Marina i Siergiej Diaczenko Chutor (Chutor) Ten wieczór miał posmak stęchlizny. Gęstniał pachnący zgnilizną zmrok. Silnik zgasł na środku wiejskiej drogi. W kabinie zawisła cisza, lekko przyprawiona szmerem opon. Stary „alfa-romeo”, rocznik 1980, przejechał siłą rozpędu kilkadziesiąt metrów, trafił kołem w koleinę i stanął. Do miejscowości Smirnowo zostało pięć kilometrów. Misza wyszedł z samochodu, podparł maskę żelaznym prętem, ostrożnie pomacał przewody, poruszał klemy akumulatorów. Znowu siadł za kierownicą i znowu próbował zapalić silnik. Rozrusznik wydał z siebie „titiktik”, ale silnik milczał. Szybko zapadał zmierzch. Misza wyciągnął lampę na długim kablu, ale wnętrzności silnika nawet podświetlone wesolutkim białym światłem pozostały tak samo zagadkowe i ciemne. - Lepiej byś się stąd zabierał – usłyszał za plecami. Głos był młody, nieprzyjemny. Czując zimny dreszcz, Misza odwrócił się. Chłopak pasował do swojego głosu – zwalisty, krótko obcięty, z szeroką jak polano szyją. - Czegoś tu stanął? - Samochód się zepsuł – wyjaśnił Misza jak można spokojnie i niezależnie. Chłopak podszedł bliżej i zajrzał pod podniesioną maskę. Nieoczekiwanie pokojowo zaproponował: - Popchać cię? Misza się zgodził. Chłopak pchał jak parowóz. Na żywej sile alfa romeo przejechał pięćset metrów, potem droga zaczęła spadać w dół i samochód potoczył się sam. Silnik milczał. Koła podskakiwały na wybojach i górkach, rozpęd wygasał, ale samochód jeszcze jechał, gdy reflektory wychwyciły z mroku ludzką postać. Misza instynktownie zahamował. Dobrowolny pomocnik Miszy stał teraz przed nim na poboczu, i w żaden sposób nie można było wyjaśnić jego pojawienia się tutaj, skoro minutę temu pomógł samochodowi rozpędzić się z góry. - No co, nie chce zapalić? – zapytał chłopak. Misza oblizał suche wargi. - Nie trzeba było po naszych drogach jeździć takim gruchotem – powiedział pouczająco chłopak, i Misza, zapominając o strachu, obraził się – jak można wyrażać się w ten sposób o bordowym, jeszcze całkiem nieźle wyglądającym „alfa romeo”. - Chodźmy – westchnął chłopak. - Dokąd? – Misza chwycił za klamkę drzwi, gotów w każdej chwili podnieść szybę. - Zgasł – krzyknął ktoś za plecami Miszy. Misza odwrócił się. Zwalisty chłopak biegł do samochodu. Był dokładną kopią pierwszego, a raczej ten drugi, napotkany na poboczu był dokładną kopią pomocnika Miszy. Michaił poczuł ogromną ulgę – bliźniaki!… - Chodźmy do chutoru – rzekł ten stojący przed samochodem. - A po co? – Wymamrotał ten, który pchał samochód. – Może by do Smirnowo dociągnął. - Nie dociągnie – zaprotestował pierwszy. – Chyba, żebyśmy go do samego Smirnowa pchali. Obaj popatrzyli na Miszę. Absolutnie identyczni, jak jedna rozdwojona istota. *** Nad stołem, w splotach winogron, świeciła żarówka a wokół niej unosił się ruchomy tren muszek, ciem, i innej latającej żywiny. Gospodarz domu nazywał się Anatolij. Imienia odojcowskiego nie podał, przeciwnie, prosił, żeby nazywać go „po prostu Tola”, ale na taką poufałość Miszy nie starczyło śmiałości. Tak zwany Tola był mężczyzną niemłodym, chudym, mógł mieć ze dwa metry wzrostu. Na posępnej, ciemnej twarzy widać było ślady dawnej władczości. Tak zapewne wyglądają imperatorzy na wygnaniu, albo partyjni bossowie na emeryturze. W każdy razie imię Tola pasowało mu mniej więcej tak, jak żyrafie różowa kokarda. Zwalistych bliźniaków nazywano Wowa i Dima. Wbrew przypuszczeniom Miszy, nie byli oni synami gospodarza. Ani synami, ani krewnymi, a kim oni w ogóle byli dla tego posępnego człowieka – niewiadomo. Może to goście, a może najemni pracownicy. Misza nie próbował dociekać. Milcząca kobieta, Ina, nie była żoną gospodarza, ani też przyjaciółką. Już prędzej gospodynią, ale w te stosunki Misza również nie wnikał. Nie jego sprawa. Gadatliwa kobieta, która przyszła do chutoru ze Smirnowa, była tu oczekiwanym gościem, co w rozmowie zostało niejednokrotnie podkreślone. Kobietę zwali Prokofiewna, i była w tym towarzystwie nie tylko najstarsza, ale i najweselsza – okrągła, żwawa, z rumianą pomarszczoną twarzą. To właśnie ona, a nie gospodarz serdecznie wypytywała Miszę o jego podróżne perypetie, cmokała językiem, współczująco kiwała głową: - No, no, zwykła