Eugeniusz Paukszta Srebrna ławica Państwowy Instytut Wydawniczy 1980 I Ranek wstał chłodny, aż przezroczysty po tamtych paru dniach mglisto rozlazłych. Słońce, wydostając się na kabłąk horyzontu, łyskało na rozlanych szeroko kałużach, złociło bujne listowie nadbrzeżnej wierzbiny. Znad łąk zalanych wodą podnosić się poczęły zwiewne opary, prostowała się nasycona wilgocią trawa. Stefek pogwizdywał ciesząc się radością przyrody. Deszcze ostatnich dni zmusiły go do przebywania w ruderze, do której wprowadził się przed dwoma laty, gdy zdecydował sio samotnie tu osiąść. Nie poprawiał walącej się, coraz bardziej chylącej się ku ziemi chałupy, nie próbował pokrywać dziurawego poszycia. Po co mu to? Zimą wymarzł się porządnie, ale skoro tylko wiosna nadeszła, słonko mocniej zaświeciło, już mu rzadko kiedy dach bywał potrzebny. Jezioro tuliło, karmiło i kryło przed ludzkim natręctwem. Tego lata pogoda dopisywała niezwyczajnie. Rybakom były na rękę upalne dni, wlokące się jeden za drugim jak paciorki różańca. Rolnicy narzekali, cóż, wszystkim nie dogodzi. Deszcz jednak był potrzebny. Zszarzało, przybladło, przywiędło wszystko. Jedne wierzbiny nadbrzeżne i długie ściany sitowia na granicy między płycizną a głębią jeziorną miały wody do syta. Deszcz nadszedł niespodziewanie, lunął potężnie, a potem mniej już gwałtownym strumieniem przez pełne dwie doby raczył spragnioną ziemię. Dopiero onegdaj ustał pod wieczór. Opar mgielny pod naporem promieni sierpniowego słońca przypadał ku ziemi, skraplał się rosą, perlił wśród trawy nasyconej odświeżoną zielenią. Spomiędzy drzew zabłysło jezioro, zamieniło się srebrem i złotem. Młody człowiek skręcił w prawo. Przez łąkę obok wysokich stert ścinanej zimą trzciny dobrnął nad wodę, wpatrzył się przed siebie. Urzekały go nieodmiennie Mamry. Koło Zagrzebia w Lubelskiem, gdzie się urodził i wychował, nie było wody. Nie wiedział, co to jazda łodzią, co długie czujne wyczekiwanie z wędką w ręku, co wzbierająca fala i chłód nocami ciągnący od wielkiej wody. Wojna dopiero wszystko zmieniła... Wstrząsnął się, obejrzał niespokojnie. Pusto było, cicho. Przystań rybacka leżała stąd o dobry kilometr, do najbliższych domów było dwakroć dalej. Znów powiódł oczyma po tafli wodnej. Szuwary stały prostopadłymi, nieprzeniknionymi ścianami. Na oczkach wolnej wody pomiędzy nimi buszowały z zapamiętaniem kaczki. Na wolnym przesmyku wybiegającym spomiędzy trzcin w jezioro kołysała się szyja perkoza nurka. Nie był sam. Obok wysokiej czarnej szyi czerniła się na wodzie druga, maleńka, ledwie widoczna wśród chybotania łagodnej fali wzruszanej ranną morką. Matka pilnie czuwała nad dziecięciem. Co jakiś czas znikała pod powierzchnią wody, po czym wynurzała się z rybą w dziobie. Mały smyrgał ku niej radośnie i dławiąc się z pośpiechu pożerał smakowity kąsek. Gdy stara nurkowała zbyt długo, piszczał przeraźliwie. Stefek rozbawiony spoglądał na oryginalną parę. Przysiadł na brzegu, aby w pełni nacieszyć się tym widokiem. Słońce spadło na jego czuprynę, przepaloną spiekotą. Wiatr rozrzucał nie rozczesane kosmyki delikatnie, jak dłoń dziewczyny. Spod przeciętego poziomymi bruzdami czoła patrzyły jasnoniebieskie oczy, pełne melancholii i jakby lęku. Nos, nieco spłaszczony, podciągnięty ku górze, nadawał obliczu rys nieporadności. Usta zdawały się być na zawsze ściągnięte grymasem zgorzknienia. Na ogół twarz ta była przeciętnie ładna, potrafiła nawet przyciągać spojrzenia dziewcząt w miasteczku. Mały nurek zapiszczał przeraźliwiej niż przedtem. Matka wynurzyła się z wody daleko, tuż koło trzcin. Nieporadnie parł teraz ku niej, piszcząc bezustannie. Zniknęli w gęstym szpalerze sitowia. Chłopiec westchnął, podniósł się, przeciągnął ramiona. Źle spał ostatnich dwu nocy. Przyzwyczajony był do widoku nocnego nieba nad sobą, do rozbłyszczonych gwiazd. Obserwował je leżąc na burce z rękami podłożonymi pod głowę i liczył sekundy, po których spadały niekiedy nieznane, tajemnicze światy podniebne. Lubił sen na powietrzu, gdzieś na brzegu jeziora albo w swym czółnie, wypalonym z dębowego pnia. Wysoki był, barczysty, prosty jak te trzciny. Schylił się, pogmerał w krzaku wierzbiny, wyciągnął krótkie wiosełko zwane styrką. Poszedł kawałek brzegiem. W dochodzących aż tutaj gąszczach pachnącego tataraku stała jego duszehubka, długości na trzech chłopa, niewiele szersza nad wyciągnięte ramię. Zmarszczył się widząc ją do połowy zalaną wodą. Szybkimi ruchami wylewał wodę wyciosanym z drzewa czerpakiem. Pluskała, bryzgała na boki. Nie opodal poderwało się stado kaczek. Przepychając czółno przez płyciznę, brnął po wodzie w starych gumowych butach. Czółno zakołysało się niebezpiecznie, gdy wskoczył z rozpędu do środka. Stanął u końca, ujął styrkę w dłonie, rozkraczył się, na ile szerokość czółna mu pozwalała, zagarnął szeroko wodę. Czółno z szelestem przeciskało się przez trzciny. Mokre jeszcze, zmywały mu twarz, kłoniły się. Ostrym machnięciem przebił się na otwartą płaszczyznę wody. Oślepiły go blaski bijące od fali. Wszystko przesycone było słońcem. Rękawem znoszonej burki przetarł oczy. Mrugał jeszcze powiekami przez chwilę, nim wzrok oswoił się z promieniejącą jasnością. Równolegle do brzegu przeleciała kania kwiląc cienko i przenikliwie: pić... pić... pić... Spojrzał na nią niezadowolony. Kania, gdy kwili, przepowiada nadchodzący deszcz. Coś jej się widać dziś pomyliło. Niebo stało czyste, ranek był chłodny, opary opadły ku ziemi, przy brzegu pluskała drobna ryba - oznaki pogody były liczniejsze. Skręcił na prawo, ku brzegowi ledwo majaczącej na drugim końcu jeziora wyspy Sosnówki. Czółno szło równo zostawiając za sobą smugę piany. Z szerokiego kanału, łączącego Jezioro Święte z Mam-rami, wychynęła łódź rybacka, również kierując się ku Sosnówce. Stefek nierad był z tej okoliczności. Wolał być jak najdalej od ludzi. Ciągle patrząc na zbliżającą sit; łódź, mocniej ujął wiosełko w dłonie, ale zaraz zrezygnował z zamiaru, spokojnie składając styrkę u nóg. Twarz wypogodziła mu się, przysiadł ostrożnie na burcie, czekał. W łodzi były dwie osoby. Przy wiosłach młoda kobieta w różowej chustce na czarnych włosach. Wiosłowała ostro, mocnymi i długimi ruchami zagarniając wodę. Na dziobie, przechylona nad burtą, mała dziewczynka gmerała palcami w wodzie. Szczebiotała coś do matki. Dziwna przyjaźń łączyła tych dwoje. Każde różniło się od gromady, żyjąc na uboczu. On, samotnik, rozkochany w wodzie i lasach, półnormalny od czasu swych przeżyć wojennych, ona z nieślubnym dzieckiem, urzeczona przez człowieka, o którym nic nie wiedziała od lat, a którego oczekiwała z dnia na dzień, dumna, dzika, stroniąca od ludzi, o byle co prychająca na nich jak kotka. Może ta odrębność od reszty tak ich łączyła, że nie unikali siebie, a przy rzadkich przypadkowych spotkaniach czuli się dobrze razem. Maryjka z dala poznała czółno Witczyńskiego i barczystą postać dziwaka. Dziewczynka też zobaczyła znajomego. Wyciągnęła rączkę wołając do matki: - Mamo, durny Stefek!... O tam... Kobieta oglądnęła się z niepokojem na niedalekie już czółno. - Cicho, Helenko, cicho! Kto cię nauczył mówić tak brzydko? - Wszyscy tak mówią. - Głupio mówią! - sarknęła matka, w oczach jej, ciemnych jak tonie, nad którymi przepływali, zamigotało. - Głupio mówią - powtórzyła. - Stefan nie jest durny, a tylko bardzo, bardzo biedny. Niemcy wybili mu całą rodzinę, siedem osób... A ty, gdybyś straciła mamę, nie byłabyś smutna? Buzia dziecka wykrzywiła się w podkówkę. Dziewczynka nie zważając na chybotanie łodzi przypadła do matki, przytuliła się do niej gwałtownie, wyrzucając z siebie słowa szybko, urywanie: - Nie, nie, nie, niech mama tak nie mówi... Mama będzie zawsze, zawsze! A „durny” nigdy już na niego nie powiem, nigdy, nigdy. W oczach - takich samych jak matki, może tylko jaśniejszych, pogodnych w wyrazie, nie zaprawionych jeszcze goryczą - zaszkliły się łzy. Kobieta oddała dziecku uścisk. - Dobrze, dobrze, dziecinko, mama zawsze będzie przy tobie, zawsze. Dziewczynka wróciła na swe poprzednie miejsce. Upewniła się jeszcze: - Ale i dziadek też, prawda? - Tak, i dziadek też. Wiosła szeroko zagarnęły wodę. Łódź, wstrzymana na chwilę w rozpędzie, poderwała się do biegu, zrównała z czółnem. Stefek uśmiechnął się, nie mówił nic. Maryjka też jedynie skinęła głową. Wiosłowała nieco wolniej, tak aby mógł płynąć równolegle. Helenka, przebierając paluszkami w wodzie szczebiotała dalej. - Pan też jedzie do owieczek, jak mama? Bo dzisiaj dziadzio nie Wziął łódki na jezioro, to mama chce zobaczyć owieczki. Takie ładne były malutkie! Pewnie już podrosły, może ich nie poznam? Stefek uśmiechnięty patrzył na małą. Co go łączyło jeszcze z ludźmi, to dzieci. I dzieci lubiły go także, mimo przyległej doń opinii „durnego”. Czasem nawet kupował dla nich cukierki w miasteczku, gdy rzadkim trafem miał parę groszy. Przysiadał przy nich na ziemi, bawił się razem, ze świeżych gałązek łozy wycinał gwizdki albo splatał koszyczki. Rozmowny stawał się wtedy jak nigdy. - Ja nie mam owieczek. A twoje wyrosły już duże, duże, widziałem je przed tygodniem... Jadę po sznury postawione pod Sosnówką, może wleciał w nie jaki sum... - Dziadzio w zeszłym roku złapał suma. Był dwa razy większy ode mnie. A jakie miał śmieszne wąsy. Chciałam je zabrać, ale dziadzio nie dał, powiedział, że musi je wpleść do sieci, to szczęście w rybach przyniosą. Umilkła, zastanawiała się nad czymś, potem znowu za-szczebiotała: - Jak złapiesz suma, to mnie dasz wąsy, dobrze? Stefek uśmiechnął się. Pogodnie spoglądała na tę parę Maryjka. Wiosłowała równo, mocnymi odrzutami ramion. Wysoka jej pierś podnosiła się równomiernie, na policzki wystąpiły rumieńce, jeszcze bardziej podkreślając rzadką urodę. Stefka nie obchodziły ani te rumieńce, ani piersi, ani prężące się przy wysiłku smukłe, kształtne nogi, złotorudawe od słońca. Nie znał się na urokach niewieścich, w jego życiu płeć piękna nie odgrywała najmniejszej roli. Tyle że kobiet unikał może bardziej niż mężczyzn. Wścibskie były, gadatliwe, próbowały wtrącać się w jego tylko własne, odrębne sprawy, do których nic nikomu. Starał się ich unikać jak ognia, dziczał jeszcze bardziej, całymi tygodniami koczował na jeziorze. Słońce dźwignęło się już wysoko. Jezioro barwiło się w jego blaskach. Rzadkie pierzaste chmurki urozmaicały monotonię rozjaśnionego do białości błękitu. Mała fala mieniła się, iskrzyła u szczytów, srebrna ze złocistym obrębem, wesoła. Wśród pasemek małych lasków na brzegach przeświecała gdzieniegdzie jasna czerwień dachówek jak grzyby porozsiewanych domków. Czerwone i białe boje znaczyły co jakiś czas szlaki wodne, oddzielając płycizny od głębin. Nie opodal płynących łodzi koczowało na wodzie stado mew. To unosiły się nad powierzchnię, to opadały w dół, niknąc prawie zupełnie sprzed oczu. Wysoko na niebie kołował jastrząb, czarną plamą odcinając się od tła. Maryjka przytrzymała na chwilę pióra wioseł. - Ładnie. - A ładnie - przytaknął. Mężczyzna silniej zagarnął wodę. Dorzucił kilka zdań: - A ludzie nie widzą, że jest tak ładnie. Omijają to. Czemu? Może byliby lepsi?... Gdy po długim milczeniu głos zabrała kobieta, Stefek zdziwił się, tak dalece jej słowa odbiegały od tego, o czym mówił przed chwilą. - Tędy jechałam kiedyś z Marcinem... To była jesień, lasy złociły się, woda odbijała czernią, a mnie było wesoło jak nigdy... Spoglądała na Helenkę, usiłującą złapać falę za grzywkę. Teraz dopiero wróciła do jego myśli. - Ludzie dużo rzeczy nie widzą czy widzieć nie chcą. Co ich obchodzi ta złota fala, te mewy z piskiem przelatujące nad głową... Wolą grzebaninę w cudzych i własnych bebechach. - Wybuchnęła zaczepnie: - Ale najważniejsze to nie poddać się ich chęciom. Iść własną drogą. Żyć własnymi sprawami, własną tęsknotą czy żalem. Są sprawy ogólne, ale są i sprawy tylko własne, tylko dla jednego człowieka, odmienne od spraw innych i dla innych niezrozumiałe. Stefek nie mówił nic. Znał historię Maryjki. Ani chwalił, ani potępiał. Nie rozumiał tego. W tym przyznawał jej rację, że ludzie nie powinni się wtrącać w czyjeś osobiste sprawy. Potężny szczupak trzepnął ogonem o powierzchnię. Nad wodę wyskoczyły drobne płotki, w panicznym lęku uciekające przed smukłą i chybką zagładą. Spiralą rozlały się fale, zderzyły z tymi wzbudzonymi przez morkę, zginęły. Wiosłowali w zadumie. Helenka gaworzyła coś po swojemu, ułamaną trzciną mąciła wodę, bryzgała matce na twarz. Maryjka patrząc na nią rozpogadzała się. Grzało już mocno. Stefek zrzucił koszulę, stał teraz w pełnym słońcu. Na szerokiej piersi połyskiwał bujny złocisty włos. Ramiona prężyły się mocno za każdym zagarnięciem styrką, mięśnie napinały twardo. Sosnówka była już niedaleko. Tylko nazwa świadczyła jeszcze o jej przeszłości, nazwa przechowana wśród miejscowej ludności przez wszystkie lata obcych, niemieckich rządów. Z sosen nie znalazłbyś dziś śladu. Bujnie rozrosły się za to wierzby i łoza. Zwyczajem okolicznych rybaków i Kulawikowie zawieźli z wiosną swe owce na wyspę. Bezpieczne od drapieżników i od ludzkiej zawiści, pasły się tutaj same przez całe lato, do późnej jesieni. Przeważnie zostawiano je na Martyni, większej i obfitszej w trawę wysepce. Na Sosnówce oprócz Kulawików jeszcze tylko Grynisowie pozostawili swoje owce. Woda zmieniła barwę na jasną, bardziej pogodną, od łach żółtego piasku na dnie. Nie było tu głębiej nad zanurzenie wiosła. Jeszcze chwila i znaleźli się na mieliźnie, ciągnącej się daleko od brzegu, obok ostrego zakosu trzcin, wybiegających w jezioro. Łódź Maryjki ze zgrzytem otarła się o piasek. Stefek brodząc przyciągnął do brzegu swe ciężkie, głęboko zanurzające się czółno. Helenka podśpiewując pobiegła naprzód, zanurzyła się prawie z głową w wysokich przybrzeżnych burzanach. Matka spieszyła za dzieckiem. Z rzadka wydeptywana ścieżka ledwo się znaczyła w bujnej trawie. Grunt był miękki, rozkisły. Stefek uważnie spoglądał, czy nie spostrzeże przypadkiem śladów dziczych racic. Ku środkowi wyspy grunt stawał się suchszy, trawa mniej bujna, za to smakowitsza dla stadka owiec, które w popłochu umknęło na widok zbliżających się ludzi. - Zdziczały - rzekła Maryjka puszczając się biegiem za stadem, zabiegając mu drogę. Helenka biegła w ślad za matką, popiskiwała z uciechy, potykała się i wywracała w kłębowisku półzgniłych kłączy. Owce zawróciły i przebiegły tuż obok zziajanej Ma-ryjki. Stanęła sapiąc głośno. Na twarz wybiły jej jeszcze mocniejsze rumieńce, pasma włosów wysunęły się spod chustki, lepiły do zgrzanego czoła. Za sobą usłyszała chichot. Obejrzała się, Stefek stał z rozdziawioną gębą, zanosił się śmiechem. W pierwszej chwili rozzłościła się, potem też śmiech ją zebrał z własnej nieporadności. Dziecko rzadko widywało matkę śmiejącą się. A już chyba nigdy dotąd śmiechem tak młodym, radosnym i pełnym. Dziewczynka aż przystanęła z wrażenia... Stefek zaś długo patrzył na Maryjkę z uciechą, potem zbliżył się i zawołał:.. v ‘ - Ja tak sam w lesie czy na jeziorze też często się śmieję. - Zaraz dodał innym już tonem: - Zaczekajcie, zaraz przywołam tu wasze owieczki. Poszedł w kierunku stadka baranów i owiec. Czujne zwierzęta drgnęły na widok człowieka. Wtedy zaczął na nie wołać, niby tak, jak zazwyczaj wołają inni, a jednak inaczej. W głosie jego była nuta nie nazwana, intymna, którą wyrobić może tylko długie, rozumiejące obcowanie z naturą. Owce już się nie bały zbliżającego się ku nim człowieka. Spokojnie szczypały trawę, ani myślały uciekać, gdy Stefek podszedł tuż, tuż i zaczął rozstawionymi palcami przebierać w splątanej wełnie. Kiwnął głową ku Maryjce. Helenka nie mogła rozpoznać swych ulubieńców sprzed dwu miesięcy. W niczym nie przypominały owych rozkosznych baziątek, ufnie liżących dziewczynkę po ręku. - A może one się schowały gdzieś w krzakach? - wypytywała, bacznie wodząc wzrokiem dokoła. Wreszcie pogodziła się z losem. Zanurzyła dłonie w miękką sierść najbliższego jagnięcia, a potem objęła zwierzątko i przytuliła do niego swą czarną główkę. Jagnię drgnęło w pierwszej chwili, jakby spłoszone, potem cierpliwie poddało się pieszczotom. Maryjka przeliczyła owce. Było razem jedenaście sztuk. Pięć ich i reszta Grynisów. - Trzeba je będzie ostrzyc w tych dniach - stwierdziła. Kiwnął głową. Przysiedli na łące pachnącej, wilgotnej po wczorajszym deszczu. Stefek wydobył z kieszeni sznury i pudełko z haczykami. Helenka pokrzykując biegała dokoła. Maryjka wyciągnęła się z rękami założonymi pod głowę, przymrużyła oczy przed palącymi promieniami słońca. Dobrze jej było tutaj. Jakiś potężny ptak wichrem mignął nad łąką, zapadł w krzewach wierzbiny. - Orlik - mruknął Stefek znad swej roboty. - Ma tu gdzieś gniazdo. Widziałem go już ze trzy razy. Trzeba będzie kiedyś wytropić. Pewnie są młode. Maryjka znowu leniwie przymknęła oczy. Helenka przysiadła obok. W dłoni trzymała łodyżkę mlecza. Puszki, delikatnie rozszczepione u końców, pobłyskiwały jak powleczone srebrem. Dziecko uniosło kulę na wysokość ust. Dmuchało lekko, szepcząc z poważną minką: - Kocha, nie kocha, kocha, nie kocha... Puszysta kula rozwiała się. Mała zerwała się z okrzykiem radości. - Kocha, kocha, kocha - wołała rozgłośnie, przypadła do matki, tuliła się do niej mocno, wciąż powtarzając - kocha, kocha mnie moja mama, kocha. Maryjka tkliwie uśmiechała się do dziecka, uścisnęła je. Stefek skręcał z przejęciem sznury. Powietrzem szarpnął nagle daleki, ale wyraźny, ostry warkot motoru. Stefek zerwał się na równe nogi. Zbladł. Drżąc oglądał się dokoła. Maryjka próbowała go uspokoić. Znała tajemnicę jego lęku. Rozumiała ludzkie bóle. Położyła mu dłoń na ramieniu. Obrócił na nią rozszerzone oczy, zbolałe. - To pewnie tylko traktor... Głośnym echem, odbijanym przez wodę, warkot narastał. Nie wytrzymał. Szarpnął się, dłoń Maryjki zsunęła się z jego ramienia, pędem przemknął przez łączkę, zapadł w nadbrzeżnych łozach. Motor wciąż warczał. Maryjka machnęła ręką. Nie było już co wyczekiwać na Stefka. Ładnych kilka dni nikt go nie zobaczy. Zaszyje się w sobie tylko znane dziury, będzie tam siedział, póki ten straszny, nerwowy lęk przed odgłosem motoru, przypominającym mu wojnę, nie minie... Ujęła dziecko za rękę, szły wolno ku łódce. II Wyjechali pod wieczór. Siekł ulewny deszcz. W kwadrans przemokli na wylot, niewiele pomogły brezentowe narzuty. Kiekuć wyklinał ile wlezie, i Dzikowskiego, brygadiera lotnej grupy niewodowej; i siebie samego, że akurat tę robotę wybrał sobie na sezon. Nie lepiej to było pójść na wontonówki? - Zawsze pewniejsza robota, a tu tylko marzniesz nocami i jak dotąd zarobili mniej od innych. Czerwiec i lipiec były przecież do luftu. Gieńka Marecki, najmłodszy w zespole, „szczeniak”, jak go wszyscy nazywali, niewiele przejmował się deszczem i narzekaniem Pawła. Przyzwyczaił się już zresztą. Jeździli w jednej grupie od wczesnej wiosny, zżyli się ze sobą. A Paweł bez narzekania to by chyba żyć nie mógł. Słuchał go więc pół-uchem, siedząc przy wiosłach, wzdragając się, gdy jakiś strumień wody przy gwałtowniejszym ruchu spłynął mu z ronda kapelusza za kołnierz, i pilnował tylko, aby w deszczowej szarudze nie odbić zanadto od pozostałych dwu łodzi. Pierwszy ciągnął jak zawsze Walkowiak. Równy chłop, chociaż mruk jak rzadko. Przy kieliszku tylko czasem się ożywiał. Ale wtedy tyle paplał francuszczyzną, że i zrozumieć go było trudno. Przyjechał ż Francji przed rokiem. Dwadzieścia lat pracował w kopalni, zmogła go tam pylica, wyrzucili z roboty. Jakoś powoli doszedł do siebie, ale w węglu robić już nie mógł. Zabrał się do rybactwa. Woda, powietrze wróciły mu siły. Dobrze się czuł w nowej robocie, wprawił się szybko, ożenił raz-dwa... Gieńka ciekawie zerkał ku majaczącej w strumieniach wody potężnej postaci „Francuza”. Imponował mu, co tu gadać. Cztery lata w tej tam ich partyzantce. Żeby to, cholera, więcej chciał kiedy powiedzieć! - Niech on się powiesi, a ja więcej w taki deszcz nie pojadę... - znowu rozdziawił gębę Kiekuć i pięścią pogroził ku drugiej łodzi, gdzie siedział brygadier. - On musi żonce na kiecki zarabiać, a mnie to co? Zdrowie mam tracić? - splunął za burtę. Gieńka zachichotał złośliwie. Paweł spojrzał na niego zezem: - Pośmiejesz się ty za parę godzin, jak ci wszystko przemarznie. I znowu ze złością łypnął oczyma ku łodzi Dzikowskiego. Jadący razem z brygadierem stary Żmudzin, Grynis, tak go nazywano, bo gdzieś się spod Onikszt wywodził słyszeć musiał narzekania Kiekucia, uśmiechnął się bowiem do towarzysza: - Szczenoki nastawujo sie. Dobra nasza. Jak kłótnia, to połów po myśli pójdzie. Żeby się tak jeszcze pobili... - westchnął poważnie. Dzikowski nie mówił nic. Sapał tylko, ostro zagarniając wodę wiosłami. Grynis nie zwracał uwagi na to milczenie. Zawsze przecie mówi do człowieka, a nie do pnia. - A swojo drogo, musi jaki czort wygnał z niewodem w taka pogoda. Deszczowo poro z rybo różnie bywa, czasem i szakala nie ułowisz... - Zarechotał cienko, piskliwie: - Powiedz po dobroci: żonka kazała? Dobrze, że choć kolana dotknęłasz, a wielka ona u jej, tłusta... Dzikowski stanowczo był nie w humorze. - Grynis, zamkniesz ty gębę czy nie? Żmudzin bynajmniej się nie obraził. - Ni już to koczergo przez łeb dostałasz na odchodnym? Ot, nie złuj sie lepiej, a starego słuchaj... U nas była pod Oniksztami taka gawęda, że idąc na ryba, trzeba ubranie wodo popryskać. A tutaj tak kropi, że musi ryby do chaty nie dowiezim, tyle jej będzi... Nie w smak była rybakom dzisiejsza wyprawa. Psia pogoda. Ale Dzikowski uznał, że nie ma co czekać. Nie wiodło im się przez ostatnie miesiące. Zarabiali mało. Przy deszczu zaś różnie bywało. Mogło się ładnie poszczęścić, mogło i nic nie wejść do matni. Machnął ręką, burknął ni to do siebie, ni to do Żmudzina: - Ot, rybacki los, chodzenie po omacku... Grynis złapał okazję. - No, ty przynajmniej masz wprawę, baby w łóżku szukając. Gorzej jak igły w stogu siana... Pomacał się w tej chwili po czapce nad uchem... Miał tam wpiętą igłę, kupioną za znalezione pieniądze. Stara gadka rybacka prawiła, że przynosi to szczęście. Spod oka zerkał jednocześnie na brygadiera, czy dobrze mu dojadł tą żonką. Owa „igła” bowiem jedną z grubszych chyba była w całym powiecie. Pewnie tylko Chechłowa prześcigała ją w tuszy... Z prawa mijali teraz Upałty. Potężna, kilkudziesięciohektarowa wyspa straszyła ponurą czernią nawet w słoneczne dni, cóż dopiero o zmierzchu albo nocą, gdy wszystko na niej zlewało się w jeden kształt. Zabobonny Żmudzin przeżegnał się trwożnie, potem pomacał za guzik przyszyty do kurtki ścięgnem z nogi czapli. Splunął przy tym po trzykroć za siebie, a dla pewności odwrócił wzrok od miejsca, gdzie bez najmniejszego wątpienia rządziła „czartouskaja siła”. Jechali na Małe Mamry. Szeroka, płytka zatoka najdogodniejsza była do jesiennych połowów niewodem. Od trzech tygodni zostawiali ją w spokoju, łowiąc na Przystani i Bodnie. Powinno wpaść tu co nieco do sieci... Łodzie posuwały się szybko. Pragnęli dotrzeć jak najprędzej na miejsce, zabrać się do roboty. Może deszcz będzie wtedy mniej dokuczliwy. - O, już Rydzki - Grynis wskazał dłonią na miejsce, gdzie wystające nad powierzchnię czubki roślin znaczyły początek wielkiej łachy podwodnej. - Pocztarz z Węgorzewa w niedzielę złowił tutaj na wędkę sto sześćdziesiąt okoni. Nawet parę dwukilówek poderwał... - przypomniał sobie Dzikowski. - To więcej jak my niewodem - zachichotał Żmudzin po swojemu. - Pewnie w tym wąwozie? Tam okoń zawsze stoi, ale siecią nijak jego nie chwycisz... Chitra ryba wie, gdzie ma sia trzymać, żeby Dzikowski za jej wzioł sia. Minęli przesmyk między sitowiem. Przed nimi rozpościerała się szeroka płaszczyzna zatoki. Domyślali się jej tylko, widzialność zmalała bowiem do kilkunastu metrów. Łodzie skupiły się przy sobie. Walkowiak sięgnął do zegarka. - Dopiero dziesięć po ósmej - mruknął zdziwiony, patrząc na zapadające ciemności. Deszcz ani myślał ustawać. Siekł w oczy mocnymi strugami, spływał za koszulę, ziębił. Zapalili latarnie zawieszone na drążkach umocowanych pośrodku łodzi. - Zaczniemy od tego klina - brygadier wskazywał miejsce, gdzie wolna od zielska przestrzeń półokrągłym. i kosem wcinała się w trzcinę. Lodzie brygadiera i „szczeniaków” stanęły równolegle do siebie. Młodzi przerzucali na swoją łódź prawe skrzydło niewodu. Walkowiak odpłynął nieco na bok. Dwie pary rybackie zaczęły się teraz powoli rozjeżdżać. Matnia z pluskiem zapadła w wodę. Powoli, zataczając coraz większy krąg, zapuszczali rybacy skrzydła niewodu. Światełka słabo migające w zupełnej już ciemności wskazywały im wzajemne położenie. Na łódce Walkowiaka obok latarni żarzył się drugi mizerny ogieniek. „Francuz” korzystał z czasu i kopcił papierosa. Dwumetrowe skrzydła sieci znalazły się wreszcie w wodzie. - Gotóóów? - krzyknął Dzikowski. - Gotóóów! - odpowiedzieli. Teraz dopiero zaczynała się robota. Niby dwa żuczki świętojańskie, w ciemności spływającej strugami wody, obie latarki podpływały wolno ku sobie. Sieć była ciężka. We dwóch siedzieli przy wiosłach, pracowali z całym wysiłkiem, aż podnosili się na siedzeniach, z trudem zagarniali wodę. Łódź ledwo drgała, opornie posuwała się naprzód. Walkowiak wypłynął do przodu, przystanął pośrodku w trzcinie, wskazywał swym światłem kierunek. Spłoszone stadko kaczek zerwało się z przeraźliwym wrzaskiem. Trzepot skrzydeł głuchym echem poniósł się po szuwarach. Łodzie skrzydłowe powoli zbliżały się, minęły Walkowiaka. Jeszcze parę poruszeń wiosłami, oparły się burtami o siebie. Ocierali mokrymi rękami pot z czoła. Nie czuli już deszczu. Zrobiło im się ciepło. Kotwice uderzyły mocno o wodę. Spróbowali raz, drugi. Trzymały. Deszcz szeleścił po stwardniałym brezencie ubrań. Niebo zwisało czarne, nabrzmiałe wodą. Linki na kołowrocie przybywało. W pobliżu zabielały pierwsze pławki skrzydeł niewodu. Każdy uchwycił za linkę sieci. Ciągnęli. Postacie ich miarowo kiwały się do przodu i zaraz odchylały do tyłu. Walkowiak co siły walił w wodę kilkumetrowym drągiem, zakończonym potężną gruszką. - Bij jak w kaczy kuper! - pomrukiwał Grynis. - Pamiętam, raz wpadło nam stado leszczy do matni. Pudził młody chłopaczek, słabieńki. A z leszczami niełatwa sprawa. Nadtoż chitra ryba. Tak i wtedy, ichny przewodnik wyprowadził całe stado z niewodu. I pięć kil nie ostawszy sie było. Dzikowski mało go słuchał. Stary Żmudzin nie umiał pracować bez gadania. Niech sobie gada, co to komu szkodzi... Pławki znaczące skrzydła niewodu zbliżały się coraz bardziej ku sobie. „Francuz” walił zapamiętale. Podnosił bołt wysoko, odchylał się jakby do rzutu oszczepem, z trzaskiem rąbał w wodę. W pewnym momencie zaklął po swojemu, machnął w to samo miejsce kilkakrotnie raz przy razie. Mimo swych sześciu krzyżyków Grynis był czujny jak rzadko. Wzrok też miał bystry nad podziw. Już pokrzykiwał do Walkowiaka: - Szczupak? - Zdaje się, pewnie ze sześć kilo... - niechętnie odburknął Walkowiak. Zły był zawsze, gdy jakiejś sztuce udało się sprytnie umknąć z pułapki. Na łodziach rosły stosy ociekających wodą sieci. Czasem któryś z rybaków zaprzestawał na chwilę ciągnąć, przytrzymywał kolanami dolną linkę, obiema zaś rękami wyrzucał chwasty wodne uwięzłe w gmatwaninie oczek. Już nawet w ciemności znaczył się krąg zatoczony pływakami. Matnia była blisko. „Francuz” dwoił się i troił. Bryzgi wody od bołta leciały daleko, padały na twarze pozostałych. - Isz ty, francuska gadzina. Mało deszczu, jeszcze i ten pyrska sia... - zrzędził Grynis. Górny brzeg matni wystawał nad powierzchnię. Ciągnący dolne linki przyśpieszyli robotę. Za chwilę i dolny brzeg, obciążony kamieniem, wychynął nad wodę. Matnia szła do góry. Mięśnie rybaków napinały się, twarze zlewały potem. Wreszcie na burtę wychynął zrąb kutia. Kilka drobnych płoci ugrzęzłych w oczkach nie wróżyło wiele. Ale gra rybacka to wielka niewiadoma... W kutlu zatrzepotało. Pojmane ryby desperacko ciskały się w sieci. We czwórkę szarpnęli mocno. Kutel przewalił się przez burtę. - A tfu, zgiń ty, przepadnij! - zaklął stary. W worku nie było więcej nad dwadzieścia kilo ryby. Kilka szczupaków, jeden okazalszy lin i parę mniejszych nieco płoci - to wszystko. Rozwiązali kutel, wysypali zdobycz do skrzyni, wytrzęśli zielsko i sporo kamieni, które ugrzęzły w sieci, przysiedli. - Guzik! - zakonkludował za wszystkich Gieńka. Zgodzili się. Ciężko coś było z rybą w tym roku. Jak nigdy, odkąd zaczęli łowić na mazurskich jeziorach. Grynis we wszystkim potrafił znaleźć złe i dobre strony. Zależnie od tego, jak mu tam wypadło. - Zawsze już Dzikowskiej na śniadanie wystarczy. To jedna sprawa. A na poważno: jak pierwsza toń słaba, następne idą lepsze. Ja wam to mówię... Kręcili głowami z powątpiewaniem. Bredzi, jak zawsze. Brygadier rozglądał się dokoła. Mało co było widać i więcej musiał opierać się na pamięciowej znajomości terenu. Medytował długo, nim postanowił. - Spróbujemy bliżej pod bunkier. Łodzie staną prawie przy brzegu. Tam głębsza woda, trzcina rzadka bywa, że trafiają się ładne liny. - Ot, jak i ten. - Grynis podniósł śliskie, trzepocące się na dnie łodzi cielsko. - Ma z osiem funtów. A bywało na tych Mamrach i wielczyni do sześciu kilów. Nigdzie indziej ja takich nie widział. Jak parsiuki, nie równując. - Żeby tylko więcej ich było. - Ty młody, Gieńka, żonki nie masz, starczy tobie i tego - podjudzał stary. - No, chłopcy, jazda, dobrze pod północek tę toń skończymy. A warto by do rana z pięć zrobić, żeby przywieźć choć ze dwa metry ryby. - Żeby się na połowie jednego nie skończyło - zawarczał Kiekuć, zły na brygadiera za tę mokrą wyprawę. - Uwidim, skazał ślepoj! - mruknął Grynis siadając do wioseł. Dwie łodzie, połączone złożami sieci, płynęły teraz obok siebie. Po kwadransie Dzikowski zakomenderował: - Stooop... Żmudna praca rozpoczęła się od nowa. Dłużej trwało tym razem, nim obie łodzie zbliżyły się do siebie. Zapuszczając sieci trzeba było uwalniać je z resztek zielska. To mitrężyło czas. Wreszcie jednak kotwice zapadały w wodę. Płytko tu było, nie dalej niż rzut kamieniem do stałego lądu, znaczącego się pasmem wybujałych olszyn. Zapiszczały słabo naoliwione kołowroty. „Francuz” rozpoczął bębnienie bołtem. Niemal w tej samej chwili, gdy drąg pierwszy raz trzasnął o wodę, gdzieś daleko w toni zapluskało coś z ogromną siłą, szarpnęło linkami w rękach rybaków. - Oho! - zamruczał tylko Żmudzin. Nawet i on przestał gadać. Rzadko się zdarzało, aby ryba dawała znać o sobie już wtedy, gdy zaledwie pierwsze metry skrzydeł zawisły nad burtą łodzi. Pluskanie nie ustawało. Trzepotało się coś w matni, szarpało linkami, ale co - ani poznasz. Walkowiak szalał. Bał się, by nie zdarzyła się podobna historia jak z poprzednim szczupakiem. A ten musiał być o wiele, wiele większy. Gdzieżby! Tak trzepać siecią! - Będzie musi ze dwa pudy - szeptał Grynis. Gieńka, jak to młody, emocjonował się najbardziej. - Szybciej, szybciej - poganiał Kiekucia i sam zęby zaciskał. Emocja walki ogarnęła wszystkich. Ręce chwytały mocno chropowatą linkę, nogi pomagały przy odrzucie do tyłu wciągać skrzydła do łodzi, dłonie wyciągały się znowu do przodu. Deszcz uspokajał się. Jakby się nawet przejaśniło. Nie widzieli jednak tego, zajęci ową bestią szamoczącą się w niewodzie. Skrzydła w trzech czwartych były już w łodzi, ale nadal nie mogli się zorientować, jakiego tam diabła pojmali. Tym silniej prężyli więc ręce, mokre, zgrabiałe od wody, tym łapczywiej przechylali się nad burtą, aby coś zobaczyć. Nic, pustka, ciemność, i tylko plusk wciąż wzmagający się, szamotanie tak silne, że aż im gruby naskórek zdzierało do krwi. Ostro wszarpnęli brzegi matni do łodzi. Nie uciekł im, obijał się z olbrzymią siłą o płótno, aż wodą kołysał. - Szczupak, ani chybi. Ale wielki... - mamrotał tak spokojny zawsze Dzikowski. Podciągnęli matnię bliżej. Wtedy ryba zaczęła tak mocno się rzucać, tak pryskać i wybijać fontannami w górę, że nawet latarki „Francuza”‘ i brygadiera, zdmuchnięte strumieniami bryzgów zagasły jedna po drugiej. - Nie ma co, chłopcy, łódki i matnię na brzeg - krzyknął Dzikowski i sam dał przykład, wyskakując do płytkiej tu wody. Poszli za jego przykładem. Jednemu i drugiemu woda wlała się do wysokich rybackich butów. Normalnie klęliby na czym świat stoi, teraz nawet nie poczuli. Podciągnęli łodzie z siecią i szalejącą bezustannie nieznaną zdobyczą bliżej do brzegu, zapalili latarki. Rzucanie się ryby na chwilę ustało. Ale ledwie jęli ciągnąć matnię ku sobie, poczęła się miotać na wszystkie strony, bryzgać ścianą wody, aż musieli zaprzestać. Nie mogli we czterech dać rady. Walkowiak skoczył również do wody, wyszedł przed łodzie, zaczął zbierać matnię krótko, aby w ten sposób łatwiej podciągnąć ją do brzegu. Ani zdążył. Zadudniło, zatrzepotało jeszcze mocniej, ryba wraz z całym kutlem runęła nagle do przodu, podcięła nogi „Francuzowi”, że klapnął w wodę jak długi, przeleciała nad nim, smagnęła swoim ciężarem, zgasiła tym razem wszystkie już latarki, znowu szarpnęła ku głębinie. Teraz i Grynis stracił zwykły rezon. Wrzasnął przeraźliwym głosem: - Żegnajcie się krześcijany, diabeł popadł do matni! - Jak raz dwunasta godzina - dorzucił dygocącym ze strachu głosem Dzikowski. Trwożnie robili na piersiach znaki krzyża. Tylko gramolący się z wody, obity potężnym ogonem ryby „Francuz” zarechotał z ironią: - On diabeł, a wy durnie. Stare rybaki... szczupaka się zlękli... Może puścicie matnię, niech ucieka do piekła - przez kpinę przezierała złość. - Do roboty! Ciągnąć na brzeg - zakomenderował nagle ostro, rozkazująco. Nie znali go od tej strony. Z pozostałych pierwszy oprzytomniał Gieńka. Szarpnął całą siłą za linki, a w duchu pomyślał, że taki pewnie musiał być Walkowiak w partyzantce we Francji. Ciągnęli wszyscy, nawet przerażony do ostatka Grynis, wciąż burczący pod nosem: - Diabeł, diabeł, o ratuj, Matko Święta! Ratuj, święty Piotrze, mój patronie... Diabeł tymczasem szalał, ciągnięty po wodzie nie głębszej niż do kolan. Wobec braku latarek i ciągłego szamotania ryby, oślepiającej wszystkich wodą, nie mogli wciąż jeszcze rozpoznać, co mają w sieci. Wreszcie wybrnęli przez kępę tataraku na brzeg, wy-taszczyli za sobą matnię o dobre parę metrów od wody, nachylili się ciekawie. - Taka twoja mać! - zaklął Gieńka smagnięty przez twarz ogonem. - Sum! Sum! - wrzeszczał Grynis. Zapalili latarkę. Tak, to był sum. - Ma ze dwa metry długości! - To pewnie tyle i wagi! - Jeszcze takiego nikt tutaj nie ułowił! - Nie wiadomo, trzeba zapytać Kulawika albo Pajkę, oni powiedzą... - Aha, jeśli zechcą! Gadali jeden przez drugiego. Już teraz i Kiekuć nie żałował dzisiejszej wyprawy. Warto było tydzień moknąć na deszczu, aby złapać takiego olbrzyma. - No i jak tam twój diabeł? - z ironią zapytywał „Francuz”. Grynis mamrotał, zawstydzony, pod nosem. Nie ma co, Walkowiak dobrze się spisał. - Co z nim teraz robić? - zapytywał brygadier. Sprawa była rzeczywiście godna zastanowienia. Niepodobna było od razu pakować olbrzyma do łodzi. Sum ma twarde życie, a taka bestia potrafi wywrócić całą łódź. - Rzecz w tym, czy będziemy dalej jeszcze łowić, czy wracamy do domu? - A która teraz? - Zaraz druga - z niepomiernym zdumieniem oznajmił Walkowiak. Prawie cztery godziny wyciągali tym razem niewód. - Wracać nie ma co. Tym bardziej że ł deszcz przestał padać. Kuter przyjdzie dopiero na dziewiątą. Może lepiej złożyć suma daleko od brzegu, potem wrócimy po niego! - Dobra! - zgodzili się chętnie. Każdy myślał, że a nuż drugą podobną bestię uda się im przychwycić. Wspólnymi siłami podźwignęli rybę, nie wymotaną jeszcze z kutia, o dobrych trzydzieści metrów od brzegu, tam przyciskając kolanami zaczęli ją wydobywać ze splątanych zwałów sieci. - Paszczę ma, że i dziecko by połknął! - wydziwiał Grynis. - Żeby tak mnie te wąsy. Poproszę dyrektora, może da... Na szczęście... Innej ryby prawie że w sieci nie było. Okoń, parę płotek. - Nie dziwota, wpadł od razu, wypłoszył wszystko. Niebo przejaśniało się. O deszczu świadczyły jeszcze tylko obfite krople osypujące się z drzew olchowych i łodyg trzciny. Zaczynało świtać, gdy zaciągali już trzecią toń. Gdy matnia znalazła się wreszcie w łodzi, słońce wzniosło się nad osnuty oparami horyzont. Zimno było, jak zawsze o świcie. Kiekuć wyklinał na całego! Przy szamotaniu się z sumem zgubił gdzieś but. Stał teraz bosy, z czerwonymi od chłodu stopami, wiosłował wolno, gapiąc się na płytkie dno, czy tam nie znajdzie swego „kalosza”. Grynis pohukiwał za nim: - Dobre buty były, prawdziwie rybackie, o pięć cali nad miarę. Nie bardzo chciało się im zakładać nową toń. Bo i trzecia nie wypadła pomyślnie. Zostawało jeszcze parę godzin czasu, a bez kutra, gdyby nawet chcieli, nie mieliby jak wracać - co by z sumem zrobili? Siedzieli leniwie na ławkach, ćmili papierosy, dumali. Wśród olszyn na brzegu srożył się potężny bunkier żelbetonowy, pozostałość z czasów wojennych. W lesie było ich więcej, otaczały szerokim kręgiem kryjącą się w środku kwaterę wojenną Goeringa. Drzewa ociekały wodą, prężyły do słońca spłukane z kurzu liście, nabrzmiewały soczystą zielenią. Niżej jaśniejszym pasmem opadały ku jezioru szuwary, woda żółciła się lekko i błękitniała. O paręset metrów od rybaków przysiadło na wodzie stadko mew. Bujały się na fali, czasem któryś z ptaków unosił się w powietrzu i przelatywał nad głowami rybaków, wachlując ostro zagiętymi skrzydłami. - Już czekajo, chitrecy. Jak też wiedzo, prachwosty, że jeszcze łowić będziem - siąkając nosem wskazywał Grynis na ptaki. Przypomniało to im, że czas mija. Trzeba się brać do pracy. Kiekuć z oddali triumfalnie wywijał znalezionym butem. Obeschłe na słońcu pióra wioseł zanurzyły się w wodę. Robiło się coraz cieplej. III Motor dygotał, pochrapywał, przewracał skiby fali. Zostawał za nim spieniony, wibrujący wąwóz, potem już tylko sama piana znaczyła szlak drogi kutra „Bosman”. Otwarta przestrzeń Mamr połyskiwała w porannym słońcu różowiąc się na grzbietach fal. Na czerwonej boi przysiadła samotna mewa, kołysała się, zatrzepotała czasem dla równowagi skrzydłami. Drzwi kabiny sterniczej stały otworem. Dobiegł z niej mocny śpiew, czasem zatrącający fałszywym tonem: Nie plącz, Kasiu, nie plącz, Napłaczesz się dosyć, Jak będziesz na ręku Już sokoła nosić... Śpiew urwał się nagle w pół zdania. Z kabiny wychyliła się kudłata czarna głowa, oczy myszkowały chwilę po pokładzie, usta rozwarły się szeroko: - Leon. Z kajuty leżącej po drugiej stronie wyskoczył młody, szczupły mężczyzna. Pytająco spojrzał na sternika. - No jak, kawa gotowa? Wysuniętą na zewnątrz żelazną rurą od przenośnego piecyka wydostawały się kłęby dymu i natychmiast rozpraszały się w powietrzu. - Zaraz będzie... Kuter parł równo jak strzelił. Sternik schylił się w drzwiach, nieco za niskich na jego barczystą, wysoką postać, wyskoczył na pokład, przeciągnął ramiona. Ciemne włosy lśniły niby pociągnięte tłuszczem. Spod nastroszonej szopy wyglądała twarz szeroka, o wydatnych kościach policzkowych i nie znikającym nigdy pogodnym uśmiechu. Durejko kilka razy wyrzucił w bok ramiona, obejrzał się na jezioro, zaryczał całym gardłem fałszując nieprawdopodobnie: Kochali się dwie niedzieli. O nas ludzie nie wiedzieli – Jak się ludzie dowiedzieli, Wnet mamuni powiedzieli... Zwinnie wskoczył w lukę maszynowni. I stamtąd dochodził przytłumiony gdakaniem motoru jego głos. Szczupły blondyn ujął teraz za koło sterowe. Sprostował nieco kurs, oparł się prawym łokciem o oszkloną ścianę kabiny, spoglądał przed siebie niebieskimi rozmarzonymi oczyma. Ruksztełłę rozpierała wewnętrzna pogoda. Z uśmiechem patrzył na wodę, niby zawsze tę samą, a przecież zawsze inną. Wiele on już kolorów na niej widział! Od tęczy, gdy rozwieszona łukiem na niebie, bliźniaczo odbijała się w wodzie, od rannej zorzy, nie wiedzieć gdzie różowszej - na niebie czy w zwierciadle Mamr - po rudordzawy odcień nadciągającej niespodziewanie pierzastej chmury zwiastującej burzę i po kompletną czerń dżdżystego wieczoru czy tajemniczą, sinosrebrzystą w księżycowej poświacie barwę nocy... Przychodziła mu czasem dziwna myśl do głowy, żeby tak móc wymalować to wszystko, zachować na zawsze to piękno. Wzdychał tylko w takich razach i markotnie wodził dokoła spragnionym spojrzeniem. Emil śmiał się wtedy z niego, że zakochał się w jeziorze, że urzekły go Mamry. Kto go i wie, może prawdę mówił. Kulawik wspominał o takich urzeczonych przez wody jeziora, którym już potem ani dziewczyna, ani nic innego w głowie, tylko ta woda, zmienna, tęczowa, oddana, a jednocześnie zdradliwa jak żadna chyba kochanka. Trzy dni tylko był z dala, nocował bowiem w miasteczku nad kanałem, aby czym prędzej z robotą dobić do końca - remontowali kuter, a już zatęsknił całą siłą, ledwie mógł się doczekać dzisiejszego świtu, gdy motor za-pyka, zakrztusi się, a potem ruszy łagodnie, wesoło. Durejko wylazł z maszynowni na pokład, przechylił się nad burtą, szorował ręce splamione smarem. Motor już nie zachłystywał się, grał równo, spokojnie. Leon spoglądał na sternika, jak krzątał się przy skrzyniach wypełnionych lodem. Zaraz znowu powiódł wzrokiem po nieobjętej płaszczyźnie plosu. Gdzieś blisko strzelił ogonem szczupak - szerokie kręgi poszły po wodzie. Nie opodal przysiadła mewa. Wysoko w górze przemknęło stadko kaczek. Czemu go tak bierze to wszystko? Urodził się też przecie nad wodą - w Brasławskiem jezior nie brakło, zżył się z nimi od szczeniaka. Były mu jednak obojętne. Ą dopiero tutaj, dokąd rzucił go los repatriancki, odnalazł radość i sens życia. - Anulka, tarnuj u zad - naśladując wołanie płytników na tratwach Emil zwracał uwagę na potrzebę zmiany kursu. Zmrużył oczy. Z przeciwnej strony, już w kierunku na Małą Bodmę, ledwo widoczna, czerniła się łódź rybacka. Leon wychylił się z budki. - Malkiewicz? Durejko skinął głową. Mieli zabrać z jeziora dwie grupy wontonowe, potem pojechać po niewodową brygadę. Tamci zatłukli się daleko, aż na Małe Mamry. Kuter płynął pełnym gazem. Wyciągał niecałą trzydziestkę. Martwiło to Durejkę. - Wiesz, nowy ślizgacz inżyniera ruszy za tydzień. Bierze osiemdziesiąt. Obydwom zalśniły oczy. Łódź Malkiewicza rosła szybko. Dwie sylwetki ludzkie pochylały się ma niej regularnie, wyprostowywały, znów pochylały. - Jeszcze stawiają. Będziemy czekać - mruknął Durejko. - A kto jest w drugiej grupie? - Stary Kulawik z Gajdziukiem. Mazur źle trafił. Tamten by tylko bokami chodził. Miał iść do niewodu, nie chciał. Myślał, że przy Kulawiku więcej wyciągnie. Naparł się też na sielawice. A z sielawą w tym roku może być różnie. Malkiewicz kręci coś głową. - No chyba; przedtem Gajdziuk miał swoje sieci, na własną rękę więcej zarabiał. - Wiemy, jak to było... Złapali przecie u niego dwie siatki na małe oczka. A i z ościeniem nieraz wyjeżdżał. Z musu tylko przystał do zespołu. - Bukin go wspiera. - Bukin za wódkę wszystko robi. Gajdziuk chytry, to mu jej nie żałuje... No już, zwalniaj. Kuter tracił na rozpędzie. Leon zboczył nieco na lewo, aby nie podjeżdżać za blisko do rybaków zajętych jeszcze pracą. Durejko wrzeszczał co siły w płucach, aby przekrzyczeć warkot motoru: - Długo jeszcze? - Dwadzieścia minut - grubym basem odkrzyknął Malkiewicz, - Kulawik gdzie? - Aż za Zygmuntem. Wcześnie wyjechał... - To czekamy na was. Machnął ręką w stronę pomocnika. Ruksztełła zwolnił zupełnie obroty. Kuter zakołysał się łagodnie, przystanął. Rybacy powoli spuszczali w wodę sieć wontonową na okonie. Koniec płotu znaczyła mała bójka z pustej zalakowanej bańki blaszanej. Trzymetrowej szerokości sieć zanurzała się w wodę bezszelestnie, opadała na przewidzianą głębokość. Ku górze ciągnęły ją pławki, do dna uwiązane na kilkunastometrowych sznurach kawałki cegły. Zależnie od potrzeby skracało się lub wydłużało sznurki. - Pietrzyński to wygląda zupełnie jak niedźwiedź - wskazał palcem Durejko. - Dwa lata temu nie wiedział jeszcze, jak brać siatkę do ręki. Teraz się już wycwanił przy szwagrze. - Ja myślę, Malkiewicz stary rybak z dziada i pradziada. Arestokracja rybacka... Przyglądali się towarzyszowi brygadiera, drugiego obok kierownika Bukina mistrza rybackiego w ich gospodarstwie. Pietrzyński rzeczywiście i z daleka, i z bliska wyglądał na niedźwiedzia. Potężny, barczysty, niebywale silny, ze zmiętoszoną czupryną, głowę nosił zawsze schyloną nieco na skos do dołu, patrzył też jakoś spode łba. Mruk był przy tym jak rzadko. Trudno było słowo od niego usłyszeć. Początkowo wzbudzał nawet nieufność; dopiero dłuższej znajomości trzeba było, by poznać, jak zacny i oddany był z niego kompan. Inny zupełnie był Malkiewicz. Oto już dawał ręką znak, że robota skończona. Postawny, choć przy szwagrze wydawał się mały. Ruchy jego były połączeniem jakiegoś wdzięku i jednocześnie twardości. Spoglądał zawsze prosto przed siebie. Tak jak i mówił - prawdę każdemu w czy, miła czy niemiła. Dlatego może tak nie lubił go Bukin, Gajdziuk, Kolczak i jeszcze paru, źle współżyjących z rybacką gromadą. Motor zawarczał na półobrotach, drgnął, ruszył do przodu. Malkiewicz ze szwagrem wiosłowali w tę stronę. Durejko znów zwolnił. Leon przechylił się przez burtę, wyciągnął rękę. Dziób łodzi lekko otarł się o bok kutra. Leon pochwycił łańcuch, przymocował do kruka cumowniczego. Rybacy wdrapywali się na pokład. Wspólnie okładali lodem złapaną rybę, nakrywali deskami od słońca. - Słabo? - Ruksztełła pytająco spojrzał na plon. - Dobrze i tyle. Wczoraj nie wyjeżdżaliśmy. Fala przy tym deszczu polkę tańczyła, sieci nam splątało... - wyjaśnił poważnie Malkiewicz. Zacierał ręce, skinął głową sternikowi. Zdjął czapkę, otarł zroszone czoło. Słońce padało mu teraz na twarz. Ciekawe było to oblicze. Męskie, twarde w wyrazie, rzucało się od razu w oczy ciemnoczerwoną siecią plam, ostrych, nabiegłych krwią, tak samo jak uszy i dłonie - ślady mroźnych dni i nocy, spędzonych na śniegu i lodzie. Prosty w linii nos mistrza rybackiego wyciągnął się znacząco w kierunku kabiny. - Macie kawę? - Jak zawsze - Leon skłonił się dwornie, żartobliwie, Malkiewicz przyjaźnie poklepał go po ramieniu. - Dobre z was chłopaki. Komu by to się chciało tak z własnej woli warzyć tę kawę... Chodź, popijemy - zwrócił się do Pietrzyńskiego oglądającego z uwagą postrzępiony rękaw swej kurtki. - Uhm... - zamruczał olbrzym w odpowiedzi, uścisnął dłoń Ruksztełły, a ten poczerwieniał na twarzy i ruszył olbrzymimi krokami do kabiny, w której drzwiach zgiął się w scyzoryk, by przeleźć przez mały dla niego otwór. Kuter pruł pełnym gazem w kierunku zatoki Przystań. Mijali podwodne górki: Wypychową i Mały Zagon, potem Zygmunta, przy którym sternik zatoczył ostre półkole, aby nie trafić na znajdujące się blisko powierzchni kamienie, przemknęli przez tonie Żydowską i Na Kitlince, zapienili wreszcie wodę w Przystani. - O licho, aż gdzie stary się zaparł - zaklął z uśmiechem Durejko, widząc łódź majaczącą daleko u skraju potężnego lasu jodłowego, opadającego do samego jeziora. Durejko ryczał znowu na całe gardło: Tam na łące żółte kwiecie, Kołysało dziewczę dziecię. Kołysała i płakała – Czegóż, biedna, doczekała? Lepiej było matki słuchać, Niźli teraz ciągle ruchać... Rozwalony w całej długości na pokładzie Pietrzyński drgnął, zamruczał basem, potem przewrócił się na bok i chrapnął potężnie. Kulawik i Gajdziuk czekali już na nich. Ryby mieli o wiele mniej niż Malkiewicz. Stary Mazur był zły. Włażąc na pokład mamrotał coś pod nosem, a małe siwe wąsiki latały przy tym w dół i w górę. - No co, ojciec, mało ryby? - Ruksztełła przyjaźnie ściskał wyciągniętą ku sobie starczą, żylastą dłoń. - Iii, ryba jest, tylko trzeba ją umieć łowić - naburmuszył się siedemdziesięcioletni rybak i zezem spojrzał na swego towarzysza. Tamten zaśmiał się całą gębą: - Stare truchło ma do mnie pretensje, że źle poradziłem mu siatki stawiać... Sam chciał gdzie indziej. Nie byłoby nic, tak tu, jak tam. Taka jej mać z całą robotą - zaklął, nacisnął mocniej czapkę na uszy i zgiął się przełażąc niezdarnie przez drzwi kabiny. - Jest kawa - rzucił za nim sternik półgębkiem. Stary Mazur spoglądał za odchodzącym z niechęcią i jakby zadziwieniem. Złapał Emila za rękaw. - Pięćdziesiąt roków łowię i zawsze psieknie było. Znam Mamry, nie tak jak on - palcem wskazywał na drzwi kajuty. Wyjrzała stamtąd sprytna, niebrzydka twarz Gajdziuka. Oczy zwęziły mu się złośliwie: - Nie kracz, stary trupie, i nie skarż się, bo ci łeb urwę albo utopię w twoich zafajdanych Mamrach. - W głosie taiła się jakaś nienawiść. Kulawik drgnął, jakby go nożem kto dźgnął. Zrobił krok do przodu, zdawało się, że pragnie rzucić się na Gajdziuka. Tamten, jakby czekając na to, przesadził już nogę przez próg kabiny. - Gajdziuk! - huknął sternik. - Zostaw starego w spokoju, bo nim co, to ja ci kości przeliczę! Małe oczka zwęziły się jeszcze bardziej, głos zasyczał. Zaraz potem twarz cofnęła się w ciemnię kabiny. Starzec stał zmartwiony, zadziwiony tym wszystkim. - Czego on chce, do licha? - Wal na Małe Mamry. Już dobrze po siódmej, tamci pewnie skończyli robotę - Emil podszedł do pomocnika. Leon skinął głową, zatoczył wielkie półkole, wytyczył kierunek. Ranny wiatr ustawał. Słońce zaczynało przygrzewać mocniej, jakby pragnąc sobie powetować dni deszczowe. Kuter sapał, płynął skąpany w promieniach. Ze skrzyń z rybą stojących na pokładzie sączył się strużkami topniejący lód. Po drugiej stronie chrapał Pietrzyński. W kajucie drzemali wszyscy. Brygada niewodowa czekała już na nich. Gdy wjeżdżając przesmykiem w zatokę sternik nacisnął klakson, od brzegu natychmiast odpowiedziały głosy. Zza trzciny wypłynęły dwie łódki. „Szczeniaki” i Walkowiak wyładowywali na pokład kutra skrzynie z połowem. - Nieźle - zauważył Emil pomagając rybakom przerzucać rybę lodem.. - W ostatnią toń chwyciliśmy ładne stado płotki. Ze trzy metry na pewno. Żeby to tak lin, cztery razy droższy... - westchnął naiwnie Gieńka. - Ale jest inna zdobycz, Emil. Jedź z nami, pomożesz - namawiał Kiekuć, z zadowoleniem spoglądając na szczęśliwie odnaleziony but. - Walkowiak ledwo z życiem uszedł! - chichotał zadowolony z siebie i świata najmłodszy w zespole. Twarz byłego górnika rozjaśniła się w uśmiechu. Wyraźniej przy tym zaznaczyła się blizna biegnąca na ukos przez całe nieomal czoło. - Machnął mnie przez nogi, a potem przez łeb fajtnął - cmoknął z podziwem ustami. Zaciekawiony Emil wskoczył do łodzi. Dzikowski ciężko sapał siedząc na burcie. Złapał go atak astmy. Męczyła go już od roku. Lekarze doradzali zmianę zawodu. Ani chciał o tym słyszeć. We wspaniałym za to nastroju był siwy Żmudzin. Gadał bez przerwy krzywiąc przy tym nie goloną od tygodnia gębą. Uradował się widząc Emila. - A ćwiartuka przywiozłasz? Bo jest na co. Przykryty od słońca gałązkami olszyny smok rybi leżał opodal brzegu. Nie żył już. Wąsy mu wyschły na słońcu, zbrunatniały, wydawały się podobne do małych węgorzy albo żmij. Sternik przystanął w podziwie. - Takiego jeszcze nie widziałem. Wiele to może ważyć cholera? - zapytał ciekawie. Przynieśli dwie skrzynie, z trudem w pięciu ułożyli na nich kolosa. Śliski był, nieporęcznie było go brać na ręce. Niemało namordowali się, nim wciągnęli zdobycz do łódki. Na kutrze Marecki zmobilizował już wszystkich rybaków. Pietrzyński stał z rozdziawioną gębą, przecierał zaspane oczy i mruczał pełen podziwu. Kuter wstecznym biegiem wycofał się na głębszą przestrzeń, zatoczył półkole, wziął kierunek powrotny. Rybacy stali zgromadzeni na pokładzie. Ogorzałe, osmagane wichrem i deszczem twarze brunatniły się w pełnym świetle dnia. Kontrast stanowiły siwe głowy Kulawika i Grynisa. Rozmowa zeszła na sumy. Każdy prawie miał z nimi jakąś przygodę. Żmudzin opowiadał, jak go raz porwał taki za rękę:, - On najwięcej to pod karczami przetrzymuji sia. Łeb tylko spod korzenia czy liściów wystawia, gęba odmyka i tak czeka. Jak ryby podejdo, tak swymi wąsami zachila ich do gardły. Nadtoż on i żyrki, kudy jemu Szczupak. A wtedy to my na raki chodzili. Mocny głos Emila przerwał orację starego: I ty taka, i ja taki, Pójdziem z sobą łowić raki. Ty poświecisz, ja połowię – Będą raki po połowie... Grynis machnął rękami. - Ot, nie mieszaj gawędy. Stara pieśnią i durna taka jak ty. Odpowiedział mu mocny, zdrowy śmiech zebranych. Tylko Gajdziuk śmiał się cieniutko, urywanie, inaczej jakoś. Nie speszony gaduła nawracał do swej opowieści: - Tak te raki znaczy sia, szczenokami będąc, jak ten Gieńka nie przymierzając, ręcami my wybierali spod karczów. Podpadła sia mnie dobra olcha, wykroty pod jej głęboko szli. Suna ja ręcy, suna, a tu jak nie obłapi mnie cości zębami. Aż mnie zimno zrobiło sia. Nu, myślą, pewnikiem jakiś... - Diabeł, kto by inny - wtrącił ze śmiechem pomny nocnej przygody Walkowiak. Stary machnął dłonią, jakby odpędzał uprzykrzonego komara. - ...jakiś czort schowawszy sia dybi na biedna dusza. A tu ni przeżegnać sia nie ma jak jedno ręko. Szarpnął raz i drugi... No, chwała tobie, święty Piotrze, patronie, puściło. A to sum był. Późniejszo poro my jego na podrywka chwycili. Z tym jemu ani równać sia nie było, ale zawsze więcej puda ważył... Ot, jaka zdarzeńnia - odsapnął, zadowolony z siebie, i sięgnął po woreczek z machorką. Wszyscy wiedzieli, że woreczek ten zawsze by próżny, a gest sięgania do niego zastępował Grynisowi prośbę. Walkowiak podsunął mu papierosa. Każdy znalazł do opowiadania jakąś historię. Czas mijał szybko. Przejeżdżali już obok Upałt. Powoli doganiali łódź rybacką. Przy wiosłach siedziała kobieta, obok niej różowiła się sukienka małej dziewczynki. ‘ Grynis zrobił ręką daszek nad czołem, wpatrywał się pilnie. - Maryjka z dzieckiem. Miała owce obejrzeć. Trzeba ją zabrać - zwrócił się do Emila. Sternik nacisnął kilkakroć klakson. Kobieta w łodzi kiwnęła im ręką. Helenka z zachwytem gramoliła się na kuter. Podbiegła najpierw do dziadka, uściskała go mocno, dopiero potem dostrzegła suma. - Oj! - krzyknęła z przestrachem. - A co? - Kulawik nachylał się nad wnuczką, gładził ją po rozsypanych na sukience włosach. - Nie widziałaś jeszcze takiego? Psiekny, psiekny - powtarzał. Maryjka spokojnie przywitała się z obecnymi. Skinęli głowami, ten i ów rzucił głośno „dzień dobry”. Wydało się jej tylko, że stojący za sterem Ruksztełła jakby mimochodem obrócił w bok głowę. Nie zdziwiło jej to. Niechęć jego ku niej datowała się od dawna... Nie jej wina. Grynis rozpytywał ciekawie o owce. Odpowiedziała, że doskonale wyglądają, a i nie brakuje żadnej. - To dobrze, to dobrze - zawołał. - A to z Zarodzia na Wądole letniki skradłszy byli dwa jagniuki. Żeby ich!... Dziecko nadziwowało się już dosyć sumowi. Rozglądało się dokoła, jakby czegoś szukając. Podbiegła do Kulawika. - Dziaduś, a czemu nie ma Kubusia? Stary wymownie spojrzał na Gajdziuka, ale woląc nie wznawiać starcia opowiedział wymijająco: - Został domu pilnować, jak wyjechałaś i ty, i mama. Gajdziuk sam jednak sprowokował i tym razem: - Mnie się boi ptaszysko. Dostał ostatnio wiosłem po głowie, odechce mu się ludzi napadać... O, jak mnie zajechał swym dziobem - odwinął rękaw koszuli, pokazał głębokie skaleczenie. - Bo nie trzeba było drażnić ptaka. Sam on nie zaczepia nikogo. Helenka rozpłakała się. Wyciągnęła skurczoną piąstkę w kierunku Gajdziuka, wołając: - Niedobry, wiosłem bił biednego Kubusia... Maryjka tuliła dziecko do siebie, uspokajała. Rybacy z niechęcią spoglądali na Gajdziuka. Lubili wszyscy Kubusia - wspaniałego łabędzia, przywiązanego jak dziecko do Kulawika, który wyhodował go od małego. Gajdziuk wolał ustąpić wobec tych powszechnych objawów niechęci. Wściekle tylko łypał oczyma. Emil wszedł do budki sterniczej, by zastąpić Ruksztełłę. Helenka wciąż jeszcze płakała, przytulona do matczynej spódnicy. Leon z niechęcią spoglądał na tę parę. Szepnął do towarzysza: - Nie znoszę tej Maryjki... Go ona z naszym Janem zrobiła? Zamilkł, zerknął jeszcze raz i drugi na kobietę. Promienie słoneczne igrały w jej czarnych włosach, na twarz wystąpiły silne rumieńce, krwiste usta szeptały coś do dziecka, ukazując rząd białych, połyskujących zębów. Leon jakby szacował te walory, a potem szepnął z westchnieniem: - Że ładna, to ładna, aż dziw... Taka to naprawdę i uroki pewnie potrafi rzucać. Inaczej gdzie by Jan na nią spojrzał. Durejko nie odpowiadał nic. Znał całą historię, jak znali ją wszyscy w wiosce. Milczał, dziwnie był nieśmiały w sprawach, gdzie w grę wchodziły kobiety. Dojeżdżali już do przystani. Kuter zwolnił biegu. Na brzegu stał Jermolonek, magazynier gospodarstwa rybnego. Przyjaźnie kiwał dłonią do wracających. Gdy po długich tarapatach z przewiezieniem suma na ląd wniesiono go wreszcie do magazynu, Gieńka zauważył, że ktoś obciął olbrzymowi wąsy. Wszyscy obejrzeli się za Grynisem, ale już go i widać nie było. - Ukradł wąsy na szczęście! - uśmiechnął się Malkiewicz. IV Magazynier Jermolonek dokładnie układał ryby w skrzyniach, przysypywał lodem rozbitym na drobne kawałki. Przystanął nad sumem, cmoknął wysuniętymi do przodu wargami, dziwował się. Jeszcze takiego nie widział... Kłopotu też mu tym sumem sprawili, niech ich kacza krew zaleje. Do skrzyni nie właził, ani mowy, trzy razy był dłuższy. Położyli go w długim korycie, jako tako przysypali lodem. No dobrze, ale co dalej? Przecie koryta na ciężarówkę nie odda, tutaj jest stale potrzebne. A wieźć go siedem kilometrów odkrytego, to jeszcze zaśmierdnie na słońcu. Zdjął ciepłą baranią czapkę - przeziębił głowę na froncie, byle przewiew teraz jej szkodził - podrapał się frasobliwie. Potem znów zerknął na suma. Sto siedemdziesiąt dwa kilogramy! Ho, ho! Że też to takie coś urośnie w tej wodzie. Było już po dziewiątej. Samochód z Zespołu nie przyjedzie na pewno przed dziesiątą. Ma przedtem jeszcze trzy gospodarstwa do objechania. Mały, krępy, zarośnięty na twarzy, raz jeszcze sprawdził porządek w magazynie, przestawił miotłę do innego kąta, podpisał się na raporcie dziennym - osiem metrów ryby. To wcale nieźle. Bywały dni, że z ich gospodarstwa i trzech nie mogli dostarczyć. Wyszedł na dwór. Drzwi założył sztabą, zawiesił pękatą kłódkę, klucz schował do kieszeni na piersiach. Głodny był, żona miała dziś bliny piec na śniadanie i jakoś paskudzi z tym godzinami. Westchnął żałośnie. Już to zgadzali się z babą dobrze we wszystkim prócz jedzenia. Jermolonek pochodził spod Suwałk, ona spod Pruszkowa. Dwa światy, jeśli idzie o stół. Próbował nauczyć ją piec bliny z grochowej mąki, a do nich zaprawiać pomaczkę z tłuszczu i śmietany, albo robić kartoflane oładki pieczone na wolnym ogniu czy choćby zwyczajny jusznik ze świńskiej krwi, nie mówiąc już o boćwinie. Zawsze musiała spartaczyć, nigdy z tymi potrawami nie nadążyła. w porę. Skaranie boże... Co oni tam za smak mają pod tą Warszawą - markotnie spoglądał w kierunku domu, czy się Lodzia nie pokaże na ganku albo może choć dzieciaka sąsiadów podeśle. Nic, cisza. Łaził wokoło swojego rejonu, coś tam odrzucił nogą, kołek krzywo wbity poprawił, ziemię zrytą podrównał, przydeptał, drut jakiś podniósł i zwinął starannie. Zszedł nad samą wodę, niezgrabnym, nigdy nie czyszczonym buciorem przejechał po gromadzącej się na piasku warstwie brudnej piany, resztek wodorostów i wszelkiego śmiecia, obficie wyrzucanego przez falę. Pociągnął nosem, skrzywił się. - Śmierdzi jak babskie łajno! - burknął. Patrzył na wodę. Niedaleko od brzegu, tuż przy szuwarach, żerowały kurki wodne. Śmiałe były, niepłochliwe. Migały raz po raz białymi kuprami nurkując za żerem. Podpływały na kilka metrów od brzegu, bystro wypatrywały migającymi, drobnymi oczkami dokoła - zdarzała się czasem darmowa przekąska, jakieś resztki rybek z połowu. Potem śmigały szybko na głębsze wody; połyskiwały czernią ich kształtne figurki na tle rozsrebrzonego jeziora. Na prawo, wyciągniętych do pół na piasek, stało kilkanaście łodzi rybackich. W nich boje i stosy cegieł omotane sznurami. O pobliskie drzewa opierały się prymitywne, z brezentu zrobione żagle. Suszące się na słońcu wiosła powleczone były na piórkach czerwoną, pościeraną już farbą. Zaburczało w brzuchu magazynierowi. Nastawił ucha, czy go Lodzia nie woła. Nie. Nic nie słychać. Jermolonek smętnie pokiwał głową. Nawet już nie - mruczał do siebie. Wracał pod górę. Magazyn - prosty, zwykły barak drewniany, kryty papą, z oknami od południa i wschodu zasłoniętymi czarnym papierem - nędznie wyglądał w świetle dnia. Pokrzywiony, odrapany, zdawał się stać już tylko siłą przyzwyczajenia. Magazynier skierował kroki ku domowi, stojącemu nie dalej niż paręset kroków od przystani. Zły był, gniew narastał w nim z każdą chwilą. Burczał coraz głośniej. - Niezguła, fujara, nie baba! Ot tobie skaranie boże. Niechaj mnie tylko tych blinów nie będzie! - odgrażał się. Zza węgła magazynu wyszedł nagle Kulawik. Stary bardziej jakoś powłóczył nogą. Jermolonek zawsze spoglądał na niego z podziwem. Innego by już dawno pokręciło od tej wody przez siedemdziesiąt lat bytowania nad nią i na niej, ten jeszcze ani myślał rezygnować z rybaczenia. Tyle że reumatyzm coraz silniej go męczył. - Dajcie, proszę, nitek. Przybrakło. Niezbyt chętnie zawrócił Jermolonek do magazynu. Że też im się zawsze przypomni wszystko w ostatniej chwili... Stary Mazur impregnował wczoraj sieci. Nie szło mu na dworze z powodu deszczu, skrył się pod szopą. Rano je dopiero rozwiesił. Podeschły ładnie. Naprawiał teraz dziury, zręcznie nanizując zerwane oczka, sprawdzał wytrzymałość. Ze stosów nici, sznurów i szpagatu, złożonych starannie na półkach, wyjął magazynier pozwijane w motki nici sielawicowe, podał staremu. - A resztę tylko odnieście - upomniał. - Jo, jo - uspokajał rybak. Kierowali się już ku wyjściu, gdy nagle zatrzepotało coś, zaszumiało we drzwiach. Potężny biały ptak frunął do wnętrza, podreptał szybko, choć nieco chwiejnie ku ludziom, dziobem jął się ocierać o Kulawika. Twarz starego rybaka rozjaśniła się radością. Schylił się nad ulubieńcem. - Kubuś... Kubuś... jesteś, szelma. O, Kubuś... «- marniały bezzębne usta. Ptak przestępował z nogi na nogę, jakby delektując się dotknięciem dłoni Kulawika. Jermolonek cofnął się o krok. Nie miał zaufania do tego straszydła. Widział to kto, żeby łabędzie w domu hodować? Gęsi, indyki, no choćby te wrzaskliwe perliczki - to jeszcze. Ale łabędzia? Ptaszysko tymczasem dość już nacieszyło się swym opiekunem, zaczęło człapać po magazynie, zaglądać w kąty, przeciskać się pod zwisającymi sieciami. Szumu przy tym i szurgotu robiło tyle, że nie było nic słychać z zewnątrz. A tu Jermolonkowi wydało się, że wzywa go głos żony. „Bliny” - przeleciało mu przez myśl, a ślina napłynęła do ust. Splunął obficie na glinianą polepę, zatarł starannie butem. Gniewnie zwrócił się do Kulawika: - Sieci poniszczy, weźcie go stąd! I gdzie mu się zachciewa włazić? Mało ma miejsca na dworze? Kulawik truchcikiem podbiegł do wyjścia, nawołując: - Kubuś, Kubuś... Łabędź fajtnął skrzydłami, pomagając w ten sposób? nie zawsze zaradnym błoniastym nogom. Już był za progiem. Spojrzał jeszcze na ludzi, zabulgotał coś, przebiegł parę kroków jakby dla nabrania rozpędu, a potem wspaniałym zrywem uleciał w powietrze, okrążył szopę i poszybował nad jezioro. Jermolonek przyłożył rękę do czoła, wzniósł głowę, patrzył za ptakiem. Olbrzymie skrzydła niedbale wachlowały w powietrzu, dziób wysunął się do przodu, nogi podkurczyły pod brzuch. - Ma ze dwa metry na rozpiętość? - zagadnął nie-; gniewny już, skoro Kubuś opuścił magazyn. - Dwa i dwadzieścia - dumnie odparł Kulawik. - Mierzyłem... Jermolonek uniósł dłoń do czoła. - Ja idę. Jeszcze nie jadłem. Aż nad wodą niosło się rozgłośne, przenikliwe wołanie: - Mikołnnaj! Mikołnnaj! - Auuu! - odkrzyknął się przyśpieszając kroku. W tej samej chwili zawarczał motor. Ciężarówka przyjeżdżała po ryby. Magazyniera o mało szlag nie trafił. Stanął w miejscu, twarz mu się wykrzywiła, burknął: - Ot tobie bliny i pomaczka. Do obiadu chodź głodny... A wszystkiemu winna Lodźka. Skaranie boże z taką babą! Wściekły wyciągnął pięść w kierunku domu, jakby chciał nią pogrozić. Spojrzał. Na ganku stała wysoka, tęga kobieta. Jermolonek był od niej niższy o głowę. Wzniesiona pięść opadła spokojnie. Cichy już i milczący, podreptał z powrotem do magazynu. Kulawik wrócił do swoich sieci. Pracował przy nich jeszcze ze dwie godziny. Aż dziw brał, że te stare, obrzmiałe i szorpate palce tak zręcznie i misternie mogły wiązać drobniutkie oczka z cieniutkiej, ledwo dającej się w ręku utrzymać nitki. A tymczasem robota szła szybko - małe kto mógł w niej staremu dorównać... Było już dobrze koło południa, gdy poszedł do domu. Noga mniej go teraz bolała. Zawsze gdy słoneczko nieco przygrzało dolegliwości ustępowały. Domek, w którym mieszkał z Maryjką i małą Helenką, stał u samego skraju rybackiej wioszczyny. Zbudował go za młodych swych lat, potem kawał ziemi dokupił pod ogród. A jeszcze potem?... Wtedy już była tylko obrona swego. Zaczęło się wszystko od plebiscytu, gdy głos swój na