WESPAZJAN KOCHOWSKI LATA POTOPU EDYCJA KOMPUTEROWA: WWW.ZRODLA.HISTORYCZNE.PRV.PL MAIŁ: HISTORIAN@Z.PL MMII ANNAL IUM POLONIA CLIMACTERIS SEC V N D I, REGNANTE IOANNE CASIM IR O LIBER PRIMYS. AnCŁ Mdc.LV. 'zwędzi, zamieszkujący północną część świata, zawdzięczają swoje nazwisko i swoje początki Gotom (w każdym razie sami tak utrzymują), pod względem zaś obyczajów, języka, i trybu życia zbliżają się najbardziej do Niemców. Do jednych i do drugich upodabnia ich gorliwość o wojsko i o sławą, a swoje męstwo wypróbowali, tocząc ze zmiennym szczęściem sąsiedzkie wojny, przy czym prawem zwycięzcy lub dzięki łaskawości losu znacznie rozszerzyli granice szwedzkiego królestwa. Zajmuje ono .północną połać Europy: na południu opiera się o Danię i kilka obwodów Cesarstwa, na wschodzie ma naprzeciw siebie państwo moskiewskie, od czoła zaś oblewa je Morze Bałtyckie. To były jego granice od najdawniejszych czasów i dopiero za pamięci naszych dziadów Szwedzi zaczęli wypuszczać się za morze, zdobywając z bronią w ręku albo przez układy, a także dzięki testamentowym zapisom, Estonię na Polakach, a Bremę i Wismar z przyległościami na Niemcach i Pomorzanach. Rządzili nimi zawsze władcy dziedziczni, jednakże odsądziwszy od korony Zygmunta III, prawowitego króla i dziedzica, odważyli się zastosować coś w rodzaju elekcji, nigdy przedtem nie praktykowanej, i wynieśli na tron Karola, księcia Sudermanii, stryja Zygmuntowego; Stało się to przyczyną niezgody, a wnet potem i wojny polsko-szwedzkiej, Polacy bowiem stanęli w obronie króla Zygmunta i praw, których go Szwedzi pozbawili. Prawdziwi dziedzice, utraciwszy królestwo swoich przodków, nie zrezygnowali jednak z królewskiej tytulatury i królewskiego herbu, broniąc gdzie tylko można swojej racji. W miarę jak pergaminy pęczniały od próżnych tytułów, a pałacowe podwoje od herbowych płaskorzeźb, wzbierał też wzajemny gniew obu narodów, współzawodniczących o te zaszczyty: podczas gdy synowie Zygmunta używali tytułu dziedziców, władca szwedzkiego królestwa utrzymywał nie tylko, że jedynym dziedzicem jest on sam, ale także, iż nikt inny nawet zwać się tak nie może. Wielu autorów w naszym stuleciu roztrząsało kwestię, czyje prawo jest lepsze, linii Zygmunta, dziedzicznej, czy też linii Karola Sudermańskiego, przysposobionej przez naród (bo nie była to prawdziwa elekcja). Sąd w tej mierze pozostawiam owym autorom i czytelnikowi; sam spieszę do spraw polskich i do nowszych czasów. Nie powoduje mną ani nieprzyjaźń, ani powolność dla kogokolwiek, a piórem moim chcę słu- żyć jedynie prawdzie i potomnym pokoleniom, to bowiem postawiłem sobie za cel. Syn Karola, król szwedzki Gustaw Adolf, wojował z nami w Prusiech ze zmiennym szczęściem; kilkakrotnie w starciach ponosił porażki, dwa razy kulą został postrzelony, dwakroć też o mało nie dostał się do niewoli (bohaterowie bowiem zdobywają sławę tym, że śmiało wystawiają się na niebezpieczeństwa), aż wreszcie zbrzydła mu nieprzyjaźń i położył kres wojnie, zawierając z Polską pięcioletni rozejm — podobno dlatego, że wojna w Niemczech łatwiejsze mu obiecywała zwycięstwa. Świat cały grozą, a Cesarstwo wojskiem swym poraziwszy, poległ w bitwie pod Lutzen w Saksonii; był to król-wojownik, dorównujący starożytnym wodzom. Rządy po nim objęła jego córka, Krystyna. Choć małoletnia, nie ustępowała ona ojcu: nie lękała się szczęku oręża, ale i pokój umiała sobie cenić. Zawarła z nami w Sztumdorfie rozejm na lat dwadzieścia jeden. [...] Dopóki Krystyna sprawowała władzę, pokój, ugruntowany rozejmem, trwał niewzruszenie — może wskutek niewieściej słabości królowej, a może dzięki przezorności jej doradców; zmieniło się to jednak, gdy przekazała rządy swemu następcy, a naszemu wrogowi, Karolowi Gustawowi. Był on synem Jana Kazimierza, księcia Dwu Mostów z rodu palatynów Renu, i Katarzyny, córki Karola Sudermańskiego; pragnąc przywrócić świetność Domowi Reńskiemu, a także idąc za popędem krwi i kierując się żądzą sławy, walczył od najwcześniejszej młodości pod szwedzkimi sztandarami, aż wreszcie na życzenie Krystyny, która zrzekła się tronu, objął po niej panowanie i ukoronował się w Uppsali w roku Pańskim 1654. Nowy władca zajął się zrazu swymi prywatnymi sprawami, pojął za żonę księżniczkę szlezwicką Jadwigę Eleonorę, a na ślub, pozorując szacunek, zaprosił sąsiednich panujących. Ale cisza na morzu zawsze jest podejrzana, nagłe uspokojenie powietrza grozi nadejściem chmur i burzą. Wkrótce zaprzątnęły Karola większe troski, szczególnie zaś dokuczała mu myśl, że Kazimierz, przywłaszczając sobie tytuł króla szwedzkiego, obraża jego majestat. Zaczął przemyśliwać nad tym, jak osiągnąć orężem, czego przez żadne układy uzyskać się nie spodziewał. Po raz pierwszy rozgniewał go poseł Canasilles, wyprawiony przez Kazimierza do Szwecji; tuż przed koronacją wystąpił on z protestem, odmawiając nowemu władcy praw do tronu, który powinien przypaść prawowitemu dziedzicowi. Protest oburzył Karola i stał się zarzewiem wojny. Nowy władca, równie porywczy w działaniu jak w swych uczuciach, przeciągnął na swoją stronę senat królestwa, nakazał podatki i zaciągi, hojnością pozyskał sobie dowódców, uzbroił Szwedów, zwerbował cudzoziemców, uszykował flotę, wyposażył zbrojownie, zgromadził zapasy żywności i zadbał o wszystko, czego potrzeba do prowadzenia wojny. Przez cały ten czas panowało zadziwiające milczenie o tym, przeciwko komu trwają przygotowania wojenne, i wzmagał się gniew, okryty na razie nieprzeniknioną tajemnicą. Cesarz przypuszczał, że inicjatywę do zbrojeń dała Francja, jako że Szwecja uchodziła za narzędzie jej polityki; Duńczycy natomiast domyślali się zatargu z lordem- protektorem Anglii. Zarówno jeden jak i drudzy byli przekonam, że u ich sąsiada zanosi się na burzę, i tylko Polacy, na których piorun przygotowywano, trwali w zupełnej beztrosce i wierzyli w zachowanie pokoju. Do końca rozejmu było aż siedem lat, królestwo polskie zasługiwało raczej na litość niż na napaść, nic nie prowokowało wojny ani nie dawało do niej powodu, a panujący obu krajów byli ze sobą blisko spokrewnieni. Krążyła pogłoska, dość prawdopodobna, że Krystyna, opuszczając Szwecję, z całą powagą napominała Karola i przedniej szych panów królestwa, żeby wobec rozkwitu szwedzkiego państwa nie wdawali się w długotrwałą i trudną wojnę i żeby w niczym nie naruszali rozejmu. Ale Krystyna mogła już tylko doradzać, a Karolowi, który piastował władzę, wolno było robić, co chciał. Ażeby łatwiej dało się utrzymać w tajemnicy przyszłą wojnę, postanowiono rzeczywiste zamiary okryć zasłoną pozorów (taki godny Tyberiusza sposób postępowania w naszym stuleciu na dworach królewskich uchodzi za zaszczytny i jest szeroko rozpowszechniony). Karol wystosował do Kazimierza list, w którym zapewniał go o swojej szczerej przyjaźni i oświadczał się z pragnieniem zawarcia wieczystego pokoju, ze względu na łączący go z Kazimierzem związek pokrewieństwa, a jeszcze bardziej dla wzajemnego pożytku obu sąsiadujących ze sobą królestw. [...] List ten zawiózł do Polski Jan Koch, pełnomocnik handlowy królestwa szwedzkiego w Gdańsku (pełnomocnik taki nosi miano agenta). Z uwagi na treść pisma Koch został życzliwie przyjęty i uprzejmie się do niego odnoszono. Na okazaną przez Karola grzeczność Kazimierz odpowiedział w sposób, któremu nic nie można było zarzucić: serdecznie winszował nowemu władcy objęcia rządów i dając wyraz swojej chęci zawarcia wieczystego pokoju, obiecywał wyprawić posłów do Szwecji. [...] Ta wymiana listów spowodowała, że Kazimierz wnet potem wysłał do Szwecji swego dworzanina pokojowego, Andrzeja Morsztyna, człowieka szlacheckiego rodu, podczaszego wówczas sandomierskiego, z oświadczeniem, że szczerze pragnie pokoju, i z zapowiedzią rychłego wyprawienia posłów wyposażonych w pełnomocnictwo do jego zawarcia. Posłowie byli już gotowi do drogi, gdy Zbigniew Gorajski, kasztelan kijowski, człowiek rzadkiej wiedzy i wymowy, któremu Rzeczpospolita postanowiła powierzyć przewodniczenie w le-gacji, zmarł tknięty apopleksją. Wynikła stad zwłoka wyjazdu, spowodowana koniecznością znalezienia następcy; miejsce zmarłego zajął na koniec Jan Leszczyński, wojewoda łęczycki. Wielu uważało za niewłaściwe, ubliżające wręcz naszemu narodowi, żeby zmieniać miejsce obrad pokojowych, które pierwotnie miały się toczyć w Lubece; sądzili oni, że należy skarcić pychę świeżo koronowanego monarchy, który powinien zastosować się do króla panującego dłużej i nad większym królestwem. Ale Kazimierz przeszedł nad tym do porządku, gdyż chciał, ażeby cały świat przyznał, iż o powszechne dobro chrześcijaństwa więcej dba ten, kto szuka pokoju w obcym kraju za morzem, niż taki, co z pychą w sercu czeka u siebie w domu, by go o pokój proszono. Aliści już u progu zawiodła nadzieja na to, że układ pokojowy łatwo dojdzie do skutku: Morsztyn przyjęty został z lekceważeniem i nie okazano mu szacunku, który mu się należał jako przedstawicielowi panującego, a nawet — co dowodziło, że zniewaga była umyślna — z trudem uzyskał powitalną audiencję u szwedzkiego króla. Cóż to była za Charybda, o którą uderzył okręt dobra publicznego obydwu królestw? Jaki wpływ gwiazd, jaka ich ko-niunkcja dokonały tak niegodziwej metamorfozy, przeobrażając nagle króla tej samej krwi w nieprzyjaciela? Co stało się powodem tej raptownej przemiany? Śmiertelna zaiste obraza: w nagłówku opuszczono trzecie et cetera po tytule króla szwedzkiego, a na końcu, stosownie do zwykłej formy listów uwierzytelniających czyli kredencjaliów, napisano: „...królestw Polski i Szwecji." Oto Acroceraunia, o które rozbił się okręt pokoju, oto ważkie powody do wojny: opuszczone et cetera i wynikła z niedbalstwa sekretarza liczba mnoga „królestw"! Chcąc naprawić niedopatrzenie, wysłano kuriera, który drogą morską co prędzej przywiózł z Polski nowe listy, wedle życzenia Szwedów; lecz pragnienie wojny, przesłaniające Szwedom słuszność i sprawiedliwość, z góry ich źle do nas usposabiało i ustępstwo to nie