sprawa, pogadam z chłopami, u nas to są tacy mechanizatorzy, że na słowo honoru nauczyli się jeździć, a bo to albo oleju albo części nie ma, a pracować trzeba. - Traktor to traktor – odezwał się Wowa (w niebliskiej podkoszulce). – A to alfa romeo. - Co za różnica? – Zdumiał się Dima (w zielonej podkoszulce). – Ważne, żeby człowiek miał do tego smykałkę. - Ja nie mam – wtrącił na wszelki wypadek Michaił. - To po co było ryzykować i jeździć w pojedynkę? – Zapytał Anatolij. Jego sposób mówienia bardzo różnił się od mowy pozostałych – wypisz wymaluj partyjny boss, pomyślał Misza. - I tak miałeś szczęście – powiedział Wowa, – że ci w lesie nie zgasł. Nocowałbyś teraz pod sosną. - Racja – zgodził się lekko Misza. – Przygoda. I pomyślał: uchowaj mnie Boże od takich przygód. I tak dobrze, że bez Julki pojechałem. - Pójdę już – odezwała się po chwili milczenia Prokofiewna. – Późno się zrobiło, Toleczka, za gościnę dziękuję… A kiedy ty się wreszcie do nas wybierzesz… - Wybiorę się – obiecał Anatolij. Identycznym tonem Misza mówił przypadkowym znajomym: „Zdzwonimy się…” I wszyscy doskonale wiedzieli, że nikt do nikogo nie zadzwoni. Prokofiewna bokiem wyszła zza stołu – ławki były wkopane w ziemię. Wowa i Dima zerwali się jak na komendę, Anatolij wstał i poszedł odprowadzić kobietę do furtki. Milcząca Ina zaczęła sprzątać ze stołu. - Jeszcze herbaty? – spytała. - Aha – Misza pospiesznie kiwnął głową. – Tylko wyskoczę na minutkę… Ścieżka była wąska, trawa rosnąca przy niej pokryta rosą, wystarczyło kilka razy zboczyć i już adidasy mokre, chlupią. - Wszystkiego dobrego, Prokofiewna – powiedział gospodarz od bramy. – Małych pozdrów. - Wszystkiego dobrego, Tola. Dziękuję. - Sama wiesz, że nie ma za co. Prokofiewna chciała coś jeszcze dodać, zająknęła się, jakby się zmieszała, wyszła za bramę, i zaczęła iść drogą w stronę wsi. Misza patrzył w ślad za nią ponad wysokim płotem, zdumiony jej odwagą. Droga biegła przez las, pięć kilometrów, ciemno, noc… I żeby się chociaż któryś domyślił i odprowadził! Mimo woli wstrzymując oddech, Misza pociągnął drewniane drzwiczki z serduszkiem. Wtedy niebo zakrzyczało. Krzyk był niczym igła i nabity na to lodowate ostrze, Misza na chwilę oślepł i ogłuchł. Bolesny skurcz skręcił mu żołądek. Cud, że tracąc równowagę, Misza nie wpadł do dołu kloacznego. Krzyk umilkł. Misza po omacku wyszedł wygódki. Wracając tą samą wąską ścieżką, kilka razy wszedł na trawę i adidasy oczywiście przemiękły. Jeszcze mu tylko przeziębienia brakowało. Przy stole siedział tylko Anatolij. Bliźniaki gdzieś znikli, Ina myła naczynia. Filiżanka Miszy stała pełna, herbata zdążyła już ostygnąć. - Hej, co to za krzyk? – Zapytał Misza nienaturalnie wesołym tonem. Ina nie odwróciła się, Anatolij wzruszył ramionami: - Pewnie ptak… *** O świcie Ina wsiadła na rower i pojechała do wsi po chleb. Wowa i Dima malowali szopę, Anatolij siedział w domu. Na stole czekała na Miszę szklanka mleka, kawałek sera i pajda chleba. Misza zjadł śniadanie bez apetytu – noc była nerwowa, parna, polówka zapadnięta, sny przychodziły niedobre. Samochód dopchali i nawet wprowadzili za bramę. Misza grzebał w nim cały ranek. Ani zapach lasu, ani piękna pogoda, ani malownicze gospodarstwo Anatolija nie mogło poprawić mu nastroju. Dlaczego samochód się zepsuł, Misza nie zrozumiał, chociaż kilka godzin na przemian właził pod maskę, to kartkował autorytatywną księgę „Samochody zagraniczne”. Przed obiadem, gdy wykończony Michaił stracił już nadzieję, wróciła Ina, zdecydowanie bez humoru. - Coś się stało? Ina skinęła głową i zawołała w stronę otwartego okna na pierwszym piętrze: - Tola! Gospodarz wysunął się po pas: - Co? - Prokofiewna miała zawał – oznajmiła zwyczajnym głosem Ina. – Jutro pogrzeb. Zza szopy wyszli identyczni Wowa i Dima w jednakowych białych podkoszulkach. Jeden miał w ręku pędzel malarski, a drugi wałek. - Jak to tak? – Zapytał nieszczęśliwy Misza. Od słów Iny minęła już cała minuta i nadzieja, że może się przesłyszał, zgasła. - Ajajaj! – Powiedział któryś z bliźniaków, chyba Wowa. – Szkoda. Anatolij, nie mówiąc ani słowa, opuścił roletę. Po kilku sekundach jego wysoka postać pojawiła się na progu. - O której godzinie ma być pogrzeb? - O