LUCY MAUD MONTGOMERY ZŁOTY GOŚCINIEC TŁUMACZYŁA EWA FISZER TYTUŁ ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO THE GOLDEN ROAD PRZEDMOWA Dawno, dawno temu wszyscy kroczyliśmy złotym szlakiem. Jasnym gościńcem w Krainie Utraconej Sielanki, wśród zlewających się z sobą cieni i blasków, a za każdym zakrętem naszym ufnym oczom i ochoczym sercom ukazywał się nowy urzekający widok. Na tym złotym gościńcu słyszeliśmy śpiew porannych gwiazd, upajaliśmy się ulotną wonią, zawsze słodką jak wiosenna mgła, nie odstępowały nas marzenia, lata, które nadejdą, wydawały się nam jasne, a życie było uśmiechniętym towarzyszem. Dawno już opuściliśmy złoty gościniec, ale jego wspomnienie pozostanie tym, co mamy najcenniejszego, i wszyscy ci, którzy to wspomnienie zachowali w sercu, z przyjemnością chyba przeczytają tę książkę. Jej bohaterowie są właśnie pielgrzymami na owym złotym gościńcu młodości. ROZDZIAŁ I NASZE NOWE PRZEDSIĘWZIĘCIE — Wymyśliłem na zimę pyszną zabawę — powiedziałem, gdy zasiedliśmy półkręgiem przy ogniu buzującym pod kuchnią w domu wuja Alka. Cały dzień wiał ostry listopadowy wicher, zmierzch był wilgotny i wrogi. Wiatr zresztą nadal zawodził za oknami i hulał wokół facjatek, w szyby bębnił deszcz. Siara wierzba przy bramie szamotała się z nawałnicą, a w sadzie rozbrzmiewała niesamowita muzyka zrodzona z łez i lęków nękających noc. Naszą gromadkę jednak nic nie obchodził ten ponury świat za oknami. Bronił nas przed nim wesoło trzaskający ogień i śmiech. Przed chwilą bawiliśmy się w ciuciubabkę. Z początku była to świetna zabawa, ale wkrótce odkryliśmy, że Piotrek umyślnie daje się schwytać, żeby mieć dzięki temu przyjemność polowania na Felicity. I nieodmiennie udawało mu się ją złapać, mimo szczelnie zawiązanych oczu. Jaki to głupiec powiedział, że miłość jest ślepa? My możemy zaświadczyć, iż widzi wszystko przez pięć warstw grubego wełnianego szalika. — Zmęczyłam się — jęknęła Cecylia. Zadyszała się i na jej policzkach pojawiły się wypieki. — Usiądźmy i poprośmy Małą Baśń, żeby nam coś opowiedziała. Ale kiedy się już usadowiliśmy, Mała Baśń (bo tak w skrócie zaczęliśmy nazywać Baśniową Dziewczynkę) spojrzała na mnie znacząco. Zrozumiałem, że nadszedł odpowiedni moment, by poinformować zebranych, co wymyśliliśmy. W gruncie rzeczy był to pomysł Małej Baśni, nie mój. Ale nalegała, żebym go przedstawił jako własny. „Inaczej Felicity się nie zgodzi — przekonywała. — Sam wiesz, Bev, że ostatnio, ile razy coś zaproponuję, to się sprzeciwia. I zaraz poprze ją ten baran, Piotrek. A jeśli ma to być udana zabawa, musimy w niej wziąć udział wszyscy”. — O co chodzi? — zapytała Felicity, odsuwając się wraz z krzesłem od Piotrka. — Założymy własną gazetę. Będziemy w niej opisywać nasze życie na farmie. Czy nie uważacie, że możemy się wspaniale bawić? Wszyscy mieli niewyraźne miny z wyjątkiem Małej Baśni, która wiedziała, jak się powinna zachować. — Co za niemądry pomysł! — zawołała, potrząsając długimi kasztanowymi lokami. — Nikt z nas nie ma przecież o tym pojęcia! Felicity, jak tego oczekiwaliśmy, natychmiast się rozgniewała. — Ja uważam, że to może być bardzo interesujące — oświadczyła entuzjastycznym tonem. — Na pewno świetnie sobie z taką gazetą poradzimy i nie będzie gorsza niż gazeta w mieście. Stryj Roger powiada, iż „Życie Codzienne” zupełnie już zeszło na psy. Coraz to piszą, że jakaś paniusia narzuciła na siebie szal i przeszła na drugą stronę ulicy, by napić się herbaty u innej paniusi. I nazywają to ostatnimi wiadomościami. Na pewno potrafimy napisać coś ciekawszego. Nie myśl sobie, Saro Stanley, że tylko ty masz patent na rozum. — To będzie świetny ubaw — powiedział stanowczo Piotrek. — Kiedy moja ciocia Jane studiowała w Akademii Królowej, pomagała w redagowaniu uczelnianej gazetki. Pamiętam, jak mówiła, że to było bardzo ciekawe i dużo się wtedy nauczyła. Mała Baśń, żeby ukryć satysfakcję, spuściła oczy i zmarszczyła czoło. — Bev po prostu chce być redaktorem — oznajmiła z lekką drwiną w głosie. — A niby skąd ma umieć? Tak czy owak będzie z tym mnóstwo zachodu. — Tak, wiem, że niektórzy lubią się lenić. Na leniuchów nie ma lekarstwa — odparowała natychmiast Felicity. — Mnie się zdaje, że to może być bardzo przyjemne — zauważyła nieśmiało Cecylia. — Żadne z nas nie umie redagować gazety, więc dlaczego nie miałby spróbować Bev? — Będziemy ją drukować? — zapytał Dan. — Ależ nie — odparłem. — Niby jak? Będziemy ją przepisywać ręcznie. Kupimy w szkole kalkę. — Gazeta powinna być drukowana — prychnął pogardliwie Dan. — Znalazł się znawca! — zakpiła Felicity. — Dziękuję ci, złotko — rzucił z udaną słodyczą w głosie jej brat. — No, cóż — wtrąciła się Mała Baśń, bojąc się, że Dan pokrzyżuje nasze plany — skoro wszyscy sobie tego życzycie, nie będę się sprzeciwiać. Może rzeczywiście okaże się to zabawne. Schowamy egzemplarze gazety i kiedy będziemy sławni, nabiorą wielkiej wartości. — Wątpię, żeby któreś z nas stało się sławne — odezwał się Feliks. — Owszem. Mała Baśń — zaprotestowałem. — Niby jak? Ona jest taka sama jak my — oświadczyła sceptycznie Felicity. — No, to zdecydowaliśmy, że wydajemy gazetę — powiedziałem szybko. — Musimy teraz znaleźć dla niej jakiś dobry tytuł. To bardzo ważne. — Jak często ma się ukazywać? — spytał Feliks. — Raz na miesiąc. — Gazety powinny się ukazywać co dzień, a przynajmniej raz na tydzień — zauważył Dan. — Nie damy rady raz na tydzień. Za dużo byłoby przy tym roboty. — To jest argument — zgodził się Dan. — Im mniej roboty, tym lepiej. Nie, Felicity, nie mów tego, co pomyślałaś. Wiem dokładnie, co chcesz powiedzieć, więc oszczędź sobie fatygi. Całkowicie się z tobą zgadzam: nigdy nie plamię się pracą, kiedy mam coś zabawniejszego do roboty. — „Pamiętaj, że jeszcze trudniej jest człowiekowi bez pracy” — zacytowała Cecylia z lekką dezaprobatą. — A w to, to ja nie wierzę — oburzył się Dan. — Zgadzam się z tym Irlandczykiem, który chciał, żeby ten, co wymyślił pracę, sam ją wykonał. — No to co robimy? Decydujemy, że Bev będzie redaktorem naczelnym? — zapytał Feliks. — Oczywiście! — wykrzyknęła Felicity. — A więc proponuję, żebyśmy nazwali nasze pismo „Miesięcznikiem Kingów” — oznajmił mój brat. — To ładnie brzmi — powiedział Piotrek, przysuwając się wraz z krzesłem bliżej Felicity. — No, a co z Piotrkiem, Małą Baśnią i Sarą Ray? — wtrąciła nieśmiało Cecylia. — To by było niesprawiedliwe. — A ty jak byś je nazwała, Cecylio? — zapytałem. — Och! — Cecylia spojrzała z obawą na Małą Baśń i Felicity. Ale widząc wzgardę w oczach tej ostatniej, podniosła czupurnie główkę, a było to niesłychanym wydarzeniem. — Ja bym je nazwała po prostu „Naszym Pisemkiem”. Wtedy wszyscy będą czuli, że biorą udział w zabawie. — No to wydajemy „Nasze Pisemko”. Jeśli chcecie, to zostanę redaktorem naczelnym, ale uważam, że każdy powinien redagować jakiś dział. — Ja nie potrafię — zaprotestowała Cecylia. — Potrafisz, potrafisz — uspokoiłem ją. — „Każdy musi wypełnić swój obowiązek wobec Anglii”. To będzie naszą dewizą. Tylko zamiast Anglii damy Wyspę Księcia Edwarda. Nikomu nie wolno się wymigiwać. Zastanówmy się nad działami. „Nasze Pisemko” powinno wyglądać jak prawdziwa gazeta. — No to musimy mieć „Savoir–vivre” — wtrąciła Felicity. — Jest w „Przewodniku Rodzinnym”. — Oczywiście. I redagować go będzie Dan. — Dan? — wykrzyknęła ze zdziwieniem Felicity, która miała nadzieję, że to ją o to poprosimy. — Potrafię to robić równie dobrze, jak ten dureń z „Przewodnika Rodzinnego” — żachnął się Dan. — Ale co mam zrobić, jeśli nikt nie będzie zadawał pytań? — Sam je wymyślisz — podpowiedziała mu Mała Baśń. — Wujek Roger twierdzi, iż tak właśnie robi ten pan z „Przewodnika Rodzinnego”. Wuj uważa, że nie ma na świecie aż tylu idiotów, którzy by pytali o podobne bzdury. — Ciebie, Felicity, poprosimy o redagowanie działu porad domowych — oświadczyłem, widząc jej nachmurzoną minę. — Nikt nie potrafi tego zrobić tak jak ty. Feliks poprowadzi dział informacyjny i kącik humoru, a Cecylia dział mody. Tak, siostrzyczko, musisz. To naprawdę łatwe. Mała Baśń zajmie się rubryką towarzyską. To bardzo ważne. Każdy może dostarczyć materiału, a jeśli będzie go za mało, to Mała Baśń musi coś wymyślić, tak jak Dan w „Savoir–vivrze”. — No to Bev powinien pisać artykuły wstępne i redagować wiadomości ze świata — zaproponowała Mała Baśń, widząc, że skromność nie pozwala mi tego powiedzieć. — A nie będziemy zamieszczać opowiadań? — spytał Piotrek. — Owszem. Ty zostaniesz redaktorem literackim odpowiedzialnym za prozę i poezję. Piotrek przeraził się, ale nie chciał okazać tego w obecności Felicity. — Dobra — zgodził się nonszalancko. — W dziale informacyjnym możemy zamieszczać, co się nam spodoba, ale w innych działach będziemy publikować tylko oryginalne wypowiedzi i każdy musi się podpisać, chyba że będą to plotki z życia towarzyskiego. Musimy się bardzt) starać. „Nasze Pisemko” powinno być ucztą dla umysłu oraz strawą duchową. Uznałem, że wybornie dało mi się połączyć dwa cytaty; cała nasza gromadka z wyjątkiem Małej Baśni zrobiła odpowiednio poważne miny. — Ale co z Sarą Ray? — zapytała Cecylia z wyrzutem w głosie. — Będzie jej strasznie przykro, jeśli ją pominiemy. Zupełnie zapomniałem o Sarze Ray. Wszyscy poza Cecylią zapominali o Sarze Ray, ledwie im znikała z oczu. W końcu postanowiliśmy, że będzie kierownikiem działu reklam. Brzmiało to dumnie, choć niewiele znaczyło. — No, to do roboty! — oświadczyłem z westchnieniem ulgi, że tak łatwo udało nam się przeprowadzić nasz plan. — Pierwszy numer powinien wyjść około pierwszego stycznia. I uważajmy, żeby się o tym nie dowiedział stryj Roger. Zaraz by wszystko wykpił. — Mam nadzieję, że się nam powiedzie — mruknął niechętnie Piotrek. Odkąd został mianowany redaktorem literackim, okazywał pewne przygnębienie. — Powiedzie nam się, jeśli będziemy tego naprawdę chcieli — powiedziałem. — Chcieć to móc. — Tak właśnie pomyślała Urszula Townley, kiedy ojciec zamknął ją w sypialni, a ona akurat tego wieczoru zamierzała uciec z Robertem MacNairem — wtrąciła Mała Baśń. Nadstawiliśmy uszu; w powietrzu zawisła nowa opowieść. — Kto to taki ci Urszula Townley i Robert MacNair? — spytałem. — Robert MacNair był kuzynem dziadka Dziwaka, a Urszulę Townley uważano w owych czasach za najpiękniejszą dziewczynę na Wyspie Księcia Edwarda. I jak sądzicie, kto mi o tym powiedział, a właściwie przeczytał z tego swojego brązowego zeszytu? Natychmiast pomyślałem o Dziwnym Panu, którego cała wieś nazywała Dziwakiem. — Chyba nie Dziwak! — wykrzyknąłem z niedowierzaniem. — On sam — oznajmiła z triumfem Mała Baśń. — W zeszłym tygodniu wybrałam się po paprocie do klonowego gaju i tam go spotkałam. Siedział nad strumieniem i coś w tym zeszycie pisał. Ukrył go, kiedy mnie zobaczył, i zrobił głupią minę. Chwilę z nim pogadałam, a potem spytałam o jego zeszyt. Powiedziałam mu, że wszyscy myślą, iż pisze wiersze i zaczęłam błagać, by wyznał mi prawdę, bo od dawna umieram z ciekawości. Po chwili przyznał, że pisze tam najróżniejsze rzeczy. Wtedy zaczęłam go prosić, aby mi coś przeczytał, a on przeczytał opowieść o Urszuli i Robercie. — Jak śmiałaś! — obruszyła się Felicity i nawet Cecylia zrobiła taką minę, jakby uważała, że tym razem Mała Baśń posunęła się za daleko. — Dajcie spokój! — upomniał je Feliks. — Pozwólcie Małej Baśni mówić. — Będę się starała opowiadać słowami Dziwaka, ale chyba nie pamiętam już wszystkich poetycznych wtrętów, choć zmusiłam go, żeby mi to przeczytał dwa razy. ROZDZIAŁ II CHCIEĆ TO MÓC — Pewnego dnia, ponad sto lat temu — zaczęła swą opowieść Sara — Urszula Townley czekała na Roberta MacNaira w wielkim bukowym lesie, gdzie w październikowym wietrze tańczyły po ziemi zeschłe liście, wyglądające jak koboldy. — Co to takiego koboldy — spytał Piotrek, zapominając, że Mała Baśń nie lubi, gdy się jej przerywa. — Cii! — syknęła Cecylia. — To na pewno jeden z tych poetyckich wtrętów Dziwaka. — Między lasem a granatową zatoką były uprawne pola, ale wokół ciągnęły się bory, gdyż sto lat temu Wyspa Księcia Edwarda wyglądała zupełnie inaczej niż dzisiaj. Było tu zaledwie kilka bardzo oddalonych od siebie osad i stary Hugo Townley przechwalał się, że zna na wyspie każdego mężczyznę, każdą kobietę i każde dziecko. Stary Hugo był wybitną osobistością. Bogaty, gościnny, dumny i pełen dostojeństwa miał najładniejszą córkę na całej wyspie. Rzecz prosta młodzi ludzie zachwycali się jej urodą i miała tylu wielbicieli, że znienawidziły ją wszystkie dziewczyny… — No, pewnie — mruknął pod nosem Dan. — Młodzieniec, którego wybrała, był ostatnim człowiekiem, jakiego powinna pokochać, gdyby liczyła się ze zdaniem ojca. Robert MacNair był ciemnookim, przystojnym kapitanem statku, mieszkał w sąsiedniej osadzie i to właśnie na spotkanie z nim Urszula pobiegła ukradkiem do bukowego lasu. Stary Hugo zabronił mu wstępu do domu. Doszło do takiej awantury, że nawet dzielna Urszula spuściła nos na kwintę. Stary Hugo nie miał żadnych pretensji do Roberta, ale na wiele lat przed jego narodzinami ojciec Roberta zwyciężył w miejscowych wyborach pokonując Townleya. W tamtych czasach ludzie strasznie się przejmowali polityką i stary Hugo nigdy nie wybaczył MacNairowi owego zwycięstwa. Ta burza w szklance wody stała się powodem waśni między dwiema rodzinami i dlatego właśnie Urszula musiała się potajemnie spotykać ze swym ukochanym. — Czy MacNair był konserwatystą, czy liberałem? — spytała Felicity. — Co za różnica — niecierpliwie odpowiedziała Mała Baśń. — Sto lat temu nawet torys mógł być romantykiem. Cóż, Urszula tylko z rzadka mogła się widywać z Robertem, mieszkał on bowiem w odległości piętnastu mil, a w dodatku większą część życia spędzał na morzu. Owego dnia, o którym opowiadam, mieli się spotkać po raz pierwszy od trzech miesięcy. Poprzedniej niedzieli w kościele w Carlisle pojawił się młodziutki Sandy MacNair. Wstał o świcie, przeszedł boso osiem mil brzegiem morza, niosąc w ręku buty, wynajął w zatoce rybaka, żeby przewiózł go na drugą stronę i znów przemaszerował osiem mil do kościoła w Carlisle, nie tyle z pobożności, ile po to, by wypełnić polecenie uwielbianego brata. Przyniósł list, który udało mu się niepostrzeżenie wsunąć w dłoń Urszuli, kiedy wierni wychodzili tłumnie z kościoła. Robert prosił w liście, by następnego dnia Urszula spotkała się z nim w bukowym lesie, zatem po południu wymknęła się z domu, a jej podejrzliwy ojciec i czujna macocha byli przekonani, że przędzie na stryszku stodoły. — Nie powinno się oszukiwać rodziców — oświadczyła pryncypialnym tonem Felicity. Temu Mała Baśń nie mogła zaprzeczyć, zatem zręcznie ominęła moralny aspekt zagadnienia. — Nie opowiadam wam o tym, co Urszula Townley powinna była zrobić — powiedziała, cedząc każde słowo. — Opowiadam, co zrobiła. Jeśli nie chcesz tego słuchać, to nie musisz. Gdyby wszyscy zachowywali się tak, jak powinni, nie byłoby o czym opowiadać. Sara poprawiła się na krześle, po czym podjęła przerwany wątek: — No więc kiedy pojawił się Robert, spotkanie przebiegało tak, jak można się było spodziewać. Od ich ostatniej randki minął przecież szmat czasu. Toteż upłynęło dobre pół godziny, nim Urszula przypomniała sobie, że powinna wracać. „Robercie, nie mogę dłużej zostać — rzekła ze smutkiem. — W domu zauważą, że mnie nie ma. Napisałeś, iż masz mi coś ważnego do powiedzenia. O co chodzi?” „Tak, Urszulo — przyznał młodzieniec. — W przyszłą sobotę rano mój statek »Biała dama« odpływa o świcie z Charlottetown. Wyruszam w rejs do Buenos Aires. O tej porze roku oznacza to, że dopiero w maju będziemy mogli bezpiecznie wrócić”. „Robercie! — zawołała Urszula. Zbladła i zalała się łzami. — Jakiś ty okrutny! Chcesz mnie na tak długo opuścić?” „Ależ nie, kochana — uspokoił ją. — Kapitan »Białej damy« zamierza zabrać ze sobą swoją oblubienicę. Urszulo, spędzimy miesiąc miodowy na morzu. Kiedy tu zacznie się mroźna kanadyjska zima, ty będziesz patrzeć na palmy”. „Chcesz, żebym z tobą uciekła?” — wykrzyknęła Urszula. „Tak, najdroższa, nic nam innego nie pozostaje”. „Ależ to niemożliwe — zaprotestowała. — Ojciec…” „Nie będziemy go pytać o zgodę. Urszulo, chyba sama rozumiesz, że nie ma innego wyjścia. Zawsze wiedzieliśmy, iż tak się to musi skończyć. Twój ojciec nigdy nie wybaczy mojemu ojcu. Nie wolno ci mnie zawieść. Pomyśl, na jak długo będziemy musieli się rozstać, jeśli każesz mi popłynąć samemu. Bądź odważna! Niech sobie Townleyowie i MacNairowie przekrzykują wiatr, obsypując się nawzajem wyzwiskami, a my odpłyniemy na »Białej damie«. Wszystko już zaplanowałem”. „Powiedz mi zaraz, co wymyśliłeś” — poprosiła Urszula, która już przyszła do siebie. „W piątek wieczorem w Źródłach ma się odbyć bal. Zostałaś zaproszona?” „Tak, oczywiście”. „To świetnie. Ja wprawdzie nie, ale będę czekał na ciebie w tym jodłowym lesie za domem; przyjadę konno i przyprowadzę drugiego konia. W trakcie balu wymkniesz się ukradkiem. Stamtąd do Charlottetown jest tylko piętnaście mil, a tam mam przyjaciela, pastora, który gotów jest udzielić nam ślubu. Nim tancerze się zmęczą, my będziemy już na moim statku”. „A jeśli nie przyjdę do tego jodłowego lasu?” — spytała zaczepnie Urszula. „Wówczas następnego ranka sam popłynę do Ameryki Południowej i wiele lat minie, nim Robert MacNair znów pojawi się w domu”. Niewykluczone, że Robert wcale tak nie myślał, ale Urszula uwierzyła mu i podjęła szybką decyzję. Zgodziła się z nim uciec. Tak, Felicity, wiem, że źle postąpiła. Powinna była powiedzieć: „O, nie. Ja chcę mieć prawdziwy ślub i prawdziwe wesele w jedwabnej sukni, z druhnami i z prezentami”. Ale ona postąpiła inaczej. Nie była tak ostrożna, jak na jej miejscu byłaby Felicity King. — Bezwstydne dziewczynisko — burknęła Felicity. Wściekła na Małą Baśń, wyładowała cały gniew na dawno zmarłej Urszuli. — Ależ nie, kochana Felicity, była tylko zaradną, dzielną dziewczyną. Na jej miejscu postąpiłabym tak samo. Kiedy nadszedł upragniony piątek, zaczęła się szykować na bal, nie nękana żadną trwogą. Do Źródeł mieli jej towarzyszyć wujostwo, którzy po południu przyjechali do nich konno. Wóz starego Hugona był wówczas jedynym wozem w Carlisle. Należało wyjechać przed zmierzchem, bo październikowe noce są ciemne, a leśne drogi były bardzo wyboiste. Urszula włożyła odświętny strój i z przyjemnością przejrzała się w lustrze. Tak, Felicity, Urszula była próżna, ale teraz też zdarzają się próżne dziewczęta. Zresztą miała ku temu wszelkie powody. Ubrała się w zielonkawą jedwabną suknię, którą przed rokiem przywieziono jej z Anglii, a miała ją na sobie tylko raz, na gwiazdkowym balu u gubernatora. Jedwab był piękny, gruby i szeleszczący. Ślicznie na jego tle wyglądały zarumienione policzki Urszuli, jej błyszczące oczy i gęste sploty kasztanowych włosów. Odwróciła się od lustra i nagle usłyszała na dole gniewny głos ojca. Zbladła i wybiegła z pokoju. Ojciec pędził już po schodach, czerwony z wściekłości. Na dole stała macocha z bardzo niezadowoloną miną, a w progu Malcolm Ramsay, niezbyt urodziwy sąsiad, który niezręcznie zalecał się do Urszuli, odkąd dorosła. Urszula go wręcz nienawidziła. „Urszulo! — wrzasnął stary Hugo. — Chodź tu i powiedz temu łajdakowi, że łże jak pies. Mówi, że w ostatni poniedziałek spotkałaś się z Robertem MacNairem w bukowym gaju. Powiedz, że łże!” Urszula nie była tchórzem. Ze wzgardą spojrzała na biednego Ramsaya. „Ten podlec jest szpiclem i donosicielem — oświadczyła. — Ale nie kłamie. W poniedziałek widziałam się z Robertem MacNairem”. „I śmiesz mi to powiedzieć! — huknął stary Townley. — Wracaj do siebie, dziewczyno. Zostaniesz w domu. Zdejmij te piękne szatki. Nie będziesz już chodziła na tańce. Posiedzisz zamknięta w swym pokoju tak długo, jak uznam za stosowne. Nie, nie odzywaj się. Jak nie pójdziesz sama, to cię zaniosę. I weź ze sobą robótkę. Popracujesz sobie dziś wieczór, zamiast zbijać bąki w Źródłach”. Chwycił kłębek szarej przędzy na pończochy i wrzucił do sypialni córki. Urszula wiedziała, że musi tam szybko wrócić, bo inaczej zostanie zaniesiona jak niegrzeczne dziecko. Spojrzała na nieszczęsnego Ramsaya wzrokiem, który mógłby zabić, i z dumnie podniesioną głową wróciła do swego pokoju. Usłyszała, jak ojciec przekręca klucz. Rozpłakała się z gniewu, wstydu i upokorzenia. W chwilę później rozległ się turkot kół wozu, którym odjechali wujostwo, i Urszula wpadła w rozpacz. „Co tu robić? Co tu robić? — szlochała. — Robert będzie wściekły. Pomyśli, że go zawiodłam i odpłynie czując do mnie żal. Ach, gdyby tylko udało mi się posłać mu liścik, na pewno by mnie nie zostawił. Ale jak to zrobić? Zawsze słyszałam, że chcieć to móc, lecz tym razem nie widzę żadnego sposobu. Chyba oszaleję! Mogłabym wyskoczyć przez okno, ale jest ono za wysoko. Połamałabym nogi albo skręciła kark”. Popołudnie minęło. O zachodzie słońca Urszula usłyszała nagle tupot kopyt i podbiegła do okna. Andrzej Kinnear ze Źródeł zsiadł właśnie z konia. Był to dziarski młodzieniec, polityczny stronnik starego Hugona. Na pewno będzie tego wieczoru na balu. Och, gdybyż mogła szepnąć mu słówko. Kiedy wszedł do domu, Urszula niecierpliwie odwróciła się od okna i nastąpiła na kłębek przędzy, leżący na podłodze. Przez chwilę patrzyła na niego niechętnym wzrokiem — nagle roześmiała się i podniosła go z uradowaną miną. Zasiadła przy stoliku i napisała liścik do Roberta MacNaira. Potem rozwinęła kłębek, wsadziła do środka list i okręciła go przędzą. Szara kula tego samego koloru co zmierzch łatwiej ujdzie czyjejś uwagi niż biały świstek papieru. Otworzyła cichutko okno i cierpliwie czekała. Andrzej wyszedł, gdy było już ciemno. Na szczęście stary Hugo nie odprowadził go do drzwi. Urszula cisnęła w Andrzeja kłębkiem i, tak jak zaplanowała, trafiła go w głowę. Andrzej spojrzał w górę. Wychyliła się z okna, ostrzegawczo kładąc na ustach palec. Wskazała na kłębek. Zdziwiony Andrzej podniósł go, wskoczył na konia i odjechał galopem. No, udało się, odetchnęła Urszula. Tylko czy Andrzej domyśli się i od razu zajrzy do środka tego nieforemnego kłębka? I czy pójdzie na bal? Wieczór dłużył się jej straszliwie. Urszula nie mogła sobie znaleźć miejsca. Wreszcie koło północy usłyszała brzęk szyby, w którą ktoś rzucił garstką żwiru. Wychyliła się w mgnieniu oka. Pod oknem stał Robert MacNair. „Robercie, dostałeś mój list! — zawołała półgłosem. — Ale czy nie grozi ci tu żadne niebezpieczeństwo?” „Nic mi nie grozi. Twój ojciec poszedł spać. Czekałem dwie godziny, aż zgasi światło. I dla pewności jeszcze pół godziny, żeby na pewno usnął. Konie czekają. Musisz się zaraz wymknąć z domu, a jeszcze przed świtem będziemy w Charlottetown”. „Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Ojciec zamknął mnie na klucz. Ale za nową stodołą stoi drabina. Przynieś ją szybko”. W pięć minut później panna Urszula w płaszczu i kapturze zeszła cichutko po drabinie, a po następnych kilku minutach galopowali już przez las. „Czeka nas długa droga, Urszulo” — powiedział Robert. „Pojadę z tobą choćby na koniec świata, Robercie MacNair” — oświadczyła Urszula. Oczywiście, Felicity, nie powinna była tak powiedzieć. Ale w tam tych czasach w gazetach nie było rubryki savoir–vivre’u. No i kiedy nad portem w Charlottetown pojawił się czerwony brzask październikowego świtu, „Biała dama” odpłynęła. Na jej pokładzie stali Robert i Urszula MacNair, a panna młoda trzymała w ręku, jak najcenniejszy skarb, kłębek szarej przędzy. — Lubię takie historyjki — odezwał się Dan. — Nikt nie umarł, nikt nie zginął, to już coś. — Czy stary Hugo wybaczył Urszuli? — spytałem. — W brązowym zeszycie nie było o tym mowy — odparła Mała Baśń. — Ale Dziwak powiedział, że tak. — To musi być romantyczne, taka ucieczka z ukochanym — szepnęła rozmarzonym głosem Cecylia. — Cecylio King, nie wygaduj bzdur — ofuknęła ją surowo Felicity. ROZDZIAŁ III BOŻONARODZENIOWA HARFA Przed zbliżającym się Bożym Narodzeniem w domach Kingów panowało ogromne podniecenie. Już od wielu tygodni wszyscy oszczędzali i liczyli skrzętnie każdy grosik. Coraz to ktoś ukrywał jakąś robótkę, odbywały się tajemnicze narady szeptem i nikt nikomu nie miał tego za złe, choć kiedy indziej doszłoby na pewno do awantur)’. Felicity była w swoim żywiole: pomagała matce w przygotowaniach świątecznych. Nie dopuszczano do nich Małej Baśni ani Cecylii; ciotka Janet po prostu ich nie zauważała. Felicity traktowała je z ostentacyjną wzgardą. Cecylia bardzo nad tym bolała i poskarżyła mi się skrycie. — Ja też jestem córką mamy, nie tylko Felicity — powiedziała z takim oburzeniem, na jakie ją było stać. — A Felicity mnie od wszystkiego odsuwa. Chciałam przebrać rodzynki do świątecznej leguminy, ale ona oświadczyła, że zrobi to sama, bo świąteczna legumina to nie to samo co zwykła! Jakbym ja nie potrafiła! To obrzydliwe, Felicity puszy się jak paw! — Szkoda, że nigdy nie popełnia żadnego błędu. Zaraz by spuściła z tonu — zauważyłem. Ciotka Janet i ciotka Oliwią chowały wszystkie paczki, które nadeszły od mieszkających z dala przyjaciół. Należało je otworzyć dopiero w czasie świąt. Jak bardzo wlókł się ostatni tydzień! Ale w końcu spełniły się nasze pragnienia i nadszedł ten długo oczekiwany dzień, pozornie szary i przenikliwie zimny, ale jakże radosny. Stryj Roger, ciocia Oliwią i Mała Baśń przyszli wcześnie rano na cały dzień, przybiegł też rozpromieniony Piotrek, którego powitaliśmy entuzjastycznie, gdyż baliśmy się, że nie uda mu się spędzić z nami gwiazdki. Jego matka chciała, aby do niej przyjechał. — Oczywiście, że powinienem — powiedział mi markotnie Piotrek. — Ale w domu nie będzie na obiad indyka, bo nas na to nie stać. I mama zawsze w czasie świąt płacze, bo zaczyna myśleć o ojcu. To nie jej wina, ale wesoło nie jest. Ciotka Jane by nie płakała. Zawsze mówiła, że dla żadnego mężczyzny nie warto mieć zapuchniętych oczu. Ale co robić, muszę spędzić gwiazdkę w domu. Jednakże w ostatniej chwili panią Craig zaprosiła kuzynka z Charlottetown, Piotrkowi zostawiono zatem prawo wyboru, czy chce pojechać z nią, czy nie, i z radością został. Tak więc zgromadziliśmy się wszyscy, poza Sarą Ray, która wprawdzie została zaproszona, ale matka nie pozwoliła jej przyjść. — Matka Sary Ray strasznie jej się daje we znaki — oburzyła się Mała Baśń. Żyje po to, by zatruwać życie tej biednej malej, nie chce jej nawet puścić na to wieczorne przyjęcie. — Sara ma złamane serce — ze współczuciem dorzuciła Cecylia. — Boję się, że ja także nie potrafię się bawić, jak pomyślę, że Sara siedzi w domu i musi czytać Biblię! — Są gorsze rzeczy niż czytanie Biblii — oświadczyła z wymówką w głosie Felicity. — Ale pani Ray każe jej czytać Biblię za karę — protestowała Cecylia. — Ile razy Sara płacze, bo matka jej czegoś zabroniła — a dziś wieczorem na pewno będzie płakała — musi przeczytać siedem rozdziałów Biblii. Więc jak może ją polubić? W każdym razie nie będę mogła omówić potem z Sarą przyjęcia, a to odbierze mi połowę przyjemności. — Ale jej za to o nim opowiesz — pocieszył ją Feliks. — To nie to samo — obruszyła się Cecylia. — To strasznie jednostronne. Otwieranie paczek z prezentami było świetną zabawą. Jedni dostali więcej, inni mniej, ale wszyscy dostaliśmy tyle, że nikt nie mógł poczuć się pokrzywdzony. Oczy wylazły nam na wierzch, gdy zobaczyliśmy zawartość skrzynki, którą Małej Baśni przysłał z Paryża ojciec. Tyle pięknych rzeczy, w tym druga jedwabna sukienka, też czerwona, ale nie jasna jak płomień, tylko prawie purpurowa, z falbankami i riuszkami. Oprócz tego karmazynowe atłasowe pantofelki, na obcasach i ze złotymi sprzączkami. Na widok tych pantofelków ciotka Janet podniosła ze zgrozą ręce, Felicity zauważyła wzgardliwie, że Małej Baśni powinny się już znudzić czerwone szmatki, a nawet Cecylia zwierzyła mi się na stronie, że lepiej jest nie dostawać aż tylu prezentów naraz, bo nie można się nimi należycie cieszyć. — Nigdy mi się nie znudzi czerwień — oznajmiła z pasją Mała Baśń. — Uwielbiam czerwień! To taki bogaty kolor. Kiedy mam na sobie czerwoną sukienkę, czuję się dużo mądrzejsza i myśli zaczynają mi tańczyć w głowie… Ach, ty moja ukochana sukienko! Jakaś ty jedwabista i wesolutka! Przerzuciła ją przez ramię i puściła się w pląsy po pokoju. — Saro, jesteś niemądra — napomniała ją dość ostro ciotka Janet. Ciotka była najpoczciwszą osobą na świecie i w jej korpulentnym ciele ukrywało się prawdziwie dobre serce. Ale —jak przypuszczam — było jej czasem przykro, że córka awanturnika i włóczęgi, a za takiego uważała Blaira Stanleya, paraduje w jedwabnych szatkach, a jej córki muszą się zadowolić welwetem i muślinem. W tamtych czasach rzadko która kobieta mogła liczyć na więcej niż jedną jedwabną suknię w ciągu całego życia. Mała Baśń otrzymała także prezent od Dziwaka: małą, zniszczoną książeczkę, pełną dopisków na marginesach. — Przecież to używana książka — zauważyła z niesmakiem Felicity. — Nie sądziłam, że Dziwak jest skąpy. — Ty nic nie rozumiesz, Felicity — tłumaczyła jej cierpliwie Mała Baśń. — Ale spróbuję ci wytłumaczyć. Ja sto razy wolę tę książkę od nowej. On ją wiele razy czytał, zaprzyjaźnił się z nią… Nowa książka prosto z księgarni nie byłaby dla mnie równie cenna. Czuję się zaszczycona, że Dziwak się z nią dla mnie rozstał. Bardzo jestem z tego dumna. Żaden prezent nie sprawił mi aż takiej przyjemności. — Nie jesteś wymagająca! Rzeczywiście nie rozumiem i wcale nie chcę zrozumieć — odburknęła Felicity. — Ja nie dałabym nikomu używanego prezentu gwiazdkowego i nie chciałabym czegoś takiego dostać! Piotrek był w siódmym niebie, bo Felicity wręczyła mu upominek, i to taki, który wykonała własnoręcznie. Była to tekturowa zakładka do książki. Widniał na niej czerwono— żółty kielich, a pod nim napis „Nie dotykaj mnie”. Zważywszy, że Piotrek nie zdradzał najmniejszych skłonności do picia — nie brał nawet do ust naszego ulubionego wina z pierwiosnków — nie bardzo rozumieliśmy, czemu Felicity wybrała tę właśnie dewizę. Ale Piotrek był tak rozanielony, że nie chcieliśmy mu psuć przyjemności niewczesną krytyką. Później Felicity wyjaśniła mi, iż zrobiła taką właśnie zakładkę, bo ojciec Piotrka, nim porzucił rodzinę, mocno popijał. — Uważałam, że Piotrka należy zawczasu ostrzec — powiedziała z poważną miną. Nawet Pat dostał prezent —— błękitną kokardę, którą dopiero po pół godzinie udało mu się zedrzeć. Paddy nie lubił się stroić. Zjedliśmy wspaniały świąteczny obiad; była to prawdziwa uczta Lukullusa. Objedliśmy się okropnie, bo tego dnia nikt nie ośmielał się nam w tym przeszkodzić. A wieczorem nasze szczęście nie miało granic — poszliśmy na przyjęcie do Kitty Marr. Był piękny wieczór. Rano szczypał mróz, ale teraz ociepliło się. Powietrze stało się łagodniejsze. Niesamowita cisza spowiła fioletową ziemię, ciemne jodłowe lasy, wypłowiałe łąki. Było tak, jakby przyroda złożyła z ulgą umęczone ręce, wiedząc, że czeka ją długi zimowy sen. Ciotka Janet z początku nie chciała się zgodzić, byśmy poszli na to przyjęcie, wstawił się jednak ze nami wuj Alek. Prawdopodobnie wzruszył go żałosny wzrok Cecylii. Wuj nie wyróżniał żadnego ze swoich dzieci, niemniej jego ulubienicą była na pewno Cecylia, ostatnio dawało się to coraz częściej zauważyć. Co i raz szukał jej wzrokiem i niespokojnie się przyglądał. A wtedy ja także dostrzegałem, że jest bledsza i chudsza niż w lecie, jej łagodne oczy wydają się większe, a na buzi maluje się wyraz znużenia i smutku. Usłyszałem kiedyś, jak wuj mówi do ciotki, że martwi się wyglądem Cecylii, bo ona coraz bardziej przypomina jego zmarła siostrę, Felicity. — Jesteś niemądry, Alku — ofuknęła go ciotka Janet. — Cecylia jest w świetnej formie. Po prostu szybko rośnie. Ale odtąd, kiedy piliśmy mleko, Cecylia dostawała śmietankę i ciotka bardzo pilnowała, by nie wychodziła z domu bez kaloszy. Tego jednak wesołego bożonarodzeniowego wieczoru nie nękały nas żadne złe przeczucia. Cecylia była wesoła i wyglądała wyjątkowo ładnie, błyszczały jej oczy, lśniły włosy. Trudno znaleźć słowa, które oddałyby sprawiedliwość urodzie Felicity, i nawet Mała Baśń miała swój dobry dzień. Bił od niej taki czar, że nie mogła z nim konkurować żadna ładna buzia. Sara wprost promieniała, choć ciocia Oliwią nie pozwoliła jej włożyć atłasowych pantofelków i musiała wystąpić w zwykłych półbucikach. — Dobrze wiem, co czujesz, córo Ewy — powiedziała wesoło — ale na drodze jest błoto, grudniowe noce są zimne, więc naprawdę nie możesz iść paru mil w tych frywolnych paryskich cudeńkach… Nie, kalosze nic nie pomogą. Bądź więc dzielna, złotko, i pokaż, że te atłasowe pantofelki nie przesłaniają ci całego świata. — Zresztą i tak na widok tej pąsowej jedwabnej sukienki pękną serca wszystkich małych kobietek — zażartował wuj Roger. — Gdybyś włożyła jeszcze pantofelki, naraziłabyś na szwank ich dusze. Zlituj się, Saro. — Co on właściwie chciał przez to powiedzieć? — spytała szeptem Felicity. — Że wszystkie dziewczyny umrą z zazdrości, widząc sukienkę Małej Baśni — oświecił ją Dan. — Ja tam jej nie zazdroszczę — powiedziała wyniośle Felicity. — Może sobie nosić tę suknię. Z jej cerą! Ale na przyjęciu wszyscy bawiliśmy się świetnie. I strasznie przyjemnie było potem wracać do domu polami wysrebrzonymi przez gwiazdy; po niebie majestatycznie sunął Orion, a nad czarnym horyzontem pojawił się czerwony księżyc. Dłuższy czas towarzyszył nam strumień, śpiewając wśród ciemności. Felicity i Piotrek szli przed nami. Tego bożonarodzeniowego wieczoru Piotrkowi naprawdę dopisywało szczęście. Kiedy wyszliśmy z domu państwa Marr, spytał zuchwale Felicity: — Czy mogę cię odprowadzić do domu? — A ona ku naszemu zdumieniu skinęła głową i wzięła go pod ramię. Zrobiła to królewskim gestem i wcale nie speszyła się głośnym śmiechem Dana. Zazdrościłem Piotrkowi jego bezpośredniości i beztroski. Marzyłem, żeby poprosić o to samo Małą Baśń, ale nie zdobyłem się na odwagę. Toteż Dan, Feliks, Cecylia, Mała Baśń i ja wracaliśmy wszyscy razem, a kiedy doszliśmy do lasu Jakuba Frewena, przysunęliśmy się do siebie, bo w tym jodłowym gaju słychać było dźwięki harfy, a kto wie, czyje palce uderzały w jej struny? Nad naszymi głowami rozbrzmiewała potężna muzyka, a korony drzew smagane wiatrem zdawały się ulatywać ku rozgwieżdżonemu niebu. Te eolskie pienia przypomniały Małej Baśni starą legendę. — Wczoraj wieczorem przeczytałam w jednej z książek cioci Oliwii prześliczne opowiadanie pod tytułem Bożonarodzeniowa harfa. Chcecie go posłuchać? Bardzo tu będzie pasowało. — Ale czy nie ma w nim duchów? — spytała nieśmiało Cecylia. — O, nie, tutaj za nic w świecie nie opowiadałabym o duchach. Sama bym się zaczęła bać. To opowieść o pastuszku, który w noc Bożego Narodzenia zobaczył anioły. Był jeszcze wyrostkiem, z całego serca kochał muzykę i marzył o tym, żeby zagrać melodię, która rozbrzmiewała w jego duszy. Ale nie potrafił. Miał harfę i często próbował grać, ale tak nieporadnie uderzał w struny, że rozlegały się dysonanse. Jego towarzysze wyśmiewali go i uważali za przygłupka, bo kiedy oni pilnując owiec gromadzili się przy ognisku i opowiadali sobie o ciekawych wydarzeniach, on siadał z boku i obejmując harfę wpatrywał się w niebo. Wolał rozmyślać niż się weselić i czasem modlił się, nie tracąc nadziei, że któregoś dnia uda mu się to, co czuje, wyrazić muzyką i w ten sposób przyniesie ulgę znużonemu światu. Tamtej nocy Bożego Narodzenia wraz z innymi pastuszkami czuwał na wzgórzu. Było ciemno i chłodno, wszyscy poza nim otoczyli ciasno ognisko. On jak zwykle siedział z dala, z harfą na kolanach i tęsknotą w sercu. I oto na niebie pojawiła się światłość, jakby ciemna noc rozkwitła nagle płomieniem. Oczom wszystkich ukazali się skrzydlaci aniołowie. Rozległ się ich radosny śpiew. A kiedy aniołowie śpiewali, harfa pastuszka zaczęła grać im do wtóru, a on uprzytomnił siebie, że ta muzyka wyraża wszystkie jego tajemne marzenia. I począwszy od tej nocy, ilekroć brał do rąk harfę, grała ona ową melodię, a on wędrował z nią po świecie i gdziekolwiek rozbrzmiewała muzyka, tam znikała nienawiść, ustawały waśnie, zwyciężała dobra wola, nastawał pokój. W sercu tego, kto ją słyszał, nigdy więcej nie gościła złość, lecz pojawiała się nadzieja. Upłynęło wiele lat i pastuszek postarzał się, zgarbił, utracił siły, wciąż jednak wędrował po świecie i jego harfa anielskim głosem przemawiała do ludzkości. W końcu jednak poczuł się tak słaby, że położył się w ciemnościach tuż obok drogi. Ale jego harfa nie przestawała grać, a jemu samemu wydało się, że staje koło niego jasna postać z gwiaździstymi oczyma i mówi: „Muzyka harfy jest muzyką, która rozbrzmiewała w twojej duszy. Gdyby kiedykolwiek zawitała do twojego serca zawiść, samolubstwo lub inne niskie uczucie — harfa umilkłaby. Teraz twoje życie dobiegło końca, ale to, czym obdarzyłeś ludzi, przetrwa i dopóki będzie istniał świat, w uszach ludzi rozbrzmiewać będzie niebiańska muzyka bożonarodzeniowej harfy”. I kiedy wzeszło słońce, stary pasterz leżał martwy na skraju drogi, ale z uśmiechem na ustach tulił do siebie harfę z popękanymi strunami. Kiedy Mała Baśń skończyła opowiadać tę legendę, wychodziliśmy właśnie z lasu. Stąd już widać było nasz dom. Mgliste światełko w kuchennym oknie świadczyło, że ciotka Janet nie zamierza pójść spać, nim jej dzieciarnia nie znajdzie się bezpiecznie pod dachem. — Mama czeka na nas — powiedział Dan. — A to będzie ubaw, jak podejdzie do drzwi i natknie się na Felicity z Piotrkiem. Będzie wściekła. Już blisko północ. — Zaraz skończy się dzień Bożego Narodzenia… Prawda, że był cudowny? Pierwszy raz spędziliśmy go razem. Jak myślicie, czy jeszcze kiedyś będziemy razem na gwiazdkę? — spytała z westchnieniem Cecylia. — Mnóstwo razy — odrzekł beztrosko Dan. — A czemu by nie? — Nie wiem — szepnęła Cecylia, zwalniając kroku. — Ale wszystko to jest zbyt cudowne, żeby mogło długo trwać. — Gdyby Willy Fraser był równie odważny jak Piotrek, pannie Cecylii King nie przychodziłyby do głowy czarne myśli — zakpił Dan. Cecylia potrząsnęła głową i nie raczyła odpowiedzieć. Byłoby to poniżej godności szanującej się młodej damy. ROZDZIAŁ IV POSTANOWIENIA NOWOROCZNE Boże Narodzenie nie było białe, za to mieliśmy biały Nowy Rok. Zaraz po gwiazdce spadł gęsty śnieg. Nasz sad wyglądał tak zimowo, iż trudno było uwierzyć, że nie tak dawno mieszkało w nim lato i że kiedykolwiek powróci wiosna. W księżycowej poświacie nie śpiewał żaden ptak, na ścieżce, na której spoczywały gęsto płatki jabłoni, leżały teraz potężne zaspy. Ale śnieżne aleje lśniły w świetle księżyca jak arkady z kryształu i kości słoniowej. W Alei Wuja Stefana królowała biała magia. W wieczór sylwestrowy siedzieliśmy wszyscy razem w kuchni, którą dorośli uprzejmie oddali nam we władanie na zimowe wieczory. Oczywiście była z nami Mała Baśń i Piotrek, a nawet Sara Ray. Matka pozwoliła jej przyjść pod warunkiem, że punkt ósma wróci do domu. Cecylia ucieszyła się jej widokiem, ale nie my, chłopcy, gdyż zmrok zapadał wcześnie i ciotka Janet kazała zawsze któremuś z nas odprowadzać Sarę. Nie cierpieliśmy tego, bo Sara bardzo się tym chełpiła. Wiedzieliśmy, że następnego dnia opowie w szkole, oczywiście pod sekretem, że taki to a taki King odprowadzał ją do domu. Każdy wie, iż to zupełnie co innego, kiedy odprowadza się do domu młodą damę z własnego wyboru, a co innego, kiedy wam każe matka lub ciotka, i powinna o tym wiedzieć także Sara Ray. Na dworze różane słońce zaczynało już kryć się za jodłami porastającymi wzgórza. Zaspy na łąkach i w alejach wyglądały jak fale, które za skinieniem czarodziejskiej różdżki zamieniły się w marmur. Powoli kolory nikły, ustępując mistycznej bieli zimowego zmierzchu, kiedy pojawia się księżyc. Niebo wyglądało jak szafirowa czara. Wkrótce ukazały się na nim gwiazdy. — Tak się cieszę, że spadł śnieg — powiedziała Mała Baśń z radością w głosie. — Bo inaczej Nowy Rok nie różniłby się od starego. „Nowy Rok” — jak to uroczyście brzmi. Pomyślcie, mamy przed sobą trzysta sześćdziesiąt pięć dni, w których nic się jeszcze nie zdarzyło. — Nie sądzę, żeby miało się zdarzyć coś bardzo interesującego — zauważył pesymistycznie Feliks, na którego właśnie wypadała kolej odprowadzenia do domu Sary Ray. — A ja się trochę boję. Nie wiadomo, co się może stać… — wyraziła obawę Cecylia. — Zresztą panna Marwood powiada, że ważne jest to, co my sami robimy, a nie to, co się nam przydarzy. — Mnie zaś każdy Nowy Rok bardzo cieszy — obstawała przy swoim Mała Baśń. — Chciałabym, żeby u nas witano go tak, jak w Norwegii. Tam cała rodzina siedzi do północy, a kiedy zegar W) bije dwunastą, ojciec otwiera drzwi i wpuszcza Nowy Rok. I o śliczny zwyczaj. — Gdyby mama pozwoliła nam zostać do dwunastej, moglibyśmy tak zrobić — zasugerował Dan. — Ale na pewno nie pozwoli. To niesprawiedliwe. — Jeśli będę miała dzieci, to z pewnością pozwolę im patrzeć, jak do domu wchodzi Nowy Rok — oznajmiła stanowczo Mała Baśń. — Ja też — poparł ją Piotrek. — Za to w inne dni będą musiały kłaść się o siódmej. — Jak wy się nie wstydzicie mówić o takich rzeczach — zgorszyła się Felicity. Piotrek stropił się i chętnie zapadłby się pod ziemię; pewnie sądził, że przekroczył jakiś przepis z „Przewodnika Rodzinnego”. — Nie wiedziałam, że nie powinno się mówić o dzieciach — mruknął przepraszającym tonem. — A co z naszymi noworocznymi postanowieniami? Wieczór sylwestrowy jest chyba najodpowiedniejszym momentem, żeby to zrobić — rzuciła pomysł Mała Baśń. — Nie bardzo widzę, co miałabym postanowić — żachnęła się Felicity, która była z siebie całkowicie zadowolona. — Mogę ci podpowiedzieć — wtrącił ironicznie Dan. — A mnie przychodzi na myśl tyle rzeczy, że na pewno nie uda mi się dotrzymać wszystkich przyrzeczeń — wykrzyknęła Cecylia. — No więc niech każdy z nas wymyśli sobie kilka, to będzie pyszna zabawa, i zobaczymy potem, kto potrafi spełnić to, co obiecywał — zasugerowałem. — Ale weźmy papier i wszystko zapiszmy. Tak będzie uroczyściej i pomoże nam dotrzymać słowa. — I niech każdy powiesi swoją kartkę z przyrzeczeniami na ścianie w sypialni, aby co dzień sobie o nich przypominać, a kiedy ktoś nie wytrwa w jakimś postanowieniu, zrobi przy nim krzyżyk — zaproponowała Mała Baśń. — W ten sposób przekonamy się, czy robimy postępy, no i wstyd będzie mieć zbyt dużo krzyżyków. — Możemy też ogłaszać w „Naszym Pisemku” listę honorową. Zamieścimy na niej co miesiąc nazwiska tych, którzy wywiązali się godnie ze swoich zobowiązań — podpowiedział Feliks. — Co za bzdury! — prychnęła pogardliwie Felicity, ale zasiadła z nami przy stole, choć z początku nawet nie spojrzała na leżącą przed nią białą kartkę. — Będziemy kolejno wymieniać po jednym postanowieniu — zadecydowałem. — Ja zacznę. I przypomniawszy sobie ze wstydem niedawną kłótnię z Felicity, napisałem najładniej jak umiałem: „Postanawiam się nie złościć”. — Najwyższy czas — powiedziała nietaktownie Felicity. Następny był Dan. — Nic nie mogę wymyślić — mruknął, gryząc obsadkę. — Postanów, że już nigdy nie będziesz się obżerał trującymi jagodami — zasugerowała Felicity. — A ty, że nie będziesz w kółko tym samym zanudzać ludzi — odciął się Dan. — Błagam was, nie kłóćcie się w ostatni wieczór roku — prosiła Cecylia. — Postanówcie, że w ogóle nie będziecie się kłócić — wtrąciła Sara Ray. — Co to, to nie — zaprotestował gwałtownie Dan. — Po co postanawiać coś, o czym z góry wiadomo, że się tego nie zrobi? W tej rodzinie jest osoba, z którą człowiek musi się kłócić, jeżeli chce przeżyć. Ale coś mi przyszło na myśl. Będę się starał nikomu nie robić na złość. Felicity, która tego wieczoru była naprawdę nieznośna, roześmiała się kpiąco. Cecylia jednak szturchnęła ją mocno łokciem i Felicity nie odezwała się. „Nie będę jadł jabłek” — napisał Feliks. — A to dlaczego? — spytał ze zdziwieniem Piotrek. — Nie twoja rzecz — odburknął Feliks. — Od jabłek się tyje — wyjaśniła ze słodyczą Felicity. — Hm, to trochę dziwne postanowienie — zauważyłem. — Należy chyba postanawiać, że nie będzie się robiło czegoś, czego nie powinno się robić, albo że zrobi się coś dobrego. — Chyba każdy może postanawiać, co zechce — obruszył się znowu Feliks. „Nie będę pił” — napisał z wysiłkiem Piotrek. — Przecież