polską listę oddał. O byle drobiazg się czepiali - sieci dokładnie wymierzali, czy oczka nie za drobne; podatki nakładali zwiększone, za prenumeratę „Mazura” okna mu wybili, Maryjkę w szkole w osobnej ławce sadzali, żeby „smrodliwą polskością” innych nie zapowietrzała... Było tego, oj, było... A przy spisach ludności i groźbą, i pieniędzmi usiłowano odwieść go od przyznania się do polskości. Przychodził wtedy taki hitlerowski partyjnik, od polskich świń wyzywał. I to potrafił ścierpieć. I wojnę przetrwał, syna mu zabrała, żona za nim ze zgryzoty też-na tamten świat poszła. Jedna Maryjka ostała i ten domek z młodości... A teraz taki wstyd z Maryjką... Zatrzymał się z ręką na klamce drzwi. Wstyd? Komu wstyd? Dziewczynie, że wiarę w ludzi miała, wiarę, którą on sam jej od dziecka wpajał? Czy wstyd tym, którzy tę wiarę zawiedli? Chyba że im... Tylko im... Przygarbił się, skurczył. Powoli otwierał drzwi domu, starannie wycierał obuwie, czapkę położył na krześle, stanął jakby medytując, co dalej. No, bo tak, niby im wstyd, im, nie jej, nie jemu za Maryjkę... Tak, ale co z tego? Co z tego? Chyba to, że sumienie czyste... A bo to kto uszanować potrafi? Taki Gajdziuk, jak to on powiedział? Aha, „stare truchło”! I za co? Że mu chciał dobrze doradzić... Zaszkliły się stare oczy. Kulawik w tejże chwili otarł je - rękawem, niespokojnie rozejrzał się dokoła. Nikogo w izbie nie było. Tylko ze ściennego zegara wysunęła się z małych drzwiczek kukułka. Uśmiechnął się, nadstawił ucha: - Ku-ku, ku-ku, ku-ku, ku-ku. Ptaszek schował się znów za drzwiczki. Stary czekał cierpliwie. Wiedział już, że to pierwsza, ale lubił ową ptaszynę, ów zegarek, który tak chronił przez całą wojnę, w stodole chował... A i po wojnie szabrownicy mało mu go nie wyszarpali... Doczekał się. Drzwiczki otwarły się z trzaskiem, na małym pręciku _ wysunęła się kukułka, huknęła teraz grubszym już głosem: - Ku-ku! Schowała się, umilkła. Kulawik przygładził wąsiki. Zadowolony był. - No psieknie - powiedział głośno. Zastanowił się, czemu to córki nie ma w domu. Ani Helenki nigdzie nie słychać. Ach, prawda, poszła dziś przecie do sołtysa len rwać, potem jej kobiety pomogą... Jedzenie zatem musi być w piecu. Poczuł głód. Aż zaskwierczało w żołądku. Poczłapał do kuchni. W piecu znalazł prażone w śmietanie ziemniaki. Lubił to. Pojadał powoli, smakując. Skończył, otarł usta serwetą, resztę wyniósł na dwór, zawołał: - Kubuś, hau, Kubuś! Nadsłuchiwał. Od zarośli olchowych za łączką, dzielącą je od domu, podniósł się szum, po chwili na podwórze z łopotem spadł łabędź. Kulawik sypnął mu ziemniaków. Ptaszysko łapczywie zbierało je z ziemi, postukując mocno dziobem. W mig było czysto dokoła. Kubuś obejrzał jeszcze ziemię dokładnie, czy czegoś nie przeoczył, potem podszedł do rybaka, szturchnął go łagodnie kilkakroć, dopraszając się pieszczoty. Zgiętą lekko dłonią gładził go Kulawik po głowie, układał rozwichrzone pióra. Kubuś wyciągnął dziób do przodu, z zadowoleniem poddawał się pieszczocie. Gdy ręka człowieka uniosła się w końcu do góry, zatrzepotał skrzydłami, ale nie wzleciał w powietrze, a tylko pomagając sobie nimi w biegu, dopadł do żerującego opodal stadka kur, radośnie rozpędzał przerażony drób. Kury gdakały przeciągle, w panicznej ucieczce pod-fruwały aż na płot, kryły się po krzakach porzeczek w ogródku. Po chwili na placu boju został tylko sam zwycięzca. Uniósł wtedy dziób, machnął jeszcze parę razy skrzydłami, wzniósł się do góry, swoim zwyczajem zatoczył krąg nad domem i poszybował w stronę olchowych zarośli. Kulawik odprowadził go wzrokiem, wreszcie ziewną szeroko. Zamierzał na godzinkę przyłożyć się. Na jezioro wyjeżdżali dopiero o czwartej. Zżymnął się na myśl o swym nieprzyjemnym towarzyszu, odpędził jednak złe myśli. Wokół było tak ładnie, trawa po deszczu nabrała zielonej soczystości, drzewa odkurzone śmielej prostowały gałęzie, różowe jabłuszka nabrały połysku. - Eh, psieknie je - rozpogodził się już zupełnie stary. Nie zdążył wyciągnąć się na wyliniałej ze starości kanapce, gdy natarczywe pukanie do drzwi zmusiło go do powstania. Do izby wsunął się Pajka, mężczyzna koło czterdziestki, kościsty, choć niezbyt wysoki. Twarz miał śniadą, pociągłą, włos nad uszami nieco przyprószony. - Dobry - witał gospodarza cichym, przymilnym głosem. - Dzień dobry - znakcentował pierwsze słowo Kulawik. - Siadajcie - wskazał krzesło za stołem. Trochę tęsknie spojrzał na kanapkę, sam zasiadł po drugiej stronie. Pajka milczał, uparcie wpatrywał się w twarz starego rybaka. Wreszcie zapytał swoim łagodnym ciepłym głosem: - Słyszałem... Gajdziuk obrzydził wam dzisiaj dzień. Zwymyślał, do bicia się rwał. To już nie pierwszy raz. Kulawik lekceważąco machnął ręką. - Et! Pajka nie dawał się zbyć. Podparł łokciem prawy policzek, przeciągał palcami po gładko wygolonej twarzy, mówił z namysłem: - Et, nie et... Dwóch nas tu starych rybaków zostało. Znamy i Mamry, i Heiligesee... - Święte - spokojnie poprawił Kulawik. - Jo, jo, Mamry i Święte... I co z tego? Czy któryś z nas ma szacunek, jakiego potrzeba? Obcy rej wodzą, jeszcze i wyzwać potrafią, jak taki Gajdziuk - umyślnie poruszał bolesny temat. Kulawik drgnął. Pajka kuł dalej: - A my jesteśmy głupi, tak, głupi! - powtórzył z naciskiem. - Nie trzeba nam pokazywać jeziora, miejsc, gdzie są lepsze tonie. Zrobimy jedną grupę we dwójkę. Bukin się zgodzi, poproszę go na wódkę. Po co nam od Polaków przykrości znosić. Kulawik bacznie przyglądał się sąsiadowi. Wycedził wolno, wolniutko: - Polaków? A wy kto, Pajka? - No, wiadomo, Polak mazurski: jakże, na plebiscyt też głos dałem jak wy... Co wam, panie Kulawik? Stary kiwnął głową. - Jo, na plebiscyt głos dał wasz ojciec, nie wy. Koszulę ufajdaną w dwudziestym jeszcze w zębach nosiliście. A potem... potem byliście zawdy Niemiec. No, nie jest tak? Pajka poruszył się niespokojnie. - Mam wszystkie papiery, że ja Mazur, Polak mazurski... Kulawik nie słuchał. Zamyślił się nad słowami Pajki. Było dużo racji w tym, co on mówił. Po co pokazywali tonie, jeśli takie Gajdziuki nawet słyszeć o tym nie chciały... Teraz zresztą i tak było już za późno. Przybysze nie gorzej rozeznają się na Mamrach od nich. Inna sprawa natomiast to jazda z Pajką... Zręczny był, rybak dobry, łatwiej by im było i zarobiliby więcej. Gotów był zgodzić się na propozycję. Pajka pragnął wyjaśnić sprawę. - Wy, fater, to jesteście taki większy Polak, jak oni wszyscy. A mnie się zdaje, że trzeba być tak sobie pośrodku. Ani za wiele tu, ani za wiele tam. Aby jakoś... różne mogą być czasy. Niemcy chcą tu przyjść znowu... Ja wiem, że oni nie przyjdą. Ale gdyby? To powiedzą, że Kulawik i Pajka byli tacy za bardzo... Czy to dobrze? Co nam do Polski albo do Niemiec? My Mazury... Stary milczał. Dłonią tylko przeciągnął po siwych włosach, przygładził je, poprawił koło ucha. Pajka był pewien, że słowa jego znajdują posłuch. Spróbował zagrać jeszcze na osobistych uczuciach Kulawika. - No bo, powiedzcie, Kulawik, co wam to dało? Z;. Hitlera i wcześniej było wam źle, że to Polak jesteście. Przyszła Polska, szabrownicy okradli was jako Niemca.. No, wiadomo, wojenny czas, różnie bywa. A potem... - tutaj zniżył głos, przechylił się bardziej nad stołem, prawił odmierzając słowa. Zawsze był dokładny. - Alę... potem taką krzywdę zrobili waszej dziewczynie, Maryjce. Wstyd tylko z tego przed ludźmi... - znowu się wstrzymał - dzisiaj was taki Gajdziuk przezywa... Czy to warto? Stary machinalnie przyciskał palcami okruszyny chleba rozrzucone po stole; przylepiały się do spoconego ciała. zbierał je, - drugą dłonią strącał na podłogę. Podniósł wreszcie głowę, spojrzał na Pajkę, szepnął: - Że jeden był świnia, to nie dowód, że tacy wszyscy... Choć i o nim kiedyś inaczej myślałem. Na dzielnego człowieka wyglądał. Gajdziuków wszędzie znajdziesz... Ale są i inni. Sternik mnie dzisiaj bronił. Inni też lubią. To nie dlatego, że są Polacy... Pajka łagodził: - To ja i nie mówię. Tylko po co palce nadstawiać? Nie chce was taki Gajdziuk, to jedźcie ze mną. Bliżsi sobie jesteśmy. Kulawik zamilkł ponownie. Pajka zaczął się denerwować. - No to jak? Dobrze radzę. A o Polsce mówić jak najmniej. Nic nie wiadomo, może być wojna. Ja mam radio, Westniemcy mówią, że wrócą. Pewnie nie wrócą, ale lepiej ciszej. Nam aby żyć na swojej ziemi. Podniósł się. Stał teraz nad stołem. W półcieniu twarz jego wydłużała się. Zapytał raz jeszcze: - No to jak, fater? Kulawik też wstał. Patrzył długo na Pajkę. Coś tam chwilę kombinował. Wyciągnął dłoń. - Psieknie. Pojedziemy razem. Pajka potrząsnął zwiotczałą dłonią starego. Skierował się ku drzwiom, zatrzasnął je silnie za sobą. Szyby w oknach odpowiedziały metalicznym dźwiękiem. Kulawik położył się znowu na kanapce. Był zmęczony, nie chciało mu się myśleć. Na piersiach czuł jakiś ciężar. Zdawało mu się, że popełnił coś, z czego nie może być zadowolony. A może tak mu się tylko zdaje? Pajka nie jest przecie zły człowiek... A że ostrożny? Ha, trudno, nikomu tym nie szkodzi, to jego własna sprawa... Ale czy własna? Aby rozstrzygnąć to pytanie, zgodził się na wspólne z Pajką połowy. Nie podobało mu się jego zachowanie. Coś nie dopowiedzianego zawisło między nimi. Musiał to przejrzeć. Zasnął z tym postanowieniem. V Na cementowych schodkach przed domem dały się słyszeć szurania, wesołe głosy przekomarzały się ze sobą. Trzasnęły drzwi do sieni. Jadwiśka, zarumieniona od ognia wielkiego pieca, przy którym stała, poderwała się szybko z miejsca, podbiegła do kąta, gdzie na gwoździu wisiała barwna chustka jedwabna. Ruchem głowy odrzuciła warkocze do tyłu, poślinioną dłonią przesunęła po włosach nad czołem, zawiązała chustkę. Ładnie jej w tym było. Mocne w kolorze maki pomieszane z szafirem bławatków odbijały od jasnoblond włosów, bujnych, połyskujących. Niejeden spoglądał już na nie z oskomą. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie, przypominając sobie niezręczne zaloty kierownika gospodarstwa. Do kuchni wtłaczali się Leon z Emilem, głośno dopominając się o jedzenie. - Ciemno jeszcze było, jak wstaliśmy - przypominał siostrze Ruksztełła - Kulawika i Malkiewicza odstawiliśmy na przystań, grupa niewodowa łowi dziś na Kitlince. O dziesiątej mamy po nich pojechać... Jadwiśka obejrzała się na zegar. Zaledwie dziewiąta. Nie ma strachu. Zerknęła na Emila. Siadł przy stole, wyjął z kieszeni wymiętą mocno książeczkę kontrolną jazdy kutra, coś tam wpisywał. Ani mu w głowie było patrzeć na nią. Zmarkotniała. Ślepy albo kocha się może w innej. Wiedziała jednak, że tak nie jest. Od roku przecie znali życie Durejki na wylot. Miał tam co prawda pokój w Zespole w miasteczku, ale rzadko z niego korzystał. Właściwie tylko zimą. W sezonie to chyba że razem z kutrem zawijał do przystani w kanale. Gdzieżby zresztą i czasu stało? Nieraz spędzali z Leonem dwadzieścia godzin w wodzie... Jadał i nocował u nich... Złożył teraz książeczkę, wepchnął ją siłą do kieszeni, zaczął raptem ogromnym głosem: Z kwiateczka na kwiatek Pszczółka przelatuje... Tam się chłopiec błąka, Gdzie panienki czuje... Jadwiśka obróciła się w stronę śpiewaka, ciekawa, czy spogląda na nią w tej chwili. Gdzie tam, ani mu to było w myśli... Spuściła oczy, ręce jej jakoś opadły. Po głowie tłukło się uporczywe pytanie: czemu? Nie znajdowała odpowiedzi. Durejko rozwalił się wygodnie na krześle. W kuchni było ciepło, szeroką falą rozchodził się po niej zapach skwarzonej słoniny, zaraz miała być jajecznica, parę godzin będzie się jeszcze można zdrzemnąć... Przeciągnął ramiona, śpiewał dalej w najlepsze: Siwy konik, siwy, Nie daje się złapać, Pamiętaj, dziewczyno, Będziesz po mnie płakać. Jadwiśce było już teraz całkiem a całkiem do łez. Nie mogła zrozumieć przyczyny obojętności Emila. Ładna była. Wiedziała o tym dobrze, a i niejeden chłopiec znalazł już okazję, by jej to powiedzieć. Gdy w niedzielę szła do miasteczka, widziała sama, jak oglądali się za nią, jak szeptali coś między sobą... Tylko ten ślepiec... Głupi! Myśląc tak, z rozmachem cisnęła na patelnię rozbite jajko. Gorący tłuszcz prysnął na ręce. Syknęła z bólu. A ten jak na złość ryczał dalej: W zielonym gaiku Ptaszęta śpiewają, Na ciebie, dziewczyno, Źle ludzie gadają... Na patelnię z rozmachem padały następne jajka. Leon podszedł do siostry, przygarnął do siebie ramieniem. - Słyszysz, Jadwiśka, co on wyśpiewuje? Gzy aby nie o tobie myśli? Znał siostrę, by wiedzieć, że słów tych nie przyjmie inaczej jak żart. Zdumiała go więc jej krzykliwa, pełna tłumionej wściekłości i żalu odpowiedź: - A niech sobie śpiewa, dla kogo chce, i myśli, o kim chce! Mnie to nic nie obchodzi! - Odtrąciła brata ramieniem: - A ty odczep się i nie przeszkadzaj! Możesz sobie swoją nauczycielkę obejmować, nie mnie... Fama wioskowa głosiła, że „coś tam jest” między Leonem a młodą nauczycielką szkoły podstawowej. Stał zbaraniały, trochę zdumiony, trochę oburzony na siostrę, zarówno za dziwne zachowanie się wobec towarzysza, jak i za wycieczkę w stosunku do Krysi. Wstrząsnął się jak zmokły pies. Emil aż za brzuch się trzymał, tak go rozśmieszyła ta scena. - Czego ty dzieci drażnisz? Dziewczyna nakładała właśnie jajecznicę na talerze, podsuwała chleb, masło. Ręka drgnęła, talerz omal nie wypsnął się z dłoni. W oczach poczęło coś szczypać. Wybiegła do przyległego pokoju trzasnąwszy drzwiami, aż się tynk posypał. Nie zwrócili na to uwagi, z zapałem przysiadając się do jedzenia. Jadwiśka zaś stała w tej chwili przed lustrem, okręcała się dokoła, bacznym okiem obserwowała swoją figurę, długie, smukłe nogi, piersi ostro zarysowane, ramiona gładkie i jędrne. Potem dokładnie przyjrzała się swym włosom, rozczesała je, aż opadły pasmami po pas. Zaplotła warkocze od nowa, okręciła dokoła głowy. Palcem pośliniła brwi, przygładziła rzęsy, zwilżyła językiem wargi. Dziecko! Dureń ten Emil! Dwa lata temu, jak ją poznał, była jeszcze dzieckiem, miała niewiele nad czternaście lat. Ale dzisiaj? Niejeden by się znalazł amator na takie „dziecko”, Tylko nie ten, którego ona by chciała... Łzy znowu zakręciły się w oczach dziewczyny. Szepnęła do siebie: - Czemu to zawsze jest jakoś inaczej, niżby się chciało człowiekowi? Czemu? Z kuchni doleciał głos najstarszego brata. Przypomniała sobie jego niedolę. Od dwóch lat, jak tu przybyli, Jana ani poznać nie można. Wychudł, zmizerniał, smutny się zrobił. Rzadko kiedy się teraz zaśmieje, nic, tylko nad wodę ucieka albo koło jej domu się kręci. I było się też za kim oglądać... Że ładna to jeszcze nie wszystko... Dziwnie jest z tą miłością. Ani jej człowiek nie chce, ani się za nią ugania. Ot, sama przychodzi, zagarnia całą duszę, spokoju już nie zostawia, strapienie jeno przynosi. Przysiadła na krzesełku, wyciągnęła nogi przed siebie. Smukłe były, długie, porosłe drobniutkim, jedwabistym włosem. W słońcu aż się mienił ten włos... Delikatną linią przechodziły w silne i prężne biodra, unosiły na sobie kibić wąską, wyraźnie zaznaczoną. Lubiła się przyglądać swym nogom. Poderwała się nagle, zawrzała oburzeniem. - Głupiec, jeśli tego wszystkiego nie widzi! Głupiec! Piosenki swoje tylko śpiewa i to w dodatku fałszywie, a kobiety od dziecka odróżnić nie potrafi! Już jej nie było do łez. Nie będzie się nim przejmować! Gwiżdże sobie na niego! Wychodząc z powrotem do kuchni narzuciła jednak swoją barwną chustkę na głowę. Mężczyźni kończyli jedzenie. Ułamywanymi kawałkami chleba starannie czyścili talerze, ocierali dłońmi usta. Durejko wyciągnął papierosy, częstował. W porównaniu z Durejką i bratem Leonem Jan Ruksztełła robił wrażenie o wiele starszego, niż był w istocie. Miał ledwo ponad trzydziestkę, ale śmiało można mu było przypisać i czterdzieści. Postarzała go jednak tylko twarz. W twarzy tej, szczupłej, teraz aż ostrej z wychudzenia; w spojrzeniu jasnych niebieskich oczu czaiła się jakaś gorycz. Zwrócił się do Durejki. Głos jego był cichy. - Odwieźliście Zygucia? - A jakże. Opowiedział nam cały ostatni numer „Gromady”; - uśmiechnął się Emil. - To dobrze. Reszta moich łowi koło cegielni. Też tam jadę... Nie macie teraz za wiele roboty. Ale od poniedziałku będzie harówka. Zaczynamy odławiać sielawę. Musimy odstawić w tym roku czterdzieści ton. Trudna sprawa. Wstał, rosły, barczysty. Naciągnął czapkę na rozczochraną wiecznie głowę, uśmiechnął się do siostry, rzucił ku motorowym: - Z wami się pewnie jeszcze dziś zobaczymy... Wyszedł na dwór, spojrzał na słońce, zerknął na wieś, opustoszałą o tej porze. Do nóg przypadł mu, łasząc się, bury pies. Nachylił się nad nim, gmerał łagodnie palcami w obfitych kudłach, gładził, drapał po szyi. Psiak mrużył rozkosznie oczy, merdał ogonem, wreszcie polizał rękę człowieka. Ruksztełła uśmiechnął się, poklepał psa po pysku. Przed furtką znowu przystanął, rozejrzał się bacznie, chwilę jakby zawahał, po czym skręcił na lewo. Do przystani rybackiej Gospodarstwa Laki wiodły od domu Ruksztełłów dwie. drogi. Bliższa, będąca właściwie miedzą w skos przez pastwisko. Druga, dalsza - tędy zawsze przejeżdżała ciężarówka - obok kilku ostatnich zabudowań wiejskich, później na prawo przez olszynkę. Przechodziła też obok domu Kulawika, ostatniego w wiosce. Jan szedł rozmyślnie powoli. Zdawało się, że upał, potężniejący z każdą chwilą, mimo że do południa było jeszcze daleko, gasi jego energię. Dom Kulawika oddalony był nie więcej niż jakieś trzysta metrów. Z dala już widział niziutki płotek przed oknami, za którym pyszniły się swymi barwami wybujałe malwy. Przypomniało mu się, że takie malwy rosły za życia matki przed ich domem, w małej wioseczce koło Brasławia. Trzeba trafu, że w całych Lakach kwitły one tylko przed domem starego Mazura... Na dachu przysiadł na chwilę łabędź. Nie mógł się utrzymać na ostrym kancie, trzepotał skrzydłami, wreszcie zrezygnował, sfrunął na ziemię. - Kubuś! Kubuś! - wabił go. Zwolnił zupełnie kroku. Zazierał na podwórko, do ogródka, w otwarte okno. Nastawił uszy, czy nie usłyszy przynajmniej głosu, jeśli nie jej, to choćby Helenki. Nic. Milczenie zalegało dokoła. Minął dom, jeszcze raz się obejrzał ‘za siebie. Wtedy zrezygnował ostatecznie. Poszedł normalnym już, długim i szybkim krokiem. Na przystani drzwi magazynu były szeroko otwarte. Stał w nich towarzysz rybacki Ruksztełły, Garecki. Niski, ale barczysty, pogodny zawsze, stanowił dobrą przeciwwagę dla smętnego nastroju brygadiera. Wyjeżdżali już tak razem od roku. Chwalili sobie tę współpracę. - Czekam tu na was, przyszedłem nieco wcześniej. Jermolonek narzeka, podobno znów kłusownicy pojawili się na jeziorze. - To pewnie dlatego, że obie motorówki nie były ostatnio na chodzie, zabrakło kontroli. Inna rzecz, że nocą i tak mały z tego pożytek. Motor słychać z daleka. Wjadą na parę minut w trzciny i dalej robią swoje... Czy to po ważna historia? Z pytaniem tym zwracał się do Jermolonka... Magazynier spłukiwał wodą wagę rybną, miał mokre ręce, skinął tylko głową na powitanie: - Nie wiem dobrze. Ale już ze trzy razy ich nasi widzieli. W Ogonkach znaleźli na wodzie dwie drgawice. Nowe. - Jermolonek wydął usta: - Noowe - przeciągnął. Słyszycie? Tonie mącą, w tym bieda, nie w tej rybie, którą wyłowią... - Szepnął jeszcze poufnie: - A Bukin dziś znowu od rana pijany. Kiedy on zaczyna? Czyste skaranie... Na kłusowników to tylko ręką machnął. Śmiał się. I co z takim poradzisz? Ruksztełła przygryzł wargi. Potarł czoło, zastanowił się. - Nasze grupy obie wyjechały? Garecki skinął głową potwierdzająco. Człapali w gumowych butach po płytkiej wodzie, spychali łódź na głębszą. Wstrzymał ich chrapliwy głos z tyłu: - Ruksztełła! Ruksztełła! Nad wodą stał Bukin, przyjaźnie machał dłonią. Jan odkrzyknął niecierpliwie: - Macie co do mnie? Bo czasu nie ma, późno wyjeżdżamy. Kierownik uśmiechnął się całą twarzą. - Ruksztełła, na chwileczkę... Ryba nie zając, nie ucieknie - rechotał. Ruksztełła zły brnął do niego przez wodę. Przywitali się. Bukin miał dłoń ciepłą, spoconą. Wzrostem górował nad Janem. Przystojny był, baby na niego nieprzytomnie leciały. Z ust wiało mu wódką zmieszaną z jakimś sfermentowanym odorem. Jan skrzywił się nieznacznie. Nie chciał sobie robić wroga w Bukinie. - Mówcie prędko, bo Garecki już od dawna wyklina mnie, że czas mitrężę. Kierownik machnął ręką, roześmiał się. - Mało ważne. Niech wyklina. Słuchajcie, Ruksztełła. co to ja wam miałem powiedzieć? Tak, tak... No nic, mało ważne... Jak idzie? - Kolczak znów nawala. Co drugi dzień wyjeżdża na wodę. A Chechła sam robi. Póki na płoszonego, to jeszcze z biedą da radę. Ale jak zaczniemy sielawę? Co wtedy? Pomówcie z nim jakoś albo dajcie kogo innego Chechle do pary. Dobrze? - Dobrze. Zrobi się. Aha, właśnie sielawa. Jutro o jedenastej w Zespole, wiecie? - Już mi mówiliście. Będę. Chciał odejść. Kierownik wstrzymał go łapiąc za ramię. Zachwiał się przy tym, czknął silnie. - Trochę wypiłem. Mało ważne. Grunt, że robota idzie... A co w domu, jak siostrzyczka się chowa? Ładna dziewucha, każdemu w oko leci. Jan drgnął, spojrzał Bukinowi prosto w oczy, powiedział głosem ostrym, ale przyciszonym, aby go Garecki nie słyszał: - Bukin, słuchajcie! Między nami zgoda. Ale gdybyście coś tego... - zająknął się - coś tam do Jadwiśki, to... - To? - zapytał Bukin z ironią. - To źle z wami będzie. Od siostry wam wara, rozumiecie? Kierownik przygryzł wargi. Krew zalała mu twarz. Zaciskał pięści. Wyglądało, jakby chciał się rzucić na Jana. Patrzyli sobie w oczy długo i uważnie. Od wody dobiegł chlupot. Garecki, który obserwował uważnie całą scenę, człapał teraz powoli w ich stronę. Uśmiechnięty jak zawsze, idąc kołysał swym wielkim ciałem. Bukin spojrzał na jego ręce podobne bochnom chleba, zerknął na zaciętą twarz Jana, pohamował się. Krew odpłynęła mu z twarzy, zaśmiał się. - Cóż wy, Ruksztełła? A co mnie do waszej siostry? Zajdźcie kiedy, wypijemy, pogadamy... No to jedźcie. A inne - mało ważne, rozumiecie? Z nami zgoda. Odwrócił się, zataczał się z lekka. Oczy mu się tylko zwęziły, patrzył przez szparki. Jermolonek, który znał go lepiej niż inni, cofnął się od drzwi w głąb magazynu, mruknął cichutko: - Nie chciałbym być w skórze Ruksztełły... Jan wściekle machał wiosłami. Łódź płynęła wyskakując dziobem nad wodę. Garecki ciekaw był, co zaszło tam między nimi na brzegu. Gdy już byli prawie w połowie drogi do cegielni, odważył się zapytać: - Czego on chciał? Jan uniósł głowę znad wioseł. Wstrzymał piórka w powietrzu, przeciągnął rękawem po spoconym czole. Namyślał się, zanim odpowiedział.. _ - Widziałem, jakeście szli... Dziękuję. Ale i sam dałbym radę, gdyby doszło do czego. Wódka i dziwki dawno go zniszczyły. A czego chciał? Do Jadwiśki koperczaki próbuje smalić. Swołocz. Ma żonę i czworo dzieci. Powiedziałem mu parę słów. Towarzysz pokiwał głową. Więcej nie pytał o nic, rzucił krótko: - W razie potrzeby, pamiętajcie, Janie, na mnie możecie liczyć. Zbliżali się już do drugiego końca Bodmy. Od dwóch tygodni w kilka grup pracowali w tej zatoce. Płytka była, do trzech metrów najwyżej. Legenda miejscowa’ ustami Kulawika i innych starych mieszkańców głosiła, że jezioro w tej części zostało kiedyś rozszerzone sztucznie przez wykonanie przekopu na wieść o zbliżaniu się Szwedów. Jakkolwiek tam było, Bodma stanowiła wyborne miejsce połowów na płoszonego. Szuwary wbiegały w wodę na setki metrów, tworząc drobne zakola i zatoki, ulubione przez płotkę i szczupaka. Miało tu także raj ptactwo wodne. Perkozy, czaple, bociany, kaczki i nurki koczowały całymi stadami. Wieczorami szwargotanie ich niosło się daleko nad wodą. Ruksztełła wiosłował wolno. Szukał miejsca wczorajszych odłowów. Znaczyły je splątane, zbite bołtami trzciny. Skierował się bardziej na prawo. Wskazał ręką szeroki krąg idący od wysuniętego mocno do przodu pasma bujnego, ciemnozielonego sitowia, obejmujący małą zatoczkę i znów wybiegający na otwartą przestrzeń. Żadna zmarszczka nie mąciła powierzchni jeziora, ciemnej od zalegającej dno moczarki. Słońce przeglądało się w tafli. Gorąco było. Garecki sapał jak miech: - Aż piana z pyska idzie. - Pierś jego podnosiła się pod koszulą. Jan złożył wiosła do łodzi. Dulki zaskrzypiały przenikliwie. Garecki, przechylony nad burtą, wbijał w dno długi drąg z przywiązaną do niego linką drgawicy. Potem ujął styrkę, zaczął rozsuwać zarośla, robić miejsce dla sieci. Wiosłował powoli, Jan wypuszczał z rąk drgawicę. Wyższa nad człowieka sieć zanurzała się z bulgotem, pęcherzyki powietrza wylatywały na powierzchnię. Okrążyli tak wystający cypel sitowia, całą zatoczkę, część wolnej przestrzeni jeziora, zakończyli wreszcie u skraju długiego klina nadwodnych zarośli. Tutaj Garecki wbił w ziemię drugi drąg, przytroczył doń linkę końcową. Pułapka została zamknięta. Krąg jej znaczyły na płytszych miejscach bielejące na powierzchni pławki. Obaj ujęli w dłonie długie, sześciometrowa bołty. Wjechali głębiej w trzciny. Systematycznie, zbliżając się coraz bardziej do sieci, całą siłą tłukli bołtami. Strugi leciały na boki, woda kłębiła się, buchała rozparta nagle od góry do dołu, głuchy tumult leciał po dnie, mącił je, osłabiał widzialność. Gdy byli już blisko drgawicy, cofnęli się pod brzeg, ponownie rozpoczęli swą pracę. Pot gęsto spływał po twarzach, koszule mokre przylepiały się do pleców. Czasem wypływały nitki moczarki, ponatykane drobnymi listkami jak choinkowe łańcuchy, to znów strzałka wodna, czasem zaś bujne kłęby białoróżowych korzeni trzciny. Gdy tak zamącali czystą wodę na całej długości drgawicy, raz jeszcze przepłynęli wzdłuż niej, siekąc w dno bołtami, ale już od strony zewnętrznej, trzymając się blisko linii pławków. Wtedy dopiero mogli wyciągać sieci. Tuż przy początku dygotał ogłupiony szczupaczek wielkości śledzia. Garecki wywinął go łatwo ze zwojów, potem ujął mocno w dłonie i splunął na rybę kilkakroć: na szczęście. Kilka okońków szarpało się silnie, nastawiało desperacko kolce, biło głowami w oka sieci myśląc, że za nimi jest wolność, a tymczasem zamykały Sobie ostatnią możliwość ucieczki. Nagle Ruksztełła szybciej podciągnął sieć ku sobie. Garecki mignął w głąb wzrokiem. W drgawicy w ostrych, gwałtownych podrzutach coś się bieliło. Szczupak. Zwarli mocniej łożysko, szarpnęli do góry. Przeleciał nad burtą, prasnął ciężko o dno. Jest. Na oko sądząc, co najmniej siedmiokilowa sztuka gwałtownie biła całym ciałem. Jan ujął rybę jedną ręką pod skrzela, wyplątywał z zawojów. Szczupak szarpał się mocno, uwolniony z więzów, podrzucił się całym ciałem. Trzasnął tylko o burtę i opadł boleśnie - na deski. - Jeszcze jeden - syknął Garecki. Z łoskotem szczupak przewalił się do środka bata, większy od poprzedniego. Dalszych kilkanaście przęseł sieci świeciło pustką. Wodna błonka wypełniająca oczka pryskała z cichym szelestem w momencie Wydostawania sieci na powierzchnię. Leciusieńki, ledwie wyczuwalny wietrzyk kołysał trzcinami. Na jednej łodydze chwiał się maleńki brązowy ptaszek. Ciekawie zerkał bystrymi oczkami na pracę rybaków, czar-uiutkim dziobkiem zgarniał z trzciny jakby mimochodem jakąś mikroskopijną muszkę i znowu uważnie myszkował ślepkami. Gdzieś z tyłu zakwakały kaczki, zatrzepotały skrzydłami, niskim lotem przeniosły się na bezpieczniejsze żerowisko wśród trzcin. Przelatująca czapla wykrzywiła szyję w stronę rybaków, dla bezpieczeństwa silniej trąciła powietrze skrzydłami, poszybowała przed siebie. Sieć zamigotała teraz, zaiskrzyła się srebrzystą bielą, upstrzoną z rzadka ciemnoczerwonymi strzałkami. W pułapkę wpadło stadko wzdręg. - Ładne krasnopiory!- rybacką nazwą określił je zadowolony Garecki. Jan milczał uporczywie, cały wysiłek skupiał na pracy. Zgrabnie i szybko wyłuskiwał z matni bogate w barwie, olśniewająco połyskujące ryby, zaścielał nimi dno łodzi. Podskakiwały tam jeszcze, obficie walając deski śluzem, a potem matowiały na słońcu, traciły swój blask. Słońce paliło jak opętane. Powietrzem przefruwały pierwsze nitki babiego lata. VI Następnego dnia kuter jechał do miasteczka, aby uzupełnić paliwo. Brygadierzy Ruksztełła i Malkiewicz zabrali się razem. Motor szedł na pełnych obrotach. Przecięli Wielkie Mamry, przesmykiem dostali się na jezioro Gołdawy, minęli Kruglankę. Przed nimi rozpościerał się gęsto zarosły brzeg. Za lasem widniały wieże miasteczka. Uzbrojony kamiennymi falochronami kanał kruglański wchłonął ich łaskawie. Potężne drzewa cieniście rozpościerały się rozgałęzionymi konarami, tworząc nad kanałem sklepienie. Chłodno tu było. Faszyna z umocnień nadbrzeżnych dawno już osypała się lub zgniła, wolnymi przejściami wraz z wodą deszczową spływały piaski, zwężały sztucznie ongiś pogłębiony odcinek. Trzciny rosły sobie spokojnie, zagarniały coraz szerszą przestrzeń. Często tylko wąskie pasemko pośrodku, kędy głębia była największa i Hurt najszybszy, pozostawało jeszcze czyste. Lubiła się tu gnieździć ryba, okonie przeważnie i płotki. Oparci o burtę rybacy śledzili spłoszone sztuki uciekające przed warkotem motoru, przyglądali się pozostawionej z tyłu wysokiej fali. Trzciny przybrzeżne kłaniały się nisko, potem znowu z godnością prostowały kapiące kroplami łodygi. Kuter szedł teraz wolno, prychając i sapiąc. Kanał był kręty. Co chwila zaginał się w prawo czy w lewo, przemykał pod wysokimi mostkami... Leon przysiadł na rufie, zwiesił nogi. Machnął czasem piętami, musnął trzcinę, wpatrywał się w jasne, przezrocze dno. Pogwizdywał. Dobrze mu było. Robota przyjemna, kompan z Emila, że lepszego nie szukać. Jasne włosy rozwiały się, opadały na czoło i uszy. Pogrążył się w słodkim wspomnieniu wczorajszego wieczoru. Krysia zezwoliła na pierwszy pocałunek... Przez myśl przemknęło pytanie: co dalej? Zaniepokoił się trochę, ale młodzieńcza beztroska odrzuciła zaraz te kłopotliwe sprawy. Co tam z góry będzie się martwił. Wolno wachlując ogonem, wcale nie spłoszony zamieszaniem, jakie czynił kuter, spłynął w dół potężny szczupak. Żółtawą biel^ błysnęło podbrzusze, jeszcze mignął czarnym cieniem i po nim... Leon odwrócił się do Malkiewicza, zakrzyknął: - Przyjechać tutaj z drgawicą, co? Nie warto by? Malkiewicz przytaknął głową. - To już Bukina sprawa, nie moja. Umilkli znowu. Malkiewicz jedyny wśród nich czterech był żonaty. I jego myśli krążyły już koło innych tematów. Chciał kupić nowe radio. To, które miał, spracowane już było, odbiór nieraz zawodził. I tutaj zjawiał się szkopuł. W Lakach nie było dotąd elektryczności, trzeba było ładować akumulatory. Kłopot i niewygoda. A z tym światłem to jeszcze nie wiadomo. Gadali, że już na wiosnę zaczną pracę przy przedłużeniu linii, tymczasem jak dotąd nic nie słychać. Wprawdzie sołtys robił tajemnicze miny, bąkał półgębkiem o wrześniu, ale bądź tu czego pewien... I jak teraz z tym radiem? Emila gnębiły znów inne problemy. Znużyła go już ciągła poniewierka po obcych kątach. Nawet i u Ruksztełłów, choć mu Leon był tak serdecznie bliski, a Jana lubił i szanował... Zawsze to nie u siebie... Jadwiśka - dzieciuch, ale też głupio z tym jakoś... Rok temu przyniósł jej lalkę, no bo co innego można ofiarować takiej sikuli? A ona zamiast się cieszyć, prasnęła lalką o podłogę, sama zaś poleciała w kąt ze straszliwym rykiem... Nie od dzisiaj zamyślał o żeniaczce. Rodzice dawno pomarli, sam się tak tułał po świecie. Nauczył się szoferki, zdał nawet na kursach małą maturę, potem uwiązł w tym Zespole, zżył się z kutrem. Szczęśliwy był, kochał swoją robotę, tylko... Marzyło mu się, jakby to było dobrze przyjść po pracy do swego kąta, znaleźć coś ciepłego, kochającego... Pogospodarzyć trochę, pośpiewać... Źle tylko coś było z tymi dziewczynami. Nie miał do nich śmiałości. Tak zawsze odważny, jak mu się która podobała cokolwiek więcej od innych czerwienił się, robił nieśmiały jak szczeniak, zapominał języka w gębie. No, i raić nie wychodziło... Przy kobiecie przebywała także myśl starszego Ruksztełłę. Przy Maryjce. Dwa lata już to trwało. Dziewka twarda jak kamień. Ani do niej zagadać, ani do rozumu przemówić... Smętnie patrzył w wodę. Fala uciekała na boki przed kutrem, uciekały ryby, uciekało i jego szczęście... Jeszcze jeden zakręt i wypłynęli na prosty odcinek. Przy jego końcu mieściła się przystań Zespołu. Emil zatrąbił mocno, nie tyle z potrzeby, ile dla zabawy. Na łączce przybrzeżnej zobaczył dwie młode dziewuchy rwące szczaw. Przestraszył je tym trąbieniem. Stały teraz, z czerwonymi łydkami, chichotały do siebie, wybałuszały oczy na kuter. Sternik, zadowolony z psikusa, rozdarł się po swojemu. Oczywiście fałszował, ale nie przeszkadzało to nikomu, a śpiewki zawsze warto było posłuchać. Tym bardziej że Durejko wynajdował wciąż nowe, nie znane nikomu. Czort wie, skąd je tak brał i sypał jak z rękawa... A syneczek malusieńki Wije bacik cieniusieńki, Wije, wije, palcem kiwa. Urwał na chwilę, mocniej zakręcił kołem sterowym. Omal nie wjechali na sterczące z wody dwa dawno przegniłe pale, pozostałość po jakimś pomoście. Wyprostował kurs, ciągnął dalej: Było nie pić z chłopcem piwa, Było nie pić, nie żartować – Tylko kochać - nie całować. Dziewczęta machały z dala rękami. Podobało im się. Przybijali do pomostu. Leon zgrabnie wyskoczył, chwycił za linę, cumował kuter. Zespół posiadał własne warsztaty ślusarskie i stolarskie, we własnym zakresie mógł dokonywać remontów oraz wszelkich napraw pomieszczeń rybackich i narzędzi. W osobnym budynku mieściła się sieciarnia, gdzie młode dziewczęta pracowicie przewijały iglicami w zwojach nici. Spod ich szybkich rąk opadały na podłogę nowe metry sieci. Przybyli przystanęli przed stolarnią. Wynoszono z niej olbrzymią makietę ryby, ni to karpia, ni szczupaka. Nad rybą barwną wstęgą przewijał się napis: Gospodarstwo Rybne. Zespół „Mamry”. Oparte o drzewa stały drążki z przymocowanymi do nich tablicami, ilustrującymi wyniki połowów. - Nie mogli kogoś innego do malowania zgodzić, ni rak, ni żaba... - Leon, który miał zacięcie rysunkowe, z oburzeniem wskazywał niezgrabny kształt makiety. Ze stolarzami wyszedł z pracowni dyrektor Zespołu, Edward Chachłun, i zaraz całe podwórze zapełniło się echem jego głosu. Wzrostu był niewysokiego, pękaty, że aż ubranie zdawało mu się w szwach rozłazić, zawsze czerwony na twarzy, roześmiany, młodzieńczy - rzekłbyś, chłopak ze szkolnej ławy, tylko wyrośnięty nad wiek. Głos za to przypominał głodnego lwa. Tyle że nie był tak groźny. Lew się nie śmieje, gdy ryczy. Chachłun zaś nie potrafił żyć bez uśmiechu. Nawet nie potrzebował do tego kompanii. - Jakiego namalowałeś, takiego sam będziesz nosił po ulicach, na dożynkach. Ja więcej farby i drzewa nie dam... Wykrzykując tak, staczał się już kulą ze schodków, śmiał się pod nosem z przerażonej miny malarza, mrugał porozumiewawczo do innych. Dostrzegł grupę z Laków. - Jesteście? To dobrze - po kolei przyjaźnie witał się ze wszystkimi, zagadywał, Emila klepnął po ramieniu. Nawet chmurny Jan musiał się uśmiechnąć. - Z Ostrożków przyjadą samochodem. Wtedy zaczniemy. Coś sobie przypomniał, strzepnął po swojemu rękami, pobiegł w kierunku biur, pociesznie przewalając się na krótkich, pękatych nogach. Kogoś zbeształ jeszcze po drodze, bo głos jego znów targnął powietrzem, zniknął. Stolarze śmieli się patrząc za nim. - I jak tu na takiego co gadać? Swój człowiek. Ostry, to ostry, ale jak bieda, choć do serca przyłożyć. Nie zrobi nikomu krzywdy... Laczanie pogadali jeszcze trochę, powlekli się do budynku biurowego. Każdy miał coś do załatwienia w buchalterii lub w kasie. W pokoju dyrektora siedział na krześle zaniepokojony Kulawik. Po co go tu wzywają? Z okresu hitlerowskiego pozostała w nim niechęć do wszelkich urzędów. Ileż to wtedy przykrości się nasłuchał, ile przeżył zamachów na swoją skromną chudobę I Po wojnie charakter spraw uległ zmianie, nawet ministrowi kiedyś go przedstawiono jako jednego z wytrwałych bojowników mazurskich o Polskę. Mimo to pozostał w Kulawiku wewnętrzny lęk przed biurami. I teraz nieufnie zerkał na dyrektora, wciąż nie mogącego się uporać z telefonami. Nareszcie się uspokoiło. Pulchne policzki Chachłuna z ulgą wytchnęły powietrze. - No i widzicie, załatw tu coś, kiedy im się wszystkim naraz zebrało jak po proszku na rozwolnienie... Z pasją chwycił za słuchawkę, bo terkot przerwał mu dokończenie niewyszukanego dowcipu. - Co? Marcinek? Nie ma tu żadnego Marcina, Omyłka. Uważnie zerknął na aparat. Cisza. Spojrzał na zegarek. Chwycił się za głowę. Dochodziła jedenasta. Roześmiał się jednak do Kulawika: - No co, ojciec? Siądźcie wygodniej, nie tak na brzeżku... Nie mam dużo czasu, szkoda, ale nic. Załatwimy zaraz. O to chodzi, że chcę was przenieść do grupy pomiarowej naszego ichtiologa. U inżyniera będzie wam jak za piecem. Mamy sporo wykresów batymetrycznych. Pierwsi w Polsce zaczęliśmy to robić, pierwsi skończymy. Kulawik wystraszył się. Jaka znów grupa pomiarowa? Co za wykresy? A jednak miał rację bojąc się tych urzędów. Lepiej cicho w domu siedzieć. No, ale wezwali go... Przełknął ślinę, wymruczał: - Psieknie pon dyrektor to zarządzili, ale ja tam tych batmetrów nie umiem. Już może lepiej zostanę na wodzie przy siatkach? - zasmucone oczy błagalnie spoglądały na dyrektora. Chachłun się zaśmiał. - Batymetria, ojczulku, to pomiary naukowe dna jezior, bardzo potrzebne do opracowania planu gospodarki wodnej. Chodzi mi o to, żeby wam dać lżejszą robotę. Zasłużyliście. Zarobek będzie ten sam. Przecie i reumatyzm was dręczy... Kulawik drgnął, powoli podniósł się z krzesła, oparł rękami o biurko. Rumiana twarz dyrektora wyrażała zdziwienie. Wesołe oczka przymrużyły się w oczekiwaniu. Mazur sapał poświstując. Potem uniósł się jeszcze bardziej, krzyknął: - Nie pójdę! Nie pójdę! Ot co! Nie chcą lżejszej roboty. Albo źle robię swoją? Popatrzył groźnie, odsapnął, stare płuca pracowały ciężko. Znowu powiedział podniesionym głosem: - A reumatyzmu nie mam! Nie mam! Wyskoczył na środek pokoju, machnął silnie najpierw prawą nogą, potem lewą. Coś go jednak zabolało, bo zbielał na twarzy, zadrżał, ale już się opanował, podbiegł do biurka, wołając: - No i co? No i co? Chachłun uspokoił go, posadził na krześle. - Nikt was nie zmusza, ojczulku. Po co te krzyki? Z dobrego serca tak o was myślałem. Dobrze, będziecie łowić dalej, dobrze... Kulawik spoglądał nieufnie. Szepnął: - Dają słowo pon dyrektor? Chachłun zaśmiał się z całego serca. - Chciałbym mieć wszystkich tak chętnych do pracy jak wy. Ależ oczywiście, że mogę wam dać słowo, Kulawik uśmiechnął się. - Psieknie dziękuję. I nie mówcie nikomu, że chcieliście ze mnie stary grat zrobić. Śmiać się będą ludzie. Podjął złożoną na ziemi u krzesła czapkę, skłonił się, rzekł jeszcze: - Do widzenia, pon dyrektor. Zwierzchnik wyszedł zza biurka, uściskał dłoń starego, odprowadził go do drzwi. Gdy wrócił na swoje miejsce, zanotował w terminarzu, aby przy pierwszych wyróżnieniach nie zapomnieć o Kulawiku. Czekając na przyjście rybaków, podparł głowę rękami, zastanawiał się. Nie lubił takich odpraw. Nie umiał gadać urzędowo, długo. Prędki był we wszystkim. Robić, to robić. Czasem jednak trzeba, jak choćby dzisiaj. Zza grubych drzwi, które wiodły do prywatnego mieszkania dyrektora, dobiegł dziecięcy płacz. „Pewnie Jureczek” - pomyślał Przypomniały mu się pierwsze lata powojenne. Gdy spod Lidy prosto wylądował Ha Mazurach, nie bardzo wiedział, do czego się wziąć. Przede wszystkim chciał się uczyć. Ale za co? Próbował różnej roboty, przypadkiem trafił na rybactwo. Podobało mu się. Pięć miesięcy połowił, zebrał parę złotych. Starczyło dokładnie na miesiąc. Ale w tym czasie zdążył już dostać się do liceum rybackiego w Giżycku. Mało kto wiedział, jak sobie tam radził... Wtedy jeszcze bursy przy liceum nie było. Mieszkał kątem, z, tym zresztą nie było biedy... Ale nieraz chodził głodny, chleba nawet do woli nie mając. Dostałby pomoc, pożyczkę, ale nie chciał. Ambitny był. Wreszcie dyrektor sam zauważył, że chłopiec marnieje, nawet i uczy się przez to gorzej. Pewnie, co go wtedy obchodziło, jakie są drogi wędrówek węgorzy do morza, gdy myśl szybowała tylko koło ziemniaków i chleba... Dyrektor wystarał mu się o stypendium, zapewnił obiady. Lepiej poszło. I wtedy akurat musiał się zakochać. W sekretariacie szkoły pracowała maszynistka, Jadzia. Pociągnęło ich ku sobie. Miesiąc, dwa, trzeci - wreszcie i żeniaczki się zachciewa. A tu więcej niż rok dzieli od matury. On w internacie, bo jak na złość właśnie teraz go założyli, ona u ciotki. Zastanawiali się, aż wreszcie pewnego dnia on uciekł z lekcji, ona z biura, wzięli cichutko ślub, wrócili po dwóch godzinach jakby nigdy nic. Nawet srebrnych obrączek nie mieli, bo i za co? Kryli się ze swymi spotkaniami, nikt nic nie wiedział. Nikt oprócz dyrektora. Szelma, miał oko. Zwąchał coś, pewnego razu wzywa oboje do siebie. Tak i tak, powiedzcie prawdę, co tam jest między wami? Jadzia już była z dzieckiem, trochę nawet znać po niej było... Co robić, powiedzieli prawdę dyrektorowi. Staruszek ucieszył się, że to tak wszystko, jak trzeba, przykładnie, a nie, uchowaj Boże, po świńsku. Powinszował im, ale mówi, musicie razem, zamieszkać. I tak to poszło. Mieszkanie znaleźli, ustawili w nim parę gratów poniemieckich. Jadzia miała jedną starą sukienkę, on jedno stare ubranie. Cienko wtedy śpiewali. Ze starych baniek od konserw porobili garnki, talerze, dzielili się jednym widelcem. Tak doczekali jego matury. Stefek miał pięć miesięcy. Słaby był, nie dochuchany. Znowu im pomógł dyrektor, dał skierowanie do spółki rybackiej. Powoli, powoli dochrapał się kierownictwa na gospodarstwie Chwościki. Dobrze tam się sprawował. Jak powstawał Zespół, mianowali go dyrektorem. Pcha już robotę trzeci rok, razem wyciągnęli Zespół na pierwsze miejsce w Polsce. Wszystko byłoby dobrze, żeby nie te narady, żeby nie to, że musiał gadać aż tyle... Westchnął w tym miejscu ciężko. Do gabinetu wchodzili kierownicy i brygadierzy z trzech gospodarstw należących do Zespołu. Razem z buchalterem zebrało się dwunastu chłopa. Usiedli poważnie, oczekiwali. Spojrzał na nich: - Co tak siedzicie wszyscy, jakby się wam portki do krzeseł przykleiły? - huknął. Nastrój się ożywił. Ten i ów przypomniał sobie, że przecie Chachłun też rybak, ze swoich, nie żadna sztywna pała, sięgnął po papierosa, zapalił, powiercił się, rozsiadł wygodniej. - Ot, tak to w porządku - dyrektor był zadowolony. Pogmerał w papierach, wyciągnął jakąś kartkę. - No tak - chrząknął. - W poniedziałek zaczynamy odłowy sielawy. Wrzesień, październik, może i na listopad się przeciągnie, bo plan duży, a z sielawą, zdaje się, że nie bardzo... - Zupełnie słabo - mruknął Malkiewicz. - Próbowałem i tu, i tam, rzadko chodzi w tym roku... - Otóż to. Na nasz Zespół mamy zaplanowany odłów dziewięćdziesięciu ton. O dwadzieścia więcej niż w zeszłym roku. Z tego na Ostróżki nie możemy dać więcej jak dziesięć, tam tylko na Wikusie i Kulkitach są sielawowe tonie. Reszta - po połowie na Chwościki i Mamry. No jak? Kręcili głowami. Kierownik z Chwościków był ostrożny. - Czy tyle wyciągniemy? Bukin butnie podskoczył na krześle: - My damy ryby jeszcze nad plan. Chachłun spojrzał na niego ze zdziwieniem. Ruksztełła się obruszył: - Nie jestem wcale pewien. Kierownik Bukin ostatnio mało bywa na jeziorach. Trzeba patrzeć trzeźwo. Czterdzieści ton to bardzo wiele. Możemy przeciągnąć odłowy bardzo długo. A wtedy i ogólny plan roczny możemy zawalić. Tu trzeba pomyśleć... Bukin zaśmiał się drwiąco: - Jak mówię, to wiem. Zrobimy! Dyrektor zastanawiał się. Słów Bukina jakby nie słyszał. Kreślił coś na papierze. Wreszcie odezwał się: - Słuchajcie. Zarząd centralny wchodzi w nasze położenie. Ogólna cyfra odłowu rocznego pozostaje nie zmieniona, ale dopuszczalne są przesunięcia w rodzajach ryb. Gdyby sielawy było mniej, damy inną rybę i głowy nam nie urwą. Bo nie zaniechamy przy sielawie innych odłowów. Niech jedna brygada stale pracuje na niewodach, drgawicach czy żakach, co lepiej będzie szło. Jedna brygada w każdym gospodarstwie - wyjaśnił dokładniej. - W połowie września zaczniemy też odławiać na Siedmiu Wyspach. To nam sporo podrzuci. Ale jestem z wami szczery. Wiecie, jak cenna jest sielawa. I dlatego musimy dostarczyć jej jak najwięcej. Gdybyśmy mogli wywalić te dziewięćdziesiąt ton, byłoby świetnie... - zasapał się, machnął dłonią. - Co ja wam będę mówił. Rozumiecie lepiej ode mnie. Sam się u was przecie uczyłem... Pomyślcie... Podniósł się gwar. Gadali jeden przez drugiego. No cóż, zrobią, co będą mogli. Dyrektor patrzył na nich z uśmiechem. Rad był ze swoich ludzi. W tej chwili z trzaskiem otwarły się drzwi. Stanął w nich zziajany, spocony Walkowiak. Tłumaczył: - Jechałem rowerem. Łańcuch mi pękł. Musiałem dyrdać na piechotę, dlatego późno... Siadł, nachylił się do Malkiewicza. Ten przedłożył mu wszystko. Walkowiak zastanowił się i zwrócił do dyrektora: - Ja tak od razu do gadania, ale to mój zwyczaj, dyrektorze. Tak dzisiaj w robocie, jak dawniej w partyzantce. Nie czekać z robotą. Ale jest jedna sprawa. Z sielawą może być trudno, a dlatego, że u nas to i tamto nie w porządku... Wyciągnął przed siebie palce prawej ręki. - Pierwsze. Nie wszyscy przychodzą do pracy. Są tacy, co bumelują dzień i dwa w każdym tygodniu. Rybaków godziny nie obowiązują - wiele wyłowi, tyle zarobi. Ale jak nie to, to musi być inna dyscyplina, koleżeńska. To trzeba załatwić. Zgiął kolejny palec: - Kierownik musi więcej przebywać na wodzie. Jego rzeczą jest zrobić próbne tonie, wyznaczać miejsca i rodzaj sieci dla odłowu. Z tym też różnie bywa... Bukin poczerwieniał, siedział wściekły, łypał oczyma ku Walkowiakowi. On nawet nie patrzył na niego. Zginał trzeci palec, zastanawiał się: - Ostatnia sprawa albo trzecia, inaczej ludzi do grup dobierać albo zabronić im, aby się żarli między sobą. Na przykład u nas, w Lakach, jest taki stary, fajny chłop, Kulawik. Jeździ z niia jeden dureń, każe staremu sieci stawiać, gdzie mu się zdaje, że ryba będzie, a gdzie jej nie ma... Jak tamten protestuje, to do bicia się rzuca - oczy błysnęły mu złowrogo. - Jak to się da zmienić, nie wiem... tyle tylko powiem, że ja to będę po prostu po mordzie walił. I gówno kto rui za to zrobi. Racja jest moja. Usiadł. Dyrektor pilnie notował wszystkie uwagi. Z kolei podniósł się Księski, brygadier z Ostróżków. - Prawda, a i jeszcze jest co nieco do powiedzenia. Otóż, jak to u nas, wiecie, każdy sobie brukiew skrobie... Gada się, że’ zespołowo czy jak tam, wszyscy razem. Pewnie, że to może i byłoby lepiej dla wszystkich. Ale u nas to inaczej. Paru to tak po ludzku podchodzi... - posapywał, jąkał się, trudno mu się składały słowa. - Ale inni? Każdy ciągnie pazurami do siebie. Aby więcej zarobić. Przecie tu każdy pies z innej wioski, jak to mówią, znaczy, z innego kąta kraju i zza granicy... Jedności Jeszcze nie ma... Dyszał ciężko. Potoczył wzrokiem po obecnych. Wielkie chłopisko było, choć go na pokaz wozić. Tyle że gadać nie umiał. Za to do roboty był najpierwszy. Odkaszlnął, zaczął się jąkać od nowa: - Albo te Mazury, Szwaby z poniektórych wyłażą na wodzie. Ani miejsc rybnych nie chcą pokazać, ani niczego wyjawić... A wiadomo, że każde jezioro ma swoje tajemnice... Samym trudno tak dojść od razu, połapać się we wszystkim. Znaczy się, i to trzeba załatwić, bo ani z sielawą, ani z niczym nie pójdzie. W gabinecie ciemno było od dymu. Ten i ów kurzył machorkę-samosiejkę, smrodliwą, że aż oddychać nie było czym. Licho wie, skąd oni brali ją taką. Siedzieli w swych codziennych, nasiąkniętych potem i rybą ubraniach. Robota przecie szła całą parą. Sezon. Kto by się ubierał odświętnie. Rozgadali się. Nazbierało się spraw, żalów wszelkich wśród nich najwięcej. Dyrektor patrzył w swoje notatki. Podniósł głowę, spojrzał na rybaków, zaczął mówić: - Widzicie, ile tu spraw wylazło. Niektóre znam, o innych dopiero pierwszy raz słyszę. Ot, co wam powiem. W tej chwili mamy dopiero sześćdziesiąt procent planu za sobą. Oczywiście, najwięcej liczymy na połowy jesienne. Sielawa, Siedem Wysp, węgornia, haki szczupakowe. Możliwości są. Ale będzie trudno... Westchnął nie po swojemu, ciągnął dalej: - Kierownicy i brygadierzy muszą ludzi dobrze w grupach dobierać. Aby nie było żarcia się wzajemnego, żeby jeden na drugiego wilkiem nie patrzył. Teraz dyscyplina: słusznie mówił Walkowiak. Ja powiem jeszcze więcej. Albo ktoś jest rybakiem, albo nie. Jak nie, jak tylko na boku stawia rybactwo, to najlepiej won od nas od razu. Prosta sprawa, no nie? Dalej. Kierownicy nie mogą uważać, że ich robota polega tylko na sprawdzaniu wykazów ryb i na podpisywaniu listy płac. Znowu urwał. Trudno mu było układać to wszystko w jakieś gładkie zdania. Nie znosił frazesów, wiedział, że taka z nich korzyść jak z przeżutej sieczki. - Zespołowość. To musi przyjść powoli. Siłą tego nie zrobi. Niech ci, co rozumieją, na czym rzecz polega, powoli tłumaczą innym. My od siebie też zrobimy, co można. A co do Mazurów, to bywa różnie. Są i tacy, i inni Że czasem nie chce który toni pokazać, to nie dlatego, że on Niemiec... Był dziś u mnie taki Kulawik. Stary, reumatyk, dobry rybak, chciałem go do lżejszej roboty przenieść; zasłużył na to... - zaśmiał się głośno. - Dał mi ten Kulawik bobu. Wyrugał niczym szczeniaka za to, że go od rybactwa chciałem oderwać. No ł będzie łowił dalej... Buchalter rozpaczliwie pokazywał dyrektorowi godzinę. Zrozumiał, zakończył. Wstali, wyciągali przez biurko spękane dłonie, usiane narastającymi przez lata odciskami, potem wkładali czapki, człapali ku drzwiom. Dyrektor skinął ręką na Ruksztełłę, kazał mu zostać. Gdy drzwi zamknęły się za ostatnim z rybaków, zapytał wprost: - Jak tam nauka do egzaminu? W końcu września, ‘pamiętacie? Jan kiwał głową, zawstydzony szepnął: - Po trochu. Czasu miałem niewiele. A i chęci nie było... Ma człowiek zmartwienia... Chachłun patrzył mu prosto w oczy. Jan widział to szczere oblicze przed sobą. Widział roześmiane oczy, czerwone policzki, przesadnie szerokie usta. Lecz jednocześnie dostrzegł w tych oczach wolę, stanowczość. Szerokie usta otwarły się, mówiły szeptem: - Widzicie, to nie sztuka krzyczeć na ludzi albo nawet i prać po mordach, jak - nie bez racji - mówił Walkowiak. Stary partyzant. A tu inna robota, pokojowa. Nie można partyzanckich sposobów stosować. Rozumie to i Walkowiak. Ot, wyrwał się, bo krzywdy niczyjej znieść nie może. Za to go i z Francji wylali. Rybacy to jak Cyganie, niespokojny naród. Im woda, woda i swoboda... Nie można tej swobody odbierać, ale też nie można jej zupełnie folgować. Narzekaliście dziś. Słusznie. Nie jest jednak tak źle. Nasz Zespół wygrał w zeszłym roku współzawodnictwo, został najlepszym w Polsce. To wiele, bardzo wiele. Zostawcie sobie, co wam powiem. Bukin rozpił się, żaden z niego kierownik, choć specjalista, jakich mało... Trudno, gubić jego nie można, ale kierownika muszę zmienić. Malkiewicz nie pójdzie. Może to i lepiej, bo brygadierów mądrych też nam trzeba. O was myślałem. Musicie zdać egzamin na mistrza. A Bukina damy do zwykłej rybackiej roboty. Może wróci po rozum do głowy. Dlatego uczcie się. Dobrze? I tak powoli, bez gwałtów, zrobimy porządek. Rozumiecie? Jan potakująco pokiwał głową. Rozumiał. VII Pod wieczór jezioro nabierało silnego połysku. Ukośne promienie kłoniącego się ku zachodowi słońca nie dosięgały już drobnych załamań fali i stawał w nich nasycony jeszcze odblaskami, niepełny cień. Smugi połyskliwe mieszały się z ciemniejszymi, stwarzając widmo jakiejś ogromnej tęczy, jedwabnym szalem rzuconej na bezmiary wód. Naraz zgasło wszystko i tylko u zachodniego krańca jeziora zabłysły rwane pasma czerwieni. Słońce ustąpiło placu ciemnej, postrzępionej chmurze - jedynie te krwawe odblaski mówiły, że jeszcze nie zaszło. Kaczki buszujące w szuwarach podniosły wrzask - jak co dnia pod zachód. Z oddali buchnął strzał, zatoczył się echem, odbił od wody, poleciał na lasy - tam zginął. Cichym lotem sfrunęła czapla. Stała teraz opodal brzegu do pół w wodzie, przekrzywiała krętą szyję, czatowała cierpliwie. Między chmurą a tasiemką horyzontu rozszerzała się czysta przestrzeń różowobłękitnego nieba. Jak władca w całej swej glorii, słońce nagle spłynęło na tę przestrzeń spod chmury. Inne już, wielkie, jarzące się ogniem, płonące czerwienią. Ucichło w szuwarach, stanęło milczeniem powietrze, wygładziła się woda. Drgająca czerwienią, sypiąca tysiącami iskier kula stawała się coraz większa. I ciągle opadała niżej. Aż nagle przecięła się linią horyzontu na pół, jeszcze silniej oblała krwią na górnym zrębie, zniknęła. Czapla wróciła do obserwacji żerowiska, kaczki rajco-wały zawzięcie, pod niebem pojawił się jastrząb. - Skaranie boże. Znowu wiatr będzie - mruknął stojący u drzwi magazynu Jermolonek i wytarł kułakiem oczy zaszłe łzami od intensywnego patrzenia na słońce. Sześcioosobowa brygada Ruksztełły pracowała ostatnie dni w szalonym tempie. Przed początkiem sielawowych odłowów pragnęli jak najwięcej wyciągnąć jeszcze w drgawicach. Od wczesnego świtu do zmroku przebywali na jeziorze. Na noc nie zabierali sieci do domu, podpływali tylko na jeziorko Kirsajny, połączone wąskim przesmykiem z Małymi Mamrami, i wielkim płotem zamykali je w poprzek. Pierwsza noc dała im ładny wynik: koło czterystu kilo białorybia. Tym większe było zdumienie, gdy następnego ranka nie wygrzebali z sieci więcej nad parę kilo drobnej płoci. Już wtedy zaczęło im świtać jakieś podejrzenie, gdzieniegdzie bowiem sieć stała zakosami, a nawet była splątana. Mógł to być jednak wiatr, a tej właśnie nocy hulał dość mocno. Z zaciekawieniem i niepokojem wyciągali drgawicę po trzeciej nocy. Pustka, ale ślad złodzieja pewny. Wiatru nie było, a pogmatwana sieć łamała się raz po raz krzywą linią, no i przede wszystkim zastawiała Kirsajny tylko w dwóch trzecich. A zamykali przecie dokładnie od trzciny do trzciny. Naklęli się wtedy, naklęli. Nie wstrzymywała ich nawet obecność Chechłowej - Kolczak nadal wałkonił, Chechła chcąc nie chcąc wyjeżdżał z żoną - rugali, jak kto umiał, z polska i z ruska. Obok pisanego istnieje niepisane prawo rybackie. To mówi, że największym przestępstwem na wodzie jest podkradanie cudzych sieci. Tego rybacy nie wybaczają. Ba, ale trzeba wiedzieć, na kim się mścić, kogo ukarać. Powzięli tedy plan. Wolno im schodził czwarty dzień odłowów na nowych toniach. Ledwie się doczekali wieczora. Jermolonek został wtajemniczony. Dlatego już od samego zachodu łaził niecierpliwie po brzegu, wyglądał wracającego kutra. A skoro po spokojnej wodzie doleciał cichy jeszcze warkot, nie mógł opanować rozgorączkowania. Ćmił papierosa jednego po drugim, kopał, nogą jakieś gałęzie, mruczał nieustannie pod nosem: - Skaranie boże ze złodziejami. Że też kary nie ma na takich. Gdy kuter przystanął wreszcie przy paśmie trzciny, magazynier odetchnął. Zapalił latarnię naftową, szmatą otarł wagę, postawił przy niej blaszaną nieckę. Znosili napełnione skrzynie. Było tego dziś sporo. Ale na żadnej twarzy nie znalazłbyś uśmiechu. Ze milczał Sapieha, to wiadomo. Od małego po rojstach mieszkał i odwykł od ludzi. Że brygadier i siłacz Garecki, też nie dziwota - starzy rybacy. Chechła nie gadał, bo bał się żony. Za byle co spojrzeć umiała wilkiem, a to i, nie czekając, ręką jak buła przez plecy zdzielić. Ale że milczał Zyguć, dziw to był niesłychany... Jermolonka zaczynała rozpierać ciekawość. „Może zrezygnowali?” - pomyślał Chechłowa uważnie spoglądała na wagę. Gdy magazynier zapisał wszystko, skinęła na męża. - No, jak oni ciebie nie chcą, to pójdziem spać. Ton nie dopuszczał sprzeciwu. Chechła podawał rybakom rękę, mruczał słowa pożegnania, coś tam chciał jeszcze tłumaczyć, ale baba już go szarpała za rękaw. - Gdzie kądziel rządzi, tam rozum błądzi... Nie ma pośpiechu. Żadnej z niego pociechy dzisiaj nie będzie - podkpiwał niepoprawny Zyguć, ale gdy baba zerknęła na niego spod oka, zamilkł i czym prędzej nachylił się nad książką magazyniera, sprawdzał cyfry. Jermolonek się zdenerwował: - Jeszcze żadnego z was nie nabrałem! Zyguć odstąpił na krok od pulpitu, tłumacząc się: - Ja wiem, że świni nam nie podłożysz. Ale widzisz, omylić się może każdy. Po co kwiczeć od razu, jak prosię w płocie? Uśmiechnął się nawet milczący Sapieha. I Jana twarz złagodniała. Mieli uciechę z tym Zyguciem. Repatriant spod Mołodeczna, dopiero przed paru miesiącami opanował na kursach sztukę czytania i pisania. Odtąd z nim rady nie było. Dumny ze swej umiejętności, manifestował ją przy każdej okazji. Sprawdzał dokładnie listę wypłaty, nie odszedł z magazynu, póki nie obejrzał, co tam magazynier napisał, każdy nowy numer „Gromady” czytał od deski do deski a potem po kolei wykładał wszystkim, co tam „stojało” Jermolonek też się ułagodził. Mruknął tylko: - Skaranie boże. I daj takiemu oświatę... - Spojrzał po obecnych, nie strzymał, rzucił: - No i jak? Ruksztełła odpowiedział za wszystkich: - Tak jak mówiliśmy. Posiedzimy u was parę godzin, po północy albo j wcześniej podjedziemy na Kirsajny, zaczaimy się w szuwarach... - Zmarszczył czoło, pionowe bruzdy pogłębiły się. Szli do domku magazyniera. Zyguć splunął i zaczął biadolić: - Nawet nie odpocznie człowiek przed niedzielą. Badziaj się po tej wodzie nocami. Rybę z siatki kraść, ot gady. Nacieszą się jak Cygan dziećmi. Jermolonkowa oczekiwała z patelnią podskwarzonej jajecznicy i małosolnymi ogórkami. Magazynier z uznaniem spojrzał na żonę. Jedzenie poprawiło humory. Nawet Jan się rozjaśnił, wyłożył plan działania. - Zrywa się lekki wiaterek, prędko będziemy na miejscu. Emil chciał nas kutrem podrzucić. Ale nocą motor słychać daleko. Mogą się nastraszyć, nie przyjść... Grunt, aby z trzciny tak potem wyskoczyć, żeby uciec nie mogli. Gęby rozpoznać i łódki zabrać. Zgadzali się. Zmarnują noc, to zmarnują. Jutro niedziela, odeśpią... Żeby tylko przyjechali kraść i dzisiaj! Układali się na ławach do krótkiej drzemki. Gospodyni podrzuciła im poduszki pod głowy. Jermolonek wynosił się do sąsiedniego pokoju, na odchodnym zapytał jeszcze: - A co Bukin na to wszystko? Jan się nachmurzył. - Nic. Jemu tylko dzisiejsza zabawa w głowie. Magazynier nie odpowiedział. Nie lubili się z Bukinem, ale wolał za wiele nie gadać. Po co się kierownikowi narażać? Zdmuchnął lampkę, powlókł się za żoną. Zyguć zaśmiał się jeszcze. - Jak to on chodzi za nią, jak cielę za krową, bezecnik... Dobrze, że człowiek nieżonaty, babilońskiej niewoli uniknął. Światło księżyca wpadało do środka przez szybki okien, kładło się na podłodze jasnymi pasmami. Jan nie mógł zasnąć. Wiele miał do myślenia. Od rozmowy z dyrektorem uczył się w domu wieczorem do późna. Ale i potem sen go się nie imał. Ciągle przed oczyma stawała Maryjka. Nieraz zżymał się na siebie: „Urzekła czy co?” Może i urzekła. Dzień, w którym jej nie widział choćby z daleka, był jeszcze cięższy od innych... A ona zawsze ta sama, grzeczna, zimna jakaś, obca... I jak mu się było uczyć? Chciał, naprawdę chciał, ale trudno szło do głowy. Siedzi oto nad książką, czyta o tych tam choćby uklejach, a tu na karcie pojawia się jej twarz, rozwianymi czarnymi włosami zasłania litery, mąci oczy... Ech! Musiał Chachłun wyskoczyć z tym kierownictwem! Co jemu z tego? Zawsze sam jak ten palec, bo cóż, rodzeństwo młode, tylko czekać, jak na swoje wyskoczy. A wtedy jeszcze gorzej, nie będzie słowa do kogo zagadnąć. Poszli dziś oboje na zabawę... Gdyby nawet nie jechał teraz na Kirsajny, też by chyba nie poszedł... Po co? Maryjka nie bywała na tych tańcówkach, więc i jego nic nie ciągnęło... Jeszcze dwa lata temu, zanim ją poznał, o, to pohasać lubił. Dzisiaj? Et, śmiech zbiera. Czy to się zmieni? Czy spojrzy ona jakoś po ludzku na niego? Wiercił się na swej ławie, szamotał z myślami. Promienie księżyca przewędrowały już z pieca na środek pokoju. Westchnął wtedy, podniósł się z miejsca. Na wywołany tym szelest Garecki natychmiast się ocknął. Czujnie spał. - Czas już? - Pewnie blisko dwunasta. Pora. Żeby za późno nie przyjechać. Przecierali kułakami zaspane oczy, rozprostowywali ramiona, pokaszliwali. Noc była ciepła, ale po śnie przeciągała chłodem przez kości. Szli szybko, aby się rozgrzać, wsiadali do łódek, chwytali wiosła. Plasnęły piórka o wodę, zanurzyły się. Szarpnęli. Popłynęli. Na otwartym jeziorze za szuwarami rozpięli żagle. Po obu stronach łodzi z szelestem przewalała się woda. Na niebie stał duży, okrągły księżyc. Rzucał na jezioro świetliste pasmo lekko drgające na fali. Na prawo i lewo od pasma woda srebrzała, dalej połyskiwała szafirem. Jeszcze dalej - nie czerń, ale jakaś szarość przeniebieszczona nocą sierpniową. Od zostających w tyle trzcin dochodził pogwar koczującego tam ptactwa. Milczenie panowało na obu łodziach. Wydęte płachty rybackich żagli niosły ich szybko. Styrkami utrzymywali kierunek. Zostawili już za sobą ponurą plamę Upałt, wjechali na Małe Mamry, zbliżali się do przesmyku łączącego je z Kirsajnami. Wtedy zwinęli żagle. Wjechali w przesmyk po cichu, wbili się w trzciny. Spoza nich wyjrzeli na wodę. Tylko chlupot fali przerywał ciszę. Woda mieniła się tutaj szmaragdem, tajemnicza, zamknięta. Pod osłoną szuwarów przemykali do miejsca, gdzie dochodziły końce drgawicy. Tam zaszyli się głębiej w trzciny, spoglądając w napięciu przez ich nadłamane łodygi. Obserwowali jezioro. Nigdy nie mieli czasu podziwiać go tak spokojnie. Milczeli, nie tylko w czujnym oczekiwaniu na przyjazd szkodników, ale i pod wrażeniem piękna, jakie się otworzyło przed nimi tak nagle, tajemnicze, urzekające poszumami nocy. Czas mijał. Srebrzysta smuga przesuwała się coraz dalej. Wjechali głębiej w gęstwę trzciny, pas cienia bowiem zwęził się znacznie. Nasłuchiwali. Z przeciwległego brzegu wysunęły się z szuwarów dwie łodzie - większa i mniejsza, kołysały się przez czas dłuższy na fali, nie drgnęły z miejsca. Potem zapluskały wiosła. Łodzie posuwały się wzdłuż trzciny do miejsca, gdzie tonął w wodzie drugi koniec drgawicy. Tam przystanęły jeszcze raz. Wyraźnie rysowały się na nich sylwetki ludzi. Cisza, przejmująca cisza. - Takie syny, już kradną - szepnął nagle Zyguć. Jan nakazał mu milczenie wzniesieniem dłoni. Złodzieje podnosili sieć do góry, potem znów opuszczali w wodę. Wolniutko sunęły obie łodzie wzdłuż drgawicy, pomostem rzuconej przez przesmyk. - Zaczekamy, aż będą o jakieś sto metrów od nas - szepnął Jan. - Nie można dopuścić ich do trzciny. Skinęli głowami. Patrzyli. Wściekli byli. Łodzie zbliżały się powoli. Sylwetki stawały się wy-raźniejsze. Czasem dostrzec było można nagłe błyski - ryby. Złodzieje minęli już połowę jeziora. Pasmo księżyca oświeciło ich twarze. Nie mogli ich jeszcze rozpoznać. Toń była dobra. Z pasją spoglądali laczanie na wrogie ręce raz po raz wymotujące ryby z ich sieci. Twarze złodziei znowu zniknęły w cieniu; minęli jasny szlak księżycowego odbicia. Dzieliło ich już niewiele. Dłonie swędziły. Ostrożnie przysiedli na swych miejscach przy wiosłach, po dwu na ławce. Tak będzie szybciej. Serca biły mocno, rozsadzić chciały więzy ciał. Zyguć sapał. Z nosa Gareckiego powietrze uchodziło z cichym poświstem. Odległość malała. Rybacy spojrzeli na Ruksztełłę. Siedział skupiony, uważny. Przecząco pokręcił głową. Czekali. Ciężko to przychodziło. Jan skinął głową. Zadzwoniły dulki. Wyskoczyli z trzciny na wolną przestrzeń. Pruli naprzód, dudnili wiosłami, rzucali fontannami wody. Tamci zmartwieli. Sieć wypsnęła się im z rąk. Patrzyli przerażeni. W chwilę potem odbili się z miejsca, rwali w panicznej ucieczce. Mała łódź z jednym wioślarzem wysunęła się znacznie. Rybacy byli od nich nie dalej jak o pięć łodzi. Zdziwiony księżyc spoglądał na te wyścigi. Szarpana ostrymi pchnięciami, pierwsza szła mała łódka spacerowa. Tuż za nią, przy każdym poderwaniu wiosłem, kołysał się duży rybacki bat. O rzut kamieniem taki sam bat wjeżdżał w spieniony szlak uciekających. Jan i Garecki wybili się naprzód. Wiosła gięły się pod naciskiem ich ramion. Nogi wpierały w dno łodzi, aż unosili się z miejsca za każdym zagarnięciem wody. Nieco dalej szła ostatnia grupa w tym niemym wyścigu. Minęli połowę jeziora. - Mocniej, mocniej! - zasyczał Garecki przez zęby. Jeszcze bardziej sprężyli ramiona. Wiosła trzeszczały w dulkach, spojenia łodzi zdawały się pękać. Mała łódź ciągle była na przedzie. Ale i ci na bacie też sunęli ostro. Strach dodawał im sił, tak jak goniącym wściekłość. Do trzcin było już niedaleko. Odległość między Ruksztełłą a uciekającymi zmniejszyła się znacznie. - Stóóój! - basem poszedł po wodzie głos Gareckiego. Złodzieje jak żgnięci poderwali się z miejsca jeszcze silniej. Dopływali. Trzciny stały się już wyraźne, mogli odróżnić każdą łodygę. Mała łódź pierwsza wryła się w gęstwę szuwarów. Kilka szarpnięć wioseł i zapadła w nie druga. - Nie ujdą! - warczał Garecki. Wiosłami zagarnęli wraz z wodą także trzcinę. - Taka twoja mać! - nabrzmiały rozpaczą głos Gareckiego rozległ się równocześnie z trzaskiem pękającego wiosła. Jan szarpnął swoje z dulki. Gareckiemu podrzuci! styrkę. Dno było tu płytkie. Odpychali wściekle, plątali się w trzcinie, tracili czas. Za nimi przedzierali się przez trzciny Zyguć z Sapiehą. - Gazu! - wołał Jan. - Wiosło nam trzasło. Razem wychynęli na wolny od trzciny przybrzeżny skrawek jeziora. Pierwsza łódź stała już u mety, jeden ze złodziei darł się na lekko wyniosły brzeg. Druga łódź ze zgrzytem wpadła na piach. W tym momencie Garecki odrzucił w bok styrkę, skoczył do wody. Po pas zanurzony brnął na piechotę. Jan dobił nieco bliżej, wyskoczył także. Równocześnie z nimi wpadli na brzeg Zyguć z Sapiehą. Od uciekających dzieliło Gareckiego nie więcej niż parę metrów. Na swych krótkawych nogach siłacz nie biegł, ale skakał olbrzymimi susami. Jan biegł z tyłu. Dwaj uciekający obejrzeli się nagle. Jeden z nich odbił niespodziewanie w bok, przystanął, skoczył na nie mogącego się zatrzymać w rozpędzie Gareckiego. Drugi zamachnął się nań drągiem. Ruksztełła podskoczył o moment za późno. Z trzaskiem spadł drąg na głowę Gareckiego, zrzucił mu czapkę. Garecki zatoczył się, zachwiał, puścił przeciwnika. Złodzieje rzucili się teraz na Jana. Za-kłębiły się ciała, zakotłowały pięści. Jan, uderzony między oczy, kopnięty w żołądek, jeszcze walił po jakimś pysku, jeszcze kaleczył dłoń o czyjeś zęby, ale czuł, że słabnie... - Wal go, Sylwester, jak burą sukę! - wrzasnął Zyguć, zaczął młócić swymi cepami. Za nim jak żbik skoczył mały, zwinny Sapieha. Prali, walili, trzaskali. Oprzytomniały Jan przyskoczył pomagać. Złodzieje próbowali się wyrwać. Za późno. Z boku swym niedźwiedzim uściskiem złapał jednego z nich niezupełnie jeszcze przytomny Garecki. Skokiem na plecy zwalił drugiego na ziemię Sapieha. Zyguć machał ramionami jak wiatrakami. Jego twarde, sękate pięści gruchotały po łbach tamtych, aż jęczeć poczęli. Garecki siadł okrakiem na swoim przeciwniku i walił, walił, aż tamten począł głośno wołać o zmiłowanie. Jan oprzytomniał w tej chwili. Krzyknął ostro: - Nie bić! Nie bić! Nie nasza rzecz! Usłuchali niechętnie. Garecki mruknął: - Sami zaczęli. Zyguć warczał przez zęby: - A złodzieje! A psiekrwie! - Za swoje dostali. Nikt ich bić nie chciał i nie będzie - mówił Jan. Tamci odetchnęli z ulgą. - Puśćcie, ludzie - sapał jeden, ledwo dyszący pod ciężarem Gareckiego. Zyguć drgnął, podbiegł do leżącego, nachylił się. - Dzień dobry, panie Sakolczak! - zawołał. - Eh! - odsapnął tamten. Nazwisko to znali wszyscy. Do tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku Sakolczak był dzierżawcą szeregu małych jeziorek, włączonych teraz w kompleks gospodarstw państwowych. Kilku z laczańskich rybaków pracowało wtedy u niego. Mieli z nim swoje porachunki. Między innymi i Zyguć. Syczał teraz przez zęby: - Ach! żeby ciebie karszun!... Dogodzę ja ci jak wrzodowi, czekaj tylko... Przedtem to rybakowi jednej sztuki wziąć nie pozwolił, gacie obmacywał, a teraz dorwał się do cudzego jak świnia do pomyj! Zamachnął ręką. Sakolczak skulił się. Zyguć nie uderzył go. Roześmiał się ironicznie: - Czego drżysz jak skóra na psie? Słabego bić nie będę. Nie taka u mnie moda. Drugiego nie znali. Zapytali o nazwisko. - Adamczyk - wycharczał. - A trzeci? - groźnie dopytywał Ruksztełła. - Też Adamczyk, mój krewniak - chrypiał tamten. - Zaczekajcie tutaj, zajrzę do łodzi, ciekawe, co oni tam mają? - Jan zawracał w stronę jeziora. Znad oka skapywała mu krew. Przemył twarz wodą, orzeźwiła go. Zajrzał potem do łodzi. W bacie walało się kilka sztuk drobnicy. Cała ryba, ze trzysta kilo, jak ocenił na oko, znajdowała się w małej szybkiej łódeczce. „Chytrzy! - pomyślał. - Z małą i uciec łatwiej, i schować się gdzieś w trzcinach.’