drugiej – odparła Ina. - No tak – rzekł Anatolij. Misza zatrzasnął maskę, poczłapał do domu i siadł na brzeżku ławy. - No tak – powtórzył Anatolij. – Rozmawiałaś z synową o stypie? - Tak – skinęła głową Ina. – Jedzenia nie trzeba. Pieniądze dałam. - Chorowała? – Zapytał bez sensu Misza. Anatolij westchnął: - Skąd, zdrowa baba była, sam widziałeś. Życie to taka sztuka… Samochód zreperowałeś? - Nie – odparł Misza cicho. – Nie mam pojęcia, co się stało. Wszystko w porządku, a zapalić nie chce. Myślałem, żeby poprosić o pomoc, no, jakiegoś kierowcę, albo mechanizatora… - Zorganizujemy ci mechanizatora. Dobrze, pora na obiad. Usiedli przy stole. Początkowo rozmawiali o Prokofiewnie, jaka z niej była wspaniała kobieta, i jak jej krewni teraz będą dzielić spadek. Okazało się, że młodszy syn Prokofiewny trzeci miesiąc siedzi w więzieniu. Zbliżał się termin rozprawy sądowej i wyglądało na to, że chłopakowi wlepią najwyższy wyrok – bójka po pijanemu, i zabójstwo. Z Prokofiewny rozmowa zeszła na tematy gospodarcze, potem odzywali się już coraz rzadziej, a pod koniec obiadu było już tylko słychać brzęk widelców, oraz syk gotującej się w czajniku wody. Misza gonił muchy, krążące nad stołem i myśląc tępo, że jeszcze wczoraj wieczorem Prokofiewna siedziała tu, na tej ławce naprzeciwko i obiecała pomóc Miszy z samochodem. I jeszcze myślał, że za wszelką cenę trzeba się dostać do telefonu i zadzwonić do Julki i mamy. Ukryć „przygody” już się nie uda, będą na niego czekać dzisiaj wieczorem. Niedobrze. I to z mamy sercem, z Julki fantazją… Po obiedzie Anatolij nieoczekiwanie zawołał wszystkich do siebie. W jego pokoju stał magnetowid „Panasonic”. Ustawili skrzypiące krzesła, siedli przed ekranem i gospodarz wyciągnął ze starej komody kasetę z najnowszym amerykańskim filmem gangsterskim. Miszy opadła szczęka – film niedawno wyszedł na ekrany kin. Jakim cudem kaseta znalazła się u Anatolija, można się było tylko domyślać. Bliźniaki oglądali film, przeżywając, jak dzieci, Ina obojętnie, gospodarza Misza nie widział – siedział za jego plecami. W końcu zostało jedynie dwoje porządnie wytarmoszonych bohaterów i na tle ich przeciągającego się pocałunku zaczęły sunąć napisy końcowe. - Ekstra – podsumował Dima. Wowa przeciągnął się, trzeszcząc stawami. Misza przypomniał sobie, gdzie jest i na duszy zrobiło mu się mrocznie. - Dziękuję – wstał. – Pójdę do wsi, póki widno, może się z kimś dogadam w sprawie samochodu… - Dzisiaj już nic z tego – Anatolij podciągnął roletę, wpuszczając do pokoju spokojne wieczorne słońce. – Teraz wszyscy piją za spokój duszy. - A… - tyle tylko mógł powiedzieć Misza. – Ale muszę koniecznie zadzwonić. - Z poczty – rzekła Ina. – Ale poczta do czwartej. Spóźniłeś się. *** Wieczorem niż tego ni z owego Misza przypomniał sobie wczorajszy krzyk i przeszył go dreszcz. Stał, długo patrząc w ciemne niebo. Dokładnie dobę temu Prokofiewna żegnała się z Anatolijem i szła drogą przez las. Może Prokofiewna usłyszała właśnie TO i się przestraszyła? I umarła na zawał? Szkoda mu było Prokofiewny… którą widział raz jeden w życiu. Wszystko jedno i tak szkoda. Misza podszedł do samochodu, wsiadł i położył ręce na kierownicę. Po chwili wahania przekręcił kluczyk. W głębi ducha liczył na cud – zaraz silnik ryknie i będzie można jechać. Właśnie teraz, w nocy. Czuł się tak, jakby już na zawsze ugrzązł w tym malutkim leśnym chutorze. Cudu nie było. Rozrusznik terkotał, silnik milczał. Akumulator naładowany, wszystko w porządku, samochód nie zapala. Nie trzeba było nazywać samochodu „romeo”, to imię przynosi nieszczęście. Przed samą przednią szybą przeleciał jakiś ptak. Misza zdążył zobaczyć rozmazany ruch, usłyszeć świst przecinanego powietrza… Kilka sekund siedział nieruchomo, jakby czekając na wczorajszy krzyk. Nic. Cisza. Tylko szum sosen. *** Nawet leżąc w trumnie Prokofiewna wydawała się wesoła. Rysunek zmarszczek na jej twarzy zastygł w uśmiechu. Na pewno była wspaniałą kobietą. Nie na darmo płakała po niej cała wieś. Zresztą, „cała wieś” to najwyżej sto osób. Nie było w ogóle małych dzieci, najmłodsze w wieku szkolnym. Jedyny maluch okazał się być cioteczną wnuczką Prokofiewny przywiezioną przez rodziców z okazji stypy. Wieś płakał