miało żadnego znaczenia. Wkrótce potem senatorowie szwedzcy, pragnąc zachować pozory rozsądku w swoim postępowaniu, wystosowali list do senatu polskiego. W zawiły sposób, ażeby nie zdradzić swych wojennych zamiarów, zarzucili nam, że to my nie mamy ochoty zawrzeć pokoju. Odpowiedział na to z należytą grzecznością prymas Leszczyński; zaprosił do siebie do Łowicza znakomitszych polskich senatorów, próbując zachwianą przyjaźń sąsiadujących narodów ocalić w drodze kontaktów między senatami obu królestw. [...] Na dzień 19 maja zwołany został do Warszawy sejm dwumiesięczny, na którym radzono wyłącznie nad obroną Rzeczypospolitej; marszałkiem izby poselskiej został Kazimierz Umiastowski, sędzia brzeskolitewski (którego autor niemieckiej Historii nazywa Unbassutius). Na początku obradowano nad utratą Smoleńska, ponieważ Filip Obuchowicz, wojewoda smoleński, niedawno poddał go Moskwie. Postanowiono wojewodę wraz ze współwinnymi tego występku dowódcami szlachty i załogi postawić przed sądem. Gniew na nich był powszechny, pałano nim zwłaszcza do wojewody, głównego winowajcy, który choć sumienie go gryzło i strach przejmował, rozpowiadał, że się gotuje do obrony. Wydawało się rzeczą konieczną ukarać niedbałość ze względu na nadchodzące niebezpieczeństwa, jako że każda wojna stanowi lekcję wojowania dla następnej, a pamięć na nagrody i kary wzmaga dzielność żołnierzy. Wówczas jednak winowajca zdołał się wykręcić od kary sądowej, mianowicie śledztwo się przeciągało, a on tymczasem umarł i już tylko jeden Pan Bóg go mógł sądzić. Wiele potem na tym sejmie podjęto postanowień: uchwalono pospolite ruszenie i pobór piechoty z miasteczek i wsi, przywrócono karność wojskową, zaopatrzono zbrojownie, wyznaczono podatki, obmyślono zapłatę wojsku, podwyższono cła i myta. Każda z tych uchwał była zbawienna, ale wszystkie powzięte za późno. Koroną postanowień było prawo o ograniczeniu zbytku uchwalone na czas wojny, albowiem właśnie podczas wojny najlepiej widać niesytą bogactw rozrzutność Korony — nieumiarkowany zbytek, zło zawsze w narodzie naszym bardziej od innych potępiane i zawsze cierpliwie znoszone. W Italii niegdyś konsul Manliusz, jak powiadają, wprowadził do Rzymu wraz z obyczajem odbywania triumfów obyczaj okazałych biesiad, jeden i drugi przejąw-szy od Galatów. My również podczas pokoju i w czasie wojny nie znamy w zbytku umiarkowania; nawet kiedy rozlega się szczęk oręża, wyrzucamy złoto na uczty, uważając, że lepiej to złoto przejeść, niż żeby miało wpaść w ręce nieprzyjaciela. W kuchni giną bogactwa najurodzajniejszego z królestw i chyba więcej u nas idzie na płacę dla kucharzy niż na żołd dla wojska. Rozrzutność nie ogranicza się do podniebienia, sięga również pleców: jedwabna suknia, purpura i szkarłaty są w pogardzie i jeżeli ktoś nie ma na sobie tkaniny lśniącej złotą nicią, jeżeli materia, przetkana srebrem, nie połyskuje barwami rozmaitych kwiatów albo jeżeli szaty zdobione przez biegłych hafciarzy nie Są obsypane złotem, to ubiór uchodzi za brzydki, strój za nie dosyć okazały. Inne rzeczy pomijam, dodam tylko jeszcze, że w występkach panuje współzawodnictwo: skoro bogatsi znajdują upodobanie w bankietach albo w wyszukanym ubiorze, skoro raduje ich przepych domów, gromada służby i mnogość koni, zaczynają z nimi współzawodniczyć w zbytku możni, szlachta idzie za ich przykładem i swawola, szerząc się coraz bardziej, przenika nawet do miast. Postąpiono zatem przezornie, wnosząc uchwałę o ograniczeniu zbytku; nie wiem tylko, jakim sposobem i jak długo zdoła przetrwać. W tym samym czasie, gdy pragnienie pokoju, a raczej obawa przed wojną napełniała troską umysły stanów, z całą powagą wyprawiano do Szwecji poselstwo, którego wyjazd odwlekła niespodziewana śmierć Gorajskiego. W jego skład wchodzili teraz wojewoda łęczycki Jan Leszczyński i pisarz polny litewski Aleksander Naruszewicz — znakomici mężowie, którzy potem obaj wyniesieni zostali na urzędy kanclerskie. Ponieważ przygotowania do podróży morskiej się przewlekły, a nadto oczekiwano na odpowiedź od niewłaściwie przez Szwedów potraktowanego Morsztyna, ostatecznie posłowie przybyli do Szwecji z opóźnieniem. W Sztokholmie znaleźli się z początkiem lipca, właśnie gdy parlament kończył obrady, podczas których debatowano nad wypowiedzeniem wojny Polsce. Kiedy poprosili o posłuchanie, zostali kurtuazyjnie przyjęci przez dwóch senatorów królestwa — kanclerza Rosenhane i Banera. Zaraz po powitalnych grzecznościach obaj Szwedzi rozwiedli się w pochwałach nad swoim królem, rzekomo pragnącym pokoju; wnet jednak zabrakło im słów do dalszego udawania i oświadczyli, że ich królowi przestanie zależeć na zawarciu traktatu pokojowego, jeżeli uzna, że korzystniej mu będzie zawrzeć pokój z mieczem i tarczą w ręku. Od tej chwili dla nikogo już nie było tajemnicą, że nasze wyobrażenie o pokojowych chęciach Karola jest zupełnie mylne i że Szwedzi te chęci jedynie pozorują. [...] Wkrótce potem doszło do rozmowy, na którą do posłów przybyli: hrabia Eryk Oxenstierna, podskarbi Magnus De la Gardie, senator Gustaw Bielke i sekretarz stanu Wawrzyniec Cantersten. Przytoczyli oni te same powody do wojny, które już uprzednio rozgłoszono pod nazwą preliminariów; spokojnie i jasno przemawiając, rozdzielali przedmiot rozmowy na sprawy przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Ale nasi bez żadnych krętactw stawali przy słuszności i Szwedzi nie zdołali ich zmieszać, więc jak gdyby mając zamiar dalej prowadzić rozpoczęte rokowania (aż tyle sobie bowiem trudu zadawali dla zachowania fałszywych pozorów) zażądali, ażeby posłowie wyłuszczyli im, z czym przybywają. Posłowie odrzekli na to, że chcą zaproponować przede wszystkim wieczysty pokój, następnie zaś przymierze zbrojne przeciwko Moskwie, pysznej ponad miarę swych powodzeń. Propozycje posłów były następnego dnia przed-miotem narady Karola ze szwedzkimi senatorami, przy czym znaleźli się w senacie tacy, co pragnęli przynajmniej odwlec wojnę, której nie mogli zapobiec (był wśród nich luterański biskup uppsal-ski, Piotr Brahe), ale król oświadczył, że życzy sobie tylko takiego pokoju, do którego prowadzi droga wojny, ponieważ (będzie on trwalszy, i nie dbając już o zachowanie fałszywych pozorów, pospieszył do portu i wsiadł na okręt. Zaproponował naszym posłom, żeby udali się za nim na Pomorze i tam, już przepłynąwszy Bałtyk i będąc blisko Polski, układali wraz z nim artykuły przyszłego pokoju. Posłowie z godnością odrzucili tę propozycję; król udał się na Pomorze do Wolgastu, oni zaś popłynęli do Gdańska. [...] Kiedy wieści o grożącej wojnie szwedzkiej zaczęły się rozchodzić coraz szerzej, zdarzył się wypadek raczej osobliwy niż cudowny, który uznano za prognostyk podobny do tych, jakie opisałem w poprzedniej księdze. W pobliżu Gdańska, na równinie otwartej ze wszystkich stron, znajdują się wsie Życzów i Zagórze; pomiędzy nimi dwa orły stoczyły ze sobą wróżebną walkę. Nieczęsto widuje się w tamtych stronach ten rodzaj ptaków, ponieważ lasów w okolicy jest niewiele i kraina bynajmniej nie obfituje w drobne ptactwo, będące pokarmem drapieżników. Od strony morza nadleciał orzeł wyobrażający Karola szwedzkiego, zaś od wschodu ukazał się drugi, przedstawiający sobą Kazimierza. Pohukiwały na siebie, a ich niespokojny lot zapowiadał wrogie spotkanie. Następnie, krążąc w powietrzu, zaczęły bić się nawzajem skrzydłami, wyrywać sobie szponami pióra i szarpać dziobami ciała; na koniec, splątane ze sobą, spadły na ziemię. Nie złagodziło to bynajmniej ich zajadłości i nadal zawzięcie na śmierć i życie walczyły. Wreszcie jeden z nich uległ, ściśnięty szponami przeciwnika; wtedy chłopi, zajęci siewem na okolicznych polach i przypatrujący się walce, wdali się w nią i przerwali zapalczywy pojedynek, utłukłszy kijem jednego z ptaków i uwolniwszy drugiego. Oba orły miały upierzenie popielate, tylko po skrzydłach były białe, a dzioby i szpony miały tak grube, jak żaden z ptaków widywanych w tamtych stronach. Orzeł- zwycięzca utracił żywot; zwyciężonego żywcem pojmano i zawieziono do Gdańska, wystawiając go tam na widok publiczny. Całe to wydarzenie zostało poczytane za prognostyk, ludzie bowiem o leniwych umysłach biorą przypadkowe zdarzenia za przepowiednie przyszłych wydarzeń. Czwartego lipca wódz szwedzki Arvid Wittenberg, prowadząc postanowioną wyprawę, wkroczył do Polski na czele nielicznych oddziałów, w sile zaledwie sześciu tysięcy żołnierzy. Liczba ta zwiększyła się, gdy dołączyły do niego zaciągi Pomorzan z Konigsmarckiem na czele oraz formacje niemieckie, ściągające z różnych stron. Przybył też Hieronim Radziejowski, niegdyś niesłusznie pozbawiony urzędu podkanclerskiego i bezlitośnie usunięty z królestwa, jako skrzywdzony wygnaniec zawzięty na swoich prześladowców i dla przypodobania się Szwedom nieubłagany wobec swoich przeciwników. Cóż jednak innego mu pozostawało? Wstawiennictwo Rzeczypospolitej nic mu nie pomogło, interwencje papieża, cesarza i innych panujących nie wyjednały dla niego łaski, powodowany więc ostateczną koniecznością musiał — niczym drugi Koriolan — przystać do Szwedów. Pierwsze uderzenie, wymierzone w Wielkopolskę, zastało ją nieprzygotowaną, albo raczej pogrążoną w zamieszaniu. Czterech wojewodów dzieliło władzę nad pospolitym ruszeniem, byli to: wojewoda poznański Krzysztof Opaliński, wojewoda kaliski Andrzej Grudziński, wojewoda inowrocławski Jakub Rozrażewski i wojewoda podlaski Piotr Opaliński. Prócz nich znajdowało się tam wielu kasztelanów i dygnitarzy (w dalszym ciągu nie omieszkam wymienić imion tych, którzy czegoś chlubnego dokonali, innym natomiast oszczędzę złej sławy, której i sami przecież nie pragną). Zebrali oni powołaną pod broń szlachtę nad brzegiem rzeki Noteci, w pobliżu miasteczka Ujście; nie bę-dąc ze sobą w zgodzie, nie potrafili sprzęgnąć w jedną całość obozu ani zjednoczyć umysłów. Zwiększała zło uporczywa niewiara w nadejście nieprzyjaciela; chorągwie, jak gdyby je tylko próżnymi plotkami straszono, zamiast