Paul J. McAuley KRAINA BAŚNI .Bogini rozpoczyna ostateczną rozgrywkę w Anglii, gdzie nikt nie patrzy..." Fraser Clark, sierpieff 1994 Część pierwsza KRAWĘDZIOWANIE 1. King's Cross W pomieszczeniu jest pełno duchów. Przezroczyste jak meduzy, ubrane w edwardiańskie stroje, snują się pojedynczo lub parami po świeżo odrestaurowanej palarni dla kobiet w hotelu "Grand Midland" na St Pancras, zręcznie omijając pasażerów, czekających na transeuropejski ekspres o 16.00. Alex Sharkey jest w tej poczekalni jedyną osobą, która zwraca na nie uwagę. Dla zabicia czasu próbował nawet ułożyć w myślach algo- rytm rządzący ich pozornie przypadkową wędrówką. Przybył dwa- dzieścia minut za wcześnie i teraz, według wskazań kupionego po drodze zegarka, jest już dwanaście po trzeciej, a jego klient się spóźnia. Alcx jest podenerwowany i spięty. Zaczął się leż pocić w nowiut- kiej koszuli z grubo tkanej, nie bielonej afgańskiej bawełny. Zgrzeb- ny materiał jest upstrzony guzkami węzełków, które drapią skórę. Marynarka pije go pod pachami, jednak sprzedawca zapewniał go, że zielona krata tweedu pasuje do rudych włosów. Alex podejrzewa, że upodabnia go do Oscara Wilde'a. Ten czułby się tu na swoim miejscu, w starannie odnowionym wnętrzu palarni dla kobiet, z jej różowokremowymi ścianami, marmurowymi kolumnami*i obitymi czerwonym pluszem fotelami, wśród palm w donicach i tłumu edwar- diańskich duchów. Alex siedzi na niskim, zbyt miękkim fotelu, paląc papierosa za papierosem i czując kopa po drugiej filiżance kawy. Dzisiaj przeko- nał się. ze parzą tu cudowną kawę: gęstą, gorzką i podawaną jeszcze wrzącą w kubkach o grubych ściankach i o wielkości naparstka, z kroplą cytryny na malutkiej srebrnej łyżeczce oraz dodatkami w postaci miętowej czekoladki i szklanki świeżo filtrowanej wody. Kofeina to taki prosty, elegancki i niezbędny narkotyk. Alex pamięta jedną kreskówkę z serii ,,Far Side" Gary Larsona: ospałe lwy leżące wokół drzewa, a w oddali nosorożca nalewającego fili- żankę kawy towarzyszce, któramówi: ,,Oo, to wspaniałe". Film nosił tytuł Afrykański świt i Alex rozpromienia się. wspominając jak śmiał się. kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Kiedy to było? W któreś święta pod koniec dwudziestego wieku, kiedy miał pięć lub sześć lat. W wilgotnym, pełnym mrówek, komunalnym mieszkaniu na dwu- nastym piętrze budynku stojącego na Isle of Dogs na Tamizie. On jednak zawsze dostawał od Lexis na święta książkę, taką czy inną. Miały wywrzeć na niego pozytywny wpływ. A teraz siedzi tu. otoczony przez hologramy duchów i czeka na klienta, usiłując wtopić się w tłum bogatych turystów czekających na ekspres, który wywiezie ich z tego gówmanego kraju. Większość z nich gawędzi po francusku, litigua franca elity coraz bardziej i/olacjonistycznej Unii Europejskiej. Kobiety są wyzywająco opa- lone, w cienkich bluzeczkach i bardzo króciutkich szortach lub minispódniczkach / artystycznie wystrzępionymi brzegami. Niektó- re, zgodnie z najnowszą modą BodiCon, są spowite w czadory zrobione z warstw przezroczystego szyfonu przetykanego graficz- nym filmem, który migoce dziwnymi kształtami i wzorami, ukazując i zasłaniając piersi, łuki bioder, gładką opaloną skórę wgłębienia przy obojczyku. Mężczyźni noszą kosztowne garnitury w natural- nych kolorach, mnóstwo złota na rękach i dyskretny makijaż. Migają kolczyki, gdy ich właściciele rozmawiają lub zerkają na swoje odbicia w wysokich lustrach za barem. Na szczęście duchy nie odbijają się w lustrach. Przy mahoniowym kontuarze baru hałasuje pół tuzina ubranych w eleganckie czarne garnitury Ukraińców, prze- pijając do siebie słodową whisky. Jedna kobieta podróżuje z ulubioną lalką. Ta siedzi spokojnie przy swojej pani. ubrana w różowo-purpurowy mundurek szamero- wany złotem. Na szyi ma nabijaną ćwiekami obrożę, do której przymocowany