupią minę. Od lat opowiadał, że pisze historię klanu, ale dotąd nawet jej nie zaczaj. Uważał, że w takich sprawach nie ma co się spieszyć. Im dłużej poczeka, tym więcej będzie miał do opisania. Kobietom zawsze tak się cholernie spieszy. Rad usunął się, robiąc miejsce Palmerowi Dark, który, jak wszyscy wiedzieli, był dumny ze swej żony. — Wygląda młodo jak zawsze, prawda ciociu? — spytał z radosnym uśmiechem. — Tak, jeśli z młodego wyglądu wypływa jakaś korzyść, gdy się jest starą — odparła łaskawie ciotka Becky. — Trochę przytyłeś — dodała — Dawno cię nie widziałam, Palmerze, ale nic się nie zmieniłeś, tylko cię trochę przybyło. A kogóż ja tu jeszcze widzę? Denzilowa Penhallow. Wyglądasz ładnie i elegancko. Zawsze słyszałam, że dieta owocowa służy ludziom. Podobno zjadałaś wszystkie owoce przysyłane Denzilowi, kiedy chorował w zimie. — No to co? On nie mógł ich jeść. Czy miałam je wyrzucić? — odcięła się Denzilowa. Co tam dzban! Ona nie pozwoli, żeby ciotka Becky ją obrażała. Do pokoju weszły razem dwie wdowy — Toynbeeowa Dark, która szybko przestała nosić żałobę po swoim trzecim i ostatnim mężu, i Wirginia Powell. Jej mąż nie żył od ośmiu lat, ale ona, dalej młoda i ładna, wciąż chodziła w czerni i, o czym wszyscy wiedzieli, przysięgła, że nie wyjdzie ponownie za maż. Co prawda, jak zauważył wujek Pippin, nikt jak dotąd nie słyszał, żeby ktoś się jej oświadczał. Ciotka Becky przywitała Toynbeeowa chłodno, ale uprzejmie. Wiadomo było, że wdowa reaguje histerycznie na każdą przykrość lub afront, a ciotka Becky nie chciała, żeby ktoś inny stał się przedmiotem zainteresowania na jej ostatnim przyjęciu. Nie omieszkała jednak dokuczyć biednej Wirginii pytając: — Czy twoje serce zmartwychwstało? Wirginia wypowiedziała kiedyś sentymentalne zdanie: „Moje serce zostało pogrzebane na cmentarzu przy kościele w Rose River i ciotka Becky nigdy nie dała jej o tym zapomnieć. — Masz jeszcze trochę tamtego dżemu? — spytała ciotka złośliwie Tytusową Dark, która zrobiła kiedyś dżem z jagód rosnących na cmentarzu. Adwokat Tom Penhallow, o którym było wiadomo, że przywłaszczył sobie pieniądze swoich klientów, był w mniejszej niełasce klanu niż Tytusówa. Ona sama uważała, że czepiają się jej bez powodu. Tamtego roku owoce słabo obrodziły, a ona miała do wykarmienia pięciu mężczyzn nie lubiących masła — i co, czy wielkie, soczyste jagody rosnące w dolnym rogu cmentarza Bay Silver miały się zmarnować? Grobów było tam zresztą bardzo mało, bo była to stara część cmentarza. — A jak tam twoja imienniczka? — zwróciła się ciotka Becky do Emily Frost. Kennedy Penhallow, odrzucony przez swoją kuzynkę Emily, chcąc jej dokuczyć nazwał jej imieniem swoją starą, kulawą klacz. Było to sześćdziesiąt pięć lat temu i Kennedy, od lat szczęśliwy małżonek Julii Dark, całkiem o tym zapomniał. Lecz Emily Frost, z domu Penhallow, nie zapomniała i nie wybaczyła. — Hallo, Margaret, napiszesz o tym wiersz? „Zmęczony zużyty i smutny pociąg jechał z turkotem” — zacytowała ciotka Becky chichocąc. Szczupła, wrażliwa twarz Margaret Penhallow oblała się żałosnym rumieńcem. W niezwykle dużych, łagodnych, szaroniebieskich oczach pokazały się łzy. Prawie na oślep Margaret siadła na najbliższym krześle. Kiedyś pisywała marne wierszyki dla pewnej gazety w Summerside, ale zaprzestała, gdy jakiś pozbawiony sumienia drukarz poopuszczał znaki przestankowe; wyszedł z tego okropny fragment, który właśnie ciotka wygłosiła. Prześladował on autorkę, jak duch nie dający się odżegnać. Margaret zawsze mogła się obawiać, że ktoś z klanu gdzieś go zacytuje, rycząc z uciechy. Nawet tu, na uroczystym spotkaniu przy łożu śmierci ciotki Becky, musiał zostać przez nią wywleczony. Niewykluczone, że Margaret dalej pisała wiersze — na pewno wiedziało coś o tym niewielkie, ozdobione muszlami pudełko ukryte w jej kufrze — lecz, ku wielkiej uldze klanu, nie drukowano ich już w gazecie. — Co z tobą, Penny? Nie wyglądasz tak dobrze, jak myślisz, że wyglądasz. — Pszczoła dziabnęła mnie w oko — odparł ponuro Pennycuik Dark. Był to otyły, baryłkowaty człowieczek niskiego wzrostu, z siwą, kędzierzawą brodą i dość rzadkimi, także kędzierzawymi włosami. Jak zawsze wyglądał schludnie niby wylizany kot. Ciągle uważał się za młodego, wesołego kawalarza. Tylko dzban Darków mógł skłonić go do publicznego pojawienia się w takim stanie. To właśnie w stylu tej diabelnej staruchy — zwrócić uwagę wszystkich na jego oko. Jest jednak najstarszym z jej Siostrzeńców, ma prawo do dzbana i zachowa je bez względu na spuchnięte oko. Zawsze twierdził, że dzban został niesłusznie zabrany jego rodzinie dwa pokolenia temu. Zirytowany i podniecony siadł na pierwszym wolnym krześle, jakie zobaczył, i stwierdził skonsternowany, że siedzi obok Williamowej Y., której unikał po tym, jak go zapytała, co robić z dzieckiem mającym robaki. Tak jakby on, Pennycuik Dark, zatwardziały kawaler, mógł wiedzieć cokolwiek na temat dzieci albo robaków. — Idź i usiądź dalej, tam, w kącie przy drzwiach — mówiła ciotka Becky do Artemasowej Dark, której skłonność do perfumowania się zawsze ją irytowała. — Żebym nie musiała wdychać tych cholernych perfum. Nawet takie biedne, stare zero jak ja ma prawo do czystego powietrza. Artemasowa istotnie używała perfum w nadmiarze. Mimo to cały klan był zdania, ze ciołka nie powinna wypowiedzieć tego słowa, zwłaszcza na łożu śmierci. Darkowie i Penhallowowie chlubili się tym, że idą z duchem czasu, lecz ich postępowość nie posunęła się tak daleko, aby mogli wybaczyć kobiecie używanie brzydkich słów. Ze szczególną dezaprobatą odnosili się do dwóch członków klanu mających zwyczaj przeklinać: do Tytusa Darka, który nie był w stanie nie kląć, i Johna Topielca Penhallowa, który mógłby nie kląć, ale nie chciał. Sensację wywołało przybycie Alpheusowej Penhallow i jej córki. Alpheusowa mieszkała w St. John. Do Rose River przyjechała, żeby odwiedzić dawne miejsce zamieszkania, akurat w czasie, kiedy zapowiedziano uroczyste spotkanie u ciotki Becky. Była to kobieta niezmiernie otyła, z godną pożałowania skłonnością do jaskrawych kolorów i przesadnie bogatych materiałów. Za młodu, kiedy była szczupła i urodziwa, ciotka Becky nie faworyzowała jej specjalnie, toteż nie spodziewała się teraz zbyt miłego powitania ż jej strony. Postanowiła jednak uśmiechać się, gdyż bardzo chciała dostać dzban i łoże z orzechowego drewna, jeśli los będzie dla niej łaskawy. Ale chociaż ciotka Becky uznała w duchu, ze suknia Annabelli Penhallow warta jest więcej niż to, co odziewa, obeszła się z przybyłą bardzo łagodnie. — Ho, ho, elegantka z ciebie, jak zawsze zresztą — powiedziała tylko i przeniosła wzrok na jej córkę, Nan Penhallow. Na jej temat wiele plotkowano w klanie od czasu przybycia dziewczyny do Rose River. Z przejęciem szeptano, że nosi piżamę i pali papierosy, że skubie sobie brwi i jeździ konno w spodniach. Jednak nawet w Rose River pogodzono się z tym. Teraz ciotka Becky miała przed sobą osóbkę o wężowych kształtach, bardzo szczupłą w biodrach, ostrzyżoną na chłopczycę, z długimi, barbarzyńskimi kolczykami w uszach. Przy tym wyrafinowanym stworzeniu w eleganckiej, połyskliwej sukni z czarnego aksamitu wszystkie inne dziewczęta wydały się niemodne i wiktoriańskie. Ale ciotka Becky od razu przyłożyła do niej swoją miarkę. — Więc to jest Hannah — powiedziała, instynktownie trafiając w czuły punkt. Nan wolałaby dostać policzek, niż zostać nazwana Hannah. — No…no…no! — Te „no” wyrażały w crescendo potępienie z domieszką współczucia. — Podobno uważasz się za osobę nowoczesną. Cóż, i za moich czasów zdarzały się dziewczęta latające za chłopcami— Zmieniają się tylko określenia. Kochaneczko, twoje usta wyglądają, jakbyś właśnie posilała się krwią. Popatrz jednak, co czas robi z nami. Jak dojdziesz do czterdziestki, będziesz wyglądała akurat tak samo — zakończyła ciotka wskazując na obfitości ciała Alpheusowej. Nan nie miała zamiaru dać się zbić z tropu tej starej, zgryźliwej megierze, ale myślała też o zdobyciu dzbana. — O nie, droga ciociu Becky. Ja się wdałam w rodzinę ojca. A oni, jak wiesz, nie tyją. Ciotka Becky nie lubiła, jak się do niej zwracano per „droga”. — Idź na górę i zmyj to świństwo z ust i policzków — rozkazała. — Nie życzę sobie gościć tu malowanych lal. — Coś ty, ciociu… Przecież sama jesteś umalowana — odcięła się Nan, chociaż matka nerwowo szturchała ją w bok. — A kimże ty jesteś, żeby mi mówić, czy mam się malować, czy nie — odparła ciotka Becky. — Przestań się wściekać i zrób, co ci każę, albo wracaj do domu. Nan pojechałaby, ale matka szepnęła jej zdenerwowana do ucha: — Idź, skarbie, idź… Zrób dokładnie to, co ci każe, bo… bo… — Bo stracisz szansę na dzban — zachichotała ciotka Becky, która mimo swoich osiemdziesięciu pięciu lat słyszała, jak trawa rośnie. Nan wyszła z wyniośle pogardliwą miną, postanawiając odegrać się na kimś za takie potraktowanie jej przez tę zrzędliwą despotkę. Niewykluczone, że akurat w tej chwili weszła do pokoju Gay Penhallow w żółtej sukience jakby utkanej z promieni słońca i wybór Nan padł na nią. Była wściekła, że Gay stała się świadkiem jej porażki i postanowiła odebrać jej Noela. — Zielonookie dziewczyny są źródłem kłopotów — powiedział wujek Pippin. — Myślę, że ona jest pożeraczką męskich serc — zawtórował mu Stanton Grundy. Smukła jak kwiat Gay Penhallow, w metryce figurująca jako Gabriela Aleksandryna, uścisnęła dłoń ciotki, lecz nie pochyliła się, jak oczekiwała starsza pani, żeby ją ucałować. — Hejże, o co chodzi? — spytała ciotka Becky. — Pocałował cię chłopak i nie chcesz popsuć sobie smaku, co? Gay uciekła w kąt pokoju i usiadła. Ciotka miała rację. Ale skąd wiedziała? Noel pocałował ją wczoraj wieczorem — pierwszy pocałunek w ciągu osiemnastu lat życia Gay. Nan głośno trąbiłaby o rym! Rozkoszny, przelotny pocałunek w blasku czerwcowego księżyca. Gay czuła, że po tym nie mogłaby pocałować nikogo, szczególnie tej okropnej, starej ciotki Becky. Nieważne, że ciotka nie da jej dzbana. Jakie znaczenie ma ten stary dzban? Jakie znaczenie ma cokolwiek na całym szerokim, wspaniałym świecie poza tym, że Noel kocha ją, a ona kocha jego? Wraz z przybyciem Gay do zatłoczonego pokoju weszło coś, co było jak niespodziewany, krótki powiew wiatru w upalny dzień; coś nieopisanie słodkiego i nieuchwytnego jak zapach leśnego kwiatu, jak młodość, miłość, nadzieja. Nie wiadomo czemu, wszyscy poczuli się nagle szczęśliwsi, lepsi, odważniejsi. Twarz Stantona Grundy’ego straciła swój ponury wygląd, a wujek Pippin pomyślał ni stąd, ni zowąd, że skoro Grundy ożenił się z Darkówną, to ma prawo być tutaj. Miller Dark postanowił, że w przyszłym tygodniu na pewno zabierze się do pisania historii klanu; Margaret poczuła poetycką wenę; Penny Dark pomyślał, że przecież ma zaledwie pięćdziesiąt dwa lata: William Y. przestał myśleć o swojej łysinie na czubku głowy; Curtis Dark, mający reputację chorobliwie przykrego męża, postanowił w drodze do domu powiedzieć żonie, że kupi jej nowy kapelusz. Nawet ciotka Becky zrobiła się bardziej ludzka; chociaż miała w zanadrzu jeszcze kilka złośliwych uwag i niechętnie rezygnowała z uciechy, jaką dawało ich wygłaszanie, pozwoliła reszcie gości zająć miejsca nie obrażając ich. Spytała tylko starego kuzyna, Skilly’ego Penhallowa, jak się miewa jego brat Angus. Wszyscy zebrani wybuchnęli śmiechem, kuzyn Skilly też wykrzywił usta w uprzejmym uśmiechu. Jemu ciotka Becky nie mogła przepuścić. Wiedział, że cały klan powtarza jego przejęzyczenia. Także to o nieżyjącym od trzydziestu lat bracie Angusie zawsze wywoływało wesołość. Dawno temu, w dniu, kiedy tama przy młynie Angusa Penhallowa została zmieciona marcową powodzią, Skilly w podnieceniu przywitał przybyłego pastora następującymi słowami: — „Proszę nam wybaczyć łaskawie, panie McPherson. Wszyscy jesteśmy tu dziś bardzo zdenerwowani. W moim bracie Angusie pękła dziś w nocy tama”. — Myślę — zagaiła ciotka Becky — że nareszcie dotarli tu wszyscy, to znaczy ci, których oczekiwałam, i parę osób, których się nie spodziewałam. Nie widzę Piotra Penhallowa ani Człowieka Księżycowego, ale po nich nie możną się raczej spodziewać, że zachowają się jak istoty myślące racjonalnie. — Piotr już przyszedł — odezwała się spiesznie jego siostra, Nancy Dark. — Siedzi na werandzie. Wiesz, że nie znosi tłoczyć się w zamkniętym pomieszczeniu. On przywykł do… — Do szerokich, otwartych przestrzeni — mruknęła ironicznie ciotka. — Tak, to właśnie miałam na myśli. Piotr tak samo interesuje się tobą, droga ciociu, jak my wszyscy. — Być może. Albo dzbanem. — O nie, Piotrowi absolutnie nie zależy na dzbanie — odparła Nancy Dark rada, że przynajmniej w tym względzie czuje grunt pod nogami. — Człowiek Księżycowy też tu jest — powiedział William Y. — Widzę go, siedzi na schodach werandy. Nie było go kilka tygodni i nagle zjawia się akurat dziś. Dziwne, zawsze czuje, skąd wieje wiatr. — Wrócił wczoraj wieczorem — oznajmił wielkim głosem John Topielec. — Słyszałem, jak przez całą noc w chacie wył do księżyca. Powinno się go zamknąć. Swoim zachowaniem przynosi wstyd rodzinie. Włóczy się po całej wyspie z gołą głową i w łachach, jakby nie miał na świecie nikogo, kto by zadbał o niego. Jeżeli jest nie dość szalony, żeby go oddać do domu wariatów, powinien się znaleźć w jakimś zamknięciu. Ciotka Becky skoczyła na Johna z pazurami. — Większość ż was należałoby— zamknąć. Zostaw Oswalda Darka w spokoju. Jest absolutnie szczęśliwy, przynajmniej w księżycowe noce, a któż z nas może to powiedzieć o sobie. Jeśli czujemy się zupełnie szczęśliwi przez godzinę czy dwie z rzędu, to wszystko, co bogowie mogą zrobić dla nas. Oswald ma szczęście. Ambrozyno, weź klucz od mojego kufra z mosiężnymi okuciami. Idź na strych i przynieś dzban Harriet Dark. 3 Podczas gdy członkowie klanu w podnieceniu i niepewności czekają na powrót Ambrozyny Winkoworth z dzbanem, proponuję przyjrzeć się zgromadzonym trochę oczyma ciotki Becky, a trochę własnymi, i poznać ich bliżej, zwłaszcza tych, na których życie dzban wywrze większy lub mniejszy wpływ albo nawet je zmieni. Są tu ludzie różni, z rodzinnymi tajemnicami i osobistymi sekretami; z życiem zewnętrznym, o którym wiadomo wszystko — no, niemal wszystko — i życiem wewnętrznym, o którym nie wiadomo nic. Nawet o chudej Mercy Penhallow, której mizerny wygląd przypisuje się chronicznemu interesowaniu się innymi, nie—dającemu jej spocząć ani dniem, ani nocą. Członkowie klanu wyglądają w większości na ludzi ustatkowanych i nudnych, i takimi też są. Niektórzy mają jednak za sobą szokujące przygody. Są tu ludzie bardzo urodziwi, wyjątkowo zabawni, mądrzy i małostkowi; są szczęśliwi i nieszczęśliwi, lubiani przez wszystkich lub nie lubiani przez nikogo. Niektórzy osiągnęli już ten poziom sytości, gdy niczego więcej nie oczekuje się od życia. Inni wciąż obmyślają nowe przedsięwzięcia i na coś czekają, snując tajemne, nie spełnione marzenia. Na przykład Margaret Penhallow — rozmarzona, poetyczna Margaret Penhallow, obszywająca cały klan. Mieszka w Bay Silver z bratem Denzilem Penhallowem. Zawsze przepracowana, pouczana i traktowana przez wszystkich z góry, spędza życie szyjąc ładne stroje dla innych, nigdy dla siebie. Do swej pracy ma jednak podniosły stosunek artystki. W jej wygłodzonej duszy zawsze coś jakby rozkwitało, gdy śliczna dziewczyna wchodziła do kościoła w uszytej przez nią sukience. To ona była współtwórczynią tego piękna. To urocze, wiotkie zjawisko zawdzięcza coś ze swego uroku jej, „starej Margaret Penhallow”! Margaret kochała piękno, chociaż w jej życiu było go tak niewiele. Sama nie miała w sobie nic ładnego, z wyjątkiem dziwnie błyszczących, aż za ogromnych oczu i szczupłych dłoni — pięknych dłoni ze starego portretu. Było w niej jednak coś pociągająco młodzieńczego, co nie znikło z upływem lat. Patrząc na nią Stanton Grundy pomyślał, że spośród kobiet w jej wieku, zgromadzonych w tym pokoju, ona najbardziej wyglądała na damę; i że gdyby rozglądał się za drugą żoną, co, Bogu dzięki, mu nie grozi, jego wybór padłby na Margaret. Serce Margaret zabiłoby nieco szybciej, gdyby znała chociaż myśli Stantona. To prawda, że pragnęła wyjść za mąż, ale nawet poddana najstraszniejszym torturom, umierając, nie przyznałaby się do tego. Kobieta zamężna to jest ktoś; niezamężna jest nikim, przynajmniej w klanie Darków i Penhallowów. Marzyła o małym, przytulnym domku, który mogłaby nazwać swoim; pragnęła też zaadoptować dziecko. Wiedziała nawet, jakie miałoby być — dzieciaczek o złocistych włosach, wielkich, niebieskich oczach, dołeczkach na buzi i ślicznych, tłuściutkich nóżkach. Przed zaśnięciem dzieciaczek dawałby jej słodkiego całuska. Na myśl o tym wzruszała się do łez. Margaret nie lubiła gromadki diabląt, jak Denzil nazywał swoje dzieciaki. Te brzydkie, bezczelne bachory tylko się z niej wyśmiewały. Całą miłość koncentrowała na wymarzonym dziecku, które kiedyś adoptuje, i maleńkim domku, który — gdybyśmy wiedzieli już teraz, co się zdarzy — nie był aż tak bardzo wyimaginowany jak dziecko. Margaret też chciała dostać dzban Darków. Pragnęła go mieć ze względu na nieznaną, dawno zmarłą Harriet Dark, o której zawsze myślała ze współczuciem i zarazem z zazdrością. Harriet Dark była kochana. Dzban, który przeżył ją o sto lat, był tego widocznym i namacalnym dowodem. To nic, że jej ukochany utonął. Przynajmniej miała ukochanego. Poza tym dzban dodałby Margaret znaczenia. Bo ona nigdy nie znaczyła nic dla nikogo. Była tylko „starą Margaret Penhallow”, mającą za sobą pięćdziesiąt monotonnych, pełnych upokorzeń lat, a przed sobą tylko nudną, pełną upokorzeń starość. Czemu nie miałaby dostać dzbana? Jest najprawdziwszą siostrzenicą ciotki Becky. Z Penhallowów, ale jej matka była z Darków. Wiadomo, że ciotka Becky jej nie lubi, ale w końcu, czy jest ktoś, kogo ona lubi? To ona, Margaret, powinna dostać dzban: musi go dostać. Momentami czuła nienawiść do każdego z obecnych, kto rościł sobie prawa do dzbana. Gdyby go dostała, to za zgodę, że będzie go trzymać na gzymsie kominka w saloniku bratowej, mogłaby dostać od niej osobny pokój.. Własny pokój! To brzmiało cudownie! Wiedziała, że tak naprawdę nigdy nie będzie miała swego wymarzonego domku ani złotowłosego, błękitnookiego dzieciaczka. Ale pokój dla siebie może przecież mieć — pokój, do którego nie mogłaby wchodzić Gladys Penhallow i jej rozwrzeszczane przyjaciółki, które są zdania, że to żadna frajda mieć chłopaka i nie móc opowiadać o wszystkim, co zrobił lub powiedział. Dziewczyny, przy których zawsze czuła się stara, głupia i zaniedbana. Westchnęła i spojrzała na bukiet żółtych i fioletowych irysów przyniesionych przez Williamową Y. ciotce Becky, która kwiatów nie lubiła. Dla niej szkoda było ich delikatnej, egzotycznej urody. Ale nie dla Margaret. Patrząc na nie czuła się szczęśliwa. W ogrodzie „jej” domu rosła zaniedbana kępa różowoliliowych irysów. 4 Gay Penhallow, która siedziała obok Margaret, nie myślała wcale o dzbanie. Nie zależało jej na tym, chociaż jej matka bardzo pragnęła go dostać. Krew w żyłach dziewczyny śpiewała melodię wiosny. Gay była zatopiona w rozpamiętywaniu cudownego pocałunku Noela i w równie cudownym oczekiwaniu słów, jakie do niej napisał w liście odebranym z poczty po drodze do ciotki Becky. Ukryła go za dekoltem i słysząc szelest papieru, poczuła ten sam radosny dreszcz, jaki przeszył ją w momencie odbierania listu z rąk starej pani Conroy — cudownego listu od Noela sprofanowanego sąsiedztwem katalogu wysyłkowego i reklamy wyrobów farmaceutycznych. Nie spodziewała się, że Noel napisze do niej. Widziała się z nim — i pocałował ją — ubiegłego wieczora. A teraz list Noela schowany za dekoltem dotyka jej białej, aksamitnej skóry. Jedyna rzecz, jakiej obecnie pragnęła, to żeby to idiotyczne, staroświeckie spotkanie już się skończyło i żeby mogła jak najprędzej przeczytać list gdzieś w ustronnym miejscu. Która to godzina? Spojrzała na stary stojący zegar ciotki Becky, który odmierzył już dni i godziny czterech odeszłych w przeszłość pokoleń, a teraz bezlitośnie odliczał dni i godziny piątego. Trzecia! O pół do czwartej musi pomyśleć o Noelu. Umówili się, że co dzień dokładnie o pół do czwartej po południu będą myśleć o sobie. Taka rozkoszna, głupiutka umowa. Bo czyż ona nie myśli o Noelu cały czas? A teraz mogła jeszcze wspominać jego pocałunek; wydawało się jej, że wszyscy muszą go widzieć na jej wargach. Myślała o Noelu całą noc — pierwszą noc w życiu, gdy nie mogła zasnąć z radości. Och, jaka jest szczęśliwa! Jej szczęście budziło w niej przyjazne uczucia dla innych, nawet tych, których dotąd nie lubiła. Pompatyczny, stary William Y. o przesadnie wysokim wyobrażeniu o sobie; chuda, ciekawska plotkarka Mercy Penhallow; nadmiernie tragizująca Wirginia Powell ze swoimi śmiesznymi pozami; John Topielec, który zakrzyczał dwie żony na śmierć; Stanton Grundy, co spalił w krematorium zwłoki biednej kuzynki Robiny, zawsze patrzący na ludzi jakby z tajonym rozbawieniem. Elegancik Penny Dark, uważający, że to bardzo dowcipnie nazywać jajka „owocami gdakania”. Wujek Pippin, wiecznie coś żujący, i przede wszystkim stara, godna pożałowania ciotka Becky, której bliska śmierć nikogo nie napełniała smutkiem. Gay tak się zasępiła, że i jej nie jest smutno z tego powodu, iż poczuła w oczach łzy. Przecież ciotka Becky była kiedyś kochana: ktoś się do niej zalecał, ktoś ją kiedyś całował… chociaż teraz wydawało się to śmieszne i nie do wiary. Gay obróciła zaciekawione spojrzenie na samotną, zwiędłą staruszkę, która kiedyś była młodą i piękną matką dwojga dzieci. Czyż to możliwe, żeby ta stara, pomarszczona twarz kiedykolwiek przypominała kwiat? Czy ona, Gay, też będzie kiedyś tak wyglądać? Nie, to niemożliwe. Nikt, kogo kocha Noel, nigdy nie będzie stary i brzydki. Patrzyła na swoje odbicie w owalnym lustrze wiszącym na ścianie nad głową Stantona Grundy’ego i była zadowolona z dziewczyny, która stamtąd na nią spoglądała. Przywodziła na myśl różę herbacianą, ze złotobrązowymi włosami i podobnymi w kolorze oczyma, przypominającymi nagietki. Czarne brwi i długie rzęsy, tak bardzo ciemne przy jej cerze, że wydawały się być namalowane sadzą. Gdzieniegdzie na policzkach widniały urocze plamki, drobniutkie kropelki złota — jedyna pozostałość po piegach, tak nękających ją w dzieciństwie. Wiedziała doskonale, że uchodzi za najurodziwszą pannę w klanie. „Najładniejsza dziewczyna, jaką można zobaczyć w kościele w Rose River” — mawiał z galanterią wujek Pippin. Robiła wrażenie maleńkiej, nieśmiałej, zalęknionej kobietki, którą mężczyźni zawsze pragnęli otaczać opiekaj i miała wielu adoratorów. Jednak poza Noelem nie było nikogo, kto znaczyłby coś dla niej. Dziś wszystkie jej myśli były przy nim. Piętnaście po trzeciej. Jeszcze piętnaście minut i będzie miała pewność, że Noel myśli o niej. Szczęście Gay przesłaniał pewien cień. Po pierwsze wiedziała, że właściwie nikt z Penhallowów nie akceptuje Noela Gibsona. Darkowie byli bardziej tolerancyjni — ostatecznie matka Noela wywodziła się z Darków, chociaż nie w stu procentach. Penhallowowie uważali, że Gibsonowie są na drabinie społecznej o szczebel lub dwa niżej od nich. Gay świetnie wiedziała, iż jej klan pragnie, żeby wyszła za doktora Rogera Penhallowa. Poprzez pokój skierowała teraz na niego łagodnie rozbawione spojrzenie. Kochany stary Roger ze swoją rudą, nie uładzoną czupryną i błyszczącymi oczyma, miękko patrzącymi spod gęstych brwi, i wydętymi ustami ze śmiesznym dołeczkiem w lewym kąciku — na pewno ma trzydziestkę. Bardzo lubiła Rogera. Promieniowała z niego dobroć. Nigdy nie zapomni, co zrobi dla niej na jej pierwszym balu. Była taka onieśmielona, niepewna i riieobyta — czy też może tylko tak jej się zdawało — że nikt, nie chciał poprosić jej do tańca. I wtedy podszedł Roger, porwał ją i triumfalnie poprowadził na parkiet, prawiąc przy tym takie cudowne komplementy, że jej uroda rozkwitła, a ona nabrała pewności siebie. Chłopcy jakby się nagle ocknęli, a przystojny Noel Gibson, młodzieniec z miasta, wyróżnił ją swoim zainteresowaniem. Och, bardzo, bardzo lubiła Rogera i była z niego ogromnie dumna. Był jej dalekim kuzynem i w czasie wojny, którą Gay ledwie pamiętała, wsławił się strąceniem pięćdziesięciu nieprzyjacielskich samolotów. Ale jako mąż dla niej — Gay aż musiała się roześmiać na tę myśl. Poza tym skąd przypuszczenie, że chciałby się z nią ożenić? Sam nigdy jej tego nie powiedział… To jeden z tych niesamowitych pomysłów rodzących się w umysłach członków klanu, które czasami, nie wiadomo czemu, się sprawdzały. Gay miała nadzieję, że ten się nie sprawdzi. Za nic nie chciałaby skrzywdzić Rogera. Była taka szczęśliwa, że nie mogła wprost znieść myśli o sprawieniu bólu komukolwiek. Drugim powodem do zmartwień była Nan Penhallow. Gay nigdy nie darzyła jej sympatią, chociaż w dzieciństwie bawiły się razem, kiedy Nan przyjeżdżała na wyspę z rodzicami na letnie wakacje. Gay dotąd nie zapomniała dnia, w którym spotkały się po raz pierwszy. Obie miały po dziesięć lat i Nan, już wtedy uważana za piękność, zaciągnęła Gay przed lustro i bezlitośnie wskazywała wszystkie różnice między nimi. Gay, która nigdy dotąd nie myślała o swoim wyglądzie, zobaczyła naraz jaka jest brzydka. Chuda, za bardzo opalona, z mnóstwem piegów i włosami zbytnio spłowiałymi od słońca Rose River; jej bardzo czarne brwi wyglądały, jakby przed chwilą zostały narysowane kredką — jakże Nan wyśmiewała się z tych brwi! Gay uwierzyła, że wygląda pospolicie i ta myśl unieszczęśliwiła ją na całe lata. Trzeba było wielu komplementów, aby ją przekonać, że wyrosła na piękność. W miarę upływu lat coraz bardziej nie lubiła Nan. Tej Nan, z jej subtelną, tajemniczą twarzą, popielatozłotymi włosami, dziwnymi, szmaragdowymi oczyma o zmiennym wyrazie i wąskimi, czerwonymi wargami. Nan nie była teraz faktycznie nawet w połowie tak piękna jak Gay, lecz za to pociągająca w sposób egzotyczny, niespotykany w Rose River. Jak protekcjonalnie odnosiła się do Gay. „Ty śmieszny dzieciaku, taka jesteś wiktoriańska” — mówiła do niej. Gay nie chciała być ani śmieszna, ani wiktoriańska. Chciała być elegancka, nowoczesna i wyrafinowana jak Nan. Chociaż niezupełnie. Nie chciała palić. Palenie izawsze przywodziło jej na pamięć tę okropną staruchę Fidelową Blacquiere z portu i starą Highland Janet z Three Hills, z wąsikiem nad wargami. Obie kurzyły zawsze duże czarne fajki, zupełnie jak mężczyźni. A poza tym Noel nie lubi dziewcząt, które palą. Niemniej jednak, w głębi serca, była rada, że tegoroczny pobyt Alpheusostwa Penhallowów w Rose River miał być krótki, gdyż Alpheusowa zamierzała, jechać do jakiejś modniejszej miejscowości. 5 Hugh Dark i Joscelyn Dark (z domu Penhallow) siedzieli po przeciwnych stronach pokoju. Nie patrzyli na siebie, a mimo to przez cały czas widzieli tylko siebie i myśleli tylko jedno o drugim. Wszyscy zerkali na Joscelyn i zastanawiali się, co za okropny sekret od dziesięciu lat kryją jej zaciśnięte wargi. Sprawa Hugha i Joscelyn była dla klanu tajemnicą i tragedią, tajemnicą, której nikt nie był w stanie rozwikłać, i to nie dlatego, że nie próbowano. Dziesięć lat temu Hugh Dark i Joscelyn Penhallow pobrali się po wyjątkowo przyzwoitym, choć nieco przydługim, okresie narzeczeństwa. Niełatwo było zdobyć Joscelyn i ten związek ucieszył cały klan. Z wyjątkiem Pauliny Dark, która szalała za Hughiem, i jego matki, Konradowej Dark, nie lubiącej gałęzi Penhallowów, z której pochodziła Joscelyn. Barwny, wesoły ślub, w staroświeckim stylu, odbył się wieczorem, zgodnie z najlepszymi tradycjami penhallowskimi. Przybyli wszyscy, do czwartego stopnia pokrewieństwa, i wszyscy uznali zgodnie, że nie widzieli urodziwszej panny młodej i szczęśliwszego, bardziej zakochanego pana młodego. Po ślubie i przyjęciu weselnym Hugh zabrał świeżo poślubioną żonę do domu na wzgórzu Treewoofe, na farmę, którą kupił w Three Hills. Co zaszło od chwili, gdy Joscelyn w welonie i ślubnej sukni — to był romantyczny kaprys Hugha, żeby przenieść młodą żonę w ślubnym stroju przez próg ich nowego domu — opuściła dom owdowiałej matki w Bay Silver, do czasu, gdy w trzy godziny później przybiegła tam z powrotem w zszarganej sukni, nie wiedział nikt i nikt nit; dowiedział się niczego, mimo przeróżnych prób i domysłów. Swoim zdezorientowanym krewnym Joscelyn oznajmiła tylko, że nigdy nie zamieszka z Hughiem Darkiem. Hugh zaś nie powiedział absolutnie nic, a tylko bardzo niewielu miało odwagę odezwać się do niego. Gdy nie udało się odkryć prawdy, zaczęły krążyć— plotki i domysły. Wysuwano wszelkie przypuszczenia — w większości raczej śmieszne. Według jednej z wersji, wprowadziwszy pannę młodą do wspólnego domu, Hugh miał jej od razu zapowiedzieć, że on będzie tu panem, i wyłożyć zasady, do których miała się stosować. „Nie pozwoli — miał powiedzieć — aby rządziła nim kobieta”. Wersja obrastała w nowe szczegóły, aż zaczęto mówić, że chcąc zrobić właściwy początek, Hugh zmusił, albo próbował zmusić, Joscelyn, żeby obeszła pokój na czworakach, pokazując jej w ten sposób, kto tu będzie panem. Czegoś takiego nie zniosłaby żadna dziewczyna z odrobiną ambicji, a już na pewno nie córka Clifforda Penhallowa. Joscelyn rzuciła mu obrączkę i uciekła do matki. Mówiono też, że Joscelyn opuściła dom Hugha, bo nie chciał obiecać, że pozbędzie się znienawidzonego przez nią kota. „A teraz — mówił wujek Pippin żałobnym tonem — kot nie żyje”. Ktoś znowu twierdził, że się pokłócili, bo Joscelyn skrytykowała sposób mówienia Hugha; a ktoś inny, że odkryła, iż jest niewierzący. „Wiecie, że jej dziadek czyta te okropne książki Ingersolla. A Hugh miał je wszystkie na półce w sypialni”. Jeszcze ktoś uważał, że rozeszli się, bo ona mu się sprzeciwiła. „Jego ojciec też był taki. Jak powiedział: «Jutro będzie padało», to przeciwne zdanie doprowadzało go do szału”. Hugh miał jej powiedzieć, że jest zbyt harda i że nie będzie dłużej tego znosił. Przez trzy lata narzeczeństwa tańczył, jak mu zagrała, ale, do licha, teraz melodia musi zostać zmieniona! No cóż, Joscelyn rzeczywiście była harda. To przyznawał cały klan. Żadna kobieta nie potrafiła tak wysoko trzymać głowy we wspaniałej, rudozłotej koronie włosów. Czy mógł to jednak być dostateczny powód, by pan młody otworzył szeroko drzwi domu i poprosił uprzejmie nowo poślubioną małżonkę, aby z tym swoim cholernie wyniosłym zachowaniem zabrała się z powrotem tam, skąd przyszła? Darkowie nie przyjmowali do wiadomości żadnej z tych idiotycznych wersji. To wcale nie była wina Hugha. Joscelyn przyznała się pewnie, że jest kleptomanką. Ta przywara występowała w jej rodzinie. Daleki kuzyn Joscelyn był okropnym kleptomanem. Hugh musiał przecież brać pod uwagę dobro swoich przyszłych dzieci. Cóż więc innego mógł zrobić? Na ogół jednak przeważały bardziej ponure przypuszczenia. Wprawdzie ludzie chichotali, powtarzając sobie te różne opowiastki, ale tylko nieliczni wierzyli, że jest w nich choćby szczypta prawdy. Większość członków klanu była przekonana, że purpurowe wargi Joscelyn kryją straszliwszą tajemnicę niż głupią sprzeczkę o kota lub sposób wyrażania się Hugha. Na pewno Joscelyn coś odkryła. Ale co? Pewno znalazła list miłosny pisany przez inną kobietę i wpadła w szał zazdrości. Nie darmo prababka Joscelyn była Hiszpanką. Hiszpańska krew, rozumiecie. Wszystkie wybryki tej gałęzi Penhallowów przypisywano hiszpańskiemu pochodzeniu prababki, którą poślubił kapitan Alec Penhallow. Umierając zostawiła mu tylko jedno dziecko — całe szczęście. Ale ten syn miał ośmioro dzieci. I z całą ósemką były wielkie trudności, bo wszystko przeżywały bardzo intensywnie, dziesięć razy intensywniej niż inni. Nie, to musiało być coś gorszego niż list. Joscelyn wykryła, że Hugh już wcześniej był żonaty. Podczas swego pobytu na Zachodzie. Hugh nigdy nie mówił o tamtych latach, raz jednak się załamał i wyznał wszystko. Ależ skąd, nic z tych rzeczy! Chociaż to dziecko w porcie… Jego ojcem jest jakiś Dark, to pewne. Więc może Hugh… Rzecz jasna, cała sprawa wywołała niepotrzebny skandal i sensację, w rezultacie czego klan omal się nie rozpadł. Zawsze mówiło się, że w Bay Silver nigdy się nic nie wydarzyło. W Rose River wybuchł pożar, w Three Hills wykradziono dziewczynę, nawet w Indian Spring popełniono kiedyś prawdziwe morderstwo. Ale nie w Bay Silver. Tu nic się nigdy nie działo. I nagle taka historia. Że też Joscelyn musiała tak postąpić! Gdyby chodziło o jej postrzeloną siostrę Milly! Po niej zawsze można się było spodziewać, że zrobi jakieś głupstwo, toteż ludzie byli gotowi jej wszystko wybaczyć. Nikomu jednak nie przyszłoby do głowy, że i Joscelyn zachowa się jak wariatka, toteż klan nie mógł jej tego darować. Rzecz w tym, że Joscelyn mało sobie robiła z tego, czy jej wybaczą, czy nie. Daremnie ją błagano, żeby powiedziała cośkolwiek na ten temat. — Wiecie, jej ojciec też był taki — mówiła Cliffordowa Penhallow ze łzami w oczach. — Nigdy nie zmieniał zdania. — Ale Joscelyn najwyraźniej zmieniła swoje, przybywszy do Treewoofe tamtej nocy — zauważył ktoś. — Powiedz, Mavis, c o się stało? Ty, jako matka, na pewno coś wiesz. — Skąd mogę wiedzieć, kiedy ona nic nie chce mówić? — lamentowała Cliffordowa. — Nie macie wprost pojęcia, jak strasznie uparta jest Joscelyn. Powiedziała, że nigdy nie wróci do Hugha, i koniec. Ani słowa więcej. Nie chce nawet nosić obrączki. — Według Cliffordowej to była najgorsza rzecz w tym wszystkim. — Nigdy nie widziałam kogoś tak nienormalnie upartego. .. — No to jak w końcu mamy ją nazywać? — jęczał klan. — Jest Darkową. I tego nic nie może zmienić. Nic nie mogło zmienić tego na Prince Edward Island, gdzie w ciągu sześćdziesięciu lat doszło tylko do jednego rozwodu. Nikt nie dopuszczał nawet myśli o rozwodzie Hugha z Joscelyn. Wszyscy Darkowie i Penhallowowie, absolutnie wszyscy, umarliby ze wstydu. W ciągu dziesięciu lat sprawa naturalnie przycichła, chociaż niektórzy wciąż się zastanawiali, czy tamta żona z Zachodu kiedyś się pojawi. To, co się stało, przyjęto jako coś trwałego, co nie mogło się zmienić. Ludzie przestali nawet o tym myśleć, poza rzadkimi okazjami, gdy zdarzało się im oglądać Hugha i Joscelyn w jednym pokoju. Wtedy znów zaczynali bezowocne dyskusje na ten temat. Hugh był mężczyzną bardzo przystojnym — teraz, w wieku trzydziestu pięciu lat, wyglądał dużo lepiej niż jako dwudziestopięcioletni młodzieniec, dość szczupły i mizerny. Obcując z nim, miało się wrażenie, że potrafi zrobić wszystko — stwarzał wrażenie wielkiej, spokojnej siły. Zamieszkał w Treewoofe ze starą ciotką prowadzącą mu dom i wśród rolników uchodził za kogoś z przyszłością. Szeptano, że partia konserwatywna zamierza wystawić go jako swego kandydata w przyszłych wyborach do władz lokalnych. Ale jego oczy z wyrazem głębokiej goryczy były oczyma człowieka, któremu się nie powiodło. Od tamtej nocy, tajemniczej nocy po ślubie, nikt nie słyszał jego śmiechu. Zatrzymawszy się na moment w drzwiach, Hugh obrzucił Joscelyn jednym zachłannym spojrzeniem. Nie widział jej od dawna. Tragiczne lata przeszły nad nią nie przyćmiewając urody. Jej bujne, lśniące włosy były wspaniałym, buntowniczym protestem przeciwko szerzącej się modzie głów strzyżonych po męsku. Policzki miała blade, bez rumieńców, ale szyja o barwie kości słoniowej, którą dawno temu calował czule i namiętnie, była wciąż prześliczna. Ogromne oczy — niebieskie, zielone lub szare, zależnie od nastroju — błyszczały uwodzicielsko i patrzyły z tą samą porywającą zuchwałością, jak owej nocy w hallu Treewoofe dziesięć lat temu. Hugh ścisnął pięści i zagryzł wargi. Ten chudy lis, Stanton Grundy, obserwował go: wszyscy zawsze go obserwowali. Pan młody porzucony w noc poślubną. Mężczyzna, od którego świeżo poślubiona żona uciekła w buncie lub przerażeniu, biegnąc trzy mile ciemną, odludną drogą. No cóż, niech patrzą i niech łamią sobie głowy. Tylko on i Joscelyn znają prawdę — tragiczną, absurdalną prawdę, która ich rozdzieliła. Joscelyn spostrzegła Hugha, gdy już był w pokoju. Postarzał się, ale na czubku głowy sterczał mu jak zawsze niesforny kosmyk ciemnych włosów i Joscelyn zapragnęła podejść i przygładzić go. Siedząca przy Hughu Kate Muir wprost pożerała go wzrokiem. Joscelyn nie cierpiała Kate Muir z domu Dark i gardziła nią. Ta kiedyś brzydka, smagła dziewczynka była teraz brzydką, smagłą wdową, która miała tyle pieniędzy, że nie wiedziała, co z nimi robić. To jej sprawa — pomyślała Joscelyn — wyszła przecież za maż dla pieniędzy. Ale to wcale nie usprawiedliwiało faktu, że przysiadła się do Hugha i wlepiała w niego wzrok z niewolniczym oddaniem i bezkrytycznym zachwytem. To Kate powiedziała kiedyś o niej: „Zawsze mówiłam Hughowi, że Joscelyn nie będzie odpowiednią żoną dla niego”. Lekki dreszcz przebiegł Joscelyn; silniej oplotła kolana szczupłymi dłońmi, na których nie było ślubnej obrączki. Nie żałowała — nigdy nie żałowała — tego, co zrobiła przed dziesięciu laty. Nie mogła postąpić inaczej; nie ona, Joscelyn Penhallow, z domieszką hiszpańskiej krwi w żyłach. Zawsze jednak czuła, że pozostaje trochę poza nawiasem pewnych spraw i to uczucie pogłębiało się w miarę upływu lat. Miała wrażenie, że nie odgrywa żadnej roli w życiu toczącym się wokół niej. Nauczyła się uśmiechać jak królowa — wargami, nie oczyma. Zobaczyła swoją twarz odbitą w lustrze obok twarzy Gay Penhallow i nagle pomyślała, że wygląda staro. Gay, obnosząca swoją młodość jak złocistą różę, była tak szczęśliwa i wyglądała tak promiennie, jakby jakiś płomień rozświetlał ją od wewnątrz. Joscelyn poczuła dziwne, nie znane jej dotąd ukłucie zazdrości. Przez dziesięć lat podtrzymywana niezwykle silną, skrywaną pasją i pełną poświęcenia rezygnacją, nie zaznała uczucia zazdrości wobec kogokolwiek. A teraz nagle poczuła się dziwnie oklapła, jakby podcięto jej skrzydła. Ciało Joscelyn przebiegł chłodny dreszcz niepokoju i lęku. Szkoda — pomyślała — że przyszła na to idiotyczne spotkanie. Nic jej nie obchodził stary dzban Darków, chociaż i jej matka, i ciotka Rachela bardzo pragnęły go dostać. Nie przyszłaby, gdyby wiedziała, że Hugh też tu będzie. Kto mógł się tego spodziewać? Jemu z pewnością nie zależało na dzbanie. Poczułaby dla niego pogardę, gdyby myślał inaczej. Pewnie musiał przywieźć tu matkę i siostrę, Jimową Trent. Obie rzucały jej teraz wrogie spojrzenia. Dwie szwagierki, Penny’owa Dark i Palmerowa Dark udawały, że jej nie widzą. Czuła nienawiść ich wszystkich. Nieważne. Ostatecznie czyż nie mają do tego prawa po zniewadze wyrządzonej przez nią rodzinie Darków? Nie, to nie ma znaczenia. Jescelyn pomyślała trochę nieprzytomnie, że właściwie nic nie ma znaczenia. Spojrzała na Lawsona Darka z Krzyżem Zwycięstwa przypiętym do piersi, sparaliżowanego przed dziesięcioma laty po wybuchu pocisku w czasie bombardowania. Siedział w wózku inwalidzkim za Stantonem Grundym. Obok siebie miał Noemi Dark, cierpliwą, wymizerowaną, z zapadłymi oczyma, w których tlił się cień nadziei utrzymujący ją przy życiu. Joscelyn zdumiała się, poczuwszy, że zazdrości Noemi Dark. Tej Noemi, której mąż po przeżytym szoku nie poznawał od czasu powrotu z wojny. Pod każdym innym względem normalny, nie pamiętał niczego, co wiązało się z Noemi poznaną i poślubioną kilka tygodni przed wyjazdem na front. Wiedziała, że Noemi żyje nadzieją, iż Lawson przypomni ją sobie któregoś dnia. A na razie uwielbiała go i opiekowała się nim z oddaniem. Lawson polubił ją nawet jako pielęgniarkę, lecz nie wracała mu pamięć nagłej miłości i krótkiego miodowego miesiąca. Mimo to Joscelyn zazdrościła Noemi, bo Noemi miała coś. Kielich jej życia nie był pusty, chociaż zawierał tyle goryczy. Nawet Fosterowa Dark miała po co żyć. Happy Dark uciekł kiedyś z domu, zostawiwszy kartkę ze słowami: „Kiedyś wrócę, mamo” — więc Fosterowa nigdy nie zamykała drzwi na noc, na wypadek gdyby wrócił. Zawsze też czekała na niego kolacja na stole. Nikt poza matką nie wierzył, że Happy wróci kiedykolwiek — łobuz, pewno nie żyje od lat, i chwała Bogu! Lecz matkę nadzieja trzymała przy życiu i Joscelyn zazdrościła jej tej nadziei. Patrzyła na Murraya Darka pożerającego wzrokiem Thorę Dark, uszczęśliwionego spojrzeniem, jakim Thora mu się odwzajemniła. Joscelyn wiedziała, ze Murray oddałby pocałunki innych kobiet za jedno długie, nieobecne spojrzenie Thory. Nic dziwnego, że kocha się w Thorze: należy ona do kobiet, które budzą miłość w każdym mężczyźnie, z wyjątkiem Chrisa Darka. Ten przestał ją kochać sześć tygodni po ślubie. Mimo to kobiety nie darzyły Thory niechęcią. Zawsze gdy wchodziła do pokoju, wszyscy nagle czuli się szczęśliwsi. Rozświetlała świat niczym przyjaźnie promieniejąca świeca. Twarz miała uroczą, chociaż bez żadnego pięknego szczegółu; fascynującą twarz o ostrych rysach, z szeroko rozstawionymi błękitnymi oczyma w kształcie migdałów i słodko wygiętymi ustami. Ubrana była bardzo ładnie. Ciemne włosy o rzadkim kasztanowym odcieniu, z przedziałkiem pośrodku głowy, były uczesane w koronę, w uszach miała małe, perłowomleczne kolczyki. Co by z niej była za żona dla Murraya, gdyby ten wstrętny Chris zechciał wynieść się na tamten świat. Poprzedniej zimy dwukrotnie chorował na zapalenie płuc i wszyscy byli pewni, że umrze. Ale nie umarł — a to, że przeżył, niewątpliwie zawdzięczał pełnej poświęcenia opiece Thory. Natomiast Mateusz Penhallow z Three Hills, lubiany przez wszystkich i obarczony rodziną, która go potrzebowała, zmarł właśnie na zapalenie płuc. Jeszcze jeden dowód niesprawiedliwości życia. Paulina. Dark nie przyszła na spotkanie. Czy wciąż kochała się w Hughu? Nie wyszła dotąd za maż. Co za gmatwanina to ludzkie życie! A teraz siedzą tu wszyscy czekając, aż Ambrozyna Winkworth przyniesie dzban, z powodu którego gotowi byli porozrywać się nawzajem na strzępy. Naprawdę zwariowany świat. Joscelyn brakowało poczucia humoru, dzięki któremu dla siedzącego za nią Tempesta Darka cała historia była przednią zabawą. Po rozważeniu swej życiowej sytuacji Tempest postanowił, że tej nocy się zastrzeli. Omal nie zrobił tego dzień wcześniej, lecz zdecydował, że może odebrać sobie życie po spotkaniu u ciotki. Był po prostu ciekaw, komu dostanie się dzban. Wiedział, że sam nie ma szans, aby go otrzymać. Dla ciotki Becky żaden pożytek z bankruta, a on jest bankrutem. Kilka tygodni temu zmarła mu żona, którą uwielbiał. Nie widział sensu dalej trzymać się życia. Ale w tej chwili świetnie się bawił. 6 Donna Dark i Wirginia Powell siedziały razem jak zawsze. Były kuzynkami pierwszego stopnia, przyszły na świat w tym samym dniu i w tym samym dniu wyszły za mąż — Donna za kuzyna drugiego stopnia, Barry’ego Darka, a Wirginia za Edmonda Powella, dwa tygodnie przed wyjazdem ich obu na front. Edmond Powell zmarł na zapalenie płuc jeszcze na poligonie, natomiast Barry Dark po krótkim udziale w walkach zginął gdzieś we Francji. Jako „wojenne wdowy”, Wirginia i Donna przyrzekły sobie solennie, że nigdy nie pomyślą ponownie o małżeństwie. Myśl była Wirginii, ale Donna nie oponowała. Sądziła, że nigdy już nie będzie jej zależało na żadnym mężczyźnie. Nie powiedziała też nigdy, jak Wirginia, że serce jej zostało pogrzebane obok męża — ale tak rzeczywiście czuła. Przez dziesięć lat obie chodziły w żałobie, chociaż Wirginia w cięższej niż Donna. Większość klanu uważała, że z tych dwóch zatwardziałych żałobnie urodziwsza jest Wirginia, z nieziemsko pięknymi włosami koloru bladego złota i przeogromnymi oczyma barwy niezapominajek. Uroda Donny była mroczna jak jej imię. Donna była drobna i szczupła, o skórze barwy kości słoniowej i bardzo ciemnych włosach sczesanych gładko do tyłu. Tak może się czesać tylko naprawdę piękna kobieta lub taka, której nie zależy na ładnym wyglądzie. Donnie nie zależało — albo tak się jej tylko zdawało. Urodziła się ze znamieniem wdowieństwa*. Najładniejsze były w niej szafirowe jak gwiazdy oczy i usta z dołeczkami w kącikach. Obcięła kiedyś włosy krótko, na pazia. Ojciec zrobił jej wtedy okropną awanturę, a przerażona Wirginia powiedziała: — Myślisz, kochana, że Barry’emu by się to spodobało? — A czemuż by nie? — odparła buńczucznie Donna. — Barry nie chciałby mieć staroświeckiej żony. Zawsze szedł z duchem czasu. Wirginia westchnęła i pokiwała głową. Ona za nic nie obcięłaby włosów, nigdy. Tych włosów, które Edmond podziwiał i całował. — Lubił zanurzać w nie twarz. Mówił wtedy, że są jak perfumowane promienie słońca— powiedziała z cichym westchnieniem. Od śmierci Barry’ego Donna mieszkała z ojcem, Johnem Topielcem Penhallowem, nazywanym tak dla odróżnienia od innego Johna Penhallowa, który nigdy się nie topił, i z Teklą, starszą siostrą przyrodnią. Chciała wyjechać do szkoły pielęgniarskiej, ale John Topielec postawił zdecydowane veto i Donna uległa. Pogodzenie się bez dyskusji ze zdaniem Johna Topielca oszczędzało przykrości, miał on bowiem zwyczaj krzykiem zmuszać ludzi do ustępowania: jego awantury dobrze były znane w klanie. Besztany za nie, odpowiadał: — Gdybym od czasu do czasu nie wpadał we wściekłość, życie tu byłoby takie nudne, że moje baby wolałyby się powiesić. John Penhallow owdowiał dwukrotnie. Z pierwszą żoną, Jennie Penhallow, kłócił się od dnia ślubu. W chwili narodzin ich pierwszego dziecka już się spierali, do jakiej szkoły je poślą. Ponieważ dziecko okazało się Teklą, sprawa jej nauki upadła, w każdym razie zdaniem Johna Topielca. Kłótnie małżonków nie ustawały i doprowadzały do takich skandali, że w klanie zaczęto napomykać o separacji — nie o rozwodzie, broń Boże. Coś takiego nie wchodziło w ogóle w rachubę. John Topielec jednak uznał, że separacja nie ma sensu, bo musiałby wtedy wziąć gospodynię. — Po co mam się kłócić z inną kobietą, kiedy mogę z Jennie — odpowiadał. Gdy Jennie zmarła — po prostu z wyczerpania, mówiono w klanie — John Topielec ożenił się z Emmą Dark, która urodziła Donnę. Wszyscy w klanie uważali, że Emma musiała zwariować wychodząc za niego i przestrzegali nieszczęsną przed życiem, jakie ją czeka. Ale z Emmą właśnie John Topielec nigdy się nie kłócił, bo Emma zwyczajnie nie podejmowała kłótni. Z tego powodu John Topielec uważał w głębi ducha, że życie z nią jest okropnie nudne. Chociaż miał dwa rodzaje manier i w domu prezentował te gorsze, Tekla i Donna dosyć go lubiły. Kiedy mu się nie przeszkadzało postępować według jego myśli, potrafił być całkiem miły. Kochaj to, co kocha John Topielec, nienawidź tego, czego on nienawidzi, dodaj trochę pochlebstw od czasu do czasu — i możesz do rany go przyłożyć. O młodzieńczych latach Johna Topielca opowiadano różne historie, szczególnie zaś o jego kłótni z ojcem, podczas której obdarzony potężnym głosem John Topielec wrzeszczał tak głośno, że słychać go było w Three Hills odległym o dwie mile. Po tej kłótni uciekł z domu i wsiadł na statek płynący do Nowej Zelandii. W drodze wypadł za burtę — uznano więc, że utonął. Klan urządził uroczystość pogrzebową; ojciec wykuł jego imię na wielkim rodzinnym nagrobku. Minęły dwa lata i John zjawił się w domu, zupełnie nie zmieniony, poza groźnym smokiem wytatuowanym na prawym ramieniu, lecz z imponującym słownikiem przekleństw i trwałą niechęcią do morskich podróży. Byli tacy, co uważali, że statek, który go wyłowił, niepotrzebnie się trudził. John natomiast osiadł na farmie i oznajmił Jennie Penhallow, że się z nią żeni. Nie zgodził się, aby jego imię zostało starte z nagrobka, uznawszy to za świetny dowcip — i co niedziela chodził na cmentarz, żeby się pośmiać. Teraz, siedząc za plecami Williama Y., zastanawiał się, czy ten William ma naprawdę aż tak przewrócone w głowie, żeby uważać, iż dzban należy się jemu. Przecież nie ulega najmniejszej wątpliwości, że to on, John Penhallow, powinien go dostać. Ciotka Becky zrobiłaby cholerny błąd, dając dzban komu innemu, i on zaraz jej to powie bardzo dosadnie. Na samą tę myśl jego końska twarz spurpurowiała, a rumieniec rozlał się po brzydkim, wyłysiałym czole i dosięgnął czubka głowy. Gęsty, siwy wąs zjeżył się, wyłupiaste oczy płonęły. Powie, co o tym myśli, nie licząc się ze słowami, a jeśli dzban dostanie się komuś innemu, będzie miał z nim do czynienia. Ciekawe, komu John Topielec urąga w duchu z taką złością — pomyślał wujek Pippin. Donna też chciałaby mieć dzban. Pragnęła go mieć za wszelką cenę. Była przekonana, że to właśnie ona powinna stać się jego właścicielką. Dawno, dawno temu, gdy Barry był jeszcze małym chłopcem, ciotka Becky jemu obiecała dzban na wypadek swej śmierci. Teraz ona, jako wdowa po Barrym, powinna dostać dzban. Uroczy, stary przedmiot, z taką romantyczną historią. Donna zawsze o nim marzyła. Nie przeklinała w duchu jak jej ojciec, ale pomyślała ze złością, że nigdy nie widziała takiej gromady starych harpii. 7 Piotr Penhallow siedział na poręczy werandy, leniwie wymachując nogą. Na jego szczupłej, opalonej na brąz, zmęczonej twarzy malował się pogardliwy grymas nudy i zmęczenia. Ten grymas zawsze gościł na jego obliczu, przynajmniej kiedy przebywał w świecie cywilizowanym. Nie wchodził do środka — nie pozwoli zamknąć się w pokoju wypełnionym amatorami spadku. Dla Piotra każdy pokój, nawet pusty, był tylko miejscem, z którego należało wydostać się jak najszybciej. Zawsze powtarzał, że zamknięty w czterech ścianach nie mógłby oddychać. Na to przeklęte spotkanie — niech diabli wezmą kaprysy ciotki Becky! — przybył absolutnie wbrew swojej woli. Ale nie wejdzie do wnętrza! Stąd miał widok na odległy port z wodą lśniącą jak klejnot, a na policzkach czuł oddech wspaniałego, swobodnego wiatru, dmącego wprost od zatoki. Piotr kochał wiatr. Kochał też widok wielkiej jabłoni całej w kwiatach, który wydawał mu się milszy od najpiękniejszej twarzy kobiecej. Klan spisał Piotra na straty jako wroga kobiet, ale on nie był ich wrogiem. Nienawidził jednej, Donny Dark. Wszystkie inne uważał za nieciekawe i nie próbował nawet zainteresować się nimi, w przekonaniu, że żadna nie zechce żyć z nim takim życiem, jakie jemu odpowiadało. Nie potrafiłby z niego zrezygnować. Kobiety miały mu to za złe, bo Piotr bardzo im się podobał. Może nie był przystojny, ale „sama rozumiesz, taki inny”. Miał szare oczy orła, ciemniejące w chwilach podniecenia lub wzruszenia. Kobiety nie lubiły jego oczu — czuły się niepewnie pod ich spojrzeniem. Za to usta miał Piotr, ich zdaniem, bardzo piękne i pociągające, właśnie ze względu na delikatny, zdecydowany wykrój i uśmiech. Wujek Pippin mówił, że klan bardzo by polubił Piotra Penhallowa, gdyby miał okazję poznać go bliżej. Na razie jednak uważano go za czarną owcę w rodzinie. Wyczyny Piotra mile ich podniecały. Byli dumni z jego badań i odkryć, dzięki którym zyskał sławę — złą sławę według Johna Topielca. Nigdy jednak nie próbowali nawet udawać, że go rozumieją i bali się trochę jego drwiących spojrzeń. Piotr nienawidził fałszu pod żadną postacią, a w takim klanie jak Darkowie i Penhallowowie fałsz był wszechobecny. Tak musiało być, bo inaczej nie utrzymaliby się jako klan, ale dla Piotra nie było to żadnym usprawiedliwieniem. — Spójrzcie na Donnę Dark — mówił kpiącym tonem. — Udaje, że hołubi pamięć Barry’ego, a w każdej chwili byłaby gotowa złapać drugiego męża, gdyby tylko nadarzyła się okazja. Tak mówił Piotr, a przecież ostatni raz widział Donnę w kościele, gdy miała osiem lat. Siedziała naprzeciwko niego na niedzielnym nabożeństwie, przed jego ucieczką na statku do transportu bydła. Ludzie jednak powtórzyli jej słowa Piotra i Donna miała mu je za złe. Nie liczyła na to, że będzie mogła mu się zrewanżować, ale czasem marzyło się jej, że Piotr jakimś cudem zakocha się w niej i będzie się starał o jej rękę, a wtedy ona odtrąci go z pogardą. Och, z jaką rozkoszą by to zrobiła! Pokazałaby mu, że jest „rzeczywiście wdową”. Na razie jednak mogła nienawidzić go z taką samą siłą, jak jej ojciec, John Topielec. Piotr, z zawodu inżynier budowlany, a z powołania badacz, przyszedł na świat podczas zadymki śnieżnej i omal nie stał się wtedy przyczyną śmierci trojga ludzi: matki, ojca i lekarza, zasypanych śniegiem i prawie zamarzłych podczas nocnej śnieżycy. Gdy wydobyci spod śniegu odtajali, Piotr był już wśród nich. Stara ciotka But powiedziała, że w życiu nie widziała takiego niemowlęcia. Kiedy niosła Piotra do kuchni, żeby go ubrać, uniósł główkę o własnych siłach i rozejrzał się wokół jasnymi, zaciekawionymi oczkami. Było to coś tak niezwykłego i wywarło na ciotce But takie wrażenie, że wypuściła dzieciaka z rąk. Na szczęście wylądował bez szkody na kanapie. Potem w życiu często mu się zdarzało o włos unikać nieszczęścia. Ciotka But powtarzała ciągle ze zgrozą, że rodząc się Piotr nie zapłakał jak wszystkie przyzwoite dzieci. — Chyba lubi zmiany — mówiła ciotka But. — Ładne z niego—dziecko i zdrowe, ale… — i tu ciotka But złowróżbnie kręciła głową. Jeffowie Penhallowowie nie przejmowali się jednak tymi jej ciągłymi „ale”, od których pochodził zresztą jej przydomek*. Ale mieli się przekonać, że złe przeczucia ciotki były uzasadnione. Piotr dalej lubił zmiany. Urodził się z duszą Balboa* albo Kolumba. Zawsze wabiły go ścieżki nie tknięte stopą ludzką. Charakteryzowała go nienasycona” żądza życia. „Życie — mówił — to wielka, wspaniała przygoda, którą przeżywamy razem z bogami”. Wyruszywszy w świat jako czternastoletni chłopak, na statku do przewozu bydła, z dziesięcioma centami w kieszeni, zarobił na podróż do Australii. Powrócił z niej ze skórą zabitego własnoręcznie tygrysa ludojada, zdobiącą potem podłogę eleganckiego saloniku matki, i z kolekcją wspaniałych błękitnych afrykańskich motyli — dumą całego klanu. Uczył się, ciężko pracując. Zdobywszy dyplom inżyniera budowlanego, wyruszył znowu na wyprawę. Działając w swoim zawodzie, objechał świat, a gdy zgromadził już tyle pieniędzy, żeby mieć przez jakiś czas na utrzymanie, rzucił zarobkowanie i przedzierzgnął się w odkrywcę. Zawsze pociągało go nieznane: miejsca nie odkryte, nie oznaczone na mapach. Rodzina pogodziła się z jego trybem życia. Jak mawiał wujek Pippin, Piotr „nie był rodzinny”. Z czasem przestali już wierzyć, że kiedyś stanie się „rodzinny”. Klan wiedział o wielu jego niezwykłych przygodach, a było mnóstwo innych, o których rodzina Piotra nie miała pojęcia: nikogo nie zaskoczyłaby wiadomość, że został zabity. — Któregoś dnia ugotują go w kotle i pożrą — mówił John Topielec; ale nie do Piotra, z tego prostego powodu, że nigdy z nim nie rozmawiał. Między dwoma odgałęzieniami rodu Penhallowów trwała wojna datująca się od dnia, w którym Jeff Penhałlow zabił psa Johna Topielca i powiesił go w bramie, bo pies Johna Topielca prześladował jego owce. A John Topielec nie słuchał jego skarg i odmawiał pozbycia się psa. Od tamtego dnia nikt z rodziny Johna Topielca nie odezwał się i nie nawiązał innego rodzaju kontaktu z kimkolwiek z rodziny Jeffa Penhallowa. John Topielec powalił i stłukł na placu w Charlottetown mężczyznę, który twierdził, że słowo Jeffa Penhallowa jest tyleż warte, co słowo Johna Topielca, bo obaj są nic niewarci. A Piotr Penhallow spoliczkował kogoś z Wyspy gdzieś nad Kongo za to, że podśmiewał się z Tekli Dark, która jakoby kiedyś posmarowała musztardą chleb imbirowy. Ale to były objawy klanowej lojalności, nie mającej nic wspólnego z osobistymi odczuciami, które w miarę upływu lat stawały się coraz bardziej nieprzyjazne. Gdy Barry Dark, kuzyn i serdeczny przyjaciel Piotra, zwierzył mu się z zamiaru poślubienia Donny Dark, Piotr wpadł w niepohamowaną złość. Powiedział wtedy, że nie chce o tym słyszeć i zrobił piekielną awanturę; nawet rodzina Jeffa Penhallowa uznała, że posunął się za daleko. W czasie uroczystości weselnej Piotr, który polował wówczas na wapiti* w Nowej Zelandii, z goryczą przetrawiał fakt, że Barry jednak ożenił się z dziewczyną z tej parszywej rodziny, a także zawód z powodu swej leworęczności, która uniemożliwiła mu służbę dyplomatyczną. Barry mocno przeżył zachowanie przyjaciela i stosunki między nimi bardzo się ochłodziły. Tej sytuacji nie zdążyli naprawić, gdyż Barry nie wrócił z wojny, i w duszy Piotra powstało jeszcze jedno bolesne miejsce, zaogniające jego nienawiść do Donny Dark. Piotr nie miał zamiaru zjawić się na spotkaniu u ciotki Becky. Po południu wyruszał na wyprawę badawczą w górny bieg Amazonki. Skończywszy pakowanie, zamknął kufer, pogwizdując z czystej chłopięcej radości, że znów wyrusza w świat. Spędził w domu miesiąc — o miesiąc za dużo. Bogu dzięki, że już koniec. I nigdy więcej nie przyjedzie. Za kilka tygodni znajdzie się o tysiące mil od drobnych ploteczek, płytkich miłostek i małych nienawiści Darków i Penhallowów, daleko od świata, gdzie kobiety obcinają włosy na chłopczyce, tak że trudno poznać — oczywiście patrząc na nie z tyłu — która jest babką, a która wnuczką, i gdzie nikt nie będzie nigdy lamentował: „Och, Piotrze, co sobie ludzie pomyślą o tobie, jeśli zrobisz to albo nie zrobisz tamtego?” — I przysięgam na wszystkie bóstwa świata, że nie zobaczą mnie tu przez następne dziesięć lat — powiedział sobie Piotr Penhałlow, zbiegając do samochodu, którym brat miał go zawieźć na dworzec kolejowy. I wtedy właśnie Przeznaczenie, szelmowsko śmiejąc się z niego, stanęło mu w poprzek drogi. Przyrodnia siostra Piotra, Nancy, czekała na podwórzu bliska łez. Nie będzie mogła być na spotkaniu u ciotki, jeśli Piotr jej tam nie zawiezie. Samochód jej męża zepsuł się, a ona musi tam dotrzeć, bo inaczej straci wszelkie szansę na otrzymanie upragnionego dzbana. — Niech cię zawiezie Jeff. A ja zaczekam na wieczorny pociąg — zgodził się łaskawie Piotr. Jeff jednak nie chciał jechać. Musi wykopać rzepę. Może wykroić pół godziny, by zawieźć Piotra na stację, ale nie ma zamiaru tracić całego popołudnia w Indian Spring. — Sam ją zawieź — powiedział do Piotra. — Jeżeli masz jechać wieczornym pociągiem, to co będziesz robił całe popołudnie? Piotr zgodził się niechętnie. Chyba po raz pierwszy w życiu czynił coś, na co nie miał ochoty. Ale Nancy to taka słodka siostrzyczka, jego ulubienica. Mówi „Och, Piotrze” dużo rzadziej niż reszta klanu. Skoro Nancy tak zależy na tym przeklętym dzbanie, to on nie zaprzepaści jej szans. Gdyby Piotr mógł przewidzieć, co Przeznaczenie ma dla niego w zanadrzu, to czy pojechałby na spotkanie, mimo błagań Nancy? Zapytajcie go, niech wam sam odpowie. Tak więc Piotr przybył do ciotki wściekły i nie chciał wejść do środka. Chociaż tak bardzo nie znosił fałszu, nie podał prawdziwego powodu — może nie chciał przyznać się do tego nawet przed samym sobą. Piotr, który nie czuł lęku przed żadnym żywym stworzeniem, od węża do tygrysa, w głębi ducha bał się ciotki Becky. „Nawet sam diabeł — mówił sobie — bałby się jej starczego, zjadliwego języka”. Nie byłoby tak źle, gdyby ciotka raczyła go bezpośrednimi złośliwościami jak większość klanu. Wobec Piotra ciotka Becky stosowała jednak inną metodę. Wygłaszała do niego króciutkie, osładzane uśmiechem mówki, złośliwe i subtelnie bolesne jak skaleczenia ostrym papierem. Rotr nie umiał bronić się przed nimi. Z uczuciem ulgi, że nie będzie musiał ich słuchać, usadowił się na poręczy werandy. W jej drugim końcu stał Człowiek Księżycowy, a na dwóch fotelach na biegunach zasiedli Duży Sam Dark i Mały Sam Dark. Nimi Rotr się nie przejmował, ale przeżył niemiły moment, gdy Toynbeeowa Dark opadła na jedyne wolne krzesło i swoim zwyczajem zaczęła narzekać na zdrowie, kończąc z fałszywym westchnieniem ulgi, że nie jest z nią jeszcze najgorzej. — Dziś dziewczęta są takie zdrowe — dodała — wprost wulgarnie zdrowe, nie uważasz, Rotrze? Ja w młodym wieku byłam bardzo delikatna. Kiedyś sześć razy zemdlałam jednego dnia. Chyba nie powinnam iść do tego dusznego pokoju. Rotr był przerażony jej słowami, podobnie jak wtedy, gdy wziął aligatora za kłodę drewna. Uznał więc, że ma wszelkie powody, żeby postąpić okrutnie. — Jeśli, moja droga Alicjo, zostaniesz tu z czterema nieżonatymi mężczyznami — powiedział — ciotka Becky pomyśli, że masz nowe plany matrymonialne i stracisz wszelkie szansę na otrzymanie dzbana. Twarz Toynbeeowej zzieleniała z tłumionej furii. Rzuciła Rotrowi miażdżące spojrzenie i ruszyła do pokoju razem z Wirginią Powell; Rotr zaś przezornie wyrzucił w krzaki wolne krzesło. — Przepraszam, że płaczę — odezwał się Mały Sam, wycierając udawane łzy i mrugając przy tym do Rotra. — Wstrętna baba, okropnie mściwa — rzekł Duży Sam, wskazując ruchem głowy za odchodzącą Toynbeeowa. — I szczwana jak lis. Nie trzeba było jej drażnić, Piotrze. Odegra się na tobie, jak tylko znajdzie okazję. Piotr zaśmiał się. Co go obchodzi mściwy charakter Toynbeeowej, kiedy wyrusza do amazońskiej dżungli wabiącej tajemnicami, nie tkniętej ludzką stopą? Zapadł w marzenia o tym, co go może tam czekać. Obaj Samowie kurzyli fajki, każdy pogrążony w swoich myślach. 8 Mały Sam, który miał sześć stóp i dwa cale wzrostu, i Duży Sam, mający tylko pięć stóp i jeden cal, byli bliskimi kuzynami. Duży Sam był sześć lat starszy. Epitet, przydany w dzieciństwie, przylgnął do niego na całe życie, jak rzeczy przylegają do ludzi w Rose River i Dttle Friday Cove. Obaj Samowie, w młodości marynarze, na stare lata zajęli się łowieniem ryb. Od trzydziestu lat mieszkali razem w domku Małego Sama, trzymającym się rdzawego cypelka w Little Friday Cove jak skałoczep. Duży Sam był zatwardziałym kawalerem, Mały Sam wdowcem. Jego małżeństwo należało do tak odległej i mglistej przeszłości, że Duży Sam prawie mu je wybaczył, chociaż zdarzało się, że robił z tego zarzut w częstych sprzeczkach ożywiających dość monotonne bytowanie emerytowanych wilków morskich. Żaden z nich nie był przystojny ani teraz, ani w młodości, ale obaj wcale się tym nie przejmowali. Duży Sam miał szeroką twarz i płomiennie rudą brodę — rzadkość u Darków, których powierzchowność zwykle odpowiadała nazwisku*. Nigdy nie nauczył się gotować, za to dobrze mu szło pranie i cerowanie. Umiał też robić skarpetki na drutach i sklecić wiersz, uważał się więc za poetę. Swój utwór epicki lubił deklamować głosem zadziwiająco silnym jak na jego wątłą powłokę cielesną. Nawet John Topielec nie potrafił ryczeć głośniej. Kiedy Duży Sam był w złym nastroju, często się skarżył, że minął się z powołaniem i że nikt go nie rozumie. Mawiał też, że prawie wszyscy ludzie są skazani na potępienie. — Powinienem zostać poeto — oznajmiał żałosnym tonem, zwracając się do swej rudej kocicy imieniem Musztarda. Kotka zawsze się z nim zgadzała, ale Mały Sam prychał czasem pogardliwie. Jego dumą były wytatuowane na dłoniach kotwice. Twierdził, że są elegantsze i bardziej przywodzą na myśl morze niż wytatuowany wąż Johna Topielca. W polityce zaliczał się do liberałów i miał nad łóżkiem podobiznę sir Wilfrieda Lauriera*. Sir Wilfried dawno wyniósł się z tego świata, lecz według Dużego Sama żaden nowoczesny polityk nie umywał się do niego. Premierzy i kandydaci na premierów schodzili na psy jak wszyscy inni. Mały Sam uważał, że Little Friday Cove to najpiękniejsze miejsce na ziemi i złościł się, gdy ktoś temu zaprzeczał. — Lubię mieć morze, „błękitne, bezkresne” u progu domu, tak jak mam tutaj — ryczał Duży Sam do „człowieka pióra”, który mieszkał nad zatoczką w wynajętym domku letniskowym i czasem pytał, czy Little Friday Cove nigdy nie wydało im się miejscem odludnym. — On tak mówi, bo ma poetyczno nature — wyjaśniał „człowiekowi pióra” na stronie Mały Sam, żeby ten nie pomyślał, że z Dużym Samem coś jest nie w porządku. Mały Sam żył w tajonej obawie, a Duży Sam w sekretnej nadziei, że „człowiek pióra” opisze ich w książce. Przy zasuszonym Dużym Samie Mały Sam wyglądał potężnie. Miał wyjątkowo wysokie czoło, a na nosie i policzkach sieć czerwonopurpurowych żyłek, przypominającą monstrualnego pająka. Długie, podkowiasto opadające wąsy wydawały się dolepione z innej twarzy. Mały Sam był z natury pogodny i lubił dobre jedzenie, najlepiej przygotowane samodzielnie, a zwłaszcza grochówkę i zupę z małży. Jego politycznym idolem był sir John MacDonald, którego podobiznę zawiesił nad półeczką z zegarem. Gdy nie był w zasięgu słuchu Dużego Sama, zdarzało mu się wyznać, że lubi kobietki „tak w ogóle”. Miał swoje hobby — zbierał czaszki ze starego indiańskiego cmentarza w Big Friday Cove i ozdabiał nimi płot okalający pole ziemniaczane. Ilekroć przynosił do domu świeżą czaszkę, między nim i Dużym Samem wybuchała kłótnia. Duży Sam uważał bowiem, że takie hobby obraża moralność, jest nienormalne i nie przystoi chrześcijaninowi. Mimo to czaszki tkwiły na sztachetach płotu. Mały Sam natomiast wykazywał zrozumienie dla uczuć Dużego Sama. Lubił na przykład w uszach złote kolczyki w kształcie wielkich kół, lecz zaprzestał ich noszenia, bo Duży Sam jako fundamentalista był zdania, że takie ozdoby nie przystoją prezbiterianinowi. Obaj Samowie, Duży i Mały, interesowali się starym dzbanem Darków tylko teoretycznie. Byli zbyt dalekimi kuzynami ciotki Becky, aby mogli rościć do niego prawo. Nigdy jednak nie opuszczali żadnego zjazdu rodzinnego. Duży Sam spodziewał się w takich wypadkach znaleźć materiał do nowego wiersza, a Mały Sam zobaczyć jakąś ładną dziewczynę. Waśnie pomyślał, że Gay Penhallow wyrosła na prawdziwą piękność, a z Thory Dark jest ładny kawał kobiety. Natomiast Donna Dark ma w sobie coś, coś diabelnie uwodzicielskiego. Sara, żona Williama Y., osóbka niewątpliwie urodziwa, jako zawodowa pielęgniarka za dużo wie o tym, co siedzi w niej samej i w „środku” innych ludzi, aby mogła być naprawdę pociągająca. O Nan Penhallow, córce Alpheusowej Penhallow, będącej przedmiotem ogólnego zainteresowania, Duży Sam powiedział ze smutną powagą, że jest „za bardzo krzykliwa”. Ale Joscelyn Dark, o, ta zawsze była ładną kobietką. Co, u licha, mogło zajść między nią a Hughiem? Mały Sam uważał, że słówko „u licha” jest znacznie delikatniejsze niż „u diabła”. Jak na starego wilka morskiego bardzo dbał o sposób wyrażania się. Na drugim końcu werandy stał Oswald Dark. Pozbawione wyrazu oczy barwy szarego agatu utkwił w niebie i w złocistej dolinie Bay Silver. Jak zawsze miał na sobie coś w rodzaju płaszcza z czarnego lnianego płótna, sięgającego mu do pięt i, jak zwykle, był z odkrytą głową. Długie, brązowe włosy bez śladu siwizny, z przedziałkiem pośrodku głowy, układały się w miękkie fale. Policzki zapadnięte, lecz dziwnie gładkie, zupełnie bez zmarszczek. Penhallowowie wstydzili się go teraz, chociaż kiedyś byli z niego bardzo dumni. W młodości Oswald Dark uczył się świetnie i chciał zostać pastorem. Nikt nie wiedział, dlaczego „coś się w nim popsuło”. Niektórzy uważali, że przyczyną zejścia z prostej drogi była nieszczęśliwa miłość, inni, że zwykłe przepracowanie. Czasem ktoś zauważył, kiwając znacząco głową, że babka Oswalda była nietutejsza: pochodziła ze wschodu, z Morlandów. Kto to wie, jak zgubną cechę mogła wnieść do czystej krwi Darków i Penhallowów? Niezależnie od tego jak było, Oswalda Darka uznano teraz za nieszkodliwego pomyleńca. Chodził, gdzie chciał, po uroczych, rudawych drogach Wyspy w księżycowe noce, podśpiewując sobie radośnie i od czasu do czasu zginając przed księżycem kolana. W bezksiężycowe noce czuł się bardzo nieszczęśliwy i płakał zaszyty w lesie lub w jakimś odludnym zakątku. Kiedy poczuł głód, podchodził do najbliższego domu, walił w drzwi, jakby nie miały prawa być zamknięte, i żądał posiłku niby zabłąkany król. Ponieważ wszyscy go znali, zawsze dostawał coś do zjedzenia. W chłodne noce lub zimą wszystkie drzwi stały przed nim otworem. Niekiedy znikał na całe tygodnie, lecz, jak zauważył William Y., tajemniczy instynkt ściągał go na spotkania klanu. Zawsze na nie przychodził, chociaż rzadko udawało się namówić go, aby wszedł do domu, gdzie odbywało się zebranie. Zwykle nie zwracał uwagi na ludzi spotykanych podczas wędrówek i tylko spoglądał na nich wilkiem, gdy go pytali żartobliwie: „Jak się miewa księżyc?” Nigdy jednak nie minął Joscelyn Dark, żeby się do niej nie uśmiechnąć dziwnym, niesamowitym uśmiechem, a raz nawet zagadał do niej: — Ty też szukasz szczęścia. Ja to wiem. I czujesz się nieszczęśliwa, bo nie możesz go osiągnąć. Lepiej jednak pragnąć księżyca, nawet jeśli nie można go dostać: pragnąć tej cudownej, dalekiej Lady Moon*, srebrzystej… nieosiągalnej, jak nieosiągalne są zawsze rzeczy doskonalej piękności, niż pragnąć i otrzymać jakąkolwiek inną rzecz na świecie. Nikt nie wie tego, tylko ty i ja. To cudowny sekret, prawda? Wszystko inne jest bez znaczenia. 