razem przeciwstawić się wrogowi, rozbiegły się po wsiach i wyrządzały szkodę swoim. Wątpliwości rozproszył dopiero wojewoda podlaski, człowiek odważny, który idąc w ślady swoich przodków, wolał odznaczać się bohaterskimi czynami niż subtelnością dowcipu; wyprawił się na podjazd i przywiódł dziewięciu Szwedów. Później Kłodziński, doświadczony żołnierz, przyprowadził jeszcze kapitana, ujętego w Drahimiu. Jeńcy nieomylnie świadczyli o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Ustąpiła wówczas niewiara, a zaczął się szerzyć lęk. Gdy zabrano się do rozważania sytuacji, niespodziewanie przybył trębacz z listami od Szwedów. Pismo Wittenberga było krótkie. Najpierw wspominał w nim klęski, które dotknęły Polskę, następnie zaś, kreśląc z przesadą obecną niedolę kraju, dowodził, że łaskawość niebios obmyśliła na nie lekarstwo, a jest nim przybycie najpotężniejszego i najlepszego władcy, króla szwedzkiego Karola: on to będzie bronił religii, praw i wolności Polaków, a położy kres nieprawościom. Wkrótce pojawi się tu jako protektor i lepiej, żeby utrapione królestwo doświadczyło jego łaskawości, niż żeby miało do-świadczać jego siły. Takie są jego rady i obietnice, a jeżeli Wielkopolanie wyrażą swoją zgodę, to postara się on, ażeby wszyscy doznali skutków jego życzeń i pragnień. Dań w obozie pod Wałczem dnia 14 lipca 1655 roku. List ten dla wielu stanowił przestrogę, że trzeba wreszcie skupić wojsko i z całą powagą, choć późno, zacząć radzić o niebezpieczeństwie. Jazda składała się ze szlachty, piechotę natomiast stanowili ludzie z miasteczek i wsi, niekarni i bez wojskowego doświadczenia. Powszechnie uchodziło za błąd, że przez nieufność wzgardzono pułkiem, przysłanym przez elektora brandenburskiego, ażeby strzegł przeprawy, i że zawrócono go, gdy przybył. Wnet wojsko szwedzkie pokazało się od strony Drahimia, zbliżyło do naszych stanowisk pod Czajkowem i uszykowało na rozległej równinie pod błyszczącymi sztandarami. Na przedzie ustawiła się lejbgwardia króla Karola, za nią szła artyleria, a po obu jej stronach piechota; jazda rozwinęła się z tyłu. Dowództwo nad jazdą sprawowali Pontus De la Gardie, Bretlach, Konigsmarck i inni, piechotę zaś miał pod swoimi rozkazami generał Paweł Wirtz, dowódca straży. Ruszywszy naprzód w szyku Szwedzi na znak dany do bitwy nacierają na przednie straże Grudzińskiego i zmiatają je; trudno im się było przeciwstawić, gdyż przeważali i liczbą, i uzbrojeniem, ale mimo to Władysław Sko-raszewski ze swoją piechotą aż do późnej nocy wytrzymywał natarcie. Gdy noc zapadła, Grudziński, ujrzawszy, jak niewielu pozostało mu ludzi zdolnych nadal stawiać czoło nieprzyjacielowi, posłuchał wezwań kolegów j przeprowadził swoje oddziały pod osłoną ciemności do obozu, zapominając o waśniach w obliczu grożącego niebezpieczeństwa. Pozostali dowódcy, poruszeni niespodziewanym zagrożeniem, obiegali wśród nocy chorągwie; szukali rady, wzajemnie zarzucali sobie zaniedbania i, jak to bywa w rozpaczliwych sytuacjach, obwiniali wszystko po kolei, nic pożytecznego nie czyniąc. Na koniec postanowili, niby to odpowiadając na list Wittenberga, zapytać, co jest przyczyną tej niezasłużonej przemocy szwedzkiej, dlaczego naród sąsiedzki, wbrew rozejmowi i bez żadnego powodu, najeżdża ziemie Rzeczypospolitej jako wróg i czemu ci, których uważano za przyjaciół, okazują nieprzyjaźń. Wittenberg uchylił się od odpowiedzi, wymawiając się brakiem czasu. Zaproponował natomiast rozmowę: oświadczył, że jeżeli Polacy chcą, mogą się więcej dowiedzieć przez swoich przedstawicieli, ale muszą ich przysłać natychmiast, gdyż zwłoka, nawet najmniejsza, nie byłaby dla niego dogodna ani też pożyteczna dla Polaków. Dawszy sobie nawzajem parol, przedstawiciele obu stron spotkali się ze sobą i wówczas Wirtz odezwał się w te słowa: — Nie daj Boże, żeby Polska wobec tak nierównych sił miała próbować wojennego szczęścia, wyzwawszy niezwalczoną potęgę niezwyciężonego szwedzkiego króla! Przybywa on nie jako napastnik, lecz jako obrońca, a sławny generał Wit-tenberg poprzedza go tak, jak jutrzenka poprzedza słońce. Już teraz Moskwa nie będzie ciążyć nad Litwą ani Kozacy nad Rusią, poskromi ich król-obrońca, który po to w te strony przybywa, ażeby ratując ten kraj, sobie sławę zdobyć, Polakom przywrócić pokój, a sąsiedzkim narodom zapewnić bezpieczeństwo. Na tym rozmowa się zakończyła. Przedstawiciele zdali z niej sprawę szlachcie, gdyż stosownie do krajowego zwyczaju jedynie ona mogła podjąć decyzję. Wittenberg zgodził się czekać tylko do po-łudnia następnego dnia. Przez cały ten czas nasi obradowali, wyrażając rozmaite opinie: jedni uważali, że należy wycofać się ku Toruniowi, gdzie można się będzie połączyć ze szlachtą pruską oraz wzmocnić posiłkami od elektora brandenburskiego; inni sądzili, że lepiej pozostać na miejscu i bronić nieprzyjacielowi przeprawy przez błotnistą rzekę; wielu, nie odważając się jawnie wypowiadać swoich myśli, potajemnie mówiło o tym, że przyjmując szwedzką protekcję, nie trzeba by porzucać domów i rodzin. Kiedy zbliżało się południe, ujrzano Wittenber-ga, gdy przeprawiwszy się z wojskiem przez Noteć pod Dziembowem, szykiem swoim opasał już Polaków od tyłu. Strach skłonił teraz wszystkich do zgody i jednomyślnie oświadczono się za przyjęciem szwedzkiej protekcji. Cóż za szaleństwo! Sromotna ucieczka pilawiecka, okrutna rzeź pod Batohem i wszystkie inne klęski, które hańbą okryły nasze imię, były niczym Wobec tej bezecnej kapitulacji. Chroniąc się obelżywego słowa, nazwano ją ugodą, tak już bowiem jest na tym świecie, że ludzie zwykli osłaniać haniebne postępki zaszczytnymi imionami. W ten sposób, nabawiwszy Wielkopolskę niespodziewanego strachu i omamiwszy zwodniczą protekcją, Szwedzi opanowali ją bez rozlewu krwi (a raczej stało się to, nazywając Ti&ziy po imieniu, skutkiem niezgody i współzawodnictwa dowódców). Poczynali sobie na sposób doświadczonego ujeż-dżacza, który szlachetne zwierzę łagodną ręką gładzi i wędzidło miodem smaruje, by tym łatwiej konia ujeździć. Wittenberg, wódz doświadczony i przebiegły, chcąc dowieść, że nowa protekcja jest narodowi polskiemu życzliwa, wziął własny nasz obyczaj za przynętę i senatorów razem z całą pozostałą szlachtą podjął wspaniałą ucztą. Ugościł ich pod gołym niebem, nie skąpiąc wymyślnych potraw i obficie szafując wszelkiego rodzaju trunkami. Było to zręcznie obmyślone, żeby przejmujące strachem akcje wojenne przepleść manifestacją ludzkości, która ten strach uśmierza. Król Karol, uradowany dochodzącymi go wieściami, przyspieszył swoją drogę do Polski; pierwsze powodzenia utwierdzały go w jego przedsięwzięciu. Wiódł ze sobą, jak mówiono, siedem tysięcy ludzi ze Szwecji, przeważnie Finów i Lapończyków, będących wybornymi żołnierzami; zwiększyły tę liczbę zaciągi z miast nadmorskich i załogi inflanckie, tak że razem z armią Wittenberga miał wkrótce pod swoją komendą ponad siedemnaście tysięcy żołnierzy. Wkroczywszy do Wielkopolski, stojącej otworem ze wszystkich stron, przyjmowany był powitaniami i darami jak gość, nie jak nieprzyjaciel; on sam miał tak wielkie zaufanie do Polaków, że kiedy Grudziński, wojewoda kaliski, zaprosił go do siebie do Złotowa, udał się do niego w orszaku liczącym zaledwie dwustu zbrojnych, ufając gospodarzowi i jego gościom. [...] Trudno wprost opisać, jak wielkie niespodziewany najazd u wszystkich wywołał przerażenie. Gdziekolwiek się Szwedzi pojawiali, wszędzie odnosili zwycięstwa; nie potrzebowali nawet dobywać oręża, gdyż zbrojne ich oddziały nie napotykały nigdzie na opór, a przykład uległości jednych zachęcał innych do przyjmowania protekcji. Szlachta małopolska uchodziła gromadnie na Śląsk i na Węgry lub też chroniła się w górach, zazdroszcząc bezpieczeństwa tym, których nieprzyjaciel już nawiedził. U boku króla Kazimierza znajdowali się spośród dowódców hetman polny Stanisław Lanckoroński i kasztelan kijowski Stefan Czarniecki (hetman Potocki przebywał wówczas na Rusi) z trzema tysiącami kwarcianych, którzy pod Łowiczem połączyli się ze szlachtą, zwołaną na pospolite ruszenie. Pocieszano się nadzieją, że jeżeli Karol skieruje się do Prus, to nietrudno będzie uwolnić Wielkopolskę od szwedzkiej protekcji. Królowa Ludwika wyjechała do Krakowa; uczyniła to niechętnie, długo sprzeciwiając się rozłączeniu z królewskim małżonkiem. Czarniecki, wyprawiwszy się na podjazd na czele lekkich oddziałów jazdy, starł się ze Szwedami pod Piątkiem; wnet potem zniósł na równym polu napotkany pod Inowłodzem półtysięczny oddział nieprzyjaciela, a tym samym pierwszy pokazał, że Polacy nie są bezbronni i że chętne mają do walki z wrogiem ręce. Tymczasem Karol spiesznym pochodem przybył do Warszawy, obsadzonej zaledwie dwustuosobo-wą załogą, gdzie jednakże nie zastał już króla (który ustąpił do Wolborza). Zostawił w Warszawie Benedykta Oxenstiernę, polecając mu obwarować miasto, sam zaś z największym pośpiechem popędził za Kazimierzem. Poprzedzał go Wittenberg na czele ośmiu wielkich pułków kawalerii, które wyruszały w uformowanym szyku co dzień o samym świcie i szły aż do południa. W ślad za nimi podążał król z artylerią i piechotą, posuwając się nieco wolniej i znajdując po drodze przygotowane postoje i prowiant. O zbliżaniu się nieprzyjaciela doniesiono Kazimierzowi w Sulejowie; wnet wyprawił dwanaście chorągwi z rozkazem, ażeby zatrzymywały nieprzyjaciela u przeprawy przez rzekę Drzewicę tak długo, aż zostaną powzięte stosowne postanowienia i wojsko stanie w szyku bojowym. Rozkaz wykonany został bezzwłocznie, wyprawione chorągwie pomknęły niepostrzeżone ku prawemu skrzypu nieprzyjaciela i nad brzegiem rzeki, opływającej miasteczko Opoczno, uderzyły na Szwedów, którzy nie spodziewając się ataku, znużeni skwarem i trudami drogi, rozkiełznali konie i puścili je luzem w zboże. Nagłe natarcie wywołało wśród nich wielkie zamieszanie i gdyby atakujący byli liczniejsi, mogliby zadać nieprzyjacielowi dotkliwą klęskę. Lecz Kazimierz, zdecydowany na