ty nie pijesz — zdziwiła się Mała Baśń. — No to tym łatwiej mi przyjdzie tego dotrzymać — upierał się Piotrek. — To nieuczciwe — zaprotestował Dan. — Jeśli każdy z nas postanowi, że nie będzie robić czegoś, czego i tak nie robi, to wszyscy trafimy na honorową listę. — Dajcie Piotrkowi spokój — powiedziała surowo Felicity. — To bardzo stosowne postanowienie, wszyscy powinni to sobie obiecać. „Nie będę nikomu zazdrościć” — napisała Mała Baśń. — A zazdrościsz? — zapytałem ze zdziwieniem. Mała Baśń zarumieniła się i skinęła głową. — Tak, jednej rzeczy zazdroszczę. Ale nie powiem wam czego. — Ja też czasem zazdroszczę — wyznała Sara Ray. — I moje pierwsze postanowienie będzie brzmiało: „Spróbuję nie być zazdrosna, kiedy dziewczynki w szkole opowiadają o swoich chorobach”. — To ty byś chciała chorować? — zdziwił się Feliks. — Jak człowiek choruje, to wszyscy koło niego skaczą — wyjaśniła Sara Ray. „Będę doskonalić mój umysł, czytając dobre książki” — napisała Cecylia. — Ściągnęła to z „Przewodnika Rodzinnego”! — wykrzyknęła Felicity. — Co to szkodzi? — zapytała z godnością Cecylia. — Ważne jest, żeby to robić. — No, Felicity, kolej na ciebie — powiedziałem. Felicity potrząsnęła złocistymi lokami. — Już wam mówiłam, że nie zamierzam niczego postanawiać. Pisz sobie sam. I napisałem: „Będę pilnie uczył się gramatyki”. — A gramatyki nienawidziłem z całego serca. — Ja też nie cierpię gramatyki — westchnęła Sara Ray. — Gramatyka wydaje mi się czymś mało istotnym. Sara lubiła używać trudnych słów, ale często się myliła. Tym razem chciała chyba powiedzieć „mało interesującym”. „Będę się starał nie wściekać na Felicity” — napisał Dan. — Tak jakbym ci dawała powody — oburzyła się Felicity. — Jak można być tak nieuprzejmym w stosunku do własnej siostry — zawtórował jej Piotrek. — On nie potrafi być uprzejmy. Jest strasznie porywczy — oświadczyła z naciskiem Felicity. — To rodzinne — rzucił z przekąsem Dan. Jeszcze nie wysechł atrament, a on już nie wytrzymał. — Znów zaczynasz — powiedziała urągliwie Felicity. „Będę sam rozwiązywał zadania rachunkowe” — nabazgrał Feliks. — Ja bym też chciała — odezwała się nieśmiało Sara Ray — ale wiem, że mi się to nie uda. Nigdy nie dałabym sobie rady z mnożeniem wielocyfrowych liczb, gdyby mi nie pomagała Judy Pinezau. Judy źle czyta i nie zna w ogóle ortografii, ale w arytmetyce jest mocna. Mnożenie to udręka, Dzielenie także męka, Reguła trzech mnie przeraża, A przy ułamkach wpadam w szał. — zacytował Dan. — Ja jeszcze nie przerabiałam ułamków — dodała Sara — i mam nadzieję, że zanim do tego dojdzie, będę za duża, żeby chodzić do szkoły. Nie cierpię arytmetyki, ale namiętnie lubię geografię. „Nie będę grał w kółko i krzyżyk na kartkach mojego modlitewnika” — napisał Piotrek. — Wielkie nieba! — zawołała ze zgrozą Felicity. — Robiłeś to? Zawstydzony Piotrek skinął potakująco głową. — Tak. W tę niedzielę, kiedy kazanie wygłaszał pastor Bailey. Strasznie długo gadał, a ja byłem okropnie zmęczony. Zresztą nic nie rozumiałem. I grałem w kółko i krzyżyk z jednym z chłopców z Markdale. Siedziałem tego dnia na chórze. — Cóż, mam nadzieję, że jeśli ci to znów strzeli do głowy, nie zrobisz tego w naszej ławce. — W ogóle nie zrobię! Potem cały dzień czułem się bardzo głupio. „Będę próbowała nie gniewać się, jak mi ktoś przerwie, kiedy opowiadam” napisała Mała Baśń i dodała z westchnieniem: Ale to będzie bardzo trudne. — Mnie wcale nie przeszkadza, że ktoś mi przerywa — skwitowała jej słowa Felicity. „Będę się starała być zawsze pogodna i uśmiechnięta” — napisała Cecylia. — Taka właśnie jesteś — powiedziała Sara Ray. — Nie uważam, żeby trzeba było stale być pogodnym — oświadczyła Mała Baśń. — Biblia poucza nas, że mamy płakać wraz z tymi, co płaczą. — Ale może mamy płakać pogodnie? — wyraziła swe wątpliwości Cecylia. — To tak, jakby się chciało powiedzieć: przykro mi, że ty masz zmartwienie, ale cieszę się, że to nie ja — zauważył z ironią Dan. — Danie, nie bluźnij — napomniała go Felicity. — Znam historyjkę o starych państwu Davidsonach z Markdale — wtrąciła Mała Baśń. — Ona się zawsze uśmiechała i to okropnie drażniło jej męża. Któregoś dnia powiedział ze złością: „Słuchaj, stara, właściwie dlaczego ty ciągle szczerzysz zęby?” „No, jak to, Abiramie — odpowiedziała — wszystko jest takie przyjemne, że po prostu muszę się uśmiechać”. Wkrótce potem państwo Davidsonowie zaczęli mieć kłopoty. Żyto nie obrodziło, najlepsza krowa zdechła, pani Davidson dostała reumatyzmu, a wreszcie jej mąż złamał nogę. Ale pani Davidson dalej się uśmiechała. „Wiesz, stara, zupełnie cię nie rozumiem” — powiedział pan Davidson. „No, jak to, Abiramie — odrzekła — wszystko jest takie straszne, więc przynajmniej ja się uśmiecham…” „Hm… A nie mogłabyś pozwolić twojej twarzy raz odpocząć?” — zapytał ze złością jej mąż. „Nie będę plotkować” — napisała Sara Ray i zrobiła zadowoloną minę. — Wcale? Czy ty nie przesadzasz? — zapytała niespokojnie Cecylia. — Nie powinno się robić złośliwych plotek, ale są także plotki niewinne. Jeśli ci powiem, że Emmy MacPhail będzie miała tej zimy nowy futrzany kołnierz, to jest to plotka niewinna. Złośliwa byłaby tylko wtedy, gdybym powiedziała, że nie wiem, jak Emmy stać na nowy kołnierz, skoro jej ojciec ciągle nie płaci mojemu ojcu za owies. Saro, na twoim miejscu napisałabym, że nie będę powtarzać tylko złośliwych plotek. Sara zgodziła się na tę poprawkę. „Będę dla wszystkich uprzejmy” — brzmiało moje trzecie postanowienie i zostało przyjęte bez żadnych komentarzy. „Spróbuję nie mówić gwarą, bo Cecylia tego nie lubi” — napisał Dan. — Czasem takie gwarowe słowa mają wdzięk — zauważyła Felicity. — „Przewodnik Rodzinny” powiada, że są wulgarne — zachichotał Dan. — Prawda, Saro Stanley? — Nie przeszkadzajcie mi — powiedziała Mała Baśń. — Właśnie przyszła mi do głowy piękna myśl. — Już wiem, co postanowię! — zawołała Felicity. — W ostatnią niedzielę pastor Marwood mówił, że jeśli nasze myśli będą piękne, to także i życie będzie piękne. Więc postanawiam, że co rano, przed śniadaniem, pomyślę o czymś pięknym. — Uda ci się to tylko raz na dzień? — zakpił z lekka Dan. — Ale dlaczego przed śniadaniem? — zapytałem. — Bo łatwiej się myśli „z pustym żołądkiem” — powiedział w dobrej wierze Piotrek, lecz Felicity zmierzyła go groźnym wzrokiem. — Wybrałam tę porę — wyjaśniła z godnością — bo kiedy rano będę przed lustrem szczotkować włosy, zobaczę kartkę, no i na pewno nie zapomnę. — Pastor Marwood mówił, że wszystkie nasze myśli mają być piękne — zauważyła Mała Baśń. — I wtedy nikt nie będzie się bał mówić, co myśli. — I tak nie powinniśmy się bać — oznajmił z przekonaniem Feliks. — Postanawiam, że zawsze będę mówił, co myślę. — I sądzisz, że dożyjesz przyszłego roku? — zakpił Dan. — To nie byłoby takie trudne mówić, co się myśli, gdyby człowiek miał pewność, co myśli — wtrąciła Mała Baśń. — Ja często nie bardzo wiem. — A czy ty byś lubił, gdyby ludzie wciąż ci mówili, co o tobie sądzą? — zwróciła się do Feliksa Felicily. — To nieważne, co sądzą o mnie niektóre osoby — odciął się Feliks. — Przecież nie lubisz, żeby ktokolwiek mówił ci, że jesteś tłusty. — Dlaczego wy ciągle musicie z siebie kpić? — jęknęła żałosnym tonem Cecylia. — I to w ostatnią noc starego roku. Bóg jeden wie, gdzie będziemy za rok! Piotrku, teraz twoja kolej. — Będę się starał odmawiać co wieczór pacierz. Bo czasem modlę się na zapas, jak się boję, że następnego dnia zapomnę. Zrobiłem tak przed przyjęciem. — Pewnie nigdy nie odmawiałeś pacierza, dopóki nie zaciągnęliśmy cię do kościoła — burknęła Felicity, która wcale nie brała udziału w namawianiu Piotrka, by zaczął z nami chodzić na nabożeństwa, a nawet się temu bardzo sprzeciwiała, jak to już zostało opisane w pierwszym tomie naszej rodzinnej historii*. — Odmawiałem! — oburzył się Piotrek. — Nauczyła mnie go jeszcze ciocia Jane, bo mama nie miała czasu. Jak ojciec dał nogę, to musiała prać dniem i nocą. „Nauczę się gotować” — napisała Mała Baśń, marszcząc brwi. — Postanów lepiej, że już nigdy nie zrobisz puddingu z… — zaczęła Felicity i nagle przerwała. Brzmiało to tak, jakby przełknęła resztę zdania. Cecylia szturchnęła ją łokciem i Felicity pewnie sobie przypomniała, że Mała Baśń zagroziła nam, że nigdy niczego nie opowie, jeśli ktoś wypomni jej tamten pudding z trocinami. Ale wszyscy wiedzieliśmy, co Felicity zamierzała powiedzieć, i Mała Baśń spojrzała na nią bynajmniej nie kuzynowskim wzrokiem. „Nie będę płakała, kiedy mama nie nakrochmali mi fartuszka” — napisała Sara Ray. — Postanów lepiej, że w ogóle nie będziesz płakać — podpowiedział jej życzliwie Dan. Sara Ray rozpaczliwie pokręciła głową. — To byłoby za trudne. Czasami muszę płakać. To wielka ulga. — Nie dla tych, którzy to słyszą — szepnął Dan do Cecylii. — Cii! — syknęła Cecylia. — Nie rań jej uczuć. Czy to znów moja kolej? No, to postanawiam, że nie będę się zamartwiać, że moje włosy się nie kręcą. Ale nie przestanę tego pragnąć. — Dlaczego więc przestałaś zakręcać włosy na papiloty? — zapytał Dan. — Dobrze wiesz, że już tego nie robię od tamtej nocy, kiedy Piotrek umierał na odrę — odpowiedziała Cecylia z wymówką w głosie. — Wtedy przysięgłam nigdy więcej nie kręcić włosów, zresztą zawsze miałam uczucie, że oszukuję. „Będę obcinał i czyścił paznokcie” — napisałem. — No to mam już cztery postanowienia. Wystarczy! „Będę zawsze myślał dwa razy, zanim coś powiem” — złożył na piśmie swe ostatnie przyrzeczenie Feliks. — Ogromna strata czasu — skomentował to Dan. — Ale jeśli zamierzasz mówić, co myślisz, to pewnie masz rację. — Ja poprzestanę na trzech postanowieniach — oznajmił Piotrek. „Będę korzystać z każdej okazji, żeby się dobrze bawić” — napisała Mała Baśń. — Bardzo rozsądne! — zawołał Dan. — I chyba łatwo ci przyjdzie dotrzymać tej obietnicy — zauważył Feliks. „Spróbuję polubić Biblię” — napisała Sara Ray. — To wstyd, żeby musieć próbować! — wykrzyknęła Felicity. — Powinno się lubić czytać Biblię. — Gdybyś za każdym razem, kiedy jesteś niegrzeczna, musiała przeczytać siedem rozdziałów, też byś jej nie lubiła — odcięła się Sara Ray. „Nie będę wierzyła we wszystko, co usłyszę” — brzmiało ostatnie postanowienie Cecylii. — A co? Tylko w połowę? — zakpił Dan. — W lepszą połowę — odpowiedziała spokojnie Cecylia. „Będę się starała słuchać zawsze mamy” — napisała Sara Ray z westchnieniem, które świadczyło, że zdaje sobie sprawę, jakie to będzie trudne zadanie. — I na tym kończę — dodała. — Felicity zrobiła tylko jedno postanowienie — zauważyła krytycznie Mała Baśń. — Lepiej zrobić jedno i w nim wytrwać — powiedziała z dumą Felicity. I w ten sposób do niej należało ostatnie słowo, bo Sara Ray musiała wracać i wszyscy wstaliśmy. Patrzyliśmy, jak Sara idzie z Feliksem zalaną księżycem drogą — Sara jedną koleiną, a ponury Feliks drugą. Obawiam się, że mój biedny brat w ogóle nie dostrzegł urody tej wysrebrzonej nocy. A była to, pamiętam, niezwykła noc. Biały poemat, rozgwieżdżony, rozświetlony poemat. Jedna z tych nocy, kiedy człowiek zasnąwszy śni o ogrodach i słyszy odległą muzykę, z której rodzą się słowa. Co prawda okazało się potem, że Cecylii przyśniły się trzy księżyce w pełni i obudziła się, krzycząc z przerażenia. ROZDZIAŁ V PIERWSZY NUMER „NASZEGO PISEMKA” Pierwszy numer ukazał się w dzień Nowego Roku i przeczytaliśmy go wieczorem w kuchni. Wszyscy członkowie redakcji brali udział w jego przygotowaniu i byliśmy niezmiernie dumni z rezultatów, choć Dan nie przestawał szydzić z gazety, która nie jest drukowana. Mała Baśń i ja na przemian czytaliśmy głośno, a reszta — z wyjątkiem Feliksa — zajadała jabłka. Na pierwszej stronie znajdował się krótki ARTYKUŁ WSTĘPNY Tym numerem „Nasze Pisemko” kłania się pięknie swoim czytelnikom. Wszyscy redaktorzy pracowali, jak umieli najlepiej, i w każdym z działów znajdą państwo mnóstwo pożytecznych informacji, nie mówiąc już o rozrywce. Wykwintna okładka jest dziełem słynnego artysty, pana Blaira Stanleya, który na prośbę córki nadesłał ją nam aż z Europy. Pan Piotr Craig, nasz przedsiębiorczy redaktor literacki, napisał wzruszające opowiadanie o miłości. („Pierwszy raz ktoś nazwał mnie panem” — wyszeptał z zachwytem Piotrek). Esej panny Felicity King o Szekspirze nie traci nic na wartości przez to, że napisany został jako wypracowanie szkolne, gdyż większość czytelników przeczyta go po raz pierwszy. Panna Cecylia King przyniosła nam reportaż o swej wstrząsającej przygodzie. Wszystkie działy są starannie zredagowane i możemy być dumni z „Naszego Pisemka”. Ale nie spoczniemy na laurach. Naszą dewizą będzie zawsze Excelsior. Ufamy, że każdy numer będzie lepszy od poprzedniego. Widzimy nasze błędy, ale łatwiej jest je dostrzec, niż naprawić. Z wdzięcznością przyjmiemy sugestie, jak można by „Nasze Pisemko” ulepszyć, ale mamy nadzieję, że zbędne krytyki nie urażą niczyich uczuć. Pracujemy zgodnie razem, aby „Nasze Pisemko” wywierało zbawienny wpływ na czytelników i dostarczało im wielu przyjemności. Nie zapominamy nigdy o słowach poety: Ten tylko osiągnie szczyty, Kto nie śpi, gdy inni śpią. — W „Życiu Codziennym” wstępniaki są gorsze! — wykrzyknął Piotrek, gdy przestałem czytać. ESEJ O SZEKSPIRZE Szekspir miał na imię William. Czasem podpisywał się inaczej. Żył za panowania królowej Elżbiety i napisał wiele sztuk. Sztuki napisane są w formie dialogu. Wielu ludzi uważa, że ich autorem nie był Szekspir, tylko inny człowiek o tym samym nazwisku. Czytałam kilka, bo nasza pani nauczycielka mówi, że każdy powinien je przeczytać, ale nie bardzo mi się podobały. Dużo rzeczy nie rozumiem. Wolę opowiadania Walerii Montague, zamieszczane w „Przewodniku Rodzinnym”. Są ciekawsze i prawdziwsze. Jedna ze sztuk, które przeczytałam, to Romeo i Julia. Bardzo smutna. Julia umiera, a ja nie lubię, jak bohaterka umiera. Wolę, kiedy wychodzi za mąż, najlepiej za księcia albo hrabiego. Sam Szekspir się ożenił. Z Anną Hatheway. Teraz już oboje nie żyją. Umarli dawno temu. Szekspir był bardzo sławny. Felicity King — Mało wiem o Szekspirze, ale mam po cioci Jane książkę z jego sztukami i przeczytam ją zaraz, jak tylko skończę Biblię — oświadczył uroczyście Piotrek. HISTORIA O UCIECZCE Z KOŚCIOŁA To prawdziwa historia. Zdarzyła się wujowi Tomaszowi Taylorowi, który pragnął się ożenić z panną Jemimą Parr. Felicity mówi, że Jemima to złe imię dla bohaterki, ale nic na to nie poradzę, bo to prawdziwa historia, a ona tak się właśnie nazywała. Wuj matki był biedny i ojciec panny Jemimy Parr nie chciał go za zięcia. Powiedział mu, że jak przyjdzie do nich do domu, to go poszczuje psami. Panna Jemima była bardzo ładna i wuj mojej matki za nią szalał. Ona też go kochała. Jak ojciec zabronił mu przychodzić, to prawie co noc płakała, tylko czasem spała, bo inaczej by umarła. I strasznie się bała, że Tomasz przyjdzie i rzuci się na niego pies, a był to buldog, który jak chwyci, to nie popuści. Ale wuj matki był na to za sprytny. Poczekał, aż w środku tygodnia odbędzie się w kościele w Markdale nabożeństwo, bo wiedział, że panna Jemima Parr przyjdzie na nie z całą rodziną, gdyż jej ojciec był w radzie kościelnej. Kiedy podczas nabożeństwa wszyscy pochylili głowy, jedna panna Jemima nie schyliła się jak należało. I wtedy wuj matki, który zajął miejsce tuż za nią, w następnej ławce, szepnął jej coś do ucha. Nie wiem, co powiedział, więc nie mogę tego napisać, ale panna Jemima Parr zarumieniła się i skinęła głową. Może ktoś uważa, że wuj matki nie powinien był szeptać w kościele, ale, jak pamiętacie, ojciec panny Jemimy chciał go poszczuć psem i trudno to było znieść ubogiemu, lecz przyzwoitemu młodemu człowiekowi. No i kiedy śpiewali ostatni hymn, wuj matki wstał i cicho wyszedł, a jak się tylko skończyło nabożeństwo, panna Jemima też szybko opuściła kościół. Jej rodzice niczego nie podejrzewali, zajęci w najlepsze rozmową ze znajomymi, a tymczasem wuj matki i panna Jemima Parr wzięli i uciekli. Jak myślicie, czym? A wozem ojca panny Jemimy. Kiedy wyszedł, nie było już ani wozu, ani konia. Oczywiście wuj matki ich nie ukradł, a tylko pożyczył i odesłał następnego dnia. Ale zanim ojciec panny Jemimy Parr znalazł jakiś inny pojazd, oni byli już daleko. Nie mógł ich dopaść, bo zdążyli wziąć ślub. I odtąd żyli sobie szczęśliwie. Wuj matki dożył późnej starości. Umarł bardzo nagle. Kiedy szedł spać, czuł się dobrze, a gdy się obudził, był już martwy. Piotr Craig MOJA NAJCIEKAWSZA PRZYGODA Pan redaktor mówi, że wszyscy musimy opisać dla „Naszego Pisemka” swoją najciekawszą przygodę. Ja najciekawszą przygodę miałam w zeszłym roku, w listopadzie. Przeraziłam się na śmierć. Dan twierdzi, iż on by się wcale nie przeraził, a Felicity, że od razu wiedziałaby, co to jest. Łatwo im mówić! To było tego wieczoru, kiedy poszłam odwiedzić Kitty Marr. Myślałam, że będzie tam także ciocia Oliwią i z nią wrócę później do domu. Ale jej nie było i musiałam wracać sama. Kitty odprowadziła mnie tylko do bramy wuja Jakuba Frewena. Mówiła, że to dlatego, że wieje wiatr i boi się, że rozbolą ją zęby, a nie dlatego, że boi się ducha psa, który straszy na mostku wuja Jakuba. Niepotrzebnie powiedziała o tym psie, bo może bym sobie o nim wcale nie przypomniała, a tak szłam sama i musiałam o nim myśleć. Często o nim słyszałam, ale nie bardzo wierzyłam w jego istnienie. Ludzie mówią, że ukazuje się na początku mostka, przechodzi przez niego razem z przechodniem, a na końcu znika. Nigdy nie próbował nikogo ugryźć, ale i tak człowiek nie ma— ochoty spotkać ducha psa, nawet jeśli w niego nie wierzy. Wiedziałam, że duchy nie istnieją, i powtarzałam sobie w myśli lekcję katechizmu. Ale kiedy doszłam do mostku, zaczęło mi bić serce. Było bardzo ciemno, coś przede mną zamajaczyło, ale nie mogłam odgadnąć co. Szłam bokiem, żeby mieć za plecami poręcz mostku i nie musieć myśleć, że za mną idzie pies. I w pewnej chwili coś zobaczyłam: było duże i czarne, wielkości nowofundlandczyka i wydało mi się nawet, że widzę biały nos. I to „coś” przebiegło w podskokach z jednej strony mostu na drugą. Mam nadzieję, że nikt z moich czytelników nie będzie się nigdy tak bał, jak ja wtedy. Byłam zanadto przerażona, żeby zawrócić, zresztą on mógłby mnie zacząć gonić, a nie udało mi się też go wyminąć, bo poruszał się tak szybko, że był wszędzie. Aż wreszcie skoczył na mnie, a ja krzyknęłam i upadłam. On przekoziołkował parę razy i padł bezwładnie tuż obok. Nie miałam odwagi ruszyć się z miejsca i nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie pojawił się Amos Cowan z latarnią. Siedziałam na środku mostka, a koło mnie leżało to straszne „coś”. I wiecie co to było? Czarny parasol z białą rączką. Amos powiedział, że to jego parasol, że wiatr wyrwał mu go z rąk, a on poszedł po latarnię, aby go znaleźć. Miałam ochotę zapytać, po co wziął ze sobą parasol, bo wcale nie padało. Ale wiadomo, że Cowanowie robią dużo dziwnych rzeczy. Pamiętacie, jak Jerry Cowan sprzedał nam wizerunek Pana Boga? Amos odprowadził mnie do domu i jestem mu bardzo wdzięczna, bo nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie przyszedł. Całą noc nie mogłam spać i nie chcę więcej takich przygód. Cecylia King RUBRYKA TOWARZYSKA Pan Dan King czuł się po świętach trochę niezdrów. Prawdopodobnie zjadł za dużo placka z owocami. (Dan z oburzeniem w głosie: „Wcale nie! Zjadłem raptem jeden kawałek”). Pan Piotr Craig utrzymuje, że w wigilię Bożego Narodzenia widział Rodzinnego Ducha. Ale my uważamy, iż to było cielę z rudym ogonem. (Piotrek, mrucząc pod nosem: „Dziwne cielę, które szło na tylnych nogach i załamywało ręce”). Dwudziestego grudnia panna Cecylia King nocowała u panny Kitty Marr. Całą noc gadały o wzorach koronek i o swoich wielbicielach, toteż następnego dnia bardzo im się w szkole chciało spać. (Cecylia, zaprzeczając gorączkowo: „Wcale nie rozmawiałyśmy o żadnych wielbicielach”). Patryk Szarofutrzasty był wczoraj niedysponowany, ale dziś cieszy się już zwykłym zdrowiem. Państwo King oczekują w styczniu wizyty ciotki Elizy. Dla nas jest ona cioteczną babką. Nigdy jej nie widzieliśmy, ale wiemy, że jest głucha i nie cierpi dzieci. Więc ciotka Janet radzi, abyśmy nie pokazywali się jej na oczy. Panna Cecylia King podjęła się zapełnić nazwiskami cały czworokąt narzuty dla Towarzystwa Misyjnego. Należy zapłacić pięć centów, jeśli wasze nazwisko zostaje wyhaftowane w rogu, dziesięć centów za umieszczenie go w środku, a piętnaście za to, żeby się w ogóle nie pojawiło. (Cecylia, ostrym tonem: „Co za bzdury!”). OGŁOSZENIA KUPIĘ: Jakikolwiek środek, który odchudzi grubego chłopca. Oferty proszę przysyłać pod adresem „Naszego Pisemka”, hasło „Cichy cierpiętnik”. (Feliks, z kwaśną miną: „Sara Ray nigdy by tego nie wymyśliła. To na pewno Dan. Lepiej by się zajął własnym działem). PORADNIK DOMOWY Dwudziestego grudnia pani Aleksandrowa King zarżnęła gęsi. Wszyscy pomagaliśmy je skubać. Jedną gęś zjedliśmy w dzień Bożego Narodzenia, pozostałe zjemy przez resztę zimy. Co dwa tygodnie będzie w niedzielę bardzo świąteczny obiad. W zeszłym tygodniu skwaśniał chleb; bo mama nie chciała mnie posłuchać. A mówiłam jej, że w kącie za piecem jest za ciepło. Panna Felicity King wynalazła ostatnio nowy przepis na ciasteczka z daktylami. Wszyscy je chwalili. Nie podaję przepisu, bo nie chcę, żeby je wypiekał ktoś inny. NIESPOKOJNY: Aby wywabić plamę z atramentu, trzymaj ją nad parą, natrzyj solą i sokiem z cytryny. Jeśli tym, kto pyta, jest Dan, radzę mu, żeby przestał wycierać pióro w rękaw koszuli. Felicity King SAVOIR–VIVRE F–l–s. Tak, kiedy odprowadzasz do domu młodą damę, podaj jej ramię. Ale nie powinieneś zbyt długo stać z nią pod bramą życząc jej dobrej nocy. (Feliks z oburzeniem: „Wcale się o to nie pytałem”). C–c–l–a. Nie, to bardzo niegrzecznie wołać „Święty Mojżeszu!” albo mówić, że coś „śmierdzi”. (Tym razem obyło się bez protestów, bo Cecylia zeszła właśnie do piwnicy po jabłka). S–r–a. Nie, to bardzo nieładnie płakać w towarzystwie. Owszem, możesz zaprosić do domu młodego człowieka, który cię odprowadza, ale tylko wówczas, jeśli robi to z własnej woli, a nie dlatego, że kazali mu starsi. F–l–c–y. Żadne reguły savoir–vivre’u nie zabraniają schować na pamiątkę guzika od kurtki tego, kogo kochasz. Ale nigdy nie bierz więcej niż jeden guzik, bo oberwie on od matki. MODA Tej zimy nosi się szaliki tkane, a nie robione szydełkiem. Szalik powinien być tego samego koloru, co czapka. Bardzo są modne długie czerwone rękawiczki z wzorem w czarne romby. Babcia Em Frewen szydełkuje jej właśnie takie rękawiczki. Babcia Em umie wyszydełkować podwójny rząd rombów. Em bardzo się tym pyszni, ale osobiście uważam, że pojedynczy rząd jest w lepszym guście. Tego roku zimowe kapelusze w Markdale są wyjątkowo ładne. Strasznie przyjemnie jest kupować nowy kapelusz. Chłopcy nic o tym nie wiedzą, ich kapelusze mało się od siebie różnią. KĄCIK HUMORU To zdarzyło się naprawdę. W Nowym Brunszwiku był kiedyś kaznodzieja, który nazywał się Samuel Clask. Wygłaszał kazania i odwiedzał chorych zupełnie jak zwykły pastor. Któregoś dnia poszedł do umierającego sąsiada i błagał Boga, by ulitował się nad jego duszą. Sąsiad był bardzo biedny i całe życie ciężko harował, nie miał więc czasu na religię. — A jeśli nie wierzysz mi, Panie — zakończył pan Clask — to spójrz, proszę, na jego ręce. Feliks King CO KAŻDY WIEDZIEĆ POWINIEN PYTANIE: Czy morświny rosną na drzewach, czy na krzakach? odpowiedź: Ani tu, ani tu. Zamieszkują głębiny oceanu. Feliks King (Dan, z miną skrzywdzonego człowieka: „Nigdy nie słyszałem o morświnach, a ty od razu pakujesz to do gazety”; Feliks: „Ty mi przypisywałeś gorsze rzeczy”; Cecylia, pojednawczo: „ No, chłopcy, nie kłóćcie się, przecież to żarty. Uważam, że »Nasze Pisemko« jest szalenie eleganckim pismem”; Felicity, która nie zauważyła, że Mała Baśń i ja patrzymy na siebie porozumiewawczo: „O tak, choć byli tacy, którzy sprzeciwiali się jego wydawaniu”). ROZDZIAŁ VI WIZYTA CIOTKI ELIZY Ten piękny zimowy dzień w lutym skrzył się jak diament. Niebo jaśniało szafirowym blaskiem, pobłyskiwały białe pola i wzgórza, mieniły się w słońcu zwisające z dachu sople. Trzymał ostry mróz, śnieg skrzypiał pod stopami, a my — dzieciarnia — szaleliśmy z radości. Była sobota i mieliśmy sami zostać w domu. Ciołka Janet i ciocia Oliwią dokonały poprzedniego dnia rzezi w kurniku i wszyscy nasi dorośli pojechali na cały dzień na targ do Charlottetown. Zostawili nam oczywiście mnóstwo zleceń, część z nich zapamiętaliśmy, część nie, ale bardzo nas pilnowała Felicity. Rzecz jasna przyszli także Mała Baśń i Piotrek, i wszyscy zgodnie postanowiliśmy, że czekającą nas pracę wykonamy rano, a po południu oddamy się zabawie. Po obiedzie zrobimy sobie ciągutki, a potem do kolacji będziemy zjeżdżać na sankach. Czekało nas straszne rozczarowanie. Jeszcze nie zdążyliśmy skosztować ciągutek, bo dziewczęta kończyły dopiero zmywać, gdy Felicity wyjrzała przez okno i zawołała z rozpaczą: — A to pech! Ścieżką idzie ciotka Eliza! Zobaczyliśmy wysoką siwowłosą damę, która rozglądała się niepewnym wzrokiem. Już od paru tygodni spodziewaliśmy się ciotki Elizy, bo bawiła u jakichś innych krewnych w Markdale. Wiedzieliśmy, że może się pojawić w każdej chwili, bo należała do tych uroczych osób, które lubią robić niespodzianki, ale nie przypuszczaliśmy, iż stanie się to właśnie owego dnia. Prawdę mówiąc, oczekiwaliśmy jej odwiedzin bez szczególnego entuzjazmu. Żadne z nas nigdy jej nie widziało, ale słyszeliśmy, że jest bardzo głucha, no i ma wyrobione zdanie o tym, jak się powinny zachowywać grzeczne dzieci. — Fiu, fiu! — zagwizdał Dan. — Czeka nas wesołe popołudnie. Jest głucha jak pień i będziemy musieli zdzierać sobie gardła. Chyba dam nogę. — Nie mów tak, Dan — powiedziała Cecylia z wymówką w głosie. — Ona jest stara i samotna i miała ciężkie życie. Pochowała trzech mężów. Musimy być dla niej mili i starać się, żeby się dobrze czuła. — Ojej, zamierza wejść kuchennymi drzwiami. — Felicity nerwowo rozejrzała się po kuchni. — A prosiłam cię, Dan, żebyś zgarnął rano śnieg ze ścieżki od frontu. Cecylio, schowaj do spiżarni te garnki! Feliksie, zabierz stąd buty! Piotrku, zamknij drzwiczki kredensu, a ty, Saro, zdejmij wszystko z kozetki — dyrygowała nami. — Ona jest strasznie porządnicka. Mama mówiła, że u niej w domu jest czysto jak w pudełeczku. Trzeba oddać Felicity sprawiedliwość, iż sama też krzątała się jak najęta i w ciągu tych dwóch minut, kiedy ciotka Eliza szła przez podwórze, udało nam się doprowadzić kuchnię do wzorowego porządku. — Na szczęście w saloniku jest posprzątane, a w spiżarni mam dużo zapasów — oświadczyła Felicity, gotowa stawić czoło całemu światu, mając w pogotowiu parę smakołyków. Dalszą rozmowę uniemożliwiło energiczne pukanie do drzwi. Felicity podbiegła, aby je otworzyć. — O, witamy, ciociu Elizo! — wykrzyknęła. Na twarzy ciotki Elizy odmalowało się lekkie zdziwienie. Felicity pomyślała, że nie powitała ciotki wystarczająco głośno. — Dzień dobry cioci! — wrzasnęła na całe gardło. — Proszę, niech ciocia wejdzie. Strasznie się cieszymy, od dawna już na ciocię czekamy. — Czy wasi rodzice są w domu? — spytała z wahaniem ciotka Eliza. — Nie. Pojechali na cały dzień do miasta. Ale wieczorem wrócą. — Jakże mi przykro — powiedziała wchodząc ciotka Eliza. — Mogę zostać zaledwie parę godzin. — To okropne! — krzyczała Felicity, piorunując nas wzrokiem za to, że jej nie pomagamy. — Byliśmy pewni, że ciocia spędzi u nas co najmniej tydzień. Może chociaż zostanie ciocia na niedzielę. — Niestety, muszę dziś wieczorem wracać do Charlottetown. — No to niech się ciocia rozbierze i zje z nami podwieczorek — zapraszała gościnnie Felicity, nie zważając na nadwerężone struny głosowe. — Dziękuję. Chętnie zapoznam się z… zapoznam się z moimi siostrzeńcami i siostrzenicami — powiedziała ciotka Eliza i obrzuciła nas przyjaznym wzrokiem. Przez moment wydawało mi się, że w jej oczach pojawił się wesoły chochlik. Ale to było niemożliwe. — Może zechcecie mi się przedstawić? — dodała. Felicity jak potrafiła najgłośniej, wymieniła kolejno nasze imiona i ciotka Eliza uścisnęła nam ręce. Zrobiła to z dość ponurą miną i upewniłem się, że musiałem się pomylić. Nie, w jej oczach nie tańczył żaden chochlik. Ta wysoka, pełna godności, dostojna starsza pani była w każdym calu wzbudzającą szacunek cioteczną babką. Felicity i Cecylia zaprowadziły ją najpierw do gościnnego pokoju, a potem usadowiły wygodnie w saloniku i wróciły do kuchni na rodzinną naradę. — No i jak wam się podoba nasza droga ciotka Eliza? — zapytał Dan. — Ciszej! — ostrzegła Cecylia, wskazując na uchylone drzwi. — Phy! — parsknął Dan — przecież ona nie słyszy. Taka głuchota powinna być prawnie zabroniona! — Przypuszczałem, że jest starsza — powiedział Feliks. — Gdyby nie była taka siwa, to pomyślałbym, że nie jest dużo starsza od waszej matki. — Nie trzeba być staruszką, żeby zostać cioteczną babką — oświadczyła Cecylia. — Kitty Marr ma taką cioteczną babkę, która jest w wieku jej matki. Ciotka Eliza osiwiała pewnie dlatego, że pochowała tylu mężów. Ale ja też wyobrażałam ją sobie nieco inaczej. — Jest zupełnie modnie ubrana — zauważyła Felicity. — Myślałam, że będzie bardzo staroświecka, a jej suknia jest całkiem, całkiem… — Gdyby nie ten długi, garbaty nos, byłaby zupełnie ładna — wtrącił Piotrek. — Kto ci pozwolił krytykować naszych krewnych? — napomniała go ostro Felicity. — Przecież wy robicie to samo — zdziwił się Piotrek. — To co innego — oburzyła się Felicity. — Bądź uprzejmy zostawić w spokoju nos cioci Elizy. — Nie licz na to, że będę z nią rozmawiał — burknął Dan. — Nie będę. — A ja mam zamiar być dla niej bardzo grzeczna — powiedziała z naciskiem Felicity. — Jest bogata. Ale co mogłoby ją zainteresować? — A co o podejmowaniu bogatych, głuchych ciotek mówi „Przewodnik Rodzinny” — spytał ironicznie Dan. — „Przewodnik Rodzinny” uważa, że mamy być grzeczni dla wszystkich. — Cecylia obdarzyła Dana spojrzeniem pełnym wymówki. — Najgorsze jest to, że nie mamy w domu ani kawałka czerstwego chleba — Felicity zrobiła strapioną minę — a słyszałam, jak ojciec mówił, że świeży jej szkodzi. Dostaje od niego niestrawności. Co począć? — Zrób słodkie sucharki i przeproś, że nie masz czerstwego chleba. — Mała Baśń wyraźnie kpiła, lecz Felicity wzięła jej słowa za dobrą monetę. — Przeczytałam kiedyś w „Przewodniku Rodzinnym”, że nie należy przepraszać za coś, na co nie mamy wpływu, bo to obraźliwe. Ale wiesz co, Saro, leć do domu i przynieś bochenek czerstwego chleba. A ja swoją drogą upiekę sucharki. — Pozwól mi je zrobić — poprosiła skwapliwie Mała Baśń. — Już się naprawdę nauczyłam. — Nie, boję się — odmówiła bezlitośnie Felicity. — Gotowa jesteś popełnić jakiś głupi błąd, a ciotka Eliza wszystkim o tym rozpowie. Straszna z niej plotkara. Sama zrobię sucharki. Ona nie cierpi kotów, więc zamknijcie gdzieś Pata. I jest metodystką, więc uważajcie, żeby nie powiedzieć czegoś złego o metodystach. — Tak jakby ktoś miał taki zamiar — wtrącił wojowniczo Piotrek. — Jak myślicie, czy zgodzi się, żebym wyhaftowała jej nazwisko na narzucie? — zastanawiała się Cecylia. — Chyba powinnam ją o to spytać. Ona wygląda dużo milej, niż się spodziewałam. Na pewno wybierze róg. Podobno jest bardzo oszczędna. — Powiedz wprost, że jest taką sknerą, że liczy skwarki do kaszy! — wykrzyknął Dan. — No, zabieram się do podwieczorku — oznajmiła Felicity — a wy musicie się nią zająć. Pokażcie jej album z fotografiami. Dan, ty to zrobisz najlepiej. — O nie, dziękuję bardzo — zaprotestował Dan. — To dziewczyńska robota. Ładnie bym wyglądał siedząc obok ciotki Elizy i wrzeszcząc jej do ucha: „Oto wuj Kuba, a to są bliźniaki kuzynki Sary”. Niech to zrobi Cecylia albo Mała Baśń. — No, dobrze, już dobrze, zgadzam się — westchnęła Cecylia. — Chodźmy do saloniku. Zbyt długo siedzi sama. Pomyśli, że jesteśmy źle wychowani. Wprawdzie niechętnie, ale poszliśmy. Ciotka Eliza grzała przy piecu nogi — obute, jak to zaraz zauważyliśmy, w bardzo eleganckie pantofle — i robiła wrażenie zadowolonej. Cecylia zdecydowana była wypełnić swoją misję mimo tej strasznej przeszkody, jaką była głuchota ciotki Elizy. Wyciągnęła więc ciężki pluszowy album i zaczęła pokazywać rodzinne fotografie, wyjaśniając kto jest kto. Robiła, co mogła, ale nie potrafiła krzyczeć tak głośno jak Felicity i, jak mi potem wyznała, cały czas miała wrażenie, że ciotka Eliza jej nie słyszy, choć się do tego nie przyznaje. Rzeczywiście ciotka Eliza rzadko kiedy reagowała, w milczeniu, przyglądała się fotografiom i tylko od czasu do czasu uśmiechała się. Ten uśmiech mnie niepokoił. Było w nim coś zupełnie nie ciotczynego. Zresztą gniewało mnie, że zupełnie nie docenia heroicznych wysiłków Cecylii. Nudziliśmy się straszliwie. Mała Baśń z ponurą miną zasiadła w kącie. Miała żal do Felicity, bo ta nie pozwoliła jej upiec sucharków, i pewnie było jej trochę przykro, iż nie może oczarować ciotki Elizy swoim aksamitnym głosikiem i darem opowiadania. Feliks i ja patrzyliśmy na siebie i żałowaliśmy, że nie możemy teraz zjeżdżać na sankach. Po jakimś czasie zdarzyło się jednak coś bardzo zabawnego. Dan, który siedział za plecami ciotki, zaczął komentować wyjaśnienia Cecylii. Ta na próżno błagała go, żeby przestał. Przez następne pół godziny słuchaliśmy więc dialogu i znosiliśmy straszliwe męki, usiłując nie wybuchnąć śmiechem i bojąc się, że ciotka Eliza może coś zauważyć. A wyglądało to mniej więcej tak: Cecylia, na cały głos: — To jest pan Józef Elliott z Markdale, daleki kuzyn mamy. Dan: — Nie chwal się tym, siostrzyczko. To przecież on powiedział kiedyś, gdy go spytano, czy ten i ten mówił serio: „Nie, nie, wcale nie chodziło mu o ser!” Cecylia: — To nikt z rodziny. To mały Ksawerek Gautier, który był chłopcem do posług u wuja Rogera. Dan: — Wuj Roger posłał go, żeby naprawił bramę, a potem dał mu burę, bo źle to zrobił. A Ksawerek wściekł się i zawołał: „A niby skąd miałem wiedzieć? Czy to ja inżynier?” Cecylia patrząc niespokojnie na Dana: — To nasz stryjeczny dziadek, Robert King. Dan: — Miał cztery żony. Jak ciocia myśli, czy to nie za wiele? Cecylia: — A to bratanek pana Ambrożego Marra. Mieszka gdzieś na Zachodzie i uczy w szkole. Dan: — A jakże. Wuj Roger powiada, że nie ma dość pomyślunku, żeby przed pójściem spać zamknąć drzwi, Cecylia: — A to panna Julia Stanley, która przed paru laty uczyła w szkole w Carlisle. Dan: — Kiedy chciała odejść, radni szkoły zwołali posiedzenie, aby zastanowić się, czy nie zaproponować jej podwyżki, żeby została. Żył wtedy jeszcze stary Sandy, który wstał i powiedział: „Chce odejść, to niech idzie. Może uda jej się wyjść za mąż”. Cecylia z miną męczennicy: — To pan Layton, który wędrował od domu do domu sprzedając biblie, śpiewniki z hymnami i zbiory kazań. Dan: — Pamiętam, że był chudy jak tyka. Pewnego razu został tu na noc, poszedł na nabożeństwo i pastor Marwood poprosił go, żeby odmówił modlitwę. Od trzech tygodni lało, zbliżały się sianokosy i wszyscy bali się, że nie uda się zebrać siana, a ten stary Layton zaczął się modlić, żeby dobry Bóg zesłał ożywczy deszczyk. Sam słyszałem, jak wuj Roger szepnął do stojącego obok farmera: „Jeśli ktoś go zaraz nie udusi, to będzie po sianie”. Cecylia z rozgoryczeniem: — Dan, wstydź się, co to za bezbożne opowieści! — Po chwili, znacznie głośniej: — Ciociu Elizo, to jest pani Aleksandrowa Scott z Markdale. Od dawna choruje. Dan: — Wuj Roger twierdzi, iż tylko dlatego jeszcze żyje, że się boi, że jej mąż znów się ożeni. Cecylia: — A to stary pan Jakub MacPherson, który mieszkał zaraz za cmentarzem. Dan: — To on powiedział kiedyś mamie, że sam sobie robi jodynę z mocnej esencji i sody. Cecylia: — A to kuzyn Ebenezer MacPherson, który ma dom przy drodze do Markdale. Dan: — Wielki abstynent! Nigdy w życiu nie skosztował rumu. Kiedy miał czterdzieści pięć lat, zachorował na odrę i był wściekły. Lekarz kazał mu dać kieliszek brandy. Wypił i oświadczył z powagą: „Proszę częściej i więcej”. Cecylia, błagalnym tonem: — Danie, przestań! Jestem już tak zdenerwowana, że tracę głowę. Po chwili, zwracając się do ciotki Elizy. — To pan Lemuel Goodridge. Jest pastorem. Dan: — Szkoda, że tu źle widać jego twarz. Ma usta od ucha do ucha. Dan, którego usta też pozostawiały wiele do życzenia, wykrzywił się, imitując wielebnego Lemuela i nastąpiła katastrofa. Piotrek, Feliks i ja parsknęliśmy śmiechem, który usłyszała chyba nawet głucha ciotka Eliza, bo spojrzała w naszą stronę. Nie wiem, co byśmy zrobili, gdyby w drzwiach nie pojawiła się Felicity z bardzo przerażoną miną. — Cecylio, chodź tu na momencik — zawołała. Cecylia — rada, że może chwilę odpocząć — pobiegła czym prędzej do kuchni. — Co się stało? — spytała. — A stało się, stało — wykrzyknęła Felicity tragicznym głosem. — Ktoś z was zostawił w spiżarni talerz z melasą i wlazł do niego Pat. I wiesz, co potem zrobił? Zakradł się go gościnnego pokoju i przeszedł po leżącym na łóżku płaszczu ciotki Elizy. Strasznie znać ślady. Co my teraz poczniemy? Będzie wściekła. — Weźmy kawałek waty i trochę ciepłej wody — poradziła Cecylia. — Może uda nam się tę melasę zmyć. Płaszcz jest z sukna, a z melasą łatwiej sobie poradzić niż z tłuszczem. — Cóż, spróbujmy. Ale wolałabym, żeby Mała Baśń trzymała tego swojego kota w domu — warknęła Felicity. Mała Baśń wybiegła bronić swego ulubieńca, a my we czwórkę siedzieliśmy jak na rozżarzonych węglach, spoglądając z rozpaczą na ciotkę Elizę, która mimo że uprzednio wyraziła ochotę, by się z nami zaznajomić, teraz nie odzywała się do nas ani słowem. Wpatrywała się w fotografie i nie zwracała na nas uwagi. Wreszcie dziewczęta wróciły. Wkrótce okazało się, że udało im się usunąć plamy, nie musieliśmy więc zawiadamiać o tym nieprzyjemnym epizodzie ciotki Elizy. Felicity oznajmiła, że podała już podwieczorek. Cecylia zaprowadziła ciotkę do jadalni, a my pozostaliśmy w saloniku, aby się naradzić. — Mamy ją poprosić, żeby odmówiła modlitwę? — zastanawiała się Felicity. — Czy wiecie — przerwała jej Mała Basn — że kiedy wuj Roger był jeszcze młody, złożył pewnego razu wizytę bardzo głuchej starszej pani. I gdy zasiedli za stołem, poprosiła go, żeby odmówił modlitwę. Wuj Roger nigdy przedtem tego nie robił, więc zaczerwienił się jak burak, spuścił głowę i zaczął mamrotać pod nosem, że niestety nie potrafi. A kiedy podniósł głowę, ta starsza pani powiedziała głośno „Amen”. Była pewna, że jest już po modlitwie. — Nie prosiłam cię o historyjkę, tylko o to, żebyś powiedziała, co uważasz — oświadczyła chłodno Felicity. — A zresztą z takich rzeczy nie należy się wyśmiewać. — Jeśli ona nie odmówi modlitwy, będzie to musiał zrobić Feliks. Tylko on to potrafi. A modlitwę musimy odmówić, bo inaczej ciotka się zgorszy. — Poproście ją! Tak będzie najlepiej — zawołał szybko Feliks. Poszliśmy za jego radą. Ciotka Eliza bez wahania odmówiła modlitwę, a potem spałaszowała z apetytem przygotowane przez Felicity smakołyki. Sucharki były świetne i ciotka Eliza nie mogła się ich nachwalić. Zjadła trzy. Poza tym mało się odzywała i z początku panowało kłopotliwe milczenie. Wreszcie jednak rozwiązały się nam języki i Mała Baśń opowiedziała tragiczną historię żony gubernatora, która umarła z miłości. — Słyszałam, że to nieprawda — skomentowała jej opowieść Felicity. — Była to zwykła niestrawność. Żona obecnego gubernatora jest naszą daleką krewną ze strony ojca. Dawniej nazywała się Agnieszka Clark. I ojciec był za młodu bardzo w niej zakochany, a ona w nim. — Kto ci o tym powiedział? — wykrzyknął Dan. — Ciocia Oliwią. Sama też kiedyś słyszałam, jak mama wypomina to ojcu. Oczywiście było to na długo przedtem, nim ojciec poznał mamę. — Dlaczego się z nią nie ożenił? — No bo w końcu nie chciała za niego wyjść. Przestała się w nim kochać. Musiała z niej być trzpiotka. Ciocia Oliwią mówi, że ojciec bardzo to przeżył, ale szybko się pocieszył, gdy poznał mamę. Mama była dużo ładniejsza. Agnieszka miała mnóstwo piegów. Ale ona i ojciec pozostali dobrymi przyjaciółmi. Pomyślcie tylko, gdyby wyszła za ojca, bylibyśmy dziećmi żony gubernatora. — Ale wtedy nie byłaby żoną gubernatora! — zauważył Dan. — Uważam, że znacznie lepiej jest być żoną ojca — zawyrokowała Cecylia. — Gdybyś znała gubernatora, nie miałabyś najmniejszych wątpliwości — zachichotał Dan. — Wuj Roger powiedział kiedyś, że jego wolno byłoby ubóstwiać, bo nie przypomina żadnego stworzenia bożego. — Wuj Roger mówi tak dlatego, bo ma inne poglądy polityczne — zaprotestowała Cecylia. — Gubernator nie jest aż taki brzydki. Spotkałam go dwa lata temu podczas pikniku w Markdale. Jest wprawdzie tłusty, łysy i czerwony na twarzy, ale widziałam wielu brzydszych mężczyzn. — Ciociu Elizo, czy cioci krzesło nie stoi za blisko pieca? — zapytała głośno Felicity. Ciotka, która rzeczywiście bardzo się zarumieniła, potrząsnęła przecząco głową. — Nie, dziękuję, bardzo mi tu wygodnie — odparła. Coś w jej tonie zaniepokoiło nas. Spojrzeliśmy na nią, ale z jej twarzy nic się nie dało wyczytać. Jednakże od tej chwili jedliśmy już w milczeniu. Po podwieczorku ciotka Eliza oznajmiła, że bardzo jej przykro, ale naprawdę musi się zbierać. Felicity grzecznie nalegała, by jednak została, mimo to z ulgą przyjęła odmowę. Kiedy Felicity zaprowadziła ciotkę do gościnnego pokoju, Cecylia wymknęła się i wróciła po chwili niosąc małą paczuszkę. — Co ty tam masz? — spytała podejrzliwie Felicity. — Woreczek z ususzonymi płatkami róży — wyznała Cecylia. — Chcę go ofiarować cioci Elizie. — Też pomysł — wykrzyknęła ze wzgardą Felicity. — Nie rób tego. Pomyśli, że zwariowałaś. — Kiedy zapytałam ją, czy chce, abym wyhaftowała jej nazwisko na narzucie, była strasznie miła — tłumaczyła Cecylia. — I dała mi dziesięć centów. Więc postanowiłam jej ofiarować płatki róży i na pewno to zrobię. Ciotka Eliza z wdzięcznością przyjęła dar, pożegnała się z nami, mówiąc, że świetnie się bawiła, prosiła o przekazanie pozdrowień matce i ojcu i wreszcie wyszła. Wyjrzeliśmy przez okno. Wyprostowana przeszła majestatycznie przez podwórze. Potem, jak zwykle o tej porze, usadowiliśmy się przy ogniu. Na dworze śpiewał zimowy wicher, świszcząc nad białą doliną obramowaną czerwonym zachodem słońca. Nad wierzbą przy bramie pojawiła się srebrna gwiazda. — No — westchnęła z ulgą Felicity. — Cieszę się, że już poszła. Mama ma rację. To bardzo dziwna osoba. — Ale dziwna zupełnie inaczej, niż tego oczekiwałam — powiedziała z namysłem Mała Baśń. — Czegoś tu nie rozumiem. Nie bardzo mi się spodobała. — Mnie wcale — rzucił krótko Dan. — Ach, przestańcie. Wyjechała i nie ma o czym mówić — powiedziała Cecylia. Niestety, wkrótce okazało się, że jednak jest. Kiedy dorośli Wrócili, pierwsze słowa ciotki Janet brzmiały: — No co, była u was na podwieczorku żona gubernatora? Jak wam się spodobała? Wytrzeszczyliśmy na nią oczy. — Jak to, mamo? — zapytała Felicity. — Na podwieczorku była tylko ciotka Eliza. Pojawiła się zaraz po obiedzie i… — Ciotka Eliza? Nonsens! Zjedliśmy z nią podwieczorek u cioci Luizy. Ale spotkaliśmy panią gubernatorową Lesley, gdy wracała do Charlottetown, i powiedziała nam, że tu była. Mówiła, że odwiedzała przyjaciół w Carlisle i przyszło jej na myśl, żeby po starej znajomości wpaść do ojca. Dzieci, czemu wy się tak na mnie gapicie? Macie oczy jak spodki. — Tak, na podwieczorku była tu jakaś pani — wykrztusiła zrozpaczona Felicity — ale myśleliśmy, że to ciotka Eliza. Wcale nam nie powiedziała, że nią nie jest. Cały czas miałam wrażenie, że się jakoś dziwnie zachowuje… Wrzeszczeliśmy do niej tak, jakby naprawdę była głucha… a za jej plecami wygadywaliśmy straszne rzeczy… Pat poplamił jej płaszcz melasą… — No to ona słyszała, co mówił Dan, kiedy pokazywałam jej zdjęcia! — wykrzyknęła ze zgrozą Cecylia. — Może mi wreszcie wytłumaczycie, co to wszystko znaczy — zaproponowała ciotka Janet wyraźnie zdegustowama. Wkrótce wszystkiego się dowiedziała. I przeraziła się nie na żarty. Wuj Alek też wyglądał na wzburzonego, za to wuj Roger wybuchnął śmiechem i zawtórowała mu ciotka Oliwią. — Cała Agnieszka — chichotał wuj Roger. — Musiała się świetnie bawić. I rzeczywiście. W każdym