9 Wśród zebranych w saloniku zaczynało się odczuwać niepokój. Cóż takiego, diabeł czy jakieś licho — myślano zależnie od płci — sprawia, że Ambrozyna Winkworth tak długo nie przynosi dzbana? Ciotka Becky leżała cicho, utkwiwszy nieruchome spojrzenie w gipsowej sztukaterii na suficie, która zdaniem Stantona Grundy’ego wyglądała zupełnie jak wrzód na ciele. John Topielec omal nie zdmuchnął dachu jednym ze swoich sławnych kichnięć, tak silnych, że aż połowa kobiet podskoczyła nerwowo. Nie myśląc, co robi, wujek Pippin zaczął nucić pod nosem hymn „Bliżej, Boże mój, do Ciebie…”, lecz urwał pod karcącym spojrzeniem Williama Y. Oswald Dark podszedł nagle do otwartego okna i, patrząc na tych pozbawionych rozumu podenerwowanych ludzi, swoim głębokim, dramatycznym głosem powiedział: — Szatan przeszedł właśnie koło drzwi. — Co za szczęście, że nie wszedł do środka — odrzekł spokojnie wujek Pippin. Rachela Penhallow poruszyła się nerwowo, bo słowa Człowieka Księżycowego zabrzmiały bardzo realnie. Wolałaby, żeby wujek Pippin nie zachowywał się tak swobodnie i żartobliwie. Wszyscy znów zaczęli się zastanawiać, dlaczego Ambrozyna nie przychodzi. Czy zasłabła? Albo nie potrafi na strychu znaleźć dzbana? A może wypadł jej z rąk i rozbił się? Wtedy właśnie weszła Ambrozyna, niosąc dzban jak kapłanka kielich i postawiła go na małym okrągłym stoliku między dwoma pokojami. Obecni odetchnęli z ulgą, a potem zaległa prawie bolesna cisza. Ambrozyna podeszła do łóżka ciotki Becky i usiadła po prawej stronie. Po lewej siedziała panna Jackson. — Tam, do licha — szepnął Stanton Grundy do wujka Pippina — widziałeś kiedyś trzy takie brzydkie baby mieszkające pod jednym dachem? Po spotkaniu, o trzeciej w nocy wujek Pippin zbudził się z gotową celną ripostą, jaką powinien dać Stantonowi Grundy’emu. W tej chwili jednak nic mu nie przychodziło do głowy, odwrócił się więc do Stantona plecami i, jak wszyscy inni, utkwił wzrok w dzbanie. Jedni patrzyli nań pożądliwie, inni obojętnie, ale wszyscy przyglądali się z zaciekawieniem, naturalnym przy wystawieniu na widok publiczny starej pamiątki rodzinnej, o której słyszeli przez całe życie, lecz rzadko mieli okazję oglądać. Nikt nie uważał, że dzban jako taki jest ładny. Jeśli ktoś uznał kiedyś, że jest piękny, to w ciągu stu lat gust musiał bardzo się zmienić. A jednak dzięki związanej z nim legendzie przedmiot miał swój urok i nawet Tempest Dark pochylił się do przodu, żeby go lepiej zobaczyć. Pomyślał, że taka rzecz zasługuje na szacunek jako symbol miłości; przetrwała bowiem zakochanych, nabierając przez to swoistych cech świętości. Dzban był duży, brzuchaty, z typu tych popularnych w okresie przedwiktoriańskim. Wykonany został za panowania Jerzego IV. Miał utrącony kawałek dziobka, a w poprzek wybrzuszenia biegło wyraźne pęknięcie. Dekorację stanowiły różowozłote woluty, zielone i brązowe liście oraz niebieskie róże. Rysunek na jednej stronie dzbana przedstawiał flagę brytyjską i amerykańską, a na ich tle dwóch wesołych majtków. Musieli zdrowo pociągnąć z kufli tego płynu, który rozweselając, mąci zarazem w głowie. Swe uczucia płynące z głębi serc wyrażali słowami piosenki wypisanymi nad ich głowami: I drwiąc z niebezpieczeństw na morzu czy lądzie Różę wiatrów recytujmy wesoło, O ukochanej każdy żeglarz śpiewać będzie, Czary z grogiem niechaj zatoczą koło. Drugą stronę dzbana twórca wypełnił patetycznym fragmentem wiersza Byrona: Przeznaczeniem mężczyzny jest morze Sztormami ryczące Wciąż przeciwne sterowi. Żeglarz w falę wpatrzony Co może być mu grobem Ze łzą myśl pośle ku domowi. Czytając te słowa, Rachela Penhallow czuła łzy spływające po twarzy. Jakie to smutne, prorocze słowa — pomyślała z żalem. Pośrodku dzbana, pod nadtłuczonym dziobkiem, znajdował się napis, prezentujący nazwisko i datę: Harriet Dark, Aldboro 1826, otoczony „węzłem miłości”, różowo–zielonym wianuszkiem. Dzban zawierał aromatyczną mieszankę starych ziół i płatków kwiatowych, która natychmiast wypełniła pokój delikatną, prawie nieuchwytną, korzenną, staropanieńsko słodką wonią, dziewiczo ulotną, lecz niosącą obietnicę gorących i gwałtownych emocji. Wszyscy obecni w pokoju poczuli jej wpływ. Przez jeden nieskończenie długi moment Joscelyn i Hugh popatrzyli sobie w oczy, Margaret Penhallow znów czuła się młoda, Wirginia zacisnęła konwulsyjnie rękę na dłoni Donny, Thora Dark poruszyła się niespokojnie, a na twarzy Lawsona Darka pojawił się dziwny grymas. Wujek Pippin dostrzegł go i poczuł, że skóra kurczy mu się na łysej czaszce. Przez sekundę myślał, że Lawson odzyskuje pamięć. Nawet John Topielec przypomniał sobie, jak piękna, jak podobna do kwiatu była Jennie, gdy brał z nią ślub. Co za straszna szkoda, że nie można zachować młodości. Wszyscy obecni znali romantyczną historię dzbana Darków. Marriet Dark, od stu lat spoczywająca na starym angielskim cmentarzu, była szczupłą blondyneczką o lekkim rumieńcu na policzkach i wielkich szarych oczach. Elegancki kapitan żeglugi morskiej, w którym zakochała się z wzajemnością, popłynął w roku 1826 w rejs do Amsterdamu, który miał się okazać ostatni w jego życiu, i zamówił tam dzban z namalowanymi na nim marynarzami, wierszem i „węzłem miłości” jako prezent urodzinowy dla swojej Harriet. W owych czasach ofiarowanie pani serca takiego pękatego, dużego dzbana było w dobrym tonie, Na nieszczęście dla prawdziwej miłości i prawdziwie zakochanych, w drodze do kraju kapitan utonął. Dzban odesłano Harriet, która miała złamane serce. Podobno serca łamano sto lat temu. W rok później Harriet, dla której wiosna miłości tak nagle stała się jesienią została pochowana na cmentarzu w Aldboro, a dzban przekazano w ręce jej siostry, Sary Dark. Sara wyszła za kuzyna, Roberta Penhallowa, i jako kobieta o charakterze praktycznym raczej niż romantycznym trzymała w nim pewnie swój słynny dżem z czarnych porzeczek. Gdy sześć lat później Robert Penhallow postanowił wyemigrować do Kanady, Sara zabrała ze sobą dzban wypełniony powidłami. Podczas długiej i burzliwej podróży zjedzono cały dżem, a dzban przypadkowo rozbił się na trzy duże kawałki. Ale Sara Penhallow, kobieta zaradna, zabrała ze sobą potłuczony dzban do nowego domu i skleiła go bielą ołowiową. Zrobiła to dokładnie i starannie, lecz niezbyt ładnie. Po prostu zasmarowała obficie pęknięcia i przejechała po nich swoim silnym kciukiem. Przy dobrym świetle do dziś można było dojrzeć odciski kciuka Sary Penhallow na stwardniałym spoiwie. Przez lata Sara trzymała w dzbanie śmietanę, zbieraną z mleka przechowywanego w szerokich, brązowozłotych kamionkowych naczyniach. Na łożu śmierci przekazała dzban córce Racheli, która wyszła za Tomasza Darka, a ona z kolei zostawiła dzban synowi Teodorowi. Z biegiem czasu dzban awansował do elementu dziedzicznej schedy i nie był więcej degradowany przez używanie go do podrzędnych celów. Ciotka Becky trzymała dzban w serwantce z porcelaną, a podczas wszystkich zjazdów klanu puszczała w obieg, żeby go sobie obejrzano, i opowiadała jego historię. Mówiono, że pewien kolekcjoner dawał ciotce Becky za ten dzban bajeczną sumę, ale nikomu z Darków ani Penhallowów nie przeszło przez głowę, że można by sprzedać taką świętość rodu. Dzban musi absolutnie zostać w rodzinie. Komu przekaże go ciotka Becky? To pytanie zadawał sobie w milczeniu każdy obecny w pokoju. Odpowiedź znała tylko ciotka Becky i wcale nie spieszyła się z jej ujawnieniem. To było jej ostatnie spotkanie z klanem. Miała dużo do zrobienia i jeszcze więcej do powiedzenia przed przejściem do sprawy dzbana. Postanowiła wykorzystać swój czas i dobrze się zabawić. Wiedziała doskonale, że to, co zamierza uczynić, skłóci wszystkich, i żałowała jedynie, że nie dożyje chwili, by to zobaczyć. Spójrzcie tylko na te kobiece harpie z oczyma wyłażącymi z orbit na widok dzbana! Ciotka Becky wybuchnęła śmiechem i śmiała się, aż łóżko się trzęsło. — Myślę — przemówiła w końcu, ocierając załzawione od śmiechu oczy — że takie poważne spotkanie jak nasze powinniśmy zacząć modlitwą. Te słowa podziałały jak bomba. Kto poza ciotką Becky wymyśliłby coś takiego? Wszyscy spojrzeli po sobie, a potem obrócili wzrok na Dawida Darka, jedynego mężczyznę w klanie, który umiał prowadzić modlitwy. Dawid Dark zawsze robił to chętnie, ale w tej chwili zupełnie nie był na to przygotowany. — Dawidzie — zwróciła się do niego nieubłaganie ciotka Becky. — Nasz klan niestety jest znany z tego, że niezbyt kwapi się do zginania kolan. Muszę cię prosić, abyś zrobił, co należy. Żona Dawida spojrzała na niego błagalnie. Była bardzo dumna, że mąż potrafi tak pięknie prowadzić modły. Wybaczyła mu za to wszystko, nawet to, że dla oszczędności nafty kazał całej rodzinie chodzić wcześnie spać i że miał brzydki zwyczaj oblizywania palców po zjedzeniu ciastek z kremem. Modlitwy Dawida były jedyną rzeczą, jaka ją wyróżniała, więc bała się, że tym razem mąż może odmówić ich prowadzenia. Dawid, biedaczysko, nie miał takiego zamiaru, chociaż spełnienie prośby ciotki Becky wcale mu się nie uśmiechało; odmawiając jednak obraziłby ją i stracił wszelkie szansę na dzban. Odkaszlnął i podniósł się z krzesła. Wszyscy pochylili głowy. Usłyszawszy na werandzie dźwięczny głos Dawida i pojąwszy, co się dzieje, obaj Samowie wyjęli fajki z ust. Modlitwa nie wyszła Dawidowi najlepiej, co w duchu przyznała nawet jego żona, lecz była wygłoszona z polotem i odpowiednia do chwili, toteż Dawid poczuł żal do ciotki Becky, gdy po słowie „Amen” powiedziała: — Przekazywanie Bogu informacji, Dawidzie, to nie to samo co modlitwa. Trzeba, rozumiesz, pozostawić coś Jego wyobraźni. Sądzę jednak, że zrobiłeś, co mogłeś, i dziękuję ci. A przy okazji, pamiętasz ten dzień sprzed czterdziestu lat, kiedy zaprowadziłeś starego tryka Arona Darka do podziemi kościoła? Dawid zrobił głupią minę, a Dawidowa była oburzona. Ciotka Becky ma paskudny zwyczaj wracania w towarzystwie do tych wydarzeń, które człowiek chciałby zapomnieć. Ale już taka jest i nie można się za to obrażać, jeśli się chce dostać dzban. Dawidostwo Darkowie zareagowali więc mdłym uśmiechem. Noel — pomyślała Gay — wychodzi w tej chwili z banku. — Zastanawiam się — ciągnęła w zadumie ciotka Becky — kim był pierwszy Człowiek, który zaczął się modlić i o co się modlił, a także ile modlitw wypowiedziano od tamtego czasu. — I ile zostało wysłuchanych — dodała Noemi Dark, po raz pierwszy odezwawszy się niespodziewanie gorzkim tonem. — Może William Y. mógłby rzucić na to odrobinę światła — zachichotał złośliwie wujek Rppin. — Podobno prowadzi dokładny rejestr wszystkich próśb zawartych w modlitwach, tych spełnionych i tych bez odpowiedzi. Co ty na to, Williamie? — Przeciętnie wypada pół na pół — odparł poważnie William Y., zupełnie nie rozumiejąc chichotu niektórych. — Muszę jednak dodać, że niektóre odpowiedzi były… dziwne. Natomiast Dawid zrobił sobie z Ambrozyny Winkworth wroga na całe życie, nazywając ją „podstarzałą służebnicą swojej pani”. Ambrozyna rzuciła mu jadowite spojrzenie. — Podstarzała… podstarzała — mruczała wściekła. — Co on sobie myśli! Mam dopiero siedemdziesiąt dwa lata i wcale nie jestem teka stara, wcale. — Cicho, Ambrozyno — skarciła ją ciotka Becky władczym tonem. — Czas twojej młodości dawno minął. Podłóż mi jeszcze jedną poduszkę pod głowę. Dziękuję. A teraz zrobię sobie przyjemność i odczytam swoją ostatnią wolę. Zabawiłam się też w napisanie dla siebie nekrologu, który ma zostać wydrukowany w brzmieniu, jakie mu nadałam. Kamila przysięgła, że tego dopilnuje. Dobry Boże, te nekrologi, które miewałam okazję czytać!… Posłuchajcie mojego. Ciotka Becky wyjęła spod poduszki złożoną kartkę papieru. — „Na społeczność Indian Spring, Three Hills, Rose River i Bay River nie padł nawet cień smutku, gdy stało się wiadomo, że pani Teodorowa Dark, powszechnie zwana ciotką Becky — bardziej z nawyku niż uczucia — zmarła (tu będzie wstawiona data) w wieku osiemdziesięciu pięciu lat”. — Zauważcie — powiedziała ciotka Becky, przerywając samej sobie — że napisałam „zmarła”. Nie „odejdę na zawsze”, nie „zejdę z tego świata”, nie „spłacę długu naturze” ani nie „pożegnam się z życiem”, nie „dołączę do większości” ani nie „zostanę wezwana na wieczny spoczynek”. Mam zamiar po prostu zwyczajnie umrzeć. „Wszyscy, których to dotyczyło, czuli, że był już najwyższy czas, aby ta stara dama zakończyła życie. Żyła długo i uczciwie, choć może nie na bardzo wysokiej stopie; doświadczyła prawie wszystkiego, czego przyzwoita kobieta może doświadczyć, przeżyła męża, dzieci i wszystkich, których naprawdę choć trochę obchodziła. Nie było zatem sensu, powodu ani korzyści, by stwarzać pozory żalu albo smutku. Wyprowadzenie zwłok odbyło się w dniu (tu będzie podana data) z domu panny Kamili Jackson w Indian Spring. Byl to pogrzeb pogodny, zgodnie z wyraźnym życzeniem ciotki Becky, zorganizowany przez pana Henry’ego Trenta, przedsiębiorcę pogrzebowego z Rose River”. — Henry nigdy mi nie daruje, że nie nazwałam go właścicielem zakładu pogrzebowego — zauważyła ciotka. — Zakład pogrzebowy, coś takiego! Ale Henry genialnie załatwia sprawy pogrzebów, więc wybrałam go, żeby zorganizował mój. „Zgodnie z jej życzeniem nie składano kwiatów. (Pamiętajcie, żadnych szkaradzieństw w postaci kupnych wiązanek w kształcie harfy, poduszki lub krzyża! Jeśli jednak ktoś zechce przynieść bukiet z własnego ogrodu, to może). Mszę odprawił pastor Trackley z Rose River. Trumnę nieśli Hugo Dark, Robert Dark (Pamiętaj, Dandy, żebyś się nie potknął jak na pogrzebie Seliny Dark. Jak ta biedaczka musiała podskoczyć w trumnie!), Palmer Dark, Homer Penhallow (Postawicie ich po przeciwnych bokach trumny, żeby się nie pobili), Murray Dark, Robert Penhallow, Dawid Dark i John Penhallow (Pamiętajcie, John Topielec, a nie ten ciamajda z Bay Silver ze swoim głupkowatym uśmiechem), któremu udało się wytrwać przez całą ceremonię bez przeklinania, co mu nie wyszło na pogrzebie własnego ojca”. — Nie przeklinałem — wrzasnął rozwścieczony John Topielec, zrywając się na nogi. — I nie waż się publikować czegoś takiego w twoim cholernym nekrologu. Ty… Ty… — Siadaj, Johnie, siadaj. Tego nie ma w nekrologu. Wstawiłam te słowa czytając, żebyś się rozzłościł. Siadaj. — Nie kląłem na pogrzebie ojca — mruczał John Topielec, ale usiadł posłusznie z ponurą miną. — Już dobrze. Może to było na pogrzebie twojej matki. Proszę, nie przerywajcie mi. Grzeczność nic nie kosztuje, jak mawiał pewien Szkot. „Ciotka Becky przyszła na świat jako prezbiterianka, żyła jak prezbiterianka i zmarła jak prezbiterianka. W Teodorze Darku miała męża, którego trudno było zadowolić, ale była dla niego tak dobrą żoną, na jaką zasługiwał. Nie była złą sąsiadką i nie kłóciła się częściej niż inni. Miała talent do zbijania ludzi z pantałyku, co nie przysparzało jej popularności. Rzadko cierpiała w milczeniu. Miała przeciętny charakter, ani specjalnie dobry, ani bardzo zły, i nie stawała się milsza w miarę starzenia się. Zawsze zachowywała się przyzwoicie, chociaż często nieprzyzwoite zachowanie przyniosłoby jej ulgę. Prawie zawsze mówiła prawdę, czyniąc dzięki temu dużo dobrego i trochę złego; umiała też kłamać bez wyrzutów sumienia, gdy ktoś zadawał pytanie, którego nie powinien zadać. Będąc mocno zdenerwowana, czasem rzuciła brzydkie słowo, potrafiła też wysłuchiwać dość śmiałych opowieści nie rumieniąc się, natomiast nigdy nie pozwalała na nieprzyzwoitości. Płaciła swoje długi, regularnie chodziła do kościoła, uważała, że plotki bywają bardzo ciekawe. Lubiła dowiadywać się nowin pierwsza i zawsze specjalnie interesowała się sprawami, które nie powinny jej interesować. Potrafiła patrzeć na dziecko bez pragnienia zacałowania go na śmierć, lecz była bardzo dobrą matką dla swoich dzieci. Pragnęła swobody jak wszystkie kobiety, ale miała dosyć rozsądku, żeby zrozumieć, że prawdziwa wolność nie jest możliwa na tym świecie i że do szczęśliwców zaliczają się ludzie mogący wybierać sobie przełożonych. W rezultacie nigdy nie buntowała się niepotrzebnie. Bywała małostkowa, perfidna i chciwa, ale także szczodra, wierna i bezinteresowna. Krótko mówiąc: była osobą przecisną, która żyia tak długo,, jak każdy żyć powinien”. — Schowamy to — powiedziała ciotka Becky, wsadzając nekrolog pod poduszkę, bardzo zadowolona, że wywołała sensację. — Zauważcie, że nie nazwałam siebie „zmarłą panią Dark”, „zmarłą damą” ani też „wdową”. — Niech mnie kule biją, słyszeliście kiedyś coś podobnego? — mruknął zakłopotany wujek Pippin. Wszyscy inni milczeli. Byli wzburzeni i przerażeni. Ten żałosny dokument nie może ujrzeć światła dziennego, to rzecz oczywista. Trzeba zapobiec jego opublikowaniu, stosując wszelkie środki, poza uśmierceniem Kamili Jackson. Przecież obcy będą myśleli, że nekrolog napisał ktoś z klanu. Ale ciotka Becky wydobyła inny dokument i wszyscy Darkowie i Penhallowowie chwilowo stłumili w sobie oburzenie, nadstawiając uszu. Kto dostanie dzban? Nekrolog może poczekać do chwili załatwienia tej sprawy. Ciotka Becky rozpostarła testament i poprawiła na haczykowatym nosie oprawne w szylkret okulary. — Te trochę pieniędzy, jakie mam, zostawiam Kamili. Po jej śmierci mają pójść na szpital w Charlottetown. Ciotka Becky potoczyła po zebranych surowym spojrzeniem, ale nie dostrzegła oznak większego rozczarowania. Oddając sprawiedliwość Darkom i Pehnallowom trzeba przyznać, że nie byli chciwi. Nikt nie miał za złe legatu dla Kamili Jackson. Pieniądze to coś, co każdy może i powinien zarobić sobie sam. Ale pamiątki rodzinne, z którymi od pokoleń wiązał się sentyment dla zmarłych i dawne nadzieje oraz obawy, to zupełnie inna sprawa. A jeśli ciotka Becky zostawi dzban komuś obcemu? Albo muzeum? Jest zdolna do wszystkiego. William Y. przysiągł sobie w duchu, że jeśli tak się stanie, to skontaktuje się ze swoim adwokatem. — Wszystkie długi mają zostać zapłacone — ciągnęła ciotka Becky — a moja mogiła niech będzie ponad poziomem gruntu, a nie na równi z nim. Nalegam na to, Artemasie, zanotuj to sobie. Artemas Dark bez entuzjazmu skinął głową. Był dozorcą cmentarza w Rose River i wiedział, że w tej sprawie będą problemy z cmentarnym komitetem. Poza tym utrudni to znacznie koszenie trawy. Ciotka Becky przypuszczalnie czytała w jego myślach, bo dodała: — Nie życzę sobie, żeby po mnie jeździła kosiarka. Mój grób możesz przystrzygać nożycami. Zostawiam też instrukcje co do mego nagrobka. Chcę, żeby był tej samej wielkości, co nagrobki innych. A wokół mego ciała w trumnie ma być udrapowany mój koronkowy szal. Tylko tę jedną rzecz pragnę zabrać ze sobą. Dostałam ten szal od Teodora Darka po urodzeniu Ronalda. Bywały chwile, kiedy Teodor potrafił być miły. Szal jest jak nowy. Zawsze leżał owinięty w cynfolię na dnie trzeciej szuflady mego biurka. Pamiętaj, Kamilo. Kamila skinęła głową. Pierwszy wyraz rozczarowania pojawił się na twarzy Cliffordowej, która bojąc się, że ma niewielkie szansę na otrzymanie dzbana, chciała dostać chociaż koronkowy szal. Podobno Teodor Dark zapłacił za niego dwieście dolarów. Żeby zakopywać w grobie tyle pieniędzy! Toynbeeowa Dark, przez całe popołudnie czyhająca na okazję do płaczu, uznała, że może być nią wzmianka o synku ciotki Becky nieżyjącym od sześćdziesięciu lat, i wyciągnęła z torebki chusteczkę. Ciotka Becky uprzedziła ją jednak. — Alicjo, nie zaczynaj jeszcze płakać. A przy okazji, skoro jesteśmy przy tobie, czy zechcesz mi coś wyjaśnić? Coś, czego zawsze pragnęłam się dowiedzieć, ale jakoś nie miałam okazji. Którego ze swych trzech mężów lubiłaś najbardziej: Mortona Darka, Edgara Penhallowa, czy Toynbeego Darka? No, dalej, przyznaj się. Toynbeeowa włożyła chusteczkę z powrotem do torebki i zatrzasnęła ją ze złością. — Żywiłam głębokie uczucie do wszystkich moich partnerów — odparła. Ciotka Becky pokiwała głową. — Czemu nie powiedziałaś „zmarłych” partnerów? Przecież tak pomyślałaś. Taka właśnie jesteś, Alicjo. Powiedz mi uczciwie, nie uważasz, że powinnaś dać już sobie spokój z mężami? Trzech! A Mercy i Margaret nie potrafiły złapać nawet po jednym. Mercy pomyślała z goryczą, że gdyby ona stosowała metody Alicji Dark, mogłaby mieć tylu mężów, ilu by zechciała. Margaret z nikłym rumieńcem na policzkach wyglądała żałośnie. Czemu, ach, czemu okrutna stara ciotka Becky musi tak ją wystawiać na pośmiewisko? — Rozdzieliłam między was cały swój dobytek — ciągnęła ciotka Becky. — Przykro mi pomyśleć, ze umrę zostawiając wszystkie swoje ładne rzeczy. Skoro jednak tak musi być, to nie chcę, żebyście zaczęli kłócić się o nie zanim jeszcze wystygnę w grobie. Wszystko jest tu czarno na białym. Porozdzielałam rzeczy według mego uznania. Teraz odczytam spis. Pozwólcie, że dodam, iż fakt, że każdy z was coś dostaje, nie oznacza, że nie macie dalej szans na otrzymanie dzbana. Wrócę do tego później. Ciotka Becky zdjęła okulary, przetarła je, włożyła z powrotem i wypiła łyk wody. John Topielec omal nie jęknął ze zniecierpliwienia. Bóg jeden wie, ile czasu potrwa, zanim dojdzie do dzbana. Reszta jej nędznego dobytku nic go nie obchodziła. — Denzilowa Penhallow dostaje moje różowe porcelanowe lichtarze — oznajmiła ciotka Becky. — Wiem, droga Marto, że bardzo cię to ucieszy. Tyle razy o nich wspominałaś. Denzilowej chodziło o piękne, srebrne georgiańskie lichtarze ciotki Becky. A ona wtyka jej parę porcelanowych szkaradzieństw w kolorze ciemnoróżowym, ozdobionych wzorem przypominającym wijące się czarne robaki. Ale usiłowała zrobić radosną minę, bo przejaw niezadowolenia mógł jej zabrać szansę na dzban. Natomiast Denzil wydał jęk, zapominając o dzbanie, i ciotka Becky to usłyszała. Stary, nadęty Denzil! Zaraz się z nim rozprawi. — Pamiętam, że kiedy Denzil miał pięć lat, przyszedł kiedyś do mnie z matką i nasz stary indor pogonił go. Pewnie biedne ptaszysko uważało, że nikt poza nim nie ma prawa paradować po dziedzińcu. Pamiętasz, Denzilu? Boże, z jakim płaczem tyś uciekał! Pewnie myślałeś, że goni cię diabeł. I wiesz co, Denzilu? Od tamtego czasu nie widziałam cię paradującego przez środek kościoła. Cóż, trzeba to przetrzymać. Denzil odkaszlnął i uspokoił się. — Nie mam dużo biżuterii — mówiła ciotka Becky. — Dwa pierścionki. Jeden z opalem: ten daję Wirginii Powell. Mówią, że opal przynosi nieszczęście, ale ty, moja Wirginio, jesteś dość nowoczesna, żeby nie wierzyć w przesądy. Chociaż od kiedy ja go dostałam, szczęście zupełnie mnie opuściło. Wirginia spróbowała zrobić radosną minę, chociaż liczyła na chiński parawan. A co do szczęścia czy nieszczęścia — jakie to ma znaczenie? Dla niej życie się skończyło. Nikt nie zazdrościł jej opalu, lecz gdy ciotka Becky wspomniała o pierścionkach, wielu nadstawiło uszy. Komu przypadnie pierścionek z brylantem? Jest ładny i wart kilkaset dolarów. Pierścionek z brylantem dostaje Ambrozyna Winkworth — oznajmiła ciotka Becky. Połowa zebranych nie potrafiła stłumić westchnienia zawodu, co w sumie dało dość głośny efekt. Ależ to absurd — pomyśleli. — Ambrozyna Winkworth nie ma najmniejszego prawa do tego pierścionka. I co jej po nim, starej słudze, ledwie powłóczącej nogami. Coś musi być naprawdę nie tak z głową ciotki Becky. — Weź go, Ambrozyno — powiedziała ciotka Becky, zdejmując pierścionek z kościstego palca i podając drżącej Ambrozynie. — Daję ci go od razu, żeby nie było żadnych wątpliwości. Włóż go. Ambrozyna spełniła polecenie. Jej stara, pomarszczona twarz rozbłysła radością z powodu nagłego i niespodziewanego spełnienia od dawna tajonego marzenia. Przez całe nędzne życie, które spędzała w czyichś kuchniach, Ambrozyna Winkworth marzyła o pierścionku z brylantem. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek będzie go nosić, a oto teraz ma go na palcu, duży i cudownie piękny, lśniący jak gwiazda w czerwcowym słońcu, wpadającym przez okno. Nic więcej nie chciała od losu. Być może ciotka Becky odgadła skryte marzenie staruszki. A może dała pierścionek Ambrozynie na złość całemu klanowi? Jeśli tak, to niewątpliwie osiągnęła cel. Najbardziej zła była Nan Penhallow. To ona powinna dostać pierścionek z brylantem. Podobnie myślała Tekla Penhallow, i Joscelyn, która kiedyś miała taki pierścionek. Donna, właścicielka podobnego pierścionka i Gay, która spodziewała się, że wkrótce i ona będzie nosiła taki sam, patrzyły na zazdrośnice obojętnie i z rozbawieniem. Śmiejąc się pod nosem, ciotka znowu wzięła do ręki testament. Swój chiński parawan przydzieliła Cliffordowej Penhallow. Jakby mi zależało na tym jej starym chińskim parawanie — pomyślała Cliffordowa. Była bliska łez. Jedyną osobą, której nikt nie zazdrościł, była Margaret Penhallow. Dostała od ciotki Becky „Pilgrim’s Progress”, bardzo starą i zniszczoną książkę. Okładki były pozszywane, kartki pożółkłe ze starości. Strach ich było dotknąć, żeby się nie rozleciały. Nie wiadomo czemu, Teodor Dark za życia bardzo sobie cenił tę starą, rozpadającą się książkę. Po jego śmierci ciotka Becky wyniosła ją na strych i schowała do tekturowego pudła, gdzie leżała w kurzu i butwiała. Margaret nie była rozczarowana, bo nie oczekiwała, że dostanie cokolwiek. — Mój zielony komplet sztućców do sałatek dostaje Rachela Penhallow — ciągnęła ciotka Becky. Końska twarz Racheli wydłużyła się jeszcze bardziej. Chciała dostać coś ze sztućców — łyżki z wizerunkami apostołów — ale ciotka dała je Gay Penhallow ku jej zaskoczeniu i radości, bo były takie śliczne i oryginalne; będą świetnie pasowały do wyposażenia pewnego uroczego domku z marzeń, który lekko już się rysował w wyobraźni Gay. Ciotka Becky patrzyła na jej rozradowaną twarz z mniej ponurym wyrazem oblicza niż zwykle. Serwis obiadowy przydzieliła Howardowej Penhallow, której bardzo zależało na otrzymaniu chippendalowskiego kredensu. — Ten serwis dostałam jako prezent ślubny — powiedziała ciotka Becky. — Brakuje tylko pokrywy jednej z waz, którą rozbił— Teodor, uderzywszy w nią pięścią, podczas kłótni przy obiedzie. Ale ja byłam górą; stanęło w końcu na moim i to było ważne, a nie waza. Ty, Emilię, dostajesz łóżko. Emilia Frost, z domu Dark, łagodna, drobna, wyblakła osóbka, również marząca o łyżkach z apostołami, starała się udawać wdzięczność za łoże, zbyt ogromne, żeby mogło się zmieścić w którymś z jej małych pokoików. Natomiast Alpheusowa Penhallow, której zależało właśnie na łożu, musiała się zadowolić chippendalowskim kredensem. Donna Dark ucieszyła się ze starego, porcelanowego pojemnika na jajka, w wesołych kolorach, mającego kształt kury, bo podobał się jej, gdy była dzieckiem. Joscelyn dostała mahoniowy stolik z nóżkami w kształcie pazurów, który tak bardzo chciała mieć Palmerowa Dark. Natomiast georgiańskie lichtarze dostały się Rogerowi Darkowi, a jako dodatek trwała zawiść Denzilowej, ostrzącej sobie na nie zęby. Piękna, stara biblioteczka z epoki królowej Anny przypadła Murreyowi Darkowi, który w ogóle nie czytał książek, Hugh Dark zaś, dostawszy starą klepsydrę z początku osiemnastego stulecia, zastanawiał się z goryczą, po co taka rzecz jemu, dla którego czas zatrzymał się przed dziesięcioma laty. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedział, jak długo może się wlec godzina i jakie okropne rzeczy mogą się zdarzyć w tym czasie. — Ty, Crosby, otrzymujesz moją starą kryształową karafkę na whisky — kontynuowała ciotka Becky. — Od lat stała pusta i szkoda, żeby się dalej marnowała. Możesz trzymać w niej wodę, którą zawsze popijasz w nocy. Zdaje się, ze kiedyś ci się podobała. Stary Crosby Penhallow, obudzony z drzemki, wyglądał na zadowolonego, bo myślał, że nic nie dostanie. To miło, że Becky pamiętała o nim. Przeżywali młodość w tym samym czasie. Ciotka Becky zatrzymała na nim spojrzenie — na gładkiej, lśniącej łysinie, niebieskich, zapadłych oczach i bezzębnych ustach. A przecież mimo łysiny, wyblakłych oczu i ust otoczonych zmarszczkami, Crosby Dark nie wyglądał jak brzydki starzec, wprost przeciwnie. — Crosby, chciałabym ci coś powiedzieć — rzekła ciotka Becky. — Nie wiesz o tym ani ty, ani nikt inny, ale byłeś jedynym mężczyzną, którego kochałam. Jej słowa wywołały sensację. Przebrzmiałe uczucia są takie zabawne, że wszystkim chciało się śmiać, ale nikt się nie odważył. Pomarszczona twarz Crosby’ego oblała się mocnym rumieńcem. Niech to licho, czy stara Becky kpi z niego? A zresztą, kpi czy nie kpi, jak śmie robić z niego publiczne widowisko? — Szalałam za tobą—ciągnęła ciotka Becky rozmarzonym głosem. — Czemu? Sama nie wiem. Sześćdziesiąt lat temu byłeś wprawdzie aż nieprzyzwoicie przystojny, ale brakowało ci rozumu. Mimo to byłeś mężczyzną w moim guście. Lecz ty nigdy nawet nie spojrzałeś na mnie. Ożeniłeś się z Anetą Dark, a ja wyszłam za Teodora. Nie macie pojęcia, z jakim obrzydzeniem wychodziłam za niego. Ale po jakimś czasie polubiłam go. Bo takie jest życie, chociaż te trzy młode, romantyczne gąski: Gay, Donna i Wirginia myślą, że to, co mówię, jest czystą herezją. Z czasem przestałeś mnie obchodzić, chociaż wciąż przez lata serce waliło mi jak oszalałe, kiedy cię widziałam kroczącego przez kościół z drepcącą za tobą potulną małą Anetą. Wiesz, Crosby, dzięki miłości do ciebie doświadczyłam wielu mocnych uczuć, na pewno znacznie więcej, niż gdybyśmy się pobrali. Teodor w rzeczywistości okazał się , dużo lepszym mężem dla mnie, bo miał poczucie humoru. Zresztą teraz to nieważne, jaki byłeś. Dziś nawet wolę, że wtedy mnie nie kochałeś, chociaż marzyłam o tym tyle lat! Boże, te nie przespane noce, wypełnione myślami o tobie, z Teodorem chrapiącym u mego boku. Ale tak to jest. Zawsze chciałam, żebyś się o tym dowiedział, i w końcu zebrałam się na odwagę. Stary Crosby otarł czoło chusteczką. Erazm nie pozwoliłby nigdy słuchać ostatnich zdań przemowy Becky. Nigdy! A co będzie, jeśli się to dostanie do gazet? Gdyby mógł przewidzieć, że coś takiego się wydarzy, za nic nie przybyłby na to spotkanie. Spojrzał wrogo na dzban. To przez to diabelne naczynie. — Zastanawiam się, ilu z nas wyjdzie stąd żywych — szepnął Stanton Grundy do wujka Rppina. Ale ciotka już się zwróciła do Penny’ego Darka, ofiarowując mu buteleczkę wody z rzeki Jordan. Po co mi, u licha, woda z Jordanu? — pomyślał Penny. Być może ta myśl zbyt wyraźnie odbiła się na jego twarzy, bo ciotka Becky zwróciła się nagle do niego z groźnym uśmiechem: — Pamiętasz, Penny, jak złożyłeś Robowi Dufferinowi podziękowanie z okazji śmierci jego żony? Rozległ się chóralny śmiech o różnym brzmieniu, na którego tle ryk Johna Topielca zabrzmiał jak trzęsienie ziemi. Wszyscy jednak, z Pennym włącznie, byli w duchu oburzeni. Żeby tak wykorzystywać przeciw człowiekowi jego drobne przejęzyczenie w publicznym wystąpieniu, gdy wskutek zdenerwowania pomylił kondolencje z podziękowaniem! I w dodatku, kto to mówił! Ciotka Becky, bulwersująca starucha, która przed chwilą wyznała, że przez większą część życia kochała mężczyznę nie będącego jej mężem. Mercy Penhallow westchnęła zawiedziona. Jej zależało na wodzie z Jordanu. Ma ją Rachela Penhallow i Mercy zawsze jej tego zazdrościła. Nad każdym domem, gdzie jest woda z Jordanu, na pewno unosi się szczególne błogosławieństwo. Ciotka Becky usłyszała westchnienie i spojrzała na nią. — Mercy — powiedziała zupełnie bez związku — pamiętasz, jak przyniosłaś placek na obiad z okazji srebrnego wesela Stanleya Penhallowa i przypomniałaś sobie o nim dopiero po obiedzie? Ale Mercy, odważna z natury, nie przelękła się ciotki Becky. — Tak, pamiętam — odparła. — A czy ty, ciotko Becky, pamiętasz tego kurczaka, którego zabiłaś na pierwszy obiad po ślubie? Upiekłaś razem z wnętrznościami i tak podałaś na stół. Nikt nie odważył się roześmiać, ale wszyscy byli radzi, że Mercy miała odwagę się odciąć. Ciotka Becky przytaknęła z niezmąconym spokojem: — Tak, i pamiętam, jak okropnie było go czuć. A mieliśmy wtedy gości. Chyba Teodor tak naprawdę nigdy mi tego nie wybaczył. Myślałam, że dawno o tym zapomniano. Czy jednak cokolwiek idzie w zapomnienie? I czy w ogóle ludzie potrafią wybaczać? Ty, Mercy, odgryzłaś się, więc ja muszę dopiec komuś z was. Juniusie Penhallow, skoro już Mercy zaczęła grzebać w przeszłości, to czy ty pamiętasz, jak się upiłeś na własnym weselu? Junius Penhallow spurpurowiał, ale nie mógł zaprzeczyć. Żona siedziała przy nim, więc nie było jak się bronić. Rzeczywiście, rano, w dniu ślubu, wpadł w taką panikę,. że nie przeszedłby przez to wszystko, gdyby się nie upił. Od tamtego czasu nie brał alkoholu do ust i ciotka Becky postąpiła nieładnie, odgrzebując starą sprawę teraz, gdy on jest zakrystianem i gdy wszyscy go znają jako wroga pijaństwa. — Nie jestem jedyny w klanie, który się kiedyś upił — odważył się mruknąć pod nosem. — Tak, jest jeszcze Artemas. Pamiętasz, Artemasie, ten wieczór, kiedy wparadowałeś do kościoła w koszuli nocnej? Artemas, wysokie, kościste, rudowłose chłopisko, był wtedy za bardzo pijany, żeby to pamiętać, ale zawsze wybuchał gromkim śmiechem, kiedy była o tym mowa. Uważał, że to najlepszy ze znanych mu kawałów. — Powinniście być wdzięczni, że miałem na sobie aż tyle — powiedział chichocąc. Artemasowa chciałaby zapaść się pod ziemię. To, co dla męża było dowcipem, ona przeżyła jako tragedię. Nigdy nie zapomniała — jak mogłaby zapomnieć — głębokiego upokorzenia doznanego tamtego wieczora. Wybaczyła Artemasowi pewne naruszenia przysięgi małżeńskiej, o których zresztą wszyscy wiedzieli. Nie wybaczyła mu jednak i nigdy nie wybaczy epizodu z nocną koszulą. Gdyby to była piżama, może nie byłoby tak źle. Ale wówczas nie znano piżam. Ciotka Becky była teraz przy Konradowej Dark. — Tobie zostawiam moje srebrne solniczki. Dostałam je jako prezent ślubny od matki Aleca Darka. Pamiętasz, jak kłóciłyście się z Cliffordową o Aleca Darka i ona dała ci w twarz? W końcu żadna z was go nie dostała. No, no, nie przejmuj się. Było, minęło, jak historia mojej miłości do Crosby’ego. Jakby w ogóle była jakaś historia miłosna — pomyślał rozżalony Crosby. — Pippin otrzymuje stojący zegar. Wprawdzie Digby’owa Dark uważa, że to ona powinna go dostać, bo mnie podarował go jej ojciec. Ale nie. Pamiętasz, Fanny, tę religijną broszurkę, którą włożyłaś do pożyczonej przez ciebie książki ? Wiesz, co z nią zrobiłam? Zużyłam na papiloty. Nigdy nie zapomniałam ci tej zniewagi. Broszurka! Coś takiego! Po co mi broszurki? — Nie… nie należałaś do żadnego kościoła — wyjąkała Digby’owa, z trudem hamując łzy. — Nie, i dalej nie należę. Nie mogliśmy dojść z Teodorem do zgody, do którego kościoła mamy wstąpić. Ja chciałam do Rose Silver, a on był za Bay Silver. Kiedy umarł, pomyślałam, że ze względu na jego pamięć nie wypada mi wstąpić do kościoła w Rose Silver. Poza tym byłam wtedy już taka stara, że wyglądałoby to śmiesznie. W związek małżeński i związek z kościołem należy wstępować w młodości. Ale byłam tak samo dobrą chrześcijanką jak wszyscy inni. A teraz zwracam się do Noemi Dark. Noemi, która wachlowała Lawsona, podniosła w zdumieniu głowę na dźwięk swego imienia, wymówionego przez ciotkę Becky. — Ty dostajesz mój wedgwoodowski dzbanek do herbaty. Piękna rzecz, wzór zwany „kalafiorowym”, podkreślony przez złocistość polewy. To jedyna rzecz, z którą naprawdę żal mi się rozstać. Prezent od Letty; kupiła go w mieście na wyprzedaży za czwartą część swojej pierwszej pensji. Kto z was pamięta jeszcze Letty? Od jej śmierci minęło czterdzieści lat. Gdyby żyła, miałaby teraz sześćdziesiąt, tyle co ty, Fanny. Och, wiem, że przyznajesz się tylko do pięćdziesiątki, ale obie z Letty urodziłyście się w odstępie trzech tygodni. Dziwnie myśleć o Letty jako o kobiecie sześćdziesięcioletniej: zawsze była taka młoda, najmłodsza ze znanych mi dzieci. Ciągle się zastanawiałam, jak mnie i Teodorowi udało się ją spłodzić. Nie mogła po prostu stać się kobietą sześćdziesięcioletnią, dlatego musiała umrzeć. Ostatecznie tak było lepiej. Bardzo cierpiałam, że umarła, ale cierpiałabym chyba jeszcze bardziej, widząc ją sześćdziesięcioletnią: pomarszczoną, wyblakłą, posiwiałą, moją piękną Letty podobną do róży chwiejącej się na wietrze. Pamiętacie jeszcze jej złote włosy? Bądź dobra, Noemi, dla jej dzbanka. No i już koniec z moim cennym dobytkiem, z wyjątkiem oczywiście dzbana. Czuję się trochę zmęczona. Chciałabym odpocząć, zanim przejdę do tej sprawy. Proszę, żebyście wszyscy posiedzieli dziesięć minut w absolutnym milczeniu i pomyśleli o odpowiedzi na pytanie, które będę chciała zadać wam po upływie tego czasu — wszystkim powyżej czterdziestki: Ilu z was chciałoby przeżyć życie tak samo jeszcze raz, gdyby to było możliwe? 10 Nowy kaprys ciotki Becky! Przyjęli ‘go z rezygnacją. W pewnych okolicznościach dziesięć minut milczenia wydaje się wiekiem. Ciotka Becky leżała nieruchomo, jakby zapadła w spokojny sen. Ambrozyna wlepiła zachwycony wzrok w swój pierścionek z brylantem. Hugh myślał o nocy po swoim ślubie. Margaret próbowała układać w myślach nowy wiersz. John Topielec poczuł, że nowe, niewygodne buty bardzo go cisną i z niepokojem pomyślał o świeżym miocie prosiąt. Powinien zostać w domu, przy nich. Podenerwowany wujek Pippin zastanawiał się, czemu ten Grundy ma taki rozbawiony wyraz twarzy. Wujek Pippin poczułby się wstrząśnięty, gdyby wiedział, że Grundy wyobraża sobie, iż jest Bogiem planującym koleje życia zebranych tu ludzi i że bardzo go to bawi. Murray Dark pożerał wzrokiem Thorę Dark rozświetloną jakby jej własnym, wewnętrznym blaskiem. Gay zastanawiała się, które dziewczynki wybrać do sypania kwiatków. Może Jill Penhallow i Chrissie Dark, takie małe i takie śliczniutkie. Będą ubrane w krepdeszynowe sukienki, jedna w różową, a druga w żółtą, i będą niosły koszyczki z płatkami żółtych i różowych kwiatków, róż albo chryzantem, zależnie od pory roku. Palmer Dark zabawiał się wyobrażaniem sobie, jak by to było przyjemnie dać kopniaka Homerowi Penhallowowi. Stary Crosby usnął, a staruszek Miller drzemał. Mercy Penhallow siedziała sztywno wyprostowana i w duchu krytykowała wszystkich i wszystko. Wielu spośród zebranych czuło rozdrażnienie i rozczarowanie. Nerwy wszystkich były tak napięte, że gdy Julius Penhallow odkaszlnął, zabrzmiało to jak przekleństwo. Jeszcze dwie minuty, a podniosę głowę i zawyję — pomyślała Donna Dark. Poczuła się nagle chora i zmęczona tym wszystkim: klanem i całą swoją bezsensowną egzystencją. W końcu po co właściwie żyje? Czuła się tu tak bardzo nie na miejscu, jak pusty, nie spłowiały prostokąt na ścianie po zdjętym obrazie. Życie nie ma sensu — to głupie plotkowanie w kółko, zjadliwe słowa i złośliwe uśmiechy. Oto pokój pełen ludzi gotowych skoczyć sobie nawzajem do gardeł z powodu starego dzbana z obtiuczonym dziobkiem oraz paru gratów i bibelotów. Zapomniała, że przyszła tu z równie silnym pragnieniem dostania dzbana jak wszyscy inni. Zniecierpliwiona zaczęła się zastanawiać, czy coś miłego, interesującego albo podniecającego zdarzy się jeszcze w jej życiu. Nagle zatęskniła do podróży, jak John Topielec, gdy był młody. Chciałaby mieć skrzydła szeroko rozpostarte do lotu ku zachodzącemu słońcu, ślizgać się nad falami, mocować z wichrem, wzbić się ku gwiazdom — jednym słowem, robić to wszystko, czego nigdy nie robił nikt z jej klanu domatorów, żyjącego wygodnie, dostatnio i rozsądnie. Buntowała się przeciwko swojemu dotychczasowemu życiu. Dziwny niepokój Donny w tej chwili wynikał pewnie z niedoboru tlenu w powietrzu. A niepokój ten zrodził się we właściwym momencie. Nagłe ustanie wszelkich odgłosów, szelestów i poruszeń w pokoju najpierw zwróciło uwagę mężfczyzn na werandzie, a potem ich zainteresowało. Piotr, który zawsze lubił natychmiast zaspokajać ciekawość, podszedł do otwartego okna i zajrzał do środka. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była niezadowolona twarz Donny Dark, która siedziała przy przeciwległym oknie. Szmaragdowy cień wielkiej, rosnącej za domem sosny sprawił, że jej lśniące włosy nabrały jeszcze ciemniejszego odcienia i pogłębił się blask jej podłużnych błękitnych oczu. Odwróciła się akurat, gdy Piotr położył ręce na parapecie i zajrzał do środka. Był to jeden z tych momentów, których nie może zniweczyć całe późniejsze życie. Ich oczy spotkały się: Donny, ocienione wspaniałymi czarnymi rzęsami, trochę niespokojne i buntownicze pod brwiami jak ptasie skrzydełka, i Piotra, szare i zdumione pod zmarszczonymi brwiami. I wtedy stało się. Początkowo ani Donna ani Piotr nie mieli pojęcia co się zdarzyło. Wiedzieli tylko, że stało się coś. Piotr wpatrywał się w Donnę jak zahipnotyzowany. Kim jest to stworzenie o dziwnej, mrocznej urodzie? Musi być z klanu, bo inaczej by jej tu nie było… Zaraz… zaraz, jakieś dawne wspomnienie dręczyło jego pamięć, to pojawiając się, to niknąc. Musi je zatrzymać; stary kościółek w Rose River… On, dwunastoletni chłopak siedzący: w ławce ojca, a po przeciwległej stronie nawy ośmioletnia dziewczynka… niebieskooka, ciemnowłosa, z brwiami jak ptasie skrzydełka — dziewczynka siedząca w ławce Johna Topielca! Wiedział, że trzeba jej nienawidzić, bo siedzi w ławce Johna Topielca, więc zrobił w jej stronę brzydki grymas. A dziewczynka zaśmiała się: zaśmiała! Piotr ją rozśmieszył. Przedtem nienawidząc jej bezosobowo, zaczął nienawidzić osobiście. I tak już zostało, chociaż nigdy więcej nie zobaczył tej dziewczynki: nigdy; aż do tej pory. Patrząc teraz na nią, siedzącą na drugim końcu saloniku ciotki Becky, nagle zrozumiał, co się z nim stało. Przestał być wolnym człowiekiem; na zawsze pozostanie we władzy tej bladolicej dziewczyny. Zakochał się na śmierć w córce Johna Topielca i wdowie po znienawidzonym Barrym Darku. A że nigdy nie robił niczego połowicznie, zakochał się na całego. Poczuł lekki zawrót głowy. Zajrzeć przypadkiem przez okno i zobaczyć kobietę, na którą — co sobie teraz uzmysłowił — czekał podświadomie całe życie: coś takiego może uderzyć człowieka jak obuchem. A jeszcze większym wstrząsem było nagłe przejście od nienawiści do miłości. To takie wrażenie, jakby ziemia usuwała się spod stóp. Piotr czuł się jak sparaliżowany. Bał się ruszyć z powrotem ku swemu miejscu przy poręczy werandy, w obawie, że nogi odmówią mu posłuszeństwa. Wiedział już, i nie próbował spierać się o to z samym sobą, że wieczorem nie wsiądzie do pociągu w Three Hills i że amazońska dżungla straciła dla niego powab — przynajmniej chwilowo. Działo się z nim coś tajemniczego, coś magicznego. Jedyna rzecz, jaką pragnąłby teraz zrobić, to wskoczyć przez okno do pokoju, rozepchnąć dzielących go od Donny Dark mężczyzn i kobiety, zerwać z niej tę śmieszną żałobę, którą nosiła po innym mężczyźnie, i zabrać ją stąd. I rzecz całkiem możliwa, że by to zrobił — Piotr zwykle robił to, na co miał ochotę — ale w tym momencie skończyła się dziesięciominutowa przerwa na milczenie i ciotka Becky otworzyła oczy. Wszyscy odetchnęli z ulgą, a Piotr widząc spojrzenie zebranych, zwrócone na siebie, cofnął się ku poręczy. Przysiadł na niej, próbując zebrać myśli, ale widział tylko subtelną twarz o głębokich oczach i cerze delikatnej jak biała ćma nocna, pod gładko sczesanymi czarnymi włosami. No cóż, zakochał w Donnie Dark. Zapisane zostało w księgach Przeznaczenia, że zajrzy w to właśnie okno w tej szczególnej chwili. Wielkie nieba, te lata zmarnowane na bezsensowną nienawiść do niej! Ślepy kretyn! Teraz jedyna rzecz, jaką musi zrobić, to jak najszybciej ożenić się z Donną. Wszystko może zaczekać, ale nie to. Nie interesowało go nawet, co Donna myśli na ten temat. O Donnie trudno byłoby powiedzieć, że w ogóle myślała w tej chwili. Nie potrafiła równie szybko jak Piotr zrozumieć, co się z nią stało. Poznała go od razu, gdy tylko ujrzała — trochę dzięki wspomnieniu chłopaka o bezczelne twarzy, a po części z jego fotografii w gazetach. Nie był na nich nawet w połowie tak fascynujący jak w rzeczywistości. Piotr nie lubił być fotografowany i zawsze patrzył w kamerę nienawistnym okiem, jakby miał przed sobą przeciwnika. Donna zapamiętała go bo był jej wrogiem, ale nie tylko dlatego. Drżała z niezwykłego podniecenia, jakie ją ogarnęło na widok tego mężczyzny; ona, która kilka sekund wcześniej czuła się taka znudzona zmęczona i zdegustowana, że zapragnęła znaleźć w sobie odwagę m samobójstwo przez otrucie. Była pewna, że Wirginia coś zauważyła. Och, żeby tylko odszedł, żeby nie stał w oknie z wlepionym w nią wzrokiem. Wiedziała, że wieczorem wyrusza do Ameryki Południowej, słyszała, jak Nancy informowała o tym Homerową. Chwyciła się dłonią za gardło z uczuciem, jakby się dusiła. Kogo obchodzi, czy Piotr Penhallow udaje się nad Amazonkę czy do Kongo? Nie ją, Donnę Dark, nieutuloną w żalu wdowę po Barrym. Na pewno nie ją. To ten dziwny, szalony, pierwotny twór, który bez najmniejszego ostrzeżenia zawładnął jej ciałem i teraz pragnął tylko skoczyć ku oknu i poczuć obejmujące ją ramiona Piotra. Nie ulega wątpliwości, że ten absolutnie szalony impuls wziąłby górę nad Donnę gdyby ciotka Becky nie otworzyła w tej chwili oczu, a Piotr nie znikł za oknem. Donna głęboko zaczerpnęła powietrza, lecz na tle ogólnych westchnień ulgi jej zachowanie umknęło uwagi wszystkich poza Wirginią, która położyła dłoń na ręce Donny i uścisnęła ją współczująco. — Kochanie, widziałam wszystko. Musiało to być dla ciebie okropnie trudne, ale zniosłaś to wspaniale. — Co… zniosłam? — zapytała idiotycznie Donna. — Jak to co! Widok tego okropnego Piotra Penhallowa, który gapił się na ciebie w taki sposób… z nienawiścią widoczną w oczach. — Nienawiścią… nienawiścią, och, myślisz, że on mnie nienawidzi… naprawdę? — wyjąkała Donna. — Jasne, że tak. Zawsze cię nienawidził za to, że wyszłaś za Barry’ego. Ale ty, kochana, nie będziesz musiała więcej wystawiać się na ryzyko spotkania z nim, bo Piotr wyjeżdża dziś w nocy na jakąś z tych swoich okropnych wypraw. Więc przestań się tym martwić. To, co czuła Donna, trudno byłoby nazwać zmartwieniem. Wiedziała tylko, że umrze, jeśli Piotr Penhallow odejdzie tak zwyczajnie bez słowa lub choćby jeszcze jednego spojrzenia. Tego by nie przeżyła. Nie zawalałaby się popłynąć z nim na nieznane morza, nie przeraziliby jej afrykańscy ludożercy; byłaby gotowa… och, co za szalone myśli przychodzą jej do głowy! I co mówi ciotka Becky? — Wszyscy po czterdziestce, którzy mieliby chęć przeżyć życie tak samo jeszcze raz, niech podniosą rękę. Podniósł ją tylko Tempest Dark. — Dzielny człowiek! Albo szczęśliwy, jak myślicie? — zapytała ciotka szyderczym tonem. — Szczęśliwy — powiedział lakonicznie sam Tempest. Bo był szczęśliwy. Przeżył piętnaście wspaniałych lat z Winnifredą Penahallow i dałby wszystko, żeby przeżyć je raz jeszcze. — A ty, Donno, czy ty chciałabyś przeżyć swoje życie jeszcze raz? — spytała Wirginia wzruszonym szeptem. — Nie… nie! — Donna czuła, że nie zniosłaby dłużej życia z nienawiścią Piotra Penhallowa. Wirginia patrzyła na nią z niepokojem i smutkiem. Nie takiej oczekiwała odpowiedzi. Poczuła, że między nią a Donną stanęło coś, co przyćmiło to słodkie, doskonałe porozumienie istniejące dotychczas. Wirginia mawiała, że nie potrzebują słów — umieją czytać nawzajem swoje myśli. Lecz teraz nie potrafiła czytać w myślach Donny, lepiej zresztą, że nie potrafiła. Pomyślała z niepokojem, czy przekleństwo ciążące nad podarowanym jej przez ciotkę Becky pierścionkiem z opalem nie zaczęło już działać. — No to przejdźmy do rzeczy — powiedziała ciotka Becky. Nareszcie — uradował się John Topielec, który wciąż myślał o swoich świnkach. Ciotka Becky ogarnęła pokój zadowolonym spojrzeniem. Przedłużała grę tak długo, jak się dało, aż doprowadziła wszystkich — ta jak chciała — do stanu napięcia i gniewu, z wyjątkiem kilku osa odpornych na jej jadowity język. Zresztą wcale nie miała im tego za złe. Ale popatrzcie na resztę: siedzą przycupnięci na tyłkach z oczyma pożądliwie wlepionymi w dzban, gotowi rozszarpać tego komu on się dostanie. Za chwilę usłyszą, kto to będzie. Ale czy usłyszą? Ciotka Becky zachichotała. Miała dla nich w zanadrzu jeszcze jedną bombę. 11 — Wszyscy umieracie z ciekawości, komu dostanie się dzban — wiedziała. — Ale na razie jeszcze się nie dowiecie. Zamierzał, powiedzieć to dziś, przyszedł mi jednak do głowy lepszy pomysł. Postanowiłam przekazać dzban powiernikowi, który przechowa go przez rok począwszy od końca nadchodzącego października. Wtedy i dopiero wtedy, dowiecie się, kto dostanie dzban. Zapadła cisza pełna zdumienia, przerwana wybuchem śmiechu Star tona Grundy’ego. — Zgoda! — powiedział lakonicznie. — Kto będzie powiernikiem? — zapytał William Y. chrapliwym głosem. Wiedział, kto powinien nim zostać. — Dandy Dark. Wybrałam go, bo jest jedynym człowiekiem, co do którego mogę mieć pewność, że potrafi zachować sekret. Oczy wszystkich zwróciły się na Roberta Darka, który poczuwszy, iż jest ośrodkiem uwagi, poruszył się niespokojnie. Wszyscy byli przeciw. Dandy jest nikim — mówi to już samo jego przezwisko, pozostałość z czasów, kiedy był dandysem, choć dzisiaj nikomu nie przyszłoby do głowy nazwać tak tęgiego starca w wyświechtanym ubraniu, z podwójnym podbródkiem, sflaczałymi policzkami i zmierzwionymi włosami. Tylko małe, głęboko osadzone oczka przypominające czarne paciorki mogłyby uzasadniać opinię ciotki Becky, że nie wygada sekretu. — Dandy będzie jedynym wykonawcą mojego testamentu i kustoszem dzbana do czasu, aż upłynie rok od ostatniego dnia nadchodzącego października — powtórzyła ciotka Becky. — To wszystko, co powinniście wiedzieć na ten temat. Nie zdradzę wam teraz, jaka będzie decyzja. Może zostawię Dandy’emu zapieczętowany list z nazwiskiem legatariusza, a Dandy albo będzie znał to nazwisko, albo mu go nie ujawnię. Możliwe też, że w tym zapieczętowanym liście zostawię polecenie, iż własność dzbana ma zostać rozstrzygnięta drogą losowania. Mogę wreszcie upoważnić Dandy’ego, żeby sam wybrał przyszłego właściciela dzbana, biorąc pod uwagę moją opinię oraz uprzedzenia do niektórych ludzi i pewnych rzeczy. Licząc się z tym, że mogłam wybrać tę ostatnią możliwość, od dziś wszyscy powinniście uważać na to, co robicie. List może zawierać warunek, żeby dzbana nie dostała osoba powyżej określonego wieku lub ktoś pozostający w wolnym stanie, kto według mnie powinien założyć rodzinę, albo osoba mająca za sobą zbyt wiele małżeństw. Wykluczeni mogą być mający nawyki, jakich nie lubię, albo osoby kłótliwe lub tracące czas na błahostki. Warunek ten dotyczy też osób, które lubią kląć albo pić, osób niewiernych, nieuczciwych czy nazbyt ekstrawaganckich. Zawsze nie znosiłam ludzi szastających pieniędzmi, choć te pieniądze nie były moje. Spośród ewentualnych osób, którym może dostać się dzban, mogą zostać też wykluczone te, co nie mają złych nawyków i nigdy nie postąpiły w sposób budzący zastrzeżenie — tu rzut oka na nieposzlakowanego Williama Y. — Mogę wyłączyć z grona ewentualnych posiadaczy dzbana kogoś, kto zaczyna sprawy, ale ich nie kończy, albo na przykład pisze wiersze. Rzecz również możliwa, że wszystko, o czym tu wspomniałam, może nie mieć najmniejszego wpływu na decyzję moją ani Dandy’ego. Jeśli sprawa zostanie rozstrzygnięta przez losowanie, to bez znaczenia będą oczywiście te wszystkie warunki. Dzban może też pójść w ręce kogoś, kto nie jest mieszkańcem naszej Wyspy. Teraz wiecie już tyle na ten temat, ile mieliście wiedzieć. Ciotka Becky opadła na poduszki i rozbawionym wzrokiem wodziła Po twarzach zebranych. Nikt nie odważył się odezwać, ale co sobie Myśleli! I te ich spojrzenia jakby mówiące: „No cóż, ty nie masz większych szans. Słyszałeś, co powiedziała”. Wszystkie stare panny i wszyscy starzy kawalerowie pomyśleli, że praktycznie nie mogą liczyć na dzban. Tytus Dark i John Topielec też nie mieli prawie żadnych szans, jako że znani byli z tego, iż lubią kląć. Chris Penhallow, zbzikowany wdowiec mieszkający samotnie i grający na skrzypcach, zamiast zajmować się stolarką, zastanawiał się, czy wytrzyma półtora roku nie biorąc skrzypiec do rąk. Tom Dark, który kiedyś ukradł słoik dżemu ze spiżarki ciotki Becky, był ciekaw, czy to jego miała ciotka na myśli, mówiąc o ludziach nieuczciwych. Boże, jak trudno zmazać dawne winy późniejszym nienagannym trybem życia! Abel Dark, który przed czterema laty ustawił rusztowania wokół domu, żeby go odmalować, i pomalowawszy kawałek więcej nie wszedł na nie, postanowił naprawdę zabrać się do roboty. Sim Dark zastanawiał się z niepokojem, czy mówiąc o osobach niewiernych ciotka Becky przypadkiem nie patrzyła na niego. Zawsze potrafiła zawrzeć tyle jadu w swoich słowach! A co do Penny’ego Darka, to właśnie teraz i w tym miejscu przyszło mu do głowy, że może warto się ożenić. Homer Penhallow i Palmer Dark zastanawiali się, czy nie czas skończyć z zadawnioną urazą. Przyjaciółmi przestali być jeszcze w szkole, kiedy banda chłopaków, dowodzona i podżegana przez Homera Penhallowa, ściągnęła spodnie małemu Palmerowi Darkowi i zmusiła go, żeby w samej koszuli przeszedł milę dzielącą go od domu. Chociaż sprawa jątrzyła się przez lata, nie byli otwartymi wrogami. Stali się nimi dopiero od czasu sporu o kocięta. Kotka Homera Penhallowa urodziła trójkę kociąt w stodole Palmera Darka, który odkrył je, kiedy podrosły i zaczęły biegać. A że nie miał akurat żadnego kota, uznał, że te są jego, bo urodziły się pod dachem jego stodoły i tam zostały wykarmione. Homer chciał zabrać kocięta, ale Palmer, pewien swoich racji, pokazał mu figę. Natomiast kotka Homera zachowała się niewdzięcznie wobec Palmera — wróciła do starego właściciela, zabierając ze sobą kocięta. Homer głośno triumfował, że wyciął taki kawał Palmerowi. Ten jednak ze źle wróżącym spokojem odczekał na odpowiedni moment. Pewnej niedzieli, kiedy Homer z całą rodziną poszedł do kościoła, Palmer wśliznął się do jego stodoły, złapał kociaki do worka i zabrał do siebie. Następnego dnia kotce udało się wynieść z powrotem jedno kocię. Pozostałe dwa Palmer tak długo trzymał w zamknięciu, że matka zapomniała o nich. Palmer uznał, że wyszedł ze sporu zwycięsko; miał dwa dorodne, pręgowane kocury, podczas gdy Homerowi została jedna mała cętkowana kotka, w dodatku kaszląca. Rozpowiedział wszystkim w klanie tę historię i odtąd między nim a Homerem zrodziła się otwarta wrogość, która utrzymywała się przez lata, chociaż w tym czasie wszystkie koty, które były tego przyczyną poszły tam, dokąd idą wszystkie dobre koty. — Wiecie teraz, co chcieliście wiedzieć i możecie wracać do domu — oznajmiła ciotka Becky. — Nie myślcie o mnie źle. Udzielam wszystkim mojego przebaczenia. Dobrze się dziś bawiłam i po takim dniu niebo pewnie wyda mi się nudne. Skoro mowa o niebie. Czy ktoś chciałby, żebym mu tam coś załatwiła? Co za pytanie! Nikt nie odpowiadał, chociaż John Topielec chętnie przypomniałby Toynbeemu Darkowi, że nie oddał mu trzech dolarów pożyczonych przed śmiercią. Ale ciotka Becky nie odzywała się w ogóle do Toynbeego, gdy jeszcze był na ziemskim padole, więc na pewno nie zechce rozmawiać z nim w niebie. Szkoda słów, żeby ją o to prosić. Zresztą było już za późno, bo ciotka Becky powiedziała: — Ambrozyno, zamknij drzwi. Ambrozyna zamknęła rozsuwane drzwi. Stolik z dzbanem pozostał w pokoju, gdzie leżała ciotka Becky. Teraz wszystkim rozwiązały się języki, chociaż starano się mówić przyciszonym głosem. Powiedziane zostało wszystko lub prawie wszystko, o czym myśleli zebrani. Niezadowolenie było ogólne. Darkowie uznali, że zostali zlekceważeni, a Pen—hallowowie byli zdania, że to Darkom dostało się najlepsze. Co za pomysł dać Ambrozynie pierścionek z brylantem! 12 John Topielec podniósł się z krzesła i majestatycznym krokiem ruszył ku wyjściu. Mógł zrobić tylko jedną rzecz, i zrobił ją, jak należało: mocno trzasnął drzwiami. — Zostawmy babom tę sprawę — powiedział. Ale i mężczyźni mieli wiele do powiedzenia, gdy tylko znaleźli się na zewnątrz. — Czy uwierzylibyście, że coś takiego jest możliwe? — pytał William Y., tocząc wokół spojrzeniem; jakby apelował do całego świata. — Nikt nie dostał wiele od ciotki Becky, co? — zachichotał Murray Dark. Dandy Dark opuszczał pokój z ważną miną. Nigdy dotąd nie wyróżniał się niczym, poza drobnym faktem, że był jedynym w okolicy posiadaczem buldoga. A tu nagle, w mgnieniu oka, stał się najważniejszą osobą w klanie. — Wszystkie kobitki chciałyby, żebym był kawalerem — zachichotał. Ale zaraz zrobił nieprzeniknioną minę. Nie ma obawy, że zdradzi sekret. — Za skąpy, żeby coś wydać, nawet tajemnicę — mruknął Artemas Dark. — Barbarzyńcy już się rozszaleli — powiedział Stanton Grundy do wujka Pippina. — Niech do końca życia walczą z Irlandczykami, jeśli ten dzban nie skłóci wszystkich w ciągu miesiąca, Pippin, staraj się mieć oczy z tyłu głowy, żeby wszystko widzieć. — Och, zamknij jadaczkę — odgryzł się zirytowany wujek Pippin. — Trzeba powiedzieć, że sporo rodzinnych sprawek wyszło tu na jaw — zauważył Palmer Dark. — Nie ubawiłem się tak świetnie od czasu walki psów w kościele — dorzucił Artemas Dark. — Wiecie, że nikt z nas nie cieszy się sympatią ciotki Becky — rzekł Hugh. — Zawsze musi wyprowadzić wszystkich z równowagi. — Nie jest jak inne kobiety — mruknął John Topielec. — Żadna nie jest. — Nie za bardzo znasz się na kobietach — dorzucił Sim Dark. Żaden mężczyzna nie zniesie spokojnie takiego zarzutu, szczególnie jeśli pochował dwie żony. John Topielec aż zatrząsł się ze złości. — Ale znam się na tobie, Simie Dark! I jak nie przestaniesz opowiadać o mnie kłamstw, co robisz od lat, to policzę się z tobą. — Chyba jednak nie chcesz, żebym mówił o tobie prawdę — odparł zdumiony Sim ironicznym tonem. John Topielec nie odpowiedział. Nie mógł — nie śmiał kląć w pobliżu ciotki Becky, więc tylko splunął pogardliwie. — To niegodziwość, co ona wymyśliła z tym dzbanem — huczał William Y. — Powinieneś być wdzięczny, że nie postawiła warunku, żeby każdy fiknął koda w kościele — rzekł Artemas. — A zrobiłaby to na pewno, gdyby wpadło jej to do głowy. — Nie wątpię, że tobie by się coś takiego spodobało — odciął się William Y. — Na samą myśl o tym wyszczerzyłeś zęby. Oswald Dark odwrócił się i popatrzył na rozeźlonego Williama Y. — Popatrz na księżyc — powiedział cicho, wskazując bladosrebrny krążek płynący ponad nadmorską doliną. — Popatrz na księżyc — powtórzył z naciskiem, kładąc długą, szczupłą dłoń na ramieniu Williama Y. — Na Boga, widziałem już księżyce, setki księżyców! — odrzekł ze złością William Y. — Czyż można oglądać rzecz doskonałej piękności, taką jak księżyc, i mówić, że się ją widzi za często? — spytał Oswald, utkwiwszy w Wilłiamie Y. spojrzenie oczu o barwie agatu. Ale William Y. strząsnął z ramienia dłoń Oswalda i odwrócił się tyłem do niego i do jego księżyca. — Ten dzban nie powinien znaleźć się w domu, gdzie nie ma żadnej odpowiedzialnej kobiety — zauważył kwaśno Denzil Penhallow. Wszyscy wiedzieli, że żona Dandy’ego miewa od czasu do czasu napady dzikiego szału. — Jeśli ktoś chce powiedzieć słowo przeciwko mojej żonie, to niech ja lepiej tego nie słyszę — odparował groźnie Dandy — bo skuję mu facjatę. — Zawsze do usług — odparł Denzil uniżonym tonem. — Spokojnie, zachowajmy dobre obyczaje — powiedział błagalnie zdenerwowany wujek Pippin. — Pippin, idź do domu i potrzymaj głowę pod kranem — huknął John Topielec. Wujek Pippin skapitulował. To skutek tego — pomyślał — że ciotka Becky nie dała im nic do jedzenia. — Niech diabli wezmą dzban — zamruczał pod nosem. — Wątpię, czy diabeł będzie tak łaskawy —, zauważył niepoprawny Grundy. Zaczęły wychodzić kobiety i mężczyźni ruszyli podprowadzić zaprzęg konny lub podjechać samochodem, zależnie od wieku i kieszeni. Tempest Dark, który przybył pieszo, przeszedł wolnym krokiem przez bramę. Pomyślał, że chciałby zobaczyć epilog tej komedii. Musi dożyć chwili, gdy już będzie wiadomo, kto dostanie dzban. W drodze do domu żona Tytusa Darka błagała ze łzami w oczach, żeby powstrzymał się od przeklinania. — Cholera, kiedy nijak nie mogę — odparł Tytus zmartwionym głosem. — Nie ja jeden w klanie przeklinam. Weź takiego Johna Topielca. — Ale John Topielec wie, kiedy i gdzie można kląć, a ty nie! — mówiła łkając Tytusowa. — To tylko rok i trzy miesiące, Tytusie. Musisz się powstrzymać. Dandy nie da nam dzbana, jak tego nie zrobisz. — Nie wierzę, żeby Dandy miał coś do powiedzenia w tej sprawie. Ciotka Becky nie pozwoli, żeby ktoś inny miał o tym decydować — odparł Tytus. — Będę się męczył przez miesiące, a i tak nie dostany tego choler… tego błogosławionego dzbana. A zresztą powiedz sama Mary, czy będzie można ze mną wytrzymać, jeśli przestanę kląć? Jak sobie poklnę dziesięć minut, to potem choćby do rany mnie przyłóż Czy tak nie lepiej, niż tłumić w sobie złość i myśleć o morderstwie? Weź na przykład tego konia. Muszę mu nawymyślać, bo inaczej nie ruszy z miejsca. Jak bym zaczął inaczej do niego mówić, toby nie zrozumiał, czego od niego chcę. — Tytus musiał jednak przyrzec, że spróbuje nie kląć, chociaż był pewien, że przyjdzie mu to diabelnie trudno. Te baby są tak cholernie nierozsądne. Ale postara się, niech to cholera! Wyścig do dzbana zaczął się. I niech diabeł porwie tych, co nie nadążą! Gay wyśliznęła się cichaczem. Znała mały zakątek wśród paproci przy bocznej drodze, gdzie chciała się zatrzymać, żeby przeczytać list od Noela. Wyglądała jak uosobienie szczęścia. Człowiek Księżycowy pokiwał nad nią głową. — Uważaj — szepnął ostrzegawczo. — Niebezpiecznie być za bardzo szczęśliwą… Ci tam, w górze, tego nie lubią. Popatrz, całą długą godzinę ukrywają przede mną moją Panią. Ale Gay tylko uśmiechnęła się do niego i pod kwitnącymi jabłoniami wybiegła przez furtkę na boczną ścieżkę. Gay uwielbiała jabłonie w kwiatach — zawsze było jej żal, że tak szybko przekwitają. Te mlecznobiałe cuda z prześlicznymi czerwonymi środeczkami. Innymi ulubionymi jej kwiatami były oczywiście róże. Gdyby tak pąki jabłoni i róż rozwinęły się o jednym czasie! Gay była chciwa na piękno. Pragnęła wszystkiego, co piękne, teraz, kiedy jej własne życie zdawało się rozkwitać jakimś bajecznym kwiatem, a wszystkim następnym dniom było spieszno przyjść na świat. Taka jest młodość: pożąda wszystkiego naraz, nie zdając sobie sprawy, że trzeba coś zostawić na jesienne dni. Zostawić? Nonsens! Wypić wszystko od razu, urządzić libację na cześć nadchodzącego bóstwa. Może Gay nie myślała dokładnie tak, ale tak właśnie czuła biegnąc drogą, słodka i dziewicza jak kwiat jabłoni. — Śliczna z niej pieszczoszka, gdyby ktoś mnie spytał o zdanie — zachichotał Stanton Grundy, szturchając wuja Pippina w żebra. — Ja ciebie nie pytam — odparł zirytowany wujek Pippin. O n wiedział, co można i kiedy. — Kpij sobie, jeśli chcesz, ze starych panien i tłustych mężatek, ale zostaw w spokoju takie młode zjawiska jak Gay. — Miał uczucie, że ordynarny chichot Grundy’ego sprawia, iż wszystko wokół staje się wulgarne. Czy ten człowiek nie ma szacunku dla niczego? I czemu nie poczyta sobie reklam o usuwaniu niemiłego zapach z ust? Pełno ich w gazetach. Przeczytawszy list Noela w zarośniętym paprociami zakątku, Gay ucałowała go i włożyła z powrotem za stanik. Noel napisał tylko jedną okropną rzecz: że nie może przyjechać przed sobolą, bo ma w banku mnóstwo dodatkowej pracy. Czy przeżyje całe trzy dni, nie widząc Noela? Czy potrafi? Z kępki wychylających się ku niej białych stokrotek, rosnących wokół starego, omszałego kamienia, zerwała jeden kwiatek. Zaczarowane stokrotki — one wiedzą, czy chłopak kocha dziewczynę, czy nie. Za mądre te stokrotki. Gay obrywała kolejne płatki barwy kości słoniowej: kocha, nie kocha, kocha. Wyjęła list, znów go ucałowała i do koperty włożyła oberwane płatki. Była młoda, śliczna i bardzo zakochana. On też ją kocha. Tak powiedziały stokrotki. Co za świat! Biedny ten Człowiek Księżycowy! Jak można być za bardzo szczęśliwą! Jakby Bóg nie lubił, żeby człowiek był szczęśliwy! Przecież ludzie zostali stworzeni do szczęścia. I czy to nie najcudowniejsza rzecz, że ze wszystkich ludzi na świecie właśnie ona i Noel spotkali się i pokochali! Kiedy jest tyle innych dziewcząt, które mogłyby mu się spodobać. Miała wrażenie, że znajduje się w samym środku jakiegoś magicznego wydarzenia, które wszystko w jej życiu zmieniło. 