odwrót, trzymał wojsko przy sobie i obie armie spotkały się dopiero następnego dnia, pod wsią Straszowa Wola. Dziedzic tej wsi, Franciszek Strasz, towarzysz chorągwi Myszkowskiego, wstąpiwszy do domu i ujrzawszy w swojej wsi Szwedów, natychmiast doniósł o tym Kazimierzowi. Wittenberg, który szedł przodem, zataił przed wojskiem przegraną poprzedniego dnia potyczkę i utrzymywał zuchwale, że nasi uciekają; jednakże ujrzawszy, że król osobiście sprawuje szyk naszego wojska, przez gońców wezwał Karola do przyspieszenia pochodu, żeby zaś wyraźniej uwiadomić go o niebezpieczeństwie, podłożył ogień pod zabudowania całej wsi. Tymczasem lekkie znaki rozpoczęły walkę: chorąży koronny Koniecpolski, dowodzący prawym skrzydłem, natarł tak gwałtownie, że Szwedzi, rozproszeni już za pierwszym uderzeniem, pozostawili na polu prawie dwustu zabitych. Zatrąbiono zaraz potem na odwrót i chorągwie cofnęły się (błąd to był jeszcze gorszy od poprzedniego), żeby przeszkodzić nieprzyjacielowi w opanowaniu drogi przez pobliski las, złej i błotnistej. Zmieszane szyki Wittenberga bez trudu można było doszczętnie rozbić, gdyby i później z takim zapałem walczono, z jakim bitwę rozpoczęto. Karol, przybywając z piechotą i z artylerią, dodał sił spędzonej z pola jeździe i wnet bitwa rozgorzała na nowo. Kazimierz słabszy był w obu tych riodzajach broni, miał bowiem zaledwie półtora tysiąca dragonów i tylko sześć dział polowych, toteż wojsko nasze nie mogło nawiązać równorzędnej walki, ogień armatni zaczął w jego szeregach siać spustoszenie i na koniec zmuszone zostało do odwrotu. Jednakże Szwedzi, jak już wspominałem, ponieśli w tym starciu niemałe straty: wzięto do niewoli Forgella i Konigsmarcka młodszego oraz raniono generała Wittenberga szablą w ramię, co dowodzi, że nasi bynajmniej opieszale sobie nie poczynali. Pod wieczór, kiedy bitwa już dogasała, Kazimierz, uproszony przez swoje otoczenie, odjechał do Włoszczowej, polecając hetmanowi polnemu Lanckorońskiemu prowadzić za sobą wojsko. Nasi opuszczali pole bitwy powoli, gdyż gęsty las utrudniał odwrót, i dopiero na trzeci dzień znaleźli się pod Przedborzem. Tak bardzo czuli się tam bezpieczni, że znaleźli dość czasu, by z całą wojskową pompą sprawić pogrzeb chorążemu królewskiej chorągwi, Andrzejowi Gromadzkiemu, zmarłemu wskutek choroby. Stamtąd wojsko skierowało się do Krakowa, dokąd również i Szwedzi zdążali. Jedni i drudzy chcieli opanować miasto, którego posiadanie dawało władzę nad całym krajem. Królowa Ludwika, stanąwszy w Krakowie wcześniej, troszczyła się o wszystko, cokolwiek jej zdaniem mogło się przyczynić do umocnienia miasta. Najbardziej niepokoił ją brak pieniędzy, gdyż wobec powszechnego zamieszania prawie niepodobna było wybierać podatków, zaciągać długów lub pożyczać na procent, a nie mając pieniędzy, nie można było ani obwarowywać miasta, ani powiększać załogi. Zaiste, bezsilne jest królestwo bez pieniędzy: chore ciało prędzej agonia, a potem śmierć dosięgnie, gdy pozbawione jest tej siły życiowej. Królowa zażądała od miejscowego biskupa, Piotra Gembickiego, żeby zechciał zaradzić potrzebie skarbami kościelnymi, przedkładając mu, że należy owe bogactwa obrócić raczej na obronę przybytków bożych niż zostawiać na łup najeźdźcy; niech bodaj pożyczy, jeżeli nie może ofiarować, inaczej przecież samym właścicielom staną się ciężarem, gdyż wzbudzą chciwość nieprzyjaciela; zarówno kościelne jak i jego własne bogactwa, których użyczy, zostaną niezadługo zwrócone, jak tylko niebezpieczeństwo przestanie zagrażać domom i świątyniom. Gembicki odpowiedział na to kanclerzowi królowej Stefanowi Wydżdze, że życzeniu królowej nie może ani odmówić, ani też nie może go spełnić, albowiem nie jest posiadaczem skarbów Kościoła, lecz tylko ich strażnikiem, i byłoby świętokradztwem obracać te skarby na użytek świecki bez pozwolenia Ojca Świętego albo przynajmniej zgody innych biskupów. Jako człowiek prywatny, ile tylko ma gotowych własnych pieniędzy, wszystkie je na potrzebę Ojczyzny wyłoży i wystawi za nie regiment z ośmiuset pieszych na obronę miasta. Wkrótce potem przybył do Krakowa król, a w ślad za nim kwarciani, którzy rozłożyli obóz pod Prądnikiem. Oddziały szlachty były mocno przerzedzone, gdyż wielu troska o własny dom wyrwała z szeregów. Królowi, tyloma przeciwnościa-mi utrapionemu, i tutaj nieprzychylny los nie pobłażał. Kwarciani wypowiedzieli mu posłuszeństwo: domagali się zaległego żołdu i donatywy, a gdy im z uwagi na sytuację i na brak pieniędzy odmówiono, wzgardzili władzą hetmańską i obrali sobie marszałkiem niejakiego Tyrawskiego, wysłużonego żołnierza, a jego zastępcą Aleksandra Prackiego; obaj oni służyli w husarskiej chorągwi hetmana Lanckorońskiego. Żołnierze powierzyli im władzę nad sobą, ażeby w ich imieniu prowadzili rokowania z królem i z senatem w sprawie żołnierskich żądań; oni też ordynowali straże obozowe i wydawali codzienne hasło oraz spełniali wszystkie obowiązki dowódców. Król, podejrzewając, że ten ogień wzniecany jest przez czyjeś potajemne tchnienie, wielokrotnie, lecz bezskutecznie, wzywał ich do opamiętania. Zwoławszy na koniec radę senatu oświadczył, że ponieważ w Krakowie został ukoronowany i złożył przysięgę, która go aż do śmierci obowiązuje, postanowił tutaj stawić nieprzyjacielowi czoło lub zginąć. Niechaj ci, co w polu walczącego monarchę odstąpili, ujrząjego chwalebną śmierć w miejskich murach. Jest Bóg na niebie, z którego woli monarchowie panują i który wspomaga utrapionych uciekających się do niego w pokorze, jeżeli jednak z jego niewzruszonego wyroku zagraża, zguba, przystojniej będzie zginąć w królewskiej stolicy. Wypowiadając te oskarżycielskie słowa, miał łzy w oczach, a gdy skończył, cały senat usilnie go zaczął prosić, ażeby nie wystawiał Rzeczypospolitej na niebezpieczeństwo, zdając wszystko na los szczęścia, lecz raczej ażeby w obliczu przeciwności, opuściwszy żagle, siebie i ją zachował na lepsze czasy. Prymas królestwa Andrzej Leszczyński, arcybiskup lwowski Tarnowski, biskupi krakowski i łucki Gembiccy, biskup kujawski książę Czartoryski i pięciu innych biskupów — wszyscy zaklinali go na wszystkie świętości i na miłość wspólnej Ojczyzny, żeby nie wystawiał się na oczywiste niebezpieczeństwo, jeżeli przewiduje nadejście nieprzyjaciół. Również trzydziestu świeckich senatorów, sięgnąwszy do ostatecznych zaklęć, o to samo króla błagało. Istotnie, w owym czasie, gdyby król w mieście pozostał, kres wolności wyznaczałyby mury miejskie, a jej jedyną gwarancją byłaby grubość tych murów. Ten sam naród, którego zwycięskie orły nie tak dawno poza granicami królestwa widywano, teraz w samym sercu królestwa, w jego mieście stołecznym, naradzał się nad swoim zagrożonym istnieniem — już przez to samo godzien niepodległego bytu, że w największym upadku nie zwątpił o Rzeczypospolitej. Nad poczuciem hańby wzięła w końcu górę nadzieja, a nad skrajną rozpaczą spokojnieszy stan uczuć, zrozumiano bowiem, że tylko wola i gniew niebios mogłyby ostateczną zgubę uczynić czymś nieuchronnym. Król dobrze wiedział z doświadczenia, jakie bywają kaprysy losu, i że niekiedy, jeżeli można okrężną drogą ugodzić nieprzyjaciela, niebezpiecznie jest trzymać się jednego sposobu walki, ryzykuje się bowiem zwycięstwo. Zgodził się przeto, acz niechętnie, ustąpić z Krakowa, a za miejsce schronienia wybrano Śląsk, gdzie królestwo mieli swoje lenno. Królową Ludwikę wyprawił przodem wcześniej, sam zaś tymczasem pospiesznie wydawał polecenia stosowne do potrzeb i okoliczności. Skład insygniów, zwany skarbcem koronnym, zostawił pod opieką marszałka Lubomirskiego, zaś kasztelana kijowskiego Czarnieckiego mianował komendantem, powierzając mu obronę miasta. Nieprzyjaciela spodziewano się lada chwila, nie zdążono by więc w żaden sposób umocnić przedmieść i Czarniecki rozkazał podłożyć tam ogień pod budynki, zarówno kościelne jak i świeckie, zwłaszcza pod te, które przytykając do murów utrudniałyby obronę. W ten sposób obróciły się w perzynę Kleparz, Stradom, Piasek, Biskupie, Garbary i całe tak zwane Ogrody, położone od północy; spłonęły w nich kościoły, klasztory, ogrody i zabudowania. Nawet dla wroga stanowiłoby to przykry widok. Kazimierz dojrzał blask płonącego miasta z bielańskiego wzgórza kamedułów; wzdychając, wyobraził sobie, że oto w jednej chwili spopiela się jego królewski los i chwała nabyta bohaterskimi czynami. Ale nie uskarżajmy się na naszą dolę. Bóg chciał ocalić Polskę sposobami nadnaturalnymi i cudownymi, dopuścił więc do jej głębokiego upadku, by później tym wyżej się mogła podnieść. Nie dosyć że wstrząsnęła nią złowieszcza nawałnica rozszalałej za morzem burzy: równie gwałtownie jak Szwedzi i w tym samym czasie gnębił Litwę książę moskiewski Aleksy, oblegając ze swoim wojskiem Wilno, zaś Chmielnicki, sprzęgnąwszy ogromne siły ukraińskie z armią moskiewską, szturmował Lwów. Spośród trzech kwitnących stolic, równocześnie i niezasłużenie wystawionych na atak nieprzyjaciół, dwie się poddały, natomiast trzecia, choć słabsza od nich, zdołała przetrwać oblężenie. Zewsząd dochodziły smutne wieści o klęskach, kapitulacjach i spustoszeniach, nieszczęścia zbierały obfite żniwo, król znękany był przeciwnościami i znikąd nie spodziewano się pomyślnych nowin. Radziwiłł, hetman litewski, kilkakroć niespodzianie starłszy się z oddziałami moskiewskimi, prezentował wprawdzie przeszłemu sejmowi zdobyte na nieprzyjacielu sztandary, lecz uczynił to jedynie dla pozoru, ażeby zdobyć sobie sławę człowieka walecznego. Teraz, widząc ogrom moskiewskiej potęgi, cofnął się w głąb kraju i poróżniony ze swym kolegą Gosiewskim, zaczął knuć coraz to nowe zamysły. Wskutek jego postępowania Litwa stanęła ze wszystkich stron otworem przed najazdem moskiewskiego wojska, które nie natrafiając na żadne przeszkody zajęło Mińsk i inne twierdze, a dnia 8 sierpnia, nie dobywając nawet oręża, opanowało Wilno, pozbawione obrony po wyjściu z niego litewskich pułków. W tym samym czasie Magnus De la Gardie, podskarbi