razie tak napisała w liście, który nadszedł następnego dnia. Kochana Cecylio i Wy Wszyscy! Chcę prosić o wybaczenie, że nie wyprowadziłam was z błędu i udawałam waszą ciotkę Elizę. Bardzo to było nieładnie z mojej strony, ale nie mogłam oprzeć się pokusie. Jeżeli mi wybaczycie, to ja także daruję wam to, co mówiliście o gubernatorze i będziemy mogli zawrzeć przyjaźń. Zapewniam was, iż gubernator jest bardzo miłym człowiekiem, choć ma tego pecha, że nie urodził się przystojny, Świetnie się u was bawiłam i zazdroszczę waszej ciotce Elizie jej siostrzenic i siostrzeńców. Byliście dla mnie tacy mili, a ja nie śmiałam być miła, żeby się nie zdradzić. Ale powetujemy to sobie, gdy mnie odwiedzicie. Koniecznie musicie to zrobić, jak tylko przyjedziecie do miasta. Strasznie żałuję, że nie widziałam Pata, bo uwielbiam koty, nawet jeśli spacerują po moim płaszczu łapkami umazanymi melasą. Cecylio, bardzo ci dziękuję za ten woreczek z płatkami róż. Pachnie jak sto ogrodów. Włożyłam go między prześcieradła w moim najlepszym pokoju gościnnym, w którym będziesz, kochanie, spać, kiedy do mnie przyjedziesz. Aha, gubernator prosi, żebyś umieściła na narzucie także i jego nazwisko, oczywiście na środku, za dziesięć centów. Powiedz Donowi, że ogromnie mi się podobały jego komentarze do zdjęć. I Felicity, że jej sucharki były boskie. Może zechce mi przysłać przepis? Wasza oddana Agnieszka Clark Lesley — No, ma chociaż tyle przyzwoitości, zeoy przeprosić! — skomentował treść listu Dan. — Ach, po co myśmy zaczęli mówić o gubernatorze — jęknęła Felicity. — Jak ty zrobiłaś te sucharki? — spytała ze zdziwieniem ciotka Janet. — Akurat skończył się proszek do pieczenia, a nigdy mi się nie udawały tylko z sodą i winianem potasu. — Przecież w spiżarni jest mnóstwo proszku — zaprotestowała Felicity. — Nic podobnego. Resztkę zużyłam w czwartek rano robiąc ciasteczka. — Ale na górnej półce z tyłu znalazłam prawie pełną puszkę. Z taką żółtą nalepką. Pewnie o niej mama zapomniała. Ciotka Janet spojrzała ze zgrozą na swoją piękną córkę. — Felicity King! — zawołała. — Nie chcesz powiedzieć, że wzięłaś proszek z tej starej puszki! — Ależ tak, mamusiu — wyjąkała Felicity, czując, że coś nie jest w porządku. — Czy źle zrobiłam? — Źle. To jest proszek do zębów. Zeszłej zimy kuzynka Mira stłukła słoiczek z proszkiem do zębów i dałam jej tę starą puszkę. Niestety zapomniała jej zabrać, więc odstawiłam ją na górną półkę. Widzę, żeście wszyscy potracili głowy! Biedna Felicity. Gdyby stale nie chełpiła się swoim kulinarnym mistrzostwem i nie wykpiwała innych dziewcząt, byłoby mi jej naprawdę żal. Jeśli chodzi o Małą Baśń, to musiałaby być aniołem, żeby nie okazać triumfalnego zadowolenia. Za to Piotrek wystąpił dzielnie w obronie damy swego serca: — Te sucharki były pyszne, więc co za różnica, z czego je Felicity zrobiła. — Tylko nie zapomnij wysłać pani gubernatorowej przepisu — roześmiał się Dan, który odtąd przy każdej okazji wypominał siostrze owe sucharki z proszkiem do mycia zębów. Felicity zaczerwieniła się, rozpłakała i wybiegła z pokoju. A żona gubernatora nigdy nie doczekała się przepisu na sucharki. ROZDZIAŁ VII ODWIEDZINY U KUZYNKI MARTY Którejś marcowej soboty wybraliśmy się do Baywater z dawno zapowiadaną wizytą. Kiedy szło się drogą, trzeba było przejść sześć mil, skrótem przez wzgórza i lasy, tylko trzy. Niewiele sobie po tej wizycie obiecywaliśmy, bo w domu kuzynki Marty Dilke wszyscy dorośli już dawno zapomnieli, że kiedyś byli dziećmi. Ale, jak twierdziła Felicity, należało odwiedzać kuzynkę Martę przynajmniej raz do roku, boby się poczuła urażona. Postanowiliśmy więc wybrać się i mieć to z głowy. — W każdym razie zjemy wspaniały obiad — pocieszał się Dan. — Kuzynka Marta jest wyborną kucharką i niczego nie skąpi. — Ty to głównie myślisz o swoim żołądku — zauważyła niezbyt uprzejmie Felicity. — Widzisz, kochanie, żaden człowiek nie może żyć bez żołądka — odpowiedział Dan, który od Nowego Roku zaczął się odnosić do Felicity zupełnie inaczej. Trudno mi powiedzieć, czy po to, by dotrzymać swoich przyrzeczeń, czy też raczej dlatego, że odkrył, iż gniewa ją to znacznie bardziej niż zniecierpliwione krzyki. Ilekroć mu dopiekała, przyjmował to z uśmiechem i wygłaszał jakąś filozoficzną sentencję, okraszając ją zazwyczaj czułym słówkiem. Biedna Felicity nie mogła sobie z tym poradzić i była wściekła. Wujowi Alkowi niezbyt podobała się pogoda. Przyglądał się dość długo szaremu niebu, szaremu powietrzu i szarej ziemi, aż wreszcie powiedział, że obawia się burzy. Ale kuzynka Marta została zawiadomiona o naszej wizycie, bardzo nie lubiła zmian i wuj ostatecznie pozwolił nam pójść. Prosił tylko, żebyśmy w razie burzy zostali u kuzynki Marty na noc. Szło nam się bardzo przyjemnie — nawet Feliks się z tym zgodził, choć miał dość naburmuszoną minę, bo obarczyliśmy go misją opisania tej wyprawy w „Naszym Pisemku”. Nie przeszkadzało nam, że świat był szary i wietrzny. Wędrowaliśmy złotym szlakiem, w naszych sercach gościła wiosna, śmialiśmy się i żartowaliśmy, a Mała Baśń opowiadała stare legendy. Posuwaliśmy się dość szybko, bo ziemia była zmarznięta. Na polach spod śniegu wystawała pożółkła trawa. Zatrzymaliśmy się na chwilę na wzgórzu pod majestatycznymi sosnami, przyjaciółkami gwiazd, po czym powędrowaliśmy dalej i wreszcie znaleźliśmy się w lesie między Carlisle a Baywater. Rosły tam głównie jodły i klony. To w tym lesie mieszkała Peg Bowen. Nasza ścieżka omijała wprawdzie jej chatę, ale byliśmy bardzo blisko. Mieliśmy nadzieję, że nie spotkamy Peg, bo od tamtego dnia, kiedy rzuciła urok na Paddy’ego, nie bardzo wiedzieliśmy, co o niej myśleć. Nawet najodważniejsi z nas wstrzymali oddech i odetchnęliśmy z ulgą dopiero wtedy, gdy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości. W lesie panowała martwa cisza, jaka często poprzedza burzę. Kroczyliśmy arkadami ze srebra i pereł po nieskazitelnej marmurowej posadzce, z której wyrastały kolumny sosen, jakich nie powstydziłaby się żadna katedra. Wszyscy z przykrością opuściliśmy las, dostrzegając w dole wprawdzie mało romantyczną, ale za to przytulną osadę Baywater. — O, tam jest dom kuzynki Marty! — zawołała Mała Baśń. — Ten duży, biały, na zakręcie drogi. Mam nadzieję, że obiad jest już naszykowany. Jestem głodna jak wilk. — Szkoda, że już nie żyje mąż kuzynki Marty — powiedział Dan. — Fajny był z niego staruszek. Miał zawsze pełne kieszenie orzechów i jabłek. Dopóki żył, dość lubiłem te wizyty. Teraz jest tu za dużo starych bab. — Dan, jak możesz tak mówić! Przecież kuzynka Marta i jej szwagierki są bardzo miłe i dobre — oburzyła się Cecylia. — Dobre to one są, ale traktują każdego, jakby miał pięć lat. — Znam bardzo ładną opowieść o mężu kuzynki Marty — pochwaliła się Mała Baśń. — Jak wiecie, miał na imię Ebenezer… — Nic więc dziwnego, że był takim pokurczem — przerwał jej Dan. — Ebenezer nie jest wcale gorszym imieniem niż Daniel — wtrąciła Felicity. — Naprawdę tak uważasz, aniołku? — zapytał słodziutkim tonem Dan. — Opowiadaj dalej. Przypomnij sobie twoje drugie postanowienie — powiedziałem szeptem do Małej Baśni, która się wyraźnie obraziła. Przełknęła jednak zniewagę i ciągnęła swą opowieść: — Kuzyn Ebenezer nie lubił nic od nikogo pożyczać. Uważał to za straszny dyshonor. Jak wiecie, dawniej mieszkał w Carlisle, tam gdzie teraz Rayowie. Żył wtedy jeszcze dziadek King. Któregoś dnia kuzyn Ebenezer wdrapał się na wzgórze, by zobaczyć się z dziadkiem Abrahamem. Wszedł do kuchni, gdzie siedziała cała rodzina. Wuj Roger mówił, że miał taką minę, jakby przed chwilą ukradł krowę. Przez całą godzinę siedział i milczał posępnie. Wreszcie wstał i powiedział: „Wuju Abrahamie, czy mogę porozmawiać z wujem w cztery oczy?” „Oczywiście” — odparł dziadek i zabrał go do saloniku. Kuzyn Ebenezer zamknął drzwi, rozejrzał się po pokoju i poprosił: „Wuju Abrahamie, czy nie moglibyśmy się gdzieś schować?” Zaskoczony dziadek zaprowadził go do gościnnego pokoju i zatrzasnął drzwi. Trochę się przeraził. Myślał, że kuzynowi Ebenezerowi przydarzyło się coś strasznego. A tymczasem ten podszedł do niego, wziął go za klapy surduta i poprosił szeptem: „Wuju Abrahamie, czy mógłby wuj pożyczyć mi siekierę?” — No to dlaczego robił z tego taką tajemnicę? — spytała Cecylia, która nic nie zrozumiała i nie wiedziała, dlaczego się zaśmiewamy. Ale Cecylia była taka kochana, że wybaczaliśmy jej brak poczucia humoru. — To brzydko opowiadać złośliwe historyjki o zmarłych — zganiła nas Felicity. — Ale bezpieczniej o zmarłych niż o żywych, złotko — odparował Dan. U kuzynki Marty, tak jak oczekiwaliśmy, zjedliśmy pyszny obiad. I ona, i jej szwagierki, panna Luiza i panna Karolina, były dla nas ogromnie miłe. Zupełnie przyjemnie spędziliśmy tam parę godzin. Ale Dan miał rację: głaskały nas po głowie, mówiły do kogo jesteśmy podobni i częstowały miętówkami. ROZDZIAŁ VIII NOC U PEG BOWEN Od kuzynki Marty wyszliśmy dość wcześnie, bo wciąż zanosiło się na burzę. Zamierzaliśmy wracać do domu inną ścieżką, przez polanę, gdzie wyrąbano las, tyle że od tamtego czasu wysiało się tam dużo małych klonów. Ta druga znana nam ścieżka miała tę zaletę, że biegła z dala od chaty Peg. Mieliśmy nadzieję, iż zdążymy do domu przed burzą, ale ledwie wdrapaliśmy się na najbliższe wzgórze, zaczął padać drobny śnieg. Rozsądniej byłoby zawrócić, przeszliśmy już jednak dobrą milę i sądziliśmy, że uda nam się dotrzeć do domu, nim rozpocznie się prawdziwa nawałnica. Był to błąd. Pół mili dalej znaleźliśmy się w samym sercu oślepiającej zamieci śnieżnej. Ale teraz mieliśmy już równie daleko do kuzynki Marty, jak do domu, postanowiliśmy więc brnąć przed siebie, choć z każdym krokiem byliśmy bardziej przerażeni. Śnieg przylepiał się nam do twarzy, nie widzieliśmy niczego, co znajdowało się choćby o jard dalej. Zrobiło się okropnie zimno, burza huczała wokół nas, zapadła ciemna noc. Wąska ścieżka znikła nam z oczu, szliśmy na oślep, trzymając się za ręce. Wszystko zdarzyło się tak nagle, że nie w pełni uświadamialiśmy sobie, co nam grozi. Prowadził Piotrek, bo ponoć najlepiej znał drogę. W pewnej chwili zatrzymał się i krzyknął: — Nic nie widzę! Nie wiem, gdzie jesteśmy! Przystanęliśmy i przytuliliśmy się do siebie bezradnie. Strasznie się baliśmy. Cecylia zaczęła płakać z zimna. Dan, mimo jej protestów, zdjął płaszcz i ją okrył. — Nie możemy stać — powiedział stanowczo — bo zamarzniemy na śmierć. Musimy się ruszać. Śnieg nie jest jeszcze głęboki. Cecylio, weź mnie za rękę. Musimy się wszyscy trzymać za ręce. No, ruszamy. — Przykro by było zamarznąć w drodze, ale jeśli uda nam się przeżyć, to będziemy mieli co opowiadać — wydusiła z siebie szczękając zębami Mała Baśń. W głębi serca byłem jednak przekonany, że nie uda nam się wyjść cało z tej opresji. Zapadła już czarna jak smoła noc, coraz trudniej było człapać po śniegu. Przemarzliśmy do szpiku kości. Zacząłem myśleć, jakby to było przyjemnie położyć się i odpocząć. Ale przypomniałem sobie, że musiałoby to się źle skończyć i szedłem dalej. Dziewczęta zachowywały się bardzo dzielnie, nawet Cecylia. Na szczęście nie było z nami Sary Ray. Zdaliśmy sobie sprawę, że zabłądziliśmy. Otaczała nas wroga czerń. Nagle Felicity potknęła się i upadła. Podnieśliśmy ją, ale oświadczyła, że dalej nie pójdzie — nie ma już sił. — Naprawdę nie wiesz, gdzie jesteśmy? — krzyknął do Piotrka Dan. — Nie wiem! — odkrzyknął Piotrek. — Wiatr wieje ze wszystkich stron. Nie wiem, gdzie jest dom. Dom! Czy zobaczymy go jeszcze? Usiłowaliśmy namówić Felicity, by szła dalej, ale ona powtarzała słabym głosikiem, że musi odpocząć. Cecylia też chwiała się na nogach. Mała Baśń trzymała się dzielnie i namawiała do dalszej drogi, ale tak dygotała z zimna, że trudno było zrozumieć, co mówi. Przyszła mi do głowy szaleńcza myśl, żeby wygrzebać w śniegu dziurę i w niej się schronić. Kiedyś o czymś takim czytałem. Nagle Feliks wykrzyknął: — Widzę światełko! — Gdzie? Gdzie? — Nikt z nas nie mógł nic dostrzec. — Teraz znikło. Ale przed chwilą dobrze je widziałem. Tam! No, ruszajmy. Nadzieja dodała nam sił. Wkrótce wszyscy zobaczyliśmy nikłe światełko. Po paru krokach weszliśmy do lasu z drugiej strony polany i zdaliśmy sobie sprawę, gdzie jesteśmy. — To chata Peg Bowen! — zawołał Piotrek zatrzymując się. — Mało mnie obchodzi, czyja to chata. Musimy się do niej dostać — oświadczył Dan. — Pewnie masz rację — zgodził się niechętnie Piotrek. — Lepsza już czarownica niż śmierć. — Błagam was, nie rozmawiajcie o czarownicach tuż koło jej domu — jęknęła Felicity. Doszliśmy do chaty, wdrapaliśmy się po schodkach do tych tajemniczych drzwi na pierwszym piętrze i Dan zastukał. Drzwi się natychmiast otworzyły i ukazała się w nich Peg Bowen, ubrana tak samo dziwacznie jak wtedy, gdy przynieśliśmy jej upominki, by zechciała odczarować Pata. W izbie było ciemnawo, paliła się tylko jedna świeczka, ale w starym piecu huczał ogień i ta kryjówka Peg wydała się nam ciepłą i przytulną przystanią. — Wielkie nieba! Skąd się tu wzięliście? — zawołała Peg. — Wyrzucono was z domu? — Byliśmy w Baywater, złapała nas burza i zabłądziliśmy — wyjaśnił Dan. — Nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy, dopóki nie zobaczyliśmy światła. Czy pani nam pozwoli zostać tutaj do końca burzy? — Jeśli to pani nie sprawi kłopotu — nieśmiało dodała Cecylia. — Żadnego kłopotu. Wchodźcie, wchodźcie. Ależ wy jesteście zaśnieżeni. Zaraz przyniosę miotłę. Niech chłopaki otrząsną się ze śniegu. A dziewczyny dadzą mi płaszcze, to je powieszę. Przemarzliście na kość. Usiądźcie przy piecu i się rozgrzejcie. Peg przysunęła do ognia połamane krzesła i po paru minutach już siedzieliśmy i zaczynaliśmy tajać. Któż mógł przypuszczać, że będziemy kiedyś gośćmi czarownicy? A czarownica krzątała się już przy piecu. Przygotowywała imbirowe ziółka dla Cecylii, która wciąż się trzęsła, choć my czuliśmy się już jak upieczone kartofle. Biedna Cecylia wypiła ten parzący napitek, bo za bardzo bała się Peg. — Zaraz się przestaniesz trząść — zapewniała nasza gospodyni. — A wam zaparzę herbaty. — Ależ proszę pani, niech pani sobie nie robi kłopotu — próbowała powstrzymać ją Mała Baśń. — Żaden kłopot — opryskliwie powiedziała Peg. I nagle wpadła w furię. — Co, może myślicie, że moje naczynia nie są czyste? — Ależ nie, nie! — zawołała szybko Felicity, żeby nie dopuścić do głosu Małej Baśni. — Skąd! Sara chciała tylko oszczędzić pani fatygi. — No, no — mruknęła udobruchana Peg. — Jeszcze się przecież trzymam na nogach. Tej zimy jakoś mi nie dokucza ten mój „romantyzm”. Przestaliśmy protestować. Siedzieliśmy w nabożnym milczeniu, z ciekawością przyglądając się spod oka izbie oraz poplamionym ‘ ścianom, z których obłaził tynk. Przysłaniała je zresztą prawie w całości dziwaczna mozaika obrazków i reklam poprzyklejanych bez ładu i składu. Dużo słyszeliśmy o ulubieńcach Peg, teraz widzieliśmy ich na własne oczy. Sześć kotów wylegiwało się po kątach. Jeden z nich, ten czarny bies, który tak nas wystraszył w lesie, łypał na nas okiem, leżąc rozciągnięty na łóżku Peg. Drugi — pręgowana wyleniała bestia, pozbawiona uszu i jednego ślepia — przycupnął na kanapce. Za piecem drzemał pies, który miał tylko trzy nogi, na grzędzie nad naszymi głowami siedział kruk w towarzystwie starej kury, a na półeczce zegara zobaczyliśmy wypchaną : małpę i szczerzącą zęby czaszkę. Słyszeliśmy, że małpkę dostała Peg od jakiegoś marynarza. Ale skąd wzięła czaszkę? Czyja to była czaszka? Pytania te nie dawały mi spokoju. Wkrótce podwieczorek był gotowy i zgromadziliśmy się wokół skleconego z desek stołu, niewątpliwie zrobionego przez samą Peg. Lepiej się nie rozwodzić nad tym, co dostaliśmy do jedzenia i w czym to było podane. Ale zjedliśmy wszystko. Na każdym bankiecie u czarownicy zjedlibyśmy wszystko, co zostało podane. Może Peg była czarownicą, może nie… Rozsądek podpowiadał nam, że raczej nie, ale dobrze wiedzieliśmy, iż jeśli się na nas obrazi, to zdolna jest w jednym z tych swoich napadów furii wyrzucić nas zwyczajnie za drzwi, a nie mieliśmy najmniejszej ochoty znów zmagać się z demonami burzy i nocy. Nie był to miły posiłek. Peg nie oszczędzała niczyich uczuć. Podając Feliksowi filiżankę, zagadnęła niezbyt uprzejmie: — Tłusty to ty jesteś. Co, to czarodziejskie ziarno nic ci nie pomogło? Skąd Peg mogła się o tym dowiedzieć? Feliks zrobił głupią minę. — Gdybyś wtedy przyszedł do mnie, nauczyłabym cię, co robić, żeby schudnąć. — A teraz by pani nie mogła? — zapytał nieśmiało mój brat. — O nie, ja, jak już mam tańcować, to tylko w pierwszej parze — powiedziała z chytrym uśmieszkiem Peg. — Saro, jesteś za blada i zbyt koścista — zwróciła się z kolei do Malej Baśni. — Wcale nie przypominasz matki. Dobrze ją znałam. To była piękność, no i co z tego? Wydała się za twojego ojca, który miał niby trochę forsy, ale jest z niego taki sam włóczęga jak ja. Gdzie on się teraz podziewa? — W Rzymie — rzuciła krótko Mała Baśń. — Ludzie gadali, że twoja matka musiała zwariować, żeby za niego wyjść. Ja tam uważam, że każdy powinien robić, co mu się podoba. Ludzie to lubią wyzywać od wariatów. Powiadają, że ja mam hysia! Słyszeliście kiedy takie głupoty? — Tu Peg zmierzyła Felicity przenikliwym wzrokiem. — Nie, nigdy — odpowiedziała Felicity, której zbladły nawet usta. — Chciałabym, żeby wszyscy byli tak zdrowi na umyśle, jak ja — dodała Peg, nie spuszczając oka z biednej Felicity. — Jesteś ładna, ale zarozumiała. I niedługo będziesz się cieszyła dobrą cerą. Zrobisz się taka czerwona, jak twoja mama. — Lepiej mieć czerwoną cerę niż ziemistą — mruknął Piotrek, który nawet czarownicy nie zamierzał pozwolić, by lżyła damę jego serca. Felicity, zamiast mu być wdzięczna, zmierzyła go rozwścieczonym wzrokiem, Peg jednak nie usłyszała słów Piotrka. Z kolei zabrała się do Cecylii. — Marnie wyglądasz. Boję się, że długo nie pociągniesz. Cecylii zadrżały usteczka, a Dan poczerwieniał z wściekłości. — Stul gębę! — wrzasnął na Peg. — Jak śmiesz mówić takie rzeczy? Zrzedła mi mina. Widziałem, jak Piotrek i Feliks rozdziawili szeroko usta. A Felicity, nie czekając ani chwili dłużej, zawołała: — Panno Bowen, niech pani na niego nie zwraca uwagi! On jest całkiem postrzelony. Nam w domu też tak wymyśla. Błagam, niech mu pani wybaczy. — Coś ty, nie mam mu co wybaczać — powiedziała Peg, od której, Jak się okazało, należało oczekiwać najbardziej nieoczekiwanych reakcji. — Lubię, kiedy chłopak nie jest fajtłapą — dodała, po czym zwróciła się do Piotrka: — Twój tata uciekł z domu, co? Kiedyś był moim kawalerem. Trzy razy odprowadzał mnie do domu z lekcji chóru. Ludzie gadali, że się z kimś założył. Tak, na tym świecie nie brak zazdrości. Czy wiesz, gdzie on teraz jest? — Nie — odparł Piotrek. — Niedługo wróci — szepnęła tajemniczo Peg. — Kto pani to powiedział? — zawołał zaskoczony Piotrek. — Lepiej nie pytaj — odparła spoglądając na czaszkę. Jeśli chciała, żeby przeszły nam ciarki po plecach, to osiągnęła swój cel. Na szczęście, ku naszej wielkiej uldze, było już po podwieczorku i Peg zaproponowała, żebyśmy znów zasiedli wokół pieca. — Czujcie się jak w domu — oświadczyła, wyjmując z kieszeni fajkę. — Ja tam nie należę do tych, co chuchają i dmuchają na chałupę, zamiast w niej mieszkać. Nie będę teraz zmywać. Jak zapamiętacie, gdzie które siedziało, to naczynia przydadzą się do śniadania. Nie palicie, co? — O, nie — odpowiedziała dość wyniośle Felicity. — Nie wiecie, co dobre — rzuciła pogardliwym tonem Peg. Ale po paru pyknięciach złagodniała. Zobaczyła, że Cecylia wzdycha, i zapytała z troską, co jej jest. — Pewnie w domu strasznie się o nas martwią — wyjaśniła Cecylia. — Nie turbuj się tym, mała. Zaraz im poślę wiadomość, że siedzicie tu jak u pana Boga za piecem. — Jak to pani zrobi? — zdziwiła się Cecylia. — Lepiej nie pytaj! — powtórzyła Peg, znów spoglądając na czaszkę. Zapadło przykre milczenie. Przerwała je w końcu Peg, przedstawiając nam swoje zwierzaki i opowiadając, jak do niej trafiły. Jej ulubieńcem był duży czarny kocur. — Wierzcie mi, ten kot ma swój rozum — powiedziała dumnie. — Oswoiłam też szczura, ale on się nie pokazuje przy obcych. Wasz kot wyzdrowiał, prawda? — Tak — odpowiedziała Mała Baśń. — Byłam pewna. — Peg z mądrą miną pokiwała głową. — Zrobiłam, co mogłam. Nie gapcie się tak na dziurę w mojej kiecce — ofuknęła nas. — Ależ my wcale tego nie robimy — zaprotestowaliśmy chórem. — Tak mi się wydawało. Rozdarłam ją wczoraj i nie załatałam. Zawsze mnie w domu uczono, że dziura nie hańbi, ale łata tak. No, co, wasza ciotka Oliwią wybiera się wreszcie za mąż? — zapytała ni stąd, ni zowąd. Była to dla nas nowina. Nie udało nam się ukryć zdumienia. — Nic o tym nie wiem — odparła Mała Baśń. — Szczera prawda. Niemądra dziewczyna. Po co komu mąż? No, ale chwała Bogu nie wychodzi za tego Henryka Jacobsa z Mark—dale. Bardzo za nią latał. Przewróciło mu się w głowie, myślał, że panna King mogłaby się za niego wydać. Jego ojciec to najgorszy podlec na świecie. Poszczuł mnie kiedyś psami. Jeszcze się z nim policzę. Peg miała taką minę, że wyobraziliśmy sobie, jak płonie stodoła Jacobsa. — On i tak zostanie ukarany w piekle — powiedział nieśmiało Piotrek. — Ale mnie tam nie będzie i tego nie zobaczę — zauważyła z żalem. — Są tacy, co powiadają, że pójdę do piekła, bo za rzadko chodzę do kościoła. Ale ja w to nie wierzę. — Dlaczego pani nie chodzi? Powinna pani… — Ciekawość Piotrka zakrawała na zuchwalstwo. — Bo jestem taka opalona, że ludzie mogliby mnie wziąć za Indiankę — odpowiedziała całkiem serio Peg. — Zresztą wasz pastor odmawia strasznie długie modlitwy. Dlaczego? — Chyba dlatego, że łatwiej mu się rozmawia z Panem Bogiem niż z ludźmi — odparł w zamyśleniu Piotrek. — Ja tam należę do okrągłego kościoła — oświadczyła z chytrym uśmieszkiem Peg — żeby mnie w jakim kącie nie przydybał diabeł. O, już ze trzy lata nie byłam w kościele w Carłisle. Ostatnim razem myślałam, że skonam ze śmiechu. Z tacą chodził radny Marr. Miał nowe buty, które strasznie skrzypiały. Co skrzypnęły, to radny robił taką minę, jakby go zabolały zęby. Bardzo to było zabawne. Jak ci idzie, Cecylio, z tą misyjną narzutą? — zapytała nagle. Czy Peg naprawdę wiedziała wszystko? — Zupełnie nieźle — wyszeptała Cecylia. — Jeśli chcesz, możesz zamieścić moje nazwisko. — Dziękuję pani. Czy w tym miejscu za pięć centów, czy za dziesięć? — zapytała nieśmiało Cecylia. — Za dziesięć, za dziesięć. Nie ma mowy o żadnych rogach. Jak cię znów zobaczę, to ci dam pieniądze. Teraz nie mam drobnych. Nie jestem taka bogata jak królowa Wiktoria. O, widzicie, tu wisi jej zdjęcie. W tej diamentowej koronie i przepasana błękitną szarfą. Może któreś z was wie, czy królowa Wiktoria jest mężatką? — Była. Jej mąż już umarł — wyjaśniła Mała Baśń. — Hm… I tak by zresztą nie nazywali królowej starą panną. Czasem się zastanawiam, czy chciałabym być królową Wiktorią. I sama nie wiem. W lecie, kiedy mogę się włóczyć po lesie i gdy grzeje słonko, to za nic. Ale zimą, jak marznę i nie mogę wyjść, to chyba zgodziłabym się z nią zamienić. Peg znów włożyła fajkę do ust i pyknęła z niej kilka razy. Knot świecy wydłużył się, a na jego koniuszku pojawił się czerwony punkcik. Przypominał teraz mrugającego do nas psotnego gnoma. Na ścianie za Peg tańczył groteskowy cień. Jednooki kot przestał się w nas wpatrywać i zasnął. Za oknem jak wygłodniałe zwierzę wył wiatr. Nagle Peg wyjęła z ust fajkę, nachyliła się, chwyciła mnie żylastymi palcami za nadgarstek tak mocno, że o mało nie krzyknąłem z bólu, i spojrzała mi prosto w oczy. Znów zacząłem się jej bać. Zmieniła się. W jej oczach zapalił się dziwaczny ogieniek, twarz nabrała wręcz zwierzęcego wyrazu. Kiedy znów się odezwała, mówiła zupełnie innym głosem i używała odmiennego słownictwa. — Słyszysz wiatr? — spytała przenikliwym szeptem. — Co to takiego „wiatr”? — Nie… nie wiem — wyjąkałem. — Ja też nie wiem — wyznała Peg. — Nikt nie wie. A tak bardzo chciałabym się dowiedzieć. Może wówczas przestałabym się go bać. Boję się wiatru. Kiedy zawodzi tak jak dzisiaj, mam ochotę skulić się i gdzieś ukryć. Ale jedno mogę ci powiedzieć: na tej ziemi tylko wiatr jest wolny, tylko wiatr. Wszystko podlega jakimś prawom, jedynie wiatr ma pełną swobodę. Wieje, gdy chce, i żaden człowiek nie ma nad nim władzy. Dlatego go kocham, obawiam się go, ale kocham. To wielka rzecz być wolnym… wolnym…! Peg już niemal krzyczała. Byliśmy potwornie przerażeni. Wiedzieliśmy, że czasem nawiedzają prawdziwe szaleństwo, i baliśmy się, że teraz właśnie dostała takiego ataku. Szybkim ruchem naciągnęła na głowę marynarkę, którą miała na sobie, i ta, jak kaptur, zakryła jej twarz. Pochyliła się, oparła na kolanach ręce i znieruchomiała. Żadne z nas nie śmiało się ani odezwać, ani poruszyć. Siedzieliśmy tak dobre pół godziny. Wreszcie Peg zerwała się z miejsca i odezwała zwykłym tonem: — No co, pewnie jesteście śpiący. Dziewczyny położą się na moim łóżku, a ja na kozetce. Kot was nie ukrzywdzi, ale jak chcecie, możecie go przepędzić. Chłopaki niech zejdą na dół. Leży tam kopczyk słomy, połóżcie na nim płaszcze. Nie dam wam świecy, bo mi podpalicie chałupę. Powiedzieliśmy dobranoc dziewczynkom, które wyglądały tak, jakby zaraz miała nadejść ich ostatnia godzina, i zeszliśmy na dół. Było tam pusto, leżał tylko stos chrustu i wspomniany kopczyk słomy. Zanim Peg zabrała świecę, rozejrzałem się szybko i stwierdziłem z ulgą, że nie ma tu żadnych czaszek. Ułożyliśmy się we czwórkę na słomie. Byliśmy pewni, że nie zmrużymy oka, ale zmęczenie okazało się silniejsze. Zasnęliśmy natychmiast i spaliśmy aż do świtu. Biedne dziewczęta miały mniej szczęścia. Utrzymywały potem, że w ogóle nie zasnęły. Przeszkadzały im cztery rzeczy: po pierwsze Peg bardzo głośno chrapała, po drugie odblask ognia padał na czaszkę i wydawało się, że szczerzy ona zęby, po trzecie pościel Peg cuchnęła tytoniowym dymem, a po czwarte bały się, że szczur, o którym napomknęła Peg, zechce się z nimi zapoznać. Słyszały, jak biega po podłodze. Kiedy obudziliśmy się rano, było już po burzy. Wstawał różowawy świt. Na małej polance wokół chatki Peg pełno było zasp, i my, chłopcy, wykopaliśmy w śniegu ścieżkę do studni. Peg zrobiła nam śniadanie — gęstą owsiankę bez mleka i po jajku na twardo. Cecylia nie mogła tej owsianki przełknąć, powiedziała, że się strasznie Przeziębiła i nie ma apetytu. Niestety przeziębiła się naprawdę. Reszta z nas jakoś się uporała z tą kleistą masą, a kiedy już zjedliśmy, Peg spytała, czy nie poczuliśmy smaku mydła. — Jak gotowałam owsiankę, to wpadła mi do niej resztka mydła. No, ale na obiad — tu cmoknęła — zrobię wam gulasz. Gulasz w wykonaniu Peg! Nic dziwnego, że Dan natychmiast zareagował. — Bardzo jest pani uprzejma, ale musimy wracać do domu — powiedział stanowczo. — Nie przebrniecie przez zaspy. — Śnieg jest zmarznięty i da się po nim iść. A z pól na pewno zwiał go wiatr. To wszystkiego niecała miła. My, chłopcy, pójdziemy i wrócimy po dziewczęta saniami. Ale dziewczęta nie chciały o tym nawet słyszeć. Pójdą z nami, wszystkie trzy, łącznie z Cecylią. — Wczoraj wieczorem nie było wam tak spieszno do domu — zauważyła ironicznie Peg. — Ale dziś rodzice mogą się już o nas strasznie niepokoić, a w dodatku jest niedziela i musimy pójść do szkółki niedzielnej — wyjaśniła szybko Felicity. — Miejmy nadzieję, że w tej szkółce czegoś was nauczą — oświadczyła dość szorstko Peg, ale zaraz złagodniała i dała Cecylii widełkowatą kostkę z kurczaka, dzięki której miało się spełnić jakieś jej życzenie. — Tylko jedno, pamiętaj — dodała. — Ślicznie pani dziękujemy. Miała pani z nami tyle kłopotu — przemówiła uprzejmie Mała Baśń. — Żaden kłopot — burknęła Peg. — Tylko te wydatki… — Och! — Felicity zawahała się. — My to pani jakoś wynagrodzimy. Zapłacimy za wszystko… — Jeszcze czego — powiedziała dumnie Peg. — Słyszałam, że są tacy, co za gościnę biorą pieniądze, ale nie ja. Zatrzasnęła za nami drzwi, ale ten czarny kocur zdążył się wymknąć i towarzyszył nam, ku naszemu przerażeniu, szmat drogi. I dopiero gdy zawrócił, ośmieliliśmy się omówić naszą przygodę. — No, chwała Bogu już po wszystkim — westchnął Feliks. — To było okropne. — Mało brakowało, a odnaleziono by dziś nasze ciała — oświadczyła Mała Baśń, rozkoszując się każdym słowem. — Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy do chaty Peg Bowen — przyznał Dan. — Panna Marwood twierdzi, że nie istnieje nic takiego jak szczęście — wtrąciła Cecylia. — Powinno się mówić: Opatrzność. — Hm, mnie tam Peg nie bardzo pasuje do Opatrzności — upierał się Dan. — Jeśli jest rzeczywiście czarownicą, to ma raczej do czynienia z Tamtym Drugim. — Dan, co ty wygadujesz! — zganiła go Felicity. — Żałuję, że nie słyszy cię mama. — Powiedz, złotko, czy uważasz, że mydło to dużo gorsza przyprawa niż proszek do zębów? — Pamiętaj, Dan, że dziś niedziela — przywołała go do porządku Cecylia, zanosząc się kaszlem. — Jakoś mi to sobie trudno wyobrazić — odezwał się Piotrek. Dziś wcale nic jest nitdzitlnit, a poza tym wydaje mi się, ze wczorajsza sobota była już dawno temu. — Cecylio, ty rzeczywiście jesteś strasznie zaziębiona — zaniepokoiła się Mała Baśń. — Mimo tych imbirowych ziółek Peg — zauważyła Felicity. — One były ohydne! — wykrzyknęła zgnębiona Cecylia. — Myślałam, że ich nie przełknę, ten imbir palił mi gardło. Ale tak się bałam obrazić Peg, że wypiłabym całe wiadro. O tak, łatwo wam się śmiać! Wy nie musieliście tego wypić. — Za to musieliśmy zjeść dwa posiłki. — Felicity wstrząsnął dreszcz obrzydzenia. — Ciekawa jestem, kiedy ostatni raz myła naczynia. Zamknęłam oczy i połykałam kęs po kęsie. — Poczułaś w tej owsiance smak mydła? — spytała Mała Baśń. — Och, ona w ogóle tak dziwnie smakowała, że trudno by się doszukać akurat tego smaku — odrzekła zniechęconym tonem Felicity. — A ja wciąż nie mogę zapomnieć o tej czaszce — zwierzył się Piotrek. — Myślicie, że Peg naprawdę dowiaduje się od niej różnych rzeczy? — Bzdury! Skądże znowu! — odparł nonszalancko Feliks, który w świetle dnia poczuł odwagę lwa. — Peg wcale tego nie powiedziała — wtrąciłem. — No cóż, zobaczymy, czy się to wszystko sprawdzi — zauważył rozsądnie Piotrek. — Myślisz, że twój ojciec wróci? — zapytała Felicity. — Mam nadzieję, że nie — odparł chłodno. — Wstydź się! — ofuknęła go Felicity. — A niby czego? Ojciec, jak był w domu, to wcale nie pracował, tylko pił i znęcał się nad mamą. Musiała tyrać także i na niego, o nie, dziękuję, żadnych ojców! — Ciekawa jestem, czy ciocia Oliwią naprawdę wkrótce wyjdzie za mąż — westchnęła Mała Baśń. — Trudno mi w to uwierzyć. Choć od jej powrotu z Halifaksu, pamiętacie, że była tam w lecie, wuj Roger ciągle się z niej podśmiewa. — Jeśli ciocia wyjdzie za mąż, to ty zamieszkasz z nami — ucieszyła się Cecylia. Felicity nie podzieliła jej radości, a Mała Baśń znów westchnęła i wyraziła nadzieję, że do tego ślubu nie dojdzie. Wszyscy czuliśmy się znużeni i zniechęceni do życia. Przepowiednie Peg rozstroiły nas. Byliśmy bardzo szczęśliwi, gdy wreszcie znaleźliśmy się w domu. Nikt z naszych bliskich się o nas nie niepokoił. Choć wcale nie dlatego, że otrzymali jakąś tajemniczą wiadomość od czaszki. Po prostu myśleli, iż burza zaczęła się, gdy byliśmy jeszcze u kuzynki Marty, no i zostaliśmy u niej na noc. Ucieszyliśmy się z tego, ale dalej zastanawialiśmy się, czy Peg jest czarownicą, czy nie. ROZDZIAŁ IX WYJĄTKI Z LUTOWEGO I MARCOWEGO NUMERU „NASZEGO PISEMKA” LISTA HONOROWA Panna Felicity King WYRÓŻNIENIA Pan Feliks King Pan Piotr Craig Panna Sara Ray ARTYKUŁ WSTĘPNY Redaktor czuje się w obowiązku zawiadomić czytelników, że mieliśmy kłopoty z naszą listą honorową. Jak państwo widzą, zamieściliśmy na niej tylko jedno nazwisko. Felicity utrzymuje, że co dzień przed śniadaniem pomyślała o czymś pięknym, nawet owego dnia, kiedy byliśmy u Peg Bowen. Niektórzy z nas uważają to za niesprawiedliwe (Felicity na stronie: „Oczywiście Dan!”), bo ona zrobiła tylko jedno postanowienie, a w dodatku nie chce nam powiedzieć, o czym myślała. Zdecydowaliśmy zatem wyróżnić tych wszystkich, którzy dotrzymali jednej obietnicy. Feliks bez niczyjej pomocy rozwiązywał zadania. Skarży się, że tylko jedną trzecią rozwiązał nie robiąc błędów i nauczycielka obniżyła mu stopień. Cóż, wiedzieliśmy, iż nie obędzie się bez przykrości. Piotrek nie grał w kościele w kółko i krzyżyk i ani razu się nie upił. Wyznał, że przyszło mu to łatwiej, niż się spodziewał. (Oburzony Piotrek: „Nigdy czegoś takiego nie powiedziałem!” A na to dobroduszna Cecylia: „Uspokój się, Piotrku, Bev tylko żartował”). Sara Ray nigdy nie powtarzała złośliwych plotek i doszła do wniosku, że rozmowy są teraz znacznie mniej interesujące. (Sara Ray, ze zdziwieniem w głosie: „Zupełnie nie pamiętam, żebym tak powiedziała”). Feliks aż do marca nie jadł jabłek, ale kiedy byliśmy u kuzynki Marty, zapomniał się i zjadł siedem. (Feliks: „Tylko pięć!”). Bardzo prędko przestał mówić, co myśli. Przysporzyło mu to wiele kłopotów. Uważamy, że Feliks powinien stosować się do maksymy dziadka Kinga. Dziadek zwykł mówić: „Dopóki się da, trzymaj język za zębami, a jak się nie da, to trudno — mów prawdę”. Cecylia nie przeczytała tylu dobrych książek, ile powinna, bo były nudne. I nie potrafiła przestać się martwić, że nie kręcą się jej włosy, więc to postanowienie skreśliła. Małej Baśni nie udało się wykorzystać wszystkich okazji do zabawy. Jest pewna, że pominęła co najmniej dwie. Dan odmawia zeznań, ja też. RUBRYKA TOWARZYSKA Z przykrością stwierdzamy, że panna Cecylia King jest mocno przeziębiona. W zeszłym tygodniu zmarł nagle pan Aleksander Marr z Markdale. Dopiero po jego śmierci dowiedzieliśmy się, że umarł. Panna Cecylia King pragnie oświadczyć, że nie pytała ani o „świętego Mojżesza”, ani o to drugie słowo. Uważa, iż był to niestosowny żart jej brata. Cały czas było mroźno i pięknie. Zdarzyła się tylko jedna burza. Wciąż można zjeżdżać na sankach ze wzgórza wuja Rogera. Ciotka Eliza nie zaszczyciła nas w końcu swą wizytą. Zaziębiła się i pojechała do domu. Oczywiście jest nam przykro, iż się zaziębiła, ale cieszymy się, że musiała pojechać do domu. Zdaniem Cecyli to bardzo brzydko z naszej strony. Ale kiedy kazaliśmy jej przysiąc, że się nie cieszy, nie zrobiła tego. Pannie Cecylii King udało się zdobyć trzy wybitne nazwiska na misyjną narzutę: nazwisko gubernatora, jego żony i czarownicy. Rodzina Kingów miała zaszczyt podjąć podwieczorkiem panią gubernatorową. Zostaliśmy zaproszeni do rezydencji gubernatora, ale część z nas nie ma ochoty skorzystać z zaproszenia. W ostatni czwartek zdarzyła się tragedia. Pani Jakubowa Frewen wpadła do nas w porze podwieczorku i okazało się, że w domu nie ma ciasta. Felicity do dziś nie przyszła jeszcze do siebie. Do szkoły zaczął uczęszczać nowy uczeń. Nazywa się Cyrus Brisk, jego rodzina przeprowadziła się tu z Markdale. Grozi, że się rozprawi z Willym Fraserem, jeśli ten będzie się dalej uważał za kawalera panny Cecylii King. (Cecylia: „Nie mam żadnego kawalera! Poczekam z tym jeszcze jakieś siedem lat!”). Panna Alicja Reade z Charlottetown przyjechała do Carlisle uczyć muzyki. Mieszka u pana Piotra Armstronga. Na następnej stronie znajdą państwo dwa jej portrety. Najpierw opisał ją Feliks, ale dziewczęta uważały, że zrobił to za mało pochlebnie, i Cecylia napisała drugi portret. Przyznaje, że przepisała opis bohaterki z opowiadania Walerii H. Montague pod tytułem Pierwsza i ostatnia miłość lorda Marmaduke’a, czyli oblubienica z zamku nad morzem, ponieważ sama nie znalazłaby właściwych słów, by scharakteryzować pannę Reade. PORADNIK DOMOWY Dbajcie zawsze o porządek w kuchni, a nie będziecie się musieli martwić, kiedy ktoś nieoczekiwanie wpadnie. NIESPOKOJNA: Nie wiemy, czym da się wywabić z jedwabnej sukni plamę z żółtka. Lepiej nie wkładać zbyt często jedwabnej sukni, zwłaszcza gdy się lubi jajka na miękko. Na zaziębienie najlepsze są imbirowe ziółka. STARA GOSPODYNI: Owszem, jeśli ci się skończył proszek do pieczenia, możesz użyć proszku do zębów. (Felicity: „Ja tego nie napisałam. Uważam, że nikt nie ma prawa niczego zamieszczać w moim dziale”). Zaczyna nam brakować jabłek. Dużo pogniło, ale ojciec twierdzi, że za wiele ich zjadamy. WYTRWAŁA: Dam ci przepis na placuszki, o który prosisz. Ale pamiętaj, że nawet ten, co go zna, nie zawsze potrafi je zrobić. Trzeba mieć dar. Jeśli do owsianki wpadnie mydło, nie mów o tym twoim gościom, dopóki nie skończą jeść. Mogłoby to im popsuć apetyt. Felicity King SAVOIR–VIVRE P–r C–g: Nie krytykuj niczyjego nosa, nim się nie upewnisz, że ten ktoś nie słyszy, a już w żadnym wypadku nie krytykuj nosa ciotecznej babki twojej dziewczyny. (Felicity: „Coś takiego! Pewnie Dan uważa, że to świetny dowcip”). C–a K–g: Co powinnam zrobić, kiedy moja najlepsza przyjaciółka spaceruje z inną dziewczynką i daje jej wzór na koronkę? Odpowiedź: Zachowaj się z godnością. F–y K–g. Idąc do kościoła powinno się włożyć najlepszy kapelusz, ale nie będę kwestionować decyzji twojej matki. (Felicity: „Dan przepisał to słowo w słowo z „Przewodnika Rodzinnego”, tyle że nie chodziło o kapelusz). P–r C–g. Tak, jeśli spotkasz Rodzinnego Ducha, to możesz mu powiedzieć dobry wieczór. F–s K–g. — Nie, to nieładnie spać z otwartymi ustami. Co więcej, jest to niebezpieczne. Coś może ci do nich wpaść. Dan King KĄCIK MODY Ostatnim krzykiem mody są szydełkowane futeraliki na zegarki. Jeśli nie masz zegarka, możesz w nich nosić ołówek albo gumkę. Elegancko jest nosić wstążkę do włosów w kolorze sukni. Ale do szarego drelichu wolę wstążkę pąsową. Szykownie jest przypiąć do płaszcza kokardkę tego samego koloru, co wstążka do włosów twojej najlepszej przyjaciółki. Mary Cowan widziała to w mieście. Noszę kokardkę Kitty Marr, a Kitty moją, choć Mała Baśń uważa, że to śmieszne. Cecylia King NASZA WIZYTA U KUZYNKI MARTY W zeszłym tygodniu poszliśmy do kuzynki Marty. U niej wszyscy się dobrze miewają i zjedliśmy wyborny obiad. Gdy wracaliśmy, złapała nas burza śnieżna i zabłądziliśmy w lesie. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Gdybyśmy nie zobaczyli światełka, zamarzlibyśmy i zasypałby nas śnieg. Odnaleziono by nas dopiero wiosną i byłoby to bardzo smutne. Ale zobaczyliśmy światełko i poszliśmy w jego stronę. Dotarliśmy do Peg Bowen. Wiele osób uważa ją za czarownicę — trudno powiedzieć, czy mają rację — lecz jest bardzo gościnna. Otworzyła nam drzwi i zaprosiła do środka. W chatce było brudno, ale za to ciepło. Peg ma czaszkę. To znaczy nie tylko własną, ale jeszcze inną, zupełnie prawdziwą. Mówiła, że ta czaszka opowiada jej rozmaite rzeczy. Jednakże wuj Alek uważa, że to niemożliwe, bo jest to czaszka jakiegoś Indianina. Miał ją stary doktor Beecham i Peg ukradła ją po jego śmierci. Wuj Roger mówi, że nie chciałby mieć z nią do czynienia. Peg dała nam kolację. Mała Baśń uważa, że nie powinienem pisać, co znalazłem w chlebie, bo to zbyt obrzydliwe, żeby o tym czytać w „Naszym Pisemku”. Ale i tak wszyscy wiemy, bo nie było z nami tylko Sary Ray. Zostaliśmy u Peg na całą noc i my, chłopcy, spaliśmy na słomie. Pierwszy raz w życiu spaliśmy na słomie. Rano wróciliśmy do domu. Oto jak wyglądała nasza wizyta u kuzynki Marty. Feliks King MOJA NAJGORSZA PRZYGODA Muszę ją opisać, bo to moja kolej. Było to dwa lata temu. Zjeżdżaliśmy na sankach ze wzgórza wuja Rogera. Pierwsi zjechali Karolek Cowan i Fred Marr, ale w połowie drogi ugrzęźli w śniegu ‘ zbiegłem, żeby ich popchnąć. A potem przez chwilę stałem tyłem do wierzchołka wzgórza. Tymczasem Rob Marr pchnął sanki, na których siedziały Kitty i Em Frewen. Te sanki miały z przodu dyszel, który podnosiło się do góry i sterczał on nad głowami dziewcząt. Ja stałem na drodze, one krzyknęły ostrzegawczo, ale nim zdążyłem się odsunąć, sanki na mnie wpadły. Podcięły mi nogi, wywinąłem kozła w powietrzu, zawadziłem o dyszel i nim uświadomiłem sobie, co się dzieje, leżałem już na ziemi. Czułem się tak, jakby porwał mnie tajfun. Dziewczęta myślały, że już nie żyję, ale nie potrafiły zatrzymać sanek. Rob zbiegł ze wzgórza i mnie podniósł. Wyglądał na okropnie przerażonego, lecz ja żyłem i byłem cały, tylko z nosa lała mi się krew. Lała się tak przez trzy dni. No, nie cały czas, ale często. Dan King O TYM, DLACZEGO CARLISLE NAZYWA SIĘ CARLISLE To także jest prawdziwa historia. Dawno, dawno temu w Char—lottetown mieszkała pewna dziewczyna. Nie wiem, jak się nazywała, więc nie mogę tego napisać, ale może to dobrze, bo Felicity znów by pewnie uważała, że ma jakieś nieromantyczne imię, tak jak panna Jemima Parr. Była ładna jak malowanie i zakochał się w niej młody Anglik, który przyjechał do Kanady szukać szczęścia. Zaręczyli się i mieli się pobrać następnej wiosny. On się nazywał pan Carlisle. Zimą ruszył zapolować na renifery. Wtedy żyły jeszcze na Wyspie renifery. Obecnie już nie. Dotarł do miejsca, gdzie teraz jest Carlisle. Wtedy były tam tylko lasy i kilku Indian. Strasznie zachorował i bardzo długo leżał w indiańskim namiocie. Zajmowała się nim tylko jedna stara squaw. W mieście wszyscy myśleli, że nie żyje. Ta jego dziewczyna najpierw długo się martwiła, a potem znalazła sobie innego kawalera. Dziewczęta mówią, że to mało romantyczne, ja tam uważam, że rozsądne. Ale pewnie gdybym to ja umarł, to bym był zły, że tak prędko o mnie zapomniała. On jednak przeżył i jak wrócił do miasta, poszedł prosto do niej. A ona właśnie brała ślub z tym drugim. Biedny pan Carlisle okropnie rozpaczał. Był słaby i chory i coś mu się pokręciło w głowie. Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. Szedł, aż znalazł się tam, gdzie obozowali Indianie, i padł na ziemię. Ale Indian już nie było, gdyż zaczęła się wiosna, zresztą to nie miało znaczenia, bo tym razem padł martwy. Ludzie z miasta wyruszyli na poszukiwania, znaleźli go i pochowali. I to miejsce nazwali Carlisle. Podobno ta dziewczyna już nigdy nie była szczęśliwa i ludzie jej współczuli, no ale chyba na to zasługiwała. Piotr Craig PANNA ALICJA READE Panna Alicja Reade jest ładna. Ma czarne loki, duże szare oczy i bladą twarz. Jest wysoka i chuda, ale ma dobrą figurę, ładne usta i miły głos. Dziewczęta oszalały na jej punkcie i cały czas o niej mówią. Feliks King PIĘKNA ALICJA To tak, my, dziewczęta, nazywamy między sobą pannę Reade. Jest boskiej urody. Kruczoczarne włosy opadają błyszczącą lalą na jej czoło, które ucałowało słońce. (Dan: „Gdyby Feliks napisał, że jest opalona, to by mu dały do wiwatu?”; Cecylia, chłodnym tonem: „Ucałowana przez słońce to wcale nie znaczy opalona”; Dan: „A niby co znaczy?”; Zakłopotana Cecylia: „Nie wiem. Ale panna Montague napisała tak o Lady Geraldynie, a córka hrabiego nie mogła być opalona”; Mała Baśń: „Nie przerywajcie. To przeszkadza słuchać”). Jej oczy są ciemne jak jeziora, w których odbijają się gwiazdy. Ma marmurowo gładkie czoło i usteczka wygięte w łuk kupidynka. (Piotrek: „Co to za stworzenie?”). Jej cera przywodzi na myśl płatki białej lilii. Głos brzmi jak szmer leśnego strumyka, a szczupła sylwetka zachwyca swą harmonią. (Dan: „Tak pewnie pisała ta Waleria. Wuj Roger mówi, że jest niedożywiona”; Felicity: „Dan! Jeśli wuj Roger musi się wygłupiać, to jego sprawa. Ale ty uważaj!”). Jej ręce mógłby opisać tylko poeta. Ładnie się ubiera i zawsze wygląda elegancko. Jej ulubionym kolorem jest błękit. Są tacy, co uważają, że jest sztywna i nieprzystępna, ale to nieprawda. Ona tylko jest inna, a im się to nie podoba. Jest cudowna i my ją uwielbiamy. Cecylia King ROZDZIAŁ X ZNIKNIĘCIE PATA O ile dobrze pamiętam, owego roku wiosna zawitała do Carlisle wyjątkowo późno. Dorośli dopiero w maju przyznali, iż robi się ładnie. Ale nas, dzieci, łatwiej było zadowolić i uznaliśmy, że kwiecień jest cudowny. Śnieg wcześnie stopniał, lecz wciąż trzymał lekki mróz i ziemia pozostawała zamarznięta. Chętnie bawiliśmy się teraz na dworze w najróżniejsze gry. Zresztą z każdym dniem pogoda poprawiała się wyraźnie. Wzgórza zaczęły wyglądać tak, jakby już myślały o pierwiosnkach, stary sad ożywał z wolna, w drzewach krążyły soki. W dzień niebo przesłonięte było mgiełką, nocami nad horyzontem pojawiał się blady księżyc w aureoli. Wiatr śmiał się, a w jego podmuchach młodniał świat. — Wiosną człowiek naprawdę cieszy się, że żyje — powiedziała któregoś wieczoru Mała Baśń, gdy bujaliśmy się na gałęziach w Alei Wuja Stefana. — Zawsze się cieszy — poprawiła ją Felicity. — Ale na wiosnę bardziej — upierała się Mała Baśń. — Kiedy umrę, to przez cały rok będę się czuła nieżywa, ale wiosną nie! — Wygadujesz takie dziwne rzeczy — żaliła się Felicity. — Wcale nie będziesz nieżywa. Znajdziesz się na tamtym świecie. I kto to widział mówić w ten sposób o śmierci! — Wszyscy musimy umrzeć — oświadczyła uroczyście Sara Ray, nie ukrywając lekkiego zadowolenia. Widać cieszyła ją myśl, że nic i nikt — ani matka, ani zły los — nie przeszkodzi jej wówczas w odegraniu głównej roli. — Czasem wydaje mi się, że to wcale nie takie straszne umrzeć za młodu — powiedziała Cecylia znużonym tonem i zakasłała. Często ostatnio kasłała, wciąż nie mogła się pozbyć tego strasznego zimowego przeziębienia. — Nie opowiadaj takich głupstw, Cecylio! — ofuknęła ją Mała Baśń. Wszyscy zrozumieliśmy, dlaczego mówi tak ostrym tonem. Bo choć nigdy o tym nie rozmawialiśmy, czuliśmy w głębi serc, że z Cecylią dzieje się coś niedobrego i każda aluzja do tego była nie do zniesienia. — To ty zaczęłaś mówić o śmierci — rozgniewała się Felicity. — Nie wolno mówić o takich rzeczach! Cecylio, czy jesteś pewna, że nie przemoczyłaś nóg? Zresztą i tak musimy wracać, robi się chłodno. — Tak, dziewczęta powinny już iść — przyznał Dan. — Ale ja się stąd nie ruszę, dopóki nie wyjdzie od nas stary Izaak Frewen. Nie cierpię go. — Ja też. — Pierwszy raz w życiu — Cały czas żuje tytoń i spluwa na podłogę. Świntuch. — A przecież jego brat jest członkiem rady kościelnej — zauważyła Sara Ray, wyraźnie tym faktem zdziwiona. — Znam pewną historyjkę o Izaaku Frewenie — powiedziała Mała Baśń. — Kiedy był młody, przezywano go Owsianym Frewenem. A oto dlaczego. Zawsze zachowywał się dziwacznie. Mieszkał w Markdale, był wyrośnięty i niezdarny. Którejś soboty pojechał do wuja do Baywater, wracał następnego dnia i chociaż była to niedziela, wziął na wóz ogromny worek owsa. Kiedy dojechał do kościoła w Carlisle, zobaczył, że nabożeństwo jeszcze trwa i postanowił wejść. Ale bał się zostawić na wozie owies, bo często kręcili się tam psotni chłopcy, wziął więc worek na plecy i wszedł z nim do kościoła. Przedefilował główną nawą aż do ławki dziadka Kinga. Dziadek mawiał, że do śmierci tego nie zapomni. Pastor wygłaszał właśnie kazanie, panowała uroczysta cisza, aż tu nagle dziadek słyszy za sobą chichot. Odwrócił się z groźną miną — w tamtych czasach uważano śmiech w kościele za grzech śmiertelny — by napomnieć winowajcę, a tu widzi młodego Izaaka z worem owsa na Plecach. Dziadek oniemiał ze zdumienia i nawet się nie roześmiał, ale poza nim śmiali się wszyscy. I dziadek powiedział, że nikogo nie potępia, bo nigdy nie widział nic śmieszniejszego. Młody Izaak doszedł do ławki dziadka, zrzucił wór z pleców, usiadł obok, otarł pot z twarzy i jak gdyby nigdy nic zaczął się przysłuchiwać kazaniu. Po nabożeństwie wziął znów wór na plecy, wyszedł z kościoła i pojechał do domu. W ogóle nie mógł zrozumieć, dlaczego się o tym tyle mówi, ale na wiele lat pozostał Owsianym Frewenem. I tak śmiejąc się wesoło, rozeszliśmy się w różne strony. Felicity i Cecylia wróciły do domu, Mała Baśń i Sara Ray pobiegły do siebie, a mnie Piotrek zabrał do stodoły. Chciał bowiem zasięgnąć mojej rady. — W przyszłym tygodniu przypadają urodziny Felicity — zakomunikował mi uroczyście. — Chcę napisać dla niej odę. — Co takiego? — zapytałem zdziwiony. — Ode — powtórzył poważnym tonem Piotrek. — Oda to poezja. Przyniosę ją do „Naszego Pisemka”. — Piotrek! Przecież ty nie potrafisz pisać wierszy! — zaśmiałem się. — Zawsze mogę spróbować — powiedział dumnie. — Tylko jak ty myślisz — ona się na mnie nie obrazi? — Powinno to jej bardzo pochlebić. — Z nią nigdy nie wiadomo — zauważył ponuro Piotrek. — Cóż, nie podpiszę się i jeśli będzie kręcić nosem, to się nie przyznam. Ale ty mnie nie wydasz? Obiecałem, że nie puszczę pary z ust i Piotrek odszedł. Zamierzał pisać codziennie dwie linijki. Tej wiosny kupidynek nie próżnował. Wspomniałem już o Cyrusie Brisku, który to Cyrus zainteresował się bardzo naszą ciemnowłosą Cecylią. Cecylii to bynajmniej nie uradowało. I kiedy dokuczaliśmy jej, wspominając o nowym adoratorze, była wściekła. Oznajmiła, że go nie cierpi i nie cierpi też jego imienia. Słodka Cecylia nie bardzo umiała być nieuprzejma, ale dla Cyrusa była. Jednakże dzielny Cyrus nie dał się odstraszyć. Wszelkimi sposobami usiłował zdobyć jej serce. Na ławce Cecylii zaczęły się pojawiać hojne dary — gumki do wycierania, ozdobne kredki i ciągutki. We wszystkich grach na podwórku szkolnym wybierał na partnerkę Cecylię, błagał, żeby pozwoliła mu odnosić ze szkoły swój koszyk, proponował, że rozwiąże jej wszystkie zadania arytmetyczne, a nawet oświadczył podobno publicznie, iż któregoś dnia poprosi wychodząc z kościoła, by pozwoliła mu się odprowadzić do domu. Cecylia bardzo się tym przeraziła, wyznała mi, że woli umrzeć, niż z nim wracać, ale nie będzie śmiała mu odmówić. Jak dotąd jednak Cyrus nie zbliżał się do niej poza szkołą, ani też nie sprawił lania Willy’emu Frazerowi, który jak głosiła fama, bardzo się tą historią przejął. No i teraz właśnie Cyrus napisał do Cecylii list. List miłosny. W dodatku przysłał go pocztą, nalepiwszy prawdziwy znaczek. Ten list wzbudził u nas w domu prawdziwą sensację. Dan przyniósł go z poczty, poznał charakter pisma Cyrusa i nie dał spokoju Cecylii, póki nam owego listu nie pokazała. Był to płomienny list pełen błędów ortograficznych. Cyrus w rozdzierających słowach wyrzucał Cecylii jej nieczułość i błagał ją, by odpisała, a on zachowa jej odpowiedź „w dźwięcznym” sercu. Pewnie chciał napisać „we wdzięcznym”, ale Cecylia uznała to za poetycki akcent. Podpisał się: „Twuj na wieki zakohany Cyrus Brisk”, a w postscriptum dorzucił, że nie może spać ani jeść, bo wciąż musi o niej myśleć. — Odpiszesz mu? — zapytał Dan. — Jasne, że nie — odpowiedziała z godnością Cecylia. — Cyrusowi przydałoby się niezłe lanie — mruknął Feliks, który dotąd okazywał niechęć Willy’emu Frazerowi. — Nim się zabrał do pisania listów miłosnych, powinien był się nauczyć ortografii. — Jak mu nie odpowiesz, to gotów zagłodzić się na śmierć — zauważyła Sara Ray. — Mam nadzieję, że tak zrobi — powiedziała z okrucieństwem w głosie Cecylia. Była naprawdę rozgniewana, ale — takie to już jest kobiece serce, nawet gdy kobieta liczy sobie tylko dwanaście lat — rozsadzała ją też duma. Był to jej pierwszy list miłosny i zwierzyła mi się, że poczuła się jakoś dziwnie. W każdym razie, choć na list nie odpisała, nie podarła go. Jestem pewny, że go schowała. Jednak następnego dnia w szkole wyminęła Cyrusa z nieprzystępną miną, nie okazując cienia litości. Cecylia zakrywała oczy, gdy Pat złapał mysz, uciekała do koleżanek, kiedy w domu zarzynano świnię, bo nie mogła znieść jej kwiku, za nic nie rozdeptałaby liszki, ale na cierpienia Cyrusa pozostawała ślepa i głucha. Nagle jednak spadł na nas cios. W dzień zamartwialiśmy się na śmierć, w nocy nie mogliśmy spać. Przez następne dwa tygodnie przeżywaliśmy prawdziwą tragedię. Pat zniknął. Któregoś dnia wieczorem wypił jak zwykle miseczkę mleka na progu obory wuja Rogera, po czym ułożył się na płaskim kamieniu przed domem. I tyleśmy go widzieli. Następnego ranka nigdzie go nie było. Z początku nie przejęliśmy się tym zbytnio. Pat nie był rozpustnym włóczęgą, ale czasem znikał na dzień, dwa. Po trzech dniach jednak zaniepokoiliśmy się, a czwartego wpadliśmy w panikę. — Paddy’emu musiało się coś stać — powiedziała ze smutkiem Mała Baśń. — Nigdy nie pozostawał poza domem dłużej niż dwa dni. — Ale co? — zapytał Feliks. — Otruł się albo zagryzł go jakiś pies — odrzekła tragicznym tonem Mała Baśń. Cecylia zaczęła płakać, ale łzy nic tu nie pomogły. Również nasze próby odszukania Pata okazały się daremne. Zajrzeliśmy do wszystkich stodół i szop na obu farmach Kingów, przeszukaliśmy lasy. Wypytywaliśmy, kogo się dało, biegaliśmy po polach wołając: „Pat! Pat!”, aż ciotka Janet zdenerwowała się i kazała nam przestać się wygłupiać. Ale nigdzie nie natrafiliśmy na żaden ślad. Mała Baśń rozpaczała i nie dawała się pocieszyć, Cecylia nie mogła spać, gdyż wciąż wyobrażała sobie biednego Paddy’ego rozszarpanego przez psa. Z nienawiścią spoglądaliśmy na wszystkie psy, podejrzewając każdego z nich o to, że może być winowajcą. — Najgorsza jest ta niepewność — szlochała Mała Baśń. — Gdybym wiedziała, co się z nim stało — żyje czy nie — byłoby mi odrobinę lżej. Bo może żyje i cierpi. Co noc śni mi się, że wrócił do domu, a rano budzę się i go nie ma, i pęka mi serce. — To jeszcze gorsze niż ta jego choroba jesienią — powiedziała Cecylia. — Wtedy przynajmniej wiedzieliśmy, że robimy, co się da. Tym razem nie mogliśmy nawet zwrócić się o pomoc do Peg Bowen. Zrobilibyśmy to, ale Peg nie było. Wiosną wyruszyła na wędrówkę. Od wielu dni nikt jej nie widział. Jej zwierzaki zostały wypuszczone do lasu i musiały sobie radzić same. Chata była zamknięta. ROZDZIAŁ XI KOSTKA CZAROWNICY Po dwóch tygodniach straciliśmy nadzieję. — Pat nie żyje — powiedziała zrozpaczonym głosem Mała Baśń, kiedy wracaliśmy wieczorem od Andrzeja Cowana. Dowiedzieliśmy się, że pojawił się tam obcy szary kot, ale okazało się, że jest on bury i nie ma ogona. — Chyba tak — zgodziłem się z ciężkim sercem. — Gdyby Peg Bowen była w domu, na pewno by go odnalazła — zapewniał nas Piotrek. — Pogadałaby z tą swoją czaszką. — Ojej! — zawołała Cecylia. — Przecież ona dała mi tę widełkowatą kostkę. Zupełnie o niej zapomniałam. Jak myślicie, nie jest jeszcze za późno? — Kostka! — prychnął pogardliwie Dan. — Zawracanie głowy! — Skąd wiesz? Powiedziała mi, że ta kostka spełni jedno moje życzenie. Spróbuję zaraz po powrocie do domu. — Na pewno nie zaszkodzi — poparł ją Piotrek. — Tyle że już pewnie za późno. Jeśli Pat nie żyje, nawet magiczna kostka czarownicy nie wróci mu życia. — Nigdy sobie nie wybaczę, że nie pomyślałam o niej wcześniej — wyrzucała sobie Cecylia. Kiedy tylko wróciliśmy do domu, pobiegła na górę po pudełko, w którym przechowywała swoje skarby, i wyjęła z niego wysuszoną kosteczkę. — Peg mi dokładnie wytłumaczyła, co mam zrobić. Muszę trzymać kostkę w obu rękach, o tak, i zrobić dziewięć kroków do tyłu, powtarzając dziewięć razy to, o co proszę. A potem mam się dziewięć razy okręcić w prawo i moje życzenie zaraz się spełni. — Co, myślisz, że zobaczysz Pata? — zapytał sceptycznie Dan. Nikt z nas poza Piotrkiem i Cecylią nie wierzył w te czary. Cecylia wzięła kostkę w trzęsące się dłonie i zaczęła się cofać, powtarzając uroczyście: — Proszę, proszę, niech się odnajdzie Pat albo przynajmniej jego ciało, żebyśmy mogli go pochować. Kiedy Cecylia powtórzyła te słowa dziewięć razy, w nasze serca wstąpiła jednak nadzieja. Gdy przestała się obracać, spojrzeliśmy na ścieżkę, jakby rzeczywiście mógł się na niej pojawić Pat. Ale przy bramie zobaczyliśmy tylko Dziwaka. Był to również zaskakujący widok, lecz nas utwierdził w przekonaniu, że już nigdy nie ujrzymy Pata. Wierzył w to jeszcze tylko Piotrek. — Przecież trzeba czasu, żeby czary zadziałały — przekonywał nas. — Jeśli Pat jest o wiele mil stąd, to nie mógł pojawić się tu w mgnieniu oka. My jednak staliśmy niepocieszeni. Po chwili podszedł do nas Dziwak. Uśmiechnął się — a był to rzadki widok, oglądały go tylko dzieci — i uchylił kapelusza, nie okazując zwykłej nieśmiałości. — Dobry wieczór — powiedział. — Czy nie zginął wam ostatnio kot? Spojrzeliśmy na niego ze zdziwieniem. — Widzicie! — szepnął Piotrek. Mała Baśń podbiegła do Dziwaka. — Panie Dale, pan coś wie o Pacie? — zapytała. — Srebrnoszary kot z czarnymi łatkami? — upewnił się Dziwak. — Tak! Tak! — No to jest u mnie w Złotym Kamieniu. — Żyje? — Żyje. — A niech mnie gęś kopnie! — mruknął pod nosem Dan. Otoczyliśmy Dziwaka zwartym kręgiem, wypytując go, gdzie i kiedy znalazł naszego Pata. — Chodźcie do mnie — zaproponował Dziwak. — Sprawdzicie, czy to jest rzeczywiście wasz kot, a ja opowiem wam po drodze, gdzie go znalazłem. Bardzo biedaczek wychudł, sądzę jednak, że nic mu nie grozi. Choć zapadł już zmierzch, bez trudu otrzymaliśmy pozwolenie na tę wyprawę. Ciotka Janet wiedziała, ze inaczej żadne z nas nie zmruży w nocy oka. I wyruszyliśmy wesołym orszakiem, na którego czele szedł Dziwak z Małą Baśnią. — Widzieliście może tę moją stodołę w lesie? — spytał Dziwak. — Rzadko do niej zaglądam. Zostawiłem tam kiedyś starą beczkę. Była odwrócona do góry dnem i podparta pieńkiem. Dziś rano poszedłem po siano i zauważyłem, że beczka zsunęła się z pieńka. Podniosłem ją i zobaczyłem kota. Słyszałem o zaginięciu waszego ulubieńca i od razu pomyślałem, że to może być on. Bałem się, iż nie żyje. Leżał z zamkniętymi ślepkami, ale gdy się nad nim nachyliłem, miauknął cichutko. — Biedny, biedny Pat! — załkała Cecylia. — Ledwie podniósł łepek, więc go zaniosłem do domu i dałem mu trochę mleka. Na szczęście mógł pić. Przez cały dzień co jakiś czas karmiłem go mlekiem i teraz już się rusza. Myślę, że nic mu nie będzie, ale przez parę dni musicie bardzo uważać na to, co je. Żebyście go z dobroci serca nie przekarmili. — Myśli pan, że ktoś go wsadził pod tę beczkę? — Nie. Stodoła była zamknięta na kłódkę. Pewnie sam tam wlazł, może za myszą, poruszył beczką jakoś tak, że zsunęła się z pieńka i opadając uwięziła go pod sobą. Paddy siedział przy piecu w pustawej, lecz czystej kuchni Dziwaka. Chudy? Została z niego tylko skóra i kości, a futerko miał matowe i brudne. Pękały nam serca na widok takiego upadku pięknego Pata. — Jak on się musiał nacierpieć! — użalała się nad nim Cecylia. — Za tydzień, dwa przyjdzie do siebie — pocieszał nas Dziwak. Mała Baśń chwyciła Pata w objęcia. Mruczał głośno, kiedy zaczęliśmy go głaskać, i lizał nasze dłonie szorstkim czerwonym języczkiem. Biedny Pat wyrażał w ten sposób swoją wdzięczność. Nie był już uwięzionym bezradnym kotem, znajdował się wśród przyjaciół i zaraz miał wrócić do domu, do sadu i obory, gdzie co dzień dostawał porcję świeżo wydojonego mleka, do własnego miejsca przy kominku i ukochanego strychu. Wracaliśmy przepełnieni radością. Mała Baśń niosła Pata na rękach. Kwietniowe gwiazdy nigdy jeszcze nie spoglądały na tak szczęśliwą gromadkę. — Widzicie, co zdziałała ta kostka Peg? — powiedział z triumfalną miną Piotrek. — Nie gadaj bzdur! — zganił go Dan. — Dziwak znalazł Pata już rano, a wyszedł z domu, żeby nas o tym zawiadomić, nim jeszcze Cecylia przypomniała sobie o tej kostce. Czy uważasz, że gdyby nie odprawiła tych czarów, to on nie pojawiłby się przy bramie? — No, no, mimo to chciałbym mieć parę takich kostek — upierał się Piotrek. — Cóż, chyba rzeczywiście ta kostka nie miała wiele wspólnego z powrotem Pata, ale cieszę się, że o niej pomyślałam — oznajmiła Cecylia, nie kryjąc satysfakcji. — Tak czy owak Pat jest znów z nami, a to najważniejsze — oświadczył rzeczowo Feliks. — Mam nadzieję, że po tej nauczce przestanie się włóczyć — wtrąciła Felicity. — Podobno pojawiły się już pierwiosnki — powiedziała nagle Mała Baśń. — Urządzimy jutro piknik, żeby uczcić powrót Pata. ROZDZIAŁ XII PIERWIOSNKI No i wyruszyliśmy na majówkę. Wybraliśmy się wraz z roztańczonym wiatrem na zbocze wzgórza, gdzie pod bladobłękitnym niebem szumiały młode sosny i jodły. Osłaniały małe polanki, na których gościło słońce, budząc do życia pierwsze wiosenne kwiaty. Gdzie indziej miały one nieprędko jeszcze zakwitnąć. I to tam właśnie, po długich poszukiwaniach, znaleźliśmy pierwiosnki. Pierwiosnki, jak chyba wiecie, nie lubią się chełpić swą urodą, trzeba ich długo szukać, ale potem zbiera się je całymi garściami. Zamieszkuje w nich dusza wiosny. Są tak wonne, że trudno oddać to w słowach. Rozbawieni biegaliśmy po lesie, nawołując się i żartując, gubiliśmy się i znów odnajdowaliśmy. Kiedy słońce zaczęło się zniżać, zebraliśmy się w dolince porosłej paprociami. Było tam płytkie jeziorko — błyszcząca zielonkawa tafla wody — na którego brzegu tańczyły na pewno kiedyś nimfy, tak jak na wzgórzu Argive albo na Krecie. Usiedliśmy, by ułożyć bukiety, mające zapełnić nasze koszyczki. Mała Baśń przypięła do włosów pęk pierwiosnków i opowiedziała nam wzruszającą historię. Tym razem była to legenda o pięknej indiańskiej dziewczynie, której pękło z rozpaczy serce, bo sądziła, że skoro jej ukochany nie wraca, to na pewno ją zdradził. Ale on, gdy spadły pierwsze śniegi, został pojmany przez wrogów i powrócił dopiero wiosną. Gdy dowiedział się o śmierci dziewczyny, odszukał jej grób. Pod zeschłymi liśćmi zobaczył piękne wonne kwiatki, jakich jeszcze nigdy nie oglądał, i zrozumiał, że jest to dar serca jego ciemnookiej ukochanej. — Hm, w normalnym życiu indiańską dziewczynę nazywa się squaw — powiedział prozaicznie Dan, związując ciasno swój bukiet, który wyglądał jak kapusta. Nie chciało mu się układać w koszyczku pierwiosnków i przetykać ich gałązkami świerku i paprociami, jak to robiliśmy wszyscy, idąc za przykładem Małej Baśni. I nie chciał przyznać, że jego bukiet jest brzydszy. — Kwiaty to kwiaty, gałęzie to gałęzie. A razem to ni to, ni sio. — Nie masz gustu — skrytykowała go Felicity. — Nie kłóćcie się w taki piękny dzień — błagała Cecylia. — Nikt się nie kłóci, mała. Felicity może sobie mówić, co chce. Co ty masz w koszyczku, Cecylio? — To Historia reformacji we Francji — wyznała z niechęcią Cecylia. — Napisał to ktoś, kto się nazywa D–a–u–b–i–g–n–y. Nie potrafię jego nazwiska wymówić. Pastor Marwood mówił, że tę książkę każdy powinien przeczytać, więc zaczęłam to robić już w niedzielę. I wzięłam ją ze sobą dzisiaj, żeby do niej zajrzeć, jak się zmęczę zrywaniem kwiatów. Ale wielu rzeczy nie rozumiem i przerażają mnie te wszystkie historie o ludziach palonych żywcem. Mimo to powinnam doczytać ją do końca. — I co, uważasz, że się umoralniłaś! — zapytała poważnie Sara Ray, owijając pałąk koszyka powojem. — Nie, chyba nie — odpowiedziała smutnym głosem Cecylia. — W ogóle jakoś mi się nie wiedzie z tymi moimi przyrzeczeniami. — Ja mojego dotrzymuję. — Felicity jak zwykle była z siebie zadowolona. — Łatwo jest dotrzymać jednej obietnicy — odcięła się Cecylia. — Wcale nie tak łatwo jest znaleźć jakąś piękną myśl — oburzyła się Felicity. — Nie ma nic łatwiejszego — powiedziała Mała Baśń i podeszła na palcach nad samą wodę, żeby się przyjrzeć swemu odbiciu, tak jak to w Złotym Wieku zwykły robić leśne nimfy. — Czasem piękne myśli same cisną się do głowy. — Owszem, czasem. Ale z pewnością nie o wyznaczonej godzinie. A mama rano wciąż woła, żebym się prędzej ubierała, i to wcale nie jest takie łatwe. — No tak — zgodziła się Mała Baśń. — Mnie też niekiedy nawiedzają same szare myśli. A innym razem są one błękitne, różowe, purpurowe lub tęczowe. — Co ty wygadujesz! Myśli nie są kolorowe — zachichotała Felicity. — Ależ są! — wykrzyknęła Mała Baśń. — Ja zawsze widzę kolor każdej myśli. Ty nie? — Nigdy o czymś takim nie słyszałam i wcale ci nie wierzę — odrzekła gniewnie Felicity. — Ty to sobie teraz wymyśliłaś. — Wcale nie. I w ogóle dotąd sądziłam, że wszyscy mają kolorowe myśli. — Jak myślisz o mnie, to w jakim kolorze mnie widzisz? — zapytał z ciekawością Piotrek. — W żółtym — odpowiedziała natychmiast Mała Baśń. — Myśli o Cecylii są bladoróżowe, o Sarze Ray szarobłękitne, o Danie czerwone, o Feliksie żółte, tak samo jak o Piotrku, a o Bevie w paski. — A o mnie? — dopytywała się Felicity, kiedy cała reszta zaśmiewała się z moich pasków. — O tobie… o tobie tęczowe — odparła dość niechętnie Mała Baśń. Nie chciała skłamać, więc z przykrością wypowiedziała ten komplement. — I nie wyśmiewajcie się z Beva. Te paski są piękne. Przecież to nie on jest w paski, tylko moje myśli o nim. Peg Bowen jest w nich zielonkawożółta, a Dziwak koloru lila. Ciocia Oliwia jest jak żółto–granatowy bratek, a wuj Roger granatowy. — Co za bzdury! — prychnęła Felicity. Tym razem skłonni byliśmy przyznać jej rację. Myśleliśmy, że Mała Baśń sobie z nas kpi. Ale teraz wierzę, iż otrzymała od losu ten dziwny dar kolorowych myśli. Kiedy już dorośliśmy, znów o tym kiedyś wspomniała. Każdy miesiąc miał swój kolor, podobnie jak każdy dzień tygodnia. Ranek był dla niej złocisty, południe pomarańczowe, wieczór srebrnoniebieski, a noc fioletowa. Może to dzięki tym barwnym myślom jej głos miał tyle czaru i potrafiła nim wyrazić każde uczucie. — No, chyba już pora coś zjeść — zaproponował Dan. — Saro, jakiego koloru jest jedzenie? — Złocistobrązowe jak ciasteczka z melasy — zaśmiała się Mała Baśń. Usiedliśmy na porosłym paprociami brzegu stawu i spałaszowaliśmy całą zawartość koszyka naszykowanego przez ciotkę Janet. Felicity zrobiła pyszne kanapki z szynką. Zajadaliśmy się nimi wszyscy poza Danem, który oświadczył, że woli coś konkretnego. Wyciągnął z koszyka kawał schabu, pokroił go scyzorykiem i pochłonął łapczywie. — Prosiłem mamę o kawałek mięsa. Przynajmniej jest co ugryźć. — Powinieneś wreszcie nabrać ogłady — napomniała go Felicity. — Masz rację, skarbie — przyznał Dan i wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Przypomnieliście mi opowieść wuja Rogera o kuzynce Anecie King — powiedziała Mała Baśń. — Nasz stryjeczny dziadek, Jeremiasz King, mieszkał za życia dziadka Abrahama tam gdzie teraz wuj Roger, a wuj był wówczas małym chłopcem. W tamtych czasach uważano, że młoda dama nie powinna mieć apetytu. Maniery kuzynki Anety były nienaganne. Przy stole prawie nie dotykała potraw. Któregoś dnia została zaproszona na podwieczorek do dziadka Kinga, na który mieli też przyjechać goście z Charlottetown. Kuzynka Aneta nie chciała niczego tknąć. „Widzi stryj — powiedziała afektowanym tonem wytwornej młodej damy, zwracając się do dziadka Abrahama —jajem tyle, co ptaszek. Mama się martwi, że jestem taka delikatna”. No i grzebała tylko widelczykiem po talerzu, a dziadek King przyznał się później, że miał ochotę czymś w nią rzucić. Po podwieczorku kuzynka Aneta wróciła do domu, a wieczorem dziadek King przypomniał sobie, że ma interes do brata i do niego poszedł. Zajrzał przypadkiem do oświetlonego okienka spiżarni i co zobaczył? Delikatna kuzynka Aneta stała przy kredensie, przed nią leżał bochen chleba i duży kawał gotowanego schabu, a ona krajała mięso na grube plastry i pożerała je tak, jak przed chwilą Dan. Musiała być wygłodzona. Dziadek King nie mógł się oprzeć pokusie. Podszedł do okna i powiedział: „Cieszę się, Anetko, że ci wrócił apetyt. Jeśli możesz pałaszować ten tłusty schab, to twoja matka może się przestać o ciebie martwić”. Kuzynka Aneta nigdy mu tego nie wybaczyła, ale też nigdy więcej nie udawała delikatnej damy. Kiedy skończyliśmy posiłek, w lesie zapadł błękitny zmierzch, tylko polany były wciąż szmaragdowozłociste. W powrotnej drodze przez długi czas towarzyszyło nam pogwizdywanie gili. W domu okazało się, że mamy gościa. Była to panna Reade, która właśnie wychodziła, i Mała Baśń poszła ją odprowadzić. Kiedy wróciła, miała bardzo tajemniczy wyraz twarzy. — Wyglądasz tak, jakbyś miała nam opowiedzieć jakąś historyjkę — zauważył Feliks. — Jeszcze nie. Ona dopiero kiełkuje — odpowiedziała tajemniczo Mała Baśń. — O czym to będzie? — zapytała Cecylia. — Nic wam nie powiem, dopóki ona nie wyrośnie. Ale dziś wieczorem Dziwak opowiedział nam… opowiedział mi coś bardzo ładnego. Kiedy przechodziłyśmy koło jego domu, spacerował po ogrodzie i przyglądał się tulipanom. Jego tulipany są dużo większe od naszych, więc się spytałam, dlaczego one u niego wcześniej wschodzą. A on na to, że to robota wróżek, które mieszkają w lesie za strumieniem. Tego roku urodziło się wróżkom więcej dzieci niż zwykle i matkom pilnie były potrzebne kołyski. Okazuje się, że za kołyski służą wróżkom kielichy tulipanów. Mamy—wróżki wychodzą o zmroku z lasu i kołyszą do snu swe maleństwa. I to dlatego tulipany kwitną dłużej niż inne kwiaty. Bo dzieci wróżek muszą mieć kołyski, dopóki nie podrosną. Co prawda rosną bardzo szybko. Dziwak powiada, że gdy wiosną kwitną tulipany, w jego ogrodzie rozbrzmiewa słodka czarodziejska muzyka, a są to kołysanki wróżek. — Ależ ten Dziwak kłamie! — powiedziała surowo Felicity. ROZDZIAŁ XIII NIESPODZIANKA — Już od dawna nic się nie wydarzyło — powiedziała z rozgoryczeniem Mała Baśń, kiedy któregoś majowego wieczoru przechadzaliśmy się po sadzie, gdzie cudownie kwitły czereśnie. Mieliśmy przed sobą długi rząd czereśni, na obu jego końcach rosły włoskie topole, a z tyłu żywopłot z bzu. Kiedy wiał wiatr, odurzała nas słodka woń. O tej porze roku dzieją się same cuda: na zieleniejących polach pobłyskują srebrne krople rosy, maleńkie listeczki są niewyobrażalnie delikatne, kwitnie ogród i łąki, i las. Władzę nad światem sprawuje ulotny czar wiosny. Ulegliśmy mu bez reszty. Wspaniale było przeżywać młodość i wiosnę na naszym złotym gościńcu. — Lepiej już, żeby nic się nie działo — oznajmiła Cecylia. — Potem jest się strasznie zmęczonym. Zresztą nie wszystkie wydarzenia są przyjemne. Pamiętacie zniknięcie Pata. — Nie zawsze są przyjemne, ale są interesujące — oświadczyła po namyśle Mała Baśń. — Ja chyba wolę martwić się niż nudzić. — A ja nie — wtrąciła Felicity. — Zresztą się nie nudzi ten, kto ma coś do roboty. To „próżniaków wodzi na pokuszenie szatan” • podsuwa im rozmaite psoty. — Psoty są ciekawe — roześmiała się Mała Baśń. — I zawsze twierdziłaś, Felicity, że damy o nim nie wspominają. — Owszem, mogą, pod warunkiem, że nazwą go właśnie szatanem — oświadczyła sucho Felicity. — Dlaczego gałęzie włoskich topoli wznoszą się w górę, a innych nie? — zapytał Piotrek, który wpatrywał się w wierzchołek drzewa, odcinający się ostro od tła błękitnego nieba. — Jedne rosną tak, inne inaczej. — Nie było pytania, na które Felicity nie potrafiłaby odpowiedzieć. — Znam na ten temat świetną historyjkę! — zawołała Mała Baśń. — Dawno, dawno temu pewien staruszek znalazł garniec złota na końcu tęczy. Jak wiecie, bardzo trudno jest ten garniec odnaleźć, bo nim człowiek dojdzie na koniec tęczy, tęcza znika. Ale jemu się udało. Pojawił się tam o zachodzie słońca, kiedy Iris, strażniczka złota, właśnie na chwilę odeszła. Staruszek miał daleko do domu, garniec był ciężki, postanowił więc go schować i wrócić po niego nazajutrz rano z jednym z synów. I ukrył go wśród konarów śpiącej włoskiej topoli. Kiedy Iris wróciła, zobaczyła, że garniec zniknął, i oczywiście bardzo się zmartwiła. Poprosiła Merkurego, posłańca bogów, żeby się za nim rozejrzał, sama zaś nie śmiała opuścić tęczy, bo bała się, że ją też ktoś ukradnie. Merkury zaczął wypytywać wszystkie drzewa, czy nie widziały garnca ze złotem, no i wiąz, dąb oraz sosna wskazały na topolę i powiedziały: „Ona chyba coś wie”. „Ależ nie!” — zawołała topola i ze zdziwienia podniosła do góry gałęzie, tak jak my podnosimy ręce, no i na ziemię spadł garniec. Topola oburzyła się niezmiernie, była bowiem bardzo uczciwym drzewem. Podniosła gałęzie wysoko do góry i oświadczyła, że ich już nigdy nie opuści, by nikt nie mógł ukryć w nich złota. I nauczyła wszystkie małe topole, by też tak stały, no i odtąd włoskie topole wyciągają gałęzie ku niebu. A czy wiecie, dlaczego drżą listki osiki? I Mała Baśń opowiedziała nam starą legendę, według której Zbawiciel skonał na krzyżu z drewna osikowego, i odtąd biedne listki owego drzewa nie mogą zaznać spokoju. W naszym sadzie rosła jedna osika, młodziutka i zgrabna, jej drobniutkie listeczki nie zakrywały jeszcze gałęzi. — Tak, ona naprawdę wygląda bardzo smutnie — powiedział Piotrek. — Ale to przecież nie była jej wina. — No, już opadła rosa, najwyższy czas, żebyśmy przestali wygadywać bzdury i wrócili do domu — orzekła Felicity. — Bo się pozaziębiamy, a to będzie i przykre, i mało interesujące. — A ja i tak chciałabym, żeby się wydarzyło coś ciekawego — powtórzyła Mała Baśń. — Dziś jest nów, więc pewnie twoje życzenie się spełni — zauważył Piotrek. — Ciotka Jane w to nie wierzyła, ale kto to może wiedzieć? I rzeczywiście życzenie Małej Baśni się spełniło. Kiedy następnego dnia przyszła do nas po południu, była jakaś odmieniona. Na jej twarzy malował się i żal, i podniecenie. Widać było, że niedawno płakała, ale jednocześnie świeciły się jej oczy. Musiała się czymś zmartwić, lecz to „coś” nie mogło być pozbawione dobrych stron. — Mam dla was nowiny — oznajmiła. — Zgadujcie! Nawet nie próbowaliśmy. — Powiedz! — prosił Feliks. — Wyglądasz tak, jakby zdarzyło się coś wyjątkowego. — A zdarzyło się! Posłuchajcie tylko: ciocia Oliwią wychodzi za mąż! Spojrzeliśmy na nią ze zdumieniem. Proroctwo Peg Bowen wyleciało nam z głowy, zresztą nie traktowaliśmy go poważnie. — Ciocia Oliwią? Nie wierzę! — wykrzyknęła Felicity. — Kto ci to powiedział? — Sama ciocia Oliwią. Więc to na pewno prawda. Najpierw się zmartwiłam, a potem pomyślałam, że wspaniale będzie mieć ślub w rodzinie. I wesele. A ja będę druhną. — Jesteś jeszcze za mała na druhnę — zaprotestowała ostro Felicity. — Niedługo skończę piętnaście lat. Zresztą ciocia Oliwią chce, żebym nią byłą. — Za kogo ona wychodzi? — zapytała Cecylia, która doszła już do siebie po szoku i stwierdziła, że świat się wcale nie zmienił. — Za pewnego doktora z Halifaksu, nazywa się Seton. Poznała go, kiedy zeszłego lata pojechała do wuja Edwarda. Od tamtej pory byli zaręczeni. Ślub odbędzie się w trzecim tygodniu czerwca. — A w tydzień później ma być nasze szkolne przedstawienie — utyskiwała Felicity. — Dlaczego wszystko musi się zdarzać naraz. No, a co się stanie z tobą, kiedy ciocia Oliwią wyjedzie? — Mam zamieszkać u was — odparła nieśmiało Mała Baśń. Nie wiedziała, czy to się spodoba Felicity. Ale Felicity nie wyraziła sprzeciwu. — No cóż, i tak tu spędzasz większą część dnia, więc teraz będziesz także z nami jadła i spala. Ale co zrobi wuj Roger? — Ciocia Oliwią uważa, iż powinien się ożenić. Ale wuj powiedział, że woli wziąć gospodynię. Gospodynię będzie mógł zawsze wyrzucić, a żony nie. — Trzeba już zacząć myśleć, co podamy na wesele — powiedziała z przejęciem Felicity. — Ciocia Oliwią na pewno ucieszy się z sucharków. Mam nadzieję, że ma proszek do zębów — odezwał się z lekką drwinką w głosie Dan. — Tak lubisz mówić o proszku do zębów, że powinieneś zacząć go używać — odcięła się Felicity. — Jak ktoś ma takie duże usta jak ty, to widzi się wszystkie zęby. — Czyszczę je co niedziela — oświadczył uroczyście Dan. — Co niedziela! Zęby się czyści codziennie! — Coś podobnego! — Dan się naprawdę zdziwił. — Hm, tak piszą w „Przewodniku Rodzinnym” — powiedziała spokojnie Cecylia. — No to ci faceci z „Przewodnika” mają za dużo czasu — mruknął pogardliwie Dan. — Pomyślcie tylko, jeśli Mała Baśń będzie druhną, to jej nazwisko pojawi się w gazetach — zauważyła z zazdrością Sara Ray. — Nie tylko tu, ale także w Halifaksie — dorzucił Feliks. — Jak doktor Seton ma na imię? — Robert. — Będziemy do niego mówić wujku Robercie? — Dopiero po ich ślubie. — Mam nadzieję, że wasza ciocia Oliwią nigdzie przed ślubem nie zniknie — powiedziała Sara Ray, która potajemnie zaczytywała się publikowaną w „Przewodniku Rodzinnym” powieścią Walerii H. Montague Zniknięcie oblubienicy. — A ja mam nadzieję, że doktor Seton nie postąpi tak, jak narzeczony waszej kuzynki Racheli Ward — odezwał się Piotrek. — To mi przypomina historyjkę o naszym stryjecznym dziadku Andrzeju Kingu i babce Georginie — zaczęła nową opowieść Mała Baśń. — Działo się to osiemdziesiąt lat temu. Ostra i śnieżna zima bardzo utrudniała podróże. Dziadek Andrzej mieszkał w Carlisle, a babka Georgina daleko stąd — była jeszcze wówczas panną Georgina Matheson — nie mogli się więc często widywać. Dawno postanowili, że pobiorą się właśnie tej zimy, ale Georgina nie mogła ustalić daty ślubu, bo czekała na przyjazd brata z Ontario. Miała więc do dziadka napisać, kiedy ma przyjechać. W końcu napisała, by przyjechał czwartego, ale tak nabazgrała, że on zrozumiał, że ma się stawić w czwartek. I pojechał. Czterdzieści mil w mroźny dzień. Ale jeszcze mroźniej przyjęła go Georgina. Siedziała na ganku, głowę miała owiniętą ręcznikiem i skubała gęsi. Czekała na niego dwa dni wcześniej — przyszedł pastor i przyjaciele, naszykowała weselną kolację. A pan młody nie pojawił się i Georgina wpadła w furię. Dziadkowi Andrzejowi nie udało się jej udobruchać. W ogóle nie chciała go słuchać i kazała mu się wynosić. Biedny dziadek potulnie wrócił do domu, mając nadzieję, że z biegiem czasu Georgina mu wybaczy. Był w niej naprawdę zakochany. — I wybaczyła? — zapytała Felicity. — Tak. Pobrali się trzynaście lat później. Bo aż tyle czasu upłynęło, nim darowała mu tę zniewagę. — Akurat! — parsknął cynicznie Dan. — Po prostu dopiero wtedy upewniła się, że nikt inny jej nie chce. ROZDZIAŁ XIV POWRÓT OJCA MARNOTRAWNEGO Ciotkę Oliwię i Małą Baśń opanowała gorączka przygotowań. Szykowały wyprawę i świetnie się bawiły. Cecylia i Felicity też miały dostać z tej okazji nowe sukienki i przez dobre dwa tygodnie o niczym innym nie mówiły. Cecylia przyznała się któregoś dnia, że boi się zasnąć, bo śni jej się, że podczas ceremonii ślubnej ma na sobie starą, wypłowiałą drelichową sukienkę i podarty fartuszek. — I jestem boso, i nie mogę się ruszyć, a wszyscy patrzą na moje nogi — skarżyła się. — To tylko sen! A ja pewnie będę musiała włożyć moją zeszłoroczną białą sukienkę — utyskiwała Sara Ray. — Jest za krótka, ale mama uważa, że jeszcze przez to lato mogę ją nosić. To będzie strasznie upokarzające. — Ja wolałabym zostać w domu, niż przyjść w niestosownej sukience — oznajmiła Felicity. — A ja poszłabym na ten ślub nawet w mundurku! — wykrzyknęła Sara Ray. — Nigdy nigdzie nie chodzę. Nic nie jest w stanie mnie powstrzymać. — Moja ciocia Jane mówiła zawsze, że nieważne, jak jest człowiek ubrany, byle był schludny i czysty. — Tej twojej ciotki Jane mam już po dziurki w nosie — powiedziała niegrzecznie Felicity. Piotrek stropił się, ale zachował spokój. Tej wiosny Felicity była dla niego bardzo niemiła, on jednak pozostał wierny swym uczuciom. Cokolwiek zrobiła czy powiedziała, w jego oczach miała zawsze rację. — Oczywiście, trzeba być schludnym i czystym. Ale wolałabym być także elegancka — wyznała Sara Ray. — Myślę, że twoja mama uszyje ci jednak nową sukienkę — pocieszyła ją Cecylia. — Ale i tak nikt ci się nie będzie przyglądał, wszyscy wpatrzeni będą w pannę młodą. Ciocia Oliwią będzie cudownie wyglądała w jedwabnej białej sukni i w długim welonie. — Ciocia Oliwią chce, żeby ślub odbył się tutaj w sadzie, pod jej urodzinowym drzewkiem — oznajmiła Mała Baśń. — To będzie ogromnie romantyczne. Zaczynam mieć ochotę wyjść za mąż. — Co ty wygadujesz! — ofuknęła ją Felicity. — Przecież nie masz jeszcze piętnastu lat! — Wiele dziewcząt wychodzi za mąż mając piętnaście lat — roześmiała się Mała Baśń. — Pomyśl o lady Jane Gray. — Zawsze mówiłaś, że to, co pisze Waleria H. Montague, jest idiotyczne i nie ma nic wspólnego z życiem, a teraz się na nią powołujesz — odcięła się Felicity, której znajomość historii pozostawiała wiele do życzenia i uważała widać lady Jane Gray za jedną z utytułowanych bohaterek Walerii. Nie przestawaliśmy rozmawiać o ślubie aż do dnia, kiedy zdarzyło się coś zupełnie niezwykłego. Którejś soboty wieczorem przyszła matka Piotrka i zabrała go na niedzielę do domu. Pracowała u pana Jakuba Frewena i pan Frewen obiecał ją odwieźć. Pierwszy raz zobaczyliśmy matkę Piotrka i przyglądaliśmy się jej z ciekawością, którą staraliśmy się ukryć. Była to pulchna, czarnooka kobieta, robiąca wrażenie bardzo schludnej. Na jej zatroskanej twarzy malowało się znużenie, ale widać było, że ta twarz stworzona jest do uśmiechu. Dla pani Craig życie było nieustanną walką i chyba podtrzymywał ją na duchu tylko jej wesoły kędzierzawy syn. Piotrek pojechał z nią i wrócił w niedzielę wieczorem. Zebraliśmy się w sadzie wokół Kamiennego Pulpitu, gdzie zazwyczaj, zgodnie z tradycją rodziny Kingów, uczyliśmy się na pamięć wersetów z Biblii na lekcje religii w szkółce niedzielnej. Pat — znów śliczny i lśniący — siedział na pulpicie, myjąc sobie pyszczek. Piotrek był jakiś nieswój. Domyślaliśmy się, że chce nam coś powiedzieć, ale nie bardzo wie, jak to zrobić. — Piotrku, dlaczego masz taką tajemniczą minę? — spytała Mała Baśń. — Wiecie, co się stało? — No co? — Mój ojciec wrócił do domu — oświadczył uroczyście Piotrek. A to sensacja! Otoczyliśmy go zwartym kręgiem. — Kiedy? — W sobotę wieczorem. Był już w domu, kiedy przyjechaliśmy. Mama o mało nie zemdlała. A ja z początku nie wiedziałem, kto to jest. — Piotrze Craig, mam wrażenie, że ty się cieszysz! — zawołała Mała Baśń. — No, jasne! — A zawsze mówiłeś, że nie chcesz go więcej widzieć — zdziwiła się Felicity. — Posłuchajcie. Jeszcze nie skończyłem. No pewnie, żebym się nie cieszył, gdyby ojciec wrócił taki, jaki był. Ale on się zmienił. Poszedł tej wiosny na jedno z zebrań organizowanych przez ruch odrodzenia religijnego i się nawrócił. I na dobre wrócił do domu. Mówi, że już nigdy nie weźmie do ust kropli alkoholu i zajmie się rodziną. Mama nie będzie chodziła do prania, a ja przestanę być chłopcem do posług. Powiedział, że mogę zostać u waszego wuja Rogera do jesieni, bo tak się umówiłem. A potem mam wrócić do domu i chodzić do szkoły, i tylko się uczyć, żeby wyjść na ludzi. Mówię wam, sam nie wiem, co o tym myśleć. Wszystko stanęło na głowie. Ale ojciec dał mamie czterdzieści dolarów — wszystko, co miał — więc się chyba naprawdę nawrócił. — Miejmy nadzieję — powiedziała bez złośliwości Felicity. Cieszyliśmy się ze względu na Piotrka, choć wszystko, o czym mówił, było j tak nieoczekiwane, że czuliśmy się oszołomieni. — Jednego nie rozumiem — dodał Piotrek. — Skąd Peg Bowen wiedziała, że ojciec chce wrócić do domu? Więc ona jednak jest czarownicą. — I wiedziała, że wasza ciocia wybiera się za mąż — przypomniała Sara Ray. — Och, to mogła gdzieś usłyszeć. Dorośli o wszystkim długo rozmawiają, nim powiedzą to dzieciom — zauważyła Cecylia. — Ale od nikogo nie mogła usłyszeć o powrocie mojego ojca — przekonywał nas Piotrek. — To swoje nawrócenie przeżył w Maine, a tam nikt go nie znał, i póki nie wrócił do nas, nikomu się nie zwierzał. Nie, mówcie sobie, co chcecie, ja tam jestem teraz pewny, że Peg jest czarownicą, a ta czaszka jej o wszystkim opowiada. Peg powiedziała, że ojciec wróci, i rzeczywiście wrócił. — Jesteś chyba bardzo szczęśliwy — westchnęła Sara Ray. — To bardzo romantyczna historia. W „Przewodniku Rodzinnym” przeczytałam o powrocie zaginionego hrabiego. Wrócił on do domu właśnie wtedy, gdy jego okrutny spadkobierca zamierzał wyrzucić hrabinę i lady Wiolettę. Felicity parsknęła wzgardliwie. — Czy ty nie widzisz różnicy? Hrabia wiele lat przesiedział w lochu. Nie rozumieliśmy wtedy, że ojciec Piotrka też spędził długie lata w więzieniu, które zbudował sam dla siebie. Dopiero nadprzyrodzona siła pomogła mu odzyskać wolność. I żadna hrabina nie uradowałaby się aż tak widokiem utraconego małżonka, jak biedna zaharowana praczka. Ale radość Piotrka nie mogła być pełna. Na tym świecie — nawet na złotym szlaku młodości — wszystko ma jakąś mroczną stronę. — Oczywiście bardzo się cieszę, że ojciec wrócił i mama nie będzie już musiała zarabiać praniem — powiedział i westchnął. — Ale gnębią mnie dwie rzeczy. Ciocia Jane zawsze mówiła, że nie należy się martwić na zapas, ale ja się martwię. — Czym? — spytał Feliks. — Po pierwsze tym, że już nie będę z wami. Ja się chyba zatęsknię na śmierć. Nie będziemy się nawet widywać w szkole. Pójdę do szkoły w Markdale. — Ale musisz nas często odwiedzać — zaprosiła go uprzejmie Felicity. — W końcu Markdale nie jest tak strasznie daleko stąd i możesz przychodzić tu co drugą niedzielę. W czarnych oczach Piotrka pojawiła się głęboka wdzięczność. — Jakaś ty dobra, Felicity. Przyjdę, kiedy tylko będę mógł, ale to nie to samo, co przebywać cały czas razem. A druga rzecz jest jeszcze gorsza. Ojciec nawrócił się na zebraniu metodystów, no i został metodystą. Przedtem nie wyznawał żadnej religii. Zwykł mówić, że żyje zgodnie ze swoimi własnymi przekonaniami. Ale teraz będzie chodził do kościoła metodystów. No to co zrobi, jak się dowie, że ja jestem prezbiterianinem? — Jeszcze mu nie powiedziałeś? — zapytała Mała Baśń. — Bałem się. A jeśli mi każe zostać metodystą? — No cóż, metodyści nie są dużo gorsi od prezbiterian — oświadczyła Felicity z miną kogoś, kto zdobył się na wielkie ustępstwo. — Wcale nie są gorsi — zaprotestował Piotrek. — Ale nie o to chodzi. Muszę być prezbiterianinem, bo jak już raz coś postanowię, to się tego trzymam. Choć ojciec gotów się wściec. — Jeśli się naprawdę nawrócił, to nie będzie się wściekał — pocieszył go Dan. — No cóż, nawet jeśli się nie rozgniewa, to zrobi mu się przykro. I mnie też. — A może nic mu nie mów — poradziła Felicity. — Chodź z nim do metodystów, a jak dorośniesz, to będziesz mógł robić, co zechcesz. — To by było nieuczciwe — opierał się Piotrek. — Moja ciocia Jane uważa, że trzeba zawsze mówić o wszystkim otwarcie. Odczekam więc parę tygodni i porozmawiam z ojcem. Nie tylko Piotrek miał kłopoty. Sara Ray na przykład martwiła się swoim wyglądem. Któregoś wieczoru, gdy pełłem cebulę, usłyszałem, jak zwierza się Cecylii. Obie szydełkowały, siedząc z drugiej strony żywopłotu. Nie miałem zamiaru podsłuchiwać. Byłem pewny, że wiedzą o mojej obecności. Dopiero Cecylia wyprowadziła mnie z błędu. — Cecylio, tak się boję, że całe życie będę brzydka. — Sarze Ray trząsł się głosik. — Mogłam znieść, że jestem brzydka teraz, bo miałam nadzieję, iż kiedyś wyładnieję. Ale ciocia Maria powiedziała, że będę podobna do ciotki Matyldy. Ciotka Matylda jest paskudna! — Biedna Sara westchnęła. — Jeśli będę brzydka, to nikt się ze mną nie ożeni. A ja nie chcę być starą panną. — Przecież mnóstwo nieładnych dziewcząt wychodzi za mąż — pocieszała Sarę Cecylia. — Zresztą ty czasem zupełnie ładnie wyglądasz. I będziesz miała dobrą figurę. — Spójrz tylko na moje ręce — jęczała Sara. — Kurzajka na kurzajce. — Och, nim dorośniesz, to one znikną. — Ale nie znikną przed przedstawieniem w szkole. Jak ja będę deklamować? Mam powiedzieć: „I skinęła dłonią jak śnieg białą” i w tym momencie podnieść rękę. A ona nie tylko nie będzie śnieżnobiała, ale w dodatku pełna kurzajek. Wszystkiego już próbowałam. Judy Pineau mówi, żeby je potrzeć śliną ropuchy. Skąd mam wziąć ślinę ropuchy? — Co za obrzydliwość — wzdrygnęła się Cecylia. — Wolę już kurzajki. Ale wiesz co, gdybyś tak często nie płakała, wyglądałabyś dużo ładniej. Jak płaczesz, to masz potem zapuchnięte oczy i czerwieni ci się koniuszek nosa. — Nie mogę nie płakać — usprawiedliwiała się Sara. — Jestem zbyt wrażliwa. Już nawet nie próbuję dotrzymać tego przyrzeczenia. — Mężczyźni nie lubią beks. — Cecylii nie brak było kobiecej mądrości odziedziczonej po prababce Ewie. — Cecylio, czy ty zamierzasz wyjść za mąż? — spytała Sara bardzo konfidencjonalnym tonem. — No wiesz, Saro! — zgorszyła się Cecylia. — Mam jeszcze czas myśleć o takich rzeczach. — No ale przecież już teraz szaleje za tobą Cyrus. — Dużo bym dała, żeby Cyrus Brisk znalazł się na dnie Morza Czerwonego! — wykrzyknęła Cecylia, słysząc to znienawidzone imię. — Co znowu zmalował Cyrus? — spytała Felicity, pojawiając się za żywopłotem. — Co zmalował? On cały czas mnie prześladuje — odpowiedziała gniewnie Cecylia. — Pisze listy i kładzie je na mojej ławce albo wsuwa do książek. Ani razu mu nie odpowiedziałam, a on pisze i pisze. A w ostatnim zapowiada, iż zrobi sobie coś strasznego, jeśli mu zaraz nie obiecam, że wyjdę za niego, gdy dorośniemy. — Cecylio, pomyśl tylko, on ci się oświadczył! — wykrzyknęła Sara tonem pełnym szacunku. — Ale napisał to tydzień temu i wciąż jeszcze nie popełnił żadnego desperackiego czynu — zauważyła Felicity. — Przysłał mi kosmyk włosów i prosił, żebym mu w zamian dała swój — ciągnęła oburzona Cecylia. — Zaraz mu odesłałam te jego kłaki! — I ani razu mu nie odpisałaś? — zapytała Sara Ray. — No pewnie, że nie! — Wiesz co? Może powinnaś mu napisać, co o nim myślisz — poradziła Cecylii Felicity. — Nie mam odwagi — wyznała