STEVEN SAYLOR ZAGADKA KATYLINY Przełożył Janusz Szczepański Wydanie oryginalne: 1993 Wydanie polskie: 2002 Cieniom mojej Matki NAZEWNICTWO W powieści zastosowano spolszczoną pisownię rzymskich imion i nazwisk rodowych oraz przydomków. W ślad za autorem nazwy miejscowości, poza nielicznymi wyjątkami, jak Baje, Kurne, Aleksandria i sam Rzym, zachowano w oryginalnym łacińskim brzmieniu, jak na przykład Faesulae (dzisiejsze Fiesole), Arretium (Arezzo), Massilia (Marsylia), Florentia (Florencja). Daty również podane są zgodnie z kalendarzem rzymskim sprzed reformy Juliusza Cezara. Rok (tzw. rok księżycowy) dzielił się w nim na dwanaście miesięcy, których nazwy również użyte są w brzmieniu polskim, lecz ich długość jest inna: styczeń (Ianuarius) miał 29 dni, luty (Februarius) 28 dni, marzec (Martius) 31 dni, kwiecień (Aprilis) 29 dni, maj (Maius) 31 dni, czerwiec (Iunius) 29 dni, lipiec (Quitictilis) 31 dni, sierpień (Sextilis) 29 dni, wrzesień (September) 29 dni, październik (October) 31 dni, listopad (November) 29 dni i grudzień (December) 29 dni. Rzymianie nie oznaczali dni miesiąca kolejnymi liczbami, jak my; daty dzienne w kalendarzu rzymskim określano według trzech stałych terminów w każdym miesiącu: kalendy – przypadały na pierwszy dzień miesiąca, nony – w marcu, maju, lipcu i październiku przypadały na siódmy, a w pozostałych miesiącach na piąty dzień, idy – w marcu, maju, lipcu i październiku był to piętnasty, a w pozostałych miesiącach trzynasty dzień. Pozostałe dni liczono wstecz od jednej z tych dat. Autor w większości wypadków dostosował się do tego systemu. Akcja powieści rozpoczyna się w kalendy czerwcowe w 63 r. p.n.e. Na tarczy wycięte ujrzał Eneasz Kamienne mury Podziemia, królestwa potępionych i cierpień za winy. Tam, zgrozą przeniknięty, nad skrajem otchłani drżał cień Katyliny, A furie go biły skrzydłami swoimi... Wergiliusz, Eneida, ks. VIII, 666-669 Jakaż to zaszła w nas zmiana I w mieście tym, Odkąd ów zły Katylina Opuścił Rzym? Niewinnym, było, nam się zdał, A Konsul złym, Że w złości go pokrzywdzić chciał Urzędem swym. A dziś, gdy zbrojny grozi nam, Wrogiem się stał, Konsula wini gniewny tłum, Że ujść mu dał. W krytyce szybki bywa Rzym, A chociaż błąd Popełnia często w gniewie swym, Kto winien? Rząd! Ben Jonson, Catiline, akt IV, 863-878 Czym jest prawda? Poncjusz Piłat CZĘŚĆ I NEMO ROZDZIAŁ I – Według Katona* – powiedziałem i przerwałem, patrząc na trzymany w ręku zwój spod zmrużonych powiek. Jaskrawe słońce odbijało się od pergaminu, utrudniając czytanie wyblakłych czarnych liter. No, poza tym, gdy się ma czterdzieści siedem lat, wzrok już nie dopisuje... Mogę policzyć liście na drzewie oliwnym o trzydzieści kroków, ale różnica między O i U, a nawet I i L nie jest już tak oczywista jak kiedyś. – Według Katona... – zacząłem znowu, trzymając zwój na odległość wyciągniętej ręki i czytając po cichu. – No, to jest po prostu śmiechu warte. Kato wyraźnie pisze, że siano powinno już być skoszone, tymczasem mamy już kalendy czerwcowe, a my nawet nie zaczęliśmy. – Jeśli wolno mi się wtrącić, panie... Niewolnik Aratus, stojący u mego boku, odchrząknął cicho. Nie miał jeszcze pięćdziesięciu lat i na długo przed moim przybyciem ubiegłej jesieni był w gospodarstwie zarządcą. – Tak? – Panie, trawy jeszcze nie przekwitły. Opóźnienie zbioru nie jest niczym wyjątkowym. Przecież i w ubiegłym roku było tak samo. Nie zebraliśmy siana prawie do końca czerwca... – Tak, i widziałem potem, ile go zgniło w stodole. Przez zimę psuła się bela za belą i wiosną ledwo było czym karmić woły przy orce. – Ale to przez to, że burza uszkodziła dach tej zimy i deszczówka ciekła do środka. Nie miało to nic wspólnego z późnym zbiorem. – Aratus spuścił wzrok i zacisnął usta. Jego cierpliwość była na wyczerpaniu, choć zachowywał postawę posłusznego sługi. – A jednak u Katona stoi czarno na białym: „Ścinaj trawę o czasie, a bacz, byś się z tym nie spóźnił”. Oczywiście Marek Porcjusz Kato żył przed stu laty, ale nie sądzę, aby zwyczaje przyrody zmieniły się od tego czasu. – Spojrzałem na Aratusa, którego usta przypominały teraz cienką kreskę. – I jeszcze jedno... – Przewinąłem pergaminowy zwój, szukając ustępu, który uderzył mnie poprzedniego wieczoru. – Ach, tutaj... Posłuchaj: „Ciecierzyca jest trująca dla bydła i dlatego należy ją wyrwać, gdyby wyrosła wśród zboża na paszę”. A tu zaledwie wczoraj na własne oczy widziałem, jak jeden z niewolników zabierał przypalone ziarna ciecierzycy z kuchni i dodawał je wołom do paszy. Czy naprawdę kątem oka dostrzegłem, jak Aratus przewraca oczami, czy mi się tylko zdawało? – Ziele ciecierzycy – podkreślił słowo „ziele” – jest trujące dla inwentarza, panie, a nie ziarno. Dla ludzi zresztą też, podejrzewam – dodał sucho. – Ach, dobrze. W takim razie sprawa wyjaśniona. – Zamknąłem oczy i ścisnąłem palcami nasadę nosa. – Skoro mówisz, że trawy jeszcze kwitną, przyjdzie nam zaczekać z koszeniem. Czy winorośl zaczyna puszczać liście? – Tak, panie. Zaczęliśmy już przycinać pędy i przywiązywać je do kołków. Tak, jak nakazuje Kato. A ponieważ, jak mówi Kato, tylko najlepiej przygotowani i doświadczeni niewolnicy powinni się tym zajmować, może powinienem pójść do winnicy i dopilnować wszystkiego osobiście. Skinąłem głową i Aratus odszedł. W pokoju nagle wydało mi się duszno i gorąco, choć nie było jeszcze południa. Czułem w skroniach lekkie, bolesne pulsowanie i powiedziałem sobie, że to z upału, choć pewnie przyczyną było wytężanie oczu nad tekstem Katona i spór z Aratusem. Wyszedłem do zielnika, gdzie powietrze było chłodniejsze. Z domu doleciał mnie pisk – to krzyczała Diana, a Meto, karcony przez Bethesdę, zarzekał się, że nawet jej nie dotknął. Westchnąłem i poszedłem dalej, na ścieżkę do kozich zagród, gdzie dwaj niewolnicy pracowali przy naprawie uszkodzonego płotu. Nawet nie spojrzeli w moją stronę, gdy ich mijałem. Ścieżka prowadziła wzdłuż winnic, gdzie Aratus już nadzorował mocowanie młodych winorośli do podpór. Zatrzymałem się dopiero w gaju oliwnym, by odpocząć w cieniu. Koło głowy bzyknęła mi pszczoła, zawisając na chwilę w powietrzu, po czym uleciała między drzewa. Poszedłem za nią w górę zbocza, na skraj gaju, gdzie zaczynało się porastające grzbiet wzgórza pasmo dziewiczego lasu. Kilka wystających z ziemi ściętych pni świadczyło o podjętej bez przekonania i szybko zarzuconej próbie wykarczowania go. Cieszyło mnie, że wzgórze pozostawiono w dzikim stanie, choć Kato zaleciłby pozyskanie go pod uprawę; on zawsze przedkładał wyżej położone grunty nad doliny, gdzie mogła zbierać się mgła, od której niszczałyby zbiory. Usiadłem na pniu i odetchnąłem w cieniu powykręcanego, starego dębu. Pszczoła znów zabrzęczała mi koło ucha – może przyciągała ją migdałowa woń olejku, którym Bethesda natarła mi wczoraj włosy. Jakże one mi siwiały! Już chyba więcej było srebrnych niż czarnych. Żyjąc na wsi, nie przejmowałem się zbytnio fryzurą i nie ścinałem włosów tak często jak w mieście. Luźne kędziory spływały mi na kark i uszy, po raz pierwszy w życiu zapuściłem też brodę. I ona była gęsto przetykana siwizną, zwłaszcza na podbródku. Bethesdzie też z wolna bielały włosy, aż w końcu zaczęła je barwić henną. Farba, którą sobie sporządzała, dawała mocny i głęboki odcień czerwieni, niemal krwisty. Jej gęste i miękkie włosy wciąż były piękne; ale trzeba przyznać, że o ile ja z wiekiem przestawałem dbać o swoje, ona poświęcała im teraz znacznie więcej czasu niż kiedyś. Na przykład już ich nie rozpuszczała, chyba że na noc. W dzień zwijała je w kok, upięty na czubku głowy, co nadawało jej tak wyniosły wygląd, jakby była rzymską matroną... choć akcent zdradzał od razu, że pochodzi z Egiptu. Roześmiałem się na tę myśl i stwierdziłem nagle, że ból w skroniach ustąpił. Spojrzałem na ścielącą się u mych stóp dolinę i głęboko wdychałem aromat wiejskiego lata: zapach zwierząt, woń szumiącej na wietrze trawy i spieczonej gorącym słońcem ziemi. Wpatrywałem się w widoczną stąd jak na dłoni swą posiadłość: pokryty czerwoną dachówką dom, nieco wyższy dach łaźni, tuż za głównym wejściem urządzony starannie dziedziniec z sadzawką i kwietnikami, inny, gdzie wyrabiano wino, zastawiony kotłami i beczkami. Był i trzeci, służący za klepisko do młocki, a do biblioteki przylegał ogród zielny. Tuż przy domu stały szopy, stajnie i studnia, a także mały murowany budynek z tłocznią oliwy. Dalej ciągnęły się: łany zbóż, winnice, gaje oliwne. Granice gospodarstwa wyznaczała po prawej droga z Rzymu – szeroka brukowana via Cassia, po lewej strumień o brzegach porośniętych drzewami; daleko za zagrodą i pasem uprawnej ziemi, od drogi do samego strumienia biegł niski mur, a czwartym bokiem granicznego czworokąta był grzbiet wzgórza, na którym siedziałem. Widok sielankowy, wart wiersza, a nawet pochwały samego staruszka Katona, pomyślałem. To marzenie każdego Rzymianina, nieważne, biednego czy bogatego – mieć gospodarstwo na wsi, do którego można by uciec od zgiełku i szaleństwa miasta. Wbrew wszelkim przewidywaniom mnie się to wreszcie udało. Dlaczego więc nie byłem szczęśliwy? – Tu nie jest twoje miejsce, Gordianusie. Poruszyłem się zaskoczony i odwróciłem w stronę, skąd dobiegał głos. – Klaudia! Przestraszyłaś mnie. – To dobrze! Lepiej być przestraszonym niż znudzonym i nieszczęśliwym. – A po czym, widząc mnie z tyłu, możesz poznać, że jestem znudzony i nieszczęśliwy? Moja sąsiadka wsparła ręce na wydatnych biodrach i spojrzała na mnie z ukosa. – Stopy i kolana rozsunięte, łokcie na kolanach, splecione dłonie podpierają podbródek, głowa przechylona, plecy zgarbione – wyliczyła. – Gdybyś był o trzydzieści lat młodszy, Gordianusie, powiedziałabym, że jesteś nieszczęśliwie i po uszy zakochany. Tobie po prostu wieś nie służy. Pozwól, że usiądę obok i pokażę ci, jak ktoś, kto naprawdę kocha te okolice, rozkoszuje się tym wspaniałym widokiem. Usiadła na pniu, który najwyraźniej był niższy, niż się spodziewała, bo opadła nań swym dobrze nabitym zadkiem z klaśnięciem, kwitując to wesołym śmiechem. Wyprostowała nogi, dłonie złożyła na kolanach i z rozpromienioną miną patrzyła na rozpościerające się poniżej kolorowe pola i łąki. Nie mogłaby być w radośniejszym nastroju, nawet gdybyśmy siedzieli po drugiej stronie wzgórza i oglądali jej gospodarstwo. Klaudia była kuzynką mojego zmarłego przyjaciela, po którym odziedziczyłem tę ziemię. Była tak do niego podobna, że mogła być jego siostrą. W ogóle zresztą pod wieloma względami mogła uchodzić za kobiece wcielenie Lucjusza, dlatego polubiłem ją od pierwszego dnia, kiedy przyszła do mnie zza wzgórza, by się przedstawić. Tak jak on miała palce jak serdelki, rumiane policzki i czerwony nos. Włosy miała gęstsze (Lucjusz przed śmiercią był prawie łysy), ale były tej samej jasnorudej barwy, poprzetykane siwizną i tak samo zwijały się w strzępiaste pasma; nosiła je upięte wysoko w niedbały kok, z którego na wszystkie strony wymykały się niesforne kosmyki, powiewające na wietrze wokół jej okrągłej, miłej twarzy. W przeciwieństwie do swego kuzyna nie przykładała wagi do ozdób i jedyną biżuterią, jaką u niej widywałem, był prosty złoty łańcuszek na szyi. Uznawała kobiece stole za niepraktyczne i nosiła długie wełniane tuniki w barwach ziemi; przy jej tuszy wyglądała przez to z daleka jak mężczyzna, i to niewolnik. Ironia losu – w jej żyłach płynęła przecież szlachetna patrycjuszowska krew. Jej posiadłość leżała po drugiej stronie wzgórza granicznego. Kiedy mówię: „jej”, rozumiem to dosłownie, ponieważ to ona sama dzierżyła tytuł własności, bez pośrednictwa ojca, brata czy męża. Klaudia, podobnie jak Lucjusz, nigdy nie wstąpiła w związek małżeński, ale radziła sobie sama, żyjąc niezależnie i na własnych warunkach. Byłoby to godne uwagi osiągnięcie nawet w wypadku bogatej miejskiej matrony, ale tu, na przywiązanej do tradycji prowincji, było wyjątkowe i świadczyło o sile charakteru i inteligencji, których nie zdradzały jej miękkie, okrągłe rysy. Jakim cudem wyrwała dla siebie ten kawałek ziemi z fortuny Klaudiuszów, nie miałem pojęcia. Jej gospodarstwo stanowiło tylko znikomą część rodzinnych majętności. W samej rzeczy moje ziemie otoczone były przez Klaudiuszów ze wszystkich stron. Od południa stykały się na szczycie wzgórza z ziemią Klaudii, uważaną za jedną z uboższych ze względu na kamienistą glebę na zboczu i niskie położenie reszty posiadłości w dolinie nawiedzanej zimą przez owe mgły, których tak się obawiał Kato. Za strumieniem leżały włości jej kuzyna Publiusza Klaudiusza. Z mojego punktu obserwacyjnego widziałem ponad drzewami wierzchołek czerwonego dachu jego domostwa. Pola za niskim murem granicznym od północy należały do drugiego kuzyna, Maniusza Klaudiusza. Z powodu dużej odległości niewiele mogłem zobaczyć z jego ziem, a domu już wcale. Po drugiej stronie via Cassia, na wschód ode mnie, teren stawał się stromy i skalisty – było to podnóże góry zwanej przez miejscowych Argentum, zwieńczonej koroną ciemnych połaci lasu. Ziemie na jej stokach należały do kolejnego z kuzynów Klaudii, Gnejusza Klaudiusza. Mówiono, że to świetne tereny łowieckie, pełne dzików i jeleni. Znajdowała się tam też wydrążona gdzieś we wnętrzu góry sztolnia, z której niegdyś wydobywano srebro; podobno jednak złoże dawno się wyczerpało. Widać było jeszcze krętą drogę, wspinającą się zboczem i niknącą w porastającym je lesie. Wtedy wielu niewolników musiało wędrować nią podczas niekończącej się pracy, dziś zarosła i bardziej przypominała kozią ścieżkę. Z wszystkich posiadłości rodowych ta należąca do mojego dobroczyńcy Lucjusza Klaudiusza uważana była powszechnie za najlepszą, a on pozostawił ją w spadku mnie. Klaudiusze, a formalnie młody Gnejusz reprezentowany przez istny legion adwokatów, usiłowali podważyć testament, ale bez skutku. Miałem swój dzień w rzymskim sądzie i gospodarstwo przeszło w moje ręce. Dlaczego mi to nie wystarczało? – To piękne miejsce. – Klaudia patrzyła na lśniącą czerwień dachówki i na starannie uprawiane pola. – Kiedy byłam dziewczynką, było zaniedbane. Kuzyn Lucjusz wcale się gospodarstwem nie interesował i pozwolił mu popaść w ruinę. A potem... z piętnaście lat temu, gdy poznał ciebie i przeżyliście razem pierwszą przygodę... nagle sobie o nim przypomniał i zaczął tu przyjeżdżać. Kupił Aratusa i uczynił go zarządcą, posadził nowe winnice i gaje oliwne, sprowadził niewolników i przebudował dom. Zmienił gospodarstwo w całkiem dochodowe przedsięwzięcie, a przy tym mógł tutaj uciekać od miejskiego zgiełku. Wszyscy byliśmy zdumieni jego osiągnięciami. No i poruszeni jego nagłym zgonem, niestety – westchnęła. – I rozczarowani jego wyborem spadkobiercy – dodałem cicho. – No, Gordianusie, nie powinieneś chować urazy. Nie możesz winić mojego kuzyna Gnejusza za wytoczenie ci procesu. Wszyscy się spodziewaliśmy, że to on otrzyma spadek, skoro jego ziemie nadają się tylko do polowań, a nie do uprawy, a kopalnia srebra od dawna jest zamknięta. Niestety, Cycero poprowadził twoją sprawę błyskotliwie, jak zwykle. Masz szczęście, że go znasz, i wszyscy ci tego zazdrościmy. Pod wpływem jego argumentacji sąd uznał, że ostatnia wola Lucjusza jest ważna, i na tym się skończyło. Jego majątek nie był mały; miał on wiele innych pięknych posiadłości, które rozdzielił pomiędzy krewnych. Mnie samej przypadła biżuteria po matce Lucjusza i jego miejski dom na Palatynie. Tobie dał tę etruską ziemię i wszyscy się z tym pogodziliśmy. – Wiem, że ty się pogodziłaś, Klaudio. Ale co do twych kuzynów, to nie mam takiej pewności. – Dlaczego? Czyżby ci w jakiś sposób dokuczali? – Niezupełnie. Nie widziałem się ani z Gnejuszem, ani z Maniuszem od tamtej rozprawy, ale każdy z nich przysłał posłańca z wiadomością, by mój zarządca trzymał niewolników z dala od ich włości, bo inaczej będą mi ich odsyłać z brakującą kończyną. Klaudia zmarszczyła czoło i pokręciła głową. – Godne pożałowania – powiedziała. – A co z Publiuszem? Jest najstarszy z nich i zawsze okazywał rozsądek. – Z Publiuszem być może wkrótce spotkamy się w sądzie. – Niemożliwe! Ale dlaczego? – Wygląda na to, że nie możemy się porozumieć co do strumienia, który oddziela nasze włości. Testament Lucjusza wyraźnie stwierdza, że mam prawo swobodnie z niego korzystać, jak też z wszystkiego, co się w nim znajduje, ale Publiusz ostatnio przysłał mi list, w którym rości sobie prawo do wyłączności. – A niech to... – Prawnicy w końcu to rozwikłają. Tymczasem wczoraj kilka moich niewolnic prało ubrania w strumieniu, a powyżej niewolnice Publiusza celowo mąciły wodę, aż była pełna mułu. Na to moje kobiety zaczęły obrzucać je inwektywami, a w końcu zaczęło fruwać w powietrzu coś więcej. Obaj zarządcy przybyli wreszcie, by przerwać tę zwadę, ale jedna z moich niewolnic została uderzona kamieniem w czoło. – Poważnie ją zraniono? – Nie, ale krew się lała ostro, a na czole pozostanie blizna. Gdybym miał naturę pieniacza, zażądałbym, aby Publiusz kupił mi w zamian nową niewolnicę. Klaudia uderzyła dłonią w kolano. – To niedopuszczalne! – zakrzyknęła. – Nie miałam pojęcia o tych prowokacjach, Gordianusie. Doprawdy, to zagrożenie dobrosąsiedzkich stosunków, nie mówiąc o prawie i porządku! Będę musiała trochę wygarnąć moim drogim kuzynom! Była tak wzburzona, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. – Będę szczerze zobowiązany, Klaudio. – Chociaż tyle mogę zrobić. Doprawdy, takie wieczne użeranie się, włóczenie po sądach i złość między sąsiadami może jest powszechna w mieście, ale tu, na wsi, powinien panować spokój, zgoda i urodzaj, jak sam Lucjusz zwykł mawiać. – Tak, pamiętam, jak raz użył tych samych słów, kiedy szykował się do wyjazdu na wieś. – Spojrzałem ku strumieniowi, a potem ponad wierzchołkami drzew na czubek Publiuszowego dachu i poczułem się nagle nieswojo. Odwróciłem wzrok i zmusiłem się, by pomyśleć o czymś innym. – Często widywałaś się z Lucjuszem, kiedy odwiedzał gospodarstwo? – Och, nie omieszkałam go odwiedzić za każdą jego bytnością. To był taki miły człowiek... ale ty sam wiesz. Przychodziliśmy często na to wzgórze, siadaliśmy na tych samych pniach i patrzyliśmy na dolinę, a on snuł plany na przyszłość. Wiedziałeś, że zamierzał postawić nad strumieniem niewielki młyn? – Nie. – Chciał zainstalować wielkie koło wodne i dwa zestawy przekładni. Jeden do mielenia mąki, drugi do kruszenia kamieni z Gnejuszowej kopalni. Wyglądało to na skomplikowane i ambitne zadanie, ale Lucjusz był zdania, że sam potrafi zaprojektować te urządzenia. Wielka szkoda, że zmarł tak nagle. – Nagła śmierć jest chyba najlepsza. Znałem wiele osób, które nie miały takiego szczęścia. – Tak, zapewne gorzej umierać powoli albo w samotności... – Lucjusz zaś umarł bardzo szybko i w obecności setek ludzi. Przechodził akurat przez Forum Romanum, gdzie był powszechnie znany i lubiany. Jak mi później opowiadano, śmiał się i dowcipkował ze swym towarzystwem, gdy nagłe złapał się za serce i upadł. Śmierć była natychmiastowa; cierpiał tylko przez moment. Jego pogrzeb był wielkim wydarzeniem... zgromadził przyjaciół z tak wielu dróg życia... – Uśmiechnąłem się, przypominając sobie ten dzień. – W testamencie przewidział dar na utrzymanie westalek, jak czyni to wielu zamożnych mężczyzn. Ja sam, dopóki mnie nie wezwano, nie miałem zielonego pojęcia, że zostawił coś i dla mnie. A tu nagle spada mi jak z nieba gospodarstwo w Etrurii wraz z zaczytaną kopią O gospodarstwie wiejskim Katona. Przypuszczam, że musiał słyszeć, jak sobie głośno marzę od czasu do czasu o wyjeździe na wieś i ucieczce od całego rzymskiego szaleństwa. Oczywiście były to tylko czcze marzenia... kto z ludzi o moich zasobach mógł sobie kiedykolwiek pozwolić na zakup porządnego gospodarstwa i utrzymanie rzeszy niewolników? – I oto w rok później twoje czcze marzenia się ziściły. – Tak, dzięki Lucjuszowi. – A mimo to zastaję cię zmartwionego na wzgórzu, jakbyś był Jowiszem spoglądającym z Olimpu na płonącą Troję. – Wiń za to niektórych moich sąsiadów – odrzekłem ponuro. – Zgoda, ale jest jeszcze coś, co cię nurtuje. Wzruszyłem ramionami. – Dziś rano o mało nie pokłóciłem się z Aratusem. Uważa mnie za niemożliwego, pompatycznego miejskiego osła, który nie ma pojęcia o gospodarce i tylko mu przeszkadza. Przypuszczam, że muszę wyglądać w jego oczach śmiesznie, robiąc wiele szumu wokół szczegółów, które ledwie rozumiem, i cytując mu Katona. – A jak on wygląda w twoich? – Wiem, że Lucjusz wysoko go cenił, ale wydaje mi się, że gospodarstwo nie jest prowadzone tak sprawnie, jak powinno. Jest zbyt wiele marnotrawstwa. – Och, jakże ja nie cierpię marnotrawstwa! Nigdy nie pozwalam swoim niewolnikom wyrzucać czegokolwiek, z czego jeszcze może być jakiś pożytek. – No cóż, między mną i Aratusem toczą się nieustanne boje, odkąd zeszłej jesieni objąłem gospodarstwo. Może jestem pompatycznym miejskim osłem, ale potrafię dostrzec brak gospodarności i widzę, co napisał Kato. Poza tym nie ufam Aratusowi. Może po prostu nie nawykłem do posiadania tylu niewolników i do konieczności kierowania nimi, a już na pewno nie do niewolników o tak silnej osobowości i pewnych siebie jak on. Domyślam się, że Lucjusz pozwalał mu samodzielnie rządzić gospodarstwem, więc moje przybycie mu nie odpowiada. Jestem dla niego jak cierń w boku. On jest dla mnie jak koń, którego musisz mieć, by cię woził, ale podejrzewasz, że tylko czeka, by cię zrzucić. Bez przerwy łapię się na tym, że mu docinam, on zaś reaguje impertynenckim zachowaniem. – Ach, zawsze trudno o dobrego zarządcę. – Klaudia skinęła głową ze zrozumieniem. – Ale radości wiejskiego życia przewyższają jego drobne niedogodności, w każdym razie zawsze tak uważałam. Myślę, że coś więcej niż Aratus zaprząta twoje myśli. Spojrzałem na nią z ukosa. Jej dociekliwe pytania zaczynały dotykać wrażliwych punktów. – No, chyba mogę się przyznać, że tęsknię za starszym synem. – Ach, młody Eko... Poznałam go, gdy się tu wprowadzałeś jesienią. Bardzo przystojny młodzieniec. Czemu nie jest tu z tobą? – Zamieszkał w moim domu na Eskwilinie. Cóż, nie można oczekiwać, by dwudziestosiedmioletni mężczyzna przedkładał wiejski spokój nad miejskie rozrywki. Poza tym niedawno się ożenił; dziewczyna bez wątpienia woli prowadzić własny dom. Możesz sobie wyobrazić młodą małżonkę współzawodniczącą z Bethesdą o komendę nad domostwem? Sama myśl przyprawia mnie o dreszcze. Hades by pochłonął spokój, zgodę i urodzaj! Zresztą jego praca trzyma go w Rzymie. Robi to, czym ja się kiedyś zajmowałem... niebezpieczne, dlatego martwię się o niego. Rzym stał się okropnym miejscem. – Trzeba im kiedyś pozwolić pójść własną drogą, jak to się mówi. A ty masz w domu młodsze dzieci. – Tak. Właśnie rzucały się sobie do gardeł, kiedy wychodziłem. Meto powinien być mądrzejszy. Za miesiąc skończy szesnaście lat i przywdzieje męską togę. Bójki z Dianą mu nie przystoją, ona ma tylko sześć lat. Ale muszę przyznać, że uwielbia mu się psocić. – Diana? To zdrobnienie? – Gordiana brzmi zbyt poważnie dla takiej małej dziewczynki, nie uważasz? Poza tym imię bogini do niej pasuje. Mała kocha przyrodę i jest szczęśliwa tu, na wsi. Muszę uważać, by się nie zapuszczała sama zbyt daleko. – Ach, jakże wielkie musi się wydawać gospodarstwo takiemu brzdącowi... To wzgórze musi być dla niej jak góra, murek graniczny potężną fortyfikacją, a strumień wielką rzeką. A Meto? Czy on lubi wieś? – Meto wyrósł za miastem. Pochodzi z kampanijskiego wybrzeża, z Bajów. – Spostrzegłem, że Klaudia patrzy na mnie nieco dziwnie, pospieszyłem więc z wyjaśnieniem: – Meto jest dzieckiem adoptowanym, jak jego starszy brat. Dobrze zna wiejskie życie. Podobało mu się w mieście, ale i tu jest zadowolony. Nie dodałem, że Meto urodził się niewolnikiem; obcy mogą się o tym kiedyś dowiedzieć, ale na pewno nie ode mnie. – A Bethesda, twoja żona? – Są kobiety, które potrafią tak przebudować każdy zakątek świata, w który rzuci je los, aby odpowiadał ich potrzebom. Bethesda do nich należy. Poza tym wszystkie zakątki świata bledną przy jej rodzinnej Aleksandrii; Rzym nie mógł jej dorównać, dlaczego miałaby próbować tego etruska wieś? Ale prawdę mówiąc, podejrzewam, że brakuje jej wielkich rynków i plotek, zapachu ryb na tybrzańskich nabrzeżach, ścisku na Forum w świąteczne dni, całego tego zwariowanego zgiełku wielkiego miasta. – No, a ty sam? – Co ja sam? – Czy tobie tego nie brakuje? – Ani przez chwilę! Zmierzyła mnie przenikliwym, ale nie pozbawionym sympatii spojrzeniem. – Gordianusie, przez czterdzieści lat byłam jedyną panią i nadzorczynią dwóch pokoleń chytrych niewolników, a także klientką każdego przebiegłego licytatora i kupca stąd aż do Rzymu, i zdążyłam się nauczyć rozpoznawać, kiedy mężczyzna nie jest ze mną szczery. Nie jesteś tu szczęśliwy, a przyczyna nie ma nic wspólnego z kłótliwymi sąsiadami ani tęsknotą za dorosłym synem. Tęsknisz za domem. – Nonsens! – Nudzisz się. – Mając gospodarstwo do prowadzenia? – I czujesz się samotny. – Wśród własnej rodziny? – Nudzisz się nie dlatego, że nie masz co robić, ale dlatego, że brakuje ci przygód miasta. Samotność nie dokucza ci z braku kochanych osób, ale z braku nowych nieznajomych, którzy by się pojawiali w twoim życiu. Och, tęsknota za obcymi nie jest niczym nowym dla mieszkańców wsi! Znam ją dobrze. Czy myślisz, że nie dojadło mi obracanie się ciągle w moim wąskim kręgu, między kuzynem Publiuszem, kuzynem Maniuszem, kuzynem Gnejuszem i ich niewolnikami, i że nie wypatruję tęsknie każdej nowej twarzy? Dlatego lubię z tobą rozmawiać, Gordianusie. Ale ja się na wsi wychowałam, ty zaś w mieście, dlatego wiejska nuda i samotność muszą być dla ciebie o wiele przykrzejsze. – Może masz trochę racji, Klaudio, ale nie mogę powiedzieć, bym tęsknił za Rzymem. Nie mogłem się doczekać wyjazdu z niego! Rzym jest dobry dla młodszych mężczyzn albo dla tych, którzy folgują nałogom i żądzom. Nie ma drugiego miejsca na świecie, gdzie człowiek mógłby równie łatwo zaspokoić swe ambicje, chucie i chciwość... albo zginąć po drodze. Nie, ja się do tego wszystkiego odwróciłem plecami. Śmierć Lucjusza i jego testament były dla mnie jak dar bogów, uśmiechających się do mnie i wskazujących mi drogę wyjścia. Rzym stał się nie do wytrzymania... brudny, hałaśliwy, zatłoczony i przesiąknięty gwałtem i zbrodnią. Tylko szaleniec może tam mieszkać i być szczęśliwy! – Ale twoja praca... – Jej brakuje mi najmniej! Czy wiesz, jak zarabiałem na życie? Nazwałem się Poszukiwaczem. Adwokaci wynajmowali mnie, bym szukał dowodów przestępstw ich przeciwników. Politycy... obym żadnego już nie ujrzał na oczy!... wykorzystywali mnie do wykrywania skandali we wrogich obozach. Kiedyś myślałem, że służę prawdzie i sprawiedliwości, ale w Rzymie są to jedynie puste dźwięki! Równie dobrze można by je wymazać z łacińskiej mowy. Odkrywam, że ktoś jest winien jakiejś obrzydliwej zbrodni, po czym przekupny sąd go oczyszcza z zarzutów. Stwierdzam czyjąś niewinność, a potem obserwuję, jak osoba ta zostaje skazana na podstawie fałszywych dowodów i przegnana z miasta! Przekonuję się, że plotki o skandalu dotyczącym któregoś z możnych panów są prawdziwe, ale poza tym jednym wypadkiem mamy do czynienia z mądrym i prawym człowiekiem, który ma tylko te same słabości co każdy z nas; ale i tak wszyscy widzą tylko ten skandal i prawy mąż traci senatorską togę, choć głównym tego powodem są polityczne machinacje jego wrogów. Tymczasem jakiś absolutny łajdak oczarowuje tłum gładkimi słowami, a przywódców przekupuje i zostaje wybrany na konsula! Myślałem kiedyś, że to Rzym staje się coraz gorszy, ale to ja się zmieniałem. Zrobiłem się w końcu za stary i zmęczony, by dłużej znosić te okropności. Na tę tyradę Klaudia nie odpowiedziała ani słowem. Uniosła brwi i poruszyła się z zakłopotaniem, a potem tak jak ja zapatrzyła się w milczeniu na roztaczający się przed nami widok. Z kuchennego komina unosiło się pasmo dymu. Po dolinie niosło się stłumione echo uderzeń młotków niewolników pracujących przy ogrodzeniu, przeplatając się z pobekiwaniem koźlęcia, które wywędrowało przez dziurę w płocie na pole i zgubiło się w wysokich trawach. Młody niewolnik ruszył go szukać, ale kierował się w złą stronę. Daleko, na via Cassia, karawana wozów posuwała się z północy w stronę Rzymu; ich ładunek był szczelnie okryty płachtami zgrzebnego płótna. Sądząc po licznej eskorcie, musiał być drogocenny – być może był to transport amfor ze słynnych warsztatów w Arretium w drodze do Urbs. W przeciwną stronę podążał długi rząd niewolników, dźwigających ciężkie pakunki i pilnowanych przez grupkę jeźdźców. Łańcuchy, którymi byli skuci, połyskiwały w promieniach stojącego w zenicie słońca. Na zboczu góry Argentum, naprzeciwko nas, nie pilnowane przez nikogo stado kóz wspinało się ścieżką wiodącą do starej kopalni srebra. W gorącym, nieruchomym powietrzu ich beczenie dolatywało aż tutaj, choć ledwo już słyszalne. – A jednak... – westchnąłem. – Tak? – A jednak... wiesz, o czym myślę, patrząc na tę cudną scenerię? – O Rzymie? – Tak, Klaudio. To miasto leży na siedmiu wzgórzach, a z każdego z nich rozpościera się inny widok. Mnie się przypomniał widok z Kwirynału, tuż znad bramy Źródlanej. Możesz stamtąd ujrzeć całą północną część Rzymu. W czysty letni dzień, jak dziś, Tyber połyskuje w słońcu, jakby płonął. Szeroka via Flaminia tętni ruchem wozów i jeźdźców. Nieco dalej góruje masywna budowla Circus Flaminius, ogromna, a jednak mała jak zabawka. Przepełnione czynszówki i małe sklepy tłoczą się wokół niej jak prosięta przy matce. Za murami miasta rozciąga się Pole Marsowe, zamglone od pyłu, który wzbijają koła ścigających się rydwanów. Odgłosy i wonie unoszą się z rozgrzanym powietrzem, jakby to Rzym oddychał. – Tęsknisz za tym miastem, Gordianusie. – Tak – westchnąłem. – Mimo wszystkich jego niebezpieczeństw, korupcji, jego podłości i nędzy... tęsknię za nim. I znów patrzyliśmy w milczeniu przed siebie. Niewolnik odnalazł zbłąkaną kózkę, która teraz jeszcze żałośniej beczała i zapierała się kopytkami, ciągnięta na postronku. Dziewczyna z kuchni przyniosła naprawiającym płot niewolnikom wodę i młotki ucichły. Z winnicy niósł się wrzask Aratusa: „Źle! Cały rząd źle przywiązany. Poprawić mi to natychmiast!” Po chwili znów zapadła cisza, przerywana jedynie brzęczeniem pszczół dochodzącym z lasku za naszymi plecami. – Właściwie to szłam tu z nadzieją, że cię spotkam. – Słucham cię. – Jak wiesz, zbliża się czas wyborów. – Nie przypominaj mi o tym. Po ubiegłorocznej farsie nie mam najmniejszej ochoty być świadkiem czegoś podobnego. – Niemniej niektórzy z nas zachowali jeszcze obywatelskiego ducha. Za miesiąc w Rzymie odbędą się wybory na dwa stanowiska konsulów. W naszej gałęzi rodu Klaudiuszów... etruskich wiejskich kuzynów, jak siebie nazywamy... istnieje tradycja, by wcześniej zebrać się, przedyskutować, którego z kandydatów mamy poprzeć, i wybrać delegata, który uda się do Rzymu na głosowanie. W tym roku na mnie wypada kolej ugoszczenia zebranych. Nie szkodzi, że mój dom jest skromny i nie mam służby domowej. Obowiązek jest obowiązkiem. Bardzo bym ci była wdzięczna, gdybyś mógł mi na ten czas wypożyczyć kucharza i paru podkuchennych. Potrzebowałabym ich tylko na parę dni przed zebraniem, aby przygotowali ucztę, a potem w sam ten dzień do podawania potraw. W sumie trzy dni. Czy to byłby zbyt wielki kłopot? – Oczywiście, że nie. – Jakoś ci się odwdzięczę. Nigdy nie wiesz, kiedy będziesz musiał pożyczyć wołu albo kilka bel siana. Sąsiedzi powinni sobie w ten sposób pomagać, prawda? – Też tak uważam. – I ufam, że nie polecisz swym niewolnikom, by podrzucili do strawy nieco trucizny... to byłoby zbyt drastyczne rozwiązanie twoich sporów sąsiedzkich, co? Był to oczywiście żart, ale w tak złym guście, że wzdrygnąłem się, zamiast zaśmiać. W Rzymie natknąłem się na więcej przypadków otruć, niż chciałbym pamiętać. – No, nie krzyw się, Gordianusie! Mówię poważnie, skorzystam ze sposobności, by porozmawiać z krewnymi o tak nieuprzejmym traktowaniu ciebie. – Bardzo ci będę wdzięczny. – Miałbyś dla mnie jakąś radę w sprawie tegorocznych kandydatów? Twój przyjaciel Cycero świetnie sobie radzi jako konsul. Nie żywimy doń urazy, naturalnie, mimo że reprezentował cię na procesie o testament Lucjusza. Musisz być dumny z tej znajomości. Wielka szkoda, że nie może pełnić tej funkcji przez dwa kolejne lata. Przynajmniej w ubiegłym roku nie dopuścił do urzędu tego szaleńca o dzikim wzroku, Katyliny. Teraz Katylina kandyduje ponownie i wygląda na to, że jest nie do pokonania. Tak w każdym razie słyszałam od... – Proszę cię, Klaudio, bez polityki – przerwałem jej. – Ach tak, przecież brzydzi cię to wszystko. – Istotnie. Mogę tęsknić za Rzymem, ale nie za... W tej chwili usłyszałem wysoki głosik, wołający z dołu. To Diana wołała mnie na południowy posiłek. Patrzyłem, jak wychodzi z biblioteki do zielnika. Jej włosy były nadzwyczaj długie i gęste, jak na tak małe dziecko, a w słońcu połyskiwały prawie niebieskawym odcieniem. Miała na sobie jasnożółtą krótką tunikę bez rękawów. Opalona była na brąz – dar od matki Egipcjanki. Wybiegła przez furtkę i szybko minęła kozią zagrodę i winnice, znikając na chwilę z oczu wśród drzew oliwnych u stóp wzgórza. Po chwili znów dostrzegłem przez listowie żółtą plamę jej tuniki i usłyszałem, jak woła: – Widzę cię, tato! Widzę cię! W chwilę potem wpadła mi już w ramiona, chichocząca i zdyszana. – Diano, czy pamiętasz naszą sąsiadkę? To jest Klaudia. – Tak, pamiętam ją. Czy mieszkasz tu, w lesie? – spytała ją bezpośrednio. Klaudia się roześmiała. – Nie, kochanie, tutaj tylko przychodzę czasem odwiedzić twojego tatę. Mieszkam w dolinie po drugiej stronie wzgórza, w moim własnym gospodarstwie. Musisz kiedyś wpaść do mnie z wizytą. Diana popatrzyła na nią ze śmiertelną powagą, po czym zwróciła się do mnie: – Mama mówi, że masz natychmiast przyjść na obiad, bo inaczej wyrzuci twoje jedzenie kozom! Oboje z Klaudią roześmieliśmy się i wstaliśmy. Pożegnała się i zniknęła wśród drzew. Diana objęła mnie za szyję i niosłem ją przez całą drogę do domu. Po obiedzie zrobiło się jeszcze upalniej. Wszyscy – niewolnicy, zwierzęta, dzieci, dorośli – poszukali cienistych miejsc na drzemkę. Oprócz mnie. Poszedłem do biblioteki, wziąłem trochę pergaminu i pióro i zacząłem rysować koła z nacięciami, które pasowały do innych podobnych kół, usiłując wyobrazić sobie młyn wodny, który Lucjusz Klaudiusz zamierzał postawić nad strumieniem. Wokół panował spokój i atmosfera rozleniwionego zadowolenia, a ja ani trochę się nie nudziłem. Musiałem oszaleć, pomyślałem, mówiąc Klaudii, że tęsknię za morderczymi intrygami miasta. Nic i nikt na tym świecie, człowiek ani bóg, nie mógł mnie nakłonić do powrotu do tamtego życia. ROZDZIAŁ II Dziesięć dni później znów się zastanawiałem nad projektem młyna, kiedy do biblioteki wszedł Aratus, prowadząc kucharza i jego dwóch pomocników. Kongrio był otyły; który kucharz nie jest? Jak kiedyś zauważył Lucjusz Klaudiusz, kucharz, którego wytwory nie są dość kuszące, by napychał się nimi potajemnie, nie jest wart posiadania. Kongrio nie był najlepszym wśród kucharzy Lucjusza – ci przebywali w jego domu na Palatynie, gdzie podejmował przyjaciół. Ale Lucjusz nie zwykł pozbawiać się przyjemności podniebienia, gdziekolwiek przebywał, a jego wiejski kucharz był aż nadto utalentowany, by zaspokoić moje wymagania. W porannym upale Kongrio już się pocił. Dwaj pomocnicy stanęli nieco z tyłu, po obu jego stronach, okazując szacunek dla jego autorytetu. Odesłałem Aratusa i poleciłem Kongrionowi i pomocnikom podejść bliżej. Wyjaśniłem im, że zamierzam ich wypożyczyć Klaudii na parę następnych dni. Kucharz ją znał, ponieważ od czasu do czasu bywała na kolacjach u poprzedniego pana. Zapewnił mnie, że zawsze była zadowolona z jego pracy i że z pewnością tym razem jej nie zawiedzie, dając mi powód do dumy. – To dobrze – powiedziałem, myśląc, że wyświadczenie tej przysługi Klaudiuszom może się przyczynić do załagodzenia naszych stosunków. – Jeszcze jedno... – Słucham, panie. – Oczywiście postarasz się jak najlepiej pracować u Klaudii. Będziesz jej posłuszny, podobnie jak jej własnemu kucharzowi, skoro będziesz służył w jej domostwie. – Oczywiście, panie. Rozumiem. – I jeszcze, Kongrio... – Tak, panie? – Spojrzał na mnie wyczekująco spod uniesionych brwi. – Nie powiesz tam nic, co mogłoby przynieść mi wstyd lub zakłopotanie. – Oczywiście, że nie, panie! – Wydawał się prawdziwie urażony. – Nie będziesz plotkował z innymi niewolnikami ani wymieniał opinii na temat waszych panów, ani też przekazywał im tego, co uważasz za moje opinie. – Panie, wiem, jak powinien się zachować niewolnik wypożyczony przyjacielowi swego pana. – Jestem tego pewien. Tylko gdy będziesz trzymał zamknięte usta, chcę, abyś miał szeroko otwarte uszy. – Panie? – Uniósł głowę, patrząc na mnie pytająco. – To dotyczy bardziej twoich pomocników niż ciebie samego, bo jak sądzę, możesz w ogóle nie opuszczać kuchni, kiedy oni będą podawać posiłki gościom Klaudii. Rodzina Klaudiuszów będzie przede wszystkim dyskutować o polityce i o nadchodzących wyborach; to mnie zupełnie nie obchodzi i możecie puszczać ich wypowiedzi mimo uszu. Ale gdybyście posłyszeli, jak wymieniają moje imię albo omawiają jakąkolwiek rzecz w związku z moim gospodarstwem, wytężcie słuch. Nie okazujcie zainteresowania, ale zanotujcie w pamięci, co i kto mówił. Nie rozmawiajcie o tym między sobą, ale zapamiętajcie wszystko. Po waszym powrocie chcę usłyszeć wszystkie szczegóły, wiernie odtworzone. Czy wszyscy to zrozumieliście? Kongrio wyprostował się, nagle nadęty i przepełniony poczuciem misji, po czym poważnie skinął głową. Jego pomocnicy, biorąc zeń przykład, zrobili to samo. Cóż innego może wywołać w niewolniku takie przyjemne poczucie własnej przebiegłości, niż powierzenie mu misji szpiega? – To dobrze. O tych poleceniach nie powiecie nikomu, nawet innym niewolnikom. Nawet Aratusowi – dodałem, a oni znów kiwnęli głowami. Kiedy wysłałem ich w drogę, podszedłem do okna i wychyliłem się, chłonąc miły zapach koszonej trawy. Trawy wreszcie przekwitły i niewolnicy zaczęli zbiór siana. Zauważyłem odwróconego do mnie plecami Aratusa, oddalającego się szybkim krokiem wzdłuż ściany... jakby stał wcześniej pod oknem i słyszał każde moje słowo. Nieznajomy pojawił się dwa dni później po południu. Poszedłem nad strumień, usadowiłem się na trawiastym stoku i oparłem plecami o pień rozłożystego dębu, z woskową tabliczką i rylcem w ręku. W mojej wyobraźni wodny młyn już nabierał kształtów. Próbowałem narysować to, co w myślach widziałem, ale moje palce były niezdarne. Wygładziłem wosk kantem dłoni i zacząłem na nowo. – Tato, tato! Głos Diany nadleciał gdzieś zza moich pleców i odbił się echem od przeciwległego brzegu strumienia. Nie odezwałem się i rysowałem dalej. Efekt nie był lepszy od poprzedniego, więc znów zmazałem rysunek. – Tato, czemu mi nie odpowiadałeś? – Diana stanęła przede mną z rękami na biodrach, udatnie naśladując swą matkę. – Ponieważ chciałem się przed tobą schować – wyjaśniłem, ponawiając próbę rysowania. – Niemądry! Wiesz, że zawsze mogę cię znaleźć. – Naprawdę? Więc w ogóle nie ma potrzeby, abym odpowiadał na twoje nawoływania, prawda? Diana przewróciła oczami, znów naśladując dobrze mi znaną minę Bethesdy, po czym nagle padła na ziemię, jakby zupełnie wyczerpana. Kiedy kreśliłem swoje linie, zwinęła się w kłębek, przyciągając rękami stopy, a potem znów położyła się płasko na trawie, mrużąc oczy przed prześwitującym przez listowie słońcem. – Naprawdę umiem cię zawsze znaleźć – powtórzyła. – Tak? A w jaki sposób? – Meto mnie nauczył. Powiedział, że ty go tego nauczyłeś. Mogę iść po twoich śladach odciśniętych w trawie i cię zawsze znaleźć. – Naprawdę? – Byłem pod wrażeniem. – Nie jestem pewien, czy mi się to podoba... – Co rysujesz? – To się nazywa młyn. Mały domek z wielkim kołem zanurzonym w wodzie. Płynąca woda obraca koło, które z kolei obraca inne koła mogące mleć zboże, kruszyć kamienie albo palce nieostrożnych dziewczynek. – Tato! – Nie martw się, na razie to tylko pomysł. Zadanie, jeśli wolisz, i to prawdopodobnie zbyt skomplikowane, abym mógł je rozwiązać. – Meto mówi, że ty potrafisz rozwiązać każde zadanie. – Tak mówi? Odłożyłem tabliczkę i rylec. Diana zakręciła się, przetoczyła po trawie i położyła mi głowę na kolanach. Plamki słonecznego światła igrały na jej włosach, czarnych w cieniu jak smoła i mieniących się tęczowo tam, gdzie padały promyki. Nigdy nie widziałem dziecka, które miałoby tak głęboko czarny odcień włosów. Jej oczy też były czarne i tak czyste, jak to możliwe tylko u małych dzieci. Nad nami przeleciał ptak z furkotem skrzydeł; patrzyłem, jak Diana śledzi go wzrokiem, zadziwiony pięknem każdego jej najmniejszego ruchu. Sięgnęła po tabliczkę i rylec, wyginając się w niewygodny łuk, i popatrzyła na nią, trzymając ją nad głową. – Nie widzę tu żadnego rysunku – stwierdziła. – Bo to nie jest dobry rysunek – przyznałem. – A czy ja mogę coś narysować? – Oczywiście. Zamazała moje nieśmiałe linie i zabrała się do rysowania. Głaskałem ją po włosach i wyobrażałem sobie budynek młyna nad wodą. Po jakimś czasie na drugim brzegu spomiędzy drzew wysunęły się dwie niewolnice z dzbanami na wodę. Zobaczyły mnie i przystanęły, naradzając się po cichu, po czym zawróciły i zniknęły. Niedługo potem spostrzegłem je nieco dalej w dół strumienia. Zanurzyły dzbany, by nabrać wody w znacznie mniej dogodnym miejscu, po czym zarzuciły je sobie na ramiona i wspiąwszy się po stromym brzegu, oddaliły się. Czyżby Publiusz Klaudiusz powiedział im, że jestem potworem, który może je pożreć? – To jesteś ty! – obwieściła Diana, podtykając mi pod nos tabliczkę. Wśród zawijasów i kresek z trudem można się było domyślić kształtu ludzkiej twarzy. Diana jest jeszcze gorszą rysowniczką ode mnie, pomyślałem. – Nadzwyczajne! – wykrzyknąłem. – Oto jest wśród nas druga Iaia z Kyzikos! – Kto to jest Ia... – zająknęła się. – Iaia, urodzona w Kyzikos nad morzem Propontydą, daleko stąd. Jest wielką malarką, jedną z najlepszych w naszych czasach. Poznałem ją w Bajach, kiedy twój brat Meto pojawił się po raz pierwszy w moim życiu. – Czy Meto ją znał? – Tak. – A ja ją też kiedy poznam? – To zawsze jest możliwe – potwierdziłem. Od wydarzeń w Bajach upłynęło dziewięć lat*, a Iaia nie była wtedy bardzo stara. Może Diana zdąży ją zobaczyć. – Być może spotkacie się kiedyś, by porównać wasze rysunki. – Tato, co to są minotaury? – Minotaury? – Roześmiałem się, rozbawiony gwałtowną zmianą tematu. – O ile wiem, był tylko jeden Minotaur. Straszny potwór, potomek kobiety i byka. Mówiono, że ma męską postać i byczą głowę. Żył na dalekiej wyspie, Krecie, gdzie zły król trzymał go w wielkiej budowli zwanej Labiryntem. – Labiryntem? – Tak, z takimi ścianami. – Starłem tabliczkę i zacząłem rysować labirynt. – Każdego roku król dawał Minotaurowi młode dziewczęta i chłopców na pożarcie. Zmuszali dzieci do wchodzenia tędy – wskazałem na schematycznym szkicu wrota Labiryntu. – A potwór czekał na nie tutaj. Długo to trwało, aż raz heros Tezeusz wszedł do Labiryntu i zgładził Minotaura. – Zabił go? – Tak. – Jesteś pewien? – Absolutnie. – To dobrze! – Dlaczego pytasz mnie o Minotaura? – spytałem, domyślając się odpowiedzi. – Bo Meto mówił, że jak nie będę grzeczna, to dasz mnie Minotaurowi na pożarcie. Ale ty właśnie powiedziałeś, że on nie żyje. – Bo nie żyje. – A więc Meto nie ma racji! – krzyknęła i stoczyła się z moich kolan na trawę. – Ach, tato, o mało nie zapomniałam! Mama mnie przysłała po ciebie. To ważne. – Tak? – Uniosłem brew, wyobrażając sobie jakąś scysję z niewyszkolonymi niewolnikami zastępującymi w kuchni Kongriona. – Tak! Jakiś człowiek przyjechał do ciebie, na koniu, z samego Rzymu, cały pokryty kurzem. Nie jeden, lecz trzech, jak się okazało. Dwaj byli niewolnikami, a sądząc po ich budowie i sztyletach za pasem, gladiatorami. Nie weszli do domu, stali u wejścia, trzymając konie, i pili wodę z dzbanka. Ich pan czekał na mnie tuż za drzwiami, na małym frontowym dziedzińcu przy sadzawce. Był to wysoki, przystojny młodzieniec o ciemnych oczach. Włosy miał po bokach krótko przystrzyżone, ale dłuższe u góry, i falująca grzywka opadała mu nisko na czoło. Brodę nosił podgoloną tak, że wyglądała jak czarny pasek na policzkach i podbródku, podkreślając jego wydatne kości policzkowe i czerwień ust. Diana miała rację: pokrywała go warstwa pyłu, pod którą jednak widoczna była kosztowna, modnego kroju tunika oraz drogie buty jeździeckie. Wyglądał znajomo; ktoś z Forum, pomyślałem. Kiedy wszedłem, podniósł się ze składanego krzesełka, które podali mu moi niewolnicy, i odstawił kubek rozwodnionego wina. – Gordianusie, miło cię znów widzieć – przywitał mnie. – Widzę, że wiejskie życie ci służy. Mówił niedbałym tonem, ale znać było po nim oratorskie wykształcenie. – Czy my się znamy? – spytałem. – Wzrok mnie zawodzi. Na zewnątrz słońce jest tak jaskrawe, że tu, w cieniu, nie widzę dobrze twoich rysów. – Wybacz mi. Jestem Marek Celiusz. Spotkaliśmy się już, ale nie ma powodu, byś mnie pamiętał. – Ach, tak. Teraz widzę cię lepiej. Jesteś protegowanym Cycerona... i chyba także Krassusa, jeśli dobrze pamiętam. Masz słuszność, istotnie się już spotkaliśmy, bez wątpienia u Cycerona albo na Forum. Rzymskie wspomnienia tak małe tu mają znaczenie, że czasami trudno mi kogoś przywołać z pamięci. No i ta broda mnie zmyliła. – Tak, prawdopodobnie byłem gładko ogolony, kiedy ostatni raz się widzieliśmy. – Pogładził z dumą swój zarost. – Widzę, że i ty zapuściłeś brodę. – Zwykłe lenistwo z mojej strony... i tchórzostwo. W moim wieku potrzebna jest każda kropla krwi, aby ogrzać stare kości. Czy taka jest ostatnia moda w Rzymie? Mam na myśli sposób, w jaki ją strzyżesz. – Tak. W pewnych kręgach. W jego głosie dosłyszałem cień samozadowolenia, co mnie trochę zraziło. – Widzę, że dziewczyna podała ci już wino – zauważyłem. – Tak. Jest całkiem dobre. – Taki sobie rocznik. Nieboszczyk Lucjusz, mój przyjaciel, był z niego umiarkowanie dumny. Czy jesteś przejazdem w drodze z Rzymu, gdzieś dalej na północ? – Przybywam z Rzymu, ale już dotarłem do celu podróży. – Doprawdy? – Serce we mnie zamarło; miałem nadzieję, że to tylko krótka wizyta. – Mam do ciebie interes, Gordianusie Poszukiwaczu. – Teraz jestem Gordianusem Rolnikiem, jeśli nie masz nic przeciw temu. – Jak chcesz. – Wzruszył ramionami. – Może przeszlibyśmy do innego pomieszczenia? – Na dziedzińcu jest najchłodniej i najwygodniej o tej porze dnia. – Ale może masz jakieś bardziej odosobnione miejsce, by nas nikt nie podsłuchał? Tym razem serce podeszło mi do gardła. – Marku Celiuszu, naprawdę cieszę się, że cię widzę. Dzień dziś upalny, a na drogach mocno się kurzy. Miło mi, że mogłem ci zaoferować wino dla ochłody i odpoczynek po męczącej jeździe. Może potrzebujesz czegoś więcej niż krótkiego wytchnienia i napitku? Bardzo dobrze; moja gościnność jeszcze się nie wyczerpała. Przebyć całą drogę z Rzymu i z powrotem w jeden dzień to spory wysiłek nawet dla tak młodego i sprawnego mężczyzny, na jakiego wyglądasz, dlatego z przyjemnością proponuję ci nocleg, jeśli sobie życzysz. Ale ty i ja nie mamy interesów do omawiania, chyba że chcesz porozmawiać o zbiorze siana, wytłaczaniu oliwy albo uprawie winorośli. Porzuciłem swój dawny zawód. – Tak też słyszałem – potwierdził uprzejmie, bynajmniej nie zrażony. – Ale nie musisz się martwić, nie przybywam, by oferować ci pracę. – Nie? – Chcę cię jedynie poprosić o przysługę. Nie dla siebie, rozumiesz, ale w imieniu największego z obywateli kraju. – Cycero – westchnąłem. – Mogłem się tego domyślać. – Kiedy wybrany zgodnie z prawem konsul wzywa, któryż Rzymianin może mu odmówić? – zapytał retorycznie Celiusz. – Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę łączące was więzi. Jesteś pewien, że nie ma tu odpowiedniego miejsca na naszą rozmowę? – Moja biblioteka zapewni nam więcej prywatności, choć niewiele więcej bezpieczeństwa – powiedziałem, przypominając sobie umykającego chyłkiem spod okna Aratusa. – Chodź ze mną. Zamknąłem za nami drzwi biblioteki i podsunąłem gościowi krzesło. Sam usiadłem przy drzwiach do zielnika, by w porę dostrzec nadchodzące osoby i pilnować okna za plecami Celiusza. – Po co przyjechałeś, Marku Celiuszu? – spytałem, porzucając wszelkie pozory uprzejmości. – Mogę ci z góry zapowiedzieć, że nie wrócę do miasta. Jeśli potrzebny ci ktoś do szpiegowania albo wygrzebywania brudów, możesz się zgłosić do mojego syna Ekona, choć wcale bym mu tego nie życzył. – Nikt cię nie będzie zmuszał do powrotu do Rzymu – uspokoił mnie łagodnym tonem gość. – Nie? – Wręcz przeciwnie. To, że zamieszkałeś na wsi, sprawia, że świetnie pasujesz do funkcji, jaką ma na myśli Cycero. – To mi się nie podoba. – Cycero to przewidział. – Celiusz uśmiechnął się blado. – Nie jestem narzędziem, po które pan konsul może sięgnąć, kiedy mu na to przyjdzie ochota, i użyć do swoich potrzeb. To bez znaczenia, że przez rok jest konsulem; pozostał obywatelem rzymskim, jak i ja. Mam pełne prawo mu odmówić. – Ależ nawet nie wiesz, o co on chce cię prosić! – Marek wydawał się rozbawiony moim oporem. – Cokolwiek by to było, to mi się nie podoba. – Może nie, ale czyż odrzuciłbyś sposobność przysłużenia się republice? – Proszę cię, Celiuszu, bez patriotycznych komunałów. – To nie pusty frazes. – Młodzieniec nagle spoważniał. – Zagrożenie jest rzeczywiste. Och, rozumiem twoją niechęć, Gordianusie. Jestem trochę młodszy, ale zdążyłem już ujrzeć na Forum dość korupcji i zdrady, by starczyło mi na dziesięć żywotów. Z jego edukacją polityczną u boku takich ludzi jak Krassus i Cycero nie było wątpliwości, że mówi prawdę. Sam Cycero szkolił go w sztuce oratorskiej i mógł być dumny z ucznia; słowa płynęły z jego ust gładko i potoczyście. Mógłby uchodzić za aktora albo pieśniarza. Złapałem się na tym, że słucham go wbrew własnej woli. – Republika stanęła u progu okropnej katastrofy, Gordianusie. Jeśli postąpi jeszcze o krok albo zostanie popchnięta, wbrew woli każdego porządnego obywatela, upadek będzie gwałtowniejszy i boleśniejszy od wszystkiego, co znamy z historii. Pewne siły są zdecydowane skończyć z republiką raz na zawsze. Wyobraź sobie senat spływający krwią. Wyobraź sobie powrót proskrypcji jak za dyktatora Sulli, kiedy każdy obywatel bez żadnego powodu mógł zostać nazwany wrogiem publicznym. Musisz pamiętać grasujące po ulicach bandy, które nosiły na Forum odcięte głowy proskrybowanych, by zainkasować nagrodę ze skarbca Sulli. Tylko że tym razem anarchia rozprzestrzeni się jak kręgi na wodzie po wrzuceniu głazu. Tym razem wrogowie państwa nie pragną go reformować, choćby za cenę krwi, ale skruszyć je i unicestwić. Masz teraz gospodarstwo, Gordianusie. Czy chciałbyś ujrzeć, jak ci je odbierają siłą? A to się z całą pewnością stanie, ponieważ w nowym porządku wszystko, co już posadowione i utrwalone, zostanie zniszczone, obalone, obrócone w perzynę! To, że nie mieszkasz już w Rzymie, nie uchroni ciebie ani twojej rodziny przed takim losem. Schowaj głowę w stóg siana, jeśli chcesz, ale nie zdziw się, kiedy ktoś przyjdzie i odetnie ci ją od tułowia jednym ciosem miecza. Siedziałem dłuższą chwilę w milczeniu, nawet nie mrugnąwszy. W końcu udało mi się potrząsnąć głową i głośno wciągnąć powietrze. – Brawo, Marku Celiuszu! – powiedziałem. – Przez chwilę miałeś mnie w swej mocy. Cycero wykształcił cię zaiste doskonale. Taka retoryka może zjeżyć słuchaczowi włosy na głowie. Uniósł brwi zdziwiony, po czym nagle jakby zaczęły mu ciążyć powieki. – Cycero przewidywał, że okażesz się nierozsądny. Mówiłem mu, że powinien tu przysłać tego swojego niewolnika, Tirona. Znasz go i ufasz mu... – Tirona szczerze lubię i szanuję, bo jest miłym i szczerym człowiekiem, ale na słowa pokonałbym go bez trudu. Dlatego właśnie Cycero nie jego tu przysłał. Nie, bardzo dobrze zrobił, wybierając ciebie, Marku Celiuszu. Nie wiedział tylko, jak głęboką odrazę budzi we mnie rzymska polityka i że mam zamiar stanowczo unikać wszelkich stosunków z czcigodnym konsulem. – A zatem wszystko, co mówiłem, nic dla ciebie nie znaczy? – Tylko tyle że po mistrzowsku opanowałeś sztukę wygłaszania szaleńczo przesadnych stwierdzeń tak, jakbyś w nie sam szczerze wierzył. – Ale każde moje słowo jest prawdą. Niczego nie wyolbrzymiam. – Celiuszu, proszę! Jesteś raczkującym rzymskim politykiem. Nie wolno ci mówić prawdy i twoim świętym obowiązkiem jest przesadzać na każdym kroku. Oparł się plecami o krzesło, chwilowo pokonany, ale po błysku w oczach widziałem, że już przegrupowuje swe siły. Pogładził się po krótkiej bródce i rzekł: – Dobrze więc. Los republiki nic cię nie obchodzi. Ale chyba zachowałeś jakieś resztki osobistego honoru Rzymianina? – Jesteś pod moim dachem, Celiuszu. Nie obrażaj mnie. – Oczywiście. Nie będę się więcej z tobą spierał. Przypomnę ci po prostu o przysłudze, jaką winien jesteś Markowi Tulliuszowi Cyceronowi, i poproszę w jego imieniu, abyś teraz spłacił ten dług. Wierzę w twoją uczciwość i wiem, że nie odmówisz. Poruszyłem się niespokojnie na krześle, spojrzałem przez drzwi do ogrodu, skąd dochodziło brzęczenie os. Westchnąłem zrezygnowany. – Masz pewnie na myśli ten proces, który Cycero prowadził dla mnie rok temu? – Owszem. Odziedziczyłeś tę posiadłość po Lucjuszu Klaudiuszu. Jego rodzina, całkiem rozsądnie zresztą, podważyła testament. Klaudiusze to stary i szacowny ród patrycjuszowski, podczas gdy ty jesteś plebejuszem bez rodowodu, za to z podejrzanym zawodem i nietypową rodziną. Mógłbyś szybko przegrać ten spór, a z nim i prawa do tej pięknej ziemi, gdzie mogłeś tak wygodnie osiąść, opuściwszy to miasto, które tak ci obrzydło. Za to, że tak się nie stało, możesz podziękować Cyceronowi. Nie zaprzeczaj, byłem tego dnia w sądzie i słyszałem jego mowę. Rzadko bywam świadkiem takiej elokwencji... to jest, jeśli wolisz, kłamstw i przesady. To ty prosiłeś go, aby cię reprezentował. Mógł ci odmówić; dopiero co zakończył męczącą kampanię wyborczą i jako konsul-elekt zewsząd był obłożony zobowiązaniami i petycjami. Mimo to poświęcił czas na przygotowanie i poprowadzenie twojej sprawy. Nie zażądał potem od ciebie zapłaty. Wystąpił w twoim imieniu, odwdzięczając się za wszystkie te okazje, kiedy mu pomagałeś, począwszy od sprawy Sekstusa Roscjusza przed siedemnastu laty. Cycero nie zapomina o swych przyjaciołach. A Gordianus? Patrzyłem na ogród, unikając jego wzroku. Obserwowałem uwijające się wśród kwiatów osy, zazdroszcząc im wolności. – Och, Cycero naprawdę dobrze cię wyszkolił – westchnąłem cicho. – Owszem – odrzekł Celiusz, a na wargach z wolna wykwitł mu triumfalny uśmiech. – Czego więc chce ode mnie Marek Tulliusz? – warknąłem. – Tylko drobnej przysługi. Zacisnąłem usta i ostrzegłem go, by nie nadużywał mojej cierpliwości. Roześmiał się dobrodusznie, jakby mówił: „Dobrze, pokonałem cię, nie będę więc już z tobą igrał”. – Cycero życzy sobie, abyś przyjął pewnego senatora. Prosi cię, byś otworzył dla niego swój dom, kiedy tylko będzie miał na to ochotę, i udzielił mu schronienia, bezpiecznej przystani, gdy będzie chciał uciec od miasta. Powinieneś rozumieć takie potrzeby. – Kim jest ten senator? Przyjacielem Cycerona czy kimś, komu winien jest przysługę? – Niezupełnie. – Więc kim? – To Katylina. – Co takiego?! – Lucjusz Sergiusz Katylina. – Cycero chce, bym udzielił gościny jego największemu wrogowi? Cóż to za intryga? – Intrygantem jest Katylina. Nam chodzi o to, by go powstrzymać. Potrząsnąłem energicznie głową. – Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. – Twój honor, Gordianusie... – Niech cię Hades pochłonie! Wstałem z krzesła tak raptownie, że przewróciło się z trzaskiem na podłogę. Wyszedłem na zewnątrz i przemaszerowałem przez ogród, nie oglądając się za siebie. Za furtką skręciłem ku głównej bramie, ale przypomniałem sobie, że stoją tam dwaj gladiatorzy Celiusza; ich widok rozsierdziłby mnie jeszcze bardziej. Obróciłem się na pięcie i ruszyłem na tyły domu. W chwilę później spostrzegłem czyjąś sylwetkę przyczajoną pod oknem biblioteki. Aratus znów mnie szpieguje, pomyślałem ze złością. Otworzyłem usta do krzyku, ale przekleństwo zgasło mi w ustach. Szpieg odwrócił się ku mnie i stwierdziłem, że to nie mój zarządca, ale Meto. Położył palec na wargach i ostrożnie wycofał się spod okna, po czym podbiegł do mnie, ani trochę nie speszony. ROZDZIAŁ III – Syn nie powinien szpiegować ojca! – ofuknąłem go, siląc się na surowość. – Bywają ojcowie, którzy solidnie obiliby, może nawet kazaliby udusić swych synów za taką zbrodnię! Siedzieliśmy z Metonem na pniach na wzgórzu, patrząc na nasze gospodarstwo. Dwaj przyboczni Celiusza rozsiedli się w cieniu dużego cisu. Sam Celiusz wyszedł do zielnika i spoglądał ku strumieniowi, osłaniając oczy dłonią przed słońcem. Nie miał pojęcia, gdzie jestem. – To nie było prawdziwe szpiegowanie – odparł Meto ze skruchą. – Nie? Nie znajduję innego słowa. – No, nauczyłem się tego od ciebie. To chyba twoja krew. Meto był synem niewolnika i w jego żyłach nie płynęła ani kropla mojej krwi, ale wzruszył mnie tą fantazją. Nie mogłem się oprzeć i poczochrałem mu włosy, bynajmniej nie delikatnie. – Przypuszczam, że obarczysz mnie winą także za swą krnąbrność? – Tato, twoją zasługą są wszystkie moje zalety – Meto wyszczerzył zęby w zawadiackim uśmiechu. Mały, sprytny chłopiec, którego adoptowałem, wyrósł na przystojnego i elokwentnego młodzieńca. Po chwili spytał zatroskany: – Tato, kto to jest Katylina? I czemu żywisz taką urazę do Cycerona? Sądziłem, że jesteście przyjaciółmi? – To skomplikowane sprawy – westchnąłem. – A właściwie całkiem proste, gdyby człowiek postąpił roztropnie i na dobre odwrócił się do nich plecami. – Ale czy to możliwe? Marek Celiusz mówi, że masz osobisty dług względem Cycerona. – To, niestety, prawda. – Bez Cycerona nie mielibyśmy gospodarstwa. – Moglibyśmy nie mieć – poprawiłem go, ale szczery wyraz jego brązowych oczu zmusił mnie do potwierdzenia prawdy. – No tak, bez Cycerona nie byłoby gospodarstwa. Gdyby nie on, Klaudiusze i ich adwokaci zjedliby mnie w sądzie żywcem. Winien jestem mu wielką wdzięczność. Ale jaki jest pożytek z takiej posiadłości, skoro muszę za nią płacić przyzwoleniem na to, by tacy jak Celiusz przywlekali Rzym aż tu, na mój próg? – Czy naprawdę Rzym jest tak okropny, ojcze? Lubię wieś, ale czasami brak mi miasta. – Oczy mu zalśniły na wspomnienie. – A wiesz, za czym tęsknię najbardziej? Za świętami i festynami, kiedy wystawiają sztuki i odbywają się wyścigi rydwanów. Zwłaszcza za wyścigami. Jesteś młody, a młodość łaknie rozrywek, pomyślałem. Poczułem się stary i zgorzkniały. – Festyny to kolejna forma korupcji, Metonie. Kto za nie płaci? Różni miejscy urzędnicy, wybierani co roku. A dlaczego? Mówią, że robią to, by uczcić bogów i tradycje naszych przodków, ale w rzeczywistości chcą sobie pozyskać pospólstwo. Tłum łaknie panem et circenses i popiera człowieka, który potrafi zorganizować najwystawniejsze igrzyska i spektakle. Wyborcy w zamian obdarzają organizatora władzą i potęgą. I ostatecznie liczy się ta władza, nad losem ludzi i ich majątkiem, nad życiem i śmiercią narodów. Rok po roku widzę, jak ludzie oszołomieni wspaniałością igrzysk oddają swe głosy na człowieka, który potem ustanawia prawa wbrew ich interesom. Czysta głupota! Odsłoń tę zdradę przeciętnemu obywatelowi z ulicy, a on na to: „Tak, ale jakże wspaniałe widowisko nam wyprawił!” Nieważne, że okaleczył ideę reprezentacji ludu na Forum czy przeforsował jakieś niesprawiedliwe prawo majątkowe; przecież sprowadził z Libii białe tygrysy do Circus Maximus i wyprawił wspaniałą ucztę na otwarcie świątyni Herkulesa! Kto ponosi większą winę za to zło: cyniczny polityk bez strzępka zasad moralnych czy rzymscy obywatele, pozwalający się tak łatwo omamić? – Zamilkłem na chwilę, potrząsając tylko głową. – Widzisz, synu, jak na mnie wpływa samo mówienie o tym? Serce mi bije dwa razy szybciej. Niegdyś akceptowałem szaleństwo tego miasta bez zastrzeżeń. Takie jest życie, mówiłem sobie, i nie widziałem w tym nic szczególnie złego. Człowiek ma taką naturę, że intrygi go fascynują, nieważne jak są odrażające i niemoralne. Mój zawód prowadził mnie w zamknięte kręgi możnych i potężnych. Myślałem z dumą, że oto zdobywam mądrość życiową i światowe obycie; ale cóż komu po takiej mądrości, która jedynie uświadamia człowiekowi własną bezsilność i niemożność naprawy tego świata? Teraz, gdy się starzeję, nie potrafię już tolerować głupoty obywateli i złej woli rządzących. Widziałem zbyt wiele cierpienia, które spowodowali ambitni ludzie dbający wyłącznie o siebie. Skoro nie mogę odmienić biegu rzeczy, odwracam się od nich! A teraz Cycero chce mnie zmusić do powrotu na tę arenę, jak gladiatora zmuszonego walczyć wbrew własnej woli. Meto rozważał moje słowa, po czym zapytał: – Czy Cycero jest złym człowiekiem, ojcze? – Lepszym od większości, gorszym od niektórych. – A Katylina? Przypomniałem sobie ostatnią rozmowę z Klaudią. Przerwałem jej, gdy zaczęła mówić o ponownej kandydaturze Katyliny na urząd konsula. – Nasza sąsiadka zza wzgórza nazywa go szaleńcem o dzikim wzroku. – Jest nim? – Cycero powiedziałby, że tak. – Ale co ty o nim sądzisz, tato? – Meto zmarszczył brwi i dodał: – A może nie powinienem cię zmuszać do tej rozmowy? – Ależ tak, Metonie, zmuszaj mnie – westchnąłem. – Odkąd cię wyzwoliłem i adoptowałem, stałeś się rzymskim obywatelem i wkrótce przywdziejesz togę mężczyzny. Któż inny miałby uczyć chłopca arkanów rzymskiej polityki jak nie jego ojciec, nawet jeżeli czasem musi ugryźć się w język w trakcie tej edukacji? Przerwałem, by złapać oddech, i zapatrzyłem się na dolinę. Ludzie Celiusza wciąż leniuchowali pod drzewem, a on sam uciekł w chłód biblioteki. Prawdopodobnie przeglądał teraz mój skromny księgozbiór, jaki zgromadziłem przez lata; większość woluminów zresztą pochodziła od Cycerona, który osładzał nimi honoraria za moje usługi. Mógłbym tak siedzieć na wzgórzu całe popołudnie, ale w końcu słońce zajdzie i Bethesda wyśle Dianę, by zawołała nas na kolację. Musiałbym zaprosić na nią Marka Celiusza, a on znów nalegałby, abym uregulował swoje zobowiązania wobec Cycerona. Jak mógłbym odmówić? – Często myślałem, Metonie, że śmierć mego przyjaciela Lucjusza była w pewnym sensie darem bogów. Och, oczywiście nie jestem na tyle próżny, by sądzić, że bogowie uśmierciliby dobrego człowieka tylko po to, aby uczynić moje życie znośniejszym, ale Parki snują nici naszego istnienia na najdziwniejsze sposoby, czasami okraszając je szczęśliwymi zbiegami okoliczności. Akurat kiedy czułem, że już nie zniosę kolejnego roku życia w mieście, mój sen o spokojnej wiejskiej przystani się ziścił. Ostatnią kroplą, która przepełniła czarę rozgoryczenia, były ubiegłoroczne wybory. Kampanie wyborcze na urzędy konsulów są z reguły nieprzyjemne, ale obrzydliwszej niż ostatnia w życiu nie widziałem. Kandydaci konkurują z sobą, a dwóch z nich, którzy zagarną najwięcej głosów, obejmuje wspólnie podwójne stanowisko konsula – wyjaśniłem. – Jeśli obaj konsulowie są tej samej orientacji politycznej, wspierają się wzajemnie i w rezultacie mają bardzo efektywną kadencję. Jeżeli ich poglądy są odmienne, senat szybko się orientuje, który z nich jest bardziej władczy, a którym łatwiej kierować. Zdarza się, że wybrani zostają dwaj zacięci rywale i wtedy, starając się prześcignąć konkurenta, w widowiskowy sposób zapędzają się wzajemnie w kozi róg. Zamieszkałeś u mnie za konsulatu Krassusa i Pompejusza. Od inauguracji w styczniu aż po ich mowy pożegnalne w grudniu uczta goniła ucztę, festyn następował za festynem, święto za świętem. Obywatele utyli i zobaczyli niejeden piękny wyścig i spektakl owego roku! – Czy każdy senator może się ubiegać o urząd konsula? – spytał Meto. – Nie. Najpierw musi przejść przez przepisaną sekwencję urzędów. Musi być kwestorem*, pretorem* i tak dalej. Każda kadencja trwa rok i związana jest z odrębnymi funkcjami. Polityk wspina się jak po szczeblach, rok po roku. Porażka w wyborach oznacza, że musi siedzieć bezczynnie cały rok aż do następnych, a ludzi, którym spieszno do władzy, szybko przepełnia wówczas gorycz. – Ale dlaczego ktoś nie może zatrzymać urzędu na kilka lat? – Nikt nie może piastować tego samego stanowiska dłużej niż rok. Inaczej ta sama garstka najpotężniejszych, jak Krassus i Pompejusz, byłaby konsulami bez końca. Poza tym sam konsulat jest też tylko kolejnym szczeblem w karierze. Cały sens ubiegania się o ten urząd tkwi w tym, że odbyta kadencja upoważnia do starania się o zarząd prowincji. Rzymski namiestnik może zgromadzić bajeczne bogactwa, wyciskając z miejscowej ludności horrendalne podatki. Cała ta paskudna instytucja jest napędzana nie kończącą się korupcją i chciwością. – A kto bierze udział w wyborach? – Każdy obywatel poza mną, jak sądzę, ponieważ przestałem to robić lata temu. Nic się nigdy w Rzymie nie zmieni drogą głosowania, gdyż nie wszystkie głosy są równe. – Nie rozumiem. Potrząsnąłem głową. Urodziwszy się niewolnikiem, Meto nie miał od dziecka do czynienia z przywilejami obywatelstwa. Wychowywany później w moim domu również nie otrzymał edukacji w tym zakresie, głównie z powodu mojej rosnącej niechęci do polityki. – Głos biednego obywatela liczy się mniej niż bogatego – wyjaśniłem. – Jak to? – W dniu wyborów ludzie gromadzą się na Polu Marsowym, pomiędzy starymi murami miasta a Tybrem. Uprawnieni do głosowania dzieleni są na centurie; nie ma to jednak nic wspólnego z liczbą wyborców. Jedna centuria może się składać ze stu obywateli, inna z tysiąca. Bogatym przypada więcej centurii, choć jest ich dużo mniej niż ubogich. Tak więc głos oddany przez zamożnego obywatela ma większe znaczenie niż głos biednego. Niemniej jednak i głosy ubogich są potrzebne, ponieważ wszyscy kandydaci pochodzą z warstwy nobilów i dzielą między siebie poparcie swoich centurii. Dlatego nie pomija się i biednych. Są namawiani, przymuszani i zastraszani na wszelkie legalne i nielegalne sposoby, od obietnic, przez otwarte przekupstwo, aż po grasujące na ulicach bandy nasyłane na wyborców rywala. Wszyscy kandydaci podczas kampanii opowiadają piękne kłamstwa o sobie i obrzucają przeciwników najgorszymi inwektywami i oskarżeniami, podczas gdy ich poplecznicy pokrywają miasto oszczerczymi graffiti. – „Lucjusz Roscjusz Otho całuje tyłki dozorców burdeli” – zacytował Meto ze śmiechem. – Tak, to jeden z wyszukańszych sloganów ubiegłorocznej kampanii – przytaknąłem ponuro. – A mimo to Otho został wybrany na pretora. – Ale co było takiego szczególnego w ostatniej kampanii? – dopytywał się chłopak. – Pamiętam, jak gniewnie mówiłeś na ten temat w bibliotece, ale tak naprawdę nie zrozumiałem, o co ci chodzi. – Tylko o to, że była tak brudna i odrażająca. A przy tym, że to właśnie Cycero zepchnął ją na takie niskie tory. No i to, co potem robił... – Znów zamilkłem i potrząsnąłem głową, wspominając tamten okres. – Było trzech głównych kandydatów: Cycero, Katylina i Antoniusz. Antoniusz to utracjusz i drań bez żadnego programu politycznego, tylko desperacko żądny namiestnictwa prowincji, aby móc wykrwawić ją podatkami i spłacić własne długi. Niektórzy mówią to samo o Katylinie, ale nikt nie zaprzeczy, że nie brak mu czaru i bystrego zmysłu politycznego. Pochodzi z prastarego rodu patrycjuszowskiego, ale nie ma majątku; to akurat taki typ arystokraty, który popiera radykalne projekty redystrybucji bogactw, umarzania długów, demokratyzacji urzędów publicznych i religijnych, a konserwatyści nie lubią słuchać takiego gadania. Jednakże wśród starych klas rządzących jest wielu zubożałych patrycjuszy, za wszelką cenę próbujących odbić się od dna, jest też wielu bogaczy, którzy uważają, że przydałby się im do własnych celów taki demagog... Katylinie nie brakło więc sporego poparcia pomimo jego radykalnej pozy. Sam Krassus, najbogatszy człowiek Rzymu, był jego głównym sponsorem. Kto wie, jakie wiązał z tym plany? No i wreszcie Cycero. Żaden z jego przodków nigdy nie piastował wybieralnej godności. On był pierwszym, który się o nią ubiegał, czyli homo novus, „nowy człowiek”. A za pamięci najstarszych obywateli nie było jeszcze „nowego”, któremu udałoby się uzyskać konsulat. Arystokracja patrzyła nań z góry, nie cierpiąc go za polityczny talent, elokwencję i popularność. Cycero jest kometą przybyłą znikąd, błyskotliwym parweniuszem o skromności pawia. Na swój sposób musiał się wydawać nie mniejszym zagrożeniem porządku rzeczy niż Katylina. I kto wie, czy nie stałby się nim naprawdę, gdyby jego zasady nie okazały się tak elastyczne... Katylina i Antoniusz zawarli sojusz i wcześnie zaczęto ich uważać za faworytów. Katylina nie przepuścił żadnej okazji, by kłuć arystokrację przypomnieniami o plebejskim pochodzeniu Cycerona (choć nie można twierdzić, że jego ród był biedny!), ale jednocześnie wśród własnych popleczników zaczął snuć tak radykalne projekty, że przyprawiały one możnych posiadaczy o siwe włosy i bezsenne noce. Bogacze byli w kropce... Cycerona nie mogli znieść, ale Katyliny się bali. Jeśli chodzi o Cycerona, jego kampanię prowadził brat Kwintus. Po wyborach, kiedy któregoś dnia interesy zawiodły mnie do jego domu, Cycero nakłonił mnie do przejrzenia pliku listów, które wymienił z Kwintusem, omawiając przebieg kampanii. Był z nich tak dumny, że nosił się z zamiarem opublikowania ich w formie poradnika, jak osiągnąć sukces wyborczy... Od samego początku zdecydowali się nie cofać przed niczym, aby zniszczyć wizerunek Katyliny. Oszczerstwo jest ogólnie przyjętym stylem w kampaniach, ale Cycero doprowadził je do perfekcji. Niektóre z oskarżeń szeptano na ucho, inne on sam wygłaszał wprost w swych mowach. W szczytowych dniach kampanii bałem się postawić stopę na Forum, wiedząc, że będę musiał słuchać, jak wykrzykuje do tłumu. Nawet gdy udawało mi się uniknąć bytności na Forum, natykałem się na wszechobecne graffiti i słyszałem plotki. Jeśli połowa z tego, co o Katylinie wygadywano, jest prawdą, lepiej byłoby, gdyby urodził się martwy. – O cóż go oskarżano? – O cały katalog zbrodni. Były tam zwykłe zarzuty korupcji, oczywiście, jak kupowanie głosów i przekupywanie urzędników elekcyjnych; pewnie nie mijały się one z prawdą, skoro wspierał go finansowo Krassus. Na cóż potrzeba tak wielkich pieniędzy w kampanii, jak nie na przekupstwa? Kiedy rzymski wyborca widzi, że kandydat ma pieniądze, pędzi doń z nadstawioną dłonią. Cycero wygrzebał też stare oskarżenia o korupcję z czasów, kiedy Katylina administrował Afryką. Kilka lat wcześniej wytoczono mu z tego tytułu proces, a Cycero sam rozważał, czy nie podjąć się obrony! Uniewinniono go wtedy, cokolwiek to warte. Takie procesy to tylko kolejne narzędzie rzymskich polityków w walce z przeciwnikami, by ich zdyskwalifikować w oczach opinii publicznej. Tak oskarżenie, jak i werdykt sądu są czysto polityczne; jakiekolwiek związki z prawdą i sprawiedliwością są całkowicie przypadkowe. Szerzono też i poważniejsze insynuacje... plotki mówiły o skandalach seksualnych, kazirodztwie, morderstwach... Ale może ta rozmowa o polityce cię już nudzi? – Wcale nie! Szeroko otwarte oczy Metona świadczyły o żywym zainteresowaniu. Odchrząknąłem więc i kontynuowałem opowieść. – Opowiadano, że w strasznych czasach dyktatora Sulli Katylina był jednym z jego siepaczy, zabijał jego wrogów i przynosił ich głowy, by wziąć nagrodę. Insynuowano, że pozbył się w ten sposób własnego szwagra; jego siostra chciała śmierci męża, więc Katylina z zimną krwią go zabił, a potem zalegalizował mord, wpisując go na listę proskrypcyjną. – Czy to prawda? Wzruszyłem ramionami. – Ludzie robili wtedy okropne rzeczy. Krassus dorobił się bogactwa, skupując posiadłości pomordowanych. Kiedy zbrodnia staje się legalna, wówczas wychodzi na jaw prawdziwe zło w człowieku. Może to prawda, a może nie. Raz stanął przed sądem oskarżony o morderstwo, w dwadzieścia lat po fakcie, i został uniewinniony. Kto wie? Ale to tylko pierwsze z zarzucanych mu zbrodni. Kilka lat temu, po powrocie z Afryki, Katylina wziął sobie nową żonę. Powiadali, że ta kobieta odmówiła wyjścia za niego, gdyż w jego domu już jest spadkobierca, więc zamordował własnego syna. Jeśli zaś chodzi o oblubienicę, trzeba trafu, że była córką jednej z dawnych kochanek Katyliny... niektórzy nawet twierdzili, że on był ojcem. – Kazirodztwo... – wyszeptał Meto z przejęciem. – Cycero sam nigdy nie wypowiedział tego słowa na głos, czynił tylko aluzje. A to też tylko początek listy domniemanych występków seksualnych Katyliny. Zarzuca się mu zdeprawowanie jednej z dziewiczych kapłanek Westy; było to wielkim skandalem dziesięć lat temu. Akurat wiem o tym co nieco, bo wezwano mnie, bym po cichu przeprowadził śledztwo. To było moje jedyne zetknięcie się z Katyliną i muszę powiedzieć, że był dla mnie zagadką... bardzo czarujący i bardzo podejrzany. Cycero lubi przypominać słuchaczom o tym skandalu, ale tylko oględnie; westalką oskarżaną o stosunki z Katyliną była siostra jego żony! Och, pod pewnymi względami Rzym to małe miasteczko... – A robili to? Katylina i westalka? – Meto aż płonął z ciekawości. – Tego nie wiem, choć mam swoje podejrzenia. Kiedy indziej ci opowiem całą historię. Dość, że oboje uniewinniono... co, jak już mówiłem, nic nie znaczy. – Wygląda na to, że Katylina spędza większość życia albo mordując ludzi, albo broniąc się w sądach. – A przez resztę czasu oddaje się rozpuście, jeśli wierzyć plotkom. Jego krąg przyjaciół jest ponoć krańcowo zdeprawowany. Oczarowuje bogate, podstarzałe matrony i popycha młodych mężczyzn do ich sypialń; podobno czasami zatrzymuje najprzystojniejszych z nich i najbogatsze z matron dla siebie. Jakież to przeciwieństwo Cycerona! Hej, chcesz usłyszeć dowcip, jaki opowiadano podczas kampanii o naszym adwokacie? – Jasne. – Nie zapominaj, że jego autorem jest prawdopodobnie Katylina. Musisz wiedzieć, że Cycero ma trzynastoletnią córkę Tullię i zaledwie dwuletniego syna Marka. No więc mówiono, że Cycero tak dalece nie znosi seksu, że próbował go tylko dwa razy w życiu. Za pierwszym razem przyszła na świat Tullia, ale nie podobało mu się tak bardzo, jak się spodziewał. W jedenaście lat później żona tak długo wierciła mu dziurę w brzuchu, aż się zgodził spróbować jeszcze raz, aby się upewnić, że seks jest istotnie tak nieprzyjemny, jak pamiętał. No i stąd wziął się Marek! Meto skrzywił się. – No cóż, przypuszczam, że rzadko syna bawią dowcipy ojca. Ale trzeba ci było słyszeć, jak wszyscy rechoczą w tawernach, słysząc to w dniu wyborów... – Czy Katylina tylko puszczał w obieg dowcipy o Cyceronie, czy próbował się też bronić przed jego oskarżeniami? – To dziwne, lecz nawet nie próbował. Być może plotki mówiły prawdę albo były tak bliskie prawdy, że wolał ich sam nie powtarzać, nawet im zaprzeczając. Ale trzeba pamiętać, że Katylina jest patrycjuszem, a Cycero nowym człowiekiem. Myślę, że jest zbyt wyniosły, aby zniżyć się do jego poziomu. To inna taktyka rzymskich polityków, owinąć się kokonem godności. Dla Katyliny jednak ów przyodziewek okazał się wiatrem podszyty... w dniu wyborów Cycero został bowiem niekwestionowanym zwycięzcą z przytłaczającą większością głosów. To był ogromny osobisty triumf, jak na człowieka bez genealogii, który stworzył swoją karierę polityczną wyłącznie dzięki własnemu talentowi i uporowi. Konsulat jest szczytem, który tylko nieliczni osiągają; on go zdobył szturmem. To jest rok jego chwały i nikt nie może powiedzieć, że sobie na nią nie zapracował. – A Katylina? – Drugie miejsce w wyborach zajął z o wiele mniejszą liczbą głosów Antoniusz, a on uplasował się tuż za nim. Ale trzecie miejsce w wyborach konsulów znaczy tyle co nic. W poprzednich latach procesy sądowe nie pozwalały mu na kandydowanie. Rok temu, kiedy wreszcie miał szansę, Cycero go powalił na obie łopatki. Teraz kandyduje ponownie. Mówiono, że ubiegłoroczna kampania wtrąciła go w olbrzymie długi. Jak dalece się zadłuży na obecną? Musi być zdesperowany, a jeśli dać wiarę kilku plotkom, także skłonnym do morderstw. Nie jest to gość, którego chciałbym widzieć pod mym dachem. – Chyba nie – odpowiedział poważnie Meto. – Nawet jeśli chodzi o dług wdzięczności wobec Cycerona. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, gdy nagle Meto wydał z siebie dziwny dźwięk i zaczął dygotać. Złapał się za brzuch tak mocno, że się przestraszyłem – ale on tylko się śmiał, tak niepowstrzymanie, że stoczył się z pnia na trawę. – Co, na Hades...? – Teraz rozumiem! – wysapał z trudem. – Tylko dwa razy w życiu, a za drugim razem chciał się tylko upewnić, że jest tak źle, jak pamiętał! – Śmiał się tak, że aż twarz mu nabrzmiała. Przewróciłem oczami, ale nie mogłem się nie uśmiechnąć. Prawo i społeczeństwo mogą sobie twierdzić, że Meto jest prawie mężczyzną, ale mnie się często wydaje, iż wciąż jest jak najbardziej chłopcem. ROZDZIAŁ IV Kolacja tego wieczoru nie była udana. Bethesda nie jest złą kucharką, ale gotowanie należy do jej najpośledniejszych umiejętności; z pewnością nie jej kunszt kulinarny sprawił, że kupiłem ją na targu niewolników w Aleksandrii wiele lat temu. Nie będąc już niewolnicą (wyzwoliłem ją i pojąłem za żonę, kiedy nosiła w łonie Dianę), całkiem udatnie potrafiła nadzorować pracę innych i mogłem z pełnym zaufaniem powierzyć jej prowadzenie całego domu... z wyjątkiem kuchni, gdzie nazbyt często widzimisię kucharzy zderzało się z jej własnym. Kiedy Kongrio został oddelegowany do Klaudii, Bethesda z rozkoszą skorzystała ze sposobności, by roztoczyć władzę także nad kuchnią. Niestety, jej geniusz na tym polu ograniczał się do prostych potraw, jakie serwowała mi podczas mych chudszych lat (w każdym znaczeniu tego słowa), a zwłaszcza dań z ryb, które zawsze były dostępne w obfitości na rynkach Rzymu, albo świeżo złowione w Tybrze, albo przywiezione łodziami znad morza. Tu, na wsi, trudno było o dobrą rybę, mając więc pod dachem gościa z miasta, Bethesda zdecydowała się na przygotowanie czegoś ekstrawaganckiego z łatwiej dostępnych produktów. Okazało się to ponad jej możliwości. Móżdżek cielęcy z selerem i sosem jajecznym zdecydowanie odstawał od Kongrionowego, a szparagi duszone w winie mogłyby być niezłe, gdyby wybrała rocznik o nieco mniej wyrazistym bukiecie. (Takie koneserskie osądy jedzenia przejąłem od nieboszczyka Lucjusza Klaudiusza.) Marchewka z kolendrą była znośna, zaś kompot z brzoskwiń duszonych z kminkiem nareszcie okazał się majstersztykiem, którego mogłem szczerze jej pogratulować... co było błędem. – Brzoskwinie przygotował Kongrio – burknęła ze złością. – Ja tylko kazałam jednej z niewolnic podsmażyć je na oliwie z kminkiem. – Ach, i to właśnie sprawiło, że są tak pyszne – zapewniłem ją, oblizując z cmoknięciem palce. Bethesda skwitowała to uniesieniem brwi z niedowierzaniem. – Wezmę jeszcze trochę – powiedział Meto, skinąwszy na niewolnicę. – Kolacja była wyśmienita – pospieszył z komplementem Marek Celiusz. – Niewiele rzymskich matron potrafi osobiście pokierować przygotowaniem każdego dania tak ambitnego zestawu pod nieobecność ich kucharza. Trafić na taką sztukę kulinarną tu, na wsi, to czysta rozkosz. Jego słowa zabrzmiały w mym uchu fałszywie, ale Bethesda rozpromieniła się; to ta bródka musiała ją oczarować, pomyślałem. – Ale nie musisz się wysilać, by zrobić wrażenie na Katylinie, kiedy się tu zatrzyma – dodał. – On się łatwo przystosowuje. Potrafi z zamkniętymi oczami rozróżnić dwa roczniki faleryjskiego wina, ale z równą przyjemnością pociągnie łyk cienkusza trzymanego dla niewolników. Katylina mawia, że ludzkie podniebienie jest stworzone, by doświadczać wszelkich możliwych smaków, inaczej język nadawałby się tylko do mówienia. Odebrałem to jako coś niejasno obscenicznego. Bethesda również musiała to tak zrozumieć, bo zdawała się darzyć gościa jeszcze większą sympatią. Zastanawiałem się, czy to właśnie mnie zirytowało, czy fakt, że przyjął moją zgodę za oczywistą. – Przejdźmy do biblioteki – powiedziałem. – Nadal mamy interesy do omówienia, Marku Celiuszu. Meto podniósł na mnie wyczekująco wzrok i zaczął się podnosić z sofy. – Nie, Metonie – powstrzymałem go. – Zostań i zjedz brzoskwinie. – Masz trochę świetnych dzieł w swojej kolekcji – zauważył Celiusz, wodząc wzrokiem po zwojach spoczywających w swoich przegródkach i przesuwając palcami po zwisających z nich małych etykietkach. – Widzę, że szczególnie lubisz dramaty... jak Cycero. Przypuszczam, że od czasu do czasu przesyłał ci duplikaty swoich woluminów. Po południu miałem wiele czasu, by się rozejrzeć po twojej bibliotece, i byłem pod wrażeniem liczby zwojów podpisanych „Od Marka Tulliusza Cycerona dla przyjaciela Gordianusa, z serdecznymi pozdrowieniami”... – Tak, Celiuszu. Dobrze znam zawartość mojej biblioteki. Pamiętam, skąd się wzięły poszczególne pozycje. – Księgi są jak przyjaciele, nie sądzisz? Solidne, niezmienne, można na nich polegać. Jest w tym coś podtrzymującego na duchu. Weź do ręki wolumin odłożony na półkę całe lata temu, a słowa wciąż znajdziesz te same. – Pojmuję znaczenie twoich słów, Celiuszu. Ale czy Cycero jest dziś istotnie tym samym człowiekiem, którym był rok temu? Albo siedemnaście lat temu, kiedy po raz pierwszy go spotkałem? – Nie rozumiem. – Nowiny z Rzymu docierają tu z rzadka i z drugiej ręki, a ja słucham ich tylko jednym uchem, ale zdaje mi się, że Cycero konsul okazał się bardziej reakcyjny od Cycerona początkującego adwokata. Człowiek ludu, który odważnie przemawiał przeciwko Sulli, dziś zdaje się świetnie czuć w roli sługi interesów tych samych kilku możnych rodów, którym służył Sulla. Celiusz wzruszył ramionami. – Chyba nie o to tutaj chodzi? Myślałem, że polityka cię mierzi. Dlatego zacząłem mówić o więzach przyjaźni. – Widzisz, młodzieńcze, nawet gdybym pałał chęcią spełnienia twojej prośby, jeszcze bym się zastanawiał. Ile masz lat? – Dwadzieścia pięć. – Całkiem młody. Sądzę zatem, że nie masz jeszcze żony ani dzieci? – Nie. – Prawdopodobnie więc nie zrozumiesz, dlaczego wzdragam się przyjąć pod swój dach kogoś takiego jak Katylina. Bez względu na okoliczności i argumenty. Porzuciłem Rzym częściowo dlatego, że miałem dosyć ciągłego zagrożenia i przemocy. Nie z obawy o własne bezpieczeństwo; są inni, o których muszę myśleć i ich chronić. Zanim go adoptowałem, mój starszy syn Eko był sierotą z ulicy. Zawsze potrafił dawać sobie radę, a teraz jest dorosłym mężczyzną na swoim. Z młodszym synem, Metonem, jest inaczej. Jest niegłupi i dużo wie, ale nie ma ani połowy sprytu i giętkości Ekona. Starałem się dzielić z nim jak najmniej niebezpieczeństw mojego życia. No, a moją małą dziewczynkę, Dianę, widziałeś. Ona potrzebuje największej ochrony. – Ależ my nie żądamy od ciebie niczego niebezpiecznego, Gordianusie... – Mówisz teraz równie szczerze, jak wtedy, gdy chwaliłeś kolację Bethesdy. Celiusz spojrzał na mnie spod ociężałych nagle powiek. Sądzę, że przywykł do osiągania swych celów tylko dzięki osobistemu urokowi, i nie wiedział, co począć z moim uporem. Westchnąłem ciężko: – Czego konkretnie Cycero ode mnie oczekuje? – spytałem. Trzeba mu zapisać na korzyść, że nie okazał triumfu na to moje ustępstwo. Twarz mu spoważniała, kiedy odpowiadał: – Mówiłem ci wcześniej o niebezpieczeństwie, jakie zagraża republice. Zbyłeś moje słowa jako czystą retorykę, Gordianusie, ale fakty są dość oczywiste. Tym niebezpieczeństwem jest Katylina. Możesz gardzić pompatycznością i skorumpowaniem tego, co w Rzymie uchodzi za politykę, ale wierz mi, anarchia, którą on wprowadzi, będzie stokroć straszniejsza. – Zaczynasz wpadać w ton oratorski – ostrzegłem go. – Przerwij mi, kiedy znów to zrobię – Celiusz uśmiechnął się z przymusem. – Mówmy więc jasno. Jak wiesz, Katylina znów kandyduje na konsula. Niemożliwe, by wygrał, ale to nie powstrzyma go przed próbą i przed rozpętaniem burzy. Korzysta z kampanii wyborczej, by podsycać wzburzenie i niezadowolenie w mieście. Gdyby uzyskał konsulat... – Stwierdziłeś przed chwilą, że to niemożliwe. – Wpadłem w ton oratorski. Mówiłem ci, żebyś mnie powstrzymywał. A zatem w takim mało prawdopodobnym wypadku, gdyby Katylina wygrał wybory, będzie to uznane za objaw podziału nie do naprawienia wśród elektoratu. Kadencję Cycerona będzie można uważać za chwilową ciszę przed burzą, krótki oddech normalności przed nawrotem szaleństwa. Senat wybuchnie. Ulice opanują rozruchy i mordy. Możliwe, że rozpętałaby się wojna domowa. Politycy i wielkie rody już zajmują pozycje. W takim konflikcie klęska Katyliny jest nieunikniona; przegra jeśli nie od razu, to później, kiedy Pompejusz sprowadzi swe wojska ze Wschodu. A jeśli trzeba będzie prosić Pompejusza o przywrócenie porządku, cóż może go powstrzymać przed ogłoszeniem dyktatury? Rozważ tę możliwość. Uczyniłem to, wbrew sobie. Po Katylinie najgorszym koszmarem rządzącej oligarchii był Pompejusz w roli dyktatora. Ta możliwość oznaczałaby albo koniec republiki, albo kolejną krwawą wojnę domową. Ludzie pokroju Krassusa czy młodego Juliusza Cezara nie pozwoliliby, by władza wymknęła im się z rąk bez walki. – A jeśli stanie się jedyna możliwa rzecz i Katylina przegra wybory? – spytałem zły, że daję się wciągać w dyskusję. – On już planuje rewoltę. Jego poplecznicy są równie zdesperowani jak on sam. Ma poparcie militarne wśród weteranów osiadłych tu, w Etrurii, nieco dalej na północ. W samym mieście skupił wokół siebie koterię potężnych ludzi, którzy nie cofną się przed niczym. Są dowody, że planuje zamordować Cycerona jeszcze przed wyborami. – Ale dlaczego? – Przede wszystkim dlatego, że obarcza go winą za swą klęskę sprzed roku i chciałby go widzieć martwego. Jak to pasuje do jego ogólnego planu, nie mam pojęcia. Być może chce po prostu siać chaos i strach, a może w ogóle uniemożliwić wybory. – Skąd to wszystko wiesz, Marku Celiuszu? – W tym miesiącu odbyło się spotkanie spiskowców... – Skąd wiesz? – Powiadam ci: odbyło się spotkanie spiskowców i ja na nim byłem. Zamilkłem. Gdybyż to Aratus siedział teraz naprzeciw mnie, rozważając, ile wołów trzeba kupić na targu w tym roku, albo Kongrio z zapotrzebowaniem na dodatkowe produkty na następny miesiąc... Niestety, zamiast nich siedziałem oko w oko z jednym z najelokwentniejszych wychowanków Cycerona, słuchając, jak wygłasza złowieszcze proroctwa o spiskach i rewoltach. – Tego już za wiele, Marku Celiuszu. Mówisz, że Katylina zawiązuje spisek na życie Cycerona, a ty sam przysłuchiwałeś się temu? – Mówię ci za wiele, Gordianusie, o wiele więcej, niż chciałem ci powiedzieć, ale jesteś rozmówcą trudnym do przekonania. – I myślisz, że w ten sposób mnie przekonasz? Ja ci mówię, że nie chcę sprowadzać niebezpieczeństw na ten dom, a ty raczysz mnie opowieściami o zabójstwach i wojnie domowej? – Którym można zapobiec, jeżeli będziemy współpracować. Dlaczego – na przekór wszystkim moim protestom, przemyślanym osądom, wszystkim danym sobie obietnicom i poczynionym postanowieniom, wbrew wielkiej, co dzień odczuwanej satysfakcji z udanej ucieczki od miejskiego szaleństwa – dlaczego w tej chwili poczułem dreszcz podniecenia? Intryga jest używką potężniejszą od najmocniejszego wina. Tajemnica rzuca czar na powszedniość świata i obraca znojną, zgrzebną egzystencję w materię, z której poeci wykuwają poematy i dramaty. Połykasz ją łapczywie, lecz z każdym kęsem twój głód rośnie. A mimo to dzięki takiej diecie czujesz, że żyjesz. Takiego dreszczyku nie doznałem ani razu, odkąd wyjechałem z Rzymu. – Powiedz mi coś więcej o tym spotkaniu z Katyliną – powiedziałem w końcu. – To było w jego domu na Palatynie. Z dziedzictwa oprócz nazwiska pozostała mu jedynie wspaniała, wielka willa, którą zbudował jego ojciec. Zaczęło się od wystawnej kolacji, ale po posiłku przeszliśmy do pokoju głęboko we wnętrzu domu. Odprawiono niewolników i zamknięto drzwi. Gdybym wyjawił ci nazwiska senatorów i patrycjuszy, którzy się tam znaleźli... – Nie wyjawiaj. Celiusz skinął głową. – Powiem ci zatem tylko, że zebrani reprezentowali wszystkie odcienie, od najszacowniejszych po ostatnie szumowiny. – „Doświadczać wszelkich możliwych smaków”, dewiza Katyliny. – Właśnie. Jak widzisz, Katylina ma dar tworzenia wpadających w ucho fraz. Pochlebiasz mi, nazywając mnie zdolnym uczniem Cycerona, ale powiadam ci, Marek Tulliusz nie umywa się do Lucjusza Sergiusza, jeśli chodzi o żarliwe przemowy. Katylina rozwodził się nad wspólną niedolą wszystkich słuchaczy i wskazywał na bogatych oligarchów jako jej przyczynę. Obiecywał im nowe państwo, poświęcone krwią starego. Mówił o umorzeniu długów i konfiskatach majątków bogaczy. Gdy zakończył, wziął czarę z winem i nakłonił każdego, by naciął skórę na ręce i utoczył do niej kroplę krwi. – A co ty zrobiłeś? Celiusz pokazał mi bliznę na przedramieniu. – Czara krążyła od jednego do drugiego i wszyscy z niej wypili. Złożyliśmy wszyscy przysięgę dochowania tajemnicy... – Którą właśnie złamałeś. – Przysięga przeciw Rzymowi nie jest wiążąca dla prawego Rzymianina. Mówiąc to, spuścił jednak oczy. – A zatem Katylina przyjął cię za jednego ze swoich pomimo twoich związków z Cyceronem? – Tak, ponieważ przez chwilę naprawdę byłem pod jego urokiem. Przekonałem go o swej lojalności, bo była wtedy prawdziwa. Dopóki nie przejrzałem go i nie dowiedziałem się, że zamierza zamordować Cycerona. Wówczas poszedłem do Marka Tulliusza i opowiedziałem mu o wszystkim. Nakazał mi pozostać w obozie Katyliny, mówiąc, że bardziej mu się przydam jako szpieg. Nie jestem jedynym, który ma oko na Katylinę z jego polecenia. – A teraz chce, żebym i ja dla niego szpiegował. – Nie, Gordianusie. Chce tylko, abyś życzliwie przyjął Katylinę pod swój dach. Obserwujemy jego ruchy, ale on ma sposoby, by niepostrzeżenie wydostać się z miasta. Na prowincji jego głównym sprzymierzeńcem jest Gajusz Manlius, żołnierz mieszkający w Faesulae. Katylinie potrzebne jest schronienie między tym miastem a Rzymem, nie posiadłość jednego z jego znanych popleczników, ale miejsce, o którym jego wrogowie nawet by nie pomyśleli. – I to niby ma być moje gospodarstwo? Jeśli on sam jeszcze tego nie wie, każdy może mu powiedzieć, że wiele pracowałem dla Cycerona i że to on pomógł mi utrzymać tę ziemię w posiadaniu. – Zgadza, się, ale powiedziałem Katylinie, że pokłóciliście się i zerwaliście stosunki. Łatwo w to uwierzyć, prawda? Powiedziałem też, że żywisz wstręt do obecnego stanu Rzymu i że sympatyzujesz z nim. O twojej dyskrecji nie musiałem nikogo zapewniać; jesteś z niej znany, Gordianusie. Katylina nie wierzy, byś był jego żarliwym zwolennikiem, tylko że zgadzasz się udzielić mu gościny i trzymać język za zębami. To wszystko, czego od ciebie oczekuje... bezpieczne schronienie, kiedy zechce wyjechać z miasta, i stacja podróżna w drodze do Faesulae. – Skąd mogę mieć pewność, że w moim domu nie będzie tajnych zebrań z czarami ludzkiej krwi jako napitkiem? – On tego od ciebie nie chce. – Celiusz potrząsnął głową. – Potrzebuje schronienia, a nie miejsca spotkań. – A czego potrzebuje Cycero? – Informacji o ruchach Katyliny, przeze mnie. Oczywiście, gdyby twój gość przypadkiem zwierzył ci się z czegoś, Cycero ufa twojej ocenie i liczy na przekazanie mu ważnych wiadomości. Mówią, że potrafisz wyciągać prawdę od ludzi, nawet gdy usiłują ją skrzętnie ukryć. Odwróciłem się do niego plecami i wyjrzałem przez okno wychodzące na zachód, na pole opadające ku strumieniowi. Księżyc posrebrzył wierzchołki drzew, noc była cicha i spokojna. Na dworze było przyjemnie ciepło, powietrze pachniało ściętą trawą i zwierzęcym nawozem. Rzym wydawał się niewyobrażalnie odległy, a jednak nie było odeń ucieczki. – Czyli, że miałbym do czynienia jedynie z tobą i z Katyliną? Z nikim więcej? – Tak. Wszelkie wiadomości, jakie będziesz chciał przesłać Cyceronowi, każesz zawieźć do mnie do miasta. Katylina nie będzie widział w tym nic podejrzanego. – To nie może być tak proste, jak przedstawiasz. Czy to z powodu twej młodości i braku doświadczenia nie widzisz wszystkich okropnych rzeczy, które mogą się wydarzyć, czy też celowo próbujesz uśpić moją czujność? Celiusz uśmiechnął się. – Mój mistrz Cycero uczy, że jeśli obie odpowiedzi na pytania typu „czy tak, czy owak” są niekorzystne, nie należy ich udzielać, lecz raczej zmienić temat. Odpowiedziałem mu niechętnym uśmiechem. – Istny łajdak z ciebie, Celiuszu. Zbyt cwany, jak na twój wiek. Tak, wierzę, że wyprowadziłeś w pole Katylinę i zdobyłeś jego zaufanie. Jeśli zgodzę się zrobić to, o co mnie prosisz, muszę się jakoś zabezpieczyć. Nie mogę być uważany za poplecznika Katyliny, jeśli on poniesie klęskę... co się prawdopodobnie stanie. Przydałby mi się list od Cycerona, potwierdzający z góry moją pomoc. – Cycero przewidział taką prośbę. – Celiusz skrzywił się. – To niemożliwe. Gdyby ktoś przechwycił taką korespondencję, wszystko poszłoby na marne, a przy okazji naraziłoby cię na bezpośrednie niebezpieczeństwo. Nie martw się, Gordianusie. Jeśli nadejdzie kryzys, Cycero o tobie nie zapomni. – Mimo to chciałbym coś podobnego usłyszeć od niego samego. Gdybym pojechał do Rzymu... – On nie może się teraz z tobą spotykać. Katylina dowiedziałby się o tym i cały plan ległby w gruzach. Nie wierzysz mi, Gordianusie? Zastanawiałem się przez długą chwilę. Dreszcz emocji, jaki poczułem wcześniej, zastąpiło ukłucie obawy. Czułem się jak ktoś, kto nie panuje nad skłonnością do wina i dlatego go unika, ale oto przez omyłkę wziął czyjś kubek i niechcący przełknął rozgrzewający haust. – Wierzę ci – odrzekłem w końcu. Później jednak, kiedy leżałem przy Bethesdzie, wątpliwość nabrała kształtu, urosła i zawisła nade mną niczym szara mgła w księżycową noc. Celiusz nie okazał żadnego dowodu, że istotnie przybywa od Cycerona. Czy nie mógł go tu przysłać właśnie Katylina? A jeśli rzeczywiście jest to plan Cycerona, czy jego wróg nie mógł go przejrzeć? Kto jest prawdziwym mocodawcą Marka Celiusza? Ten czarujący młodzieniec, który twierdził, że przechytrzył Katylinę, mógł równie łatwo wywieść w pole Cycerona, nie wspominając o niepoprawnym intrygancie Poszukiwaczu, który myślał, że na zawsze odwrócił się od polityki. Bethesda przebudziła się. – Co się stało, panie? – spytała. Przestała nazywać mnie swym panem w dniu naszego ślubu, ale czasami wypsnęło jej się to w półśnie, jak teraz. Przypomniało mi to dawne dni, kiedy świat jeszcze nie był tak skomplikowany i nużący. Dotyk jej ciała – tak mi znanego, jędrnego, ciepłego i wrażliwego – rozproszył moje obawy, jak poranne słońce przepędza nocne mgły. Odwróciła się ku mnie i objęliśmy się mocno. Po chwili zapomniałem o wszelkich niepokojach, zatracając się w zwierzęcym akcie miłosnym, a potem zasnąłem mocnym snem wiejskiego gospodarza, kołysany obrazem falujących bezkresnych łąk i melodyjnym porykiwaniem wołów. ROZDZIAŁ V Następnego ranka Marek Celiusz wstał przede mną. Zastałem go przy stajni, ubranego i gotowego do drogi, jak siodłał swego wierzchowca. Jego niewolnicy wychynęli na dwór, trąc oczy i wytrzepując słomę z włosów. Słońce jeszcze nie wzeszło ponad górę Argentum i świat spowijało niebieskawe światło. Nad strumieniem wisiało pasmo mgły, wyciągając szare macki ku niżej położonym miejscom. Od strony gospodarstwa Publiusza Klaudiusza doleciało pianie koguta. – Czyżbyś nie mógł spać, Celiuszu? – Przeciwnie, spałem doskonale. – Łóżko było zbyt twarde, prawda? Wiedziałem, że tak będzie. I w pokoju było za duszno. – Ależ nie... – Niestety, jak sam się przekonałeś, mój dom absolutnie nie nadaje się dla dostojnych gości. Celiusz wreszcie pojął, do czego zmierzam, i uśmiechnął się. – Mówią, że Katylina jest jak dobry wódz. Może jeść wszystko i spać w każdych warunkach. Twoje izby będą bardziej niż odpowiednie. – Wciąż jeszcze nie powiedziałem „tak”. – Sądziłem, że powiedziałeś. – Będę musiał to rozważyć. – To tak, jakbyś powiedział „nie”. Czas nagli, Gordianusie. – A zatem: nie! – warknąłem, nagle zmęczony tym targowaniem się. Mój gość cmoknął z dezaprobatą i powiedział: – Zmienisz zdanie, gdy tylko odjadę. Poślij wtedy kogoś do mnie. Wsiadł na konia i rozkazał niewolnikom sposobić się do drogi. Z domu wyszła Bethesda, odziana w stolę z długimi rękawami. Rozpuszczone włosy opadały jej wspaniałymi kaskadami na plecy, a oczy miały rozmarzony wyraz, za co częściowo ponosiłem odpowiedzialność. Niewiele brakowało, by zaczęła mruczeć jak kotka. – Chyba nie odjedziesz bez śniadania, Marku Celiuszu? – zagadnęła. – Przygotowałam coś specjalnego. – Wolę ruszać w daleką drogę na czczo. Pozwoliłem sobie zrabować z twojej spiżarni trochę chleba i owoców na drogę. Obrócił się z koniem parę razy, podczas gdy jego eskorta wsiadała na swoje wierzchowce. – Zaczekaj – powiedziałem. – Odprowadzę cię do via Cassia. Kiedy ruszyliśmy, słońce wyjrzało znad góry i rozświetliło całą okolicę, rzucając nasze cienie daleko w tył. Odezwały się ptaki. Jechaliśmy drogą między winnicą a skoszoną łąką. Celiusz odetchnął głęboko i rzekł: – Ach, ta woń wiejskiego poranka! Rozumiem, dlaczego przedkładasz ją nad miejskie zapachy. Ale miasto nie przestaje istnieć tylko dlatego, że odwracasz się do niego plecami. Podobnie jak zobowiązania. – Jesteś uparty, Celiuszu. Nauczyłeś się tego od Cycerona czy od Katyliny? – Po trochu od obu, jak sądzę. Od Katyliny zaś nauczyłem się czegoś jeszcze: zagadki. Musisz lubić zagadki, Gordianusie, skoro jesteś tak dobry w ich rozwiązywaniu. Chciałbyś ją usłyszeć? Wzruszyłem ramionami. – Katylina lubi ją zadawać swym przyjaciołom. Usłyszałem ją w noc przysięgi krwi. „Widzę dwa ciała”, powiedział. „Jedno jest chude i zmarniałe, ale ma wielką głowę. Drugie jest wielkie i silne, ale w ogóle nie ma głowy”. Zaśmiał się cicho, a ja poruszyłem się niespokojnie w siodle. – Jaki jest jej sens? – zapytałem. Celiusz obrzucił mnie swym spojrzeniem spod ciężkich powiek. – Przecież to zagadka, Gordianusie. Sam musisz ją rozwiązać. Mam pomysł. Gdy będziesz wysyłał do mnie umyślnego, użyj szyfru. Jeśli przyjmiesz u siebie Katylinę, jeśli twoja odpowiedź będzie „tak”, każ mu powiedzieć mi: „Ciało bez głowy”. Jeżeli zaś odmówisz, niech posłaniec powie: „Głowa bez ciała”. Ale nie zwlekaj długo. Kiedy coś się zacznie dziać, wydarzenia potoczą się bardzo szybko. – Zawsze tak bywa z wydarzeniami – mruknąłem, ściągając wodze. Dojechaliśmy do via Cassia. Celiusz pożegnał mnie uniesioną dłonią, po czym cała trójka skręciła na brukowany gościniec i ruszyła żwawym kłusem. Przez chwilę patrzyłem za ich powiewającymi na wietrze płaszczami, po czym zawróciłem do domu, bardziej niepewny i pełen obaw niż kiedykolwiek. Po południu tego dnia siedziałem w bibliotece, szkicując fantazyjne projekty młyna wodnego, kiedy nadszedł Aratus, oznajmiając powrót kucharza i pomocników. – Dobrze, niech tu przyjdą. Chcę z nimi pomówić. Sam. Aratus zmrużył oczy i wyszedł. Niedługo potem Kongrio i dwaj pozostali weszli do pokoju; odłożyłem tabliczkę i rylec, dając im znak, by zamknęli za sobą drzwi. – No i jak tam, Kongrio? Jak ci poszło u Klaudiuszów? – Całkiem dobrze, panie. Jestem pewien, że nie usłyszy pan na nas skarg. Klaudia dała mi ten list dla ciebie. Podał mi zwój pergaminu, zamknięty woskową pieczęcią z odciśniętym jej sygnetem. Pieczęć, jak spostrzegłem, była skrótem jej imienia i przedstawiała splecione litery K i A. Było oczywiste, że to jej własny znak, nie odziedziczony po ojcu ani przejęty po mężu, ale wymyślony przez nią samą. Nie było to zwyczajne u rzymskiej matrony, ale Klaudia była nadzwyczaj niezależną kobietą. Złamałem pieczęć i zacząłem czytać. Do Gordianusa Moje pozdrowienia, sąsiedzie, i wyrazy wdzięczności za wypożyczenie twych niewolników. Sprawili się nadzwyczajnie, a zwłaszcza twój szef kuchni, Kongrio, który nie stracił nic ze swego kunsztu od czasu, gdy służył memu kuzynowi Lucjuszowi. Winna ci jestem podwójną wdzięczność, mój własny kucharz bowiem zachorował w trakcie przygotowań i wówczas Kongrio okazał się nie tylko pomocny, ale wręcz absolutnie niezastąpiony. Byłabym w wielkim kłopocie, gdyby nie on. Będę o tym pamiętać, obliczając, jak wielką przysługę jestem ci winna. Z innej beczki: chciałabym, abyś wiedział, że zrobiłam, co mogłam, by szepnąć za tobą dobre słowo na radzie familijnej. My, Klaudiusze, jesteśmy upartą gromadą i nie mogę powiedzieć, bym kogokolwiek natychmiast przekonała, ale myślę, że to dobry początek. Zrobiłam, co mogłam, powtarzam. Raz jeszcze dziękuję za twą szczodrą pożyczkę. Uważaj ten list za kwit dłużny i nie wahaj się któregoś dnia wezwać mnie do spłaty. Twoja wdzięczna sąsiadka Klaudia Zwinąłem list z powrotem i przewiązałem wstążką, po czym zobaczyłem, że Kongrio obserwuje mnie z przekrzywioną głową i niemym pytaniem na twarzy. – Jest pod wrażeniem twojej sztuki – powiedziałem, na co kucharz wyprostował się i z westchnieniem ulgi wypuścił wstrzymywany oddech, uśmiechając się z zadowoleniem. – To dobra pani – stwierdził. – Wymagająca, ale potrafi docenić czyjeś umiejętności. – Czy wypełniliście moje rozkazy co do dyskrecji? – Byliśmy dyskretni, panie. Żałuję, że nie mogę tego powiedzieć o niewolnikach innych panów. – Co masz na myśli? – Goście przywiedli z sobą własnych niewolników, a dla służby naturalnym miejscem spotkań jest kuchnia. Starałem się ich wyrzucać, kiedy robiło się zbyt tłoczno, ale i tak zawsze był tam cały tłum, a orgia plotek w ogóle się nie kończyła. Ja oczywiście nie brałem w niej udziału, ale ponad brzękiem garnków i patelni miałem uszy otwarte, tak jak nakazałeś, panie. – I co ci w nie wpadło? – Większość wcale nie była ciekawa. Kto zyskał, kto stracił łaskę u pana, wyssane z palca historie miłosnych przygód w podróżach do Rzymu, obsceniczne relacje z nielegalnych związków robotników rolnych z dziewkami służebnymi za tłocznią wina, wulgarne komentarze o czyjejś anatomii... ot, zwykłe brudne plotki, jakich można było oczekiwać, a którymi nigdy bym nie zbrukał ucha mojego pana. – Czy w ogóle usłyszałeś coś interesującego? – Być może. Było kilka nieprzyjemnych uwag pod moim adresem. Niewolnicy często przywdziewają barwy swoich panów, jak bez wątpienia zauważyłeś. Wielu z nich, wiedząc, że wcześniej długo i wiernie służyłem panu Lucjuszowi, zaczepiało mnie, użalając się nad moim losem, jak to nazywali, smutnym upadkiem z tego powodu, że muszę teraz służyć nowemu panu... wybacz mi, panie, powtarzam tylko wiernie ich słowa... o tyle niżej stojącemu od poprzedniego. Odpowiadałem na to kamiennym milczeniem, co ich tylko bawiło. Sami nie mogli czegoś podobnego wymyślić, małpowali tylko swoich panów. – Rozumiem. Czy z ust samych Klaudiuszów słyszałeś coś równie bezpośredniego? – Nie, panie. Jak się okazało, byłem prawie przykuty do kuchni, ledwo mogłem zaczerpnąć tchu. Kucharz Klaudii zachorował i... – Tak też pisze mi w liście. – Jak możesz sobie wyobrazić, panie, byłem cały czas bardzo zajęty. Prawie nie widziałem nikogo z gości, tylko hordy ich niewolników najeżdżające na moją... to jest, Klaudii kuchnię. – A wy dwaj? – spytałem, zwracając się do jego pomocników. Wyprostowali się, nerwowo spoglądając po sobie. – No, więc? – Przez większość czasu pomagaliśmy Kongrionowi w kuchni – odpowiedział jeden z nich. – Było, jak mówi. Jakieś rubaszne żarty ze strony przybyłych niewolników, obelgi względem naszego nowego pana... to jest, ciebie, panie. Ale nie przebywaliśmy tylko w kuchni. Kazano nam także podawać do stołu podczas narady i późniejszej uczty. Imię pana było wymieniane... – Tak? Byli bardzo zmieszani. Jeden z nich miał raczej brzydką cerę; policzki jego usiane były krostami. Zdziwiło mnie, że Klaudia wybrała go do usługiwania przy stole, większość Rzymian bowiem woli patrzeć na coś przyjemnego podczas jedzenia. Przypisałem to jej ekscentryczności. Klaudia zawsze wszystko robiła po swojemu. – Ty! – wskazałem na pryszczatego. – Mów. Nic, co powiesz, mnie nie zaskoczy. – Nie lubią cię, panie. – Tyle to ja wiem. Chcę się dowiedzieć, czy zamierzają coś w tej mierze zrobić. – Noo... nie mówiono właściwie o niczym konkretnym. Głównie wyzwiska... – Na przykład? Skrzywił się, jakbym pomachał mu przed nosem czymś śmierdzącym i kazał posmakować. – Głupi młody wypierdek z miasta... – wykrztusił wreszcie, kuląc się ze strachu. – Kto to powiedział? – Chyba Publiusz Klaudiusz, ten stary pan, co mieszka za strumieniem. Właściwie to on wypowiedział coś w rodzaju zamiaru. Powiedział, że... że powinno się powiesić cię, panie, głową na dół w strumieniu i kazać łapać ryby zębami. – Znów się skulił. – To całkiem nieszkodliwe – powiedziałem. – Czy coś jeszcze? Jego towarzysz zagryzł wargę, potem nieśmiało uniósł rękę, prosząc o pozwolenie mówienia. – Głupie zero bez przodków, którego trzeba by wsadzić do klatki i odesłać do Rzymu. Tak powiedział Maniusz zza muru północnego. – Rozumiem. Wciąż nic ponad zwykłe inwektywy. Pryszczaty chrząknął. – Tak? – ponagliłem go. – Najmłodszy z nich, którego zwą Gnejuszem... Klaudiusz, którego skalista ziemia nie nadaje się do uprawy i który według wszelkich oczekiwań powinien był odziedziczyć gospodarstwo, pomyślałem. – Powiedział, że rodzina powinna wynająć jakichś zabójców z miasta, by zjawili się którejś ciemnej nocy i rozlali nieco krwi na ziemię. To już coś konkretniejszego, pomyślałem, choć wciąż mogło to być tylko próżne gadanie. – Czy nie rozwinął tego tematu? – Nie, tylko tyle. Pamiętam dokładnie, „rozlać nieco krwi na ziemię”. – I mówił to tam, gdzie mogłeś słyszeć? – Myślę, panie, że nie wiedział, z którego domu pochodzę. Chyba nikt poza Klaudią tego nie wiedział. Prawie nas nie zauważali, a poza tym pito dużo wina i Gnejusz też już swoje wypił. – Ale powinieneś też wiedzieć, panie, że pani Klaudia przemawiała w twojej obronie. Odpowiadała na każdą obelgę i mówiła pozostałym, że nie ma sensu podtrzymywać tej złości, bo wszystko zostało ustalone w sądzie. – I co na to jej kuzyni? – Nie podobało się im to, ale ona ich zmusiła do milczenia. Ona potrafi być... – Szorstka – dokończył za niego Kongrio. – I nie można zapominać, że to u niej w domu odbywało się to zebranie. Ona jest bezsprzecznie panią na swoim, nawet wobec swych krewnych. Uśmiechnąłem się, kiwając głową. – Kobieta, z którą trzeba się liczyć – powiedziałem. – I która wymusza posłuch. Czy jej niewolnicy czują przed nią respekt? – Oczywiście – rzekł kucharz. – Chociaż... – Cóż takiego? – Nie jestem pewien, czy ją lubią, jak niektórzy niewolnicy swych panów. Sam się przekonałem, jaka potrafi być wymagająca. Nic nie może się zmarnować! Każda część każdego zwierzęcia musi być do końca wykorzystana, każde ziarno podniesione z podłogi. Niektórzy ze starszych sług się skarżą, że zgarbione plecy zawdzięczają nie podeszłemu wiekowi, ale jej właśnie. – Już tylko to, że ma ona niewolników dość starych, by mogli mieć zgarbione plecy, świadczy o jej sercu – zwróciłem mu uwagę, myśląc o wszystkich tych gospodarstwach w Italii, gdzie niewolników traktuje się gorzej od zwierząt pociągowych. Skóra niewolnika, w przeciwieństwie do krowiej, nie przedstawia żadnej wartości po jego śmierci, dlatego wielu panów nie widzi nic złego w naznaczaniu jej bliznami. Ciało niewolnika, odwrotnie niż zwierzęce, nie nadaje się do jedzenia, a zatem nie ma po co karmić go za życia lepiej niż absolutnie potrzeba. W posiadłości starego, mądrego Katona z pewnością nie było siwych, zgarbionych niewolników; pisał on, że trzeba usuwać słabych i chorych oraz zaprzestać karmienia, gdy robią się za starzy, by mieć pełny udział w pracy. Skończywszy z niewolnikami, odprawiłem ich, ale kiedy Kongrio przechodził przez próg (zauważyłem, że musi obrócić się w drzwiach bokiem, aby przecisnąć przez nie swą masywną postać), zawołałem go z powrotem. – Słucham, panie? – Ród Klaudiuszów zebrał się głównie w związku z nadchodzącymi wyborami, tak? – Tak myślę, panie, choć nie wątpię, że omawiali również sprawy bardziej bezpośrednio dotyczące rodu. – Jak na przykład niepożądany sąsiad i co z nim zrobić – przytaknąłem mu, kiwając ponuro głową. – Czy wpadło ci w ucho cokolwiek na temat, jak będą głosować? To znaczy, w wyborach na konsula. – Och, w tej sprawie byli jednomyślni. Poprą Silanusa, mimo że chyba nie darzą go zbytnim szacunkiem. „Ktokolwiek, byle nie Katylina”, ciągle to się słyszało. Nawet niewolnicy to podchwycili. – Ach, tak. Ktokolwiek, byle nie Katylina. Możesz już odejść, Kongrionie. Bethesda chce ci wydać polecenia w związku z dzisiejszą kolacją. Po jego odejściu długo siedziałem bez ruchu, ze złożonymi dłońmi, zapatrzony w pustą ścianę i zatopiony w myślach. ROZDZIAŁ VI Przez następne kilka dni w ogóle nie myślałem o polityce, Rzymie i wielkim świecie poza granicami mego gospodarstwa. Udało mi się nawet wyrzucić ze świadomości kłótliwych Klaudiuszów. Z miasta nie przybył żaden posłaniec, a zza strumienia nie miotano już obelg. Ludzie z miasta zajęci byli kampanią wyborczą, a moi sąsiedzi bez wątpienia zbiorem siana, jak i ja sam. Dnie były jasne i ciepłe, niewolnicy wydawali się zadowoleni, zwierzęta drzemały po zagrodach. Nawet Meto i Diana najwyraźniej zawarli pokój, przynajmniej na razie; Bethesda, w której wiosna obudziła matczyną naturę, zabrała ich na wzgórze, by nazbierać polnych kwiatów. Ja w wolnych chwilach zabawiałem się projektowaniem wymarzonego młyna Lucjusza Klaudiusza. Noce również były ciepłe i przyjemne. Kładłem się wcześnie; kochaliśmy się z Bethesdą trzy dni pod rząd. Przypadkowe wizyty przystojnych młodzieńców, jak Marek Celiusz, często zdawały się wywierać na nią taki stymulujący wpływ, ale nie dopytywałem się o to ani nie miałem nic przeciwko temu. Sypiałem nadzwyczaj dobrze. Wydawało mi się, że na mój skrawek ziemi w Etrurii zstąpił jakiś niebiański spokój, choćby w świecie poza nim kłębiło się nie wiedzieć jakie zło. Tak to bogowie czasem mamią nas ciszą przed nadchodzącą burzą. Złe wieści zaczęły napływać w połowie miesiąca, w idy czerwcowe. Wcześnie rano do biblioteki przybiegł niewolnik z wiadomością, że Aratus chce się ze mną zobaczyć na polu. Z niepewnego zachowania chłopca domyśliłem się, że szykuje się jakiś kłopot. Poszedłem za nim na północny skraj gospodarstwa, nieopodal muru granicznego dzielącego je od ziemi Maniusza Klaudiusza. Ponieważ ten kawałek łąki był najbardziej oddalony od domu i stodół, skoszono tu trawę na końcu. Ścięte źdźbła były już suche, ale do tej pory związano ledwie kilka bel. Niewolnicy stali bezczynnie, oczekując mojego nadejścia. Aratus wystąpił naprzód i powiedział: – Prosiłem, byś przyszedł, panie, i sam to zobaczył, żeby nie było później nieporozumień. – Co mam zobaczyć? Wskazał na leżącą przy nas belę siana. Szczęki miał zaciśnięte, a kącik ust drgał mu w nerwowym tiku. – Nie widzę nic złego – rzekłem. – Poza tym, że ta bela została rozcięta, a ludzie stoją i gapią się na nią, zamiast wiązać następne. – Zechciej się przyjrzeć z bliska, panie – odparł Aratus, pochylając się nad sianem i dając znak, że powinienem zrobić to samo. Przykucnąłem i popatrzyłem na suchą trawę. Mój wzrok nie jest już tak dobry, gdy patrzę z bliska; z początku nie zauważyłem szarego nalotu, który tu i ówdzie plamił źdźbła. Kiedy wreszcie go spostrzegłem, przekonałem się, że szare plamy są wszędzie, w całej beli. – Co to jest, Aratusie? – To rdza, panie, zwana siennym popiołem. Pojawia się co siedem lat, w każdym razie tak zaobserwowałem. Nigdy się nie ujawnia przed skoszeniem trawy, a czasem znacznie później, kiedy zimą rozcina się belę, a w środku siano jest czarne i przegniłe. – Cóż więc to oznacza? – Z powodu tej rdzy siano jest niejadalne. Zwierzęta go nie ruszą, a gdyby zjadły, rozchorują się. – Jak duże są szkody? – Przynajmniej na tym polu cała trawa jest nie do użytku. – Nawet jeśli na źdźbłach nie widać rdzy? – Rozejrzałem się dookoła, ale na leżącym luźno sianie nie widziałem nalotu. – Ona się pojawi za dzień lub dwa. To dlatego często nie wiemy o niej aż do zimy. Siano jest już związane w bele, kiedy to się zaczyna, i psuje się od środka. – Zdradliwy to wróg, co czai się wewnątrz – skonstatowałem. – A co z innymi łąkami? Co z już zebranym sianem w stodołach? Aratus sposępniał jeszcze bardziej. – Posłałem jednego z niewolników, by rozciął którąś z najwcześniej związanych bel, z tej łąki pod domem. – Podał mi źdźbło siana pokryte takim samym szarym, proszkowatym nalotem. Zgrzytnąłem zębami. – Innymi słowy, Aratusie, mówisz mi, że całe siano jest zepsute. Cały zbiór, który miał nam wystarczyć do wiosny! I przypuszczam, że to nie ma nic wspólnego z faktem, że czekałeś tak długo z rozpoczęciem kośby? – Te dwie sprawy nie mają związku, panie... – Więc gdyby trawę ścięto wcześniej, jak chciałem, ta rdza i tak by się wkradła? – Rdza już tam była przed koszeniem, panie, niewidzialna. Czas kośby i pojawienie się popiołu to dwie różne... – Nie jestem pewien, czy ci wierzyć, Aratusie. Nie odpowiedział, tylko mocniej zacisnął szczękę i zapatrzył się gdzieś w dal. – Czy da się część siana uratować? – spytałem. – Możliwe. Możemy spróbować oddzielić zdrowe siano, a chore spalić, ale rdza może atakować dalej, choćbyśmy nie wiem co robili. – Rób więc, co możesz. Zostawiam to tobie, Aratusie, skoro znasz się na tym, jak się zdaje. Zostawiam to tobie! Odwróciłem się i zostawiłem go między sterczącymi jak słupy niewolnikami. Szedłem po skoszonej łące, usiłując nie liczyć straty czasu i pracy, które dały mi tylko kupę siana przydatnego jedynie na podpałkę. Tego popołudnia w powietrze wzniosły się kolumny dymu. Aratus rozpalił ogniska na polach i niszczył zarażone zbiory. Poszedłem tam sam, by się upewnić, że pali tylko siano widocznie pokryte rdzą, i znalazłem w ogniu bele nawet nie rozcięte. Kiedy wskazałem je zarządcy, przeprosił za pomyłkę, ale dodał, że oddzielenie na razie zdrowego siana jest tylko chwilowym rozwiązaniem. Nie podobało mi się takie wyjaśnienie. Miałem tylko jego słowo i osąd, że zdrowo wyglądające siano też jest zarażone. A jeśli się mylił albo wręcz mnie okłamywał? Ładnie bym wyglądał, pozwoliwszy sobie wmówić konieczność zniszczenia całego zbioru niewolnikowi, do którego zaczynałem tracić resztki zaufania. Dymy snuły się nad polami jeszcze i nazajutrz rano. Aratus wybrał jeszcze więcej bel z popiołem i kontynuował dzieło zniszczenia. Nie zdziwiłem się, gdy przybył posłaniec od Klaudii. Wprowadzono go do biblioteki; zobaczyłem, że niesie kosz świeżych fig. – To dar od mojej pani – wyjaśnił. – Jest dumna z tegorocznych fig i pragnie się nimi z tobą podzielić. Uśmiechnął się, ale widziałem, że kątem oka patrzy na widoczne za oknem słupy dymu. – Przekaż jej zatem moje podziękowania – odpowiedziałem i zawołałem, by sprowadzono kucharza. Kongrio przybył po chwili, wyraźnie zdziwiony tak wczesnym wezwaniem. Obrzucił posłańca dziwnym spojrzeniem, po którym zorientowałem się, że coś musiało między nimi zajść u Klaudii. Niewolnicy wiecznie drą z sobą koty. – Spójrz, Kongrionie, jakie piękne figi przysłała nam sąsiadka – powiedziałem. – Jak myślisz, czym moglibyśmy się jej odwdzięczyć? Kucharz nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, ale w końcu zaproponował koszyk jajek. – Kury niosą się ostatnio wyjątkowo dobrze – zapewnił mnie. – Żółtka są jak masło, a białka ubijają się na krem. Świeże jajka to zawsze skarb, panie. – Dobrze więc. Weź tego człowieka do kuchni i zaopatrz go dobrze. – Do niewolnika Klaudii zaś rzekłem: – W razie gdyby twoja pani pytała, te kłęby dymu widoczne nad wzgórzem pochodzą z ognisk, w których palimy zarażone rdzą siano. Mój zarządca nazywa ją popiołem siennym. Twoja pani może to powiedzieć swoim kuzynom, bo wątpię, by oni sami przysłali do mnie gońców z pytaniem. Kiwnął głową i wyszedł za Kongrionem. Napełnienie koszyka jajkami nie powinno potrwać długo, ale dopiero w godzinę później, kiedy przechadzałem się koło domu, spostrzegłem go wychodzącego z kuchni. Szeptał coś do Kongriona przez ramię, a kiedy się odwrócił, zobaczyłem powód jego opóźnienia: ślady kremu wokół ust, które zaraz otarł wierzchem dłoni. Któż może się oprzeć pokusie skosztowania delicji mojego kucharza? Niewolnik dostrzegł mnie i omal nie podskoczył przyłapany, lecz po chwili odzyskał kontenans i ruszył w drogę do domu z przewrotnym uśmiechem na ustach. Następnego dnia otrzymałem kolejny dowód niekompetencji Aratusa. Pod wieczór, kiedy uciekłem na wzgórze, by w samotności złościć się i martwić utratą siana, zobaczyłem w oddali wóz zaprzężony w dwa konie, skręcający z via Cassia ku domostwu. Ciężko załadowany pojazd powlókł się piaszczystą drogą, wzbijając za sobą chmurę pyłu, i w końcu stanął przed domem w pobliżu kuchni. Kongrio wyszedł na podwórze i zajął się nadzorowaniem rozładunku. Gdzie był Aratus? Takie sprawy należą do niego. Wróciłem na dół i podszedłem do zasapanego kucharza, pomagającego swym podkuchennym wyładowywać worki prosa i drewniane skrzynie wypełnione glinianymi naczyniami. Ochłodziło się trochę, ale Kongrio był zlany potem. – Powinieneś być na swoim miejscu, w kuchni, Kongrionie – powiedziałem. – To zajęcie dla Aratusa. Grubas wzruszył ramionami. – Chciałbym, żeby tak było, panie. – Lekko się jąkał i widać było, że jest równie zdenerwowany jak ja. – Wiele razy prosiłem Aratusa, by zamówił dla mnie pewne rzeczy z Rzymu... Takich garnków po prostu nie ma gdzie dostać poza Kurne... Obiecywał i zwodził mnie, aż w końcu sam musiałem je zamówić. Było na to dość srebra w rachunku kuchennym. Proszę, panie, nie gniewaj się na mnie. Pomyślałem więc, że najlepiej będzie, jak sam się tym zajmę i uniknę sprzeczki z zarządcą w twojej obecności. – Mimo to rozładunkiem winien zająć się właśnie on. Popatrz na siebie. Jesteś tak czerwony jak twoje nowe garnki i pocisz się jak koń po wyścigu. Doprawdy, Kongrionie, taki wysiłek to dla ciebie za dużo. Powinieneś wrócić do kuchni. – I pozwolić, by Aratus złośliwie upuścił skrzynię i potłukł naczynia? Proszę, panie, sam wolę dopilnować wszystkiego. A pot jest tylko ceną, jaką płacę za obnoszenie się z brzuszyskiem. Czuję się doskonale. Pomyślałem chwilę i zgodziłem się, skinąwszy głową. – Dzięki, panie – powiedział z ulgą. – Tak będzie najlepiej. Nie miałbym spokoju, gdyby wmieszać w to Aratusa. I tak wystarczająco zalazł mi za skórę. – I mi też – mruknąłem pod nosem. Była cisza, a potem nadeszła burza, tak w każdym razie myślałem, wierząc, że katastrofa z sianem to już wystarczające nieszczęście jak na jeden sezon. Następnego ranka wstałem wcześnie i w dobrym, pomimo kłopotów, nastroju. Wziąłem z sobą pajdę chleba i tabliczkę woskową i udałem się na miejsce przyszłej budowy młyna. Przez chwilę kreśliłem linie projektu, ale wraz z rosnącą temperaturą stawałem się coraz senniejszy. Wyciągnąłem się na trawiastym brzegu i zamknąłem oczy. Woda pluskała i szemrała na kamieniach, w górze ćwierkały ptaki, słoneczne plamki tańczyły mi na powiekach w rytm poruszanych lekkim powiewem liści; igraszki ciepłego światła i chłodnego cienia pieściły mi otwarte dłonie wyciągnięte za głową. Mimo kłopotów związanych z prowadzeniem gospodarstwa, mimo złej woli sąsiadów życie wydawało mi się piękne. Na cóż mogłem narzekać? Inni wiedli znacznie gorszy żywot ode mnie i niczego nie osiągnęli. Jeszcze inni osiągnęli o wiele więcej niż ja, ale jakich środków musieli się imać i jakie przekraczać granice w tym celu? Jestem uczciwym człowiekiem i żyję w zgodzie z bogami, powiedziałem sobie, a także w zgodzie z bliźnimi o tyle, o ile to możliwe w takich czasach jak obecne. Przedpołudniowe ciepło było rozkoszne. Czułem się głęboko zrelaksowany, jak gdyby moje ciało od środka promieniało zadowoleniem. Przyszła mi na myśl Bethesda. Trzy noce pod rząd! Nie odczuwaliśmy takiego apetytu na siebie już od lat. Może to kolejna korzyść z wiejskiego życia? W nowym otoczeniu nie czyhały na mnie inne pokusy. W gospodarstwie nie było nawet ani jednej młodej i ładnej niewolnicy – Bethesda cichaczem tego dopilnowała – a i w sąsiedztwie nie znalazłbym podobnych ciekawostek. Zastanowiłem się przez chwilę, jakiego rodzaju życie erotyczne wiedzie Klaudia, ale zabiłem tę myśl w zarodku. Cóż mnie to mogło obchodzić? Ach, Bethesda... Przypomniałem sobie pewien szczególny moment i uśmiechnąłem się do wspomnienia. Co tak na nas wpłynęło? Ach, tak, wizyta Marka Celiusza z modną bródką i eleganckim sposobem wysławiania się. Zacząłem w myśli studiować jego twarz i stwierdziłem, że nie jest mi niemiła. Był w końcu całkiem przystojny, choć w rysach przebijała pewna chytrość. Zbyt duża, jak na tak młodego człowieka. Katylina był znany z tego, że lubi się otaczać przystojniakami. Umysł o lubieżnych skłonnościach łatwo mógł sobie wyobrazić sposób, w jaki Marek Celiusz zaskarbił sobie jego łaski i zaufanie. Co się stanie, gdy naprawdę pozwolę Katylinie odwiedzać mój dom, jak sobie tego życzył mój młody gość? Jak to wpłynie na Bethesdę? Katylina był już dobrze po czterdziestce, niewiele młodszy ode mnie, ale słynął z młodzieńczego wigoru; żadna zaś spośród tylu miotanych nań obelg nie zarzucała mu brzydoty. Na swój sposób był równie przystojny jak Marek Celiusz, w każdym razie kiedyś, od dawna bowiem już nie widziałem go z bliska. Uroda jest urodą, niezależnie od płci. Zawsze jest przyjemna dla oka... Moje myśli potoczyły się dalej tymi torami i z wolna podryfowałem w wyobraźni ku światu czysto cielesnych przyjemności, jak mi się to często zdarza przed zaśnięciem. Słowa i obrazy przelatywały mi przez mózg niczym woda między palcami, a ja leżałem w trawie, zadowolony jak zwierz rozgrzany słońcem. I wtedy usłyszałem wołanie córeczki. Usiadłem gwałtownie, ponieważ w jej głosie nie było zwykłej radości, brzmiała w nim nagląca nuta. Po chwili zawołała znowu, tym razem gdzieś blisko; ukazała się na wysokim brzegu, biegnąc do mnie i ślizgając się na trawie. Zamrugałem i potrząsnąłem głową, jeszcze nie całkiem przytomny. – Co się stało, Diano? Przysiadła przy mnie, łapiąc oddech. – Tato, musisz tam iść! – O co chodzi? Coś złego? – Człowiek, tato! – Człowiek? Gdzie? – Jest w stajni. – Och, tylko nie jeszcze jeden gość! – jęknąłem. – Nie, to nie gość – powiedziała, marszcząc czoło w intensywnym zamyśleniu. Później zastanawiałem się, jak mogła zachować taki spokój i powagę. Dlaczego przybiegła wprost do mnie, a nie do matki? I jak mogła się powstrzymać od krzyku na ten widok? Musiała się w niej odezwać moja krew, uznałem. Krew wiecznie ciekawego, wiecznie rozważającego i beznamiętnego Poszukiwacza. – Kimże więc jest ten człowiek? – Nie wiem, tatusiu. – Obcy? Wzruszyła teatralnie ramionkami i rozłożyła ręce. – Nie jestem pewna. – Jak to? Albo go znasz, albo nie, innej możliwości nie ma! – Ale, tatusiu, nie mogę powiedzieć, czy go znam, czy nie! – A to dlaczego? – Bo on wcale nie ma głowy! ROZDZIAŁ VII Zwłoki leżały na plecach w pustym końskim boksie. Jak się tam znalazły – rzucone, przywleczone czy przyturlane – nie można było stwierdzić, ponieważ słoma wokół nich celowo została zmierzwiona i przyklepana. Po źdźbłach na ciele zorientowałem się jedynie, że dokonano tego już po jego przyniesieniu na miejsce. Nie widać było natomiast żadnych śladów, odcisków stóp ani innych oznak mogących świadczyć o tym, w jaki sposób je tam przeniesiono. Zupełnie jakby wyrosło w stajni niczym grzyb. Tak, jak Diana mówiła, zwłoki nie miały głowy, ale cała reszta była na miejscu, włącznie z genitaliami; mogłem to stwierdzić na pierwszy rzut oka, ponieważ martwy człowiek nie miał na sobie ani skrawka odzieży. Spojrzałem na Dianę, która patrzyła na trupa z lekko otwartymi ustami. Chyba mogła już wcześniej widzieć ludzkie zwłoki, być może na jakimś pogrzebie w Rzymie, ale na pewno nie z uciętą głową. Położyłem jej delikatnie rękę na głowie i obróciłem buzią do siebie. Przykucnąłem przed nią i trzymałem za ramiona. Drżała leciutko pod mym dotykiem. – Jak to się stało, że go tu znalazłaś, Diano? – zapytałem spokojnym tonem. – Chowałam się Metonowi, ale on nie chciał się ze mną bawić. No, to zabrałam mu jego głupiego żołnierza i przyszłam tu, żeby go schować. – Żołnierza? Odwróciła się i pobiegła w kąt boksu. Sięgnęła po coś pod słomę, zerkając niespokojnie na ciało, po czym śmignęła z powrotem ku mnie. Na wyciągniętej dłoni pokazała mi małą brązową figurkę kartagińskiego wojownika z napiętym łukiem. Poznałem ją; pochodziła z gry planszowej „Słonie i łucznicy”. Po wyborze na konsula Cycero rozdawał specjalnie odlane zestawy tuzinom gości na jednym z wydawanych przez siebie okolicznościowych przyjęć. Oddałem swoją grę Metonowi, który traktował ją jak skarb. – Mogłam mu zabrać słonia, ale wiedziałam, że to by go jeszcze bardziej rozgniewało – wyjaśniła, jakby ta różnica była ważnym argumentem w jej obronie. Wziąłem od niej figurkę i nerwowo obracałem ją w palcach. – Przyszłaś więc do stajni sama, Diano? – Tak, tatusiu. – I nie było tu nikogo innego? – Nie, tatusiu. Stajenni, jak sobie przypomniałem, zostali dziś zabrani przez Aratusa do pomocy przy naprawie uszkodzonego muru granicznego. Zarządca specjalnie mnie o to prosił poprzedniego wieczoru. Nakarmili i napoili konie o świcie, a potem poszli do pracy, zanim dzień zrobił się zbyt gorący. Gdyby widzieli zwłoki, z pewnością by mnie powiadomili. Pojawiły się zatem później... ale to się wydawało niemożliwe. Kto mógłby przemycić je