szwedzki, urządził demonstrację sił u najdalszego krańca Inflant, pozornie nieprzyjazną wobec Litwinów; naprawdę jednak to namawiał ich do przyjęcia protekcji, obiecywał odwojować zagarnięte przez Moskwę ziemie i pochlebstwami zachęcał do uległości. Za pretekst do odstępstwa posłużyło Radziwiłłowi, że Szwedzi jakoby zagrażają jego Birżom oraz innym miejscowościom położonym w pobliżu inflanckich granic, ale w gruncie rzeczy postępek jego wynikł z chęci dostąpienia nowych zaszczytów i ze wspólnoty wiary z nieprzyjacielem. Powszechnie sądzono, że z tych właśnie przyczyn opuścił Wilno, skoro do wytrwania w tym mieście i do porzucenia zamiaru odejścia nie zdołały go skłonić ani wzgląd na sławę (którą nigdy przecież nie gardził), ani prośby szlachty i mieszczan, ani nawet zaklęcia wojskowych (którzy musieli się więc od niego oddalić, jako od tego, co odstąpił Ojczyzny). Do napastników, którzy się targnęli na Koronę, przyłączył się również Chmielnicki, nacierając na Ukrainie wraz z Buturlinem, wodzem moskiewskiego wojska, na hetmana Potockiego, który bronił Rusi z tej strony. Obaj prowadzili ze sobą sześćdziesiąt tysięcy żołnierzy, ogromne działa polowe, a także działa oblężnićze, nie wiedzieli bowiem, czy im przyjdzie zdobywać warownie, czy też potykać się w otwartym polu. Nawałność ta kierowała się na Lwów, ale przedtem napastnicy musieli znieść Potockiego z jego jazdą, żeby uniknąć jednoczesnej walki na dwie strony. Ogromne siły nieprzyjaciela pędziły przed sobą nasze nieliczne wojsko, którego było niespełna cztery tysiące, ale które pomimo to kilkakroć niespodzianymi atakami mocno nieprzyjacielowi dało się we znaki, zwłaszcza pod miasteczkiem Borek, gdzie straciło pięciuset ludzi. Cóż jednak mogło zdziałać przeciwko tak wielkiej potędze? Potocki, widząc przewagę wroga, wyprawił przodem tabory i musiał ustępować, szarpany od tyłu przez nieprzyjaciół. Choć szczęście zwykle mniej dopisuje cofającym się aniżeli ścigającym, niemniej, mijając po swojej prawej stronie Lwów, hetman zdołał wzmocnić go załogą, na ile mu pozwoliły okoliczności. Przewidywał, że nieprzyjaciel wszelkimi siłami będzie miasto usiłował zdobyć; sam wycofał się do Gródka, żeby tam, jeżeli zajdzie potrzeba, zetrzeć się z nieprzyjacielem. Dokądże bowiem miał się udać albo skąd spodziewać się pomocy, skoro dochodziły go wieści, że król odłączył się od wojska, że Kraków jest oblężony, że na Litwie powstało zamieszanie i że znikąd nie ma żadnej nadziei. Gródek, miasteczko oddalone o cztery mile od Lwowa, nie wyróżnia się niczym szczególnym, tyle że wielki staw, do którego na rozległej przestrzeni wpływają liczne potoki, nadaje mu niejaki rozgłos. Potocki, przeprawiwszy swoje wojsko przez spust stawu, zatrzymał się i obsadził groblę, zamierzając stawić tam opór napastnikom. Chmielnicki nie zwlekał, chcąc wykorzystać sprzyjające mu szczęście: spędził najprzód spod pobliskich zagajników straże, podpalił miasteczko, a jego Kozacy, ominąwszy groblę, której broniła polska załoga, pospiesznie wypełnili belkami z kilku chałup błotnistą topiel rzeczki zagradzającej im drogę i z niewiarogodną szybkością przedostali się na drugi brzeg. Zaskoczyło to naszych, przygotowanych na natarcie od przodu, że zostali opasani od tyłu, ale pomimo to przez trzy godziny z powodzeniem bronili się na swojej pozycji (zginął tam wówczas De-mułt, oberszterlejtnant arkabuzerów, a także Paweł Lipnicki, zacny młodzieniec z rodu Korsboków, i wielu innych); kiedy jednak zmieszały się szeregi i nieprzyjaciół przybywało, chorągwie się rozproszyły i całe wojsko ruszyło do odwrotu. Było to tym łatwiejsze, że nieprzyjaciel, zaprzątnięty zdobyczą, zaniechał pogoni, może z obawy, żeby zmienne jak zwykle wojenne szczęście nie uwikłało ścigających w podobne trudności, w jakich znaleźli się Polacy. Z Gródka nieprzyjaciel skierował się do Lwowa, wzbudzając grozę niespodziewanym manewrem i swoją zuchwałością. Miasto przygotowane było jednak na jego nadejście i z powodzeniem mu się oparło, uprzednio już bowiem zaopatrzyło się na wypadek potrzeby w żołnierzy, prowiant i we wszystko inne, a nadzór nad obroną powierzyło Krzysztofowi Grodzickiemu, generałowi artylerii koronnej. Oblężenie trwało przez cały miesiąc, wytrzymywano groźby, szturmy i cięższy od wszystkiego głód, a zdołano dzielnie to wszystko znieść dzięki męstwu komendanta oraz wytrwałości załogi i mieszczan. Położenie i wielkość miasta opisałem w poprzednim Klimakterze, gdzie o nim często była mowa, nie będę się więc teraz powtarzał; na tym miejscu wystarczy pochwała, że wśród tylu różnych przejść okazało ono wielką stałość i odwagę, przekładając chwalebną śmierć nad niechlubne układy. Nieprzyjacielowi, gdy wymienił cenę, za jaką gotów jest odstąpić od miasta, oblężeni odpowiedzieli, że nie mają już niczego, za co by warto było złożyć okup, zostało im już tylko powietrze, którym oddychają, i ziemia, w której znajdą swój grób, a tego im nikt nie może odebrać. Z początkiem drugiego miesiąca oblężenie zostało zwinięte; taki już był los Lwowa, że żadne inne miasto Korony nie było wystawione na większe szturmy i częstsze niebezpieczeństwa. Tymczasem plądrujące wojsko moskiewskie ciężko gnębiło całą okolicę; do łupiestw dołączały się wszędzie rozpasane okrucieństwa, aż do brzegów Wisły uchodzące bezkarnie. Doznał ich na sobie Lublin, który wycierpiał nieludzką dzikość, choć złożył ogromny okup: wy sieczono tam ludność i złupiono całe miasto, nic na to nie bacząc, że wódz moskiewski Iwanowicz uroczyście zaprzysiągł mieszkańcom nietykalność. Dziś jeszcze oglądać można spalony zamek, pamiątkę moskiewskiej niegodziwości. Ale co teraz robiło moskiewskie wojsko, to niegdyś Polacy w samej Moskwie wyczyniali: odpłacano pięknym za nadobne, trzeba więc być wyrozumiałym. Kazimierz, zniewolony prośbami senatu do opuszczenia granic Korony, ustąpił z Wiśnicza do Sącza, a stamtąd do zamku czorsztyńskiego nad Dunajcem, spodziewając się, że drogę na Śląsk odbędzie przez góry bez przeszkód i bez niebezpieczeństw. Jerzy Lubomirski, marszałek koronny, zapraszał go do Lubowli, zamku spiskiego podległego Polsce, ale król uznał, że nie przystoi mu rezydować na małym skrawku ziemi, skoro ustąpił z całego kraju. Nikt wówczas tak wiernie i z taką gorliwością nie wspierał króla radą a całego królestwa czynami jak Lubomirski; insygnia koronne, pozostające pod dozorem senatu a wywiezione z wielkim niebezpieczeństwem z zamku krakowskiego, dworzanin królewski WolfF przywiózł do Lubowli i złożył u Lubomirskiego na przechowanie. Głogówek, miasteczko śląskie, przekształcił się w rezydencję króla-wygnańca: bez ustanku pełno tam było poselstw od cudzoziemskich władców, a także uchodźców, którzy chronili się tu ustępując z kraju. Cesarz Ferdynand jako pierwszy wyraził swoje współczucie dla godnych ubolewania nieszczęść spokrewnionego ze sobą władcy, po nim cesarzowa Eleonora pocieszała w niedoli królową Ludwikę, jako że obie pochodziły Gonzagów. Przyjechał też na rączym koniu Tatar nazwiskiem Zach Murza, zaliczający się do tatarskiej starszyzny; oznajmił on, że chan tak bardzo przejął się nieszczęsną dolą króla, że przyrzeka niezwłocznie stawić mu na pomoc dwadzieścia tysięcy jezdnych. Barbarzyńca na dowód, że chan pragnie pospieszyć z pomocą natychmiast, pokazywał swojego konia, zdrożonego szybką jazdą. Ponieważ przyrodzoną cechą dworzan jest ciekawość, podczas pobytu w Głogówku kilku z nich wzięła chęć dowiedzieć się z płonnego badania gwiazd, jaki będzie kioniec ówczesnych nieszczęść i czy jest na nie jakieś lekarstwo. Prawo boskie słusznie zabrania tego rodzaju wróżb, gdyż wiara w to, że gwiazdy skrywają w sobie przepowiednię przyszłości, ubliża czci należnej jedynemu Bogu, wszelako wrodzona duszy ludzkiej chętka, żeby znać naprzód przyszłe przeznaczenie, mocno korci ciekawych, a obyczaj wróżb takich nie zakazuje. Był wówczas u dworu Mikołaj Żórawski, sławny lekarz i astrolog, nakłaniano go więc, żeby z układów i wpływów gwiazd odczytał przyszłość. Długo nie dawał się namówić, aż wreszcie doszedł go z kobiecych komnat rozkaz na piśmie, któremu towarzyszyły groźby. Porównawszy pomyślne i niepomyślne domy i koniunkcje planet z konstelacją królewską oraz prześledziwszy obraz nieba i układ gwiazd, wyprowadził prognostyk, przedstawiając go na piśmie. (Prognostyk ten został mi udzielony w tajemnicy przez pewnego znakomitego męża i rad bym go tutaj dołączył, tylko że nie chcę wobec potomności osłabiać powagi dworu, przygniecionego wówczas nieszczęściami, a zresztą nie byłoby rzeczą właściwą zapełniać dzieło historyczne prywatnymi pismami niepoważnej treści.) Kiedy polecono mu odczytać z prognostyku, co bogowie zapowiadają na przyszłość, długo się ociągał, nie chcąc podsycać ani nadziei, ani lęku; na koniec przytoczył zdanie Liwiusza z drugiej wojny punickiej: koniec wojny, jak sprawiedliwy sędzia, temu da zwycięstwo, przy kim jest prawo i słuszność. Dwuznaczność tych słów była oczywista, i choć zaklinał się, że niebo ponosi za to winę, surowy rozkaz zmusił go, że znowu raz i drugi jak najdokładniej przestudiował prognostyk, po czym stwierdził, że wróżebne położenie gwiazd zapowiada, iż Kazimierz po tylu nieszczęściach i klęskach może w chwale odzyskać królestwo, ale że nie umrze w Polsce jako król. Kazimierz nie wiedział o tych wróżbach, a gdy mu o nich doniesiono, nie bardzo je pochwalał. Świadomy był, że czcza ta umiejętność nigdy z należytą dokładnością i pewnością nie jest zdolna określić z gwiazd ludzkich poczynań i przypadków, i pamiętał z Tacyta, że astrologowie stanowią rodzaj ludzi niebezpieczny dla dobrze się mających, a zdradliwy dla takich, którzy się karmią nadzieją. Tymczasem szczęśliwa gwiazda prowadziła Karola do Krakowa. Dnia 27 września oddziały przedniej straży pod dowództwem margrabiego Sulzbacha pojawiły się na podkrakowskich wzgórzach od strony Michałowie i nie napotykając przeciwnika posunęły się naprzód aż pod Kleparz, gdzie przepędziły noc pod gołym