i piła, na podwórzu sporego domu rzędami stały zbite z desek stoły. Misza zmusił się do napicia się z mętnej rżniętego kieliszka samogonu, potem wydostał się z płaczącej i żującego tłumu, i pospieszył na pocztę. Ulice były puste, ani ludzi, ani psów ani zwierząt. Doma żyli czerez odin, połowa ziała wybitymi oknami, w ogródku panował perz. Zakurzone pomieszczenie poczty było gęsto wypełnione brzęczeniem osowiałych much, pachniało, wbrew oczekiwaniom Miszy, nie lakiem tylko starym tytoniem. Ścianki z dykty jedynej kabiny telefonicznej ledwie się trzymały. Telefon najpierw milczał, potem trzeszczał, w końcu łaskawie odezwał się w nim sygnał. Misza zamierając wsłuchując się wykręcił numer – był pewien, że się nie dodzwoni. Julka odpowiedziała od razu. Zaśmiała się i zapłakała prawie jednocześnie tak jest, czekali na niego i nie doczekały się. „Chwała Bogu, Chwała bogu… co z tobą? Gdzie jesteś? Zdrowy? Powiedz szczerze… Co? Co? Zgasł? No przecież ci mówili, ty nigdy nie słuchasz… pieniądze jeszcze masz? Co jesz? Powiedz przynajmniej, gdzieżeś ugrzązł jak cię stamtąd wyciągnąć…” …nie trzeba! – Krzyczał Misza do słuchawki, zdumiewając ciekawską telefonistkę, która dla rozrywki podsłuchiwała rozmowę. – Nie martw się, naprawie samochód i pojadę… jutro! Urządziłem się tutaj… w jednej kwaterze… nie martw się i mamę uspokój ja nie wiem, czy uda mi się jeszcze zadzwonić… Julka, wszystko w porządku, nie denerwujcie się! Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale połączenie naturalnie zostało przerwane. Telefonistka patrzyła na niego ze współczuciem, zapłacił i wyszedł na dwór. Michaił znalazł garaże i nawet dogadał się z jakimś chłopakiem w sprawie remontu samochodu, ale po chwili gdzieś przepadł i po pół godzinie znalazł się na stypie – „już Ciepły”. Ze złości i rozczarowania Misza chciał walnąć pięścią płot, ale jednak się opamiętał i nie uderzył. Nieładnie – stypa, ludzie są smutni… Znowu podano mu kieliszek. Zakrztusił się, dopił z przymusem. Usiadł na podsunięty pniaczek i zaczął słuchać rozmów. O zmarłej już wszystko zostało powiedziane. Teraz gadali, co tam komu ślina na język przyniosła, ale najgłośniej komentowanym wydarzeniem był powrót z więzienia jakiegoś tam Igora. Misza skupił się i zrozumiał, że mowa o marnotrawnym synu Prokofiewny, tym samym, który miał dostać wysoki wyrok i którego nieoczekiwanie wypuścili. Nie, nie na pogrzeb matki. Wypuścili na dobre – sprawa zamknięta i rozprawy nie będzie. O i tak. A Prokofiewna nie dożyła. Takie to życie, panie… Misza siedział, powoli się upijając jednym kieliszkiem. Przypomniała mu się noc, ścieżka do wygódki, głosy przy bramie, długi cień Anatolija i malutki, okrągły – Prokofiewny. „Wszystkiego dobrego, Tola. Dziękuję…” Misza wzdrygnął się. Anatolija z jego koszykarskim wzrostem trudno było stracić z oczu. O, właśnie wstał zza stołu, ale nie przeciska się bokiem, tylko przeszedł przez ławę. Ruszył do wyjścia, wysoki, nieco przygarbiony, jak zwykle posępny, i, jak się wydawało Miszy, zły. Misza zauważył, że pijani w dym wieśniacy, rozstępowali się przed Anatolijem, popatrując przy tym na niego z niezrozumiałym wyrazem twarzy. Jakby z lękiem, a niektórzy z jawną nienawiścią. Przez chwilę Michaił zastanawiał się, czy nie zostać na noc we wsi. Wciągnął nosem zapach bimbru, pomyślał, pomyślał, westchnął i powlókł się za Anatolijem. *** Wieczorem studiował „Samochody zagraniczne” na ganku, przy świetle żarówki, świecącej przez sploty dzikiego wina. Wowa i Dima o czymś niegłośno rozmawiali nieopodal i Misza zrozumiał, że jeden uczy drugiego w szczególny sposób zawiązywać sznurowadła. Bardzo długie sznurowadła, które powinny wielokrotnie oplatać łydkę „o, tak, sześć krzyży, rozumiesz?” Dziwne chłopaki… Misza potrząsnął głową. Próbował się skupić, ale nie mógł. Czuł ogarniające go uczucie beznadziei. To jasne, że z tej przeklętej książki niczego nie wyciśnie, trzeba szukać znającego się na rzeczy człowieka. A on znowu stracił kolejny dzień, godziny ciągną się jak smoła i znowu ma wrażenie, że przyjdzie mu siedzieć pod tą żarówką do samej śmierci… Ina już spała. Tutaj kładli się wcześnie spać już, bliźniaki już zwinęli się z ganku. Wowa mył zęby, grzechocząc