jest łańcuch. Jej niebieska twarz o mocno wystającej szczęce nie zdradza żadnych uczuć. Tylko porusza oczami. Ciemny- mi, żywymi, smutnie patrzącymi oczami, jakby każdą komórką ciała wyczuwała brzemię grzechu, który w nią wszczepiono. Alex współczuje jej - stworzono ją na przekór Naturze, oszoło- miono gwałtem zadanym genomowi. Nieszczęsne stworzenie, myśli Alex. żywy dowód na poparcie jego tezy. że nie ma sensu genżynie- rować niczego bardziej skomplikowanego od drożdży, ponieważ im bardziej złożony organizm, tym więcej nieprzewidzianych efektów ubocznych. Alex zapala następnego papierosa i ponownie sprawdza czas. Zaczyna go dręczyć niemiłe podejrzenie, że coś poszło nie tak. Zaws/c nienawidził czekania i przychodzenia na czas. Tym razem musiał być punktualny, więc kupił sobie zegarek, co jeszcze bardziej go irytowało. Tandetny polski bubel z ekologicznych materiałów kosztował mniej niż jedna kawa: warstwa filmu na ośmiokątnym kawałku czarnej płytki pilśniowej, umocowanej na jasnopomarari- czowym pasku. Zasila go słabe pole elektryczne wytwarzane przez mięśnie na przegubie Alexa. Ten zegarek jest po prostu pasożytem cz.asu. Na jego tarczy wytłoczono czarnego orła. który unosi skrzydła i zieje ogniem, ilekroć Alex porusza nadgarstkiem, żeby sprawdzić godzinę. Czarnymi, cienkimi wskazówkami porusza ten sam chip. który generuje orła. Warstwa filmu już się marszczy: orzeł ma złamane skrzydło, a godzinowa wskazówka jest wygięta. Jest osiem- naście minul po trzeciej. Kiedyś Alcx miał prawdziwego, zabytkowego Rolexa z nie- rdzewnej stali, a do niego certyfikat zaświadczający, iż zegarek wyprodukowano w 1967 roku w Szwajcarii. Dostał go od Czarodzie- ja - ten zawsze dawał mu takie rzeczy w czasach, kiedy Alex był najbystrzejszym i najlepszym z jego uczniów. Alex stracił tego Rolexa. kiedy zgarnęli go z Czarodziejem i resztą jego ekipy. Pewnre zwinął go któryś z gliniarzy albo jeden z tych dupków Lexis. Alex stracił wtedy nie tylko zegarek i dlatego musi zadawać się z Billym Rockiem i przeprowadzać ryzykowne, drobne transakcje z indone- zyjskimi dyplomatami niskiej rangi. Dwadzieścia osiem minut po trzeciej. Cholera. Alex wzywa kelnera i zamawia następną kawę, mówiąc powoli i wyraźnie, ponie- waż wysoki siwowłosy mężczyzna jest uchodźcą z Albanii, niewiele rozumiejącym po angielsku. Jest za dwadzieścia czwarta, już zapowiedziano odjazd ekspresu i pasażerowie zaczynają wychodzić, kiedy kelner przynosi kawę. Alex płaci kartą kredytową wystawioną na inne nazwisko, wypija kawę i podchodzi do kobiety z lalką na smyczy. Staje i patrzy. Wie, że to głupie i wcale nie poczuje się po tym lepiej, ale uważa, że musi to zrobić. Kiedy kobieta w końcu podnosi głowę, Alex widzi jej opaloną twarz i naciągniętą skórę szyi, świadczącą o przebytej operacji plastycznej. - Właśnie doszedłem do wniosku, że to zwierzę na smyczy reklamowało Campari - mówi Alex i odchodzi, prosto przez dwie widmowe, cienkie w taliach jak osy, odziane w staromodne suknie kobiety, które rozpadają się wokół niego na odłamki odbitego lase- rowego światła. Wielkimi krętymi schodami Gilberta Scotta schodzi do zatłoczo- nego holu. Energicznym ruchem rozwija czarny kapelusz o szerokim rondzie (no tak, Oscar Wilde) i nakłada go na głowę, usiłując wyglądać nonszalancko, choć w żołądku rośnie mu kwaśna kula niepokoju. Odźwierny w śliwkowym uniformie i cylindrze otwiera przed nim drzwi z polerowanego szkła i Alex wychodzi na zalaną miedzianym blaskiem słońca i otoczoną szumem ulicznego ruchu przestrzeń wokół Euston Road. Na północy gromadzą się czarne deszczowe chmury, skłębione i zbite, wyglądają jakby szybko mknęły naprzód. Zmiana wisi w po- wietrzu, więc mimo upału wszyscy idą żwawym krokiem i niosą parasole. Nadciąga monsun. Podziemnym przejściem dla pieszych Alex idzie na dworzec King's Cross. Na skraju