^ Potem zastanowił go bat. Obejrzał łódź dokładnie, ze wszystkich stron. Poznał, była to łódź Zespołu, skradziona jeszcze wczesną wiosną. Pokręcił głową. Sprawa zaczynała grubo pachnieć. Wrócił do swoich. Garecki zlazł już ze swego jeńca, ale wstać mu nie pozwolił. Adamczyk siedział skulony na trawie. - No i co? - pytali. - Znalazła się łódka skradziona wiosną i trzysta kilo ryby - lakonicznie odparł Ruksztełła. - Aha! - mruknął Garecki, ostrożnie macając dłonią zranioną głowę. - A z tymi to jak? - Zyguć wskazywał palcem na więźniów. - Pójdą sobie do domu. Może zasną trochę do rana - zakpił Jan. - Jeszcze tylko mały papierek... Sięgnął za pazuchę, wyciągnął sprawozdawcze formularze rybackie i ołówek kopiowy. Poślinił go, pisał w blasku księżyca, podnosił co chwila kartkę do oczu. Skończył. Przeczytał głośno: „Oświadczam, że złapany zostałem na kradzieży ryby z siatek Zespołu oraz łodzi Zespołu. Z nami był razem Adamczyk Stefan.” Pokręcił głową. Trochę nieskładnie to wyszło, ale sens był wyraźny. Inaczej nie mógłby ich wypuścić, a przecież nie będą wodzić obu po jeziorze, potem odstawiać do miasteczka. Jak podpiszą, to już się nie wyłgają, nie znajdą świadków, że byli tej nocy w domu czy na jakiejś zabawie. - Podpiszecie? - podsuwał kartkę z podłożonym pod nią plikiem papierów dla usztywnienia. - Słuchajcie! - odezwał się raptem Sakolczak. - Po co aż tak?! Można po dobremu. Zapłacę, dobrze zapłacę... Zyguć podniósł pięść do góry. - Zatkaj żygadło, bo... - pogroził dobitnie. Sakolczak zamilkł. Podpisał kartkę, postękiwał tylko. Za nim podpisał cyrograf Adamczyk. Ten zgrzytał ze wściekłości zębami... - No, i poszli won! - zakomenderował Ruksztełła. - Łódki zabieramy ze sobą. Pojękując, mrucząc pod nosem, złodzieje chyłkiem wynieśli się w gęste krzaki. Długo jeszcze słychać było, jak przedzierali się przez nie, pogadując do siebie. - A, gady!- warczał Zyguć. Garecki obmacywał potłuczony łeb. - Będziemy musieli jeszcze sieci wyciągnąć, a potem weźmiemy ich łódki na hol i pociągniemy jakoś do domu - mówił Jan. Przejechał ręką po czole. - Boli! Dobrze mnie walnął, parszywiec - zaklął. Księżyc już bielał. Na wschodzie niebo delikatnie poróżowiało. VIII Pył zasnuwał obszerną salę budynku szkolnego, stojącego nieco za wsią, przy drodze do Kiemeltyna. Grajkom aż ręce mdlały, coraz też ktoś donosił skrzypkowi i harmoniście sutą porcję jedzenia i kieliszek wódki. Pokrzepieni zaczynali od nowa. Wirowały pary, dygotały pozawieszane na ścianach naftowe lampy, kopeć dymu opadał czasem na twarze zagorzałych tancerzy; pohukiwali przy bufecie bardziej trzeźwi jeszcze „kibice”. Bukin wychylił kieliszek, wstrząsnął się, zagryzł ogromnym ogórkiem. Zaraz potem, opierając się rękami o stół, dźwignął się ciężko, szeroko stawiając nogi przeszedł do sali tanecznej i z uporem zaczął się przepychać w kierunku drzwi. Zakpił ktoś za nim: - Wzięło go... Cóż, rzadko pije, wtedy kiedy są ogórki i kiedy ich nie ma. Śmiech! Na sali otwarto szeroko okna. Parne powietrze ostatniej nocy sierpniowej niosło woń bujnie rozsianej przed szkołą rezedy. Młody Ruksztełła stał wsparty o framugę okienną. Minę miał kwaśną. Spod oka spoglądał na pary migające przed nim w walczyku. Drobniutka młoda dziewczyna w seledynowej sukience, przefruwając obok w objęciach Emila, parsknęła krótkim śmiechem, rzuciła w przelocie: - Rozchmurz się. Nie takie to straszne... Powiódł za nią oczyma. Westchnął. Mruknął coś pod nosem. Gdy zziajani tancerze zatrzymali się wreszcie, pomaszerował między przechadzającymi się parami do roześmianej seledynowej dziewczyny. - Krysiu - stanął przed nią. - To się nie da pogodzić z robotą... - powiedział cienkim głosem. Emil roześmiał się: - Co mu się stało? Młoda nauczycielka ujęła Ruksztełłę pod ramię. Stanęli znowu przy oknie, które przed chwilą opuścił. Z u-śmiechem zajrzała mu w oczy. - Co się nie da pogodzić? - w oczach jej pojawiły się chochliki. - No, te kursa. Przecie my dzień i noc mieszkamy na kutrze. Często i na godzinę na brzeg nie schodzimy. Gdzie tu się uczyć? Dzisiaj Leon się zdecydował. Kochał się w Serżance. Nie potrzebował tu długiego namysłu. Prędki był, w przeciwieństwie do brata. Zaraz w następnym tańcu wspomniał o żeniaczce. Wtedy go zaskoczyła. I to ze strony najmniej spodziewanej. Jakby weń piorun strzelił! Ni mniej, ni więcej, tylko kazała mu skończyć gimnazjum. Miał za sobą cztery klasy, potem się jakoś nie składało, nie chciał siedzieć bratu na karku, robota się nadarzyła, machnął ręką na szkołę. A teraz masz ci placek! Że też ona ma takie pomysły! Nie mógł się uspokoić. Ani mu się uczyć chciało, ani z dziewczyny rezygnować. Nie wiedział, co począć... Poszedł do niej po radę. Tłumaczył teraz długo i zawile. Spokojnie spoglądała za okno na jasną smugę światła padającą na drogę, wdychała zapach rezedy. Słuchała uważnie. Potem odwróciła się, zajrzała mu w oczy. - Po to są kursy, żeby takim jak ty ułatwić. Na pewno da się wszystko ułożyć. Jeśli czasem opuścisz parę dni, to ci pomogę. Zimą przecie i tak na kutrze nie jeździsz, ale w warsztatach pracujesz... Listopad tylko byłby trudny, no i październik. A uczyć się możesz nawet na wodzie. Skrzywił się. Tak przyjemnie było wyciągnąć się w wolnej chwili na pokładzie i spod przymrużonych powiek spoglądać na przepływające przez niebo jasne obłoki. A tu teraz jak szczeniak, z książką... Szepnęła czułe, ale stanowczo: - Albo, albo. Nie mógł się zdecydować. Patrzyła na niego z uśmiechem, ale w oczach jej taił się niepokój. Kusiła: - Nigdy cię więcej nie pocałuję. Staniemy się obcy dla siebie. „Psiakrew - jęknął w sobie - jakby to dotąd wiele się pozwalała całować.” Spojrzała na zegarek. Za kwadrans pierwsza. Potrząsnęła głową. W źrenicach odbijał się żal. Opuściła na chwilę powieki. - Masz czas, namyśl się. Tylko pamiętaj: piętnastego września ostatni termin zapisów. Ja muszę już iść. Mam jutro sporo roboty - sprawozdania, nowe programy... - Krysiu, koniecznie? Uśmiechnęła się żałośnie, potakując głową. Potem szybko odeszła. Mieszkała w tym samym domu na pięterku. Tęsknie spoglądał za nią, gdy szła przez pustoszejącą salę, na jej drobną, zgrabną figurkę, na pukle włosów ciasno spiętych klamrą z tyłu, na chód lekki, sprężysty; obejrzała się jeszcze u drzwi, powiała dłonią, i tyle. Już jej nie było. Stał osowiały, obojętnie przyglądał się migającym obok tancerzom. Nie on jeden był dzisiaj w podłym nastroju. Oparty o framugę drzwi, z rozwianym włosem,. ponury, stał Bukin. Wytrzeźwiał już trochę, nie kiwał się na boki, tylko mętna we oczy mówiły o jego stanie. Przewijający się obok ludzie mijali go obojętnie, czasem z czyichś oczu wystrzelił błysk niechęci. Bukina nie lubił nikt w całej okolicy. Przynajmniej od tego czasu, gdy został kierownikiem. Przedtem był inny, do roboty chętny, nawet dla ludzi uczynny. Że zaś z żonką nie żył jak należy i wszystkie lafiryndy w okolicy go znały, że popić lubił nad miarę - no, zdarza się między ludźmi i nikogo jeszcze za to nie powiesili. Żył zresztą na uboczu, po drugiej stronie przesmyku łączącego Mamry ze Świętym, w oczy specjalnie nie właził nikomu. Zhardział, gdy po odmowie Malkiewicza, który za nic nie chciał papierkowej roboty, z braku innego zrobili go kierownikiem gospodarstwa. Nie lubili go, ale i narzekać znowu tak bardzo nie mogli. Robota jakoś tam szła. Ruksztełła i Malkiewicz dawali niezgorzej radę ze wszystkim. Pewnie, że nie było zgrania takiego, jak trzeba, niejeden ciągnął tylko dla siebie, na innych wilkiem spoglądał, ale na to, by ludzie się jedną duszą poczuli, zawsze przecie potrzeba czasu. Spokojny więc o połów, mógł Bukin pić, ile tylko w gardło wlazło. I pił. A gardło miał niewąskie. Okazji zaś nie brakło. Ten i ów dla świętego spokoju postawił, bywało, pół litra. Zawszeć kierownikiem lepiej być w zgodzie... Krzywiej za to patrzyli na jego koperczaki do cudzych kobiet. A baby coś do niego ciągnęło. Licho wie co. - Żeby choć pachniał, a to wali od niego gorzałą, że ani podejść. Musi on im lubczyk jakowy zadaje - wydziwiał Grynis. Kto jego wie. Może i zadawał. Mało to w końcu kogo w Lakach i obchodziło. Bukin był chytry jak złodziej - nie lubił kraść we własnej wiosce. Raz spróbował i nie udało się. Jeszcze zeszłego roku na wiosnę. Był taki Tarczyk w brygadzie, młodzik w rybactwie, bo dawniej na roli tylko pracował. Miał żonę nawet niczego, przysadzistą, pulchną, jeszcze nie ostygłą. Nawet i nie wiedział, że gdy on na wodzie przebywał, kierownik u niego bliny co tłustsze wyjadał. Tarczykowej przyjemnie było, że sam kierownik do niej zachodził. Oczy wielkie do Bukina robiła, za kolano nawet gołe niby to na dobry połów pomacać się już dawała. Kto wie, do czego by doszło, gdyby nie to, że Tarczyk raz do domu po zapomniany sznur wrócił. Zobaczył, jak żonka do Bukina całą gębą się śmiała, on zaś przy ćwiartce wódki za stołem się rozpierał. Chłop wiele nie myślał... - Krótka była między nimi rozmowa - ze śmiechem wspominał czasem Grynis, który wtedy właśnie obok przechodził i krzyki jakieś usłyszał. - Zapytał się Tarczyk żonki, a potem Bukina, co mają w życzeniu, a gdy podurniawszy stali oboje, Bukina ręką trzy razy w morda, a babie po karku polanem zajechał... Od tej pory Bukin wioskę omijał. Do czasu, gdy spodobała mu się Jadwiśka Ruksztełłówna, Bał się, ale ciągnęło go w jej stronę. Szczególnie jak sobie podpił. Namiętność mu wtedy po kościach chodziła taka, że głupiał do reszty. I teraz, skrzywiony, gapił się od drzwi na dziewczynę i ślinę przełykał. Westchnął, poprawił krawat, polazł znów do bufetu, głębszego wypił, potem wrócił na salę. wodzić za Jadwiśka oczami. Smutna była bardziej niż kiedykolwiek. Kochała się na zabój w Durejce, on jej zaś ciągle nie widział. Została mu w pamięci chudą, niezgrabną, o długich, bocianich nogach dziewczynką sprzed lat, gdy ją pierwszy raz ujrzał, i na tym koniec. Jadwiśka bawiła się dziś tylko z musu. Chłopcy skakali koło niej na początku zabawy, potem jednak widząc, że harda, nic sobie z nich nie robi - dali spokój. Że jednak tańczyła dobrze, to ją często prosili, krzeseł nie wysiadywała. Emil tylko raz z nią zatańczył. Polka to była. W oczach jej się zaćmiło, jak ją mocno wpół ujął, nogą przytupnął, zakręcił, zawirował, że i świata nie widziała. Oczy przymknęła, leciała z nim i tylko pragnęła, aby muzyka nigdy grać nie przestała. A on się śmiał do niej tak jak do innych, na miejsce odprowadził, pogadał trochę i zaraz z którąś w pląsy poleciał. Aż się dziewczynie na płacz zbierało. Dawno już chciała pójść do domu. Co jej z takiej zabawy! Ale ciągle jeszcze miała nadzieję, że ją Emil znów do tańca zaprosi. Głupia. Albo to jemu było w głowie. Ciągle inne obtańcowywał. Zaciskając wargi aż do bólu, przewinęła się ku drzwiom, pędem wybiegła na podwórze. Bała się, że się rozbeczy przy wszystkich. Przystanęła dopiero na ścieżce skracającej drogę do ich domu, wciągnęła w płuca rozedrgane parnością powietrze, zwolniła dłonie z kurczowego zacisku. Z pobliskiego sadu doszły ją zduszone, gorące szepty; spojrzała, mignęły cienie stulone w pocałunku. Ruszyła przed siebie. Z drzwi ganku patrzył na nią Bukin. Wahał się, oglądał za siebie, potem pobiegł w ślad za dziewczyną, chwiał się mocno na nogach. Jadwiśka szła w zamyśleniu wąską ścieżyną, zgorzkniała, zmęczona jak po największym wysiłku. Spod nóg jej plusnęła w bok wystraszona żaba. Nie zwróciła na nią uwagi. Na prawo ciemniły się wysokie stogi sitowia ściętego zimą na lodzie. Zabierały je fabryki na maty murarskie. Cienie padały na ścieżkę, osłaniając ją mrokiem, którego nie mogło przezwyciężyć chłodne światło księżyca. Posłyszała kroki za sobą. Drgnęła, tak były niespodziane. Za nią szedł Bukin. Szybko przestawiał nogi, jakby się bardzo gdzieś śpieszył. Zeszła trochę ze ścieżki, by drogi ustąpić. Ale on przy niej przystanął. Dyszał, niosło od niego wódką. Spojrzała zdziwiona. Zapytał wesoło, ale głos łamał mu się, drgał dziwnie: - Już dość zabawy? Do domu? Wcześnie, wcześnie... Wydało się jej, że szydzi. Może się czegoś domyślał, może widział, jak spoglądała za Emilem. Wymijając go burknęła ze złością: - Ja pana nie pytam, skąd, po co i dlaczego. Zaśmiał się, przytrzymał ją za rękę. Ciepło dziewczęcej dłoni spłynęło nań żarem. Wybuchnął: - Po co i dlaczego? A co, jeśli powiem, że po to, aby się z tobą bez świadków zobaczyć? Ujrzała teraz wlepione w siebie jego oczy, pałające jak u wilka w zimowe wieczory. Przypomniała sobie wszystko, co mówiono o Bukinie w okolicy. Zlękła się. Rzuciła oczyma na boki. Pusto było. Tylko od szkoły niosły się dźwięki muzyki, dochodziły przytłumione okrzyki. Wyrwała rękę. - Zawracanie głowy! Nie zdążyła ruszyć z miejsca, gdy nagle złapał ją wpół, ramiona jego objęły ją jak cęgi. Szarpnęła się, jeszcze nie zdając sobie dobrze sprawy, o co mu chodzi. Wyrywała się, odpychała go całą siłą. Nie puszczał. Opasywał ją coraz mocniej, dyszał chrapliwie: - Jadwiśka... Jadwiśka... Teraz dopiero ogarnął ją paniczny lęk. Szarpała się, echem poniósł się na łąki jej krzyk: - Na pomooooc... Spoconą dłonią zamknął jej usta. Całą siłą przeginał wpół, parł ku stogowi trzciny. Kopała go, darła rękami po gębie, wyrywała włosy. Oczy jej stały się nieprzytomne z przerażenia. Dusiła się pod lepką dłonią zaciśniętą na jej ustach i nosie... Nogi pod nią mdlały. Zwinny cień nadbiegł w tej chwili ścieżką. Na plecy Bukina coś skoczyło, oderwało od dziewczyny, zwaliło na ziemię. Kierownik zacharczał, szarpnął się, ale walka z Jadwiśka wyczerpała jego siły, poddał się. A gdy ucisk nieznanego wroga zelżał, nagle zerwał się i jakby ścigany przez widmo, zataczając się, padając, pognał przez łąki. Nieznajomy nawet się za nim nie obejrzał. Podszedł do Jadwiśki, patrzył na nią. Przed oczyma migały jej krwawe plamy, dyszała ciężko. Ledwie go poznała - Stefek? Zaśmiał się cichutko, lekko skinął głową. - Skąd się tutaj znalazłeś? - Leżałem na łące, słuchałem muzyki. Kiedyś lubiłem muzykę, tańce. - Głos jego posmutniał. - Teraz nie tak. Żaby weselej grają nad wieczór, bekas cieniej zaskrzypi od skrzypek, bąk inaczej zabuczy niż harmonia... Patrzył przed siebie, na łąkę zalaną światłem księżyca., Zdawało się, że nie pamięta nic z tego, co zaszło przed chwilą. Gwizdał cichutko przez zęby. Jadwiśce przypomniały się jakieś ptaki poświstujące tak samo. Dziwny był ten Stefek. Uspokajała się. Z cichym trzepotem skrzydeł przeleciała nad nimi sowa. Stefek przerwał pogwizdywanie, obejrzał się za ptakiem. Rzucił w stronę dziewczyny krótkie: - Do widzenia! - Chciał odejść. Wstrzymała go. - Dziękuję. Bardzo ci dziękuję..: W tej chwili znowu zadrżała uświadamiając sobie wyraźnie, przed czym ją ten biedny, samotny człowiek obronił. On tylko zaśmiał się po swojemu, cichutko. - Za co? - zdziwił się. Cicho, jak przyszedł, zniknął nagle za stogiem. Usłyszała jeszcze tylko jego pogwizdywanie. „Jaki to ptak tak gwiżdże?” - zastanawiała się i aż się zdumiała, że takimi pytaniami mogła sobie zaprzątać głowę w tej chwili. Była ciągle jeszcze jak odurzona. Przygładziła odruchowo włosy. Dostrzegła przy tym, że rękaw bluzki jest podarty. Obrywała zwisające strzępy. Na ścieżce zabrzmiały głosy. Przestraszyła się, ale zaraz poznała brata. Wracał z Emilem do domu. Ponownie ogarnęło ją przerażenie. Z płaczem rzuciła się do Leona, przylgnęła do jego kurtki, zaniosła się szachem. Obaj mężczyźni patrzyli zdumieni. W pierwszej chwili nie mogli pojąć, co się dziewczynie stało. Potem dopiero dostrzegli jej pomięte ubranie, porwany rękaw bluzki. Straszne podejrzenie przyszło Leonowi do głowy. Chwycił siostrę w ramiona, potrząsnął gwałtownie; - Jadwiśka, mów prawdę! - w głosie jego drgała niepewność. - Boli! - jęknęła. Zwolnił ucisk, ale ciągle jej nie puszczał, patrzył z wyczekiwaniem w oczy. - Bukin mnie napadł, poszarpał, mało nie udusił i... - nie dopowiedziała więcej, zawstydziła się nagle brata i Emila. - I? - w głosie Leona zabrzmiała straszna groźba. Odgadła, o co mu chodzi. Potrząsnęła przecząco głową. - I nic. Stefek mnie obronił. - Jaki Stefek? Gdzie on? - Durny Stefek - wyjaśniła. - A teraz, poszedł sobie na łąki. Powoli zaczynali rozumieć. Ulga, że jednak nic się dziewczynie nie stało, wdzięczność dla Stefka i dzikie pragnienie zemsty na Bukinie szarpnęły sercami obu. Emil czuł się związany z Ruksztełłami jak z rodziną, tym bardziej że swojej, prócz siostry we Wrocławiu, już nie miał. Leon zasyczał podrywając się jak do biegu. - Gdzie Bukin? Gdzie ten podlec? Durejko był rozważniejszy. - Nie znajdziesz go teraz po ciemku. Zostaw. Trzeba ją odprowadzić do domu. Szli wolno ścieżką ująwszy Jadwiśkę pod ramiona. Było jej teraz tak dobrze. Brat, Emil prowadzący ją pod ramię, tak blisko. Bezpiecznie już, spokojnie. Leon wypytywał siostrę o szczegóły. Odpowiadała półsłówkami. Wstyd jej było, jeszcze przy Emilu... Durejko szedł zamyślony, zdziwiony jakiś. Inaczej zerkał teraz na Jadwiśkę. Dopiero ten fakt uprzytomnił mu, że dziewczyna wcale już. nie jest dzieckiem, za jakie ją jeszcze dotąd uważał. Zdumiewało go to. Kto by pomyślał? W domu Leon próbował dalej wypytywać Jadwiśkę o szczegóły. Zdenerwowała się wreszcie: - Wszystko już powiedziałam! Daj mi spokój! Emil ujął się za dziewczyną. - Zostaw ją! Nic ci więcej nie powie. Niech wypocznie, pora już spać. Długo przewracali się wszyscy troje na swych posłaniach. Jasno było, gdy wreszcie zmorzył ich sen. Nie słyszeli, jak wrócił do domu Jan, jak zmywał wodą posiniaczoną twarz i mlaskał za stołem, jedząc chleb ze smalcem. Niedługo i on usnął. Dzień wstał jasny, rozedrgany słońcem, gdy się nareszcie zbudzili. Jadwiśka wstała pierwsza i jak co dnia rozpaliła ogień. Słuchała pochrapywania Jana za przepierzeniem. Młodzi myli się na podwórku. Dochodziły ją podniesione głosy!- widocznie komentowali wczorajsze wydarzenie. Weszli do kuchni w milczeniu. - Jan śpi? - zagadnął Leon. Skinęła głową. - Trzeba go zbudzić. Durejko mówi, żeby się z nim we wszystkim naradzić. Na podwórku rozległy się czyjeś kroki. Jadwiśka zerknęła przez okno. Twarz jej nabiegła krwią. Do ich domu zmierzał Bukin. Stała ogłupiała tą niespodziewaną wizytą. Przygoda ubiegłej nocy wyrosła przed nią posępnymi barwami. Nie potrafiła wykrztusić ani jednego słowa, by przestrzec chłopców. Przeraziła ją myśl o tym, co teraz może nastąpić. Mężczyźni siedzieli ponuro za stołem. Nie dosłyszeli pukania do drzwi, tak było ciche. Jadwiśka nie wiedziała, co robić. Pukanie powtórzyło się. Leon spojrzał ku drzwiom, z zadziwieniem dostrzegł drżącą Jadwiśkę. Nie rozumiał jeszcze. - Proszę! - Głos miał ostry, krzykliwy. Na progu, znędzniały jakiś, z czapką w rękach, stał Bukin. Milczał. Też milcząco, zaskoczony, podniósł się zza stołu młodszy Ruksztełła. Emil przechylił się, podparł łokciem na stole. Patrzyli na siebie długo. We wzroku Bukina było coś ze spojrzenia zranionego zająca. Leon skulił się nagle, przygarbił jak do skoku, rzucił tłumionym głosem: - Tyyy? - W słowie tym były zdumienie, wzgarda, nienawiść. Mełł jakieś wyrazy w Ustach wykrzywionych pasją i z zaciśniętymi pięściami szedł wolno ku drzwiom. Bukin cofnął się o krok, w oczach miał tylko paniczny lęk. Ręce z tkwiącą w nich czapką trzymał wyciągnięte przed siebie, jakby szukając osłony w tej nikłej zaporze. „Co ten Leon z nim zrobił” - pomyślała przerażona Jadwiśka. Wrzasnęła cienko, dygotliwie: - Leon! Nie zwrócił na to nawet uwagi, przystąpił jeszcze krok ku Bukinowi. Powoli unosił dłoń, żylastą, zaciśniętą aż do bólu. W drzwiach przyległego pokoju stanął nagle Jan. Był tylko w spodniach i koszuli rozchełstanej na piersiach. Patrzył na izbę, na stojącą wciąż z rozwartymi ustami Jadwiśkę, na brata, który właśnie opuszczał pięść, na skulonego, zasłaniającego się niezdarnie człowieka. Bukin, uderzony całą siłą, zatoczył się, uchwycił kurczowo za framugę. Leon rzucił się na niego. W trzech skokach przebył Jan izbę. Z ławy za stołem zerwał się jednocześnie Durejko. Szarpnięty całą siłą ramienia, targnięty na środek kuchni, rzucony w tył Leon wywrócił się, głową wyrżnął o kant stołu. Jan podtrzymywał słaniającego się Bukina. Wprowadził go do izby. Zdumiony, gniewnie spoglądał na brata, wodził oczyma po obecnych. Leon, podniósłszy się z podłogi, znowu rwał się ku Bukinowi. Ten tylko kulił się i coś mamrotał. Durejko przytrzymał za ramiona szarpiącego się Leona. Jan schylał się do Bukina: - Czego chcecie? - Z wami... z wami chcę pogadać - wymamlał wreszcie tamten. - Zawiniłem, dlatego przychodzę... Dajcie porozmawiać, ale bez nich - kierownik mówił teraz szybciej, nie spuszczając przerażonego wzroku z szarpiącego się w furii Leona. Jan nic nie rozumiał. Domyślał się tylko, że zaszło coś poważnego. - Dobrze. - Tu zwrócił się do brata: - A ty uspokój się, bo... - W głosie zabrzmiała tajona groźba. - Zabiję jak psa... - skomlał Leon. Jan poprowadził Bukina do pokoiku, z którego wyszedł przed chwilą. Zamykając drzwi mrugnął ku Emilowi, aby zważał na Leona. -, - Siadajcie - wskazał kierownikowi krzesło. Sam usiadł na rozbabranym łóżku, patrzył złymi oczyma na gościa. Czuł, że Bukin musiał coś nabroić, że najpewniej chodzi tu o Jadwiśkę. - Słucham - burknął. Palce prawej dłoni mocno wpił w poręcz łóżka. Pamiętał, że musi być Spokojny, że musi się opanować. A tymczasem już drżał cały wewnętrznie. - Mówcie - warknął przynaglająco. Z ust tamtego popłynęły urywane, gwałtowne słowa. Mówił o sobie, o wczorajszym zajściu, o wyrzutach sumienia, ó chęci przeproszenia, załagodzenia, o tym, że więcej już nigdy, na pewno, naprawdę... Jan sapał słuchając. Palce zaciskały się na poręczy. Żeby tylko wytrzymać, żeby nie skoczyć draniowi do gardła, nie rzucić go na ziemię i nie zacząć bić, bić bez miłosierdzia. Bukin to widział, gadał jeszcze więcej, jęczał, płakał, narzekał. Trząsł się jak galareta. Ruksztełła w pewnej chwili uważniej spojrzał na ten szczątek człowieka, zlepek nerwów i słabości. Ręka jego zwolniła uchwyt. Nie uderzy takiego parszywca. Bić się można z równymi sobie, wtedy jest walka. Tutaj byłoby katowanie. Ogarnęło go uczucie litości zmieszanej z pogardą. - Bukin, wyście byli przecie zupełnie innym człowiekiem. Jeszcze dwa lata temu. Co się z wami zrobiło? - w głosie Jana brzmiało zdumienie. - Nie wiem, nie wiem... Słowa Jana wstrząsnęły Bukinem. Po raz pierwszy zobaczył siebie tak jakoś z boku, wstyd mu się zrobiło... Przyszedł tu bynajmniej nie ze skruchy, ale ze strachu. Myślał, że a nuż polubownie uda się sprawę załatwić. Potem przeląkł się okropnie Leona. Teraz odezwały się w nim dawno zagasłe uczucia. Czerwony na twarzy, spuścił oczy, miął czapkę w rękach, spoglądał bezwiednie na czubki swych butów. Ruksztełła wyczuwał to jego pasowanie się ze sobą. Do litości dołączyło się teraz współczucie. - Wstyd wam, prawda? - zagadnął, a głos jego zabrzmiał łagodniej. Bukin poczerwieniał jeszcze bardziej. Jan oparł głowę na dłoni, zamyślił się. Długo to trwało. Wreszcie spojrzał na milczącego, pokornego człowieka przed sobą, przemówił, w głosie wyraźnie dawało się odczuć wahanie, jakby niezupełnie był pewien słuszności swych myśli. - Moim zdaniem bydlę z was, nie człowiek. Tu należałoby nie bić was samemu, ale milicji i sądom oddać. Ale nie chcę was gubić. Wstyd wam, to dobrze. Odetchnął ciężko. Nagle zapragnął cofnąć wypowiedziane słowa. W oczach z przeraźliwą wyrazistością stanął mu obraz siostry rozpaczliwie szarpiącej się z tym zbójem. Wahał się, zmagał w sobie. Po długiej przerwie podjął dalej. - Ciężko mi to zrobić, oj, ciężko... Puścimy was teraz. Ani bić sami, ani milicji oddawać nie będziemy... Ale gdyby coś się takiego miało powtórzyć, nigdy więcej nikogo nie strzymam, sam jeszcze podszczuję. Twarz kierownika rozjaśniła się. W oczach zamigotały radosne ogniki. Upiekło się! Jan spojrzał na niego, tamten otworzył usta, chciał coś mówić. Wstrzymał go ruchem dłoni. Z kuchni dobiegły ożywione głosy. Kierownik znowu skulił się lękliwie. Ruksztełła podniósł się ciężko, jakby zadając sobie przymus. - Zostańcie tutaj. Załatwię z nimi. Starannie przymknął za sobą drzwi. Długo nie wracał. Za ścianą słychać było pokrzykiwania, potem mocny, równy głos Jana, szlochanie Jadwiśki. Wreszcie ucichło wszystko. Skrzypnęło. Jan stanął we drzwiach. - Idźcie. Ale więcej nie wchodźcie nam w drogę. Raz już was ostrzegałem. Teraz drugi raz. I to już ostatni! Bukin chyłkiem przemknął przez kuchnię. Stali tam wszyscy, milcząco odprowadzali go wzrokiem. Trzymając już klamkę, rzucił jeszcze: - Do widzenia. Nikt mu nie odpowiedział. Kiedy był już daleko od domu Ruksztełłów, zatrzymał się, nieznacznie pogroził pięścią: - My się jeszcze porachujemy! - warknął. Myślał nie o Jadwiśce i nie o Leonie. Dziwne, ale myślał w tej chwili tylko o Janie. IX Droga do Laków ostrym spadem spływała na sam niemal brzeg wody. Jezioro zataczało dołem łagodny krąg i takim samym okolem usadowiły się nad nim domki wioseczki. Tylko cztery czy pięć gospodarstw leżało w głębi półwyspu, ale ich właściciele żyli już jakby na peryferiach spraw i kłopotów obchodzących mieszkańców Laków. Rybacka wioska, o innych ludziach i innym życiu niż spokojne bytowanie rolnika. Niedzielny, pierwszy dzień wrześniowy wstał prześwietlony słońcem, chłodzący czoło wietrzykiem nadlatującym od zachodniej strony zatopionego w wodzie horyzontu. Gdzieś zapiał kogut, tam znów pies leniwie zaszczekał, z chlewika Kulawików wygramolił się łabędź, zamachał. skrzydłami, poleciał myć się nad jezioro. Jedyny dzień w tygodniu, kiedy pierwsze pasemka różowego świtu nie budziły do pracy, kiedy kobiety po ciemku jeszcze nie rąbały drew na podpałkę do pieca, Grynis nie spoglądał na swój słoik z wiunami wróżącymi pogodę, budrysowaty Pietrzyński nie ściskał na odchodnym gorąco młodej swej żony. Ożywiało się za to w takie ranki na jeziorze. Ptactwo jakby też rozumiało, że to niedziela. Nigdy nie podpływały tak blisko do brzegów czujne perkozy ze śmiesznie nastroszonymi czubami, nie pałętały się nie opodal domowych kaczek zwinne kurki wodne, cyranki nie hałasowały przy samym brzegu, szukając resztek wyrzuconych przez fale. Wysoko stojące słońce zmogło już zupełnie poranny chłód, gdy dzikie ptactwo odpłynęło dalej, a w wiosce zaczęło się budzić życie. Pierwszy rozpoczął rwetes Kubuś, waląc co siły dziobem w drzwi domu Kulawika. Walił, aż echo dudniło, potem nasłuchiwał z przekrzywioną w bok głową. W drzwiach ukazał się stary rybak. Nie ubrany jeszcze, przytrzymując w rękach opadające gacie, wysypał na próg resztki wczorajszych ziemniaków, pomamrotał do ulubieńca, rozejrzał się po niebie i zniknął w głębi sieni. Zaroiło się na drodze. Środkiem, szeroko stawiając nogi, z namaszczeniem kroczył samotnie Zyguć. Pod pachą niósł wielki foliał, sławny już na całą okolicę. Było to prastare wydanie Żywotów świętych, przez parę pokoleń przechowywane w rodzinie - pradziadek ponoć umiał czytać i pisać. Teraz sztuki tej dokazał także i prawnuk Sylwester. Odziedziczoną księgę obnosił z dumą, w kościele siadał w pierwszej ławce, rozwierał na całą szerokość i każdy musiał widzieć, jak to on sam nabożnie ją czytał. Wyroiło się wszystko, waliło hurmem do miasteczka. Zawsze to okazja z ludźmi się zobaczyć, o tym i owym dowiedzieć, piwa w piwiarni napić, radia na rynku posłuchać. Laki stały skąpane w słońcu, znów ciche, spokojne. Kundle tylko baraszkowały z ujadaniem po ulicach, rozpędzały domowe ptactwo, aż gdakanie, gęganie i kwakanie czasem tak narastało, jakby sądny dzień nastał w tym ptasim świecie. Okna domków porozwierane były szeroko. Powiewały w nich firanki, furkotały dyskretnie. Od okien Malkiewicza niosły się nad wodę dźwięki radiowej muzyki. Grynis łaził po swoim sadku, smakował wczesne gruszki, pakował łakomie do ust żółte, ociekające lepką słodyczą renklody, wyszukiwał na krzakach zapomniane, przypadkiem ocalałe grona porzeczek. Łakomy był na słodkie. Pieścił się ze swym sadem, opatrywał drzewka, pełł w wolnych chwilach pożółkłe już teraz krzaki truskawek, ciągle coś tam zlewał gnojówką posypywał jakimś szarawym proszkiem. Stanął teraz pod drzewkiem jabłoni. Antonówka. Ładnie obrodziła w tym roku. Jabłka były duże, rozrosłe. Zielone jeszcze. Podniósł pooraną zmarszczkami twarz do słońca. Przyjemne ciepło rozchodziło się pó starych kościach, napełniało ciało rozkosznym znużeniem. Nie strzymał. Wrócił pod śliwkę, rozgniatał językiem miękką, nagrzaną renklodę, mlaskał, zlizywał sok ściekający na brodę. Na przyległe podwórko ze zwykłym sapaniem wtoczyła się Chechłowa. O parę kroków za nią dyrdał mizerny małżonek. Baba przystanęła, wytchnęła jak miech powietrze, siadła na ławie, strzepnęła rękami: - Gorąco. Chechła przytakiwał skwapliwie. Przysiadł na brzeżku ławki, zdjął czapkę, podrapał się w spoconą głowę. Baba w pewnej chwili zezem spojrzała na męża: - Antoni, pora krowę doić... Poderwał się z miejsca, pobiegł po skopek. Wołała jeszcze za nim: - A zmień niedzielne ubranie. Chechła miał nowe spodnie, uszyte z żoninej spódnicy... Grynis aż za sztachetki pochwycił, tak go sparło ze śmiechu. Wychylił się, wyszczerzył bezzębne dziąsła. - Dzień dobry! Co w miasteczku słychać? Nad podziw żwawo obróciła na ławce swym tłustym cielskiem. - Dobry, ale jak komu. Tym złodziejom to chyba nie. - Popatrzyła na starego i dodała z przekąsem: - Choć na niedzielę warto by się ogolić. Patrzeć hadko... Innym razem nie przepuściłby babie. Ale teraz zastanowiła go wzmianka o złodziejach. - Jakim złodziejom? - A tym, co ich wczoraj nasza brygada przy siatkach złapała! Grynis pierwszy plotkarz we wiosce i jeszcze nie wie? Odetchnął. Miał też swoją siateczkę na boku. Bał się, czy jej właśnie nie zwąchali... Pomyślał, że warto by pójść ludzi wypytać dokładniej. Nie będzie przecie gadał z tą kupą mięsa. - Rybaczka, żeby jej kości pokręciło... - mruknął do siebie. Złość go raptem wzięła na babę. Zawołał przez płot: - A czemuż to sukienka taka obszmelcowana? Musi Antoni na pora nie wyprał, a? Ot, jaki prachwost! - Już go nie było. Laki zaludniły się powracającymi z miasteczka. Pierwsi zjechali w dół rowerzyści, z tyłu grupami nadciągali piesi. Zgrzani byli. Rozsypywali się po domach, przystawali grupkami na ulicy, ciężko przysiadali na ławeczkach pod oknami. Rozmawiali pochłonięci nowinami, uszy przechylały się ciekawie, oczy wytrzeszczały w podziwie. Dopiero teraz rozeszła się wieść o nocnej walce z kłusownikami na Kirsajnach. Niebywała, podniecająca w bezbarwnym życiu wioski. Cóż dopiero, gdy niewiadomymi kanałami spłynęła wieść druga, od której kobietom policzki pałały, mężczyznom zaś spływały na usta kpiące uśmieszki. - Szparko bierzy sie Bukin do rzeczy. Patrzajcie, żeby i na was nie podskoczył wieczorno poro - wszędobylski Grynis poważnie przestrzegał Tarczykową. Spłonęła gorącym pąsem wspomniawszy amory Bukina. Stojący wkoło ryknęli śmiechem. Zyguć ze swoim foliałem pod pachą aż łzy rękawem ocierał. - Ot, bezwstydnik! - Grynis teraz na niego wskazywał palcem. - Smieji sie z rozpusty, kiedy tu płakać trzeba. A książka tak musi na pośmiewisko nosisz, zamiast dusza ratować, modlitwy pięknie odczytując. Leź, Zyguć, do wody, jak ciebie jeszcze gorącość pali, a na Tarczykowej łydki, szelma, nie spoglądaj. Tfu, grzeszne nasienie! Tarczykowej już dość było tego wszystkiego. Opłotkami przemykała do domu. Zyguć próbował dotrzymać placu staremu: - Żmudzka gadzina, zębów nie ma, a jeszcze gryzi... Cipun tobie na język, żeby aż skołowaciał. Grynis nagle spochmurniał, zezem popatrzył na mówiącego. - Żartów, widza, nie znasz, uroki rzucasz. Daj pokój, mówią po dobremu, bo jak twoje siatki przeżergna, to z torbami pójdziesz do zimy. Zyguć przestraszył się. Dobroduszny, nie chciał wcale obrazić starego, tak mu się jakoś wyrwało.. Wycofał się czym prędzej: - Idziemy do mnie. Piękny dzień, warto by się upić - zapraszająco brał Żmudzina pod ramię. Grynis udobruchał się. Otarł gębę, zarechotał: - Nu, pamiętaj! A to już strata masz, wódka zawsze kosztuji... Daj, ciężar pomogą podnieść - sięgał po Żywoty, ale Zyguć osłonił je drugą ręką. Zgodnie pomaszerowali obok siebie. Paru młodych chłopców z Mareckim na czele aż za boki się brało patrząc na pogodzoną parę.. - No, chodźcie do wody, a to ustać nie można! - młodziutki rybak odrzucił w tył długie włosy, wypłowiałe od słońca. Całą piątką skręcili w prawo od wioski. O jakieś pięćset metrów od rybackiej przystani wąski odcinek jeziora nie porastał sitowiem ani trzciną. Woda tam miała głęboki spad zaraz od brzegu. Masywna drewniana kładka służyła młodym za skocznię. Stanęli nad brzegiem, zrzucali ubrania. Nie chciało im się jeszcze włazić do wody. Trawa kusiła, by spocząć na niej, rozłożyć się leniwie, pogadać. Upał mniej dokuczał, od wody ciągnął łagodny powiew. Młode ciała prężyły się w słońcu, wyciągały na całą długość. Wszystko to jeszcze szczeniaki - jeden Gieńka Marecki już pracował na siebie. Reszta pomagała rodzicom. Z rybackiej familii poza Mareckim był Dzikowski, inni - to gospodarskie dzieci. Jezioro znali tylko z wędkarskich wypraw. Ciągnęło ich też ono mocniej niż tamtych, chętnie wypytywali o połowy, o owego suma, co to mu Grynis wąsy obciął. Słońce rozleniwiało. Młoda krew przelewała się w żyłach, nagrzana spiekotą. Cicho pobzykiwały koniki polne. Żuk jakiś mozolnie piął się na łodygę czerwonej smółki. Łapki lepiły mu się do rozgrzanej mazi, wyciągał je z trudem, nie ustawał w wędrówce na szczyt. Z daleka zawarczał samochód. - Durny Stefek smyrga teraz pewnie do krzaków - zaśmiał się pękaty Balcerzak. - Et, porządny chłop. To wojna go tak wzięła. Już we wrześniu klepki mu się poprzestawiały. Siedział trzy lata w obozie jenieckim. Uciekł, wrócił do domu, a tu mu hitlerowcy całą rodzinę wyrżnęli. Zdziczał od tego czasu, aut się boi. Cholerna ta wojna, co to z ludźmi wyrabia... zasępił się Gieńka, wspomniał na zaginionego w, partyzantce brata. - Ale fajny ten Stefek! Jak to Bukinowi wczoraj przeszkodził. - Radoński, najwyższy z nich wszystkich, aż przygięty z tej swojej wysokości, nawrócił do sprawy Jadwiśki. Wstawali, leniwie ciągnęli jak kaczki do wody. Mroziła chłodem rozpalone ciała. Ostrożnie zamaczali palce u nóg, posykiwali. Marecki cofnął się, nabrał rozpędu, przebiegł kilka kroków bryzgając wodą, zanurzył się cały, popłynął. Zaraz poszli wszyscy w ślad za nim. Prychali, potrząsali kudłatymi łbami, zawadiacko przebierali ramionami, wyrzucając je wysoko nad wodę, włazili na trampolinę, walili się niezdarnie, śmiali jeden z drugiego. Tylko Marecki śmigał z deski wygiętą jaskółką, próbował nawet salta z rozbiegu. Zazdrościli mu. Oni pływali słabo. Młody rybak promieniał dumą. Przewracał się na wznak, na przemian wybijał ramionami, nurkował, liczyli wtedy głośno sekundy. Potem spokojnie popłynął na jezioro. Nie zwracali na niego uwagi. Wielka to sztuka umieć pływać, jak się dzień i noc siedzi na wodzie. Oni nieraz przez cały tydzień nad jezioro nie zaglądali. Wypływali parę metrów na głębię, zaraz zawracali. Bezpieczniej było przy brzegu. Tam woda straszyła czernią, tutaj ośmielała jasnością piasku. Balcerzak stał zanurzony po szyję. Radońskiemu tuż obok woda sięgała tylko do ramion. - Tyczka na chmiel... I na plosie nie zatoniesz - śmiał się Balcerzak. Nagle umilkł, zachłysnął się wodą, zakaszlał. Nogi przy tym osunęły mu się, zaczął trzepotać rakami, znowu się zachłysnął. Radoński patrzył na kolegę z uśmiechem, zdumiała go jednak wykrzywiona gębą tamtego, oczy jakieś przerażone, bezładnie miotające się ręce. Wyciągnął rękę - Balcerzak próbował uchwycić, zanurzył się całkiem, zaraz wypłynął, rozwartymi szeroko ustami pił wodę, kurczowo, gwałtownie złapał ramię dryblasa. Radoński nie stał mocno na nogach, szarpnięty silnie, wywrócił się, również zachłysnął się wodą. Stanął szybko, było już głębiej, i on ledwie czubkami palców dosięgał dna. Balcerzak szedł pod wodę, twarz mu nabiegła krwią; ciągnął go za sobą. Teraz dopiero zrozumiał, przeraził się, wyszarpnął dłoń z uścisku tamtego, zamachał ramionami, dopłynął na płytsze, obejrzał się. Balcerzak jeszcze się szamotał, chrypiał, wyciągał ramię. Radoński, pewny już gruntu, zawrócił do kolegi, podał mu rękę. Jakiś metr tylko, dociągnie tamtego. Krzyknął. Balcerzak uchwycił go się kurczowo, przyciągnął ostatnim wysiłkiem do siebie, ułapił za szyję. Pozostali dwaj dopiero spostrzegli, co się dzieje. Żaden z nich nie umiał pływać. Podnieśli krzyk, machali ku pływającemu na głębi Mareckiemu. Radoński też stracił oddech, napił się wody, czuł, że tonie razem z kurczowo wczepionym weń Balcerzakiem. W panice szarpnął się do góry, wychynął na powierzchnię, pociągając za sobą kolegę, uniósł ramię nad wodę, nieprzytomnym już odruchem samoobrony wyrżnął go pięścią w twarz. Balcerzak puścił uchwyt, ciało jego odskoczyło w tył, zapadło pod wodę. Radoński rwał na ślepo do brzegu. Stracił kierunek, był półprzytomny. Próbował stanąć, zanurzył się. Wychynął jeszcze raz, zaszypiał coś zduszonym krzykiem, zanurzył się znowu. Woda wygładziła się nad obydwoma. Dzikowski machał rękami, wrzeszczał tragicznym głosem, kolega bieg! od pobliskich krzaków ze spóźnioną żerdzią. Marecki nie od razu zorientował się, co znaczą krzyki na brzegu. Wreszcie zrozumiał, parł całą siłą z powrotem, woda pieniła się wokół niego, Stanął zanurzony po pas, zapytał o miejsce. Zmieszani, przejęci pokazywali to tu, to tam. Gieńka zawrócił. Nurkował. Struchlali, patrzyli na niego od brzegu. Wyskakiwał raz po raz na powierzchnię, sapał, płuca pracowały nad siłę, zanurzył się znowu. Tym razem nie było go długo, długo. Dzikowski drżał cały, zdjął go lęk, że może jeszcze j ten... Wbił oczy w wodę. Marecki z trudem, powoli wystawił twarz, siekł wodę prawą dłonią, odpychał się jakoś dziwnie nogami. Na moment znikł znowu pod wodą, a gdy pokazał raz jeszcze ściągniętą kurczowym wysiłkiem twarz, zakrzyknął coś, skinął dłonią. Zrozumieli. Brnęli po wodzie, wyciągali przed siebie parumetrową żerdź. Byli już po piersi, a jeszcze Marecki nie mógł chwycić. Dzikowski odważył się, zapadł po szyję, trzymał żerdź kurczowo, dosięgnął, szarpał do siebie. Krok po kroku cofali się teraz do brzegu, ciągnęli za sobą straszliwy ciężar. Dłoń Mareckiego wczepiona była w czuprynę Radońskiego, długiego, jakby dłuższego teraz. Już byli na płytkim. Marecki stał chwiejąc się. Ujęli ciało kolegi, nieśli na brzeg, w drodze naciskając na brzuch. Z otwartych szeroko ust tamtego ciurkiem lała się woda, nagle zaczął im krztusić się w rękach, charczeć i kaszleć. Stali nad nim, nie wiedząc, co robić dalej. Radoński otworzył oczy, błędne, nie z tego świata. Unieśli go trochę. Ciągle pluł wodą, dławił się, ale już patrzył przytomniej, poruszył ręką. - Żyje. - Twarz Mareckiego rozjaśniła się, odetchnął głęboko. Wróciła mu pełna przytomność umysłu. - Dzikowski - rozkazał. - Leć do wioski. Niech biorą łodzie, haki i sznury. Może się uda wyciągnąć tamtego. Ja będę dalej szukał. Dzikowski potrzebował czyjejś woli. Sam nie umiał zdobyć się na działanie. Rwał teraz ku wiosce, bose jego pięty migały na rozsrebrzonej słońcem murawie. Młody rybak oddychał ciężko. Porosła rzadkim płowym włosem pierś rytmicznie wznosiła się i opadała. Zmarzł nurkując na dno, gdzie woda był chłodna, nawet w to upalne lato. Nogi i ręce zaczerwieniły się, ścierpły. Rozcierał palce, odpoczywał, nie spuszczając oczu z leżącego wciąż Radońskiego. Już nie charczał, w szeroko rozwartych oczach malowało się przerażenie. - Chodź - skinął Marecki na towarzysza. Z niechęcią wchodził znowu do wody. Bał się jej teraz. Bał się ciemnego dna, ostrego spadu, który wiódł głęboko w dół. Zanurzył się. Kolega z żerdzią stał pełen napięcia: też drżał. Niemo patrzył na wynurzającą się twarz Mareckiego, czerwoną, dyszącą. A on z sześć razy nurkował. Wreszcie przecząco potrząsną,! głową. - Wal po łódkę! - rozkazał. Radoński siedział już na brzegu o własnych siłach. Nie pytał. Widział przecie. - Tyś mnie wyciągnął? Marecki skinął głową. - Jak to było? - zapytał. - Nnnnie wiem... Staliśmy razem, obsunął się nagle czy jak. Potem uchwycił się mnie, pociągnął... Brr, strasznie... - wstrząsnął się. - Grunt tam spadzisty, mógł się daleko obsunąć. Od strony wioski biegli ludzie. Zaroiło się na brzegu. Wodą nadpływały łodzie. Dwie godziny szukano rozpaczliwie, w pośpiechu. Bywało, że i po takim czasie dawało się odratować topielca. Potem spełniano już tylko ludzki obowiązek. Ciąganie haków, nurzanie obciążonej drgawicy, nurkowanie Mareckiego przy linie z uwiązanym do niej kamieniem - nie dały wyniku. Nie natrafiono na ślad ciała. Ludzie stali na brzegu skupieni w gromadki, nie odchodzili. Siostry Balcerzaka, piękna Zośka i młodsza Maryśka, szlochały rozpaczliwie. Ojciec, w odświętnym ubraniu, zaskoczony wiadomością na drodze z miasteczka do domu, twarz miał spokojną. Nie schodził z łodzi, szukał bosakami, ciągał haki, zataczał koło drgawicą. Od przystani zabrzmiał klakson ciężarówki. - Przywieźli niewód! - ożywiło się w gromadzie. Zaciągnęli sieć dalekim kręgiem. Skrzydła zamykały się powoli, jakby niechętnie. Kobiety szeptały między sobą: - Balcerzakowa w szpitalu... połóg... Jedyny syn... Stojące obok siostry, skulone w objęciach, zaniosły się nowym spazmem szlochu. Wyciągnęli go za pierwszym razem. Woda odrzuciła już ciało daleko na głębię. Kobiety uprowadziły siostry zmarłego do domu. Ojciec, pozornie spokojny, pomagał nieść jedynego syna. Zgarbiony Kulawik szedł z grupą przejętych rybaków. - Mamry co lata biorą człowieka. Jeden rok był tylko spokojny. I wtedy woda nie zamarzła. Słuchali. Objawiało się im nowe oblicze jeziora. X Jermolonek siedział za stołem i oblizując szerokie wargi po spożytym przed chwilą obiedzie wodził oczyma za krzątającą się Łodzią. Zastanawiał się: zdrzemnąć się nieco czy poprawić ścianę lodowni. Osypała się wczoraj. W izbie mroczno było od kwiatów pelargonii przesłaniających okna. Oczy jednak kleiły się do snu. Drzwi skrzypnęły cichutko, Jermolonek otworzył prawe oko, nie bardzo rozpoznawał w półmroku. Otworzył lewe. - A, Stefek! - uradował się. - Wczoraj cię czekałem. Otworzył na rozcież drzwi do kuchni: - Lodzia! Lodzia! Jest Stefek, daj mu co zjeść.. Pewnie tam kwaszaniny zostało? - Sama wiem - dobrodusznie burknęła wysoka kobieta. Stefek uśmiechał się wzruszony. - Więcej tygodnia ciebie nie było... Gdzie znowu się podziewasz? Nie czekał na odpowiedź, mruczał dalej pokrzykiwał, znów zniżał głos do szeptu: - Gadają naokoło, jakeś Bukina oporządził. Hi, hi, hi!... Dobrze mu tak, a dobrze. Weszła Jermolonkowa, postawiła przed Stefkiem miskę galarety, obok napoczęty bochen chleba i dzbanek mleka. - Jedz, jedz - zachęcała. - Tak ciągle na tej wodzie i bez jedzenia dobrego, jakie to życie? - kręciła z politowaniem głową. - Jakie? - Stefek w uśmiechu łysnął białymi zębami. - Wesołe jak to słonko na niebie. Ptaki śpiewają, żaby rechoczą, ryba się pluska pod brzegiem... - Zamyślił się, spojrzał na pelargonię w oknie. - Ładne kwiaty - mruknął. - Na Upałtach jest łąka usiana dzwon li kami... Bujne, po paś. Tak się chyboczą na wietrze, że ni się naprawdę uszom wydaje, jakby szło dzwonienie nad ziemią... Magazynier wyciągnął z szafy pakunek zawinięty w białe płótno; rozwijając na ławie pokazywał zajadającemu Stefkowi: - Widzisz, żyłki pięćdziesiąt metrów, haczyki wielkie i mniejsze, szpagat, trzy szpule. A tutaj jeszcze cukierki... Na czorta to tobie potrzebne? . Stefek skończył jeść, otarł usta wierzchem dłoni, podszedł do swojej kurtki, zostawionej u wejścia. - Orzechów wam nazbierałem. Jermolonkowa aż w dłonie plasnęła. - Jak dużo... Na święta będą. - Zanurzyła dłonie w złocistoburą gęstwę przesypujących się kulek, przesiewała je między palcami. - Ostatni czas, wczesne one w tym roku. Wiewiórki już noszą do dziupli. - Stefek spoglądał na nią rozjaśniony. - Mam trochę ryby, dobra? - zwrócił się jeszcze do Jermolonka. - Dużo? - Z pół metra... szczupak. Chodźmy, weźmiecie. - Skaranie boże. Jeszcze do domu nie wszedł, a już ucieka. Gdzie lecisz? Twoje rojsty blinami nie kryte, psy nie rozniosą. Kobieta spoglądała za nimi, posmutniała jakoś na twarzy. - Co za życie tego człowieka... - westchnęła. W magazynie Jermolonek odważył rybę, zapisał - Na haki? Stefek skinął głową. - Kupcie mi znowu tych cukierków w miasteczku, dobrze? Jermolonek podejrzliwie spojrzał na niego. - Co cię ugryzło z tymi cukierkami? - Przypomniał sobie: - A chleb przynajmniej wziąłeś? Stefek wskazał dwa bochny leżące obok. - Kiedy znów przyjedziesz? - Nie wiem. Nieśpieszno mi. Ładnie teraz na świecie, wesoło... - Urwał, nadstawił ucha. Z daleka dobiegało warczenie samochodu. Przybladł, uniósł dłoń do czoła, jakby odpędzał jakieś wspomnienie, wyciągnął rękę do przyjaciela. - Skaranie boże. Zawsze nie w porę. Mieli przyjechać o czwartej - magazynier wiedział już, o co chodzi. Z troską spojrzał na przybladłą twarz podenerwowanego nagle mężczyzny. - Nie przeszło ci to jeszcze? Stefek potrząsnął głową, cichym swym krokiem wysunął się za drzwi, zniknął nie wiedzieć kiedy w pobliskich krzakach. Przemykał chyłkiem wzdłuż brzegu. Biegł prawie, wtulając głowę w ramiona przed nienawistym hałasem dobiegającym z tyłu. Zziajany, dopadł ukrytej w szuwarach duszehubki. Motor zawarczał głośniej. Umilkł. Samochód był już przed magazynem. Stefek przysiadł na brzegu czółna. Zwieszoną głowę podparł rękami, przymknął oczy. Powoli uspokajał się. Wstał wreszcie, chleb i paczkę otrzymaną od Mikołaja złożył starannie w dziobie łodzi. Przedtem odciął jeszcze pachnącą pajdę. Zawołał przenikliwie: - Kci, kci, kci... Czekał. Miauknęło coś z dala, rozchyliły się łodygi rozsiewającego przyjemną woń tataraku, wysunął się z nich naprzód olbrzymi łeb, spojrzał dokoła zmrużonymi lekko oczami. Wąsiska drgnęły, otworzyła się paszcza w ponownym miauknięciu. - Kci, kci, kci... - nawoływał cichutko już Stefek. Za głową wynurzyło się teraz płowe cielsko kocura. Zwierzak miauknął raz jeszcze, wspaniałym susem skoczył nad wodą do czółna, wdrapał się na kolana człowieka. - Coś robił przez ten czas, stary? - Mężczyzna łagodnie przesuwał dłonią po lśniącej sierści, drapał palcem pod szyją, lekko podniósł prawą łapę do góry, obejrzał uważnie. - Nie boli już? Kocur ostrożnie wysunął nie zagojoną jeszcze łapę z dłoni człowieka. Mruczał donośnie, przeciągał się, prężył ciało. Czółno chybotało, z cichym szelestem ocierało się o trzciny, wysunęło na otwartą wodę. Mężczyzna bacznie rozejrzał się dokoła. Pusto było. Wtedy zrzucił kurtkę, koszulę, podciągnął spodnie. Stał do pół nagi. Spalone na brąz ciało lśniło w słońcu jedwabistą tkaniną zarostu na piersiach. Przy każdym zagarnięciu wiosłem prężyły się mięśnie ramion, napinały pod skórą zaokrąglonymi pasmami. O tej godzinie największego nasilenia spiekoty martwo było na wodzie i brzegach. Przytłumione dalą, doszło aż tutaj burczenie odjeżdżającego samochodu. Człowiek na czółnie silniej zagarnął wodę wiosełkiem. Smuga zostająca z tyłu na wodzie poszerzyła się znacznie. Aby tylko szybciej, aby dalej od nawrotów wspomnień... Po chwili niepodzielnie zapanowała. znów parna cisza. Słońce smaliło ogniem. Od brzegów nadlatywała mocna, przegrzana woń skoszonych kwiatów i tataraku. Stefek wstrzymał się z wiosłowaniem. Wyprężył się, przeciągnął leniwie ramiona, łapał ten zapach przesycony słońcem, mrużył powieki od rozlanej po wodzie jarzącej bieli. Zerknął na kota, uśmiechnął się łobuzersko, zagwizdał jak kos. Zwierzę poderwało głowę, podciągnęło przednie łapy, podwinęło ogon. Sprężyło się. Zmrużone oczy chciwie śledziły wokół. Potem z wyrzutem spojrzały na śmiejącego się całym gardłem człowieka. Ostro pchnięte czółno pomknęło naprzód. Upałty były już blisko. Nawet w ten rozjarzony światłem dzień stały czarne, ponure. Kolosy sosen, jodeł i dębów, wśród nich gdzieniegdzie rzadkich wierzb i topoli sztywno ciemniły się obok siebie. Górna ich linia to opadała w dół, to znów wznosiła się. Odpychające wrażenie łagodziły oczerety, zwartym pasmem okalające żółtoseledynowe brzegi. A jeszcze bliżej mielizna, przeświecająca spod wody jasnymi plamami piachu. W Stefku nie budziła lęku ponurość wyspy. W oczach jego zabłysło zadowolenie, gdy czółno dobiło wreszcie do brzegu. Kocur śmiałym susem wyskoczył z łodzi, otrzepał zmoczone łapy. Truchcikiem przedzierał się przez rozrosłe trawy, zboczył na ledwo widoczną, zapomnianą - ścieżkę. Człowiek naciągnął na siebie zwierzchnie odzienie, zwinnym, bezszelestnym chodem podążył za zwierzęciem. Wysoką trawę zastąpiły rozrosłe, wyższe nad głowę pędy malin i jeżyn. Przechylały się nad ścieżką ku sobie, tworzyły mroczne sklepienie. Liście malin podsychały już, zwijały się w rudawe trąbki, siłą bezwładu trzymały się jeszcze łodygi. Latem kapały czasem na ścieżkę krwiste, opite sokiem jagody, rozpryskiwały szeroką plamą na zielonym tle trawy, tworzyły samorodny deseń dzikiego ustronia. Malin już dawno nie było. Ale ukryte w cieniu pęczniały ogromne jeżyny, nabierały odcienia twardego fioletu. Grunt był tu wiecznie wilgotny, w cieniu brzęczały cieniutko komary, chmarami wirując nad ziemią. Zielone żaby spoglądały w milczeniu na posuwającego się drogą człowieka, w ostatniej chwili uskakiwały w bok, Kocur - mijał je obojętnie, pełen pogardy. Szeroki rów biegł zakosami w poprzek ścieżki. Na dnie czerniła się woda, pokryta gęstą rzęsą. Dalej grunt się podnosił, zniknęły pędy jeżyn i krzaki leszczyny. Smukłe jodły jedna przez drugą zawistnie pięły się w górę. Tylko rozsiane między nimi tu i ówdzie zasiedziałe dęby spokojnie wysuwały na strony okryte mchem konary. Pod nogami szeleściło igliwie, chłonął odgłosy siwawy mech. Kocur skręcił na prawo, człowiek posłusznie podążył Za nim. Las kończył się równo uciętą ścianą. Szeroka polana prześwietlona była słońcem, umiejącym nadać urok nawet szczątkom jakiejś drewnianej budowli. Właściwie została tylko weranda z zapadającym się nad nią dachem. Resztę stanowiły zmurszałe, zwalone w nieładzie na stos bierwiona, gęsto już przetkane młodymi pędami olszyny i maliniaku. Przewijały się wśród nich zapobiegliwe szpaki. Kocur nurknął w zwaliska gwałtownym susem. Ptaki sfrunęły na dach werandy. Stefek minął resztki budynku, zostawiając kocura jego pasji myśliwskiej. W gęstej otoczy młodego olszyniaku opadał ku ziemi naprędce sklecony szałas, okryty trzciną spłowiałą od słońca. Wejście przysłonięte było kilku deskami. Wewnątrz pachniało sianem, grubą warstwą rozesłanym na ziemi. Na stojącym w kącie gładko uciętym pniaku składaj teraz swą zdobycz. Chleb i cukierki zamknął w drewnianym kuferku. Już mu wiewiórki spłatały raz figla... Miaucząc wsunął się do wnętrza zmęczony kot. Przysiadł wodząc oczyma za panem. Stefek przejechał dłonią po miękkiej sierści. Lubił towarzysza swych wypraw. Przybłąkał się do niego na wyspie przed jakimś miesiącem.? oswoił się, pozostał. Czasem znikał w tajemniczych swych sprawach na kilka dni, potem jednak powracał głośno pomiaukując na znak zadowolenia. Wyciągnęli się obaj w chłodzie szałasu. Należało przeczekać upał. Ręka człowieka przesuwała się powoli po ciele mruczącego monotonnie kota, wreszcie opadła bezwładnie. Na zewnątrz, świat powoli ożywał. Wydłużyły się padające na polanę cienie drzew. Zaświergotały ptaki, z leśnego bajorka zarechotały żaby. Spod drobnych pierzastych obłoków cichutko spłynął w dół klangor przelatujących żurawi. Stefek zbudził się od razu, wyjrzał z szałasu na słońce. Uciął nożem kawał słoniny i pajdę chleba, wsunął za pazuchę. Kot oblizał się łakomie, miauknął prosząco. Człowiek uśmiechnął się tylko. - Sam upolujesz... Obrażony zwierzak wysunął się bezszelestnie, przepadł w ruinach. Bliżej środka wyspy linie okopów były gęstsze, trafiały się także resztki drucianych zasieków. Wyrwane przez burzę wraz z korzeniami, kładły się w poprzek gnijące pnie drzew, porastały mchem, znikały pod przesłaniającymi je krzakami. Chłodno tu było zawsze, wilgotno. Chmary komarów kłębiły się wokół Stefka, pilnie wypatrującego jakichś śladów na ziemi. Przystanął, uśmiechnął się zadowolony. Ledwo widoczna kręciła się między drzewami ścieżyna, rozryta rapetami dzików. Wgłębienia były świeże, nie osypywały się, dziki widocznie przeciągały tędy dziś rano. Stefek schylił się, sięgnął po leżącą obok złamaną i uschłą jodełkę. Ostrym nożem obcinał boczne gałęzie, wygładzał sęki. Odmierzył długość, uciął, zamachnął się parę razy, aż zaświstało powietrze. Ścieżka skręcała na prawo. Do pni potężnych, chropowatych dębów z zaufaniem tuliły się gęste smukłe dębczaki, obficiej obsypane karbowanką listowia o barwie aż w czerń prawie przechodzącej zieleni. Żołędzie ogonkami twardo trzymały się jeszcze gałązek. Mniejsze i słabsze opadały na ziemię przy gwałtowniejszych podmuchach wiatru. Dziki lubiły trzymać się tych miejsc. Tuż za zakrętem, misternie zamaskowana uschłymi liśćmi, umocniona po bokach rusztowaniem z gałęzi, czaiła się pierwsza pułapka - głęboki dół o spadzistych ścianach. Kilka takich wykopał. Ubiegłej jesieni udało mu się złapać w ten sposób trzy sztuki. Dwa młodziki i jednego starego odyńca. Straszny był. Szamotał się w wąskiej przestrzeni, szablami zorał spadziznę ścian, porobił głębokie podkopy. Ziemia obsypywała się na niego zwałami, otrząsał się, gramolił z niej, chrumkał nienawistnie, rył dalej. Gdy poczuł nad sobą zapach człowieka, wzniósł do góry nabiegłe krwią, zrozpaczone i wściekłe oczka, zalane tłuszczem, łypał nimi, charczał, mruczał zaciekle. Próbował wspiąć się, ziemia obrywała się pod nim. Opadał, walił szablami na prawo i lewo, dyszał ciężko. Stefek nie bardzo wiedział, co ma z nim zrobić. Namęczył się wtedy z tym potworem, nim wreszcie wraził mu w serce nóż, osadzony na długim trzonku. Bulgocąca, tryskająca strumieniem krew mieszała się z wilgotną ziemią, wchłaniały ją w siebie zbutwiałe liście. Para się niosła w ów październikowy wieczór ku górze, nasiąkła zapachami ziemi i ciemnej posoki... Dziki zwąchały obecnie zabiegi myśliwca. Ślady ich rapet omijały łukiem jamę, potem znowu najspokojniej zawracały na ścieżkę. Kilka zagłębień w ziemi wiodło blisko, niemal na sam brzeg ubitej, zmieszanej z liśćmi darni. Jakby któreś ze zwierząt zbliżyło się ostrożnie dla zbadania nieoczekiwanej przeszkody. Cienie w lesie pogłębiały się. Zalatywały im drogę pasma słoneczne przebijające zwarty całun listowia. Na wolniejszej od drzew przestrzeni kolorem skrzepłej krwi lśniły grona pękatych borówek. Stefek zgarnął całą garść bujnego owocu, wolno przełykał rozcierając językiem. Las znowu się zgęszczał. Zaraz za jodłą, rozsiadłą przysadziście, znajdowała się druga jama. Już z dala ujrzał, że gładki szlak ścieżki załamuje się w tym miejscu. Rozejrzał się wokoło, a potem podbiegł rwany myśliwską gorączką. W pierwszym momencie zdumiał się, strzepnął w zniecierpliwieniu dłonią, zafrasował się. Potem jednak wrodzona człowiekowi wody i lasu pogoda wzięła górę. Po prostu zapadnia zarwała się sama. Źle musiał umocować gałęzie maskujące otwór albo może ziemia się osunęła, przesycona wilgocią nocy. Na dnie, wmieszane w ciemną próchniczną ziemię i sterczące z niej do góry gałęzie, w beznamiętnym oczekiwaniu siedziały ropuchy. Wydęte szeroko szyje wyciągały ku górze, bez wyrazu spoglądały wyłupiastymi oczyma. Sporo czasu minęło, nim naprawił zapadnię, osypał listowiem, uklepał, zamaskował ślady swej pracy. Szybkim krokiem dążył teraz do ostatniej pułapki. Późno już było. Wiatr zerwał się i z szumem przeciągał górą, kołysząc wierzchołkami drzew. Z daleka niosło się z wiatrem gardłowe, natarczywe krakanie wron. Powietrze ochłodziło się znacznie. Nadciągały już jesienne noce. Drgnął w pewnym momencie. Z miejsca, gdzie urządził trzecią zapadnię, dobiegło go cichutkie, żałosne kwiczenie. Smutnym, ledwo słyszalnym głosem odpowiadało echo. Strop jamy oberwany był tylko w połowie. Reszta zwisała nad ciemnym wnętrzem badylami upstrzonymi murawą i liśćmi. Stefek nachylił się. Nic nie dojrzał. Ciemno było. Gwałtownie odrzucił resztę pokrycia: niemal położył się nad jamą. Z dołu dobiegło wyraźne pochrząkiwanie nabrzmiałe groźbą, ale i lękiem. Przytulony całym ciałem do ściany stał w dole umorusany pecynami wilgotnej ziemi młodziutki warchlak. Wyraźnie znaczyły się na jasnym tle ciemniejsze pasy sierści. Człowiek chichotał zadowolony. Powstał szybko, rozejrzał się czujnie, wsłuchał w idące z lasu odgłosy. Maciora nie mogła odejść daleko od małego. Dziw, że nie warowała nad jamą. Obejrzał uważnie ziemię u skraju pułapki. Była wyschnięta, dowód, że warchlak zleciał na łeb już wczoraj. Może dlatego matka odeszła z resztą swych pociech. Ptaki hałasowały, jak zwykle nad wieczór. Wiatr szemrał wśród liści, pieścił się z nimi, kołysał delikatnie, tulił przyjazną dłonią. Stefek wyciągnął zza pazuchy pęk konopnego sznura, jednym skokiem opuści się na dno jamy. Warchlak zachrząkał groźnie. Groźba ta robiła jednak wrażenie całkowitej bezradności. Gdy tylko człowiek dotknął ręką pulsującego śmiertelnym strachem tułowia, młodzik rozkwiczał się przeraźliwie. Oczy człowieka skoczyły niespokojnie ku górze. Nastawił uszu. Kwik mógł sprowadzić nad jamę maciorę. Dłonią uchwycił warchlaka za ryj. Szarpał się, wyrywał gwałtownie, pokwikiwał zduszonym głosem. Druga dłoń krępowała go sprawnie miękkim sznurem. Warchlak zrezygnował z oporu. Tylko ryj drgał mu ciągle pragnieniem kwiku. Małe oczka patrzyły ogłupiałe, bezradne. Aż się go żal człowiekowi zrobiło... - Nie bój się, nie bój... - szeptał tkliwie. Ledwo spróbował jednak podnieść zdobycz, wierzganie zaczęło się od nowa. Ryj wypsnął się z dłoni, na lasy poleciało przeraźliwe wołanie matczynej pomocy. Szybkim ruchem człowiek zrzucił ze siebie bluzę, owinął nią warchlaka, wygramolił się na powierzchnię. Biegiem puścił się w drogę powrotną do swego legowiska W szałasie siedział kot z ponurą miną. Na widok Stefka zamiauczał raz tylko. Jeszcze się gniewał. - No co, nie poszło ci? - pytał sięgając za pazuchę po jedzenie, którego nie zdążył spożyć. Kot podbiegł do rzuconego kawałka chleba, gdy nagle najeżył się, ogon podkurczył pod siebie. Warchlak zwinięty w bluzie zakwiczał cienko, poruszył się, próbował uwolnić z więzów. Kot ostrożnie wysunął pysk do przodu, Obwąchiwał. Potem obszedł pakunek dokoła, odskoczył na nowy kwik, z kwaśną miną spojrzał na pana. - Tak, tak, nowy wychowanek, grzeczniejszy będzie od ciebie - zwyczajem nabytym w samotności gadał Witczyński do kota. Ten ostrożnie chwycił chleb w zęby, śmignął przez otwór szałasu. Nie znalazł go Stefek przy swym czółnie nad brzegiem, odjechał tylko z pokwikującym cichutko, żałośnie warchlakiem. Nim dobił do swej przystani opodal Laków, ciemno już było zupełnie. Fala podniosła się na jeziorze, trudniej było wiosłować... Opłotkami doszedł do chaty Kulawików. światło paliło się tylko w kuchni. Stary Mazur przekomarzał się z Helenką. Dziecko zaśmiewało się, właziło dziadkowi na kolana. Stefek stanął w świetle izby ze swoim drgającym zawiniątkiem pod pachą. Położył je na podłodze. Helenka rzuciła się na powitanie, ucałowała nachylającego się nad nią mężczyznę, skrzywiła buzię: - Kłujesz bardzo... - Palcem wskazała na Kulawika: - A czemu dziadek nigdy nie kłuje? Stefek uśmiechnął się zażenowany, czym prędzej wydobył otrzymaną od Jermolonka paczkę cukierków, podał małej. Zdziwiona, przyjęła dar obiema rączkami, zajrzała ciekawie do środka. Rzuciła torebkę na kolana dziadka, zaklaskała łapkami: - Mama mi kupuje i czasem pan Jan... a teraz Stefek... - Nachyliła się ku niemu, zwierzyła szeptem wielką tajemnicę: - Helenka bardzo lubi cukierki, bardzooo... Zawiniątko na podłodze poruszyło się, drgnęło, zakwiczało płaczliwie. Przyklęknął przy nim, rozwijał. Warchlak z trudem wyprostował zdrętwiałe nogi. Stał kiwając się, przerażony światłem, nowym otoczeniem, ludzkimi głosami. Drgnął, postąpił parę kroków ślizgającymi się na polepie rapetkami, zakwiczał. Wyczerpany, oparł się o piec, gwałtownie robił wychudłymi bokami. - Ojej, jaki ładny parsiuczek - Helenka przejęła już to słówko od repatriantów ze wschodu, - A czemu on taki pasiasty i tak się cały trzęsie? - Psiekny, psiekny - mruczał Kulawik nabijając swą fajkę; zapalił. Zaciągnął się mocno dymem, wypuścił go na pokój. - Psiekny - powtórzył. - Przywiozłem go dla Maryjki, do jamy go wziąłem - chwalił się Stefek. Śmiał się od ucha do ucha, mrużył oczy w zachwycie. Kulawik pokręcił głową. - No psieknie, ale on zdechnie. Dzika świnia w ludziach nie strzyma... Helenka poderwała się z podłogi, gdzie przysiadła obok warchlaka. - Dziadku, ja nie chcę, żeby on zdychał... Chcę, żeby żył... taki ładny. - Błagalnie podniosła buziaczek do góry, w ciemnych oczkach zaszkliły, się łzy. - Nie chcę - tupnęła nogą. Prosiak drgnął, kwiknął, ślepym pędem zerwał się z miejsca, obijał się o ściany i sprzęty w kuchni, aż ślizgając się zapadł wreszcie pod łóżkiem. Chromkał stamtąd przerażony, przesuwał łbem jakieś graty. - O, widzisz. Tak to będzie... - mruczał rybak. Helenka znowu tupnęła nogą. - No to co, no to co? - powtarzała z uporem. W drzwiach stanęła Maryjka. Zdumiona spoglądała na pokrzykującą Helenkę. Dziecko już biegło do matki. - Mamo, on będzie żył, on nie zdechnie, prawda? Taki ładny, taki malutki. On będzie mój, prawda? Zasypana potokiem słów, Maryjka pytająco spoglądała na mężczyzn. - Przyniosłem ci dziką świnię, młodziaka, ale