do stajni w biały dzień nie zauważony? Być może po prostu je przeoczyli – leżały nisko w pustym boksie, lekko przysypane słomą... Ale za daleko wybiegałem myślami naprzód. Nie wiedziałem nawet, kim ten człowiek był ani jak zginął. – Komu jeszcze o tym powiedziałaś, córeczko? – Pobiegłam prosto do ciebie, tato. – Dobrze zrobiłaś. Chodźmy stąd, kochanie. – Czy nie powinniśmy go okryć? – spytała, oglądając się za siebie. W tej chwili do stajni wpadł Meto. – Tu jesteś! – krzyknął. – Gdzie go schowałaś, ty mała harpio*?! Diana nagle wybuchnęła płaczem i schowała twarz w dłoniach. Przykucnąłem przy niej i objąłem ramieniem. Meto zmieszał się, a ja podałem mu brązowego łucznika. – Ona go zabrała – wyjaśniał, jąkając się nieco. – Ja nie zacząłem. To, że mam coś lepszego do robienia, niż bawić się z nią cały ranek w chowanego, nie upoważnia jej do zabierania moich rzeczy! – Diano – powiedziałem miękko, przytulając ją do siebie. – Mam dla ciebie zadanie. Jest proste, ale ważne. Chcę, byś poszła do domu i powiedziała mamie, żeby tu przyszła. Nie mów ani słowem, o co chodzi, zwłaszcza jeśli w pobliżu będą niewolnicy. Powiedz tylko, że ją proszę, by do mnie przyszła. Sama, bez nikogo. Możesz to dla mnie zrobić? Płacz urwał się tak nagle, jak się pojawił. – Mogę. – Dobrze. No, to biegnij. Pospiesz się. Meto patrzył na mnie skonsternowany. – Ale przecież ja nic nie zrobiłem! – bronił się. – No dobrze, nazwałem ją harpią, ale co poradzę, że taka z niej beksa? Zabrała mi pionek z gry, a dobrze wie, że tego nie lubię. – Cicho bądź, Metonie. Stało się coś strasznego. Westchnął przesadnie głośno, spodziewając się reprymendy, ale spostrzegł wyraz mojej twarzy i zamilkł, marszcząc brwi. – Metonie, widziałeś już przedtem umarłych. Teraz zobaczysz jeszcze jednego. Poprowadziłem go do pustego boksu. Mężczyzna powinien uważać, jakie sobie wybiera ulubione okrzyki zaskoczenia, gdyż dzieci powtórzą je bez żenady. – Na jądra Numy! – Meton szepnął chrapliwie. – Myślę, że to nie nasz starożytny król Numa. Nazywajmy go lepiej Nemo... Nikt... choć niewątpliwie kimś był. Niech jednak pozostanie Nemo, dopóki nie znajdziemy mu lepszego imienia. – Ale co on tutaj robi? Skąd się wziął? Czy to któryś z niewolników? – Nie z naszych, tego jestem pewien. Popatrz na jego budowę i karnację. Znasz naszych niewolników równie dobrze jak ja. Czy to ciało mogło należeć do któregokolwiek z nich? Meto zagryzł wargę, a po chwili powiedział: – Widzę, co masz na myśli. Ten człowiek był wysoki i raczej tęgi w talii, a przy tym owłosiony. – Właśnie. Spójrz na jego ręce, widzisz, jakie gęste ma włosy? Z naszych niewolników jeden Remus ma takie ręce, ale on jest o wiele niższy... i młodszy. Nemo ma połowę siwych, zwłaszcza na piersi. – No więc, skąd się wziął? I kto mu to zrobił? – Pytasz, kto go zabił, czy kto mu odciął głowę? – To chyba jedno i to samo? – Niekoniecznie. Nie możemy stwierdzić, czy zginął z powodu odcięcia głowy. – Tato, myślę, że każdy by zginął, gdybyś mu odciął głowę! – Czy drwisz sobie z ojca, Metonie, czy tylko jesteś taki tępy? – westchnąłem. – Nie widzę żadnych ran z przodu, a ty? Możesz mi pomóc go odwrócić na brzuch? – Oczywiście – odrzekł. Widziałem, że przełyka mocno, schylając się i ujmując trupa za nogę, gdy ja podłożyłem ręce pod jego ramię. Wzdrygnął się, gdy dotknął zimnej skóry. Ja zresztą też. Po chwili wstaliśmy obaj, otrzepując ręce ze słomy. – I na plecach nie widać ran. A przecież nie tak łatwo zabić człowieka przez ścięcie głowy – stwierdziłem. – Pomyśl tylko. Musisz znaleźć sposób, by go utrzymać bez ruchu. Być może najpierw podcięto mu gardło albo uduszono? Trudno będzie to orzec, bo jak znaleźć sińce na szyi w tej krwawej masie? Kiedy uklęknąłem, by się lepiej przyjrzeć, Meto odszedł o parę kroków i zakrył usta dłonią. Był całkiem blady, choć i tak o kilka odcieni ciemniejszy od zwłok, które świeciły bielą jak rybie podbrzusze. – Nie zginął dziś rano, tego jestem pewien – powiedziałem. – Jak możesz to poznać? – Ciało jest zimne i sztywne, straciło też cały kolor. To trwa jakiś czas. Lekarze mówią, że płuca są jak miechy kowalskie grzejące krew. Nawet kiedy przestaną pracować, ciało jeszcze długo pozostaje ciepłe, jak rozżarzony, wolno stygnący węgiel. Popatrz też na samą ranę. Jest sucha, a krew na niej zakrzepła. Im świeższa rana, tym bardziej się z niej sączy. To cięcie musi mieć co najmniej dobę, żeby tak zaschnąć. Spójrz, na słomie nie ma nawet kropli krwi. A z drugiej strony Nemo nie mógł zginąć znacznie wcześniej, bo przecież mimo tego upału nie czuję jeszcze trupiego odoru. Chodź tu bliżej, Metonie, i przypatrzmy się razem ranie. Posłuchał, lecz z wyraźnym ociąganiem. – Czego jeszcze możemy się w ten sposób dowiedzieć? – spytałem, na co odpowiedzią było wzruszenie ramionami. – Popatrz, jakie to czyste cięcie. Powiedziałbym, że wykonane bardzo ostrym i szerokim mieczem, i to jednym ciosem, jak pozbawia się głów kurczęta. Nie widać śladów jak od rąbania albo piłowania. Ba, dostrzegam nawet odbicie brzegu ostrza, tak jak na pieczeni widać odciśnięte ząbki noża. Gwałtowny wypływ krwi powinien zatrzeć wszelkie takie szczegóły, nie sądzisz? Zastanawiam się, czy dekapitacji nie dokonano, kiedy krew już zastygła w martwych żyłach. W takim razie, jak widzisz, odcięcie głowy może nie mieć nic wspólnego z przyczyną śmierci. Ale dlaczego, na Hades, ktokolwiek miałby podrzucać pozbawione głowy zwłoki w mojej stajni? Poczułem nagły gniew, przypływ furii na takie pogwałcenie mego domu, ale przełknąłem ślinę i z wysiłkiem stłumiłem wściekłość. Dopóki potrafię zagrać po prostu starą, znaną rolę, badać zwłoki w poszukiwaniu poszlak i beznamiętnie rozważać sytuację, dopóty zachowam jasność myślenia. Czułem się wyjątkowo uważny i czujny, a wszystko dookoła stało się nagle nienaturalnie wyraziste: woń słomy i nawozu, ciepło dnia, wirujące drobiny kurzu pochwycone przez słupy słonecznego światła. Czułem też jednak, jakby jednocześnie coś we mnie zdrętwiało. Cofnąłem się o krok. – Co jeszcze możemy o nim powiedzieć? – spytałem. – Mówisz, że jest tęgi w talii, ale wydaje mi się, że poza tym jest raczej chudy: piersi, pośladki, uda... zupełnie jak ktoś otyły, kto ostatnio nagle tracił na wadze. Nie wygląda zdrowo. – Papo. Przecież on nie żyje! – Meto przewrócił oczami. Westchnąłem i poczułem, że brak mi starszego syna, który już by to wszystko uchwycił i wyprzedził mnie w rozumowaniu. Ale Eko zaczynał życie jako dziecko ulicy i z potrzeby nauczył się używać sprytu i rozumu, jeszcze zanim go adoptowałem. Meto urodził się jako niewolnik w willi bogacza i zawsze nagradzany był raczej za wiedzę niż za przebiegłość. Miałem nadzieję, że wyrośnie na porządnego rolnika, bo Poszukiwaczem nie zostanie na pewno. Mimo to przycisnąłem go jeszcze: – A co powiesz o jego miejscu na świecie, Metonie? Niewolnik czy wolny? Meto obejrzał ciało od stóp do... do szyi, w każdym razie. – Nie nosi żelaznego pierścienia – powiedział w końcu. – Istotnie. Ale to nam nic nie mówi. Pierścień łatwo zdjąć wolnemu i równie łatwo byłoby go nałożyć niewolnikowi. Nemo mógłby być nawet patrycjuszem, którego złoty pierścień skradziono. Niemniej żelazo zostawia czasem plamę na palcu albo pasek nie opalonej skóry. Ja nic takiego nie widzę, a ty? – Potrząsnął głową. – Ale i to niczego nie dowodzi. Z pewnością nie był robotnikiem rolnym i nie należał do jakiegoś okrutnego pana... na przegubach nie widać otarć po kajdanach, a na ciele nie ma blizn. W sumie wygląda na zadbanego i nie nawykłego do ciężkiej pracy. Na stopach i dłoniach nie ma odcisków, a paznokcie ma równo obcięte i opiłowane. Nie spędzał też wiele czasu na powietrzu, gdyż jego skóry nie naznaczyło słońce. Gdybyśmy tylko mieli jego głowę, moglibyśmy powiedzieć o nim o wiele więcej... Za nami dał się słyszeć nagle szelest. Odwróciłem się szybko, ale to tylko Diana biegła ku nam po słomie. W chwilę potem w drzwiach stajni stanęła Bethesda. Jasne światło obramowało jej sylwetkę, podkreślając sterczące na wszystkie strony kosmyki włosów i luźny kształt długiej stoli, przepasanej pod biustem i w talii. Zatrzymała się na chwilę, po czym ruszyła naprzód zdecydowanym krokiem kobiety przygotowanej na najgorsze. Kiedy ujrzała zwłoki, nozdrza jej się rozszerzyły, otworzyła szeroko oczy i zacisnęła wargi, aż zbielały. Schwyciła za brzeg stoli i tupnęła nogą. Bethesda często zachowuje się władczo i szorstko, ale rzadko miewam okazję widzieć ją naprawdę wściekłą. Jest to widok, który nawet najtwardszego z Rzymian obróciłby w drżącą galaretę. – A widzisz! – krzyknęła. – Nawet tutaj! Mówiłeś, że życie na wsi będzie inne. Koniec z bandami, koniec z morderstwami, koniec z bezsennym zastanawianiem się po nocy, czy moje dzieci są bezpieczne. Ha! Wszystko kłamstwa! – Splunęła na zwłoki, zakręciła się na pięcie i wypadła ze stajni, nie zapominając przy tym unieść stoli, by nie wybrudzić jej nawozem. Meto aż odskoczył z wrażenia, a Diana znów zaczęła płakać. W snopie światła wpadającym przez drzwi, kurz wirował jak oszalały po przejściu mojej żony. Przeniosłem ciężkie spojrzenie na trupa, zacisnąłem pięści i wymamrotałem przekleństwo. Meto musiał mnie dosłyszeć, gdyż kiedy znów się odwróciłem, był prawie tak samo blady jak bezgłowe ciało u naszych stóp. Mówiłem sobie później, że powinienem był przemilczeć odkrycie zwłok przed Bethesda. Życie byłoby wówczas prostsze. Ale oczywiście takiego wyjścia nie było od początku; Diana prędzej czy później sama by jej powiedziała. I czemu nie? Po takim wstrząsie dziecko potrzebuje pewności i pociechy matczynych ramion. Nie mógłbym oczekiwać od niej chowania takiego niesamowitego zdarzenia dla siebie. Wydawało mi się natomiast, że najlepiej będzie, o ile to w ogóle możliwe, zapobiec poznaniu tajemnicy przez niewolników. Taki incydent pobudziłby ich przesądne natury i podkopał mój własny autorytet; staliby się – w najlepszym wypadku – krnąbrni, a w najgorszym – niebezpieczni. Kato w takiej sytuacji pewnie pozbyłby się ich wszystkich, sprzedając tych, których by mógł, a resztę rozpuszczając przy drogach, by tam sczeźli z głodu. Mnie takie drastyczne rozwiązania wydawały się zarówno niepraktyczne, jak i nader okrutne, poza tym niewolnicy mogą wiedzieć coś, o czym ja nie wiem. Jeżeli któryś z nich mnie zdradził, muszę to wykryć i zidentyfikować winnego. Jeżeli żaden z nich nie maczał w tym palców, mogli zauważyć coś, nie wiedząc nawet, jakie to ma znaczenie. Ostatecznie mogę potrzebować ich wiedzy i pomocy. Moje gospodarstwo nawiedziło coś strasznego, a ja nie wiedziałem ani skąd przyszło, ani do czego może prowadzić. Musiałem komuś powierzyć sekret i wybrałem Aratusa. Był w końcu moją prawą ręką. Przełknąłem swą nieufność, wmawiając sobie, że pewnie od początku nie byłem wobec niego sprawiedliwy. Poza tym, jeżeli miał jakiś udział w pojawieniu się zwłok Nemo, być może będę mógł wyczytać to z jego oczu. Kiedy Meto przyprowadził go do stajni, szok malujący się na jego twarzy wydawał się prawdziwy. Aratus zapewniał, że nic nie wie i nic nie widział. Przysiągł też, że nie wyjawi niczego niewolnikom. Kazałem mu wziąć kilku ludzi spośród pracujących przy murze i wykopać dół w zachwaszczonym i odludnym południowo- zachodnim końcu posiadłości, gdzie strumień przecina masyw wzgórza. – Ale jaki mam im podać powód tej pracy? – spytał. – Wymyśl coś. Albo nic nie mów. W końcu masz nad nimi władzę, nie? Sam sobie radź z niewolnikami. Ale żaden z nich nie ma się o tym dowiedzieć, rozumiesz? A jeśli stwierdzisz, że któryś może coś wiedzieć, natychmiast mi o tym zamelduj! Po południu, kiedy wykop był gotowy, kazałem Aratusowi wysłać wszystkich niewolników do jakiejś pracy na przeciwległym końcu mojej ziemi, a my we trzech zawinęliśmy zwłoki w płachtę płótna, załadowaliśmy na wóz i pchaliśmy go przez kamieniste pole do miejsca, które miało stać się grobem Nemo. Zasypanie ciała wilgotną ziemią, a potem zamaskowanie świeżego wykopu rozrzuconymi kamieniami i wyrwanymi z korzeniami jeżynami nie zajęło nam wiele czasu. Wydawało mi się niewłaściwe pochowanie nawet nagich, anonimowych zwłok bez głowy bez jakiegoś znaku, bez prawidłowego przebłagania jego cienia, aby nie wrócił potem i jako lemur (upiór) nie nawiedzał gospodarstwa po wieczne czasy. Dlatego dopilnowałem, by wraz z ciałem zakopane zostały ziarna czarnej fasoli, a jako głowa domu rzuciłem też ich garść przez ramię na grób, kiedy skończyliśmy. Wiele dni później wróciłem na to miejsce, niemal całkowicie już zasłonięte ciernistymi gałęziami jeżyn, i wkopałem w ziemię smukłą marmurową stelę*, na której widniał pionowy napis NEMO. Kamieniarz w pobliskim miasteczku krzywił się na me dziwne zamówienie dla „Nikogo”, ale moje srebro przyjął już bez dąsów. Jak się tej nocy przekonałem, czas naszych gorączkowych, conocnych pieszczot przeminął. Bethesda odwróciła się ode mnie, gdy się kładłem, a kiedy próbowałem z nią rozmawiać o dzisiejszym odkryciu, naciągnęła poduszkę na głowę. Tłumaczyłem jej, że to nie moja wina, że tak samo jak ona nie wiem nic o zwłokach, ani skąd i jak się wzięły w naszej stajni. Zapewniałem, że uczynię wszystko, by chronić ją i nasze dzieci; na darmo. Nie usłyszałem żadnej odpowiedzi, za to w końcu doszło mnie jej lekkie pochrapywanie. Urażony i zły wstałem i wyszedłem z sypialni. Chodziłem długo po frontowym dziedzińcu, krążąc wokół sadzawki tyle razy, że widziałem, jak rzucany przez księżycowe światło cień dachu przesuwa się po kamiennej posadzce. Pół świata zalegał czarny mrok, druga połowa skąpana była w srebrzystym blasku, a ja nieustannie przechodziłem z jednego do drugiego. W końcu wróciłem do domu. Zajrzałem do sypialń dzieci; były pogrążone w głębokim i spokojnym śnie. Poszedłem dalej krótkim korytarzem do biblioteki. Zapaliłem lampę i powiesiłem nad stołem. Rozłożyłem przed sobą arkusz pergaminu i przysunąłem bliżej kałamarz. Zanurzyłem zaostrzoną trzcinę w atramencie i zacząłem pisać. Większość mojej korespondencji prowadził Aratus i moja ręka była niezgrabna. Zanim wszedłem w odpowiedni rytm, narobiłem na pergaminie sporo kleksów, ale w końcu słowa popłynęły tak, jak chciałem. Do mego ukochanego syna Ekona w jego domu w Rzymie, pozdrowienia od ojca z gospodarstwa w Etrurii. Życie tu, na wsi, nie przestaje być pełne niespodzianek. Nie jest ani w połowie tak nudne, jak sobie może wyobrażasz. Wiem, że kochasz miejski ruch i gwar, ale myślę, że byłbyś zaskoczony, dowiadując się, ile dzieje się tutaj. Pamiętaj, że w przyszłym miesiącu świętujemy szesnaste urodziny Metona, kiedy to włoży on po raz pierwszy męską togę. Dom w Rzymie będzie musiał jak najlepiej przygotować się na przyjęcie wielu dostojnych (i paru mniej dostojnych) gości. Tych pierwszych trzeba będzie olśnić najlepszymi ozdobami i zastawą, tych drugich pilnować, by ich nie pokradli. Ufam, że twoja młoda żona stanie na wysokości zadania, organizując taką uroczystość i dopilnowując wszystkiego. Bethesda zresztą i tak pewnie przejmie całą inicjatywę. Przy okazji chciałbym cię prosić o drobną przysługę. Zrób to dyskretnie. Jest w Rzymie pewien młody człowiek, Marek Celiusz, protegowany Cycerona i Krassusa. Poślij mu ode mnie wiadomość. Powiedz mu: „Ciało bez głowy”. Wiem, że to brzmi bezsensownie, ale to taki prywatny żart. On to zrozumie. Myślę o tobie często. Wszyscy za tobą tęsknimy. Wiem, że jesteś zajęty w mieście, ale mam nadzieję, że zachowujesz przy tym należytą ostrożność i trzymasz się jak najdalej od czyhających wszędzie niebezpieczeństw, tak jak i twój kochający ojciec Posiedziałem chwilę, czekając, aż atrament wyschnie, po czym zwinąłem pergamin w ciasny zwój, włożyłem do cylindrycznego futerału, zawiązałem go i zapieczętowałem, odciskając swój pierścień w miękkim wosku. Rano wyślę niewolnika do Rzymu. Wyszedłem do zielnika. Pszczół nie było, wszystkie na noc schowały się w swym ulu, ale wśród liści buszowały dwa duże świetliki. Było bardzo późno, nie chciało mi się jednak spać. Czułem się raczej jak wtedy w stajni – nienaturalnie czujny, widziałem i słyszałem wszystko wokoło niezwykle wyraźnie. Księżyc był w pełni i świecił tak jasno, że miałem wrażenie, jakby to słońce zmieniło barwę ze złotej na srebrnoniebieską. Wszystko było normalne, ale jednocześnie niezwykłe. I znów, jak wtedy, poczułem w głębi dziwną drętwotę. Przeszedłem przez furtkę i ruszyłem ku wzgórzu, aż znalazłem się w południowo-zachodnim krańcu gospodarstwa. Nie dlatego, że to tam pochowaliśmy obcego, ale dlatego, że było to najbardziej odosobnione miejsce. Usiłowałem uciec od Rzymu, lecz Rzym okazał się za wielki. Na tym świecie nie ma od niego ucieczki. Jest jak sieć, a ludzie jak ryby zagarnięte w jej oka. Nawet jeśli człowiek zdoła uczynić się tak malutkim, by się przez nie prześliznąć, staje się tylko łupem większych od siebie; nawet jeśli okaże się dość sprytny i szybki, by im umknąć, i tak rzucony jest na pastwę Fortuny, która jest naszym morzem, i parek, które są jak skały czyhające na żeglarza. Nie ma ucieczki. Usiadłem więc na głazie i zebrałem brzeg tuniki w garść, przycisnąłem do ust i krzyczałem w grubą warstwę tkaniny. Krzyczałem najgłośniej jak mogłem, i nikt mnie nie słyszał. Ani Bethesda, pochrapująca w naszej sypialni, ani niewolnicy w swych kwaterach, ani twardo śpiący Meto i Diana. Przez cały dzień wstrzymywałem w sobie ten krzyk. Stało się coś nieoczekiwanego i strasznego. Zbadałem sytuację, dowiedziałem się, czego mogłem, i próbowałem zachować kontrolę. Ale od pierwszego momentu, gdy ujrzałem bezgłowego trupa, chciałem tylko jednego: krzyczeć. Wydać z siebie ów wściekły, pełen strachu zew wilka złapanego we wnyki, wrzask orła wepchniętego do klatki. CZĘŚĆ II CANDIDATUS ROZDZIAŁ VIII Przez kilka następnych dni w napięciu wyczekiwałem gościa, który jednak nie przybył. Tymczasem życie w gospodarstwie z wolna wróciło do normalnego rytmu. Aratus doglądał robót w polu i ślęczał nad rachunkami, Kongrio gotował, służba domowa krzątała się wokół swych zajęć. Dni robiły się coraz dłuższe i gorętsze, noce zaś były niezmiennie ciepłe – poza moim łóżkiem, gdzie panowała raczej niska temperatura. Bethesda ani razu nie zapytała mnie o znalezione w stajni zwłoki. Dawno już uznała – i słusznie, skoro wówczas byłem jej panem – że jeśli moja praca wnosi w nasze życie niebezpieczeństwo, to radzenie sobie z nim należy do mnie, nie do niej. Jej wybuch w stajni był czymś wyjątkowym i najwyraźniej nie zamierzała go powtarzać. Wolałaby się ugryźć w język, niż poruszyć ten temat. Jej milcząca postawa głosiła, że nie ma sensu marnować czas i siły na wypytywanie bądź besztanie mnie. Ja zaś wiedziałem, że w głębi ducha jest mocno zaniepokojona. Zachowywała wobec mnie chłód i dystans, jak zwykły czynić żony żołnierzy zmuszone żyć ze straszną perspektywą utraty mężów, za co po części winią ich samych, i z tego powodu odczuwają równocześnie niepokój, gniew i bezsilność. Udawana apatia jest ich obroną, pomaga zebrać wolę i stawić czoło groźnym parkom. Już wcześniej doznawałem podobnego traktowania ze strony Bethesdy i przywykłem do tego; teraz jednak miało ono nową domieszkę podejrzliwości i nieustępliwej czujności, jak gdybym celowo złamał obietnicę i bezpośrednio odpowiadał za to, że przeżyła szok. Gra ze mną na przetrzymanie, myślałem, czeka, aż się złamię i powiem jej wszystko, co wiem o zwłokach i ich nagłym pojawieniu się. Gotów byłem się poddać i kilka razy dałem jej do zrozumienia, że mogę wszystko wyjawić, ale za każdym razem odpowiadała energiczną zmianą tematu, trzaskaniem drzwiami, ucieczką z pokoju i uprzykrzaniem życia wszystkim dookoła. – Nic takiego by się nie działo, gdybym pozostawił cię niewolnicą, zamiast się z tobą żenić – mruczałem pod nosem bez przekonania, ale oczywiście nikt prócz mnie tego nie słyszał, a i ja nie bardzo w to wierzyłem. Meto nie wydawał się szczególnie zdenerwowany pojawieniem się Nemo. Wyrastał na mężczyznę w moim domu w Rzymie i najwyraźniej uodporniło go to na takie zdarzenia. Tak jak Bethesda uważał, że to nie jego zmartwienie; na swój beztroski sposób i bez słów okazywał mi wiarę, że sobie z tym poradzę niezależnie od okoliczności. Ta ufność wzruszała mnie tym bardziej, że sam o wiele mniej wierzyłem we własne możliwości. Diana za to stała się drażliwa i podatna na zmienne nastroje, choć byłem zdania, że bardziej się to wiąże z niezgodą między rodzicami niż z szokiem wywołanym odkryciem Nemo. A może tylko się oszukiwałem, próbując zbagatelizować tak groteskowe i straszne wtargnięcie rzeczywistości do jej małego, bezpiecznego świata? Wiedziałem, że rozważanie takiej krzywdy uczynionej dziecku, mojemu dziecku, wystarczy, by posłać mnie znów między jeżyny, bym wył w fałdy swej tuniki. Robiłem, co mogłem, okazując jej jak najwięcej uczucia, brałem ją na kolana i tuliłem, częstując słodyczami, ale wierciła się u mnie niespokojnie, rzucała łakocie na ziemię i okazywała zrzędliwe niezadowolenie z całego świata. Wzdychałem wówczas tylko i przypominałem sobie, że jest przecież córką swej matki. Przez ten czas jak najoględniej prowadziłem dyskretne śledztwo wśród niewolników. Nikt jednak nie wiedział nic o Nemo. Aratus, który przysiągł trzymać zamknięte usta i otwarte uszy, również nie mógł się pochwalić żadną wiadomością. Wyglądało na to, że o pojawieniu się zwłok wie tylko nas pięcioro, a poza tym Nemo w ogóle jakby nie istniał. Nadchodził lipiec, a z nim pełnia lata. Cały świat pokryła mgiełka upału. Góra Argentum drżała w gorącym powietrzu niczym własne odbicie w ogromnym stawie nieba. Strumień skurczył się w swym korycie, a plusk jego wody zamienił się w ciche szemranie. Nawet w cieniu było za gorąco na południową drzemkę. Gość w końcu się zjawił. Nie wjechał przez bramę, ale opuścił via Cassia wcześniej, tam gdzie droga skręcała najbliżej wzgórza przy południowo-wschodnim krańcu gospodarstwa, i przedzierał się przez dąbrowę i kępy jeżyn. Nie był sam; towarzyszył mu masywny olbrzym o włosach koloru słomy, zbyt wielki dla swego wierzchowca. Zbliżali się wolno i ostrożnie, ukradkiem obserwując dom i przyległe pola, zanim podjechali bliżej. Przez przypadek dostrzegłem ich wcześniej niż oni mnie, siedziałem bowiem tego popołudnia na wzgórzu i gapiłem się na dolinę. Czasem można tam uchwycić słaby powiew, kiedy poniżej powietrze zamiera w bezruchu, i dlatego, zwłaszcza za sprawą chłodnego wina ze skórzanego bukłaka, można tam wygodnie spędzić ostatnie godziny gorącego, bezchmurnego dnia. Klaudia przyłączyła się do mnie nieco wcześniej, nadszedłszy ze swej strony zbocza. Miała na sobie szeroką, luźną brązową tunikę i słomkowy kapelusz z rondem o szerokości niemal równej jej wzrostowi, co nadawało jej wygląd ogromnego grzyba. Siedzieliśmy w cieniu i rozmawialiśmy leniwie o chorobach zwierząt, kapryśnych niewolnikach i pogodzie – nie o Nemo, polityce ani o jej swarliwych kuzynach, upał bowiem był za wielki na zwierzanie się z sekretów i wzbudzanie kontrowersji. To ona pierwsza spostrzegła moich gości. – Och, Gordianusie, to chyba nie są twoi niewolnicy? – Gdzie? – Ci dwaj mężczyźni na koniach, u stóp wzgórza. Nie, stamtąd ich nie zobaczysz, bo zasłaniają ich drzewa. Czekaj... o, teraz – pokazała wygiętym palcem. – Dlaczego sądzisz, że to nie moi ludzie? – spytałem, wciąż nie widząc owych jeźdźców. – Bo wspinając się tu, na górę, widziałam, jak jechali drogą z południa. – Tych samych mężczyzn? Jesteś pewna? – Tylko dlatego, że jeden z nich jechał na białym koniu, drugi na czarnym. Ten na czarnym to istny olbrzym. Nie sądzę, byś miał tak dużego niewolnika w gospodarstwie. Zobaczyłem ich w końcu; stali, nie zsiadając z koni, między drzewami oliwnymi, na dole. Odwróceni byli do nas plecami i zdawali się obserwować mój dom. – Ach, tak – powiedziałem nieswoim głosem. – Goście z Rzymu, jak sądzę. – Czy to ktoś, kogo mogę znać? Chrząknąłem, szukając w myślach stosownej odpowiedzi i zarazem wpatrując się w przybyszów. Widziałem tylko ich ramiona i szerokoskrzydłe kapelusze. – Wybacz mi moje wścibstwo. – Klaudia się roześmiała. – To wiejski zwyczaj. Gdybym wychowała się w mieście, to chyba nauczono by mnie pilnować własnego nosa. A może i nie. No cóż, zostawię cię, idź powitać gości. – Wstała i poprawiła kapelusz. – Chociaż nie rozumiem, dlaczego nadjechali przez las jak dwaj bandyci, zamiast normalnie skorzystać z drogi. Wiesz, kim są, Gordianusie? – O, tak – zapewniłem, zastanawiając się, czy istotnie wiem. Odczekałem, aż odejdzie, po czym wstałem i pociągnąłem łyk wina. Dwaj przybysze czynili to samo, przekazując sobie bukłak z rąk do rąk. Wydawało się, że są z siebie zadowoleni, siedząc w cienistym gaju i obserwując mój dom, więc i ja usiadłem, nie spuszczając z nich oka. Trwało to dość długo, aż wreszcie zacząłem się niecierpliwić. W końcu – proszeni czy nie – goście nie powinni przebywać na czyjejś ziemi bez wiedzy gospodarza. Już miałem zacząć schodzić ze wzgórza, by stanąć z nimi oko w oko, uzbrojony jedynie w mą godność obywatela i gospodarza, kiedy większy z nich nagle obejrzał się przez ramię wprost ku mnie. Nie widziałem jego twarzy pod szerokim rondem kapelusza, ale musiał mnie dostrzec, powiedział bowiem coś do towarzysza, który również spojrzał w moją stronę. Skinął na większego, by został na miejscu, a sam zsiadł z konia i szybko ruszył mi naprzeciw. Powinienem się od razu zorientować, kim jest, ponieważ przybysz od początku dobrze wiedział, którędy jechać, czego nie mógł wiedzieć nikt obcy. Było też coś znajomego w jego chodzie i sylwetce, choć twarz wciąż skrywał cień kapelusza. Dopiero jednak kiedy doszedł do szczytu i prawie wpadł na mnie, poznałem go i wykrzyknąłem jego imię: – Eko! – Ojcze! Zdjął kapelusz i objął mnie, wyciskając ze mnie całe powietrze. – Mam nadzieję, że nie ściskasz tak mocno swojej młodej żony. – Oczywiście, że to robię! – zakrzyknął i zgniótł mnie jeszcze bardziej, po czym wypuścił z objęć. – Menenia jest giętka jak młoda wierzba. – A ja jestem sztywny jak stary cis i mogę się złamać – powiedziałem, przeciągając się z bolesną miną. – Przepraszam, papo. To dlatego, że tak się cieszę, że cię widzę. Głos Ekona wciąż miał chrapliwy, matowy ton, taki sam jak wtedy, gdy dziewięć lat temu w Bajach chłopak odzyskał go po wielu latach niemoty. Już to, że Eko mówi, było dla mnie zawsze cudem i przypominało, że bogowie potrafią czasem być szczodrzy ponad ludzkie oczekiwania. – Ale co ty tutaj robisz? I dlaczego, na Hades, tak wyglądasz? – zapytałem, bo nagle zorientowałem się, że Eko ma włosy i brodę identycznie przystrzyżone jak Marek Celiusz: podgolone boki i długa, niesforna grzywka, zarost jak wąski pasek na szczękach i nad ustami. Ten styl wygląda ekscentrycznie na każdej twarzy, ale u Celiusza przynajmniej podkreślał linię policzków i ust, natomiast zupełnie nie pasował do rysów Ekona. Chłopak uniósł brwi ze zdziwieniem, po czym dotknął policzka. – Ach, mój wygląd. Podoba ci się? – Nie. – Menenii się podoba – zaśmiał się. – Pan domu nie powinien... się tak bardzo liczyć z kaprysami żony – zauważyłem z dezaprobatą, natychmiast zdając sobie sprawę, że mówię jak każdy ze starych ojców- pierników. – Ach, nie przejmuj się – dodałem więc szybko, ale nagle coś mnie zastanowiło. Zmarszczyłem brwi i rzekłem: – Byle to tylko nie znaczyło, że zadałeś się z jakąś dziwną kliką. – O czym ty mówisz, tato? – O tym, czy ta bródka i fryzura nie wiążą się z przynależnością do pewnej politycznej frakcji. Roześmiał się i potrząsnął głową. – Nie, tato, to tylko moda. W każdym razie, przybyłem najszybciej jak mogłem. Nie było mnie w Rzymie, kiedy nadszedł twój list. Miałem interesy w Bajach, zlecenie od jednego z Korneliuszów... wiesz, jak oni dobrze płacą. Wróciłem dopiero wczoraj. Kiedy przeczytałem list, natychmiast uporządkowałem swoje sprawy... Po tak długiej nieobecności w domu nie mogłem opuścić Menenii od razu... zabrałem z sobą Belbona na wypadek, gdyby szykowały się prawdziwe kłopoty. A, no i oczywiście przed wyjazdem przekazałem Markowi Celiuszowi tę tajemniczą wiadomość. – Ale, Ekonie, przecież cię nie wzywałem. – Nie? – Spojrzał na mnie bystro i wyciągnął zza pasa zwój pergaminu. – „Do mego ukochanego syna Ekona”, „kochający ojciec” – zacytował. – Doprawdy, tak wiele uczucia na samym początku zaalarmowało mnie od razu. A potem te dziwne uwagi na temat niespodzianek na wsi i wzmianki o tym, ile się tutaj dzieje... zupełnie jakby ktoś ci zaglądał przez ramię i nie mogłeś pisać tego, co naprawdę chciałeś. Potem następuje główna część wiadomości... w każdym razie na pozór... przypomnienie o przyjęciu dla Metona. Tak jakbym naprawdę mógł o tym zapomnieć albo jakbyśmy nie omówili wszystkich szczegółów tej wiosny. Na koniec, niby coś, co sobie w ostatniej chwili przypomniałeś, twoja prośba o przekazanie wiadomości, która mogła być tylko szyfrem... Prywatny dowcip, niech mnie!... i te napomnienia, bym na siebie uważał. No, ojcze drogi, równie dobrze mógłbyś nie owijać w bawełnę i napisać wołami: „Na pomoc, Eko, przybywaj jak najszybciej!” – Pokaż no mi ten list. – Wyrwałem mu go z ręki i przejrzałem. – Czy zawsze szukasz w korespondencji wieści ukrytych między wierszami? – Daj spokój, tato. – Wzruszył ramionami. – W końcu jestem twoim synem, nie? Nie cieszysz się, że przyjechałem? Czy nie tego chciałeś? – Ależ tak! Cieszę się, że cię widzę. Muszę z kimś porozmawiać. Usiadłem na pniaku i podniosłem do ust bukłak. Eko cisnął kapelusz na ziemię i przysiadł obok. – Ciekawe. – Wsunął dłoń pod pośladek. – Ten pień jest ciepły, mimo że w cieniu. Czyżby ktoś na nim siedział przede mną? Pokręciłem głową z westchnieniem. – Ech... czy to dobrze, czy źle, nie wiem... ale bez wątpienia jesteś synem Poszukiwacza! – Nie dziwota, że zastałem cię w tak minorowym nastroju – powiedział Eko. Siedział z wyciągniętymi na trawie bosymi nogami, grzejąc je w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca. Podczas naszej rozmowy słońce i cień znacznie się przesunęły. Opowiedziałem mu wszystko, co przychodziło mi na myśl w związku z wydarzeniami ostatniego miesiąca, a także kilka rzeczy, o których zapomniałem, a on wydobył je ze mnie natarczywymi pytaniami. Pomiędzy nami leżał bukłak wyciśnięty do ostatniej kropli wina. Belbo uwiązał konie, które pogryzały teraz leniwie trawę, a sam drzemał w cieniu oparty o pień drzewa. – A zatem przypuszczasz, że to Marek Celiusz podrzucił te zwłoki do stajni jako ostrzeżenie? – zapytał Eko, patrząc w zamyśleniu na zabudowania w dolinie. – A któż by inny? – Może ktoś z przeciwnej strony? – Której przeciwnej strony...? W tym właśnie problem. – Pokręciłem głową. – Nie wierzysz więc, że Celiusz naprawdę reprezentuje Cycerona? – Kto wie? Gdy mu powiedziałem, że domagam się osobistego potwierdzenia od Marka Tulliusza, odmówił mi wprost, choć wyjaśnił, że nie chcą, aby jakiekolwiek powiązania między mną a Cyceronem były widoczne. – Możemy sobie z tym poradzić – zasugerował Eko. – Nie musisz tego robić sam. Ja mogę przekazać Cyceronowi wiadomość od ciebie tak, że nikt się nie zorientuje, i przynieść ci odpowiedź. – A potem co? Przypuśćmy, że Cycero zapewni nas, iż Celiusz jest naprawdę jego szpiegiem w obozie Katyliny. Czy jednak może on widzieć, co się kryje w sercu młodzieńca? Celiusz twierdzi, że tylko udaje sprzymierzeńca Katyliny, potajemnie pracując dla Cycerona. A jeśli jego zdrada jest podwójna? Może w rzeczywistości jest człowiekiem Katyliny? Wówczas, jeśli się zgodzę zrobić to, o co mnie proszą, nadal nie będę wiedział, czyim interesom jestem zmuszony służyć. Och, to jest tak, jakby cię wrzucono do jamy pełnej węży. Niektóre są bardziej jadowite od innych, ale kąsają wszystkie! To mi wybór... któremu pozwolić się ugryźć! I akurat, kiedy już myślałem, że wygramoliłem się z jamy na dobre... – Ale co z tym trupem? – nalegał Eko. – Jesteś pewien, że to ostrzeżenie, od jednej bądź drugiej strony? – To chyba jasne. Zagadka Katyliny. Głowa bez ciała albo ciało bez głowy, jak mówił Celiusz. Jeśli zgodziłbym się spełnić jego życzenie, miałem posłać wiadomość: „Ciało bez głowy”. Wahałem się... i oto ono właśnie pojawia się w mojej stajni! Stało się to zaledwie pięć dni po odjeździe Celiusza do Rzymu. Niedługo potrwało, zanim zaczął mnie naciskać, co? – Chyba że wiadomość tę podrzuciła strona przeciwna. – Tak czy owak, oznacza to samo. Mam zrobić, czego się ode mnie domagają, i przyjąć Katylinę pod swój dach. Zwlekałem z odpowiedzią i w zamian zostałem zastraszony, moja córeczka przerażona i cały domowy porządek wywrócony do gry nogami. – I myślisz, że to sprawka Katyliny? – Nie wierzę, by Cycero zniżył się do takich praktyk. – Celiusz mógł to zrobić bez jego wiedzy. – Jakie to ma znaczenie, kto to zrobił? Ktoś nie przebierał w środkach, by mi pokazać, że jestem na jego łasce i niełasce. – Przystałeś więc na to i posłałeś przeze mnie wiadomość dla Celiusza. – Nie miałem wyboru. Posłałem ją przez ciebie, bo wiem, że tobie mogę zaufać, poza tym wybranie takiej okrężnej drogi wydawało mi się mądrym posunięciem. No i w głębi serca pragnąłem, abyś przyjechał, bym mógł ci się zwierzyć ze wszystkiego. Nie spodziewałem się opóźnienia w przekazaniu wiadomości Celiuszowi; nie wiedziałem, że nie ma cię w mieście. Ale, co dziwne, nie było w związku z tym żadnych reperkusji. Od wizyty Celiusza do pojawienia się zwłok upłynęło ledwie pięć dni. Teraz minęło dwakroć więcej, dopiero wczoraj posłałeś tę wiadomość, a mimo to nic się nie wydarzyło. – Zbliża się dzień elekcji. Kandydaci i ich kohorty uwijają się jak w ukropie, urabiając wyborców, i może po prostu o tobie na chwilę zapomnieli? – Oby zapomnieli o mnie na zawsze! – Albo też... – Tak, Ekonie? – Być może ostrzeżenie... ten trup... przybył z całkiem innego kierunku. Skinąłem powoli głową. – Tak, nad tym też się zastanawiałem. Chcesz powiedzieć, że od Klaudiuszów. – Z tego, co mówiłeś, wynika, że już spiskują przeciw tobie i nie mają skrupułów. Co ten młody Gnejusz powiedział o zabójcach? – Coś o wynajęciu bandytów z Rzymu, by wylali nieco krwi na ziemię. Tyle do mnie dotarło. Ale pewnie, jak większość młodych zapalczywców, więcej gada, niż działa. – A jeśli nie? Wygląda mi akurat na kogoś, kto mógłby podrzucić ci trupa, by cię nastraszyć. – Ale dlaczego bez głowy? Nie, to byłby zbyt dziwny zbieg okoliczności. Gdyby chciał zamordować kogoś, by dać mi nauczkę albo znak, dlaczego miałby to być Nemo, którego nie da się zidentyfikować? Dlaczego nie któryś z moich niewolników, a nawet ja sam? Nie, rozważałem ewentualność, że któryś z Klaudiuszów maczał w tym palce, ale odrzuciłem ją. Eko myślał przez chwilę, po czym zapytał: – Pociągnąłeś niewolników za język? – Bardzo oględnie. Nie chcę, by się dowiedzieli o Nemo, jeżeli można tego uniknąć. Byłoby to katastrofalne dla dyscypliny. – Czemu jesteś taki ostrożny? Większość ludzi nie dbałaby o to, czy służba wie, czy nie. Raczej poddaliby wszystkich po kolei torturom, dopóki prawda nie wyszłaby na jaw. – Być może zatem większość ludzi stać na wymianę całej gromady niewolników; mnie na to nie stać. Poza tym terror nie jest dla mnie drogą do prawdy, wiesz o tym. Pytałem, o co chciałem pytać. Żaden z nich nie widział ani nie słyszał niczego, co dałoby się powiązać z pojawieniem się zwłok. – Jak to możliwe? Aby niepostrzeżenie podłożyć trupa w stajni, trzeba wiedzieć, gdzie i kiedy niewolnicy śpią lub pracują, a już samo to wymagałoby współpracy jednego z nich. Tak mi się w każdym razie wydaje. Czy w twym domu jest zdrajca? Wzruszyłem ramionami. – Mówiłem ci o moich sporach z Aratusem. – Obserwowałeś więcej procesów sądowych niż ja. – Eko potrząsnął głową. – Wyobraź sobie, jak Cycero rozbiłby twoje podejrzenia w puch. Są bezpodstawne. Ty go po prostu nie lubisz. – Nie oskarżam go o nic. Podobnie jak żadnego z niewolników. Rzymscy niewolnicy nie buntują się przeciw swym panom, odkąd zgnieciono Spartakusa. Siedzieliśmy dalej w milczeniu. Eko w końcu zacisnął szczęki i ściągnął brwi, co u niego zwiastowało podjęcie decyzji. – To mi się nie podoba, ojcze. Myślę, że powinieneś zostawić gospodarstwo i wrócić do miasta. Tutaj jesteś w niebezpieczeństwie. – Ha! Opuścić wieś i wrócić do Rzymu dla bezpieczeństwa? Czy doradziłbyś pływakowi zamienić staw na górską rzekę? – Pod powierzchnią stawu czyhają czasem groźne prądy. – A w rzece ostre skały i głębokie wiry. – Mówię poważnie, ojcze. Popatrzyłem w dół. Słońce stało tuż nad horyzontem, spowijając pola i łąki pomarańczową mgiełką. Niewolnicy zaganiali kozy do zagrody. Z zielonego cienia drzew nad strumieniem wyszli Meto i Diana, kierując się w stronę domu. – Ale latem jest tyle roboty w gospodarstwie... Chcę postawić młyn wodny... – Aratus może poprowadzić gospodarstwo, tato. Czy nie po to go masz? Tak, wiem, że go nie lubisz, ale nic z tego, co mi powiedziałeś, nie jest powodem, by mu nie ufać. Zabierz Bethesdę i dzieci do miasta. Zamieszkaj u mnie. – W domu na Eskwilinie? Żartujesz. Za mały, by nas wszystkich pomieścić. – Miejsca w nim dosyć. – Nie tyle, by Bethesda i Menenia mogły prowadzić osobne gospodarstwa. – Ojcze... – Nie. To czas elekcji, jak sam mi przypomniałeś, a ja nie mam siły patrzeć, jak kandydaci ze swymi orszakami uwijają się po rynkach, a każdy tępy straganiarz wykrzykuje swe opinie o stanie republiki. Piękne dzięki. Poza tym w lipcu w mieście jest stanowczo za gorąco. Jak będziesz w moim wieku, zrozumiesz, że kości mogą nie cierpieć zimna, a serce nie znosić upałów. – Ojcze... Podniosłem dłoń i przybrałem surową minę, by go uciszyć, ale zaraz moje rysy złagodniały i położyłem mu rękę na kolanie. – Dobry z ciebie syn, Ekonie. Przybyłeś z tak daleka w trosce o mnie. I cieszę się, że pamiętasz o obowiązkach wobec ojca i ofiarowujesz mi gościnę w domu, który ode mnie dostałeś. Ale ja nie wrócę do Rzymu. Nie martw się jednak... Wydaje się nieuniknione, że to Rzym przybędzie do mnie. Poszliśmy obudzić Belbona i zabrać konie do stajni. Czułem się, jakby zdjęto ze mnie wielki ciężar. Mówiłem sobie, że to wino, które lżej nieść w brzuchu niż w bukłaku, ale naprawdę lekkość na duszy wzięła się stąd, że podzieliłem się swymi zmartwieniami z jedyną osobą, która mogła zrozumieć, co czuję. Może powinienem przyjąć radę Ekona; kto wie, jaką inną nić uprzędłyby parki, gdybym zdecydował się spędzić tamto lato i jesień w Rzymie zamiast w Etrurii? Nie jestem jednak człowiekiem skłonnym do gdybania, zwłaszcza że ów wybór miał się okazać mało znaczący wobec innych o wiele poważniejszych wyborów i znacznie trudniejszych zagadek, jakie mnie czekały. Przybycie Ekona powitano w domu z wielką radością. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wielkie napięcie w nim panowało w związku z Nemo, dopóki Eko go nie rozładował. Diana siedziała mu na kolanach, uszczęśliwiona, a on posłusznie bujał ją w górę i w dół. Ogarnęły mnie mieszane uczucia na myśl, że ma już tyle lat, by Diana mogła być jego własną córką, a wkrótce on i Menenia mogą obwieścić przyjście na świat mego pierwszego wnuka. Meto okazywał jednocześnie ciekawość, szacunek i zazdrość o brata starszego o ponad dziesięć lat – uczucia zupełnie naturalne zwłaszcza wtedy, gdy się jest jeszcze chłopcem, a brat mężczyzną. Pomimo różnicy wieku i pochodzenia obaj jednak zawsze się świetnie z sobą zgadzali. Bethesda chwaliła modną bródkę i fryzurę Ekona i bezwstydnie go rozpieszczała. Belbo, który strzegł domu na Eskwilinie i jego mieszkańców już od wielu lat, zaczynał nieco siwieć i nabrał tuszy, choć wciąż był tak samo szeroki w ramionach, a jego muskuły – godne kowala. Ku jego konsternacji Diana zrobiła sobie zabawę z ciągnięcia go za siwe i rude kępki zarostu, aż matka musiała zagrozić jej pozbawieniem Kongrionowego deseru z miodu i migdałów. Eko chciał wracać do Rzymu zaraz następnego ranka, ale namówiłem go, by spędził z nami cały jutrzejszy dzień. Poprosiłem, by przejrzał rachunki Aratusa, co też zrobił (raczej pobieżnie) i ogłosił, że są bez zarzutu. Pokazałem mu swój projekt młyna, którego budowę chciałem rozpocząć jak najszybciej; zaproponował kilka poprawek. Kiedy przechadzaliśmy się po gospodarstwie, zwracałem jego uwagę na zmiany, jakie poczyniłem od jego ostatniej wizyty, i opowiadałem o ulepszeniach, jakie zamierzam wprowadzić. Tego wieczoru Bethesda przejęła władzę w kuchni i przygotowała na kolację takie same proste dania, na jakich Eko się wychował w naszym domu. Od tamtej pory nabrał oczywiście bardziej wyrafinowanego smaku, ale zdawał się prawdziwie rozkoszować gotowaną soczewicą i polewką jęczmienną, choć może jedynie przez sentyment. Po posiłku niewolnicy wynieśli sofy do atrium i cała rodzina rozsiadła się, by obserwować, jak na niebie zapalają się gwiazdy. Namówiliśmy Bethesdę, by zaśpiewała którąś z egipskich piosenek z jej dzieciństwa; ukołysani jej głosem Meto i Diana zasnęli. Na prośbę Bethesdy Eko z kolei przytaczał drobne szczegóły z ich życia domowego. Siedziałem w milczeniu, z przyjemnością przysłuchując się ich rozmowie. Na koniec Bethesda obudziła Metona i odesłała go do sypialni, Dianę zaś wzięła na ręce i zaniosła sama. Zostaliśmy sami z Ekonem. – Kiedy wrócę do miasta, tato, zobaczę, co się da wyszperać na temat Katyliny i Celiusza i co mogą knuć. Dyskretnie, oczywiście. – Nie wystawiaj się na niebezpieczeństwo. Wzruszył ramionami, a ja w tym geście poznałem siebie. – Ciekawy człowiek jest w Rzymie zawsze narażony na niebezpieczeństwa, tato. Sam wiesz. – Ale jednak... – Nie mogę stać z boku i nic nie robić, kiedy ktoś oplata cię siecią jakiejś intrygi i usiłuje cię w nią wciągnąć. Ci ludzie, którzy zabili kogoś tylko po to, by cię ponaglić, najwyraźniej nie cofają się przed niczym. – I dlatego właśnie nie mam wyboru. Muszę się im poddać i iść naprzód. Człowiek otoczony pierścieniem ognia nie może stać bezczynnie i się martwić, bo ogień go pochłonie. Jedynym wyjściem jest wbiec prosto w płomienie i wynurzyć się po drugiej stronie. – I gdzie się wtedy znajdziesz? Westchnąłem głęboko i zapatrzyłem się w wygwieżdżone niebo. Nie odpowiedziałem, a Eko nie powtórzył pytania. Wczesnym rankiem w kalendy lipcowe wraz z Belbonem ruszyli w drogę powrotną do Rzymu. Odprowadziłem ich na via Cassia i patrzyłem długo za nimi, aż w końcu widziałem tylko dwie plamki na horyzoncie, niknące w rozedrganym już od gorąca powietrzu. ROZDZIAŁ IX Po południu tego dnia zacząłem na dobre prace przy budowie młyna. Aratus, który o wiele lepiej ode mnie znał się na mechanice, przejrzał moje projekty i uznał je za odpowiednie. Nawet sobie w duchu pogratulowałem, bo chyba udało mi się wywrzeć na nim niemałe wrażenie. Wyznaczył też spośród niewolników najsprawniejszych cieśli do pracy przy rozmaitych częściach mechanizmu. We dwóch dokonaliśmy wstępnych pomiarów terenowych w wybranym przeze mnie miejscu, zaznaczając wysokości i mierząc szerokość strumienia. Myślałem, że niezbędne będzie przegrodzenie części nurtu ostrogą, ale stwierdziliśmy, że wystarczy wykopać kanał na moim brzegu, by skierować wody na przyszłe koło młyńskie. Prócz tymczasowego zamulenia wody budowa nie powinna przynieść żadnych szkód mojemu sąsiadowi Publiuszowi. Oczywiście jego praczki na pewno będą narzekać, a nie chciałem prowokować żadnych nowych utarczek między naszymi niewolnikami. Nasz spór o prawa do strumienia też nie był jeszcze zamknięty i mógł trwać całymi miesiącami, a nawet latami, a ja nie miałem zamiaru czekać tak długo. Może gdybym zaoferował Publiuszowi korzystanie z młyna, pomyślałem, chętniej wyrazi zgodę. Przecież musi rozumieć, że i on miałby z tego korzyść. Zacisnąłem zęby i zmusiłem się, by postąpić rozsądnie i uczciwie: udałem się z sąsiedzką wizytą. Naszych gospodarstw nie łączyła żadna droga. Chcąc do niego dojechać, musiałbym najpierw dotrzeć do via Cassia, zatoczyć szeroką pętlę ku północy, omijając posiadłość Maniusza Klaudiusza, i znów zawrócić na południe. Ze względu na nasze oziębłe stosunki wydawało mi się zbyt bezczelne, by po prostu przekroczyć strumień i dotrzeć do jego domu polami, ale nie było innej praktycznej drogi. Zdecydowałem, że zabiorę z sobą Aratusa i na wszelki wypadek także jednego z silniejszych robotników. Metona, który napraszał się, by mi towarzyszyć, musiałem wyprawić z misją zastąpienia Aratusa przy nadzorowaniu grupy niewolników pracujących przy murze granicznym. Dąsał się nieco, ale widziałem, że obarczenie go tym zadaniem sprawiło mu przyjemność. Wyruszyliśmy wczesnym popołudniem. Latem większość gospodarzy robi sobie długą przerwę w środku dnia, aby uciec przed upałem, toteż miałem nadzieję, że zastanę Publiusza Klaudiusza rozluźnionego, sytego po południowym posiłku, z głową zaprószoną winem. Mogłem podejść do niego z otwartą dłonią, jak sąsiad do sąsiada. Nasze niewolnice pobiły się kiedyś, prawda, ale według raportu Kongriona sam Publiusz podczas rodzinnego spotkania nie wypowiadał pod moim adresem żadnych poważnych gróźb. Może uda się nam porozmawiać rozsądnie i uniknąć dalszych nieprzyjemności... Tak oto krótka wizyta Ekona sprawiła, że zapomniałem o pesymizmie, i napełniła mnie życzliwością wobec bliźnich. Przejechaliśmy przez strumień i ruszyliśmy pod górę. Na polach mijaliśmy odpoczywających w cieniu niewolników, którzy obrzucali nas dziwnymi spojrzeniami, ale żaden nas nie zaczepił. Gospodarstwo nie było tak dobrze utrzymane, jak sobie wyobrażałem. Z mojego punktu widokowego na wzgórzu wyglądało idyllicznie, ale odległość skrywa przed wzrokiem przegniłe deski stodoły i liszaje trapiące sad owocowy. Wysoka trawa na łąkach dawno powinna być skoszona, zamiast szumieć nam teraz na wietrze przy akompaniamencie cykad i świerszczy. Aratus cmokał z dezaprobatą, widząc, w jakim stanie zastaliśmy zwierzęta i ich zagrody. – Co innego widzieć taki brud i bałagan w mieście – zauważył. – Tam gniecie się w ścisku milion ludzi, cóż więc można zrobić? Ale na wsi powinno być czysto i schludnie. Dopóki ktoś ma odpowiednio wielu niewolników, nie można niczym usprawiedliwiać takiego niedbalstwa. Patrząc na przerośnięte żywopłoty, źle naprawione ogrodzenia, porozrzucane narzędzia i sterczące z trawy sterty śmieci nie mogłem nie przyznać mu racji. Sądziłem, że Publiusz Klaudiusz jest bogatym człowiekiem. Jak mógł pozwolić, by jego posiadłość popadła w taką ruinę? Zsiedliśmy z koni i przywiązaliśmy je przed domem. Budynek był w lepszym stanie niż otaczające go stodoły i szopy, ale i jego dach wymagał naprawy. Idąc do drzwi, potknąłem się o pękniętą płytę i omal nie upadłem. Aratus schwycił mnie za ramię i pomógł odzyskać równowagę. Zastukał potem do drzwi, z początku delikatnie, potem mocniej. Nawet jeśli dom pogrążony był w poobiedniej drzemce, któryś z niewolników powinien czuwać jako odźwierny. Aratus spojrzał na mnie, ściągając usta; skinąłem, by zapukał jeszcze głośniej. Z domu dobiegło szczekanie psa, a potem uciszający go męski głos. Spodziewałem się, że drzwi się teraz otworzą, ale zapadła cisza. Aratus znów się na mnie obejrzał. – No, dalej – zachęciłem go. – Pukaj mocniej. Uczynił to. Pies znów zaszczekał. Mężczyzna rzucił przekleństwo, ale tym razem pod naszym adresem. – Wynoście się albo dostaniecie baty! – wrzasnął. – To jest śmiechu warte. – Odsunąłem na bok Aratusa i sam zapukałem, mówiąc podniesionym głosem: – Twój pan ma gości przed drzwiami! Otwieraj albo sam dostaniesz baty! Pies szczekał i szczekał. Głos za drzwiami klął nas i bluźnił przeciwko połowie bogów z Olimpu. Po chwili dał się słyszeć długi skowyt i szczekanie się urwało. W końcu zazgrzytała zasuwa i drzwi otworzyły się gwałtownie. Zmarszczyłem nos, poczuwszy zapach z wnętrza – mieszankę odoru psiej sierści, stęchlizny, potu i gotowanej kapusty. Za małym westybulem rozciągało się zalane słońcem atrium, dlatego z początku widziałem tylko ciemną sylwetkę mężczyzny na tle jasnego prostokąta. Dopiero po chwili zacząłem rozróżniać jego rysy. Najpierw rzuciły mi się w oczy jego włosy, długie i zmierzwione jak kudłata grzywa, przyprószone siwizną. Miał posturę starca, zgarbiony i z okrągłymi ramionami, ale nie był ani mały, ani słaby. Jego tunika była znoszona i wygnieciona, cała przy tym poprzekrzywiana, jakby dopiero co ją włożył. Po chwili dostrzegłem, że jego szczęki pokrywa parodniowy zarost, a nos ma duży i mięsisty. Mrużył przekrwione oczy, jakby światło sprawiało mu ból. – Kim jesteście i czego chcecie? – burknął niewyraźnie; wino wyraźnie plątało mu język. Na jądra Numy, pomyślałem, ależ sąsiad wybrał sobie odźwiernego! Widać, że Publiusz nie przykłada większej wagi do prowadzenia własnego domu niż do porządku w gospodarstwie. – Nazywam się Gordianus – powiedziałem. – Jestem właścicielem gospodarstwa po Lucjuszu Klaudiuszu i przybywam, by rozmówić się z twoim panem. – Z moim panem, ha! – Człowiek roześmiał się w głos. Dosłyszałem, jak za moimi plecami Aratus głośno wciąga powietrze i szepce: „Co za bezczelność!” Mężczyzna znów się zaśmiał. Za jego plecami, w atrium dostrzegłem nagły ruch. W świetle stanęła dziewczyna, kompletnie naga, tylko zgniecioną koszulę trzymała przed sobą, i spojrzała na wejście szeroko rozwartymi, przestraszonymi oczyma. Była tak młoda, że gdyby nie jej długie, splątane czarne włosy, mógłbym ją wziąć za chłopca. Ściągnąłem usta. – Najwyraźniej Publiusz Klaudiusz musiał wyjechać, skoro takie rzeczy dzieją się w jego domu! – powiedziałem sucho. Mężczyzna odwrócił się i zobaczywszy dziewczynę, rzucił się ku niej, klaskając w dłonie. – Zabieraj się stąd, Ważko! Ubierz się i zgiń mi z oczu albo oberwiesz. Ha! Cóż to za maniery, pokazywać gościom goły tyłek! Chodź no tutaj, to wlepię ci kilka klapsów, ty mała harpio! Odwrócił się do nas z szyderczym grymasem na twarzy. Spojrzałem na jego rękę z rosnącym pesymizmem i ujrzałem pierścień na palcu – i to nie żelazny, jak u zwykłego obywatela, ale lśniącą złociście obrączkę patrycjusza. – Ty musisz być Publiuszem Klaudiuszem – powiedziałem tępo. Moje oczy już przywykły do światła, przyjrzałem się więc jego twarzy i stwierdziłem, że to prawda. Widziałem go poprzednio w sądzie na Forum, ale tylko z daleka; nosił wówczas elegancką togę, był dobrze ostrzyżony i ogolony i wyglądał tak solidnie i trzeźwo, jakby ubiegał się o urząd. Prywatnie przedstawiał całkiem inny widok. Obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem. – Ach, tak, pamiętam cię. Człowiek, któremu udało się zagarnąć gospodarstwo Lucjusza. W sądzie wyglądałeś na zadufanego w sobie, tępego głupca, jak większość chłopaczków z miasta. Nadal tak wyglądasz. Wyprostowałem się. Nie uchodzi dać się obrażać w obecności własnych niewolników. – Publiuszu Klaudiuszu, przychodzę jako twój sąsiad, aby omówić drobną sprawę dotyczącą strumienia, który wyznacza granicę między naszymi posiadłościami. – Co mi tam! Ustalimy wszystko w sądzie. I tym razem ten pierdoła Cycero nie przybiegnie ci na ratunek, by wciskać swój srebrny język sędziom w tyłki. Zdaje się, że jego język ma dość roboty z zabieganiem o uśmiechy senatorów. – Twój zaś język jest niewyparzony, Publiuszu Klaudiuszu. – Przynajmniej nie wtykam go tam, gdzie Cycero. Wziąłem głęboki oddech. – Jak rzekłeś, Publiuszu, sprawa praw do strumienia zostanie rozstrzygnięta przez sąd. Do tego czasu nie mam zamiaru przestać z niego korzystać. – Widzę. A jeśli przywiodła cię tu tamta scysja między praczkami, to dajże spokój. Tak, tak, jedna z twoich kobiet oberwała kamieniem. Mój ekonom wszystko mi opowiedział. No co, może ona nadal pracować czy nie? Jeśli jest do niczego, dam ci w zamian jedną z moich. Ale nie zamierzam płacić żadnych odszkodowań tylko dlatego, że moja praczka zraniła twoją. Przecież nie chodzi o dziewkę do przyjemności i blizna nie ma znaczenia. Czego jeszcze ode mnie chcesz? Spuściłem każdej z nich porządne lanie, a tej, która rzuciła kamień, wymierzyłem specjalną karę. Nieprędko spróbuje po raz drugi. Mam nadzieję, że ty to samo zrobiłeś ze swoimi. Taka jest moja rada, a jeśli nie zrobiłeś, uczyń to teraz. Nigdy nie jest za późno. Już zapomniały, co złego zrobiły, ale lanie zapamiętają, jeśli zrobisz to właściwie. Czasami warto niewolnika obić nawet bez powodu, ot tak, dla przypomnienia, kto tu rządzi. – Publiuszu Klaudiuszu, przyszedłem porozmawiać o... – Och, na Romulusa i Remusa, jest za gorąco, by tak stać w progu. Wejdź do środka. Kto tam jest z tobą, twój ekonom? Tak, niech i on wejdzie... ale tego dużego zostaw za drzwiami. Nie potrzebujesz ochrony, wchodząc do mego domu. Cóż ty sobie o mnie myślisz? Ty, niewolniku, zamknij drzwi za sobą. Ach, świetnie, moja sofa jest jeszcze w cieniu. W atrium była fontanna, ale bez wody; dno basenu zaścielały suche gałązki i źdźbła słomy. Publiusz opadł na sofę. Dla mnie był tylko taboret, a Aratus stanął za mną. – Wybaczysz mi brak miękkich mebli i tak dalej – powiedział Klaudiusz. Pies pojawił się skądś i położył u stóp swego pana. – Nigdy nie miałem ciągot do luksusu. Poza tym potrzebna jest kobieta, by uczynić dom przyjemnym dla gości, a jedyna żona, którą wziąłem, zmarła po roku. Zabrała z sobą jedynego spadkobiercę, jakiego w życiu zrobiłem... albo to dziecko zabrało ją, jakkolwiek to się tam odbywa. Poszli pewnie razem do Hadesu, ręka w rękę, jak przypuszczam. – Sięgnął po bukłak, przytknął do ust i ścisnął, ale wina już nie było. – Hej, Ważko, chodź tu i przynieś papie trochę wina! – Przyszedłem do ciebie, Publiuszu, ponieważ chcę zbudować młyn wodny nad strumieniem. Nie będzie potrzeby przekierowywać nurtu, gdyż zamierzam wykopać kanał... – Młyn? Masz na myśli machinę z kołami napędzanymi przez wodę? Ale po co ci taka machina? – Można ją wykorzystać na wiele sposobów. Na przykład mleć w niej mąkę. – Przecież masz już do tego niewolników? – Mam, ale... – Ważko! Dawaj to wino albo zaraz dostaniesz w skórę, tu, przed tymi obcymi ludźmi! Po chwili dziewczyna weszła z nowym bukłakiem, ubrana teraz w poplamioną krótką tunikę bez rękawów. Publiusz wziął go od niej i klepnął ją w pośladek. Chciała się wycofać, lecz on złapał ją i przyciągnął do siebie, a drugą ręką przytrzymał bukłak i zębami wyciągnął korek. Przechylił głowę do tyłu i zaczął pić, jednocześnie wsuwając dziewczynie dłoń pod tunikę. Stała przy nim biernie z odwróconym wzrokiem, cała w pąsach. Odchrząknąłem i rzekłem: – Może cię zainteresuje, że pomysł z młynem podsunęła mi Klaudia. Powiedziała mi, że od dawna było to ambicją twego kuzyna Lucjusza. Można więc powiedzieć, że wypełniam jego wolę... Publiusz wzruszył ramionami. – Lucjusz zawsze miewał wiele głupich pomysłów, jak na przykład zostawienie ci w spadku gospodarstwa. Był chłopaczkiem z miasta, jak i ty. To stamtąd właśnie biorą się głupie pomysły: z miasta. Zbierz dość głupców w jednym miejscu i masz miasto. A tam już głupie pomysły szerzą się z głowy do głowy jak ospa. Zrobił coś ręką, co spowodowało, że dziewczyna podskoczyła i otworzyła usta, co skwitował śmiechem. Wstałem, mówiąc: – Pomyślałem sobie, o ile cię to zainteresuje, że mógłbym ci udostępnić czasem młyn, jak już go zbuduję. Może ci się to przydać. – Ciekawe na co? Mam niewolników do mielenia mąki. – Woda mogłaby zrobić to za nich. – A co oni by wtedy robili? Bezczynni niewolnicy to tylko źródło kłopotów. – Jestem pewien, że znalazłoby się dla nich sporo innych zajęć. – Chciałem, by to zabrzmiało obraźliwie, ale Publiusz nie zrozumiał aluzji. – Młyn jest machiną – zauważył. – Machiny się psują i trzeba je naprawiać. W strumieniu nie ma za wiele wody, by coś takiego napędzać, zwłaszcza w suchych miesiącach. A kiedy machina nie pracuje, nie ma z niej żadnego pożytku, podczas gdy niewolnica może być użyteczna nawet wtedy, gdy nic nie robi. Dziewczyna sapnęła po jakimś jego karesie, zaczęła się cofać, nagle wzdrygnęła się i znieruchomiała, sztywno wyprostowana. Na czole Publiusza nabrzmiała żyła; zmrużył oczy, a jego ramię i łokieć poruszały się dziwnym, obrotowym ruchem. Dziewczyna wydęła wargi i zagryzła je. Publiusz przytknął bukłak do ust i zaczął pić, rozlewając wino po policzku. – Pójdę już – powiedziałem i odwróciłem się. Aratus pospieszył naprzód, by otworzyć mi drzwi. – Och, ależ ze mnie kiepski gospodarz! Siedzę tu i sam się zabawiam, a nic nie zaoferowałem gościowi. Co byś wolał, Gordianusie, bukłak czy... dziewczynę? – Zaczynam budowę młyna od jutra – rzuciłem, nie oglądając się na niego. – Mam nadzieję, że nie będziesz mi w tym przeszkadzał. Dziękuję za współpracę. Kiedy byłem już na ścieżce, Publiusz wybiegł za mną i położył mi rękę na ramieniu. Wyrwałem mu się; w jego oddechu czułem wino, na dłoni zaś zapach dziewczyny. – Jeszcze jedno, Gordianusie! – wykrzyknął nieskładnie. – Młyn musisz budować od początku. A niewolników sam możesz robić. A co, połowę niewolników w tym gospodarstwie sam zasadziłem w brzuchach ich matek. Nie trzeba ich kupować, widzisz, sam ich robię... więcej z tym zabawy, nie? I nie kosztuje ani miedziaka. Patrz na tego dużego pod drzewem oliwnym, jak budzi innych i goni do pracy. To jeden z moich bękartów. O, zrobiłem paru dużych, silnych chłopaków, którzy mogą trzymać resztę w ryzach. Karmię ich dobrze i pozwalam czasem pobawić się z Ważką, żeby byli zadowoleni. Nieważne, czy innym jest dobrze, czy źle, dopóki masz takich silnych, by ich trzymali krótko. Słabym dajesz tylko tyle żarcia, żeby mogli pracować, ale nie tyle, by się stali silniejsi niż potrzeba... Wsiadłem na konia. Aratus i drugi niewolnik zrobili to samo. – ...Ale co to, Gordianusie, nie chcesz podyskutować o rolniczej filozofii? Myślałem, że wszyscy wy, chłopcy z miasta, przyjaciele takich pierdołów jak Cycero, lubicie dyskusję... – Podszedł ku mnie, potykając się o wystające kamienne płyty. – Nie powinieneś tyle pić, Publiuszu, w taki gorący dzień. Przewrócisz się i coś sobie zrobisz. – To ta historia z praczkami wciąż cię złości, co? Ech tam, nic takiego! Babskie kłótnie. Gdybym naprawdę chciał ci dać nauczkę, posłałbym jednego z moich dużych bękartów. Tak, ty jesteś właśnie taki, jak mówią moi kuzyni. Kolejny byle kto z miasta, który za wysoko się wdrapał ponad swój stan. Smutny los Rzymu, skoro taki byle kto jak ty może położyć łapę na ziemi patrycjusza i zgrywać wiejskiego nobila. A drugi byle kto, Cycero, może się wkręcić na konsula. Jesteś tak nadęty, że aż ci głowa spuchła, Gordianusie. Może ktoś powinien ci ją rozłupać! – Uderzył z trzaskiem zaciśniętą pięścią w dłoń. Zakręciłem koniem w miejscu. Publiusz cofnął się zaskoczony i zakaszlał od kurzu wzbitego przez końskie kopyta. Jego osiłki w gaju oliwnym nadstawili uszu i zaczęli się zbliżać. – Co powiedziałeś o głowach, Publiuszu? – zapytałem ostro. – Co takiego? – Patrzył na mnie, nie rozumiejąc, i machał ręką, broniąc się przed kurzem. – Czy masz w zwyczaju uszkadzać głowy innych ludzi? – Nie wiem, o czym mówisz. To tylko taka figura retoryczna. – A gdybyś komuś rozłupał głowę, Publiuszu, co zrobiłbyś z ciałem? Jego świta otoczyła go kołem. Chwilowe zmieszanie minęło mu i mój sąsiad spojrzał na mnie wyzywająco. – Chyba lepiej będzie, jak opuścisz moją ziemię. Jak ci nie odpowiada moja gościnność, to jedź. I nie myśl, że zapomnę o swych prawach do strumienia. Jest mój, a nie twój! Odwróciłem się i zakrzyknąłem do swych niewolników, by jechali za mną. Ruszyłem kłusem, przechodząc szybko w pełny galop przez falujące trawy. W gorącym powietrzu niosło się cykanie świerszczy, w uszach miałem szum wichru, a stukot końskich kopyt o twardą ziemię wibrował echem w moim ciele. Wracający do pracy niewolnicy oglądali się zaniepokojeni. Nawet nie zwolniłem biegu, dojeżdżając do strumienia; zmusiłem konia do skoku ponad jego korytem. Dopiero na moim brzegu ściągnąłem wodze i pochyliłem się, by poklepać zwierzę po szyi. Stanąłem w cieniu i odpoczywałem, wsłuchując się w koński oddech i bicie własnego serca. Aratus i drugi niewolnik wrócili do swych obowiązków. Zamarudziłem nieco przy strumieniu, pozwalając koniowi napić się wody i skubać trawę. Kiedy miał dosyć, pojechałem powoli do stajni. Miałem już zsiadać, gdy kątem oka dostrzegłem w oddali jakiś ruch na gościńcu. Przysłoniłem oczy dłonią i wytężyłem wzrok. Z via Cassia na drogę prowadzącą do mojego domu skręcali dwaj mężczyźni. Jeden jechał na białym koniu, drugi na czarnym. Eko? Czyżby tak szybko wracał? To mogło oznaczać tylko kłopoty. Pospieszyłem jeźdźcom naprzeciw. Kiedy zbliżyliśmy się nieco do siebie, wydawało mi się, że po modnej bródce i fryzurze rozpoznaję Ekona, ale jego towarzysz był zdecydowanie za mały, jak na Belbona. Ściągnąłem wodze i przystanąłem, czekając na nich pośrodku drogi. Jechali stępa, aż w końcu ten na czarnym koniu przyspieszył i ruszył na spotkanie. Wyglądał na absurdalnie uszczęśliwionego; zdawać by się mogło, że oto nadjeżdża wielki uśmiech, a za nim koń i jeździec. Kiedy odległość między nami zmalała, tak że mogłem rozróżnić jego rysy, wiedziałem już, że musi to być twórca i pierwszy wyznawca owej tak popularnej wśród rzymskiej młodzieży mody. Do żadnego innego oblicza – nawet Marka Celiusza – nie mogła ona tak idealnie pasować jak do tej twarzy. Pasek krótko przyciętej brody doskonale podkreślał jego mocny podbródek i wspaniale wyrzeźbiony nos. Podgolone skronie i długa grzywka, w której prześwitywał srebrny odcień siwizny, świetnie harmonizowały z prostymi czarnymi brwiami i wysokim czołem. Żywe niebieskie oczy nieznajomego patrzyły tak intensywnie, jakby chciał mnie przyszpilić spojrzeniem do ziemi. – Pięknie! – powiedział, ściągając wodze i tocząc wzrokiem po okolicy. – Nawet bardziej, niż Marek Celiusz opowiadał. Trudno byłoby o lepsze miejsce, prawda, Tongiliusie? – zawołał, oglądając się na swego towarzysza. Oddychał głęboko, jakby smakując słodkie wonie siana i polnych kwiatów. – Piękny zakątek. Można by sobie wyobrazić, jak Pan pomyka tu przez pola. Gospodarstwo, o jakim śni każdy Rzymianin! Z szerokim uśmiechem wyciągnął do mnie rękę. Ująłem ją z wahaniem. Uścisk miał ciepły i mocny. – Musisz być dumnym i szczęśliwym człowiekiem, Gordianusie! Skinąłem głową i westchnąłem. – O, tak, Katylino. Bez wątpienia. ROZDZIAŁ X Spotkaliśmy się przelotnie przed dziesięciu laty, ale od tamtej pory – od skandalu z westalką – nie miałem z Katyliną nic wspólnego i prawie go nie widywałem, nawet gdy prowadził na Forum kampanię wyborczą. Zwłaszcza wtedy, gdyż widok nadchodzącego ze swym orszakiem kandydata wystarczał, bym brał nogi za pas. Rzymski polityk z oślim uporem poszedłby za uczciwym człowiekiem do sklepu, do tawerny, a nawet do burdelu, by żebrać o jego głos; jedyną nadzieją ucieczki było natychmiastowe podanie tyłów. Ponowne spotkanie z Katyliną od razu przywiodło mi na myśl poprzednie. Widziałem go w wyobraźni tak samo żywo jak wtedy – człowieka w wieku trzydziestu kilku lat, o czarnych włosach i brodzie (wówczas przyciętej zgodnie z bardziej konserwatywną modą) i tak regularnych, doskonale wyważonych rysach, że trudno go było nazwać po prostu przystojnym. Był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, którego urok zdawał się w niewidzialny sposób emanować od wewnątrz, jego zaś zewnętrznym wyrazem były rozjaśniająca jego oczy wesołość i tak łatwo wychodzący na usta uśmiech. Czas, jeśli nie ludzie, był dla Katyliny łaskawy. Jak mężczyźni zwykli mawiać o winie i kobietach, dobrze się starzał. W kącikach oczu i ust widać było zmarszczki, ale takie, jakie rzeźbi na twarzy częsty uśmiech. W błyszczących oczach i pod uśmiechem gdzieś na dnie można było dostrzec zmęczenie, ale to tylko napełniało je delikatnością, jeszcze przydającą mu uroku. Trudno go było nie lubić od pierwszego wejrzenia; nic dziwnego, że uważano go za tak niebezpiecznego. – Gordianusie – powiedział, wciąż ściskając mi prawicę – ileż to lat! Pamiętasz? – Tak. – Marek Celiusz powiedział, że będziesz pamiętał. A więc nie masz nic przeciwko temu, abym przybył do ciebie w odwiedziny? – Oczywiście, że nie. Jeśli Katylina dostrzegł moment wahania, zanim odpowiedziałem, nie dał tego po sobie poznać. – Marek też mnie o tym zapewniał. Muszę mieć jakieś schronienie, gdzie mógłbym po prostu od czasu do czasu zniknąć ze świata, a Marek Celiusz powiedział, że zna idealny do tego zakątek. To bardzo uprzejme z twojej strony, że mnie przyjmujesz. Nagle spostrzegłem, że wciąż trzyma moją dłoń. W jego dotyku było coś tak naturalnego i bezpretensjonalnego, że nawet tego nie zauważyłem. Łagodnie cofnąłem rękę. Katylina puścił mnie, ale nie spuszczał ze mnie oczu, jak gdyby jeszcze nie chciał mnie uwolnić spod swego wpływu. – To jest Tongilius. Wskazał na swego towarzysza, atletycznie zbudowanego młodzieńca z falującymi kasztanowymi włosami i mocno zarysowaną szczęką, gładko wygoloną, by widać było dołek w podbródku. Przeleciało mi przez myśl pytanie, czy uroku Katyliny można się nauczyć albo nabyć go przez wspólne przebywanie, Tongilius bowiem zdawał się posiadać go w miniaturze. Skłonił głowę i rzekł niskim, matowym głosem: – Jestem zaszczycony, mogąc poznać starego znajomego Katyliny. Oddałem ukłon. Przez długą, pełną zakłopotania chwilę staliśmy na środku drogi. Powinienem teraz dać jakiś wyraz gościnności, nieważne, czy prawdziwej, czy udawanej, ale czułem dziwne zmieszanie i nie miałem ochoty nic mówić. Oto nastał ten dzień. Czas na przysługę, której się domagał Marek Celiusz. Opierałem się, obawiałem, zbierałem siły, by przez to przejść... teraz, gdy krytyczna chwila nadeszła, poczułem się dziwnie pusty, niemal rozczarowany. W obecności Katyliny nie wyczuwałem niczego złowieszczego. Co więcej, nie byłem nią ani trochę skrępowany, co zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej. Musiałem się zastanowić, czy mój umysł nie tępieje, skoro nie dostrzegam i nie wyczuwam niebezpieczeństwa i oszustwa, mimo że muszą czaić się gdzieś blisko. Pierwszy przerwał milczenie Katylina. – A ten zbliżający się jeździec, czy to może być twój syn? Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem Metona, wracającego od muru na północy, gdzie Aratus musiał właśnie go zastąpić w nadzorowaniu niewolników. – Tak, to młodszy z moich dwóch synów. – To przypomnienie o dzieciach i grożącym im niebezpieczeństwie wywołało we mnie falę niepokoju, świadczącego, że jeszcze nie całkiem otępiałem. – Metonie, mamy gości. To jest Lucjusz Sergiusz Katylina, a to jego towarzysz Tongilius. Meto podjechał bliżej, z przekornym uśmiechem na ustach, choć nagłe spotkanie z tak osławioną postacią nieco go zmieszało. Katylina podał mu dłoń, którą chłopak ujął, jak pomyślałem, nieco zbyt skwapliwie. Przyciszonym głosem spytał gościa: – Czy rzeczywiście spałeś, panie, z dziewicą Westy? Szczęka mi opadła. – Metonie! Katylina odchylił się w tył i roześmiał tak głośno, że aż mój koń parsknął zaniepokojony. Tongilius śmiał się, nie otwierając ust. Meto zaróżowił się, ale wyglądał bardziej na zdziwionego niż zakłopotanego. Przyłożyłem sobie rękę do czoła i jęknąłem. – Aha, wiem już, jaką anegdotę opowiem dziś po kolacji – powiedział Katylina. Wyciągnął rękę i poczochrał Metona po głowie, co ten zdawał się przyjmować z zadowoleniem. Gdybym miał nadzieję, że odstraszy Katylinę zła kuchnia, Kongrio rozwiałby ją natychmiast. Tego wieczoru przeszedł samego siebie. Ponaglała go Bethesda, która zazwyczaj osądzała nieznajomych wyłącznie na podstawie ich wyglądu; Katylina i Tongilius wypadli zaś w jej ocenie pierwszorzędnie. Dzięki temu mogliśmy delektować się wyśmienitym gulaszem z wieprzowiny i fasoli, podanym z potrawką morelową. Po kolacji, tak jak poprzedniego dnia, kazałem wynieść sofy do atrium, ale Bethesda nie dotrzymała nam towarzystwa. Odkąd uczyniłem ją swą żoną, szybko przywykła do nowego statusu wyzwoleńca i rzymskiej pani domu i w mig nauczyła się egzekwować swoje prawa. W przeciwieństwie do niejednej nowoczesnej matrony nigdy jednak nie przekraczała pewnych granic, poza którymi umieściła także przyłączanie się do męskich konwersacji po posiłkach, jeśli w domu gościli obcy. Wycofała się zatem, zabierając z sobą Dianę. Meto pozostał; nie znajdowałem odpowiedniego sposobu, by go odprawić. Zresztą nasz gość właśnie jemu obiecał opowiadanie. – Wyśmienita kolacja – pochwalił Katylina. – Muszę ci raz jeszcze podziękować, że zgodziłeś się mnie gościć pod swym dachem, Gordianusie. – Przyznaję, że z początku się wahałem, Katylino. – Mówiłem wolno i wyraźnie. – Budzisz poważne kontrowersje, a ja osiągnąłem taki punkt w życiu, gdzie już nie szukam kontrowersji, lecz raczej ich przeciwieństwa. Ale Marek Celiusz wyłożył mi, dlaczego powinienem zaoferować ci swą gościnę, w sposób... nader przekonywający. – Tak, to istotnie młodzieniec z dużym darem perswazji, a przy tym wykazuje się talentem i inicjatywą. – W głosie senatora nie było cienia ironii, a iskry w oczach były tak wesołe jak poprzednio, bez najmniejszej sugestii groźby. – Elokwentny i uparty, nie ma dwóch zdań. Zdaje się też pojmować, że dobitny gest może przemawiać głośniej niż słowa. Katylina skinął głową, znów nie dając po sobie poznać, że dociera do niego podwójne znaczenie moich słów. – Podobno lubisz zagadki – dodałem. Uśmiechnął się, Tongilius natomiast zaśmiał się w głos. Wymienili spojrzenie jak dwaj przyjaciele rozbawieni im tylko znanym żartem. – Przyznaję się – powiedział Katylina. – To jego jedyny nałóg – dodał Tongilius. – W każdym razie lubi tak o sobie mówić. Na tym więc polega dowcip – że człowiek podejrzewany o krańcowe zepsucie za jedyną swą wadę uznaje skłonność do zabawy słowami. – A ty, Gordianusie, jak rozumiem, bardziej lubisz je rozwiązywać, niż układać. – Tak niegdyś było. – No, dobrze. Na początek zadam ci łatwą zagadkę. – Zastanowił się przez chwilę, po czym rzekł: – Jadalne warzywo bez szlachetnego rodowodu, przesadzone z wiejskiej ziemi na kamienne podłoże, gdzie wbrew wszelkim oczekiwaniom świetnie rośnie i wypuszcza pnącza daleko i szeroko. – To zbyt łatwe – odezwał się Meto. – Doprawdy? Wymyśliłem ją na poczekaniu. – Warzywo to groszek. Kamiennym podłożem jest Forum Romanum. – Mów dalej – zachęcił go Katylina. – A zatem rozwiązanie brzmi: Marek Tulliusz Cycero. – Dlaczego tak uważasz? Meto wzruszył ramionami. – Każdy wie, że przydomek rodowy Cycerona pochodzi od przodka, który miał szparkę na nosie, jak ziarno grochu*. Cycero przybył do Rzymu z Arpinum... z „wiejskiej ziemi”... i zbił fortunę na Forum, które jest całe wybrukowane kamieniami. Urósł zatem tak, jak nikt tego by nie oczekiwał po człowieku z nieznanego rodu. – Bardzo dobrze. A pnącza? – spytał Katylina, patrząc nie na Metona, lecz na mnie. – To jego wpływy, które sięgają szeroko i daleko – zakonkludował Meto. – Miałeś rację, to zbyt łatwa zagadka – przyznał Katylina. – Następnym razem będę musiał ułożyć trudniejszą. Jak myślisz, Gordianusie? – Tak – potwierdziłem. – To było zbyt oczywiste. – Masz na myśli zagadkę czy jej twórcę? – wtrącił Tongilius. Przez chwilę myślałem, że pytanie jest poważne i że za chwilę maski spadną z naszych twarzy. Młody człowiek zaśmiał się jednak z cicha i wyszczerzył zęby do swego mentora, zorientowałem się więc, że tylko wykorzystał okazję kolejnej gry słów. – Słyszałem, że znacie się z Cyceronem od dawna – zagadnął mnie Katylina. – Piętnaście czy dwadzieścia lat. – Siedemnaście – uściśliłem. – Poznałem go w ostatnim roku dyktatury Sulli. – Ach, prawda, Celiusz mi o tym przypomniał. Proces Sekstusa Roscjusza. – Byłeś jego świadkiem? – Nie, ale, naturalnie, wiele wówczas o nim mówiono. Głównie na temat Cycerona, ale pamiętam, że i twoje imię wymieniano w związku z tą sprawą, już po fakcie. Przypuszczam, że dzięki niej obaj z Cyceronem staliście się szeroko znani. – Przypisujesz mi zbyt wielką zasługę. Równie dobrze mógłbyś uczcić warząchew Kongriona za udział w przygotowaniu sosu. – Ależ, Gordianusie, jestem pewien, że twa skromność jest przesadna. – Nie przypisuję sobie ani zasług, ani win za osiągnięcia Cycerona. Owszem, pracowałem dlań dość często przez te lata, podobnie jak dla Krassusa czy Hortensjusza. – Zatem nie mam racji, mówiąc, że to Cyceronowi zawdzięczasz swą reputację zawodową? – Proces Sekstusa Roscjusza był przełomem dla wszystkich zainteresowanych. Katylina skinął głową. Przytknął kubek do ust i wychylił wino do dna, po czym podniósł go do góry, czekając na napełnienie. Rozejrzałem się i stwierdziłem, że w atrium nie ma ani jednego niewolnika, by nas obsłużyć. – Meto, idź i zawołaj którąś z dziewek kuchennych – poleciłem. – Nie ma potrzeby – powstrzymał mnie gość. Wstał i podszedł do stolika, na którym Bethesda zostawiła glinianą butelkę. Patrzyłem zaskoczony, jak rzymski patrycjusz sam sobie nalewa wino, ale Katylina wrócił na miejsce i usiadł, jakby nie zauważył, że właśnie uczynił coś niebywałego. – Czy to z twojej własnej winnicy? – zapytał. – Z czasów poprzedniego gospodarza, Lucjusza Klaudiusza. – Skinąłem głową. – To chyba jeden z lepszych roczników. – Niewątpliwie – zgodził się ze mną. – Bukiet ma mocny i pełny, a przy tym łagodny. Rozgrzewa gardło i brzuch, nie paląc przy tym ostrym smakiem. Przed wyjazdem chyba będę musiał wyżebrać u ciebie butelkę. – Czy długo u mnie zabawisz? – Tylko dzień lub dwa, za twoim przyzwoleniem. – Zapewne wybory konsula wymagają twej obecności w Rzymie. – Kampania przebiega zgodnie z planem – powiedział. – Ale proszę cię, Gordianusie, przyjechałem tu, by przez chwilę odpocząć od polityki. Pomówmy o czymś innym. Meto chrząknął dyskretnie, na co Tongilius zaśmiał się. – Zdaje się, że młodemu człowiekowi obiecano pewną opowieść... – Ach, prawda, tę historię z westalką! – przypomniał sobie Katylina. – Nie ma potrzeby, byś ją opowiadał, jeśli nie masz na to ochoty – pospieszyłem z zapewnieniem. – Co? Mam pozwolić, by inni zatruli umysł chłopaka własnymi wersjami? Jedyną obroną przed oszczerstwami jest opowiadanie o sobie, zanim inni się do tego wezmą. Co już wiesz na ten temat, Metonie? – Nic – odpowiedziałem za niego. – Wspomniałem mu o tym tylko przelotnie. – Niemniej wie, że oskarżano mnie o stosunek z dziewicą Westy. – Wie też, że cię uniewinniono. – Dzięki twojej pomocy, Gordianusie. – Do pewnego stopnia. – Twój ojciec jest skromnym człowiekiem – Katylina zwrócił się do Metona. – Skromność to piękna rzymska cnota, choć myślę, że częściej wysławiana niż praktykowana. – Tak jak dziewictwo westalek? – zasugerował Tongilius. – Zamilcz, Tongiliusie. Gordianus nie jest szczególnie religijny, jeśli dobrze pamiętam, ale nie ma powodu, byś kalał jego dom bluźnierstwami. Moja opowieść też nie oczerni westalek, gdyż wszyscy zainteresowani byli niewinni, włącznie ze mną. Ach, Metonie, sporo już czasu upłynęło, odkąd spotkałem kogoś, kto by jeszcze nie wiedział wszystkiego o tym skandalu. To doskonała okazja, bym zaprezentował własną wersję. – Tak, jak to uczyniłeś przed sądem – wtrącił znów Tongilius. – Cicho bądź. Nie, nie będę tu powtarzał wszystkiego, co mówiłem na rozprawie, bo nie ma potrzeby ujawniać wszystkich faktów, aby przedstawić prawdę. Trzeba uszanować godność i prywatność westalek. Powiem tylko tyle, ile potrzeba. – Odchrząknął i wypił łyk wina. – No, dobrze. Do tego incydentu doszło przed dziesięciu laty, tuż przed wybuchem powstania Spartakusa. Zdarzyło mi się przelotnie zaprzyjaźnić z pewną westalką o imieniu Fabia. Spotykałem ją na wyścigach rydwanów, w teatrze i na przyjęciach. – Myślałem, że westalki nie kontaktują się z mężczyznami – zdziwił się Meto. – Nieprawda, choć od tego właśnie skandalu ich życie towarzyskie i wystąpienia publiczne zostały ograniczone, aby zapobiec powtarzaniu się takich kłopotliwych epizodów. Wcześniej jednak westalki mogły obracać się w świecie z względną swobodą, o ile towarzyszyły im przyzwoitki, a one same zachowywały się z godnością. Wiążą ich śluby czystości, a nie odosobnienia. Pewnego wieczoru otrzymałem pilne wezwanie od Fabii. Błagała mnie, bym przybył do niej, do domu westalek, twierdząc, że stawką jest jej życie i honor. Jak mógłbym odmówić? – Ale przecież odwiedziny u westalek po zmroku karane są śmiercią! – zdumiał się Meto. – Cóż może być lepszą przyczyną, by ryzykować życie, niż rozpaczliwe wezwanie pięknej dziewicy? Czy wspomniałem, że Fabia była piękna? Była bardzo piękna... prawda, Gordianusie? – Być może. Nie pamiętam. – Ha! Twój ojciec, Metonie, jest równie ostrożny i skryty jak skromny. Nie wierzę mu. Raz ujrzawszy twarz Fabii, nigdy nie mógłby jej zapomnieć. Ja nie zapomniałem. Tongiliusie, nie strój min! Nie masz prawa do zazdrości. Moje stosunki z dziewczyną były czyste, niewinne i poza wszelką krytyką. Hmm... Gordianus patrzy na mnie sceptycznie. Wtedy również był sceptykiem, ale jego wątpliwości nie przeszkodziły mu w uratowaniu mnie i Fabii przed okrutnym losem. Ale uprzedzam fakty. Odpowiadając na wezwanie, udałem się do domu westalek. Drzwi stały otworem, jak zawsze, ponieważ to prawo, a nie mocne wrota i antaby, trzyma mężczyzn z daleka. Bywałem wcześniej w komnacie Fabii, zawsze z przyzwoitką i za dnia, oczywiście, więc bez trudu do niej trafiłem. Była zaskoczona moim przybyciem, okazało się bowiem, że nie wysyłała żadnego wezwania! Pomyślałem, że to kiepski kawał któregoś z wątpliwych przyjaciół, dopóki obojga nas nie przeraził nagły krzyk. – Krzyk? – powtórzył zafascynowany opowieścią Meto. – Dobiegał zza kurtyny. Był to krzyk umierającego człowieka, jak się okazało. Rozsunąłem kurtynę i zobaczyłem, jak wije się na podłodze z podciętym gardłem, a obok niego leży zakrwawiony nóż. Cały dom w jednej chwili stanął na nogi. Zanim zdołałem pomyśleć o ucieczce, sama virgo maxima, wkroczyła do komnaty. Sytuacja była nieprzyjemna. – Ach, Lucjuszu, jak wielki masz dar niedomówienia! – Tongilius roześmiał się w głos. Katylina uniósł brew. Gest był patrycjuszowski, ale w połączeniu z wąską bródką i niesfornymi kędziorami na głowie nadawał mu wygląd satyra spoglądającego na pozbawioną opieki owieczkę. – Nie była kompromitująca – podjął opowieść – ponieważ oboje byliśmy kompletnie ubrani, ale pozostawało do wyjaśnienia to, że przebywam w zabronionym miejscu, no i oczywiście obecność tamże zwłok. Czy wiesz, Metonie, jaka jest kara za takie przestępstwa? Meto energicznie pokręcił głową. – Doprawdy, Gordianusie, zaniedbałeś edukację chłopca. Nie opowiadasz mu anegdot z twoich dawnych przygód, rozwodząc się nad soczystszymi szczegółami? Kiedy westalka zostaje przyłapana na grzesznych stosunkach z mężczyzną, jego spotyka śmierć przez publiczne biczowanie. Bolesna i hańbiąca śmierć, ale jeszcze nie najgorszy to los z możliwych. Ot, śmierć jak śmierć. Ale dla westalki... o, jej koniec jest o wiele bardziej dramatyczny. Spojrzałem na syna, który wpatrywał się w mówcę pochłonięty bez reszty. Tongilius, który wielekroć musiał słyszeć tę opowieść, wydawał się szczerze ubawiony fascynacją chłopca. – Czy mam ci powiedzieć, jaka kara spotyka westalkę, której zostanie udowodniona nieczystość? Meto kiwnął energicznie głową. – Ależ, Katylino – zaprotestowałem. – Przecież chłopak oka nie zmruży tej nocy! – Nonsens! Młodzieniec w tym wieku pożąda obrazów grozy i zepsucia. Piętnastolatek śpi znacznie lepiej, gdy ma głowę świeżo wypełnioną okropnościami. – W tym miesiącu skończę szesnaście lat – przypomniał Meto. – O, widzisz. Doprawdy, jesteś nadopiekuńczy, Gordianusie. A więc: najpierw zabiera się jej diadem i płócienną szatę. Potem najwyższy kapłan, pontifex maximus, osobiście poddaje ją chłoście. Jemu bowiem, jako głowie religii państwowej, bezpośrednio podlegają wszystkie westalki. Po biczowaniu zostaje przyodziana, jakby to były zwłoki, i w zamkniętej lektyce obnosi się ją po Forum z konduktem płaczących krewnych... ohydna parodia jej własnego pogrzebu. Zanoszą ją do miejsca tuż za bramą Kollińską, gdzie czeka przygotowana nieduża podziemna komora, w której znajduje się sofa, lampa oliwna i stół z niewielką ilością jedzenia. Dziewczynę opuszcza się do środka po drabinie, nie czyniąc jej żadnej krzywdy, jej osoba bowiem nadal jest poświęcona bogini, nie można jej więc po prostu zabić. Drabinę się wyciąga, komora zostaje zamknięta i przysypana ziemią. Żaden człowiek nie bierze na siebie jej śmierci; Westa sama ją zabiera. – Chcesz powiedzieć, że zostaje żywcem zakopana? – Ni mniej, ni więcej. Teoretycznie, jeżeli sąd się pomylił i westalka jest niewinna, bogini nie odbierze jej życia i dziewczyna pozostanie w komorze na wieki. Ponieważ jednak jest ona szczelnie zamknięta, biedactwo i tak już nie ma szans wrócić między ludzi i odzyskać czci. Westa z pewnością w końcu się nad nią ulituje i zgasi jej życie, zamiast pozwalać jej żyć całą wieczność w zimnym i ciemnym grobie, w rozpaczy i samotności. Meto patrzył na niego ze zgrozą, wyobrażając sobie zapewne taką ewentualność. – Na szczęście pięknej Fabii się to nie przydarzyło – kontynuował Katylina. – Jest jak najbardziej żywa i wciąż służy Weście, chociaż nie rozmawiałem z nią od lat. Możemy podziękować twojemu ojcu za jej ratunek. Gordianusie, ty naprawdę nigdy nie opowiadałeś o tym synowi? Zwykłe wyjawienie prawdy nie ma nic wspólnego z przechwalaniem się. Ale jeżeli Gordianus jest na to zbyt skromny, ja opowiem to za niego. Na czym to stanęliśmy? Aha, tak, jestem więc w domu westalek, w środku nocy, sam na sam z Fabią i świeżymi zwłokami. Virgo maxima, która nas nakryła, automatycznie sama została zamieszana w skandal i rozpaczliwie pragnęła uniknąć następnych. Posłała po pomoc do szwagra Fabii, młodego, robiącego karierę adwokata, już sławnego ze sprytu... Marka Tulliusza Cycerona. Tak, tak... dzisiejszego konsula... choć któż wtedy mógł znać jego przeznaczenie? Cycero z kolei posłał po Gordianusa. I to właśnie on odkrył mordercę, który wciąż czaił się w domu westalek, choć nikt inny nie mógł go znaleźć. Okazało się, że ów człowiek przeliczył się z możliwościami ucieczki i został jak w pułapce na dziedzińcu. Schował się... uwierzysz?...w sadzawce, wśród lilii wodnych, oddychając przez pustą trzcinę. To właśnie twój ojciec spostrzegł, że trzcina się przesunęła, i wyciągnął krztuszącego się mężczyznę z wody. Zabójca zaatakował go nożem. Rzuciłem się nań i w chwilę potem nadział się na własne ostrze. Jednak zanim umarł, wyznał, że to mój wróg, Klodiusz, zlecił mu to wszystko, napisanie fałszywego listu, zwabienie mnie do domu westalek, a wreszcie zamordowanie wspólnika, żebym nie tylko został nakryty w dwuznacznej sytuacji, ale w dodatku z krwią na rękach w świętym miejscu! – Ale proces się odbył? – upewnił się Meto. – W pewnym sensie. Zabójca nie żył, więc niczego nie można było Klodiuszowi udowodnić. Mimo to, mając jako adwokata największego świętoszka Rzymu... mam na myśli oczywiście młodego Marka Katona*... Fabia uzyskała uniewinnienie, a z nią i ja. Klodiusz został tak zhańbiony, że uciekł do Bajów, by tam przeczekać, póki skandal nie pójdzie w zapomnienie. No, nie musiał czekać długo. To był rok, kiedy gladiator Spartakus wszczął bunt niewolników i drobna sprawa z westalkami szybko ucichła. No cóż, Metonie, chyba cię rozczarowałem. Skandal w końcu nie okazał się skandalem, jak widzisz, tylko spiskiem moich wrogów, mającym na celu w najlepszym razie okrycie mnie hańbą, a w najgorszym uśmiercenie mnie. Nie mogę się pochwalić, że jestem człowiekiem, który pozbawił dziewictwa westalkę i przeżył, by o tym opowiadać, ponieważ nigdy niczego podobnego nie zrobiłem. Odsunąłem jedynie od siebie fałszywe oskarżenie, dzięki pomocy sprytnych adwokatów i jeszcze od nich sprytniejszego Gordianusa Poszukiwacza. Czyż to nie ironia losu, Gordianusie, że to właśnie Cycero cię wezwał, byś rozwikłał tę zagadkę? Oczywiście to nie mnie chciał ratować, lecz Fabię, przyrodnią siostrę swej żony. Ale też w tamtych czasach ja i Cycero nie byliśmy jeszcze wrogami. Nastąpiła długa cisza. Tongiliusowi głowa zaczęła opadać na piersi, a i Metona ogarnęła senność, mimo całego podniecenia opowieścią. – Młodzi mężczyźni potrzebują więcej snu niż starsi – zauważył Katylina. – Właśnie. Jazda do łóżka, Metonie. Nie zaprotestował, lecz wstał i z szacunkiem ukłonił się gościom, zanim wyszedł. Wkrótce i Tongilius udał się na spoczynek do izby, którą miał dzielić z Katyliną. Zostaliśmy w atrium we dwóch. Noc była ciepła i bezwietrzna. Lampy zaczynały gasnąć, a pozbawione księżycowego blasku niebo jaśniało miriadami gwiazd. – I co, Gordianusie, czy oddałem sprawiedliwość tej historii i twojemu w niej udziałowi? Nie odpowiedziałem od razu, patrząc na gwiazdy, nie na mojego gościa. – Rzekłbym, że przedstawiłeś fakty wystarczająco wiernie. – Nie jesteś jednak zadowolony. – Powiedzmy, że mam wątpliwości. – Wątpliwości? Proszę, bądź szczery, Gordianusie. – Zawsze wydawało mi się dziwne, że mężczyzna poświęca tyle czasu i wysiłku na adorowanie młodej kobiety, która ślubowała czystość, jeżeli nie kierują nim jakieś ukryte motywy. – I znów nie zrozumiany! Czy to bogowie rzucili na mnie tę klątwę, że świat rzadko potrafi dostrzec moje prawdziwe oblicze? Kiedy moje motywy są najczystsze, inni w nie wątpią; kiedy zaś moje zamiary ześlizgują się ze ścieżki cnoty, przekonuję się, że ludzie garną się do mnie z pochwałami. – A skąd Klodiusz wiedziałby, że odpowiesz na to fałszywe wezwanie od Fabii, gdyby nie miał dowodów na to, że łączy was coś więcej niż przyjaźń? – To kolejna ironia losu. Często właśnie wrogowie najtrafniej oceniają charakter człowieka. Klodiusz znał moje czułe serce i żądną przygód duszę. Wymyślił najbardziej zakazaną przynętę z możliwych i skusił mnie nią. Gdybym naprawdę był kochankiem Fabii, wyczułbym fałsz w jej rzekomym wezwaniu. – Przypominam sobie też, że w mowie obrończej Kato mocno podkreślał fakt, że kiedy virgo maxima wpadła do komnaty, zastała was oboje w pełnym ubraniu. – Nie zapominaj, że i zabójca zeznał to samo przed śmiercią. Miał instrukcje od Klodiusza, by czekać z zabiciem wspólnika do chwili, kiedy oboje się rozbierzemy, żeby znaleziono nas właśnie w takim stanie. Ale sam powiedział: „Oni nie mieli zamiaru się rozbierać!” Powtórzył to kilka razy, pamiętasz? – I to właśnie kazało mi się zastanowić; skąd bowiem Klodiusz miał pewność, że się rozbierzecie? Po drugie, aby się kochać, mężczyzna i kobieta bynajmniej nie muszą zdejmować szat, jedynie je nieco... inaczej ułożyć. – Spojrzałem na twarz Katyliny, ale płomyki lamp przygasły tak bardzo, że jego oczy zasłaniał mrok, a rysy twarzy zamazały się. Jego wargi jakby wygięły się w uśmiechu, ale może to sobie tylko wyobrażałem. – Ach, Gordianusie, jesteś przewrotny jak adwokat. Cieszę się, że to ten idiota Klodiusz występował jako oskarżyciel, a nie ty, bo moja linia obrony zostałaby starta w pył. – Westchnął głęboko. – Ale to wszystko już zamierzchłe dzieje, martwe jak Spartakus... Ot, nieco upiorna historyjka przyspieszająca puls młodzieńców takich jak twój syn. – Tak, a skoro już o nim mowa... – Czyżbym znowu słyszał nutę niezadowolenia w twoim głosie? – Jeżeli masz przebywać pod moim dachem, wolałbym, abyś uszanował mój autorytet jako głowy tego rodu. – Czy cię obraziłem, Gordianusie? – Więcej niż raz podałeś w wątpliwość moje zdanie w sprawie mojego syna, i to w jego obecności. Zdaję sobie sprawę, Katylino, że to przez twą skłonność do ironii, ale Meto może wziąć twoje uwagi na serio. Proszę, abyś się powstrzymał od ośmieszania mnie, choćby i najdobrotliwszego. Starałem się mówić spokojnie. Zapadło długie milczenie. Widziałem, że Katylina zwrócił twarz ku gwiazdom, zaciskając szczęki. Brak odpowiedzi wskazywał na to, że wpadł w gniew i zagryza język, by nie wybuchnąć. Może go uraziłem, ale nie żałowałem tego. Nagle wybuchnął... śmiechem. Cichy, niski i łagodny śmiech stopniowo ucichł, a po chwili usłyszałem, jak mówi: – Gordianusie... Ale nie, pomyślisz, że znów cię wyśmiewam... Muszę jednak to powiedzieć. Jak ja mogę podkopać twój autorytet u tego chłopca? Każdy głupiec dostrzegłby, że on cię uwielbia. Takie oddanie jest jak opoka, a moje żarty są jak ciskane w nią kamyki. Mimo to przepraszam cię i proszę o wybaczenie. To grubiaństwo z mojej strony, i głupota. Nie chciałem cię urazić. Widzisz? Mówiłem, że ludzie mylnie mnie rozumieją. Gdybym tylko nauczył się postępować odwrotnie do mych intencji, może wówczas wszyscy byliby ze mnie zadowoleni... Patrzyłem nań w półmroku, niepewny, czy się obrazić, czy dać oczarować, czy śmiać się z jego dowcipu, czy się go bać. – Jeżeli nie mam do ciebie zaufania, Katylino, to być może dlatego, że zamiast mówić wprost, posługujesz się zagadkami. – Ludzie oferują zagadki, gdy nie mogą zaoferować rozwiązań. – Jesteś cynikiem. Zaśmiał się cicho, tym razem z odcieniem goryczy. – Broniąc się przed nienaprawialną brzydotą życia, jeden ucieka w nonszalancję i cynizm, inny w zadufanie. Którym z tych ludzi jest Cycero, a którym ja? Nie, nie odpowiadaj. – Milczał przez chwilę, po czym rzekł: – Podobno pokłóciłeś się z Cyceronem. – Zawsze dzieliły nas różnice. Nie chcę już więcej dla niego pracować. Nie było to kłamstwem. – Nie tylko ty się zawiodłeś na Cyceronie. Przez całe lata paradował w szatach żarliwego, niezależnego obrońcy reform, człowieka spoza układów walczącego ze status quo. Ale kiedy nadszedł czas walki o konsulat, stwierdził, że elektorat zwolenników reform należy już do mnie. Bez najmniejszego wahania przeszedł więc do przeciwnego obozu i stał się marionetką najbardziej reakcyjnych sił Rzymu. Zmienił retorykę bez zająknięcia, czy nawet pauzy dla nabrania oddechu! Och, wielu było tym zdumionych, ale ja to przewidywałem od pierwszych dni kampanii. Człowiek, który uczyni wszystko, byle wygrać wybory, to człowiek bez zasad, a Cycero jest najgorszym tego przykładem. Wszyscy jego zwolennicy, mający choć odrobinę charakteru – jak młody Marek Celiusz, porzucili go, tak jak on ich porzucił, by wskoczyć na kolana oligarchii. Ci, którzy przy nim pozostali, mają nie więcej zasad od niego samego. Wykręcają się ku władzy jak słoneczniki za słońcem. Ostatni rok w Rzymie był jedną wielką farsą... – Nie byłem w mieście przez cały rok. – Ale z pewnością odwiedzasz Rzym? – Ani razu. – Trudno ci mieć to za złe. To kłębowisko żmij, a co gorsza, brak już nadziei. Oligarchowie wygrali. Na ludzkich twarzach widać rezygnację. Mała grupka rodzin posiada lub kontroluje wszystko i nie uczyni nic, by podzielić się swym bogactwem z innymi. Była jakaś szansa na reformy, kiedy trybun Rullus wystąpił z projektem zmian w prawie agrarnym, ale Cycero oczywiście dopilnował, by spełzły na niczym... – Proszę, Katylino. Z pewnością słyszałeś od Celiusza, że rozmowa o polityce jest dla mnie jak użądlenie pszczoły: nieledwie puchnę od niej i dostaję wyprysków. Choć jego oczy skryte były w cieniu, wiedziałem, że wbił we mnie wzrok. – Dziwny z ciebie człowiek, Gordianusie. Zapraszasz mnie do siebie, kandydata na konsula, a jednak nie możesz znieść rozmowy o losach Rzymu. – Sam powiedziałeś, że przybyłeś tu, by uciec od polityki. – Istotnie. Mimo to myślę, że nie jestem tu jedynym specjalistą od zadawania zagadek. Siedział w mroku nieruchomo, obserwując mnie. Być może Katylina nie ufał mi bardziej niż ja jemu; ale który z nas miał większe powody do podejrzliwości? Mógłbym go wprost zapytać, co wie o bezgłowych zwłokach, które podrzucono w mojej stajni; ale jeśli sam był za to odpowiedzialny, trudno się spodziewać, aby się przyznał, a jeśli rzeczywiście nie wie o nich nic, i tak bym mu nie uwierzył. Pomyślałem jednak, że mogę zastawić pułapkę, układając słowa w krąg wokół niego, a potem zacisnąć pętlę. – Twoja dzisiejsza łamigłówka, Katylino, była rzeczywiście łatwa – zacząłem. – Ale wciąż nie mogę dojść do rozwiązania tej, którą powiedział mi Marek Celiusz, odwiedzając mnie w ubiegłym miesiącu. Mówił, że ty ją wymyśliłeś, więc z pewnością znasz rozwiązanie. – Jaka to zagadka? – Brzmiała mniej więcej tak: Widzę dwa ciała. Jedno jest chude i zmarniałe, ale ma wielką głowę. Drugie jest wielkie i silne, ale w ogóle nie ma głowy. Katylina nie odpowiedział od razu. Po zmianie układu cieni na jego twarzy domyśliłem się, że zmarszczył brwi. – To Celiusz ci ją powiedział? – spytał po chwili. – Tak. Rozważania nad nią sprawiły mi wiele kłopotu. I znów nie było to kłamstwo. – To dziwne, że ci ją powtórzył. – Dlaczego? Czy to sekret? Pomyślałem o tajnych zebraniach, szyfrowanych wiadomościach i przysięgach pieczętowanych krwią. – Niezupełnie. Ale na każdą zagadkę jest odpowiednia pora i miejsce, a czas na zadanie akurat tej jeszcze nie nadszedł. Dziwne... – Katylina wstał z sofy. – Poczułem się nagle zmęczony, Gordianusie. Podróż dała mi się we znaki, no i chyba za dużo zjadłem przysmaków Kongriona. Chciałem wskazać mu drogę, ale on już wychodził z atrium. – Nie trudź się budzeniem mnie rano. Jestem rannym ptaszkiem i będę na nogach jeszcze przed niewolnikami – rzucił na odchodnym przez ramię. W chwilę potem ostatnia lampa zaskwierczała i zgasła. Położyłem się z powrotem na sofie, zastanawiając się w ciemności, dlaczego Katylina wstrzymał się z wyjaśnieniem własnej zagadki. Nieco później tej nocy obudziłem się w sypialni, u boku Bethesdy, na zew natury. Noc była ciepła, więc nie szukałem okrycia. Wyszedłem na korytarz i ruszyłem ku ubikacji. Lucjusz Klaudiusz, nie skory do pozbawiania się wygód, wyposażył dom w wewnętrzną kanalizację, zupełnie jak w Rzymie. Korytarz biegł wzdłuż jednej ze ścian atrium. Przez małe okienko nagle na jednej z sof spostrzegłem ciemny kształt i aż się wzdrygnąłem. To było czyjeś ciało. Od razu wiedziałem, choć w mdłym świetle gwiazd niewiele było widać. Patrzyłem na sztywną, nieruchomą bryłę, czując, jak ogarnia mnie dreszcz strachu, zaraz zastąpiony przez falę gniewu, że we własnym domu muszę doznawać takich emocji. I wtedy kształt się poruszył. To był żywy człowiek. Obrócił nieco głowę i zobaczyłem, że to Katylina. Leżał na sofie z rękoma splecionymi na brzuchu, nie wydając najmniejszego odgłosu. Mógłbym pomyśleć, że śpi, ale miał otwarte oczy. Wydawał się zatopiony w myślach. Obserwowałem go przez dłuższą chwilę, po czym cicho odszedłem. W ubikacji starałem się zachowywać jak najciszej. W drodze powrotnej znów się zatrzymałem przy oknie; nie zmienił przez ten czas pozycji. Nagle zerwał się na równe nogi. Pomyślałem, że mnie zobaczył albo usłyszał, ale on nie zwrócił na mnie uwagi. Zaczął wolno chodzić wokół atrium, okrążając sadzawkę. Ręce założył na piersi, pochylił głowę. Po chwili wrócił na sofę; położył się z ręką na twarzy, drugą bezwładnie opuścił na posadzkę. Jego postawa wyrażała albo głębokie zmęczenie, albo rozpacz, ale z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk; nie chrapał, nie szlochał, nawet nie wzdychał. Oddychał równo jak człowiek w pełni przytomny. Chyba rozmyślał. Wróciłem do sypialni i przytuliłem się do Bethesdy; poruszyła się, ale nie obudziła. Obawiałem się, że i ja nie będę mógł zasnąć, rozmyślając i niepokojąc jak mój gość, ale Morfeusz przybył szybko i wciągnął mnie głęboko w czarne odmęty sennego zapomnienia. ROZDZIAŁ XI W stałem rano, spodziewając się zastać Katylinę jeszcze w łóżku po bezsennej nocy, mimo zapewnień o wczesnym rozpoczynaniu dnia, ale kiedy zajrzałem do pokoju, który miał dzielić z Tongiliusem, zobaczyłem tylko dwa puste posłania, schludnie nakryte prześcieradłami. Kiedyż ten człowiek spał i czy w ogóle zasnął? A może, pomyślałem w przebłysku nadziei, już na dobre wyjechali? Niestety, jedna z niewolnic w kuchni poinformowała mnie, że goście zjedli trochę chleba i daktyli, po czym zabrali konie ze stajni i pojechali gdzieś, zapowiadając powrót około południa. Bardzo dobrze, pomyślałem. Im mniej będę musiał ich zabawiać, im mniej ich wizyta zakłóci normalny rytm gospodarstwa, tym lepiej. Katylina przynajmniej miał dobre maniery, jak przystało na patrycjusza. Mógłby się przecież okazać znacznie uciążliwszym gościem. Zabrałem Metona i Aratusa nad strumień, aby dokończyć nasze pomiary i obliczenia związane z budową młyna. Na chwilę, pochłonięty pracą, zupełnie zapomniałem o Katylinie; potem naszły mnie nowe wątpliwości. Pojechał gdzieś z Tongiliusem, ale dokąd i w jakim celu? Jako mój gość mógł swobodnie wędrować po całej posiadłości, ale oni wzięli konie, a niewolnica twierdziła, że udali się w stronę via Cassia. Katylina powiedział, że wrócą do południa, nie mogli więc się wybrać daleko. Jakiego rodzaju interesy mógł mieć w pobliżu... i z kim? Nie podobała mi się wizja wykorzystywania mego domu jako bazy do prowadzenia jakichkolwiek konszachtów w okolicy. Marek Celiusz o niczym takim mnie nie uprzedzał, zapewniając, że Katylina będzie mnie odwiedzał jedynie, by odpocząć od miasta, albo też na popas w drodze na północ. Zastanawiałem się, czy nie okazać mu wyraźnie swego niezadowolenia. Wydawało się to logiczne, ale ciągle przypominał mi się Nemo. Usiłowałem wyrzucić z głowy podobne myśli i skoncentrować się na wykonywanej pracy, ale nie mogłem i w efekcie czułem coraz większą irytację. Nastroju nie poprawiał mi też widoczny brak zainteresowania Metona. Miałem nadzieję, że młyn wodny pobudzi jego wyobraźnię, zwłaszcza że jedną z przyczyn całego przedsięwzięcia była chęć udzielenia mu praktycznej lekcji z zakresu budownictwa i mechaniki. Chłopak jednak nie miał głowy do arytmetyki i geometrii i szybko znudziło go przytrzymywanie sznurka i przemieszczanie się po kilka kroków w różne strony. Wkrótce poprosił o pozwolenie na powrót do domu, mówiąc, że upał przyprawia go o zawroty głowy. Ja sam niezgrabnie posługiwałem się przyrządami mierniczymi i często podawałem Aratusowi błędne odczyty, po czym po chwili się poprawiałem. Za każdym razem coraz niecierpliwiej wierzchem dłoni wycierał tabliczkę woskową. Już miałem udzielić mu reprymendy, kiedy on zamknął oczy i starł pot z czoła. Słońce stało już bezpośrednio nad nami i może to tylko upał działał nam na nerwy? – Przerwiemy teraz, dopóki nie zrobi się chłodniej – oznajmiłem. Aratus skinął głową i pospiesznie zebrał przyrządy, po czym odszedł do domu. Było oczywiste, że się ucieszył, mogąc zniknąć mi z oczu. Zrezygnowany zastanawiałem się, czy którykolwiek inny gospodarz dawałby sobie radę, będąc w tak złych stosunkach ze swym zarządcą. Przez moment kusiło mnie, by zastąpić go kimś innym, ale na razie ta myśl przekraczała moje możliwości. Poszedłem po swój poobijany cynowy kubek i wróciłem nad strumień, by nabrać zimnej wody i obmyć twarz. Dzień zapowiadał się nieznośnie upalny. Posłyszałem jakiś szelest, odwróciłem się i ujrzałem wychodzącego zza pnia dębu Metona. Uśmiech na jego twarzy sugerował, że odpoczynek od geometrii poważnie poprawił mu nastrój. Za jego plecami spostrzegłem jakiegoś mężczyznę. Pomyślałem zdziwiony, że odwiedza mnie jeszcze jeden nieznajomy. Patrzyłem nań, nie poznając, lecz nagle zorientowałem się w zmianie. – Gdzie twoja broda, Katylino? – spytałem. Pogładził się po wygolonej szczęce, śmiejąc się cicho. – Użyczysz mi swego kubka? – spytał, zamiast odpowiedzieć. – Już sam spacer tu od stajni przyprawił mnie o pragnienie. Podałem mu naczynie. Uklęknął na brzegu, a ja przysiadłem w cieniu, na szerokim, płaskim głazie. Katylina napił się do syta, po czym dołączył do mnie. Meto zsunął sandały i brodził w wodzie, chłodząc stopy. – Tongilius zgolił mi ją dziś rano – powiedział, znów gładząc się po podbródku i szczękach. – Niezła robota, wziąwszy pod uwagę kiepskie oświetlenie. – Ogolił cię, zanim wyjechaliście? Skinął głową. Kiedy ten człowiek śpi? – Nie szkoda ci było? Wyglądałeś tak niezwyczajnie... – powiedziałem z zamierzoną ironią. Ostatnio każdy przybysz z miasta obnosił się z taką bródką. – Ten, kto zapoczątkuje jakąś modę, powinien pierwszy z nią zerwać – odparł zręcznie. – Wyborcy pomyślą, że jesteś frywolny i zmienny. – Wyborcy, którzy mnie znają, wiedzą lepiej. Ci, którzy mną gardzą, będą chcieli widzieć w tym znak, że mogę się zmienić, i dlatego uznają, że warto mnie poprzeć, a w każdym razie rozbroić. Nie obawiam się też, by ktokolwiek w Rzymie, przyjaciel czy wróg, miał mnie za frywolnego. – Zmarszczył czoło na chwilę, po czym uniósł głowę ku niebu, mrużąc oczy przed prześwitującym między liśćmi słońcem. – To ten wypad na wieś dobrze mi zrobił. Jak skok do chłodnej wody. Nowe otoczenie inspiruje człowieka do zmian. Czuję się, jakbym odmłodniał o dziesięć lat i znalazł się o tysiąc mil od Rzymu. Powinieneś sam spróbować, Gordianusie. – Przenieść się o tysiąc mil od Rzymu? – Nie, zgolić brodę! – Katylina zaśmiał się. Meto, brodzący nieopodal w strumieniu, nie zwracał uwagi na naszą konwersację, mimo to jednak mój gość nachylił się ku mnie i zniżył głos do szeptu. – Kobietom się podoba, kiedy mężczyzna najpierw zapuszcza brodę, a potem ją goli. Podnieca je zmiana, rozumiesz? Wyobraź sobie reakcję Bethesdy, gdybyś nagle zjawił się w jej łóżku bez brody. Aha, widzisz? Uśmiechasz się. Wiesz, że mam rację. Uśmiechnąłem się, a nawet lekko roześmiałem, po raz pierwszy tego dnia. Uznałem jednak, że tę zmianę nastroju spowodował chłód cienia i szum płynącej wody, odpoczynek od kwaśnej miny Aratusa i widok radości Metona, beztrosko pluskającego się w strumieniu. Nie miała ona nic wspólnego z uśmiechem Katyliny. Meto w końcu wylazł z wody i przyłączył się do nas. Postał chwilę na jednej, potem na drugiej nodze, susząc stopy przed włożeniem sandałów. Na tle strumienia, z włosami rozświetlonymi słońcem wyglądał jak marmurowy posąg niewinnego młodzieńca, jeden z tych, które tak uwielbiają Grecy. To niemożliwe, pomyślałem, że jest już prawie mężczyzną. Wciąż jeszcze był zbyt chłopięcy. Ponieważ sam nigdy nie byłem urodziwy, nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle. Nie ulegało wątpliwości, że tacy ludzie jak Pompejusz, nie wspominając o Katylinie, wykorzystywali swą urodę przy wspinaniu się po szczeblach kariery. Marek Celiusz ulepiony był z tej samej gliny. Z drugiej zaś strony Cycero udowodnił, że brzydota nie przeszkadza w osiąganiu szczytów. Dla młodzieńca bez zasobów finansowych, podobnie zresztą jak dla kobiety, piękno może być równie dobrze przekleństwem, jak i błogosławieństwem, przyciągając niewłaściwego rodzaju protektorów i prowadząc do zbytniej ufności we własny urok. Żałowałem, że Meto nie okazuje więcej powagi i zdrowego rozsądku. Chłopak dokończył wiązania sandałów i usiadł przy mnie. Jego uśmiech był tak radosny i szczery, że poczułem się głupio z powodu swoich obaw. Na plecach czułem ciepły dotyk słońca, które rzucało na nie małe plamki spomiędzy liści. Lekki wietrzyk szumiał w wysokiej trawie na brzegu. Świat przenikała cisza, którą tylko podkreślał plusk wody, świergot ptaków i dalekie pobekiwanie kóz. Meto jest równie dobrze wyposażony przez naturę, by odnaleźć własną drogę, jak ja, a może nawet lepiej. Kto wie, jakie drzwi zdołałbym przed sobą otworzyć, mając jego wygląd i urok, pomyślałem, westchnąwszy. Czy już we wszystkim będę się dopatrywał ponurych wróżb? – I co? – Meto patrzył na mnie wyczekująco. – Co i co? Katylina wyprostował się, ściągając usta. – Podejrzewam, że twój syn sądzi, iż omawialiśmy inny temat. Widzisz, powiedziałem mu w stajni, że jeśli nie będziesz miał nic przeciwko temu... – Kopalnia, tato – wtrącił podekscytowany Meto. – Ta stara, opuszczona kopalnia srebra na górze Argentum. – O czym wy mówicie? Katylina chrząknął, zanim zaczął wyjaśniać: – Wczoraj, kiedy jechaliśmy via Cassia, przypadkiem zauważyłem ścieżkę pnącą się pod górę. Pytałem potem o nią twojego zarządcę. Aratus powiedział mi, że góra należy do twojego sąsiada, a ścieżka prowadzi do starej kopalni. Dziś rano pojechaliśmy się tam rozejrzeć. Mam w Rzymie przyjaciela, który twierdzi, że znalazł sposób na wydobycie rudy nawet z kopalń, które inni uznali za wyczerpane. Takich okazji zawsze się szuka. – I obejrzeliście kopalnię? – Dotarliśmy tylko do chaty pasterza, niedaleko gościńca. Spędziliśmy godzinę na przyjemnej pogawędce z nim. Zdaje się, że on tam ma nad wszystkim pieczę. Chętnie się zgodził pokazać nam kopalnię, ale poprosił, byśmy przyjechali później, kiedy już minie najgorszy upał. Droga jest podobno bardzo męcząca. Rozmawialiśmy o tym z Tongiliusem, kiedy zaprowadziliśmy konie do stajni, i Meto nas posłyszał. Sam poprosił, żebyśmy zabrali go z sobą, to nie był mój pomysł. Powiedziałem mu, że będzie musiał poprosić ciebie o pozwolenie. – Mogę, tato? – Metonie, wiesz, jakie stosunki panują między mną a Gnejuszem Klaudiuszem. Nie ma mowy, byś buszował po jego posiadłości. – Ach, tak, Gnejusz Klaudiusz, właściciel Argentum – wtrącił się Katylina. – Nie ma z tym problemu, ponieważ wyjechał. Pasterz mówi, że wyruszył gdzieś na północ obejrzeć inne ziemie, bardziej nadające się na gospodarstwo. Zdaje się, że całkiem chętnie by przystał na wydzierżawienie albo sprzedaż tego terenu, ponieważ uważa kopalnię za bezwartościową, a nie w smak mu hodowla kóz. On chce ziemi uprawnej, a góry chętnie by się pozbył. Dlatego też pasterz może mi wszystko pokazać. Jestem pewien, że nikt nie będzie miał obiekcji co do obecności Metona. – A czy pasterz wie, kim jesteś? Katylina uniósł brew. – Niezupełnie. Przedstawiłem mu Tongiliusa, a sam powiedziałem tylko, że nazywam się Lucjusz Sergiusz. Jest sporo ludzi o tym nazwisku... – Choć niewielu z przydomkiem Katylina. – Zgadza się. – A już na pewno jest tylko jeden Katylina, który nosi krótką bródkę. – Sam takiego nie znam – powiedział, gładząc się po podbródku. – No cóż, Gordianusie, nie byłem zupełnie szczery wobec pasterza, ale to w końcu tylko niewolnik. Chyba cię nie dziwi, że wolę przebywać tu incognito. Czy Marek Celiusz cię o tym nie uprzedził? Sądziłem, że i tobie to odpowiada. – Moi sąsiedzi nie należą do twych zwolenników, Katylino. Wręcz przeciwnie. Mam poważne wątpliwości, czy Gnejusz Klaudiusz dobiłby z tobą interesu, gdyby wiedział, kim jesteś. Chyba tylko marnujesz czas, wybierając się do tej kopalni. – Ależ, Gordianusie, nie trzeba kogoś lubić, żeby robić z nim interesy. Od tego mamy prawników. Poza tym to nie ja złożę mu ofertę. Ja nie mam żadnych pieniędzy, tylko same długi. Interesuję się kopalnią ze względu na przyjaciela, a kupnem zajmie się Tongilius. Ale za daleko wybiegamy w przyszłość, Gordianusie. Teraz zamierzam po prostu rzucić okiem na kopalnię, a Meto bardzo by chciał pojechać ze mną. Powiedział mi, że jeszcze nigdy czegoś podobnego nie widział. Zależy ci na jego edukacji, wiem o tym; a jeśli się nie jest niemożliwie bogatym człowiekiem albo też nędznym niewolnikiem, jak często ma się okazję oglądać takie urządzenia? To byłoby cenne doświadczenie. Zamyśliłem się, twarz mi spochmurniała. Meto uśmiechnął się do mnie wyczekująco, unosząc lekko brwi. Czyżbym tak beznadziejnie go rozpuścił, że próbuje mnie oczarować, by wpłynąć na mą decyzję? Co ze mnie za ojciec? To pytanie usztywniło mi kręgosłup, ale tylko na chwilę. Nie jestem w większym stopniu typowym rzymskim ojcem niż moja rodzina typową rzymską familią. Konwenanse i pobożność to strój dobry dla wielu innych mężczyzn, ale na mnie nigdy dobrze nie leżał. Westchnąłem, kręcąc głową nad swym niezdecydowaniem, i już się chciałem poddać, gdy nagle z zakamarków pamięci wychynął Nemo. – Nie ma mowy – powiedziałem. – Ale, tato... – Metonie, wiesz, że nie należy mi się sprzeciwiać, a zwłaszcza w obecności gościa. – Twój ojciec ma rację – powiedział Katylina. – Jego decyzja jest najważniejsza. To ja popełniłem błąd, nie przemyślawszy sprawy i źle formułując pytanie. Powinienem powiedzieć tak: czy chciałbyś mi towarzyszyć, Gordianusie, i zabrać z sobą syna? Otworzyłem usta, by od razu zaprzeczyć, ale intuicja podpowiedziała mi, że niezależnie od tego, jak mocno bym się sprzeciwiał i jak ważkich używał argumentów, na koniec moja odpowiedź mogłaby być tylko jedna, po cóż więc na darmo strzępić język? Pomyślałem chwilę i odrzekłem: – Dlaczego nie? To zrozumiałe, na tym etapie życia człowiek robi się ostrożny i stateczny. Ale nawet cnota może stać się wadą, jeśli zbyt sztywno się jej trzymać. Czasami trzeba zrobić coś nieoczekiwanego, nieprzewidzianego, niepożądanego. Dlatego więc owego popołudnia, kiedy upał nieco zelżał, znalazłem się na via Cassia, jadąc na północ, ku bramie prowadzącej do posiadłości mego sąsiada Gnejusza Klaudiusza. Brama służyła tylko do zagrodzenia kozom wyjścia na gościniec, Tongilius więc zsiadł z konia, odsunął rygiel i otworzył nam drogę. – Nawet nie musisz się przedstawiać – powiedział Katylina, kiedy jechaliśmy kamienistą dróżką pod górę. – Powiem, że jesteś ze mną, to pasterzowi wystarczy. – Być może – odrzekłem. – Jednak to nie bardzo uchodzi, bym myszkował na Klaudiuszowej ziemi bez powiadomienia właściciela. – Oni nie mieliby takich skrupułów. Ktoś na pewno nie miał, pomyślałem, przypominając sobie Nemo. Przed nami wyłoniło się strome zbocze Argentum. Ziemia robiła się coraz bardziej kamienista, a las gęstszy, tu i ówdzie usiany dużymi głazami. W poszyciu słychać było szelest przemykających zwierząt, spłoszonych naszym nadejściem, ale nie było widać żadnego człowieka. Za zakrętem, na krawędzi urwistej półki skalnej, zobaczyłem chatę pasterza, zbudowaną prymitywnie z ciosanego kamienia i przykrytą prostą strzechą. Była to jedna izba, dzielona wspólnie przez wszystkich pastuchów, jak mi powiedział mój nos. Musiało ich być z dziesięciu, sądząc po liczbie rzuconych pod ścianami kocy do spania. W tej chwili był tam tylko ich nadzorca; spoczywał na sofie o popękanych nogach i przetartym obiciu. Sofa była dobrej greckiej roboty, ale zbyt zniszczona, by warto ją odnawiać. Wyglądała na dość drogi mebel oddany niewolnikom, kiedy stracił już urodę, ale nie funkcjonalność. Pasterzowi bardzo odpowiadała; pochrapywał z cicha, od czasu do czasu zganiając przez sen muchy z nosa. Katylina obudził go, łagodnie potrząsając za ramię. Człowiek otworzył oczy, mrugając przez chwilę, po czym usiadł, sięgnął po bukłak z winem, przełknął nieco i odchrząknął. – Więc jednak przyszedłeś, Lucjuszu Sergiuszu – powiedział. – Całą drogę tylko po to, by zobaczyć starą dziurę w ziemi. Niewiele tam jest do oglądania, mówiłem ci. Ale skoro chcesz, panie, wydać trzy sesterce... – Zdaje się, że obiecałem ci dwa? Ale niech ci będzie. Dostaniesz je. – A ci dwaj, to kto? – Pasterz spojrzał ku nam. – Twego przyjaciela Tongiliusa poznałem rano, ale tego tam nie, ani chłopca. – To moi przyjaciele – odparł Katylina, przestępując z nogi na nogę tak, że dał się słyszeć brzęk monet w sakiewce u jego pasa. – Ach, twoi przyjaciele są moimi przyjaciółmi, panie – rzekł wylewnie stary. Podniósł w górę bukłak i wlał w siebie długi strumień wina, po czym wstał i otarłszy usta wierzchem dłoni, spytał: – No, to na co czekamy? Wezmę tylko muła i możemy ruszać. Pasterz miał na imię Forfeks. Jego twarz okalały siwe włosy i broda, a jego brązowa skóra była jak wygarbowana. Pomimo wieku poruszał się jednak ze zwinnością człowieka, który spędził życie na skalistych zboczach gór, nauczywszy się równie pewnie po nich stąpać jak jego kozy. Uderzyła mnie jego naturalna pogoda ducha. Bezustannie coś nucił pod nosem; sestercje w mieszku i wino w brzuchu wprawiły go w nadzwyczaj dobry nastrój. Droga wiodła z początku pod baldachimem wysokich drzew porastających brzegi wyschniętego potoku po naszej lewej stronie. W usianym kamieniami korycie tylko z rzadka prześwitywały kałuże stojącej wody. Posuwaliśmy się na południe i wkrótce dotarliśmy do rozstajów. W lewo odchodziła ścieżka prowadząca do zabudowań gospodarstwa. Dzielił je od nas wąwóz, nad którym przerzucono mały most. Pomiędzy drzewami i skałami, na stromym zboczu widać było dwupiętrowy budynek. Po podwórzu kręciły się kury i kilka psów. Te ostatnie, zwietrzywszy nas z daleka, rozszczekały się, a co energiczniejsze jęły biegać tam i z powrotem, wzbijając tumany kurzu i strasząc kury, które z kolei z głośnym gdakaniem rozbiegły się na wszystkie strony. Forfeks krzyknął na psy, by się uciszyły; ku memu zdziwieniu usłuchały go. Nie skręciliśmy na most, lecz pojechaliśmy dalej, zostawiając dom za sobą. Droga stawała się coraz bardziej stroma, a las gęstniał. W końcu dotarliśmy na polanę i gdy wyjechaliśmy na jej środek, dostrzegłem po lewej wąską dróżkę niknącą pod naturalną pergolą z niskich konarów. – Tutaj musimy zostawić konie – oznajmił pasterz. – Czy ta ścieżka prowadzi do kopalni? – spytał Katylina. – Tak. – Taka wąska? Kiedyś musiał tu być duży ruch, rudę przecież transportowano albo na mułach, albo na plecach niewolników? – Kiedyś tak, ale od wielu lat już nie. Dawniej to była prawdziwa droga, tak szeroka, że dwóch ludzi mogłoby się na niej położyć w poprzek. Ale kiedy kopalnia przestała dawać srebro, nie było powodu, by jej używać do innych celów niż dla kóz. Przestań chodzić drogą, a zobaczysz, co się z nią stanie. Las ją sobie odbierze. Można nią jeszcze przejść, ale nie przejechać konno. Musicie zsiąść i uwiązać tu konie. Kiedy wiązałem wodze do niskiej gałęzi, zauważyłem inną ścieżkę wiodącą w las. Była jeszcze bardziej zarośnięta, dostrzec ją można było tylko z bliska. Stanąłem i wpatrzyłem się w nią, starając się odgadnąć jej kierunek. Po chwili zdałem sobie sprawę, że Katylina stoi za mną i spogląda ponad mym ramieniem w tę samą stronę. – Jeszcze jedna ścieżka – powiedział cicho. – Jak myślisz, dokąd prowadzi? O to samo zapytał Forfeksa. – Kiedyś to była ścieżka – przytaknął pasterz. – Ale nikt jej nie używa, chyba że szukając zaginionego koźlęcia. – Dokąd więc prowadzi? – Na dół, do gościńca, jeśli dobrze pamiętam. Tak, prawie prosto w dół zbocza na południowy zachód. Można było tędy wysłać niewolnika z domu Klaudii aż tutaj, bez potrzeby nadkładania drogi do głównej bramy, tak jak wy przyjechaliście. Ale droga nie była czyszczona przez długie lata. Może być zablokowana przez złamane drzewa albo głazy. Zimą bywają tu solidne burze, które przewracają stare drzewa i powodują osuwanie się ziemi. Trzeba dużo niewolników, by utrzymać drogi w odpowiednim stanie. – A więc jadąc z Rzymu, mija się najpierw tę ścieżkę, zanim się trafi do głównej bramy? – spytał Katylina. – Tak, panie. Powiedziałbym, że właśnie po to ją zbudowano, aby niewolnicy kupowani na targu w mieście mogli zostać przyprowadzeni do kopalni jak najkrótszą drogą. To bardzo stroma i niewygodna ścieżka. Pamiętam, jak nią szedłem jako chłopiec. Dobra tylko dla niewolników, koń nie mógłby nią przejść. Nikt by jej nie wybrał, jeśli miałby do wyboru wygodniejszą drogę. Toteż, jak mówię, od lat nie jest używana. Nie wiem, czy łatwo odnaleźlibyście miejsce, gdzie kiedyś skręcało się w nią z via Cassia. Forfeks odwrócił się, by zająć się swym mułem. Katylina pokiwał głową; zdawało mi się, że słyszę, jak szepce do siebie: „Doskonale...” ROZDZIAŁ XII Dalej ruszyliśmy pieszo. Wąska dróżka miejscami była istotnie tak stroma, że w skale wycięto stopnie, by można było nią iść. Tu, w lesie, powietrze było nieruchome i gorące, ale przynajmniej drzewa dawały ochronę przed bezpośrednim słonecznym żarem. Wkrótce zacząłem odczuwać zmęczenie, brakowało mi tchu i musiałem się dobrze wysilać, by trzymać tempo. Meto zdawał się w ogóle nie męczyć ani upałem, ani stromym podejściem. Wybiegał naprzód, zawracał do nas i znów znikał w przedzie. Po Tongiliusie również nie dałoby się poznać wysiłku; ale oni obaj są młodzi, pomyślałem. Katylina zaś jest prawie w moim wieku, a wydawało się, że nie zwraca uwagi na trudy marszu. Znalazł suchą gałąź, której używał jako podpory, nucił marszową pieśń i szedł równym rytmem. Skąd brał tyle energii, zwłaszcza po nieprzespanej nocy? Póki jechaliśmy główną drogą, oddalaliśmy się od potoku, ale teraz musieliśmy się znów do niego zbliżać, gdyż usłyszałem szmer wody. Aby dojść trochę wyżej, pomyślałem, będziemy pewnie musieli przekroczyć potok. Ciekawe, w jakim stanie zastaniemy mostek? Patrząc na ogólny stan drogi, obawiałem się, że może to być tylko lina uwiązana między drzewami na obu brzegach. Szum wody narastał; potok musiał być już blisko. Mostu jednak nie było. Natrafiliśmy na schody wykute w prawie pionowej skale, w sumie około trzydziestu stopni. Meto wspiął się pierwszy, śmigając w górę niczym kozica. Tongilius wszedł następny, a po nim Katylina, który wtykał koniec kija w szczeliny między stopniami i podciągał się na nim. Nasz przewodnik zasapał się już, puścił więc mnie przodem. Kiedy dobrnąłem na górę, serce waliło mi w piersi jak szalone, a czoło miałem zlane potem. Okazało się, że schody prowadzą na przesiekę wyciętą nad wysokim wodospadem. Potok płynął tu po szerokim, płaskim skalnym łożu, podzielony na płytkie odnogi. Przekroczyliśmy go niemal suchą stopą. Podczas gdy się schyliłem, by obmyć zgrzaną twarz zimną wodą, Meto pospieszył ku krawędzi wodospadu, gdzie woda zbierała się w niewielkim zagłębieniu. Stanął między pokrytymi zdradliwym mchem kamieniami i wyjrzał w dół. Jego sylwetka na tle pustego nieba wydała mi się krucha i delikatna; wyobraziłem sobie, że byle podmuch może go zepchnąć w przepaść, podążyłem więc za nim, schwyciłem go za tunikę i próbowałem odciągnąć w bezpieczniejsze miejsce. – Ale, tato, popatrz! Pod nami falował na wietrze dywan z koron drzew. Po prawej stronie góra wznosiła się stromo, ale ku północy otwierał się rozległy widok. Widziałem via Cassia, niknącą w dali na zamglonym od pyłu horyzoncie; bruk lśnił w słońcu niczym biała wstęga. Na zachodzie czerwona kula słońca wisiała nad ciemnymi wzgórzami. Nasze gospodarstwo przesłaniały wysokie drzewa, ale wyraźnie widać było graniczne wzgórze, na którym często spotykałem się z Klaudią. – Tak – powiedziałem. – Piękny widok. – Nie, tato, popatrz na dół! Postąpiłem ostrożnie naprzód i zerknąłem w dół wychyliwszy się za wysuniętą krawędź skalną. Nigdy się specjalnie nie obawiałem wysokości, ale teraz aż się zachłysnąłem z wrażenia. Wodospad miał około dziesięciu metrów. U podnóża skały widniał niewielki staw pokryty zieloną rzęsą. Otaczały go poszarpane głazy, a dalej wysokie drzewa, których grube, pokryte korą korzenie wiły się wśród kamieni i znikały w wodzie. Ale to nie na ich widok zadrżałem; dreszcz wywołały szkielety. Niektóre były rozsypane wśród skał: tu kilka żeber, tam pęknięta czaszka, ówdzie kość udowa albo fragment kręgosłupa. Inne były prawie nieuszkodzone i natychmiast rozpoznawalne jako ludzkie, jak gdyby człowiek uwiązł między skałami, a bogowie tak długo chłostali go wodą i wiatrem, aż zostały tylko nagie kości. Było ich tam w sumie więcej, niż mogłem policzyć. Forfeks wdrapał się w końcu na górę i podszedł do nas, sapiąc z wysiłku. Spojrzał w dół i domyślił się, co przykuło naszą uwagę. – O, tak. Zanim stąd wrócimy, zobaczycie ich o wiele więcej. – Co masz na myśli? – O wiele więcej kości. – Ludzkich? – A jakich? Kto pracuje w kopalniach? – Wzruszył ramionami. – Pewnie trafi się i koza, ale kozy na ogół lepiej sobie radzą na skałach... Poza tym jak już któraś spadnie i skręci kark, to się idzie po nią, bo można ją zjeść, nie? A po ciało nieżywego niewolnika iść nie warto, nie? Jeszcze by sobie człowiek sam kark skręcił gdzieś po drodze i wylądował razem z nimi. – Roześmiał się, odkorkował bukłak i pociągnął łyk. – To znaczy, że oni wszyscy pospadali ze skał? – Niektórzy z nich pewnie tak. – Znowu wzruszył ramionami. – Człowiek niesie ciężki kosz z rudą ze sztolni na górę, a potem na dół po zboczu i w końcu przychodzi tutaj. Musi przejść przez wodę... przez większą część roku potok jest znacznie głębszy. No to sami widzicie, że może się potknąć i stracić równowagę. A ten potok niesie wodę z całego zbocza aż od kopalni. Człowiek spada i skręca sobie kark, pierwsze dobierają się do niego sępy, ale potem nastają deszcze i woda spłukuje go niżej. Parę lat później, gdy szaleje burza, nagle widzisz jego czaszkę, jak płynie wezbranym potokiem i przelatuje przez krawędź wodospadu. – Roześmiał się znowu. Przyjrzałem się jego pomarszczonej, ogorzałej twarzy. W jego uśmiechu brakowało co najmniej połowy zębów. Nie dziwiło mnie, że może się śmiać z takiego obrazu; Forfeks sam był niewolnikiem, zdanym na łaskę swego pana i bez możliwości ucieczki przed swym losem. Dla takiego człowieka nieszczęście innego niewolnika jest tylko miarą jego własnego szczęścia. – No i jeszcze są ci zepchnięci – dodał. – Celowo? Zamarkował ruch pchnięcia obiema rękami. – Zamordowani? – upewniłem się. – Zabici. Pamiętam, raz widziałem taką egzekucję, kiedy jako mały chłopiec trafiłem tu przypadkiem ze swą trzodą. To było wtedy, kiedy żył jeszcze dziadek młodego pana Gnejusza i zarządzał tą kopalnią, zanim została na dobre zamknięta. Taki miał sposób karania krnąbrnych niewolników. Do kopalń sprzedawani są głównie mordercy i złodzieje, nie? Te szumowiny nie mają nic do stracenia, kopalnie to ich wyrok śmierci, każdy o tym wie. Dlatego pan musi mieć ciężką rękę, żeby utrzymać ich w ryzach. Bicze i kajdany nie na wiele się zdają. Zawsze znajdą się jacyś nieokiełznani, którzy nie chcą się podporządkować, albo leniwi, którzy odmawiają pracy. Wtedy stary pan urządzał publiczną kaźnię. Nadzorcy ustawiali winnych akurat na tym miejscu, gdzie stoicie, i spychali ich ze skały, a reszta niewolników patrzyła. Miał to być przykład dla nich, żeby im pokazać, że ich los może być jeszcze gorszy, jak nie będą robili, co im każą. – Znów napił się wina i pokręcił głową. – A potem, jako starzec, stary pan trochę oszalał. To u nich rodzinne. W kopalni złoże się kończyło, a on obwiniał za to niewolników, twierdząc, że nie dość głęboko kopią. Potrzebny mu był raczej czarownik, który by zamienił bezużyteczną skałę w rudę, a nie zgraja poskręcanych od pracy niewolników. Ale on winił właśnie ich i kaźnie zdarzały się coraz częściej, aż w końcu stały się codziennością. W ostatnich latach wielu niewolników strącono z tej skały. A potem stary pan zachorował i kopalnię ostatecznie zamknięto. Mogę tylko dziękować bogom, że urodziłem się pasterzem, a nie górnikiem, co? Staliśmy chwilę w milczeniu, patrząc na bielejące w dole kości. Forfeks odwrócił się, by odejść, ale Meto złapał za rękaw jego tuniki. – A lemury? – zapytał. Stary niewolnik zadrżał i wyrwał rękaw. – Co, lemury? – odpowiedział pytaniem. – Duchy zmarłych! Tak wiele ciał zostawionych bez oczyszczenia, nie spalonych i nie pochowanych... Z pewnością ich lemury nie zaznały spoczynku. Muszą być tu wszędzie wokół nas! – Oczywiście, że tu są. Ale oni za życia byli niewolnikami, słabymi i złamanymi. Czemu mieliby po śmierci stać się groźniejsi? – Ale za życia najpierw byli mordercami i... – Jesteś obywatelem, młodzieńcze, a poza tym jesteś szybki i silny. Nie masz się czego obawiać ze strony zmęczonych, nędznych lemurów martwych niewolników. Zresztą jest jeszcze dzień. One budzą się dopiero nocą, wstając z ziemi jak mgła. Przychodzą tutaj i bawią się swymi szkieletami, rzucając czaszkami jak piłkami i grając palcami w kości. – Widziałeś je? – spytał Meto. – No, na własne oczy nie. Jeden z pasterzy, wariat, co nie może spać nocą, przychodzi tu czasami i przestaje z lemurami. Tak mówi. O, mnie żadna siła nie zaciągnęłaby tu po zmierzchu. – Zmrużył oczy i spojrzał na zachodzące słońce. – Pospieszcie się, jeśli chcecie zobaczyć kopalnię. Po to w końcu przyszliście, nie? Od wodospadu droga stała się jeszcze bardziej męcząca. Las się nagle urwał i dalej nasz szlak wiódł po odkrytym skalistym zboczu bez skrawka cienia. Tak jak Forfeks zapowiedział, tu i ówdzie bielały ludzkie szkielety, jakbyśmy przemierzali pole dawnej bitwy. Ścieżka wiła się w górę wężowymi skrętami, a my brnęliśmy wciąż naprzód, aż wreszcie musieliśmy walczyć o każdy kolejny krok z własną coraz większą słabością. Taki marsz w pełnym południowym słońcu mógłby przyprawić o udar serca nawet silnego mężczyznę. Wysiłek wynagrodziła nam wspaniała panorama, przy której jakże nędznie wyglądał – piękny przecież – widok z mojego wzgórza, które stąd wyglądało jak fałdka na kocu. Daleko w dole zobaczyłem swoje gospodarstwo jak na dłoni, otoczone ziemiami Klaudii i jej kuzynów, i jeszcze dalej inne posiadłości, wzgórza i lasy. Strumień graniczny był jak cienka ciemnozielona linia, nakrapiana gdzieniegdzie srebrnym blaskiem wody. Jasna krecha via Cassia ciągnęła się z południa na północ, ginąc w oddali. Przyszło mi do głowy, że skoro my to wszystko widzimy, to i sami możemy zostać dostrzeżeni z dołu przez jakiegoś bystrookiego obserwatora. Przecięliśmy skalne ramię góry i zanurzyliśmy się w płytki, porośnięty drzewami wąwóz, skrywając się nareszcie przed słońcem. Drogę utrudniało wiele sporych kamieni, naniesionych zapewne przez lawiny. Wąwóz stawał się coraz głębszy, jakby prowadził do serca góry. W końcu ujrzeliśmy przed sobą czarny otwór sztolni. Był mniejszy, niż przypuszczałem; nie wyższy niż mężczyzna przeciętnego wzrostu, był tylko tak szeroki, by dwóch ludzi mogło się minąć. Rusztowanie, które niegdyś otaczało wejście, było teraz w ruinie, wszędzie wokoło walały się zbutwiałe i połamane drewniane belki, a także porzucone i przerdzewiałe łomy, kilofy i młoty. Nie brakło też kawałków łańcuchów i kajdan, pomiędzy którymi jak na ironię rosły gdzieniegdzie polne kwiaty. Teren tu stromo opadał ku wijącemu się pod nami strumieniowi. Zbocze usiane było ludzkimi kośćmi, przemieszanymi z kawałkami szarych odłamków skalnych, pochodzących zapewne z kopalnianego urobku. Tutaj także można było ujrzeć zachowane w całości szkielety, spoglądające ze skalnych szczelin pustymi oczodołami czaszek. – Widziałeś kiedykolwiek, jak wygląda praca w kopalni? – spytał mnie Katylina; był tak blisko, że niemal