13 Donna wyszła od ciotki razem z Wirginią. Trochę już ochłonęła, ale wciąż nie zdawała sobie dokładnie sprawy, co się właściwie stało. Zobaczyła Piotra siedzącego na poręczy werandy i chciała przejść obok niego wyniośle, z mroczną powagą wdowieństwa i z oczyma wbitymi w ziemię. Mijając go nie potrafiła jednak powstrzymać się, by na niego nie zerknąć. I znów nastąpił niezapomniany moment wymiany spojrzeń, ale tym razem nie uszło to uwagi Wirginii. Poczuła się lekko zaniepokojona, bo nie dostrzegła nienawiści w ich wzroku. Schodząc po schodkach zacisnęła palce na ramieniu Donny. — Donno, coś mi się zdaje, że ten świntuch Piotr zakochał się w tobie. — Och, tak myślisz? Naprawdę tak myślisz? — zapytała Donna tonem, który przeraził; zupełnie niezrozumiałym dla Wirginii. — Niestety tak. Czy to nie byłoby straszne dla ciebie? Co za szczęście, że wyjeżdża w nocy do Ameryki Południowej. Pomyśl tylko, jak byś się czuła, gdyby zaczął zalecać się do ciebie? Donna już pomyślała o tym. Dziwny dreszcz lęku i rozkoszy przebiegł ją od stóp do głów. Na szczęście w tej właśnie chwili John Topielec wezwał ją gromkim głosem do pośpiechu. Pobiegła do jego samochodu, zostawiając na schodach Wirginię, zdumioną i trochę zaniepokojoną. C o naszło Donnę? Wróciwszy do domu, Fosterowa Dark usiadła do kolacji pod wiszącymi na ścianie skrzypcami Happyego. Murray Dark szedł do domu myśląc o Thorze. Artemas Dark pomyślał z żalem, że przez ponad rok nie będzie mógł się upić. Crosby Penhallow i Erazm spędzili wieczór dość przyjemnie, grając na fletach, chociaż Crosby musiał wysłuchać złośliwych docinków Erazma na temat uczucia ciotki Becky do niego. Piotr Penhallow wrócił do domu i rozpakował kufer. Przewędrował świat w poszukiwaniu największej tajemnicy życia, żeby znaleźć ją tutaj, w jednym spojrzeniu Donny Dark. Czyżby oszalał? Jeśli tak, to niech żyje szaleństwo. Obaj Samowie, Duży i Mały, wracali do domu brzegiem morza, po którym hulał wiatr. Po drodze Mały Sam kupił od małego Moseya Gautiera los na loterię urządzaną przez księdza Sullivana w Chapel Point w celu zebrania funduszy na budowę domu spokojnej starości dla marynarzy. Duży Sam nie kupiłby losu — on nie chce mieć nic wspólnego z katolikami. Uważał, że Mały Sam mógłby wydać te dwadzieścia pięć centów na jakiś pożyteczniejszy cel. Trzeba przecież myśleć o niewiernych. — Nic dobrego ci z tego nie przyjdzie — zauważył kwaśno. W domu Mały Sam przestał myśleć o starym dzbanie Darków i zasiadł do czytania swojej ulubionej lektury, „Księgi męczenników Foxa. Za oknem dął słony wiatr, miły nawet jego sercu, któremu obcy był wszelki romantyzm. Duży Sam udał się na skały, żeby się pocieszyć recytowaniem wodom zatoki fragmentów pierwszej księgi swojego poematu epickiego. 14 Denzil Penhallow powiedział Margaret, żeby wracała do domu pieszo, bo on z żoną został zaproszony na herbatę do Williamostwa Y. W głębi duszy Margaret bardzo się ucieszyła z takiego obrotu rzeczy. Od domu dzieliła ją zaledwie mila, a był przecież czerwiec. Po drodze będzie mogła przystanąć i popatrzeć na Szepcące Wiatry. Te Szepcące Wiatry to był maleńki sekret Margaret, dzięki któremu jej biedne życie stało się znośne. Jak tęczowa wstęga pojawiał się w jej jednostajnym życiu, aby po chwili znów się ukryć. A tym sekretem był domek przy bocznej drodze w Silver Bay, niegdyś zamieszkiwany przez ciotkę Luizę. Gdy ciotka zmarła dwa lata temu, domek odziedziczył jej syn Ryszard z Halifaksu i wystawił go na sprzedaż. Nie było jednak chętnych — z wyjątkiem Margaret. Ale ona nie miała pieniędzy i zostałaby wyśmiana, gdyby wyszło na jaw, że myśli o nabyciu domku. Mieszkała przecież zupełnie przyzwoicie u brata, więc po co, do licha, byłby jej potrzebny własny dom? Ale Margaret chciała go mieć; wprost marzyła o jego posiadaniu. Zawsze lubiła domek ciotki Luizy i sama wymyśliła dla niego tę śliczną, tajemniczą nazwę: Szepcące Wiatry. Domek stał się kanwą dla jej cudownych, szalonych marzeń. Doszedłszy do bocznej drogi w Silver Bay, Margaret skręciła w nią i poszła nie uczęszczaną, zarosła trawą ścieżką prowadzącą do jej domu. Po jednej stronie ścieżki sterczały niegdyś bielone, teraz poszarzałe sztachety starego płotu, poprzerastane kępami brzóz. Dalej, po obu stronach ścieżki rosły młode świerki, a na jej końcu, otoczony drzewami, stał domek, niegdyś biały, dziś szary jak sztachety, pławiąc się w późnym słońcu kończącego się dnia i wesoło mrugając do niej oknami, Na stromym wzgórzu za domkiem bielały młode, miotane wiatrem klony, a po prawej stronie widać było dolinę zalaną purpurowym światłem zachodzącego słońca. W rogu podwórza kwitnąca jabłoń sypała płatki na starą studnię, a dalej w prawo skrawek pola wabił chłodem cienia rzucanego przez kępę świerków. Powietrze miało smak lekkiego, złocistego wina i Margaret wdychała je z rozkoszą. Wszędzie panował błogi spokój. Domek Szepcące Wiatry był jednym z tych miejsc, które musiało się polubić od pierwszego wejrzenia. Właściwie nie bardzo wiadomo dlaczego: może z powodu linii jego dachu tak pięknie rysującej się na tle zielonego wzgórza. Margaret niewymownie kochała Szepcące Wiatry! Chodząc po starym, zaniedbanym ogrodzie myślała, jak dobrze byłoby go odchwaścić, oczyścić i zagospodarować. Prześliczny trawniczek zaczynał już zarastać ścieżkę, a niezapominajki zdziczały. I one, i dom po prostu wołały o kogoś, kto by się nimi zajął. Domek stanowił jedną całość z ogrodem: wyrastał jakby z niego, a krzewy i winorośl obrosły dom wokoło, obejmując go i pieszcząc. Gdyby mogła mieć ten domek, a w nim dziecko, nie pragnęłaby niczego więcej, nawet dzbana ciotki Becky. Pomyślała ze smutkiem, że na jakiś czas musi przestać pisać wiersze, bo inaczej straci szansę na dzban. Skoro posiadanie Szepcących Wiatrów jest próżnym marzeniem, to niechby chociaż miała dzban. Dandy Dark zawsze darzył ją przyjaźnią i jeśli to, komu dzban się dostanie, będzie zależało od niego, to ona miałaby większe, szansę, niż gdyby dzbanem dysponowała ciotka Becky. Okrutna, stara ciotka Becky, pokpiwająca w obecności całego klanu z jej wierszy i jej staropanieństwa. Margaret wiedziała, że jest kobietą niezbyt mądrą, nieciekawą i zdziecinniałą, nic nie znaczącą i nie pożądaną przez nikogo. Bolało ją jednak publiczne wypominanie tego. Nigdy nie zrobiła nikomu krzywdy, więc czemu nie zostawią jej w spokoju? Denzilowie też zawsze jej dokuczali z powodu „stanu bezżennego”, a siostrzenice i siostrzeńcy otwarcie się z niej wyśmiewali. Lecz tu, w tym odległym, zacienionym ogródku zapominała o wszystkim. Tamte przykre wspomnienia przestały ją boleć. Gdyby tylko mogła pozostać tu na zawsze, tu, gdzie wieczorami drozdy nawoływały się w klonowym lasku! Posłucha ich przez chwilę. Ale już czas wracać do domu, gdzie Denzilowa czeka, żeby Margaret zrobiła kolację dla wszystkich i pomogła przy dojeniu krów. Z żalem pożegnała Szepcące Wiatry i niechętnie poszła ku domowi Denzila Penhallowa, który stał na pustym placu bez zieleni drzew. Weszła do swego nieprzytulnego pokoiku, z oknami wychodzącymi na wybieg dla kur. Musiała go dzielić z Gladys Penhallow. Gladys siedziała w pokoiku i rozmawiała ze swoimi koleżankami przekrzykującymi się nawzajem. Zawsze było tu tak głośno. Ani chwili ciszy. Margaret poczuła, że boli ją głowa. Pożałowała, że w ogóle poszła do ciotki Becky. Nic dobrego jej nie spotkało. A jeśli idzie o „Pilgrim’s Progress”, to dla niej ta stara książka mogła sobie dalej leżeć na strychu Domu pod Sosnami. Jak pięknie wyglądała dziś Gay Penhallow! I jak młodo. Jak to jest, kiedy się ma osiemnaście lat? Margaret zapomniała, a może nigdy nie wiedziała? Jaki to problem wynikł między Hughiem i Joscelyn? I jak Thora Dark, mężatka, śmie być tak atrakcyjna dla innych mężczyzn? Jak czuje się kobieta, gdy mężczyzna patrzy na nią tak, jak Murray Dark patrzył na Thorę — widziała to — chociaż nigdy nie powinien tak patrzeć na cudzą żonę. Biedny Lawson! Okropny był widok głodnego wzroku Noemi, jakim patrzyła na niego. I jaka szczęśliwa była Ambrozyna z powodu tego pierścionka z brylantem! Margaret wcale jej nie zazdrościła, ale może w Ambrozynie budził takie uczucia, jak w niej widok Szepcących Wiatrów. Chociaż prawdę mówiąc dłonie starej Ambrozyny są za chude i zbyt zniekształcone do noszenia takich pierścionków. Maragaret spojrzała z satysfakcją na swoje szczupłe, kształtne palce. Nikt nie może powiedzieć, że ma brzydkie ręce. Roger Dark to porządny człowiek. Czemu nie .dostał dobrej dziewczyny za żonę? Podobno szaleje za Gay Penhallow, a ona nie chce patrzeć na niego. I to jest sedno sprawy. Miłość, która niszczy wszystko wokół człowieka, i człowiek pragnący mieć jej chociaż odrobinę. Przez głowę Margaret przeleciała myśl, że Bóg nie jest w porządku. Zadrżała i odrzuciła tę myśl jako bluźnierczą. Coś takiego mogłoby wyjść jedynie z ust tego wstrętnego Grundy’ego. Biedna kuzynka Robina! Mówiono, że Piotr Penhallow wyrusza na kolejną wyprawę. Zawsze robił wrażenie, że przeżywa życie z takim entuzjazmem. Lecz Margaret nie zazdrościła mu. Nigdy nie myślała o opuszczeniu domu. Pragnęła tylko jednego: mieć miejsce, gdzie mogłaby zapuścić korzenie i spokojnie się starzeć. Nie byłoby jej przykro starzeć się, gdyby zostawiono ją w spokoju, ale trudno starzeć się ładnie, kiedy wszyscy wokół za cel kpin biorą fakt, że nie jest się już młodą. W jej klanie dla kobiet było tylko jedno wyjście. Można, oczywiście, zostać pielęgniarką, nauczycielką albo krawcową, lub kimś w tym rodzaju dla wypełnienia czasu przed zamążpójściem, ale ani Darkowie, ani Penhallowowie nie traktowali tego poważnie. 15 — Ambrozyno, powiedz Joscelyn Dark, że chcę z nią pomówić, zanim pójdzie do domu — poleciła ciotka Becky. Joscelyn przyszła do ciotki pieszo — jej dom był blisko Bay Silver — i zamierzała wracać też pieszo. Palmer Dark zabrał jej matkę i ciotkę Rachelę swoim samochodem. Pomyślała, że jak na jeden dzień ma dosyć ciotki Becky, ale bez ociągania wróciła do jej sypialni. Koniec końców biedna starucha nie pożyje długo na tym świecie. Ciotka Becky leżała wsparta o poduszki, wpatrując się z uwagą w fotografię wiszącą na ścianie nad łóżkiem. Nie była ładna zdaniem Joscelyn, ale w końcu nie oglądała jej oczyma ciotki Becky. Widziała na niej tylko nadętego, baryłkowatego starca z bokobrodami i chudą kobiecinę w dziwacznej sukni. Natomiast ciotce Becky osobnik na fotografii jawił się jako duży, krzepki mężczyzna o zdrowej cerze, którego witalność wnosiła życie wszędzie, gdzie się znalazł, a kobieta była dziewczyną o bystrym spojrzeniu, której dowcip i wesołość działały ożywczo na towarzystwo, w jakim przebywała, i której przygody miłosne miały pikantny posmak. Ciotka Becky z westchnieniem odwróciła do Joscelyn. Oczy miała przygasłe, głos łagodniejszy. Wyglądała na kogoś, kim była faktycznie — na bardzo starą, bardzo chorą i bardzo zmęczoną kobietę. — Siadaj, Joscelyn. Wiesz, leżąc tu zapytywałam siebie, ilu ludzi ucieszy moja śmierć? Pomyślałam też, że nikt nie poczuje żalu po mnie i że wolałabym, by moje życie potoczyło się inaczej. Widzisz, Joscelyn, ja zawsze robiłam sobie z nich zabawę, nikogo nie oszczędzałam, i wszyscy się mnie boją. Jestem dla nich wiedźmą z bajki, która pożera ludzi. Dobrze się bawiłam patrząc, jak się wiją pod moim wzrokiem. Ale teraz, nie wiedzieć czemu, wydaje mi się, że chciałabym być miłą, łagodną, pozbawioną złośliwości, jak, no, na przykład, Aneta Dark. Wszystkich zasmuciła jej śmierć, chociaż przez całe życie nie powiedziała ani jednego mądrego zdania. Miała jednak tyle rozumu, żeby umrzeć, zanim się za bardzo zestarzała. Tak powinny robić kobiety, Joscelyn. Ja zwlekałam za długo. Nikomu nie będzie mnie brak. Joscelyn popatrzyła spokojnie na ciotkę Becky. Wiedziała, że w jej słowach jest sporo prawdy i czuła, że za kpinami i brawurą w duszy staruszki tai się gorycz. Chciała, nie kłamiąc, pocieszyć ją jakoś. Joscelyn nigdy nie umiała mówić kłamstw ani żyć z nimi i to właśnie bardzo jej utrudniało egzystencję w klanie. — Myślę, ciociu Becky, że wszystkim nam będzie ciebie brak bardziej, niż sądzisz, i dużo bardziej, niż nam samym się wydaje. Ty… ty jesteś jak musztarda. Czasem szczypiesz i w większej dozie jesteś raczej przykra… — Jak na przykład dziś — wtrąciła ciotka Becky ze słabym uśmiechem. — Ale dodajesz rzeczom pikanterii. Bez ciebie byłyby mdłe. Myślę też, nie bardzo wiem, jak to wyrazić, że stanowisz samą esencję Darków i Penhallowów. Gdy ciebie zabraknie, nawet w połowie nie będziemy takim zwartym klanem jak teraz. W jakiś sposób zawsze tworzyłaś naszą historię. Gdyby to było zwykłe popołudnie, gdybyśmy tu przyszli, a ty byłabyś dla nas miła… — I dała wam jeść… — …wrócilibyśmy do domów i zapomnieli o spotkaniu, bo nie zdarzyłoby się na nim nic godnego zapamiętania. O tym popołudniu będzie się jednak mówić. Dzisiejsze dziewczęta, zestarzawszy się, będą opowiadać o tym spotkaniu wnukom, a ty, ciociu Becky, dzięki niemu będziesz żyła jeszcze pięćdziesiąt lat po swoim pogrzebie. — Sama często myślałam, że świat byłby okropnie ponury, gdyby wszyscy byli absolutnie dobrzy i mili — zgodziła się ciotka Becky. — A do Anety chciałabym teraz być podobna chyba tylko dlatego, że jestem zmęczona. Ona była słodka, dobra i nudna, bo tak wychowuje się dziewczęta. Nigdy w życiu nie powiedziała brzydkiego słowa. I wiesz co? Byłam od niej dużo ładniejsza. Ale Crosby pokochał ją. Jak widzisz, Joscelyn, ze mną dzieje się coś dziwnego. Słyszałaś, co dziś powiedziałam. Był czas, że dałabym wiele, żeby Crosby kochał mnie: oddałabym i zrobiła wszystko, pod warunkiem, że nie będę podobna do Anety. Nawet dla Crosby’ego nie chciałam być taka jak ona. Chociaż dziś, kiedy dziecinnieję, chyba zmieniłam zdanie… Kiedyś wolałam raczej kłuć ludzi, niż ich zanudzać. Ale… — Ciotka Becky urwała i popatrzyła poważnie na Joscelyn. Trzyma się dobrze — pomyślała — i bardzo ładnie dziś wygląda. Światło wieczoru padające z tyłu przez okno utworzyło wspaniały, jasnożółty nimb wokół jej kształtnej głowy. Ale oczy — ciotka Becky zapragnęła rozwiązać dręczącą zagadkę, którą kryły oczy Joscelyn. — Nie zatrzymałam cię tu, żeby mówić o tym, co czuję. Niedługo umrę. Nie boję się śmierci. Czy to nie dziwne? Kiedyś się bałam. Zanim jednak umrę, chcę cię o coś zapytać. Nigdy dotąd cię nie pytałam, musisz to przyznać. Co zaszło między tobą a Hughiem? Joscelyn drgnęła, zarumieniła się, potem zbladła i omal nie wstała z krzesła. — Nie… siedź. Nie będę nalegać, jeśli nie zechcesz powiedzieć. To nie ciekawość, Joscelyn. Już z tym skończyłam. Po prostu chciałabym przed śmiercią poznać prawdę. Przypominam sobie twoje wesele. Hugh wyglądał jak najszczęśliwszy pan młody, jakiego widziałam kiedykolwiek. A i ty wydawałaś się być bardzo z siebie zadowolona; przynajmniej zaraz po przybyciu na uroczystość. Pamiętam, pomyślałam, że jesteście stworzeni dla siebie: ten rodzaj dwojga ludzi, którzy powinni pobierać się, mieć dom i dzieci. Chciałabym więc wiedzieć, co zniweczyło to wszystko. Joscelyn siedziała kilka minut milcząc. Ciekawe, że czuła przy tym dziwne pragnienie zwierzenia się ze wszystkiego ciotce Becky. Ciotka zrozumie — była pewna, że ciotka Becky zrozumie. Przez dziesięć lat Joscelyn żyła w atmosferze niezrozumienia, dezaprobaty i podejrzeń. Sądziła, że się tym nie przejmuje — wewnętrzny płomień, który oświetlał jej życie, był dla niej osłoną. Dziś poczuła, że jednak przejmowała się stosunkiem otoczenia do niej bardziej, niż sądziła. W duszy miała bolesną ranę, bynajmniej nie świeżą… Powie ciotce Becky, ale poza nią nikomu. Ciotka zabierze tajemnicę do grobu. Jej samej zaś może to pomóc, a nawet ją uleczyć. Pochyliła się do przodu i zaczęła mówić cichym, pełnym napięcia głosem. Ciotka Becky słuchała, leżąc bez ruchu, aż Joscelyn skończyła. — A więc to było tak — powiedziała, gdy umilkł przejmujący głos dziewczyny. — Coś takiego nikomu nigdy nie przyszłoby do głowy. Nawet mnie. Sądziłam, że poszło o jakiś drobiazg. W życiu tyje—tragedii zaczyna się od głupich, drobnych, śmiesznych rzeczy. Nikt nie wiedział, czemu czterdzieści lat temu powiesił się Roger Penhallow, nikt poza mną. Zrobił to, bo miał już osiemnaście lat, a ojciec spuścił mu lanie. Ach, czegóż ja nie wiem o ludziach z klanu! Wszystko, o czym dziś mówiłam, to rzeczy ogólnie znane. Nie powiedziałam jednak słowa o wielu sprawach, o których ludziom nawet się nie śniło, że wiem. Ale, Joscelyn, czy nie zachowałaś się zbyt okrutnie? — Co innego mogłam zrobić? — odparła Joscelyn. — Nie mogłam zrobić nic innego. — Chyba rzeczywiście nie, z hiszpańską krwią w twoich żyłach. W każdym razie na nią zrzucimy winę za to, co się wtedy stało. Hiszpańską krew obciąża się za wszystko, co nie idzie jak należy w waszej gałęzi Penhallowów. Weź na przykład Piotra Penhallowa: jak mu było spieszno przyjść na świat; hiszpańską krew można też chyba winić za to, że wy wszyscy zakochujecie się tak nagle. Większość potomków kapitana Martina albo zakochiwała się od pierwszego wejrzenia, albo wcale. Myślałam, że może ciebie nie obejmie ta klątwa; Hugh zalecał się do ciebie długo. Czy żałowałaś kiedyś, Joscelyn, tego, coś zrobiła? — Nie, nie, nie… — zawołała Joscelyn. — Wystarczyłoby jedno „nie” — zauważyła ciotka Becky. — Powiem ci szczerą prawdę — zaczęła wolno Joscelyn. — Tak jest, nigdy nie żałowałam swego postępku. Trudno mieć żal do siebie o to, że człowiek robi coś, co musi. Było mi jednak przykro, nie tylko często, lecz ciągle, że musiałam tak postąpić. Nie chciałam tego. Nie chciałam zranić Hugha w taki sposób i bardzo chciałam posiadać Treewoofe. Wciąż tego pragnę, nie masz pojęcia jak bardzo, i tego cudownego życia, jakie planowałam tam przeżyć. Okropnie było rezygnować z Treewoofe. Ale, ciociu Becky, nie mogłam postąpić inaczej… nie mogłam. — No cóż, dziecko, niech Bóg ma cię w swojej opiece. Im mniej będziemy o tym mówić, tym lepiej. Pewnie będziesz dziś na mnie wściekła, że mi to powiedziałaś. Pomyślisz, że pozwoliłaś starej, żałosnej ciotce wydusić z siebie głęboko strzeżoną tajemnicę. — Nie, nic ze mnie nie wydusiłaś. Sama chciałam ci to powiedzieć. Nie wiem czemu, ale chciałam. I cieszę się, ciociu Becky, że za bardzo mnie nie potępiasz. — Wcale cię nie potępiam. Gdybym była młodsza, mogłabym nawet uznać, że postąpiłaś słusznie. Niech Bóg ma nas wszystkich w opiece. Na jakim świecie my żyjemy! Co za rzeczy przydarzają się ludziom ni stąd, ni zowąd! Frank dotąd się nie ożenił, prawda? Czy myślisz, że i on się zakochał? Twarz Joscelyn oblał purpurowy rumieniec. — Nie wiem. Pamiętam, że następnego ranka odjechał. Czasem myślę, że to możliwe, bo… kiedy patrzyłam na niego… Pamiętasz, ciociu Becky, idiotyczne zdanie wypowiedziane przez Wirginię Penhallow po jej pierwszym spotkaniu z Nedem Powellem? Cały klan śmiał się z tego. „Gdy tylko spojrzałam w jego oczy, wiedziałam, że jest mi przeznaczony na męża”. I ja, ciociu Becky, miałam dokładnie takie samo uczucie. — Oczywiście — ciotka Becky pokiwała głową ze zrozumieniem. — Każdy z nas może odczuć coś takiego i rzecz nie jest wcale śmieszna w danej chwili. Śmieszna robi się, gdy próbujemy wyrazić to uczucie słowami. Uczuć nie musimy ubierać w słowa. Widzisz, kiedy j a nie mogłam mieć tego, kogo chciałam, postanowiłam wziąć tego, kogo mogłam dostać. Craig Penhallow miał taki sam pogląd na te sprawy. Słyszałaś, Joscelyn, o Craigu Penhallowie i drzewach przy drodze do Treewoofe? — Nie. — Na pewno zauważyłaś coś dziwnego w układzie świerków rosnących wzdłuż tej drogi. Jest tam spory kawałek, na którym między drzewami są przerwy. Joscelyn przytaknęła ruchem głowy. Ciotka Becky nie mogła jej powiedzieć czegokolwiek o drzewach w alei wiodącej do Treewoofe, czego ona by nie wiedziała. — Trzydzieści lat temu właścicielem Treewoofe był stary Korneliusz Treverne. Craig zalecał się do jego córki Klary. W końcu Klara dała mu kosza. Craig wściekł się. Wybiegł z domu aleją, wzdłuż której stary Korneliusz przez cały dzień sadził świerczki na żywopłot. Możesz sobie wyobrazić ten dzień ciężkiej pracy. No i jak myślisz, co zrobił Craig, żeby wyładować złość? Biegnąc wyrywał świerczki świeżo zasadzone przez Korneliusza, raz z prawej strony alei, raz z lewej. Możesz sobie wyobrazić, jak wyglądała aleja, kiedy Craig dobiegł do końca. I co poczuł stary Korneliusz, kiedy to zobaczył następnego ranka. Nigdy już nie miał czasu na dosadzenie drzewek. Korneliusz zawsze odkładał sprawy na później. Dobry był z niego człowiek, za dobry. Szczęście, że nie miał synów, bo na pewno zeszliby na złą drogę. To się często zdarzało w ich rodzinie. Ale nie rwał się za bardzo do pracy i w alei wyrosły tylko te drzewka, których Craig nie wyrwał. Co do Craiga, po dokonaniu spustoszenia w żywopłocie poczuł się znacznie lepiej. Na świecie nie brak dziewcząt — Maggie Penhallow nie była brzydsza od Klary Treverne, a w każdym razie tak potrafiła eksponować swoje wdzięki, że uchodziła za ładną. Craig, widzisz, był podobny do mnie. Postanowił pójść drogą rozsądku. Może ty, Joscelyn, zachowałaś się mądrzej, a może wszyscy jesteśmy zwariowani, razem z tymi bóstwami Człowieka Księżycowego, co siedzą tam wysoko, śmiejąc się z nas. Nie wiem, Joscelyn, czy powinnam ci to powiedzieć, ale chyba tak, bo pewnie nie wiesz tego, a czasem, wbrew staremu przysłowiu, bardzo nas bolą rzeczy, których nie wiemy. Otóż cała rodzina Hugha nalega na niego, żeby udał się do Stanów i tam uzyskał rozwód. Już parę osób tak zrobiło. Wprawdzie tutejsi ludzie przechwalają się, że od czasów konfederacji na Wyspie Księcia Edwarda nie zdarzył się ani jeden rozwód, ale to bzdura i nonsens, bo było ich tuzin. — Ale… ale, tak naprawdę… to tutaj nie mają one mocy prawnej, prawda? — zapytała Joscelyn jąkając się. — Mają wystarczającą moc, tylko traktuje się je wciąż podejrzliwie. Ja jednak wcale nie chcę powiedzieć, że Hugh ma zamiar to zrobić. To oni naciskają na niego… Czasy zmieniły się trochę przez ostatnie dziesięć lat. Za naszych czasów rozwód nie był łatwy do przeprowadzenia, chociaż Hughowi by to wybaczono. O ile wiem, Jimowa Trent jest spiritus movens tej sprawy. Tak długo mieszkała w Stanach, że zaczęła myśleć jak Amerykanie. A teraz jest w takiej przyjaźni z Paulina Dark, jak dwa koty chłepcące mleko z jednej miski. Wiesz, że Paulina jest ciągle zakochana w Hughu. — Dla mnie to nie ma żadnego znaczenia — odparła sucho Joscelyn, podnosząc się z krzesła. Gdy po krótkim pożegnaniu odeszła, ciotka Becky uśmiechnęła się tajemniczo sama do siebie. Doprowadziłam Joscelyn Dark do tego, że po raz pierwszy w życiu nie powiedziała mi prawdy. Może to będzie jej jedyne kłamstwo — pomyślała. — Biedna, niemądra, wspaniała romantyczka. Nie wiem, czy żywię wobec niej zazdrość, czy pogardę. Ale pamiętam okres, gdy traktowałam siebie równie poważnie jak ona. Boże, co się dzieje z tymi dziewczynami? 16 Joscelyn szła wolno wśród uroków i woni czerwcowego wieczoru. Wolno, bo nie spieszno jej było wracać do domu, gdzie matka i ciotka Rachela będą w podnieceniu omawiać wydarzenia minionego popołudnia i będą oczekiwać od niej podobnego oburzenia. Szła wolno, bo miała wrażenie, że towarzyszy jej niepożądany cień wiszącej groźnie nad nią zmiany. Szła wolno, bo ponownie przeżywała historię opowiedzianą ciotce Becky. Zgadzając się wyjść za Hugha, była absolutnie pewna, że go kocha. Przez krótki okres narzeczeństwa czuła się szczęśliwa,, a wraz z nią cieszyli się wszyscy, z wyjątkiem matki Hugha, Konradowej Dark, i dalszej kuzynki, Pauliny Penhallow. Joscelyn było obojętne, czy Paulina cieszy się z ich zaręczyn, czy nie, ale przykro przeżywała fakt, że zaręczyny były nie po myśli matki Hugha. Konradowa nie lubiła jej — nigdy jej nie lubiła. Joscelyn nie miała pojęcia, co było tego przyczyną, aż do dzisiejszego popołudnia, kiedy to ciotka Becky rzuciła światło na tę tajemnicę, wspominając o Alecu, Konradowa nie znosiła Joscelyn od pierwszego spotkania. Zwróciła jej wtedy uwagę, ze spod spódnicy wystaje halka. Otóż w czasie, kiedy halki były modne, można było na trzy różne sposoby zwrócić dziewczynie uwagę, że widać jej halkę. Po pierwsze, zachować się tak, jak dobra przyjaciółka, która uważała za swój obowiązek szepnąć, żeby poprawiła halkę, zanim ktoś to zauważy — przyjaciółka współczująca i wiedząca, że w każdej chwili i jej może się to przytrafić. Można było powiedzieć to w sposób, w jaki powiedziałaby osoba postronna, pragnąca, aby w podobnym wypadku ktoś inny zachował się nie inaczej wobec niej. Ale można też było oznajmić to zjadliwym tonem tłumionego triumfu, jakby ciesząc się ze schwytania dziewczyny w kłopotliwym dla niej momencie, a także chcąc dać jej do zrozumienia, że się dostrzegło ten fatalny brzeżek halki i ma się swoje zdanie o tak niedbałej dziewczynie. Konradowa Dark wybrała ten ostatni sposób i Joscelyn uznała ją za wroga. Nie zmąciło to jednak szczęśliwego okresu narzeczeństwa. Podobnie jak Piotr Penhallow, Joscelyn umiała nie liczyć się z cudzą opinią: Póki Hugh ją kochał, to, co myślała o niej jego matka, nie miało większego znaczenia. Wiedziała bowiem, że Hugh bardzo ją kocha. Wkrótce po zaręczynach okazało się, że farma Treewoofe w Three Hills jest na sprzedaż. Nazwa farmy pochodziła od starej miejscowości w Kornwalii, skąd wywodzili się Treverne’owie. Dom stał na wzgórzu nad doliną Bay Silver i Hugh kupił farmę właśnie ze względu na wspaniały widok rozciągający się przed nią. Większość członków klanu uznała za rzecz bardzo zabawną kupować farmę dlatego, że jest piękna, podejrzewano, że to Joscelyn namówiła go do tej transakcji. Pocieszali się faktem, że ziemia była dobra, chociaż zapuszczona, a dom prawie nowy. Hugh nie zrobił złego interesu, chyba że zimowe wichury sprawią, iż zapragnie przytulniejszego domu. A jeśli chodzi o widok, to faktycznie był bardzo piękny. Żaden Dark ani Penhallow nie był na tyle nieczuły na piękno, żeby tego nie przyznać. Stary Korneliusz na pewno dodał setkę do ceny właśnie za ten widok. Lecz farma leżała na uboczu i większość klanu uważała, że Hugh kupując ją popełnił błąd. Ani Hugh, ani Joscelyn nie przejmowali się opiniami klanu. Oboje pokochali Treewoofe, gdzie cienie ogromnych chmur przetaczały się nad wzgórzem oświetlanym bajecznymi zachodami słońca. Któregoś wieczora po nabyciu farmy poszli, żeby ją obejrzeć. Szli nie zwyczajną drogą, lecz krętą ścieżką biegnącą wśród paproci przez bukowy zagajnik Treewoofe, pełną niespodzianek, jakich żadna prosta droga nie może zaofiarować. Biegali jak dzieci po domu i ogrodzie. A potem stanęli w drzwiach frontowych i spojrzeli w dół. Warok ich poszybował daleko, daleko, hen nad wzgórze, nad położonymi w dolinie domami i laskiem, nad rodzinnym domem Joscelyn, który wyglądał z tej odległości jak domek lalki, nad wspaniałymi, lustrzanymi wodami zatoki Silver Bay — ponad falochronem w porcie i jeszcze dalej, i dalej po ogromnym przestworzu zatoki i morza, zwykle sinym, lecz tego wieczora mieniącym się srebrem. Joscelyn wydała głębokie westchnienie zachwytu. Mieszkać tu i co dzień patrzeć na to wszystko. Co dzień czuć cudowny wiatr wiejący nad przystanią i wyżej, wyżej, wyżej, aż na szczyt ich wzgórza, gdzie zostanie powitany radośnie. I, och, jak będzie wyglądał świt wstający tam, w dolinie, ponad rozciągającymi się nad morzem łąkami! — Będziemy tu mieli trójkę wspaniałych sąsiadów — odezwała się Joscelyn — wiatr, deszcz i gwiazdy, które będą blisko nas. Hugh, całe życie marzyłam, żeby zamieszkać na wzgórzu. Nie potrafię oddychać w dolinie. Odwróciła się i na przeciwległym końcu hallu, który biegł przez cały dom, ujrzała uroczy, staroświecki ogród, a dalej sad w kwieciu. To ich dom, nie nękany żadnymi widmami przeszłości, lecz otoczony opieką przez przyjazne duchy przyszłości. Z jego okien będą wyglądać nie narodzone jeszcze oczy; nie narodzone usta będą śpiewać w pokojach, nie narodzone stopy będą lekko biegać po starym sadzie Czekają tu ich cudowne jutra i nieznane, wspaniałe lata. Przyjaciele będą ich odwiedzać i pukać do drzwi, a w pokojach będą szeleścić jedwabne suknie. Zagości tu przyjaźń. Będą się tu „częstować” także ostrymi, smakowitymi przycinkami, ulubionymi przez ich klan. Co za dom stworzą w Treewoofe! Z całym bogactwem i dojrzałością życia. Joscelyn widziała twarze ich obojga odbite w podłużnym lustrze nan kominkiem z intrygującym wizerunkiem czarnego kota nad górną krawędzią, które przybyło tu z Kornwalii i zostało sprzedane wraz z domem. Młode, pogodne, szczęśliwe twarze na tle błękitnego nieba i kryształowe powietrze. Hugh objął ją ramieniem i przysunął jej policzek do swego. — To stare lustro, kochana, odbijało wiele kobiecych twarzy. Ale nigdy, nigdy tak pięknej jak twarz mojej królowej. Ślub odbył się we wrześniu. Milly, młodsza, postrzelona siostra Joscelyn, była druhną, a Frank Dark drużbą. Joscelyn nie znała Franka Darka mieszkającego w Saskatchewan, gdzie osiadł jego ojciec, kiedy dzieci były małe, i gdzie Frank i Hugh zaprzyjaźnili się w okresie spędzonym przez Hugha na Zachodzie. Frank przyjechał na ślub dopiero w dniu uroczystości i Joscelyn ujrzała go po raz pierwszy, gdy wujek Jeff wprowadził ją i zostawił u boku czekającego pana młodego. Podniosła oczy, aby spojrzeć na Hugha, a zamiast tego napotkała wzrok stojącego za nim Franka Darka, który z nie skrywanym zaciekawieniem przyglądał się pannie młodej. Według klanu Frank Dark był „ciemny z nazwiska i z natury”. Miał czarne, jedwabiste włosy, szczupłą twarz o oliwkowej cerze i czarne, wilgotne oczy. Ten Frank Dark był bardzo przystojny. Hugh wyglądał przy nim na zbyt grubokościstego i wyrośniętego. W tym właśnie momencie Joscelyn Penhallow uświadomiła sobie, że nigdy nie kochała Hugha Darka i że żywiła do niego jedynie przyjacielskie uczucia. Lubiła go jak dobrego kolegę. Kochała Franka Darka, którego w owej minucie zobaczyła po raz pierwszy w życiu. Ceremonia już trwała, gdy Joscelyn zrozumiała, co się stało. Później zawsze uważała, że gdyby uświadomiła to sobie moment wcześniej, mogłaby jakoś przerwać tę uroczystość — jakoś, nie ważne jak — dopóki było to możliwe. Ale gdy już zebrała się w sobie, Hugh wymówił swoje „tak”. Cień Franka padł na posadzkę przed nią, gdy — nie wiedząc co mówi — i ona powiedziała „tak”. Stała się żoną Hugha Darka w momencie narodzenia się w niej szalonego, namiętnego uczucia do innego mężczyzny. W tej samej minucie Hugh przysięgał sobie w duchu, że w życiu Joscelyn nigdy nie zagości smutek, zmartwienie ani ból, jeśli on będzie w stanie temu zapobiec. Joscelyn nie pamiętała, jak dotrwała do końca wieczora. To wspomnienie zawsze było dla niej koszmarem. Hugh całował jej wargi czule, namiętnie. Pocałunek małżeński — Joscelyn poczuła nagle, że wszystko w niej buntuje się przeciwko temu. Następnie Milly ucałowała ją mokrymi od łez ustami, a za nią podszedł Frank Dark, swobodny i nonszalancki. Z uśmiechem i najlepszymi życzeniami dla żony Hugha pochylił się i lekko pocałował Joscelyn w policzek. Dotknął jej wtedy po raz pierwszy i ostatni, ale dziś, po dziesięciu latach, policzek palii Joscelyn na to wspomnienie. Potem nastąpiła orgia pocałunków. Na ślubach Darków i Penhallowów wszyscy całowali pannę młodą a także tych, których można było lub należało ucałować. Joscelyn, oszołomiona i przerażona, myślała tylko o jednym: nikt, absolutnie nikt nie może pocałować policzka, którego dotknęły wargi Franka. Nie patrząc nadstawiała usta lub lewy policzek, prawy zachowując dla niego. Jedni za drugimi podchodzili z najlepszymi życzeniami, śmiejąc się albo płacząc. Joscelyn poczuła łzy matki, a John Topielec o mało nie zgruchotał jej kości w uścisku. Słyszała wujka Erazma opowiadającego szeptem jeden ze swoich sprośnych dowcipów, z jakimi zwykle wyrywał się na ślubach. Zauważyła też zimny, zjadliwy wyraz twarzy matki Hugha, która jej nie ucałowała; widziała blade, drżące wargi Pauliny Dark — jej pocałunek był zimny jak lód; słyszała podochocony szept ciotki Charlotty, która ją pouczała: „Powtarzaj mu co najmniej raz na tydzień, że jest cudowny”. Wszystko było snem — musi zbudzić się z tego snu. Skończyła się gehenna przyjmowania życzeń i zaczęła się tortura weselnej kolacji. Żartowano z Joscelyn, że nie może jeść. Wujek Erazm opowiedział jeszcze jeden sprośny dowcip i dostał za to mocnego szturchańca od żony. Po kolacji Hugh zabrał Joscelyn do domu. Reszta młodzieży, a wśród nich Frank Dark, zostają w Bay Silver na całonocny tańce. Joscelyn wyszła narzuciwszy tylko płaszcz na ślubną suknię, bo Hugh prosił, żeby się nie przebierała. Do Treewoofe jechali w zupełnym milczeniu. Hugh wyczuł, że Joscelyn nie ma chęci rozmawiać, a sam był taki szczęśliwy, że słowa nie były mu potrzebne. Mogły tylko zepsuć nastrój. W Treewoofe wysadził żonę z bryczki i trzymając ją za rękę — jaka zimna była ręka Joscelyn, bo jego maleńka ukochana była przerażona — powiódł przez trawnik przed domem i przez próg. Odwrócił się, żeby ją przywitać wierszykiem, który sam ułożył na tę okazję. Setki razy wyobrażał sobie wprowadzenie do domu świeżo poślubionej żony, młodej, w białym welonie i jedwabnej sukni, ale nie żony ze zbielałymi wargami i oczami szeroko otwartymi z przerażenia. Zaczął wreszcie rozumieć, że dzieje się coś bardzo niedobrego. To nie był rozkoszny dreszczyk i urocze zmieszanie szczęśliwej panny młodej. Stali w hallu Treewoofe i patrzyli na siebie. W kominku trzaskał ogień. Wychodząc Hugh rozpalił go własnoręcznie i nakazał parobkowi, żeby go podtrzymywał. Czerwonawe płomienie rozświetlały hali i padały na jego uroczą, złotowłosą żonę — ale już nie jego. — Joscelyn, najdroższa, co się stało? Joscelyn odpowiedziała z trudem: — Hugh, nie mogę żyć z tobą. — Dlaczego? Powiedziała mu. Kocha Franka Darka, a kochając go nie może być żoną innego. Oczy jej nie były już ani błękitne, ani zielone, ani szare, lecz pełne ognia. Nastała straszna godzina. Wreszcie Hugh otworzył drzwi i popatrzywszy na Joscelyn, z twarzą zbielałą od gniewu wyrzekł tylko jedno słowo: — Idź! Joscelyn odeszła jak zjawa, z szelestem jedwabiu i tiulu, w chłodny wrześniowy blask księżyca zalewającego Treewoofe Hill srebrzystym światłem. To idąc, to biegnąc dotarła do domu matki w Bay Silver z uczuciem szalonego triumfu. Mijając cmentarz miała wrażenie, że spoczywający tam jej bliscy wyciągają ręce, żeby ją powstrzymać. Ale nie jej ojciec. On leżał w grobie spokojny, spokojniejszy niż kiedykolwiek w życiu. W jego żyłach płynęła hiszpańska krew. Cliffordowa Penhallow mogła powiedzieć to i owo na ten temat. Klan uważał, podobnie zresztą jak ona sama, że miała ciężkie życie z powodu wybryków męża. Gdy już została wdową, stwierdziła, że dużo więcej było gorszych rzeczy, przed którymi mąż ją osłaniał. Joscelyn nie miała żadnych złudzeń. Była żoną Hugha i prawo nie pozwalało jej poślubić innego mężczyzny. Myśl o rozwodzie nigdy nie powstała w jej głowie. Ale mogła pozostać wierna swojej miłości — temu cudownemu uczuciu, które nagle wypełniło jej duszę i przydało skrzydeł, tak że miała wrażenie, iż nie idzie drogą, lecz unosi się nad nią. Mroczny urok miłości wzniósł ją ponad lęk i wstyd. Nic nie mogło jej dotknąć, nawet to, co ją czekało i czemu będzie musiała stawić czoło. W tym nastroju uniesienia stanęła u drzwi domu matki. Na jej widok wystraszeni tancerze szybko rozeszli się, jakby jakiś duch przeszedł między nimi. Wbiegając na górę po schodach w ślubnym welonie, wilgotnym i zwiotczałym od chłodu jesiennej nocy, Joscelyn zastanawiała się, czy Frank ją widział i co pomyślał. Ale Franka nie było. Dziesięć minut po wyjściu Hugha z żoną otrzymał telegram. Cyrus Dark umierał w Saskatchewan. Frank zapakował z powrotem jeszcze prawie nie rozpakowaną walizkę i pospieszył na dworzec, żeby złapać wczesny pociąg, dzięki któremu miał bezpośrednie połączenie ze statkiem. Uniknął w ten sposób oćwiczenia batem, co w duchu obiecał pewien szaleniec w Treewoofe i na co, trzeba przyznać, Frank w najmniejszym stopniu nie zasłużył. Frank Dark wrócił więc na Zachód, nie wiedząc, że żona przyjaciela zakochała się w nim. Zresztą wcale tego nie pragnął, chociaż przyznawał, że Joscelyn jest diabelnie ładną dziewczyną. No i ma jakieś pieniądze. Hugh zawsze był szczęściarzem. 17 Joscelyn zwolniła kroku przed bramą swego domu i popatrzyła z niechęcią na budynek. Dom starego Clifforda Penhallowa był staroświecki, surowy i zupełnie pozbawiony elementów dekoracyjnych, lecz turyści odwiedzający latem Bay Silver twierdzili, że jest bardzo oryginalny, dzięki czemu znalazł się na kolorowej pocztówce. Stał na małym cyplu w zatoce Bay Silver, pośrodku niewielkiego, porosłego trawą Podwórza, które co dzień zagrabiała Rachela Penhallow. Z jednej strony dach opadał nisko nad ziemię. Okna były wysokie i wąskie. Z prawej rosła kępa drzew: czarna topola, klon i trzy jabłonie, starannie obłożone kamieniami. Z lewej strony porządna brama otwierała się na porządne pastwisko: och, wszystko tu było takie porządne i bez wyrazu. Na pastwisku rosły miotane wiatrami wierzby, a Cliffordowa trzymała tam krowę. Za drzewami rysowała się prosta, niebieska linia przystani i prześwitywały różowe wydmy, a nad nimi widać było zamglony zachód słońca. Przez dziesięć lat dla Joscelyn było to miejsce, gdzie żyła w swym dziwnym, nierealnym świecie. Teraz jednak patrząc na dom poczuła do niego niechęć. Nigdy nie podobał się jej zbytnio — był położony za nisko; brakowało wiatru i widoku na wzgórza. Straciła chęć wejścia do środka. Przy oknie saloniku zauważyła matkę i ciotkę Rachelę. Wyglądało, że kłócą się o coś lub raczej sprzeczają — obie nie były zdolne do czegoś tak naturalnego i definitywnego jak kłótnia. W żadnej z nich nie płynęła hiszpańska krew. Joscelyn wiedziała, co ją czeka, gdy wejdzie. Będą się sprzeczały o wydarzenia całego popołudnia i w jakiś sposób dadzą jej odczuć, że to z jej winy nie dostały tego, na co miały ochotę. W tej chwili nie wytrzymałaby tej atmosfery, obeszła więc pastwisko, udając, że idzie nad morze. Znalazłszy się poza zasięgiem ich wzroku, prześliznęła się między kolczastymi krzewami dzikiej róży, dc do drzwi kuchennych i udała się na górę do swego pokoju. Z tchnieniem ulgi opadła znużona na fotel stojący przy otwartym oknie. Nagle poczuła się zmęczona jak nigdy dotąd. Czy ma tak żyć do końca? Przez całe lata nie myślała o przyszłości, nie było zresztą dla niej przyszłości, o której mogłaby myśleć: nie istniało nic, tylko ta dziwna teraźniejszość i tajona miłość, płonąca jak ogień na ołtarzu. Ona zaś, oddana kapłanka, musiała podtrzymywać ten płomień do końca swoich dni. Teraz jednak myślała o przyszłości, jaką przyjdzie jej przeżywać z dwoma starymi, nieustannie sprzeczającymi się kobietami: ciotką — zgorzkniałą i skąpą, i matką, która wciąż narzekała, że haruje jak niewolnica i że nie jest doceniana. Milly, wesoła, postrzelona Milly, dawno wyszła za mąż i opuściła dom. Jej odejście było dla Joscelyn ulgą bo Milly uważała ją za idiotkę, ale teraz brakowało jej śmiechu siostry. Jakie tu wszystko ciche i spokojne! Ale tam, w górze, w Tre ofe, wieje wiatr — zawsze tam wietrzno. Z miejsca, gdzie siedziała, widać było porosłą drzewami dolinkę i stok farmy Treewoofe, skąpanej w dziwnym, czerwonym, przyćmionym świetle zachodzącego słońca. Droga Treewoofe, która w jakiś tajemniczy sposób wciąż wydawała się należeć do niej, gdy patrzyła na księżyc zniżający się w zimowe noce nad zaśnieżone pola lub na jesienne gwiazdy lśniące nad zamglonymi polami, z których zebrano już plon. Chmura, przesuwająca się właśnie nad farmą, przypominała kształtem kobietę z długimi, mokrymi i rozwianymi włosami. Joscelyn pomyślała o Paulinie Dark, która była ciągle zakochana w Hughu. Czy rzeczywiście jego rodzina nakłania go do uzyskania rozwodu w Stanach? Czy istotnie Paulina będzie kiedyś panią na Treewoofe? Paulina, ze złośliwym uśmiechem na cienkich wargach, do tego chimeryczna jak kot. Na tę myśl Joscelyn ogarnęła fala tęsknoty za farmą. Treewoofe jest jej — jej, chociaż nigdy nie wejdzie w posiadanie farmy. Hugh nie weźmie, bo nie może wziąć, innej kobiety na jej miejsce. To byłoby świętokradztwo. Znowu przebiegł ją dreszcz. Miała gorzką świadomość tego, że dni wiosny jej życia stały się nagle bardzo odległe. Nie była już młoda, a jedyna rzecz, którą otrzymała od losu, to chłodny, obojętny pocałunek złożony dziesięć lat temu na jej policzku, którego nie dotknęły od tamtego czasu żadne inne usta. A przecież za tamten pocałunek oddałaby duszę. Weszła ciotka Rachela, nie zadawszy sobie trudu, żeby zapukać. Płakała i guzowaty czubek jej nosa był mocno zaczerwieniony. Ale miała coś na pociechę. Bogu dzięki, Mercy Penhallow nie dostała od ciotki Becky buteleczki wody z Jordanu. Teraz tylko ona, Rachela Penhallow, jedyna w całym klanie ma tę wodę. Penny Dark się nie liczy. W gruncie rzeczy mężczyźni nie mają zrozumienia dla takich świętości. — Co myślisz, Joscelyn, o dzisiejszym popołudniu? — Co… myślę… o popołudniu? Och, było zabawnie — odparła Joscelyn. Ciotka „Rachela wybałuszyła na nią oczy. Według niej popołudniowe spotkanie u ciotki miało okropny, skandaliczny przebieg. Nigdy jednak nie przyszłoby jej do głowy nazwać je zabawnym. — My, rzecz jasna, nie mamy tak naprawdę szansy na otrzymanie dzbana. Powiedziałam to twojej matce przed wyjściem do ciotki Becky. A teraz mamy jeszcze mniejszą. Dandy Dark i Konradowa to bliscy kuzyni. Gdybyś ty, Joscelyn, nie była taką wariatką… Joscelyn skrzywiła się, jakby ją coś zabolało. Zawsze się krzywiła, gdy ciotka Rachela wygłaszała uwagi na temat jej zachowania. Nienawidziła ciotki Racheli. Zawsze jej nienawidziła. I zawsze pocieszała ją myśl, że jeśli zechce, zna sposób, żeby dotkliwie ją ugodzić. Ciotka Rachela ze swoją żałosną dumą z posiadania buteleczki wody z Jordanu, jedne z kilku sprzedanych tu kiedyś przez wędrownego misjonarza! Z całego klanu tylko ona i Teodor Dark kupili tę wodę. Buteleczka stała w saloniku w centralnym miejscu na gzymsie kominka i ciotka Rachela ze czcią odkurzała ją codziennie. Pewnego dnia Joscelyn, jeszcze jako mała dziewczynka, została sama w salonie i odważnie wszedłszy na krzesło, wzięła do ręki buteleczkę. Była ładna, z korkiem ze szlifowanego szkła. Ciotka Rachela obwiązała ślicznie jej szyjkę niebieską jedwabną wstążką i zawiązała na kokardkę. W pewnej chwili buteleczka wypadła Joscelyn z rąk. Na szczęście nie rozbiła się, bo upadła na jeden ze słynnych dywaników dzierganych przez Cliffordową, wyhaftowany w miękkie, aksamitne, wypukłe róże. Ale wypadł korek i zanim przerażona Joscelyn zdążyła zeskoczyć z krzesła, żeby ratować zawartość buteleczki, cała bezcenna woda z Jordanu wylała się z niej co do kropli. W pierwszej chwili Joscelyn zamarła ze strachu. Nawet w wieku dziesięciu lat nie uważała, żeby ta woda była jakaś nadzwyczajna czy święta, zbyt dobrze rozumiała kpiny ojca na ten temat. Wiedziała jednak, co by to znaczyło dla ciotki Racheli. I wtedy przyszedł jej do głowy szelmowski pomysł. Na szczęście była w domu sama. Pobiegła do kuchni i szybko napełniła buteleczkę wodą z wiadra, która wyglądała zupełnie tak samo jak woda z rzeki Jordan, i ciotka Rachela niczego nie zauważyła. Joscelyn nie powiedziała dotąd o tym nikomu, bardziej ze względu na siebie niż na ciotkę Rachelę. Buteleczka z domniemaną wodą z Jordanu była wszystkim, co nadawało jakieś znaczenie życiu ciotki Racheli, jedyną rzeczą, do której ciotka była naprawdę przywiązana. Stanowiła dla niej coś w rodzaju bóstwa, chociaż oburzyłaby się, gdyby ktoś tak to przedstawił. Co do Joscelyn, nie byłaby w stanie znosić tak długo ciotki Racheli z jej pozowaniem na męczennicę, gdyby nie świadomość, że ma na nią sposób. — Gdzie postawiłaś butelkę z olejkiem świętego Jakuba, jak sprzątałaś kuchnię? — spytała ciotka. — Chcę natrzeć sobie stawy. Zanosi się na deszcz i nie trzeba było zdejmować flanelowych majtek. Człowiek powinien chodzić we flanelowej bieliźnie aż do końca czerwca. Joscelyn wstała bez słowa i przyniosła olejek świętego Jakuba. 18 Przed wejściem na podwórze Hugh Dark przystanął na chwilę i oparty o bramę Treewoofe popatrzył na dom na wzgórzu, czerniejący na tle ciemnopurpurowego nieba. Kiedyś myślał, że Joscelyn Penhallow będzie panią tego domu. Teraz dom wydał mu się opustoszały i jakby niczego nie oczekujący od życia. Nie miał jednak w sobie spokoju domu opuszczonego przez niegdysiejszych mieszkańców. Robił raczej wrażenie, jak gdyby się buntował przeciwko pozbawieniu go należnych mu praw. Przychodząc tu przed ślubem, Hugh lubił przystanąć i, patrząc na swój dom, snuć młodzieńcze marzenia. Wyobrażał sobie, jak wraca do Joscelyn, przystaje przed wejściem i unosi głowę ku oknom, z których ciepłe złotawe światło pada na zimowy śnieg albo na zielony ogród, lub też miesza się z bladym, przejrzystym jesiennym zmierzchem. Pomyśli o każdym oknie: te są od jadalni, gdzie czeka stół nakryty do kolacji; tamte kuchni, z oczekującą w niej Joscelyn, a to na piętrze, słabo oświetlone, będzie może oknem pokoju ich dzieci. Pomyśli wtedy: ona jest światłem mojego domu. Ładna? To byłoby słowo zbyt tanie i pospolite dla określenia Joscelyn. Była piękna urodą ciepłej perły, gwiazdy albo złocistego kwiatu. I była jego. W burzliwe zimowe noce i deszczowe jesienne wieczory będzie z nią siadywał przed płonącym kominkiem, by spędzać razem godziny szczęścia, podczas gdy wichury będą huczały nad Treewoofe. A latem o zmierzchu będzie z nią spacerował po cienistym sadzie pogrążonym w miękkim, granatowym mroku i całował jej włosy. Przez szereg lat przychodząc tu nie patrzył na dom. W pewnym sensie nienawidził go. Dziś jednak spoglądał na dom niespokojny i nieszczęśliwy. Zobaczywszy Joscelyn, dopiero uświadomił sobie, jak Puste jest jego życie. Puste jak ten dom. Zawsze trudno było mu uwierzyć, że to, co zaszło w wieczór jego ślubu, zdarzyło się naprawdę. Zawsze trudno jest wierzyć, że straszne rzeczy zdarzają się naprawdę. Nie wierzymy w to nawet po latach. Tak było też i z Hughiem. Po prostu to wszystko nie mogło się stać. Joscelyn musi być w tym I domu i czekać na niego. Jeśli postoi cierpliwie u bramy, ujrzy ją w drzwiach, patrzącą na niego, w girlandzie złotych włosów lśniących j jak korona w świetle padającym na nią zza pleców. Czy zdecyduje się na rozwód, o którym mówiła matka i siostry? Nie, nie rozwiedzie się. Z wściekłością uderzył zaciśniętą pięścią w słupek bramy! Bo wtedy wróci Frank i ożeni się z Joscelyn, a on nigdy już jej nie dostanie. W domu było ciemno, stara gospodyni musiała gdzieś wyjść. W posępnym nastroju Hugh wszedł do środka, lecz nie przez drzwi frontowe, chociaż były najbliżej. Wiedział, że są zamknięte. Zamknął je za Joscelyn w noc ich ślubu i dotąd nie otworzył. Wszedł wejściem kuchenny i zapalił lampę. Czuł jakiś niepokój. Obejrzał wszystkie pomieszczenia, zakurzone i zaniedbane. Dom był osamotniony i nieszczęśliwy. Fotele domagały się, żeby na nich siadano. Lustra chciały odbijać urocze twarze. Pokoje czekały na dzieci, by biegały po nich ze śmiechem. Ściany pragnęły powtarzać echem ten śmiech. Od nocy weselnej nie było w tym domu prawdziwej radości. Dom, który nie pamięta śmiechu, jest godny pożałowania. Doszedł w końcu do kwadratowego frontowego hallu, gdzie w palenisku był jeszcze popiół z drzewa, które paliło się tu w dzień ślubu. Zabronił gospodyni ruszać tutaj czegokolwiek. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Lustro było odwrócone do ściany. Znienawidził je, bo kiedyś odbijało jej twarz, a teraz jest te niemożliwe. Zegar na gzymsie kominka nie chodził; stanął tamtej nocy i nigdy potem nie był nakręcany. Czas zatrzymał się dla Hugha Darka, gdy patrząc na Joscelyn zrozumiał, że nie jest już jego. Na gzymsie przed zegarem leżała obrączka i pierścionek z brylantem. Były tu od chwili, gdy Joscelyn zdjęła je z palców. Przez oszklone frontowe drzwi zajrzał księżyc jak blada, pozbawiona nadziei twarz. Hugh przypomniał sobie stare powiedzenie, które gdzieś kiedyś przeczytał czy usłyszał: Bóg zrobił z niego durnia. O tak, Bóg rzeczywiście zrobił z niego durnia. Wyszedł z domu i chodził w mroku, jak nieraz przedtem, żeby uciec od prześladujących go myśli. W domu mógł bowiem myśleć tylko o Joscelyn, natomiast spacerując na dworze zastanawiał się nad sposobami wyciągnięcia pieniędzy z farmy i nad wyłaniającymi się przed nim możliwościami kariery politycznej. Ale najpierw musi nakarmić kota. Biedactwo siedziało pod kuchennymi drzwiami głodne i patrzyło na niego z wyrzutem. Nie był to ten kot, o którego, jak fama głosiła, pokłócili się z Joscelyn. Taki kot przynajmniej wie, czego chce — pomyślał Hugh z goryczą. 19 Tak więc słynne uroczyste spotkanie u ciotki Becky dobiegło końca, ze wszystkimi komediami i tragediami, farsą i humorem, zazdrościami i triumfami, i można by powiedzieć, że niewiele osób wróciło do domu w równie dobrym nastroju, w jakim się tam udało. Może tylko z wyjątkiem obu Samów, których nie dręczyła ani miłość, ani ambicja, i którzy nie przeczuwali czarnych chmur gromadzących się już nad ich przyszłością, a także Gay Penhallow i Piotra, który z gwałtownym pośpiechem wypakowywał zawartość swego kufra. W drodze do domu powiedział do Nancy: — Nancy… Zakochałem się. Tak, tak, tak… i to uczucie jest wspaniałe. Czemu nigdy dotąd nie byłem zakochany? Nancy zaparło dech, gdy Piotr wziął zakręt tak szybko, że przez chwilę samochód jechał na dwóch kołach. — O czym ty mówisz? I któż to taki? — Donna Dark. — Donna Dark? — Nancy znów wstrzymała oddech, kiedy Piotr mijał bryczkę starego Spencera Howeya w odległości ułamka cala. — Ależ, Piotrze, zawsze myślałam, że jej nienawidzisz. — I ja tak myślałem. Ale… najdroższa ze wszystkich kobiet imieniem Nancy, czy znasz powiedzenie: „Nienawiść to miłość, która poszła złą drogą”? II. RUSZAJĄ TRYBIKI MACHINY 1 Wróciwszy z zebrania w Domu pod Sosnami, większość członków klanu uznała, że umieranie ciotki Becky to nonsens. Ktoś taki krzepki; i tak piekielnie złośliwy jak ona przeżyje jeszcze lata. Roger musiał się pomylić. Ale jak zwykle Roger nie popełnił błędu. W niespełna tydzień po słynnym spotkaniu ciotka Becky umarła — bardzo spokojnie i bez ostentacji. I bardzo schludnie. Ciotce Becky zależało na schludnym zejściu z ziemskiego padołu. Kazała Ambrozynie zasłać łóżko czystym, gładko uprasowanym prześcieradłem, ładnie pozakładać rogi i wygładzić porządnie wywinięte na koce prześcieradło. — Żyłam czysto i umrę czysto — powiedziała, kładąc splecione dłonie na prześcieradle. — Cieszę się, że nie umieram we śnie, choć Roger mówił, że to się może zdarzyć. Chcę umrzeć zupełnie przytomna. Jej życie kończyło się. Spoglądając wstecz w tej ostatniej godzinie pomyślała, jak niewiele rzeczy było naprawdę ważnych. Bez znaczenia wydały się jej wszystkie nienawiści, a także wszelkie miłości do ludzi i rzeczy. Zmalały sprawy kiedyś uznawane przez nią za ważne, a niektóre błahostki nabrały znaczenia. Nie odczuwała ani smutku, ani radości. Była jednak rada, że powiedziała Crosby’emu Darkowi, iż go kochała. Tak, z tego była zadowolona. Zamknęła stare, zapadnięte oczy i już ich więcej nie otworzyła. Na pogrzeb stawił się cały klan, z jednym tylko wyjątkiem. Przyszła nawet Allanowa Dark, nieuleczalnie chora, ale, jak mówiono, zdecydowana dożyć chwili, gdy będzie wiadomo, komu przypadnie dzban Darków. Osobą nie uczestniczącą w pogrzebie był Tom Dark, który zwichnął bark. Siedząc poprzedniego wieczora na łóżku i rozmyślając nad sposobem wydobycia sekretu od Dandy’ego Darka, wsunął nieopatrznie obie stopy w jedną nogawkę piżamy. Chcąc wstać, upadł, a przerażona żona przestraszyła się początkowo, że to jakiś atak. Niewiele osób z klanu współczuło Tomowi z powodu tego wypadku; większość uznała, że dobrze mu tak, po co nosi te jakieś piżamy. Gdyby miał na sobie przyzwoitą koszulę nocną, nic by mu się nie stało. Tekla Penhallow, z nosem, który zawsze wyglądał, jakby był zmarznięty, przybyła na pogrzeb w ciężkiej żałobie. Niektóre kobiety zastanawiały się, czy i one nie powinny tak się ubrać. To prawda, że ciotka Becky nie znosiła żałoby, nazywając ją „barbarzyńskim reliktem”, ale kto wie, jak na to patrzy Dandy. Cała ceremonia odbyła się przyzwoicie i w należytym porządku. Ciotka Becky, która za życia nie lubiła kwiatów, teraz miała nimi przykrytą całą trumnę. Lecz klan zastosował się do jej życzenia dotyczącego „kwiatów robionych”, przyniesiono bowiem tylko wiązanki i bukiety pochodzące ze starych, przydomowych ogródków, które ciotka Becky znała i być może kochała przez całe życie. W trumnie, zdaniem wielu zbyt kosztownej jak na cel, któremu miała służyć, ciotka Becky prezentowała się ładnie i dystyngowanie, z koronkowym szalem udrapowanym wokół ciała i zastygłymi, bladymi wargami, mocno zaciśniętymi i kryjącymi na zawsze wszystkie znane jej tajemnice klanu; wyglądała tak ładnie, że aż zdumiało to klan, który przez lata widział w niej brzydką zmizerowaną staruszkę z rzadkimi włosami i pomarszczoną twarzą. Crosby Dark, poprzednio zawstydzony wyznaniem ciotki, teraz czuł dumę. Miłość tej majestatycznej, starej królowej była komplementem. Inni patrzyli na zmarłą z ciekawością, respektem i żalem — większym, niż sądzili. A także z pewnym lękiem. Wyglądała bowiem, jakby mogła w każdej chwili otworzyć oczy, spojrzeć na nich tym swoim okropnym, inkwizytorskim wzrokiem i rzucić jakieś okrutne pytanie. To byłoby do niej podobne. Łzę uroniło tylko kilka osób, wśród nich Cliffordowa, ale ta wylewała wiadra łez na każdym pogrzebie. Płakała też Grace Penhallow, co było rzeczą tak niesłychaną, że jej mąż zapytał zirytowanym szeptem: — Czemu ty płaczesz? Zawsze jej nienawidziłaś. — Właśnie dlatego płaczę — odparła smutno. Grace. Nie umiała powiedzieć, dlaczego ta zadawniona nienawiść wydała się jej teraz taka błaha i sprawiła, że poczuła się smutna i osierocona. Zdaniem większości obecnych, pastor Trackley odprawił nabożeństwo ładnie i stosownie, chociaż słuchając niektórych fragmentów mowy ku czci zmarłej wujek Pippin myślał, że pastor trochę przesadził. Ciotce Becky było daleko do takiej świętości. John Topielec, słysząc pastora mówiącego, że „Pan zabrał ją do siebie”, zauważył w duchu: „Już on ją tam powita”. William Y. też wcale nie był pewien, jak ciotka Becky zostanie przyjęta w niebie — przecież nie była nigdy czlonkiem żadnego Kościoła. Ale w końcu pochodziła z Penhallowów. A Penhallow może iść tylko do właściwego miejsca, pocieszył się William Y. Wieczorem Kamila z dumą powiedziała do Ambrozyny, że procesja pogrzebowa z Domu pod Sosnami na cmentarz w Rose River była najdłuższą drogą żałobną, jaką kiedykolwiek odbył klan. Tego dnia przebłyski słońca tylko chwilami przedzierały się przez grubą powłokę chmur, a ku pocieszę przesądnych szara mżawka przesunęła się nad porosłymi świerkiem nieużytkami koło portu. Ciotkę Becky pochowano w rodzinnym grobie Teodora Darka, jej zmarłego męża, obok nieżyjących dzieci, pod krzewem kwitnącej tawuły. Stary cmentarz tchnął patosem zapomnianych mogił. Leżeli tu mężczyźni i kobiety z klanu — ci, co przeszli zwycięsko przez życie, i tacy, którzy je przegrali. Ich szaleństwa i przygody, ich wzloty i upadki, ich szczęścia i nieszczęścia zostały pogrzebane wraz z nimi i jak oni zapomniane. A teraz ciotka Becky znalazła się wśród nich. Ludziom nie było spieszno wracać do domu po zakończeniu ceremonii, która dla klanu stanowiła wydarzenie towarzyskie. Podzieliwszy się na grupki, gawędzili — w lżejszym nastroju, niż gdy przybyli na pogrzeb — bo Kamila oznajmiła, że tamten okropny nekrolog był po prostu żartem ze strony ciotki Becky, która przed śmiercią chciała porządnie ich nastraszyć. — Bogu dzięki — ucieszył się William Y., który od czasu wysłuchania nekrologu prawie nie mógł spać. Wszyscy spoglądali na Dandy’ego Darka z wyraźnym respektem. Ci, którzy dotychczas zauważali go dopiero wtedy, gdy się na niego natykali, teraz podchodzili i sami wszczynali rozmowę. Czując swoją ważność wykonawcy woli zmarłej, stary Dandy starał się nie podkreślać tego nadmiernie. Ludzie byli przekonani, że Dandy „zna już przyszłego właściciela dzbana. Gdyby nawet nie usłyszał dyspozycji od ciotki Becky, to na pewno wieczorem po spotkaniu u niej otworzył nad parą list. W trakcie ceremonii pogrzebowej Artemas Dark zastanawiał się, czy nie dałoby się spić Dandy’ego i wydobyć z niego tajemnicy, ale doszedł do wniosku, że nie ma co próbować, bo Dandy w życiu nie wziął kropli alkoholu do ust. Za skąpy i za bardzo strachliwy — pomyślał Artemas. Tytus Dark rozważał możliwość użycia spirytystycznych przyrządów, które mieli Samowie — podobno robiły cuda. Czy nie byłoby to jednak współdziałaniem z nieczystymi siłami? Wiedział, że tak właśnie patrzył na sprawę pastor Trackley. Palmer Dark i Homer Penhallow pozdrowili się wstydliwie na oczach wszystkich. Widząc to, młody Jimmy Dark głośno zamiauczał, ale Palmer i Homer udali, że nie słyszą. — Dobrze, że w końcu się pogodzili — zauważył wujek Pippin. — Nie widziałem nigdy sensu w podtrzymywaniu takiego zadawnionego sporu. — Jeśli mowa o sensie — wtrącił Stanton Grundy — to nie ma go w wielu rzeczach, jakie robimy. Życie byłoby nudne bez takiej czy innej wendety. Wszyscy bardzo się starali. Abel Dark kończył malowanie swojego domu, a Miller Dark na serio zabrał się do pracy nad historią klanu i zdążył już porządnie opracować drzewo genealogiczne. Chris Penhallow ani razu nie wziął skrzypiec do ręki. John Topielec i Tytus Dark już tydzień nie klęli — w każdym razie nikt nie słyszał ich przekleństw. Po Tytusie Darku widać było wysiłek, natomiast John Topielec spokojnie szedł przez cmentarz, żeby popatrzeć na nagrobki Jennie i Emmy, i przeczytać swoje własne epitafium. Ambrozyna Winkworth miała na palcu pierścionek z brylantem, zdaniem zgromadzonych rzecz bardzo nie na miejscu. Toynbeeowa Dark wiernie odwiedziła groby wszystkich swoich mężów. Ludzie uważali, że Nan Penhallow mogłaby nie malować ust, idąc na pogrzeb. — Wygląda wyzywająco — zauważyła Rachela Penhallow. — Próbuje flirtować z każdym mężczyzną — dodała Williamowa Y. — nawet z ojcem. — Mały Sam widział, jak któregoś wieczora, w czasie odpływu, zbierała małże w kostiumie kąpielowym — powiedziała Mercy Penhallow. — Tak, i mówię wam, że wkrótce zacznie ich szukać bez niczego — rzekła złośliwie Cliffordowa. — Taki przykład dla naszych dziewcząt! Co powiedział na ten temat Mały Sam? — No cóż, wiesz, jacy są mężczyźni — odrzekła Mercy. — Powiedział, że oczywiście strój nie był zbyt przyzwoity, ale Nan wyglądałaby nieźle, gdyby jej nogi miały na sobie trochę więcej ciała. — Coś takiego! — tyle tylko zdołała wydusić z siebie Cliffordowa, ale słowa te wypowiedziała odpowiednim tonem. Williamowa Y. popatrzyła z powagą na Nan ubraną w suknię, jej zdaniem, bardzo nieprzyzwoitą. — „Naga i zawstydzona” — od niechcenia zacytowała Cliffordowa. — Och, chyba przesadzasz — odezwał się przechodzący obok Stanton Grundy. — Naga i nie zawstydzona. — W każdym razie ma niezłe kolana — zauważyła wyniośle Williamowa Y. Nie można pozwolić, żeby Stanton Grundy bezkarnie pokpiwał z kogokolwiek z Penhallowów. Gdy Hugh zdjął do modlitwy kapelusz, Joscelyn zauważyła kosmyk sterczący mu niesfornie na głowie i mimo woli poczuła chęć podejścia i przygładzenia go. Później widziała Paulinę rozmawiającą z Hughiem, która spoglądała przy rym na Treewoofe, i to rozgniewało ją jeszcze bardziej niż jej własna reakcja na sterczące włosy Hugha. Potem podszedł do niej Sim Penhallow i powiedział, że słyszał, iż Hugh zamierza sprzedać Treewoofe; obserwował przy tym, jak Joscelyn przyjmie tę wiadomość. Ale ona nie zdradziła się przed nim z ogromnym smutkiem, jaki ją ogarnął po jego słowach. Wysłuchała nowiny z kamienną twarzą. — Narobiłaś paskudnego bigosu, moja droga — dociął jej brzydko niezadowolony Sim. Joscelyn bez słowa odwróciła się do niego plecami. Sim odszedł, mówiąc sobie w duchu, że dobrze, iż Hugh pozbył się kogoś takiego, a ona stała patrząc w stronę Treewoofe, uroczej farmy położonej na odległym wzgórzu. Och, Hugh na pewno jej nie sprzeda, na pewno. I czyż Paulina nie powiedziała kiedyś, że za nic nie zamieszkałaby na wystawionym na wichry wzgórzu? Już wcześniej krążyły przesadzone pogłoski o wartości dzbana i o tajemniczych kolekcjonerach oferujących jakoby ciotce Becky bajeczne sumy. Mówiono też, że dzban ma przypaść najbardziej prawdomównej osobie w klanie. Grupka mężczyzn rozmawiała o tym, stojąc nad grobem ciotki. — Mamy przeżyć rok ani razu nie kłamiąc? — powiedział wujek Pippin smutnym tonem, któremu towarzyszył figlarny błysk w jego niebieskich, młodzieńczych oczach. — Niewielu z nas wytrzyma coś takiego — zauważył Stanton Grundy. — Z nas! — mruknął do siebie oburzony wujek Pippin. Penny Dark poszedł jak zwykle popatrzeć na najładniejszy jego zdaniem nagrobek wystawiony przez Stefana Darka żonie, której nienawidził za życia. Nagrobek uznano za jedną z najciekawszych rzeczy godnych obejrzenia w Rose River. Przedstawiał anioła z rozpostartymi skrzydłami, ustawionego na wysokim cokole z białego marmuru. Stefan Dark, który nigdy nie dał żonie centa, jeśli tylko mógł nie dać, zapłacił tysiąc dolarów za ten nagrobek, bardzo teraz podziwiany przez wszystkich, szczególnie zaś przez tych, którzy nie mieli okazji zobaczyć go w dzień deszczowy, bo wtedy z nosa anioła ciurkiem lała się woda. Penny minął Margaret Penhallow nawet jej nie zauważywszy. Pomyślała, że jego nogi wyglądają, jakby były bardziej krzywe niż zwykle, a jego krzaczaste brwi wzbudziły w niej odrazę. Adam Penhallow był człowiekiem ponurym i wyjątkowo nietowarzyskim. Poprzedniego dnia żona powiła mu bliźniaki. W zasadzie Adam nie miał nic przeciwko bliźniętom, ale w duchu powiedział sobie ze smutkiem: „To odbiera nam szansę na dzban. Ciotka Becky nie znosiła bliźniąt”. Murray Dark, któremu udało się razem z Thorą odwiedzić kilka grobów, wracał do domu zadowolony. Na cmentarzu był też Człowiek Księżycowy. Chodził wśród grobów i prowadził makabryczne rozmowy ze zmarłymi. — Pamiętasz, Lizo, jak pocałowałem cię pierwszy raz? — mówił nad mogiłą kobiety leżącej w niej od pięćdziesięciu lat. Grupka młodzieży zachichotała, posłyszawszy jego słowa. W ich oczach Człowiek Księżycowy zawsze był stary i stuknięty. Nie potrafili wyobrazić go sobie jako człowieka młodego i normalnego, o gorącym spojrzeniu i spragnionych ustach. — Jak sądzisz, o czym oni myślą w grobach? — zadał niesamowite pytanie Williamowi Y, który nigdy się nad tym nie zastanawiał, a teraz zadrżał na samą myśl o tym. Oswald był aż w nazbyt dobrej komitywie ze zmarłymi. Stali właśnie przy grobie ze słynnym napisem: „Zmarła z powodu złamanego serca”. Dziewczyna, której złamane serce spoczęło w tym zapuszczonym kącie, nie pochodziła — ku wielkiemu zadowoleniu klanu — ani z Darków, ani z Penhallowów. Ale Człowiek Księżycowy popatrzył z rozczuleniem na starą, omszałą płytę. — Prawdę mówiąc, ten napis powinien zostać wyryty na wielu innych nagrobkach — powiedział.