rumieniąc się Cecylia. — Ale wiecie, co zrobiłam? W zeszłym tygodniu dostałam od niego długi, ckliwy list, w którym co drugie słowo było napisane nieortograficznie. No i ja czerwonym atramentem poprawiłam każdy błąd, tak jak nam każe robić po dyktandzie pan Perkins, i mu ten list odesłałam. Miałam nadzieję, że się obrazi i przestanie pisać. — Przestał? — Nie. Według mnie nie da się obrazić Cyrusa Briska. Jest zbyt gruboskórny. Podziękował za to, iż poprawiłam jego błędy, bo to znaczy, że mi zależy, by lepiej pisał. Widziałyście coś podobnego? Panna Marwood mówi, że nie powinno się nikogo nienawidzieć, ale ja nienawidzę Cyrusa Briska. — To by było okropne nazywać się pani Cyrusowa Brisk — zachichotała Felicity. — Flora Brisk mówi, że Cyrus niszczy w sadzie wszystkie drzewa, bo wycina na nich scyzorykiem twoje imię — oznajmiła Sara Ray. — Ojciec zagroził mu laniem, ale bez skutku. Cyrus powiedział Florze, że „musi dać upust swoim uczuciom”. Na brzozie pod oknem saloniku wyrżnął twoje imię i swoje, i otoczył je wianuszkiem serduszek. — I wszyscy goście na to patrzą — jęknęła Cecylia. — Zatruwa mi życie. Najgorsze jest to, że w szkole zamiast rozwiązywać zadania, gapi się na mnie żałosnym wzrokiem. Nie patrzę w jego stronę, ale to czuję. To mi działa na nerwy. — Mówią, że jego matka była jakiś czas nienormalna — powiedziała Felicity. Coś mi się wydaje, że Felicity nie była zbyt zadowolona z tego, iż Cyrus zamiast się zachwycać jej urodą, obdarzył uczuciem Cecylię. Nie, nie zależało jej na względach Cyrusa, ale to, że jemu nie zależy, by jej na nim zależało, było jednak zniewagą. — I przysyła mi wiersze, które wycina z gazet — opowiadała dalej Cecylia. — Niektóre linijki grubo podkreśla. Wczoraj znów przysłał wiersz i podkreślił wersy: Jeśli na mnie łaskawiej nie spojrzysz, Będę błąkać się samotnie Po krętych ścieżkach życia. — Mam ten wiersz w torbie z szyciem, przeczytam wam — dodała. I trzy okrutne dziewczynki odczytały sentymentalny wiersz, po czym długo chichotały. Biedny Cyrus! Źle ulokował swe uczucia. Ale choć Cecylia nigdy nie spojrzała na niego łaskawiej, nie „błąkał się samotnie po krętych ścieżkach życia”. Ożenił się bardzo wcześnie z krzepką i dorodną dziewczyną w niczym nie przypominającą jego pierwszej miłości, wiodło mu się bardzo dobrze, miał liczną rodzinę, a na koniec został sędzią pokoju. Cyrus okazał się rozsądnym człowiekiem. ROZDZIAŁ XV AWANTURA O PUKIEL WŁOSÓW Tegoroczny czerwiec obfitował w wydarzenia. Cecylia bała się wieczorem zasnąć, by nie ominęła jej jakaś nieoczekiwana przyjemność. Na naszym złotym gościńcu wciąż pojawiało się coś, co wprawiało nas w zachwyt — na polach pląsały cienie, na leśnych ścieżkach śpiewał wiatr, pachniały łąki, w starym sadzie świergotały ptaki i brzęczały pszczoły, za sosnami pięknie zachodziło słońce, kielichy kwiatów wypełniały się rosą, a nocą mrugały do nas gwiazdy. Beztrosko, jak to dzieci, radowaliśmy się każdą chwilą. A oprócz tego działo się mnóstwo interesujących rzeczy, w których braliśmy czynny udział. Przygotowania do ślubu ciotki Oliwii, próby przedstawienia na zakończenie roku szkolnego, wreszcie kłopoty Cecylii z Cyrusem Briskiem. Owe tarapaty sercowe nieodmiennie nas śmieszyły, choć Cecylia zupełnie nie rozumiała, co nas w nich aż tak bawi. Cyrus był niepoprawny. W dalszym ciągu zasypywał Cecylię listami, których ortografia wciąż szwankowała, i nie przestawał grozić, że sprawi lanie Willy’emu Frazerowi, czego Cecylia bardzo się obawiała, choć — jak to z ironią zauważyła Felicity — jakoś tej obietnicy nie spełniał. — Ale ja się nie przestaję bać — powtarzała Cecylia. — To by była straszna hańba, gdyby w szkole pobili się o mnie chłopcy. — Ty chyba na początku musiałaś tego Cyrusa jakoś zachęcić, skoro wciąż nie daje za wygraną — dość niesprawiedliwie oskarżyła ją Felicity. — Nie! — Cecylia poczuła się skrzywdzona. — Dobrze wiesz, Felicity King, że znienawidziłam Cyrusa Briska od chwili, kiedy pierwszy raz zobaczyłam tę jego tłustą, czerwoną gębę. — Felicity jest zazdrosna, że Cyrus wybrał ciebie, a nie ją — wtrącił Dan. — Głupie żarty! — oburzyła się Felicity. — Ależ nie, skarbie, przecież ty nie znasz się na żartach — odparował Dan. Wreszcie niegodziwość Cyrusa dosięgła szczytu. Ukradł upragniony pukiel włosów Cecylii. A zrobił to któregoś słonecznego popołudnia, gdy nauczyciel pozwolił Cecylii i Kitty Marr usiąść na ławce pod otwartym oknem, przez które wpadał ożywczy podmuch wiatru. Był to zaszczyt, ale Cecylia i Kitty uradowały się z zupełnie innego powodu. Kitty przeczytała kiedyś w jakimś kobiecym piśmie, że włosom dobrze robi kąpiel słoneczna, przerzuciły więc warkocze przez parapet. I kiedy Cecylia, siedząc tak, pilnie rozwiązywała zadanie z algebry, niegodziwy Cyrus, który już podczas przerwy pożyczył od jednej z dziewczynek nożyczki, podniósł rękę prosząc, by mógł na chwilę wyjść. I jak tylko znalazł się na dworze, podszedł ukradkiem do okna i odciął koniec warkocza Cecylii. Ta kradzież pukla włosów nie miała aż tak strasznych konsekwencji, jak słynna kradzież opisana w poemacie Pope’a, ale Cecylia przejęła się nią jeszcze bardziej niż Belinda. Wracając ze szkoły, gorzko płakała aż do chwili, kiedy Dan zagroził, że nazajutrz silą odbierze Cyrusowi jego zdobycz. — Nie, nie — szlochała. — Nie chcę, żeby z mojego powodu doszło do bijatyki. Zresztą to on sprawi ci lanie, jest taki duży i silny. I wtedy dowiedzą się o tym w domu, wuj Roger będzie ze mnie szydził, a mama rozgniewa się, bo nigdy nie uwierzy, że to nie moja wina. Gdyby on chociaż zadowolił się małym kosmykiem… Ale nie, ciachnął cały koniec warkocza! Zobaczcie tylko. Muszę obciąć kawałek drugiego i już nie będą teraz długie. Na szczęście było to pierwsze i ostatnie zwycięstwo Cyrusa. Zbliżał się jego upadek. Cecylia przeżyła wprawdzie upokorzenie, przepłakała po nim pół nocy, ale potem przyznała, że było warto. Pan Perkins był zwolennikiem ostrej dyscypliny. W czasie lekcji uczniowie nie mogli ze sobą rozmawiać, każde wykroczenie było surowo ukarane, a pan Perkins wymyślał bardzo spektakularne kary. Któregoś dnia Cyrus posłał Cecylii list. Zwykle zostawiał kartki na jej ławce, wcześnie rano, ale tym razem przesłał list podczas lekcji. Em Frewen podawała go właśnie koleżance siedzącej po drugiej stronie przejścia, aż tu nagle pan Perkins odwrócił się od tablicy. — Emmeline, przynieś tu tę kartkę — nakazał surowym tonem. Cyrus zbladł. Em przyniosła posłusznie kartkę. Pan Perkins sprawdził, do kogo jest zaadresowana. — Czy to ty, Emmeline, napisałaś ten list do Cecylii? — Nie, proszę pana. — A kto? Em bezwstydnie oświadczyła, że nie wie. Podał go jej ktoś z tyłu. — I nie domyślasz się? — spytał ironicznie pan Perkins. — Cóż, może się tego dowiemy od Cecylii. Usiądź, Emmeline; będziesz miała w tym tygodniu dwójkę ze sprawowania. Cecylio, pozwól tu, proszę. Oburzona Em usiadła, a biedna, niewinna Cecylia została wystawiona na publiczne pośmiewisko. Podeszła do pana Perkinsa z buzią czerwoną jak piwonia. — Cecylio — zaczął jej prześladowca — czy wiesz, kto napisał do ciebie ten list? Cecylia nie umiała kłamać. — Domyślam się, proszę pana. — Kto? — Nie mogę powiedzieć. — Cecylia była bliska łez. — Ach tak? — wycedził pan Perkins. — Cóż, mógłbym się tego łatwo dowiedzieć, otwierając list. Ale nie należy otwierać cudzych listów. Mam lepszy plan. Weź kredę i przepisz ten list na tablicy, żebyśmy wszyscy mogli się z nim zapoznać. I napisz pod spodem nazwisko nadawcy. — Och! —jęknęła Cecylia i zdecydowała się wybrać mniejsze zło. — Panie profesorze, ten list napisał… Pan Perkins gestem nakazał jej milczenie, uśmiechając się mile. Najgroźniejszy był wtedy, gdy się uśmiechał. — Nie posłuchałaś mnie, gdy ci kazałem wymienić nazwisko nadawcy. Teraz więc weź kredę i pisz. Nawet potulna, posłuszna dziewczynka, taka jak Cecylia, może się kiedyś zbuntować. — Nie! — krzyknęła. Surowy pan Perkins nie wyznaczyłby Cecylii, która była jego faworytką, takiej kary, gdyby podejrzewał, co to za list. Ale — jak się potem przyznał — był pewny, że to jakiś bzdurny liścik od koleżanki. — Czyżby? — zapytał, znów się uśmiechając. — No, cóż, gotów jestem zostawić ci wybór. Albo zrobisz, co ci powiedziałem, albo przez trzy dni będziesz siedziała z… — tu pan Perkins rozejrzał się po klasie, szukając samotnie siedzącego chłopca — z Cyrusem Briskiem. Tak więc zupełnie przypadkiem pan Perkins wpadł na szatański wręcz pomysł. Cecylia się nawet nie zawahała. Zrobiłaby prawie wszystko, by nie siedzieć z Cyrusem Briskiem. Otworzyła list, wzięła kredę i zaczęła pisać na tablicy. Nie potrafię odtworzyć tego listu dosłownie. Ale pamiętam, że był wyjątkowo sentymentalny i wyjątkowo nieortograficzny. Cecylia bezlitośnie przepisywała wszystkie błędy. Cyrus pisał, że „pókiel włosuf nosi na sercu”, („Ukradł go!” — wykrzyknęła przez ramię Cecylia) że „jej oczy są takie słotkie, że nie znajduje dla nich słuw” i „wogule nie może jeść, bo mósi o niej myśleć”. I podpisał się: „Tfuj aż do śmierci Cyrus Brisk”. Pana Perkinsa baliśmy się śmiertelnie, lecz mimo to nie mogliśmy powstrzymać się od śmiechu. Zresztą pan Perkins też przestał panować nad swoją twarzą, odwrócił się w stronę okna, ale widzieliśmy, jak mu się trzęsą ramiona. Kiedy Cecylia skończyła i z furią odłożyła kredę, pan Perkins był czerwony jak burak. — Dobrze. Usiądź. Cyrusie, skoro — jak się okazuje — ty jesteś winowajcą, weź gąbkę i wytrzyj tablicę. Potem staniesz w kącie twarzą do klasy i podniesiesz do góry ręce. Cyrus posłuchał nauczyciela, Cecylia usiadła w ławce i zaczęła gorzko płakać, a pan Perkins do końca lekcji zostawił ją w spokoju. Mimo to przez dobrych parę dni czuła się upokorzona. Pocieszyła się jednak w końcu, bo Cyrus przestał ją prześladować. Nie pisał już listów, nie składał na jej ławce błagalnych darów w postaci gumek i kredek. Z początku sądziliśmy, że przejął się kpinami kolegów, ale później jego siostra wyznała Cecylii, jakie są prawdziwe powody tej odmiany. Cyrus zrozumiał wreszcie, iż Cecylia odrzuca jego awanse nie z panieńskiej skromności, lecz dlatego, że go naprawdę nie lubi. Jeśli wolała przepisać ten list na tablicy, niż z nim usiąść, to musi go rzeczywiście nie cierpieć, zatem nie ma on już po co dłużej do niej wzdychać. ROZDZIAŁ XVI OPOWIEŚĆ O CIOTCE UNIE Któregoś wieczoru Felicity, Cecylia, Dan, Feliks, Sara Ray i ja siedzieliśmy na omszałych głazach na wzgórzu wuja Rogera, w tym samym miejscu, gdzie pewnego ranka Mała Baśń opowiedziała nam o ślubnym welonie Dumnej Królewny. Mieliśmy przed sobą rozległą dolinę skąpaną w blasku zachodzącego słońca. Za nami dwa piękne świerki odcinały się od czerwonawego nieba, a spośród gałęzi mrugała do nas gwiazda wieczorna. Rozlokowaliśmy się na skrawku szmaragdowej zieleni. Łąka poniżej była biała od stokrotek. Czekaliśmy na Piotrka i Małą Baśń. Piotrek zaraz po obiedzie pognał do Markdale, by spędzić z rodzicami popołudnie, gdyż tego dnia przypadały jego urodziny. Postanowił, że wreszcie przyzna się ojcu do swego prezbiterianizmu, i ciekawi byliśmy, jak mu poszło. A Mała Baśń pojechała rano z panną Reade do jej rodzinnego domu w Charlottetown i także powinna się lada chwila pojawić. Zobaczyliśmy, że Piotrek wspina się żwawo po zboczu. — Ależ on wyrósł! — zawołała Cecylia. — Piotrek zaczyna być naprawdę przystojny — zauważyła Felicity. — Bardzo wyprzystojniał, odkąd jego ojciec wrócił do domu, prawda? — spytał z zabójczą ironią Dan, ale Felicity się na tym nie Poznała i odpowiedziała poważnie, że Piotrkowi przestało wreszcie ciążyć poczucie odpowiedzialności za matkę. — No, jak tam było?! — wrzasnął Dan, kiedy Piotrek mógł go już usłyszeć. — Wszystko w porządku! — odkrzyknął radośnie Piotrek. — Jak tylko wszedłem do domu, zaraz ojcu powiedziałem, co i jak — dorzucił, kiedy już do nas podszedł. — Chciałem to mieć jak najprędzej z głowy. Więc oświadczyłem uroczyście: „Tato, muszę coś tacie wyznać. Nie wiem, co tata na to powie, ale co się stało, to się już nie odstanie”. Ojciec się stropił, ale po chwili rzekł: „No i coś ty, Piotrku, zmalował? Nic się nie bój. Mnie wiele wybaczono, więc i ja potrafię wybaczyć”. A ja na to: „Widzi tato, jestem prezbiterianinem. Wybrałem sobie wyznanie latem zeszłego roku, jak miał być koniec świata i Sąd Ostateczny, i teraz już nie chcę go zmieniać. Nie mogę zostać metodystą tak jak tato, mama i ciocia Jane”. Potwornie się bałem. Ale ojciec zrobił taką minę, jakby mu ulżyło, i przemówił łagodnie: ,,A bądź sobie, kim chcesz, bylebyś był protestantem i porządnym człowiekiem”. Zapewniam was — oznajmił uroczystym tonem Piotrek — że ojciec jest prawdziwym chrześcijaninem. — No to się nareszcie przestaniesz martwić — powiedziała Felicity. A po chwili zapytała z ciekawością: — Co tam masz w klapie marynarki? — Czterolistną koniczynkę — odpowiedział z dumą Piotrek. — Teraz będę całe lato miał szczęście. Znalazłem ją w Markdale. W Carlisle tego roku koniczyna nie obrodziła. Wasz wuj Roger mówi, że w Carlisle jest za mało starych panien. A w Markdale jest ich jak mrówek. No i tam koniczyna udaje się nad podziw. — A co mają do tego stare panny? — zapytała Cecylia. — Ja w to nie bardzo wierzę, ale tak mówił pan Roger. Podobno udowodnił to jeden facet nazwiskiem Darwin. Pan Roger zrobił mi uczony wykład. Urodzaj koniczyny zależy od trzmieli, bo tylko trzmiele mają takie długie języczki, żeby zapylić kwiaty koniczyny. I wasz wuj Roger dowodził, że im gdzieś jest więcej starych panien, tym więcej kotów, a im więcej kotów, tym mniej polnych myszy, a im mniej myszy, tym więcej trzmieli, a gdzie są trzmiele, tam się udaje koniczyna. — A więc, dziewczyny, nie martwcie się, że zostaniecie starymi pannami. Pomyślcie tylko, jak to pomoże koniczynie! — wykrzyknął Dan. — Pleciecie głupstwa! — oburzyła się Felicity. — A wuj Roger wcale nie jest od was lepszy. — O, idzie Mała Baśń! — zawołała radośnie Cecylia. — Nareszcie się dowiemy, jak wygląda dom Pięknej Alicji. I ledwie Mała Baśń pojawiła się wśród nas, zasypaliśmy ją gradem pytań. Okazało się, że dom panny Reade to po prostu marzenie. Jego ściany oplecione są bluszczem, a przylegający do niego ogród jest stary i śliczny. — I jeszcze coś — dorzuciła Mała Baśń z błyskiem w oku. — Z tym domem jest związana piękna opowieść. Poznałam jej bohatera. — A co z bohaterką? — zapytała Cecylia. — Ona już nie żyje. — Coś takiego! — prychnął zdegustowany Dan. — Wciąż te opowieści o nieboszczykach! Opowiedziałam wam mnóstwo historyjek, których bohaterki żyją! — obruszyła się Mała Baśń. — Gdyby ta nie umarła, nie byłoby o czym opowiadać. Miała na imię Una, była ciotką panny Reade i myślę, że musiała być do niej podobna. Opowiedziała mi o niej sama panna Reade. Kiedy weszłyśmy do ogrodu, zobaczyłam pod gruszami starą kamienną ławkę, wokół której rosła trawa i fiołki. A na ławce siedział starzec — zgarbiony starzec z długimi włosami białymi jak śnieg i pięknymi błękitnymi oczyma. Wyglądał na zrozpaczonego. Zastanawiałam się, dlaczego panna Reade do niego nie podchodzi. Ale ona zaprowadziła mnie w drugi koniec ogrodu. Po jakimś czasie staruszek wstał i odszedł, a wtedy Piękna Alicja rzekła do mnie: — Chodź, usiądziemy teraz na ławce ciotki Uny i opowiem ci o niej i jej ukochanym. To ten pan, którego tu przed chwilą widziałaś. — Czy on nie jest za stary na ukochanego? — spytałam. Piękna Alicja roześmiała się i wyjaśniła mi, że był on narzeczonym ciotki Uny przed czterdziestoma laty. Ona miała wówczas osiemnaście lat, a on także był młody i piękny. Usiadłyśmy na ławce i panna Reade wszystko mi o nich opowiedziała. Wspominała, że kiedy była dzieckiem, wiele się o tej ciotce Unie nasłuchała. Widać należała ona do osób, o których się szybko nie zapomina. Musiała mieć ciekawą osobowość. — Co to takiego osobowość? — zapytał Piotrek. — Coś w rodzaju ducha? — Nie — odpowiedziała krótko Mała Baśń. — Nie mogę przerywać opowiadania, żeby objaśniać każde słowo. — Pewnie sama nie wiesz, co ono znaczy — mruknęła Felicity. Mała Baśń wzięła kapelusz, który leżał obok na trawie, i włożyła go na głowę. — Idę — oznajmiła. — Muszę pomóc cioci Oliwii przy pieczeniu ciasta, a was i tak bardziej interesuje słownik niż moja historyjka. — Jesteś niesprawiedliwa — powiedziałem. — Dan, Feliks, Sara Ray, Cecylia i ja siedzieliśmy jak trusie. Nie wolno ci nas karać za to, co zrobili Piotrek i Felicity. My chcemy usłyszeć tę opowieść. Piotrku, nie zawracaj nam głowy osobowością! — Chciałem się tylko dokształcić — burknął urażony Piotrek. — Wiem, co to jest osobowość, ale to dosyć trudno wytłumaczyć. — Mała Baśń złagodniała pod wpływem moich słów. — Właśnie osobowością, Piotrku, różnisz się od Dana, a ja od Felicity i Cecylii. Ciotka Una miała więc niezwykłą osobowość. I była bardzo piękna. Miała mlecznobiałą cerę, czarne jak noc oczy i włosy. Panna Reade nazwała ją księżycową pięknością. Pisała dziennik i matka Pięknej Alicji czytała jej później z niego fragmenty. Były tam śliczne wiersze i opisy starego ogrodu, który Una bardzo kochała. Panna Reade mówi, że do dziś każdy krzew, drzewo i kwiat w ogrodzie przywodzą jej na myśl jakieś zdanie ciotki Uny i całe to miejsce przepełnione jest jej obecnością. Jak już wam mówiłam, Una miała narzeczonego. Czekali ze ślubem, aż ona skończy dwadzieścia lat. Ślubna suknia była z białego brokatu w fiołki. Ale tuż przed ślubem Una ciężko zachorowała i umarła. Właśnie zakwitały pierwsze róże. Jej ukochany pozostał jej wierny, nigdy się nie ożenił i co roku w czerwcu, w dzień urodzin Uny, odbywa pielgrzymkę do starego ogrodu, gdzie długo siedzi w milczeniu na ławce, na której kiedyś siadywał z nią w purpurowe zmierzchy i księżycowe noce. Panna Reade mówi, że uwielbia wówczas na niego patrzyć, bo piękna jest świadomość, że miłość może zwyciężyć śmierć. I czasem ma wrażenie, iż obok niego pojawia się ciotka Una. — To bardzo romantycznie umrzeć młodo, zostawiając narzeczonego, który co roku odbywa pielgrzymkę do twojego ukochanego ogrodu — zachwyciła się Sara Ray. — Ale lepiej żyć i wyjść za niego za mąż — powiedziała rzeczowo Felicity. — Mama mówi zawsze, żeby nie wygadywać sentymentalnych bzdur i zupełnie się z nią zgadzam. Dlaczego Piękna Alicja nie ma narzeczonego? Jest taka śliczna i dystyngowana. — Chłopcy w Carlisle uważają, że zanadto zadziera nosa —oświadczył Dan. — W Carlisle nie ma nikogo, kto byłby jej godny! — wykrzyknęła Mała Baśń. — No, może z wyjątkiem, z wyjątkiem… — Z wyjątkiem kogo? — zapytał Feliks. — A tego to ci nie powiem — odparła tajemniczo Mała Baśń. ROZDZIAŁ XVII ŚLUB CIOTKI OLIWII Ślubu ciotki Oliwii oczekiwaliśmy w atmosferze radosnego podniecenia. W poniedziałek i we wtorek nie poszliśmy do szkoły, gdyż wszyscy pomagaliśmy w przygotowaniach. Trzeba było naszykować mnóstwo jedzenia, posprzątać i udekorować dom. Felicity była tak uszczęśliwiona, że nawet nie kłóciła się z Danem, choć o mały włos nie doszło do sprzeczki, gdy jej powiedział, iż na ślub przyjedzie żona gubernatora. — Koniecznie upiecz dla niej sucharki! — dorzucił złośliwie. — Chyba nie wątpisz — zaczęła z godnością Felicity — że nawet żona gubernatora nie będzie kręcić nosem na weselną kolację cioci Oliwii. — Obawiam się, że żadne z nas poza Małą Baśnią nie usiądzie przy stole cioci Oliwii — powiedział z ponurą miną Feliks. — Nie martw się — pocieszyła go Felicity. — Dla nas też jest cały indyk i wspaniałe lody. Cecylia i ja będziemy podawać do stołu i odłożymy dla was różne smakołyki. — Tak bym chciała zostać z wami na kolacji — westchnęła Sara Ray. — Ale mama na pewno zabierze mnie do domu. — Namówię ciocię Oliwię, żeby porozmawiała z twoją mamą — zaproponowała Cecylia. — Pannie młodej się nie odmawia. — Nie znasz mojej mamy —jęknęła Sara. — Na pewno nie pozwoli mi zostać. Ale i tak powinnam być szczęśliwa, że w ogóle przyjdę na ślub, i to w nowej białej sukience. Tylko wciąż się boję, że coś mi w tym przeszkodzi. Poniedziałkowy zmierzch spowił się w chmury i całą noc wiatr z deszczem wyśpiewywały na dwa głosy. We wtorek dalej mżyło. Wpadliśmy w panikę. A jeśli w środę będzie lało? Ślub ciotki Oliwii nie mógłby się wtedy odbyć w sadzie. To by było straszne, zwłaszcza że jej jabłoń zakwitła dopiero teraz, nieco później niż inne drzewa. Przyjemnie było na nią spojrzeć — piękna piramida z szeroko rozłożonych gałęzi, na których spoczywał bladoróżowy śnieg. Nigdy jeszcze żadna oblubienica nie miała wspanialszego baldachimu. Jednakże, ku naszej wielkiej uldze, we wtorek wieczorem rozpogodziło się i słońce, nim spurpurowiało na zachodzie, rozbłysło tysiącami diamentów na zroszonych gałęziach drzew, obiecując, że następny dzień będzie piękny. Wuj Alek pojechał na stację, by przywieźć pana młodego i jego drużbę. Dan uważał, że powinniśmy czekać przy bramie z dzwonkami i patelniami, by urządzić im kocią muzykę. Piotrek przyjął ten projekt entuzjastycznie, ale my, cała reszta, zaprotestowaliśmy. — Chcecie, żeby doktor Seton wziął nas za dzikich Indian? — spytała zgorszona Felicity. — Co on sobie o nas pomyśli? — To jedyna okazja — przekonywał Dan. — Ciocia Oliwią nie weźmie nam tego za złe. Ona zna się na żartach. — Mama cię zabije — ostrzegała Felicity. — Doktor Seton mieszka w Halifaksie, a tam nikt nigdy nie urządza kociej muzyki. Uzna, że to wulgarne. — No to powinien zostać w Halifaksie i tam znaleźć sobie żonę — odparował Dan. Bardzo byliśmy ciekawi tego naszego nowego wuja. Kiedy przyjechał i wuj Alek prowadził go do salonu, schowaliśmy się w ciemnym kącie za schodami, żeby mu się dobrze przyjrzeć. Potem wybiegliśmy na dwór, by móc o nim swobodnie porozmawiać. — On jest łysy — powiedziała z rozczarowaniem w głosie Cecylia. — A w dodatku niski i krępy — dorzuciła Felicity. — I ma już co najmniej czterdziestkę! — wykrzyknął Dan. — I co z tego? — zapytała ze zdziwieniem Mała Baśń. — Ciocia Oliwią kocha go całym sercem. — A co więcej on jest bardzo majętny — zauważyła Felicity. — Może i on nie jest taki straszny — powiedział Piotrek — ale moim zdaniem wasza ciocia Oliwią mogłaby znaleźć lepszego męża na naszej Wyspie. — Nikt się ciebie nie pyta o zdanie — oświadczyła Felicity, mierząc go wyniosłym wzrokiem. Ale kiedy następnego dnia rano poznaliśmy doktora Setona, od razu go polubiliśmy i doszliśmy do wniosku, że jest wspaniały. Nawet Piotrek zwierzył mi się później, iż według niego panna Oliwią dobrze wybrała kandydata na męża, choć niewątpliwie nadal uważał, że bardzo ryzykuje decydując się na człowieka spoza Wyspy. Dziewczęta nie miały czasu z nami o tym porozmawiać. Krzątały się jak w ukropie, wydawało się, że są w kilku miejscach naraz. Felicity była taka ważna, że nie można było do niej przystąpić. Ale po obiedzie zapanował wreszcie spokój. — Chwała Najwyższemu, wszystko gotowe — wyszeptała Felicity, gdy pobiegliśmy na chwilę do jodłowego gaju. — Teraz już tylko musimy się ubrać. To poważna sprawa taki rodzinny ślub. — Dostałam liścik od Sary Ray — powiadomiła nas Cecylia. — Przyniosła go Judy Pineau wraz z łyżkami pani Ray. Zaraz wam przeczytam. Najdroższa Cecylio! Spotkało mnie straszne nieszczęście. Wczoraj wieczorem, gdy poszłam z Judy napoić krowy, zobaczyłyśmy pod krzakiem gniazdo os. Judy myślała, że to stare gniazdo, i pchnęła je patykiem. A w tym gnieździe było pełno os! Wyleciały i bardzo nas pogryzły. Jestem cała spuchnięta i na jedno oko prawie nie widzę. Bolało mnie okropnie no i bałam się, że mama nie weźmie mnie na ślub. Na szczęście obiecała mi, że mnie zabierze. Wyglądam potwornie, ale to nie jest zaraźliwe. Piszę, żebyście się nie przerazili, jak mnie zobaczycie. Czy to nie dziwne, że wasza ciocia Oliwią jutro wyjedzie? Będzie wam jej strasznie brak. Cóż, wy stracicie ciotkę, ale ona zyska męża. Au revoir, Twoja kochająca Cię przyjaciółka Sara Ray — Biedactwo — powiedziała ze współczuciem Mała Baśń. — Mam tylko nadzieję, że goście nie wezmą jej za członka rodziny — martwiła się Felicity. Ślub ciotki Oliwii odbył się o piątej po południu w sadzie pod jabłonią. Pięknie to wyglądało. Powietrze przepojone było wonią sadu, pszczoły przelatywały z kwiatka na kwiatek, jakby tą wonią odurzone. Cały sad rozbrzmiewał śmiechem gości w odświętnych strojach. Ciocia Oliwią w welonie wyglądała wręcz zjawiskowo i ledwie poznaliśmy Małą Baśń, która wydawała się strasznie dorosła, bo pierwszy raz miała na sobie długą sukienkę i upięła włosy. Po zakończeniu ceremonii ślubnej, podczas której Sara Ray ani na chwilę nie przestała płakać, zaczęło się uroczyste przyjęcie. Sarze Ray matka pozwoliła na szczęście zostać. — Jak to dobrze, że mnie pogryzły osy — mówiła Sara — inaczej mama nigdy by się na to nie zgodziła. Bardzo nam brakowało Małej Baśni, która —jak to przewidywaliśmy — siedziała przy stole nowożeńców. Ale i tak bawiliśmy się świetnie, a dziewczęta dotrzymały obietnicy i zachowały dla nas część smakołyków. Kiedy posprzątano ze stołów, ciotka Oliwią i nasz nowy wuj zaczęli się zbierać do odjazdu. Pożegnanie nie obyło się bez łez. Dan i Piotrek pobiegli za powozem łomocząc w patelnie, ku strasznemu zgorszeniu Felicity. Ale ciocia Oliwią i wuj Robert śmiali się tylko i machali nam na pożegnanie. — Są tak sobą zachwyceni, że nie przeszkodziłoby im nawet trzęsienie ziemi — zauważył z uśmiechem Feliks. — Wszystko się cudownie udało, było naprawdę pięknie. Ale pomyślcie, jak nam teraz będzie smutno bez cioci Oliwii. Chyba przepłaczę dziś całą noc — westchnęła Cecylia. — Zanadto się zmęczyłaś i dlatego tak mówisz — wtrącił Dan, który właśnie wrócił. — Pracowałyście dzisiaj jak niewolnice. — Jutro będzie jeszcze więcej roboty. — Felicity to wyraźnie nie przeszkadzało. — Zmywanie i sprzątanie. Następnego dnia odwiedziła nas Peg Bowen i ciotka Janet poczęstowała ją różnymi smakołykami, które zostały z przyjęcia. — No, podjadłam sobie do syta — powiedziała Peg, wyciągając fajkę. — A to się nie co dzień zdarza. Coraz mniej jest wesel, nowożeńcy przemykają ukradkiem do pastora, jakby się tego Wstydzili. Ale Kingowie umieją się znaleźć. No cóż, Oliwia została wreszcie mężatką. Nie śpieszyła się, ale powiadają, że zrobiła dobrą partię. Czas pokaże. — A właściwie dlaczego ty, Peg, nie wyszłaś za mąż? — zapytał wuj Roger, chcąc się z nią podroczyć. Uznaliśmy to za straszne zuchwalstwo i wstrzymaliśmy oddech. — Bo mam większe wymagania niż na ten przykład twoja przyszła żona — odcięła się Peg. I wyszła zadowolona z siebie. Na progu spotkała Sarę Ray i spytała, co się stało z jej twarzą. — Osy — odparła lakonicznie przerażona Sara Ray. — Hm. A ręce? — Kurzajki. — Powiem ci, jak ich się pozbyć. Weź kartofel, wyjdź podczas pełni na dwór, przekrój go na pół i natrzyj połówką kurzajki mówiąc: „Raz, dwa, trzy, te kurzajki zabierz mi”. A potem natrzesz ręce drugą połówką ziemniaka i powiesz: „Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, kurzajki wynoście się”. Kartofel musisz zakopać i nie mówić nikomu gdzie. Kurzajki znikną. Tylko nie zapomnij zakopać kartofla. Bo inaczej, jak ktoś go weźmie do ręki, to on dostanie kurzajek. ROZDZIAŁ XVIII NIEWCZESNA POMOC SARY RAY Ogromnie tęskniliśmy do cioci Oliwii. Była taka wesoła i towarzyska, i tak świetnie rozumiała dzieci. Ale za młodu każdy się łatwo do wszystkiego przyzwyczaja i po paru tygodniach wydawało nam się, że Mała Baśń zawsze mieszkała na farmie wuja Alka, a wuj Roger zawsze miał wesołą, tłustą gospodynię z podwójnym podbródkiem i małymi filuternymi oczkami. Coś mi się jednak wydaje, że ciotka Janet nigdy nie pogodziła się z nieobecnością cioci Oliwii, a na panią Hawkins spoglądała nieżyczliwym okiem, traktując ją jako zło konieczne. Niemniej życie na farmie Kingów potoczyło się normalnym trybem. Dużo emocji dostarczyły nam przygotowania do szkolnego przedstawienia i bardzo przejmowaliśmy się listami od cioci Oliwii, w których opisywała swą podróż. Zamieściliśmy je w „Naszym Pisemku”, opatrzywszy tytułem: „Nasz korespondent donosi”, i byliśmy z nich bardzo dumni. Pod koniec czerwca w naszej szkole odbyło się przedstawienie i stało się ono prawdziwym wydarzeniem. Większość z nas po raz pierwszy miała się znaleźć na scenie i niektórzy bardzo się denerwowali. Jeden Dan zachowywał się beztrosko, bo nie zgodził się wziąć udziału w występach. — Jestem pewna, że umrę, kiedy wyjdę na scenę i zobaczę te wszystkie twarze — westchnęła Sara Ray, gdy w przeddzień zakończenia roku szkolnego zgromadziliśmy się w Alejce Wuja Stefana. — A ja się boję, że zemdleję. — Cecylia była skromniejsza. — Ja tam wcale się nie denerwuję — oznajmiła wzgardliwie Felicity. — Tym razem ja też nie mam tremy — powiedziała Mała Baśń. — Ale kiedy pierwszy raz miałam wyjść na scenę, to się cała trzęsłam. — Moja ciocia Jane opowiadała zawsze o swojej starej nauczycielce, która kładła jej do głowy, że kiedy ma publicznie deklamować albo przemawiać, to powinna sobie wyobrazić rząd główek kapusty i zaraz się przestanie bać. — Pewnie tak, ale to mało inspirujące — skrzywiła się Mała Baśń. — Ja chcę mówić do ludzi i widzieć, że ich to interesuje. — Jeśli uda mi się powiedzieć cały wiersz, to mało mnie będzie obchodzić, czy on kogoś zainteresował, czy nie — wtrąciła Sara Ray. — Ja drżę, że w połowie utknę — martwił się Feliks. — Błagam was, niech mi ktoś zaraz podpowie. — Wiem jedno — oświadczyła zdecydowanym tonem Cecylia. — Zakręcę na jutro włosy. Nie kręciłam ich od tamtego dnia, kiedy Piotrek mógł umrzeć, ale teraz muszę. Wszystkie dziewczynki będą miały loki. — Rozkręcą ci się od upału i wilgoci i będziesz wyglądała jak strach na wróble — ostrzegła ją Felicity. — Będą się trzymać. Dziś wieczorem nakręcę je na papiloty i natrę płynem Judy Pineau. Sara mi go przyniosła. Judy mówi, że to świetny płyn. Żeby było nie wiem jak wilgotno, przez wiele dni loki się świetnie trzymają i papiloty zdejmę dopiero jutro po południu. — Lepiej daj temu spokój — poradził Dan. — Gładkie warkocze są dużo ładniejsze niż te wszystkie loki. Ale Cecylii nie dało się przekonać. Marzyła o lokach i za wszelką cenę chciała je mieć. — Z jednego się cieszę: zlazły ze mnie te wszystkie kurzajki — zakomunikowała nam z radością Sara Ray. — O, rzeczywiście! — wykrzyknęła Felicity. — Zrobiłaś to, co ci kazała Peg Bowen? — Tak. Nie bardzo wierzyłam, ale spróbowałam. Przez parę dni co chwila oglądałam ręce i nic. A potem o tym zapomniałam. Aż tu nagle w zeszłym tygodniu zobaczyłam, że nie mam już ani jednej kurzajki. Bardzo się zdziwiłam. — A wy mówicie, że Peg Bowen nie jest czarownicą! — zawołał Piotrek. — Pewnie ci pomógł sok z kartofla — zauważył rozsądnie Dan. — To był stary, wyschnięty kartofel i wcale nie miał soku — wyjaśniła Sara Ray. — Sama nie wiem, co o tym myśleć. Jedno jest pewne: kurzajki znikły. Wieczorem Cecylia nakręciła włosy na papiloty i posmarowała je płynem Judy Pineau. Ten płyn był okropnie lepki i Cecylia bardzo się napracowała. Położyła się spać, owinąwszy szczelnie głowę ręcznikiem, żeby nie zabrudzić poduszki. Źle spała, dręczyły ją koszmary, na śniadanie zeszła jednak z triumfalną miną. Mała Baśń przyjrzała się uważnie jej głowie. — Cecylio, na twoim miejscu zaraz bym te papiloty zdjęła. — O, nie. Wtedy moje włosy znów się przed wieczorem rozprostują. Papiloty zdejmę przed samym wyjściem z domu. — Proszę cię, zdejmij je teraz — nalegała Mała Baśń. Będziesz wyglądała jak baran. Cecylia w końcu ustąpiła i poszła z Małą Baśnią i Felicity na górę. Po chwili usłyszeliśmy przerażające krzyki. Felicity zbiegła na dół, aby zawołać matkę. Ciotka Janet pośpieszyła czym prędzej do pokoju dziewcząt, a po paru minutach zeszła z dość ponurą miną. Wzięła na górę miskę z ciepłą wodą. Nie śmieliśmy się do niej odezwać, za to kiedy w kuchni pojawiła się Felicity, by zmyć naczynia, zasypaliśmy ją pytaniami. — Co z Cecylią? — niepokoił się Dan. — Zachorowała? — Nie. No cóż, ostrzegałam ją, żeby nie kręciła włosów, ale oczywiście mnie nie posłuchała. Teraz pewnie żałuje. Jak się komuś z natury nie kręcą włosy, to powinien im dać spokój. Albo zostaje ukarany. — Felicity, przestań się wymądrzać. Powiedz nam wreszcie, co się stało Cecylii. — Jak to co! Ta niemądra Sara Ray zamiast przynieść płyn do włosów Judy Pineau, przyniosła klej! I Cecylia nasmarowała włosy klejem! — Wielkie nieba! — wykrzyknął Dan. — I co, uda się go zmyć? — Nie wiadomo. Moczy teraz głowę w misce. Włosy są sklejone na mur. Oto ukarana próżność — oświadczyła Felicity, która była najbardziej próżną dziewczynką pod słońcem. Biedna Cecylia drogo zapłaciła za tę swoją próżność. Spędziła przykry ranek, a w dodatku bez przerwy strofowała ją matka. Przez godzinę moczyła włosy. Potem udało się oderwać od nich papiloty i ciotka Janet długo myła jej głowę. Resztę przedpołudnia Cecylia przesiedziała przy kuchennym piecu, susząc włosy. Była bardzo przygnębiona. Jej zwykle błyszczące gładkie włosy sterczały teraz pozbawione wszelkiego połysku. — Jak ja będę dziś wieczorem wyglądać? — skarżyła się drżącym głosikiem. — Ależ ta Sara Ray jest bezmyślna — powiedziałem ze złością. — Och, daj spokój biednej Sarze. Przecież nie chciała przynieść mi kleju. To wyłącznie moja wina. Przysięgłam sobie, że nie będę kręcić włosów! Nie wolno mi było złamać przysięgi! Cóż, moja głowa będzie dziś wieczorem przypominać stóg siana. Kiedy pojawiła się Sara Ray i zobaczyła, co się stało, była naprawdę niepocieszona. Felicity potraktowała ją bardzo szorstko, ciotka Janet patrzyła na nią z chłodną dezaprobatą, ale słodka Cecylia wszystko jej wybaczyła i wieczorem poszły do szkoły jak zwykle objęte wpół. W sali, gdzie miało się odbyć przedstawienie, zebrała się już publiczność. Pan Perkins dwoił się i troił, dopilnowując, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik. Panna Reade, która miała nam akompaniować, siedziała już na scenie. Była w białej, muślinowej sukni i czarnym koronkowym szalu. Na głowie miała prześliczny kapelusik z białej koronki, otoczony wianuszkiem niezapominajek. Wyglądała w tym stroju po prostu prześlicznie. — Prawdziwy anioł — wyszeptała z zachwytem Cecylia. — Patrzcie no tylko! — zawołała półgłosem Sara Ray. — W kącie za drzwiami siedzi Dziwak. Nigdy tu nie przychodził. — Pewnie chce obejrzeć występ Małej Baśni — mruknęła Felicity. — On się z nią okropnie zaprzyjaźnił. Przedstawienie było bardzo udane. Kolejno deklamowaliśmy, śpiewaliśmy, odgrywaliśmy krótkie scenki. Feliksowi udało się nie „utknąć”, a Piotrek świetnie wyrecytował wiersz, tyle że zrobił to trzymając ręce w kieszeniach. Pan Perkins nie mógł go tego oduczyć. Piotrek wygłosił modny wówczas wiersz, którego początek brzmiał: ,,Nazywam się Norval; na wzgórzach Grampionu Mój ojciec wypasa swe stada…” Na pierwszej próbie Piotrek zadeklamował początek wiersza nie zwracając uwagi na znaki przestankowe: „Nazywam się Norval na wzgórzach Grampionu…” — Stop, Piotrku! Nazywałbyś się Norval, nawet gdybyś nie był na wzgórzach Grampionu — ironicznie zwrócił mu uwagę pan Perkins. — Bądź uprzejmy zapamiętać, że przed wzgórzami jest średnik. I Piotrek zapamiętał. Kiedy przyszła kolej na występ Cecylii, ani nie zemdlała, ani nie zapomniała tekstu. Bardzo płynnie wygłosiła swój wierszyk. Osobiście uważam, że gdyby miała te wymarzone loki, recytowałaby znacznie gorzej. Była tak zmartwiona swym wyglądem, że przestała się denerwować występem. Zresztą wyglądała bardzo ładnie. Błyszczały jej oczy, zaróżowiły się — chyba aż zanadto — policzki.— Usłyszałem, jak jakaś paniusia szepcze, że Cecylia King wygląda na suchotnicę, „zupełnie jak jej ciotka Felicity”, i od razu ją znienawidziłem. Sarze Ray udało się nie pomylić, ale była tak zdenerwowana, że wzbudziła ogólne politowanie. Zamiast się wdzięcznie ukłonić, kiwnęła tylko głową. „Zupełnie jak pajac na drucie”, skrytykowała ją bezlitośnie Felicity. I lepiej już nie mówić, jak wyglądało skinienie śnieżnobiałej dłoni. Kiedy skończyła, poczuliśmy wielką ulgę. W pewnym sensie była „jedną z nas” i baliśmy się, że okryje nas hańbą. Po niej wystąpiła Felicity. Wygłosiła swój wiersz bez pośpiechu, bez pauz i bez najmniejszego wzruszenia. Zresztą to było na—Prawdę mało ważne — wystarczyło na nią patrzyć. Cudowne złote loki, błyszczące błękitne oczy, śliczna cera. Najbardziej wymagający widz musiał przyznać, że warto było zapłacić dziesięć centów za wstęp. Potem przyszła kolej na Małą Baśń. Cała sala zamilkła, a pan Perkins odetchnął z ulgą. Nie musiał się już bać — Sara Stanley na pewno nie zapomni tekstu ani nie odczuje tremy. Mała Baśń tego wieczoru nie wyglądała najlepiej. W białym kolorze nie było jej do twarzy, była blada, ratowały ją tylko cudowne oczy. Ale nikt nie myślał o tym, jak ona wygląda; słuchaczy urzekła magia jej głosu. Wygłaszała piękny poemat, znany nam z wypisów. My, uczniowie, umieliśmy go prawie na pamięć. Tylko Sara Ray nie słyszała wcześniej, jak recytuje go Mała Baśń. Pan Perkins zwolnił Małą Baśń z prób, nie mając zamiaru uczyć jej czegoś, co umiała lepiej od niego, a na próbę generalną, która odbyła się przed dwoma dniami, Sara Ray nie przyszła. W poemacie tym pewna florentyńska dama, poślubiona okrutnemu człowiekowi, umiera — a w każdym razie zostaje uznana za zmarłą— i żałobny orszak odprowadzają do wspaniałego rodzinnego grobowca. W nocy budzi się z letargu i udaje jej się ten grobowiec opuścić. Zmarznięta i przerażona wraca do domu, ale zostaje brutalnie przepędzona jako „błąkający się duch”. Takie samo przyjęcie czeka ją u ojca. Długo tuła się po ulicach Florencji, aż wreszcie zupełnie wyczerpana pada pod drzwiami ukochanego z czasów młodości. On jeden jej się nie boi i otacza ją czułą opieką. Następnego dnia przychodzą po nią mąż i ojciec, którzy rano zobaczyli pusty grobowiec. Ale ona nie zgadza się do nich wrócić. Sprawa trafia do sądu. Zapada wyrok, że kobieta, która została pochowana, a potem przepędzona z domu męża i z domu rodzinnego, według prawa jest nieboszczką i nie ma już żadnych obowiązków ani wobec ojca, ani wobec męża. Najważniejszy wers poematu brzmi: I oto sąd oskarżoną uznaje za ZMARŁĄ. Mała Baśń deklamowała z taką ekspresją, że nawet najmniej wrażliwi słuchacze czuli się wstrząśnięci. W sercach zebranych w sali ludzi budziły się kolejno: litość, strach i oburzenie. W scenie sądu przeszła samą siebie. Całemu audytorium wydawała się naprawdę tym florentyńskim sędzią — dostojnym, surowym, niewzruszonym. Zniżyła głos, wygłaszając najważniejszą kwestię: „I oto sąd oskarżoną uznaje za…” Zrobiła pauzę, żeby ostatnie słowo zabrzmiało naprawdę tragicznie. I wtedy Sara Ray pisnęła: — Martwą! Łatwo sobie wyobrazić efekt tej podpowiedzi. Zamiast westchnienia ulgi rozległ się wybuch śmiechu. Mała Baśń poniosła porażkę. Spojrzała na nieszczęsną Sarę wzrokiem, który powinien był ją zabić, z trudem wykrztusiła ostatnie słowa poematu i z wypiekami na twarzy schowała się za kurtyną, gdzie mieściła się garderoba. Pan Perkins wyglądał tak, jakby miał ochotę zakląć, a widownia aż do końca przedstawienia od czasu do czasu parskała śmiechem. Tylko Sara Ray wciąż była spokojna i bardzo z siebie zadowolona. Nic nie rozumiała, kiedy zaczęliśmy jej robić wymówki. — No jak to? Przecież ona zapomniała, co dalej, i chciałam jej jak najszybciej podpowiedzieć! — broniła się. — Jakaś ty głupia! — zawołała rozwścieczona Felicity. — Ona umyślnie zrobiła pauzę. — Felicity bardzo zazdrościła Małej Baśni umiejętności deklamacji, ale solidarność rodzinna była silniejsza; nikomu nie wolno było „kogoś z nas” ośmieszyć. — Saro Ray, nie znam drugiej tak niemądrej dziewczynki! Biedna Sara zalała się łzami. — Skąd ja mogłam wiedzieć… Myślałam, że zapomniała… —jęczała. Płakała przez całą drogę, ale my nie usiłowaliśmy jej pocieszyć. Tym razem wyprowadziła nas z równowagi. Nawet Cecylia była na nią zła. Nie złagodnieliśmy nawet wówczas, gdy wciąż płacząc poszła w kierunku swego domu. Kiedy wróciliśmy na farmę, była już tam Mała Baśń, która wybiegła ze szkoły zaraz po przedstawieniu. Próbowaliśmy okazać jej swoje współczucie, ale ona je odtrąciła. — Błagam was, nigdy ze mną o tym nie mówicie — powiedziała zaciskając wargi. — Nie chcę o tym pamiętać. Ach, ta głupia Sara! — W zeszłym roku popsuła Piotrkowi kazanie, a teraz twój występ. — Felicity wciąż miała zagniewaną minę. — Uważam, że nie powinniśmy się z nią zadawać. — Nie bądź dla niej taka surowa — prosiła Cecylia. — Pomyśl, jakie ona ma życie. Na pewno będzie dziś płakała przez całą noc. — Chodźmy spać — zaproponował Dan. — Najwyższy czas. Mam dość tego przedstawienia. ROZDZIAŁ XIX WŚRÓD GWIAZD Jak się wkrótce okazało, tego burzliwego dnia dwojgu z nas dane było przeżyć kolejną przygodę. W starym domu zapadła cisza — niesamowita cisza, która zdawała się szeptać. Feliks i Dan zasnęli już zdrowym snem, a ja właśnie zasypiałem, gdy nagle usłyszałem ciche stukanie do drzwi. — Bev, śpisz? — szepnęła Mała Baśń, zaglądając do pokoju. — Nie. Co się stało? — Cii… Wstań i ubierz się. Chcę cię o coś poprosić. Ubrałem się pośpiesznie i zszedłem na dół. Sara czekała na mnie w sieni. W ręku trzymała zapaloną świeczkę. Miała na sobie płaszczyk i kapelusz. — Dokąd się wybierasz? — zapytałem ze zdziwieniem. — Ciszej! Muszę wrócić do szkoły i chciałabym, żebyś poszedł ze mną. Zostawiłam tam mój koralowy naszyjnik. Zameczek obluzował się, bałam się, że zgubię naszyjnik, więc schowałam go pod ławką. Po przedstawieniu byłam tak załamana, że zupełnie o nim zapomniałam. Ten koralowy naszyjnik Mała Baśń odziedziczyła po matce. Był bardzo piękny. Dotychczas ciotka Janet nie pozwalała jej go nosić, ale przed naszą uroczystością szkolną dała się Sarze ubłagać i zmieniła zdanie. — Ale czemu chcesz tam iść po nocy? Nic mu się nie stanie. Pójdziesz rano. — Liza Paxton z córką mają jutro sprzątać szkołę i słyszałam dziś, jak Liza mówiła, że wybiera się tam o piątej rano. Dobrze wiesz, co mówią o Lizie. Jeśli znajdzie naszyjnik, to go więcej nie zobaczę. A zresztą ciotka Janet nie może się dowiedzieć, że został w szkole, bo nie pozwoli mi go więcej założyć. Nie, pójdę teraz. Jeżeli się boisz, to zostań. Ja miałbym się bać! Coś takiego! — Chodźmy — powiedziałem zdecydowanie. Bezszelestnie wyszliśmy z domu i ogarnęła nas powaga czarnej nocy. Było to zupełnie nowe doświadczenie, czuliśmy się bardzo podnieceni. Nie przywykliśmy do tego świata, dziwnego i pełnego magii. Tylko na wsi człowiek może się naprawdę zaznajomić z nocą. Niesie ona z sobą uroczysty spokój wieczności. Pola, wzgórza i lasy ogarnia święta, tajemnicza ciemność. — Czy nie jest cudownie? — wyszeptała Mała Baśń, gdy schodziliśmy ścieżką. — Wiesz, teraz już mogę przebaczyć Sarze Ray. Wieczorem myślałam, iż nigdy jej nie wybaczę, a w tej chwili wszystko to, co się wydarzyło, nie ma już dla mnie żadnego znaczenia. Widzę nawet, jakie to musiało być śmieszne. Ten pisk Sary: „Martwa!” Jutro będę się zachowywała jakby nigdy nic. Wydaje mi się, że stało się to już bardzo dawno temu. Żadne z nas nigdy nie zapomniało tej pełnej uroku, potajemnej nocnej wyprawy. Szliśmy jak zaczarowani. Wiatr szeptem opowiadał nam sekrety gajów, w których mieszkały elfy, i dolin, gdzie rosły romantyczne paprocie. Znad łąk napływała upojna woń, a jodłowy las pachniał słodko czerwcowymi dzwonkami. Te dzwonki mają oczywiście jakąś inną, naukową nazwę. Ale czy można wymarzyć sobie dla nich lepsze imię niż czerwcowe dzwonki? Są żywym wcieleniem letniego uroku lasu. Tej nocy pojawiły się także świetliki. Pomyślałem, że mają one w sobie coś nadprzyrodzonego. Są bliskimi krewnymi elfów i chyba przetrwały z tamtych dawnych czasów, gdy w lasach i na wzgórzach mieszkał Zaczarowany Ludek. — Czy to nie jest piękne? — zapytała zachwycona Mała Baśń. — Warto było to zobaczyć. Cieszę się, że zapomniałam o naszyjniku. I cieszę się, że to ty jesteś ze mną, Bev. Tamci by tego tak dobrze nie rozumieli. Lubię być z tobą, bo nie muszę wtedy wciąż rozmawiać, przyjemnie jest iść z kimś, do kogo nie trzeba cały czas mówić. O, cmentarz. Boisz się, Bev? — Nie, nie boję się — odpowiedziałem z namysłem. — Ale czuję się jakoś dziwnie. — Ja też. To nie strach. Sama nie wiem, co to jest. To tak, jakby z grobów wysuwały się ręce… sięgały po moje życie… Wiesz co, chodźmy szybciej… Dziwnie jest myśleć