ojciec mówi, że zdechnie u ludzi. Szkoda - głos Stefka nasiąkł jakąś dziecinną żałością. Maryjka zaczynała rozumieć. - No, a gdzież ten podarek? Zaszurał, zakwiczał warchlak na nowo, bo Stefek leżał już na podłodze wyciągając go spod łóżka. - Taki mały, a gryzie, diabeł - zdziwił się rozcierając zaczerwienioną rękę. Kulawik rechotał, skryty za kłębami dymu. Kobieta nachyliła się nad pasiastym dzikusem, próbowała pogładzić. Wstrząsał się, zrzucał jej dłoń z karku. - Wygłodzony. Dać mu trzeba choć mleka. Pewnie nie zechce inaczej jak siłą. Może potem się przyzwyczai. Leśniczy w Rucianem miał kiedyś oswojonego dzika... Maryjka wyniosła prosię do chlewika, zamknęła w oddzielnej przegródce. Wtuliło się w kąt, osowiałe, markotne. Stefek nie chciał już wracać do mieszkania. Przystanęli na dworze. Noc była jasna, wygwieżdżona. Maryjce jakaś tęsknota podpłynęła pod gardło. Stefek patrzył na migające gwiazdy, poświstywał po cichu. Szepnęła: - Dlaczego mi zrobiłeś ten podarunek? Dobry jesteś, Stefku... Popatrzył na nią. Oczy mu świeciły. - Nie ja, ty jesteś dobra... I twój ojciec, i Helenka... Mało ludzi jest dobrych. Potrząsnął jej dłonią, zawrócił ku drodze. Sylwetka jego malała, wtapiała się w cień. XI Zaledwie szarzało. Na wodę kładły się długie cienie przybrzeżnych drzew, zlewały się z pasmem trzciny, wtapiały w stalowosiną płaszczyznę. Chłodno było. Sylwetki rybaków rysowały się niezgrabne w watowanych ubraniach. Od strony starej cegielni rozjaśniło się. Niebo nabierało delikatnych, nieśmiałych barw. Chmury przerzedzały się. Malkiewicz przysłonił oczy dłonią: - Wiatr będzie. Zacznie się huśtawka na wodzie. Poprawił źle zapiętą kurtkę, poczłapał na brzeg. Jedna po drugiej odbijały łodzie rybackie, podpływały do dygocącego kutra. Cumowali łodzie, gramolili się na pokład. Durejko grzebał coś jeszcze w motorze. Od brzegu doniosły się gwałtowne krzyki. Chrapliwy głos perorował gniewnie. Odpowiadał młody, chłopięcy nie-ledwie dyszkant. - Co tam takiego? - nadstawili uszu. Grynis machnął dłonią. - Puściak! Musi Bukin kogoś przy rybce podłapał i porządek naprowadza. Tak mnie i zdaji się, czy nie Marcinczuka młodego podpilnował. On już nie pierwszy raz próbuji rybka bołtem pudzić wedle trzciny. Miał tam kiedyś taki siatki szmaciany kawałek. Do sądu może by jego i szkoda, wiele on tam krzywdy nie zrobi, a głodno u nich w chacie. Malkiewicz wyraził opinię wszystkich: - Bukin teraz pilny się zrobił, na przystani dzień cały siedzi, po brzegach łazi, nawet chłopaków z wędkami zaczepia i o kartę rybacką pyta. Lepiej tak niż jak dawniej, ale zawsze pałę przegina. Emil z trzaskiem opuścił wieko luki wiodącej do motoru. Skinął głową na Leona. Motor zawarczał mocniej, zwiększył obroty, zapienił wódę koło siebie. Rybacy spoglądali jeszcze na brzeg, potem jeden po drugim zginali się w drzwiach kabiny, przysiadali tam, opatuleni w kurtki, drzemali. Była godzina trzecia rano. Durejko słuchał miarowych uderzeń motoru, coś tam pogrzebał w pamięci, zaśpiewał: ...Ja tobie posag zapiszę: Cztery poduszki puchowe, Cztery tysiące gotowe... Urwał nagle, podrapał się z zafrasowaniem W gęstwie swych czarnych włosów. Od czasu awantury z Bukinem inaczej patrzał na siostrę swego pomocnika. Przyglądał się jej spod oka, znajdował, że nogi i ręce, i w ogóle cała postać były wcale, wcale ładne. A i twarz... Kiedy to ona zdążyła tak wyróść? Ani zauważył! Gdy ją poznał, śmieszna była, chuda, w krótkiej sukience i z długimi nogami. Jak bocian. Dziwne, bo teraz... Od paru dni zaczął się peszyć wobec niej. Nie umiał już tak podżartowywać z Jadwiśki jak dawniej, wstydził się owej lalki, co to ją ofiarował niedawno. Gdzież tak, jak dziecku... Znał siebie. Wszystko to stanowiło dowód, że mu się dziewczyna zaczynała podobać. Jeśli zacznie się to rozwijać, słowa nie potrafi do niej przemówić. A co gębę otworzy, rumienić się będzie. Tak to zawsze z babami. Aby się tylko, strzeż Boże, nie zakochać. Koniec wtedy. Widział choćby Ruksztełłów. Starszy tylko za tą Maryjką oczami wodzi, wzdycha, zamartwia się, aż mu się włosy przyprószyły siwizną... Albo i Leon. Uczyć mu się zachciało na starość. Była w tym ręka Krysi. Tak, żeby się tylko samemu nie zakochać. Ale ta Jadwiśka to oczy takie ma jakieś. Jak nimi patrzy, to aż po skórze chodzi... Rad, że motor zwolnił biegu i rybacy wygramolili się z kabiny, skoczył pomagać im wsiadać do łodzi, odpychać na wodę. Ostatni wysiadł Kulawik z Pajką. Wontony ich stały tuż u granicy plosu. Grunt zapadał tam nagle niżej trzydziestu metrów. Kuter zatoczył koło, zawracał. Mieli spokój na trzy godziny. Pajka Wiosłował powoli szczędząc sił. Spod oka łypał na rumianą twarz Kulawika. Mruknął przymilnym głosem, w którym czaił się jednak wyrzut: - Po co podaliście tamtym wysokość toni? Mało, że prawie pod nos nam wleźli, jeszcze tyle pomagać... Niech nie łowią, jak nie umieją. Kulawik rozradował się raptem: - O, leci i dzisiaj. Majestatycznie Wachlując skrzydłami nadlatywał za nimi Kubuś. Od czasu, gdy stary zaprzestał jeździć z Gajdziukiem, łabędź znowu zaczął mu towarzyszyć w połowach. Dwa razy dziennie wpadał z łomotem do łodzi, gramolił się tam niezdarnie, z chlupotem przesiadał na wodę, gaworzył po swojemu. Stał już w łodzi i wyciągając szyję poddawał się pieszczotom szorpatej ręki. - Kubuś, Kubuś - marniał Kulawik, ani pamiętał już słów Pajki. Ten jednak nawrócił znowu: - Tak wam dojadł przedtem ten Gajdziuk, a teraz pomagać jeszcze będziecie. - Ostrzej zagarnął Wodę wiosłami. - Et, taka tam z wami robota. Zamilkł, nachmurzył się. Oczyma Szukał małej boi rybackiej - po prostu uszczelnionego pancerza niemieckiego granatu, uwiązanego na sznurze do końca sieci. Podpłynęli. Kubuś sfrunął na wodę, przepłoszył stado bujających się na fali białych mew. Boja spoczęła na dnie łodzi. Ociekając lśniącymi srebrem kroplami, spływał w ślad za nią konopny sznur. Kulawik oparł nogę o burtę. Wontony spoczywamy głęboko. Sielawa zaczynała dopiero swoją wędrówkę pod wierzch... Ręce napinały się wysiłkiem, zaczerwieniły się od wody, nabrzmiały. Wreszcie ukazał się pierwszy pławik wontona. Oczka zaciągnięte były delikatną, przejrzystą błonką, która rozpryskiwała się dokoła drobnym deszczykiem. Pajka siedział z ponurą miną. Zły był. Koścista jego twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, zaczerwienione od wiatru powieki ciężarem osuwały się na oczy. Wodził wzrokiem za baraszkującym na fali łabędziem - Het... -- mruknął Kulawik. Drgnął, ujął wyłaniający się wonton od swej strony. Równymi, miarowymi ruchami, odpychając się nogą od burty, ciągnęli obaj. Rozsrebrzona wodnymi kryształkami sieć nie drgała. Ryby. nie było. Okolona siwym włosem, rumiana twarz Kulawika była spokojna. Ujemny wynik dotychczasowego połowu nie zdawał się go wzruszać. Pół wieku już pracował na wodzie, przeżył tyle, że niepowodzenia potrafił przyjmować pogodnie. - Jutro będzie psieknie - zwykł wtedy mawiać. W wodzie zamigotało, zasrebrzyło się kilka pierwszych ryb. - Góra. - Słówko cicho wyrzeczone przez Pajkę spłynęło na wodę, zamarło w bulgocie fali. Kulawik skinął głową. Sielawa od września zaczyna wznosić się z głębiny ku powierzchni jeziora, gdzie w październiku odbywa tarło. Tajemnica połowu leży w wyczuciu przez rybaka głębokości, na jakiej ryba w danym czasie przebywa. Małe, zgrabne rybki trzepotały coraz częściej i gęściej. W przeciwstawieniu do Kulawika na twarzy Pajki coraz częściej pojawiał się wyraz niechęci. Denerwował się nikłym połowem, zżymał się w duszy na wszystko i wszystkich. Nie umiał rozdzielić jednej sprawy od drugiej. Słabe połowy kojarzyły się w jego umyśle z obecnymi warunkami, zgryźliwie winił o to tych wszystkich, co napłynęli tu z różnych stron, tworzyli nową społeczność, której nie rozumiał, która była mu obca. Ławice sielawy przesunęły - się już bliżej powierzchni. Srebrzyste rybki wikłały się tylko w górnych częściach wontonówki. Wraz z siecią zaścielały coraz grubszą warstwą dno łodzi, snęły szybko. Opodal, przepychając się wzajemnie skrzydłami, przeraźliwie hałasowały mewy. Skrzeczały, pogwizdywały drażniąco. Bystrymi oczkami wypatrywały jakiejś ryby, przypadkiem pozostałej na wodzie. Między skłębione stado całym ciężarem z furkotem spadł Kubuś. Najbliższej mewie błyskawicznym ruchem wyrwał sterczącą z dzioba sielawkę. Mewa zakręciła się w kółko, zgłupiała, próbowała odbierać smakowity kąsek. Łabędź łypnął oczkami, ostry dziób ciachnął krzykacza przez głowę. Mewa zapiszczała, uleciała, przysiadłszy na wodzie wyzywała piskliwie. Kubuś podrzucił teraz sielawkę do góry, nadstawił dziób, przełknął. Spokojnie pożeglował w pobliże łodzi, uważnie przyglądał się sieci, kiwał rytmicznie długą szyją. Pajka wyciągnął dłoń do towarzysza. Trzymał w niej ogryzioną do połowy sielawę. Kulawik pokiwał głową ze zrozumieniem. Za chwilę pojawiła się inna, tym razem, na odwrót, bez głowy. Następnej brakowało brzucha... Z wysoka sfrunęła nagle mewa, wyciągając długie nogi opadła na wodę, chwyciła sielawę luźno spływającą brzuchem do góry, fajtnęła w powietrze. Z wrzaskiem pogoniło za nią kilka towarzyszek - zazdrośnic. Kubuś obejrzał się, poruszył mocniej nogami, zawrócił i... zrezygnował. - Jest, jest - zaszeptał nerwowo Pajka schylając się nad wodą. Pociągnęli sieć żywiej. Kulawik od swojej strony zagarnął szerszym ruchem, aby zrobić łożysko dla tym pewniejszego schwytania szkodnika. Tuż pod powierzchnią wił się ogromny, połyskliwo-czarny węgorz, bijąc w wodę, aż się pieniło wokół. Już był koło łódki... Mocniejsze drgnięcie, odrzut ogona... W rękach rybaków została tylko sieć. - Donnerwetter! Trzy kilo... porwał sieć. - Pajka czerwony był ze złości. Ciągnęli dalej. Przęsło za przęsłem wpływało do łodzi. Wiatr zrywał się coraz porywistszy. Fala rosła. Każda dziewiąta mocniej uderzała o burtę. Jechali teraz do następnego płotu. Czerwone piórka wioseł ostrzej wpierały się w wodę, huśtająca powierzchnia to odsłaniała je, to nakrywała zwichrzoną grzywą. Praca stawała się cięższa. Wiatr utrudniał wydobywanie sieci. Mimo że słońce już wzeszło wysoko, było chłodno. Kulawik pochuchał na spierzchnięte ręce. Sapał, pochrapywał z cienkim poświstem. Byli dopiero w połowie płotu, gdy pociemniało, niebo zaciągnęło się poszarpanymi u brzegów zwałami chmur. Wiatr wzmagał się nieustannie. Fala napierała coraz silniej, ustawiała łódź bokiem. Przy mocniejszym uderzeniu bryzgi wody z chlupotem wpadały do wnętrza. Jezioro stało się ciemne, granatowe. Mewy gdzieś zginęły. Tylko sylwetka Kubusia bielała na fali. Z tej toni połów był nieco obfitszy. Twarz Pajki straciła poprzedni gorzki wyraz. Kulawik był spokojny jak zawsze. Usiedli na ławkach. Pajka jednym wiosłem próbował ustawić łódź prostopadle do fali. Kulawik machnął ręką. - Psieknie. Niech trochę pohuśta. Zapalał fajkę, dłońmi osłaniając ogienek zapałki od wiatru. Pociągnął z lubością, odsapnął. Spojrzał na przebłyskujące w zwojach sieci srebro sielawowej łuski. - Mało - stwierdził. - Źle idzie w to lato. - Verflucht - Pajka zirytował się słowami starego. - Nie ma ryby, a tutaj rób normy. Kłusowniki, mało zarybiania... Ech, polnische Wirtschaft... Kulawik gwałtownie przesunął fajkę w drugi kąt ust, potem zupełnie ją wyjął. - Pajka. - Głos jego był surowy, ciął powietrze. - Pajka - powtórzył - Wiesz, co mówisz? Lepiej nie gadaj. Ja jestem Polak, wiesz? W chudej, skrzywionej grymasem twarzy drgnęło coś jakby lęk. - Ja tak sobie tylko... Ale... - próbował się bronić - czy nie jest tak? Plan większy nad wydajność jeziora... A zarybiania mało... Kulawik już się uspokoił. - Jo, tak było... Ale w pierwsze roki po wojnie. Tera inaczej. Je plan zarybiania... Idzie na dobre. Włożył znowu fajkę do ust. Pykał, wypuszczał dym kłębami. - Jo, na dobre - powtórzył. Popatrzał na towarzysza. - Ty, Pajka, jesteś głupi. Nie gadali więcej. Siedzieli w łodzi, kołysani przez falę, obcy sobie od tej chwili. Z ulgą usłyszeli z dala kuter. Kuter warczał coraz donośniej. Już było go widać. Duży, niezgrabny, pruł wodę przecinając ją szeroką bruzdą. Zwolnił biegu, zatoczył małe półkole, otarł się o burtę łodzi. Powiewając na wietrze jasnymi włosami Leon zaczepił o łódź bosakiem, podciągnął, szybko przymocował łańcuchem, podawał rękę gramolącym się na pokład rybakom. Kulawik od razu poczłapał do kabiny. Nie patrzał na Pajkę. XII Nastroje w Lakach były ponure. Pierwsze dwa tygodnie sielawowych odłowów przyniosły wynik bardzo mizerny. Brak sielawy różnie próbowano tłumaczyć. Przypominano, że na tarliskach w ubiegłym roku szczególnie grasowały żarłoczne okonie, robiąc spustoszenie wśród rybek, oddanych igraniom miłosnym. Powszechniej przychylano się jednak do zdania, że tegoroczne wspaniałe plony w zbożu, w myśl starej gadki, dla przeciwwagi uszczuplają plony rybackie. Byli i tacy, co mruczeli, że ryby, przez lata całe wyławianej nieracjonalnie, ubywa w jeziorach zatrważająco. Wołali o zarybienie. Byli i tacy też, którzy dawali wiarę tłumaczeniom Grynisa. A miał ich kąśliwy Żmudzin niemało. - W poniedziałek my byli zaczęwszy, a wiadomo, poniedziałek na kużda jedna robota niedobry. W kużdej nieszczęścia przynosi. Jeszcze, jakby dla większej biedy, tego Balcerzaka, co wtopił sia w niedziela, wszyscy my wspominali. A nieboszczyków wspominać nie można... I dalej, pierwsze tonie zrobili my na mołodziku, trzeba było choć na pierwsza zmiana poczekać... Oglądał się, chytrze przymrużał oczy, szeptem już, żeby nie urzekło, dalej tłumaczył: - Ale najgorsza zmartwienia to z tym buchalterem. Jak raz wtedy do magazynu zajechał, czort jego przyniósł. U jego wredne oczy, na co spojrzy, to zaraz urzekni... On tam sam może i niewinny, że obsosem został - matka jego raz była odłączyła od piersi, a potem nazad zaczęła karmić. Od tego czasu jego spojrzeńnia nadtoż krew szkodząca zostało sia... Obejrzał się za wolnym od słuchaczy miejscem, splunął od uroku na ziemię, bo taki obsos i na odległość może szkodzić, zaklął: - Cipun jemu na język... Walkowiak, przysłuchujący się razem z innymi, parsknął śmiechem: - Tyle tylko? A ja myślałem, że jeszcze coś było... Grynic zerknął ze złością na niedowiarka: - Wierz sobie, nie wierz, a tak i prawda... - Nagle coś sobie przypomniał, z triumfem spojrzał na „Francuza”, kordialnie poklepał go po ramieniu. - Zapomniałasz już musi, jak narzekałasz sam, że ktości tobie siatki nawęźlił, a? A wiesz przecie, że jak kto rybakowi chce szkody życzyć, węźluki jemu na siatce robi i osobne słowy przy tym wygaduji? I nie tobie jednemu takich węźluków na sieci ktości narobił... Tym razem trafił Grynis do umysłów rybackich. Istotnie, wyjeżdżając pierwszy raz z wontonami sielawowymi zauważyli na swych sieciach tu i ówdzie pozawiązywane węzły. Namozolili się dobrze z ich odsupływaniem... - Kto to mógł zrobić? - zastanawiali się teraz. Grynis domyślał się i tego. - Mnie tak zdaji sia, że to ten Pajka, parszywiec. Wilkiem na nas zawżdy popatruji, niczego na jeziorze pokazać nie chce, zajzdrosny jak baba o swoje majtki. Kiwali głowami. Może i prawda. Jeden tylko Walkowiak śmiał się w kułak, pokpiwał z wierzeń Żmudzina. Ale o najważniejszej przyczynie własnych niepowodzeń Grynis nikomu nie mówił. Oto w przeddzień odłowów, właśnie wtedy, gdy wyciągnęli niewodem ciało Balcerzaka, zginęła mu przynosząca szczęście nitka z żydowskiego cycełe. Spostrzegł to dopiero w poniedziałek wieczorem, a tyle pamiętał, że miał ją jeszcze w niedzielę. Chodził wtedy po wiosce do późnej nocy i wyklinał, aż się wszyscy odsuwali od niego. Bo kto to kiedy słyszał, takiej pomsty żądać: - A żeby ty po górach chodził i słońca nie baczył... A żeby ty w wodzie stał i pić chciał... Szukał tedy trzymając w ręku zielsko tajemne, tak zwany czertapałoch, mający tę właściwość, że ukłuciem w rękę wskazywał szukającemu winnego. Wówczas jednak nie wskazał. Mniejsza zresztą o przyczynę, dosyć, że słabo szło z tą sielawą. A tu czterdzieści ton mieli odłowić I Wyjeżdżali przed świtem, gdy jutrzenka iskrzyła się jeszcze na niebie, wracali koło południa, baby wyłuskiwały rybę, sieci suszyły. O czwartej znowu byli na wodzie i tak do późnego wieczora. Wychudli, sczernieli wszyscy. Jeden Kulawik miał twarz rumianą jak zawsze. Ruksztełła przerzucił się na żaki. Bywało, że szczupak i we wrześniu dobrze właził do koszy. Wyjeżdżał na wodę, gdy słońce wysoko już stało nad postrzępioną linią lasu. Zmęczony był. Nocami ślęczał nad książką i notatkami pożyczonymi od dyrektora. Obiecał, więc uczył się, ile mógł. Inna sprawa, że chęci nie miał wcale... Po co mu to? Przy sielawie zawsze był pośpiech. Tutaj mógł wiosłować powoli. Wzrokiem błądził po świecie. Jasno było, przejrzyście. Powietrzem fruwały nitki babiego lata. Jedna z nich spadła mu na twarz, drażniła skórę. Otarł ją dłonią. Mały pajączek wpełzł na żylastą rękę. Schylił się, ostrożnie posadził go na burcie. Żyjątko trwało chwilę nieruchome, potem szybko przebierając różkami powędrowało w kierunku szczeliny w deskach łodzi. Jan rozpiął surdut, zrzucił czapkę z głowy. Na zmęczoną twarz wypłynął spokojny uśmiech, wygładził nawet ostre bruzdy na czole. Oczy z łagodnym rozrzewnieniem błądziły po szerokim rozlewie, srebrzącym się teraz, mieniącym w porannym słońcu. Stado kaczek z furkotem spadło za trzciną na przybrzeżną płyciznę. Przez gęstwę mignęła sylwetka poważnie kroczącego bociana. Na wodzie plusnęło coś silnie raz i drugi. Szybkie kręgi pobiegły wokoło. Szczupak rozpoczynał łowy. Na wrzynającym się daleko w wodę jasnym cyplu spłukiwanego wciąż przez falę piasku szare pliszki z powagą przechadzały się na swych cienkich nożynach. Przecinał jezioro na ukos. Pierwsza partia żaków zastawiona była u pasma sitowia tuż przy mieliźnie, długim zakosem wchodzącej w jezioro. Pod jesień ryba chętnie przybliżała się do brzegu, szukając tam żeru. Półkolem, wiodąc od trzciny na środek, trzy wbite w dno żerdzie zagradzały drogę. Oprócz żaków zastawił wczoraj także sześć więcierzy. Wyciągał teraz unurzane w mule żerdzie, składał obręcze sieci. Tylko mała wzdręga biła w kulu o ściany pułapki. Łuski jej, koloru świeżo rozlanej krwi, migotały przy gwałtownych podrzutach łodzi. W drugim więcierzu ciskał się szczupak długości ludzkiego ramienia. Niedawno pewnie wpadł w sidła, szarpał się rozpaczliwie, odbijał od ścian sieci sprężystym ogonem, kurczowo zwierał i odmykał paszczę, gdy silnie ujęły go pod skrzela ręce rybaka. Jan kręcił głową. Niewiele tego było. Jeszcze bardziej zniechęcony był wyciągając pozostałe więcierze. Pustki, nie licząc paru drobnych linów i kilku płoci. Aż dziwne, że przez całą noc nie wpadło do matni więcej szczupaków. Żaki zastawione były dalej, przy następnym zakosie linii brzegowej. Silnym odbiciem wiosła wypchnął łódź na jezioro. Tam usiadł spokojnie, zapalił. Zmrużył oczy, patrząc poprzez dym na słońce, grzał się. W obrębie jego wzroku pojawił się śmigły kształt, ciemny, jak kamień spadający ku wodzie. Chlupnął, zanurzył się, znowu wzbił w górę. Bystry żeglarz nadwodny, orlik-rybołów, wachlował ospale skrzydłami, leciał do brzegu. W szponach trzymał mieniącą się w słońcu, drgającą rybę. Ogarek papierosa, daleko rzucony mocną dłonią, zgasł z psyknięciem. Rybak pokiwał głową, śledził oczyma niknący punkcik... Zamyślił się. Słońce przygrzewało coraz mocniej, wiatr ranny zacichł zupełnie, a Jan siedział jeszcze w zadumie. Szczupak w zagródce dawno przestał się rzucać, zesztywniał, gdy rybak opamiętał się, mruknął gniewnie do siebie: - To mi baba duru zadała. I że właśnie ona, nie kto inny... Z pasją złapał za wiosła. Posuwając się wzdłuż linii sitowia dotarł do zakrętu. W równych odstępach wystawały z wody kije świecące świeżą bielą niedawno ściętego drzewa - żaki, od całej już doby mącące gładką płaszczyznę widzenia. Dobrze trafił tym razem. Kilkanaście z rzędu żaków pełnych było płaskich, stalowych leszczy. Drgały, szamotały się, wysoko podbijały ogonami. Wkrótce łódź była nimi usłana. Trafiło się także parę szczupaków i jeden węgorz. Woda nie opodal pieniła się, raz po raz wychylały się nad nią uzbrojone kolcami grzbiety złocistych okoni. Żerowały. Gdy siadł do wioseł, ujrzał małego pajączka wyłażącego ze szpary w burcie. Powędrował po desce, przebierając łapkami. Jan wodził za nim wzrokiem. Uśmiechnął się: - Długoś tam siedział w tej dziurze... Przeciążona łódź drgała niechętnie, posuwała się zrywami. Wiosłował nie spiesząc się. Nie lubił teraz chwil, gdy ręce nie miały pełno roboty, i to roboty ciężkiej. Wiosłowanie nie chroniło przed myślami. Chyba że szalałaby burza. Ale dzisiaj jezioro stało spokojne, zasłuchane w sobie. Jan myślał, choć bał się tego myślenia, ciągłego przewracania we własnych sprawach, tak przecie bolesnych. Żeby to jakoś pozbyć się tego ciężaru?!... Podobne pragnienie nachodziło go nie raz. I odchodziło nie spełnione. No, bo jakże inaczej, gdy kochał bez pamięci. Pierwszy raz w życiu. Inny by ramionami wzruszył i odszedł, dał pokój. On nie potrafił. Tłumaczył sobie nieraz/ że przecie nie panna, że bękart, obce dziecko, że to i tamto... I odpowiadał, że przecie wiedział to jeszcze przedtem, zanim się w niej zakochał... Dziwna kobieta, przypomniał sobie, co zdołał o niej od Kulawika wyciągnąć - stary nie lubił mówić o córce. Gorzkniał wtedy, zamykał się w sobie, słowa nie chciał wykrztusić. Jan lepił obraz przeszłości ze skąpych urywków, rozsianych jak rozsypane korale na przestrzeni długich miesięcy, gdzie tam miesięcy, lat... Całych dwóch lat... Kulawik miał syna. Zginął mu na wojnie. Żonę też stracił. Została tylko ta ukochana najbardziej Maryjka. Od dziecka więcej dbał o nią niż o chłopca. Zawsze mężczyzna łatwiej da sobie radę w życiu. A Maryjka miała ciężki los... Szkołę w wiosce ponoć z trudem skończyła, tak ją od polskich świń wyzywali - nie mogli staremu plebiscytu zapomnieć, a i tego, że potem też przy każdej okazji za polskością obstawał... Te fragmenty życia Kulawika Ruksztełła znał lepiej. Dzieje swej walki o polskość stary lubił zwierzać czasem w zimowe wieczory, gdy się nad wszystkim, co się w tej nowej Polsce dzieje, zastanawiali. - Twardy chłop - mruknął Ruksztełła przez zęby. Przyszło mu zaraz na myśl, że i Maryjka po ojcu tę twardość odziedziczyła. Wysłał ją przecie potem do polskiego gimnazjum w Kwidzyniu. Kilka klas ukończyła, na więcej nie stać ich było. Niemcy podatkami cisnęli nad miarę, specjalnie za to, że dzieci na Polaków chowa, antypaństwową robotę przez to prowadzi. Wróciła Maryjka do domu, pałętała się przy ojcowym gospodarstwie, co to go bez trudu kamieniem przerzuci, robiła swetry czy tam skarpety do jakiegoś sklepu w miasteczku... Nie było dla niej innej roboty. Polka przecie.. Pogrążony w swych myślach, wjechał w trzciny. Uderzył teraz mocniej prawym wiosłem, zawracał na otwartą wodę. Powiódł wzrokiem wzdłuż brzegu. Spośród krzaków wyglądały ceglaste dachy rybackich domków, ostatnich z tej strony w wiosce. Przy ścieżce wiodącej od nich do jeziora stała schylona kobieta. Podniosła się teraz, zaplotła ręce nad głową, wpatrzyła się przed siebie. War oblał twarz Ruksztełły. Była to Maryjka. Z podkasaną spódnicą, po kolana w wodzie, spoglądała w dal. U nóg jej bielił się stos zmoczonej bielizny. Chmura osiadła na twarzy rybaka. Bruzdy pionowe na czole pogłębiły się, zbielały. Wiedział, o czym myślała. Serce ścisnęło mu się bólem. „Przyszedłby czort już raz wreszcie i brał ją mnie sprzed oczu i pamięci! Ale gdzie tam, to dla niego była tylko zabawa” - myślał ponuro, powoli robiąc wiosłami. Kobieta podniosła oczy i spostrzegła Jana. Czoło jej zmarszczyło się. On tymczasem skierował łódź do brzegu. Wyszła z wody starannie obciągając sukienkę. Widział równą smukłą linię jej nóg, rysujących się pod opiętą spódnicą. Długie połyskujące czernią włosy rozwinęły się przy pracy i teraz opadały niesfornymi falami, zasłaniając szyję i część twarzy. Przybił do brzegu, wysiadł Wciąż patrząc na nią jak urzeczony. Milczał., Maryjka pierwsza przerwała ciszę męczącą ich oboje. - Jak połów? - wskazała na łódkę. Łapczywie podchwycił. - Nie bardzo. Jeszcze na żaki nie pora. Trzeba raczej z niewodem wyjeżdżać, ale ludzi nie ma. Sielawa przecie. Przyszła mu pewna myśl do głowy. - Chciałbym się co do tych żaków z waszym ojcem naradzić. On tutejszy, najlepiej zna jezioro. Zajdę dziś do was wieczorem, można? Wzruszyła ramionami. Spojrzał na nią nieśmiało. - Czy ciebie też zastanę? Popatrzyła nań spod opuszczonych rzęs, długo, badawczo. A potem odezwała się, jakby z trudem szukając wyrazów: - Przecie wam już mówiłam, że to na darmo. Po co sobie serce jątrzyć. Ja wiem dobrze, jak to boli, jak źle oczy i duszę z człowieka wyrywa... Nie dla was ja i wy nie dla mnie. Ja tamtego już tylko byłam i będę... Jan milczał długo. Głowę opuścił ku ziemi. Urzekła go szczerość tej kobiety. Milczał, ale wraz z bólem gniew w nim wzbierał. - Maryjka! A czy on przyjdzie, czy ty w to wierzysz naprawdę? Rzucił cię z dzieckiem, czwarty rok, jak nie zatroszczył się o was. Ty za nim oczy wypłakujesz, wyglądasz go, ludzi znać nie chcesz. Harda, dumna, a przecie czym ty? Zawahał się, głos mu zabrzmiał jakimś szarpaniem: - Tylko że dur masz jakiś w sobie czy co, że świata dla mnie za tobą nie ma. Idę spać, myślę o tobie, wstaję - to samo. O niczym innym myśleć nie mogę, oczu na nic innego nie chcę podnosić jak tylko na ciebie. Nikogo znać nie chcę... A ty mnie nawet nie widzisz, ledwie że poznajesz. Ciągle tylko oczy wypatrujesz, czy on nie wraca... Nie wróci, nie wróci, ja ci to mówię! Opamiętaj się, wyjdź za mnie. I mnie, i tobie inaczej będzie, dziecko będę kochał jak swoje. Tylko tamtego zapomnij... Głos mu się załamał. Zamilkł, wbił głowę w ramiona. Kobieta długi czas patrzyła na niego. We wzroku jej malowało się współczucie, a zarazem jakaś pogarda. Wolno podniosła się z miejsca. Spojrzał znów na nią, wpił wzrok w jej zgrabną, wysmukłą figurę, rysującą się pod osłoną obcisłej spódnicy i luźnej bluzki. Bose nogi ostro wcinały się w jasny piach brzegu. Pierś podnosiła się przyspieszonym oddechem. Zatrzymał wreszcie oczy na jej twarzy. Było w niej jakby wyzwanie, duma i pewność siebie i swego uroku. W pięknych, regularnych rysach, w śmiałych liniach czoła, w trójkątnie zarysowanych brwiach, w spojrzeniu ciemnobłękitnych oczu, w drgającym u nasady nosie i zaciśnięciu warg wyczytał jasno wyrok na siebie. Było w tej twarzy wszystko. Była tęsknota i zapamiętanie, w swoim uczuciu, był tragizm może własnej doli, ale nie było krzty żalu, najlżejszej mgiełki zrozumienia i zbliżenia do jego serca. Nie potrzebowała już nawet mówić tych słów, które jednak wyrzekła. Wypowiadała je wolno, jakby w zamyśleniu. - Przyjdzie czy nie przyjdzie, to moja rzecz i wara komu do tego! Tak jak wara do Helenki! To jego dziecko i wydałabym je na świat wbrew wszystkiemu i wszystkim. Choćbyście mnie wyklęli, precz wypędzili od siebie, choćby mnie Bóg i diabeł od siebie odpędził. I nikogo innego, tylko jego będę! Mogę mieć bękarta, ale on dla mnie będzie zawsze bardziej prawym dzieckiem niż to, które urodziłoby się w małżeństwie uznanym przez Boga i ludzi, ale w którym nie ma miłości. Bo miłość jedna daje mi to prawo. I nikt mi go nie zabierze. Ja też kocham. Nie wiadomo kto z nas mocniej, prawdziwiej. Tyle lat znosiłam urągania i wyzwiska. Od dziewek mnie wyzywaliście, dziecko moje od bękartów. Śmiałam się wszystkim wam w twarz. I będę się śmiała. Bo to, co czuję, co mnie boli, to moja tylko rzecz i nic nikomu do tego. Ja baba, kobieta, dziwka, jak chcecie - umiem kochać i cierpieć sama, bez płaczów i wyrzekań. A to niełatwe. Westchnęła. Mówiła teraz wolniej z nutą tęsknoty. Ale chwilami wracały znów tony ostre, zaczepne: - Mówicie, że mój nie wróci... Ja wierzę, że wróci. Ja wierzę, że wróci! Ale może rację macie właśnie wy. Więc co? Ja go jednak będę czekać. I w niczyim łóżku spać nie będę, ze ślubem czy bez. I oczu płaczących nie pokażę nikomu, chyba tylko temu jezioru, nad którym rosłam i które mnie karmiło i uczyło tak kochać, jak kocham. Zasępiła się. Piękna była w tym swym oburzeniu. Jan, cierpiąc, jednocześnie nie mógł oczu oderwać od tej twarzy dumnej, pałającej teraz rumieńcami, od ust, które nawet w skrzywieniu o tyle były piękniejsze od innych. Mówiła wolno, a spojrzenie jej ślizgało się po gładkiej, prześwietlonej blaskiem powierzchni jeziora. - Dla złych ludzi mam tylko harde czoło, na każde złe słowo dwadzieścia gorszych, na złe spojrzenie - mam jadowitsze. Dla mnie nikt nie miał litości - nie mam ja jej dla nikogo, także i dla was. Nic z tego - głos jej złagodniał. - Nie miejcie nadziei. Ja już jego tylko będę do grobu, choćby nie wiem co miało mnie czekać. Obejrzała się za siebie, bo w tej chwili rozległo się na ścieżce dziecinne wołanie: - Mama! mama!... Helenka pędem zbiegała z góry. Drobne nóżki przebierały po ziemi w pośpiechu. Maryjka przesłoniła oczy dłonią, spoglądała na małą. Jan spojrzał znów na nią i zdumiał się widząc przemianę zaszłą w jej twarzy. Zaciętość i gniew, oburzenie i złość znikły w jednej chwili, a na ich miejsce pojawił się radosny, pełen miłości i oddania uśmiech, z jakim witała biegnącą dziewczynkę. „Tak musiała uśmiechać się do niego” - pomyślał z bólem. Oparł czoło na dłoniach i siedział dalej, pochylony, nie mając siły podnieść się, coś powiedzieć, zadecydować. Nie miał sił, by zostać i nie miał, by odejść. Maryjka tymczasem tuliła do siebie Helenkę mocno, namiętnie. Znać było, że na to dziecko przerzuciła także i miłość do ojca, który odszedł, a który był dla niej całym światem. Dziewczynka, ze swymi rumianymi policzkami, z rozwichrzonymi lokami ciemnych włosów, z podobnymi kropla w kroplę do matczynych oczyma, wpatrywała się zdziwiona w siedzącego obok mężczyznę. Takim go jeszcze nie widziała, gdy czasem odwiedzał jej dziadka. Zawsze chmurny, zdobywał się jednak na jakieś słowo dla niej, wziął nawet kiedyś na kolana, innym razem przyniósł słodką bułkę, a jeszcze innym cukierki. Dziś nawet się nie odezwał. Wymykając się z objęć matki podbiegła do niego. - Proszę mnie pocałować! - rzekła rezolutnie, z figlarnym błyskiem w małych oczkach. Jan chwilę się wahał, zdziwiony i zaskoczony niespodziewanym żądaniem dziecka. A potem gwałtownie porwał Helenkę wpół, pochylił swą źle ogoloną twarz ku rumianemu buziaczkowi i począł go okrywać pocałunkami. Mocne były, twarde, kolące, aż dziecko z piskiem wyrwało się z jego rąk. Wystraszony, czy nie zrobił jej krzywdy, spoglądał uważnie na małą. Nie widział w tym momencie spojrzenia Maryjki. W oczach jej pojawiły się ciepłe, przyjazne błyski, zalśniło powstrzymywane siłą wzruszenie. Odwróciła twarz i jakimś drgającym głosem odezwała się do córeczki: - Chodź do domu, mama da, ci jeść... Spojrzała jeszcze odruchowo na bieliznę moknącą w wodzie przy brzegu, zawróciła. Nie patrząc na Jana, podtrzymywała jedną ręką spódnicę, drugą gwałtownie wyciągała bieliznę z wody. Mokre szmaty z plaskaniem spadły na piasek. - Niech sobie leży. Nikt jej tu nie weźmie - powiedziała do małej. Teraz dopiero na moment odwróciła twarz ku siedzącemu smętnie mężczyźnie: - Do widzenia! W krótkim tym słowie zadrgało wiele ciepła i ludzkiego współczucia. XIII Przez całe lata Durejko rzadko kiedy bywał w Zespole. Pokoik jego na górze stał zamknięty i opuszczony. Nie było czasu na jazdę do miasteczka, tyle mieli roboty. Niekiedy tęsknił do swego kąta, do rozmów z Chachłunową, która go znała od dziecka - razem się kiedyś w piasku bawili... Od czasu, gdy zamieszkał u Ruksztełłów, i te rzadkie wypady urwały się zupełnie. Tyle że czasem trzeba było kuter wyremontować albo nabrać zapasu paliwa. Dobrze się czuł u tych ludzi: jak w rodzinie. Leon nadawał się na przyjaciela, nie mówiąc już o tym, że składnie szła z nim robota na kutrze. Nie to, co tamten szczeniak, z którym jeździł przed dwoma laty. Jan był człowiek poczciwy, porządny, a że się kochał bez powodzenia w tej całej Maryjce i smutną twarz przez to do słońca wystawiał, no to jeszcze nie taka straszna bieda... Przejdzie mu. Emil był przekonany, że z miłości nikt jeszcze nie umarł. Byłoby też z czego! A Jadwiśka, śmieszna dziewczyna, jak to prędko wyrosła, że ani nie zauważył... - Hm, Jadwiśka - mruknął, mocniej naciskając na pedały roweru. - Otóż to, Jadwiśka... Wezwał go Chachłun na dziś do Zespołu. Pierwszy raz nie cieszył się z tej drogi. A może i nie pierwszy. Przed tygodniem, gdy na dzień trzeba było odstawić motor doczyszczenia, też chodził zmartwiony. Rwało go do Laków... Zdawał sobie wyraźnie sprawę, od kiedy tak się w nim przemieniło. To od tej zabawy, gdy Bukin napadł na dziewczynę. Z jakąś już bardzo osobistą zawiścią pomyślał teraz o kierowniku. Grzeczny, cholera, się zrobił od tamtego czasu, nikomu w drogę nie włazi. Nawet Janowi uprzejmie się kłania, choć każdemu wiadomo, że się obaj nie lubią... Migały szybko szeregi kasztanów, tracących już pierwsze liście, sypiących na ziemię ciemnobrunatnymi owocami. Jechał boczną ścieżką, zręcznie wymijał rozlane szeroko kałuże i co większe kamienie. Wiatr poświstując wpadał w nogawki spodni i za wywinięty kołnierz wiatrówki, ziębił spocone ciało. - Jadwiśka, Jadwiśka, Jadwiśka... - zdawało się w nim coś śpiewać. Niezadowolony potrząsnął głową. To co, że ładna? Żenił się z nią przecie nie będzie. A bo mu to spieszno?... Ale te oczy, jak ci zdziwiona w słup postawi, to aż po skórze kłębem coś chodzi. Furkoczą koła roweru. Wiatr rozwiewa włosy, uderza w zgrzane czoło, coś śpiewa wokół: - Jadwiśka, Jadwiśka, Jadwiśka..: I to ten Bukin pierwszy się na niej poznał. A może i inni widzieli, co za dziewczyna wyrosła z tej małej na bocianich nogach... On tylko był ślepy, choć miał ją pod bokiem. - Jadwiśka, Jadwiśka, Jadw...” Nie skończył. Trzasnął nagle przednim kołem o kamień, rower zawirował, podskoczył do góry, zakreślił dziwaczną ósemkę. Emil w ostatniej chwili uchwycił równowagę, wykierował, syknął przez zęby: - Ot, tobie i Jadwiśka! To zawsze tak, jak się kto bierze nie do swoich rzeczy... Jechał. od razu do Zespołu. Leon prowadził dziś kuter. Motor był w porządku, pogoda zapowiadała się ładna, da sobie sam radę. Emil chciał skorzystać z okazji, załatwić wiele spraw dla siebie i innych. Zeskoczył przed długim białym budynkiem, wprowadził rower do zadeptanej sieni, ogarnął się trochę. Do swe go pokoiku nie było co teraz iść, najlepiej prosto do dyrektora, dowiedzieć się, co to za pilna sprawa. Zapukał do drzwi, mocny głos odezwał się ze środka: - Wlazł! Chachłun w rozpiętej białej koszuli siedział za biurkiem. Obok akt wyciągała szyjkę flaszka z wodą sodową. Grubymi paluchami przechylił ją właśnie, nalewając do szklanki. Wypił duszkiem, wyciągnął dłoń do Emila. - Siadaj. A może też się napijesz? Gorąco u nas... Nie czekał odpowiedzi, strząsnął ze swej szklanki resztki płynu na podłogę, nalał. Podał ze słowami i tonem, które Durejce jako żywo przypominały Bukina: - Perswaduję w wasze ręce... Zaśmieli się obaj. Dyrektor wykrzywił swą pyzatą czerwoną twarz, silił się na groźny wyraz. Emil z trudem hamował śmiech. Znał Chachłuna nie od dzisiaj. - Nie boisz się? Durejko zbaraniał. Wytrzeszczył oczy. - Kogo niby? - Mnie! - Kulawik na was krzyczał, jak mi mówiono. A ja młodszy od niego... Dyrektor aż się zatoczył na fotelu. Śmiał się długo, serdecznie. Sapał, nalewając sobie wodę sodową, biadolił: - Do dymisji trzeba się podać. Co ze mnie za dyrektor, że się go nikt nie boi... Poważania nie ma... Emil, początkowo zdziwiony, w końcu też śmiał się całą gębą. - Motorówka ichtiologa gotowa już zupełnie. Chcieliśmy dać ją tobie do wypróbowania. - Spojrzał na zegarek. - Ósma teraz, może tak na dwunastą, dobrze? Mam jeszcze kupę roboty do odwalenia. - Wskazał ręką na papiery na stole. - Nasłali tego tyle, że ani się rozeznać. Durejko zadowolony był z takiego obrotu rzeczy. Miał kilka godzin wolnych. Wskazał ręką na drzwi wiodące do mieszkania Chachłuna: - Do pani Jadwigi zajść można? Cieszył się już z góry na spotkanie z przyjaciółką z lat dziecięcych. Miał wiele szacunku dla tej kobiety. Znał twardą drogę jej życia. Często radził się jej w wielu kwestiach, szczególnie w czasie, gdy była jeszcze żoną kierownika gospodarstwa rybnego w Chwościkach, a nie dyrektora Zespołu. A właśnie miał ochotę poradzić się jej w ostatnich swych zmartwieniach. Zdecydował się dopiero jadąc rowerem do miasteczka, wtedy gdy tak mu terkotało w głowie imię Jadwiśki. Nie miał doświadczenia w miłosnych sprawach. Zresztą nigdy żadna tak nie zapadła mu w duszę, jak ta właśnie smarkata, ten dzieciuch z bocianimi nogami... Nagabywana przez dwójkę rozbrykanych chłopaków, z córeczką na ręku, o włosach czarnych jak węgiel, przystojna kobieta o nieco zmęczonej twarzy przysiadła na kanapce obok młodego chłopaka z jej wioski. Mało tam co prawda Emil był od niej młodszy, ale zawsze kawaler, gdy ona stateczna mężatka i matka... - Cóż to, Emil, zapomniałeś już o nas zupełnie? - zajrzała mu z uśmiechem w oczy. Emil patrzył na nią i pomyślał, że kiedyś na jej twarzy uśmiech nie gościł tak często. Spoważniała, otuliła mocniej dziecko, czarnymi ślepkami ciekawie spoglądające na obcego, zaczęła w zamyśleniu: - Tak to już dziwnie bywa w życiu. Człowiek nigdy nie zna sam siebie, nie wie, gdzie jego szczęście. Nie to ważne, że Edward jest dyrektorem, szczęśliwa byłam już wtedy, gdy na kolację mieliśmy jedną skibkę chleba, a wodę grzaliśmy w starej blaszance. Wiesz, w Giżycku... Ważne jest-co innego. Znaleźć jakiś własny cel w życiu, niech on będzie nawet najmniejszy... Uśmiechnęła się tkliwie, mówiła dalej: - Widzisz, Edward narwaniec, kawalarz, ale człowiek z gruntu dobry. I tyle w nim jakiejś radości. Ten jego uśmiech to nie pustota, nie głupota, to po prostu on sam, to jego życie, to ta dobroć dla innych. On mnie zaraził tym swoim uśmiechem. Nie wiem, czy rozumiesz?... Skinął poważnie głową. - Ale to trudno pewnie trafić, żeby ludziom było z sobą tak dobrze, radośnie? Żeby mogli jakoś... rwać to szczęście pełnymi garściami? - To zależy, jak kto szczęście rozumie. Trzeba mądrze i z sercem patrzeć na życie. Wtedy jest większa pewność, że się dobrze trafi... A dobranie się? Różnie bywa. Tylko że wiele zależy od tego, czy się samemu chce, żeby z kimś było dobrze... Edward ma swoje psikusy, których nie lubię. Ale to nieszkodliwe, dlaczegóż miałabym mu ich zabraniać? Milczał. Rozważał w sobie jej słowa. Jak dobrze, że do niej przyszedł. Przyjrzała mu się bacznie. Był jakiś inny. Zamyślał się, nie próbował bawić się z jej chłopcami, zachciało mu się rozważań... Patrzyła na widny, piękny salon, w którym siedzieli, na bujne kwiaty prymuli na parapecie okiennym. Firanki lekko drżały od powiewu świeżego powietrza wpadającego przez uchylone okno. Jej i Edwarda. W tej chwili sama dopiero pojęła tę prawdę. Własny dom. Wszystko jedno, mały czy ogromny. Każdy człowiek musi mieć swój dom. Człowiek nie jest przecie samotny, nie może być samotny! Rozradowało ją to własne odkrycie. Chciała część tej radości przelać na kogoś. Ot, ten Emil, taki jakiś zafrasowany, zamyślony. Pogłaskała go po dłoni spoczywającej na poręczy kozetki. - Co ci jest, Emilu? Powiedz. To ulży..: Spojrzał uważnie na jej pospolitą twarz, tak jednak pełną tej pogody, o której mówiła, że wyglądała na ładną. Duże oczy patrzyły z pełną ufnością. Cała twarz, pulchne policzki, perkaty, śmieszny trochę nos, spracowane ręce, które jak życie nie widziały żadnego lakieru, nogi W grubych fildekosowych pończochach - wszystko to nie raziło, w sumie stwarzało ogólny obraz spokoju, dobroci... Zaczął mówić. Właściwie to dopiero sam przed sobą zaczynał teraz jaśniej rozważać własne uczucia. Dotąd nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje ostatnio. Tyle że Jadwiśka... Ale właściwie co? Słuchała uważnie. Rozumiała. Zarówno słowa jak i to, że czerwienił się teraz, ręce miał spocone, głos jakiś drżący... Znała jego nieśmiałość... Zaczęła po chwili, gdy zdawało się jej, że już skończył. - No cóż, Emil, zakochałeś się po prostu. I może trzeba było nawet, aby Bukin na, nią napadł... Bo tak byś może jej nadal nie potrafił zobaczyć, ciągle uważał za dziecko na cienkich nogach. - Ja bym go, ja bym go... - zaciskał pięści. Zaśmiała się serdecznie, całą twarzą. Tak Jak Chachłun. Aż się zadziwił... - A czy przedtem też byś się tak przejmował tą sprawą, byłbyś tak zły na niego? Widzisz, on ci jednak dopomógł. - Wróciła do poprzednich rozważań. - Znam ją. Ładna dziewczyna. Ale nie to najważniejsze. Myślę, że jest i dobra. Edward bardzo chwali tego Jana... Ty znasz dobrze młodszego. Jaki on jest? Bo to też ważne, choć niekoniecznie należy zważać na takie sprawy... Prosta rzecz, żeń się, Emil! Po co masz czekać? Tylko czy... - tu spoważniała. - A jak ona? Kocha się w tobie? Wzruszył ramionami z rozbrajającą nieporadnością. - Nie wiem... Uśmiechnęła się. Znała dobrze Emila, aby wiedzieć, że nawet gdyby mu się jakaś dziewczyna rzuciła na szyję z oświadczynami, to i wtedy nie byłby pewny. - Opowiedz mi o niej... Początkowo zacinał się, potem poszło mu gładziej, zapalił się. Nareszcie miał się przed kim wygadać, wyżalić, podzielić wątpliwościami. Dowiedziała się Chachłunowa i o trosce o jedzenie Emila, o wkładaniu mu na talerz najlepszych kąsków, i o spojrzeniach znad pieca, i o awanturze z lalką. Nie zapomniał wreszcie owego oburzenia i płaczu dziewczyny, gdy nazwał ją dzieckiem. Dzisiaj to rozumiał, ale wtedy... Kobieta roześmiała się wreszcie, wstrzymała potok słów. - Starczy, Emil, starczy! Możesz udawać się w konkury. I - dodała - żeń się nie zwlekając. Nie ma co czekać. Patrz na mnie i Edwarda, myśmy też nie czekali. Gadali jeszcze o tym i owym. Czas przy takich sprawach biegnie niepostrzeżenie. Zdziwili się, gdy otwarły się drzwi od gabinetu i wtoczył się przez nie pękaty dyrektor. Gęba mu się rozszerzyła uśmiechem zdziwienia, zahuczał jak trąba strażacka: - A nie mówiłem... Ot, dola człowieka. Harujesz, harujesz, aż gnaty ci sterczą od tego ślęczenia, a tutaj pod bokiem stare wspominki odchodzą. - Machał ręką na Emila, jakby odpędzał muchy: - Siedź, siedź. Cztery godziny siedział, teraz myśli, że wiele wystoi. Daj mu jeść!:- wołał do żony. - Zaraz na jezioro jedziemy. Zadowolony był, śmiał się, podrzucał w górę dzieciaki, popiskujące ze strachu, córeczkę podrapał w nosek, aż się skrzywiła, nachylił się nad nią, przyjrzał, zawołał niby to ze zgrozą: - Jadźka. I ona ma nos perkaty... Oto, dola moja, dola..: Emil wymówił się od jedzenia. Zanadto był przejęły. Strach oblewał na myśl, jak to się będzie Jadwiśce oświadczał, a i z Janem pewnie rozmawiał... Że też tego jakoś nie można inaczej... Chachłun, tam i sam tocząc się na swych nóżkach po pokoju, olbrzymimi kęsami tykał pajdę chleba ze smalcem. Zapił to wszystko herbatą, odsapnął zadowolony. Mrugnął do żony, wskazując sternika: - Czemu on taki dzisiaj jak poświęcony? Zerknęła pytająco na Emila. - Żeni się... z Jadwiśką Ruksztełłów. Chachłun otworzył usta, w oczach zamigotały mu wesołe iskierki. Zawołał z udanym tragizmem: - Człowieku! Ty też chcesz tego? - wskazał po kolei na żonę i wszystkie dzieciaki... Wyszli. Nowy motor i nowa łódź w typie ślizgacza - Czyż można było wyobrazić sobie coś wspanialszego? Emilowi aż oczy się śmiały. Wsiadając pogłaskał odruchowo cztero-cylindrową maszynę. Wyrzekając wśród śmiechu, gramolił się za nim do ślizgacza dyrektor, drugi mechanik, wreszcie młody technik, pomocnik ichtiologa, urzędującego stale w Giżycku. Jutro miał przybyć na chrzest swej nowej łodzi. Durejko pewną ręką zapuścił motor. Warczał, aż dygotał na uwięzi, rwąc się do biegu. Odbili. Początkowo jechał wolniutko, potem nieco popuścił, dopiero na plosie zaczął rwać coraz mocniej, coraz szybciej. Zostawiali za sobą spieniony szlak przewalającej się wody. Gdy ośmielił się wreszcie puścić ślizg na pełny bieg, aż przerazili się, tak ich raptem wyniosło nad wodę. Teraz rzeczywiście ślizgali się tylko rufą po wodzie. Dziób wysoko zdawał się ulatywać w powietrze. Emil z każdą chwilą bardziej rozkoszował się pędem. Tego mu dzisiaj było potrzeba. W świszczącym koło uszu wichrze, w oślepiającej błyskotliwości jeziora, w przeraźliwym szumie motoru znajdował wewnętrzną równowagę, jakieś pełne uspokojenie. Uśmiechał się, uważnie badał działanie motoru, wytrzymałość rączki sterowej, hamulce... Zadowolony był z przeglądu. Teraz mógł śmiało rwać przed siebie, gonić za ptakami, prześcigać wiatr. - Jadwiśką, Jadwiśką, Jadwiśką - warczał motor. Dobry, nowiutki, połyskujący żółtawą wazeliną. - Jadwiśką, Jadwiśka, Jadwiśką - szumiał wiatr, wyciskał łzy z oczu i zaraz je osuszał, koił radością pędu. Zapamiętał się w swojej szczęśliwości, zapatrzył w dal wody, a może własnego losu. Rwał do przodu. Minęli już Małe Mamry, minęli Przystań, sunęli ku Kirsajnom, może by krótkim kanałem pognali jeszcze na dalsze jeziora, aż do Giżycka, do Mikołajek i Rucianego. Emilowi było tak - dobrze. Motor, dziewczyna i miłość! Czyż można chcieć więcej? Chachłun długo szarpał go za ramię, nim wreszcie kierowca oprzytomniał i zaczerwienionymi od wiatru powiekami łypnął ku dyrektorowi. Ten obu rękami gwałtownie dawał znaki nakazujące zawracać... Tak ostrym łukiem zakręcił ślizgacz, tak przechylił się jednym bokiem do wody, tak gwałtownie szarpnęło jadącymi, że Chachłun, krzyknąwszy, wywrócił się jak długi na dno łodzi. Leżał chwilę, potem zaśmiał się nieco trwożnie, spokojnie już przysiadł na ławeczce, pulchną dłonią mocno ułapił za burtę... Do kanału wjechali wolno. Łódź kołysała się łagodnie, motor przycichł. ^Rozkrzyczał się za to krewki dyrektor. - Wariaty, wariaty! Kiedy ja wreszcie znajdę spokojnego szofera? Co jeden to lepszy. Ot, dola moja, dola... Czy ty i na kutrze tak ganiasz? - podejrzliwie spoglądał na sternika, a z oczu jego mimo woli przezierało pełne uznanie. Gdy krótko potem szli nieco chwiejnym krokiem po pomoście przystani, Durejko zwrócił się do Chachłuna i stojącego obok mechanika: - Ster za słaby. Może się zerwać przy nawrocie, a wtedy bieda. I lewa burta też. Motor może z nią razem wylecieć. Za słabe deski, koniecznie trzeba je wzmocnić. Dyrektor z powątpiewaniem kręcił głową: - Koniecznie? I to zaraz? Może tymczasem jakoś się pojeździ? Firecki - wskazał na mechanika - ma rozum w głowie. On zresztą; wariacko nie pojedzie. I tak ma prawą nogawkę pełną, lewą jak zawiązać... - zaśmiał się hałaśliwie. Emil zgadzał się niechętnie. - Czym prędzej, tym lepiej. Ale motor: klasa! - cmoknął z zachwytem ustami. Dyrektor już podawał mu rękę, odchodził. Jeszcze zawrócił. - Czy wasi w Lakach wiedzą, że to już w czwartek łowimy na Warszawę? Powiedzcie Bukinowi, niech przypomni i zgada się jeszcze ze mną. Z biura też przyjedziemy. Jeszcze tylko nie wiem gdzie, do was czy na Chwościki. Trzeba porybaczyć po staremu... - roześmiał się, poleciał. Emil wpadł na chwilę do swego pokoju na górce. Chwycił koszulę z szafy, gacie i coś tam jeszcze z bielizny, zwinął wszystko gorączkowo w niezgrabny tłumoczek, jak zwariowany pognał rowerem do miasta. Korale wybierał w spółdzielni długo, starannie. Podobały mu się dwa sznury.” Wahał się, wreszcie wziął oba. „Ładnie będzie dziewczynie.” W dużą papierową torbę kazał jeszcze nasypać pierników, cukierków, nawet kilka lizaków też tam trafiło. Sznurkiem przymocował to wszystko do bagażnika, odbił się prawą nogą, przerzucił ją przez siodełko... Przypomniał sobie nagle o śpiewie. Rozwarł gardło pod wiatr, zaśpiewał nabrzmiały radością: Jasio konie poił, Kasia wodą brała... Prosił Jaś Kasieńkę, Żeby wędrowała... Odsapnął, nabrał tchu. Aż wiatr ucichł na chwilę, jakby chciał koniec jeszcze usłyszeć: Powędrowali w ciemny las. Bodaj cię, Jasiu, Bodaj cię, Jasiu, Piorun trzasł. Na złamanie karku zjechał ostrym spadem do wioski. Stado wrzaskliwych gęsi rozleciało się w popłochu. Na widok domków wioski w Emilu znowu zaczęły się budzić refleksje. Pomyślał, że już za chwilę zobaczy Jadwiśkę... Ojej! Ciarki przeleciały mu po plecach, zwolnił, ledwo już kręcił pedałami. Jak on jej to powie?... W ogóle, jak to trzeba mówić przy takich okazjach? Ciężka sprawa... Z drzwi wychodziła właśnie Jadwiśka. Rozpromieniła się na jego widok. Stał jak wryty. Czuł gorąco zalewające mu twarz, czoło... Jadwiśka patrzyła na niego zdziwiona. Potem uśmiechnęła się triumfująco. Wiedziała. Nie darmo przecie była kobietą. Wskazała palcem na paczki, wyłażące spod Emir lowej bluzy. - Co tam takiego? Zaczerwienił się jeszcze bardziej... - Jadwiśka... ehm, tak... to nic, bielizna... Bokiem przesuwał się po ścianie w kierunku schodów wiodących na jego górkę. Dziewczyna patrzyła za nim z uśmiechem. - Emil! - zawołała. Nie odpowiedział. Zaśmiała się, weszła do kuchni, ale drzwi zostawiła lekko uchylone. Czatowała. Minął czas jakiś, zachrobotały ostrożnie kroki. Z czapką w ręku skradał się cicho w dół. Otworzyła gwałtownie drzwi. - Emil! Stanął, złapany jak uczniak przy pierwszym papierosie. - Emil - głęboko zajrzała mu w oczy. Zobaczył w nich wiele. I wtedy zarumienił się jeszcze bardziej. - Jadwiśka, ej, Jadwiśka, ty nie wiesz... - Wepchnął czapkę na głowę, wyrwał swą rękę z jej dłoni, wyleciał na dwór, pobiegł jak oparzony przez łąki. Chciała za nim wołać, ale się rozmyśliła. Z uśmiechem triumfu spoglądała za umykającym. A potem oczy jej zalśniły wzruszeniem: - Ja to może wiem, i dawniej niż ty... Tyś jeno nie wiedział. XIV - Pogoda teraźniejszo poro to jak na karuzeli. Nijak jej nie odgadniesz. Tyle co po wiunach rozpoznasz. - Grynis miał zasłużoną sławę jako przepowiadacz pogody. W dużym słoiku trzymał kilkanaście wiunów, używanych normalnie jako przynęta na węgorze. Zwinne, żmijowata stworzenia w zależności od wahań atmosferycznych to unosiły się do góry, pod samą niemal powierzchnię, to żerowały na dnie albo nawet kryły się całkiem w piasek. Wiatry dęły przeważnie ze wschodu. Rybacy wyjeżdżali na wodę pod żaglami, wracać jednak bez kutra byłoby ciężko. Krótka fala wściekle biła o burtę, nie chciała poddawać się rozcinającemu ją dziobowi łodzi. Warkot kutra stał się ulubioną melodią, a kawa zbożowa, chętną dłonią podawana w chłodniejsze dni przez Emila, najwspanialszym nektarem. Bociany poczynały się już gromadzić na błotnistych łęgach nadbrzeżnych. Rajcowały, przechadzały się wolno, z powagą kiwając długimi szyjami, przytakując spiczastym dziobem. Czasem wznosił się nad łąką gwałtowny zbiorowy klekot, rozwierały się białe skrzydła, wolnym lotem żeglowały ptaszyska w powietrzu. - Wcześnie w tym roku, wcześnie - przyglądali się ludzie, trzęśli głowami z widoczną na twarzach troską. - Będzie śnieżna zima. Ranki smagały już chłodem, ścinały zmoczone ręce, wiatrem wdzierały się pod kapoty, ściągały policzki. Z pewną ulgą wyciągali we wtorek wontony, by je przez dzień następny dobrze przesuszyć na słońcu i wietrze. Zawsze jakaś odmiana, można będzie na wodzie swobodniej pohulać. Bukin krzątał się jak za najlepszych swych czasów. Dyrektor wraz z pracownikami Zespołu zdecydowali się łowić razem z brygadą laczańską. Narzekały na to Chwościki, ale nie było rady... Chachłuna ciągnęło bardziej ku Mamrom. Sieci czekały przygotowane: wontony okoniowe, leszczowe, na płotkę, nawet jedna uklejówka. Dwie grupy miały postawić sto żaków, dwie próbować na płoszonego do drga-wic. Reszta na zmianę obstawiała niewód. Przydały się teraz odebrane kłusownikom łodzie, jeszcze trzy krypy poniemieckie skądś Bukin sprowadził. Świt tego dnia wstał wcześnie, wyprzedzili go jednak swoim zwyczajem rybacy. Gromadzili się pojedynczo, po kilku przy magazynie. Czekali na samochód, którym przyjechać miała urzędnicza brygada. Uśmiechali się rybacy na tych amatorów, podkpiwali, co wlezie. - Wędki było im lepiej dać, a to jeszcze sieci poniszczą; skaranie boże - gniewnie mruczał zasępiony Jermolonek. - Nie rób szumu, Mikołaj, bo jeszcze i ciebie na woda zabierzym - - spod oka uśmiechnął się Grynis. Stary był w dobrym humorze. Wiuny nie skryły się w piasek, grzebały po dnie - pogoda pewna. Rozjaśniło się powoli, z cienia wyłaniały się mocniejszymi konturami pnie drzew, zimnym blaskiem pełgała woda. Czapla spokojnie zlatywała na łowy. Kaczki gmerały w pobliskich szuwarach. Kulawik nadszedł razem z Kubusiem. Ptak podlatywał kawałek, przysiadał, czekał na pana, znowu podrywał się do lotu. Gdy wreszcie stanęli, dziobem zaczął ocierać się o kapotę Mazura. Stary rybak ubrany był dzisiaj jakoś inaczej niż co dnia. Na nogach lśniły natłuszczone czymś dla połysku nowe buty gumowe, kurtkę i kaptur miał wyprane, czyściutkie. Sam był wzruszony. Pykał ze swej lulki, rozsiewał wokół zapach podłego tytoniu, spoglądał na wszystkich dobrotliwie. Przy dreptał do stojących na boku Malkiewicza i Pietrzyńskiego. Przesunął językiem fajkę z lewej strony ust na prawą - robił to zawsze, gdy był czymś mocno przejęty - zapytał: - Jo, na Warsiawę... Jo... A byliście sami w Warsiawie? Wyczekiwał niespokojny. Zmarszczył się, gdy brygadier skinął potakująco głową. Nie leżała taka odpowiedź w planach Kulawika. Zezował na Pietrzyńskiego. Franek jak zawsze nie śpieszył się ze słowami. Wielki, niezgrabny, pochylał się teraz nad siwym starcem, przyglądając mu się ciekawie. - Nie byłem... A bo co? Stary rozjaśnił się, aż fajkę z ust wyjął. Krótkie wąsiki zadrgały, w oczach zalśniła duma. - Bo jo był. Dwa razy... Przysiedli. Brygadier pytał z pewnym niedowierzaniem: - Raz, to wiem, byliście na tym zjeździe. A kiedy drugi? Kulawik postukał fajką o belkę, schował do kieszeni zapinając starannie guzik. Poprawił się na siedzeniu. - Jeden raz to było jeszcze długo przed tamtą wojną. Tu u nas dzierżawy na wodach miało wielu Żydów z Polski, z Warsiawy. Towar oni też tam wozili... Raz mnie jeden zabrał, co tu na Mamrach my dla niego łowili... Jo, jo, Warsiawa... Malkiewicz podał ogień. Kulawik zapalił, otoczył się kłębami burego dymu, odetchnął. - Pierwszy raz ja był w Polsce.;. Psiekny kraj, o, psiekny! A Warsiawa? Warsiawa bez Miemca... nikt nie - marniał na ulicach po ichniemu, nie patrzył krzywo na ciebie... Małom miał czasu, ale widziałem wiele. Wszystkie pieniądze poszły na książki polskie... - westchnął. - Psiekne książki. U nas tutok ich mało było... Potem zabrały te diabły po plebiscycie, jak robili rewizję... Jo, to się łzy w oczach zbierały, jakem na to patrzył... My tu wszyscy żyli tą Warsiawa..; Urwał, pokiwał głową. - Doma był święty obrazik, a pod nim taki lanszaft z Warsiawy. Łazienki... Też potem ukradły to Miemce. Pociągnął z fajki, spojrzał z odcieniem wyższości na Pietrzyńskiego. - Potem nie mogłem jechać do Warsiawy, sami wiecie... Ale że wyście tam nie byli? Jak to możliwe, żebyście Warsiawy nie znali? - kręcił z politowaniem głową, oglądał Pietrzyńskiego jak jakie dziwo. Franek poczuł się speszony. Burknął coś pod nosem, potem, żeby przerwać wydziwianie starego, rzucił pytanie: - A drugi raz kiedy to byliście? - A w czterdzieści siedem roku... Był taki zjazd Polaków z ziem, co były pod Miemcem. Trzy tysiące luda zjechało. Kumple stare, jeszcze ze Związku Polaków. - Oczy starego zalśniły złością: - Bidna była Warsiawa. Gruzy i gruzy. Bez tych Miemców, aż się płakać zbierało... Ale ludzie to i ludzie. Wesołe, rade - pokiwał głową. - Ja myślę, żyć tam, to oho? - zacmokał. Płaski nos ciężarówki z trzaskiem wychynął zza zakrętu. Auto stanęło tuż przed uskakującymi ną boki rybakami... Chachłun, rozradowany rześkim rankiem, śmiał się wesoło. - Nic wam nie będę gadał! Wiecie dobrze, co mamy dziś robić... No, to i do roboty. A niech mi ryby nie będzie - zamorduję! Bukin! - zwrócił się do kierownika. - Przydzielić naszych patałachów, kto do czego, i jazda... Takie było całe przemówienie dyrektora Zespołu. Niektórzy byli nieco zawiedzeni. Zwłaszcza Kulawik, Oczekiwał jakiejś mowy o stolicy, czegoś w rodzaju akademii, tymczasem skończyło się na tych paru słowach. Za chwilę „patałachy” oddani zostali pod opiekę doświadczonych, wcale nie zachwyconych tym matkowaniem rybaków. Dyrektor zgłosił się do grupy niewodowej, a widząc, jak buchalter z zażenowaniem szykuje się do nie znanej mu pracy, dodał: - Tego też do mnie, już ja go przypilnuję, lenia..: Na bliższe zatoki i tonie wyjeżdżali na wiosłach, na dalsze rozwoził kuter. W niecałą godzinę zaroiło się na wodzie. Po trzcinach łomotały bołty, napędzając strwożoną rybę do drgawic, w poprzek zatok i głębin toni kładły się płoty kontonowe, klinami w szuwary zachodziły misternie stawiane żaki, skrzypiały kołowroty przy niewodzie. Wraz ze wschodem słońca zerwał się wiatr, wzbudził niewysoką, podhuśtującą łodziami falę, bełkotał obijając się o trzciny. Wszystko jaśniało rześko, nad wodą długimi, srebrzystymi pasmami przelatywały nici babiego lata, wirowały w powietrzu. Wysoko w górze kołowały dwa jastrzębie, gdy jednak nie opodal pojawił się Kubuś, powachlowały skrzydłami, oddaliły się ku najbliższej wyspie. Niewód zabrali największy, bardziej sposobny do połowu we dnie, gdy ryba jest czujna i dobrze widzi w przesłonecznionej wodzie. Ale i rybaków trzeba tu było dziesięciu. Pojechali tym razem daleko za Krzeżyny, na Lisią Toń. Zdarzało się tam czasem sporo zagarnąć. Gdy już kuter odjechał, podpłynęli jeszcze trochę, spuścili matnię do wody. Znajdujący się na łodzi buchalter milczał ponury. Nie podobała mu się ta wyprawa. Na Warszawę czy nie na Warszawę, ale co on miał tutaj do roboty? A jeszcze go Chachłun zabrał do siebie. Niedobrze. Spoglądał tymczasem na płynącą równolegle z nimi, ale aż pod pasmem trzciny, drugą łódź, z kierownikiem grupy niewodowej, Dzikowskim, Kulawikiem, jakimś młodym jeszcze rybakiem i ekspedytorem z Zespołu. Liny od matni opadały w wodę, koła kołowrotów obracały się same, skrzypiały nie oliwione. Podjeżdżali do brzegu. Z drugiej strony zbliżała się do nich łódź Dzikowskiego. Kotwice łatwo osiadły w ilastym gruncie, utkwiły twardo. Przy brygadierze stał nad kołowrotem Kulawik, jasnymi oczami spoglądał na dyrektora. Lubił go szczerze od czasu tamtej rozmowy, gdy mu zezwolił pozostać na wodzie. Chachłun też się uśmiechnął, zawołał: - Jak zdrowie, Kulawik? - Psieknie, psieknie, pon dyrechtor - spiesznie zaskwirczał Mazur w obawie, aby tamtemu nie zachciało się mówić o jego reumatyzmie. Tym bardziej że dzisiaj to naprawdę nic mu nie strzykało w kolanie. Walkowiak z Gieńką nie śpiesząc się podpływali do grupy. Dzikowski skinął dłonią: - Zaczynamy! Po czterech na każdej łodzi chwycili za rączki kołowrotu. Stalowe liny napięły się, wyślizgane osie zapiszczały, nawijając na siebie połyskujące druty. „Francuz” ze „Szczeniakiem” oczekiwali spokojnie swojej kolei, kopcili skręcone zręcznie bankrutki. Fala pluskała o bliski brzeg, szeleściło sitowie. Ludzie przy kołowrotach dyszeli ciężko, sapali. Pracowali w milczeniu. Normalnie, po rybacku. Dzikowski cieszył się szczerze, że nie ma dzisiaj wśród nich Grynisa. Żmudzin gadatliwy był wcale nie jak rybak. Mało, że gadał, to jeszcze zawsze łatki komuś przypinał... W pracowitą ciszę wpadł nagle wrzaskliwy, mocny głos Chachłuna: - Buchalter, cholera, tu nie ma szansów! Myśli, że siedzi za biurkiem. Raz trzeba popracować! Pot spływał ludziom na oczy. Ciężka praca. Stalowa lina już się skończyła, teraz nawijali na korbę gruby konopny sznur. Gieńka z „Francuzem” podpłynęli nieco w ich stronę, jeszcze czekali. Pławki zbliżyły się. Wtedy zaciekle rąbnęli bołtami w wodę. Bryznęła, zabałwaniła się. Po godzinie dopiero wciągnęli do łodzi kutel niewodu. Nawet markotny Kiekuć rozjaśnił się. Mieli ładną toń... W saku trzepotały szczupaki, liny, płocie i leszcze - mieszanka. Dawno już nie widzieli tak obfitego połowu. - Może raz jeszcze tutaj spróbować? - zapytywał Chachłun brygadiera. - Ryby jak pcheł na psie - chichotał zadowolony, zdzielił buchaltera dłonią przez plecy: - No co? Przyjemna robota? Wyciągnęli kotwice, wiosłowali znowu na środek toni, nieco dalej na prawo. Matnia pogrążyła się w wodzie. Gdzieś daleko zawarczał kuter. - Musimy jeszcze dwie tonie zrobić, zanim przyjedzie po nas - oznajmił Chachłun. Przytaknęli. Już przy wyciąganiu drugiej toni buchalter miał dłonie pokryte bąblami. Twarz jego pałała ogniem wysiłku. Ale nie mówił nic, zaciskał zęby, kręcił razem z innymi z trudem obracający się kołowrót. Dla rybaków ciężka robota nie była nowiną. A jednak i oni czuli łamanie w kościach. Nogi drętwiały od ciągłego wpierania się w dno łodzi, ręce mdlały. Nawet Walkowiak, chłop zdawało się, niespożyty, z wysiłkiem podnosił bołt do góry, słabiej opuszczał go w wodę. Wszyscy milczeli uparcie. Wstyd byłoby przyznać się do zmęczenia. Z podziwem za to zerkali na dyrektora. Ręce miał twarde, jak i oni. Chyba jeszcze z dawnej pracy w Chwościkach. A Chachłun pracował wytrwale, mało na nim znać było zmęczenia. Gębę czerwoną miał przecie zawsze, pocił się też nie tylko dzisiaj - wiadomo, taki gruby.. I trzecią toń rozpoczęli zaraz po poprzedniej. Tutaj nawet Zyguć próbował coś mruczeć, ale zamilkł. Otworzyli szeroko oczy, gdy wiosłując od głębi do brzegu dla zaczepienia kotwic, Chachłun zaśpiewał nagle: Kab ja heta znała, Szto za mużam licho, Oj, siedziełaby, bulbu jęłaby U matuli ticho. Dyrektor pochodził z białoruskiej rodziny i jakieś tam śpiewki spamiętał jeszcze z dzieciństwa. W chwilach dobrego humoru lubił je sobie mruczeć pod nosem, a nawet i całym gardłem zaśpiewać. Chachłun miał się czego cieszyć. Obie następne tonie także przyniosły ładne wyniki. Nie zmarnowała brygada czasu... Opróżniali matnię z szamocącej się ryby, gdy oznajmiając trąbieniem swój przyjazd nadpłynął kuter. Na pokładzie czerniały liczne sylwetki. - Zmiana niewodowa - z niejakim zadowoleniem w głosie oznajmił Dzikowski. I on rad już był, że wreszcie, skończy się ta mordęga pod okiem Chachłuna. Ciężko naładowane rybą i ociekającym wodą niewodem, sunęły łodzie do pykającego „Bosmana”. Zebrani na pokładzie rybacy z uznaniem spoglądali na obfity połów. Szeroko rozparty o barierkę Grynis zachichotał po swojemu: - Ot i prawda, że grubego trzeba na ryba zabierać. Jak dyrechtor zadem zawiercił, zaraz pełna matnia nalazła sia... Chachłun wyłażąc na pokład pogroził mu palcem. Rybacy pracujący od rana przy wontonówkach albo drgawicach opuszczali się teraz do batów niewodowych. - Jak poszło? - zapytywał Chachłun bladego, z zapadłymi oczami, starszego Ruksztełłę. - Tak sobie. Jeszcze nie wiemy, co w żakach. Wstydu w każdym razie nie będzie. Spojrzeli sobie uważnie w oczy. Chachłun zdumiał się wychudzonemu obliczu brygadiera, zniżył głos do szeptu: - Co wam? Choroba? Może się uczycie za wiele? Jan uśmiechnął się z przymusem. - Ot, wszystkiego po trochu. Przejdzie, tak albo inaczej - zrezygnowaniem mignęły jego źrenice. Zręcznie zeskoczył do kołyszącej się u boku kutra łodzi. Chachłun popatrzał za nim uważnie, współczująco. Kuter zawarczał, śruba zwiększyła obroty, cofnął się nieco tyłem, wykręcił na głębokie wody. Na plosie wiatr silniej wydymał brzuchate fale, przewalał je z bulgotem, rozwiewał nikłe jeszcze grzywki połyskujące w słońcu. Brygada rozsiadła się w kajucie. Gawędzili, drzemali, znużeni do ostatka. Jeden tylko Chachłun tryskał niespożytą energią. Wystawiał na wiatr rumiane, pyzate policzki, wdychał orzeźwiające tchnienie idące znad wody, rozprostowywał ramiona. O wiele lepiej czuł się tutaj niż w swoim gabinecie, gdzie zawsze było tak duszno, aż w gardle dławiło. Leon stał za kołem, obok opierał się o drzwi pogodny jak zawsze Durejko. Chachłun przystanął przy nich, spoglądał na wodę, potem urwisowsko nacisnął klakson. Długie, przeciągłe trąbienie echem odbijało się od wody, ginęło w nadbrzeżnych lasach. Z kajuty wyjrzeli rybacy, niektórzy wyleźli na pokład. Dyrektor śmiał się całą gębą. Dzikowski podszedł do sternika. - Skręćcie bardziej na prawo. Wysiądziemy tutaj w dwie grupy... A dyrektor gdzie? - zapytał. Chachłun zastanowił się. - Pamiętam z dawnych lat takie jedno miejsce koło Rydzków. Tam trzeba będzie trochę popłoszyć. Z buchalterem pojadę - dodał z odcieniem lekkiej złośliwości. Jedna od drugiej odrywały się łodzie od zwalniającego na chwilę kutra. Na pokładzie zostali poza obsługą tylko Chachłun i nieszczęsny, naburmuszony buchalter. Dyrektor wdrapał się na dach budki sterowej. Machając beztrosko krótkimi nogami, świstał coś pod nosem. Nagle przechylił się, kiwnął palcem na Emila. - Jak tam żeniaczka? Zaciekawiony Leon wytrzeszczył oczy, nastawił uszu, wychylił głowę z kabiny. Durejko zmieszał się, spłonął rumieńcem jak wiśnia, zakręcił niewyraźnie: - Jeszcze nie miałem czasu pogadać.. Dyrektor wybałuszył oczy. - Jak to, nie było czasu. A dużo to trzeba? Dwie minuty i gotowe. U mnie nawet krócej to trwało... No, a jak ona? - Jeszcze nie gadałem... Czasu nie było..: - powtarzał swe naiwne usprawiedliwienie Durejko, nie wiedział, gdzie podziać oczy. Chachłun zamruczał nagle, jakby dokonał niezwykłego odkrycia. Zeskoczył z budki, wpadł