podskoczyłem. – Nie. – Ja widziałem. – Na jego twarzy nie było ani cienia uśmiechu. – Nie można w pełni zrozumieć wartości cennego metalu, dopóki się nie zobaczy jego prawdziwej ceny u źródła: cierpienia i śmierci, jakich potrzeba, aby wyrwać go z wnętrza ziemi. Powiedz mi, Gordianusie, kiedy stu ludzi waży mniej niż funt? – Och, Katylino, tylko bez zagadek... – Wtedy, kiedy obedrze się ich z ciała i rzuci na jedną szalę, a na drugiej stawi zwykły kubek z czystego srebra. Wyobraź sobie wszystkie te kości, które tu widzimy, zebrane w jeden stos na wielkiej wadze. Ile by trzeba srebra, aby zrównoważyć ich ciężar? Garść lub dwie, nie więcej. Pamiętaj o tym następnym razem, kiedy przytkniesz do ust srebrny puchar z dobrym winem. – Zwracając się do Forfeksa, dodał: – Przynajmniej wewnątrz powinno być chłodniej niż tutaj. Zabrałeś pochodnie, Tongiliusie? Dobrze. Idziesz z nami, Gordianusie? Nie byłem szczególnie ciekaw, jak wygląda wnętrze dziury w ziemi, i wolałbym raczej posiedzieć na zewnątrz i złapać oddech. Pomyślałem jednak, że opuszczona kopalnia może być miejscem niebezpiecznym, zwłaszcza dla piętnastoletniego chłopca. – Tak – odpowiedziałem znużonym głosem. – Idę z wami. Tuż u wejścia natknęliśmy się na sięgający ramion kamienny mur. – To żeby kozy tam nie wchodziły, panie – wyjaśnił Forfeks. Albo ludzie, pomyślałem, ale kiedy nadeszła moja kolej, by postawić stopę w strzemieniu z jego dłoni i przecisnąć się na drugą stronę z jego pomocą, uczyniłem to bez słowa. Meto z kolei pomógł niewolnikowi, a sam zgrabnie prześliznął się o własnych siłach. Światła dziennego z zewnątrz przedostawało się tu tak niewiele, że jedynie najbliższą muru przestrzeń spowijał półmrok jak przed świtem. Tongilius przykląkł i zapalił jedną pochodnię, drugą podał mnie. Płomienie oświetliły niską i wąską komorę, która stromo opadała w głąb skały. Szybko wypełniła się wonią płonącej smoły. Katylina wziął pochodnię od swego towarzysza i ruszył naprzód. Meto poskoczył za nimi, potem pasterz, a ja zamykałem tę małą kolumnę. – Toż to absurd – szepnąłem do siebie, pomyślawszy, jak łatwo któryś z nas może się potknąć i spaść w otchłań. Wyobraziłem sobie, jak trafia się to Metonowi, i przekląłem się w duchu za swą głupotę. – Nie musimy wchodzić daleko – odezwał się Katylina. – Chcę się tylko zorientować w ogólnym stanie kopalni. Jak głęboko sięga ta sztolnia? – Dość głęboko – powiedział Forfeks. – Weźcie pod uwagę, panie, że kiedyś pracowało tu naraz po dwustu niewolników. – Dwustu! – powtórzył ze zdumieniem Meto. – Tak mi mówiono. O, w tamtych czasach to było całkiem spore przedsięwzięcie, panie. W ten sposób przodkowie młodego pana Gnejusza dorobili się fortuny i dzięki temu wykupili wszystkie ziemie w okolicy. Oczywiście teraz są one podzielone między Klaudiuszów, ale kiedyś i góra, i wszystko, co z niej widać, tworzyło jedną wielką posiadłość. Tak mi mówiono. Uwaga na głowę, młody panie! Meto, który nieco zboczył z drogi, o mało nie uderzył głową w zwisającą skalną narośl. Forfeks roześmiał się. – Powinienem was ostrzec. Nazywamy to mózgiem górnika, trochę dlatego, że jest jak mózg, cała pomarszczona i śliska, ale głównie dlatego, że niejeden górnik rozbił sobie łeb o takie kamienie! Są z czegoś tak twardego, że nigdy nie mogli ich skuć, no to i zostawili, a one tylko czekają, by strzaskać czaszkę nieostrożnego człowieka. Jak się przyjrzycie bliżej, zobaczycie jeszcze ślady zakrzepłej krwi. – Nie ma się z czego śmiać – ofuknąłem go. – Katylino! Mówiłem ci, że nie powinniśmy zabierać tu chłopca! To niebezpieczne miejsce! – zawołałem. Śmiech Katyliny odbijał się echem, zniekształcony i pusty jak okrzyk ze studni. – Zaczynam żałować, że zabrałem ciebie, Gordianusie! Czy zawsze jesteś taki marudny? Nie ma w tobie ani trochę awanturniczej żyłki? Obejrzałem się i stwierdziłem, że otwór wejściowy wygląda jak niepokojąco mała plamka szarego światła. Nagle i ono zgasło, jakby zdmuchnięte. Omal nie krzyknąłem, myśląc, że ktoś nas zamknął w tunelu. Poruszywszy jednak głową, ujrzałem je znowu i zdałem sobie sprawę, że wskutek lekkiej krzywizny sztolni wejście zasłonił kamień, nazwany przez pasterza mózgiem górnika. Po kilku dalszych krokach straciłem je z oczu zupełnie. – Jak daleko chcesz jeszcze iść, Katylino? – krzyknąłem. – Och, myślę, że już wystarczy – odpowiedział. Pochyłość korytarza nagle się skończyła i znaleźliśmy się w wykutej w skale niewielkiej, owalnej komorze. Powietrze pachniało tu pleśnią, ale było suche i chłodne. Podłoże było równe i płaskie. W ścianach widniały niskie wejścia do kilku mniejszych chodników. – To jest jak podziemna komnata – odezwał się Tongilius. – Albo jak wejście do Labiryntu Minotaura – dodał Meto. – To tylko jedna z kilku takich komór – wyjaśnił Forfeks. – Bez przewodnika, panie, musielibyście mieć dokładny plan albo przygotować się na całodzienne błądzenie pod ziemią. Wtedy te dwie pochodnie by nie wystarczyły. – Dokąd prowadzi ten chodnik? – spytał Katylina, schylając się w niskim wejściu. – Uwaga, panie! – krzyknął Forfeks, dodając do siebie pod nosem: – No jasne, ze wszystkich korytarzy musiał wybrać akurat ten najniebezpieczniejszy...Ostrożnie, proszę! Od dzieciństwa ostrzegano mnie przed tym chodnikiem. Tam jest przepaść, pionowa jama, nie wiadomo jak głęboka! To jedna z najstarszych części kopalni. Łatwo można wpaść! Z rozświetlonego migotliwym blaskiem pochodni wnętrza dał się nagle słyszeć zduszony okrzyk. Tongilius rzucił się naprzód, wołając do mnie, bym spieszył za nim z pochodnią. Wcisnęliśmy się obaj w wąski korytarz. Meto deptał mi po piętach, zaglądając przez ramię, a za nim słychać było niezadowolone cmokanie pasterza. – Lucjuszu, co się stało? – zawołał z niepokojem Tongilius. – Sam zobacz. Pod nogami otwierała się zapowiedziana przez Forfeksa jama. Otaczała ją skalna półka, na tyle tylko szeroka, by postawić na niej stopy. Cała nasza piątka stłoczyła się na niej ramię w ramię, spoglądając w dół. Forfeks, który dotąd wydawał się nieczuły na widok ludzkich kości, teraz aż krzyknął z przerażenia. Katylina spojrzał nań z ukosa. – Sądziłem, że znasz tę kopalnię. – Ale nie tę komorę, panie. Mówiłem, że kiedy byłem chłopcem, zawsze zabraniano mi tu wchodzić. Myślałem, że tu jest przepaść. – I byłaby, gdyby oni jej nie wypełnili. Katylina uniósł pochodnię nad głowę. W jej czerwonawym blasku czaszki zmarłych jakby wpatrywały się w nas, a ich puste oczodoły wydawały się dziwnie ożywione grą światła i cienia. – Aż tylu... – wyszeptał Tongilius. – Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałem – powiedziałem nieswoim głosem. – Ani ja – dodał Katylina. Tego dnia widzieliśmy wiele ludzkich kości, ale ich widok ani trochę nie przygotował nas na to, co ujrzeliśmy teraz pod nogami. Były ich setki, może wiele setek – kto wie, jak głęboka jest ta jama? Cokolwiek żyło w tych korytarzach, musiało dokładnie oczyścić trupy, szkielety bowiem bielały jak wyprażone słońcem i wypłukane deszczem przez dziesięciolecia. Sama ich liczba była oszałamiająca; pozbawione ciała kości zatracają indywidualność, a jedna czaszka jest podobna do drugiej. Porażający widok tak wielu ich zgromadzonych w jednym miejscu otępia zmysły i rozum. Dopiero w retrospekcji można pojąć znaczenie takiego widoku. Jaskinia nagle wydała mi się bardzo ciemna, a nasze światło równie słabe jak dwa świetliki w ogrodzie nocą. Moja pochodnia zaskwierczała nagle i zadymiła, wypełniając przestrzeń intensywną wonią smoły. – Skąd oni się tu wzięli? – spytałem. – To musi być... – zaczął Forfeks i przerwał, pocierając w zamyśleniu zarośnięte policzki. – Zawsze słyszało się plotki o tym, ale nie sądziłem, że to się stało w samej kopalni. Domyślałem się, że to prawda, ale wydawało mi się, że dowodem na to są owe kości wzdłuż potoku... – Dowodem na co? – spytał Katylina. – Mówiono zawsze, że kiedy złoże się już wyczerpało, pan sprzedał niepotrzebnych niewolników do innych kopalń albo na galery w Ostii. Do niczego innego się nie nadają, nie? Ale ja pamiętam, jak starsi pasterze opowiadali, że stary pan wcale się nie trudził szukaniem nabywcy, po prostu pozabijał wszystkich, co do jednego. Nie wiedziałem, że to się stało tutaj. Musieli jakoś odgrodzić tę półkę po bokach i wpędzili wszystkich wprost w otchłań... W tej chwili w jamie coś się poruszyło. Usłyszeliśmy szelest i głuchy stuk kości o kość, a potem dziwny odgłos, jakby przeciągły jęk. W niepewnym oświetleniu zdawało się, że cały stos się poruszył. Szczur, pomyślałem, i nagły powiew wiatru przez jakiś ukryty szyb. Ale Forfeks pomyślał coś innego. – Na Plutona! – wrzasnął. – To lemury! Odwrócił się tak gwałtownie, że przez niego Meto omal nie spadł do jamy, na szczęście zdążyłem go schwycić za tunikę i podtrzymać. – Lemury! – Stary krzyknął znowu z takim przerażeniem, że trudno było się zorientować, czy ma na myśli odgłosy dobywające się z jamy, czy też zobaczył jeszcze więcej lemurów w komorze przed sobą. Wszyscy rzuciliśmy się do ucieczki, przepychając się w wąskim chodniku, i po chwili wypadliśmy do owalnej komory. Unieśliśmy wysoko pochodnie, ale pomieszczenie okazało się puste. Forfeks nie zatrzymał się ani na chwilę i był już daleko. W sztolni niosły się jego powtarzane co chwila krzyki. – Lemury! Usłyszeliśmy łoskot toczących mu się spod nóg kamieni. – Lemur... Rozległo się głuche uderzenie, potoczyło się jeszcze więcej kamieni i zapadła martwa cisza. Staliśmy jak wryci i spoglądaliśmy po sobie, zastanawiając się, co spotkało niewolnika. W świetle pochodni twarze wszystkich wydawały się śmiertelnie blade. – Nie myślicie chyba, że to naprawdę... – Tongilius zagryzł wargę. – Mózg górnika! – zakrzyknął Meto. Katylina uśmiechnął się lekko. – Bez wątpienia – powiedział. Uniósł pochodnię i ruszył pod górę. Po chwili odetchnąłem z ulgą, ujrzawszy odległe wyjście. Nieco wyżej natknęliśmy się na Forfeksa, leżącego na plecach tuż przy owym nieszczęsnym kamieniu. Tongilius i Meto pomogli mu wstać i podtrzymywali go w drodze do wyjścia. Zakrwawiony i brudny wyglądał jak jakiś demon, idąc bezwolnie z zaciśniętymi oczami i wyciągniętymi przed siebie rękami. Był bezsilny, ogłuszony i osłabiony odniesioną raną, a całym jego ciałem trzęsły dreszcze. W końcu jakoś dotarliśmy do wyjścia, przenieśliśmy go nad ścianą i wydostaliśmy się na światło dnia. Tongilius opatrzył ranę pasterza, obmywając ją winem z jego własnego bukłaka i bandażując pasem materii oderwanym z jego tuniki. Człowiek, który wiódł nas do kopalni w tak pogodnym nastroju i tak cynicznie komentował widok leżących wzdłuż drogi ludzkich kości, był teraz kimś zupełnie innym. Zmienialiśmy się, prowadząc i podtrzymując go za ramiona; mógł tylko stawiać krok za krokiem, ale wydawał się niezdolny sam sobą kierować. Cienie wydłużyły się znacznie, a świerszcze i cykady rozpoczęły swój przedwieczorny koncert. Forfeks musiał mieć majaki, ponieważ wciąż jęczał: „Lemury...”, i wzdrygał się przy każdym głębszym cieniu. Być może zwidywało mu się coś, a może po tak bliskim spotkaniu z Plutonem jego zmysły się wyostrzyły i odbierały bodźce niedostępne pozostałym z nas. Mówi się, że ci, co są najbliżsi śmierci, mają oczy i uszy otwarte na tych, co już zmarli. Dotarliśmy wreszcie do polany, gdzie czekały nasze konie. Zostawiliśmy muła, uznając go za zbyt powolny środek lokomocji. Katylina posadził przed sobą pasterza i go podtrzymywał. Ranny jęczał głośno z bólu, kiedy ruszyliśmy z kopyta, niemal galopem. Po jakimś czasie ucichł i tylko czasem, mijając jakiś cień czy głaz, powtarzał swoje „lemury!” W otwartych drzwiach chaty pasterzy jaśniało żółte światło, a z zagrody na jej tyłach dobiegało beczenie kóz, zamkniętych w niej na noc. Katylina i Tongilius zsiedli z koni i pomogli zsiąść rannemu Forfeksowi. Jakiś wystraszony niewolnik wystawił głowę zza framugi i spojrzał na nas pytająco, ale zamiast wyjść nas powitać albo pomóc rannemu, szybko wycofał się do środka. Sprawca jego strachu w chwilę później sam się ukazał w drzwiach. Widziałem Gnejusza Klaudiusza kilkakrotnie podczas naszego procesu na Forum. Trudno go było zapomnieć. Miał gęstą, kręconą rudą czuprynę, a szyja prawie zlewała mu się ze szczęką. Był wysoki i barczysty, ale choć bezsprzecznie odziedziczył chyba całą tężyznę, jaka była w rodzinie, zabrakło mu wszelkiego uroku młodości. Twarz miał wiecznie wykrzywioną w kwaśnym grymasie, jak gdyby miał pretensje do losu, że obdarł go ze wszelkich przyjemnych cech; za to z determinacją starał się jak najlepiej spożytkować te nieprzyjemne, na przykład donośny, chrapliwy głos. – Forfeks! – krzyknął. – Gdzieżeś ty się, na Hades, włóczył? Pasterz uwolnił się z rąk podtrzymującego go Tongiliusa i zataczając się, podszedł do swego pana. Skłonił pokornie głowę, jakby chciał pokazać mu swą świeżą ranę. – Panie, myślałem, że nie wrócisz przed... – A ty kim jesteś? – Gnejusz zwrócił się wprost do Katyliny, wpatrując się natarczywie w jego twarz. Widać było, że nie jest mu ona obca, choć nie mógł sobie przypomnieć, do kogo należy. – Nazywam się Lucjusz Sergiusz – powiedział Katylina. – Przyjechałem z Rzymu... – Sergiusz, co? – powtórzył kwaśno Gnejusz. Splunął na ziemię i skinął głową niechętnie, uznając obecność drugiego patrycjusza. – A cóż ty robiłeś w mojej posiadłości, włócząc się gdzieś z moim niewolnikiem, za to bez mojej wiedzy? – Pasterz tylko pokazał nam opuszczoną kopalnię na górze. Widzisz, ja... – Kopalnię? A po cóż, na Hades, myszkowałeś w mojej kopalni? – Pomyślałem, że może jest na sprzedaż. – Ach, tak? A ty szczególnie się interesujesz kopalniami srebra? – Mam wspólnika, który się nimi interesuje. Gnejusz powtórnie splunął pod nogi. – Tak czy siak, nie twój interes kręcić się po mojej ziemi. – Forfeks zapewnił mnie, że pod twoją nieobecność jest upoważniony, by... – Forfeks jest tak samo nic nie wart i tak samo śmierdzi jak jego kozy. Upoważniony, niech mnie! Nikomu nie wolno kręcić się po mojej ziemi, kiedy mnie tu nie ma. On dobrze o tym wie, prawda, Forfeks? Nie kul mi się, jak podnoszę na ciebie rękę! A to co, czyżbym słyszał brzęk? Pchnął silnie starego pasterza w pierś. Forfeks zatoczył się do tyłu, zasłaniając głowę rękami. – Tak, słyszę brzęk! – krzyknął Gnejusz. Szarpnął niewolnika za tunikę i znalazł mały mieszek z monetami. Zajrzał do środka i cisnął trzy sesterce Katylinie pod nogi. – Byłbym ci wdzięczny, gdybyś powstrzymał się od przekupywania moich niewolników. I tak są wystarczająco krnąbrni! – To mówiąc, uderzył starego w twarz tak silnie, że nieszczęśnik upadł na ziemię. – Gnejuszu Klaudiuszu! – odezwał się Tongilius. – Czyż nie widzisz, że niewolnik jest ranny i krwawi? – A ty ktoś za jeden, ładny chłopczyku? – spytał drwiąco Gnejusz. – Kim są wszyscy ci obcy, z którymi łazisz po mojej ziemi, Lucjuszu Sergiuszu? Po raz pierwszy spojrzał na mnie i na Metona, ale nie było widać, żeby nas rozpoznał. W narastającym mroku nie widział dobrze naszych rysów. – Gnejuszu Klaudiuszu – rzekł Katylina. – Moje zainteresowanie jest absolutnie niewinne. Mój wspólnik z Rzymu zajmuje się wyszukiwaniem kopalni, nawet zniszczonych, i dobrze płaci za posiadłości, które wydadzą się mu warte zainwestowania. Chciałem tylko pobieżnie rzucić okiem na twą sztolnię. Gdybym wiedział, że zabraniasz niewolnikom działać w twoim imieniu, nigdy bym nie postawił stopy na twej ziemi. Ta przemowa zdawała się udobruchać Gnejusza, który wciągnął policzki, jakby je żuł. Po dłuższej chwili zapytał: – I cóż w takim razie sądzisz o mojej kopalni? – Jestem dobrej myśli. – Katylina się uśmiechnął. – Tak? – Myślę, że mój wspólnik mógłby się nią zainteresować. – Ona jest nieczynna od wielu lat. – Wiem. Ale on ma inżynierów, którzy czasem potrafią wydobyć z ziemi jeszcze trochę kruszcu nawet wtedy, gdy żyła wydaje się wyczerpana. Cena, jaką mógłby zaoferować, zależy oczywiście od stanu kopalni. Zapewne zechce przysłać tu kilku ze swych niewolników, by się jej lepiej przyjrzeli, zanim poweźmie decyzję... jeśli, naturalnie, zarekomenduję mu ją jako wartą zachodu. – A zatem myślisz, że ta ziemia mogłaby być warta... – Niestety, Gnejuszu, noc już idzie. Mam za sobą długie i męczące popołudnie. Droga do kopalni jest, jak wiesz, bardzo trudna. Potrzebuję odpoczynku i kolacji. Może dokończymy naszą rozmowę kiedy indziej? Obaj z Tongiliusem dosiedli wierzchowców. – Masz się zatem gdzie zatrzymać? Bo jeżeli nie... – zaczął Gnejusz. – Mam dobre miejsce, niezbyt daleko stąd. – Może powinienem pojechać z wami? – Nie ma potrzeby, znamy już drogę. Tymczasem niech mi będzie wolno zasugerować, by ktoś się zajął raną twego niewolnika. Miał paskudny wypadek, nie z własnej winy. Starał się tylko jak najlepiej mi usłużyć. Jego dbałość o twoje interesy jest godna pochwały. Szkoda byłoby stracić tak lojalnego niewolnika tylko dlatego, że rana, jaką odniósł w służbie swojego pana, nie została prawidłowo opatrzona. Odjechaliśmy, pozostawiając Gnejusza gapiącego się za nami z malującą się na twarzy mieszaniną chciwości i niepewności. Zanim zniknęliśmy za zakrętem, obejrzałem się jeszcze raz. Zobaczyłem, jak unosi rękę i uderza starego niewolnika prosto w głowę. ROZDZIAŁ XIII – Gnejusz Klaudiusz... cóż za okropny człowiek! – Katylina pokręcił głową. – Czy wszyscy twoi sąsiedzi są równie okropni? – Zaczynam się o tym przekonywać. Choć nie, nie wszyscy – powiedziałem, myśląc o Klaudii. – Czy woda jest dość gorąca? – Jak najbardziej. – A dla ciebie, Tongiliusie? – Jest idealna. – Mogę zawołać kogoś z niewolników, by dorzucił drew do pieca... – Och, nie, gdyby była choć trochę gorętsza, chyba bym się roztopił – westchnął Katylina, zanurzając się po szyję w parującej wodzie. Mój dawny przyjaciel Lucjusz Klaudiusz wyposażył swój wiejski dom w wiele miejskich luksusów, a wśród nich łaźnię z trzema pomieszczeniami: do ciepłej, gorącej i zimnej kąpieli. Na ogół podczas lata nawet nocą bywa za gorąco, by się zanurzyć choćby w ciepłej kąpieli. Ja sam wolę dokonywać ablucji bezpośrednio w strumieniu, używając gąbki i skrobaczki. To był pomysł Katyliny, by rozpalić w piecu umieszczonym między kuchnią a łaźnią i napełnić marmurowe baseny podgrzaną wodą. Moje zesztywniałe nogi i obolałe stopy oddały swój głos za tą propozycją, więc po lekkiej kolacji zamiast do atrium, udaliśmy się do kąpieli. Zrzuciliśmy przybrudzone tuniki i zaczęliśmy od ciepłego basenu, po czym przenieśliśmy się do sąsiedniego pomieszczenia i zanurzyliśmy w gorącej wodzie. Katylina z Tongiliusem nawzajem zeskrobywali z siebie pot i brud skrobaczkami z kości słoniowej. Meto nie przyłączył się do nas, choć pewnie chciałby zostać i przysłuchiwać się konwersacji dorosłych. Jednak wszystkie jego dzisiejsze wyczyny, skakanie po skałach, bieganie pod górę i z powrotem dało o sobie znać już przy kolacji; ziewał i podrzemywał na sofie, jeszcze zanim podano główne danie. Po posiłku Bethesda posłała go do łóżka. Byłem z tego zadowolony, nie bardzo chciałem bowiem, by Meto obnażał się w towarzystwie Katyliny. W sprawach ciała apetyt Lucjusza Sergiusza był podobno z gatunku wilczych, a powściągliwość bliska zeru, pomimo jego wersji historii z westalką. Trzeba przyznać, że przynajmniej miał wysokie wymagania, sądząc po powierzchowności nagiego Tongiliusa. Smukłe, atletyczne ciało młodzieńca mogło przyprawiać dorastających chłopców o zazdrość, w starszych mężczyznach zaś budzić nostalgiczny smutek albo... pożądanie. Jak się przekonałem w łaźni, Tongilius należał do tych przystojnych i czarujących młodych ludzi, którzy wydają się bardziej wyniośli nago niż w ubraniu. W jego postawie i gestach dostrzegłem ślad świadomego epatowania swym urokiem, kiedy uniósł nad wodę dobrze umięśnione ramiona, zadarł głowę, patrząc gdzieś w odległy punkt, i odgarnął lśniące włosy z czoła, niczym rzeźbiarz cyzelujący swoje wyobrażenie. Katylinie zdawał się ten gest podobać, ponieważ wpatrywał się w niego intensywnie. Choć ich oczy się nie spotkały, uśmiechnęli się w tym samym momencie w taki sposób, że podejrzewałem, iż pod wodą musieli się potajemnie dotknąć. Możliwe, że był to też jakiś sygnał, w chwilę później Tongilius wstał i wyszedł z basenu. Owinął się w ręcznik i wytrząsnął wodę z włosów. – Nie chcesz się zanurzyć w zimnej kąpieli? – spytałem. – Wolę ochłonąć na swym łóżku. Para unosząca się ze schnącego ciała rozluźnia mięśnie równie dobrze jak wprawny masażysta. To przepyszny sposób na zaśnięcie. Uśmiechnął się do mnie, po czym nachylił się nad Katyliną tak nisko, że prawie stykali się policzkami. Wymienili szeptem kilka słów i młodzieniec odszedł. – Znasz go od dawna? – spytałem. – Tongiliusa? Z pięć lat. Zdaje się, że był wówczas w wieku Metona. Czarujący młody człowiek, nie sądzisz? Skinąłem głową. Pomieszczenie oświetlała pojedyncza lampa zawieszona u sufitu na łańcuchu. Jej blask tłumiła i rozpraszała unosząca się nad wodą para, tak że łaźnia wypełniona była jakby pomarańczową mgiełką. Słychać było tylko ciche bulgotanie w rurach i delikatny plusk drobnych fal uderzających o marmurowe brzegi basenu. Gorąca woda obmywała moje nagie ciało tak przyjemnie, że czułem się absolutnie zrelaksowany. Jak to Katylina powiedział? Gdyby woda była gorętsza, chybaby się roztopił? Mnie się zdawało, że już się roztapiam. Długi czas leżeliśmy zanurzeni po szyję w przeciwległych rogach basenu. Katylina zamknął oczy, a ja wpatrywałem się w efemeryczne wzory malowane w powietrzu przez wirujące z wolna pasemka pary, niczym zawieszone w półmroku warstwy rozpływającej się gazy. – Najdziwniejsze, że ta kopalnia może się rzeczywiście okazać warta kupna. – Mówisz poważnie? – spytałem z niedowierzaniem. – Zawsze mówię poważnie, Gordianusie. Oczywiście trzeba by najpierw usunąć wszystkie te szkielety... byłyby zbyt wymowne dla nowych robotników. Nie powinno się osłabiać morale, nawet wśród niewolników w kopalni. – Cytujesz kogoś. – Tak. Mojego wspólnika z miasta, który skupuje opuszczone kopalnie i ciągnie z nich niezłe zyski. – Więc ta osoba istnieje naprawdę? – Oczywiście. Czy myślałeś, że okłamałem biednego Forfeksa? – Twój wspólnik kogoś mi przypomina. – Trudno go nazwać nieznanym. – Marek Krassus? Katylina otworzył oczy (do wąskich szparek) i swym zwyczajem uniósł brew. – Istotnie, to on. Rozwiązałeś zagadkę, Gordianusie: kto jest tajemniczym kupcem z Rzymu? Ale wskazówki były może zbyt przejrzyste. Znana osoba... bo inaczej po cóż by ukrywać jego nazwisko? Obeznany z górnictwem, zawsze maksymalnie wykorzystujący swych niewolników. Któż, jeśli nie najbogatszy człowiek Rzymu? – Zagadką dla mnie jest raczej to, że jesteś tak blisko związany z tym człowiekiem, by wyszukiwać mu obiekty do kupna. – Cóż w tym zagadkowego? – Twoje poglądy polityczne są szeroko znane. Dlaczego najbogatszy człowiek republiki miałby się wiązać z radykałem, który głosi przymusową redystrybucję bogactw i całkowite umorzenie długów? – Myślałem, że nie masz ochoty na dyskusje o polityce, Gordianusie. – To ta kąpiel uderza mi do głowy. Nie jestem sobą. Zrób mi więc tę przyjemność. – Jak sobie życzysz. To prawda, że mamy z Krassusem swoje sporne kwestie, ale stoimy w obliczu wspólnego wroga, rządzącej w Rzymie oligarchii. Wiesz, kogo mam na myśli: ów mały krąg kazirodczych rodów, tak zazdrośnie ściskających w garści władzę i nie cofających się przed niczym, by unicestwić opozycję. Nazwali się optymatami* bez cienia zażenowania, jak gdyby ich wyższość była tak oczywista, że jakakolwiek skromność byłaby pretensjonalna. Każdego spoza ich kręgu uważają za śmiecia. Państwem muszą rządzić optymaci, argumentują, i to bez najmniejszych ustępstw na rzecz jakiegokolwiek innego ugrupowania, czyż bowiem może być lepszy sposób niż oddanie władzy w ręce tych, którzy są niezaprzeczalnie i oczywiście najlepsi? Och, ta ich pycha jest nie do zniesienia! A Cycero poszedł na ich lep bez zastanowienia. Cycero, ten nikt z Arpinum, bez choćby jednego wartego wymienienia przodka! Gdybyż wiedział, co oni mówią o nim za jego plecami... – Mówiliśmy o Krassusie, nie o Cyceronie. Katylina westchnął i usadowił się wygodniej. – Marek Krassus jest zbyt potężny, by należeć do jakiejkolwiek partii, nawet do optymatów. Jest sam dla siebie partią i dlatego raczej często dochodzi do kolizji między jego i optymatów interesami. Masz rację, sądząc, że Krassus nie pała sympatią do moich planów przebudowy, co musi nastąpić, jeśli republika ma przetrwać. Ale Krassusa ani trochę nie obchodzi przetrwanie republiki. Chętnie by zobaczył, jak pada i ginie, pod warunkiem że dyktator, którego pojawienie się byłoby wówczas nieuniknione, będzie się nazywał Marek Krassus. A póki co, obaj nader często mamy okazję stawać w jednym szeregu przeciwko optymatom. No i oczywiście znamy się od wielu lat, z czasów, kiedy razem służyliśmy pod sztandarami Sulli. – Chcesz powiedzieć, że tak jak Krassus, i ty czerpałeś zyski z proskrypcji za jego dyktatury, kiedy majątek jego wrogów był konfiskowany i sprzedawany na licytacjach? – Wielu innych robiło to samo. Ale ja nigdy nie mordowałem ani nie wykorzystywałem proskrypcji do usprawiedliwienia morderstw. Och, tak, znam te plotki. Jedna z nich głosi, że wpisałem na listę proskrypcyjną własnego szwagra, ponieważ moja siostra nie mogła go znieść i pragnęła jego śmierci. Inni mówią, że sam go zabiłem i dopiero potem wpisałem na listę, by to zalegalizować. Zupełnie jak gdybym chciał widzieć swą siostrę pozbawioną honoru i majątku! – Jego głos przybrał gniewną nutę. – No i to nędzne kłamstwo szerzone przez brata Cycerona, Kwintusa, w ubiegłorocznej kampanii wyborczej. Według niego miałem brać udział w zamordowaniu w tamtych czasach pretora Gratidianusa. Biedny Gratidianus, ścigany przez motłoch po ulicach... Połamali mu obie nogi, odcięli dłonie, wyłupili oczy, a w końcu ścięli. Obrzydliwe okrucieństwo! Tak, byłem tego świadkiem, ale ani do niego nie podburzałem, ani też nie obnosiłem po Rzymie jego głowy jak trofeum, jak insynuował Kwintus. Mimo to jeszcze w ubiegłym roku kilku optymatów oskarżyło mnie przed sądem o to morderstwo. Zostałem bezwzględnie uniewinniony, podobnie jak we wszelkich innych procesach, które wytaczano mi przez lata. – Skoro mowa o głowach, twoja zrobiła się czerwona jak burak, Katylino. Myślę, że woda jednak jest za gorąca. Katylina, który w uniesieniu aż wysunął się z wody prawie do połowy, wziął głęboki oddech i z powrotem zanurzył po szyję. – Ale rozmawialiśmy o Krassusie... – Uśmiechnął się, a ja nie mogłem się nadziwić, jak łatwo porzucał gorzki ton i odzyskiwał dobry humor. – Czy wiesz, co naprawdę scementowało nasze stosunki? Skandal z westalkami! Nie tylko Fabię i mnie postawiono przed sądem tamtej wiosny. Krassusa oskarżano o pozbawienie czci samej virgo maxima! Pamiętasz szczegóły? Widywano go w jej towarzystwie tak często, że ten intrygant Klodiusz bez trudu przekonał pół Rzymu, by uwierzono w najgorsze. Jednak obrona Krassusa była nie do zbicia: milioner molestował, owszem, kapłankę, ale tylko o sprzedaż pewnej posiadłości, którą chciał od niej okazyjnie kupić... historia tak typowa dla Krassusa, że nikt nie podał jej w wątpliwość. Uszedł z życiem, jak i ja, ale nasza reputacja ucierpiała. Jego, ponieważ wszyscy wierzyli, że jest niewinny, ale nad miarę chciwy, a moja, ponieważ wszyscy uważali, że jestem winny, tylko się wymigałem od kary. Po procesie świętowaliśmy razem przy paru flaszkach falerna. Polityczne sojusze nie zawsze są oparte na sztywnej logice, Gordianusie. Czasami wyrastają ze wspólnego zagrożenia. – Popatrzył mi w oczy, jakby chciał podkreślić znaczenie swych słów. – Ale, jak mi wiadomo, ty sam miałeś swoje sprawy z Krassusem. – Wezwał mnie do rozwikłania zagadki morderstwa jego kuzyna w Bajach – wyjaśniłem. – To było dziewięć lat temu. Okoliczności były całkiem szczególne, ale nie jestem upoważniony, by szerzej na ten temat mówić. Niech ci wystarczy wiadomość, że nie rozstaliśmy się jak przyjaciele. Katylina uśmiechnął się. – Wyobraź sobie, że Krassus sam mi tę historię opowiedział, a w każdym razie swoją jej wersję. Chciał, by winnymi zbrodni uznano pewnych niewolników, podczas gdy ty nie chciałeś się zgodzić na nic poza prawdą, choćby była dla niego żenująca czy miała go rozczarować. Wierz lub nie, ale Krassus potajemnie podziwia twój charakter i uczciwość, jak sądzę, chociaż nie znosi cię za twój, nazwijmy to, brak elastyczności. Jego samego trudno nazwać elastycznym, co by wyjaśniało waszą wzajemną antypatię. Ale dla ciebie tamto zlecenie w Bajach miało przynajmniej jeden dobry skutek... rozumiem, że tam właśnie spotkałeś swego syna Metona? Och, proszę cię, Gordianusie, nie odwracaj wzroku. To iście szlachetny postępek, wyzwolić małego niewolnika i usynowić go. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to informacja, którą chciałbyś głosić publicznie ze względu na chłopca, ale ja znam tę historię i ze mną możesz być szczery. – Wolałbym raczej zapomnieć, że Marek Krassus był kiedykolwiek panem Metona. Gdyby wszystko poszło po jego myśli, Meto dawno by już nie żył. Sprzedał go rolnikowi z Sycylii tylko po to, żebym ja nie mógł go nabyć. To, że w końcu go odnalazłem, wyzwoliłem i adoptowałem, dowodzi, że nawet najbogatszy człowiek na świecie może zostać pozbawiony swej małostkowej zemsty. – Najwyraźniej Krassus nie powiedział mi całej historii. – Katylina ściągnął usta. – Ponieważ sam jej całej nie zna. Ale ty jej ode mnie nie usłyszysz. – Teraz to ty wyglądasz jak burak, Gordianusie. Jesteś gotów na zimną kąpiel? Jak poprzednio mój gość, tak teraz ja we wzburzeniu podniosłem się ponad wodę. Westchnąłem i na powrót wsunąłem się w kojące ciepło. – Otaczasz tego chłopca bardzo czujną opieką, zresztą słusznie – przyznał Katylina. – Czasy są niebezpieczne, pełne zagrożeń. I ja jestem ojcem. Bez przerwy martwię się o przyszłość żony i córki. Czasami myślę sobie, że najlepiej byłoby wziąć z ciebie przykład i wycofać się ze świata zupełnie, zamieszkać w jakiejś głuszy, jak Cincinnatus. Znasz tę starą historię... kiedy republika znalazła się w niebezpieczeństwie, lud odwołał się do rolnika Cincinnatusa, który odłożył pług, przyjął dyktaturę i pokonał Ekwów. – A kiedy niebezpieczeństwo minęło, złożył ją i wrócił do pługa. – Tak, ale najważniejsze, że podjął działanie, kiedy zaszła po temu potrzeba. Dla mężczyzny całkowite odwrócenie się plecami do świata oznacza odrzucenie szansy na kształtowanie przyszłości. Któż może ją odrzucić, nawet jeśli jego wysiłki miałyby się skończyć porażką? – Albo ostateczną katastrofą? – Nie, Gordianusie, kiedy zastanawiam się nad światem, w jakim przyjdzie żyć moim potomkom, dochodzę do wniosku, że nie mogę zostać odcinającym się od wszystkiego pustelnikiem. Kiedy przypominam sobie, że cienie moich przodków patrzą na to, co robię, nie mogę stać bezczynnie. Założyciel mego rodu stał u boku Eneasza, kiedy ów pierwszy raz stawiał stopę na italskiej ziemi. Być może to moja patrycjuszowska krew każe mi wziąć wodze w dłonie... wyrwać je z rąk optymatów, jeśli będzie trzeba! Sięgnął przed siebie i schwycił w garść kłębek pary, po czym z wolna otworzył dłoń i opuścił ją znów do wody. Ruch ten w pomarańczowej poświacie nabrał mglistego, nierealnego charakteru, jak gest aktora widziany z oddali. Przez chwilę milczeliśmy. Bezszelestnie podszedł niewolnik i zapytał, czy ma otworzyć zawór przy piecu, by dopuścić gorącej wody. Skinąłem głową. W chwilę później zabulgotało w rurach, a woda w basenie zawirowała. Para zgęstniała, a lampa zaczęła przygasać. Widziałem twarz Katyliny tylko jako niewyraźną plamę. – Czy chciałbyś poznać tajemnicę, Gordianusie? Ech, Katylino, pomyślałem, jest wiele tajemnic, które chciałbym poznać, na czele z tożsamością Nemo i sposobem, w jaki jego bezgłowy trup znalazł się w mojej stajni. – Czemu nie? – odpowiedziałem. – To właściwie zagadka... – Wyjawianie tajemnic i zadawanie zagadek to dwie zupełnie różne rzeczy. Chciałbym usłyszeć sekret, nie mam dziś ochoty na zagadki. – Zrób mi tę przyjemność. A więc: jak człowiek może dwa razy stracić głowę? Czułem, jak gorąca woda opływa moje ciało. Para nad basenem była gęsta jak nadmorska mgła. – Nie wiem, Katylino. Jak? – Najpierw dla pięknej kobiety, a potem od katowskiego miecza. – Rozumiem rozwiązanie, ale nie rozumiem zagadki. – Straciłem głowę dla pięknej Fabii, za co o mało mi jej nie ścięto. Rozumiesz? Myślę, że to niezła zagadka. Byłem wówczas młodszy... ależ zrobiłem z siebie durnia! – Co chcesz mi powiedzieć, Katylino? – Mówię ci, że to, co zawsze podejrzewałeś, było prawdą. Między mną i Fabią było coś więcej niż wspólne zamiłowanie do ceramiki z Arretium. – A owej nocy w domu westalek...? – To był pierwszy raz. Wcześniej zawsze mi się opierała. Ale tamtej nocy uległa. Kiedy ten człowiek za kurtyną krzyknął, kochaliśmy się. Fabia miała na sobie suknię, ja byłem w tunice i cały czas staliśmy. Chciałem widzieć ją nagą, chciałem dotykać całego jej ciała, chciałem być z nią w łożu... Ale ona uparła się, że musimy być w ubraniach i zrobić to na stojąco. Mimo to i tak był to jeden z najwspanialszych i najbardziej podniecających momentów w moim życiu. Kiedy tamten krzyknął, ledwo go słyszałem. Mogłem równie dobrze sam krzyczeć, nie wiedząc o tym. Fabia oczywiście wpadła w panikę. Odpychała mnie, próbując mnie zmusić do wycofania się. Wydyszałem, że to byłoby szaleństwo. Nie skończyłem jeszcze, widzisz, i gdybym jej posłuchał, dowody naszego występku byłyby oczywiste na pierwszy rzut oka dla każdego, kto by mnie wtedy zobaczył. Dokończyliśmy więc aktu i odsunęliśmy się od siebie na chwilę zaledwie przed wtargnięciem virgo maxima. Policzki Fabii były czerwone jak jabłka. Piersi jej falowały, zroszona była potem. Po skórze wciąż mi jeszcze ciarki chodziły... – Czemu mi to mówisz, Katylino? – Ponieważ cenisz prawdę, Gordianusie. Jesteś jednym z niewielu znanych mi ludzi, którzy mają tę cechę. Ponieważ nigdy nie miałeś pewności, co naprawdę tam zaszło; no, to teraz już wiesz. – Ale dlaczego mówisz mi o tym teraz? Katylina zamilkł na długą chwilę. Próbowałem dojrzeć przez mgłę wyraz jego twarzy, ale nie mogłem się zorientować, czy się uśmiecha, czy marszczy, a nawet, czy ma otwarte oczy. W końcu odpowiedział: – Mówią o tobie, że masz dar słuchania. Każdy polityk potrzebuje słuchacza. Mówią też, że potrafisz wyciągnąć z człowieka prawdę nawet wtedy, gdy ten nie chce jej powiedzieć. – Kto tak mówi? – Krassus. Przez te wszystkie lata nie zapomniał waszych nocnych rozmów w Bajach. Mówi, że nie przypomina sobie, aby kiedykolwiek w życiu tak szczerze rozmawiał z kimkolwiek, a zwłaszcza z najemnym pracownikiem. Twierdzi, że masz nadnaturalny dar otwierania ludzkich serc. – Tylko wtedy, gdy na sercu ciąży komuś brzemię, od którego chce się uwolnić. – Jakie brzemię? – Za każdym razem inne. Inne u mężczyzny, inne u kobiety. Jedni czują potrzebę zwierzenia się z obawy przed porażką, drudzy z żalu, że wyrządzili zmarłym krzywdę. Niektórzy wyznają swój wstyd za uleganie okrucieństwu innych, inni wstydzą się własnego okrucieństwa. Bywają tacy, którzy popełnili okropne zbrodnie i uniknęli kary ludzkiej czy boskiej, a mimo to czują, że muszą komuś o tym opowiedzieć. Inni tylko sobie wmawiają zbrodnie, ale brzemię dźwigają równie ciężkie, jak gdyby ich naprawdę dokonali. – A co z tymi, którym nie udało się popełnić zbrodni wtedy, kiedy powinni to zrobić? – Nie rozumiem. – Co z ludźmi, którzy powinni podjąć działanie, ale zadrżeli i zaniechali go? Czy kiedykolwiek natknąłeś się na takiego człowieka, Gordianusie, który wyznałby, że nie popełnił zbrodni, choć powinien? – Czy to kolejna zagadka, Katylino? Pomimo panującego mroku wiedziałem, że się uśmiechnął. – Być może. Ale podobnie jak z zagadką zadaną ci przez Marka Celiusza, czas na nią jeszcze nie nadszedł. Możliwe, że nie nadejdzie nigdy. – Myślałbym raczej, Katylino, że masz już dość zbrodni, które powinieneś wyznać, i bez zamartwiania się tymi, których być może nie zdołasz popełnić. Sądziłem, że moja brutalna wypowiedź obrazi go. On jednak się roześmiał, z początku ostro, a potem śmiech przeszedł w niski chichot, mieszający się z bulgotaniem w rurach i sykiem gorącej wody. – Obawiam się, że opinia o mnie jest gorsza niż ja sam, Gordianusie. A jeśli potrafisz obserwować rzeczywistość, dostrzeżesz, że jestem ofiarą nieubłaganego prześladowania przez moich wrogów. Tak, przed trzema laty postawiono mnie przed sądem, oskarżając o ograbianie miejscowej ludności, kiedy byłem propretorem* w Afryce. Czy oskarżenie wniesiono wskutek prawdziwych przestępstw? Nie, mój stary wróg Klodiusz zmajstrował je w imieniu optymatów tylko po to, by zniszczyć moją karierę polityczną. Na krótką metę osiągnęli cel: dzięki przeciąganiu procesu w nieskończoność sprawili, że przez dwa lata nie mogłem kandydować w wyborach na konsula! W końcu jednak zostałem uniewinniony; fakt, o którym nikt zdaje się nie pamiętać. Czy wiesz, że przed procesem sam Cycero zaoferował mi podjęcie się obrony? Tak, ten sam kłamliwy oportunista, który teraz maluje mnie jako najgorszego przestępcę Rzymu. Myślę, że to więcej mówi o Cyceronie niż o mnie samym. W ubiegłym roku mogłem wreszcie stanąć do wyborów konsularnych i optymaci nie mogli nic uczynić, by mi w tym przeszkodzić. Aby mnie zniszczyć, uczynili Cycerona swym psem i spuścili go z łańcucha z jego jadowitym językiem. Przegrałem. Mimo to bali się, że za rok znów stanę w szranki i mogę wygrać, dlatego zmontowali następne oskarżenie, tym razem o zamordowanie Gratidianusa w czasach Sulli! Możesz być pewien, że tym razem Cycero nie wychylał się z propozycją obrony. A jednak sąd znów mnie uniewinnił i optymatom nie udało się zapobiec mej kandydaturze. Wyplątałem się z ich sieci dość wcześnie, by móc się ubiegać o urząd. Jakież są więc moje zbrodnie, Gordianusie, z których tak jestem znany? Ot, piasek w oczy wyborców, miotany przez mych wrogów, dla których zszarganie czyjegoś dobrego imienia nie różni się od zabicia muchy. Kiedy człowieka raz po raz stawiają przed sądem, odium pozostaje, wiem o tym, ale do jakich zbrodni mógłbym się przyznać poza tą, że jestem muchą w oliwie optymatów? Wytężyłem wzrok, ale wciąż widziałem tylko zarys głowy Katyliny i jego na pół zanurzonych ramion, niewyraźną wyspę unoszącą się we mgle. – Miałem na myśli inne zbrodnie, Katylino, występki zupełnie innego rodzaju. – Jesteś zbyt rozsądny, Gordianusie, by wierzyć choćby w połowę tego, co o mnie słyszysz, zwłaszcza z jadowitych ust Cycerona i jego brata Kwintusa. Nie udaję pokornego ani potulnego, ale daleko mi do potwora, jakiego chcą ze mnie zrobić wrogowie. Komuż jest blisko? Och, znam wszystkie plotki i insynuacje. No dobrze, zacznijmy od najgorszych. Kiedy kilka lat temu zapragnąłem pojąć Aurelię Orestillę za drugą żonę, odmówiła mi, ponieważ nie chciała wejść do domu, w którym był już spadkobierca, zatem by ją zdobyć, zamordowałem własnego syna. Jesteś ojcem, Gordianusie. Możesz sobie wyobrazić, ile bólu mi sprawiło to oszczerstwo. Każdego dnia noszę w sercu żałobę po synu. Gdyby on żył, byłby dziś mężczyzną, stałby u mego boku w walce, byłby mi pociechą i inspiracją. Zmarł na febrę, ale moi wrogowie nazwali ją trucizną i wykorzystali tę tragedię jako obrzydliwą broń przeciwko mnie. Mówią też, że ożeniłem się z Aurelią dla pieniędzy, by wyplątać się z długów. Ha! To tylko ukazuje głębię ich ignorancji, skoro tak beznadziejnie nie doceniają mego zadłużenia. Nie doceniają też więzi między mną i Aurelią, ale to już nie ich sprawa i nie twoja, jeśli mogę się tak wyrazić. No, są jeszcze opowieści o moich wyczynach seksualnych, niektóre prawdziwe, inne absolutnie wyssane z palca... Doprawdy, niedługo zaczną mówić, że zgwałciłem własną matkę i sam siebie w ten sposób spłodziłem! Jakież to ma znaczenie, które z tych plotek są uzasadnione? Nikt o to nie dba prócz kilku zasuszonych moralistów, jak Kato i Cycero z ich czarnymi sercami i językami. Naprawdę, nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie bez apetytu mogą tak pogardzać tymi, którzy kochają jeść? – Piękna fraza, Katylino, ale co innego delektować się pysznym obiadem, a co innego odebrać dziewictwo dziewczynie i zrujnować jej szanse na dobre zamążpójście, podobnie jak namawiać młodzieńców, by dla ciebie marnowali własny honor i karierę. Lampa już dogasała. Z mroku dobiegło mnie westchnienie. – Niestety, Gordianusie, nie mogę już dojrzeć twojej twarzy, więc rozstrzygnę wątpliwość na twoją korzyść i przyjmę, że się uśmiechasz, wypowiadając takie oskarżenia, bo wiesz, że to tylko oszczerstwa wypichcone przez moich wrogów. Och, tak, nie będę ukrywał, że mam słabość do młodości i niewinności. Któryż mężczyzna o zdrowym apetycie nie rozkoszowałby się rumianym owocem zerwanym wprost z drzewa? A w świecie tak przesiąkniętym kłamstwem i machinacjami, kogóż nie pociągaliby ci o nie zepsutym jeszcze charakterze? Gdzież jeszcze można odnaleźć słodycz w tym gorzkim życiu, jeśli nie wśród młodych? Ale nie narzucam się innym siłą. Bywałem oskarżany o kradzieże i zbrodnie, ale nigdy o gwałt. Nawet moi wrogowie przyznają, że potrafię przyciągnąć ludzi do siebie bez przymusu. Nie jest też tak, że ja tylko biorę, nic w zamian nie dając. Oni obdarzają mnie swą niewinnością, ja daję im światowość, towar, jaki mam w wielkiej obfitości. Obie strony otrzymują od siebie wzajemnie to, czego im brakuje i czego najbardziej pragną. – A cóż od ciebie dostała westalka Fabia? – Przygodę! Przyjemność, podniecenie, niebezpieczeństwo... wszystko to, czego brakowało w jej szarej egzystencji. – I to warte było ryzyka przerwania tej egzystencji? Co by się stało, gdyby ta przygoda zakończyła się pogrzebaniem jej żywcem? Dużo nie brakowało. – Wiń za to Klodiusza, nie mnie. – Bardzo łatwo zrzucasz odpowiedzialność na innych, Katylino. Milczał przez chwilę, a potem usłyszałem, jak wstaje, wzbudzając drobną falę, która z pluskiem uderzyła o brzeg basenu. Kłęby pary zawirowały i rozstąpiły się przed nim. Skórę miał zaczerwienioną od gorąca, krople wody lśniły na jego czarno-siwych włosach na piersi i spływały ku jego męskości, na pół zanurzonej i unoszącej się na falach. Miał szerokie ramiona i płaski brzuch. Wyglądał wyjątkowo męsko. Nic dziwnego, że za fizyczną i seksualną sprawność cenią go kochankowie, pomyślałem, a brzydcy, chudzielce z zatwardzeniem w rodzaju Cycerona i Katona tak go nie znoszą. Zdawał się czytać w moich myślach. – I ty dobrze wyglądasz, Gordianusie. Aktywne życie wiejskie najwidoczniej ci służy. Mężczyźni tyją i miękną w mieście. Co innego się zestarzeć, a co innego zmięknąć, prawda? Myślę, że i ty jesteś człowiekiem o dużym apetycie. – Stał nade mną i patrzył z lekkim uśmiechem, jakby czegoś oczekiwał, aż poczułem się nieswojo. – No, mam już dość tego gorąca – powiedział w końcu. – Przyłączysz się do mnie w zimnej kąpieli? – Nie, chyba zostanę tu jeszcze chwilę, a potem może wezmę przykład z Tongiliusa i pójdę do łóżka. Katylina wyszedł z basenu; wziął ręcznik z niszy w ścianie, ale nie okrył się nim. Zatrzymał się w drzwiach prowadzących do pomieszczenia z zimnym basenem. – Czy mam zawołać niewolnika, by przyniósł inną lampę? – zapytał. – Nie. Mrok mi odpowiada. Skinął głową i zamknął za sobą drzwi. W chwilę później płomyk lampy zamigotał i zgasł. Leżałem zanurzony w gorącej wodzie i obracałem w myślach kwestię przestępstw Katyliny. Musiałem się zdrzemnąć na chwilę, ponieważ nagle przywrócił mnie do przytomności obcy dźwięk. Coś cicho zaskrzypiało; nie od strony drzwi do zimnego basenu, za którymi zniknął Katylina, ale z przeciwnej, od basenu z ciepłą wodą i od reszty domu. Taki odgłos mógłby spowodować ktoś, kto niechcący oparł się o drzwi. W tej samej chwili w futrynie pojawiła się smużka światła z zewnątrz. Być może drzwi same się poruszyły, napęczniałe od gorąca i wilgoci. Serce jednak zabiło mi żwawiej, a leniwa ospałość po gorącej kąpieli natychmiast się rozwiała. Może to wraca Tongilius, pomyślałem; ale dlaczego miałby się skradać? Mógł to także być niewolnik z lampą, ale niewolnik przecież wszedłby po prostu do środka. Nasłuchiwałem chwilę, ale zza drzwi nie dochodził już żaden dźwięk. Byłem jednak przekonany, że ktoś za nimi stoi. Uniosłem się z wody najciszej, jak mogłem, i wyszedłem z basenu. Sięgnąłem po ręcznik, ale nie po to, by się okryć. Zwykły ręcznik, zwinięty ciasno jak lina, może mieć wiele zastosowań – jako tarcza przeciw sztyletom, do krępowania przeciwnika, wreszcie jako broń. Można nim udusić kogoś albo skręcić komuś kark. Podszedłem na palcach do drzwi. Sięgnąłem do drewnianej klamki, zawahałem się przez moment, a potem gwałtownie pociągnąłem ku sobie. Wpadł do środka, tracąc równowagę. Pochwyciłem go w pętlę z ręcznika, krępując ręce przy ciele, i odwróciłem do siebie. Zatoczył się i potknął, ale nie bronił się. Podniósł twarz... Syknąłem przez zęby tłumione przekleństwo i puściłem ręcznik. Mój jeniec stanął prosto, wziął głęboki oddech i, jakby to, co się przed chwilą działo, było zwykłą zabawą, wyszeptał: – A więc Katylina naprawdę spał z westalką! – Meto! – Przepraszam, tato, ale nie mogłem spać. Stopy mnie bolą od tej wspinaczki! Kiedy podszedłem do drzwi, usłyszałem, jak rozmawiacie. Wydawało mi się, że nie powinienem wam przerywać, ale musiałem słuchać. Nie powiedziałbyś nic innego, gdybyś wiedział, że tam jestem i słucham, prawda? A Katylina w mojej obecności mógłby nie powiedzieć tyle, ile powiedział. Byłem całkiem cicho, co? Naprawdę nie wiedziałeś, że tu jestem, aż do tej chwili? To był błąd, tak się oprzeć o te drzwi... – Metonie, kiedy ty wreszcie nauczysz się szacunku? Meto przyłożył palec do ust, wskazując na drzwi do zimnego basenu. Zniżyłem głos. – Ten twój zwyczaj skradania się i szpiegowania! Gdzieś ty się tego nauczył?... – Przerwałem i westchnąłem zrezygnowany. No, gdzie, pomyślałem i rzekłem: – Nie, istotnie nie wiedziałem, że tam stoisz, dopóki drzwi nie skrzypnęły. Co oznacza, że jesteś młody i zwinny, a ja się starzeję i tępieję, a może i nieco głuchnę. Zastanawiam się, któremu z nas bardziej potrzebny jest porządny, głęboki sen? Meto uśmiechnął się do mnie szeroko, a ja nie mogłem mu nie odpowiedzieć tym samym. Złapałem go za kark i potrząsnąłem, bynajmniej nie delikatnie. Była pora spać, ale zanim odwróciłem się do wyjścia, zerknąłem jeszcze ku drzwiom do zimnego basenu. Padała spod nich cienka struga światła, a z pomieszczenia dobiegał słaby plusk wody. Tak jak poprzedniej nocy, wkrótce cały dom pogrąży się we śnie – z wyjątkiem Katyliny, który nadal będzie czuwał, broniąc się przed porwaniem przez Morfeusza i kto wie, jakich jeszcze bogów. ROZDZIAŁ XIV Morfeusz musiał jednak w końcu przyjść i do Katyliny, gdyż trzymał go w swych objęciach jeszcze długo po wschodzie słońca. Obaj z Tongiliusem dopiero późnym rankiem pokazali się w kuchni, szukając jedzenia. Obaj byli nieco rozespani, ale raczej w pogodnym nastroju – właściwie nawet podejrzanie z siebie zadowoleni, pomyślałem. Szeptali sobie jakieś żarciki, głośno się z nich śmiejąc, i w ogóle uśmiechy nie schodziły im z twarzy. Apetyty mieli ogromne i pochłaniali wszystko, co Kongrio im podsuwał. Skończywszy śniadanie, Katylina oznajmił, że odjadą jeszcze przed południem. Wkrótce przebrali się w niebieskie podróżne tuniki, zabrali swoje rzeczy, pożegnali się z Bethesdą, pogratulowali Kongrionowi kunsztu kulinarnego i wyprowadzili konie ze stajni. Zapytałem Katylinę, dokąd się udają; odpowiedział, że na północ, mają bowiem w planie jeszcze kilka wizyt w Etrurii, w ramach kampanii wśród starych weteranów Sulli, których dyktator osiedlił na gospodarstwach odebranych swym wrogom. Patrzyłem potem za nimi, kiedy wyruszyli w drogę. Mimo że tak się obawiałem tej wizyty, nie byłem aż tak uszczęśliwiony ich odjazdem, jak się spodziewałem. Zdziwiło mnie jednak, że dojechawszy do gościńca, Katylina i Tongilius skręcili nie na północ, lecz na południe, ku Rzymowi. Sam bym tego nie zauważył, ponieważ szybko przestałem się nimi zajmować, ale Meto obserwował ich do końca. Przybiegł do mnie i wskazując na dwie oddalające się via Cassia sylwetki jeźdźców, zapytał: – Rozumiesz coś z tego, tato? – Dziwne – odrzekłem. – Katylina twierdził, że udają się na północ. Zastanawiam się... – Pobiegnę popatrzeć ze wzgórza! – krzyknął Meto przez ramię i już go nie było. Był na szczycie na długo przedtem, nim ja się tam wdrapałem, zziajany i spocony. Znalazł już świetny punkt obserwacyjny pomiędzy dwoma wysokimi dębami, osłonięty z dołu przez kępę jeżyn. Nikt z drogi nie mógł nas zobaczyć, a my mieliśmy dobry widok na wszystko, co działo się na via Cassia. Nietrudno było dostrzec naszych byłych gości, jako że byli jedynymi jeźdźcami na gościńcu. Wyglądało na to, że zatrzymali się akurat na wysokości naszego wzgórza, u podnóża Argentum. Nie wiedziałem, dlaczego stanęli, dopóki nie spostrzegłem nadchodzącego z południa małego stada wołów. Odczekali, aż stado i prowadzący je pasterz znikną za fałdą terenu, tak że nie będzie mógł on ich widzieć. Rozejrzeli się ukradkowo dookoła, po czym zsiedli z koni i poprowadzili je w krzaki po przeciwnej stronie drogi. Po chwili pojawili się znowu, najwidoczniej uwiązawszy swe wierzchowce gdzieś w ukryciu; wnet jednak znów zniknęli pod gałęziami dużego drzewa. Po pewnym czasie wychynęli znów z zarośli i ponownie zniknęli w innym miejscu. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy; Katylina i Tongilius pojawiali się i znikali w różnych miejscach przy drodze, jakby szukali jakiejś zguby. – Czego oni szukają? – zapytał Meto. – Ścieżki. – Jakiej znów ścieżki? – Musiałeś wczoraj odbiec naprzód, kiedy Forfeks o niej mówił. Do kopalni prowadzi jeszcze jedna ścieżka, rozpoczynająca się gdzieś przy via Cassia. Od dawna nie była używana i całkowicie zarosła. Katylina musi jej właśnie szukać. – Ale dlaczego? Przecież już był w kopalni. Nie odpowiedziałem. Widziałem kątem oka, że Meto marszczy brwi, patrząc na mnie, nie ze zdziwieniem, ale dlatego, że zapewne wyczuł, iż ukrywam przed nim swe myśli. Patrzyliśmy jak Katylina i Tongilius nurkują raz po raz w zarośla. Po jakimś czasie na drodze ukazała się nadchodząca z południa kolumna niewolników, skutych ze sobą łańcuchami za szyje i popędzanych biczami nadzorców. Nasi znajomi zniknęli nam z oczu na czas przejścia kolumny, po czym ujrzeliśmy ich znów. W końcu straciłem ich z oczu na tak długo, że pomyślałem, iż wreszcie znaleźli to, czego szukali. Nagle Meto schwycił mnie za rękaw; w tej samej chwili usłyszałem za plecami szelest i znajomy głos. – Dzisiaj nie w twoim zwykłym miejscu... Och, przepraszam, nie miałam zamiaru cię przestraszyć! Nieładnie z mojej strony, tak cię podejść znienacka. Wybacz mi, Gordianusie. Nie powinnam się śmiać, ale tak podskoczyłeś... – Klaudia. – Tak, to tylko ja. A oto i Meto. Tak cię już dawno nie widziałam, chłopcze. Och, nie powinnam cię już tak nazywać, prawda, młody człowieku? Kończysz wkrótce szesnaście lat, co? – Tak – odpowiedział lakonicznie Meto, rzucając szybkie spojrzenie za siebie na drogę. – Piękny widok z tej strony, prawda? Z tej perspektywy dopiero widać dobrze, jak wielka jest ta nasza góra. – Tak, to robi wrażenie – przytaknąłem. – Ale tu macie niewygodnie, tak między jeżynami. Chodźcie, pokażę wam miejsce tuż obok, skąd razem będziemy mogli kontemplować pejzaż, siedząc na zwalonym pniu. Wzruszyłem ramionami, powstrzymując się siłą woli, by nie spojrzeć na gościniec. Mój wzrok spoczął na koszyku w ręku Klaudii. – Ach, obawiasz się, że przeszkodzicie mi w posiłku? Ani trochę, Gordianusie. Mam z sobą tyle chleba, sera i oliwek, że starczy dla nas wszystkich. No już, nie pozwolę, by odrzucano mą gościnność. Poszliśmy za nią na małą przesiekę parę metrów dalej. Tak, jak obiecała, widok na górę Argentum był taki sam, z tą różnicą, że teraz byliśmy widoczni jak na dłoni, gdyby ktokolwiek z gościńca spojrzał w naszą stronę. – No, czy tu nie lepiej? – spytała Klaudia, sadowiąc się na pniu i kładąc koszyk przed sobą. – O wiele lepiej – zgodziłem się z nią. Meto, jak zauważyłem, nie mógł się powstrzymać, by nie rzucać ukradkowych, ale na pewno widocznych dla Klaudii spojrzeń na miejsce, gdzie ostatnio widzieliśmy Tongiliusa i Katylinę. Obserwator był z niego dobry, ale jako aktor był do niczego. – Tylko że Meto naprawdę musi już wracać do domu. – Ach, wy, rzymscy ojcowie! Zawsze tacy surowi i wymagający. Mój ojciec tak samo mnie traktował, a przecież byłam dziewczynką! Oto jeden z ostatnich pięknych letnich dni jego dzieciństwa, a ty chcesz go wysyłać do pracy w samo południe. Niedługo będzie mężczyzną, a wtedy może dni też będą równie ciepłe, ale już nigdy nie będą tak długie, cudowne, pełne kwiatów i pszczelej muzyki jak w tej właśnie chwili. Proszę cię, pozwól Metonowi zostać z nami. Na jej naleganie usiedliśmy po obu jej stronach, Meto po lewej, ja po prawej. Podała nam koszyk i odczekała, aż zaczniemy jeść, zanim sama zabrała się do posiłku. Kiedy już chłopak rozsiadł się na pniu i wypełnił usta chlebem i serem, musiałem przyznać, że umiejętnie udaje niedbałe zainteresowanie widokiem u podnóża gry. Na gościńcu panował niewielki ruch: przepędzano stada owiec, przeszła kolumna niewolników dźwigających na plecach wiązki drewna, trafiła się też zmierzająca w stronę Rzymu długa karawana wozów, otoczonych przez silną, zbrojną eskortę. – Wazy z Arretium – zawyrokowała Klaudia. – Skąd to wiadomo? – spytał Meto. – Stąd, że mogę patrzeć przez te drewniane skrzynie, jakby były niewidzialne! – powiedziała Klaudia i roześmiała się, widząc, że Meto bierze jej słowa serio. – Żartuję. Wiem to, Metonie, ponieważ takie wozy, wożące ceramikę do Rzymu, widuję na tej drodze od dzieciństwa. Wazy te są bardzo wartościowe, stąd ta zbrojna eskorta i żółwie tempo. Gdyby chodziło o jakiś inny kosztowny towar, eskorta byłaby taka sama, ale wozy jechałyby dwukrotnie szybciej. Złoto i srebro się nie tłuką od wstrząsów, natomiast gliniane naczynia owszem. Istotnie, zdawało się, że wozy niemal stoją w miejscu. Nigdzie nie było ani śladu Katyliny. Nagle Meto wydał z siebie dziwny, gardłowy odgłos, a kiedy spojrzałem na niego, prawie niedostrzegalnie skinął głową. Podążyłem za jego wzrokiem; kilkadziesiąt metrów powyżej drogi, wśród zieleni drzew mignęła mi niebieska plamka. Tunika Katyliny. Plamka poruszała się i po chwili dołączyła do niej następna. Zmrużyłem oczy. Po chwili dość wyraźnie mogłem rozróżnić sylwetki dwóch wspinających się na górę mężczyzn. Klaudia, nachylona nad koszykiem, nie spostrzegła niczego. – Wiesz, Gordianusie, właściwie to miałam nadzieję, że cię tu zastanę. Inaczej musiałabym złożyć ci formalną wizytę, a to nie byłoby wcale zabawne. I cieszę się, że i ty tu jesteś, Metonie, ponieważ sprawa dotyczy i ciebie, jak sądzę. Usiadła prosto i zacisnęła usta. Przez chwilę pomyślałem, że patrzy wprost poprzez dolinę na tamtych dwóch, ale ona tylko zapatrzyła się przed siebie, zastanawiając się, co powiedzieć. – O co chodzi, Klaudio? – Ach, to takie trudne... – Tak? – Dziś rano odwiedził mnie mój kuzyn Gnejusz. Powiedział mi, że wczoraj jego kopalnię odwiedzili jacyś obcy ludzie, podobno z Rzymu. – Naprawdę? – Spojrzałem na drugą stronę i stwierdziłem, że Katylina i Tongilius znów zniknęli za zasłoną listowia. – Tak. Jeden z nich podobno chciał kupić tę kopalnię, albo też reprezentował potencjalnego kupca. Nonsens, jeśli chcesz znać moje zdanie. Ta stara sztolnia jest bezwartościowa. Nie ma tam już ani uncji srebra. W każdym razie Gnejusz pytał mnie, czy przypadkiem nie zauważyłam wczoraj kogoś włóczącego się po górze. Jak może wiesz, z mojego domu widać całkiem spory kawał zbocza, choć to dość daleko. No, ja tam nikogo nie widziałam, nikt z moich niewolników również niczego nie zauważył. – Klaudia przerwała na chwilę i zjadła oliwkę, po czym mówiła dalej: – Gnejusz twierdził, że nie zna żadnego z tych ludzi, a tylko jeden z nich mu się przedstawił. To jeden z Sergiuszów z Rzymu. Ale potem Gnejusz wypytał swego pasterza, który służył nieznajomym za przewodnika, starego głupca Forfeksa, i wiesz, czego się dowiedział? – Nie umiem sobie wyobrazić. – Stary powiedział, że z owym Sergiuszem był jeszcze jakiś młodzieniec, a także inny mężczyzna w średnim wieku oraz chłopiec. Nie znał ich, ale zdawało mu się, że owego mężczyznę nazywano Gordianusem. – Spojrzała na mnie z ukosa i uniosła pytająco brew. Pomyślałem przez chwilę, po czym zapytałem: – Czy Gnejusz sam widział tych czterech? – Tak. Ale ściemniało się już, a Gnejusz, mimo młodego wieku, ma nienajlepszy wzrok. To dlatego rzadko udaje mu się upolować dzika! – Aha. A zatem chcesz mnie zapytać... – Nie, nie chcę cię o nic zapytać. Mogę wszystko wyczytać z twojej twarzy. No, nie wszystko, ale wystarczająco dużo. Jeżeli masz ochotę węszyć po posiadłości mojego kuzyna, to sprawa pomiędzy tobą a nim. A jeśli Gnejusz chce zażądać od ciebie wyjaśnień, może to sam zrobić, ja nie jestem jego posłańcem. Niemniej nie byłabym w porządku wobec mojego krewnego, a także wobec ciebie jako sąsiada, gdybym po prostu siedziała cicho. Gnejusz był zły, kiedy usłyszał twoje imię i gdy do mnie przyszedł, jeszcze mu nie przeszło. Wątpię, by przyszedł z tym do ciebie, albo chociaż przysłał kogoś z protestem. On woli trzymać się z dala od innych i siedzieć naburmuszony albo uganiać się za dzikami. Ale jeżeli szykuje się jakiś ciemny interes, Gordianusie, radzę ci dobrze rozważyć, co robisz. Bądź ostrożny! Z moimi krewnymi nie ma żartów. Już niewiele mogę zrobić, by ich udobruchać. Mówię ci to jako swemu przyjacielowi. – Zamilkła na chwilę, by jej słowa zapadły w moją świadomość, po czym schyliła się znów do koszyka, mówiąc: – A teraz niespodzianka... miodowe ciasteczka! Mój nowy kucharz upiekł je dziś rano. Niestety, nie jest Kongrionem, ale słodycze mu wychodzą nieźle. Meto oderwał wzrok od góry; od dziecka lubił miód w każdej postaci. Zjadł ciastko szybko i oblizał wargi. Klaudia podsunęła mi koszyk, ale odmówiłem. – Nie lubisz słodyczy, Gordianusie? Kucharzowi będzie przykro, gdy przyniosę je z powrotem nie ruszone. – Lekki atak przypadłości Cycerona – wyjaśniłem, dotykając brzucha i marszcząc czoło. – Masz ci los, zepsułam ci apetyt całym tym gadaniem o Gnejuszu. Jak mogłam częstować cię jednocześnie chlebem, serem i złymi wiadomościami! Może ciastko ci pomoże na żołądek? – Chyba nie... Nie tylko słowa sąsiadki źle wpłynęły na mój apetyt, ale też napięcie związane z myszkowaniem Katyliny po górze; w każdej chwili mogła go przecież zobaczyć. Najlepszym lekarstwem na mą niestrawność byłoby po prostu jej odejście. Klaudia miała jednak jeszcze coś do powiedzenia. – A więc w tym miesiącu będzie przyjęcie z okazji włożenia męskiej togi. Kiedy? – Na dwa dni przed idami. – Aha, zaraz po wyborach. Kiwnąłem głową, nie odpowiadając. Miałem nadzieję, że moje milczenie uchroni nas przed podjęciem tematu polityki. Wystarczy, że zamierzałem być w mieście natychmiast po głosowaniu. Obojętnie, czy Katylina wygra, czy przegra: szykują się zamieszki wywołane albo przez jego zwolenników, albo przeciwników, którzy będą protestować na ulicach. A jeśli, jak sugerował Marek Celiusz, w powietrzu wisi prawdziwy przewrót, Rzym jest ostatnim miejscem, w którym chciałbym się znaleźć. Klaudia skinęła głową i uśmiechnęła się. – Jeszcze dziesięć dni i będziesz mężczyzną, Metonie. Wstrzymam się jednak z gratulacjami, póki ten moment nie nadejdzie. Zdaje się, że planujecie uroczystość w mieście, zanim Meto uda się na pierwszy spacer po Forum w nowej todze. Czy nie byłoby to zbytnim narzucaniem się, gdybym poprosiła o zaproszenie? – Będziesz w Rzymie na wyborach, Klaudio? – Obawiam się, że tak – westchnęła. – Wraz z mymi drogimi kuzynami. Wszyscy chcą w tym roku pojechać do miasta i oddać głosy. Widzisz, obawiamy się, że Katylina może się jakoś prześliznąć. Samo głosowanie należy oczywiście do mężczyzn i na ogół nigdy nie bywam w Rzymie o tej porze roku, ale tym razem nie uda mi się tego uniknąć. Chodzi o ten dom na Palatynie, który dostałam w spadku po Lucjuszu. Chcę go komuś wynająć, a niewolnik, który go prowadzi, zawiadomił mnie, że potrzebna będzie renowacja. Nie zamierzam pozwalać żadnemu ze starych niewolników Lucjusza na rozpoczynanie remontu i wydawanie moich pieniędzy, muszę tego sama dopilnować. Wyjeżdżam jutro i pewnie spędzę tam trochę czasu. – Uniosła brew i patrzyła na mnie wyczekująco. – W takim razie musisz oczywiście przyjść na przyjęcie – powiedziałem. – Och, dziękuję! Bardzo bym chciała to zobaczyć. Sama nigdy nie miałam syna, jak wiesz... – dodała ciszej, po czym poweselała. – I przyniosę ciastek miodowych! Meto będzie zadowolony, co? – Wyciągnęła doń rękę i dotknęła jego ramienia. Meto uśmiechnął się wstydliwie, a potem przez twarz przemknął mu dziwny grymas. Patrzył na coś w dole. Zerknąłem tam i ujrzałem Katylinę i Tongiliusa wynurzających się z przydrożnych zarośli. Klaudia wyczuła, że coś się dzieje, zauważyłem bowiem jej zdziwione spojrzenie rzucone najpierw na Metona, a później na mnie. – Może jednak spróbuję tych zachwalanych ciastek. – Chciałem odwrócić jej uwagę. – Oczywiście, czekaj... o, tu jest ładne. – Nachyliła się nad koszykiem i podała mi rumiany krążek. Ugryzłem go, patrząc jej w oczy. Uśmiechnęła się i skinęła głową, po czym nagle przeniosła wzrok na drogę. – Popatrzcie no! – rzekła. – Kim mogą być ci dwaj mężczyźni i skąd się nagle wzięli? Zacząłem mówić, ale z gardła wydobył mi się tylko kaszel, jakby ciastko zamieniło mi się w ustach w piasek. Meto, widząc, że nie mogę wykrztusić słowa, przejął pałeczkę. – Jacy mężczyźni? – spytał niewinnie. – Ci dwaj jeźdźcy. Skąd też oni nadjechali? Nie widziałam ich wcześniej. Spójrzcie, widać stąd całą via Cassia od południa. Powinnam spostrzec każdego nadjeżdżającego z tej strony o całe mile wcześniej. A tu nagle ci dwaj, jak spod ziemi... – Niezupełnie. Ja ich widziałem z daleka – przerwał jej rzeczowym tonem Meto. – Widziałeś ich? – Od dłuższego czasu. Chyba zauważyłem ich wtedy, gdy pokazywałaś na te wozy z Arretium. Tak, widziałem wtedy dwóch jeźdźców zbliżających się z południa, całkiem daleko. A teraz spójrz, te wozy przejechały mniej więcej połowę tej odległości. To by znaczyło, że ci dwaj jadą dwukrotnie szybciej od nich. Prawda, tato? Kiwnąłem tępo głową, wciąż usiłując odchrząknąć po ataku kaszlu. Wycofałem w myśli swą marną opinię o talencie aktorskim chłopaka. Klaudia nie była jednak do końca przekonana. – Widziałeś ich cały czas? Jak mijają wozy i zbliżają się do nas? Meto kiwnął głową. – A ty, Gordianusie? – Dwóch jeźdźców na via Cassia. – Wzruszyłem ramionami i też kiwnąłem głową. – Pewnie jadą z Rzymu. – Dlaczego ja ich nie zauważyłam? – Klaudia była niespokojna. – Na cyklopów i Edypa, moje oczy muszą się robić równie kiepskie jak Gnejuszowe. – To nie jest takie dziwne – pospieszyłem z zapewnieniem. – Rozmawiałaś z nami i po prostu nie zwróciłaś na nich uwagi. Nie ma się co przejmować. – Nie lubię, jak nagle jacyś obcy pojawiają się w okolicy, jakby spadli z nieba – mruknęła. – Nie lubię czuć się... – ucichła w pół zdania, lecz po chwili zmusiła się do uśmiechu. – Ale masz rację, jestem po prostu głupia. Głupia stara kobieta, skostniała w swych przyzwyczajeniach i zła, kiedy coś ją zaskoczy, a jeszcze bardziej zła, kiedy zda sobie sprawę, że już nie jest taka bystra jak kiedyś. Czy nie macie już ochoty na ciastka? Zawinę je więc z powrotem, żeby się nie zmarnowały. Bogowie gardzą marnotrawcami, jak zwykł mawiać mój ojciec. No, czas na mnie. Dziękuję ci, Meto, za pomoc. – Wzięła koszyk i wstała, prostując plecy. – Wyjeżdżam do Rzymu jutro i nie będzie mnie tak długo... Możecie sobie wyobrazić, ile poleceń muszę zostawić niewolnikom, a tu jeszcze zamieszanie z nowym kucharzem, że już nie wspomnę o pakowaniu się! Ale cieszę się, że udało mi się was tu dzisiaj spotkać. Do zobaczenia na przyjęciu Metona! Odbędzie się w twoim domu? – To teraz dom Ekona. Na Eskwilinie. Trochę trudno tam trafić... – Ach, ale byliście z Lucjuszem tak zaprzyjaźnieni, że któryś z jego niewolników na pewno zna drogę. Znajdę was. – Będzie nam miło cię gościć. – I zastanów się poważnie nad tym, co ci powiedziałam, Gordianusie. Musisz na siebie uważać. Masz rodzinę, która potrzebuje twej opieki. Zanim się odwróciła, by odejść, jej twarz przybrała surowy, prawie ostry wyraz. Kiedy zniknęła między krzewami, oblizałem miód z warg i nagle zapragnąłem jeszcze jednego z jej ciastek, zbyt późno. Tymczasem Katylina i Tongilius nabrali pędu i szybko posuwali się gościńcem na północ. Patrzyliśmy za nimi przez chwilę, aż ich niebieskie sylwetki zaczęły się zacierać na horyzoncie, przesłonięte przez rozedrgane powietrze, unoszące się nad rozgrzanym brukiem. – Katylina jest fascynujący – stwierdził Meto. – Katylina – odrzekłem – jest plamą na horyzoncie. ROZDZIAŁ XV Kolejne dni mijały bez incydentów – to znaczy, bez żadnych nieprzyjemnych przerywników w rodzaju Nemo. Pomniejszych spraw było mnóstwo, jako że przeprowadzka całej rodziny do miasta, choćby na krótko, wymaga poważnych przygotowań. Kiedy pomyślę, że wielcy wodzowie, na przykład Pompejusz, potrafią sprawnie przemieszczać całe armie na wielkie odległości lądem lub morzem, wraz z pełnym wyposażeniem, namiotami, kuchniami, zapasami żywności i wszystkich innych przedmiotów codziennej potrzeby, przepełnia mnie pełen szacunku podziw. Aratus oznajmił mi, że to on zawsze zajmował się przygotowaniami Lucjusza Klaudiusza do podróży, a ponieważ Lucjusz często przenosił się z miasta na wieś i z powrotem, niewątpliwie podróżując przy tym w komfortowych warunkach, w pierwszej chwili zrobiło to na mnie wrażenie. Zdałem sobie jednak później sprawę, że Lucjusz był dość bogaty, by sobie pozwolić na posiadanie wszystkiego w podwójnej ilości, i nie musiał wozić z sobą swych rzeczy jak żółw skorupę na grzbiecie. Wobec tego musieliśmy wraz z Bethesdą bardzo starannie zaplanować, co z sobą zabrać, aby nadmiernie nie obciążać Ekona naszym pobytem, a zarazem zapewnić dostateczne zaopatrzenie gospodarstwa pod naszą nieobecność. Było to poważne przedsięwzięcie. Niemniej zdołałem też wykroić czas na rozpoczęcie budowy młyna wodnego. Pora była na to odpowiednia, ponieważ lato wciąż było upalne i poziom wody w strumieniu opadał z dnia na dzień. Ułatwiało to usuwanie kamieni i stawianie ceglanych murów. Z drugiej strony niepokoił mnie tak słaby nurt, ale na szczęście u stóp wzgórz znajdowała się studnia. Jak mówił Aratus, była tam od niepamiętnych czasów, wykopana wśród starych drzew oliwnych i okolona niskim kamiennym murkiem. Jej szyb był tak głęboki, że rzucony w jej czarną otchłań okrzyk powracał jedynie słabym echem. Aratus zapewniał, że nie zawodziła nawet podczas okresów suszy. Dzieliłem czas między przygotowania do podróży i prace przy budowie młyna, ciesząc się, że nie składają mi wizyt jacyś niepożądani goście. Wybory miały się odbyć na pięć dni przed idami, czyli walka o konsulat będzie rozstrzygnięta, zanim jeszcze wyruszymy z domu. Mogłem się zjawić w Rzymie, nie poświęcając tej sprawie więcej myśli. Miałem nadzieję, że będę mógł się cieszyć towarzystwem Ekona i świętować osiągnięcie wieku męskiego przez Metona, nie martwiąc się sprawami, na które nie miałem wpływu i które w ogóle mnie nie interesowały. Katylina zostanie wybrany albo nie, ale w obu wypadkach jego krótkie pojawienie się w mym życiu przejdzie do historii. Nie dawało mi spokoju tylko to, że tajemnica śmierci, tożsamości i pojawienia się w mojej stajni osobnika nazwanego przez mnie Nemo nie doczekała się rozwiązania. Niepokoiłoby mnie to jeszcze bardziej, gdyby pojawiały się dalsze groźby albo gdyby Bethesda i Diana zostały same na wsi. Ale będziemy wszyscy razem, bezpieczni w domu Ekona, a w każdym razie o tyle, o ile można się czuć bezpiecznym w takim miejscu jak Rzym. W wigilię naszego wyjazdu oderwałem się na chwilę od przygotowań i problemów inżynierskich, by udać się na miejsce pochówku Nemo. Stanąłem przed prostą stelą i przesunąłem palcami po wyciętych w marmurze literach, składających się na słowo „Nikt”. Kim byłeś? – zapytałem w myślach. – Jak umarłeś? Co się stało z twoją głową i kto cię tutaj przyniósł? Próbowałem sam siebie przekonać, że cała sprawa jest już zakończona, ale jednocześnie nie mogłem się pozbyć innego uczucia, bardziej natrętnego niż moje niejasne obawy: poczucia winy i porażki, świadomości niewypełnionego zobowiązania. Nie tego wobec Cycerona; mój dług już został spłacony. Dręczyło mnie zobowiązanie wobec cienia Nemo. Wzruszyłem ramionami. Aby rozluźnić sztywne mięśnie karku, pomyślałem, czy też by okazać obojętność zmarłemu, który nie zaznał prawdziwego spoczynku? Czyż byłem mu cokolwiek winien? Czy widziałem kiedyś jego twarz, a może nawet go znałem? Wydawało mi się to nieprawdopodobne. Nie mógł chyba być ani moim przyjacielem, ani klientem. Nie jestem mu nic winien. Wzruszyłem ramionami, ale nie odwróciłem się od grobu; przeciwnie, wpatrywałem się w każdą z czterech liter na steli, w napis, który nie był imieniem, ale wręcz jego przeciwieństwem. W życiu innych ludzi bywają tajemnice, których nigdy nie starają się odsłonić. To jeden ze sposobów na przetrwanie w świecie, gdzie prawda zawsze jest dla kogoś zagrożeniem. I ja chętnie żyłbym w takiej nieświadomości, gospodarzył i opiekował się rodziną. Robiłbym, czego by ode mnie wymagano, a poza tym pilnowałbym własnego interesu. Tak sobie mówiłem, ale ze słabnącym przekonaniem. Po cóż w ogóle przyszedłem do grobu Nemo, jeżeli nie po to, by okazać mu szacunek i porozmawiać z jego cieniem? Składałem już kiedyś przysięgi innym zmarłym, obiecywałem znaleźć ich morderców i dopilnować, by choć po części zatriumfowała sprawiedliwość. Robiłem to, bogowie bowiem stworzyli mnie niespokojnym duchem, nie mogącym ścierpieć ignorancji i niesprawiedliwości. Ale nigdy niczego nie przysięgałem Nemo, póki żył, argumentowałem, kłócąc się z sobą; był nikim, a ja nie mam wobec niego żadnych zobowiązań. Odwróciłem się plecami do grobu, ale nie przyszło mi to łatwo. Niemal czułem na ramieniu jego rękę zatrzymującą mnie, jakby próbował wymusić przyrzeczenie, którego dać nie chciałem. Wyrwałem się, klnąc wszystkie cienie od Numy aż po Nemo, i wróciłem nad strumień. Tego popołudnia bez powodu nawrzeszczałem na Aratusa, a po kolacji Bethesda powiedziała mi, że cały dzień byłem rozdrażniony jak dziecko. W łóżku robiła co mogła, by mnie podnieść na duchu, i w końcu udało jej się podnieść przynajmniej coś innego. W znajomych zakamarkach jej ciała znalazłem ciepłe ukojenie i zostawiłem za sobą zmartwienia i niepokoje. Po wszystkim zrobiła się rozmowna; mówiła szybko i gorączkowo, zupełnie inaczej niż zwykle, a zwłaszcza po erotycznym spełnieniu. Ekscytowała ją szansa ponownego ujrzenia miasta po tak długiej nieobecności. Wymieniała świątynie, które odwiedzi, rynki, na które się uda na zakupy, sąsiadki, którym zaimponuje nowym statusem ziemiańskiej matrony. W końcu zmęczyło ją to, głos jej cichł, a słowa zwolniły biegu, ale nawet z zamkniętymi oczami wiedziałem, że się uśmiecha. Jej uszczęśliwienie przyniosło mi w końcu spokój ducha. Zasnąłem kołysany muzyką jej głosu. W dzień naszego wyjazdu bogowie uśmiechnęli się do świata. Upał zelżał i nad brukiem via Cassia przelatywał lekki zefirek. Niebem paradowała procesja białych kłębiastych chmur, nie grożąc deszczem, ale zsyłając na ziemię duże połacie chłodnego cienia. Wóz wiozący Bethesdę i Dianę nie złamał osi, a koniom, na których jechaliśmy z Metonem, nic nie dolegało. Wybrałem kilku co tęższych i brzydszych niewolników jako naszą eskortę – bardziej dla pokazu niż ze względu na ich rzeczywistą sprawność orężną – i chociaż nie byli wprawnymi jeźdźcami, udało się im przetrwać podróż bez wypadku. Tuż przed Rzymem via Cassia rozdziela się na dwie odnogi. Mniejsza, południowa droga prowadzi wokół wzgórz Watykanu i Janiculum i łączy się z via Aurelia, która wiedzie do samego serca miasta, wpadając przez prastare mosty na Tybrze wprost na wielkie rynki bydła i dalej, na Forum Romanum. Wjazd do Rzymu od strony via Aurelia zawsze robi wielkie wrażenie: najpierw widać z dala srebrzystą wstęgę Tybru, nakrapianą małymi plamkami statków i obramowaną magazynami i stoczniami; potem kopyta dudnią na bruku mostów, a przed podróżnym wyrasta sylwetka wielkiego miasta, wysoko na Kapitolu zwieńczona gmachem świątyni Jowisza; wreszcie przybysz zanurza się pomiędzy rynki, by dotrzeć do oszałamiającego Forum z jego wspaniałymi posągami, świątyniami i bazylikami. Byłby to wjazd świetnie współgrający z chwilą uzyskania przez Metona statusu dorosłego obywatela republiki, ale czysty pragmatyzm skłonił mnie do wyboru innej drogi. Ruch na via Aurelia bywa późnym popołudniem powolny jak puls umarłego; mając w orszaku wóz, obawiałem się utknięcia na jednym z mostów albo pomiędzy straganami na rynku. Skręciliśmy więc w główną, wschodnią odnogę gościńca, która na północ od miasta łączy się z szeroką via Flaminia, by wspólnie już przekroczyć Tyber. Rzym wygląda od tej strony mniej wspaniale, ponieważ wieś ustępuje tu miastu stopniowo, tak że podróżny, zanim się spostrzeże trafia na przedmieścia, a później do centrum, mijając po drodze otwarte przestrzenie Pola Marsowego oraz budynek zwany Villa Publica, gdzie odbywają się wybory (teraz prawdopodobnie puste i zaśmiecone po wczorajszym głosowaniu, pomyślałem) i przechodząc przez bramę Flaminiusza, Porta Flaminia. Nasza trasa ominie Forum z daleka i zawiedzie nas na Eskwilin, do domu Ekona. W ten sposób unikniemy natknięcia się na kapłana lub polityka, a przy tym przemieścimy się w znacznie mniejszym tłoku niż na via Aurelia. Mimo to w miarę zbliżania się do zbiegu z via Flaminia tutaj także ruch gęstniał z każdą chwilą, a przed mostem niemal ustał. Piesi, jeźdźcy, wozy zaprzężone w woły, stada bydła pędzone na rynek – wydawało mi się to normalne w czas wyborów, kiedy do miasta ściągają ludzie z całej Italii, by oddać głosy; tylko że ruch był równie duży w obu kierunkach, choć było już po wyborach. Nie miałem w każdym razie powodu, by sądzić inaczej. Posuwaliśmy się więc powoli w stronę mostu na Tybrze. Wokół narastał hałas i gwar; ludzie krzyczeli, trzaskały baty, skrzypiały nie nasmarowane koła, rozlegało się ryczenie osłów. Tłum napierał na nas z obu stron, jechaliśmy naprzód, nie mając już żadnego wyboru, jak liście niesione leniwym nurtem rzeczki. Na szczęście trafialiśmy na nieco żywszy prąd, podczas gdy inni grzęźli w miejscu. Udawało się nam trzymać razem, mimo całego zamieszania i zgiełku. W pewnej chwili Bethesda, straciwszy cierpliwość, krzyknęła coś po egipsku do jakiegoś rolnika, który musiał ją czymś urazić. Przed sobą usłyszałem krzyk; spojrzałem w dół i stwierdziłem, że mój koń omal nie nadepnął na dziecko, które wypadło z mijanego wozu. Niewolnik rzucił się mu na ratunek, podczas gdy jego pan na wozie wrzeszczał i gestykulował zawzięcie, choć nie mogłem się zorientować, do kogo: do dziecka, do sługi czy do mnie. Nagle z obu stron potrącili mnie dwaj jeźdźcy, którzy dostrzegli w przedzie wolną przestrzeń i rzucili się przede mnie. Dojechaliśmy ledwie do połowy mostu, a już ogarnęła mnie przemożna chęć, by wracać natychmiast na wieś. Znowu w mieście, jęknąłem w duchu, ale nie odezwałem się ani słowem, nie chcąc psuć Metonowi jego święta. Pewnie i tak by mnie zresztą nie usłyszał w tym hałasie, a poza tym miałem wrażenie, że nie przeszkadza mu całe to zamieszanie. Kiedy dojeżdżając do mostu, wpadliśmy w najgęstszy tłum, na jego twarzy widziałem wyraz najczystszego szczęścia, jak gdyby przepychanie się i potrącanie, ogłuszający zgiełk i powietrze przesiąknięte odorem tak wielu ciał ludzkich i zwierzęcych sprawiały mu niewypowiedzianą rozkosz. Zerknąłem w tył na nasz wóz i zobaczyłem, że i Bethesda uśmiecha się radośnie, jak gdyby wydzieranie się na kompletnie obcego człowieka wprawiło ją w świetny nastrój. Trzymała Dianę na kolanach i obie śmiały się i klaskały w dłonie, pokazując sobie przepływające obok nas stado kóz. W końcu przebrnęliśmy jakoś przez most i znaleźliśmy się na lewym brzegu Tybru. Ruch się nieco rozrzedził, ale wciąż był spory w obu kierunkach. Na szczycie pagórka stanąłem w strzemionach, spoglądając przed siebie wzdłuż prostego tutaj odcinka via Flaminia. Jak okiem sięgnąć, po obu stronach drogi i na otwartej przestrzeni aż po Pole Marsowe stały wozy, których właściciele zdawali się przygotowywać do noclegu. Takie sceny często się ogląda w czas wojny, kiedy masy ludzi uchodzą przed wrogiem bez odpowiedniego przygotowania do podróży, ale nie dostrzegałem oznak paniki, zwykle towarzyszącej takiemu exodusowi. Najwyraźniej wszystko to miało coś wspólnego z wyborami, ale co? Rozejrzałem się i zobaczyłem przyjazną twarz jadącego konno wieśniaka. Jego miedziane włosy i okrągła twarz przywiodły mi na myśl mojego przyjaciela Lucjusza, choć jego nigdy bym nie ujrzał w tak połatanej tunice. Tak jak Lucjusz, nieznajomy miał czerwone policzki i nos i był tak samo beztroski, choć zapewne można to było przypisać brakującej zawartości jego sflaczałego teraz skórzanego bukłaka, który przewiesił sobie przez ramię. Pozdrowiłem go i podjechałem bliżej. – Obywatelu, co to wszystko oznacza? – zapytałem. – Co mianowicie? – Ten tłum, te wozy koczujące przy drodze? Wzruszył ramionami. – Gdzieś muszą spać – wyjaśnił. – Ja sam pojechałem aż do Wejów, do domu, a teraz wracam. Nie było dla mnie i reszty rodziny miejsca u kuzyna w Rzymie. Nie mogłem zaś samotnie nocować przy drodze, jak tamci. – Nie rozumiem. Ludzie wyjeżdżają z Rzymu i wracają z powrotem? Popatrzył na mnie nieco podejrzliwie. – Co, chcesz powiedzieć, że sam dopiero przybyłeś? Ale przecież jesteś obywatelem... – zerknął na mój żelazny pierścień, by się co do tego upewnić. – Czy to ma jakiś związek z wyborami konsulów? – Co, nie wiesz? Nic nie słyszałeś? – obrzucił mnie tym pełnym samozadowolenia spojrzeniem, jakie porządni obywatele rezerwują dla tych, co nie biorą udziału w życiu republiki i nie głosują. – Wybory zostały odwołane! – Odwołane? – Przez mocarnoustego Cycerona we własnej osobie. – Skinął poważnie głową. – Zebrał senatorów i namówił ich, by odwołali wybory. Obrzydliwi optymaci! – Ale dlaczego? Jaki był powód? – Powód, a raczej pretekst, jest taki, że Katylina knuje jakiś potworny spisek, by wymordować cały senat... jak gdyby większość z nich nie zasługiwała właśnie, by im poderżnąć gardła...! i że dlatego urządzanie wyborów jest niebezpieczne. To się zdarzyło kilka dni temu... coś ty, w jaskini żyjesz czy co? Rozesłano po całej Italii heroldów z wieścią, by ludzie nie przybywali do Rzymu, gdyż wybory odłożono. Wielu obywateli w to nie uwierzyło, myśląc, że to zwykła sztuczka, by nie dopuścić ich do urn. Całkiem podobne do optymatów, nie? No więc i tak przyjechaliśmy. Gdy senatorowie zobaczyli takie tłumy, gotowi byli porzucić ten zamysł i przeprowadzić wybory. Ale w przeddzień widziano błyskawice na jasnym niebie, a nocą było lekkie trzęsienie ziemi. Nazajutrz rano odczytano wróżby i augurowie orzekli, że to strasznie złe znaki. Urny wyborcze zamknięto, a wybory odłożone na czas nieokreślony, powtarzają nam. Co to, na Hades, ma znaczyć? Potem zaczęły się co chwila sypać plotki, że wybory się odbędą a to za dwa dni, a to za trzy czy za dziesięć... Na drodze bez przerwy widać przyjeżdżających i wyjeżdżających ludzi. Ostatnia wieść niesie, że głosowanie nastąpi prawdopodobnie pojutrze. – Co? – Tak, tak! W ten sam dzień co wybory pretorów. To dlatego wracam dziś do miasta. Pomyślałem, że oni chcą urządzić je jutro, a nie za dwa dni, by mnie oszukać i sprawić, bym się spóźnił o dzień. Ale ja się nie dam wykołować tym oszustom optymatom! Będę na Polu Marsowym jutro z samego rana, gotów, by mnie policzono z resztą mojego okręgu, a jak trzeba będzie, przyjadę następnego dnia, i jeszcze następnego! Za Katylinę! – krzyknął nagle, unosząc w górę zaciśniętą pięść. Wokół nas, w niewielkim kręgu, w którym jego głos dał się słyszeć ponad ogólnym hałasem, kilka pięści wystrzeliło w górę i usłyszałem kilkakrotnie powtórzone imię Katyliny, aż kilku ludzi zaczęło je skandować niczym plemienną pieśń. Mój rozmówca uśmiechnął się z dumą, ujrzawszy wywołany przez siebie pokaz poparcia dla swego kandydata, i znów zwrócił się do mnie. – Oczywiście nie każdy może zostać w Rzymie nie wiadomo jak długo. – Uśmiech zgasł mu na ustach. – To dlatego tu taki ruch. Zwykli obywatele muszą wracać do swych gospodarstw, nie? Muszą się martwić o to, by zarobić na życie i utrzymać rodziny. Nie tak, jak optymaci, którzy mogą sobie podróżować, kiedy zechcą, i nigdy nie pomijają wyborów. – Zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem od stóp do głów. – Ty chyba nie jesteś jednym z nich? – Nie muszę się przed tobą tłumaczyć, obywatelu – warknąłem, ale szybko zdałem sobie sprawę, że nie jestem zły na niego, lecz na nowinę, którą mi przekazał. Okazuje się więc, że to, czego za wszelką cenę chciałem uniknąć, jednak nastąpi: będę w Rzymie podczas wyborów konsularnych! Bogowie zakpili sobie ze mnie; nie dziwota, że nie przydarzyło się nam po drodze nic złego. Uparli się doprowadzić mnie do miasta, bym musiał ścierpieć ten okres. Zacząłem się śmiać, aż w końcu roześmiałem się serdecznie na cały głos, gdyż poczułem, że dobrze mi to zrobi. Nieznajomy uczynił to samo, walcząc z atakiem czkawki. Znów uniósł pięść. – Za Katylinę! Przestałem się śmiać. – Za dzień, w którym to szaleństwo się skończy – mruknąłem pod nosem. – Co mówisz? Potrząsnąłem tylko głową, ściągnąłem wodze i pomachałem mu ręką, kiedy się oddalał. Powoli zbliżaliśmy się do miasta. Nad Polem Marsowym, gdzie tysiące zamiejscowych rozłożyły się obozem, unosiły się kłęby dymu i kurzu. W każdy inny dzień można by tam raczej ujrzeć ścigające się rydwany albo ćwiczące oddziały wojska. Miejsce, gdzie gromadzą się wyborcy, było puste. Przed wąskim gardłem Porta Flaminia ruch znów zwolnił, ale kiedy już przejechaliśmy przez nią, znaleźliśmy się wreszcie w murach miasta. Słońce chyliło się już nad horyzontem, rzucając na dachy czerwonawą poświatę, ale Rzym wciąż kipiał życiem, zwłaszcza na ruchliwej via Subura. Ta osławiona ulica prowadziła nas ku bijącemu sercu Urbs, nie tam, gdzie zebrały się przepyszne świątynie i rezydencje, ale do dzielnicy rzeźni, burdeli i domów gry. W nozdrza uderzył mnie zapach miasta, mieszanka woni końskiego nawozu, dymu z kominów, surowych ryb i perfum, uryny z publicznego szaletu i świeżo upieczonego chleba. Na krótkim odcinku zobaczyłem więcej ludzi, niż na wsi widzi się przez cały rok. Widziałem starych i młodych, grubych i smukłych, odzianych w kosztowne tuniki i w łachmany, albo i prawie nagich. Kobiety, przechylone przez parapety okien czynszowych kamienic, plotkowały z sobą. Mali chłopcy grali na otwartym placu w trygon, ustawieni w trójkąt rzucali do siebie skórzaną piłką. Etiopski niewolnik o skórze lśniącej jak polerowany heban nabierał wody z publicznej studni. Moją uwagę przykuła właśnie owa studnia. Była najważniejszą ozdobą dzielnicy, której służyła. U jej podstawy stało kamienne koryto dla koni, powyżej którego znajdował się wylot wody dla ludzi, w formie klęczącej driady – leśnej nimfy lejącej wodę z przechylonego dzbana. Ta studnia stała tu od moich chłopięcych lat. Nie zliczyłbym, ile razy przykładałem usta pod strumień płynący z dzbana, napełniałem podróżny bukłak i poiłem konie w korycie. Nic na świecie nie mogło być bardziej powszednie, ale ta studnia – nie tylko zresztą ona, także całe jej otoczenie – wydawała mi się zarazem znajoma i obca. Opuściłem Rzym na dobre, pomyślałem, a teraz wróciłem; i nie da się zaprzeczyć, że niezależnie od tego, jak daleko wyjadę i jak długo tam zostanę, to miejsce na zawsze pozostanie moim domem. Obejrzałem się na wóz. Diana była wyczerpana: leżała zwinięta w kłębek przy matce i twardo spała, mimo że wozem niemiłosiernie trzęsło i szarpało. Bethesda trzymała ją za rękę i głaskała po głowie. Poczuła na sobie mój wzrok, podniosła oczy i uśmiechnęła się do mnie. Wiedziałem, że w tej chwili mamy to samo odczucie powrotu do domu, ale ona nie obawiała się tego okazywać. To było nasze miasto, choćbym nie wiem jak żarliwie zaprzeczał i jak głęboko zaszył się na wsi. Wciągnąłem powietrze pełną piersią, chłonąc zapach Subury; otworzyłem szeroko oczy, usiłując dojrzeć wszystko naraz. Odwróciłem się i zobaczyłem, że Meto patrzy na mnie dziwnie, chyba tak samo, jak ja nieraz patrzyłem na niego, kiedy on gapił się na coś z rozdziawionymi z podziwu ustami. Nie ma na świecie drugiego takiego miejsca jak Rzym. Zajechaliśmy do mojego starego domu na Eskwilinie brudni, głodni i wyczerpani. Gasnące światło dnia zmieniło odcień z czerwonego na bladoniebieski. W domu już zapalono lampy. Byliśmy na miejscu później, niż się spodziewałem, ale Eko, wiedząc, co się dzieje na drogach, stwierdził, że i tak nad podziw sprawnie nam to poszło. – Musieliście przyjechać od via Flaminia – powiedział, klaskaniem w dłonie wywołując niewolników, by pomogli w rozładunku wozu. Skinąłem głową, a on pochwalił wybór. – Podobno na mostach od strony via Aurelia panuje absolutny koszmar. Mówią, że stoją tam wozy ze szkieletami woźniców na kozłach. – Zaprzężone w szkielety wołów? Eko zaśmiał się i skinął głową. – Takie żarty opowiadają sobie w Suburze. – Jakie to typowe dla tej dzielnicy – zauważyłem sucho. To makabryczne poczucie humoru też było mi i znajome, i obce, jak samo miasto i jak dom, w którym się znalazłem. Przez długie lata był moim domem, a przedtem mojego ojca. Oto atrium i ogród, gdzie przyjmowałem tak wielu gości przez te lata i gdzie po raz pierwszy spotkałem się z drogim, starym Lucjuszem Klaudiuszem, który przyszedł do mnie po poradę, kiedy napotkał w Suburze kogoś, kto rzekomo już nie żył. – Ogród wygląda na dobrze utrzymany – zauważyłem, czując lekki skurcz w gardle. – Tak, Menenia sama go dogląda. Lubi dbać o rośliny. – Ściany są świeżo pobielone. Widzę też, że wymieniłeś obluzowane dachówki i wyprostowałeś zawiasy drzwi frontowych. Ba, nawet fontanna działa! Eko uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Chciałem, żeby wszystko było tak jak trzeba na święto Metona. Ach, oto i Menenia! Moja synowa podeszła do nas ze spuszczonymi oczami, witając mnie z całym szacunkiem należnym rzymskiemu pater. Dla Ekona była wspaniałą zdobyczą, wziąwszy pod uwagę jego ubogie pochodzenie i szacowność jej rodu. Wybrał sobie ciemnowłosą piękność o oliwkowej cerze, co, jak sądzę, sprawiło przyjemność jego przybranej matce. Niebo nad ogrodem szybko pociemniało do granatowej barwy i błysnęło zimnymi ognikami gwiazd. Wyniesiono tu stoły i sofy i niewolnicy podali solidną kolację, choć byliśmy zbyt zmęczeni, by jeść. Zanim granat na niebie ustąpił czerni, wszyscy byli już w łóżkach, poza Ekonem i mną. Kiedy zostaliśmy sami, zapytał mnie o Nemo i o wizytę Katyliny. Odpowiadałem mu ze znużeniem, więc kiedy tylko się dowiedział, że wszystko skończyło się nie najgorzej, choć nie satysfakcjonująco, nie dopytywał się już o szczegóły. Poinformował mnie, że ostatnie nowiny na temat wyborów głosiły, że odbędą się one pojutrze – innymi słowy, w dzień po ceremonii włożenia męskiej togi przez Metona, kiedy jeszcze będziemy w Rzymie. – No cóż – westchnąłem. – Nic na to nie poradzę. Rzym w dzień wyborów! Nie ulega wątpliwości, że dane nam będzie w pełni posmakować wielkiego miasta. Eko odprowadził mnie do mojego dawnego pokoju. Bethesda już mocno spala. Meto i Diana dostali sąsiednią izbę. Gdzie sam Eko i Menenia położą się spać (odstąpili nam bowiem własną sypialnię), a także jak przetasował swych niewolników, by zrobić miejsce dla moich, nie miałem pojęcia i byłem zbyt zmęczony, by się nad tym zastanawiać. Położyłem się przy Bethesdzie. Westchnęła przez sen i przesunęła się, robiąc mi miejsce. Zasnąłem natychmiast, gdy tylko moja głowa dotknęła poduszki, a usta jej pachnących henną włosów. Obudziło mnie dziwne szlochanie. Wracałem do przytomności powoli, etapami, jak to bywa u mężczyzn w moim wieku, wyrwanych z głębokiego snu po krańcowym zmęczeniu. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem – przedziwne uczucie w domu, w którym spędziłem niemal całe życie. Ale meble zostały poprzestawiane, no i łóżko było inne. Szloch, który mnie obudził, dochodził z sąsiedniego pokoju. Pomyślałem o Dianie. Przed oczami stanął mi dzień, kiedy odkryła zwłoki Nemo. Oprzytomniałem w jednej chwili, choć wciąż byłem lekko zdezorientowany. Serce biło mi mocno, ale mięśniom wciąż brakowało sił. Pozbierałem się jakoś i wstałem, uderzając się łokciem o ścianę i klnąc króla Numę. Nie był to jednak płacz Diany. Głos nie był dziecinny. Nie było to też właściwie szlochanie, ale coś w rodzaju rytmicznych, zduszonych okrzyków przerażenia, wydawanych przez zaciśnięte zęby i wargi kogoś doświadczającego koszmaru sennego. Wyszedłem na korytarz. Dźwięk ustał na chwilę, po czym znowu go usłyszałem przez cienką storę zasłaniającą wejście do pokoju Diany i Metona. W niszy słabym płomykiem paliła się lampa, zostawiona tam na pewno przez troskliwego Ekona. Wiedział, że ojciec może wstawać w nocy za potrzebą i po ciemku mógłby się potknąć i przewrócić. Wziąłem lampę i wszedłem do pokoju. Diana siedziała na sofie oparta plecami o ścianę, mrugając raz po raz, jakby też dopiero co się przebudziła. Naciągnęła na siebie kołdrę po szyję i patrzyła z niepokojem na Metona. – Tatusiu, co mu jest? Spojrzałem na syna, który rzucał się niespokojnie na łóżku. Prześcieradło i kołdra były poskręcane, a jego ręce zaplątały się w nie. Czoło miał zroszone potem, szczękę mocno zaciśniętą, a oczy pod zamkniętymi powiekami rozbiegane. Po chwili znów zaczął jęczeć. Już raz widziałem go w takim stanie, wkrótce potem, jak przyjąłem go do swego domu, ale jeszcze przed wyzwoleniem i adopcją. – Tato, czy Meto jest... – Głos Diany był bardzo cichy i niepewny. – Nic mu nie jest – zapewniłem ją łagodnie. – Śni mu się coś złego, ale to minie. Nie martw się. Wiesz, ja się nim zajmę, a ty może poszłabyś spać do mamy? Ta propozycja niezmiernie ją uradowała. Zabrała swoją kołderkę, owijając się nią jak stolą, i zeskoczyła z sofy. Przystanęła przy mnie, bym mógł pocałować ją w czoło, i pobiegła do drzwi. – Czy jemu na pewno nic nie jest? – zapytała jeszcze, a zapewniona przez mnie, że nic, pospieszyła do naszej sypialni. Stanąłem nad Metonem, obserwując jego umęczoną twarz, niepewny, czy mam go zbudzić. Nagle wstrząsnął się cały i otworzył oczy. Wciągnął głośno powietrze i chciał zasłonić twarz, ale nie mógł uwolnić rąk. Na moment wpadł w panikę, jęcząc, jak gdyby wciąż śnił swój koszmar, i szarpiąc się z krępującą go pościelą, przez co zaplątał się jeszcze bardziej. Odstawiłem lampę i schwyciłem go mocno za ramiona, by przerwać jego miotanie się. Po chwili rozluźnił się i mogliśmy uwolnić jego ręce. Sięgnął do twarzy, po czym cofnął dłoń, mrugając ze zdziwieniem na widok błyszczących na niej kropli potu. – Miałeś koszmar – powiedziałem spokojnie. – Byłem na Sycylii – wyjaśnił chrapliwym szeptem. – Tak myślałem. Miałeś już raz taki sen, dawno temu. – Miałem? Ale ja nigdy nie myślę o Sycylii. Prawie jej nie pamiętam. Skąd taki sen i to akurat teraz? – Usiadł na łóżku i zamrugał szybko, kiedy krople potu spłynęły mu do oka. – Nie wiem, synu. Masz, wytrzyj sobie czoło – podałem mu róg prześcieradła. – Patrz, tato, cała poduszka mokra. Ale mi się chce pić! Rozejrzałem się i spostrzegłem miedziany dzbanek i kubek na małym stoliku przy drzwiach. Nalałem wody i podałem mu, a on wypił ją jednym haustem. – Och, tato, to było okropne. Obie dłonie miałem obwiązane szmatami, jak to robił ten gospodarz, kiedy kazał mi stać w sadzie i płoszyć ptaki. Owijał mi ręce, abym nie mógł zrywać owoców. Gorąco było jak w piecu, a ziemia tak sucha i spękana, że przypominała ceglany mur. Wciąż się potykałem, upadałem i kaleczyłem kolana. Usta miałem spieczone, do oczu ściekał mi pot, a ja nie mogłem się otrzeć. Byłem spragniony, ale nie mogłem opuszczać sadu, by się napić, bo pan by mnie zbił. W końcu jednak i tak pobiegłem do studni, ale nie mogłem wyciągnąć wiadra. Wciąż je upuszczałem, ponieważ przeszkadzały mi szmaty na rękach. I wtedy nadleciały wrony... tysiące wron. Rzuciły się na sad jak rój czarnej szarańczy i nie odleciały, dopóki nie ogołociły wszystkich drzew. Wiedziałem, że pan będzie mnie bił tak długo, aż umrę. – Meto zadygotał. Zapatrzył się w chybotliwy płomyk lampy i dopiero po chwili podjął opowiadanie. – I nagle już nie byłem w sadzie, tylko w Bajach. Nie w willi, ale na arenie, którą Krassus specjalnie zbudował, by zabić swych niewolników. To było zupełnie jak w jakiejś studni, kiedy staliśmy zamknięci w jej ścianach, a słońce paliło z góry. Piasek był śliski od krwi. Tłum patrzył na nas z wysoka, przechylając się przez ściany i szydząc z nas. Ich twarze były wstrętne, wykrzywione nienawiścią... I nagle znów nadleciały te wrony. Było ich tyle, że całe niebo zakryły skrzydłami. Roiły się przy nas, biły mnie skrzydłami po twarzy i dziobały. Próbowałem je odpędzać, ale nie mogłem unieść rąk... och, tato! Nalałem mu jeszcze wody, którą wypił łapczywie. – To tylko sen, Metonie. – Ale taki rzeczywisty! – Jesteś w Rzymie, nie na Sycylii i nie w Bajach. Jesteś w naszym domu, w otoczeniu rodziny... – Czy ja naprawdę mam rodzinę, tato? – Oczywiście, że masz! – Nie. To właśnie jest sen. To nie może być realne. Urodziłem się jako niewolnik, a to się nigdy nie zmieni. – To nieprawda, Metonie. Jesteś moim synem tak samo, jak gdyby w twoich żyłach płynęła moja krew. Jesteś wolny tak samo, jak gdybyś urodził się Rzymianinem. Jutro staniesz się mężczyzną i od tej pory nie wolno ci się oglądać wstecz. Rozumiesz mnie? – Ale w moim śnie Krassus i ten gospodarz z Sycylii... – Ci ludzie byli kiedyś twoimi panami, ale to było bardzo dawno temu. Nie mają już nad tobą władzy i nigdy jej nie będą mieli. Meto zapatrzył się na ścianę i zagryzł wargę. Po policzku spłynęła mu łza. Dobry surowy rzymski ojciec strzepnąłby mu ją uderzeniem dłoni, potrząsnąłby nim, aż zaszczekałyby zęby, po czym kazałby mu stać resztę nocy na warcie w atrium, stawić czoło swym strachom i pokonać je. Im sroższa lekcja, tym lepiej. Ja jednak nigdy nie uważałem się za dobrego – według rzymskich zasad – ojca. Przytuliłem go do siebie na długą chwilę, ściskając mocno, dopóki nie poczułem, jak zadrżał i rozluźnił się. Ściskałem go tak, bo wiedziałem, że już ostatni raz mogę go tak objąć jako chłopca. Zaproponowałem, że zostawię mu zapaloną lampę, ale odmówił, mówiąc, że jej nie potrzebuje. Wyszedłem na korytarz i opuściłem za sobą zasłonę w drzwiach, po czym zacząłem niespokojnie chodzić wokół atrium. Wkrótce usłyszałem, jak lekko chrapie. Ów sen wyczerpał go tak samo jak całodzienna jazda. Diana spała przy Bethesdzie, a łóżko nie było wystarczająco duże dla nas trojga, więc wróciłem do ogrodu i położyłem się na jednej z sof, które zostały tam po kolacji. Patrzyłem na gwiezdne konstelacje i wydawało mi się, że widzę, jak powoli, powoli wirują po niebie. Powieki zaczęły mi ciążyć, aż wreszcie Morfeusz pochwycił mnie w swoje miękkie sidła. ROZDZIAŁ XVI Dzień, w którym Meto osiągał dojrzałość, wstał jasny i pogodny. O świcie byłem już na nogach w ogrodzie, ciesząc się pierwszym promieniem jutrzenki i dochodzącymi zewsząd odgłosami porannej krzątaniny niewolników. Już ponad dziesięć lat minęło od chwili, gdy męską togę wkładał Eko. Był to rok przed procesem w sprawie z westalkami i wybuchem powstania Spartakusa. Moja sakiewka była wtedy chudsza i nie na wiele sobie mogłem pozwolić. Jego święto celebrowaliśmy uroczyście, ale nie tak, by w sąsiedztwie plotkowano o tym z zazdrością. Być może dlatego Eko wydawał się zdecydowany uczynić wszystko, by jego młodszy brat miał szesnaste urodziny, których długo nie zapomni. Było nie do pomyślenia, aby to się odbywało gdziekolwiek poza Rzymem, a ponieważ dom Ekona był logicznym wyborem, już na początku roku podjął się on zorganizowania uroczystości. Już to tylko byłoby wystarczającym prezentem dla młodszego brata, pomyślałem. Eko obliczył koszty i poprosił mnie o sumę, która wydała mi się niemała, ale w granicach rozsądku. Dopiero potem miałem się dowiedzieć, że sam dołożył więcej niż drugie tyle. Dzień zaczął się od rozpięcia nad ogrodem żółtego baldachimu. Niewolnicy balansowali na krawędziach dachu, naciągając jego rogi i mocując do wmurowanych w ściany haków. W ogrodzie inni niewolnicy rozstawiali stoły i sofy, z których wiele było przepięknej roboty, z misternie rzeźbionymi nogami i różnobarwnymi miękkimi poduszkami. Najlepsze z nich (podobnie jak najlepszych niewolników do posług) Eko wypożyczył od swych zamożnych klientów. Z kuchni dobiegał nieustanny brzęk garnków i naczyń; kucharze pracowali pełną parą. Śniadanie było jednak bardzo skromne: podano tylko chleb i świeże figi. Obserwowałem nieznacznie Metona, jak z apetytem wgryza się w pieczywo, i nie dostrzegłem żadnych śladów zwątpienia i strachu, jakie trapiły go tej nocy. Wydawał się wypoczęty, lekko podekscytowany i tylko trochę podenerwowany. To dobrze, pomyślałem. Oby nic nie zepsuło mu święta. Po śniadaniu udaliśmy się wszyscy do łaźni. Dwie niewolnice zajęły się Bethesdą i Menenią. Do nas przyłączyli się niewolnicy, którzy zwykle zajmowali się strzyżeniem i goleniem Ekona. Tego dnia Meto miał po raz pierwszy w życiu zostać ogolony. Eko na ten dzień wynajął trzy lektyki z tragarzami. Czekali na nas u podnóża uliczki wiodącej spod domu do via Subura. Diana aż zapiszczała z radości na widok barczystych niewolników i długich, eleganckich lektyk. Bethesda próbowała ukryć zaskoczenie pod maską światowej damy, Menenia uśmiechała się z zadowoleniem, a Meto aż się zarumienił i wyglądał wręcz na zakłopotanego takim luksusem na jego cześć. – Ekonie – szepnąłem mu na ucho. – To musiało kosztować... – Tato, to tylko na jeden dzień! Poza tym dostałem specjalną zniżkę. Dobiłem targu już miesiąc temu. Wtedy właściciel myślał, że będzie już po wyborach, wszyscy zamiejscowi już się rozjadą i nie będzie chętnych do wynajmowania lektyk. Dostałem je za grosze. – Ale... – Wsiadaj! Możesz zabrać z sobą Dianę, ja pojadę z Metonem, a kobiety wsiądą do trzeciej. Niewolnicy pójdą za nami w orszaku. I tak jechałem przez ulice Rzymu z rozradowaną Dianą na kolanach. Skłamałbym, gdybym twierdził, że nie była to czysta rozkosz. Nawet o tak wczesnej porze ruch był już duży, ale cóż znaczyła konieczność zatrzymywania się na każdym rogu wobec radości zafascynowanego wszystkim dziecka? Dianę cieszył zapach pieczonego chleba tak samo jak sączące się ze sklepu z perfumami egzotyczne wonie; klaskała w dłonie i śmiała się na widok grupy sinobladych plebejuszy wynurzających się na świat po nocy spędzonej (co ja wiedziałem) w lupanarze, uważając ich za równie śmiesznych jak zespół półnagich akrobatów, którzy ćwiczyli swoje salta i stanie na rękach na małym placyku przy głównej ulicy; pomachała ręką do dwóch siwowłosych niewolnic i obdarzyła je uśmiechem; oddały uśmiech, ale nie pomachały jej, zbyt obciążone porannymi sprawunkami. Potem zrobiła to samo w stronę pary chudych, nie ogolonych typów, w których rozpoznałem płatnych zabójców; ci, zupełnie zaskoczeni, nieśmiało kiwnęli jej dłońmi. W oczach Diany wszystko i wszyscy byli równi i jednakowo fascynujący. Takie właśnie jest dzieciństwo, pomyślałem, i dlatego tak wszyscy tęsknimy do dziecięcych lat. Później życie nas zmusza do ocen i wyborów na każdym kroku. Bycie dorosłym mężczyzną i obywatelem oznacza na przykład konieczność wyboru między typami w rodzaju Cycerona i Katyliny – a cóż to za przyjemność, w porównaniu ze zwykłą radością Diany, z jej ciekawością, śmiechem i absolutną akceptacją każdej chwili jej życia? Po jakimś czasie skręciliśmy z via Subura i klucząc wśród mniejszych uliczek, wkrótce dotarliśmy do via Sacra. Tam skręciliśmy w prawo i zatrzymaliśmy się tuż przed Forum Romanum, przy schodach wiodących do łaźni Seniusza. Po wejściu za jej mury mężczyźni i kobiety rozdzielili się. Dianie nie bardzo się to podobało i stała nadąsana, dopóki Menenia nie nachyliła się do niej, mówiąc, że będą sobie nawzajem czesać włosy. Diana porzuciła mnie od razu; patrzyłem, jak idzie za ręce z obiema kobietami ku żeńskiej łaźni. Za nimi ruszyły obładowane maściami, szczotkami i grzebieniami dwie niewolnice. – Świetnie umie sobie radzić z dziećmi – powiedziałem, patrząc na plecy Menenii przesłonięte długimi czarnymi włosami. – Umie – potwierdził Eko z uśmiechem. – Chyba nie jest...? – Jeszcze nie, tato. Poprowadził nas do niedawno przebudowanych i powiększonych pomieszczeń łaźni dla mężczyzn. Ich rozmiar był imponujący, niemal egipski; mimo to Eko narzekał na tłok. – Zazwyczaj ma się tu miejsce, by się obrócić w basenie, nie trącając się z nikim łokciami – westchnął. – Ale teraz, w czasie wyborów, jest w mieście tylu ludzi... sami widzicie, jak tu pełno. Poszliśmy na główny dziedziniec, gdzie na trawniku zmagało się dwóch nagich zapaśników. Otaczający ich mężczyźni zagrzewali ich do walki, prężąc własne mięśnie. Pod zacienionym portykiem siedzieli w krąg stoicy, kompletnie ubrani i dyskutujący o czymś. Kiedy ich mijaliśmy, usłyszałem, że dwaj z nich sprzeczają się na temat zalet stylu retoryki Cycerona i Hortensjusza, ale większość filozofów wydawała się bardziej zainteresowana obserwowaniem młodych nagich atletów. Od razu po wejściu do łaźni uderzył mnie w nozdrza jej charakterystyczny zapach – mokrych kamieni, ciał umytych i brudnych, a w uszach zaszumiało echem odbitych od sklepienia odgłosów śmiechów, szeptów, plusku wody i rytmicznego klaskania bosych i mokrych stóp o posadzkę. Zdjęliśmy tuniki, kładąc je na wyciągniętych rękach Ekonowego golibrody. Niewolnik złożył je w schludne kostki i schował w ściennej niszy, po czym wrócił z ręcznikami i skrobaczkami. Wykąpaliśmy się najpierw w basenie z ciepłą wodą, delikatnie pachnącą hiacyntami, a potem zanurzyliśmy się w gorącej kąpieli. Z powodu temperatury wody Meto wrzasnął i wysunął szybko pośladki na wierzch; co z kolei wzbudziło gromki rechot mężczyzn już zanurzonych po szyję w ukropie, rozbrzmiewający zwielokrotnionym echem. Meto nie obraził się, ale roześmiał się również, po czym z wolna, ale śmiało zanurzył się w parującą toń. Oczyściwszy skórę skrobaczkami, rozgrzani i rumiani, z zarostem zmiękczonym przez gorącą wodę wyszliśmy z basenu i oddaliśmy się w ręce golibrody. Meto poszedł na pierwszy ogień, ponieważ była to specjalna okazja. Niewolnik wczuł się w sytuację i zamienił czynność, której można dokonać kilkoma ruchami, w prawdziwy spektakl. Na policzkach Metona oczywiście coś tam rosło, meszek widziany tylko wtedy, gdy światło odpowiednio padało, a pod nosem i na brodzie nie było ani włoska, ale balwierz zabierał się do niego jak do posiwiałego weterana, który nie golił się od miesięcy. Na oczach zafascynowanego chłopaka naostrzył brzytwę, przeciągając ją szybkimi ruchami po skórzanym pasie, przyłożył mu do twarzy gorący, parujący ręcznik, przemawiając doń uspokajająco jak woźnica do ogiera, a potem delikatnie, pewnymi ruchami zaczął przesuwać ostrzem po policzkach, podbródku i szyi, na koniec zostawiając najwrażliwsze miejsce – nad górną wargą. Meto niejeden raz miał strach w oczach; golenie jest w końcu jedną z najbardziej intymnych i niebezpiecznych czynności, jaką można powierzyć niewolnikowi, a prawdziwe zaufanie w tej mierze buduje się latami. Ten człowiek wykonał jednak swą robotę fantastycznie. Kiedy skończył, nigdzie – na ręczniku, na brzytwie czy na zaczerwienionej twarzy Metona – nie było ani kropli krwi. Meto był niemal rozczarowany z tego powodu, ale za to podekscytowany nowym odczuciem, kiedy przesuwał dłonią po ogolonych policzkach. Golibroda wyciągnął potem nożyczki – doskonałe narzędzie podarowane mi przez Lucjusza Klaudiusza, które zostawiłem Ekonowi, wyprowadzając się na wieś. Okrył ramiona Metona zgrzebnym płótnem i zabrał się do strzyżenia. Po krótkim czasie ujrzeliśmy szacownego i całkiem dorośle wyglądającego młodzieńca z odkrytymi uszami i podgolonym karkiem. Na koniec niewolnik natarł mu włosy wonnym olejkiem. Koniec zwieńczył dzieło. Pozwoliłem mu przystrzyc nieco moje włosy i brodę, ale nie dałem się dotknąć brzytwą. Ostatni zasiadł przed balwierzem Eko. – Masz teraz szansę pozbyć się tej absurdalnej fryzury i ekscentrycznej brody – powiedziałem. – Absurdalnej i ekscentrycznej? – Eko roześmiał się. – Tato, rozejrzyj się dookoła! Uczyniłem to – i stwierdziłem, że wielu młodych ludzi w jego wieku hołduje tej samej modzie co on i Marek Celiusz. – Wiesz, skąd się wzięła ta moda? – spytałem. – Tak, od Katyliny. Tak mi mówiłeś, od innych też to słyszałem. Katylina i jego krąg dyktują wszelkie nowe trendy. – A czy wiesz, że Katylina sam odstąpił już od tej mody? – Naprawdę? – Stało się to pod mym własnym dachem. Wieczorem paradował jeszcze z tą bródką, a rano już nie było po niej śladu. – Ogolił się? – Gładko jak Meto. Prawda, Meto? Chłopak tylko kiwnął głową, wciąż gładząc się po szczęce i policzkach. – Widzisz? Teraz to twój młodszy brat wygląda modniej. Może powinieneś pójść w jego ślady? – Ale wszyscy inni jeszcze noszą te bródki... – Na razie. – Wzruszyłem ramionami. Eko wyciągnął rękę i wziął od balwierza polerowane miedziane zwierciadło. Przyjrzał się swemu odbiciu i powiódł palcem po wąskim pasku zarostu. – Naprawdę sądzisz, że powinienem ją zgolić? – Katylina zgolił... – Znów wzruszyłem ramionami, jak gdybym nie miał w tej sprawie żadnego zdania. – Menenii ona się właściwie nigdy nie podobała – powiedział Eko, kiedy już było po wszystkim, przeglądając się w zwierciadle i gładząc po szczęce. Poklepał się po podbródku i skrzywił boleśnie; tam, gdzie zarost był najsilniejszy, golibroda uciekł się do pęsety i wyrywał go włos po włosie. Eko zniósł to z kamienną twarzą, podczas gdy sługa, jak podejrzewałem, skrycie się delektował tą operacją. Przez zadawanie takich drobnych cierpień panom niewolnicy mają okazję dać upust swej frustracji. – Zdaje się, że wcześniej mówiłeś coś przeciwnego – zauważyłem uszczypliwie. – W każdym razie bez brody będę się jej podobał jeszcze bardziej. Tak było. Sądząc po wyrazie oczu obojga, kiedy znów się spotkaliśmy w westybulu, można by pomyśleć, że nie widzieli się miesiąc, a nie godzinę. Tak to kwitnie kwiat pierwszej namiętności. Bethesda dotknęła policzka Metona i westchnęła, jak gdyby naprawdę potrafiła odczuć różnicę po tym pierwszym przejściu brzytwy. Diana z brutalną dziecięcą szczerością upierała się, że nie widzi żadnej zmiany. Menenia znów odwróciła jej uwagę, zapraszając ją do wspólnej jazdy lektyką do domu, na co dziewczynka natychmiast się zgodziła. Młoda kobieta upięła włosy w wysoki kok, przytrzymywany inkrustowanymi kawałkami muszli grzebieniami – bardzo podobnie do Bethesdy, choć zauważyłem, że użyła mniej wymyślnych ozdób. Coraz bardziej podziwiałem takt synowej. Gdy wykąpani i odświeżeni przybyliśmy do domu na Eskwilinie, przygotowania były już na ukończeniu. Zegar słoneczny na via Subura wskazywał prawie południe. Wkrótce zaczną przybywać pierwsi goście; nadeszła pora, by Meto włożył męską togę. Nakładanie togi nie jest prostą sprawą nawet dla adwokatów i polityków, którzy noszą je prawie na co dzień. Szeroki prostokąt (o wymiarach trzy na pięć metrów, z zaokrąglonymi rogami) cienkiej białej wełny staje się jakby czymś żywym i demonicznie krnąbrnym, kiedy ktoś próbuje to zamienić w szacownie wyglądającą togę. Takie jest przynajmniej moje własne doświadczenie. Trzeba tę rzecz jakimś sposobem zmusić do ułożenia się na ukos przez pierś, udrapowania na ramieniu i spłynięcia na przedramię, nie używając przy tym żadnych zapinek. Precyzyjne rozmieszczenie i kształt niezliczonych fałd mają wielkie znaczenie, w przeciwnym razie wygląda to tak, jakby delikwent owinął się zwykłym prześcieradłem, wystawiając się na kpiny i pogardę sąsiadów. Na szczęście, jak do wszelkich innych ważnych czynności, Rzymianie mają do udrapowania togi niewolników. Kiedy jako młodzieniec mieszkałem w Aleksandrii, krążył tam dowcip, że Rzymianom tak zależy na podboju świata, ponieważ muszą zapewnić sobie stały dopływ niewolników, by pomagali im się ubierać. Ten sam niewolnik, który służył Ekonowi jako balwierz, był też jego specjalistą od togi. I na tym polu niewolnik miewał okazję, by odpłacić panu za jakieś swoje żale, sprawiając, że opuści on dom z brzegiem togi wlokącym się po bruku albo z fałdą tak sprytnie ułożoną, by później straciła kształt. Niewolnik Ekona znał się jednak na rzeczy i był bardzo cierpliwy. Pomógł nam kolejno przywdziać te odświętne rzymskie stroje, zaczynając od swego pana, potem zajął się mną, na końcu zaś Metonem. Eko kupił togę dla młodszego brata w dobrym sklepie u stóp Palatynu. Dopiero za drugim razem, po długiej walce z niesfornymi fałdami udało się ją na nim udrapować, ale w końcu Meto stanął przed nami w doskonale leżącej pierwszej męskiej todze. – I jak wyglądam? – spytał. – Wspaniale – odrzekł Eko. – Tato? Zawahałem się, ponieważ czułem, jak wzruszenie ściska mi gardło. – Wyglądasz... – zacząłem, ale musiałem przerwać i odchrząknąć. Jak on pięknie wyglądał! Jako chłopiec był śliczny; teraz wyrastał na przystojnego młodego mężczyznę – a w tej chwili widziałem w nim obu, przeszłość i przyszłość naraz. Włosy miał lśniąco czarne, a gładka skóra ładnie kontrastowała z bielą wełny, która sprawiała, że wyglądał jak spowity czystością. Jednocześnie sama toga przydawała mu aury godności i dojrzałości nad wiek. Minionej nocy powiedziałem mu, że może zapomnieć o latach niewolnictwa i nigdy już się nie martwić swym niewłaściwym pochodzeniem. Teraz sam w to uwierzyłem. – Jestem z ciebie dumny, Metonie. Bardzo dumny. Podszedł do mnie i pewnie by mnie objął, ale przeszkadzały mu fałdy togi przewieszonej przez lewe przedramię. Przez chwilę wyglądał na zmieszanego, po czym roześmiał się i zakręcił wkoło, zdając sobie sprawę, że swobodne poruszanie się w todze jest sztuką, którą dopiero musi opanować. – Jakże w tym pójść na stronę? – zapytał, szczerząc zęby. – Pokażę ci, kiedy zajdzie potrzeba – powiedziałem i westchnąłem z udawanym znużeniem: – Ach, te ojcowskie obowiązki... ROZDZIAŁ XVII W ogrodzie zaczynali się zbierać goście. Słońce stało już wysoko i przefiltrowane przez płócienny dach żółte światło wypełniało przestrzeń ciepłym blaskiem. Na stołach piętrzyły się tace z przeróżnymi delicjami, a sofy ustawiono po kilka i bez planu, aby goście mogli sami sobie wybierać potrawy i siadać, gdzie i z kim chcieli, zamiast rozłożyć się na wyznaczonych miejscach i czekać na serwowane kolejno przez służbę dania. Miałem wrażenie, że to jest trochę chaotyczne, a nawet niewłaściwe. Eko jednak zapewnił mnie, że na przyjęciach obowiązuje teraz taki właśnie styl. – I jak z twoją brodą, minie tak, jak nastał – mruknąłem pod nosem. Jak zwykle na takich uroczystościach, z początku wydawało się, że jest tylko kilkoro gości, a potem nagle ogród był pełen mężczyzn w togach i kobiet w wielobarwnych stolach. Powietrze rozbrzmiewało cichym szmerem ich konwersacji, a rozmaite perfumy i wonne olejki mieszały się z zapachem ogrodowych kwiatów i smakowitymi woniami pieczonych przepiórek i nadziewanych gołębi, które taca za tacą przynoszono z kuchni. Chodziłem wśród gości, przystając na chwilę rozmowy z dawnymi sąsiadami i nie widzianymi od lat klientami, a w końcu odszukałem Ekona i odciągnąłem go na bok. – Czy ty zaprosiłeś wszystkich tych ludzi? – spytałem szeptem. – Oczywiście. To sami przyjaciele i znajomi. Większość z nich zna Metona od dziecka. – Ale chyba nie zamierzasz ich wszystkich ciągnąć z nami na Forum, a potem z powrotem na kolację? – Oczywiście, że nie. To jest tylko ogólne przyjęcie. Wszyscy są zaproszeni, by się zabawić, odnowić znajomość z rodziną, obejrzeć Metona w todze i wyjść, kiedy będą mieli ochotę. – I doprowadzić cię do bankructwa swym apetytem? Patrz na tego tam! Mężczyzna z siwą brodą, który wydał mi się znajomy – i nie była to przyjemna znajomość: przypominałem sobie mgliście, że musieliśmy kiedyś być przeciwnikami w jakimś procesie – stał przy stole z potrawami i rozglądając się ukradkiem dookoła, napychał sobie jakiś mieszek pod togą gołąbkami z liści winogronowych. Eko się roześmiał. – Czy to nie stary Festus? – zapytał. – Pamiętasz, kiedyś przyszedł niby z prośbą o poradę w sprawie czekającego go procesu i już nigdy więcej nie zobaczyliśmy tej aleksandryjskiej wazy! – Nie – odrzekłem, marszcząc brwi i kręcąc głową. – To nie jest Festus. – Ach, wiem. To Rutilius! Jego własny brat pozwał go do sądu, oskarżając o kradzież. Łobuz nawet nie zaprzeczał, chciał za to, byśmy wygrzebali coś strasznego i skandalicznego na temat brata, żeby mógł się na nim zemścić. Potrząsnąłem głową. – Nie, to nie Rutilius, ale zapewne ktoś równie niemiły. Z pewnością nie zaprosiłbyś żadnego z tamtych dwóch na przyjęcie! Och, jakież musiałem wtedy znosić upokorzenia, abyśmy mieli co do garnka włożyć... Cieszę się, że mam to już za sobą. Cieszę się też, że jesteś młody i dość twardy, by samemu odnajdywać drogę pośród pułapek, jakie zastawia to miasto. – Dobrze mnie wyszkoliłeś, tato. – Żałuję, że nie wyszkoliłem Metona choć w połowie tak dobrze. – Meto jest inny niż ja – stwierdził Eko. – I inny niż ty. – Martwię się czasem o niego, o jego przyszłość. Jest jeszcze taki dziecinny... – Och, tato, musisz przestać tak o nim myśleć. To już mężczyzna, nie chłopiec! – A jednak... Nie, tego już za wiele! Patrz, ten wredny typ kradnie teraz daktyle w miodzie! Nic nie zostanie dla innych gości. Widzisz, zaprosiłeś o wiele za dużo osób. Żaden z nas nawet nie wie, jak on się nazywa, za to wiemy, że go nie lubimy. To dlatego nie należy pozwalać gościom na samoobsługę. Gdyby wszyscy siedzieli na sofach, a niewolnicy podawali potrawy... – Chyba muszę coś z tym zrobić – uznał Eko. – Pójdę i go zapytam, czy ostatnio nie otruł jakiejś żony albo nie zabił jakiegoś wspólnika. Podszedł do siwobrodego i dotknął jego ramienia; gość podskoczył jak oparzony i odsunął się od stołu. Eko uśmiechnął się miło i coś powiedział, prowadząc go w inne miejsce. Podskok musiał naruszyć jego ukryty schowek, zostawiał bowiem za sobą szlaczek nadziewanych winnych liści i lepkich od miodu daktyli. W tej chwili sam poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Odwróciłem się i ujrzałem przed sobą rudą grzywę, ładnie wykrojony i pokryty piegami nos oraz parę jasnobrązowych oczu. Zostałem pochwycony w przyjazny uścisk, a następnie odsunięty na odległość wyciągniętych ramion, podczas gdy Marek Waleriusz Messalla Rufus obejrzał mnie od stóp do głów. – Gordianusie! Wiejskie życie jak najbardziej ci służy. Wyglądasz naprawdę zdrowo. – A tobie musi służyć życie w mieście, Rufusie, bo nic a nic się nie zmieniasz. – Kończę w tym roku trzydzieści trzy lata, Gordianusie. – Nie! Hej, przecież kiedy się poznaliśmy, miałeś... – Byłem mniej więcej w wieku twego syna Metona. Czas ucieka, Gordianusie, a świat się zmienia. – Tak, chociaż nigdy nie dostatecznie, jak na mój gust. Spotkaliśmy się po raz pierwszy w domu Cecylii Metelli, kiedy Rufus pomagał Cyceronowi w przygotowywaniu obrony Sekstusa Roscjusza. Miał wówczas zaledwie szesnaście lat... młody patrycjusz znakomitego rodu, bystry politycznie i potajemnie zadurzony w swym mentorze. Z zadurzenia nic, oczywiście, nie wyszło, ale inne, bardziej pragmatyczne ambicje Rufusa utorowały mu drogę do udanej kariery. Był jednym z najmłodszych mężczyzn, jakich kiedykolwiek wybrano do kolegium augurów, i często powoływano go do odczytywania wróżb i objawiania woli bogów. Bez konsultacji z augurem nie odbywa się w Rzymie żadna ważna transakcja czy to prywatna, czy publiczna, żadna armia nie staje do bitwy ani nie zostaje zawarte żadne małżeństwo. Ja sam nigdy nie pokładałem zbytniej wiary w objawienia odczytywane z lotu ptaków i kształtu błyskawic. Wielu (albo i większość) augurów jest zwykłymi politycznymi awanturnikami i szarlatanami, wykorzystującymi swą władzę, by zawieszać zebrania publiczne albo udaremniać uchwalenie jakiejś ustawy, ale Rufus zdawał się zawsze szczerze wierzyć w naukę o wróżbach. I on był zamieszany w skandal z westalkami, jego to bowiem jako kolegę kapłana wezwała na pomoc virgo maxima, znalazłszy u Fabii Katylinę. Rufus wezwał Cycerona, a ten z kolei mnie. Jak już wspomniałem, Rzym bywa czasami całkiem małym miasteczkiem. – Cieszę się, że przyszedłeś, Rufusie. Niewiele jest twarzy z Forum, których mi często brakuje, ale jest wśród nich twoja – powiedziałem. Mówiłem szczerze, zawsze bowiem uważałem go za młodzieńca o niezwykłej dyscyplinie wewnętrznej, cichego, ale z pasją głoszącego swe poglądy i silnego duchem, choć nie od razu dało się to zauważyć przy jego naturalnej dobrotliwości. Cechowało go wrodzone poczucie sprawiedliwości i moralna równowaga, które wśród powszechnego pustosłowia i ustawicznego knucia wszystkich przeciw wszystkim na Forum wydawały się często nie z tego świata. Przyjrzawszy mu się uważniej, dodałem: – Ale cóż to, widzę na tobie togę kandydata? Rufus udał, że się otrzepuje, ponieważ jego toga została natarta kredą, by zmienić naturalną barwę wełny w ostrą biel*; jest to powszechna praktyka wśród osób ubiegających się o urzędy. – Tak, Gordianusie, ubiegam się o urząd pretora. – W takim razie mam nadzieję, że wygrasz. Rzymowi potrzeba dobrych ludzi, by rządzili miastem i wymierzali sprawiedliwość. – Zobaczymy. Głosowanie odbędzie się jutro, zaraz po wyborach konsularnych. Normalnie te dwie elekcje powinny być przeprowadzone każda w innym czasie, ale wobec tego przesunięcia... cóż, to będzie zwariowanie trudny dzień. Cezar także kandyduje na pretora, podobnie jak brat Cycerona, Kwintus. – Przypuszczam, że wciąż jesteś sprzymierzeńcem Cycerona – powiedziałem, lecz po wyrazie jego twarzy natychmiast się zorientowałem, że jestem w błędzie. – Cycero... – Rufus wzruszył ramionami. – Wiesz, jakiej cyrkowej sztuczki dokonał rok temu, by wygrać wybory. Istne puszczanie dymu ustami i skoki przez obręcze... choć wcale mnie nie zaskoczyło, że ucieka się do najnieprawdopodobniejszych trików, byle tylko go wybrano. Z biegiem lat diametralnie zmienił poglądy na wszystko, ale jego retoryka pozostaje wciąż ta sama... jak gdyby to ona, a nie zasady, czyniła człowieka godnym zaufania. Nie czuję się dobrze w jego obecności. W dniu, kiedy został konsulem, odczytałem wróżby... nie oficjalnie, lecz na własny użytek... i przekonałem się, że zapowiadają rok pełen oszustw i zdrady, a może nawet katastrof. Ach, Gordianusie, widziałem ten grymas, który przemknął ci przez twarz... Ty nie wierzysz w przepowiednie. Cycero też nie wierzy, uważając je wyłącznie za narzędzie dla takich jak on, za pomocą którego można manipulować ludem. A manipulować on potrafi, i czyni to zupełnie bezwstydnie. Jak hipokryta odwraca się od dzieci ofiar Sulli, szukających zadośćuczynienia, występuje przeciw reformie agrarnej Rullusa... a jak postąpił podczas tamtych zamieszek o specjalne miejsca w teatrze dla ekwitów? A teraz to odwołanie wyborów. Nie jesteś długo w mieście, prawda? – Przyjechałem dopiero wczoraj wieczorem. – Absolutny chaos. Wyborcy jadą całymi godzinami albo i dniami do Rzymu tylko po to, by się na miejscu dowiedzieć, że wybory odłożono na czas nieokreślony. Wyobraź to sobie! Zagniewani rolnicy z Etrurii obozują na Polu Marsowym, rozpalają ogniska, od których może spłonąć całe miasto, a kiedy pretorzy wyjechali do nich, by ich przestrzec, przywitano ich wyciągniętymi z pochew zardzewiałymi mieczami, którymi niegdyś walczyli za Sullę! To wystarczyło, bym zaczął się zastanawiać nad wycofaniem swojej kandydatury. A wszystko przez ten dziki wymysł Cycerona, że Katylina zamierza wyrżnąć pół senatu, jeśli nie zostanie obrany konsulem. W dodatku, jakby chciał udowodnić, że nie pozostało w nim ani krzty wstydu i godności, uparł się paradować po Forum w tym idiotycznym napierśniku... – O czym ty mówisz? – Proszę cię, nawet myśleć o tym nie mogę. Sam pewnie go zobaczysz. Och, ten Cycero! Teraz jestem związany z Gajuszem Juliuszem Cezarem. Skinąłem głową, słysząc imię młodego patrycjusza, który wcześniej tego roku wbrew wszelkim oczekiwaniom uzyskał nominację na stanowisko pontifex maximus, najwyższego kapłana państwa. W ostatnich latach Cezar wysunął się na czoło partii niezadowolonych i żądnych reform. Jego szczodre wydatki na igrzyska i uczty publiczne zjednały mu serca mas (i wpędziły go po uszy w długi, jak mówiono, pomimo wielkiej zamożności jego rodu). Jest ponoć dowcipny, czarujący, przebiegły, pełen pogardy dla optymatów, a przy tym obdarzony tą upartą naturą, która u polityków może prowadzić do wielkości albo katastrofy... albo do obu naraz. Byli tacy, którzy się obawiali – albo mieli nadzieję – że Cezar może się stać drugim Katyliną, jeśli istotnie wiarygodność tego ostatniego zostanie podważona i jego szanse na konsulat się rozwieją. – Cycero rozczarował nas wszystkich – Rufus westchnął, po czym jego brązowe oczy zalśniły i na twarz wypełzł mu nieco wstydliwy, jak pomyślałem, uśmiech. – Podczas gdy Cezar... Im więcej z nim przestaję, tym większe wywiera na mnie wrażenie. Jako pontifex maximus był dla mnie inspiracją. Szanuje religię naszych przodków tak, jak nowy człowiek w rodzaju Cycerona nigdy by nie potrafił. Pod względem zrozumienia świata dalece przewyższa Cycerona, w czym niebagatelną rolę odgrywa to, że Cezar jest nie tylko oratorem, ale też człowiekiem czynu, który poznał prawdziwą bitwę i stawiał czoło wielkim niebezpieczeństwom. Musiałeś słyszeć tę historię z jego porwaniem przez piratów za młodych lat? Traktował ich z pogardą, sam zorganizował wypłatę okupu, a potem dopilnował, by ich wszystkich wyłapano i ukrzyżowano. Cycero mógłby ich co najwyżej zanudzić na śmierć swą wymową. Cezar ujął się za tymi, którzy do dzisiaj cierpią wskutek nieprawości Sulli, za dziećmi jego ograbionych ofiar, które teraz domagają się swych praw. Cycero, który zawsze lubi się przechwalać, jak to stanął przeciw Sulli w sprawie Sekstusa Roscjusza, dziś nie kiwnie palcem w obronie pokrzywdzonych przez dyktatora. Ich roszczenia są w pełni uzasadnione, powiada, ale teraz nie czas, by niepokoić senat ich żądaniami. Jasne, czas na to nigdy nie jest właściwy! Nie wtedy, kiedy rządzący państwem optymaci w obronie swoich majątków i przywilejów nie pozwolą, by ktokolwiek naruszał ich umiłowane status quo. Cycero, który za młodu tak odważnie przeciwstawił się dyktatorowi, dziś bez szemrania robi to, co mu każą starzy przyjaciele tegoż samego dyktatora. A chociaż przedstawia siebie jako człowieka z wizją, to właśnie Cezar naprawdę widzi przyszłość. Imperium musi sprawiedliwie traktować podbite ludy i przyznawać im prawa, a nie tylko je wyzyskiwać. Stabilność można budować na fundamencie bitewnej krwi, ale zwycięstwu musi towarzyszyć współczucie. Cezar i ja połączyliśmy siły, by wspólnie prowadzić kampanię wyborczą, ale z mojej strony to niemal zarozumiałość, zupełnie jakbym był równy tak doskonałemu kandydatowi jak on. Cezar jest genialny, nie ma na to innego słowa. Kiedy przemawia... – Rufus zamilkł i zapatrzył się gdzieś w dal. Jeśli można w nim było dostrzec jakąś wadę, to właśnie jego skłonność do ślepego uwielbienia dla ludzi, których szanuje i podziwia. Tak było niegdyś z Cyceronem, ale po intonacji, z jaką dziś wypowiadał jego imię, łatwo było poznać, że tamta miłość, szacunek i podziw zanikły ze szczętem. Był za to najwyraźniej na zabój zadurzony w Juliuszu Cezarze, a sądząc po krążących o tym ostatnim plotkach – począwszy od dawnej zażyłości z królem Bitynii – Rufus miał tym razem znacznie większe szanse na wzajemność... jeśli już jej nie zaznał; oczy miał bowiem w tej chwili maślane. – Ach, ale pytałeś o moją togę. – Mój rozmówca wrócił do przytomności. – Właściwie to miałem zamiar się przebrać... – Ależ proszę cię, nie musisz zaprzestawać kampanii tylko dlatego, że wszedłeś do mojego domu – przerwałem mu żartobliwie. – Prędzej bym poprosił ptaka, by odpiął sobie skrzydła, niż żądał od polityka, by zrezygnował z kandydowania. Popatrzył na mnie nie rozumiejącym wzrokiem. – Ale przecież będę musiał włożyć szatę augura, zanim udamy się na Forum. – To znaczy, że będziesz czytał wróżby dla Metona? – Oczywiście. Po to tu jestem. Oczywiście przybyłbym i tak jako przyjaciel, ale czy Eko nic ci nie mówił? – Nie. Byłem przekonany, że po prostu wynajmie jakiegoś prywatnego wieszczka, który zajmuje się małżeństwami i tak dalej. Nie miałem pojęcia że... A ty zechciałeś poświęcić na to czas podczas kampanii, i to na dzień przed wyborami? – A jak mógłbym się lepiej zareklamować, niż pokazać się całemu Forum podczas poważnego wypełniania swoich obowiązków augura? Z pewnością będę wyglądał znacznie godniej od wszystkich innych kandydatów przekrzykujących się publicznie w walce o głosy. – Uśmiechnął się filuternie. – Rufusie, jesteś typem nowego polityka! – Roześmiałem się. – Idealizm w służbie pragmatyzmu, oddanie cnocie i obowiązkom zamiast przemocy i jawnego przekupstwa jako recepta na wygraną w wyborach? Osobliwy