o .tych wszystkich umarłych, którzy kiedyś byli tacy jak ty i ja. Mnie się zdaje, że ja nigdy nie umrę. A tobie? — Mnie też. Ale wszyscy muszą umrzeć. To znaczy zacząć żyć innym życiem. Czy musisz o tym mówić akurat tutaj? Wkrótce doszliśmy do szkoły. Udało mi się otworzyć okno i weszliśmy przez nie do środka. Zapaliliśmy lampę i odnaleźliśmy naszyjnik. Mała Baśń wdrapała się na scenę i sparodiowała swój występ, a ja dusiłem się ze śmiechu. Zostaliśmy w szkole jakiś czas, zachwyceni, że jesteśmy tu sami i o tak niezwykłej porze, kiedy wszyscy myślą, że smacznie śpimy. Wyszliśmy z żalem i wracaliśmy do domu powolnym krokiem. — Nikomu o tym nie mówmy — poprosiła Mała Baśń. — To będzie nasz sekret. — W każdym razie nie powinna się o tym dowiedzieć ciotka Janet. Pomyślałaby, że zwariowaliśmy. — To bardzo miło czasem zwariować — powiedziała Mała Baśń. ROZDZIAŁ XX WYJĄTKI Z „NASZEGO PISEMKA” ARTYKUŁ WSTĘPNY Jak państwo widzą, nie publikujemy w tym numerze listy honorowej. Nawet Felicity nie dotrzymała swej noworocznej obietnicy, że co rano pomyśli o czymś pięknym. Żadna piękna myśl nie przychodzi jej już do głowy. Piotrek wprawdzie ani razu się nie upił, ale zważywszy na okoliczności, trudno to uznać za zasługę. Kartki z naszymi postanowieniami tajemniczo znikły ze ścian sypialni. Bardzo to smutne, ale w następną noc noworoczną znów wszyscy usiądziemy nad kartkami i ufajmy, że nowych przyrzeczeń uda się nam dotrzymać. HISTORIA O UPIECZONYM WISIORKU Tę historię o mojej babci opowiedziała mi ciotka Jane. To bardzo śmieszne upiec wisiorek, ale moja babcia, która była wtedy małą dziewczynką, nie upiekła go po to, by potem zjeść. Naprawdę to ona była moją prababcią, ale w skrócie będę ją nazywał babcią. Miała wtedy dziewięć lat. Jej ojciec i matka, i ona sama mieszkali w nowej osadzie, która nazywała się Brinsley. Do najbliższego sąsiada było około mili. Któregoś dnia przyjechała do nich ciotka Hanna z Charlottetown i zaprosiła jej matkę. Matka z początku odmówiła, bo to był dzień pieczenia chleba, a ojca babci nie było w domu. Ale babka nie bała się zostać sama i umiała piec chleb, więc namówiła matkę, żeby ta pojechała z ciotką Hanną. A wtedy ciotka zdjęła z szyi złoty łańcuszek z pięknym złotym wisiorkiem i zawiesiła go nas szyi babci, żeby babcia mogła się w ciągu tego dnia nim nacieszyć. Babcia bardzo się uradowała, bo nie miała żadnego klejnotu. Sprzątnęła i zaczęła robić z ciasta bochenki, aż tu nagle zobaczyła, że do domu wszedł włóczęga. Wyglądał na niegodziwca. Nawet nie powiedział dzień dobry, tylko usiadł na krześle. Biedna babcia strasznie się przeraziła i odwróciła się, udając, że coś robi. Martwiła się o wisiorek. Nie miała gdzie go schować. I nagle przyszło jej na myśl, że schowa go w cieście. Pociągnęła za łańcuszek, zamek się odpiął i wcisnęła wisiorek do ciasta. Potem położyła bochenek na blachę i wsadziła do pieca. Włóczęga poprosił, żeby mu dała coś zjeść. No więc mu dała, a jak zjadł, to zaczął chodzić po kuchni i zaglądać do różnych szuflad i kredensu. A potem poszedł do pokoju i przeszukał biurko i kufer. Wszystkie rzeczy wyrzucał na podłogę. Znalazł portmonetkę z dolarem w środku, zaklął, ale ją zabrał. No i poszedł. Kiedy babcia upewniła się, że nie wróci, wybuchnęła płaczem. Nie mogła już dłużej powstrzymywać łez. Zapomniała o chlebie i spalił się na węgiel. Wyciągnęła go dopiero, gdy poczuła zapach spalenizny. Bardzo się bała, czy temu wisiorkowi coś się nie stało, ale nie. Kiedy ciotka Hanna wróciła, powiedziała, że babcia zasługuje na ten wisiorek, bo tak mądrze go ocaliła, i babcia stale go nosiła i była z niego strasznie dumna. Babcia mówiła, że to był jedyny bochenek chleba, który spaliła w całym swoim życiu. Piort Craig (Felicity: „Te opowiadania nie są złe, ale to wszystko historie z życia. Łatwo opisać coś, co się naprawdę wydarzyło. A przecież Piotrek miał być redaktorem literackim, a jeszcze ani razu nie napisał nic literackiego. Powinien pisać fikcję”; Piotrek: „Czemu nie? Mogę. Ale wcale nie jest łatwiej pisać o czymś, co się naprawdę zdarzyło. Trudniej. Bo trzeba trzymać się faktów”; Felicity: „Nie wierzę, żebyś potrafił coś wymyślić”; Piotrek: „No to zobaczysz”). MOJA NAJCIEKAWSZA PRZYGODA Teraz ja powinnam opisać jakąś swoją przygodę i jestem tym bardzo zdenerwowana. Najgorszą przygodę miałam dwa lata temu. Było to straszne. Zgubiłam żółto–brązową wstążkę. Bardzo się zmartwiłam, bo to była piękna wstążka. Wszystkie dziewczynki mi jej zazdrościły. (Felicity: „Ja nie. Mnie się ona wcale nie podobała”; Cecylia: „Cii!”). Wszędzie jej szukałam i nie mogłam znaleźć. Ale kiedy następnego dnia — a było to niedziela — chciałam wejść do domu frontowymi drzwiami, zobaczyłam, że coś leży na schodkach. Wyglądało jak moja wstążka, więc to wzięłam. A to był wąż! Nie potrafię opisać, co czułam, gdy poruszył mi się w ręku. Puściłam go i zaczęłam strasznie krzyczeć. Mama rozgniewała się, że krzyczę w niedzielę, i kazała mi przeczytać siedem rozdziałów z Biblii, ale po tym, co przeszłam, to już mi było wszystko jedno. Wolałabym umrzeć, niż przeżyć to jeszcze raz. Sara Ray W DZIEŃ URODZIN FELICITY Panno o włosach złocistych, Które urodą słyną, Pozwól mi być twoim rycerzem, Chciałbym dla ciebie zginąć. Dziś twoje urodziny, Kończysz trzynaście lat, Bądź zawsze szczęśliwa i piękna Jak róży kwiat. Patrzę w twe oczy błękitne, Które urodą słyną, Pozwól mi być twoim rycerzem, Chciałbym dla ciebie zginąć. Przyjaciel (Dan: „Wielkie nieba, kto to wysmażył? Założę się, że Piotrek”; Felicity, z godnością: „Na pewno nie ty. Ty byś nie potrafił”; piotrek, szepcząc mi do ucha: „Chyba się jej spodobało, co? Cieszę się, że się odważyłem, ale była to straszna mordęga”). ŻYCIE TOWARZYSKIE Patryk Szarofutrzasty na dłuższy czas zniknął z domu, ku wielkiemu zmartwieniu swych przyjaciół. Kiedy go znaleziono, był potwornie chudy, ale znów jest tłusty i zadowolony z życia. W środę dwudziestego czerwca panna Oliwią King została połączona świętym węzłem małżeńskim z doktorem Setonem z Halifaksu. Druhną była panna Sara Stanley, drużbą pan Andrzej Seton. Młoda para otrzymała wiele prezentów. Ślubu udzielił im pastor Marwood. Po ceremonii ślubnej odbyło się u pani Aleksandrowej King wykwintne przyjęcie. Zaraz po jego zakończeniu szczęśliwa młoda para wyjechała do Halifaksu. Liczni przyjaciele życzą im udanej podróży przez życie. Odeszła nasza ukochana I nawet cień jej znikł. Jej miejsca w naszych sercach Nigdy nie zajmie nikt. (Mała Baśń: „Ja chyba czytałam to na nagrobku. Kto napisał to sprawozdanie?”; Felicity, która je napisała: „Uważam, że ten wiersz równie dobrze nadaje się na uroczystość ślubną”). Nasze szkolne przedstawienie odbyło się dwudziestego dziewiątego czerwca i odniosło wielki sukces. Zarobiliśmy dziesięć dolarów na bibliotekę szkolną. Z przykrością zawiadamiamy, że panna Sara Ray miała nieprzyjemny wypadek. Natknęła się na gniazdo os. Z tego wynika morał, że nie należy tykać gniazda os, nawet gdyby wyglądało na stare. Pani C.B. Hawkins z Baywater prowadzi gospodarstwo wujowi Rogerowi. Jest to bardzo tęga kobieta. Wuj Roger powiada, że traci mnóstwo czasu obchodząc ją wokoło, ale jest świetną gospodynią. Chodzą plotki, że w szkole pojawiły się duchy. Niedawno w jej oknach o drugiej nad ranem widziano jakieś dziwne światło. (Mała Baśń i ja uśmiechnęliśmy się do siebie). W ostatni wtorek odbyła się potyczka między Felicity a Danem. Nie na pięści, na języki. Dan jak zwykle zwyciężył. (Felicity wybuchnęła ironicznym śmiechem). Niedawno powrócił do domu po długim pobycie za granicą pan Newton Craig z Markdale. Serdecznie go witamy. W zeszłym tygodniu Billy Robinson miał wypadek. Kopnęła go krowa. To bardzo brzydko z naszej strony, ale ucieszyliśmy się. Przecież nas tak oszukał, sprzedając nam te magiczne nasiona. Pierwszego kwietnia wuj Roger posłał pana Piotra Craiga na plebanię, żeby pożyczył biografię dziadka Adama. Pastor Marwood powiedział Piotrkowi, że o ile mu wiadomo, Adam nie miał dziadka, i poradził mu zajrzeć do Biblii. (Piotrek, z kwaśną miną: „Wasz wuj Roger uważa się za bardzo sprytnego”; Felicity, surowo: „Wuj Roger jest sprytny. A ciebie łatwo jest nabrać”). Parka błękitnych ptaszków uwiła gniazdko w dziurze w cembrowinie studni, pod paprociami. Daje się tam zajrzeć i przyjrzeć się jajeczkom. Pewnego majowego dnia Feliks usiadł na świeżo pomalowanym stołku. Teraz uważa, że wiosenne porządki to straszny idiotyzm. OGŁOSZENIA ZGUBIONE LUB skradzione SERCE. Łaskawy znalazca proszony jest o zwrócenie go Cyrusowi E. Briskowi, ławka nr 7, szkoła w Carlisle. zgubiony lub skradziony pukiel ciemnych włosów, długość trzy cale. Łaskawy znalazca proszony jest o zwrócenie go pannie Cecylii King, ławka nr 15, szkoła w Carlisle. (Cecylia: „Cyrus używa moich włosów jako zakładki do Biblii, wiem to od Flory. Mówi, że choć już stracił nadzieję, chce je zachować na pamiątkę”; Dan: „Ukradnę mu je kiedyś w szkole”; Cecylia, rumieniąc się: „Och, pozwól mu je zatrzymać, jeśli to go pociesza. Zresztą nie powinno się kraść”; Dan: „On ci ten kosmyk ukradł”; Cecylia: „Pastor Marwood mówi, że »zła nie wolno naprawiać złem«„). PORADY GOSPODARSKIE Wszyscy uznali, że nigdy jeszcze nie jedli tak dobrego tortu, jak tort weselny cioci Oliwii. Upiekłam go z mamą. ZATROSKANA: Lepiej nie używaj kleju do kręcenia włosów, jeśli możesz zdobyć coś innego. Z dwojga złego lepszy jest sok z pigwy. (Cecylia, z goryczą: „Czy ja do końca życia będę musiała słuchać o tym kleju?” Dan: „Spytaj jej się, kto używa do pieczenia proszku do zębów”). W zeszłym tygodniu po raz pierwszy tej wiosny jedliśmy pierogi z rabarbarem. Felicity King SAVOIR–VIVRE CIERPLIWA: Co mam zrobić, kiedy młody człowiek kradnie mi pukiel włosów? Odpowiedź: Czekać, aż włosy odrosną. Nie, F…, gąska to nie jest mała gąsienica. (Feliks, z oburzeniem: „Wcale się o to nie pytałem. Dan wszystko wymyśla”; Felicity: „A w dodatku to pytanie nie ma nic wspólnego z savoir–vivre’em”). Tak, P…, jeśli cię na to stać, możesz swojej pannie postawić dwie porcje lodów. Nie, F…, damy nie powinny żuć tytoniu. Lepiej pozostań już przy żywicy. Dan King KĄCIK MODY Tego lata nosi się muślinowe fartuszki z falbankami. Już się ich nie obszywa koronką. Elegancko jest mieć tylko jedną kieszeń. Szalenie modne są pamiątki z muszel ostryg. Ty piszesz swoje imię na jednej połówce, twoja przyjaciółka na drugiej i zamieniacie się. Cecylia King KĄCIK HUMORU Pan Perkins: Piotrku, wymień najważniejsze wyspy świata. Piotrek: Nasza wyspa, Wyspy Brytyjskie i Australia. (Piotrek: „Z czego się śmiejecie? Przecież pan Perkins powiedział, że »nie może mi odmówić racji«„). To, co opowiem, zdarzyło się naprawdę. I znów panu Samuelowi Claskowi. Wygłaszał modlitwę i nagle wyjrzał przez okno, i zobaczył, że nadjeżdża posterunkowy. Był pewny, że po niego, bo miał okropne długi. No i szybko poprosił brata Caseya, żeby dokończył modlitwę. Brat Casey zaczął ją wygłaszać z zamkniętymi oczyma, wszyscy pochylili głowy, a pan Clask zdążył uciec przez okno, bo posterunkowy czekał pod drzwiami, aż skończą się modlić. Wuj Roger powiada, że panu Claskowi nie można odmówić sprytu, ale mnie taki spryt nie wydaje się zbyt religijny. Feliks King ROZDZIAŁ XXI PEG BOWEN ODWIEDZA KOŚCIÓŁ Ilekroć się spotykamy — my wszyscy, którzy kiedyś bawiliśmy się w starym sadzie i radośnie kroczyliśmy złotym gościńcem — zawsze wspominamy wydarzenia tamtych szczęśliwych miesięcy. Ale, rzecz prosta, niektóre z nich mocniej wryły się nam w pamięć. Mam na myśli ten dzień, kiedy od Jerry’ego Cowana kupiliśmy wizerunek Pana Boga, dzień, kiedy Dan obżarł się trującymi jagodami, chorobę Pata, wizytę żony gubernatora, czy też noc, kiedy zabłądziliśmy w śnieżnej nawałnicy. Ale najbardziej zaśmiewamy się, wspominając niedzielę, gdy Peg Bowen przyszła do kościoła i zasiadła w naszej ławce, choć tamtego dnia nie było nam do śmiechu. Stało się to pewnego lipcowego wieczoru. Wuj Alek i ciotka Janet byli owej niedzieli na porannym nabożeństwie, więc my, dzieciarnia, sami schodziliśmy ze wzgórza, wystrojeni odświętnie, usiłując przybrać — z większym lub mniejszym powodzeniem — odświętny wyraz twarzy. Bardzo lubiliśmy te wyprawy do kościoła w złocistym przepychu letniego zmierzchu i nigdy się nie śpieszyliśmy, choć, oczywiście, uważaliśmy, żeby się nie spóźnić. Ten wieczór był wyjątkowo piękny. Po upalnym dniu ochłodziło się nieznacznie. Pola żyta akurat dojrzewały, wiatr plotkował z kłosami zboża, tańczyły przyodziane w złotogłów jaskry. — Jaki świat jest dzisiaj cudowny — powiedziała Mała Baśń. — Przykro pomyśleć, że trzeba wejść do kościoła, a tu zostanie słońce i muzyka. Chciałabym, żeby w lecie nabożeństwa odbywały się na dworze. — To by nie było religijnie — sprzeciwiła się Felicity. — Ja czułabym się tu bardziej religijnie niż w środku — oświadczyła Mała Baśń. — Gdyby nabożeństwo odbywało się na zewnątrz kościoła, to musielibyśmy siedzieć na cmentarzu. Chciałabyś? — spytał Feliks. — Zresztą muzyka wcale nie zostanie na zewnątrz. To w środku jest chór — dorzuciła Felicity. — „Muzyka ukojenie srogim sercom niesie” — zacytował Piotrek, który ostatnio często popisywał się podobnymi maksymami. — Tak mówi Szekspir w jednej ze swoich sztuk. Skończyłem Biblię i zabrałem się do Szekspira. Dobre sztuki. — Kiedy ty masz czas je czytać? — zdziwiła się Felicity. — W niedzielę po południu, kiedy jestem w domu. — W niedzielę? Czytasz w niedzielę sztuki? Jak możesz? Mama uważa, że opowiadania Walerii Montague nie są stosowną lekturą na niedzielę — powiedziała podniesionym głosem Felicity. — Szekspir to nie Waleria Montague — zaprotestował Piotrek. — Niby dlaczego? On też pisał, co wymyślił. I używał brzydkich wyrazów. Waleria tego nigdy nie robi. Jej bohaterzy mówią bardzo wytwornym językiem. — Brzydkie wyrazy opuszczam — oświadczył Piotrek. — A pastor Marwood powiedział kiedyś, że Biblia i Szekspir powinny zdobić każdą bibliotekę. Więc sama widzisz. Jestem pewny, że nigdy by tego nie powiedział o Walerii. — Ja wiem jedno: nigdy nie będę czytać w niedzielę Szekspira — oznajmiła wyniośle Felicity. — Ciekawa jestem, jakim kaznodzieją okaże się ten młody pastor Davidson — zastanawiała się Cecylia. — Zaraz się dowiemy — powiedziała Mała Baśń. — Powinien być dobrym. Jego stryj wygłaszał świetne kazania, choć był okropnie roztargniony. Jednakże wuj Roger uważa, że kiedy w czasie nieobecności pastora Marwooda ktoś go zastępuje, to na ogół nie staje na wysokości zadania. Znam śmieszną historyjkę o starym panu Davidsonie. Był pastorem w Baywater, miał dużą rodzinę, a jego dzieci strasznie psociły. Któregoś dnia żona prasowała, a kiedy wyprasowała wielki czepek z falbankami, jedno z dzieci go niepostrzeżenie porwało i wsadziło do najlepszego kapelusza ojca, który wkładał go tylko w niedzielę. No i następnej niedzieli pastor włożył kapelusz, nie zaglądając do środka. Przed drzwiami kościoła zdjął go, lecz na głowie został mu czepek z falbankami. Wcale tego nie zauważył i wszedł tak na ambonę. Dopiero ktoś z rady kościelnej podszedł na palcach i powiedział mu, co on ma na głowie. Zdjął więc czepek i przyjrzał mu się ze zdziwieniem. — Coś podobnego! — wykrzyknął. — Czepek Sary. Skąd się tu mógł wziąć? — Spokojnie włożył go do kieszeni i zaczął odprawiać nabożeństwo, a z jego kieszeni cały czas wystawały falbanki. — Ciekawe — zauważył Piotrek. — Czemu śmieszne historyjki są zawsze jeszcze śmieszniejsze, kiedy jest w nich mowa o pastorze. — Mnie się zdaje, że nie powinno się opowiadać śmiesznych historyjek o pastorach — powiedziała Felicity. — To brak szacunku. — Dobra historyjka pozostaje nią niezależnie od tego, kogo dotyczy — sprzeciwiła się Mała Baśń. Kiedy doszliśmy do kościoła, był on jeszcze pusty, więc odbyliśmy naszą zwykłą wędrówkę po cmentarzu. Sara położyła przyniesione ze sobą kwiaty na grobie matki, a my po raz setny przeczytaliśmy epitafium na nagrobku pradziadka Kinga, które ułożyła prababka. To epitafium stanowiło cząstkę rodzinnej tradycji i często się o nim mówiło, bądź to z rozczuleniem, bądź ze śmiechem. Nas ono wręcz fascynowało i czytaliśmy je co niedziela. Było wyryte głębokimi literami na czerwonej kamiennej tablicy, ustawionej pionowo na grobie. TEMU CO ODSZEDŁ W ZAŚWIATY Przyjmij od wdzięcznej wdowy te słowa pochwały, Które w dzień i w noc głoszą Izaaka chwałę. Choć ukochany człowiek w grobie w proch się zmienia, Czas nie usunie z serca lubego wspomnienia. W krainie, gdzie panuje szczęście wiekuiste, Pamiętaj o tej, której łzy nigdy nie wyschną, Spoglądaj na nią z anielską miłością, Wspomagaj w godzinie śmierci I w owym wielkim dniu Uśmiechem ją powitaj. — Nie bardzo rozumiem, o co tej staruszce chodziło — mruknął Dan. — Jak ty się wyrażasz o swojej prababce! — zganiła go surowo Felicity. — Nie można jej tak nazwać, złotko? Czy tak twierdzi „Przewodnik Rodzinny”? — powiedział zaczepnie Dan. — Ale dlaczego ona mówi o sobie: „wdzięczna wdowa”? — zaniepokoiła się Cecylia. — Za co jest wdzięczna? — Za to, że się go nareszcie pozbyła — wypalił Dan. — Nie, to niemożliwe. — Cecylia, jak zwykle, potraktowała jego słowa poważnie. — Zawsze słyszałam, że pradziadek i prababka byli do siebie naprawdę przywiązani. — Może była wdzięczna, że spędziła z nim wiele szczęśliwych lat — zasugerował Piotrek. — Według mnie była mu wdzięczna za jego dobroć — oświadczyła Felicity. — Pod koniec wiersza prababce zabrakło rymów — zauważył krytycznie Dan. — Wcale nie jest tak łatwo znaleźć rymy — wyznał Piotrek, który miał już w tej dziedzinie pewne doświadczenie. — Osobiście uważam, że prababcia zakończyła epitafium białym wierszem — powiedziała z godnością Felicity. Kiedy weszliśmy do kościoła i zajęliśmy miejsce w staroświeckiej ławce Kingów, było w nim jeszcze dość pusto. Ledwie usiedliśmy, Felicity podskoczyła gwałtownie i szepnęła: — Patrzcie! Peg Bowen! Wpatrywaliśmy się w Peg, która z dumnie podniesioną głową szła właśnie główną nawą. Można nam to wybaczyć, bo dostojne mury kościoła w Carlisle rzadko oglądały taki widok. Peg była jak zwykle w krótkiej drelichowej spódnicy, obszarpanej u dołu, i w czerwonej błyszczącej bluzce. Nie nosiła kapelusza i jej lekko szpakowate czarne włosy spływały luźno na ramiona. Ręce i nogi były obnażone i grubo upudrowane mąką, tak samo jak twarz. Ktokolwiek wtedy zobaczył Peg, na pewno nigdy tego widoku nie zapomniał. Czarne oczka Peg błyszczały bardziej niż zwykle. Rozejrzała się po kościele i utkwiła wzrok w naszej ławce. — Ona tu idzie — szepnęła przerażona Felicity. — Rozsuńmy się, bo z nami usiądzie. Ale na ten manewr było już za późno. Felicity i Mała Baśń zanadto odsunęły się od siebie i tam właśnie klapnęła Peg. — No, jestem — oświadczyła głośno. — Mówiłam wam, że nigdy więcej nie stanie tu moja noga, ale nie mogłam sobie wybić z głowy tego, co ten chłopak — tu wskazała na Piotrka — rzekł w zimie. Doszłam do wniosku, że na wszelki wypadek od czasu do czasu zajrzę do kościoła. Biedne dziewczęta przeżywały katusze. Wszyscy obecni spoglądali z uśmiechem na naszą ławkę. Czuliśmy się okropnie skompromitowani, ale co mieliśmy robić? Peg bawiła się świetnie. Z naszej ławki mogła dobrze przyjrzeć się całemu kościołowi, nie wyłączając ambony i chóru. — Coś takiego! — zawołała. — Sam Kinnard! To on kiedyś na schodach kościoła upomniał się u Jakuba Marra o cztery centy. Sama słyszałam, jak mówił: „Coś mi się widzi, Jakubie, że wciąż mi nie dopłaciłeś czterech centów za tę krowę, co ci ją zeszłej zimy sprzedałem”. Koń by się uśmiał! Kinnardowie zawsze byli skąpi. To dlatego się wzbogacili! Nie wiem, co podczas tego przemówienia, które słyszał cały kościół, czul i myślał Sam Kinnard. Plotka głosi, że najpierw zbladł, a potem poczerwieniał. My, nieszczęśnicy, nic nie widzieliśmy, byliśmy zbyt zawstydzeni obecnością Peg w ławce Kingów. — O, Melita Ross — ciągnęła Peg. — Ma na głowie ten sam czepek, co sześć lat temu, kiedy ostatni raz byłam w kościele. Spójrzcie lepiej, jak się modnie ubrała pani Elmerowa Brewer! Nikt by nie pomyślał, że jej matka zmarła w przytułku dla ubogich. Biedna pani Brewer! Rzeczywiście była bardzo elegancka, począwszy od kapelusza przyozdobionego strusimi piórami aż po czubki pantofelków z koziej skórki, ale gotów jestem się założyć, że tego wieczoru mało ją to cieszyło. Kilku niegodziwców, w tym Dan, trzęsło się od powstrzymywanego śmiechu, większość osób jednak wyglądała tak, jakby się bała uśmiechnąć, żeby nie zwrócić na siebie uwagi Peg. — Oto przyszedł stary Stefan Grant! — zawołała ze złością Peg, wygrażając mu pięścią. — Wygląda na niewiniątko, co? A to stary łajdak. Podpalił swój dom, żeby dostać ubezpieczenie, a potem oskarżył mniel Ale jeszcze się z nim porachuję. On o tym wie i ja wiem. He–he–he! Peg złowieszczo zachichotała, a Stefan Grant starał się udawać, że nic nie słyszy. — Czy ten pastor nigdy nie przyjdzie? — jęknęła mi do ucha Felicity. — Wtedy ona chyba przestanie… Jednak pastor wciąż się nie pojawiał, a Peg nie zamierzała umilknąć. — A to kto? Maria Dean? — zastanawiała się głośno. — Od lat jej nie widziałam. Nigdy do niej nie zachodzę, bo nic się tam nie udaje przegryźć. To Claytonówna z domu, a Claytonowie nigdy nie umieli gotować. Maria wygląda teraz tak, jakby się skurczyła w praniu, co? O, Douglas Nicholson! Jego brat wsypał do naleśników na rodzinną kolację trutkę na szczury. Niezły kawał, co? Mówiono, że się pomylił. Miejmy nadzieję. A jego żona nosi jedwabną kieckę. Nikt by nie pomyślał, że ślub brała w bawełnianej. Zresztą w każdej by wzięła, byle tylko się wydać. A to Tymoteusz Patterson. Największy sknera pod słońcem. Jeszcze gorszy niż Sam Kinnard. Tymoteusz daje dzieciom po pięć centów, żeby obyły się bez kolacji, a kiedy idą spać, wykrada im te centy z kieszeni. To fakt! A kiedy umarł jego ojciec, nie pozwolił żonie ubrać go w najlepszą koszulę. Powiedział, że do trumny wystarczy stara. To też fakt. — Dłużej tego nie wytrzymam — skarżyła się Felicity. — Panno Bowen, nie powinna pani tak mówić o ludziach — zaprotestował cicho Piotrek, bo choć wciąż się jej strasznie bał, nie mógł znieść rozpaczy Felicity. — Nie przejmuj się, chłopcze — odpowiedziała dobrodusznie Peg. — Przecież ja gadam głośno to, co wszyscy myślą. Chcesz mię—tówkę? Ze zgrozą zobaczyliśmy, że Peg wyjmuje z kieszeni garść miętó—wek i wręcza po jednej każdemu z nas. Nie śmieliśmy odmówić i zaczęliśmy miętosić je w rękach. — Jedzcie! — nakazała gniewnie Peg. — Mama nie pozwala nam jeść cukierków w kościele — próbowała się tłumaczyć Felicity. — Hm. Widziałam parę dam nie gorszych od waszej mamy, jak dawały w kościele dzieciom miętówki — powiedziała wyniośle Peg. Włożyła do ust miętówkę i zaczęła ją z upodobaniem ssać. Odczuliśmy ulgę, bo przestała mówić, niestety trwało to krótko. Trzy bardzo elegancko ubrane młode panie przeszły napuszone koło naszej ławki i wywołały natychmiastową reakcję Peg. — Co tak zadzieracie nosa? — rzuciła kpiącym tonem. — O, stary Henryk Frewen wciąż jeszcze chodzi po tej ziemi. Nazwałam jego imieniem moją papugę, ma taki sam nos. Spójrzcie na Karolinę Marr! Od razu widać, że chciałaby znaleźć męża. A to Aleksander Marr. On jest prawdziwym chrześcijaninem. On i jego pies. Zawsze po psie da się poznać, czyjego pan jest religijny, czy nie. Aleksander Marr jest dobrym człowiekiem. Z ulgą usłyszeliśmy, że Peg kogoś chwali. Ale był to wyjątek. — Popatrzcie no na Dawida Frezera — ciągnęła bezlitośnie. —On tak długo dziękował Panu Bogu, że nie jest taki jak inni, że stało się to prawdą. Nie wygląda jak człowiek. A Zuzanna Frewen wszystkim zazdrości. Zazdrościła nawet staremu Rogersowi, bo pochowano go w najładniejszym miejscu na cmentarzu. Set Erskine ma taką samą minę jak wtedy, kiedy się urodził. Mówią, że wszystkich stworzył Bóg, ale mnie się coś zdaje, że Erskine’ów stworzył Szatan. — Ona wygaduje coraz to gorsze rzeczy — szepnęła zgnębiona Felicity. Na szczęście po chwili pojawił się pastor i Peg zamilkła. Splotła ręce na piersiach i wpatrzyła się w młodego kaznodzieję. Przez następne pół godziny zachowywała się nienagannie, tylko raz, kiedy pastor nawoływał do miłości bliźniego, wielokrotnie i głośno powtórzyła „Amen”. To nieco stropiło duchownego, który jej nie znał. Podniósł wzrok, spojrzał ze zdziwieniem na naszą ławkę, po czym zebrał siły i dalej odprawiał nabożeństwo. Peg w milczeniu przysłuchiwała się kazaniu, ale w połowie wstała. — Za nudne — powiedziała na cały głos. — Oczekiwałam czegoś bardziej interesującego. Pan Davidson umilkł i kiedy Peg wychodziła, w kościele panowała kompletna cisza. W pół drogi Peg zatrzymała się i odwróciła w stronę pastora. — W tym kościele jest tylu hipokrytów, że nie ma miejsca dla porządnych ludzi — oświadczyła. —1 lepiej by było, żeby ci hipokryci poszli do lasu i popełnili samobójstwo. Przy drzwiach odwróciła się jeszcze raz, żeby zadać ostatni cios. — Czasem to martwiłam się o Pana Boga, że ma aż tyle do roboty — rzekła. — Ale widzę, że nie muszę. Kapłani mówią mu, co ma robić. I Peg triumfalnie wyszła. Biedny pastor Davidson jąkając się podjął wątek kazania. Stary radny Bayley, którego uwagi nie odwróciłoby nawet trzęsienie ziemi, mówił potem, że owo kazanie było bardzo budujące. Nie sądzę jednak, by ktoś inny potrafił je docenić. W każdym razie nie my, Kingowie. Wróciwszy do domu nie mogliśmy nawet przypomnieć sobie tekstu z Biblii, na którym pastor oparł kazanie. Felicity była niepocieszona. — Pastor Davidson będzie pewny, że ona należy do naszej rodziny. Nigdy nie przyjdę do siebie po tym upokorzeniu! Piotrku, nie mów już nikomu, że powinien chodzić do kościoła. To wszystko twoja wina. — Nie martw się. Kiedyś będzie to świetna historyjka do opowiedzenia — pocieszała ją Mała Baśń. ROZDZIAŁ XXII JANKESKA BURZA W któreś sierpniowe popołudnie wokół Kamiennego Pulpitu zasiadło sześcioro dzieci w towarzystwie jednej osoby dorosłej. Była nią panna Reade, która udzielała dziewczynkom lekcji muzyki. Dała się ubłagać i została na podwieczorku, ku ogromnej radości uwielbiających ją uczennic. Wkrótce dołączyła do nas Mała Baśń, niosąc w ręku wielki mak, niczym purpurowy kielich napełniony sierpniową magią. Podała go pannie Reade, a kiedy ta wyciągnęła dłoń, zobaczyłem, żerna na palcu pierścionek. Zauważyłem go, bo dziewczęta mówiły, że panna Reade nie lubi pierścionków i ich nie nosi. Nie był nowy, trochę staroświecki, ale bardzo piękny; wokół szafiru pobłyskiwały diamenciki. Kiedy panna Reade odeszła, spytałem Małą Baśń, czy zauważyła ten pierścionek. Skinęła głową, ale nic nie powiedziała. — Ejże, Saro, ty coś o tym pierścionku wiesz! — Mówiłam wam kiedyś, że kiełkuje historyjka, ale musicie poczekać, aż dojrzeje. — Czy panna Reade wybiera się za mąż, może za kogoś, kogo znamy? — nalegałem. — Ciekawość to pierwszy stopień do piekła — odparła chłodno Mała Baśń. — Panna Reade nic mi nie mówiła, że chce wyjść za mąż. W swoim czasie dowiesz się wszystkiego. Kiedy Mała Baśń zaczynała zachowywać się jak dorośli, przestawałem ją lubić. Z godnością więc zmieniłem temat rozmowy, a ją to ubawiło. Mała Baśń była cały tydzień z wizytą u krewnych u Markdale i wróciła do domu z nowym zapasem historyjek. Większość z nich usłyszała od starych żeglarzy znad zatoki. Tego ranka obiecała, że opowie nam o największej tragedii na północnym wybrzeżu i teraz przypomnieliśmy jej o tej obietnicy. — Jedni mówią o „jankeskiej burzy”, inni o „amerykańskim huraganie” — zaczęła Mała Baśń, siadając koło panny Reade. Była cała rozpromieniona, bo nauczycielka objęła ją ramieniem. — Wydarzyło się to blisko czterdzieści lat temu, w październiku 1851 r. Opowiedział mi o tym stary pan Coles z przystani. Był wówczas młodym człowiekiem i powiada, że nigdy nie zapomni owego strasznego przeżycia. Jak wiecie, w tamtych czasach setki amerykańskich kutrów przypływało tu łowić makrele. Pewnej pięknej sobotniej nocy z przylądka w Markdale można było zobaczyć ponad sto statków. A w poniedziałek wieczorem siedemdziesiąt z nich spoczywało już na dnie morza. Ocaleli niemal wyłącznie ci, którzy w sobotę zawinęli do przystani, żeby uczcić świąteczny dzień. Pan Coles mówi, że reszta łowiła całą niedzielę i że ta burza była karą zesłaną przez Boga. Choć przyznaje, że paru kutrom udało się potem zawinąć do przystani, więc nie można być tego zupełnie pewnym. Ale fakt pozostaje faktem, że w niedzielę wieczorem rozpoczął się niespodziewanie straszliwy sztorm — największy sztorm, jaki kiedykolwiek oglądało północne wybrzeże. Trwał dwa dni, morze wyrzuciło na brzeg dziesiątki wraków statków. Jeśli natrafiły na piaszczyste plaże, to część załogi uchodziła z życiem, jeśli na przybrzeżne skały — wszyscy ginęli. Przez całe tygodnie znajdowano zwłoki. Czy możecie to sobie wyobrazić? Wielu ludzi nie udało się rozpoznać. Pochowano ich na cmentarzu w Markdale. Pan Coles przypomniał sobie zwrotkę wiersza, który ułożył po tym tragicznym wydarzeniu nauczyciel z Markdale. Wśród drzew na wzgórzu, koło kościoła W grobach spoczęli rybacy. Zginęli wszyscy w falach morza, I morze teraz płacze. Pan Coles nie pamiętał całego wiersza. Ale najsmutniejsza ze wszystkich opowieści o „jankeskiej burzy” jest historia kutra „Franklin Dexter”. Rozbił się on o przylądek w Markdale i zginęła cała załoga, w tym kapitan i jego trzech braci. Tych czterech młodych ludzi było synami pewnego starego człowieka, który mieszkał w Portland, w Maine. Kiedy dowiedział się o ich śmierci, przyjechał na Wyspę Księcia Edwarda odszukać ciała. Ich zwłoki morze wyrzuciło na brzeg i zostali pochowani na cmentarzu w Markdale. Ale ojciec obiecał matce, że przywiezie synów do domu i urządzi pogrzeb. Załadowano więc trumny na żaglowiec w przystani w Markdale, a ojciec miał wrócić pasażerskim parowcem. Ten żaglowiec nazywał się „Śeth Hali”, bo tak brzmiało nazwisko kapitana. Kapitan Hali był bezbożnym człowiekiem, przeklinał tak, że mroziło krew w żyłach. Tego wieczoru, gdy miał wypłynąć z Markdale, starzy żeglarze ostrzegali go, że zbliża się sztorm i lepiej zrobi, jeśli zostanie w porcie. Kapitan był wściekły, bo napotkał już kilka przeszkód. Zaklinał się, że wypłynie tego dnia z przystani i „nie przeszkodzi mu w tym sam Pan Bóg!” I wypłynął. Dopadła go burza. „Seth Hali” poszedł na dno, no i żywi wraz z umarłymi znaleźli tam razem wieczny odpoczynek. A biedna matka w Maine nie doczekała się swoich synów. Pan Coles uważa, że tak zapisano w niebie. Sądzone im było nie mieć grobu, lecz zostać na dnie morza aż po dzień, kiedy wstaną z martwych. Śpią spokojnie w zielonej otchłani, Jakby fale były murawą… — zacytowała cicho panna Reade. — Jestem wdzięczna losowi — dorzuciła — że nie należę do tych, których bliscy wyruszają na morze. Nikomu na tym świecie nie brak trosk, a oni dźwigają ich podwójne brzemię. — Wuj Stefan był żeglarzem i utonął — powiedziała Felicity. — Babcia się całkiem załamała. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego mężczyźni nie potrafią usiedzieć na lądzie. Cecylia zaczęła ronić łzy na kwadrat narzuty. Pilnie haftowała nazwiska. Zbierała je od jesieni, miała ich już bardzo dużo, ale Kitty Marr zdobyła o jedno więcej i Cecylii trudno było się z tym pogodzić. — A w dodatku za jedno nazwisko nie dostałam pieniędzy — narzekała. — I pewnie nie dostanę, bo nigdy się nie zdobędę na odwagę, żeby o tym przypomnieć Peg. — Wobec tego ja bym nie haftowała jej nazwiska — oświadczyła Felicity. — Nie ośmielę się. Ona by się dowiedziała i byłaby wściekła. Gdyby udało mi się zdobyć jeszcze jedno nazwisko, byłabym zupełnie zadowolona. Ale nie znam nikogo, kogo by już o to nie proszono. — Z wyjątkiem pana Campbella — zauważył Dan. — Och, do pana Campbella nie ma po co się zwracać. Wszyscy o tym wiedzą. On nie wierzy w misje. Mówi, że na sam dźwięk słowa „misja” dostaje drgawek i nigdy na żadną misję nie dał ani centa. — Ale ktoś powinien go poprosić. Bo inaczej będzie mógł się tłumaczyć, że nikt się do niego nie zgłaszał — upierał się Dan. — Naprawdę tak myślisz? — zapytała Cecylia. — A myślę — odpowiedział poważnie Dan. Dan nawet z Cecylią lubił się czasem droczyć. Cecylia przez cały dzień wyraźnie czymś się trapiła. Następnego ranka podeszła do mnie i zapytała: — Bev, czy pójdziesz ze mną dziś po południu na spacer? — Jasne — odparłem. — Ale dokąd? — Chcę pójść do pana Campbella i poprosić, aby zgodził się na zamieszczenie jego nazwiska na narzucie — oświadczyła stanowczo Cecylia. — Pewnie się to na nic nie zda. Pamiętasz, w zeszłym roku nie chciał nic dać na bibliotekę szkolną, dał dopiero wtedy, gdy Mała Baśń opowiedziała mu historyjkę o jego babce. Tym razem ona nie chce ze mną pójść, nie wiem dlaczego. A ja nie potrafię opowiadać historyjek i śmiertelnie się go boję. Ale uważam to za swój obowiązek, no i bardzo bym chciała zebrać tyle samo nazwisk, co Kitty Marr. ROZDZIAŁ XXIII MAŁA BOHATERKA Zgodnie z planem po południu wybraliśmy się stawić czoło lwu w jego jaskini. Droga była piękna, bo szliśmy na przełaj. Wędrówka sprawiała nam dużą radość, choć wiedzieliśmy, że rozmowa z panem Campbellem nie będzie przyjemna. Tak, podczas naszej ostatniej wizyty był uprzejmy, ale wtedy poszła z nami Mała Baśń i zaraz oczarowała go swoim głosem. Teraz nie mieliśmy takiego sprzymierzeńca, a pan Campbell był znany ze swojej wrogości do wszelkich poczynań misyjnych. — Może byłoby lepiej, gdybym się ładnie ubrała — westchnęła Cecylia, patrząc na swoją sukienkę. Była ona wprawdzie czysta i wyprasowana, ale spłowiała, przyciasna i krótka. — Mała Baśń mi to doradzała, ale mama nie pozwoliła. Powiedziała, że to bzdury, bo pan Campbell w ogóle nie zauważy, co ja mam na sobie. — Według mnie pan Campbell zauważa znacznie więcej, niżby sobie człowiek życzył — podzieliłem się swym spostrzeżeniem. — Dużo bym dała, żeby już było po wszystkim — biadała Cecylia. — Nawet nie wiesz, jak ja się boję. — Wiesz co, Cecylio, przestańmy teraz o tym myśleć — powiedziałem. — Po co mamy psuć sobie spacer. — Łatwo powiedzieć — mruknęła, ale przestała lamentować. Z początku szliśmy wzgórzem, które pyszniło się pióropuszami złotych rózg. Poniżej widzieliśmy skąpane w słońcu Carlisle. Oślepiająca jasność przelewała się z doliny w stronę odległej przystani w Markdale. Potem zeszliśmy do małej dolinki, porosłej bladofioletowymi ostami i wypełnionej ich wonią. Kto powiedział, że osty nie pachną? Niech pójdzie nad strumyk w dolince tuż przed zmierzchem, a poczuje falę ich ulotnego, słodkiego zapachu. Nasza dróżka wiodła teraz przez jodłowy las, gdzie nad strumieniem odprawiał czary wiatr, szemrząc wśród przyjaznych cieni gałęzi. Z obu stron ścieżki aksamitny zielony mech poprzetykany był kępami wilczych jagód. Wilcze jagody nie nadają się do jedzenia. Są mączyste i niesmaczne. Ale miło jest patrzyć na ich płonącą czerwień. To klejnoty, w które zdobi się sosnowy las. Cecylia zerwała oblepioną owocami gałązkę i przypięła na piersi, ale nie bardzo do niej pasowały. Pomyślałem, jak urzekająco wyglądałyby te kiście jagód w brązowych lokach Małej Baśni. Może pomyślała też o tym Cecylia, bo powiedziała nagle: — Bev, czy nie uważasz, że Mała Baśń bardzo się ostatnio zmieniła? — Cóż, czasem, ale tylko czasem, wydaje mi się, że bardziej należy do dorosłych niż do nas — odparłem niechętnie. — Zwłaszcza kiedy wkłada tę swoją długą sukienkę druhny. — No tak, ona jest najstarsza — westchnęła Cecylia. — Ma piętnaście lat, jest prawie dorosła. — I dorzuciła porywczo: — Nie lubię myśleć, że dorośniemy. Felicity o tym marzy, a ja nie! Chciałabym zawsze być małą dziewczynką i bawić się z tobą i z Feliksem, i z całą resztą. Ile razy myślę o tym, że będę dorosła, czuję się okropnie zmęczona. Zupełnie nie wiem dlaczego. Coś w jej słowach i w jej błagalnym spojrzeniu zaniepokoiło mnie. Ucieszyłem się, że jesteśmy u kresu wędrówki. Przed nami stał wielki dom pana Campbella, na stopniach werandy siedział dostojnie duży pies. — Ojej! — Cecylia aż zadrżała. — Miałam nadzieję, że nie będzie tu tego psa. — On nie gryzie — uspokoiłem ją. — Ale wygląda tak, jakby chciał ugryźć — odpowiedziała Cecylia. Pies istotnie sprawiał takie wrażenie, a kiedy nieśmiało wchodziliśmy po stopniach, popatrzył na nas wrogo. Pan Campbell z jednej strony, pies z drugiej, tego już było dla Cecylii za wiele. Trzęsła się ze zdenerwowania. Choć może dobrze, że ten potwór odciął jej drogę ucieczki, bo obawiam się, iż zawróciłaby i zwiała, gdy tylko rozbrzmiały kroki w sieni. Drzwi otworzyła gospodyni i uprzejmie wprowadziła nas do saloniku, gdzie siedział pogrążony w lekturze pan Campbell. Odłożył niechętnie książkę i nic nie odpowiedział na nasze nieśmiałe dzień dobry. Przez parę minut panowało nieznośne milczenie, marzyliśmy, żeby się znaleźć o sto mil stąd, aż wreszcie pan Campbell zapytał: — No co, znów chodzi wam o bibliotekę szkolną? Po drodze Cecylia zwierzyła mi się, że zupełnie nie wie, jak zacząć rozmowę. Teraz pan Campbell dostarczył jej wspaniałej okazji, przemówiła więc szybko drżącym głosikiem: — Nie, panie Campbell, chodzi mi o naszą misyjną narzutę z autografami. Narzuta będzie się składała z tylu kwadratów, ilu jest członków naszego misyjnego towarzystwa. Każde z nas ma przydzielony jeden kwadrat i zbiera nazwiska. Za umieszczenie nazwiska płaci się pięć centów, a jeśli chce pan, żeby pana nazwisko znalazło się na środku, to dziesięć. Kiedy zbierzemy nazwiska, haftujemy je na kwadratach. A pieniądze wysyłamy dla dziewczynki z Korei, którą się opiekujemy. Słyszałam, że nikt pana jeszcze nie prosił, więc może zgodzi się pan, abym umieściła pana nazwisko na moim kwadracie. Pan Campbell zmarszczył brwi. — Duby smalone! — zawołał gniewnie. — Nie wierzę w te zagraniczne misje. Nie daję na nie ani centa. — Pięć centów to nie taka duża suma — zauważyła poważnym tonem Cecylia. Pan Campbell przestał się srożyć i uśmiechnął się. — Nie zrujnuje mnie — przyznał. — Ale chodzi o zasadę. A to wasze całe towarzystwo to czysta kpina, należycie do niego dla zabawy, inaczej nikt by was tam nie zaciągnął. Ci poganie mało was w gruncie rzeczy obchodzą. — Ależ obchodzą — protestowała Cecylia. — Dużo myślimy o tych biednych koreańskich dzieciach i chcielibyśmy im choć odrobinę pomóc. Naprawdę, panie Campbell. — Nic ci nie wierzę — powiedział niegrzecznie pan Campbell. — Bawicie się tą niby— pomocą. Urządzacie przedstawienia, uganiacie się za autografami i wyciągacie pieniądze od rodziców. Nic was to nie kosztuje. Ale nie zrobilibyście dla tych pogańskich dzieci nic, co by wam sprawiło przykrość. — Ależ zrobilibyśmy! — zawołała Cecylia, zapominając o swojej nieśmiałości. — Chciałabym mieć okazję, żeby to panu udowodnić. — Chciałabyś, co? No, dobrze, biorę cię za słowo. Jutro jest nabożeństwo z komunią, w kościele będzie tłok i wszyscy przyjdą wystrojeni. Jeśli ty pojawisz się tak ubrana jak w tej chwili i nikomu nie powiesz dlaczego, to dam ci na tę twoją narzutę pięć dolarów. Biedna Cecylia! Ma pójść do kościoła w wypłowiałej sukience, zniszczonym starym kapelusiku od słońca i znoszonych trzewikach. — Boję się… boję się, że mama mi nie pozwoli — wyjąkała. Jej oprawca ponuro się uśmiechnął. — Zawsze można znaleźć wymówkę — powiedział z ironią. Cecylia spurpurowiała i wyprostowała się, dzielnie stawiając panu Campbellowi czoło. — To nie wymówka! — zawołała. — Jeśli mama mi pozwoli, to na pewno przyjdę w tej sukience. Ale jej muszę wyjaśnić dlaczego, bo inaczej nigdy się nie zgodzi. — Och, rodzinie możesz powiedzieć — ustąpił pan Campbell — ale nikomu więcej nie wolno ci aż do poniedziałku pisnąć słówka. Dowiem się o tym i z naszej umowy nici. Jeśli zobaczę cię jutro w kościele tak ubraną jak dzisiaj, to masz moje nazwisko i pięć dolarów. Ale nie zobaczę! Do jutra zmienisz zdanie. — O, nie — stanowczo oświadczyła Cecylia. — To się okaże. A teraz chodźcie ze mną do obory. Mam prześliczne małe cielątko. Musicie je obejrzeć. Pan Campbell oprowadził nas po gospodarstwie i był bardzo rozmowny. Miał piękne konie, krowy i owce, świetnie się bawiłem, ale nie wydaje mi się, żeby sprawiło to przyjemność Cecylii. Milczała i nawet jabłkowite źrebaczki nie wzbudziły w niej entuzjazmu. W drodze powrotnej do domu spytała mnie bardzo poważnym tonem, czy według mnie pan Campbell po śmierci pójdzie do nieba. — Jasne, że pójdzie — odpowiedziałem. — Przecież jest członkiem kościoła. — No, tak. Ale on chyba nie pasuje do nieba. Jego obchodzą tylko zwierzęta. — Z ludźmi lubi się droczyć — zauważyłem. — Cecylio, ty naprawdę chcesz pójść jutro do kościoła w tej sukience? — Jeśli mi mama pozwoli. Nie dopuszczę, by pan Campbell triumfował. I chcę mieć tyle nazwisk, co Kitty. I pomóc tym biednym koreańskim dzieciom. Ale to będzie okropne. Sama nie wiem, czy chcę, żeby mama mi pozwoliła. Sądziłem, że ciotka Janet się sprzeciwi, ale ona czasem zaskakiwała nas. Roześmiała się tylko i powiedziała Cecylii, iż daje jej wolną rękę. Felicity wpadła w szał i oświadczyła, że jeśli Cecylia nie zdejmie tych łachmanów, to ona do kościoła w ogóle nie pójdzie. Dan zaraz jej się zapytał, czy do kościoła chodzi po to, by pokazywać swoje piękne szatki i przyjrzeć się, jak kto jest ubrany, pokłócili się i przez dwa dni nie rozmawiali ze sobą ku wielkiemu zmartwieniu Cecylii. Podejrzewam, że biedna Cecylia marzyła, by następnego dnia padał deszcz, była jednak cudowna pogoda. Czekaliśmy w sadzie na Małą Baśń, która zaczęła się ubierać dopiero wówczas, gdy Felicity i Cecylia były już gotowe. Felicity wyglądała prześlicznie w ozdobionym kwiatami kapelusiku, muślinowej wykrochmalonej sukience i czarnych pantofelkach. Cecylia stała przy niej w milczeniu, bardzo blada, miała na sobie tę wyblakłą sukienkę i ciężkie buty. Ale na jej buzi malowało się zdecydowanie. Cecylia nie należała do osób, które wycofują się, kiedy już raz coś postanowią. — Wyglądasz okropnie — powiedziała Felicity. — Ale mało mnie to obchodzi. Usiądę w ławce wuja Jakuba. Nie zamierzam siedzieć z tobą. Dziś w kościele będzie dużo obcych ludzi, pewnie przyjdzie całe Markdale, i co oni sobie o tobie pomyślą? I wielu z nich nigdy nie dowie się prawdy. — Ach, niech ta Sara się wreszcie pośpieszy — jęknęła Cecylia. — Możemy się spóźnić. Wolałabym przyjść do kościoła pierwsza i wśliznąć się do ławki. — O, już jest! — zawołał Dan. — Ojej! Co ona ma na sobie? Mała Baśń podeszła do nas z filuternym uśmiechem. Dan gwizdnął. Cecylia popatrzyła na nią z wdzięcznością. Mała Baśń też włożyła starą sukienkę i ciężkie trzewiki. — No widzisz, Cecylio, nie jesteś sama. — Teraz to nie będzie takie straszne — powiedziała Cecylia z westchnieniem ulgi. Myślę jednak, że było straszne. Małą Baśń niewiele to obchodziło, ale Cecylia płonęła ze wstydu, gdy wszyscy przyglądali się im z ciekawością. Potem powiedziała mi, że gdyby miała przejść przez to sama, na pewno by tego nie zniosła. Pan Campbell podszedł do nas na cmentarzu. W jego oczach pojawił się wesoły chochlik. — No tak, panienko, dotrzymałaś słowa — zwrócił się do Cecylii. — Ale to tylko ty miałaś się tak ubrać. Pewnie uważasz, że udało ci się mnie oszukać. — Wcale nie! — odpowiedziała za nią Mała Baśń. — Ona była już gotowa do wyjścia, kiedy mnie zobaczyła. Więc dotrzymała umowy, choć uważam, panie Campbell, że postąpił pan okrutnie. — Tak? No cóż, proszę o wybaczenie. Nie sądziłem, że się na to zdobędzie. Byłem pewny, że kobieca próżność będzie silniejsza niż te misjonarskie zapędy. Myliłem się. Ale nie wiem, ile w tym było religijnej gorliwości, a ile uporu Kingów. Dotrzymam obietnicy. Dostaniesz pięć dolarów, panienko, i pamiętaj wyhaftować moje nazwisko na samym środku. ROZDZIAŁ XXIV NIE DOPOWIEDZIANE NOWINY — Dziś wieczorem coś wam w sadzie opowiem — oznajmiła któregoś dnia przy śniadaniu Mała Baśń. Oczy błyszczały jej z podniecenia. Wyglądała tak, jakby niewiele spała. Poprzedniego wieczora odwiedziła pannę Reade i wróciła, kiedy byliśmy już w łóżkach. Piękna Alicja przestała uczyć muzyki i za parę dni miała wrócić do domu. Cecylia i Felicity rozpaczały. Ale zauważyłem, że Mała Baśń, która jeszcze bardziej niż one uwielbiała pannę Reade, jakoś się nie martwi. — A dlaczego nie teraz? — spytała Felicity. — Bo najprzyjemniej