umywalką, Dima rozwieszał na sznurku koszule. - Słuchaj, chłopak, jak się będziesz kładł, wyłącz żarówkę nad stołem, dobra? Misza kiwnął głową. Polówkę już wcześniej wystawił do sadu, żeby przynajmniej nie męczyć się w zaduchu. A komary jakoś zniesie, wysmaruje się „Raidem” i przeżyje. Do stołu podszedł bezszelestnie Anatolij. Siadł naprzeciwko, zajrzał do rozłożonej przez Michaiła książki i sceptycznie skrzywił wargi. - Dogadałeś się z majstrem? - Wszyscy pijani – powiedział Misza niechętnie. Anatolij wzruszył ramionami. - Był powód. - Bardzo pana proszę – Misza zająknął się, - pan… no, pan tu wszystkich zna. Może by mi pan… poradził, do kogo mam się zwrócić? Anatolij nic nie powiedział. Wyciągnął paczkę papierosów, zaproponował Miszy, słysząc odmowę zadowolony skinął głową. Zapalił, złączył na stole swoje długie palce: - Widzisz, moje rady nie są tutaj w cenie. Będziesz musiał sam poszukać. Misza przypomniał sobie, jakimi spojrzeniami odprowadzali Anatolija wieśniacy. Ale przecież Prokofiewna chodziła do chutoru chętnie i często, i chyba przyjaźniła się z gospodarzem. - Szkoda Prokofiewny – powiedział Anatolij, jakby czytając w myślach Michaiła. - Jej syna wypuścili z więzienia – rzekł Misza. – Może ona za niego tak przeżywała i dlatego dostała zawału? A syn, jak się okazało, był niewinny… - Skąd ci to przyszło do głowy? – Zdumiał się Anatolij. - No, przecież go wypuścili i sprawę zamknęli… Anatolij zaciągnął się głęboko, podniósł oczy do góry, strumieniem dymu rozpędził stado owadów wokół żarówki: - Może i tak. A Prokofiewny szkoda. Zamilkli. - Czy ja wam tu nie przeszkadzam? – Zapytał Misza nieśmiało. – Chciałbym zapłacić… Za pobyt… Anatolij poruszył brwiami – nie ma o czym gadać. - Utkwiłem tu na dobre. Jeśli nie uda się naprawić samochodu … Nie mam pojęcia, co zrobię. Zostawić go nie mogę, z rok bym potem spłacał… Chyba, żeby na hol wziąć, ale kto się zgodzi… Urwał. - A więc tak – Anatolij wstał. – Jutro z rana bierz rower Dimki, jedź na wieś i dogadaj się z kimś. Śmiało możesz obiecać butelkę – mam. Naprawią ci samochód i po kłopocie. A na przyszłość jedź pociągiem. Z twoim fartem… Jasne? Misza uśmiechnął się niepewnie. W nocy śniła mu się Julka. *** Znalazł we wsi pewnego Antonycza, majstra, o którym wszyscy jednym głosem twierdzili, że jest „od żelaza”. Pewnie to jego miała na myśli nieboszczka Prokofiewna: „bez części, bez paliwa, na słowo honoru”. Antonycz zgodził się obejrzeć samochód Miszy i za odpowiednią zapłatę naprawić. Majster przyjechał po dwunastej, na rowerze, przez zęby przywitał się z Anatolijem i bez zbędnych słów wziął się do pracy. Grzebał w nim z godzinę, macał, mierzył, marszczył zdumiony brwi. W końcu powiedział, wycierając dłonie szmatką i patrząc w bok: - Nie wiem, chłopak, co z tym twoim wózkiem. Gdyby to był traktor – to bym naprawił… A to zagraniczny. - A… a na hol? – zapytał zdeterminowany Misza. – Do miasta? Majster pomyślał chwilę i pokręcił głową. - Kto ci się zgodzi? Obejrzał się i dodał półgłosem: - Zamiast się męczyć, poproś swojego gospodarza. Niech uruchomi. - Przecież nie umie – odparł zaskoczony Misza. Anatolij nie raz mówił, że z niego żaden mechanik. - No, jak nie umie, to nie umie… Antonycz chmurnie odmówił zapłaty, wskoczył na rower i pojechał z powrotem na wieś. Misza pojechał za nim. Długo jeździł po pustych uliczkach. W żaden sposób nie mógł znaleźć poczty, a jak znalazł, nie mógł się dodzwonić. Jedyny telefon milczał jak grób, telefonistka uczciwie się starała, w końcu rozłożyła ręce: - Przyjdź jutro… Wysłał do domu telegram: „Cały zdrowy jeszcze zostaję” i poszedł studiować rozkład jazdy miejscowych autobusów. Autobus był jeden i chodził zazwyczaj dwa razy dziennie, ale kasa była zamknięta, a siedząca na ławce babcia cierpliwe wyjaśniała przyjezdnemu, że jedyny autobus się zepsuł, a kiedy zreperują – nie wiadomo. Misza pokręcił się po uliczkach, starając się wypatrzyć u kogoś na podwórku samochód i dogadać się z gospodarzem – ale przeważnie widać było świnie, a kierowca jedynego rozwalającego się „Zaporożca” kategorycznie odmówił roli woźnicy. Nawet za duże, zdaniem Miszy, pieniądze. Na drodze do chutoru wyminął go samochód – pierwszy samochód na trasie od