— A twoja matka… twoja matka, Williamie Y. Czy taki napis nie byłby prawdziwy także na jej grobie? William Y. odszedł w milczeniu, a jego miejsce zajęła Gay Penhallow. Wyglądała uroczo w eleganckim kapelusiku z czarnego aksamitu nasuniętym głęboko na jej pełne szczęścia oczy i przyozdobionym rodzajem skrzydełek sterczących po bokach, które wyglądały jak przysiadłe tam na moment czarne motyle. Kapelusik był o wiele za elegancki jak na pogrzeb, orzekły matrony. Ale Człowiek Księżycowy uśmiechnął się do niej. — Nie zostawaj dziś za długo na tańcach — szepnął. — Raz tańce przeciągnęły się do późna, i przyszedł Szatan. Ton jego słów sprawił, że Gay zadrżała. Skąd wiedział, że wybiera się na tańce? Nie mówiła o tym nikomu w obawie, że wielu członków klanu nie pochwaliłoby pójścia na zabawę w dniu pogrzebu kogoś z ich grona. Ten cudaczny Człowiek Księżycowy wie wszystko. Człowiek Księżycowy zwrócił się do stojącej w pobliżu Amasy Tyler: — Czy już wybrałaś sobie model trumny? Wkrótce będzie ci potrzebna. Amasa, młoda i tryskająca zdrowiem, uśmiechnęła się pogardliwie. Gdy jednak miesiąc później zginęła w wypadku samochodowym, ludzie przypomnieli sobie słowa Człowieka Księżycowego i kiwali głowami, zastanawiając się, skąd wiedział. Mówcie, co chcecie, ale coś musi być z tym jasnowidzeniem. Nikt, jak zwykle, nie zwracał uwagi na małego Briana. Gdy prosił wuja, żeby go zabrał na pogrzeb, Duncan Dark początkowo odmówił, ale pan Conway wstawił się za chłopcem. — Weźże go — powiedział. — Chłopak nie ma zbyt wielu rozrywek. I Duncan Dark, który był akurat w dobrym nastroju, co mu się rzadko zdarzało, zabrał Briana ze sobą. Brian nie znał ciotki Becky, była więc mu obojętna, ale chciał położyć bukiet polnych kwiatów na grobie matki. Robił to zawsze, kiedy mógł, bo matka nie miała nagrobka i nikt nie podchodził do jej mogiły. Gdyby miała nagrobek, pasowałby do niego napis o złamanym sercu, chociaż Brian nic nie słyszał na ten temat. Wiedział tylko, że nie miał ojca, że przynosi wstyd rodzinie i że nikt go nie kocha. W czasie pogrzebu również nikt nie odezwał się do niego, nie dlatego, że ludzie byli niegrzeczni, po prostu nie obchodził ich. Gdyby pomyśleli o nim, na pewno by się odezwali, bo już zapomnieli o hańbie Laury Dark, a gdyby nawet pamiętali, to przy wszystkich swoich wadach i uprzedzeniach nie byliby tak okrutni, żeby tę hańbę przenosić na jej dziecko. Sam Duncan Dark był zresztą trochę odmieńcem i klan nie miał wiele do czynienia ani z nim, ani z jego farmą, ale Brian był przekonany, że dzieje się tak z jego powodu, ponieważ przynosi wstyd. Bardzo chciał dołączyć do gromadki chłopaków, ale był między nimi duży Marshall Trący, który kiedyś w szkole zabrał mu skromne śniadanie i je podeptał. Cofnął się więc; wiedział zresztą, że nie byłby mile widziany przez chłopców. Mały, wstydliwy, delikatny i pogrążony w marzeniach Brian był przez nich dręczony w szkole. Nie miał towarzyszy zabaw i prawie zawsze był samotny. Czasami myślał ze smutkiem, że chciałby mieć chociaż jednego przyjaciela. Na widok młodej kobiety o miłym wyglądzie, która podeszła do Teda Penhallowa i pocałowała go, łzy napłynęły mu do oczu. Ted nie lubił czułości, natomiast Brian, który nie pamiętał, żeby ktoś go kiedyś pocałował, zazdrościł mu tego. Zapragnął mieć kogoś, kto lubiłby go tak bardzo, żeby go całować. Tyle jest na świecie miłości, ale nie dla niego. Każdy ma przyjaciół, oprócz mnie — pomyślał i serce pod zniszczoną kurtką wezbrało bólem. Położywszy, bukiecik na grobie matki poszedł z powrotem, mijając po drodze Margaret Penhallow. Margaret odezwałaby się do niego, ale przeszedł obok niej tak szybko, że nie zdążyła. Brian lubił patrzeć na nią — miała takie piękne i dobre oczy — lecz był zbyt wstydliwy i nieśmiały, żeby się zatrzymać. Margaret, która kiedyś znała i lubiła biedną Laurę Dark, pomyślała, że szkoda, iż jej synek jest taki ponury i brzydki. Do tego wygląda chorowicie. Pewnie Alethea Duncan głodziła chłopca. 2 Piotr Penhallow, po raz pierwszy uczestniczący w klanowym pogrzebie, został zatrzymany przez oburzoną Lawyerową Dark z Summerside, która zapytała, czemu nie był u niej na kolacji we wtorek wieczorem. — Na kolacji… U pani na kolacji? — powiedział Piotr zdziwiony. — Bo… bo nie byłem głodny. — Zupełnie zapomniał o tej cholernej kolacji. Wtorkowy wieczór spędził na rozmyślaniu, w jaki sposób mógłby zdobyć Donnę Dark. Gdyby był jej całkiem pewien, poszedłby do Johna Topielca i zażądał, żeby mu ją dał. Przedtem jednak musiał; się upewnić, że i ona tego chce. Podszedł więc do niej śmiało podczas pogrzebu. Oczywiście była z Wirginią. Poprzedni wieczór też spędziły razem, bo padał deszcz, a one zrobiły sobie rytuał ze wspólnego spędzania każdego deszczowego wieczora. Siedziały w pokoju, który Wirginia lubiła nazywać swoją „norką”, wypełnionym zapachem kadzidła określanego przez Wirginię jako „subtelna sugestia egzotycznego romansu”. Kiedyś Donna spróbowała palić je w domu, ale John Topielec wyrzucił trociczkę za okno i zapowiedział, że nigdy więcej nie będzie wąchał w swoim domu tego cholernego smrodu. Donna wciąż starała się być wierna pamięci Barry’ego. Wspierana przez sentymentalną gadaninę Wirginii zdołała zapomnieć na godzinę o Piotrze i myśleć o Barrym. Było to tak, jakby wiatr dmuchnął na prawie wygasły ogień i na krótką chwilę rozpalił jeden tlący się węgielek w chybotliwy płomień. Wróciwszy do domu, wyjęła listy Barry’ego i przeczytała je po raz tysięczny. Nagle jednak okazały się nie mieć w sobie życia jak ograbiona z biżuterii kasetka lub flakon, z którego wywietrzały perfumy, czy lampa o zdmuchniętym płomieniu. Piotr Penhallow, ze swą żywą, pulsującą osobowością, przepędził blade widmo, w jakie zamienił się Barry. Wirginia zrobiła się bardzo podejrzliwa. Jak Piotr śmiał odezwać się do Donny? I wyciągnąć do niej rękę. A Donna nie protestowała. — Myślałam, że jesteś w drodze do Ameryki Południowej — powiedziała. — Odłożyłem wyjazd — odparł Piotr, nie spuszczając z niej oczu. — Chyba odbędę tę wyprawę jako podróż poślubną. — Och — szepnęła Donna — także utkwiwszy w nim spojrzenie. Oczy mogą dużo powiedzieć, gdy są jak dwa głębokie jeziora z zatopionymi w nich gwiazdami — pomyślał Piotr. Takie właśnie wydały mu się oczy Donny. A jakie rozkoszne są jej usta. Teraz już wiedział, że przez całe życie szukał takich ust, takich dołeczków, żeby je całować. Natomiast jej nos za bardzo był podobny do nosa Johna Topielca. Na dobrą sprawę widział setki piękniejszych kobiet. Ale Donna miała w sobie urok: potężny, przemożny czar. I głos o słodkim, gardłowym brzmieniu, przywołującym na myśl lato. Głos stworzony do czułych słów! Piotr — ten Piotr, który nie znał lęku — zadrżał na to wspomnienie. Gdyby był jej zupełnie pewny, objąłby ją ramieniem i wyprowadził z cmentarza. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co się stało, Wirginia przywołała Donnę do rodzinnego grobu Ryszarda Darka, gdzie powinien także spocząć Barry i gdzie, chociaż tu nie leżał, wystawiono pomnik poświęcony jego pamięci. Obok był pochowany Ned Powell, przy którym od dziesięciu minut klęczała Wirginia w malowniczo udrapowanym, czarnym, długim welonie, zatopiona w bezgłośnej modlitwie. — Dziś w nocy obudziłam się przekonana, że Ned wzywa mnie moim imieniem — powiedziała cicho przez łzy. Wirginia potrafiła na zawołanie nadawać swemu głosowi łzawy ton. Donna poczuła, że ogarnia ją nie znane dotąd uczucie niechęci i zniecierpliwienia. Czy Wirginia nie jest taka sama jak stara kuzynka Matylda Dark, która wciąż opłakiwała swego ukochanego małżonka? Kiedy żal przestaje być piękny i staje się śmieszny? Donna już wiedziała: wtedy, gdy staje się tylko widmem żalu. Ale przecież Donna naprawdę kochała Barry’ego. Kiedy otrzymała wiadomość o jego śmierci, jej ból był tak silny, że bała się, iż tego nie wytrzyma, a postanowienie, że całe swoje dalsze życie poświęci kultywowaniu jego pamięci, wydało się jej rzeczą najzupełniej naturalną. Cóż to deklamowała Wirginia, utkwiwszy żałobne spojrzenie w nagrobku Barry’ego? Ach, ten stary wiersz pani Browning: Dopóki — gdy pieśń wybrzmi, nie wiesz, Że już żadna nie zabrzmi tak słodko; Dopóki — gdy on cię opuści — nie wiesz, Że odeszli z nim wszyscy mężczyźni; Dopóki, gdy śnisz, nie wiesz, Że na dobre i złe jest wierny jak żaden; Dopóki, gdy marzenie zgaśnie — ty nie umiesz umrzeć, Nie mów, że to miłość. — To tak bardzo odnosi się do nas, Donno. Nieprawda, moja droga? — powiedziała Wirginia przez Izy. Donna czuła, że jej zniecierpliwienie rośnie. Był czas, kiedy i ona uważała, że ten wiersz jest bardzo piękny i wzruszający. Ale teraz już nie dla niej. Wybiła tajemnicza godzina zmiany. Cała melancholia i ekstaza jej młodzieńczej miłości należała do tomu, w którym wreszcie napisano „Finis”. Oczyma, które nagle zaczęty widzieć jasno wskutek czegoś, co Donna nazwałaby „wypierającą siłą nowego uczucia”, gdyby znała to określenie, ujrzała siebie i Wirginię takimi, jakimi były naprawdę. Dramatyzującymi wielbicielkami smutku — niczym innym. — Koniec końców wiesz — powiedziała chłodno — że żadna z nie umarła. — N…nie — przyznała Wirginia niechętnie. — Ale przez wiele tygodni po… zgonie Neda coś mnie pchało, żeby się utopić… Nigdy nie mówiłam ci o tym. Donna pomyślała, że to chyba jedyna rzecz, o której Wirginia dotąd jej nie powiedziała. Nagle zdała sobie sprawę, że przez dziesięć lat słuchała tylko zwierzeń Wirginii, która opowiadała, co czuła po stracie męża. To była historia stara i bardzo nudna. Czyżbym stała się osobą bez serca? — zastanawiała się. Ale biedna Wirginia była naprawdę męcząca. Donna cieszyła się, że nigdy nie opowiadała o swoich uczuciach do Barry’ego. Nie było więc żadnych głupich zwierzeń, z powodu których teraz musiałaby się rumienić. Na szczęście nie zdawała też sobie sprawy, jak wiele przejęła z absurdalnych zachowań Wirginii. Szybko odeszła od grobu, nie będącego miejscem spoczynku Barry’ego. Idiotyczna rzecz, by tak stać jako uosobienie żałości nad miejscem, gdzie leży tylko jego dziadek i babka. Ani przez chwilę nie wierzyła słowom Wirginii o zamiarze utopienia się. Wirginia za dobrze się czuła w roli romantycznej młodej wdowy wojennej. Donna zauważyła, że z każdą chwilą staje się coraz bardziej przykra i cyniczna, naprawdę zbyt szybko. Nadeszła ciotka But, dziwaczna osoba w spłowiałej czerni i śmiesznym starym czepku, niepotrzebnie przybranym imitacją egrety. Ciotka But, siedemdziesięciopięcioletnia staruszka, twierdziła, że jest żwawa jak świerszczyk. Ciągle była zajęta, głównie pomaganiem przy narodzinach klanowych dzieci. Popatrzyła na nagrobek babki Barry’ego i westchnęła. — To jego druga żona — poinformowała — ale była z niej bardzo porządna kobieta. I powiedzcie same, moje drogie, czyż nie miała pięknego pogrzebu? Chociaż, jak myślicie, chyba był trochę za bardzo pogodny? — Ciotka Becky chciała, żeby był pogodny — przypomniała Donna, i Ciotka But pokiwała głową. Ale nigdy się nie dowiemy, co chciała powiedzieć, bo właśnie w tej chwili przy bramie cmentarza wybuchł skandal i wszyscy ruszyli w tamtą stronę. W grupie mężczyzn, na szczęście za bramą, powstało zamieszanie. Dwaj dotąd dobrzy przyjaciele, Percy Dark i Dawid Dark, bili się. Zrzuciwszy nakrycia głowy i marynarki, rozsierdzeni nacierali na siebie z twarzami nabiegłymi krwią. Nie wiadomo było, o co poszło, słyszano tylko, że jeden z nich powiedział coś na temat dzbana. Od wymiany ostrych słów przeszli do walki na pięści. Wołając: „Oduczę cię zarozumialstwa!” Percy zaatakował pierwszy. William Y., który chciał ich rozdzielić, wycofał się z rozkwaszonym nosem, co na tydzień pozbawiło go zwykłej pompatyczno—ści. Dawidowa Dark zemdlała, a żona Percy’ego, której potem tak było wstyd za męża, że do końca lata nie wychodziła z domu, podczas trwania bójki trzymała się dobrze, nie mdlejąc ani nie wpadając w histerię. Nie bacząc na to, co się stało Williamowi Y., wdarła się między szaleńców i krzyczała do Dawida, żeby uderzył j ą. Zanim jednak Dawid zdążył zareagować na jej propozycję, obaj z Percych zostali pochwyceni od tyłu i zawleczeni do swoich samochodów. To był koniec bójki, ale nie skandalu. Przed nastaniem wieczora cała okolica wiedziała, że dwóch Darków pobiło się na pogrzebie ciotki o spadek po niej i że żony musiały ich rozdzielać. Upłynęły lata, zanim im to zapomniano. — Bogu dzięki, że pastor odjechał przed bójką — mówiła łkając Cliffordowa. Wujek Pippin udawał, że jest wstrząśnięty, ale w głębi ducha uznał, że dzięki bijatyce pogrzeb stał się ciekawszy. Żałował, tylko, że ciotka Becky nie dożyła tej chwili, kiedy pobożny Dawid i świętoszkowaty Percy okładali się pięściami. Tempest Dark śmiał się po raz pierwszy od śmierci żony. 3 Donna i Wirginia wracały do domu razem. Wirginii udało się opowiedzieć Donnie kilka niesamowitych historii o Piotrze — zwłaszcza o latach, gdy żył „jak tubylec” w Indiach Wschodnich i miał parę tuzinów ciemnoskórych żon. Donna nie wierzyła w ani jedno słowo, ale jeszcze nie śmiała bronić Piotra. Nie była go pewna — zwłaszcza jego stosunku do niej. Czy ona rzeczywiście coś dla niego znaczy? Nie będzie się angażować, póki się nie upewni. Niech sobie Wirginia gada, co chce. — Chyba będzie deszcz — powiedziała Wirginia, zatrzymawszy się przy bramie farmy Johna Topielca. — Nie… Jestem pewna, że nie. Wieczór będzie ładny. Księżyc rozpędzi chmury — odparła zdecydowanie Donna. Naprawdę miała już stanowczo dosyć Wirginii. Poza tym była barć głodna, a Wirginii, dla której jedzenie było obojętne, zawsze udawało się lubiącą dobrze zjeść Donnę doprowadzić do tego, że czuła się prosię. — Wolałabym, żeby dziś nie było księżyca. Nie znoszę księży, Zawsze przypomina mi o rzeczach, o których chciałabym zapomnieć odparła Wirginia. Nie była konsekwentna, bo na pewno istniały sprawy, o których nie chciała zapomnieć. Ale Wirginia nigdy nie dbała o logikę, kiedy przyszło jej do głowy jakieś „wzruszające” zdanie. Odeszła w swojej żałobie pełna niepokoju. Coś z pewnością naszło Donnę. Ale to nie mógł być Piotr. Samo przypuszczenie było absurdem. A jednak to był Piotr. Donna uświadomiła to sobie wreszcie, wchodząc do zamożnego, wygodnego domu Johna Topielca. Zakochała się w Piotrze Penhallowie. I, jeśli można wierzyć oczom, on też zakochał się w niej. Co robić w takiej sytuacji? John Topielec urządzili piekielną awanturę. Oboje z Teklą byliby przeciwni jej ponownemu zamążpójściu, wszystko jedno za kogo. Wyobraźnia cofała się przed scenami, jakie zrobią, jeśli będzie chciała wyjść za Piotra Penhallow. Ale Piotr nie poprosił jej o rękę. Może wcale nie poprosi. Kto, u licha śmieje się na pięterku? To ta idiotka Tekla; wciąż wypróbowuje nowe sposoby zachowania zdrowia. Teraz zalecano śmiać się codziennie przez dziesięć minut. Jej śmiech zdenerwował Donnę. Siadła do kolacji rozeźlona. John Topielec też był w złym humorze. Wróciwszy z pogrzebu stwierdził, że jego ulubiona świnka jest chora, a nie mógł kląć. Tekla spróbowała go udobruchać, co zwykle jej się udawało, bo John lubił czuć, że jego kobietom zależy, aby go ułagodzić. Czemu jednak Donna nie przyłącza się do wysiłków Tekli, tylko siedzi milcząca i nieobecna, jakby dobry czy zły humor ojca nic dla niej nie znaczył? John Topielec wyładował irytację, urągając wszystkim, którzy byli na pogrzebie, a szczególnie Piotrowi Penhallowowi. Wyraził się o nim w dosadny słowach. — Jak by ci się podobał jako zięć? — zapytała Donna. John Topielec pomyślał, że Donna żartuje i wybuchnął śmiechem. — Wolałbym diabła — odparł, waląc pięścią w stół. — Teklo, czy ten nóż bywa w ogóle ostrzony? Dwie baby na gospodarstwie, a człowiek nie może dostać porządnego noża do krojenia chleba. Po kolacji Donna wyszła. Nie potrafiłaby spędzić tego wieczora w domu. Czuła się niespokojna, nieszczęśliwa i samotna. Co miał na myśli Piotr, mówiąc o miesiącu poślubnym w Ameryce Południowej? O kim myślał jako o żonie? Och, wszystko ją męczyło. Nawet samotny księżyc na niebie wydał jej się też jakby owdowiały. Krętą drogą wiodącą nad Rose River doszła do niewielkiego cypla, pośrodku którego stał stary, rozpadający się dom, otoczony równie starym sadem. Wujek Pippin nazwał go „Domem Zalotów”, bo zakochane pary lubiły siadywać na jego schodach. Nikt jednak tam nie siedział, gdy Donna dotarła na miejsce. W tej samej chwili Piotr Penhallow, uwiązawszy łódkę do drzewa, ruszył w górę zapuszczoną, porosłą mchem ścieżką. Popatrzyli na siebie i pojęli, że to było Przeznaczenie. Piotr wracał z pogrzebu do domu w czarnej depresji. Cóż za wyjątkowy osioł z niego! Donna świadomie odwróciła się tyłem do niego i poszła popłakać nad grobem Barry’ego, a ściślej mówiąc, przy jego nagrobku. Jej serce wciąż było tam pogrzebane. Piotr roześmiał się, usłyszawszy Donnę po raz pierwszy mówiącą te słowa. Ale teraz już się nie śmiał. Teraz to była tragedia. Z rozpaczy wziął łódkę młodego Jeffa i popłynął w dół rzeki. Jak oszalały romantyk postanowił płynąć dotąd, aż zobaczy światło u Donny. Ciężko chory z miłości wierzył, że nie ma szaleństwa, którego by nie popełnił. Dzień gasnął. Rzeka, początkowo bladozłota, przybrała barwę zmatowiałego srebra i wyglądała jak kobieta czekająca na kogoś w mroku. Nad miękko zarysowanymi, aksamitnymi brzegami rozbłysły światła domostw. On, Piotr, nie miał domu. Nie miał go nigdzie, poza miejscem, gdzie była Donna. Tam, gdzie ona, tam zawsze będzie jego dom. A potem zobaczył ją idącą krętą ścieżką. Gdy oprzytomnieli, siedzieli obok siebie na schodach „Domu Zalotów”, między dwoma kwitnącymi krzewami białej tawuły. Piotr powiedział: „Dobry wieczór”, chociaż naprawdę chciał zacząć słowami: „Witaj, bogini”. Donna nie umiała sobie potem przypomnieć, co na to odrzekła. Wokół panowała noc, nikły blask gwiazd i pachnący wiatr. Dwie farmy dalej pies szczekaniem ogłaszał swoją władzę nad okolicą. Donna już wiedziała, że Piotr ją kocha. Będzie dzieliła z nim wszystko, co składa się na jego zadziwiające, pełne namiętności życie, zasmakuje w marzeniach wypraw do miejsc, gdzie nie stanęła dotąd stopa białej kobiety; będą razem patrzeć na dziewicze szczyty górskie, strzelające ku niebu w zachodzącym słońcu; dotrą na krańce Darien*; będą razem spędzać noce w dżungli, gorące, pachnące, upojne, albo pod gwiazdami pustyni — czyż nie słychać brzęczenia wielbłądzich dzwonków? — Czuję się jak pijany, od czasu kiedy cię ujrzałem na spotkaniu u ciotki Becky tydzień, rok, wieczność temu — mówił Piotr. — Pijany twoim diabelnym urokiem. I pomyśleć, że zawsze cię dotąd nienawidziłem. Ciebie! Donna westchnęła, upojona jego słowami. Musi zapamiętać tę chwilę na zawsze. Będzie znowu miała swoją przygodę, tajemnicę, miłość — trzy najbardziej znaczące słowa w każdym języku. Była te tak absolutnie młodzieńczo, nieprawdopodobnie szczęśliwa, jakby nigdy nie otrzymała gorzkiej lekcji, że radość może umrzeć. Nie przychodziło jej do głowy żadne słowo, ale słowa nie były chyba potrzebne. Wiedziała, że wygląda bardzo pięknie — włożyła na siebie urodę jak suknię. Noc też była piękna. Piękne były stare, spróchniałe, zapadnięte schody. I pies był piękny. A co do Piotra — był po prostu Piotrem. — Prawda, jaki wesoły wiatr? — odezwał się Piotr, poczuwszy powiew od rzeki. — Nie lubię bezwietrznych wieczorów, wydają się martwe. Gdy wieje wiatr, mam wrażenie, jakby wstępowało we mnie nowe życie. — Ja też — odparła Donna. Przesiedzieli w milczeniu kilka upojnych minut, myśląc, jak to cudownie, że oboje kochają wiatr. Zza chmury wyjrzał księżyc. Jego srebrna poświata igrała z hebanowymi cieniami w starym sadzie. Piotr wciąż milczał, więc Donna, dlatego, żeby znowu usłyszeć jego kochany głos, zapytała, o czym myśli. — Popatrz na tę ciemną chmurę, spoza której wygląda księżyc powiedział Piotr. Nie miał zupełnie pojęcia, jak okazać miłość w; sposób. — To wygląda zupełnie jak zaćmienie. — Jak srebrzyście musi być po księżycowej stronie — szepnęła Donna rozmarzonym głosem. — Jak cudownie. — Kiedy już będę miał samolot, polecimy, jak księżyc będzie za chmurą i obejrzymy to z tamtej strony — oświadczył Piotr. Nigdy dotąd nie myślał o posiadaniu samolotu, ale teraz wiedział, że musi go mieć i o świcie wzbić się z Donną ku niebu. — Dostaniesz ode mnie Krzyż Południa jako broszkę. A może wolałabyś mieć Pas Oriona zamiast paska? — Och — westchnęła Donna. Wstała i wyciągnęła ręce do księżyca. Może wiedziała, że ma bardzo piękne ręce, prześwitujące niby ciepły marmur przez rękawy jej przejrzystej, czarnej sukni. — Chciałabym lecieć tam już teraz. Piotr też wstał, oczarowany jej rozkwitłą, mroczną urodą. Całował ją bez końca, a Donna odwzajemniała pocałunki — bezwstydnie, jak by powiedziała Wirginia. Ale Donna nie myślała ani o Wirginii, ani o Barrym, ani o dawnych urazach. Byli sami w cudowną noc blasku księżyca, cienia i czarów. — Ze mną? — zapytał Piotr. — Z tobą — odparła Donna między jednym pocałunkiem a drugim. — Jestem jedynym mężczyzną na świecie, którego możesz kochać — stwierdził bezczelnie i zgodnie z prawdą. — Jak szybko możemy się pobrać? — Patrzcie, patrzcie, jak romantycznie! — zachichotała Toynbeeowa Dark, która od dziesięciu minut stała za rogiem starego domu, obserwując ich swymi czarnymi, złośliwymi oczkami. — Więc jesteś tu, moja droga łasiczko — odrzekł Piotr. — Raduj się ze mną, wdowo po Toynbeeyu. Donna obiecała wyjść za mnie. — To znaczy, że jej serce już zmartwychwstało — zadrwiła Toynbeeowa. — Ciekawa rzecz. Ale co na to powie John Topielec? 4 Piotr i Donna nie byli jedyną parą, która ślubowała sobie wierność tej nocy. Określenie to wymyśliła Gay. Uznała, że brzmi dużo ładniej niż zwykłe zaręczyny. Nan, która miała w drodze powrotnej z pogrzebu iść z Gay i Noelem na tańce, oznajmiła, że jej matka postanowiła zostać na Wyspie do czasu rozstrzygnięcia sprawy dzbana. — Mama mówi, że nie wróci do St. John, póki nie będzie wiadomo, komu on przypadnie. Pewnie biedaczka zwariuje, jeśli to nie będzie ona. Tata w związku ze sprawami handlowymi pozostanie w Chinach przez większą część roku, więc nie odczuje naszej nieobecności. Zamieszkamy w Domu pod Sosnami w pokojach zajmowanych dotąd przez ciotkę Becky. Życie jest takie krótkie, a ja muszę zakopać się tu prawie na rok. Pomyślcie, czy to nie potworne? Gay poczuła się trochę przygaszona. Sama nie wiedziała, czemu przebiegł ją dreszcz na wiadomość, że Nan zostaje. Nie odzywała się prawie i odetchnęła, gdy doszły do Maywood. Za życia Howarda Penhallowa ten dom był przedmiotem dumy klanu, później jednak zaczął niszczeć; gonty murszały, dach werandy obsuwał się, ściany wołały o pomalowanie. Teren wokół posesji zarósł zielskiem. Ale budynek, przytulony do stóp wzgórza porosłego ciemnymi świerkami, położony blisko morskiego brzegu, który kąpał się w błękicie nieba i fal, wciąż miał swój urok i Gay kochała go. Poczuła się dotknięta, gdy Nan nazwała Maywood malowniczą ruderą. Ubierając się na tańce, Gay zapomniała już zupełnie o Nan i jej złośliwych docinkach. To tak cudownie starać się być uroczą dla Noela. Włoży sukienkę z jasnożółtego jedwabiu i nowe, bajeczne pantofelki na wysokich obcasach. Zawsze czuła się piękna w tej sukni. Przyjemnie jest wciągać przez głowę takie złociste cudo, potrząsnąć lokami, jak wiatr potrząsa żonkilami, a potem spojrzeć w lustro. Było wspaniale, póki nie weszła Nan i nie stanęła obok niej, chyba i celowo. Miała na sobie powiewną sukienkę, która zwinięta zmieściłaby; się w dłoni, wyzywająco połyskliwą, czerwoną w srebrne grona winorośli. Gładko uczesane popielatozłote włosy podtrzymywała opaska ze srebrnozielonych liści, ozdobiona jednym czerwonym pączkiem. W tej chwili Gay poczuła, że Nan przyćmiła ją swoim wyglądem. Jestem przy niej jak ktoś „domowego wyrobu” — pomyślała. — To niestety prawda. Owszem, ładna, ale „domowego wyrobu”. Jej brwi były czarne i grube przy wąziutkich kreskach nad oczyma Nan. Ale Gay dodała sobie otuchy — delikatna różowość jej policzków ocienionych czarnymi rzęsami była naturalna, a żeby nie wiem co mówić o elegancji, ten loczek nad uchem Nan przypominał bokobrody. Zapomniała o Nan, biegnąc do furtki na tyłach ogrodu, skąd było widać zakręt drogi, którą miał nadjechać samochód Noela. Pędząc dostrzegła na oszklonym ganku matkę i Mercy Penhallow. Z pewnością obmawiały Noela, zwłaszcza Mercy. Kiedy Gay zaczęła chodzić z Noelem, cały klan kręcił nosem i lamentował. Żeby tak ludzie nie wtrącali się do cudzego życia! Oburzała ją sama myśl, że mogą wątpić, czy Noel jest dosyć dobry dla niej — ci wszyscy rodowici Darkowie i Penhallowowie! Nie wolno jej poślubić kogoś spoza rodziny królewskiej! Przebiegając ogród na szczupłych, opalonych nogach, Gay szyderczo pokręciła głową. Mercy Penhallow jeszcze nie zabrała się za Noela. Na razie obie z matką Gay omawiały szczegółowo pogrzeb. Lecz blade, wodniste oczy Mercy były utkwione w Nan, która stała na frontowej werandzie i paliła papierosa ku oburzeniu przechodzących obok mieszkańców Rose River. — Myśli pewnie, że ma ładne plecy — powiedziała Mercy — bo tak je obnażyła. Niestety, dziś skromność nie jest w modzie. Howardowa uśmiechnęła się tolerancyjnie. Zdaniem klanu była zbyt tolerancyjna. Dlatego sprawy między Nan i Noelem Gibsonem zaszły tak daleko. Wybiera się z Gay i Noelem na tańce do Country Club w Charlottetown. Wolałabym, żeby Gay nie jechała tam tak od razu po pogrzebie. Ale dziś młodzi mają inny stosunek do takich rzeczy niż my kiedyś. — Cały świat tańczy jak szalony — syknęła Mercy. — Dzisiejsza młodzież nie ma ani manier, ani zasad moralnych. A co do Nan, mówią, że poluje na męża. Ma w głowie tylko chłopców; słyszałam, że nic, tylko lata za nimi. — Za naszych czasów to chłopcy latali za dziewczętami — zauważyła z uśmiechem Howardowa. — Chyba to było przyjemniejsze: można było stanąć, kiedy miało się ochotę zostać złapaną. Mercy, za którą nikt nigdy nie „latał”, nawet jeśliby tego pragnęła, prychnęła pogardliwie. — Zdaje się, że Gay wciąż szaleje za Noelem — rzekła. — Lucyllo, dlaczego tego nie ukrócisz? Howardowa zrobiła zmartwioną minę. — Jak mam to zrobić? Gay wie, że go nie lubię. Ale to dziecko świata poza nim nie widzi. Kiedy pewnego razu powiedziałam coś na temat jego rodowodu, odparła: „Droga mamo, Noel nie jest koniem”. — A Roger szaleje za nią — jęknęła Mercy. — Wspaniały mężczyzna z górą pieniędzy. Mógłby dać jej wszystko. — Z wyjątkiem szczęścia — powiedziała Howardowa ze smutkiem. — Noel poza pensją nie ma grosza i wątpię, czy kiedykolwiek będzie miał. A poza tym, któż to są Gibsonowie? Parweniusze! Ciekawe, co j« biedny ojciec pomyślałby o tym. Howardowa westchnęła. Nie była taka światowa jak niektórzy z klanu. Nie chciała, żeby Gay wychodziła za Rogera bez miłości, lecz tylko dlatego, że Roger ma pieniądze. I nie to miała przeciwko Noelowi, ich nie ma. Ważniejszym problemem była jego „gibsonowatość”. Howardowa znała Gibsonów, jak Gay nigdy ich nie pozna. I mimo ciętej riposty Gay na temat rodowodu, wierzyła w staroświeckie porzekadło, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Zobaczywszy Noela po raz pierwszy, pomyślała: Chłopak nie powinien rzucać takich spojrzeń. W dodatku ma „gibsonowskie” usta. Nie potrafiła jednak kłócić się z Gay, dziewczyna była dla niej wszystkim. Mercy tego nie rozumie. To nie takie proste ukrócić teraz wszystko. Chociaż jest młoda i taka słodka, Gay wie, czego chce, a Howardowa nie zniosłaby widoku nieszczęśliwej córeczki. — Może z nią tylko flirtuje — powiedziała Mercy, słysząc westchnienie matki Gay. — Gibsonowie są bardzo niestali. Ale i ta uwaga nie była w smak Howardowej. Trudno sobie wyobrazić, żeby jakiś Gibson „tylko flirtował” z Penhallowówną. Nie chciała nawet myśleć, że Gay mogłaby zostać porzucona. — Boję się, że on traktuje znajomość z Gay aż za poważnie i przypuszczam, a właściwie jestem pewna, że są już prawie zaręczeni. — „Prawie zaręczeni”. Droga Lucyllo, nie mów głupstw. Ludzie i są zaręczeni, albo nie. I gdyby Gay była moją córką… Howardowa stłumiła śmiech. Pomyślała bowiem, że gdyby Gay — córką Mercy, ani Noel, ani żaden inny chłopiec nie stałby się dla nit źródłem niepokoju. Biedna Mercy! Taka jest pospolita z tym okropny podwójnym podbródkiem! I twarzą wywołującą wrażenie, jakby jej bały się siebie nawzajem. Howardowa patrzyła na nią z błogim czuciem kobiety niegdyś bardzo pięknej. Howardowa była niewątpliwie najpopularniejszą kobietą w klanie. Gdziekolwiek się znalazła, zawsze sprawiała wrażenie, że jest na właściym miejscu, wcale zresztą o to nie zabiegając. Zawsze najlepiej wypadała w dyskusjach, bo nigdy się nie kłóciła, a tylko uśmiechała O różnych rzeczach nie miała pojęcia, lecz wiedziała dużo o gotowaniu i o miłości, a to kobiecie wystarczy, aby zajść daleko. Nie była też, jak to się często zdarza, fałszywą przyjaciółką, co to raz daje szturchańca, a za chwilę poklepuje przyjaźnie. W dodatku było w niej coś, co sprawiało, że ludzie pragnęli zwierzać się jej ze swoich sekretów — swoich pięknych sekretów. Ciotka Becky zawsze pochlebiała sobie, że pierwsza poznawała wszystkie tajemnice klanu, ale Howardowa dowiadywała się o wielu rzeczach wcześniej niż ciotka. Nawet Stanton Grundy, który rzadko mówił dobrze o kobietach, bo chciał utrzymać reputację człowieka o sardonicznym poczuciu humoru, powiedział o Howardowej, że raz przynajmniej, stwarzając kobietę, Bóg wiedział, co robi. . Niektórzy w klanie uważali, że Howardowa ubiera się zbyt jasno jak na kobietę w jej wieku, ale ona śmiała się z tego. — Zawsze lubiłam jasne kolory — mówiła — i będę je nosić do śmierci. Jeśli zechcecie, możecie pochować mnie w czerni, ale póki żyję, będę się ubierać na niebiesko. — Wracając do Rogera — odezwała się Mercy — ostatnio źle wygląda. Chudy jak szczapa. Czy martwi się z powodu Gay? A może jest przepracowany? — Myślę, że jedno i drugie po trochu. W zeszłym tygodniu zmarła pani Gateway. Nikt na świecie nie mógłby jej uratować, ale Roger bardzo przeżywa, gdy umiera ktoś z jego pacjentów. — Jest bardziej współczujący od wielu lekarzy — dodała Mercy. — Mogę tylko powiedzieć, że Gay to ślepa gąską jeśli woli Noela od niego. Mercy miała jeszcze wiele do powiedzenia, ale Howardowa zręcznie zmieniła kłopotliwy temat rozmowy, kierując ją na dzban ciotki Becky. Czy Mercy słyszała? Dwóch lokatorów Adamowej Penhallow z Indian Spring, Gerald Elmslie i Grosset Thompson, pokłócili się o dzban i wyprowadzili z mieszkania. Przysporzyło to Adamowej dodatkowych kłopotów, bo i tak z trudem wiąże koniec z końcem. — Czemu, na Boga, Gerald i Grosset kłócili się o dzban? — spytała Mercy. — Oni nie mają nic do tego. — Och, Gerald chodzi z Verą Dark, a Grosset zaręczył się z Sally Penhallow. — To wyjaśnienie nie napełniło jednak chudej sakiewki Adamowej. — Moim zdaniem przez ten dzban ktoś jeszcze zwariuje — rzekła Mercy. Gay wyglądała Noela, stojąc u furtki pod starym świerkiem przypominającym ponurego, zatroskanego pastora w czerni. Od dawna tak go wyglądała wieczorami. Z daleka słyszała wyraźnie rubaszny śmiech Johna Topielca, odbijający się echem od morskiego brzegu w Rose River, i bardzo ją to denerwowało. Przychodziła tu marzyć o Noelu i chciała, aby jej towarzyszyły tylko najmilsze, stłumione odgłosy cichutkiego szeptu drzew, westchnień fal przyboju, bardziej wyczuwalnych: niż słyszalnych, i leciutkiego szmeru wiatru. Było to najukochańsze pół godziny w całym dniu, chwile zwiewnego, złotawego półmroku poprzedzające zapadnięcie ciemności. Chciała zachować je jak świętość wyłącznie dla Noela — była młoda, zakochana, a na świecie panowała wiosna. Ale John Topielec musiał akurat rechotać, a Roger stanąć obok i wlepić w nią oczy; wysoki, posępny, z twarzą pooraną bruzdami. Takim przynajmniej widziała go Gay, porównująca jego pociągłą twarz i ciemnorudą, gęstą czuprynę z gładkimi policzkami i lśniącymi włosami Noela. Ale Gay bardzo lubiła Rogera i byłby jej jeszcze milszy, gdyby nie członkowie klanu, którzy nalegali, aby wyszła za niego. Roger patrzył na nią: na jej zgrabną główkę z kasztanowymi włosami o złocistym połysku, na jej piękne czarne brwi i aksamitne oczy, przysłonięte wachlarzem rzęs, na rozkoszny dołeczek pod czerwonymi wargami i mlecznobiałą szyję nad dekoltem sukienki. Jest nieśmiała, słodka i kapryśna jak kwiecień, ta mała Gay. Czyż można jej nie kochać? Sam jej wygląd mówił: „Chodź i kochaj mnie”. A jaki ma aksamitny, delikatny głosik, jeden z niewielu, których słuchał z przyjemnością. Roger nie lubił wysokich głosów kobiecych i był na nie bardzo wrażliwy. Niemiły głos drażnił go bardziej niż brzydka twarz. Było w niej coś, co bardzo pragnąłby mieć, gdyby chciała mu to dać. Przestał jednak mieć nadzieję, że to się kiedyś stanie. Był pewien, żel rozmarzone, ukryte za rzęsami spojrzenie Gay nie jest przeznaczone dla niego. Wiedział doskonale, że czeka na innego mężczyznę, w porównaniu z którym on, Roger, był tylko cieniem i kukłą bez życia. Nagle uświadomił sobie, że ma już trzydzieści dwa lata, a Gay zaledwie osiemnaście. Czemu, na Boga, musi kochać Gay, wiedząc przy tym doskonale, ż« na jedno skinienie mógłby mieć tuzin innych dziewcząt. Ale tak to już I jest. Kocha Gay. I chce, żeby była szczęśliwa. Cieszyło go, że na tym świecie może być ktoś tak bardzo szczęśliwy jak ona. Oby tylko ten chłopak Gibsonów zapewnił jej trwałe szczęście! .— Ta stara furtka wciąż tu jest. Zdawało mi się, że twoja matka chciała, żeby ją zdjęto. .— Nie pozwoliłabym na to — odparła Gay. — To moja furtka. Kocham ją. — Ja lubię wszystkie furtki — rzekł zagadkowo Roger. — Furtka to coś, co kusi. To obietnica. Za nią może być coś cudownego, od czego człowiek nie jest odgrodzony. Furtka jest zarazem tajemnicą i symbolem. Co byśmy znaleźli, ty i ja, gdybyśmy ją otworzyli i weszli przez nią? — Zieloną kotlinkę pełną bladych fiołków, skąpaną w zachodzącym słońcu — zaśmiała się Gay. — Ale my, Rogerze, nie przejdziemy przez nią, bo na trawie jest rosa i zniszczyłabym nowe pantofelki. Popatrzyła na niego roześmianymi oczyma tylko przez moment, ale wtedy właśnie samochód Noela przejechał zakręt, i Gay nie zauważyła go. Zostawiła Rogera przy zamkniętej furtce i wróciła do domu. Noel siedział na schodach obok Nan. Nie spotkali się dotąd, ale zachowywali się tak, jakby się znali całe życie. Nan patrzyła na Noela wzrokiem, od którego męskie serca topniały błyskawicznie, chociaż nie działał tak samo skutecznie na kobiety. Ciało Gay przeszył dziwny, lodowaty dreszcz. — Pytałam Noela, czy zawija sobie włosy na lokówki — odezwała się Nan swoim leniwym, lekko ochrypłym głosem. Wirując w tańcu, Gay zapomniała o zimnym dreszczu i wszystkich innych niemiłych” rzeczach. Noel szeptał jej cudowne słówka i wyglądał jeszcze cudowniej. A po tańcu, który przesiedziała z Noelem w zacienionym kącie balkonu, jej szczęście dopełniło się. Bo Noel zadał jej szeptem pewne pytanie, a ona — uśmiechając się i rumieniąc, z gardłem lekko ściśniętym i oczyma dziwnie błyszczącymi od powstrzymywanych łez — wyszeptała odpowiedź. I już nie byli „prawie” zaręczeni. Przez resztę wieczora Gay miała wrażenie, że pływa w różowej mgiełce uczucia, zbyt rzadkiego i niezwykłego, żeby je określać tak zwyczajnym słowem jak „szczęście”. W drodze powrotnej wysadzili Nan Przy Domu pod Sosnami i już tylko we dwoje pojechali do Maywood. Długo zwlekali z powiedzeniem sobie dobranoc, znajdując w tym słodką, rozkoszną przyjemność, bo wiedzieli, że wkrótce znów się zobaczą. Stali pod ogromną, późno rozkwitłą jabłonią na zakręcie ścieżki, w drżącym cieniu prześwietlonych księżycem liści. Otaczał ich subtelny, nierealny świat skąpany w księżycowym blasku. Noc pełna tajemnic i cudów. Nigdy przedtem nie było — nie mogło być takiej nocy. Podając Noelowi usta różane jak Róża Miłości, Gay zastanawiała się, ile zakochanych par stoi teraz jak oni w zachwycie, ile przysięg wymawianych jest szeptem w świetle gwiazd. Stare drzewo poruszyło nagle konarami, jakby ich błogosławiąc. Wielu kochanków kryło się przedtem w jego cieniu, znajdując osłonę dla pocałunków. Wiele ust całujących się pod nim już zamieniło się w proch. Ale cud miłości odnawiał się każdej wiosny. Wróciwszy do pokoju, Gay rozebrała się przy świetle księżyca. Do niebieskiego dzbanuszka na stoliku strząsnęła płatki białych róż, które miała przypięte do stanika. Ojciec podarował jej dzbanuszek, kiedy była dzieckiem i powiedział, żeby po każdym naprawdę szczęśliwym dniu wsypywała do niego garść płatków róży. Naczyńko było już prawie pełne, zostało tylko miejsca na jeszcze jedną garść płatków. Gay uśmiechnęła się. Wsypie je tu w dniu ślubu, a potem zamknie dzbanuszek na zawsze jako symbol lat dziewczęcych. Nie zasnęła, rzecz jasna. Szkoda było marnować na sen nawet jedną chwilę takiej nocy. Przyjemniej było leżeć i myśleć o Noelu. Zaczęła nawet snuć plany związane ze ślubem, który odbędzie siei jesienią. Suknię ślubną uszyje z atłasu, brzoskwiniowego jak jej skóra. „Masz skórę jak płatki narcyza” — powiedział Noel. Będzie miała błyszczące jedwabne pończoszki, koronki jak morska piana i cieniutkie platynowe pierścionki. „Ta urocza Noelowa Gibson, jednak z najpiękniejszych panien młodych w tym sezonie”… Mały domek, może w stylu tych ślicznych., nowoczesnych bungalowów, z żółtymi i jak słońce zasłonami w oknach i żółtymi jak krążki słonecznego światła śniadaniowymi talerzykami na stole. Noel będzie siedział naprzeciw niej. Maleńka, najdroższa — przypomniała sobie, jak wymawiał te słowa pod jabłonią, patrząc jej w oczy, które w tym momencie przywoływały mroczne jeziorka. To cudowne, wprost nie do wiary, że z tysiąca urodziwych dziewcząt, gotowych biec do niego na skinienie ręką, wybrał właśnie ją. Raz tylko przemknęło jej przez głowę ostrzeżenie Człowieka Księżycowego: „Nie bądź za bardzo szczęśliwa”. Biedny, stary, pomylony Człowiek Księżycowy. Jak gdyby można było być za bardzo szczęśliwą! Jak gdyby Bóg nie radował się szczęściem ludzi! Przecież człowiek został stworzony do szczęścia. Zawsze będę kochać tę noc — pomyślała Gay. Ósmy czerwca będzie najukochańszą datą w roku. Będą ją święcić potajemnie w jakiś własny, niepowtarzalny sposób. I zawsze będą razem… zawsze. Na dobre i złe. Każdy świt i zmierzch stanie się piękniejszy, gdy będą razem. Gdybym umarła — pomyślała Gay — a Noel zbliżyłby się i spojrzał na mnie, wróciłabym do życia. Następnego dnia Nan zatelefonowała do Gay. — Myślę, że podoba mi się twój Noel — powiedziała, przeciągając po swojemu słowa. — Chyba ci go zabiorę. Gay roześmiała się triumfująco. — Nie dasz rady — odparła. 5 Gay nie była jedyną osobą w klanie, która nie spała tej nocy. Czuwali także Donna i Piotr. Dawidowa Dark i Palmerowa Dark leżały z otwartymi oczyma u boku swych chrapiących mężów, zastanawiając się, czemu życie musi być takie trudne dla przyzwoitych kobiet, które zawsze starały się postępować jak należy. Nie spała też Wirginia; martwiła się. Nie mogła zasnąć Toynbeeowa Dark, pielęgnując w sobie urazę. Nie spała też Paulina Dark, zastanawiała się, czy Hugh rzeczywiście dostanie rozwód. Thora Dark czekała z niepokojem na powrót pijanego, poniewierającego nią męża. Obaj Samowie spali, lecz czuwaliby, gdyby wiedzieli, że mają powód do bezsenności. Hugh Dark i Robert Penhallow spah zdrowym snem. Spał też William Y. z okładem na nosie. Wyglądało więc, że mężczyźni byli na ogół w lepszej kondycji, chyba że ciotka Becky śpiąca wiecznym snem w grobie na wypielęgnowanym cmentarzu Rose River wyrównywała szansę kobiet. Nie spała też Joscelyn. Od kilku godzin leżała w łóżku, przewracając się niespokojnie z boku na bok. W końcu wstała cichutko, ubrała się i wyśliznęła z domu. Poszła nad brzeg morza. Wydmy tonęły w świetle księżyca. Chłodny wiatr szeleścił w trawie na rudych „cypelkach”, niosąc za sobą delikatne, słodkie wonie nocy. Przy brzegu lśniły drobne, szemrzące fale, a nad portem wisiała mgiełka. Joscelyn dobiegł z dali rozdzierający serce zew morza, nie ustający od tysięcy lat. Czuła się stara, było jej zimno i miała pustkę w głowie. Przypuśćmy, że Hugh naprawdę kocha Paulinę i chce być wolny. No i dobrze, czemu ni« Czyż ona nie kocha Franka Darka? Czemu nie miałaby pomyśleć filozoficznie: „No cóż, jeśli Hugh dostanie rozwód, ja też stanę się wolna i może Frank wróci…” Nie, tak nie wolno jej myśleć. Taka myśl gasiłaby wysoki płomień miłości, pielęgnowany przez nią w sercu lata. Nad wydmami wstawał świt i delikatny dreszcz przebiegał porastające je trawy, gdy Joscelyn wracała do domu. Nie przypuszczała, że może spotkać kogoś o tej porze. Ale któż to dreptał przez ciche pastwisko i Griscoma, białe od porannej rosy, jak nie zgięta wpół ciotka But z głową omotaną szarym szalem, spod którego jej jasne oczka patrzyły zaciekawione na Joscelyn. Wyglądała niewiarygodnie staro i zarazem bajecznie młodo. — Wcześnie wstałaś. Darkowa. Joscelyn nie znosiła, kiedy zwracano się do niej w ten sposób. Nie lubiła też odbierać na poczcie listów adresowanych do „Pani Hughowej Dark”. Gdy pewnego razu miała podpisać jakiś dokument jako „Joscelyn Dark”, rzuciła pióro i wstała z ustami białymi jak śnieg. Ciotka But była jedyną osobą w klanie, zwracającą się do niej per „Darkowa”, ale nie było sensu robić jej wyrzutów z tego powodu. — I ty też, ciociu. — Ech, ja dziś wcale nie kładłam się do łóżka. Przez całą noc byłam u Forestów Myersów. Urodziła im się dziewczynka, śliczne dziecko, ale usta ma chyba Myersów. — A jak Alicja? — Alicja czuje się dobrze, tylko okropnie rozczula się nad sobą. A przecież poszło jej łatwo. Wcale nie krzyczała; trzeba przyznać, że to przyjemność pomagać takiej kobiecie przy porodzie. Mogłabym pomagać i tobie, tam — ciotka wskazała ręką na odległą farmę Treewoofe, rysującą się w bladozielonym świetle wpełzającym na wzgórze — gdybyś się inaczej zachowała. Pomagałam w tamtym domu przy wielu porodach; byłam przy narodzinach Klary Trevorne. Co to były za czasy! Stary Korneliusz, wtedy był młodym Korneliuszem, zachowywał się zupełnie jak wariat. Można było pomyśleć, że nikomu przed nim nie urodziło się dziecko. W końcu musiałam zwabić go do piwnicy i zamknąć, bo jego żona chyba by nigdy nie urodziła. Biedna Korneliuszowa nie mogła się skupić na rodzeniu z powodu szumu, jaki robił wokół tego. Klara jest ostatnim dzieckiem, jakie przyszło na świat w Treewoofe. Najwyższy czas, żeby znów jakieś się tam urodziło. Może dojdzie do tego, bo jak słyszę, Hugh stara się o rozwód w Stanach. Wtedy Paulina nie wypuści go po raz drugi z rąk. Ale ona nie będzie miała dzieci, bo nie ma odpowiedniej budowy. A ty, Joscelyn, rodziłabyś. 6 Mały Brian Dark musiał wracać pieszo z pogrzebu, bo wujowi Duncanowi zachciało się jechać do miasta. — Pamiętaj, przed dojeniem krów masz wyzbierać kamienie z pola — przykazał Brianowi. Brian nigdy nie miał czasu na zabawę, nawet pół dnia. Teraz czuł się bardzo zmęczony, bo zbierał kamienie od świtu do późnego popołudnia. Był też głodny. Prawdę mówiąc, zawsze był głodny. Ale od głodu fizycznego gorszy był głód serca. I matka nie ma nagrobka. Gdy już dorośnie, czy zdoła nazbierać tyle pieniędzy, żeby go postawić? W brzydkim, żółtawym domu Duricana Darka Brian zdjął z siebie żałosne „świąteczne ubranie”, włożył zniszczony ubiór roboczy i poszedł na pole zbierać kamienie. Pracował do czasu dojenia krów. Ból grzbietu był równie dotkliwy jak ból serca. Potem pomagał panu Conwayowi doić krowy. Conway był jedynym znanym Brianowi najemnym pracownikiem, do którego zwracano się per „pan”. Conway mówił, że nie pracowałby u kogoś, kto nie zwracałby się do niego w ten sposób. Do diaska, nie jest gorszy od każdego innego pana. Brian dosyć go lubił. Pan Conway wyglądał bardziej na nieporadnego poetę niż najemnego robotnika. Miał ciemnorudą, kudłatą, falującą czuprynę, obwisły wąs, kozią bródkę i okrągłe, brązowe, błyszczące oczy. Był tu obcy, pochodził z Nowej Szkocji i mówił o sobie „Sinonosy”. Brian często zastanawiał się dlaczego, bo nos pana Conwaya wcale nie był siny, lecz czerwony. Po wydojeniu krów ciotka Alethea, jasnowłosa, wysoka, niechlujna, jędzowata niewiasta kazała Brianowi iść do Little Friday Cove i spróbować dostać dorsza od któregoś z Samów. — Tylko zwijaj się i nie mitręż — dodała — bo złapnie cię Człowiek Księżycowy. Nigdy nie powiedziała, co właściwie zrobi z nim Człowiek Księżycowy, kiedy go „złapnie”, może uważając, że to, co nieznane, bardziej przeraża niż znane. Brian wyobrażał sobie, że ugotuje go w oleju i ogryzie do kości. Bał się teraz Człowieka Księżycowego bardziej niż diabła. Ktoś mu kiedyś powiedział, że jeśli chłopiec nie ma ojca, to jego ojcem jest diabeł, i że ten diabeł przyjdzie kiedyś w nocy i zabierze go. Ale pan Conway uspokajał Briana, że diabła nie ma i swoje słowa podkreślał tyloma „u diaska”, że chłopiec mu uwierzył, bo chciał wierzyć. Jednakże twierdząc, że i nieba nie ma, pan Conway też powtarzał wielokrotnie „u diaska”, a to nie było dobrze, bo znaczyło, że Brian nigdy nie ujrzy matki. Pan Conway nie posuwał się tak daleko, żeby utrzymywać, iż nie ma Boga. Mówił nawet, że pewnie jest. Ktoś musi rządzić światem, chociaż robi to nie najlepiej. — Pewnie to młody Bóg i jeszcze, u diaska, nie nauczył się swojej roboty — powiadał pan Conway. Brian był za mały, żeby takie stwierdzenie go zgorszyło, a myśl, że Bóg może być młody, raczej mu się spodobała, bo dotąd zawsze wyobrażał sobie Boga jako surowego starca z brodą. Gdyby nie był taki zmęczony, ucieszyłby się ze spaceru na cypel Little Friday. Lubił patrzeć na światła portowe wykwitające w błękicie zmierzchu, obserwować; tajemnicze statki wypływające do nie wiadomo jakich, zachwycających brzegów. Zauważył właśnie jeden, przepływający przez mieliznę, i towarzyszył mu w wyobraźni. W domku na cyplu Little Friday zastał tylko Dużego Sama w dość podłym nastroju. Zbliżały się kłopoty, zapowiadane od wielu dni przez różne znaki i zjawiska, na które nie można było dłużej zamykać oczu. Przez cały ubiegły poniedziałek rozlegało się ponure wycie psa imieniem Sól. We wtorek Mały Sam rozbił lusterko, przed którym golił się od czterdziestu lat. We środę Duży Sam nie podniósł z ziemi zauważonej szpilki; we czwartek przeszedł w fabryce pod drabiną Toma Appleby’ego. W piątek zaś — uwaga, w piątek — podając sobie przy kolacji sól, Mały i Duży Sam przewrócili solniczkę. Duży Sam postanowił nie ulegać przesądom. Jakie znaczenie dla dobrego prezbiterianina ma rozsypana sól i rozbite lusterko? Wierzył jednak w sny — Biblia pozwalała na to. A w nocy po zgonie ciotki Becky miał upiorny sen: widział zbliżający się ku ziemi księżyc w pełni, to czarny, to w kolorze ostrej czerwieni. Ocknął się w momencie, gdy księżyc był na tyle blisko, że mógł go dotknąć. Jęknął więc tak głośno, że zburzył ciszę wiosennej nocy w Little Friday Cove w promieniu wielu jardów. Duży Sam, prowadzący od czterdziestu lat staranny i obszerny rejestr swoich snów, przejrzał wszystkie zapisy i uznał, że żaden nie był tak przerażający jak ten ostatni. Potem doszedł ten dziwny dźwięk od zatoki. Kiedy Stara Pani Zatoka popiskiwała jak wiedźma, kogoś czekały poważne zmartwienia. — Mały Sam wyszedł dokądś cichcem po kolacji — powiedział do Briana. — Pomyślałem, że może pójdę sam na mieliznę szukać małży. Alem nie poszedł, bom był trochę zmęczony. Zaczynam odczuwać swoje lata. Lecz mam klucz do magazynku ryb. Przyniosę ci dorsza, chociaż wszystkie są za ciężkie dla ciebie. Posiedź se tu i zjedz zupy z małży, jeszcze trochę jej zostało. Mały Sam umie gotować te zupę, to musze przyznać. Brian chętnie zjadłby zupę z małży, ponieważ na kolację dostał tyle, co nic, ale robiło się ciemno, a on bał się ciemności. Chciał wrócić do domu, zanim mrok całkiem zapadnie. Wstyd mu było, że taki z niego tchórz, ale trudno, bał się. Czasem myślał, że nie bałby się tylu rzeczy, gdyby czuł się kochany. Był taki mały i wyglądał tak żałośnie, że Duży Sam dał biedakowi miedziaka, żeby po drodze do domu kupił sobie czekoladowy baton w sklepiku wdowy Terlizzick. Brian jednak nie wszedł do sklepiku. Nie lubił wdowy Terlizzick i hałaśliwych wałkoni, których pełno było u niej w letnie wieczory. Gdy dobiegł do domu, dźwigając ciężkiego dorsza, kazano mu od razu iść spać. Musiał być na nogach o czwartej rano, żeby pomóc panu Conwayowi załadować kilka cieląt na jarmark. Brian chętnie posiedziałby chwilkę pod dużą jabłonią i pograł na drumli. Lubił starą jabłoń. Zawsze mu się zdawało, że to wielkie, dobre, przyjemnie pachnące drzewo, całe w kwieciu, jest mu przyjazne i chroni go swymi ramionami. I lubił grać na drumli. Kiedyś wieczorem zagrał u ludzi, którym pomagał sadzić ziemniaki, i para młodych — dziewczyna była w białej sukience — zaczęła tańczyć w takt jego muzyki w ogrodzie przy blasku księżyca. Była to jedna z niewielu pięknych chwil w jego życiu. Grywając potem na drumli, widział ich nieraz w swojej wyobraźni tańczących… tańczących… tańczących do jego czarodziejskiej muzyki, z wdziękiem liści wirujących na wietrze — białą, uroczą, tajemniczą parę. Ale ciotka Denzilowa była nieubłagana. Brian wszedł po drabinie na kuchenny stryszek, na którym sypiał zawsze sam i którego nienawidził. Bał się buszujących tam szczurów. Lubił tu tylko jedną rzecz: okienko, przez które mógł dojrzeć skrawek morza i cypel osnuty niebieską mgiełką, oraz cudowne zachody słońca. Dziś nad cyplem stała śliczna różowozłota poświata, a morze było ciemnogranatowe. Brian widział te lampę z różowym abażurem w oknie domu Dollarów po drugiej stronie drogi. Lubił patrzeć na tę lampę, dużą, rozjarzoną plamę barwne światła w ciemnościach. Gdy zgasła, poczuł się bardzo smutny i napłynęły mu do oczu. Był taki mały i samotny w ogromnym, ponurym, nieprzyjaznym świecie. Spojrzał na niebo. Jaka ciemna dziś noc! I jak straszliwie jasne są gwiazdy! Kochany Boże — wyszeptał — kochany młody Boże, proszę cię, nie zapominaj o mnie. Leżał na twardym posłaniu, rad, że księżyc jeszcze nie wzeszedł. Bał się przebywać na stryszku w księżycowe noce. Przedmioty zwisające z krokwi przybierały takie dziwne kształty. I dziura w ścianie wychodząca na pozbawiony podłogi strych nad główną częścią domu, czarna i groźna w noce, kiedy świecił księżyc, wyglądała tak przerażająco. Kto wie, co może z niej wyskoczyć. Brian nie widział dziury, kiedy było ciemno. Po dłuższym czasie usnął. Akurat w tej samej chwili Mały Sam wrócił do domu w Little Friday Cove. 7 Mały Sam dowiedział się na pogrzebie, że loteria, na którą kupił los j od Moseya Gautiera, miała odbyć się wieczorem tego samego dnia. Postanowił więc pójść do Chapel Point i zobaczyć, czy dopisało mu szczęście. I dopisało. Duży Sam spał mocno z Musztardą zwiniętą w złotą kulę na jego brzuchu. Mały Sam wyjął coś z przyniesionej paczki, spojrzał na to coś z powątpiewaniem, pokiwał głową z namysłem i spróbował ustawić to na półce z zegarem. Rzecz podobała mu się, ale wzbudziła też wątpliwości. Figurę to ona ma całkiem niczego — pomyślał. — Ale nie wiem, co on o niej pomyśli — rozważał dalej, spoglądając niepewnie na śpiącego j Dużego Sama — nie wiem. I co se pomyśli pastor. Te rozważania nie przeszkodziły Małemu Samowi szybko zasnąć. Aurora, bogini świtu, czuwająca przez godziny ciemności na zegarowej półce, była pierwszą rzeczą, na której spoczęły oczy Dużego Sama, gdy je otworzył rano. Stała tam, śliczna i gibka, na czubkach palców, w aureoli czerwonozłocistego słońca wschodzącego nad zatoką. — Cóż to jest, u diabła? — zastanawiał się Duży Sam, myśląc, że to dalszy ciąg snu. Wyskoczył z łóżka ku niezadowoleniu kotki i podszedł do Aurory. — To nie sen — powiedział na głos z niedowierzaniem. — To posążek: goły posążek. Sól, zwinięty w kłębek w nogach łóżka Małego Sama, zeskoczył za Musztardą na podłogę. Lubił kotkę, ale nie mógł pozwolić, żeby siedziała tam, szczerząc do niego zęby. W rezultacie Mały Sam zbudził się i usiadłszy w łóżku, zaspanymi oczyma próbował zobaczyć, o co chodzi. — Samuelu Beelby Darku — odezwał się Duży Sam groźnym tonem — co to jest, to co tam stoi? — Samuelu Phemisterze Darku — odparł Mały Sam przedrzeźniając go. — To figurka z alabastra, prawdziwego alabastra, co żem jo wygrał wczoraj wieczorem na loterii w Chapel na piąte nagrodę. Piękna, co? — Piękna? — huknął Duży Sam wielkim głosem. — Piękna! To jest figura nieprzyzwoita i obrzydliwa, tak jest. Zabieraj jo zaraz i wrzuć do zatoki, najdalej jak potrafisz. Gdyby Duży Sam nie zrobił takiej awantury, Mały Sam z własnej inicjatywy zrobiłby pewnie dokładnie to samo, bo był trochę zażenowany wyglądem posążka, jak też myślą, co pastor Trackley powie na ten temat. Ale nie pozwoli, żeby ten kurdupel, Duży Sam, zmuszał go do tego, i zaraz mu to pokaże. — Och, chyba tego nie zrobię — odparował chłodno. — Posążek sie zostanie tam, gdzie stoi. A ty przestań klapać jadaczko i odczep sie. Nic jednak nie wskazywało, że Duży Sam zechce się odczepić. Oburzony zaczął chodzić po pokoju, gryząc palce raz prawej, raz lewej dłoni. Sól uciekł w jedną stronę, Musztarda w drugą, zostawiając na polu walki obu Samów. — Nie wolno trzymać żadnych posążków, a tym bardziej gołych. Boskie prawo zabrania. „Nie będziesz miał bogów cudzych…” — Człowieku, to nie ja jego zrobiłem i ani myślę jego uwielbiać. — To przyjdzie z czasem… to przyjdzie. I w dodatku to coś katolickiego. Chyba przedstawia Marie Dziewice. Mały Sam popatrzył powątpiewająco na posążek. Został wychowany w porządnej, starej nienawiści prezbiterian do katolików i do wszystkiego, co myślą i robią, ale mimo to nie uważał, że nawet oni mogliby posunąć do przedstawienia Marii Dziewicy zupełnie bez niczego sobie. — Nie, to nie ona. Chyba pod spodem jest napisane, jak się nazywa. „Aurorka”. Zwyczajna dziewczyna, nic więcej. — Myślisz, że apostoł Paweł nosiłby ze sobo coś takiego? — nacisk Duży Sam. — Albo — dodał jako argument mogący wywrzeć większe wrażenie na Małym Samie — mogłaby to mieć u siebie biedna stara ciotka Becky, która jeszcze nie ostygła w grobie? — Chyba nie. Święty Paweł wiadomo, że nie lubiał kobiet, tak jak i ty. A co do ciotki Becky, nie bijem sie o jej dzban, więc po co sie nio przejmować? A teraz, Sammy, przestań ssać piąstki i udawać, żeś jest dorosły, chociaż nie jesteś. Zobacz, czy potrafisz ubrać sie jak mężczyzna.! — Dziękuje. Bardzo dziękuje. — Duży Sam stał się groźnie spokojny. — Jestem bardzo usatysfakcjonowany porównaniem mnie do Pawła Apostoła. W moim postępowaniu kieruje sie sumieniem, ty bezwstydny staruchu! — Coś mi wygląda, że na śniadanie żeś zjadł słownik — odparował Mały Sam, zdejmując spodnie z gwoździa — i chyba ci to zaszkodziło. Wypij lepiej sody. A twoje sumienie, jak to nazywasz, nie ma z tym nic i wspólnego. To tylko twoje uprzedzenia. Weź tego faceta, co pisze. Czy on nie ma u siebie, w domku letniskowym nad rzeko, ze sześciu posążków? — Jak on jest dureń i osieł, to czy i ty masz być dureń i osieł? Pomyśl o tym, Samie Dark, i o swojej nieśmiertelnej duszy. — Dziś nie jest mój dzień na myślenie — odparł spokojnie Mały Sam. — A teraz, jakeś już wydmuchał z siebie parę, nastaw owsiankę. Zaraz sie lepiej poczujesz, jak zjesz śniadanie. Widzisz, Sammy, z pustym żołądkiem nie można właściwie ocenić dzieł sztuki. Duży Sam rzucił wściekłe spojrzenie, a potem złapał garnek do owsianki, otworzył drzwi i wyrzucił go. Garnek potoczył się ze stukotem po kamieniach na piaszczysty cypelek. Sól i Musztarda pogoniły za nim. — Któregoś dnia nie wytrzymam z tobo — powiedział Mały Sam ponurym głosem. — Z ciebie jest zwyczajna, małoduszna, stara baba z ptasim móżdżkiem, tak jest, Sam. Jak byś nie miał świńskich myśli, tobyś nie dostawał ataku na widok zrobionych z kamienia damskich nóg. Powiem ci, twoje wcale nie wyglądajo artystycznie, kiedy kręcisz sie tu w nocnej koszuli. Sammy, powinieneś koniecznie nosić piżamę. — Wyciepnąłem twój stary garnek, żeby ci pokazać, że mówię poważnie — huknął Duży Sam. — Zapowiadam ci, Samie Dark, że nie zniosę gołej ladacznicy w tym domu. Nie jestem za bardzo przeczulony, ale goła baba w domu to za dużo jak na mnie. — Drzyj sie głośniej, nie możesz?! To mój dom — rzekł Mały Sam. — Och, twój, naprawdę? Bardzo dobrze. Bardzo dobrze. No to ci powiem, teraz i tutaj. Nie jest dość duży jak dla mnie, dla ciebie i tej twojej Rorki. — Nie tobie pierwszemu przyszło to do głowy — odciął się Mały Sam. — Ostatnio za bardzo rozpuszczasz swoją jadaczkę. Duży Sam przestał chodzić po pokoju i spróbował nadać sobie możliwie dostojny wygląd jak na mężczyznę, który wygłaszał ultimatum tylko w koszuli, mające — był tego pewny — przywrócić rozsądek Małemu Samowi. — Ustępowałem ci, pokąd mogłem. Latami żem patrzył przez palce na te twoje czaszki. Ale powiadam ci, Samie Dark, tu i teraz, że tego szkaradzeństwa nie zniosę. Jeżeli ma tu zostać, ja odchodzę. — Co do odejścia albo zostania, rób, jak ci wygodnie. Aurorka zostaje tu na półce zegarowej — odparował Mały Sam. Wyszedł z domu i ruszył w dół po głazach, żeby odzyskać tak podle potraktowany garnek do owsianki. Śniadanie minęło w ponurym nastroju. Duży Sam miał minę człowieka absolutnie zdeterminowanego, ale Mały Sam zbytnio się tym nie przejął. W ubiegłym tygodniu przeżyli gorszą kłótnię, gdy złapał Dużego Sama na podkradaniu kawałka placka z rodzynkami, który odłożył dla siebie. Lecz gdy po milczącym śniadaniu Duży Sam wyciągnął spod łóżka starą, zniszczoną walizkę i zaczął pakować do niej swoje nieliczne manatki, Mały Sam uświadomił sobie, że sprawa jest poważna. Trudno, dobra… w porządku. Niech Duży Sam nie myśli, że mógłby zmusić jego do pozbycia się Aurorki. Wygrał ją i zostanie u niego, a Duży Sam może sobie iść do Hadesu. Mały Sam rzeczywiście miał na myśli Hades. Trafił na to słowo, czytając jakiś tekst religijny, i uznał, że brzmi szacowniej niż „piekło”. Ukradkiem obserwował bladymi, wodnistymi oczyma Dużego Sama, zmywając naczynia i karmiąc Musztardę, bo drapała w okno, domagając się jedzenia. Ranne słońce, zapowiadające pogodny dzień, okazało się zwodnicze i Mały Sam zauważył z irytacją, że będzie to jeden z cichych, pochmurnych, bezwietrznych zamglonych ranków, źle wpływających na nastrój człowieka. Były one skutkiem przechodzenia pod drabinami i rozbijania lusterek. Duży Sam zapakował fotografię Lauriera i model statku z purpurowym kadłubem i białymi żaglami, który przez długi czas zdobił narożną półeczkę nad jego posłaniem. Te rzeczy należały bezspornie do niego. Trudność wyłoniła się dopiero, gdy podszedł do wspólnej małej biblioteczki. — Które książki mam zabrać? — spytał lodowatym tonem. — Które chcesz — odparł Mały Sam, wyciągając z piecyka brytfankę. Właściwie były tylko dwie książki, na których mu trochę zależało: „Księga męczenników” Foxa i „Straszliwe wyznanie i egzekucja Johna Murdocka (jednego z emigrantów, którzy opuścili ostatnio ten kraj), powieszonego w Brockville (Górna Kanada) dnia trzeciego września ubiegłego roku za nieludzkie zamordowanie własnego brata”. Mały Sam stłumił głębokie niezadowolenie, widząc, że Duży Sam pakuje do walizki tę właśnie książkę. — Zostawiam ci „Męczenników” i wszystkie powieści kupowane za dziesiątkę — powiedział Duży Sam, przyjmując obronną pozycję. — A co z psem i kotem? — Weź lepiej kota — odrzekł Mały Sam, odmierzając mąkę. — Będzie pasował do twoich wąsów. Duży Sam nie miał nic przeciwko temu. Musztarda była jego ulubienicą. — A co z wirującym stolikiem? — Zabierz go. Ja nie mam żadnych konszachtów z diabłem. Duży Sam zamknął walizę i obwiązał ją sznurkiem, wsadził do worka opierającą się Musztardę, przerzucił worek przez ramię i wyszedł, włożywszy na głowę świąteczny kapelusz. Kroczył drogą ani razu nie obejrzawszy się na Małego Sama, który ostentacyjnie zajmował się przygotowywaniem placka z rodzynkami. Wciąż nie wierząc własnym oczom, patrzył za Dużym Samem, a gdy już znikł mu z pola widzenia, przeniósł spojrzenie na piękną, białą przyczynę całego nieszczęścia, stojącą triumfalnie na półce. — I co, nie wyrzucił ciebie, moja pięknotko. Niech mnie gęś kopnie, jak zrobi to kiedykolwiek. Przynajmniej przestano mi puchnąć uszy od słuchania jego starych wierszydeł. I znowu będę mógł nosić kolczyki. Mały Sam naprawdę był przekonany, że Duży Sam wróci, gdy tylko ochłonie. Nie docenił jednak niezłomności zasad Dużego Sama i jego uporu. Najpierw doszła go wieść, że Duży Sam wynajął starą chatę Toma Wilkinsa w Big Friday Cove i zamieszkał w niej. Ale bez Musztardy. Duży Sam nie wrócił, natomiast wróciła kotka. Trzy dni po haniebnym wyniesieniu jej w worku Musztarda przyszła i zaczęła drapać w okno. Mały Sam wpuścił ją i nakarmił. To nie jego wina, że Duży Sam nie potrafi zatrzymać kota przy sobie. On, Mały Sam, nie będzie patrzył, jak nieme stworzenie kona z głodu. Musztarda przebywała u niego trzy tygodnie, aż pewnej niedzieli Duży Sam wiedząc, że Mały Sam jest w kościele i przypomniawszy sobie taktykę Homera Penhallowa, przyszedł do Little Friday Cove i zabrał kotkę. To jednak na nic się zdało. Musztarda znów wróciła, a potem jeszcze raz. Po trzeciej próbie Duży Sam z goryczą w duszy dał spokój. — Po co mi jego stara, wyleniała kotka? — mówił do Stantona Grundy’ego. — Bóg świadkiem, że jej nie potrzebuje. Przykre dla mnie jest to, że on wie, iż ta parszywa kocica wróci do niego. Dlatego oddał mi jo tak łatwo. Ile podłości jest w tym człowieku! Słyszę, że chodzi wszędzie i rozpowiada o mnie nędzne, fałszywe historie! Że niedługo rozchoruje sie od ciągłego jedzenia solonego dorsza i że marze tylko, żeby wrócić i poczuć zapach dobrego jedzenia. Zobaczy, czy tak będzie… jeszcze zobaczy. Ja nigdy nie robiłem bóstwa z mojego żołądka tak jak on. Na pewno słyszeliście o awanturze, jako mi zrobił za zjedzenie kawałka spleśniałego placka z rodzynkami, co go schował dla siebie, ta żarłoczna świnia. Powiada, że z powodu mojej gadatliwości będę sie czuł bardzo samotny w Big Friday. Coś takiego, ja samotny! To miejsce najzupełniej mi odpowiada. Popatrz tylko na widoki. Jestem miłośnikiem przyrody, sir, a najbardziej lubię księżyc. I jeszcze te zadowolone krowy pasące sie na cyplu: mogę patrzeć na nich godzinamy. Te krowy wystarczo mnie zupełnie za towarzystwo, sir. Nie mówię o obecnych. Nie, żeby Mały Sam nie miał plusów — dodał Duży Sam wzruszeniem. — Te jego śliwkowe puddingi! A już najlepsza jest jec zupa z małży. Muszę jednak myśleć o własnej duszy, no nie? I o moich moralnych zasadach. III. LETNIE SZALEŃSTWO 1 Pierwsze kilka tygodni po zaręczynach z Noelem nie były dla Gay okresem szczęścia bez skazy. Nie mogły być w takim klanie jak jej. U Darków i Penhallowów zaręczyny stawały się sprawą całego rodu i każdy uważał, że ma prawo komentować i krytykować, aprobować i nie aprobować, zależnie od okoliczności. W tym wypadku przeważała dezaprobata, bo nikt z klanu nie darzył sympatią kogokolwiek z Gibsonów, więc nie oszczędzano uczuć Gay. Po prostu ludziom nie przychodziło do głowy, że wobec uczuć osiemnastolatki należy być delikatnym, toteż sumiennie się jej czepiali. — Biedne, niemądre stworzonko, czy będzie dalej chichotać jak teraz, gdy pożyje z nim kilka lat? — powiedział William Y., słysząc któregoś wieczora rozkoszny śmiech Gay, gdy oboje z Noelem przemknęli obok samochodem. Co prawda William Y. nie powiedziałby tego Gay w oczy, lecz i tak jego słowa natychmiast jej powtórzono. Ale Gay znowu się tylko roześmiała. Śmiała się, kiedy kuzynka Hannah z Summerside spytała, czy to prawda, że Gay zamierza wyjść za „pewnego młodego człowieka”. Słowa: „jakiegoś Gibsona” nie przeszłyby przez usta Hannah, która zachowywała się tak, jakby Gibsonowie w ogóle nie istnieli. Mogło im się zdawać, że istnieją, ale byli jedynie emanacją Zła i każdy człowiek pochodzący z dobrej rodziny o przyzwoitych zasadach stanowczo zaprzeczał ich istnieniu. O diable nie mówi się głośno, i tak samo o Gibsonach. Jej pogardliwy stosunek trochę dotknął Gay, chociaż skwitowała jej słowa śmiechem. List od Noela, nafaszerowany czułymi słówkami, natychmiast usunął to żądło. — Czy naprawdę go kochasz? — zapytała poważnym tonem Williamowa Y. Gay już miała powiedzieć, że nie, bo nie cierpiała Williamowej Y., ale chciała pokazać i jej, i wszystkim, czym jest dla niej Noel. — Ciociu, on jest dla mnie jedynym mężczyzną na świecie. — Hm! Wysoko go klasyfikujesz, zważywszy istnienie pięciuset milio—J nów mężczyzn — zauważyła sarkastycznie Williamowa Y. — Alej przypominam sobie, że i ja kiedyś miałam podobne uczucie. Williamowa Y. nie mogła wiedzieć o tym, że jej słowa były najgorsze ze wszystkiego, co Gay dotąd usłyszała. Williamowa Y. nie mogła uważać Williama Y. za jedynego mężczyznę na świecie! Wyszła za niego, to prawda, ale nie mogła tak czuć. Gay w swoim egotyzmie młodości nie umiała sobie wyobrazić, że jakakolwiek kobieta mogła w ogóle być zakochana w Williamie Y. Nie brała pod uwagę faktu, że dwadzieścia lat wcześniej, gdy William Y. był szczupły i miał gęstą czuprynę, uważano go za pożeracza serc niewieścich. — Wiesz; mogłabyś lepiej wyjść za mąż — ciągnęła Williamowa Y. — Och, pewnie masz na myśli Rogera — zawołała rozdrażniona Gay. — Wszyscy uważacie, że nie ma takiego jak Roger. — Bo nie ma — odrzekła Williamowa Y. ze szczerym przekonaniem. Lubiła Rogera. Wszyscy go lubili. Gdyby tylko Gay nie była taka Głupiutka i romantyczna. Noel Gibson kompletnie zawrócił jej w głowie. — Mam wrażenie, że małżeństwo wydaje ci się świetną zabawą — zauważyła Cliffordowa. Gay wcale nie uważała małżeństwa za „zabawę”. Nie tak patrzyła na