niebem. Następnego dnia (była to niedziela) przybył sam król z całą swoją potęgą. Wojsko szwedzkie rozwinęło się naprzeciwko miasta na rozległej równinie pod Promni- kiem, zajmując obszar od pałacyku na Woli aż po brzegi Wisły, a z lewej strony rozciągniętymi skrzydłami szyku sięgając aż po Strzelnicę. Około południa garść naszych harcowników wypadła z miasta, ale potykając się z nieprzyjacielem raczej tylko zatrudniała go utarczką niż wstrzymywała w pochodzie. Szwedzi zbliżyli się do dymiących zgliszczy Kleparza i rozłożyli obozem na równinie. Karol, dowiedziawszy się, że król polski wraz z senatorami okrężną drogą uszedł w góry oraz że wojsko, wciąż jeszcze niesforne, udało się w inną stronę, postanowił zrazu pójść w ślady za uchodzącymi, a jednocześnie oblec miasto, pewien, że dokona swojego dzieła zarówno wówczas, gdy schwyci króla, jak i wtedy, gdy miasto wpadnie mu w ręce. Przewidywał jednak, że niełatwo mu będzie zdobyć Kraków, dobrze broniony przez walecznego wodza, i przekonany był, że kwarciani nie wytrzymają, żeby nie zaatakować go od tyłu, kiedy zacznie kruszyć miejskie mury. Przeto, powodowany skłonnością do wyzywania niebezpieczeństw, czy też może chcąc prędzej zakończyć całe przedsięwzięcie, postanowił ścigać na czele swojej jazdy uchodzącego Kazimierza i wyruszył w kierunku Bochni. Do przyspieszenia drogi skłonił go przybyły niespodziewanie Aleksander Pracki, towarzysz chorągwi husarskiej. Był to człowiek niespokojnego ducha: w młodości przywdział kaptur u dominikanów, ale zrzuciwszy go, służył potem wojskowo. Niedawno podżegał wojsko do buntu, a teraz, z obawy przed karą, czy też wskutek niestałości umysłu, robił Karolowi nadzieję, że jeżeli kwarciani otrzymają zaległy żołd, to chętnie przejdą na stronę hojniejszego monarchy. Karol, zawsze szybki w działaniu i urzeczywistniający swoje postanowienia z większym pośpiechem niż rozwagą, chwycił się tej myśli i nie zwlekając przyrzeka kwarcia- nym wziąć na siebie wypłatę zaległego żołdu, obiecuje im donatywę i zapowiada, że dla pozyskania ich sobie da hojny upust swej królewskiej szczodrobliwości. Jeżeli przybędą wysłannicy, to dla większej pewności obietnice te słowem królewskim osobiście potwierdzi. Pracki zaręczał, że poprzedza deputatów chorągwi, którzy wkrótce przyjadą; król dowie się od nich, iż całe wojsko jednomyślnie postanowiło pójść pod rozkazy zwycięskiego Karola. Nie potrafię powiedzieć, czy Pracki mówił to wszystko z własnej zuchwałości, czy też z cudzego polecenia, nie ulega wszakże wątpliwości, że jakaś ukryta przychylność czy też nieszczęsny popęd sprawiły, że zarówno dowódcy jak i towarzysze bez oporów zastanawiali się nad przyjęciem szwedzkiej protekcji, wychwalali łaskawość Karola, jego wspaniałomyślność, powodzenia wojenne i hojność. Żołnierzom obmierzły niespokojne czasy Kazimie-rzowego panowania i rozgoryczeni na służbę, z której nie mieli żadnych zysków, zapałali chęcią nowych korzyści. Jak to zwykle bywa w powszechnym zamieszaniu, zdemoralizowanym i demoralizatorom nic nie wydawało się niegodziwe, po jednych przeto i po drugich można się było spodziewać, że nie będą się sprzeciwiać odstępstwu. Napełniło to Karola nadzieją, że łatwo ach sobie zjedna. Mocno iwierzył w swoje szczęście, wyruszył więc spiesznie, wyprzedzając swoje wojsko, w orszaku zaledwie dwustu zbrojnych; posłuchał rady Prackiego i zamierzał swoją obecnością i łaskawym przemówieniem zaszczycić wysłanników chorągwi. Król wiedział, kim są kwarciani, w kilku potyczkach dobrze poznał i należycie ocenił ich męstwo. Kiedy szybko posuwając się naprzód odbył już część drogi, pod wsią Bieżanowem wstrzymali go jego ludzie, przedkładając mu, że nierozważną wyprawą wyzywa niebezpieczeństwo i zachęca do użycia podstępu Polaków, krążących naokoło, oraz że jest rzeczą niestosowną, by szukał tych, którzy jego raczej powinni szukać, przeto jeżeli nawet nie dba o niebezpieczeństwa, niech przynajmniej wstrzymawszy konia wyprawi podjazd, żeby się dowiedzieć, dokąd prowadzi droga. W pobliżu znajdowało się miasteczko Wieliczka, a ponieważ zewsząd przyjeżdżano do niego po sól, z rozdroża gościńce prowadziły w różne strony. Pracki, niepe-wien, w którym kierunku należy iść, zląkł się, żeby błędnie się skierowawszy, niechcący nie zwieść króla. Ale choć przewodnik zasłaniał się nieznajomością drogi, a Szwedzi odradzali dalszy pochód, Karol nie zrezygnował z wyprawy, tylko zatrzymał się, wysyłając przodem hrabiego Wittgensteina z młodym Schlippenbachem, żeby sprowadzili wysłanników. Obaj Szwedzi wraz z Prackim wyruszyli natychmiast, gdy wtem, ujechawszy zaledwie ćwierć mili, ujrzeli oddział złożony z trzystu naszych, wracający z podjazdu, przy czym mieli Polaków za swoimi plecami, co wzbudziło w nich nie tylko lęk, ale i podejrzenie podstępu. Położenie stawało się groźne i jeden ze Szwedów odezwał się do Prackiego: — Cóż na to powiesz, jeżeli łaska? Udawaliśmy się na poszukiwanie przyjaciół, a osaczyli nas od tyłu wrogowie. Wyprowadź teraz z niebezpieczeństwa tych, co ci zawierzyli, albo przynajmniej oznajmij im nieuchronną śmierć. Na to Pracki, nie drgnąwszy na twarzy ani w sercu, stanowczo zapewnił, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa: oddział jazdy podąża traktem, dokąd mu rozkazano, a im nic nie zagraża, i nie potrzebują się obawiać zasadzki. Jednocześnie zażądał, ażeby Szwedzi zaczęli udawać furażerów, zbierając w wiązki siano, którego sterta przypadkiem znajdowała się koło drogi; w największym niebezpieczeństwie nie tracąc głowy, chciał bez wątpienia udać, że to żołnierze Kazimierza przygotowują na noc paszę dla koni, aby tym łatwiej zwieść nadjeżdżających, którzy nie podejrzewali podstępu; sam tymczasem prędko podjechał do Polaków, znał ich bowiem, i niby to spełniając otrzymane polecenie, kazał im jak najprędzej pospieszać do hetmana Lanckorońskiego. Polacy usłuchali rozkazu i popędziwszy konie, oddalili się, uwalniając Szwedów od niebezpieczeństwa. Wrócili oni wieczorem do Karola, któremu opowiedzieli o przygodzie, jaka ich spotkała, przy czym chwalili wierność i spryt Prac-kiego. Chociaż król, sam będąc świadkiem, że mówią prawdę, w duszy strofował się za zbyteczną swoją śmiałość, niemniej podczas wieczerzy był wesół i kilkakroć odezwał się do swych najbliższych przyjaciół, że się już teraz przekonał, jaka jest wierność Polaków. Nikt nie wątpił, iż owego dnia w ręku jednego człowieka spoczywały losy dwóch królów i dwóch królestw. Karol w nagrodę wywyższył Prackiego, hojnie go obdarowując i przyznając mu rangę pułkownika jazdy — może dlatego, że chciał dać przykład niezwykłej łaskawości, a może osądziwszy, że powinien hojnie wynagrodzić tego, który swym postępkiem jemu się zasłużył, a swojej Ojczyźnie przyniósł hańbę. Jednakże Pracki, że wspomnę o tym mimochodem, niedługo cieszył się niespodziewanymi względami cudzoziemskiego władcy: zabito go, gdy w Krośnie zaciągał żołnierzy dla pomnożenia sił nieprzyjaciela. Na sztandarze swojej chorągwi kazał wymalować trzy wrony przebite włócznią, z napisem Deusve, casusve (Albo Bóg, albo przypadek); wiadomo, że była to dewiza Godfryda de Bouillon, który zdobywał Ziemię Świętą na Saracenach. I trafnie sobie przepowiedział swój los, zrządzeniem bowiem przypadku nagle tak wyrósł, że w swoim ręku trzymał losy królestw, zaś ze skrytego boskiego wyroku, jako bezecny odstępca, postradał życie na samym progu sprzyjającego mu szczęścia. Karol znał jeden tylko sposób na niebezpieczeństwa: wyzywać je, i samą śmiałością zbrojny postanowił ścigać Kazimierza. Poprowadził swoje wojsko do Wiśnicza, zamku Lubomirskich, w którym zamknęła się piechota nawój owska w sile dwustu ludzi oraz nieco szlachty. Do nadchodzących Szwedów wystrzelono kilkakrotnie z dział, ale kiedy się rozniosło, że to Karol we własnej osobie przybywa, zaniechano zbrojnych demonstracji. Król wysłał trębacza, obiecując zachować zamek nietknięty, jeżeli załoga się podda. Polacy złożyli broń i rzeczywiście nikomu nic nie uczyniono. Szwedzi uznali, że warto, ażeby ich łaskawość nabrała na początek rozgłosu. Z Wiśnicza Karol wyruszył pod Wojnicz, gdzie przebywał z kwarcianymi chorągwiami Lanckoroń-ski. Uspokoiwszy na pewien czas rozruchy w wojsku, wyprawił on Krzysztofa Modrzewskiego na podjazd z doborowym oddziałem towarzyszy, chcąc się dowiedzieć, dokąd Szwedzi udają się z Wiśnicza. W mglisty poranek Modrzewski natknął się na przednią straż szwedzką, a ponieważ wiedział, że obóz polski, niedbale strzeżony, mógłby w razie nagłego ataku znaleźć się w wielkim niebezpieczeństwie, pospiesznie doniósł o zbliżaniu się nieprzyjaciół. Sam wdał się tymczasem w utarczkę z wrogiem, chcąc wstrzymać jego pochód, a tym samym sprawić, żeby Polacy mieli czas chwycić za broń i przygotować się do walki. Zgodnie z zapowiedzią, wnet ukazały się szwedzkie szeregi; nasi na dany znak osiodłali konie, przy-pasali broń, wypadli z obozu i rozbiegłszy się po rozległej równinie, odważnie ruszyli na przeciwnika, przy czym wielu z nich zagrzewały do boju trunki, od których ich bitwa oderwała. Przednią straż szwedzką prowadzili pułkownicy Bretlach i Rosen; Koniecpolski, wojewoda sandomierski, gwałtownie na nich naciera i jednego z dowódców sam tnie szablą w głowę i zrzuca z konia; drugiego, równie szczęśliwie sobie poczynając, z godną podziwu zręcznością ścina Burzyński. Reszta Polaków też nie próżnowała, ale i naszych kilku zginęło: między innymi Szandarowski, dzielny młodzieniec, padł przeszyty kulą. Tak ostro przednią straż w pierwszym starciu witano, dopóki Karol, idąc spiesznie, a przy tym głośno każąc dąć w trąby, nie podesłał walczącym silnych posiłków, wskutek czego bitwa rozpaliła się jeszcze bardziej. Chorągwie polskie nadal ochotnie walczyły, a odwagi dodawało im lekceważenie przeciwnika. Sądzono, że jest to jakiś niewielki oddział szwedzki, doświadczeni uważali bowiem za nieprawdopodobne, żeby sam król mógł odstąpić od Krakowa i tutaj przyciągnąć, a podjazdy, które wyprawiano, nic pewnego