pomysł... ale kto wie? Może właśnie zadziała? – Gordianusie, jesteś beznadziejnym cynikiem. – A ciebie, Rufusie, wciąż można podziwiać za tyle nadziei i cnoty. Uśmiechnął się. – Ale teraz naprawdę muszę zmienić togę na szatę augura. Ach, być może będę miał później dla ciebie i Metona niespodziankę. Ale pomówimy o tym, gdy nadejdzie czas. Skinąłem na jednego z niewolników Ekona, by wskazał mu drogę do pokoju, gdzie mógłby się przebrać. Jego słudzy, niosący szatę i laskę augura, podążyli w ślad za nim. Rozejrzałem się, trochę zagubiony w morzu głów. Po chwili, gdzieś niedaleko, usłyszałem znajomy kobiecy głos wypowiadający znajome imię: „Ach, zatem musiałeś znać mego zmarłego kuzyna Lucjusza Klaudiusza. Tak, tego wesołego męża o włosach tak rudych jak czupryna tego przystojnego młodzieńca, który dopiero co przemaszerował przez ogród, ale o figurze bardziej przypominającej moją, niestety. Tak, odziedziczyłam po nim dom na Palatynie, wielką, cudowną willę, ale właśnie za wielką jak na moje skromne potrzeby. Mówią mi wprawdzie, że mogłabym mieć z niej niezły dochód, gdybym znalazła najemcę dość bogatego, by go było na nią stać, i gdybym zainwestowała nieco w jej kosmetykę... Z drugiej strony, moi kuzyni uważają, że powinnam trzymać ją pustą dla nas wszystkich, kiedy będziemy musieli odwiedzać miasto w interesach... Ale to by oznaczało konieczność utrzymywania przynajmniej części niezbędnych niewolników nawet wtedy, kiedy willa będzie stała pusta, a jakoś nie słyszę, by którykolwiek z kuzynów ofiarował się ich karmić... Och, ale oto i nasz gospodarz i mój drogi sąsiad. Gordianusie, życzę ci szczęścia i abyś miał powód do dumy w urodziny twego drogiego syna”! – Klaudio. Ująłem podaną mi dłoń i pocałowałem w uróżowany policzek. Z trudem bym ją rozpoznał, gdybym nie usłyszał jej głosu. Zamiast prostej, nieco męskiej w kroju sukni, jaką nosiła na wsi, dziś ubrana była w elegancką purpurową stolę, której ciemne fałdy dobrze leżały na jej obfitych kształtach. Nieco przerzedzone włosy przepłukała henną, by nadać im ciemniejszego odcienia, i upięła je na czubku głowy w tak wysoki kok, że w drzwiach musiała chyba zawadzić o nadproże. Nie była przy tym pogodna i rozluźniona, jak zwykle, ale tak podniecona, że o mało nie kipiała w środku. Rozmawiała przed chwilą z jedną z naszych miejskich sąsiadek, niedużą, nierzucającą się w oczy kobietą, która przez lata darzyła Metona i Dianę przyjaznym zainteresowaniem i miała okazję poznać Lucjusza Klaudiusza, kiedy nas odwiedzał. Wydawała się absolutnie speszona obecnością Klaudii i z ulgą przyjęła jej nagłe odwrócenie się i urwanie rozmowy, wykorzystując to, by się cichaczem oddalić. – Gordianusie, nie spodziewałam się tak świetnego przyjęcia. Jedzenie jest wspaniałe, ale to nie dzieło Kongriona, prawda? To musiał robić kucharz Ekona albo ktoś specjalnie sprowadzony na tę okazję. Zazwyczaj potrafię odróżnić rękę jednego kucharza od drugiego, moje podniebienie jest dość czułe na takie niuanse. Ależ Metonowi dobrze w tej todze! Przystojny z niego młodzieniec, bez dwóch zdań. Chociaż widzę, że ma kłopoty z prawidłowym utrzymaniem fałd na lewym ramieniu... Widzisz, ześliznęły mu się i co chwila podciąga je prawą ręką i potrząsa barkiem. Ale jestem pewna, że nauczy się dawać sobie z tym radę. Och, dziękuję ci za zaproszenie, Gordianusie, choć nie należę do rodziny, ani nawet do starych przyjaciół. Możesz mnie uważać za reprezentantkę drogiego starego Lucjusza, który za żadne skarby nie opuściłby tej uroczystości. – Lucjusz i ja siadywaliśmy niejeden raz w tym ogrodzie nad dzbankiem wina – powiedziałem. – Uroczo, uroczo – odrzekła z roztargnieniem. – Oczywiście w ogóle nie powinno mnie tu być. Wracam dziś po południu na wieś, a przy tym tłoku na drogach... – Wyjeżdżasz z Rzymu? Czy nie chciałaś tu zostać przez cały lipiec, by odnowić dom po Lucjuszu? – Ach, o to właśnie chodzi. Już kompletnie nie wiem, co mam z tą willą zrobić. Znalazłam się w jakimś ślepym zaułku i chyba jedynym wyjściem będzie wrócić na gospodarstwo i wziąć się w garść, zanim zdołam podjąć decyzję. Tak, wiem, że ominie mnie całe ożywienie w związku z jutrzejszymi wyborami, ale dzięki niech będą za to Jowiszowi! Jestem tylko kobietą i rodzina nie potrzebuje mnie do głosowania. Poza tym mam już bardziej niż dosyć miasta. Jak pomyślę, że miałabym tu spędzić cały miesiąc... brr! Sam widzisz, że nawet myśl o tym przyprawia mnie o dreszcze. Czuję się, jakbym przebrała się w cudzą skórę, tak ubrana i ufryzowana. O wiele lepiej czułabym się w starym worku. Jestem tak podenerwowana, że nie mogę przestać gadać! – Zaśmiała się nagle i dodała: – No właśnie, sam słyszysz. A tu jeszcze kuzyn Maniusz i jego piskliwa żona działają mi na nerwy. To ci, z których włościami graniczysz od północy, ale spędzają większość czasu tu, w Rzymie. Uparli się, by codziennie mnie nawiedzać, i zapraszają co wieczór do siebie, a ja mam tego dosyć. Ich kucharz to cymbał, a ich gadki o polityce nawet jak dla mnie są zbyt konserwatywne. Możesz sobie wyobrazić, jaki tam panuje zgiełk i jazgot, zwłaszcza w czas wyborów! – Klaudia zniżyła głos i nachyliła się ku mnie. – Ale mój pobyt u nich przynajmniej wydał dobre owoce, drogi Gordianusie, a mówię o tobie. Dlatego zostałam w Rzymie aż do dziś i przyszłam do ciebie, zamiast od razu uciekać do Etrurii. Proszę, obiecaj, że nie będziesz się gniewał, ale pozwoliłam sobie zabrać kuzyna Maniusza. Wiem, że to nieładnie z mojej strony, ale okazja wydawała mi się wyśmienita i powiedziałam sobie: „Zrób to”. No i zrobiłam; myślę, że to będzie z pożytkiem dla nas wszystkich. O, tam jest! Maniuszu! Tak, kuzynie, podejdź i przywitaj się z naszym gospodarzem. Wołała do kogoś za moimi plecami. Odwróciłem się i kogóż ujrzałem? Siwobrodego złodzieja łakoci! Nic dziwnego, że zrobił na mnie takie niemiłe wrażenie. Był w sądzie, kiedy Cycero bronił mojego udziału w schedzie po Lucjuszu Klaudiuszu, choć nie zapamiętałem go dobrze – jego twarz i cała postać była tak nijaka, że nie zwróciłem nań uwagi. Teraz sobie go przypomniałem, jak również jego uwagi na mój temat, zasłyszane przez pomocnika Kongriona na zebraniu rodzinnym u Klaudii. „Głupie zero bez przodków, które trzeba by wsadzić do klatki i odesłać do Rzymu”. Co taki człowiek robił w naszym domu w święto Metona? Klaudia musiała oszaleć, wpadając na ten pomysł. Gdybym był przesądny jak Rufus, powiedziałbym, że jego obecność to zły omen. Klaudia zdawała się czytać w moich myślach. Kiedy Maniusz zbliżał się do nas, ścisnęła mnie za łokieć, szepcząc do ucha: – No, Gordianusie, niesnaski między naszymi rodzinami nikomu nie przynoszą pożytku. Maniusza złościł ten dar Fortuny dla ciebie i mówił o tobie źle, podobnie jak i inni kuzyni, ale przeprowadziłam z nim wiele rozmów podczas pobytu w Rzymie i myślę, że przekonałam go o potrzebie zawarcia pokoju. Zachowasz się gościnnie, prawda? Nie miałem wyboru, ponieważ w następnej chwili Maniusz Klaudiusz stanął przede mną – z kwaśną miną i nie patrząc mi w oczy. – A więc to ty jesteś Gordianus – powiedział, podnosząc w końcu wzrok na mnie. – Moja kuzynka Klaudia uważa, że powinniśmy zostać przyjaciółmi. – Wypowiedział to słowo bardzo sarkastycznie. – No, Maniuszu! – przestrzegła go Klaudia, uśmiechając się z widoczną obawą. Wziąłem głęboki oddech i powiedziałem: – Przyjaźń to ważkie słowo, Maniuszu, którym nie powinno się szafować. Byłem przyjacielem twojego zmarłego kuzyna Lucjusza i jestem z tego dumny. Zgodnie z jego wolą jesteśmy teraz sąsiadami, jeśli nie przyjaciółmi. Wydaje mi się jednak, że sąsiedzi powinni dążyć do zgody i wzajemnie się szanować. A skoro nimi jesteśmy... – Tylko przez prawniczy kruczek i brak zdrowego rozsądku u mojego zmarłego kuzyna... że nie wspomnę o dobrym smaku. Zacisnąłem usta na kilka uderzeń serca. – Klaudio, myślałem, że powiedziałaś... – Tak, powiedziałam, Gordianusie, i nic z tego nie rozumiem – odrzekła przez zęby. – Maniuszu, zanim wyszliśmy z domu dziś rano, myślałam, że się dogadaliśmy... – Dogadałem się z tobą co do tego, że przyjdę do tego domu, zachowam się kulturalnie i sam się przekonam, czy rodzinę Gordianusa można uznać za godną szacunku, miłą i, jak to ujęłaś, „takich ludzi, jakich każdy by pragnął mieć za sąsiadów”. No, to przyszedłem, Klaudio. Zachowałem się tak samo, jakbym był we własnym domu. I jakoś nie czuję się oczarowany. Przeciwnie, jeśli mam być szczery. Moje najgorsze przypuszczenia na temat tej rodziny właśnie się potwierdziły. – O, bogowie... – szepnęła Klaudia, zasłaniając usta dłonią. – Rozmawiałem z niektórymi innymi gośćmi – ciągnął Maniusz. – Jest tu o wiele za dużo radykałów, popularów i mąciwodów. Ale cóż, takich ludzi jest o wiele za dużo w całym Rzymie, jak na mój gust. Nie przeczę, że spotkałem też garstkę osób szacownych, nawet patrycjuszy, choć co oni robią w takim domu i wśród takiego zgromadzenia, trudno mi pojąć. Zasady, według których dobiera się teraz towarzystwo, bardzo się rozluźniły od czasów mojej młodości. Rzekłbym, że upadły całkiem nisko. – Maniuszu, przestań! – syknęła Klaudia. Ale on ani myślał przestać. – Jak mówiłem, rozmawiałem z innymi obecnymi i odkryłem, jaka to rodzina zamieszkuje ten dom i obecnie zajmuje gospodarstwo po Lucjuszu. W ubiegłym roku nie zainteresowałem się szczególnie naszymi przeciwnikami, kiedy sąd rozstrzygał kwestię testamentu. Nie obchodziło mnie, kim jest Gordianus, nie chciałem tylko dopuścić do tego, by uszedł z częścią naszego rodzinnego dziedzictwa. Wiedziałem, że to plebejusz bez żadnego pochodzenia, i zajmujący się jakimiś podejrzanymi interesami, ale nie miałem pojęcia, cóż za rodzinę spłodził. O, to iście nadzwyczajna rodzina! O jego rodzicach nikt wiele nie wie, co już daje nam odpowiedni obraz. Jego żona nie jest wcale Rzymianką, ale pół Egipcjanką, pół Żydówką, a kiedyś była jego niewolnicą i nałożnicą! Ich starszy syn, ten który teraz mieszka w tym domu, urodził się prawdopodobnie jako Rzymianin, ale nie z Gordianusa i jego niewolnicy. Ten Eko... cóż za niesłychane i prostackie imię!... był porzuconym żebrakiem, którego ojciec adoptował z ulicy. A jeśli chodzi o chłopaka, którego urodziny i osiągnięcie wieku męskiego dziś świętujemy, wygląda na to, że urodził się w Bajach jako niewolnik, zapewne greckiego pochodzenia. Niewolnik! A teraz popatrz na niego, jak tam stoi w nowej todze. Za czasów naszych dziadów, w wielkich dniach republiki, takie świętokradztwo byłoby absolutnie nie do pomyślenia. Nic dziwnego, że chłopiec nie daje sobie rady z utrzymaniem togi na ramionach. Słuchałem tej tyrady najpierw oniemiały, potem z płonącymi uszami, a wreszcie z zaciśniętymi pięściami; trzymałem je sztywno przy bokach, żeby nie zaczęły fruwać w powietrzu. W pewnym momencie Klaudia, nerwowo przenosząca wzrok z Maniusza na mnie i z powrotem, łagodnie położyła mi rękę na łokciu. Nie było to potrzebne, ponieważ nie miałem zamiaru uciekać się do gwałtu we własnym domu i psuć harmonii Metonowego święta. Trzymałem ręce przy sobie i starałem się zapanować nad rosnącą wściekłością, podczas gdy Maniusz mówił dalej: – Na końcu mamy jego córkę; jak się zdaje, przynajmniej ona jest zrodzona z ich związku. W świetle prawa jest Rzymianką, która kiedyś wejdzie jako żona do domu jakiegoś Rzymianina... wnosząc w posagu swą egipsko-żydowską krew po matce, byłej niewolnicy. Czyż można się dziwić, że ta republika popada w chaos w tak oszałamiającym tempie? Kto dziś staje w obronie rzymskiej rodziny i wartości, którym niegdyś hołdowała? Nawet dobry Klaudiusz jak nasz kuzyn Lucjusz najwyraźniej uległ... jak to nazwałaś, Klaudio? Czarowi?... tego całego podwórkowego zepsucia. No, ale Lucjusz zawsze był ekscentrykiem. Przypuszczam, że i ciebie można w ten sposób usprawiedliwić, Klaudio, ty też jesteś ekscentryczna. Jeśli odpowiada ci taka znajomość, proszę bardzo, podtrzymuj ją, ale proszę cię, zachowaj ją dla siebie. Przyszedłem tu dzisiaj, by okazać dobrą wolę i wyświadczyć ci przysługę, Klaudio, ale teraz widzę, że popełniłem poważny błąd. Pozwoliłem słodkim słowom kobiety osłabić moją stanowczość i wpłynąć na moją decyzję. Zmarnowałem tylko czas. W sekundę później odwróciłby się na pięcie i wyszedł w poczuciu triumfu, zostawiając mnie dyszącego z wściekłości. Miałem do wyboru albo przełknąć upokorzenie, albo wybiec za nim i zrobić z siebie widowisko przed własnymi gośćmi. Ale czasami w takich chwilach Nemezis bierze sprawy w swoje ręce i robi głupców z tych, którzy na to zasługują. – Och, twoja wizyta nie była kompletną stratą czasu, jestem pewien – powiedziałem, sam nie wiedząc jeszcze nawet, do czego zmierzam. Groźba w mym głosie musiała zaalarmować Maniusza, ponieważ odstąpił o krok, ale nie dość szybko. Kątem oka musiał dostrzec ruch mojej dłoni w górę; uniósł ramiona, by się zasłonić przed ciosem, który jednak nie został wymierzony, ponieważ nie miałem najmniejszego zamiaru uderzyć go w twarz ani w pierś. Bezwiednie wycelowałem w miejsce, gdzie wcześniej znikała jego ręka z ukradzionymi ze stołu smakołykami. Trzepnąłem w twarde, rysujące się pod fałdami togi wybrzuszenie. Maniusz jęknął zaskoczony, Klaudia zaś przesłoniła usta dłonią i wydała urwany okrzyk przestrachu, dość głośny, by zwrócić uwagę najbliżej stojących gości. W sekundę później woreczek schowany pod togą Maniusza i przywiązany w talii upadł mu do stóp i pękł w szwach. Daktyle, nadziewane winne liście, prażone orzechy i ciastka sezamowe rozsypały się na posadzce jak z rogu obfitości. Klaudia kwiczała niemal ze śmiechu, podobnie jak wiele innych kobiet zebranych wokoło, a wtórował im rechot i w niższych tonacjach. Maniusz Klaudiusz zrobił się tak czerwony, że pomyślałem, iż lada chwila pęknie jak jego worek. Całe jego ciało drgało, jak gdyby rozpaczliwie pragnął wybiec z ogrodu, ale nogi miał jak wrośnięte w ziemię. Wbił we mnie niesamowite spojrzenie i w końcu udało mu się poruszyć – uniósł rękę w niezbornym geście i posłał mi jakieś urywane, bełkotliwe przekleństwo. Zakręcił się na pięcie i może by wyszedł z jakąś resztką godności, gdyby nie nadepnął na jeden z polewanych miodem daktyli. Ten fałszywy krok posłał go na łeb, na szyję ku ziemi tak samo skutecznie, jak gdybym naprawdę poczęstował go kopniakiem w tyłek, co mi się marzyło. Nie upadł całkiem, ale wystarczająco nisko, dosłownie i w przenośni. Nie zaszczycił już nas więcej widokiem swego oblicza, ale widziałem z tyłu, że uszy ma szkarłatne. Z łatwością mogłem sobie wyobrazić, że zionie ogniem i dymem niczym smok. Zacząłem się śmiać tak mocno, że kiedy Eko i Meto rzucili się w moją stronę myśląc, że się dławię, nie byłem zdolny wyjaśnić im, co przed chwilą zaszło. Śmiałem się aż do łez, a cała gorycz i gniew nagromadzone we mnie podczas przemowy Maniusza Klaudiusza zamieniły się w miodową słodycz. Kiedy wreszcie udało mi się złapać oddech i otrzeć łzy z twarzy, stwierdziłem, że Klaudia odeszła, z mniejszą pompą niż jej kuzyn, ale zapewne z nie mniejszym wstydem. Biedna Klaudio, pomyślałem, chciałaś dobrze, ale wszystkie twoje wysiłki na rzecz pokoju między naszymi rodzinami obróciły się właśnie wniwecz. ROZDZIAŁ XVIII Nie dane mi było ani się radować, ani złościć z powodu incydentu z Maniuszem, przyjęcie bowiem trwało i jako pater familias miałem rozliczne obowiązki. Witałem, zabawiałem, żegnałem, znów zabawiałem... W końcu, po kilku żenujących lapsusach, wymogłem na Ekonie, by trzymał się mnie i grał rolę nomenclatora, szepcząc mi do ucha imiona gości, których nie mogłem sobie przypomnieć. Liczba ludzi, których się poznaje przez dwadzieścia lat zamieszkiwania w Rzymie, jest oszałamiająca. Z racji wykonywanego zawodu miewałem bliskie kontakty z ciągle rosnącym kręgiem dobrze ustosunkowanych klientów, a Eko przejął po mnie praktykę. Zastanawiające, jak z biegiem lat nasza profesja zyskiwała ogólną akceptację. Pamiętam dobrze czasy, kiedy oratorzy i adwokaci nie zniżyliby się wizytą w moim domu; nasze sprawy załatwialiśmy za pośrednictwem ich niewolników, i to pośledniejszych. Najwyraźniej wytrwałość i sukcesy przydają wiarygodności, a przypuszczam, że absolutnie każde zajęcie może się stać szacowną profesją, jeżeli przetrwa próbę czasu i przynosi godziwe zyski wykonawcy, ale przede wszystkim odpowiedniej klasy klientom. Zaczynałem odczuwać ból w stopach od długiego stania. Jak na środek upalnego letniego dnia, o wiele za dużo już zjadłem i za dużo wypiłem wina (tłumaczyłem się przed sobą, że w gardle mi zasycha od ciągłego mówienia). Mimo to czułem się szczęśliwy i lekki. Brałem żywy udział w przyjęciu, a jednocześnie jakbym je obserwował z boku, wyizolowany i ubawiony niczym gość z Olimpu. To przez wino, mówiłem sobie, albo przez serię pochlebnych tyrad, jakimi obrzucano mnie i Metona, a może i ciepłe wspomnienie upokorzenia Maniusza Klaudiusza. To przez to wszystko, powtarzałem w duchu, mój nastrój jest z każdą godziną coraz radośniejszy. Nie ma to nic wspólnego z tym, że znowu jestem w Rzymie, w samym centrum największej zbiorowości ludzkiej na świecie, ani z pozazmysłowym wyczuwaniem tętniącej wokół namiętności i potęgi wszystkich tych, którzy żyją, kochają, intrygują, cierpią, triumfują i umierają każdego dnia w takim zwariowanym miejscu. Już nie kocham Rzymu, wmawiałem sobie; kiedyś byliśmy kochankami, ale to już minęło, raz na zawsze. Mogę tu czasem wracać, ale jako zwykły gość, wolny od wspomnień żaru, nędzy i radości naszego burzliwego związku. Nie kocham już Rzymu, powiedziałem sobie stanowczo i prawie w to uwierzyłem. Żadna z chwil tego radosnego dnia nie przyniosła mi więcej przyjemności od tej, w której nagle usłyszałem gromki śmiech. Natychmiast go rozpoznałem. Przerwałem zdawkową konwersację, rozglądając się za jego źródłem, lecz nie mogłem w otaczającym mnie tłumie dostrzec znajomej twarzy. Po chwili usłyszałem ów charakterystyczny śmiech gdzieś blisko i odwróciwszy się, ujrzałem, jak Meto ginie w niedźwiedzim uścisku uśmiechniętego muskularnego mężczyzny z gęstą czarną brodą, przetykaną gęsto białymi żyłkami niczym marmur. Obok niego stał inny mężczyzna w todze, młodszy i uderzająco przystojny, z tajemniczym uśmiechem na ustach, niczym grecki posąg w rzymskiej szacie. W końcu przybysz wypuścił z objęć Metona, który złapał oddech i w oszołomieniu starał się wygładzić fałdy togi. Poczuwszy na sobie mój wzrok, odwrócił się i spojrzał na mnie z dziwną miną. – Zobacz, tato, kto przyszedł! – zawołał z drżeniem w głosie. – Jak zwykle najpierw cię słychać, a potem widać! – powiedziałem ze śmiechem, ruszając ku nim i napinając mięśnie w oczekiwaniu na żelazny uścisk mojego starego przyjaciela Marka Mummiusza. To właśnie on przeciwstawił się woli Krassusa, odnalazł Metona na Sycylii i ocalił go przed spędzeniem życia na przeganianiu wron z pola jego nowego pana. Mummiusz przyprowadził chłopca do mego domu akurat w dniu, kiedy przyszła na świat Diana. W moim sercu zawsze odtąd zajmował specjalne miejsce. Meto nie był jedynym niewolnikiem, dla którego ratowania Mummiusz podjął taki nadzwyczajny wysiłek. Obok niego stał Apoloniusz, którego Krassus sprzedał okrutnemu egipskiemu panu. Jego wybawca przeżeglował za nim całe mare Internum*, przywiózł z powrotem do Rzymu, a w końcu wyzwolił. Apoloniusz pozostał w jego domu jako wyzwoleniec i stały towarzysz. Jakże Krassus gardził namiętnością, która skłoniła jego najlepszego oficera do takiego przejęcia się losem byle niewolnika! Ta niezgoda stała się początkiem coraz większego rozdźwięku między nimi, aż wreszcie Marek Mummiusz przeniósł lojalność na Pompejusza – co wyszło mu tylko na dobre, tylko bowiem w służbie prawdziwego wodza, zdobywcy Wschodu i postrachu piratów, taki urodzony żołnierz mógł się naprawdę wykazać. – Witaj, Marku! – zakrzyknąłem radośnie. – I Apoloniusz! Jak dobrze was widzieć, zwłaszcza w tym szczególnym dniu! Ale mi sprawiliście niespodziankę! Byłem pewien, że jesteście na Wschodzie z Pompejuszem. – A po co, kiedy nie ma tam już z kim walczyć? – odrzekł Mummiusz. – Mitrydates jest skończony, pomniejsze królestwa znalazły się w rzymskim władaniu... nie pozostało nic prócz uporządkowania spraw politycznych. Nazywam to przesuwaniem drobnych książąt z miejsca na miejsce, jak pionki na planszy, zabawą w Jowisza. Pompejusz to uwielbia, ale wiesz, że ja nie mam do tego cierpliwości. Znam się tylko na prowadzeniu legionów do bitwy... chociaż myślę, że robię się już za stary i powolny, by jeszcze długo parać się wojaczką. No, chyba że wybiorę taki rodzaj śmierci. Popatrz no tutaj! To mówiąc, bez wahania zadarł togę, ukazując potężnie umięśnione uda. Ponieważ noszenie togi wyklucza jakąkolwiek krępującą intymne części ciała bieliznę – mężczyzna nie mógłby poradzić sobie z naturalnymi potrzebami, mając lewą rękę obwieszoną materią i zmagając się z wszystkimi fałdami, by jeszcze walczyć z przepaską biodrową – mój gość był niebezpiecznie blisko publicznego obnażenia się. Jak sobie przypominam, miał co obnażać... Rozejrzałem się nerwowo i zamachałem rękami, jakbym chciał ugasić ogień, ale równie dobrze można by próbować powstrzymać niedźwiedzia przed podrapaniem się po brzuchu, jak Mummiusza przed chwaleniem się ranami wojennymi. Na szczęście jedyną kobietą w pobliżu była Bethesda, zdążająca z ważną miną w kierunku kuchni. Na widok kosmatych ud wojaka przystanęła i przekrzywiła głowę, przyglądając mu się chłodnym, wyrachowanym spojrzeniem, jakby zastanawiała się nad zakupem na straganie rzeźnika. – Patrz na tę bliznę! – Mummiusz wskazał długą, wąską ranę, biegnącą od bladej skóry pod biodrem aż do opalonego jak u Egipcjanina kolana. Różowa kreska wyraźnie odstawała od pokrytego czarnymi włosami uda. Napinając i rozluźniając mięśnie, Mummiusz sprawił, że wiła się przez chwilę niczym wąż. Najwyraźniej bawiło go to niezmiernie, bo znów rozległ się jego tubalny śmiech. Spojrzałem ponad jego ramieniem na Apoloniusza, który przewrócił teatralnie oczami, ale uśmiechał się przy tym pobłażliwie. Musiał być świadkiem tego spektaklu niejeden już raz. – Bitwa nad rzeką Cyrus! – oznajmił dumnie Mummiusz, opuszczając togę. – I byłem głupcem, pozwalając, by to się stało. Jechałem konno, a ten Albańczyk*, odziany tylko w niedźwiedzią skórę, biegł na mnie z wyciągniętym mieczem, drąc się na całe gardło. Widziałem go i miałem nadto czasu, by go powalić tępym końcem włóczni, nadziać go na grot albo też wyciągnąć własny miecz i odparować cięcie, a choćby po prostu spiąć konia i usunąć się z jego zasięgu. Tyle że miałem za dużo czasu na myślenie i nie mogłem się zdecydować. To powinien być czysty odruch, ale tamtego dnia przekonałem się... jak widziałeś, na własnej skórze... że mój refleks jest równie martwy jak Kartagina. Och, ten palący ból, kiedy ostrze przebiło skórę i rozcięło ją z góry na dół! Wtedy to ja się zacząłem drzeć. – I cóż zrobiłeś? – spytał Meto, który zawsze lubił żołnierskie opowieści. – Tak jak przedtem nie robiłem nic, tak teraz zacząłem robić wszystko naraz! Grzmotnąłem go w hełm drzewcem włóczni, błyskawicznie odwróciłem ją i pchnąłem go w pierś grotem, drugą ręką wyciągnąłem miecz i po gardle mu! A potem spiąłem konia i pognałem wprost na szeregi wroga. Wszystko trwało ledwie mgnienie oka. – Ruszyłeś na wroga, nie na tyły? – zdziwił się Meto. – Nawet pomimo rany? – Nie miałem wyboru. Tego mnie nauczyły wszystkie poprzednie bitwy. Kiedy odniesiesz poważniejszą ranę, najgorsze, co możesz zrobić, to stanąć. Nie wolno ci tego robić, ponieważ ból cię zmorze, i po tobie. Widziałem, jak wielu ludzi umiera od ran, które nie powinny być śmiertelne, tylko dlatego, że zatrzymali się i poddali bólowi. Nie, wtedy trzeba otworzyć usta w krzyku, by pozwolić w siebie wstąpić furiom i rzucić się w wir walki! Wtedy nie poczujesz, żeś ranny, i nie wykrwawisz się śmiertelnie, bo cała krew uderza ci do głowy i do ręki dzierżącej miecz, zamiast wylewać się przez cięcie. – Meto wpatrywał się weń z podziwem i respektem, a Mummiusz mówił dalej: – Wiecie, podobno po stronie albańskiej walczyły w tej bitwie Amazonki, choć ja sam żadnej nie widziałem, a i wśród trupów nie znaleziono żadnej kobiety. Nie jestem pewien, czy chciałbym się bić z niewiastą... Ale ja tu gadam o sobie, jak zwykle, a przecież dziś święto Metona. Ależ to widok, ujrzeć cię w męskiej todze! A ja cię pamiętam, jak byłeś małym łobuziakiem, biegającym po willi w Bajach z wiadomościami i płatającym figle innym... innym... – ostatnie słowo uwięzło mu w gardle, bo zamierzał powiedzieć „innym niewolnikom”. Znów ujrzałem na twarzy Metona tę dziwną minę, z jaką powitał Mummiusza. Dopóki ten zachowywał się jak zwykle rubasznie i przechwalał się swymi czynami, Meto mógł po prostu wsłuchiwać się zafascynowany w jego słowa, ale gdy tylko rozmowa zeszła na temat przeszłości, ten gość stał się żywym przypomnieniem nędzy, z jakiej go uratował przed laty. Chłopak zaczerwienił się, choć nie tak jak sam Mummiusz, który zdał sobie sprawę, że wkroczył na grząski teren. Spróbował pośpiesznego odwrotu, ale ugrzązł jeszcze bardziej. – Chciałem powiedzieć... pamiętasz, co o tobie wtedy mówił Gordianus? Że jesteś oczami i uszami domostwa. Przemykałeś się wszędzie prawie niezauważony, wszystko widząc i słysząc. Potem nazwał cię ramieniem Nemezis, z powodu roli, jaką odegrałeś w uratowaniu wszystkich innych... innych... – I znów, jak wódz, który błądząc we mgle, bezwiednie zatacza koło i wpada w tę samą zasadzkę, z której dopiero co się przebił, Mummiusz zająknął się na zakazanym słowie. – Innych niewolników – dokończył cicho Meto. – Co mówisz? – wykrztusił Mummiusz, choć nie mógł go nie dosłyszeć. – Chciałeś powiedzieć: innych niewolników – powtórzył Meto głośniej. – Mówiłeś o mojej roli w ratowaniu innych, którzy tak jak ja byli niewolnikami Krassusa. Mummiusz przygryzł wargę. Ciekawe, czy kiedykolwiek tak mu odebrało mowę, gdy zwracał się do swych legionów? – No, hmm... tak, chyba to chciałem powiedzieć – wyjąkał. Albo próbowałeś nie powiedzieć, pomyślałem. – Nic nie szkodzi, Marku Mummiuszu. – Meto spuścił oczy. – Nie ma sensu ukrywać prawdy. Tego mnie nauczył mój ojciec. Jeśli będziemy to robić, ujrzymy tylko fałsz. – Podniósł wzrok i spojrzał olbrzymowi prosto w oczy. – Każdy z nas był kimś innym po drodze do tego, kim jest obecnie. Ta toga nie ma ukryć, kim byłem. Ona okrywa to, kim jestem. Jestem synem Gordianusa, i dziś stałem się mężczyzną i pełnoprawnym rzymskim obywatelem. Mummiusz cofnął się i uniósł brwi ze zdziwienia. Potem jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. – Wspaniale! – krzyknął. – Ależ ty wspaniale dobierasz słowa! Przyniesiesz nam wszystkim chlubę w nadchodzących latach, jestem tego pewien! Napięcie prysło. Wszyscy wokoło się uśmiechali, a Eko schwycił Metona za ramię i ścisnął go serdecznie. Moi synowie nigdy nie okazywali sobie uczuć w taki fizyczny sposób i ten spontaniczny gest miłości zaskoczył mnie i uszczęśliwił. – Musisz być bardzo dumny – powiedział ktoś za moimi plecami. Odwróciłem się i ujrzałem przystojną twarz młodego człowieka, z nikłym uśmiechem i łobuzerskim błyskiem w oku, okoloną cienką bródką i modnie ufryzowanymi włosami. Twarz ta nie pasowała do otoczenia, a jej właściciel z całą pewnością nie był zaproszony; przez ulotną chwilę byłem zdezorientowany, nie mogąc uwierzyć, że tu jest. – Marek Celiusz! Co ty tutaj robisz? Obejrzałem się przez ramię. Meto i Eko rozmawiali przyciszonym tonem, a Mummiusz i Apoloniusz odwrócili się, by złożyć ukłony Bethesdzie. Schwyciłem Celiusza za łokieć i odprowadziłem na bok, na co on uniósł brew i powiedział: – Gdybym był wrażliwszej natury, mógłbym pomyśleć, że nie cieszysz się z mojego widoku. – Zachowaj swój dowcip dla Forum, Celiuszu. – Doprawdy, Gordianusie, czy sądzisz, że marnowałbym go na polityków? Przekonałem się, że poeci i prostytutki doceniają go o wiele bardziej. – Nie sądzę, abyś był tu zaproszony – zauważyłem, siląc się na spokój. – Nie, ale Cycero był. Twój starszy syn dopilnował, by konsul otrzymał zaproszenie już całe miesiące wcześniej. Ale Cycero nie mógł dzisiaj przyjść. Jest zbyt zajęty wykorzystywaniem ostatniej szansy na nagabywanie wyborców na Forum przed jutrzejszymi wyborami. No i oczywiście nie bardzo mógłby się pokazać na tym przyjęciu, skoro między wami panuje ta fikcyjna niezgoda. Starałem się jak mogłem, by posiać tę plotkę, a wszystko po to, by przekonać Katylinę, że może ci ufać. – To już skończone, Marku Celiuszu. Albo będzie, po jutrzejszych wyborach. – Skończone, Gordianusie? Nie sądzę. Raczej dopiero się zaczyna. W każdym razie Cycero przesyła wyrazy żalu, wiedząc, że zrozumiesz powody jego nieobecności. Oczywiście oficjalnie przybywam tu w imieniu Katyliny, by przekazać ci gratulacje z okazji dnia dojrzałości twego syna. – Ilu panom służysz, Marku Celiuszu? – Celowo użyłem słowa „panom”, by go obrazić, ale on był niewzruszony. – Katylina wie, że jestem lojalny wyłącznie wobec niego. Cycero także. Tylko że w wypadku Cycerona to akurat prawda. – Nie byłbym tego taki pewien. Jego twarz się zmieniła. Z ust zniknął uczniacki uśmieszek, a oczy straciły zawadiacki blask. Zniżył głos, mówiąc: – Wybacz mi, Gordianusie. Wszyscy jesteśmy spięci po tych ostatnich kilku dniach w Rzymie, zwłaszcza ci z najbliższych kręgów Cycerona. Wyobraź sobie, czym dla mnie jest konieczność biegania między nim i Katyliną i udawania, że służę im obu. Mam skłonność do niepoważnego zachowania, kiedy napięcie staje się zbyt wielkie. – Po co przyszedłeś? – spytałem znużony. – Z przyczyn, które właśnie wymieniłem. Przekazać ci wyrazy uszanowania od Katyliny, który wierzy, że działam dla niego, podczas gdy w rzeczywistości tak nie jest, oraz przeprosiny od Cycerona za nieobecność, ponieważ musimy zachować pozory waszego skłócenia. – Zachować? Ale po co? Zrobiłem to, czego się ode mnie domagaliście. Otworzyłem drzwi przed Katyliną, choć do dziś nie wiem w jakim celu. Jutro wyborcy zadecydują o jego przyszłości, a wtedy skończę z wami na dobre. Czy Katylina wygra, czy przegra, nieważne; ja zrobiłem, co do mnie należało, moje zobowiązanie wobec Cycerona jest spłacone i na tym koniec. – Niezupełnie – odparł Celiusz. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Chcę powiedzieć, że sprawa nie jest taka prosta, Gordianusie. Jutrzejsze wybory... jeśli oczywiście Cyceronowi nie uda się przekonać dziś senatorów, by znów je odłożyli... to tylko posunięcie otwierające przyszłe starcie. – Jakie starcie? Czy chcesz powiedzieć, że Cycero nadal oczekuje ode mnie kontynuowania tej maskarady z przyjaźnią wobec Katyliny? – Twoja współpraca jest teraz ważniejsza niż kiedykolwiek. – Marku Celiuszu, zaczynasz mnie gniewać. – Wybacz mi. Pójdę już sobie. – Celiuszu... – Tak? – Co wiesz o zwłokach, które ktoś podrzucił w mojej stajni? – O zwłokach? – powtórzył obojętnie. – Tuż po twojej wizycie w moim domu, kiedy zadałeś mi zagadkę o ciałach bez głów i głowach bez ciał. Zagadka Katyliny, jak powiedziałeś. W mojej stajni pojawiło się ciało bez głowy. Celiusz zmarszczył brew. Czy jego konsternacja była prawdziwa? Pod moim spojrzeniem z jego oczu zdawało się znikać całe światło, aż stały się nieprzezroczyste i nie łatwiej było z nich cokolwiek wyczytać niż z malowanych oczu posągu. – Nie wiem nic o żadnych zwłokach – powiedział. – Czy Cycero odpowiedziałby tak samo na to pytanie? A Katylina? – Wierz mi, Cycero wie o tym tyle co ja. A co do Katyliny... – Tak? – Nie widzę powodu, abyś podejrzewał Katylinę o taką zbrodnię. – Kiedy wahałem się zgodzić na twoje żądanie przyjęcia Katyliny, nagle zjawiło się u mnie martwe ciało, tak jak w twojej zagadce, bez głowy. Jak gdyby w celu perswazji. – Gordianusie, nic o tym nie wiem, klnę się na Herkulesa. To bez sensu... Im twardsze wbijałem weń spojrzenie, tym mniej mogłem wyczytać z jego oczu. Czy kłamał? A jeśli tak, to na czyje polecenie? – Ale jeśli chciałbyś usłyszeć całą zagadkę Katyliny... – To co? – Zaczekaj na jego ripostę na mowy Cycerona dziś po południu w senacie. To, co Katylina ma do powiedzenia, będzie na ustach wszystkich. Każdy człowiek w Rzymie pozna wówczas tę zagadkę. – Powiedz mi ją teraz, Marku Celiuszu. W tym momencie w ogrodzie zapadła cisza, a wszystkie głowy zwróciły się ku korytarzowi prowadzącemu do prywatnych pokojów, skąd w ceremonialnej szacie augura wynurzył się Rufus. Wyglądał dostojnie w trabei, wełnianej sukni ozdobionej purpurowym szlakiem na brzegu i szafranowymi pasami. W prawej dłoni dzierżył lituus, długą zakrzywioną laskę z kości słoniowej, ozdobioną rzeźbionymi wizerunkami kruków, wron, sów, orłów, sępów i kur, a także lisów, wilków, koni i psów – wszystkich rozmaitych ptaków i czworonogów, z których zachowania augurowie odczytują wolę bogów. Rufus przemówił głosem pełnym powagi: – Nadszedł czas, aby Meto odziany w męską togę postawił stopę na Forum i wstąpił ze mną do świątyni Jowisza na odczytanie wróżb. Obejrzałem się za siebie i stwierdziłem, że Marek Celiusz zniknął. ROZDZIAŁ XIX Goście rozeszli się, składając po raz ostatni życzenia pomyślności. Służba kuchenna pod czujnym okiem Bethesdy i Menenii zaczęła sprzątać stoły i pakować nie zjedzone dania do glinianych słojów. Eko przywołał resztę domowych niewolników i obejrzał ich uważnie, upewniając się, że prezentują się czysto i schludnie. Rzymianin nie wzbudza szacunku na Forum, jeśli nie prowadzi za sobą odpowiedniego orszaku, tym dłuższego, im ważniejszą jest personą; a według słów Cycerona niewolnik zajmuje tyle samo miejsca co obywatel. Nasza świta będzie niewielka, ale dzięki obecności Rufusa na czele zyska na godności. Mummiusz także zadeklarował, że wraz z Apoloniuszem pójdą z nami. Szyku dopełniać miało kilku innych obywateli i wyzwoleńców, ludzi, którzy winni są Ekonowi przysługę albo od dawna są związani z naszą rodziną wzajemną przyjaźnią i zobowiązaniem. Ruszyliśmy znów ku via Subura, gdzie czekali wynajęci tragarze z lektykami. Diana została w domu, mogłem więc pojechać z Bethesdą. Eko z Menenią zajęli następną lektykę, w pierwszej zaś, na czele pochodu, zasiedli Meto z Rufusem. Nieco zakłopotany przepraszałem Mummiusza, że nie mogę zaoferować mu miejsca, ale on przerwał mi w pół zdania, tłumacząc, że nie wsiada na plecy niewolnikom, dopóki ma dwie zdrowe nogi. Dalej nastąpiły oczywiście przechwałki na temat wielkich odległości przemaszerowanych podczas kampanii wojennych; twierdził nawet, że pewnego razu przeszedł górskimi drogami i w pełnym rynsztunku sześćdziesiąt mil w ciągu jednego dnia. Usadowiliśmy się więc w lektykach i po chwili wznieśliśmy się ponad ludzką rzekę, jaka zawsze płynie przez Suburę. Bethesda milczała przez chwilę, obserwując przechodniów, przyglądając się przekupniom i ich towarom. Tęskni za miejskim gwarem, pomyślałem. – Poszło bardzo dobrze – powiedziała w końcu. – Tak. – Jedzenie było doskonałe. – Mimo że Kongrio nas rozpieszcza, nie mieliśmy powodu do narzekań na kucharzy Ekona. – Eko miał dobry pomysł z tym żółtym dachem. – Tak, słońce dziś ostro przypiekało i bez niego byłoby nie do wytrzymania. – No i te lektyki... Bardzo mi się to podoba. – Miła niespodzianka – zgodziłem się. Pomyślałem sobie, że jak na taką lekką rozmowę głos Bethesdy jest dziwnie bezbarwny, a na jej twarzy maluje się zamyślenie. – Widziałam, że zjawiła się nasza sąsiadka Klaudia. – Nie rozmawiałaś z nią? – Nie. – No tak, wyszła dość raptownie. Popełniła błąd, przyprowadzając ze sobą kuzyna, Maniusza Klaudiusza. Zachowywał się dość obraźliwie i zrobił niemiłą scenę, ale źle się to dla niego skończyło. Widziałaś to? – Nie, musiałam akurat być zajęta w kuchni. Ale słyszałam o tym. Eko mówił, że ten człowiek zrobił z siebie głupca. Naprawdę chował pod togą jedzenie? – Chyba tak. – Jaki absurd! Przecież on musi być bogaty jak Krassus. – Przesadzasz, kochanie. Ale wątpię, by Maniusz kiedykolwiek był naprawdę głodny. Dziwne typy z tych wiejskich Klaudiuszów. Wygląda na to, że są wyjątkowo chciwi i uparci. Nawet Klaudia uważa, że nic nie może się zmarnować. – Był jeszcze jeden gość... – O kim mówisz? – O tym młodym człowieku, który odwiedził nas kiedyś na wsi. Ten, który nakłonił cię do ugoszczenia Katyliny. Przystojny. – Marek Celiusz? – Właśnie. Z nim też nie miałam okazji porozmawiać. Z trudem powstrzymałem śmiech. – Bethesdo, rozumiem, że żałujesz, iż ominęła cię druga sposobność oczarowania tak przystojnego młodzieńca... Zwróciła ku mnie twarz. Jej widok zatrzymał mnie w pół słowa. – Mężu, czy naprawdę myślisz, że dąsałabym się w taki sposób z powodu utraconej szansy na flircik? Co Marek Celiusz robił dziś w naszym domu? Usta miała ściągnięte, a w oczach pojawił się ten wyraz strachu, który zmroził mi krew w żyłach. Ona nie była zła, ale przerażona. – Bethesdo... – Wyciągnąłem rękę, by ją objąć, ale nie pozwoliła mi na to. – Daj spokój. Odpowiedz mi, dlaczego on się zjawił na urodzinach Metona? Czego od ciebie chciał? – Dobrze. Przyszedł, jak powiedział, przekazać mi przeprosiny od Cycerona, który nie mógł przybyć na uroczystość osobiście. – I poprosił cię o następną przysługę? – spytała, a kiedy się zawahałem, oczy jej rozbłysły gniewem: – Wiedziałam! Czego tym razem chce? Czy znowu chodzi o Katylinę? – Bethesdo, powiedziałem Celiuszowi wprost, że uważam swoje zobowiązania za wypełnione. – I zadowoliło go to? Znów się zawahałem. – Wiedziałam! Znowu kłopoty! – Niekoniecznie, Bethesdo. – Jak możesz tak mówić?! Czy wiesz, jak się martwiłam, odkąd Diana znalazła tego strasznego trupa w stajni? Nie życzę sobie, by spotykały nas takie rzeczy! – A zatem powinniśmy chyba zrobić, cokolwiek Celiusz zażąda. – Nie! – Tak! Musimy go zadowolić... jego i kogokolwiek on naprawdę reprezentuje, Cycerona, Katylinę czy... – Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że Marek Celiusz może działać z ramienia kogoś zupełnie innego. – Nie wolno ci się z nim zadawać – upierała się Bethesda. – On prosi o tak niewiele. – Na razie! Ale potem dojdzie do czegoś strasznego. Kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta, powiedziałeś, że zostawiamy takie rzeczy za sobą. – Zostawiłem je, Bethesdo. One same przyszły za mną. – Ale to jest coś innego. To nie w twoim stylu, robić coś, nie wiedząc dlaczego. Zawsze byłeś otwarty i uczciwy, nawet kiedy pracowałeś skrycie. – Nonsens. – Wiesz, co mam na myśli! – Tak, wiem – westchnąłem. – Fałsz, do jakiego zmusza mnie Celiusz, mi też się nie podoba. Prawdę mówiąc, obawiam się tego. – Bezwiednie, jak dziecko, sięgnąłem do jej dłoni i splotłem jej palce ze swoimi. – Ja też jestem przerażony, kochanie. Przerażony, zdezorientowany i trochę zdegustowany. A przy tym dumny, szczęśliwy i sentymentalnie nastrojony, dziś bowiem jest święto Metona. Gdybyż tylko nasze życie mogło się toczyć od jednej sprawy do drugiej, kolejno, i nie było takie pogmatwane! – Teraz ja się zamyśliłem i zapatrzyłem na uliczny ruch. – Bethesdo, kiedy byłem młody i zaczynałem iść swoją drogą, przejmując zawód po ojcu, kazał mi przyrzec jedno: że nigdy nie użyję swoich umiejętności do chwytania zbiegłych niewolników. To była dla mnie łatwa obietnica i nigdy jej nie złamałem, ponieważ taka praca mi nie odpowiada. Z biegiem lat dodałem jeszcze jedną zasadę: że nie zostanę szpiegiem na rzecz państwa ani też nie zmienię się w tajnego agenta jakiegoś dyktatora, gdyby republika padła łupem kolejnego Sulli, oby Jowisz nas od tego zachował. Bywało, że robiłem coś, z czego nie byłem szczególnie dumny. Bywało, że miałem kłopoty z odróżnieniem dobra od zła; tak już bogowie stworzyli ten świat, z jego wielorakimi niepewnościami i pytaniami, na które nie zawsze jest odpowiedź. Ale zawsze mogłem spokojnie spać w nocy i rano patrzeć na swoje odbicie w lustrze bez wstydu. Teraz zaś zmuszają mnie, bym został szpiegiem, albo przynajmniej do obcowania ze szpiegami, a ja nawet nie mam pewności, dla kogo pracuję? Czy jestem agentem Cycerona i optymatów, innymi słowy, państwa? A może jestem nieświadomym narzędziem Katyliny, który z całą pewnością sięgnąłby po władzę dyktatorską, gdyby miał szansę, bo jak inaczej mógłby doprowadzić do zmian, jakie obiecuje swym ograbionym z dziedzictwa i rozczarowanym zwolennikom? Na koniec powiadam sobie, że nic mnie to nie obchodzi, dopóki moją rodzinę pozostawią w spokoju... i boleję nad własnym cynizmem! Czy jestem roztropny, czy tylko apatyczny, a może wręcz jestem tchórzem? Bethesda popatrzyła na mnie przez długą chwilę i ścisnęła mi rękę. – Nie jesteś tchórzem – powiedziała. – Ach, ale nie słyszę zapewnień, że jestem mądry... Wyprostowała się i puściła moją rękę. Oparła podbródek na zwiniętej w pięść dłoni i patrzyła przed siebie. Kiedy przemówiła, jej głos był beznamiętny, ale zarazem zdecydowany i nie dopuszczający sprzeciwu. – W głębi serca wiesz to, co i ja wiem: zawisło nad nami coś strasznego. Jestem tylko kobietą, cóż mogę zrobić? Meto jest ledwie dorosły, a Eko też jeszcze młody i ma swoje życie tu, w mieście. Musisz sobie sam z tym poradzić, mężu. Zupełnie sam. Zamrugałem i westchnąłem, zastanawiając się, czy ta kobieta naprawdę kiedykolwiek była moją niewolnicą... Lektyki dowiozły nas do wschodniego krańca Forum Romanum, nieopodal łaźni, gdzie rano zażywaliśmy kąpieli. Zgodnie ze zwyczajem kobiety zostały na miejscu, by czekać na nasz powrót. Meto stąpał po bruku via Sacra z uśmiechem szczęścia na ustach. O czymkolwiek rozmawiał po drodze z Rufusem, musiały to być radośniejsze tematy niż moja rozmowa z Bethesdą. Nasz niewielki pochód, który otwierał Rufus w ceremonialnych szatach augura, posuwał się przez samo serce Rzymu, wśród tłumu handlarzy, wyborców, polityków i włóczęgów. Minęliśmy dom najwyższego kapłana, regia, w którym urzędował młody Cezar, i przyległy do niego dom westalek, atrium Vestae, scenę występku Katyliny sprzed dziesięciu lat. Przeszliśmy obok okrągłej świątyni Westy, gdzie w palenisku bogini płonie od wieków święty ogień, i świątyni Kastora i Polluksa, w której przechowywane są obowiązujące w republice wzorce miar i wag. Minęliśmy trybunał, gdzie zapadł wyrok w sprawie Azuwiusza i sfałszowanego testamentu – dzięki której poznałem Lucjusza Klaudiusza. Wreszcie dotarliśmy pod Rostrę, mównicę ozdobioną dziobami okrętów zdobytych w wojnie z Latynami, z której politycy przemawiają do ludu, a adwokaci dowodzą swoich racji przed sędziami. To tutaj młody Cycero prowadził sprawę, która zapoczątkowała jego karierę, broniąc Sekstusa Roscjusza przed oskarżeniem o ojcobójstwo; wówczas zetknąłem się z nim po raz pierwszy, prowadząc dlań dochodzenie. W tamtych czasach nad placem dominował wielki konny posąg Sulli, ale przed kilku laty senat kazał go zburzyć. Za Rostrą stoi budynek senatu, Curia Hostilia, gdzie dziś konsul Cycero będzie argumentował za odłożeniem wyborów, a Katylina przemówi, broniąc się przed zarzutami działalności na szkodę republiki. Plac był wypełniony ludźmi. Z Rostry jakiś polityk przemawiał do zebranych – sądząc po jego retoryce, któryś z optymatów, choć nie widziałem, czy to Murena, czy Silanus – ale dookoła było znacznie więcej mówców, przekrzykujących się w walce o uszy wyborców. Gdzie tylko jakieś schody, mur czy postument pozwalały stanąć ponad tłumem, tam widać było polityka zwracającego się do wszystkich, którzy akurat znajdowali się w zasięgu jego głosu. Gdzieniegdzie przemówienia zamieniały się w publiczną debatę: z tłumu padały pytania lub oskarżenia, czasem mówcę wygwizdywano, czasem oklaskiwano. Między słuchaczami krzyżowały się w powietrzu obelgi, pluto na siebie, a czasem dochodziło do bójek. Oto Rzym w przededniu wyborów! Oczywiście im większą świtę przyprowadził z sobą jakiś polityk, tym bezpieczniej się czuł, a jego krasomówcze popisy zyskiwały na skuteczności, dlatego każdy z mówców otoczony był tak liczną świtą zwolenników, jaką tylko zdołał zgromadzić, nie mówiąc już o wyzwoleńcach, niewolnikach i gladiatorach. Tłum na placu wyglądał jak zlepek zwalczających się frakcji, przemieszanych wzajemnie bez innego widocznego powodu, jak tylko aby oklaskiwać swego kandydata i częstować kocią muzyką jego przeciwników. Groźba gwałtu wisiała w powietrzu; przyszedł mi na myśl syczący kocioł na chwilę przed wrzeniem. Dzięki obecności Rufusa nasz orszak budził szacunek; jego haftowaną szatę rozpoznawano z daleka i ludzie rozstępowali się na boki, by nas przepuścić. Wielu z obecnych znało go z imienia i pozdrawiało przyjaźnie. Niewątpliwie jego młodość i osobisty urok, niezwykłe cechy u augura, przyczyniały się do tej popularności. Marek Mummiusz także był znany i lubiany w Rzymie. Ludzie wciąż pamiętali o jego zasługach w tłumieniu buntu niewolników pod wodzą Spartakusa, a ostatnie czyny w służbie Pompejusza tylko przysporzyły mu szacunku. Metona również nie ignorowano. Cel naszej przechadzki dla większości zgromadzonych był oczywisty na pierwszy rzut oka: augur, ojciec i syn prowadzą orszak w kierunku Kapitolu. Co chwila spotykały nas spontaniczne pozdrowienia i aplauz dla młodzieńca po raz pierwszy kroczącego przez Forum w roli dorosłego mężczyzny. Meto, z promiennym uśmiechem na twarzy, wyglądał jak w transie. Nie wiem, czy docierało doń, że te okrzyki i oklaski są na jego cześć. Napór tłumu był tak silny, że chwilami musieliśmy się zatrzymać, by poczekać na wolne przejście. Zewsząd dochodziły mnie urywki ożywionej konwersacji. Przy świątyni Kastora i Polluksa dwaj mężczyźni rozprawiali o incydencie, do jakiego doszło w teatrze, i moją uwagę zwróciło w pewnej chwili imię Cycerona. – ... a mowa, jaką potem wygłosił, była chyba najlepsza, jaką kiedykolwiek słyszałem! – mówił jeden z nich. – Absurd! – ripostował drugi. – To chyba najgorszy moment w jego karierze. Cycero powinien zostać usunięty z urzędu i odejść w hańbie! Bronić takiej niesprawiedliwej i nierzymskiej praktyki? Niegdyś teatr był jedynym miejscem, gdzie wszyscy Rzymianie byli naprawdę równi. Kiedy byłem chłopcem, bogaci i ubodzy siadywali tam ramię w ramię. Gwizdaliśmy na zbójów, śmieliśmy się z błaznów i pożądaliśmy wraz z młodymi kochankami jak jeden mąż. – Wszyscy równi w teatrze? Pierwsze cztery rzędy zawsze były przeznaczone dla senatorów. – To dlatego, że godność senatorska jest wyróżnieniem za osiągnięcia i świadczy o szacownym pochodzeniu. Ale dlaczego niektórzy mieliby być uprzywilejowani tylko dlatego, że mają pieniądze? Są zwykłymi obywatelami, takimi jak ja. Wszyscy powinniśmy siedzieć razem, jak rodzina, zamiast dzielić się na bogatych i biednych. Co, może mój pot z uczciwej pracy za mocno śmierdzi, by uperfumowany kupiec siadał obok mnie? Zarządzenie Otona jest skandaliczne, złe dla Rzymu, a jeśli Cycero go broni, to... – Zarządzenie Otona jest najzupełniej sensowne, o czym byś się przekonał, słuchając mowy Cycerona. – Wolałbym słuchać, jak aktor recytuje Plauta, i to z najlepszego miejsca w teatrze, jeśli przyjdę odpowiednio wcześnie, by je zająć, bez obawy, że mnie stróże przegonią, bo nie mam szczęścia zaliczać się do bogatych ekwitów, jak rodzina Cycerona! Dlaczego mam siadać za jakimś tłustym ekwitą, by mi zasłaniał całą scenę? – Widzę, że wolisz pluć jadem, niż prowadzić rzeczową dyskusję. – Tak, zbywaj mnie, bo nigdy się nie uczyłem retoryki! A może lepiej przekonam cię pięścią, co? Na szczęście w tej chwili otworzyło się przed nami przejście i ruszyliśmy dalej. Nachyliłem się do Rufusa i spytałem: – Cóż to za incydent z tym teatrem? Wspominałeś coś o nim wcześniej. – Nie słyszałeś o tym? – Nie. Rufus przewrócił oczami. – Miasto aż huczy o tym od miesięcy. Nie ma temu końca! To najłatwiejszy sposób na wywołanie kłótni. Wiesz, jak to czasem bywa: zwykły, drobny incydent nagle zwraca uwagę wszystkich, rozpala spory i staje się jądrem waśni o dalece ważniejsze sprawy. No więc parę lat temu trybunem był Lucjusz Roscjusz Otho, który wydał zarządzenie rezerwujące czternaście rzędów siedzeń w teatrze dla zamożnych ekwitów. – Tak, pamiętam to. – Wydawało się to wtedy całkiem logiczne, w każdym razie senatorom. Oni sami zawsze mieli zarezerwowane dla siebie co najmniej cztery rzędy; dlaczego więc nie zrobić tego samego dla ekwitów? Ludzie z pieniędzmi, którzy nie mogli liczyć na godność senatorską, bardzo byli z tego zadowoleni i od tamtej pory szczodrze finansowali karierę polityczną Othona. W tym roku piastuje on urząd pretora; wykorzystał to, by zapewnić ścisłe przestrzeganie tego zarządzenia na wszystkich publicznych festynach. W kwietniu, na samym początku sezonu teatralnego, Otho sam pokazał się na przedstawieniu Dziewczyny z Andros podczas Megalezjów*. Zgraja młodych rozrabiaków z tylnych miejsc zaczęła gwizdać i wrzeszczeć, że chcą lepszych siedzeń, i domagali się wyjaśnień, dlaczego nie mogą zająć pustych miejsc w rzędach ekwitów. Obrzucali pretora epitetami, na co grupa ekwitów zaczęła go oklaskiwać. To z kolei młodzież przyjęła jako zniewagę, widząc w aplauzie ekwitów podziękę dla Othona za umożliwienie im odgrodzenia się od takiej hołoty. Jeszcze trochę gwizdów i oklasków i zamieszki wisiały w powietrzu. Niemal natychmiast wieść o incydencie dotarła do Cycerona... ma on wszędzie oczy i uszy i jego uwagi nie uchodzi nic ważnego, co dzieje się w mieście. Wkrótce sam konsul w asyście zbrojnej eskorty zjawił się w teatrze, wezwał wszystkich do udania się do świątyni Bellony, gdzie wygłosił mowę tak wspaniałą, że cały tłum wybuchnął owacją, po czym wszyscy wrócili na miejsca, by obejrzeć przedstawienie już bez dalszych kłótni. – Cóż im powiedział? – Nie słyszałem tego osobiście, ale jeśli cię to interesuje, to jestem pewien, że sekretarz Cycerona, Tiro, ma gdzieś kopię tej mowy. Cycero nie może otworzyć ust, żeby Tiro nie zapisał każdego mruknięcia, jakby jego pan był co najmniej wyrocznią. Wiesz, że Cycero potrafi być bardzo przekonujący, gdy chodzi o obronę porządku i przywilejów. Zdaje się, że rozwodził się nad godną szacunku służbą Othona dla państwa i beształ tych, którzy mogli okazać takie nieokrzesanie i gwizdać na wybitnego rzymskiego urzędnika. Potem bronił nadawania przywilejów ekwitom, co nie przyszło mu z trudem, jako że sam do nich należy – zauważył Rufus z patrycjuszowskim wzgardliwym uniesieniem brwi. – Według mojej teorii co zapalczywsi z rozrabiaczy po prostu znudzili się i odeszli gdzie indziej wyładować swoją energię, podczas gdy spokojniejsi wrócili, by cieszyć się komedią; Cycero zaś odebrał całą sprawę jako swój osobisty triumf. – Sądząc po tym, co właśnie słyszeliśmy, są tacy, co się z nim nie zgadzają. – Spory nigdy nie ucichły. Lud zawsze zwraca uwagę na drobiazgi. Katylina naturalnie podjął tę sprawę jako jeden z punktów swej kampanii. On zawsze jest gotów grać rolę rzecznika niezadowolonych. W chwilę później byłem świadkiem kolejnej sprzeczki, tym razem pomiędzy oratorem przemawiającym z prowizorycznego drewnianego piedestału a jednym z obywateli, który nie dopuszczał go do głosu, zmuszając do polemiki ad hoc. – Reforma agrarna Rullusa zmieniłaby wszystko na lepsze! – upierał się mówca. – Nonsens! – krzyknął obywatel. – To była jedna z najbardziej nieprzemyślanych ustaw, jakie kiedykolwiek proponowano! Cycero miał rację, przemawiając przeciw niej! – Cycero nie jest niczym więcej jak tubą optymatów! – A co w tym złego? To właśnie Najlepsi powinni udaremniać te szalone intrygi knute przez Cezara tylko po to, by zaskarbić sobie względy motłochu, a przy tym położyć łapę na Egipcie. – To Rullus przedłożył projekt ustawy, nie Cezar. – Rullus otwiera usta, a wypadają z nich słowa Cezara. – Dobrze więc, zgadzamy się co do tego, że nie był to spór Rullusa z Cyceronem, lecz Cezara z optymatami – powiedział orator. – Właśnie! – I musisz także przyznać, że gdyby reforma Rullusa stała się prawem, można by rozdzielić ziemię między tych, którzy jej potrzebują, bez uciekania się do przemocy i niesprawiedliwych konfiskat. – Absurd! To by się nigdy nie udało! A w ogóle to komu w Rzymie chciałoby się wyjeżdżać na wieś i pracować na roli, kiedy tu w mieście jest cyrk, igrzyska i bezpłatne zboże? – Takie poglądy są przyczyną upadku republiki! – Przyczyną upadku republiki są Rzymianie, którzy się rozleniwili i zmiękli. Dlatego potrzeba nam optymatów, by trzymali rękę na państwowym pługu. – Chciałeś powiedzieć chyba, by trzymali rękę w państwowej kasie! Pługiem lepiej się zajmą zwykli obywatele! – Śmiechu warte! Popatrz na ten bałagan w Etrurii z sulańczykami. Nawet jeden na dziesięciu nie okazał się dobrym rolnikiem. Teraz wszyscy zbankrutowali i spoglądają ku Katylinie, aby ich wybawił z opresji, ogniem i mieczem, jak będzie trzeba! – A więc nie podoba ci się reforma agrarna i Katylina... – Gardzę nim! Nim i jego kręgiem rozpieszczonych, dobrze urodzonych, nieodpowiedzialnych utracjuszy. Mieli szansę wieść porządne życie, to ją zmarnowali, wpadając w beznadziejne zadłużenie wobec bardziej odpowiedzialnych i statecznych obywateli. Cały ten jego radykalny projekt umorzenia długów nie jest żadnym ustępstwem wobec ludu. To tylko sposób na wydostanie siebie i swych przyjaciół z dołka przez złupienie tych, którzy zasługują na posiadanie tego, co ich przodkowie i oni sami zgromadzili. Jeśli intryganci w rodzaju Katyliny kończą jako bezsilni i zubożali, to dobrze im tak. A jeśli rzymscy wyborcy mają tylko tyle rozsądku, by pójść na lep ich szalonych... – Dobrze, dobrze! – przerwał mu orator. – Daleki jestem od stawania w obronie Katyliny! Ale ty, zdaje się, masz równie kiepskie zdanie i o Cezarze... – Który tak samo tkwi po uszy w długach! Nie dziwota, że obaj podlizują się sławnemu milionerowi. Katylina i Cezar są jak bliźniacze niemowlęta uczepione cycków Krassusa. Ha! Jak Romulus i Remus ssący wilczycę! – Mężczyzna zaczął obleśnie cmokać, co wywołało w równej mierze śmiech i gniewne posykiwania w tłumie, ubawionym albo urażonym takim bluźnierstwem. – Aha, obrażasz Katylinę, obrażasz Cezara i Krassusa, a zatem sam pewnie uwiesiłbyś się klamki Pompejusza, co? – I dla Pompejusza nie mam szacunku. Wszyscy oni są jak dzikie konie, usiłujące wyrwać się z zaprzęgu. Ścigają się między sobą, ani dbając o dobro ogółu. – A Cycero dba? – szyderczo spytał mówca. – Tak, Cycero dba o wspólne dobro. Katylina, Cezar, Krassus, Pompejusz... każdy z nich chętnie zostałby dyktatorem, gdyby mógł, i pościnał łby pozostałym. Nie możesz tego powiedzieć o takim człowieku jak Cycero. Powstawał przeciw tyranii od czasów dyktatury Sulli, kiedy trzeba było do tego nie lada odwagi! Nazywasz go tubą... i bardzo dobrze, tym właśnie powinien być konsul, przemawiać w imieniu senatorów, których rody uczyniły republikę tym, czym jest, i rządziły nią od czasu obalenia królów! Niepotrzebne nam rządy motłochu ani dyktatorów, ale stabilna, pewna i niespieszna ręka tych, którzy znają się na tym najlepiej. Ta ostatnia uwaga wywołała salwę śmiechów i gwizdów ze strony jakichś przybyłych właśnie słuchaczy i debata stoczyła się do poziomu ogólnej kłótni. Na szczęście poruszenie w tłumie dało nam sposobność przejścia dalej, ruszyliśmy więc naprzód. Meto przysunął się do mnie z zaaferowaną miną. – Tato, w ogóle nie rozumiałem, o co oni się spierają – powiedział. – Ja wiem, o co im chodzi, ale też tylko trochę. Reforma agrarna! Wszyscy popularzy ją obiecują, ale nie mogą jej zrealizować. Optymaci zaś traktują ją jak wulgarne słowo. – Co to za projekt Rullusa, o którym mówili? – Coś, co trybun zaproponował na początku tego roku. Pamiętam, jak nasza sąsiadka Klaudia oburzała się na to, ale szczegółów naprawdę nie znam – przyznałem. Rufus odwrócił się do nas i wyjaśnił: – To jeden z pomysłów Cezara, wymyślonych do spółki z Krassusem, jak zwykle genialny. Problem: skąd wziąć ziemię dla wszystkich w Italii, którzy jej potrzebują. Rozwiązanie: za wpływy ze zwycięstw na Wschodzie kupić prywatne grunty w Italii, na których można by osiedlić biednych w czymś w rodzaju kolonii. Nie ogólna konfiskata bogatym i rozdział wśród biednych, co proponuje Katylina, ale wykorzystanie publicznych funduszy do sprawiedliwego podziału. – A czemu ten człowiek wspomniał o Egipcie? – Do ziem, które należałoby sprzedać, zalicza się te tereny w Egipcie, które nieboszczyk król Aleksander II przekazał w spadku Rzymowi. Projekt Rullusa zakładał powołanie specjalnej komisji decemwirów, którzy nadzorowaliby jego realizację, włącznie z administrowaniem w Egipcie... – A Cezar zostałby jednym z nich – wtrącił sucho Mummiusz. – Zerwałby Egipt jak figę z drzewa. – Jeśli tak chcesz to ująć... – zgodził się Rufus. – Krassus także znalazłby się w komisji, ponieważ jego wsparcie ma podstawowe znaczenie dla projektu. Mając w swej gestii Egipt, zyskaliby bastion przeciw potędze Pompejusza na Wschodzie. Mógłbyś pomyśleć, że i optymatom by to odpowiadało, skoro i oni obawiają się Pompejusza. Ale dopóki on przebywa z dala od Rzymu i zajęty jest orientalnymi wojnami, bardziej boją się Cezara i Krassusa. – Nie wspominając o Katylinie i motłochu – dodałem. – Tak. Ale Katylina celowo dystansuje się od projektu Rullusa. Jest dla niego za mało radykalny; gdyby postrzegano go jako siłę stojącą za tą ustawą, zaszkodziłoby to jego wizerunkowi radykała. Zresztą poparcie ze strony Katyliny bynajmniej nie przyniosłoby nic dobrego: jego entuzjazm jeszcze bardziej zaalarmowałby optymatów, którzy i tak przyglądają się projektowi z wielką podejrzliwością. – Śmiem jednak twierdzić, że Katylina chętnie przyjąłby nominację na jednego z członków nowej komisji, ramię w ramię z Cezarem i Krassusem. – Twój zmysł polityczny jest subtelniejszy, niż chcesz to okazywać, Gordianusie. – Rufus uśmiechnął się z przekąsem. – Ale ustawy nie zatwierdzono – rzekł Meto pytająco. – Nie. Optymaci widzieli w niej tylko narzędzie dla Cezara i Krassusa, i być może także Katyliny, do zwiększenia swych wpływów, a jakakolwiek wzmianka o reformie agrarnej natychmiast budzi w nich lwa. Zawsze niby popierają ogólną ideę, ale jeszcze żadna konkretna propozycja nie zyskała ich aprobaty. Cycero stał się ich rzecznikiem, odkąd poparli go w walce o urząd konsula. Nie ograniczał się jednak do argumentowania przeciw ustawie w senacie, ale wyszedł z tym na Forum, zwracając się bezpośrednio do ludu. – Ale to chyba akurat taka ustawa, jaka powinna się ludowi podobać, prawda? – zapytał Meto. – Dlatego nazywają Cezara populare*? Dlaczego Cycero przemawiał przeciw projektowi Rullusa do tych, którym powinien on przynieść pomoc? – Ponieważ Cycero potrafiłby nakłonić skazańca, by sam sobie odciął głowę – zauważył Rufus. – On wie, jak przemawiać. Wie, jakie argumenty wywrą wrażenie na motłochu. Po pierwsze, powiedział im, że ustawa wymierzona jest przeciw Pompejuszowi, mimo iż Pompejusz był imiennie wykluczony z dochodzenia, jakie zamierzano przeprowadzić w sprawie nabytków innych wodzów za granicą. Lud nie lubi, kiedy mu się mówi, że ktoś mógłby skrzywdzić Pompejusza. Pompejusz jest ulubieńcem tłumu, jak każdy zwycięski dowódca. Oczerniać Pompejusza, to oczerniać naród rzymski. Kwestionować jego czyny, to znieważyć najukochańszego syna republiki et cetera, et cetera... Potem Cycero zaatakował samą komisję, twierdząc, że stałaby się ona małym dworem dziesięciu despotów. Sprzeniewierzyliby zdobyte fundusze, ograbiając lud rzymski z jego własnego bogactwa; niszczyliby swoich wrogów, zmuszając ich do sprzedaży swych posiadłości, co byłoby równie złe jak proskrypcje i konfiskaty za dyktatury Sulli; siłą zmusiliby zadowoloną miejską ludność Rzymu do przeniesienia się na nieurodzajne spłachcie ziemi, na których ginęłaby z głodu. No cóż, wiecie, jaki Cycero potrafi być przekonywający, zwłaszcza gdy chodzi o nakłonienie ludzi do działania wbrew własnemu interesowi. Uwierzę, że przekonałby żebraka, iż kamień jest dlań lepszy od monety, bo więcej waży, pusty brzuch zaś lepszy od pełnego, bo nie powoduje niestrawności. – Ale Rullus musiał przecież bronić swego projektu – zauważył Meto. – Owszem, i został starty w pył, mówiąc retorycznie. Krassus i Cezar poślinili palce i podnieśli je w górę, badając, skąd wieje wiatr; zdecydowali, że należy siedzieć cicho, choć w debacie obaj są równi Cyceronowi, przynajmniej w moim odczuciu. Czas po prostu nie był odpowiedni i ustawa upadła. Uwagę ludzi wkrótce zaprzątnęły inne sprawy, jak na przykład siedzenia w teatrze czy kampania wyborcza Katyliny. – Mówisz, że czas nie był odpowiedni na taką reformę – powiedziałem. – Kiedy w Rzymie, gdy senat opanowany jest przez optymatów, może być odpowiedni czas na zmiany? – Nunquam – odrzekł Rufus, uśmiechając się krzywo. Nigdy. Celem naszej wędrówki był szczyt wzgórza kapitolińskiego, gdzie Rufus dopełnić miał wróżby. Udało się nam w końcu przebrnąć przez tłok w okolicach Rostry i znaleźliśmy się u wejścia na szeroką brukowaną drogę, wspinającą się zakosami na szczyt Kapitolu. Tu również musieliśmy przystanąć, ponieważ z góry schodziła grupa mężczyzn, tak liczna, że nie moglibyśmy minąć się z nimi. Kiedy zbliżyli się do nas, Rufus rozjaśnił się; miał lepsze oczy ode mnie i rozpoznał już twarze dwóch mężczyzn, którzy szli ramię w ramię na czele swych orszaków. Jeden z nich miał na sobie senatorską togę z purpurowym brzegiem, drugi zaś odziany był w togę ze znacznie szerszym pasem tej samej barwy – strój najwyższego kapłana Rzymu. Uśmiechnęli się, poznawszy Rufusa, i pozdrowili skinieniem głowy Marka Mummiusza. Przez chwilę ja, Meto i reszta byliśmy jak niewidzialni. Ludzie noszący purpurę najpierw widzą siebie nawzajem; inni dostrzegani są później. – Rufusie! – powitał go pontifex maximus. – Cezarze! – Rufus skłonił przed nim głowę; takim samym gestem pozdrowił siwobrodego augura stojącego obok kapłana, odzianego podobnie. Młodsi augurowie zawsze okazują szacunek starszym. Przyjrzałem się dobrze twarzy najwyższego kapłana. Gajusz Juliusz Cezar, nie ukończywszy jeszcze czterdziestu lat, zdążył już usadowić się w rzymskiej polityce jako siła, z którą trzeba się liczyć. Jego patrycjuszowskie drzewo genealogiczne było nieskazitelne, a koligacje rodzinne ze starym wrogiem dyktatora Sulli, Mariuszem, przyczyniły się do jego wiarygodności jako przywódcy ruchu popularów. O ile Cycero był mistrzem retoryki, zdolnym osiągać swe cele czystą siłą argumentacji, o tyle Cezar miał opinię genialnego polityka, który po mistrzowsku opanował sztukę poruszania się po wielorakich i często utajonych nitkach wiekowej sieci wiążącej państwo i religię. Rozumiał doskonale zawiłe arkana proceduralne i potrafił przywoływać je w najmniej oczekiwanych momentach – ku konsternacji swych wrogów. Dobrze znał działanie coraz bardziej skomplikowanej machiny biurokratycznej, która wypełniała (a często wypaczała) wolę senatu i ludu. Jako pontifex maximus sprawował nadzór nad rozlicznymi instytucjami i stowarzyszeniami religijnymi, które zajmowały się interpretacją boskich znaków i świętych tekstów i utrzymywały w ten sposób kontrolę nad senatem, armią i polityką, od ich orzeczeń uzależniano bowiem wszelkie działania. Cezara trudno było nazwać przystojnym, ale bynajmniej nie był brzydkim mężczyzną. Jego wąska twarz wywierała silne wrażenie, ale nie miało to nic wspólnego z urodą. Zawdzięczał to witalności bijącej z jego oczu, jak też patrycjuszowskiej surowości rysów i wąskich, wiecznie zaciśniętych jakby w ironicznym uśmiechu ust. Jego wyprostowana postawa i równy krok wyróżniały go jako człowieka absolutnie panującego nad każdym ruchem, w pełni świadomego swego wdzięku i zadowolonego z prezentowanego światu własnego wizerunku. Spotkałem w życiu zaledwie garstkę mężczyzn (i kilka kobiet) o podobnych cechach; wszyscy byli albo bogatymi, świetnie wykształconymi patrycjuszami, albo niewolnikami o naturalnym uroku i uderzającej urodzie, w której cieniu giną wszelkie inne kryteria oceny. Wynika to z władzy i potęgi, jak podejrzewam, politycznej albo seksualnej; nie tylko z samego jej posiadania, ale z instynktownej umiejętności jej używania i zdolności do czerpania z tego satysfakcji. Katylina miał w sobie cząstkę takiej urokliwej mocy, ale w nim było to połączone z czymś innym, z pewną niedoskonałością, która czyniła go tym bardziej fascynującym człowiekiem. U Cezara urok nie był niczym rozcieńczony. Wydał mi się uosobieniem potęgi i dlatego, podobnie jak ludzie wyjątkowej urody, sprawiał wrażenie niezniszczalnego i nieśmiertelnego. Mógłbyś rozedrzeć jego cielesną powłokę ranami, wytoczyć krew i obnażyć kości, ściąć głowę – a on, zdawało się, wciąż będzie się uśmiechał. Kątem oka musiałem dostrzec jego towarzysza, a może już z daleka rozpoznałem jego sylwetkę i krok, wiedziałem bowiem, że to Marek Licyniusz Krassus, jeszcze zanim spojrzałem w jego stronę. Niewielu jest na świecie mężczyzn, których mniej pragnąłbym spotkać w tym akurat dniu. Kiedy Rufus zwracał się z kolei do niego z pozdrowieniem, wzrok Krassusa spoczął na mnie. Poznał mnie od razu, choć od afery w Bajach upłynęło już dziewięć lat. Sprawy nie potoczyły się wtedy po jego myśli, a Krassus był człowiekiem nawykłym do czegoś zupełnie przeciwnego. Po błysku w jego oku poznałem, że pamięć tamtych chwil wciąż w nim tkwi jak zadra. Katylina twierdził, że Krassus darzy mnie respektem, choć zaprawionym niechęcią, ale jeśli nawet tak było, potrafił to dobrze ukryć. Patrzył na mnie zimnym wzrokiem bez śladu humoru. Od tamtego czasu znacznie się postarzał, zauważyłem; był starszy, bogatszy i potężniejszy, a jego ambicje hamowały jedynie przeciwstawne ambicje innych, równie bystrych i bezlitosnych ludzi, jak on sam. Włosy miał na pół siwe, a rysy twarzy zbyt surowe, by można go uważać za przystojnego, w dodatku malowało się na niej permanentne niezadowolenie. Należał do ludzi, którzy nigdy nie osiągają wystarczającego sukcesu, by zaspokoić jego głód. „Krassus, Krassus, bogaty jak Krezus” – brzmiały słowa popularnej śpiewki porównującej go do mitycznego chciwca, ale dla mnie był raczej wcieleniem Syzyfa, wiecznie pchającego przed sobą głaz na wzgórze tylko po to, by ujrzeć, jak stacza się w dół, i zaczynać od początku; osiągnął bogactwo i potęgę niewyobrażalne dla innych, ale nigdy nie takie, by móc cieszyć się nimi. Od lat konkurował z Pompejuszem o władzę, ale z Cezarem zdawał się być – na razie – w doskonałych stosunkach. – Właśnie idziemy z Arx – powiedział Cezar, mając na myśli północny wierzchołek Kapitolu. Podobnie jak ateński Akropol, Arx było wyniosłym miejscem, wybranym przez założycieli Rzymu na budowę twierdzy i najświętszych ze świątyń. Widać stamtąd całe miasto, a samemu z kolei jest się widocznym dla bogów. – Sprawdzaliśmy wróżby przed dzisiejszym posiedzeniem senatu – dodał. – Szkoda, że ty nie mogłeś tego zrobić. – Dzisiaj mam prywatne auspicje – wyjaśnił Rufus, ledwo dostrzegalnym ruchem głowy wskazując na nas. – Mam nadzieję, że wróżby dla senatu wypadły pomyślnie? – Istotnie, były pomyślne. – Ironiczny uśmieszek Cezara zdawał się mówić: „Trudno, żeby było inaczej”. Sokół nadleciał z północy, a potem skręcił na zachód. Augur Festus zapewnia nas, że to zapowiada dobry dzień na obrady. – Ja sam uważam za bardziej znaczący fakt, że nad gmachem senatu przeleciała wrona – wtrącił sucho Krassus. – Krakała i wyrzekała, ale latała w kółko, jak gdyby bez względu na swoje protesty nie mogła uzyskać swego. Przypominała mi kogoś... Czy mógł to być Cycero? Ale też nie posiadłem sekretnej wiedzy augurów i nie mam kwalifikacji, by to właściwie zinterpretować. – Jego uśmiech nie złagodził wyraźnego sarkazmu w głosie. Rufus pominął milczeniem tę zawoalowaną zniewagę swej profesji. – Spodziewasz się, Cezarze, że wszystko pójdzie dobrze? – zapytał. – O, tak – odparł pontifex maximus z westchnieniem. – Cycero nie ma za sobą dość głosów, by napiętnować Katylinę, a już na pewno nie zyska poparcia potrzebnego do ponownego odłożenia wyborów. Martwi mnie nie dzień dzisiejszy, ale to, co wyborcy zrobią jutro. Zobaczymy. Ale czym to dzisiaj jesteś zajęty? Czyżby ten młodzieniec osiągnął wiek męski? – Uśmiechnął się i skinął nam głową przyjaźnie, ale nie domagał się, by mu nas przedstawiono. – A skoro mowa o Cyceronie, jeśli wybierasz się na Arx, miniesz się z obu naszymi czcigodnymi konsulami, gdy będą schodzili. – Obejrzał się przez ramię. – Cycero powinien być tuż, bardzo się niecierpliwił, by odbębnić wróżby i móc wreszcie otworzyć posiedzenie. Debata zacznie się lada moment. Stracicie wstępne przemowy, Rufusie i ty, Marku Mummiuszu. – Przyjdziemy później – zapewnił go młody augur. – Nie zanosi się, by to długo trwało. Cycero robi to tylko pro forma. Chce to mieć za sobą i wykorzystać resztę dnia na urabianie tłumu na Forum. To jego ostatnia szansa, by nastawić wyborców przeciwko Katylinie. Ty też powinieneś zadbać o swą kampanię, Rufusie, bo ja mam zamiar zrobić to samo. Liczę na to, że razem zostaniemy pretorami na następny rok. – Nie martw się, kiedy odczytam wróżby, natychmiast przebiorę się w togę kandydata! – zaśmiał się Rufus. Cezar i Krassus ruszyli naprzód. Nasza grupka zeszła na bok, by ustąpić im drogi. Krassus nie odezwał się dotąd ani słowem do swego dawnego współpracownika Mummiusza i najwyraźniej nie zamierzał tego uczynić. Mnie jednak zmierzył zimnym spojrzeniem, przechodząc obok, po czym zatrzymał się, kiedy jego wzrok spoczął na Metonie. – Czy ja ciebie przypadkiem nie znam, młodzieńcze? – spytał go. Spojrzałem na syna i poczułem dreszcz obawy, wspomniawszy jego koszmarny sen. Jego oczy wyrażały mieszane uczucia, ale twarz pozostała nieruchoma. – Kiedyś mnie znałeś, obywatelu – odrzekł cicho, ale pewnie. – Doprawdy? – powiedział Krassus, przekrzywiając głowę i prostując ramiona. – Tak, istotnie cię znałem, choć ledwie przelotnie. A więc jesteś teraz wyzwoleńcem, Metonie? – Tak. – I adoptowanym synem Gordianusa? Otworzyłem usta, by odpowiedzieć, ale Meto mnie uprzedził. – Tak jest. – Interesujące. Tak, całkiem niedawno mój przyjaciel przypadkiem wspomniał o twej sytuacji. – Czy miał na myśli Katylinę? A może niegdysiejszego protegowanego, Marka Celiusza? Ktokolwiek to był, nie podobało mi się, że ktoś dyskutuje o mojej rodzinie za moimi plecami. – Dziwne, że ten szczegół o twoim wyzwoleniu i adopcji uszedł mojej uwagi przez tyle lat. – Nie wydaje mi się, aby była to sprawa godna uwagi tak znamienitego męża jak ty, obywatelu – odparł Meto, oddając Krassusowi niewzruszone spojrzenie. Patrzyłem na niego z podziwem. Nie tylko odpowiedział Krassusowi tak, jak ja sam bym to zrobił, ale jeszcze w taki sam sposób: z wystudiowanie neutralną intonacją, ani pogardliwą, ani służalczą. Czasami otwieramy usta i słyszymy głos naszych rodziców; czasami to nasze dzieci przemawiają naszym głosem. – Kiedy ostatnio o tobie słyszałem, Metonie, byłeś na Sycylii, dokąd cię wysłałem – powiedział Krassus, delikatnie unikając określeń związanych z własnością i handlem. – Podobnie, jak tego tam skierowałem do Egiptu – wskazał na Apoloniusza, rzucając ostre spojrzenie Mummiuszowi. – Zastanawiam się, jaką rolę odegrał Marek Mummiusz w pokrzyżowaniu tych subtelnych rozwiązań? Mniejsza zresztą o to. Teraz spotykam cię, Metonie, w todze, jak zmierzasz na Arx, by świętować obywatelstwo. – Jego usta zwęziły się w najbledszym z uśmiechów, a oczy patrzyły to na Metona, to na mnie. – Bogini Fortuna uśmiechnęła się do ciebie, młodzieńcze. Oby zawsze miała dla ciebie taki ciepły uśmiech – zakończył drewnianym głosem i odwrócił się, ruszając w swoją stronę. Być może życzenie jego było szczere, prawdziwy Rzymianin bowiem zawsze bardziej niż triumf woli pojedynczego śmiertelnika szanuje i akceptuje niezrozumiałe kaprysy Fortuny. Dla kogoś takiego jak Krassus wybawienie chłopca wbrew wszelkim jego wysiłkom mogło istotnie zakrawać na nadprzyrodzone zjawisko, dowód boskiej interwencji i dlatego zasługiwało na uszanowanie. Któż wszak może wiedzieć, kiedy bogini zechce się odwrócić plecami nawet do najbogatszego człowieka w Rzymie? Wreszcie oba długie orszaki minęły nas i mogliśmy ruszyć pod górę... tylko po to, by po chwili natknąć się na kolejny pochód zdążający w przeciwną stronę. To sam Cycero, w towarzystwie drugiego konsula, Gajusza Antoniusza, postaci raczej nijakiej. Na przyjęciu Rufus napomknął, że Cycero nosi teraz zbroję – „ten idiotyczny napierśnik”, jak to nazwał, a potem zmienił temat, nie wyjaśniając, w czym rzecz. Teraz zobaczyłem, co miał na myśli. Pierś Cycerona zakrywał wypolerowany, błyszczący w ostrym popołudniowym słońcu półpancerz, jaki wódz mógłby nałożyć do bitwy. Toga konsula była rozluźniona wokół szyi, aby w pełni ukazać to dzieło sztuki płatnerskiej. Otaczała go zbrojna eskorta – ponure osiłki z rękami na głowniach sztyletów. Pomyślałem, że taki ostentacyjny pokaz siły bardziej pasowałby do jakiegoś podejrzliwego autokraty niż do konsula republiki. Nawet dyktator Sulla chadzał po Forum nie uzbrojony i bez eskorty, ufny w boską opiekę. Zanim zdążyłem zapytać Rufusa o tę zbroję i silną eskortę, Cycero zrównał się z nami. Pogrążony w konwersacji z Antoniuszem dostrzegł nagle Rufusa i na twarzy odmalowały mu się zmieniające się w szybkim tempie uczucia. Najpierw wyglądał na szczerze uradowanego, potem spoważniał i zmarkotniał, a wreszcie przybrał minę niemal rozbawioną, ale i przebiegłą – jak mentor, który utracił wiernego niegdyś i lojalnego ucznia, ale nie stara się rozpaczliwie go odzyskać. – Mój drogi Rufusie! – powitał go z szerokim uśmiechem. – Witaj, Cyceronie – odpowiedział beznamiętnie Rufus. – I Marek Mummiusz powrócił do nas ze służby u Pompejusza na Wschodzie! Ach, jest i... Gordianus. – Konsul wreszcie mnie zauważył. Przez chwilę głos mu się zmienił, ale szybko znów przybrał uprzejmy ton polityka. – Prawda, idziecie do świątyni, by odczytać wróżby dla Metona z okazji osiągnięcia wieku męskiego! Starzejemy się, co, Gordianusie? Niektórzy bardziej od innych, pomyślałem, choć lata właściwie poprawiły wygląd Cycerona, zmiękczając jego nieładne rysy. Cienki i ostry niegdyś nos teraz wypełnił się nieco, wąską szyję oplotły fałdy tłuszczu, a wystająca szczęka schowała się w obwisłych policzkach. Mimo swej delikatnej konstrukcji, która ongiś niemal nie pozwalała mu jeść w upalne dni, jakoś udało mu się przytyć przez te lata. Nigdy nie był przystojny, ale teraz przynajmniej wyglądał jak człowiek dobrze prosperujący i pewny siebie. Jego głos, wówczas chropawy i nieprzyjemny, przez lata ćwiczeń przekształcił się w melodyjny instrument. – Jakże żałuję, że nie mogłem przybyć na twoje przyjęcie – powiedział. – Obowiązki konsula nigdy się nie kończą... jestem pewien, że to rozumiesz. Ale posłałem Marka Celiusza z przeprosinami. Przekazał ci moją wiadomość, prawda? – Wyraz jego oczu nadał pytaniu głębszy wymiar. – Celiusz był u mnie – odrzekłem. – Ale jego wiadomość była źle zaadresowana. Odszedł nie usatysfakcjonowany. – Och... – Cycero wydawał się nieporuszony, ale oczy mu gniewnie rozbłysły. – No cóż, mój kolega konsul i ja musimy spieszyć dalej, mamy nie cierpiącą zwłoki sprawę w senacie. Powodzenia w twojej kampanii, Rufusie! Wszystkiego najlepszego, Metonie! Kiedy nas mijali, szepnąłem do Rufusa: – I cóż, augurze? Co wróżysz z tej błyskawicy... w oku Cycerona? – Czy macie jakiś zatarg z sobą? – Możemy wkrótce mieć. Ale cóż to za historia z tym napierśnikiem? I czemu porusza się w otoczeniu zbrojnych? – Wygląda idiotycznie! – zagrzmiał Mummiusz. – Jak kpina z wojskowych. Czy on się ośmiela parodiować Pompejusza? – Skądże – odrzekł Rufus. – Zaczął go nosić w dniu, w którym przeforsował odwołanie wyborów, twierdząc, że Katylina knuje zamach na jego życie, i korzystając z wyborczego zamieszania. „Aby ratować życie, konsul republiki rzymskiej musi uciekać się do noszenia zbroi i otaczania się uzbrojoną eskortą”... i tak dalej. To taktyczne zagranie, by zwrócić na siebie uwagę tłumu i zaniepokoić wyborców. Polityczny teatr, albo i cyrk, nic więcej. Po tym, co Cycero wraz z bratem zrobili z reputacją Katyliny podczas ubiegłorocznej kampanii wyborczej, nikogo by nie zdziwiło, gdyby Katylina pragnął go zamordować; ale dla Cycerona to tylko woda na młyn jego piskliwej retoryki. – Polityka! – prychnął Mummiusz. – Miałem tego po uszy, kiedy przez rok pełniłem funkcję pretora. Dajcie mi rozkazy do wykonania i ludzi do rozkazywania, a będę szczęśliwy! – No cóż – powiedziałem zasapany po stromym podejściu na szczyt. – Przynajmniej na chwilę pozostawmy takie przyziemne sprawy za nami. – A nawet pod nami, pomyślałem, odwracając się, by spojrzeć w dół, na pulsujące życiem Forum. – Jesteśmy na szczycie. Między nami a oczyma Jowisza nie ma nic prócz czystego, błękitnego nieba. Tu, w tym miejscu, mój syn stanie się mężczyzną. ROZDZIAŁ XX Na polach bitew i na wsi, gdzie nie ma stałych miejsc do wróżenia, zanim augur przystąpi do swych czynności, trzeba rozbić święty namiot. Na szczycie Kapitolu, na stromym, półkolistym urwisku z widokiem na cały północny horyzont, znajduje się wybrukowany poświęcony plac zwany Auguraculum, przeznaczony do dokonywania auspicjów. Jedyną konstrukcją jest tam rozbity na stałe namiot, utrzymywany przez kolegium augurów. Podobnie jak ich ceremonialne szaty, wykonany jest z materii w szafranowe pasy i z purpurowym brzegiem. Jest tak mały, że trzeba się schylić, by wejść do środka, zresztą o ile wiem, nikt nigdy do niego nie wchodzi. Po cóż więc namiot? Nie wiem, zwłaszcza że wróżby odczytuje się na otwartym terenie z widokiem na niebo. Być może wzięło się to z tradycji udziału augurów w dawnych kampaniach wojennych, kiedy wódz nie mógł poprowadzić swej armii do boju, jeśli wróżbita nie stwierdził wcześniej, że omen jest dobry. Być może też chodzi o to, że augurowie studiują nie tylko lot ptaków, ale i błyskawice, która to sztuka znana była już Etruskom i jeszcze wcześniej; gdzie zaś błyskawice, tam często i deszcz, a wtedy przydaje się dach nad głową. Tego dnia stanęliśmy wszyscy przed świętym namiotem na Arx. Rufus zakreślił swą laską sektor nieba, w którym miał szukać znaków wróżebnych. Widać było w tamtej stronie większą część Pola Marsowego, szeroki łuk Tybru i wielkie połacie ziemi na północy. Augurowie dzielą ptaki na dwie kategorie: te, których krzyk bądź inny odgłos przekazuje boską wolę, wśród nich kruki, wrony, sowy i dzięcioły, oraz te, z których lotu można odczytać wróżby, czyli sępy, sokoły i zwłaszcza orły, ulubione ptaki Jowisza. Na wyprawach wojennych, kiedy omen może być potrzebny natychmiast, a trudno liczyć na dzikie ptactwo, wozi się klatki z kurami. Aby zinterpretować boskie wyroki, otwiera się klatki i sypie przed nimi garść ziarna. Dobry apetyt kur przyjmuje się za dobry znak, szczególnie kiedy część łapczywie dziobanej karmy wypada z powrotem na ziemię. Niechęć do opuszczenia klatki albo do jedzenia wróży źle. Jeśli chodzi o błyskawice, zawsze byłem przekonany, że ich pojawienie się po lewej stronie to dobry omen, po prawej zaś – zły. A może jest odwrotnie? Niektórzy, jak Cycero, uważają że wróżbiarstwo to kompletny nonsens, i dają temu wyraz w prywatnych listach i rozmowach. Są politycy, którzy – jak Cezar – widzą w auspicjach użyteczne narzędzie i nie mają dla nich ani więcej, ani mniej pogardy niż dla każdego innego elementu władzy państwowej, jak wybory, podatki czy sądownictwo. Są wreszcie tacy, jak Rufus, którzy szczerze wierzą w objawienia boskiej woli poprzez różne zjawiska i we własną zdolność ich odczytywania. Jeśli chodzi o mnie, powiem tylko, że stojąc w pełnym słońcu i marząc o nakryciu głowy szybko zacząłem żałować, iż w świętym namiocie nie ma klatki z kurami, byśmy mogli zabrać się do dzieła. Wszystkie ptaki Rzymu zdawały się akurat drzemać, a w polu widzenia nie było ani jednej chmurki, z której mogłaby strzelić błyskawica. Na wróżbę potrzeba trochę czasu. Boska wola nie objawia się na każde zawołanie, choćby najmłodszego i najbardziej czarującego augura. Bogowie mają inne rzeczy do roboty, niż zmuszać kruki do krakania albo sępy do szybowania w gorącym wietrze. Pierwszym obowiązkiem pobożnych jest cierpliwość. Mimo to nie mogłem się skupić i powoli moje myśli zaczęły błądzić wokół innych spraw. Bezwiednie odwróciłem oczy od wyznaczonego przez Rufusa skrawka nieba ku wschodowi, gdzie wspiąwszy się na palce, mogłem ponad krawędzią urwiska dostrzec część Forum. Wciąż wypełniał je tłum ludzi, ale teraz panowała tam cisza i spokój. W senacie odbywała się debata, a lud rzymski oczekiwał wieści o decyzjach podjętych przez jego przywódców. Zapewne właśnie przemawiał Cycero. Cezar i Krassus mogą włączyć się do debaty, jeśli uznają to za użyteczne, podobnie jak Kato ze swym nieznośnym moralizatorstwem i podżegacz Klodiusz, i nawet usunięty w cień drugi tegoroczny konsul, Antoniusz. Katylina będzie się bronił, atakował Cycerona i domagał się przeprowadzenia wyborów. Czy on w ogóle ma jakieś szanse? A jeśli tak, czy zdoła zmusić senat do wprowadzenia w życie jego radykalnego programu? Czy Cezar i Krassus go poprą – do jakiego stopnia? Czy republika, ulegnie rozdarciu, stoczy się w otchłań wojny domowej? Kto wtedy pozbiera odłamki – Krassus, Cezar, Pompejusz? Katylina? – Tam! – usłyszałem za sobą zduszony okrzyk. Był to Eko, który spostrzegł jakiegoś ptaka na niebie. Potrząsnąłem głową, usiłując odegnać wywołaną upałem senność i przypomnieć sobie, o czym przed chwilą myślałem. Zamrugałem kilkakroć i wpatrzyłem się w czarny punkcik nad miastem. Niestety, ptak krążył w jednym miejscu i ani razu nie wleciał w wyznaczony przez Rufusa sektor. Nie był to zatem omen. Usłyszałem zbiorowe westchnienie rozczarowania. Rufus stał tyłem do nas, na skraju urwiska, i nie widziałem jego twarzy, ale ramiona miał wyprostowane, a głowę lekko uniesioną. Miał wiarę w swą wiedzę i cierpliwość dla bogów. Nie powinienem był tyle jeść na przyjęciu, pomyślałem. Cycero ma rację; w południe należy spożywać tylko jak najlżejszy posiłek. Ale on zawsze miał delikatny żołądek. Nie czułem dolegliwości, jedynie ociężałość, do tego od upału i wysiłku wspinaczki ogarniała mnie senność. Oczy same mi się zamykały... Kiedy ostatnim razem Rzym wpadł w wir wojny domowej, skutki były tragiczne. Sulla odniósł triumf, a wraz z nim najbardziej reakcyjne siły. Anulowano wszelkie prawa dające władzę ludowi. Konstytucję zmieniono tak, by bogacze mieli większą kontrolę nad sądownictwem i wyborami, a Sulla postarał się, by wyeliminować opozycję w łonie klas wyższych. Teraz, w następnym pokoleniu, republika znalazła się w stanie większego niż kiedykolwiek chaosu. Wiele reform Sulli zniesiono i popularzy znów zaczęli działać, ale spadek po jego dyktaturze trwał w postaci nędzy dzieci jego ofiar i całkowitej klęski jego polityki agrarnej – gospodarstwa weteranów, którym nadał ziemię i których chciał obrócić w rolników, zostały doprowadzone do ruiny i teraz w desperacji zbierali się oni wokół Katyliny. Niezadowolenie było powszechne, nie odczuwała go jedynie garstka ludzi, którzy zawsze posiadali i będą posiadać więcej bogactw i potęgi, niż mogą wykorzystać w ciągu jednego życia. Wierzyli, że swoją świetną pozycję otrzymali w darze od bogów; być może Cycerona też od nich dostali, słodki głos zdolny uśpić wzburzone masy... Najgorsze ze wszystkiego były głowy, pomyślałem. Głowy wrogów Sulli zatknięte na tykach na Forum, by wszyscy je widzieli. Łowcy nagród odcinali je ofiarom i przynosili je Sulli w zamian za wypłatę. Ciała nie były im do niczego potrzebne. Co się stało z wszystkimi ciałami bez głów? Nagle, tak wyraźnie jak w dniu, kiedy Diana je znalazła, ujrzałem przed oczyma zwłoki Nemo leżące na słomie, z kikutem szyi pokrytym zakrzepłą krwią. Szok był tak wielki, że niemal krzyknąłem i zadrżałem. – Tak, nareszcie! – szepnął mi do ucha Eko, kładąc mi dłoń na ramieniu. – Tam, nadlatuje znad rzeki! Mrugnąłem, zdezorientowany i oślepiony jasnością. Białe kamienie pod stopami lśniły jak polerowane, a słońce zdawało się wypełniać pół nieba. Pośrodku tej jasności widniał czarny punkt, rosnący z każdą chwilą i nabierający kształtu. Leciał zygzakiem to w lewo, to w prawo, zbliżając się ku nam, aż wreszcie przeobraził się w wyraźną sylwetkę długoskrzydłego ptaka. – To sokół – szepnął Eko. – Nie, orzeł! – sprostował Mummiusz. Ptak zatoczył krąg nad Polem Marsowym i zbliżał się tak szybko, że rósł nam w oczach. Prędkość jego lotu była oszałamiająca; żaden koń nie potrafiłby galopować tak szybko, jak on sunął przez rozświetlony błękit nieba. W chwilę potem wylądował tak blisko Rufusa, że ten mógłby się pochylić i dotknąć go, gdyby śmiał. Patrzyliśmy na niego w milczeniu jak zahipnotyzowani, a on patrzył na nas. Jeszcze nigdy nie widziałem orła z tak bliska. Nagle, tak niespodziewanie, jak wylądował, rozłożył swe ogromne skrzydła i wzbił się z powrotem w niebo, oddalając się i niknąc w słońcu. Opuściłem wzrok, niemal oślepły od jasności. Rufus odwrócił się ku nam z malującą się na twarzy fascynacją, bojaźnią i zadziwieniem. – Rufusie, czy to dobry omen? – spytałem. – Dobry? – Zmarszczył brwi, mierząc mnie spojrzeniem, po czym rozjaśnił się w uśmiechu. – Lepszy już być nie mógł! Gdyby miasto nie było tak pochłonięte sprawami dotyczącymi Katyliny i wyborów, być może ten zdumiewający znak wzbudziłby szerokie zainteresowanie. Gdyby się to zdarzyło w leniwy letni dzień, w którym na Forum nie działoby się nic ważnego, plotka o nim rozniosłaby się w mig po placach i tawernach: ptak Jowiszowy, orzeł, wylądował na Auguraculum dla zwykłego chłopaka, który pierwszy raz przywdział togę... i na dodatek niegdyś był niewolnikiem! Przesądni widzieliby w tym albo inspirację, albo powód do strachu, oznakę błogosławieństwa albo niezadowolenia bogów. Dzisiaj jednak, przy powszechnym zamieszaniu, wydarzenie to pozostało niezauważone prócz garstki tych, którzy byli jego świadkami. Kiedy wracaliśmy z Arx, Marek Mummiusz nie krył podniecenia. – Orzeł, ptak żołnierski! To przepowiednia wielkiej kariery w armii! Zauważyłem, jak radośnie Meto się uśmiecha na te słowa i zapragnąłem, by Mummiusz się zamknął. Zwróciłem się do Rufusa, który zdążył się przebrać w togę. – Czy to rzeczywiście tak należy rozumieć? – Niekoniecznie. Meto dosłyszał go i uśmiech zniknął mu z twarzy. Nie chciałem, by zaczęła mu się marzyć militarna chwała; nie po to wyratowałem go z nędzy niewolnictwa, by ujrzeć, jak przelewa krew dla jakiegoś ambitnego wodza. Rufus zwolnił kroku i pozwolił się innym wyprzedzić, dając mi przy tym znak, bym został przy nim. Widać było, że czuje się nieswojo. Jego początkowe uniesienie z powodu lądowania orła rozpłynęło się zastąpione przez niepewność. – To potężna przepowiednia, Gordianusie – powiedział. – Nigdy mi się coś podobnego nie zdarzyło ani też żadnemu innemu augurowi, o ile mi wiadomo. – Ale to dobra wróżba? – spytałem z nadzieją. – Wtedy wydawało mi się, że tak myślisz. – Tak, ale to, co czułem, było raczej religijnym uniesieniem. To może zaślepić człowieka, nawet augura. Wszystkie znaki budzą respekt, ponieważ zsyłają je nam bogowie, ale dla śmiertelnika nie zawsze niosą szczęście. – Co chcesz mi powiedzieć, Rufusie? – Prawie żałuję, że auspicje nie wypadły mniej dramatycznie. Gdybyż to był zwykły lot sępa albo krakanie wrony... – Ale orzeł, zesłany przez Jowisza, to z pewnością dobry... – Taki potężny omen przy tak skromnej okazji... To mnie niepokoi. Brak w tym równowagi, brak spójności. Żyjemy w czasach, kiedy mali ludzie są porywani przez wielkie wydarzenia... czasem wynoszeni przez nie do wielkości, częściej miażdżeni. Meto jest tak prostolinijny i dobroduszny, cóż więc może oznaczać tak niesamowita wróżba w dniu osiągnięcia przezeń dojrzałości? Niepokoi mnie to. – Och, Rufusie... – Niemal się zapomniałem i ofuknąłem go, ale zbyt wielki żywiłem dlań szacunek. Mimo to często czuję to samo, co niedowiarkowie w rodzaju Cycerona, którzy we własnym gronie drwią z podobnych nabożnych praktyk. A może tylko maskowałem własny niepokój? – Być może omen nie dotyczył nas? Może ma coś wspólnego z Cyceronem albo Katyliną. Mógł być przeznaczony dla konsulów i przybył o godzinę za późno? Bogowie czasami się mylą, wszyscy poeci tak mówią. – Nie usłyszysz, by tak mówił kapłan czy augur – odrzekł Rufus poważnie. Szliśmy w dół, ku Forum, skąd unosił się nam na spotkanie jego zwykły gwar. Idący na przedzie Mummiusz obejmował Metona ramieniem, a drugim entuzjastycznie gestykulował, perorując swym tubalnym głosem: – Kiedy Rzymianie ruszają do bitwy z rozwiniętymi sztandarami, zawsze na szczycie drzewca zobaczysz orła. Pompejusz nosi złoty napierśnik z wyrzeźbionym orłem o rozpostartych skrzydłach i szponach wystawionych do przodu, jak wielki ptak nadlatujący, by porwać Mitrydatesowi jego królestwo! Och, teraz sobie przypomniałem, przed bojem o bramę Kollińską, kiedy byłem młodym adiutantem Krassusa i walczyliśmy razem za Sullę, augurowie widzieli trzy orły krążące nad Rzymem... Meto wydawał się absolutnie pochłonięty tą przemową. Odetchnąłem z ulgą, kiedy doszliśmy do stóp Kapitolu i Mummiusz pożegnał się z nami, mówiąc, że chce jeszcze posłuchać ostatnich mów w senacie. Nie przewlekał rozstania, tylko zgniótł nas kolejno w swym niedźwiedzim uścisku i odmaszerował sprężyście, pociągając za sobą Apoloniusza. Był to dobry moment, by pożegnać się i z innymi. Podziękowałem przyjaciołom i znajomym za towarzyszenie nam w tym uroczystym dniu i zwolniłem z orszaku, by mogli wrócić do swych zajęć i interesów. Wystarczy, pomyślałem, jak tylko ojciec i brat będą szli z Metonem przez Forum do czekających na nas kobiet. Rufus miał jednak inny plan. Chyba nie pamiętał już o swych rozterkach i uśmiechał się tajemniczo. – Pamiętasz? Mówiłem wcześniej, że mogę mieć dla Metona niespodziankę. Zamierzam zabrać was z sobą do senatu! – Co takiego? – Struchlałem na te słowa. – Żeby przysłuchiwać się debatom senatorów? – spytał Meto, którego ta perspektywa rozpaliła natychmiast tak samo, jak wojenne bajania Mummiusza. – Wpadłem na ten pomysł od razu, gdy tylko Eko poprosił mnie o udział w uroczystości. Oczywiście w normalnych okolicznościach senat by dzisiaj nie obradował, ale wychodzi na to, że mamy świetną okazję. Sala będzie wypełniona i możecie być świadkami wielkiego widowiska. Jesteśmy wprawdzie spóźnieni, ale... – Ale, Rufusie, tylko synom i wnukom senatorów wolno tam przebywać. – Nieprawda, kręci się tam zawsze pełno sekretarzy. – Ale z pewnością tacy jak my nie zostaną tam wpuszczeni. – Ze mną nikt was nie zatrzyma. – Och, Rufusie, to dla nas zaszczyt naturalnie, ale myślę, że musimy odmówić. Meto spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakbym właśnie wrzucił jeden z jego prezentów urodzinowych do Tybru. – Ale dlaczego, tato? – Właśnie, tato, dlaczego? – zawtórował mu Eko. – Ponieważ... no, z pewnością czułbyś się tam nieswojo, Metonie. Meto zmarszczył brwi, a Rufus odpowiedział za niego: – Będziemy się trzymali w cieniu i nikt nas nawet nie zauważy. – Ale, Rufusie, będziemy ci tylko zawadą. I tak już na długo odciągnęliśmy cię od obowiązków senatora, obciążając obowiązkami augura. – I dalej mnie od nich odciągasz, Gordianusie, sprzeczając się ze mną nadaremnie. Daj spokój, przecież to dzień i godzina, w której Meto stał się pełnoprawnym obywatelem Rzymu. Jak można by lepiej to uczcić, niż pokazując mu bijące serce republiki? Jak mógłbyś odmówić synowi tak bezcennej lekcji demokracji? Muszę wyznać, że sam nie miałem pewności co do tego, do chwili, kiedy przyleciał orzeł. Teraz jestem przekonany, że postąpimy właściwie. Pospieszmy się więc, dopóki senatorowie nie zakończą pracy i nie pomkną na Forum, dalej zabiegać o głosy! Odwrócił się i zaczął przeciskać przez tłum. We wzroku Metona widziałem chłopięcą przymilność i zarazem męskie zniecierpliwienie. Eko patrzył na mnie ze współczuciem, ponieważ zdawał sobie sprawę, jaki niesmak budzi we mnie perspektywa zanurzenia się wraz z rodziną w morzu polityków, a jednocześnie dobrze wiedział, że nie mam rozsądnego powodu, by odrzucić szczodrą i przyjacielską ofertę Rufusa i pozbawić Metona szansy uczestnictwa w tak doniosłym wydarzeniu. Mógłbym wprawdzie zostawić obu synów z Rufusem i umknąć chyłkiem do kobiet, ale wówczas nie usłyszałbym, jak Katylina zadaje senatowi swoją zagadkę. Do okolonej wielkimi kolumnami bramy budynku senatu prowadziły szerokie schody; na stopniach roztasowali się ludzie z orszaków senatorów. Rozpoznałem wśród nich kilku osiłków Cycerona. Inni strażnicy, przynależni do samego gmachu, stali po obu stronach wysokiej bramy, która zgodnie z prawem pozostała otwarta, by nie skrywać tego, co się dzieje wewnątrz, przed oczyma bogów. Patrząc na nią, znów pomyślałem, że jest mało prawdopodobne, abyśmy mogli się dostać do środka nawet w towarzystwie Rufusa; ale to dlatego, że byłem pewien, iż do senatu prowadzi tylko to jedno wejście. Rufus jednak wiedział lepiej. Do gmachu senatu przylega inny, skromniejszy budynek, mieszczący rozmaite urzędy państwowe. Nigdy w nim nie byłem i nawet nie zdawałem sobie sprawy z jego istnienia. Drewniane drzwi stały w ten upalny dzień otworem i nie było przy nich nikogo, kto by mógł nas zatrzymać. Przez całą długość budynku biegł szeroki korytarz, a po jego obu stronach widniały wejścia do niewielkich izb, które wypełniały zwoje pergaminu złożone w skrzyniach i walające się na stołach. Kilku sennych urzędników snuło się wśród nich niczym pasterze doglądający potulnej trzody. Nie zwracali na nas uwagi. Pośrodku korytarza trafiliśmy na schody, którymi wspięliśmy się na piętro, potem na następne. Rufus poprowadził nas przez kilka małych, niczym nie ozdobionych pokojów. Zaczynały do nas dobiegać zniekształcone echem głosy ludzi przemawiających donośnym, oratorskim tonem, czasami zagłuszane przez erupcje niewyraźnego gwaru, który mógł wyrażać aplauz, szyderstwo lub protest. Dźwięki nasilały się w miarę naszego posuwania się przez pokoje, aż wreszcie doszliśmy do żelaznych, na wpół otwartych drzwi. Rufus położył znacząco palec na ustach, choć żaden z nas nie odezwał się słowem, odkąd ruszyliśmy za nim w stronę budynku. Po chwili wśliznął się przez nie na drugą stronę, kiwając na nas, byśmy szli w jego ślady. Gmach senatu nie jest starą budowlą. Został odbudowany i odnowiony przez Sullę za czasów jego dyktatury. Wykończenie wnętrza jest odbiciem nienagannego smaku despoty: ozdobne ściany z barwnego marmuru, pięknie rzeźbione kolumny, misternie sklepione stropy. Główna sala, oddzielona od wejścia obszernym westybulem, jest wielką prostokątną izbą, oświetlaną wieczorami lub w pochmurne dni podwieszonymi pod sufitem lampami, a w jasne słoneczne popołudnia, jak dzisiejsze, przez wysokie okna bez okiennic, umieszczone wysoko w ścianach i chronione kratami z brązu. Wzdłuż dłuższych boków prostokąta i półkoliście na jednym z krótszych znajdowały się trzy rzędy siedzeń tworzące literę U. Weszliśmy na salę niedaleko jej lewego krańca, pomiędzy westybulem po lewej i rzędami siedzeń po prawej stronie. Stało tutaj około dziesięciu urzędników czy sekretarzy wpatrzonych uważnie w senatorów, na wypadek gdyby wezwano ich, by przynieśli jakiś dokument albo przekazali wiadomość. Kilku z nich zauważyło nasze wejście i obrzuciło nas podejrzliwymi spojrzeniami, ale kiedy dostrzegli Rufusa, przestali zwracać na nas uwagę. Wydawali się zbyt pochłonięci tym, co dzieje się na sali. W samym jej środku stał Cycero, otoczony przez siedzących senatorów niczym gladiator na arenie. Jeżeli Meto potrzebował lekcji poglądowej na temat „Jak nosić togę”, mógł się dziś wiele nauczyć od konsula, który, zdawało się, potrafi przemawiać całym ciałem, lekko obracając i przekrzywiając szyję, gestykulując jedną ręką, a drugą przyciskając do piersi, jak gdyby trzymał w niej tarczę. Bardzo się zmienił w tym względzie w stosunku do owego namiętnego, ale nieco sztywnego oratora, jakim był, gdy go poznałem przed tyloma laty. Dziś prawie nie trzeba go było słyszeć, by odczuwać siłę jego elokwencji. W tej chwili nie wygłaszał mowy, lecz zdawał się toczyć spór z jednym z senatorów. Z mojego miejsca musiałem dobrze wyciągać szyję, by dojrzeć jego adwersarza, ale gdy tylko usłyszałem jego głos, poznałem go: był to Katylina. Odbudowując gmach senatu, Sulla posłużył się nie tylko swym wyrafinowanym okiem, ale i uchem. Ten wielki miłośnik muzyki i teatru nauczył się paru rzeczy od budowniczych tych wspaniałych amfiteatrów Grecji, w których szept aktora słyszalny jest w najdalszych rzędach. Każde słowo wypowiadane przez obu mówców dźwięczało w naszych uszach tak wyraźnie, jakbyśmy stali pomiędzy nimi. – Katylino, Katylino! – zakrzyknął Cycero z udawanym żalem. – Nie proszę o odłożenie wyborów, by odebrać ci szansę ubiegania się o konsulat, jeśli taka byłaby wola ludu. Nie zrobiłbym nic wbrew tej woli! Ale skoro powierzono mi prowadzenie nawy państwowej, uczynię wszystko, co w mej mocy, by uchronić państwo i lud od katastrofy. Dotyczy to również członków tego szacownego grona. W obecnej sytuacji, gdyby głosowanie odbyło się jutro, zamiast demokratycznych wyborów moglibyśmy mieć krwawą łaźnię! Przerwał mu kolejny wybuch gwaru. Dzięki nadzwyczajnej akustyce sali mogłem całkiem wyraźnie odróżnić w nim poszczególne okrzyki aprobaty i protestu. – Cycero ma obsesję na punkcie przelewu krwi w dzień wyborów tylko dlatego, że boi się, iż będzie to jego własna krew! – krzyknął Katylina. – A czyż nie mam wszelkich powodów, by się tego obawiać? – odpowiedział orator. Czy rzeczywiście ujrzałem, jak jego brwi unoszą się w górę, czy też to cała jego sylwetka wyrażała taką wymowną ironię? – Zadałem ci już pytanie na temat doniesień, jakie nas doszły, że spiskujesz przeciw osobie konsula... – A ja temu wprost zaprzeczyłem i teraz powtórzę swoje pytanie: jakie doniesienia i z jakich źródeł? – To ty masz tu odpowiadać na pytania, Katylino! – Nie jestem podsądnym! – Chcesz powiedzieć, że nie zostałeś formalnie oskarżony o zbrodnię, ale tylko dlatego, że nie miałeś jeszcze okazji jej popełnić! To wywołało jeszcze głośniejsze okrzyki zgromadzonych. Cycero podniósł głos i przekrzykując hałas, zawołał: – A to z kolei tylko dzięki czujności twej niedoszłej ofiary! Skrzyżował ręce i wyprostował ramiona, owijając się w togę, jakby była ucieleśnieniem cnoty, po czym, schwyciwszy za jej fałdy przy szyi, zsunął ją w dół, ukazując błyszczący napierśnik. To sprowokowało zgromadzonych do jeszcze głośniejszej wrzawy. Grupa senatorów siedzących w pobliżu Katyliny, zapewne jego sprzymierzeńców, powstała z miejsc; niektórzy ze śmiechem, inni wygrażając Cyceronowi pięściami, jeszcze inni z szyderczymi okrzykami. Zamiast się cofnąć, konsul podszedł ku nim, jeszcze bardziej odsłaniając swą zbroję. Wrzawa jeszcze się nasiliła. – To jest gorsze od motłochu na Forum – szepnąłem do Rufusa. – Jeszcze nigdy nie widziałem tutaj takiego chaosu – odpowiedział również szeptem. – Nawet podczas najbardziej gorących obrad zachowują jakiś porządek i wzajemne poszanowanie, słyszy się trochę żartów łagodzących animozje, ale dziś cała sala balansuje na krawędzi bijatyki! Cyceronowi udało się przebić ponad krzyki zwolenników Katyliny. Siła jego płuc była zdumiewająca. – Czy zaprzeczasz, że knułeś zabójstwo członków tego czcigodnego zgromadzenia? – Gdzie twoje dowody? – odkrzyknął Katylina, ledwie słyszalny ponad tumultem wywoływanym przez własnych towarzyszy. – Czy zaprzeczasz, że spiskowałeś, by zamordować wybranego zgodnie z prawem konsula republiki, i planowałeś tę zbrodnię na dzień następnych wyborów konsularnych? – Pytam, gdzie masz dowody? – Lucjuszu Sergiuszu Katylino, czy zaprzeczasz, że twym ostatecznym celem jest unicestwienie państwa w takiej postaci, w jakiej je znamy, i że dążysz do tego wszelkimi możliwymi sposobami, nieważne jak gwałtownymi i bezprawnymi? Katylina odpowiedział, ale jego głos utonął w burzy krzyków jego zwolenników, co dawało Cyceronowi z jego tubalnym głosem poważną przewagę. W końcu Katylinie udało się uciszyć swych towarzyszy, którzy usiedli na miejsca. On sam pozostał wyprostowany i odpowiedział z mocą: – Z całym należnym szacunkiem, oskarżenia rzucane przez naszego szanownego konsula są nierozumne! Niepokoi się z powodu zagrożenia republiki niczym matka, która obawia się wypuścić dziecko z domu. Czy ta republika jest tak słaba i delikatna, że jej istnieniu mogą zagrozić uczciwe wybory? Czyż on sam jest tak bezcenny dla państwa, a jego mądrość tak wyjątkowa, że bez niego bylibyśmy jak ślepcy? Ach, tak, Cycero widzi rzeczy, których nie widzą inni... ale pytam was, czy to dobrze, czy źle? – To sprowokowało nieliczne wybuchy śmiechu, które wyraźnie rozładowały napięcie. – W przeciwieństwie do tego, co myśli ten homo novus, historia republiki nie zaczęła się i nie skończy na jego konsulacie! – Te słowa znowu skwitowano śmiechami, a nawet wiwatami. Katylina uśmiechnął się gorzko. – To nie ja staram się przeciwstawiać woli ludu, Cyceronie, ale ty! – Tu krzyki i gwizdy podniosły się z przeciwnej strony sali. – Tak, któż bowiem inny, jeśli nie Cycero, z taką determinacją walczy o odłożenie wyborów? I dlaczego? Ponieważ drży o własne życie? Absurd! Gdyby ktokolwiek miał powód, by chcieć zabić naszego konsula, po cóż miałby czekać aż do dnia wyborów? – Aby zasiać chaos! – odparł Cycero. – Chcesz odstraszyć porządnych wyborców od urn, aby twoi poplecznicy mogli przeważyć szalę! – Absurd, powiadam! Prawdziwa manipulacja odbywa się tu, pod naszymi nosami i za poduszczeniem konsula, ponieważ skoro data wyborów jest niepewna, nie mogą brać w nich udziału ci, którzy zjechali tu z daleka, a nie stać ich na długi pobyt w mieście! Te wybory już raz odłożono. To chyba wystarczy! – Wybory odwołano z powodu auspicjów – odparł Cycero. – Ziemia się zatrzęsła, błyskawice przeorały niebo... Przerwały mu okrzyki i śmiechy sceptyków, których z kolei zakrzyczeli pobożni. – To dla ciebie typowe, Cyceronie! Zmieniasz temat w nadziei, że odwrócisz naszą uwagę od prawdziwego problemu. Pierwsze odwołanie mamy za sobą. Teraz wróżby są pomyślne. Nie masz już religijnych powodów do przedłużania sprawy w nieskończoność! Nawet senatorowie, którzy do tej pory zachowywali milczenie, na te słowa pokiwali poważnie głowami i potakiwali. – Odejdź, Cyceronie, dość już się nadebatowałeś! – krzyknął jeden ze starszych senatorów. Jego okrzyk podjęło wielu innych. Cycero cofnął się o krok i przesunął wzrokiem po rzędach, jak gdyby oceniając swe siły. Wydawał się zadowolony, ale gdy żądania zakończenia debaty stawały się coraz natarczywsze, odsunął się na bok, dając znak drugiemu konsulowi, Gajuszowi Antoniuszowi. Ten wystąpił na środek i zaczął odczytywać propozycję ponownego odłożenia wyborów i napiętnowania Katyliny za „burzenie porządku publicznego”. Ci, którzy opowiadali się za tą propozycją, mieli zająć miejsca po lewej stronie sali, przeciwni jej zaś zebrać się po prawej, gdzie już siedział Katylina ze swymi zwolennikami. W tym momencie Rufus odszedł od nas, by zasiąść wśród senatorów przeciwnych projektowi. Zauważyłem, że i Marek Mummiusz należał do tej samej frakcji, podobnie jak Krassus i Cezar. Kiedy już wszyscy się usadowili na nowych miejscach, nawet bez dokładnego rachunku widać było, że Cycero przegrał i wybory się odbędą. Gajusz Antoniusz odczytał wynik głosowania i zakończył posiedzenie. Izbę wypełnił szmer rozmów, ponad który wzniósł się głos Cycerona: – Nazajutrz przekonamy się, przez czyje usta przemawiała mądrość! Niebezpieczne dni widzę przed republiką! – Ależ masz dobry wzrok, Cyceronie! Widzisz o wiele więcej niż wszyscy pozostali! – krzyknął Katylina. Wielu z krążących teraz po sali senatorów zatrzymało się, by słuchać. Być może nie mieli jeszcze dosyć tego sporu, ale ja miałem. Dałem znak synom, by szli za mną. Czas zniknąć z sali, zanim ktoś nas przyłapie w gmachu senatu bez Rufusa. Wymknęliśmy się tą samą drogą, którą weszliśmy. Za nami rozległ się gromki głos Katyliny: – A wiesz, Cyceronie, co ja widzę? Czy wiesz, co staje przed moimi oczyma, kiedy przyglądam się tej republice? Widzę dwa ciała... Stanąłem w pół kroku, nagle czujny, odwróciłem się, by słuchać. Meto był zdziwiony, ale po oczach Ekona poznałem, że i on usłyszał te słowa. Głos Katyliny rozbrzmiewał dziwnym echem, jakby słyszany we śnie. – ...dwa ciała, jedno wychudłe i zmarniałe, ale z nabrzmiałą, wielką głową, drugie bez głowy, ale duże i silne. Inwalida z wielką głową prowadzi duże, bezgłowe ciało na łańcuchu jak zwierzę. Zapytaj siebie, co byłoby strasznego w tym, gdybym ja sam został głową ciała, które jej potrzebuje? Wszystko wyglądałoby całkiem inaczej! Znaczenie zagadki w tym kontekście było oczywiste. Aż się zachłysnąłem, słysząc tak zuchwałą wypowiedź Katyliny. Dopiąwszy swego w kwestii wyborów, teraz odważył się prowokować nie tylko Cycerona, ale sam senat, i to w jego własnej siedzibie. Cóż bowiem mogło się kryć pod postacią słabego ciała z wielką głową, jak nie senat właśnie? A czymże było silne, bezgłowe ciało, jeśli nie pozbawionymi przywódcy masami, których głową chciał zostać Katylina i których niezadowolenie chciał zaprząc do własnego rydwanu? Eko także dobrze go zrozumiał. – Ten człowiek musi by szalony – powiedział. – Albo pewien sukcesu – poprawiłem go. – Albo jedno i drugie – dodał Meto. ROZDZIAŁ XXI Po zakończeniu posiedzenia senatu było niemal niemożliwe przejść przez plac przed budynkiem, kiedy orszaki poszczególnych senatorów przegrupowywały się, gotowe ruszyć za swymi przywódcami. Nie miałem ochoty przeciskać się przez ten tłum i zamiast wracać przez Forum, zapuściliśmy się w labirynt otaczających je od północy wąskich uliczek i wkrótce dotarliśmy do miejsca, gdzie pozostawiliśmy nasze kobiety. Nie musiałem usprawiedliwiać naszej długiej nieobecności, gdyż Bethesda sama dopiero co wróciła z zakupów na rozmaitych targowiskach przylegających do Forum. Dianie kupiła glinianą lalkę z oczami z zielonego szkła, dla Menenii miała niebiesko-żółty szal, a dla siebie wybrała mały grzebień z kości słoniowej. Jęknąłem w duchu na te drobne ekstrawagancje, myśląc o całym sianie zmarnowanym przez rdzę i zastanawiając się, jak utrzymam gospodarstwo przez zimę. Jak jednak mógłbym odmówić Bethesdzie przyjemności zakupów w mieście, skoro tak długo nie miała po temu sposobności? Lektyki zawiozły nas z powrotem do domu na Eskwilinie, gdzie Eko odprawił tragarzy. Kolację tego wieczoru podano w tradycyjny sposób, danie po daniu; zjedliśmy ją w jadalni przylegającej do ogrodu tylko we własnym gronie. Kobiety miały na sobie stole, a my pozostaliśmy w togach. Metonowi przypadło honorowe miejsce. Nigdy jeszcze nie kładł się na sofie do posiłku w oficjalnym ubiorze, ale dał sobie radę bez większych problemów i nie uronił ani kropli wina na swą togę. Rozmowa obracała się wokół spraw domowych: planów Ekona i Menenii co do odnowienia domu, problemów w gospodarstwie, stosunków Ekona z teściami. Rozmawialiśmy trochę o dzisiejszej wróżbie i wszyscy byliśmy zgodni, że była czymś nadzwyczajnym – wszyscy oprócz Bethesdy, dla której rzymskie wierzenia były zbyt prostackie jak na jej egipską wrażliwość. Nie krytykowała jednak ceremonii; jej jedynym komentarzem na temat pojawienia się w Auguraculum orła było pytanie, czy orzeł miał jakieś ludzkie cechy. Menenia skryła uśmiech za papirusowym wachlarzem. Nikt nie napomknął o Cyceronie, Katylinie, o wyborach i ciałach bez głów, z czego się wielce cieszyłem. Reszta domowników udała się na spoczynek, ale ja byłem niespokojny i nie chciało mi się spać, poszedłem więc do ogrodu. Żółty dach został już zdjęty i przestrzeń wypełniał księżycowy blask. Słuchałem cichego plusku fontanny i wpatrywałem się w drgające odbicia księżyca i gwiazd w czarnej powierzchni wody. Poświata zamieniła bruk dziedzińca w migotliwe srebro, a kwiaty wydawały się pokryte miękką warstwą szarawego popiołu. Ileż to razy znajdowałem nocami w tym ogrodzie spokój i ucieczkę od miejskich trosk! Czułem się tu równie oddalony od tumultu Forum jak w swoim etruskim gospodarstwie, a w pewnym sensie nawet bezpieczniejszy i bardziej odizolowany. Usiadłem na kamiennej ławie przy fontannie i oparłem się plecami o filar, patrząc w niebo. Po chwili od portyku usłyszałem kroki bosych stóp, tak mi znajome, że nie musiałem nawet patrzeć, kto nadchodzi. – Meto. – Tato. Podszedł do mnie; zdjął już, oczywiście, togę i miał teraz na sobie tylko przepaskę biodrową. Skinąłem, by usiadł przy mnie, ale on wybrał ławkę oddaloną o kilka stóp i siadł naprzeciw mnie. – Nie możesz spać, Metonie? Może jest ci za gorąco? – Nie, tato, nie jest mi gorąco. Padające z ukosa światło skrywało jego oczy w cieniu, a nos i policzki wyglądały w nim jak wykute w marmurze. – Pewnie wciąż jesteś zbyt podekscytowany dzisiejszym dniem. Milczał przez chwilę, po czym powiedział: – Tato, jestem teraz mężczyzną. – Wiem, Metonie. – Nie jestem już chłopcem. – Wiem. – Dlaczego więc wciąż traktujesz mnie jak chłopca? – Ponieważ... Co masz na myśli? – Ukrywasz coś przede mną. Rozmawiasz za moimi plecami. Ekonowi mówisz wszystko i wszystkim się dzielicie. – Dlatego, że Eko jest... – Dlatego, że Eko jest mężczyzną, a ja chłopcem, tak? – Nie, Metonie, nie dlatego. – Więc dlatego, że Eko urodził się wolny, a ja nie. – Nie, też nie dlatego – odparłem ze znużeniem. – Ale ja jestem mężczyzną, tato. Tak mówi prawo i tak mówią bogowie. Dlaczego w to nie wierzysz? Spojrzałem na jego gładkie policzki, białe w tej poświacie jak płatki róży, dziś po raz pierwszy dotknięte brzytwą, na jego smukłe ramiona i wąską pierś, gładką i bezwłosą jak u dziewczyny. Ale te ramiona nie były już tak smukłe, jak mi się wydawało; rok pracy na wsi sprawił, że wyglądały już bardziej muskularnie. Także klatka piersiowa nie była już płaska i wąska jak u dziecka: poszerzyła się i nabrała kształtu. Promienie księżyca wyraźnie odcinały zarys jej mięśni i podkreślały falistą muskulaturę brzucha. Nogi miał długie w proporcji do reszty ciała, ale i one nie były już chude; łydki i uda stwardniały i wypełniły się. Kiedy to się stało? Zupełnie jakbym patrzył na nieznajomego albo jakby księżyc przeobraził go na moich oczach. – Traktujesz mnie jak dziecko, tato. Wiesz, że to prawda. Cała ta sprawa z odmawianiem mi pójścia do senatu... – To nie miało nic wspólnego z tobą, Metonie. To moja własna awersja. – A te zwłoki, które znaleźliśmy w stajni? Potraktowałeś mnie tak samo jak Dianę. – Nieprawda. Ją odesłałem do domu, a tobie pokazałem, czego się można dowiedzieć z oględzin ciała. Chociaż, jak sobie przypominam, widok niemal cię zemdlił. – Ale patrzyłem! I nie mówię o wspólnych oględzinach. Mówię o tym, co działo się potem, kiedy zacząłeś nad tym rozmyślać. Nigdy mi się nie zwierzyłeś. Posłałeś za to aż do Rzymu po Ekona, by z nim się podzielić swymi myślami. – Nie posłałem po Ekona. – On twierdzi inaczej. – Ach, więc rozmawialiście o tym za moimi plecami. – Nie mamy przed sobą tajemnic, jak przystoi braciom. I chciałbym, abyś i ty ich nie miał przede mną. Ponieważ jestem już mężczyzną. Ponieważ mnie potrzebujesz, abym pomagał chronić ciebie, matkę i Dianę... – Chronić mnie? Obraz małego chłopca, którego spotkałem w Bajach, broniącego mnie przed jakimś barczystym zabójcą był tak absurdalny, że aż potrząsnąłem głową. To ja miałem chronić jego, tak jak zawsze do tej pory. Oczywiście nie był już mały. Ale ja wciąż byłem od niego silniejszy, tak mi się w każdym razie wydawało, choć zapewne jest ode mnie szybszy i wytrzymalszy. – Zmieniłeś się, Metonie, to prawda. Twoje ciało nie jest już dziecięce, ale pod innymi względami... – Pod innymi względami wciąż jestem dzieckiem, to chcesz powiedzieć? Wiem, że tak uważasz, ale gdzie masz na to dowody? – Te słowa dziwnie zabrzmiały w moich uszach. Skąd on je wziął? – To po prostu nieprawda, tato. Ty nie wiesz, o czym ja myślę, kiedy jestem sam. I mnie niepokoją znalezione u nas zwłoki, wizyta Katyliny i te straszne rzeczy, które dzieją się w Rzymie. Widziałem, jak dziś rozmawiałeś z Markiem Celiuszem, i widziałem wyraz twojej twarzy. O czym mówiliście? Czego on chciał? Dlaczego mi nie powiesz, żebym mógł pomóc? Ekonowi powiesz, prawda? – Ach, Metonie, jak mam cię prosić o pomoc, skoro sam nie wiem, co należy zrobić? – O to mi właśnie chodzi, tato. Może to ja coś wymyślę? Podniósł twarz, która teraz cała znalazła się w księżycowym blasku. W tej chwili przestał wyglądać jak odmieniony. Znów był dzieckiem, nieproporcjonalnie zbudowanym, niepewnym, zapalonym, niewinnym i chcącym się przypodobać. Z trudem powstrzymałem się przed poczochraniem go po głowie. Jak mogę go traktować jak kogoś, kim nie jest? – Tato, proszę, byś mnie szanował. Jakiekolwiek nam grozi niebezpieczeństwo, chcę je znać. Chcę zrobić, co do mnie należy. Chcę mieć swój udział. Mam prawo tego oczekiwać, skoro teraz jestem mężczyzną. Nie możesz tego zrozumieć? – Rozumiem, Metonie. – I będziesz na przyszłość traktował mnie inaczej? Wziąłem głęboki oddech. – Postaram się. – Dobrze. Wobec tego możemy zacząć od tego, że udamy się jutro na wybory. – Och, Meto... – jęknąłem. – Tato, jak mam się wszystkiego nauczyć, jeśli nie mogę tego ujrzeć na własne oczy? To dlatego dzisiejszy dzień był tak nadzwyczajny. Być w senacie, słyszeć, jak przemawia... nigdy tego nie zapomnę! – Słyszeć Cycerona? – Nie, Katylinę! To znaczyło dla mnie więcej niż ceremonia na Auguraculum. Muszę się przekonać, co zdarzy się jutro! – Spuścił oczy. – Mógłbym tam pójść sam... – Nigdy! Bandy, noże, zamieszki... – Więc pójdziemy razem? Zmarszczyłem brwi. – Prześpię się nad tym pytaniem – powiedziałem. – Tato... – Och, dobrze... – westchnąłem. – Skoro upierasz się, by oglądać Rzym od najgorszej strony... – Dzięki, tato! Ścisnął mi ręce i poszedł do łóżka. W chwilę potem zrobiłem to samo, skoro, jak się okazało, nie będę mógł jutro dłużej pospać. Kiedy byłem chłopcem, cała północno-zachodnia część miasta poza murem Serwiańskim, zwana Polem Marsowym, była jeszcze w większej części niezabudowana. Na pustej równinie trenowali woźnice wyścigowych rydwanów, a oddziały wojska ćwiczyły musztrę i manewry, mając do dyspozycji tyle miejsca, że nie musieli łykać wzbijanego przez siebie kurzu. Na końcu Pola, nad łukiem Tybru, znajdują się gorące źródła lecznicze Tarentum, gdzie mój ojciec chadzał, by ulżyć swym bolącym stawom. Pamiętam marsze przez połacie lasu, gdzie na skraju drogi pasły się kozy i prawie nie było widać domów, zupełnie jakbyśmy byli na wsi. A może to tylko w moich chłopięcych oczach te przestrzenie wydawały się tak rozległe? Oczywiście południowa, najbliższa muru część Pola Marsowego od dawna była zabudowana. Od wielu już lat poranne cienie Kapitolu padają na magazyny i nabrzeża portowe, rojne rynki warzywne Forum Holitorium, zatłoczone kamienice i otoczony wieńcem sklepów, łaźni i tawern Circus Flaminius, wciąż jeszcze największą budowlę na zewnątrz muru Serwiańskiego. W ciągu mojego życia prawie całe Pole Marsowe zostało zabudowane. Nad rzeką wyrosły nowe magazyny i nabrzeża, nowe, wyższe kamienice wcisnęły się między stare, nieliczne kępy leśne zostały wycięte, położono nowe drogi. Rydwany i armia musiały przysunąć się bliżej do siebie i teraz tumany kurzu wzbijane przez jednych i drugich mieszają się z sobą. Droga do Tarentum nie przypomina już wycieczki na wieś, ale wygląda niemal jak miejska ulica. Krążą nawet plotki, że Pompejusz, zakupiwszy sporą połać publicznego gruntu w sercu Pola Marsowego, planuje budowę wielkiego teatru z marmuru i stiuku. Wzbudziło to wielkie kontrowersje, ponieważ jeśli ten plan zostałby zrealizowany, byłby to pierwszy stały teatr w Rzymie, gdzie do tej pory prowizoryczne sceny ustawiane w czasie festynów zawsze były uważane za właściwsze niż przypominające świątynie teatry uwielbiających dramaty Greków. Z powodu swego położenia poza murami, jak też względnej płaskości terenu (w porównaniu z siedmioma wzgórzami i licznymi dolinami miasta), Pole Marsowe zawsze było miejscem zebrań zbyt wielkich (i często zbyt niesfornych), by je urządzać na Forum Romanum. Od założenia republiki tam właśnie Rzymianie zbierali się na głosowania. Następnego ranka bardzo wcześnie wyruszyliśmy z Metonem na Pole Marsowe. Zdecydowałem się zabrać z sobą Belbona; jeżeli Cycero nie mylił się w swych przewidywaniach co do zamieszek, chciałem mieć u boku eskortę. Zjedliśmy pospieszne, choć wykwintne śniadanie złożone z resztek wczorajszej uczty i zabraliśmy zawiniątko z jedzeniem i bukłak rozcieńczonego wina. Na niebie wstawał blady świt, kiedy szliśmy przez Suburę w kierunku bramy Źródlanej. Na ulicach pojawiły się już grupki mężczyzn zdążających w tę samą stronę. Przechodziliśmy akurat pod bramą, kiedy rozległy się trąby wzywające obywateli na zgromadzenie. Tuż przy via Flaminia, pomiędzy ściśle zabudowanym obszarem przy murze a bardziej otwartymi przestrzeniami na północy, znajduje się Villa Publica. Otaczające ją mury, jak i sama budowla są bardzo stare. Oprócz sal, gdzie prowadzone są rejestry uprawnionych wyborców, znajdują się tam pomieszczenia dla posłów obcych państw i dla rzymskich wodzów, którzy muszą się tam zatrzymywać, zanim odbędą triumfalny wjazd do miasta. Villa Publica jest dla Rzymu tym, czym westybul dla domu. Jest to także miejsce, gdzie kandydaci oczekują na wyniki wyborów. Do Villa Publica przylega inny, również otoczony murem teren, zwany bezpretensjonalnie Saepta, Owczą Zagrodą. W dniu wyborów rozciąga się tam sznury, by podzielić teren na korytarze. Wyborcy udający się oddać swe głosy, kierowani są w odpowiednie przegrody, jak pędzone owce. Nie trzeba wielkiego dowcipu, by snuć na ten temat dalsze metafory. W promieniach wschodzącego słońca obywatele schodzili się na puste pola przed Villa Publica. Rzymscy wyborcy dzieleni są na różne klasy w zależności od stanu majątkowego, a w ramach swoich klas przypisywani do jednostek wyborczych zwanych centuriami. Odpowiedzialni za poszczególne centurie organizatorzy, gorączkowo uwijali się, by zebrać ich członków w jednym miejscu. Wiele z nich miało ustalone miejsca zbiórki, ale w tak gęstym tłumie zawsze powstaje nieliche zamieszanie. Potęgowała je dodatkowo pogoda. Od kilku dni nie spadła ani kropla deszczu i w powietrzu pełno było kurzu. Ranek był już bardzo ciepły i dzień zapowiadał się upalny. Wszystko to przypominało wielkie pastwisko w gorące lato. Nie trzeba było się długo rozglądać, by dostrzec oznaki jawnego przekupstwa. Wyróżniłem w tłumie kilku podejrzanych typów i obserwowałem, jak kręcą się wśród przywódców centurii, uśmiechając się, ściskając dłonie i wręczając małe wypchane mieszki, w których mogły być tylko monety. W niektórych rozpoznałem siepaczy Krassusa, a przynajmniej jednego widziałem wcześniej w orszaku Cezara, ale byli jeszcze inni, o których powiązaniach nie mógłbym nic powiedzieć. Tu i ówdzie widziało się odosobnione akty przemocy, ale nie było ogólnych zamieszek. Dostrzegłem, jak banda młodych zbirów bije i przegania jakiegoś rolnika z synami. Obserwowaliśmy zażartą walkę na pięści dwóch czerwonolicych i siwowłosych optymatów (jeden popierał Murenę, drugi Silanusa; któż poza optymatami mógłby ich od siebie odróżnić?). Towarzyszący im niewolnicy stali bezradnie i patrzyli na zajście z mieszanymi uczuciami: zbulwersowani, zaniepokojeni i rozbawieni. Natrafiliśmy na skutki pojedynku na noże: obu przeciwników, krwawiących i jęczących, wynosili z tłumu ich przyjaciele. W sumie zgromadzenie było spokojniejsze, niż oczekiwałem. Oczywiście wymieniłem tylko incydenty, których sami byliśmy świadkami; w kłębiącej się wielkiej masie ludzkiej musiało ich być dużo więcej. Dobiegła nas narastająca fala okrzyków; odwróciłem się i ujrzałem, że właśnie nadeszli obaj konsulowie. Cycero szedł w otoczeniu swej zbrojnej eskorty i miał rozchyloną togę, by ukazać lśniący napierśnik, ostatni raz przypominając wyborcom o rzekomej zdradzie Katyliny. Zniknęli za bramą Villa Publica, po czym wkrótce ukazali się na podium na murze. Antoniusz oznajmił wszem i wobec, że augurowie właśnie odczytali auspicje, uznając je za dobre. Bez trzęsienia ziemi i przy czystym błękicie nieba trudno byłoby o złe, pomyślałem, zwłaszcza że poprzedniego dnia senat jasno określił swe życzenia w tej mierze. Wybory mogły się odbyć. Wkrótce potem pojawili się kandydaci, przybywający w towarzystwie licznej świty swych zwolenników, którzy przepychając się przez tłum, torowali im drogę. Każdy kolejno ukazywał się na podium i znikał w Villa Publica. Murena i Silanus, dwaj faworyci optymatów, wystąpili jeden po drugim, wzbudzając erupcję wymieszanych z sobą wiwatów i gwizdów. Kiedy opuścili podium, dwaj siwowłosi pięściarze, którzy na ten czas zawarli rozejm, wrócili do wymiany wyzwisk i ciosów. Przez podium przewinęła się jeszcze pewna liczba kandydatów, z których żaden nie zasłużył na więcej niż drobne objawy aplauzu bądź protestu. W końcu przybył Katylina. Jego nadejście usłyszeliśmy dużo wcześniej, niż je ujrzeliśmy. Najpierw dobiegł nas narastający szum głosów, jakby od samej bramy Źródlanej, przybierając na sile w miarę zbliżania się do Villa Publica. Dźwięk był jak ściana, namacalny i nie do przebicia, sprawiając wrażenie, że jest zdolny skruszyć i pochłonąć każdego, kto stanie mu na drodze. Z czego się składał, nie mogłem rozeznać: mieszanina gwizdów, syków, wycia, oklasków, wiwatów, szyderstw, przekleństw i błogosławieństw scaliła się w jeden ryk. Niełatwo było też rozpoznać reakcję tłumu po gestach. Kiedy orszak kandydata zbliżył się, ludzie otwierali usta do krzyku, ale czy wiwatowali, czy go przeklinali? Wyciągali w górę ręce, lecz czy zaciśnięte pięści świadczyły o poparciu, czy nienawiści? W tłumie dostrzegłem przelotnie twarz Katyliny; po uśmiechu, jaki nie schodził z jego ust, można by sądzić, że słyszy wyłącznie wiwaty, a każda uniesiona pięść jest do jego dyspozycji. Kiedy stanął na podium, ryk stał się ogłuszający. Tłum zaczął skandować jego imię. Wokół mnie młodzi ludzie skakali i wymachiwali rękami. Zdawało się, że wszyscy bez wyjątku go uwielbiają, a wszelkie przekleństwa i gwizdy skierowane były tylko do jego przeciwników. Cycero tymczasem wycofał się w najdalszy róg podium i odwrócił twarz. Po chwili Katylina zszedł do Villa Publica i rozpoczęło się głosowanie. Nobilowie i ekwici, którzy mieli prawo oddawać głosy pierwsi, już zbierali się pod Owczą Zagrodą. U wejścia każdemu wyborcy wręczano tabliczkę i rylec, by mógł napisać imię swego kandydata. Na końcu każdego wyznaczonego linami przejścia odbierano je z powrotem i tabliczki wrzucano do urn, by po zakończeniu głosowania przez każdą centurię policzyć głosy; ostateczny wybór całej centurii liczył się za jeden głos dla wybranego kandydata. W sumie jest niecałe dwieście centurii, z których dwie najbogatsze klasy zajmują ponad sto. Klasy o niższym cenzusie majątkowym mają o wiele więcej indywidualnych wyborców, ale kontrolują o wiele mniej centurii. Najubożsi Rzymianie, których w republice jest prawdopodobnie zdecydowanie najwięcej, zgrupowani są w zaledwie pięciu centuriach. Często bywa tak, że zanim zostaną dopuszczeni do urn, wynik wyborów jest już przesądzony i ich głosy, jako niepotrzebne, nie są już przyjmowane. Dlatego też nic dziwnego, że zjawiają się na wyborach raczej dla widowiska niż dla samego głosowania, o ile w ogóle chce im się przyjść. Znaleźliśmy zacienione miejsce i usiedliśmy pod zachodnim murem Villa Publica, gdzie wyjaśniałem wszystkie te sprawy Metonowi. Belbo, drapiąc się w swoją słomianą czuprynę, zapytał mnie, do której klasy należę. Popatrzyłem z ukosa na jego krowią twarz, ale Meto podchwycił pytanie. – Właśnie, tato, do której? Nie powiedziałeś mi tego jeszcze. – Dlatego, że od dawna nie brałem udziału w wyborach. – Ale musisz to wiedzieć. – W tym roku zmieniliśmy klasę, dzięki spadkowi po Lucjuszu Klaudiuszu. Przedtem należeliśmy do klasy piątej, czyli tuż powyżej ubogich, a teraz jesteśmy członkami trzeciej, czyli tuż poniżej bogatych. Trzecia klasa obejmuje rodziny, które mają jedną posiadłość i dom w mieście. – A w której centurii głosujemy? – Gdybyśmy – podkreśliłem to słowo – gdybyśmy głosowali, musielibyśmy dołączyć do drugiej centurii trzeciej klasy. – I ja też mógłbym głosować? Skrzywiłem się. – Mógłbyś, gdyby... – Chcę to zobaczyć. – Co mianowicie? – Drugą centurię trzeciej klasy. Innych wyborców z naszej centurii. – Ale dlaczego? – Tato! – Wystarczyło, że powiedział to z tą szczególną intonacją, bym sobie przypomniał naszą nocną rozmowę. – No, dobrze. Ale nie ma pośpiechu. Nie ma jeszcze południa i dwie pierwsze klasy nie zakończyły jeszcze głosowania. Po nich idą do urn ekwici, którzy mają własną klasę z osiemnastoma centuriami, a dopiero potem trzecia klasa. Przekąsimy coś i napijemy się wina, a potem dołączymy do naszej grupy. Do tego czasu tłum się trochę rozproszy. Ludzie zaczną się rozchodzić, znużeni upałem, kurzem i wyczekiwaniem. Nie miałem racji; kiedy ruszyliśmy w stronę Zagrody, tłum nawet zgęstniał. W atmosferze nie czuło się znudzenia, przeciwnie, powietrze było naładowane podnieceniem, niczym powiew wiatru przed burzą. Ludzie kręcili się w miejscu, a w ich głosach słyszało się napięcie oczekiwania. W końcu wywołano trzecią klasę. Duża grupa ludzi, ubranych lepiej od większości, ale bez patrycjuszowskiej elegancji ani ostentacji kupców i właścicieli majątków z klasy ekwitów, zebrała się u wejścia do Owczej Zagrody. Pierwsza centuria skierowała się do pierwszego przejścia, druga do drugiego i tak dalej. – Nasza centuria to chyba tamta, prawda? – wskazał palcem Meto. – Tak... – Chodźmy, ojcze, chcę ich zobaczyć! Wmieszaliśmy się w tłum z wolna posuwający się ku Owczej Zagrodzie. – Ale tam nie ma wiele do oglądania, Metonie... – Niewolnikom nie wolno wchodzić! Tylko obywatele! – zatrzymał nas urzędnik u wejścia. Patrzył na Belbona, który kiwnął głową i wycofał się. – Nie ma potrzeby go odsyłać – zaprotestowałem. – My tylko... – Na Katylinę! – szepnął mi do ucha czyjś głos. Jednocześnie do ręki wciśnięto mi świeżo wybitą monetę. Odwróciłem się i ujrzałem twarz jednego z wypatrzonych wcześniej agitatorów, sługi Krassusa. On mnie również poznał. – Poszukiwacz! Myślałem, że na dobre wyjechałeś z Rzymu. – Bo wyjechałem. – I myślałem, że ty nigdy nie głosujesz. – Bo nie głosuję. – Wobec tego... – mruknął i wyrwał mi dopiero co wręczoną monetę. Wbrew własnej woli zacząłem się przesuwać naprzód wraz z innymi, popychany przez tłum, kierując się do drugiej z kolei przegrody. Meto szedł przede mną, wpatrując się w trzymaną w dwóch palcach błyszczącą monetę. – Metonie, musimy... – Ale, tato, już prawie jesteśmy na miejscu! Zanim się zorientowałem, stanęliśmy u wejścia do naszego korytarza, a znudzony urzędnik ze zwojem pergaminu w ręku przyglądał się badawczo Metonowi. – Nazwisko rodowe? – Gordianus. – Gordianus... Gordianus... Tak, mam. Niewielu was... A ty którym z nich jesteś? Wyglądasz mi na zbyt młodego, by głosować. – Mam szesnaście lat! – zaprotestował Meto. – Od wczoraj. – No tak, zgadza się – mruknął urzędnik, mrużąc oczy nad trzymaną w ręku listą. A ty jesteś Gordianus pater? – zwrócił się do mnie. – Tak, ale... – Oto twoja tabliczka i rylec. Następny! I tak, niczym owca, znalazłem się w drodze do urny wyborczej, nieustannie popychany przez drepczący powoli, ale uparcie tłum. Meto skrobał coś na swojej tabliczce. Posuwaliśmy się naprzód. Inny urzędnik na końcu korytarza odebrał od nas rylce i przyglądał się, jak wrzucamy tabliczki do urny. Kiedy wkładałem tam swoją, przyjrzał mi się podejrzliwie. Wyszliśmy z Owczej Zagrody. Belbo czekał na nas u wyjścia. Odetchnąłem z ulgą, gdy wtem usłyszałem za sobą okrzyk: – Hej, obywatelu! Ty z brodą! Obejrzałem się. – Tak, tak. Ty! Zobaczyłem, że wyciągnął z urny moją tabliczkę i trzymał ją w górze. – Pomyliłeś się, obywatelu! – Zaśmiał się. – Wśród kandydatów nie ma nikogo o imieniu Nemo! Wzruszyłem ramionami i odparłem: – Mimo to na niego właśnie głosuję. Meto nie chciał mi powiedzieć, na kogo głosował, tłumacząc, że wybory są tajne, ale bez trudu domyśliłem się tego, widząc jego srodze zawiedzioną minę, kiedy ogłoszono, że nasza centuria wybrała Silanusa. W taki sposób doznał pierwszego rozczarowania jako rzymski wyborca. Rozczarowanie było jeszcze bardziej gorzkie dla wielu wśród zgromadzonego pod Villa Publica tłumu, kiedy po południu oznajmiono, że głosy centurii klasy piątej i wolnych najuboższych nie są już potrzebne. Wybory wygrali Silanus i Murena. Optymaci utrzymali kontrolę nad konsulatem. Katylina po raz drugi w ciągu dwóch lat poniósł wyborczą porażkę. Wszędzie wokoło pośród ogólnego aplauzu słyszałem ciche przekleństwa, a nawet krzyki rozpaczy i nagle odczułem, że atmosfera jest napięta. Silanus i Murena wystąpili na podium wraz z Cyceronem i Antoniuszem. Zgodnie z tradycją, konsulowie elekci mieli wygłosić krótkie przemówienia do zgromadzonych, ale kiedy Murena wyszedł naprzód, jego głos utonął w nagłej wrzawie. To Katylina ukazał się w bramie Villa Publica. Gdyby sądzić po reakcji tych najbliższych niego, okazałoby się, że wychodzi jako zwycięzca, a nie dwukrotnie pokonany. Jego zwolennicy rzucili się ku niemu z wiwatami, ze łzami, wyciągając ręce, by go dotknąć, i skandując unisono jego imię. On sam zachowywał stoicki spokój, maszerując równym krokiem z zaciśniętymi ustami i patrząc wprost przed siebie. Cycero spoglądał za nim z podium także z zaciśniętymi ustami, na których jednak błąkał się słaby uśmiech. Po odejściu Katyliny Murena i Silanus mogli w końcu przemówić. Ich wypowiedzi były, jak się można było spodziewać, banalne, a kwitujące je oklaski mało entuzjastyczne. Następnie Cycero zapowiedział, że niezwłocznie rozpoczną się wybory pretorów. Byłem nawet gotów zostać i głosować na swego przyjaciela Rufusa, ale Meto nagle stracił serce do demokracji i oznajmił, że nauczył się dosyć jak na jeden dzień. Wysunęliśmy się z tłumu i ruszyliśmy z powrotem przez opustoszałe teraz uliczki Subury. W domu Bethesda zauważyła, że Meto wydaje się niezwyczajnie zamknięty w sobie i markotny. Przypisała to jednak naturalnej depresji, jaka nadchodzi na drugi dzień po tak wielkim wydarzeniu jak świętowanie osiągnięcia wieku męskiego; ja jednak wiedziałem, że rozczarowanie Metona wynika z o wiele głębszej przyczyny. ROZDZIAŁ XXII Tego wieczoru nie było wspólnej kolacji; każdy na własną rękę myszkował po kuchni, wybierając, co mu pasowało z wczorajszych dań. Upał rozleniwił wszystkich domowników, niewolnicy snuli się przy swoich zajęciach i nawet Bethesdzie było za gorąco, by ich za to besztać. Samo słońce jakby się rozleniwiło i wisiało nad horyzontem dłużej niż zwykle, zanim w końcu zaszło. Niebo zmieniło kolor na głęboki, ciemny błękit. Meto poszedł do swego pokoju, Diana przytuliła się do matki w naszej sypialni i drzemała na sofie, Eko z Menenią zniknęli w innym pokoju na tyłach domu, by oddać się temu, czym tam młodzi małżonkowie zwykli się zajmować w upalne i duszne letnie wieczory. Zostałem w ogrodzie, co świetnie odpowiadało mojemu nastrojowi. Na nieboskłonie zaczynały już się pojawiać pierwsze gwiazdy, kiedy Belbo zaanonsował przybycie gościa. – Do Ekona? – spytałem przekonany, że mój starszy syn na pewno nie życzy sobie w tej chwili żadnych odwiedzin. – Nie, on chce się widzieć z tobą, panie. Ale nie podoba mi się to. – A to dlaczego? – Za dużo ma z sobą eskorty, co najmniej tylu, ile palców u rąk, w dodatku wszyscy mają sztylety, i to w rękach, nie w pochwach. Serce zabiło mi żywiej. Cóż ja znowu, na Jowisza, takiego zrobiłem? Czemu nie zostawią mnie w spokoju? – Kim jest ten gość, Belbonie? – Nie jestem pewien, panie. Nie podał imienia, a że stał za swymi ludźmi, nie mogłem dojrzeć jego twarzy. Chociaż widziałem purpurę na jego todze. – Tak? – Ściągnąłem usta zdziwiony. – I sam jest też uzbrojony. W każdym razie nosi zbroję. Widziałem pod togą coś jakby napierśnik... – Rozumiem. Tak, Belbonie, myślę, że najlepiej będzie, jak go przyjmę. Ale poproś go, by zostawił swą eskortę na ulicy. W tym domu nie ma się czego obawiać. Belbo odszedł, a w chwilę później w ogrodzie zjawił się Marek Tulliusz Cycero. – Gordianusie! – przywitał mnie z ciepłym spojrzeniem, jakbym był jego dawno niewidzianym przyjacielem albo niezdecydowanym wyborcą. – Tak dawno się nie widzieliśmy! – Nie tak dawno. Widziałeś mnie wczoraj w drodze na Arx. – Nie liczyłbym tego, biorąc pod uwagę okoliczności, prawda? Jeśli wczoraj byłem szorstki i nieprzystępny... cóż, mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Nie mogłem potraktować cię tak, jak powinienem i jak potraktuję, kiedy to wszystko się skończy. – „To wszystko”? – Wiesz, co mam na myśli. – Wiem? – Gordianus... Trudny, jak zawsze – powiedział tonem delikatnej przygany. – Czego ode mnie chcesz, Cyceronie? – I tak bezpośredni! – Nie jestem oratorem, jak ty. Muszę powiedzieć to, co chcę powiedzieć. – Ach, Gordianusie! Jesteś pewnie wciąż zmęczony po tak długiej i ciężkiej podróży z twego pięknego gospodarstwa. Musisz się tu czuć nieswojo, z dala od pól i porykiwania wołów. Wiem, jak Forum potrafi wyczerpać człowieka... wierz mi, dobrze to wiem! Nie mówiąc już o przejściach związanych z wyborami. Ale poszły dobrze, nie sądzisz? – Dla tych, co je wygrali. – Dziś wygrał Rzym. Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, wszyscy bylibyśmy przegrani, z tobą włącznie. – Pod Villa Publica było mnóstwo obywateli, którzy myśleli zgoła inaczej. – Tak, jeszcze teraz w niektórych punktach miasta trwają zamieszki. Postąpiłeś mądrze, wycofując się wcześnie i zamykając okiennice. Poplecznicy Katyliny szukają jakiegokolwiek pretekstu, by wszcząć gwałt i rabunek. – Być może poniosło ich z powodu frustracji i utraty nadziei. – Chyba nie sympatyzujesz z tą hołotą, Gordianusie! Mądry człowiek jak ty, a teraz i zamożny? Jestem z tego bardzo dumny, wiesz, że pomogłem ci odziedziczyć to, co ci się słusznie należało. Bogowie i Lucjusz Klaudiusz zadecydowali, że powinieneś pójść wyżej w świecie, a ja z radością wypełniłem swoją część zadania. Większość ludzi otrzymuje to, na co zasługują... w ostatecznym rozrachunku. – Doprawdy? – Weźmy na przykład mego brata Kwintusa. Wybrany na pretora dziś po południu, idzie w moje ślady! – Jak poszło Rufusowi? – I on został pretorem, z czego również się cieszę. – Uśmiech Cycerona nie wydawał się zupełnie nieszczery; mógł sobie pozwolić na taką wielkoduszność. – A Gajusz Juliusz Cezar? Tym razem uśmiechu nie było. – On też wygrał. No, ale nikt nie może o nim powiedzieć, że na to nie zasłużył, choć pewnie nieprędko uda mu się wyplątać z długów. Ale przecież byłeś tam? Zdawało mi się, że cię dostrzegam w tłumie. – Odeszliśmy wcześnie. Mój syn Meto koniecznie chciał obejrzeć głosowanie. Potem jednak uznał, że dość się napatrzył. – Ach, te ojcowskie powinności... Mój synek ma dopiero dwa lata, ale już niezły z niego orator! Ma silniejsze płuca ode mnie. – Śmiem w to wątpić, Cyceronie. Ale powiedz mi, po co przybywasz? Nie zrozum mnie źle, nie pytam dlatego, że nie cieszę się z wizyty konsula, ani dlatego, że mam coś przeciwko obozowaniu jego eskorty u mych progów... jestem oczywiście zaszczycony. Ale wspomniałeś, że na ulicach grasuje motłoch. Z pewnością niebezpiecznie jest... – Nie dbam o niebezpieczeństwo – przerwał mi. – Powinieneś już to wiedzieć, Gordianusie. Czyż nie zadarłem z Sullą na samym początku mojej kariery? Byłeś przy tym, widziałeś, jak stawiłem czoło jego tyranii. Czy sądzisz, że pozwoliłbym niezorganizowanej hołocie przeszkodzić mi w wykonywaniu obowiązków konsula? Nigdy! – A jednak czegoś musisz się obawiać, skoro nosisz zbroję i otaczasz się tyloma strażnikami, dokądkolwiek się udajesz. – Zbroja uwalnia człowieka od strachu. A moja eskorta? To sami porządni młodzieńcy z klasy ekwitów. Podążają za mną, ponieważ kochają mnie, tak jak kochają Rzym. Tak, niebezpieczeństwo z pewnością istnieje. Zawsze czyha na mężczyznę, który odważnie staje po stronie sprawiedliwości, sam o tym wiesz. Ale prawdziwy Rzymianin wytycza sobie drogę i nie pozwala się z niej zwieść ani hołocie z kijami i kamieniami, ani spiskowcom z pochodniami i sztyletami. – Niemniej sądziłem, że uważasz za stosowne unikać otwartego widywania się ze mną. Tak twierdził Marek Celiusz. Czy mam uważać twoją wizytę za znak, że nasza rzekoma nieprzyjaźń się skończyła? – Niezupełnie. – Ale kryzys, jeżeli kiedykolwiek występował, już minął? – Nie, dopóki pewne osoby wciąż zagrażają republice... – Ale Katylina jest skończony. Znowu go pokonałeś. Nie będzie mógł po raz trzeci ubiegać się o konsulat, jest na to zbyt zadłużony. Jego sprzymierzeńcy teraz go opuszczą, podobnie jak przyjaciele z pieniędzmi. Dwie porażki pod rząd oznaczają, że nie zostało mu już wiele monet do wciskania w spocone dłonie wyborców. Katylina jest skończony. – Mylisz się, Gordianusie. Wróg Rzymu nie jest skończony. Jeszcze nie. – W oczach Cycerona zalśnił drapieżny wyraz. – Co jest w lesie niebezpieczniejsze od dzika? – Proszę cię, tylko bez zagadek. – Zraniony dzik. Katylina odniósł dziś ranę, ale daleko mu do słabości. Jego środki są większe, niż myślisz. Jego sprzymierzeńcy, jak ich nazywasz, są niebezpieczniejsi, niż ci wiadomo. Masz rację, po dzisiejszym dniu będzie odcięty od bardziej legalnych źródeł finansów, ale teraz żelazo liczy się bardziej od srebra! – Cyceronie, nie proś mnie o następne przysługi – powiedziałem ze znużeniem. – Dlaczego? Czyż nie kochasz gospodarstwa, które dla ciebie wywalczyłem? – Wdzięczność ma swoje granice. – Nie mówię o wdzięczności, Gordianusie. Nie odwołuję się do twojego poczucia obowiązku wobec mnie, ale wobec samego siebie. Jeśli Katylina nie zostanie powstrzymany, to właśnie tacy posiadacze ziemscy jak ty ucierpią najbardziej. – Cyceronie... – Potrząsnąłem głową i uniosłem dłoń. – I kochasz swą rodzinę, prawda? Pomyśl o niej, o jej przyszłości! – O tym właśnie myślę! – krzyknąłem, ale opanowałem się i zniżyłem głos. – Mam dość wystawiania ich na niebezpieczeństwo. I mam serdecznie dość gróźb i prób zastraszenia. – Groźba płynie od Katyliny. – Czyżby? Cycero zmarszczył brwi, pojąwszy w końcu, że podczas gdy on posługiwał się niejasnymi ogólnikami, ja miałem na myśli coś całkiem konkretnego. – O czym ty mówisz? – spytał. – Mówię o bezgłowym trupie, który znalazł się w mojej stajni, kiedy nie dość szybko zgodziłem się na żądania Marka Celiusza. – Ach tak, bezgłowy trup... Celiusz mówił mi, że wspomniałeś wczoraj o czymś podobnym, ale nie ma pojęcia, o co ci chodzi. Ja zresztą też. To musi być sprawka Katyliny... – Ale jeśli Katylina jest za to odpowiedzialny, Celiusz zaś udaje jego agenta, to czemu nie ma o tym pojęcia? – Ponieważ, jak sądzę... – Cycero urwał i znów zmarszczył brwi. – A czy jest możliwe, że Celiusz wie o rzeczach, o których ci nie mówi? Wobec tego jak możesz mu ufać? A skoro ty nie możesz mu ufać, to tym bardziej ja nie mogę! Cycero długo myślał, zanim odpowiedział. – Gordianusie, rozumiem twój niepokój w tej sprawie... – A może to Katylina nie ufa Celiuszowi. Czy może w tym tkwi sedno? Czy możliwe jest, że udawana lojalność Celiusza nie zwiodła Katyliny, który wie, że jest on twoim szpiegiem? To by znaczyło, że Katylina wie, iż ja również jestem twoim szpiegiem. To zaś grozi mojej rodzinie jeszcze większym niebezpieczeństwem. – Nie ulega wątpliwości, Gordianusie, że to głębokie wody. Ale nie da się utrzymać na powierzchni, jeśli nie będzie się wierzgać nogami. Nie rób nic, a pójdziesz na dno. Państwo jest nawą, a ja nią steruję, bo powierzono mi to zadanie. Katylina podpali ją, jeśli go nie powstrzymamy, skazując nas wszystkich na śmierć. Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, by utrzymać ją na powierzchni. Potrzebuję jednak twojej pomocy. Podaję ci rękę, by cię wciągnąć na pokład, ale ty musisz wyciągnąć do mnie swoją. – Cóż za piękna metafora. Jaka płynna wymowa... – Gordianusie, wystawiasz na próbę moją cierpliwość. Udało mi się go wreszcie zdenerwować. Mogłem szydzić z jego odwagi i kpić z jego pompatycznego zachowania, ale nie mógł znieść drwin ze swego kunsztu oratorskiego. – Bez względu na to, co myślisz i czujesz, musisz nadal robić to, o co cię proszę! – napierał Cycero. – Katylina to zbyt duże dla mnie niebezpieczeństwo, bym pogodził się z twoją apatią. – Czy on naprawdę jest taki jadowity? Obserwując go pod mym dachem, prędzej bym go określił jako romantyka niż wywrotowca. – Gordianusie, nie możesz być aż tak naiwny! – Nagle uśmiech wrócił mu na usta. – Ach, zaczynam się domyślać, w czym problem. Ty lubisz Katylinę! Ależ tak, wszyscy kiedyś go lubiliśmy. Każdy z nas... i zawsze w końcu tego żałowaliśmy. Zapytaj cienia jego zamordowanego szwagra albo cienia jego zamordowanego syna, albo zrozpaczone rodziny młodych mężczyzn i kobiet, których zdeprawował! Zanim zniszczy swoje ofiary, Katylina musi zawsze sprawić, by go polubiły. Och, Gordianusie, wiem, że twój stary przyjaciel Cycero wydaje ci się pompatyczny i próżny. Zawsze tak myślałeś. Masz bystre oko, które w mig rozpozna wszelką pretensjonalność i fałsz... to jeden z twoich darów... i przyznaję, że przez moje sukcesy może trochę wbiłem się w dumę i poczułem się nazbyt ważny. Potrafisz dojrzeć prawdę pod zasłoną ludzkiej próżności. Jak mogłeś się od razu nie poznać na Katylinie? Czyż nie dostrzegasz w nim fałszu? Jesteś jak człowiek, który patrząc na morze, nie zdoła dostrzec w nim kropli wody? Czy on cię uwiódł, Gordianusie? – Mówisz bez sensu, Cyceronie. Ale przynajmniej twoje porównania są odpowiednie – czuję się jak zagubiony żeglarz. Zamilkł i wbił we mnie badawcze spojrzenie. Kiedy pochylał głowę w ten sposób, gruba fałda tłuszczu na jego szyi przywarła do podbródka niczym poduszka, a oczy chowały się głębiej w nalanej twarzy. Przypomniałem sobie, jak wyglądał, kiedy go poznałem: chudy, niemal kruchy, z szyją, która ledwo mogła utrzymać ciężar głowy. Jego tusza rosła wraz z ambicjami. – Och, wyobrażam sobie, jak się do ciebie zabrał, Gordianusie. Katylina potrafi zajrzeć ludziom w serca. Wyczuwa ich potrzeby i pragnienia i gra na nich jak wytrawny flecista. Powiedz mi, jeśli trafię w sedno. Od razu wiedział, jak ci się przypodobać: wychwalał twoje gospodarstwo i rodzinę. Zauważył, jak niezwyczajne jest twoje domostwo, i wyczuł, że masz słabość do pozbawionych praw i majątku, więc przedstawił się jako człowiek ludu, który chce zamieszać w rzymskim tyglu, aby dać biednym masom szansę na lepsze życie. Grzmi przeciw optymatom i ich przebiegłości... nieważne, że sam byłby optymatą, gdyby nie stracił dobrego imienia i nie roztrwonił majątku i nie zasłużył na wzgardę każdego porządnego człowieka w senacie. Wkręcił się jak wąż w twoje życie osobiste, rozgrzał cię swoimi poglądami politycznymi, specjalnie skrojonymi na twoją miarę, a wreszcie zdradził ci jakiś swój osobisty sekret, tobie i tylko tobie, dając ci do zrozumienia, że ufa ci bezgranicznie i że znaczysz dla niego wiele. Pomyślałem o wyznaniu Katyliny dotyczącym westalki Fabii i poczułem ukłucie niepokoju. – Katylina powie ci wszystko, co chcesz usłyszeć – ciągnął Cycero. – Będzie twoim powiernikiem. Jeśli na to pozwolisz, to mimo szeroko otwartych oczu możesz się dać złapać w sieć jego czaru. Przyznaję, Katylina jest czarujący. Przez całe lata sam tak myślałem, dopóki go nie przejrzałem. Ja zaś, niestety, jestem zupełnie pozbawiony uroku. Myślisz, że tego nie wiem? Okazałeś mi dziś swą wrogość bardzo wyraźnie, Gordianusie. Uważasz, że jestem irytujący i natrętny, i chciałbyś, żebym po prostu sobie poszedł. Denerwuję cię. Urodziłem się taki; uroku się nie nabywa. Dlatego właśnie muszę polegać na retoryce i perswazji, a to toporne narzędzia w porównaniu z naturalnym czarem takich ludzi jak Katylina, który już jest w połowie drogi do wygranej w dyspucie, zanim się w ogóle odezwie, dzięki swej przystojnej twarzy i temu nieodpartemu, czarującemu, denerwującemu uśmiechowi. Przy nim muszę się wydawać prymitywny i krzykliwy. Ale pomyśl, Gordianusie! Cóż za pożytek z uroku, jeśli skrywa on wstrętną prawdę? Ja wypowiadam tę wstrętną prawdę, a ty marszczysz nos. Katylina się uśmiecha i mruczy słodkie kłamstwa, a ty go masz za intrygującą postać. Gordianusie, przecież nie dasz się na to nabrać! Co może być gorszego dla mężczyzny w moim wieku, niż zacząć wątpić we własny rozsądek? Czy Katylina rzucił na mnie urok, zahipnotyzował i przytępił mi zmysły? A może Cycero używał własnej pokrętnej magii, wykorzystując to, co wie o Katylinie i o mnie, by znaleźć najwłaściwsze słowa, które mnie poruszą i sprawią, że mu ulegnę? – Gordianusie, czy moje słowa trafiają do ciebie? Czy słyszysz napięcie w mym głosie? Czyż odmówisz mi tej jednej przysługi, o którą cię proszę, byś gościł u siebie Katylinę, ilekroć będzie na to miał ochotę? Zrób to dla dobra Rzymu. Zrób to dla swoich dzieci. Kiedy nie odpowiedziałem, Cycero westchnął i ramiona mu opadły. Grał czy naprawdę był znużony? I dlaczego nie umiałem tego rozpoznać – ja, który mam tak bystre oko, które w mig rozpozna wszelką pretensjonalność i fałsz? – Pomyśl o tym, Gordianusie. Kiedy wrócisz na tę swoją piękną, spokojną wieś, pomyśl o tym i pamiętaj, że Rzym jest tu nadal i znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. A kiedy Rzym stanie w ogniu, nie łudź się, że pożar nie rozprzestrzeni się na cały kraj. – Pochylił głowę, uwydatniając fałdę tłuszczu na szyi. Patrzył na mnie wyczekująco przez długą chwilę, ale nie miałem mu nic do powiedzenia. – Nie zobaczymy się już więcej, dopóki kryzys nie zostanie zażegnany. Jak poprzednio, Marek Celiusz będzie moim posłańcem. Ryzykuję, przychodząc dziś do ciebie, ale moi obserwatorzy zapewniają, że oczy Katyliny zwrócone są teraz gdzie indziej, a Celiusz powiedział mi o twoich wahaniach. Miałem nadzieję, że będę mógł wpłynąć na twoją decyzję, kiedy porozmawiamy w cztery oczy. – Odwrócił się z lekkim szelestem sztywnych fałd togi. – Pójdę już. Muszę złożyć jeszcze wiele wizyt tego wieczoru, zanim będę mógł spocząć. Nikt nie jest bezpieczny, kiedy hołota Katyliny grasuje na ulicach, ale to nie może mnie odstraszyć. Znam swoje obowiązki wobec Rzymu. Chciałbym, żeby były tak proste i łatwe jak twoje. Odszedł. Usiadłem na kamiennej ławie przy fontannie. Niebo już pociemniało i rozbłysło gwiazdami, zaczął też wschodzić księżyc, oświetlając srebrnym blaskiem dachówki portyku. – Możesz już wyjść, Metonie – powiedziałem cicho. Wysunął się zza kurtyny w drzwiach swego pokoju i stanął w cieniu. – Czy Bethesda to słyszała? – spytałem. – Nie. Słychać od czasu do czasu jej pochrapywanie przez ścianę. Wyszedł do ogrodu i stanął w świetle. Miał na sobie tylko przepaskę biodrową. Przez głowę przemknęła mi myśl, że jest już w takim wieku, iż powinien zacząć nosić w domu nieco więcej ubrania. – To dobrze – powiedziałem. – Eko i Menenia też śpią, jak się zdaje, albo są zbyt zajęci, by zwracać uwagę na głosy w ogrodzie. Zatem tylko ty i ja wiemy o wizycie Cycerona. – Skąd wiedziałeś, że słucham? Tak uważałem, by nie poruszyć kurtyną... – Tak, ale wystawał spod niej twój duży palec lewej nogi. Światło gwiazd błysnęło na paznokciu. W niewłaściwych okolicznościach taka nierozwaga mogłaby się okazać śmiertelnie niebezpieczna. – Myślisz, że Cycero zauważył? Musiałem się roześmiać. – Raczej nie. W przeciwnym razie wezwałby swą straż przyboczną i naszpikowaliby cię sztyletami, zanim zdążyłbym pisnąć słowo. Meto zaniepokoił się, ale po chwili zrobił sceptyczną minę. – No i cóż sądzisz o naszym czcigodnym konsulu, Metonie? Zawahał się, zanim odpowiedział. – Myślę, że Cycero to nadęty pierdoła. – I ja jestem tego zdania. – Uśmiechnąłem się. – Ale to niekoniecznie oznacza, że nie ma racji. – Czy zrobisz, o co cię prosi, tato? Tak długo zwlekałem z odpowiedzią, że Meto powtórzył pytanie. – Zrobisz to? – Sam chciałbym wiedzieć... ROZDZIAŁ XXIII Po wyborach spędziliśmy w Rzymie jeszcze pięć dni. Sprawiło mi to więcej przyjemności, niż się spodziewałem: przechadzki po siedmiu wzgórzach, odwiedziny u starych przyjaciół, degustacja smakołyków na ulicznych straganach i przypatrywanie się krzątaninie mężczyzn i kobiet na ulicach Subury – jednym słowem, poczucie udziału w nieprzerwanie tętniącym życiu wielkiego miasta. Co prawda, nie spotykały mnie tam same przyjemności. Któregoś ranka, kiedy Bethesda buszowała po sklepach na ulicy Złotników, ja odwiedziłem adwokata, który bronił moich praw do strumienia przed pozwem Publiusza Klaudiusza. Nazywał się Volumenus i miał biuro na drugim piętrze przysadzistego, brzydkiego budynku z cegły o rzut kamieniem od Forum. Cały dom zajmowali prawnicy; emanował z niego stęchły zapach starych pergaminów. Ściany ciasnego pokoju Volumenusa pokryte były półkami z przegródkami na dokumenty, a on sam też przypominał zwój pergaminu: wysoki, chudy, z pociągłą twarzą i oschły w obejściu. Oznajmił mi, że moja sprawa jeszcze nie była rozpatrywana przez sąd, ale zapewnił, że robi wszystko co może. – Czemu to musi tak długo trwać? – zaprotestowałem. – Kiedy Klaudiusze próbowali podważyć prawomocność testamentu, sprawa była z pewnością bardziej skomplikowana, ale Cyceronowi udało się ją pomyślnie przeprowadzić w ciągu zaledwie dni, a nie miesięcy ani lat. Kąciki ust Volumenusa lekko drgnęły. – Może więc wolałbyś, aby Cycero zajmował się całością twoich spraw – powiedział obcesowo. – Och, a może on jest na to zbyt zajęty? Doprawdy, robię co mogę. Owszem, gdybym przypadkiem był jednym z najpotężniejszych polityków w Rzymie, wówczas z pewnością mógłbym nakłonić sąd do przyspieszenia procedury, ale ja jestem tylko uczciwym adwokatem... – Rozumiem. – Nie, naprawdę, jeśli uważasz, że zdołasz pozyskać usługi wszechmocnego Cycerona w tej sprawie, to bardzo proszę... – To była specjalna przysługa. Skoro zapewniasz mnie, że robisz wszystko co w twojej mocy... – Ale Cycero mógłby więcej, jestem tego pewien. I lepiej, i szybciej... Udało mi się w końcu przygładzić jego nastroszone piórka, zanim wyszedłem. Stanąłem na ulicy nie tyle rozczarowany jego usługami, ile na nowo świadom ogromu mego długu wobec Cycerona. Bez jego pomocy i potężnych koneksji sprawa mojego dziedzictwa, jeśli nie zostałaby od ręki rozstrzygnięta na moją niekorzyść, mogłaby ugrzęznąć w sądach na całe lata, przez które siedziałbym w Rzymie i patrzył, jak mi broda siwieje. Wieczorem siódmego dnia naszego pobytu w Rzymie zaczęliśmy się pakować i następnego ranka ruszyliśmy w drogę powrotną. Późnym popołudniem dotarliśmy na miejsce zmęczeni, zesztywniali i zakurzeni. Diana natychmiast zeskoczyła z wozu i biegała od zagrody do zagrody, ściskając i całując swe ulubione jagnięta i koźlęta. Meto, pełen energii nagromadzonej przez cały dzień monotonnej jazdy, pobiegł od razu na szczyt naszego wzgórza. Bethesda ruszyła na inspekcję domostwa, chcąc ocenić ogrom strat wyrządzonych przez nieuważną służbę domową pod jej nieobecność, a ofuknąwszy wszystkich pro forma, pospieszyła do sypialni, by złożyć w w szkatułce na biżuterię swoje nowe nabytki. Udałem się do gabinetu, by wypytać Aratusa o wszystko, co działo się podczas naszej nieobecności. Działo się niewiele. Strumień zmalał jeszcze bardziej, co według niego było normalne o tej porze roku. – W ogóle bym o tym nie wspominał, panie, gdyby nie to, że możemy mieć kłopot także ze studnią... – Jakiego rodzaju kłopot? – spytałem. – Smak wody się zmienił. Zauważyłem to wczoraj. Być może kot prześliznął się przez kratę, a może jakieś zwierzę przekopało się przez ścianę i utonęło. – Chcesz powiedzieć, że w studni jest martwe zwierzę? – Tak podejrzewam. Smak wody, jak mówię... – A co w tej sprawie uczyniłeś? Po sposobie, w jaki odrzucił głowę do tyłu, zorientowałem się, że mówię za ostro. – W takich razach pierwszą czynnością, panie, jest podniesienie kraty i próba wyłowienia truchła wiadrem albo hakiem. Martwe ciała w końcu pływają... – I zrobiłeś to? – Zrobiłem, panie. Ale nie udało się nam niczego wyciągnąć. Za którymś razem hak zaczepił o coś i trzeba było dwóch ludzi, by go wyszarpnąć. Być może kilka kamieni wypadło z cembrowiny. Jeśli tak się stało, w tym samym czasie woda mogła zostać skażona. Jakieś zwierzę mogło zostać przygniecione, albo po prostu utonęło. Jeśli uszkodzenie jest duże... choć tylko przypuszczam, że w ogóle wystąpiło... sprawa może się okazać poważna. Naprawa studni wykluczy ją z użytku, a przy tak niskim poziomie strumienia... – Jak się dowiemy, czy studnia jest uszkodzona? – Ktoś musi zejść na dno, panie. – Dlaczego nie zrobiono tego wczoraj? Albo dziś rano? Tymczasem łasica czy fretka, czy co też tam wpadło, spokojnie psuje się dalej, zatruwając wodę. Aratus złożył ręce i spuścił wzrok. – Wczoraj, kiedy nasze wysiłki z hakiem spełzły na niczym, panie, było już za ciemno, by posyłać kogokolwiek do szybu. Dziś rano z zachodu nadchodziły chmury burzowe i wydawało mi się ważniejsze, by zwieźć siano z północnego pola do stodoły, aby uchronić je przed zmoknięciem. – To na zewnątrz było jeszcze jakieś siano? Sądziłem, że wszystko już zwieźliśmy? – Masz rację, panie, ale parę dni temu kazałem ludziom wywieźć je z powrotem na łąkę. Bele, które nie były zarażone rdzą, mogą jeszcze jej ulec, ale można temu zapobiec, wystawiając siano na gorące słońce. Potrząsnąłem głową, na nowo powątpiewając w jego umiejętności. – I co, padało dziś rano? Zacisnął usta. – Nie, panie. Ale chmury były czarne i groźne, a gdzieś niedaleko nawet grzmiało. Nawet gdyby niewolnicy nie byli zajęci przy sianie, wahałbym się posyłać kogokolwiek do studni przy nadchodzącej burzy, to zbyt niebezpieczne. Wiem, jak cenisz swych niewolników, panie, i nie chciałem niepotrzebnie żadnego zmarnować. – Bardzo dobrze. Czy mamy jeszcze dość czasu, by przed zmierzchem opuścić kogoś do studni? – Zamierzałem się do tego zabrać, panie, kiedy nadjechałeś. Poszedłem z Aratusem do studni, gdzie czekała już grupka niewolników. Zrobili ze sznura rodzaj uprzęży i przywiązali ją do długiej liny. Jeden z ludzi miał zostać w niej opuszczony przez pozostałych w głąb szybu. Meto dołączył do nas, uśmiechnięty i zaczerwieniony od szybkiej wspinaczki i biegu z powrotem. Kiedy wyjaśniłem mu, co się dzieje, natychmiast zaofiarował się zejść do studni. – Nie, Metonie. – Ale dlaczego, tato? Jestem akurat właściwego wzrostu, zwinny i lekki. – Nie wygłupiaj się. – Ale to byłoby ciekawe, tato. – Nie bądź śmieszny, Metonie. – Zniżyłem głos. – To zbyt niebezpieczne. Nawet przez myśl by mi nie przeszło, by posłać tam ciebie. Od tego... – Ugryzłem się w język. O mało nie powiedziałem: „Od tego są niewolnicy”, ale zdałem sobie sprawę, jak te słowa zabrzmiałyby w jego uszach. W następnej sekundzie pojąłem, jak brzmią one w mych własnych uszach. Czy naprawdę stałem się tak nieczuły względem ludzi, którzy są moją własnością? Odziedziczyłem gospodarstwo; czy wraz z nim przejąłem także pogardliwy stosunek właścicieli niewolników w rodzaju Publiusza Klaudiusza i nieboszczyka Katona? W swojej księdze Kato pisał: „Spożytkowuj ludzkie narzędzie, póki się nie złamie, a potem zastąp je nowym”. Zawsze miałem wstręt do ludzi takich jak Krassus, którzy nie przywiązują uwagi do życia niewolników, liczy się tylko ich użyteczność. A oto proszę, pomyślałem; wystarczy dać komuś gospodarstwo, a wnet zmieni się w małego Katona; daj mu kopalnie, posiadłości i statki, a stanie się małym Krassusem. Odwróciłem się od Cycerona właśnie dlatego, że według mnie stał się właśnie taki, choć niegdyś pogardzał ludźmi tego rodzaju. Ale może taka jest naturalna kolej rzeczy? Może bogactwo nieodwołalnie czyni człowieka chciwym, sukcesy próżnym, a nawet najmniejsza namiastka władzy sprawia, że przestaje on dbać o ludzi? Czy ja jestem inny? Te myśli przemknęły mi przez głowę lotem błyskawicy. – Nie zejdziesz do studni, Metonie, ja sam tam schodzę. – Te słowa zaskoczyły mnie tak samo jak jego. – Och, tato, i kto tu teraz się wygłupia? To ja powinienem iść. Jestem o tyle młodszy i zwinniejszy. Niewolnicy patrzyli na nas szczerze zdumieni. Aratus położył nam obu ręce na ramionach i odwiódł nas na bok. – Panie, odradzałbym ci to. To o wiele za niebezpieczne. Od tego są niewolnicy. Jeśli weźmiesz na siebie takie zadanie, tylko ich wpędzisz w konfuzję. – Niewolnicy są od tego, by robić, co ja im każę, a pod moją nieobecność, co każe im Meto – poprawiłem go. – A kiedy ja będę w studni, Aratusie, to Meto dopilnuje, byś dobrze nimi kierował. – Panie, gdyby coś ci się stało... – wykrzywił twarz w dziwnym grymasie – oby bogowie ustrzegli nas przed taką tragedią... wówczas niewolnikom groziłaby straszliwa kara. To dla ich dobra proszę cię, byś pozwolił jednemu z nich wykonać tę pracę. – Nie, Aratusie, już zdecydowałem. Nie sprzeciwiaj mi się. No, jak się zakłada tę uprząż? Czy miałem nadzieję coś udowodnić tym wyczynem? Jeśli chciałem pokazać, że nie jestem taki jak inni właściciele, to nie mogłem chyba wybrać gorszego sposobu, ponieważ niewolnicy wyglądali na zmartwionych i nieszczęśliwych. Jeśli chciałem sam sobie udowodnić, że jestem wciąż dość młody, by stawiać czoło niebezpieczeństwu bez drgnięcia powieki, powinienem spojrzeć w lustro, by przywołało mnie do rzeczywistości. A może pomyślałem, że w ten sposób zasłużę na nowo na szacunek Metona? Przecież w rzeczywistości w ten sposób raz jeszcze odmawiałem uznania jego dojrzałości. Postąpiłem tak wiedziony nagłym impulsem i dopiero po fakcie pomyślałem, że to akurat taki szalony pomysł, jaki mógłby powstać w głowie Katyliny. Aratus, bardziej ponury niż kiedykolwiek, nadzorował przygotowania, sprawdzając linę i uprząż na mym torsie. Dla rozczarowanego Metona nie pozostało nic do roboty. Niewolnicy zdjęli żelazną kratę z otworu studni, a kiedy wspiąłem się na cembrowinę, aż się wzdrygnęli z obawy. Ktoś podał mi pochodnię. Niewolnicy ustawili się rzędem i ujęli mocno linę, poluzowując ją kawałek po kawałku, kiedy zacząłem schodzić w dół, zapierając się nogami o ścianę. Krok za krokiem opuszczałem się w mroczną czeluść, a niebo nade mną szybko zmalało do małego kręgu. Nie było to takie trudne, jak się spodziewałem. Szedłem po prostu tyłem po kamiennej ścianie, ostrożnie stawiając stopy. Lina była napięta, utrzymując mój ciężar. W górze widziałem ściągnięte niepokojem twarze Metona i Aratusa; patrzyli na mnie i mrugali oczami od drobin popiołu unoszących się ku nim z gorącym dymem pochodni. – Panie, bądź ostrożny! – jęknął ekonom. – Tak, tato, bądź ostrożny! – powtórzył jak echo Meto. Otwór nade mną malał coraz bardziej, aż wreszcie był nie większy od talerza. – Czy luzować jeszcze linę, panie? Obejrzałem się przez ramię w dół, ale wciąż nie mogłem dostrzec lustra wody. – Tak, jeszcze! – odkrzyknąłem. Opuszczałem się krok po kroku z wykręconą szyją, aż wreszcie dostrzegłem pod sobą krąg wody, błyszczącej w świetle pochodni rudym ogniem i czarnej jak obsydian tam, gdzie padał mój cień. Widniał w niej jakiś blady kształt, jakby duży, jasny kamień, ledwo wystający ponad powierzchnię. Ściany wydawały się całe, nie widziałem żadnych uszkodzeń. Im byłem niżej, tym trudniej było mi wykręcić głowę, by patrzeć w dół. Zszedłem tuż nad samo lustro wody i krzyknąłem, aby nie popuszczali więcej liny. – Tak, panie! – dobiegł mnie zwielokrotniony pogłosem okrzyk Aratusa. Jego głowa była tylko ciemną plamką na tle jasnego krążka nieba. Zamierzałem się powoli odwrócić twarzą w dół, co prawie mi się udało, gdy nagle natrafiłem stopą na luźny kamień w ścianie. Z głośnym pluskiem uderzyłem nogami o wodę. Niewolnicy trzymający linę nie byli przygotowani na nagłe pociągnięcie. Lina na moment poluzowała się, a ja wpadłem do wody po szyję. Po chwili podciągnięto ją nieco w górę, tak że moje ramiona uniosły się nad wodę. Zakrztusiłem się i zakaszlałem, ale udało mi się utrzymać pochodnię ponad powierzchnią. Migotliwy płomień oblewał czerwonożółtym blaskiem chropowatą cembrowinę i wzburzoną wodę, tworząc wokół splątany deseń światła i cienia. Wolną ręką na oślep szukałem jakiegoś punktu zaczepienia. Natrafiłem w wodzie na duży przedmiot, sztywno zaklinowany między przeciwległymi ścianami studni. Kiedy nacisnąłem go, uwolnił się i zaczął pływać swobodnie tuż przy mnie. Był zimny i miękki w dotyku. Zadrżałem i poczułem, jak żółć podnosi mi się do gardła. Krzyknąłem – nie był to krzyk przerażenia, ale raczej krótki, urywany skowyt, jaki wydaje pies, kiedy mu nadepnąć na ogon. Niesiony echem przez kamienną tubę studni musiał zabrzmieć na górze upiornie. Niewolnicy usłyszeli go i wpadli w panikę. Lina szarpnęła mnie za ramiona i wbrew własnej woli zacząłem się unosić w górę. Krzyknąłem, żeby przestali ciągnąć, ale może moje słowa uległy zniekształceniu i przypominały krzyk o pomoc. Schwyciłem pływający przedmiot, z obrzydzeniem, ale bez strachu. Jego ciężar ciągnął mnie w dół; niewolnicy szarpnęli mocniej, aż gorąca fala bólu przebiegła mi wzdłuż kręgosłupa, ale nie wypuściłem przedmiotu z rąk. Zdawało mi się, że wiem, czym jest, ale musiałem mieć pewność. W końcu zacząłem się wysuwać z wody wraz z tajemniczym obiektem. Obejmowałem go oburącz, ściskając wciąż w prawej dłoni pochodnię, tak że jej płomień migotał tuż przy mej twarzy. Zanim ból w mięśniach zmusił mnie do wypuszczenia z rąk ciężaru, który bezwładnie wpadł z powrotem do wody, wiedziałem już, co widzę. Z góry dobiegł mnie okrzyk Aratusa: „Ciągnąć!” i pofrunąłem do góry tak szybko, że pochodnia wyśliznęła mi się z ręki. Uderzyła mnie w stopę i zawirowała w powietrzu, by po chwili z sykiem uderzyć o wodę. Niewolnicy ciągnęli linę równomiernymi szarpnięciami, wyciągając mnie niczym deus ex machina w teatrze. W ciemności obijałem się o ściany, prawie nie czując bólu i wstrząsów. Przed oczyma tkwił mi wciąż obraz tego, co widziałem w wodzie. Były to zwłoki. I nie miały głowy. CZĘŚĆ III ZAGADKA ROZDZIAŁ XXIV Na dworze było już ciemno, kiedy zwłoki zostały usunięte ze studni. Przy pierwszej próbie do szybu opuszczono jednego z niewolników, który zawiązał koniec drugiej liny pod ramionami trupa. Wróciwszy na górę, cały drżał, był blady i bliski wymiotów. Następnie zabraliśmy się do wyciągania zwłok. Ich widok – nagiego, bezgłowego, wzdętego korpusu wynurzającego się ze studni – był tak przerażający, że kilku niewolników wrzasnęło i z wrażenia rozluźniło chwyt na linie. Ciężar okazał się zbyt duży dla tych, którzy usiłowali go utrzymać, i zwłoki poleciały z powrotem na dół. Lina prześlizgiwała się przez zaciśnięte dłonie, parząc i zdzierając skórę, więc puścili ją zupełnie, pozwalając, by zniknęła w szybie w ślad za ciałem. Ta porażka wprawiła co przesądniejszych w nerwowy nastrój. Słyszałem, jak szepczą jeden za drugim: „Lemur!” W nikłym świetle zmierzchu nie mogłem dojrzeć, kto z nich to powiedział. Wszyscy wyglądali na jednakowo przerażonych, zupełnie jakby to słowo wypowiedział sam wiatr. Wtedy właśnie zrozumiałem, że studnia została zatruta w dwojaki sposób: przez rzeczywiste skażenie rozkładającym się ciałem i przez to, że znalazło się ono w wodzie. Niewolnicy będą teraz uważać to miejsce za nieczyste. Będą go unikać, odwracać oczy przy mijaniu studni, może nawet nie będą chcieli już nigdy napić się z niej wody, obawiając się, że nawiedzona jest przez cień zmarłego. Tylko dzięki zręczności Aratusa w postępowaniu z podległymi mu niewolnikami udało się ich zmusić do podjęcia kolejnej próby. Ten, który już był na dole, za nic nie chciał tam schodzić po raz drugi. Nikt inny się tego nie chciał podjąć, więc Aratus sam wyznaczył jednego z nich, a kiedy ten płaczliwie protestował, zagroził mu chłostą i nawet uderzył go w plecy. Niewolnik poddał się i pozwolił założyć sobie uprząż. Ja sam już nie mogłem tam zejść z moimi nadwerężonymi mięśniami, a Metonowi na to nie pozwoliłem. Koniec końców postąpiłem jak każdy właściciel i kazałem ekonomowi zmusić do zejścia po trupa jednego z niewolników wbrew jego woli. Zdawało mi się, że słyszę drwiący śmiech nieboszczyka Katona. Tym razem pojawienie się zwłok nie wywołało już takiego szoku i niewolnicy zdołali utrzymać linę. Niemniej widok był nieprzyjemny: wzdęte ciało było woskowoblade i straszyło ziejącą raną tam, gdzie powinna być głowa. Złożyliśmy je na bruku przy studni. Zebrała się pod nim kałuża wody, rozpływając się na wszystkie strony małymi strumykami. Niewolnicy z krzykiem odskakiwali, nie chcąc, by zmoczyła im stopy. Spojrzałem w stronę domu i w jednym z okien ujrzałem sylwetkę Bethesdy. Posłałem jej wcześniej wiadomość, by zatrzymała Dianę w domu i sama też się tu nie zbliżała. Co ona musiała myśleć, patrząc na grupkę wystraszonych niewolników zgromadzonych wokół studni w gęstniejącym mroku? Szybko dowie się prawdy, podobnie jak wszyscy inni w gospodarstwie. Nie da się tego utrzymać w tajemnicy, jak to zrobiłem z Nemo. Kazałem przynieść więcej pochodni, bym mógł się lepiej przyjrzeć zwłokom. Niewolnicy kręcili się wokół niespokojnie, czekając tylko na sposobność oddalenia się od tego strasznego miejsca. Poleciłem Aratusowi, by ich odprawił, ale też dopilnował, by za godzinę wszyscy zebrali się przed stajnią. Przykucnąłem nad ciałem, krzywiąc się z bólu w nadwerężonych ramionach i pokaleczonych o cembrowinę kolanach i łokciach. Meto przyklęknął obok mnie, trzymając w górze pochodnię. – No, Metonie, cóż tu widzimy? Przełknął z wysiłkiem. Nawet w czerwonawym świetle pochodni widać było, jak bardzo jest blady. – Ciało jest tak spuchnięte, że trudno cokolwiek powiedzieć. Nie wiem, od czego zacząć – przyznał. – Ułóż sobie w głowie listę pytań. Alternatywa wykluczająca, jak mówią filozofowie. Albo, albo. Mężczyzna czy kobieta? – Mężczyzna, oczywiście. – Stary czy młody? – Mniej więcej w wieku Nemo? – powiedział niepewnie. – Dlaczego tak sądzisz? – Wśród czarnych włosów na piersi jest wiele siwych. No i stawy są takie guzowate. Nie był chłopcem, ale i nie starym mężczyzną. – Śniady czy blady? – Teraz trudno cokolwiek powiedzieć o jego karnacji, kiedy jest cały spuchnięty i odbarwiony, choć wygląda raczej na ogorzałego. Włosy na łonie ma czarne. – Niewolnik czy wolny? – Niewolnik – odpowiedział bez wahania. – Dlaczego? – Stamtąd, gdzie stałem, jak go wyciągali, widziałem jego plecy. Podłożyłem dłonie pod zwłoki, by je obrócić na bok, ale były dla mnie za ciężkie. Meto odłożył pochodnię i pomógł mi. – O, tutaj. – Wskazał, unosząc ją znów i przyświecając z góry. W ponurym blasku dowód niewolniczego stanu denata był dobrze widoczny. Ramiona i łopatki miał pokryte bliznami. Niektóre były stare i niemal zatarte, inne świeże i wyraźne. Za życia często go chłostano. – Co mogło być przyczyną śmierci? – spytałem. Meto pochylił głowę, zastanawiając się. – Oczywiście musiał umrzeć, zanim znalazł się w studni, skoro nie ma głowy. Chyba że i głowa jest tam w wodzie... – Zerknął ku studni i znów głośno przełknął. – Nie sądzę. Ja jej nie widziałem, ani też żaden z niewolników, którzy tam schodzili. Ale znów, jak w wypadku Nemo, zakładasz, że został on zamordowany. Nie wiemy tego. Poza kikutem szyi nie ma żadnej widocznej rany. Podobnie jak wtedy, głowę zapewne odcięto już po jego śmierci. Nie można powiedzieć, jak on umarł. – Chyba że się dowiemy, kim był. – I skąd się wziął. – Z pewnością ten, który podrzucił w stajni Nemo, przyniósł tu także... – Meto zmarszczył czoło. – Jak go nazwiemy, tato? Spojrzałem na martwe, nędzne ciało. – Ignotus – powiedziałem. – Nieznany. Po jakimś czasie od strony domu nadszedł niewolnik. – Pani prosi, aby pan przyszedł – oznajmił, rzucając ukradkowe spojrzenia na nagie zwłoki. – A Kongrio mówi, że kolacja panu stygnie. – Powiedz pani, że nie mam dzisiaj apetytu. A skoro już tu jesteś, idź do Aratusa i powiedz mu, by zebrał wszystkich niewolników przy stajni. – Kongrio też ma przyjść? – Tak, Kongrio też. Oświetlając sobie drogę pochodnią – mrok już był prawie zupełny – ruszyliśmy z Metonem ku stajni. Niewolnicy już się tam gromadzili, szepcząc między sobą. W chwilę później nadszedł Aratus, prowadząc służbę domową i kuchenną z Kongrionem na czele. Podszedł do mnie i zameldował cicho: – Są wszyscy, panie. Chcesz sam do nich przemówić czy ja mam to zrobić? – Nie trzeba. Ja będę mówił. Aratus wyszedł na środek i głośno oznajmił: – Cisza! Stało się coś ważnego i pan chce nam wszystkim coś powiedzieć. Odsunął się na bok, ale nie dołączył do reszty, trzymając się osobno. Zauważyłem, że Kongrio również stoi sam, mimo że wszyscy podkuchenni stanęli w szeregu z innymi. I wśród niewolników są różnice klasowe. Nie przemawiałem do nich jako do grupy od czasu, kiedy obejmowałem gospodarstwo. W świetle kilku pochodni wyraźnie widziałem ich twarze. Patrzyli na mnie z niepokojem. Lucjusz Klaudiusz był dla nich łagodnym panem. Ja byłem pewnie jeszcze łagodniejszym; być może za bardzo, skoro ktoś z nich mnie zdradził. – W studni znaleźliśmy ludzkie zwłoki – powiedziałem głośno. Nie było to dla nikogo niespodzianką, wieść bowiem zdążyła już się roznieść, ale i tak moje słowa wywołały szmer podekscytowania. – Kto z was wie, jak się tam znalazły? Nikt się nie odezwał. – Czy mam rozumieć, że żaden z was nie ma najmniejszego pojęcia, jak to się stało kiedy, ani kto to zrobił? Spoglądali to na mnie, to na siebie wzajemnie, chrząkali, potrząsali głowami. W końcu jeden nieśmiało podniósł rękę i wyszedł przed szereg. Był to najstarszy niewolnik w gospodarstwie, siwobrody Klementus. – Mów, co wiesz – ponagliłem go. – Parę dni temu, w nocy, zdawało mi się, że coś słyszę. – Co? – Odgłos od strony studni. Często budzę się w nocy... właściwie to ani jednej nie przesypiam od wieczoru do rana. Wstaję, by oddać mocz. Zawsze tak miałem, od młodych lat. Inni zawsze kpią sobie ze mnie i mówią, że mam za mały pęcherz, ale to bez różnicy, czy kładę się z pustym, czy nie... a jak się zestarzałem to... – Do rzeczy! – osadził go Aratus. – Mówże, coś słyszał! – To było późno w nocy, bliżej świtu niż zmierzchu. Księżyc już zaszedł i było bardzo ciemno. Spałem wtedy w szopie za stodołą. Obudził mnie ten dźwięk... plusk dochodzący od strony studni, jak pomyślałem. Nie głośny, raczej stłumiony, ale wyraźny i silny, jakby coś dużego wpadło do wody. Wstałem, by się wysikać do wiadra, którego do tego używam, no i położyłem się znowu. – Kiedy to było? – spytałem. – Chyba ze trzy dni temu. A może cztery. Zapomniałem potem o tym zupełnie. Przyszło mi to głowy dopiero teraz, jak usłyszałem o tym trupie w studni. – To śmieszne! – rzucił Aratus. – Budzi się za potrzebą i słyszy plusk! Śniło mu się. – Zdaje się, że niepotrzebnie mu przerywasz, Aratusie! – powstrzymałem go ostro. – Dlaczego nie miałby usłyszeć plusku w środku nocy? A czy potem, Klementusie, słyszałeś coś jeszcze? – Czy słyszałem? – Podrapał się w brodę. – Zdawało mi się, że słyszę, jak ktoś chodzi w ciemności, jak już się załatwiłem, ale nie widziałem w tym nic nadzwyczajnego. To była upalna noc, wtedy każdemu źle się śpi, a myślę, że nie ja jeden mam słaby pęcherz. Czemu któryś z niewolników nie miałby sobie chodzić po ciemku? – Ale czy go widziałeś? Zapamiętałeś cokolwiek? Powiedział coś, a może nucił jakąś melodię? Był jakoś szczególnie ubrany albo miał charakterystyczny krok? Klementus podrapał się w zamyśleniu jeszcze raz, ale w końcu potrząsnął głową. – Nie, nic takiego nie zapamiętałem. Zdawało mi się tylko, że słyszę, jak ktoś chodzi w okolicy studni. Może mi się to tylko przyśniło, a może to było zupełnie innej nocy? – Do niczego... – mruknął wzgardliwie Aratus. – Przeciwnie, on wydaje się uważniejszy i czujniejszy od tych, którzy powinni czuć się odpowiedzialni za właściwe prowadzenie tego gospodarstwa i bezpieczeństwo domowników – powiedziałem cicho. Nikt więcej się nie zgłosił. Nikt poza starym Klementusem nic nie widział, ani nie słyszał. Mógłbym równie dobrze przesłuchiwać zgromadzenie ślepych i głuchych. Ostrzegłem ich, że nie zawaham się surowo ukarać każdego, komu by później udowodniono, że ukrył przede mną prawdę; szukałem w ich oczach poczucia winy, ale widziałem tylko naturalny u niewolników strach. Zapewniłem ich, że studnia zostanie oczyszczona – ten rytualny obowiązek spoczywał na mnie, jako na głowie domu, choć nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać. O ile sobie przypominam, Kato nic na ten temat nie pisał. Nie wiedziałem też, jak naprawdę – fizycznie – oczyścić studnię. Jakiego rodzaju skażenie pozostawił po sobie Ignotus i jak długo potrwa zagrożenie? Do konsultacji miałem tylko Aratusa, a jemu – jak zawsze – nie do końca wierzyłem. Mógłbym zapytać Klaudię, ale nie chciałem informować jej o incydencie. Obarczyłem grupkę niewolników zadaniem przeniesienia zwłok Ignotusa do małej szopy za stajnią, a resztę zwolniłem. Kiedy się rozchodzili, Aratus przysunął się do mnie. – Powinno się ich wziąć na tortury, panie – powiedział przyciszonym głosem. – Co takiego? – Są niewolnikami, panie. Ty do nich przemawiasz jak do żołnierzy albo do wolnych ludzi na rynku. Pospolici niewolnicy, jak ci tutaj, nigdy nie powiedzą prawdy, jeżeli się ich do tego nie zmusi. Nie ma innego sposobu, by z nich wydobyć to, co wiedzą, jak tylko siłą. Wiesz, panie, co mówi prawo: nie można ufać zeznaniom niewolnika, jeśli nie są złożone pod wpływem tortur. – W myśl tej logiki powinienem zacząć tortury od ciebie, Aratusie. Co ty na to? Pobladł niepewny, czy mówię poważnie, czy nie. Nic dziwnego: ja sam nie byłem tego pewien. Na dworze mogło sobie być gorąco, ale w mojej sypialni tej nocy panował chłód. Bethesda milczała wściekła. Zgodziła się posmarować kojącym balsamem moje pokaleczone kolana i łokcie, a nawet wymasowała mi kark, ale nie chciała ze mną rozmawiać. W łóżku odwróciła się do mnie plecami i dopiero po jakimś czasie się odezwała. – Daj im to, czego od ciebie chcą, cokolwiek to jest. Koniec z bezgłowymi trupami, rozumiesz?! Przełknij swą dumę i pomyśl o dzieciach. I koniec z wygłupami w rodzaju łażenia po studniach! Nie spałem dobrze tej nocy. Widziałem we śnie bezgłowe upiory wychodzące ze studni i wałęsające się po polu. Rano obudził mnie Meto. Tunikę miał krzywo nałożoną, a włosy wciąż zmierzwione od snu. Oddychał ciężko, jak po biegu. – Tato, obudź się! Strąciłem jego rękę ruchem ramienia i spojrzałem nań półprzytomny. – Tato, znam już prawdę! Obudziłem się i wiedziałem. Pobiegłem obejrzeć zwłoki, by się upewnić. – O czym ty mówisz? O Ignotusie? – To już nie jest Ignotus, tato. Znam jego prawdziwe imię i ty też je znasz. Chodź, to ci pokażę. Udowodnię ci. Czekał niecierpliwie, aż się ubiorę. Bethesda naciągnęła koc na głowę. Poszedłem za Metonem, który w podnieceniu wybiegł naprzód i czekał na mnie pod szopą, gdzie na niskiej ławie spoczywały zwłoki. Małe pomieszczenie wypełniał odór rozkładu. Pomyślałem, że trzeba go będzie stąd usunąć, zanim słońce wzniesie się wyżej, bo inaczej nigdy nie pozbędziemy się tego zapachu. – Widzisz, tato? – Co mam widzieć? – Spójrz na jego lewą dłoń! Martwa ręka leżała skręcona tak, że musiałem się pochylić, by dojrzeć wierzch dłoni. Znalazłem tam niewielkie znamię – purpurowe, niewiele większe od monety i trójkątne. – Znamię... tak, zauważyłem je wczoraj – potwierdziłem. – Pomyślałem, że poczekam, aż ty je spostrzeżesz, ale jakoś ci umknęło, a ja potem o nim zapomniałem. Tak, to byłby cenny ślad dla identyfikacji, gdybyśmy wiedzieli, kto miał taki znak. – Ale ja już wiem. Nie słyszałeś, co mówiłem? Wiem, kto to jest! Kiedy wczoraj zobaczyłem to znamię, wiedziałem, że coś mi przypomina, ale nie mogłem sobie przypomnieć co. Zadawałeś mi te pytania i wyleciało mi z głowy. Ale dziś rano obudziłem się i od razu wiedziałem. Czy to ci się zdarza, tato? – Każdy dzień zaczynam od wielkich objawień. – Ja nie żartuję, tato. Nie pamiętasz, gdzie już wcześniej widzieliśmy takie znamię? Bo ja tak! – Wydawał się bardzo z siebie zadowolony. – Jeżeli rzeczywiście widziałem je wcześniej, to masz rację. Nie pamiętam. Ale myślisz, że wiesz, u kogo je zauważyłeś? – Wiem na pewno, a gdybyś był bardziej spostrzegawczy, to też byś wiedział. To jest Forfeks! – Forfeks? – mruknąłem, nie bardzo kojarząc to imię. – Pasterz z góry Argentum! Niewolnik Gnejusza Klaudiusza, który zaprowadził nas do kopalni i zranił się w głowę. – Który zaprowadził tam Katylinę, chciałeś powiedzieć. My tam się znaleźliśmy raczej przypadkiem. – Wpatrywałem się intensywnie w purpurową plamkę na dłoni zmarłego. – Nie, nie przypominam sobie, abym widział u niego to znamię. – Ale ja tak! Spostrzegłem je wtedy. Pamiętam, jak pomyślałem, że wygląda jak plamka krwi, jak by się skaleczył. Kiedy ujrzałem je wczoraj, nie mogłem sobie skojarzyć, ale dziś sobie dokładnie przypomniałem. Byłem pewien, że i ty je widziałeś, tato. Ty zawsze wszystko dostrzegasz! – Forfeks! – Przypomniałem sobie przypochlebne zachowanie starego, krew z rany na głowie i złość jego pana. Pokręciłem głową z powątpiewaniem. – Czy można by go jeszcze po czymś zidentyfikować? Przyjrzałem się badawczo ciału. Wiek by się zgadzał, wzrost i budowa także, choć trudno było wyrokować o karnacji skóry. Trup leżący przed nami tak strasznie różnił się od żywego niewolnika, który zabrał nas na górę, że nie mogłem pogodzić się z takim przeobrażeniem, choć to samo można powiedzieć o każdym człowieku i tym, czym się staje po śmierci. – A te blizny na plecach, tato! Pamiętasz, jak Gnejusz Klaudiusz zaczął go bić, jeszcze zanim odjechaliśmy? To typ właściciela, który często bije swych niewolników, nie sądzisz? Dlatego nie dziwię się, że Forfeks ma tyle blizn. – Tak, bicie pamiętam, chociaż znamienia nie... – No, ale czy to ma takie znaczenie, skoro jeden z nas pamięta? Ważne, że teraz wiemy, kim on był i skąd pochodzi. To Forfeks i w jakiś sposób dostał się tu z posiadłości Gnejusza Klaudiusza. – Gdybyśmy tylko mogli mieć taką pewność... – Ależ mamy ją! Jak dwóch różnych ludzi mogłoby mieć takie samo znamię w tym samym miejscu? To musi być Forfeks, nie rozumiesz? – Uśmiechnął się do mnie wyczekująco, po czym zmarszczył brwi, widząc malującą się na mojej twarzy wątpliwość. – Nie wierzysz mi, prawda? – Nie, nie o to chodzi... – Nie ufasz mojej pamięci i wątpisz w moje wnioski. – Jeżeli naprawdę pamiętasz to znamię, to dlaczego nie skojarzyłeś go sobie wczoraj? – Ponieważ wczoraj byłem... – szukał właściwego słowa, nie znajdując go. – Ponieważ nie skojarzyłem i tyle. Teraz jednak mam pewność. – Metonie, pamięć ulega zmianom i nie zawsze można jej wierzyć... – Och, tato, ty zawsze masz na wszystko jakąś sentencję. – Był naprawdę wzburzony. – Gdyby Eko ci o tym powiedział, uwierzyłbyś mu od razu! W jego słowa nigdy nie wątpisz! Wziąłem głęboki oddech. – Być może. – Ponieważ Eko to Eko, a ty to ty, chciałem powiedzieć. – Jesteś zazdrosny! – Co? – Tak, bo sam nie pamiętasz. W ogóle nie zauważyłeś znamienia, nie byłeś dość spostrzegawczy, a ja byłem. Albo zauważyłeś, tylko zapomniałeś, a ja i zauważyłem, i pamiętam. Raz wreszcie moje oko i pamięć okazały się bystrzejsze od twoich, a ty nie chcesz się do tego przyznać. To oskarżenie wydało mi się absurdalne. Było tylko kolejnym dowodem... jakby trzeba było to udowadniać... że Meto wciąż jeszcze jest bardziej chłopcem niż mężczyzną. Mimo to poczułem ukłucie niepewności. Cóż może być gorszego dla mężczyzny w moim wieku niż zwątpienie we własny rozum? Meto mógł istotnie mieć rację. Mógł dostrzec znamię u Forfeksa, zapomnieć o nim aż do dzisiaj, a teraz miał dowód tożsamości zwłok. Jeśli tak było, musiałbym zażądać od Gnejusza Klaudiusza wyjaśnień. Ale jeśli Meto się myli? Może pomieszał fakty, a teraz duma nie pozwala mu się do tego przyznać? Jak daleko mogłem się posunąć w konfrontacji z Gnejuszem, opierając się wyłącznie na twierdzeniu syna, któremu sam nie bardzo dowierzam? A jeśli to istotnie był Forfeks – co wtedy? Czy Gnejusz Klaudiusz jest odpowiedzialny także za podrzucenie Nemo? Kto z moich niewolników mu pomagał? Czy kierował się wyłącznie chęcią dokuczenia mi i zastraszenia, bym się wyniósł z gospodarstwa? A jak się to wiązało z zagadką Katyliny? Czy mógł to być zwykły zbieg okoliczności? Zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że Katylina i Forfeks znali się i mieli ze sobą konszachty? Ślad może więc prowadzić nie do jego pana, ale do Katyliny właśnie, a przez niego do Marka Celiusza i... może Cycerona? Złapałem się na tym, że moje myśli zaczęły krążyć w tych samych koleinach, które zdążyły już głęboko wyżłobić się od czasu odkrycia zwłok Nemo. Czy zawsze byłem tak bezsilny w myśleniu, czy też Meto ma rację i rzeczywiście zrobiłem się tępy i nieuważny? Nie byłem już młody; a chociaż jest wielu ludzi, których umysł z wiekiem się wyostrza, o wiele więcej jest tych, na których czas działa zupełnie odmiennie. Stwierdziłem, że wpatruję się w purpurowe znamię na dłoni zmarłego. Podniosłem wzrok i ujrzałem, że Meto mnie obserwuje z ciasno splecionymi na piersi rękoma i z niecierpliwym potupywaniem, czekając na moją odpowiedź. – Na razie przyjmiemy, że Ignotus to Forfeks – powiedziałem cicho. – Jeżeli Gnejusz Klaudiusz jest sprawcą, możemy oczekiwać, że się nie przyzna, więc najpierw musimy spróbować wydobyć prawdę od jego niewolników. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, w jakim napięciu Meto czekał na te słowa, dopóki nie ujrzałem, jak opuszcza ramiona i rozplata zaciśnięte dłonie. Spodziewałem się, że uśmiechnie się z triumfem, ale on bliższy był raczej łez. – Zobaczysz, tato, że mam rację i że dobrze zapamiętałem – powiedział żarliwie. – Mam nadzieję – odrzekłem, wciąż nie mogąc się pozbyć wątpliwości. ROZDZIAŁ XXV – Moglibyśmy od razu go zaatakować – zasugerował Meto, wskakując na siodło. – Nie, póki się czegoś nie dowiemy od niewolników – odparłem, ściągając wodze, by uspokoić swego wierzchowca. – Ale jak go unikniemy? Do jego posiadłości prowadzi od via Cassia tylko jedna droga. Jeśli Gnejusz jest w domu, może zobaczyć, że nadjeżdżamy, albo któryś z niewolników go zaalarmuje. Nie sprawia wrażenia pana, którego służba pozwoliłaby obcym kręcić się po gospodarstwie bez jego wiedzy. – Nie? Forfeks pozwolił Katylinie i nam włóczyć się po całej górze. – Tak, i popatrz, co się z nim stało. Jeżeli to rzeczywiście zwłoki Forfeksa, pomyślałem. Ruszyliśmy w stronę gościńca. – Jeśli chodzi o drogę na jego ziemie, to mam pewien pomysł – oznajmiłem. – Nie pojedziemy głównym traktem prowadzącym do jego domu i do chaty pasterzy. – A którędy? Skały wzdłuż via Cassia są za strome dla koni, pieszo też trudno się tam wspinać. – Jest jednak inna droga. Pamiętasz, jak z naszego wzgórza obserwowaliśmy poczynania Katyliny i Tongiliusa? – Wtedy, gdy Klaudia nas na tym przyłapała? – Tak. Katylina wiedział od Forfeksa, że od gościńca prowadzi na górę inna ścieżka, od dawna nie używana i skryta wśród drzew. Musieli ją wtedy znaleźć, gdyż po krótkich poszukiwaniach zniknęli w lesie i wynurzyli się dość wysoko na zboczu. Chyba pamiętam, w którym miejscu zeszli z gościńca, i myślę, że my również ją znajdziemy. W ten sposób moglibyśmy ominąć dom Gnejusza i zapolować na jakiegoś samotnego pasterza wśród krzaków i skał. Dojechaliśmy do via Cassia i skręciliśmy w prawo, jak poprzednio Katylina z Tongiliusem. Wkrótce mijaliśmy nasze wzgórze; poczułem się nieswojo, wiedząc, że jesteśmy teraz doskonale stamtąd widoczni. Ale oczywiście nikogo nie mogło tam być... chyba że Klaudia. Ona domyśliłaby się od razu, co zaszło, gdybym odkrył, że to Gnejusz wrzucił Ignotusa do mojej studni. Na via Cassia nie było żadnego ruchu. W najwyższym punkcie, gdzie droga przebiega między Argentum a naszym wzgórzem, zatrzymałem się i rozejrzałem dookoła. Przed nami widać było tylko znikającą na południowym widnokręgu długą wstęgę drogi. Daleko za nami widniała ciemniejsza smuga, którą mogła tworzyć kolumna niewolników albo stado bydła w drodze do Rzymu, ale odległość do niej była zbyt duża, by się nią niepokoić. Ruszyliśmy dalej. Teren po prawej ostro opadał, ale niskie pagórki wciąż zasłaniały nas od strony gospodarstwa Klaudii. Na lewo od drogi pięły się zbocza góry, ale blisko rosnące wysokie drzewa i przebijające tu i ówdzie skały nie pozwalały nam dojrzeć całego jej masywu. – To gdzieś tutaj – mruknąłem. Zwolniliśmy do stępa i zaczęliśmy się wpatrywać w przydrożne zarośla, które wydawały się zwarte i nieprzebyte. Jechaliśmy wolno dalej, aż nabrałem pewności, że musieliśmy już minąć miejsce, gdzie wtedy zniknęli Katylina i Tongilius. Pagórki po prawej wygładziły się w równinę, na której widać było pracujących w polu niewolników Klaudii. – Pojechaliśmy za daleko – powiedziałem. – Tak, musimy zawrócić i spróbować jeszcze raz. – Meto też był tego zdania. Widok w drodze powrotnej w niczym nie różnił się od wcześniejszego. Zacząłem myśleć, że nic z tego nie wyjdzie, chyba że zaczniemy się przedzierać przez zarośla na oślep, jak to robił Katylina. Wtem usłyszałem lekki tętent na bruku; podniósłszy wzrok, ujrzałem młodego jelenia – kołyszące się gałęzie wskazywały miejsce, skąd wyskoczył na drogę. Spostrzegł nas i przez długą chwilę stał nieruchomo jak posąg, po czym rzucił się do ucieczki. Wpadł między drzewa, w strefę światła i cienia, i zdawało się, że jest w pułapce między nieprzeniknionymi ścianami zarośli, a jednak zniknął błyskawicznie pomiędzy pniem wielkiego dębu i dużym odłamem skalnym. Gdybym w tej chwili mrugnął, gotów bym uwierzyć, że rozpłynął się w słońcu. To był omen, o jakich śpiewają poeci. – Tam, gdzie są jelenie, często jest i ścieżka – odezwałem się cicho. Podjechaliśmy do głazu i zsiedliśmy z koni. Przejście było tylko tak szerokie, że mogliśmy przejść i przeciągnąć za nami wierzchowce. Za wielkim głazem otwierała się niewielka polana, zupełnie zasłonięta od strony drogi. Wiodła z niej stromo pod górę stara ścieżka, zarośnięta, lecz wciąż widoczna. – Ten głaz musiał tu spaść później – powiedziałem. – Obluzował się wskutek trzęsienia ziemi albo podmyły go deszcze i zablokował wejście na ścieżkę z via Cassia. Cała jest zresztą usiana kamieniami... dla jelenia może i dobra, ale konie musimy tu zostawić. Droga nie była łatwa. Zapomniana przez ludzi ścieżka zamieniła się z biegiem lat w koryto deszczowych potoków, które naniosły kamieni i połamanych konarów. Miejscami była tak zarośnięta, że musieliśmy się schylać, rozgarniając gałęzie. Gdzieniegdzie natrafialiśmy na świeżo złamane gałązki – ktoś inny musiał tędy niedawno przechodzić przed nami. Ścieżka na początku była stroma, a potem stała się nieznośnie stroma. Kamienie były jak stopnie wykute dla tytanów. Nawet Meto zaczął się pocić i ciężej oddychać, choć widziałem, że gdyby posuwał się własnym tempem, byłby już daleko przede mną. Zanim doszliśmy do polany na górze, gdzie wtedy zobaczyliśmy tę ścieżkę po raz pierwszy, serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, a stopy miałem jak z ołowiu. Znaleźliśmy się teraz na szlaku, który przemierzaliśmy w towarzystwie Katyliny i Tongiliusa. Na lewo prowadziła droga do domostwa Gnejusza Klaudiusza i pasterskiej chaty, w prawo odbiegała ścieżka ku wodospadowi i kopalni. Całe moje ciało protestowało przeciwko głupiemu pomysłowi dalszej stromej wspinaczki, ale to właśnie tam mogliśmy się spodziewać spotkania z którymś z pasterzy, samotnym i niezbyt czujnym, jeśli dopisze nam szczęście. Nie musieliśmy długo szukać. Kiedy zbliżaliśmy się do stromych schodów prowadzących na skałę obok wodospadu, ponad szumem wody dobiegło nas beczenie koźlęcia i czyjeś łagodne nawoływanie. Zmieniliśmy kierunek, ruszając ku owym głosom. Szum wodospadu narastał, ale też coraz wyraźniej słyszeliśmy beczenie i ludzki głos. Przecisnęliśmy się przez zasłonę pnączy i wynurzyliśmy się u stóp wodospadu, na brzegu spienionego zielonego stawu. Całe to miejsce okrywał głęboki cień wysokich drzew i urwistej skały. Wszędzie leżały porozrzucane ludzkie kości i czaszki, które wtedy widzieliśmy z góry. Przeszedł mnie dreszcz; nawet w gorący letni dzień panował tu wilgotny chłód. Pasterz stał ledwie o kilka kroków od nas. Był to tylko chłopiec, młodszy od Metona, odziany w obszarpaną tunikę i znoszone buty, które ledwo trzymały mu się na stopach. Znalazł koźlę i zarzucił je sobie na kark, trzymając za zwieszone z obu ramion nogi. Nasze kroki zagłuszał plusk i szum wody. Kiedy młody niewolnik nas zobaczył, podskoczył z przestrachu i cofnął się tak gwałtownie, że niemal się przewrócił. Przez moment balansował na krawędzi skały i mógłby wpaść do stawu, gdyby Meto nie złapał go za ramię. Chłopiec odzyskał równowagę i wyrwał się z jego chwytu. Koźlę też mu się wyrywało, becząc żałośnie, ale ścisnął je za nogi, aż mu kłykcie zbielały. Spoglądał to na mnie, to na Metona ze strachem, a w końcu wyjąkał: – Ktoście wy? Żywi czy umarli? Dziwne pytanie, pomyślałem, a potem przypomniałem sobie, że staw musiały nawiedzać lemury martwych niewolników. Sam Forfeks nas o tym zapewniał. – Całkiem żywi – odpowiedziałem. Lemury z pewnością nie miewają tak sztywnych stawów i obolałych mięśni. Niewolnik przypatrywał się nam spod zmarszczonych brwi i na wszelki wypadek się nie zbliżał. – Twoja ręka była ciepła – przyznał, zwracając się do Metona. – Ale co tu robicie, panie? Jesteście przyjaciółmi naszego pana? – Powiedz mi, co ty tutaj robisz – odrzekłem. – Kazali mi tu przyjść, bo jestem najmłodszy. Któryś z pasterzy usłyszał beczenie koźlęcia i wysłał mnie po nie. No i znalazłem je. Uwięzło kopytkiem między dwoma kamieniami. Nikt tu nie lubi schodzić... przez nich. – Wskazał wzrokiem na rozrzucone kości. – Kto cię tu przysłał, Forfeks? – Forfeks? – powtórzył, niemal się przy tym zachłystując. – Tak, czyż nie jest zwierzchnikiem? – Już nie, odkąd... – Przerwał, znowu patrząc na nas podejrzliwie. – Czy pan wie, że tu jesteście? – Powiedz mi, co się stało z Forfeksem – zażądałem władczym tonem. Niewolnicy Gnejusza Klaudiusza reagowali na taki ton strachem i posłuszeństwem, niezdolni sprzeciwić się nawet nieznajomemu intruzowi. Wiele to mówiło o ich panu i tym, w jaki sposób ich traktuje. – Forfeks... pan na pewno nie chciał tego zrobić. Każdego z nas obije od czasu do czasu, ale jeszcze nigdy... to znaczy nie własnymi rękami... a w każdym razie ja nigdy tego nie widziałem, odkąd tu jestem... a jestem tu od dziecka... – Chcesz powiedzieć, że Gnejusz Klaudiusz zabił Forfeksa, co? – ponaglił go Meto, zerkając na mnie z nikłym uśmieszkiem na ustach. Miał prawo czuć satysfakcję, ale jego wtrącenie się było błędem. Nie był dość dorosły ani nie budził tyle strachu, by młody niewolnik słuchał go tak jak mnie. Chłopiec wyprostował się i cofnął niepewny, czy bardziej się boi odpowiadać, czy nie odpowiadać. Koźlę na jego plecach znów zabeczało żałośnie. – Jak twój pan zabił Forfeksa? – zapytałem surowo, robiąc krok w jego stronę i wbijając weń twarde spojrzenie. Był tylko chłopcem i niewolnikiem regularnie maltretowanym przez właściciela. Nie potrafił się przeciwstawić takiemu bezpośredniemu przesłuchiwaniu, nawet przez człowieka, który nie ma prawa go brać na spytki. – Jego głowa... Forfeks już wcześniej zranił się w głowę... Przypomniałem sobie, jak stary uderzył się w kopalni w wystający kamień, jak krwawił, jęczał i majaczył o lemurach. – Mów dalej – ponagliłem go. – Był potem nieco otępiały. Powolniejszy, nie zawsze mówił do rzeczy, głowa go często bolała, czasem tak mocno, że budził się w nocy i beczał jak koźlę. Biedny Forfeks, pomyślałem. Gdybyś tylko nie dał się przekupić Katylinie, by iść tam, gdzie nie puszczały cię twoje najgorsze obawy... – Nasz pan nie należy do cierpliwych. Zawsze bijał Forfeksa za głupotę, ale po tym wypadku często był na niego wprost wściekły. Winił go za to, że się zranił, mówiąc, że nigdy nie powinien był się zgodzić pokazać kopalni tym obcym... Ale zaraz, wy musicie być tymi... – Nieważne, mów dalej! – warknąłem groźnie. – Kilka dni temu pan kazał Forfeksowi zarżnąć jedną z kóz, ale on zabił nie tę, co trzeba... Tak w każdym razie mówił pan. Wpadł w taki gniew, że strach było patrzeć, jakby gromy biły w naszą górę. Zdzielił Forfeksa biczem w plecy tak mocno, że aż pękła mu tunika i pokazała się krew. A potem pan się strasznie zmienił na twarzy. Stałem dość blisko, by to widzieć. Aż się pode mną nogi ugięły ze strachu. Tak, jakby uznał, że Forfeks jest już na nic i nie warto go trzymać. Jak pęknięta butelka, którą ktoś może stłuc dla zabawy. To właśnie zrobił Forfeksowi. Obrócił bicz w dłoni i zaczął go bić trzonkiem... zrobiony jest z żelaza owiniętego skórą i nabijany żelaznymi nitami. Zaczął bić go po głowie. Zaśmiał się i powiedział: „Skoro to twoja głowa jest winna, ukarzę ją!” Przez cały czas Forfeks jęczał i łkał, a potem zaczął wydawać inne odgłosy... Och, proszę... Pobladł jak kreda na to wspomnienie, a oczy mu zaszły łzami. Zamrugał i zachwiał się. Koźlę zabeczało i zaczęło się wyrywać tak gwałtownie, że chłopiec nie mógł go utrzymać. Zwierzę pofrunęło w powietrze i upadło na cztery łapy na płaski kamień, wpadło rozpędem do stawu i znów wyskoczyło, by pobiec ku ścieżce, otrząsając się po drodze z wody. Pastuszek oparł się plecami o skałę i osunął na ziemię, przysiadając z rękami na brzuchu. – Aż mnie mdli, gdy sobie to przypomnę – powiedział słabo. – Wcale ci się nie dziwię – zgodziłem się z nim. O ileż bardziej by go mdliło, gdyby zobaczył Forfeksa teraz... – Kiedy to się stało? – Pięć dni temu. – Jesteś pewien? – Tak. To było zaraz po idach. Pan wyjechał na kilka dni do Rzymu, na wybory. Wrócił zaraz po nich. Mówili, że wyniki były po jego myśli, ale i tak był w strasznym humorze. Być może coś innego mu nie wyszło w Rzymie. Przyczepiłby się do Forfeksa z jakiejkolwiek przyczyny. – Pięć dni temu... – powtórzyłem, wymieniając znaczące spojrzenie z Metonem. – A wczoraj Klementus powiedział nam, że słyszał plusk ze studni trzy lub cztery noce temu... wszystko pasuje. Co zrobiono z ciałem Forfeksa? – spytałem niewolnika. – Przynieśliśmy go tutaj – odpowiedział. – Kiedy to się skończyło, kiedy Forfeks leżał na polepie i się nie ruszał, krew płynęła mu z głowy... – Przerwał i przełknął z wysiłkiem. – Mów dalej. – Twarz pana znów się zmieniła. Myślę, że do tej chwili nie całkiem wiedział, co robi. Ten wyraz w jego oczach... u nikogo poza niewolnikami takiego nie widziałem. Jak gdyby był przerażony tym, co zrobił. Mówią, że jest bogini, która karze ludzi, nawet wolnych, jeśli posuną się za daleko. Jest takie greckie słowo... – zmarszczył czoło, usiłując sobie przypomnieć. – Hybris – powiedziałem. – Zło graniczące z szaleństwem, pycha przecząca wszelkiej przyzwoitości. Za hybris karze bogini Nemezis, która mści się na złych. – Być może tak jest w innych miejscach, ale nie sądzę, by ta bogini kiedykolwiek odwiedzała naszą górę. Ale mimo to nasz pan wyglądał, jakby wiedział, że posunął się za daleko. Upuścił bicz i zadrżał. Ale potem zacisnął szczęki, opanował się i rozejrzał się po izbie, mrugając, jakby było za ciemno, choć słońce stało jeszcze wysoko. Popatrzył na mnie, chyba dlatego że stałem najbliżej, i powiedział: „Sprzątnij to”, jakby chodziło o kozie łajno. Sprzątnij, powiada, i zanieś to, co z niego zostało, nad wodospad. Zrzuć go ze skały i niech tam dołączy do innych. – I zrobiłeś to? – Tak, tylko że nie zrzuciliśmy go ze skały. Znieśliśmy go tu nad staw. Jeden ze starszych niewolników powiedział, że musimy go rozebrać i obmyć z krwi, żeby mógł godnie wejść do Hadesu. Wypowiedział nad trupem kilka słów, jakąś modlitwę do któregoś z bogów. Nawet niewolnicy mają bogów, choć żaden z nich nie mieszka na tej górze, a już na pewno nie ta Nemezis. Przenieśliśmy go za strumień, tam, do tej kupy głazów, i złożyliśmy w szczelinie między nimi. Przykryliśmy go kilkoma kamieniami i odeszliśmy, bo zaczynało się ściemniać. Tu nikt nie przychodzi po zmroku. – Biedny Forfeks – zauważyłem. – Zostawiony między lemurami, których tak się bał za życia. A teraz sam się stał jednym z nich. – Dlatego nikt nie chciał tu dzisiaj przyjść szukać koźlęcia. Wszyscy zawsze bali się tych starych cieni, które tu mieszkają, a tu jeszcze ten Forfeks. Jak jego lemur mógłby spocząć po tak strasznej śmierci? Nie może się zemścić na panu, bo pan jest dla niego zbyt potężny. Ale na innym niewolniku, samotnym i bezsilnym... – Głos chłopca ścichł do szeptu; spojrzał niespokojnie ku chaotycznie rozrzuconym głazom po drugiej stronie strumienia. – On tam musi teraz być i patrzy na nas... – Myślę, że nie, jeżeli jego lemur podążył za ciałem. Chodź, pokażesz nam, gdzie je złożyliście. Chłopak zbladł. – Chodź! – Podniosłem głos. – Jeśli mam rację... Meto chrząknął. – Jeśli mój syn ma rację – poprawiłem się – to ciała już dawno tam nie ma. No, ruszaj się! Pokaż nam jego grób! To, że chłopca można było zmusić do posłuszeństwa samym tylko groźnym tonem, dobitnie świadczyło o okrucieństwie Gnejusza Klaudiusza. Mniej zastraszony niewolnik wymagałby kilku razów, a choćby groźby bicia, by zerwać się na nogi na polecenie obcego człowieka i ruszyć po śliskich kamieniach do miejsca, które według niego nawiedzone było przez upiora. Młody pasterz posłuchał mojego rozkazu, choć zaczął dygotać ze strachu, kiedy zbliżyliśmy się do głazów. – Tam, za tym kamieniem. – Wskazał ręką, ale dalej nie chciał podejść ani na krok. Wspięliśmy się z Metonem na głaz i spojrzeliśmy w szczelinę. Była pusta. – Ciało zniknęło – stwierdziłem. – Zniknęło? Pasterz z obawą dołączył do nas. Patrzył na pusty grób z widocznym przesądnym strachem. – To nie sprawka lemurów ani bogów – zapewniłem go. – Ludzie go tu złożyli i ludzie też musieli go zabrać. – Ten sam człowiek, który go zabił! – orzekł Meto. Odwróciłem się i spojrzałem na niego, marszcząc czoło. Nie mieliśmy jeszcze na to dowodów, a poza tym nie wypada przy niewolniku plotkować o jego panu, ponieważ może to później powtórzyć i gorzko tego pożałować. Meto odwzajemnił mi się podobnym spojrzeniem. Miał chłopak rację z tym Forfeksem, mimo moich wątpliwości. Chciał się jednak upewnić, bo zapytał niewolnika: – Czy Forfeks miał na rękach jakieś znamiona? – Znamiona? Masz, panie, na myśli tę czerwoną plamkę na lewej dłoni? Meto nie mógł powstrzymać triumfalnego uśmiechu. – Ale gdzie się podziało ciało? – zaciekawił się pasterz. – Nie musisz wiedzieć – odparłem. – Przynajmniej na razie. I tak już wystawiłeś się na niebezpieczeństwo przez rozmowę z nami. Powinienem cię wynagrodzić, ale nie mam ci co dać. – Nie ma nic, co mógłbyś mi dać, panie. Pan nie pozwala nam nic trzymać dla siebie. Ludzie, którzy chcieli zobaczyć kopalnię, dali Forfeksowi kilka monet, ale pan je znalazł i mu odebrał. – Czy ten człowiek był tu jeszcze potem? – Nie wiem. – Chłopak wzruszył ramionami. – Nigdy go nie widziałem. Wtedy pasłem trzodę po przeciwnej stronie góry. Mówią, że byli z nim jeszcze inni. Czy to byłeś ty, panie? – Jak dotąd, udało mi się nie odpowiedzieć na żadne z twoich pytań. – Uśmiechnąłem się. – Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie. Powinieneś zapomnieć, że w ogóle tu byliśmy. – Jak lemury we mgle. – Jeśli tak chcesz to nazwać. – Jest jeszcze jedno pytanie, na które musisz nam odpowiedzieć – nie ustępował Meto. – Kiedy złożyliście tu ciało Forfeksa, co się stało z jego głową? – Zbita na miazgę, mówiłem to już. – Pasterz znów pobladł. – Tak, ale czy wciąż była na szyi? – Oczywiście. – Nie odcięta? Skoro została tak uszkodzona, to może... – Ciało było całe, panie! – zaprotestował drżącym głosem. – Nie ma potrzeby drążyć tego tematu. – Położyłem Metonowi rękę na ramieniu. – Ale powiedz mi jeszcze, czy tak z miesiąc temu nie zmarł przypadkiem któryś z pasterzy? – dodałem, myśląc o Nemo. Chłopiec potrząsnął głową. – A może inny niewolnik? – Nie, panie. Jeden z podkuchennych zmarł na febrę, ale to było z rok temu. Od tamtej pory aż do śmierci Forfeksa nikt inny nie umarł. Zeszliśmy z głazu. Młody pasterz poszedł w swoją stronę, a my odpoczęliśmy trochę, zanim ruszyliśmy w drogę powrotną. Ta cienista dolina była pięknym zakątkiem, choć skalanym i przepełnionym grozą przez tyle śmierci i cierpienia. Nie najgorsze miejsce na wieczny spoczynek, pomyślałem, dla lemurów martwych niewolników, których życie musiało być o wiele straszniejsze – spędzone na znojnym trudzie pod palącym słońcem albo na drążeniu dziur w wilgotnej, kamienistej ziemi. ROZDZIAŁ XXVI Powinniśmy przedstawić mu nasze zarzuty otwarcie – powiedział Meto, gdy schodziliśmy ścieżką w dół. – Zgadzam się z tobą. – Wiemy teraz ponad wszelką wątpliwość, że to ciało Forfeksa znaleźliśmy w naszej studni. Wiemy, że zabił go Gnejusz. I wiemy też, że nie darzy nas choćby odrobiną sympatii. Myślał, że odziedziczy gospodarstwo po Lucjuszu, prawda? I tu mamy motyw: chciał zatruć studnię, próbując nas zmusić do odejścia. – W twoim wywodzie są pewne luki – zauważyłem sucho. – Jakie mianowicie? – Dlaczego Forfeksowi odcięto głowę? – Żebyśmy nie mogli powiązać go z Gnejuszem. Wiedział, że znamy Forfeksa i możemy go rozpoznać pomimo ran, i w ten sposób domyślić się, kto podrzucił zwłoki. Gnejusz jest tchórzem, który działa skrycie i boi się przyznać do swych czynów. Odciął więc głowę, abyśmy się nie dowiedzieli, skąd pochodzi trup. Nie docenił moich bystrych oczu i nie przewidział, że rozpoznam znamię na ręku Forfeksa. – Nie, tego sprawca nie przewidział. Ale dlaczego Gnejusz kazał niewolnikom zrzucić zwłoki ze skały, jeśli zamierzał zrobić z nimi coś innego? Obejrzałem się na niego. Meto wzruszył ramionami i rzekł: – Pomysł przyszedł mu do głowy dopiero później. To jasne, że nie zabił Forfeksa, by go nam wrzucić do studni. To nie było zabójstwo z premedytacją, a jego gniew nie był skierowany przeciw nam. Ale kiedy już miał pod ręką trupa, przyszło mu do głowy, że mógłby go wykorzystać. – Ten pasterz nie wspominał, aby polecono mu odnaleźć zwłoki. – O Katylinie też nic nie wiedział. Gnejusz ma z pewnością innych niewolników, bardziej przydatnych do tego rodzaju zadań. – A co z Nemo? – I to musiała być jego sprawka. Podrzucił go do stajni, by nas przestraszyć, ale nie zrobiło to na nas wrażenia. No, to spróbował tej tchórzliwej sztuczki jeszcze raz, tylko tym razem było to znacznie groźniejsze, zatruwając studnię. Cóż to za godny pogardy człowiek! – Ale skąd wziął się Nemo? Pasterz twierdzi, że nikt inny ostatnio nie umarł w gospodarstwie. – Kto wie? Może Gnejusz napadł jakiegoś przygodnego wędrowca albo zabił jakiegoś przyjezdnego z Rzymu? – Czyli kogoś obcego i jemu, i nam? – Tak. – Dlaczego więc Nemo nie miał głowy? Twierdzisz, że głowę Forfeksa odcięto, by ukryć jego tożsamość. To logiczne. Ale Nemo? Kim on był i czemu pozbawiono go głowy? Meto milczał przez dłuższą chwilę i słyszałem tylko chrzęst gałęzi, odgłos naszych kroków i własny zdyszany oddech. – Nie mam na to odpowiedzi – przyznał w końcu. – Ale czy to istotne, skąd wziął się Nemo? Wiemy, skąd wziął się Forfeks. Sprawcą jest Gnejusz Klaudiusz i jemu należy się kara. Powinien stanąć przed sądem za morderstwo, gdyby istniała jakaś sprawiedliwość. Ale prawo nie zabrania zabijać własnych niewolników, prawda? Przypuszczam, że jedyne, co możemy zrobić, to wytoczyć mu sprawę o zatrucie studni. – Trudno byłoby to udowodnić, skoro nie ma świadków. – Ale poszlaki są oczywiste, tato! – Sąd wymaga czegoś więcej niż poszlak. – W takim razie musimy znaleźć świadka. Przecież nie mógł tego zrobić sam, bez współpracy chociaż jednego z naszych niewolników. Ktokolwiek z nich nas zdradził, trzeba go zmusić do mówienia! – Jakiej siły mam, według ciebie, użyć wobec nich? Już ich wypytałem, a rezultat znasz. Jest wielu panów, którzy stosują tortury, by wydobyć z niewolników prawdę. Nawet Aratus to proponuje. – Nie chciałbym, abyś to robił, tato. – Tam, gdzie niewolnik się styka z prawem, tortury są nieuniknione. Powiedzmy, że znajdziemy wśród nich świadka. Rzymski sąd nie przyjmie żadnego zeznania od niewolnika, jeżeli nie zostało ono wyciągnięte od niego na mękach. Czy chciałbyś, abym użył takich środków wobec innego człowieka, choćby ów był zdrajcą? A co, jeśli któryś z nich po prostu widział całe zajście, a sam jest niewinny? I tak musiałby pójść na męki, aby jego zeznanie było ważne. Nic dziwnego, że niewolnicy nie garną się do mówienia. Jeśli przyznaliby się, że coś widzieli, byłoby to równoznaczne z dobrowolnym poddaniem się torturom. – Nie pomyślałem o tym. – Ale oni pomyśleli, zapewniam cię. Przy twoim założeniu najlepszymi świadkami byliby dla nas niewolnicy samego Gnejusza Klaudiusza, jak choćby nasz znajomy pastuszek. Ale i tutaj prawo działa na naszą niekorzyść. Żaden niewolnik nie może zeznawać w sądzie bez zgody właściciela, a zatem żadnego niewolnika nie można zmusić do świadczenia przeciw swemu panu. – A gdybyśmy pozyskali Cycerona jako adwokata? On jest taki mądry i potężny, więc może znalazłby sposób... – Proszę cię, synu, nie sugeruj, bym zaciągał nowe długi względem Cycerona. Poza tym jakoś sobie nie wyobrażam, by nasz czcigodny konsul miał czas zajmować się takimi trywialnymi sprawami ani teraz, ani później. Dotarliśmy do polanki za wielkim głazem. Odwiązaliśmy konie i przeprowadziliśmy je na porośnięte trawą i ocienione pobocze gościńca. Przechodziła akurat kolumna niewolników powiązanych za szyje solidnym sznurem, pilnowanych przez kilku jeźdźców. Wszyscy byli albo nadzy, albo okryci skrawkami materii, zamiast butów mając przywiązane do stóp jedynie kawałki nie wyprawionej skóry. Ani oni, ani ich nadzorcy nie zwrócili na nas najmniejszej uwagi. Staliśmy nieruchomo w cieniu, czekając, aż przejdą. Zwróciłem twarz do Metona i szepnąłem: – Twoim argumentom przeciwko Gnejuszowi Klaudiuszowi trudno cokolwiek zarzucić, choć są w nich luki. Ja jednak nie przestaję wracać myślą do Katyliny. – Źle go oceniasz, tato! – odszepnął Meto zaskakująco porywczo. – Pomyśl o jego powiązaniach z Forfeksem. Pomyśl o zbiegu okoliczności, jaki przedstawia jego zagadka o ciele bez głowy. Przypomnij sobie, że Nemo pojawił się tuż po pierwszej wizycie Marka Celiusza i jego namowach, bym przyjął u siebie Katylinę, jakby dla wymuszenia na mnie zgody przez zastraszenie. Teraz Celiusz i Cycero upierają się, bym znów otworzył dlań drzwi, ja odmówiłem i oto w studni znajdujemy trupa Forfeksa. Katylina jest człowiekiem zdesperowanym... – Dlaczego winisz za to Katylinę? A choćby Celiusza i Cycerona? Od początku idziesz złym tropem, tato. Dopiero co powiedziałeś mi, że sąd nie uznałby poszlak za dowody, a sam pozwalasz, by zbieg okoliczności mącił ci obraz i przesłaniał to, co jest oczywiste. Sprawcą jest Gnejusz Klaudiusz. Pewnie uważa, że nas przechytrzył i śmieje się z nas za plecami. Założyłbym się, że gdy go spytamy wprost, z czystej pychy i złości na nas przyzna się do wszystkiego. – Może masz rację – przyznałem. – Damy mu więc tę szansę jeszcze dzisiaj. Mijał nas właśnie ostatni z niewolników; potknął się o kamień i upadł na kolana, posyłając wzdłuż kolumny falę zamieszania. Jeden z nadzorców szybko zawrócił i zaczął go okładać biczem, dopóki nieszczęśnik nie odzyskał równowagi. – Kiedy wreszcie ten świat się zmieni – szepnął czyjś głos. Wydawało mi się przez chwilę, że to moja własna myśl, ale słowa wyszły z ust Metona, który spoglądał za niewolnikami z powagą i smutkiem na twarzy. Nie patrząc na mnie, wsiadł na konia; ja uczyniłem to samo i ruszyliśmy szybko w stronę domu. Wybierając się ponownie na ziemię Gnejusza Klaudiusza, chciałem mieć z sobą odpowiednią świtę. Kazałem dołączyć do nas Aratusowi, głównie dlatego, że w takiej sytuacji wypadało zabrać z sobą zarządcę, a po części dlatego, że chciałem widzieć jego reakcję na moje starcie z Gnejuszem. Wciąż mu po prostu nie ufałem. Wybrałem też kilku tęższych niewolników, na wypadek gdyby potrzebna okazała się ochrona. Wyruszyliśmy po południu – miałem nadzieję, że zastanę sąsiada po sutym obiedzie. Nieraz się przekonałem, że najlepiej atakować wtedy, gdy przeciwnik jest senny i ociężały. Pojechaliśmy w lewo, na via Cassia, i skręciliśmy w drogę prowadzącą do domu Gnejusza. Posuwaliśmy się, jawnie i otwarcie, coraz bardziej stromym szlakiem, i wkrótce zanurzyliśmy się między porastające zbocze drzewa. Po krótkim czasie znaleźliśmy się przy chacie pasterzy, gdzie po raz pierwszy spotkaliśmy Forfeksa. Droga zbliżyła się do jaru, którym płynął strumień, i dalej biegła wzdłuż jego brzegu. W końcu przejechaliśmy po przerzuconym nad nim mostku i znaleźliśmy się przed domostwem Klaudiusza. Budynek był dwukondygnacyjny i wiejski w charakterze, bardziej etruski niż rzymski. Był bardzo stary i niezbyt dobrze utrzymany, sądząc po łuszczącym się tynku i okiennicach wiszących krzywo na zepsutych zawiasach. Posadowiony na stromym lesistym zboczu, skrywał się w cieniu. Powietrze było tu wilgotne i przesiąknięte zapachem pleśni. Nawet w taki gorący dzień dom i przylegające doń prymitywne szopy sprawiały wrażenie jak z ponurego snu. Nasze przybycie wywołało sporą wrzawę: psy zaczęły ujadać, biegając tam i z powrotem, na co spłoszone kury odpowiadały przeraźliwym gdakaniem. Drzwi domu uchyliły się nieco i czyjś ostry głos uciszył podniecone czworonogi, które natychmiast przestały szczekać, choć dalej nerwowo biegały w kółko. Niewolnik, który wyjrzał z domu, obrzucił naszą grupę posępnym spojrzeniem, cofnął się i bez słowa zatrzasnął drzwi z powrotem. Zapewne jego pan nieczęsto miewał gości, zwłaszcza tak groźnie się prezentujących (miałem nadzieję) jak my. Po chwili ukazał się sam gospodarz. Wlepił w nas równie posępne spojrzenie jak jego sługa i wyglądało na to, że jest tak samo w złym humorze jak ostatnim razem, kiedy widziałem go, gdy podlizywał się Katylinie i maltretował nieszczęsnego Forfeksa. Był uderzająco brzydkim młodym człowiekiem o zmierzwionej rudej czuprynie i tęgiej szyi, ale jego słuszny wzrost i solidna postura nadawały mu groźny wygląd. Na jego widok psy znów zaczęły ujadać; warknął na nie, jakby sam był członkiem sfory W ręku trzymał kość, którą najwyraźniej akurat obgryzał, do ust bowiem przywarły mu kawałki mięsa; cisnął ją teraz psom, które rzuciły się ku niej, walcząc o nią i wyrywając sobie z pysków w niesamowitej kotłowaninie. – Głupie kundle – mruknął Gnejusz. – Ale i tak mądrzejsze od większości niewolników i nie pyskują jak oni. – Jego chropawy głos był równie nieprzyjemny dla ucha, jak jego twarz dla oka. Zmrużył oczy, przypatrując się nam; Klaudia mówiła, że ma słaby wzrok, ale pomimo wszechobecnego cienia rozpoznał mnie szybko. – To znowu ty, co? Tym razem bez swojego cwanego kolesia z miasta. Przyszedłeś mnie szpiegować, co? Na Hades, czego tu chcesz, Gordianusie? – Sądzę, że sam dobrze wiesz, Gnejuszu Klaudiuszu – odparłem. – Nie zgrywaj tu mądrali. Mądrale mnie denerwują, zapytaj moich niewolników. Nikt cię tu nie zapraszał. Jesteś na mojej ziemi samowolnie i miałbym pełne prawo ściągnąć cię z tej szkapy i spuścić lanie jak niewolnikowi. Gadaj, w czym rzecz, albo zabieraj się stąd. Chyba że chcesz oberwać? Chłopak też może dostać. – Tato! – szepnął obruszony Meto. Położyłem mu rękę na łokciu, by go uspokoić. – Przyjechaliśmy tutaj, Gnejuszu Klaudiusza, ponieważ ktoś popełnił zbrodnię na mojej ziemi. Zbezcześcił ją, znieważając prawo i bogów. – Jeżeli bogowie zostali znieważeni, to może tym, że taki plebejski hołysz położył łapę na posiadłości, która od pokoleń należała do mojego rodu! Może powinieneś o tym pomyśleć, zanim posadziłeś tyłek nie tam, gdzie trzeba. – Tato, nie powinniśmy na to pozwalać! – gorączkował się Meto. – Cicho bądź! – burknąłem do niego. – Gnejuszu, czy przyznajesz się do tego? – Do czego? – Do zbrodni, o której mówię. – Nie wiem, o czym mówisz. Ale jeśli spadła ci na głowę jakaś katastrofa, to dla mnie dobra wiadomość. Mów dalej. Bawisz mnie, plebejuszu. – Ty natomiast mnie nie bawisz, Gnejuszu. Podobnie jak ten wesoły figiel, jakiego mi spłatałeś kilka dni temu. – Dosyć zagadek! Mów jasno, o co idzie, albo wynocha! – Mówię o trupie, którego wrzuciłeś do mojej studni. – Co? Za długo byłeś na słońcu bez kapelusza, Gordianusie. To pierwsza zasada, której musisz się nauczyć, jeśli chcesz być rolnikiem: zawsze noś kapelusz. – Zaprzeczasz więc? – Jaki trup? Jaka studnia? Daj no ojcu solidnego kuksańca, chłopcze. On majaczy. Meto z trudem panował nad sobą. Widziałem, jak bieleją mu palce zaciśnięte na wodzach. – Mówię o zwłokach twojego niewolnika Forfeksa. Czy zaprzeczasz, że go zabiłeś przed pięcioma dniami? – Dlaczego miałbym zaprzeczać? Był moim niewolnikiem od lat, a przedtem mojego ojca. Miałem prawo go zabić, a niech Jowisz razi mnie gromem, jeśli na to nie zasłużył! – Jesteś bezbożnikiem, Gnejuszu. – A ty jesteś głupcem i parweniuszem, Gordianusie, tak zwany Poszukiwaczu. Znalazłeś więc trupa w studni, co? Dobrze ci tak, i dobrze zrobił ten, kto go tam wrzucił. Ale nie kładź winy na mnie. Nie miałem z tym nic wspólnego. – Ten trup to Forfeks. – Niemożliwe. Moi niewolnicy go pochowali. Sam dałem im rozkaz, a oni nie mają zwyczaju nie słuchać moich rozkazów, możesz mi wierzyć. – A jednak jego zwłoki znalazły się w mojej studni. – Na pewno to nie Forfeks. – Z całą pewnością to on. – Czy ty w ogóle poznałbyś Forfeksa, nawet żywego? Ach, prawda, przecież byłeś tu wtedy z twoim kolesiem, kiedy pastuch zaprowadził was do kopalni. – Byłem? – Tak twierdził Forfeks. Mówił, że jednego z intruzów nazywano Gordianusem, chociaż ja cię nie poznałem w wieczornym mroku. Gdybym wiedział, że to ty, ściągnąłbym cię z konia i wybatożył! – Szczodrze szafujesz groźbami i zniewagami, Gnejuszu. Wydajesz się dumny z tego, żeś zabił bezbronnego niewolnika. Czemu więc tak się boisz przyznać, że wrzuciłeś mi go do studni? – Bo niczego podobnego nie zrobiłem! – krzyknął. Psy znów zaczęły ujadać. – Ja zaś twierdzę, że to twoja sprawka. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego prócz Forfeksa... – Upierasz się, że to trup mojego niewolnika. Udowodnij to zatem! Pokaż mi go. – A jeśli to zrobię, przyznasz się? – Nie, ale przynajmniej uwierzę, że znalazłeś właśnie Forfeksa. – Ale jak mogę to zrobić, skoro ty sam poczyniłeś kroki, by zapobiec rozpoznaniu zwłok po twarzy? – O co ci chodzi? Mogłem mu pogruchotać czaszkę, ale nie tak, by nie można go było rozpoznać. Sam musiałeś go poznać, skoro mówisz, żeś go przedtem widział. – Nic takiego nie powiedziałem. – No, to skąd wiesz, że to Forfeks? – krzyknął, wyraźnie rozjuszony. – Mam swoje sposoby. – Jakie sposoby? Czyś znowu bez pozwolenia włóczył się po mojej ziemi i nagabywał moich niewolników, częstując ich kłamstwami? – Zmrużył powieki tak mocno, że nie było już widać jego oczu. – Skąd wiedziałeś, że zabiłem Forfeksa? Kto ci to powiedział? Kto śmiał? – Wiem też o tym drugim trupie – oznajmiłem, częściowo, by zmienić temat, a trochę dlatego, by sprawdzić, jak na to zareaguje. Jednocześnie zerkałem na Aratusa, którego twarz pozostawała beznamiętna. Nie widziałem, by wymienili z Gnejuszem choć jedno spojrzenie; jeżeli mieli jakiś wspólny sekret, a choćby znali się z widzenia, nie mogłem tego wyczytać z ich oczu ani twarzy. – O jakim drugim trupie?! – wrzasnął Gnejusz. – Za szybko zaprzeczasz. To niechybna oznaka winy. Dobrze wiesz, o czym mówię. Ponadto mam niezbite dowody przeciwko tobie w obu wypadkach. Pożałujesz swojej zuchwałości. Gnejusz przechylił głowę, krzywiąc się. Splunął i zaczął wymachiwać rękami. – Jesteś szalony, absolutnie szalony! Gadasz bez odrobiny sensu, a teraz jeszcze grozisz mi przed moim własnym domem! Wynoś się natychmiast albo poszczuję cię psami. Potrafią schwycić jeźdźca za nogę i ściągnąć z konia, a potem rozerwać mu gardło w mgnieniu oka. Jak mi nie wierzysz, daj mi tylko pretekst, a ci udowodnię! I nie ma żadnego prawa, które zabraniałoby mi to zrobić, dopóki jesteś nieproszony na mojej ziemi, jak sam o tym dobrze wiesz. A teraz wynocha! Zmierzyłem go twardym spojrzeniem, po czym ściągnąłem wodze i zakręciłem koniem w miejscu. – Ale, tato... – zaprotestował Meto. – Nasza sprawa jest zakończona, Metonie – powiedziałem pod nosem. – I myślę, że on nie żartuje z tymi psami. Jedziemy! Obrzuciwszy jeszcze Gnejusza gniewnym spojrzeniem, Meto niechętnie zawrócił konia. Aratus i pozostali byli już gotowi. Ruszyłem pierwszy, nadając ostre tempo, i pogalopowałem przez drewniany most i w dół, drogą do chaty pasterzy i via Cassia. Czułem na twarzy miły dotyk słonecznych promieni przedzierających się przez listowie, ale nastrój poprawił mi się dopiero, gdy wyjechaliśmy z lasu na otwartą przestrzeń, na pełne słońce. Meto zrównał się ze mną i znów usłyszałem jego ulubione ostatnio wyrażenie: – Ale, tato, odjechaliśmy, zanim Gnejusz przyznał się do winy! – Musielibyśmy długo tam czekać, zanim przyznałby się do czegoś, czego nie zrobił. – Nie rozumiem. – Widziałeś go na własne oczy, synu, i słyszałeś na własne uszy. Czy wierzysz, że wie cokolwiek na temat trupa w studni? – Przyznał, że zabił Forfeksa! – I to bez wahania, co czyni jego protesty tym bardziej wiarygodnymi. Wierzę mu, gdy mówi, że nic nie wie o trupach w studni czy gdzie indziej. Zabił Forfeksa i kazał niewolnikom uprzątnąć zwłoki; tyle wie o całej sprawie. Zwróciłeś uwagę, że nie wspomniałem słowem, że trup nie miał głowy, choć aluzję uczyniłem? W ogóle nie zrozumiał, przyjmując, że rozpoznaliśmy Forfeksa po twarzy, a nie po znaku szczególnym. – Mógł jednak kłamać. – Ten człowiek nie jest dobrym aktorem. Wszystko po nim od razu widać. Znam ten typ. Wychowano go na pełnego pychy i nadęcia patrycjusza, ale bez cienia ogłady przynależnej jego klasie. Grozi innym i pomiata nimi bez mrugnięcia okiem, bo uważa to za swoje przyrodzone prawo. Nie jest przebiegły, nie jest nawet zwykłym kłamcą. Nie musi kłamać, ponieważ nigdy się nie wstydzi swoich czynów, choćby i najokropniejszych. Mówi, na co ma ochotę, bo wie, że zawsze musi dopiąć swego. I najpewniej tak się dzieje. – Nie dopiął swego, gdy nie chciał dopuścić do objęcia przez ciebie schedy po Lucjuszu. – To prawda, lecz jeśli rzeczywiście chciałby nas zaatakować, podejrzewam, że uczyniłby to w mniej ukradkowy sposób. A gdyby był zamieszany w te historie z bezgłowymi trupami, chyba by się przyznał do swego udziału, nie sądzisz? Przechwalałby się nim. To prostak, nie ma w nim cienia subtelności. Możesz to poznać po sposobie, w jaki traktuje swych niewolników i psy. Ten zaś, kto podrzucił nam Nemo i Forfeksa, ma bystry umysł i pewne poczucie humoru, choć raczej makabryczne. Nie można tego powiedzieć o Gnejuszu Klaudiuszu. – Chyba nie. Ale zanim odjechaliśmy, oskarżyłeś go wprost o podrzucenie także Nemo. Powiedziałeś, że kłamie i że masz przeciw niemu dowody! – To był blef, ostatnia próba przekonania się, że on istotnie nic nie wie o pojawianiu się trupów w naszej posiadłości. Nie, to nie Gnejusz jest naszym prześladowcą. Zabił Forfeksa, to prawda, i mam nadzieję, że Nemezis go za to ukarze. Zwłoki Forfeksa trafiły do naszej studni pozbawione głowy... należy ci się uznanie za to, że zapamiętałeś znamię, i przyznaję, że niesłusznie w ciebie wątpiłem. Ale pomiędzy prymitywnym pochówkiem Forfeksa a jego dekapitacją i pojawieniem się w studni widać ślad ręki kogoś innego. – Ale kogo, tato? – Nie wiem. I jeśli nic się nie zdarzy, może się tego nigdy nie dowiemy. Po wyrazie jego twarzy poznałem, że to mu nie wystarcza. Mi też nie wystarczało, ale przez lata nauczyłem się cierpliwości. – Nadal twierdzę, że powinniśmy wnieść przeciw niemu oskarżenie – powiedział Meto. – Nie warto trudzić tym Volumenusa. Widziałeś, jak dużo czasu zajmuje mu doprowadzenie do rozprawy w naszym sporze o prawa do strumienia z Publiuszem Klaudiuszem. Jaki byłby sens wytoczyć sprawę, w której nie mamy żadnych dowodów? – Mamy! – Jakie? Bezgłowe zwłoki ze znamieniem? Zeznanie pasterza, którego nie można zmusić do świadczenia przeciw swemu panu? Absolutne zaprzeczenie Gnejusza Klaudiusza? Świadectwo starego niewolnika, któremu wydaje się, że słyszał pluski, i mógł ujrzeć czyjś cień, gdy wstał w nocy za potrzebą? Nie, Metonie, nie mamy żadnych dowodów. Oczywiście moglibyśmy przekupić ławników, co w Rzymie zapewnia wygraną, nawet jeśli startuje się z przegranej pozycji. Nie mam jednak do tego serca. Nie wierzę w winę Gnejusza Klaudiusza. – Ale, tato, ktoś to musiał zrobić. Trzeba się dowiedzieć kto! – Cierpliwości, synu – poradziłem znużonym tonem. Zastanawiałem się, czy nie należałoby doradzić także rezygnacji, skoro tak wiele zagadek nigdy nie zostaje rozwiązanych. Ludzie mimo to żyją w niewiedzy i strachu, a chociaż mogą nazywać taki stan nieznośnym, zdają się go jednak jakoś tolerować, dopóki biją ich serca. Aratus udzielił mi rady w kwestii oczyszczenia studni. Daleko mu było do kapłańskiej wiedzy, ale podchodził do sprawy praktycznie i bywał świadkiem oczyszczania studni zatrutych przez utopione gryzonie, czy przez martwych niewolników. Przypisywał doniosłe znaczenie temu, że Forfeks został po śmierci prawidłowo pochowany, przynajmniej jak na niewolnika, zanim naruszono spokój jego zwłok. Oznaczało to, że jego lemur mógł zostać ukojony przed ekshumacją, a wówczas raczej trzymałby się znajomego miejsca pod wodospadem, zamiast pociągnąć za zbezczeszczonymi i pozbawionymi głowy zwłokami na nieznaną mu ziemię. Te argumenty trafiły do przekonania reszcie niewolników, tak że wyzbyli się strachu, który ogarnął ich przed studnią. Czy sam Aratus w nie wierzył, nie wiedziałem, ale byłem mu wdzięczny za polityczną zręczność w opanowaniu sytuacji. Pozostawała kwestia rzeczywistego zatrucia studni; o ile bowiem można było powątpiewać w obecność lemura, pewne było skażenie wynikłe z kontaktu rozkładającego się ciała z wodą. Człowiek bądź zwierz mógł się rozchorować po jej wypiciu, a nawet umrzeć. Aratus był zdania, że z biegiem czasu studnia sama się oczyści, a póki co zalecał wrzucanie do niej rozpalonych kamieni, by wywołać wrzenie i parowanie wody. Przypominało mi to kauteryzację rany gorącym żelazem i nie widziałem w tym sensu w odniesieniu do wody, ale z niechęcią przystałem na tę metodę. Mieliśmy na razie zapas wody w stągwiach, strumień zresztą nie wysechł zupełnie, czekały nas jednak dni suszy. Większa część siana była zarażona rdzą. Groził nam brak wody. Ku memu wielkiemu zaniepokojeniu zacząłem sobie uzmysławiać, że gdyby spadło na nas jeszcze jakieś podobne nieszczęście, będę może zmuszony sprzedać gospodarstwo. Dla człowieka bogatego wiejska posiadłość stanowi zaledwie rozrywkę, a jeśli przynosi mu straty, to cóż – za rozrywki się płaci. Ja jednak nie miałem majątku w mieście, a gospodarstwo było kartą, na którą postawiłem przyszłość. Jego pomyślność znaczyła dla mnie wszystko, utrata zaś – bankructwo. Tego lata zacząłem myśleć, że sami bogowie się sprzysięgli, by mnie obedrzeć z tego, czym Lucjusz Klaudiusz mnie w swej szczodrości obdarował, a Cycero swym sprytem prawnie zabezpieczył. Aratus codziennie podawał porcję studziennej wody jednemu ze zwierząt, najczęściej koźlątku. Nie ginęły od niej, ale dostawały torsji lub biegunki. Woda wciąż nie nadawała się do picia. Kontynuowałem budowę młyna; Aratus kazał niewolnikom rozebrać nie używaną szopę, by pozyskać kamień budowlany i belki. Dzień po dniu moja wizja nabierała kształtu. Mój stary przyjaciel Lucjusz byłby zaskoczony i dumny, pomyślałem. Spodziewałem się wizyty Katyliny albo Marka Celiusza, ale aż do pierwszych dni sierpnia nikt mnie nie nachodził. Każdej nocy wystawiałem wartę z kilku niewolników, zmieniających się co parę godzin jak w obozie legii. Nie wiem, czy to dzięki temu, czy nie, ale nie przytrafiały się odtąd nieprzyjemne niespodzianki w rodzaju bezgłowych trupów. Doszło jednak do innego niepokojącego wydarzenia. To było tuż po idach sierpniowych, niemal w miesiąc po naszym powrocie z Rzymu. Dzień był wyjątkowo pracowity. W budowie młyna natrafiliśmy na problem: tryby nie chciały się zazębiać, mimo że przed ich konstrukcją wszystko dokładnie i wiele razy pomierzyłem i dokonałem obliczeń. Nocą przeszła nad gospodarstwem burza, a choć nie przyniosła deszczu, porozrzucała wszędzie połamane gałęzie i inne śmieci; ludzie mieli pełne ręce roboty przy porządkowaniu całego obejścia. Kiedy dzień chylił się ku zmierzchowi, znalazłem wreszcie chwilę, by odpocząć w bibliotece, kiedy w drzwiach stanął Aratus. – Nie chciałem cię wcześniej niepokoić, panie – zaczął. – Myślałem, że to przejdzie, ale że mu się pogarsza, to chyba powinieneś się dowiedzieć. – O czym ty mówisz? – O Klementusie. Jest chory... bardzo chory, jak mi się zdaje. Objawy zaczęły się dziś rano, ale że przychodziły i odchodziły, a on nie skarżył się zbytnio, nie widziałem powodu, by ci zaprzątać tym głowę, panie. Ale jego stan się pogarsza z godziny na godzinę i myślę, że może umrzeć. Poszedłem za ekonomem do małej szopki za stodołą, gdzie Klementus zwykł sypiać w nocy i podrzemywać w dzień. Stary niewolnik leżał na słomie na boku, z kolanami podwiniętymi do piersi. Jęczał cicho i miał zaczerwienione policzki, ale wargi miał sinawe. Jedna z niewolnic klęczała Przy nim, od czasu do czasu obmywając mu twarz wilgotną szmatką. Czasem chwytał go spazmatyczny dreszcz; zwijał się w jeszcze ciaśniejszy kłębek, po czym z wolna rozluźniał się z przeciągłym jękiem. – Co mu jest? – spytałem szeptem. – Nie wiem, panie. Wcześniej wymiotował, a teraz ma kłopoty z przełykaniem, a kiedy próbuje mówić, słowa wychodzą z jego ust zniekształcone. – Czy oprócz niego jeszcze ktoś ma podobne objawy? – Zaniepokoiłem się; zaraza wśród niewolników byłaby ostateczną klęską gospodarstwa. – Nie. Może to po prostu ze starości, panie. – Aratus zniżył głos. – Takie burze, jak ostatniej nocy, często wieszczą śmierć takich starców. Na naszych oczach Klementus zadygotał i zesztywniał. Otworzył oczy i spojrzał na nas raczej ze zdziwieniem niż z bólem. Rozchylił zaciśnięte usta i wydał z siebie długi, urywany jęk. Po chwili kobieta wyciągnęła rękę, by dotknąć drżącą dłonią jego czoła. Oczy starca pozostały nienaturalnie szeroko otwarte. Niewolnica cofnęła rękę i przycisnęła dłoń do ust. Klementus nie żył. Był całkiem stary, to prawda, a zdarza się, że starcy nagle umierają z niewiadomych przyczyn. Nie mogłem jednak zapomnieć, że to właśnie Klementus słyszał głuchy plusk, a potem widział niewyraźny cień kogoś chodzącego w okolicy studni tamtej nocy, kiedy musiano wrzucić do niej trupa Forfeksa. ROZDZIAŁ XXVII Młyn nie chciał działać. Powtarzałem sobie ponuro, że nie jestem inżynierem – nie bardziej niż rolnikiem, dodawał jakiś głos w mej głowie – a zatem nie powinno mnie dziwić, że moje plany nie okazały się dobre. Starałem się, by projekt był jak najprostszy. Zbudowałem z drewna mały model i wydawało się, że działa prawidłowo. Sam Aratus, który nigdy nie wahał się negatywnie oceniać moje pomysły, uznał pomysł za nadający się do realizacji, a projekt za technicznie dobry. Kiedy jednak kazałem niewolnikom obracać kołem wodnym (jako że w środku lata w strumieniu nie było na to dość wody), tryby przesunęły się zaledwie o kilka stopni i zablokowały się. Za pierwszym razem niewolnicy naciskali na koło coraz silniej, aż wreszcie dwie z osi pękły z głośnym trzaskiem. Potem zachowywaliśmy większą ostrożność, ale młyn po prostu odmawiał pracy. Śniłem o nim nocami. Czasami jawił mi się taki, jaki być powinien: strumień płynął wartkim nurtem, koło wodne wirowało, żarna miażdżyły zboże, a z wylotu sypała się obficie mąka. W innych, mroczniejszych snach widywałem go jako żywego i złośliwego potwora, wyrywającego się spod kontroli, kruszącego nieszczęsnych niewolników w swych trybach i wylewającego ich krew z paszczy. Dlaczego poświęcałem tyle energii i wyobraźni tej budowie? Mówiłem sobie, że to mój dar dla cienia mego dobroczyńcy, Lucjusza Klaudiusza. Traktowałem to jako oznakę, że w pełni przystosowałem się do życia na wsi, nie tylko biernie grając rolę gospodarza, ale podporządkowując sobie żywioły. Wreszcie był to dla mnie też gest wyzwania dla Publiusza Klaudiusza, któremu się wydawało, że może mi odebrać prawa do strumienia. I naprawdę ów młyn był tym wszystkim – nie mówiąc już o tym, że miał wartość jako budynek i urządzenie techniczne – ale przede wszystkim służył za oparcie dla myśli, odwracając moją uwagę od nierozwiązanych zagadek Nemo i Forfeksa. Zamiast poddawać się rozpamiętywaniu tych dwóch porażek, martwiłem się przyziemną, fizyczną porażką konstruktora. Zamiast fantazjować na temat zawodowej satysfakcji, jaką bym odczuł, gdybym w jakiś sposób odkrył tajemnicę bezgłowych zwłok – starej, dobrze mi znanej niczym znoszone odzienie – zwracałem wyobraźnię ku technicznemu triumfowi po zmuszeniu młyna do prawidłowej pracy. W taki sam sposób owa młyńska obsesja pozwalała mi uciec od problemu coraz większego niedostatku wody i wiszącej nade mną perspektywy spędzenia zimy bez zapasu siana dla wołów i koni. Te kłopoty wydają się teraz drobnostkami w porównaniu z kryzysem, jaki narastał wszędzie dookoła – nie tylko w Rzymie i w Etrurii, ale jak Italia długa i szeroka. Mógłbym twierdzić, że nie miałem pojęcia o nadchodzącej katastrofie, ale to nie byłoby do końca prawdą. Człowiek, który odwraca się plecami do pożaru, może zgodnie z prawdą powiedzieć, że nie widzi ognia, ale przecież czuje na łopatkach jego żar, widzi jego odblask na otaczających go przedmiotach i rzucany przezeń własny cień. Niemniej, jeśli nawet miałem jakiekolwiek przeczucie, do czego może prowadzić walka Katyliny z Cyceronem, wolałem się głowić nad problemem zacinającego się młyna. Pod koniec sierpnia Diana kończyła siedem lat. Rzymianie nie celebrują zbytnio urodzin dziewczynek, ale ten dzień – dwudziesty szósty sierpnia – ma w naszym domu podwójne znaczenie. Bethesda powiła wtedy Dianę, a Marek Mummiusz przyprowadził do nas Metona po wybawieniu go z sycylijskiej niedoli. Uczyniliśmy ten dzień rodzinnym świętem, które zawsze czciliśmy specjalnym posiłkiem. Teraz już na kilka dni naprzód Bethesda zaczęła doglądać Kongrionowych przygotowań. Eko zawsze w tym dniu był z nami i w tym roku też nie było wyjątku. Tak, jak my pojechaliśmy do Rzymu świętować szesnaste urodziny Metona, tak teraz on z Menenią mieli odwiedzić nas na wsi. Przyjechali wozem w przeddzień urodzin Diany, w towarzystwie Belbona i pięciu innych niewolników. Zauważyłem, że Eko wybrał najsilniejszych ludzi i wszyscy byli uzbrojeni w długie sztylety. Zażartowałem, że robi konkurencję Cyceronowi, ale Eko się nie uśmiechnął. „Później” – powiedział tajemniczo, jakby czuł się obowiązany mi to wyjaśnić. Bethesda starała się na wszelkie sposoby okazać Menenii, że jest mile widziana, odwzajemniając serdeczność, z jaką przyjęła nas podczas pobytu w Rzymie. Sympatia, jaką się wzajemnie darzyły, wydawała się prawdziwa. Meto i Diana bardzo się cieszyli z wizyty starszego brata, choć tak krótkiej. Kiedy więc wszyscy byli pogrążeni w serdecznej rozmowie, skorzystałem z okazji, by wymknąć się na podwórze. Znalazłem Belbona z resztą Ekonowej świty w cieniu za stajnią, gdzie odpoczywali i rozgrywali partię trygona. Belbo, znany bardziej ze swej siły niż zręczności, wkrótce odpadł z gry i wtedy zawołałem, by odszedł ze mną na stronę. Dogonił mnie, kiedy skręcałem za róg, z dala od oczu i uszu innych. – Mój syn otacza się znaczną eskortą, jak na potrzeby dwojga ludzi bez szczególnie wartościowego bagażu, w tak krótkiej podróży tak uczęszczaną drogą – zagadnąłem. – Mój dawny pan jak zwykle wszystko zauważa. – Belbo wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Jak zwykle? Ech, Belbonie, chciałbym teraz być choć w połowie tak spostrzegawczy, jak kiedyś byłem... albo wydawało mi się, że jestem. Po co aż tyle sztyletów? – Czasy w mieście są niespokojne. – To strasznie ogólnikowe. W co mój syn się wplątał? – Czy to nie on sam powinien ci o tym powiedzieć, panie? – Gdybyś był nowy w jego domu, nie kazałbym ci opowiadać staremu panu o nowym za jego plecami. Ale ty znasz mnie za dobrze, aby próbować cokolwiek przede mną ukrywać, Belbonie. Czy Eko wdał się w jakieś niebezpieczne interesy? – Panie, ty znasz życie. Pamiętasz, że niebezpieczeństwo czyha wszędzie i każdego dnia. Patrzyłem mu uporczywie w oczy, nic sobie nie robiąc z jego uników. Belbo jest silny jak wół i lojalny jak pies, ale w dotrzymywaniu sekretów był równie kiepski jak w grze w trygona. Pod mym wzrokiem oblał się rumieńcem aż po korzonki swych słomianych włosów. – To przez tę nową pracę – wyznał w końcu. – Dla kogo? – Dla jednego młodego człowieka, który był na przyjęciu. Widziałeś go, panie, rozmawiałeś z nim. W kilka dni później przybył, by nająć młodego pana. To ten z modną fryzurą i bródką. – Czy ten młody człowiek ma imię? – spytałem, znając już odpowiedź. – Nazywa się Marek Celiusz. – Na jądra Numy! Wiedziałem! Zarzucili więc swe sidła i na Ekona! Kiedy raz przełamałem jego słaby opór, Belbo wydawał się bardzo chętny do rozmowy. – To ma coś wspólnego ze spiskiem. Z planem zamordowania Cycerona i przejęcia władzy. Młody pan chodził na tajne nocne spotkania. Nie słyszę wiele, bo zawsze zostaję na dworze z innymi niewolnikami. Ale na tych spotkaniach bywają wielcy ludzie, panie. Senatorowie, ekwici, patrycjusze, ludzie, których od lat widywałem na Forum. Marek Celiusz też często tam bywa. Słuchałem go, kręcąc głową i zaciskając zęby. Eko powinien być mądrzejszy i nie dać się wciągnąć w intrygi Marka Celiusza i jego pana, obojętnie, czy jest nim Cycero, czy Katylina. Prowadzić śledztwo w sprawie morderstwa albo dokopywać się prawdy w sporze majątkowym to co innego; ale dać sobie zawiązać oczy i pozwolić się przesuwać jak pionek w sieci demonicznych intryg między tymi dwoma wytrawnymi graczami? To już coś więcej niż niedopuszczalny stopień zagrożenia i niepewności. Wyuczyłem go na Poszukiwacza, nie na szpiega. W moim pojęciu odkrywanie prawdy i ukazywanie jej wszystkim w jasnym świetle dnia ma w sobie coś zaszczytnego, natomiast ukrywanie jej i szeptanie w ciemności nie ma nic wspólnego z honorem. Przyszło mi nagle do głowy, że Eko mógł nie mieć w tej sprawie wyboru. Myśl o bezgłowym trupie podrzuconym w domu na Eskwilinie sprawiła, że schwyciłem Belbona za tunikę. – Czy mu grożono? Próbowano zastraszyć? Czy oni śmieli dać mu powód do obaw o Menenię albo o nas tu na wsi? Belbo wystraszył się mojej nagłej zapalczywości. – Chyba nie, panie – odpowiedział potulnie. – Marek Celiusz przyszedł do nas wkrótce po waszym odjeździe. Wydawało mi się to całkiem przyjazną wizytą. Młody pan jest taki sam jak ty, panie. Nie lubi przyjmować zleceń od ludzi, których nie darzy zaufaniem, jeśli może tego uniknąć. Miałem wrażenie, że dość chętnie podjął się zrobić to, czego chciał od niego Celiusz. Jeśli były jakieś groźby, to nic mi o tym nie wiadomo. Taki łagodny ton u takiego olbrzyma wydał mi się śmieszny; prawie tak, jak widok mojej pięści zaciśniętej na jego tunice, na tle masywnego karku byłego gladiatora sprawiającej wrażenie dziecięcej piąstki. Puściłem go i cofnąłem się o krok. – Dopilnuj, by tamci zawsze mieli sztylety przy sobie – poleciłem. – Nawet gdy grają w trygon. Każ też komuś mieć oko na drogę od via Cassia. Jeśli Eko uważa, że potrzebna mu ochrona, to ufam w jego ocenę sytuacji. Powinien jednak wiedzieć, jak i ty, że tutaj nie jest wcale bezpieczniejszy niż w mieście. Poszedłem na długi spacer dookoła gospodarstwa, by w spokoju zebrać myśli. Kiedy wróciłem do domu, zastałem rodzinę chroniącą się w atrium przed popołudniowym upałem. Bethesda i Menenia spoczywały na sofach, zwrócone twarzami do siebie, Diana siedziała między nimi ze skrzyżowanymi nogami i bawiła się lalką, a Meto z Ekonem przysiedli na ławie przy sadzawce. Rozłożyli między sobą planszę do gry „Słonie i łucznicy”, którą niegdyś otrzymałem od Cycerona i oddałem Metonowi; najwyraźniej skończyli partię, bo wszystkie brązowe pionki były zsunięte na jedną stronę planszy z wymalowaną szachownicą. Zbliżywszy się, dosłyszałem, że Meto mówi coś o Hannibalu. – O czym rozprawiacie? – spytałem beznamiętnie. – O inwazji Hannibala na Italię – odrzekł Meto. – Ze słoniami – dodał Eko. – Właściwie to te słonie nigdy do Italii nie dotarły – wyjaśnił Meto, zwracając się do niego. Był zadowolony, że może grać nauczyciela wobec starszego brata. – Pozdychały w śniegach przy przekraczaniu Alp. Podobnie zresztą i wojska Hannibala. Żołnierze marli całymi tysiącami. Nie pamiętasz, jak wiele lat temu, kiedy przybyłem do Rzymu, jeden z miejskich urzędników wystawił widowisko w Circus Maximus o przejściu Hannibala przez Alpy? Zwieziono wtedy zwały ziemi, by tworzyły góry i doliny. Zamiast śniegu użyto tysięcy skrawków białej materii, a schowani w dziurach niewolnicy machali wielkimi wachlarzami, by wzbijały się i wirowały w powietrzu. Ale słonie były prawdziwe. Nie zabijano ich naprawdę, ale w jakiś sposób były wyuczone, żeby się kłaść i udawać martwe. – W tym momencie uśmiech znikł z jego twarzy. – Padający słoń przygniótł jednego z niewolników grających Kartagińczyków. To było okropne, tyle krwi na białym śniegu... Nie pamiętasz? – Pewnie, że pamiętam. – A ty, tato? – Dość mgliście – odpowiedziałem. – W każdym razie, Ekonie, rzecz w tym, że, jak mówi Marek Mummiusz, zwycięstwo w bitwie nie zależy tylko od przewagi liczebnej, męstwa i taktyki, ale także od żywiołów: deszczu, śniegu, błotnistego pola czy nieoczekiwanej burzy piaskowej. I słonie, i pogoda się liczy, powiedział. Ludzie prowadzą wojnę, ale bogowie rządzą pogodą. Powinieneś kiedyś o tym porozmawiać z Mummiuszem. On wie wszystko, co można wiedzieć o wielkich wodzach i słynnych bitwach. Potrząsnąłem głową zdziwiony. – Jak też wam się zgadało o Hannibalu? Ach, rozumiem. „Słonie i łucznicy”. – Wiesz, tato? Meto bardzo się interesuje historią militarną. – Doprawdy? Jeżeli możecie na chwilę zostawić tematy batalistyczne, to chciałbym zasięgnąć twojej rady w sprawie młyna, Ekonie. Eko wzruszył ramionami i wstał. Meto podniósł się w ślad za nim, ale osadziłem go ruchem dłoni. – Zostań tutaj – poleciłem. – Dotrzymaj towarzystwa Menenii i pilnuj siostry. Chyba dość się ostatnio napatrzyłeś na młyn? Meto chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język, spuścił oczy, usiadł z powrotem i zaczął się bawić figurkami z brązu. – Naprawdę fascynuje go wszystko, co się wiąże z wojskiem – powiedział Eko, oglądając się na brata. – Skąd się to u niego wzięło, nie mam pojęcia. No, zawsze lubił Marka Mummiusza... – Bardziej mnie ciekawi, w co ty się wplątałeś w Rzymie. Eko westchnął. – Tak sobie myślałem, że nie ciągniesz mnie tam tylko po to, bym zerknął na twój młyn. – Nie ma tam wiele do oglądania. Ta machina to moja porażka, jak zresztą prawie wszystko w gospodarstwie. – Nie wiedzie ci się? Dotarliśmy nad strumień. Wyszukałem zacienione miejsce i wskazałem gestem, by usiadł obok mnie. Zapatrzyliśmy się obaj w pokryte wyschniętym mułem brzegi i sączącą się środkiem koryta cienką strużkę wody. – Najpierw ja ci opowiem o swoich kłopotach – zacząłem. – Potem ty zdradzisz mi swoje. Zdałem mu sprawę z wszystkich wydarzeń, jakie zaszły od naszego powrotu z Rzymu – zatrucie studni, odkrycie trupa Forfeksa, konfrontacja z Gnejuszem Klaudiuszem i śmierć Klementusa. – Tato, powinieneś był mnie zawiadomić. Trzeba było napisać. – A ty powinieneś powiadomić mnie o swych konszachtach z Markiem Celiuszem. – Eko spojrzał na mnie z ukosa. – Wycisnąłem to z Belbona. Nic trudnego. – A ja się przyznam, że już wiedziałem o trupie w studni. – Skąd? – Meto mi opowiedział. W każdym razie większość z tej historii. – A mimo to pozwoliłeś mi opowiadać od początku, jakbyś słyszał ją po raz pierwszy! – Chciałem usłyszeć ją od ciebie, od początku do końca. Relacja Metona była bardziej dramatyczna, ale twoja bardziej spójna. Meto jest, jak się zdaje, bardzo dumny z tego, że umiał zidentyfikować Forfeksa po znamieniu na dłoni. W twojej wersji niemal to pominąłeś. – Tak? Meto trwa w przypuszczeniu, jak sądzę, że sprawcą jest Gnejusz Klaudiusz? – Skłania się do takiej opinii. – Nawet gdyby tak było, nie mógłbym wnieść przeciw niemu oskarżenia. Ale on wie, że go podejrzewamy. Powiedziałem mu nawet, że mamy przeciw niemu dowody, więc jeśli istotnie jest winny i do tego podatny na zastraszenie, to kości zostały rzucone. Ale chciałem porozmawiać z tobą o czymś innym... – Tato, zachowujesz się, jakby znalezienie w obejściu następnego bezgłowego trupa nie było niczym szczególnym. A tym razem nie było to już zwykłe straszenie, ale konkretne wrogie działanie. Naprawdę, jeżeli nie da się tego wyjaśnić, to powinieneś zabrać rodzinę do Rzymu, zanim zdarzy się coś naprawdę strasznego! – Ekonie, mówiliśmy już o tym – odparłem niecierpliwie. – Nie ma dla nas wszystkich miejsca w twoim domu, a poza tym nie miałbym siły mieszkać w mieście. Zamiast namawiać mnie do porzucenia gospodarstwa, raczej powinieneś sam wyjechać z Rzymu i przenieść się tutaj. Lepsze to, niż pchać się w łapy Marka Celiusza. Cóż to ma znaczyć, że dajesz mu się namówić do uczęszczania na tajne zebrania kręgu Katyliny? Czy nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa? – Tato, ja pracuję dla rzymskiego konsula. – Kiepska to ochrona, jeśli zostaniesz przyłapany z tymi ludźmi na jakimś przestępstwie i zabity na miejscu, albo kiedy oni się zorientują, że jesteś szpiegiem i wciągną cię w zasadzkę. Gdzie wtedy będzie Cycero? – Wiem, że z latami nabrałeś niskiego mniemania o Cyceronie. Straciłeś dla niego cały szacunek, kiedy wygrał wybory, pokonując Katylinę. Ale musisz przyznać, że dba o swych przyjaciół. – Nie mów mi tylko, że szpiegujesz Katylinę z przyjaźni do Cycerona. – Oczywiście, że nie, tato. Robię to dla pieniędzy. To ty raczej robisz to z przyjaźni. W jego głosie brzmiała złość, jakiej nigdy przedtem u niego nie słyszałem. Ten głos brzmiał zawsze pięknie w mych uszach, ponieważ przez tyle lat Eko był niemy. Nigdy jeszcze się nie kłóciliśmy – teraz zdałem sobie sprawę, że niewiele nam do tego brakuje. Odetchnąłem głęboko i odwróciłem wzrok. Eko zrobił to samo. – Może mniej bym się niepokoił, gdybyś wyjaśnił mi dokładnie, jakie jest twoje zadanie – powiedziałem po dłuższej chwili. – Co knuje Katylina? – To, co mówi Marek Celiusz, jest prawdą. Katylina i jego koledzy spiskują, by obalić republikę. Mieli nadzieję, że uda się mu wygrać wybory, bo wtedy mógłby zacząć rewolucję od góry, używając władzy konsula i wpływów swych przyjaciół w senacie do przeforsowania ich radykalnych reform na drodze prawnej, jeśliby mógł, albo przez wojnę domową, gdyby to było niemożliwe. Sam Katylina wolał ten sposób. Chyba naprawdę był przekonany, że ma szansę wygrać. Teraz, gdy jedyną otwartą dlań drogą jest zbrojna rewolta, Katylina się waha, jakby szarpały nim wątpliwości. – Znam to uczucie – mruknąłem. – Jak dotąd, konspiratorzy nie zrobili nic nielegalnego, a w każdym razie nic takiego, co by ich obciążało. Nic nie zapisują, spotykają się w sekrecie, sub rosa. – Eko się uśmiechnął. – Katylina traktuje to dosłownie: naprawdę zawiesza różę u stropu wszędzie tam, gdzie spiskowcy się spotykają, by przypominała im o milczeniu i o tym, że nic z tego, o czym rozmawiają, nie może się wydostać na zewnątrz. A mimo to Cycero zna każde ich słowo. – Ponieważ szpiegujesz dla niego. – Bynajmniej nie jestem sam. Zresztą jestem tylko podrzędnym szpiegiem, nie należę do wewnętrznego kręgu. Zaliczam się do dalszego grona ludzi, którym on, jak myśli, może zaufać, i którzy mogą się okazać cenni w czasie kryzysu. Mimo to słyszę wiele i jestem dobry w wyłuskiwaniu prawdy z wszystkich fantastycznych plotek, które ją oplatają ze wszystkich stron. Ci ludzie żyją złudzeniami. Czasami zastanawiam się, czy w ogóle przedstawiają jakiekolwiek zagrożenie. – Tylko nie mów tego Cyceronowi! On nie to chce usłyszeć. – Tato, jesteś niemożliwym cynikiem – westchnął Eko. – Nie, to określenie bardziej pasuje do Cycerona. Czy nie widzisz, że on pożąda tej roli, jaką może odegrać w kryzysie? Gdyby nie było żadnego spisku antypaństwowego, to pewnie sam by go wymyślił. Eko zgrzytnął zębami. Znów groził nam rozdźwięk, więc się wycofałem. – Podaj mi szczegóły – poprosiłem. – Kim są ci spiskowcy? Znam ich? Kto jeszcze szpieguje dla Cycerona? – Naprawdę chcesz, bym ci to powiedział? Raz wypowiedziane, te słowa nie mogą zostać cofnięte. Myślałem, że chcesz odciąć się od Rzymu. – Lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć. – Ale tajemnice mogą być niebezpieczne. Ktokolwiek wchodzi w ich posiadanie, bierze na siebie brzemię ich dochowania. Jesteś pewien, że chcesz takiej odpowiedzialności? – Chcę wiedzieć, w jakim towarzystwie obraca się mój syn. Chcę wiedzieć, kto i dlaczego grozi mojej rodzinie. – A zatem przestajesz chować głowę w piasek? Westchnąłem ciężko, zanim odpowiedziałem: – Pióra strusie są cenne, ale i łatwe do wyskubania. Zakopywanie głowy w piasku odbiera strusiowi możliwość manewru. – A przy tym wystawia jego długą szyję pod sztylet – dodał Eko. – Ostra metafora. Obaj się roześmieliśmy. Ująłem jego dłoń i powiedziałem: – Och, Ekonie, mówisz o tych spiskowcach, że żyją złudzeniami, ale ja uległem jeszcze większemu, kiedy wydawało mi się, że mogę uciec przed Rzymem. Nikt nie może przed nim uciec! Zapytaj któregokolwiek z tych niewolników, którzy zbiegli gdzieś hen, pod Słupy Heraklesa albo do granicy z Partami, a i tak wkrótce ich pochwycono i odwieziono w klatce do ich panów. Wszyscy jesteśmy niewolnikami Rzymu, niezależnie od urodzenia, niezależnie od tego, co mówi prawo. Tylko jedno czyni ludzi wolnymi: prawda. Usiłowałem odwrócić się plecami do prawdy, myśląc, że dzięki niewiedzy mogę się wywinąć losowi. Powinienem wiedzieć, że nic z tego. Człowiek nie może uciec przed własną naturą. Przez całe życie szukałem sprawiedliwości, choć to rzadki klejnot. Nawet jeśli nie zawsze uda się dojść sprawiedliwości, czasami można znaleźć chociaż prawdę i nią się zadowolić. Teraz zarzuciłem poszukiwanie sprawiedliwości, a nawet zdaje się, że straciłem serce i instynkt do dociekania prawdy i czasem boję się, że już nigdy jej nie znajdę. Ale porzucić i to poszukiwanie oznaczałoby dla mnie ostateczne zagubienie. – Westchnąłem znowu i przymknąłem oczy, broniąc się przed natarczywą jasnością nieba. – Czy widzisz w tych moich majakach jakikolwiek sens, Ekonie? Czy też jestem za stary, a ty za młody? Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że uśmiecha się do mnie ze smutkiem w oczach. – Myślę, tato, że czasami zapominasz, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. – Może i tak, zwłaszcza kiedy jesteśmy daleko od siebie. Kiedy jesteś przy mnie, czuję się silniejszy i lepszy. – Żaden syn nie mógłby prosić o więcej. Żałuję tylko, że nie czujesz tego samego... – Urwał i ucichł, zagryzając wargę, ale wiedziałem, że myśli o tym, którego z nami nie było: o Metonie, pozostawionym z matką i siostrą i po raz kolejny odsuniętym od ojcowskich spraw. ROZDZIAŁ XXVIII – No, to opowiadaj. – Usadowiłem się wygodniej na trawie. – Chcę wiedzieć wszystko o Katylinie i jego kręgu. Eko zrobił ponurą minę. – Przyjmuję brzemię odpowiedzialności – zapewniłem. – Nie myślę tylko o tobie, ale i o sobie. Gdyby kiedykolwiek dotarło do Katyliny, że jego tajemnica została złamana i że to moja wina... – Wiesz, że możesz mi ufać. Potrafię milczeć. Westchnął i położył dłonie na kolanach, prostując ręce w łokciach. Rozpoznałem ten gest, jakbym patrzył w lustro. – Dobrze więc. Zacznę od tego, że jest ich więcej, niż myślisz. Cycero i Celiusz zawsze mówią tak, jak gdyby ich wrogów były całe legiony, ale wiesz, jak pan konsul lubi przesadzać. – Cycero i przesada? – spytałem z udawanym zdziwieniem. – Właśnie. Ale w tym wypadku ma słuszność, że się niepokoi. – Na czym właściwie ma polegać ten cały spisek? – To na razie nie jest jasne. Być może nawet sami dokładnie nie wiedzą, ale definitywnie mają w planach jakieś zbrojne powstanie, a śmierć Cycerona jest jednym z głównych celów. – Chcesz powiedzieć, że cała ta eskorta i ten śmieszny napierśnik nie są tylko na pokaz? Myślałem, że to tylko tani chwyt dla nastraszenia wyborców. – Nie jestem pewien, czy Katylina istotnie chciał zamordować Cycerona przed wyborami, w każdym razie nie tak bardzo, by nastawać na jego życie. Gdyby Katylina wygrał wybory, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Teraz jednak spiskowcy zgadzają się przynajmnej w jednym: że Cycero musi zostać wyeliminowany, po części z zemsty, a po części jako lekcja dla tych, którzy wysługują się optymatom, wreszcie z powodów pragmatycznych. – Kim są ci ludzie? Wymień kilka imion. – Oczywiście sam Katylina. Nie odstępuje go na krok młodzieniec o imieniu Tongilius. – Ich obu znam, bo przebywali u mnie. Kto jeszcze? – Drugi po Katylinie jest wśród nich Publiusz Korneliusz Lentulus Sura. – Lentulus? „Nóżka” Lentulus? Chyba nie ten stary nicpoń? – Tenże sam. – No, to Katylina wybrał na współkonspiratora barwną postać. Znasz jego historię? – W kręgu Katyliny wszyscy ją znają. I tak jak ty, każdy się uśmiecha na jego wspomnienie. – Nie przeczę, że stary z niego czaruś. Pracowałem trochę dla niego jakieś sześć czy siedem lat temu, zaraz potem, kiedy wyrzucono go z senatu. Wyglądał, jakby miał na czole wypisane „Drań”, ale nie mogłem go nie lubić. Podejrzewam, że nawet ci senatorowie, którzy głosowali za jego usunięciem, też go na swój sposób lubili. Czy ktoś jeszcze wprost nazywa go „Nóżką”? – Tylko inni patrycjusze. Przydomek Sura, czyli „łydka”, przylgnął do Lentulusa za czasów dyktatury Sulli, kiedy piastował stanowisko kwestora. Za jego administracji wyparowała z kasy państwowej pokaźna suma. Gdy senat wezwał go do złożenia wyjaśnień, Lentulus zjawił się i beztrosko i wzgardliwie stwierdził, że nie ma żadnego sprawozdania poza tym, że rachunki są puste, ale może pokazać im to – i wysunął uniesioną nogę, tak jak robią to chłopcy grający w trygon, kiedy nie trafią w piłkę. Lentulusowi uszło płazem to lekceważące wystąpienie, przede wszystkim dzięki pokrewieństwu z Sullą, pod którego rządami zwykła defraudacja była dziecinnym przewinieniem, ale przydomek pozostał. W innym epizodzie ze swej barwnej kariery Lentulus stanął przed sądem za jakieś nadużycie, ale został uniewinniony większością dwóch głosów. Później słyszano, jak narzekał, że zmarnował pieniądze na przekupienie o jednego sędziego za dużo. Kawał drania, jak powiedziałem, ale nie bez poczucia humoru. Otaczająca go nieprzerwanie aura skandalu nie przeszkodziła mu osiągnąć godności pretora, a wreszcie konsula. Na swoje nieszczęście został wybrany w najgorszym możliwym czasie, bo podczas buntu niewolników pod wodzą Spartakusa. Wszyscy, którzy piastowali podówczas jakiekolwiek stanowiska, zostali skompromitowani przez daremne próby stłumienia buntu. Po ostatecznym pokonaniu Spartakusa wybuchła prawdziwa orgia wzajemnych oskarżeń i wytykania palcami. W rok po złożeniu urzędu, pozbawiony sojuszników i bezbronny wobec politycznych wrogów, Lentulus został usunięty z senatu pod zarzutem niedopełniania swych obowiązków. Tym razem pokazał senatorom nie swą kościstą nogę, ale tył pochylonej głowy, kiedy odchodził w niesławie. Ale Lentulus nie dał za wygraną. W wieku, w jakim większość mężczyzn byłaby zdruzgotana takim upokorzeniem i zbyt zmęczona, by podnieść się z upadku, on znów stanął do wyborczego wyścigu, zaczynając od podstaw, jak młody człowiek. Rok temu został wybrany na pretora, równo w dziesięć lat po swej pierwszej kadencji na tym stanowisku, i w ten sposób znów znalazł się w senacie. Zrobił to z czystej, bezwstydnej zuchwałości, ale miał też wiele innych atutów – szacowne patrycjuszowskie nazwisko Korneliusz, populistyczne tradycje przekazane przez sławnego dziadka, który zginął sześćdziesiąt lat wcześniej w zamieszkach przeciw Grakchom, małżeństwo z Julią, krewną Cezara, z którą wychowywał jej syna Marka Antoniusza, no i wreszcie swój niby leniwy, ale w gruncie rzeczy wykalkulowany styl oratorski, w którym odbijał się cały jego urok, nieco złośliwe poczucie humoru i kierująca nim ambicja. – Cóż on może mieć za powód, by spiskować przeciw państwu? – zdziwiłem się. – W końcu odzyskał godność senatora i na dobrą sprawę mógłby się znów ubiegać o konsulat. – Bez najmniejszej nadziei na wygraną. Za jego ironią kryje się gorycz i niecierpliwość. W połowie życia zmuszony był zaczynać wszystko od początku; gorączkowo szuka drogi na skróty do swego przeznaczenia. – Przeznaczenia? – W jego charakterze ostatnio pojawił się nowy element: słabość do wróżbitów. Zdaje się, że kręci się wokół niego paru podejrzanych wieszczków, którzy uraczyli go wierszami rzekomo z ksiąg sybillińskich, które zawierają przepowiednię, że trzech mężów z rodu Korneliuszy będzie rządzić Rzymem. Dwóch wszyscy znamy, to Sulla i Cynna. Kto ma być trzecim? – Ci wieszczkowie wprost mu powiedzieli, że zostanie dyktatorem? – Och, nic tak przejrzystego. Oni są sprytni. Wiesz, że księgi Sybilli spisane są akrostychem i pierwsze litery wierszy tworzą słowa. Jak sądzisz, jakie słowo powstaje z tych szczególnych wierszy? Ściągnąłem usta. – Czyżby jakieś zaczynające się na „l”? – Otóż to. Lentulus. Naturalnie, nie pokazali mu tego wprost, pozwalając mu to odkryć osobiście. Teraz jest przekonany, że bogowie przeznaczyli go do panowania nad Rzymem. – Oszalał – stwierdziłem. – Zaczynam rozumieć, co miałeś na myśli, mówiąc o złudzeniach. Taki człowiek jak on, zdążywszy wznieść się tak wysoko, upaść nisko i znów się wybić, musi czuć, że Fortuna ma dla niego w zanadrzu jakieś specjalne przeznaczenie. – Wyciągnąłem nogi i spojrzałem w górę, na rozświetlone słońcem liście. – A więc to Lentulus jest „Nóżką”, na której stoi Katylina? Eko skrzywił się. – Jest jego główną nogą, owszem, ale jak u większości ciał, jest i druga, choć nie tak mocna. – „Dlaczego spisek Katyliny kuleje?” Proszę, nie przytaczaj więcej zagadek dotyczących części ciała! – Istnieje druga noga, inny senator z rodu Korneliuszy, Gajusz Korneliusz Cetegus. – Bez przydomka? – Być może jest za młody na przydomek. Gdyby go miał, mógłby się nazywać „Zapalczywiec”. – Mówisz, że jest młody, ale skoro jest w senacie, musi mieć co najmniej trzydzieści lat? – Nie więcej. Jak Katylina i Lentulus, jest patrycjuszem ze wszystkimi przymiotami tego stanu. Ludzie, którym od niemowlęctwa wpajano wysokie mniemanie o sobie, są inni od reszty. – To prawda – zgodziłem się, myśląc o niewymuszonej elegancji i pewności siebie Katyliny, a także o tym, jak „nowy człowiek” w rodzaju Cycerona musi zazdrościć i nienawidzić tego naturalnego poczucia wyższości. – Cetegus i Lentulus jako członkowie klanu Korneliuszy mają potężne koneksje z racji pokrewieństwa i odwiecznych wzajemnych zobowiązań – kontynuował Eko. – Cetegusowi brak jednak Lentulusowej wytrwałości i uporu, nabytych za sprawą gorzkich doświadczeń. Jest młody, porywczy, niecierpliwy i znany z gwałtowności. W senacie niewiele zdziałał. Nie jest dobrym oratorem; jest żądny czynów, a do słów brak mu cierpliwości. Nie żyje przy tym w zgodzie z najbliższą rodziną: ma wśród senatorów starszego brata, z którym prawie nie rozmawia. Podobno chodzi o jakiś zażarty spór o spadek. Cetegus uważa się za pokrzywdzonego, nie tylko przez rodzinę, ale przez same parki. – Idealny kandydat na buntownika. Wygląda mi na całkiem zdrowego na umyśle, choć niezbyt czarującego. – Potrafi jednak oczarowywać tych, którzy są na to podatni. Trafia do przekonania dobrze urodzonym młodzieńcom, którzy jak i on nie ufają retoryce i nie cierpią powolności politycznej machiny, uważają się za odsuniętych przez optymatów i którym brak pieniędzy na rozpoczęcie udanej kariery, ale są jej żądni. – I to są główni spiskowcy? – Spytałem, podnosząc gałązkę. – Tak. Lentulus z powodu swego uporu, a Cetegus... energii i śmiałości. – Oni są nogami, jak powiedziałeś. – Narysowałem dwie kreski na piasku. – A Katylina jest głową. – Dodałem okrąg. – Ale pomiędzy nogami a głową musi być tułów, ramiona, dłonie i stopy. – Sądziłem, że masz już dosyć anatomicznych porównań. Wzruszyłem ramionami. – A ja sądziłem, że nie chcę nic o tym wiedzieć, a mimo to cię wypytuję. – No, to jedźmy dalej. Tułowiem oczywiście ma być lud rzymski. Jeśli Katylinie uda się go namówić, by za nim poszedł, a Lentulusowi i Cetegusowi rozwinąć spisek, wówczas byłoby to zaiste potężne ciało. Co do ramion i dłoni, spora liczba ludzi pozostaje w regularnym kontakcie z Katyliną: senatorowie, ekwici, ludzie, którzy kiedyś byli bogaci, a już nie są, ludzie, którzy są bogaci, a chcą być bogatsi, a także zwykli obywatele i wyzwoleńcy. Są wśród nich tacy, których przyciągają zwykłe emocje i niebezpieczeństwo przedsięwzięcia, są i tacy, których zafascynował sam Katylina. Podejrzewam, że znalazłoby się też i paru idealistów, którym się roi, że wkrótce odmienią świat. – Ekonie, stałeś się równie zgryźliwy jak twój ojciec. Może oni rzeczywiście odmienią świat, choć któż może powiedzieć, czy na lepsze, czy na gorsze. Imiona, synu! Wyrecytował przydługą listę. Niektóre były mi znajome, inne nie. – Znasz przecież Publiusza i Serwiusza Sullów? – zapytał Eko. – Wnuków dyktatora? – Tak jest. – „Potężni upadają z wysoka” – zacytowałem jedną z orientalnych maksym Bethesdy. – Niektórzy jednak na cztery łapy. – Koneksje Sullów sięgają głęboko. Wśród najzagorzalszych zwolenników Katyliny są dawni żołnierze dyktatora, których osadzono w koloniach agrarnych na północy. Większość z nich popadła w tarapaty i narowią się w jarzmie, by tak rzec, żyjąc pamięcią wielkich chwil, kiedy pod swym dawnym panem walczyli na Wschodzie i pomagali mu wygrać wojnę domową. Niegdyś świat leżał u ich stóp, a teraz po kolana grzęzną w błocie i nawozie. Uważają, że Rzym winien im jest coś więcej, niż do tej pory otrzymali. Wygrzebują z lamusa stare zbroje, polerują napierśniki i hełmy, ostrzą miecze i zakładają nowe groty na włócznie. – Ale czy ci podstarzali weterani naprawdę mogą podjąć zbrojną rewoltę? Łatwo sobie wyobrazić, że ich pancerze są nie tylko zardzewiałe, ale i przyciasne w talii. Sulla mógł wtedy mieć najlepszą armię na świecie, ale dziś ci żołnierze musieli nieco zmięknąć i posiwieć. – Ich dowódcą jest stary centurion Gajusz Manlius. To do niego Katylina jeździł na konsultacje do Faesulae. Był rzecznikiem interesów weteranów przez wiele lat i stał się ich nieformalnym przywódcą. To on przywiódł ich do Rzymu w dniu wyborów, by głosować na Katylinę, i on też powstrzymał ich przed wszczęciem rozruchów po przegranej. Krwawa rzeź tuż po wyborach byłaby przedwczesna, więc Manlius utrzymał swych ludzi w dyscyplinie. Włosy istotnie ma białe jak śnieg, ale ponoć cieszy się świetnym zdrowiem, w barach jest szeroki jak wół i może w rękach zginać żelazne pręty. Prowadził ćwiczenia z weteranami i potajemnie gromadził broń. – Czy ten Manlius naprawdę nadaje się na wodza? – Spiskowcy w Rzymie są tego zdania, choć może to ich kolejne złudzenie wynikłe z desperacji. – Mogą mieć rację. Sulla naprawdę miał kiedyś niezwyciężoną armię. Za młodu bili się dla chwały i dla łupu; teraz walczyliby za swe rodziny i majątki. Kto jeszcze popiera Katylinę? – Są jeszcze oczywiście kobiety. – Kobiety? – Z pewnych kręgów w Rzymie. Głównie dobrze urodzone, z apetytem na intrygi. Wrogowie przedstawiają Katylinę jedynie jako ich stręczyciela, umawiającego je ze swymi młodymi przyjaciółmi w zamian za klejnoty, które może sprzedawać, albo sekrety ich mężów. Podejrzewam jednak, że wiele z tych kobiet... bogatych, wykształconych i znudzonych... pożąda władzy nie mniej niż mężczyźni, a wiedzą przy tym, że nigdy jej nie osiągną w jakikolwiek normalny sposób. Kto wie, jakiego rodzaju obietnice składa im Katylina? – Politycy bez przyszłości, żołnierze bez armii, kobiety bez władzy. Kogo jeszcze ma Katylina po swojej stronie? Eko zawahał się. – Krążą mgliste plotki i aluzje, że w spisek zamieszani są ludzie o wiele ważniejsi od Lentulusa i Cetegusa, znacznie potężniejsi od samego Katyliny. – Masz na myśli Krassusa? – Tak. – I Cezara? – Tak. Ale, jak mówię, nie mam żadnych dowodów na ich bezpośredni współudział. Jednak wśród spiskowców panuje przekonanie, że obaj poprą Katylinę we wszelkich działaniach. Potrząsnąłem głową sceptycznie. – Wierz mi, że Krassus jest ostatnim człowiekiem, który skorzystałby na zbrojnym powstaniu. Cezar? Być może, ale tylko wtedy, gdyby posłużyło to jego własnym celom. Lecz jeśli istotnie są oni zaangażowani... – Widzisz, jak wówczas zmienia się skala rzeczy. – Tak. To jak złudzenie optyczne: niskie wzgórze pokryte białym kwieciem okazuje się nagle odległą, ośnieżoną górą. Nie dziwota, że Cycero jest nerwowy i zalewa miasto szpiegami. – Cycero zawsze wie wszystko, co dzieje się w mieście – przytaknął Eko. – I to dosłownie wszystko. Mówią, że konsula nigdy nic nie zaskoczyło, czy to zamieszki w teatrze, czy zwykła zjadliwa plotka przeciw niemu krążąca po targu rybnym. Zbieranie informacji to jego pasja. – Albo obsesja – zgodziłem się. – To cecha „nowego człowieka”. Nobilowie nie muszą się uciekać do nieustannej czujności, by czuć się pewnie na swych miejscach. I pomyśleć, że to się zaczęło ode mnie, kiedy prowadziłem śledztwo w sprawie Sekstusa Roscjusza na zlecenie początkującego obrońcy o śmiesznym nazwisku. Można by mnie pewnie nazwać pierwszym agentem Cycerona. A teraz ty – dodałem sarkastycznie. – Kim są inni? – Cycero jest zbyt przebiegły, by zdradzać swym agentom tożsamość innych. Mogę być tylko pewien, że należy do nich Marek Celiusz, skoro to jemu składam swe raporty. – O ile naprawdę możemy być czegokolwiek pewni w jego wypadku. – Myślę, że możemy, tato, chyba że jest on sprytniejszy od Katyliny i Cycerona razem wziętych. Ale wtedy musiałby chyba być bogiem w ludzkiej postaci, przybyłym siać chaos między nami śmiertelnikami. – Już nawet to by mnie nie zdziwiło. Cały ten interes mocno śmierdzi. O wiele bardziej wolałbym jakieś porządne, uczciwe morderstwo. – Takie są czasy, w których przyszło nam żyć, tato. – A skoro mowa o czasie, jak bliski jest ten kryzys? – Trudno powiedzieć. To jest jak garnek na wolnym ogniu. Katylina działa ostrożnie, Cycero gra na zwłokę, czekając na jakiś błąd swych wrogów, który dałby mu niezbity dowód przeciw nim – odpowiedział Eko. – Słyszałem od Marka Celiusza, że zgodziłeś się zrobić jeszcze raz to, co przedtem, i przyjąć u siebie Katylinę, gdyby miał na to ochotę. – Na nic podobnego się nie zgadzałem. – Odmówiłeś Cyceronowi, kiedy przyszedł do ciebie w mieście? – Właśnie – potwierdziłem. – Dla Cycerona wszystko poza wyraźnym „nie” oznacza „tak”, a nawet i „nie” oznacza „być może”. Musiał cię źle zrozumieć. Celiusz wydawał się pewny, że wyraziłeś zgodę. Tato, zrób, o co cię prosi Cycero. Katylina może się już tu nie pokazać. A jeśli nawet przyjedzie, wystarczy, jak udzielisz mu gościny. To taka prosta przysługa. Nie musisz nawet opowiadać się po żadnej stronie. Ja stanąłem za Cyceronem, tato, a ty powinieneś zrobić to samo, choćby tylko przez bierną pomoc. W ostatecznym rachunku wyjdzie to na dobre wszystkim, na których ci zależy. – Dziwię ci się, Ekonie, że radzisz mi wystawić na niebezpieczeństwo wszystkich mieszkańców tego gospodarstwa, ponieważ jakimś cudem na dłuższą metę będą przez to bezpieczniejsi. – Bieg przyszłych wydarzeń jest już ustalony. Sam powiedziałeś, tato: nie da się zawsze unikać niebezpieczeństwa, podobnie jak nie możesz zarzucić swego poszukiwania prawdy. – A co z mym poszukiwaniem sprawiedliwości? Jak ono się ma do całego tego zamieszania? Jak ją rozpoznam, jeśli nawet ją znajdę? Na to Eko nie miał odpowiedzi, a w każdym razie nie zdążył mi jej udzielić, ponieważ w tej właśnie chwili zza szczytu wzgórza za naszymi plecami pojawił się przedziwnie odziany gość. Obejrzeliśmy się obaj i aż nas zatkało. – Cóż to jest, na Herkulesa! – zapytałem, a Eko roześmiał się serdecznie. Trawiastym zboczem maszerowała Diana z zadartą brodą i tak pompatycznym krokiem, jakiego nie powstydziłby się sam Cycero. Jej wyniosłą postawę nieco łagodziły przytrafiające się jej potknięcia: miała na nogach sandały o wiele za duże dla jej drobnych stóp. Owinięta była w cienką kapę z jej łóżka, udrapowaną w imitację togi. – To moje urodziny! – oznajmiła. – Teraz moja kolej, by włożyć togę i pójść na spacer. – Twoje urodziny są dopiero jutro – sprostowałem. – A co do togi, to po pierwsze daleko ci do szesnastu lat, a po drugie... Przed wygłoszeniem wykładu o twardej męsko-damskiej rzeczywistości uratowało mnie (i Dianę) pojawienie się Metona, który z rozeźloną miną zmierzał ku siostrze. – Moje sandały, ty mała harpio! – krzyknął. Złapał ją za ramiona i uniósł do góry, dosłownie wyciągając ją z sandałów, po czym postawił ją z powrotem. Nie szturchnął jej ani nie uszczypnął, ale jego chwyt nie był delikatny. Postawiona twardo na ziemi, Diana zaczęła płakać. Meto nie zwracał na nią uwagi. Wsunął sandały na nogi, po czym rzucił mi mroczne spojrzenie, odwrócił się i odszedł. „Toga” Diany zsunęła się z jej ramion. Dziewczynka została w swojej tunice; zacisnęła piąstki i rozpłakała się na dobre, piszcząc tak przeraźliwie, że odruchowo zatkałem uszy. Eko poderwał się i pobiegł, by ją pocieszyć. Zaiste, gdzie jest sprawiedliwość? ROZDZIAŁ XXIX Być może popełniłem błąd, wykluczając Metona z naszej rozmowy. Z drugiej strony jego dziecinne zachowanie względem Diany zdecydowanie przeczyło jego twierdzeniu, jakoby był równie dorosły jak jego brat. Reszta dnia upłynęła w ogólnie pochmurnym nastroju. Ja z ponurą miną rozmyślałem nad problemem z Metonem, Meto dąsał się za odsuwanie go od męskich spraw, Ekona martwiła afera z Forfeksem i upór ojca, Menenia była zatroskana niepokojem swego męża, a Bethesda była jak struta z powodu ogólnej atmosfery w domu. Jak na ironię, Diana odzyskała dobry humor, gdy tylko przestała płakać po incydencie ze starszym bratem. Była nieco skonfundowana złym humorem dorosłych, ale nic nie mogło stłumić jej radosnego nastroju. Dzień jej urodzin przeminął bez żadnych nieprzyjemności. Kongrio raz jeszcze przeszedł samego siebie. Wprawdzie atmosfera wciąż panowała dość napięta, ale przynajmniej nasze żołądki nie miały powodu do narzekań. Menenia spenetrowała rzymskie rynki i obsypała Dianę prezentami – była wśród nich niebieska wstążka do włosów, drewniany grzebień i niebiesko-żółty szal, taki sam, jaki kupiła dla siebie w urodziny Metona, a Diana była nim oczarowana. Aby pozbyć się niepokoju, wszyscy skupiliśmy uwagę na dziewczynce, która przyjmowała ten potop uczuć jak rzecz absolutnie normalną, należną jej za osiągnięcie w postaci ukończenia siódmego roku życia. Następnego dnia Eko wyruszył z powrotem do Rzymu. Pozostałe dni sierpnia minęły szybko; wrzesień nastał jakby w mgnieniu oka. Był to pracowity okres w gospodarstwie, wypełniony pielęgnowaniem upraw i przygotowaniami do żniw. Długie dni pozwalały też zająć się niekończącymi się naprawami, jakich sporo się nazbierało przez ostatnią zimę. Każdego dnia pracy było więcej, niż mogliśmy wykonać przed zmierzchem. Nie miałem już czasu na przesiadywanie w bibliotece czy na wzgórzu, ale całą energię poświęcałem gospodarstwu. Dziwna rzecz: ten nawał pracy zamiast mnie przytłaczać, dawał mi poczucie wolności. Nie mogąc rozwiązać makabrycznych zagadek związanych z Nemo i Forfeksem, niepokojąc się zaangażowaniem Ekona w rzymskie intrygi i niemożnością wpłynięcia na jego losy, znajdowałem ucieczkę w zwyczajnym, fizycznym wysiłku; każdego dnia doprowadzałem się do granic wytrzymałości i każdą noc przesypiałem jak kłoda, bez snów. Niewolnicy nie bardzo wiedzieli, co myśleć o panu, który haruje na równi z nimi; jestem pewien, że Lucjusz Klaudiusz nigdy nawet własnoręcznie nie zerwał oliwki z drzewa. Tą demonstracją energii zaskarbiłem sobie w końcu niechętny respekt Aratusa, a ja sam, pracując przy nim dzień za dniem i obserwując, jak radzi sobie z drobnymi kryzysami i zarządza niewolnikami, zacząłem mieć zaufanie i do jego wiedzy, i lojalności. Próbowałem powierzać Metonowi jak najwięcej obowiązków i odpowiedzialności, mając nadzieję, że w ten sposób złagodzę jego żal do mnie za niewłaściwe, jego zdaniem, traktowanie. Przekonałem się jednak, że każde wyznaczone mu zadanie zostaje wykonane zaledwie połowicznie. Obawiałem się, że rolnictwo zaczyna go nudzić, albo też uparł się złośliwie wykręcać od współpracy z ojcem. Im bardziej chciałem go włączyć w zarządzanie gospodarstwem, tym większa otwierała się między nami przepaść. Stawał się dla mnie coraz bardziej nieprzenikniony. Moje stosunki z Bethesdą dla odmiany wkroczyły w rozkosznie ciepłą fazę. Zawsze lubiła upalną pogodę, która przypominała jej rodzinną Aleksandrię, i kiedy długie i gorące lato rozciągnęło się i na wrześniowe dni, obudziła się w niej dawna zmysłowość. Przestała upinać włosy zestawami szpilek i grzebieni i nosiła je rozpuszczone, spływające kaskadami na ramiona i plecy. Przestała je też farbować; widziałem, że tego lata więcej ma na głowie srebrnych nitek niż rok temu, ale dla mnie były one jak migotliwa twarz księżyca odbita w sfalowanej, czarnej wodzie. Moja na nowo obudzona cielesność zdawała się jej podobać. Lubiła zapach mego potu i twardość ramion po dniu wytężonej pracy. Często, kiedy kładłem się do łóżka w przekonaniu, że jestem kompletnie wyczerpany, potrafiła mi udowodnić, że wciąż jeszcze tkwią we mnie rezerwy sił. Wydobywała je ze mnie i zabierała dla siebie, a ja ze świeżą warstwą potu, wyzbyty wszelkich niepokojów i apetytów, leżałem nieruchomo – cieleśnie i umysłowo – i całkowicie zdany na łaskę Morfeusza. Strumień wysychał coraz bardziej, a woda ze studni ciągle była skażona, ale Aratus uważał, że przetrzymamy do nadejścia pierwszych deszczów. Doradzał mi, bym jako głowa domu zanosił modły do bogów, prosząc o odwrócenie groźby suchej jesieni. Zaniepokojony tym, że zimą da się nam we znaki brak siana, zwróciłem się do Klaudii z pytaniem, czy nie mogłaby mi odsprzedać nieco swoich zapasów. Niestety, nie miała nic na zbyciu. Oczywiście szukanie pomocy u pozostałych sąsiadów nie wchodziło w rachubę. Inni okoliczni gospodarze nie chcieli jeszcze sprzedawać swoich zasobów, nie mając na razie pewności, czy dysponują rzeczywistymi nadwyżkami, czy nie, i woleli zaczekać z dobiciem targu do chwili, kiedy siano zacznie być naprawdę potrzebne i będą mogli uzyskać lepszą cenę. Wychodziło na to, że będę musiał sobie z tym problemem poradzić, kiedy już się pojawi. Pozostawało mieć nadzieję, że znajdę na niezbędny zakup pieniądze i nie będę musiał patrzeć, jak moje zwierzęta padają, albo przedwcześnie sprzedać je na rzeź. Choć w porównaniu z tymi kłopotami sprawa nieczynnego młyna była drobnostką, jednak i ona nie dawała mi spokoju. Aratus nie mógł nic wymyślić. Zaprosiłem nawet Metona do rady, ale może wyczuł w moim głosie skrywany sceptycyzm, okazywał bowiem kompletny brak zainteresowania. Ta porażka techniczna nie sprawiłaby mi tyle zawodu, gdybym nie zaczynał tej budowy z myślą o uczczeniu pamięci Lucjusza Klaudiusza. To, że powiedziałem o niej Publiuszowi Klaudiuszowi, a nawet zaoferowałem mu korzystanie z młyna, również nie przyczyniało się do poprawy mojego nastroju; wyobrażałem sobie, jak ten złośliwy prostak wyśmiewa się z mojego niepowodzenia i za moimi plecami opowiada o nim kuzynom. Rankiem w idy wrześniowe wybrałem się z ekonomem do pobliskiego miasteczka. Budowaliśmy nowy kamienny mur wzdłuż jednej ze ścian stajni i potrzebni mi byli dodatkowi robotnicy na ten dzień. Takie rzeczy można było załatwić na miejscowym rynku. Mogłem posłać z tą misją Aratusa samego, ale po wszystkich nieprzyjemnych wydarzeniach tego lata wolałem sam zobaczyć, skąd przychodzą robotnicy i dobrze się im przyjrzeć, zanim ich wpuszczę na swoją ziemię. Wyruszyliśmy wcześnie i w parę godzin później wracaliśmy na czele sześcioosobowej grupy murarzy. Byli niewolnikami, ale nie szli skuci; cieszyli się zaufaniem swych panów, którzy ich wypożyczali za opłatą. Wolałbym zatrudniać wyzwoleńców, ale człowiek zarządzający rynkiem powiedział, że w ostatnich latach coraz trudniej o nich. W ciężkich czasach decydują się oni wyzbyć jedynej rzeczy, jaką posiadają – wolności – i sprzedają się w niewolę, by uniknąć śmierci głodowej. Kiedy skręciliśmy z via Cassia w naszą drogę, Aratus zrównał się ze mną i powiedział, że mamy gości. Istotnie, dwa obce konie stały uwiązane pod stajnią, jak dwie plamki, biała i czarna, na tle ściany. Zostawiłem zarządcę z niewolnikami i przyspieszyłem. Pod moją nieobecność pieczę nad gospodarstwem sprawował Meto; wyraźnie zaznaczyłem, że przekazuję mu odpowiedzialność, by pogłaskać jego dumę. Kiedy jednak dotarłem do domu, nigdzie nie było go widać, nie wyszedł też na moje wołanie. Niewolnik, który pełnił wartę (od czasu znalezienia Forfeksa zawsze trzymałem kogoś jako obserwatora), przemknął po dachu stajni i zeskoczył na ziemię. – Gdzie jest Meto? – spytałem go. – Przy młynie, panie. – A goście? – Też przy młynie. – Jest ich tylko dwóch? Skinął głową. Ruszyłem galopem, ale zwolniłem, dojeżdżając do młyna. Zsiadłem z konia i pozwoliłem mu powędrować w poszukiwaniu delikatniejszej trawy i jakiejś kałuży wody w wyschniętym korycie strumienia. Podchodząc do budynku, usłyszałem z wnętrza znajomy głos. – A więc problem musi tkwić tutaj. No, to jasne, że te dwa tryby nigdy nie mogłyby się zazębić. To tak, jakby próbować skrzyżować osła z kozą. Odpowiedzią był śmiech. Meto śmiał się tak szczerze, jak już od wielu dni nie słyszałem. Wtórował mu ktoś inny. Stanąłem w drzwiach i zobaczyłem Tongiliusa opartego o ścianę, z rękami założonymi na piersi. Tunikę miał zakurzoną, a włosy rozwiane od długiej jazdy. Meto stał nieopodal i obaj patrzyli na Katylinę pochylonego nad wielkimi drewnianymi kołami. Kiedy wszedłem, wszyscy odwrócili się ku mnie. – Witaj, Gordianusie! – powiedział Katylina. – Ależ dzieło stworzyłeś! Sam sporządziłeś projekt? – Z pewną pomocą mojego ekonoma. – Zadziwiające! Znany już jesteś ze sprytu, ale niech nikt nie śmie twierdzić, że brak ci ambicji. Myślałem, że wszyscy inżynierowie zajęci są budową katapult i wież oblężniczych dla armii albo mostów i akweduktów dla senatu. Masz spory talent. Kto cię tego nauczył? – Książki i zdrowy rozsądek. Dobrze jest też mieć oczy i uszy. Ale obawiam się, że to za mało... młyn nie chce działać. – Ach, ale zacznie. Tylko jedno mu w tym przeszkadza. – Co masz na myśli? – Spójrz na ten wał. Jest źle umieszczony. – Jak to? – Irytowała mnie jego pewność siebie, ale zarazem świtało mi, że wie, co mówi. – Powinien wychodzić stąd – wskazał palcem – i leżeć pod kątem prostym do obecnego położenia. – Ale to by oznaczało zmianę całej konstrukcji. – Nie dowierzałem, że rozwiązanie może być tak proste. – Wcale nie. Te dwa tryby spotkają się w jednej linii zamiast prostopadle. W obecnym układzie cały mechanizm musiałby się rozerwać przy jednym pełnym obrocie. Ale po tej prostej zmianie... – Na Herkulesa! – Starałem się nie robić głupiej miny, zaszokowany prostotą metody. Miał absolutną rację. – Dlaczego nie dostrzegłem tego, co cały czas tkwiło na widoku? Katylina wzruszył ramionami. Włosy miał tak samo rozwiane jak Tongilius, a twarz jeszcze zaczerwienioną od wiatru. Wyglądał jak człowiek młodszy o połowę, zadowolony i pewny siebie, w niczym nie przypominający skradającego się spiskowca. – Czasami spojrzenie świeżym okiem może być nieopisanie pomocne, Gordianusie. Nie jesteś jedynym, który tego od czasu do czasu potrzebuje. – Katylina zaakcentował ostatnie słowa i rzucił mi znaczące spojrzenie. Przyglądałem się trybom, próbując się przekonać do prostoty jego rozwiązania. Jak on mógł w parę chwil ujrzeć odpowiedź na pytanie, które nurtowało mnie od miesięcy? Byłem jednocześnie poirytowany, uradowany, pełen podziwu i powątpiewania. – Widzę, że macie za sobą długą drogę – powiedziałem z roztargnieniem. – Ale chyba nie jedziecie aż z Rzymu? – Nie, z północy – odparł Tongilius. Katylina konferował ze swym wodzem Manliusem i weteranami Sulli w Faesulae, pomyślałem. – Twoje zaproszenie wciąż jest ważne, mam nadzieję? – wtrącił z uśmiechem Katylina. – Marek Celiusz dał mi to do zrozumienia. Nabrałem powietrza do płuc i udałem, że znów przyglądam się mechanizmowi, by usprawiedliwić puste brzmienie mego głosu. – Tak, oczywiście. – Ach, to dobrze. Byłbyś zaskoczony... a może i nie... jak wielu z moich przyjaciół i znajomych nagle nie znajduje dla mnie miejsca pod swoim dachem po mojej ostatniej katastrofie wyborczej. Ale na ich miejsce pojawiają się nowi przyjaciele i równowaga jest zachowana. Katylina i Tongilius udali się do domu, by odpocząć i się przebrać. Byłem zbyt podekscytowany perspektywą ostatecznego ukończenia budowy młyna, by do nich dołączyć. Zamiast zabrać się do wznoszenia nowego muru, postawiłem wynajętych robotników do pracy przy zmianie ustawienia trybów przekładni. Pracowaliśmy aż do nocy. Bethesda przysłała Dianę, by zawołać mnie na kolację, ale poprosiłem tylko, by przyniesiono mi trochę chleba i sera. Wreszcie nowy układ był gotowy. Z braku wartkiego strumienia koło wodne zaczęli obracać niewolnicy. Wewnątrz młyna mechanizm zadrżał i zaczął pracować. Wały się kręciły, tryby pasowały do siebie, zazębiając się idealnie, żarna wykonały jeden obrót, potem drugi i następny, bez najmniejszego problemu. Niezbędne będą drobne poprawki, trzeba też dokończyć obudowę, a samo praktyczne zastosowanie też na pewno podsunie jakieś ulepszenia, ale konstrukcja młyna była udana. Ta chwila przepełniła mnie niezwykłą radością. Aratus uśmiechał się tak szeroko, jak jeszcze nigdy dotąd. Nawet Meto porzucił swą ponurą maskę i zdawało się, że dzieli moje podniecenie. Katylina powinien przy tym być, pomyślałem. Spojrzałem ku domowi, na ciemne okna, i raz jeszcze zadziwiłem się prostotą... a może geniuszem?... jego rozwiązania. ROZDZIAŁ XXX Po tak długim i gorącym dniu, noc była przyjemna. Było już późno, ale rozgorączkowany w ogóle nie myślałem o spaniu. Cały byłem pokryty kurzem, potem i brudem. Spędzając jeszcze ostatnie chwile na kontemplowaniu z dumą swego dzieła, wydałem polecenie, by przygotowano dla mnie gorącą kąpiel. Przy takim niedostatku wody wyglądało to na ekstrawagancję – od wielu dni musiały nam do mycia wystarczyć gąbki i skrobaczki – ale uznałem, że zasłużyłem na nagrodę. Meto oświadczył, że jest zbyt zmęczony, by skorzystać ze mną z łaźni; obmył się gąbką nad miską wody i poszedł spać. Kiedy otworzyłem drzwi, fala ciepłej pary ogarnęła moje nagie ciało jak mleczny całun. Lampa paliła się nikłym płomykiem i ledwo widziałem basen, ale zlokalizowałem go po cichym bulgotaniu. Zszedłem po schodkach do wody i zanurzyłem się z wolna aż po szyję w ukropie. Wypuściłem z płuc powietrze w długim westchnieniu i poczułem, jak mięśnie niemal mi się rozpływają. Wyciągnąłem płasko nogi i nagle natrafiłem na czyjeś ciało. Zadrżałem lekko. Nie zaskoczyło mnie właściwie, że Katylina był już w wodzie przede mną. Siedzieliśmy twarzami do siebie przy przeciwległych ścianach basenu. Nasze łydki dotykały się, ale nie cofnąłem nóg. Jestem zbyt zmęczony, by się ruszyć, powiedziałem sobie. Poprzez opary dostrzegłem, że Katylina się uśmiecha. Uniósł do ust kubek wina, wypił łyk i powiedział: – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że tu jestem? To znaczy, w twojej łaźni. – Byłbym kiepskim gospodarzem, gdybym miał odmówić jakiemukolwiek gościowi tej przyjemności – odrzekłem, a w duchu dodałem, że Katylina zasłużył sobie na to, by dzielić ze mną ten skromny dar, ponieważ bez niego nie miałbym dzisiaj powodu ani do świętowania, ani nawet do tak długiego zwlekania z zaśnięciem. – Usłyszałem, jak niewolnicy przekazują sobie polecenie rozpalenia pod kotłem, i nie mogłem się oprzeć pokusie. Ostatnio tyle podróżowałem, że pośladki mi stwardniały na kamień. – Jęknął i przeciągnął się; jego ruch spowodował, że otarliśmy się łydkami. – Gdzie Tongilius? – spytałem. – Już w łóżku i śpi jak niemowlę. Jak tam twój młyn? Już działa? – Tak. Cudownie! Powinieneś tam być. – To twój triumf, Gordianusie, nie mój. Musisz być bardzo dumny ze swego osiągnięcia. – Czułem się bosko, kiedy obróciliśmy koło wodne i cała machina jakby zbudziła się do życia. Chciałem po ciebie posłać, ale pomyślałem, że już śpisz. – O to nie ma obawy. Ostatnio prawie w ogóle nie śpię. Nie mam na to czasu. – Udaje ci się zatem znaleźć dla siebie zajęcie? – zapytałem zaciekawiony, myśląc, że człowiek, który dopiero co przegrał walkę o władzę, ma zazwyczaj nadmiar wolnego czasu. – Jestem teraz bardziej zajęty niż kiedykolwiek. Chyba nie mniej, niż gdybym wygrał te wybory. Wątpię, czy jest w republice drugi człowiek z tak napiętym rozkładem zajęć. – Och, jeden od razu przychodzi mi na myśl – powiedziałem. – Konsul. Tak, ale Cycero może sobie czasami pozwolić na spoczynek. Ma tyle zastępczych oczu i uszu po całym Rzymie, że ma kto za niego patrzeć, gdy on zasypia. Przez dłuższą chwilę obserwowałem jego twarz poprzez mgiełkę pary; uznałem w końcu, że jego wzmianka o szpiegach Cycerona nie ma ukrytego znaczenia. Musi to być temat stale zaprzątający głowę Katyliny, niezależnie od towarzystwa, w jakim się znajduje. Krąg ludzi, którym mógł ufać, stale się zawężał. Nie tylko mięśnie miałem rozluźnione – poczułem, że i mój umysł jest zrelaksowany. – Przybywasz z północy? – zagadnąłem. – Z Faesulae i Arretium. – I wracasz do Rzymu? – Jutro. Przez chwilę milczeliśmy. Woda nieco się ochłodziła; zastukałem w ścianę i po chwili zjawił się niewolnik. Kazałem mu dorzucić drew do pieca i przynieść nam po kubku rozcieńczonego wina. – Musisz być tutaj bardzo szczęśliwy, Gordianusie. – Powiedział to obojętnym tonem, jak zmęczony mężczyzna dzielący łaźnię z innym zmęczonym mężczyzną po długim dniu, prowadzący zdawkową konwersację. – Tak, jestem szczęśliwy. – Ja sam nigdy nie zajmowałem się prowadzeniem gospodarstwa. Kiedyś miałem kilka posiadłości nieopodal Rzymu, ale dawno je sprzedałem. – To zajęcie mało przypomina owe bukoliczne sny sentymentalnych poetów. Zaśmiał się cicho. – Tak... Przypuszczam, że rzeczywistość jest raczej kanciasta. – Tak. Ciągle są jakieś problemy, małe i duże, zawsze więcej, niż możesz wepchnąć z powrotem do puszki Pandory, choćbyś nie wiem jak ciężko pracował. – Zarządzanie gospodarstwem niewiele chyba się różni od zarządzania republiką. – W jego głosie zabrzmiała nuta jednocześnie tęskna i gorzka. – To kwestia skali – odparłem. – Oczywiście pewne problemy są zapewne takie same dla wszystkich mężczyzn: niepewność, czy można ufać niewolnikowi, usiłowanie zaspokojenia wymagań żony... Czyżbyś się uśmiechał, Katylino?... Próby właściwego postępowania wobec syna, który myśli, że jest dorosły, ale wciąż jest tylko chłopcem... – Ach, Meto. Masz więc z nim kłopoty? – Od kiedy włożył męską togę, jakoś nie możemy się porozumieć. Jest dla mnie zagadką. Szczerze mówiąc, zagadką jest dla mnie mój własny stosunek do niego. Powtarzam sobie, że chłopak jest w trudnym wieku, ale zastanawiam się, czy to nie mój wiek jest tu problemem. Katylina roześmiał się. – Ile masz lat? – Czterdzieści siedem. – Ja czterdzieści pięć. Naprawdę trudny wiek! Co zdążyliśmy osiągnąć, a co przed nami... Czy nie jest za późno na zmianę kierunku? Summa summarum myślę, że trudniej być czterdziestolatkiem niż szesnastolatkiem, choćby dlatego, że teraz widzi się wyraźnie wszystkie możliwości, które już na zawsze są poza naszym zasięgiem. Jesteśmy dość starzy, by znudziła się nam własna wiedza i umiejętności, a pasje młodości ostygły i zalatywały stęchlizną. Tak starzy, że widzimy, jak przemija piękno, a śmierć zabiera więcej znajomych, niż ich pozostało żywych. A mimo to życie toczy się dalej. Pewne ambicje i apetyty maleją, za to na ich miejsce pojawiają się inne. Nieustannie toczy się koło codzienności: jemy, pijemy, śpimy, kopulujemy, borykamy się ze swarliwą naturą rodziców, małżonków, dzieci. Nie wiem, na czym polega twój problem z Metonem, ale myślę, że masz szczęście, że on jest przy tobie. Mój syn odszedł... często chciałbym... zwłaszcza teraz... Przez chwilę trwaliśmy w milczeniu. Czułem odprężenie nie tylko od gorącej wody, ale i wskutek wpadania w znajomą rolę. Katylina zmienił się od poprzedniej wizyty, kiedy tak absolutnie, wyrachowanie kontrolował wszystko, co działo się między nami. On czuł potrzebę mówienia, a ja – jak przedtem dla wielu innych – byłem dla niego słuchaczem, sitem, na które mógł rzucać wszystko, co go gnębiło: gorycz, żal, strach. Jest we mnie coś, co uwalnia i wynosi na powierzchnię prawdę w innych ludziach; ten boski dar, a może przekleństwo, otrzymałem z krwią mego ojca. Cycero mógłby powiedzieć, że Katylina wykorzystuje ten dar przeciw mnie, czyniąc mnie swym powiernikiem, aby osiągnąć jakieś sobie tylko wiadome cele. Ja sam traktowałem jego zwierzenia z dozą sceptycyzmu. W westchnieniu, jakie wyszło z jego ust, nie było jednak nic nieszczerego. – Byłeś w Rzymie w dniu wyborów? – spytał cicho. – Tak. Byliśmy w mieście całą rodziną, by uczcić wiek męski Metona. – Ach tak, przypominam sobie, że Celiusz mówił mi, że chłopak właśnie skończył szesnaście lat. – Oddał swój pierwszy głos w wyborach. – Na mnie, mam nadzieję. – Jakbyś zgadł. Ale nasza centuria wybrała Silanusa. Katylina skinął poważnie głową. Nie spytał, na kogo ja głosowałem, być może przyjmując za pewnik, że go poparłem. A gdyby zapytał? Mógłbym powiedzieć, że na Nemo. Na Nikogo, na bezgłowe zwłoki pochowane niedaleko od nas. Przez chwilę rozważałem, czy nie zażądać od niego wyjaśnienia zagadek Nemo i Forfeksa. Próbowałem sobie wyobrazić, do czego doprowadziłaby taka konfrontacja. Jeżeli on był za to odpowiedzialny, nigdy by się do tego nie przyznał, choćby był najbardziej nastrojony do zwierzeń. Jeśli zaś nic o trupach nie wie, a ja obwiniłbym Celiusza, musiałoby dojść między nimi do scysji i Katylina straciłby do niego zaufanie. Nie mogłem zdradzić się z jakimikolwiek podejrzeniami wobec Cycerona, nie odkrywając własnej roli jako jego narzędzia, a w konsekwencji naraziłbym i Ekona. Miałem czas, by zatoczyć myślami koło po tym dobrze już przetartym szlaku, zanim Katylina odezwał się znowu. – Czy kiedykolwiek trapią cię wątpliwości, Gordianusie? Ach, widzę twoją minę, choć bardzo niewyraźnie. Dzięki wam, bogowie, za stworzenie pary wodnej. Trudno znieść widok nagiego zwątpienia na ludzkiej twarzy. – Pociągnął łyk wina. – Czy sądzisz, że tylko dzięki naszemu zbliżonemu wiekowi, przypadkowi, który sprawił, że urodziliśmy się w odstępie zaledwie paru lat, potrafimy się tak dobrze rozumieć? Co jeszcze nas łączy? Ja jestem patrycjuszem, ty plebejuszem. Ja kocham miasto, podczas gdy ty porzuciłeś je dla wsi. Ja wyznaję zasadę zaspokajania wszelkich pragnień, a ty jesteś człowiekiem powściągliwym. Ja jestem zuchwałym i porywczym politykiem, podejrzewam zaś, że ty najchętniej odwróciłbyś się plecami do polityki, gdybyś mógł. Ale nienawidzisz potęg, które rządzą Rzymem tak samo jak ja... jak twierdzi Marek Celiusz... i chociaż nie chcesz zrobić nic więcej, jestem ci wdzięczny za to, że przynajmniej udzielasz mi schronienia, kiedy go potrzebuję. Celiusz zwrócił też moją uwagę na twego syna Ekona. To wartościowy człowiek, a jak mówią niektórzy, równie bystry jak jego ojciec. Obaj nalegali, bym cię nie obciążał zbytnio moimi planami, więc nie będę tego robił. Wystarczy, że pozwalasz mi tu siedzieć we wrześniową noc, dzieląc się ze mną winem i łaźnią, i słuchasz, jak przegrany kandydat nudzi o swych nieszczęściach. Mógłbyś zawołać swojego niewolnika? Mam ochotę na jeszcze trochę wina. Zrozumiałem, że kubek, z którym go zastałem, nie był jego pierwszym. Nic dziwnego, że tak mu się rozwiązał język i pozwolił sobie na uśpienie czujności. Krzyknąłem na niewolnika, który po chwili przyniósł nam wino. – Chcesz, by podgrzano nam wodę? – spytałem. – Jest aż nadto gorąca, nie uważasz? Jestem prawie ugotowany. – Katylina wysunął się z wody i przysiadł na brzegu basenu, opierając się plecami o ścianę. Para unosiła się z jego skóry małymi kłębkami, a strużki wody na piersi błyszczały w świetle lampy. – Być może pora już na zimną kąpiel? – Dziś nie ma zimnej kąpieli. – Co? Gorąca kąpiel bez skoku do zimnej wody? To jak kochanie się bez orgazmu. – Możesz winić za ten coitus interruptus mały problem z moją studnią. Katylina uniósł brew. Studiowałem jego twarz w poszukiwaniu znaku zrozumienia, ale żadnego nie dostrzegłem. – Dopóki nie nadejdą jesienne deszcze, odczuwamy brak wody – wyjaśniłem. – W zeszłym miesiącu studnia została skażona. – Skażona? Zawahałem się, ale tylko przez moment. Skoro już temat został podjęty, dlaczego nie miałbym zobaczyć reakcji Katyliny na wzmiankę o Forfeksie? – Znaleźliśmy w niej trupa. – Okropne! Pewnie twój ekonom zajął się wyłowieniem. Co to było, koza? – To nie był trup zwierzęcia. Przekrzywił głowę, ściągnął usta i zamrugał kilka razy. Wino przytępiło mu chwilowo umysł, ale też przesadnie podkreślało mimikę; trudno było poznać, czy gra, czy nie. – Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał. – Chcę powiedzieć, że w studni znaleźliśmy ludzkie zwłoki. – Czy jeden z twoich niewolników tam wpadł? – Nie mój. To był niewolnik sąsiada. Znałeś go. – Wątpię. – Znałeś go. Wiem, bo byłem z tobą. To Forfeks. – Nic mi to imię nie mówi. – Zmarszczył brwi i patrzył na mnie badawczo. – Pamiętasz tego pasterza z góry Argentum? Zaprowadził nas do starej kopalni. – Ach, tak! Forfeks, oczywiście! Ale mówisz, że nie żyje. Wpadł do twojej studni. Skaził ją, jak mówisz... – Odkryliśmy go dopiero po kilku dniach. – Nie chciałbym go zobaczyć po wyłowieniu. Skinąłem głową. – Ciało było wzdęte i częściowo w stanie rozkładu. – Ale mimo wszystko udało się wam go rozpoznać? – Mimo co? – Spojrzałem na niego uważnie. Czy wiedział, że ciału brakowało głowy? – Mimo rozkładu. Widziałem, co się dzieje ze zwłokami pozostawionymi działaniu natury, zwłaszcza w wodzie. – Tak, mimo wszystko domyśliliśmy się jego tożsamości. – A cóż on robił w twoim gospodarstwie? – Nie mam pojęcia. – Nieprzyjemny typ z tego twojego sąsiada. Powinien trzymać swych niewolników na własnej ziemi. – Łatwiej by ci było przekonać o tym Gnejusza Klaudiusza, gdybyś sam nie myszkował po jego posiadłości. – Masz rację, tak to trzeba nazwać! – Katylina roześmiał się tak szczerze, że nie mogłem uwierzyć, by coś przede mną ukrywał. – I jeszcze ciebie do tego namówiłem. Zsunął się znowu do wody, posykując z gorąca, i zamknął oczy. Milczał tak długo, że pomyślałem, iż zasnął. Potem nagle otworzył oczy i oznajmił, że jest za gorąco. – A tu nie ma zimnej kąpieli... – Pokręcił głową. – Masz dosyć, Gordianusie? – Tak myślę. Jeszcze chwila, a Kongrio będzie mógł mnie jutro podać na tacy z jabłkiem w ustach. – No, to chodźmy ochłonąć na świeżym powietrzu – zaproponował. – Chciałem się po prostu wytrzeć... – Nonsens! Noc jest taka piękna. Za horyzontem, gdzie zaszło słońce, bóg ciepłych zachodnich wiatrów przewraca się na drugi bok. Śni o wiośnie; wzdycha przez sen i trawy falują. Przejdźmy się i pozwólmy Zefirowi osuszyć nas swym ciepłym oddechem. – Wstał i wyszedł z wody. – Chodź ze mną, Gordianusie. – Co? Bez ubrania? Nawet bez wytarcia się? – No dobrze, włożymy buty. Ja już swoje wsunąłem. Wezmę też parę ręczników, gdyby trzeba było gdzieś usiąść. Wyszedłem z basenu. Katylina pchnął ku mnie stopą moje sandały. Wsunąłem je i ciasno zawiązałem rzemienie. – Korytarz jest ciemny – powiedział – ale chyba pamiętam drogę. Ruszył w kierunku atrium. Podążyłem za nim, nagi, mokry i rozgrzany. Księżyc był w pełni i świecił jasno, jak lampa zawieszona wysoko nad dziedzińcem. Jego białe światło skrzyło się w sadzawce i osrebrzyło kolumny po jednej stronie, rzucając za nimi głęboki cień. Przekonany, że dotarliśmy do celu, przystanąłem i spojrzałem na siebie w czarnym zwierciadle wody. Ani jedna zmarszczka nie psuła idealnej toni sadzawki i widziałem w niej drobne złote punkciki – fantomy gwiazd. Widziałem też głupawy wyraz na odbiciu mej twarzy, które nagle podskoczyło, kiedy usłyszałem skrzyp otwieranych drzwi frontowych. – Katylino! – Chciałem go powstrzymać, ale on już zniknął; widziałem tylko jego nagie ramię, kiwające na mnie zza futryny. – Absurd! – mruknąłem pod nosem, ale wyszedłem za nim. Na zewnątrz, tak jak przepowiedział, łagodny zefirek pomykał nad doliną. Wiatr był ciepły i suchy, niczym pieszczota dla mej gołej skóry. Katylina był już o kilkanaście kroków przede mną, marmurowy posąg połyskujący w poświacie. Ze skóry na jego szerokich barkach i muskularnym torsie wciąż unosiły się pasma pary i wyglądał, jakby szedł w delikatnej mgle. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, że i mnie otacza taka sama ciepła mgła. Niedaleko w zagrodzie zaryczał z cicha wół; odpowiedziało mu delikatne beknięcie koźlęcia. – Katylino, dokąd idziemy? – spytałem szeptem. Nie odpowiedział; szedł wciąż przed siebie, dając mi tylko znak, bym podążał za nim. Jakiż dziwny widok musieliśmy przedstawiać! Usłyszałem jakiś odgłos z dachu stajni i zobaczyłem, że niewolnik, trzymający tam nocną wartę, patrzy na nas ze zdziwieniem, jakby niepewny, czy widzi nagich mężczyzn, czy spowite Hadesowymi oparami dwa lemury. – Panie? – zawołał przyciszonym głosem. Pomachałem mu ręką, co zdawało się go satysfakcjonować, chociaż wciąż patrzył za nami z tym samym zdumieniem na twarzy. Minęliśmy zagrody i winnicę, kierując się do gaju oliwnego. Dogoniłem Katylinę, ale już go o nic nie pytałem. Byłem zbyt rozradowany absolutnie nowym doświadczeniem, jakim był dla mnie ten spacer nago w poświacie księżyca i w delikatnych objęciach Zefira. Przed nami polatywała bielejąca w ciemności wielka ćma. – To szaleństwo – powiedziałem. – Szaleństwo? W czym może być mniej szaleństwa niż w widoku człowieka kroczącego nago przez oblicze Ziemi? Cóż może być bardziej wzniosłego i nabożnego? Bogowie stworzyli nas na swój obraz i podobieństwo, więc ukazując się im w ten sposób, wypełniamy tylko ich wolę. Dotarliśmy do stóp wzgórza. Katylina parł naprzód ostrożnym, lecz szybkim krokiem pod górę. – Kiedy byłem młody, często robiłem to samo w mieście po gorącej łaźni w letnią noc – powiedział. – W Rzymie? Zaśmiał się na to wspomnienie. – Na Palatynie, przed moim domem. Czasem sam, czasem w towarzystwie. Spacerowaliśmy ulicami, nadzy i parujący, pozwalając się osuszyć wiatrowi. To wspaniałe uczucie, prawda? Rzym pełen jest nagich posągów, które nikogo nie rażą – czemu miałby kogoś razić widok nagiego człowieka? Mógłbyś pomyśleć, że wywoływało to skandal, ale nic podobnego! Czy uwierzysz, że nikt nigdy nie zaprotestował? – Może protestowaliby, gdybyś nie prezentował się tak dobrze – zauważyłem. – Komplemenciarz z ciebie, Gordianusie. Stanęliśmy na szczycie wzgórza. Katylina upuścił ręczniki i stanął na jednym ze ściętych pni, by mieć lepszy widok. Spojrzałem na jego unoszącą się w oddechu pierś i skrzyżowane na niej muskularne ręce, na jego płaski brzuch i silne uda, wreszcie na jego męskość. – Jesteś wspaniały w swej nagości, Katylino! – Roześmiałem się, wciąż łapiąc oddech po szybkim marszu. Wpatrywałem się weń otwarcie i nie bez zazdrości. – Istny posąg na piedestale! – dodałem. Czułem się lekko podchmielony, już nie winem, ale księżycowym blaskiem i tą dziwną nowością przebywania nago na otwartej przestrzeni. Wiatr ochłodził mi skórę i rozwiał unoszącą się z niej parę, ale po wspinaczce byłem pokryty warstwą świeżego potu. – Tak uważasz? Moi kochankowie mówili mi to samo. – Spojrzał na siebie, jak gdyby jego ciało, choć znajome, było czymś osobnym, kolejną rzeczą do niego należącą, jak misternie rzeźbione krzesło albo piękny obraz. – W każdym razie wyglądam nieźle, jak na czterdziestopięcioletniego mężczyznę – powiedział bez ironii czy fałszywej skromności, ale z rzeczowością człowieka, który już niedługo zamieszkuje swą doczesną powłokę i ani nie jest nią nadmiernie zachwycony, ani nie traktuje jej jak czegoś mu należnego. Dolina pogrążona była we śnie. Nie migotały żadne światła w odległych domach Klaudiuszów, a i w moim własnym paliła się tylko jedna lampa przy frontowych drzwiach, postawiona tam zapewne przez niewolnika, który musiał widzieć, jak wychodzimy. Niemal się zdziwiłem, jak świat może spać, kiedy księżyc świeci tak jasno? Via Cassia wyglądała jak wstęga z alabastru opasująca podnóże ciemnego masywu Argentum. Wydawało się, że dach mojego domu emituje delikatny bladoniebieski poblask, a kiedy westchnienie Zefira przemknęło przez gaj oliwny, szeleszczące liście zamigotały melanżem czerni i srebra. Gdzieś z pobliskiego drzewa zahuczała sowa. Katylina westchnął. – Nigdy nie żałowałem sobie przyjemności, jakich mogło doznać moje ciało, ani też nie żałowałem innym tych, które ono mogło im dać. Jakaż to prosta recepta na życie, nie sądzisz? A jednak i ją moi wrogowie obrócili przeciwko mnie, zniekształcili i zmienili w coś obrzydliwego i niemoralnego. Byłeś w mieście podczas ostatnich dni kampanii i musiałeś słyszeć, jak mnie obmawiają. Tak samo jak rok temu, tylko gorzej. Wtedy Cycero i jego braciszek Kwintus posmakowali mojej krwi; w tym roku mogło ich usatysfakcjonować tylko wydarcie mi serca z piersi i pożarcie go. Katylina wyprostował się i zapatrzył w rozpościerającą się pod nami dolinę. Kiedy stwierdziłem, że wygląda jak posąg, mówiłem pół żartem, ale i pół serio. W swej marmurowej nagości i z marsem na twarzy mógłby być wyobrażeniem boga. Nie młodzieńczego, jak Merkury czy Apollo; raczej Wulkana, a może nawet Jowisza, władcy prawa i porządku, spoglądającego surowo z Olimpu twórcy wielkich przeznaczeń. – Gdybyś nosił brodę, wyglądałbyś jak Jowisz – powiedziałem. Ten pomysł rozbawił go. Wyciągnął przed siebie wyprostowaną rękę z rozcapierzonymi palcami. – Och, gdybym tylko mógł miotać gromy jak on! – Popatrzył na wierzch swej dłoni. – Cycero to umie, wiedziałeś o tym? Pioruny strzelają z jego palców. No, w każdym razie coś w rodzaju piorunów. Kieruje dłoń na tłum na Forum, a na opuszkach palców zapalają się iskry i wybuchają błękitnym płomieniem. Miota gromy wprost w ich oczy i uszy, czyniąc ich ślepymi na prawdę i głuchymi na głos rozsądku. – Znów wyciągnął rękę, wskazując palcem gdzieś w dolinę. – Palec wskazujący Cycerona: trzeba chronić dziewice Westy przed Katyliną! Trach! Zagrzmiało, błysnęło, wyborcy zadrżeli z przesądnego lęku i odrazy. Palec środkowy: Katylina deprawuje młodzież! Strzela grom, ludek krzywi się z niesmakiem... i może z lekką zazdrością? Serdeczny palec: Katylina stręczycielem dla bogatych matron! Ludzie wyją z obrzydzenia. Mały paluszek: pod pozorem służby Sulli Katylina mordował dobrych obywateli i gwałcił ich żony i dzieci! Trach! Lud dygocze z nienawiści. A druga ręka Cycerona? Och, druga w tym czasie zajęta jest przecież masturbacją, nie? Roześmiałem się w głos. Katylina mruknął coś, po czym sam zaczął się śmiać. Swobodny, pełny śmiech, pomyślałem z początku, ale wkrótce nabrał gorzkiego tonu i przedwcześnie zamarł. – Zniszczył mnie kłamstwami i przeinaczaniem prawdy, a motłoch ma go za pierwszego obywatela. Mimo to wolę być Katyliną niż Cyceronem – powiedział, znów studiując swą dłoń, po czym opuścił ją bezwładnie wzdłuż ciała. – A ty, Gordianusie? – Co, czy wolałbym być sobą, czy Cyceronem? – Nie. Czy wolałbyś być Katyliną, czy Cyceronem? – Dziwne pytanie. – Bardzo dobre pytanie. – Ze wszystkiego robisz grę, Katylino. – A ty zawsze unikasz gry. Czyżbyś czuł obawę przed zdaniem się na los? Zawsze musisz z góry znać wynik? W takim razie wybierz Cycerona za wzór! – Spojrzał na mnie z góry. Oczy miał skryte w plamach cienia, ale wargi wygięły mu się jakby w zdziwieniu. – Wiesz, co myślę? Ty bałbyś się być Katyliną. Zeskoczył z pnia na ziemię. Podniósł jeden z ręczników, rozpostarł go na trawie i położył się na nim, podkładając ręce pod głowę i patrząc na księżyc. – Połóż się obok mnie, Gordianusie. Zawahałem się. – Połóż się i popatrz księżycowi w oczy. Nazwałeś swą córkę Dianą na cześć bogini księżyca? Spójrz wraz ze mną na jej twarz. Położyłem się na plecach, na nowo świadom swej nagości skąpanej w jasnej poświacie. – Diana to tylko skrót od Gordiany – wyjaśniłem. – Tak czy inaczej, nazywanie dziecka imieniem bogini lekko trąci bezbożnością – zauważył. – Ale chyba do niej pasuje. Diana jest patronką plebejuszy, która zainspirowała bunt Sabinek. Diana, bogini płodności i opiekunka rodzących, mieszkanka gór i lasów, kochająca wszystko, co dzikie. W mieście zapomina się o niej, podobnie jak zapomina się o księżycu przy takiej obfitości lamp. Tutaj jest silniejsza. Jej światło ogarnia cały świat. Poleż tutaj przez chwilę i oddaj jej cześć wraz ze mną. Leżeliśmy w milczeniu. Od czasu do czasu wiatr zaszeleścił liśćmi albo gdzieś zahuczała sowa, ale poza tym świat ogarniała taka głęboka cisza, że słyszałem bicie własnego serca i oddech Katyliny. Po dłuższej chwili odezwał się znowu: – Czy mogę mówić szczerze? – Wątpię, by udało mi się cię przed tym powstrzymać. – Uśmiechnąłem się. – Zdaje się, że mamy taki sam gust, jeśli chodzi o kobiety, Gordianusie. Twoja żona Bethesda jest zjawiskowa. Przypomina mi moją Aurelię. Ich uroda jest bardzo podobna, podobnie jak ich wyniosłość i tajemniczość. Ale wygląda na to, że nie dzielimy upodobań do młodych mężczyzn. – Najwyraźniej nie. – A jednak nie mogę zrozumieć, jak ktokolwiek może nie uważać Tongiliusa za pięknego, nawet Cycero. Te jego zielone oczy, sposób, w jaki włosy opadają mu na czoło... – Bo Tongilius istotnie jest piękny – zgodziłem się. – Ale mimo to go nie pożądasz? – Trudno byłoby to nazwać właściwym, skoro jesteś moim gościem, a Tongilius jest twoim towarzyszem, prawda? – I kto tu teraz zaczyna grę, Gordianusie? Sedno tkwi w tym: jeśli masz poczucie piękna, dlaczego się nim nie kierujesz? Jak możesz się oprzeć? Zaśmiałem się cicho. – Po pierwsze, Katylino, jak wiele nadzwyczaj urodziwych mężczyzn i kobiet, bezustannie napotykających pokusy, myślisz chyba, że dla innych takie możliwości są równie pospolite jak dla ciebie. – Czy naprawdę tak siebie nie doceniasz, Gordianusie? Tongilius na przykład uważa cię za atrakcyjnego mężczyznę. Sam mi to powiedział. Słysząc to, poczułem podejrzany dreszcz zadowolenia. – Żartujesz, Katylino. Tongilius nie mógłby ci nic podobnego powiedzieć. Jak w ogóle wpadliście na taki temat? – Temat jest dla mnie całkiem naturalny. Jeżeli nie o polityce, to o czym mają ludzie rozmawiać, jeśli nie o względnej atrakcyjności i pożądaniu innych ludzi? Doprawdy, o czym innym warto rozmawiać? – Jesteś niepoprawny. – Nie. Może jestem nienasycony, ale nie niepoprawny. Zawsze jestem gotów nauczyć się czegoś nowego i poprawić się, jeśli zbłądzę. Dobrze byś zrobił, idąc za moim przykładem, Gordianusie, i w tej sprawie, i w innych. – W jakiej sprawie? – Chodzi mi o twą niewytłumaczalną powściągliwość w stosunkach z pięknymi młodzieńcami. – Katylino, nie próbuj mnie deprawować! Nie jestem wart twego wysiłku. – Przeciwnie, uważam, że jesteś go w pełni wart. – Pewnie powinno mi to pochlebiać? – Nie, ale powinno budzić wdzięczność i chęć odwzajemnienia się. Roześmiałem się zaskoczony, że taką przyjemność sprawia mi to przekomarzanie się. To przez czar pełni księżyca, wiszącego nad nami jak wielka biała piłka, niemal na wyciągnięcie ręki, przez mą nagość, nawet przez tę ćmę, która kręciła się przy nas, jak i przez niezaprzeczalny urok Katyliny – wszystko to sprawiło, że mogliśmy rozmawiać o rzeczach, które nigdy się nie zdarzyły i nie zdarzą. – Wiesz, co myślę, Gordianusie? Że jesteśmy pod wieloma względami swymi przeciwieństwami, a jednak pasujemy do siebie. Celiusz twierdzi, że sławny jesteś z wyciągania od innych prawdy. Jesteś pod tym względem żywą legendą. Ludzie odczuwają potrzebę otwarcia przed tobą serc. Ja mam ten sam dar, choć nie taki sam. Ja potrafię zajrzeć w ludzkie serca, w zakątki, do jakich sami nie zaglądają, i to ja im mówię, co w nich mieszka. Wiesz, co widzę w twoim sercu, jeśli chodzi o tę sprawę? – Tę sprawę, która ciebie fascynuje znacznie bardziej niż mnie? – Nie sądzę. Widzę w tobie nadzwyczajnie moralną postać, człowieka nie pasującego do świata, w którym żyje. Obaj wiemy, na czym polega seksualność w Rzymie: władza jest wszystkim, jest ważniejsza nawet od przyjemności. Ba, przyjemność jako cel sam w sobie jest czymś obcym dobremu Rzymianinowi. Oznacza upadek obyczajów, jest orientalna, godna Egipcjan i Greków. Władza jest wszystkim, a władza to penetracja. Mężczyźni ją mają, kobiety nie. Mężczyźni rządzą Rzymem i uczynili go tym, czym teraz jest: imperium podbijającym cały świat, penetrującym i podporządkowującym sobie każdy inny lud i rasę. – To mi się wydaje dalekie od tematu pożądania. – Wprost przeciwnie. W takim świecie naturalne tendencje w miłości zostają wypaczone, przyjemność ustępuje władzy. Wszystko sprowadza się do penetrowania lub ulegania penetracji. Prostackie, prawda? Przystaje bardziej do zasady działania twojego młyna wodnego niż do zawiłości ludzkiego ducha, ale tak już jest. Penetruj albo będziesz penetrowany. Kobiety nie mają w tej kwestii żadnego wyboru i dlatego są skazane na niższą pozycję. Z kolei mężczyzna, który pozwala się penetrować innemu mężczyźnie, pozbawia się tej władzy i jest uważany za nie lepszego od kobiety. W każdym razie taki jest ogólnie przyjęty consensus, choć wszyscy wiemy, że za zamkniętymi drzwiami mężczyźni skłonni są robić to, na co mają ochotę, kierując się raczej przyjemnością niż prestiżem. Stąd te wszystkie plotki o Cezarze z jego młodych lat, kiedy był utrzymankiem króla Bitynii, Nikomedesa... jakież to nierzymskie! Ale oczywiście Cezar był młody i pełen wigoru, Nikomedes emanował wschodnią zmysłowością i kogóż to obchodzi, co oni tam naprawdę robili, poza politycznymi manipulatorami pokroju Cycerona, który może nawet zrobić z tego element kampanii wyborczej, nazywając to dowodem ułomności charakteru i umysłu. Niedozwolony seks ściąga na delikwenta gniew bogów... zapytaj Katona... i jeśli Rzymianin Cezar pozwalał się w młodości orać azjatyckim lubieżnikom, kto wie, jakie z tego mogą jeszcze wyniknąć klęski żywiołowe albo militarne! Grecy oczywiście dopuszczają takie namiętności, ale tylko... niby to... między starym i młodym; nie widzą nic zdrożnego w tym, że młody człowiek oddaje się swemu mentorowi, w odpowiednich okolicznościach i z zachowaniem godności. Tak więc i w Grecji władza zależy od odgrywanej roli. Oczywiście muszą też być wyjątki... za zamkniętymi drzwiami!...które nie pasują do modelu mistrza i posłusznego ucznia. My, Rzymianie, niestety nie mamy nawet takiego modelu, od którego moglibyśmy robić wyjątki. Gardzimy Grekami, wyśmiewamy ich obsesję na punkcie filozofii i gimnastyki. Nie mając ich uświęconych od wieków tradycji, w kwestii przyjemności cielesnych pozostawieni jesteśmy sami sobie. Przede wszystkim bezlitośnie wykorzystujemy naszych niewolników, tak mężczyzn, jak i kobiety. Nie musimy się tutaj kierować honorem ani dobrymi obyczajami. Ekscesy, jakich Rzymianie się dopuszczają w wykorzystywaniu swych ludzkich narzędzi, dosłownie nie mają granic. Młode niewolnice są powszechnie gwałcone, młodzi niewolnicy kompletnie odzierani z godności i napastowani równie drapieżnie. Traktuje się ich z pogardą, jakiej większość ludzi oszczędziłaby nawet psu. Ba, dobrze wytresowany pies kosztuje znacznie więcej niż przeciętnie ładna dziewczyna czy chłopiec. W takim świecie namiętność nieodwołalnie musi oznaczać czyjeś poniżenie, taki w każdym razie panuje consensus. A zatem ktoś taki jak Gordianus Poszukiwacz, ta dziwnie moralna istota, szuka innych sposobów znalezienia ujścia dla swych tęsknot. Seks naturalnie jest mu potrzebny, nie różni się w tym od innych mężczyzn. Ale i tu wymyka się konwencjom: przywiązuje się do niewolnicy, ulega jej urodzie, godzi się z jej wyniosłością, a w końcu czyni swą żoną, czyli zamiast poniżać, wywyższa ją. Jego postępowanie jest wręcz satyrą z rzymskiego powiedzenia, które każe wybierać żonę z powodu jej statusu i dziwkę dla jej urody. O ile wiadomo, jest bardziej wierny swej żonie niż dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu mężczyzn. Małżeństwo z miłości, ten najrzadszy z rzymskich związków! Jeśli chodzi o przyjemności, jakich mogą dostarczyć młodzi mężczyźni, w ogóle ich nie szuka. A może słuszniej byłoby powiedzieć, że ich unika. Ma dla nich zbyt wiele szacunku, czy to dla obywateli, czy niewolników, by spokojnie przyjmować formułę, która z założenia wywyższa jednego z mężczyzn i degraduje drugiego. Woli rolę cnotliwego mentora. Takie zachowanie jest rzadkie, ale nie wyjątkowe; widywałem je wcześniej i rozpoznaję u ciebie. Gordianus nie wykorzystuje i nie gwałci swych niewolników, nie wchodzi też na niepewny grunt stosunków z towarzyszem równym sobie. Uczy, pielęgnuje i troskliwie się opiekuje. Jest sentymentalny do przesady, a jego gesty sięgają szczytów wspaniałomyślności. Posuwa się do tego, by adoptować ulicznego urwisa i małego niewolnika i uczynić ich swymi spadkobiercami. Jakaż to niekonwencjonalna rodzina! A chociaż zachował wrażliwość na młodzieńcze męskie wdzięki, trzyma się zasady „patrzeć, ale nie dotykać”. Cóż za powściągliwość, bardziej skłonna do współczucia niż do namiętności! To człowiek, który nie pasuje do świata zachęcającego silnych do pożerania słabych, wynagradzającego okrucieństwo i karzącego za łagodność, mierzącego męskość wolą dominacji nad innymi mężczyznami, kobietami, dziećmi i niewolnikami, im bardziej bezlitosnej, tym lepiej. Jest dziwniejszym facetem niż Katylina! – A Katylina? – spytałem po chwili milczenia; mój głos wydał mi się dziwny, słowa mego gościa bowiem sprawiły, że wszystko uczyniły dziwnym. – Jak on pasuje do tego świata? – Tak jak Gordianus, Katylina ustala własne reguły według własnych potrzeb. Leżeliśmy tak na wzgórzu oko w oko z księżycem, rozmyślając i przekomarzając się jeszcze długo w noc. Jak się to zdarza, kiedy ciało najpierw rozgrzeje się w kąpieli, potem ostygnie i na nowo się wysili po całodziennej pracy, wbrew woli zapadłem w sen. Na szczęście noc pozostała ciepła. Obudziłem się przed pierwszym pianiem koguta, przykryty ręcznikiem jak kocem. Katyliny nie było. Księżyc dawno już zaszedł, a niebo nie było ani czarne, ani niebieskie, pomalowane jakąś pośrednią barwą. Pomniejsze gwiazdy zniknęły, ale na wschodzie, tuż nad ciemnym, ponurym masywem Argentum migotała Wenus, gwiazda zaranna. Wstałem, okrywając nagość ręcznikiem, i włożyłem sandały. Powoli zszedłem ze wzgórza, zesztywniały od długiego leżenia na twardej ziemi. Wartownik, ziewający na dachu stajni po parogodzinnym czuwaniu, na mój widok otworzył szeroko oczy. – Czy moi goście... ci, co wczoraj przyjechali... – Już ich nie ma, panie. Przed godziną zabrali konie i odjechali. Na via Cassia skręcili w stronę Rzymu. – Zagryzł wargę i zawahał się, po czym powiedział: – Zaniepokoiłem się, kiedy on wrócił ze wzgórza sam. Poszedłem, by sprawdzić, co się z tobą dzieje, panie, ale wszystko wydawało się w porządku. Spałeś jak kamień. Czy dobrze zrobiłem, nie budząc cię? Skinąłem tępo głową i poszedłem do domu. Bethesda spała, ale ocknęła się, kiedy się do niej przytuliłem. – Czuję od ciebie wino – mruknęła gniewnie. – Gdzieś się podziewał całą noc? Gdybyśmy byli w Rzymie, pomyślałabym, że byłeś z inną kobietą. – Absurd – powiedziałem z przekonaniem. – Tu nie ma na to szans. Zamknąłem oczy i spałem do południa. ROZDZIAŁ XXXI Ta noc, spędzona z Katyliną na wzgórzu, była jedną z ostatnich spokojnych chwil przed mającym nastąpić potopem. Do końca września było sucho i pogodnie. Pierwsze dni października ozłociły liście i przyspieszyły zbiory. Po rozwiązaniu problemu z młynem poświęciłem się bez reszty gospodarstwu i prace posuwały się w szybkim tempie. Oddawałem się drobnym sprawom, by odwrócić uwagę od wiszących nade mną poważniejszych kłopotów z sianem i wodą, a także od nieustępującego chłodu w zachowaniu się Metona wobec mnie. Katylina odwiedził nas jeszcze raz we wrześniu i trzykrotnie w październiku. Za każdym razem oprócz Tongiliusa miał z sobą innych towarzyszy, choć nigdy nie więcej niż pięciu lub sześciu. Mężczyźni ci byli mocno zbudowani i uzbrojeni – było oczywiste, że to eskorta. Bethesdzie nie podobał się ich wygląd, ale oni bez narzekań nocowali w stajni i jedli z niewolnikami, a Katylina nigdy nie został dłużej niż jedną noc. Z każdą wizytą stawał się za to mniej rozmowny i coraz bardziej zamyślony. Wyczuwałem, że ta powściągliwość wynika z narastających problemów i presji czasu. Przybywał późnym popołudniem i odjeżdżał bladym rankiem. Nie przesiadywał w atrium ani nie urządzał nocnych spacerów bez odzieży, tylko kładł się do łóżka zaraz po kolacji i wstawał przed świtem. Rzadko miałem okazję być z nim sam na sam choćby przez chwilę. Nie dzieliliśmy się już uwagami na temat jego powyborczego rozgoryczenia ani rewelacjami dotyczącymi niejasnej istoty pożądania. Nie miał nawet czasu, by obejrzeć młyn po przeróbce, choć nieraz go zapraszałem. Musiałem dokonać pewnych zmian w konstrukcji, by dostosować ją do jego rozwiązania, nawet Aratus zasugerował kilka drobnych ulepszeń. Wykonywaliśmy te prace dorywczo, kiedy pozwalały na to bardziej pilne zajęcia w gospodarstwie. Pod koniec miesiąca młyn był gotowy, choć o jego rzeczywistej użyteczności przekonam się dopiero, kiedy strumień podniesie się znów do poziomu umożliwiającego napędzanie koła wodnego. Każdego ranka spoglądałem w niebo i wznosiłem modły o deszcz. Tuż przed końcem miesiąca zdecydowałem się pokazać młyn Klaudii. To od niej usłyszałem o planach jej kuzyna Lucjusza; gdyby nie ona, nigdy bym się o nich nie dowiedział. Posłałem jej wiadomość, że chciałbym się z nią spotkać w południe na wzgórzu, sugerując, że moglibyśmy zjeść razem skromny posiłek, a potem miałbym jej coś do pokazania. Zabrałem z sobą chleb, ser i jabłka. Klaudia przyniosła ciastka miodowe, wino i największy przysmak: dzbanek chłodnej wody. Powiedziałem, że ciastka są pyszne, a wino wyśmienite, ale prawdziwą przyjemność sprawiła mi owym nektarem ze swej studni. – Czy aż tak bardzo brak wam wody? – spytała. – Tak. Udaje nam się trochę nabierać z tego, co się sączy korytem strumienia. Kiedy muł opadnie, można ją pić, ale nie wystarcza to, by zaspokoić pragnienie wszystkich niewolników i zwierząt. Mamy też niewielkie źródełko bijące ze wzgórza. I ono niewiele pomaga. Stągiew, postawiona pod nim rano, wieczorem jest zaledwie w połowie napełniona. Żeby napoić większe zwierzęta, musimy brać wodę ze studni, mimo że dostają od niej biegunki. Na szczęście mamy pewien zapas w stągwiach pochodzący sprzed zatrucia studni; pilnuję ich, jakby były wypełnione srebrem. Jest też sporo wina, ale czasami człowiek musi się też napić wody. – Myślę, że woda ze studni jest dobra przynajmniej do mycia – powiedziała Klaudia. – Aratus odradza jej używanie. Trochę jednak z niej korzystamy, by obmyć się gąbką i skrobaczką. Zresztą susza dotknęła i studnię, poziom wody jest bardzo niski. Zamiast zanurzyć się w gorącej kąpieli, Bethesda musi przemywać skórę wonnymi olejkami. Zwykle czysta jak kotka, zła jest z tego powodu jak osa. Obawiam się, że wszyscy bardzo się opuściliśmy w kwestii higieny. Tunika, którą mam na sobie, domaga się porządnego prania. – Niestety, nie mogę wam w tej mierze pomóc. Moja studnia też jest niebezpiecznie sucha, jak powiada ekonom. Delektuj się zatem wodą z dzbanka, tylko uważaj, byś się nie upił! – zaśmiała się. – A gdzie też jest młody Meto? – Pewnie zajęty. Nie chciał przyjść. – Och, ale tak dawno go nie widziałam. Chyba ostatni raz w jego urodziny. No, nie będę drążyć tego tematu – dodała, widząc wyraz mej twarzy. – Choć nie zdziwiłoby mnie, gdybym się dowiedziała, że nie czuje się tu szczęśliwy. Mówiłam ci, że jesteś człowiekiem miasta, a to samo jeszcze bardziej odnosi się do Metona. Nie każdy się urodził, by uprawiać ziemię, zwłaszcza że miasto może oferować takie pełne, bogate życie. No tak, mówiłam, że nie będę drążyć tematu, a oto udzielam ci nieproszonych rad jak najbardziej przemądrzała z rzymskich matron! Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. Dzień był piękny, powietrze rześkie, niebo bezchmurne. Dolina przed nami wyglądała jak dywan w subtelnych odcieniach ochry, szarości i zieleni. W niebo wznosiły się cienkie smugi białego dymu z okolicznych domów, z pieców chlebowych i z płonących stert liści. W krystalicznym powietrzu niosły się dalekie porykiwania bydła i stłumione okrzyki niewolników. – Czy w mieście kiedykolwiek można ujrzeć taki dzień? – spytałem cicho. – Dobry argument – przyznała, z uśmiechem kontemplując widok. – Ale twój posłaniec mówił, że chcesz mi coś pokazać? – Pokażę ci, gdy tylko skończymy jeść. – Ja już skończyłam – odrzekła, wkładając do ust palce, by wyłuskać resztki ciastka. – Ale ty dokończ swoje jabłko, przecież nie wyrzucisz na pół zjedzonego. – Mamy więcej jabłek, niż możemy zjeść. – Ale to takie marnotrawstwo! – Rzucę je świniom po drodze na dół – odpowiedziałem ze śmiechem. – Na dół? – Nad strumień. – Och, Gordianusie, czy zamierzasz pokazać mi młyn? – spytała z dziwną miną. – Owszem. – Widziałam, jak go budujesz. Nie da się go nie zauważyć, ilekroć przychodzę tu na wzgórze. Ładna budowla. – Powstała z materiałów z rozbiórki innych budynków. – Wzruszyłem ramionami. – Nie jest to świątynia, ale chyba nie drażni oka. – Jest naprawdę urocza. – Może i tak. Najważniejsze jest to, co się w niej kryje. Mechanizm naprawdę działa. – Więc młyn jest już gotowy? – Owszem, tylko na razie strumień nie może go napędzać. Wstaliśmy z pniaków i zebraliśmy resztki jedzenia. Zerknąłem na via Cassia, jak to mam w zwyczaju przed odejściem ze wzgórza. Zauważyłem nadjeżdżających z południa dwóch jeźdźców. Nie było w tym nic dziwnego, ale mimo to poczułem się nieswojo i kiedy schodziliśmy ścieżką w dół, co chwila oglądałem się przez ramię, choć krzaki i drzewa szybko przesłoniły mi widok. Klaudia była pod wrażeniem. Jej entuzjazm był tak wielki, że aż wydawał się sztuczny; tym bardziej że czułem, iż nie pojmuje działania mechanizmu. Jej pytania o przeznaczenie niektórych wałów i trybów jawnie wskazywały, że żadne wyjaśnienie nie będzie wystarczające. Kiedy przywołani niewolnicy zaczęli obracać kołem i wprawili żarna w ruch, aż podskoczyła i uśmiech znikł z jej twarzy jak spłoszony zając. – O, bogowie! – rzekła. – Toż to jak jakieś straszne, ogromne, zgrzytające zębiska! Jak szczęki Tytana! W głębi ducha wcale jej się ten młyn nie podoba, pomyślałem, i czuje się niepewna przy machinie. Przypisałem to jej pochodzeniu i związanym z nim skrajnym konserwatyzmem, nieufnym wobec wszelkich innowacji, tak społecznych, jak i mechanicznych. Jej kuzyn Publiusz wyłożył to w jednym zdaniu: „Po co mi młyn? Mam niewolników do mielenia zboża!”, kiedy przekonywałem go, że i dla niego ta inwestycja będzie korzystna. Miałem nadzieję, że Klaudia okaże się bardziej przychylna, ale pod pewnymi względami nie różniła się od swych krewnych. Młyn był w pełnym rozruchu, kiedy ktoś zawołał: – Wspaniale, tato! Odwróciłem się i ujrzałem Ekona stojącego w drzwiach, a za nim masywną sylwetkę Belbona – oni więc byli tymi dwoma jeźdźcami na gościńcu! Roześmiałem się zaskoczony i uszczęśliwiony, i podszedłem, by go uściskać. Tymczasem niewolnicy zaprzestali pracy i mechanizm z wolna się zatrzymał. Klaudia uśmiechnęła się znowu, po czym podskoczyła, kiedy jeden z trybów wydał głośny trzask. – To nic takiego! – zapewniłem ją, ale jedynym sposobem na jej uspokojenie było wyjście z młyna, wyszliśmy więc na kamienisty brzeg strumienia. Eko chciał jeszcze raz przyjrzeć się pracy urządzenia, ale dyskretnym skinieniem w stronę Klaudii dałem mu do zrozumienia, że powinniśmy dostosować się do naszego gościa. – Może później – powiedziałem. – Jeśli za bardzo zmęczymy niewolników, któryś może się zranić przy obracaniu koła. – Ale jak rozwiązałeś ten problem, tato? – dopytywał się Eko. – Nie mów, już wiem. Inspiracja przyszła we śnie. Tak samo jak tyle razy przedtem, kiedy głowiłeś się nad zagadką niby bez rozwiązania. – Nie tym razem. Prawdę mówiąc, rozwiązanie podpowiedział mi nasz wspólny znajomy. – Znajomy? – Bywa u mnie od czasu do czasu. – Wskazałem ruchem brody na idącą przed nami Klaudię. Eko zrozumiał i skinął głową. – Ten człowiek z miasta? – On sam. Ale nie możemy tak zaniedbywać naszej drogiej sąsiadki, Ekonie. Eko ukłonił się Klaudii, a ona zagruchała doń słodko: – Ach, Ekonie, jakże miło cię znów widzieć! – Nasza krótka rozmowa dała jej czas na ochłonięcie po grozie Tytanowych szczęk. – Jakie przywozisz nowiny z miasta? – Właściwie to... – Eko zawahał się. Poznałem od razu, że właśnie nowiny z miasta są powodem jego wizyty, ale nie bardzo nadają się one dla obcych uszu. Zamrugał powiekami i domyśliłem się, że błyskawicznie przekalkulował, ile może jej powiedzieć, nie mówiąc za dużo. – Właściwie to dlatego przyjechałem. Atmosfera w Rzymie była napięta i niespokojna przez całe lato... jak już pewnie wiecie. – O, tak. Moi kuzyni przepowiadali kłopoty od samych wyborów. – A zatem twoi kuzyni mogliby znaleźć pracę jako wróżbici. Był to żartobliwy komentarz, ale Klaudia się nie uśmiechnęła. Najwyraźniej wizyta w młynie wytrąciła ją z równowagi. – W mieście mówi się o zbrojnej rewolcie – kontynuował Eko. – Cycero namówił senatorów, by przegłosowali udzielenie mu nadzwyczajnych pełnomocnictw. Nazywają to senatum consultum ultimum, najwyższym dekretem w obronie państwa. – Ach, tak, to ten dekret, który nasi przodkowie uchwalili przed sześćdziesięcioma laty, by się pozbyć tego podżegacza motłochu, Gajusza Grakcha – powiedziała Klaudia z pewną satysfakcją w głosie. Skinąłem poważnie głową. – Gajusz Grakchus został zabity przez tłum na ulicy, kiedy kary za morderstwo zostały tymczasowo zawieszone. Czy to właśnie planują dla Katyliny? – spytałem. – Tego nikt nie wie – odparł Eko. – Dekret jest ogólnikowy. Można w skrócie powiedzieć, że daje konsulom władzę nad życiem i śmiercią, jaka w normalnych warunkach należy tylko do zgromadzenia ludowego. Uprawnia ich do powołania armii i wysłania jej w bój, a także do zastosowania, jak to nazywają, nieograniczonego przymusu wobec obywateli dla ochrony państwa. – Czyli, innymi słowy, optymaci w senacie zneutralizowali w ten sposób wszelkie umiarkowane wpływy, jakie mogło wywierać zgromadzenie ludowe – powiedziałem. – A dlaczego by nie? – wtrąciła Klaudia. – Kiedy zagrożony jest byt państwa, trzeba uciec się do ostatecznych działań. Szkoda tylko, że taka władza przypadła w udziale „nowemu człowiekowi” jak Cycero, który bynajmniej na ten zaszczyt nie zasługuje i którego pochodzenie nie bardzo mogło go przygotować do podjęcia takiej odpowiedzialności. – Cokolwiek by na ten temat sądzić, każdy wie, że z drugiego konsula, Antoniusza, nie ma żadnego pożytku – rzekł Eko. – On raczej sympatyzuje z Katyliną, co oznacza, że wszystko spada na barki Cycerona. – Albo w jego ręce – powiedziałem, co Eko skwitował skinieniem głową, dodając: – W tej chwili, przynajmniej w teorii, Cycero ma większą władzę, niż ktokolwiek od czasu dyktatury Sulli. – W takim razie wreszcie ma to, czego od dawna pragnął. Rządzi Rzymem sam. – No, jeśli potrafi nas uwolnić od Katyliny, to zasługuje na to stanowisko – zakonkludowała Klaudia. – Jakie jeszcze masz wieści, Ekonie? – Pogłoski o wojnie. Wódz Katyliny, Manlius, otwarcie mobilizuje swych żołnierzy w Faesulae. Mówi się też o buntach niewolników, podburzanych oczywiście przez Katylinę. Jeden wybuchł w Apulii, inny w Kapui... – W Kapui? Tam, gdzie Spartakus zaczął powstanie? – Klaudia szeroko otworzyła oczy. Eko skinął głową. – Wszystkim szkołom gladiatorów w całej Italii nakazano zamknąć arsenały i rozproszyć ich po gospodarstwach, zakutych w łańcuchy. To było jedno z pierwszych zarządzeń Cycerona z mocy najwyższego dekretu. – Aby przywołać wspomnienie Spartakusa – powiedziałem ponuro. To było sprytne posunięcie: przerazić ludzi i skonsolidować w poparciu dla siebie. Terror i chaos z powodu buntu Spartakusa trwał żywy w pamięci Rzymian. Dlatego – gdy oficjalnie ogłoszono kryzys – któż sprzeciwiłby się rozwiązaniu szkół gladiatorów, nawet jeśli nie są w żaden sposób zamieszane w spisek, a jedynym powodem zwrócenia na nie uwagi jest chęć wzbudzenia paniki? Jednocześnie ten ruch postawił Katylinę, patrycjusza o nieskazitelnym pochodzeniu, na równi ze zbuntowanym trackim niewolnikiem. Zacząłem rozumieć, co Katylina miał na myśli, mówiąc o Cyceronie i miotanych przezeń gromach. – Tymczasem wniesiono oskarżenie przeciwko Katylinie – mówił dalej Eko. – Znowu? O co tym razem go oskarżono? – O coś poważniejszego od przekupstwa czy defraudacji. Jeden z optymatów wykorzystał w tym celu ustawę przeciwko przemocy politycznej. – A co na to Katylina? – O dziwo, zachował się potulnie. Z własnej woli poddał się aresztowi domowemu i przebywa w willi jednego z przyjaciół. To oznacza, że nie będzie mógł opuszczać Rzymu. – Eko rzucił mi znaczące spojrzenie. – To dobrze – odpowiedziałem odruchowo, jakbym otrzepywał ręce z wody po umyciu. Te wieści poruszyły mnie silniej, niż chciałem okazać, ale przynajmniej moje zaangażowanie w tę rozgrywkę być może dobiegło końca. – To dobrze! – zawtórowała mi Klaudia. – Może uda się całą sprawę zakończyć bez rozlewu krwi. Jeśli Katylina zostałby osądzony i skazany na wygnanie, jego banda szumowin może się rozsypać i pochować z powrotem w mule. Zetnij głowę, a ciało sczeźnie! – To dziwne – powiedziałem. – Mnie przyszła na myśl ta sama metafora. Klaudia odeszła wkrótce potem, mówiąc, że musi się podzielić nowinami ze swymi krewnymi, i sprawdzić, czy i oni nie mają jakichś wiadomości. Kiedy zostaliśmy sami, na naleganie Ekona raz jeszcze pokazałem mu młyn w działaniu, ale mnie się wydawało, że mechanizm wydarzeń w Rzymie jest znacznie bardziej skomplikowany i – pomimo mojej awersji do polityki – fascynujący. Tego wieczoru po kolacji zebraliśmy się w atrium. Było chłodno, ale niebo pozostało czyste. Po zmianie pór roku fontannę zastąpił żelazny kosz, w którym rozpalało się ogień; siedliśmy teraz wokół niego małym kręgiem, dołączył do nas i Meto. Specjalnie zaprosiłem go, by został z nami i przysłuchiwał się rozmowie, ale nie sprawiło mu to zadowolenia. Jego mina wskazywała, że uważa moje wysiłki włączenia go do swych spraw za zwykłą protekcjonalność. Bethesda położyła Dianę spać i usiadła z nami. Nastrój narastającego kryzysu przebił się nawet przez jej kocią obojętność i zaostrzył ciekawość. Eko zaczął relację. – Sytuacja wygląda tak: senat zbiera wojska przeciw oddziałom Manliusa w Faesulae, by związać go bitwą w Etrurii, a w każdym razie powstrzymać go przed marszem na Rzym. Garnizon miejski postawiono w stan gotowości, w całym mieście wystawiono dodatkowe nocne straże. Katylina przebywa w areszcie domowym, ale jego współspiskowcy pozostają wolni. Cycero nie ma przeciw nim dowodów. Powstanie w mieście może wybuchnąć, ale nie musi. Może dojść do bitwy lub bitew między siłami Manliusa a oddziałem senackim, ale nie musi. W pozostałych prowincjach italskich mogą wystąpić rozruchy, ale nie muszą. – Czy naprawdę senat jest zagrożony? – spytał Meto. Zadał pytanie bratu i był zawiedziony, kiedy Eko zwrócił się z tym do mnie. – W całej Italii panuje nędza, ludzie są zadłużeni albo przymusowo obracani w niewolników z powodu bankructwa – powiedziałem. – Nasza rodzina dostąpiła łaski Fortuny, że nie wspomnę o dobrej woli Lucjusza Klaudiusza, mogąc się raczej wzbić, niż upaść w takich czasach. Wokół nas jednak prości obywatele głodują, a dumni nobilowie zostają wywłaszczeni i się pauperyzują. Nieliczna grupa skupia wielkie bogactwo i potęgę, wydzielając je w skąpych dawkach walczącej o przetrwanie większości. Korupcja tych u władzy jest widoczna dla wszystkich gołym okiem. Ludzie pragną zmiany i wiedzą, że nie doczekają się jej, dopóki optymaci będą tak mocno trzymać w garści senat. Czy Katylina i jego sprzymierzeńcy mogą doprowadzić do powszechnej rewolucji? Senat najwyraźniej uważa, że tak, inaczej nigdy by się nie odwołał do najwyższego dekretu, przekazując nadzwyczajne uprawnienia konsulowi. – Wyciągnąłem ręce ku płomieniom, zastanawiając się przez chwilę. – Jakże Cycero musi napawać się tym zaszczytnym ciężarem, nałożonym nań przez jego kolegów! Ciekaw jestem, czy ich gest zaufania był spontaniczny, czy też nasz konsul pociągnął za parę sznurków, by wpłynąć na wynik głosowania? – Tak, tato. – Eko skrzywił się boleśnie, słysząc mój sarkastyczny ton. – Możesz być pewien, że Cycero ciężko zapracował na uchwalenie najwyższego dekretu. W zapewnieniu współpracy senatu pomogły anonimowe listy, które przedstawił na posiedzeniu. – Listy? Nie wspominałeś przedtem o nich. – Pewnie dlatego, że uważałem, co mówię przy Klaudii. Wieczorem w przeddzień obrad Cycerona odwiedziło kilku obywateli, wśród nich Krassus. Zjawili się u jego drzwi o północy i wymusili na odźwiernym, by obudził pana. Wychodzi na to, że każda z tych osób otrzymała owej nocy anonimowy list, ostrzegający przed mającym nastąpić rozlewem krwi. – Jak im je dostarczono? – Przyniósł je posłaniec z zakrytą twarzą. Wręczył zwinięte pergaminy odźwiernym i odszedł bez słowa. List do Krassusa był zaadresowany imiennie, ale nie był podpisany. Brzmiał mniej więcej tak: „Za kilka dni wszyscy bogaci i potężni mężowie Rzymu zostaną wymordowani. Uciekaj, póki możesz! To ostrzeżenie jest przysługą od przyjaciela. Nie puść go mimo uszu!” – I Krassus odniósł ten list Cyceronowi? – Tak, podobnie jak kilku innych, którzy dostali je tej samej nocy. Cóż, można zrozumieć, że taki list postawił Krassusa w kompromitującej sytuacji. I tak już jest podejrzany ze względu na dawne związki z Katyliną, podobnie jak przez swoje własne ciemne intrygi polityczne. Niektórzy sądzą, że należy do tego spisku, a może nawet jest głównym jego motorem. By odwrócić podejrzenia, natychmiast pokazał list Cyceronowi, twierdząc, że nie wie ani o tajemniczym nadawcy, ani o groźbie krwawych rozruchów, przed którymi ostrzega. – Ale listy nie były podpisane? – Tak. Oczywiście wszyscy przyjmują za pewnik, że musiał je napisać ktoś z bliskiego otoczenia Katyliny. – I właśnie takie przekonanie miały wzbudzić. – Ale któż inny miałby je wysłać? – No właśnie, kto? Kto mógłby zyskać na wzbudzaniu paniki wśród możnych, jednocześnie upewniając się, jaką pozycję zajmują tacy ludzie jak Krassus? I to właśnie dzięki temu incydentowi Cyceronowi udało się przekonać senat do poparcia jego wniosku o zastosowanie najwyższego dekretu? – W dużej mierze, a także dzięki wiadomości, że Manlius zamierza wyruszyć ze swą armią w pole. – A ta wiadomość przyszła od... – Od Cycerona i jego informatorów. No i oczywiście były też pogłoski o planowanych buntach niewolników... – Pogłoski, nie raporty? Eko zapatrzył się w ogień i milczał przez długą chwilę. – Tato, czy sugerujesz, że to sam Cycero mógł wysłać te anonimy? Że celowo sieje panikę? – Nic nie sugeruję. Ja tylko stawiam pytania i podkreślam wątpliwości. Jak konsul. ROZDZIAŁ XXXII Pod koniec października wiały porywiste wiatry z północy, a niebo zasnuwały perłowoszare chmury. Kalendy listopadowe przywitały nas zimnym, ponurym świtem i smugami deszczu, które nie mogły się zebrać w porządną ulewę, ale zdawały się spadać z nieba pojedynczo, jak łzy skąpych bogów, którzy postanowili sobie popłakać od niechcenia. Taka pogoda trwała do ósmego dnia miesiąca. Po nocach nadchodził szary świt i za dnia ani na chwilę się nie przejaśniało. Na północy gromadziły się masy czarnych, skłębionych chmur, a po dolinie hulały silne wichry. Wszystkie zwierzęta zamknęliśmy w stajni. Via Cassia była teraz przez większość czasu pusta i tylko od czasu do czasu przeciągała nią grupa drżących z zimna niewolników prowadzonych przez kilku jeźdźców. Poza krótkimi wypadami, aby doglądać zwierząt i sprawdzić, czy drzwi są dobrze zabezpieczone i wszystkie narzędzia schowane, wszyscy pozostawali w domu. Diana nudziła się i była nieznośna; kiedy nadeszła burza, bała się jej i jeszcze trudniej było sobie z nią poradzić. Jej matka była bezgranicznie wyrozumiała i serdeczna – dla Diany. Dla wszystkich innych miała podły nastrój przez cały dzień. Meto zamykał się w swoim małym, wąskim pokoju. Kiedy raz zaszedłem tam bez polecenia, zastałem go nad otwartym zwojem Tukidydesa i metalowymi żołnierzykami rozstawionymi na podłodze w bitewnym szyku. Kiedy zapytałem z uśmiechem, którą z bitew studiuje, wydawał się zakłopotany i zły i jednym ruchem sprzątnął figurki pod ścianę. Taki fatalny dzień mógłby przynieść chociaż jedną korzyść, pomyślałem sobie. Deszcz. Od rana do wieczora wychodziłem co jakiś czas z biblioteki do małego ogrodu zielnego i spoglądałem w niebo. Od połowy aż po szczyt góra Argentum ginęła w poszarpanej gęstwie czarnych chmur, rozświetlanej chwilami sinobiałym blaskiem błyskawic. Musiało tam lać jak z cebra, ale u nas w dolinie wył tylko wicher. Deszcz przyszedł po zachodzie słońca, jeśli w ogóle można mówić o zachodzie, skoro ani przez chwilę nie pokazało się ono na niebie. Zaczęło się od cichego postukiwania kropel o dachówki, a wkrótce potem rozpadało się na dobre. Odkryliśmy przy okazji kilka nowych przecieków dachu; Bethesda ruszyła do boju niczym wódz po przydługim okresie pokoju, posyłając niewolników po garnki i wiadra do łapania kapiących z sufitu kropli. Diana raptownie odzyskała humor, otworzyła okiennice w jednym z okien i rozradowana patrzyła na strugi gęstego deszczu. Nawet Metonowi poprawił się nastrój. Przyszedł do biblioteki, by oddać Tukidydesa, i porozmawialiśmy sobie o Spartanach i Persach. Zaniosłem cichą modlitwę dziękczynną do bogów, wdzięczny im niezmiernie, że w końcu otworzyli nad nami niebieskie upusty. Po nerwowym dniu spędzonym przymusowo pod dachem nikomu nie chciało się wieczorem spać. Od dawna roznosiły się po domu smakowite wonie z Kongrionowego królestwa, więc kolację przyjęliśmy entuzjastycznie. Po posiłku poprosiłem Metona, by nam coś poczytał na głos; Herodotowe opisy obcych krajów i obyczajów wydawały się idealnym wyborem. Pora robiła się coraz późniejsza, ale nikt nie czuł się senny. Deszcz lał nieprzerwanie z niezmienną siłą. Tak jak każdej innej nocy, dziś też postawiłem niewolnika na warcie. Dach stajni tym razem nie wchodził w rachubę jako punkt obserwacyjny, więc wartownik schronił się na jej strychu, skąd mógł widzieć okolicę przez niewielkie okna. Jego też sen nie morzył i kiedy przybysze skręcili ku nam z gościńca, spostrzegł ich od razu. Szum deszczu i wiatr zagłuszały jego stukanie do drzwi. Dopiero kiedy niewolnik zaczął szarpać klamką i krzyczeć, zwróciliśmy na niego uwagę. Bethesda od razu się wystraszyła; kilka nieprzyjemnych doświadczeń z Rzymu nauczyło ją nie ufać nocnym gościom. Jej niepokój udzielił się Dianie, która zaczęła się wiercić na matczynych kolanach. Meto odłożył zwój i wraz ze mną ruszył do atrium. Pobiegliśmy ku frontowemu wejściu, trzymając się w podcieniu dla ochrony przez siekącym deszczem. Otworzyłem małe okienko w drzwiach i wyjrzałem na zewnątrz. Niewolnik wskazywał w stronę via Cassia i coś krzyczał, ale akurat deszcz przybrał znacznie na sile i nie mogłem zrozumieć ani słowa. Odryglowaliśmy więc drzwi i wpuściliśmy go na dziedziniec. Wpadł do środka i ochryple zameldował: – Ludzie! Nadjeżdżają od strony gościńca! Cała armia na koniach! Przesadzał oczywiście; trzydziestka mężczyzn nie czyni armii, ale i tak przedstawia groźny widok, kiedy patrzysz, jak okryci czarnymi płaszczami galopują ku tobie w ciemności. Tętent końskich kopyt zmieszał się z odgłosami deszczu i stopniowo wybijał się nad nie, jak grzmot szybko zbliżającej się burzy. Jeźdźcy byli już o kilkadziesiąt kroków. – Czy to Katylina? – spytał Meto, przekrzykując ulewę. – Nie mam pojęcia – odpowiedziałem. – Tato, czy powinniśmy zaryglować drzwi? Kiwnąłem głową i wciągnąłem przemokniętego niewolnika do środka. Zatrzasnęliśmy drzwi i założyliśmy w poprzek ryglującą belkę. Co to miało nam dać, nie wiedziałem. Miała ona zabezpieczyć dom przed włamywaczami, a nie przed oddziałem zbrojnych, którzy bez trudu mogli sforsować drzwi do kuchni czy biblioteki. Mogliśmy jednak przez to zyskać na czasie, by się dowiedzieć, kim są i czego tu szukają. W przeciwległym rogu atrium ujrzałem poprzez kurtynę deszczu Bethesdę, stojącą sztywno z przytuloną do niej Dianą. Obie wpatrywały się w nas szeroko otwartymi oczyma. Ktoś załomotał do drzwi tak nagle i tak głośno, że aż odskoczyłem i omal się nie przewróciłem. Meto schwycił mnie pod ramię i pomógł złapać równowagę. Przycisnąłem oko do otworu w drzwiach. – Czy to Katylina? – szepnął Meto. – Raczej nie – odparłem. Nie widziałem dobrze ich twarzy z powodu ciemności, a na dodatek na głowach mieli kaptury. Ten przy drzwiach zastukał w nie znowu – nie pięścią, ale czymś twardym, zapewne rękojeścią sztyletu. – Zbiegli niewolnicy? – zapytał znów Meto. Spojrzałem nań i w jego oczach dostrzegłem strach. Objąłem go ramieniem i przycisnąłem. Co ja uczyniłem, sprowadzając rodzinę w takie miejsce? W mieście w takiej sytuacji zawsze ma się szansę na ucieczkę, zaalarmowanie sąsiadów lub ukrycie się w labiryncie ścian, zaułków i dachów. Mój dom i gospodarstwo nagle wydały mi się nagie, otwarte i bezbronne. Miałem niewolników, ale jakąż mogli oni być ochroną przed atakiem bandy zbrojnych jeźdźców? Mężczyzna pod drzwiami znów załomotał, aż się zatrzęsły. Przyłożyłem usta do otworu i zawołałem: – Kim jesteście i czego chcecie? Jeden z nich, zapewne przywódca, gestem powstrzymał swego kompana spod drzwi i zawołał: – Chcemy tego człowieka, którego u siebie ukrywasz! – Jakiego człowieka? Kogo szukacie? – Poczułem falę ulgi. To jakaś dziwaczna pomyłka, pomyślałem. – Katyliny! – odkrzyknął jeździec. – Wydaj go nam! – Tato? – Meto spojrzał na mnie zdezorientowany. Potrząsnąłem głową. – Katyliny tu nie ma! – odkrzyknąłem. – Wiemy, że tu jest! – Tato, o czym on mówi? – Nie wiem. – Zerknąłem na Bethesdę, która wciąż stała sztywno jak posąg, przyciskając do siebie wystraszoną Dianę. – Kto was przysłał? – krzyknąłem do tamtych. Zamiast odpowiedzi znów usłyszałem walenie w drzwi. Przez otwór widziałem za grupą konnych zakapturzone sylwetki wbiegające do stajni i stodoły. W tej samej chwili gdzieś we wnętrzu domu rozległ się trzask łamanego drewna. Odwróciłem się błyskawicznie. Bethesda spojrzała w korytarz prowadzący do biblioteki i krzyknęła, przyciskając Dianę jeszcze mocniej do siebie; dziecko zaczęło się jej wyrywać w panice. Intruzi znaleźli się w domu. Przebiegłem przez atrium, wpadając na kosz z nie dopalonymi bierwionami i przewracając go z łoskotem. Bethesda schwyciła mnie kurczowo za rękę, a Meto przylgnął mi do pleców. Aratus zjawił się przy nas, wystraszony i zdezorientowany. Od strony kuchni dobiegł kolejny trzask, a w ślad za nim ryk przerażonego Kongriona. Tuż obok domu strzeliła błyskawica, zalewając wszystko ostrym kontrastem białego światła i czarnego cienia. W tej samej chwili rozległ się grzmot, ogłuszający huk, od którego podłoga zdawała się drżeć, szybko przechodzący w głuche, obijające się o ściany echo. Ponad szumem wiatru i głośnym staccato ulewy słyszałem hałas przewracanych stołów, brzęk garnków i tłuczonej zastawy. Z obu stron mijali nas wysypujący się do atrium mężczyźni z długimi sztyletami w dłoniach. Skuliliśmy się pod ścianą, a oni rzucili się ku frontowym drzwiom, zdjęli rygiel i otworzyli je czekającym na zewnątrz kompanom. Ich przywódca zeskoczył z konia, rozbryzgując wokół błoto i wodę. Dobył sztyletu i ruszył w naszą stronę, wysoko wyciągając nogi, by uwolnić je po każdym kroku z grząskiego błota. Był tak wysoki, że musiał się schylić w drzwiach. Podszedł ku nam, kopiąc po drodze w przewrócony kosz paleniska. – Gordianus Poszukiwacz? – spytał, podnosząc głos do krzyku, by przebić się przez ogólny hałas. Diana zaczęła szlochać. Wyprostowałem się na całą swą wysokość i mocniej objąłem jedną ręką Bethesdę. Meto wysunął się spoza mnie, by stanąć u mego boku. – Ja jestem Gordianus – powiedziałem. – Kim ty jesteś i czego od nas chcesz? Kaptur zakrywał mu górną połowę twarzy, ale zobaczyłem, że uśmiecha się szeroko. – Chcę tego przebiegłego lisa, którego wytropiliśmy. Gdzie on jest? – Jeśli masz na myśli Katylinę, to nie ma go tu – wtrącił Meto. Głos mu się lekko załamywał. – Nie próbuj mnie okłamywać, chłopcze. – Nie jestem chłopcem! Mężczyzna roześmiał się. Choć nie był mi znany, rozpoznałem jednak ten śmiech, który zmroził mi krew w żyłach. Tak śmieją się ludzie rozgrzani walką i grabieżą, okrutnym, szczekliwym śmiechem, jaki wydobywa się z gardła w kulminacyjnej chwili pościgu albo w bitewnym szale. Wokół nas nieustannie kręcili się jego podkomendni z obnażonymi sztyletami. Kilku z nich zsunęło z głów kaptury; byli przeważnie młodzi i gładko ogoleni, z błyszczącymi oczyma i zaciśniętymi ustami. Parę twarzy wydało mi się znajomych. Gdzie mogłem ich przedtem widzieć? – To straż przyboczna Cycerona! – szepnął mi Meto. – Wtedy, na Forum... – Co tam szepczecie? – krzyknął wysoki. – Gadaj, gdzie go ukryłeś! – Katyliny nie ma w moim domu – odrzekłem. – Bzdura! Wiemy, że on u ciebie bywa. Śledziliśmy go od samego Rzymu. Ten głupiec wyobrażał sobie, że może się wymknąć z miasta niepostrzeżenie! Przyjechaliśmy go zabrać z powrotem... obojętnie, jak. – Tu go nie ma. W każdym razie nie w domu. Może w stajni? – Stajnię już przeszukaliśmy. Wydaj go! Jeden z towarzyszy podszedł doń i coś mu szepnął na ucho. – Niemożliwe! – krzyknął. – Musieli go gdzieś tu ukryć! – Ale ich było co najmniej dziesięciu – upierał się ten drugi. – Nie można ukryć dziesięciu ludzi i koni w takim domu jak ten! – Dziesięciu ludzi i dziewięć koni – poprawił go przywódca. – Zapomniałeś o tym, którego znaleźliśmy bez jeźdźca na drodze. – Odwrócił się do mnie i rzekł: – Ścigaliśmy go godzinami. Z początku miał nad nami sporą przewagę, ale wkrótce już deptaliśmy mu po piętach. Nieważne, że noc jest czarna jak smoła i mokra jak jezioro. Kiedy zbliżaliśmy się tutaj, chmury na chwilę się rozsunęły i w świetle gwiazd dostrzegliśmy ich przed nami. Jechali rzędem jak mrówki w przełęczy między górą a wzgórzem na krańcu twojej posiadłości. Potem znów zrobiło się ciemno i zniknęli nam z oczu. Kiedy dojechaliśmy w to miejsce, nie było po nich śladu i tylko samotny koń wałęsał się po drodze. Czy to Katylinę zrzucił z siodła? Czy to dlatego tu się zatrzymali, myśląc, że będą tu bezpieczni, a my ich miniemy i pojedziemy dalej? Gdzie on jest? Masz go natychmiast wydać! Krzyczał, ale desperacja w jego głosie sprawiła, że poczułem się bezpieczniej niż wtedy, gdy się śmiał. Nie był już myśliwym w ekstazie wywołanej bliskim zadaniem śmierci ściganemu zwierzowi, gotowym na wszystko; zmienił się w przemokniętego tropiciela, który nie może odszukać zgubionego śladu. Był wściekły, ale i przygnębiony. Ekstaza zamieniała się w znużenie. Postanowiłem zagrać na tę kartę, nadając i swojemu głosowi nutę zmęczenia. – Katylina w ogóle tu się dziś nie pokazał. Myślisz, że bym ci o tym nie powiedział, gdyby było inaczej? Czyż nie byłem zawsze tak samo lojalny wobec konsula jak i ty? Skoro znasz moje imię i wiesz, że Katylina czasami się u mnie chronił, to musisz też znać rolę, jaką odgrywam dla Cycerona. Co on sobie pomyśli, gdy się dowie, jak zdemolowałeś mój dom i przeraziłeś moją rodzinę? Katyliny tu nie ma, powiadam ci! Nie widziałem go na oczy od wielu dni. Umknął ci! Jeśli masz jeszcze nadzieję, że go dościgniesz, lepiej od razu ruszaj z powrotem na via Cassia! Wysoki tupnął nogą i aż się zatrząsł – pomyślałem, że z gniewu, ale zdałem sobie sprawę, że po prostu drży z zimna. Zsunął kaptur na kark i przejechał palcami przez mokre włosy. Mimo swej groźnej postury był młody. Tumult w domu stopniowo cichł. Cały oddział zaczął się zbierać wokół nas w atrium, czekając na dalsze polecenia. Przywódca spojrzał na mnie spode łba. – Wczoraj rano spiskowcy Katyliny próbowali zamordować konsula – powiedział. – Przybyli pod jego dom o świcie, niby z wizytą, myśląc, że oszukają niewolników i nakłonią ich do otworzenia im drzwi, by mogli napaść na niego ze sztyletami. Ale konsula ostrzeżono zawczasu i niedoszli zabójcy odeszli z kwitkiem. Szkoda, że ja mam mniejsze szczęście, jeśli chodzi o utrzymywanie zbrojnych ludzi z dala od swego domu, pomyślałem, ale ugryzłem się w język, słuchając, co mówi dalej. – Dzisiaj Cycero zwołał posiedzenie senatu w świątyni Jowisza Statora i ujawnił wszystkie szczegóły antypaństwowych przestępstw Katyliny. Podobno jego mowa zatrzęsła świątynią w posadach! Katylina ze swymi wspólnikami zbili się w rogu w gromadkę, a każdy senator, który ma w sobie choć strzęp patriotyzmu, odwracał się odeń z obrzydzeniem. Ilekroć chciał przemówić, zakrzyczano go. Przekonał się, co go czeka, i tej nocy czmychnął ze swej nory jak królik. – Przedtem nazwałeś go lisem – burknął Meto jeszcze nieuprzejmiej niż kiedykolwiek przedtem do mnie. Wstrzymałem oddech. – Tak? Nieważne. Wkrótce i tak obedrze się z niego skórę, a futro królicze jest równie dobre jak lisie! – Odwrócił się do swego towarzysza. – Przeszukaliście wszystkie budynki? Sprawdziliście zagrody? Tamten skinął głową. – Nic nie ma, nawet świeżych śladów kopyt w błocie. Przywódca naciągnął kaptur na głowę i skinął na resztę, by wrócili do koni. Owinął się szczelniej płaszczem i spojrzał na mnie ponuro. – Gdyby Katylina tu wrócił, masz mu więcej nie dawać schronienia ani strawy. Czas udawania się skończył. Katylina jest już jak martwy, a jego stronnicy wraz z nim. Nikt nie umiałby tego przedstawić wymowniej, niż dzisiaj zrobił to Cycero w senacie, mówiąc mu prosto w twarz: „Nadchodzi czas kary. Spalimy ich w odwecie bez litości, żywych albo martwych, na ołtarzu bogów!” – Nie, nie, nie! – zaoponowała Bethesda. – Nigdzie nie pójdziecie, ani jeden, ani drugi. Oszaleliście czy co? Krótko po odjeździe napastników, kiedy przekonaliśmy się, że skręcili w via Cassia, kierując się na północ, zaczęliśmy się wraz z Metonem sposobić do wymarszu w noc. Doszliśmy do tego samego wniosku, nie wypowiedziawszy nawet słowa. Czułem, że znów jestem w zgodzie ze swym synem; ciepło tego odczucia znacznie mi pomogło otrząsnąć się z szoku wywołanego nocnym najściem. Bethesda jednak tak łatwo się nie uspokoiła. Stała przed nami sztywno, jedną ręką tuląc do siebie Dianę. – Zdejmij tę grubą tunikę, mężu! Meto, zostaw ten płaszcz! Dokąd to się wybieracie? – Jeśli Katylina ze swym oddziałem był widziany w przełęczy... – powiedział Meto, nie zwracając na nią uwagi, a ja podjąłem: – I potem nagle zniknęli... – A potem jeden z koni znalazł się bez jeźdźca na drodze... – To znaczy, że musieli się ukryć gdzieś na poboczu. – Czy ta polanka za dużym głazem pomieściłaby dziewięć koni? – spytał Meto. – Tak myślę. Wkrótce się o tym przekonamy. – Nie wolno ci go tu zapraszać – powiedziała stanowczo Bethesda. – Co będzie, jak ci, co go ścigają, dadzą za wygraną i wrócą? Gdyby po drodze zajrzeli tu jeszcze raz i go tu znaleźli... Słyszałeś, co on powiedział. Nie dawać mu schronienia i strawy. Pomyśl o swej córce! – Strawa! – zakrzyknął Meto. – O mało nie zapomniałem! Co możemy dla nich zabrać? – Zabraniam wam! – Żono, pomyśl o przystojnym Katylinie i pięknym Tongiliusie. Czy chcesz, by zmarnieli do skóry i kości, skoro żałujesz im paru kęsów Kongrionowych delicji? Moje żartobliwe słowa najwyraźniej trafiły na właściwy grunt. Bethesda zawahała się i zmiękła. – Mamy trochę chleba, który Kongrio upiekł dziś rano – powiedziała. – No i jest pełno jabłek... – Przyniosę je – zaofiarował się Meto. Bethesda ściągnęła usta i rzekła: – Oni będą przemoczeni i zmarznięci. Kilka suchych koców... – Wezmę z naszej sypialni – podchwyciłem. – O, nie! Mamy też podniszczone i dziurawe. Czekaj, sama je przyniosę. I w ten sposób Bethesda została wciągnięta do naszej konspiracji. Ominęliśmy otwartą drogę do via Cassia, przedzierając się przez pola i sad. Ziemia była grząska od deszczu, a koło wzgórza teren był nierówny i kamienisty. Bałem się, że któryś z koni może się potknąć w błocie i złamać nogę, ale jakoś dotarliśmy do gościńca bez przygód. Kopyta naszych wierzchowców zatętniły na twardym, płaskim bruku, leciutko połyskującym od deszczowej wody. Nic tak niewzruszenie nie opiera się żywiołom jak dobrze zbudowana rzymska droga. Wkrótce odnaleźliśmy początek ścieżki. Obawiałem się, że w ciemnościach nie będzie to możliwe, ale trafiliśmy tak łatwo, jakby prowadziła nas ręka boga. Zsiedliśmy z koni i prześliznęliśmy się między głazem a pniem dębu – nie bez trudności, Meto bowiem objuczony był pakunkiem z chlebem i jabłkami, a ja miałem przytroczoną do pleców pokaźną wiązkę zrolowanych koców. Tak, jak się spodziewałem, na małej polance stały konie przywiązane do konarów i dużych kamieni. Wciągnęliśmy tam i nasze wierzchowce. Gdzieś nieopodal uderzył piorun. Jaskrawe światło błyskawicy przebiło się między gałęziami, odbijając się ognikami w końskich ślepiach. Konie zaczęły parskać, popychać jeden drugiego, uderzać kopytami o ziemię. Po chwili nad nami przetoczył się grzmot; zwierzęta zawtórowały przerażonym rżeniem. Było ich dziewięć. Podłoże było tu skaliste, bez gleby; polanka zamieniła się w istną sadzawkę i kopyta koni schowane były pod wodą, która i nam sięgała ponad kostki. Szybko się zorientowaliśmy, co było tego przyczyną: ścieżka zamieniła się w górski potok. Popatrzyłem na rwącą wodę, błotniste brzegi i skały dookoła i pokręciłem głową. – Nie do przejścia – wyraziłem głośno swą opinię. – Ale Katylina i jego ludzie musieli tędy przejść – powiedział Meto. – My jesteśmy obciążeni żywnością i kocami... Meto poprawił rzemień mocujący jego ładunek i ruszył szybkimi skokami pod górę, stąpając pewnie jak młody jeleń. – Chodź, tato! Nie jest tak źle, jak to z dołu wygląda! – Stare kości łatwiej się łamią od młodych – burknąłem. – A starym stopom trudniej zachować równowagę. Mówiłem jednak tylko do siebie, gdyż Meto zniknął już w ciemności. Ruszyłem ostrożnie, starając się znaleźć pewne oparcie dla stóp. Co też ja sobie myślałem, wybierając się na tę awanturniczą wyprawę? W ogóle nie myślałem! Napad na mój dom wstrząsnął mną; ulga, że nie zostałem zamordowany pod własnym dachem, wyparła z pamięci cały trud poprzedniej wspinaczki tą samą trasą. Jeżeli wtedy droga wymagała sporego wysiłku – zarośnięta, kamienista, nadzwyczaj stroma – to teraz ulewny deszcz podwoił skalę trudności, a bagaż dołożył swoje. Moje serce zachowywało się, jakby chciało się wyrwać z klatki żeber. Stopy zrobiły się jak z ołowiu – nie tylko ciężkie i nieruchawe, ale i niezdarne: wciąż się potykałem o kamienie i ślizgałem po błotnistym gruncie. Zacząłem zdawać sobie sprawę, że nasza wspinaczka jest nie tylko wyczerpująca, lecz i niebezpieczna. Istniało całkiem realne zagrożenie upadku i stoczenia się daleko w dół. Jak połamię sobie gnaty, pomyślałem, czy Bethesda będzie mi współczuć, czy mnie zwymyśla? A zejście będzie jeszcze trudniejsze... Potrząsnąłem głową i odepchnąłem tę myśl w najdalsze zakamarki mózgu. Meto tymczasem pomykał przede mną ze zwinnością górskiej kozicy, równie niewiele sobie robiąc z ulewy co kaczka. W końcu dobrnęliśmy do pierwszej polany, gdzie ścieżka łączyła się z drogą do domu Gnejusza, a w drugą stronę wiódł szlak do kopalni. Błotnista łączka nosiła ślady wielu stóp, co niezbicie świadczyło, że Katylina musiał niedawno tędy przejść. Poruszyłem ramionami i przeciągnąłem się; plecy i kark bolały mnie od wysiłku wspinaczki i ciężaru kocy. – Pytanie teraz, w którą stronę skręcili – odezwałem się. Meto spojrzał na mnie zdumiony. – Jak to, w którą? Oczywiście, że w prawo, do kopalni! – Tak myślisz? Hipoteza o sekretnych powiązaniach między Katyliną i Gnejuszem mogłaby wyjaśnić kilka spraw. Morderstwo Forfeksa, na przykład. – Jakież oni mogliby mieć powiązania? – Nie wiem i jestem zbyt zmoknięty i zmarznięty, by się teraz nad tym zastanawiać. Ale jeżeli Katylina wymknął się prześladowcom nie po to, by skryć się w sztolni, ale by niepostrzeżenie dotrzeć do domu Gnejusza? Meto potrząsnął głową. Zdawało mi się, że także przewrócił oczami, ale w ciemności nie mogłem być tego pewien. Okazało się jednak, że ma rację, a moje podejrzenia są bezpodstawne – na drodze prowadzącej w dół nie było żadnych śladów. Zawróciliśmy więc i podążyliśmy ścieżką w górę. Szum wodospadu usłyszeliśmy na długo przed dotarciem na miejsce. Jedno spojrzenie na kaskady wody spadające ze skały powiedziało mi, jak bardzo wezbrany musi być strumień u góry. Kamienne stopnie prowadzące na skałę, śliskie od deszczu i o ostrych krawędziach, wyglądały na twór złośliwego boga w przypływie złego humoru. Z ciążącym mi na plecach bagażem musiałem stawiać każdy krok powoli i ostrożnie jak stary niedołęga. Meto dotarł na szczyt o wiele szybciej. W końcu i ja wgramoliłem się na skałę i dołączyłem do niego nad strumieniem. Kiedy obejrzał się na mnie, po raz pierwszy dostrzegłem w jego oczach iskierkę niepokoju. Widok, jaki mieliśmy przed sobą, mógłby każdego przyprawić o drżenie. Koryto strumienia, niemal wyschniętego, kiedy widzieliśmy go ostatnim razem, wypełniał teraz głęboki po uda, rwący nurt, który zaledwie o kilka stóp od miejsca, gdzie staliśmy, przelewał się przez krawędź skały i spadał w dół z głuchym rykiem. Meto wpatrywał się w spieniony potok i zagryzał wargę. Zawsze miałem awersję do wody. Jestem kiepskim pływakiem; kiedyś w Kume miałem paskudną przygodę z przedzieraniem się do podwodnej jaskini. Gdybym miał wybór, stokroć bardziej wolałbym próbę ognia od próby wody. Tej nocy jednak żadnego wyboru nie miałem. Raz wreszcie Meto został w tyle, a ja postąpiłem ku strumieniowi. – Ostrożnie, tato! Rada była naprawdę cenna. Nurt naparł mi na kostki z zaskakującą siłą, kiedy zrobiłem pierwszy krok. Kamienne dno, od niepamiętnych czasów szlifowane przez wodę, było śliskie i pofałdowane, pocięte głębokimi rozpadlinami i zaskakującymi progami. Posuwałem się z wolna, przy każdym kroku macając czujnie stopą grunt, zanim ją postawiłem. – Chodź, Metonie. Podaj mi rękę. Nie ruszył się z miejsca, patrząc na mnie z powątpiewaniem. – Chodź, we dwóch łatwiej nam będzie przeciwstawić się prądowi. Wahał się; widziałem, że wątpi nie w moją ocenę, ale we własną odwagę. Być może powinniśmy zawrócić, pomyślałem, patrząc na czarną, bystrą rzekę podziobaną kroplami deszczu. Wyruszyliśmy z domu gnani impulsem. Reakcja na brutalność ludzi Cycerona popchnęła nas ku Katylinie bez wyraźnego powodu. Nie mieliśmy wobec niego żadnych zobowiązań. Nie musieliśmy mu zanosić koców i jedzenia, a w każdym razie nie z narażeniem własnego życia. A jednak i ja, i Meto podjęliśmy tę decyzję bez wahania. Przeżyłem nadludzki trud i niebezpieczeństwo podczas wspinaczki i teraz nieznośna była dla mnie myśl o jego zmarnowaniu. Wyciągnąłem rękę do Metona, z cichą nadzieją, że odmówi. Nie zniósłbym, gdyby mu się coś stało. Chłopak przez chwilę stał jak przyrośnięty do skały, ale schwycił mnie za nadgarstek i wszedł w wodę. Ruszyliśmy skośnie pod prąd. Badałem stopą dno przed sobą i ostrzegałem go o wszelkich nierównościach. W połowie szerokości nurt znacznie przybrał na sile i zachwiałem się pod jego naporem. Meto ścisnął mnie mocniej. Patrzyłem na powierzchnię strumienia jak na czarne, nieprzyjazne oblicze jakiejś istoty, myśląc, że wstręt do wody, jaki odczuwałem przez całe życie, musiał być sygnałem od parek. Wejrzały w mą przyszłość i wiedziały, że śmierć przyniesie mi właśnie woda, dały mi więc strach przed nią jako ostrzeżenie. Serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe. Coś uderzyło mnie w nogę. Spojrzałem w dół i zobaczyłem czaszkę, zmytą przez nurt gdzieś ze zbocza. Zakręciła się przez chwilę w wirze wywołanym przez moją nogę, po czym prąd porwał ją dalej. Patrzyłem za nią, jak podskakuje szaleńczo na fali i znika za wodospadem. – Tato! – Usłyszałem niespokojny głos Metona. Moje stopy stały się jeszcze cięższe. Jestem zmęczony, powiedziałem sobie, ale tak naprawdę czułem się jak przyrośnięty do tej skały. Przełknąłem i usiłowałem zmusić się do ruchu. Po długiej chwili wreszcie uniosłem stopę i z wolna przesunąłem ją po dnie do przodu. Jakimś cudem udało się nam w końcu pokonać tę groźną przeszkodę. Meto rozluźnił chwyt, ale i tak czułem na przegubie, jak drżą mu palce. Zauważyłem, że i moje ręce się trzęsą. Walcząc z napierającym, nieubłaganym nurtem, zapomniałem o deszczu i chłodzie, ale gdy tylko bezpiecznie stanęliśmy na drugim brzegu, z całą mocą dotarło do mnie, jak bardzo jestem wyczerpany, przemoknięty i zziębnięty, i nie wiedziałem, jak mam pokonać czekającą nas długą drogę po stromym zboczu. Odwrotu jednak nie było; nie miałem zamiaru po raz drugi walczyć z potokiem, dopóki nie zajdzie potrzeba. Wkrótce ścieżka zaczęła się piąć zakosami po stromiźnie; chodziliśmy tam i z powrotem, mozolnie zdobywając każdy metr, aż wreszcie zbocze złagodniało, a szlak poprowadził nas prosto do ukrytej fałdy terenu. Deszcz osłabł do mżawki i wyraźnie teraz słychać było zgrzyt naszych butów na luźnych kamykach. Zbliżając się do wejścia do sztolni, skrytego w takiej ciemności, że mogłem tylko zgadywać jego położenie, szepnąłem do Metona, by starał się iść ciszej. Ostrzeżenie było jednak spóźnione. ROZDZIAŁ XXXIII To jest szczególne doświadczenie: zobaczyć nadlatującą z ciemności włócznię, wycelowaną wprost w nasadę własnego nosa. Nie da się nawet od razu powiedzieć, że to włócznia – kąt na to nie pozwala; widzi się tylko połyskliwy, wirujący punkt, oświetlony promieniami gwiazd zaglądających przez wyrwę w pokrywie chmur. Mimo to człowiek od razu wie, co robić: natychmiast się uchylić! Opadając na kolana, wiedziałem już, że zdążyłem. Dostrzegłem teraz jej ostry grot i długie drzewce. Włócznia przeleciała koło mojej głowy z przejmującym świstem, a potem usłyszałem głuche uderzenie. Coś gwałtownie pchnęło mnie w plecy. Z boku dobiegł mnie krzyk Metona. Moje serce, które zamarło w bezruchu, nagle podskoczyło i znów zaczęło bić. Przestraszyłem się, że został trafiony, ale po chwili przelotnie ujrzałem jego twarz i zorientowałem się, że krzyknął w obawie o mnie. Jednocześnie znaleźliśmy się na czworakach, szukając osłony za niskimi zaroślami. Krzaki zatrzęsły się pod naszym atakiem, obsypując nas kroplami wody deszczowej. Chcąc zmienić kierunek, zakręciłem w miejscu i stwierdziłem, że jakimś cudem zaplątałem się w gałęzie. Nie wiedziałem, co mnie trzyma, dopóki się nie zorientowałem, że włócznia wbiła się w rolkę koców na mych plecach i utkwiła w niej tak, że drzewce sterczało ukośnie w górę ponad moją głowę. Byłem jak ranny, nie mogłem się poruszyć. Meto rzucił się ku mnie, niezgrabnie próbując chwycić za drzewce, przekonany, że zostałem trafiony. – Przyjaciele! – zawołałem, żywiąc nadzieję, że słowo dotrze do celu szybciej niż następny pocisk do nas. Nastąpiła chwila ciszy, po czym niebo rozdarła kolejna błyskawica, uderzając gdzieś w zbocze góry. W jej jaskrawobiałym blasku ujrzałem człowieka przyczajonego na nawisie skalnym nad wejściem do kopalni; rękę miał odchyloną w tył, by posłać w nasza stronę drugą włócznię. Pod nim, w samym wejściu, stał Katylina. Uniósł rękę i usta miał otwarte do krzyku. – Stój! Znów ciemność ogarnęła cały świat. Skuliłem się. Jego komenda przyszła za późno, pomyślałem. Włócznia jest już w drodze. Nawet Katylina nie potrafi jej przechwycić w locie. Powietrzem zatrząsł potworny grzmot, tak przytłaczający, że nie potrafiłem powiedzieć, czy grot mnie trafił, czy nie. Czekałem skulony, zakrywszy głowę rękami. W chwilę potem czyjaś ręka dotknęła mojego ramienia. Podniosłem wzrok. W świetle odległej błyskawicy ujrzałem nad sobą uśmiechniętą twarz Katyliny. – Wyglądasz okropnie, Gordianusie – powiedział łagodnie. – Chodźmy się schować przed tym deszczem. Po drugiej stronie ściany wzniesionej, by trzymać z dala kozy i dzieci, korytarz był mroczny jak sam Hades. Płonęło tam niewielkie ognisko, ale zazdrosna ciemność połykała niemal całe jego skromne światło. To było jej królestwo, a jasność była tu intruzem. Katylina przykucnął przy nim i grzał sobie dłonie. – Na szczęście znaleźliśmy tu nieco suchego drewna – mówił jakby nigdy nic. – Kiedy się skończy, wolałbym raczej nie ruszać stempli i oszalowania, bo sufit może nam zlecieć na głowy. Z dymem nie ma problemu. Ten, kto budował tę sztolnię, był na tyle mądry, że wywiercił kilka wąskich szybów wentylacyjnych. Krassus głupio zrobił, rezygnując z tej posiadłości. Mówiłem mu, że warta jest inwestycji, ale on odparł, że już kiedyś robił interesy z tą gałęzią Klaudiuszów i na więcej nie ma ochoty. – Katylina urwał i zapatrzył się w płomienie. – Cóż jeszcze mogę powiedzieć o Krassusie? Teraz mnie opuścił. – Popatrz, Lucjuszu, przynieśli chleb. – Tongilius przysiadł przy nim. – I jabłka. Możemy je upiec nad ogniem i będziemy mieli ciepły posiłek. Pomyśleli też o kocach. Te w środku są prawie suche. Reszta grupy trzymała się w cieniu. Kilku z nich poznałem; bywali u mnie wcześniej z Katyliną i nocowali w stajni. Inni byli obcy. Jedni drzemali pod ścianami, oczy innych błyszczały odbiciem płomieni. Wyglądali na starszych od Metona, ale wszyscy byli o wiele młodsi od Katyliny i mnie. Byli silnie uzbrojeni, a przed wejściem bez przerwy czuwał wartownik. – Nie sądzę, aby groziło wam wykrycie, przynajmniej nie w taką noc – zauważyłem. – Nikt z pasterzy nie wychyli nosa na dwór, a ludzie, którzy ścigali was od Rzymu, odjechali. Kiedy splądrowali mój dom w poszukiwaniu ciebie, ruszyli dalej w pościg, kierując się na północ. – Chyba że zaczaili się, by cię śledzić – stwierdził Katylina, choć w jego głosie nie wyczułem podejrzenia. – Nie zaszedłem tak daleko, by dać się siepaczom Cycerona zaszlachtować w tej norze, jeśli da się temu zapobiec. Dopóki tu jesteśmy, będziemy czuwać. Tongilius podał mu jabłko nadziane na grot włóczni. Katylina uśmiechnął się. – Jedzenie, koce... Przynieśliście też może wannę gorącej wody? – Nie uwierzysz, ale o tym zapomnieliśmy. – Na Herkulesa, to niedobrze! Jak cudownie byłoby w taką noc zanurzyć się z wami w parującym basenie i przeczekać tak do świtu... Meto rozjaśnił się. – Moglibyśmy wrócić do domu... Zesztywniałem. Katylina dostrzegł to i pokręcił głową. – To nie byłoby ani praktyczne, ani bezpieczne, Metonie. Za duże zagrożenie dla waszej rodziny. Nie, sądzę, że nie mogę się już pokazywać w waszym domu, przynajmniej dopóki ten kryzys się nie skończy. Zastanawiam się, skąd oni wiedzieli, że mogą mnie tam znaleźć? Czy myślisz, że Marek Celiusz mnie zdradził? – Spostrzegł wyraz mej twarzy, potem spojrzał na Metona, którego poczucie winy było jeszcze bardziej widoczne. Katylina zacisnął usta, a w jego oczach dostrzegłem cień wątpliwości. – A zatem to Celiusz. Nie widzę innej możliwości. Ale ty nie zdradziłeś mnie przed ścigającymi. Odgadłeś, że tu jestem, ale nie powiedziałeś im. A może tak zrobiłeś? – Zerknął niespokojnie ku wejściu. – Nie, Katylino. Przyszliśmy tu potajemnie. Westchnął i znów zapatrzył się w ogień. – Wybacz mi. W ciągu tych ostatnich dni zadano mi dotkliwy cios. Ludzie, o których sądziłem, że są moimi przyjaciółmi, odwrócili się do mnie plecami. Ludzie, których nigdy się nie obawiałem, rzucali mi wprost w twarz groźbę śmierci. Cycero! Oby mu oczy wypłynęły! – Oby mu język sczerniał! – dodał Tongilius z taką nienawiścią, jakiej nigdy dotąd u niego nie widziałem. Podniósł jabłko i cisnął je o ścianę z taką siłą, że rozprysło się na kawałki. – Jego język już jest czarny – zawtórował mu Katylina. – Można to poznać po nieczystościach, które płynęły dzisiaj z jego ust. – Oby więc robaki mu go pożarły! – krzyknął Tongilius, zaciskając pięści i zrywając się na nogi. Zaczął krążyć tam i z powrotem, ale korytarz był za mały, by pomieścić jego gniew. Ruszył do wyjścia i przesadził ścianę, znikając na zewnątrz. – Na deszczu ochłonie – rzucił cicho Katylina, ani na chwilę nie odrywając wzroku od płomieni. – Kilka dni temu był u mnie mój syn Eko – powiedziałem. – Mówił mi, że z własnej woli poddałeś się aresztowi domowemu, oczekując na proces. Dlaczego więc opuściłeś Rzym? Co się stało? Katylina podniósł oczy; przez grę światła i cienia jego twarz wydała mi się jednocześnie rozbawiona i ponura. – Świat pęka w szwach i rozpada się szybko. – Znowu zagadka? – Nie. Dla ciebie, Gordianusie, ugryzę się w język i będę mówił bez oratorskich sztuczek. Wiesz zatem od Ekona, że byłem w areszcie domowym. Co jeszcze ci o mnie powiedział? – Że Cycero nakłonił senat do przegłosowania najwyższego dekretu w obronie państwa. – Tak, tego samego narzędzia użyli, by pozbyć się Gajusza Grakcha. Chyba powinno mi to pochlebiać. Oczywiście każdy skrawek dowodów, jakie przedstawił Cycero, był sfabrykowany. – Jak? – Powiedział im, że planuję masakrę połowy senatu dwudziestego ósmego dnia października. Jako dowód przedstawił anonimowe listy otrzymane przez pewne osoby, zawierające radę, by uciekały z miasta. Cóż to za dowód? Wiesz, kto według mnie jest autorem tych listów? Ten wielce uczony sekretarz Cycerona, Tiro, pod dyktando swego pana. Mała jadowita ropucha. – Nie mów przy mnie źle o Tironie, Katylino. Dobrze go wspominam z czasów, kiedy współpracowaliśmy przy sprawie Sekstusa Roscjusza. – To było tyle lat temu! Od tamtej pory stał się równie zepsuty jak jego pan. Tacy zaufani niewolnicy zawsze upodobniają się do swych właścicieli. – Nieważne. Twierdzisz więc, że listy pochodzą od samego Cycerona. – Myślisz, że ja je napisałem? Albo jakiś mój rozdarty wewnętrznie zwolennik, pragnący po cichu ostrzec paru przyjaciół, zanim rozpętam krwawą walkę? Nonsens! Cały ten pasztet wysmażył Cycero z dwóch powodów: by wywołać panikę wśród senatorów, którzy zawsze gotowi są uwierzyć, że ktoś tam chce ich zamordować... i słusznie sądzą, że są do tego powody... a także, by sprawdzić tych, którzy otrzymają te listy. Był wśród nich i Krassus. Myślałem, że mogę na niego liczyć, jeśli nie na otwarte poparcie, to przynajmniej na jego dyskrecję, ale kiedy podsunięto mu okazję odwrócenia się ode mnie, skwapliwie ją wykorzystał. Aby uchronić się od kłopotów i odciąć się ode mnie, pomaszerował z listem bezpośrednio do Cycerona. Przecież musiał się domyślać, że to on sam jest jego autorem! Cóż za farsę obaj odegrali przed senatem. Jak taki dumny człowiek jak Krassus mógł pozwolić Cyceronowi tak sobą manipulować? Nie martw się, prędzej czy później on się jeszcze po swojemu zemści na „nowym człowieku” z Arpinum. Aby utrzymać senatorów w stanie bliskim histerii, Cycero przekazał im dalsze szokujące rewelacje, oparte na doniesieniach jego rzekomo nieomylnej sieci szpiegów i informatorów. Najpierw oznajmił, że dwudziestego siódmego października mój kolega Manlius postawi swych ludzi pod bronią w Faesulae. Cóż z tego? Manlius ćwiczył weteranów Sulli od miesięcy i nie ma w tym nic nielegalnego. Ale kiedy nadszedł ten dzień, jeden z senatorów... jak się można było spodziewać... odczytał w senacie list, który skądś otrzymał, informujący go, że Manlius i jego żołnierze chwycili za broń. Z kim walczyć, gdzie? Jedna wielka bzdura, ale Cycero tylko mądrze pokiwał głową, a senatorom podskoczyły grdyki. Oto sprawdziło się, co konsul przewidział! List jest na to dowodem. List, rozumiesz? Kolejne rękodzieło Tirona podyktowane przez pana. A potem Cycero rzucił to szaleńcze oskarżenie, że na kalendy listopadowe zaplanowałem atak z zaskoczenia na miasto Praeneste. Do jego obrony poderwał rzymski garnizon, bo tak się świetnie złożyło, że Praeneste leży tuż na południe od Rzymu. Atak nie nastąpił; nic dziwnego, bo nie był planowany, a poza tym publiczne ogłoszenie o planowanym przez kogoś ataku z zaskoczenia uniemożliwia jego przeprowadzenie. Nadymając się jak żaba, konsul proklamuje się wybawcą Praeneste, podczas gdy cała afera była wyssana z palca! Cóż to za potężny wódz, zdolny przewidzieć i udaremnić nawet takie ataki, które nigdy nie miały nastąpić! Dla Cycerona żadne zagranie nie jest zbyt niskie. Wydał rozkaz zamknięcia szkół gladiatorów w całej Italii... jak gdybym podżegał niewolników do buntu! Obiecał wysokie nagrody każdemu, kto zdradzi tak zwany spisek: dla niewolników wolność i sto tysięcy sesterców, dla ludzi wolnych dwieście tysięcy i amnestię. Jak dotąd, nikt się po owe błyszczące cacka nie zgłosił; Cycero na to, że takie milczenie tylko dowodzi, jaki strach wzbudzają te potwory, czyli my, w ludziach. To, że być może nie ma żadnego sprzysiężenia, pomija milczeniem. – Katylina zamilkł na chwilę, potrząsając głową. – Kiedy jeden z jego lizusów wniósł przeciwko mnie oskarżenie o przemoc polityczną, pomyślałem, że najlepiej będzie, jak się poddam dobrowolnie aresztowi, okazując w ten sposób gotowość do odpowiadania na zarzuty. Moi wrogowie wytaczali mi tyle procesów na podstawie fałszywych oskarżeń, że jedno więcej bynajmniej nie przyprawia mnie o drżenie serca. Przy okazji trochę się zabawiłem kosztem Cycerona. – Uśmiechnął się łobuzersko, a może tylko mi się tak wydawało w tym słabym, migotliwym oświetleniu. – Co masz na myśli? – Poszedłem wprost do niego i zaofiarowałem się oddać pod jego nadzór. Powiedziałem, że skoro już muszę osiąść w areszcie domowym, niechże to będzie w domu samego konsula! Gdzie byłbym równie pilnie obserwowany i kto skuteczniej by zapobiegł moim nikczemnym knowaniom? Ależ to był twardy orzech do zgryzienia dla naszego konsula! Skoro moja osoba przedstawia takie zagrożenie publiczne, wydawałoby się jego obowiązkiem przyjąć moją propozycję i osobiście mnie pilnować. Z drugiej strony, jak mógłby dalej bajdurzyć o moich szalonych, zbrodniczych planach, gdybym przebywał w bezpiecznym zamknięciu pod jego własnym dachem? Nie było to po jego myśli więc się nie zgodził; jednocześnie udało mu się obrócić całą sprawę na własną korzyść. Skoro nie czuje się bezpiecznie, przebywając w jednym mieście ze mną, powiada, jak mógłby czuć się bezpiecznie pod jednym dachem? Przy pierwszej okazji zamordowałbym jego i całą rodzinę choćby gołymi rękami! Inni również nie chcieli mnie przyjąć, albo obawiając się powiązań ze mną, albo o swoje życie. Kiedy w końcu oddałem się pod opiekę Marka Metellusa, najbardziej bezstronnego człowieka, jakiego znam, Cycero nazwał go moim wspólnikiem. Biedny Mettellus! Teraz, kiedy mu się wymknąłem, wszyscy pomyślą sobie o nim jak najgorzej. – Dlaczego uciekłeś z miasta? – spytał Meto. – Ponieważ dzisiaj w senacie Cycero powiedział wprost, że dopilnuje, bym zginął. Nie mam powodu, by mu nie wierzyć. Uciekłem, by ratować życie. – Ludzie, których Cycero posłał za tobą w pościg, twierdzili inaczej – powiedziałem. – Mówili, że wczoraj rano nasłałeś na niego morderców. – Ludzie, których posłał za mną Cycero, zamordowaliby mnie, gdyby udało się im mnie dopaść. – Ale czy oni mówili prawdę? – spytał Meto. – Kolejne kłamstwo! – Katylina westchnął ze znużeniem. – Cycero twierdzi, że dwa dni temu wymknąłem się nocą z domu Metellusa i wziąłem udział w tajnym zebraniu, na którym uknułem plan zabicia go. Moi dwaj przyjaciele, Gajusz Korneliusz i Lucjusz Warguntejusz, mieli jakoby zjawić się u niego niby z poranną wizytą, dostawszy się zaś do jego domu, zasztyletować go. Jak gdyby którykolwiek z nich mógłby popełnić taką zbrodnię, w dodatku bez szansy na ucieczkę ani bez żadnego jej usprawiedliwienia, jakie mogliby przedłożyć w senacie! Ale Cycero jest sprytny... W środku nocy posyła po pewnych senatorów, którzy nadal powątpiewają w jego bajdurzenia. Przybywajcie natychmiast do mego domu, powiedział im. O cóż może mu chodzić, zastanawiają się, dlaczego wyrywa nas ze snu? Kiedy docierają na miejsce, wszędzie płoną lampy i kręci się pełno uzbrojonej straży. Widzicie, jak starannie zaplanował scenografię swego dramatu, by zagrać na ich łatwowierności? Oznajmia przybyłym, że dopiero co przybył doń informator ze straszną wieścią: oto Katylina spotkał się tej nocy z innymi spiskowcami w domu przy ulicy Płatnerzy, knując na niego zamach. Wykonawcami mają być Gajusz Korneliusz i Lucjusz Warguntejusz, znani wspólnicy Katyliny i w ogóle nicponie. Zobaczycie, powiada, że zjawią się rano w krwiożerczych zamiarach. Będziecie moimi świadkami. I co powiecie? Faktycznie następnego ranka pod dom Cycerona przychodzą Korneliusz z Warguntejuszem. Stukają do drzwi, a niewolnicy nie chcą ich wpuścić. Stukają głośniej, domagając się widzenia z konsulem. Niewolnicy wychylają się z okien i obrzucają ich obelgami. Korneliusz i Warguntejusz odpowiadają w ten sam sposób. Na to wychodzą zbrojni strażnicy, błyska stal i obaj przybysze robią w tył zwrot i zmykają jak niepyszni. I znów zapowiedź Cycerona się spełniła! Widzieli to świadkowie. Ale co widzieli? Dwóch ludzi, już wcześniej znajdujących się w niezręcznej sytuacji z powodu swych powiązań ze mną, którzy przyszli zobaczyć się z Cyceronem – nie po to jednak, by go zamordować, ale dlatego, że wyrwał ich ze snu anonimowy posłaniec, mówiąc, że jeśli cenią swoje życie, powinni natychmiast udać się do konsula! Tak, to znów sam Cycero zaaranżował ten cały epizod! Wszystko wypadło tak, jak sobie zaplanował, gdyż oczywiście ci dwaj przyszli podenerwowani, pełni obaw i nie wiedząc, czego się mają spodziewać. Kiedy potraktowano ich obelżywie, naturalnie odpowiedzieli obelgami i groźbami. Zostali zwabieni i nieświadomie zagrali rolę niedoszłych zamachowców, a dowiedzieli się o tym dopiero z mowy Cycerona w senacie, kiedy obwieścił wszem i wobec swą absurdalną historię rzekomego przeżycia próby morderstwa, wskazując na tak zwanych godnych zaufania świadków, którzy twierdząco pokiwali głowami! Ten człowiek to potwór! I geniusz – przyznał z goryczą Katylina. – Widzicie, kiedy latem po raz pierwszy użył triku z rzekomym zagrożeniem swojego życia, próbując po raz drugi odłożyć wybory, nikt mu nie uwierzył. Jego przesadnie silna straż przyboczna i napierśnik pod togą tylko śmieszyły lub denerwowały. Tym razem wymyślił subtelniejszą i chytrzejszą sztuczkę. Kiedy opowiedział swą bajkę dzisiaj w senacie, nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Nie miałem na to żadnej riposty. Dopiero, kiedy później porozmawiałem z Korneliuszem i Warguntejuszem, przejrzałem jego grę. Nie było zamachu na jego życie. Och, nie miałbym wprawdzie nic przeciwko jego śmierci. Niewiele rzeczy sprawiłoby mi większą przyjemność... – Mnie nic by bardziej nie uszczęśliwiło – wtrącił Tongilius, który niepostrzeżenie wrócił do ogniska. Płaszcz miał przemoczony, a we włosach lśniły mu krople wody. – Burza ani myśli przeminąć. Leje jeszcze mocniej. Niebo płonie od błyskawic. Lucjuszu, twoje jabłko jest dość przypieczone, pora wyciągnąć je z ognia. Nie zabieraj się tylko do jedzenia za szybko, bo oparzysz język. Gdybym tak mógł podpalić język Cycerona! – Spojrzał w ciemność tunelu i zaśmiał się do swego wyobrażenia. Czy ten wyraz okrucieństwa, jaki przemknął mu przez twarz, podkreślił jego urodę, czy ją zeszpecił? Śmiech trwał krótko; po chwili Tongilius znów zaczął chodzić, nie mogąc się uspokoić. – Tongilius ma własne powody do rozgoryczenia – wyjaśnił cicho Katylina. – Cycero nie wahał się szargać jego imienia, nazywając go mym utrzymankiem. Przedziwne, jak takie bezpłciowe kreatury jak on uwielbiają przytaczać szczegóły intymnych zażyłości, którymi tak się ponoć brzydzą. Wszyscy wiedzą, że Cycero nie cierpi swej żony, a biedną córkę wydał za mąż, zanim jeszcze skończyła trzynaście lat! Żaden z niego kochanek, ale naśmiewa się z Tongiliusa bez cienia zażenowania. Bezwstydny i bezpłciowy. Dziury po tych cechach w jego charakterze wypełnione są żółcią i arogancją. – Co zaszło dzisiejszego dnia na posiedzeniu senatu? – spytałem. – Otrzymałem wiadomość, że Cycero zamierza wygłosić mowę przeciwko mnie. Nie mogłem tam nie pójść, prawda? Myślałem, że będę mógł się obronić i wykazać, jakim jest głupcem. Mniemanie, że mogę go pokonać na słowa, to była z mojej strony hybris, jak przypuszczam, za którą bogowie mnie pokarali. Nie było formalnej mowy. Cycero krzyczał i ja krzyczałem, ale senatorowie nie dali mi dojść do głosu. Znalazłem się opuszczony i niemal samotny, nie licząc garstki moich najbliższych przyjaciół. Nie wiesz, Gordianusie, jakim wstydem jest być tak odtrąconym przez kolegów. Nawoływałem, by pamiętali o mym imieniu... Lucjusz