nie. Ale ciotka Rhoda Dark nie była lepsza. — Gay, czy zdajesz sobie sprawę, jak ważną rzeczą w życiu każdego człowieka jest małżeństwo? Gay nie wytrzymała i odpowiedziała coś niegrzecznie. Ciotka Rhoda pokiwała głową nad współczesną młodzieżą. Rachela Penhallow wspomniała o kłopotach z nerkami w rodzinie Gibsonów, tak aby Gay mogła to usłyszeć. A Cliffordowa radziła, żeby Gay „nie pozwalała mu być zbyt jej pewnym”. Denzilowa nie zostawiła suchej nitki na ojcu Noela. — Jedyny sposób na spowodowanie, żeby coś zrobił, to było namawianie go, żeby zrobił coś odwrotnego. Byłam przy tym, jak rzucił w żonę talerzem. Uchyliła się, ale talerz odbił kawałek gzymsu kominka. Jak mi nie wierzysz, Gay, możesz obejrzeć tę szczerbę własnymi oczami. — Co to wszystko ma wspólnego ze mną i Noelem? — wybuchła Gay. — Takie sprawy są dziedziczne. Nie można od nich uciec. Natomiast ciotka Kate Penhallow nie uważała, że Noel jest tak samo uparty jak jego ojciec. Wprost przeciwnie, jest słaby i łatwo daje sobą powodować. Ciotce Kate nie podobał się podbródek Noela, wujkowi Robertowi jego oczy, a kuzynce Amasie jego uszy… „Za bardzo przylegają do głowy”. — Takich uszu nie widzi się u ludzi sukcesu — dowodziła kuzynka Amasa. Sama miała uszy odstające, lecz nikt nie uważał, żeby z tego powodu odnosiła wiele sukcesów. — Można by pomyśleć, że są jedyną parą na świecie, która się zaręczyła — mruczała Toynbeeowa. Mając za sobą trzykrotne zaręczyny, nie mogła naturalnie — jak Gay i Noel — uważać tego faktu za cud. — Wszyscy Gibsonowie są bardzo niestali — zauważyła Artemasowa Dark, którą była zaręczona z Gibsonem, zanim wyszła za Artemasa. Chociaż tamten Gibson źle ją traktował, w duchu myślała czasem, że jednak wolałaby go od Artemasa. — Poczekałabyś lepiej ze ślubem, aż wyrośniesz z kołyski — dudnił John Topielec; sam miał akurat własne kłopoty i był bardzo drażliwy na punkcie zaręczyn. Wszystko to tylko bawiło Gay, bo i tak nie miało żadnego znaczenia. Martwił ją natomiast subtelny, zakamuflowany ton dezaprobaty ze strony tych, z których opinią naprawdę się liczyła. Nie było nikogo, kto myślałby dobrze o jej zaręczynach, a matka wylewała gorzkie łzy i początkowo odmawiała zgody. — Nie mogę — rzecz jasna — powstrzymać ciebie od poślubienia go — powiedziała tonem bardzo rozgoryczonym jak na tak tolerancyjną osobę. — Ale nigdy nie powiem, że sobie tego życzę, nigdy. Gay, ja go nigdy nie zaaprobuję. — Dlaczego — zawołała rozżalona Gay — dlaczego? — Kochała matkę i nie lubiła w czymkolwiek się jej sprzeciwiać. — Dlaczego, mamo! Co masz przeciwko niemu? — Nie ma w nim nic — odparła Howardowa niepewnym głosem. Sądziła, że to dosyć słaby powód, nie zdając sobie sprawy, że w istocie wysunęła najcięższe oskarżenie z możliwych. Tak więc przez kilka tygodni Gay była w ogromnych opałach, aż do czasu, gdy kuzynka Mahala, mieszkająca stale na Zachodzie, przybyła odwiedzić klan. Z krótko, po męsku obciętymi, kędzierzawymi włosami i wyrazistą, mądrą twarzą przypominała wyglądem przystojnego mężczyznę. Oczy miała głęboko osadzone, na ustach rozbawiony uśmiech. Była to twarz kobiety, która żyła. — Pozwól Gay wyjść za niego, jeśli tego pragnie — powiedziała znękanej Howardowej. — Niech sama doświadcza życiowych wzlotów i upadków, i uczy się na własnych błędach, tak jak uczyłyśmy się wszystkie. Żadna z nas nie miała doskonałego męża. — Och, kuzynko Mahalo, jesteś jedyną osobą w całym klanie, która ma serce — zawołała Gay. Kuzynka Mahala popatrzyła na nią z iskierką wesołości w oczach. — O nie, Gay, mylisz się. Wszyscy mamy serce. I wszyscy chcemy chronić cię od zmartwień i błędów, które były naszym udziałem? Wszyscy, poza mną. Błędy i zmartwienia muszą przychodzić, lepiej jednak przeżywajmy je sami, na swój własny sposób. Będziesz, Gay, śliczną maleńką panną młodą. Taką młodą. Podobają mi się młodziutkie panny młode. — Ciotka Mavis pytała, czy uważam, że małżeństwo to tylko zabawa. Oczywiście, iż tak nie myślę. — Bo na pewno nie jest zabawą — zauważyła kuzynka Mahala. — Ale też nie sądzę, by przynosiło same zmartwienia… — I masz rację — zgodziła się kuzynka Mahala. — A zresztą, jakie by tam ono było, chcę być tylko z Noelem i z nikim innym. Howardowa poddała się. Ale tylko pod pewnym warunkiem. Gay i Noel muszą odczekać rok, zanim się pobiorą. Osiemnaście lat to za wcześnie na małżeństwo. Nie odda Gay tak rychło. Miała zresztą także inny powód. Dandy Dark nienawidził Gibsonów, a dzban został powierzony jemu. Jeśli Gay poślubi Gibsona, to ona, jej matka, straci szansę na dzban. Ta ukryta myśl uczyniła ją odporną na wszelkie błagania Gay i palącego się do ślubu Noela, którym uległaby pewnie w innym wypadku. Noel poddał się temu warunkowi niechętnie, Gay zaś pogodnie, zadowolona, że uzyskała zgodę matki w zamian za krótką zwłokę. Nie potrafiła robić czegokolwiek wbrew jej woli. A bycie zaręczoną to taki rozkoszny stan. Wielka, otwarta skrzynią na nadzieje czekała na wypełnienie. Gay wiedziała oczywiście, że klan liczy na to, iż w ciągu roku zmieni zdanie. Jakby cokolwiek mogło ją powstrzymać od kochania Noela. Tej nocy, po ciemku, ucałowała przed zaśnięciem zaręczynowy pierścionek. Kochana kuzynka Mahala! Gdyby tylko mieszkała bliżej. Gay chciałaby mieć ją obok siebie w trakcie przygotowań do ślubu. Wiedziała, że wszyscy inni, zgodziwszy się milcząco na zaręczyny i chcąc, aby wszystko przebiegło jak najlepiej, swoim okropnym, praktycznym nastawieniem odbiorą cały urok jej ślicznemu romansowi, bo będą żałować przez cały czas w głębi ducha, że nie wychodzi za Rogera. Sam Roger był bardzo miły; życzył jej radości swoim przyjemnym, pieszczotliwym głosem — Roger ma taki miły głos — i powiedział, że pragnie dla niej prawdziwego szczęścia. — Gdybym był w posiadaniu zaczarowanej kostki z czarnego kota*, dałbym ci ją, Gay — dodał wesoło. — Powiadają, że jak długo człowiek ma taką kostkę, spełniają się wszystkie jego marzenia. — Ależ, Rogerze, mam wszystko, czego pragnę — zawołała Gay. — Teraz, gdy mama wyraziła zgodę, nie mam już żadnego życzenia, z wyjątkiem… z wyjątkiem tego, abyś ty — tu Gay zarumieniła się mocno — aby wszyscy mogli być tak szczęśliwi jak ja. — Obawiam się, że aby tak się stało, potrzeba byłoby czegoś więcej niż magicznej kostki z obojczyka czarnego kota — odparł Roger. Gay nie wiedziała, czy jego „tak” odnosiło się do jej słówka „ty” czy do „wszyscy”, i nie śmiała go zapytać. Tanecznym krokiem pobiegła ku domowi, rzucając mu przez ramię uśmiech jak różę. A potem całkiem o nim zapomniała. W drodze powrotnej Roger minął Człowieka Księżycowego i zatrzymał się pytając, czy go podwieźć. Człowiek Księżycowy odmówił — za nic w świecie nie wsiadłby do samochodu. Spojrzał jednak przenikliwie na Rogera. — Czemu nie zwrócisz swoich uczuć ku mojej Lady Moon? — powiedział. — Nie będę zazdrosny. Wszyscy mężczyźni mogą ją kochać, lecz ona nie kocha nikogo. Kochanie nie boli, jeśli nie oczekujesz wzajemności. — Nigdy nie miałem nadziei na wzajemność — odrzekł Roger — ale to cholernie boli. 2 Klan przeżył szok na spotkaniu u ciotki Becky i sensację z powodu bójki na cmentarzu, ale sprawa Piotra i Donny spadła na jego członków jak cyklon. A jeśli idzie o Johna Topielca, to omal nie stała się przyczyną jego zgonu. Piotr i Donna woleliby, aby do czasu realizacji ich planów sprawa pozostała rozkoszną tajemnicą, ale w chwili, gdy zobaczyli Toynbeeową, zrozumieli, że to beznadziejne. Donna wróciła do domu w stanie uniesienia, które towarzyszyło jej do trzeciej rano, kiedy to osaczyły ją lęki i wątpliwości, zwykle budzące się o tej godzinie. Co, och, powie na to John Topielec? Bo zrobić, rzecz jasna, nie może nic. Wystarczy, że ona wyjdzie z domu i pójdzie z Piotrem. Ale Donnie wstrętna była myśl o ucieczce. Tego Darkowie i Penhallowowie po prostu nie robili. A poza tym, jeśli ucieknie, straci szansę na dzban. Nie, żeby można było stawiać na równi dzban z Piotrem. Ale gdyby dostać i Piotra, i dzban! Donna widziała taką możliwość, jeśli decyzja zależałaby od Dandy’ego. Zawsze była jego ulubienicą. Kiedyś jednak usłyszała, co Dandy powiedział o parze, która uciekła. Jest też Wirginia. Ona nigdy jej nie wybaczy. Nie o to chodziło, żeby znaczyła coś w porównaniu z Piotrem, ale Donna lubiła Wirginię; była jak dotąd jedyną jej przyjaciółką i Donna bała się wymówek. Rano ten nastrój minie, lecz o trzeciej w nocy miewa się wyrzut sumienia. Jak się Donna obawiała, sprawa przyjęła bardzo niedobry obrót. Rano Toynbeeowa widziała się na poczcie z Johnem Topielcem, który wrócił do domu w iście johnowsko–topielcowym nastroju, pogłębiony jego mocnym postanowieniem, że nie będzie klął. Pod innymi jedne względami nie hamował języka. Donna trzymała się dzielnie. Śmiało przyznała się, że całowała Piotra przy Domu Zalotów, tak jak mówiła Toynbeeowa. — Bo widzisz, tato, mam zamiar wyjść za niego. — Oszalałaś! — wrzasnął John Topielec. — Chyba tak — odparła z westchnieniem Donna. — Ale, tato, te takie cudowne szaleństwo! I tym razem, jak to zdarzyło się wcześniej, John Topielec pożałował, że pozwolił młodziutkiej Donnie pojechać na rok na pensję dla panien w Kingsport. To tam nauczyła się tych przemądrzałych, bezczelnych słów, które zawsze wytrącały mu broń z ręki. Nie odważył się zakląć, ale rąbnął pięścią w stół i zabronił Donnie w ogóle rozmawiać z Piotrem. Bo jeśli… — Ależ, tato, będę musiała rozmawiać z nim od czasu do czasu. Sam rozumiesz, że nie można żyć z własnym mężem w absolutnym milczeniu. I znów to samo. Jednak Donna, nonszalancka i pozornie nieustraszona, w głębi duszy bała się. Znała swego ojca, Johna Topielca. Gdy po południu zjawił się Piotr, John Topielec wyszedł mu na spotkanie i stojąc w drzwiach zapytał, czego tu szuka. — Przyszedłem zobaczyć się z Donną — odparł Piotr wesoło. — Jak wiesz, mam zamiar ożenić się z nią. — Mój drogi młody człowieku — ach, ta pogarda, jaką John Topielec zawarł w tych słowach! — za wysoko siebie cenisz. Wszedł do środka i zatrzasnął Piotrowi drzwi przed nosem. Piotr chciał początkowo wybić, okno, lecz dał spokój, wiedząc, że John Topielec byłby zdolny doprowadzić do aresztowania go za wtargnięcie do domu. Co za diablica z tej Donny! Mogłaby chociaż wyjrzeć do niego. Donna, z bolącą głową, płakała w łóżku, nie wiedząc, że Piotr jest tak blisko. Ta wstrętna Tekla! Powiedziała, że jeden mąż powinien wystarczyć, tak jak jedna religia. Ale w końcu Tekla nigdy nie lubiła Donny — za to, że w ogóle miała męża. Donna nie miała tu przyjaciół. Była sama we wrogim, bezdusznym świecie klanu. Ale wyjdzie za Piotra. Sprawa nie była łatwa. Piotr, który wywiózłby bez ceremonii żonę z Kongo albo Jukatanu, gdyby mu się zachciało żony, zrozumiał, że porwać dziewczynę Darków czy Penhallowów to zupełnie co innego. Nie mógł nawet zobaczyć się z Donną. John Topielec nie wpuści go do domu ani nie wypuści stamtąd córki. Taka sytuacja nie mogła, rzecz jasna, trwać. Johnowi Topielcowi nie uda się trzymać Donny bez przerwy w zamknięciu i oboje znajdą w końcu sposób widywania się. Lecz gwiazdy na ich szlaku były przeciwko im — tak pomyślała biedna Donna, gdy którejś nocy zaczęła kichać. Potem poczuła ból w nogach, a następnego wieczora przyszedł Roger i powiedział, że to odrą. Byłoby znacznie romantyczniej, gdyby zapadła na przykład na gruźlicę, zapalenie mózgu czy angina pectoris. Ale rzetelny kronikarz może mówić tylko prawdę. Donna Dark zachorowała na odrę i omal nie umarła. Plotka doniosła zdezorientowanemu Piotrowi, że Donna umarła. A on nie mógł nawet popatrzeć na nią. Gdy dotarł do Rose River, zastał zamknięte drzwi, a żaluzje dolnych okien opuszczone. I nikt nie odpowiedział na stukanie. Piotr myślał, żeby stanąć na schodku i wyć, aż ktoś wyjdzie do niego; dopiero Roger, który właśnie nadszedł, próbował go uspokoić. — Donna nie umarła, ale jest bardzo chora i wymaga troskliwej opieki. Myślę jednak, że niebezpieczeństwo minęło. Bałem się, żeby to nie było zapalenie płuc. Nie bądź osłem, Piotrze. Idź do domu i czekaj spokojnie, aż Donna wydobrzeje. John Topielec nie może zabronić ci ślubu z nią, choć na pewno zrobi wszystko, żeby to utrudnić. — Rogerze, byłeś kiedykolwiek zakochany? — jęknął Piotr. — Nie, nie byłeś, bo inaczej nie zachowywałbyś się jak zimnokrwista ryba. Musiałbyś zresztą zakochać się w Donnie. Nie rozumiem, czemu wszyscy się w niej nie kochają. A ty rozumiesz? — Bez trudu — odparł chłodno Roger. — Och, pewnie lubisz, żeby z dziewczyny był kawał baby — zakpił Piotr — jak Sally William Y. Albo żeby wyglądała jak dziecko, jak Gay Penhallow. Nie masz pojęcia, Rogerze, co to znaczy kochać. To piekło… i niebo… coś strasznego… i wspaniałego. Och, Rogerze, czemu się nie zakochasz? Rogerowi nigdy nie groziło zakochanie się w Donnie Dark. Prawdę mówiąc, niezbyt lubił ją i jej pozy, nie zdając sobie sprawy, że były one tylko żałosnym sposobem wypełniania pustki życia. Ale zrobiło mu się żal Piotra. — Przekażę Donnie wiadomość od ciebie. — Ust… — Nie. Miałaby trudności z przeczytaniem go. Z jej oczyma nie jest dobrze… — Posłuchaj, Rogerze. Muszę zobaczyć się z Donną, do kroćset pa wianów, muszę. Bądź człowiekiem, Rogerze, i jakoś mnie przemyć. Tobie będą musieli otworzyć drzwi, a jak raz już znajdę się w środku, sam diabeł nie usunie mnie stamtąd, zanim nie zobaczę Donny… Tekla jest zdolna zamordować ją… wszyscy znęcają się nad nią… a ta diablica Wirginia siedzi u niej, jak słyszę, dzień i noc, i nastawia ją przeciwko mnie. — Piotrze, przestań gadać głupstwa. Zastanów się, jak na Donnę wpłynie awantura w domu. Jeśli jej nie zabije, to co najmniej pogorszy jej stan na tygodnie. Tekla, jaka by była, jest doskonałą pielęgniarką, a Donna nabiła sobie tobą głowę i nikomu nie uda się nastawić jej przeciwko tobie. Podczas gorączki cały czas bredziła o tobie; szkoda, że nie widziałeś wtedy twarzy Johna Topielca. — To znaczy, że Donna była nieprzytomna… moje drogie biedactwo? Och, Rogerze Penhallow, nie ukrywasz czegoś przede mną? Spotkałem po drodze Człowieka Księżycowego; tak dziwnie spojrzał na mnie. Mówią, że ten stary bzik jest jasnowidzem: wie, kiedy ktoś ma umrzeć. Matka Donny umarła na zapalenie płuc; w ich rodzinie ta choroba zawsze kończyła się śmiercią. Na litość boską, powiedz mi prawdę… — Piotrze Penhallow, jeżeli nie wyniesiesz się stąd natychmiast, dam ci dwa kopniaki, jeden ode mnie i jeden od Johna Topielca. Donna wyzdrowieje. Zachowujesz się, jakbyś był jedynym człowiekiem na świecie, który się zakochał. — Bo tak jest — odrzekł Piotr. — Ty, Rogerze, nic nie wiesz o miłości. Słyszałem, że kochasz się w Gay Penhallow. Ja nigdy nie zakochałbym się w siusiumajtce, ale jakby już do tego doszło, nie zabrałby mi jej Noel Gibson, ta kukła. Tchórz z ciebie, Rogerze, w twoich żyłach nie ma kropli krwi. „ — Za to w głowie mam trochę oleju — odparł sucho Roger. — Co jest dowodem, że nie wiesz, czym jest miłość — wykrzyknął triumfalnie Piotr. — Nikt zakochany nie zachowuje się rozsądnie. To boskie szaleństwo, Rogerze. Och, Rogerze, nigdy cię specjalnie nie lubiłem, ale teraz czuję, że wprost nie mogę rozstać się z tobą. Pomyśleć, że za kilka minut zobaczysz Donnę. Och, powiedz jej… powiedz jej… — Bogowie, dajcie mi cierpliwość — jęknął Roger. — Idź, Piotrze, do mojego auta, wsiądź i policz wolno do pięciuset. Powiem Donnie wszystko, co chcesz, przyniosę ci jej odpowiedź, a potem cię odwiozę. Dla ciebie to rzecz niebezpieczna wychodzić samemu z domu… ty cholerny idioto — Roger zakończył tyradę wypowiedzianą jednym tchem. — Rogerze, masz pojęcie, jak mężczyzna… — No… no… Piotrze, w tej chwili jesteś tylko stanem ducha, a nie mężczyzną. Rekonwalescencja Donny przedłużała się i nie miała zbyt pomyślnego przebiegu. Zorientowawszy się, że Roger pośredniczy w przekazywaniu wiadomości między Piotrem i Donną, John Topielec odprawił go natychmiast i posłał po innego lekarza. Wirginia warowała przy łóżku Donny dzień i noc, a różni krewni z kliki — z klanu w klanie — przychodzili, odchodzili i „omawiali sprawy”. Donna tylko słuchała, bo była zbyt słaba, żeby się spierać, lecz żadne „omawianie spraw” nie mogło zmienić faktów. — Nigdy nie kochałaś Barry’ego — łkała Wirginia. — Podobał ci: tylko jego mundur. — Kochałam Barry’ego. Ale teraz kocham Piotra — odpowiadała Donna. — „Umysł ma tysiąc oczu…” — zaczęła Wirginia i urwała. Tyle razy cytowała te słowa, że przestały już działać na Donnę. — Miłość nie kończy się… dla mnie. Zaczyna się zupełnie od nowa. — Nie pojmuję, Donno — rzekła bezradnie Wirginia — je możesz być taka zmienna. To dla mnie zupełna tajemnica. Mojej uczucia są zawsze tak samo głębokie Mam nadzieję, że wciąż trzymasz na toaletce fotografię Barry’ego. Czy nie patrzy na ciebie z wyrzutem?, — Nie, spogląda na mnie jak stary, dobry kumpel. Jakby chciał powiedzieć: „Cieszę się, że znalazłaś kogoś, kto może dać ci szczęście, którego ja teraz nie mogę ci dać”. Byłyśmy, Wirginio, niemądre, przesadzałyśmy z naszą żałobą… — Nie mów tak — przerwała Wirginia. — Ja nie przesadzałam z żałobą… ja jestem wierna. A ty złamałaś naszą umowę. Och, Donno, jak możesz mnie zostawiać? Przeżyłyśmy razem tyle smutnych… pięknych… i okropnych dni. Jak możesz zrywać więź między nami? — Wirginio, kochana, nie zrywam więzi. Możemy pozostać przyjaciółkami… serdecznymi przyjaciółkami… — Piotr odbierze mi ciebie — mówiła Wirginia przez łzy. — Będzie cię włóczył po świecie, Donno, nigdy nie będziesz miała stałego miejsca zamieszkania ani pozycji towarzyskiej. — To prawda, że małżeństwo z Piotrem będzie trochę przygodą — zgodziła się Donna z satysfakcją w głosie. — On nigdy nie pozwoli ci interesować się czymkolwiek poza nim samym. Będzie ci mówił, jak masz myśleć. Musi mieć wyłączność posiadania. — Nie chcę interesować się czymkolwiek poza nim — odrzekła Donna. — I ty to mówisz… ty, która byłaś żoną Barry’ego… jego żoną! Słuchając ciebie mam wrażenie, że słucham nie tej kobiety, która była żoną Barry’ego. — Szczerze mówiąc, i ja, Wirginio, mam dokładnie takie samo uczucie. Nie jestem dziewczyną, która wyszła za Barry’ego; jestem kimś zupełnie innym. Może napiłam się z zaczarowanej studni zmiany. Nic na to nie poradzę i nie chcę. W tej chwili pragnę tylko, żeby Piotr wszedł i mnie pocałował. Donnie przyszła do głowy przewrotna myśl, więc wypowiedziała ją na głos, chcąc dokuczyć Wirginii, która ją drażniła. — Nie masz pojęcia, Wirginio, jak Piotr bosko całuje. — Nie wątpię, że dużo praktykował — odparła z przekąsem Wirginia. — Co do mnie… ja zachowuję pamięć pocałunków Neda. Donna pozwoliła sobie na blady uśmiech. Ned Powell miał małe, pełne, czerwone usta, a nad nimi brązowy wąsik. Sama myśl, że takie usta mogłyby ją całować, wywoływała w Donnie dreszcz odrazy. Nie rozumiała, jak Wirginia mogła to znosić. — Możesz się śmiać — powiedziała chłodno Wirginia. — Myślę, że potrafisz teraz śmiać się ze wszystkiego, co było dla nas święte. Ale wiem przypadkiem, co powiedział o tobie Piotr Penhallow; że jesteś miłe maleństwo, które może mieć na kiwnięcie palcem. — Nie wierzę, że tak powiedział — odparła Donna — a nawet jeśli tak, no to co? Wiesz, że to prawda. Wirginia wyszła z płaczem. Powiedziała Johnowi Topielcowi, że nie ma sensu, aby tu więcej przychodziła; ona nie ma już wpływu na Donnę. — Wiedziałam, że ten pierścionek z opalem przyniesie mi nieszczęście. John Topielec huknął pięścią w stół i popatrzył na Wirginię rozognionym wzrokiem. Ostatnio wciąż walił w stół. Wściekał się na wszystkich i wszystko i nie zamierzał tego ukrywać. Czyż ojciec nie ma już żadnych praw? Do czego to doszło — po tylu latach troski i opieki… Po prostu mają cię w nosie, lekceważą cię. Myślą, że mogą wyjść za każdego idiotę, który im się spodoba. Kobiety to prawdziwe diablice! Swoje dwie żony poskromił, ale młodym nie daje rady. — Nigdy nie wyjdzie za niego… Nigdy. — Ale ona chce — rzekła Wirginia. — Wcale nie chce — jej się tylko zdaje, że chce — ryknął Topielec. Zawsze myślał, że ludzie mu ustąpią, jeśli będzie dostatecznie głośno. W klanie robiono już zakłady na temat Piotra i Donny. Niektórzy, na przykład Stanton Grundy, uważali, że to się nie utrzyma. „Im ogień gorętszy, tym szybciej gaśnie” — powiedział Stanton Grundy. Inni byli przekonani, że John Topielec nie ustąpi, a jeszcze inni, że w końcu zmięknie. Byli też tacy, co mówili, że nie ma znaczenia, czy ustąpi, czy nie. Piotr Penhallow zabierze, co jego, gdziekolwiek by się to znajdowało. Przychodzili z radami, insynuacjami i plotkami do biednej Donny, która leżała znużona w łóżku albo siedziała w bujanym fotelu, starając się przetrwać pozbawione życia, mijające jeden za drugim, dni bez Piotra. On zaś, zapytany przez ciotkę But, jak to się stało, że dał się w końcu złapać, odparł: „Och, po prostu zmęczyło mnie uciekanie”. Klan wywlekał wszystko, co wiedział o Piotrze. To, że będąc chłopcem strzelił w kościele grochem w starszą osobę, i to, że chlusnął szklanką wody w twarz dyrektorowi szkoły i że przyniósł gniazdo os na modlitewne zebranie. A raz, kiedy kobiety z kółka krawieckiego zebrały się u jego matki, wypuścił z pułapki szczura. Na pewno było jeszcze wiele rzeczy, które zrobił, a o których klan nie wiedział. — Jeśli wyjdziesz za takiego włóczykija jak Piotr, to co zrobisz z dziećmi? — spytała Donnę Williamowa Y. — Och, będziemy mieli tylko dwoje, najpierw chłopca, a potem, dla równowagi, dziewczynkę — odparła Donna. — Z dwójką damy sobie radę. Williamowa Y. była wstrząśnięta. Artemasowa, która przyszła razem z nią, powiedziała spokojnie: — Mnie nigdy nie udało się rodzić dzieci w takiej kolejności, jak chciałam. — Gdybym j a była wdową, nigdy nie zgłupiałabym do tego stopnia, żeby wychodzić za mąż po raz drugi — rzekła Simowa Dark z goryczą. — Ci Penhallowowie zawsze nas zaskakują — mruczała ponuro Wilburowa Dark. — A Piotr jest najgorszy. — Ale przy mężu zachowującym się w sposób nieoczekiwany nie można się nudzić — odparła Donna. — Mogę znieść wszystko poza nudą. Wilburowa nie miała pojęcia, co Donna miała na myśli, mówiąc o nudnym mężu. Mężczyźni bywają oczywiście czasami męczący. Swoim najbardziej zaufanym przyjaciółkom Simowa szepnęła, że chyba odrą rzuciła się Donnie na mózg. Takie rzeczy się zdarzają. Przyszedł Dandy Dark i złowieszczym tonem zapytał, jak według Donny podobałoby się ciotce Becky, że Donna, długo odmawiając, wzięła sobie jednak drugie danie. — Ciotka Becky lubiła konsekwentne postępowanie, to rzecz pewna — dodał Dandy, lubujący się w wielkich słowach; od czasu, gdy został kuratorem dzbana, używał ich częściej niż zwykle. Słowa jego zabrzmiały jak groźba. Donna wydęła wargi. — Dandy — zaczęła przymilnie — mnie, jeżeli wiesz, mógłbyś powiedzieć, kto ma dostać dzban. Na pewno nie powiem nikomu. Dandy zachichotał. — Straciłem rachubę, ile osób prosiło mnie o to przez ubiegły miesiąc. Nic z tego, Donno. Nikt nie dowie się przed czasem więcej, niż powiedziała ciotka Becky. Życzenie umierającego — dodał bardzo poważnym tonem — to rzecz święta. Ale pomyśl, Donno, dwa razy, zanim wyjdziesz za Piotra. Pomyśl dwa razy. — Och, ciociu, bywają dni, kiedy nienawidzę życia — skarżyła się Donna dosyć przez nią lubianej krewnej. — Ale potem przychodzą takie dni, kiedy je kocham. — Tak jest z każdym z nas — odparła pogodnie pulchniutka ciocia Con. Donna popatrzyła na nią zdumiona. Już ciotka Con na pewno ani nie kochała życia, ani go nie nienawidziła. — Och, ciociu Con, taka jestem biedna. Tak wolno wracam do zdrowia! W dodatku nie możemy z Piotrem zamienić .nawet słowa. Ojciec jest niemożliwy; wydaje mu się, że na dźwięk imienia Piotra czuje zapach siarki. Tekla ledwie mnie toleruje, chociaż w czasie mojej choroby była aniołem, a Wirginia chodzi z ponurą miną. Czuję się taka przygnębiona i zniechęcona… — Bo jeszcze tak naprawdę nie wróciłaś do zdrowia — uspokajała ją ciotka Con. — Nie martw się, Donno. Jak tylko nabierzesz sił, Piotr coś wymyśli. A na razie wypoczywaj. Donna obróciła głowę i z otwartego okna wyjrzała w lipcową noc. Mały, lekko zamglony księżyc w nowiu wisiał nad Rose River. Od strony dziedzińca doleciał odgłos wyłączanego silnika. Nikt nie powiedział Donnie, że co wieczór Piotr podjeżdża pod bramę, gdzie John Topielec uwiązał psa, i trąbi klaksonem, lecz Donna poczuła nagle, że Piotr jest bardzo blisko. Tak, Piotr coś wymyśli. 3 Gay Penhallow nie bardzo umiała sobie przypomnieć, kiedy na jej szczęście padł pierwszy cień. Skradał się ku niej cichutko i znikał, kiedy patrzyło się prosto na niego. Lecz odwróciwszy wzrok można było dojrzeć go kącikiem oka… bliżej… jeszcze bliżej… jak czyhał na moment odpowiedni do zaatakowania. Na początku było cudownie. Tygodnie przelatywały, jakby nie składały się z dni. Niedziela była płomieniem, poniedziałek tęczą, wtorek perfumami, środa śpiewem ptaka, czwartek tańcem wiatru, piątek śmiechem, a sobota — jeśli Noel nie mógł przyjechać w inne wieczory, to w sobotę zawsze się zjawiał — sobota była więc duszą pozostałych sześciu dni. Ale teraz… teraz dni znowu stały się dniami. Nan i Noel bardzo się zaprzyjaźnili. No to co, czemu nie mieliby się zaprzyjaźnić? Czyż nie będą kuzynami? Mimo to jednak zdarzały się chwile, że gdy przekomarzali się w sposób, w jaki Gay nie potrafiła, czuła się przy nich obco. Nie nadążała ze znajomością współczesnego młodzieńczego żargonu. Odnosiło się wrażenie, że ci oboje znają tyle tajemniczych powiedzonek i tak łatwo się porozumiewają… A może Nan po prostu starała się, żeby to tak wyglądało? Była przecież specjalistką w tego rodzaju rzeczach: w zwracaniu, przyciąganiu i zatrzymywaniu na sobie uwagi wszystkich istot rodzaju męskiego, niezależnie od ich związków z innymi. Dla niej te układy zwyczajnie nie istniały. Noel i Gay nie mogli odmawiać zabierania jej z sobą — przynajmniej Gay nie mogła, a wyglądało, że Noel nie ma nic przeciwko temu. Nan dawała im wciąż do zrozumienia, że jest tu zupełnie obca i nie ma towarzystwa, a Gay uważała, że byłoby rzeczą złośliwą i nie fair zostawiać ją na lodzie. Dość często jednak — coraz częściej w miarę upływu dni — odnosiła wrażenie, że to ona zostaje na lodzie, choć tak niewiele zarzutów mogłaby sformułować w słowach czy nawet w myślach. Nie mogła żądać, aby Noel nie widywał się z nikim poza nią. Z żalem jednak myślała o dawnych spokojnych dniach, kiedy w Indian Spring nie było żadnej Nan. Na przykład to okropne popołudnie, kiedy usłyszała Noela i Nan pokpiwających sobie z czegoś przez telefon. Nie miała zamiaru podsłuchiwać. Podniosła słuchawkę na dole, żeby sprawdzić, czy linia jest wolna, i usłyszała głos Noela. Z kim mógł rozmawiać? Z Nan! Stanęła i słuchała: ta Gay, wychowana w przekonaniu, że podsłuchiwanie rozmowy telefonicznej to najgorsza rzecz na świecie. Nie zdawała sobie sprawy, że słucha. Uświadomiła sobie jedynie, że Noel i Nan prowadzą lekką, na pół konfidencjonalną rozmowę. No to co? — pomyślała. Ostatecznie, co w tym złego? Nie powiedzieli ani słowa, którego nie mogliby wypowiedzieć przy innych. Lecz w tonie rozmowy była jakaś intymność, z której reszta świata była wyłączona. Boże, Noel rozmawiał z Nan tak, jak powinien rozmawiać tylko z nią! Odłożywszy słuchawkę po usłyszeniu bezczelnego cmoknięcia Nan, Gay poczzuła, że ogarnia ją chłód i poczucie zagubienia. Po raz pierwszy poznała gorzkie ukłucie zazdrości. 1 po raz pierwszy pomyślała, że nie jest rzeczą pewną, czy szczęście będzie jej towarzyszyło przez całe życie. Gdy jednak wieczorem przyszedł Noel, czuły i kochany jak zawsze, Gay w duchu śmiała się z siebie. Trzeba być małą idiotką, żeby się tak przejmować błahostkami. Przecież to cała Nan z tym jej pocałunkiem przez telefon! Na pewno chciałaby popsuć to, co jest między nią i Noelem — to byłoby w jej stylu. Ale to się jej nie uda. Jednakże wieczorem dwa tygodnie później Gay nie była już tego taka pewna. Noel miał przyjść i Gay czekała na niego od rana. Leżała z głową na poduszce nagrzanej przez słońce, wyciągnięta w jego cieple jak leniwy, złocisty kodak, wdychając nikły zapach heliotropu, dolatujący od ogrodu. Noel przyjdzie wieczorem, napisał tak w liście, który odebrała poprzedniego dnia. Miała przed sobą cały piękny dzień, żeby go oczekiwać. Może przejadą się krętą drogą w górę stoku albo udadzą się na spacer brzegiem morza, lub też zwyczajnie usiądą koło bocznej furtki pod świerkami i porozmawiają o swoich sprawach. Nan nie będzie z nimi — pojechała do przyjaciół w Summerside — Gay była więc pewna, że będzie miała Noela tylko dla siebie. Ostatnio rzadko się to zdarzało, bo Nan przyjeżdżała do Maywood, a wtedy Noel proponował, żeby gdzieś wyjść i zabrać ją — biedaczka, jest taka samotna. Indian Spring to miejsce zbyt spokojne dla dziewczyny przywykłej do życia w mieście. Przez cały dzień Gay była w nastroju oczekiwania na szczęście. Kilka tygodni temu przeżywała tak każdy dzień i na razie nie bardzo sobie uświadamiała, jak dalece sytuacja się zmieniła. Ubierała się w półmroku specjalnie dla Noela. Włożyła śliczną nową sukienkę z szarobłękitnego woalu, na haleczce z jedwabiu w kolorze kości słoniowej. Zastanawiała się, czy sukienka przypadnie Noelowi do gustu i czy zauważy, jak błękit podkreśla topazowy połysk jej włosów, oczy i brzoskwiniową karnację smukłej szyi. To tak rozkosznie upiększać się dla Noela, jakby wypełniając jakiś uświęcony rytuał: szczotkować włosy do połysku, dotknąć kropelką perfum dołeczek u nasady szyi, nadać paznokciom połysk, żeby przypominały różowe perły, zapiąć na szyi sznureczek drobnych złotych koralików — prezent od Noela. — Każdy paciorek w sznureczku to pocałunek — szepnął jej Noel. — Kochana, to różaniec naszej miłości. A potem obejrzeć się w lustrze i stwierdzić, że na pewno mu się spodoba. Wiedzieć, że w jego oczach pojawi się na jej widok błysk zadowolenia. Och, jakże Gay było żal brzydkich dziewcząt! Co mogą zrobić, żeby j się podobać tym, których kochają? Współczuła też Donnie Dark, której I zabroniono widywać się z jej najdroższym; chociaż jak może komuś zależeć na takim dziwacznym, nieokiełznanym awanturniku jak Piotr Penhallow? Żałowała Joscelyn, która została tak okropnie potraktowana przez świeżo poślubionego męża. Współczuła Sally, z powodu takiego małego, brzydkiego, nic nie znaczącego człowieka, jakim był William Y. I Mercy Penhallow, która nigdy nie miała chłopca. I Paulinie Dark beznadziejnie zakochanej w Hughu, a także Noemi Dark, która według niej była w gorszej sytuacji niż wdowa. I nawet biednej, głupiutkiej Wirginii Powell, takiej wiernej i tak męczącej. Krótko mówiąc, Gay było żal wszystkich prawie stworzeń rodzaju żeńskiego, jakie znała. Do wieczora; bo wtedy żal jej było już tylko siebie. Noel nie przyjechał. Czekała na niego w zielonym zakątku przy bocznej furtce, gdy Wenus świeciła nad ciemnymi świerkami; czekała do dziesiątej, ale nie przybył. Udało jej się zamówić międzymiastową do domu jego macochy, lecz Noela nie było, a macocha nie umiała powiedzieć, gdzie jest. Z tonu jej można było wyczuć zresztą, że niewiele ją to obchodzi. Gay wróciła do czuwania przy furtce. Co się stało? Czy zepsuł się samochód? Noel jednak mógł przecież zatelefonować. Może miał wypadek, ciężki wypadek, może jest ranny… albo martwy? Czy też zwyczajnie zmienił plany? Czyż całując ją na do widzenia trzy dni temu nie był jakby nieobecny? Nawet list oznajmiający o przyjeździe zaczynał się „droga”, zamiast „najdroższa” albo „ukochana”. W pewnej chwili wydawało jej się, że widzi Noela idącego przez ogród. Po szybszym biciu serca i nagłej poprawie nastroju poznała, jak strasznie się bała, że nie przyjdzie. Ale to był tylko Roger. Nie chciała mu się pokazać, bo mogłaby się rozpłakać, a Roger nie powinien zobaczyć jej w takim stanie. Ruszyła na oślep przez zielony zagajnik świerkowy: biegła płacząc, gałęzie czepiały się sukienki i darły ją, ale to nic! Nic nie miało znaczenia; tylko to, że Noel nie przyszedł. Dotarła do swego pokoju, zamknęła drzwi i padła skulona na łóżko. Och, jaką długą noc miała przed sobą! Przypomniało jej się ulubione powiedzonko Rogera: „Nie martw się, zawsze będzie jakieś jutro”. — Nie chcę jutra — buntowała się szlochając. — Boję się go. To była pierwsza noc w jej życiu, gdy zasnęła dławiąc się od płaczu. Rano Noel zatelefonował z przeprosinami. Miał mnóstwo wymówek. Wczesnym popołudniem zatelefonowała do niego z Summerside Nan i poprosiła, żeby przyjechał po nią i zawiózł do domu. Wydawało mu się, że ma dosyć czasu, żeby spełnić jej prośbę, ale gdy dotarł do Summerside, okazało się, że Nan była na zaimprowizowanym party u przyjaciół i chciała, żeby na nią zaczekał. Próbował dodzwonić się do Gay, ale się nie udało. Gdy odwiózł Nan, było już późno — za późno, żeby jechać do Maywood. Jest mu okropnie przykro i zjawi się pierwszego wieczora, jaki będzie miał wolny. Teraz w banku są okropnie zapracowani. Musi siedzieć do północy, itd., itd., itd. Gay uwierzyła mu, bo nie miała wyjścia. A kiedy matka powiedziała, że ludzie zaczynają mówić o Nan i Noelu, odparła z wyniosłą obojętnością: — Mamuśku, ludzie muszą o czymś gadać. Znudzili się pewnie plotkowaniem na temat biednej Donny i Piotra, a zajęli się Noelem i mną. Nie przejmuj się nimi. — Ja się nie przejmuję. Ale ci Gibsonowie… zawsze się o nich mówiło, że są zmienni… — Nie chcę słyszeć ani słowa przeciwko Noelowi — wybuchnęła Gay. — Czy mam trzymać go w kieszeni? Czy nie może odezwać się do żadnej dziewczyny poza mną? Ładnie by wyglądało jego życie. Ja znam Noela. Lecz ty nigdy go nie znosiłaś i chętnie dajesz posłuch wszystkiemu, co mówi się na jego temat… — Och, Gay, dziecinko, nie, nie. To nieprawda, że go nie znoszę. Mnie chodzi o twoje szczęście… — Więc nie przysparzaj mi zmartwień złośliwymi plotkami. — Gay rozpłakała się tak gwałtownie, że Howardowa bała się powiedzieć; choćby jeszcze słówko w tej sprawie. Zmieniła temat na bezpieczniejszy. — Gay, przepisałaś już te listy łańcuszkowe? — Nie, mamo, i nie mam zamiaru. To bez sensu. — Ale, Gay… nie wiem… Nie, nie jestem przesądna, tylko widzisz, jest tam napisane, że jeśli przerwiesz łańcuszek, spotka cię nieszczęście; to niewiele kosztuje, tylko sześć centów… — Mamo, to przesąd. Nie mam zamiaru robić głupstw. Napisz te listy sama, jeśli to cię tak dręczy. — To na nic. List był do ciebie. Nie zajmie ci to dużo… — Nie napiszę i już! — powiedziała Gay z uporem. — Słyszałaś, mamo, co powiedział Roger na ten temat. — Och, Roger. Dobry z niego lekarz, są jednak rzeczy, na których się nie zna i których nie rozumie. Twój ojciec zawsze śmiał się z przesądów tak jak ty, lecz przed samą śmiercią siedział przy stole jako trzynasty. Mów sobie, co chcesz, ale znałam kobietę, która nie przepisała listów łańcuszkowych; jeden spaliła i w dwa tygodnie później złamała nogę. — Simowa Dark złamała rękę w zeszłym tygodniu, a nie słyszałam, żeby spaliła list łańcuszkowy. — Gay chciała się roześmiać, lecz przyszło jej to z trudem, jej, która zawszę tak łatwo się śmiała. Czuła w sercu dziwny, przykry ból, ale postanowiła nie zdradzić się z nim przed kimkolwiek. I nie wolno jej być zazdrosną, podejrzliwą, złą. Nan próbuje, rzecz jasna, oplatać Noela pajęczyną swojego czaru. Ale ona wierzy w Noela: musi w niego wierzyć. Noel zjawił się czwartego wieczora. Nan też przyszła. Usiedli we trójkę na schodach werandy, śmiejąc się i gawędząc. W każdym razie Nan z Noelem śmieli się i gawędzili. Gay milczała, ale żadne z nich tego nie zauważyło. W końcu wstała i poszła do ogrodu, nad którym zapadał zmrok. Idąc między rzędami wesołych malw przez stary ogród pełen rozkosznych tajemnic, zalany światłem księżyca — wymarzone miejsce dla zakochanych — doszła do bocznej furtki. Spodziewała się, że Noel pójdzie za nią. Zawsze tak robił — do dziś. Nasłuchiwała jego kroków za sobą, a przy furtce odwróciła się i poprzez świerkowe zarośla popatrzyła w stronę werandy. Noel dalej siedział na schodach obok Nan; nie widziała ich, lecz słyszała ich głosy. Nan patrzy na pewno na Noela tymi swoimi skośnymi, zielonymi oczyma; oczyma, które robiły z mężczyznami coś, czego nigdy nie potrafiły zrobić śmiejące się, nakrapiane złotymi cętkami oczy Gay. I na pewno — Gay wydęła pogardliwie wargi — daje Noelowi do zrozumienia, że jest najwspanialszym chłopcem na świecie. Gay słyszała ją mówiącą to już nieraz. No to co, jest najwspanialszy. Ale Nan nie ma prawa tak o nim myśleć ani nawet sprawiać wrażenia, że tak myśli. Gay zacisnęła dłonie. Czekała chwilę, która wydała się jej bardzo długa. Nad głową miała bladozielone niebo ubarwione zachodem słońca. Z odległych pól przez kryształowo czyste powietrze nadbiegło echo śmiechu. Wokół unosiła się słaba woń czegoś ukrytego… niewidocznego… słodkiego. Gay przypomniała sobie wiele rzeczy, o których prawie zapomniała. Drobne epizody z corocznych letnich wakacji na Wyspie. Dzień, gdy czuła się bezgranicznie nieszczęśliwa na niedzielnym pikniku szkolnym, bo nie miała centa na zapłacenie wstępu do fotoplastykonu prowadzonego przez Hicksy’ego Darka. I wtedy znalazła na ulicy centa. Ale gdy wchodziła do fotoplastykonu, Nan odebrała jej tego centa, dała go Hicky’emu i sama obejrzała pokaz. Gay przypomniała sobie, jak bardzo wtedy płakała i jak Nan śmiała się z niej. Pamiętała również dzień, gdy Nan przyszła ze wspaniałym, ogromnym batonem czekoladowym, który dostała od wujka Pippina. Batony czekoladowe były wtedy nowością. — Och, proszę cię, daj mi spróbować, tylko kawałeczek — błagała Gay. Uwielbiała batony czekoladowe. Nan roześmiała się i powiedziała: — Może dam ci, ale ostatni. Usiadła i na oczach Gay jadła baton specjalnie wolno, kawałeczek po kawałeczku. W końcu został tylko jeden spory kęs, apetyczny, z cudownym, przypominającym śnieg nadzieniem oblepiającym duży orzech brazylijski. I wtedy Nan ze śmiechem włożyła do ust cały kawałek. Roześmiała się znowu. W oczach Gay pokazały się łzy. — Tak łatwo płaczesz, Gay — powiedziała Nan — że aż mnie nie bawi doprowadzanie ciebie do łez. Przypomniała sobie też dzień, gdy Nan zerwała z jej głowy kokardę, bo była większa i sztywniejsza niż jej, i pocięła ją nożyczkami na drobne kawałeczki. Matka zbiła ją za to, ale kokarda przepadła i Gay musiała nosić starą i zniszczoną. I dzień, kiedy miała śpiewać na misyjnym koncercie w kościele. Nan 3 przerwała jej wtedy i doprowadziła niemal do histerii, pokazując palcem na jej kapcie i wołając: „Mysz”! Och, Gay miała wiele takich wspomnień. Nan zawsze była taka sama: i obłudna, okrutna jak mała tygrysica i samolubna. Brała sobie wszystko, i na co miała chęć, nie dbając, że ktoś będzie przez to cierpiał. Gay jednak nie wierzyła, że Nan mogłaby zabrać jej Noela. Gay nie na darmo pochodziła z Darków i Penhallowów. Nie wróciła i do Noela na schodki, lecz przez oszklony ganek poszła na górę do swego pokoju. Idąc schodami miała uczucie, że depce własne serce. Spojrzawszy w lustro odniosła wrażenie, że w ciągu godziny jej młoda twarz postarzała się. Policzki były purpurowe, a oczy spoglądające z lustra wyglądały jak obce — nie przypominały niczym oczu dotychczasowej Gay. Trzęsła się z zimna, gniewu i szalonej tęsknoty. Nie mogła wprost uwierzyć, że stało się to, co się stało. Gwałtownie zdmuchnęła lampę i padła twarzą na łóżko. Cień, czyhający na nią, wreszcie zaatakował. Ubiegłej nocy zasnęła w płaczu, ale spała. Ta noc miała być pierwszą w jej życiu nocą nie przespaną z bólu. 4 Kłótnia między Samami i ich rozstanie było dla klanu dużą sensacją i na pewien czas zastąpiło — jako temat rozmów — dzban ciotki Becky, zaręczyny Gay Penhallow i awantury Johna Topielca z Piotrem i Donną. Tylko nieliczni byli zdania, że rozstanie Samów potrwa długo. Lecz minęło lato, a oni nie pogodzili się, toteż przestano się spodziewać, że w ogóle się pogodzą. Wśród Darków zawsze zdarzały się uparciuchy. Ani Duży Sam, ani Mały nawet nie próbowali udawać, że błędy drugiego traktują z godnością i rezerwą. Spotkawszy się przypadkowo, obrzucali się wrogimi spojrzeniami i mijali w milczeniu. Obaj czatowali wciąż na sąsiadów i innych członków klanu, żeby im opowiadać swoją wersję tego, co się stało. — Słyszę, że on chodzi i gada, iżem kopnął psa w abdomen — złościł się Mały Sam. — Co to właściwie jest ten „abdomen”? — Brzuch — odparł krótko Stanton Grundy. — No i sam widzisz. Wiedziałem, że lże. Nigdy nie kopnęłem żadnego psa w brzuch. Raz dotknęłem jego żeber czubkiem buta, i to wszystko, a miałem dobry, wystarczający powód. Powiada, że zwabiłem z powrotem jego kotkę. Po co mnie jego stara perska kocica? Zawsze znosiła zdechłe szczury i wszędzie ich zostawiała. A w nocy chciała spać tylko na mojem abdomenie. Jak by dawał jej dosyć jeść, nie uciekałaby od niego. Ja nie odpędzę od moich drzwi zrozpaczonego, źle traktowanego stworzenia. Słyszę, że coś tam bredzi o księżycu i zadowolonych krowach. Jeden pożytek, co człowiek ma z księżyca, to ten, że on przepowiada pogodę, a z krowami to on nie ma nic wspólnego. Ale cieszę się, że mu jest dobrze. Mnie też. Mogę teraz śpiewać sobie, co zechce, bez słuchania czyichś złośliwych powiedzeń w rodzaju „Dobry głos do skrobania rzepy”, albo „Słuchajcie z grobów bolesnego dźwięku” czy innych takich głupot. Musiałem to cierpieć przez lata. A czy robiłem o to szum? Albo o to, że przez połowę nocy wywrzaskiwał to swoje stare wierszydło gdacząc, rechocąc, trzęsąc sie rubasznie, bulgocąc, trajkocąc i ujadając jak pies. Nigdy, człowieku, żeś nie słyszał takiej okropnej kociej muzyki, jako potrafiła wydusić ze siebie ta nieszczęsna kreatura. On to nazywał „chanting”*. Ażem zaczynał sie czuć, jakby mnie przepuszczali przez maszynkę do mięsa. Czy ja mówiłem coś, jak sie ciągle mnie sprzeciwiał? Nie, bo przez to życie nie było takie nudne. Czym miał coś przeciwko temu, że jest fundamentalisto? Wcale nie; szanowałem jego zasady. Czy złościłem sie, że w niedziele wstawał o nieludzkich porach, żeby sie modlić? Nie. Ktoś mógłby powiedzieć, że jego sposób modlenia sie jest lekceważący: nie można zwracać sie do Boga tak, jak do mnie czy do ciebie. Mnie to nie przeszkadzało, ale nie Podobał mnie sie jego zwyczaj odwracania sie w tył w środku modlitwy, żeby przeganiać diabła. A czy robiłem mu o to awantury? Nie, patrzyłem na wszystko przez palce. Ale jak ja przynoszę do domu piękne statuetkę, te Aurorke, to Duży Sam zrywa sie i wyrzuca za drzwi trzy różne rzeczy. To ja już wole mieć Aurorke niż jego, i możesz mu to powiedzieć. Po pierwsze, przyjemniej patrzeć na nio, a po drugie, ona nie myszkuje w mojej spiżarce bez mojej wiedzy i nie wyjada moich prywatnych zapasów. Nic o tym nie mówielem, gadanie zostawiam Dużemu Samowi, ale któregoś dnia, jak mnie czas pozwoli, to mam zamiar, Grundy, powiedzieć bardzo dużo. — Mówio mi, że ten stary osieł, Mały Sam, przez większość czasu wyobraża sobie, że przynosi kwiaty na mój grób — powiedział Duży Sam do pastora Trackleya. — I jeszcze słyszę, że sobie robi śmieli z moich modlitw. Uwierzy pan, on śmiał kiedyś mnie powiedzieć, żebym sie skracał z temi mojemi modlitwami, bo jemu przeszkadzajo w podrzemaniu sobie rano. A czy ja skróciłem? Ani trochę. Na odwrót, ciągnęłem modlitwę dwa razy dłużej. Co żem sie musiał nacierpieć z tem człowiekiem! Jego pies zeżarł moje premiowane obligacje. A i ja sie skarżyłem? Bóg świadkiem, że nie. Ale jak moja kotka urodziła kociaki u niego w szopie, to sie wściekł. Jak już mowa o kotach, słyszę, że ona ma znowu kocięta. Mały Sam mógłby mnie przysłać z jedno, nie? Podobno urodziło sie trzech. A ja mam tylko te dwie kaczki, co żem jech kupił od Piotra Gautiera. Mam z nich towarzystwo, ale człowiekowi nieprzyjemnie wiedzieć, że któregoś dnia trzeba będzie ich zjeść. Niech pan zaczeka, pastorze Trackley. Czemu Jakub wył i płakał, całując Rachele? Pastor Trackley nie wiedział, a nawet jak i wiedział, to odpowiedź zachował dla siebie. Niektórzy mieszkańcy Rose River — pomyślał — za bardzo lubią słuchać tego, co plotą Samowie. — Bo sie okazało, że to nie było to, czego on sie spodziewał — zarechotał Duży Sam. Cieszył się przez cały dzień, że zagiął pastora. Wnet jednak Dużemu Samowi odechciało się żartów na temat pocałunków w starożytności czy współcześnie. Omal nie dostał apopleksji, usłyszawszy, że ktoś spędzający wakacje nad rzeką poszedł do Małego Sama w błędnym przekonaniu, że to on jest poetą, i poprosił o wyrecytowanie poematu. I stała się rzecz straszna, bo Mały Sam poemat wyrecytował. Od początku do końca, nic nie mówiąc, to nie on jest autorem. — Od uwielbiania figurków do kradnięcia poezji… tego można sie było spodziewać. Widzicie, jak sie dygeneruje charakter tego człowieka — powiedział ze złością Duży Sam. 5 Piotr Penhallow tak wychudł i zmizerniał, że Nancy zaczęła obawiać się o niego. Próbowała go namówić, żeby brał tabletki żelaza, ale ją zwymyślał. Był to poważny objaw, bo Piotr nie lubił odzywać się niegrzecznie. Ale Nancy mu wybaczyła, bo według niej Piotr nie był sprawiedliwie traktowany ani przez Johna Topielca, ani przez Opatrzność. W dniu, kiedy Donna Dark miała dostać pozwolenie zejścia na dół, zachorowała na zapalenie migdałków, a to oznaczało dalsze trzy tygodnie w łóżku. Co wieczór Piotr trąbił klaksonem u zaklętych wrót, czy też, mówiąc nowoczesnym językiem, u wschodniej bramy posiadłości Johna Topielca, ale to było wszystko, co mógł robić. Mówiono, że John Topielec przysiągł zastrzelić Piotra, gdy go zobaczy, i klan dzień po dniu oczekiwał w przerażeniu na realizację przysięgi. Nikt bowiem nie wiedział, że Tekla schowała strzelbę Johna Topielca pod łóżkiem w pokoju gościnnym. Nie znalazłszy strzelby, John Topielec udawał, że nie widzi Piotra i nie słyszy jego trąbienia, i wymógł to samo na biednej Donnie, która już i tak była ledwie żywa ze zmartwienia. Przykuta tygodniami do łóżka przez choroby wciąż musiała patrzeć na okropną zielononiebieską tapetę w złote gwiazdki, która dla Johna Topielca była szczytem elegancji, a której ona nienawidziła. Donna doszła do wniosku, że bardzo zbrzydła. Płakała i mówiła, że nie chce wyzdrowieć. Piotr nie będzie już jej kochał — bladego, wynędzniałego szkieletu, jaki ujrzała w lustrze, wstawszy z łóżka po zapaleniu migdałków. Lekarz powiedział, że trzeba będzie je usunąć, jak tylko chora nabierze sił. Wiadomość powtórzona Piotrowi sprawiła, że, zdaniem przyjaciół, jeszcze bardziej posunął się na drodze do obłędu. Nie wierzył w operacje i nie chciał, żeby wycinano choćby kawałeczek z jego ukochanej Donny. Ten cały cholerny klan usiłuje ją zamordować — tak, właśnie zamordować. Tuzin razy dziennie przeklinał Toynbeeową Dark. Gdyby nie ona, John Topielec nie dowiedziałby się o zaręczynach Donny i nie pilnowałby jej tak skutecznie; Piotr by ją porwał, nie patrząc na odrę czy zapalenie migdałków, a potem niechby się działo, co chce. Ale teraz… — Co mam robić? — żalił się Nancy. — Powiedz mi, co mam robić? Umieram powoli dzień po dniu, a teraz oni chcą kroić Donnę. Nancy mogła go tylko uspokajać, że mnóstwo ludzi ma wycięte migdałki i że nic nie można zrobić poza cierpliwym czekaniem. John Topielec nie będzie mógł bez końca trzymać Donny w zamknięciu. — Nie znasz go — odparł Piotr ponuro. — To spisek. Jestem przekonany, że Wirginia Powell celowo zaraziła Donnę tonsilitis. Ta kobieta zrobiłaby wszystko, żeby trzymać mnie z dala od Donny. Następnym razem będzie to reumatoidalne zapalenie stawów. Nie cofną się przed niczym. — Och, Piotrze, nie mów głupstw. — Głupstw! Czy coś w tym dziwnego, że głupieję? Cud, że je całkiem nie zidiociałem. — Niektórzy uważają cię za idiotę — powiedziała Nancy z naiwną szczerością. — Nancy, nie widziałem Donny już osiem tygodni! Osiem piekielnych tygodni. — W końcu przemieś ładnych kilka lat w ogóle jej nie widując. — Nie, ja nie żyłem… ja tylko istniałem. — Przestań się gryźć. To może trwać lata, ale wreszcie kiedyś się skończy — odparła Nancy pogodnie. — Słyszałam, że w przyszłym tygodniu Donna ma być w kościele w Rose River. — W kościele! Co mogę zrobić w kościele? John Topielec będzie siedział przy niej z jednej strony, Tekla z drugiej, Wirginia Powell zajmie pozycję na tyłach, a Toynbeeowa będzie wszystko obserwowała. Mógłbym tylko podejść, wyrżnąć Johna Topielca w szczękę, zabrać Donnę i uciec z nią. — Och, Piotrze, nie rób sceny w kościele… nie w kościele — błagała Nancy, żałując, że mu o wszystkim powiedziała. Do niedzieli żyła w wielkim niepokoju. Piotr zrobił scenę, ale nie tak okropną, jak się obawiała. Siedział na ławce pod chórem, gdy wkroczył John z rodziną. Szedł przodem, za nim Donna, za Donną? Tekla. (Wiedziałem, że tak będzie! — jęknął w duchu Piotr), dalej Jonasz Swan, parobek, faktycznie traktowany jak członek rodziny, i na końcu dwóch kuzynów przybyłych w odwiedziny. Przez całe nabożeństwo Piotr pożerał Donnę oczyma. Omal jej nie zabili, jego biednej ukochanej. Jest jednak jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej pociągająca z tymi wielkimi, fioletowymi cieniami pod oczyma i powiekami ciężkimi z osłabienia po chorobie. Piotr nie mógł się doczekać końca mszy. Czy w każdą niedzielę Trackley tak przeciągał modlitwy? A jeśli tak, to dlaczego dotąd go nie zlinczowali? Czy ta idiotka na chórze, wyciągająca swoje solo, wyobraża sobie, że umie śpiewać? Takie jak ona powinny być topione po urodzeniu jak kocięta. Czy zbiórka na tacę musi tak długo trwać? A ostatni hymn ma sześć zwrotek! Piotr przebiegł przez nawę, zanim wierni po błogosławieństwie zdążyli podnieść głowy. John Topielec wyszedł ze swojej ławki, żeby zamienić kilka słów z zakrystianem. Tekla, nie podejrzewająca niczego, rozmawiała z Howardową Penhallow siedzącą w ławce przed nią. Nikt nie obserwował Donny w tym momencie, bo nikomu nie przyszło do głowy, że Piotr będzie w kościele w Rose River. Żaden członek jego rodziny nie pokazał się tu od czasu walki baranów. Oni chodzili do Bay Silver. Donna odwróciła się i wodziła obojętnym spojrzeniem wielkich, smutnych oczu po wychodzących. I wtedy ujrzała Piotra. Stojąc za ich ławką, ujął obu rękami małą Denby’ową za pulchną talię, żeby zrobić sobie przejście. Denby’owa w życiu nie była bardziej przerażona i przez lata opowiadała o tym przeżyciu z przejęciem. Piotr i Donna mieli dla siebie tylko chwilę, ale to wystarczyło. Piotr obmyślił dokładnie, co zrobi i powie. Najpierw pocałował Donnę — w kościele, na oczach wszystkich, z pastorem włącznie — a potem szepnął: — Bądź jutro wieczorem o jedenastej przy zachodniej bramie. Podjadę samochodem. Będziesz? Donnie wstrętna była myśl o ucieczce, wiedziała jednak, że nie mogą zrobić nic innego. Jeśli pokręci odmownie głową, Piotr może po prostu zniknąć z jej życia. Nie wiadomo, czy nie ma jej za złe, że nie przesłała mu żadnego znaku życia, żadnego listu. Może przecież nie wiedzieć, jak bardzo była pilnowana. A więc teraz albo nigdy. Kiwnęła potakująco głową, w momencie gdy John Topielec odwrócił się, żeby spojrzeć, na co gapi się MacPhee. Zobaczył Piotra, który pocałowawszy (powtórnie!) Donnę, przeskoczył nad środkowym szeregiem ławek i zniknął w bocznych drzwiach obok ambony. John już chciał ryknąć „cholera”, ale powstrzymał się na czas. W pobliżu stała przecież ławka Dandy’ego Darka, który od czasu sprawy z dzbanem regularnie chodził do kościoła. Wszyscy wiedzieli, że przychodzi po to, aby ich obserwować. Dandy miał ławki w kościołach w Bay Silver i Rose Silver, i przyznawał się bez ogródek, że trzyma obie po to, aby ludzie, nie widząc go w jednym kościele, myśleli, że jest w drugim. W obu kościołach frekwencja wzrosła od czasu spotkania u ciotki Becky. Pastor Trackley myślał, że to z powodu jego kazań i bardzo się z tego cieszył. Przechodząc obok Donny, Dandy szturchnął ją żartobliwie w żebra i szepnął: — Nie rób głupstwa, Donno. Z tych słów Donna wywnioskowała, że ucieczka z Piotrem naprawdę zmniejszyłaby jej szansę na otrzymanie dzbana. Nawet wujek Pippin pokiwał głową z dezaprobatą. Wyszedłszy z kościoła, powiedział, że niej powinni czulić się na oczach ludzi. W domu Donna musiała wysłuchać wymówek ojca. Cud, że dojechali do domu, bo John Topielec pędził tak szaleńczo, że omal nie przejechał kilku nieuważnych przechodniów, a także o włos uniknął’, paru kolizji. Tekla też miała swoje do powiedzenia. Kuzyni, którzy przybyli w odwiedziny, chichotali, natomiast stary Jonasz spokojnie poszedł karmić świnie. Donna siedziała jak w transie i John Topielec nie był pewien, czy jego słowa w ogóle do niej dotarły. Zaraz też poszła do swego pokoju, żeby wszystko przemyśleć. Na ucieczkę zdecydowała się w nocy. Dla dziewczyny wychowanej w prawdziwej tradycji Darków — surowszej od najbardziej darkowskiej — nie była to bynajmniej decyzja przyjemna. Zastanawiała się, co klan na to powie: myślała o tych wszystkich porozumiewawczych spojrzeniach i znaczących kiwaniach głową. Gdy Frank Penhallow, uciekł z Lily Dark, po ich powrocie ciotka Becky powiedziała: „Bardzo wam się spieszyło”. Donna za nic nie chciałaby usłyszeć od kogokolwiek takich słów. Ale ona i Piotr nie wrócą. W tym tkwiło całe sedno sprawy. Jeden ruch, a ten węzeł gordyjski zostanie przecięty raz na zawsze. A potem swoboda… miłość… ucieczka od ponurej codzienności i nudy… od zazdrości Tekli i nieustannej tyranii Johna Topielca… i od Wirginii. Donna poczuła wstyd i wyrzuty sumienia, że myśl o pozbyciu się towarzystwa poczciwej Wirginii napełniła ją taką ulgą. Ale tak przecież jest i nie może zmienić w sobie tego uczucia. Za trzydzieści sześć godzin spotka się z Piotrem przy zachodniej bramie, a wtedy będzie miała w nosie starych plotkarzy, dzban i wszystko inne. Ma szczęście Tekla wieczorami nie wychodzi ze swego pokoju, a John Topielec śpi na dole: nie będzie więc trudno wymknąć się. Czy Piotr pomyślał, że bardzo zbrzydła? Wirginia powiedziała, że po zapaleniu migdałków Donna wygląda starzej o dziesięć lat. To okropne, że Piotr pocałował ją na oczach całej kongregacji — okropne i wspaniałe. A ten wyraz twarzy biednej Wirginii! Niedziela przeszła jakoś, a także poniedziałkowy ranek i popołudnie, chociaż nigdy w życiu godziny tak się Donnie nie dłużyły. Była rada, że z powodu niełaski ojca i Tekli oboje nie będą się do niej odzywali. Lecz w porze kolacji coś zaczęło się zmieniać. Tekla popatrzyła na nią dziwnie. Donna nie potrafiła oprzeć się ogarniającemu ją podnieceniu i pod fioletowymi cieniami jej policzki zaróżowiły się lekko. Szafirowe oczy zalśniły rozbawieniem na myśl, co powiedzieliby John i Tekla, gdyby wiedzieli, że tej nocy zamierza uciec z Piotrem Penhallowem. Nie mogła, rzecz jasna, jeść — kto mógłby w takich okolicznościach? — Donno — zapytała Tekla ostrym tonem — czy ty przypadkiem nie uróżowałaś sobie policzków? John Topielec parsknął ze złością. Zawsze wpadał w oburzenie na widok toaletki Donny. Aż tyle różnych faramuszek dla poprawienia sobie urody. Przyzwoite kobiety nie usiłują się upiększać. Gdyby zobaczył wśród tych rzeczy róż albo podejrzewałby, że tam jest, pewnie wyrzuciłby przez okno toaletkę ze wszystkim, co na niej się znajdowało. — Skądże — odparła Donna. — Masz jednak zaczerwienione policzki — ciągnęła Tekla. — Skoro mówisz, że ich nie malowałaś, więc muszą to być wypieki z gorączki. Pewno to nawrót choroby. Wiedziałam, że tak będzie; za wcześnie wyszłaś z domu. Jutro zostaniesz w łóżku. To polecenie było Donnie bardzo na rękę. Właśnie się zastanawiała, czy zdążą z Piotrem opuścić Wyspę, zanim dopadnie ich John Topielec — wyspa to marne miejsce na morderstwo czy ucieczkę. Można być pewnym schwytania, zanim zdąży się z niej zniknąć. Ale w porze obiadowej już ich tu nie będzie, a wtedy figa z makiem dla Johna Topielca. — Chyba… chyba rzeczywiście zostanę w łóżku. W każdym razie do południa. Możecie zawołać mnie na obiad. Jestem pewna, że to nie nawrót choroby, lecz czuję się zmęczona. Wreszcie Opatrzność naprawdę stanęła po ich stronie. Wszyscy domownicy poszli wcześnie spać. O dziesiątej światła były zgaszone i drzwi zamknięte. Donna tym się nie przejęła. Wiedziała doskonale, gdzie Tekla chowa klucz, chociaż Tekli się zdawało, bardzo chytrze wybrała to miejsce. O pół do jedenastej była gotowa, z zapakowaną walizeczką. Otworzyła drzwi swego pokoju i wyjrzała przez nie. Wszędzie panowała cisza. Drzwi do pokoju Tekli były mocno zamknięte, Jonasz chrapał na dole w hallu. Aż dziw, że ktoś chrapie w taką cudowną noc! Czy schody nie będą skrzypieć? Oczywiście zaskrzypiały, ale nikt chyba tego nie usłyszał. Co będzie, jak kichnie? John Topielec sypiał w alkierzyku przy jadalni, a klucz był w niebieskim wazonie na półce z zegarem. John Topielec też chrapał. Donnę przebiegł dreszcz. Miała nadzieję, że Piotr nie chrapie. Otworzyła drzwi, wyszła i zamknęła je za sobą. Tak naprawdę ucieczka była śmiesznie łatwa. Pobiegła przez sad do zachodniej bramy. Tam miała przed sobą prawie pół godziny czekania. Na rozjarzonym gwiazdami niebie czarno rysowały się wysokie świerki rosnące przy bramie. Z północnej strony: światła tańczyły nad ciemną zatoką i przystanią, a białe brzozy stojące wzdłuż drogi na zachód jaśniały jakby własnym srebrzystym światłem. Noc była cudowna i mimo zdenerwowania Donna odczuwała jej ledwie uchwytny czar — po milkliwej matce odziedziczyła zdolność kochania i rozumienia takich rzeczy, co czasem śmieszyło, a czasem doprowadzało do wściekłości Johna Topielca. Gdyby potrafił uświadomić sobie radość odczuwaną przez Donnę na widok skąpanej w słońcu rzeki, drżenia srebrzystych fal w zatoce, gwiazd lśniących nad jodłami, błękitnego świtu wstającego nad ciemnymi wzgórzami, stokrotek zaścielających jak srebrna piana nadbrzeżne łąki, na pewno uznałby to wszystko za skutek bredzeń Wirginii. Donna czekała, ciesząc się urokiem nocy. Gdyby Piotr nadjechał, J póki była w takim nastroju, wszystko poszłoby dobrze. Ale wkrótce j zaczęła drżeć na chłodnym, przenikliwym wietrze wrześniowej nocy. Nad jej głową drzewa szeptały tajemniczo, a po sadzie, z którego i dobiegały dziwne szelesty, snuły się jakieś cienie. Pies Williama Y. szczekaniem wymieniał poprzez rzekę poglądy z psem Adama Darka. Niespodziewanie, nie wiadomo skąd, rozległ się warkot i ucichł równie nagle — to przejechał samochód. Donna cofnęła się w cień jodeł. Czy ją zauważyli? Och, czemu Piotr nie nadjeżdża? Czy kiedyś znów będzie jej ciepło? Umrze tu z zimna. Powinna włożyć cieplejszy płaszcz. Kiedy zaczęła chorować, było lato, a ona nie uświadomiła sobie, że minęło i nastała jesień. W miarę jak marzła, opuszczała ją odwaga i podekscytowanie. Na pewno już jest jedenasta. Powiedział, że będzie o jedenastej. A jeśli nie dba o nią dostatecznie, żeby przybyć na czas… żeby nie trzymać jej na tym zimnie przez pół nocy! Wiedziała, że gdy się czeka, czas bardzo się dłuży, ale mimo to musi już być bliżej dwunastej niż jedenastej. Jeżeli zaraz nie przyjedzie, wraca do łóżka, a wtedy niech Piotr Penhallow spróbuje ponownie zaproponować jej ucieczkę! I nagle zobaczyła światła jego samochodu, i wszystko się zmieniło. Pod zachodnią bramę podjeżdżał Piotr, a z nim jej przeznaczenie. Jeśli Tekla zbudzi się, może przez okno dojrzeć światła. Boże, spraw, żeby się nie obudziła! Piotr chwycił ją w ramiona z okrzykiem triumfu. — Miałem cholernego pecha. Złapałem dwie gumy i coś się zepsuło w gaźniku. Bałem się, że nie będziesz czekała, że w ogóle nie uda ci się wyjść. Ale teraz już wszystko dobrze. Mamy mnóstwo czasu. Posłuchaj, nasz plan jest taki: pojedziemy samochodem do Broden i tam wsiądziemy na statek. Zatrzymamy się na plebanii w Kirkland i każemy Charliemu Blackfordowi, żeby dał nam ślub. Mam od dawna zezwolenie, a Charlie to porządny facet, znam go dobrze. Załatwi ślub błyskawicznie i bez pretensji, że będzie musiał to zrobić kilka minut przed szóstą. Jak tylko znajdziemy się na stałym lądzie, ruszymy naszym samochodem do Nowego Jorku, a stamtąd popłyniemy do Ameryki Południowej. Dziewczyno mego serca, czy kochasz mnie tak samo jak przedtem? Boże, mógłbym cię pożreć! Czuję się wygłodzony. Jesteś taka piękna jak mroczny blask księżyca. Donno… Donno… — Och, Piotrze, nie uduś mnie — dyszała Donna. — Zaczekaj, zaczekaj… najpierw odjedźmy stąd. Tak się boję, że ojciec wyjdzie. Och, mam wrażenie, jakbym czekała tu przez lata! — Nie martw się. Teraz, kiedy już wyciągnąłem cię z domu, w mig się z nim rozprawię. Donno, gdybyś wiedziała, co ja przeszedłem… — Dość tego, Piotrze. Jedziemy. Piotr umilkł zasępiony. Pomyślał, że po tak bolesnej separacji Donna wita go trochę za chłodno. Przecież nie powinna mieć mu za złe kilku pocałunków. Nie pomyślał, jak bardzo zmarzła, jak była przerażona i jak dłużyło jej się czekanie. — Musimy poczekać jeszcze minutkę albo dwie. Jak mijałem dom ciotki Eudory, młoda Eudora była w ogrodzie i żegnała się z Macem Penhallowem. Musimy odczekać, aż on odejdzie. Kochana, ty drżysz. Wsiądź do samochodu, tam będzie ciepło. Schowasz się przed tym przejmującym wiatrem. — Zgaś światła… Jeśli Tekla nas zobaczy… Och, Piotrze, to okropne tak uciekać. U nas nie robi się takich rzeczy. — Jeśli żałujesz, to jeszcze nie jest za późno — powiedział Piotr zmienionym, groźnym głosem. — Piotrze, nie bądź śmieszny. — Donna wciąż drżała z zimna i strachu. Po tym, co przeszła, była nerwowo roztrzęsiona. Pomyślała, że Piotr mógłby być trochę bardziej delikatny. Nie powinien zachowywać się tak agresywnie. — Absolutnie nie żałuję, to oczywiste. Jest mu tylko przykro, że musi się to odbywać w taki sposób. Tak po kryjomu! — No, a co innego byś zaproponowała? — spytał Piotr zdenerwowany kłopotami z samochodem. Bardzo mało wiedział o kobietach. — Piotrze, jesteś okropny! Wiem przecież, że musimy przejść przez to… — Przejść przez to. Czy tak patrzysz na tę sprawę? Donna poczuła nagle, że Piotr mówi jak obcy. — Nie wiem, co chcesz, żebym powiedziała. Nie mogę dobierać słów, kiedy przemarzłam do szpiku kości. Ale to jeszcze nie wszystko… — Tak właśnie myślałem — rzekł Piotr. — Sam mówiłeś różne dziwne rzeczy. Och, słyszałam… — Naturalnie, i przysłuchiwałaś się. — Przecież nie jestem głucha. Powiedziałeś cioci But, że… że… dałeś się złapać, bo zmęczyło cię uciekanie. — Zastanów się, kobieto, co mówisz. Powiedziałem tylko dlatego, żeby zatkać ciotce dziób. Miałem mówić tej starej plotkarze, że cię uwielbiam? Donna, która dotąd nie wierzyła, iż Piotr naprawdę powiedział coś takiego, teraz poczuła, że go prawie nienawidzi za mówienie w ten sposób do ludzi z klanu. — Tak, jakbym ja polowała na ciebie… Mieli rację przyjaciele, gdy mi mówili, że jestem głupia. Donną nie mogła wiedzieć, że w tym momencie Piotr miał ochotę dać jej w ucho, założył jednak ręce i skierował smutny wzrok przed siebie. Jaki jest pożytek z rozmowy? Czy ten idiota Mac wreszcie skończy się żegnać i się wyniesie? Kiedy już ruszą i będą jechać z szybkością pięćdziesięciu mil, Donnie wróci rozsądek. — Pomyślą, że bardzo było mi pilno uciec w ten sposób. Wiem, że teraz Dandy Dark nie zechce dać m i dzbana: ciotka Becky zawsze mówiła, że takie ucieczki są wulgarne. W tym momencie zawrzała w niej krew hiszpańska, a może doszedł do głosu temperament Penhallowów. — Gdybyś dostała ten obrzydliwy dzban — powiedział Piotr przez zęby — rozbiłbym go na czterdzieści tysięcy kawałków. To przepełniło kielich. Gdyby nie chodziło o dzban, ta nagła burza w szklance wody ucichłaby bezboleśnie, zwłaszcza że z drogi dobiegł ich wreszcie stukot kopyt starej Lizzie Maca Penhallowa. Donna otworzyła drzwi samochodu i wyskoczyła z niego z oczyma ciskającymi pioruny w bladym świetle gwiazd. — Piotrze Penhallow, zasługuję na to, ale… — Zasługujesz na cholernie mocne lanie! — odrzekł Piotr. Nigdy dotąd brzydkie słowo nie przeszło przez usta Donny. Nie na darmo jednak była córką Johna Topielca. — Idź do diabła! — krzyknęła. Piotr popełnił jedyny grzech, jakiego nie potrafi darować żadna kobieta. Wziął dosłownie to, co powiedziała. — W porządku — syknął przez zęby i odjechał. Donna chwyciła walizkę stojącą tam, gdzie ją postawiła, i odmaszerowała przez sad do domu. Zamknęła za sobą drzwi i odłożyła klucz do niebieskiego wazonu. John Topielec chrapał dalej, stary Jonasz też. Poszła do swego pokoju i położyła się do łóżka. Już nie było jej zimno — pałała słusznym gniewem. Co za szczęście, że wróciła! I pomyśleć, że o mały włos nie uciekła z kimś, kto odzywał się do niej w taki podły sposób. Nie można jednak było oczywiście oczekiwać dobrych manier od Penhallowów z Bay Silver. Dostało się jej słusznie za to, że zapomniała, iż zawsze go nienawidziła. Miała rację Wirginia: biedna, kochana, tak źle potraktowana Wirginia. Lecz od tej chwili ona, Donna, już na zawsze pozostanie wdową. Och, jak bardzo nienawidziła Piotra! Jak nienawidziła wszystkiego i wszystkich. Pocieszyła się myślą, że nienawiść to dobre, trwałe uczucie… Można przestać kochać, ale nigdy nie przestaje się nienawidzić. Przyszło jej do głowy wiele kąśliwych uwag, jakie mogła rzucić Piotrowi, Teraz nigdy nie będzie miała takie okazji. Jaka szkoda! Piotr gnał samochodem przez całą noc i zdążył na statek. A więc Donna ma nie tylko nos Johna Topielca, ale i jego charakter! Wyplątał się z tego, do stu tysięcy pawianów. Wyplątał się! Po co mu kobiteta, która przeklina. Nie wiedział jednak, ile miał szczęścia, że Donna nie wpadła w histerię. Dobrze mu tak za to, że w ogóle zadał się z tą rodziną. A zatem koniec z szaleństwem, witaj normalności! Bogu dzięki, znowu jest panem samego siebie. Może swobodnie włóczyć się po świecie, nie ciągnąc za sobą zawady w postaci kobiety uwieszonej mu u szyi. Nigdy więcej miłości — z miłością na zawsze koniec! 