do środka, ciągnąc za rękę nieszczęsnego sternika. Potrząsnął Leona za ramię, huknął przekrzykując hałas motoru: - Jak waszej siostrze na imię? Emil dygotał ze wstydu i wściekłości. Ręce tylko zaciskał. - Jadwiśka... - zdziwiony odrzucił Ruksztełła. - Aha, no to jak, wie ona, że ten się w niej kocha, czy nie wie? Bo on sam to chyba i za wiek tego nie powie, za rączkę trzeba będzie do ślubu prowadzić... Leon uśmiechał się, powoli zaczynał pojmować. Twarz mu się rozjaśniła, wspomniał na dziwne ostatnio zachowanie przyjaciela, na osobliwe strojenie się i podmalowywanie Jadwiśki. Nie zdobył się na słowa, mruknął tylko: - Oooo! - No, jak wiecie, to pomóżcie tam biedakowi... - Chachłun zaśmiał się, podreptał do buchaltera. - Zaraz wysiadamy. Teraz poznacie inną robotę. Też ciężka... Buchalter westchnął i wzniósł błagalnie oczy ku niebu. Ale tam słońce stało promienne, jasne, żadne obłoki nie mąciły czystego błękitu. Chachłun podszedł do Emila. Żal mu się zrobiło chłopaka. Czule objął go krótkim ramieniem, roześmiał się do ucha: - A co będzie, jak pierwszy raz do łóżka z nią pójdziesz? Też będziesz uciekał? Emil żachnął się. Spod oka spojrzał na dyrektora. Milczał. Wtedy Chachłun rozpoczął z innej beczki. - Co jest ze starszym Ruksztełła? Chory? Durejko wzruszył ramionami. - Kto go tam wie... Leon mówi, że to z miłości do Maryjki Kulawika, ale mnie się nie zdaje, żeby przez babę można było aż zdrowie zmarnować. Chachłun wyprężył pierś, stuknął się w nią znacząco: - Jak to, a po mnie nie widzisz? Tu chłopiec nie wytrzymał, parsknął śmiechem. Znowu byli w zgodzie. Nieufnie spoglądał buchalter na łódkę, gdy kuter zatrzymał się opodal szerokiej mielizny podwodnej. Znaczyła ją ściana seledynowych szuwarów. Rybacy, nie wiedzieć dlaczego, zwali to miejsce Rydzki. Łódź rzeczywiście była nieszczególna. Jedna z tych trzech, o które dodatkowo wystarał się Bukin na dzień dzisiejszy. Wyschnięta, szparami puszczała wodę, trzeszczała przy silniejszych pchnięciach wiosłami. - Durejko, a na wesele zaprosisz? - wołał jeszcze dyrektor, spychając przed sobą ostrożnego buchaltera do łodzi. Śmiał się po swojemu. Emil już się pogodził z losem, nawet rad był, że przez gadulstwo Chachłuna znalazł nowego sprzymierzeńca w osobie Leona. Patrzył za odjeżdżającymi, w piersiach rosła mu jakaś radość, musiał ją uzewnętrznić, śpiewał po swojemu: Och, ja dziewczę biedne – Tak on mnie zaskoczył. Teraz ludzie wredne Wytrzeszczają oczy. Tamci kołysali się już daleko na wodzie. Chachłun wiosłował całą siłą. Łódź jakoś nie bardzo się chciała trzymać kierunku, wypaczona przez długie miesiące wylegiwania na słońcu. Buchalter próbował pomagać wiosełkiem sterowym, ale tam z taką pomocą!... Pasmo trzciny hamowało nieco wiatr. Z biedą można było próbować płoszenia bołtami. Buchalter zasiadł przy wiosłach, ale ciągle wykrzywiał kierunek. Chachłun z trudem zastawiał drgawicę. Burczał pod nosem na pomocnika, ale milczał. Jakoś wreszcie zatoczyli krąg obejmujący szeroki pas sitowia, ujęli w dłonie bołty. Zaczęli walić w wodę. - Mocniej! - wołał Chachłun. Łysa głowa drgnęła, kiwnęła się mocniej, zniknęła. Zamiast niej z dna łodzi sterczały ku górze nogi, majtające bezradnie. Gdy niefortunny rybak podniósł się wreszcie, pouczył go raz jeszcze, jak zachowywać równowagę. Nieskładnie, ale jakoś zaczęło to iść. Gdy poczęli wyciągać drgawicę, kołysani przez wzmagającą się falę, pierwsze dwa płoty nie przyniosły prawie nic. Grubas smutnie kręcił głową, z wyrzutem jakimś spoglądał na towarzysza, jakby na niego zwalając winę za niepowodzenie, gdy nagle zamigotało coś w wodzie w jednym miejscu, w drugim. Chachłun triumfalnie wyplątywał dwa piękne szczupaki, potem jeszcze dwa, i jeszcze, i jeszcze... Sieć trzepotała, ryby biły cielskami, bryzgały wodą, której wiele zebrało się w łodzi. - Co za szczupacze gniazdo? - dziwował się zdumiony buchalter. Dyrektor nie przeczył, potakiwał śmiejącą się gębą. Szczupaki nie były duże, mało który ważył więcej niż dwa kilo - najlepszy gatunek handlowy. Widocznie połać sitowia, gdzie je pojmali, stanowiła dogodne żerowisko. - No, aby tak dalej - spoglądali zadowoleni na zasłane rybami dno łodzi. Nawet buchalter się rozochocił, stracił swój ponury wyraz. Następne dwie tonie nie były gorsze. Potem jednakże urwało się wszystko nagle. Ze trzy godziny tłukli z pasją bołtami po wodzie, misternie okrążali drgawicą rozległe połacie sitowia i nic. Jakby uciął, ani szczupaka, ani innej ryby. Słońce rzucało już na wodę ukośne cienie. Wiatr wzmagał się, fala Coraz silniej obijała się o burtę, pryskała do środka. Wyleli wodę czerpakiem, przysiedli. Dopiero teraz spożyli zabrane ze sobą śniadanie. Buchalter uczul przeraźliwe zmęczenie. Miał nadzieję, że zrezygnują z dalszej mordęgi, skoro połów nie przynosi wyników. Z ulgą spoglądał też na zniżające się ku zachodowi słońce. Chachłun był jednak innego zdania. Wstąpił na ławeczkę, rozejrzał się uważnie, oznajmił: - Za wielka tu fala. Trudno będzie, a i ryba kryje się w zielsku. Przetniemy jezioro na ukos i spróbujemy łowić koło Upałt od strony osłoniętej przed wiatrem. Jedziemy. Zasiadł za wiosłami. Buchalter pokornie ujął za styrkę. Wypłynąwszy za trzciny ujrzeli, że fala była bardzo silna. Wierzchem jej przetaczały się wełniste grzywki. Łódź unosiła się i znowu opadała. Trudno było utrzymać kierunek. Wyjechali na środek. Fala była tutaj mocna, pędziła z otwartej przestrzeni Wielkich Mamr. Chachłun wparł się w wiosła. Dulki trzeszczały. Stojące nad zachodem słońce świeciło jeszcze jasno niebo nadal błękitniało bez jednej chmurki. Nowa fala, mocniejsza od innych, odrzuciła znów łódkę s kursu. Chachłun mocniej zagarnął wiosłem raz i drugi, woda chlupnęła do środka, rozległ się ostry trzask... Górna deska lewej burty pękła w jednej trzeciej długości, zachybotała się na pozostałych upręgach. Buchalter zachrypiał straszliwie, wskazując wyciągniętym palcem na chwiejącą się deskę: Nie było innej rady. Trzeba było ustawić teraz łódź z falą. Zaczęła ich kołysać, zalewała wodą. - Wylewajcie - syknął Chachłun do towarzysza. Buchalter rzucił się do czerpaka. Chachłun ostrożnie sterował. Należało zdać się na łaskę fali i tylko starać się przybić jakoś do brzegu. Spojrzał na Upałty. Dzielił ich od nich jeszcze ładny kawałek sinawej, głębokiej wody. I płynąć byłoby trudno. Najłatwiej utonąć... Zerknął na buchaltera: - Umiecie pływać? - Bbbardzo słabbbo... - zająknął się. Naderwany bok kołysał się coraz niebezpieczniej, trzeszczał na spojeniach. Czas mijał bardzo powoli. Minuty dłużyły się, z sekund rosły kwadranse. Tęsknie spoglądali na leniwie przybliżający się brzeg wyspy. Chachłun obejrzał się kilkakrotnie do tyłu. Może już kuter nadchodzi? Żałował teraz, że kazał załodze przyjechać po nich dopiero pod wieczór. Do pasma trzcin było już niedaleko, gdy z trzaskiem puściło wiązanie przy innym upręgu. Jedno mocniejsze uderzenie fali i zluzowały następne upręgi; deska trzymająca się na paru gwoździach jeszcze tylko od strony rufy, zatoczyła z falą powolny krąg, zgrzytnęła, urwała się całkiem. Buchalter gwałtownie wylewał wodę czerpakiem. Było jej coraz, więcej. Chachłun nie mógł już opanować drgań rzucanej na boki łodzi. Buchalter, śmiertelnie blady, w pewnym momencie bezradnie opuścił ręce. Nowa fala chlupnęła potokiem wody/. Łódź przechyliła się, jeszcze raz próbowała odzyskać równowagę, uderzona ponownie od lewa, zatoczyła się na prawo, zaczerpnęła wody do pół burty. Ludzie dla przeciwwagi gwałtownie przerzucili się w lewo... Za późno. Łódź zanurzyła się z bulgotem, przechyliła znów w prawo, zaciążyły jeszcze przesuwające się na tę stronę puste skrzyp nie i rozsypane po dnie szczupaki... Chachłun zakrzyknął: - Trzymaj się łódki! Gwałtownym szarpnięciem, już cały w wodzie, odrzucił w bok gumowe buty, nurknął w zimną topiel, zanurzył się z głową. Zabulgotało, nowa fala pomogła uderzeniem, łódź wywróciła się do góry podpróchniałym dnem, zaświeciły białymi brzuchami szczupaki, wiosła odbiły się gdzieś na boki. - Chachłun parskając wychynął z wody, uderzył głową o huśtające się wiosło, wzrokiem szukał uważnie nad falą buchaltera. O parę rzutów ramienia kolebała się wywrócona łódka. Do dziobu rozpaczliwie podpływał buchalter. Trzymali się teraz szczątków ciskanej na wszystkie strony łodzi. Znosiło ich wzdłuż trzciny smaganej wiatrem. Długo trwało, zanim wreszcie zachrzęściły wokoło smukłe łodygi i mokre liście liznęły ich po twarzach. Pomagając sobie rękami i nogami, ze zbawczą łodzią w kurczowych objęciach wydostali się na płytszy teren. Któryś spróbował zgruntować, zanurzył się z głową. Nareszcie! Woda sięgała nieco powyżej pasa. Nie ustawali, brnęli, jak mogli najszybciej, do brzegu. Puścili się łódki, gdy zazgrzytała o dno. Nie było sensu ciągnąć jej dalej. Chwiejąc się ze zmęczenia wygramolili się na brzeg. Odbiegli jeszcze kilkanaście metrów, opadli ledwo przytomni pod rozłożystymi konarami starej wierzby. Sapali, dyszeli chrapliwie. Fala wściekle uderzała o brzegi. Milczeli długo, odpoczywając. Wreszcie Chachłun wybuchnął swym chłopięcym, donośnym śmiechem. Buchalter zadrżał, spojrzał na towarzysza ze zgrozą. Chachłun, widząc to, zatrząsł się w swej radości jeszcze bardziej. - To na myśl o waszym chrzcie wodnym - zachrypiał między jednym napadem wesołości a drugim. Słońce, osłonięte drzewami, zdawało się zapadać w horyzont tuż przed nimi. Spoglądali na ciemniejącą już przy brzegu wodę, tam, gdzie cienia wieczornego nie mogły przebić czerwone odblaski zachodu. Ze szczątków łodzi nie zostało nawet śladu. Popiskując swarliwie, przeleciały nad trzciną dwie opóźnione mewy. Las z tyłu szumiał groźnie. Chachłun westchnął żałośnie: - Nowa kurtka i buty... Z pewną zazdrością spojrzał na towarzysza, w przekonaniu, że ten ma wszystko na sobie, i znowu wybuchnął śmiechem: buchalter był tylko w koszuli i kalesonach. Dygotał z zimna, kulił bose nogi pod siebie. Dyrektor pokręcił z uznaniem głową: - Wcale nieźle... Ale na to trzeba umieć pływać... Buchalter, jakby złapany na gorącym uczynku, tłumaczył się: - To już trzymając się łódki... żeby lżej było... Zmrok zapadał szybko, jak zwykle jesienią. Niewyraźnie migotały jeszcze na wodzie ostatnie poblaski zachodu. Za plecami las stawał się jednym ciemnym pasem. Wiatr nie myślał się uspokajać. - Cholera, nocować trzeba będzie! - skrzywił się Chachłun, poklepał towarzysza po dygocącym od chłodu ramieniu. - Ot, rybacka dola... Ostatnie odblaski rozpłynęły się w mroku, zgasły. Wiatr stawał się coraz chłodniejszy. Przewalał się po gałęziach drzew, huczał. Gdzieś w lesie zaświstało coś przeraźliwie, zaszamotało w gałęziach. Buchalter pochwycił towarzysza za ramię. Głos drżał mu nie tylko z zimna. - Co to? - zachrypiał. Chachłun nie stracił humoru. A że z buchalterem miał od tygodnia na pieńku i że nie lubił mężczyzn tchórzliwych, odrzekł niby poważnie: - Wiadomo, co... Przecie to duchowe miejsce. - Duchowe? - No tak, duchy esesmańskie tu łażą. Buchalter mocniej uczepił się jego ramienia. - Że niby tak będzie cieplej? - śmiał się dyrektor. Z lasu odpowiadało głuche echo. Buchalter dygotał. Zęby mu szczękały, nogi kolanami uderzały o siebie. Chachłunowi żal się zrobiło biedaka. - Dajcie spokój, przecie poważny z was człowiek. - To po co mnie straszycie? Zaśmiał się znowu. Taki był. W najpoważniejszej chwili nie tracił humoru. - Wiecie przecie, że na Upałtach była placówka esesmańska. Niedaleko leżała kwatera Hitlera. Szczególnie zimą jezioro otwierało do niej drogę. Dlatego zawsze stały tutaj na lodzie stalowe bunkry. Dzisiaj rwą nam sieci na dnie... W styczniu, jak szła ofensywa, całe gniazdo zostało otoczone. Zginęli wszyscy. Czas wlókł się, oni wstawali, biegali albo dreptali na miejscu, siadali znowu. O którejś godzinie usłyszeli warkot motoru. Pobiegli na brzeg, natężyli uszu, wlepili oczy w ciemną plamę jeziora. Wiatr jakby nieco się zmniejszył. Długi czas nic słychać nie było, Potem terkot napłynął znowu, ujrzeli dwa światełka posuwające się wolno po wodzie. Ryczeli pełnymi gardłami, gwizdali jak opętani. Nic z tego. Światełka odpłynęły gdzieś dalej, terkot umilkł. Zgnębieni wracali na swoje miejsce do lasu. Zawsze jednak było tam cieplej. Ubrania ziębiły, wstrząsały dreszcze. Głód dawał się we znaki. Przysiedli pod drzewem, przytulili się dla ciepła do siebie. Chachłunowi zdawało się w pewnej chwili, że przemknął przed nim jakiś cień. Drgnął, gdy zaraz potem usłyszeli głos, spokojny, łagodny. Głos pytał: - Czemu tu nocujecie? Chodźcie, zmarzniecie... - Kto to?! - spytał Chachłun, a i jemu zwidziały się w tej chwili jakieś upiory. - Witczyński... - Skąd? - padło z trzęsącej się grupy nieufne pytanie. - Z Laków... Stefan Witczyński... - Durny Stefek?... - krzyknął Chachłun i nagle sam się siebie zawstydził. - I tak mnie nazywają - zabrzmiała odpowiedź. - Chodźcie. Szli ledwo wydeptaną ścieżką. Minęli rozwalone resztki jakiegoś domu. Przewodnik, stąpający pewnie i cicho, podczas gdy oni potykali się ciągle, zatrzymał ich teraz. - Zaczekajcie. - Zniknął w ruinie. Pojawił się za chwilę z naręczem drzewa. - Musicie się ogrzać. Chachłun odzyskał dobry humor. - To ty tak stale siedzisz w tych błotach? - Dobrze mi tu - odburknął chłopak. Buchalter nie słyszał o Witczyńskim nigdy. Nie mówił nic. Wytrzeszczał tylko oczy. Na polanie było nieco jaśniej. Stefek zatrzymał się, palcem pokazał mizerny szałas. - Tutaj zanocujecie. We środku jest chleb i słonina. Zostawię wam też burkę. - Zaczekaj, gdzie odchodzisz? - dyrektor złapał go za ramię. Spokojnym ruchem ręki, tak lekko, jakby odginał gałązkę, Stefek odsunął dłoń Chachłuna. - Nie odchodzę jeszcze. Wlazł do szałasu, zaraz się z niego wynurzył, przysiadł opodal zrzuconego na ziemię drzewa, zaczął układać drewienka, by rozpalić ognisko. - Musicie się wysuszyć. Chachłun już poczuł się dobrze. Zajrzał do szałasu. Zdziwiony cofnął się nieco. Z głębi patrzyły nań zielone, świecące ślepia. W tej samej chwili ślepia mignęły, coś skoczyło, przeleciało im pod nogami, buchalter wrzasnął, Chachłun odskoczył na bok... Od pełgającego już małego ogienka chłopak odwrócił głowę. - Spłoszyliście mi kota... - powiedział spokojnie. Ogień zabłysnął wesołymi płomykami. Gałęzie zajęły się z trzaskiem. Stefek podniósł się, podszedł do nich, w oczach odbijały mu się jasne ogniki. Z uśmiechem zapytał: - Co z wami się stało, panie Chachłun? Dyrektora zdziwiło to, że chłopak go zna. Potem sobie dopiero przypomniał, że spotkał go parę razy pracując jeszcze w Chwościkach. Tłumaczył: - Dzisiaj był połów na Warszawę... - Wiem - przerwał mu Stefek. - Wyjechaliśmy także. Krypa była stara, fala ją rozbiła. Jakoś dopłynęliśmy. No, i tyle. Zmarzliśmy, cholera. - Podszedł do ognia. - Jak tu dostać się teraz do Laków? - Będę tam, powiem Jermolonkowi... - Przecie wiatr, jak dojedziesz? Masz łódkę? - Czółno. Dam sobie radę. Wiatr ustaje. Grzejcie się, jedzcie i śpijcie. Do widzenia. Odchodził w cień. Chachłun oglądnął się za nim, zawołał: - Stefek! Stefek! Nic, tylko echo. Buchalter przypiekał sobie tyłek nad ogniem, okręcał się dokoła, sapał zadowolony... - Co to za wariat? - zapytał. - Wariat, nie wariat. Ot, biedny chłopiec. Od wojny boi się aut. To i tuła się po lasach i wodach, z dala od ludzi. Dobrze, że nas odnalazł, zamarzlibyśmy - wstrząsnął się. Siadł potem przy ogniu, grzał swoje pulchne stopy przekomarzając się z buchalterem. Zjedli cały chleb i słoninę, przygasili ogień, wsunęli się pod poszycie szałasu. Chrapali potężnie na dwa głosy. Tak zastał ich świt. Chachłun przecknął się pierwszy. Bolały go wszystkie kości. Przeciągnął się leniwie, podłożył ramię pod głowę, popatrzył na jasny kwadrat drzwiczek, przymknął rozkosznie powieki. Sapnął jeszcze tylko: - Fajno jest... Usnął znowu. Na szerokich wargach pozostał serdeczny uśmiech. W niecałą godzinę potem jakieś głosy wywlokły ich z szałasu. W powietrzu stała cisza. Ani liść żaden nie drgnął. Ścieżką szli szybko Durejko z Leonem. Uśmiechali się do nich z daleka. Na kutrze czekała gorąca kawa, specjalność Emila. - Baliśmy się o was po nocy... - wyznał Emil. - Stefek dopiero nad świtem się przebił swoim czółnem przez fale, dał znać Jermolonkowej, gdzie was zostawił, przywiózł blisko metr ładnego szczupaka. Na Warszawę od siebie... Chachłun ze śmiechem opowiadał nocne przygody, podkpiwał z buchaltera, siedzącego w kabinie w samej tylko bieliźnie. - Jak tam połów? - zaciekawił się. - Czarci nadali z taką łódką, dużo ładnej ryby poszło do wody. - Zobaczycie... - Durejko uśmiechnął się. Motor szedł równo. Jezioro wygładzało się wraz z wznoszącym się nad horyzont słońcem. Na brzegu oczekiwała ich spora gromada rybaków. Wesoło machali czapkami na powitanie Chachłuna. - No, nareszcie - odsapnął Malkiewicz. Witał się z przybyłymi, prowadził do magazynu. Oznajmił: - Godzina, jak wróciła ostatnia grupa niewodowa. Połów skończony. Ładnie nam poszło. - Zadowolony był. Jermolonek sapał w swym magazynie. Stosy skrzyń wznosiły się wysoko, poustawiane piętrami. Dawno już nie było tutaj tak pełno. Twarz magazyniera promieniała zadowoleniem. Malkiewicz skinął ku ludziom ze swojej brygady. Pytał spokojnie, ale ci, co lepiej go znali, pod spokojem tym domyślali się wzburzenia. - Czemu Pajki nie było? - Chory, coś mu tam w plecach trzasło - wyjaśnił któryś z niechęcią. - Prawda to, ojcze, czy może nie chciał dziś przyjść po prostu? - brygadier popatrzył na starego Mazura. Kulawikowi zrobiło się nijako. - Prawda. Gadał coś tam Pajka o swoich plecach od dwóch dni, ale kto go wie... - bąknął. Malkiewicz tylko zamruczał jak niedźwiedź. Rybacy spojrzeli po sobie porozumiewawczo, któryś mruknął pod nosem: - Prusak, cholera! Chachłun zawołał na nich od drzwi magazynu. Podchodzili powoli, spoglądając na uśmiechniętą twarz dyrektora. - Zarząd w Giżycku przyjął mój projekt, aby tych dwóch z każdego gospodarstwa, którzy najwięcej odłowią na Warszawę, wysłać na dwa dni do stolicy. Od was pojadą... - zatrzymał się chwilkę, ale gdy dostrzegł, że oczy zebranych pobiegły i tak we właściwym kierunku, dokończył szybko: - ...Malkiewicz i Pietrzyński. Zajaśniały uśmiechy na twarzach, tylko w źrenicach Kulawika pojawiła się jakaś mgiełka żalu czy rozczulenia. Malkiewicz ujął starca pod ramię. Twarz jego, nabrzmiała bliznami odmrożeń, promieniała szczerością: - Ja znam dobrze Warszawę. Ale wy, ojcze, powinniście teraz do niej pojechać... zobaczyć raz jeszcze... Stare oczy zaokrągliły się z niedowierzania. Lulka wysunęła się z ust, ktoś ją usłużnie podchwycił w powietrzu. Kulawik marniał: - Co wy? Nie gadajcie... Malkiewicz twierdząco pokiwał głową. - Franek w ogóle jeszcze nie był. Pojedziecie z nim razem. Nie ma gadania. Do widzenia. Zawrócił, odszedł swym mocnym krokiem. Kulawik został na miejscu, ze zdumieniem wpatrzony w oddalającą się sylwetkę. Stał tak długo i coś nowego zapalało się w jego sercu. Przetarł dłonią powieki, potrząsnął głową. Mruknął: - Psieknie... Jo, jo, bardzo psieknie. XV W nikłych blaskach świtającego dnia nie widać wiele. Płaska przestrzeń postrzępiona pasmami trzciny, daleko kikuty drzew, łyskające tafelki wody zarosłej trawą, wstęgi sitowia zamykające obraz. Brzegi jeziora Siedmiu Wysp są grząskie. Łodzie trzeba zostawiać daleko i brnąć do nich po kolana w brudnej, zimnej mazi. Mocniejsze oparcie dają kępy trawy, mimo to łatwo jednak zapaść powyżej pasa. - Czartouskie luny - burczy Grynis, wyciągając z trudem nogę ugrzęzła w lepkiej, posykującej rozlepię. Od tygodnia już łowią na terenie rezerwatu Siedmiu Wysp, nad polsko-radziecką granicą. W drugą parę konkurują z nimi Kiekuć z Mareckim. Reszta rybaków przybędzie później, gdy brygadier dokładnie opracuje plan odłowów, ustali czas, od kiedy zaczną zaciągać niewodem, kiedy próbować będą innymi sieciami. Nie można było zrobić tego wcześniej, choć Zieleński mieszkał nie opodal, gdyż od spłynięcia lodów do września wstęp na teren rezerwatu jest zakazany. Grynis zapada ponownie, klnie na czym świat stoi, przystaje, wodząc wzrokiem po osobliwym kłębowisku, z którego tu i ówdzie wyrastają na przywianym przez wiatry piasku drzewka wierzbiny i łoza... Wczoraj tkwiły daleko stąd. Noc zaś była spokojna, ani drgnienia wiatru. Łódź posuwa się szparko w rzedniejącym świetle poranku. Przepływają przez małe, o powykręcanej linii brzegów zatoczki, do pół zarośnięte zielskiem, zdradliwe dla ryby przesmyki. Mijają wyspy stałe, z roku na rok zmniejszające swoją objętość. Torfiaste w podkładzie, podmywane są nieustannie przez fale jeziora. Woda żłobi od spodu coraz to dalsze wnęki i korytarze, zmywa jedną po drugiej grudy ilastej ziemi, aż wreszcie u góry pozostaje tylko silna warstwa mchu, splątanych kłączy i korzeni, daremnie szukających gruntu, o który by się mogły zaczepić... Pierwsza obumiera sosna, potem nawet i wierzba. Grynis gmera w wodzie palcami. Nagle przechyla się nad burtą, chwyta coś. Lin. Spora sztuka. Ryba bezsilnie porusza ogonem. - Jeszcze żywy. Wyrwał się pewnie z siatki... Łusków nazdzierał tyle, że i nie do życia jemu już było. Odrywa kilka łusek, spogląda na nie pod przyćmione jeszcze ranną mgłą światło. - Cztery lata - oznajmia. - Et - mruczy niedowierzająco młodzik Marciński. Grynis spogląda na niego oburzony. Gniewnie wyjaśnia: - Nie wiesz, tak i nie gadaj. Jak drzewo poznasz po słojach, tak ryba po łuskach. Ma na ich o, takie kreski. Kużda jedna to rok życia. Nad jeziorem stoi gęsty opar. Tak jest co dnia. Bagniste, nisko położone jezioro nasyca powietrze wilgocią mdłą, gniła w zapachu. Woda jest szara, mętna, zamulona tak silnie, że rzadko gdzie widać przez nią głębiej niżeli na dłoń. Kilka gęsi z cichym poświstem zapada w zarośla najbliższej wysepki. Obok zakołysała się na wodzie wysmukła szyja perkoza. Za krzakami odezwała się czapla. - Dawaj na lewo - mruknął nagle Grynis. Marciński posłusznie zagarnął prawym wiosłem, przyhamował łódź. Uważnie patrzył na wodę. Dobijali do pierwszej siatki. - Nu, obaczym, jak będzi - burczał Żmudzin’. Wiosełkiem sterowym podciąga do siebie koniec sieci. Marciński spokojnie złożył wiosła, podchwycił sieć ze swej strony. Nagle, nie mówiąc do siebie ani słowa, zaczęli ciągnąć drgawicę szybko, błyskawicznymi ruchami przekładając ręce na sznurach. Potężny szczupak - ciska się gwałtownie. Szarpnięty ostro nowym podrzutem wpadł migocąc do łodzi. - Widzisz ty jego? Dziw, że siatki nie porwał! Jakiś mały szczupaczek, znowu nic, aż wreszcie gromada tłustych, śluzem ociekających linów i olbrzymi złocisty karaś. Marciński pociera dłonią perkaty nos. Tyle ryby z pierwszego płotu. A jeszcze pięć dalszych przed nimi... Zasiada do wioseł. Grynis spogląda w górę. Jasne z poranka niebo zaćmiło się teraz niskimi chmurami. Nagle sypnął gęsty, zimny. deszcz. Łódź, nie smołowana od lata, i tak chlupotała już Wodą. Sporo jej skapywało z wyciągniętych sieci. Dwie następne drgawicę nie przyniosły wiele. W czwartej trzepotał się potężny miętus, było też parę szczupaków. Zostawały jeszcze ostatnie dwa płoty, złączone razem. Zastawione na czystej wodzie, zamykały szeroki przesmyk między dwoma rozlewami jeziora. Gdy podjechali do nich bliżej, dostrzegli, że spokojna woda burzy się w tym miejscu. Oczy rybaków zabłysły, przestali się kulić od deszczu, ściągać ramiona. A deszcz siekł coraz silniejszy, walił z ukosa, podniosła się drobna fala, poszarzało jeszcze bardziej. Nie czuli tego, nie widzieli. Olbrzymie stado okoni trafiło w pułapkę. Dorodne sztuki przy wyjmowaniu z sieci bezradnie nastawiały kolce, srożyły się. Dno łodzi wypełniało się masą drgających, złocistoburych ciał. Woda bryzgała na boki. - Tak jeszcze para razy, to i na żeniaczka zbierzesz - zachichotał Grynis. Czas mijał niepostrzeżenie. Deszcz siekł ostrymi strugami, bił w twarze, skapywał z szerokich brzegów rybackich kapturów. Ręce mdlały przy sieciach, ociekały krwią z pokłutych ostrymi kolcami palców, a drgawica wciąż jeszcze tkwiła w wodzie, targana wściekle na wszystkie strony. Szarpała nawet łodzią, która coraz bardziej zanurzała się pod ciężarem. - Hi, hi, hi - rechotał Grynis szczerząc pożółkłe zęby, sterczące z rzadka, jak kołki w płocie, a twarz wykrzywiała mu się niemiłosiernie. Okonie w łodzi dosięgały im kolan. Drgały konającą masą. A oni na wierzch wrzucali wciąż nowe sztuki. Wreszcie ostatnie przęsło sieci zostało wciągnięte do łodzi. Odetchnęli. Spojrzeli po sobie z zadowoleniem. - O mergajtie, mergajtiele - dziewczęcym dyszkantem Grynis zaciągnął nagle jakąś litewską śpiewkę. Twarz mu promieniała. Wytarł nos, strzepnął palcami na wodę, splunął. Przysiedli zmęczeni, spoglądając na zwartą masę zalegającej łódź ryby - odpoczywali. Dzień stał już nad Siedmiu Wyspami, ale wcale nie było jaśniej niż w chwili brzasku. Chmury ciążyły ku wodzie niskim pułapem, deszcz zmniejszał widzialność. Nie opodal zapluskało coś. Kilka małych rybek wyskoczyło w panicznej ucieczce nad wodę. Jakiś śmigły cień runął za nimi półkolistą linią. Grynis z zainteresowaniem śledził uganiającego za rybim drobiazgiem okonia. Zwrócił się z zapytaniem do towarzysza: - Widziałasz? Tak może apiać tu siatki postawim, a? - Można - zgodził się Marciński. Zastawianie szło szybko. W łodzi robiło się luźniej. Tym razem złączyli na zatoce aż trzy płoty, zamykając ją w całej szerokości. Nieco dalej, w wąziutkim, zarośniętym trawą przesmyku stanęły pozostałe drgawice. Deszcz poczynał ustawać. Siąpił teraz mgielnym osadem. Zimno było. Wiosłował Marciński, zwyczajem ustalonym u nich od dawna. Nie chciał dopuścić do wioseł starego rybaka. Grynis początkowo burczał, potem chętnie się z tym pogodził. Patrzył teraz na złociste okonie, mruczał, siąpił wciąż nosem. - Będzie ze trzy metry... Zęby tak jeszcze na hakach co naleźć... Wczoraj wieczorem zastawili na próbę kilka sznurów na szczupaki. Nie była to na nie pora, wiosna już dawno minęła, ale na rezerwacie rządziły inne prawa. Wiosną nikt na jezioro się nie wypuszczał, ryba nie płoszona żerowała rok cały. Sznury miały po kilkaset haków uwiązanych na krótkich linkach bocznych. Za przynętę służyły nie większe od palca skarłowaciałe karaski, wyławiane podrywką z pobliskiego stawku. Deszcz znowu zasiekł mocniej, szedł ławą, ciął z ukosa. Powoli zwijali sznury, co jakiś czas odczepiali z haków niewielkiego szczupaka. Mało ich było. Robota szła prędko. Grynis wyławiał wreszcie ostatni już sznur. Nie zdążył dobrze uchwycić go w rękę, gdy opodal wystającej z wody samotnej trzciny nagle zakotłowało się, sznur napiął się do ostatnich granic, szarpnął ramieniem rybaka. Bach, bach, bach i - silnie biło w wodę tuż pod powierzchnią. - Wiosłuj do jego! - wrzasnął tylko Grynis nie wypuszczając sznura z ręki, przeciwnie, kilkakrotnie owijając go wokół przegubu. Marciński mocno uderzył wiosłami, pchnął łódź do przodu. Sznur jednak nie zwolnił, nadal pozostawał napięty, tylko szamotanie w wodzie ustało. - Wodo ciągni... - szepnął Grynis. Parli całą siłą do przodu, a sznur ciągle nie zwalniał. Ryba holowała ich po prostu za sobą. W pewnej chwili linka gwałtownie zwiotczała w ręku rybaka. Niespokojnie poruszył dłonią. Czyby zerwał? Nie, bo oto znów zakłębiło się pod powierzchnią, mignęło jakieś szare cielsko, zapieniła się woda i... ucichło. Przyglądali się miejscu, gdzie przed chwilą szalał szczupak. Marciński łagodnie poruszył wiosłami. Grynis począł ściągać sznur. Zerknęli na siebie. Twarze były napięte oczekiwaniem, w oczach błyskało łowieckie podniecenie. - O czort, chalera... Po Perkuno, kokias czia vialnius? - klął teraz Grynis po polsku i po litewsku. Szczupak zaczął się nagle szarpać, po czym pociągnął łódź za sobą. Po prostu pociągnął. Woda zafurczała rozbijana dziobem łodzi. Ręce Grynisa ociekały krwią. Haki sznura wbijały mu się w dłonie, worywały głęboko, kaleczyły. Marciński widział to. Wiosłował całą siłą, aby tylko zwolnić napięcie sznura. Stanęli nagle: ryba przestała ciągnąć. - W muł bije! Jedź wolno, spróbuję sznur ściągnąć. Zwijał ostrożnie, tak aby każdej chwili można go było popuścić, gdyby szczupak zechciał holować od nowa. Jedyną szansą pojmania ryby było jej zmęczenie. Gra zapowiadała się na długo. Deszcz padał coraz silniej. Przeciążona łódź ledwo brzegami burt wystawała nad wodę. Podjeżdżali coraz bliżej. Sznur ostrym skosem biegł w głębinę. Szczupak musiał tkwić blisko, zagrzebany w mule. Grynis skinął na towarzysza. Marciński porwał się od wioseł, chwycił linkę. Wparli się nogami w burtę, zaczęli windować bestię do góry. Szedł bez oporu, ciężki niesamowicie. Kawałek za kawałkiem zmniejszali odległość dzielącą ich od zdobyczy. Jeszcze i jeszcze, i jeszcze... W pierwszej chwili nie bardzo wiedzieli, co się nagle stało. Tuż koło łodzi wynurzyło się niespodzianie potężne, smukłe cielsko, bryznęło tak, że na moment oślepiło ich całkiem. Haki wżarły się w ręce. Grynis trzymał bez przerwy. Marciński na chwilę wypuścił z dłoni, ale zaraz pochwycił od nowa. Z napięcia żyły nabrzmiały im na czołach. Łódź płynęła w stronę brzegu. Gdyby to były brzegi piaszczyste, sprawa byłaby jasna. Ale zaciągnięte mułem, zarośnięte, pełne głębokich wykrotów. Szczupak nagle stanął. Znów wparł się nosem w dno. Znów próbowali go windować. Porwał ich jeszcze raz za sobą, ale zaraz popuścił. Słabł. Z nowym zapałem próbowali go ciągnąć do góry. Nie opierał się. Zatracili poczucie czasu. Już nie mówili szeptem. Pokrzykiwali, klęli, pomstowali na siebie. Obrywał zwłaszcza biedny Marciński, jakby też mógł wiosłować szybciej jeszcze, niż to robił. W pewnym momencie, nie zwracając uwagi na utyskiwania Grynisa, spojrzał na burtę. Aż wstrzymał na chwilę wiosła w powietrzu. Deski zaledwie na cal wystawały nad wodę. Chciał coś powiedzieć, ale oto szczupak ukazał się pod, powierzchnią, błysnął białym brzuchem. Za chwilę jeszcze raz. Zmęczony był. Gra dobiegała końca. Wynik jej nadal jednak pozostawał niepewny. Podciągnęli rybę tuż, tuż do łodzi. Marciński nachylił się nad wodą, uchwycił ją pod skrzela. Grynis napiął sznur w ostatecznym wysiłku. Bach! Ryba znowu wyrwała sznur z rąk, rozpaczliwie nurknęła do dna. Ale już jest bezsilna, brzuchem do góry wypływa na powierzchnię. Serca im skaczą do gardeł. Ręce drżą z wysiłku i emocji. Grynis wpija się cały w sznur, Marciński chwyta szczupaka pod skrzela. Nie stawia oporu. Nowa bieda. Gdy próbuje przerzucić go przez burtę, łódź nabiera wody. Grynis też dostrzega nowe niebezpieczeństwo. Ale nie myślą ustąpić. Grynis przechyla się całym ciężarem na drugą stronę, stara się utrzymać równowagę. Ryzykują w tej chwili życie. Wiedzą, że z bagnistej plątaniny zielska przy brzegach nie udałoby się im wydostać. Albo... albo... Woda sączy się do łodzi. Gwałtowny, rozpaczliwy podrzut. Wraz z falą szczupak przewala się przez burtę. - Jest! - wrzeszczy, tak, wrzeszczy przeraźliwym głosem Marciński. - Jest! Jest! - jak dziecko wtóruję mu siwy Żmudzin. Oddychają gwałtownie, łapią powietrze szeroko rozwartymi ustami, podobnie jak szczupak w łodzi. Ręce im omdlewają. Pot zalewa oczy. Goręcej im niż w łaźni. Grynis patrzy na szczupaka. Wielki jak cielak, bezwładnie rozwala swe cielsko. Olbrzymia gęba szczerzy się rzędami spiczastych zębów. Skrzela drgają nieustannie. Oczy ściągają się bólem. - Hi, hi, hi - rechocze Grynis. - Cha, cha, cha - wtóruje mu Marciński. Stoją tak długo nad cielskiem pokonanego olbrzyma. Dopiero teraz spostrzegają, że deszcz pada bez przerwy. Niebo się jednak przejaśnia. Marciński siada do wioseł. Wymownie patrzy na burty, na palec wystające nad powierzchnię. Czy dojadą? Grynis ostrożnie, aby nie zachybotać łodzią, schyla się po szufelkę. Dziesiątki okoni nie zezwalają na zaczerpnięcie wody. Gdy jedne odrzuci, następne zsuwają się ze śliskiej góry. Na szuflę nie dostaje się więcej niż garść wody. Z chlupotem opada łukiem na jezioro. Marciński wiosłuje powoli, ostrożnie. Tylko ręce wysuwają się do przodu i znów cofają. Byle nie zamącić chwiejnej równowagi. Deszcz znowu ustaje, tym razem na dobre. Chmury przerzedzają się, czasem już przebłyskuje spoza nich słońce, smugami przebija gęste opary. Wiosłować jest niezmiernie ciężko. Dulki zaledwie wystają nad wodę. Trudno podnosić piórka do góry. Łódź płynie ślimaczo. Brzegi zdają się stać w miejscu. Grynis miarowym ruchem zagarnia szuflą po drobinie wody, wylewa. Słońce gwałtownie wyzwala się z uwięzi chmur. Jasno się robi dokoła, weselej spoglądają na rybaków spowite jeszcze mgłą brzegi. Robi się ciepło. Zaczynają parować przesiąknięte wilgocią ubrania. Jak żałobny kondukt płynie przeładowana łódź przez jezioro Siedmiu Wysp. Ożywiło się na nim. Widać zgrabne, ruchliwe szyje perkozów, jeszcze dalej bieleje majestatyczna para łabędzi. Spacerujący po brzegu czarny bocian zaprzestaje swej wędrówki przypatrując się łodzi, gwałtownie podrywa się do lotu, mija się w powietrzu ze stadem cyranek. Kurki wodne są najmniej płochliwe, pozwalają podpłynąć na dwie długości łodzi, potem nie śpiesząc się uciekają w różne strony. Parę razy zaczerpnęli wody przez burtę, jakoś jednak naprostowali łódź. Grynis wciąż wylewa, Marciński ostrożnie porusza wiosłami. Przed nimi pojawia się spotkana rano wędrująca wyspa. Przybiła jeszcze bliżej do brzegu. O łódź zaczepiają splątane kupy zielska. Na lewo odsłania się wjazd w wąską, wybitą przez rybaków szczelinę pomiędzy ścianami sitowia. Wjechali w nią, utknęli. Nie można było dalej wiosłować. Marciński podniósł się wolno, stanął, podał jedno wiosło koledze. Z obu stron wparli drzewce w gęstwę szuwarów, posunęli się nieco. Łódź podtrzymywały od spodu kłącze roślin. Mniej przez to się chybotała. Powoli dobili wreszcie do płycizny, gdzie można już było wysiąść i skacząc po kępach wydostać się na brzeg. Stawali na plątaninie sitowia, mocnym szarpnięciem pociągali za sobą łódź, uskakiwali szybko na następną kępę. Poprzednia zanurzała się w wodę z rozkisłym bulgotem. Na brzegu stał zaniepokojony Zieleński. Spojrzał, zrozumiał. Zakołysał ręką; zwinięty pęk mocnego sznura rozbryzgując błoto spadł koło-łodzi. Umocowali sznur do dziobu, sami przedostali się na brzeg. We trójkę podciągnęli łódź. Brygadier zagwizdał spoglądając na zawartość łodzi. Wskazał na szczupaka: - Gdzie go wzięliście? Drga wica? - W głosie czaiło się powątpiewanie. - Haki! - z odcieniem wyższości objaśnił Grynis. Ciężko powłóczyli nogami. Przemoczone na wskroś ubrania ciążyły kamieniem. Na wilgotnej murawie wzdłuż brzegu rozciągały się długie szeregi powbijanych w ziemię drągów zawieszonych suszącymi się sieciami. Na nieco wyższym miejscu leżały wywrócone do góry dnem dwie łodzie, z jednej strony podparte grubymi kawałami drzewa. Służyły one rybakom za prowizoryczne schronienie od deszczu i wiatru. Opodal łodzi rozpalono wesołe ognisko. Mały Marecki siedzi obok i z uwagą miesza patykiem rybną polewkę. Sami sobie gotują. Przybyli siadają - z rozkoszą wyciągają spracowane nogi. Ubrania parują od ciepła. Grynisowi wraca już humor. - Słaba, ej, słaba ta polewka, Marecki! - śmieje się uszczypliwie. - To czemu baby swej nie przywieźliście? - odcina się najmłodszy z rybaków. Całą piątką skupiają się koło ognia. Dymny zapach polewki drażni podniebienia. Marecki miesza z uwagą, ale ryby nie przywarły do dna. To psuje smak. - Do żaków ni diabeł nie idzie w tym roku - narzeka Kiekuć. - Dwa, trzy liny, rzadko kiedy trafi się szczupak. Jutro też będziemy pędzić drgawkami. - Z pewną zazdrością spogląda na dopiero przybyłych. - Niewodem też nie pójdzie - dodaje. - Trawa jeszcze nie zeszła. Trzyma w tym roku długo, jak nigdy... - Będzie ostra zima. To pierwszy znak - kategorycznie oznajmia Grynis. Przysuwa się bliżej do ognia. Zarośnięte oblicze skrzy się w blaskach płomienia. Słońce ozłaca od tyłu siwy, skudłaczony łeb. Brygadier też chowa niespodziankę. Spod łodzi wyciąga poczerniałe, obrosłe czymś w rodzaju mchu, pokryte zrogowaciałą masą drobnych muszelek olbrzymie rogi jelenie. - Drgawicą wyciągnąłem. Siatkę porwałem na nich. I to gdzie? Na samym środku! - Dziwuje się, cmoka ustami. - Jak on tam trafił? - Jak on tam trafił sia? - przeciąga po swojemu Żmudzin. - Ot, różnie mogło przydarzyć sia. Grynis potrafił opowiadać. Potrzeba mu tylko było odpowiedniego nastroju. Ciepło ogniska rozmarza, szczęśliwie udany połów napełnia zadowoleniem. Stary snuje opowieść o tragedii zwierzęcia. Oto jakiś zwyciężony rogacz po ciężkiej walce z rywalem rzuca się do ucieczki w fale jeziora, byle tylko odbiec jak najdalej od miejsca haniebnej porażki. Upływ krwi wyczerpuje siły. Walczy jeszcze resztkami, rozgarnia wodę racicami, ale już ledwie chrapy wystają mu nad powierzchnię, wreszcie i one zanurzają się, giną... Woda wyrównuje się, wygładza... Słuchają z otwartymi ustami. Skąd się to bierze u tego starego? Marecki miesza nadal polewkę. Marciński wyciągnął się na ziemi jak długi, podparł głowę na łokciu, wpatrzył się w drgające żuchwy starego. Brygadier siedzi objąwszy nogi rękami. - Ot jak... - kończy stary rybak, wodząc spokojnym spojrzeniem po obecnych. A potem nagle wpada do głowy staremu Żmudzinowi Inna myśl. Mogło być przecie inaczej. Snuje swą opowieść. Śpiewnie płyną słowa Grynisa. Kiwają się wokół zasłuchane głowy. Tak jak siedem jeszcze istniejących, i na tym miejscu, gdzie znaleziono rogi jelenia, wznosiła się kiedyś nad wodą wyspa. Woda podmywała ją z wolna. Trwało to całe lata. Jakaś wielka burza dokończyła dzieła zniszczenia. Wyspa zniknęła. Z nią razem jakieś dawne rykowisko jelenie. Zieleński kiwa głową. Tak, mogło tak być. Potem i on opowiada. Marecki tnie bochen chleba na grube pajdy. Polewka odstawiona od ognia dymi białym oparem. Na największej z wysp, jedynej, po której można śmiało chodzić, która nie jest zdradliwa i niebezpieczna jak pozostałe - gdzie grunt się trzęsie, dygoce, a potem rozwiera nagle brudną grzązielą - na tej wyspie pośrodku wznosi się foremny, kilkanaście metrów wysoki pagórek, gładki, porosły rzadkim sośniakiem. Mazurzy opowiadają o nim legendy. Jedna prawi, że tam były okopy szwedzkie za Jana Kazimierza, co to o nim Sienkiewicz pisał, inna, że to dawne miejsce pogańskich ofiar dziękczynnych... A co jest naprawdę? - Musi tylko pogańskie śmieci - z przekonaniem urywa Grynis. Krzyczy o polewkę. Stary nie lubi, gdy ktoś za jego przykładem próbuje snuć swoje opowieści. Spode łba spogląda na Zieleńskiego. Brygadier uśmiecha się pobłażliwie. Polewka smakuje. Dużymi drewnianymi łyżkami siorbią ją ze wspólnego garnka. Po obiedzie młodzi wyjeżdżają na jezioro podnosić postawione rano żaki. Na brzegu chrapie Marciński. Słońce pali mu twarz. Uśmiecha się. Nieco niżej, ze skupioną miną, Grynis czyści na kolację pojmanego w drgawkę miętusa. Mięso ma dobre, tłuste i nieościste... Okrwawionymi palcami ostrożnie wydziera z wnętrzności wątrobę, układa ją na kawałku brzozowej kory, umieszcza wysoko na rozgałęzieniu żerdzi wbitej w ziemię. Spogląda na swoje dzieło, mruczy z powagą: - Podeschni dobrze na słońcu, to tłuszcz wystąpi. Nie ma lepszej lekarstwy na chore oczy. Staje, wyprostowuje ramiona, wyciąga je do słońca. Nie ma to jak rybacka dola. Nie pamięta nawet, że jeszcze niedawno walczył o życie, nie spojrzy na ręce poorane głęboko hakami... Poprzecinane pasmami zielonożółtych trzcin połyskuje w słońcu jezioro Siedmiu Wysp. - Ech, dobrze! - wzdycha znów Grynis i pręży ku słońcu ramiona. XVI Ze złością trzasnął o burtę wywróconej na brzegu łodzi. Popatrzył chmurnie na stojącego obok Chechłę. - I co z tej całej mordęgi? Głupich piętnaście kilo sielawy, a cały dzień zmarnowany... Odechciewa się człowiekowi wszystkiego. Chechła spojrzał na Kolczaka, milczał. Wolał nie drażnić najbliższego towarzysza, bo znowu odechce mu się wyjazdów i trzeba będzie żonę ciągnąć na wodę. A to przecie nie dla baby robota. Nadszedł Pietrzyński. Słyszał ostatnie słowa Kolczaka. Potakiwał im w duszy. I on - nie był zadowolony z harówki przynoszącej tak małe wyniki. Czekali na resztę brygady. Nieufnie spoglądali na jezioro. Burzyło się od kilku dni, wydymało krótką falą, potem znów uspokajało się nagle, wygładzało na powierzchni, jakby oliwą polał. Najgorsza pogoda. Nigdy nie wiadomo, co będzie za godzinę. - Temu to dobrze, wypocznie dziś sobie - Kolczak wskazał na Zygucia niosącego sieci ku ognisku płonącemu pod beczką ze smarem do impregnowania, - Prędzej, kochanieńki, a to bierzesz się do roboty jak pies do jeża... Prędzej. Zyguć ani myślał przyśpieszyć kroku. Malkiewicz skończył rozmowę z kierownikiem, szli teraz razem do reszty grupy. Od drugiej strony nadchodzili obaj Mazurzy. Zyguć nie strzymał, położył sieci na ziemię, podsunął się do brygady. Kolczak nadal trzaskał nogą o łódkę. Patrzył na Bu-kina, uśmiechał się złośliwie. Kierownik był nieco podpity. Zyguć dostrzegł złośliwy uśmiech Kolczaka. Przybliżył się, szepnął po swojemu: - Co tam za dziwowanie się... Nie wiesz to, że Bule In w browarze się urodził, a w karczmie go ochrzczono? Musi pić, choćby i nie chciał. Ze świstem przeciągnął podmuch wiatru, zmarszczył nawet spokojne, zakryte trzciną płycizny przybrzeżne, zatargał drzewami, chłodem przeleciał po ludzkich twarzach. - Zaczyna się - westchnął Malkiewicz. Bukin podszedł do Kulawika i Pajki. - Jutro odpocznijcie i zdajcie wasze sieci Jermolonkowi. Pojedziecie na Siedem Wysp. Kulawik podrapał się w głowę, uśmiechając się z zadowolenia. Nie był jeszcze nigdy na tamtych wodach; podobno ładne tonie. Popatrzył na Pajkę i zdziwił się na widok jego wzburzonej twarzy. Pajka stał czerwony, tylko nos mu zbielał, ręce zacisnął, ze złością rzucił się do kierownika, mówił głośno, krzyczał prawie: - Jo, to tak musicie wysyłać ausgerechnet nas Właśnie? I nawet nie popytać, czy chcemy? Ja nie mogę jechać, nie mogę. Mam tu ważne, bardzo ważne sprawy. A jeszcze też serce mnie boli... Nie mogę, niech Kulawik powie, jak jo chory. On wie. Kulawik przesunął fajkę z lewego kącika ust w prawy. Zły był. Czego ten Pajka ciągle wzywa go na świadka? Przedtem z tą Warszawą, teraz dzisiaj... Przecie nic mu nie jest. Zdrów jak ryba. I dlaczego mu zależy na pozostaniu? Bukin chwiał się na nogach, w oczach zamigotała mu wściekłość. A tu jeszcze Zyguć bezwiednie podlewał oliwy do ognia szepcząc do Kolczaka, tak jednak, że słowa jego słyszeli wszyscy: - Co jemu? Bredzi ten Pajka, jakby blekotu się najadł... Bredzi, święte słowo. Bukin podchwycił je w lot: - Co? Co bredzicie? Nie chce się wam jechać? Postąpił krok bliżej, nachylił się nad Pajką. Ten stał nieporuszony, śmiało patrzył w twarz kierownikowi. Śmiało i z jakąś straszną niechęcią. Odpalił mocno: - Nie pojadę. Róbcie sobie, co chcecie... Nie mówiąc więcej zawrócił do swojej łódki. Bukin chciał biec za nim, ale Malkiewicz wstrzymał go za rękaw. Brygadier był spokojny, opanowany. Nikt go jeszcze nie widział rozeźlonego naprawdę. Machnął ręką: - Zostawcie. Nie chce, niech nie jedzie. Wyślemy inną grupę. A ci niech sobie łowią sielawę. Rybacy ruszyli do łodzi, wzburzeni zajściem. Nie lubili Pajki. Dziwny był, wrogi jakiś. A już ostatnio nie mogli go znieść, niemal w oczy wyzywali od „odwetowców”, jak to im mówił niedawno na zebraniu prelegent z Giżycka. Malkiewicz usłyszał. Zatrzymał się, rzucił spokojnie: - Ostrożnie, chłopcy, ostrożnie. Pajki nie bronię, choć może i on w gruncie dobry człowiek. Ale Kulawika zostawcie w spokoju. Już jego wrogiem nie nazwiecie... - To czemu we dwóch zwąchali się i jeżdżą razem, żadnej toni nikomu nie chcą pokazać? - Gajdziuk chciał bić starego, dokuczał mu... Zresztą wiecie, jaki z niego był rybak. Dobrze, że odszedł z brygady.’ ‘ Stali, patrzyli na mówiącego. Od swojej łódki złym okiem łypał ku nim Pajka. Kulawik, zmartwiony jakiś, krzątał się cicho przy ustawianiu żagla. Malkiewicz raz jeszcze powiedział łagodnie: - Nie ruszajcie starego. Wycierpiał od hitlerowców za to, że był Polakiem, teraz wy go chcecie wyzywać. Kolczak rzecz nazwał wyraźnie do końca: - Wiemy wszyscy, a gada się ze złości. Tylko oddzielić go od Pajki. Tamten niedobrze mi pachnie. Czort go wie, na końcu wioski mieszka, ani to wiadomo, kto do niego przychodzi i po co. Nocami często światło się u niego pali, żonka też do wiedźmy podobna, z kotami swoimi łazi... Łodzie szły szybko, chybotały się czasem, gdy niespodziany podmuch nadleciał z ukosa, znów płynęły równo. Jechali w kierunku na Sosnówkę, opodal której zastawione były wontony. Kierownik stał na brzegu, wodził za niknącymi plamami żagli małymi, przekrwionymi od wiatru i wódki oczyma. Potem westchnął ciężko, poczłapał do magazynu. Od samego rana sterczał dzisiaj nad wodą. Kilkanaście razy schodził już nad sam brzeg, znowu zawracał, jakby nie wiedząc, co zrobić ze sobą. Jermolonek wychylał z magazynu głowę w futrzanej czapie, cichaczem podglądał Bu-kina. Niby taki zatopiony w swoich rachunkach, wiodący tylko spory z żonką o bliny, których wciąż nie umiała piec nad płomieniem - bystrzejszy był jednak, aniżeli na to wyglądał. Mało gadał, to prawda. Ale patrzał i słuchał., I teraz spoglądał z ukrycia za wałęsającym się po brzegu Bukinem, mruczał do siebie: - Skaranie boże z tym jego chodzeniem... W robocie przeszkadza... Jednocześnie uśmiechał się sprytnie, w oczkach jego migotały płomyki wcale nie przyjazne dla kierownika. Wiedział dobrze, co tak „nosi” tamtego po brzegu, czemu wyciąga z kieszeni raz po raz ćwiarteczkę wódki, pociąga z niej, znów chowa... O świcie kilku rybaków wyjechało do Mikołajek zdobywać stopnie rybackie... Bukin zajrzał do magazynu: - No jak, Jermolonek, miski już są? - Są, ale za mało przysłali. - Mało ważne, starczy i tego... - Bukin polazł pod górę. Magazynier łypnął za nim oczkami, zaśmiał się w duchu. - Wiem ja, czego się boisz. Co będzie, jak Ruksztełła mistrzem rybackim zostanie. Ot, jak... Przeliczył jeszcze raz emaliowane jasnoszare miski. Pokręcił głową. Rzeczywiście mało. Sielawa podchodziła już pod powierzchnię wody, od paru dni zaczęło się tarło. Nową robota. Trzeba będzie całymi dniami wyciskać ikrzaki. Skaranie boże... Już październik, do normy sielawowego odłowu mało zostało, w tydzień by skończyli. Ale dziesięć kilo ikry? W zeszłym roku dali tylko cztery, kupę czasu to zajęło, a i sielawy przecie nie brakło... Teraz dziesięć! Zamykał na sztabę drzwi magazynu, gdy znów dmuchnęło. Wiatr przeleciał powietrzem, podniósł z ziemi opadłe liście, zatargał drzewami, poderwał arkusze papy na dachu, osypał wszystko pyłem, świszcząc przeraźliwie. Jermolonek obejrzał się trwożnie. Pociemniało, chmury zawisły tuż nad koronami drzew. Jezioro wydęło się, fala zmieniła kierunek, kłębiła się, kładła pokotem. sitowie. Białe plamy piany upstrzyły ciemną teraz, nieprzyjazną wodę. Szara mgła stanęła nad światem. Kutrowi zbiegali na brzeg szybkim krokiem. Za nimi sapiąc nadążał Bukin. Był bez czapki, tak jak i Durejko. Zwinny Ruksztełła wyprzedził pozostałych, spychał małą łódeczkę na wodę. Kierownik na chwilę przystanął, spojrzał jeszcze na kłębiące się niebo, na szalejącą falę, zdecydował się. - Czekajcie, jadę z wami...-. Wskoczył do łódki. Kuter długo nie chciał zapalić. Durejko szarpał się z trzewiami motoru, wyklinał: - Przedpotopowa cholera. Jak się zatnie, to choć ty pęknij... Już - warkotanie zadrgało w powietrzu. Równe pykanie zatrzęsło statkiem, leciuchno huśtanym przez fale. „Bosman” ruszył z miejsca. Durejko z Leonem zniknęli w swej budce. Młody Ruksztełła bał się zostać na pokładzie. Nuż by jeszcze krzywdę jaką zrobił kierownikowi... Patrzeć na niego nie mógł. Bukin znał dobrze nastroje obu młodych. Pamiętał historię z Jadwiśką. A tu brat i - jak gadają - narzeczony! Oparł się o barierkę pomostu, patrzył ponuro przed siebie. Właściwie sobacze było to jego życie. Wódka, baby, czasem jeszcze gra w oczko... Ani celu, ani zadania jakiegoś przed sobą. Ludzi sobie pozrażał, obcy chodził wśród nich. Żona była mu wrogiem, córki tak samo. Jak ktoś powiedział, w niego się wdały... - Ech! - westchnął, splunął za burtę, śledził okiem białawą plamkę. Zginęła w skołtunionej wodzie. Gwałtowny poryw wiatru zatrząsł przylepioną do barierki postacią. Bryzgi wody oderwały się od fali, zlały mu twarz, mokrą szadzią opadły na ubranie. Chciwie wsączała ją w siebie gruba, samodziałowa wełna. Bukin patrzał uważnie przed siebie. Mgła stała nad wodą, łączyła się z chmurami, sunącymi szybkim, wariackim tanem, zaciemniała zupełnie widzialność. Odetchnął szeroko, odleciały raptem tamte myśli, obudził się znowu Bukin rybak. Pobiegł do budki zataczając się pod uderzeniami wiei. Wiatr bił z ogromną siłą w bok kutra, spychał go z kursu. Emil aż położył się na kole sterowym, całym ciężarem ciała utrzymywał kierunek. Leon wyszedł na pokład, przygotował bosaki do chwytania łodzi, patrzał uważnie przed siebie. Dopiero co minęli Sosnówkę. Ciemną plamą zamajaczyła we mgle. Rybacy powinni być już niedaleko. Sami wróciliby stąd wieczorem. Gdzież, pod taką falę... Zetknął się z Bukinem. Kierownik pytał gorączkowo: - Za Sosnówką łowią? Trzeba szybciej po nich, ta mgła opada na wodę, zaraz p metr nie będzie nic widać. Może ich gdzie fala rozbić w ciemnicy... Za godzinę przejdzie, ale chodzi o tę godzinę! W pewnej chwili Durejko aż się zadziwił. Oto zgodnie oparci o siebie, bok w bok, stali - Bukin i nienawidzący go Ruksztełła. Motorowy pokręcił głową, aż załatała na boki gęsta czarna czupryna. Więcej nie miał się czasu dziwować. I on wyślepił oczy na wodę, starał się przebić wiszącą nad światem dziwaczną burą mgłę. Już nie rozeznałbyś, gdzie chmury, a gdzie woda. Niebo z jeziorem złączyło się w jedno morze mgły. Tonęli w nim ludzie, tonął kuter. Kładąc się niemal na kole sterowym, jedną ręką trzymając się mocno za poprzeczną szprychę, drugą jął Durejko naciskać guzik syreny. Raz, dwa, trzy! Cisza. Raz, dwa, trzy! I znów cisza. Próżno wypatrywali oczy. Durejko zmniejszył szybkość kutra. Nic jednak nie było widać. Nie dochodziło też pohukiwanie rybaków, w ten sposób zazwyczaj odpowiadających na klakson. Mocniejszy poryw wichru targnął powietrzem. Bukin i Leon omal nie wywrócili się na pokładzie, tak był silny i niespodziewany. Zakłębiło się w powietrzu. Chmury stały się naraz widoczne. Gnały, unoszone wichurą. Durejko leżał na sterze, napięty w wysiłku. Kutrem chybotało ostro na boki, fala jakby pragnęła zmienić kierunek. Biła o burty, czasem wyskakiwała ponad nie i szeroką kałużą rozlewała się po pokładzie. Rozjaśniło się. Mgła zniknęła. Chmury skłębiły się gdzieś na wschodniej połaci nieba. Tylko wicher dął nadal. Dął od południa, twardy, szarpiący. Woda kotłowała się, pieniła, fale wspinały się jedna na drugą, rozpryskiwały z suchym trzaskiem. Bukin przechylił się mocniej do przodu, przesłonił czoło dłonią. Potem gwałtownie zamachał rękami, wskazując kierunek. Kuter ostro wykręcił w prawo. Fala wspinała się teraz na dziób, nie mogła przeskoczyć, opadała z gniewnym furczeniem. Wyraźnie widać było łódź i w niej sylwetki dwóch ludzi, gwałtownie robiących wiosłami. Nie, aby jechać, ale - aby tylko utrzymać łódź dziobem do fali, póki nie minie największe natężenie wichury. Już byli blisko. Durejko zwolnił biegu. Kutrem poczęło rzucać na boki. Łódź, uniesiona falą, przemknęła obok. Musieli zawracać. Bukin i Ruksztełła stali z bosakami w rękach. Rybacy wiosłowali w kierunku kutra. Zatrzeszczały wiązania łodzi przy zderzeniu z „Bosmanem”. Leon wparł się bosakiem w burtę łodzi, przyciągał ją do siebie, aż mu żyły na czole nabrzmiały. Bukin wiązał linę do haka cumowniczego. Tańczyło wszystko jak szalone. - Gotowe! - Kolczak, a za nim mały skulony jak zawsze Chechła przesadzili burtę. Silniej umocowali łódź. Sieci wrzucili na pokład kutra. Sielawa gdzieniegdzie tylko odbijała srebrem od ciemnobrązowego tła nici. W budce sterowej Chechła wrzeszczał do ucha motorowemu, wskazując przypuszczalne miejsce pobytu dalszych łodzi. Mokry był, w cieple kabinki para kłębami waliła z ubrania. Wkrótce grupa Kulawika też znalazła się na pokładzie. Kulawik był spokojny, opanowany jak zwykle. Pajka dygotał cały, szczękał zębami. - Gdzie tamci? - wrzeszczał Bukin do starego Mazura. Kulawik wskazał kierunek. Kuter zmienił kurs, szli teraz bardziej w lewo. Kolczak uporczywie wpatrywał się w balansującą na linie łódź Kulawika. Nie wybrane na pokład wontony srebrzyły się w niej sielawą. W tym roku nikt nie miał takiej „poimki”. Gnane wichurą wraz z falą stado trafiło widać na sieć... Gnali całą siłą motoru. Niebo było zupełnie jasne, tylko wschodnią część wraz ze słońcem zakryły chmury... Kulawik uważnie spoglądał przed siebie. - Psieknie... Prędko przejdzie, ale jeszcze powieje z godzinę. Rzeczywiście, zawyło, podrzuciło kuter. Fala wydęła się, załamała dziwacznie. - Kotłuje, psiakrew! - rzucił Durejko do Leona. Trwało to tylko chwilę. Jak nagle wicher ich ogarnął, tak nagle wypuści! ze swych objęć. Woda tylko kłębiła się jeszcze. Zaczerwienione oczy wodziły bacznie dokoła. Fala szła wysoka, trudno było czegoś wśród niej się dopatrzyć. Powiew sprzed chwili zepchnął kuter z dawnego kierunku. Kle mik zataczał szeroki łuk. W pewnej chwili motor zaczął chrapliwie dygotać. Stanie! Nie, wyrównał, szedł dalej normalnie. Kulawik wyciągnął rękę. Na lewo czernił się jakiś punkt. Skręcili w tę stronę. Nie byli pewni. Przechylali się przez burtę, wypatrywali. Słońce wychynęło nagle zza chmury, zsuwającej się za horyzont; zrobiło się jasno. Tak. To był Malkiewicz z Pietrzyńskim. Zajadle walczyli z falą, wrzynali wiosła w wodę. Kuter szedł sapiąc ciężko. Leon porwał bańkę oliwy, skoczył w dół, w lukę motoru. Durejko zwolnił. Byli już przy nich. Malkiewicz ze zwykłym spokojem kiwał ręką. Bosaki dygotały w dłoniach ludzi stojących na pokładzie; ręce pociły się od krzepkiego uchwytu. Zazgrzytał bok łodzi. Leon wbił bosak w drzewo. Podciągnęli łódź. Przywarła do kutra. Olbrzymi Pietrzyński z uśmiechem przesadził poręcz. Malkiewicz też miał wesołą minę. - Dobrze, że podjechaliście. Ciężko było wiosłować. Ciągle nas znosiło. Co za wariacka pogoda! - Ot, zwyczajna rybacka dola. Psieknie, że wszyscy już są. - Kulawik przesunął fajkę wargami. Rybacy ze zdziwieniem spoglądali na Bukina. Cóż to przyniosło go tutaj na pokład? A on czuł się zadowolony, jak dawno już nie był. Woda, walka z wiatrem, przyjazna współpraca - wszystko to wyzwalało w nim wspomnienia dawnego rybackiego żywota. Malkiewicz spoglądał na srebrzący się plon Kulawika. - Przydała się, widzę, dzisiejsza pogoda. Bukin zaciekawił się: - Wiele tego może być? - Osiem do dziewięci metrów... - ostrożnie oceniał stary. - Rozumiem teraz, że im się nie chciało jechać na Siedem Wysp. Zarobili dzisiaj więcej niżeli przez cały miesiąc! - zaśmiał się Malkiewicz. Bukin obliczał w pamięci. Twarz mu się rozjaśniła. - Wiecie - zaczął - powiem wam... - zająknął się, urwał. - Może ważne...- znów się rozjaśnił, aż spojrzeli na niego zdziwieni - nasz plan odłowów sielawy będzie już chyba gotowy. Niecałej tony tam brakowało. Patrzyli na niego rozradowani. Kolczak aż podskoczył z zadowolenia: - To już przejdziemy na inną rybę? Bukin i w ślad za nim Malkiewicz przecząco potrząsnęli głowami. - Jeszcze nie - wycedził brygadier. - Zapomnieliście o dziesięciu kilogramach ikry. Na to pójdzie dobrych parę ton. Słońce stało jasno, przyćmione nieco oparami unoszącymi się znad wody i okolicznych rojstów. Resztki chmur tuliły się do wschodniej granicy horyzontu. Fala jeszcze biła o boki kutra, ale nie sięgała już połowy poprzedniej wysokości. Zwęziły się grzywy piany u jej szczytów, łagodniej przewalała się długimi bruzdami. - Nim dojedziemy, zupełnie się uspokoi - patrzył na wodę Malkiewicz. - A za godzinę znowu będzie wariować. Kręćka można dostać! - Kolczak stracił humor od chwili, gdy usłyszał o ikrze. Musiał teraz narzekać. Kulawik siedział na skrzyniach, pykał swoją lulkę, przyglądał się Pajce spod oka. Tamten stał zadumany przy barierce, czoło mu się zmarszczyło, dziwnie jakoś spoglądał na wyspę Upałty, którą teraz mijali. Stary Mazur był niepomiernie zmartwiony. Miał swoje powody, by blisko się trzymać Pajki. Ale przez to znosić musiał różne docinki, widział nieufne spojrzenia i poszturchiwania towarzyszy rybaków. Nie mógł nie przyznać im racji. Wytrząsnął fajkę, wystukał o kant skrzynki, od nowa nabił tytoniem. Zmarnował parę zapałek, nim ogienek chwycił przewilgoconą machorkę. Patrzał znów na Pajkę. Widział jego kościstą twarz, twarz człowieka zamkniętego w sobie, nastroszone brwi pod niskim czołem, wąskie, zacięte wargi. Przypomniał sobie twarz starego Pajki, Augusta. Podobna była, a jednak inna. Więcej w niej było szczerości, ufności do ludzi, więcej przede wszystkim pogody. Myśli jego pogrążyły się we wspomnieniach. August przejmował się wszystkim. Przecie w tym plebiscycie trzy razy próbował przechodzić na polską stronę szukać pomocy, potem wracał do swoich, latał z wywieszonym językiem, z pałającą twarzą, namawiał wszędzie do głosowania za Polską. Obili go Grenzschutze kilka razy. I to jak jeszcze! Po paru dniach podnosił się z łóżka i dalej, jeszcze zajadlej, robił swoje. Aż wreszcie go dopadli. W wieczór przed plebiscytem... Noc była ciemna. August późno położył się spać. Przyszli, po polsku wywabili go na dwór, hycle! Tam zakatowali bez strzału, kołami wyrwanymi z płota, żeby cicho było. Nie mógł nawet uciekać, tylu ich przyszło na jednego. Pierwsza ofiara plebiscytowa na ich terenie... A po plebiscycie jeszcze dwóch padło, ale już w inny sposób... Pajkowa wyszła drugi raz za mąż, za Niemca. Babę gorącość paliła, podsunął się jeden taki, zginął potem na wojnie. Dzieci próbował chować po niemiecku. Ot, choćby i ten Konrad, co to z niego wyrosło? Ani tu, ani tam, jakiś bez ości, zawieszony w powietrzu. Popatrzył znów na towarzysza łowów. Pajka jakby czuł, że Kulawik myśli o nim, wlepił w starego Mazura bystre spojrzenie swych zawsze mrugających oczu, obserwował. Kulawik podjął przerwany wątek myśli. Ot, jak ten Konrad... Zniemczył się, szczególnie od nastania Hitlera. Ale tak znów bardzo w tę ich robotę nie właził. Do partii hitlerowskiej nie chciał się zapisać, choć mocno go namawiali. Jednakże coś polskiego musiało w nim tlić... Ożenił się z Mazurką. Dzieci nie mieli. Gdy już wreszcie nastała Polska, przyznał się do polskości, chyba szczerze... Ostatni rok jakoś dopiero się zmienił. Trudno go poznać, a już szczególnie od wiosny. Stary Mazur gniewnie poruszył się na swym miejscu. Rozzłościł się. Zapykał, przesunął fajkę z jednej strony na drugą. Pajka zauważył to. Zachodził w głowę, co się stało Kulawikowi. Pomyślał, że jednak trzeba z nim będzie pogadać. We dwójkę raźniej by było. Kto go wie? Boli go przecież ta sprawa z Maryjką... O konieczności pogadania z Pajką myślał także Kulawik. Warto, a to zapłacze się jeszcze w jaką kabałę... W gruncie rzeczy chłop nie taki zły, uczciwy. Staruszek przypomniał sobie list otrzymany przed rokiem od nieznanego nadawcy. Przyszedł z zachodniego Berlina. Jakiś „przyjaciel” ostrzegał go przed znangażowaniem się po polskiej stronie, zapowiadał „powrót Niemców do ojczyzny”, nakłaniał do pracy dla przyśpieszenia tego powrotu... Wpadł wtedy w pasję, poszarpał list na drobne kawałki. Więcej nikt do niego nie pisał. To była omyłka... Ale listy takie krążyły. Wiedział o tym, że przychodziły do innych Mazurów, ba, że pisali je często dawni znajomi z tych stron. Podniósł się, dobijali już do przystani. Czekała ich jeszcze ciężka robota przy wybieraniu sielawy z sieci. Jermolonek szeroko oczy otworzył na widok nie widzianej jeszcze w tym roku ilości sielawy. Zamachał rękami, podrapał się w głowę: - Skaranie boże... Trzeba do pomocy po dziewczęta posyłać... Potem ostrożnie wyciągnął kilka sztuk, próbował wyciskać ikrę do miski. Jasnoceglasta ciecz tryskała lekko, z cichym psyknięciem. Obejrzał ją gruntownie pod światło, zakrzyknął uradowany: - Dobra, już! Można dziś zacząć robotę. Ze dwa kilo da się pewnie wycisnąć. Motorowi umocowali kuter na kotwicy, wygasili motor. Podjeżdżali teraz swoją łódeczką do brzegu, weseli, roześmiani. Emil darł się po swojemu: Nie pij wody po rybie, Po kapuście wina. Nie kochaj mężatki, Kiedy jest dziewczyna. - Phi, śpiewa jak przedęty flecik - wydął wargi Zyguć. Nad jeziorem znowu zrywał się wiatr. XVII W Lakach inspekcja gościła krótko. W chmurny, siąpiący deszczem ranek przejechało przez wioskę auto, obryzgało błotem pierzchające w popłochu gęsi, skręciło w kierunku magazynu. Kobiety zerkały ciekawie z okien i progów. Mignęła im tylko za szybą auta twarz dyrektora i jeszcze trzech jakichś wygodnie rozsiadłych panów. Jermolonek był spokojny, niemniej uporządkował raz jeszcze dokładnie magazyn, posprawdzał swoje notatki, raporty, inwentarze i wszystko to, czym komisja mogła się zainteresować. Lodźka natomiast była przejęta. Wystroiła się tego dnia, nawet gębę sobie podmalowała. - Skaranie boże z babami - burczał. -- Kiecki by tylko wciągała i gębę mazała, a blinów porządnych piec nie potrafi... Spojrzała na niego spod brwi, uczernionych przypalonym korkiem. Ucichł, podrapał się w głowę, wyniósł czym prędzej z domu. Zaraz potem przyjechali. Wysiedli, zajrzeli do magazynu, do składu sieci, wylegli na brzeg. Jeden z przybyłych zapytał Jermolonka, jak teraz biorą szczupaki na błyskotkę. Zadziwił się pytaniu, ale odpowiedział grzecznie. Twarz pytającego wydała mu się jakby znajoma. Zachodził w głowę skąd. Nic nie mógł wymyślić, wzruszył ramionami, wrócił do magazynu. Dyrektor tłumaczył potrzebę budowy nowej szopy na sieci i krytych zimowisk dla łodzi. Słuchali, robili jakieś notatki. Wracali powoli do auta. Jermolonek przyglądał im się stojąc na warcie u drzwi magazynu. Triumfował. Niczego nie mogli zganić, wszystko miał w idealnym porządku. A ta głupia Lodźka się bała. Loki sobie robiła... Jakby było źle, nic by te loki nie pomogły. Wgapił się teraz w znanego mu z twarzy mężczyznę. W żadnej z poprzednich komisji go nie było... Gdzie on go widział? W zatroskaniu wsunął rękę pod swoją czapę, drapał się, zastanawiał, aż oczy przymrużył. Komisja stała jeszcze przy aucie. Chachłun szerokim gestem ukazywał na jezioro, coś tam tłumaczył z zapałem. Śmiał się. Jego rozmówcy z komisji uśmiechali się także. Od wsi szła ścieżką kobieta. Przy niej biegła dziewczynka, wyskakiwała na boki, zrywała kwiatki. Aż tutaj niósł się jej szczebiot. Jermolonek odwrócił głowę w stronę szczebiotu, spojrzał. - Maryjka z dzieckiem - mruknął do siebie. Maryjka wolno szła ścieżką. Smukłe, złocisto opalone nogi mocno stawiała na ziemi. Chód miała lekki, ale zdecydowany. Helenka podbiegła do matki. W rączce trzymała różową smółkę o łodyżce ociekającej lepką, ciemnobrązową mazią. Wołała: :- Patrz, mamo, jak się lepi! Mamo, patrz... Uśmiechnęła się zadumana do dziecka, odparła machinalnie: - Tak, tak. Nagle gwałtownym ruchem cofnęła głowę, wpatrzyła się czujnie, przystanęła na moment, potem przyśpieszyła kroku. Stojący przy samochodzie śmiali się głośno. Najwyższy z nich, przystojny mężczyzna o falujących włosach, przechylił w tył głowę, śmiał się najmocniej. Przy odrzucie głowy oczy jego objęły część łąki, padły na kobietę szybkim krokiem idącą w tę stronę, na biegnące za nią dziecko. Coś musiało mu się przypomnieć; przestał się śmiać, uważnie patrzył na zbliżającą się parę... Maryjka szła szybko, napięta w sobie. Nie była jeszcze pewna. Ale tak łudzące podobieństwo sylwetki, ale ten śmiech... Lubiła go najbardziej ze wszystkich przyjaciół Marcina. Patrzył teraz ku niej poważny, skupiony. Kobieta stanęła. Podniosła dłoń do oczu, gwałtownym ruchem odsunęła mokry od deszczu lok, spadający na czoło. Nie była pewna. Tamten nie był tak elegancki, nosił wtedy juchtowe buty z cholewami... Zresztą był w ciągłych rozjazdach, nie tak znów często go widywała. Wahała się, podejść bliżej czy zostawić go w spokoju. Wreszcie wolniutko poszła nie ścieżką wiodącą wprost do magazynu, ale biegnącą ukośnie, w kierunku, gdzie mieszkał Jermolonek. Mężczyzna przy samochodzie patrzył za nią bez przerwy, aż go trącić musiał główny inspektor, zapraszając do auta: - Cóż to, kolego, tak się zapatrzyliście na tę piękność? Młody człowiek potarł czoło, jakby odpędzał jakieś dokuczliwe myśli, bąknął: - Nic. Coś mi się przypomniało z dawnych lat... Wsiadł już, zatrzaskiwał za sobą drzwiczki. Auto pomknęło naprzód. Jermolonek z hałasem zamykał magazyn. Kobieta długo spoglądała jeszcze na kępę drzew, które zasłoniły auto. W głowie przewalała się jej kotłowanina myśli. Odżyły wszystkie wspomnienia. Helenka zniecierpliwiła się. Pociągnęła ją za kraj spódnicy: - Mamo, idziemy! Mamo, czemu tak stoisz? Idziemy... Potrząsnęła głową, jakby pragnęła się wyzwolić z ciężkiego snu, nachyliła się do dziecka, ale usta jej machinalnie tylko powtarzały zwykłe, codzienne wyrazy. Sama była zupełnie gdzie indziej. Na twarzy jej wystąpiły rumieńce; odbijając od ciemnych włosów, wzmacniały piękno tej rzadkiej urody twarzy. Usta