kilku dni! Misza krzyknął, zamachał rękami i nacisnął mocniej na pedały, ale śmierdząca wywrotka pojechała dalej jakby nigdy nic, a rower wjechał na wybój i koło wykrzywiło się w ósemkę. Michaił musiał się potem usprawiedliwiać przed Dimą. - Będziesz jadł kolację? – spytała Ina. Zgodził się bez entuzjazmu. Po wieczornej rosie Wowa i Dima kosili polanę. Misza rozmawiał z nimi, jak z jedną osobą. - Chłopaki, nie chcecie sprzedać roweru? Jednakowi młodzieńcy wymienili spojrzenia. - Tak w ogóle to nie handlujemy – powiedział pierwszy w zadumie. - Chyba, że w zamian za twój wózek – uśmiechnął się łobuzersko drugi. - Przecież on i tak nie jeździ – oburzył się pierwszy. - Za to jakie tam wygodne fotele – rozmarzył się drugi. - Ja swojego nie dam – zasępił się pierwszy. - Rowery są nam potrzebne – podsumował drugi. I znowu zaczęli kosić, jakby nie było żadnej rozmowy. Misza wrócił do domu. Pokręcił się wokół samochodu, siadł za kierownicą, zamknął oczy. Był zmęczony. A przecież w sumie nic strasznego się nie dzieje. Wprawdzie utkwił, ale nie w środku lasu, nie na morzu, tylko w zwykłym domu. Proszę, Anatolij całe życie tak mieszka i nawet nie wie, jaki to smutek – chutor, droga przez las, opustoszała wieś… Zwykłe, codzienne życie. A takie uczucie, jakbyś już umarł. Misza drgnął. Przypomniała mu się Prokofiewna. *** Spoceni Wowa i Dima milczeli wrogo przy stole, pewnie czuli się winni i żeby uniknąć mąk sumienia, zrzucali winę z „chorej głowy na zdrową” czyli na pechową głowę Miszy. Zresztą, bliźniaki szybko zjedli kolację i poszli do domu. Dlaczego oni prawie nie bywają we wsi, pomyślał Misza. Młode chłopaki… A co z dziewczynami, tańcami i innymi rzeczami? - Tola – Misza po raz pierwszy zdecydował się nazwać gospodarza jego zdrobniałym imieniem. – Nie wiem, co mam robić. Anatolij szczepił palce. Odchylił się na drewniane oparcie krzesła, Ina w milczeniu wstała, zebrała brudne naczynia na stos, nalała do miski gorącej wody. - Co, spieszysz się gdzieś? - Tak i już się spóźniłem – przyznał Misza. – Moja mama… ma kłopoty… z sercem. Ona… no, nie można pozwolić… żeby… A one się denerwują, ona i Julia, moja żona. - Jesteś żonaty? – zdumiał się Anatolij. - Tak – Misza zaczął się denerwować. – To znaczy… Mamy się pobrać za dwa tygodnie, teraz już za półtora. A samochód nie mój. Zgodziłem się nim przejechać. - Błąd – oznajmił w zadumie Anatolij. - Wiem! – przyznał z gotowością Misza. – Wiem, że zrobiłem błąd, ale on przecież był na chodzie! Zapalał, jak złoto… A ja bardzo potrzebowałem pieniędzy. Ina westchnęła głośno. Wzięła z ławki ręcznik i poszła do domu. - A po co mnie przekonujesz? – zapytał Anatolij po chwili milczenia. – Jak ja ci mogę pomóc? Wsiadaj w autobus, jedź do pociągu, wyjaśnij swoim najemcom, że „romeo” wysiadł. Niech przyjeżdżają i wezmą go na hol. U mnie nic nie ginie. - Ale przecież ślub… – powiedział beznadziejnie Misza. Anatolij podniósł twarz. Ostrą, nawet złą. Misza napiął się. - Ślub, chłopcze, to nie pogrzeb. Można przełożyć. Samochód nie dziecko, można zostawić. Wszystko można. Prokofiewnę pamiętasz? Bała się, że nie dożyje dnia, kiedy Igorka z więzienia wypuszczą – groziło mu dziewięć lat. I pewnie by nie dożyła… A wyszło, że i tak nie dożyła. Ale ją można zrozumieć. To matka. A ty… - urwał i popatrzył badawczo na Miszę. Na jego twarzy spoczywała delikatna siateczka cieni – to muszki oblepiły żarówkę. Misza wyobraził sobie, jak mama odlicza do szklanki intensywnie pachnące krople. Trzydzieści… czterdzieści… i wypija jednym haustem. A przecież właściwie nie ma się czym denerwować. Jest dorosły, dodzwonił się, wysłał telegram… A „najemcy”… No, to jest prawdziwy kłopot. W życiu nie zrozumieją, że to złom, i każą mu bulić jak za zboże. - Oddałbym wszystko, żeby tylko to draństwo wreszcie zapaliło – powiedział z nerwowym śmieszkiem. – Cała ta podróż od początku była pechowa – najpierw omal mnie nie okradli, potem omal nie oszukali, a na końcu tutaj utkwiłem… - Wszystko? – Zapytał po chwili przerwy Anatolij. Wysoko w niebie szumiały sosny. Na stół upadła szara ćma z opalonymi skrzydłami. - Dobrze – Anatolij westchnął krótko i pstryknął pechową ćmę na ziemię. – Dobrze. Może masz rację, takie głupstwo… jakiś