jest opowiadać wieczorem. Wspomniałam o tym, żebyście przez cały dzień mogli się na to cieszyć. — Czy to o pannie Reade? — dopytywała się Cecylia. — Nic nie powiem. — Założę się, że wychodzi za mąż! — wykrzyknąłem, przypomniawszy sobie pierścionek. — Tak?! — zawołały chórem Felicity i Cecylia. Mała Baśń spojrzała na mnie z niechęcią. Nie lubiła, żeby ktoś psuł efekt jej teatralnych wystąpień. — Nic wam teraz nie powiem. Musicie poczekać do wieczora. — Co to może być? — zastanawiała się Cecylia po wyjściu Małej Baśni. — No pewno nic ważnego — powiedziała Felicity, zaczynając sprzątać ze stołu. — Mała Baśń zawsze robi z igły widły. I nie wierzę, żeby panna Reade wybierała się za mąż. Nie ma tu żadnego kawalera, a pani Armstrong twierdzi, że z nikim nie koresponduje. A nawet gdyby miała takie zamiary, to nie zwierzałaby się Małej Baśni. — Mogłaby. Bardzo się zaprzyjaźniły. — Panna Reade wcale jej bardziej nie lubi niż ciebie czy mnie. — Może nie bardziej, ale inaczej — upierała się Cecylia. — Nie potrafię wytłumaczyć, na czym to polega. — No pewnie. Bo to bzdury — prychnęła wzgardliwie Felicity. — Mało mnie to obchodzi — powiedział wyniośle Dan. — To na pewno jakieś dziewczyńskie tajemnice. Mimo to pojawił się wieczorem w Alei Wuja Stefana, gdzie dojrzewające jabłka pobłyskiwały na gałęziach jak klejnoty. — No, powiesz nam teraz, co się stało? — spytała niecierpliwie Felicity. — Panna Reade rzeczywiście wychodzi za mąż — oznajmiła Mała Baśń. — Powiedziała mi o tym wczoraj wieczorem. Ślub odbędzie się za dwa tygodnie. — Za kogo?! — wykrzyknęły siostry. — Za… — tu Mała Baśń spojrzała na mnie tak, jakby chciała powiedzieć: „Przynajmniej tego mi nie popsujesz” — … za Dziwaka. Zdumienie odebrało nam na chwilę mowę. — Saro Stanley, mówisz poważnie? — wydukała wreszcie Felicity. — Oczywiście. Przypuszczałam, że się zdziwicie. Mnie to nie zaskoczyło. Podejrzewałam to całe lato. Może pamiętacie, jak któregoś wieczoru wiosną odprowadzałam pannę Reade i powiedziałam wam potem, że kiełkuje nowa historyjka? Bo widziałam, jak Dziwak na nią patrzył, kiedy zatrzymaliśmy się przy jego płocie, bo chciałam zamienić z nim parę słów. — Dziwak… — powtórzyła oszołomiona Felicity. — To chyba niemożliwe… Powiedziała ci to sama panna Reade? — Tak. — Więc to prawda… Ale jak to się mogło stać? On jest taki nieśmiały i nieporadny. Że też się zdobył na odwagę, by się jej oświadczyć. — Może to ona mu się oświadczyła — wtrącił Dan. Mała Baśń miała taką minę, jakby mogła coś na ten temat powiedzieć. Chcąc ją sprowokować, zawołałem: — Dam głowę, że tak właśnie było! — Niezupełnie — zaprzeczyła niechętnie Mała Baśń. — Wiem, jak to się stało, ale nie mogę wam powiedzieć. Wiele odgadłam sama, trochę opowiedziała mi panna Reade, a trochę Dziwak, gdy wracaliśmy wczoraj razem. Było ciemno i mówił tak, jakby rozmawiał z samym sobą — chyba w ogóle zapomniał, że z nim idę. Wobec mnie nigdy nie okazywał nieśmiałości, ale też nigdy nie mówił tak jak wczoraj. — Powtórz nam wszystko — zaczęła nalegać Cecylia. — Nikomu nie powiemy. Mała Baśń pokręciła przecząco głową. — Nie. Nie mogę. I tak byście tego nie zrozumieli. A ja też nie bardzo umiem to opowiedzieć. To by było strasznie trudne. Boję się, że teraz nie dam rady. Kiedyś pewnie będę potrafiła. To bardzo piękna historia, ale jeśli się ją opowie w nieodpowiedni sposób, może się wydać śmieszna. — Zupełnie nie wiem, o co ci chodzi, i założę się, że sama nie wiesz — obruszyła się Felicity. — Jedno jest jasne: panna Reade zamierza wyjść za Jaspera Dale’a i wcale mi się to nie podoba. Ona jest taka piękna i czarująca. Myślałam, że wyjdzie za jakiegoś dziarskiego młodzieńca. Jasper Dale jest od niej prawie o dwadzieścia lat starszy, jest taki niezręczny i nieśmiały, no i jest pustelnikiem. — Panna Reade jest bardzo szczęśliwa — powiedziała z naciskiem Mała Baśń. — Uważa, że Dziwak jest cudowny, i ma rację. Wy go nie znacie, ale ja zdążyłam go poznać. — Nie masz się czym chwalić — prychnęła Felicity. — Nie chwalę się. Ale to prawda. I w całym Carlisle tylko ja i panna Reade wiemy, jaki jest Dziwak. Nikomu poza tym nie chciało się przebić przez skorupę jego nieśmiałości. — Kiedy mają się pobrać? — spytała Felicity. — Za dwa tygodnie. A potem wrócą tu i zamieszkają w Złotym Kamieniu. Czy to nie cudownie, że panna Reade pozostanie tak blisko nas? — Ciekawa jestem, co ona myśli o tym tajemniczym pokoju. Dziwak nazwał swój dom — jakże ładnie — Złotym Kamieniem. Czytelnicy pierwszej części naszej kroniki rodzinnej pamiętają być może, że łączyła się z nim pewna tajemnica. — Panna Reade wie o nim wszystko i uważa to za piękne… Ja też — poinformowała nas Mała Baśń. — Znasz tajemnicę zamkniętego pokoju?! — wykrzyknęła Cecylia. — Tak, Dziwak mi to wczoraj opowiedział. Mówiłam wam, że prędzej czy później się dowiem. — No i…? — Tego też wam nie mogę powtórzyć. — Jesteś wstrętnym sobkiem! — wybuchła Felicity. — To przecież nie ma nic wspólnego z panną Reade, więc mogłabyś nam powiedzieć. — Owszem, ma coś wspólnego z panną Reade. — Przecież Dziwak nie znał jej ani nawet o niej nie słyszał, dopóki tej wiosny nie przyjechała do Carlisle. — Felicity wyraźnie nie wierzyła. — A ten pokój jest zamknięty już od lat. — Nic wam nie będę tłumaczyć, ale mówię prawdę. — Bardzo dziwne — nie dawała za wygraną Felicity. — Na książkach w tym pokoju był podpis „Alicja”, a jest to imię panny Reade — zaczęła się zastanawiać Cecylia. — Może on ją jednak znał… — Pani Griggs mówi, że ten pokój jest zamknięty od dziesięciu lat. Przed dziesięciu laty panna Reade była dziesięcioletnią dziewczynką. Więc nie może być tamtą Alicją — dowodziła Felicity. — Jak myślicie, czy będzie nosiła tę błękitną jedwabną sukienkę? — odezwała się Sara Ray. — I co zrobi z tym portretem, jeśli nie jest to jej portret? — zapytała Cecylia. — Nie może być jej, bo pani Griggs rozpoznałaby ją, kiedy panna Reade przyjechała do Carlisle — zauważył Feliks. — Nie będę sobie nad tym dłużej łamać głowy — powiedziała ze złością Felicity, widząc uśmieszek Małej Baśni. — A Sara jest wstrętną egoistką, bo nie chce nam nic powiedzieć. — Nie mogę — powtórzyła cierpliwie Mała Baśń. — Kiedyś mówiłaś mi, że domyślasz się, kim jest ta tajemnicza Alicja. — wtrąciłem. — Czy twoje przypuszczenia się sprawdziły? — Tak. — Czy ten pokój dalej pozostanie zamknięty? — spytała Cecylia. — O nie. To będzie salonik panny Reade. — No to go zobaczymy, gdy pójdziemy ją odwiedzić — zauważyła Cecylia. — Ja bym się bała do niego wejść — przyznała się Sara Ray. — Nienawidzę takich tajemniczych rzeczy. Zaraz dostaję drgawek. — A ja je uwielbiam. To takie ekscytujące — wyznała Mała Baśń. — Pomyślcie tylko, to już będzie drugi ślub osób, które znamy — wtrąciła Cecylia. — Mam tylko nadzieję, że zaraz nie nastąpi pogrzeb — oświadczyła ponuro Sara Ray. — Wczoraj wieczorem na stole stały trzy zapalone lampy i Judy Pineau powiedziała, że szykuje się pogrzeb. — Hm, pogrzebów nie brak — zauważył Dan. — Ale to oznacza pogrzeb kogoś, kogo znamy. Ja w to nie wierzę, ale Judy twierdzi, że zawsze się sprawdza. Mam nadzieję, że to nie będzie pogrzeb kogoś, kogo dobrze znamy. Ale wolałabym, żebyśmy go trochę znali, bo wtedy będę mogła pójść na pogrzeb. Chciałabym pójść na pogrzeb. — Jak możesz mówić takie okropne rzeczy — zganiła ją ze zgrozą w głosie Felicity. Sara Ray zrobiła zdziwioną minę. — A co w tym okropnego? — zapytała. — Na pogrzeby nie chodzi się dla przyjemności — powiedziała surowo Felicity. — A ty masz nadzieję, że ktoś umrze po to, byś mogła pójść na pogrzeb. — Nie, wcale tego nie powiedziałam, Felicity. Nie chcę niczyjej śmierci. Ale jeśli już ktoś, kogo znam, musi umrzeć, to chętnie pójdę na pogrzeb. Nigdy jeszcze nie byłam na pogrzebie. — Nie mów o pogrzebach z okazji ślubu — znów upomniała ją Felicity. — To nie przynosi szczęścia. No cóż, uważam, że panna Reade robi głupstwo, ale życzę jej jak najlepiej. I mam nadzieję, że Dziwak podczas ceremonii ślubnej nie popełni jakiejś niezręczności, chociaż wątpię, czy mu się to uda. — Ślub odbędzie się tylko w gronie rodziny. — Już się cieszę na to, jak przyjdą razem do kościoła — zachichotał Dan. — Ciekaw jestem, jak uda mu się usiąść z nią w ławce. Albo wejdzie pierwszy, albo nadepnie jej na suknię, albo potknie się o własne nogi. — Może pierwszej niedzieli po ślubie w ogóle nie pójdzie z nią do kościoła — powiedział Piotrek. — To się już raz zdarzyło w Markdale. Nowożeńcy tak się wstydzili, że żona dłuższy czas chodziła sama. — Coś takiego mogło się zdarzyć w Markdale, ale nie u nas w Carlisle — oświadczyła wyniośle Felicity. Zauważyłem, że Mała Baśń zamierza się wymknąć, a na jej buzi maluje się wyraźna dezaprobata. Poszedłem za nią. — Co ci się stało, Saro? — Nie mogę znieść, jak oni tak mówią o pannie Reade i panu Dale — odpowiedziała z wściekłością. — To taka piękna historia, a oni to ośmieszają. — Opowiedz mi o tym, Saro — poprosiłem. — Ja zrozumiem i nikomu nie powtórzę. — Chyba zrozumiesz — odparła z namysłem. — Ale nawet tobie nie mogę jeszcze opowiedzieć, bo nie potrafię znaleźć odpowiednich słów. Czuję, że można to przekazać w jeden jedyny sposób — i wciąż nie wiem w jaki. Ale kiedyś ci opowiem, Bev. I dotrzymała słowa. Czterdzieści lat później napisałem do niej, a dzielił nas ocean i wiele krajów, donosząc o śmierci Jaspera Dale’a i przypominając o obietnicy. W odpowiedzi opisała mi historię miłości Jaspera Dale’a i Alicji Reade. Teraz, kiedy Alicja spoczywa już pod szemrzącymi wiązami na starym cmentarzyku w Carlisle, obok swego małżonka, można już zapoznać świat z tą opowieścią z minionych czasów. ROZDZIAŁ XXV HISTORIA MIŁOŚCI DZIWAKA (NAPISANA PRZEZ MAŁĄ BAŚŃ) Jasper Dale mieszkał samotnie w starym domostwie, które nazwał Złotym Kamieniem. W Carlisle uważano ogólnie nadawanie nazwy farmie za niemądry wymysł, ale jeśli już ktoś chce, to taka nazwa powinna mieć sens. Dlaczego Złoty Kamień, a nie Sosnówka lub Zielone Wzgórze, czy też nieco bardziej wyszukanie Dom pod Bluszczem? Od śmierci matki Jasper mieszkał sam. Kiedy matka umarła, miał dwadzieścia lat, teraz zbliżał się do czterdziestki, ale nikt by tego nie powiedział, choć nie wyglądał szczególnie młodo — nigdy zresztą nie wyglądał młodo. Zawsze różnił się od swoich rówieśników, przy czym nie chodziło tu tylko o jego chorobliwą nieśmiałość. Był inny. Lubił trzymać się na uboczu. Całe życie spędził w Carlisle, ale mieszkańcy Carlisle wiedzieli o nim tylko jedno — że jest rozpaczliwie nieśmiały, choć oczywiście uważali, iż wiedzą wszystko. Wychodził jedynie do kościoła, nie brał udziału w życiu towarzyskim. Wobec większości mężczyzn zachowywał dystans i rezerwę, do kobiet się w ogóle nie odzywał ani na nie nie patrzył. Jeśli któraś się do niego zwróciła, to choćby była wiekową staruszką, rumienił się i tracił kontenans. Nie miał przyjaciół ani kolegów, można by sądzić, że obce mu były wszelkie ludzkie uczucia. Nie zatrudniał gospodyni, ale jego dom, w którym stały staroświeckie meble, lśnił czystością. Nigdzie śladu kurzu. To było powszechnie wiadomo, bo czasami żona parobka Jaspera Dale’a, pani Griggs, przychodziła wyszorować mu podłogi i umyć okna. Kiedy miała przyjść, Jasper Dale znikał skoro świt i wracał dopiero o zmierzchu. Zatem pani Griggs mogła swobodnie myszkować po domu od piwnicy aż po strych i zawsze mówiła, że „wszystko aż błyszczy”. Jeden pokój pozostawał wciąż zamknięty. Był to pokój na facjatce, wychodzący na ogród i porosłe sosnami zbocze pagórka. Ale pani Griggs wiedziała, że za życia matki Dziwaka pokój ten stał pusty, nie była go więc zbytnio ciekawa, choć oczywiście zawsze naciskała klamkę. Farma Jaspera Dale’a była świetnie utrzymana. Dziwak miał duży ogród, któremu w lecie poświęcał każdą wolną chwilę. Przypuszczano, że mnóstwo czyta. Pocztą nadchodziło do niego wiele książek i pism. Robił wrażenie zadowolonego z życia i mieszkańcy wsi zostawili go w spokoju, tak jak sobie tego życzył. Nikomu nawet nie przyszło na myśl, że mógłby się ożenić. Wyrocznie z Carlisle twierdziły, że Jasper Dale nigdy nawet nie pomyślał o kobiecie. Nie zawsze jednak można ufać wyroczniom. Któregoś dnia pani Griggs zobaczyła w domu Dale’a coś bardzo dziwnego i nie omieszkała powiadomić o tym całej wsi. Wszyscy chętnie słuchali, ale nie bardzo wierzyli. Uważali, że pani Griggs dała się ponieść fantazji. Byli nawet tacy, którzy twierdzili, że wszystko wymyśliła; jej reputacja jako osoby wiarygodnej pozostawiała wiele do życzenia. A oto co opowiedziała pani Griggs. Któregoś dnia drzwi do zachodniej facjatki nie były zamknięte na klucz. Weszła, oczekując, że zobaczy puste ściany lub co najwyżej skład rupieci. A tymczasem ujrzała ślicznie umeblowany pokój. Koronkowe firanki wisiały w kwadratowych okienkach z szerokimi parapetami. Na ścianach pełno było obrazów, których pani Griggs nie mogła docenić. Między oknami stała biblioteczka z pięknie oprawionymi książkami. A obok stoliczek z koszyczkiem do robótek. Koło koszyczka leżały małe nożyczki i srebrny naparstek. W rogu pokoju ustawiono wysłany jedwabnymi poduszkami fotel na biegunach. Nad biblioteczką wisiał portret kobiety — pani Griggs tego nie wiedziała, ale była to akwarela — blada, czarująca, zadumana twarz, duże ciemne oczy, czarne piękne włosy. Tuż pod portretem stał na półce wazon z kwiatami. A drugi na stoliczku. Wszystko to wydawało się dosyć dziwne, ale panią Griggs najbardziej wstrząsnął fakt, że przez krzesło przewieszona była bladobłękitna jedwabna sukienka. A obok na podłodze stały dwa błękitne pantofelki! Oczywiście zacna pani Griggs nie wyszła z pokoju, nim go dokładnie nie przeszukała. Obejrzała też dokładnie sukienkę; była to domowa sukienka, którą potem opisywała jako szlafrok. Ale nie odkryła nic, co by mogło wyjaśnić tę zagadkę. Na tytułowych stronicach książek widniał podpis „Alicja”, nie było to jednak żadną wskazówką, bo nikt w rodzinie Dale’ów nie nosił takiego imienia. Zdumiona pani Griggs musiała w końcu wyjść, później już zawsze drzwi były zamknięte, a ponieważ wszyscy uważali, że zmyśla opowiadając o tej facjatce, oburzyła się i przestała o tym rozpowiadać. A przecież mówiła szczerą prawdę. Jasper Dale był urodzonym romantykiem, nieśmiałość uniemożliwiała mu okazywanie tego, co czuł, uciekł więc w krainę wyobraźni. Szukał w niej tego, czego, jak sądził, nie znajdzie w realnym świecie. Przede wszystkim miłości. Była to dziwna, właściwie mistyczna miłość. Wyobraził sobie kobietę, którą kocha i która go kocha, i ta wizja stała się z biegiem czasu niemal realna. Nadał tej wymarzonej kobiecie swoje ulubione imię — Alicja. Rozmawiał z nią, wyznawał jej swe uczucia, słyszał w zamian słowa miłości. Kiedy wracał przed wieczorem do domu, stała w progu — mglisty, zwiewny kształt przypominający kwiat, który w blasku księżyca odbija się w tafli jeziorka — a w jej oczach malowała się radość powitania. Któregoś dnia, kiedy pojechał do Charlottetown, by coś załatwić, zobaczył na wystawie sklepu obraz. Tak, to był portret wymarzonej przez niego kobiety. Bardzo zakłopotany wszedł i go kupił. Po powrocie do domu nie bardzo wiedział, gdzie go powiesić. Nie pasował do wyblakłych starych grawiur i konwencjonalnych krajobrazów. Wieczorem zastanawiał się nad tym w ogrodzie i nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Promienie zachodzącego słońca rozpłomieniły okienka facjatki. I wśród płomieni ujrzał twarz Alicji. Tak, to będzie jej pokój, umebluje go dla niej i tam powiesi portret. Wykonanie tego planu zajęło mu całe lato. Nikt nie powinien się o tym dowiedzieć, nikt nie powinien nic podejrzewać, działał więc powoli i ukradkiem. Kolejno kupował meble i przywoził je do domu po osłoną nocy. Potem nabył książki, które powinny jej się podobać, i na stronach tytułowych podpisał je imieniem Alicja. Pomyślał też o drobiazgach niezbędnych każdej kobiecie, takich jak koszyczek z przyborami do szycia i naparstek. Wreszcie zobaczył w sklepie błękitną domową sukienkę i atłasowe pantofelki. Damę swego serca wyobrażał sobie zawsze w błękitnym stroju. Kupił więc suknię i pantofelki, przywiózł do domu i zaniósł do jej pokoju. Odtąd ten pokój stał się jego sanktuarium; zawsze przed wejściem pukał do drzwi, co dzień wstawiał do wazonu świeże kwiaty, wieczorem przysiadywał tam i rozmawiał z Alicją albo czytał jej swoje ulubione książki. Mieszkańcy Carlisle nic o tym nie wiedzieli — gdyby wiedzieli, uznaliby, że ma lekkiego bzika. Dla nich był tylko zwykłym nieśmiałym człowiekiem, na jakiego wyglądał. Nawet nie podejrzewali, kim jest naprawdę Jasper Dale. Którejś wiosny do Carlisle przyjechała uczyć muzyki Alicja Reade. Uczennice uwielbiały ją, lecz dorośli mieszkańcy wsi mieli jej za złe rezerwę, jaką im okazywała. Byli przyzwyczajeni do wesołych dziewcząt, które z chęcią uczestniczą w życiu wsi. Alicja Reade trzymała się z dala; nie, nie była wyniosła, po prostu nie przepadała za życiem towarzyskim. Lubiła książki i samotne spacery. Nie była nieśmiała, ale bardzo wrażliwa. Po jakimś czasie mieszkańcy Carlisle pozwolili jej żyć własnym życiem i nie mieli już jej za złe, że jest inna. Mieszkała u Armstrongów, których farma leżała w pobliżu Złotego Kamienia, z drugiej strony wzgórza porosłego sosnami. Dopóki nie stopniał śnieg, chodziła drogą, ale gdy nadeszła wiosna, wędrowała na skróty wzgórzem, przechodziła przez strumyk, mijała ogród Jaspera Dale’a i szła jego ścieżką. I któregoś dnia, gdy tamtędy przechodziła, Jasper Dale pracował akurat w ogrodzie. Klęczał na ziemi, sadząc niepozorne cebulki, z których miała wyrosnąć tęcza barw. Był cichy wiosenny poranek, świat zielenił się młodziutkimi listkami, leciutki wietrzyk spływał z sosen i radośnie ginął w ogródku. W trawie pojawiały się oczy fiołków. Bezchmurne, wysokie niebo nabierało turkusowoniebieskiej barwy, blednąc nad horyzontem. W dolinie strumyka świergotały ptaki. Na sosnach pogwizdywały wesolutkie gile. Serce Jaspera Dale’a wypełnione było po brzegi podziwem dla urody świata, dusza śpiewała modlitewnie. I w tym momencie podniósł wzrok i zobaczył Alicję Reade. Stała przy płocie w cieniu wielkiej sosny. Nie widziała go, patrzyła na kwitnącą śliwę w przeciwległym końcu ogrodu, a na jej twarzy malował się zachwyt. Przez chwilę Jasper Dale miał wrażenie, że jego wizja naprawdę się ucieleśniła. Ta dziewczyna była tak podobna, tak niesłychanie podobna do wymarzonej przez niego istoty. Miała ten sam wdzięk, a co więcej, ten sam wyraz twarzy. Czuł, jak wyrywa mu się ku niej serce. Nagle spojrzała na niego i magia prysła. Jasper dalej klęczał w milczeniu, znów był nieśmiałym, niezdarnym mężczyzną, zarumienił się i stracił głowę. Na jej ustach pojawił się przelotny uśmiech i szybko odeszła. Jasper patrzył w ślad za nią, dręczony uczuciem bolesnej straty. Tak, kiedy na niego patrzyła, przeżywał katusze, ale teraz uświadomił sobie, że ta męczarnia nie była pozbawiona słodyczy. Dużo boleśniej przeżywał jej zniknięcie. Domyślał się, że jest nową nauczycielką muzyki, nie znał jednak jej nazwiska. Miała na sobie bladobłękitną sukienkę, co wydawało mu się czymś jak najbardziej naturalnym. Był pewny, że ma na imię Alicja. Kiedy się przekonał, że tak jest naprawdę, bynajmniej się nie zdziwił. Zaniósł na facjatkę pęczek pierwiosnków i wstawił do wazonika pod portretem. Ale czar prysnął i kiedy spojrzał na portret, okazało się, że nie dorównuje on rzeczywistości. Twarz widzianej przed chwilą dziewczyny miała więcej uroku, oczy patrzyły jeszcze łagodniej, włosy bardziej błyszczały. Z tego pokoju ulotnił się duch miłości. Jasper próbował myśleć o ukochanej Alicji, ale nie widział już zjawy z facjatki, tylko stojącą pod sosną dziewczynę. Nie od razu zrozumiał, co to oznacza. Gdyby zrozumiał, cierpiałby jak potępieniec, a tak poczuł wprawdzie, że coś utracił, ale jednocześnie i zyskał. Zobaczył ją znów po południu, gdy wracała do domu. Tym razem nie zatrzymała się, lecz przeszła szybkim krokiem. Odtąd co dzień przyglądał się, jak mija jego dom. Raz szło z nią dziecko, które uczepiło się jej ręki. Przedtem w marzeniach nigdy nie widywał dzieci. Ale tego dnia o zmierzchu w fotelu na biegunach pojawiła się wizja dziewczyny w błękitnej sukience, trzymającej na kolanach złotowłose maleństwo, które nazywało ją mamą. Następnego dnia po raz pierwszy nie przyniósł na facjatkę kwiatów. Zamiast tego zrobił wiązankę z żonkili i rozglądając się tak, jakby miał zamiar popełnić zbrodnię, położył ją na ścieżce pod sosną. „Ona będzie tędy przechodziła, jeśli nawet ich nie zauważy, to dotkną jej stopy”, pomyślał. Potem wrócił do ogrodu, podniecony i lekko zawstydzony. Z bezpiecznej kryjówki zobaczył, że zatrzymuje się i podnosi kwiaty. Odtąd co dzień kładł w tym miejscu świeżą wiązankę. Kiedy Alicja Reade zobaczyła żonkile, od razu wiedziała, kto je położył, i odgadła, że są przeznaczone dla niej. Podniosła je zdziwiona, ale i uradowana. Słyszała już wiele o Jasperze Dale’u i jego nieśmiałości, a jeszcze przedtem zwróciła na niego uwagę w kościele. Miał piękną twarz i oczy. Spodobały jej się nawet zbyt długie włosy Jaspera, z których wyśmiewali się mieszkańcy Carlisle. Oczywiście od razu zauważyła, jak bardzo się od nich różni, to jednak przemawiało na jego korzyść. Nie, w jej oczach Jasper Dale ani przez chwilę nie był śmieszny. Kiedy usłyszała opowieść o pokoju na facjatce, w przeciwieństwie do innych uwierzyła w nią, choć też nie mogła zrozumieć, co to może oznaczać. Ale zainteresowała się owym nieśmiałym człowiekiem, którego życie kryło jakąś zagadkę. Czuła, że chciałaby ją poznać, nie ze zwykłej ciekawości, ale po to, by znaleźć klucz do jego serca. Później zaczęła co dzień znajdować kwiaty pod sosną. Bardzo chciała spotkać Jaspera i mu podziękować. Nie wiedziała, że on codziennie przygląda jej się z ukrycia. Długo trwało, nim nadarzyła się okazja. Wreszcie któregoś wieczoru wracała później niż zwykle i zobaczyła go. Stał tuż przy płocie, zatopiony w lekturze jakiejś książki. Przystanęła pod sosną. — Panie Dale — powiedziała cicho. — Chcę panu podziękować za kwiaty. Przerażony Jasper dużo dałby, żeby się zapaść pod ziemię. Uśmiechnęła się, widząc jego zakłopotanie, i zrozumiawszy, iż nie może wydobyć głosu, mówiła dalej. — Nie potrafię wyrazić, ile mi one sprawiły radości. — To drobiazg… drobiazg… — wyjąkał Jasper. Upuścił książkę, a ona ją podniosła. — O, lubi pan Ruskina — zauważyła wręczając mu tomik. — Ja także. Ale tej książki nie znam. — Może… może ma pani ochotę ją przeczytać — udało się wykrztusić Jasperowi. I panna Reade wzięła z sobą książkę. Odtąd już nie ukrywał się, gdy przechodziła, a kiedy odniosła mu Ruskina, porozmawiali o nim przez płot. Pożyczył jej kilka innych książek, ona mu się odwzajemniła i stopniowo coraz dłużej gawędzili o swoich lekturach. Jasperowi przestało to sprawiać trudność, miał uczucie, że mówi do swojej wymarzonej Alicji, a to było czymś jak najbardziej naturalnym. Nie mówił wiele, ale panna Reade uznała, że każde słowo warte jest zapamiętania. Pod sosną stale znajdowała kwiaty, czasem przypinała je do sukienki, ale nie wiedziała, czy on to zauważył. Któregoś wieczoru Jasper odprowadził ja nieśmiało na wzgórze, i potem zawsze już to robił. Gdyby przestał, Alicji bardzo by tego brakowało, jednakże nie przyszło jej na myśl, że po trochu zaczyna go kochać. Roześmiałaby się, gdyby jej to ktoś powiedział. Tak, bardzo go polubiła, doceniała prawość jego charakteru i mimo że był nieśmiały, z nikim nie czuła się tak dobrze, jak z nim. Ale nigdy nie myślała o miłości. Tak jak wszystkie dziewczęta śniła o księciu z bajki, młodym, pięknym i nieustraszonym. W sierpniu zdarzył się dzień wyjątkowo złocisty i błękitny. Alicja Reade znalazła pod sosną bukiet rezedy. Podniosła go i ukryła w nim twarz, napawając się zapachem. Miała nadzieję, że zobaczy Jaspera, by poprosić go o książkę, którą bardzo chciała przeczytać. Ale on zaszył się w odległym kącie ogrodu. Alicja zawahała się, lecz otworzyła furtkę i poszła ścieżką. Nigdy dotąd nie wchodziła do ogrodu, jakoś dziwnie biło jej serce. Nie usłyszał jej kroków. Siedział odwrócony do niej plecami i zasłonięty częściowo krzakiem bzu. Kiedy znalazła się tuż za nim, okazało się, że mówi coś sam do siebie, cicho i namiętnie. Po chwili dotarło do niej znaczenie słów i zarumieniła się. Nie mogła się ani poruszyć, ani odezwać, stała jak we śnie, wcale nie zdając sobie sprawy, że podsłuchuje. — Jakże ja cię kocham, Alicjo — mówił Jasper Dale, nie zdradzając śladu nieśmiałości. — Ciekaw jestem, co by się stało, gdybyś się o tym dowiedziała. Pewnie zaczęłabyś się ze mnie śmiać. Nigdy ci tego nie powiem. Mogę tylko o tym śnić. Wyobrażam sobie, że stoisz przede mną. Wyobrażam sobie, że wyznaję ci moją miłość i — wiem, że to szalone marzenie — słyszę słowa miłości. Jak wiesz, kochana, w snach jest możliwe wszystko. Mam tylko moje sny, więc wolno mi śnić także, że zostajesz moją żoną. Wyobrażam sobie, jak urządzam dla ciebie dom. Jeden pokój jest już gotowy. Twój pokój, ukochana, od dawna na ciebie czeka. Czekał już wtedy, gdy cię po raz pierwszy zobaczyłem pod sosną. Są tam twoje książki, twój fotel i twój portret — choć ten portret nie oddaje w pełni twej urody. Resztę pokoi też trzeba umeblować zupełnie inaczej. Jak to cudownie wyobrażać sobie, że szykuję dom na twoje przyjęcie. A potem wprowadzę cię jako jego panią. Staniemy przed starym lustrem w sieni — będziesz miała na sobie błękitną suknię, na twojej twarzy pojawi się rumieniec. Oprowadzę cię po całym domu, a potem pokażę ci twój pokój. Usiądziesz w fotelu i w tym momencie moje sny staną się rzeczywistością. Och, Alicjo, jakie cudowne będziemy mieć życie. Tak słodko jest to sobie wyobrażać. O zmierzchu będziesz mi śpiewała. Będziemy razem zrywać wiosenne kwiaty. Kiedy wieczorem wrócę zmęczony, obejmiesz mnie i położysz mi głowę na ramieniu. A ja pogłaszczę twoje cudowne włosy. Och, Alicjo, wiem, że tylko w snach będziesz moja, ale jakże bardzo cię kocham. Alicja przestała panować nad sobą i zdławiony okrzyk zdradził jej obecność. Jasper Dale zerwał się z miejsca i ją zobaczył. Stała tuż obok, patrząc na niego rozszerzonymi oczyma i drżąc na całym ciele. Na chwilę znów poddał się swej nieśmiałości. Ale wyzbył się jej pod wpływem gniewu. Czuł się znieważony i zraniony, odebrano mu to, co było dla niego najcenniejsze. Zbladł. — Jak śmiałaś! Wkradłaś się tu i podsłuchiwałaś! Jak śmiałaś! Czy wiesz, co zrobiłaś?! Zniszczyłaś coś, co pozwalało mi żyć. Zniszczyłaś moje marzenie. A było ono dla mnie wszystkim. Śmiej się, kpij sobie ze mnie! Wiem, że jestem śmieszny. Co z tego? Jak mogłaś mnie śledzić? Tak, kocham cię, powtórzę to, a ty się śmiej. Czy to takie dziwne, że ja też, tak jak inni ludzie, mam serce? Kocham cię bardziej niż życie, tak, masz świetny temat do kpin. Kocham cię, ale boję się, że cię znienawidzę. Zniszczyłaś moje marzenie. — Jasperze! Jasperze! — zawołała Alicja. Jego gwałtowny wybuch zranił ją. Jasper się na nią gniewa — to było nie do zniesienia. W tym momencie zrozumiała, że go kocha, że słowa, które usłyszała przed chwilą, są najważniejszymi słowami jej życia. — Nie mów takich strasznych rzeczy — wykrztusiła. — Nie chciałam podsłuchiwać. I nigdy nie będę się z ciebie śmiać. Och, Jasperze… Cieszę się, że mnie kochasz, i cieszę się, że udało mi się to usłyszeć, bo inaczej nigdy byś mi tego otwarcie nie powiedział. Cieszę się, bardzo się cieszę! Czy mnie rozumiesz? Jasper spojrzał na nią wzrokiem człowieka, którego nagle oślepiło światło. — Czy to możliwe? — wyszeptał. — Alicjo, jestem od ciebie tyle starszy… nazywają mnie Dziwakiem… uważają, że nie jestem taki, jak inni… — Bo nie jesteś. I dlatego właśnie ciebie kocham. Myślę, że pokochałam cię, gdy tylko cię zobaczyłam. — Ja pokochałem cię na długo przedtem — wyznał Jasper. Podszedł do niej, wziął ją czule w ramiona, a cała jego nieśmiałość i nieporadność zniknęły pod wpływem szczęścia. Ucałował ją i Alicja poczuła się w domu. ROZDZIAŁ XXVI WUJ BLAIR WRACA DO DOMU W dniu ślubu Dziwaka Mała Baśń i ja wstaliśmy bardzo wcześnie, tego ranka wuj Alek wybierał się do Charlottetown. Kiedy o świcie obudziły mnie kuchenne odgłosy, przypomniałem sobie, że miałem go poprosić, by przywiózł mi potrzebny podręcznik. Zarzuciłem na siebie ubranie i zbiegłem na dół. Na schodach spotkałem Małą Baśń. Powiedziała mi, że nie mogła spać, postanowiła więc ubrać się i wyjść. — Miałam dziś dziwny sen — dodała. — Śniło mi się, że z Alei Wuja Stefana dobiega do mnie wołanie: „Saro, Saro!”. Ten głos wydał mi się znajomy. Obudziłam się i nie mogłam uwierzyć, że to tylko sen. Księżyc świecił jasno i miałam ogromną ochotę pobiec do sadu. Ale wiedziałam, że to niemądre i oczywiście tego nie zrobiłam. Wciąż jednak myślałam o tym i nie mogłam spać. Czy to nie dziwne? Kiedy wuj Alek odjechał, zaproponowałem Małej Baśni, żeby poszła ze mną na koniec sadu, gdzie poprzedniego wieczoru zostawiłem książkę. Różowy świt wdrapał się już na wzgórze. Szliśmy Aleją Wuja Stefana, a przed nami biegł Pat. — Cudownie jest wstać wcześnie rano, prawda? — powiedziała Mała Baśń. — Świat o wschodzie słońca wydaje się zupełnie inny. Mam ochotę wstawać o tej porze co dzień! Ale wiem, że tego nie zrobię. Jutro rano pośpię zapewne dłużej niż zwykle. — Dziwak i panna Reade będą mieć cudowną pogodę w dniu ślubu — zauważyłem. — No, właśnie. Strasznie się cieszę. Piękna Alicja zasługuje na same najlepsze rzeczy. Bev! Bev! Kto tam leży w hamaku?! — zawołała nagle Sara. Spojrzałem w ogród. Hamak wisiał między dwoma drzewami na końcu alejki. Podeszliśmy bliżej. Leżał w nim jakiś mężczyzna. Pod głowę podłożył zwinięty płaszcz. Spał głęboko. Miał spiczastą brązową bródkę i gęste, faliste, ciemne włosy. Jego policzki były opalone, rzęsy długie jak u dziewczyny. Miał na sobie szary garnitur. Na palcu prawej ręki błyszczał pierścień z diamentem. Jego twarz wydała mi się znajoma, choć na pewno nigdy go nie widziałem. Na próżno się głowiłem, a tymczasem Mała Baśń wydała zdławiony okrzyk, jednym susem znalazła się przy hamaku, uklękła i objęła mężczyznę za szyję. — Tato! Tato! — wołała, a ja stałem, jakby mi nogi wrosły w ziemię. Śpiący poruszył się i otworzył duże, błyszczące, orzechowe oczy. Przez chwilę wpatrywał się nieprzytomnym wzrokiem w młodą damę, która go chwyciła w ramiona. Nagle jego twarz rozpromienił urzekający uśmiech, zerwał się z hamaka i przytulił ją do serca. — Sara! Moja maleńka Sara! Pomyśleć, że cię od razu nie poznałem. Jesteś już panną. A ja widziałem cię po raz ostatni, gdy byłaś ośmioletnią dziewczynką. Moja Sara! — Tato, tato! Już czasem przestawałam wierzyć, że do mnie wrócisz! Uświadomiłem sobie, że jestem tu zupełnie zbędny, i odszedłem. Miotały mną rozmaite uczucia, ale głównie cieszyłem się z tego, że będę za chwilę zwiastunem niezwykłej nowiny. — Ciociu, przyjechał wuj Blair! — oznajmiłem, stanąwszy bez tchu na progu kuchni. Ciotka Janet, która właśnie wyrabiała ciasto, odwróciła się, podnosząc do góry umączone ręce. Felicity i Cecylią wchodząc do kuchni zatrzymały się jak wryte. — Jaki wuj?! — wykrzyknęła ciotka Jane. — Wuj Blair, ojciec Małej Baśni. Jest tutaj. — Gdzie? — W sadzie. Właśnie go znaleźliśmy. Spał w hamaku. — Wielkie nieba! — szepnęła bezradnie ciotka Janet i usiadła. — Cały Blair. Oczywiście, nie mógł zawiadomić, że przyjedzie! — I dorzuciła cicho, tak że nikt prócz mnie nie usłyszał: — Czyżby przyjechał po córkę? Poczułem się tak, jakby w ciemnościach zgasła nagle świeczka. To mi nie przyszło na myśl. Jeśli wuj Blair zabierze Małą Baśń, życie na farmie straci urok. Bardzo przygnębiony poszedłem za Cecylią i Felicity, które ruszyły w stronę sadu. Właśnie wychodzili z niego wuj Blair i Mała Baśń, objęci ramionami. Sara śmiała się przez łzy. Tylko raz dotychczas widziałem, jak Mała Baśń płacze — rozpłakała się, gdy Piotrek opuścił Dolinę Cieni. Zawsze wiedziałem, że kocha namiętnie ojca, choć rzadko o nim wspominała, czując, że wujowie i ciotki nie darzą go sympatią. Jednakże powitanie ciotki Janet było bardzo serdeczne. Cokolwiek myśleli o wesołym cyganie, Blairze Stanleyu, oszczędni, ciężko pracujący farmerzy, gdy go widzieli, ulegali jego urokowi. A on właśnie chwycił ciotkę Janet w ramiona, okręcił się z nią dokoła, jakby była nie poważną matroną, lecz zwinną panienką, i ucałował jej różowy policzek. — Czy ty, siostro, nigdy się nie postarzejesz? — zawołał. — Masz czterdzieści pięć lat i cerę szesnastolatki. Założę się, że nie widziałaś jeszcze u siebie siwego włosa. — Blair, Blair, to ty jesteś wciąż młody — zaśmiała się z zadowoleniem ciotka Janet. — Skąd się tu wziąłeś? I co słyszę! Podobno spędziłeś noc w hamaku! — Jak wiesz, całe lato siedziałem nad jeziorami w Anglii i tam malowałem — odpowiedział wuj Blair. — I któregoś dnia strasznie zatęskniłem do mojej małej. No i popłynąłem do Montrealu. Przyjechałem tu wczoraj wieczorem już po jedenastej. Przywiózł mnie ze stacji syn zawiadowcy. Bardzo miły chłopak. W domu było ciemno, pomyślałem, że śpicie i świństwem byłoby ściągać was z łóżek po dniu ciężkiej pracy. Postanowiłem więc spędzić noc w sadzie. Świecił księżyc, a jego srebrna poświata w tym starym sadzie to jedna z nielicznych rzeczy, które pozostały ze Złotego Wieku. — Postąpiłeś bardzo niemądrze — zganiła go praktyczna ciotka Janet. — Te wrześniowe noce są naprawdę chłodne. Mogłeś się zaziębić na śmierć albo złapać reumatyzm. — Mogłem. Tak, postąpiłem niemądrze — zgodził się wesoło wuj Blair. — To wina księżyca. Jak wiesz, Janet, księżycem można się upić. Jest jak wino, które pijają wróżki. Im to nie zaszkodzi, ale kiedy zwykły śmiertelnik wypije haust, uderza mu to do głowy i traci zdrowy rozsądek. Na szczęście ani się nie zaziębiłem, ani nie złapałem reumatyzmu, widać Opatrzność czuwa nad takimi pomyleńcami jak ja. Cudowna była ta noc w sadzie. Towarzyszyły mi najpiękniejsze wspomnienia, a potem zasnąłem, przysłuchując się szeptom wiatru. I miałem piękny sen. Śniło mi się, że sad kwitnie, tak jak kwitł owej wiosny przed osiemnastu laty. Widziałem słoneczny blask i słyszałem wypowiedziane wówczas upajające słowa. — Czy ten mój sen nie był dziwny? — zapytała mnie szeptem Mała Baśń. — No, wejdź wreszcie i zjedz śniadanie. Oto moje małe: Felicity i Cecylia — przedstawiła córki ciotka Janet. — Pamiętam je jako dwa rozkoszne szkraby — zaśmiał się wuj Blair, ściskając ręce dziewczynek. — Ale i tak mniej się zmieniły niż moja panna. To już niemal kobieta, Janet, prawdziwa kobieta. — Nie pleć — rzuciła pośpiesznie ciotka. — Na szczęście jest jeszcze dzieckiem. Mała Baśń potrząsnęła ciemnymi lokami. — Mam piętnaście lat — oświadczyła z powagą. — Tato, powinienieś mnie zobaczyć w mojej długiej sukni. — Nie wolno nam się już nigdy rozstawać, skarbie — powiedział czułym tonem wuj Blair, a ja wciąż miałem nadzieję, że to on zamierza zostać w Kanadzie i nie zabierze ze sobą Małej Baśni. Spędziliśmy w wujem Blairem bardzo wesoły dzień. Najwyraźniej wolał nasze towarzystwo od towarzystwa dorosłych, sam bowiem pozostał dzieckiem i działał zawsze po wpływem impulsu. Okazał się wspaniałym kompanem. Tego dnia nie poszliśmy do szkoły, bo pan Perkins pojechał na zjazd nauczycieli. Wiele złocistych godzin przesiedzieliśmy w sadzie, słuchając opowiadań o zamorskich wędrówkach. Wuj Blair kolejno nas rysował. Sprawiało nam to ogromną radość. Dopiero zaczęła się era fotografii i nikt z nas nie miał jeszcze swojego zdjęcia. Jak zwykle Sarze Ray popsuła przyjemność myśl o matce. Pani Ray przeciwna była wszelkim portretom, dość rygorystycznie bowiem traktowała drugie przykazanie. Dan uważał, że Sara nie musi o tym mówić matce, ale ona potrząsnęła przecząco głową. — Muszę. Po tym jak czekaliśmy na dzień Sądu Ostatecznego, przysięgłam sobie, że będę mamie mówić o wszystkim. — I tak też nakazuje „Przewodnik Rodzinny” — wtrąciła uroczyście Cecylia. — Czasem to bardzo trudne — westchnęła Sara. — Mama mnie za każdym razem strasznie łaje. Ale kiedy pomyślę, jak okropnie się czułam tamtego letniego dnia, wiedząc, że tyle rzeczy przed nią ukrywałam, w końcu zdobywam się na odwagę. Zrobiłabym prawie wszystko, żeby nie czuć się tak jak wtedy. — Ho, ho — powiedział wuj Blair. — Przeczuwam, że w powietrzu wisi jakaś historyjka. Dlaczego mówicie o dniu Sądu Ostatecznego w czasie przeszłym? Mała Baśń opowiedziała mu o tej okropnej niedzieli sprzed roku i śmieliśmy się z tego wraz z nim. — Dobrze wam się teraz śmiać — mruknął Piotrek. — Ale nie chciałbym tego przeżyć jeszcze raz. Mam nadzieję, że kiedy nadejdzie dzień Sądu Ostatecznego, to już nie będę żył. — Ale wstaniesz z martwych — wtrącił Feliks. — To mi nie przeszkadza. Nie będę nic wiedział, że ten dzień ma nastąpić. Najgorsze jest oczekiwanie. — Nie powinieneś mówić takich rzeczy — zganiła go Felicity. Kiedy zbliżał się wieczór, poszliśmy do Złotego Kamienia. Wiedzieliśmy, że Dziwak i jego oblubienica mają wrócić o zmierzchu, i chcieliśmy wysypać kwiatkami ścieżkę przed domem. Był to pomysł Małej Baśni. Ciotka Janet pewnie by na to nie pozwoliła, gdyby nie wstawił się za nami wuj Blair. Spytał, czy może z nami pójść, i chętnie się zgodziliśmy, pod warunkiem, że ukryje się gdzieś, gdy nowożeńcy będą wracać do domu. — Widzisz, tato, Dziwakowi my nie przeszkadzamy, bo jesteśmy tylko dziećmi, no i dobrze nas zna — wyjaśniła Mała Baśń. — Gdyby jednak zobaczył kogoś obcego, mógłby się speszyć. Poszliśmy więc do Złotego Kamienia, niosąc naręcza zerwanych w dwóch ogrodach kwiatów. Był przejrzysty bursztynowy wieczór. Wkrótce nad Markdale wstał wielki czerwony księżyc. Wuj Blair schował się za sosnami, ale coraz to wymachiwał ręką w stronę Małej Baśni i wymieniali żarciki. — Strasznie dawno nie widziałaś swego ojca. Czy nie wydaje ci się trochę obcy? — zapytała szeptem Sara Ray. — Nawet gdybym go nie widziała sto lat, to by niczego nie zmieniło — zaśmiała się Mała Baśń. Wreszcie pojawiła się młoda para — piękna zarumieniona Alicja w najpiękniejszej z pięknych błękitnych sukien i Dziwak, tak szczęśliwy, że zapomniał o własnej niezgrabności. Zniósł ją z dwukółki i z uśmiechem poprowadził w naszą stronę. A my szliśmy przed nimi sypiąc kwiaty i Alicja Dale doszła do progu swego nowego domu po tym kwietnym kobiercu. Na schodach zatrzymali się, a my nieśmiało złożyliśmy im najlepsze życzenia. — Bardzo jesteście mili — podziękowała z uśmiechem panna młoda. — Tak chcieliśmy coś dla pani zrobić, najdroższa panno Reade… chciałam powiedzieć, pani Dale. I życzymy, żeby była pani szczęśliwa po wsze czasy — wyraziła nasze uczucia Mała Baśń. — Będę — zapewniła nas Alicja Dale, zwracając się w stronę małżonka. On spojrzał w jej oczy i oboje całkiem o nas zapomnieli. Od razu to sobie uświadomiliśmy, a Jasper wprowadził żonę do domu i zamknął przed światem drzwi. Wracaliśmy do domu w doskonałych humorach. Na niebie świecił blady księżyc. Wuj Blair przyłączył się do nas przy ogrodzeniu i Mała Baśń spytała go, co myśli o pannie młodej. — Kiedy umrze, z jej prochów wyrosną białe fiołki. — Wuj Blair mówi jeszcze dziwniejsze rzeczy niż Mała Baśń — poinformowała mnie szeptem Felicity. I tak skończył się piękny dzień, prześlizgując się nam między palcami, gdy usiłowaliśmy go zatrzymać. Odszedł drogą oświetloną białą gwiazdą wieczorną. Był on prawdziwym darem niebios. Od świtu do nocy nic nie zakłóciło naszego szczęścia. I pozostało wspomnienie. ROZDZIAŁ XXVII WSZYSTKO SIĘ ZMIENIA — Wyjadę z ojcem. Spędzimy zimę w Paryżu i tam pójdę do szkoły. Mała Baśń powiedziała nam o tym w starym sadzie. W jej tonie kryło się pewne podniecenie, ale więcej żalu. Ta nowina nie zdziwiła nas. Zanosiło się na to od chwili przyjazdu wuja Blaira. Ciotka Janet próbowała się temu przeciwstawić. Ale wuj Blair był nieugięty. Powiedział, że już najwyższy czas, aby Mała Baśń zaczęła chodzić do lepszej szkoły niż nasza wiejska szkółka, i że nie chce, by dorastała z dala od niego. — Pomyśl tylko, jedziesz do Europy! — zauważyła z respektem Sara Ray. — Czy to nie wspaniałe? — Pewnie po jakimś czasie mi się tam spodoba — odparła z namysłem Mała Baśń. — Ale z początku będę okropnie tęsknić. Oczywiście cieszę się, że nie rozstanę się z tatą, ale będzie mi was bardzo brak. — Nam ciebie bardziej — westchnęła Cecylia. — Ciebie nie będzie, Piotrka nie będzie, to strasznie smutne. Ach, dlaczego wszystko musi się zmienić! Felicity milczała. Wpatrywała się w trawę, na której siedziała, zrywając źdźbła. I nagle zobaczyliśmy, że po jej policzkach płyną łzy. Mała Baśń zrobiła zdziwioną minę. — Felicity, ty płaczesz, że wyjeżdżam? — zapytała. — Tak — zaszlochała Felicity. — Myślisz, że ja nie mam serca?… — Nie przypuszczałam, że cię to obejdzie — wyznała Mała Baśń. — Myślałam, że nie bardzo mnie lubisz. — Ja się z moimi uczuciami nie… nie obnoszę — wykrztusiła z godnością Felicity. — Wiesz co, jakbyś po… prosiła ojca, to … toby ci pozwolił jeszcze zostać… — No tak, ale w końcu i tak będę musiała wyjechać. — Mała Baśń westchnęła. — A im później, tym będzie trudniej. Tylko że to takie smutne. I nie mogę zabrać z sobą Pata. Obiecajcie mi, że będziecie dla niego dobrzy. Uroczyście ją o tym zapewniliśmy. — Co… co dzień rano i wieczorem dam mu śmietanki… — łkała Felicity. — Ale ile razy na… na niego spojrzę, to… to się rozpłaczę, bo będę musiała myśleć o tobie. — No, jeszcze nie wyjeżdżam — pocieszyła ją weselszym już tonem Mała Baśń. — Dopiero w końcu października. Mamy więc przed sobą cały miesiąc. Musi to być piękny miesiąc. Nie myślmy o moim wyjeździe i obiecajmy sobie, że nie będziemy się kłócić. Przestań płakać, Felicity. Strasznie się cieszę, że mnie lubisz. I okropnie mi przykro, że wyjeżdżam — a teraz o tym zapomnijmy. Felicity westchnęła i schowała mokrą chusteczkę. — Ja tak łatwo nie—zapominam, ale spróbuję — powiedziała smutnym głosikiem. —1 jeśli chcesz, to będę cię uczyć gotować. Dam ci wszystkie moje przepisy. — Nie, dziękuję, nie będę sobie przez ten ostatni miesiąc zaprzątać głowy gotowaniem. — Pamiętasz, jak zrobiłaś pudding z… — zaczął Piotrek i szybko umilkł. — Pudding z trocin — dokończyła śmiejąc się Mała Baśń. — Możecie już o tym śmiało mówić, przestało mnie to obchodzić. Widzę, jakie to musiało być śmieszne. Pewnie, że pamiętam. I pamiętam, jak upiekłam chleb, nim wyrosły bochenki. — Każdemu zdarzają się pomyłki — oświadczyła wielkodusznie Felicity. — Na przykład proszek do zębów… — Dan umilkł, przypominając sobie, że Mała Baśń prosiła, by nikt się nie kłócił. Felicity zarumieniła się, ale nic nie powiedziała. Nawet nie spojrzała w stronę brata. — Świetnie się bawiliśmy — zaczęła wspominać Cecylia. — Przez cały ten rok ciągle się śmialiśmy — poparła ją Mała Baśń. — Tak, spędziliśmy razem wiele miłych chwil, ale jestem pewna, że czekają nas jeszcze milsze. — Eden za nami, Raj przed nami — zacytował wuj Blair, który usłyszał jej ostatnie słowa. Powiedział to z westchnieniem, ale zaraz się uśmiechnął. — Nigdy nie myślałam, że tak polubię wuja Blaira — zwierzyła mi się później Felicity. — Mama uważa, że straszny z niego włóczykij, ale jest bardzo miły, choć stale mówi coś, czego nie rozumiem. Na pewno Mała Baśń będzie się w Paryżu świetnie bawić. — Ma przecież iść do szkoły i się uczyć — powiedziałem. — Ona mówi, że zostanie aktorką — przypomniała mi Felicity. — Wuj Roger to pochwala i przepowiada, iż będzie kiedyś sławna. Ale mama uważa, że to okropne, i ja też. — Przecież ciotka Julia jest śpiewaczką — zauważyłem. — To zupełnie co innego. Mam jednak nadzieję, że Sarze nie przydarzy się nic złego. Nigdy nie wiadomo, co kogo może spotkać w tych zamorskich krajach. I wszyscy mówią, że Paryż jest siedliskiem zła. Ale nie wolno nam tracić nadziei — dorzuciła zrezygnowanym tonem. Tego wieczoru Mała Baśń i ja po wydojeniu krów zagnaliśmy je na pastwisko. Wróciliśmy do domu i odszukaliśmy w sadzie wuja Blaira. Z zadartą głową spacerował tam i z powrotem po Alei Wuja Stefana, wpatrując się w niebo, gdzie fale nocy odbijały się od różowawego brzegu zachodzącego słońca. — Widzicie tę gwiazdę na południowym zachodzie? — zapytał. — Tę nad ciemną sosną? Gwiazda wieczorna jest czymś najbielszym na świecie — bo ta biel żyje, ta biel posiada duszę… Czy wiecie, że w tym starym sadzie roi się o zmierzchu od duchów? — Widział wuj Rodzinnego Ducha? — zapytałem niezbyt mądrze. — Nie, nie. Nie widziałem pięknej Emilii ze złamanym sercem. Ale kiedyś widziała ją twoja matka, Saro… Bardzo to dziwna historia — dorzucił takim tonem, jakby mówił sam do siebie. — Mama ją naprawdę widziała? — spytała szeptem Mała Baśń. — Kto wie? W każdym razie święcie w to wierzyła. — Wuj myśli, że duchy istnieją? — dopytywałem się z ciekawością. — Ja, Bev, nigdy nie widziałem ducha. — Ale przecież powiedziałeś, że dziś wieczorem roi się tu od duchów — zaprotestowała Mała Baśń. — O tak. To duchy minionych lat. Dlatego kocham ten sad. Jestem z nimi zaprzyjaźniony, spacerujemy razem i rozmawiamy, śmiejemy się. Gorzki to śmiech, ale nie pozbawiony słodyczy. I zawsze w końcu pojawia się najukochańszy duch i idziemy razem ręka w rękę. — Mama? — Tak, twoja mama. Tutaj trudno mi uwierzyć, że ona nie żyje, że nie żyje jej śmiech. Była taka urocza i wesoła… i taka młodziutka… Kiedy ją poznałem, Saro, była starsza od ciebie zaledwie o trzy lata, i cały ten dom radował się w dniu, gdy skończyła osiemnaście lat. — To takie smutne, że nie pamiętam mamy — powiedziała wzdychając Mała Baśń. —1 nawet nie mam jej podobizny. Tato, dlaczego nie namalowałeś jej portretu? — Nie pozwoliła mi. Była zabobonna. Trochę żartowała, ale trochę mówiła to serio. Miałem zamiar to zrobić, tylko że ona umarła. Tego samego dnia zmarł jej bliźniaczy brat, Feliks. To także było dziwne. Trzymałem ją w ramionach, nagle spojrzała gdzieś daleko i drgnęła. Szepnęła: „Feliks!” Po chwili uśmiechnęła się i spojrzała na mnie błagalnie. „Kochany, przyszedł po mnie Feliks… Dopóki ty się nie pojawiłeś, byliśmy zawsze razem… Proszę cię, nie martw się, lepiej żebym nie musiała odejść sama…” I opuściła mnie, Saro, opuściła mnie. W tonie wuja Blaira zabrzmiała taka boleść, że dłuższą chwilę milczeliśmy. Potem Mała Baśń spytała cichutko: — Tato, jak wyglądała mama? Nie jestem do niej podobna, prawda? — Nie, moja ty orzechowa panienko. Jej twarz była jasna jak kwiat konwalii, tylko na policzkach pojawiał się czasem różowy cień rumieńca. Mała błękitne oczy, błękitne jak mgła. Czarne rzęsy i maleńkie czerwone usteczka, które drżały, kiedy jej było smutno i kiedy była szczęśliwa. Była wiotka jak młodziutka brzoza. Jakże ja ją kochałem. I byliśmy tacy szczęśliwi. Każdą miłość utwierdza ból. Nie utraciłem jej. Póki trwa pamięć, niczego nie tracimy. Wuj Blair spojrzał na gwiazdę wieczorną. Zapomniał o naszej obecności, więc trzymając się za ręce odeszliśmy cichutko, pozostawiając go sam na sam ze wspomnieniami. ROZDZIAŁ XXVIII DROGA DO ARKADII Owego roku październik przyodział się w blask słońca, o który zatroszczył się w lecie. Mała Baśń pragnęła, żeby ten nasz ostatni wspólny miesiąc był piękny, i przyroda spełniła jej życzenie. Przez cały październik każdy dzień wstawał w aureoli brzasku, odchodził ku galaktyce jasnych gwiazd. Klony pyszniły się swą urodą. W duszach tych drzew żarzy się ogień. Nim pojawią się listki, widać jego zapowiedź w nabrzmiałych czerwonych pączkach, w lecie jednak ukrywa się pod dostojną, podbitą srebrem zielenią. I dopiero gdy nadchodzi jesień, klony przestają udawać skromność i płoną zgodnie ze swą prawdziwą naturą, a porosłe nimi wzgórza wyglądają jak w arabskich nocach z czasów Haruna Al.