wpółrozchylone mocno wciągały powietrze, pierś wznosiła się i opadała gwałtownie, jakby po wielkim wysiłku. Ręce były wilgotne. Zawahała się przez chwilę, dokąd ma iść. Potem bez słowa zawróciła. Helenka wołała zdziwiona: - Mamusiu, dlaczego wracamy? Ujęła dziecko za rączkę, nie odpowiedziała. Pogrążona w myślach cwałujących po głowie aż do bólu, nie wiedziała nawet, kiedy doszła z powrotem do domu. Ojciec był na jeziorze. W domu panował zupełny spokój. Dobrze się poczuła wśród tych starych, znanych od lat sprzętów, łagodziło jej nastrój melancholijne tykanie zegara na ścianie, jakiś swoisty zapach unoszący się w powietrzu. Rzuciła się na łóżko, splotła pod głową gładkie śniade ramiona, przymknęła oczy. Leżała tak długo. Kukułka kilkakroć wyskakiwała na zewnątrz, natarczywie przypominała mijający czas. Nie dochodziło to do świadomości Ma-ryjki. Przed jej przymkniętymi oczami nizał się sznur wspomnień. Od chwili poznania Marcina, od jego pierwszej wizyty w ich domku, od tych spotkań tak krótkich, bo go gnała robota, uciążliwa, męcząca, w którą wkładał wszystkie swe siły, od pierwszego pocałunku... Kobieta leżąca na łóżku aż jęknęła, tak żywym bólem przejęło ją to wspomnienie. Czerwiec to był. Słowiki jeszcze śpiewały w ich wiosce. Marcin zasiedział się tego wieczoru długo. Aż się bała o niego, gdy będzie wracał do miasteczka. Poszli nad jezioro. Przytuliła się wtedy mocno do niego, taka się czuła ufna, bezpieczna. Woda lśniła w odblaskach księżyca. Na niebie fruwały drobne, pierzaste chmury. Z tyłu w bajorku rechotały żaby. Fala pluskała łagodnie o brzeg, cichy szum szedł od trzciny... I wtedy Marcin łagodnie otoczył ją ramieniem, przygarnął. Sama podała mu usta. Umiał całować. Potem wyznał, jak ją kocha. Śmiało powiedziała mu o swych uczuciach. Czy można kryć takie rzeczy? Pochłonięty pracą, kradł dla niej czas rzadkich godzin spoczynku. Gdy mu czasem wypominała to delikatnie, odpowiadał twardo: „Za wiele jest do roboty by można było sobie żałować. Przyjdzie pora i na odpoczynek. Wtedy powetujemy nasze wytęsknione godziny.” Nie przeczyła. Rozumiała. Wziął ją kiedyś na łące. Należała przecie wyłącznie do niego, on zaś do niej. Myśleli o weselu. Marcin czekał tylko na zluzowanie w robocie. Organizował przecie nowe życie tych tysięcy, jakie ściągały na mazurską ziemię, do ich powiatu... Rzadko go nawet widywała ostatnimi czasy przed tym dniem, kiedy późno wieczorem przyjechał do niej rowerem. Blady był, wymizerowany, przybity tym rozstaniem... Wysyłano go gdzie indziej. Nie mówił zresztą wiele, ona też nie pytała. Widocznie nie powinien był mówić... Ale te jego krótkie słowa wyjaśnienia pamiętała dokładnie: „Mam rozkaz natychmiastowego wyjazdu w Rzeszowskie... w bólach ta nasza Polska się rodzi. Uznano, że jestem tam bardziej potrzebny...” Do rana przesiedzieli na ławce przed domem, przytuleni do siebie. Było tak jakoś dobrze i tak ciężko zarazem. Nie płakała, jeszcze nie znała, co to łzy... Marcin cenił w niej to, dumny był z niej. Powiedział wtedy, że wróci, wróci na pewno. Przecie ją kocha... Czekała, czeka do dziś... Co się z nim mogło stać? Dlaczego dotąd go nie ma? Tyle lat samotnych minęło, tyle lat krzywdy i poniżenia. Zagryzła wargi, wspomnienia zapiekły ją do żywego. Kukułka znów wyskoczyła na drążek, przechyliła głowę, kukała. To ją przywołało do przytomności. Zaczęła się krzątać po izbie. Jak wiele ją kosztowało, by rozpalać teraz ogień, gotować jedzenie dla ojca i małej, parzyć ziemniaki dla świń... Zawołała Helenkę, nakarmiła ją, osypała pieszczotami, wycałowała. Potem obie wyniosły kartofle Kubusiowi. Ptak żarłocznie stukał dziobem po płytach chodnika wiodącego od drzwi do bramki. Razem zaniosły jedzenie dla świń. Spoglądały, jak zwierzaki żarły przepychając się wzajem. Uśmiechała się widząc, jak Helenka bawi się z dzikiem, ofiarowanym jej przez Stefka. Wbrew obawom Kulawika, zwierzę nie zdechło, wykarmili je jakoś na smoczku. Trzymali w zagrodzie osobno, osobno dostawał jedzenie. Świnie bały się go, atakował z lada przyczyny. Wyrósł teraz, sierść miał połyskującą, pasma na grzbiecie sczerniały, ryj wydłużył się, a w miejscach, gdzie miał w przyszłości mieć szable, nabrzmiewały dwa guzy. - Dziczek, Dziczek! - wołała Helenka. Tak go nazwała pierwszego dnia i tak się ta nazwa przyjęła na stałe. Zwierzak, słysząc wołanie, podnosił głowę znad korytka, chrząkał przyjaźnie, wracał do jedzenia. Maryjce nie dawał się już tak drapać i głaskać jak małej. Kulawika nie uznawał w ogóle. Wciskał się wtedy w kąt i sapał groźnie, z poświstem. Helenka za to mogła wyrabiać z nim, co chciała. Wywracała go na grzbiet, a świniak śmiesznie zadzierał kopytka do góry, fajtał nimi, pochrząkiwał niby to groźnie, udawał, że chwyta zębami rękę małej. Gdy odchodziła, przyciskał ryj do prętów ogrodzenia, pokwikiwał smutnie... Dziecko pobiegło się bawić. Maryjka wróciła do domu. Nie chciała spotkać się teraz z ojcem. Nie miała dziś siły, by mu wszystko tłumaczyć... w dodatku jeśli jej tylko się przywidziało? Jeśli to nie był on? A jednak na pewno się nie myliła. Miała zawsze dobrą pamięć do ludzi. Długo stała przed otwartą szafą. Niewiele tych sukienek było. Wyjrzała przez okno. Deszcz już dawno przestał padać, wypogodziło się. Wtedy zdecydowała się. Ostrożnie, z czułością wkładała jasną suknię. Biała żorżeta w subtelny pastelowy deseń rozsypanych niedbale kwiatów. Kolory świetnie pasowały do jej twarzy, do włosów spadających na szyję i kark... Materiał był darem Marcina. Otrzymał go z jakiegoś przydziału. Tak się cieszył, gdy ujrzał ją pierwszy raz w tej sukience. Od jego wyjazdu nie miała już jej ani razu na sobie. Zaskrzypiała szuflada w starej dębowej szafie, gdy ją wyciągała. Wyjęła najlepsze pantofle, otrzepała z kurzu. Kukułka wyskoczyła znowu z hałasem, przypomniała, że jeszcze jeden kwadrans przeminął. Przyczesała już tylko włosy przed lustrem, narzuciła na nie różową chusteczkę, na ramiona granatowy sweterek; Helenka zdumiała się, widząc matkę tak wystrojoną. Podbiegła do niej: - Gdzie idziesz, mamusiu? Zabierz mnie ze sobą... Odpowiedziała przecząco. Ucałowała małą, rzuciła jeszcze: - Jadę do miasteczka, do Zespołu. Wrócę za parę godzin. Przemknęła już tylko dłonią po włosach dziecka, zręcznie wskoczyła na rower. Nie tylko Helenkę zdumiał odświętny ubiór Maryjki. Kobiety przypinały się twarzami do szyb okiennych, długo wiodły za nią oczyma; podniecone, zamyślone wracały potem do swych zajęć, zachodziły w głowę, co też to się dzisiaj stało z Maryjką Kulawików. Ona tymczasem szybko obracała pedałami. Nie zastanawiała się dokładnie, co robi. Czuła tylko, że dzień dzisiejszy jest przełomowy w jej życiu. Do Zespołu przyjechała spokojna, zimna na pozór. Uśmiechnęła się nawet na widok pracowników w nabożnym skupieniu pochylonych nad swą robotą. Słowem się jeden do drugiego nie odezwał. Co to jednak znaczy inspekcja! Z gabinetu dyrektora dochodziły ożywione głosy. W tej chwili wyszedł stamtąd buchalter. Był podniecony, ale w dobrym humorze. Zatrzymała go: - Prędko tam koniec? - wskazała na drzwi. Spieszył się. Odburknął krotko: - Zaraz zrobimy przerwę. Alę dyrektor nie będzie miał dzisiaj czasu. Spacerowała długo po poczekalni. Drgnęła, gdy drzwi się nagle rozwarły szeroko. Wychodzili przez nie trzej przybyli. On szedł drugi. Zarumieniona, przystąpiła śmiało do niego: - Przepraszam, chciałam porozmawiać... W pierwszej chwili jakby zamyślał się cofnąć. Zaraz jednak poznał ją, skłonił się, zwrócił do idącego z tyłu Chachłuna: - Użyczcie mi na kwadrans swego gabinetu, dyrektorze, dobrze? Zdumiony Chachłun skinął głową. Zaskoczyła go ta wizyta Maryjki Kulawików. I skąd oni się znają? Wpuścił ją przodem, zamknął drzwi. Wtedy dopiero podniósł na nią - zadumane spojrzenie. Oczy miał dobre, ludzkie. - Pani jest Maryjką Marcina, prawda? Widziałem już panią dzisiaj, nie byłem jednak pewien... Schylił się, ucałował jej zwilgotniałą ze wzruszenia dłoń, podsunął fotel. Nie mogła mówić. A więc dobrze poznała. To był rzeczywiście Pękalski, Jędrek, najlepszy przyjaciel Marcina... Wzruszenie dławiło ją w gardle. Wstrząsnęła się, odrzuciła w tył głowę. Pękalski patrzył na nią, twarz miał poważną, skupioną. Nie rozumiał jeszcze wszystkiego. Nieco zdziwiony, spojrzał na jej jasną sukienkę... Uśmiechnął się lekko: - Pamiętam panią w tej sukni. Marcin tak się nią wtedy zachwycał... Skinęła głową. Już minęło to pierwsze wzruszenie. Zaczęła spokojnie: - Marcin wyjechał stąd jakieś dwa miesiące po panu. Od tego czasu nie mamy od niego żadnych wieści. - Podkreśliła to „nie mamy”, potem jeszcze dodała, jakby dla wyjaśnienia: - Ja i Helenka, jego córka. Jakże mu się w tej chwili zrobiło ciężko. Więc ona dotąd nic nie wiedziała? Powtórzył głośno tę myśl. Ton jego słów był łagodny, smutny. Czuła coś złego. Mocno ujęła rękami poręcze fotela. On jakby zdziwiony powtórzył znowu:, - Więc pani dotąd nic nie wie? Potrząsnęła głową. - Nic. Proszę powiedzieć mi wszystko. Chcę tego. - Oczywiście, powiem pani prawdę. Gdybym spodziewał się, że pani dotąd nic nie wie, specjalnie bym przyjechał... To przecie mój obowiązek w stosunku do niego... i do pani... Plątał się w wypowiedzi. Ciężko mu było. Niespodziewanie spadła nań ta misja. - Jak pani wie, Marcin, jako wojskowy, dowódca jednego z oddziałów partyzanckich w czasie okupacji, wezwany został do służby na terenach Rzeszowskiego, gdzie toczyliśmy ciężkie walki z bandami ukraińskimi. Dzielnie się tam spisywał. Jedenastego grudnia tego roku, w którym opuścił te strony, dosięgła go wroga kula. Zmarł tego samego wieczora. W pierwszej chwili nie zrozumiała ostatnich, strasznych słów. Tylko dłonie bezwiednie zacisnęły się na po ręczach fotela, zbielały w kostkach. Z twarzy też krew uciekła. - A więc jedenastego grudnia został zabity... - Nie byłem przy jego śmierci - podjął. - Nie byłem wtedy w ogóle w wojsku. Przez wspólnego znajomego dowiedziałem się o tym wypadku. Pytałem go, czy zawiadomiono bliskich - miałem na myśli panią - powiedział mi, że tak. Dlatego milczałem dotąd. W gardle mu zasychało. - Słucham... - szepnęła. - Marcin otrzymał wysokie odznaczenia pośmiertne. Miał ich zresztą wiele za życia. - Westchnął. - To był piękny człowiek. Mało się spotyka ludzi tak w pełni oddanych idei, której służą. Spojrzał na nią: - Tak, miała pani miłość pięknego człowieka... Opowiadał mi jeszcze ów kolega, jak Marcin tęsknił za panią. Mówił czasem o pani, o ślubie, gdy skończy się rozprawa z banderowcami. Opuścił głowę. Cóż miał tu jeszcze do powiedzenia? Więcej nic nie wiedział. Gdy podniósł oczy i spojrzał na nieruchomo siedzącą kobietę, dostrzegł dwie łzy wysuwające się spod powiek. Maryjka otarła je gwałtownym ruchem dłoni. - Marcin nie znosił łez. Nie będę już płakać - rzekła cicho, a w głosie jej była tak przejmująca boleść, że i jemu ścisnęło się serce, przez myśl przeleciało pytanie, na które nie znalazł odpowiedzi: „Dlaczego w ten sposób skończyła się miłość tych dwojga wspaniałych ludzi?...” Podniosła się wolno z fotela. Widział, jak wiele wysiłku kosztował ją każdy ruch. Spojrzała po sobie, nikły cień uśmiechu przeleciał po jej zbielałych wargach. Szepnęła: - Dobrze, że włożyłam - tę sukienkę. Marcin mi ją ofiarował i tak bardzo lubił. - No tak, żałoba to sprawa serca, a nie zewnętrznych oznak - wyrwało mu się ni stąd, ni zowąd. - Do widzenia... - wyciągnęła rękę. Schylił się wzruszony. Gdy była w drzwiach, rzucił jeszcze: - Koledzy odjadą jutro. Ja zostanę w tym rejonie ze trzy tygodnie albo i dłużej... Gdyby pani czegoś potrzebowała, zawsze jestem gotów pani pomóc. Nie zwróciła uwagi na jego słowa. Cóż ją mogło teraz obchodzić, skoro Marcin nie żyje? Zapomniała o rowerze, sztywnym krokiem wolno szła przed siebie. Oparła się o pień kasztana. W głowie jej przeraźliwie, Z dziwną jasnością tłukła się jedna tylko myśl, powtarzała Jednostajnie, jak wybijanie kół pociągu na szynach, jak dzwonienie brząkadeł u szyi końskiej: myśl, że Marcin nie żyje. Łagodnie, opierając się o pień drzewa, osunęła się na ziemię. XVIII Gdy okazało się przy wydawaniu dyplomów, że na dziewięciu kandydatów do tytułu mistrza rybackiego uzyskało go tylko dwóch - Ruksztełła i jeszcze ktoś z Mikołajek - Jan był zaskoczony własnym sukcesem. Nie bardzo bowiem był siebie pewien. Trudno mu szła nauka przez tę Maryjkę. Gdy człowieka coś truje od środka, nie do książek mu wtedy. Ileż to wieczorów przesiedział skulony przy stole. Czytał skrypty, a tylko jedno słowo rozumiał, to właśnie, którego wśród liter nie było, słowo „Maryjka”... Tyle że był uparty od dziecka. Ten upór chyba mu pomógł. Zrywał się, bywało, od stołu, wylatywał na dwór, chłodził pod studnią rozpalony łeb, wracał znowu do tych papierzysk. Poszło mu łatwo. Z egzaminem praktycznym nie było kłopotu. Od dziecka przecie znał się z wodą, na niej bobrował. Potem tyle lat rybackiego trudu... Drugi przedmiot, zasady gospodarki na wodzie, też znał dobrze. Ileż to jeszcze z ojcem kładli wysiłku we właściwe zarybianie jezior, jak nieraz namęczyli się przy tarliskach, a potem przy stawkach, gdzie rosły młodziaki... Trochę się zaciął przy biologii. O strefie pelagicznej jeziora, gdzie na planktonie żeruje stynka i sielawa, powiedział wszystko. O wędrówce węgorzy, sposobie ich rozmnażania też wiedział. Poplątało mu się przy cyfrach z ikrą... Nie wymienił też wszystkich rodzajów gleby i w zależności od ich składu pokarmu dla karpi w hodowlach stawowych. Poprawił to wszystko jednak znajomością systematyki ryb słodkowodnych. Przewodniczący aż podniósł się zza stołu i podziękował mu za sumienne przygotowanie. Stał wtedy przed nim mnąc połę marynarki w rękach, czerwony po uszy. Z ich gospodarstwa nie przyjechało w tym roku wielu. Pięciu chłopa wszystkiego. Kunickiemu tylko się nie powiodło, nie został starszym rybakiem. Ładnie za to poszło Walkowiakowi. „Francuz” ambitny był, bestia. Nie tak dawno przecie zaczął to swoje rybakowanie, parę lat dopiero. Teraz siedział na sali i czekał na wręczenie dyplomu starszego rybaka. A przecie nie chcieli go z początku dopuścić, że to ma za małą praktykę na wodzie. Dziesięciu lat normalnie potrzeba. Walkowiak wtedy poprosił, aby go jednak przyjęli. Niech ostrzej i więcej pytają. Posłuchali, a jakże, pompowali biedaka blisko godzinę. Odpowiedział na wszystko. Zdumieni byli. Zdał z odznaczeniem. Oba „Szczeniaki” też zdały na stopień rybaka. Marecki spisał się gracko. Kiekuciowi na czymś tam powinęła się noga, ale w końcu czym innym nadrobił, uznali go także. Jeszcze tego samego wieczoru poleźli gdzieś na zabawę, tańczyli z radości do rana. Dobrze po południu już było, gdy wreszcie ruszyli do domów. Wszyscy na rowerach. Tak najwygodniej, bo czy koleją, czy autobusem, zawsze potem trzeba dyrdać spory kawał drogi z miasteczka. Przemknęli przez wyludnione o tej jesiennej porze Giżycko, wypadli na szosę. Marecki z Kiekuciem coś tam gadali do siebie. „Francuz” i Ruksztełła jechali milcząc, jak zawsze. Drzewa przydrożne rzucały podłużne cienie. Słońce zapadało powoli za lasy. Z nastaniem zmierzchu zaczął mżyć drobny deszcz. Siąpił już potem przez całą drogę. Świeżo ubity żwir chrzęścił pod oponami. Chłodno. Młodzika jeszcze nie było. Ciemność spadła na ziemię szybko, omotała ją czernią. Gdzieś z pola zapiszczała kuropatwa, doszedł łopot skrzydeł. Pewnie sowa dopadła ofiary. Jan czuł zmęczenie. Przedtem jeszcze podtrzymywała go świadomość zbliżającego się egzaminu. Co tu gadać, chciał jednak go zdać, przynajmniej po to, aby nie zawieść zaufania Chachłuna. Może też pragnął nieco i Buki-na pognębić. Darował mu wtedy, ale zawsze żal jakiś się kołatał. Teraz egzamin był już poza nim. Został mistrzem. Trzecim w ich gospodarstwie, obok Bukina i Malkiewicza. I dziwna rzecz, nie cieszyło go to wcale. Ot, jakby nic się nie stało. Bo czy to nie wszystko jedno? Co mu z tego? Jego życie i tak zmarnowane zupełnie. Pierwszy raz kochał, dotąd mu jakoś nigdy dziewczęta w głowie nie postały. Może dlatego, że za wiele miał trosk i kłopotów. Siostrze i bratu musiał zastąpić rodziców, uczyć ich, żywić, na ludzi wykierować. Teraz dorośli. Leon pracuje na siebie, Jadwiśka pewnie już prędko Durejkową zostanie. Był wolny. Wolny... Ładna mi wolność. Dopiero wpadł w niewolę, i to w taką, że z niej ani wyjścia, ani ratunku. Jakaś wielka toń. Kto wie, co w niej się kryje? Nie zmierzysz, nie zobaczysz... Zakochał się, i żeby to w kim innym, ale właśnie w tej Mazurce z dzieciakiem nie wiedzieć czyim. Zamiast przyjąć go, uradować się, że ktoś ją wydźwignąć chce z poniżenia, odrzuca go. Dumna taka, harda... Ale może właśnie dlatego, że taka jest, podobała mu się? Może właśnie dlatego, że harda, że na nikogo się nie ogląda, o łaskę nie prosi. Ma dziecko bez męża? No to i co wielkiego? Ma, bo chciała je mieć, bo kochała jednego i po nim ta Helenka została... Ciężko mu było na sercu, jak nigdy przedtem, zanim poznał Maryjkę. Od tamtej rozmowy nad brzegiem jeziora stracił nadzieję. Powiedziała mu to wyraźnie. Myślał wprzódy, by walczyć, nie ustępować. Walczyć... Dobrze, ale jak? Mógł już najwyżej czekać... Ale co z czekania, gdy po nim żadnej nadziei? Jadwiśka i Leon odejdą prędko na swoje, zostanie sam jak palec. O innej kobiecie nie umiał nawet myśleć. Znowu westchnął głęboko, zarzucił rozmyślania. I tak nie prowadziły do niczego, powiększały tylko smutek tak straszny, aż w gardle dławił. Słuchał monotonnego szmeru kół toczących się po żwirowanej nawierzchni. Towarzysze wyprzedzili go daleko. Dogonił ich tuż pod miasteczkiem, przy zamkniętym przejeździe kolejowym. Stali obok siebie we trójkę wsparci ramionami. Walkowiak rozgadał się, opowiadał o swym życiu we Francji, o harówce pod ziemią i pracy partyjnej, o Ruchu Oporu i wreszcie o podziękowaniu, jakie wraz z innymi za to wszystko otrzymał - nakazie wysiedlenia. Zza zakrętu z szumem wytoczył się pociąg. Skład był niewielki, siedem czy osiem wagonów. Mały parowozik sapał jednak, ciągnąc pod górkę, prychał kłębami pary, powiewał w ciemności pióropuszem iskier. Bariera wolno podnosiła się w górę. Nacisnęli pedały. Gdy niedługo potem ostrym zjazdem wpadli do Laków, w wiosce było zupełnie cicho. Pies poderwał się z ujadaniem przy jednym domu, przy drugim jakaś twarz mignęła w oknie, pasący się na łące koń zabrzęczał łańcuchem, na którym był uwiązany. W równych odstępach znaczyły drogę białe słupy linii elektrycznej. Wbrew powątpiewaniom Malkiewicza jednak coś w tej sprawie ruszyło. Przez trzy dni brygada monterów wkopywała słupy, potem inna już przeciągała druty. Na tym na razie robota stanęła. Niemniej otucha wstąpiła w serca mieszkańców wioski. Jan w miarę zbliżania się do domu coraz bardziej czuł się nieswój. Dławił go niewytłumaczony niepokój. Przystanął, zapatrzył się na obejście Kulawików. Paliło się tani jeszcze światło. Złe obcięty knot pełgał, migocącymi refleksami wypadał na wysokie, osypane kwiatami łodygi malw. Poderwał się z miejsca, energicznie wprowadził rower na własne podwórko, oparł o ścianę, nacisnął klamkę. W kuchni siedzieli wszyscy troje. Gdy wszedł, przerwali rozmowę. Leon podszedł do brata, zagadnął prędko: - Czekamy na ciebie... Jak poszło? Spoglądał na nich wyczekująco. Jadwiśka szybko odwróciła się do półki z garnkami. Durejko tylko uśmiechał się do przybyłego, ale i on zdawał się być poważniejszy niż zwykle. - Dobrze. Mam dyplom... - rzucił Jan, ciężko siadając na krześle. - Zaraz usmażę jajecznicę - Jadwiśka zakrzątnęła się koło płyty, przesadnie głośno brzękała patelnią. Leon siadł ponury, patrzył chmurno na brata. Wahał się, jak ma postąpić. W ogóle głupia sprawa z tą całą Maryjką. Koniecznie w niej się musiał zakochać!, Przestał się wahać. Ostatecznie lepiej, aby się to wszystko tak czy owak skończyło. Umrze Maryjka, brat popłacze, powzdycha i zapomni. A tak tylko się dręczył, widząc ją co dnia od nowa. - Emil był dziś w Zespole, po paliwo jeździł. Tam była inspekcja. Trzech facetów. Rano przyjeżdżali także do Laków. Jan strzepnął niecierpliwie dłońmi: - Wiem, no i co? - Otóż między nimi był jeden, w którym Maryjka poznała... Nie dokończył. Jan przyskoczył do niego, chwycił za ramię, potrząsnął silnie, zawołał jakimś nieswoim głosem: - Kogo? Kogo, gadaj? W głosie jego drgał i ból, i ulga, strach i nienawiść, wszystko razem zmieszane, że ani oddzielić. Leon zbaraniał. Bolało go ramię, kleszczami ściskane przez brata, bał się jego wzroku. Ledwo wreszcie wykrztusił: - Nie, nie jego... - Gadaj! - To był przyjaciel jej chłopa. Tamten zginął jeszcze w tym roku, kiedy wyjechał. Dlatego nie wrócił. Blady jak ściana patrzył Jan w oczy brata. Niewiele jeszcze rozumiał. Przemknęła mu przez głowę myśl, że skoro utracił konkurenta, może wreszcie uda mu się zdobyć Maryjkę. Przytomniej rozejrzał się po obecnych, ale zastanowiło go, czemu nadal są tak pochmurni. W tym jeszcze coś musi być, ale co? - Co? - powtórzył głośno. - No i Maryjka wyszła na ulicę... Rąbnęło to ją. Upadła... Jan powoli, powoli podnosił się z krzesła. Czuł coś strasznego, bał się. Wpił oczy w Leona, chciał jednocześnie i wstrzymać dalsze jego słowa, i nakazać mu odsłonięcie prawdy. - Jest w szpitalu, nieprzytomna. Jakiś wstrząs czy udar... Nie wiem. Emil rozmawiał z doktorem. Niebieskie oczy zwróciły się teraz na spokojnego pozornie Emila. - Co się jej stało, nie wiem dobrze. Doktor mówił, że to z silnego wrażenia. Nie robi wielkich nadziei... - Ostatnie zdanie Emil wymówił szybko, po prostu wypchnął je z ust, aby się nie zawahać, nie wycofać w ostatniej chwili. Jan długo siedział skulony. Gdy wreszcie podniósł głowę, zobaczyli, że dwie pionowe bruzdy na jego czole pogłębiły się ogromnie, nadając twarzy jakiś obcy wyraz. Zapytał w przestrzeń: - Czy stary wie o tym? - Wie. Był w szpitalu. Wracał przed godziną... Nie rozmawialiśmy z nim - odszepnął Durejko. Jan odetchnął. Jeśli Kulawik wracał, to dowód, że Maryjka żyje jeszcze... może się z tego wyliże, kto wie... Trzeba pójść do niego, dowiedzieć się. Może trzeba będzie coś pomóc... Przeszedł do swego pokoju, wyciągnął zza obrazu niewielką paczkę owiniętą w gazetę. Zbierał pieniądze na wesele Jadwiśki. Sporo tego było. Odjął mniej więcej połowę, wsadził do kieszeni. Wrócił do kuchni. - Idę do Kulawika. Patrzyli za nim, jak zamykał drzwi, wsłuchiwali się w odgłos kroków na dworze. Jadwiśka wybuchnęła płaczem. Nie mogła już dłużej wytrzymać. Nawet swego szczęścia nie mogła w pełni przeżywać, tak gnębił ją ciągle rozpaczliwy smutek ukochanego brata. Pomyślała, jakby się czuła sama, gdyby tak nagle stało się coś złego z Emilem... Obaj przyjaciele patrzyli na siebie ponuro. Noc wchłaniała ich myśli, otaczała czarną zasłoną. Gdy Jan dotarł do mieszkania Mazura, zdumiał go spokojny głos starego, jakim odpowiedział na jego pukanie: - Wejdźcie. Nie zdziwił się wcale przybyciu Ruksztełły. Przeciwnie, zajrzawszy mu w oczy, powiedział krótko: - Psieknie. Myślałem, że przyjdziecie. Potem widząc nieme, rozpaczliwe pytanie na twarzy Ruksztełły, pogładził go po ramieniu i dodał spokojnie: - Nic, nic... Źle jest, ale nic nie poradzi. Przy tych słowach i w gardle tego opanowanego człowieka coś jednak się zacisnęło. Przełknął ślinę, zanim dokończył na pozór już obojętnie; - Doktor mówił, że Maryjka pewnie umrze... Niekoniecznie zaraz, jedną, dwie niedziele może to potrwać. Ciężko jest. Jo, ciężko - powtórzył. Jan stał oniemiały, przybity wieścią. Stary uśmiechnął się smutnie, wskazał krzesło. Kukułka wyskakiwała na swą pałeczkę, wykrzykiwała mijające kwadranse. Światło pełgało nierówno, strużka kopciu płynęła ku górze, znaczyła sadzą niewielki krążek na suficie. Kulawik przysiadł koło Jana. Położył swą starczą, spierzchniętą dłoń na tej żywej, krwią pulsującej ręce: - Tyś dobry człowiek i Maryjkę kochasz - odezwał się. - Ja to dawno widzę i wiem. Przed ojcem nie ukryjesz... Widzisz... Ten jej chłop, Marcin mu na imię, dobry był człowiek i kochał Maryjkę... Zabili go, dlatego nie wrócił. Ona nic nie wiedziała. I ja tak samo. Nawet potem to czasem i źle już myślałem. Tyle złego ludzie o nim mówili. Nie bardzo to wszystko obchodziło Jana. Jedna myśl tkwiła w jego świadomości, że Maryjka umiera. A on siedzi tutaj, słucha bajań starego, który w tym wszystkim jest tak niemiłosiernie spokojny. Zerwał się. - Dobrze, to potem... Ale co z Maryjka? Czemu tam nie zostaliście przy niej? - głos jego nabrzmiewał podnieceniem. Kulawik patrzył nań wzrokiem pełnym wyrozumiałości i współczucia. Odezwał się cicho, szeptem, jakby bojąc się obudzić przygasłe wzruszenia, tkwiące głęboko w duszy: - Nie mów, synku, niepsieknie o Kulawiku. Widzisz. Miemcy zabrali mi syna... Potem zaraz poszła matka. Ostała mi jedna Maryjka ze swoim nieszczęściem. Staremu ciężko żyć samemu, a żyć trzeba. Z Maryjka nie wiedzieć, co będzie... Tu w domu jest ta jej mała dziewczynka. Dla niej wróciłem. Głodna była. Śpi teraz - wskazał palcem drzwi przyległego pokoju. Urwał, wyciągnął swój kapciuch z tytoniem, nabił lulkę. Jan podał staremu ognia. Był speszony, zawstydzony mocno jego słowami. Kulawik cierpiał nie mniej od niego, na pewno. Tylko że umiał cierpieć. Tak jak Maryjka. Mówiła mu przecie wtedy, że cierpieć trzeba umieć... On widać nie umie. . Stary rybak pykał w milczeniu. Dym układał się w jakieś dziwaczne figury. Kulawik pozwalał Janowi milczeć, trawić we wnętrzu zasłyszane słowa. Po długiej dopiero chwili dodał jeszcze: - Teraz pojadę znowu do miasteczka. Doktor mówił, że przed dwunastą nic złego nie może się stać. A Helenka śpi. Jutro znów do niej wrócę. To grzeczna dziewczynka, dobre dziecko. Sierota bez ojca... a może, może i bez... - nie dokończył. Ruksztełła siedział zamyślony. Tarł sobie czoło rękami, zastanawiał się, łamał z czymś głęboko. Wygiął „palce w stawach, aż odpowiedziały suchym trzaskiem. Bolesnym wzrokiem popatrzył na Kulawika, opuścił głowę. Rozważał swoją decyzję. Jeszcze nie wiedział. Skinął na Mazura, palcem wskazał lampę na ścianie. Wstał i nie czekając na zezwolenie zdjął ją z gwoździa. Stary patrzył zdziwiony. - Chcę zobaczyć Helenkę - wyjaśnił wreszcie Ruksztełła. Słowa jego brzmiały sucho. Kulawik bez słowa szedł za nim. Cicho skrzypnęły drzwi. Jan dłonią przesłonił światło. Długo patrzyli na Helenkę. Dziewczynka spała z rączkami zarzuconymi nad głową. Czarne jej loczki rozsypały się na poduszce. Buzia była rumiana, usta do połowy otwarte. Oddychała równiutko, spokojnie. Światło widocznie raziło ją w oczy, bo w pewnej chwili drgnęła, obróciła się na bok, mocniej naciągnęła na siebie przykrycie. Dziecko uśmiechnęło się przez sen. Na rumianych policzkach zrobiły się delikatne dołeczki. Jan wyprostował się, na twarzy miał wyraz powagi. Gdy zamknęli drzwi za sobą, zwrócił się prosto do Kulawika: - Ojcze, sami powiedzieliście, że kocham Maryjkę. Nie mówić mi słowami o tym, jak ją kocham. Ona mnie nie chciała... Nie wiadomo, co będzie z wami. Dajcie Helenkę do mnie. Będzie jej dobrze, jakby córce rodzonej. Jak Maryjka wyzdrowieje, oddam wam małą od razu. A jeśli nie... jeśli nie, zostanie u nas, będę jej ojcem. Dam jej nazwisko, wychowam na człowieka... I wy będziecie mogił zamieszkać ze mną, jeśli zechcecie. I tak prędko sam w domu zostanę. Będzie nam raźniej strapienia znosić. Rozumiecie mnie? Przedtem się wahał. Gdy zaczynał mówić, jeszcze silniejsze w nim było poczucie obowiązku niż nakaz serca. Ale teraz wiedział już, że Helenka naprawdę miałaby w nim ojca. Tamten zginął... tak... trzeba i jego pamięć uszanować. Szczęśliwszy był, miał miłość Maryjki... Niechaj dla niego zostanie choć miłość jej dziecka... A on sam lżejsze będzie miał życie, jakiś cel przed sobą. Kulawik milczał długo. Potem skinął głową, przesunął wygasłą fajkę z jednej strony ust na drugą, wymamrotał wzruszony: - Psieknie... Podali sobie ręce. Uścisk ten był czymś więcej niż uściskiem obustronnej wdzięczności. Tak go odczuli. Chwilę jeszcze patrzyli sobie w oczy, jakby sprawdzając prawdę owładających nimi uczuć. Rozmawiali potem czas jakiś przyciszonymi głosami, to znów milkli w zadumie, obaj pochłonięci łączącą ich jedną troską. Jadwiśka dawno już położyła się spać. Durejko z Leonem siedzieli w kuchni, niespokojnie wyczekując Jana. Już mieli zamiar iść go szukać, gdy nagle drzwi skrzypnęły cichutko, otwarły się wolno. Ukazał się w nich Jan, trzymając w ramionach Helenkę w pościeli, śpiącą nadal spokojnie. Spojrzał na zdumione miny obu kutrowych, uśmiechnął się z lekka i szepnął: - Zamknijcie drzwi... Zaniósł dziecko do swego pokoju, ostrożnie złożył na łóżku, poprawił pościel, przykrył, wycofał się na palcach. Siadł wtedy przy milczących w zdumieniu chłopcach, odetchnął z ulgą, uśmiechnął się trochę wstydliwie: - Wziąłem ją do nas, póki Maryjka chora. Kulawik ciągle będzie przebywał przy córce. Małej będzie tu przecie lepiej. - Oczy jego spochmurniały. - A jeśli... jeśli... - powtórzył - ...Helenka zostanie u nas na stałe. Umilkł. Milczeli i oni. XIX Rzadko kto zaglądał nad rzeczkę Lutrynkę, wiążącą kiedyś Mamry z jeziorem Grążel. Wypływała z miejsca, gdzie szerokim pasem rozsiadły się rojsty i zdradliwe luny, niebezpieczne dla pieszych wędrowców. Mieszane lasy gęsto zarastały brzegi, liście sypały się w wodę każdej jesieni, zamulając dno. Ułatwiało to coraz dalsze wrastanie kłączy i korzeni w cichy, senny nurt. Myśliwi, którzy wybierali się tutaj czasem wiosną na głuszce, opowiadali dziwy o olbrzymim łosiu, przebiegającym jak zjawa błotne topiele, o stadach sarn z niezmąconym spokojem pojących się w Lutrynce, o wydrach czmychających w wodę ze zwalonych w poprzek omszałych pni brzóz. Ptaków było tam co niemiara! Ale i myśliwi dobrnąć daleko nie mogli. Wstrzymywały ich grząziele, nawet w tych stronach niezwyczajne. Niektórych płoszyły opowiadane po wioskach gadki o duchach pląsających po wodnych uroczyskach, o ognikach pełzających nad bagnistym zalewem. Można tu było dojechać łodzią, ale brak było chętnych. Czasem Kunicki zachodził nad same brzegi, z wiosną i późną jesienią zastawiając żaki na węgorze. Zlecili mu tę robotę na jego prośbę. Od małego kochał się w żmijowatych stworzeniach, umiał je przechytrzyć nadspodziewanie. Ostatniego roku jednak nie szło i jemu, zezłościł się wreszcie, przestał zaglądać nad Lutrynkę. Łowił z innymi sielawę, płoszył szczupaki po trzcinach, czasem tylko oddawał się swemu zamiłowaniu, zastawiał na noc węgorzowe haki, ale i na nie z rzadka tylko coś dało się pojmać. Gdy Chachłun rozkładał bezradnie ręce, naglony z przetwórni konserw o większe dostawy węgorza - przypomniał mu się Kunicki. Na wiosnę dostarczył przecie tej ryby sporo. Jakoś umiał je chwytać na tej Lutrynce. Nawet się dobrze złożyło. Kunicki wstydził się teraz kolegów po nieudanej próbie awansu na starszego rybaka. Pluł sobie w brodę, miał żal do komisji, czemu go spytała o tego przeklętego jazgarza. Tyle wiedział, że chwast, i koniec. Nawet nie handlowa ryba. O węgorzu za to mógłby im wiele powiedzieć. To by ich dopiero zadziwił... A tymczasem musieli wyskoczyć z głupim jazgarzem... . Płynął przez jezioro do swej Lutrynki, rozmyślał nad nieudaną wyprawą do Mikołajek. Słońce paliło mocno, aż dziw. Październik, a tu pogoda jak w maju. Dotarł do bujnej gęstwy oczeretów na płytszej wodzie, daleko sięgających w jezioro. Przeciskał się przez nie sobie tylko znanymi przejściami. Szuwary rozchyliły się, odsłoniły wąski szlak wody wolnej od zarośli. Lutrynka. Anibyś poznał, że to rzeczka. Zarośnięta brzegami, łącząca się niedostrzegalnie z jeziorem, wyglądać mogła na jeszcze jedno kacze żerowisko w chaszczach oczeretów. Na brzegach, niedostępnych, grząskich, świecących oczkami zielonej wody, wyrastać jęły najpierw pojedyncze krzewy słabiutkiej łozy, dalej wierzbiny, łagodnie kołyszącej smukłymi witkami. Gęstniały one coraz bardziej, przyjmowały czasem między siebie w gościnę brzozę karłowatą, ową słynną czeczotkę, zakwitały u dołu czerwonymi pękami waleriany. Jeszcze trochę, a wjechał na właściwą rzeczkę. Przystanął, rozejrzał się dokoła. Dawno tu nie był. Zmieniło się wiele od tego czasu. Jesień na dobre rozsiadła się nad wodą. Osypane jeszcze listkami już żółknie jacy mi, schylały się nad spokojną tonią brzozy. Złotem i czerwienią puszyły się klony, a dla przeciwwagi mocną zielenią, w cieniu aż siną, przesłaniała je olcha. Tuż nad brzegiem zwisały kiściami drobnego krwistego owocu jakieś krzewy, nieco wyżej paproć chwiała swymi wachlarzami przy najlżejszym podmuchu wiatru. Na wyższych kępach przysiadły gdzieniegdzie rozłożyste gałęzie leszczyny. Ze spokojnym prądem spływały opadłe listki, delikatnie zalegały wodę, pstrzyły ją barwnymi plamami, gęstniejącymi przy zaporach stwarzanych przez mięsiste liście nenufarów. Poruszając od niechcenia styrką, Kunicki wypatrywał ciekawie, czy nie dojrzy jakiejś większej zwierzyny. Lepiej od innych znał tajemnice tych brzegów. Zręcznie omijał zapadłe w wodę gałęzie i całe pnie. Za łodzią zostawała drgająca rysa. Rzeczka kręciła w prawo i lewo. Kunicki dopływał do miejsca, gdzie grunt nieco się wznosił, przy brzegach był mniej wilgotny. Drzewa tu wyżej prężyły korony. Chłód stał pod bujnym sklepieniem, słońce nieśmiało tylko zaglądało wąziutkimi szparami. Wreszcie przegrodził nurt gęsty płot z trójkątnych żerdek. Wybiegał daleko na brzegi, gdzie osłaniały go z boków wysokie kopce. Rybak dobił do owej przegrody, wstąpił na szeroki pomost, łączący się najściślej z płotem, wysoko osypany piachem. Mech obrósł g& teraz, zazieleniła się z rzadka trawa. Przysiadł, zapalił papierosa. Kłęby dymu spokojnie się niosły nad wodą. Kunicki uśmiechał się, przypominając sobie wiosenną batalię z węgorzami. Zastawił tu żak z początkiem kwietnia. Parę pierwszych dni przyniosło wyniki, potem ani psa byś nie znalazł. Postawił nieco dalej drugi. Powtórzyła się ta sama historia. I z trzecim żakiem było nie inaczej. Myślałby kto, że węgorze tędy nie ciągną. Ale u wpływu rzeczki do Grążela wyławiano je przy młynie. Omijały więc jakoś żaki, mułem się przebijały albo prześlizgiwały bokami. Wziął się wtedy na sposób. Poprzecinał łaty tartaczne na trójkątne żerdki, zrobił z nich dwa płoty, ukosami od środka biegnące do brzegów. Wbite głęboko w grunt, na pół metra sterczały nad wodą. Na nich ułożył szczelny pomost. Usypał potem wysoki nasyp, podobne stożki zrobił na brzegach. W środku płotu ustawił szczelną ramę ruchomą, do niej wmocował żak... Na noc został na wodzie. Pocięły go wtedy, psiekrwie, komary, cały przez tydzień w bąblach chodził i drapał się jak cygański niedźwiedź. Cicho leżał na pomoście. Ciemno było, księżyc jeszcze nie wzeszedł, drzewa wchłaniały nawet te blaski, którymi w ciemną noc połyskują jeziora. Jakiś czas było spokojnie. Potem zadziwiły go nieustanne chlaśnięcia, jakby kto biczem trzaskał po wodzie. Zapalił latarkę... Węgorze odbijały się ogonami od wody, podskakiwały do góry - trafiały albo na sztachety, albo spadały na pomost. Cofały się wtedy, wgrzebując się w muł, próbowały omijać pułapkę. Sztachety sięgały jednak za głęboko. Przez czas wiosennej wędrówki sporo ich tutaj nałapał. To mu wyrobiło opinię speca od węgorzy. Potem jednak trafiały się coraz rzadziej. Wreszcie nie opłaciło się już-żaka stawiać. Niedopałek papierosa z psyknięciem wpadł do wody. Kunicki podniósł się, wyjął z łodzi łopatę, zaczął przeszuflowywać piasek na pomoście, aby trawa czy mech nie ułatwiły węgorzom ucieczki. Potem zaczął się szamotać z zardzewiałą trochę kratą. Wyczyścił ją, naoliwił, wmocował żak i założył z powrotem. Do następnego dnia miał spokój. Wracał nie spiesząc się. Na jeziorze zdumiał się. Dzień był parny. Mewy z piskiem kręciły się nad wodą czegoś niespokojne. Rybak zastanowił się, rozejrzał wokoło: - Burza w październiku? Tego jeszcze nie bywało... Drobnym kroczkiem podreptał do domu. Żona, cicha, potulna kobieta, też narzekała na jakąś duszność wiszącą w powietrzu. Trudno było oddychać, pot zalewał ciało, nie pomogło otwarcie okien na przestrzał. Posiedzieli trochę przy stole, pogwarzyli o codziennych kłopotach. Sporo rzeczy trzeba było kupić przed zimą do gospodarstwa, cóż, kiedy z pieniędzmi w tym roku było krucho. Sielawa podcięła zarobki. Nawet taki Malkiewicz i Kulawik, najlepsi przecie rybacy, też robili bokami. Smętnie pomyślał Kunicki o swoich węgorzach, westchnął. Nadziei tam wielkiej także nie było. Ziewnął szeroko, przeciągnął ramiona, aż zatrzeszczały. Senność go brała. Wsunął się za przepierzenie przy kuchni, utonął w miękkich puchowych betach. Chrapał ciężko, z poświstem. Kobieta zasiadła przy kołowrotku, zaczęła prząść. Tego dnia szczególnie ciężko było Kunickiej na duszy. Czy to że niepokój jakiś wisiał w powietrzu, parność dławiła, aż płuca musiały robić jak miechy, czy że od nowa żal ją porwał za syneczkiem, który przyszedł na świat nieżywy, nawet popieścić go nie zdołała, piersi wsunąć w maleńkie usteczka... Terkotał kołowrotek poruszany drewnianym pedałem, nić spływała na motek szarym strumykiem, równie szaro snuła się myśl bladej, przywiędłej przedwcześnie kobiety. Za przepierzeniem mąż chrapał donośnie. Dobrali się z Karolem. Cichy, mruk, do ludzi nie tęsknił, choć najlepiej im życzył i do pomocy zawsze był pierwszy. Dla niej był dobry, nie mogła narzekać. Od ślubu ręki ni razu nie podniósł. Tylko że też od tego dziecka zmarkotniał, osowiał zupełnie. Spać jeno lubił i snem tym zabijał wszystkie wolne godziny. Westchnęła. Zmarnowały się jakoś ich życia. Wiatr z siłą szarpnął otwartymi szeroko oknami. Zerwała się z miejsca. Zamykała je, zerkając jednocześnie ciekawie na dwór. Wirowało wszystko w pyle podjętym przez wiatr. Słońce nadal przypiekało. Żar wisiał w powietrzu, jakby się nawet powiększył. Wiatr był ciepły, duszący. Od zachodu szła wielka chmura. Pędzone wichurą niosły się przed nią ptaki. Widziała czaplę miękkim lotem pomykającą ku dołowi, opóźnionego bociana siadającego z klekotem na gnieździe, wachlowaniem skrzydeł starającego się utrzymać równowagę. - Na burzę idzie czy co? - szepnęła zdumiona kobieta. Wiatr nadlatywał falami. Ucichł na chwilę, by zaraz potem zerwać się z mocniejszym jeszcze poświstem. Drzewa przy domu wyginały się. Obawiała się, że lada chwila trzasną. Topole przecie są kruche. Zawsze bała się burzy. Dlatego też nigdy nie mogła oswoić się z rybackim, żywotem męża. Burza wszędzie straszna, ale na wodzie chyba najgroźniejsza... Nie wytrzymała, szarpała go nerwowo za ramię. - Karol! Karol!... Zaspany siadł na łóżku, przecierał oczy. Myślał, że już ranek. - Mogę później pojechać. Przecie nie po sielawę. Powoli zaczynał rozumieć. Szum wichury dochodził do jego uszu. Siekła wściekle o ściany, biła w okna podejmowanym z ziemi żwirem i zeschniętymi liśćmi. Pociemniało. Chmura zakryła całe niebo, złowieszcza w swej burej, brunatnawej barwie. Mężczyzna wyjrzał przez okno. Wzruszył zdumiony ramionami. - Buuurza. - przeciągnął. Pomyślał o zastawionych żakach. Liści tylko i mułu naniesie, a korzyści żadnej. O, wiosną taka burza to byłby dla niego majątek. Węgorz najchętniej wtedy wędruje. Ale teraz, chyba przypadek zapędziłby go ze śmieciami do żaka. Kobieta zapaliła gromnicę drżącymi dłońmi. Szeptała: - Od powietrza, głodu, ognia, gromu i wojny... Ponure i długie grzmoty przetoczyły się pod sklepieniem niebios. Echem niosły się nad ziemią, wicher je wyolbrzymiał. - Jednak naprawdę burza! - zacmokał przekonany wreszcie Kunicki. Zdumiony, obejrzał się na wiszący na ścianie kalendarz wycięty z „Gromady”. - Dziesiąty październik, jak pragnę węgorza... Wytrzeszczył oczy, przywarł mocniej do szyby. Ściemniało na dworze całkiem, choć dzień jeszcze był w pełni. Niebo nad jeziorem wtapiało się w wodę. Czarna chmura zakryła świat. Grzmoty przewalały się już nad domem. Błysnęła pierwsza ognista, postrzępiona żyła piorunu. Kunicka przeżegnała się kilkakrotnie. Rybak na chwilę cofnął czoło od szyby. Grzmot przewalał się po niebie z łoskotem. Pioruny biły z trzaskiem ogromnym, coraz częstsze. Błyskawice to śmigały pionową krechą w dół, to zataczały dziwne półkola, łukiem opadały na ziemię. Dalekie jeszcze były. Ale czoło nawałnicy zbliżało się już do Laków. Wiatr jakby nieco przycichł. Deszczu jeszcze ciągle nie było. Ostry, przeraźliwy trzask rozdarł powietrze, lękiem wpadł w serca ludzi. Kunicki widział z okna, jak zabłysło coś nagle przy wierzbie stojącej opodal spalonej kiedyś kuźni. Drzewo chybotało się jeszcze przez chwilę na wietrze, przechyliło się, rozpadło na dwie strony, przełupane na pół. Nawet Kunickiemu, przyzwyczajonemu do najgorszych wybryków przyrody, zrobiło się jakoś zimno koło serca. Skurczył się w sobie, cofnął o krok od okna, spod oka obserwował dalej szalone igrzysko wytańcowywane przez wiatr, pioruny i wodę. - Żeby to tak na wiosnę! - westchnął znowu rybak, przypominając sobie węgorze. Postanowił zaraz pojechać na Lutrynkę, niech tylko burza przejdzie. Ale nic nie zdawało się zapowiadać jej końca. Czas mijał, a żadnej zmiany nie było. Deszcz wciąż jeszcze nie spadał. Kunicki nie mógł wyjść ze zdumienia. Pociemniało jeszcze bardziej. Tym jaskrawiej oślepiały chłodnym światłem błyskawice. Pioruny siekły w wodę. Jezioro zmieniło się w jeden wariacki odmęt. Leżąca na Świętym naprzeciw Laków Wyspa Kocia znikła zupełnie z pola widzenia. Tylko strzępiaste zwały wody toczyły się skołtunione, same jakby przerażone swą potęgą. I nagle ucichło wszystko w rozbestwionej przyrodzie. Nawet wiatr prawie ustał. Tylko od jeziora szedł nieustanny, głuchy szum. Cisza trwała może sekundę, a może minutę. Wicher szarpnął znowu posadami domku. Z wichrem nadleciał deszcz. Zabębnił, jakby kto kulami posypał po dachu. Już za pierwszym nalotem zsiekł liście z drzew. Zbił, sklepał. kopce przy bielejących świeżością słupach linii elektrycznej. Sypnął w jezioro, zamieszał, zaniepokoił falę, aż zakręciła bezradna. A potem walił już ukośną ścianą, gładką, nieprzeniknioną, że Kunicki nie widział za nią nawet drogi przed domem. Ciemno było zupełnie. Tajemniczym cieniem biegało po kątach izby światełko płonącej w lichtarzu świecy. Drgało w podmuchach wiatru, przenikających niewiadomymi szparami aż tutaj, to osnuwało czernią, to znów żółciło wybladłą, zdjętą przerażeniem twarz kobiety ze splecionymi kurczowo dłońmi, ustawicznie poruszającej wargami. Kunicki odszedł od okna. Przysiadł za stołem. Oparł głowę na łokciach. Czekał. Nieznacznie grzmot jął się oddalać, ucichły pioruny. Tylko woda szalała ciągle: od dołu jeziorna, od góry deszczowa. Tamta wpadała chciwymi jęzorami na drogę, biła w nią wściekle, ta strumieniami waliła w jezioro, zwalczała, spychała tamtą. Deszcz uchodził wraz z chmurą. Zwolnił, zrzedł. Ukośna ściana wodna wyprostowała się. Potem jęła przepuszczać przez siebie świetlane blaski, ciurki wodne ścieniały, ustały zupełnie. Na zachodzie zajaśniało czyste niebo. Jeszcze chwila i słońce wypłynęło zza rąbka umykającej teraz w popłochu chmury. Promieniste było, wyświeżone. Świat zaigrał wszystkimi barwami, jakie tylko oko ludzkie zdoła odnaleźć. Burza jak nagle przyszła, tak i minęła niespodziewanie. Tylko jezioro przewalało się długo, nie mogąc się uspokoić, rozdygotane w pasji. Jeszcze Kunicki stał przy oknie, gdy ze wszystkich chat wybiegły na drogę bose dzieci, popiskując radośnie i przepychając się w strumykach z szumem spadających zewsząd ku Świętemu. Chlupały błotem spod nóg, cieszyły się niespodzianką. - Pojadę na Lutrynkę! - rzekł głośno do żony, poczłapał ku drzwiom. Na podwórzu przystanął, wciągnął w siebie świeże, pełne orzeźwiających mocy powietrze, rozglądnął się wokół. Przy drodze ujrzał dwa zwalone słupy. Jeden leżał w poprzek drogi, chwiał się podtrzymywany przez napięte przewody. Ludzie kręcili się już koło nich. Przy domu Chechłów maleńka obórką świeciła zerwanym dachem. Gruba babina pohukiwała Ha kręcącego się niezdarnie męża. Zerknął na słońce. Oho, niedługo zachód. «.-Nie zwracając więcej na nic uwagi, pośpieszył ku przystani. Ogarnęła go łowiecka gorączka. Rozum tłumaczył, że niczego nie może szukać w żakach prócz zielska, przeczucie kazało jechać tam jak najszybciej. Jermolonek człapał koło magazynu, podnosił z ziemi zerwane przez wicher arkusze papy, gderał coś pod nosem, spojrzał na Kunickiego zdumiony. Stanął, patrzył pod słońce, jak spycha łódeczkę, jak przemyka przez trzciny na czystą wodę. Zafrasował się wtedy, gniewnie sarknął: - Wariaty, czyste wariaty... skaranie boskie z takimi. Dłużej już nie wytrzymam, trzeba będzie szukać innej roboty! Kunicki pełen był rozpierającej go teraz siły. Stojąc u dziobu łodzi dumnie prostował swe wątłe ciało, wypinał pierś, wdychał rześkość przybyłą wraz z burzą. Ani wiedział, jak przebił w skos zatokę, wsunął się w ociekające wodą, oczyszczone z pyłu szuwary. Tym razem nie trzeba było szukać Lutrynki. Woda z szumem toczyła się jej korytem, wskazywała rzeczkę wyraźnie. Już nie wiosłował, sterował tylko uważnie, aby nie zaczepiać o gnijące pnie wywróconych drzew. Dzisiaj przybyło ich kilka. Żałośnie przebłyskiwały listkami zielonych jeszcze gałęzi spod przelewającej się nad nimi burej zmąconej wody. Prąd był silny, wezbrana woda zalała nadbrzeżne błota i łąki. Kunicki utrzymywał łódź na środku rzeczułki, wiosełkiem przyśpieszał jej bieg. Późno było. Lada chwila, a mrok zapadnie. Pod wiszarami drzew, w miejscu, gdzie rzekę grodziła tama, już było ciemnawo. Deszcz mocno spłukał piaszczyste zapory na brzegach i pomoście. Na sporej przestrzeni przed zagrodą kotłowały liście i zielsko, nie mające ujścia na drugą stronę. Woda z szumem wpadała w zamknięty żakiem otwór ramy. Obawiał się przez chwilę, czy prąd nie zerwał mu sieci. Wylazł na oślizły pomost, położył się, uważnie patrzył na dół. Ręką odgarnął zwierzchnią warstwę zielska. Trudno było rozeznać coś w brudnej, zasmolonej wodzie. Wydało mu się, że żak również zapchany jest błotem i liśćmi. Poruszane prądem drgały u wylotu sieci. Na wszelki wypadek spróbował pogmerać ręką. Śliskie uderzenia rzekomych liści napełniły go nagłym rozradowaniem. Trafiły i węgorze... Podniósł się, złapał za uchwyty ramy, szarpnął. Ani drgnęła. Wparł się w pomost nogami, ciągnął z największym wytężeniem. Nic. Próbował huśtać ramę na boki. Zasapał się, dysząc ciężko. Rękawem otarł pot z twarzy. Odpoczął chwilę, zaczął od nowa szarpać się z ramą. Musiał wreszcie dać za wygraną. Robiło się ciemno, sklepione korony drzew nie przepuszczały resztek dziennego blasku. Położył się znowu na pomoście, zakasał rękawy, starał się jak najdalej sięgnąć w głąb żaka. Rozcapierzone palce dotykały drgających nerwowo, dygocących ogonów węgorzy. Kunicki podniósł się zdumiony. Jeszcze nie bardzo wierzył. Czyżby aż tyle ich było? Cały żak wypełniony? Stał na pomoście, wahał się. Znowu próbował podciągnąć ramę do góry. Ani drgnęła. Zrezygnowany pakował się do łódki. Droga powrotna była trudna. Walczyć musiał z silnym prądem, wpadał kilka razy na wywrócone drzewa i karcze podwodne, niedostrzegalne w gęstniejącej ciemności. Odetchnął dopiero na jeziorze. Stało spokojne, ciche. Nic nie wskazywało, że tak niedawno jeszcze szalała tutaj burza, że kłębiły się grzywy wysokiej fali, a pioruny mąciły toń aż do głębi. Ciemno było zupełnie, gdy dobił do przystani. Wahał się długo, co robić. Jeśli ryb w żaku było więcej, niż przypuszczał, nie powinien zostawiać sieci w wodzie. Napór śmiecia mógłby rozerwać nici, wyzwolić pojmaną rybę. Jeszcze dziś trzeba wracać na Lutrynkę. Kunicki przeczuwał, co może znaleźć w żaku, ale jak każdy rybak, nawet w myślach nie lubił zdradzać się przed sobą ze swych nadziei. Zaszedł najpierw do Gareckiego. Siłacz chętnie zgodził się na nocną wyprawę. Razem zastanawiali się, kogo jeszcze poprosić. Myśleli o Chechle, ale w czas przypomnieli sobie, że biedakowi dach zniosło z obórki i teraz pod surowym dozorem żony wydobywa szczątki z jeziora. Zaszli więc do Grynisa. Żmudzin siedział przy stole, obserwował słój ze słynnymi wiunami. Żmijowate stworzonka jeszcze nie spały.. Łudziło je światło. Pomykały wśród wody, uprawiały jakieś gonitwy, przysysały się do pływającej w słoju moczarki. Stary był w dobrym humorze: - O, jaka zabawa odchodzi - palcem wskazywał na wiuny - na para dni stanie pogoda. Znowu pocić sia będzim, nie przymierzając jak szczury w łapce. Na łóżku siedziała stara kobieta o pomarszczonej twarzy - Grynisowa. Spokojna, łagodnie spoglądająca na męża. Przyzwyczaiła się już do jego dziwactw, traktowała je z dobroduszną wyrozumiałością. Ale wiele ją kosztowało, by znieść choćby widok suszących się na oknie albo przy piecu - zależało od tego, czy słońca potrzebowały, czy tylko ciepła - skór żabich, węgorzowych, pęcherzów rybich, dziwacznych roślin i korzeni. Na kilku specjalnie w tym celu sporządzonych półeczkach przy oknie stały słoiki z jakimiś maściami, oczami rybimi, wyciągami z głowy i jelit, licho wie w końcu z czym. Tylko stary Żmudzin znał swe lekarstwa. Leciuchno się uśmiechając spoglądali na te skarby obaj przybyli rybacy. Grynis naciągał tymczasem spodnie watowe, zrzędził, wymyślał po swojemu. - Ot sysuny, faszyzma na takich nie ma, po nocy na zguba wywodzo człowieka... Niechby tylko jednak spróbowali wziąć jego słowa na serio, wycofać swe zaproszenie - mieliby wroga do końca życia. Na Lutrynkę wjechali łatwo. Kunicki pamiętał już wszystkie przeszkody na rzece z obu dzisiejszych podróży, toteż omijał je gładko. Grynis ględził swoje bez przerwy. Jedyny chyba rybak gaduła: - Już ja na zima podgotowka robia. Smalcu z wątroby liniej mam dwa słoiki. Haniebnie dobrze na zastuda pomaga... Wiem z praktyki. Kiedyś u nas taka Marcelka, stareńka już, na zapalenie letkich zapadła... Przybili do pomostu. Garecki zapalał latarnię. Grynis rozglądał się dokoła, chichotał: - Chitry ten Kunicki, a myślałby kto, do pięciu nie zrachuji. Odpowiednia miejsca podebrał, rybka sobie bez fatygi burzo napędza... Woda rwała szparko. Przez jej szum przebijał jednak jeszcze inny dźwięk. Z żaka szło ciche szamotanie, łagodne poplaskiwanie o wodę. - Patrzaj, jak kotłuji sia... - nawet Grynis otworzył gębę z podziwu. Kunicki drżał z emocji. Przeczuwał nie lada niespodziankę. Tylko Garecki był opanowany. Gdy chodziło o ryby, nie przejmował się nigdy. Inaczej, gdy szło o ludzkie sprawy. Wtedy okazywało się, w jak gorącej jest wodzie kąpany. Wparli się nogami w pomost, chwycili za ramę. - Raz, dwa i trzy... hooop! - Grynis objął komendę. Szarpnęli. Drgnęła troszeczkę, lekko uniosła się do góry. - Prawda mówiłasz. Siedzi jak zadra w tyłku - z uznaniem rzekł stary. - Raz, dwa, trzy... hooop! - szarpnęli znowu. Rama szła wolno do góry. Nie ustawali w wysiłku. Dopóki była w wodzie, nie odczuwali w pełni jej ciężaru. Obecnie, zwolniona z bocznych uwięzi, kolebała się na powierzchni. Za nią wlókł się wyładowany po brzegi sak z mocnej, grubej nici sieciowej. - O raju, co tutaj tego! - zdumiał się Garecki. Teraz widzieli. Żak pełen był drgających, rzucających się gwałtownie węgorzy. Więcej ich nie mogło się już tam zmieścić. Ostatnie do połowy swej długości wystawały z sieci. Gal za calem przewalali sieć przez zrąb pomostu. Szczęśliwie przybór rzeczki zmniejszył różnicę poziomów między pomostem a wodą. Garecki zmienił się w kłębek mięśni. Sam starczał za trzech. Ciągnął na środku, tamci po bokach. Dziwacznie przegięte trzy cienie sapały, poruszały się spiesznie na wąskim pomoście. Wyciągnęli wreszcie kul żaka na wierzch. Grynis krzyknął: - Trzymaj od zadu, a to posypio sia jak ulęgałki z gruszki... Chwytali teraz śliskie gady, rzucali do łodzi. Długo trwało, nim opróżnili żak na tyle, że mogli go wraz z zawartością przerzucić do łódki. Zanurzyła się mocniej. - Patrzaj ty, jeszcze potopim się przez jego gadziny. Od razu potrawka byłaby dla węgorzów. Wracali. Obciążona łódź sunęła powoli, trzeba było uważać, aby nie przechylić jej nazbyt mocno na którąś stronę. Jermolonek spał już smacznie w objęciach Lodzi. Fukał jak jeż, gdy go zbudzili. Marudził długo, ubierając się mruczał bez przerwy. - Skaranie boże, zasnąć człowiekowi nie dadzą... I gdzie to ich nosi po nocach? Grynis zahuczał nad biednym magazynierem: - Musi nie zechcesz mnie na pokuszeńnia wystawiać, a? Wdziewaj portki w try miga, a nie, to sam tobie pomogą, zołza nieszczęsna. Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Jermolonek wolał być w zgodzie ze starym Żmudzinem. Wkładał już swoją czapę, chwytał klucz wiszący przy drzwiach. Wytrzeszczył oczy na widok takiej masy węgorzy. Kręcił głową w podziwie, radośnie odważał nieckę po niecce, pełne drgających, kłębiących się ciał. - Pięćset dwadzieścia dwa kilo - triumfalnie obwieścił magazynier. Dumnym okiem potoczył po obecnych, jakby to był jego osobisty sukces. Kunicki stał rozpromieniony. XX Ta jesień pełna była niespodzianek dla Laków, złych częściej niż dobrych. Odłowy sielawy przeciągały się. Wspaniała toń zagarnięta przez Kulawika w części tylko poprawiła sytuację. Do wyznaczonej normy ikry brakowało jeszcze wiele, a wontony świeciły pustkami. Zmniejszyły się zarobki rybaków. W dodatku stary Grynis przepowiadał ostrą zimę, wskazywał wiele jej znaków. Jeden zresztą był oczywisty dla wszystkich. Ta owa straszliwa burza sprzed paru dni... Te sprawy dotyczyły bezpośrednio każdego. Były jeszcze inne, co choć specjalnie bolesne dla niektórych, kładły się cieniem na całą wioskę. Utopienie się Balcerzaka, napad Bukina na Jadwiśkę, wreszcie teraz ta nagła choroba Maryjki. Gadali jeszcze ludzie, że bieda zawsze chadza z towarzyszkami... Coś rzeczywiście wisiało w powietrzu, jasnym, przesłonecznionym, jak o tej porze już nie bywało od lat.” Słońce paliło we dnie, nocą chłód ciągnął nad ziemią. Księżyc otulał się dziwaczną czapą. Ryba wcześnie zaczęła szukać schronienia na dnie. Komuś się ponoć wodny pastuch ryb pokazał, a te wróżyło śmierć ludzką... Jedni wierzyli tym bajaniom, inni nie. W każdym razie jakieś wydarzenia wisiały nad Lakami. Podobno jacyś obcy ludzie kręcili się nocami po wiosce, znikali tajemniczo jak cienie. Nie wiadomo, ile w tym było prawdy. W rybackim życiu niewiele się zmieniło. Jeszcze przed słońcem wyjeżdżali sielawiarze na połów. Długo siedzieli teraz na wodzie, nie opłacało się bowiem sieci na przystań odwozić. Przecie nie dla tych parunastu kilo sielawy brzemiennej w ikrę. Brygada niewodowa objeżdżała nocami najdalsze zakątki jeziora, coś tam zawsze wpędzała do kutia. Też nie najlepiej. Z żaków tej jesieni zrezygnowali Nie szło w nie nic, jakby urokiem kto rzucił. Jeszcze płoszenie bołtami po trzcinach jako tako się opłaciło. Liny szły ładnie w drgawicę. Tłuste, ociekające śluzem, szamotały się na dnie łodzi, rozdziawiały pyski na zadowolonych rybaków. Marzyli wszyscy, żeby się już wreszcie zakończyły kłopoty z tą ikrą. Można by wielkim niewodem spróbować, okoniówki, leszczówki, a nawet i uklejnice zastawić, Zawsze lepiej by poszło i do kieszeni też coś grubszego wpadło. Nie było się czym weselić. A jeszcze paru chodziło niepodobnych do ludzi, strutych, wyblakłych jak cienie. Patrzenie na wykrzywione gęby też nie pobudzało do śmiechu. Ot, choćby Bukin. Znowu zaczął pić na umór. Chudy, zawsze brudny i nie golony, wiał z gęby gorzałą, znowu przestał się troszczyć o sprawy połowów. Tylko do tej ikry naganiał, jak zaszedł czasem do magazynu. Albo Ruksztełła. Został chłop mistrzem i zamiast się cieszyć, półprzytomny łazi po świecie. Wysechł jeszcze bardziej, oczy mu świeciły dziwacznym blaskiem, robotę wykonywał automatycznie, jak nie swoimi rękami. Garecki powiadał, że czasem przez całą „poimkę” i słowa nie wymówi. Kulawik wyruszał na wodę co drugi dzień tylko. Resztę czasu spędzał w szpitalu przy córce. Pajka sam jeździł na toń. Gdy mu próbowali dodać wspólnika, odburknął, że obejdzie się bez pomocy. Taka gadzina... Grynis znów odjechał na Siedem Wysp. Nawet i jego musiało w Lakach zabraknąć, zawsze rozbawiał ludzi swymi facecjami. Jedno tylko niebo było stale pogodne. Z rzadka przelatywała po nim jakaś mizerna chmurka, znikała na horyzoncie. W spokojne dni piekło z góry jak latem. Tyle że tych spokojnych dni za wiele nie było. Wiatry hulały na Mamrach. Zrywały się niespodziewanie, tak od wschodu jak i północy czy zachodu, wzburzały gładziznę jeziora, pianą strzępiły fale, a potem cichły niespodziewanie, jak przyszły. Dziwaczna pogoda! - Nawet i łabędzia właśnie musiało zabraknąć - wzdychał czasem Garecki, który szczególnie lubił Kulawikowego wychowanka. Cała ta historia zdarzyła się przed tygodniem. Ciężko dotknęła Kulawika, a już szczególnie Helenkę. Ptak prędko oswoił się z nowym porządkiem, jaki nastał w domu po zachorowaniu Maryjki. Spał nadal w swoim chlewiku, omijany z respektem przez ptactwo domowe. Krótko przed świtem walił dziobem w drzwi domu, aż się w drzewie robiły wgłębienia. Kulawik tradycyjnie wychodził w gaciach i przytrzymując je jedną ręką, drugą wysypywał ptakowi wczorajsze ziemniaki. Kręcił Kubuś głową, że za czasów Maryjki więcej ich dostawał, ale cóż było robić? Zdziobywał do ostatniej kruszynki, tłukł i rozpędzał żarłoczne i niepamiętne wczorajszej nauki kaczki, które go ciągle chciały podkradać, potem odlatywał na wodę. Obiad zjadał już u Ruksztełłów. Ale zachowywał się tak, jakby to on im robił łaskę, nie oni jemu. Nie dawał się pogładzić, groźnie nadstawiał dziób, spoglądał spod oka, Weselał tylko na widok Helenki. Trzepotał wtedy skrzydłami, skrzeczał coś po swojemu, ocierał się o sukienkę dziewczynki. Zlatywał raz jeszcze wieczorem albo już nie pokazywał się na podwórku Ruksztełłów. Zależało od tego, jak mu poszło z rybami na wodzie. Stale bowiem towarzyszył teraz rybakom przesiadując na burcie i asystował przy wyciąganiu sieci. Parę razy nawet z wieczora wylatywał na połów z niewodową brygadą. Bardziej mu się opłacał. Wracał wtedy ciężki, z opchanym brzuchem i pękato wydętą szyją. Te niewodowe wyprawy przyczyniły się do nieszczęścia. Pojechali kiedyś niewodziarze pod wodzą Dzikowskiego aż pod Mardejki. Trafiały się tam dobre tonie linowe.. Kubuś przyfrunął w ślad za nimi. Huśtał się na fali, podlatywał ku pobliskiemu brzegowi, znowu wracał. Długo zaciągali pierwszą toń, bo zerwał się wiatr i fala utrudniała robotę. Zmrok już zapadał, Kubuś zniecierpliwiony odleciał gdzieś dalej. I już nie wrócił. Po dwóch dniach dopiero doszła wiadomość o jego losach. Za Mardejkami zaczyna się obwód rybaków giżyckich. Owego wieczora przyjechali aż tu z niewodem. Łabędź nie rozpoznał ludzi, spłynął miękkim lotem nad samą łódź, przysiadł na skrzydle niewodu. Obcy rybacy zdumieli się w pierwszej chwili, a potem zaczęli ptaka tłuc wiosłami. Nie uciekał podobno, tylko zdziwiony spoglądał na nich zakrwawionymi oczyma, bulgotał coś jeszcze. Nowy cios wiosła, i tak zastygł w swoim zdumieniu. Kulawik zmartwił się szczerze. Helenka przez dwa dni popłakiwała po kątach. Szczęściem pozostał jej jeszcze Dziczek. Jan głęboko przywiązał się do dziewczynki. Przez pierwsze dni, gdy Maryjka zmagała się jeszcze ze śmiercią, nie zwracał na nią wiele uwagi. Powierzył ją Jadwiśce. Ale gdy lekarz oznajmił staremu, że groźba śmierci minęła, choć leczenie potrwa całe tygodnie, Ruksztełła znów zaczął interesować się codziennymi sprawami. Przedtem nie można się go było dowołać, nie można było niczego wytłumaczyć ani się o nic doprosić. Godzinami siedział skulony za stołem, nie jadł prawie, nie sypiał. Tak trwało około tygodnia. Wtedy to Kulawik powtórzył mu opinię lekarza. W Jana wstąpiły nowe siły. Poweselał nieco, choć jeszcze ponurość nie zeszła z jego twarzy, wszystkie wolne chwile spędzał z dziewczynką. Przez starego kupował jej cukierki, obwarzanki, raz nawet podarował lalkę. Dobrze się czuł z małą. Zdruzgotany w swych nadziejach, ze strachem myślał o chwili, gdy Maryjka po ozdrowieniu zabierze córkę do siebie. Nie marzył już o Maryjce jako o kobiecie, która z czasem mogłaby zostać jego żoną. Przestał się łudzić. Dziewczynka i przedtem lubiła ponurego pana Jana. Teraz nie mogła się od niego oderwać. Nikt tak nie umiał wymyślać coraz to nowych zabaw jak on. Nikt nie wpadłby na pomysł organizowania wspólnych polowań na żaby. Do nikogo też Dziczek nie przysuwał się tak odważnie jak do niego... Warchlak rzeczywiście, nie wiedzieć z jakiej przyczyny, tolerował obecność i pieszczoty Jana. Kwiczał cieniutko, gdy ten go drapał za uchem, wyciągał ryj do góry, śmiał się swymi malutkimi, bystrymi oczkami. Któregoś ranka siedział Jan z dziewczynką w ogródku za domem. Ze smakiem zajadali dojrzałe jabłka jesienne. Owoce pachniały mocno, kręciły się koło nich pszczoły, znęcone słodkim aromatem. Helenka w pewnej chwili przestała jeść, zamyśliła się, spojrzała na Jana: - Jak mama wróci, to też będzie mieszkać razem z nami? A ty zawsze będziesz się ze mną bawił, prawda? Westchnął ciężko. Helenka objęła go ramionkami za szyję. - Czemu jesteś taki smutny? Nie bądź, Helenka bardzo, bardzo ciebie kocha - tuliła się do niego, osypywała pocałunkami wychudłą twarz. A gdy wreszcie udało się jej wywołać na jego obliczu nikły cień uśmiechu, stanęła przed nim i wodząc palcem po jego marynarce, roiła plany na przyszłość... Drugi tydzień od dnia powrotu z Mikołajek, gdy się dowiedział o tragicznej przygodzie Maryjki, minął mu ja koś szybko, w nastroju pełnym przeskoków, od skrajnej rozpaczy do pogody, prawie wesela. Dopiero potem nastąpił nowy cios. Niespodziewanie Wbrew temu, co przypuszczał. Kilka razy był w tym czasie w miasteczku. Podchodzi! nawet pod szpital, gdzie leżała Maryjka, brakło mu jednak zawsze odwagi, aby zajść do środka zapytać o jej zdrowie. O widzeniu z chorą nawet nie myślał. Pewnego dnia zdobył się jednak na odwagę. Nieśmiało przekroczył drzwi czerwonego budynku, ukrytego wśród drzew. Traf chciał, że zaraz przy wejściu natknął się na siostrę oddziałową, starszą już kobietę o dobrotliwym wyrazie twarzy. - Szuka pan kogoś? Może ja będę wiedziała. - Chciałem się dowiedzieć o jedną chorą... Czy już prędko ozdrowieje zupełnie. - Krewna jakaś? A jak nazwisko? - Nie, nie krewna, nie... >- plątał się. Siostra uśmiechnęła się leciutko, rozumiała już. - ...Nie krewna, znajoma, z jednej wsi... Nazywa się Maryjka Kulawik. Jak z nią? - zapytał nieśmiało, z obawą w głosie. Patrzył z wyczekiwaniem w jasnoniebieskich oczach. Siostra ze smutkiem potrząsnęła głową. - Ciężko tu coś powiedzieć. Jeszcze walczy ze śmiercią. Wstrząs był zbyt mocny, przyplątały się inne dolegliwości. Nie wiadomo. Tyle że organizm silny... Wytrzymał dotąd, wytrzyma może jeszcze trochę. Każdego dnia oczekujemy kryzysu, albo na tę stronę, albo na tamtą. Jeszcze nie rozumiał. Stał skurczony, wlepił oczy w biało ubraną kobietę. - A mówili, mówili... że już jest dobrze. - Nie - potrząsnęła głową, przestraszyła się, czy nie za dużo powiedziała. Odchodziła teraz szybko, tłumacząc się: - Muszę już iść, chorzy czekają. A ona, mówię, silna, może wytrzyma. Odtąd znowu owładnęła nim ta bolesna rezygnacja, pełna wyczekiwania. Kulawik przyznał się, że widząc jego rozpacz chciał mu ulżyć, wymyślił ową opinię lekarską. Odtąd każdego dnia z niepokojem wyczekiwał na powrót starego ze szpitala. Mazur spędzał tam na zmianę to dzień, to noc. Co drugi dzień bowiem musiał przecie wyjeżdżać na jezioro. Tego dnia nad wieczorem przyjechał jakiś rozradowany, szybko zeskakiwał z roweru, jak młodzik biegł do Jana, wołając już z daleka: - W nocy był kryzys, jo, kryzys... Psieknie już. Będzie zdrowa - zacierał ręce, oczy mu błyszczały odbijając tym blaskiem od siwych włosów. Jan, nieufny, wypytywał go dokładnie, wreszcie uwierzył. Znowu się odrodził. Nowa fala cierpienia przyczyniła się do tego, że potrafił patrzeć na całą sprawę inaczej niż tylko poprzez swoje zranione uczucie. Już nie myślał w tej chwili, co się z nim stanie, gdy Maryjka wyjdzie ze szpitala, ale cieszył się samym faktem jej powrotu do zdrowia. Aby tylko ona żyła, mniejsza o niego... Nagle stał się jakiś rozmowny, podżartowywał nawet z Emila spoglądającego na Jadwiśkę jak kot na szperkę. Młodzi byli już zaręczeni, z radością myśleli o rychłym małżeństwie., Jadwiśka chciała zaraz zwracać się z ich sprawą. do brata, skorzystać z chwilowej odmiany w jego usposobieniu. Emil ją jednak wstrzymał. Nie można przecie tak od razu ze swymi cholewkami na stół wyłazić. Trochę posmutniała, ale potem i jej się udzielił humor narzeczonego, cieszyła odmiana, jaka zaszła w Janie, wesoły szczebiot Helenki. Tylko Leon siedział przy stole znudzony, po czym wysunął się cichutko na swoją górkę. Durejko spojrzał za nim, uśmiechnął się po swojemu: - Uczy się, biedak... A to mu Krysia dogodziła! Nie zajmował się więcej przyjacielem. Zaśpiewał nagle, aż naczynia na stole odpowiedziały brzękiem: Siwy gołąb, siwy, Gołąbka bardziej siwa... Miły ojciec, miła matka Dziewczyna bardziej miła. Kulawik tymczasem człapał rozlepłą po ostatniej ulewie drogą w kierunku domu Pajki. Od dawna już się tam wybierał, ale niepokój o