tam silnik, stary samochód. A dla ciebie to ważne… ważne? Misza westchnął. Anatolij szczepił palce: - Prokofiewnę przypiliło… można powiedzieć, że na twoich oczach… żeby wyciągnąć syna z więzienia. Pięć lat życia. I okazało się, że zostało jej mniej niż pięć lat. Oddała wszystko, do końca. Igor wrócił. Widziałeś tego Igora? Misza milczał. Żarówka kołysała się lekko, bezkształtne cienie nadawały tej dziwnej rozmowie posmak nierealności. - Czy ten paskudny Igorek wart jest pięciu lat życia? Misza milczał. - Pojedziesz autobusem, jak złoto – powiedział w zadumie Anatolij. Misza milczał. - Co, że pieniądze będą z ciebie wytrząsać? Pożyczysz, przyjedziesz, weźmiecie wózek na hol. Ślub się nie odbędzie? No to przecież cię narzeczona nie rzuci, a jak rzuci, to znaczy, że nie była warta zachodu. Matka się denerwuje? Przecież dzwoniłeś. Zdrowy z ciebie chłopak, nie ułomek… A przy okazji, ile masz lat? - Dwadzieścia – odparł Misza suchymi wargami. - I zdaje ci się, że przed tobą całe życie? Nieskończoność? Ile byś oddał ze swojego przyszłego życia, tak bez zastanowienia? - Pięć lat? – zapytał Misza i zamilkł. Uśmiechnął się niepewnie. – Za to, żeby wózek zapalił? Pięć lat?! - Szkoda – Anatolij skinął głową. – Dobrze, pięciu lat ci szkoda. Słuszna decyzja… A miesiąc? Miesiąc życia? Tylko miesiąc? Niewzruszony gospodarz pochylił się do przodu, oczy mu błyszczały. W dodatku wariat, pomyślał ze zmęczeniem Misza. I przypomniał sobie Prokofiewnę. I niezrozumiały krzyk, ten sam, od którego serce uciekło mu w pięty. Poczuł chłód. - Nie ma sprawy – rzucił niemal wesoło. – Miesiąca mi nie szkoda. Ten staruszek, którym będę, schorowany, rozbity… A może – przeszedł go dreszcz, – może nawet sparaliżowany? Zbędny miesiąc cierpień… - Dureń – powiedział ostro Anatolij. Wstał i poszedł w stronę bramy. Misza został przy stole sam – jakby go opluto. Poczuł wstyd i wstręt jak po paskudnym dowcipie. I taką złość na Anatolija, taką złość, że wstałby i poszedł, gdzie oczy poniosą, tą samą ciemną drogą, którą kilka dni temu odeszła Prokofiewna… Nocą przyśniła mu się Julka. *** Z pomocą Wowy i Dimy wypchnął samochód za bramę. Potem siadł za kierownicę i bliźniaki najpierw wepchnęli samochód na górkę, a potem zepchnęli na dół. Górka była niezbyt stroma, ale długa, i samochód miał szansę się rozpędzić. Ale nic z tego nie wyszło. Silnik nie miał zamiaru się odezwać, samochód długo jechał w martwej ciszy. Misza najpierw się zdenerwował, potem uspokoił i patrzył na drogę przed sobą, powtarzając pod nosem: - Co ty mi robisz, stary gracie… Co ty mi, draniu, robisz… „Romeo” zaczął podskakiwać na wybojach i Misza wyhamował. Wrócił do punktu wyjścia. Kilka dni temu cieszył się, że samochód udało mu się wepchnąć na podwórze. A teraz stał po środku wiejskiej drogi, po której prawie nic nie jeździ. Misza wyszedł z samochodu i przysiadł na poboczu. Dzień minął mu na czekaniu. Przejechała cysterna, wzbijając tumany pyłu. Nie zatrzymała się też ciężarówka z krową na pace, a oblepiony błotem stary bobik zahamował widząc rozpaczliwie gesty Miszy, ale pomóc nie mógł. Kierowca zajrzał pod maskę i szybko się wycofał: - Staroć… I chyba akumulator wysiadł… „Bobik” bardzo się spieszył i mógł odholować „romeo” tylko do chutoru. Bliźniaki w milczeniu otworzyli Miszy bramę. Zapadał zmierzch. Gdzieś w lesie zafurkotały skrzydła. Krzyknął ptak – daleko, ale głośno. Chyba ktoś go złapał. Anatolij siedział przy stole i pił. Misza po raz pierwszy widział go przy butelce – nawet na pogrzebie Prokofiewny dwumetrowy gospodarz tylko zwilżał usta. - Siadaj… Nie bój się, nie będę cię na siłę poił. Kiepski bimber… Misza siadł na brzegu ławki. Mdliło go z głodu. Na talerzu leżały ułożone w wachlarz marynowane ogórki, plastry szynki i sera, kromki chleba. - Jedz… Zapewne powinien był odmówić, ale nie mógł. - Dziwny z ciebie chłopak – westchnął Anatolij. – Beznadziejny. Prostej sprawy nie umiesz załatwić. Misza wstrzymał oddech i udało mu się nie zakrztusić. Starannie przeżuł wędzoną szynkę. - Obrzydłeś mi, a wypędzić cię szkoda – wymamrotał Anatolij. – Dobra, oddawaj miesiąc życia. Zapali twój wózek. No? - Niech pan bierze – powiedział Misza, dławiąc się chlebem. – Nie szkoda