–Raszida. Nikt, kto nie widział w październiku zbocza takiego wzgórza, nie wie, co to jest prawdziwy szkarłat i prawdziwa purpura. Blask serca ziemi chce po raz ostatni przed zimą zaznaczyć swoją obecność. Odbywa się karnawał roku przed długim postem, kiedy nad bezlistnymi dolinami zawiśnie mgła. Znów nadszedł czas jabłkobrania i radośnie oddaliśmy się pracy. Wraz z nami zrywał jabłka wuj Blair i dzięki niemu oraz Małej Baśni nikt z nas nie zapomni owego października. — Czy pójdziecie dziś ze mną na długą włóczęgę? — zapytał mnie i Małą Baśń któregoś dnia wuj Blair. Była to sobota, Piotrek pobiegł do domu, Feliks i Dan pomagali wujowi Alkowi wykopywać rzepę, Felicity wraz z Cecylią piekły na niedzielę ciasteczka, zatem w Alei Wuja Stefana wuj Blair zastał tylko Małą Baśń i mnie. W ciągu tego ostatniego miesiąca chętnie przebywaliśmy z sobą tylko we dwoje, rozmawiając o przyszłości. Byliśmy starsi od reszty dzieci. Mała Baśń skończyła już piętnaście lat, ja byłem niewiele młodszy i nagle poczuliśmy się dużo, dużo bardziej dorośli niż nasi towarzysze i nawiedzały nas wizje, których tamci nie byli w stanie zrozumieć. Spędziliśmy więc dużo godzin na rozmowach i w ten sposób zrodziła się piękna przyjaźń, która trwała całe życie, wzbogaciła je i opromieniła. Najtrwalsze więzy rodzą się ze zwierzeń w tym magicznym okresie życia, kiedy kończy się dzieciństwo i młody człowiek zaczyna się zastanawiać, co znajduje się na złotym gościńcu za mglistymi wzgórzami. — Dokąd pójdziemy? — zapytała Mała Baśń. — „Do lasów, co otaczają szary stok” — odpowiedział wuj Blair. — Przed wyjazdem z Kanady chcę powłóczyć się po lasach Wyspy Księcia Edwarda. Ale nie sam. Więc chodźcie ze mną i razem poszukamy ścieżki do Arkadii. Chodźcie, przeżyjemy popołudnie, którego przez całe życie nie będziemy mogli zapomnieć. I tak się stało. To idylliczne popołudnie, kiedy wałęsaliśmy się po lasach, przetrwało w mojej pamięci jak żywe. Nie wydarzyło się nic niezwykłego, otaczał nas leśny spokój, każdy kąt wydawał się przyjazny. Wuj Blair szedł na ogół za nami, cicho pogwizdywał, chwilami coś do siebie mówił, a my zachwycaliśmy się jego słowami. Wuj Blair był jedynym znanym mi człowiekiem, który „mówił jak z książki” — i nie było to śmieszne. Może dlatego, że umiał wybrać i odpowiedni moment, i odpowiednie audytorium. Poszliśmy najpierw polami, chcąc przeciąć zagajnik na tyłach farmy wuja Alka i znaleźć ścieżkę prowadzącą w las wuja Rogera. Ale nim tam doszliśmy, skręciliśmy w wąską, krętą drożynę. Był to przypadek, ale skłonny jestem przypuszczać, że poprowadził nas tamtędy jakiś elf lub kobold. — Tak, pójdźmy tą ścieżką — zaproponował wuj Blair. — Zawsze mi się kraje serce, ilekroć ominę nieznaną ścieżynę. To takie właśnie niepozorne ścieżki prowadzą do serca lasu i jeśli naprawdę chcemy poznać las, powinniśmy im zaufać. Kiedy nasze serca zabiją do wtóru jego serca, las na zawsze stanie się cząstką nas samych, czy też my jego cząstką, i w najbardziej hałaśliwym mieście będziemy czuć jego obecność. — W lesie zawsze ogarnia mnie głębokie zadowolenie — powiedziała z rozmarzeniem w głosie Mała Baśń, gdy znaleźliśmy się pod zwisającymi nisko gałęziami jodeł. — Drzewa są takie przyjazne. — Tak — zgodził się wuj Blair. — I łatwo jest z nimi współżyć. Gawędzić z sosnami, topolom szeptać na ucho swoje sekrety, słuchać romantycznych opowieści buków, spacerować w jakże wymownym milczeniu wśród zrównoważonych jodeł. Człowiek uczy się, na czym polega prawdziwe współżycie. No i drzewa istnieją wszędzie na świecie. Buk na zboczu Pirenei jest takim samym bukiem jak buk w lasach Carlisle. I znam tu pewną starą sosnę, której bliźniaczkę spotkałem w Apeninach. Posłuchajcie, jak gadają wiewiórki. Ileż hałasu o nic. Wiewiórki to leśne plotkarki i wszędzie wścibiają nos, nie nauczyły się rezerwy od swoich współtowarzyszy. Jednakże i one są przyjazne. — Ależ one nas najwyraźniej besztają — zażartowałem. — Och, to tylko taki sposób bycia — rzekł z uśmiechem wuj Blair. — Gdybym miała być zwierzęciem, tp chciałabym być wiewiórką powiedziała Mała Baśń. — One prawie fruwają. — Widziałaś ten skok! Słyszycie okrzyk triumfu? Jest z siebie dumna, tak jak my bylibyśmy dumni, gdyby udało nam się przeskoczyć Niagarę. Szczęśliwi są i bardzo zadowoleni z siebie ci mali mieszkańcy lasu. Tym, którzy poszli ową krętą, ciemną i pachnącą ścieżką, udało się poznać największą tajemnicę lasu. W maleńkiej kotlince biło źródełko. Mieliśmy tego dnia szczęście. — Nietrudno wyobrazić sobie, że jest to jedno z zaczarowanych źródeł, o którym prawią stare legendy — powiedział wuj Blair. — Idźmy cicho i mówmy szeptem, żeby nie zakłócić magii, nie spłoszyć nimfy. — W lesie łatwo jest uwierzyć w cuda — oświadczyła Mała Baśń, robiąc kielich ze złocistej kory brzozy i napełniając go źródlaną wodą. — Tak, Saro, wznieś toast — zaproponował wuj Blair. — Ta woda jest zaczarowana i spełni się twoje życzenie. Mała Baśń podniosła kielich do ust. Jej oczy śmiały się. — Za naszą przyszłość! — zawołała. — Żeby każdy dzień był piękniejszy! — Co za ekstrawaganckie życzenie… Tylko młodość jest do tego zdolna — skomentował jej słowa wuj Blair. — A jednak… a jednak… tak właśnie może się stać, jeśli będziesz wierna samej sobie. Wówczas rzeczywiście każdy dzień będzie piękniejszy, choć często wcale się wam takim nie wyda. Nie zrozumieliśmy jego słów, ale wiedzieliśmy, że wuj Blair nigdy niczego nie wyjaśnia. Kiedy go pytaliśmy, zazwyczaj odpowiadał z uśmiechem: „Sami za jakiś czas zrozumiecie. Poczekajcie”. Poszliśmy więc wzdłuż potoku, który wypływał ze źródełka i co krok sprawiał nam nową niespodziankę. — Potoki są urzekające i kapryśne — powiedział wuj Blair. — Co chwila wpadają w inny nastrój. Teraz nasz potok szemrze i wzdycha, jakby miało mu pęknąć serce. Ale posłuchajcie tylko — tam, pod brzozami, zaśmiewa się, jakby sam sobie opowiedział jakiś dobry dowcip. Istotnie, potok był kapryśny. Tu utworzył małe, ciche jeziorko, w którego ciemnej tafli mogliśmy obejrzeć odbicie naszych twarzy, tam zaś wpadł w towarzyski nastrój i płynąc wśród kamyków, pogodnie gawędził. Jego brzegi były raz strome i wysokie, porosłe jesionami i brzozami, to znów zamieniały się w płaskie pasma mchu. Potem znalazł się nad maleńką przepaścią i nieustraszenie rzucił się w dół, i tylko piana wskazywała na oburzenie, które wywołała w nim ta nieprzewidziana przeszkoda. Dłuższy czas trwało, nim się uspokoił. Mieliśmy już dość jego wściekłości i zastanawialiśmy się, czy się z nim nie rozstać, kiedy nagle znów się rozpogodził, zakręcił gwałtownie — a my znaleźliśmy się w świecie bajki. Była to maleńka polanka w sercu lasu. Wzdłuż potoku rosły rzędem brzozy, każda z nich wydawała się bardziej urzekająca niż jej siostry. Las cofnął się, polanka zalana była bursztynowym światłem. Złociste drzewa odbijały się w wodzie, od czasu do czasu wpadał do niej jakiś liść. — Jak tu cudownie! — westchnąłem, rozglądając się z zachwytem. — Czuje się tu powiew wieczności — szepnął wuj Blair. — Postanówmy, że nigdy tu już nie wrócimy — zaproponowała cicho Mała Baśń. — Nigdy, choćbyśmy nie wiem jak często byli w Carlisle. I wtedy zachowamy to miejsce w pamięci takim, jakim jest dziś, nigdy się tu nic nie zmieni. — Narysuję je — powiedział wuj Blair. Zaczął rysować, a my usiedliśmy na brzegu potoku i Mała Baśń opowiedziała mi o rozżalonej trzcinie. Była to krótka historyjka o smukłej brunatnej trzcinie, która rosła nad leśnym stawem i zamartwiała się, że nie potrafi śpiewać tak jak potok, ptaki i wiatr. I wszyscy się z niej wyśmiewali. Bo któżby mógł oczekiwać śpiewu od kogoś tak niepozornego. Ale któregoś dnia do lasu przyszedł piękny młodzieniec, ściął trzcinę, zrobił z niej fujarkę i przyłożył do ust. I cały las rozbrzmiał muzyką. Była tak zachwycająca, że ptaki, wiatr i potok umilkły, by się w nią wsłuchać. Bo ta muzyka płynęła prosto z serca smutnej trzciny, nareszcie znalazła ujście. Wiele opowieści słyszałem z ust Małej Baśni, ale żadna aż tak nie wbiła mi się w pamięć. Może dzięki urokowi polanki, a może dlatego, że była ostatnią, jaką usłyszałem na złotym gościńcu. Kiedy wuj Blair skończył rysować, słońce poczerwieniało, zbliżał się wczesny jesienny zmierzch. Opuściliśmy polankę, żegnając ją na zawsze, tak jak to zaproponowała Mała Baśń, i jodłowym lasem poszliśmy z wolna w kierunku domu. Po wyjściu z lasu znaleźliśmy się w małej dolince. Na przeciwległym zboczu, w gaju klonowym, płonęło ognisko. Ten ogień miał w sobie coś nieopisanie urzekającego. — Chodźmy tam! — zawołał wuj Blair i wziął nas za ręce. — Urokowi płonącego ogniska nie oprze się żaden śmiertelnik. Pośpieszmy się! — Och, ono tak szybko nie wygaśnie! — Z trudem chwytałem oddech, gdyż wuj Blair w morderczym tempie wspinał się na zbocze. — Nigdy nie wiadomo. Pewnie to ognisko rozpalił po prostu jakiś zacny farmer, żeby spalić gałęzie i liście z sadu, ale nie możemy wykluczyć, że rozniecił je jakiś leśny duszek, aby zwołać swych braci lub coś im przekazać, i w każdej chwili gotowe zniknąć. Nie znikło i wkrótce dotarliśmy do gaju. Ogień palił się jasnym płomieniem, arkady pod drzewami wypełnione były różowym poblaskiem, a w tle pląsały fioletowe cienie. Panowała cisza, byliśmy z dala od świata. — Trudno wprost pomyśleć, że zaraz za wzgórzami jest wieś, której mieszkańcy siedzą teraz przy zwyczajnych lampkach. — Czuję się tak, jakbyśmy się znaleźli o tysiąc mil od domu — wyszeptała Mała Baśń. — No, właśnie! — wykrzyknął wuj Blair. — Cofnęliśmy się w czasy prehistoryczne, widzimy magię początku świata. Ta godzina ma piękno klasycznych mitów, urok ciszy i otwartych przestrzeni, powab tajemnicy. Tu wszystko może się zdarzyć. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby wokół ognia zaczęły tańczyć zielone ludziki, gdyby z drzew zsunęły się driady. Czy nie widzicie, jak zza płomieni wysuwa się białe ramię? Jak zza tego szarego pnia wygląda twarz elfa? Ale nie możemy być pewni. Wzrok zwykłego śmiertelnika nie zdoła pochwycić każdego drgnienia płomienia, gdy ogień jest dziełem Zaczarowanego Ludku. Trzymając się za ręce, krążyliśmy wokoło szukając mieszkańców krainy elfów i nadsłuchując ich głosów. I dopiero gdy ognisko wygasło, opuściliśmy gaj. Okazało się, że nad doliną zawisła już tarcza księżyca w pełni. — Zdaje mi się, że od chwili kiedy wyszliśmy z domu, upłynęło wiele lat. A przecież było to zaledwie parę godzin temu — powiedziała Mała Baśń. Zaledwie parę godzin… prawda… ale takie godziny więcej są warte niż długie lata codzienności. ROZDZIAŁ XXIX TRACIMY PRZYJACIELA W tym naszym pięknym październiku zdarzył się jeden czarny dzień — zmarł Paddy. Bo Paddy po siedmiu szczęśliwych latach zmarł nagle. Chyba się otruł. Wieczorem wyruszył na włóczęgę, a o świcie dowlókł się do domu, by skonać. Kiedy wstaliśmy, znaleźliśmy go na progu i nie potrzeba nam było ciotki Janet, by wiedzieć, że tym razem naszego ulubieńca nie da się ocalić. Na nic się nie zda smarowanie mu łapek siarką i łojem, nie pomoże wizyta u Peg Bowen. Otoczyliśmy go kołem i staliśmy w ponurym milczeniu, a Mała Baśń usiadła i wzięła Pata na kolana. — Tym razem nie pomoże modlitwa — z rozpaczą wykrztusiła Cecylia. — Nie zawadzi spróbować — łkała Felicity. — Nie zawracajcie Panu Bogu głowy modlitwami — powiedział ponuro Dan. — Pat już nie wyzdrowieje, widać to po ślepkach. Zresztą nie wierzę, żeby ostatnim razem pomogła mu modlitwa. — Nie. Peg Bowen — oświadczył zdecydowanie Piotrek. — Ale teraz nie mogła go zaczarować, bo nie ma jej już od miesięcy i nikt nie wie, gdzie jest. — Gdybyż on mógł powiedzieć, gdzie go boli — płakała Cecylia. — To okropne patrzeć, jak cierpi, i nic nie móc zrobić. — Chyba on już teraz nie cierpi — usiłowałem ją pocieszyć. Mała Baśń milczała. Głaskała lśniące futerko Pata. A on podniósł łepek i usiłował przytulić się do swojej pani. Mała Baśń chwyciła go w ramiona. Rozległo się żałosne miauknięcie i dusza Pata uleciała tam, gdzie po śmierci udają się dobre koty. — Już po nim — mruknął Dan, odwracając się do nas tyłem. — To niemożliwe — łkała Cecylia. — Jeszcze wczoraj był pełen życia… — Rano wypił dwa spodeczki śmietanki — wtórowała jej Felicity. — A wieczorem złapał mysz. Sama widziałam. To była pewnie jego ostatnia mysz. — Myszy to on łapał jak najęty — wtrącił Piotrek, pragnąc oddać hołd naszemu zmarłemu przyjacielowi. — „Był kotem i to mówi wszystko. Nigdy już nie będzie takiego kota” — zacytował wuj Blair. Felicity, Cecylia i Sara Ray płakały tak długo, że ciotka Janet straciła cierpliwość. Powiedziała, iż czekają je gorsze zmartwienia w życiu, co ich bynajmniej nie pocieszyło. Mała Baśń nie uroniła żadnej łzy, lecz w jej oczach malowała się rozpacz. — Może to i dobrze — powiedziała w końcu, starając się ukryć ból. — To by było dla niego straszne, gdyby pozostał sam. Choćbyście byli dla niego nie wiem jak mili, okropnie by do mnie tęsknił. On nie był taki jak inne koty, które niewiele dbają o ludzi, byleby tylko je dobrze karmić. Pat beze mnie nigdy by już nie był szczęśliwy. — Nie, nie — szlochała rozpaczliwie Sara Ray. Feliks spojrzał na nią z niechęcią. — A ty nie masz czego rozpaczać — powiedział bezlitośnie. — To nie był twój kot. — Ale ja go kochałam — łkała Sara. — I zawsze mi przykro, kiedy cierpi ktoś z moich przyjaciół. — Jakby to było dobrze, gdyby koty tak jak ludzie mogły pójść do nieba — westchnęła Cecylia. — Czy to naprawdę niemożliwe? Wuj Blair pokręcił przecząco głową. — Niestety nie. Ja też chciałbym w to wierzyć. Jednakowoż koty, choć niewątpliwie zachwycające, do nieba dziwnie nie pasują. — Blair, co ty wygadujesz — upomniała go surowo ciotka Janet. — Czyżbyś chciała, żebym powiedział dzieciom, że koty idą do nieba? — zapytał wuj Blair. — Uważam, że to nie przystoi tak wydziwiać nad kotem — oświadczyła poważnym tonem ciotka Janet. — A ty nie powinieneś ich do tego zachęcać. No, dzieci, dosyć łez. Pochowajcie kota i zabierzcie się do zrywania jabłek. Nie chcieliśmy jednak pośpiesznie chować Pata, poszliśmy więc zrywać jabłka i postanowiliśmy, że pogrzeb urządzimy mu w sadzie o zachodzie słońca. Sara Ray musiała wrócić do domu, ale oznajmiła, że przyjdzie wieczorem, i błagała nas, byśmy na nią poczekali, jeśli się spóźni. — Bo będę mogła wyjść dopiero po wydojeniu krów. A nie chcę, żeby mnie to ominęło. Nawet pogrzeb kota to jednak pogrzeb. — Wstręciuch! — orzekła Felicity, nie czekając aż Sara się naprawdę oddali. Tego dnia pracowaliśmy niechętnie, czując ciężar na sercu. Dziewczęta większość czasu przepłakały, a my, chłopcy, pogwizdywaliśmy, żeby ukryć swoje uczucia. Ale kiedy zaczął się zbliżać wieczór, należało zastanowić się, jak ma wyglądać pogrzeb. Dan uważał, że powinien być przede wszystkim uroczysty, bo Pat nie był przecież zwykłym kotem. Mała Baśń wybrała miejsce na grób za czereśniami, gdzie wiosną najwcześniej kwitły fiołki. Zaczęliśmy kopać tam dół, wąski i głęboki, tak jak sobie tego życzyła bohaterka pewnej starej ballady. Sara Ray, której jednak udało się przyjść na czas, stała wraz z Felicity i przyglądały się naszej pracy, ale Cecylia i Mała Baśń nie chciały patrzeć. — Kto by wczoraj wieczorem pomyślał, że dziś będziemy grzebać Pata — westchnęła Felicity. — Nigdy nie wiemy, co komu przyniesie następny dzień — łkała Sara. — Tak powiedział pastor i to prawda. — Oczywiście, że prawda. Tak mówi Biblia, ale chyba nie wolno powtarzać tego, gdy chodzi o kota — wyraziła swe wątpliwości Felicity. Kiedy wszystko było gotowe, Mała Baśń przyniosła swego ulubieńca do sadu, gdzie tak często baraszkował. Nie miał trumny. Spoczywał w kartonowym pudle. — A czy wolno nam powiedzieć: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”? — zapytał Piotrek. — Nie — odparła Felicity. — To by był grzech. — Ale chyba powinniśmy odśpiewać hymn — zaproponowała Sara Ray. — Cóż, możemy — zgodziła się Felicity. — Tylko jakiś niezbyt religijny. — Na przykład „Do brzegu płyń, żeglarzu, do brzegu” — zaproponowała Cecylia. — Tam nie ma nic o religii. — Ale nie pasuje do pogrzebu — sprzeciwiła się Felicity. — Bardziej odpowiedni byłby „Prowadź nas, światło” — orzekła Sara Ray. — Jest taki melancholijny i krzepiący. — Nie będziemy niczego śpiewać — oświadczyła chłodno Mała Baśń. — To byłoby śmieszne. W ciszy zasypiemy grób ziemią i położymy na wierzchu płaski kamień. — To nie będzie prawdziwy pogrzeb. — Sara Ray była bardzo niezadowolona. — Nie martw się. Zamieścimy w „Naszym Pisemku” prawdziwy nekrolog — szepnęła do niej Cecylia. — A Piotrek wyżłobi na kamieniu imię Pata — zaproponowała Felicity. — Tylko trzeba uważać, żeby dorośli nie zobaczyli, bo gotowi nam przeszkodzić. Kiedy smutni wychodziliśmy z sadu, wiał jesienny wiatr. Przy furtce spotkaliśmy wuja Rogera. — Co, już po pogrzebie? — zapytał z ironicznym uśmieszkiem. Poczuliśmy do wuja Rogera nienawiść. Ale wuja Blaira jeszcze bardziej pokochaliśmy, bo powiedział cicho: — A więc już pochowaliście waszego małego przyjaciela… Strasznie dużo zależy od tonu, którym się coś mówi. Jednakże nawet współczucie wuja Blaira niewiele pomogło i kiedy przy udoju nie pojawił się Pat, znów się nam zrobiło bardzo smutno. Felicity gorzko płakała, przecedzając mleko. Nie każdy człowiek odprowadzany jest do grobu z takim żalem jak nasz szary kot. ROZDZIAŁ XXX PRZEPOWIEDNIE — Jest do ciebie list od ojca — oznajmił Feliks, rzucając mi kopertę. Cały dzień zrywaliśmy jabłka, ale teraz zrobiliśmy popołudniową przerwę, usiedliśmy wokół studni i popijaliśmy orzeźwiającą, chłodną wodę. Niezbyt skwapliwie otworzyłem list, bo ojciec nasz, cudowny ojciec, nie bardzo umiał pisać listy. Były one zwykle krótkie i mało ciekawe. Ten także był krótki, ale zawierał niezwykłą wiadomość. Po przeczytaniu wpatrywałem się w kartkę osłupiałym wzrokiem, aż Feliks zawołał: — Bev, co się stało?! Co pisze tatuś? — Tatuś wraca do domu — odpowiedziałem. — Za dwa tygodnie opuści Amerykę Południową i w listopadzie tu przyjedzie, żeby zabrać nas z powrotem do Toronto. Wszyscy zaczęli krzyczeć, a Sara Ray oczywiście rozpłakała się. — Hm — odezwał się przyszedłszy do siebie Feliks. — Bardzo się cieszę, że zobaczę tatę, ale wcale nie chce mi się wyjeżdżać. Podzielałem jego uczucia, ale patrząc na łzy Sary, nie zamierzałem się do tego przyznać. Siedziałem więc milcząc ponuro. — Gdybym sama nie wyjeżdżała, to wpadłabym w rozpacz — powiedziała Mała Baśń. — Zresztą i tak jest mi przykro. Chciałabym móc was sobie wyobrazić, jak się razem bawicie, a potem do mnie piszecie o wszystkim, co się wydarzyło. — Bez was będzie tu okropnie nudno — mruknął Dan. — Zupełnie nie wyobrażam sobie tej zimy — jęknęła z rozpaczą Felicity. — Co za szczęście, że już nie pojawi się żaden ojciec. — Cecylia wypowiedziała to z taką powagą, że musieliśmy się roześmiać. Przez resztę dnia pracowaliśmy w ponurym nastroju i dopiero wieczorem, gdy zasiedliśmy w sadzie, trochę się rozpogodziliśmy. Było już niemal mroźno, słońce schowało się za brzozę na wzgórzu i drzewo to zdawało się płonąć. Wielka wierzba przy bramie wyglądała tak, jakby trzęsła się ze śmiechu. A był to tylko wiatr. Nawet mimo tych wszystkich przykrych zmian nie byliśmy zbytnio przygnębieni, poza Sarą Ray, której zdarzało się to często, i Piotrkiem, co było nowością. Piotrek już od paru dni był nieswój. Wkrótce miał się ukazać październikowy numer „Naszego Pisemka”, a Piotrek wciąż nie miał opowiadania, które byłoby „fikcją”. Wziął sobie do serca uwagę Felicity, że wszystkie nasze opowiadania mówiły o prawdziwych wydarzeniach. Kłopot polegał na tym, że nikt nie chciał takiej „fikcji” napisać. Prosił Małą Baśń — odmówiła. Namawiał mnie, też się nie zgodziłem. Zdecydował się więc napisać coś sam. — Ostatecznie nie może to być trudniejsze niż wiersz, a wiersz napisałem. Wieczorami ślęczał nad tym opowiadaniem na stryszku stodoły. Nie wypytywaliśmy go, jak mu idzie, bo najwyraźniej nie chciał o tym mówić. Ale tego wieczoru musiałem go spytać, czy wkrótce skończy, bo chciałem już wydać numer. — Skończyłem — odpowiedział niechętnie Piotrek. — Pewnie to nic wielkiego, ale wszystko wymyśliłem sam. Każde słowo. — No to mamy już cały materiał i jutro wieczorem przeczytamy „Nasze Pisemko” — oświadczyłem. — To pewnie już ostatni numer — westchnęła Cecylia. — A szkoda, bo to była świetna zabawa. Ale bez was się nie uda. — Bev będzie kiedyś prawdziwym redaktorem — oznajmiła Mała Baśń, która tego wieczoru postanowiła zabawić się we wróżkę. Huśtała się na gałęzi jabłoni, głowę miała owiniętą pąsową chusteczką, błyszczały jej oczy. — Skąd wiesz? — spytała Felicity. — Widzę dziś przyszłość — odparła Mała Baśń. — Wiem, co się stanie z każdym z was. Mam wam powiedzieć? — Powiedz! To będzie świetna zabawa. Któregoś dnia okaże się, czy miałaś rację. Co jeszcze powiesz o mnie? — zapytałem. — Będziesz pisał książki i podróżował po świecie — ciągnęła Mała Baśń. — Feliks do końca życia pozostanie otyły, nim skończy pięćdziesiąt lat zostanie dziadkiem i będzie miał długą, czarną brodę. — Nie będę — zaprzeczył zdegustowany Feliks. — Nie cierpię zarostu. Może dziadkiem będę musiał zostać, ale o brodzie nie ma mowy. — Owszem. Tak mówią gwiazdy. — Nie. Żadna gwiazda nie przeszkodzi mi się golić. — Jak to śmiesznie brzmi: dziadzio Feliks — zauważyła Felicity. — Piotrek zostanie pastorem — mówiła dalej Mała Baśń. — Cóż, może to nie takie straszne — powiedział dość zadowolony Piotrek. — Dan będzie farmerem i ożeni się z dziewczyną, której imię zaczyna się na K. Urodzi mu się jedenaścioro dzieci. I będzie głosował na liberałów. — O nie! — rozgniewał się Dan. — Co ty wygadujesz?! Ja miałbym głosować na liberałów! Co do reszty, zgoda. Wolałbym zostać żeglarzem, ale mogę i farmerem. — Mówisz bzdury! — ofuknęła go Felicity. — Chciałbyś zostać marynarzem i utonąć? — Nie każdy marynarz tonie. — Ale większość! Pomyśl o wujku Stefanie. — Wcale nie wiesz, czy utonął. — Ale ślad po nim zaginął. To jeszcze gorsze. — Dlaczego? Zniknąć nie jest trudno. — To okropne dla rodziny! — No, bądźcie cicho, posłuchajcie reszty proroctw — zaproponowała Cecylia. — Felicity wyjdzie za mąż za pastora — oznajmiła z powagą Mała Baśń. Sara Ray zachichotała, a Felicity zarumieniła się po uszy. Piotrek starał się ukryć zachwyt. — Będzie wspaniałą gospodynią, będzie uczyć w szkółce niedzielnej i będzie bardzo szczęśliwa. — Czy jej mąż także będzie szczęśliwy? — spytał poważnym tonem Dan. — W każdym razie szczęśliwszy niż twoja żona — odpowiedziała Felicity. — Będzie najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem! — zawołał Piotrek. — A co stanie się ze mną? — dopytywała się Sara Ray. Mała Baśń miała zakłopotaną minę. Trudno było wyobrazić sobie, że Sara Ray może mieć jakąś przyszłość. Ale Sara też domagała się przepowiedni i nie należało jej rozczarowywać. — Wyjdziesz za mąż — oświadczyła Mała Baśń. — Dożyjesz prawie stu lat, będziesz chodzić na pogrzeby i często chorować. Jak skończysz siedemdziesiąt lat, to oduczysz się płakać. Choć twój mąż nie zechce chodzić do kościoła. — Dobrze, że mnie ostrzegasz — powiedziała Sara Ray. — Każę mu przed ślubem obiecać. — On nie dotrzyma obietnicy. Słuchajcie, robi się zimno i Cecylia zaczyna kaszleć. Wracajmy do domu. — Mnie jeszcze niczego nie wywróżyłaś! — poskarżyła się Cecylia. Mała Baśń spojrzała czule na Cecylię, na jej gładziutkie, ciemne włosy, łagodne, błyszczące oczy i policzki, które przy najlżejszym wysiłku okrywały się rumieńcem, i na małe, opalone rączki, które wciąż były w ruchu. Na twarzy Małej Baśni pojawił się smutek. — Cokolwiek bym ci powiedziała, kochanie, to i tak nie będzie dla ciebie dość dobre. — Mała Baśń objęła Cecylię ramieniem. — Zasługujesz na same najlepsze rzeczy. Słuchaj, przecież wiesz, że żartowałam. Naprawdę to ja nic o przyszłości nie wiem. — Może wiesz więcej, niż myślisz. — Sara Ray była bardzo zadowolona z przepowiedni i nie zamierzała przestać w nią wierzyć, choćby nawet jej mąż nie chciał chodzić do kościoła. — Żarty, nie żarty, ale ja też chcę się czegoś dowiedzieć — nalegała Cecylia. — Ktokolwiek cię spotka, będzie cię kochał — powiedziała tajemniczo Mała Baśń. — I ta przepowiednia się spełni, nawet jeśli inne nie. No, dosyć tego, wracamy. Cecylia była trochę rozczarowana, ale poszliśmy do domu. Później często się zastanawiałem, czemu Mała Baśń nie chciała jej tego wieczoru wróżyć. Może przeczuwała, że nasza najmilsza Cecylia nie ma przed sobą przyszłości. ROZDZIAŁ XXXI OSTATNI NUMER „NASZEGO PISEMKA” ARTYKUŁ WSTĘPNY Z żalem zawiadamiamy, że jest to już ostatni numer „Naszego Pisemka”. Wydaliśmy dziesięć numerów i sukces przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Przestajemy je wydawać nie dlatego, że się nam to znudziło, lecz z powodu niezależnych od nas okoliczności. Każde z nas zrobiło, co mogło. Wyspa Księcia Edwarda domagała się od nas, byśmy wypełnili wobec niej nasz obowiązek i tak się też stało. Pan Dan King prowadził dział savoir–vivre’u tak, że śmiało mógłby się on ukazywać w „Poradniku Rodzinnym”. Należy mu się specjalna pochwała, gdyż musiał sam wymyślać większość pytań. Panna Felicity King świetnie redagowała dział porad domowych, a kącik mody panny Cecylii King uwzględniał najświeższe nowości. Panna Sara Stanley nie szczędziła sił, redagując rubrykę życia towarzyskiego. Również dział literacki cieszył się zasłużonym powodzeniem. Pan Piotr Craig udowodnił, na co go stać. Polecamy zwłaszcza jego opowiadanie, które zamieszczamy w tym numerze, pt. Bitwa o jaja kuropatwy. Zamykając pismo, żegnamy serdecznie wszystkich redaktorów i wyrażamy nasze podziękowanie za owocną współpracę. Bardzo byliśmy z niej radzi i mamy nadzieję, że i oni byli z niej zadowoleni. Życzymy im szczęścia oraz sukcesów w życiu. Ufamy, że wspomnienie „Naszego Pisemka” będzie należało do miłych wspomnień dzieciństwa. (Dziewczęta zawołały przez łzy: „Będzie! Będzie!”) NEKROLOG Osiemnastego października Patryk Szarofutrzasty wyruszył w podróż, z której się nie wraca. Był on tylko kotem, lecz należał do naszych najbliższych przyjaciół i nie wstydzimy się łez. Wielu ludzi nie jest takimi dżentelmenami, jakim był Pat. Pat jak nikt potrafił łapać myszy. Pochowaliśmy szczątki Pata w sadzie i nigdy o nim nie zapomnimy. Postanowiliśmy, że w każdą rocznicę jego śmierci skłonimy głowy i wymówimy jego imię. Żegnaj, najdroższy Paddy, aż po wieczne czasy Pozostaniesz w sercach naszych*. MOJA NAJCIEKAWSZA PRZYGODA Moją najciekawszą przygodą było to, jak zleciałam ze sterty słomy w stodole wuja Rogera. To znaczy dopiero potem wiedziałam, że to było ciekawe, bo kiedy spadałam, nie miałam czasu myśleć. Szukałyśmy z Małą Baśnią jajek w słomie. Słoma sięgała prawie pod dach i do klepiska było strasznie daleko. Słoma jest bardzo śliska. Podskoczyłam i słoma wyślizgnęła mi się spod nóg i poleciałam głową w dół. Wydawało mi się, że lecę okropnie długo, ale Mała Baśń mówi, że trwało to tylko trzy sekundy. Ale wiem, że zdążyłam pomyśleć o pięciu rzeczach. Najpierw pomyślałam o tym, co się dzieje, bo z początku nie wiedziałam, co się ze mną stało. Potem pomyślałam: „Aha, spadam”. Potem — co się ze mną stanie, gdy wyrżnę o klepisko, a jeszcze potem, że pewnie się zabiję. A wreszcie zdążyłam pomyśleć, że mało mnie to obchodzi. Wcale się nie przeraziłam. Zabiję się, to się zabiję. Ale na klepisku leżała kupa sieczki, bo inaczej pewnie bym dziś nie mogła tego opisać. No i jak spadłam, to wcale się nie potłukłam, tylko w oczach, ustach, nosie i we włosach miałam pełno sieczki. Najdziwniejsze jest to, że jak spadałam, wcale się nie bałam, a dopiero potem byłam okropnie przerażona, cała się trzęsłam i Mała Baśń musiała mnie zaprowadzić do domu. Felicity King BITWA O JAJA KUROPATWY Dawno, dawno temu mieszkał sobie pod lasem farmer z żoną, synami, córkami i wnuczką. Farmer i jego żona bardzo wnuczkę kochali, ale sprawiała im ona mnóstwo kłopotów, bo często uciekała do lasu i musieli jej pół dnia szukać. Któregoś razu poszła dalej niż zwykle i poczuła głód. Zapadła noc. Spytała lisa, gdzie może znaleźć coś do zjedzenia. Lis powiedział jej, gdzie jest gniazdo kuropatwy i gniazdo sójki, oba pełne jaj. Zaprowadził ją tam i z każdego gniazda wyjęła pięć jajek. Kiedy ptaki wróciły, zobaczyły, że brakuje jajek, i wpadły w furię. Sójka włożyła płaszcz i poszła do kuropatwy się naradzić. Spotkała ją w pół drogi. Zapaliły ognisko i zaczęły pisać pozew sądowy, aż tu nagle usłyszały z tyłu wycie. Podskoczyły i zgasiły ognisko, ale zaraz napadło na nie pięć wielkich wilków. Kiedy następnego dnia dziewczynka wałęsała się po lesie, ptaki zobaczyły ją i wzięły do niewoli. Przyznała się, że ukradła jajka, a one kazały jej utworzyć armię. Będą walczyć o gniazdo jaj i kto zwycięży, dostanie jajka. Kuropatwa stanęła na czele wielkiej armii złożonej ze wszystkich ptaków poza gilami, a dziewczynka miała ze sobą gile, lisy, pszczoły i psy. I co więcej, dziewczynka miała strzelbę i dużo amunicji. I jej armią dowodził wilk. W czasie bitwy zginęły wszystkie ptaki poza kuropatwą i sójką. Zostały one wzięte do niewoli i zagłodzone na śmierć. Zaraz potem dziewczynkę złapała czarownica i wrzuciła do lochu z wężami, które pokąsały ją na śmierć. Od tego czasu każdego, kto pojawił się w lesie, łapał duch dziewczynki i wrzucał do tego samego lochu. Po roku las zmienił się w złoty zamek, a o świcie zniknął cały, poza jednym drzewem. Piotr Craig (Dan, gwiżdżąc przeciągle: „No, teraz już nikt nie powie, że Piotrek nie potrafi nic wymyślić”; Sara Ray, ocierając łzy: „Bardzo ciekawa historyjka, ale dlaczego się tak smutno kończy?”; Feliks: „Dlaczego nazwałeś ją Bitwa o jaja kuropatwy! Przecież chodziło też o jaja sójki?”; Piotrek, lakonicznie: „Bo tak lepiej brzmi”; Felicity: „Czy ona zjadła te jajka na surowo?”; Sara Ray: „Biedaczka. Cóż, jak człowiek umiera z głodu, to nie może wybredzać”; Cecylia, wzdychając: „Wolałabym, Piotrku, żebyś jej pozwolił wrócić do domu i nie skazywał na taką straszną śmierć”; Ja: „Skąd ta dziewczynka wzięła strzelbę i amunicję?”; Piotrek, zaczynając podejrzewać, że się z niego podśmiewam: „Trzeba było samemu napisać. Proponowałem ci”; Mała Baśń, z nienaturalnie poważną miną: „Przestańcie krytykować opowiadanie Piotrka. To bajka, a w bajce może się zdarzyć wszystko”; Felicity: „Ale on przecież nic nie pisze o wróżkach i elfach”; Cecylia: „I bajki się zawsze dobrze kończą”; Piotrek, z nadąsaną miną: „Chciałem, żeby została ukarana za to, że uciekła z domu”; Dan: „No i ją ukarałeś!”; Cecylia: „Cóż, to było bardzo ciekawe, a przecież o to chodziło”). RUBRYKA TOWARZYSKA Z wizytą do rodziny przybył do Carlisle pan Blair Stanley. Zamierza wkrótce powrócić do Europy. W podróży będzie mu towarzyszyła córka, panna Sara Stanley. W przyszłym miesiącu powróci z Ameryki Południowej pan Alan King. Jego synowie pojadą z nim do Toronto. Beverley i Feliks podczas swego pobytu w Carlisle zyskali wielu przyjaciół. Będzie nam ich bardzo brak. W zeszłym tygodniu Towarzystwo Misyjne przy prezbiteriańskim kościele w Carlisle skończyło narzutę. Panna Cecylia King zdobyła największą sumę pieniędzy. Gratulacje, Cecylio. Począwszy od 1 listopada pan Piotr Craig zamieszka w Markdale i tam będzie chodził do szkoły. Piotrek jest dzielnym chłopcem i życzymy mu szczęścia oraz sukcesów. Skończyło się już zrywanie jabłek. W tym roku bardzo obrodziły. Gorzej z kartoflami. PORADNIK DOMOWY W tym sezonie jada się szarlotki. Jajka osiągnęły wysoką cenę. Zdaniem wuja Rogera to nie w porządku, że tuzin małych jajek kosztuje tyle co tuzin dużych. Ale przy kuchni nie widzę różnicy. Felicity King SAVOIR–VIVRE F…y: — Czy wypada jeść miętówki w kościele? Odp.: — Nie, nawet jeśli cię częstuje czarownica. Nie, F…l…ksie, nie nazwałbym ani „Wyspy skarbów” ani „Wędrówek pielgrzyma” powieściami brukowymi. Tak, P…t…u, kiedy odwiedzisz młodą damę, a jej matka częstuje cię chlebem z dżemem, grzecznie jest przyjąć poczęstunek. Dan King KĄCIK MODY Nosi się obecnie naszyjniki z głogu. Modne jest przekrzywiać szkolny kapelusz tak, żeby zasłaniał lewe oko. Weszły w modę grzywki. Taką grzywkę ma już Em Frewen. Pojechała z wizytą do Summerside i tam obcięła włosy. Wszystkie dziewczynki w szkole obetną sobie grzywki, jak tylko namówią na to matki. Ja nie. Cecylia King (Sara Ray, z rozpaczą: „Mama mi nil to nigdy nie pozwoli”). KĄCIK HUMORU Dan: „Co to takiego detal?”; Cecylia: „Dokładnie nie wiem, ale chyba resztka jakiejś rzeczy”. (Cecylia ze zdziwieniem: „Dlaczego to zamieszczacie w kąciku humoru? To należy do informacji”). Syn starego pana Mclntyre’a był od wielu lat chory i ktoś wyraził obawę, że pewnie umrze. A na to stary pan Mclntyre: „Tylko ze strasznie się z tym guzdrze”. Feliks King INFORMACJE P–t–k: Kto mieszka w nie zamieszkanych miejscach? Odp.: Prawdopodobnie kanibale. Feliks King ROZDZIAŁ XXXII NASZ OSTATNI WIECZÓR W przeddzień wyjazdu Małej Baśni i wujka Blaira zebraliśmy się po raz ostatni w sadzie, gdzie spędziliśmy tyle szczęśliwych godzin. Odbyliśmy pielgrzymkę do wszystkich ulubionych miejsc, byliśmy na polu na zboczu wzgórza, byliśmy w świerkowym zagajniku, pod wierzbą dziadka Kinga, przy Kamiennym Pulpicie, na grobie Pata i w Alei Wujka Stefana. Teraz zasiedliśmy wokół studni na pożółkłej już trawie i zajadaliśmy naleśniki z dżemem, które specjalnie na tę okazję usmażyła Felicity. — Czy my się jeszcze kiedyś spotkamy? — wzdychała Cecylia. — Ja się raczej zastanawiam, kiedy znów będę jeść takie pyszne naleśniki… — Mała Baśń bez powodzenia udawała wesołość. — Gdyby Paryż nie był tak daleko, mogłabym ci od czasu do czasu posłać paczkę ze smakołykami — powiedziała ze smutkiem Felicity. — Ale tak, to nic z tego. Ciekawe, co ci tam dadzą jeść. — Och, we Francji jest ponoć najlepsza kuchnia na świecie — odparła Mała Baśń. — Ale i tak nie pobiją, Felicity, twoich naleśników z dżemem i ptysi ze śliwkami. Na pewno często będę do nich tęsknić. — Jeśli się jeszcze kiedyś spotkamy, to będziesz już dorosła — martwiła się Felicity. — No, wy też nie pozostaniecie tacy jak teraz! — I to jest najgorsze. Wszyscy się zmienimy i nic już nie będzie takie same. — Pomyślcie tylko! W Sylwestra zastanawialiśmy się, co nam przyniesie Nowy Rok. I niczego takiego nie przewidywaliśmy — wspominała Cecylia. — Gdyby się nic nie wydarzyło, życie byłoby nudne! — wykrzyknęła Mała Baśń. — Nie róbcie takich ponurych min! — Trudno mi się nie martwić, kiedy wszyscy wyjeżdżają. — Cecylia znów westchnęła. — No to udawajmy, że się nie martwimy — nalegała Mała Baśń. — Nie myślmy o tym, że musimy się rozstać. Przypomnijmy sobie, ile razy w ciągu tego ostatniego roku śmialiśmy się. Nigdy nie zapomnę tego sadu. Świetnie się tu bawiliśmy. — Ale i martwiliśmy się czasem — przypomniał Feliks. — Pamiętacie, jak Dan w zeszłym roku najadł się tych trujących jagód? — I jak się przeraziliśmy, kiedy w domu zabił dzwon! — roześmiał się Piotrek. — A ten dzień Sądu Ostatecznego! — dorzucił Dan. — I jak zaczarowano Pata — podpowiedziała Sara Ray. — I jak Piotrek umierał na odrę! — wtrąciła Felicity. — Nigdy nie zapomnę, jak zginął Jimmy Patterson. Wielkie nieba, nigdy się aż tak nie przeraziłem. — Pamiętacie, jak zażywaliśmy te czarodziejskie nasiona? — zapytał ze śmiechem Piotrek. — Jacy my byliśmy niemądrzy! — zawołała Felicity. — Zawsze unikam wzroku Billa Robinsona. Jestem pewna, że śmieje się ze mnie w kułak. — To Bili Robinson powinien się wstydzić, nie ty — zganiła ją surowo Cecylia. — Lepiej już być oszukanym, niż samemu oszukiwać! — Pamiętacie, jak kupiliśmy wizerunek Pana Boga? — spytał Piotrek. — Ciekawe, czy on jeszcze jest tam, gdzie go zakopaliśmy — zastanawiał się Feliks. — Położyłam tam kamień, tak jak na grobie Pata — przypomniała nam Cecylia. — Chciałabym móc zapomnieć, jak ten Pan Bóg wyglądał — jęknęła Sara Ray. — Ale nie mogę. Tak jak nie mogę zapomnieć, jak jest w tym piekle, o którym wygłosił kazanie Piotrek. — Kiedy zostaniesz, Piotrku, pastorem, powinieneś to kazanie powtórzyć — zażartował Dan. — Moja ciocia Jane zawsze mówiła, że od czasu do czasu trzeba ludziom o tym miejscu przypomnieć — odpowiedział poważnie Piotrek. — Pamiętacie tę noc, kiedy zjadłam ogórek z mlekiem, żeby mieć ciekawe sny? — zapytała Cecylia. I pobiegliśmy do Księgi snów, żeby je znów przeczytać, i zaśmiewaliśmy się tak, że odpowiadało nam echo. Kiedy skończyliśmy, stanęliśmy kręgiem wokół studni i przysięgliśmy sobie wieczystą przyjaźń. Potem wzięliśmy się za ręce i odśpiewaliśmy Auld Lang Syne. Sara Ray zamiast śpiewać oczywiście płakała. — Wiecie co — powiedziała Mała Baśń, gdy zamierzaliśmy opuścić sad — chcę was o coś poprosić. Nie żegnajcie się ze mną jutro rano. — Dlaczego? — zapytała ze zdziwieniem Felicity. — Bo pożegnania są takie przykre. Nic nie mówmy. Pomachajcie mi tylko na do widzenia. Wtedy to nie będzie takie straszne. I błagam, niech nikt nie płacze. Chcę was zapamiętać uśmiechniętych. Jesienny wicher zaczął szlochać wśród gałęzi i wyszliśmy ze starego sadu, zamykając za sobą furtkę. ROZDZIAŁ XXXIII ODJEŻDŻA MAŁA BAŚŃ Wstał różowy, przejrzysty i mroźny świt. Wszyscy zerwaliśmy się bardzo wcześnie, gdyż podróżnicy musieli zdążyć na pociąg odchodzący o dziewiątej! Zaprzężono konia, wuj Alek czekał przed drzwiami. Ciotka Janet płakała, my staraliśmy się dzielnie powstrzymać łzy. Dziwak i pani Dale przyszli pożegnać swoją ulubienicę. Pani Dale przyniosła naręcze chryzantem, a Dziwak wręczył Małej Baśni następną starą książeczkę ze swojej biblioteki. — Czytaj ją, ile razy ci będzie smutno albo kiedy będziesz szczęśliwa — powiedział poważnie. — On się naprawdę od czasu małżeństwa bardzo zmienił na korzyść — szepnęła do mnie Felicity. Sara Stanley miała na sobie nowy elegancki kostium i niebieski filcowy kapelusik z piórkiem. Wyglądała jak dorosła i poczuliśmy, że jest dla nas stracona. Sara Ray przysięgała wieczorem, że przyleci skoro świt pożegnać Małą Baśń. Ale jak zwykle miała pecha i zamiast niej pojawiła się Judy Pineau, żeby powiedzieć, że Sara ma zaczerwienione gardło i matka zabroniła jej wyjść z domu. Sara napisała więc pożegnalny liścik. Moja najdroższa przyjaciółko! Żadne słowa nie wyrażą mojego smutku, iż nie mogę dziś pożegnać osoby, którą tak głęboko wielbię. Kiedy myślę, że cię już nie zobaczę, moje serce jest zbyt przepełnione bólem, by to wyrazić. Ale mama nie pozwala mi wyjść, a ja muszę jej słuchać. Będę obecna duchem. Pęka mi serce, że odjeżdżasz tak daleko. Zawsze byłaś dla mnie mila i nie raniłaś moich uczuć tak jak inni będę do ciebie tęsknić. Ale ufam, że gdziekolwiek rzuci cię los, będziesz szczęśliwa, i mam nadzieję, że na tym wielkim oceanie nie dostaniesz morskiej choroby. I że wśród licznych obowiązków znajdziesz czasem wolną chwilę, by do mnie napisać. Nigdy o tobie nie zapomnę i proszę cię, byś o mnie pamiętała. Mam nadzieję, że kiedyś się spotkamy, w każdym razie spotkamy się w lepszym świecie, gdzie nie będzie smutnych rozstań. Twoja wierna i kochająca przyjaciółka Sara Ray — Biedna Sara — powiedziała Mała Baśń i podejrzanie załamał jej się głos. Wsunęła do kieszeni poplamioną łzami kartkę. — Poczciwa, mała Sara. Żałuję, że jej nie zobaczę, ale może to i dobrze, że nie przyszła, bo zaczęłaby płakać i kto wie, czy wtedy wszyscy byśmy się nie rozpłakali. Nie będę płakać. Felicity, uważaj! Och, najmilsi, tak strasznie was kocham i nigdy nie przestanę! — Pamiętaj, żebyś pisała do nas co najmniej raz na tydzień — poprosiła Felicity, mrugając gwałtownie oczami. — Blair, Blair, czuwaj nad dzieckiem — powiedziała ciotka Janet. — Pamiętaj, że nie ma matki. Mała Baśń podbiegła do bryczki i wsiadła. Za nią wskoczył wuj Blair. Trzymała w ramionach chryzantemy pani Dale. Tak jak sobie życzyła, nie żegnaliśmy jej. Uśmiechaliśmy się dzielnie i wymachiwaliśmy rękami, kiedy bryczka jechała alejką, a potem rozmiękłą czerwonawą drogą. Zniknęła w jodłowym lesie. A my wciąż staliśmy, bo wiedzieliśmy, że jeszcze raz zobaczymy Małą Baśń. Za lasem znów było widać drogę i Mała Baśń obiecała, że stamtąd nam jeszcze raz pokiwa ręką na pożegnanie. Staliśmy smutni w blasku jesiennego poranka, obserwując ten zakręt. Na naszym złotym gościńcu zakosztowaliśmy rozkoszy życia. Zachwycało nas stokrotkami, hojnie wynagradzało różami. Poezja i śpiew czekały na nasze zawołanie. Śmiech był naszym towarzyszem zabaw, a nadzieja przewodniczką. Ale teraz na złoty gościniec padł cień zmian. — O, jest! — zawołała Felicity. Mała Baśń wstała i pomachała nam bukietem chryzantem, a my unieśliśmy do góry ręce i opuściliśmy je dopiero, gdy bryczka zniknęła za zakrętem. Wtedy powoli i w milczeniu wróciliśmy do domu. Mała Baśń wyjechała. * L. M. Montgomery, „Wakacje na starej farmie”, Warszawa 1994. * Nekrolog ułożył pan Feliks King, wiersz napisała panna Sara Ray.