życie Maryjki zaprzątał go tak, że na nic innego nie zostawało czasu. Już nie tylko dziwne zachowanie Pajki, jego pogłębiająca się niechęć do wszystkiego, co polskie, ale i rzeczy ciekawsze zajęły uwagę starego Mazura. Zdarzyło się to przed tygodniem. Życie Maryjki wisiało wtedy na włosku. Kulawik dłużej zabawił tego dnia na przystani, śpieszył więc do miasteczka, aby dyżurować przy chorej. Cicho było i ciemno. Światełka w oknach domów pogasły. Pies jakiś zaszczekał leniwie, ze stukiem spadło jabłko w którymś z ogródków. Przechodząc koło domu Pajki Kulawik ciekawie spoglądał na ciemne okna, usiłował odgadnąć, co się kryje za nimi. Przystanąwszy poprawił sobie osuwający się pasek. W ciszy późnego wieczora wyraźnie doszło go delikatne, przytłumione pukanie do szyby. Wytężył wzrok, ale w ciemności niewiele mógł dojrzeć. Zaciekawiony natężył słuch. Pukanie powtórzyło się, potem do uszu Kulawika doszedł głos, jakby wychodzący z grobowca. Kulawik domyślił się, że Pajka albo jego żona zapytują o coś nieznajomego. Zdumienie starego zwiększyło się, gdy wyraźnie usłyszał słowa niemieckie. Któż tutaj mógł rozmawiać po niemiecku? Cień jakiś oderwał się od okna, przesunął się w kierunku drzwi. Uchyliły się, zaszeptały jeszcze dwa głosy i po tajemniczym cieniu śladu nie było. Wszedł więc do domu Pajków. Kulawik długo jeszcze stał w miejscu. Budynek nadal odbijał czarną plamą na tle nocy, znów cichy. W zamyśleniu pojechał wreszcie do miasteczka. Zdrowie Maryjki pochłonęło w najbliższych dniach całą jego uwagę. Nie myślał już wiele o Pajce. Wczoraj dopiero w czasie jazdy po wontony Pajka napomknął znowu coś o wojskach niemieckich szykujących się do walki o „rodzinną ziemię”, o przygotowaniach do powrotu wysiedleńców niemieckich... W zapale wyrwał się w pewnej chwili ze zdaniem, że to nie tylko słowa. - Jo, nie tylko, tu już się robi grosse Aktion, jo, grosse... I tutaj ludzie czekają. Jo, jo, also sćhnell wird es sein... - Psieknie, psieknie, ale gadaj po polsku - upomniał go stary w tym momencie. Kulawik zły był na siebie. Po co się wyrwał? Trzeba było słuchać uważnie. Po to u licha jeździ przecie z tym Pajką, aby dowiedzieć się, o co mu chodzi, co się kryje za jego narastającą niechęcią. Teraz ostrzegł go swoim odezwaniem się. Pajka był niespokojny. Wyklinał siebie za swój język. Tylko że paliło go to wszystko, a z kim miał się podzielić nowinami? Stary chyba nie wygada nikomu? Upewnił się: - Wy nie będziecie o tym gadać nikomu, no ni? - Spokojnie, nikomu nie powiem... Twoja rzecz, myśl sobie, jak chcesz. A w duszy jednocześnie aż mu coś skowytało z wściekłości: „Aha, psieknie, to wasza rzecz... przeciw Polsce... przeciw takim ludziom jak, jak... Marcin - pierwszy raz przyszło mu na myśl imię niedoszłego męża Maryjki. - Oni się biją, i giną za Polskę, a tu taki Pajka miałby robić spokojnie swoją rzecz?” Nad wieczór pojechał znowu do szpitala. Przesiedział tam bez snu całą noc. Ciężka była. Chora, nieprzytomna zupełnie, w malignie wykrzykiwała wciąż imię swego kochanka, płakała za nim. Lekarz przychodził tej nocy kilka razy, był niespokojny, oczekiwał najgorszego... Nad ranem chora usnęła. Właśnie nadszedł ów zapowiadany kryzys. Lekarz powiedział jeszcze Kulawikowi, że wieczorem będzie już można z całą pewnością stwierdzić, czy chora wyżyje, czy też pożegnać się trzeba będzie z nadzieją... Nie odjechał już tego dnia do Laków. Prawie na chwilę nie odszedł od łóżka chorej. Z troską poprawiał jej pościel, niezdarnymi grubymi rękoma odgarniał ze spoconego czoła kosmyki włosów, ocierał gorące, mokre dłonie. Zaraz po południu Maryjka otworzyła oczy... Wymęczone, przyblakłe, spojrzały przytomnie pierwszy raz od dwóch tygodni. Przedtem nie poznawała ojca. Teraz patrzyła na niego długo; szepnęła, a wargi jej rozchylały się z trudem: - Ojciec, ojciec... to dobrze... Przymknęła powieki. Drżąc trzymał ją za rękę, jakby błagalnie wpatrywał się zatroskanymi oczyma, nie wiedział: umiera czy wraca do życia. Spojrzała na niego spod przymrużonych powiek. - Helenka?... - Słowo to spłynęło z jej usta tak cicho, że raczej domyślił się go, aniżeli usłyszał. Kiwnął głową trochę nieśmiało. Nie bardzo pewien, co na to odpowie, szepnął: - Dobrze jej jest... Ruksztełła ją zabrał. Zamigotało coś pod powiekami kobiety. Przestraszył się. Ale nic. Odparła cicho: - To dobry człowiek... Zasnęła znowu. Mocnym krzepiącym snem ozdrowieńca. Lekarz, ujrzawszy śpiącą, z zadowoleniem uścisnął dłoń starego. Był wzruszony, gdy mówił: - Udało się nam. Będzie żyła. Kryzys już minął. Niech śpi spokojnie. Ujął jeszcze chorą za puls, zachwycony pokiwał głową, szepnął coś siostrze stojącej obok, uśmiechnął się przyjaźnie do starca. A z tej opanowanej, nigdy prawie nie okazującej wzruszenia twarzy spłynęły na szorpatą rękę dwie duże łzy. Drgnął w tejże chwili, szybko otarł rękę o kurtkę, obejrzał się, czy kto nie widzi tej jego słabości. Pusto było dokoła, ciszę przerywał tylko równy, spokojny oddech Maryjki. Zawiadomiwszy Jana, który stał mu się teraz tak bliskim człowiekiem, Kulawik postanowił udać się wreszcie do Pajki z dawno odkładaną wizytą. Człapał rozmokłą drogą, wspominał wszystkie niepokojące historie ostatnich czasów, kręcił zafrasowany głową. Przystanął przed domem rybackiego towarzysza. W jednym z okienek paliło się mdłe światełko; Pajka był bardzo oszczędny. Kulawik słuchał długo, stojąc pod drzwiami. Zapukał mocno, potem nacisnął klamkę. Ale drzwi się nie otworzyły. Zdziwiło go to. Nie było w Lakach zwyczaju zamykania drzwi na klucz. Ludzie ufali sobie. Z wewnątrz dochodziło szuranie, kroki biegające tu i tam, wreszcie zgrzytnął klucz, w sionce ukazał się Pajka, zasapany i podniecony. Speszył się trochę na widok Kulawika, ale zaraz się pohamował. Gdy przechodzili przez sionkę do kuchni, wydało się staremu, że zaskrzypiały cicho schody wiodące na górkę, jakby ktoś stojący tam przestąpił z nogi na nogę. Pomyślał jednak, że za wiele mu się przywiduje, wszędzie chce wietrzyć tajemnice, gdy tam może kot ugania za szczurami... Uspokojony już, zasiadł w kuchni na zydlu, wyciągnął fajeczkę, nabił, przypalił. Pajka wciąż był niespokojny. Oczy latały mu na boki. Zanadto był też ugrzeczniony. Kulawik znał go zbyt dobrze, by wiedzieć, że grzecznością nigdy nie grzeszył. Do głowy natrętnie dobijały się staremu Mazurowi jakieś podejrzenia. Aby się od nich oderwać, rozpoczął gawędę, podzielił się z nim nadzieją na ozdrowienie Maryjki. Ze swego miejsca pod piecem wygramoliła się Pajczyna. Siedziała tam nadęta, skupiona, gładząc tulące się do jej stóp dwa duże koty, słynne na całą wioskę ze swej dzikości. Tutaj siedziały potulne, mruczały z zadowolenia. Koścista ręka niestarej jeszcze, ale zwiędłej kobiety powoli przesuwała się po ich karkach. Oczy jej czujnie ślepiły za przybyszem. Nie wyśledziły widocznie jednak nic złego, bo oto wyniosła talerz z kiszonymi ogórkami i drugi z wędliną. Kulawika uderzyło, że wszystko to już było przygotowane. Przecie nie dla siebie urządzali przyjęcie? Z talerzami stanęły na stole dwie małe szklaneczki i do połowy opróżniona butelka z wódką. - Za nasze rybackie łowy? - zwrócił się Pajka do gościa. Kobieta była czulsza, wiedziała, w jaką strunę uderzyć, aby trafić do Kulawika. - Za zdrowie Maryjki samo pierwsze - poprawiła niezdarność małżonką. - A może do pokoju przejdziecie sobie pogadać? Pajka popatrzył na żonę, zdumiony niecodzienną u niej gościnnością. Otworzył drzwi, zapraszał sąsiada. Pajczyna wniosła naftową lampkę. Zaciekawiony Kulawik wodził dokoła oczyma. Dawno tu nie był, oj, dawno. Więcej jak trzydzieści lat chyba. Ten Konrad mały był wtedy, niewiele jeszcze rozumiał. Oczy starca zaszły mgłą. Pajka patrzył na niego zdziwiony. Kulawik podreptał nagle ku ścianie, na której w starannie oszklonych ramkach widniały pamiątkowe fotografie rodzinne. Wisiało tam zdjęcie ślubne obojga Pajków, podobizny różnych bliższych i dalszych krewnych. Kulawika ciekawiło zdjęcie niemłodego już mężczyzny o szczupłej charakterystycznej twarzy. Stary rybak oparł się ręką o ścianę, długo wpatrywał się w tę tak dobrze znajomą twarz. Westchnął. Kiedy to było? No tak, krótko potem, gdy ostatni raz był w tym pokoju i widział się jeszcze z Augustem... Dzielny był człowiek. Pajka widocznie zrozumiał. Nie mówił nic, spoglądał zezem na fotografię. Coś przykrego musiało przewalać się w jego myślach, bo posępnie marszczył czoło. Kulawik oderwał wzrok od wyblakłej już fotografii. Jakby usprawiedliwiając się, rzucił do gospodarza: - Darujcie... Ale wiecie... ten pokój, taki sam jak wtedy... A potem fotografia Augusta, waszego ojca... Przyjaciel mój był.. Pajka nie mówił nic. Niemo zapraszał do stołu. Kobieta wyszła, cicho zamykając drzwi za sobą. Gospodarz nalał pękate szklaneczki, podniósł swoją do góry. - Za waszą córkę! Myśli kłębiły się w głowie starego. Jak to dziwnie bywa. Ojciec za Polskę zginął, jak... jak Marcin - znowu dziwnym zbiegiem okoliczności przyszło mu na myśl imię ojca Helenki. - Tak, psiekny Polak, zabili go... A syn? Syn ani to z Niemcami na całego się bratał, ani był prawdziwym Polakiem. Zranili mu duszę, spaczyli człowieka, usadzili na jakimś rozdrożu. Żeby to można było wiedzieć, co się dzieje za tymi złośliwie zmrużonymi oczami... Sam sięgnął po flaszkę, napełnił szklaneczki. Jakby dopowiadał swym myślom, zwrócił się do Pajki: - Abyśmy zawsze byli dobrymi ludźmi! - Jo, jo - skwapliwie potwierdził Pajka. Jeszcze ciągle wisiało między nimi jakieś napięcie, rozmowa się nie kleiła. Pierwszą wspólną nicią stało się narzekanie. Pajka rozgadał się. Narzekał na połowy, na niechęć rybaków, na niskie stawki. Wspominał dawne „poimki”, o tyle obfitsze od obecnych. Ze słów jego biła jakaś pasja, ogromna niechęć do wszystkiego, co wprowadzało nowy ład. Zły był nawet na projektowane światło elektryczne, którego Laki dotąd nie miały. Kulawik słuchał cierpliwie, kilka razy skwapliwie potaknął. Przykre to było staremu, ale wreszcie musiał się czegoś dowiedzieć. Może ten Pajka w końcu tak tylko pyskuje, a nic ważnego nie ma w zanadrzu? Gdy Pajka zamilkł wreszcie, zdyszany, i wpatrzył się z jakąś nadzieją w twarz tak skwapliwie przytwierdzającego mu Kulawika, ten odezwał się wolno, podstępnie, uśmiechając się do gospodarza: - Jo, psieknie, psieknie to wszystko... Ale czemu wy tak wyraźnie to wszystko innym pokazujecie? Ot, jak z tą Warszawą, wiecie, ten połów? Pajka nie połapał się w ironii starego. Zbyt zapatrzony był teraz wa własne skołatane wnętrze. Wątpliwości zagłuszał prędko wyrzucanymi słowami. Nigdy nie mówił tak szybko, nigdy tak się nie podniecał. - No jo, a potem to będę odpowiadał za wszystko? Nie ma głupich. Ońi tam wszystko wiedzą, wszystko. Poderwał się gwałtownie z miejsca, biegł do stojącej w kącie komody, wyjął z niej pokaźny stos listóV. Kulawik skupił się wewnętrznie, pomyślał, że oto zaczyna się pełna gra. Nareszcie dowie się czegoś pewnego. No tak, listy! Domyślał się tego. Odetchnął z pewną ulgą. Listy to jeszcze nic strasznego. Pajka gorączkowo wyszukiwał jakiegoś ważnego dla niego listu. - O, jest, patrzcie... - podał papier Kulawikowi. Stary rybak uważnie czytał niemiecki tekst. Nieznany autor pisał Pajce o przygotowaniach czynionych w zachodnich Niemczech w celu odebrania Polsce „echt niemieckich” ziem. List przestrzegał tych „Niemców”, którzy wiernie zostali na straży ojczyzny, aby mimo „terroru polskiego” nie ulegali obcym wpływom. Groził surowymi karami za „zdradę niemieckości”. Zapewniał wreszcie, że Mazurzy byli zawsze i są „wiernym niemieckim szczepem”, że ich polskość rzekoma to tylko wytwór polskiej propagandy... - Stara historia się powtarza - westchnął Kulawik. Przewrócił pismo na drugą stronę. Doczytał do końca, zerknął na podpis, drgnął nagle, na twarzy wystąpiły mu wypieki, spojrzał na Pajkę. List wypadł mu z ręki. Pajka wystraszył się. Nie pojmował zmiany zaszłej w Kulawiku. Nerwowo sięgnął po list, złożył go starannie, odniósł całą paczkę z powrotem do komody. Kulawik starał się panować nad sobą. Nigdy chyba w życiu nie przychodziło mu to tak ciężko. Ręka oparta o stół drgała nerwowo. Twarz zbladła. - Co wam jest? - natarczywie dopytywał się Pajka, Kulawik odetchnął głęboko. Opanował się już częściowo, mógł przynajmniej mówić. - Nic, nic, starość... No już, psieknie, psieknie... - dyszał. Pajka się uspokajał. „Nie dziw, starość. A i list widocznie zrobił na nim wrażenie. Przestraszył się... Tak przecie krzyczał za tą polskością... Myślał, że to już na zawsze.” Na usta wypłynął mu zwycięski uśmiech. - A co, widzicie, co piszą? Dużo takich listów przychodzi. I to nie pisze ktoś obcy, ale znajomy. Mieszkał w miasteczku, pracował na poczcie. Wiecie, syna ma oficera... Kulawik zapytał przeciągając wyrazy: - Wy dobrze znacie Mullera? - Odwrócił przy tym głowę. Nie mógł spokojnie patrzyć w twarz Pajki. Pajka zastanowił się chwilę. - No, bardzo dobrze to nie... Ale znałem, grzeczny taki był zawsze. O, to jest mądry człowiek. On wie, co robi Jak tak pisze, to ma rację. Ale syna znam dobrze, o, dużo lepiej. Ten to jest odważny, on się nie boi Polaków. - A wiecie wy, Pajka, że Müller był w partii Hitlera? Że w czasie wojny był zastępcą komendanta obozu? Że tam mordował ludzi? - Głos Kulawika brzmiał sucho, jakoś gardłowo. Pajka speszył się trochę. Obozy były tym w historii Niemców, czego nie mógł strawić. - Nie, nie wiem... Kulawik odwrócił głowę, długo patrzył na fotografię przyjaciela, ofiary pruskiej nienawiści. Potem zwrócił się nagle do opartego o stół Pajki: - Wiecie wy, jak zginął wasz ojciec? Pajka skrzywił się. Śmierć ojca zawsze była dla niego Wyrzutem sumienia. To go łączyło z polskością, to było przyczyną, że szczerze zupełnie się do niej przyznał, gdy tu przybyli Polacy. Słowa Kulawika uderzyły go ostro, boleśnie. Zapiekło coś koło serca. Ojciec, tak, ojciec... No, może nie rozumiał, może się dał opętać polskiej propagandzie... Przeciw podobnemu myśleniu w nim samym jednak podnosił się bunt. Normalnie starał się nie myśleć o tym zagadnieniu, o tej śmierci zadanej kołkami wyrwanymi z płotu. Ze też Kulawik musiał to teraz przypomnieć. Zadrżał nagle. Alkohol też działał. Przed oczyma stanął mu obraz ciemnej nocy. Mały był wtedy. Za oknem usłyszał krzyk, potem jęki. Ojciec przed chwilą wyszedł z domu z jakimiś obcymi. Gdy w parę minut potem matka z przeraźliwym płaczem wbiegła do domu, jeszcze nie bardzo rozumiał. Dopiero gdy trumnę zobaczył, pojął, że ojca już nie ma. Nawet nie pozwolono im wieka uchylić. Wiedział dlaczego: ciało ojca było tak strasznie zmasakrowane. Zbóje nie chcieli ujawnić swej zbrodni. - Pajka, a czy wiesz, kto zamordował twego ojca? Nie wiesz? Nie odpowiedział. Drżał cały. Bał się. W ten lęk znów spadły mocne słowa Kulawika: - Twojego ojca zabił właśnie Müller! Müller, ten, który teraz do ciebie listy pisze! Którego syna tak dobrze znasz... Pajka podniósł nagle twarz osłupiałą, wykrzywioną. Coś się w nim złamało. Starał się walczyć z tą odmianą, nie poddać się jej. Krzyknął: - Nie, nie! Skąd wiecie! Naumyślnie tak mówicie! To nie on, na pewno nie on! Ujęty w mocny uścisk żylastego ramienia ucichł nagle, W oczach stanęły mu łzy, dygotał. Kulawik ciągle trzymał jego ramię W swym twardym uścisku. Gdy Pajka wreszcie zaczął się uspokajać, przemówił do niego głosem przyciszonym: - Uspokój się. Ja nie kłamię. Chcesz, opowiem ci wszystko, co wiem i dlaczego twierdzę, że on właśnie zabił twojego ojca... Strapiony człowiek spojrzał przez łzy na mówiącego. Stary rybak przysiadł się do niego, mówił długo, wracał wspomnieniami w owe lata plebiscytu, a potem w dni hitlerowskie i straszne, wojenne... Właśnie wtedy, gdy Müller, jako członek SS, został oficerem w obozie, gdy rozsiewał śmierć na prawo i na lewo, wyszła na jaw prawda skrywana przez długie lata. Wtedy nie wstydzili się już żołdacy Hitlera swych mordów. Stawały się dla nich dumą, zaszczytem. Pajka słuchał uważnie. Ramionami jego co pewien czas szarpały nerwowe drgania. Kulawik patrząc na wsłuchanego człowieka ciągnął ponurą opowieść. - Jo, Müller był na urlopie... Oficer SS... Wielka figura. Chwalił się, jak to on w imię Hitlera tych buntowników katuje, jak partyzantów wiesza, psami rozrywa... Pił dużo, o, bardzo dużo. Wtedy opowiadał jeszcze więcej. Pili raz w tej restauracji, co to była tylko dla oficerów i Członków SS. Kelner był tam znajomy, Polak z tych stron. Chorą miał rękę, to go do Wojska nie wzięli. No psieknie, i on słuchał, co oni mówią przy wódce... Potem jego do obozu wzięli i tam zamęczyli... Kartoszek się zwał, wiesz?... Müller był pijany zupełnie... Mówił o tym obozie. Każdy z nich mógł wiele takich samych spraw opowiedzieć. Już go słuchać nie chcieli. Wtedy zaczął się chwalić, że on wcześniej od nich zabijał, że to dla niego teraz w wojnę nie była nowina. I wtedy wyszła prawda: on był w Grenzschutz, to wiedzieli wszyscy, ale cicho było o tym, który z nich zabijał twojego ojca, tu w Lakach. Wtedy jeszcze bali się mówić. Bo i sami Niemcy często nie byli za Grenzschutzem. Gadał wszystko dokładnie. Zgadzało się. Jak przyjechali i wywabili Augusta. Augusta, twojego ojca. Słyszysz, Pajka? Tylko bolesny, cichy jęk był odpowiedzią. Wyrwali kołki z płota. Nie chcieli strzelać. Tam były wojska angielskie i włoskie... Też, hycle, trzymali przeciw nam. Zaczęli bić twojego ojca... A Müller mówił, że nie bardzo bili, nie mieli jeszcze wprawy. Wtedy on z całej siły zdzielił ojca kijem od tyłu. I ojciec upadł. A potem wskoczył na niego, stał na piersiach i bił, bił, siekł po twarzy, aż z niej tylko miazga została... On, Müller. Słyszysz, Pajka?... Słyszysz?... Odpowiedział mu bolesny jęk. - A wiesz, Pajka, za co Müller zabił twojego ojca? Wiesz? Za to, że był Polakiem. Za to, że ciebie chować chciał na Polaka. A ty co, Konrad? - pierwszy raz nazwał Pajkę po imieniu. - Ty przeciw tej Polsce, ty razem z mordercą swojego ojca? Zamilkł stary. Wyczerpany był zupełnie. Nalał szklaneczkę wódki, wypił ją duszkiem, potem drżącymi rękami nabijał fajkę. Patrzał wciąż na Konrada. Zgnębiony człowiek podniósł raptem twarz na wpatrzonego w niego zwiastuna okropnej prawdy. Twarz ta była blada, ściągnięta. Zdawało się, że pękną nagle nabrzmiałe mięśnie. Długo wpatrywał się Pajka w oblicze Kulawika. Stary wytrzymywał to spojrzenie. Pajka wyszeptał w końcu: - Dziękuję. Mnie było tak źle, jak się do tego brałem, tak ciężko na sercu. Dlatego budziłem w sobie taką nienawiść do Polski, choć mi nieraz tak trudno to przychodziło. Wy mnie pokazaliście prawdę. Dlaczego przedtem tego nie wiedziałem, jeszcze jak byłem mały, jak mnie uczono, że Polska to wszystko złe, że Polskę trzeba zniszczyć. Spojrzał teraz dziwnie dokoła, wyprostował się trochę, zaszeptał gorąco: - Dziękuję, dziękuję... Ja wiem teraz, co zrobić. Nie dlatego, że on syn tego, co zabił mojego ojca, nie dlatego. Ale dlatego, że on przeciw Polsce, że on przeciw Polakom... Kulawik nie rozumiał. Był tak strasznie zmęczony. Mało już docierały do niego słowa Pajki. Całą duszą rad był z tego, co zrobił... Gdy odchodził, nad światem stała noc. Młody księżyc rąbkiem wyłaniał się spoza chmury. Od wody zaciągało ostrym chłodem. Omijając kałuże błota, nie wyschłe jeszcze od burzy, Kulawik pomyślał o olbrzymich kotach Pajczyny, zaśmiał się. XXI Najdłuższy cypel wyspy Upałty wskazywał na wschód, na odległe, wysoko nad wodą sterczące kominy starej cegielni. Zarastały go chaszcze bylin i krzewów. Większych drzew zostało tu mało. Gadki krążyły, jakoby Niemcy wycięli przeręby, aby mieć widok na tę część jeziora. Pozostałe olchy rozrosły się bujnie. Tylko tuż nad brzegiem zdążyły już od nowa rozpanoszyć się brzozy, z daleka świecąc białością młodych pni. Na pół przegniłe, potężne bierwiona dawnych olbrzymów wystawały kikutami z sadzawek pełnych mętnej, zastałej wody. Jeszcze zaspany, z kłaczkami siana w zmierzwionej czuprynie, przystanął przy nich Stefek, spoglądając na błękitniejącą przez gałęzie wodę. Wstawał nowy dzień. Jeszcze się słońce nie wynurzyło ze srebrnej toni, ale już słało na świat swe blaski, pastelowymi barwami spływało na drzewa i wodę. U brzegów wyspy Mamry były niebieskie, aż sine. W oddali ta niebieskość stopniowo blakła, białosrebrnym pasem wpływała w różową smugę bratającą się z horyzontem. A ten oślepiał wstydliwym rąbkiem czerwieni, tym wyrazistszej, że występującej na tlę zwichrzonego pasemka pokutnej, fioletowej chmurki. Niebo żółciało jak szczygle podbrzusze, dalej z seledynu wpadało w rozżarzoną białość. Złote listki brzóz dukatami sypały się na ciemnozielone poszycie, wtapiały się w czerń zastałej wody. Tylko pasemka porannej zorzy pobłyskiwały na rzęsą pokrytym rozlewie, jak nitka złotej lamy na czerni aksamitu. Szeroko rozwartym dziobem witał ranek kos podrygujący Ba uschłej olchowej gałęzi. Z pieńka porosłego mchem cieniutkim piskiem odpowiadała mu sikorka. Dalej gdzieś jeszcze młodzieńczo krakały gawrony. Szklistą masą czerwieni wyskoczyła nagle zza horyzontu kula słoneczna. Pomieszały się barwy na porannej palecie. Kos zastygł z dzióbkiem otwartym z wrażenia. Sikorka kiwając ogonkiem z uciechy niskim lotem prysnęła na jasną, piaszczystą łachę przy brzegu. Jeszcze mocniejszym wrzaskiem rozdarły się gawrony. Brzozy stanęły w ogniach, poszycie zalśniło turkusem. Tylko woda nadal trwała w bajorkach ponura, przygasła, pasmami złota jeszcze silniej znacząc żałobę swej barwy. Człowiek stał wstrząsany porannym chłodem, ospale przeciągał ramiona. Nie śpiesząc podążył potem nad jezioro, przedzierał się przez wysokie pokrzywy, odchylał rękami wyższe jeszcze, zbrojne w kolce witki malin. Od tej strony wyspy dno zaraz za trzciną głęboko spadało w dół. Tworzył się wąwóz, o paręset kroków dalej łachą mielizny wspinający się znów do góry. Na brzegach wąwozu czatowały zazwyczaj na drobiazg rybi rozleniwione szczupaki, śmigały ukosem żmijowate węgorze. Witczyński wypłynął swym czółnem na wodę, spoglądał uważnie dokoła. Poprzedniej nocy do późna chodził po wilgotnej łące i przy świetle latarni wyławiał śmigłe rosówki. Wczoraj pod wieczór po raz pierwszy zastawił sznur. Popluł rybackim zwyczajem na pierwszy i ostatni haczyk - aby się ryba dobrze łowiła... Ciekaw był wyniku. Od Jermolonka słyszał o połowie Kunickiego. Może znów więcej węgorzy nadeszło na Mamry? Wetknięta w bok wąwozu długa żerdka sterczała koniuszkiem z wody. W głąb spływał od niej węgorzowy sznur. Albo i szczupakowy: na rosówki łasiły się często płotki. Szarpiące się na haczyku porywał od tyłu szczupak. I tak często bywało. Wyciągał powoli, starannie układał haczyki przy sobie. Na kilku łyskały złotem okonie, na innych srebrzyła się płotka. Czernią wirował malutki węgorz. Gdy go odczepiał, owijał się wokół dłoni, szarpał całą siłą, aby uwolnić głowę, mocno ściśniętą palcami człowieka. Kot, wierny towarzysz jeziornych wypraw, siedział spokojnie, zmrużonymi oczami obserwował węgorza. Większość haczyków świeciła golizną. Drobiazg rybi poogryzał gruntownie rosówki, zadrwił z pracy rybaka. Jeszcze dwa węgorze na dwu przyległych haczykach wychynęły z wody błyskawicznymi skrętami. Jeden, rzucony przez Stefka tuż koło kota, naprężonym ogonem próbował się podbić do góry. Kocur szybko, ale ostrożnie wyciągnął łapę, trzepnął nią węgorza po głowie, znów zamarł w oczekiwaniu pełnym zadumy. Zagwizdał sznur w wodzie. Stefek ledwo utrzymał go w ręku. Pomagając sobie wiosełkiem skręcał linkę, zbliżał się do miotającej się ryby. Szczupak. Walił łbem o piach, szarpał się na wszystkie strony. Ale dalej, poza jakimś drobiazgiem, nic już więcej nie było. Fala wepchnęła czółno na podwodną łachę, ku brzegowi opadającą w ów szczupakowy wąwóz. Stefek spoglądał w głąb. Przez mieniącą się, usianą drobnymi pyłkami planktonu wodę widział sfalowane dno, czasem tylko ściemnione łąką moczarki. Drobne okonie przybrzeżne, ze złocistymi obwódkami koło oczu, smyrgały wesoło. Aż pod powierzchnię podpływało zbitą masą stadko młodziutkiej zarodzi leszcza. Szczupak w łodzi majtnął silnie ogonem. Kot skulił Się przy nodze człowieka. Stefek pochylił się, pogłaskał zwierzaka po suchej już sierści. Kocur zamruczał przyjaźnie. Mruczał nadal, gdy ręka cofnęła się, chwyciła za wiosła. Witczyński skierował teraz czółno w miejsce, gdzie w gęstych szuwarach zanurzała się w wodzie warża, zrobiona z grubych i długich łuczyw. Do niej ostrożnie powkładał ryby, opuścił w wodę. Głodny był. Pomyślał chciwie o czekających w szałasie chlebie i szerokiej na dłoń, przerosłej słoninie. Kot jak zawsze wyskoczył pierwszy, pomknął przez chaszcze.. Stefek szedł powoli, odginał pędy krzaków zagradzające drogę, oganiał się od brzęczących w cieniu komarów^ rozmyślał o miejscu, gdzie wieczorem warto będzie postawić haki. Ścieżkę przecinały raz po raz szczególnie gęste w tym miejscu linie poniemieckich okopów. Od tej strony ponoć atakowała piechota radziecka, białą płaszczyzną lodową zbliżając się do warujących na wyspie esesmanów. Stefek marszcząc się odrzucał każdą myśl o nienawistnej dlań wojnie. I teraz wstrząsnął głową, rozglądał się szukając czegoś, co mogłoby go zająć, odwrócić myśl od niepokojących przypomnień. Na dębie siedział dzięcioł, długo walił dziobem, potem przechylał głowę, lustrował uważnie swe dzieło. - Dzień dobry - rzucił mu Stefek. Ptak zerknął z ukosa, pogardliwym wzrokiem zmierzył natręta, kuł dalej. Teren w tym miejscu był wyższy, suchy zupełnie. Linia okopów urywała się szerokim rozgałęzieniem. Witczyński przystanął nagle w pół kroku. Z gęstwiny młodych dębczaków dochodził nierówny odgłos zaciekłych uderzeń, jakby ktoś walił łopatą albo innym żelazem o zawadzający mu korzeń. W Stefku zbudził się czujny człowiek lasu. Skulił się, ostrożnie nawrócił półkolem. Pod same dębczaki dochodzi! od tamtej strony rów okopu, wijący się wężową linią. Zapadł w nim, bezszelestnie skradał się w kierunku wciąż ponawiającego się szczęku. Szczęk przechodził czasem w równomierny zgrzyt, jak przy kopaniu ziemi. Witczyński, zaniepokojony obecnością obcych na wyspie, którą traktował jak coś własnego, wyjrzał ostrożnie, chcąc rozpoznać intruza. Niedaleko przed nim zwrócony profilem młody człowiek o chudej twarzy zapalczywie odrzucał na bok zwały próchniczej ziemi. Po obu stronach jamy, w której stał, piętrzyły się już dwa pagórki. Stefek patrzył zdumiony. Nie mógł pojąć, czego mógł chcieć tutaj ten człowiek. Co za potrzeba zmuszała go do kopania dołów pod dębami? Go jakiś czas kopacz rozglądał się bacznie. Przyczajony za bujnie rozrosłą nacią waleriany, Stefek ukryty był przed tym szperającym niespokojnie wzrokiem zbyt dobrze, by go można było zauważyć. Twarz obcego natomiast stawała wtedy w pełnym świetle i Witczyński mógł jej się przyjrzeć dokładnie. Chude oblicze pełne było jakiegoś zgorzkniałego zacięcia. Wargi kurczowo ściśnięte rozchylały się rzadko, po to jedynie, aby pełniej zaczerpnąć powietrza. Oczy migotały podnieceniem. Stefek cofnął się nieco, zastanawiał się. Nigdy nie widział tego człowieka. Kto to mógł być i czego mógł chcieć na odludnych Upałtach? Nic nie rozumiał. Obcy kopacz stanął teraz, wyprostował swą chudą postać, oddychał głęboko. Zgrzał się widocznie przy robocie, zrzucił bowiem koszulę. Z zajadłością zabrał się od nowa do pracy. Nawet nie oglądał się już tak często jak dawniej. Ziemia wyrzucana silnym ramieniem wzlatywała daleko na bok, osypywała się z cichym szelestem ze stoku. Parę razy nieznajomy bódł ostrzem łopaty w dno jamy. W pewnym momencie metaliczny, przytłumiony ziemią dźwięk cichutko pobiegł po lesie. Na twarz kopiącego wypłynął uśmiech zadowolenia. Stefek wytrzeszczał oczy. Czuł, że zbliża się rozwiązanie zagadki. Ze zwałów próchnicy z szelestem osypywał się piasek. Nieznajomy kopał teraz kręgiem, jakby uwalniając z uwięzi jakiś przedmiot. Łopata szczęknęła znów parę razy, jak przy zetknięciu z metalem. Obcy mężczyzna schylił się wreszcie, brzegi dołu „zakryły go na chwilę. Stefek podniósł głowę, ale nie mógł nic dojrzeć. Koniec łopaty sterczał z dołu ukosem, jakby obcy coś nią podważał. Stefek nie mógł już opanować ciekawości. Podniósł się wolno i cicho stąpając podszedł prawie nad sam brzeg dołu, w którym zmagał się ze swą pracą tajemniczy przybysz. Podważał właśnie trzonkiem łopaty okutą pordzewiałym już żelazem skrzynię. Sapał ciężko. Skrzynka drgnęła. Człowiek pochylił się wtedy nad nią, ujął rękami od spodu, natężył się w wysiłku.. W tej samej chwili zabrzmiały dwa zdławione okrzyki. Gdy nieznajomy się schylał, Stefek spostrzegł pod jego lewą pachą dwie tak mu znane litery... Żar zalał mu oczy, w pamięci zakłębiły się straszne wspomnienia. Niepomny już na nic, jak żbik runął na obcego mężczyznę. Tamten, schylając się, zauważył z przerażeniem stojącego za nim człowieka. Jednym susem poderwał się na brzeg jamy. Starli się niemal w powietrzu, uderzyli całym ciężarem o siebie. Sypki piach usuwał się im spod nóg. Upadli, skłębieni w jedno, stoczyli się na zewnątrz usypiska. Ziemia kawałkami rozpryskiwała się im spod nóg, ręce drapieżnie sięgały do szyi drugiego. Każdy starał się całą mocą przygnieść przeciwnika do ziemi. Trawa, badyle pokrzywy, młode dębczaki gięły się pod nimi, oni ścierali je, kruszyli. Stefek w pewnej chwili uderzył głową o pień, puścił ręce zaplecione na szyi tamtego. Sięgał już do niej znowu, gdy nagle mignęła mu przed oczyma oksydowana lufa pistoletu. Zacharczał, szarpnął się do tyłu, ostatnim błyskiem rozwagi wyciągnął zgiętą nogę, łukiem uderzył nią w zniżającą się ku ziemi rękę... Strzał potoczył się echem po. lesie, pistolet odleciał na bok. Zwarli się ponownie w śmiertelnej walce na głuchej wyspie, gdzie nikt nie mógł być świadkiem dzikiego pojedynku, Kotłowały się ciała, migały ręce i nogi, z gardeł wydobywał się charkot. Dyszeli wyczerpanymi płucami, zlani potem, pokrwawieni, nieprzytomni w zaciekłości. Ręka obcego, wyszarpnięta z uścisku Witczyńskiego, z zapamiętałą siłą tłuc zaczęła przeciwnika po głowie. Stefek poczuł, że słabnie; znów ostatnim wysiłkiem słabnącego pod ciosami umysłu trzepnął butem. Trafił w podbrzusze. Niemiec z jękiem odtoczył się o krok na bok, wyciągniętą ręką trzymał się kurczowo dłoni Witczyńskiego. Stefek rzucił się naprzód, przygniótł sobą wroga. Odtrącony, gwałtownym rzutem ułapił go wpół. Przetaczali się po usianym dębowymi liśćmi podłożu, wyzwalali dłonie z wzajemnego uścisku, walili nimi nieprzytomnie, na ślepo. Gryźli się, szarpali, kopali nogami, chwytali za gardła, odchylali głowy do tyłu, że zdawało się, pękną im ścięgna na szyi, - Stóóój! - mocny, ostry głos osadził ich w miejscu. Puścili się jak na komendę. O parę metrów od nich biegło w tę stronę kilku ludzi. Pierwszy trzymał gotowy do strzału automat. Esesman drgnął, wytrzeszczył oczy na nowych przeciwników. Jakby mu siły wróciły, szarpnął się, chciał uciekać, gdy nagle jak wryty zatrzymał się na miejscu. Nie słyszał okrzyków, nie rozumiał mówiących do niego ludzi, którzy skupili się wkoło, nastawili automaty. Obłędnym wzrokiem patrzył tylko na stojącego trochę z tyłu mężczyznę. Nie opierał się, gdy wiązali mu ręce, ostro szarpnięte do tyłu. Długo trwało, nim wreszcie się opamiętał. Syknął z największą nienawiścią: - O, du verfluchter, polnischer Hind! Człowiek, do którego były skierowane te słowa, uśmiechnął się. Powiedział po polsku: - Jo, od wczoraj wiem to na pewno..; polski, tylko że nie pies... - szukał jakiegoś słowa, grzebał w pamięci, dodał wreszcie: - Polski obywatel... Odwróciwszy się podszedł do pokrwawionego, całego w zadrach i sińcach Stefka. - Żeby nie ten strzał, nie wiadomo, co by z tobą było. A tak pokazał, w którą stronę biec. Jo, jo... Wysoki, przystojny oficer milicji podniósł spośród liści pistolet Niemca. Oglądał go ze znawstwem, zacmokał ustami: - Dobrą broń, psiekrwie, dostają... Najnowszej produkcji... Wolno szli w kierunku zachodniego brzegu Upałt. Wiatr dął właśnie w tę stronę, dlatego może Stefek nie usłyszał warkotu nadjeżdżającej motorówki... Wsparty o ramię Pajki, Witczyński wlókł się z tyłu za innymi. Nie pytał o nic i nic nie mówił. Przeżycie było zbyt silne, zbyt strasznym ciążyło wspomnieniem. Pajka podtrzymywał go na wyboistej drodze. W pewnej chwili, gdy przechodzili przez nieprzebyty gąszcz jeżyn, kapiących na ziemię soczystymi granatami owocu, Stefek zatrzymał się nagle, uwolnił łagodnie od ramienia Pajki, rzucił krótkie: - Do widzenia! - i smyrgnął w zarośla. Zaszumiały, zawachlowały i ślad po nim zaginął. - Wróćcie, Witczyński, wróćcie... - próżno wołał oficer. Odpowiadało mu tylko echo, Z tyłu dogonili ich pozostali dwaj milicjanci, dźwigający z wysiłkiem ciężką, okutą skrzynkę. Oficer obejrzał się na nich: - Tylko ostrożnie, chłopcy. To zdaje się będzie trotyl. Wysokim kamiennym molem doszli do kołyszącej się łagodnie motorówki. Zajęli miejsca. Dwaj milicjanci czujnie śledzili każde drgnienie pojmanego esesmana. Motor zawarczał, pomknęli w kierunku na przystań laczańską. Pajka prosił uprzednio, aby go tam wysadzić. Milicjanci drogą wodną mieli zawrócić do miasteczka. Schwytany łypał pełnymi nienawiści oczyma na siedzącego opodal Pajkę. Zrozumiał już, komu przypisać ma wsypę. Nie pojmował tylko przyczyn nagłej odmiany wiernego dotąd sprzymierzeńca. A może to ta wczorajsza, długo w noc ciągnąca się rozmowa z owym przybyszem, który spłoszył ich przy kolacji? Może... Pajka również patrzył na więźnia. Był bardzo spokojny. Nareszcie spokojny od tak długiego czasu. Nic go już nie szarpało, nic nie gnębiło wewnętrznie. Po wyjściu Kulawika długo siedział przy stole, przerażony prawdą, która tak niespodziewanie się przed nim odkryła... Prawdą o zabójstwie ojca i drugą, której nie znał Kulawik: prawdą o sobie. Bo w tym czasie, gdy oni rozmawiali na dole, na strychu leżał spokojnie rodzony syn Müllera. Syn zabójcy jego ojca! Zgasił światło, ale nie kładł się spać. Czekał. Dopiero gdy posłyszał skrzypienie schodów wiodących ze strychu, podniósł się. Müller wychodził w ciemności, pod ich osłoną udawał się na Upałty. Wrócić miał dopiero następnej nocy. Może kwadrans po wyjściu dywersanta Pajka naciągnął kapotę, cicho przemknął do drzwi. Stał tam jeszcze chwilę, nasłuchiwał uważnie, ale tylko miauczący kot, jeden z ulubieńców żony, przepłaszał nocną ciszę. Szybkim krokiem pomaszerował do miasteczka. Na posterunku milicji zażądał rozmowy z komendantem. Nie było go jeszcze, ale z nikim innym Mazur - nie chciał rozmawiać. Po półgodzinie zjawił się zbudzony ze snu młody oficer. Długo rozmawiali z Pajką w zamkniętym pokoju. Mazur szczerze opowiedział wszystko. Nie odciążał siebie. Pod niebo wynosił Kulawika. On przecież w czas wstrzymał go przed zupełną zgubą. Do tej pory nie zaszło jeszcze nic złego. Ale z chwilą gdy Müller odnalazł materiały wybuchowe na wyspie, pochodzące z zapasów SS, gdyby ich użył... Mówiąc o tym Pajka zakrywał twarz rękami. Müller przybył do niego przed dwoma tygodniami, jako członek grupy dywersyjnej z zachodnich Niemiec. Przybył w wiadomym celu. W tym samym, któremu służyły listy gęsto przesyłane na tereny mazurskie, by siać panikę wśród miejscowej ludności. W tym samym, któremu służyły odwetowe pogróżki czołowych osobistości w Bonn... Pajka wahał się początkowo. Potem dał się zastraszyć. Działał bez wewnętrznego przekonania, usiłował wmawiać sobie, że słusznie czyni, udzielając tamtemu schronienia. Powoli dawał się wciągać coraz bardziej. Müller wyjawił mu tajemnicę, że na Upałtach znajduje się wielki ładunek trotylu, jeszcze z tych czasów, gdy oddziały SS siedziały spokojnie na wyspie strzegąc przedpola ukrytej w lasach kwatery sztabu. Trotyl przywieziony został dla wysadzenia kwatery w wypadku, gdyby armia radziecka podeszła zbyt blisko. Müller był wtedy oficerem konwojującym ten ładunek, osobiście wyznaczał miejsce tymczasowego jego przechowania. Ofensywa ze wschodu przyszła zbyt szybko. Nie starczyło czasu na wysadzenie potężnych bunkrów w lasach nad Mamrami. Trotyl pozostał w ukryciu. Teraz miał zostać wydobyty, aby służyć celom dywersji i sabotażu. Oficer zostawił potem Pajkę w swoim gabinecie. Sam długo dokądś telefonował. Rankiem wsiadł do motorówki z grupą milicjantów. Pajce kazał jechać wraz z nimi... Podpływając teraz do przystani wyminęli łódkę z siedzącym przy wiosłach człowiekiem. Poznali Kulawika. Oficer kazał zatrzymać motor, podpłynąć do łódki. Zwrócił się do milicjantów: - Przesiądę się razem z Pajką do Kulawika. Wy wracajcie do miasteczka. Przyjadę tam za jakąś godzinę, dwie. Kulawik zdumiony patrzył na przesiadającego się na jego łódź Pajkę w towarzystwie oficera milicji. Potem skierował pełne zaciekawienia spojrzenie na okrwawionego mężczyznę o zaciśniętych wargach, sztywno siedzącego na motorówce pomiędzy milicjantami. Nic nie rozumiał. W sercu drgnął mu jakiś strach. Czyżby Pajka okazał się fałszywy, czyżby jego skrucha była udana? A teraz milicja złapała go na jakimś przestępstwie? Czyżby on sam tak mało znał się na ludziach? Przecie wczoraj głowę gotów był dać za Pajkę... Oficer w paru słowach opowiedział o rannej historii. Dorzucił w końcu zdanie, które radośnie poderwało starego Mazura: - Pajka oddał nam wielką przysługę. Gdy przyjechali do osady, oficer udał się do domu Kulawika. Długo tam rozmawiali. Chodziło przecież o Pajkę. Czy Kulawik uważa, że przełom w Pajce, jego przeobrażenie zostało spowodowane szczerymi pobudkami? Czy nie strachem, przypadkiem? Czy Pajka to człowiek, któremu już można będzie ufać? Przy końcu rozmowy Kulawik z najgłębszym przekonaniem odpowiedział na te pytania: - Jo, panie oficer. Jo, jo. Na pewno. To będzie jeszcze psiekny człowiek, ten Pajka... Możecie być spokojni... A gdy oficer wstał i dziękując staremu Mazurowi zbierał się do odejścia, Kulawik, który już i przedtem przyglądał mu się bacznie, zajrzał raz jeszcze w brązowe oczy, patrzące na niego przyjaźnie, i raptem zagadnął: - Wiecie co, panie oficer? Wy też jesteście Mazur!... Ja znałem waszego ojca. On też robił u nas przy plebiscycie... koło Mikołajek. Potem musiał uciekać na polską stronę i był w Działdowie. Jest tak czy nie? Oficer uśmiechnął się. - Tak, ma pan dobre oczy, panie Kulawik. I ja pana znam dobrze z tego, co ojciec mi opowiadał. Inaczej nie gadałbym tak szczerze. Z uśmiechem długo patrzyli sobie w oczy XXII Wiele hałasu narobiła w całym powiecie sensacyjna historia na Upałtach! Przez tydzień mieli ludzie o czym rozprawiać. Oczywiście, jak to zawsze bywa, im dalej od miejsca wydarzenia, tym barwniejsza stawała się cała afera. Oburzenie na niemieckie poczynania rosło. Ludzie stawali się czujniejsi, nieraz aż do przesady. W każdym obcym upatrywano dywersanta, wodzono za nim nieufnymi oczyma. Zyguć był w swoim żywiole. Szczególnie zaś użył w ostatnią niedzielę, gdy z Żywotami świętych pod pachą szybko wybiegł po nabożeństwie z kościoła. Otoczyli go zaraź ci i owi ze znajomków, wypytywali. Nadymał się ważnością, opowiadał, co wiedział i czego nie wiedział. - Chciał nas hycel w powietrze wysadzić. Na sam początek miały pójść Laki. Tak, tak... - kiwał głową na powątpiewające wzruszenie ramion któregoś ze słuchaczy. - Wiem, co mówię... No, ale nie wyszło. Dorobił się jak diabeł sumienia. Ho, ho! Siedzi teraz za kratkami, cieszy się jak kucharz mokrym drzewem... I kto by pomyślał, że ten Pajka to taki... Wyglądał, jakby sam chciał tutaj starostą zostać... Nie tacy oni źli, ci Mazurzy. Żeby tylko nie byli tacy ponurzy i jakoś więcej z kupą trzymali... A to wygląda jeden z drugim, jakby i ryby chciał zjeść, - i morze wypić... Tak, tak, mówię wam, strzelanina pół dnia trwała, z karabinu maszynowego się z tej wyspy, bestia, odgryzał... Przechodzący obok Pietrzyński przystanął, posłuchał, na chwilę odzyskał język w gębie: - Oj, Zyguć, Zyguć, łżecie, że już więcej nie można... Jeden raz strzelił wszystkiego, durnego Stefka chciał zabić... Powiedział swoje i odszedł. Zyguć zamilkł na chwilę, popatrzył naburmuszony, zamruczał: - Rośnie w ciało, a w głowie mało... Tegoż wieczora w mieszkaniu Chachłuna na kanapie zasiadł Emil. Przyjechał prosić dyrektorową, jako najbliższą mu osobę, o zwrócenie się do Jana Ruksztełły w sprawie Jadwiśki... Z dziewczyną już się jakoś porozumieli. - I miałeś odwagę jej to powiedzieć? - dworowała kobieta. - Leon dopomógł... - burknął Durejko: Chachłunowa śmiała się patrząc na zmieszanego, rumianego sternika, chętnie obiecała swą pomoc. Wspominali dawne lata, wspólnych znajomych, rozsianych teraz po świecie, gadali oczywiście i o pojmanym esesmanie, zwłaszcza gdy Chachłun powrócił z jakiegoś objazdu do domu, a z nim bawiący tu jeszcze delegat komisji inspekcyjnej Pękalski. Młody człowiek żywo interesował się wszystkimi sprawami, w ten czy inny sposób łączącymi się z ludźmi Zespołu. Silnie przeżył tragedię Maryjki, a gdy nieco już przyszła do siebie, odwiedził ją z kwiatami w szpitalu. Spokojna była, tylko tak straszliwie smutna... Nie próbował jej pocieszać, wiedział, że są sprawy, które jedynie czas koi. Przejęła go sprawa dywersji niemieckiej. Z zaciekawieniem wypytywał o jej szczegóły. Emil rozgadał się. Wychwalał Stefka i jego rolę w całej historii. - On już nie pierwszy raz ludziom pomaga... Niby durny, jak mówią, a jednak rozumu ma więcej od innych... - przypomniał sobie napaść Bukina na Jadwiśkę... Pękalski tarł czoło. - Powiedział pan „durny Stefek”? Co to za jeden, młody stary, jak wygląda? - pytania rzucał szybko. Durejko spoglądał na niego zdziwiony. - Nie jest on nawet głupi, gada zupełnie normalnie. Tyle że dziwak, motorów się boi... Ucieka przed nimi, chroni się na wyspie, gdzie ludzi nie ma i gdzie motor rzadko usłyszy... Ryby tam łowi, z tego żyje... W Lakach ma domek na pół zrujnowany. Tylko zimą w nim się gnieździ. Szkoda człowieka. To podobno jeszcze jakieś wojenne sprawy. Całą mu rodzinę wymordowali... Mało wiem. Jermolonek powiedziałby więcej, przyjaźnią się ze sobą. Pękalski zmarszczył czoło. Jeszcze zestawiał fakty, odgrzebywał w pamięci. Poruszył się wreszcie: - Witczyński się nazywa? - Tak, Witczyński. - To ja znam tego chłopca. Przez parę lat Był w moim oddziale. Pierwszorzędny żołnierz... Cholerna odwaga... Patrzyli na niego zdumieni. To było coś zupełnie nowego. Durny Stefek żołnierzem, partyzantem? Coś się tu nie zgadzało. Jaki to żołnierz, co się byle motoru przestraszy? Chachłun głośno wyraził swe wątpliwości. Wtedy Pękalski poprawił się wygodniej na kanapce. W okno uderzyły z zewnątrz podmuchy wiatru. Gdzieś na Upałtach nocował Stefek... Im tutaj było tak ciepło, wygodnie... - Powiem wam całą jego historię. Pamiętam wszystko dokładnie. Witczyński odsługiwał służbę wojskową, gdy wybuchła wojna. Służył w grupie pancernej, na jednym z naszych nielicznych czołgów. Był kierowcą... Bliższych szczegółów nie mogliśmy od niego wyciągnąć. Tyle, że pod Modlinem rozbito ich. Czołg, w którym jechał, zaczął się palić. Wyskoczył jeszcze, wyciągnął nawet za sobą kolegę. Poparzony zaczął uciekać na oślep. W ucieczce został raniony. Dostał dwie kule w biodro, szczęśliwie nie strzaskało mu kości. Tak trafił do niewoli. Gorączka, majaczenie... Urwał, pociągnął spory łyk herbaty, zamyślił się, dalej mówił swym cichym głosem: - Jak, tego nie wiem, dosyć że znalazł się w obozie niemieckim. Jeszcze chory, z nie wyleczoną nogą... Oddali go do obozowego szpitala. I już wtedy wystąpił u niego ten lęk przed motorami. Widocznie skutek wstrząsu psychicznego w tym czołgu... Jak tylko gdzieś usłyszał warkot motoru, dostawał ataku strachu, chował się pod łóżko, ciągnął za sobą tę chorą nogę, dygotał cały... Powoli wracał do zdrowia. Organizm młody, silny - nic dziwnego. Noga wygoiła się prawie zupełnie. Lada dzień mieli go wypisać ze szpitala. I wtedy uciekł z obozu. Zamyślił się. Potrząsnął głową. - Nie znam dokładnie całej historii. Tyle wiem, co się udało z niego wyciągnąć. Nie lubił wspomnień. Dość, że mimo iż go ostrzeliwano, wyrwał się z obozu... Tułał się potem długo, przywarowywał w lasach, aż przedostał się w swoje strony rodzinne na Lubelszczyźnie. Wieś jego jedna z pierwszych uległa pacyfikacji, jeszcze długo przed masowymi akcjami tego rodzaju. Wyobraźcie sobie uczucie człowieka chorego, który pomijając wszystko, co już wycierpiał, nie znajduje z rodziny nikogo, dosłownie ani jednej osoby... Matka, ojciec, bracia, siostry; najmłodsza miała podobno trzy lata... wszyscy wymordowani przez hitlerowców. Zgroza wojny i lęk przed nią, przed wszystkim, co ją przypomina, a głównie przed motorami, pogłębia się w nim jeszcze bardziej. Jednocześnie narasta nienawiść do morderców, co ludziom każą umierać w płonących czołgach, którzy nawet małych dzieci nie szczędzą. Pomyślcie, co musi się dziać w umyśle takiego człowieka... Myśmy mieli mocniejsze nerwy, dlatego wytrzymaliśmy... Ale wielu było i jest takich jak Stefek. Rozejrzał się po obecnych. Słuchali przejęci; groza kryjąca się za słowami opowiadania docierała do nich ze straszliwą prawdą. - Nie mógł pozostać na miejscu. Coś gnało go jak najdalej od miejsca zbrodni i od ludzi. Błąkał się po lasach, żywił, czym się trafiło. Nie wiem, jak długo tak się pętał samotny. Gdy go wreszcie spotkaliśmy, był zarośnięty, straszliwie oberwany, chudy tak, że tylko te oczy jasne, łagodne, płonące czasem panicznym lękiem, widoczne były w jego twarzy, wybijały się spośród kłaków... Nasz oddział, jeden z pierwszych, które poszły do walki, w ostatnim starciu został mocno nadwerężony przez żandarmerię niemiecką. Nie mieliśmy jeszcze tej wprawy w walce co później. Uznałem za konieczne przywarować na jakiś ceas w lasach, podleczyć rany, opracować dalsze plany działania... Wtedy to właśnie w puszczy nasi chłopcy złapali Stefka, jak przemykał się chaszczami koło obozu. Długo nie można się z nim było dogadać. Milczał, oglądał się płochliwie, jakby chciał czmychnąć... Nie byliśmy pewni, kim jest, pilnowaliśmy go... I tak został w obozie. Działaliśmy na terenach, gdzie mało było bitych dróg, wypadaliśmy na Niemców z lasu, siekliśmy gdzie tylko się dało. Witczyński zasmakował w wojaczce. Kto go wie, może się mścił za swoich... Wioskę zlikwidowali podobno esesmani. I on najwięcej szalał, gdy z nimi trafiało się nam spotkać. Mało kto mógł mu dorównać. Był z nami ze dwa lata. Rozrastała się walka podziemna, przechodziliśmy do większych akcji, zmieniliśmy rejon działania. I wtedy powtórzyła się z Witczyńskim dawna historia. Do tej pory nieraz z daleka dobiegał nas warkot motorów. Chłopiec dostawał wtedy swoich napadów lęku. Ale to było jeszcze daleko. Kiedyś jednak po większej akcji Niemcy ścigali nas, osaczyli w wąwozie, ściągnęli czołgi. Gdy te potwory poszły do ataku, Stefek prysnął. Poszedł w lasy, nie wiedzieć gdzie. Już do nas nie wrócił. Myśleliśmy, że zginął. Odsapnął, zmęczony gadaniem. Popił wystygłej dawno herbaty, dorzucił: - Jak to się dziwnie składa. Najpierw ta dziewczyna Marcina, towarzysza partyzanckiego - dowodził innym oddziałem - a teraz znów ten Witczyński. Chciałbym go zobaczyć. Pewnie poznałby mnie. Że też mu nie minęło. Zmarnuje się, tak samotnie żyjąc po błotach i lasach... Durejko pierwszy podniósł się z miejsca. Musiał wracać dziś jeszcze do Laków. O czwartej rano mieli odwieźć rybaków na sielawowe tonie. Jeszcze raz upewnił się, że Chachłunowa przyjedzie. Wracając rozmyślał długo o Stefku. Już nawet w myśli nie nazywał go durnym. Kto by przypuszczał, że takie były jego koleje... Do domu wszedł cicho, wdrapał się na górkę. Z uśmiechem spojrzał na pochrapującego cichutko Leona i leżące przy jego łóżku książki. Westchnął z ulgą: - Jak to dobrze, że mnie Jadwiśka nie kazała się uczyć... Ranek spędził na wodzie jak nieprzytomny. Ciągle to bladł, to czerwieniał na myśl o przybyciu Chachłunowej. Nawet Jadwiśce nie zdążył tego powiedzieć. Chachłunowa zjawiła się, jak obiecała. Tyle że nie miała wiele czasu - śpieszyła do dziecka. Ale i baba była kuta, i z Janem nie było kłopotów. Zgodził się chętnie, uśmiechnął nawet. Mała Helenka przysłuchiwała się całej rozmowie. Gdy zrozumiała, o co chodzi, aż zaklaskała w rączki: - Oj, jak dobrze. To teraz będą małe dzieci i będę miała z kim się bawić... Rozweselony Jan przygarnął małą do siebie: - To ty byś chciała, żeby się oni pobrali? - No, pewnie! - rezolutnie stwierdziła dziewczynka. Wypili coś tam i zjedli jeszcze naprędce. Emil nie wiedział, jak dyrektorowej dziękować, Jadwiśka rzuciła się kobiecie na szyję. Chachłunowa odsunęła ją ze śmiechem: - Nie całuj tak, bo dla niego nie starczy! - wskazywała na Durejkę. Helenka pociągnęła Jadwiśkę za rękaw: - To ty będziesz teraz z nim jeździć na kutrze, tak? Ja bym też chciała jeździć... I Dziczka bym zawsze zabierała ze sobą. Emilowi słowa dziewczynki przywiodły coś na myśl, ale nie dzielił się swoim pomysłem z Jadwiśka, śpieszył na kuter. Zaśpiewał tylko wychodząc z domu i śpiewał jeszcze po drodze, aż trzęsło się wszystko wokoło? Jadłbym kluski - nie mam mąki, Kochałbym się - nie mam żonki, Jest pszenica - będzie mąka, Jest Jadwiśka - będzie żonka. Dziewczyna rozpłomieniona wyglądała oknem za ukochanym. Jan przystanął przy niej, cieszył się uczuciem dwojga młodych. Potem smutek cieniem przemknął przez jego twarz. Siostra spojrzała na niego, odgadła przyczynę smutku, przytuliła się do brata serdecznie: - Nie martw się, Janek! Zobaczysz, ty też będziesz szczęśliwy! Ja to wiem! - dodała nagle z kobiecą pewnością przyszłych faktów. Jan spochmurniał jeszcze bardziej, machnął ręką, odszedł od okna. Z tupotem wpadła do mieszkania Helenka. Wołała już z daleka: = Chodź, chodź... Dziczek jeszcze nic nie jadł... Uśmiechnął się. Poszli razem do Kulawikowej zagrody karmić warchlaka. Podskakując jak wiewiórka, Jadwiśka zakrzątnęła się po izbie. Czekała już wieczora i powrotu Emila z roboty. Tak mało miała go w domu. Zawsze tylko na tej wodzie... Wieczór już zapadł na dobre, otulił ziemię ciemną zasłoną, a jeszcze nie mogła się doczekać powrotu obu chłopców z kutra. Jan wpadł na krótko, poszedł znów do Kulawika. Zasiadywali się tam nieraz do północy. Była zmartwiona i zła. Mógłby się przecie ten Emil pośpieszyć... Siadła przy oknie, patrzyła na pogłębiający się zmrok. Zachód był pogodny, prawie bez chmur. Tu i ówdzie łyskały już gwiazdy, ale ciemno było prawie zupełnie. Księżyc wschodził dopiero później, wtedy tak dziwnie tajemniczo robiło się na świecie... Przeciągnęła ramiona, poruszyła się na krzesełku. Ach, ten Emil... Taki wstydliwy, że aż złości. Przecie jej _ nawet nie pocałował dotąd tak, jakby chciała. Cmoknął tam parę razy w policzek, jakby niechcący zawadził kiedyś o usta i zaraz się cofnął spłoszony... Zwilżyła wargi językiem. Na drodze rozległy się kroki. Podniosła się z krzesła, westchnęła z ulgą: - Nareszcie! Drzwi się otwarły, Leon zakrzyczał już od progu: - Czemu tak siedzisz po ciemku? Ach, to Leon... Rozczarowana, ostro naparła na brata: - Siedzę, bo chcę. Wy możecie dniami i nocami tkwić na waszym „Bosmanie”, to ja też mogę siedzieć bez światła... - W głosie jej brzmiało rozżalenie. Leon był sprytny. Śmieszyło go narzeczeństwo siostry i Emila. Jak para starych, a nie młodych, obchodzili siebie dokoła. On by inaczej robił. W tym miejscu połapał się, że nie tak znów bardzo inaczej... Kryśka trzymała go w ryzach. Zawołał do nadąsanej, milczącej teraz Jadwiśki: - Nie skrzecz, nie skrzecz, bierz coś ciepłego, bo zimno. Emil czeka na kutrze... O pierwszej mamy pojechać po niewód. Chce cię powozić po Mamrach. Jezioro spokojne, własnego paliwa mamy cokolwiek... Z radości rzuciła się bratu na szyję. Emil wyglądał ich niecierpliwie. Nad wodą było nieco jaśniej. Odbijały się tu nikłymi migotaniami blaski gwiazd. Motor trajkotał cichutko, lekkie drganie od kutra odchwytywała maleńka fala. Leon puścił motor w pełny ruch, pognali na szeroką wodę. Jadwiśka pokręciła się trochę na pokładzie. Z niecierpliwością spoglądała na narzeczonego. Emil ustawiał na budce sterniczej jakieś płaskie blaszanki, potem zapalił zapałkę. Zapełgał chwiejny płomyk, osłonił ją dłonią, wrzucił do jednej z baniek. Zapłonęła nagle szerokim wachlarzem płomienia, zapaliła pozostałe. Rozjaśniły ciemność, ruchliwe blaski padły na wodę, na twarz dziewczyny, odbiły się w jej szeroko rozwartych oczach, ukazały roześmianą twarz sternika. Szedł teraz do niej, skąpany w żółtoczerwonawych blaskach. Leon śmiał się cicho w kajucie sterniczej. Jadwiśka uśmiechała się radośnie. Dla niej to przecie tak oświetlił Emil ten statek. Stał już przy niej w swej ciemnej bluzie, z rozwichrzonymi włosami, ładny, aż serce się śmiało. Szepnął - Jadwiśka... Głośniej odpowiedziała! - Emil... Emil, no co? Zatoczył ręką szeroki krąg; - Ładnie! A potem zahuczał nagle. W piosence tylko potrafił być śmiały. Ileż on jej już powiedział swymi piosenkami. Skąd brał ich tyle? Wyliczże mnie, wylicz W roku dni, miesiące... Mil ja wyjeździłem Już setki, tysiące... Urwał, spojrzał na nią czarnymi oczyma, dokończył: Przeliczyłem wiele Gwiazdeczek na niebie, Ale nie znalazłem Ładniejszej od ciebie. Przysiadła na szerokiej burcie, skinęła ręką na Emila, oczyma wskazując miejsce obok siebie. Patrzyli na wodę. Trzepoczące na budce sterniczej płomienie rzucały dalekie refleksy na ciemną toń, odbijały od niej plątaniną barw, migotały na lekkiej fali, łagodniały w oddaleniu, niedostrzegalnie wtapiały się w mrok. Odległe majaczyły kontury mijanych brzegów. Emil przysunął się bliżej. Zauważyła to, uśmiechnęła się. Drugi raz uśmiechnęła się widząc jego niespokojne spojrzenie biegnące ku budce sterniczej. Leon pogwizdywał tam obojętnie. Otuliła się szczelniej kubrakiem. Od wody ciągnął chłód. Z troską spojrzał na jej bose nogi wsunięte w pantofle. Zrozumiała, szepnęła: - Tylko w plecy mnie trochę zawiewa. Nogi nie boją się chłodu. - Chcąc mu to udowodnić, wyciągnęła je daleko przed siebie. Zapatrzył się, jakby pierwszy raz widział ich długą, smukłą linię. Zawsze miała długie nogi, śmiał się z niej przecie, że jest podobna do bociana... Odwrócił wreszcie oczy, przemknął nimi po jeziorze. Z tyłu wschodził księżyc. Czerwony był, olbrzymi. Powoli wyłaniał się z wody, piął mozolnie do góry, zmniejszał się, żółkł. Patrzyli długo na tego zwiastuna nocy. Ropa wypalała się w bańkach. Pogasły jedna po drugiej. Księżyc świecił nad całym jeziorem. Wyraźniej wystąpiły dalekie zarysy brzegów, strzępiaste u góry wierzchołkami drzew. Na wodzie kładły się srebnozłote pasemka, dygotały na fali. Powiał silniejszy wietrzyk. Przyniósł zapachy znamionujące jesień. Rześko było. Leon zostawił ster wytyczający prosty kierunek, podszedł do nich. Wskazał na księżyc: - Już jest cygańskie słońce... Spać mi się chce. Spokojnie, dasz sobie sam radę - uśmiechnął się, machnął ku nim dłonią na pożegnanie, znikł w kabinie. Durejko był trochę zły. Tak chciał posiedzieć przy Jadwiśce, a tu idź teraz do steru. Podniósł się, skierował do sterówki; kuter szedł równo, nie zbaczał z kursu. Jadwiśka też się podniosła. Stała teraz za nim. Oddychała szybko. Obejrzał się. Patrzyły na niego jej płonące oczy, oddane, wierne. Aż się zachłysnął wzruszeniem: - Jadwiśka... Weszła do sterówki. Wiatr delikatnie poruszał otwartymi drzwiami. Ciasno tu było. Stała tuż, tuż obok niego. Popatrzał znów na nią, potem łagodnie ogarnął ramieniem. Drżała cała, Lekko musnęła językiem gorące wargi. Emil patrzył na nią płonącymi oczyma, zamruczał nie swoim głosem: - Jadwiśka, bardzo mnie kochasz? Nie odpowiedziała. Zamiast ust mówiły jej oczy. Zdobył się na odwagę. Ujął ją wpół jeszcze mocniej, przechylił, wargami przylgnął do ust. Puścił koło sterowe. Niech sobie leci kuter, gdzie chce. Są na pełnym jeziorze... Oddała mu pocałunek. Nareszcie... Całowali się długo, gorąco. Wirowało im w głowach, szumiało w uszach, paliły ogniem niesyte usta. Kuter zataczał szerokie półkola. Księżyc dyskretnie spoglądał z ukosa. XXIII Z sielawą szło coraz ciężej. Myśleli, że ikrzycowe odłowy skończą w połowie października. Tymczasem już listopada tylko patrzeć, a wyznaczonych na ich gospodarstwo kilogramów nie mogli dostarczyć. Chodzili źli, nasępieni. Zima zapowiadała się niewesoło. Późno wrócili dziś z jezior. Krótka, ale ostra fala utrudniała wiosłowanie, w kutrze znowu motor nawalił... Stary grat. Wszystko się jakoś nie wiodło. Kolczak siedział wraz z innymi w magazynie, ostrożnie wyciskał z ikrzyć drobne, ceglaste ziarenka, co jakiś czas opryskując je jaśniejszym, mętnawym sosem mleczaków. Fukał cały czas pod nosem, pomrukiwał, wreszcie wybuchnął: - Diabli nadali tę papraninę... I wszystko o te głupie parę kilo ikry. Tfu! - splunął zapalczywie na cementową posadzkę. - Ostrożnie z ikrą! Krwi się dużo do miski dostało - zrównoważony Jermolonek podał Kolczakowi gęsie pióro dla oddzielenia krwinek. Walkowiak podniósł głowę znad swojej miski, otarł rękawem nos, spoglądał chwilę na zrzędzącego towarzysza ni to gniewnie, ni to z politowaniem, wreszcie wycedził: - Jak nie rozumiesz, to nie gadaj. A to bełczesz jęzorem gorzej niż stary Grynis. Ten przynajmniej powie czasem coś z sensem. Kolczak nastrojony był wojowniczo. Zadrgała też widać tłumiona złość do „Francuza”. - Nie wasza rzecz mnie uczyć! - warknął. - Sam wiem. Robotę swoją znam, a gadać też chcę i mogę. Był jeden mądry, odszedł, to zaraz nowy ważniak się znalazł. Ruksztełła nie lepszy od Bukina... A i tak, i tak na dziady przez tę sielawę pójdziemy... - Wiadoma rzecz: kto ryby łapie, temu z tyłka kapie; i woda, i łaty... - ni to poważnie, ni to wesoło zamamrotał Zyguć. Walkowiak siedział zagniewany. Malkiewicz poczuł, że musi stanąć w obronie Ruksztełły. Rad był z nowego kierownika. Spodziewał się, że teraz porządek nastanie w Lakach. Nadąsany Kolczak rzucił w stronę Zygucia - Jeszcze jeden dureń do kompanii. Brygadier poczerwieniał na twarzy. Tym silniej wystąpiły odmrożenia policzków i uszu. Ręce mu zadrgały, zacisnął zęby. „Francuz” spojrzał uważnie na Kolczaka, na Malkiewicza, przesunął wzrok na Zygucia. Pomyślał w duchu, że jeśli ów jeszcze raz coś strzeli, to opanowany dotąd Malkiewicz wybuchnie. Wtedy byłoby źle. Zwrócił się więc do zaczepnie spoglądającego bałaganiarza: - Wiecie, że sielawy coraz mniej w jeziorze. Wojna to spowodowała. Trzeba braki nadrobić, dlatego ikra... Kolczak poderwał się z miejsca, z trzaskiem postawił swą miskę na podłodze, zakrzyczał: - Dość mam tego! Byle przybłęda nie będzie mnie uczył. Natrzepię mordę i na tym się skończy! - nacisnął czapkę, bez słowa już wyleciał z magazynu. - Nie ma ryby bez kości, nie ma człeka bez złości - łagodził po swojemu niedawny analfabeta. Nikt się nawet nie zaśmiał. Wszyscy mieli kwaśne miny. Dość już mieli tej sielawy, wyciskania ikry, marznięcia po dniach i nocach, by z sześciu płotów przywieźć raptem dziesięć kilo ryby. Zapanowało ponure milczenie. W ciszy zaszypiała czasem jakaś ryba, zbyt mocno naciśnięta nerwową dłonią. Malkiewicz się uspokoił. Zmartwiony spoglądał po obecnych. - Słuchajcie, tak nie można pracować. Przecie ta ikra to konieczność. Sielawy nie ma, bo i skąd? Odłowy duże, a zarybianie tak jak żadne. Cały ratunek w ikrze. I musimy tę ikrę zdobyć. Każdy traci, ale to ważna sprawa... Wiedzieli, że ma rację. Ale i życie ma swoje prawa. Mogliby już kończyć plan, gdyby nie ta sielawa... Mieliby większy procent od dodatkowych odłowów. - Czekaj, piesku, a? kobyła zdechnie, będziesz ją i jadł. w Zaśmieli się wszyscy. Zyguć przywrócił im lepszy hu mor. Co robić, trudno! Może potem lepiej pójdzie. j§ Powoli kończyli robotę. Oddawali miski Jermolonkowi. Ten odważał, zapisywał dokładnie, mruczał jak zawsze:. - Skaranie boże, tylko tyle... Wysuwali się szybko, śpieszyli do domów. Przegryźć coś, na chwilę rozprostować nogi. Ciągnęli już ostatkiem sił. Bo jakże, dwa zaciągi w krótki dzień. Tyle że sieci nie odwozili na przystań, oczyszczali od razu na wodzie. Zimno było na jeziorze. Wprawdzie Ruksztełła wystarał im się już o nowe watówki, ale mało to ratowało. Zbyt byli pomęczeni i niewyspani. Wiatry dęły bez przerwy, kuter od paru dni stał w remoncie, godzinami trzeba było pchać się pod falę na wiosłach. Dopiero na jutro zapowiadał Durejko powrót „Bosmana”. Kulawik też skończył swoje. Oddał Jermolonkowi miskę, wyszedł na dwór, przesunął fajkę z lewej strony ust na prawą. Po swojemu, tak jak i Pajka, nie brał udziału w dyskusji. Lubił słuchać, to mu wystarczało. Dzisiaj był wzburzony. Nie mógł zrozumieć takich porządków, jakie wprowadzał Kolczak... Przysiadł na okorowanym pniu sosnowym, jednym z wielu zwiezionych tu na budowę nowego magazynu. Pożałował Kubusia. Zabili go, takie łobuzy... Nagle się uśmiechnął. Że też człowiek musi sobie wynajdywać jakieś zmartwienia. To pewnie ta kłótnia tak go przybiła. Przecie toczyło się teraz wszystko lepiej. Z Pajki będzie jeszcze człowiek; aż przyjemnie patrzeć na niego. Maryjka uszła śmierci, jest od kilku dni w domu. Blada, smutna, ale to nic, minie, grunt, aby życie było. A Ruksztełła kierownikiem został po tym Bukinie, żeby go nie znać! Składniej pójdzie na wodzie. Wstał, pomyślał o Janie. Nie widział go od paru dni, tyle tylko co nad jeziorem. Maryjka zabrała Helenkę do siebie. Poszli wtedy razem podziękować Janowi. Smutny był. Pokochał tę małą. A i ona teraz piszczy w domu bez przerwy, kiedy pójdzie do Janka. Kolegę sobie znalazła... Biegała tam, ale Jana przeważnie w domu nie było. Po wodzie się błąkał, tonie wyznaczał, jakby się bał wracać do domu. Nie przestał się kochać w Maryjce. Dziwny człowiek. I co tu z nim robić? Szkoda go. Żeby to Maryjka inaczej spojrzała na niego. Znowu potarł kolano, obejrzał się na jezioro,- bijące zajadle o brzegi, powlókł się wolno do domu. Zaczekałby wiedząc, że w parę minut potem do brzegu przybije Jan. Pogadałby trochę, może jakoś pocieszyłby tego człowieka, który stał mu się ostatnio tak bliski. Jakby syn rodzony. Ruksztełła przeżywał gorączkowe dni. Jakoś Się to wszystko razem zbiegło. Pierwsze, to ten przyjazd Chachłuna. Jeszcze przed świtem zawarczał samochód, dyrektor z hałasem wpadł do izby, wypalił krótko: - Od dziś będziecie kierownikiem gospodarstwa na miejsce Bukina. Dobrze, że zdaliście ten egzamin... Nie przyjął żadnego tłumaczenia, wyjaśnienia odkładał na przyszłość. Przecie Ruksztełła i tak wie dobrze, Co robić. Jan był zmartwiony. Przytrzymując za połę uciekającego już dyrektora powiedział, że przykro mu - z uwagi na Bukina. Dyrektor machnął tylko rękoma. Już niech się on o Bukina nie martwi. Jeszcze rok, a z tamtego nie byłoby najmniejszej pociechy i gospodarstwo w Lakach mogłoby się rozlecieć. Widząc jednak, że Ruksztełła nadal go nie Wypuszcza, zaśmiał się po swojemu, zajrzał rybakowi w oczy, powiedział poważnie: - Słuchajcie. Chachłun nie taki zły, jakby kto sobie myślał. Nie w moim zwyczaju ludzi gubić. Z Bukina dobry fachowiec. Tutaj na odludziu zmarniałby zupełnie. Tam już ja sam go wezmę w opiekę. Tak uchwaliliśmy na odprawie. Będzie jeszcze pociecha z Bukina... I kierownikiem zostaje. - Parsknął śmiechem. - Ot, taki minister beż teki... Ale i to nie na długo. Na wiosnę zakładamy nowe gospodarstwo w Trygorcie. Poprowadziłby je. Tymczasem będzie współpracował z ichtiologiem przy tej krzyżówce sielawy z sieją... Jan stojąc na progu długo spoglądał za autem, przewalającym się między domkami wioski. Jeszcze tego nie przetrawił, gdy następnego dnia wróciła ze szpitala Maryjka. Przejeżdżała furmanką obok jego domu. Skrył się wtedy, nie chcąc, by go spostrzegła. Widok Maryjki podciął mu nogi. Sądził, iż zwalczył w sobie... nie miłość - to byłoby nad siły - ale jakieś tęsknoty, nadzieje. Pisana mu była kawalerka, i tyle. Trapił się tylko Henenką. Przywiązał się do małej, ona jednak ciągnęła go do domu, ona jedna cieszyła. Wróciła Maryjka, trzeba będzie oddać małą, przestać ją widywać. Bo jakże, nie będzie przecie domu nachodził, gdy gospodyni tego sobie nie życzy. Siedział za stołem z głową wspartą na rękach. W domu nikogo nie było. Chłopcy przebywali przy reperacji kutra w miasteczku. Jadwiśka nie mogła usiedzieć na miejscu, obnosiła się ze swym szczęściem po koleżankach. To dobrze. Zgryzoty najlepiej dławić w samotności. Kiedyś marzył o tym, aby ojca Helenki zabrakło na świecie, aby Maryjka o tym się dowiedziała. Może byłaby wtedy jakaś nadzieja. Tak się stało. Ale cóż? To nie był szubrawiec, nabieracz jakiś. Porządny człowiek, za kraj zginął. Maryjkę kochał. Tym lepszą i głębszą pamięć zostawił w jej sercu. Ściskał swój biedny, skołatany łeb rękami, jakby siłą chciał zgnieść w nim wszystkie tęsknoty. A one na odwrót, kłębiły się, jak fale narastały po sobie, jednakowo ciężkie, jednakowo męczące... Przez otwarte z trzaskiem drzwi wpadła Helenka. - Janek, Janek, zobacz, co ja złapałam... W wyciągniętej łapinie kurczowo trzymała małego jeża. Kolce miał jeszcze miękkie, uginały się pod naciskiem dziecięcej dłoni. - Widzisz, jaki ładny? I nie kole. Siedział sobie pod gruszką, w takiej głębokiej