6 Donna nie była jedyną kobietą, która tej nocy wyszła z domu. O północy Gay Penhallow leżała wśród paproci w brzozowym lasku za Maywood, wypłakując sobie oczy. Tego wieczora w Silver Slipper, na zakończenie sezonu letniego, przed odpłynięciem ostatnich gości z wielkiego hotelu nad zatoką, urządzono zabawę. Noel przyrzekł, że zabierze na nią Gay. Ostatnio w sercu Gay zaczęła kiełkować słaba nadzieja, że między nią i Noelem wszystko znów ułoży się dobrze. Po owym wieczorze, gdy zostawiła Noela z Nan, posprzeczali się trochę. Gay przyznała, że nie postąpiła właściwie. Noel bardzo gniewał się na nią za jej zachowanie. W ładnej sytuacji go postawiła! Gay, którą cierpienie pozbawiło już całej dumy, pokornie go przeprosiła i uzyskała z oporem przebaczenie. Znów poczuła się szczęśliwa. Ale tylko trochę. Jej piękne, dziewczęce marzenia rozwiały się i już nie powróciły, a w sercu nieustannie czaił się teraz chłodny lęk. Miała wrażenie, że Noel co dzień oddala się od niej coraz bardziej. Częściej pisywał, niż przychodził, ale jego listy były coraz krótsze. Gay tęskniła do j dotyku jego dłoni i dźwięku jego głosu, a gdy tęsknota zżerała jej duszę, ód Noela przychodził jedynie liścik z przeprosinami; od Noela, który kilka tygodni temu przysięgał, że nie potrafiłby żyć oddalony od niej nawet o dziesięć mil. Nie mogła jednak uwierzyć, że Noel chce ją porzucić: ją, Gay Penhallow z dumnego rodu Penhallowów. Gay znała porzucone dziewczęta, nawet z klanu Penhallowów. Ale nie tak szybko, nie tak nagle. Zaledwie po kilku tygodniach od chwili, gdy ukochany poprosił o rękę. Proces stygnięcia uczucia na pewno powinien trwać dłużej. Tego wieczora, ubrawszy się na tańce, Gay zrobiła coś w tajemnicy. Znalazła w biurku stary list i przepisała go ładnie w trzech egzemplarzach. Włożyła każdy do koperty, zaadresowała i nalepiła znaczki, a potem, schowawszy listy do kieszeni płaszcza, pobiegła na pocztę, żeby je wysłać. Kto wie? Ostatecznie coś może w tym być. Wróciwszy, odebrała telefon zamiejscowy. Okazało się, że Noel nie może jednak przyjść po nią. Musi tego wieczora pracować w banku. Gay wyszła z domu i owinąwszy się w szary płaszcz, usiadła na schodach. Nad miękkim futrzanym kołnierzem bielała jej twarzyczka z żałosnym wyrazem oczu. Tak znalazł ją Roger, który wpadł do niej w drodze powrotnej z wizyty u chorego. — Sądziłem, że dziś wieczorem będziesz w Silver Slipper — powiedział. Orientował się w wielu sprawach znacznie lepiej, niż sądziła Gay. Wściekał się z tego powodu, ale nie mógł pomóc. Popatrzył na nią: to biedne, wrażliwe dziecko zaciska dłonie i cierpi, jak tylko może cierpieć takie delikatne stworzenie. Unikał jednak patrzenia jej w oczy. Nie mógł znieść myśli, że nie ujrzy w nich radości. — Noel nie mógł przyjść — odparła Gay lekkim tonem. Roger nie może wiedzieć ani nic podejrzewać. — Musiał zostać dziś wieczorem w pracy. To przykre, prawda? Ubrałam się ładnie i nie mam gdzie iść. Rogerze — pochyliła się nagle ku niemu — zawieziesz mnie do Silver Slipper? To tylko mila, nie zajmie ci to dużo czasu. Mogę wrócić z żoną Williama Y., Sally. Roger zawahał się. — Gay, naprawdę chcesz tam jechać? — Oczywiście. — Gay uroczo wydęła wargi. — Zabawa to zabawa, prawda? Nawet kiedy ukochany nie może przyjść. Nie sądzisz, Rogerze, że szkoda byłoby nie pokazać się w tych ślicznych pantofelkach? Wysunęła do przodu szczupłą nóżkę w delikatnej złocistej pończosze. Wiedziała, że ma najcieńsze kostki w całym klanie. Ale tak naprawdę w jej głowie kłębiły się szalone, zdesperowane myśli. Musi być pewna, pewna, że Noel jej nie okłamał. Roger ustąpił. Nie wiedział, co Gay zobaczy w Silver Slipper, ale cokolwiek to będzie, lepiej, żeby poznała prawdę, choćby ta prawda miała być okrutna. Przecież samochód, który go minął tam, gdzie droga skręcała na wydmy, nie musiał należeć do Noela. Gay podziękowała Rogerowi u wejścia do sali tanecznej, i nie zgodziła się, aby czekał lub przyjechał po nią. Przebiegła przez werandę, ze śmiechem witając znajomych. Rzucała przy tym ukradkowe spojrzenia na pary czulące się w ciemniejszych kątach. Tak wbiegła do sali tanecznej, z wiejskimi krzesłami i czerwonymi latarniami. Pełno w niej było wirujących par. Gay poczuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Stanęła w drzwiach i obrzuciła salę spojrzeniem. Zawroty głowy mijały, a wargi przestały drżeć. W sali nie było ani Noela, ani Nan. Może… jednak… Ale za salą taneczną jest jeszcze mały pokój. Musi tam zajrzeć. Przeszłą przez hali i przestąpiła próg pokoju. Śmiech, który usłyszała, zanim weszła do środka, umilkł nagle. W pokoju były grupki młodzieży, lecz Gay widziała tylko Noela i Nan. Przysiedli na brzegu stołu, na którym stała waza z ponczem, i jedli kanapki. A właściwie jedną kanapkę, odgryzając z niej kolejno po kęsie. Nan, w śmiałej, nowej sukience prawie bez pleców, z tiulu w kolorze orchidei i róż, z wesołym śmiechem podawała Noelowi kanapkę do ust. Szmer, który rozległ się na widok wchodzącej Gay, sprawił, że Nan się obejrzała. W jej oczach zalśnił złośliwy, triumfujący błysk. — Gay, moja droga, przychodzisz akurat na czas, żeby zjeść ostatni kęs — odezwała się obraźliwym tonem. Ale Gay wyszła, zesztywniała z bólu i cierpiąca do głębi serca. Przez hall przeszła na werandę i dalej na schody. Pobiegła w noc, gdzie będzie mogła być sama. Gdyby tylko znalazła jakieś ciemne, chłodne, spokojne miejsce — bez świateł… bez śmiechu… Och, bez śmiechu! Wydawało się jej, że wszyscy się z niej śmieją z niej, Gay Penhallow, która została porzucona. Biegnąc chwyciła nieświadomie dłonią za sznurek złocistych koralików, prezent od Noela, i zerwała go. Paciorki potoczyły się jak małe gwiazdeczki po pokrytej pyłem drodze, w bladym, jesiennym świetle księżyca, lecz Gay nie przystanęła, żeby je pozbierać. Wiedziała, że jeśli się na chwilę zatrzyma, zacznie głośno krzyczeć z bólu i nie potrafi przestać. Jakieś spóźnione samochody oblewały ostrym światłem maleńką postać biegnącą drogą w szalonym pośpiechu, a jeden nawet o mały włos jej nie rozjechał. Gay pożałowała, że tak się nie stało. Czy znajdzie wreszcie jakieś miejsce, gdzie nikt nie będzie mógł jej widzieć? Miała wrażenie, że droga ciągnie się bez końca i musi biec nią bez przerwy, bo jeśli stanie, serce jej pęknie. W końcu dotarła do Maywood. W saloniku świeciło się. Matka była tam jeszcze, ale Gay nie czuła się na siłach spotkać się z nią ani z nikim innym. Dusiła się wprost od płaczu. Śliczna sukienka miodowego koloru wisiała na niej w strzępach, zwiotczała od rosy, podarta przez dzikie krzewy rosnące przy drodze. To jednak nie było ważne. Sukienki już nigdy nie będą ważne, nic nie będzie ważne. Oślepiona łzami znalazła jakoś drogę do zarosłego paprociami zakątka w brzozowym lasku i skryła się tam skurczona — uosobienie straszliwego cierpienia. Gorycz wszystkich zdradzonych kobiet zebrała się w jej młodziutkim sercu. Dla niej świat się skończył. Dalej nie było nic… nic. Nikt nie cierpiał przedtem tak jak ona i nikt nie będzie nigdy tak cierpiał. Jak można żyć dalej? Nikt nie potrafi żyć, cierpiąc tak strasznie. A wszystko to wina tego okropnego dzbana. Miała wrażenie, że ciotka Becky szydzi z niej zza grobu. I wkrótce będzie śmiał się z niej cały świat — śmiechem Williama Y. 7 Pennycuik Dark postanowił się ożenić. Nie bez długich i dręczących rozmyślań na ten temat. Przez lata Penny był przekonany, że na zawsze pozostanie kawalerem. W młodości był nawet trochę dumny z umiejętności uwodzenia kobiet i chciał się kiedyś ożenić. Ale jakoś tak się działo, że gdy zbierał się z podjęciem decyzji, wybranka Penny’ego zaręczała się z kimś innym. Zanim to sobie uświadomił, jego matrymonialne perspektywy zaczęły się pogarszać. Młode dziewczęta uważały, że jest już dla nich za stary, a wszystkie atrakcyjne kobiety z jego pokolenia powychodziły za mąż. Penny został zaliczony do zatwardziałych kawalerów klanu. Początkowo protestował, lecz ostatnimi laty czuł się nawet zadowolony z takiego obrotu rzeczy. Dla niego, twierdził, małżeństwo nie ma uroku. Posiadał dosyć pieniędzy, żeby żyć nie pracując; miał wygodny niewielki dom w Bay Silver i nie najgorszą gospodynię w osobie ciotki Ruth Penhallow, oraz niezły samochodzik, a do tego dwa wspaniałe koty, zawsze chodzące za nim krok w krok, czyli Piotra Pierwszego i Piotra Drugiego, które spały w nogach jego łóżka i jadły z nim przy stole. Cóż więcej mogło mu dać małżeństwo? Z błogim samozadowoleniem porównywał swoje życie z dolą większości znanych mu żonatych mężczyzn i przysięgał, że żadnej z ich żon nie chciałby mieć nawet za darmo. A co do rodziny — i bez jego udziału na świecie jest wystarczająca liczba Darków i Penhallowów. „Lepiej niech to przeklęte plemię wyzdycha” — mruczał zirytowany, gdy wujek Pippin pokpiwał z jego starokawalerstwa. Siedząc w kościele, lubił litować się nad Charliem Penhallowem w ławce przed nim, który musiał ubierać siedem głupkowatych córek. Współczucie Penny’ego miało specjalny posmak, bo żona Charliego była jedyną dziewczyną, z którą ożenek Penny brał poważnie pod uwagę. Zanim jednak zdążył się zdecydować, Charlie sprzątnął mu ją sprzed nosa. Penny mówił sobie, że nie ma czego żałować, ale gdy teraz, a był już dobrze po pięćdziesiątce, wspominał swoje dawne flamy, jak pies rachujący, ilu ofiar kości ma na sumieniu, nigdy nie zatrzymywał się dłużej nad Amy Dark. A to by znaczyło, że myślenie o niej wciąż było dla niego bolesne. Amy była śliczną dziewczyną i pozostała ładna mimo siedmiu córek i dwóch synów, i czasem, patrząc na nią w kościele, Penny czuł lekki żal, że nie poczekała, aż on się zdecyduje. Jednak kawalerski żywot bardzo Penny’emu odpowiadał. Lubił mawiać, że „zachował serce młodzieńca”, nie podejrzewając, że mlodzi uważali go za komicznego amanta. On sam był przekonany, iż wciąż jest elegantem, którego podziwiał cały klan. Mógł przychodzić i odchodzić, kiedy chciał, nie był za nic odpowiedzialny i miał niewiele obowiązków. Niemniej jednak w późniejszych latach zaczynał czasem wątpić, czy mądrze zrobił nie żeniąc się. Ciotka Ruth starzała się i miała chore serce, więc mogła umrzeć w każdej chwili. A wtedy skąd, u diabła, weźmie gospodynię? Kiedy zaczął odczuwać w nogach reumatyczne strzykanie, wtedy przypomniał sobie, że jego dziadek, Roland Penhallow, żył wiele lat jako kaleka. Jeśli i jego czeka taki los, kto go będzie obsługiwał? A gdyby reumatyzm zaatakował serce jak u wuja Aleca, a on nie miałby gospodyni, to mógłby umrzeć w nocy i jego śmierć przez tygodnie nie byłaby zauważona. Penny nie mógł znieść przerażającej myśli o sobie martwym, leżącym samotnie tygodniami. Może jednak warto się ożenić, zanim będzie za późno. Te przelotne obawy nie pobudziłyby go być może do działania, gdyby nie ciotka Becky i jej dzban. Nie dlatego, żeby zależało mu na dzbanie jako takim, lecz dla zasady. Jego ojciec był najstarszym bratem Teodora Darka i dzban powinien przypaść jego rodzinie. Penny jednak czuł, że nie ma na co liczyć, jeśli pozostanie kawalerem. Można uznać, że tak właśnie powiedziała ciotka Becky. Ten argument przeważył szalę na korzyść małżeństwa i Penny, z głębokim westchnieniem żalu za łatwą i niefrasobliwą egzystencją, którą miał porzucić, postanowił się ożenić, nawet gdyby to miało stać się przyczyną jego śmierci. 8 Pozostało zdecydować, z kim ma się ożenić. Sprawa nie była prosta, chociaż powinna być łatwiejsza niż przed trzydziestu laty. Penny przyznawał w duchu ze smutkiem, że teraz ma dużo mniejszy wybór. Małżeństwo z kimś spoza klanu nie wchodziło w rachubę. Jako dwudziestopięcioletni młodzieniec pozwalał sobie igrać z tą śmiałą myślą, lecz rozsądny pięćdziesięciotrzyletni mężczyzna nie pójdzie na takie ryzyko. Która zatem ze starych panien i wdów powinna zostać Penny’ową Dark? Penny uznał bowiem, z ponownym westchnieniem, że musi to być albo stara panna, albo wdowa. Mimo zgrywania się na młodzieńca, Penny nie był aż tak głupi, żeby się spodziewać, iż zechce go któraś z młodych dziewczyn. Na coś takiego — powiedział sobie cynicznie — ma za mało pieniędzy. Zaczął więc abstrakcyjnie rozważać zalety starych panien i wdów. Stare panny jakoś go nie pociągały. Niemiła była mu myśl o żenieniu się z kobietą, której nie chciał żaden inny mężczyzna. Z drugiej jednak strony wdowy mają za dużo doświadczenia w rządzeniu mężczyznami. Lepsza byłaby może pełna wdzięczności stara panna, która nie zapominałaby, od czego ją uratował, żeniąc się z nią. Postanowił wziąć kolejno pod uwagę wszystkie kandydatki. Podjąwszy decyzję, przez kilka niedziel chodził do kościołów w Rose River i Bay Silver, i analizował wszystkie możliwości. Było to interesujące zajęcie, dużo ciekawsze niż liczenie koralików naszytych na sukni WiUiamowej Y., czym zabawiał się przez kolejne niedziele, żeby przetrzymać nudę kazań. Odmłodniał jakby i nabrał animuszu. Z szelmowskim uśmiechem zastanawiał się, co powiedziałby pastor Trackley, gdyby wiedział o tym. I jakie podniecenie zapanowałoby wśród wszystkich ewentualnych wybranek, gdyby mogły odgadnąć, co się szykuje. Czy Hester Penhallow z chóru dalej robiłaby takie świętoszkowate miny,, wiedząc, że na dole w ławkach rozważane są jeszcze szansę na stania się Pennycuikową Dark? Nie, żeby Hester miała większe szanse od innych! Ożenić się z kobietą z takim okropnym haczykowatym nosem? Nigdy, nawet za czterdzieści dzbanów. Nie mogę przecież ożenić się z brzydką kobietą — myślał rozżalony Penny. Na resztę starych kocic z chóru machnął ręką, nie poświęcając im nawet jednej myśli. Edna Dark nosi się jak dama, ale twarz ma zupełnie bez życia. Charlotta Penhallow jest zbyt zaniedbana i ma za szerokie usta. Violetta Dark wciąż jest dosyć ładna, z rumieńcami, małymi piwnymi oczami i nosowym głosem. Ładna, ale bez wdzięku. Penny uznał, że wystarczyłaby mu żona niezbyt ładna i bez stylu, ale musi mieć wdzięk. Zresztą w głębi ducha nie był pewien, czy Violetta by go zechciała. Marta Dark ma twarz niebrzydką, ale za to grube nogi. Penny pomyślał, że nie zniósłby, żeby ktoś z takimi nogami dreptał za nim kaczkowatym chodem co niedzielę przez kościół. Elva Penhallow ma nogi szczupłe i zgrabne, ale jest „za pobożna” jak dla niego. Nie ma nic przeciwko religii — religijność przystoi kobiecie — ale Elva naprawdę jest za pobożna, żeby mogła być żoną miłą we współżyciu. Czy to nie o niej mówiono, że jest taka skrupulatna, iż co wieczór zapisuje w dzienniczku, ile czasu w danym dniu spędziła na leniuchowaniu, i prosi Boga o przebaczenie? Za bardzo pracowita, naprawdę za bardzo. Penny zastanawiał się, ile lat ma faktycznie Lorella Dark. Wiedziano tylko tyle, że jest po trzydziestce. Była pulchniutką, wesołą o i z miejsca zdecydowałby się na nią, gdyby się nie bał, że nie jest jeszcze tak leciwa i niekoniecznie wyszłaby za starego kawalera; A Penny nie mógł wystawiać się na ryzyko odmowy. Jessie Dark uszłaby, gdyby nie usłyszał, jak mówiła, że lubi koty „tam, gdzie jest ich miejsce”, a Penny był pewien, iż za nic nie zgodziłaby się przyznać, że ich miejsce to małżeńskie łoże. Piotr Pierwszy i Piotr Drugi stanowczo byliby przeciwni ich związkowi. Bessie Penhallow — nie, ta w ogóle nie wchodzi w grę. Ma obrzydliwy pieprzyk na brodzie ze sterczącymi z niego trzema długimi włosami. Poza tym jest tak samo pobożna jak Elva. Mówiąc słowami Pennyego, ma fioła punkcie misji w obcych krajach. Gdy rozmawiał z nią ostatnio, powiedziała, że w Chinach rośnie zainteresowanie literaturą chrześcijańską i była zła na niego, że nie okazał zainteresowania tą sprawą. Mildred Dark, która pracuje w mieście jako stenografka u adwokata i przyjeżdża do domu na weekendy, ma styl i jest nowoczesna, ale to jej okropne bielactwo! To prawda, że pod skórą wszystkie kobiety są siostrami — Penny nie był pewien, czy jest o tym mowa u Szekspira czy w Biblii — ale, do diabła, cera jest bardzo ważna. Jest jeszcze jej siostra, Harriet, która „wdała się” w spirytyzm i opowiada, że ma „kochanka duszy” po „drugiej stronie”. Penny nie chciał być przedmiotem jej miłości po t e j stronie. Nie będzie rywalizował z duchami. Na pewno wybrałby Betty Moore, gdyby była z Darków albo Penhallowów. Poślubienie kogoś z Moore’ów to jednak duże ryzyko. Emilia Trask ma pieniądze, lecz wygląda na osobę wybuchową. Nie, nie, to musi być któraś z Darków albo Penhallowów. Małżeństwo zawsze jest ryzykiem, lepszy jednak diabeł znany niż nie znany. Zostaje jeszcze Margaret Penhallow. Kiedyś była ładna i wciąż ma piękne oczy. Pastor Trackley mówi, że duszę też ma piękną. To pewnie prawda, ale jej ciało jest okropnie chude. A Clarence’owa Clark — ach, ładny z niej kawałek kobiety! Ale to wdowa; podobno kiedyś podczas wspólnych modłów uderzyła męża w twarz. I chociaż wujek Pippin mówił, że wolałby publicznie dostać w policzek niż zostać pocałowany jak Andy Penhallow, Penny nie czuł ochoty ani na jedno, ani na drugie. Trzeba też powiedzieć, że Margaret ma figurę bardziej odpowiadającą obecnej modzie. Dziś wszystkie dziewczyny są chude. Nie ma pulchnych kobietek, jakie Penny pamiętał z młodości. Gdzie się podziały dziewczęta z dawnych lat? Dziewczęta wyglądające jak dziewczęta, ach! Lecz Margaret ma w sobie coś z damy i jest miła. Rzecz jasna, że kiedy zdobędzie męża, da sobie spokój z pisaniem tych głupich wierszyków. Przed końcem kazania pastora Trackleya Penny postanowił, że ożeni się z Margaret. Wyszedł na oświetlony bladym październikowym słońcem dziedziniec z uczuciem, że został już związany i zakuty w kajdany. Wszystko wszystkim, ale chciałby trochę więcej… no… romantyzmu. Westchnął z żalem, że nie ożenił się wcześniej. Do dziś przywykłby do tego. Duży Sam nie był specjalnie szczęśliwy. Minęło lato, nadchodziła jesień, a tuż za nią groźnie majaczyła zima. W chatce Wilkinsa panowały przeciągi, a Big Friday Cove opustoszał. Do tego Duży Sam cierpiał na niestrawność, będącą skutkiem jego kucharzenia. Gospodynie z klanu często zapraszały go na posiłki, ale wolał do nich nie chodzić, czując, że są po stronie Małego Sama. Powiedział sobie ze smutkiem, że nawet Darkowie i Penhallowowie zaczynają żyć swobodnie, nowocześnie’ i tolerować wszystko. Gdy dowiedział się, że Mały Sam widuje się w niedzielne wieczory z wdową po Terlizzicku, na chwilę odebrało mu mowę, a potem zaczął gadać na ten temat do każdego, kto tylko chciał go słuchać. — Pewnie chce następno żonę zamęczyć praco na śmierć. Naprawdę spodziewałem sie, że Mały Sam ma więcej rozsądku. Nie można jednak ufać mężczyźnie, któren już raz był żonaty, chociaż można by sie spodziewać, że będzie ostrożniejszy. I to on, najbrzydszy chłop w klanie! Nie o to chodzi, że ta Terlizzickowa to jakaś piękność, z temy pieprzykami na twarzy i opuchłemi kostkami. Powiedziałbym, że wygląda jak pies po walce z innym psem. I taka gruba! Musiałby dobrze sie zastanowić, gdyby miał kupować jo na wagę. W dodatku miała już dwóch mężów. Niektóre ludzie nie potrafią po prostu zatrzymać sie we właściwej chwili. Żal mi Małego Sama, widać coś go naszło. Słyszę, że po kościele człapie z nio do domu. Niedługo zacznie jej wyśpiewywać serenady. Czy jużem mówił, że Małemu Samowi zdaje sie, iż ma głos? Raz mu powiadam: „Czy to okropne miauczenie nazywasz muzyko?”. Tak właśnie mu powiedziałem. Ale żaden z Terlizzicków nie miał słuchu. Trudno, to jej zmartwienie. Mógłbym powiedzieć jeszcze parę rzeczy, jakbym miał chęć. Nikt w klanie nie aprobował zalotów, o których wspomniał Duży Sam. Wszyscy dawno już pogodzili się milcząco z faktem, że obaj Samowie są czymś specjalnym i nie można przykładać do nich zwykłej miary. Niemniej jednak Terlizzickowie byli trochę nie tej klasy. Nikt nie brał aż tak bardzo do serca matrymonialnych planów Małego Sama jak Duży Sam. Kiedy widziało się go stojącego na skale i obłąkańczo wymachującego ramionami, można było mieć pewność, że nie wywrzaskuje, jak dotąd, swego poematu falom i gwiazdom, lecz urąga wdowie Terlizzick. — To jest zakapturzona kobra — oznajmiał światu — tłuste babsko, drapieżne zwierze rodzaju żeńskiego, trygrysica. Głosił głębokie współczucie dla Małego Sama. Biedak nie wie, w co się ładuje. Powinien mieć więcej rozsądku! Zjadać resztki pozostałe po dwóch mężach! Fe! Ale wdowy tak potrafią wykołować mężczyznę! Ta Terlizzick ma tyle doświadczenia; wykończyła dwóch mężów. Wszystkie te komplementy powtarzano Małemu Samowi i Terlizzickowej, czy chcieli słuchać, czy nie. Mały Sam postępował po swojemu. Ostentacyjnie chował trójkę kociąt Musztardy. Biała bogini poranka wciąż stała na zegarowej półce, ale jej zgrabne nogi pokrył kurz. Gdy ojciec Sullivan przystąpił do organizowania następnej loterii w Chapel Point, Mały Sam powiedział, że to powinno być zabronione prawem; i co o tym pomyślą protestanci? IV. PALEC PRZEZNACZENIA 1 Nagły powrót Franka Darka i jego siostry Edny „do domu” spadł na klan jak lekka bomba. Frank oznajmił, że zdaniem Edny ma ona takie samo prawo do dzbana jak wszyscy inni i że dotąd nie dawała mu spokoju, aż zgodził się przyjechać. Dandy jest jego wujkiem i… kto wie? W każdym razie wezmą udział w rozgrywce. A on sam ma dość Zachodu i zastanawia się, czy nie sprzedać tam wszystkiego i nie kupić czegoś na Wyspie. Osiąść tu wśród swoich na resztę życia. — I ożenić się z jakąś wyspiareczką — powiedział wujek Pippm. — Czemu nie? — zaśmiał się Frank. — Nie ma lepszych od nich. Po jego wyjściu ze sklepu obecni wymienili rozbawione uśmiechy. — Nie wygląda, żeby mu się za dobrze powodziło — zauważył ktoś. — Zszedł na psy. Mówią, że wszystko przehulał. Przepijał pieniądze prędzej, niż je zarabiał — dodał William Y. — Za bardzo był przystojny jako młody chłopak, żeby wyrósł na coś dobrego. To psuje mężczyznę — westchnął Sim Dark, który nigdy nie był z pewnością psuty z powodu wyglądu. Joscelyn dowiedziała się o jego powrocie następnego wieczora, kiedy wychodziła do kościoła. Ciotka Rachela wspomniała o tym Cliffordowej: „Mówią, że Frank Dark znów jest w domu”. Joscelyn zakręciło się w głowie, cały świat zawirował wokół niej. Przez chwilę obawiała się, że zćmdleje, więc uchwyciła się mocno stołu, żeby się opanować. Frank w domu… Frank! Dziesięć lat cofnęło się na moment jak kartka odwrócona w książce i Joscelyn zobaczyła za mgłą siebie, wpatrzoną w piękne oczy Franka Darka. — Jeszcze nie jesteś gotowa, Joscelyn? — zapytała ze złością ciotka Rachela. — Spóźnimy się i nie będziemy miały gdzie usiąść. Przyjdą wszyscy, żeby posłuchać Józefa, czyli Joego. Tego wieczora nabożeństwo w Bay Silver odprawiał pastor Józef Dark z Montrealu i oczywiście prawie wszyscy Darkowie i Penhallowowie mieli być w kościele. Byli bardzo dumni z Joego, najwięcej zarabiającego duchownego w Kanadzie: ten mały Joe, co biegał boso po Bay Silver, a w święta pracował u bogatszych krewnych. Wówczas nie przejmowali się nim specjalnie, ale teraz jego okazjonalne przyjazdy do domu były wydarzeniem. A kiedy przewodził modlitwom w Bay Silver, trzeba było dostawiać krzesła. Joscelyn poszła do kościoła z ciotką. Październikowy wieczór był ciepły jak w lipcu. Figlarny wietrzyk strącał z klonów ostatnie złote liście. Niebo na zachodzie nad jasnofioletowobrązowymi wzgórzami przypominało ogromną przydymioną chryzantemę. Wielki pomarańczowy księżyc, daleki i surowy w swym pięknie, wstawał nad wzgórzem Treewoofe. Od rudych zaoranych pól niósł się przyjemny zapach wilgotnej pleśni. O tej porze wszyscy orali. Hugh też obrabiał przez cały dzień kawałek ziemi na stoku Treewoofe. Joscelyn wiedziała, że lubi orać tamto pole. Obserwując go przez okno, zastanawiała się, czy naprawdę ma zamiar sprzedać Treewoofe. Ta plotka odżywała co kilka tygodni. I dziś ciotka Rachela znowu powiedziała coś na ten temat, co rozzłościło Joscelyn jak powracający ból zęba. Ale teraz, po wstrząsie, jaki przeżyła, usłyszawszy o powrocie Franka, wszystko poszło w niepamięć. Szła jak lunatyczka nie wiedząc, czy cieszy się, czy martwi, czy szaleje z radości albo… może… się boi. Nie, wiedziała. Bała się. Nagle i strasznie bała się zobaczyć Franka. Nie przypuszczała, że mogłoby to jej grozić tego wieczora. Frank zatrzymał się u swego brata Burtona w Indian Spring, a Burton nigdy nie przychodził na kazania Józefa Darka. Józef ożenił się z dziewczyną, na którą miał ochotę Burton, więc ten zawsze mówił, że swoje sukcesy w kapłaństwie Joe zawdzięcza umiejętności schlebiania kobietom. Ponadto, rzecz charakterystyczna dla Burtona, twierdził on z całym przekonaniem, że w starym kościele w Bay Silver roi się od pcheł. Jak powiedział kiedyś wujek Pippin, Burton był obrzydliwym realistą. Ale Joscelyn wiedziała, że spotka gdzieś Franka i to niedługo, i okropnie się bała. Ta myśl wprost ją paraliżowała. Spóźniły się, a kiedy dotarły do kościoła, pastor Józef rozpoczął już modlitwę; musiały więc zaczekać w kruchcie z innymi, którzy przyszli za Późno. Drzwi do kościoła były zamknięte, do kruchty dochodził tylko melodyjny szmer. Józef Dark miał piękny głos i chociaż Joscelyn nie słyszała słów modlitwy, było coś w jej łagodnym rytmie, co podziałało na dziewczynę uspokajająco. Z przyjemnością stała w kruchcie, wsłuchując się w ten rytm. Można było pod niego podkładać własne słowa, własne prośby i pragnienia. Początkowo nie dostrzegła Hugha. Stał tuż za jej plecami, obejmując ją płonącym spojrzeniem. Palmer Dark i Homer Dark, którzy też czekali na otwarcie drzwi kościoła, pozdrowili się przyjaznym skinieniem głowy i wymienili jakieś uwagi o pogodzie, ale zaraz umilkli, patrząc na siebie z nienawiścią. Zawieszenie broni, narzucone przez pragnienie otrzymania dzbana, wciąż obowiązywało, lecz w głębi serca dalej żyła stara, słodka wrogość. Przyszła Ambrozyna Winkworth; z wysoko podniesioną głową i pierścionkiem z diamentem na palcu nie okrytej rękawiczką dłoni minęła ich, przepychając się ku nawie. Nie miała zamiaru czekać w kruchcie w przeciągu, aż ten smarkacz Joe Dark, któremu kiedyś przed laty spuściła lanie, skończy swoje modły, prowadzone zawsze jej zdaniem zbyt wyniośle. Ambrozyna nigdy teraz nie wkładała rękawiczek, a tego wieczora była najszczęśliwszą kobietą w kościele. Zazdrośni ludzie mówili, że miny, jakie stroiła z powodu tego pierścionka, są po prostu śmieszne. — Czyż nie jest z niej teraz prawdziwa dama? — szepnął wujek Pippin, siedzący na trzecim stopniu schodów prowadzących na chór, obok Dużego Sama, który przyszedł zobaczyć, ile jest prawdy w tym, co mówiono o Małym Samie, że co niedziela wieczorem przychodzi do kościoła w Bay Silver, żeby wracać do domu z wdową Terlizzick. — I do tego seksowna — odszepnął ironicznie Duży Sam. Z tyłu, w ciemnym kącie, stał Stanton Grundy, chudy i milczący. Nigdy przedtem nie słyszał modłów Joego Darka, bo coś mu zawsze przeszkadzało. Aż wreszcie dziś udało mu się przyjść i zobaczyć człowieka, którego przez całe życie kochała w skrytości serca jego Robina; ta Robina, która teraz jest garstką prochu w urnie na kościelnym cmentarzu. I prochem jest jej serce, które należało do Józefa Darka, a nie do prawowitego właściciela, Stantona Grundy’ego. W kruchcie była też Donna Dark z ojcem, chociaż John Topielec nigdy się nie rwał do wysłuchiwania modlitw Joego. Nie dlatego, żeby miał coś przeciwko niemu. Uważał tylko, że Joemu może przewrócić się w głowie, jeśli zbyt wielu ludzi będzie przychodziło go słuchać. Ale Donna chciała przyjść i John Topielec ustąpił. Zaczynało wchodzić już w zwyczaj, że od czasu do czasu jej ustępował, co trochę ułatwiało sytuację. W ubiegłym miesiącu plotki na temat Piotra i Donny przycichły, początkowo dużo mówiono na ich temat i dziwiono się bardzo, czemu wszystko stało się tak nagle. John Topielec wcale się nad tym nie zastanawiał. Sprawa była bardzo prosta; kazał Donnie odprawić tego człowieka i dziewczyna, rzecz jasna, posłuchała. Niektórzy uważali, że Donnę zraziło zachowanie Piotra tamtej pamiętnej niedzieli. Wirginia uznała, że szlachetna strona natury Donny wzięła górę, chociaż nie stało się to dla niej wielką pociechą. Kochana Donna strasznie się zmieniła, co do tego nie było wątpliwości. Stała się taka cyniczna, śmiała się z sentymentalnych wspomnień Wirginii. Mówiła, że gdyby żył Barry, ciągle pewnie darliby ze sobą koty. W domu Donna zachowywała się chwilami jak tygrysica i wtedy John Topielec dochodził do wniosku, że byłoby może lepiej, gdyby Piotr ją zabrał. W dodatku znikła jej wesołość, częsta przedtem, gdy w pobliżu nie było Wirginii. Krótko mówiąc, zwierzał się swoim świnkom, z Donny jest teraz ni pies, ni wydra. Przyszła też Kate Muir, hoża, rumiana i jak zawsze przesadnie wystrojona, z trzema czarnymi loczkami jakby przyklejonymi do czoła, które stanowiły przedmiot drwinek. Był Murray Dark, czekający niecierpliwie, aż Joe skończy, żeby wejść do kościoła i przez godzinę patrzeć na Thorę. Percy Dark i Dawid Dark spoglądali na siebie ponuro. Od czasu bójki na pogrzebie nie odzywali się ani razu i, do diabła, nigdy się nie odezwą, dzban czy nie dzban. Przyszedł Tempest Dark, bo przyjaźnił się w dzieciństwie z Joem i wciąż lubił tego łobuza, mimo jego duszpasterskiej kariery. Taka dziwna mieszanina uczuć — nienawiści, nadziei i obaw — targała czekającymi w kruchcie starego kościoła w Bay Silver, póki Józef Dark prowadził przewlekającą się modlitwę. Joscelyn lubiła kościół w Bay Silver, spokojny, stary, poszarzały, stojący pośród grobów i omszałych płyt nagrobkowych. Podobało się jej, że cmentarz nie został dotąd ogrodzony i uporządkowany jak w Rose River. Na dworze księżyc rzucał łagodne światło na kamienne nagrobki, wśród których błądził Człowiek Księżycowy, to przystając przy jakimś i mówiąc coś do zmarłego przyjaciela, to znów składając ukłon księżycowi. Od czasu do czasu podchodził do drzwi kruchty lub okna kościoła i zaglądał do środka. Gdy w kościele śpiewano, on też śpiewał. Ale nigdy nie przekroczył progu kościoła. Czemu Joe ciągnie to tak cholernie długo? — pomyślał zniecierpliwiony John Topielec. Nie śmiał kląć na głos, ale, Bogu dzięki, mógł robić to w myślach. Frank Dark też był w kruchcie. W chwili gdy Joscelyn zobaczyła stał pod wiszącą lampką, rozglądając się z głupkowato zarozumiałym uśmiechem. Patrzyła na niego wzrokiem, w którym rodząca się odraza walczyła z rozbawieniem. To nie mógł być Frank Dark — och, to jest tamten szczupły, szarmancki mężczyzna, dla którego tak nagle straciła głowę w wieczór swego ślubu. To nie może być człowiek, którego kochała potajemnie przez dziesięć lat. Tęgi, mocno łysieje z czerwonym nosem i podpuchłymi, nabiegłymi krwią oczyma, z policzkami o niezdrowym zabarwieniu, w wyświechtanym ubraniu. Z nie wodzeniem wypisanym w całej jego postaci. Zobaczyła go takim, je był. Co gorsza: jakim był zawsze, mimo całego uroku minionej młodości. Marny, prostacki, pospolity. Wpatrywała się w niego z upartym niedowierzaniem, z jakim przyjmujemy fakt nagłej śmierci. Tak nie mogło być! To niemożliwe, żeby dla kogoś takiego zniszczyła życie Hugha i na zawsze utraciła Treewoofe. Zastanawiała się, czy to ona się śmieje, bo ktoś się śmiał. To śmiał się Hugh za jej plecami. Dziwny, stłumiony śmiech, bez krzty radości. Czy można stoczyć się w głębszą otchłań upokorzenia? Śmiech Hugha skierował w ich stronę uwagę Franka. Uśmiechnął się szeroko i podszedł z wyciągniętą dłonią, wylewny i wzruszony. — Hugh i Joscelyn! Jak się macie? Do licha, miło was widzieć znowu. Joscelyn, nie wyglądasz ani o dzień starsza, a jeszcze piękniejsza j niż przedtem. Wydaje się niemożliwe, że tańczyłem na twoim ślubie, dziesięć lat temu. Jak ten czas płynie! Joscelyn była przekonana, że to jakiś koszmar. Musi zbudzić się z niego. Ta żenująca, obrzydliwa sytuacja nie może być realna. Patrzyła na Hugha, wymieniającego z Frankiem uścisk dłoni, z Frankiem, którego przysiągł zmiażdżyć, jeśli go kiedykolwiek jeszcze ujrzy. Teraz nie zniżyłby się do tego. Joscelyn widziała pogardę w jego oczach i w gorzkim wyrazie ust. Stłuc tę biedną kreaturę, dla której rzuciła go świeżo poślubiona żona! Sama myśl wydała mu się groteskowa. — A jak rodzinka? — spytał Frank, mrugając porozumiewawczo. Pełne napięcia milczenie, jakie zapadło po jego słowach, dało Frankowi do myślenia. Przy drzwiach zachichotał jakiś źle wychowany młokos. Frank nie znał dalszego ciągu wesela, na którym tańczył, ale czuł, że popełnił jakąś gafę. Pewnie nie mieli dzieci i byli drażliwi na tym punkcie. Niepohamowany język ciągle wpędzał go w kłopoty. Ale co tam, jeśli nie mają dzieci, to powinni je mieć. Hugh nie musi patrzeć na niego tak groźnie. Co do Joscelyn, zawsze zadzierała nosa. Ale nie musi patrzeć na niego, jakby był jakimś marnym robakiem. Wyniosłe zachowanie niektórych ludzi jest nieznośne. Ojciec Józef zakończył modlitwę i czekający w kruchcie z westchnieniem ulgi weszli do kościoła. Joscelyn, której jedynym pragnieniem było uciec… uciec… jak najdalej stąd, musiała wejść za ciotką Rachelą i przesiedzieć spokojnie przez całe kazanie, nie słysząc z niego ani słowa. Miała uczucie, jakby została wystawiona na widok publiczny naga i wszyscy śmieli się z jej zawstydzenia. Nic nie pomogło wmawianie sobie, że nikt poza Hughiem nie wiedział ani podejrzewał, że kuuicua Franka, a raczej kogoś, za kogo Franka uważała: uczucie poniżającego obnażenia nie ustępowało. Jak Hugh musi śmiać się z niej! Zakpiłaś ze mnie dla kogoś takiego! I jak na tym wyszłaś? Hugh tak nie myślał. Frank to nędzny okaz mężczyzny, niewart nienawiści, jaką żywił do niego. Nie podejrzewał jednak, że i Joscelyn myśli tak samo. W końcu Frank jest wciąż przystojny na swój wyzywający sposób, a kobiety miewają dziwne gusta. Hugh też niewiele słyszał z kazania Józefa Darka. W jego duszy znów wezbrała cała dawna gorycz i gniew nocy poślubnej. Jak pogmatwało się jego życie, bez krzty winy z jego strony. Mógłby mieć tuzin dziewcząt — niektóre z nich są dziś w kościele. Obrzucił je spojrzeniem i pomyślał, że jednak wolałby Joscelyn, taką jaka jest teraz, ze wspaniałą koroną rudozłotych włosów nad jej bladą, dumną twarzą. Jeśli nie jest jego, to przynajmniej nie należy do innego mężczyzny. I nie może należeć. Nigdy nie będzie mogła rozwieść się z nim — Hugh zgrzytnął zębami w dzikim triumfie. Frank Dark nie może jej dostać, nigdy! Duży Sam siedział naprzeciwko Małego Sama, który wlepiał wzrok w hożą wdowę Terlizzick jak głodny pies; też niewiele słyszał z kazania. A szkoda, bo było to szczególnie dobre kazanie; Joe popisywał się w nim erudycją i świetnie je wygłosił. Zgromadzeni w kościele słuchali jak zaczarowani Józefa Darka, grającego zręcznie, może nazbyt zręcznie, na ich uczuciach, i reagowali niezwykle intensywnie. Czuli, odrywają się od spraw przyziemnych i wzlatują na szczyty wzniosłe i wspaniałości; życie chociaż na chwilę stało się rzeczą piękną, należy równie pięknie przeżywać. Niewielu spośród słuchających nie odczuło przypływu radosnej wiary, gdy mówca, wychyliwszy się z bony i zwracając się jakby z osobna do każdego z nich, zakończył kazanie porywającymi słowami: — I nigdy, nawet w najgorszych i najstraszliwszych momentach, zapominajcie, że świat należy do Boga — po czym zamknął Biblię zwycięskim trzaśnięciem. Wśród tych niewielu, których nie poruszyło kazanie, był Stanton Grundy. Opuszczał kościół z sardonicznym uśmiechem. — Diabeł jeszcze siedzi tu i ówdzie — odezwał się do wujka Pippina. — Niech mnie licho, to było kazanie! — zachwycał się wujek Pippin. — On to potrafi — przyznał niechętnie Grundy. — Ciekawe, w ile z tego, co mówił, sam wierzy. Uwaga ta nie była sprawiedliwa w odniesieniu do Józefa Darka, który wierzył w każde wygłaszane przez siebie słowo, zawsze ilekroć je wygłaszał, i nie było rzeczą słuszną obwiniać go za to, że Robina Dark, zupełnie nie proszona, oddała mu serce, które powinno należeć wyłącznie do jej suwerennego władcy, Stantona Grundy’ego. — Frank Dark okropnie utył — zauważyła ciotka Rachela, wracając z Joscelyn do domu. — Robi się zupełnie podobny do ojca, który przed śmiercią ważył trzysta pięćdziesiąt funtów. Dobrze go pamiętam. Joscelyn skrzywiła się. Ciotka Rachela zawsze potrafiła kompletnie ośmieszyć wszystko, o czym mówiła. Romantyczna miłość Joscelyn do Franka Darka umarła i nic nie mogło przywrócić jej życia. Zmarła równie nagle, jak się narodziła, tam, w kruchcie kościoła w Bay Silver. Joscelyn wolałaby, dla siebie samej, patrzeć na „nieboszczyka” z pewnym szacunkiem, pewnym żalem, z uczuciem, że mogłoby być inaczej. To okropna rzecz drwić ze swej umarłej miłości i słyszeć drwiny innych., Pomyśleć, że dla Franka Darka zmarnowała lata, w czasie których powinna rodzić dzieci Hughowi i stwarzać w Treewoofe dom dla nich i dla niego. Okropna rzecz myśleć, że całą pasję, oddanie i lata wielkich wyrzeczeń zmarnotrawiła na mężczyznę, który najprawdopodobniej będzie „ważył przed śmiercią trzysta pięćdziesiąt funtów”. Joscelyn śmiałaby się z siebie, gdyby nie wiedziała, iż raz zacząwszy się śmiać nie potrafi przestać. Wszyscy dokoła śmieliby się z niej, gdyby o tym wiedzieli. Nawet strzeliste, miotane wiatrem czarne topole na tle oświetlonych księżycem chmur nad domem Williama Y. zdawały się wskazywać na nią urągliwie. Nienawidziła gwiazd mrugających do niej, idiotycznego, chłodnego, szyderczo wyjącego nocnego wiatru, a także trzęsących się ze śmiechu zaokrąglonych skarp nad zatoką. Co mówi ciotka Rachela? Coś o tym, że Penny Dark stał się jeszcze, bardziej zarozumiały, od czasu gdy ciotka Becky dała mu swoją butelkę z wodą z Jordanu. — Niech nie myśli, że tylko on w klanie ma święconą wodę. Joscelyn zapragnęła zrobić coś bardzo okrutnego. Chciała, żeby jeszcze ktoś oprócz niej poczuł chociaż odrobinę żalu i poniżenia, jakiego sama doznawała. — Ależ, ciociu Rachelo, to prawda. Twoją wodę z Jordanu wylałam dawno temu, a do butelki nalałam wody z kranu w oborze. I tę wodę czciłaś przez te wszystkie lata! 2 Pewnego ponurego grudniowego wieczora Gay szła do domu z listem od Noela. Odebrawszy go na poczcie, poczuła, że serce w niej zamiera. Pomyślała, że tak właśnie zamierałoby, gdyby ją pogrzebano, a Noel przechodził obok jej grobu. Noel dawno do niej nie pisał. Minęło też dużo czasu od ich ostatniego spotkania — nie widziała go od tamtego nieszczęsnego wieczora w Silver Slipper. Niewiele nawet o nim słyszała; klan był dziwnie ostrożny z wypowiedziami na ten temat. Aż zbyt ostrożny. Unikanie wszelkich wzmianek o Noelu za bardzo rzucało się w oczy. Gay wiedziała, co znaczyło nagłe milknięcie rozmów, gdy wchodziła do pokoju. Bolało ją to i drażniło jej dumę. Gay zostało bowiem jeszcze trochę dumy i próbowała żałośnie osłaniać się nią przed na pół potępiającymi, jak jej się zdawało, i na pół współczującymi spojrzeniami członków jej małego światka. Miała wrażenie, że wszyscy obserwują ją zza rogów domów, zza firanek w oknach, w kościele, żeby zobaczyć, jak to znosi. Wciąż żywiła skrytą, dręczącą nadzieję, że wszystko jeszcze się ułoży. Noel musi ją kochać. Nie mógł przecież tylko udawać. Po prostu uległ czarowi, śmiałości i „inności” Nan, jej bezczelne kokieterii i sposobowi, w jaki umiała robić użytek ze swoich spojrzeń. Może biegnąc wzięła głęboki oddech na tę myśl — list powie jej, że Noelowi wrócił rozsądek; może prosi w nim o wybaczenie i chce wrócić? O czym innym mógłby do niej pisać? Biegła do domu jak mały cień przez późną jesienną noc oświetlaną melancholijnym blaskiem księżyca. Odległe wzgórza promieniowały, chłodem i grozą. W dole przy plaży morze wzdychało głucho. Samotny wiatr, skarżąc się, szukał czegoś bezskutecznie. Świat był martwy; wszystko umarło — młodość, nadzieja, miłość. Jeśli jednak w liście Noela jest to, czego się spodziewa, świat ożyje natychmiast. Wróci wiosna, nawet w smutnym listopadzie, a jej biedne, zmarznięte, umarłe serduszko znów zacznie bić mocniej. Żeby tylko Noel wrócił do niej. Nieważne, ile zadał jej bólu, jak podle ją wykorzystał. Niechby tylko wrócił. Dumę miała dla świata, nie dla Noela. I tak bardzo, strasznie pragnęła, żeby znów był jej. Dobiegłszy do Maywood poszła do swego pokoju, położyła list na stole, a potem siadła i utkwiła w nim wzrok. Bala się go otworzyć. Nie miała odwagi — chciała jeszcze trochę pożyć nadzieją. Pomyślała o tamtym czerwcowym wieczorze, kiedy wyszła ze spotkania u ciotki Becky, żeby przy bocznej ścieżce w cienistym zakątku wśród paproci przeczytać list od Noela. Wtedy nie bała się. Jak bardzo kilka krótkich miesięcy może zmienić ludzkie życie! W milczeniu zastanawiała się, czy w ogóle istniała tamta szczęśliwa dziewczyna z cudnego czasu kwitnienia jabłoni. Cały świat należał wówczas do niej, a Droga Mleczna była drogą zakochanych. Teraz świat skurczył się do pokoiku, gdzie blada dziewczyna wpatrywała się żałośnie rozszerzonymi oczyma w list, który tak bała się otworzyć. Przypomniała sobie pierwszy list od Noela i wszystkie inne „pierwsze razy”. Ich pierwsze spotkanie, pierwszy taniec, pierwszy raz, gdy zwrócił się do niej po imieniu, pierwszy raz, gdy jego gładki, rumiany policzek przytulił się do jej twarzy, pierwszy raz, gdy wsunęła palec w złoty loczek opadający mu na czoło i zobaczyła, jak zalśnił na jej dłoni niby zaręczynowy pierścionek. I pierwszy raz, gdy powiedział „kocham cię”. A potem pierwszy raz, kiedy zwątpiła w niego — takie małe, drobne zwątpienie jak kamyczek ciśnięty do sadzawki. Kręgi rozchodziły się po wodzie coraz szerzej, aż dotknęły najdalszych brzegów nieufności. A teraz nie może się zdobyć na otwarcie jego listu. — Nie będę dłużej takim tchórzem — powiedziała sobie z pasją. Porwała list i otworzyła go. Przez kilka minut patrzyła na zapisaną kartkę, a potem odłożyła ją i rozejrzała się wokół siebie. Pokój był ten sam. Wydawało się rzeczą nieprzyzwoitą, żeby pozostał ten sam. Chwiejąc się lekko, podeszła do otwartego okna i usiadła na krzesełku. Noel prosił o zwolnienie z danego jej słowa. Było mu „bardzo przykro”, ale rozsądek nie pozwalał, aby „chłopięca pomyłka rujnowała życie trojga ludzi”. „Myślał, że ją kocha”, lecz teraz „uświadomił sobie, że nie wiedział wtedy, co to jest miłość”. Było tych zdań więcej. Noel miał tyle wymówek i przeprosin, że Gay nie zadała sobie trudu przeczytania ich do końca. Jakie to teraz miało znaczenie! Przesiedziała przy oknie całą noc. Nie mogła spać i nie chciała. To byłoby straszne przebudzić się i znów pamiętać. Na świecie nie istniało nic poza bladym, zimnym światłem księżyca. Czy zapomni kiedykolwiek ten okropny, biały, bezlitosny księżyc nad zastygłymi w oczekiwaniu drzewami, żałobny szelest wiatru w uschłych liściach, jeszcze wiszących na drzewach, i tę przenikliwie zimną noc listopadową? Dla niej nic już nie pozostało w życiu… nic… nic. Stało się tak, jak powiedział Człowiek Księżycowy — była za bardzo szczęśliwa. Myślała, że noc nigdy się nie skończy, lecz gdy o świcie drzewa poruszyły się od powiewu wiatru, zadrżała od ich szelestu. Nie mogła znieść tego świtu. A świt wstawał cudowny, świt, jaki powinien wstawać tylko nad szczęśliwym światem, w szczęśliwy poranek, dla szczęśliwych ludzi. Dla jej bólu ten świt był zniewagą. Mogłabym przeżyć ten ranek, gdyby nie było następnych — pomyślała Gay posępnie. Czekały ją ranki, które będą dłużyć się w nieskończoność, rok za rokiem, aż zmieni się w starą, chudą, wyblakłą i zgorzkniałą kobietę, jak Mercy Penhallow. Sama myśl o tym wywołała w niej rozpacz. Zadrżała. Czy kiedyś przywyknę do bólu? — westchnęła w duchu. Po południu bardzo spokojnie oznajmiła matce, że zerwała zaręczyny z Noelem. Howardowa zachowała się niezwykle rozsądnie, nie mówiąc wiele na ten temat, ale postąpiła mniej rozsądnie, podając na kolację ulubione ciasto Gay z korzennym lukrem. Zamiast pomóc złamanemu sercu Gay, sprawiła, że dziewczyna znienawidziła korzenne ciasto do; końca życia. Mercy zalecała świeże powietrze i tonik z żelazem. William Y. powiedział, że ma nadzieję, iż Noel Gibson zerwie z tą małą osą Nan, zanim ona go rzuci. — Pamiętaj, że jesteś z Penhallowów, a oni nie obnoszą się zej swymi nieszczęściami — przestrzegała łagodnie kuzynka Mahala. Gay popatrzyła na nią nieprzytomnym wzrokiem. Cały ten dzień przetrwała uśmiechnięta jak gdyby nigdy nic; ale już dłużej nie mogła j się uśmiechać. Nie miała jednak nic przeciwko temu, żeby kuzynka Mahala zajrzała do jej duszy. Bo kuzynka Mahala rozumiała. — Kuzynko Mahalo, jak mogę żyć dalej? Powiedz mi proszę, jak? Nic więcej nie chcę wiedzieć. Bo chyba będę musiała żyć. Kuzynka Mahala pokręciła głową. — Nie umiem ci tego powiedzieć, nikt nie potrafi. Pewnie pomyślisz, że jestem bez serca, jeśli ci powiem, że przeżyjesz to. Ale powiem ci też coś, czego dotąd nie mówiłam nikomu. Widzisz to poletko między farmą Johna Topielca i drogą nad morzem? Trzydzieści lat temu przeleżałam tam w koniczynie całą noc, umierając z rozpaczy, bo Dale Penhallow mnie nie chciał. I też nie wyobrażałam sobie, jak będę żyć dalej. Teraz, ilekroć tamtędy przechodzę, zawsze dziękuję moim szczęśliwym gwiazdom, że Dale mnie nie zechciał. Gay skurczyła się w sobie. Bo kuzynka Mahala też nie rozumiała. Nikt jej nie rozumiał. Nikt poza Rogerem. Przyszedł wieczorem i zastał Gay skuloną w półmroku na schodkach werandy jak mały, biedny kotek, marznący przed bezlitośnie zamkniętymi drzwiami. Gdy usiadł obok dziewczyny, która cała była bólem, a która stworzona była do śmiechu, i gdy znad futrzanego kołnierza popatrzyła na niego straszliwie umęczonymi oczyma, zawołał: — Gay, moja biedna, mała Gay. Co ci zrobili? Gay oparła znużoną głowę na jego ramieniu. — Rogerze — szepnęła — czy zabierzesz mnie na przejażdżkę swoim samochodem? Na szybką przejażdżkę, nawet bardzo szybką, i długą, nawet bardzo długą, prosto w zachodzące słońce. Inie mów nic do mnie. Odbyli długą i szybką przejażdżkę — tak szybką, że omal nie przejechali wujka Pippina na zakręcie w Indian Spring. Uskoczył z drogi, a potem popatrzył za nimi i zachichotał: — A więc Roger przybył po swoje. Zawsze miał, diabelec, zimną krew. Potrafił czekać. Ale i wujek Pippin nic nie rozumiał. Bo Roger myślał właśnie, jaką rozkoszą byłoby ścisnąć własnymi rękami gardło Noela Gibsona. A Gay siedziała odrętwiała. Lecz to było lepsze od cierpienia. Śmigając drogą przez ciemny las, obok drzew miotanych wiatrem, między oszronionymi paprociami i uroczymi wydmami, z zimnym powietrzem owiewającym jej twarz i ciemną, mocną postacią Rogera za kierownicą, czuła, jakby zostawiała ból za sobą. Ten duży, spokojny Roger, z łagodnymi oczyma i szczupłymi, opalonymi dłońmi. Jego obecność wydawała się jej najbardziej naturalną rzeczą na świecie. Jeśli zatrzymają się, ból znów powróci. Ale ta ulga była błogosławiona. Gdyby tylko nie musieli się nigdzie zatrzymywać, gdyby mogli wiecznie jechać i jechać przez wzgórza i przez spowite nocą doliny, wzdłuż omiatanych wiatrami brzegów i oświetlonych gwiazdami rzek, zostawiając za sobą połacie piany zalewającej długie, mroczne plaże, w cudownej ciemności, która była jak chłodny powiew dla rozgorączkowanej duszyczki Gay. Gdyby tylko nie musieli nigdy wracać! 3 Pennycuik Dark był gotów zaproponować małżeństwo Margaret Penhallow. Chociaż zdecydował się jeszcze we wrześniu, dotąd postanowienia nie zrealizował. Codziennie rano mówił sobie, że wieczorem pójdzie do Denzilów i załatwi sprawę, ale co wieczór znajdował wymówkę, żeby odwlec tę wizytę. Może nawet wcale by nie poszedł, gdyby nie tłuste plamy na obrusie. Penny, czyścioszek jak jego koty, nie znosił poplamionych obrusów. Stara ciotka Ruth robiła się niewybaczalnie nieuważna. Najwyższy czas, żeby dom miał odpowiednią gospodynię. — Dziś wieczorem idę i załatwiam sprawę — postanowił nieodwołalnie. Ubrał się i ogolił jak na uroczystą okazję, wybiegając w przyszłość niespokojną myślą, że wkrótce w pokoju znajdzie się ktoś jeszcze, kto będzie się przyglądał, jak on się goli. — Może nie będzie tak źle, jak się człowiek przyzwyczai — westchnął biedak. Zaraz też wyruszył do Denzilów — pieszo, bo nie warto marnować benzyny na dwumilowy kawałek drogi — zastanawiając się, co by powiedzieli napotkani ludzie, gdyby się orientowali, w jakim celu idzie. Kiedy mijał wydmy, mokre od listopadowej wilgoci i bielejące jak śnieg w jesiennym półmroku, zasyczało na niego stado bielutkich gęsi Jimowej Penhallow. Pomyślał, że może by kupić od Jimowej gęś na weselną kolację. Sprzeda mu chyba trochę taniej, są przecież blisko spokrewnieni. Przed bramą Denzilów przystanął. Jeszcze nie było za późno, by się cofnąć. Wciąż może wrócić do domu jako człowiek wolny. Ale te plamy od sosu na obrusie! No i dzban! Zdecydowanym ruchem otworzył bramę. Rubikon został przekroczony. Do licha, jakoś mi dziwnie — pomyślał. Na plecach poczuł pot. Rzecz dziwna i niezrozumiała: Margaret wcale nie podskoczyła z radości, kiedy wreszcie wyłuszczył, o co mu chodzi. W krytycznym momencie Penny całkiem zapomniał przemówienia, które starannie ułożył wcześniej i przepowiedział kilka razy; teraz, zgubiwszy wątek, okropnie wszystko poplątał. Zrozumiawszy, że Pennycuik Dark proponuje jej małżeństwo, Margaret poprosiła sucho o czas na zastanowienie się. Jej słowa zdumiały Penny’ego. On, który nie wątpił ani przez chwilę, że wróci do domu jako człowiek zaręczony, wracał właściwie z niczym. Oburzony pożałował swej decyzji. Święty Piotrze, a co będzie jeśli Margaret go nie zechce? Zostanie ośmieszony do końca życia. Ona chce mieć tydzień na decyzję, czy wyjdzie za niego, Pennycuika Darka. Słyszał ktoś kiedyś o czymś podobnym?! Następny tydzień był trudny i dla Margaret i dla Penny’ego. Margaret jednego dnia decydowała się na małżeństwo, a nazajutrz dochodziła do wniosku, że to niemożliwe. Mimo że w zasadzie bardzo chciała wyjść za mąż, w tej konkretnej sytuacji elegancik Penny Dark wcale jej nie pociągał jako przyszły mąż. Penny, mający wysokie mniemanie o swoim wyglądzie, byłby zdumiony, gdyby się dowiedział, że Margaret oceniała go pogardliwie, a jego drobną, pucołowatą i pryszczatą twarzyczkę uznała za zdecydowanie brzydką, gorzej nawet — za śmieszną. Budzić się co rano i widzieć obok siebie taką twarz, wysłuchiwać jego żałosnych, wulgarnych historyjek i towarzyszącego im śmiechu: cha, cha, cha! Słuchać, jak przeklina Baala, gdy wbije mu się drzazga za paznokieć. Uważać za dowcipne wysunięcie nogi i podstawienie jej komuś. Być ciągle nazywaną „Marg’ret”. Nie podobał się jej też jego dom przeładowany ozdobami i przesadnie wymuskany, pełen różnych urządzeń mechanicznych. Zupełnie inny od małego, szarego domku nazwanego przez nią Szepcące Wiatry, ładnie osłoniętego drzewami. Margaret była w głębokiej rozterce, uświadomiwszy sobie, że małżeństwo będzie oznaczało rezygnację z tajemniczości, muzyki i magii Szepcących Wiatrów. Mieszkałaby za daleko, by zaglądać do domku nawet od czasu do czasu. Nigdy nie będzie już mogła żywić nikłej, absurdalnej, a tak jej drogiej nadziei, że domek mógłby stać się kiedyś jej własnością. Będzie też musiała zaprzestać wyimaginowanych związków uczuciowych z wymyślonymi partnerami, co było ulubionym przedmiotem jej marzeń. Po ślubie nie wypada snuć takich „romansów”. Będzie musiała „zachowywać siebie wyłącznie” dla Penny’ego. Wiedziała też, że Penny nie znosi dzieci i nigdy nie zgodzi się na adopcję niemowlęcia. Ale były też i pewne dobre strony małżeństwa. Będzie ślubną żoną, z domem i pozycją społeczną, jakiej dotąd nie miała. Nikt już nie powie: „Jeszcze nie wyszłaś za maż… no, no”. Będzie jeździła własnym samochodem albo samochodem męża. Rozsądek mówił jej, że nie ma co czekać na kandydata, który odpowiadałby jej wymaganiom. Wiedziała, że większość klanu uzna, iż miała szczęście wychodząc za Penny’ego. Mimo to jednak, pracując cały dzień nad sukienką Salły Y., z szyfonu w kolorze nasturcji, zmieniającego się w jej rękach w płomienne cudo, wciąż się „gięła”, według jej własnego określenia. Po prostu nie była w stanie zdecydować się na Penny’ego. W końcu przypomniała sobie, że zostając starą panną nie będzie miała żadnych szans na dzban ciotki Becky i to przeważyło szalę. Usiadła i napisała do Penny’ego. Chcąc przydać wyrażonej w liście zgodzie pozór uczucia, przepisała po prostu werset z Biblii, nieśmiertelną odpowiedź daną przez Ruth. Początkowo Penny nie miał pojęcia, co u licha może to znaczyć, lecz doszedł w końcu do wniosku, że oświadczyny zostały przyjęte. Popatrzyli na siebie z Piotrem Drugim w nastroju towarzyszącym przygotowywaniu się na to, co nieuniknione. Idąc do Margaret, Penny usiłował czuć się tak, jakby to był najszczęśliwszy dzień w jego życiu. Uznał, że powinien pocałować Margaret, i uczynił to, chociaż żadnemu z nich nie sprawiło to przyjemności. — Chyba nie musimy za bardzo spieszyć się ze ślubem — powiedział. — Mamy teraz chłodną porę roku. Poczekajmy do wiosny. Margaret wyraziła zgodę aż nazbyt skwapliwie. Miała swoją „białą noc” po wysłaniu listu do Penny’ego. Poszła do Szepcących Wiatrów i spacerowała tam do północy dla odzyskania pogody ducha. Pogodziła się z myślą, że będzie Pennycuikową Dark. Została jej cała zima na obmyślenie wyprawy. Musi być ładna — Margaret nigdy nie miała ładnych rzeczy. Jak daleko sięgała pamięcią w przeszłość, jej życie było ponure i bezbarwne, zarówno pod względem strojów, jak i wszystkiego innego. Uszyje sobie suknię ślubną z jedwabiu w kolorze szronu i włoży srebrzyste jedwabne pończochy — w życiu nie miała jedwabnych pończoch. Margaret była dużo bardziej zadowolona niż Penny, który wróciwszy do domu, musiał zrobić sobie duży kubek gorącej, gorzkiej herbaty, żeby móc rzeczowo ocenić sytuację. Ze smutkiem stwierdził, że nie czuje się tak szczęśliwy, jak powinien. — Już nigdy — powiedział ponurym tonem do obu Piotrów — nie będzie tu tak, jak było dotąd. Planowany związek zaskoczył klan, lecz na ogół został zaaprobowany. Usłyszawszy nowinę, Dandy Dark powiedział: „To sprawka dzbana”. Margaret nagle poczuła się bardzo ważna. Penny był zamożny, ona też nie należała do najuboższych. Mimo pewnego zakłopotania, cieszyła ją nowa sytuacja. Natomiast Penny zżymał się, gdy mu gratulowano. Uważał, że to tylko jego sprawa. Opowiadano, że kiedy Stanton Grundy powiedział: „Słyszę, że się zaręczyłeś”, Penny mocno się zarumienił i odparł niejasno: „Widzisz, to nie są… to nie są dokładnie zaręczyny… a raczej… coś w rodzaju eksperymentu”. Ale do dziś nie wiadomo, czy Penny faktycznie tak powiedział. Ogólnie uważano, że wymyślił to Stanton Grundy. Sprawa wywołała mniejszą sensację, niż można się było spodziewać, zbiegła się bowiem z odkryciem Greshama Darka, że po osiemnastu bezdzietnych latach żonka da mu potomka. Gresham, kory należał do łatwo wpadającej w podniecenie hiszpańskiej gałęzi klanu, zupełnie stracił głowę. Chodził wszędzie, zatrzymując ludzi w kościele i na aukcjach, żeby informować ich o tym. Kobiety z klanu nie chciały już go słuchać, natomiast mężczyźni śmieli się w kułak. — Myślę, że winy za to nie można zrzucić na dzban — powiedział wujek Pippin. 4 Na początku grudnia w lokalnej prasie ukazało się zawiadomienie o zaręczynach Franka Darka z Katarzyną Muir. Nikogo to nie zdziwiło, bo od pierwszego tygodnia po powrocie Franka do domu wszyscy wiedzieli, na co się zanosi. Uważano, że Frank uwił sobie ładne gniazdko. Towarzysko Kate Muir stała o szczebel lub dwa wyżej od Franka. Nie była ładna i odznaczała się skłonnością do narzucania swojej woli. Ale miała pieniądze, a tego właśnie potrzebował Frank. Opinia o rozsądku Kate była gorsza — uważano, że ryzykuje. Frank jednak nie zamierzał wracać na Zachód. Chciał — za pieniądze Kate? — kupić farmę i osiąść wśród swego klanu. Można było się spodziewać, że żyjąc na oczach tylu ludzi, będzie się zachowywał przyzwoicie. Co prawda w dniu ślubu z pulchną wdówką widziano go na dobrym gazie, ale opinia publiczna wybaczyła mu to. Trzeba odważnego mężczyzny, nawet jeśli źródłem odwagi byłby alkohol, żeby stawić czoło Kate. Próbował podobno nabyć Treewoofe. Według jednych Hugh odmówił sprzedaży i dał Frankowi ostrą odprawę, inni twierdzili, że rozważa ofertę. Kate zawsze miała chętkę na Treewoofe. Joscelyn wysłuchiwała tych i wielu innych plotek. Nie widziała Franka od czasu wieczornego spotkania w kościele w Bay Silver, lecz plotka wkrótce jej doniosła, że Frank chodzi z Kate. No to co? Joscelyn zawsze traktowała pogardliwie Kate Muir. Nic jej nie obchodziło, z kim ożeni się ten nowy Frank z czerwonym nosem i podpuchniętymi oczyma. Kiedy jednak usłyszała o zamiarze nabycia Treewoofe, ból ścisnął jej serce. Frank w Treewoofe! A Kate, mała brunetka z wąsikiem, panią na Treewoofe! Joscelyn schroniła się w swoim pokoju, żeby rozważyć tę nowinę, i doszła do wniosku, że nie może się z nią pogodzić. Był to dla niej trudny dzień. Matka i ciotka Rachela wciąż się o coś sprzeczały. Ciotkę Rachelę bolał brzuch po zjedzeniu czegoś, czego nie powinna jeść. Od dnia, w którym Joscelyn powiedziała o wodzie z Jordanu, ciotka Rachela była „na diecie”. Tak się przejęła słowami Joscelyn, że się rozchorowała i trzeba było wezwać Rogera. Joscelyn, nie mogła sobie darować tego, co powiedziała ciotce Racheli, biednej ciotce Racheli, mającej tak niewiele rzeczy, dla których warto żyć Odgryzłaby sobie język, gdyby w ten sposób mogła cofnąć tamte fatalne słowa. Ale nic nie mogło ich wymazać. Ciotka Rachela zdjęła buteleczkę z gzymsu kominka w saloniku i zakopała ją w ogrodzie, a potem zaczęła mieć „kłopoty z brzuchem”, i Joscelyn przybyło powodów do żalu, że nie pohamowała jeżyka. Teraz wszystko zaczęło się obracać wokół żołądka ciotki Racheli; nie można było jeść tego lub tamtego, bo to szkodziło „biednej Racheli”. Jeśli podano coś z niewskazanych rzeczy, „biedna Rachela” nie umiała oprzeć się pokusie, a to kończyło się nieszczęściem. Ubiegłego wieczora przyszli goście na herbatę i trzeba było podać coś ekstra. Cliffordowa ostrzegła Rachelę, że suflet serowy jej zaszkodzi, ale Rachela odparła rozdrażnionym tonem, że to jej żołądek. Dziś cierpiała z tego powodu, a Joscelyn musiała z zaciśniętymi zębami wysłuchiwać jej skarg jako czegoś w rodzaju kary: bo to ona była wszystkiemu winna. Lecz nie mogła znieść nowiny o Treewoofe. Popatrzyła na posiadłość leżącą w tajemniczym milczeniu zaśnieżonych pól, zalaną światłem księżyca. Noc była wietrzna i chmury przesuwały się nad farmą, tak że chwilami stawała się prawie niewidoczna na tle uroczego, rozsrebrzonego zimowego krajobrazu, aby po chwili znów zamajaczyć przed oczyma Joscelyn na tajemniczo bielejącym wzgórzu, w chłodnym, zjawiskowym blasku księżyca. Czy jest tam Hugh? Czy sprzeda Treewoofe? Czy załatwi rozwód i poślubi Paulinę Dark? Panująca wokół cisza zdawała się wykrzykiwać do niej te pytania. A odpowiedzi nie było. Ta jesień i zima były trudne dla Joscelyn, która czuła nieopisaną pustkę wewnętrzną. Życie oszukało ją… zdradziło… zakpiło z niej. A gdy jej zaślepienie — romantyczne, jak je teraz widziała rozgoryczona — rozwiało się, wróciło dawne uczucie do Hugha. Naraz stał się jej drogi, bardzo drogi. Nie, żeby spodziewała się, że sprawy między nimi znów ułożą się dobrze. Hugh z pewnością nienawidzi jej teraz, a może nawet nią gardzi. Zresztą wybiera się do Stanów po rozwód i ożeni się z Paulina. Tak mówią wszyscy. Joscelyn czuła, że szarpie nią zazdrość. Nie mogła wprost patrzeć na Paulinę, pewnie już wyobrażającą siebie jako żonę Hugha i panią na Treewoofe. Na pogrzebie ciotki Becky widziała ją i Hugha zatopionych w rozmowie i spoglądających na Treewoofe. Ale jeszcze okropniejsza była myśl, że zamieszkałby tam Frank z Kate. To byłoby świętokradztwo. Joscelyn nie czułaby się tak beznadziejnie wyzuta z Treewoofe, gdyby Hugh zamieszkał tam z Paulina. Co dzień i co noc spoglądała na farmę tym mocniej przez nią kochaną i upragnioną, że nie śmiała kochać i pragnąć Hugha. Patrzyła na Treewoofe w dni burzliwe, gdy wirowały nad nią tumany śniegu; oglądała farmę w blasku mroźnych zachodów słońca, .kiedy światła w jej oknach lśniły jak klejnoty nad różowymi, zaśnieżonymi polami; w łagodne popołudnia, gdy szary deszcz otulał dom niczym płaszcz; oglądała ją w bladozłotej poświacie i srebrzystej mgiełce wczesnych, bezwietrznych poranków. Był tam niezmiennie: jej dom, jej prawdziwy, jedyny dom, to wabiąc, to odpychając, czasem gardząc nią, zawsze upragniony. Dom, z którego wygnała ją własna głupota. Zamieszka tam Paulina albo tłusta, chichotliwa Kate. Joscelyn zgrzytnęła białymi zębami. Szalona myśl przyszła jej do głowy. Przypuśćmy, że pójdzie do Hugha… teraz… gdy siedzi samotny w opustoszałym domu omiatanym zimowymi wichrami… rzuci mu się do stóp, błagając, by jej przebaczył… przyjął ją z powrotem. Przypuśćmy, że poniży się tak bardzo. Nie, nie może tego zrobić. Mogłaby, gdyby miała chociaż cień nadziei, że jeszcze mu na niej zależy. Ale wie, że tak nie jest. Teraz Hugh jest zakochany w Paulinie — wszyscy tak mówią — w smukłej dziewczynie o mrocznej urodzie, o aksamitnych oczach. Ona, Joscelyn, jest kobietą pozbawioną miłości… domu… korzeni. Musi spędzić resztę życia, stukając bezskutecznie do zamkniętych drzwi. Przypomniała sobie fragment starego wiersza, który przeczytała dawno temu i przez lata o nim nie pamiętała. Bezbrzeżnie smutna, pomarszczona, postarzała Przez daremnie ścigane marzenia… Tak, to zostało napisanej dla niej: „Przez daremnie ścigane marzenia”. A teraz koniec z marzeniami. — Joscelyn! — zawołała z hallu ciotka Rachela jękliwym głosem. — Nalej gorącej wody do termofora, przynieś mi go i połóż na brzuch. Jak to nie pomoże, będziesz musiała zatelefonować po Rogera. Ale chyba pojechał z Gay na wesołą przejażdżkę. Teraz tak łatwo kończy się ze starą miłością i zaczyna nową. Chyba ludzie są dziś pozbawieni I głębszych uczuć. Ciotka But poszła właśnie do Greshamów. Już trzyj razy posyłali po nią wskutek fałszywych alarmów, ale tym razem chyba alarm jest uzasadniony. Powiedziała, że Gresham tak wrzeszczał przez telefon, jakby to on miał rodzić, a nie żona. But mówi, że wie na pewno, iż dzban ciotki Becky ma być losowany. Dandy upił się na srebrnym weselu Billy’ego Darka i wygadał się z tym. Loterie są; niemoralne i powinny być zabronione prawem. — Dandy nie upił się na weselu — odparła Joscelyn znużonym głosem. — Przedawkował lekarstwo na żołądek przed, wyjściem na uroczystość i potem zachowywał się bardzo dziwnie. Lecz, ciociu Rachelo, sekretu nie zdradził. — To okropne, jakie historie krążą wśród ludzi — westchnęła ciotka Rachela. — Ciotka But mówi też, że Margaret Penhallow przygotowuje mnóstwo zwariowanych, modnych strojów na swój ślub. Margaret chce podać jakieś drinki i jeżeli mój żołądek wróci do dawnego stanu — tu ciotka Rachela jęknęła głucho — spróbuję ich. Ale żywiąc się ostatnio byle czym, nie mogę jakoś dojść do siebie. 