mi. Chciał dodać „Pan też mi obrzydł”, ale dał sobie spokój. Anatolij opuścił na stół ciężką pięść tak, że podskoczył talerz: - Dobrze. Idź! Zapal! Misza skrzywił się, ale wstał, wsunął ręce w kieszenie i powlókł się do samochodu. Sam nie wiedział, po co. Szedł po ciemnym podwórzu, po trawie, i po rosie, aż oblepione zaschniętym błotem adidasy zrobiły się ciężkie jak dwa wiadra wody Krzyknęło niebo. Znajoma lodowata igła nanizała Miszę na siebie, boleśnie ścisnął się żołądek i chłopak zapragnął posiedzieć dłuższą chwilę w krzaczkach. Potknął się i upadł na dłonie. Krzyk odszedł. Dżinsy przemiękły, na szczęście tylko na kolanach. Zgrzytając zębami, Misza podniósł ubłoconą pięść i pogroził nocnemu niebu. Diabelskie sowy… „Alfa romeo” świecił się w ciemności. Misza bezszelestnie otworzył drzwiczki, siadł za kierownicą i objął się ramionami. Automatycznie przekręcił klucz. Tik-tik-tik… Trrr! Silnik zapalił. Podskoczyła kierownica, cały samochód zadygotał, domagając się ruchu, gazu, prędkości. Ręka Miszy z przerażeniem szarpnął kluczyk z powrotem. Silnik posłusznie zamilkł. W środku śmierdziało spalinami. Trzęsącą się ręką Misza znowu przekręcił kluczyk, niczym młody włamywacz, który po raz pierwszy idzie na robotę. Silnik zaskoczył w drugiej sekundzie. Pracował, zapraszając w drogę, a Misza siedział za kierownicą i przez długie dziesięć minut czuł się jak chłopiec, który wygrał na loterii bilet do Paryża. Potem wyszedł na zewnątrz. Silnik pracował, samochód niecierpliwie wibrował. Jak najszybciej zabrać swój plecak, wrzucić na tylne siedzenie… nie czekać do rana, wtedy przed południem będzie już w domu… Potknął się. Zwolnił kroku. Chwiejnie wrócił do samochodu. Silnik pracował. Misza obejrzał się na kołyszącą się wśród gałęzi jedyną gołą żarówkę, na siedzącego przy stole z desek wysokiego zgarbionego człowieka. Butelka mętnego płynu przed nim była do połowy opróżniona. Wtedy przyszedł strach. …Wyjąca karetka pogotowia, płytki podłogi w szpitalu i rozgnieciona strzykawka. Ciemna kałuża. Kroplówka, szary, popękany sufit. Koniec… Silnik pracował. - Zamknij się wreszcie! – Misza przekręcił kluczyk. Zrobiło się tak cicho, że słychać było żałosne brzęczenie komara pod przednią szybą, który wleciał do samochodu i już nawąchał się spalin. Misza przestraszył się, że silnik umilkł na zawsze i cud umarł. Znowu przekręcił kluczyk. Tik-tik-tik. Trrr! Misza przygryzł wargę i poszedł do domu. Gdzieś w połowie drogi pociemniało mu w oczach. *** - Oddychaj głęboko – mówił Anatolij – i trzymaj wysoko głowę. I spokojnie posiedź. O, tak. Misza pił lodowatą wodę, czując, że bolą go zęby. W wodzie pływało czterdzieści kropel waleriany. - Nie ma potrzeby jechać nocą. Wjedziesz w jakiś dół, rozbijesz rydwan do stanu złomu… który i tak już jest złomem. I nie bierz się więcej za takie rzeczy. Misza posłusznie pokiwał i w głowie zakręciło mu się z nową siłą. Anatolij wziął od Miszy pustą szklankę. W całym pokoju pachniało walerianą. - A są tacy, których to guzik obchodzi – powiedział cicho Anatolij. – Żyli, żyli i umarli… Jeszcze jesteś młody. Wszystkiego się chce. Życia dużo – zaśmiał się. – Tak. Misza przełknął ślinę. - Nie bój się – uśmiechnął się Anatolij. – Żartowałem po pijanemu. A w twoim wózku styki się utleniły… widocznie. Nie szarp się. TERAZ już zawsze zapali. Misza zacisnął wargi. Nie opuszczał go strach. *** Trzydzieści dni to przecież nie trzydzieści lat, prawda? Misza wyjechał o świcie. „Romeo” zapalił od razu. Wstawało słońce. W uchylone okno dmuchał leśny wiatr, nie znający spalin i do jego zapachu przyłączała się upajająca nuta żywego, sprawnego samochodu. Misza wyjechał na szosę i wcisnął pedał w podłogę, rozkoszując się prędkością. Ruchem dla samego ruchu. A potem przestraszony przyhamował. Jechał teraz wolniej, ochoczo przepuszczając spieszących się kierowców, bez żalu odprowadzając wzrokiem chwilowych zwycięzców, którzy dojadą do celu wcześniej. Przynajmniej dzisiaj. Misza za bardzo lubił życie. Przynajmniej dzisiaj. Jeszcze wczoraj czuł strach z powodu trzydziestu sprzedanych dni. Ale trzydzieści dni to nie trzydzieści lat… W życiu nie ma rzeczy, których nie można naprawić. Trzeba tylko kiedyś wrócić. tł. Ewa Skórska