chodnika stoi rząd budek telefonicznych, którymi opiekuje się starucha ubrana w coś w rodzaju togi z czarnych plastikowych worków na śmieci. Alex płaci jej i wciśnięty w budkę cuchnącą szczynami i odświeżaczem powietrza, o ścianach grubo pokrytych łuską wizytówek pozostawionych przez przedstawicielki najstarszej profesji świata, wybiera numer. Czarodziej nauczył go nigdy nie dzwonić do klientów z komórki - położenie tych apara- tów nieustannie aktualizuje się na planszetach, mikrofalowe połą- czenia są monitorowane, komputery cierpliwie czekają na kluczowe słowa, a w promieniu piętnastu kilometrów może cię podsłuchać każdy, kto kupi sobie najprostszy model skanera. Ekran telefonu jest popękany i ktoś oblał jego dolną lewą ćwiart- kę czarnym lakierem do paznokci. Na podłodze leży jednorazowa strzykawka z zakrwawioną igłą. Alex trącają czubkiem buta, kiedy nikt nie odbiera telefonu. Wychodzi, czując przypływ dziwnego uniesienia, jakby nagle znalazł się w stanie nieważkości. Jest pod wpływem kofeiny. Później pozna jej skutki, ale teraz czuje się tak, jakby uniknął jakiegoś niebezpieczeństwa. t Kiedy rusza w kierunku metra, zaczyna padać. Deszcz leje jak z cebra, odbijając się od trotuaru. Zanim Alex dobiega do drzwi metra, jest na pół przemoczony. Z ronda kapelusza woda ścieka mu za kołnierz. Deszcz pada tak gęsto, że można w nim utonąć. Temperatura w mgnieniu oka spada o dziesięć stopni. Ostat- nio pogoda płata dziwne figle. Spieszy się. Chce mieć już za sobą tę wielką zmianę. Wszystkie czarne taksówki nagle pokazują pomarańczowe znaki "zajęte". Koła ciężarówek wzbijają wysokie fale na zalanej drodze, opryskując pastelowe bańki mikrosamochodów. WgłębiPentonville Road Alex dostrzega niebieski błysk i zastyga. Nie, to mógł być przypadek. Podmuchy wiatru wywracają na drugą stronę parasole, zrywają kapelusze z głów. Na wysepce przy skrzyżowaniu King's Cross obozują uchodźcy. Przywiązany plątaniną sznurów do słupków i znaków drogowych brezent oraz plastik wydyma się i strzela na wietrze. Wielki kawał czarnego plastiku nagle odrywa się i jak mroczny nietoperz szybuje w powietrzu, po czym opada na przednią s/ybę ciężarówki. Ta gwałtownie zatrzymuje się na zalanej wodą ulicy, wykasłując czarne obłoki dymu, który cuchnie jak gotowany stary olej i ściele się po pozostałych dwóch pasach. Klaksony, gniewne migotanie tylnych świateł: czerwone błyski w wilgotnym powietrzu. W oddali na deszczu obraca się niebieski migacz. Syreny wybu- chają gwałtownym wyciem i cichną, rozczarowane. Alex widzi, jak ktoś wybiega na jezdnię: dwaj masywnie zbudowani mężczyźni w garniturach doganiają jakiegoś niewysokiego faceta, łapią za ręce i wloką z powrotem. Jeden z nich pokazuje prostokąt laminowanego plastiku taksówkarzowi, który na nich trąbi. O Jezu. zgarnęli mojego faceta. Alex dochodzi do wniosku, że to Perse. Pewnie dowiedział się i wydymał go. Dwa policyjne radiowozy ugrzęzły w sznurze pojazdów za unie- ruchomioną ciężarówką. Drzwi jednego gwałtownie się otwierają i wyskakują przez nie ubrani w żółte peleryny policjanci. Nagle Alex przypomina sobie o rozlokowanych wszędzie wokół kamerach. Naciąga na czoło kapelusz i wchodzi na zatłoczoną stac|ę metra. Tam uśmiecha się do niego włóczęga w przewiązanym sznur- kiem, brudnym płaszczu do kostek. Na czole ma purpurowo-żółte wgłębienie pokrytej strupem rany. Widząc że Alex patrzy na niego, włóczęga mówi: - Jeden facet dał mi dziś rano trochę wybielacza, więc opatrzy- łem się. Polałem nim sobie czoło i ani kropla nie wpadła mi do oczu. Co na to powieś/ ' Alex wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki pudełko - prążki czarnego plastiku zdają się pulsować, sprawdzając odciski jego palców - po czym wręcza je mężczyźnie, mówiąc: - Piętnaście minut leniu miałem być bogaty. Nigdy nie ufaj gliniarzowi. <¦ Włóczęga patrzy