5 Tego wieczora, gdy żołądek ciotki Racheli buntował się, Gay mogła rzeczywiście być z Rogerem na „wesołej przejażdżce” albo rozmawiali w saloniku w Maywood. Szczapy drewna wyrzuconego przez morze na brzeg płonąc w kominku śniły barwne sny. Uszczęśliwiona matka zaraz po przybyciu Rogera zostawiła ich samych. Gay, której trudno było przebywać samej, nie wiedziała, jak przetrwałaby bez Rogera tę okropną jesień i zimę. Wieczorami wciąż cierpiała tortury, ale za dnia udawało się jej panować nad sobą. Klan orzekł, iż w gruncie rzeczy nie zależało jej chyba tak bardzo na Noelu Gibsonie. Uważano, że zniosła wszystko bardzo dobrze. Gay wiedziała, że ją obserwują, żeby się przekonać, jak to przeżywa, toteż wobec świata trzymała głowę wysoko, nie chcąc dostarczać żeru bezlitosnym plotkarom. Nie pozwoli, aby się domyśliły, że zauważa ich szepty i ich zaciekawione spojrzenia. Mało się śmiała — ona, znana jako dziewczyna zawsze śmiejąca się najweselszym, srebrzystym śmiechem. Stanton Grundy, patrząc na nią w kościele, powiedział sobie w duchu, że „kwiat uwiądł”, i on, stary cynik, pomyślał, że z przyjemnością zastosowałby wobec Noela Gibsona torturę „ściskających butów”. Szereg osób w klanie uważało, że Gay, zaprzestawszy dawnego „wdzięczenia się”, zmieniła się na korzyść. Jednak wcale nie mówili ani nie myśleli o niej tak wiele, jak sądziła mała, wrażliwa Gay. Mieli własne miłości, nienawiści i ambicje, własne cierpienia i plany. A zresztą można było mieć zaufanie do Rogera, że poradzi sobie z sytuacją. Początkowo podczas przejażdżek Gay chciała, żeby odbywali je w milczeniu, w którym jej zranione serce mogłoby szukać ukojenia. Ale pewnego wieczora powiedziała nagle: — Mów do mnie, Rogerze. Nie proś, żebym ja też mówiła… Nie mogę… lecz ty mów do mnie. I Roger, ku własnemu zaskoczeniu, stwierdził, że potrafi. Nigdy przedtem nie rozmawiał dłużej z Gay, zawsze miał wrażenie, iż nie potrafi znaleźć tematu, który by ją interesował. Między jej młodością a jego dojrzałością była taka przepaść. Ale ta przepaść wkrótce zniknie. Roger złapał się na tym, że opowiada jej rzeczy, o których dotąd nie mówił nikomu. Chociaż nigdy nie zdradzał się ze swymi przeżyciami za granicą, nagle zaczął mówić o nich Gay. Początkowo dziewczyna tylko słuchała, ale wnet, nie zdając sobie z tego sprawy, też zaczęła mówić. Zabrała się do czytania gazet, ku zmartwieniu matki, która się obawiała, że córka nabierze „silnych przekonań”. Gay jednak chciała tylko wiedzieć więcej o sprawach poruszanych przez Rogera, żeby nie myślał, że ma ptasi móżdżek. Nie zdając sobie z tego sprawy, przeszła bardzo długą drogę od udręczonej istoty leżącej pod brzozami owej wrześniowej nocy i wypłakującej sobie oczy. Przestała być odizolowaną, samolubną jednostką i stała się jedną z klanu. Zrozumiała to, co ktoś nazwał „nieskończonym smutkiem istnienia”, i ta świadomość uczyniła z niej kobietę. Dni wiosny skończyły się dla niej. Był jakiś smutny spokój w świadomości, że nic już nie może się jej przydarzyć i że od życia nie otrzyma niczego poza przyjaźnią Rogera. Ale ta przyjaźń pozostanie z nią na zawsze — z tą przyjaźnią będzie miała siłę istnieć. Jak wspaniały jest Roger! I jak bardzo go dotąd nie doceniała. Czuły, silny, bezinteresowny, widział w człowieku to, co najlepsze. Opowiedział jej o klanie różne nie znane jej dotąd historie; nie ploteczki znane każdemu czy sekretne skandale, o których wiedziała ciotka Becky i jej podobni, ale rzeczy szlachetne, mile i proste; ogólnie mówiąc, rzeczy, które sprawiły, że Gay poczuła, ii koniec końców pochodzi z porządnego rodu i musi zachować jego tradycje. Rzecz zadziwiająca, jacy dobrzy są w istocie ludzie, nawet Darkowie i Penhallowowie, których nie lubiła i z których się podśmiewała. Kto by przypuścił, że Mercy Penhallow, ta złośliwa Mercy, bojąca się wychodzić z domu po zapadnięciu ciemności, być może w obawie przed duchami, potrafiła zamienić się w prawdziwą bohaterkę w czasie straszliwej epidemii grypy hiszpańskiej. Albo że William Y. mający hipotekę na farmie Leonarda Stanleya, po jego śmierci — osierocił żonę i ośmioro dzieci — pójdzie do Leonardowej i pompatycznie, bo William Y. nie umie nie być pompatyczny, podrze na jej oczach dokument hipoteczny. Czy że malutka, sucha Artemasowa Dark, widząc kiedyś w porcie, jak ten byczysko Bob Griscom okrutnie bije swojego psa, wbiegnie przez bramę, wyrwie bat z rąk oniemiałego Griscoma i dotąd będzie gonić go naokoło domu, aż chłop padnie przed nią na kolana, błagając o litość? Aż siedząc któregoś wieczora przed płonącym kominkiem, Gay pomyślała nagle, jakie ładne dołeczki robią się w pociągłej twarzy Rogera, kiedy się uśmiecha! Mimo to wciąż miewała swoje złe godziny, gdy jej sercem szarpał gwałtowny żal za utraconym szczęściem, godziny, kiedy nie chciała nikogo, tylko Noela. Gdyby mogła się zbudzić i stwierdzić, że wszystko było snem; gdyby tylko mogła znów znaleźć się w jego ramionach i usłyszeć, że kocha ją i tylko ją! Chciała znowu być szczęśliwa, a nie jedynie żyć w otępiałej rezygnacji, w przyjaźni z księżycem wskazującym swoim blaskiem wąską drogę życia. Pragnęła miłości, pełni słonecznego światła i… Noela. A Noel jest z Nan. Gay w ogóle nie widywała teraz Nan, ponieważ jej matka stwierdziła, że nie będzie dłużej znosić ponurości Indian Spring, i wynajęła mieszkanie w mieście. Ani razu nie widziała się też z Noelem. Zastanawiała się, kiedy się pobiorą z Nan i jak mogłaby wymówić się od obecności na ich ślubie. Bo była pewna, że Nan ją zaprosi. Nan, która z taką pewnością siebie oświadczyła, że odbierze jej Noela. A ona była taka pewna, że jej się to nie uda. Och, biedna, mała idiotka! — Życie nie jest sprawiedliwe — powiedziała sobie Gay drżącymi ustami. Przez godzinę znów była małą porzuconą Gay, dziewczyną ze złamanym sercem, pragnącą tylko Noela. Gdyby wrócił do niej! Gdyby się przekonał, jaka samolubna, próżna i… i pusta jest Nan! Ona nie potrafi kochać nikogo, kochać tak naprawdę. Oczywiście darzy uczuciem Noela na swój sposób, nikt nie jest w stanie go nie kochać, ale nigdy, nigdy nie będzie go kochała tak jak ona, Gay. Po burzliwym marcowym dniu nadszedł wieczór, kiedy Mercy Penhallow powiedziała matce Gay, że słyszała od Alpheusowej, iż Noel i Nan pobiorą się w czerwcu. Ma być ślub kościelny w obecności całego klanu, z druhnami w sukniach z tafty w kolorze lilaróż, w różowych i różowofiołkowych kapeluszach z tiulu, z bukiecikami różowego groszku przypiętymi do staników. Nan już wszystko obmyślała w najdrobniejszych szczegółach. I swój dom też. Mercy powiedziała, że w pokoju gościnnym nawet pościel ma być dostosowana do koloru włosów gościa: zielonkawa dla rudowłosych, w kolorze orchidei dla brunetek i bladoniebieska dla złotowłosych. A umeblowanie będzie całkowicie nowoczesne. — Myślę, że zaplanowała już nawet urządzenie pokoju gościnnego — dodała złośliwie Mercy. Howardowa nie powtórzyła córce informacji o kolorach pościeli i druhnach w sukniach lilaróż, ale wspomniała o dacie ślubu. Gay przyjęła wiadomość spokojnie, tylko oczy w jej drobnej, bladej twarzy stały się jakby większe. Potem poszła do swego pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Czemu ciągle… jeszcze żywi nadzieję? A musiała ją żywić, bo inaczej wiadomość o ślubie nie zadałaby jej sercu tak strasznego bólu. Wyjęła z biurka paczkę listów od Noela. Dotąd nie zdobyła się na ich spalenie, ale teraz musi to zrobić. Są tu wszystkie: na wierzchu najwcześniejsze, grube, złożone z wielu kartek. W miarę upływu czasu stawały się coraz cieńsze, ostatnie zaś były żałośnie krótkie. Ale pisał je Noel. Czy potrafi je spalić? Przypomniała sobie stary wiersz, fragment sentymentalnego poematu zapisany w spłowiałym brulionie matki. Był czas, gdy Gay uważała ten wiersz za bardzo piękny, słodki i smutny. Wypowiedziała go teraz na głos, trzymając w ręku listy od Noela, bo czuła, że jest bardzo odpowiedni na tę okazję. — Tak… tak… — powiedziała drżąc biedna Gay. Tak, więź naszą pożrą płomienie, Ich czerwone języki nie zdradzą, Kiedy przeszłam przez rzekę mistyczną. Zachowają mój sekret na wieki. Wrzuciła pierwszy list Noela do kominka i podpaliła. Płomyki zżerały go chciwie. Gay wypuściła zapałkę z palców i zakryła twarz rękami. Nie mogła patrzeć na to. Nie może spalić tych drogich listów. Za wiele żąda od siebie. Wstrząsana cichym łkaniem porwała pozostałe listy; i podbiegła do biurka. To jest wszystko, co jej pozostało. Nikt nie może mieć jej za złe, że zachowała dotąd te listy. Przesiedziała dłuższą chwilę przy oknie, zanim poszła spać. Bardzo czerwone słońce chowało się między dwa młode świerki na pastwisku! Johna Topielca na stoku wzgórza. Gdy zaszło, nad śniegiem rozsnuł się spokojny, nieziemsko piękny błękitny zmrok zimowy. Tajemniczy księżyc w otoczce chmur wschodził nad ciemną, smutną zatoką. Wokół domu chwiały się brzozy w zimowej szacie, z gwiazdami we włosach. Ten wieczór emanował dziwnym urokiem. Zapragnęła, żeby Roger oglądał go wraz z nią. Lubiła takie wieczory. Tego dnia,; w ślad za wściekle galopującą marcową wichurą, spadło trochę śniegu i młody jodłowy żywopłot z lewej strony domu zrobił się zupełnie biały. Coś w nim przypomniało jabłonie kwitnące w dniu spotkania u ciotki Becky. Jaka była wtedy szczęśliwa! Ale wszystko to uleciało wraz z kwieciem jabłoni. — Czuję się tak stara — westchnęła Gay, która wyglądała wyjątkowo młodo i żałośnie. 6 Którejś nocy, pod koniec marca, mały Brian siedział sam na stryszku nad kuchnią i patrzył na świat poczerniały i brzydki o tej najbrzydszej porze roku, gdy niknie biel zimy, pozostawiając na widoku tylko nagi szkielet świata. Nad zmarzłymi polami wisiało posępne, zachmurzone niebo z zimnym, żółtawym pasmem po stronie zachodniej. Drzewa wyglądały tak, jakby nigdy nie miały ożyć. Brian był jak zawsze samotny, głodny i zmęczony. Póki było jeszcze widno, pocieszał się oglądaniem reklam smakołyków w starych czasopismach schowanych na podstrzeszu. Pięknie zwinięte, smakowite płaty boczku, kuszące bułeczki, wywołujące ślinkę ciasta z lukrem! Czy na świecie są naprawdę ludzie, powiedzmy: mali chłopcy, jedzący takie przysmaki? Lampa w saloniku Dollarów była zgaszona, ale w małym pokoiku na górze, z oknami wychodzącymi na dach kuchenny, paliło się światło. Brian wiedział, że sypia tam Lenni Dollar i przez całą zimę zazdrościł mu tego przytulnego, ciepłego pomieszczenia. Przez całą tę zimę Brian też marzył, żeby móc się tam przytulić. Na jego stryszku zawsze było zimno, a tej zimy chłodniej niż kiedykolwiek, bo jesienią Brian rozbił niechcący szybkę okienka, a wujek Duncan i ciotka Alethea tak się na niego za to rozgniewali, że nie pozwolili wstawić nowej. Brian zatykał dziurę swetrem, który nie zatrzymywał jednak idącego z zewnątrz zimna. Brian nie był tak zupełnie pozbawiony przyjaciół jak przedtem. Bo miał Cricketa. Na jałowym pustkowiu jego żałosnej egzystencji zakwitł mały kwiatek miłości. Niedługo przyjdzie Cricket. Przed położeniem się Brian wyjął z dziury w oknie sweter, żeby Cricket mógł dostać się do środka. Czekał, w ciemnościach nasłuchując tajemniczego szumu świerków, o tej porze przychodził Cricket. I przyjdzie. Na pewno nic mu się nie stało. Brian wciąż bał się bardzo, że coś się stanie Cricketowi. Od trzech tygodni Cricket przychodził do niego co noc. Któregoś wieczora Brian leżał sam, bardzo samotny i nieszczęśliwy jak zawsze. Ciotka Alethea rozgniewała się na niego i kazała mu iść spać bez kolacji. Wyjrzał przez okno. Niebo było czyste i piękne, gwiazdy zimne i rozjarzone. Jakże czuł się malutki i osamotniony w tym ogromnym samotnym świecie. Modlił się do zmarłej matki w niebie o chleb i pociechę. Bał się, że Bóg, nawet młody Bóg, mógłby być zbyt zajęty innymi, ważniejszymi rzeczami, żeby martwić się o niego. Ale matka znajdzie czas. Brian zebrał już trochę wiadomości o swojej matce. Pewnego dnia znalazł się na szlaku nieustannych wędrówek starego Człowieka Księżycowego, który przystanął i przywołał go skinieniem ręki. Brian podszedł do niego, choć uginały się pod nim kolana. Nie śmiał nie posłuchać, mimo że bardzo bał się Człowieka Księżycowego. A potem zobaczył, że Człowiek Księżycowy patrzy na niego łagodnym, dobrym wzrokiem. — Czemu tak się mnie boisz, mały Brianie Dark? — spytał. — Pewnie naopowiadali ci o mnie okropnych, nieprawdziwych rzeczy? Brian potaknął głową. Nie mógł mówić, ale teraz już wiedział, że to, co opowiadano, nie było prawdą. — Nie wierz im więcej — ciągnął Człowiek Księżycowy. — Nikogo nie skrzywdzę, a tym bardziej dziecka. Dziecka Laury Dark. Znałem dobrze twoją matkę, była słodką istotą, ale życie obeszło się z nią okrutnie. Życie jest okrutne dla nas wszystkich, lecz dla niej byłe dwakroć okrutniejsze. Bardzo cię kochała, Brianie. Serce chłopca wezbrało radością. To było cudowne. Często zastanawiał, czy matka go kochała. Bał się, że nie mogła, bo przyniósł jej tyle wstydu. — Kochała cię — mówił Człowiek Księżycowy cichym głosem. — Kiedy nikt nie patrzył, nikt poza starym zwariowanym Człowiekiem! Księżycowym, całowała twoją twarzyczkę, twoje maleńkie nóżki i rączki. I bardzo dbała o ciebie. Żadne dziecko nie było tak zadbane, nawet urodzone w czepkach dzieci bogaczy. — Ale ja nie miałem prawa się urodzić — powiedział Brian. Tak często słyszał te słowa. Człowiek Księżycowy dziwnie popatrzył na niego. — Kto wie? Ja nie uważam, że Edgely Dark miał prawo się urodzić, skoro matka nienawidziła jego ojca i gardziła nim. Klan jednak uważa, że wszystko jest w porządku. Dziwny jest ten świat, Brianie. Dobranoc, nie mogę zostać dłużej. Muszę iść na umówione spotkanie. Waśnie moja piękna Queen Moon* wschodzi za tamtym ciemnym wzgórzem. Każdy musi mieć coś, co kocha. Ja mam rzecz najlepszą ze wszystkich: srebrną panią niebios. Margaret Penhallow ma szary, malutki domek tam, w dole; niemądra Margaret, która chce wyjść za mąż i zdradzić swoje marzenie. Chris Penhallow kocha swoje skrzypce. Na razie przestał grać z powodu starej skorupy, ale wróci do nich. Roger Dark i Murray Dark, jeszcze głupsi, kochają śmiertelne kobiety, lekceważąc mądrość księżyca. Ale nie są na tyle głupi, żeby nie kochać niczego. A ty, Brianie, co masz do kochania? — Nic — Brian poczuł, że łzy napływają mu do oczu. Człowiek Księżycowy pokręcił głową. — Źle… bardzo źle. Szybko znajdź sobie coś do kochania, bo inaczej wpadniesz w szpony diabła. — Pan Convay mówi, że diabła nie ma — odparł Brian. — Nie mówię o diable Darków i Penhallowów. Nie, takiego diabła nie ma. Nie musisz, Brianie, bać się diabła klanowego. Ale znajdź sobie, dziecko, coś do kochania. W przeciwnym razie niech Bóg ma cię w swojej opiece. Dobranoc. Cieszę się, że cię spotkałem. I Brian był rad, chociaż zrozumiał tylko połowę z tego, co powiedział Człowiek Księżycowy. Był rad dlatego, że przestał się bać Człowieka Księżycowego i że teraz wiedział, że matka go kochała i bardzo dbała o niego. To była cudowna wiadomość dla Briana, który nie mógł sobie przypomnieć, żeby ktoś kiedykolwiek dbał o niego. Jak dobrze wiedzieć, że ktoś dba o nas. Pomodlił się więc do matki w nadziei, że może mogłaby zadbać trochę o niego i teraz, gdyby wiedziała, jak bardzo potrzebuje jej opieki. Potem wyciągnął się na swym ubogim posłaniu, zapomniawszy zatkać okno swetrem. W pewnej chwili usłyszał lekkie drapanie na dachu ganku. Jakieś ciemne stworzonko z dwojgiem oczu jak małe księżyce zamajaczyło przez moment na parapecie na tle przyćmionego blasku gwiazd. Potem skok na podłogę… stąpanie małych łapek… coś miękkiego i futrzastego moszczące się przy nim… szorstki języczek liżący go po policzku… ciało mruczące niby małe dynamo. To przybył Cricket. Uszczęśliwiony Brian pochwycił kotka w ramiona. Lubił koty, ale ciotka Alethea nie chciała mieć w obejściu żadnego. A teraz on ma swojego kotka. Gdy nadszedł świt, okazało się, że jest śliczny, szary, pręgowany, taki, jakie lubił najbardziej. Kotek był z nim całą noc, ale o pierwszym brzasku zniknął. Brian pomyślał ze smutkiem, że pewnie już go nie zobaczy, lecz Cricket przychodził odtąd co noc — Brian nie miał pojęcia skąd. Nie należał do Dollarów, a w pobliżu nie było żadnego innego domu. Wierzył, że przysłała go matka. Dalej dbała o niego. Brian gorąco pokochał kotka i wiedział, że on też go kocha. Głaskany mruczał rozkosznie. Brian znalazł w nim pociechę i towarzysza. Już nie bał się szczurów,—bo nie odważały się wychodzić w obecności Cricketa. I nie był samotny. Część ze swoich skąpych posiłków chował dla Cricketa, który wyraźnie głodował i był chudy, chociaż od czasu do czasu przynosił mysz i zjadał ją z apetytem na stryszku. Cricketowi bardzo smakowały resztki z posiłków Briana. Chłopiec cieszył się patrząc, jak po ich zjedzeniu kot się oblizywał. Bał się bardzo, że ciotka dowie się o Crickecie. Co będzie na przykład, gdy Cricket przyjdzie za dnia? Ale Cricket nigdy nie przychodził w dzień; jedynie nocami przynosił posłanie miłości samotnemu, pozbawionemu przyjaciół dziecku. I tej nocy się zjawił, gdy Brian zaczynał już naprawdę bać się, że nie przyjdzie. Kochany Cricket — Brian sięgnął pod płaski podgłówek z sieczki i wyjął kawałeczek mięsa zostawiony z obiadu. Sam był głodny, ale za nic nie zjadłby tej resztki. Z sercem przepełnionym szczęściem słuchał, jak w ciemnościach Cricket gryzie mięso drobnymi ząbkami; potem zasnął z kociakiem zwiniętym w kłębuszek na jego piersi. 7 Znowu przyszła wiosna. Gay Penhallow szła drogą jak przed rokiem z Noelem i wspominała tamten czas. Wspominała spokojnie! Osiągnęła stan, w którym mogła myśleć o tamtych sprawach beznamiętnie, jak o czymś, co się zdarzyło dawno temu komuś zupełnie innemu. Wracała też powoli jej dawna radość. Wiosną nie można nie mieć nadziei. Prawdę mówiąc, Gay cieszyła się urokiem majowego wieczora. Była też świadoma faktu, że ma na sobie sukienkę w bardzo twarzowym kolorze młodych zielonych liści i czerwony sweterek. Czy spodoba się w tym Rogerowi? Zaczynała dostrzegać wszystkie znane rzeczy, dzięki którym życie było kiedyś takie przyjemne. Ale z głębi odzywał się jeszcze malutki ból serca. Rok temu szła z Noelem tą drogą: i wieczór był pogodny, i taki sam zamglony księżyc w nowiu. Wiał taki sam wesoły wietrzyk, poruszający koronami drzew, i takie same cienie leżały pod młodymi drzewkami dzikiej wiśni, okrytymi białym kwieciem. Serca obojga biły tym samym rytmem, a Gay czuła uniesienie, jakiego nie doznała już nigdy potem. Minęła ogród starego Erazma Darka, który bielił pnie jabłoni, i trochę zazdrościła staruszkowi, że wszystkie namiętności życia ma już za sobą. Przeszła obok Johna Topielca, wujka Pippina i Stantona Grundy’ego gawędzących u bramy Stantona, i uśmiechnęła się do wujka Pippina, którego lubiła. Promień jej uśmiechu padł też na Johna Topielca, chociaż lubiła go tylko trochę, i na Stantona Grundy’ego, którego wcale nie lubiła, bo miał taki cyniczno—sceptyczny stosunek do wszystkiego, co czyste, miłe i dobre. Nie zauważyła, że Grundy odprowadził ją pełnym podziwu spojrzeniem. — Coś miłego dla oka, nie? — zauważył, szturchając łokciem wujka Pippina. John Topielec pokiwał głową z aprobatą. Rasowa w każdym calu. Tylko za bardzo pokazuje kolana. Ale jej kolana są przynajmniej warte pokazywania. Nie takie jak Wirginii Powell — kulasy będące obrazą dla oczu. Gdy Roger przemknął obok ogorzałych farmerów i na zakręcie zabrał Gay do samochodu, wszyscy trzej uśmiechnęli się z sympatią. — Wygląda, że jeszcze coś z tego będzie — powiedział Grundy. — Pięknie… bardzo pięknie… Tylko czy on nie jest trochę za stary dla niej? — zauważył z niepokojem wujek Rppin. — Gay potrzebuje męża starszego od siebie — orzekł John Topielec. — Jeśli wyjdzie za Rogera, to nie wiadomo, czy z miłości, czy dlatego, że czuje się samotna — zastanawiał się rzeczowo Grundy. — Z miłości — odparł John Topielec z miną, jakby wiedział wszystko na ten temat. — Kocha się w Rogerze, chociaż sama być może jeszcze o tym nie wie. — Myślę, że ona potrafi kochać — dodał Grundy. — Bo wiecie, jedne kobiety to potrafią, a inne nie. Tak samo jak z gotowaniem: niektóre umieją gotować, a inne nie potrafią. — Muszę powiedzieć, że dobrze, iż całowanie nigdy nie wychodzi z mody — zażartował wujek Pippin. Patrząc na Gay stojącą na zakręcie pod drzewami, Roger pomyślał, że wygląda jak smukła, zielona boginka leśna. Mimo słabego blasku wschodzącego księżyca, mimo cieni i blado świecących gwiazd, widok Gay przywiódł mu na myśl poranek. Zawsze miała w sobie coś z jutrzenki. Widząc ją miało się wrażenie, że śmieje—się każdy jej włos; małe różowe uszka przywodziły na myśl jeszcze nie rozkwitłe kwiaty jabłoni. — Wskakuj, Gay — rzucił lakonicznie. I Gay wskoczyła, myśląc przy tym, że Roger ma taki miły głos. — Szłaś w jakimś określonym kierunku? — Nie. Po prostu wyszłam na spacer, a także po to,—żeby uciec od Toynbeeowej. Była w Maywood na kolacji i o mało nie doprowadziła mnie do śmierci. — Gryzą tylko moskity rodzaju żeńskiego — zaśmiał się Roger. —. Dokąd jedziemy? — Drogą nad morzem. I wstąpimy na sok — odparła wesoło Gay. Droga nad brzegiem morza. Czy Gay zapomniała, jak ostatni raz jechali tamtędy? Minęli pola jagodowe i polany po wyrębie klonów, potem Silver Slipper i duży, opustoszały hotel, poniżej którego ciemnej wydmy rysowały się miękko na tle srebrzystego morza. Roger zatrzymał wóz. Przez chwilę siedzieli milcząc — Gay bardzo lubiła takie milczenie. Z Rogerem tak łatwo się milczy. Z Noelem nie było to możliwe; za bardzo był gadatliwy, żeby lubić ciszę. Księżyc zaszedł i tylko gwiazdy oświetlały ziemię. Ich blask jest tak tajemniczy! Roger poczuł nagle, że znalazł się pod ich magicznym wpływem i zrobił coś, czego,, jak sądził, nie zrobiłby jeszcze przez długi czas. — Gay — przemówił chłodnym tonem. — Każdej wiosny robię coś zwariowanego. I zamierzam zrobić coś takiego w dzisiejszy wieczór. Chcę poprosić cię, żebyś wyszła za mnie. Gay zarumieniła się ślicznie i zaraz bardzo zbladła. — Och, Rogerze, czy musisz? — spytała. — Tak, muszę. Dłużej nie wytrzymam. Albo wyjdziesz za mnie, Gay… albo… musimy skończyć… z tym wszystkim. Z tym wszystkim. Z wesołymi przejażdżkami i rozmowami. Z tą przyjaźnią, która pomogła jej przetrwać minione miesiące. Gay pomyślała desperacko, że nie może tego wszystkiego utracić. Tak bardzo bała się życia. To rzecz straszna i niemoralna bać się życia, gdy się jest młodą. Ale życie tak okrutnie z nią się obeszło. Musi mieć kogoś, kto będzie jej pomagać dalej stawić smutkom czoło. Nie chciała wychodzić za mąż, ale skoro to konieczne, to czemu nie za Rogera? Rogerowi potrzebny jest ktoś, kto zadbałby o niego — on tak ciężko pracuje. — Wiesz, Rogerze, że ja cię nie kocham — szepnęła. — Nie w taki sposób. — Tak, wiem — odparł — lecz to nie ma żadnego znaczenia. — W takim razie… — Gay westchnęła głęboko — w takim razie, Rogerze, wyjdę za ciebie… kiedy tylko zechcesz. — Dziękuję ci, moja droga — powiedział Roger dziwnie spokojnym głosem. Ale w jego sercu wrzał wulkan radości i uniesienia. Będzie jego, w końcu tylko jego. Wkrótce nauczy ją, jak zapomnieć o tamtym gogusiu. Nauczy ją kochać jego, Rogera. Pokocha go szybko, już on tego dopilnuje, gdy przyjdzie czas. Gay, kochana, uwielbiana Gay jest jego. Gay, z lokami rozwianymi na wietrze, oczyma jak nagietki i szczupłymi nóżkami stworzonymi do tańca. Roger byłby zdolny uklęknąć i całować te nóżki. Ale nie pocałował nawet ust. Na pożegnanie ucałował tylko jej ręce. Roger był mądry — czas na pocałunki jeszcze nie nadszedł. A Gay była rada, że jej nie całował. Wciąż myślała, że jej usta należą do Noela. Poszła bardzo spokojnie do swego pokoju i przez dłuższy czas siedziała, patrząc przez białe firanki. Czuła się trochę znużona, lecz zadowolona. Wolałaby już być żoną Rogera bez żadnych przygotowań. Klan będzie tak obrzydliwie cieszyć się z tego i to zadowolenie stanie się trudne do zniesienia. Co powiedziała do niej Mercy któregoś dnia? „Przekonasz się, że na dłuższą metę Roger będzie najlepszy”. Gay nie wątpiła w to, lecz wiedziała, ku któremu by się zwróciła, gdyby postawiono przed nią Rogera i Noela, i pozwolono jej wybierać. A Roger, wiedząc o tym, mimo wszystko chce się z nią ożenić. Przed zaśnięciem zrobiła potajemnie coś niemądrego. Wzięła dzbanuszek na płatki róży, do którego ostatni raz wrzucała płatki w noc po zaręczynach z Noelem, i poszła ku bocznej furtce w ogrodzie. Przed nią leżało pole Artemasa Darka, za nią ogród matki, lecz ten mały, zielony kącik był jej. Wykopała pod drzewami dołek, pochowała w nim dzbanuszek z płatkami róż i czule uklepała ziemię nad kurhankiem. Pogrzebała w nim całe swoje dzieciństwo i młodość, całe doznane w życiu szczęście. Nieważne, jakie życie czeka ją z Rogerem — nie dosypie więcej płatków do wedgwoodowskiego dzbanuszka. Został poświęcony czemuś, co umarło. 8 Penny i Margaret jeszcze się nie pobrali. Ślub miał się odbyć na wiosnę, lecz gdy przyszła wiosna, Penny uznał, że lepiej odłożyć go do jesieni. W domu trzeba było dokonać pewnych przeróbek, wybudować nowy ganek, a w jadalni położyć podłogę z sosnowych desek. Margaret chętnie na to przystała. Nie spieszyło się jej do tego szczęśliwego dnia bardziej niż Penny’emu. A Penny chodził przygnębiony. Chwilami ogarniało go prawdziwe zniechęcenie. — Niech to licho, straciłem cały entuzjazm — informował ponuro obu Piotrów. Nie chciał rozstawać się z dawnymi nawykami i ze swoim wygodnym trybem życia. A jeśli idzie o ciotkę Ruth, to ma ona oczywiście swoje wady, ale Penny przywykł już do nich. Łatwiej byłoby pogodzić się z nimi, niż przyzwyczajać się do nieznanych zalet Margaret. Tak naprawdę nie groziło mu, że umrze nagle nocą. Pożyje jeszcze ze dwadzieścia lat. Zaczęły prześladować go okropne koszmary. Śniło mu się, że już się ożenił i że został mocno i beznadziejnie złączony z Margaret. To było piekielne uczucie. Zaczął chudnąć, a w jego oczach pojawił się wyraz popłochu. Margaret zupełnie tego nie zauważała, lecz ludzie z klanu nie byli na ogół tacy ślepi. U kowala zawierano nawet zakłady, czy dojdzie do tego związku. Przeważał pogląd, że nie dojdzie i że Penny tylko zwodzi Margaret, czekając, aż rozstrzygnie się sprawa dzbana. — A wtedy wykręci się w jakiś chytry sposób — powiedział Stanton Grundy. — Penny nie jest taki głupi.” Ale Penny czuł się jak głupiec. Zaś po incydencie z karuzelą nabrał przekonania, że Margaret nie nadaje się na żonę dla niego. Sprawa z karuzelą wywołała duże poruszenie. Nie tylko Penny był oburzony. Kobieta w wieku Margaret absolutnie nie powinna tak się zachować. Czy nie ma poczucia godności? I nie wie, co wypada, a co nie? Czy nie zdaje sobie sprawy, że jest z Penhallowów? Karuzelę zainstalowano w miejskim parku. Któregoś wieczora pojechali oboje na przejażdżkę. W tym czasie, gdy Penny poszedł zaparkować samochód przed koncertem, na który się wybierali, Margaret przystanęła przed karuzelą i patrzyła na nią z zadumą. Oboje nie przepadali za koncertami orkiestrowymi; do licha, człowiek musi jakoś spędzić czas, wychodząc ze swoją dziewczyną. Przez całe życie Margaret pragnęła pokręcić się na karuzeli. Było w niej coś, co Margaret fascynowało. Jak wspaniale byłoby wsiąść na któregoś z tych wesołych koników i wirować w szalonym pędzie. Nigdy jednak nie przyszło jej do głowy, że mogłaby to zrobić naprawdę. Traktowała to tylko jako kuszącą zachciankę, niemożliwą do spełnienia. A potem zobaczyła małego Briana, patrzącego na karuzelę pożądliwym wzrokiem. Pan Conway zostawił tu chłopca i poszedł za swoimi sprawami. Nie miał nic przeciwko temu, żeby dzieciak przejechał się na karuzeli, ale, do licha, nie będzie przecież wyrzucał na niego pieniędzy. Brian stał i myślał, jak by to było cudownie pokręcić się na karuzeli. Pragnienie to tak wyraźnie rysowało się na jego twarzyczce, że Margaret uśmiechnęła się do niego i zapytała: — Brianie, chciałbyś się pokręcić? — Och, tak — szepnął Brian. — Ale nie mam pieniędzy. — Masz tu dziesiątkę — powiedziała Margaret. — Idź i przejedź się. Na moment twarz Briana zajaśniała radością, lecz zaraz się zachmurzyła. — Dziękuję — odparł — ale… ale… ja nie wiem… Chyba bałbym się jechać sam — zakończył desperacko. Margaret nie umiała potem ani wyjaśnić, ani pojąć, co ją wtedy naszło. Nagle znikła gdzieś cała obawa. — Chodź, pojedziemy razem — powiedziała. I tak to, wróciwszy chwilę później, Penny ujrzał widok, który wprost go sparaliżował. Margaret — jego Margaret — wirująca szaleńczo na karuzeli, w górę, w dół i w kółko, w opętańczym pędzie, z szeroko rozstawionymi nogami! Kapelusz spadł jej z głowy i wiatr rozwiał włosy wokół twarzy. Penny jęknął boleśnie, lecz Margaret nic nie widziała i nie słyszała. Po raz pierwszy w życiu dobrze się bawiła. Penny pomyślał z niesmakiem, że jest pijana albo zachowuje się jak pijana. Margaret miała błyszczące oczy i zarumienioną twarz. Karuzela stanęła, ale ona nie zeszła z konika. Opłaciła następną jazdę za siebie i Briana i jeszcze za jedną. Pod koniec trzeciej jazdy oprzytomniała i oszołomiona zeszła na ziemię. Nie musiała widzieć wyrazu twarzy Penny’ego, żeby poczuć wielkie zawstydzenie. — Och, Penny… tak mi przykro… Nie wiem, co we mnie wstąpiło — powiedziała, łapiąc oddech. — Zrobiłaś z siebie niezłe przedstawienie — skwitował Penny chłodno. — Wiem… wiem… ale, och — na moment znów poczuła poniżające uniesienie — och, Penny, to było wspaniałe. Czemu sam nie spróbujesz? — Dziękuję, ale nie — odrzekł Penny. Przez resztę wieczora zachowywał się bardzo wyniośle. W drodze do domu porządnie ją zwymyślał, a Margaret przyjmowała potulnie jego słowa, uznając, że Penny ma do tego prawo i usprawiedliwiając jego słuszne rozgoryczenie. Ale gdy kilka dni później Denzilowa zagadała do niej na ten temat, nie była już taka potulna i gwałtownie z nią się starła. Margaret przestała być ustępliwa jak dotychczas i czasami wypowiadała swoje zdanie ze zdumiewającą pewnością siebie. Denzilowa powiedziała, że chyba zaręczyny uderzyły jej do głowy. Denzil zaraz je uciszył, mówiąc, że nie będzie tolerował u siebie sprzeczek między swoimi kobietami. A Margaret niech lepiej uważa, co robi, bo w końcu nie dostanie Penny’ego. Ale jego słowa nie przestraszyły Margaret, jak tego oczekiwał. Bywały chwile, gdy mimo ślubnych sukien, jedwabnych pończoch i wspaniałej perspektywy stania się mężatką żałowała, że zgodziła się wyjść za Penny’ego. Zastanawiała się wtedy, czy jest jakiś sposób na uniknięcie małżeństwa. Te rozmyślania kończyły się zazwyczaj smutnym stwierdzeniem, że takiego sposobu nie ma. Wszyscy będą myśleli, że to Penny ją rzucił, a tego Margaret by nie zniosła jako rozwiązania zbyt poniżającego. Trudno, musi przebrnąć przez to wszystko. Po szaleństwie Margaret na karuzeli Penny zdecydował jednak, że z tymi zwariowanymi skłonnościami Margaret nie będzie dla niego odpowiednią żoną. Skąd, u licha, takie pomysły? W niej nie płynie przecież krew hiszpańska. Ale jak się teraz z tego wyplątać? Jeśli rzuci 1 Margaret, cały klan obróci się przeciwko niemu. I nie ma mowy, żeby Dandy dał mu dzban. Gdyby jednak udało mu się doprowadzić Margaret do tego, żeby to ona go rzuciła! To jest myśl! Nie będzie jednak łatwo ją zrealizować, o nie. I wówczas przyszedł mu do głowy dobry pomysł. Upije się — tak, to będzie dobre. Upije się i w takim stanie pójdzie na party urządzane w ogrodzie przez księdza z Bay Silver. Margaret tak się oburzy, że z nim zerwie. Znał jej niezłomne zasady dotyczące picia. Nie tak dawno słyszał, jak recytowała: „Usta, które dotknęły alkoholu, nigdy nie dotkną moich ust”. Upije się tak, że jej oko zbieleje; do licha, tak właśnie zrobi. Wywoła oczywiście skandal, który jednak szybko zostanie mu wybaczony. Wielu mężczyzn z klanu upijało się od czasu do czasu. Nie sądził, żeby taki wyczyn zaszkodził poważnie jego szansom na dzban. Nie można nazwać człowieka alkoholikiem po jednym pijaństwie. Dwadzieścia pięć lat minęło od czasu, kiedy upił się po raz ostatni, z okazji wyborów. Zachował się wówczas bardzo agresywnie. Taka zatwardziała stara panna jak Margaret nie wybaczy mu tego. Penny zachichotał. Może już właściwie czuć się wolny. Gdy przybył na party, wszyscy już tam byli. Także Nan i Noel. Ich ślub, planowany na czerwiec, został przesunięty na wrzesień. Przyszła też Gay z Rogerem. Nie można nie iść na party urządzane przez własną gminę wyznaniową, nawet jeśli dużo bardziej wolałoby się długą przejażdżkę we dwoje przy blasku księżyca. Gay udało się pozdrowić Nan i Noela lekkim, obojętnym skinieniem głowy, chociaż na ich widok poczuła, że serce zamiera jej w piersi. Była Joscelyn i Hugh. A także Frank i Kate, chociaż kobiety wyraziły opinię, że w jej stanie Kate powinna raczej zostać w domu. Ale dziś ludzie nie mają wstydu. Przyszli obaj Samowie i starannie unikali się nawzajem. Duży Sam przybył, żeby sobie dobrze pojeść, lecz widok Małego Sama zapraszającego wdowę Terlizzick na hot doga i lody zepsuł mu całe przyjęcie. Jednak plan Penny’ego nie całkiem się powiódł. Klan zauważył, że Penny wprawdzie podpił sobie, ale tak naprawdę nie jest pijany. Zaczął się właśnie rozczulać nad sobą, gdy nagle spostrzegł, że jest desperacko zakochany w Margaret. Na Boga, nielicha z niej kobietka, a on szaleje za nią. Pójdzie zaraz i jej to powie. Czy w ogóle myślał, żeby ją rzucić? Skądże! Zdobył kilka goździków i ruszył do Bay Silver, wreszcie jako płomienny kochanek. Przed udaniem się na party, Margaret odwiedziła Szepcące Wiatry. Chodziła tam teraz tak często, jak tylko mogła, bo wiedziała, że po ślubie z Pennym już nie zobaczy domku. Tego wieczora zawiesiła na drzewie stary żelazny garnek i nalała do niego wody dla ptaków. W małym ogródku pachniały słodko młode paprocie, rosnące wzdłuż chwiejącego się płotu. Spokój, powaga i piękno tego miejsca oczarowały jak zwykle Margaret. Zapragnęła pozostać tu na zawsze, sama, z myślami o szczęściu, budzącymi się w niej pośród otaczających domek kwiatów i traw. Łzy napłynęły jej do oczu. Z głęboką niechęcią popatrzyła na zaręczynowy pierścionek z brylantem od Penny’ego, lśniący na jej palcu. Penny lubił załatwiać sprawy elegancko i nie był skąpy. Kiedyś Margaret bardzo pragnęła mieć pierścionek zaręczynowy z brylantem. Teraz jednak oznaczał dla niej tylko kajdany. Była zdziwiona pośpiechem, z jakim Penny ruszył jej na spotkanie, gdy zjawiła się na dziedzińcu kościoła. Przeraziła się, że pocałuje ją na oczach wszystkich. I mało brakowało, żeby tego nie zrobił. W swej naiwności Margaret nie podejrzewała stanu, w jakim znajdował się Penny, ale poczuła, że w jego zachowaniu jest coś dziwnego. Ściskał jej dłoń, wpatrywał się w nią z zachwytem i… nazywał ją „maleńką”. — Maleńka — powtarzał — zacząłem się bać, że już nie przyjdziesz. Margaret pozwoliła mu zabrać się na spacer po cmentarzu. Uparł się, żeby objąć ją wpół, co ją bardzo krępowało. Z przeciwległego końca cmentarza rozciągał się piękny widok na zatokę i dolinę Rose River ze wschodzącym nad nią księżycem. — Jaki wspaniały księżyc — odezwała się zdesperowana Margaret, czując, że musi coś powiedzieć. Co naszło Penny’ego? — Och, do diabła z księżycem — odparł Penny, zły, że Margaret nie reaguje w sposób, jakiego oczekiwał. Margaret była wstrząśnięta. Wiedziała, że mężczyźni przeklinają, ale nie w obecności kobiet, z którymi są zaręczeni. Mógłby poczekać z tym, aż wezmą ślub. Penny pospieszył z przeprosinami. — Nigdy nie widziałem większego sensu w zachwycaniu się księżycem — wyjaśniał — a zakląłem tylko dlatego, że chcę, abyś myślała o mnie, a nie o księżycu. Nigdy już się tak nie odezwę w obecności mojej najsłodszej. — Może… może już wrócimy — wyjąkała zmieszana Margaret. Umizgi, tak pociągające w wyobraźni, w rzeczywistości były wstrętne. — Nie dostaniemy dobrego miejsca, jeśli przyjdziemy zbyt późno. — Mnie wszystko jedno, gdzie usiądę, byleby z tobą, najdroższa — odparł Penny. Przez cały program siedział, obejmując Margaret ramieniem. Nie słyszał przy tym chichotu młodych ani nie widział rozbawionych uśmiechów starszych. Przy każdym sentymentalnym fragmencie pieśni ściskał dłoń Margaret i mówił, że ma najładniejsze nogi ze wszystkich kobiet klanu. Niech go kule biją, jeśli to nie jest prawda! Margaret zawsze uważała, że jej szczupłe, zgrabne nogi nie są brzydkie. Była jednak z pokolenia, w którym nie mówiło się o nogach. Poczuła zakłopotanie i zarumieniwszy się, schowała nogi pod ławkę. Pragnąc skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory powiedziała, że niedawno odwiedził ją Nigel Penhallow z Nowego Jorku i mówił, że nie byłby wcale zdziwiony, gdyby się okazało, że książka „Pilgrim’s Progress”, ofiarowana jej przez ciotkę Becky, ma pewną wartość. To bardzo stare wydanie, a stan tomu nie jest najgorszy. Zaofiarował się zbadać, ile można by za nią dostać i ona zastanawia się, czy nie powinna poprosić go o to. Penny był przeciwny sprzedawaniu książki. — Maleńka, mam dosyć pieniędzy dla nas obojga na wygodne życie. A jak umrę — Penny był teraz bliski płaczu — to, Marg’ret, wystarczy ci na dostatni żywot jako wdowie po mnie. Margaret jeszcze się nie oswoiła z myślą o sobie jako żonie Penny’ego a tym bardziej jako wdowie po nim. W drodze do domu czuła się bardzo nieszczęśliwa. Penny omal się nie rozpłakał, całując ją na dobranoc. A słysząc czyjeś pytanie, czy już lepiej z jej chorym gardłem, nie chciał dać jej odejść, póki mu nie przyrzekła, że idąc spać owinie szyję pończochą. Jeśli aż tak mu na niej zależy, to musi pozostać wierna. V. ŚLEPA MĄDROŚĆ 1 — Ten przeklęty dzban jeszcze wpędzi niektórych z nas do grobu — powiedział ze złością wujek Pippin. Wyszło bowiem na jaw, że wskutek sprzeczki między Walterem Darkiem i Palmerem Penhallowem o to, komu powinien dostać się dzban, tego popołudnia świnia Waltera znalazła się w miejscu, w którym nie powinna się znaleźć. Tak się obaj rozgorączkowali, że Walter za późno spostrzegł, iż świnia wydostała się z chlewika i popędziła ścieżką w stronę szosy. Co prawda zaraz ruszył w pogoń, ale świnia już była daleko; wszystko to stało się, zanim zdążył krzyknąć. Młody Prince Dark i Milton Granger pędzili szosą na motocyklu Prince’a. Tą samą szosą Hugh Dark jechał do domu z zebrania, na którym prawie postanowiono, iż będzie kandydatem partii w zbliżających się wyborach lokalnych. Hugh marzył o tym od lat, lecz perspektywa realizacji tego ambitnego pragnienia wcale go nie ucieszyła. Nie o tym myślał, jadąc w markotnym nastroju w ciepłe lipcowe popołudnie. Nad światem unosiła się bursztynowa mgiełka. Hugh mijał stare, nasłonecznione pastwiska, alejki słodko pachnące różami, przyjazne ogrody z malwami barwy wina, zamglone brzegi rzek, stare kamienne potoki płynące przez mroczne, tajemnicze lasy świerkowe i wichrowe wzgórza z jodłami wesoło chwiejącymi się na wietrze, z zapachem morza wybiegającym mu na spotkanie. Całe to piękno świata wywoływało w nim tylko myśli o Joscelyn. Wyobrażał sobie, że wraca do domu, do Treewoofe, żeby powiedzieć jej o zaszczycie, jaki go spotkał. Ona czeka na niego przy bramie, z rudozłotymi lokami rozwianymi przez powiew wiatru od wzgórza, i bardzo chce wiedzieć, jak było na zebraniu, gotowa — zależnie od potrzeby — pocieszać albo gratulować. Wtedy ta szansa byłaby coś warta. Ale bez niej — popiół i proch. I w tym momencie świnia Waltera Darka nagle wbiegła na szosę. Prince Dark, jak zwykle pędzący na złamanie karku, nie zdążył skręcić ani zahamować i najechał na nią. Obaj, Prince i Granger, spadli z motocykla. Prince przeleciał przez rów pod płot, a Granger stoczył się do rowu jak kamień. Świnia leżała bez ruchu, martwa, i nie mogła wyrazić swojej opinii o tym wszystkim, natomiast motocykl sunął bezwładnie po szosie. Hugh zrobił gwałtowny skręt, żeby się z nim nie zderzyć i jego samochód wpadł w poślizg, zataczając koło. Wszystko stało się nagle podwójnie wyraziste: barwy krajobrazu nabrały niewiarygodnej żywości i jasności. Całe wydarzenie zdawało się trwać bez końca, a w tym czasie Hugh przeżył wszystkie uczucia, jakie poznał w życiu: kochał, nienawidził i rozpaczał przez całą wieczność. A potem, w chwili gdy powietrze rozdarł spóźniony krzyk Waltera, samochód zsunął się do wąwozu przy drodze i mężczyźni stojący przy kuźni pojęli, że na ich oczach rozegrała się tragedia. Nastąpiło ogromne zamieszanie. Wujek Pippin błagał zdenerwowany, żeby nie tracili głów. Przytomnego Prince’a i nieprzytomnego Grangera — tego ostatniego z naderwanym uchem — zabrano z miejsca wypadku. Samochód z Hughiem, ciągle kurczowo trzymającym kierownicę, leżał na dachu w rowie. Wydobyty z samochodu Hugh zdążył wymówić dwukrotnie imię Joscelyn, zanim stracił przytomność. Gdy trzy ofiary zabrano do szpitala, Walter z ponurą miną zaciągnął na podwórze martwą świnię. Niepokoiła go myśl, czy Prince Dark poda go do sądu za odniesione szkody, czy też on będzie mógł wnieść sprawę przeciwko Prince’owi za utratę świni, która była sporo warta. Wieść o wypadku rozniosła się po Silver Bay w tak zniekształconej wersji, że nikt nie wiedział na pewno, kto zginął, a kto będzie kaleką na całe życie. Joscelyn miotała się w niepewności po swoim pokoju. Co stało się naprawdę? Czy Hugh jest ciężko ranny, czy też może… Nie chciała wypowiedzieć tego słowa nawet w myślach. Nie mogła pospieszyć do niego, nie potrzebował jej. Nic dla niego nie znaczyła, ona, która kiedyś znaczyła tak wiele. Nie mogła nawet zatelefonować, żeby dowiedzieć się prawdy. Wszyscy — każdy mógł to zrobić — tylko ona nie. Bała się, że oszaleje; to było nie do zniesienia. Wariatka z niej, ale nawet wariaci mogą cierpieć. W pewnej chwili stanęła z zaciśniętymi zębami i spojrzała na Treewoofe. Dzień był mglisty, ale teraz właśnie słońce wyszło nagle zza chmur i dokonało cudu. Wzgórze nurzało się w pięknie, a na jego tle Treewoofe, jej dom — jej dom — jarzył się jak klejnot. Czy jest tam Hugh? Cierpiący… może martwy? A ona nie może pobiec do niego! Pewnie jest przy nim Paulina! Jak będę wyobrażać sobie takie rzeczy, to zupełnie zwariuję — jęknęła Joscelyn. — O Boże, kochany Panie Boże, wiem, że byłam głupia. Czy nie masz odrobiny litości dla głupców? Jest nas tak wiele. Musiała dotrwać jakoś do wieczora. A jednak przy całym bólu fakt, że tak się dręczy, cieszył ją, bo udręka była lepsza od pustki, jaką ostatnio było jej życie. Potem przyszedł wujek Pippin i opowiedział, co się stało. W gruncie rzeczy nie było tak źle. Prince i Hugh nie odnieśli cięższych obrażeń. Prince jest już w domu, a Hugh jeszcze w szpitalu z powodu lekkiego wstrząsu mózgu, ale wyjdzie z tego za kilka dni. Najgorzej było z młodym Grangerem. Omal nie stracił ucha i wciąż jest nieprzytomny, jednak lekarze, którzy zszyli mu ucho, są zdania, że wkrótce wydobrzeje. — Mam nadzieję — ciągnął wujek Pippin, kręcąc głową — że oduczy to Prince’a lekkomyślnej jazdy. Chociaż wątpię, czy to cokolwiek pomoże. Kiedy zabieraliśmy go do domu, okropnie przeklinał. Zwymyślałem go i powiedziałem: „Człowiek, który dwie minuty temu był tak blisko bramy niebios jak ty, nie powinien przeklinać”. Ale on nic, tylko klął dalej. W kółko przeklinał tę biedną świnię i cały świat. — Nie podobało mi się zawodzenie wiatru zeszłej nocy — zauważyła ciotka Rachela, kiwając głową. — Wiedziałam, że stanie się coś złego. No i stało się. — Ależ nic tak bardzo złego się nie stało. Hugh nie jest ciężko ranny — zawołała mimo woli Joscelyn. Kiedy minęły tortury niepewności, poczuła taką ulgę, że nie wiedziała prawie, co mówi. — A co z biednym Grangerem, który jest w szpitalu, i z jego oberwanym uchem? — powiedziała z wymówką ciotka Rachela. — I ze świnią? — dodał wujek Pippin. — Dla świni skończyło się to bardzo źle. 2 Wracając do domu z przystani, gdzie miała coś załatwić, Joscelyn stanęła na chwilę przy furtce pastwiska Simona Darka, wychodzącej na boczną drogę do Bay Silver. Dzień był ponury: szary, wietrzny i chłodny jak na sierpień, z oznakami zbliżającej się jesieni. Między jednym a drugim podmuchem wiatru słychać było głuche, nieustanne huczenie morza. Nisko na zachodzie widniało pasmo jaskrawożółtej poświaty z iglicą kościoła czerniejącą na jej tle. W górze wisiały ciężkie burzowe chmury, wspaniałe w swym mrocznym, ponurym pięknie. Miotane wichurą korony drzew stojących na wzgórzach i przy drogach wyglądały jak rozczochrane czarownice, a gałęzie nad furtką przypominały wiedźmy rzucające swe piekielne czary. Lato — jeszcze jedno lato — dobiegało końca. Przy drogach kwitły astry i nawłoć, w ogrodach szczygły wydziobywały nasiona słoneczników i kosmei. Jeszcze trochę ponad miesiąc i sprawa dzbana zostanie rozstrzygnięta. Zainteresowanie klanu znowu skupiło się na nim. Dandy nieugięcie dochowywał tajemnicy i nikt nie wiedział na ten temat więcej niż na samym początku. Joscelyn było obojętne, komu przypadnie dzban. Była rada, że jest sam na sam z nocą, zwłaszcza taką jak dziś, odpowiadającą jej wewnętrznemu niepokojowi. Lubiła słuchać wściekłego wycia wiatru w trzcinach w bagnistej części pastwiska i szumu w koronach drzew. Przez cały dzień była wzburzona. W chwilach podobnego napięcia myślała zwykle, że spokój to wszystko, czego pragnie i czego jej potrzeba. Ale teraz uświadomiła sobie, że pragnie więcej, dużo więcej. Chciała być kobietą i żoną, pragnęła Hugha i Treewoofe, pragnęła wszystkiego, co było przedmiotem jej marzeń, zanim uległa tamtemu szaleństwu. Całe piękno znikło z jej życia. Spędziła lata w raju obłąkanych, poświęciwszy się „wielkiemu” uczuciu. Teraz, gdy nagle wrócił jej rozum, okazało się, że jej życie było niewiarygodnie ubogie, powierzchowne, nagie — tak bardzo jałowe, tak gorzko puste. Gdyby Frank się nie pojawił, kochałaby go dalej. Nie może jednak kochać baryłkowate—go męża Kate, osobnika w średnim wieku, przyszłego ojca dziecka Kate. Miała wrażenie, że życie — z całą jego brzydotą i urodą, szaleństwem i spokojem — zostawiło ją bezlitośnie samą i śmiało się z niej ironicznie. W klanie nie mówiło się teraz o niczym innym jak o ślubach: Nan z Noelem, Gay z Rogerem, Penny’ego z Margaret, Małego Sama z wdową Terlizzick, a nawet Donny z Piotrem. Piotr bowiem znowu był w domu. Opowiadano, że przyjechał po Donnę i że dostanie ją wbrew woli Johna Topielca. Jak to ujął wujek Pippin, Kupidyn miał pełne ręce roboty. W atmosferze rozmów o ślubach i o dawaniu na nie zgody Joscelyn czuła się, jakby nie istniała, jakby była zerem. A nikt — zwłaszcza nikt z Penhallowów z hiszpańską krwią w żyłach — nie lubi czuć się zerem. Nie było jeszcze całkiem ciemno, w każdym razie nie za ciemno, żeby popatrzeć na Treewoofe. Przez cały dzień wzgórze pod nawisem szarych, nisko płynących chmur, sprawiało smutne wrażenie. Teraz także wydało się Joscelyn smutne i dalekie. Poprzez burzową ciemność widać było tylko jedno jedyne światełko. Czy jest tam Hugh?… Sam? A jeśli naprawdę kocha Paulinę i chce odzyskać wolność? Myśl o Paulinie podziałała na Joscelyn jak trucizna. Paulina odwiedzała Hugha w szpitalu, chodzili zresztą do niego wszyscy Darkowie i Penhallowowie. Wszyscy, z wyjątkiem Joscelyn, jej matki i ciotki. Bywały chwiie, jak właśnie teraz, że Joscelyn myślała, iż zwariuje, jeśli nie uzyska odpowiedzi na dręczące ją pytania. Nie zauważyła Konradowej Dark do momentu, gdy natknęły się na siebie przy furtce twarzą w twarz. Drgnęła lekko, rozpoznawszy stojącą przed nią wysoką, ciemnowłosą, odpychającą kobietę. Joscelyn była bardzo spokojna. Dawno nie widziała Konradowej Dark, ale nawet w mroku i mimo kaptura na głowie poznała ziejącą jadem twarz matki Hugha. — I co? — odezwała się Konradowa tragicznym tonem. Stanton Grundy zauważył kiedyś, że Konradowa zawsze mówi tragicznym tonem, nawet jeśli prosi o podanie pieprzu. Ale tutaj miała dla takiego tonu odpowiednią scenerię i odpowiedni obiekt. Przechyliła się przez furtkę i wlepiła wzrok w twarz Joscelyn. Obie były wysokie, lecz Joscelyn odrobinę wyższa. Kiedyś mówiono,, że głównym powodem niechęci Konradowej do Joscelyn było to, że nie chciała mieć synowej, która mogłaby patrzeć na nią z góry. — A więc to ty, Joscelyn Penhallow. Hm… bardzo gładka, bardzo ładna, lecz już nie taka młoda jak kiedyś. Joscelyn odrzuciła konwenanse. Miała wrażenie, że obie z Konradowa znalazły się w jakimś dziwnym świecie, gdzie nic poza faktami nie miało znaczenia. — Pani Dark — zapytała wolno — dlaczego pani zawsze mnie nienawidziła? Nie tylko od czasu… od czasu… kiedy wyszłam za Hugha, ale już wcześniej? — Bo wiedziałam, że nie dosyć kochasz Hugha — odparła gniewnie Konradowa. — Znienawidziłam cię w wieczór waszego ślubu, bo nie zasługiwałaś na szczęście, jakie cię spotkało. Wiedziałam, że wkrótce zaczniesz sobie folgować i stracisz go. Wiesz, nie było nocy od waszego ślubu, żebym się nie modliła, aby spadło na ciebie wszystko, co najgorsze. A mimo to… jeśli wrócisz do niego i uczynisz go szczęśliwym… ja… ja ci wybaczę. Nawet tobie. — Wrócić do niego? Ale czy on mnie chce? Czy Hugh… nie kocha Pauliny? — Pauliny? Bardzo bym chciała, żeby tak było. Ona nie złamałaby mu serca. Nie uczyniłaby z niego pośmiewiska. Modliłam się, żeby ją pokochał. Lecz nie jest dość ładna. Mężczyznom tak piekielnie zależy na urodzie. Ty złapałaś go szybko… w sidła swoich złotych włosów. I to trwa… to trwa. Gdy zemdlał na drodze po wypadku, który mógł okazać się dla niego śmiertelny, wzywał ciebie, ciebie, któraś go opuściła i okryła hańbą. Ciebie chciał widzieć, gdy myślał, że umiera. Joscelyn poczuła, że ogarnia ją gwałtowne uczucie radości. Nie pozwoli jednak, żeby Konradowa to zauważyła. — Czy nie zamierza sprzedać Treewoofe? — Sprzedać Treewoofe! Czasem boję się, że to zrobi: że sprzeda i pójdzie Bóg wie gdzie… mój najdroższy syn. Konradowa straciła panowanie nad sobą. Pozorny spokój Joscelyn doprowadzał ją do szału. Dała wyraz całej tłumionej przez lata nienawiści. Krzyczała, wyła, płakała; przechyliwszy się przez furtkę, próbowała szarpać Joscelyn. Jednym słowem, zrobiła z siebie takie przedstawienie, że pamiętając je, przez resztę życia schodziła potulnie i pokornie z drogi Joscelyn. Wujek Pippin, który wracał boczną drogą z odwiedzin u sąsiada, usłyszał ją i przystanął skonsternowany. Dwie kobiety szarpiące się ze sobą, obie z klanu… Muszą być z klanu, bo w tej okolicy mieszkają tylko Darkowie i Penhallowowie. To na pewno Simowa Dark i Juniuso—wa Penhallow. Zawsze się sprzeczały, chociaż wujek Pippin nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek urządziły tak gwałtowną scenę na oczach ludzi. Co będzie, jeśli dowie się o tym Stanton Grundy? Malutki wujek Pippin podszedł odważnie do furtki, chcąc położyć temu koniec. — No już, spokój — przemówił. — Tak nie wypada. I wtedy stwierdził, że to Joscelyn Dark kłóci się ze swoją teściową. Pomyślał, że wdepnął tam, gdzie baliby się wejść i głupcy, i aniołowie. — Ja… ja przepraszam — wyjąkał. — Pomyślałem, że znowu ktoś walczy o dzban ciotki Becky. Było nie do pomyślenia, żeby Joscelyn i Konradowa mogły kłócić się o dzban. A skoro nie o dzban, to na pewno o Hugha. Wujek Pippin, nie pozbawiony szczypty rozsądku, potrafił — jak to sam określał — słuchać, jak trawa rośnie, pojął więc szybko, że mężczyzna nie matu czego szukać. — Pippinie — wyjąkała Konradowa resztką tchu, ale wciąż bardzo tragicznym tonem — wracaj do domu i dziękuj Bogu, że uczynił cię głupcem. Na tym świecie tylko głupcy są szczęśliwi. Wujek Pippin odszedł. I jeśli nie podziękował Bogu za to, że był głupcem, to na pewno składał mu dzięki, że mógł zrobić użytek z nóg. Zatrzymał się dopiero, gdy dotarł do głównej drogi. Otarł pot z czoła i powiedział sobie w duchu: — Zwariowana baba, zupełnie zwariowana. 3 Nan weszła do pokoju tak, że Gay tego nie usłyszała. Od spotkania na wieczorku tanecznym w Silver Slipper nie była ani razu w Maywood. Nie rozmawiały z Gay od tamtego czasu. Widywały się niekiedy z okazji uroczystości klanowych i wtedy Nan zawsze witała Gay ze sztuczną serdecznością, a Gay odpowiadała chłodno i wyniośle. Klan był zdania, że Gay doskonale radzi sobie z sytuacją i był z niej dumny. Ze swego miejsca przy oknie Gay spojrzała na przybyłą ze zdumieniem i gniewem. Co Nan tu robi? Jak śmiała wejść nie zapowiedziana i nieproszona do cudzego pokoju? Nan, zuchwale uśmiechnięta, w żółtej sukience, z bursztynowymi koralami na szyi i zwisającymi z uszu długimi kolczykami z bursztynu, ze szminką koloru krwi na wargach, z pachnącymi włosami i skośnymi zielonymi oczami; czego tu szuka? Czy przyszła prosić, żebym była jej druhną? — zastanawiała się Gay. — Byłaby zdolna do tego. — Nie wyglądasz, skarbie, zbytnio ucieszona moim widokiem — przemówiła Nan, sadowiąc się bezceremonialnie na łóżku Gay i zapalając papierosa. Obrzuciwszy ją przelotnym spojrzeniem, Gay zauważyła, że Nan ma na palcu swój ulubiony pierścionek z bladoróżowym oczkiem, które wyglądało zupełnie jak kawałeczek ciała. Ten pierścionek nigdy jej się nie podobał. Drgnęła, nagle ogarnięta dziwnym uczuciem. A gdzie pierścionek z brylantem od Noela! I co Nan mówi? — A ja przyszłam z nowiną, którą będziesz rada usłyszeć. Zerwałam zaręczyny z Noelem. Krótko mówiąc, kazałam mu się spakować. Tak więc, Gay, możesz go teraz mieć. Przez dłuższą chwilę słowa te wydawały się wibrować w powietrzu. Gay miała wrażenie, że minęło dużo, bardzo dużo czasu, zanim usłyszała siebie, odpowiadającą chłodnym tonem. — Myślisz, że wciąż go chcę? — Tak, myślę, że chcesz — odparła bezczelnie Nan. Jej każdy ton, każdy ruch był bezczelny. — Tak, mimo wielkiego brylantu od Rogera — ach, Gay doskonale wiedziała, jak Nan jej go zazdrości — i nowego bungalowu, budującego się w Bay Silver; myślę, że pragniesz Noela tak samo jak przedtem. No więc zabieraj go sobie, moja droga. Bo ja chciałam tylko udowodnić, że mogę ci go odebrać. Pamiętasz? Powiedziałaś, że to mi się nie uda. Tak, Gay pamiętała. Siedziała bardzo spokojnie, wiedząc, że przy najmniejszym ruchu zacznie płakać. Płakać przed Nan! Dziewczyną, odrzucającą Noela jak zabawkę, która się jej znudziła. — Klan, rzecz jasna, bardzo to przeżyje — ciągnęła Nan. — Ich wyobrażenia o zaręczynach tkwią w heolicie. Nawet wyobrażenia mojej matki! Chociaż w głębi ducha i ona jest zadowolona. Bo wiesz, matka chce, żebym po powrocie do domu wyszła za Freda Margoldsby’ego. I pewnie to zrobię. Jego dolary przetrwają dłużej niż miłość. Byłam rzeczywiście trochę zakochana w Noelu. Ale on tyje, Gay, naprawdę tyje. Zaczyna już mieć brzuszek. Wyobraź go sobie jako czterdziestolatka. I nabrał zwyczaju opowiadania mi o swoich kłopotach. Gay nagle uświadomiła sobie, że to prawda. Noel zawsze miał tyle do opowiadania o swoich problemach. I równie nagle przypomniała sobie, że nigdy nie okazywał większego zainteresowania jej zmartwieniami. Ale chciała, żeby Nan przestała mówić i żeby sobie poszła. Pragnęła zostać sama. Nan mówiła dalej lekkim tonem. — Jadę więc z wizytą do Halifaksu. Mama, rzecz jasna, nie ruszy się stąd, póki się nie dowie, kto dostanie ten idiotyczny dzbanek. Czy nie pomyślałaś, Gay, że gdyby ciotka Becky, Panie świeć nad jej duszą, nie zostawiła dzbana, dziś pewnie byłabyś już żoną Noela? Gay często myślała o tym z goryczą, buntem, z pasją. I teraz też, ale z dziwną obojętnością, jakby ta Gay, która miała wyjść za Noela, była jakąś zupełnie inną osobą. Żeby tylko Nan już sobie poszła! Nan zbierała się do odejścia. Wstała i bezczelnie udzieliła Gay jeszcze jednej zbytecznej rady: — Powiedz więc tylko swojemu najdroższemu w średnim wieku, że nie będziesz żądała nagrody pocieszenia i odgrzej swą wystygłą znajomość z Noelem. Rzeczywiście, gdy chciała, Nan potrafiła być naprawdę odpychająca. Ale Gay nie czuła do niej tak silnej nienawiści jak przedtem. Raczej zupełną obojętność. Patrząc chłodnym okiem, zobaczyła ją taką, jakiej nie widziała nigdy dotąd. Próżne, samolubne stworzonko, które zawsze musi być zabawione jak dziecko. Dziewczyna, która mówi „cholera”, bo myśli, że tym zaszokuje biedny, stary, przyzwoity klan. Dziewczyna, której się zdaje, że zachowuje się bardzo wyzywająco, pudrując nos na oczach ludzi z obojętnością kota myjącego pyszczek. Dziewczyna uchodząca za światową w oczach kuzynek ze wsi, a faktycznie bardziej od nich prowincjonalna, która nie ma pojęcia o prawdziwym życiu, prawdziwej miłości czy prawdziwych uczuciach innego rodzaju. Patrząc na nią, Gay dziwiła się, że mogła nienawidzić tej dziewczyny lub nawet być o nią zazdrosna. Nan nie zasługiwała na nienawiść. Gay wstała wreszcie, popatrzyła Nan prosto w oczy i powiedziała spokojnym, pogardliwym tonem: — Przypuszczam, Nan, że przyszłaś tu, żeby mnie zranić. Otóż nic z tego: nigdy już ci się to nie uda. Straciłaś swoją siłę. Chyba nawet trochę mi ciebie żal. Bo ty zawsze tylko bierzesz. Przez całe życie brałaś wszystko, na co miałaś chęć. Ale nigdy nic nie dałaś: nie mogłaś, bo nie masz nic do ofiarowania. Ani miłości, ani wierności, ani zrozumienia, uprzejmości czy lojalności. Zwyczajnie bierzesz, nic w zamian nie dając; ach, jesteś przez to bardzo biedna. Taka biedna, że nikt nie musi ci niczego zazdrościć. Nan wzruszyła ramionami. — Daruj sobie komplementy — powiedziała. Lecz subtelna nuta triumfu znikła z jej głosu. Opuszczała pokój z niemiłym uczuciem, że z tego spotkania Gay wyszła zwycięsko. Po odejściu Nan Gay znowu usiadła przy oknie. Wszystko wydawało się jej inne, zmienione. Nie chciała tego, bo to wytrącało ją ze stanu spokoju. Taka była zadowolona przed przyjściem Nan… nawet szczęśliwa. Myślała właśnie o bungalowie, który Roger budował dla nich dwojga. — Chcę zbudować dom dla ciebie — powiedział, patrząc jej głęboko w oczy spojrzeniem, które było jak pocałunek. — Dom, do którego będę przychodził, gdy poczuję się zmęczony. Dom na wzgórzu, żebyśmy mieli piękny widok, ale nie na takim wzgórzu jak Treewoofe, które leży zbyt wysoko. Dom, w którym będziesz ty, Gay, żeby mnie witać. Wspólnie obmyślali, jaki będzie ten dom. Klan zasypywał ich radami, lecz nie słuchali nikogo. Postanowili, że jedno okno będzie wychodziło na morze, drugie zaś na zamglone wzgórza za portem. Musi być też zabawne półkoliste okienko w dachu. Przez otwarte drzwi jadalni będą mogli patrzeć na kwitnącą jabłoń — białą górę kwiecia na tle błękitnego nieba. Kolacje będą jedli oglądając wschód księżyca nad drzewami. W jednym końcu placu, na którym stanie dom, rośnie kępa białych brzóz, a dalej świerkowy zagajnik, gdzie żyją kochane, brązowe sówki. Gay bardzo się wszystkim interesowała. Jej łazienka będzie w kolorze lilaróż i jasnożółtym, a pod oknami postawi skrzynki z nasturcją, petunią i bluszczem. Myślała o ładnych obrusach i prześlicznych małych filiżankach do herbaty. Ślub zaplanowano na koniec października. Klan zachowywał się naprawdę wspaniale, chociaż Gay wiedziała, o czym się mówi za jej plecami. A teraz wszystko znów się splątało. Do późnej nocy Gay chodziła po starym ogrodzie Maywood, aksamitnym i pachnącym w urzekającym blasku księżyca w ostatniej kwadrze. Duch utraconego szczęścia przybył, żeby kpić z niej. Noel jest znowu wolny. Gay zaś wiedziała, że w słowach Nan była prawda. Chciała Noela, wciąż pragnęła go całym sercem. Lecz w październiku wychodzi za Rogera. 4 Piotr Penhallow odkrył radość z prawdziwego wysiłku towarzyszącego dążeniu do osiągnięcia celu. Po roku pobytu w amazońskiej dżungli, gdzie — gdy wyparowała z niego złość — przez większość czasu tęsknił do cudownego śmiechu Donny, wrócił do domu, żeby się z nią pogodzić. Nie wątpił, że zastanie ją równie gotową i palącą się do „pojednania” jak on. Piotr bardzo mało wiedział o kobietach, a jeszcze mniej o jednej z nich, córce Johna Topielca. Przybył w sobotę wieczorem, ku ogromnemu zaskoczeniu swojej rodziny, która przypuszczała, że wciąż przebywa w Ameryce Południowej, i ód razu zatelefonował do Donny, a przynajmniej próbował to uczynić. Telefon odebrał stary Jonasz i powiedział, że wszyscy wyszli, a on nie wie dokąd. Piotr gryzł ze złości palce do następnego ranka, kiedy ujrzał w kościele Donnę. Swoją najdroższą, nie zmienioną, z podsiniałymi oczyma i ciemnymi jak chmura włosami. Jakaż z nich para idiotów, żeby pokłócić się o nic! Jak będą śmiać się teraz z tego! Ujrzawszy w kościele Piotra, który siedział naprzeciwko i gapił się na nią, Donna przeżyła największy szok w swoim życiu. Pozornie przyjęła ten fakt tak chłodno, że Wirginia, obserwująca ją z niepokojem, podniosła z ulgą oczy ku sklepieniu. Przez rok Donna myślała o Piotrze z głęboką nienawiścią i sądziła, że w tej chwili nienawidzi go jeszcze bardziej. Spojrzawszy raz zdumioną więcej na niego nie patrzyła. Po nabożeństwie Piotr ruszył ku niej przez trawnik. Szedł w uniesieniu, triumfalnie, władczo. I tu popełnił fatalny błąd! Gdyby kroczył trochę onieśmielony, z mniejszą pewnością siebie, gdyby przyszedł zawstydzony i skruszony, pokornie błagając o przebaczenie, Donna, mimo nienawiści, mogłaby na oczach wszystkich rzucić mu się na szyję. Ale przybywać tak, jakby rozstali się wczoraj, jakby przy rozstaniu nie zachował się wobec niej obraźliwie, jak gdyby przez cały rok nie ignorował jej, nie przysławszy ani listu, ani wiadomości w innej formie; podejść do niej bez skruchy, z uśmiechem, jakby oczekując wdzięczności, że jej przebaczył — a tego właśnie Piotr oczekiwał — nie, tego już było naprawdę za wiele! Donna spojrzała Piotrowi prosto w oczy, odwróciła się i odeszła. Piotr pozostał z głupią miną. Jacyś stojący obok chłopcy zachichotali. Wirginia pobiegła za Donną, żeby pomóc jej przebrnąć przez tę ciężką próbę, ale za całe podziękowanie usłyszała: „Przestań się tak… przejmować”. John Topielec najchętniej zakląłby, ale nie mógł; przypomniał sobie na szczęście, że za miesiąc sprawa dzbana będzie załatwiona i znów nastanie wolność słowa. W końcu Piotr odwrócił się i ruszył do domu, dziwiąc się sobie, że naraża się na to wszystko po to tylko, żeby zdobyć kobietę. Później Piotr spróbował podkraść się do domu Johna Topielca, wejść do środka bez pukania i zażądać Donny. John Topielec rozwścieczony tupał i znakomicie odgrywał rolę nieustępliwego rodzica, ani razu, rzecz nie do wiary, nie przekląwszy. Piotr nie zważałby na Johna Topielca, gdyby mógł zobaczyć się z Donną, ale nie widział jej nawet przez moment. Pokonany wrócił do domu, po raz setny zapytując siebie, czemu znosi to wszystko. To naprawdę obsesja. Donna nie jest tego warta: ona ani żadna inna istota płci żeńskiej na świecie. Lecz postanowił zdobyć ją mimo wszystko. Nie chciał doświadczyć jeszcze jednego takiego roku, jaki przeżył w górnym biegu Amazonki. Prędze stuknie Donnę w głowę i oszołomioną wywiezie stąd. Nie pomyślał ani przez chwilę, że wystarczyłoby poprosić o przebaczenie za tamten wieczór przy zachodniej bramie. A nawet gdyby przyszło mu to do głowy, nie zrobiłby tego. To wszystko wina Donny. O n jej wybaczył — absolutnie wspaniałomyślnie, bez słowa wymówki, a ona jeszcze czeka, że przyczołga się do niej na kolanach! W końcu, nie mogąc porozmawiać z Donną, napisał do niej list — chyba najgorszy, jaki został kiedykolwiek napisany w podobnym celu. Donna odebrała go z poczty osobiście i chociaż nigdy nie widziała pisma Piotra, wielkich liter nabazgranych czarnym atramentem, od razu wiedziała, że to od niego. Wróciła do domu, usiadła i położyła list przed sobą. Zastanawiała się, czy nie zwrócić go bez czytania. Taka byłaby z pewnością rada Wirginii. Ale Donna wiedziała, że jeśli to zrobi, do końca życia będzie się zastanawiała, co było w liście. W końcu otworzyła kopertę. Piotr pisał prosto, bez osłonek. W liście nie było ani słowa skruchy, ani słowa miłości. Piotr oznajmiał, że za tydzień wyjeżdża do Afryki Południowej, gdzie zamierza spędzić cztery lata, fotografując lwy w ich naturalnym środowisku. Więc pyta, czy Donna jedzie z nim, czy nie? To ultimatum rozwścieczyło Donnę. A przecież jedno słowo „droga” czy nawet jeden krzyżyk symbolizujący pocałunek stopiłby jej opór i zyskał przebaczenie, o które Piotr nie prosił. Nie ochłonąwszy jeszcze z gniewu, podarła list na cztery kawałki, włożyła do koperty i zaadresowała do Piotra. — Nigdy mu nie wybaczę — powiedziała przez zaciśnięte zęby. Wypowiedzenie tych słów ulżyło jej. Poczuła się pewniejsza siebie, bo w głębi serca czuła, że mogłaby mu wybaczyć. Nie miała odwagi zostawić przez noc listu na stoliku, żeby nie zachwiał jej postanowieniem, zeszła więc na dół i poprosiła starego Jonasza, aby wysłał go, idąc do miasta. Potem uznawszy, że załatwiła sprawę nieodwołalnie, poszła do ojca i powiedziała, że z jego zgodą czy bez niej wyjeżdża uczyć się na pielęgniarkę. John Topielec, który miał dość posępnej chmury gradowej, wiszącej nad nim przez cały rok, wyraził zgodę, dodając na zakończenie coś, co nie było przekleństwem, ale bardzo je przypominało brzmieniem, treścią i intonacją. Piotr po otrzymaniu listu pogrążył się na jakiś czas w nienawiści, nienawidząc wszystkich i wszystkiego. Tak było aż do nocy, podczas której spłonął dom Dandy’ego Darka. 