trawie. Pokazała rączką, jaka głęboka była trawa. Ostrożnie położyła jeża na stole. Siedział długą chwilę nie poruszając się. Potem powoli, powoli rozchylił kolczasty kubrak, wystawił czarny nosek i zaraz za nim połyskujące świetliki oczek. Ujrzawszy nad sobą dwie twarze, większą i mniejszą, skulił się znowu, zamarł w bezruchu. - Boi się... on się nas boi. Powiedz, dlaczego? Taki ładny... - mała gramoliła się Janowi na kolana, zasmucona patrzyła na brzydkie zachowanie jeża. To drobne ciałko wydało mu się teraz nadludzkim ciężarem. I ją ma stracić... Twarz ściągnęła mu się ostro, pogłębiły bruzdy na czole. Trwał tak chwilę, korzystając z zajęcia dziewczynki jeżem, wreszcie przemógł się, ale głos miał chropawy, głuchy, aż mała zwróciła ku niemu zdziwione oczy. - Oswoi się prędko, Helenko, oswoi się, młody jeszcze... A wiesz, że mama dziś pewnie przyjedzie? Zatrzepotała powiekami, na policzki jej spłynął rumieniec radości: - Dzisiaj? Dzisiaj? Nic nie mówiła, jak byłam w szpitalu. - Zsunęła się z jego kolan, zatańczyła wesoło, podśpiewując: - Mama, mama, mama! - Podbiegła znowu do Jana: - To bardzo dobrze? Ty też się cieszysz, prawda? - Tak, Helenko, bardzo się cieszę, tylko smutno mi, że już ciebie u nas nie będzie. Wrócisz do dziadka... Oczka jej, błyskające czernią, pełne były zdumienia, usteczka ściągnęły się w podkówkę. - Ja nie chcę bez ciebie J Ty musisz być z nami, musisz! - zatupała nogą. Potem zastanawiała się przez-chwilę, trzymając paluszek w buzi. Ożywiła się, wpadła na świetny pomysł! - To ja zabiorę mamę i dziadka i przyjdziemy do ciebie. Mama na pewno się zgodzi, bo bardzo ciebie lubi. Ja wiem. I będziemy razem, i mama, i ty, i dziadzio! O, widzisz, jak dobrze. A ty się nawet nie mogłeś domyślić - w głosie jej zabrzmiał wyrzut. Jan zadrżał. Boże, po co oma to mówi? Potrząsnął głową, jakby chciał ten obraz odegnać od siebie. Nie mógł. Gdzieś w wyobraźni widział Maryjkę siedzącą przy nim, obok Helenkę bawiącą się ze swym jeżem. Wstał gwałtownie. Ton jego głosu był oschły, nieprzyjazny. - Nie wiesz sama, co mówisz. Wrócisz do mamy i basta. Rozpłakała się. - To powiedz od razu, że mnie nie kochasz i nie chcesz być razem... - gęsto ściekały łzy po policzkach, zatrzymywały się na krótko w dołeczkach, skapywały na podłogę dużymi plamami. Jan chwycił małą w objęcia. Co robić? Przecie nie powie jej prawdy? Tulił, kołysał drobne ciałko, wstrząsane teraz spazmami płaczu. Powtarzała to swoje: nie kochasz, nie chcesz, a jemu jakby ktoś szarpał serce. Zaczął mówić raz po raz: kocham, kocham, chcę, chcę... Helenka nie uspokajała się. Był zrozpaczony. Przeraził się pukania do drzwi. Wykrztusił zaproszenie, oglądał się bezradnie dokoła, nie wiedząc, co począć z łkającą Helenką. Gdy ponownie odwrócił twarz ku drzwiom, zachłysnął się widząc stojącą w nich Maryjkę, a za nią Kulawika z nieodstępną fajką w ustach. Stał teraz wpatrzony w Maryjkę, bladą, zmizerowaną, ale zawsze tak ładną. Nie zauważył, że Helenka na widok matki wybuchnęła jeszcze mocniejszym płaczem, wyrwała mu się z rąk, pędem rzuciła się do zdumionej tą sceną kobiety. Widział usta kobiety całujące dziecko. Pochyliła się ku córce, potem przyklękła na podłodze. Za słaba jeszcze była, aby ją podnieść ma ręce. Ledwie Jan zdążył pomyśleć, aby dziewczynka nie opowiedziała, o co im poszło, z przerażeniem usłyszał jej skargę: - Mamo, mamo, Janek mnie nie kocha i ciebie nie kocha, i dziadziusia też nie kocha... - zaniosła się na nowo szlochem, nie mogła dokończyć. Maryjka tuliła małą w objęciach, mówiła półgłosem, wstrząśnięta takim spotkaniem z córką, nie zastanawiając się nawet nad treścią wypowiadanych słów: - Ależ kocha, na pewno kocha... Helenka zatupała nogą po swojemu. - Nie, nie, wiem... Nie kocha nikogo, niedobry Jan. Powiedziałam mu, że nie pójdę do ciebie, że ty i dziadziuś tutaj przyjdziecie i że będziemy razem... Przecież ty lubisz Jana, prawda? I dziadzio lubi, dziadzio sam to mówił... Maryjka zarumieniła się. Nie wiedziała, co począć. Co ta mała wyprawia! Obawiała się, słysząc opowieści ojca i zachwyty nad Janem, że będą kłopoty... Milczała, bezradna. Jan też milczał. Kulawik szybciej niż zazwyczaj przesunął na drugą stronę ust swą zagasłą lulkę. Przeciągające się milczenie zaniepokoiło dziewczynkę. Łzy przestały ściekać jej po policzkach. Patrzyła zdumionym wzrokiem po wszystkich, zapytała: - Dlaczego nikt nic nie mówi? I Janek, i dziadzio? Maryjka pokraśniała jeszcze bardziej. Wreszcie opanowała się i nieco drgającym ze wzruszenia głosem odparła dziecku: - Bo ty jesteś taka głupiutka. Dziwimy się tobie. Przecie pan Jan ciebie kocha i my wszyscy. I będziemy niedaleko, będziesz tu mogła przychodzić, a i pan Jan. - zawahała się - ...będzie ciebie odwiedzał. - A czemu nie razem? - z uporem powtarzała swoje Helenka. - Psieknie, psieknie, to potem zobaczymy, potem - wtrącił nagle, dość niezręcznie, Kulawik. Zrozumiał to, przestąpił z nogi na nogę, wyjął z ust fajkę mamrocząc: - Przyszliśmy ci podziękować... jo, jo... za Helenkę. Maryjka serdecznym ruchem wyciągnęła rękę do Jana. Ujął jej dłoń. Wymamiała była, chuda, sinawe linie żył przeświecały przez biel naskórka. - Dziękuję - zajrzała mu w oczy długo, przeciągle. Nie było w jej spojrzeniu nic poza wdzięcznością, poza ludzkim ciepłem, ale Jan drgnął, Maryjka nigdy jeszcze tak nie patrzyła na niego. - Prosta sprawa, nie mą o czym mówić. Siadajcie - zapraszał. Kulawik zamamrotał znowu. Głos mu drżał, był niewyraźny: - Maryjka słaba... Niech idzie do domu. Chodźcie wy lepiej z nami... - Tak, prosimy do nas -- dołączyła się do ojca Maryjka. Opanował się siłą woli. Jakże chętnie by poszedł! Jakże chętnie chodziłby tam stale, jak najczęściej! Ale po co? Potrząsnął głową: - Teraz nie mogę, śpieszę się nad jezioro. Może kiedy indziej. Poszli. Od tego dnia nie rozmawiał z żadnym z nich, Do domu przekradał się późną nocą, wymykał się tak samo, skoro tylko świt zaróżowiał nad starą cegielnią. Nawet Kulawika unikał. Ciężkie były te dni. Nie mógł niczego odpędzić z pamięci. Wracało natrętnie, niepokoiło, napawało rozdrażnieniem. Uspokajał się tylko na wodzie. Bobrował też po niej całymi dniami. Z sieciami i bez. Oddawał się całkowicie sprawom gospodarstwa. Może i w porę przyszło to kierownictwo. Wyciągnął łódź na brzeg, oburącz chwycił naładowaną rybami skrzynkę, niósł do magazynu. Jermolonek wychodził mu naprzeciw. Razem wnieśli skrzynkę przez drzwi. Sortowali ryby. Jan milczał, Jermolonek gadał swoim zwyczajem: - Skaranie boże z tymi sielawowcami. Mało się dzisiaj nie pobili. Kolczak, jak zawsze... Całe szczęście, że już Gajdziuka nie ma. Jak to go Zyguć przedrzeźnia: „Ryba ochyba, lepsza roli skiba”. Poszedł siać grykę na tych swoich półtrzecia hektara. Nie dla niego woda. Popatrzył na schylającego się nad skrzynką z rybami Ruksztełłę. - Czemuście to tacy smętni? Żony nie ma, to i powinien być spokój w duszy - obejrzał się trwożnie, żeby czasem Lodźka nie usłyszała. Za karę blinów przez miesiąc by nie upiekła. Jan machnął ręką. - Kłopotów zawsze starczy. Dużo jeszcze tej ikry brakuje? - zmienił prędko temat. - Ach, z tą ikrą. - Jermolonek grzebał ręką w papierach. - Już prędko pójdzie, ze dwa metry sielawy i dosyć. - Dwa do czterech dni... - zastanawiał się głośno nowy kierownik. - Najgorzej, że pogoda kiepska. I kutra nie ma... - Jutro ma wrócić z remontu. Ruksztełła puknął się w czoło. - Byłbym zapomniał. Ten inspektor, wiecie, Pękalski, prosił, żeby was zapytać, co jest z. durnym Stefkiem. Chciałby z nim porozmawiać, do lekarza pociągnąć. Może by chłopcu pomogło... Magazynier potrząsnął głową. - Nigdzie się nie ruszy. Do miasteczka nie pojedzie, bo tam pełno samochodów. Widziałem go przed paru dniami. Przyjedzie niedługo po chleb. Siedzi teraz na Sosnówce, łowi tam koło wyspy. Tak już z nim będzie - westchnął. - Co ta wojna może zrobić z człowieka! Jan pokiwał głową. Stali jeszcze chwilę przed drzwiami magazynu, patrzyli na skołtunione wody jeziora. Fale jak wojsko szły karnymi szeregami, szturmowały zaciekle brzeg, oblewały go, zostawiając na pamiątkę bryzgi piany. Niebo wisiało niskie, szare. Zdawało się przyduszać, kłaść ciężarem na piersiach. XXIV Malkiewicz wzdychał ciężko patrząc na rozhukane jezioro. Ołowiany, niski pułap nieba zdawał się łączyć z wodą. Wichura trwała już trzeci dzień. Wszystko szalało. Drzewa gięły się w pół, co słabsze trzaskały, bezwładnie waliły się w poprzek drogi. Mgły gnały nad ziemią, osłaniały domy, stawały nieprzebitą ścianą mroku. Potem nagle się przerzedzały, by jeszcze bardziej zatrwożyć ludzkie serca widokiem zniszczeń, i znowu nadchodziły, skłębione. Że też nie mogło to wszystko przyjść chociażby o dzień później. Wystarczyłby, aby uzyskać brakującą ikrę. Tymczasem sieci zostały na wodzie, a oni kręcą się z markotnymi minami nad brzegiem. Wicher wydymał poły płaszcza brygadiera, za każdym podmuchem niósł rozpyloną lawinę wody, zraszał twarz, ubranie. Rybak przyłożył rękę do czoła, patrzył na jezioro. Pasma trzciny ostatecznie już zrzuciły zieloną szatę, zbrązowiały, z lekka powlokły się złotawym odblaskiem. Fala napierała na trzcinę ostro, smukłe łodygi gięły się w takt jej uderzeń, kłaniały z pokorą, zanurzały pod wodę, by znów wychynąć za chwilę. Wrócił wolno pod przybudówkę magazynu. Siedzieli tam już inni na zwalonych pniach. Wstawali jak co dnia, jeszcze przed świtem, wlekli się na przystań. A nuż się uda wyjechać? Wiatr co prawda nieco przycichł, ale cóż, kiedy woda kotłowała się nadal bez zmiany. I ta mgła piekielna w dodatku, te niskie chmurzyska. Nawet Upałt nie było widać. Robiło się jaśniej. Ukryte jeszcze słońce mimo chmur robiło swoje. Wstawał dzień. I znów z musu bezczynny. A to przecie koniec października. Zyguć starannie, z rozmysłem dłubał w nosie. Walkowiak spoglądał z ukosa na to zajęcie. Kilka razy wyjął z kieszeni przybrudzoną chusteczkę, głośno wycierał w nią nos, wymownie przy tym patrząc na towarzysza. Zyguć zrozumiał, ale w odpowiedzi strzepnął tylko z lekceważeniem dłonią i dłubał dalej. Kulawik z Pajką szeptali coś do siebie nie zwracając uwagi na pozostałych. Reszta milczała. Chechła wzdychał ciężko. Wyglądał na Kolczaka, którego dotąd nie było. Chociaż nie mieli zamiaru wyjeżdżać na wodę, złościła go ciągła niesumienność kolegi. Olbrzymi Pietrzyński chrapał w najlepsze. Głowę oparł o słup podtrzymujący szopę, nogi wyciągnął daleko do przodu. Od wsi nadchodził Kolczak. - Ciągnie się jak bernardyn po kweście - zamruczał Zyguć. Przestał dłubać w nosie, zerknął na Chechłę. Mały człowieczek miał minę zadowoloną. Jednak Kolczak przyszedł. To dobrze. Bo cóż to, on tylko ma tutaj siedzieć i gały wyślepiać na wodę? Malkiewicz zwrócił się do Mazura: - No co, stary, długo jeszcze tak potrwa? Wy lepiej znacie jeziora. Kulawik przesunął fajkę językiem. - Jak dobrze pójdzie, to jutro, a jak nie, to za tydzień... Spokojnie przesunął znowu ogryzioną jak wołowa kość faję. - Uspokaja się - powiedział Walkowiak. Markotnie patrzyli na jezioro. Chciałoby się „Francuzowi”, ale na chęciach koniec. Dmie jak przedtem. Walkowiak medytował coś, blizna nabrzmiała mu, nos zadrgał dziwnie. Nagle poderwał się z miejsca. Stanął, wpatrzył się znowu w jezioro, w wiszące nad nim nieprzenikliwe chmury, w trzciny kołyszące się wśród fali. Przeżuwał jakiś zamiar. Tonem nie znoszącym sprzeciwu zwrócił się do Zygucia, z którym teraz jeździł: - Pies babę trącał! Jedziemy, co? Zyguć stał niezdecydowany. Burczał pod nosem: - Śpieszy mu się jak dziadowi na Kalwarię. Lepszej pory już nie mógł znaleźć... Walkowiak spoglądał kolejno po twarzach rybaków. Dosyć miał już tego wyczekiwania nad brzegiem. Gdyby się udało wyciągnąć wontony, mieliby już nareszcie spokój z sielawą. Zabraliby się do szczupaków i linów, najlepsza pora. Wytrzymali jego spojrzenie spokojnie, zastanawiali się, czy można ryzykować. Mieli poważne wątpliwości. Z projektu „Francuza” nic by pewnie nie wyszło, gdyby nie zbudzony nagle ze snu Pietrzyński. Przeciągnął się, poderwał na nogi, sapnął: - Jedźcie, ja też. Malkiewiczowi głupio się jakoś zrobiło. Ci młodzi śmielej podchodzą do sprawy. Nie wypada zostać w tyle za nimi. Zgodził się też kiwnięciem głowy. Chechła potakiwał. Przecie Kolczak dziś nie nawalił, trzeba skorzystać z okazji. Chęć wyjazdu ogarnęła już wszystkich. Było w tym i poczucie obowiązku, i wrodzona rybakom żyłka do hazardu. Wszyscy szli już do swoich łodzi, gdy nagle wstrzymał ich pogardliwy głos Kolczaka: - Wy sobie jedźcie, ja nie głupi. Jeszcze mi życie miłe! Idę do domu! Zawrócił z miejsca, nawet się nie oglądnął za nimi. Przystanęli zdumieni. To po co przychodził w ogóle? Zawsze aby tylko nie z gromadą, zawsze samopas. Gajdziuka już się pozbyli, żeby tak jeszcze Kolczaka, spokój byłby nareszcie. Zyguć, dumny teraz ze swej decyzji, patrzał za Kol-czakiem z niesmakiem. - Dobry on, dobry, ale i lepszych do trumny kładą - złościł się. - Niegłupi, życie mu miłe... Uszyłbym ja mu kożuch z jeża, frantowi. Byli już przy łodziach, czerpakami wylewali wodę. Szykowali się do odjazdu. Jeden Chechła został na miejscu. Stał zmartwiony, nie wiedział, co począć. Nieszczęście, że musi jeździć z Kolczakiem. Ale niech się tylko skończy z sielawą, już im wtedy razem nie droga I Tylko co tu teraz zrobić? Wszyscy jadą, nie można zostawać. Tyle, że babę strach zabierać na taką pogodę. Przypomniał sobie, jak żona domagała się włączenia jej na stałe do brygady rybackiej. Spodobało się jej na wodzie. Po prawdzie, szła jej robota. Ale żeby do brygady? Wyśmieliby go wszyscy. Ale, ale... Po takim dniu jak dzisiejszy byłoby chyba inaczej. Można by wtedy rzecz załatwić. A jej w domu przy garnkach i tak nie utrzyma. Zasmakowała w wodzie. Et, niech sama decyduje... Zadowolony, że pozbył się w ten sposób trudu rozstrzygania ciężkiego problemu, truchcikiem pobiegł do domu. Minął po drodze idącego wolniutko Kolczaka. Nawet na niego nie spojrzał, ale Kolczak sam go zaczepił z ironią: - No i co, wam się też odechciało? - Z żoną pojadę! - sapnął tylko mały człowieczek, pognał jeszcze szybciej przed siebie. Kolczak śmiał się na cale gardło. Śmiech ten gonił za Chechła, przejmował zimną wściekłością. Przed wyjazdem Malkiewicz zaszedł jeszcze do Jermolonka. Magazynier gramolił się dopiero z betów. Kobieta smażyła cos przy kuchni, na zydlu siedział milczący Stefek. Wichura unieruchomiła go tutaj, na takiej fali o jeździe czółnem nie było nawet co marzyć... Jermolonek wytrzeszczył oczy, zaświstał przez zęby: - Poszaleli, w taką pogodę na jezioro! Śmierć pewna! Malkiewicz uśmiechnął się. - Nie tak to o śmierć łatwo, jeszcze rybakowi. Łatwiej kota ubijesz niż rybaka. Ale zajdźcie do kutrowych, nie wiedzą pewnie, że wyjeżdżamy. Niech po nas podjadą. Gdy wreszcie woda została z łodzi wylana i żagle umocowane, ruszyli. Płótna wydęły się brzuchato, na moment przycichły w łopocie. Pognali jak szaleni. W kwadrans po nich strzałą wypadli na jezioro Chechłowie. Kolczak natknął się przed swoim domem na wracającego z miasta Jana Ruksztełłę. Kierownik do późna w noc przesiedział nad planami odłowów zimowych. Trzeba było dobrze je przygotować, wytypować potrzebne sieci, zażądać brakujących narzędzi i ubrań, ustalić normy obrachunkowe. Do Laków nie śpieszył. Wiedział, że choćby nie wiem jak robota paliła, na wodę przecie nikt nie wyjedzie... W przelocie tylko zaczepił Kolczaka; - Dzień dobry. Co nowego? Kolczak skrzywił się: - Nowego? Chyba to, że te wariaty wyjechały po sielawę. Jan zeskoczył z siodełka. Zbielał na twarzy. - Co! Kto wyjechał? - Cała brygada. Nawet żonkę Chechła połaszczył. Rower poderwał się z miejsca jak kamień z procy. Po chwili Ruksztełła był w domu, biegł po schodach na górkę, gdzie sypiali chłopcy. Ubierali się tam spiesznie. Na widok brata Leon powiedział::- Pojechali, wiesz? - Wiem! Trzeba jak najszybciej jechać Za nimi. Zawrócić. Dzisiaj to nie łowienie. Chyba śmierci. Stał przy drzwiach, popędzał. - Ale żeby Malkiewicz był taki głupi? - zachodził w głowę. - Albo Kulawik? Niepokój szarpał nim silnie. Wariaty, istne wariaty! Ale jednocześnie dumny był ze swych ludzi. Nareszcie byli gotowi. Zatupotały kroki na schodach. Jadwiśka wołała za nimi, że śniadanie gotowe. Nawet nie odpowiedzieli. Nad brzegiem, jak kura nad sadzawką, po której pływają wysiedziane przez nią kaczęta, chodził tam i sam zaniepokojony Jermolonek. Na jeziorze zaczynało dziać się coś niedobrego. Wiatr na krótko ustał prawie zupełnie, tylko fale wściekle szamotały trzciną topiąc ją całkowicie, a potem odsłaniając aż do białych kłączy. Jednocześnie pułap chmur opadał coraz niżej. Gdzieś od wioski zawył nagle pies. Jermolonek wstrząsnął się. Zasapani stanęli kutrowi i kierownik nad brzegiem. Łódź, którą dojeżdżali do kutra, pełna była wody. Pośpiesznie wylewali ją czerpakami. Jermolonek pobiegł po wiadro. Znowu zmieniło się W powietrzu. Powiał chłodny, porywisty wiatr. Woda nadal tak samo biła o brzegi, ale chmury poczęły umykać w popłochu. Przerzedzały się, odpływały spiesznie »a wschód. Mgła znikała, widzialność stawała się lepsza. - Co to? Pogoda się robi? -- mruknął zdumiony Durejko. Część nieba byłą jasna, błękitna, Tylko wokół nad horyzontem coś się kotłowało, jakieś tumany przesłaniały widoczność. W powietrzu wisiało coś groźnego. Chłodno było. Ręce grabiały. To tutaj, a co dopiero na plosie... Wskakiwali do łodzi Jana już uprzednio zaniepokoiła warstwa mgły na horyzoncie. Świtało mu w pamięci, że przeżył w dzieciństwie coś podobnego W Brasławskiem... Wtedy to skończyło się smutno. Wiosła gwałtownie nurzały się w wodzie. Skakali na fali jak pławik od wędki. To wyrzucało ich w górę, to pogrążało w bruzdę... Z lękiem patrzyli na kuter, który podskakiwał tak samo... Pociemniało. Od południowego wschodu ciągnęła czarna chmura. Jezioro wzdęło się jeszcze bardziej. Fala była dziwaczna. Szła jednym wałem, groźna, ponura, wysoka, jak chyba nigdy jeszcze. Łódkę zalała woda. Emil wiosłował, Ruksztełłowie wyczerpywali ją szuflami, ot, tyle, aby dojechać. Wiedzieli, ile teraz może od nich zależeć. Zrobiło się prawie czarno. Chmura stanęła tuż nad nimi, przerażająca, niesamowita. Wicher zbijał z nóg, całym wysiłkiem wpierali się w kruche dno łódki. Fala przeleciała nad nimi. Jan rozpaczliwie czerpał wodę wiadrem. Potem zaprzestał. Nie bacząc już na coraz silniejsze zanurzenie, pochwycił za wiosło wyjęte z dulki Natężali ramiona, aby przeciwstawić się fali, aby tylko dotrzeć jakoś do kutra... Jeszcze trochę, jeszcze, jeszcze... Na brzegu czerniały dwie postacie, wparte w piach jak słupy. Przyszedł ktoś jeszcze. Nowa fala przeleciała przez burtę, zalała wodę. Łódeczka to wspinała się na grzbiety, to opadała w dół. Cóż było mówić o tej łupinie, skoro pokaźnych rozmiarów kuter o kilkadziesiąt metrów dalej podrygiwał równie wariacko. Trzask... Chlupot. Nowa, silniejsza od innych fala... Kąpali się już, chlapali każdy z osobna. Durejko dostrzegł w ostatnim momencie, że fala unosi kuter na jezioro. Zerwał się z kotwicy! Szczęściem tutaj jeszcze nie było głęboko. Fala tylko, nadchodząca coraz mocniejszym wałem, zakrywała ich z głowami, by potem odsłonić aż po kolana. Łódka gdzieś zagubiła się. Pod naporem uderzeń rozwścieczonego jeziora padali, znowu stawali, brnęli na ślepo do brzegu. Jan zatoczył się nagle, upadł na śliskim, zamulonym dnie, napił się wody. Ledwo zdążył się podnieść, gdy nowa góra wody chlupnęła mu w otwarte usta, gorączkowo łapiące powietrze. Zakrztusił się, zakaszlał, zacharczał. Nie mógł już ustać. Zataczał się, padał, mimo wysiłków poddawał miotaniu fali, czasem aż rękami podpierał o dno. Nie wiedział już, gdzie brzeg, a gdzie toń. Silne ramię ujęło go z prawej strony. - Trzymajcie się mnie. Trzymał się. Dwa ciała dawały wodzie mocniejszy opór. Zataczając się stanęli wreszcie na suchym gruncie. Jan zobaczył obok siebie Kolczaka. Gdy zerwała się wichura, przybiegł na przystań. Stali teraz w piątkę nad wodą, patrzyli bezradnie, z przerażeniem w oczach na bujający na falach coraz dalej i dalej kuter. A tam na toni byli ludzie wyglądający od nich ratunku... Kierownik powiódł oczyma po obecnych, jakby u nich szukał tego ratunku. Przeraził się widząc dygocącego jak w febrze Kolczaka. - Co wam? - szepnął. - Tam baba... Chechłowa.. - głową wskazywał na zbałwanione wody. - Za mnie pojechała... Jak urzeczeni śledzili uciekający kuter. Nagle Durejko zawrzasnął: - Stanął! Stanął! Tam boja, pewnie zawadził kotwicą. Wypatrywali oczy. W zapadającym zmroku niewiele dawało się rozróżnić, jednak rzeczywiście czarna plama kutra nie oddalała się już. Dzieliło ich od niej kilkaset metrów zbałwanionej, oszalałej wody. Fala biła z niesłychaną siłą o brzeg, wypadała daleko łapczywie jęzorami i niemal z równą siłą zawracała w jezioro. Kipiało wszystko, pieniło się. Co robić? Łódką żadną już nie dojadą. Co robić? Nie zauważyli człowieka, który stanął za nimi. Patrzył długo na wodę, poruszał wargami, jakby coś szeptał do siebie. Jego dziwnie mocny głos przebił się nagle poprzez wichurę: - Jak go zapalić? - zapytał Durejkę dotykając go palcem. Obrócił się gwałtownie. Stefek natarczywie szturchał Emila w łokieć. Ten nie zrozumiał pytania. Wtedy Stefek powtórzył: - Motor... - twarz przy tym słowie mu się skrzywiła - motor, jak zapalić? - Normalnie, przez iskrę... - wykrztusił wreszcie Emil. Patrzyli na człowieka, który bojąc się motorów, zapytywał właśnie o tę rzecz budzącą w nim panikę. Witczyński widocznie też myślał o tym samym. Przez twarz przebiegały mu jakieś skurcze. Stał na miejscu, szarpał się ze sobą. - Tam ludzie giną... - Jermolonkowa, która nadbiegła za Stefkiem, ostro, uważnie patrzyła na „durnego”. Stefek drgnął. Szybkimi, ale opanowanymi ruchami zrzucał zwierzchnie ubranie, potem koszulę. Strząsnął z nóg szerokie rybackie buty, onuce rozwinęły się same. Stał tylko w gaciach, prosty jak świeca, nawet w tych ciemnościach łyskający brązem opalonego ciała. Wbiegł w jezioro, szedł ustawiając się bokiem do walącej weń fali. Jan zadrżał. - Wróć!... Utoniesz! - wołał, ale głos jego ginął w opętańczej wichurze. Patrzyli teraz na walkę człowieka z żywiołem. Podrzucany przez falę, spychany na bok, Stefek dotarł już na głębinę, rzucił się w nią, zaginął. Czasem tylko na moment jasna jego głowa wyskakiwała nad powierzchnię. Oddalała się od nich coraz bardziej, powoli zbliżała do kutra. Wreszcie w ogóle stracili go z oczu. - Utonął... Skaranie boże... - zapiszczał Jermolonek. Kolczak zerwał się nagle ze swego miejsca, podbiegł do jedynej pozostałej jeszcze na brzegu ciężkiej rybackiej łodzi, przeznaczonej do smołowania, zaciekała bowiem silnie, wiadrami zaczął wychlustywać z niej wodę. Powiedli za nim wzrokiem, nadal jak przyrośnięci, tkwiąc na miejscu. Kuter majaczył z daleka, ciągle w tym samym miejscu. Wiatr wył donośnie, wciskał się w uszy, rozstrajał do reszty. Smukła topola, stojąca opodal, załamała się nagle z trzaskiem, z bolesnym jękiem zwaliła się na ziemię. Tylko się obejrzeli, znowu wlepili wzrok w majaczący daleko kuter. Właściwie nie wiedzieli sami, dlaczego tam patrzą. Jasne przecie, że Stefek zginął. Kolczak też nie wiadomo po co wylewa wodę z tego czerepu. Durejko pochylił się do przodu, jakby biczem go poderwało. Wypatrywał oczy, zwrócił się do pozostałych: - Oderwało kuter od boi... Bo przecie chyba nie Stefek?... Teraz już widzieli i oni. Kuter oddalał się jeszcze bardziej. Tymczasem rzecz się miała zgoła inaczej. Witczyński dotarł do kutra. Mało brakowało, a byłby się rzeczywiście utopił, choć pływał świetnie. Kilka razy zachłysnął się wodą. Na tyle był przytomny, by połknąć ją, zamiast wykaszliwać. Ramiona mu jednak słabły. Walka z masą wody była wyczerpująca. Fala spychała z wytkniętego kierunku, przelatywała nad nim, rzucała jak piórkiem, biła wściekle, do bólu. Serce pracowało nad siły. Łopotało jak oszalałe. Zaciskał zęby, nosem próbował wciągać powietrze korzystając z momentów, gdy fala go wyrzucała do góry, łapał oddech, wypatrywał oczy za kutrem. Nie mógł dojrzeć „Bosmana”. Znowu zachłysnął się wodą. Tym razem zakrztusił się, zaczął pluć. Oczy patrzyły coraz słabiej, jakby coś je przesłaniało. Czyżby to mgła tak opadła na jezioro? Wstrząsnął głową, wytrzeszczył oczy... Wtedy zamajaczyła przed nim, już niedaleko, plama kutra... To dodało mu sił. Ramiona mocniej zagarnęły wodę. Oczy spojrzały przytomnie. Aby tylko dotrzeć... Chwycił wreszcie dłonią za oślizgły bok statku. Szukał jakiegoś zaczepienia. Wzlatywał razem z kutrem do góry i opadał w dół. Bał się, by mocniejszy podrzut nie rozbił go o twarde drzewo. Trafił naraz na linkę kotwiczną szarpiącą się przy boi. Uchwycił się jej. Odpoczywał ledwie przytomny. Przypomniał sobie ludzi na łodziach, może już tonących, może z zachodzącymi mgłą oczyma, jak u niego przed chwilą, wyglądających jeszcze kutra, nasłuchujących, gdy; woda zalewa uszy, zbawczego terkotania. Wzdrygnął się... Warkot, motor. Straszne! Nagle przypomniał mu się wzrok Lodźki Jermolonkowej, jej słowa o tych ludziach na wodzie... Zacisnął zęby. Po linie wygramolił się na pokład. Od razu zauważył, że żelazna zawora w miejscu przymocowania liny porusza się niebezpiecznie na dwóch tylko śrubach. Dwie inne wyrwane zostały szatańską siłą wiatru. Zadrżał: jeszcze trochę, a kuter pognałby dalej, nie dopłynąłby już do niego. Zginęłaby dla rybaków ostatnia nadzieja ratunku. Fala z hukiem przewalała się przez pokład. To na kutrze, a co dopiero musi dziać się z rybackimi łodziami? Stanął nad luką motoru. Szczelinami wokół klapy spływała w głąb woda. Co będzie, jeśli nie uda się go zapalić? Jeśli został zalany? Drżąc uchylił klapę, zsunął się szybko w dół, zatrzasnął wieko nad sobą. Ciemność panowała tutaj zupełna. Nie bardzo wiedział, gdzie czego szukać. Macał dokoła rękami. Wreszcie wyczuł przed sobą zapłon. Obok zwisał skórzany pas. Zakręcił go ostrożnie, stanął wygodniej, szarpnął całą siłą. Zgrzytnęło, echem lęku odbiło się w jego sercu, ucichło. Tylko górą szumiały Mamry... Znowu okręcał pas, znowu szarpał. Iskra wciąż nie chciała zapalić... Ogarniała go rozpacz. Po to płynął, aby teraz wszystko miało już zawieść? Na domiar wrócił w tej chwili ów paniczny strach. W pamięci stanęły dni, gdy płonął czołg, a w nim żywi ludzie... Znieruchomiał. Wszystko pchało go do ucieczki. Już macał rękami nad sobą szukając klapy, już chciał uciekać, gnać znowu przez wodę, aby tylko dalej od kutra, gdy przypomniał sobie, że przecie tamci giną. Nie może ich zostawić. Od niego wszystko teraz zależy. Dygocąc od zetknięcia z chłodnym żelazem nawijał znów rzemień, pociągał. Bez skutku. W pewnej chwili, zrozpaczony, poczuł, że kuter huśta się jakoś inaczej niż przedtem. Znieruchomiał, wsłuchał się w uderzenia fali o burty. Łagodniejsze były, ale kołysało mocniej niż przedtem. Zrozumiał. Kuter oderwał się od boi. Ostatnie śruby także puściły... Nawinął znowu pas. Szarpnął. Zaterkotało, przerwało na sekundę i znowu terkotało, już równomiernie... W tym samym momencie w panicznym lęku podskoczył do góry, odrzucił pokrywę, wypadł po szczeblach drabinki na wierzch, stanął przy barierce, już ją przesadzał..; Byle dalej! Ten warkot! Drżał. Coś w nim jęczało, krew uderzyła do głowy... Kurczowym uchwytem dłoni przytrzymał się burty. Zdało mu się, że słyszy z głębiny jakiś głos rozpaczliwy, wołanie o pomoc. Usiadł okrakiem na burcie. Chwiał się jak człowiek śmiertelnie zmęczony. Nagle spostrzegł, że wsłuchuje się w terkotanie motoru. I że nie ogarnia go już ów obezwładniający lęk. Zasłuchał się. Kiedyś pierwszy raz prowadził samochód. Taki był wtedy szczęśliwy, pieścił kierownicę, jak ukochane dziecko... Woda z chlupotem oblała go całego, wpadła w lukę motoru. Zaskrzypiało coś nagle, urwało się równe terkotanie. Motor zachrypiał, zatrząsł się... Stefek oprzytomniał, skoczył na równe nogi. Stanie?... Nie, terkot przezwyciężył chrapanie. Zatrzasnął klapę - wpadł do budki sterowej, wparł dłonie w koło. Mocny warkot pobiegł po wodzie. Kuter zakręcał szeroko, z powrotem parł ku przystani... Uśmiechnął się, poczuł się nagle szczęśliwy. Aby teraz tylko jak najszybciej zabrać ich z brzegu, jechać po tamtych... Durejko pierwszy zauważył, że kuter zatacza regularny krąg, zakręca do nich, zbliża się... - Jedzie... jedzie! - zakrzyczał. Wszyscy biegli do Kolczaka, pomagali mu wylewać z łodzi resztki wody. Okrzyk Emila wrócił im przytomność. Wspólnie zepchnęli ciężką krypę na wodę. Chwycili za wiosła. Płynęli już, a raczej skakali na fali. Dołem i górą woda wlewała się do łodzi. Kuter zbliżał się. Nigdy jeszcze nie było im tak ciężko wiosłować. Zdawało się, że odległość nie maleje ani o trochę. Ale oto już trzciny... I przed nimi rośnie coraz wyraźniejszy kształt kutra. Z trzaskiem otarli się o burtę „Bosmana”. Stefek zakręcił sterem, obrócił na wodę, wybiegł ze sterówki, podawał im dłonie, wciągał na pokład. Emil sam wilczym skokiem przesadził barierę. Biegł do motoru. Pozostali z trudem cumowali-łódź. Kierownik tutaj dopiero, na szerokiej płaszczyźnie wystawionej na wiatr, zrozumiał, że się przedtem nie mylił. Tak, coś takiego przeżył wtedy w Brasławskiem... Wiatr oto zmieniał ustawicznie kierunek, uderzał to z prawej strony, to z lewej, kręcił szaleńczym kołem. Wir powietrzny! Najstraszniejsza z nawałnic na wodzie. Najczęściej przychodzi właśnie późną jesienią... Kuter ledwo utrzymywał kierunek. Gnali całą siłą do przodu. Fala przewalała się przez wysokie burty. Do Durejki przysunął się Stefek. Dotknął ramienia sternika, oczyma wskazując na ster. Emil zrozumiał. Odsunął się na bok; przekazał koło sterowe Stefkowi. Ze zdumieniem patrzył na „durnego”. Skąd on się na tym zna? Jak potrafił zapuścić motor? Wszyscy poza Stefkiem zgromadzili się na dziobie, wypatrywali na piętrzącej się wodzie jakichś śladów szalonej brygady. Kolczak aż zwisał nad balustradą, tak się wychylał do przodu, tak starał się przebić wzrokiem mgliste powietrze. Jermolonek z otwartymi ustami ciągle patrzył na Lodźkę. Ona nie zwracała na niego żadnej uwagi. XXV Woda kotłowała się nieustannie, jakby ktoś pod nią rozniecił olbrzymi ogień. Mrok stał ciągle nad światem, nasiąkły wilgocią, przejmujący do szpiku. Widzialność była słaba. Oczy z trudem przebijały przesłonę. Durejko wraz z kierownikiem podeszli do budki sterniczej. Stefek uparcie stał za kołem, zręcznie prowadził kuter w masie przelewającej się z szumem wody. Odwrócił się, zakrzyknął do ucha Emilowi: - Czarna Buchta? Durejko skinął głową. Parli prosto przed siebie. Wokoło jakieś biesy tańczyły nadal swój opętańczy taniec. Wokoło ciemna, straszliwa roztocz jeziora. Gdzie szukać brygady? Dokąd ich zniosła wichura? Czy w ogóle jeszcze żyją? Niepewność kamieniem leżała na wszystkich sercach. Oczy uporczywie pokonywały mrok, szukały, szukały... Na pierwszą łódź natknęli się całkiem niespodzianie. Dwaj ludzie, heroicznie walczący z falą, wynurzyli się nagle z tumanu powstałego z rozbijanych wiatrem kropli wody... Sytuacja była groźna. W pewnej chwili łódź omal nie roztrzaskała się o kuter, omal nie utonęli Kulawik i Pajka. Leon z małpią wprost zręcznością przy trzecim nawrocie kutra uchwycił wreszcie linę rzuconą przez starego rybaka. Wespół z Kolczakiem przyciągnęli na niej łódź. Po wygramoleniu się Mazurów na pokład natychmiast zluzowali linkę, aby uchronić łódź od rozbicia czy wywrócenia. Kulawik był spokojny, opanowany jak zwykle. Zaraz wyciągnął z kieszeni swą fajkę, poprosił o tytoń, bo jego cały zapas był mokry. Kolczak podał mu papierosy. Stary wykruszył tytoń z bibułki, nabił nim lulkę. Z rozkoszą zaciągnął się dymem. Milcząco popatrzył po obecnych i zaraz przeniósł oczy na jezioro wypatrując towarzyszy. Pajka w jakimś nerwowym ataku szczękał zębami. Nie miał tyle hartu co stary przyjaciel. - Gdzie tamci? - Jan starał się przekrzyczeć szum wiatru. Kulawik wskazywał dłonią przypuszczalny kierunek. Durejko, który zastąpił teraz Stefka, zmienił kurs. Szli bardziej na lewo. W serce wszystkich wstąpiła nadzieja. Jeżeli jedna łódź potrafiła się uratować, a nawet utrzymać na wodzie, jeżeli ci dwaj przemogli falę i nie dopuścili do wywrócenia, to może i pozostali ocaleją równie szczęśliwie? Kolczak, blady jak kreda, stał u samego dziobu, wypatrując bez chwili przerwy. Na moment tylko oderwał wzrok od wody, by zapytać Kulawika, który stanął tuż przy nim: - Chechła gdzie może być? Stary spojrzał na niego uważnie. Może zrozumiał. Zamyślił się, wzruszył ramionami. - Kto go wie, jeżeli wyjechał, to po nas. Kolczak zagryzł wargi. Zaczęło się jakby przejaśniać. Ściana mgły zdawała się przerzedzać z każdą chwilą. Kulawik nachylił się do Kolczaka. - Zaraz przejdzie... Już poszła dalej, minęła nas. Pionowa chmura przesuwała się powoli na północny zachód. Od południa rozjaśniało się coraz bardziej. Fala zaprzestała kołowania ż wichrem w takt piekielnego walca. Biła mocno w jednym kierunku. Wir przesunął się dalej. Wiatr dął wciąż, ale równy już teraz. Nad kutrem, piszcząc przeraźliwie, przeleciała zbłąkana mewa. Zniknęła we mgle, kłębiącej się teraz za nimi. Jeszcze chwila i roztoczyła się panorama jeziora. Ukazały się bliżej i dalej kontury wysp i brzegów. Na dziobie kutra kilka par oczu wypatrywało zagubionych. Pusto było dokoła. Wzrok patrzących chmurniał, twarze posępniały. Kulawik wyciągnął ramię. - Tam! Najstarszy, a wzrok miał najbardziej bystry.. Kuter sunął prosto ku czerniejącemu punktowi. Jeszcze nie można było rozeznać dokładnie. Ludzie na pokładzie wychylali się coraz niespokojniej do przodu... Już było widać. Na fali podskakiwała wywrócona do góry dnem łódź. Obok niej czerniała jakaś głowa. Człowiek musiał dojrzeć lub usłyszeć kuter, bo machał ręką w ich stronę. Jeden tylko. Drugi więc musiał utonąć... Na kutrze zapadło pełne wyczekiwania milczenie. Już blisko, coraz bliżej. I nagle - westchnienie ulgi. Zasłonięty burtą, szamotał się w wodzie potężny mężczyzna. Poznali: Malkiewicz i Franek. I ci więc byli uratowani. Gdy ich, wwindowano na górę, ledwie się trzymali na nogach. Pietrzyński położył się na pokładzie i tylko dyszał ciężko, wypluwając wodę. - Walkowiak był tam - wskazał palcem Malkiewicz. Kuter skręcił jeszcze bardziej na lewo. Poryw wiatru musiał rzucić wszystkie łodzie w tę stronę. Półprzytomny Kolczak nie ruszał się ze swego miejsca. Jak urzeczony wbijał wzrok w wodę. Malkiewicz dygotał. - Jak żyję nie widziałem jeszcze czegoś takiego. A przecie na wodzie się urodziłem! Ojciec też rybaczył... Nagle to nadciągnęło, czarne aż strach. Myślałem, że nie zdążycie. Woda jak lód... - wstrząsnął się. Kolczak poderwał się nagle z miejsca. Wskazywał tylko dłonią, nie miał siły wołać. Spojrzeli. Na prawo, o kilkaset metrów, dwie postacie gwałtownie wymachiwały rękami. Stały w wodzie kurczowo splecione ze sobą. Potem zakryła je jakaś mocniejsza fala. Zaraz ujrzeli, jak obalone jej naporem gramoliły się z trudem na nogi. - Co? Chechłowa? - Kulawik był zdumiony. Nie wiedział, że wyjechała wraz z mężem. Malkiewicz pokiwał głową. - Jak nie ma mężczyzn, którzy by chcieli jechać, muszą to robić kobiety. Kolczak nie słyszał przytyku. Kuter zwolnił. Przy sterze został Leon. Durejko zbiegał ku grupie rybaków. - Tutaj wielka mielizna, bliżej podjechać nie mogę. Kuter powoli nawracał. Znowu robił obrót i znowu, i znowu... Podwodna wyspa. Żydowska Góra, jak ją zwali rybacy, ciągnęła się tu na szerokiej przestrzeni. Znaczyły ją boje dla przestrogi statkom. Woda nie była tam głębsza niż do kolan, najwyżej do pasa. Ale zwłaszcza teraz niebezpieczna była każda próba dostania się do ludzi tkwiących w niej, zbijanych wciąż z nóg przez żywioł. Fala była tutaj mocniejsza niż na głębinie, burzyła zwały piasku, przewalała się wysoko. Dwóch ludzi porwało się nagle w kierunku łodzi ciągnionych za kutrem. Kolczak i Stefek. W pewnej chwili Stefek zatoczył się do tyłu, upadł pchnięty całą siłą przez Kolczaka, który ze ściśniętymi kurczowo zębami zacharczał: - Ja sam! Ja sam, słyszysz?... W jego głosie była i groźba, i błaganie zarazem. W sekundę potem Kolczak odmotał linkę, przyciągnął łódź bliżej pod kuter, śmignął nad barierą do rozdygotanej łupiny. Chlupnęła woda naokoło. Chwycił za wiosła, ustawiał łódkę dziobem do fali. Zagarniał wodę silnymi ramionami. Patrzyli przerażeni. Nie sposób było jechać po mieliźnie przy takiej fali. Nie sposób. A jednak on jechał. Drążył wodę wiosłami, zbliżał się do jasnej łachy podwodnej, aby szybciej, aby szybciej. Tam był Chechła i była przede wszystkim ona... Zamiast niego, Kolczaka... Ostrzejszy podrzut wody wepchnął go na mieliznę. Przewalało się tutaj olbrzymimi kłębami, łódź wirowała jak szalona. - Nie da rady... - szepnął Leon. Durejko po raz dziesiąty - zawracał kutrem. Kolczak walczył z żywiołem. Wydawało się, że fala przewróci go wraz z łodzią, ale, o dziwo, znów grzywa się oddalała, przelatywała dalej, a on niezmordowanie wpierał się wiosłami w wodę, zbliżał do tamtych. I dotarł. Widzieli, jak Chechła ostrym szarpnięciem poderwał z wody potężne cielsko żony, przerzucił je jakimś niesłychanym wysiłkiem przez burtę. Sam się przy tym przewrócił. Musiał być wyczerpany zupełnie. Fala potoczyła go do przodu, nie mógł się podnieść, rozpaczliwie wierzgał nogami, chwytał dłońmi za dno, padał znowu na twarz, gdy jakoś udawało mu się podnieść choć na kolana... Wreszcie dźwignął się z trudem. Łódź oddaliła się tymczasem o spory kawał. Kolczak nie mógł zawrócić, żeby nie stanąć bokiem do fali. A i jego siły już opuszczały. Na skos parł ku skurczonemu, maleńkiemu Chechle. On też, wywracając się co chwila, próbował przeciw naporowi wody przebijać się do łodzi. Wreszcie dobrnęli do siebie. Z pokładu widać było wyraźnie, jak Chechła zawisł nagle na burcie. Nie miał już siły, by wgramolić się do środka. Łódź niebezpiecznie przechyliła się na bok. Kolczak dla równowagi odchylił się w przeciwną stronę. Ale przez to trudniej mu było wiosłować. Jedno wiosło zamiatało piórkiem w powietrzu, drugie zanurzało się w wodzie po dulki. Chechła wisiał nadal przerzucony jak strzęp przez burtę. Kolczak nie mógł ani na moment poniechać wioseł, wywróciliby się od razu. Jak on ją przedtem, tak teraz Chechłowa ratowała męża. Z trudem ciągnęła za ręce bezwładne jak manekin jego ciało. Łódź przechyliła się, fala uderzyła z tyłu. Kolczak całym ciężarem gwałtownie szarpnął się na przeciwną stronę. Wydawało się, że i to nie pomogło... Nowa fala już podbiegała... Rozpaczliwie szarpnęła kobieta ciało męża. Nogi jego łukiem wzleciały nad łódką. Chechłowa siłą rozpędu upadła również na dno. Tym samym przywróciła równowagę. Kolczaka czekała nowa walka. A sił coraz bardziej mu ubywało. Czuł, jak mięśnie ramion stwardniały, ściągały się kurczem. Bolały przy każdym uderzeniu wiosłem o wodę. Powrót był o wiele trudniejszy niż dojazd. Ostrym przerzutem próbował zawrócić. Do łodzi niebezpiecznie chlupnęła ściana wody. Ale udało się... Teraz wiatr pchał ich znowu w kierunku kutra. Durejko wciąż krążył przy samej mieliźnie. Nie wiedzieli, jak długo trwało to wszystko. Zdawało im się, że całe godziny. Jednak Kolczak zwyciężył. Może dlatego, że wiatr począł ustawać i nieco zmniejszyła się kotłowanina na wodzie. A może dlatego właśnie, że potrafił wbrew wszystkiemu i wszystkim najmocniej chcieć? Bez większego trudu wciągnęli wszystkich troje na kuter. Zataczali się jak pijani. Teraz zostawali jeszcze Zyguć i Walkowiak. Co z nimi? „Bosman” zawrócił na lewo. Przypuszczalnie gdzieś w tym kierunku powinni się byli znajdować. Malkiewicz spod oka spoglądał na Kolczaka. Inne już to było spojrzenie. Raz po raz zataczali szerokie kręgi. Spojrzenia wszystkich stawały się coraz smutniejsze. Czyżby nie miało się obejść bez ofiar? Podjechali następnym zawrotem aż po brzegi Upałt. Ktoś z wyspy zamaszyście wywijał białą szmatą. Parli pełnym gazem. Oni? Czy ktoś inny, zabłąkany na wodzie w czas sztormu? Daleko Od wyspy wbijało się w wodę kamienne molo, zbudowane kiedyś przez Niemców. Na to molo wybiegły teraz dwie sylwetki radośnie wymachujące rękami. Tak, to „Francuz” i Zyguć! Głębokie westchnienie ulgi. Po chwili ostatnia grupa wspięła się na pokład „Bosmana”. - Hulał ten wiatr niczym diabeł na weselu - po swojemu wyrzekał Zyguć. - Dogodziło nam dzisiaj jak psu biczem. Żeby to wszystkie biesy... Potem spojrzał z chytrym uśmiechem na stojące obok siebie kobiety. Wyglądały pociesznie, jedna gruba, druga podobna do tyczki. Szeptały coś z ożywieniem. - Szkoda, że gęsi jakiej tu nie ma - zamarkocił się kpiarz. - A to czemu? - naiwnie wyrwał się Franek. - Bo dwie baby a gęś, byłby gotowy jarmark. Napór fali ustawał, wiatr ucichał. - Nim dojedziemy, będzie znów psiekna pogoda - mamrotał Kulawik dopalając w swej lulce resztki papierosów Kolczaka. Na wolniejszych obrotach wracał kuter do przystani. Rybacy skupili się w kabinie. Cieplej tam było, wiatr nie przewiewał nasiąkniętych wodą ubrań. - No cóż, rybacki los! - flegmatycznie cedził Malkiewicz. Chciał jeszcze coś mówić, ale urwał. Patrzył, jak Kolczak, w ponurym milczeniu siedzący dotąd na uboczu, przesuwa się do Chechły: - Nie gniewasz się, że babę twoją naraziłem? - Uratowałeś nam życie... - poważnie odpowiedział mały Chechła. Ucałowali się serdecznie. - No, to teraz będziecie już mogli spokojnie siedzieć w domu - z uśmiechem zwrócił się Kolczak do pękatej rybaczki. Wydęła wargi, spojrzała na Jermolonkową, sapnęła: - W domu siedzieć nie będę, ale z patałachami na wodę też nie pojadę! Robimy grupę z Jermolonkową, ot jak! - groźnie potoczyła spojrzeniem po obecnych. Wszyscy patrzyli zdumieni. Słyszał to kto? Babska grupa! Tego jeszcze nie bywało! Magazynier aż osunął się z ławki, na której przysiadł. Gruchnęli śmiechem. Zyguć się rozradował. Coś sobie widać przypomniał. - Prędzej się zgodzą dwie suki w jednej budzie niż dwie baby, choć to ludzie. Zaperzone porwały się z miejsca. Zyguć nie czekał. Chyłkiem wymknął się na pokład. Poleciał za nim powszechny śmiech. Do Durejki przysunął się Stefek. - Pozwólcie, ja poprowadzę! - prosił. Emil oddał mu ster. - Nie boisz się już motoru? Tylko uśmiechnął się w odpowiedzi. Pykając, powoli płynął kuter ku brzegowi. Wiatr ucichł prawie zupełnie. Przez rzadkie chmury powoli przebijało się słońce. Fala uspokajała się, coraz łagodniej biła o burty. Na przystani czerniło się od ludzi. Chyba całe Laki tutaj wyległy. Tłum stał milczący, pełen wyczekiwania. Któż może wiedzieć, czy wszyscy wracają? Durejko uśmiechnął się. Gdy byli już dosyć blisko, stanął na dziobie, śpiewał jak mógł najgłośniej: Siwa czapla, siwa, Lecz czemu chłopczyna? - Ożenił się, biedak, Taka jest przyczyna... Tłum na brzegu zafalował: a więc wszystko dobrze. Emil rozglądał się za Jadwiśką. Z daleka żartobliwie wygrażała mu pięścią. Słyszała piosenkę. Gdy Jan za innymi wysiadł na brzeg, na szyję skoczyła mu Helenka ściskając go radośnie. A za małą podeszła Maryjka... Lepiej już wyglądała. Była znów taka jak dawniej. Czy taka? Do późna w nocy głowił się nad tym. Bo witając się z nią na brzegu zauważył w oczach jakiś nowy, nie znany mu przedtem wyraz. I uścisk dłoni był dziwnie ciepły, serdeczny. Zanim się wszyscy rozeszli do domów, nad Mamrami pełnym blaskiem zakwitł słoneczny dzień. Fala szemrała cicho, leniwie uderzała o brzeg pokryty pianą po minionym szaleństwie.. Na wodzie roiło się od ptactwa. XXVI Niespodziewanie spadł pierwszy przymrozek, zwarzył resztki warzyw w ogrodzie, szklistą polewą powlókł tajemnicze oczka wody na rojstach koło Lutrynki, skręcił w smętne rurki ostatnie liście na drzewach, ściągnął ptaki na pola, w pobliże ludzkich siedzib. Nad wodą jesień zapanowała wszechwładnie. Opadły na dno ostatnie rośliny podwodne, tonie ziały czarną głębią, przezroczystą aż do bólu wpatrzonych w nią oczu. Od jezior ciągnął przejmujący chłód, powietrze wirowało spowite delikatną mgiełką. Trzciny pożółkły, posmutniały, żałośnie zwiesiły swe kity nad wodą. Osypało się świetliste złoto liści z białopiennych brzóz na rojstach, zdradliwą makatą przykryło uśpione rozlewiska. Rózgi wiklinowe sterczały smutnie i łapiąc ostatnie nici babiego lata, powiewały nimi w powietrzu. Tym silniej odbijały na bezlistnych drzewach bujne kiście jarzębin. Słodkawe pod wpływem pierwszego mrozu jagody wabiły gromady ptactwa, które swarliwym trzepotem ożywiało milknące lasy. Bydło wracając z pola inaczej ryczało niż w pogodne dni letnie. Przy ogródkach kupiły się szpaki, smykały po ziemi szukając resztek strąconych przez chłód porzeczek, wydłubywały zimowe jabłka wyjadając miąższ, a puste skórki zostawiając dygocące na drzewach. Od ściernisk i kartoflisk niosło się z wiatrem kuropatwie czirit-czirit. Starzy ludzie przystawali, wsłuchiwali się w to nawoływanie, przepowiadali ciężką zimę. Praca wrzała nadal na wodzie wytężona, dzień i noc. Rybacy zacierali coraz częściej opuchłe, zgranatowiałe dłonie. Na twarzy Malkiewicza ciemniejszą barwą odbijały się plamy dawnych odmrożeń. Kulawik schylał się nad zreumatyzowanym kolanem. Stefek często odwiedzał starego rybaka. Dobrze się czuł w tym domu. Serdecznie przyjmowała go Maryjka, tysiące zabaw wynajdowali wspólnie z Helenką. Zamieszkał teraz w swej rozwalonej chałupie na końcu wsi. Nadal wyjeżdżał na jezioro, bobrował po nim we dnie i w nocy, ale nie bał się już ludzi, przeciwnie, garnął się do nich. Z uśmiechem nasłuchiwał także co dnia zajeżdżającej do magazynu ciężarówki. Tęskno mu było do kierownicy... Siedział teraz na ławce w ogródku Kulawika. Zeschłe malwy badylami pięły się w górę. Z każdym podmuchem wiatru szeleściły gałęzie starych wierzb przy płocie. Helenka biegła do niego, mocno trzymając w rękach wiszącego głową w dół Stefkowego kota. Ofiarował go małej. Zwierzak miauczał przeraźliwie, próżno usiłując się wyrwać. - Puść go, Helenko! - Dlaczego? - Bo kota boli. Uwolniony kocur co siły w nogach pomknął przez krzewy. Helenka przysiadła na ławce. - Wczoraj był Janek u mamy, mówił o tobie... Stefek skinął głową. Rozmawiali już z Ruksztełłą o wejściu do brygady. Nie chciał rozstać się z wodą ani z ludźmi, wśród których spędził ciężkie dla siebie lata. Tymczasem nadal odławiał na dawnych warunkach. Zastanowił się nad bytnością Ruksztełły. Chodziły słuchy, że coś się tam jednak między nim a Maryjką wykluje. Żeby tylko... a to chłop z tej miłości do człowieka już niepodobny. Przypomniał sobie, że miał dziś zajść do magazyniera. Uśmiechnął się w myślach. Jermolonek chodził ostatnio z wiecznie wytrzeszczonymi oczami, drapał się ustawicznie w głowę i mruczał niemal bez przerwy. Nie mógł się pogodzić z rybakowaniem żony. A baba na całego zabrała się do roboty. Wyjeżdżała na razie z Chechłami, uczyła się zawodu. Kolczak w pojedynkę ganiał po jeziorze, odławiał szczupaki. Helenka odprowadziła Stefka spory kawałek, nucąc zawróciła do domu. Górą z przeraźliwym krakaniem leciało na nocny spoczynek stado wron. Aż furczało w powietrzu. Drugi dzień listopada. Bali się o swój proporczyk, zdobyty we współzawodnictwie. Kto by przewidział, że tak nie po myśli im pójdzie w tym roku. Brakowało do planu kilku ton ryby! Można czasem i przez miesiąc je łowić. Kuter dopiero przyjechał. Odwozili grupę niewodową na nocną robotę, potem długo czekali na Szalonej Toni, gdzie małemu Sapieże zmyśliło się raptem na uklejki zastawiać. Przyleciał, prosił, pojechali. Podobno widział tam masę uklei. Rzadko się zdarza na Mamrach. Jermolonek odbierał rybę, notował, przynaglał do pośpiechu. - Skaranie boże z nimi... Dłużej już nie wytrzymam. Tłuką się od rana do rana. Ani wypocząć, ani odetchnąć. Śmiali się. Któryś dokuczał złośliwie: - Nie ma i tak czego się śpieszyć. Baba na wodzie, łóżko nie ogrzane... Jermolonek odwrócił się, popatrzał spod nasuniętej czapki na mówiącego, zamruczał do siebie; - Skaranie boże, jeszcze i z tym wyłażą... Śmiejąc się wychodzili w gęstniejący mrok, gromadą wracali do domu. Jakoś się bardziej kupą ostatnio trzymali. Może dlatego, że przemieszało się wiele w ostatnich miesiącach. Pajka okazał się swoim człowiekiem. Kolczaka także od czasu sztormu odmieniło do szczętu. Gajdziuk rzucił rybactwo. A tu jeszcze nowa wesołość - baby do roboty się wzięły. Zyguć aż śliną parska sypiąc facecjami. Grynisa może im brakowało. Zabobonnik z niego, to zabobonnik, ale ludzki chłop, z takim można i konie kraść. Siedzi na Siedmiu Wyspach. Podobno dobrze się im tam łowi. No i Bukina już nie ma, po wodach teraz jeździ, rybki do szklanek ichtiologa wyłapuje. Mówią, że pić przestał. Sapieha szedł ostatni, mały, wodzący dokoła swymi wiecznie zadziwionymi oczyma. Myślał o tej dzisiejszej próbie. Może i szkoda roboty; tyle tych płotów nastawiał. Ale skakała ta ukleja, aż serce rosło. Jutro w świt się zobaczy. Z okien domów padały na drogę nikłe smugi od naftowych lampek. Idący z przodu Malkiewicz wydziwiał głośno: - Z tą elektrycznością to chyba za rok nie skończą. Dusi się człowiek przy tych kopciłkach... - Myślał o czym innym. W domu oczekiwało nieużyteczne tymczasem radio. - Żeby to prędzej ten prąd. Sapieha też tęsknił do światła. Zawsze to inne życie. Jasno, przyjemnie, bawiłby się wieczorami ze swym synaczkiem, pokazywałby obrazki w gazecie czy książce. Skręcił w bok na swoje podwórko, wchodził do domu. Głosy pozostałych rybaków wtapiały się w ciemność wieczoru. Zaczął mżyć drobny deszcz. „Zimno będzie rano wyjeżdżać” - pomyślał. Umówił się z Durejką, że jeszcze przed świtem pojadą na Szaloną. Daleko to było, a koło ósmej mieli już być w przystani, wieźć innych po okoniówki. Zupełnie przeciwna strona... Ciemno jeszcze było, gdy wychodził z domu. Deszcz szczęśliwie nie padał, niebo było czyste, pobłyskiwało ostatnimi gwiazdami. Chłód ściągnął skórę na twarzy i rękach. Od jeziora dął lekki wiatr. Kuter kołysał się przy trzcinach. Myślał, że chłopcy jeszcze nie przyszli, gdy z falą dobiegło go ciche terkotanie. Podjechał swoją łodzią, zobaczył przycumowane do kutra czółno Witczyńskiego. „Ranne ptaki” - pomyślał. Wdrapał się na pokład. Z drzwiczek kajuty wychynęła skudłacona głowa Durejki. Przecierał zaspane oczy, huczał na Leona stając za kołem sterowym. Ledwo widoczny podnosił się od wschodu pierwszy jaśniejszy pas nieba. Woda miała barwę ciemnego granatu. U samych szczytów drobniutkich zmarszczek przebłyskiwała nieco jaśniejszym odcieniem. Chłód zwiększał się przed świtem. Sapieha zacierał ręce stojąc oparty o barierkę. Cicho, jak to on zawsze, stanął przy nim Witczyński. Milcząc patrzyli dalej na ciemną taflę jeziora, o czymś dumali. Kuter dygotał, spieniał wodę za sobą. Emil położył się spać w kajucie, Leon za sterem wytrzeszczał oczy, wypatrując najbliższej drogi, unikając zdradliwych mielizn i olbrzymich podwodnych kamieni. Rozjaśniało się cośkolwiek. Pas blasku na wschodzie rozszerzył się. Zarysowały się już na nim kontury dalekiego lasu. Woda zmodrzała u szczytu delikatnej fali, łyskała wypolerowanym srebrem. - Ładnie tu jak chyba nigdzie więcej... Głos Stefka pasował jakoś do tej wody, do smug przesuwających się przez jezioro, do ciemnych konturów dalekich brzegów. Podobnie był spokojny, cichy, ale i pełen ukrytej mocy. Sapieha zastanawiał się nad czymś, już otwierał usta, ale zamilczał w końcu. Myślał prosić Stefka o pomoc w wyciąganiu sieci, dał jednak pokój. Obiecali przecie, że zaczekają z kutrem. Zły był teraz na siebie, że aż tyle tych uklejówek zapuścił wczoraj do wody. Na pewno mała z tego będzie pociecha, a dobrych parę godzin zmitręży. Szalona Toń znajdowała się w najdalszej strefie laczańskiego obwodu. Rybacy rzadko się tam zapuszczali. Jeszcze zimą to leszcza dawało się chwycić niewodem. Tak na ogół sieci straszyły tam pustkami. Niebo na wschodzie pokryły pastelowe barwy wstającego poranka. Tylko przy północnych brzegach noc opierała się jeszcze ostatkiem sił. Ciężkim lotem, tuż nad wodą, kolebała się czapla. Wiatr, jak to przeważnie o świcie, zacichł zupełnie. Szerokim zakrętem ominął Leon płaską mieliznę, na której kotłowało się stado mew, wyjechał znowu na głębię, przygasił motor. Byli na Szalonej Toni. Sapieha wypatrywał bacznie blaszanych boi znaczących końce sieci. Zdziwiony był, że nie mógł ich znaleźć. Oglądał się na brzegi, sprawdzając, czy nie myli się w rozpoznaniu miejsca. Dobrze, tu stawiał... W pewnej chwili zobaczył. Czerwona bójka wypłynęła na powierzchnię zostawiając za sobą szerokie kręgi. Znowu się zanurzyła. Pomyślał, że tuż u końca płotu musiał wpaść w siatkę potężny szczupak, ale zaraz zaśmiał się ze swej naiwności. Przecie uklejówkę porwałby szczupaczek nie dłuższy nad łokieć. W sieci musiało tkwić sporo drobiazgu... Stefek też zauważył zanurzenie się boi, jak pławika u wędy. Ofiarował się Sapieże z pomocą. Szybko robiąc wiosłami, podpłynęli do pierwszego płotu. Mały rybak drżącą ręką wrzucał boję do łodzi, ujmował za linkę. Drgała mu w dłoniach... Zamigotała sieć zastawiona pod samym wierzchem. Jakby kto lity pas w wodę zanurzył. Jedna przy drugiej, że i oczek sieci widać nie było, trzepotały drobne, zielonkawe ukleje. Srebrna ławica. Zdumieni, ale jeszcze niepewni, jak daleko pod wodę sięga ten mieniący się pas, z wysiłkiem wciągali do łodzi drgającą masę rybnego drobiazgu. Stefek pogwizdywał z coraz większym zdumieniem. Sapieże wystąpiły na policzki buraczanej barwy rumieńce zachwytu. Przecie to niesłychany połów. Czy i w dalszych siatkach będzie tak samo? Łódź zapadała coraz głębiej w wodę. Dobrnęli do końca płotu, spojrzeli na migocący pod powierzchnią następny pas srebra. To samo. Zawrócili do kutra. Trzeba było wyładować sieci, łódź nie wytrzymałaby obciążenia. Kutrowi leżeli w najlepsze w kabinie. Szeroko otwierali oczy pomagając windować drgającą masę na pokład. - Chyba najmniej piętnaście metrów? - oczy Leona lśniły podziwem. - A dalsze płoty? - zapytywał Durejko. - To samo! - Jedziemy pomagać - zdecydował sternik. - We dwójkę do obiadu nie skończą. Mały rybak spojrzał na niego z wdzięcznością. Jakie to szczęście, że Stefek się trafił, a teraz ci dwaj... Taka toń, kto by pomyślał. Woda była zimna, szczypała w ręce. Liny wżerały się w ciało. A uklei nie było końca. Początkowo gadali ze sobą, potem ucichli. Zmęczeni już byli. Za każdym płotem zawracać trzeba było do kutra, przerzucać sieci na pokład. Pęczniały wysokim stosem, połyskiwały z dala. Świt zagarnął już Mamry zupełnie. Gdy wreszcie skończyli, na pokładzie wyrosła olbrzymia góra srebra o zielonkawej patynie starości. Umocowali łodzie, przysiedli w kajucie, zacierali zgrabiałe ręce. Emil podgrzewał kawę. Ciągle pełni byli zdumienia. W pewnym momencie Durejko poderwał się z miejsca; - Sapieha, wiele tego będzie? Mały rybak wzruszył ramionami. Długo patrzył na zalegający pokład stos uklei, potem sapnął niepewnie: - Pięć ton to chyba najmniej. Durejko triumfalnie uniósł kubek kawy do góry: - Wobec tego Laki wykonały plan roczny przed terminem. Którego dzisiaj mamy? - Trzeciego... Patrzyli na siebie rozradowani. Prawda! Właśnie niecałych pięciu ton brakowało. Malkiewicz bał się, czy je wyrobią do końca listopada. A tymczasem Sapieha... Jeszcze wczoraj nie chciało się im tu jechać, próbowali go nawet odmawiać. Łykali szybko kawę, parzyli się. Stefek w radości zapomniał o zamiarze zostania na Szalonej Toni. Koło Sosnówki dopiero się opamiętał. Machnął już tylko ręką. W przystani rybacy oczekiwali na kuter. Zdumienie, zapytania, okrzyki, rozgwar rzadki w rybackim życiu. Jermolonek rękami łapał się za głowę, gadał w kółko: - Skaranie boże z tym Sapiehą... skaranie boże... Zyguć kiwał z podziwem głową. - Patrzcie no, jak to czasem i z pustej kleci sowa wyleci. Kto by myślał, że ten Sapieha do tego zdolny. Rad teraz, jakby go na jajkach posadził. XXVII Ujęła go mocno pod ramię. - Chodźmy nad jezioro. Tam, gdzie wtedy prałam bieliznę, pamiętasz?... Jakżeby nie pamiętał. Nie zostawiła mu przecie wtedy ani odrobiny nadziei. Jeszcze ciągle czekała... Porywisty wiatr podwijał sukienkę Maryjki, szarpał połami jego ubrania. Pochyleni do przodu opierali mu się idąc przytuleni do siebie. Chmury małymi obłoczkami szybko przetaczały się po niebie. Gwiazdy spoglądały na ziemię szeroko rozwartymi ślepiami. Gdzieś zza Upałt wypływał krwawy krąg księżyca. Minęła ich jakaś postać. Poznali Zygucia. Przystanął widząc ich tak przytulonych do siebie, gwizdnął cichutko, zamruczał pod nosem: - Miłość i kaszel nigdy się nie ukryją. Patrzał długo za oddalającą się parą, po czym przyśpieszył kroku. Warto było zanieść do wioski tę niesłychaną nowinę. Jan ciągle nie dowierzał własnemu szczęściu. Czuł wprawdzie od jakiegoś czasu, że w Maryjce następuje głęboka zmiana w stosunku do niego, jednak nie przychodziło mu nawet do głowy, aby spełnić się miały jego utajone marzenia. Choć bowiem bronił się sam przed sobą, jak mógł, stale marzył o chwili, w której skończyłaby się jego samotna dola. Helenka przybiegała do niego, jeśli był w domu, kupował małej w miasteczku cukierki. Wiedział, że Maryjka nie patrzy krzywo na tę ich przyjaźń. Ona zaś obserwowała dokładnie. Bała się, czy serdeczny stosunek Jana do dziecka nie jest dyktowany chęcią zjednania w ten sposób jej samej. Ojciec powtórzył któregoś wieczora pamiętną rozmowę z Janem, gdy nie było prawie nadziei, że Maryjka zostanie przy życiu. Przyszedł specjalnie po to, by prosić o prawo wychowywania dziecka! Tylko ten, kto bardzo kocha, mógł tak postąpić. Przecie było to dziecko z innym. Musiała się dobrze zastanowić nad tym wszystkim. Już bowiem w szpitalu, gdy zaczęła wracać powoli do siebie, częściej, niżby sama pragnęła, myślała o Ruksztelle. Było to zupełnie naturalne: pozostawała wierna Marcinowi, pokąd wierzyła w jego powrót. Straszna wiadomość ucięła to oczekiwanie na zawsze. A Jan? Widziała jego miłość, lubiła go jako człowieka. Była dla niego ostra, może nawet za ostra? Tak, ale wtedy nie mogła inaczej. Sama siebie musiała hartować. Znajdując pobłażliwość dla innych, może by zaczęła i dla siebie jej szukać. A ona musiała być twarda. Pięć trudnych lat przekonało ją o tym aż nadto boleśnie. Tak, wtedy w szpitalu pierwszy raz pomyślała o Janie z cieplejszym uczuciem. Nawet nie wiedziała, że tak postąpił z Helenką, że ofiarował jej ojcu pomoc. Później niechętnie przyjęła wiadomość, że córka Marcina mieszka w domu człowieka, który kocha jej matkę. Po długim „okresie choroby ujrzała Jana po raz pierwszy, gdy przyszła do niego zabrać Helenkę i podziękować za okazaną dobroć. Dzień ten mocno nią wstrząsnął z dwojakiego powodu. Pierwszym była zmiana, jaką dojrzała w Ruksztelle. Postarzał się, bruzdy na czole pogłębiły się, nadały twarzy wyraz boleści. Teraz dopiero zrozumiała, jak ją kocha ten człowiek. Może wtedy też zakiełkowało w niej uczucie do niego? Drugą rzeczą, która ją zastanowiła, było zachowanie Helenki. Ona pierwsza poddała rozwiązanie najlepsze dla nich wszystkich, sprawiła, że myśl ta coraz częściej nasuwała się Maryjce, stawała jej się z każdym dniem bliższa. Istniał też dodatkowy czynnik, który zwiększył jej szacunek dla kroczącego teraz obok człowieka. Może właśnie na podłożu szacunku wyrastało to jej nowe uczucie. Jan usunął się z jej życia. Unikał spotkań nawet z Helenką i ojcem, dopiero na wyraźne zaproszenie zajrzał w sąsiedzkie progi. I nigdy nie ośmielił się najmniejszym nawet słowem wspomnieć jej o swojej miłości. A przecie wiedziała to i czuła, że o niej tylko myślał. Oczy miał takie zakochane i takie smutne... Przytuliła teraz mocniej jego ramię do siebie. Szli pogrążeni we własnych myślach, szczęśliwi w swym spokojnym uczuciu, aż zadziwieni tym spokojem. Jam pierwszy wyraził to w słowach. - Człowiek jest jak toń, sam siebie nie potrafi rozeznać, nie wie, co w nim się kryje... Pamiętasz, wtedy, gdyś mi tu nad jeziorem powiedziała: nie, myślałem, że oszaleję. Coś mnie ponosiło, nie mogłem patrzeć na cudze szczęście. Porozbijałbym wszystko, skoro sam nie mogłem go mieć. Dziś wydaje mi się, jakbym cię kochał jeszcze mocniej, ale jakoś spokojniej... Coś się we mnie na lepsze odmieniło przez ciebie... Stali już nad brzegiem. Księżyc podnosił się do góry, tarcza jego zmalała, zniknął krwisty kolor. Jan, patrząc na ten świat ponad sobą, szepnął: - Tak jak ten księżyc. Niby ten sam, co przed godziną, a przecie zupełnie inny... Fala uderzała o piasek, cofała się unosząc przywiędłe liście, by za chwilę wyrzucić je jeszcze dalej na brzeg. Księżyc kładł na wodzie podłużne świetlane pasmo, rozsypywał iskry na jeziorze. Maryjka przytulona do Jana patrzyła przed siebie w zadumie. Myślała nad jego słowami. Głos jej, gdy przemówiła, nie przypominał zupełnie twardego, butnego tonu z pamiętnej rozmowy nad jeziorem. - Przedtem próbowałam żyć w ogóle bez ludzi, ale to się nikomu nie uda. Człowiek nie rodzi się tylko dla siebie na świecie. Nienawidziłam ludzi, bo się ich bałam bo mnie krzywdzili. Czasem myślałam, że może jednak mają rację, może mnie Marcin wcale nie kochał, wykorzystał tylko i rzucił. Brakło mi czyjejś miłości... A bez tego żyć trudno, w ogóle chyba nie można. Dzisiaj wiem o Marcinie wszystko... I dzisiaj jestem spokojna. Ja go też kochałam inaczej niż ciebie. Też tak jakoś bez opamiętania... Wysunęła dłoń, pogładziła jego szorpatą, zsieczoną wiatrami rękę. Nacierpiałeś się ty przeze mnie... Drgnął. Właśnie tego słowa mu brakowało. Przez to nie mógł wypowiedzieć wszystkiego, nie mógł wszystkiego zrozumieć. - Już wiem! - zawołał, a głos jego poniósł się dalekim echem, odbił od wody, powrócił. Mówił spokojniej: - Nacierpiałem... Cierpieliśmy oboje. Ale dzisiaj mamy pełną radość spokoju... Zakryła mu dłonią usta. - Patrz... - szepnęła. Na jasną smugę księżyca na wodzie wypłynął ciemny kształt perkoza. Ptak płynął wolniutko wzdłuż strugi światła, prosto ku ludziom stojącym na brzegu. Objął ją łagodnie ramieniem. Stali tak długo, poddając twarze wiatrowi, patrząc na spacerującego po księżycowej smudze perkoza. Wracali wolno, nie mówiąc wiele, szczęśliwi, spokojni; Jan ciągle zdumiewał się nad charakterem Maryjki. Przecie gdyby nie ona, i dzisiaj jeszcze męczyłby się w niepewności, walczyłby ze wzbierającymi w nim nadziejami. Kiedy to było? Przedwczoraj. Siedział w ich domu za stołem. Helenka już spała. Kulawik poszedł odwiedzić Pajkę. W zadumie wpatrywał się w siedzącą naprzeciw niego kobietę. Miała spuszczoną głowę, ciemne włosy opadały na czoło. Potem długo, przeciągle patrzyła mu w oczy. Wiele z nich musiała wyczytać. Cały ból i całe to kochanie, może i tę odrobinę nadziei, jaka się w nim jeszcze wciąż kołatała, skryta głęboko. Uśmiechnęła się bowiem, podeszła z tym uśmiechem do niego, położyła dłoń na ramieniu. A gdy zdumiony podniósł na nią oczy, spytała krótko: - I co, nic się nie zmieniło? Milczał wpatrzony w jej oczy. Wtedy powiedziała krótko, tak jakoś po swojemu: - Zostanę twoją żoną. Zarumienił się w tej sekundzie, myśląc o tym, co wtedy zrobił słysząc jej słowa. Wiedział, że są prawdziwe, że w Maryjce zbudziła się miłość ku niemu. Poczuł się tak szczęśliwy, tak przepojony tą szczęśliwością, że tylko po prostu oparł głowę na rękach i kiwał nią długo, z radością. Teraz znów ona przerwała milczenie: - Stefek przenosi się po naszym ślubie do ojca. Rozmawiali już o tym. Obaj się cieszą. Mają zamiar razem jeździć na wodę... - To Stefek już wie? Żal mu się nagle zrobiło tej tajemnicy, jak sądził, ich dwojga. Ani się zresztą domyślał, że całe Laki szumiały już tą nowiną od wczoraj. Nie wiadomo, kto ją tam poniósł Uśmiechnęła się. - Wie. Sama mu powiedziałam.. Dobry zawsze był dla mnie. Poprosimy go na świadka, dobrze? - Nie dała mu odpowiedzieć, zaśmiała się raptem głośno: - Zyguć mówi że Stefek oglądał się w niedzielę na panny w miasteczku... To chyba najlepszy dowód, że jest już zupełnie zdrów. Z miejsca, w którym stali teraz, otwierał się z jednej strony rozległy widok na Mamry, z drugiej na Laki. Jan widział światełko w oknie pokoju, gdzie mieszkał Leon. Uśmiechnął się. - Biedny ten Leon. Z jednej strony Jadwiśka i Emil, z drugiej my dwoje, a on dla panny ślęczeć musi nad książką... Maryjce naprawdę szczerze żal było Leona. Z cichym szelestem skrzydeł przeleciała nad nimi sowa. Przytłumione oddaleniem dobiegało skądś ujadanie psa. Patrzyli na Laki. Ciemne kształty domów ciągnęły się długim szeregiem nad wodą. Pomiędzy nimi bielały słupy linii elektrycznej. W niektórych oknach pełgały nikłe światełka naftówek. I nagle zajaśniało. Mocne, żółte światło z czterech lamp na ulicy i z dziesiątków lamp w domach wypadło na drogę, poszerzało ją, całej wiosce nadawało znamię pewności i nadziei. Patrzyli zachwyceni. Zapomnieli, że całe Laki szykowały się dziś na ten moment. W nocy miała się odbyć próba nowej linii... Od domu Malkiewicza zaryczało radio. Z góry odblaskiem spadały na jezioro księżyc i gwiazdy. Od dołu rzęsistym światłem promieniały lampy elektryczne. W blasku tych świateł ucałował Maryjkę. Poznań-Zakopane, wrzesień 1951 - luty 1952