nie zdołały się dowiedzieć, ponieważ Szwedzi odbywali swój pochód bardzo ostrożnie. Prześcigano się nawzajem w okazywaniu odwagi, walcząc zacięcie: wówczas Karol, stanąwszy na czele swoich, liczne zastępy od lewej strony rozwija i naprzód prowadzi. Przeciął Polakom odwrót, ażeby przyciągnąć ich do siebie prawem wojny, skoro nie zdołał ich dotychczas przyciągnąć pozorem protekcji. Gdy wreszcie zrozumiano, że siły są zbyt słabe na to, by można dotrzymać pola nieprzyjacielowi, osłabł zapał, zwłaszcza że Szwedzi nękali nas ogniem z dział. Chorągwie zaczęły się wycofywać, przy czym wozy ze sprzętem wyprawiono już zawczasu przed bitwą, żeby później nie tamowały w pośpiechu drogi i nie spowodowały nieporządku podczas przeprawy przez rzekę Dunajec. Dowódcy nadaremnie usiłowali zawracać uchodzących, wszystkim spieszno było uciekać, nikt nie zważał na hańbę takiego postępku ani na wojskową karność i każdy umykał, jak mu się tylko nadarzyła sposobność. Hetman polny jedynie nielicznych zdołał utrzymać w szyku, a wnet potem, opuszczony przez swoich, znalazł się w niebezpieczeństwie życia. Z rąk ścigających go nieprzyjaciół wymknął isię tylko dlatego, że odważnie przyszedł mu z pomocą Stefan Bidziński (już teraz, dzięki złożonym dowodom wojskowej dzielności, zasiadający na senatorskim krześle); ja również pospieszyłem ze zbrojną odsieczą, co publicznie wyznaję, wiedząc, jak rzecz naprawdę wyglądała. Hetmanowi polnemu zagroziło wielkie niebezpieczeństwo, ponieważ ustał mu znużony koń; biciem zdołaliśmy pobudzić zwierzę do biegu, a wnet potem, od uciekającego pocztowego innego konia wziąwszy, ocaliliśmy hetmana, który już miał stać się zdobyczą Szwedów. Odwrót chorągwi podobny był raczej do odjazdu niż do ucieczki, gdyż nieprzyjaciele nie kwapili się do pościgu, uważając, iż zwyciężyli, skoro zdołali sobie zapewnić bezpieczeństwo i zdobyć pole bitwy. Pod Tarnowem Lanckoroński, przyszedłszy do siebie i połączywszy się z wojskiem, zawrócił oddziały, które się w różne strony rozbiegły. Wyjąwszy niesławę ucieczki, wojsko poniosło niewielkie straty, również wozy ze sprzętem, które szły przodem, nie zostały naruszone. Karol, spędziwszy Polaków z pola, był uradowany, że mu się powiodło to, co sobie przedsięwziął, i poprowadził zwycięskie oddziały na oblężenie Krakowa, którego zdobycie uważał za najważniejszy etap w dziele ujarzmiania kraju. Pod nieobecność króla Wittenberg ze szwedzką piechotą opasał Kraków wznoszonymi wszędzie umocnieniami, a teraz powracającego triumfatora witał straszliwym dźwiękiem trąb i armatnimi salwami. Żeby zaś oblężeni dowiedzieli się, czego Karol dokonał i w jaki sposób pod Wojniczem zwyciężył Polaków, napisano do miasta, wyolbrzymiając rozmiary klęski, jak gdyby już nic gorszego Polakom nie mogło się przydarzyć. Kraków, założony przez Kraka, starożytnego władcę słowiańskiego (gdyż bajką jest, że to był Rzymianin Grakchus), około roku Pańskiego 1070, stał się po Gnieźnie (pierwotnej siedzibie naszych królów) stolicą i największym miastem Polski. Oblewa go od południa Wisła, której odnoga otacza również Kazimierz, przy czym po obu brzegach rzeki rozciągają się bujne łąki, służące bydłu za pastwiska. Wisła wypływa z pobliskiej części Śląska, mając swój początek pod wsią Skoczów, gdzie jest lichym źródełkiem (zwykle rzeczy wielkie początek swój zawdzięczają małym), ale powiększa się następnie dzięki licznym dopływom. Zajmuje drugie miejsce wśród wszystkich rzek Północy, a ponieważ płynie przez środek Korony, spławiamy nią nad Morze Bałtyckie do Gdańska płody naszej Cerery, skąd zamorskie narody rozwożą je do siebie, i dlatego też rzeka uchodzi za złotodajny sarmacki Pactolus. Samo miasto leży ha równinie, klimat ma umiarkowany, a wokoło ziemia jest żyzna i urodzajna i rozpościera się mnóstwo wspaniałych pastwisk. Powiadają, że kontur miasta przypomina swym kształtem lutnię, której okrągły korpus otacza rynek, zwężającą się zaś szyjkę tworzą dwie ulice: Grodzka i Kanonicza. Zamek na wzgórzu wawelskim stoi na litej skale, którą od zachodu opływa Wisła; roztacza się stamtąd piękny i rozległy widok. Stary, podwójny mur obiega miasto, pozbawione poza tym nowoczesnych fortyfikacji, co być może wynikło z upodobań dawnych Sarmatów, którzy nie zwykli swego ocalenia powierzać murom miast, a może też jest skutkiem wiary w pokój. Kazimierz na czas wojny oddał władzę nad miastem i dowództwo nad załogą kasztelanowi kijowskiemu Stefanowi Czarnieckiemu; funkcja ta została utworzona na czas wojny i nie było nikogo, kto by zdaniem króla i wedle powszechnej opinii bardziej się od Czarnieckiego nadawał do jej sprawowania w momencie grożącego niebezpieczeństwa. W Krakowie przebywali również Fromhold von Ludingshausen Wolff, dowódca gwardii, oraz Mikołaj Gnoiński, dowodzący pułkiem piechoty województwa sandomierskiego, tak że załoga dochodziła niemal do trzech tysięcy sześciuset ludzi. Oprócz licznych mieszkańców tego ludnego miasta znajdowało się w Krakowie również niemało szlachty, która ściągnęła ze swoich ziemskich majątków, zaś lud miejski, dzięki temu że miał wprawę w strzelaniu, znacznie zwiększał liczbę obrońców. Król szwedzki, choć ufał męstwu swoich ludzi, niemniej mocno się niepokoił, żeby go od tyłu albo z boków nie szarpano, gdy zacznie szturmować mury. Rozrzucone po okolicy chorągwie polskie, czasowa tylko nieobecność króla i senatorów, szlachta wszędzie gniewna i uzbrojona, rozchodząca się wieść o tym, że na pomoc Kazimierzowi ma wkrótce przybyć dwadzieścia tysięcy Tatarów, wreszcie głośne imię Czarnieckiego, walecznego wodza z wielkim wojskowym doświadczeniem — wszystko to sprawiało, że forsowanie bram miasta nie mogło stanowić łatwego zadania. Ale nad wszystkim brały górę odwaga Karola i nieodmiennie dopisujące mu szczęście: nic nie wydawało mu się zbyt trudne i nie istniały dla niego nieprzebyte przeszkody — byle tylko kapryśna Fortuna zechciała mu nadal okazywać swój nieodmienny dotychczas fawor. Zaczęto szturmować Kraków od strony Kazimierza, oddzielonego od miasta Wisłaj dawne domy mieszkanie, sąsiadujące z bramą Grodzką, obsadzone teraz przez nieprzyjaciół, służyły za stanowiska dla wciągniętych na piętra dział. Jednocześnie Szwedzi opanowali Stradom, którego nikt nie bronił; z tamtejszego klasztoru bernardynów, wznoszącego się u podnóży Wawelu, dogodnie im było strzelać, a potem szturmować do Zamku. Już pierwsze poczynania nieprzyjaciół wywołały w mieście poruszenie, a jeszcze większy strach przejął mieszkańców, kiedy wiatr, wiejący w kierunku miasta, zaczął przerzucać przez mury ogień z pożarów wznieconych przez Szwedów na przedmieściach. Zgorzał wówczas wspaniały kościół franciszkanów razem z obszernym klasztorem, a w pałacu biskupim z trudem opanowano szalejące płomienie. Smutny był widok kościelnych budowli, palonych już to przez oblegającego nieprzyjaciela, już to przez naszych, żeby nie stały się schronieniem dla przeciwnika. Najbardziej ucierpiał klasztor bernardynów: trzeba w nim było zapalającymi pociskami wzniecić ogień, a potem go zburzyć, ponieważ nieprzyjaciel strzelał stamtąd do Zamku, co groziło obrońcom wielkim niebezpieczeństwem. Do gniewu przyprowadził wojsko ukryty w owym klasztorze szwedzki muszkieter, który ranił kulą w policzek Czarnieckiego, gdy ten przypadkiem wytknął głowę zza wału. Trwoga, jaka z tego zdarzenia wynikła, była większa i gorsza niż odniesiony przez Czarnieckiego postrzał; wielu rozgłaszało, że rana jest śmiertelna i nie będzie już komu bronić miasta, a tym samym wychodziło na jaw, jak mała jest wytrzymałość obrońców na niebezpieczeństwa. Ale Czarniecki, wieczorem raniony, o świtaniu już mury konno objeżdżał, pokazując wojsku, a potem w rynku mieszczanom, że jest zdrów, choć ranny; nie mógł wprawdzie mówić, ale dodawał wszystkim serca swoim przykładem. Postawa Czarnieckiego sprawiła, że około czterystu młodzieńców, studentów krakowskiej Akademii i rzemieślników cechowych, zaczęło się domagać, żeby rozdzielić między nich broń i proch; przyrzekali posłuszeństwo i wytrwałość, choćby nie wiem jakie niebezpieczeństwo miastu groziło. Komendant skorzystał z ich zapału i w sam dzień Przeniesienia relikwii św. Stanisława, Biskupa i Męczennika, przydawszy im drugie tyle doświadczonych żołnierzy, pozwolił zrobić wycieczkę pod wodzą Krzysztofa Wąsowicza, majora dragonów, i Konstantego Byliny z husarskiej chorągwi królewskiej. Zapał do walki uwieńczony został godnym skutkiem: część wycieczki rzuciła się przy moście królewskim na transport faszyny, w oka mgnieniu połamała wozy i całą szwedzką eskortę zmusiła do cofnięcia się za rzekę; inni napadli na stanowiska Wittenberga na wprost bramy Mikołaj skiej, gdzie rozrzucili umocnienia, o których wiedziano, że otaczają wejścia do podkopów, strącili z nasypów trzy nieprzyjacielskie działa, a nie mogąc ich zabrać ze sobą, pogruchotali im ucha, przez co uczynili je bezużytecznymi. Walczyli z wielkim animuszem, a ich okrzyki i bezładna strzelanina czyniły taki zgiełk, że król Karol, który wówczas rezydował w klasztorze Bożego Ciała na Kazimierzu, porwawszy się od stołu, dosiadł konia i musiał łajać swoich dowódców za sromotny odwrót. Twierdzą niektórzy, że do stu Szwedów zginęło; spośród naszych zabito Konstantego Bylinę, znakomitego urodzeniem i czynami wojennymi, a także Cekwarta, kapitana piechoty, biegłego w wojskowej inżynierii. Nie obyło się też bez strat wśród studentów, gdyż nieświadoma niebezpieczeństwa młodzież niepotrzebnie się narażała, nie wiedząc, czym to grozi. Kiedy rozwiały się obawy, że wojsko polskie przybędzie miastu na odsiecz, Szwedzi śmielej zabrali się do kruszenia murów z dział i zaczęli coraz ściślej otaczać miasto pasem umocnień. Linia oblężnicza z jednej strony biegła nierównym ciągiem wzdłuż murów, poczynając od nowej bramy Mikołaj skiej aż do bramy Floriańskiej, a z drugiej szła Kleparzem aż do klasztoru Karmelitów na Piasku. Na wpół spalony kościół Karmelitów, słynny cudami i otoczony czcią, nieprzyjaciele