Sergiusz Katylina. Sergiusz był u boku Eneasza, kiedy ów uciekał z płonącej Troi i przedostał się do Italii. Byliśmy jednym z najbardziej szanowanych rodów w Rzymie od samego początku jego istnienia! A kim jest Cycero? Kto kiedykolwiek słyszał o rodzie Tulliuszów z Arpinum, miasta z jedną tawerną i dwoma chlewami? Matacz, intruz, niewiele lepszy od cudzoziemca! Powiedziałem mu, że psim swędem dobił się rzymskiego obywatelstwa. – Mocne słowa, Katylino. – Za słabe, jeśli wziąć pod uwagę, że groził mi śmiercią. „Dlaczego taki człowiek wciąż żyje?”, to jego własne słowa, jakimi zwrócił się do senatorów. Przywoływał z historii przykłady, kiedy senat skazywał reformatorów na śmierć i szydził z obecnych, że brak im moralnego kręgosłupa, by czynić to samo. Przytoczył prawa, które zabraniają konsulowi i senatowi skazywać obywatela na śmierć i ogłosił, że ja stoję poza tymi prawami jako buntownik i już nie obywatel! Podburzał ich do morderstwa! A gdyby nie udało mu się do tego doprowadzić, chciałby mnie skazać na wygnanie wraz ze wszystkimi moimi zwolennikami. Zabierz swoje robactwo i odejdź, krzyczał. Uwolnij Rzym od swojej zarazy i zostaw nas w spokoju! Wielekroć dał mi do zrozumienia, że mam do wyboru albo wynieść się z miasta, albo umrzeć. Oczywiście nie mógł sobie odmówić powtórzenia najbardziej jadowitych i bolesnych kłamstw na mój temat. Rzucał mi je w twarz przy wszystkich. Znów czynił szydercze aluzje do mojego zdemoralizowania, znów insynuował, że zabiłem swego syna. Zamierzał mnie sprowokować, sprawić, bym stracił panowanie nad sobą. Niestety, udało mu się. Zacząłem od spokojnego zaprzeczania każdemu kolejnemu zarzutowi, a skończyłem, drąc się na całe gardło, by przekrzyczeć gwizdy i szyderstwa moich kolegów senatorów. Kiedy Cycero postawił wniosek, by wszystkich jego wrogów zamknąć w oddzielnym obozie, nie wytrzymałem. Niech każdy obywatel ma na czole wypisane swoje poglądy polityczne, powiedział. Dlaczego, spytałem, czy będzie ci wtedy łatwiej wybrać głowy do ścięcia? Cała sala wybuchła wtedy taką wrzawą, jakby zerwała się burza. Ale Cycero wyćwiczył swój głos, by przekrzyczeć każdy hałas, na jaki stać ludzi czy przyrodę. Nadszedł czas kary! – zagrzmiał. Wrogów Jowisza, w którego świątyni się zbieramy, pochwycimy i złożymy na jego ołtarzu. Spalimy ich, żywych, czy umarłych! Ryk się podniósł taki, że zacząłem się obawiać o życie. Wstałem ze swego miejsca, przybrałem najzuchwalszą minę, na jaką mogłem się zebrać, i ruszyłem do drzwi. Jestem otoczony przez wrogów! – krzyknąłem. Jestem zaszczuty i przywiedziony do desperacji! Ale powiadam wam: jeśli wzniecicie ogień, by mnie w nim spalić, ja go ugaszę... nie wodą, ale przez zniszczenie! Głos drżał mu z emocji, oczy błyszczały. Jeszcze nigdy nie widziałem, by był tak wzburzony. Tongilius przykląkł przy nim, kładąc mu rękę na ramieniu. Milczeliśmy przez dłuższy czas. Trzeba było dorzucić drew do ognia, ale nikt się nie ruszał. W końcu ja przemówiłem. – Czy chcesz mi powiedzieć, Katylino, że jesteś absolutnie niewinny? Że twoje tajne wyprawy i spotkania, twój sojusz ze wszystkimi radykałami w mieście i twoje militarne powiązania z Manliusem są tylko urojeniem przewrażliwionego Cycerona? Czy chcesz mi powiedzieć, że nie knujesz żadnego spisku? Jego oczy odbijały płomienie ogniska, ale zdawały się też błyszczeć własnym, wewnętrznym światłem. – Nie udaję niewinności. Twierdzę jednak, że moi wrogowie zepchnęli mnie na pozycję, gdzie nie mam już wyboru. Zawsze pracowałem w ramach systemu politycznego republiki. Znosiłem upokorzenia fałszywych oskarżeń i stawałem przed sądem, zawierałem niekończące się kompromisy z ludźmi w rodzaju Cezara i Krassusa, wytrzymywałem zajadłe i paskudne kampanie wyborcze. Dwukrotnie ubiegałem się o konsulat i dwa razy optymaci doprowadzili do mojej porażki. Nikt nie może powiedzieć, że uciekałem się do przemocy, dopóki pozostawała mi choć jedna legalna alternatywa. Republika chwieje się w posadach, jest jak chybotliwa góra luźnych cegieł, o włos od rozsypania się, z grupką optymatów zazdrośnie strzegących swej pozycji na szczycie. Kto ją przewróci? Kto pozbiera gruz i ułoży cegły według swego pomysłu? Dlaczego nie miałbym to być ja i czemu nie miałbym użyć wszelkich potrzebnych narzędzi? Tak, był czas, że zastanawiałem się nad rozwiązaniem siłowym. Jednak absurdem jest twierdzenie, że zorganizowałem spisek. Tak, spotykałem się potajemnie z przyjaciółmi, konsultowałem się z Manliusem co do gotowości i lojalności jego oddziałów. Nazwij to sprzysiężeniem, jeśli chcesz, ale jak dotychczas nie wyszedł on poza sferę mgliście wyrażanej wspólnej woli dokonania zmian, ale bez consensusu, jak to zrobić. Manlius rwie się do boju ze swymi weteranami; Lentulus opowiada się za podjudzeniem niewolników do buntu... szaleństwo, które bezpardonowo odrzucam; Cetegus, gorąca głowa, chciałby posunąć się do spalenia Rzymu. – Potrząsnął głową. – Wiesz, co mi się marzy? Myślę o tych pradawnych buntach plebejuszy, kiedy w celu wywalczenia swych praw zbierali się razem i wymaszerowywali z Rzymu, zostawiając patrycjuszy, by sami sobie radzili, a końcu musieli szukać kompromisu. Gdybym mógł przyciągnąć do siebie wszystkich niezadowolonych... ubogich, zadłużonych, bezsilnych... i powalić optymatów na kolana bez rozlania choćby kropli krwi, zrobiłbym to. Ale to tylko sentymentalne mrzonki. Optymaci nigdy nie oddadzą ani cząstki władzy. Przywódcy takiego pokojowego wycofania się zostaliby zmasakrowani, a tych, co szli za nimi, obrócono by w niewolników. Do kryzysu doprowadził Cycero. Tam, gdzie brakło mu dowodów, fałszował je. Kiedy my graliśmy na zwłokę, zmuszał nas do zajęcia stanowiska. To on ustalił stawkę: albo jego śmierć, albo nasza. Nie ma pośrednich wyników, nie ma kompromisów. Prowokuje przedwczesny konflikt dla własnych celów. Myśli, że jeśli uda mu się pokonać nas teraz, za swojego konsulatu, osiągnie tym prawdziwą wielkość: lud go pokocha, optymaci będą całować go po stopach, a on będzie chodził w glorii zbawiciela Rzymu. A jednak jeszcze teraz się waham. W swej mowie wielokrotnie żądał, bym udał się na wygnanie. Zastanawiam się, czy to by go naprawdę zadowoliło, czy zaspokoiłoby jego nienasycony głód władzy? Czy „nowemu człowiekowi” z Arpinum dość byłoby uratowania Rzymu przed spiskiem, który nigdy nie istniał, i wygnania niebezpiecznego buntownika, zanim jeszcze miał okazję się zbuntować? – Udasz się zatem na wygnanie czy staniesz do walki? – spytał Meto. – Wygnanie... – mruknął Katylina, nie w odpowiedzi, ale jakby próbował brzmienia tego słowa. – Zanim wyjechałem z Rzymu, wysłałem listy do kilku znamienitych ludzi: byłych konsulów, patrycjuszy, urzędników miejskich. Zapowiedziałem im, że wyjeżdżam do Massilii, na południowe wybrzeże Galii, nie jako winny umykający sprawiedliwości, ale jako człowiek miłujący pokój, pragnący zapobiec rozruchom i niezdolny dłużej bronić się przed prześladowaniem i fałszywymi oskarżeniami. Mógłbym istotnie tam wyjechać, jeżeli mi na to pozwolą i nie zablokują dróg do Galii. Nie jestem gotów, by chwycić za broń, nie mam niezbędnej pewności. Cycero parł do konfrontacji, bo na niej skorzystał: uczynił mnie zbiegiem wbrew mej woli. Chce, abym podjął desperackie działania i przez to się potknął. – A co z twoją żoną? – spytałem. Katylina odwrócił twarz tak, że nie oświetlały już jej płomienie. – Powierzyłem Aurelię i córkę opiece Kwintusa Katulusa. To jeden z najzagorzalszych optymatów, ale uczciwy człowiek. Będzie u niego bezpieczna niezależnie od tego, jak potoczą się moje losy. On jej nie skrzywdzi, a jego samego nikt nigdy nie oskarży o zmowę ze mną. Burza przybierała na sile. Wiatr wył u wejścia jak chór rozhisteryzowanych lemurów. Pioruny biły w górę, aż ziemia drżała jak bęben. Woda lała się stromymi zboczami w szerokich strugach, niosąc wyrwane drzewa i tocząc skalne odłamki. Bethesda musi tam szaleć z niepokoju, pomyślałem, i poczułem ukłucie strachu. W taką pogodę nawet tak uparty pościg może zawrócić. Co by było, gdyby chcieli szukać schronienia w moim domu i stwierdzili, że mnie nie ma? Rozważania o konsekwencjach takiego rozwoju wypadków skutecznie zapobiegały senności. Godziny mijały w atmosferze napięcia. Ludzie Katyliny usiłowali spać na zmianę, owijając się przyniesionymi przeze mnie kocami i grzejąc się wzajemnie, ciasno przywarci do siebie. Warta przed wejściem osłabiła czujność; w taką noc nawet tytan nie ośmieliłby się wspinać na górę i nas atakować. Katylina siedział oparty plecami o skalną ścianę, a Tongilius leżał przy nim zwinięty pod kocem, z głową na jego udzie. Twarz Katyliny była skryta w cieniu, ale widziałem, że ma otwarte oczy – co jakiś czas odbijały się w nich iskry ogniska. Meto drzemał, ale w pewnym momencie otworzył oczy, zupełnie rozbudzony. Patrzył na przedmiot leżący na kamieniu pod ścianą. Owijająca go materia obsunęła się, tak że połyskiwał srebrem. – Co to jest? – spytał, podnosząc się i podchodząc bliżej z dziwną miną. Katylina z wolna zwrócił ku niemu głowę. – Orzeł Mariusza – powiedział cicho. Popatrzyłem w tamtą stronę w półmroku sztolni. Był to srebrny orzeł z rozpostartymi skrzydłami i wysoko uniesionym dziobem. Gdyby nie zimny połysk szlachetnego metalu, można by wziąć go za żywego ptaka, zastygłego w całej swej pełnej dumy krasie. Meto wyciągnął ku niemu rękę, niemal dotykając go palcami, ale nie śmiał tego zrobić naprawdę. – Mariusz niósł go w swej kampanii przeciw Cymbrom, kiedy ty i ja byliśmy chłopcami, Gordianusie. – Jest okropnie ciężki – mruknął sennie Tongilius. – Wiem, bo sam go tu przydźwigałem. Katylina poczochrał mu włosy, a potem pogładził delikatnie po głowie. – Jeśli przyjdzie do bitwy, zamierzam nieść go na drzewcu jako swój sztandar. Nadzwyczajny, prawda? – powiedział. – Jakim cudem wszedłeś w jego posiadanie? – To długa historia. – Burza szaleje; mamy do dyspozycji całą noc. – Niech na razie ci wystarczy, że trafił do mnie przez Sullę, w czasie proksrypcji. Jego historia jest krwawa. Cycero powiedział w senacie, że trzymam go w domu jak w świątyni, bijąc mu czołem przed zabraniem się do mordowania niewiniątek. Udaje mu się kalać swym językiem nawet czyste srebro. – Orzeł – wyszeptał Meto, zwracając ku mnie twarz pod takim kątem, że odbite od srebrnego ptaka światło zmieniło ją w dziwną maskę. – Tak – odmruknąłem, czując nagłą senność. – Ale, tato, orzeł! – podkreślił z naciskiem. – Nie rozumiesz? – Tak. Orzeł. Zamknąłem oczy. ROZDZIAŁ XXXIV Burza raptownie się urwała i odsłoniła niebo upstrzone pierzastymi chmurami niczym poszarpanymi proporcami, podświetlonymi od dołu pomarańczoworóżowym blaskiem przedświtu. Ludzie Katyliny wstali z wolna, pozbierali swoje rzeczy i pomagając sobie wzajemnie, przeszli ponad zamykającym wejście murem. Jedynymi śladami ich pobytu były rozrzucone okruchy chleba i ogryzki jabłek, kawałki zwęglonego drewna i unoszący się w powietrzu ostry zapach dymu. Ścieżka była zarzucona połamanymi gałęziami i naniesionymi przez wodę kamieniami, ale to były zaledwie drobne przeszkody. Dla mnie gorszy był ból w nogach. Po szalonej nocnej wspinaczce moje kolana zamieniły się w zardzewiałe zawiasy, a golenie w spękane polana. Kiedy byłem chłopcem, ojciec raz powiedział mi, że bogowie sobie z nas zażartowali, czyniąc schodzenie z góry boleśniejszym od wspinania się na nią. Nie zrozumiałem wtedy, co ma na myśli. Teraz, patrząc na młodzieńców, którzy przyjechali konno z Rzymu, nocą pokonali strome podejście, a teraz, po kiepsko przespanej nocy w wilgotnej kopalni, maszerowali dziarsko w dół, rozumiałem go aż za dobrze. Każdy krok posyłał drobne rozedrgane pioruny w moje kolana. Bałem się przeprawy przez wezbrany strumień. Tak, jak się obawiałem, był jeszcze bardziej rwący niż nocą, w każdym razie takie odniosłem wrażenie. W świetle dziennym widać było wszystkie wiry i kaskady nad niewidocznymi progami. Okazało się jednak, że dzięki liczebności naszej gromadki zadanie jest znacznie ułatwione. Schwyciliśmy się za ręce i stworzyliśmy łańcuch silniejszy od napierającej wody. Młodzi ludzie wydawali się rozradowani zanurzeniem po uda w lodowatej wodzie; ja zniosłem to najlepiej, jak potrafiłem, śmiejąc się wraz z nimi choćby po to, by ukryć szczękanie zębów. W miejscu, gdzie ścieżka rozdzielała się na dwa szlaki, jeden do domu Gnejusza Klaudiusza, drugi ku via Cassia stromą dróżką, którą tu przybyliśmy, odciągnąłem Katylinę na stronę. – Którędy pójdziemy? – spytałem. Uniósł brew, patrząc na mnie pytająco. – Tą samą drogą, którą tu weszliśmy, naturalnie. – Jego ludzie czekali nań u wylotu ścieżki; machnął im dłonią, by szli naprzód. – Inaczej musielibyśmy się przekradać na palcach obok domu tego twojego okropnego sąsiada i jego rozszczekanych kundli. Przecież pamiętasz? – Pamiętam też i o innych rzeczach. – O czym ty mówisz, Gordianusie? – Nie wolno ci więcej przychodzić do mojego domu. Twoi wrogowie będą cię tam wypatrywać... – Rozumiem. – Muszę myśleć o bezpieczeństwie mojej rodziny. – Oczywiście. A ja muszę myśleć o zachowaniu głowy na szyi. – Katylino, bez żartów i bez zagadek, proszę! Na jego twarzy odbiło się takie samo zmartwienie i niepokój, jakie musiał widzieć na mojej. – Gordianusie... – Lucjuszu, idziesz? – krzyknął Tongilius, czekający z Metonem na ścieżce. – Idź beze mnie – rzucił mu przez ramię Katylina, dodając jowialnie: – Starsi panowie muszą dać nogom chwilę odpocząć! Tongilius popatrzył na niego ze zmarszczonym czołem, po czym skinął głową i ruszył przed siebie. Meto poszedł za nim, ale nie omieszkał najpierw spojrzeć mi wyczekująco w oczy, zwlekając dość długo, bym mógł go zaprosić do przyłączenia się do nas. Nie doczekawszy się, zniknął między drzewami z gniewnym marsem na twarzy. Czy ten chłopak zawsze musi wszystko, co robię, przyjmować za osobistą zniewagę? – Mów, Gordianusie, o co ci chodzi. – Od chwili, gdy Marek Celiusz zjawił się po raz pierwszy w moim domu, by mnie nakłonić do udzielenia ci gościny, w moim gospodarstwie działy się dziwne rzeczy. Najpierw znaleźliśmy w stajni trupa bez głowy. – Przerwałem i patrzyłem mu w oczy. Oddał mi nic nie mówiące spojrzenie. – Potem te zwłoki w studni... – Ach, tak. Wspominałeś o nich. Ten biedny pasterz, który zaprowadził nas do kopalni. Jak go nazywałeś? – Nie, powiedz mi, jak ty go nazywałeś, Katylino. – Nie rozumiem cię. – Jak nazywałeś biednego Forfeksa? Swoim szpiegiem? Wspólnikiem, ofiarą? Dlaczego musiał umrzeć? Dlaczego odcięto mu głowę przed wrzuceniem do mojej studni? Katylina spojrzał na mnie z grobową powagą. – Wyrządzasz mi niesprawiedliwość, zadając takie pytania, Gordianusie. Nie mam zielonego pojęcia, o czy ty mówisz. Zaczerpnąłem tchu. – I nie masz sekretnych powiązań z Gnejuszem Klaudiuszem? – Z twoim nieprzyjemnym sąsiadem? Widziałem go tylko raz w życiu i ty przy tym byłeś. Potem powiedziałem Krassusowi o kopalni, ale jak już mówiłem, nie był zainteresowany dobijaniem targu z Klaudiuszami. Nigdy już tu więcej nie wróciłem. – Ale jesteś tu teraz, ukrywasz się w jego posiadłości. – Bez jego wiedzy. Chociaż ten stan nie utrzyma się długo, jeśli będziemy tu tak sterczeć. Lada chwila może nadejść któryś z jego pastuchów i wszcząć alarm. Kiedy pierwszy raz ujrzałem tę kopalnię, od razu pomyślałem, że świetnie nadaje się na kryjówkę, zwłaszcza jeśli Krassus kupiłby tę górę. Oczywiście opierałem się na założeniu, że on pozostanie wobec mnie lojalny. – W jego oczach pojawiła się gorycz. – No i proszę, kryjówka się przydała, prawda? A co do tych dziwnych incydentów w twoim gospodarstwie, co one miałyby mieć wspólnego ze mną? – Następowały w decydujących momentach, kiedy opierałem się naciskom Celiusza, by cię przyjąć. – Naciskom? Chcesz powiedzieć, że sam nigdy tego nie chciałeś? Potrząsnąłem głową, nie chcąc wymówić ani słowa. Jak mógłbym mu powiedzieć, że był to od początku do końca pomysł Cycerona? – Gordianusie, ja nigdy nie mówiłem Celiuszowi, by cię do czegokolwiek zmuszał. Powiedział mi, że z chęcią udzielisz mi gościny. – Ale twoja zagadka o bezgłowych masach i senacie z uwiędłym ciałem... Zbieg okoliczności z pozbawionymi głów trupami... – Gordianusie, czy dajesz mi do zrozumienia, że przez cały ten czas przyjmowałeś mnie pod swoim dachem tylko dlatego, że Celiusz cię do tego zmusił? No, to masz swojego sprawcę. Ktoś musiał powiedzieć ścigającym mnie siepaczom, by szukali mnie w twoim gospodarstwie. To on, ani chybi. Musiał od początku być lojalny wobec Cycerona. Na Jowisza, jak pomyślę, ile powierzyłem mu poufnych informacji... – Zadarł głowę ku niebu z bolesnym grymasem. – Gordianusie, nie masz więc żadnej sympatii dla mojej sprawy? Wpuszczając mnie do swego domu, wykonywałeś tylko polecenia Celiusza? Teraz ja z kolei musiałem przybrać wyraz konsternacji. Mógłbym powiedzieć „tak” i nie skłamałbym, ale prawda nie wydawała mi się już taka prosta. – Nieważne – powiedział po chwili. – Ważne, że nie zdradziłeś mnie tej nocy, choć mogłeś to zrobić. Chyba że... – Urwał i spojrzał na wylot ścieżki między drzewami. – Chyba że Tongilius i inni schodzą w zasadzkę! Położył rękę na głowni miecza. Poczułem przypływ paniki. Odwrócił się do mnie z morderczym wyrazem w oczach i po raz pierwszy ujrzałem głębię jego rozpaczy. Lucjusz Sergiusz Katylina był patrycjuszem, od urodzenia przyzwyczajonym do przywilejów i otoczonym szacunkiem. Ufność była jego przyrodzonym prawem i najwyższą wartością – ufność w boską opiekę, w niezmienność swej pozycji, w szacunek należny mu od współobywateli, a wreszcie ufność w siłę swego wrodzonego, naturalnego uroku. Teraz te wszystkie pokłady ufności odarto z niego, warstwa po warstwie; i bogowie, i ludzie zdradzili go. Położyłem rękę na jego ręce. Musiałem zagryźć zęby od wysiłku, jakiego wymagało ode mnie utrzymanie jego miecza w pochwie. – Nie, Katylino. Twoi ludzie są bezpieczni. Nie zdradziłem cię. Pomyśl: jest z nimi Meto. Nie posłałbym w pułapkę własnego syna! Rozluźnił się powoli. Na usta wypełzł mu blady uśmiech. – Widzisz, co się ze mną stało? – Popatrzył w dół, na pustą ścieżkę, jak gdyby poprzez ścianę drzew mógł zobaczyć swoich młodych towarzyszy. – Ale oni wciąż szukają we mnie siły, jak zawsze! Chodź, pospieszmy się. Droga na dół okazała się tak trudna, jak się spodziewałem. Ścieżka zasłana była połamanymi gałęziami, a deszcz obrócił twardą ziemię w zdradliwą, pełną kamieni maź. Nasze zejście składało się w równych częściach ze stąpania i ślizgania się. Wpadaliśmy na siebie i chwytaliśmy się pod ręce, wzajemnie pomagając sobie zachować równowagę. Obijałem sobie łokcie i kaleczyłem kolana, potykałem się i upadałem na tyłek tyle razy, że właściwie przestałem już odczuwać ból. To prawie niemożliwe do pokonania zejście stało się w końcu groteskowe. Z dołu dobiegły nas wesołe okrzyki jego ludzi, ostrzegające przed kolejnymi błotnymi ślizgawkami i przeszkodami. Spiąłem się w sobie na ten ostatni odcinek, zbyt zziajany, by się śmiać. Wreszcie dobrnęliśmy do kamienistej polanki, gdzie czekały konie. Zwierzęta wyglądały okropnie po długiej nocy spędzonej na ulewnym deszczu, ale parskały i otrząsały się na widok ludzi, równie niecierpliwie rwąc się do biegu jak oni. Wszyscy byliśmy pokryci błotem od stóp do głów, a ja najbardziej. – Rozejrzałem się już po gościńcu. Droga pusta – oznajmił Tongilius. Wyprowadziliśmy kolejno konie na drogę. Oddałem im jednego z naszych, by zastąpił utraconego wczoraj wierzchowca, a my z Metonem wsiedliśmy razem na drugiego. Podniecenie wywołane szaleńczym zejściem przywróciło Katylinie pewność siebie. Ścisnął w ręku wodze i pozwolił swej klaczy, uszczęśliwionej wyrwaniem się z błota i wody na twardy grunt, stanąć na tylnych nogach i zarżeć. Kiedy ją uspokoił, przysunął się do nas, pochylając się, by poklepać ją po szyi. – Jesteś pewien, że nie chcesz pójść z nami, Gordianusie? – zapytał. – Nie, ja tylko żartuję. Twoje miejsce jest tutaj; masz rodzinę i masz przyszłość. Zakręcił koniem w miejscu, nakazując swym towarzyszom sformowanie szyku. Jakże to dziwna kompania, pomyślałem, brudni i obszarpani, a jednak uśmiechnięci, jakby wygrali jakąś bitwę i okryli się chwałą. – Tongiliusie, masz orła? Dobrze. Gordianusie, dziękuję ci za to, co zrobiłeś, a jeszcze bardziej za to, co mogłeś przeciw mnie zrobić, ale nie zrobiłeś. Odwrócił się i ruszył z kopyta na czele swego małego oddziałku. Pojechaliśmy z Metonem ich śladem na szczyt przełęczy i patrzyliśmy za ich malejącymi sylwetkami, dopóki nie zniknęli za północnym horyzontem. Meto wypowiedział na głos myśl, która tłukła mi się po głowie. – Czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczymy, tato? Pozwoliłem odpowiedzieć swemu ciału – drgnięciem łopatek, mającym oznaczać beznamiętne wzruszenie ramionami. Któż poza parkami mógłby odpowiedzieć na takie pytanie? Mimo to w głębi duszy obawiałem się, że widzimy go po raz ostatni w życiu. Kiedy wróciliśmy do domu, Diana była szczerze rozweselona, myśląc, że poszliśmy od rana bawić się w błocie. Bethesda była zbulwersowana naszym wyglądem, ale widać było, że odczuła ogromną ulgę, choć starała się nie dać tego po sobie poznać. Wyczerpany pozwoliłem, by wyszorowała mnie gąbką, i powlokłem się do łóżka. Niedługo potem dołączyła do mnie i kochała się ze mną z żarłoczną zachłannością, jakiej u niej już od dłuższego czasu nie widziałem. Tego samego dnia – kiedy ja drzemałem, a Katylina z towarzyszami gnał na północ – w Rzymie Cycero wygłaszał drugą mowę przeciwko Katylinie; tym razem nie do senatu, ale bezpośrednio do obywateli zgromadzonych na Forum. Dowiedziałem się o tym następnego dnia od niewolnika, który przyniósł mi list od Ekona, w którym syn powiadamiał mnie, za późno, o ucieczce Katyliny. W mowie do ludu Cycero powtórzył wiele z tego, co poprzedniego dnia wygłosił w senacie, ale bardziej jadowicie i z użyciem prymitywnych chwytów retorycznych, jakie świadczyły o niemałej pogardzie dla inteligencji audytorium. Eko nie komentował mowy – co było zrozumiałe, bo list mógł się dostać w niepowołane ręce – za to cytował ją obszernie. Być może budziła w nim taką samą odrazę jak we mnie i pomyślał, że przez dosłowność cytatów przekaże mi wszystko, co było do przekazania. Możliwe też, że po prostu rozbawiła go taka zapalczywa retoryka i chciał podzielić się nią ze mną jak dowcipem. W swej mowie Cycero powiadomił lud o ucieczce Katyliny z Rzymu i skromnie przypisał sobie zasługę w „odsunięciu sztyletu od naszych gardeł”. Przyznał, że niektórzy mogą mieć mu za złe, że zamiast tego nie skazał drania na śmierć (choć według prawa nie mógł tego zrobić; leży to wyłącznie w kompetencji sądu i zgromadzenia ludowego). Ucieczka Katyliny dowodzi jego winy i Cycero nawymyślał tym, którzy do tej pory nie chcieli dostrzec prawdy. Jeśli są wśród ludu tacy, którzy uważają Katylinę za niewinnego męczennika, a jego, Cycerona, za mściwego prześladowcę, niechże tak będzie, on gotów jest ponieść to brzemię oszczerstwa w imię ocalenia Rzymu. Co do sprzymierzeńców Katyliny, ta „zgraja wyperfumowanych i wystrojonych pseudobojowników” nie może liczyć na ukrycie przed nim swych tajemnic; oczy i uszy konsula śledzą ich bowiem wszędzie i znane mu są nawet ich najskrytsze myśli. Jeśli chodzi o pogłoski, że Katylina zmierza do Massilii na wygnanie, a nie do Manliusa i jego wojsk, Cycero wyraził nadzieję, że są prawdziwe, ale wątpił w to szczerze: „Na Herkulesa, gdyby nawet był niewinny jak lilia i nie knuł żadnych zdradzieckich intryg, Katylina jest akurat taką osobą, która wolałaby zginąć śmiercią przestępcy, niż więdnąć gdzieś na wygnaniu!” Cycero niezwykle trafnie ocenił swego przeciwnika. Rozwodził się szeroko i kwieciście na temat życia erotycznego Katyliny, nazywając go najsprawniejszym na świecie uwodzicielem młodzieńców, wymieniając imiona Tongiliusa i innych i oskarżając go o to, że niektórych podbojów dokonywał, mordując rodziców swych kochanków na ich życzenie, by wspólnie z nimi korzystać ze spadku i pławiąc się w zdobytym luksusie, oddawać się perwersyjnym rozkoszom. Twierdził, że Katylina w swym bezwstydzie przyjmował zarówno dominującą, jak i uległą rolę w swych bezbożnych związkach. Jego sławne niegdyś atrybuty fizycznej sprawności i kondycji dawno już roztrwonione zostały w bezrozumnych orgiach. Krąg najbliższych towarzyszy Katyliny dzielił z nim upodobania do seksualnych ekscesów. Tak jak ich mentor, pysznili się sprawnością w obu rolach w łóżku. Ci ładni chłopcy, stworzeni do tańca i śpiewu, nauczyli się jednak też wymachiwać sztyletami i sypać truciznę, dlatego są bardziej niebezpieczni, niż można by sądzić po ich chłopięcych buziach i zgrabnie przystrzyżonych bródkach. Przepuścili majątki na grę, ladacznice i drogie wina, i teraz wymiotują żółcią słów o mordowaniu lojalnych obywateli i obróceniu Rzymu w zgliszcza tylko po to, by unieważnić swoje długi. Zmuszony do ucieczki, co teraz pocznie Katylina i jego chłopcy bez swych zdeprawowanych kompanów i bez dziwek, które by ich przytuliły w nocy? Być może, drwił Cycero, ich nagie pląsy na orgiach były tylko przygotowaniem na chłód nocy przy obozowych ogniskach. Tłum na Forum z pewnością chłonął łapczywie takie rubaszne komentarze, ale czy nawet najprymitywniejsi z nich mogli przełknąć serwowane im przez Cycerona piramidalne bzdury? „Jakiej zbrodni lub występku nie dopuścił się Katylina? W całej Italii nie ma ani jednego truciciela, gladiatora, rabusia, mordercy, ojcobójcy, fałszerza testamentów, oszusta, marnotrawcy, żarłoka, rozpustnika, prostytutki, deprawatora młodzieńców ani zdeprawowanego młodzieńca, który by nie był jego bliskim kompanem! Jakiej zbrodni dokonano w ostatnich latach bez jego udziału? Jakiej nikczemnej lubieżności się dopuszczono bez jego pośrednictwa?” Jaskrawiej już nie dałoby się przeprowadzić podziału. Dwie strony konfliktu były jak dzień i noc. Za jego sprawą, mówił Cycero, stoi wszystko, co skromne, czyste, uczciwe, patriotyczne, rozsądne i powściągliwe. Po stronie Katyliny znalazło się wszystko, co bezczelne, lubieżne, fałszywe, zdradzieckie, histeryczne, rozwiązłe i zapalczywe. Po jednej stronie tej konfrontacji jest sprawiedliwość, umiarkowanie, odwaga, mądrość i wszystko, co dobre. Po przeciwnej – niesprawiedliwość, zbytek, tchórzostwo, lekkomyślność i wszystko, co złe. Bogactwo walczy tu z nędzą, dobro ze złem, rozum z szaleństwem, nadzieja na przyszłość z bezdenną rozpaczą. W takim konflikcie, nawet gdyby ludzkie wysiłki zawiodły, czyż sami bogowie nie zrządzą, że wspaniała armia cnót pokona niecne sprzysiężenie występku i zbrodni? Któryż patriota na Forum mógłby nie stanąć murem za taką sprawą? Cycero po drodze nie omieszkał raz jeszcze podkreślić niebezpieczeństwa buntu niewolników, mówiąc, że gdyby nawet spisek Katyliny zakończył się sukcesem, przyniósłby tylko chaos, a to oznaczałoby rozpanoszenie się w całym kraju zbiegłych niewolników i gladiatorów. Zapewnił, że nienawidzi przemocy, i obiecał ludowi, że gdyby doszło do najgorszego, gdyby rozpętała się wojna, uczyni wszystko, by pochłonęła jak najmniej ofiar. Wzniosłymi słowy wzywał „samych nieśmiertelnych bogów”, by dali siłę „temu niezwyciężonemu ludowi, temu wspaniałemu imperium i najpiękniejszemu z miast”. Głos Cycerona był w szczytowej formie, a wyczucie czasu idealne, stwierdził Eko. Mowa została przyjęta owacyjnie. Lektura jej fragmentów wprawiła mnie w głębokie przygnębienie. Posłaniec Ekona wyruszył w drogę powrotną do Rzymu, niosąc moją odpowiedź. Napisałem, że gość, o którego pytał, istotnie przejeżdżał tędy, ale nie zatrzymał się u nas. Uzgodniliśmy nawet wspólnie, że i w przyszłości nie będzie mnie odwiedzał. Nie chciałem, by Eko się martwił. Deszcze padały teraz często. Ziemia odetchnęła po długiej suszy, a strumień wrócił do zwykłej objętości. Wprawdzie kłopoty z sianem dopiero się zaczynały, ale przynajmniej mieliśmy za sobą dotkliwy problem wody. Po raz pierwszy też ujrzałem, jak mój młyn pracuje bez udziału ludzkich rąk, napędzany rwącym nurtem. Widząc wirujące równym rytmem wielkie koło wodne i tryby obracające się zgodnie ząb za zębem, pomyślałem o swym zmarłym przyjacielu Lucjuszu Klaudiuszu, którego charakter odznaczał się taką samą harmonią. Wiedziałem, że byłby uradowany tym widokiem, i ta myśl cieszyła mnie ogromnie. Pomyślałem też o Katylinie, którego praktyczny geniusz rozwiązał zagadkę dla mnie nie do rozgryzienia. To wspomnienie mniej już mnie uradowało, ponieważ nie widziałem dla Katyliny i jego kompanii szczęśliwego zakończenia. Starałem się o nich w ogóle nie myśleć. Nie mogło mi się to udawać bez końca. Cała Italia musiała już mówić o Katylinie, wyczekując wieści o jego losie. Niektórzy nasłuchiwali ich w cichej nadziei na powstanie przeciw optymatom; inni ze wzgardą i złością w sercach, modląc się o klęskę zdrajcy; jeszcze inni czekali po prostu z niepokojem, pamiętając dewastację kraju przez wojny, czystki i powstania, jakie trapiły Italię w ostatnich dziesięcioleciach. Ja sam potajemnie pragnąłem, by Katylina postąpił tak, jak mówił, i uciekł do Massilii. Tak się jednak nie stało. W kilka dni po idach listopadowych nadszedł list od Ekona. Najdroższy ojcze, Presja wydarzeń nie pozwala mi cię odwiedzić, bo inaczej z pewnością bym to uczynił. Brak mi twego głosu i oparcia w twej radzie. Tęsknię i za Bethesdą, i Dianą, i za mym bratem Metonem. Przekaż im wszystkim wyrazy mojej miłości. Nowiny są takie, że Katylina z całą pewnością stanął pod bronią wraz z Manliusem i jego weteranami. Każdego dnia nadchodzą pogłoski o zamieszkach na północy i południu, blisko i daleko. Lud rzymski wrze z niepokoju i podniecenia. Nie pamiętam niczego podobnego od dni powstania Spartakusa. Ludzie nie mówią o niczym innym, a każdy sklepikarz i przekupień ma na ten temat swoje zdanie. Jak pisze poeta, „Świat podziemny drży jak pajęczyna pociągana za jeden z końców”. Na nalegania Cycerona senat ogłosił, że Katylina i Manlius są banitami i wrogami ludu. Ktokolwiek przyjąłby ich pod swój dach, również zostanie uznany za wroga. Wiem, że mnie rozumiesz. Konsul Antoniusz organizuje armię i wojna jest pewna. Ludzie mówią, że Pompejusz rzucił swe obowiązki w dalekich krajach i podąża spiesznie do kraju, by ratować sytuację, ale w czasach kryzysu ludzie zawsze to mówią o Pompejuszu, prawda? Proszę cię, ojcze, przybądź do Rzymu i zabierz z sobą rodzinę. Na pewno o tej porze roku pobyt na wsi nie jest przyjemny. Bogacze zawsze opuszczają swe posiadłości na zimę, dlaczego więc i ty nie miałbyś tego zrobić? Jeżeli będzie wojna, na pewno walki będą się toczyć w Etrurii, a ja nie mogę spać po nocach, myśląc o zagrożeniu, jakie nad wami zawisło. W mieście bylibyście o wiele bezpieczniejsi. Jeśli nie zechcesz przyjechać na dłużej, proszę cię choć o krótką wizytę, abym mógł z tobą porozmawiać bardziej szczerze, niż pozwala mi na to list. Tego by sobie gorąco życzył Twój lojalny syn Eko. Przeczytałem list dwukrotnie. Za pierwszym razem wzruszyłem się jego troską, uśmiechnąłem się, widząc cytat z drugorzędnego poety, ale Eko zawsze lubił teatr, i pokręciłem głową nad jego napomnieniem, bym już nie udzielał gościny Katylinie. Dlaczego tak się niepokoił, skoro wyraźnie mu napisałem, że on już się tu nie zjawi? Przy drugim czytaniu dostrzegłem między wierszami jego niepokój i nienaturalną powściągliwość. Eko przybył do mnie, kiedy go potrzebowałem, choć nie powiedziałem mu tego wprost. Nie mogłem sam zrobić mniej, kiedy on tak gorąco prosił mnie o przyjazd. Naradziłem się z Bethesdą i zapytałem Aratusa, kiedy najmniej byłbym potrzebny w gospodarstwie (wiedziałem doskonale, że będzie uszczęśliwiony, pozbywszy się mnie, niezależnie od terminu). Wspólnie ustaliliśmy, że całą rodziną wybierzemy się do miasta na początku grudnia. Jak na kogoś obnoszącego się ze zmęczeniem i obrzydzeniem polityką, nie mógłbym chyba doświadczyć większej ironii losu, niż trafiało mi się to w kwestii wyboru chwili swoich wizyt w Rzymie. Moja letnia wyprawa przypadła na sam szczyt kampanii wyborczej i zmusiła do udziału w głosowaniu wbrew własnej woli. Zimą miałem stać się świadkiem o wiele większego widowiska; na niecały miesiąc przed końcem swej rocznej kadencji konsula Cycero był o krok od apogeum swej kariery. Czasem myślę, że życie jest jak kreteński Labirynt; ilekroć błądząc po omacku, wyrżniemy nosem w ścianę, gdzieś tam słychać rechot Minotaura. CZĘŚĆ IV NUNQUAM ROZDZIAŁ XXXV Wyruszyliśmy do Rzymu przed świtem w kalendy grudniowe. Wiatr był zimny, ale wiał nam w plecy, konie zaś szły żwawo. Bethesda z Dianą jechały wozem, my z Metonem konno. Podróż minęła szybko i znaleźliśmy się przed Mostem Mulwijskim po południu, gdy słońce było najsilniejsze. Ruch nie był duży, zwłaszcza w porównaniu z gąszczem wozów i koni, w jaki wpadliśmy tu podczas poprzedniej podróży. Ale i tym razem przy wjeździe na most natrafiliśmy na mały tłumek. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jacyś przekupnie przyciągnęli ludzi do swych straganów, ale kiedy zbliżyliśmy się do nich, przekonałem się, że jedynym towarem w obiegu jest rozmowa, chwilami całkiem ożywiona. Jej uczestnicy należeli do rozmaitych klas – widziałem zarówno miejscowych rolników, wyzwoleńców i rzemieślników, jak i nieźle ubranych podróżnych w asyście niewolników. Kiedy podjechaliśmy blisko, gestem nakazałem woźnicy zatrzymać się na poboczu, a obaj z Metonem zsiedliśmy z koni i podeszliśmy do dyskutującej grupy. Kilku mężczyzn mówiło naraz, ale nad wszystkimi górował bas wieśniaka w zakurzonej tunice. – Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, to dlaczego nie zabili ich na miejscu? Zwracał się do kupca, człowieka raczej zamożnego, sądząc po pierścieniach na jego palcach i otaczającej go gromadce niewolników, z których każdy był lepiej odziany od pytającego mężczyzny. – Powtarzam tylko, co słyszałem, zanim rano wyjechałem z miasta – odrzekł zagadnięty. – Interesy zawiodły mnie na północ, inaczej zostałbym w Rzymie, by zobaczyć, co się wydarzy po południu. Wieść niesie, że sam Cycero może przemówić do ludu na Forum... – Cycero! – Rolnik splunął pod nogi. – Od grochu miewam niestrawności. – Lepsza kasza niźli groch! – zawtórował ktoś ze śmiechem. – Lepszy w brzuchu groch niż nóż barbarzyńcy! – odparł gniewnie kupiec. – A to właśnie chcą wam zgotować ci zdrajcy! – A tam, to stek bzdur, jak zwykle! – sprzeciwił się rolnik. – To nie bzdury – wtrącił inny mężczyzna, stojący przede mną. – Człowiek z miasta wie, co mówi. Mieszkam w tym domu nad rzeką. Pretor ze swymi ludźmi spędzili u mnie noc, to wiem. Urządzili zasadzkę, schwytali zdrajców na moście i aresztowali ich... – Tak, już to nam mówiłeś, Gajuszu. Zgadza się, że żołnierze aresztowali jakichś ludzi z Rzymu, ale kto wie, co to naprawdę oznacza? – zaatakował go rolnik. – Poczekaj, zobaczysz, że to się okaże kolejną intrygą uknutą przez Cycerona i optymatów, by zaszkodzić Katylinie! Kilku innych poparło go gniewnymi okrzykami. – A dlaczego by nie? – krzyknął kupiec. Widząc rosnące wzburzenie ludzi, jego niewolnicy otoczyli go obronnym pierścieniem, jak wytresowane psy. – Katylina powinien już być martwy. Jedyną winą Cycerona jest to, że nie kazał go udusić, póki ten łajdak był jeszcze w mieście. A teraz dalej knuje swój spisek i sami widzicie, do czego to prowadzi: Rzymianie zmawiają się z barbarzyńcami, by przeprowadzić przewrót! Hańba! Te słowa wywołały salwę szyderczych okrzyków z grona sprzymierzeńców głośnego rolnika, na którą odpowiedzieli w podobny sposób mężczyźni trzymający stronę kupca. Dotknąłem ramienia człowieka nazwanego Gajuszem. – Obywatelu, przyjechałem dopiero co z północy – powiedziałem. – O co tutaj chodzi? Odwrócił się i ogarnął nas spojrzeniem przekrwionych, zapuchniętych z niewyspania oczu. Jego tłusty podbródek był siny od zarostu, a włosy zmierzwione. – Odejdźmy na bok, bo nie słyszę własnych myśli w tym wrzasku – zaproponował. – Opowiadałem tę historię ze sto razy od rana, ale powtórzę ją jeszcze raz. – Westchnął w udawanym znużeniu, choć widać było, że cieszy go perspektywa podzielenia się nowiną z kimś, kto jej jeszcze nie słyszał. – Zmierzasz do miasta? – Tak. – Wszyscy tam będą o tym mówić, jestem pewien. Możesz im się pochwalić, że słyszałeś wszystko od naocznego świadka. Spojrzał na mnie z powagą, sprawdzając, czy zdaję sobie sprawę z wagi tego oświadczenia. – Mów, nie mogę się doczekać! – zapewniłem go. – Wczoraj wieczorem, kiedy już dawno byłem w łóżku, przyszli i zaczęli walić do drzwi. – Kto taki? – Pretor. Tak mi oznajmił. Wyobraź sobie! Nazywał się Lucjusz Flakkus. Powiedział, że ma misję zleconą mu przez samego konsula. Miał z sobą oddział ludzi w ciemnych płaszczach, uzbrojonych w miecze niczym legioniści. Powiedział, że nie mam powodu do obaw, bo oni tylko przenocują w moim domu. Poprosił, bym przechował ich konie w stajni, no to posłałem niewolnika, by wskazał im miejsce. Spytał mnie, czy mam okno, z którego mogliby obserwować most. Jesteś patriotą? – spytał, a ja mu na to, oczywiście, że tak. On wtedy, że skoro tak, to ufa, iż będę trzymał się z boku, a język za zębami, ale i tak dał mi sztukę srebra. No, to chyba normalne, że coś się należy obywatelowi, kiedy kwaterują u niego żołnierze, nie? – Ale to nie byli żołnierze, prawda? – spytał Meto. – No, chyba nie. W każdym razie nie byli ubrani jak żołnierze. Ale przychodzili od konsula. W zeszłym miesiącu senat uchwalił dekret... musiałeś o tym słyszeć...? obarczający konsulów obowiązkiem ochrony państwa wszelkimi koniecznymi środkami. No, to trudno się dziwić, że widzi się zbrojnych ludzi, wykonujących polecenia konsula, nie? Oczywiście nigdy nie myślałem, że znajdę się w samym środku takich wydarzeń... – Pokręcił głową z nikłym uśmiechem. – No, więc pretor idzie do okna, otwiera okiennice... Jak się nieco wychylisz, to zobaczysz stąd mój dom, widać z niego rzekę i most... Posłał jednego ze swych ludzi, by przyniósł mu płonącą szczapę z mego paleniska, po czym wystawił ją przez okno i pomachał. Widzisz ten dom po drugiej stronie rzeki? Ktoś odpowiedział mu z niego takim samym sygnałem. Mieli ludzi po obu stronach, rozumiesz? Zastawiali na kogoś pułapkę. Sam się domyśliłem, nie musieli mi tego mówić. – Przerwał i zerknął na nas, sprawdzając, czy pojmujemy cały dramatyzm sytuacji. – Mówże dalej – zachęciłem go. – Noc się ciągnęła, ale ja nie mogłem spać, moja żona i córka też. Nie mogliśmy palić żadnego światła, więc siedzieliśmy w ciemności. Pretor ani na chwilę nie odchodził od okna. Jego ludzie siedli razem pod ścianą, owinięci płaszczami, i rozmawiali przyciszonymi głosami. Gdzieś między północą a świtem usłyszeliśmy stukot kopyt na moście... To była zimna, pogodna noc, poza szmerem wody nie było żadnych dźwięków i tętent niósł się jak bębny wojenne. Musiało tam być sporo koni. Pretor zesztywniał przy oknie, a wszyscy wstrzymali oddech. Stałem pod ścianą, ale zobaczyłem ponad ramieniem pretora, że w oknie domu naprzeciwko zapłonęło i zgasło łuczywo. To oni! – krzyknął pretor, a jego ludzie poderwali się natychmiast i wyciągnęli miecze. Przywarliśmy tylko do ściany, by ich przepuścić, a oni wybiegli na zewnątrz. Na moście rozpętała się taka wrzawa, że chyba wszystkie lemury topielców się obudziły... tupot nóg, stukanie kopyt, krzyki i przekleństwa, niektóre w tej okropnej mowie Galów... – Galów? – zdziwił się Meto. – Tak, niektórzy z nich byli Galami z plemienia Allobrogów, jak mi potem powiedział pretor. Pozostali byli Rzymianami, choć nie zasługują na to miano. Zdrajcy! – Skąd to wszystko wiesz? – spytałem. – Od pretora Lucjusza Flakkusa. Po akcji był z siebie dumny, rozgorączkowany, jak sądzę, po całym tym napięciu wyczekiwania, a potem... – Klasnął w dłonie. – A potem tak się szybko z tym uporali. Wszystko poszło tak, jak chciał. Nie rozlano ani kropli krwi. W każdym razie na moście nie było rano widać żadnych śladów. Zdrajców ściągnięto z koni, rozbrojono i związano. Kiedy było już po wszystkim, Lucjusz Flakkus podziękował mi, poklepał po plecach i powiedział, że przyczyniłem się do uratowania republiki. Ja mu na to, że jestem z tego dumny, ale byłbym jeszcze bardziej, gdybym wiedział, o co w tym wszystkim chodziło. To będzie wkrótce na ustach wszystkich, powiedział, więc dlaczego nie miałbyś dowiedzieć się przed innymi? Ludzie, których aresztowaliśmy, należą do sprzysiężenia i chcieli obalić republikę! Spytałem go, czy to ludzie Katyliny. Mieszkając przy samym gościńcu, jestem na bieżąco z wszystkim, co się dzieje w Rzymie, więc wiem, jakie kłopoty miał konsul z tym łajdakiem. Pretor na to, że to się okaże, a dowody mogą być w listach. Pokazał mi jakieś dokumenty, ciasno zwinięte i zapieczętowane woskiem. To listy zdrajców do ich wspólników; konsul sam je otworzy, ale najważniejszym dowodem przeciw nim są ci Galowie, którzy z nimi jechali. Pokazał na grupę barbarzyńców w skórzanych spodniach, którzy wciąż siedzieli na koniach. Nieprzyjaciele? – spytałem, nie rozumiejąc, dlaczego ich też nie ściągnięto z koni i nie związano. Nie, zaprzeczył pretor. To lojalni przyjaciele, jak się okazało. Są oficjalnymi wysłannikami plemienia Allobrogów, żyjącego w prowincji Gallia Narbonensis*, za Alpami, pod panowaniem rzymskim. Zdrajcy usiłowali wciągnąć ich do swojego spisku. Chcieli, by Allobrogowie wzniecili wojnę w Galii, by związać stacjonujące tam legiony, podczas gdy oni dokonaliby przewrotu w Rzymie. Wyobraź sobie, mówi, zwracać się do cudzoziemców, by wydali wojnę własnej ojczyźnie! Czy mógłbyś wymyślić coś bardziej godnego pogardy? Zapewniłem go, że nie mógłbym. Ci spiskowcy są pozbawieni poczucia honoru i lojalności, powiedział. Pomyślałbyś, że już to, iż są Rzymianami, powstrzymałoby ich przed choćby rozważaniem podobnej zbrodni, ale tacy ludzie nie mają szacunku ani dla swej ziemi, ani dla bogów. Na szczęście Allobrogowie wyjawili ich knowania swym rzymskim zwierzchnikom, a ci z kolei powiadomili konsula, którego oczy i uszy są wszędzie. Zdrajcy, myśląc, że Allobrogowie są wciąż po ich stronie, wysłali wraz z nimi posłańców z wieścią do Katyliny i dalej, do Galii, ale dotarli tylko do tego mostu. Zabieramy ich z powrotem do Rzymu, gdzie senat i lud zadecyduje, co zrobić z tymi kanaliami. Gajusz przerwał tyleż dla dramatycznego efektu, ile dla złapania oddechu. Musiałem przyznać, że ze swadą wydeklamował swój monolog, bez wątpienia szlifowany z każdym kolejnym powtórzeniem. – Jak sobie możesz wyobrazić, nie mogłem już zasnąć tej nocy, najpierw zbyt przerażony, potem podekscytowany wydarzeniami, a w końcu, kiedy nastał dzień, wszyscy sąsiedzi chcieli wiedzieć, co to za hałasy słyszeli po nocy... myśleli, że to bandyci albo zbiegli gladiatorzy, i pozamykali się szczelnie w domach, rozumiesz? I tak sterczę tu cały dzień, bo każdy przejezdny chce usłyszeć całą historię. – Rozwarł nagle szczęki w szerokim ziewnięciu i przetarł zmęczone oczy. – No, ale niecodziennie takie ważkie wydarzenia dzieją się człowiekowi tuż pod nosem. Jak powiedział pretor, przyczyniłem się do uratowania republiki! W tej chwili nadleciała grudka końskiego nawozu i uderzyła go w głowę. Krzyknął i złapał się za ucho zdezorientowany. – Oby cię Jowisz zmienił w ropuchę! – krzyknął czyjś głos; rozpoznałem rolnika, który opowiadał się za Katyliną. To on cisnął łajnem; celował w zamożnego kupca, który okazał się szybszy w uniku, niż się mogłem spodziewać. – Jak śmiesz! – wrzasnął kupiec – Trzymaj swych śmierdzących niewolników z dala ode mnie! – odkrzyknął rolnik, nagle otoczony przez przeważające siły wroga. Spostrzegłem w tłumie błysk stali i odwróciłem się, by pociągnąć Metona i wycofać się, ale on już wcześniej wpadł na ten sam pomysł. Dosiedliśmy koni, a woźnica wyprowadził wóz z powrotem na drogę. Kiedy znaleźliśmy się bezpiecznie na moście – w tym samym miejscu, gdzie pretor Flakkus przechwycił konspiratorów i ich galijskich rzekomych sojuszników – obejrzałem się do tyłu. Incydent rozwinął się w małą bitwę. Pociski z nawozu gęsto fruwały w powietrzu, walcząc o lepsze z rzucanymi równie szybko inwektywami. Gniewny rolnik wyszedł z tłumu, zataczając się i trzymając obiema rękami za zakrwawioną głowę. Podtrzymywało go paru towarzyszy. Dumny świadek Gajusz tymczasem wykonał taktyczny odwrót do swego domu nad rzeką i obserwował zajście z progu, ziewając z szeroko otwartymi oczami. Rzym jest jak Bethesda, pomyślałem. Tak, jak nauczyłem się wyczuwać nastroje mojej żony po najsubtelniejszych oznakach – po sposobie, w jaki przechyla głowę lub nabiera powietrza, po rozrzuconych na stole grzebieniach i szczotkach – tak też umiałem oceniać atmosferę miasta po drobnych objawach. Ostrzeżony zajściem na Moście Mulwijskim wypatrywałem dalszych sygnałów. Sklepikarze wypraszali ostatnich klientów i zamykali swe sklepy przed czasem. Tawerny wypełnione były po brzegi. Na ulicach prawie nie było widać kobiet, za to wszędzie biegały gromady chłopców, a mężczyźni zbierali się w niewielkich grupach na rogach ulic i debatowali nad czymś. Większość tych, którzy spieszyli gdzieś w swoich sprawach, podążała w stronę Forum. Niektórzy szli tam prosto i pewnie, inni dryfowali bokami, przyciągani po zacieśniającej się spirali niczym źdźbła słomy okrążające wir w strumieniu. Wrażenie było tak silne, że zdążając przez via Subura do domu Ekona, czułem się jak pływak walczący ze słabym, lecz stałym prądem. Powitała nas Menenia. Diana skoczyła jej w ramiona, a ja zapytałem o Ekona, otrzymując odpowiedź, jakiej się spodziewałem. – Poszedł na Forum, przed chwilą. Mówią, że Cycero będzie przemawiał do ludu. Nie wiedzieliśmy, kiedy się was spodziewać, ale Eko powiedział, że gdybyście zdążyli, to powinniście też tam pójść i go poszukać. – Myślę, że... – zacząłem, wyobrażając sobie, co się tam będzie działo, ale Meto mi przerwał. – Weźmiemy konie czy pójdziemy, tato? – spytał podekscytowany. – Ja byłbym za tym, żeby iść. Gnaty mam obolałe po tej jeździe, a poza tym zawsze tak trudno o miejsce, by je zostawić. To nie tak daleko... Zdecydowaliśmy się pójść pieszo. Wrażenie pochwycenia przez nurt rzeki narastało w miarę zbliżania się do Forum. Jak strumień płynie bystrzej w miarę zwężania się, tak ten ludzki nurt przybierał i przyspieszał z każdą mijaną uliczką. Kiedy dotarliśmy do samego Forum, tłum był już gęsty. Plotki śmigały wokół nas niczym zwinne ryby; dochodziły do mnie powtarzane na różne sposoby te same słowa: „Zdrajcy... Allobrogowie... Cycero... Katylina...” Niemożliwe, by udało się nam w takiej ciżbie odnaleźć Ekona, pomyślałem, ale w następnej chwili Meto wykrzyknął jego imię i zaczął machać ręką. Z tłumu niedaleko nas wychynęło w górę czyjeś ramię, a poniżej ujrzałem zaskoczoną i zaniepokojoną twarz starszego syna. – Meto! Tato! Nie wiedziałem, że tak wcześnie się zjawicie. Byliście już w domu? Pospieszmy się, chyba się już zaczęło. Rzeczywiście, daleko przed nami echo niosło znajomy głos. Skierowaliśmy się na plac przed świątynią Concordii – bogini zgody. Za świątynią wznosiło się strome urwisko Arx, po prawej mieliśmy kurię – budynek senatu – i Rostrę, z której tak wiele lat temu Cycero przemawiał w obronie Sekstusa Roscjusza, po lewej zaś zaczynała się droga na szczyt Kapitolu i na Arx. Właśnie do świątyni Concordii doprowadzono ludzi aresztowanych rano na moście i w niej zwołano pospiesznie posiedzenie senatu, by omówić całą sprawę. Teraz Cycero wyszedł na zewnątrz i przemawiał do tłumu ze szczytu świątynnych schodów. Za jego plecami widniała nowa wielka statua Jowisza z brązu; rzucał się w oczy połysk świeżo odlanego metalu i artyzm wykonania. Muskularny i brodaty ojciec bogów siedział na tronie z wiązką piorunów w jednej dłoni i z kulą w drugiej, a z jego czoła rozchodziły się promienie błyskawic. Cycero wydawał się przy nim mały i śmiertelny, ale jego głos był grzmiący jak zawsze. – Rzymianie! Być uratowanym od niebezpieczeństwa, wyrwanym z paszczy pewnej zguby, ocalonym z morza destrukcji... czy może istnieć radośniejsze doświadczenie? Jesteście uratowani, Rzymianie! Wasze miasto uniknęło katastrofy! Radujcie się, dziękujcie bogom! Tak, uratowani, pod całym miastem bowiem, pod każdym domem i świątynią wrogowie potajemnie podłożyli mordercze stosy. Płomienie już je lizały, ale zadeptaliśmy je! Miecze wzniesione już były nad ludem, przytknięte do waszych gardeł, ale odtrąciliśmy je i stępiliśmy gołymi rękami! Dziś rano odkryłem przed senatorami całą prawdę w tej sprawie. Teraz wam, obywatele, pokrótce przekażę fakty, abyście poznali niebezpieczeństwo, któremu mężnie stawiliśmy czoło i odparliśmy je. Powiem wam, jak w imię Rzymu i z łaski bogów to niebezpieczeństwo zostało wykryte, rozpoznane, ujawnione i zażegnane. Zacznę od tego, że kiedy Katylina jakiś czas temu wyrwał się z miasta, do czego go zmusiłem... Tak, z dumą przypisuję sobie zasługę wygnania go, nie obawiając się już, że mnie za to potępicie; bardziej teraz się boję, że macie mi za złe pozostawienie go przy życiu... Kiedy więc Katylina uciekł z Rzymu, miałem nadzieję, że zabierze z sobą wszystkich swych obrzydliwych wspólników i pozbędziemy się tej mierzwy na dobre! Niestety, wielu ich pozostało, zdecydowanych dalej prowadzić swe przestępcze działania. Wasz konsul od tamtej pory trzymał czujną straż, obywatele. Zaprawdę, prawie nie spałem, nie pozwalałem sobie nawet na mrugnięcie powieką, wiedząc, że prędzej czy później uderzą. Ale nawet ja byłem wstrząśnięty bezmiarem ich szaleństwa! Sami byście z trudem w to uwierzyli, gdybym nie miał na to dowodów! Ale musicie uwierzyć, dla własnego bezpieczeństwa. Otóż doszło do mych uszu, że pretor Publiusz Lentulus... tak, obywatele! „Nóżka” Lentulus! Wstrzymajcie się jednak ze śmiechem, póki nie usłyszycie najgorszego. Lentulus próbował przekupić wysłanników Allobrogów, by wszczęli powstanie po drugiej stronie Alp. Mieli oni wczoraj udać się do Galii z listami i instrukcjami w towarzystwie jednego z zauszników Lentulusa, Tytusa Wolturcjusza, który wiózł także list do Katyliny. Na Herkulesa, pomyślałem, nadeszła wreszcie szansa, o jaką zanosiłem modły do bogów... szansa na ostateczne udowodnienie głębokiego zdemoralizowania tych ludzi i ich nienawiści do Rzymu, niezbity dowód, jaki mógłbym przedłożyć senatowi i ludowi. Wezwałem więc do siebie dwóch mężnych i lojalnych pretorów, Lucjusza Flakkusa i Gajusza Pomptinusa, i zapoznałem ich z sytuacją. Jako mężowie nieposzlakowanego patriotyzmu przyjęli moje rozkazy bez wahania. Z nastaniem nocy urządzili zasadzkę na Moście Mulwijskim, skrywając swe oddziały w domach po obu brzegach Tybru, a potem czekali. Nad ranem ich cierpliwość została wynagrodzona. Wysłannicy Allobrogów dotarli do mostu, a wraz z nimi Wolturcjusz i orszak jego zdradzieckich kompanów. Nasi ludzie rzucili się na nich i okrążyli. Dobyto mieczy, ale pretorowie mieli przewagę zaskoczenia, a kiedy Allobrogowie, zamiast przyłączyć się do obrony, usunęli się na bok, w Wolturcjuszu i jego ludziach upadły serca i poddali się bez walki. Aresztowano ich i przywiedziono pod mój dom, gdy tylko się rozwidniło. Pretorowie przejęli listy z nie naruszonymi pieczęciami. Natychmiast wezwałem ludzi, których znaki były odciśnięte w wosku, albo którzy z innych względów byli mocno podejrzani – wśród nich znanego warchoła Cetegusa i oczywiście Lentulusa, któremu najwięcej czasu zajęło dotarcie na miejsce, pomimo jego słynnej nogi. Być może był zaspany po pracowitej nocy spędzonej na pisaniu obciążających go listów! Wielu znamienitych polityków odwiedziło mnie tego ranka, radząc mi, bym nie wahał się i sam otworzył owe listy, by uchronić się przed zakłopotaniem, gdyby miało się okazać, że się mylę co do ich treści. Trwałem jednak przy zdaniu, że powinny zostać otwarte publicznie i odczytane senatorom, a gdybym nie miał racji, nie szkodzi! Nadgorliwość w obronie wolności nie przynosi wstydu! Zwołałem więc pospiesznie zebranie senatu tu, w świątyni Concordii. Przypomnijcie sobie, co ona symbolizuje: harmonię porządku publicznego, szczęśliwą współegzystencję i współpracę klas: plebejuszy i patrycjuszy, ubogich i bogatych, wolnych i wyzwolonych – wszyscy oni dziś zostali uratowani przed zagrożeniem, które zawisło nad całym Rzymem. Pierwszy zeznania przed senatem składał Wolturcjusz. Był tak przerażony, że ledwo mógł mówić. Aby rozwiązać mu język, obiecaliśmy mu nietykalność... był w końcu tylko posłańcem, chociaż wiele wiedział, jak się okazało. Ten niezdarny sługa pochodzi z Krotonu, ze stopy Italii. Ach, ale czyrak na stopie wystarczył, by okulawić intrygę „Nóżki” Lentulusa! Rozejrzałem się wokoło. Tłum śmiał się, jak zawsze, ze słownych gier Cycerona. Nawet w bardziej wyrafinowanej atmosferze senatu konsul nie mógł się podobno oprzeć pokusie kalamburu, choćby i kiepskiego, zwłaszcza jeśli wiązał się on z obelgą wobec jego wrogów. Zauważyłem, że nawet Eko się uśmiechał, choć Meto nie. Patrzył na Cycerona z chmurną twarzą i ze zmrużonymi oczyma, jakby się zastanawiał nad głębszą i mroczniejszą zagadką niż aluzje konsula. Cycero zaś mówił dalej: – Co nam wyjawił Wolturcjusz? Powiem wam: po pierwsze, że Lentulus dał mu wiadomości i list do Katyliny, nakłaniając go, by zebrał armię niewolników i ruszył na Rzym. Śmiechy w tłumie ucichły, za to rozległy się okrzyki gniewu i strachu. Przypomniałem sobie, jak Katylina porównał argumenty Cycerona do miotanych z palców piorunów i opisywał jego sprawność w manipulowaniu tłumem; zapatrzyłem się nie na mówcę, ale na lśniący posąg Jowisza za jego plecami i na pełne wiary twarze słuchaczy. – W murach miasta spiskowcy zamierzali podłożyć ogień na wszystkich siedmiu wzgórzach... tak! Każdy z nich odpowiadał za podpalenie konkretnej dzielnicy!... i zmasakrować wielką liczbę obywateli. Katylina miał przechwycić i wymordować tych, którym udałoby się uciec, a potem połączyłby swą armię niewolników z lojalnymi siepaczami z Rzymu. Przez tłum przebiegła fala gniewu, którą czułem tak wyraźnie, jak gorący wiatr. Niewolnicy i ogień: dwa żywioły, których Rzymianie obawiają się najbardziej. Oba są dla nich narzędziami, które naginają do swej woli i używają dla wygody, ale każdy z nich może się wymknąć spod kontroli i spowodować niewyobrażalne spustoszenia. Ktokolwiek celowo obróciłby jeden z nich przeciw współobywatelom, popełniłby akt niewybaczalnej zdrady; Cycero jednym tchem oskarżył Katylinę i jego przyjaciół o zamiar posłużenia się obydwoma naraz. – Następnie przed senatem stanęli Allobrogowie. Oświadczyli, że kazano im złożyć przysięgę lojalności, wręczono listy od Cetegusa i Lentulusa, a ponadto otrzymali rozkaz wysłania za Alpy konnicy, by wesprzeć planowane powstanie w Italii. Wyobraźcie sobie armię niewolników, Galów i bandytów maszerującą na płonące miasto! Żeby zapewnić sobie ich poparcie, Lentulus powiedział im, że wróżbici oraz księgi Sybilli przepowiadają, iż to on będzie trzecim z Korneliuszów, po Cynnie i Sulli, który będzie rządzić Rzymem... czy też tym, co z niego zostanie, ponieważ stwierdził zarazem, że według niego ten właśnie rok ma przynieść upadek Rzymu i całego imperium, jako dziesiąty rok od uniewinnienia dziewic Westy i dwudziesty od spalenia Kapitolu. – Cycero potrząsnął głową na znak obrzydzenia dla takich bluźnierstw. – Allobrogowie poinformowali nas także o niezgodzie w szeregach tych wywrotowców. Ponoć Lentulus, leniwy jak zwykle, chciał odczekać siedemnaście dni od dzisiaj i rozpocząć masakrę pod przykrywką Saturnaliów, święta, w które panowie zamieniają się miejscami ze swymi niewolnikami. Ale krwiożerczy Cetegus, nieczuły na tak delikatną ironię, parł do natychmiastowego działania. I tak nadszedł czas na bezpośrednią konfrontację z tymi łajdakami. Każdego z nich wzywaliśmy i pokazywaliśmy przechwycone listy. Cetegus przyznał, że pieczęć należy do niego. Otworzyliśmy list, napisany przezeń własnoręcznie i zaadresowany do wodzów Allobrogów, w którym cały spisek przedstawiony był tak, jak go tu przed chwilą opisałem. Wcześniej, dzięki informacji od Galów, posłałem jednego z pretorów do domu Cetegusa, gdzie odkrył on i skonfiskował wielką liczbę mieczy i sztyletów. Kiedy zażądałem wyjaśnień, oskarżony drwiąco odparł, że jest po prostu kolekcjonerem dobrej broni. Teraz jednak, kiedy odczytano głośno jego list obnażający jego zbrodniczy charakter, zamilkł, palony wstydem i przerażony! Przyprowadzono potem następnego z autorów listów, Statyliusza. I znów nastąpiło złamanie pieczęci, odczytanie haniebnej treści i przyznanie się do winy. Następny stanął przed nami Lentulus. Odczytano jego list; zawierał on to wszystko, o czym już wcześniej mówiłem, ale Lentulus nie załamał się i odmówił przyznania się. Zaoferowałem temu człowiekowi, pełniącemu obecnie obowiązki pretora, a niegdyś konsula Rzymu, możliwość przemówienia we własnej obronie. Odmówił, zażądał za to ponownego przyprowadzenia Wolturcjusza i Allobrogów, by mógł odeprzeć ich zarzuty. Zrobiliśmy to i tak nadeszła chwila upadku Lentulusa. Kiedy nasi informatorzy zdecydowanie opowiedzieli o wszystkich odbytych z nim spotkaniach, zaczął kruszeć, a kiedy przytoczyli rzekome sybillińskie wróżby, wszyscy zebrani mogli się na własne oczy przekonać, co może z człowiekiem uczynić publiczne obnażenie jego winy. Ogrom jego zbrodni i jaskrawa absurdalność jego rojeń dotarły doń jak grom z jasnego nieba i w jednej chwili obdarły go z całego sprytu. Zamiast zaprzeczyć oskarżeniom, co łatwo mógłby uczynić, Lentulus zaskoczył nas i przyznał się do wszystkiego. Mówił tak płaczliwym tonem, jakiego nikt jeszcze nigdy u niego nie słyszał. Jego sławny kunszt oratorski, a nawet notoryczny sarkazm zawiodły go zupełnie w chwili, kiedy potrzebował ich najbardziej. Kazaliśmy wtedy Wolturcjuszowi podać ostatni, jeszcze nie otwarty list. Ujrzawszy go, Lentulus zbladł i zaczął się trząść; niemniej jednak przyznał, że i pieczęć, i pismo są jego, choć list nie był podpisany. Przeczytam go wam. Nie odwracając się od tłumu, Cycero wyciągnął do tyłu rękę. Jego sekretarz Tiro pojawił się za jego plecami i wsunął w nią zwinięty dokument. Cycero rozwinął go i zaczął czytać. – Dowiesz się, kim jestem, od człowieka, który ci ten list doręczy. Pamiętaj, żeś mężczyzną. Zważ na swoją sytuację. Uczyń wszystko, co konieczne. Zwerbuj do pomocy wszystkich, nawet najgorszych nędzników. Cycero wyciągnął rękę na całą długość, jak gdyby dokument wydzielał nieznośny odór; Tiro uwolnił go od niego i zniknął. – Listy, pieczęcie, charakter pisma, wyznania... Obywatele, wszystko to może się wydawać bardzo przekonującymi dowodami przeciwko tym ludziom. Ale jeszcze dobitniej przemawiały ich wystraszone oczy, pobladłe twarze, milczenie i wzrok wbity w podłogę, jakby nie śmieli go podnieść, chyba że po to, by zerkać trwożliwie na swych wspólników. Najbardziej ich obciążało własne poczucie winy. Na podstawie zebranych dowodów senat jednogłośnie zdecydował aresztować dziewięciu ludzi najbardziej zamieszanych w spisek. Tylko dziewięciu, pomimo alarmująco wysokiej liczby zdrajców między nami, senatorowie bowiem w swej łaskawości wierzą, że kara wymierzona tym dziewięciu może przywrócić pozostałym rozum. Tak to obrzydliwe knowania Katyliny spotkała druzgocąca klęska. Gdybym przewidująco nie przegnał go z miasta, wszystko mogłoby się skończyć inaczej. O ile bowiem, dopóki zachowywałem czujność, ze strony leniwego Lentulusa i zapalczywego Cetegusa nie groziło nam prawdziwe niebezpieczeństwo, to z Katyliną sprawa była całkiem inna. Jego umiejętność porywania ludzkich serc, doglądanie każdego szczegółu szeroko zakrojonych planów, jego przebiegłość, wielka siła i wytrzymałość czyniły go najgroźniejszym z wrogów Rzymu... dopóki przebywał wśród nas! On nigdy nie popełniłby tak rażącego błędu, by wysyłać obciążające listy pod własną pieczęcią! Gdyby tu pozostał, to nawet mimo mojej czujności, śledzenia każdego jego kroku i przeciwdziałania knowaniom musiałoby dojść do zażartej walki na śmierć i życie. Cycero przerwał. Splótł ręce na plecach i pochylił głowę, po czym z głębokim westchnieniem podniósł wzrok na górującą nad nim statuę Jowisza i podszedł do niej. – Obywatele, czuję wyraźnie, że w swych działaniach w tej sprawie na każdym kroku byłem prowadzony przez wolę nieśmiertelnych bogów. Taki wniosek jest nieunikniony, gdyż sama tylko ludzka inicjatywa nie mogłaby doprowadzić całej sprawy do tak szczęśliwego zakończenia. Zaprawdę, przez wszystkie te mroczne dni bogowie tak często okazywali swą wolę, że niemal można było ich zobaczyć wśród nas! Wieści o ich znakach już się rozeszły między wami, więc nawet nie muszę wymieniać wszystkich objawień: płomieni widocznych nocą na niebie, drżenia ziemi, przedziwnego kształtu błyskawic. Tymi znakami bogowie mówili nam o wyniku tej walki. Nie będę, powiadam, wymieniał wszystkich, ale jedno zdarzenie było tak wielkiego znaczenia, że nie mogę go pominąć. Cofnijcie się pamięcią do dni przed dwoma laty, do czasu konsulatu Kotty i Torkwatusa. Owego roku w Kapitol często biły niesamowite pioruny, które przesuwały posągi bogów na piedestałach, przewracały statuy naszych przodków i topiły spiżowe tablice praw. Trafiony został nawet pokryty złotem posąg naszego praojca Romulusa ssącego wilczycę. Wróżbici z całej Etrurii przepowiadali rzeź i pożogę, obalenie praw, wojnę domową i kres Rzymu i całego imperium – chyba że udałoby się przebłagać bogów, aby odwrócili tory przeznaczenia. Po tych złowieszczych przepowiedniach urządzono trwające dziesięć dni igrzyska i nie zaniedbano niczego, co mogłoby złagodzić gniew bogów. Wróżbici nakazali odlanie nowego posągu Jowisza i umieszczenie go na wyniosłym miejscu, skąd witałby nadchodzące dni i spoglądał na Forum i senat. Powiedzieli, że kiedy spiżowy wzrok ojca bogów będzie czuwał nad naszymi powszednimi sprawami, każde śmiertelne zagrożenie dla Rzymu zostanie wydobyte na światło dnia i objawione senatowi i ludowi. Stawianie tej ogromnej, wspaniałej statuy postępowało tak wolno, że dopiero niedawno ją zakończono. Nie była gotowa do ustawienia na godnym jej miejscu, przy świątyni Concordii, aż do dnia dzisiejszego! Żaden z was nie jest tak ślepy, by nie widzieć, że całym wszechświatem, a zwłaszcza tym wybranym miastem, rządzi wola i majestat bogów. Dwa lata temu zostaliśmy ostrzeżeni przez tych, którzy odczytują boskie znaki, przed nadchodzącą katastrofą i społecznym chaosem. Nie wszyscy w to uwierzyli, ale mądrość przeważyła i bogowie zostali przebłagani. Teraz nadszedł kryzys i – któż śmiałby nazwać to zbiegiem okoliczności? – statua Jowisza jest gotowa! Łaskawa interwencja wielkiego ojca bogów przyszła o właściwej porze: w tej samej chwili, kiedy pochwyceni spiskowcy prowadzeni byli przez Forum do świątyni Concordii, właśnie kończono ustawianie posągu! I teraz, kiedy spoczęło na nas straszne spojrzenie Jowiszowych oczu, ta zmowa przeciwko waszemu bezpieczeństwu i samemu istnieniu Rzymu została odkryta i wydobyta na ostre, bezlitosne światło dnia. Dlatego też tym większa powinna być wasza nienawiść i tym surowsza kara dla tych ludzi, którzy śmieli ponieść pożogę nie tylko do waszych domów, ale nawet do świątyń bogów! Jakże byłbym dumny, mogąc was zapewnić, że ich aresztowanie i udaremnienie nienawistnych planów zawdzięczacie mnie samemu, ale tak nie jest. To sam Jowisz ich powstrzymał, życząc sobie ocalenia Kapitolu, ocalenia innych świątyń i was wszystkich. Ja byłem tylko naczyniem dla jego boskiej woli. Senat uchwalił dziś dziękczynienie dla bogów. Dekret wymienia moje imię... po raz pierwszy w historii taki zaszczyt spływa na obywatela Rzymu nie będącego wodzem. Zawiera się on w następujących słowach: „Ponieważ uratował miasto od pożogi, obywateli od masakry i Italię od wojny”. Tak, obywatele, przyłączcie swe głosy do dziękczynienia, ale nie dla mnie! Zanieście swe pochwalne modły ojcu, który ocalił nas wszystkich i zniszczył wrogów Rzymu, wszechmocnemu Jowiszowi! Cycero wzniósł obie ręce ku błyszczącemu posągowi i odsunął się w tył. W tłumie wybuchły wiwaty, tak precyzyjnie zgrane w czasie, że zastanowiłem się z początku, czy Cycero nie rozstawił w tym celu swoich ludzi. Owacja wydawała się jednak zbyt potężna, by mogła być fałszywa – i czemuż by nie? Przecież to nie Cycerona, pokorne naczynie boskiej woli, w ten sposób wielbiono, ale ojca bogów, spoglądającego na nas spod miotających pioruny brwi. A jednak Cycero, usuwając się w cień, miał na twarzy tak promiennie triumfalny uśmiech, jakby te niezmierne tłumy wiwatowały wyłącznie na jego cześć. ROZDZIAŁ XXXVI – To o oznacza koniec Katyliny – powiedział Eko, półleżąc na swej sofie. Właśnie skończyliśmy kolację; niewolnicy sprzątnęli jedzenie i zastawę, pozostawiając tylko dzbanek rozcieńczonego wina. Diana już spała, a Bethesda z Menenią przeszły do innego pokoju. – Do tej pory nikt w Rzymie nie miał pewności co się stanie – mówił dalej Eko. – Dalej istniała realna możliwość wybuchu powstania w mieście, niezależnie od jego ewentualnego powodzenia. Czuło się to na ulicach... gniew, urazy, podniecenie, tęsknota za odmianą za wszelką cenę. Zupełnie jakby ludzie mieli nadzieję, że niebo się otworzy i ukaże cały panteon nowych bogów. – Czy to miałeś na myśli, pisząc, że chcesz porozmawiać w cztery oczy? – spytałem. – Cóż, nie bardzo mogłem przelewać podobne myśli na pergamin, prawda? Popatrz, co spotkało za taką nieostrożność Lentulusa i Cetegusa! Nie mówię tak dlatego, żebym z nimi sympatyzował, ale wszyscy musimy być teraz ostrożni, zważać, co się mówi i do kogo... – Oczy i uszy konsula są wszędzie – zacytowałem. – Otóż to. – A jego oczy obserwują nawet siebie nawzajem. – Zgadza się. – W takim razie szkoda, że wszyscy zezowaci szpiedzy Cycerona nie poprzewracali się o własne nogi! – powiedział nagle Meto ze złością, która zaskoczyła nas obu. Do tej pory siedział cicho na sofie, popijając wino z wodą i przysłuchując się rozmowie. Eko spojrzał na brata zdezorientowany. – O co ci chodzi, Metonie? – Chodzi mi... nie wiem na pewno, o co mi chodzi, ale dzisiejsza mowa Cycerona przyprawiała mnie o mdłości. – Jego głos był przepojony żarliwą pasją, właściwą bardzo młodym, bardzo przejętym i bardzo gniewnym ludziom. – Czy uważacie, że było w niej choć ziarnko prawdy? – Oczywiście, że tak – odparł Eko. – Nie przypuszczasz chyba, że Cycero spłodził te listy sam? Oparłem się wygodniej i nie odzywałem się, postanawiając posłuchać ich argumentów. – Nie, ale kto w ogóle spłodził tę całą intrygę? – Jaką intrygę? – Pomysł, by spiskowcy skompromitowali się przez konszachty z Allobrogami. – Wymyślił to zapewne Lentulus albo któryś z... – A dlaczego nie Cycero? – Ale... Meto nie dał mu dojść do słowa. – Słuchałem rozmowy kilku mężczyzn na Forum, kiedy przemowa się skończyła i tłum zaczynał się rozchodzić. Mówili, że Allobrogom nie podoba się rzymskie panowanie, zresztą nie bez powodu. Rzymscy urzędnicy w Galii są tak skorumpowani i chciwi, jak w każdej innej prowincji. To dlatego ci wysłannicy przybyli do Rzymu, chcąc się domagać zadośćuczynienia od senatu. – Właśnie – podchwycił Eko. – Wiedząc o ich niezadowoleniu, Lentulus ujrzał w tym sposobność do ich skaptowania. – A może to Cycero ujrzał w tym sposobność do wykorzystania ich do własnych celów? Nie widzisz, Eko, że jest równie prawdopodobne, że to Allobrogowie zgłosili się do zwolenników Katyliny, działając na polecenie Cycerona? Sam powiedział w swej mowie, że rozpaczliwie szukał sposobu na zdemaskowanie swych wrogów, na wyciągnięcie ich z ukrycia? Tak rozpaczliwie, że mógł zaaranżować całą tę aferę osobiście! Lentulus i Cetegus zostali wciągnięci w pułapkę i jak głupcy połknęli haczyk. Teraz Cycero ma ich w sieci i już nigdy się z niej nie wydostaną. Eko oparł się plecami o sofę w zamyśleniu. – Tak ludzie mówili na Forum? – upewnił się. – Niezbyt głośno, jak możesz sobie wyobrazić, ale ja mam dobry słuch. – To brzmi logicznie, przyznaję, ale pomysł jest szalony. – Dlaczego? Wszyscy wiemy, że Cycero lubi działać skrycie i podstępnie. Myślicie, że nie zniżyłby się do wyreżyserowania całego incydentu? Przecież to takie proste i oczywiste! Allobrogowie przybywają, by prosić o łaskę, a senat ich ignoruje. Cycero jest najpotężniejszym człowiekiem Rzymu; jeżeli ktokolwiek może im pomóc, to właśnie on. Obiecuje im to, czego chcą, ale w zamian muszą stać się jego agentami. Nachodzą więc Lentulusa i Cetegusa, udając, że szukają sprzymierzeńców. Ci dwaj, pozbawieni rady i przewodnictwa Katyliny, łapczywie rzucają się na galijską ofertę. Ale Allobrogowie żądają umowy na piśmie... tylko ona bowiem zadowoli Cycerona... a ci głupcy spełniają to żądanie. Wysłannicy udają, że wyruszają w drogę powrotną. Poinformowani o spisku przez Cycerona dwaj pretorzy przygotowują teatralną zasadzkę na moście. – Dlaczego „teatralną”? – spytał Eko. – Ponieważ, mimo że pretorzy szykowali się jak do prawdziwej akcji, zaatakowani przez nich ludzie spodziewali się tego i nie podjęli najmniejszej próby oporu. Dlaczego? Bowiem kapuś Wolturcjusz, towarzyszący Allobrogom, także był wtajemniczony, jako kolejny ze szpiegów Cycerona. – Czy i o tym mówiono na Forum? – Nie – zaprzeczył Meto z lekkim uśmiechem, który złagodził jego gniewną minę. – To akurat mój pomysł. – I bynajmniej nie nieprawdopodobny – wtrąciłem, prostując się i włączając do konwersacji. – Wiemy, że szpiedzy Cycerona są wszędzie. – Nawet w tym pokoju – szepnął Meto tak cicho, że ledwo go dosłyszałem. – Ale nawet jeśli to, co mówisz, jest prawdą i to rzeczywiście Cycero zastawił pułapkę na spiskowców, to nie musieli w nią wpadać – zauważył Eko. – Sprzymierzyli się z cudzoziemskimi poddanymi i wspólnie knuli wojnę przeciw Rzymowi. – Tak – powiedziałem. – I słusznie Meto nazwał ich za to głupcami. Rzymski lud może wybaczyć antypaństwowy spisek, a wielu obywateli chętnie by się do niego przyłączyło, choćby w nadziei na łupy z grabieży. Ale taki sam spisek uknuty przez Rzymian z cudzoziemcami jest niewybaczalny. Z rewolucjonistów stają się zdrajcami. Myślę, że masz rację, Ekonie, mówiąc, że Katylina już się po tym ciosie nie podniesie. Doprawdy, nie dziwota, że Cycero na zakończenie przemowy zaniósł dzięki bogom. Sam Jowisz nie wymyśliłby pewniejszego sposobu na zdyskredytowanie Katyliny i jego zwolenników. Meto zakrył uszy dłońmi. – Proszę cię, tato, nie mów o bogach! Dobrze wiesz, jaki Cycero ma do nich stosunek. Wśród swych uczonych przyjaciół wręcz się pyszni absolutnym brakiem wiary. Mówi, że to wszystko bzdury i przesądy. Ale kiedy wygłasza mowy na Forum, robi się pobożny jak kapłan i nazywa się naczyniem Jowisza. Cóż za hipokryzja! A czy możecie uwierzyć w tę bzdurę z posągiem Jowisza jako omenem? Czyż nie jest bardziej prawdopodobne, że wybrał na zasadzkę na Allobrogów właśnie dzień jego postawienia, by wykorzystać zbieg okoliczności? To właśnie dowodzi, bardziej niż cokolwiek innego, że on sam musiał zaplanować tę aferę! Eko otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Meto nie dał się zatrzymać. – A wiecie, co jeszcze myślę? Nie jestem wcale pewien, czy Lentulus i Cetegus istotnie planowali wzniecenie pożaru w mieście. Jakie są na to dowody poza słowem kapusia Wolturcjusza, najemnego szpiega Cycerona? Może Lentulus i Cetegus są na tyle głupi, by chcieć to zrobić, a może Cycero po prostu wymyślił historię z podpaleniem, by przerazić mieszkańców miasta, podobnie jak sfałszował pogłoski o tym, jakoby Katylina chciał stanąć na czele buntu niewolników. Nic bardziej nie przeraża ludu od tych dwóch rzeczy: ogień i wyrwani spod kontroli niewolnicy. Bogaci boją się zemsty niewolników, a biedni pożaru, który w jednej chwili może odebrać im wszystko, co mają. Nawet najubożsi, którzy patrzą na Katylinę jak na zbawcę, odwróciliby się plecami do każdego podpalacza. – Pioruny miotane w tłum – mruknąłem pod nosem. – Co mówisz, tato? – spytał Eko. – Porównanie, które usłyszałem od Katyliny. Westalki i seksualna rozwiązłość; podpalanie, anarchia, bunty niewolników; spiskowanie z cudzoziemcami; wola Jowisza... Cycero najwyraźniej po mistrzowsku opanował sztukę manipulowania tłumem za pomocą słów i fraz. – Nie zapominaj o jego czujności. – Meto wstał z sofy i odstawił kubek. Zauważyłem, że drżą mu ręce. – Ja przynajmniej mogę o sobie powiedzieć to, czego nie powie nikt inny w tym pokoju: nigdy nie służyłem konsulowi jako oko czy ucho. Odwrócił się gwałtownie i wyszedł. Eko patrzył za nim oniemiały. – Tato, co się stało z moim małym braciszkiem? – Zdaje się, że stał się mężczyzną. – Nie o to mi chodzi. – Wiem, o co ci chodzi. Od dnia, w którym włożył togę, stawał się coraz bardziej taki, jakiego go w tej chwili zobaczyłeś. – Ale te jego dzikie pomysły, ten niepohamowany gniew wobec Cycerona... skąd się to u niego wzięło? Wzruszyłem ramionami. – Katylina spał kilkakrotnie pod mym dachem. Myślę, że Meto odbył z nim parę osobistych rozmów. Wiesz, jakie on wywiera wrażenie na młodzieży. – Ale jakie to niebezpieczne! Jeśli Meto ma ochotę się chmurzyć i politykować w domu, to niech mu tam, ale mam nadzieję, że ma na tyle oleju w głowie, by tu w mieście trzymać język za zębami, w każdym razie publicznie. Sądzę, że powinieneś z nim o tym porozmawiać. – Dlaczego? Wszystko, co mówił, wydaje mi się doskonale logiczne. – Tak, ale cię to nie niepokoi? – Pewnie tak. Lecz kiedy przed chwilą wzburzony wychodził z pokoju, nie odczuwałem niepokoju, tylko dumę. I trochę się zawstydziłem. Bywają w teatrze chwile, kiedy bohaterowie i akcja sztuki wydają się bardziej rzeczywiste od samej rzeczywistości. Nie mówię o sprośnych rzymskich komediach, chociaż czasem i im się coś takiego przytrafia. Mam raczej na myśli wyrafinowane greckie tragedie. Wiesz, że pod maskami kryją się zwykli aktorzy i że słowa płynące z ich ust napisał wcześniej poeta, a mimo to, kiedy Edyp zostaje oślepiony, czujesz jego udrękę żywszą od fizycznego bólu i zgrozę, która zdaje się wydobywać z najgłębszych zakamarków duszy. Bogowie unoszą się nad ziemią i choć wiesz, że to aktorzy podwieszeni na żurawiach, odczuwasz nabożną bojaźń, choćbyś na co dzień był zdeklarowanym racjonalistą. Dni, które nastąpiły po mowie Cycerona na Forum, naznaczone były tym samym poczuciem żywej, magnetycznej nierzeczywistości. Było coś wielkiego i dramatycznego, a jednocześnie prostackiego i absurdalnego w nieubłaganym dążeniu do zniszczenia ludzi, którzy dostali się w ręce Cycerona. Na koniec to nie on, ale senat zadecydował o ich zgładzeniu. Wątpię, by pytanie, czy to szacowne ciało działało w zgodzie z prawem, czy nie, doczekało się odpowiedzi jeszcze za mojego życia. Prawo rzymskie nie uprawnia ani konsulów, ani senatu do skazywania obywatela na śmierć. Ta prerogatywa zarezerwowana jest dla sądów i dla zgromadzenia ludowego. Ponieważ jednak sądy działają bardzo wolno, zgromadzenie ludowe zaś jest niebezpiecznie zmienne w nastrojach, z żadnej z tych instytucji nie ma większego pożytku w chwilach przełomowych. Można by argumentować, że najwyższy dekret, na mocy którego senat upoważnił konsulów do podejmowania wszelkich niezbędnych działań dla zachowania państwa, unieważnia inne ograniczenia i pozwala na stosowanie kary śmierci wobec wewnętrznych wrogów Rzymu. Mimo to powstaje pytanie, czy jest słuszne, legalne i honorowe uśmiercanie więźniów, którzy złożyli broń i dobrowolnie oddali się w ręce sprawiedliwości, nie stanowiąc już bezpośredniego zagrożenia dla kogokolwiek? To tylko kilka z problemów, nad jakimi przez dwa kolejne dni debatował senat. Jako zdeklarowany wróg polityki powinienem natychmiast opuścić miasto, ale nie zrobiłem tego. Nie mogłem wyjechać. Jak każdy inny obywatel trwałem w nerwowym oczekiwaniu i strachu przed czymś nieokreślonym a strasznym, co zawisło nad miastem i jego ludem. Czuł to każdy, niezależnie od przekonań politycznych, od opinii o Cyceronie, od wiary w prawość czy nikczemność uwięzionych. Ten strach był jak ból w stawach narodu, jak gorączka trawiąca zbiorowy mózg. Chcieliśmy pozbyć się choroby, ale obawialiśmy się, że nasi lekarze z senatu uciekną się do jakiejś drastycznej terapii, która nie tylko przerwie gorączkę, ale przy okazji zabije pacjenta. Na drugi dzień po przemowie Cycerona miasto zmieniło się w ogromny wir plotek, którego zachłanne centrum znajdowało się wokół świątyni Concordii, gdzie znów spotkali się senatorowie. Wieść, że jeden z aresztowanych zwolenników Katyliny napomknął o zamieszaniu w spisek Krassusa, wywołała panikę wśród kupców i bankierów na Forum; ludzie nerwowo zastanawiali się, co się stanie, jeśli Krassus zostanie aresztowany, a jego dobra ulegną konfiskacie, podczas gdy inni twierdzili, że Krassus nigdy by na to nie pozwolił, a raczej przystąpiłby do wojny wraz z Katyliną. Jak się okazało, do senatu zgłosił się niejaki Lucjusz Tarkwiniusz i oświadczył, że Krassus posłał go do Katyliny z wieścią o aresztowaniach i radą, by natychmiast uderzył na Rzym. Reakcja senatorów była nieoczekiwana: po początkowej konsternacji zakrzyczeli informatora. Nawet, jeśli jego donos był prawdziwy, nikt się nie palił, by wciągać Krassusa w tę aferę, dopóki oficjalnie pozostawał lojalny wobec senatu. Po krótkiej debacie obecni przegłosowali wotum zaufania dla swego najbogatszego kolegi. Ustalono też, że Lucjuszowi Tarkwiniuszowi nie pozwoli się na dalsze zeznania, dopóki nie zechce wyznać, kto go przekupił, by złożył takie fałszywe i oszczercze świadectwo przeciwko tak nieposzlakowanemu patriocie jak Marek Krassus. Niektórzy sądzili, że Tarkwiniusz podjął się oskarżyć Krassusa tylko po to, by złagodzić karę dla już aresztowanych spiskowców, gdyby bowiem on znalazł się wśród nich, z pewnością senat powstrzymałby się od drastycznych rozwiązań. Inni twierdzili, że uczynił to z poduszczenia Cycerona, aby uciszyć Krassusa i nie dopuścić, by wpłynął na wynik debaty. Lucjusz Tarkwiniusz stał twardo przy swojej wersji, ale został odsunięty od dalszych zeznań. Więcej nie podnoszono już kwestii lojalności Krassusa, lecz on sam wycofał się z aktywnego udziału w dyskusji nad losem spiskowców. Cezar również nie uniknął podejrzeń. Czy Wolturcjusz i Allobrogowie jego także obciążyli, a oskarżenie zostało zatuszowane przez senat i pominięte w mowie Cycerona, gdyż nie chciano konfrontacji z nim? A może to tylko pogłoski rozsiewane przez wrogów Cezara? Nikt nie znał prawdy, ale plotki na jego temat szerzyły się wszędzie. Wśród zbrojnych wyznaczonych do ochrony świątyni Concordii – samych ekwitów i zwolenników Cycerona – emocje były bliskie wrzenia: kiedy tego popołudnia Cezar opuszczał budynek, wykrzykiwali pod jego adresem groźby i wymachiwali mieczami. Świadkowie zajścia opowiadali potem, że Cezar ani na mgnienie oka nie stracił zimnej krwi, minął ich z godnością, a kiedy znalazł się poza kordonem, powiedział: „Ależ te psy są dziś w podłym humorze. Czyżby ich pan zapomniał je nakarmić?” Tego dnia senatorowie głosowali nad zdradzieckim knowaniem więźniów i po krótkiej debacie ogłosili, że są oni winni zarzucanych im czynów. Pytanie, czy to głosowanie można uznać za odpowiednik procesu sądowego, miało przez całe lata wisieć jak czarna chmura nad republiką. Zdecydowano również wypłacić solidne nagrody Allobrogom i Wolturcjuszowi. W sklepach, tawernach i na placach miasta zaczęły krążyć szczegóły na temat powstania, które rzekomo miało zbiec się w czasie z Saturnaliami. Podobno cały senat i jak największą liczbę obywateli zamierzano wymordować w ślepej rzezi bez żadnych skrupułów, a jedynie dzieci Pompejusza miały zostać oszczędzone jako zakładnicy, by trzymać wielkiego wodza w szachu. Stu mężczyzn zostało zwerbowanych przez spiskowców do podłożenia ognia w całym mieście i do zniszczenia akweduktów, by odciąć dopływ wody do gaszenia pożarów. Każdy człowiek próbujący nieść w tym celu wodę ze studni czy z rzeki miał zostać na miejscu zabity. Które z plotek były prawdziwe, które fałszywe? Nie było można ich zweryfikować, a zresztą na każdą plotkę zaraz powstawała inna, która jej zaprzeczała. Jubiler spod Forum powiedział mi, że na własne oczy widział olbrzymi skład świeżo naostrzonych mieczy i materiałów łatwopalnych, jaki odkryto w domu Cetegusa, w którym przebywał też silny oddział dobrze wyszkolonych gladiatorów. Kilka kroków dalej i kilka minut później handlarz winem, który podobno odwiedził Cetegusa na dwa dni przed jego aresztowaniem, zarzekał się, że jedyną bronią w jego domu była kolekcja ozdobnych mieczy stanowiących dziedzictwo rodowe, niewolników do ochrony była ledwie garstka – jak u każdego senatora – a krzesiwa i hubki tyle, co w każdym domu. Najnowsze plotki głosiły, że Lentulus, Cetegus i reszta planowali ucieczkę. Rozmieszczono ich w areszcie domowym pod pieczą różnych senatorów, ale wyzwoleńcy Lentulusa mieli ponoć grasować na ulicach, usiłując podjudzić drobnych rzemieślników i niewolników do powstania i uwolnienia ich patrona. Domniemana armia gladiatorów Cetegusa chciała połączyć siły z miejskimi bojówkami i wziąć szturmem dom, w którym był przetrzymywany. Aby temu zapobiec, konsul oczywiście nakazał wzmocnienie warty wokół wszystkich dziewięciu domów żołnierzami z garnizonu miejskiego. Obecność na ulicach tak wielu zbrojnych wywołała dalszą falę pogłosek. O zmierzchu Cycero musiał opuścić swój dom na Palatynie z powodów nie mających nic wspólnego z kryzysem. Była to noc dorocznego obrzędu na cześć Dobrej Bogini, Fauny – ceremonii państwowej tradycyjnie obchodzonej przez żonę konsula z udziałem westalek. Ponieważ mężczyźni są wykluczeni z obrzędu, Cycero spędził tę noc w domu swego brata Kwintusa. Wśród westalek obecnych na ceremonii była też Fabia, szwagierka Cycerona, która przed dziesięciu laty była sądzona pod zarzutem obcowania z Katyliną i uniewinniona. Według Bethesdy, główny temat plotek wśród rzymskich kobiet oscylował wokół tego, co Fabia musi czuć w taką noc. Mnie samego interesowała raczej Terencja, żona Cycerona. Czy miała więcej wiary w Dobrą Boginię niż jej mąż w Jowisza, nie wiadomo; z pewnością jednak równie sprawnie umiała odczytywać boskie znaki. Kiedy poświęcony bogini płomień przygasał, a po chwili nagle wystrzelił znów w górę, Terencja natychmiast posłała mężowi wiadomość, że Dobra Bogini zesłała dlań znak, aby nie miał litości dla wrogów Rzymu. Świt w nony grudniowe wstał zimny i jasny. Przed świątynią Concordii zebrała się grupa uzbrojonych mężczyzn. Senatorowie przybywali pojedynczo, zostawiając swe orszaki u podnóża schodów, którymi wspinali się pod surowym spojrzeniem Jowisza, by zniknąć w budynku, gdzie mieli zadecydować o losie spiskowców. Rzucała się w oczy nieobecność Krassusa, podobnie jak wielu senatorów z partii popularów, chociaż Cezar zjawił się na debacie, odprowadzany przez dużą świtę swych zwolenników. Podczas gdy senat obradował, pod świątynią tłum nerwowo wyczekiwał na wynik. Ludzie przerzucali się spekulacjami na temat toczącej się debaty i wymieniali najbardziej szalone plotki: że Lentulus uciekł z aresztu, że nocą uduszono Cetegusa, a Krassus popełnił samobójstwo, że Katylina na czele wielkiej armii już przekracza Most Mulwijski, niektóre dzielnice są już ogarnięte powstaniem i płoną, w świątyni Concordii zaś zaatakowano i zabito Cezara. Ta ostatnia wieść wywołała niemałe zamieszanie wśród jego zwolenników, którzy ruszyli szturmować świątynię i uspokoili się dopiero, gdy Cezar cały i zdrowy wyszedł im się pokazać. Złapałem się na tym, że żałuję, iż Rufus nie mógł nas przeszmuglować do świątyni, jak to zrobił w urodziny Metona, abyśmy mogli na własne uszy posłuchać debaty. Dowiedziałem się szczegółów dopiero później, w znacznej części od Rufusa oraz czytając teksty przemówień. Cycero, człowiek, który w swej pierwszej mowie przeciwko Katylinie powiedział: „Niech każdy mąż ma swe poglądy polityczne wypisane na czole, by inni je widzieli”, w swej manii śledczej rozstawił między senatorami legion sekretarzy, by zapisywali wszystkie wypowiedzi – rzecz bez precedensu w historii senatu. Ci sekretarze zostali wytrenowani przez Tirona w metodzie zwanej stenografią, w której całe słowa i wyrażenia zapisywane są jednym znakiem. Stosując ten nowy wynalazek, mogli dokładnie zapisywać każdą mowę i w ten sposób polityczne sentymenty wszystkich senatorów zostały uwiecznione dla Cyceronowego archiwum. Debatę rozpoczął konsul – elekt Silanus, wygłaszając ognistą mowę potępiającą tych, którzy chcieli rzucić Rzym w wir wojny domowej. Przywołał obraz dzieci mordowanych na oczach rodziców, żon gwałconych w obecności ich wykastrowanych mężów, bezczeszczonych dziewcząt i chłopców, splądrowanych świątyń i spalonych domów. Bogów nie usatysfakcjonuje nic poza wymierzeniem „najwyższej kary” spiskowcom. Kolejni mówcy zgadzali się z nim i zdawało się, że za punkt honoru uważają prześcignięcie kolegów w dobitnym wyrażaniu swego wzburzenia i gniewu, dopóki ich sugestii nie przeciwstawił się Cezar. Przypomniał on, że rzymskie prawo pozwala skazanemu obywatelowi wybrać wygnanie zamiast egzekucji. Nie starał się przekonywać, że skazani zasługują, by żyć, ale argumentował, że należy skrupulatnie trzymać się litery prawa i tradycji. – Zważcie na precedens, jaki tworzycie, wszystkie bowiem złe precedensy biorą się z działań dobrych w zamierzeniach. Chcecie wymierzyć nadzwyczajną karę winnym, którzy bez wątpienia na to zasługują. Cóż jednak się stanie, kiedy władza przejdzie w ręce ludzi mniej od was godnych, a oni zapragną uśmiercić ludzi na to nie zasługujących? Wskażą wówczas na stworzony przez was precedens i nikt nie będzie mógł ich powstrzymać! W taki sposób Cezar, którego wielu posądzało o konszachty ze spiskowcami, zdołał przemówić za łaskawszym potraktowaniem więźniów, nie opowiadając się wyraźnie za nimi. Postulował, aby zamiast egzekucji zasądzono im konfiskatę dóbr i wygnanie do odległych miasteczek, gdzie przebywaliby pod strażą do chwili pokonania Katyliny w bitwie albo innego rozwiązania kryzysu. Cycero przemówił przeciwko tej propozycji, twierdząc, że jedynym bezpiecznym okresem uwięzienia dla takich zbrodniarzy byłoby dożywocie, do czego również nie ma precedensu, natomiast praw chroniących życie obywateli nie można stosować do spiskowców, gdyż „człowieka, który jest wrogiem publicznym, nie można uważać za obywatela”. Niemniej jednak Cezar mówił tak przekonująco, że i sam Silanus się wycofał, mówiąc, iż nie było jego zamiarem domagać się kary śmierci dla winnych, ponieważ dla rzymskich senatorów, jak Lentulus i Cetegus, „najwyższą karą” może być więzienie. Spotkało się to ze śmiechem i szyderczymi okrzykami ze wszystkich stron. Wygłaszano kolejne przemowy, z których wynikało, że zdania na temat „egzekucja czy banicja” są podzielone. Tyberiusz Nero zyskał poklask, przestrzegając przed podejmowaniem tak drastycznej decyzji, jak skazywanie na śmierć, pod wpływem emocji, a te nie opadną, dopóki Katylina albo nie zostanie na dobre wygnany z kraju, albo pokonany w polu. Powiedział, że najlepszym wyjściem jest zastosować się do postulatu Cezara, a bez legalnego procesu nie powinno się nic w tej sprawie robić. Wtedy głos zabrał Marek Kato. Chociaż zapisy tego nie oddają, można sobie jednak wyobrazić zbiorowy jęk senatorów. Kato był samozwańczym sumieniem senatu, nieustannie napominającym swych kolegów, by trzymali się tych samych surowych zasad moralnych, jakie on odziedziczył po swym słynnym pradziadku. – Wiele razy przemawiałem do tego szacownego grona – zaczął. – Wiele razy karciłem swych współobywateli za ich brak charakteru, skłonność do folgowania swym słabościom, za ich chciwość i lenistwo. Czyniąc tak, zrobiłem sobie wielu wrogów, ale ponieważ sam nigdy nie tolerowałem u siebie wad, nie widzę powodu, by tolerować je u innych. Wszyscy znacie moje poglądy. Wypowiadałem je często i widzę, że przewracacie oczyma na samą myśl o tym, iż za chwilę usłyszycie je po raz kolejny. Ludzie nie lubią słuchać, że zatracili cnoty ich przodków, zwłaszcza wtedy, gdy to prawda. Nasi praojcowie zbudowali to imperium dzięki ciężkiej pracy, sprawiedliwym rządom w prowincjach i rozsądkowi tej izby. Dziś wy gromadzicie bogactwa, podczas gdy państwo bankrutuje. Zaszczytne stanowiska, które powinny przypadać w dowód uznania dla czyichś zasług, są sprzedawane ambitnym intrygantom. W życiu prywatnym jesteście niewolnikami przyjemności, a tu, w senacie, zwykłymi narzędziami dla cudzych pieniędzy i wpływów. I jaki jest tego rezultat? Kiedy republika została zaatakowana, nie ma komu stanąć w jej obronie! Wszyscy stoją bezczynnie, drżący i zdezorientowani, czekając, aż ktoś inny coś zrobi! Przez lata nie zwracaliście uwagi na moje napomnienia. Wzruszaliście ramionami i trzymaliście się swoich beztroskich zwyczajów. Na szczęście, dzięki położonym przez naszych przodków solidnym fundamentom, republika przetrwała mimo waszych błędów i nawet się rozwijała. Teraz jednak nie chodzi o moralność ani o to, czy nasze imperium ma być jeszcze potężniejsze i wspanialsze. Teraz ważą się jego losy! Teraz chodzi o to, czy nasze imperium pozostanie nim, czy też stracimy je na rzecz nieprzyjaciół! W czas takiego kryzysu, który głupiec śmie mówić mi o łasce i współczuciu? Już od dawna zaniechaliśmy nazywania rzeczy po imieniu. Rozdawanie cudzej własności nazywa się szczodrością, wywrotowe idee innowacjami, przestępczą zuchwałość oklaskuje się jako odwagę! Nic dziwnego, że znaleźliśmy się w takiej obierzy. Bardzo dobrze, bądźmy liberalni na koszt tych, którzy płacą podatki, bądźmy łaskawi dla tych, co plądrują państwowy skarbiec. Ale czy musimy składać dań krwi tym, którzy nas mordują? Czy musimy oszczędzać garstkę kryminalistów tylko po to, by mogli nastawać na dobrych, uczciwych ludzi? Radzi się nam, byśmy zwlekali, byśmy pozwolili opaść emocjom, poczekali na jaśniejszą perspektywę... podczas gdy stoimy nad krawędzią otchłani! Nakłania się nas do trzymania się litery prawa, czekania na formalny proces sądowy, pozwolenia skazanym na opuszczenie kraju, a tymczasem wokół naszych domów wróg układa stosy! Inne zbrodnie można karać po ich popełnieniu, ale nie tę! Ten chwast trzeba ściąć, zanim jeszcze wyrośnie, bo inaczej będzie za późno. Niechby ci zdrajcy dopięli swego, wówczas koniec z odwoływaniem się do litery prawa! Kiedy miasto zostaje zdobyte, jego mieszkańcy tracą wszystko. Wszystko! Skoro nie mogę obudzić waszego patriotyzmu, może chociaż odwołam się do waszego własnego interesu. Niech słuchają mnie ci wszyscy, których zawsze bardziej obchodziły ich kosztowne wille, dzieła sztuki i srebro niż dobro ojczyzny. Na Jowisza, ludzie! Jeśli chcecie zachować wasze ukochane majątki, które tak wiele dla was znaczą, obudźcie się, póki jest jeszcze czas, i przyłóżcie rękę do obrony republiki! Nie mówimy tutaj o zdefraudowanych podatkach ani o złu wyrządzanym podbitym ludom. Teraz to nasze własne życie i wolność jest stawką, o jaką gramy! Możemy zareagować na ten kryzys słabością lub siłą. Okazać teraz słabość byłoby najniebezpieczniejszym wyborem, każdy bowiem przejaw litości dla Lentulusa i innych będzie wyraźnym sygnałem dla Katyliny i jego armii. Im surowszy będzie wasz wyrok, tym bardziej zachwieje się ich odwaga. Okażcie słabość, a rzucą się na was jak rozjuszone psy i rozerwą wam gardła. Próżno wtedy będzie wzywać pomocy bogów! Bogowie pomagają tym, którzy sami sobie pomagają! Banicja? Więzienie? Cóż za absurdalne półśrodki! Tych ludzi trzeba potraktować tak, jakby zostali pochwyceni na gorącym uczynku popełniania zamierzonych czynów. Gdybyście naszli człowieka podpalającego wasz dom, czy wtedy stanęlibyście i debatowali, jak zareagować? Czy też rzucilibyście się, by go powalić? Jeśli zaś chodzi o tego senatora, który argumentuje za łagodniejszą karą... cóż, być może on ma mniej powodów do obaw niż my wszyscy! To była wyraźna sugestia, że Cezar jest w jakiś sposób powiązany ze spiskowcami. Ci siedzący wokół niego zareagowali głośnymi okrzykami i gwizdami, dopóki sam Cezar nie wstał, by wszcząć z Katonem żywą polemikę. Nie mówiono nic nowego, nie wymieniano też wartych wspomnienia obelg aż do chwili, kiedy podczas wypowiedzi Katona Cezarowi doręczono list. Rozwinął go i zaczął czytać, trzymając go blisko siebie, jakby zawierał wielką tajemnicę. Kato, sądząc zapewne, że jest to wiadomość od kogoś zamieszanego w spisek, przerwał w pół zdania i zażądał, by Cezar odczytał list na głos. Ten odmówił, ale Kato stanowczo domagał się ujawnienia treści; w końcu Cezar podał pergamin sekretarzowi i posłał go do swego adwersarza ze słowami: – Sam go przeczytaj, na głos, jeśli musisz. Kato wyrwał list niecierpliwie i pospiesznie go przejrzał. Na oczach całego senatu spurpurowiał pod kolor pasa na swej todze. Cezar podobno ledwie się uśmiechnął, kiedy Kato wściekle zmiął pergamin i cisnął mu go z powrotem, krzycząc: – Zabierz to, ty brudny pijaczyno! W samym środku debaty nad życiem i śmiercią ludzi oraz przyszłością republiki Cezar otrzymał lubieżny list miłosny od przyrodniej siostry Katona, Serwilii, źródła nieustannego zażenowania dla wielkiego moralisty. Czy ta scena została wyreżyserowana przez Cezara, by skonfundować oponenta w środku debaty? A może po prostu Serwilia, nudząc się w domu i absolutnie nie przejmując się paraliżującym całe miasto kryzysem, miała na niego szczególną ochotę akurat tego popołudnia? Nawet najbardziej zwariowany komediopisarz nie ośmieliłby się wymyślić sceny tak groteskowo absurdalnej. Okazało się jednak, że to właśnie Kato, choć zawstydzony, zatriumfował tego dnia. Senat przegłosował karę śmierci dla pięciu z dziewięciu uwięzionych: senatorów Lentulusa i Cetegusa, dwóch ekwitów – Lucjusza Statyliusza i Publiusza Gabiniusza Kapitona oraz plebejusza Marka Cepariusza. Senatorowie obawiali się, że zmrok może przynieść próbę odbicia więźniów, wyrok wykonano więc bezzwłocznie. Podczas gdy pretorowie udali się po innych skazanych, sam Cycero w otoczeniu licznych senatorów i zbrojnej straży udał się na Palatyn po Lentulusa. Senatorowie utworzyli ruchomy kordon, w którym prowadzono skazanego przez środek Forum. Stałem w tłumie, wstrzymując oddech. Czujnie wyglądałem pierwszych oznak zamieszek, nasłuchując buntowniczych okrzyków. Ludzie jednak byli wyciszeni; po ulicach niósł się tylko cichy pomruk jak dalekie uderzenia morskich fal o brzeg. Jeszcze nigdy nie widziałem, by tłum na Forum był tak potulny. Rozejrzałem się po twarzach najbliżej stojących i ujrzałem na nich wyraz lęku, jaki ogarnia ludzi będących świadkami jakiegoś strasznego widowiska. Poważny rytuał śmierci zahipnotyzował ich; znów pomyślałem o teatrze i jego dziwnej mocy odgrodzenia widzów od rzeczywistości, a jednocześnie stawiania ich twarzą w twarz z czymś znacznie ich przerastającym. Rzymski senat egzekwował swe postanowienia i nie było na świecie siły zdolnej się temu przeciwstawić. Eko i Meto byli ze mną. Wolałbym się trzymać na uboczu, ale Meto uparł się przecisnąć bliżej procesji. Ponad tarczami i wzniesionymi mieczami straży, przez chwilową przerwę w morzu purpurowo-białych tog udało mi się dostrzec Cycerona. Szedł wyprostowany, z podniesionym czołem i wzrokiem utkwionym przed siebie. Jedną rękę miał opuszczoną wzdłuż ciała, drugą trzymał za brzeg togi na piersi. Obok niego kroczył drugi, starszy człowiek w senatorskim stroju, którego postawa i wyraz twarzy były identyczne. Lentulus nie okazywał nawet cienia owego sarkazmu, z powodu którego zaskarbił sobie swój przydomek, ani też nie pochylał głowy ze wstydu i nie drżał ze strachu. Gdybym nie wiedział, który z nich jest konsulem, a który skazańcem, nie potrafiłbym ich odróżnić po samym tylko zachowaniu. Nagle jednak Lentulus zwrócił głowę w moim kierunku. Nasze oczy się spotkały na krótką chwilę i już wiedziałem, że patrzę na człowieka, który zbliża się do kresu swej drogi. Tuż przy świątyni Concordii znajduje się stare więzienie Rzymu, wydrążone w litej skale kapitolińskiego wzgórza. Zbudowano je za czasów królów, a kiedy Rzym stał się republiką, trzymano w nim pokonanych wrogów imperium. Za mego życia najsłynniejszym jego więźniem był król Numidii, Jugurta. Po hańbiącym przemarszu w łańcuchach ulicami Rzymu został wraz z dwoma synami wrzucony do ciemnego, dusznego lochu cztery metry pod ziemią z jedynym dostępem przez otwór w kamiennym sklepieniu. Trzymano ich tam przez sześć dni bez wody i jedzenia, po czym zostali uduszeni przez strażników. Lentulus nie musiał czekać tak długo. W więzieniu, gdzie już czekali czterej pozostali skazańcy, zdarto z niego togę i zaprowadzono do tego samego lochu. Jako najważniejszego z nich, pierwszego opuszczono go na linie przez otwór. Gdy tylko dotknął stopami ziemi, uduszono go zadzierzgniętą na szyi pętlą. Jeden po drugim jego towarzysze zginęli w ten sam sposób. Kiedy było po wszystkim, Cycero wyszedł przed więzienie i oznajmił milczącemu tłumowi: – Przeżyli swoje życie. Tak tradycja nakazywała mówić o śmierci bez wymawiania tego złowieszczego słowa, aby nie kusić losu i nie budzić lemurów zmarłych, którzy nie zaznali spoczynku. Kiedy już dokonała się egzekucja, wiszące nad miastem wielkie napięcie jakby się rozwiało – jak w teatrze, kiedy padną ostatnie słowa tragedii i aktorzy opuszczą scenę. Zapadał zmierzch i tłum począł się rozchodzić. Cycero, w otoczeniu swych przybocznych, ruszył z powrotem przez Forum. Nagle dały się słyszeć okrzyki pochwalne i wiwaty; ludzie cisnęli się ku niemu, nazywając go zbawcą miasta. Kiedy opuścił Forum i szedł przez zamożną dzielnicę na Palatynie do swego domu, bogate matrony rzucały się do okien, by go ujrzeć, i wystawiały w drzwiach niewolników z lampami i pochodniami, by konsul miał jasno oświetloną drogę. Cycero już nie miał grobowej miny, lecz uśmiechał się szeroko i machał do wszystkich ręką, niczym zwycięski wódz w triumfalnym pochodzie. Tak zakończyły się nony grudniowe, największy dzień Marka Tulliusza Cycerona. Gdyby sądzić po wiwatującym na jego cześć szpalerze na Palatynie, można by uwierzyć, że jego triumf jest bezgraniczny i absolutny. Kiedy jednak wracaliśmy do domu Ekona na Eskwilinie, w Suburze nie było widać żadnych przejawów radości. Na jej brudnych, ciemnych ulicach królowała posępna cisza. ROZDZIAŁ XXXVII Rok miał się ku końcowi i zima stała się ostrzejsza. Z północy wiały mroźne wiatry, nocami o okiennice bębnił deszcz ze śniegiem, ziemia pokryta była szronem, a dnie zdawały się mrocznieć, zanim jeszcze się zaczęły. Zaczęliśmy dotkliwie odczuwać brak siana. – Powinniśmy zacząć faworyzować młodsze i silniejsze zwierzęta – powiedział mi któregoś dnia Aratus. – Z pozostałych trzeba by niektóre zabić na mięso, inne sprzedać, choćby ze stratą. Lepsze to, niż patrzeć, jak marnieją i słabną. Niedożywione zwierzęta nie przetrzymają zimy. Zdechną jak nie z głodu, to od choroby. Lepiej mieć z nich jakiś pożytek, póki jeszcze można. Czasami widywaliśmy oddziały wojska w bojowym rynsztunku maszerujące wzdłuż via Cassia na północ, chroniące się przed zimnem kocami. Siły senatu zbierały się do zbrojnej rozprawy. Raz, kiedy przechodziła centuria legionistów, zastałem na wzgórzu Metona z Dianą; wskazywał na mijające nas szeregi i objaśniał siostrze nazwy i przeznaczenie poszczególnych części oręża i zbroi. Kiedy spostrzegł, że stoję za nimi, zamilkł i odszedł bez słowa. Diana pobiegła za nim, ale zawróciła. Przechyliła główkę, zmarszczyła czoło i spytała: – Tatusiu, dlaczego jesteś taki smutny? Eko przysyłał mi z miasta wieści, bym mógł na bieżąco orientować się w sytuacji. Wciąż nadchodziły nowiny o powstaniach, nawet w tak odległych prowincjach jak Mauretania i Hiszpania, ale po egzekucji Lentulusa i innych duża liczba zwolenników Katyliny opuściła go natychmiast. Mimo to wielu jeszcze trwało w lojalności i nawet w łonie rodzin zdarzały się wielkie rozdźwięki. Najstraszniejsza historia krążyła o synu senatora, Aulusie Fulwiuszu, który opuścił Rzym, by przyłączyć się do Katyliny. Jego ojciec posłał za nim swych ludzi. Aulus został pojmany, sprowadzony z powrotem do Rzymu i zgładzony przez własnego ojca. Saturnalia przyszły i minęły bez rozlewu krwi. To święto zimowego przesilenia obchodzono tego roku jako dzień wybawienia. Kato nakłonił tłum na Forum, by okrzyknięto Cycerona ojcem ojczyzny, pater patriae. Ludzie podjęli jego apel bez wahania, a senat uprawomocnił później tę rezolucję. Kiedy przed niespełna rokiem Cycero rozpoczynał kadencję konsula, czyż mógł w najśmielszych snach przewidzieć, że dostąpi takiej chwały? Pierwszy zawód spotkał go na początku następnego roku, kiedy zobowiązany był złożyć urząd. Tradycja wymagała, aby najpierw przysiągł, że jako konsul wiernie służył Rzymowi, a potem mógł wygłosić pożegnalną mowę z Rostry. Cóż za popis oratorski musiał planować! Spędziwszy kiedyś kilka dni w domu Cycerona, kiedy przygotowywał obronę Sekstusa Roscjusza, mogłem go sobie z łatwością wyobrazić, jak krąży po swej eleganckiej bibliotece, wypróbowując frazę za frazą, posyła Tirona po rozmaite księgi, by upewnić się co do cytatów, szlifując i polerując mowę, która miała być najwspanialszym dziełem największego oratora Rzymu, deklaracją przekazującą potomności wszystkie jego wspaniałe dokonania jako konsula. Nie było mu to jednak dane. Dwaj spośród nowo wybranych trybunów, którzy już objęli urzędy, wykorzystali swą władzę, by nie dopuścić do wygłoszenia przezeń pożegnalnej mowy. Przywołali odpowiedni przepis prawny i oświadczyli, że człowiek, który bez procesu skazał na śmierć rzymskich obywateli, nie jest godny tego zaszczytu. Zajęli Rostrę i nie pozwalali mu wejść na mównicę. W końcu się na to zgodzili, ale wyłącznie w celu złożenia przysięgi końcowej. Obserwowany bacznie przez trybunów, gotowych siłą usunąć go z Rostry, Cycero zaczął przysięgę... i szybko zaimprowizował: – Przysięgam... że zaprawdę ocaliłem republikę i jej wielkość! Może i miał w ten sposób ostatnie słowo, ale musiał odczuwać ogromne rozgoryczenie z powodu odebrania mu przywileju mowy pożegnalnej. Niektórzy mówili, że za tym incydentem stał Cezar i popularzy. Inni twierdzili, że to sprawka zwolenników Pompejusza, którzy już dość mieli oświadczeń Cycerona, że doprowadzenie do egzekucji zdrajców było równie wielkim osiągnięciem jak podbój Orientu przez ich idola, i postanowili pokazać senatorowi Groszkowi, gdzie jego miejsce. Nie zdziwiło mnie, gdy pewnego mroźnego poranka Meto przyszedł do mnie do biblioteki i powiedział, odwracając wzrok, że chciałby na jakiś czas opuścić gospodarstwo i zatrzymać się u brata w mieście. Rozważałem jego prośbę przez dłuższą chwilę. – No cóż, jeśli Eko się zgodzi... – zacząłem. – Zgodzi się – wtrącił szybko Meto. – Wiem, bo już go pytałem, kiedy byliśmy w Rzymie w zeszłym miesiącu. – Aha. – Nie jestem tu naprawdę potrzebny. Masz wystarczająco dużo ludzi do pomocy. – Tak, myślę, że dam sobie radę bez ciebie. Naturalnie Diana będzie za tobą tęsknić. – Może nie wyjadę na długo. – Westchnął i rozłożył ręce. – Och, tato, czy nie widzisz, że ja po prostu muszę się stąd ruszyć? – Owszem, to widać wyraźnie. Masz rację, przypuszczalnie pobyt w mieście dobrze ci zrobi. Jesteś teraz mężczyzną, musisz znaleźć własną drogę. Wiem też, że mogę Ekonowi zaufać, że dobrze się tobą zaopiekuje. Którego z niewolników chciałbyś wziąć z sobą? Znów odwrócił wzrok. – Zamierzałem pojechać sam, tato. – O, nie. Teraz, kiedy w kraju takie niepokoje? Nie możesz podróżować samotnie. Poza tym nie mogę posłać cię do Ekona bez niewolnika, żeby zrównoważyć dodatkowe obowiązki, jakie twoja obecność nałożyłaby na jego dom. Co powiesz na Orestesa? Jest młody i silny. Meto tylko wzruszył ramionami. Wyruszył niemal natychmiast po naszej rozmowie. Rzeczy miał spakowane już od poprzedniego wieczoru. Bethesda odczekała z płaczem, aż odjechał. Była przekonana, że musieliśmy się obaj porządnie pokłócić, i nagabywała mnie o szczegóły. Kiedy zaprzeczyłem i chciałem ją pocieszyć, wypchnęła mnie z pokoju i zatrzasnęła drzwi przed nosem. – Może i ja powinienem stąd zwiać do Rzymu – mruknąłem pod nosem. Zima okazywała się naprawdę trudną porą roku. Następnego dnia poszedłem na długi spacer wokół całego gospodarstwa w nadziei, że wysiłek i rześkie powietrze pomogą mi pokonać depresję. Ruszyłem ku via Cassia i poszedłem wzdłuż niej na północ, aż dotarłem do muru dzielącego moją ziemię od posiadłości Maniusza Klaudiusza. Jakim on się okazał dziwakiem, pomyślałem, przypomniawszy sobie scenę urządzoną przezeń na przyjęciu urodzinowym Metona. Kraść jedzenie ze stołu, a potem mieć czelność obrażać mnie w domu mego syna! Zapewne przebywa teraz w Rzymie. Klaudia wspomniała, że Maniusz woli miasto od wsi, zwłaszcza w porze chłodów. Niewolnicy dobrze się latem spisali przy naprawie muru, ale stwierdziłem, że deszcze i mróz już zrobiły swoje – tu i ówdzie pojawiły się pęknięcia w zaprawie. Spojrzałem ponad otwartymi polami ku domowi i unoszącym się z kominów smugom dymu. Z takiej odległości ładnie rysujące się na tle wzgórza zabudowania wyglądały na sielską przystań bogatego człowieka z miasta. Doszedłem do strumienia i zawróciłem na południe. Zima ogołociła z liści wszystkie drzewa porastające jego brzegi, poza iglastymi, a strumień zamarzł, więżąc koło wodne młyna w lodowym uścisku aż do roztopów. Przyjdzie taki dzień, pomyślałem, że spór z Publiuszem Klaudiuszem zostanie na dobre rozwiązany i będę mógł się przechadzać wzdłuż brzegu, nie myśląc o prawnikach, sądach i kwaśnej fizys sąsiada. Widok na jego dom przesłaniał mi pagórek, ale zza niego wspinały się na niebo smugi szarego dymu. Co też Publiusz porabia w taki dzień? Pewnie grzeje go ciepła Ważka, pomyślałem. Wspomnienie mojej krótkiej wizyty w jego domu przyprawiło mnie o drżenie. Idąc brzegiem strumienia, dotarłem do południowo-zachodniego krańca mojej ziemi, gdzie w jeżynowych zaroślach potajemnie pochowałem Nemo. Bez trudu odnalazłem jego stelę wśród gołych gałęzi. Kim on w końcu był? Pionkiem w grze Cycerona? Katyliny? Marka Celiusza? Niedaleko stąd był też grób Forfeksa. Chociaż jego imię znałem, pochowałem go jak niewolnika, znacząc miejsce jego spoczynku tylko gołym kamieniem. Wszedłem na wzgórze dzielące moją ziemię od Klaudii. Roztaczał się stąd widok, który najbardziej lubię. Nawet zimą był przyjemny dla oka, ze swymi przytłumionymi odcieniami szarości i umbry. Chętnie pozostałbym tutaj dłużej, ale zmarznięte palce nóg i rąk zmusiły mnie do powrotu do domu. Przed drzwiami czekał na mnie Aratus. – Panie, masz gościa – powiedział przyciszonym tonem. – Czeka w bibliotece. – Z miasta? – spytałem, z miejsca zaniepokojony. – Nie, panie. Gościem jest twój sąsiad, Gnejusz Klaudiusz. – Czegóż ten u mnie szuka, na Jowisza? – mruknąłem. Zdjąłem płaszcz i skierowałem się do biblioteki. Zastałem Gnejusza na krześle, znudzonego i odruchowo poruszającego małą przywieszką, zwisającą z jednego z pergaminów na półkach, jakby po raz pierwszy w życiu widział pisany dokument. Przywitał mnie uniesieniem brwi, ale nie raczył wstać. – Czego chcesz ode mnie, Gnejuszu Klaudiuszu? – Mroźną mamy pogodę – zagadnął tonem pogawędki. – Piękną na swój sposób, choć surową. – Tak, surową, to właśnie chciałem powiedzieć. Jak samo życie na wsi. Prowadzenie gospodarstwa to niełatwy kawałek chleba, zwłaszcza kiedy się nie ma domu w mieście, gdzie można by przezimować. Mieszczuchy przeczytają kilka poematów i wydaje im się, że tutaj to same motylki i buszujące po lasach fauny. Rzeczywistość jest całkiem inna. Zdaje się, że masz za sobą ciężki rok na starym gospodarstwie kuzyna Lucjusza? – Skąd ci to przyszło do głowy? – Tak mówi kuzynka Klaudia. – A cóż cię to obchodzi? – Może mógłbym ci pomóc. – Wątpię, chyba że masz siano na sprzedaż. – Oczywiście, że nie mam! Dobrze wiesz, że na mojej górze nie ma kawałka porządnej ziemi, żeby zbierać siano! – O czym więc mówisz? Jego nagłą złość stopniowo zastąpił uśmiech. – Chciałbym ci złożyć ofertę kupna tej ziemi. – Nie jest na sprzedaż. Jeżeli Klaudia tak ci powiedziała... – Uznałem po prostu, że może już masz dosyć i chciałbyś wrócić tam, gdzie twoje miejsce. – Tu jest moje miejsce. – Nie sądzę. – Nie obchodzi mnie, co sądzisz. – To ziemie Klaudiuszów, Gordianusie. Należały do naszego rodu od... – Powiedz to cieniowi twego zmarłego kuzyna, Gnejuszu. Jego wolą było, abym posiadł tę ziemię. – Lucjusz był zawsze inny niż my wszyscy. Miał więcej pieniędzy i wszystko traktował, jak by mu się należało. Nie cenił swojej pozycji, nie rozumiał, jak ważne jest trzymanie plebejuszy na właściwych miejscach. Zostawiłby swoją posiadłość psu, gdyby pies był jego najlepszym przyjacielem. – Myślę, że czas na ciebie, Gnejuszu Klaudiuszu. – Przyszedłem tu z poważną ofertą, Gordianusie. Jeśli się martwisz, że chcę cię oszukać... – Czy przyjechałeś konno? Każę Aratusowi wyprowadzić twojego wierzchowca ze stajni. – Gordianusie, to będzie najlepsze dla wszystkich zainteresowanych... – Odejdź, Gnejuszu Klaudiuszu. Następnego dnia wciąż jeszcze byłem w złym nastroju po tej sąsiedzkiej wizycie, kiedy posłaniec przyniósł list od Ekona. Niezależnie od tego, jakie zawierał wieści, będzie mi przyjemnie znów usłyszeć w wyobraźni jego słodki, chropawy głos. Może i Meto dołączył coś od siebie, pomyślałem. Udałem się do biblioteki i pospiesznie złamałem pieczęć. Najdroższy ojcze, Przybył do mnie twój niewolnik Orestes, nie dając mi właściwie żadnego wyjaśnienia co do celu wizyty. Twierdzi, że poprzedniego dnia wyruszył z gospodarstwa z Metonem, ale on wkrótce zawrócił, przykazując mu jechać do Rzymu i powiedzieć mi, że dajesz mi go w prezencie. Zdaje się, że Orestes z początku był przekonany, iż ma towarzyszyć Metonowi w drodze do miasta, ale twierdzi, że istotnie zamierzałeś go na dobre pozostawić w moim domu. Jest silny jak wół, ale niezbyt rozgarnięty. Czy mógłbym cię prosić o wyjaśnienie? Nastroje w mieście wciąż są szaleńczo zmienne. Myślę, że nie można liczyć na powrót do normalności, dopóki Katylina nie zostanie ostatecznie pokonany. Czasami wydaje się, że to nieuniknione, że to tylko kwestia dni; a potem zaraz słyszy się plotki, jakoby siły Katyliny zostały wzmocnione przez tysiące zbiegłych niewolników i przerastały już liczebnie armię Spartakusa u szczytu potęgi. Już nie wiadomo, w co wierzyć. Zdaje się nawet, że zaczyna narastać niechęć do Cycerona, w każdym razie pośród tych, którzy nie są zajęci ogłaszaniem go największym Rzymianinem wszech czasów... Czytałem jeszcze długo, choć przestałem rozumieć sens słów Ekona. Kiedy w końcu odłożyłem list na stół, zauważyłem, że drżą mi ręce. Jeśli Metona nie ma w Rzymie, to gdzie jest? W tej samej chwili, kiedy zadałem sobie to pytanie, wiedziałem już, jaka jest odpowiedź. – Jak daleko oni są? Jak długo cię nie będzie? – pytała Bethesda. – Jak daleko? Gdzieś pomiędzy nami a Alpami. Jak długo? Nie mam pojęcia. – Jesteś pewien, że on chce się przyłączyć do Katyliny? – Tak pewny, jakby mi to na głos powiedział. Jakim ja byłem głupcem! Bethesda nie zaprzeczyła temu ostatniemu stwierdzeniu. Podczas gdy pospiesznie pakowałem potrzebne rzeczy, obserwowała mnie od progu, stojąc z założonymi rękami, wyprostowana, ale z czającym się w oczach szaleństwem. Była zrozpaczona i usiłowała to ukryć. Rzadko widywałem ją w takim stanie, a wyraz jej oczu zaniepokoił mnie. – Co my tu zrobimy bez ciebie i Metona? Mogą nam tu zagrozić zbiegli niewolnicy, żołnierze... Może powinnam pojechać z Dianą do Rzymu. – Nie! Drogi są teraz zbyt niebezpieczne. Nie ufam niewolnikom, że was ochronią. – Ale że w domu nas ochronią, to im ufasz? – Bethesdo, proszę cię. Eko tu przyjedzie. Już do niego napisałem. Powinien tu się zjawić już pojutrze rano, a może nawet jutro wieczorem. – Powinieneś zostać do tego czasu, żeby mieć pewność. – Nie! Każda upływająca chwila... Bitwa może się tam już toczyć, w tej samej minucie! Chcesz, żeby Meto wrócił, prawda? – A co będzie, jak żaden z was nie wróci? – Jej głos stał się nagle wysoki i ostry. Przycisnęła wierzch dłoni do ust i zaczęła dygotać. – Bethesdo! – Schwyciłem ją w ramiona i mocno przytuliłem. Rozszlochała się. – Odkąd wyprowadziliśmy się z miasta, same tylko kłopoty... Poczułem, że ktoś mnie ciągnie za tunikę; spojrzałem w dół i zobaczyłem w wpatrzone we mnie szeroko otwarte brązowe oczy Diany. – Tato, chodź! Musisz coś zobaczyć – powiedziała, dziwnie obojętna na płacz matki. – Nie teraz, Diano. – Nie, tato, musisz to zobaczyć! Coś w jej głosie przykuło moją uwagę. Bethesda musiała to również dosłyszeć, gdyż odsunęła się ode mnie i przestała szlochać. Diana pobiegła przed nami, prowadząc nas przez atrium i na zewnątrz domu. Przystanęła na chwilę u drzwi stajni, obejrzała się i ponagliła nas kiwnięciem ręki, po czym pobiegła dalej. Serce zaczęło mi bić mocniej. Doszliśmy do końca stajni i skręciliśmy za róg. Pod ścianą stały puste beczki. Diana czekała przy nich, wskazując palcem na coś, czego jeszcze nie dojrzałem. Podszedłem bliżej. Na ziemi, między beczkami a ścianą, ujrzałem dwie bose stopy. – Och, nie... – Jeszcze krok i zobaczyłem nogi. – Nie, nie, nie! – Następny krok i moim oczom ukazał się blady tułów. Nie teraz! Nie tutaj... to niemożliwe! Po chwili widziałem już wszystko, co było do zobaczenia. Były to nagie zwłoki... bez głowy. Schowałem twarz w dłoniach. Bethesda, o dziwo, zdawała się odzyskiwać spokój na ten okropny widok. Wzięła głęboki oddech i powiedziała: – Kto to może być? – Nie mam pojęcia – odrzekłem. Diana, spełniwszy swą misję, wzięła matkę za rękę i zmierzyła mnie rozczarowanym i nieco oskarżycielskim spojrzeniem. – Gdyby Meto tu był – powiedziała – to by się domyślił. ROZDZIAŁ XXXVIII Człowiek, który samotnie rusza w drogę, ma durnia za towarzysza, mówi stare porzekadło. Jednak w gorączce pragnienia dotarcia do Metona czułem się dziwnie niezwyciężony, jak gdyby żadna zwykła przeszkoda na drodze, żadna banda rabusiów ani hurma zdesperowanych zbiegłych niewolników nie mogła mnie zatrzymać. Była to iluzja, naturalnie, i to wielce niebezpieczna. Zdawałem sobie z tego sprawę, ale przynajmniej łatwiej mi było pozostawić w gospodarstwie niewolników i kazać im strzec domu, zamiast zabrać ich jako ochronę. Gdybym tylko mógł im w tej kwestii zawierzyć! Zeszłej nocy niewolnik miał pełnić straż na dachu stajni; gdyby tak było, mógłby zobaczyć, kto i kiedy podrzucił kolejne zwłoki. Tłumacząc, że noc zrobiła się tak okropnie zimna, delikwent ze łzami w oczach przyznał się, że opuścił posterunek i błagał mnie, bym nie kazał Aratusowi go obić. Czego się spodziewałem? Ten człowiek był niewolnikiem, a nie żołnierzem. Mimo to zostawiłem Aratusowi wymierzenie kary i zapowiedziałem, że ma dopilnować, by pod moją nieobecność podobne błędy się nie zdarzały, bo inaczej sprzedam go do kopalni. Byłem rozgniewany, mówiąc to, i widać zabrzmiało to przekonywająco, bo Aratus zbladł jak kreda. Jeśli chodzi o ostatnie zwłoki, pobieżne ich oględziny nie przyniosły żadnych znaczących informacji. Kazałem Aratusowi przechować je do przybycia Ekona. Może on coś wydedukuje. Samotna jazda w środku zimy przez kraj szykujący się do wojny dostarcza szczególnych wrażeń. Zarówno gościniec, jak i nagie pola po obu jego stronach są zupełnie opustoszałe. W normalnych okolicznościach mimo przejmującego zimna panowałby jednak jakiś ruch, zwłaszcza, że niebo było czyste i nie groziło deszczem. Tego dnia jednak przez całe godziny nie widziałem nigdzie żywego ducha. Mijane domy miały zamknięte na głucho drzwi i okiennice, zwierzęta były schowane w stajniach lub w niewidocznych od strony drogi zagrodach. Nawet pies nie zaszczekał, kiedy przejeżdżałem. Jedynymi znakami życia były snujące się z kominów smugi dymu. Każdy starał się jak najmniej rzucać w oczy i ukrywać wszelkie przejawy zamożności, a nawet to, że posiada jakiekolwiek zapasy żywności, czy wręcz własną obecność w domu. Byli jak strusie, które czasami widuje się na przedstawieniach w Circus Maximus, jak wygrzebują dziurę w piasku, wsadzają w nią głowę i myślą, że schowały się przed hałaśliwym tłumem widzów. Czy ja sam byłem inny, łudząc się, że ucieknę od Rzymu, chowając się na wsi? Mnie się to nie udało, podobnie jak nie uda się tym nerwowym wieśniakom, jeżeli będzie tędy przeciągać grabieżcza armia. Jakież jednak wyjście ma ptak, który wprawdzie ma skrzydła, lecz nie potrafi latać? Szansę ma tylko wtedy, pomyślałem, gdy zdobędzie się na walkę. Miasta, przez które przejeżdżałem, często wydawały się równie wyludnione jak wsie; wszystkie domy były szczelnie pozamykane i nikogo nie było widać na ulicach. Lecz w każdym miasteczku była przynajmniej jedna tawerna i to w nich koncentrowało się życie. W każdym takim przybytku trwały nie kończące się spory i debaty miejscowych, którzy starali się wzajemnie przekonywać, że wszelkie bitwy będą się toczyć gdzie indziej, a walczące armie będą rekwirować prowiant w innych okolicach. Wszyscy skwapliwie chcieli wypytywać obcego podróżnego o nowiny, ale ja nie miałem im wiele do zaoferowania. A chociaż przemierzałem region, w którym Katylina miał najwięcej zwolenników, niewiele słyszałem o nim pochlebnych słów. Ci najbardziej entuzjastycznie popierający jego sprawę już dawno się doń przyłączyli, pomyślałem, albo też zdążyli już go opuścić i odwrócili się od niego. Posuwałem się naprzód długimi, wyczerpującymi etapami, zatrzymując się na noc w miastach, których nazw nawet nie znałem, wszędzie szukając informacji o ruchach Katyliny. Od czasu egzekucji Lentulusa, Cetegusa i innych jego armia przemieszczała się z miejsca na miejsce pomiędzy Alpami a Rzymem, unikając konfrontacji z wysłanymi przeciw niej regularnymi oddziałami. Podobno jego siły równe były dwóm pełnym legionom, licząc około dwunastu tysięcy ludzi, ale po fiasku rzymskiego spisku i zgładzeniu jego przywódców ci, którzy u boku Katyliny szukali okazji do wywyższenia albo po prostu przygód, natychmiast go opuścili. Nawet oddani sprawie ludzie, wyczerpani forsownymi przemarszami i nękani głodem, poczęli porzucać szeregi; w końcu pozostali przy nim jedynie ci, dla których już nie było powrotu. – Wątpię, abyś zastał przy Katylinie i Manliusie więcej niż pięć tysięcy żołnierzy, a większość na dodatek jest kiepsko uzbrojona – powiedział właściciel tawerny we Florentii. Poinformował mnie też, że raptem parę dni wcześniej przeciągnęła tędy armia rzymska pod dowództwem konsula Antoniusza, ścigająca wycofującego się na północ Katylinę. Natrafiłem na ich obóz u stóp Apeninów, nieopodal małego miasteczka Pistoria. Znacznie liczniejsze siły Antoniusza znajdowały się zaledwie o kilka mil; aby dotrzeć do Katyliny, musiałem mocno nadłożyć drogi, posuwając się bocznymi traktami i na przełaj przez bezdroża, by uniknąć Antoniuszowych patroli. Kiedy nadjeżdżałem skalistym zboczem ku rozłożonym w dolinie setkom namiotów i płonących ognisk, obawiałem się, że straże Katyliny mogą mnie zatrzymać albo zaatakować; mało kto jednak zwrócił uwagę na samotnego, nie uzbrojonego i okutanego w gruby płaszcz jeźdźca. Znalazłszy się w samym obozie, stwierdziłem, że wielu mężczyzn nie bardziej wygląda na żołnierzy niż ja. Niektórzy za jedyną broń mieli dzidy myśliwskie, noże lub po prostu zwykłe zaostrzone kije. Trafiali się wśród nich młodzi, ale wielu było w podeszłym wieku, często w zbrojach wykonanych na znacznie szczuplejsze osoby. Domyśliłem się, że patrzę na weteranów Sulli. Tu i ówdzie napotykałem też grupy dobrze uzbrojone i sprawiające wrażenie zdyscyplinowanych oddziałów. Nastroje były mniej ponure, niż się spodziewałem. W atmosferze czuło się ogólną rezygnację, ale taką, która jednoczy ludzi. Mężczyźni grzali się przy ogniskach, śmiejąc się i rozmawiając półgłosem. Ich twarze wyrażały znużenie i posępność, ale oczy lśniły. Ci ludzie stracili nadzieję, ale nie poddali się rozpaczy. Tu już nie było mowy o fałszywych rojeniach i próżnej ambicji; przybyli tu za Katyliną z własnej woli i wyglądało na to, że nie mają pretensji do losu. Rozglądałem się, szukając w morzu twarzy tej jednej, dla której tu przybyłem, nagle niepewny, jak mam wśród tysięcy żołnierzy odszukać Metona – jeżeli on tu rzeczywiście jest. Czułem zmęczenie jak wędrowiec, któremu po przebyciu długiej drogi nie pozostało już ani krzty energii. Doszedłem tak do centrum obozu i ujrzałem przed sobą namiot wyróżniający się wśród innych. U jego rogów powiewały żółto-czerwone proporce, a przed wejściem na wysokim drzewcu zatknięty był orzeł, zabrany z Rzymu przez Katylinę. W ostrym świetle słonecznym wyglądał niemal jak żywy, niczym ów Jowiszowy ptak, który wylądował na Auguraculum w dniu szesnastych urodzin Metona. Dwaj żołnierze w pełnym legionowym rynsztunku zagrodzili mi drogę. – Powiedzcie Katylinie, że chcę się z nim widzieć – powiedziałem cicho. Jedyną odpowiedzią były ich sceptyczne spojrzenia. – Powiedzcie, że przybył Gordianus Poszukiwacz – dodałem. Popatrzyli na siebie kwaśno, ale w końcu starszy z nich wzruszył ramionami i wszedł do namiotu. Po długiej chwili uniósł przesłaniającą wejście płachtę i gestem zaprosił mnie do środka. W namiocie było ciasno, ale panował w nim porządek. Prycze odsunięto pod ściany, by zrobić miejsce dla niewielkich składanych stołów, na których leżały rozwinięte mapy. Wokół nich widziałem skórzane torby wypchane dokumentami. Na jednym ze stołów, jak na wystawie, złożono ceremonialne topory i inne insygnia, które zgodnie z prawem tylko wybrany demokratycznie urzędnik mógł nieść do bitwy. Katylina musiał je również zabrać z Rzymu w nadziei, że takimi znakami może dać swym ludziom poczucie legalności, a niewykluczone, że sam siebie chciał o niej przekonać. Wśród małego kręgu mężczyzn obradujących pośrodku namiotu pierwszego rozpoznałem Tongiliusa; on również mnie spostrzegł i pozdrowił skinieniem głowy. W błyszczącej kolczudze i szkarłatnej pelerynie prezentował się wspaniale. Z rozczochranymi włosami niedbałe odgarniętymi do tyłu wyglądał jak Aleksander Wielki. Inni z obecnych odwrócili się, by na mnie spojrzeć; poznałem kilku z młodzieńców, z którymi przeżyłem tę straszną burzę w kopalni Gnejusza Klaudiusza. Był tu też potężnej budowy człowiek z siwymi włosami i brodą, którego okrągłe, czerstwe oblicze przypomniało mi Marka Mummiusza. Mógł to być tylko Manlius, wiekowy centurion, który skrzyknął niezadowolonych weteranów armii Sulli i teraz stał się ich wodzem. Spojrzeli na mnie tylko przelotnie, po czym znów ich uwagę przykuł człowiek siedzący plecami do mnie i przemawiający przyciszonym głosem: Katylina. Rozejrzałem się po wnętrzu i nagle zauważyłem młodego mężczyznę, siedzącego samotnie na pryczy w rogu namiotu. Był pochylony nad elementem zbroi, który zawzięcie polerował. Nawet nie widząc jego twarzy, poznałem go i serce podskoczyło mi do gardła. Katylina zakończył przemowę i słuchający go mężczyźni wybuchnęli nagłym aplauzem, po czym wstali i szybko opuścili namiot. Tongilius uśmiechnął się do mnie, nie zatrzymując się. Katylina odwrócił się na krześle. Płonące jak w gorączce oczy i zapadnięte policzki dodały mu swoistego uroku, jak gdyby napięcie ostatnich dni uszlachetniło jego przystojną twarz. Obdarzył mnie uśmiechem i pytającym spojrzeniem. Musiałem zacisnąć zęby, by nie odwzajemnić uśmiechu. – Kto by się spodziewał? Gordianus Poszukiwacz! – przywitał mnie. – Kiedy wartownik szepnął mi twoje imię, nie mogłem uwierzyć. Świetnie wybrałeś chwilę. Czy przybywasz, by mnie szpiegować? Za późno! A może na swój przewrotny sposób zdecydowałeś się w tej absolutnie ostatniej chwili stanąć po mojej stronie? – Ani jedno, ani drugie. Przyjechałem po mego syna. – Obawiam się, że się spóźniłeś – szepnął Katylina. – Tato! Pochłonięty pracą Meto nie usłyszał, jak Katylina wypowiada moje imię, ale na dźwięk mego głosu odłożył zbroję i odwrócił się. Przez twarz przemknęły mu błyskawicznie następujące po sobie uczucia, aż nagle wstał i sztywno wymaszerował z namiotu. Odwróciłem się, aby ruszyć za nim, lecz Katylina złapał mnie za ramię. – Nie, Gordianusie! Pozwól mu odejść. Sam wróci, gdy będzie gotów. Zacisnąłem pięści, ale mój rozsądek posłuchał Katyliny. – Co on tutaj robi? – szepnąłem. – To przecież tylko chłopiec! – Ale rozpaczliwie pragnie być mężczyzną, Gordianusie. Nie widzisz tego? Ogarnął mnie nagły lęk. – To nie ma znaczenia! – krzyknąłem. – Nie godzę się, by ginął tu z tobą! Katylina wciągnął powietrze i odwrócił wzrok. Wypowiedziałem to złowieszcze słowo. – Och, Katylino! Dlaczego nie uciekłeś do Massilii, jak zapowiadałeś? Czemu pozostałeś w Italii, zamiast pogodzić się z wygnaniem? Czy naprawdę sądziłeś... – Zostałem, bo nie pozwolono mi odejść! – przerwał mi. – Odcięto mi drogę. Siły senatu zablokowały każdą alpejską przełęcz. Cycero nie zamierzał dać mi ujść z życiem! Pragnął ostatecznej rozgrywki. Nie miałem wyboru. Przechytrzył mnie na każdym kroku – powiedział, zniżając głos do ochrypłego szeptu. – A moi tak zwani sprzymierzeńcy w Rzymie... Cóż to za banda głupców, że tak się dali wrobić w ten skandal z Allobrogami! To przypieczętowało wszystko. Od tamtej chwili... Ale przecież ty tam byłeś, prawda? Tak jak Meto. Raport, jaki mi złożył, był zadziwiająco żywy. Twój syn rozumie wszystko, co się wydarzyło. Jest niesamowicie mądry, jak na swoje lata. Powinieneś być z tego dumny. – Dumny z syna, którego nie rozumiem, który w taki sposób okazuje mi nieposłuszeństwo? – Jak możesz go nie rozumieć, Gordianusie, skoro on jest taki sam jak ty? Albo taki, jaki niegdyś byłeś czy mogłeś