5 Stary Człowiek Księżycowy szedł, nucąc cichutko, przez spokojną noc wrześniową w srebrnym blasku jesiennego księżyca. Wędrował brzegiem rzeki Indian Spring zalanym upiornie bladym światłem, mijając przyjazne pola, nad którymi wiatr mruczał jak duży kot. Szedł przez las, gdzie drzewa gwarzyły z nim, i bocznymi drogami, gdzie blask księżyca oświetlał miejscami wąskie, zarosłe trawą ścieżki. Przystawał na wzgórzach, żeby posłuchać głosu wieczności. Był bardzo szczęśliwy i współczuł biednym ludziom, śpiącym w domach. Nie wiedzą, co tracą. On pierwszy zauważył, że dom Dandy’ego Darka, przycupnięty na występie małego, zalesionego pagórka, gdzie droga skręca do Bay Silver, pali się. Płomienie już strzelały z dachu, kiedy Człowiek Księżycowy zabębnił w drzwi. Z kuchni przyczłapał zaspany parobek i spytał, o co chodzi. Człowiek Księżycowy poinformował o pożarze i spokojnie oddalił się. Życie tych ludzi nie interesowało go. Nie będzie dla nich tracił ani minuty cudownej nocy. Za sobą zostawił trwogę i zamieszanie. Dandy’ego Darka nie było w domu i nikt nie wiedział, gdzie go szukać. Ostatnio Dandy zostawał dłużej poza domem, chociaż na razie nikt poza jego żoną o tym nie wiedział. Natomiast klan zauważył, że od kilku tygodni coś działo się z Dandym. Zmienił się, stał się nietowarzyski, niespokojny, roztargniony i łatwo wpadał w irytację. Niektórzy łączyli te jego nastroje z faktem, że zbliżała się data rozwiązania sprawy dzbana. Skoro Dandy tak wyraźnie zdradza niepokój, to decyzja musi spoczywać w jego rękach. Albo może coś stało się z dzbanem! Nikt jednak nie śmiał zapytać Dandy’ego, bo przy każdym napomknięciu o dzbanie od razu ucinał rozmowę. Niemniej jednak wszyscy czuli się w jakimś stopniu zaniepokojeni. A teraz dom Dandy’ego stał w płomieniach. Parobek z hallu przywołał krzykiem żonę Dandy’ego, zbudził przez telefon sąsiada i pognał do stodoły po drabiny. W niewiarygodnie krótkim czasie zebrał się tłum, ale od początku było jasne, że domu uratować się nie da. Wyciągnąwszy tyle mebli, ile się dało, ludzie posępnie patrzyli na pożar, gdy zjawił się Dandy. — Wielki Boże — krzyknął — gdzie jest dzban? Rzecz mogłaby wydać się nie do wiary, ale nikt z obecnych nie pomyślał o dzbanie. Wszyscy spoglądali po sobie, lecz nie było kogo zapytać. Żona Dandy’ego, zbudzona przez parobka, wybiegła w nocnej koszuli przez drzwi frontowe w kąt ogrodu i tam zemdlała. Głupkowata niewiasta znana była z takich kawałów. Przeniesiono ją do domu Penny’ego Darka na sąsiedniej farmie i tam się nią zaopiekowano. — Czy ktoś wie cokolwiek o dzbanie? — krzyczał Dandy. Stracił zupełnie głowę i biegał w kółko jak szalony, grzebiąc w rzeczach uratowanych z ogarniętego ogniem poddasza. — Gdzie go trzymałeś? — zawołał ktoś. — W schowku w pokoju gościnnym — jęknął Dandy. Z pokoju gościnnego nie uratowano nic, bo znajdował się w przybudówce nad sienią, gdzie było za dużo dymu, żeby przedostać się na górę. Piotr stał wśród tłumu. Przybył pierwszy i ratował dobytek z heroicznym poświęceniem. Teraz zaś okazało się, że nie uratowano dzbana. Tego dzbana, na którym tak bardzo zależało Donnie i o którym opowiadała mu różne historie ciotka Becky, kiedy był dzieckiem; dzbana, który pokrzyżował ucieczkę z Donną i zniweczył jego nadzieje. Piotr porwał z płotu cuchnący dymem kaftan, zarzucił sobie na głowę i wbiegł do domu. Musi uratować ten dzban dla Donny. Wszyscy zaczęli wołać, żeby wrócił, a potem nastało piekło. Dziedziniec zaroił się od postaci, które skakały i wrzeszczały jak oszalałe. I wtedy, ledwie dysząc, nadbiegł chłopiec z farmy Penny’ego Darka i nieprzytomnie przerażony zadał straszne pytanie. Gdzie jest Donna Dark? Nocowała u żony Dandy’ego… Spała w pokoju gościnnym… Czy nic jej się nie stało? Kilka kobiet zemdlało. Inne przeraźliwymi głosami zaczęły wołać Donnę. Mężczyźni popatrzyli po sobie i obrócili wzrok na płonący dom. Kręcili głowami mówiąc, że tylko szaleniec mógł próbować wejść do środka. Piotr zginie w płomieniach, usiłując ratować Donnę, bo nikt nie wątpił, że to jej pospieszył na ratunek. Musiał wcześniej od innych usłyszeć pytanie chłopca. Biegnąc w górę ogarniętymi ogniem schodami, Piotr przeskakiwał po trzy stopnie naraz. W chwili gdy gotował się do skoku w piekło dymu i płomieni, jakim stał się hali, potknął się o ciało nieprzytomnej kobiety, leżącej u szczytu schodów, i omal nie upadł. Wielki Boże, a któż to jest? Do diabła z dzbanem. Musi ocalić kobietę. Porwał ciało na ręce i zawrócił. Było mu żal, że nie ma już nadziei na uratowanie dzbana. Biedna Donna będzie bardzo zawiedziona. Potykając się zszedł schodami w dół. Na zewnątrz czekał w przerażeniu tłum ludzi. Na widok Piotra krzyki i jęki przeszły w okrzyk: „Hurra!” Piotr stał się bohaterem. Pomocne ręce wzięły od niego smukłe ciało w bieli. John Topielec, usłyszawszy o pożarze, przyjechał natychmiast, nie wiedząc o zagrożeniu Donny. Teraz w podziękowaniu potrząsnął dłonią Piotra. Łzy płynęły mu po twarzy. — Piotrze, niech cię Bóg błogosławi, uratowałeś ją… Niech Bóg cię błogosławi za uratowanie Donny… mojej biednej córeczki osieroconej przez matkę — John Topielec tak się rozczulił, że ludzie musieli odprowadzić go na bok i uspokajać. Piotr stał bardzo spokojnie, próbując uzmysłowić sobie, że kobietą, którą wyniósł z pożaru, była Donna. Donna! — Przyszła pomagać mi przy smażeniu śliwkowych powideł — szlochała żona Dandy’ego w kuchni u Penny’ego Darka. — Ja nie umiałam robić powideł tak, żeby zadowolić Dandy’ego. A Donna potrafiła, bo matka Dandy’ego nauczyła ją tego przed śmiercią. No to spytałam, czyby nie przyszła pomóc mi usmażyć te powidła. A teraz wszystkie się spaliły. Koło kolacji wyglądało, że będzie padać. Dandy’ego nie było w domu; ostatnimi czasy wciąż gdzieś wychodził, więc powiedziałam Donnie, niech zostanie na noc. Boże, pomyśleć, co by mogło się stać! — Ale dzbana nie ma — zauważył ponuro William Y. — Dzbana? Chyba się nie rozbił? — wrzasnęła rozdzierająco żona Dandy’ego. — Spalił się ze wszystkim, co było w pokoju gościnnym. — O nie, nie spalił się — powiedziała żona Dandy’ego z bardzo sprytną, przebiegłą miną. — Jak żem zaprowadziła Donnę do pokoju gościnnego, to pudło ze dzbanem wyjęłam ze schowka i zabrałam na dół do siebie. Bałam się, żeby Dandy mnie nie zwymyślał, że zostawiłam kogoś w tym samym pokoju, co dzban. Mówią, że jestem głupia, alem nie taka głupia. Jak usłyszałam, że Tyler krzyczy: „Pali się!”, to najpierw złapałam pudło ze dzbanem i czajniczek z utrąconym dziobkiem, gdzie trzymam te trochę moich groszy, i razem rzuciłam przez płot w łopiany w ogrodzie za domem. Pewnie tam ich znajdziecie. I znaleźli, ku wielkiej uldze wszystkich. Donna odzyskała przytomność i została zabrana do szpitala. O świcie, bladożółtym i wietrznym, wszyscy ruszyli do domów, opowiadając sobie po drodze historyjki o pożarze. Najśmieszniejsza była ta z Pennym Darkiem. Wyrwany telefonem z łóżka, Penny zupełnie stracił głowę i w piżamie pobiegł do pożaru. Co gorsza, chcąc przeleźć przez parkan za stodołą Dandy’ego, zaczepił sznurkiem od piżamy o sztachetę i wisiał, wrzeszcząc wniebogłosy, aż ktoś usłyszał go w tym zgiełku i przybył na ratunek. Większość uznała, że dobrze mu tak — po co nosi piżamę. Od dawna podejrzewano go o to, lecz nie było pewności, bo ciotka Ruth nie chciała zdradzić sekretu. — A Happy Dark jest w domu — oznajmił Sim Dark. — Zjawił się wczoraj wieczorem, kiedy matka już spała, zjadł kolację, która zawsze czekała na niego, i poszedł spać do swojego pokoju. Matka nie wiedziała, że wrócił, aż do rana, kiedy zszedł na śniadanie. Spotkał koleżkę w Singapurze, który dał mu do przeczytania starą gazetę z Charlottetown. Idiota reporter opisał w niej historię dzbana. Pomyślał wtedy, że warto by wrócić do domu i sprawdzić, czy ma szansę na otrzymanie dzbana. Matka z radości prawie zaniemówiła. Teraz siedzi i całymi dniami tylko patrzy na niego. Jednak wśród wszystkich wydarzeń tamtej nocy jedno było naprawdę tragiczne, chociaż nie mówiło się o nim w klanie rano przy śniadaniu, bo wiadomość rozeszła się dopiero kilka dni później. Christopher Dark, pijany jak zwykle, podbiegi nie zauważony przez nikogo do drzwi kuchennych płonącego domu i zginął pod spadającą belką. Przypuszczano, że podjął szaleńczą próbę ratowania dzbana. Okropny koniec biednego Chrisa bardzo poruszył klan, lecz wstrząsowi towarzyszyło spokojne przekonanie, że w rezultacie wszystko obróciło się na dobre, bo na jedną zakałę klanu przyszedł kres. Wróciwszy z pogrzebu, Murray Dark popatrzył z dumą na swój dom. — Będziemy niedługo mieli dla ciebie panią — powiedział. Donna posłała po Piotra, gdy tylko pozwolono jej na widzenie się z kimkolwiek, i błagała go o przebaczenie. Teraz wiedziała, że mimo wszystko Piotr naprawdę ją kocha, bo inaczej nie rzuciłby się ratować ją z płonącego domu. A Piotr nie wyprowadzał jej z błędu. —Przypomniał sobie słowa wypowiedziane kiedyś przez Stantona Grundy’ego, że życie byłoby nie do zniesienia, gdybyśmy nie wierzyli w parę kłamstw. Nie czuł zresztą z tego powodu wyrzutów sumienia, wiedział bowiem, że gdyby przez moment przeszło mu przez głowę, iż Donna może być w tym nieszczęsnym domu, szukałby jej wszędzie, od strychu do piwnic. — Ale o ucieczce nie ma już mowy — oświadczyła Donna. — Wyjdę za ciebie, choćby ojciec sprzeciwiał się nie wiem jak. Jednakże John Topielec nie stawiał oporu. Powiedział Donnie, że skoro Piotr uratował jej życie, to zasłużył na to, żeby ją dostać. I że ma jego błogosławieństwo na wyjazd z Piotrem do Afryki i fotografowanie lwów. Kiedy po powrocie Donny ze szpitala Piotr przyszedł do domu Johna Topielca, ten przyjaźnie uścisnął mu dłoń i pokazał swoją ulubioną świnkę. Piotr uznał, że stary John Topielec to pierwszorzędny facet. — Gratulacje — powiedział Roger, spotkawszy Piotra wychodzącego z rozradowaną twarzą przez zachodnią bramę. — Dziękuję. Słyszę, że i tobie można pogratulować. Twarz Rogera stężała. — Nie wiem, czy można gratulować komuś żeniącemu się z dziewczyną, która kocha innego. — Ach tak? Więc to trwa dalej? — Tak. — I mimo to żenisz się z nią? — Tak. 6 Któregoś ranka Joscelyn obudziła się wiedząc, że coś się wydarzy tego dnia. We śnie otrzymała znak. Usiadła i wyjrzała przez okno. Blask jutrzenki padał na Treewoofe, chociaż dolne połacie zbocza były jeszcze w cieniu. Wokół domu stały złociste łany zboża w swej przedżniwnej urodzie. Dom zatopiony w kryształowym, różanosrebrzystym powietrzu zdawał się ją zapraszać. Już wiedziała, co się stanie tego dnia. Pójdzie do Hugha i poprosi o przebaczenie. Chciała to zrobić od tamtego wieczora, kiedy spotkała się z jego matką, ale nie potrafiła zdobyć się na odwagę. Teraz jednak w jakiś tajemniczy sposób ta odwaga przyszła. Pozna prawdę — słodką czy gorzką; lepiej znać ją, niż żyć dalej w nieznośnej niepewności. Mogła iść dopiero wieczorem. Dzień się dłużył i ociągał z odejściem od czerwonawych dróg, srebrzystych wierzchołków wydm i rudego skrawka zoranego pola, które leżało odłogiem na skarpie Treewoofe. Joscelyn odważyła się wyruszyć dopiero, gdy się ściemniło i nad brzozami na farmie pojawił się księżyc w pełni. Matka i ciotka Rachela wyszły na nabożeństwo, nie musiała więc obawiać się niczyich pytań. Stary Miller minął ją w swej bryczce i zaproponował, że podwiezie. Joscelyn zgodziła się, nie chcąc robić staruszkowi przykrości, chociaż w nastroju uniesienia wolałaby nikogo nie spotkać i z nikim nie rozmawiać. Stary Miller był w doskonałym humorze — skończył już prawie pisanie kroniki klanu. Zamierza opublikować ją w formie książkowej, może więc Joscelyn zamówi egzemplarz? Powiedziała, że weźmie dwa, zastanawiając się przy tym, czy stary Miller napisał coś o niej i Hughu. Wysiadła przy Ebramie Williamostwa Y. Stary Miller myślał, że Joscelyn idzie do nich, a ona nie wyprowadziła go z błędu, ale gdy tylko znikną za zadrzewionym zakrętem, ruszyła drogą Three Hills w kierunku Treewoofe. Powietrze było rześkie i czyste. Hen, w dole, fale w zatoce drgały jakby pijane światłem księżyca. Noc była taka sama jak noc jej ślubu jedenaście lat temu. Jaka z niej idiotka! Hugh może wcale nie chcieć jej wybaczyć. Ogarnięta paniką, już miała zawrócić pędem w dół wzgórza. Ale Treewoofe, droga farma Treewoofe, której nadzieje zawiodła, była tak blisko. Popatrzyła na nią, drżąc z tęsknoty, i opanowawszy się, ruszyła przez podwórze. W kuchni świeciło się, lecz nikt nie odpowiadał na wielokrotne pukanie. Poczuła w sercu rozpacz. O nie, nie wróci do domu, nie dowiedziawszy się prawdy. Trzęsącą się dłonią nacisnęła klamkę i weszła. Przeszła przez kuchnię i stanęła w drzwiach hallu. Hugh siedział sam przed wygasłym kominkiem. Gdy na jej widok wstał, w świetle padającym z kuchni zobaczyła ogromne zdumienie na jego twarzy. — Hugh — zawołała desperacko. (Musi odezwać się pierwsza, bo kto wie, co on by powiedział?) — Hugh, wróciłam… byłam głupia… głupia! Czy możesz mi wybaczyć? Czy wciąż mnie chcesz? Zapadło milczenie, które Joscelyn wydało się trwać wieki. Drżała; w hallu było bardzo zimno. Cały dom był wyziębiony. Nie przywitał jej miło. Po chwili, która wydała się wiecznością, Hugh podszedł do niej i zatopił w jej oczach płonące, głodne spojrzenie. — Czemu chcesz wrócić? Czy nie kochasz… jego? Joscelyn wzdrygnęła się. — Nie… nie — nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Hugh milczał, ale serce w piersi waliło mu ze szczęścia. Wróciła do niego. Znowu należy do niego, a nie do Franka Darka. Jest jego… tylko jego. Stała w blasku księżyca w tym samym miejscu, w którym zakpiła z niego przed laty. I prosiła o przebaczenie i miłość. Wystarczy wyciągnąć dłoń… przytulić ją do piersi. Hugh Dark nie na darmo był synem swojej matki. Zdusił w sobie szalone słowa miłości cisnące się na usta. Odezwał się chłodno… surowo: — Wróć do Bay Silver, włóż suknię ślubną i welon, i przyjdź do mnie tak, jak odeszłaś. Przyjdź jak żona do świeżo poślubionego męża. Wtedy… będę mógł cię wysłuchać. Dumna Joscelyn odeszła pokornie. Zrobi wszystko, czego Hugh od niej zażąda. Nigdy nie kochała go bardziej niż w chwili, gdy stała przed nim wysoka, poważna w swej mrocznej urodzie, w zalanym blaskiem księżyca hallu Treewoofe. Czołgałaby się ku niemu na kolanach i całowała jego stopy, gdyby tego zażądał. Wróciła do Bay Silver, wyjęła z pudła na strychu suknię ślubną i welon, i ubrała się jak w transie, posłuszna jakiejś mocniejszej od niej sile. — Bogu dzięki, wciąż jestem piękna — szepnęła. Potem ruszyła w drogę powrotną do Treewoofe, połyskująca w srebrnym świetle księżyca i lśnieniu atłasu. Wujek Pippin, który zawsze był tam, gdzie nikt go się nie spodziewał, pomyślał na jej widok, że ma przed sobą ducha. Jego krzyk dał się słyszeć na milę. Nie podobało mu się to, co widział: dobrze wychowane młode kobiety nie biegają w księżycowe noce wystrojone w ślubne suknie. Joscelyn nie mogła zrobić tego z powodu dzbana. Wujek Pippin uznał więc, że to wpływ krwi hiszpańskiej w jej żyłach. Niedobra sprawa. Naprawdę od czasu śmierci ciotki Becky dzieją się same dziwne rzeczy. Siedząc w swojej bryczce patrzył za Joscelyn, aż znikła mu z oczu, a potem roztrzęsiony ruszył do domu. A Joscelyn nawet nie zauważyła wujka Pippina. Minąwszy cmentarz, gdzie spoczywał jej ojciec, dobiegła, nie zauważona przez nikogo, do drogi Three Hills. Nikt więc nie wierzył wujkowi Pippinowi, gdy opowiadał, że ją widział. Biedny staruszek wymyśla historie, żeby dodać sobie ważności. Gdy dobiegała do farmy, do pięknej farmy Treewoofe, światła w jej oknach zamrugały do niej pomiędzy wysokimi, smukłymi brzozami. Wszystkie pokoje były rzęsiście oświetlone na powitanie jej — swojej pani — na którą czekały tak długo. Znów zapanowała przyjaźń między nią i Treewoofe. Frontowe drzwi były otwarte, na ścianach hallu tańczyły refleksy płonącego w kominku ognia. Gdy niepewna stanęła w drzwiach, Hugh podszedł do niej i ująwszy jej zziębniętą dłoń przeprowadził ją przez próg. Na zakurzonym gzymsie kominka leżała obrączka; przeleżała tam tyle lat. Hugh włożył ją na palec Joscelyn. — Joscelyn! — wykrzyknął. — Och, Joscelyn… moja Joscelyn! 7 Szyjąc ślubne suknie dla różnych kobiet, Margaret snuła marzenia i przeżywała emocje, ale strój na swój ślub przygotowywała w bardzo prozaicznym nastroju. Ostatecznie postanowiono, że uroczystość odbędzie się pierwszego października, dzięki czemu w podróży poślubnej zdążą odwiedzić kilka miejsc na stałym lądzie i wrócą przed datą ostatecznego rozstrzygnięcia sprawy dzbana ciotki Becky. Ani Margaret, ani Penny nie byli wcale podekscytowani ślubem. Prawdę mówiąc, w miarę zbliżania się fatalnej daty rosła desperacja Penny’ego. Początkowo zastanawiał się, czyby nie poprosić Margaret o dalsze odłożenie ślubu, do czasu rozwiązania zagadki dzbana. Nie wpłynęłoby to specjalnie na jego szansę. Potem jednak Penny uniósł się dumą i uznał takie postępowanie za niehonorowe. Musi wcześniej zerwać zaręczyny, jeśli uważa to za konieczne. Tak, to będzie szlachetniejsze rozwiązanie. Poczuł miłe ciepło zadowolenia ze zwycięstwa nad samym sobą. Któregoś wieczora zdecydował się wreszcie i ruszył do Denzilów. Dosyć wahania. Co tam dzban, jeśli może stać się wolnym człowiekiem. Już poprzedniego dnia nabrał pewności, że musi skończyć z tym ślubem. Margaret powiedziała, że jego zegarek źle chodzi. Penny zawsze wpadał we wściekłość, gdy ktoś mówił źle o jego zegarku, a Margaret nie pierwszy raz tak go obraziła. I ma się żenić z taką kobietą! Co za fatalna sytuacja! Po Margaret było widać, że płakała. Nie należała do tych szczęśliwych kobiet, którym przy płaczu nie czerwienieją nosy. Rozdrażniony Penny zastanawiał się, jaki powód do płaczu może mieć zaręczona z nim kobieta. Potem pomyślał, że Margaret podejrzewa, co on naprawdę zamierza i dlatego płacze. Poczuł, że serce mu mięknie, ostatecznie… Nie! To na nic. Ma ostatnią szansę. — Marg’ret — przemówił, ocierając pot z czoła — czy nie uważasz, że powinniśmy dać sobie spokój z tym wszystkim? — Z czym… wszystkim? — spytała Margaret. — ,No… z naszymi planami małżeńskimi. — Nie chcesz żenić się ze mną? — zapytała. W jej oczach pojawił się nagle błysk, który przeraził Penny’ego. — Nie — odparł zdecydowanie. Margaret wstała i odetchnęła głęboko. — Och, jestem ci wdzięczna — powiedziała cicho. — Bardzo wdzięczna. Penny wlepił w nią zdumiony wzrok. Był oburzony. Jej słowa to ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał. — Wdzięczna… wdzięczna? Za cóż, u diabła, jesteś mi wdzięczna? Margaret była zbyt uradowana, żeby obrażać się o to przekleństwo. — Och, Penny, ja też nie chciałam brać ślubu z tobą. Godziłam się tylko dlatego, że nie chciałam cię rozczarować. Nie masz pojęcia, jaka jestem szczęśliwa, że i tobie nie zależy na ślubie. Penny przybrał surowy wyraz twarzy. Wyjaśniać kobiecie, że człowiek nie jest zupełnie pewny, czy powinien z nią się żenić, to jedna sprawa. Ale rzecz całkiem inna widzieć jej radość z tego powodu. — Widzisz, Marg’ret, ja ci się oświadczyłem z litości — rzekł. Margaret uśmiechnęła się. Przemówił przez niego Griscom. Jego babka była z Griscomów. — To niezbyt elegancko z twojej strony, że mi to mówisz — powiedziała spokojnie cichym głosem. — Może więc zechcesz łaskawie zapamiętać, że mam na imię Margaret, a nie Marg’ret. Masz tu swój pierścionek; ja muszę załatwić coś ważnego dziś wieczorem. Po tak chłodnej odprawie Penny odszedł sztywno wyprostowany, bez ukłonu i uścisku dłoni, ani razu się nie obejrzawszy. Był rozdrażniony. Tą ważną sprawą, o której mówiła Margaret, było napisanie listu. A płakała właściwie nie z powodu bliskiego ślubu z Pennym, lecz dlatego, że nagle, w niewiarygodny sposób jej najskrytsze marzenie mogłoby się spełnić, gdyby nie musiała wychodzić za mąż. Teraz, po zerwaniu zaręczyn, marzenie to może się urzeczywistnić, list był do Nigela Penhallowa. Napisawszy go, Margaret poczuła się znowu dziwnie młoda, jakby życie w jednym momencie cofnęło się o trzydzieści lat. W świetle wrześniowego księżyca wymknęła się do Szepcących Wiatrów. Będzie miała Szepcące Wiatry, swój drogi, miły domek. Wszystkie czekające na miłość rośliny w jego ogródku będą kochane i otoczone opieką. Domek będzie bielony dwa razy w roku, żeby zawsze lśnił jak perła. A ona spędzi w nim urocze, chłodne poranki i szare, pełne słodyczy wieczory; będzie słuchać szeptów wiatru nawołującego ją nocami. Czeka ją tam cudowny spokój — nikt nie otworzy drzwi bez pukania. Będzie sama ze swymi marzeniami. Będzie mogła płakać, śmiać się i… rzucić mocne słówko, jak najdzie ją ochota. Zaadoptuje dziecko, maleństwo z doleczkami, ze słodkimi, pachnącymi fałdkami ciała, z niebieskimi oczkami i złocistymi lokami. Na pewno jest gdzieś takie dziecko i tęskni, żeby je ktoś przytulił. Patrzyła z miłością na drzewa, które będą jej. Szepcące Wiatry stanowiły jedno z otaczającymi je drzewami. Na samym rogu domku rosła brzoza, wierzba pochylała się nad nim opiekuńczo, zza drugiego rogu wyglądał klon, a pod oknami rozsiadły się krzaczaste świerczki. Drogie Szepcące Wiatry i kochana ciotka Becky, dzięki której wszystko to stało się możliwe. Tej nocy Margaret modliła się o przebaczenie za grzech niewdzięczności. Nikt z klanu nie potrafił dojść, czemu właściwie zaręczyny zostały zerwane. Było rzeczą wprost nie do pojęcia, żeby mogła to zrobić Margaret, chociaż z jakiegoś powodu, znanego tylko jemu, Penny chodził z obrażoną miną. — Te tajemnicze wydarzenia doprowadzą mnie do szału — narzekał wujek Pippin — lecz założę się, że ten diabelny dzban miał w tym swój udział. Klan zdumiał się usłyszawszy, że Margaret kupiła od Ryszarda Darka domek po ciotce Luizie, a jeszcze bardziej dziwił się, gdy rozeszło się, że sprzedała książkę „Pilgrim’s Progress”, którą otrzymała od ciotki Becky, kolekcjonerowi w Nowym Jorku za bajeczną sumę dziesięciu tysięcy dolarów. Było to pierwsze wydanie książki i jej wartość osiągnęłaby trzydzieści tysięcy, gdyby znajdowała się w lepszym stanie. Teraz stało się jasne, czemu tak bez serca rzuciła Penny’ego. On sam snuł gorzkie refleksje na ten temat. Komu mogłoby przyjść do głowy, że znajdzie się wariat, który zapłaci dziesięć tysięcy dolarów za starą książkę? Dziesięć tysięcy dolarów! Dziesięć tysięcy dolarów! Ale było za późno. Ani on, ani klan nie wybaczyli nigdy Margaret — nie tego, że sprzedała książkę, ale przede wszystkim faktu, że otrzymała ją od ciotki Becky. Czy miała do tego większe prawo niż inni? Szczególnie głośno urągał jej Denzil. Uważał, że Margaret powinna zostać z nimi, a pieniądze przeznaczyć na pomoc w kształceniu jego dzieci. — Wyrzucać grosz na niepotrzebny dom — mówił rozżalony. — Dużo sensowniej byłoby zachować tę sumę na deszczowe dni. — Od czasu powstania tego przysłowia* wynaleziono parasolki — zauważyła pogodnie Margaret. 8 Gay stała przy bramie, patrząc na wielki czerwony księżyc, który wschodził za rzędem czarnych karłowatych świerków nad pastwiskiem Johna Topielca, położonym na wschodniej stronie wzgórza. W tyle za nią, poprzez drzewa otaczające Maywood, przeświecał ogromny szmat nieba ubarwionego kolorami zachodu. Od drogi biegnącej wzgórzem nadleciało ku niej echo śmiechu. A więc ktoś się jeszcze śmieje na świecie! Była sama i cieszyła się z tego. Ostatnio życie bywało znośne tylko w chwili, kiedy była sam. Od tygodni czuła się nieszczęśliwa, niespokojna, obojętna na wszystko. Przestała cieszyć się nowym domem, wszystko straciło blask. Jak dobrze byłoby móc gdzieś wyjechać… umrzeć… albo przynajmniej przestać istnieć. Życie zbytnio się pogmatwało. Przez cały czas nie mogła przestać myśleć o Noelu. Co on robi? Co myśli… co czuje? Czy jest bardzo nieszczęśliwy? A może… zmądrzał? Gdyby tylko znała odpowiedzi na te pytania! Lecz nigdy ich nie pozna. A za nieco więcej niż miesiąc odbędzie się jej ślub z Rogerem. Stała jeszcze przy bramie, gdy nadszedł Noel. Zjawił się teraz, gdy nie czeka na niego, bo ma poślubić Rogera. Kiedy podniosła głowę, stał obok niej. Wyglądał jak gwiazdor filmowy, przystojny… i wyelegantowany. Tak, elegancki jak mały Penny Dark. Za dwadzieścia lat upodobni się do Penny’ego. Gay poczuła zawrót głowy. Czy ja zwariowałam — pomyślała. — Noel! — wydusiła z siebie. — Tak… to ja. — Podszedł bliżej i ujął jej dłoń. Gay podniosła na niego wzrok. Czyżby zmalał? Nie, po prostu przywykła patrzeć w górę na Rogera. Włosy miał za bardzo kręcone. Co to Nan powiedziała kiedyś o karbówkach? Och, co się z nią dzieje? Czemu przychodzą jej do głowy takie absurdalne myśli, teraz, w tej cudownej chwili, gdy Noel wrócił do niej? Przechyliwszy się nad furtką, Noel mówił szybko, dowodząc jej, że właściwie Nan nigdy go nie obchodziła… Na krótki okres uległ jej czarowi… lecz tak naprawdę nigdy nie kochał nikogo poza nią, Gay. Czy mu wybaczy? Czy przyjmie go z powrotem? Widać było, że prawie nie wątpi, iż otrzyma przebaczenie. Gay złapała się na myśli, że Noel bardzo wierzy w siłę swego uroku. Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Przez długie miesiące marzyła, żeby znaleźć się w jego objęciach… poczuć jego wargi na swoich ustach, a jego policzek przy swoim policzku. A teraz, kiedy tak się stało, śmiała się, wprost trzęsła się ze śmiechu. Może trochę histerycznego, ale Noel o tym nie wiedział. Zdumiony i rozżalony gwałtownie wypuścił ją z objęć i cofnął się o krok. — Jesteś taki… taki śmieszny! — wydusiła z siebie biedna Gay. — Bardzo mi przykro — rzekł sucho Noel. Nie takiego przyjęcia oczekiwał. Gay zdusiła śmiech i popatrzyła na niego. Dawne oczarowanie znikło: zobaczyła go takim, jakim nie widziała dotąd, a jakim zawsze widział go jej klan. Przystojniak, przekonany, że każda dziewczyna zakocha się w nim od pierwszego wejrzenia; płytki, samolubny. Czy takiego kochała? Czy do kogoś takiego żywiła uczucie, które wydawało się jej miłością? Miłość! Nie miała o niej pojęcia do chwili, gdy sobie uświadomiła, że tym, kogo kocha, jest Roger. Roger, który jest mężczyzną! Noel to tylko chłopak. I zawsze nim pozostanie, nawet gdyby dożył stu lat — ze zmiennym sercem, płochością i zarozumiałością chłopca. Kiedyś zdawało się jej, że go kocha, że odszedłszy złamał jej serce. A teraz… No cóż, to stara historia — pomyślała z rozbawieniem. Odzyskawszy mowę, powiedziała Noelowi, żeby sobie poszedł. Jej głos drżał jeszcze, a Noelowi wydało się, że dalej śmieje się z niego. Odszedł głęboko urażony. Dla Noela Gibsona fakt, że ktoś może śmiać się z niego, był czymś nowym. Okazało się to dla niego bardzo pożytecznym przeżyciem, któremu odtąd wiele zawdzięczał. Już nigdy potem nie był tak pewny siebie. Przez dłuższą chwilę Gay stała przy furtce, starając się odzyskać równowagę. Niebo zrobiło się ciemne, a księżyc oblał Gay strumieniem światła. Srebrzystozłote liście spadały z drzew jak deszcz, strącane przelotnymi podmuchami jesiennego wiatru. Gay kochała otaczającą ją noc… kochała wszystko. Czuła się jak nowo narodzona. Jakie to szczęście, że Noel przyszedł. W przeciwnym razie wciąż mogłoby się jej zdawać, że zależy jej na nim; mogła wcale nie dostrzec bezmiernej różnicy między nim i Rogerem. Że też zdecydował się wrócić tak szybko… zupełnie bez wstydu. Czy w ogóle jest zdolny do głębszych uczuć? Czy potrafiłby naprawdę dbać o kogoś? Ale przyszedł, a ona mogła dzięki temu uwolnić się od wyimaginowanych więzów. Gdyby nie dzban — pomyślała — byłabym dalej jego narzeczoną, a może nawet żoną. Na tę myśl przebiegł ją dreszcz. Jak by to było strasznie!… Jak okropnie być żoną kogokolwiek poza Rogerem! Teraz nie umiała nawet sobie wyobrazić, że mogłaby zostać żoną kogoś innego. Niech Bóg błogosławi ciotkę Becky! Mimo to jednak miała przelotne wprawdzie, ale dziwne poczucie straty i pustki. Tyle męki i cierpienia o nic. Bolało ją, że teraz wszystko to wygląda tak głupio. Bolała ją świadomość, że kochała nie człowieka, lecz uczucie do niego. Klan miał rację, absolutną rację. Nie jest rzeczą przyjemną przyznać rację rodzinie, która twierdziła, że ona, Gay, zachowywała się jak mała idiotka. Lecz było jej wszystko jedno, czy mieli rację, czy nie. Właściwie cieszyła się nawet, że racja była po ich stronie. Och, jak dobrze znowu poczuć w sobie zainteresowanie światem. Poczuć, że żyje. Już dawno tak się nie czuła. Miała wrażenie, że wróciła cała utracona barwa i radość życia. Czas młodzieńczych uczuć minął jak czas kwitnienia jabłoni i nic go już nie wróci. Teraz nastał czas róż: pełnych, wspaniałych róż kobiecej miłości. Miesiące cierpienia uczyniły z niej kobietę. W uniesieniu wyciągnęła ramiona, jakby chcąc chwycić w objęcia noc — uroczą, srebrzystą noc wrześniową. — Pozwól mi zgarnąć z ciebie blask księżyca — przemówił obok ktoś… ktoś kochany, drogim, kochanym głosem. — Och, Rogerze! — Gay odwróciła się i padła w jego ramiona. Twarz jej uniosła się ku niemu, ręce same objęły go za szyję. Po raz pierwszy Roger poczuł, że jego pocałunek został odwzajemniony. Odsunął ją na odległość rąk i patrzył na nią, jakby nigdy nie mógł się napatrzeć. Wyglądała cudownie w świetle księżyca, z błyszczącymi oczyma i rozwianymi włosami. — Gay! Ty mnie kochasz! — zawołał, nie wierząc własnym słowom. — Całego życia mi nie starczy, żeby ci okazać, jak bardzo, a przekonałam się o tym dopiero przed godziną — szepnęła Gay. — Nie będziesz zły na mnie, Rogerze, że byłam taka głupia? Zobaczysz… jak bardzo wreszcie zmądrzałam. W drodze do domu Roger spotkał Człowieka Księżycowego. — Czasem udaje się człowiekowi zdobyć księżyc — powiedział do niego. 9 Mały Brian Dark szukał jałówek wuja Duncana, które uciekły z pastwiska i rozbiegły się po okolicy. Wuj Duncan zapowiedział, żeby Brian nie pokazywał się w domu, póki nie znajdzie krów. Do tej pory Brian nie trafił na ich ślad. Mżył deszcz; wokół panowała bardzo ciemna, chłodna i ponura noc październikowa. Koniec drogi do portu niknął we mgle; nieliczne statki przesuwały się po zatoce jak duchy. Brian czuł się bardzo samotny. Z sercem wezbranym bólem mijał szczęśliwe domostwa, gdzie przez wesoło oświetlone okna kuchenne widział dzieci szczęśliwsze od niego. Zobaczył chłopca w jego wieku, stojącego przy matce, która obejmowała go ramieniem i czule całowała. Brian zdławił łkanie. Jak to jest być kochanym? — zastanawiał się. Chwilami z domów dolatywały go przez otwarte drzwi smakowite zapachy przygotowywanych kolacji. Był bardzo głodny, bo wieczorem nic nie jadł, i bardzo zmęczony po całodziennym kopaniu ziemniaków. Ale bał się wracać do domu bez krów. Na nieśmiałe zapytanie Briana, Sim Dark powiedział, że widział kilka jałówek na drodze biegnącej nad brzegiem morza do little Friday Cove. Sim pojechał dalej, współczując chłopcu. Stwierdził, że Brian wyglądał na zagłodzonego, a cienki sweter, który miał na sobie, to za mało na chłodną jesienną noc. Z tą myślą Sim wszedł do domu na doskonalą kolację w gronie dobrze ubranej rodziny i zupełnie zapomniał o Brianie. Chłopak szedł wolno trawiastą drogą w kierunku Little Friday Cove. Robiło się coraz ciemniej, więc ogarnął go strach. Przez strugi deszczu, który zaczął właśnie padać, zamrugało wesoło światełko u Małego Sama. Brian wszedł do niego i spytał, czy nie widział krów. Mały Sam odpowiedział przecząco, ale zaprosił Briana na kolację. Chłopak wiedział, że nie powinien wchodzić do domu Sama, nie odszukawszy krów, lecz zapach małżowej zupy okazał się zbyt kuszący, a w saloniku było ciepło i przytulnie. Zresztą Brian lubił Małego Sama, który pewnego wieczora zabrał go na przejażdżkę łódką, gdy zatoka lśniła jak atłas, a po zachodniej stronie nieba jaśniał księżyc w nowiu. Było to jedno z niewielu pięknych wspomnień w życiu Briana. — Będzie padało — orzekł Mały Sam, nalewając Brianowi dużą porcję zupy. — Od dwóch dni wściekle boli mnie noga. Zaczynam już odczuwać swoje lata — westchnął. Po kolacji okazało się, że deszcz rozpadał się na dobre. Mały Sam namawiał Briana, żeby został u niego na noc. — Nie powinieneś wychodzić w tako noc. Słyszysz, jak głośno wyje wiatr? Zostań tu, gdzie ci dobrze, a rano rozejrzysz sie za krowami. Najpewniej znajdziesz ich w lasku Jake’a Harmera. Płoty u niego są w okropnym stanie. Brian uległ. Bał się wracać do domu po ciemku, a tu było tak ciepło i przyjemnie. Pomyślał tylko z niepokojem o Crickecie. Ale jak przyjdzie, zwinie się na jego posłaniu i będzie spał. Nic złego nie może mu się zdarzyć. Brian dawno nie spędził tak miło wieczora. Siedział u Małego Sama przed kominkiem, w którym buzował ogień, głaszcząc Musztardę — bardzo miłą starą kotkę, której jednak nie dało się porównać z Cricketem — i słuchając jeżących włosy opowieści gospodarza o duchach. Małemu Samowi nie przyszło do głowy, że nie powinien opowiadać Brianowi takich historii. Od dawna nie miał żadnego słuchacza swoich bajd. Tej jesieni spędził już wiele samotnych wieczorów i nie chciał myśleć o czekającej go podobnie nieprzyjemnej zimie. Nie wspomniał jednak ani słowem o Dużym Samie. Wreszcie obaj Samowie przestali mówić jeden ó drugim. Mały Sam wskazał tylko z dumą na Aurorę i spytał Briana, czy mu się podoba. Chłopiec odparł, że tak coś w tej białej, upozowanej figurce przywiodło mu na myśl muzykę w świetle księżyca, koralowe chmury na porannym niebie i wszystkie okruchy zapamiętanego piękna, które czasem, gdy nie był zbyt głodny i zmęczony, sprawiały, że jego duszę wypełniało poczucie szczęścia. Brian, zwinięty na łóżku, w którym dawniej sypiał Duży Sam, długo nie mógł zasnąć. Za oknem strumienie deszczu zalewały skaliste zbocze. Wiał silny wiatr od lądu i fale w zatoce nie były wysokie, lecz ich odgłos miał dziwne, płaczliwe brzmienie, przywołujące myśli o samotności. Brian zastanawiał się, czy wujek i ciotka będą bardzo źli na niego, że nie wrócił na noc, i czy bardzo będzie go brak Cricketowi. Gdy wreszcie zasnął, przyśnił mu się straszny sen. Stał sam w świetle księżyca na ogromnej, szerokiej połaci śniegu. Przed sobą miał jakieś wielkie, groźnie warczące stworzenie z oślinionymi szczękami i wściekle płonącymi oczyma, przypominające wilka na obrazkach przedstawiających Czerwonego Kapturka, tylko dziesięć razy większe. W oczach zwierzęcia była taka nienawiść, taka piekielna nienawiść, że Brian zbudził się z przeraźliwym krzykiem. Pokój wypełniała mglista szarość świtu. Mały Sam chrapał spokojnie z Musztardą zwiniętą w kłębek na jego brzuchu. Ustał wiatr i deszcz. Przez okno Brian zobaczył świat spowity szarą mgłą. Przerażenie wywołane snem nie opuszczało go. Nie umiałby powiedzieć czemu i jak, ale był pewny, że sen miał związek z Cricketem. Włożył zniszczone ubranie i wymknąwszy się cichutko zamknął za sobą drzwi. Gdy w godzinę później dotarł do domu ciotki, wszyscy jeszcze spali, ale w garażu stał jakiś obcy samochód. Brian przeszedł na palcach przez kuchnię i wspiął się po drabinie na stryszek. Serce waliło mu jak młotem. Modlił się rozpaczliwie, żeby Cricket był tam, ciepły, puszysty, mruczący. Zamiast kota zastał wujka Duncana śpiącego na jego posłaniu. Nigdzie nie było śladów Cricketa. Brian usiadł na podłodze. Zrobiło mu się słabo. Wiedział, co się stało — to samo, co kiedyś. Przyjechali goście, nie starczyło dla nich łóżek, więc wujek oddał swoje i poszedł spać na stryszek. Czy Cricket przyszedł w nocy? A jeśli tak, to czy odszedł cało? Brian wciąż zadawał sobie to pytanie. Wreszcie wuj zbudził się, przeciągnął, usiadł na łóżku i spojrzał na niego. — Znalazłeś krowy? — spytał. — N…nie, ale Mały Sam mówi, że są pewnie w lasku Jake’a Harmera. Zaraz po nie pójdę. Głos Briana bardzo drżał, lecz nie z powodu bydła. Co… och, co naprawdę stało się z Cricketem? Duncan Dark ziewnął. — Lepiej je przyprowadź I skąd wziął się tu ten kot, co mnie zbudził drapaniem po twarzy? Trzymałeś tu koty, smarkaczu? — N… nie, tylko jednego… Czasem przychodził w nocy — mówił Brian, oddychając z trudem. Miał uczucie, jakby zamarło w nim serce. — No to już więcej nie przyjdzie. Skręciłem mu kark. A teraz jazda po krowy. Masz dosyć czasu do śniadania. Później Brian odszukał swego małego ulubieńca w łopianach pod oknem. Serce mu pękało, gdy tulił do siebie martwego Cricketa i próbował zamknąć jego szkliste oczy. Poczuł się bezmiernie samotny i taki bezradny. Jedyne stworzenie na świecie, które go kochało, było martwe, bo zostało zamordowane. Już nigdy nie usłyszy cichych kocich kroków po dachu ganku, nigdy miękka łapka nie dotknie w ciemnościach jego policzka, nigdy to miłe stworzonko nie przytuli się, mrucząc, do niego. Nie ma Boga. Nawet młody, obojętny Bóg nie pozwoliłby, żeby to się stało. Gdy nadszedł wieczór, Brian nie mógł, po prostu nie mógł położyć się do swego łóżka na stryszku. Nie potrafiłby czekać samotnie na Cricketa, który już nigdy nie przyjdzie, bo leży sztywny i zimny w małym grobie pod drzewem dzikiej wiśni. Zrozpaczony wybiegł z domu na drogę, szarą już o zmierzchu. Nie wiedział, dokąd biegnie. Ślepy instynkt zawiódł go na cmentarz w Rose River, do zaniedbanego grobu matki. Padł na mogiłę z gwałtownym łkaniem. — Och, mamo… mamo. Czemu nie umarłem razem z tobą? Mamo… mamo… zabierz mnie… Nie mogę dłużej żyć… nie mogę… nie mogę. Błagam cię, mamo. Margaret Penhallow stanęła nad chłopcem i patrzyła na niego. Odniosła do Artemasów Darków sukienkę dla May Dark i wracała na skróty przez cmentarz. Szła powoli, bo lubiła przebywać w tym nierealnym miejscu, gdzie spoczywało tylu jej bliskich, gdzie nad starymi grobami wiał rześki, mroźny, zachodni wiatr. Czyżby to był syn biednej Laury Dark? I czemu tak płacze? Schyliła się i lekko go dotknęła. — Brian, kochanie, co się stało? Brian drgnął konwulsyjnie i podniósł się. Milczał, a jego bolesne łkanie ustało. — Brianie, mój drogi, powiedz mi. Brian myślał, że nigdy nie będzie w stanie opowiedzieć nikomu, czemu płakał. Ale łagodne, niebieskoszare oczy Margaret patrzyły tak serdecznie i współczująco. Mówił długo, aż wypłakał z siebie historię biednego Cricketa. — Tylko jego miałem do kochania. Nikt mnie nigdy nie kochał, tylko Cricket. Pochylona nad chłopcem, Margaret przez kilka chwil głaskała Briana po głowie, a w ciągu tych kilku chwil na zawsze rozstała się z marzeniem o złotowłosym niemowlęciu. Wiedziała, co powinna zrobić, co chciała zrobić. — Brianie, chciałbyś zamieszkać ze mną w Szepcących Wiatrach? Przeprowadzam się tam za tydzień. Będziesz moim chłopczykiem… i będę cię kochała. Tak jak twoją matkę, gdy byłyśmy małe. Brian przestał płakać i patrzył na nią z niedowierzaniem. — Och, panno Penhallow, czy … czy … pani mówi poważnie? Naprawdę mógłbym zamieszkać z panią? I czy… czy wujek Duncan mi pozwoli? — Tak, mówię poważnie. Nie wątpię, że wujek Duncan ucieszy się, iż dostanie… Nie wątpię, że chętnie pozwoli ci przenieść się do mnie. Nie płacz już, mój drogi, i leć do domu. Za zimno tu dla ciebie. W przyszłym tygodniu wszystko załatwię. Od dziś mów do mnie „ciociu Margaret”. — Och, ciociu Margaret. — Brian pochwycił jej dłoń… piękną, smukłą dłoń, która tak czule gładziła go po głowie… — Ja… ja… och, boję się, że nie zechcesz mnie kochać, kiedy dowiesz się o mnie wszystkiego. Ja… ja nie jestem dobry, ciociu Margaret. Tak mówi ciotka Alathea i… i ma rację. Ciociu Margaret, ja nie chciałem chodzić do kościoła z powodu zniszczonego ubrania. Wiem, jestem niegodziwcem. I… miałem takie okropne myśli, jak wujek Duncan powiedział, że zabił Cricketa. Och, ciociu Margaret, nie chcę,, żebyś się rozczarowała, qdy się przekonasz, że nie byłem dobrym chłopcem. Margaret objęła go z uśmiechem. Jakie chude ciałko ma ten biedak! — Wobec tego, Brianie, razem będziemy niegodziwi. Zmarzłeś, cały drżysz. W taką noc jak dziś nie powinieneś wychodzić bez kurtki. Poszli przez cmentarz, trzymając się za ręce, minęli grób ciotki Becky z połyskującym nagrobkiem i wyszli na drogę. Nagle oboje poczuli się bardzo szczęśliwi. Wiedzieli, że należą do siebie. Tej nocy Brian zasnął ze Izami żalu za biednym Cricketem, lecz z cudownym uczuciem, że otula go miłość… uczuciem nie znanym mii dotychczas. Margaret nie spała. Była w cudownym nastroju. Ma Szepcące Wiatry i małą, samotną istotkę, którą będzie kochać i roztaczać nad nią opiekę. Niczego więcej nie pragnęła — nawet dzbana ciotki Becky. VI. „W KOŃCU, BRACIA…”* 1 Ledwie klan odetchną po pogodzeniu się Hugha z Joscelyn, a już zbliżał się koniec października i dzień, w którym miało stać się wiadome, kto otrzyma dzban ciotki Becky. Wcześniejsze emocje, przycichłe nieco wobec szykujących się ślubów („Dużo żenienia się w tym roku” — powiedział wujek Pippin), wróciły z całą gwałtownością i towarzyszącymi im niespokojnymi spekulacjami na temat zmiany, jaka zaszła w Dandym. Bo Dandy zmienił się — nikt nie mógł temu zaprzeczyć. Stał się tajemniczy, nieprzyjazny, markotny i roztargniony. Odzywał się do ludzi niegrzecznie. Dalej regularnie uczęszczał do kościoła, ale nie zostawał już po nabożeństwie, żeby pogadać. Przestał też przychodzić na pogwarki do kuźni i nie widywano go w mieście w sobotnie wieczory. Niektórzy przypuszczali, że powodem był pożar, ale większość była innego zdania. Przecież faktycznie Dandy nie stracił nic w pożarze poza umeblowaniem pokoju gościnnego. Był wysoko ubezpieczony, a w innej części farmy miał stary dom, do którego mógł się wprowadzić na jakiś czas. Zmiana, jaka w nim zaszła, musiała być związana z dzbanem. Czy rzeczywiście Dandy ma sam rozstrzygnąć, komu przypadnie dzban, i boi się konsekwencji? — Wygląda na kogoś, kto ma niezbyt czyste sumienie — powiedział Stanton Grundy. — Wątpię — zaoponował wujek Pippin. — Dandy w ogóle nie ma czegoś takiego jak sumienie. — Wobec tego przechodzi załamanie nerwowe — orzekł Grundy. — Nie zdziwiłbym się, gdyby tak było — zgodził się wujek Pippin. — Przechowywanie dzbana przez rok, a następnie ewentualna konieczność podjęcia decyzji, kto ma go dostać, każdemu podziałałoby mocno na nerwy. — Czy myślisz, że jego żona rozbiła dzban? — Sim Dark wyrzekł straszne przypuszczenie. Napięcie rosło w miarę zbliżania się końca października. John Topielec i Tytus Dark oświadczyli zgodnie, że cokolwiek stanie się z dzbanem, za tydzień nareszcie sobie użyją. William Y. kupił w Charlottetown nowy stolik mahoniowy, na którym, głosiła plotka, ma stanąć dzban. Stary Miller Dark nie zamykał ostatniej strony historii klanu, zostawiając miejsce na nazwisko szczęśliwca. Chris Penhąllow spoglądał czule na swoje kochane, zaniedbywane dotąd skrzypce. Allanowa Dark, którą duch i determinacja utrzymywały dotąd przy życiu, oświadczyła z westchnieniem, że po trzydziestym pierwszym października może umrzeć spokojnie. — A Edith ma rodzić akurat w tym czasie — żaliła się Simowa Dark. To podobne do Edith, rodzić w tak nieodpowiednim momencie — myślała z irytacją jej matka. — Mogłaby lepiej planować swoje sprawy. W końcu nadszedł oczekiwany dzień, szary i wietrzny. Jesienne lasy, straciwszy całą krasę złocistych barw, na tle zieleni świerków stały bezlistne i szare. Czerwonawe, zorane bruzdami pola na wzgórzu Treewoofe świadczyły o wielu dniach radosnej pracy Hugha. Na dziedzińcu Holmera Penhallowa złociła się ogromna piramida dyń. Woda w zatoce była ciemnogranatowa, a pastwiska leżały pogrążone we śnie. Wszyscy przybyli do Dandy’ego z wyjątkiem Simowej — Edith rzeczywiście zaczęła rodzić — oraz Jimostwa Trentów, przechodzących kwarantannę z powodu odry, którzy zastanawiali się rozgoryczeni, czy ich cierpienia nie będą daremne. Alphonso, buldog Dandy’ego, siedział przed frontowymi drzwiami, jakby nigdy nie robił nic innego. — Tak w ogóle to jesteś najpaskudniejszym zwierzakiem, jakiego w życiu widziałem — powiedział do niego Piotr, Pies jednak nie poczuł się wcale urażony. Wydał tylko z siebie głos, który ściął krew w żyłach, a Toynbeeową przyprawił o drżenie. — Dandy, dasz nam coś do jedzenia? — spytał szeptem wujek Pippin. — Żona przygotowała chyba coś na pokrzepienie — odparł nerwowo Dandy. Nie sądził, że ktoś z obecnych będzie miał apetyt po usłyszeniu tego, co miał im do powiedzenia. Murray Dark usiadł i wlepił jak zawsze wzrok w Thorę, z tą różnicą, że teraz zastanawiał się, kiedy najwcześniej wypada zacząć zaloty. Gdyby Chris zmarł śmiercią naturalną, odczekałby tylko trzy miesiące. Ale w zaistniałej sytuacji uznał, że lepiej poczekać pół roku. Margaret była ubrana w wyjątkowo ładną suknię z szarego jedwabiu, szytą jako suknia ślubna; wyglądała tak młodo, elegancko i miała taką zadowoloną minę, że Penhy znowu poczuł wielki żal, a Stanton Grundy zaczął się zastanawiać, czy ostatecznie nie byłoby rzeczą rozsądną wziąć sobie drugą żonę. Chociaż Margaret zrobiła wielkie głupstwo, kupując tę starą ruinę i nowe umeblowanie do niej, z dziesięciu tysięcy dolarów musiało zostać jej sporo. Stanton Grundy postanowił przemyśleć sprawę. Ale w końcu zrezygnował, co zresztą nie miało żadnego znaczenia, bo Margaret nie myślała już o małżeństwie. Miała Szepcące Wiatry i Briana, i była zupełnie szczęśliwa. Przestała nawet przejmować się dzbanem. Donnie wciąż zależało na dzbanie, ale już nie tak bardzo jak przedtem. Nie można go przecież zabrać ze sobą do Afryki. Myślała raczej o weselnym śniadaniu i o dekoracji kościoła. Piotr, urodzony włóczęga, poczuł się zmuszony do urządzenia tradycyjnego wesela, z całym szumem i wszystkimi imprezami towarzyszącymi, bo John Topielec upierał się przy tym. Cieszył się na wielką, barwną uroczystość, zgodną z tradycjami klanu. Pospieszny, wojenny ślub Donny z Banym pozbawił go tej frajdy. Ale, do licha, tym razem nie ustąpi! Dzięki Bogu wróciły znowu przyzwoite stroje! John Topielec postanowił, że ślubna suknia Donny będzie zamiatać ziemię. Donnie było wszystko jedno. Tam, dokąd pojedzie z Piotrem, będzie chodziła tylko w spodniach. Na szczęście John Topielec nie wiedział o tym, bo w jego oczach byłoby to rzeczą straszniejszą niż widok lwów. Roger patrzył na Gay z bezwstydnym uwielbieniem; na jej lśniące włosy, oczy jak nagietki, na uroczą gestykulację jej prześlicznych rąk. Wyglądał na człowieka tak szczęśliwego, że w niektórych budził niepokój, jakby rzucał wyzwanie Opatrzności. Nan przyszła także i wodziła po zebranych ironicznym spojrzeniem zielonych oczu, unikając jednak patrzenia na Gay. Z Halifaksu przyjechali Tomasz Ashley z żoną, chociaż zdaniem klanu nie mieli czego tu szukać. Wprawdzie przybyli z wizytą do Williamostwa Y., ale nie byli z nikim spokrewnieni. I nikt, patrząc na okrągłą jak księżyc twarz Tomasza, na jego starcze, grube wargi i okulary w oprawce z szylkretu nie przypuściłby, że zjawił się tu wiedziony romantycznym wspomnieniem. Chciał zobaczyć jeszcze raz Cliffordową Penhallow. W młodości kochał się w niej szalenie i, z czego nie bez goryczy zdawała sobie sprawę jego żona, nigdy mu to całkiem nie przeszło. Tomasz wodził ukradkowym spojrzeniem po wszystkich obecnych w pokoju kobietach. Cliffordowej jeszcze nie było. Zastanowiła go natomiast ponura kobieta o pospolitym wyglądzie, siedząca koło kominka. Był już Hugh z Joscelyn, chociaż ona chętnie zostałaby w domu, żeby malować drewniane elementy pokoju gościnnego w Treewoofe. Przyszła także Rachela Penhallow i była w bardzo dobrym nastroju. Penny Dark, dowiedziawszy się, że woda z rzeki Jordan wylała się z jej buteleczki, szybko przesłał jej swoją, rad, że pozbył się z domu tego absurdalnego przedmiotu, i Rachela natychmiast zrezygnowała ze swojej diety mlecznej. Kate i Frank przybyli z dzieckiem, które wciąż płakało, i Stanton Grundy patrzył na nie ze złością. Był Tempest Dark, a także Lawson i Noemi Dark. Noemi wyglądała trochę starzej, na jej twarzy malowało się jeszcze większe zmęczenie, a także brak nadziei. Obecny również Dawid Dark nie musiał się obawiać, że Dandy poprosi go o rozpoczęcie zebrania modlitwą. Był i wujek Pippin, który dziwił się, czemu mimo tiumionego podniecenia wszystko wyglądało jakoś bez życia, zupełnie inaczej, niż spotkanie u ciotki Becky. Pewnie dlatego — pomyślał wujek Pippin — że wszyscy są za mili dla siebie nawzajem. Nie jest ciekawie, kiedy ludzie są dla siebie przesadnie uprzejmi, co u ciotki Becky nigdy się nie zdarzało i dlatego zebrania klanowe u niej były takie interesujące. 2 Nadszedł moment kulminacyjny. Wszedł Dandy i stanął oparty plecami o kominek. Twarz miał śmiertelnie bladą, ręce mu drżały. Napięcie, które teraz zapanowało, było wprost nie do zniesienia. Artemas Dark próbował uspokoić nerwy, licząc róże na tapecie. Rachela Penhallow od razu poczuła, że coś się stanie. Howardowa zauważyła ochrypłym szeptem, że w tym domu okna nie były chyba otwierane od stuleci. Czemu żona Dandy’ego rozpaliła w kominku taki duży ogień? Ale ona zawsze była trochę stuknięta. Jeszcze niedawno Dandy niecierpliwie wyglądał chwili, gdy w aureoli powagi stanie przed wszystkimi i oznajmi, co postanowiła ciotka Becky. Teraz jednak żałował, że żyje. Nagle zwrócił się do Percy’ego Darka. — Może łaskawie przestaniesz bębnić bez przerwy w stół? — powiedział z irytacją. Percy podskoczył na krześle i uspokoił się. Chciał coś mówić, ale John Topielec szturchnął go mocno w bok. — Zamknij się — powiedział. Percy zamknął się. — No już, Dandy, zaczynaj — odezwał się zniecierpliwiony William Y. — Do rzeczy. Mamy dosyć niepewności. Mów, kto dostaje dzban, i zrób z tym koniec. — Nie… nie mogę — wyjąkał Dandy, zwilżając językiem wargi. — Nie możesz co? — Nie mogę wam powiedzieć, kto dostaje dzban. Bo… bo nie wiem. I teraz… już nikt się nie dowie. — Słuchaj no, Dandy — William Y. podniósł się z groźnym wyrazem twarzy. — Co to ma znaczyć? — To znaczy — Dandy miał już najgorsze za sobą i nabrał trochę odwagi — zgubiłem list, który dała mi ciotka Becky… list z nazwiskiem w środku. Było tam nazwisko, to mi ciotka powiedziała. — Zgubiłeś! Gdzieś go zgubił? — N…nie jestem pewien gdzie — odparł z wahaniem nieszczęsny Dandy. — To znaczy.,, jestem prawie pewien, że wpadł do chlewika. Zawsze nosiłem go przy sobie, w okładce, w wewnętrznej kieszeni marynarki. Nigdy się z nim nie rozstawałem. Któregoś dnia, chyba dwa miesiące temu, byłem w stodole na wyżkach i zrzucałem stamtąd słomę. Wiecie, że tam nie ma podłogi, tylko luźno ułożone żerdki. Zgrzałem się przy tej robocie i zdjąłem marynarkę, a po skończeniu pracy włożyłem ją z powrotem. Jak wróciłem do domu… nie znalazłem w kieszeni listu. Szukałem wszędzie… wszędzie. Musiał spaść do chlewika i świnie zżarły wszystko, list razem z okładką. Przez kilka minut nikt się nie odzywał. A potem… — Do cholery! — wybuchnął John Topielec, wyładowując w tym przekleństwie miesiące wstrzemięźliwości. Nikt nie miał mu tego za złe, a Tytus Dark popatrzył na niego z zazdrością. Tak odwykł od przeklinania, że chyba już nie potrafi wrócić do tego zwyczaju. Nawet jego konie nauczyły się rozumieć bardziej umiarkowane słownictwo. I co mu z tego przyszło! Tom Dark przypomniał sobie, że gdy szedł do Dandy’ego, czarny kot przebiegł mu drogę. William Y. toczył spojrzeniem po rozwścieczonych twarzach. Tylko diabeł mógł wymyślić coś takiego! Sytuacja wymagała wielkiej rozwagi i William Y. uznał, że to on jest tym człowiekiem, który powinien zareagować. — Jesteś pewien, że miałeś list w kieszeni, kiedy właziłeś na wyżki? Czy przypadkiem nie wypadł ci wcześniej? — No, prawie pewien — wyjąkał nieszczęsny Dandy, który w tej chwili nie był nawet pewny, jak się nazywa. — Szukałem wszędzie. Z tego szukania wychudłem na wiór. Żona kazała mi się modlić. I niech to… modliłem się, aż dostałem odcisków na kolanach. — I nie masz pojęcia, czyje nazwisko było w kopercie? Wydawało się rzeczą wprost nie do wiary, żeby Dandy tego nie wiedział. — Nie mam najmniejszego pojęcia — odparł Dandy. — Koperta była zapieczętowana… w życiu nie widziałem listu z tyloma pieczęciami woskowymi. A ciotka Becky kazała mi przysiąc, że nie będę próbował go otworzyć. John Topielec postanowił wtrącić się do przesłuchania. William Y. nie będzie sam kierował sprawą. — Będziemy musieli ciągnąć losy — rzekł. — To nie po chrześcijańsku rozstrzygać przez losowanie — zaprotestował William Y. — Czy ktoś ma inny pomysł? — Zdecydujemy, kto ma dostać dzban… w tajnym głosowaniu — zaproponował Junius Penhallow. — I każdy wrzuci kartkę ze swoim nazwiskiem — William Y. skwitował pomysł z lodowato pogardliwym uśmiechem. — Nie, j a wam powiem, co trzeba zrobić… — Przez podwórze biegnie Człowiek Księżycowy — przerwał wujek Pippin. — Wygląda, że bardzo się spieszy. Stojący przy oknie wyjrzeli i zobaczyli Człowieka Księżycowego, pędzącego z rozwianymi połami czarnego, długiego płaszcza, który wyglądał niczym płaszcz starożytnego proroka. Po kilku sekundach wpadł do domu, przebiegł hali i stanął bez tchu w drzwiach pokoju. Klan zdał sobie sprawę, że Człowiek Księżycowy ma jeden ze swoich ostrych ataków obłędu. — Kiedy mijałem stodołę słyszałem chichot diabła — powiedział Człowiek Księżycowy. — Radował się z waszego bezbożnego zgromadzenia, na którym panuje zazdrość i nieżyczliwość. Wszyscy czuli się zmiażdżeni pod jego przenikliwym spojrzeniem. — Zostało mi objawione, co mam uczynić. Człowiek Księżycowy podszedł do stolika między oknami, porwał dzban ciotki Becky… i z furią cisnął nim w kierunku gzymsu kominka. Roger, który pierwszy się zorientował, co chce zrobić Człowiek Księżycowy, skoczył i chwycił go za rękę. Wprawdzie o sekundę za późno, żeby uratować dzban, ale jego ruch wystarczył, by dzban poleciał nie na kominek, lecz w stronę Lawsona Darka. I Lawson Dark, który przez jedenaście lat nie wstawał i nie chodził, zerwał się z wózka, aby uniknąć uderzenia. Dzban wyrżnął go prosto w głowę, pękł jak skorupa jajka, ześliznął się po piecu i spadł na podłogę, rozbijając się na setki drobnych kawałków. Harriet Dark pewnie przewróciła się w grobie . i ciotka Becky też. Lecz Lawson Dark, z głową ociekającą krwią, obrócił się oszołomiony ku żonie. — Noemi! — wykrzyknął, — Och, Noemi! 3 — Czy to nie piekielna sprawka? — powiedział Sim Dark. — I nawet nie dowiemy się, kto powinien dostać to, co zostało z dzbana — dodał niepocieszony William Y. Gdy Roger zaopiekował się Lawsonem i zabrał go wraz z Noemi, wszyscy wyszli na dziedziniec. Ale nie było jakoś chętnych do omawiania tego, co stało się z Lawsonem. Za bardzo pachniało to cudem i nie pasowało do poglądów klanu. Na razie dzban był bezpieczniejszym tematem. — Jakie to ma znaczenie — odparł Dawid Dark. — Tych kawałeczków jest tysiące i nie da się ich skleić. — Tak czy owak, ten, komu dostałby się dzban, nie doszedłby chyba żywy do domu — rzekł Stanton Grundy. Tom Dark, który nigdy w życiu nie uronił łzy, teraz płakał, bo nie dostał dzbana. Żona pociągnęła go spiesznie do samochodu, żeby nie robił z siebie przedstawiania. Joscelyn i Hugh odeszli razem w głębokim milczeniu, myśląc tylko o wyrazie twarzy Noemi Dark, kiedy Lawson odwrócił się do niej z radosnym świadomym okrzykiem. Alpheusowa była wściekła na Człowieka Księżycowego i na Dandy’ego. Trzeba zrobić coś z nimi — pomyślała, chociaż nie wiedziała co. Homer Penhallow i Palmer Dark minęli się udając, że się nie poznają. Jak to dobrze móc znowu być otwartymi wrogami. Życie było strasznie nudne w okresie, kiedy musieli udawać przyjaźń. Dawid i Percy Darkowie skinęli sobie z zakłopotaniem głowami i wymienili uwagi o pogodzie. Bójka na cmentarzu poszła w zapomnienie. — Zabawny jest ten świat — westchnął wujek Rppin. — Więc śmiejmy się z niego — dorzucił Stanton Grundy. Stary Tomasz Ashley nie był zadowolony. Jakaś kobieta podeszła do niego na werandzie i figlarnym tonem powiedziała: — Tylko nie śmiej mi mówić, że mnie nie poznajesz. Zdumiony patrzył na nią w ponurym milczeniu — to była ta nieciekawa osoba, która siedziała przy kominku. Nie, nie poznawał jej… Chociaż… — Jestem Mavis Dark — oznajmiła z jeszcze figlarniejszą miną. — Mavis Dark! To niemożliwe! — zawołał Tomasz Ashley. — Och, czyżbym aż tak się zmieniła? — powiedziała Cliffordowa zawiedzionym tonem. — Nie pamiętasz spędzonego tu lata? Tomasz Ashley przyjrzał się jej. Skóra, w młodości brzoskwiniowa, teraz była żółta… Gładkie niegdyś policzki i szyja poorane były zmarszczkami. Posiwiały też czarne, kiedyś lśniące włosy, znikły wdzięczne kształty. — Ale… ale… — wyjąkał biedny Tomasz — wtedy byłaś piękna. — Ty też trochę się zmieniłeś — odparła kwaśno Cliffordowa. Tomasz Ashley oddalił się, opłakując utracone marzenia. Szkoda, że w ogóle usłyszał o starym dzbanie Darków. Za to jego pulchna, ładniutka żoneczka była zadowolona. Kobieta, która przez trzydzieści lat była jej rywalką została wreszcie pokonana. Niech Bóg błogosławi dzban ciotki Becky. W oczach Tempesta Darka pojawił się wesoły, nieco kpiący błysk. Postanowił żyć dalej. Znalazł pracę, która zapewni mu chleb, i przekonał się, że może istnieć bez Winifred. Ostatecznie warto żyć, kiedy można być świadkiem takich komedii — pomyślał. — Niech mnie kule… ale muszę powiedzieć, że jest coś w modlitwie — powiedział Dandy, gdy ostatni samochód opuścił dziedziniec jego domu. 4 Mijał listopad, zbliżała się zima. W Treewoofe Hugh i Joscelyn palili ogień w kominkach wszystkich pokojów i śmieli się z wichur nadlatujących od strony zatoki. Piotr i Donna byli w drodze do Afryki. Roger i Gay nie wrócili jeszcze z podróży poślubnej. Margaret z Brianem wili sobie gniazdko w Szepcących Wiatrach. A pewnego chłodnego wieczora biedny, osamotniony Duży Sam wyszedł na spacer brzegiem morza do latarni morskiej na Silver Point. Musiał przejść kawałek drogi. Chociaż nękały go bóle reumatyczne, pomyślał, że w latarni będą koledzy i że wieczór spędzony z nimi lepiej wpłynie na jego nerwy niż granie w karty z samym sobą. Te krótkie dni i długie, wcześnie zapadające noce powodowały u niego depresję. W dodatku w chatce Wilkinsa panowały przeciągi. Może w latarni morskiej będzie Happy Dark ze swoimi barwnymi opowieściami o ciepłych morzach, a żona latarnika poczęstuje go lunchem? Nie pozwoli jednak, żeby jego myśli krążyły wokół specjalności kuchni Małego Sama — puddingu gotowanego na parze, zupy małżowej i ciasta prosto z pieca, bo to wywoływało w nim głupie pragnienia. Tego dnia ziemię pokrywała warstewka śniegu, topniejąca w miarę wznoszenia się na niebie wyblakłego słońca, które jednak wnet znikło w chmurach i znowu pod koniec krótkiego dnia zrobiło się chłodno i wilgotno. Ziemię i morze ogarnęła smętna, melancholijna cisza. Z dali dobiegł wyraźny gwizd lokomotywy, a od zatoki niosły się ciężkie westchnienia. Zbliżała się burza, lecz Duży Sam nie lękał się jej. Wróci do domu drogą nad rzeką, bo przypływ będzie za wysoki, żeby można było przejść przez „Dziurę w ścianie”. Ale gdy doszedł do długiego czerwonawego cypla, stwierdził ze zmartwieniem, że przypływ go wyprzedził. Już nie można było obejść cypla ani wspiąć się po jego stromym, nierównym zboczu. A powrót do miejsca, skąd droga schodziła do brzegu, zabrałby zbyt wiele czasu. Wtedy Dużemu Samowi przyszła do głowy śmiała myśl. Skoro nie da się obejść „Dziury w ścianie”, to może spróbuje przecisnąć się przez nią? Nikt jeszcze tego nie dokonał, lecz każda rzecz musi być zrobiona po raz pierwszy. Na pewno od zeszłego roku otwór się powiększył. Kto nie ryzykuje, nie zwycięża. „Dziura w ścianie” była kiedyś maleńkim otworem w dość wąskim boku cypla, powiększała się jednak trochę z roku na rok w miarę kruszenia się miękkiego piaskowca pod działaniem fal i mrozu. Teraz otwór był całkiem spory, a Duży Sam był mały i szczupły, pomyślał więc, że jeśli przepchnie głowę, to reszta ciała też przejdzie. Położył się i ostrożnie zaczął się wczołgiwać do „Dziury”, ale otwór okazał się węższy, niż myślał, a ścianki nagle wydały się bardzo grube. Duży Sam powiedział sobie od razu, że nie urodził się na pioniera i postanowił wrócić na drogę. Spróbował się wycofać, lecz daremnie. Utknął w dziurze, przytrzymywany przez płaszcz, który owinął mu się wokół ramion. Daremnie się szarpał — wielka skała zdawała się trzymać go w żelaznym uścisku. Im bardziej się szamotał, tym czuł się mocniej zaklinowany. Spociwszy się z wysiłku, przestał w końcu walczyć i zamarł w przerażeniu, czując zimny pot na całym ciele. Głowa wystawała z dziury ale ramiona wciąż w niej tkwiły. A nogi… Gdzie są jego nogi? Nie czuł ich; pewnie zwisają po drugiej stronie otworu w skalnej ścianie. Znaleźć się w takiej pozycji na opustoszałym brzegu, w szybko zapadającym mroku listopadowej nocy, w obliczu zbliżającej się burzy — nie, tego nie przeżyje. Zanim nadejdzie ranek, umrze na atak serca jak stary kapitan Jobby, który po pijanemu próbował wejść przez zamkniętą bramę, zawisł na niej i tam skonał. Nie było mowy, żeby ktoś go zobaczył, i nie było sensu krzyczeć. Tkwił na zakrzywionym cypelku, a przed sobą miał następny cypel. Ani domu, ani człowieka w polu widzenia. Mimo to zaczął wołać co sił. — Może lepiej zacząłbyś śpiewać, zamiast wydawać z siebie takie wrzaski? — powiedział Mały Sam, wysuwając głowę spoza wielkiego głazu. Duży Sam wlepił wzrok w znajomy, haczykowaty nos i ogromne wąsiska. Że też ze wszystkich mieszkańców River i Cove właśnie Mały Sam musiał zastać go w takim kłopotliwym położeniu! Co, u diabła, robi on w taką noc o milę od domu? — Wcale nie zamiarowałem śpiewać, bo nie jestem pod gazem, jak bywąjo niektórzy — odciął się Duży Sam. — Chciałem tylko napełnić sobie płuca powietrzem. — To czemu nie wyłazisz z dziury? — zadrwił Mały Sam, wychodząc zza głazu. — Bo nie mogę, i ty wiesz o tym — odparł ze złością Duży Sam. — Posłuchaj, Samuelu Dark, ty i ja nie jesteśmy przyjaciółmi, ale ja jestem istota ludzka, może nie? — Owszem, bywało, że dostrzegałem w tobie dalekie podobieństwo do człowieka — zgodził się Mały Sam, spokojnie sadowiąc się na skalnym występie. — No to w imię człowieczeństwa pomóż mnie wydostać sie stąd. — Bo ja wiem, czy potrafię — odparł sceptycznie Mały Sam. — Najlepiej byłoby wyciągnąć ciebie z powrotem za nogi, ale ja nie dam rady przeleźć taraz za cypelek. — Jakbyś złapał mnie mocno za ramiona albo za palto, to może byś mnie stąd wydostał. Trzeba tylko mocno ciągnąć. Nie mogę uwolnić rąk, żeby ci pomóc. — A ja wcale nie wiem, czy chce ciebie wyciągać — mówił Mały Sam, jakby nie zauważył, że mu przerwano. — Nie wiesz, czy będziesz chciał! To znaczy, że zostawiłbyś mnie tutaj w tako noc na pewno śmierć. Noo, Samie Dark… — Wcale nie zamiaruje ciebie zostawiać. Sam będziesz sobie winien, jak tu zostaniesz. Jak chcesz, żebym zaczął ciebie wyciągać, to musisz dać jakieś oznaki rozsądku. Jak cie wyciągnę, to czy wrócisz do domu i będziesz sie zachowywał jak człowiek? — Wiesz dobrze, co masz zrobić, jak chcesz, żebym wrócił do domu — syknął Duży Sam. — Wyrzuć te swoje Rorke. — Aurorka zostanie — odparł krótko Mały Sam. — No to i ja zostaje. — Wypowiadając to krótkie zdanie Duży Sam niemalże przedrzeźniał Małego Sama, po części dlatego, że ledwie mógł mówić z braku tchu. Mały Sam wydobył fajkę i zaczął ją zapalać. — Daje tobie kilka minut do namysłu, zanim odejdę. Nie bede siedział długo na tej wilgoci. Nie wiem, jak taki suchy wyskrobek wytrzyma tu cało noc. W każdym razie będziesz potem wiedział, co czuł wielbłąd, próbując przejść przez ucho igielne. — I ty nazywasz siebie chrześcijaninem? — powiedział szyderczo Duży Sam. — Nie zaczynaj teraz zrzędzić. To nie jest kwestia religii, ale zdrowego rozsądku — odparł Mały Sam. Duży Sam szarpnął się w rozpaczliwym wysiłku wydobycia się z dziury, ale bez skutku. Skała nawet nie drgnęła. — Jeszcze parę takich prób, a pęknie ci żyłka — ostrzegł go Mały Sam. — Żebyś mógł zobaczyć siebie, jak sterczysz z tej strony dziury z twojemi rudemi baczkami. A reszta ciebie pewnie wystaje z drugiej strony. Ładny widoczek dla każdego, kto będzie tędy przechodził. Chociaż pewnie nikt nie będzie wędrował w tako noc. Ale jak dożyjesz do rana, to sprowadzę Prince’a Darka, żeby zrobił ci fotografię nóg od tyłu. No, .Sammy, bądź rozsądny. Mam na kolacje grochówkę, gorąco grochówkę. — Idź do diabła ze swojo grochówko! — syknął Duży Sam. Zapadło dłuższe milczenie. Duży Sam zastanawiał się, co robić. Wiedział już, gdzie jest drugi koniec jego ciała, bo chłód kąsał mu nogi jak łasica. Skala, w której utkwił, była twarda jak z żelaza. Wiatr wzmógł się i zaczął padać deszcz. Od strony plaży leciały na niego bryzgi wody. Do rana umrze tu albo zwariuje. Ale to takie okropne ugiąć się przed Małym Samem i tą białonogą ladacznicą na półce z zegarem. W obliczu klęski Duży Sam próbował ratować chociaż odrobinę honoru. — Jak wrócę, to nie ożenisz się z to tłusto wdowo? Mały Sam ukrył uczucie triumfu. — Niczego nie obiecuje, ale nie żenię sie z żadno wdowo, tłusto czy chudo. — To znaczy, że ona ciebie nie dostanie. — Nie miała szans na to. Nie zawierałem przymierza z Terlizzickami, czy chodziłoby o pannę, czy wdowę. A teraz wracam do domu na grochówkę. Idziesz ze mno, Sammy? Duży Sam westchnął trochę z wyczerpania, a trochę z żalu, że musi ulec. Życie jest zbyt skomplikowane. Został pokonany. — Wyciągnij mnie z tej cholernej dziury — powiedział kwaśno — to machnę ręko na wszystkie gołe babki, jakie będziesz trzymał u siebie. — Jedna wystarczy — odparł Mały Sam. Jakoś udało mu się złapać Sama za palto i wyciągnąć. Duży Sam zawył z bólu, jakby nogi odrywały mu się od korpusu, lecz stanąwszy na skale obok Małego Sama stwierdził, że wciąż je ma. — Wyciśnij wodę z baczków i w drogę — powiedział Mały Sam. — Może grochówka jeszcze sie nie przypaliła. Zostawiłem jo na brzegu kuchni. 5 Jak przyjemnie teraz, kiedy leje zimny deszcz i zatoka zaczyna huczeć, być w domu. Piec mruczy poemat o bukach i klonach, a przy piecu Musztarda liże swoje potomstwo. Duży Sam westchnął zadowolony. Jest wiele spraw do omówienia z Małym Samem — wydarzenia, o których mogą rozmawiać z beznamiętnym spokojem ludzi żyjących na obrzeżach klanu. Będą zastanawiać się, czyje nazwisko było w kopercie zżartej przez świnie Dandy’ego, a także rozmyślać nad tajemniczym wyzdrowieniem Lawsona Darka oraz nad tym, że Joscelyn wreszcie skończyła się dąsać. Omówią ślub Piotra i Donny oraz wydatki, jakie w związku z tym musi ponieść John Topielec… Wszystko, co się wydarzyło lub nie wydarzyło w klanie z powodu dzbana ciotki Becky. I tę śmieszną historię z kotem Waltera Darka, co wpadł do beczki z benzyną i wylazł całkiem biały. A grochówka była wyśmienita. Ostatecznie Małemu Samowi jest całkiem do twarzy w kolczykach — równoważą, można by rzec — jego wąsy. A co do Aurorki… ale… ale, co z Aurorką? — Co żeś zrobił z rym swoim starym pogańskim bożkiem? — spytał Duży Sam, stawiając z hałasem na pół wypity kubek diabelnie mocnej herbaty. — Pomalowałem go na brąz — odparł z dumą Mały Sam. — Wygląda naprawdę ekstra, co? Pomyślałem, że będziesz chciał wrócić z tymi swoimi starymi przesądami i chciałem ci pokazać, że potrafię być tolerancyjny wobec twoich zasad. — No to możesz zeskrobać farbę — odrzekł stanowczo Duży Sam. — Myślisz, że pozwolę, żeby tu stała rozebrana murzynka? Jak już mam co dzień patrzeć na goło babę, to dla samej przyzwoitości wole, żeby była biała. * Widow’s peak (ang.) — włosy zarastające ząbkiem środek czoła; kiedyś uważano taki ząbek za zapowiedź wczesnego wdowieństwa. * But (ang.) — ale. * Balboa Vasco Nunez, de (1475–1517) — hiszpański żeglarz i konkwistador; pierwszy dotarł do amerykańskich wybrzeży Oceanu Spokojnego. * wapiti — duży jeleń północnoamerykański (ceruus Canadensis) o szeroko rozbudowanych rogach i krótkim ogonie. * dark (ang.) — ciemny. * Sir Wilfried Laurier, (1841–1919) — kanadyjski maż stanu, premier w latach 1896–1911. * Lady Moon (ang.) — Pani Księżyc. * Darien — dawna nazwa Panamy. * Widełkowata kość powstała z połączenia dwóch obojczyków u wielu ptaków, według starego przesądu, mówiącego też o kości z obojczyka czarnego kota, z dwóch osób ciągnących ku sobie części tej kości i wypowiadających przy tym jakieś życzenie, ta, której przypadła dłuższa kostka, mogła liczyć na jego spełnienie. * Chanting (ang.) — m.in. melodeklamacja. * Queen Moon (ang.) — Królowa księżyc. * Po polsku powiedzielibyśmy: „Na czarną godzinę”. * Cytat z Pisma świętego — zakończenie drugiego listu św. Pawia do Koryntian, rozdział 13, werset 11.