bezcześcili wojskowymi przedsięwzięciami. Przy pomocy wind wciągali nań działa, zaś budynki klasztorne, ocalałe poprzednio z pożaru, z których nie mieli żadnego pożytku, splądrowawszy spalili. Przygotowywano stamtąd atak na bramę Szwiecką; ażeby go móc odeprzeć, trzeba było zburzyć kościół Św. Kazimierza wraz z klasztorem reformatów, ponieważ stały tuż przy murach i swym położeniem utrudniałyby obronę. Mimo to jednak nieprzyjaciel zdołał przedostać się do ruin, gdzie krył się za kamiennym ogrodzeniem i wśród stosów kamieni. Aż do pierwszego października Szwedzi nie zaniedbywali niczego, co ułatwiłoby im szturm miasta, szczególnie zaś nieustannym ostrzeliwaniem z dział starali się naruszyć mury oraz robili podkopy. Warto upamiętnić, że wycieczka naszej załogi z majorem na czele, przeszedłszy z rozkazu komendanta mur, wtargnęła do królewskiego młyna w sąsiedztwie obwarowań, gdzie w samo południe posiekała kilku Szwedów, zamroczonych winem i bezsilnych wskutek pijaństwa. Na uczyniony zgiełk inni Szwedzi nadbiegli z pomocą napadniętym; Polacy śmiało stawiają czoła przeważającemu liczebnie nieprzyjacielowi, a wówczas kapitan szwedzki, zwracając się do jednego z nich, rzecze: — Polacy, cóż za szaleństwo was ogarnęło, że wolicie dobrowolnie ginąć, niż ocalić się dzięki naszej łaskawości? Brak wam prowiantów, załoga wasza topnieje, sił walczącym ubywa, czemuż więc nie zapobiegacie ostatecznej swojej zgubie i wciąż wierzycie, że szaleniec Czarniecki razem z jednorękim Wolffem ocalą miasto od zagłady? Na to Polak: — Bądź pewien, że w mieście żywności mamy pod dostatkiem, dwakroć dzisiaj jadłem, zaś siłę murów mogłem ocenić, gdy mnie z nich na linie spuszczano. Przekonasz się też, że walecznych żołnierzy w Krakowie nie brakuje, jeżeli przypuścicie szturm, który odwlekacie ze strachu. Rozgniewany tą odpowiedzią Szwed wyzwał Polaka na pojedynek. Polak wnet kulą go przeszył i na ziemię obalił, a potem chciał mu odebrać rapier, ale przeszkodziło mu nadejście innych Szwedów i musiał zadowolić się tym, że pokonał przeciwnika i ie mu się udało szczęśliwie powrócić do miasta. Dnia siódmego października król Karol, nie chcąc dłużej bezczynnie trawić czasu i pragnąc, żeby się nie wydawało, iż krwią swoich ludzi zbytecznie szafuje, stosownie do wojskowego obyczaju wysłał trębacza z oznajmieniem, że jeżeli miasto się nie podda, to czeka je zagłada. Okazanej przez króla łaskawości ani nie odrzucono, ani też nie przyjęto; komendant odpowiedział, że wychował się na wojnach, a wśród huku dział zestarzał, toteż i teraz nie przerażają go ich ryki; co więcej, spostrzegł, że nie zdołały one napędzić stracha nawet chłopcom, którzy biegając po mieście, chwytają kule szwedzkie, jak gdyby to była zabawa, i do niego przynoszą, żeby je kazał wystrzelić z powrotem. Wkrótce przybył drugi trębacz, z listem od kanclerza Oxenstierny, który niby to przez grzeczność pisał do Czarnieckiego z przestrogą. Komendant, stanąwszy w pośrodku rynku, wśród zbrojnych gromad mieszczan i żołnierzy, odczytał to pismo, brzmiące następująco: W mieście, którym rządzisz, składałeś, komendancie, aż do tej pory wspaniałe dowody swej dzielności; doznali Szwedzi twego męstwa w otwartym polu, doświadczyli twej odwagi i hartu w otoczeniu wałów i murów. Ale nie popisuj się śmiałością ponad potrzebę, cnota zawsze znajduje się pośrodku. Król wasz uszedł z kraju, wojsko się rozproszyło, województwa skapitulowały albo zdały się na łaskę — z tobą więc jednym mamy walczyć jako z wrogiem? Czy nie dosyć, żeś raz i drugi przeciwstawił się tym, którzy ci pobłażali? Czy nie wystarczy ci do chwały, żeś tylekroć oparł się niezwyciężonemu Karolowi? Szaleństwem byłoby nadużywać jego cierpliwości. Miej sobie za nic bombardowanie, wytrzymuj szturmy, lekceważ sztuki pirotechniczne — z tym wszystkim będziesz przelewał krew, wyginie szlachta, przerzedzą się szeregi żołnierzy i mieszczan, potem zaś głód, na koniec śmierć cię zwojuje; wówczas to, co teraz uchodzi za cnotę, zacznie się nazywać ślepym uporem. Bacz, żebyś tych, których dzięki łaskawości najlepszego z królów możesz jeszcze ocalić, przez swój upór nie przyprowadził do zguby; przecież Kazimierz po to powierzył ci nad nimi zwierzchnictwo, żebyś ich zachował, nie zaś, żebyś ich wygubił. Obrona miasta nie powinna mieć na celu jego zagłady, jeżeli więc orężem obronić go nie możesz, w odpowiedniej chwili ocal je kapitulacją. A zatem słuszność nakazuje, żebyś miasto, Zamek i ludzi z zaufaniem poddał zwycięzcy, póki jeszcze zachowane są w całości. Na ten list Czarniecki na razie nie odpowiedział, każąc trębaczowi natychmiast wracać, ponieważ wzmagający się huk dział — a komendant na najdrobniejsze rzeczy zwracał uwagę — odwoływał go gdzie indziej. Kiedy oblężenie wkroczyło w drugi miesiąc i gdy stało się widoczne, że nieprzyjaciel trzema podkopami podsunął się pod mury, co groziło miastu bliskim i nieuchronnym niebezpieczeństwem, wielu (jak to bywa) spokorniało, a niektórzy nawet odważali się strofować komendanta, że jest okrutny wobec tych, których podjął się bronić; powinien uprzedzić zagładę, skoro Szwedzi gotowi są okazać łaskawość, inaczej bowiem będzie musiał zdać rachunek z przelanej krwi przed Bogiem i przed światem. Było w mieście sporo ludzi, których Czarniecki zwykł zapraszać na sekretne narady, między innymi Szymon Starowolski, kanonik, który naonczas z polecenia biskupa Gembickiego miał pieczę nad sprawami kościelnymi; Aleksander Płaza, starosta rabsztyński, wielkorządca krakowskiego Zamku; Jan Klemens Branicki, starosta Chęciński; Krzysztof Rupniowski, wojski krakowski, który wedle starego prawa wraz z dwunastoma burgrabiami zamkowymi roztaczał opiekę nad Zamkiem; nadto wielu spośród szlachty, którzy uważali, że im i ich rodzinom będzie bezpieczniej w murach, niż gdyby zostali na wsł w swoich domach, wystawieni na swawole plądrującego wojska. Gdy naradzał się z nimi w osobnej izbie, przybyli przedstawiciele rady miejskiej, tłumacząc, z jakich powodów nie można już dłużej znosić oblężenia, i prosząc, żeby komendant — skoro Szwedzi okazują łaskawość — zechciał się zastanowić nad układem pokojowym, godnym stolicy; teraz miasto winne jest mu, jako swemu obrońcy, dozgonną publiczną wdzięczność, jeżeli zaś przyczyni się do zawarcia ugody, to po wszystkie czasy, jako swego wybawcę, będzie go uważało za patrona. Wyliczali też trudności, które ich jako ludność cywilną szczególnie trapią: brak prowiantów i pieniędzy, uciążliwe konfiskaty dokonywane przez żołnierzy załogi, wreszcie nieznośna swawola rabusiów i rozbójników, którzy gromadząc się nocami, napastują domy mieszczan, włamują się do sklepów, grabią zapasy oraz różnego rodzaju towary i rozpasani na wszelką niegodziwość, czego nawet nieprzyjaciel pod miastem nie czyni, uważają, że im wszystko wolno. Zdarzyło się właśnie w owym czasie, że pewien duchowny, a przy tym szlachcic, może mając nikczemny charakter, a może też będąc nierozsądny wskutek młodego wieku, złupił kilka kramów; zuchwałość ta uchodziła mu bezkarnie, ponieważ konsystorz duchowny zawiesił swoją działalność, aż wreszcie ci, co mieli pieczę nad sprawami Kościoła, zezwolili, ażeby władza świecka ukróciła jego swawolę. Pojmano go więc (nie wymieniam jego nazwiska przez wzgląd na jego stan duchowny i jego szanowaną rodzinę), a grasującą bandę rabusiów rozproszono, przy czym dwóch z nich, którym Udowodniono grabież, zostało ukaranych dla przykładu i dla postrachu. Wśród naszych, chociaż szczerby w murach nadal pilnie naprawiali, zaczęła się roznosić wieść, że miasto skapituluje? nikt określony jej nie szerzył, ale wszyscy do niej nakłaniali ucha. Czarniecki dwukrotnie miał od Kazimierza listy, zapowiadające odsiecz, ale skoro powziął wiadomość od Leszczyńskiego, wojewody łęczyckiego (który przedtem posłował do Sztokholmu, a teraz odwiedził Szwedów pod Krakowem, żeby podjąć układy na nowo), że król rezyduje w Opolu, i kiedy dowiedział się, że nieprzyjaciel rozgromił Potockiego i jego wojsko oraz że wysłannicy kwarcianych przebywają u Karola, postanowił również prosić o szwedzką protekcję. Niedostatek żywności, której zapasy zupełnie nie wystarczały na długotrwałe oblężenie, skłonił obleganych do pojednawczości: komendant skorzystał z tego, że niedawno otrzymał od Karola list, i niby to czując się zobowiązanym do udzielenia odpowiedzi, tak do króla napisał: Już drugi miesiąc trwa oblężenie i stojąc z wojskiem pod stolicą naszego królestwa zdążyłeś, Królu Miłościwy, przekonać się, co może twoje szczęście, a co nasza wytrwałość. Ty walczysz dla zdobycia sławy, my zaś bronimy Ojczyzny, gotowi z miłości dla niej wysączyć ostatnią kroplę naszej krwi. Wiesz dobrze WKMość, co dotąd zdołałeś na nas orężem zwojować; za to łaskawość, z jaką się nam WKMość oświadczyłeś w swoim liście, wielu z nas poruszyła, albowiem do szlachetnych serc, niezdolnych ustąpić przed mieczem, łatwiej trafić łagodnością i łaskawością niż groźbami. Postępowanie takie przynosi WKMości zaszczyt i dokazałeś nim, że wszyscy wolimy, żebyś nam WKMość był przychylny zamiast nam być nieprzyjacielem. Ponieważ jednak o łaskawości najlepiej świadczą czyny, prosimy WKMość o udzielenie nam czasu, żebyśmy mogli się znieść z JKMością naszym królem Kazimierzem; jak tylko otrzymamy od niego przyzwolenie, ustąpimy przed koniecznością i staniesz się, Królu Miłościwy, panem Krakowa, już nie jako nieprzyjaciel, lecz jako krewny naszego monarchy. Karol przeczytał ten list, gdy mu go przyniesiono, z zadowoleniem i z uwagą, jako że bardzo pragnął wejść w posiadanie miasta. Jego wysłannicy, których wnet wyprawił, żeby doprowadzili dobrowolną kapitulację do skutku, przekonywali oblężonych, że zwłoka byłaby dla nich nader szkodliwa i że więcej zyskają zawierając szybko ugodę, niż jeżeli dłużej będą trwali w uporze. Dopokąd pozostają zamknięci w mieście, znajdują się w niewoli i życie ich oddziela od zguby tylko szerokość obronnych murów, niechże więc przedsięwezmą środki zapewnienia