być. Dzielny i współczujący jak ty. Oddany sprawie, jak ty mógłbyś być, gdybyś sobie na to pozwolił. Głodny wszystkiego, co życie może zaoferować, jak i ty musiałeś kiedyś być. – Proszę, Katylino, nie mów mi tylko, że i jego uwiodłeś. Zamilkł na długą chwilę, po czym uśmiechnął się smutno. – W porządku. Nie powiem. Podszedłem jak oszołomiony do pryczy, na której przedtem siedział Meto. Podniosłem napierśnik, który polerował. Przez chwilę przyglądałem się swemu odbiciu, zniekształconemu pomiędzy wykutymi podobiznami gryfów i lwich głów, a potem cisnąłem napierśnik na oślep przez namiot. – A teraz każesz mu czyścić swoją zbroję jak niewolnikowi! – krzyknąłem w gniewie. – Nie, Gordianusie, to nie moja zbroja. To jego własna. Chce, aby lśniła jak najmocniej podczas bitwy. Wpatrywałem się w rozłożone na pryczy elementy zbroi – nagolenniki, hełm z pióropuszem i przyłbicą, krótki miecz w pochwie. Była to zbieranina oręża, jaki normalnie należałby do żołnierzy o różnych rangach; nawet dla mnie było oczywiste, że to prowizorka. Usiłowałem sobie wyobrazić Metona w tym rynsztunku, ale nie umiałem. – Skoro już mówimy o męskiej modzie, to zdaje się, że cały senat urządził jakąś ceremonię na mą cześć... Zarzucili noszenie tog na czas kryzysu i przywdziali jakieś specjalne ubrania, sugerując ludowi, by uczynił to samo – rzekł Katylina. – Czy to prawda? – Eko wspominał o czymś takim w ostatnim liście – przytaknąłem tępo, nie odrywając wzroku od zbroi Metona. Poczułem nagle jakby zawrót głowy. – Coś podobnego! No, oni zawsze wygrzebywali skądś te prastare obrzędy i zwyczaje, o których nikt z żywych nie pamięta. Niektóre bywały tylko śmieszne, ale ta raczej mi się podoba. Zawsze nazywany byłem arbitrem mody, i proszę, oto dowód! Skłoniłem nawet tego smutasa Katona do zmiany stroju! Popatrzyłem na niego przeciągle, a on potrząsnął głową. – Nie, Gordianusie, nie oszalałem. Ale kalambur zawsze daje mi chwilę wytchnienia przed bitwą. – Przed bitwą? – Nie później niż za godzinę, jak sądzę. Manlius z Tongiliusem zbierają wojsko, by wysłuchali mojej mowy. Zjawiłeś się w samą porę. Tylko pomyśl... gdyby ominęła cię sposobność jej usłyszenia, nie mógłbyś sobie tego darować. No, ale jeśli wolisz wcześniej się oddalić, żeby uniknąć rzezi, nie będę miał ci tego za złe. – Tu i teraz? – Tak jest! Ta chwila nadeszła. Miałem nadzieję, że jeszcze uda mi się zyskać na czasie. Zamierzałem przekroczyć te góry i jakoś przedrzeć się do Galii, wybierając boczne drogi, by uniknąć starcia, starając się przetrwać śnieżne burze, a w razie konieczności przebić się przez blokadę. Kiedy jednak dotarliśmy do najbliższej przełęczy, jak myślisz, co ujrzeliśmy po drugiej stronie? Czekającą na nas drugą rzymską armię. Zdecydowałem się zawrócić i zmierzyć z pierwszą. Dowodzi nią konsul Antoniusz. Kiedyś był sympatykiem mojej sprawy. Słyszałem, że Cycero kupił go, zrzekając się na jego rzecz należnego mu po jego kadencji namiestnictwa. Ale nigdy nic nie wiadomo... może Antoniusz w ostatniej chwili zechce się do mnie przyłączyć. Tak, Gordianusie, wiem, że to niemożliwe, ale nie musisz tego mówić na głos. Dość już złych omenów w tym namiocie, proszę cię. Ale popatrz: jak powiedziałem, twój syn wraca. Meto stanął u wejścia. – Przyszedłem nałożyć zbroję – oznajmił. – Chodź, pomożesz mi najpierw z moją. To zajmie ledwie chwilę – rzekł Katylina. Uniósł ręce, a Meto włożył mu napierśnik, dociągając rzemienie i zapinając szkarłatną pelerynę. Podniósł ze stołu pozłacany hełm z wspaniałym czerwonym pióropuszem i nałożył mu go na głowę. – Gotowe! – Katylina przejrzał się w metalowym polerowanym zwierciadle. – Nie mów Tongiliusowi, że pozwoliłem ci się ubrać. Zazdrościłby ci tego zaszczytu. – Oderwał wzrok od zwierciadła i obrzucił nas kolejno przeciągłym spojrzeniem, jakim zazwyczaj obdarza się przyjaciół przed wyruszeniem w daleką podróż. – Zostawiam was samych. Nie zamarudźcie zbyt długo. Meto patrzył przez chwilę za wychodzącym, po czym podszedł do pryczy, gdzie czekała jego zbroja. – Metonie... – Ojcze, chodź i pomóż mi. Możesz mi przynieść mój napierśnik? Jakimś cudem znalazł się w drugim końcu namiotu... Podniosłem go i podszedłem do syna. – Słuchaj, Meto... – zacząłem, lecz nie dał mi dojść do słowa. – To prostsze, niż ci się wydaje – powiedział. – Trzeba tak go nałożyć, aby rzemienie znalazły się na wysokości sprzączek, i zapinać od góry. Zrobiłem tak, jak mówił, poruszając się jak we śnie. – Wybacz mi, że cię oszukałem, tato. Nie umiałem wymyślić innego sposobu. – Metonie, musimy natychmiast stąd odjechać. – Ale tu jest moje miejsce. – Proszę, abyś pojechał ze mną do domu. – Odmawiam. – A jeśli nakażę ci to jako ojciec? Meto cofnął się o krok i spojrzał na mnie z miną smutną i zarazem buntowniczą. – Ale ty nie jesteś moim ojcem. – Och, Metonie! – jęknąłem. – Moim ojcem był niewolnik, którego nawet nie znałem, i ja sam byłem niewolnikiem. – Dopóki ja cię nie wyzwoliłem i adoptowałem! Kolejno postawił stopy na pryczy, zapinając nagolenniki. – Tak, prawo nazywa cię moim ojcem i pozwala ci rozkazywać mi, a nawet zabić mnie, gdybym cię nie posłuchał. Ale my obaj wiemy, że w oczach bogów nie jesteś nim. W moich żyłach nie ma ani kropli twojej krwi. Nie jestem nawet Rzymianinem, ale Grekiem albo jakimś mieszańcem... – Jesteś moim synem! – W takim razie jestem też mężczyzną i wolnym obywatelem, i dokonałem wyboru. – Metonie, pomyśl o tych, którzy cię kochają. O Bethesdzie, Ekonie, o małej Dianie... Z zewnątrz dobiegł nas głos trąby. – To sygnał zbiórki na mowę Katyliny. Muszę tam być. Chyba powinieneś stąd odjechać, tato, dopóki jest jeszcze czas... – Ugryzł się w język, jak gdyby chciał cofnąć słowo, którym mnie nazwał, a potem szybko dokończył wkładania zbroi. Kiedy skończył, przejrzał się w zwierciadle i wydawał się z siebie zadowolony. Odwrócił się do mnie. – No i co o tym myślisz? – spytał nieśmiało. Widzisz, jesteś moim synem, pomyślałem. Po cóż inaczej szukałbyś mojej aprobaty? Na głos jednak warknąłem gniewnie: – Jakie to ma znaczenie? Spuścił oczy i zaczerwienił się. Teraz ja ugryzłem się w język. Gdybym jednak powiedział mu, co naprawdę myślę, byłoby to dla niego jeszcze gorsze, ponieważ patrząc na jego błyszczącą, niedopasowaną zbroję, widziałem tylko małego chłopca przebranego za żołnierza i udającego, że wyrusza na wojnę. Myśl, że inni mogą spojrzeć na niego i zobaczyć w nim prawdziwego żołnierza, którego można zabić, jeśli im się uda, zmroziła mi krew w żyłach. – Nie mogę się spóźnić na mowę – powiedział, ruszając do wyjścia. Poszedłem za nim przez obóz do miejsca, gdzie zagłębienie w skalistym zboczu tworzyło naturalny amfiteatr. Przecisnęliśmy się przez gęsty tłum dość blisko, by widzieć mówcę. Znowu zabrzmiały trąby, by uciszyć zebranych, po czym przed szeregi wystąpił Katylina w swym wspaniałym rynsztunku i z gorzkim uśmiechem na ustach. – Żadna przemowa dowódcy, choćby nie wiem jak podniosła i elokwentna, jeszcze nigdy nie uczyniła tchórza dzielnym i nie obróciła niemrawej armii w sprawną, ani też nie dała powodu do walki ludziom bez przekonania. A jednak zwyczaj nakazuje, by dowódca przemawiał przed bitwą do żołnierzy, więc i ja to uczynię. Jednym z powodów wygłaszania mów, jest zapewne to, że w wielu armiach większość ludzi rzadko miała sposobność ujrzenia męża, który nimi dowodzi, a już na pewno nie rozmawiała z nim; mowa ma więc wprowadzić pewną więź. Ten powód nie ma tu dziś zastosowania, wątpię bowiem, czy jest wśród was choć jeden, którego bym osobiście nie powitał w naszych szeregach albo z którym nie dzieliłbym jakiejś trudnej bądź triumfalnej chwili w naszej walce. A jednak zwyczaj nakazuje, by dowódca przemawiał przed bitwą do żołnierzy, więc i ja to uczynię. Powiedziałem przedtem, że zwykłe słowa niezdolne są natchnąć człowieka odwagą. Wierzę, że w każdym mężczyźnie tkwi pewna doza dzielności, albo wrodzonej, albo wypracowanej ćwiczeniem; tyle jej na ogół okazuje w bitwie, ani mniej, ani więcej. Jeżeli mężczyzny nie pobudza do czynu perspektywa chwały bądź bezpośrednie zagrożenie, próba zagrzania go do walki kunsztowną wymową jest zwykłym strzępieniem języka. Strach w sercu zatyka ludziom na nią uszy. A jednak zwyczaj nakazuje, by dowódca przemawiał przed bitwą do żołnierzy, więc i ja to uczynię. Jakież to dziwne u rzymskiego oratora, pomyślałem, zaczynać mowę od zaprzeczania jej ważności i mówić do tłumu słuchaczy tak bezwstydnie uczciwie. Toż to satyra, nie oracja! Katylina przybrał posępną minę. – Przedstawię wam, co nas czeka i stawkę, o jaką walczymy, tak jasno, jak potrafię. Wiecie, jak nas zawiedli nasi sprzymierzeńcy w Rzymie, jak nierozsądnie postąpili Lentulus i jego przyjaciele, i jak katastrofalnie się to zakończyło dla nich i dla nas. Nasza obecna sytuacja jest oczywista dla wszystkich. Dwie wrogie armie zagradzają nam drogę, jedna stoi pomiędzy nami a Galią, druga między nami a Rzymem. Nie możemy pozostać na miejscu, ponieważ kończy nam się prowiant i inne niezbędne rzeczy. W którąkolwiek obrócimy się stronę, przyjdzie nam mieczem wyrąbać sobie przejście. Dlatego zalecam wam, abyście okazali zdecydowanie i zebrali całą odwagę. Kiedy pójdziecie do boju, pamiętajcie, że bogactwa, honor, chwałę, a co więcej, waszą wolność i przyszłość trzymacie w tym samym ręku, w którym ściskacie broń. Jeśli zwyciężymy, uzyskamy wszystko, czego nam potrzeba, by kontynuować nasze dzieło. Miasta otworzą przed nami swe bramy z dziękczynieniem i zasypią nas darami. Przyłączą się do nas nowi towarzysze i znów urośniemy w siłę. Nurt, który teraz płynie przeciw nam, odwróci bieg i poniesie nas ku chwale. Ale jeśli strach zachwieje naszą ręką i ugnie pod nami nogi, cały świat obróci się przeciw nam. Nikt nie osłoni tego, kto sam nie potrafił się osłonić. Miejcie w pamięci, że naszymi przeciwnikami nie kieruje taka sama potrzeba jak nami, ani też tak sprawiedliwe cele. Dla mnie i dla was stawką w tej bitwie jest republika, sprawiedliwość i wolność. Im kazano iść w bój, by chronić rządzącą elitę, dla której nie mają miłości. Sami wybraliśmy naszą chwalebną drogę, znosiliśmy wygnanie i trudy, ogłosiliśmy światu, że nie wrócimy do Rzymu z pochylonymi ze wstydu głowami, gotowi przeżyć nasze życia jako skuleni słudzy niegodnych władców. Ludzie, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć, już się poddali jarzmu swych panów i zamknęli oczy na wszelkie inne drogi. Która z tych armii okaże więcej ducha, pytam was – czy ta, której oczy są potulnie spuszczone, czy ta, która spogląda w niebo? Odpowiedzią był szczery aplauz; wśród innych głosów w moich uszach jak dzwon brzmiał głos Metona, wykrzykującego imię swego wodza. Zgiełk nie ustawał. Żołnierze uderzali mieczami o tarcze, a ich krzyki zlały się w jeden ogłuszający ryk, od którego moje ramiona pokryły się gęsią skórką. W końcu Tongilius wystąpił naprzód i uniósł obie ręce, uciszając tłum, by Katylina mógł mówić dalej. Zaczął swą mowę suchym i sarkastycznym tonem, jak gdyby chciał własną zuchwałością dodać ducha swym ludziom. Myślę jednak, że wzruszył go ten spontaniczny odzew, dokończył bowiem głosem lekko drżącym. – Kiedy myślę o was, żołnierze, i rozważam, coście do tej pory osiągnęli, budzi się we mnie wielka nadzieja na zwycięstwo. Wasza odwaga i męstwo napawa mnie ufnością. Będziemy walczyć na równinie. Po lewej stronie będziemy mieli góry, po prawej nierówny i usiany głazami teren. Na tej ograniczonej przestrzeni wróg nie będzie mógł nas otoczyć, mimo swej liczebnej przewagi. Staniemy z nimi twarzą w twarz, a naszą najsilniejszą bronią będzie odwaga i słuszność naszej sprawy. Gdyby jednak Fortuna mimo to nas nie wynagrodziła, nie sprzedajcie życia tanio. Nie dajcie się pojmać i powieść na rzeź jak bydło! Walczcie jak mężczyźni. Niech krew i płacz będą ceną, jaką wróg zapłaci za swe gorzkie zwycięstwo! W powietrze wzniósł się kolejny wiwat, odbijając się echem od okolicznych wzgórz. Przerwał go dopiero dźwięk trąb, wzywających do zajęcia pozycji bojowych. Wokół nas ludzie zaczęli ruszać na swe miejsca szybko i zdecydowanie. Meto ścisnął mnie za ramię. – Jedź! Weź swego konia, może uda ci się uciec tą samą drogą, którą tu przybyłeś, a jeśli nie, to ruszaj w górę, ku przełęczy, i znajdź jakąś ścieżkę, która sprowadzi cię w dół po bitwie. – Jedź ze mną, synu. Pokaż mi drogę. – Nie, tato! Moje miejsce jest tutaj. – Meto, ta sprawa jest beznadziejna! Zapomnij o słowach Katyliny. Gdybyś słyszał, co mówił do mnie w namiocie... – Tato, nie wiesz niczego, czego ja nie wiem. Moje oczy są otwarte. I wpatrzone w niebo, pomyślałem. – Dobrze więc. Czy możesz dać mi jakąś zbroję? – Co? – Jeśli mam tu zostać i walczyć wraz z tobą, wolałbym mieć do dyspozycji coś więcej niż sztylet za pasem, choć u wielu z tych biedaków nie widzę nic lepszego. – Nie, ojcze, nie możesz tu zostać! – Jak śmiesz tak do mnie mówić? Czy masz sam stawić czoło wrogom, a mi odmawiasz tego zaszczytu? – Ale ty tego nie przemyślałeś, tato... – Przeciwnie. Jadąc tu, miałem wiele godzin na myślenie. Wyobrażałem sobie tę scenę na długo przed przybyciem na miejsce. Czasami wypadała ona znacznie bardziej po mojej myśli, czasami jednak znacznie gorzej. Obawiałem się, że mogę znaleźć cię już martwego, a nawet tylko dół wypełniony zwłokami, wśród których nie miałbym szans odnaleźć twojego ciała. Rzeczywistość okazała się lepsza, choćby z tego powodu, że nie jestem tak przerażony, jak sobie wyobrażałem... w każdym razie jeszcze nie. Wierz mi, Metonie, walka u boku syna to mój celowy i przemyślany wybór. – Nie, tato! Jeśli ma to cokolwiek znaczyć, musisz to zrobić dla Katyliny i jego sprawy! – To twoja sprawa, nie moja, synu. Ale niech będzie. Będę walczył za Katylinę. Dlaczego nie? Prawda jest taka, Metonie: gdybym miał moc Jowisza, machnąłbym piorunem i dałbym Katylinie wszystko, czego pragnie. Dlaczego nie? Wskrzesiłbym też z prochu Spartakusa i dałbym mu to samo. Cofnąłbym czas i sprawił, że Sulla nigdy by się nie narodził... Cycero zresztą też. Zmieniłbym świat w okamgnieniu, na lepsze albo na gorsze, na cokolwiek, byle stał się inny, niż jest. Ale nie mogę tego zrobić ani ja, ani nikt ze śmiertelników. Dlaczego więc nie chwycić za zardzewiały miecz i rzucić się z krzykiem do ataku wraz z mym synem, dla chwały, którą on pokochał całym swym głupim, młodym sercem? Meto patrzył na mnie przez długą chwilę z nieodgadnionym wyrazem oczu. Pewnie uważa mnie za szaleńca albo kłamcę, a może jedno i drugie, pomyślałem. Kiedy się w końcu odezwał, usłyszałem: – Ty naprawdę jesteś moim ojcem. – Tak, Metonie. A ty jesteś moim synem. Ludzie wokół nas biegali jak ogarnięci szałem. Konie rżały, oficerowie wykrzykiwali komendy, metal dzwonił o metal, surmy grały. W końcu Meto ujął mnie pod ramię. – Chodźmy. Musimy się pospieszyć. W namiocie Katyliny powinno się znaleźć dość rynsztunku, byśmy coś dla ciebie dobrali. I tak w wieku czterdziestu siedmiu lat po raz pierwszy w życiu zostałem żołnierzem. Przywdziałem źle dobraną zbroję, złożoną z odrzuconych przez innych elementów; miałem na sobie kolczugę, w której brakowało połowy łusek, powgniatany hełm wyglądający jak rozcięta dynia, a w ręku ścisnąłem stępiony miecz, by bić się za beznadziejną sprawę pod komendą przegranego wodza. Zdawało mi się, że znalazłem się w samym sercu Labiryntu; niemal czułem na twarzy gorący oddech Minotaura. Niewiele mogę dziś powiedzieć o stoczonej wówczas bitwie, ponieważ nigdy do końca nie wiedziałem, co się dzieje i gdzie jestem. Katylina podzielił swe siły na trzy oddziały: jeden pod wodzą Manliusa, drugim dowodził inny oficer, a środkowym on sam, otoczony przez swych najgorętszych młodych zwolenników i doborową grupę dobrze uzbrojonych żołnierzy, wraz z Metonem i mną. Maszerowaliśmy pod sztandarem z orłem, który niósł Tongilius, póki Katylina nie wybrał miejsca na swoje stanowisko; tam drzewce zatknięto w ziemi. Nie było żadnej jazdy, tylko piesze oddziały, Katylina bowiem przed bitwą kazał odesłać wszystkie konie w góry, pokazując żołnierzom, że ich dowódcy nie mogą uciec i że niebezpieczeństwo wszyscy dzielić będą pospołu. A nadciągało ono niczym wielka, szkarłatna i srebrna fala, zbliżając się ku nam z rykiem, jakiego jeszcze w życiu nie słyszałem. Przekonałem się wtedy, co musieli czuć wrogowie Rzymu, widząc, jak nadchodzi ich zguba. Byłem przejęty zgrozą i trwożnym podziwem, ale nie przeraziłem się. W obliczu takiej katastrofy strach wydawał się zbędny. Dlaczego zwykły, szary człowiek miałby się lękać o swe życie, skoro cały świat miał zakończyć swe istnienie w szaleństwie i zgiełku? Nie żałowałem swego kroku, czułem się tylko jak głupiec – nie mogłem bowiem nie powiedzieć sobie w myśli: „Głupcze, Bethesda nigdy ci tego nie wybaczy”. I tego właśnie się bałem bardziej od najeżonej grotami i brzeszczotami stalowej ściany, prącej niepowstrzymanie w naszą stronę. Trzymałem się blisko Metona, a on nie odstępował Katyliny. Biegliśmy często to w bok, to naprzód, ale nigdy do tyłu. Pamiętam, jak strzała świsnęła mi koło ucha i z przyprawiającym o mdłości odgłosem wbiła się w pierś mężczyzny idącego tuż za mną. Pamiętam żołnierzy, ludzi, których nigdy przedtem nie widziałem, biegnących ku mnie z wyciągniętymi mieczami i morderczym błyskiem w oczach. Wszystko to wydawało się tak nierealne, że pragnąłem tylko, aby ten koszmar się skończył. Wydawało mi się jednak, że miecz w mojej dłoni sam wie, co robić; podążałem więc ślepo za nim. Pamiętam deszcz pienistej krwi, bryzgający mi w twarz niczym chłoszczące skalisty brzeg fale morskiego przyboju. Mam przed oczami wykrzywioną okropnym grymasem twarz Katyliny, tnącego na prawo i lewo mieczem, ze strzałą sterczącą z lewego ramienia, z którego krew płynęła strugą na błyszczący napierśnik. Pamiętam, jak Meto rzucił się do jego boku z ponurą determinacją w oczach, przebijając się mieczem przez wrogi kordon tak wprawnie, jak gdyby robił to całe życie. Pospieszyłem za nim, ale potknąłem się o coś ciężkiego i mięsistego. Zatoczyłem się i w tłumie za sobą zobaczyłem Tongiliusa, niosącego orli sztandar. Podążając za Katyliną, wcięliśmy się głęboko w szeregi nieprzyjaciela. Odzyskałem równowagę i zacząłem się gorączkowo rozglądać za Metonem, który znikł mi z oczu w tym chaosie. I nagle kątem oka ujrzałem nadlatującą włócznię. Pamiętam, jak patrzyłem na nią jak w transie, kiedy zbliżała się, celując wprost w moje czoło. Zdawała się poruszać w powietrzu bardzo wolno, a cały świat, włącznie ze mną, zatrzymał się raptownie w miejscu, oczekując jej przybycia do celu. Czułem się niemal jak człowiek obserwujący z pomostu nadpływające czółno. Włócznia zbliżała się i rosła w oczach, a gdy znalazła się bardzo, bardzo blisko, świat nagle podjął swój szaleńczy ruch. Przez głowę przemknęła mi absurdalna myśl, że doprawdy powinienem zrobić coś więcej, aby zejść jej z drogi... i wtedy grot trafił w cel z dziwnym dźwiękiem gnącego się metalu, a ja nagle znalazłem się w powietrzu, lecąc gdzieś tyłem. Za sobą, a może nad sobą – wszelkie kierunki straciły cały sens – przez mgnienie oka ujrzałem, jak srebrny orzeł chwieje się, drży i wali się na ziemię zupełnie jak ja; w tej chwili krwawa czerwień świata zmieniła się w najgłębszą czerń. ROZDZIAŁ XXXIX Siedziałem na skale, otoczony zewsząd czarnymi kamiennymi ścianami. W pierwszej chwili pomyślałem, że znajduję się w jakiejś jaskini, ale ściany były zbyt kanciaste, by mogła je stworzyć natura, powietrze zaś było ciepłe, a nie zimne i wilgotne. Może jestem w starej kopalni srebra na górze Argentum, pomyślałem, ale nie, muszę się mylić. Jestem w słynnym kreteńskim Labiryncie, ponieważ zza załomu korytarza spoglądał na mnie sam Minotaur. Jego rogi rzucały ogromny cień na ścianę. Potwór był bardzo blisko; tak blisko, że widziałem jego wielkie, wilgotne nozdrza i błyszczące czarne ślepia. Powinienem szaleć z przerażenia, ale – o dziwo – nie czułem lęku. Pomyślałem tylko, że owe nozdrza, mokre i porowate, z których wystawało kilka szorstkich włosów, wyglądają na delikatne i wrażliwe, oczy zaś są łagodne i piękne jak u krowy. Było to żywe stworzenie, a wśród tej masy twardego, martwego kamienia wszelkie życie wydawało się czymś rzadkim i cennym, co należy pielęgnować, a nie bać się tego. Kiedy jednak bestia wyszła zza rogu i podeszła bliżej, stukając dwiema racicami o skalne podłoże, nieco się zaniepokoiłem, widząc byka o ludzkim torsie, którego długie rogi miały bardzo ostre końce i pokryte były rdzawymi plamami. Minotaur parsknął, wydmuchując kłęby pary z mokrych nozdrzy. Zatrzymał się o kilka kroków przede mną i przyglądał mi się, przekrzywiwszy łeb. Kiedy przemówił, jego głos był jakby zakamuflowany – chrapliwy i nienaturalny. – Kim jesteś? – Nazywam się Gordianus. – Tu nie jest twoje miejsce. – Przyszedłem, by coś znaleźć. – Głupio zrobiłeś. To jest labirynt, a celem istnienia labiryntu jest wprowadzanie w błąd. – A jednak znalazłem ciebie. – Czy może to ja znalazłem ciebie? Zadrżałem nie ze strachu, ale z niepewności, tak wielkiej, że przyprawiła mnie o ból głowy. Zamknąłem oczy. Kiedy znów je otworzyłem, poczułem, że coś się zmieniło; po chwili zdałem sobie sprawę, że otaczające mnie przed chwilą skalne ściany rozpłynęły się, choć wciąż panował mrok. Byłem na szczycie wzgórza w rozgwieżdżoną noc i spoglądałem na wiejski pejzaż: strumień z młynem wodnym, w dali kamienny mur, droga, zabudowania gospodarstwa. Pojąłem, że patrzę na własną posiadłość, choć z jakiegoś dziwnego kierunku. Wzgórze, na którym siedziałem, nie było moim znajomym wzgórzem. Widok był dziwnie przechylony i zniekształcony. Nie byliśmy już sami. Odwróciłem się i ujrzałem trzy bezgłowe trupy, posadzone na pniach ściętych drzew w jednym rzędzie, z dłońmi złożonymi na kolanach, jak widzowie na przedstawieniu albo sędziowie na procesie. – Kim oni są? – spytałem przyciszonym głosem, choć tamci trzej byli w oczywisty sposób ślepi, głusi i tępi. – Co tu robią? Ty to wiesz, prawda? Minotaur skinął łbem. – Powiedz mi zatem. Przeczące potrząśnięcie. – Mów! – krzyknąłem. Bestia parsknęła i nie odpowiedziała. Uniosła swe ludzkie ramię i wskazała na coś na ziemi obok mnie. Ujrzałem miecz. Podniosłem go i zważyłem w dłoni; jego zimny błysk w świetle gwiazd sprawił mi przyjemność. – Mów albo przyłączysz się do nich – zagroziłem, wskazując ostrzem na trzy trupy. Minotaur nie odezwał się. Wstałem i podniosłem miecz. – Mów! – powtórzyłem. Kiedy bestia nie posłuchała, zamachnąłem się z całych sił i ciąłem ją w wielką, byczą szyję. Kiedy głowa spadła i potoczyła się po ziemi, spostrzegłem, że Minotaur jest wewnątrz pusty – jego ciało było tylko kostiumem, a łeb maską. Prawdziwa głowa zaczęła się wynurzać z otworu. Cofnąłem się o krok, czując w skroniach wywołane napięciem bolesne pulsowanie. Po chwili dotarła do mnie prawda... Obudziłem się z nieznośnym bólem głowy. Ktoś dotknął mego ramienia i rzekł cicho: – Nie ruszaj się. Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczny. Słyszysz mnie? Otworzyłem oczy i natychmiast zamknąłem je z powrotem, uderzony oślepiającym światłem. Gdy leżałem nieruchomo, ból słabnął. Złapałem oddech i usłyszałem własny jęk. Zakryłem oczy dłonią i ostrożnie je otworzyłem. Okazało się, że wcale nie leżę w ostrym blasku słońca, lecz w miękkim, żółtawym świetle przefiltrowanym przez płótno namiotu. Przez chwilę myślałem, że znalazłem się znów w namiocie Katyliny. Zastanowiło mnie, jak się tu znalazłem. Skoro jego namiot wciąż stoi, skoro być może cały obóz jest nienaruszony, to chyba... Opuściłem dłoń; widok, jaki ujrzałem, był tak nieoczekiwany, że zdezorientował mnie zupełnie. Grzywa rudych włosów, garść piegów na smukłym nosie i dwoje lśniących brązowych oczu... mój przyjaciel augur, Marek Waleriusz Messalla Rufus. – Rufus? – Z gardła wyrwał mi się zdziwiony okrzyk. – Tak, Gordianusie, to ja. – Czy jesteśmy w Rzymie? – Nie. – Więc gdzie? – Daleko na północy, nieopodal miasta Pistoria. Była bitwa... – Czy to obóz Katyliny? Rufus westchnął ciężko. – Nie. To obóz Antoniusza. – A zatem... – Masz wielkie szczęście, że uszedłeś z życiem, przyjacielu. – A co z Metonem? – szepnąłem ściśniętym głosem. – To on cię uratował. – Tak, ale... – On żyje, Gordianusie – zapewnił mnie Rufus, widząc mój strach. – Dzięki wam, bogowie! Gdzie on jest? – Będzie tu wkrótce. Kiedy zobaczyłem, że się budzisz, posłałem po niego. Usiadłem, zaciskając zęby z bólu. Głowa mi pękała. Kończyny i tors były chyba nienaruszone. Rozejrzałem się i przekonałem, że oprócz Rufusa w namiocie nie ma nikogo, jeśli nie liczyć gdaczących kur w złożonych u wejścia klatkach. Ich widok sprawił, że nagle poczułem się głodny. – Ile czasu minęło od bitwy? – spytałem. – To było wczoraj. – Jak się tu znalazłem? – Twój syn jest bardzo dzielnym mężczyzną. Kiedy spostrzegł, że padasz, rzucił się ku tobie i wyniósł cię w bezpieczne miejsce poza obóz, i ukrył między głazami na zboczu. Musiał być krańcowo wyczerpany. Możesz sobie wyobrazić, ile obaj ważyliście w tych zbrojach, a ty przy tym bezwładny? No i oczywiście krwawił z własnych ran... – Meto jest ranny? – Nie lękaj się, Gordianusie. Rany nie są poważne. Chłopak wytaszczył cię tak daleko, abyś był bezpieczny, a potem musiał zemdleć. Znaleziono go przy tobie nieprzytomnego. – Kto nas znalazł? – Po bitwie Antoniusz posłał patrole z odwodów, by przeszukały wzgórza. Wydał rozkaz, aby brano do niewoli każdego, kto zechce się poddać, i atakować tylko tych, którzy sami pierwsi zaatakują. Wiesz, ilu przywiedli jeńców? Dwóch. Ciebie i Metona. Z całej armii Katyliny tylko wy dwaj ocaleliście. Uznano to za omen, godzien uwagi augura. Wezwano mnie zatem, a gdy tylko zobaczyłem, o kogo chodzi, wziąłem was pod swą ochronę i kazałem złożyć w moim namiocie. Kiedy Meto przyszedł do siebie, opowiedział mi, jak obaj trafiliście do obozu Katyliny. Wyszedł przed chwilą, aby poszukać czegoś do jedzenia. – Mam nadzieję, że coś z sobą przyniesie – powiedziałem, chwytając się za brzuch. – Nie wiem, co jest bardziej puste, żołądek czy głowa. Mówisz, że tylko my dwaj? To znaczy, że Katylina... – Już po nim. Umierali mężnie i zabrali z sobą wielu wrogów. Żołnierze w obozie mówią o tym przez cały ranek, twierdząc, że jeszcze nigdy nie spotkali się z tak silnym oporem ze strony przeciwnika o tyle słabszego liczebnie. Wszyscy wodzowie Katyliny zginęli w pierwszych szeregach. Każda pozycja była broniona, dopóki żył ostatni obrońca, a żaden z nich nie był raniony w plecy. Za zwycięstwo przyszło zapłacić straszną cenę. Wszyscy najlepsi żołnierze Antoniusza polegli albo odnieśli ciężkie rany. – A Katylina? Jak on zginął? – Jego zwłoki znaleziono z dala od jego własnych ludzi, głęboko za linią wroga, otoczone trupami atakujących. Jego ciało, ubranie i zbroja były tego samego koloru, pokryte jednolicie krwią. Nikt nie potrafił policzyć jego ran, a mimo to oddychał jeszcze, kiedy go odnaleziono. Przywołano mnie, abym wysłuchał jego ostatniej woli, gdyby mógł mówić; on jednak nie otworzył oczu ani nie wydał z siebie głosu. Widziałem jednak po jego twarzy, że do końca pozostał sobą. Aż po ostatnie tchnienie miał ten wyniosły, wyzywający wyraz, za który tak wielu go znienawidziło. – I tak wielu innych pokochało – dodałem. – Tak. – Znam ten wyraz. Chciałbym go jeszcze ujrzeć. – Może ci się to uda – rzekł Rufus. Zanim zdążyłem zapytać, co ma na myśli, z zewnątrz dobiegł nagły żałosny szloch, tak przejmujący, że ściął mi lodem krew w żyłach. – Tak jest od samego świtu. – Rufus westchnął. – Nie słychać okrzyków radości i zwycięstwa, tylko lament. Ludzie chodzą po pobojowisku, niektórzy po to, by zedrzeć zbroje z poległych, inni chcą ujrzeć scenerię po bitwie, jak zwykle czynią to wojownicy następnego dnia. Odwracają pocięte zwłoki i co widzą? Twarze przyjaciół, krewnych i chłopców, z którymi razem dorastali. To jest straszne i gorzkie zwycięstwo, Gordianusie. – Dlaczego tu jesteś, Rufusie? – Jestem tu jako augur, oczywiście. Przed bitwą trzeba dokonać auspicjów. – Ale dlaczego ty? – Wyznaczył mnie pontifex maximus – odpowiedział, po czym spojrzał na mnie wymownie. – Innymi słowy, jestem tu na polecenie Cezara. – Jako jego oczy i uszy. – Jeśli tak chcesz to nazwać. Jako augur mogę brać udział w wydarzeniach, nie plamiąc rąk rzymską krwią. Zasiadam w radzie wojennej, ale nie służę wojnie. Odczytuję tylko niebiańskie nastroje. – Inaczej mówiąc, jesteś szpiegiem Cezara. – Jeżeli można być szpiegiem, kiedy wszyscy o tym wiedzą. – Czy te intrygi nigdy się nie skończą? – Nunquam – odrzekł, ponuro kręcąc głową. Nigdy. – Antoniusz pewnie ani przez chwilę nie zawahał się przed zniszczeniem swego dawnego kolegi. Katylina liczył na to. – Owszem, w pewnym sensie się zawahał. Przed samym starciem trafił mu się atak podagry; przekazał dowodzenie jednemu ze swych zastępców. Antoniusz przeleżał całą bitwę w łóżku, w szczelnie zasznurowanym namiocie. Nikt nie może mu zarzucić, że nie wywiązał się z nałożonego nań przez senat zadania ścigania swego byłego przyjaciela, ani też powiedzieć, że fizycznie wziął udział w rozgromieniu Katyliny. Wkrótce ten stary kozioł wyjedzie cieszyć się lukratywnym namiestnictwem w Macedonii, które wycyganił od Cycerona, a w Rzymie z tłumu na Forum ubędzie jednego hipokryty. Potrząsnąłem głową i skrzywiłem się z bólu; w oczach stanęły mi błyskawice. – Moja głowa jest jak przejrzała dynia – poskarżyłem się. – Nawet tak wygląda. – Rufus się uśmiechnął. – Na czole masz guza wielkości orzecha. Od strony wejścia dał się słyszeć hałas. Odwróciłem się za szybko i opadłem z jękiem na pryczę. Musiało to zabrzmieć bardzo niepokojąco, ponieważ Meto, który właśnie wrócił, znalazł się przy mnie jednym skokiem, objął mnie i przez zęby spytał Rufusa: – Czy on... – Twój ojciec ma się dobrze, boli go tylko głowa. Otworzyłem oczy i ujrzałem twarz syna, choć tylko przez chwilę; jej obraz niemal natychmiast uległ zniekształceniu przez nagle wezbrane łzy. Stwierdziłem, że wraz z nimi zza moich gałek ocznych odpływa powoli ból, co dobrze wróżyło. Łez do wylania miałem bowiem sporo, choć wszystkie one już nie wrócą mi go takiego, jaki był. Rufus powiedział, że Meto nie odniósł poważniejszych ran, i biorąc pod uwagę skalę zagłady, miał rację: chłopak chodził, oddychał i nie stracił członków. Jednak ostrze, które odjęło koniuszek jego lewego ucha i rozcięło policzek aż po kącik ust, naznaczyło go blizną, którą będzie nosił już do śmierci. Meto nie mógł i nie powinien mówić, ponieważ ruchy szczęki rozciągały brzegi jego rany. Rufus założył mu na głowę prosty opatrunek, który zakrył rozcięcie i jednocześnie unieruchomił usta. W chwili, kiedy go po raz pierwszy zobaczyłem, rozluźnił go trochę, by napić się wody i coś zjeść. Dla mnie mówienie nie było wcale łatwiejsze, słuchanie zresztą też – za bardzo bolała mnie głowa. Może to i lepiej, bowiem słowa mogły tylko zaciemnić uczucia, które wyrażaliśmy wzrokiem, kiedy Meto siedział przy mnie, trzymając mnie za rękę. Udało mi się opowiedzieć mu o nowych zwłokach, które pojawiły się w gospodarstwie, a także mój sen o Minotaurze i to, co z niego odczytałem. Wiedziałem już, kto i dlaczego podrzucał nam trupy, wiedziałem też, z czyją pomocą. Meto był z początku wstrząśnięty i nie chciał uwierzyć, wypytując mnie przez zaciśnięte zęby o szczegóły, ale w miarę jak przedkładałem mu napływające z pamięci dowody, zmuszony był się zgodzić z moją interpretacją sennych zwidów. Nie mogłem się doczekać powrotu do domu. Teraz, kiedy Meto był bezpieczny, martwiłem się o Bethesdę i Dianę, które pozostawiłem na pastwę Minotaura. Czy Eko przyjechał z Rzymu, jak go o to prosiłem? Nawet jeśli przybył z Belbonem i tuzinem gladiatorów, obawiałem się, że nie będzie mógł ich ochronić, nie wiedząc, skąd grozi niebezpieczeństwo. Minotaur stawał się coraz bardziej zdesperowany i przebiegły. Jednak kiedy wstałem z łóżka i spróbowałem się ubrać, z trudem udało mi się na nie wrócić. Galopada na końskim grzbiecie byłaby torturą nie do zniesienia. Rufus podał mi napar z nepenthes, egipskiego maku dla uśmierzenia bólu i sprowadzenia snu, ale nie chciałem go wypić, mówiąc, że w obozie musi być wielu rannych w o wiele gorszym stanie ode mnie i im bardziej potrzebna jest dawka zapomnienia. I tak jednak musiał chyba dolać makowego soku do mojego wina, ponieważ mimo bólu i niepokoju zapadłem w twardy, uzdrawiający sen, nie nawiedzany przez Minotaura ani żadne inne potwory. Raz tylko w ciągu nocy obudził mnie szmer przyciszonej rozmowy. – Ale ten orzeł na Auguraculum i orzeł Katyliny... – usłyszałem głos Metona, mówiącego niewyraźnie z powodu krępującego mu twarz opatrunku. – Zgadzam się, to były znaki i odczytałeś je prawidłowo – odpowiedział mu Rufus. – Bogowie chcieli, abyś walczył u boku Katyliny. – Ale powinienem był zostać z ojcem! Zmusiłem go tylko do opuszczenia Bethesdy i Diany, kiedy potrzebowały go najbardziej... kiedy obydwaj potrzebni byliśmy im do obrony. Jeżeli zaszło tam coś strasznego... – Nie możesz się za to obwiniać, Metonie. Przez świat idziemy popychani siłami większymi od naszych, jak wiatr pcha okręty przez morza i unosi w powietrzu lekkie jak puch nasiona. To, że poddałeś się swojemu wiatrowi, nie świadczy o braku rozwagi. – Ale jeśli takie było moje przeznaczenie, powinienem zginąć wraz z Katyliną! Byłem pewien, że tak się stanie, i byłem na to gotów. Nie bałem się. Ale ujrzawszy, jak tato pada, musiałem iść mu na pomoc. Kiedy stwierdziłem, że jeszcze żyje, nie mogłem go tam zostawić. Porzuciłem bitwę i wyniosłem go w bezpieczne miejsce z myślą, że wrócę do szeregu, ale siły mnie opuściły i dlatego nieprzyjaciel znalazł mnie nieprzytomnego. Powinienem ze wstydu rzucić się na swój miecz! – Nie, Metonie. Wspomniałeś coś przedtem o sztandarze z orłem. Powiedziałeś, że zanim ruszyłeś z pomocą ojcu, widziałeś, jak sztandar chwieje się i upada. – Tak. Tongilius został trafiony strzałą w samo oko. Sztandar upadł i nie było już nikogo, kto by go podniósł. – Nie rozumiesz? Orzeł pojawił się przy nas na Auguraculum, kiedy wkroczyłeś w wiek męski. Kiedy po raz pierwszy ujrzałeś srebrnego orła Katyliny, rozpoznałeś w nim omen i podążyłeś za nim aż tutaj. Ale kiedy ten orzeł upadł, by już się nie podnieść, zostałeś uwolniony. Wypełniłeś swoje przeznaczenie. W ten sposób bogowie dali ci znak, byś opuścił Katylinę, któremu oni sami już nie mogli pomóc, i wracał do ojca, któremu ty jeden mogłeś przyjść z pomocą. Postąpiłeś właściwie. – Naprawdę tak myślisz, Rufusie? – Naprawdę. – Nie jestem więc tylko zwykłym tchórzem ani głupcem? – Iść za swym marzeniem nigdy nie jest tchórzostwem. Odłożyć je na stronę, kiedy nadejdzie czas, jest przeciwieństwem głupoty. Tchórz nie wynosi drugiego człowieka na własnych barkach z pola bitwy. To, co zrobiłeś dla swego ojca, czyni cię nie głupcem, lecz Rzymianinem, Metonie. Ach, zdaje się, że on się właśnie budzi... Gordianusie...? Nie, chyba śpi dalej. Ale spójrz, uśmiecha się. Ból musiał ustąpić, skoro ma takie przyjemne sny. Następnego ranka czułem się znacznie lepiej. Długi sen i dawka uśmierzającego ból remedium musiały poradzić sobie z mieszaniną humorów w mej głowie, a guz na czole z orzecha zmienił się w ziarnko grochu. Rufus wyrzekał, że nie nadaję się jeszcze do podróży, ale na moje naleganie zgodził się załatwić dla nas konie. – Nie jesteśmy zatem jeńcami? Możemy odejść? – upewniłem się. Rufus uśmiechnął się. – Augur, który reprezentuje najwyższego kapłana, cieszy się pewnymi przywilejami – powiedział. – Powiedzmy, że... niczym nepenthes... potrafię wywoływać zapomnienie. Oficjalnie żaden z was nie istnieje. W bitwie pod Pistorią nie wzięto ani jednego jeńca, a wszyscy ludzie Katyliny zginęli. Tak powiemy senatowi i tak to zapiszą historycy. Macie niewiarygodne szczęście, nie tylko dlatego, że przeżyliście, ale dlatego, że macie siebie nawzajem. Fortuna uśmiechnęła się do ciebie, Gordianusie. – Modlę się zatem, aby nie przestała się uśmiechać – odrzekłem, myśląc o gospodarstwie i o tym, co mogło się tam wydarzyć pod moją nieobecność. Nikt nie zwrócił na nas uwagi, gdy dosiadaliśmy wierzchowców i odjeżdżaliśmy krętymi prowizorycznymi uliczkami między niezliczonymi namiotami i ogniskami. W obozie panował posępny nastrój, ale wyczuwało się też ową nutę anarchii, jaka zawsze nawiedza obozowisko zwycięzców, kiedy bitwa jest skończona i niebezpieczeństwo minęło. Mężczyźni siedzieli w małych grupkach, pijąc wino, sprzeczając się o szczegóły starcia, grając w kości i handlując zdartymi z trupów łupami. Na tyłach obozu droga zawiodła nas w pobliże namiotu wodza. Czy Antoniusz wciąż siedział w środku, złożony podagrą? Uśmiechnąłem się na tę myśl, lecz uśmiech zamarł mi na ustach, kiedy dostrzegłem zatknięte przed wejściem trofeum. Meto musiał zauważyć je w tej samej chwili, usłyszałem bowiem, jak głośno wciąga powietrze przez zaciśnięte zęby. Zrozumiałem, co Rufus miał na myśli, mówiąc, że jeszcze ujrzę twarz Katyliny. Zachowali jego głowę, aby zabrać ją do Rzymu i okazać ludowi i senatowi jako dowód jego śmierci. Ci, którzy się go bali, pozbędą się swych lęków; ci, którzy życzyli mu zwycięstwa, ujrzą swe nadzieje bezpowrotnie pogrzebane. Tym zaś, którym mogłaby przyjść ochota na naśladownictwo, posłuży ona za wyraźne ostrzeżenie. „Widzę dwa ciała, jedno chude i zmarniałe, ale z wielką głową, drugie bezgłowe, ale duże i silne”, powiedział senatorom. „Cóż byłoby w tym złego, gdybym to ja stał się głową ciała, które jej potrzebuje?” Teraz jednak głowa Katyliny ze skrwawionym i poszarpanym kikutem szyi sterczała na tyce przed namiotem jego pogromcy, nieprzydatna już nikomu. Wyraz wyniosłej wzgardy zastygły na jego rysach nie robił żadnego wrażenia na nieczułych muchach, uwijających się przy ustach i oczach. Przełknąłem ślinę. Meto wydał z siebie dziwny odgłos, pojedynczy szloch stłumiony przez krępujący go bandaż. Przystanęliśmy na długą chwilę, po raz ostatni patrząc na Katylinę. Meto pierwszy się odwrócił i ściągając wodze, spiął konia do galopu. Runął przed siebie między namiotami, a ja podążyłem za nim, mijając zaskoczonych żołnierzy, którzy ścigali nas przekleństwami i wymachiwaniem pięści, i niewolników schylających się po upuszczone ładunki. Meto nie zwolnił biegu, póki nie znalazł się daleko poza obozem, gdzie zimne, szare niebo i nagie wzgórza dawały jakiegoś pocieszenie. ROZDZIAŁ XL Jadąc na południe, stwierdziłem, że nastroje w mijanych miejscowościach są takie same, jak podczas mojej samotnej podróży w poszukiwaniu Katyliny, wyprzedzaliśmy bowiem wieści o jego klęsce i śmierci. Nie miałem ochoty sam ich szerzyć i zatrzymując się na popas, trzymałem język za zębami. Nie było to łatwe; wszędzie słyszało się ludzi rozprawiających o świetlanej przyszłości, jaką miał sprowadzić Katylina, powtarzających wyświechtane dowcipy o jego przygodach z westalką albo gromiących jego występne zwyczaje i szaleńcze pomysły. Obawiałem się, że Meto może poczuć się w obowiązku wdać się w spory i krzyczeć, przez co mogłaby mu się otworzyć rana, ale chłopak znosił wszystko ze stoickim spokojem i z zaciśniętymi szczękami milczał jak prawdziwy Rzymianin. Rankiem w dniu naszego powrotu, kiedy w końcu zbliżyliśmy się do znajomych stron, poczułem przypływ pogodniejszego nastroju. Ziemia skrywała się w lekkiej mgle, tonującej zimowe barwy krajobrazu i wygładzającej ostre krawędzie terenu. Powietrze było zimne i rześkie. Do domu było już niedaleko. Stało się, co się miało stać, i można będzie zacząć żyć normalnie. Oczywiście pozostała konfrontacja z „Minotaurem”, ale jeśli pod moją nieobecność nie zaszło nic strasznego, niemal cieszyłem się na nią z góry. Przynajmniej przestanie się wówczas powiększać kolekcja niepożądanych trupów bez głów, a ja przestanę snuć błędne dedukcje. Meto również cieszył się z powrotu do domu. Kiedy skręciliśmy z via Cassia w nasz trakt, poderwał konia do galopu, a ja poszedłem w jego ślady. Na dachu stajni trzymał wartę jeden z niewolników; na nasz widok wstał, by się nam lepiej przyjrzeć. To dobrze, pomyślałem. Zachowują czujność nawet za dnia, tak jak przykazałem. Kiedy niewolnik nas rozpoznał, zaanonsował nasze przybycie, krzycząc: „Pan wraca! I młody Meto!” Kiedy zsiadaliśmy przed stajnią z koni, z domu wyszedł Eko. Powitałem go uśmiechem, ale on go nie odwzajemnił. Widocznie dostrzegł bandaż Metona i zaniepokoił się, pomyślałem. W tej chwili zza jego pleców wybiegła Bethesda. Ona nie mogła jeszcze zauważyć opatrunku, ale jej twarz była czerwona od płaczu. Podbiegła ku mnie, wyprzedzając Ekona, który stąpał, jak gdyby każdy krok sprawiał mu ból. Schwyciła mnie za ramiona tak mocno, że pomyślałem, iż gotowa jest rozedrzeć paznokciami moje rękawy. – Diany nie ma! – powiedziała głosem schrypniętym od łkania. – Nie ma jej! – Jak to, nie ma? – spytałem – Czy to znaczy... – Zaginęła – wyjaśnił Eko. – Kiedy? Bethesda wyrzucała z siebie słowa jak w gorączce. – Wczoraj. Byłam z nią przez cały ranek, potem w południe zjadła obiad, ale potem... dopiero po paru godzinach zauważyłam jej zniknięcie. Zdrzemnęłam się... Och, gdybym się nie kładła!... Kiedy się obudziłam, nie mogłam jej nigdzie znaleźć. Wołałam ją, szukałam wszędzie, krzyczałam, póki nie ochrypłam, ale nie odpowiadała i nie przyszła. Jak mogła się zgubić? Zna każdy zakątek gospodarstwa i dobrze wie, że nie wolno jej zapuszczać się poza nie. Nie rozumiem... Spojrzałem na Ekona i spytałem o studnię. Potrząsnął głową. – Patrzyłem tam, podobnie jak w każde inne miejsce, gdzie mogłaby wpaść albo się zranić. Niewolnicy przeczesali cały teren parę razy wszerz i wzdłuż. Ani śladu. – Meto! – zakrzyknęła Bethesda, dopiero teraz zauważywszy opatrunek na jego głowie. Puściła mnie i objęła go mocno. – A u sąsiadów? – pytałem dalej Ekona. – Byłem u wszystkich czterech. Wszyscy twierdzą, że nic im o niczym nie wiadomo, ale kto ich tam wie? Gdybym tylko miał podstawy, by obwiniać kogoś z nich, z przyjemnością spaliłbym jego dom do samych fundamentów, aby go zmusić do wyjawienia prawdy. – Kto ostatni widział Dianę? – Nie najadła się owsianką i chciała więcej. Bethesda spała, więc Diana sama wybrała się do kuchni po dokładkę. Kongrio zażartował sobie z niej, nazywając ją żarłokiem, ale podał jej następną porcję. Mówi, że zjadła ją na miejscu, w kuchni, po czym wybiegła się bawić. Potem jednak już nikt jej nie widział... – Meto! – krzyknęła Bethesda, kiedy chłopak wyrwał się z jej objęć i pobiegł w kierunku domu. – Chodź, Ekonie! Szybko, zanim on go zabije! – rzuciłem przez ramię, puszczając się w pogoń. Zanim dobiegłem do kuchni, zaskoczony kucharz leżał już na podłodze z paniką w oczach, zasłaniając twarz dłońmi. Meto okładał go na oślep solidnym żelaznym pogrzebaczem. Odgłos uderzeń metalu o miękkie ciało był dziwnie przyjemny. – Gdzie ona jest? Gdzie ona jest? – powtarzał przez zęby, a Kongrio krzyczał i łkał. – Daj spokój, Meto! Ja go już przesłuchiwałem! – zaprotestował Eko. Podskoczył, by powstrzymać brata, ale cofnął się jeszcze szybciej, gdy Meto machnął nań pogrzebaczem. Poradziwszy sobie w ten sposób z intruzem, Meto wrócił do metodycznego zadawania ciosów tłustemu kucharzowi. Nie musiałem widzieć jego twarzy, by się domyślić, jaką odczuwa satysfakcję, pozwalając tak się ponieść nieskrępowanej złości, ja sam bowiem czułem to samo. Wyładowywał całą nagromadzoną rozpacz i gorycz na tym wijącym się i wierzgającym człowieku. – Tato, każ mu przestać! On zabije tego nieszczęśnika! – I dobrze by zrobił, ale nie prędzej, aż wyciągniemy z niego wszystko, co wie – odparłem. – No, dobra, Meto, wystarczy! Wystarczy, mówię! Osłaniając głowę rękami zdołałem schwycić Metona za rękę uniesioną do kolejnego ciosu. Wyrywał mi się przez chwilę, po czym niezdarnie ujął pogrzebacz wolną ręką, jak gdyby dalej chciał bić Kongriona. Ekonowi udało się jednak w porę wyrwać mu narzędzie z dłoni, a ja przycisnąłem mu ręce do boków na czas dość długi, by zdążył ochłonąć i odzyskać panowanie nad sobą. Kucharz leżał tymczasem na podłodze, jęcząc i łapiąc powietrze. – Weź go na tortury, tato! – warknął Meto. – Zmuś go do mówienia! – Tak zrobię, jeśli zajdzie potrzeba. Odwróciłem się do Kongriona, zamierzając kopnąć go z całej siły, ale powstrzymał mnie żałosny widok, jaki przedstawiał. – Błagam, panie, nie rób mi krzywdy! – zaszlochał tłuścioch, a kiedy zobaczył, że Meto rusza groźnie ku niemu, wrzasnął z przerażenia. – Błagam, ja nic nie wiem! – Kłamiesz! – Nie mogłem już odmówić sobie tego kopnięcia. Jego pisk bólu dał mi przedsmak przyjemności, którą musiał czuć Meto. – Kłamiesz, łajdaku! Wiem już o tobie wszystko! Będziesz miał szczęście, jak pozwolę ci jeszcze żyć po tym, co zrobiłeś. A teraz gadaj mi tu, co się stało z Dianą, albo, na Jowisza, będę cię torturował aż do skutku! Po tych słowach Kongrio stał się bardzo rozmowny. – Nie możemy zdradzić się przedwcześnie – ostrzegłem synów, kiedy skręcaliśmy z via Cassia. Był z nami Belbo i dziesięciu innych niewolników, z których większość należała do grupy osiłków przyprowadzonych z Rzymu przez Ekona; wszyscy uzbrojeni byli w sztylety. Przed nami, niemal skryty za zagajnikiem, widniał mały dom. Z komina unosiło się pasmo dymu, z czego wnioskowałem, że człowiek, o którego nam chodzi, najprawdopodobniej jest u siebie, a nie uciekł do Rzymu czy gdziekolwiek indziej. W bogach nadzieja, że i Diana tu jest, mówiłem sobie, ale myśl o tym, w jakim stanie możemy ją zastać, ściskała mi serce żelaznym uchwytem. – Skoro już tu wczoraj byłeś z pytaniami, Ekonie, pewnie nie zdziwi ich zbytnio nasze przybycie. Ważne, by dostać się do środka, a potem działać szybko. – Nie martw się tak, tato, już to wszystko omówiliśmy – powiedział Meto. – Wiemy, co mamy robić. Wjechawszy do zagajnika, skryci za gęstwą gałęzi niewolnicy zsiedli z koni i uwiązali je do drzew. My trzej podjechaliśmy sami aż pod dom. Eko zastukał do drzwi i po chwili stara, siwa niewolnica otworzyła je przed nami. – Ach, to ty... – Poznała Ekona, ale mnie i Metona obrzuciła badawczym spojrzeniem spod zmrużonych powiek. – To mój ojciec i brat – wyjaśnił Eko. – Właśnie powrócili z dalekiej podróży. Przychodzą znów spytać o moją siostrę. Niewolnica niepewnie skinęła głową. – No, dobrze. To ja pójdę i powiem... – To znów ty, Ekonie? – odezwał się znajomy głos z głębi domu. Ciemna postać pojawiła się w mrocznym korytarzu, zbliżając się do nas. – Mój drogi, chciałabym mieć dla ciebie dobre wieści, ale obawiam się, że... Ach, i twój ojciec tu jest! I Meto, z takim strasznym bandażem! – zakrzyknęła i wynurzyła się na światło dzienne, odgarniając znad czoła postrzępiony kosmyk rudych włosów. – Tak, Klaudio, przybywamy prosić cię o pomoc – powiedziałem. – A zatem biedna Diana jeszcze się nie odnalazła? – Nie. – Och, a ja taką miałam nadzieję, że wróci do domu przed wczorajszym zmierzchem! Musicie strasznie się o nią martwić! – Martwimy się – przytaknąłem. – Zwłaszcza Bethesda. Ja sama nigdy nie zaznałam radości ani cierpień macierzyństwa, ale ona musi być w rozpaczy! Obawiam się jednak, że nie mam nic nowego do powiedzenia. Tak jak prosiłeś, Ekonie, kazałam swym niewolnikom przeszukać gospodarstwo, ale nie znaleźli najmniejszego śladu. Jeśli chcesz, Gordianusie, możesz tu przysłać kilku własnych niewolników na poszukiwania... dla własnego spokoju. Zrozumiem to. – Pozwoliłabyś na to, Klaudio? – upewniłem się. – Oczywiście. – I moglibyśmy przeszukać twoją stajnię i budynki gospodarcze? – Jeśli masz na to ochotę. Nie wiem, jak mogłaby się tam dostać bez wiedzy moich niewolników ani jak mogłaby pozostać niezauważona od wczoraj... chyba że się celowo chowa z jakiegoś powodu... Ale jeśli chcecie, to szukajcie. – A czy pozwoliłabyś nam przeszukać także twój dom, Klaudio? Maska nieco obsunęła się z jej twarzy. – No cóż... – Zawahała się. – Na przykład w twojej sypialni, w twoich prywatnych izbach? W miejscach, do których obcy normalnie nie ma wstępu? – Nie bardzo rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć, Gordianusie. Dziecko nie mogłoby przebywać w moim domu bez mojej wiedzy, prawda? – Nie, nie sądzę... Przez chwilę jej oczy zalśniły twardo, po czym zmarszczyła brwi i ściągnęła usta w słodki ryjek. – Och, Gordianusie, jakże musisz być zdenerwowany, że tak do mnie mówisz! Naturalnie, szukaj wszędzie, gdzie zechcesz! Zrób to natychmiast dla własnego spokoju, abyś mógł kontynuować swe poszukiwania gdzie indziej. – Tak uczynię – powiedziałem. Tak szybko i zwinnie, jak umiałem, ująłem ją za ramiona jak do pocałunku i obróciłem w miejscu, przykładając do szyi ostrze sztyletu. Otworzyła usta do krzyku, ale skuliła się, poczuwszy dotknięcie zimnej stali, i krzyk zamarł jej w gardle. Wyciągnąłem ją z drzwi na słońce, a Meto z Ekonem wbiegli do środka, wołając na naszych niewolników. Nie napotkaliśmy żadnego oporu. Stara odźwierna narobiła wprawdzie wrzasku i służba Klaudii zbiegła się na ratunek, niektórzy z nożami i pałkami, ale kiedy ujrzeli, co dzieje się z ich panią, stanęli w miejscu i tępo patrzyli, jak nasi ludzie przetrząsają stajnię, winiarnię, szopy i kwatery niewolników, a potem sam dom. – Popełniasz straszny błąd – zauważyła Klaudia. – To ty go popełniłaś, jeśli okaże się, że zrobiłaś jej jakąś krzywdę! – warknął Eko, ruszając do izb, by wziąć udział w przeszukiwaniu. – Dziecka tu nie ma. – Ale tu ją przywiedziono – powiedziałem. – Nie ma sensu kłamać, Klaudio. Kongrio cię zdradził. No, dalej, tup nogami i walcz. Jeśli podetnę ci gardło, to tylko z twojej własnej winy. Wydała z siebie warczący odgłos, aż poczułem wibracje jej strun głosowych na ostrzu sztyletu. – Nic mnie nie obchodzi, co tam twój kucharz ci nabajał! – On mówił prawdę, sąsiadko. Wczoraj posłałaś jednego ze swych ludzi do mego domu, niewolnika z kuchni, rzekomo po to, aby wymienić trochę twoich produktów na moje, jak to się często zdarzało. Doprawdy, tak często, że nikt nawet nie zwrócił nań uwagi. Ale w rzeczywistości on przybył po to, by uknuć z Kongrionem jakiś nowy spisek, co też nie zdarzyło się po raz pierwszy. Kongrio twierdzi, że twój ostatni pomysł dotyczył trucizny. Dla niego to już było za wiele i nie chciał mieć z tym nic wspólnego, tak przynajmniej twierdzi, więc twój człowiek wdał się z nim w spór. W kuchni prócz nich nie było nikogo: Eko był poza domem, a Bethesda ucięła sobie drzemkę, więc rozmawiali swobodnie, choć po cichu, aż nagle spostrzegli, że Diana stoi o krok od nich, słuchając rozmowy nie wiedzieć jak długo. Wpadli w panikę. Kongrio wepchnął jej w usta knebel z jakiejś szmaty, po czym zawinęli ją w sztukę materiału, wynieśli ją na zewnątrz, zapakowali na wózek, który twój człowiek miał z sobą, i ów niewolnik niezwłocznie wywiózł ją z gospodarstwa. Mój wartownik powiedział, że widział jego odejście, ale myślę, że kłamie, by uniknąć kary, albo jest głuchy i na pół ślepy. Wyobrażam sobie, że mimo więzów i knebla Diana musiała próbować walczyć i wzywać pomocy. Ale twojemu niewolnikowi udało się opuścić mój teren niepostrzeżenie. Mało kto z mojej służby w ogóle zauważył jego wizytę, tak byli do nich przyzwyczajeni. Twój agent spiskował z moim kucharzem, Klaudio! Jak więc widzisz, znam prawdę, a w każdym razie dość, by przyjść tropem Diany do twoich drzwi. Teraz mów, gdzie ona jest! – Spytaj Kongriona! – krzyknęła. – Spytaj swego kłamliwego niewolnika! Nie rozumiesz, że musiał zrobić coś obrzydliwego z twoją córką i teraz nie chce się przyznać? Wymyślił za to tę śmiechu wartą bujdę! Jak śmiesz mnie podejrzewać! – Jak śmiesz brnąć dalej w kłamstwo? – odparowałem, ledwie się powstrzymując, by nie pociągnąć ostrzem po jej szyi. – Jeśli myślisz, że ona tu jest, to ją znajdź. No, dalej, szukaj sobie, aż ci się znudzi! Twojej córki tu nie ma. Mówię ci, niczego tu nie znajdziesz. Zdałem sobie nagle sprawę, że ona musi mówić prawdę. Dianę tu przyprowadzono, co do tego nie miałem wątpliwości, ale czy tu pozostała? Nie, Klaudia jest za sprytna i zbyt ostrożna, aby ryzykować, że odnajdziemy dziewczynkę na jej ziemi. Zatem gdzie? Gdzie mogła ukryć dziecko... albo jego zwłoki? W zamyśleniu musiałem poluzować chwyt, Klaudia bowiem nagłym ruchem się uwolniła. Kiedy próbowałem ją schwytać, ugryzła mnie w rękę. Krzyknąłem i Meto z Ekonem przybiegli z domu, za późno jednak, by ją złapać. Rzuciła się między swych niewolników, którzy otoczyli ją kołem i nadstawili broń. Eko krzykiem wezwał swych ludzi. – Możemy ich załatwić, tato! Jej słudzy wrzasną i dadzą drapaka na widok pierwszej kropli krwi! – Zaatakuj mnie, a nie biorę odpowiedzialności za to, co nastąpi później, Gordianusie! – powiedziała Klaudia, dysząc ciężko. – Naprawdę chcesz krwawych porachunków z rodem Klaudiuszów? – Powiedz tylko słowo, ojcze! – sapnął Meto, tak mocno ściskając głownię sztyletu, że kłykcie mu zbielały. – Nie, Metonie. Nie chcę rozlewu krwi. Odwet może poczekać. Teraz najważniejsze to znaleźć Dianę, a myślę, że wiem, gdzie ona może być. Ekonie, zostaniesz tu ze swymi ludźmi. Dopilnuj, by Klaudia nigdzie się nie oddaliła, póki nie wrócimy. Meto, na koń i za mną! Klaudia musiała wiedzieć o kopalni od dzieciństwa. Musiała automatycznie przyjść jej na myśl jako miejsce ukrycia Diany, tłumaczyłem sobie, kiedy gnaliśmy po via Cassia. Na to liczyłem... i tego się bałem. Minęliśmy ukrytą ścieżkę, z której korzystał Katylina. Ten szlak byłby za trudny i za powolny, a nie mieliśmy powodu, by się ukrywać. Skręciliśmy na drogę prowadzącą na ziemie Gnejusza Klaudiusza: w las, obok chaty pasterskiej, gdzie mieszkał kiedyś biedny Forfeks, obok ponurej willi Gnejusza, gdzie jak zwykle psy wyczuły naszą obecność i zameldowały o niej wyciem i ujadaniem. Dojechaliśmy do końca drogi, zsiedliśmy z koni i uwiązawszy je, ruszyliśmy dalej pieszo. Żaden z nas się nie odzywał; myśleliśmy o tym samym, a nie mieliśmy odwagi mówić o tym głośno. Strumień powyżej wodospadu płynął bystro, a sięgająca kolan woda była bardzo zimna. Kiedy stanęliśmy na przeciwległym brzegu, stopy miałem boleśnie zdrętwiałe, ale zapomniałem o tym szybko, kiedy spieszyliśmy wijącą się zakosami dróżką, a potem na przełaj przez zbocze. Co będzie, jeśli jej tam nie znajdziemy? Na razie serce waliło mi za mocno, a każdy oddech był zbyt trudny, bym się zastanawiał, co wtedy pocznę. A jeśli Diana tam jest? Na pewno mogła przeżyć tę jedną noc, powtarzałem sobie uporczywie. Jedna doba bez jedzenia to nic, a w kopalni jest osłonięta przed wiatrem i zimnem. Ale w jakim stanie ją tam zostawili? Jakie chwile grozy przeżywała, samotna w zupełnej ciemności? A jeśli ruszyła w głąb sztolni i trafiła na przepaść... Każdy kolejny krok przynosił coraz większą udrękę, aż w końcu już sam nie wiedziałem, czy cierpię z wyczerpania, czy ze strachu. Meto wyprzedził mnie i parł naprzód z niewyczerpaną energią. Przez chwilę zapragnąłem stanąć, opaść na kolana i biernie czekać, pozwalając mu znaleźć, co jest do znalezienia, i powiadomić mnie o tym. Ale nie mogłem się teraz zatrzymać. Brnąłem przed siebie, przeklinając Klaudię, nienawidząc bogów i szeptem zanosząc modły do Fortuny. Wreszcie przede mną zamajaczyło wejście do sztolni. Metona nigdzie nie było widać; musiał już przedostać się na drugą stronę muru zbudowanego jako przeszkoda dla zbłąkanych kóz, który z łatwością mógł zmienić kopalnię w więzienie dla małej dziewczynki. Puściłem się biegiem, choć miałem wrażenie, że pierś mi zaraz eksploduje. Zestarzałeś się i zdurniałeś, powiedziałem sobie. Odwróciłeś się do świata plecami i popatrz, jaki ci w nie wymierzył cios! Wszystko, coś ukochał, stanęło na krawędzi tragedii przez twą własną niedbałość i zaślepienie. Twoja próżność zaćmiła ci rozum, a teraz przyszło za to zapłacić. Odłożyłeś swój spryt i umiejętności na bok jak gladiator swój oręż; ale tak, jak gladiator nie ma innego wyboru poza walką lub śmiercią, tak i dla ciebie nie ma wyjścia. Albo będziesz stawiał czoło oszustwom i podstępom tego wrednego świata, albo zostaniesz zniszczony. Cóż to była za głupota! Uciekałeś od Rzymu i patrz, dokąd uciekłeś. Diano! Stanąłem przed murem. Chciałem wykrzyknąć jej imię i Metona, ale bałem się odpowiedzi. Chwyciłem dłońmi za szczyt przegrody i oparłem się o nią ciężko, zbyt zmęczony, by się podciągnąć. Odetchnąłem przez chwilę, po czym zmusiłem się do wysiłku i po chwili siedziałem okrakiem na murze. Po drugiej stronie ujrzałem Metona: w ramionach coś trzymał. Uniósł ku mnie twarz i w jego oczach dostrzegłem łzy. – Och, Meto! Nie! – zaszlochałem. – Tatusiu, tatusiu, przyszedłeś po nas! Wiedziałam, że przyjdziesz! „Coś” w rękach Metona jęło się gwałtownie wiercić i wyrywać, aż Diana wreszcie wyswobodziła się z jego objęć i wyciągnęła ręce do mnie. Zeskoczyłem z muru i padłem na kolana, ściskając ją w ramionach. – Mówiłam im, że po mnie przyjdziesz, mówiłam im! – krzyknęła znowu. Odsunąłem ją na długość wyciągniętych rąk, by się jej dobrze przyjrzeć. Była brudna i wyglądała jak oberwaniec, ale najwyraźniej nic jej się nie stało. Przycisnąłem ją znów do siebie, mokry od łez i tak wyczerpany i przepełniony ulgą, że omal się nie rozpłynąłem. – Mówiłam im! – powtarzała raz po raz, aż zapytałem, o kogo jej chodzi. – O innych! – Jakich innych? – O innych małych chłopców i dziewczynki. Wskazała na ledwo widoczny w półmroku sztolni szereg czaszek, starannie ułożonych pod ścianą – szczątków dawno zmarłych niewolników. – Nie pamiętam, abym je tu widział, kiedy byliśmy tu z Katyliną – szepnąłem. – A ty, Metonie? – Ja też nie – odpowiedział szeptem. – Ja to zrobiłam – wyjaśniła Diana. – To ja ich tu zebrałam. – Ale dlaczego? – Bo byli bardzo samotni, jak ja. Zmarzłam w nocy, tatusiu, ale tylko pomyśl, jak im musiało być zimno bez skóry. Popatrzyłem na nią uważnie. – Kim oni są, Diano? – spytałem. – Innymi chłopcami i dziewczynkami, oczywiście. Tymi, których zły król dał na pożarcie Minotaurowi. Popatrz, pożarł ich wszystkich i zostawił tylko kości! Biedne dzieci! Kiedy niewolnicy Klaudii przyprowadzili mnie tu wczoraj, wiedziałam, że to musi być Labirynt. Wrzucili mnie tu, za mur, i nie chcieli pomóc mi wyjść z powrotem, chociaż krzyczałam i mówiłam im, że pożałują. Myślisz, że chcieli, żeby Minotaur mnie też pożarł? – Och, Diano – powiedziałem, tuląc ją mocno. – Musiałaś się strasznie bać! – Nie bardzo, tatusiu. – Nie bardzo? – Nie. Meto pewnie by się bał Minotaura, ale ja nie. – Dlaczego, Diano? – Bo Minotaur nie żyje. – Skąd wiesz? – Sam mi to mówiłeś, tatusiu. Nie pamiętasz? – Tak. Tak, pamiętam. – Przypomniałem sobie gorący letni dzień, kiedy Diana przyszła po mnie, anonsując niespodziewanego gościa z Rzymu, i zagadaliśmy się o Minotaurze, o którym opowieściami straszył ją wtedy Meto. – Powiedziałem ci, że zabił go heros Tezeusz. – Właśnie. I dlatego się nie bałam, było mi tylko zimno i trochę smutno, bo inne dzieci nie mogły ze mną rozmawiać. I byłam głodna, tatusiu. Jestem bardzo głodna. Możemy coś zjeść? Ale nie od Kongriona. Kongrio chce nas otruć... ROZDZIAŁ XLI Meto był zdania, że powinniśmy pociąć Kongriona na befsztyki i zrobić zeń ucztę. Zwróciłem mu uwagę, że jadło byłoby nazbyt tłuste, poza tym mógłby wpaść na pomysł, aby się pierwej objeść trucizną i w ten sposób wytruć nas wszystkich. Bethesda uważała, że trzeba go wrzucić do studni i patrzeć, jak powoli umiera z głodu. Ale po co znów zatruwać studnię? Eko, pragmatyczny jak zawsze, zasugerował, żeby wybrać jakiegoś wroga rodziny i zaoferować nieświadomemu kupno zdradzieckiego kucharza. Ale kogo aż tak nienawidzimy? Jeśli chodzi o Klaudię, nie było dla niej zbyt surowej kary. Prześcigaliśmy się w pomysłach; większość z nich zaczynała się od porwania jej w środku nocy i kończyła wizjami wysublimowanych okrucieństw i grozy, które mogłyby rywalizować z najgorszymi zbrodniami Sulli. Zwłaszcza Bethesda celowała w obmyślaniu tortur, co mnie dziwiło, jako że Egipcjanie są względnie cywilizowanymi i spokojnymi ludźmi w porównaniu z Rzymianami. Knując zbrodnie przeciw rzymskiej matronie, sama stała się prawdziwą rzymską matroną, tak samo jak Meto stał się prawdziwym Rzymianinem na polu bitwy pod Pistorią. A skoro teraz wszyscy jesteśmy Rzymianami, argumentowałem, dlaczego nie mielibyśmy odwołać się do owej wielkiej rzymskiej instytucji, do prawa? Ta sugestia nie spotkała się z najmniejszym przejawem entuzjazmu. Eko przyznał, że wprawdzie raz już pokonaliśmy Klaudiuszów w sądzie, ale mieliśmy za sobą testament i pomoc Cycerona. Nie możemy mieć pewności, że wygramy z nimi jeszcze raz, a poza tym wystarczy wspomnieć opieszałość wymiaru sprawiedliwości w sporze o prawa do strumienia. Rzymskie prawo i sądy stały się zwykłymi narzędziami w rękach potężnych obywateli do wzajemnych ataków, bardziej podatnymi na przekupstwo i naciski niż oddanymi sprawiedliwości i prawdzie. Jak w czasach przed republiką, ludzie zmuszeni są brać sprawy we własne ręce, jeśli chcą zadośćuczynienia. Eko dowodził, że i my musimy tak zrobić, jeśli chcemy, by Klaudia poniosła zasłużoną karę. Przypomniałem wszystkim, że mamy do czynienia i z innymi Klaudiuszami, otaczającymi nas niczym wroga armia. Żaden z nich nie sprawiał na mnie wrażenia, że będzie siedział bezczynnie, kiedy zaatakujemy Klaudię, niezależnie od słuszności naszej sprawy. Już nas wystarczająco nienawidzą, a do czego byliby zdolni, gdyby polała się ich rodowa krew? Czy mamy spędzić następne lata na wzajemnym porywaniu i zabijaniu się? Cóż by to było za życie? Dobrze wszystkim zrobiło to ogólne przekrzykiwanie się, gniewne wymachiwanie w złości rękami i zawody w wymyślaniu coraz straszniejszych kaźni dla winnych. Po przeżytym strachu było nam potrzebne takie wyładowanie się. Zyskiwałem też na czasie, po odnalezieniu Diany bowiem wszyscy rwali się do natychmiastowego i drastycznego odwetu. Ja jednak chciałem, by upłynęło co najmniej półtorej doby, zanim podejmiemy jakiekolwiek działania. Podczas gdy nasz gniew będzie opadał i zaczniemy rozważniej myśleć, Klaudii też przyda się parę bezsennych nocy spędzonych na zastanawianiu się, co zamierzamy. Rano trzeciego dnia po odnalezieniu Diany, wysłuchawszy wszystkich argumentów rodziny i wszystkich wezwań do czynu, jako pater familias skorzystałem ze swych prerogatyw i oznajmiłem, że rozwiążę tę kwestię na swój własny sposób, a moje decyzje będą ostateczne i nieodwracalne. Wyłożywszy to wszystkim dobitnie, udałem się do biblioteki i napisałem krótki list, po czym wysłałem z nim niewolnika, radząc mu, by zbliżył się do domu Klaudii z rękami uniesionymi wysoko nad głowę i z daleka krzyczał, że uzbrojony jest tylko w pergamin. Treść listu brzmiała następująco: Klaudio, Są sprawy, które musimy omówić w cztery oczy i na neutralnym gruncie. Spotkajmy się w południe w zwykłym miejscu na wzgórzu. Przyjdę sam i bez broni, i na pamięć mego ojca przysięgam, że nie zrobię ci krzywdy. Twoja obecność będzie świadczyła, że przybywasz na tych samych warunkach. Nie ma nic do zyskania przez dalsze wzajemne wylewanie żółci. Wierzę, że możemy dojść do porozumienia. Taką najszczerszą nadzieję żywi Twój sąsiad Gordianus. Dzień był bezchmurny i bezwietrzny. Pogoda przyjemna jak na koniec stycznia, miesiąca, który zdążył już przynieść dość wstrząsów, by starczyło na cały rok. Przysiadłem na pniaku i zapatrzyłem się na gospodarstwo. Sceneria była tak sielska, że trudno było uwierzyć, iż tyle zła i podstępów może czaić się wśród tych niewinnych winorośli nad chłodnym, szemrzącym strumieniem. Słońce w zenicie stało nisko i zdawało się wisieć nieruchomo, czekając wraz ze mną. A czekałem długo; tak długo, że zacząłem myśleć, iż sąsiadka odrzuciła me zaproszenie. W końcu jednak usłyszałem chrzęst gałęzi i po chwili z zarośli wynurzyła się Klaudia. Wyglądała jak zawsze: rumiana, tęga i z niedbałym wiechciem postrzępionych rudych włosów na głowie. Miała na sobie długą wełnianą tunikę i gruby płaszcz. Podeszła bez słowa, usiadła na sąsiednim pniu i przyłączyła się do kontemplowania widoku. Wbiłem w nią wzrok, ale nie oddała mi spojrzenia. Na jej szyi zauważyłem parę poziomych skaleczeń; musiałem za mocno przycisnąć ostrze. Od czasu do czasu dotykała ich palcami. Po dłuższej chwili spytała: – Od czego zaczniemy? – Od początku. Zanim cokolwiek powiemy, chcę, abyś odpowiedziała mi na to pytanie: czy miałaś coś wspólnego ze śmiercią twego kuzyna Lucjusza? To zmusiło ją, by spojrzeć mi w oczy. – Jak możesz choćby pomyśleć... Przerwałem jej uniesieniem dłoni. – Proszę cię, Klaudio, bez uroczych żachnięć. Pytanie wymaga jedynie prostego tak lub nie. – Czy zamordowałam Lucjusza Klaudiusza? Cóż za pytanie! Nie, oczywiście, że nie! Zmarł na Forum wśród setek ludzi, chwytając się za serce z bólu. Ludzie umierają tak każdego dnia. To absolutnie naturalne. – A ty w żaden sposób nie pomogłaś naturze? Kropelka trucizny... – Nie, Gordianusie! Patrzyłem chwilę na jej profil, a ona nieruchomo wpatrywała się w dal. – Wierzę ci. Nie mam żadnego konkretnego powodu, by myśleć, że mogłaś zabić biedaka Lucjusza, ale chciałem się upewnić. Był moim przyjacielem. Nie byłoby mi to obojętne, że ktoś się przyczynił do jego śmierci. Siedzieliśmy jakiś czas w milczeniu. Jasne było, że nasza rozmowa ograniczy się do moich pytań i jej odpowiedzi. Nie spieszyło mi się. – Kiedy wypożyczyłem ci Kongriona do pomocy przy zjeździe rodzinnym, czy to wtedy go przekabaciłaś? – spytałem w końcu. – Nie było to trudne. – Wzruszyła ramionami. – Kongrio cię nie lubi, a twoją żoną gardzi. Niektórzy niewolnicy nie mogą znieść pracy dla byłych niewolników. Kongrio tego nienawidził dla samej zasady. Talentowi często towarzyszy duma, a że talentu ma pod dostatkiem, na pewno się zgodzisz. Przez całe życie pracował w szacownym domu patrycjuszowskim, aż tu nagle znalazł się w rękach... no cóż, Gordianusie, twój rodowód nie bardzo jest wart, by o nim mówić, prawda? – Na pewno nie zależy mi na tym, byś to ty go omawiała. A zatem powiedziałaś Kongrionowi, że jeśli weźmie udział w twoich knowaniach, będziesz mogła wszystko naprawić i staniesz się jego nową panią. Wówczas on zgodził się na rolę twojego szpiega w moim domu. – Coś w tym rodzaju. – Czy uwierzysz, że przez długi czas to Aratusa podejrzewałem o zdradę? – Aratusa? – zdziwiła się Klaudia. – Myślałam, że lepiej znasz się na ludziach. Lucjusz zawsze mówił, że jest on najbardziej niewzruszenie lojalnym niewolnikiem, jakiego w życiu miał. Trudno o lepszego zarządcę w gospodarstwie. – I ja stopniowo doszedłem do tego przekonania. Ale wróćmy do kucharza. Kiedy w mojej stajni pojawiły się pierwsze bezgłowe zwłoki, to on je tam podrzucił, prawda? – Czemu mnie o to pytasz? Musiałeś już to z niego wyciągnąć. – Nie wszystko. Niektóre elementy sam wydedukowałem, ale o niektórych możesz wiedzieć tylko ty. No więc to się zaczęło w dniu, kiedy spaliliśmy pierwszą partię zarażonego rdzą siana. Na mojej ziemi zapłonęło wiele ognisk i w niebo szły słupy dymu. Zjawił się u nas jeden z twoich ludzi, niby z podarunkiem ze świeżych fig, na który ja odpowiedziałem koszykiem jaj. Pomyślałem, że przysłałaś go, by się dowiedzieć, co znaczy ten dym. W rzeczywistości przyszedł na rozmowę z Kongrionem, by zaplanować podrzucenie trupa. Pamiętam, że zwróciłem uwagę na jego długi pobyt w kuchni; byłem przekonany, że to z powodu zamiłowania do Kongrionowych deserów. Następnego dnia przyjechał wóz z zaopatrzeniem. Kongrio powiedział, że to aż z Rzymu i że musiał wysłać zamówienie za plecami Aratusa. Skierował tym mój gniew na zarządcę i odwrócił uwagę od siebie. Mimo to jednak zastanawiałem się, dlaczego upierał się przy własnoręcznym rozładunku wozu. Teraz wiem: między garnkami i miskami schowane było ciało. Wiadomo więc, skąd się wzięło i kto maczał w tym palce. Ale kim był Nemo? – Nemo? – Takie mu nadałem imię, nie mając o trupie żadnych informacji. Po samym tułowiu trudno było ocenić, czy był wolnym, czy niewolnikiem. Jeśli tym ostatnim, to na pewno nie zaznał ciężkiej pracy ani nie pracował pod gołym niebem. To był twój kucharz, prawda? Klaudia spojrzała na mnie z ukosa. – Skąd wiesz? Tego Kongrionowi nie powiedziałam. – Sama mi to powiedziałaś, tylko że wtedy cię nie słuchałem. Pamiętasz liścik, który mi wysłałaś przez Kongriona, dziękując mi za wypożyczenie go? – Wyciągnąłem zwoik pergaminu zza pazuchy. – Zachowałem go. Nie wiem dlaczego, choć byłaś tak wylewna w wyrazach wdzięczności, że nazwałaś go „kwitem dłużnym”, który miał mnie upoważniać do żądania odwzajemnienia przysługi. Okazałem się pewnie nazbyt sentymentalny, przypisując mu takie znaczenie, ale wzruszyła mnie twoja wdzięczność. Napisałaś jednak jeszcze coś. Pozwól, że ci przeczytam: „Moje pozdrowienia, sąsiedzie, i wyrazy wdzięczności za wypożyczenie twych niewolników, i tak dalej, i tak dalej... zwłaszcza twój szef kuchni, Kongrio, który nie stracił nic ze swego kunsztu od czasu, gdy służył memu kuzynowi Lucjuszowi. Winna ci jestem podwójną wdzięczność, mój własny kucharz bowiem zachorował w trakcie przygotowań i wówczas Kongrio okazał się nie tylko pomocny, ale wręcz absolutnie niezastąpiony”. A zatem twój kucharz zachorował i później umarł. – Skąd wiesz? – Od ciebie! To było tutaj, na wzgórzu. Obserwowaliśmy we troje z Metonem via Cassia, a ty częstowałaś nas miodowymi ciastkami. Mój nowy kucharz upiekł je dziś rano, powiedziałaś, dodając, że nie jest Kongrionem, ale desery robi niezłe czy coś podobnego. Miałaś nowego kucharza, Klaudio, gdyż twój poprzedni umarł i musiałaś go zastąpić. A ponieważ tak bardzo nie cierpisz marnotrawstwa... nawet kawałeczka ciastka!... znalazłaś zastosowanie nawet dla zwłok, uważając, że świetnie się nadadzą, by mnie zastraszyć i skłonić do oddania gospodarstwa, a w każdym razie na dobry tego początek. A zatem Nemo nie został zamordowany, prawda? Zmarł wskutek choroby, a po śmierci kazałaś mu odciąć głowę, by nikt go nie rozpoznał po podrzuceniu. Jeden z kuchennych, których również ci wtedy wypożyczyłem, mógł się z nim zetknąć i potem zidentyfikować. – Wszystko rozumiesz, Gordianusie. I co? Pojawienie się zwłok nic a nic cię nie nastraszyło? – Owszem, nawet bardzo, ale wówczas miałem podstawy, by podejrzewać kogoś innego i z innych powodów. Nie miało to nic wspólnego z moimi sąsiadami i ze sporem o to, komu należał się spadek po Lucjuszu. Ukryłem całą sprawę przed niewolnikami, w tym i przed Kongrionem. Czy nie rozzłościło cię, że kucharz nie miał ci potem nic do powiedzenia na temat trupa? – Owszem, nawet bardzo. – A ja tymczasem miałem wszelkie powody, by uważać cię za osobę godną zaufania, ponieważ wypożyczeni niewolnicy wychwalali cię za dzielne stawanie w mojej obronie przed twymi kuzynami. To ty sama podsunęłaś mi pomysł, by użyć ich jako szpiegów na spotkaniu waszego rodu. Zażartowałaś, że mógłbym im kazać otruć twych krewnych. No, do tego bym się nie posunął, ale mogłem im nakazać baczne słuchanie. No i usłyszeli, jak się za mną wstawiasz u Maniusza, Publiusza i Gnejusza. Tylko że tego właśnie chciałaś, prawda? Miałem cię uważać za swego jedynego sprzymierzeńca, bym potem, kiedy w moim gospodarstwie zaczną się dziać straszne rzeczy, podejrzewał wszystkich poza tobą. A gdyby nadszedł czas, że zmięknę i zdesperowany będę gotów sprzedać ziemię... komuż złożyłbym ofertę, jak nie jedynej sąsiadce, która stała po mojej stronie? Klaudia zmieniła niewygodną pozycję na twardym siedzeniu i cicho odpowiedziała: – Tak, o czymś takim myślałam. – Pierwszy bezgłowy trup pokazał się w połowie czerwca. Potem przez jakiś czas nie działo się nic niepożądanego. Źle odgadując sygnał i jego źródło, myślałem, że to dlatego, iż zastosowałem się do pewnych żądań, jakie mi narzucono. Tymczasem powodem spokoju była twoja nieobecność. Wyjechałaś do Rzymu, by nadzorować jakieś prace w domu na Palatynie odziedziczonym po Lucjuszu, nie miał więc kto broić. Drugie zwłoki zostały podrzucone pod koniec lipca, kiedy wróciliśmy z Rzymu po urodzinach Metona i wyborach konsularnych. Planowałaś pozostać w mieście dłużej, ale wróciłaś wcześnie, jeszcze przed nami. Na przyjęciu poinformowałaś mnie o tym. Dopilnowałaś też, bym poznał twego czarującego kuzyna Maniusza... skutek był do przewidzenia, a całe zajście znów odmalowało ciebie jako moją jedyną przyjaciółkę i sprzymierzeńca. Ponieważ znalazłaś się w domu wcześniej, trafiłaś na chwilę, kiedy kuzyn Gnejusz w ataku wściekłości zabił biednego niewolnika Forfeksa. Być może nie zamierzałaś podrzucać drugiego trupa, ale kiedy bogowie zesłali ci taką świetną okazję, oczywiście nie pozwoliłaś na zmarnowanie porządnych zwłok. Kazałaś je wykraść z miejsca spoczynku nad strumieniem, gdzie je złożyli Gnejuszowi ludzie. I znów twój kuchenny dostarczył je Kongrionowi podczas wizyty, zapewne przywożąc je na wózku. Tak już często był widywany w naszej kuchni, gdzie wymieniał produkty z moim kucharzem, że nikt nie zwracał uwagi na jego przybycie ani odejście. Wiedziałaś, że znałem Forfeksa, dlatego znów trzeba było usunąć głowę, by zakamuflować tożsamość trupa. Powinnaś kazać odciąć mu także dłonie, ale skąd mogłaś przypuszczać, że mój syn zapamiętał trójkątne znamię na jednej z nich? To doprowadziło mnie do Gnejusza. Przyznał, że zabił Forfeksa, do czego miał prawo jako jego właściciel, ale zaprzeczył, jakoby miał wrzucić go do mojej studni. Zdawał się nic o tym nie wiedzieć. – Bo nie wiedział – przyznała Klaudia. – Tak też pomyślałem. I tym razem miałem powody, by podejrzewać kogoś innego, ale związek z Gnejuszem Klaudiuszem pozostawał dla mnie niejasny i niepewny. Po staremu zajmowałem się gospodarstwem, pomimo że siano było zepsute i ktoś rozmyślnie zatruł studnię. Kontynuowałem wznoszenie młyna... – Tego śmiesznego urządzenia! – burknęła Klaudia. – Tak, teraz rozumiem, jak cię musiało to złościć, kiedy codziennie przemykałaś tu na wzgórze, aby popatrzeć na moje gospodarstwo, wyobrażając sobie, że należy do ciebie, nienawidząc mnie za moje prawo własności, ze wszystkich sił kombinując na swój kruczy sposób, jak by tu mnie stąd wykurzyć, i każdego dnia widziałaś, jak rośnie konstrukcja młyna, namacalny symbol mojej woli wytrwania i utrzymania tej posiadłości w swym ręku. Jakże musiałaś być wściekła, gdy cię zaprosiłem do obejrzenia gotowego urządzenia! Bardzo wyraźnie czuło się twą złość, ale wtedy sądziłem, że skierowana jest ona bezpośrednio przeciw mechanicznej konstrukcji. Prawdziwe uczucia skrywałaś doskonale. – Kobieta musi się nauczyć je skrywać, jeśli chce dostać, czego pragnie, a nie ma ojca ani męża, którzy mogliby jej to dać, ani syna, który by jej bronił! Zaskoczyła mnie gorycz w jej głosie. Nagle zobaczyłem w niej twardą kobietę o oczach jak z krzemienia, tak bardzo różną od wesołej i dobrodusznej matrony, którą znałem wcześniej, że niemal się przeraziłem. To było jak w teatrze, kiedy z aktora opada piękna maska i ukazuje się jego drugie, straszliwe oblicze. Przez dwie bezsenne noce łamałem sobie głowę, jak to możliwe, żeby za takimi okropnościami stała Klaudia. Teraz ukazała mi się jako zupełnie inna osoba, posługująca się chytrością i oszustwem, chowająca swój gniew i pragnienia pod maską. A jak inaczej mogłaby dać sobie radę samotna kobieta w takiej rodzinie i w takim świecie? Po raz pierwszy dotarła do mnie realność jej winy. – Znów straciłem orientację, kiedy później Gnejusz przyszedł do mnie z ofertą kupna mojej ziemi – podjąłem temat. – Teraz oczywiście rozumiem, że to ty go do tego nakłoniłaś. Nawet w okrężny sposób sam mi to zasugerował, mówiąc, że to od ciebie dowiedział się o moich zimowych kłopotach, ale wziąłem to za zwykłą wymianę plotek między kuzynami. W rzeczywistości użyłaś go, aby mnie wybadać przed zaplanowaniem następnego posunięcia i się przekonać, czy mam już dość tej parady trupów, zatrutej wody i ostrej zimy. Po jego gburowatej ofercie uwolnienia mnie od kłopotów znowu zacząłem go podejrzewać, zwłaszcza gdy już nazajutrz po tym, jak wyrzuciłem go z domu, za stajnią znaleźliśmy trzeciego trupa bez głowy. Akurat szykowałem się do wyjazdu i nie mogłem go odłożyć, by wyjaśnić sprawę. Może dobrze się stało; kto wie, czy nie zaatakowałbym Gnejusza bez powodu. Ten trzeci trup to był kolejny z twych niewolników, prawda? Nie zabiłaś Nemo, który zmarł wskutek choroby, ani też Forfeksa, który zginął z ręki Gnejusza. Ale tego trzeciego zamordowałaś, co? – Czemu tak sądzisz? – Rzuciła mi ponure spojrzenie. – Ponieważ musiałaś na kimś wypróbować truciznę. Raz już to zrobiłaś, zabijając biednego starca Klementusa, mojego niewolnika. Był w pewnym sensie świadkiem wrzucenia drugiego trupa do studni przez Kongriona. Jego zeznanie było bardzo ogólnikowe i nie wniosło nic do sprawy, ale komuś takiemu jak Kongrio, niewolnik spiskujący przeciw swemu panu, nawet starowina Klementus musiał się wydawać poważnym zagrożeniem. Musiał się go pozbyć cicho i nie zwracając na siebie uwagi. Dostarczyłaś mu truciznę... strychninę, co tłumaczy zsinienie ust, wymioty i zaburzenia mowy, które wystąpiły u Klementusa przed śmiercią. Od początku podejrzewałem, że ktoś przedwcześnie posłał go do Hadesu, a teraz wiem na pewno, gdyż Kongrio wyznał mi wszystko. No, ale trucizna, która zabija zgrzybiałego staruszka, może nie wystarczyć na silnego czterdziestosiedmiolatka, więc wypróbowałaś ją na jednym z twych nieszczęsnych niewolników, prawda, Klaudio? Jak go wybrałaś? Czy zaczynał okazywać lenistwo, był osłabiony przez reumatyzm, a może w jakiś sposób cię obraził? Czy też po prostu był do mnie podobny wiekiem i posturą, dzięki czemu mogłaś opracować odpowiednią dawkę, by mnie wykończyć? Wpatrzyła się w dal i nie odezwała się ani słowem. – Trafić na taką panią to prawdziwy pech dla niewolnika! Skoro zaś już go otrułaś, nie miało sensu marnować dobrego trupa, co? Lepiej posłać upartemu Gordianusowi jeszcze jeden sygnał, zwiastun tego, co ma nadejść. Znowu kazałaś usunąć głowę, by uniknąć rozpoznania zwłok, i podrzuciłaś je przez Kongriona. Tak jak Nemo, zostały odkryte przez moją córkę. Czy sumienie cię nie trapi, że przyprawiłaś o taki wstrząs małą dziewczynkę? Pewnie nie, jeśli wziąć pod uwagę, czego się dopuściłaś ostatnio. Klaudia raptownie wstała. – Nie przyszłam tu, abyś mnie sądził ty, czy ktokolwiek inny. Napisałeś w liście, że chcesz się ze mną dogadać i że masz dla mnie propozycję. Wykrztuś ją z siebie i oszczędź mi tych oskarżeń i morałów. – Siadaj, sąsiadko. Licha z ciebie morderczyni, skoro nie możesz znieść wyliczania twych zbrodni. – Otrucie niewolnika to nie morderstwo! – Och, ale porwanie wolno narodzonego dziecka musi być zbrodnią. – Dość tego! – warknęła i odwróciła się, by odejść. Złapałem ją za ramiona i siłą posadziłem z powrotem na pniu. – Przysiągłeś, że nic mi nie zrobisz! – krzyknęła i wyciągnęła długi, cienki sztylet. Wytrąciłem go jej z ręki, a ona zakryła twarz dłońmi. Rozejrzałem się pospiesznie dookoła, ale w zaroślach nie dostrzegłem nikogo. Przybyła wprawdzie uzbrojona, ale sama. – Tak, Klaudio, przysiągłem i dotrzymam, choć nie ma boga ni człowieka, który miałby mi za złe, gdybym cię tu na miejscu udusił. Daj sobie spokój z tą wyniosłą postawą, nie pasuje do ciebie. Wysłuchasz wszystkiego, co mam ci do powiedzenia, i razem dojdziemy prawdy. Bez tego nic nie załatwimy, nie zaprzeczaj więc, że zamierzałaś mnie otruć. Kongrio się do wszystkiego przyznał! Zaczynałaś się niecierpliwić. Mijały miesiące, zastraszanie mnie nie przynosiło skutku, więc w końcu byłaś gotowa uciec się do zamordowania wolnego obywatela! No, ale chodzi tylko o zwykłego plebejusza... Myślałaś, że gdy mnie nie stanie, łatwiej ci będzie nakłonić Bethesdę i Ekona do odsprzedania ci gospodarstwa? Czy ich też chciałaś otruć? Namawiałaś Kongriona, by to zrobił. Twój agent nachodził go i naciskał, ale kucharz stawiał opór. To było dla niego odrobinę za wiele, odrobinę zbyt niebezpieczne. Klementusa zabił, by chronić siebie, ale zamordować własnego pana to grzech zbyt poważny! Aż wreszcie katastrofa... podczas jednej z rozmów nie zachowali odpowiedniej czujności i podsłuchała ich mała dziewczynka. Resztę już wiesz. Tylko co chciałaś osiągnąć, wyprawiając niewolników, by wtrącili ją do starej kopalni? Czy mieli ją udusić i zostawić tam jej ciało? Czy kazałaś im zostawić ją żywą i poczekać, aż powoli umrze z głodu? Czy też zamierzałaś ją później stamtąd zabrać i sprzedać w niewolę, wysyłając statkiem z Ostii do jakiegoś zamorskiego miasta, podczas gdy jej rodzice opłakiwaliby ją jako zmarłą? – Oczy Klaudii zatańczyły dziko; podszedłem bliżej, uniemożliwiając jej ucieczkę. – Powiedziałem, że nie zrobię ci krzywdy, i nie kłamałem, choć w tej chwili żałuję swej przysięgi. Powinnaś zostać ukarana, Klaudio. Należy ci się kara za twoją dwulicowość i arogancję, za porwanie, morderstwo i doprowadzenie mojej żony do rozpaczy. Ale do czego by to prowadziło? W twoich kuzynach jest za wiele żółci i mają za dużo wolnego czasu. Gdybym dokonał sprawiedliwej zemsty na tobie, nigdy nie mógłbym czuć się bezpieczny. Och, gdybyż można ufać, że bogowie przesuną szalę na niekorzyść takich kreatur jak ty! Widziałem jednak w życiu dość, by nie pokładać ufności w boskiej i ludzkiej sprawiedliwości. Sami musimy dochodzić sprawiedliwości na własny sposób i dlatego ty i ja tu i teraz dobijemy targu. – Targu? – Zawrzemy umowę, Klaudio, i od tego punktu pójdziemy dalej i nigdy nie obejrzymy się wstecz. Moi synowie nie będą zadowoleni. Uważają, że powinno się ciebie zgładzić jak wściekłego psa. Bethesda też nie będzie uszczęśliwiona. Pragnęłaby wyłupić ci oczy i zmusić do ich połknięcia. Ale zastosują się do mojej decyzji. A moja decyzja brzmi: powinnaś przejąć to gospodarstwo. Spojrzała na mnie tak pustymi oczami, że przez chwilę myślałem, że nie słyszy, co mówię. Potem zerknęła na moją posiadłość i pojawił się w nich błysk. – Czy to jakaś sztuczka, Gordianusie? – spytała. – To nie sztuczka, ale interes. Otrzymasz gospodarstwo, jak tego chciałaś. Udamy się do Rzymu, do urzędu na Forum, gdzie trzymają księgi, i tam oficjalnie sceduję na ciebie prawo własności. W zamian... Podniosła głowę i wbiła we mnie zimne spojrzenie. – W zamian za to ty dasz mi ów dom na Palatynie po Lucjuszu Klaudiuszu, wraz z całym umeblowaniem. – Absolutnie nie! – krzyknęła. – Nie? A po co ci ten dom? Nic dla ciebie nie znaczy. – Ale to piękny dom, wart fortunę! – Tak, pewnie więcej niż moja ziemia. Te wszystkie rzeźby, które Lucjusz zgromadził, piękne marmury, eleganckie meble w każdym pokoju, no i pierwszorzędna lokalizacja na Palatynie... Istotnie, ten dom ma dużą wartość. Na pewno myślisz sobie, że taki parweniusz jak ja nie powinien mieszkać w takim domu, podobnie jak nie powinien dziedziczyć gospodarstwa Lucjusza. Lecz wolą Lucjusza było zostawić mi coś w spadku; wybrał tę posiadłość, ponieważ sądził, że mnie tym ucieszy. Tak było. Gospodarzenie tutaj dało mi wiele radości, ale też przyniosło wiele zgryzot. Ty zaś musisz jej pragnąć nade wszystko, skoro tak uporczywie knułaś, by mi ją odebrać. Podwoiłabyś w ten sposób swój areał i miałabyś ziemię po obu stronach wzgórza. Twoich kuzynów zżerałaby zazdrość; co prawda znając ich, nie wiem, czy na twoim miejscu bym się z tego cieszył. Jak więc widzisz, interes jest dobry dla obu stron. Potrafisz wymyślić jakiekolwiek inne rozwiązanie problemu, który przed nami stoi? Siedziała wpatrzona w zabudowania w dolinie i zaczęła drżeć na całym ciele. – Potępiasz mnie za intrygi przeciw tobie, Gordianusie, ale czy możesz wiedzieć, ile ta ziemia dla mnie znaczy? Pragnęłam jej od samego dzieciństwa. Godzinami w marzeniach widziałam siebie jej właścicielką. Ale trafiła do Lucjusza. Błogosławiłam każdy mijający rok, gdy Lucjusz się nie żenił i nie płodził syna, zawsze bowiem była szansa, że uczyni mnie swą spadkobierczynią, gdybym go tylko przeżyła. Cierpliwości, cierpliwości, powtarzałam sobie. Ale wtedy Gnejusz zaczął na zebraniach rodzinnych wyrzekać na swój ciężki los i zapadła cicha decyzja, że każdy z nas powinien umieścić w testamencie szczodry zapis dla niego. Nawet wtedy jeszcze była szansa, że z czasem ta ziemia trafi w moje ręce. Cierpliwość i nadzieja! I nagle Lucjusz umiera i zostawia gospodarstwo jakiemuś nieznajomemu z Rzymu... Nie potrafisz sobie wyobrazić, jaki szok przeżyłam! Straciłam je na zawsze! Ale teraz... – A zatem zgadzasz się? Wzięła głęboki oddech. – Mówisz, że mam zostawić nienaruszone wyposażenie domu na Palatynie. Czy i ty zrobisz tak samo z gospodarstwem? Jak łatwo ona przechodzi od nostalgii do twardego targowania się, pomyślałem. – Oczywiście – potwierdziłem. – Na cóż by mi były w mieście sprzęty gospodarskie? – A co z niewolnikami? Zostawisz ich? – Z wyjątkiem służby domowej, którą przywiozłem z Rzymu. Tak, otrzymasz również niewolników. – Aratusa też? Jakże przykro mi było zostawiać go w rękach takiej właścicielki! Ale czym byłby Aratus bez gospodarstwa, którym zarządzał od tylu lat? – Tak, Aratusa też. – A co z Kongrionem? Spojrzałem w czysty, błękitny skrawek nieba nad nami. – Powinienem go uśmiercić – odrzekłem cicho. – Nikt by cię za to nie winił – powiedziała Klaudia, melancholijnie przyglądając się swym paznokciom. – Chociaż myślę, że ciężko byłoby ci to zrobić. To niezgodne z twoją naturą. – Nie muszę tego dokonać osobiście. Zdrada Kongriona jest niewybaczalna... spisek przeciw panu, porwanie jego córki. Gdybym to rozgłosił, zapewne zebrałaby się wielka liczba obywateli chętnych do ukamienowania go ku przestrodze innych niewolników. To jednak oznaczałoby też nagłośnienie twojego udziału w tej sprawie. Klaudia skwitowała to nerwowym gryzieniem paznokcia. – Mógłbym go po prostu sprzedać, by się go pozbyć. Za tak utalentowanego kucharza uzyskałbym nielichą cenę. Ale jak mógłbym wpuścić komuś do domu taką żmiję, nie uprzedzając go o tym? A któż wtedy by go ode mnie kupił, znając prawdę? Nie. Przemyślałem tę kwestię zeszłej nocy, kiedy decydowałem się na złożenie ci tej oferty. Kongrio zostaje w gospodarstwie, czy ci się to podoba, czy nie. Jej oczy rozbłysły. Czyżby naprawdę mogła spożywać wytwory jego kunsztu kulinarnego, wiedząc, do jakiej zdrady może się posunąć? Niechże się więc nim cieszy! Niech żmije gnieżdżą się razem! – Przyjmujesz moją ofertę, Klaudio? Odetchnęła głęboko. – Przyjmuję. – Dobrze. Popatrz więc sobie jeszcze przez chwilę, a potem ruszaj do swego domu. Posiadłość jeszcze nie należy do ciebie; do tego czasu masz trzymać się ode mnie i mojej rodziny z daleka. Powiedz to samo swoim kuzynom. Sprawę załatwią nasi adwokaci. Nie chcę cię więcej widzieć. Klaudia wstała i obrzuciła spojrzeniem dolinę, po czym zakręciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Po kilku krokach stanęła jednak i lekko odwróciła się ku mnie, lecz nie na tyle, by ukazać twarz. – Wierzysz w bogów, Gordianusie? – spytała. – Wierzysz, że Fortuna decyduje o tym, czy będziemy cierpieli, czy będzie nam się powodziło, a Fatum ustala godzinę naszej śmierci? – O czym ty mówisz? – Kiedy byłam ledwie dojrzałą dziewczynką, urodziłam dziecko. Nieważne, kto był ojcem i jak do tego doszło. Mój ojciec był wściekły. Powiedział, że nikt nie może się o tym dowiedzieć, i ukrył mnie przed światem, a kiedy dziecko się urodziło, sam mi je wyrwał i zaniósł w dzikie, niedostępne miejsce na górze Argentum i tam je zostawił. Płakałam i krzyczałam, byłam przecież młoda, obolała i ledwie rozumiałam, co się dzieje. Zarzuciłam mu, że zabił moje dzieciątko, ale on odparł, że tylko postawił je przed bogami i jeśli umrze, to za ich wolą. Nie mam zamiaru przepraszać za to, co zrobiłam, aby dostać to, czego pragnę najbardziej na świecie. Moje przeprosiny nic by dla ciebie nie znaczyły, Gordianusie; dla mnie zresztą też. Chcę jednak, abyś wiedział, że nigdy nie zabiłabym twojej córeczki. Kiedy ten głupiec Kongrio przysłał ją do mnie, cóż miałam począć? Zdecydowałam się posłać ją na górę i wsadzić do kopalni. – Gdzie mogła zginąć w przepaści – podkreśliłem. – Mogła umrzeć z głodu lub zimna. – Tak, ale śmierć nie spotkałaby jej z mojej ręki. Nie rozumiesz? Zostawiłam ją w rękach bogów. I oto, czym się skończyło. Twoja córka jest bezpieczna, a ty będziesz miał wspaniały dom w Rzymie, ja zaś obejmę gospodarstwo. Okazało się w końcu, że postąpiłam właściwie. – Klaudio... – powiedziałem i przerwałem, nabierając powietrza i zaciskając zęby. – Chyba powinnaś się stąd jak najszybciej oddalić. W przeciwnym razie złamię przysięgę i twój kark wraz z nią! ROZDZIAŁ XLII – Tato, przed drzwiami czeka ktoś, kto chce się z tobą zobaczyć! – wysapała Diana, zdyszana po biegu. Odłożyłem zwój pergaminu, który studiowałem. – Diano, ile razy mam ci tłumaczyć, że do otwierania drzwi mamy niewolnika? Nie chcę, abyś ty to robiła. Tu, w mieście... – Dlaczego mam tego nie robić? Westchnąłem. No cóż... dobrze, że z powodu dramatycznego przeżycia z Kongrionem nie stała się potulna i lękliwa. Ziewnąłem, przeciągnąłem się i zerknąłem na posąg Minerwy po drugiej stronie ogrodu. Odlana z brązu bogini pomalowana była tak realistycznie, że często zdawało mi się, iż widzę, jak oddycha. Była jedyną kobietą w domostwie, która nigdy się ze mną nie sprzeczała; co prawda też nie słuchała mnie tak samo jak pozostałe. Lucjusz musiał zapłacić za nią pokaźną sumkę. – Poza tym, tato, ja go poznałam. Mówi, że jest naszym sąsiadem. – Wielki Jowiszu! Chyba to nie żaden z naszych byłych sąsiadów ze wsi! Wyobraziłem sobie jednego z Klaudiuszów u mych drzwi i przeszedł mnie dreszcz niepokoju. Wstałem z krzesła i przeszedłem przez ogród. Diana deptała mi po piętach. Okazało się, że ów „ktoś” to dwaj mężczyźni w otoczeniu świty niewolników. Ten rozpoznany przez Dianę to był Marek Celiusz. Policzyłem w myśli miesiące i uzmysłowiłem sobie, że niemal dokładnie rok upłynął od dnia, kiedy pierwszy raz przybył do mego domu, by domagać się spłaty zobowiązań wobec Cycerona. Jak dziewczynka go poznała, nie miałem pojęcia; Celiusz był teraz gładko ogolony i nosił zwyczajną fryzurę. Po modzie wprowadzonej przed rokiem przez Katylinę nie pozostało w Rzymie ani śladu. Obok Celiusza stał Cycero. Były konsul nieco przytył, odkąd ostatni raz go widziałem, jak kroczy triumfalnie przez Forum po wykonaniu wyroku na spiskowcach. – Widzisz? – Diana pokazała palcem na młodzieńca. – Mówiłam ci, że go znam. – Obywatele, wybaczcie mojej córeczce jej maniery. – Nonsens! – powiedział Cycero. – Nigdy jeszcze nie byłem powitany przez kogoś bardziej czarującego. Czy możemy wejść, Gordianusie? Zostawiwszy swoje orszaki na zewnątrz, goście podążyli za mną do ogrodu. Niewolnik przyniósł kubki i glinianą butelkę; podczas gdy sączyliśmy wino, patrzyłem, jak obaj taksują wzrokiem otoczenie, w którym się znaleźli. Spojrzenie Cycerona zatrzymało się na Minerwie. Wiedziałem, że i w jego domu stoi posąg bogini, ale moja, jak podejrzewałem, była znacznie cenniejsza. Uśmiechnąłem się na myśl o tym. – Twój nowy dom robi duże wrażenie – zauważył Cycero. – To prawda – zawtórował mu Celiusz. Skwitowałem to zdawkowym „dziękuję”. – A więc oddałeś gospodarstwo – podjął Cycero. – A ja tak ciężko pracowałem, abyś je utrzymał! – Twoja ciężka praca nie poszła na marne, Cyceronie. Gospodarstwo zmieniło się w ten dom, jak poczwarka zmienia się w motyla. – Musisz mi to kiedyś wyjaśnić. A póki co, witaj w mieście. Jak mogłeś kiedykolwiek myśleć, że wytrzymasz bez niego, doprawdy nie wiem. Jesteśmy teraz sąsiadami, wyobrażasz to sobie? Mój dom stoi niedaleko. – Tak, wiem. – Kiwnąłem głową. – Z tarasu mojej sypialni mam na niego wspaniały widok, z Kapitolem w tle. – Ja też jestem twoim sąsiadem – wtrącił Marek Celiusz. – Dopiero co wprowadziłem się do mieszkania w budynku za rogiem. Czynsz jest astronomiczny, ale ostatnio wpadło mi trochę grosza. – Doprawdy? – Uznałem, że nieelegancko byłoby dopytywać się o pochodzenie „grosza”. – Cóż za piękny ogród – westchnął Cycero. – A jaką masz wspaniałą Minerwę! Gdybyś kiedyś chciał ją odstąpić, z pewnością mógłbym ci zaoferować... – Nie sądzę, Cyceronie. Tak jak ten dom, bogini trafiła w moje ręce dzięki bardzo drogiemu, nieżyjącemu już przyjacielowi. – Rozumiem. Oczywiście. – Cycero pociągnął łyk wina. – Ale nie przyszliśmy tu tylko po to, aby gratulować ci powodzenia, Gordianusie. Chcę cię prosić o drobną przysługę. – Przysługę? – powtórzyłem, czując nagły chłód mimo letniej, słonecznej pory. – Tak. – Cycero wyglądał dziwnie nieswojo. – Najpierw jednak... Zastanawiam się, czy prywatne urządzenia są równie wspaniałe jak te bardziej publiczne? – Znajdziesz toaletę w tamtym korytarzu. – Wskazałem mu drogę, a Cycero przeprosił i pospieszył w tamtą stronę. Celiusz pochylił się ku mnie i konfidencjonalnie wyjaśnił: – Niestrawność. I biegunka. Przez ostatni rok czuje się gorzej niż kiedykolwiek przedtem. Wiesz, czasami się zastanawiam, jak mu się udaje dokończyć mowy przed senatem. – Dzięki za tę poufną wiadomość, Celiuszu. Roześmiał się. – Co prawda, jego trawienie znacznie się poprawiło na jakiś czas od chwili uchwalenia tamtej wiosennej ustawy. – Jakiej ustawy? – Tej, która wszystkim zainteresowanym udzieliła rozgrzeszenia za uśmiercenie spiskowców. – Ach, tak. Wtedy nie było mnie jeszcze w mieście. Ale mój syn napisał mi o niej w szczegółach. „Senat Rzymu zwalnia na zawsze od odpowiedzialności karnej wszystkich senatorów, urzędników, świadków, informatorów i innych agentów, którzy mogą być winni pogwałcenia prawa w związku z egzekucją bez wyroku sądowego Publiusza Korneliusza Lentulusa Sury, Gajusza Korneliusza Cetegusa et alii”. Innymi słowy, senatorowie zabezpieczyli tyłki własne i swych pomagierów. – Na szczęście dla Cycerona. Przez chwilę żył w obawie, że będzie musiał stanąć przed sądem za morderstwo. – I słusznie. Egzekucje były najzupełniej nielegalne. – Proszę, Gordianusie, nie mów nic podobnego, kiedy Cycero wróci. A przynajmniej zaczekaj, póki nie odejdę. – Opuszczasz nas tak szybko? – Nie mogę zostać. Muszę się zobaczyć z kimś na ulicy Tkaczy w sprawie nowych dywanów do mojego mieszkania. Stosuje on nowy barwnik, jakiego jeszcze nikt nie ma. Oddaje dokładnie zieleń oczu pewnej wdowy, na której pragnę wywrzeć wrażenie. – Zawsze odznaczałeś się takim wyrafinowanym smakiem, Marku Celiuszu... – Dziękuję. – ... że jest dla mnie zagadką, dlaczego w taki sposób lokujesz swoją lojalność. Skoro znałeś ich obu tak dobrze, jak to się mogło stać, że przedłożyłeś Cycerona nad Katylinę? – Doprawdy, Gordianusie! Zadając takie pytanie, sam okazujesz brak smaku. – Dlatego, że obraża ono twój młodzieńczy idealizm? – Nie. Dlatego, że obraża ono mój zdrowy rozsądek. Dlaczego miałbym wybierać stronę przegrywającą w tak poważnym konflikcie? O, tak, wiem, o co ci chodzi w kwestii Katyliny... W kwestii Cycerona zresztą też. Czasami jednak trzeba się kierować względami praktycznymi, a nie dobrym smakiem, Gordianusie. – Podniósł kubek z winem do ust i spoglądając ku drzwiom, za którymi zniknął Cycero, pochylił się ku mnie bliżej i powiedział: – Ale jeśli chcesz znać prawdę, rzeczywistą prawdę... – Jako przeciwieństwo prawdy fałszywej? – spytałem. – Właśnie. Rzeczy mają się tak: przez cały poprzedni rok nie służyłem ani Katylinie, ani Cyceronowi, choć obaj święcie wierzyli, że jestem ich człowiekiem. – Żadnemu z nich? Zatem komu? – Mojemu dawnemu mentorowi, Krassusowi. – Celiusz wzruszył ramionami, spostrzegłszy wyraz niedowierzania na mojej twarzy. – Potrzebował kogoś, kto miałby oko na Katylinę i na Cycerona, i słał mu raporty o wszystkim, co mogłoby go dotyczyć. Ja zaś mogłem wykonywać oba te zadania jednocześnie. Myślisz, że tylko Cycero utrzymuje sieć szpiegów w całym Rzymie? A Krassus płaci znacznie lepiej. – Wiesz o tym najlepiej, skoro brałeś pieniądze od wszystkich trzech naraz. Musiałeś nieraz tracić rozeznanie, szpiegując sam siebie. Krassus, powiadasz? Uśmiechnął się. – Mówię ci to w zaufaniu, Gordianusie. Wiem, że jesteś jednym z nielicznych mężów w Rzymie, którzy potrafią dochować sekretu. Widzę też, że nie bardzo wiesz, czy mi uwierzyć, czy nie. – Zastanawiam się, Marku Celiuszu, czy sam wiesz, komu służysz naprawdę. Celiusz odchylił się do tyłu z zakłopotaniem malującym się na jego przystojnym licu. – Wiesz, Gordianusie, powrót do miasta dobrze ci zrobił – powiedział. – Jesteś o wiele bardziej wyluzowany i bystrzejszy niż wtedy na wsi. W chwilę później dołączył do nas odprężony Cycero. Celiusz wstał i pożegnał się. – Odchodzisz tak szybko? – zdziwił się eks-konsul. – Chodzi o dywany i zielone oczy – wyjaśniłem. Cycero pokrył uśmiechem zaskoczenie, a Celiusz zostawił nas samych. – Powróćmy zatem do tematu – podjął mój gość. – Mówiłem, że chciałbym, abyś wyświadczył mi drobną przysługę... – Nie wiedziałem, że jestem ci jakąś winien, Cyceronie – przerwałem mu. – Gordianusie, rozejrzyj się dookoła! – Ruchem ręki wskazał wspaniały ogród pełen dobrych rzeźb. – Sam przypisałeś mi za to zasługę! – Za którą już ci się odwdzięczyłem i jesteśmy kwita. Wierz mi, Cyceronie, dobrze zapracowałem na każdą cegłę tego domu! – No, dobrze. Ale chociaż wysłuchaj, o jaką przysługę proszę, zanim mi odmówisz. – Zdaje się, że jeśli któremuś z nas należy się coś od drugiego, to właśnie mi. Możesz to nazwać odszkodowaniem. Kilka miesięcy temu, kiedy jeszcze mieszkałem na wsi, mój dom doznał poważnych szkód z rąk grupy ludzi z Rzymu. Ścigali Katylinę i myśleli, że znajdą go pod moim dachem. Kto mógł ich wysłać z takim zadaniem? Kto dał im pozwolenie na splądrowanie mojego domu i naraził mnie i moją rodzinę na takie przeżycia? Gdyby go u mnie znaleźli, prawdopodobnie zabiliby go na miejscu. Już wtedy uzmysłowiłem sobie, że taki czyn równałby się morderstwu. Cycero zrobił kwaśną minę. Albo zaczynałem działać mu na nerwy, albo wracała mu niestrawność. – Niech będzie, przyjmijmy dla celów tej dyskusji, Gordianusie, że istotnie winien ci jestem zadośćuczynienie. Czy to takie straszne, że ktoś nazwany przez lud ojcem ojczyzny jest twym dłużnikiem? Czy nie możesz znów pójść mu na rękę, wiedząc, że jest wypłacalny? Wysłuchasz mnie? Odstawiłem kubek i założyłem ręce na piersi. Cycero się uśmiechnął. – To takie proste, naprawdę – powiedział. – Widzisz, oficjalnie nikt z armii Katyliny nie przeżył bitwy pod Pistorią. – Tak też słyszałem. – Skinąłem głową. Przed oczami nagle stanęły mi krwawe sceny i błysk stali. – Wszyscy zginęli od ran zadanych z przodu. – Tak, byli Rzymianami do końca, choć tak nieszczęśliwie błądzili. Niemniej doszło do mych uszu... z nieoficjalnych źródeł... że co najmniej dwóch żołnierzy Katyliny przeżyło. Ojciec i syn. – Czyżby? Skąd takie przypuszczenia? – Wciąż mam swych szpiegów, Gordianusie. Jest coś, czego chcę od tych dwóch ocalałych. – Mam nadzieję, że nie chodzi ci o zemstę. Dość chyba było procesów i czystek w pierwszych miesiącach po klęsce Katyliny. Myślałem, że już wszystkich wrogów republiki wyłapano i ukarano. – Nie, chodzi mi o coś innego. Chcę się od nich dowiedzieć, co pamiętają z mowy Katyliny. – Z jego mowy? – Tej, którą przed bitwą wygłosił do swej armii. Musiał to zrobić; tak czyni każdy rzymski wódz. – Możliwe. Dlaczego ona cię tak interesuje? – Jest mi potrzebna do zamknięcia historii mojej kadencji konsula. Mam kopie wszystkich mów, które wygłaszałem przeciwko Katylinie, a Tiro ze swym personelem przelali na pergamin pełną transkrypcję debaty, jaka miała miejsce w senacie przed egzekucjami. Mam kopie obciążających listów, które przyniosły zgubę spiskowcom. Mam transkrypcję mowy wygłoszonej do żołnierzy przez zastępcę Antoniusza. – Ponieważ sam Antoniusz był powalony przez atak zanokcicy. – Podagry! – Cycero wypowiedział to słowo tonem współczucia zrozumiałego u cierpiącego na inną chroniczną przypadłość. – Ale brakuje mi jednej rzeczy, której nikt nie ma: transkrypcji przemowy Katyliny do jego oddziałów. Wybacz mi to gadanie o przysługach. Chętnie zapłacę za takie wspomnienia srebrem. – Czy to ma coś wspólnego z twymi pamiętnikami, Cyceronie? – Być może. Dlaczego nie? Antypaństwowy spisek Katyliny był jednym z najważniejszych wydarzeń w całej historii republiki. Jeśli zaś chodzi o moją rolę w stłumieniu go, niektórzy twierdzą, że w chwili, gdy miałem w ręku władzę absolutną, byłem spełnieniem Platonowej wizji króla-filozofa. Być może przesadzają, ale jednak... – Cyceronie, proszę! – Skrzywiłem się, jakbym to ja dostał ataku niestrawności. – Chcę od ciebie tylko zapisu mowy Katyliny, Gordianusie. Dla potomności. Spiszemy ją w dowolny dogodny dla ciebie sposób. Możesz sam zrobić notatki albo przyślę Tirona, który zapisze to, co podyktujesz. – Używając swojej słynnej stenografii? – Jeżeli dasz radę mówić tak szybko... Zmarszczyłem się na myśl o oddaniu ostatniego publicznego wystąpienia Katyliny w ręce nieprzyjaciela, który go zniszczył. Z drugiej strony, czyż jego słowa muszą zginąć na zawsze? Jakie inne dziedzictwo po nim przetrwa? W Rzymie nigdy nie stanie jego posąg, nikt nie napisze gloryfikującej go historii. Nie pozostawił syna, który poniósłby w przyszłość jego imię i sprawę. Za kilka lat pozostaną w ludzkiej pamięci jedynie oszczercze mowy jego wrogów. Był też, oczywiście, młyn. Powstał z inspiracji Lucjusza Klaudiusza, ale to Katylina rozwiązał zagadkę jego konstrukcji. Ów wodny młyn stanowił mój prywatny hołd dla nich obu. Przed przekazaniem gospodarstwa Klaudii poważnie zastanawiałem się, czy go nie spalić, uważając ją za niegodną posiadania go. Któregoś dnia nawet rozdałem niewolnikom młoty i pochodnie, szykując się do zburzenia budowli. Jednak widok koła wodnego, elegancko obracającego się w strumieniu, powstrzymał mnie i skłonił do rezygnacji z zamiaru. Zdecydowałem się pozostawić go jako pomnik naszego wspólnego wysiłku. Cycero odchrząknął; odgłos przywrócił mnie do chwili obecnej. – Nawet gdybym był pod Pistorią... nawet gdybym chciał ci pomóc, Cyceronie, dlaczego myślisz, że mógłbym zapamiętać mowę Katyliny? – Jestem tego pewien. Masz świetną pamięć do takich rzeczy. Zapamiętywanie szczegółów, a zwłaszcza słów, jest twoim powołaniem. Nieraz słyszałem, jak cytujesz dosłownie argumenty i stwierdzenia wypowiedziane tak dawno. – To prawda. Nie da się uciec przed własną pamięcią. Wiesz, co mi się przypomniało przed chwilą, kiedy ujrzałem cię u mych drzwi? Słowa sprzed lat, zasłyszane z ust człowieka już nieżyjącego. To było nieco ponad osiemnaście lat temu, w twoim starym domu na Kapitolu, w noc po procesie Sekstusa Roscjusza. Pamiętasz? Wróciliśmy do ciebie, ty, ja i Tiro, i zastaliśmy przed domem orszak Sulli, a on sam czekał na nas w twojej bibliotece. Cycero sapnął głośno, jak gdyby tamto spotkanie wciąż przyprawiało go o niepokój. – Oczywiście, że pamiętam – potwierdził. – Myślałem, że wszystkim nam utnie głowy i zatknie na tykach na Forum. – Ja też. Ale jak na potwora, który właśnie odniósł ranę, Sulla okazał się zaskakująco miły, choć nieskory do pochlebstw. Nazwał mnie psem, który uparcie wygrzebuje z ziemi kości, i spytał, czy nigdy nie mam dość węszenia z pyskiem w pełnym robaków błocie. – Tak się wyraził? Coś sobie przypominam. – Kiedy biedak Tiro wyrwał się z niewczesną tyradą, Sulla zwrócił ci uwagę, że nie jest on bynajmniej tak ładny, żeby mu na to pozwalać, i zasugerował, abyś go obił. – Cały Sulla. – A pamiętasz, co rzekł na twój temat? Twarz Cycerona zesztywniała. – Nie bardzo wiem, co masz na myśli. – Powiedział, że jesteś idiotycznie odważny albo szaleńczo ambitny, a może jedno i drugie. Nazwał cię sprytnym młodzieńcem i doskonałym oratorem, jakiego chciałby widzieć w swych szeregach, ale wiedział, że nigdy byś takiej oferty nie przyjął, bo twoja głowa jest wciąż przepełniona rojeniami o republikańskich cnotach i pogardą dla tyranii. A potem powiedział... zobaczmy, czy uda mi się zacytować go dosłownie... Masz złudzenia co do pobożności i własnej natury. Cwany ze mnie lis i mój nos jest nadal wyczulony, a w tym pokoju wyczuwam drugiego lisa. Pozwól sobie powiedzieć, Cyceronie: droga, którą wybrałeś, wiedzie ostatecznie tylko do jednego celu, a jest to miejsce, gdzie ja stoję dzisiaj. Twoja droga może nie doprowadzi cię aż tak daleko, ale nie doprowadzi cię też nigdzie indziej. Popatrz na Sullę, Cyceronie, a ujrzysz swoje odbicie. Cycero wbił we mnie lodowate spojrzenie. – Nie przypominam sobie nic podobnego – wycedził. – Nie? Wobec tego może nie powinieneś ufać mej pamięci i w wypadku mowy Katyliny. Spojrzenie nieco odtajało. – Co ty w ogóle robiłeś w jego obozie, Gordianusie? – Szukałem zagubionego jagnięcia, które okazało się lwim szczenięciem. Ale chyba znasz już szczegóły z relacji twoich szpiegów? – Pewnych rzeczy nie mogę się dowiedzieć od szpiegów. Na przykład, co człowiek nosi w sercu. Och, Gordianusie, gdybym przewidział, że okażesz się tak podatny na wpływ Katyliny, nigdy bym nie posyłał do ciebie Celiusza z prośbą o pomoc. Sądziłem, że przejrzysz go w mgnieniu oka. Tymczasem on musiał cię w końcu uwieść... choć mam nadzieję, że nie dosłownie – dodał ze śmiechem. Potoczyłem wzrokiem po ogrodzie i zatrzymałem spojrzenie na posągu Minerwy. Jej łagodne milczenie zwykle miało na mnie kojący wpływ. Umiejętność odcięcia się od gniewu jest cząstką mądrości. – Nie żałujesz niczego w związku z twoją kadencją konsula, Cyceronie? – Absolutnie niczego. – I nie dręczą cię wątpliwości związane z precedensami, jakie wpisałeś w przyszłość tej poszarpanej i słabej republiki? Nie żałujesz skrycie, że nie oderwałeś się od optymatów i nie zadałeś ciosu w imię zmian? Potrząsnął głową i uśmiechnął się pobłażliwie. – Zmiany są wrogiem cywilizacji, Gordianusie. Jaki byłby ich sens, skoro wszystkim już się zajmują najlepsi? To, co ty możesz uważać za postęp, jest tylko zgnilizną i niesie upadek. – Ależ ty jesteś „nowym człowiekiem”, Cyceronie! Wyszedłeś z nieznanego rodu i osiągnąłeś stanowisko konsula. Jesteś wręcz symbolem zmian. – Oczywiście czasami jakiś nowy przybysz o wybitnych przymiotach może urosnąć i wstąpić w szeregi optymatów; podobnie wysoko urodzony patrycjusz, jak Katylina, może popaść w ruinę i okryć się hańbą. Takie są zasady boskiej równowagi... – Boskiej? Jak ty możesz być jednego dnia ateistą, a następnego ogłaszać się naczyniem Jowisza? – Użyłem metafory, Gordianusie – wyjaśnił cierpliwie Cycero, jakby moja dosłowność była dziwactwem, które należy traktować pobłażliwie. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na Minerwę, ale moja cierpliwość się w końcu wyczerpała. – Zostaw mnie samego, Cyceronie. – Naturalnie. Na pewno sam trafię do drzwi. – Cycero się podniósł, lecz nie odwrócił się do wyjścia; stał i patrzył na mnie wyczekująco. – Niech będzie – powiedziałem w końcu. – Przyślij tu jutro Tirona, jeśli chcesz. Podyktuję mu z pamięci mowę Katyliny najlepiej, jak potrafię. Cycero skinął głową i odwrócił się z uśmiechem na ustach. – Może Tiro przypomni sobie słowa Sulli lepiej niż ty – dodałem i z satysfakcją zauważyłem, jak ledwo dostrzegalnie sztywnieje. EPILOG Od wizyty Cycerona upłynęły cztery lata. Sądziłem wtedy, że sprawa jest zakończona, jeśli w ogóle takie sprawy kiedykolwiek mogą się kończyć. Teraz jednak wydaje mi się, że ostatnie wydarzenia stanowią bardziej pasujące zakończenie. Jak w wypadku posągu Jowisza, którego ustawienie zajęło całe lata, było to tylko kwestią czasu. Ten okres przyniósł stały wzrost znaczenia Cezara, który dwa lata temu utworzył koalicję (triumwirat, jak ją nazywają na Forum) z Krassusem i Pompejuszem, a w ubiegłym roku został obrany konsulem. Miał wtedy czterdzieści jeden lat. Obecnie Cezar przebywa w Galii, pacyfikując wojownicze plemię Helwetów. Życzę mu powodzenia w jego kampanii choćby dlatego, że jest z nim mój syn. Krótko po naszym powrocie do Rzymu Meto zaciągnął się pod komendę Marka Mummiusza, ale że nie podobała mu się służba u Pompejusza, przeszedł pod sztandar Cezara. Jego wybór kariery wojskowej jest wciąż dla mnie zagadką, ale dawno już się z tym pogodziłem. Zawsze był nad wyraz dumny z blizny, której dorobił się pod Pistorią. W ostatnim liście, pisanym w mieście Bibracte na ziemi Eduów, Meto donosi mi o bitwie z Helwetami tak, że włosy mi się jeżą na głowie. Jak ten uroczy chłopiec, którego adoptowałem, mógł stać się tak nieczuły na widok krwi i rzezi? Zanim rozpoczął się bój, pisze, Cezar kazał odesłać wszystkie konie na tyły, poczynając od własnego i stawiając każdego z Rzymian przed jednakowym zagrożeniem. Ten gest był mi znajomy; przed jedyną bitwą, w której uczestniczyłem, pewien mniej szczęśliwy wódz uczynił to samo. Meto zapewnia mnie o geniuszu militarnym Cezara, ale to słabe pocieszenie dla ojca, który wolałby mieć syna przeciętnego, lecz żywego, niż okrytego chwałą i martwego. Sam pisuję doń często, nie wiedząc, czy moje listy do niego w ogóle dotrą. Bitwa pod Pistorią zbliżyła nas do siebie, choć z drugiej strony jeszcze poszerzyła dzielącą nas przepaść. Łatwiej mi otworzyć przed nim serce na pergaminie, zwracając się do jego przywołanego z pamięci wizerunku, niż rozmawiać z nim twarzą w twarz. Moją największą obawą jest, że być może piszę do już nieżyjącego młodzieńca, jeszcze o tym nie wiedząc. Załączam tu kopie dwóch moich listów, napisanych w odstępie paru miesięcy, z których pierwszy datowany jest na kwiecień. Do mego ukochanego syna Metona, służącego pod komendą Gajusza Juliusza Cezara w Galii, od jego kochającego ojca w Rzymie, oby Fortuna była z tobą. Noc jest ciepła, a dodatkowo grzeją nas płomienie pożaru szalejącego w sąsiedztwie. Pozwól, że ci to wyjaśnię. Jakiś czas temu zajęty byłem swoimi sprawami (czytałem sobie w ogrodzie przy ostatnich blaskach dnia), kiedy zauważyłem na ciemniejącym niebie dziwną czerwonawą poświatę, ale przypisałem ją malowniczemu zachodowi słońca. Już miałem zawołać o lampę, lecz uprzedził mnie niewolnik anonsujący gościa. Do ogrodu wpadł nasz sąsiad Marek Celiusz, pytając, czy z naszego tarasu widać pożar. Pobiegliśmy razem na górę do sypialni, gdzie Bethesda stała już wpatrzona w gorejący dom Cycerona. Parę dni wcześniej Cycero umknął na wygnanie, zaszczuty przez trybuna ludowego Klodiusza. Od pewnego czasu narastało przeciw niemu wrzenie. Wprawdzie wciąż są tacy, którzy wychwalają jego cnoty i zasługi dla Rzymu, ale nawet wielu spośród jego najwierniejszych sojuszników ma dosyć słuchania, jak Cycero do znudzenia powtarza peany o swej czujności i nieustraszoności w starciu z Katyliną, tak pełne nadętych fraz, że zakrawają na satyrę. Do legendy przeszła jego zarozumiałość i grubiaństwo. Krassus nim gardzi, Pompejusz ledwie go toleruje, a sam wiesz, jaki ma doń stosunek twój ukochany dowódca, Cezar. Nie można też pominąć rzeszy ludzi z różnych klas, którzy sympatyzowali z Katyliną, choć nigdy się do niego nie przyłączyli. Tych gniewały ciągłe przechwałki Cycerona i oczernianie – już po jego śmierci! – człowieka, którego darzyli szacunkiem. Jako trybun, Klodiusz okazał się geniuszem manipulacji (nazywają go „panem tłumu”) i zastraszania, a nawet terroryzowania optymatów. Podobno jego zwada z Cyceronem zaczęła się od osobistego sporu – wywołała go żona Cycerona, Terencja, która oskarżyła siostrę Klodiusza o próbę rozbicia jej małżeństwa przez umizgi do Cycerona. Wyobrażasz to sobie? Bardzo szybko jednak Klodiusz przekonał się, że atakując publicznie Cycerona, może zyskać ogromne poparcie. Aby wzbudzić współczucie, Cycero zapuścił włosy i paradował po mieście w żałobie, ale Klodiusz z gromadą popleczników podążał za nim wszędzie, wyśmiewając go i obrzucając błotem, a tłumy sympatyków, na których obronę Cycero liczył, jakoś się nie zebrały. Cóż się stało z masami, które zaledwie parę lat wcześniej czciły go jako ojca ojczyzny? Nastroje tłumu są zmienne, Metonie. Cycero zaczął tak się bać o swe życie, że uciekł z miasta; wówczas Klodiusz nakłonił zgromadzenie ludowe do uchwalenia rezolucji skazującej byłego konsula na wygnanie za „uśmiercenie rzymskich obywateli bez ich wysłuchania i wyroku” i zakazującej komukolwiek w promieniu pięciuset mil od Rzymu udzielania mu schronienia. Nic nie pomógł wcześniejszy dekret senatu, obiecujący wszystkim nietykalność po egzekucji spiskowców. Co więcej, uchwalono też, że ktokolwiek by agitował za odwołaniem Cycerona z wygnania, zostanie uznany za wroga publicznego, „chyba że ci, których Cycero nielegalnie skazał na śmierć, zostaną przywróceni do życia”. Klodiusz ma poczucie czarnego humoru. Tak więc Klodiusz szaleje, Cycero jest w drodze do Grecji, a jego piękna willa na Palatynie stoi w płomieniach. Piszę do ciebie nie przy świetle świecy, lecz przy jasnej pożodze, oświetlającej naszą sypialnię tak mocno, że nie dałbym rady zasnąć, nawet gdybym chciał. Czyż to nie dramat równy Twoim opowieściom o bitwach z Helwetami? Dokąd nas zaprowadzi ten chaos, nie wiem. Wątpię jednak, abyśmy już nigdy nie mieli usłyszeć o Cyceronie. Lisy potrafią prześliznąć się z powrotem do swej jamy, kiedy myśliwi już odejdą. Niech ci Fortuna błogosławi w twej służbie Cezarowi. Każdego dnia modlę się o twój szczęśliwy powrót. Następny list nosi datę dzisiejszą, piszę go w idy sierpniowe. Do mego ukochanego syna Metona, służącego pod komendą Gajusza Juliusza Cezara w Galii, od jego kochającego ojca w Rzymie, oby Fortuna była z tobą. Dopiero co wróciłem z podróży na północ do Arretium. Jak cudownie jest powrócić do domu w Rzymie i być witanym przez Bethesdę i twą małą siostrę Dianę, która za kilka dni będzie obchodzić swoje dwunaste urodziny. Przesyłają ci obie wyrazy miłości, podobnie jak Eko z Menenią i bliźniętami, które zaczynają być naprawdę nieznośne. Powinienem zostać dziadkiem, mając trzydzieści kilka czy czterdzieści lat, jak większość mężczyzn. Chyba jestem na to za stary! Muszę ci powiedzieć, co odkryłem podczas tej podróży. Od lat nie jeździłem na północ via Cassia; unikałem tej drogi, nie chcąc przejeżdżać obok naszego gospodarstwa, ale ostatnio sprawa, którą się zajmowałem, dotycząca zaginionego naszyjnika i niewiernej żony, zawiodła mnie w tamte strony. Jeśli chcesz znać szczegóły, powinieneś porzucić żołnierkę, wrócić do domu i przejąć praktykę ojca! W drodze do Arretium tak się spieszyłem, że tylko przejechałem przez ziemie Klaudiuszów. Widok góry Argentum, winnic, sadów i pól napełnił mnie nostalgią, która dręczyła mnie jeszcze długo potem. W drodze powrotnej miałem więcej czasu, więc dojechawszy do stóp Argentum, zwolniłem biegu i pozwoliłem koniowi iść stępa. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to prowadzona właśnie rozbiórka muru na północnej granicy. Wskutek upału i kurzu widoczność była niezbyt dobra, ale dom i zabudowania gospodarcze widziałem wystarczająco wyraźnie. Wytężyłem wzrok w stronę strumienia, ale nie mogłem dostrzec młyna; dopiero po chwili udało mi się rozróżnić jego fundamenty. Młyn już nie istnieje. Kusiło mnie, by spiąć konia i pogalopować ku domowi. Zamiast tego po prostu zatrzymałem się na gościńcu i wpatrywałem się w swoją dawną posiadłość. Jakiś czas później spod stajni ruszył w moją stronę wóz zaprzężony w woły, którym powoził samotny niewolnik. Kiedy się zbliżył, stwierdziłem, że nie jest żadnym z moich byłych sług, więc spytałem go, czy należy do gospodarstwa. Odpowiedział twierdząco, nie podnosząc na mnie oczu i niemal kuląc się ze strachu. Poprosiłem, by powiedział mi, od kiedy jego pani zaczęła rozbiórkę muru północnego. „To nie był pomysł pani” – odrzekł z wyraźnym zdumieniem. „To pan kazał go zburzyć”. Pan? To mnie z kolei zdumiało; zastanowiłem się, czy może Klaudia wyszła za mąż. Okazało się, że panem gospodarstwa jest teraz Maniusz Klaudiusz. Według słów niewolnika, zaczął rozbiórkę muru od razu, gdy odziedziczył posiadłość. Powiedział, że skoro teraz jest właścicielem całej ziemi, którą można ujrzeć ze wzgórza w obu kierunkach, mur nie jest mu już potrzebny. Dowiedziałem się też od niego, co się stało z Klaudią. Otóż zmarła przed rokiem, pozostawiając cały majątek Maniuszowi. Stało się to nagle i w dramatycznych okolicznościach: wpadła w konwulsje, a język jej sczerniał. Nowy właściciel wydał też rozkaz zburzenia młyna jako „symbolu zniewagi dla instytucji niewolnictwa”. Wymieniliśmy z niewolnikiem kilka zdań, aż ośmielony zapytał, czy nie jestem dawnym panem tej ziemi. Kiedy potwierdziłem, usłyszałem, że starzy niewolnicy nazywają nasz czas w gospodarstwie „złotą erą”. Aratus wciąż jest tam ekonomem i woźnica bardzo go chwalił. A wiesz, co się dzieje z Kongrionem? Był w domostwie do niedawna, ale wkrótce po przejęciu posiadłości przez Maniusza Klaudiusza został wyzwolony, obdarowany mieszkiem srebra i odjechał do miasta. Wnioski możesz wyciągnąć sam. Przekazywanie ci tej historii tak, jakbyś tu był, sprawia, że bardzo tęsknię za tobą, mój synu. Niepokoję się o twoje bezpieczeństwo i pragnę twego towarzystwa. Chociaż dzieliły nas różnice, są przecież rzeczy, o których tylko my dwaj wiemy i je rozumiemy, a przez to jesteś mi drogi. Gdyby nie ty, nie byłoby nikogo, kto by pamiętał i mógł świadczyć o pewnych wydarzeniach, które wciąż mnie prześladują. Widok naszej dawnej posiadłości przywołał wiele wspomnień, które teraz krążą wokół mnie niczym harpie. Komuż, jeśli nie tobie, mógłbym powiedzieć o swych odczuciach dotyczących Katyliny? Ile straciłem, myślę czasami, marnując mój cenny czas w jego towarzystwie na podejrzewanie i odpychanie go! Ale inny głos mówi mi: a co by było, gdybyś go popierał, gdybyś oddał się mu sercem i duszą? Jak byś skończył? A jeszcze inny, bardziej sceptyczny głos powątpiewa we wszystko w Katylinie i podejrzewa, że był on tylko jeszcze jednym niezwykle czarującym desperatem i szarlatanem, nie różniącym się od reszty. O ile wiem, nie ma w Panteonie boga wątpliwości i żalu. Po cóż miałby istnieć, skoro Rzymianina nie powinny dręczyć takie uczucia? Nie ma więc nigdzie ołtarza, na którym mógłbym złożyć swoje emocje, ujrzeć, jak święty ogień oczyszcza je i spopiela. Dlatego żyję z żalem i wątpliwościami w sercu, podtrzymywany miłością najbliższych, zadziwiony ironią losu przejawiającą się w takich zdarzeniach, jak wygnanie Cycerona i śmierć Klaudii, i nieustannie się głowię, jak na pewno i ty, nad zagadką Katyliny. OD AUTORA Mało jest w historii postaci, które wywoływałyby tyle kontrowersji, jak Lucjusz Sergiusz Katylina. Już w następnym pokoleniu po jego śmierci został przedstawiony w Eneidzie Wergiliusza jako dusza potępiona. Na przestrzeni wieków na przemian opisywano go to jako bohatera, to jako złoczyńcę. Dwie prace, które dzielą setki lat i tysiące kilometrów, ilustrują tę dychotomię już samymi tytułami: z jednej strony anonimowy pamflet Patriae parricida: The History of the Horrid Conspiracy of Catiline Against the Commonwealth of Rome („Historia ohydnego spisku Katyliny przeciw republice Rzymu”), wydany w Londynie w 1683 roku, z drugiej zaś dzieło Ernesta Palacia Catilina: Una revolucion contra la plutocracia en Roma, wydane w Buenos Aires w roku 1977. Co wybrać? Katylina jako zdeprawowany rebeliant czy jako idol i przywódca najniższych klas? Ben Jonson wiernie trzymał się klasycznych źródeł wrogich Katylinie, tworząc Catiline, tragedię po raz pierwszy wystawioną przez trupę króla Jakuba w 1611 roku i wznowioną w czasie restauracji Stuartów. Jej antyrewolucyjna treść musiała być miła monarchom. Wolter w swej sztuce Rome sauvee, ou Catilina uczynił Cycerona wzorem dla wieku oświecenia, Katylinę zaś symbolem chaosu. Sztuka poważnie odbiega od prawdy historycznej: Cezar zostaje wysłany w pole przeciw buntownikom! Z dzieła Gastona Bossiera La conjuration de Catilina z roku 1905 dowiadujemy się, że Robespierre’a nazywano le Catilina moderne, współczesnym Katyliną. Wcześniej, w 1850 roku, Ibsen napisał radykalny i rewizjonistyczny utwór Katylina, w którym przedstawia spiskowca jako kogoś w rodzaju Hamleta, walczącego z własnym sumieniem, by powstać przeciw tyranii. Problem z postacią Katyliny wynika ze źródeł, które są poważnie doń uprzedzone. Cztery słynne mowy Cycerona przeciwko Katylinie, tzw. katylinarki, mogą służyć za słownik inwektyw, Salustiusz zaś, zwolennik Cezara, miał własne zamiary, pisząc książkowych rozmiarów De coniuratione Catilinae. Jad, jakim tchną te dzieła, należy traktować z przymrużeniem oka. We własnych zapiskach Cycerona znaleźć można dowody na to, że tak przed, jak i po spisku konsul nie mógł się oprzeć podziwowi dla Katyliny, a Salustiusz, który wprawdzie powtarza każdą złośliwą plotkę o nim i jego wspólnikach z pieczołowitością reportera bulwarówki, podaje jednak także wiarygodne fakty usprawiedliwiające ich działania. Wielu nowożytnych historyków zdaje się przyjmować za dobrą monetę ów negatywny portret Katyliny mimo iż wiedzą, że namalowali go jego zawzięci wrogowie. Inni próbują zajrzeć za kurtynę retoryki Cycerona i kabotyństwa Salustiusza. Można powiedzieć, że większość opracowań odzwierciedla własne poglądy polityczne i punkt widzenia poszczególnych autorów, postać Katyliny zaś służy jedynie za szkielet narracji. Jeszcze gorzej jest w wypadku historyków, upierających się przy ostatnim słowie w kwestii, w której takowego być nie może... chyba że ktoś wymyśli sposób na podróżowanie w czasie bądź porozumiewanie się ze zmarłymi. Całe szczęście, że piszący w pierwszej osobie powieściopisarz, wolny od jakichkolwiek pretensji do wszechwiedzy, może skrupulatnie trzymać się materiałów historycznych, nawet gdy dopuszcza budowanie subiektywnej interpretacji. Zasadnicze szczegóły Zagadki Katyliny, włącznie z mowami i rozmaitymi manewrami politycznymi, są autentyczne. Niemniej czytelnik może swobodnie kwestionować odczucia i wnioski Gordianusa, jak zresztą czyni to on sam. Nie zamierzałem rehabilitować Katyliny; pozostaje on dziś dla mnie tym, czym musiał być i w swojej epoce: enigmą, czyli zagadką. Książki rodzą książki; pomyślałem, że historia Katyliny może stanowić kanwę powieści, pod wpływem lektury The Conspiracy of Catiline Lestera Hutchinsona (Barnes&Noble, 1967), która do dziś jest moją ulubioną pracą o książkowych rozmiarach. Spośród krótszych opracowań wyróżniłbym artykuł Waltera Allena W obronie Katyliny („Classical Journal” nr 34, 1938 r), który dostarczył mi jedynych w swoim rodzaju, wnikliwych uwag. Wiele do myślenia dała mi też książka Arthura D. Kahna The Education of Julius Caesar (Schocken Books, 1986); sam tytuł odpowiedniego rozdziału – „Spisek Katyliny i Cycerona” – stanowił dla mnie wyzwanie, by wywrócić do góry podszewką każde napotkane opracowanie na ten temat. Jeśli chodzi o źródła historyczne, oprócz Cycerona i Salustiusza korzystałem z historii Rzymu autorstwa Appiana i Diona, no i oczywiście z Żywotów Plutarcha, skarbnicy soczystych szczegółów, jak stenografowanie obrad senatu przez Tirona, starcie Cezara z Katonem z powodu listu miłosnego Serwilii, a wreszcie i sama sławna zagadka Katyliny. Jaka szkoda, że Plutarch nie przekazał nam jego pełnej biografii! Czytelnikom poprzednich powieści z cyklu „Roma sub rosa”, których interesuje postać dobroczyńcy Gordianusa, Lucjusza Klaudiusza, spieszę wyjaśnić, że pojawił się on poprzednio w krótkich opowiadaniach zamieszczanych w „Ellery Queen’s Mystery Magazine”. Materiały do powieści zbierałem, korzystając z księgozbiorów Biblioteki Publicznej San Francisco i systemu wypożyczeń międzybibliotecznych, a także Biblioteki Perry’ego- Castanedy Uniwersytetu Teksaskiego w Austin oraz Biblioteki Widenera Uniwersytetu Harvarda (za udostępnienie mi zbiorów tej ostatniej wyrazy wdzięczności dla Michaela Bronsky’ego i Walty Borawski). Osobiste podziękowania, jak zawsze, pragnę przekazać mojemu wydawcy Michaelowi Denneny’emu i jego asystentowi Keithowi Kahla; Penni Kimmel za przeczytanie rękopisu; mojej siostrze Gwyn – Strażniczce Dysków; no i oczywiście Rickowi Solomonowi, mistrzowi Macintosha i wszystkich jego tajemnic. * Chodzi o Katona Starszego Cenzora (234-149 p.n.e.), wybitnego męża stanu i mówcę oraz cenionego pisarza (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). * Poprzednie przygody Gordianusa opisują powieści Rzymska krew oraz Ramiona Nemezis. * Kwestor – urzędnik najniższy rangą, administrował skarbem. * Pretor – w czasach republiki (od 367 p.n.e.) wybieralny urzędnik sprawujący władzę sądowniczą i zastępujący nieobecnych konsulów (praetor urbanus). * Harpie: w mitologii greckiej złośliwe demony uprowadzające ludzi i rabujące przedmioty, przedstawione jako kobiety ze skrzydłami i szponami. * Stela – pionowa kamienna płyta nagrobna, zwykle czworoboczna, często z inskrypcją. * Łac. cicer. * Katon Młodszy Utyceński (95-46 p.n.e.), polityk rzymski, prawnuk Katona Starszego i jego naśladowca. * Optymaci (łac. optimates – „najlepsi”) – konserwatywne rzymskie ugrupowanie polityczne, które powstało w drugiej połowie II w. p.n.e. * Propretor (łac. propraetor) – w starożytnym Rzymie tytuł nadawany od I w. p.n.e. pretorowi po zakończeniu jego kadencji, wraz z otrzymywaną w zarząd prowincją. Propretor posiadał pełnię władzy sądowniczej i administracyjnej, a w sytuacjach zagrożenia – również wojskowej. * Tzw. toga candida („śnieżnobiała”). * Morze Śródziemne, zwane przez Rzymian Wewnętrznym (Internum), Naszym (Nostrum), Wielkim (Magnum), a w końcu tak, jak obecnie (Mediterraneum). * Plemię Albańczyków zamieszkiwało ówczesną Albanię, krainę leżącą między Kolchidą a Armenią. * Megalesia – Wielkie Święta ku czci Kybele obchodzone (od II w. p.n.e.) od 4 do 10 kwietnia, urządzano wówczas igrzyska w cyrku i widowiska sceniczne. * d łac. populus – lud. * Dzisiejsza Prowansja i Langwedocja.