na coś, co wygląda jak matowoczarne pudełko płytki kompaktowej i pyta: - Myślisz, że mam ochotę tańczyć'.' Jednak bierze pudełko i o to chodzi. Kontakt z nieznanymi odciskami palców uruchamia sekwencję samozniszczenia i w ciągu paru sekund pudełko ugotuje swoją zawartość. Alex pospiesznie odchodzi. Wysoko w górze, głośnym echem odbija się bębnienie deszczu o szklany sufit dachu, jak gdyby Bóg niecierpliwe stukał palcami. Puk-puk-puk. Przeciska się przez kolej- kę pasażerów czekających na jeden z nowych, zabezpieczonych przed promieniowaniem pociągów do Szkocji, a następnie zjeżdża schodami w dół. na stację metra. Nawet nie próbuje ubijać interesu z którymś ze sprzedawców używanych biletów strefowych, tylko wrzuca pięciofuntową monetę do automatu, chwyta bilet i biegnie po ruchomych schodach oraz korytarzach. Gdy tak biegnie, ozonowane powietrze drapie go w gardle; gruby, młody mężczyzna w przycias- nym garnitur/e w zieloną kratę, o twarzy różowej jak obdarta ze skóry foka. przytrzymujący na głowie kapelusz, chcejak najszybciej się stąd oddalić. 2. Ucieczka do domu Trzymając się uchwytu w wagoniku starej linii miejskiej. Alex Sharkcy przez chwilę ciężko dyszy. Koszulę ma mokrą od potu: czuje, jak jej materiał na zmianę przylepia się i odlepia od pleców, gdy skład pędzi przez ciemność. Wagon jest zatłoczony i Alex wcisnął się w kąt obok drzwi. Nad głową ma tabliczkę z napisem "Blokowanie drzwi powoduje opóźnienia i może być niebezpiecz- ne''. Alcx jest skłonny uwierzyć, że ta wiadomość jest skierowana specjalnie do niego. Na Whitechapel przesiada się na linię wschodniolondyriską, któ- rą dojeżdża do Shadwell. gdzie wchodzi po schodach i długo czeka na mokrym, wietrznym peronie, aż przyjedzie jeden z krótkich pociągów do Docklands. Od kiedy Liga Radykalnych Monarchistów wysadziła w powietrze połączenie Jubilee. podróż między centrum Londynu a East Endcm znów bardzo się skomplikowała. Z przodu wagonu mę/czyzna w średnimi wieku, zapewne dzień- nikarz, pochyla się nad egzemplarzem "Bookmana"; znużone kobie- ty z West Endu siedzą przytrzymując nogami siatki z zakupami; czarnoskóry dzieciak z postawionym kołnierzem poncho i górną połową twarzy zasłoniętą przez opalizującą maskę, rozmawia przez telefon komórkowy. Chłopak od czasu do czasu opiera się o ławkę i ogląda na Alexa, który zastanawia się. czy mały przypadkiem nie bierze go za gliniarza. Zaczyna się śmiać cichym, zduszonym chichotem, od którego cały się trzęsie. Ponieważ, o Jezu. teraz naprawdę wdepnął. Nie wie nawet, czy powinien wracać do domu. Ale dokąd miałby pójść? Leroy nie podziękuje mu. jeśli przy wlecze swoje kłopoty do knajpy, a nie miał zamiaru znów pakować matkę w coś takiego. Kiedy policja zgarnęła Czarodzieja, uzbrojeni ludzie wywalili drzwi mieszkania Lexis młotem pneumatycznym. Alex wysiada przy Westferry. Przestało padać. Nie przesłonięte chmurami słońce podgrzewa powietrze. Z nawierzchni ulic unosi się para. Pachnie świeżo upieczonym chlebem. Cienka warstwa wody załamuje s'wiatła. Brzęczą komary i chociaż szczepił się przeciw żółtej febrze, malarii i gorączce błotnej, Alex opuszcza woaikę wielkiego czarnego kapelusza. Pamięta lata po tym, jak wyginęły wszystkie ptaki: plagi koników polnych, mszycy, latających mrówek i much. braki w zaopatrzeniu i długie kolejki przed supermarketami. Ten mały świat, jaki zbudo- wała dla nich wówczas Lexis... Kiedy to się skończy, kiedy będzie bezpieczny, powinien do niej pójść. Nic się nie zmieniła, ajej obecny chłopak jest młodszy od Alexa. O Boże! Kiedy będzie bezpiecznie, pójdzie ją odwiedzić. Powtarza to sobie, jak modlitwę. Dom, spokój i bezpieczeństwo. Bawiąc się w chowanego na klatkach schodowych wieżowców, Alex zawsze bał się, że go tam zostawią. Już wtedy miał nadwagę, chociaż biegał równie szybko jak inne dzieci i większość z nich mógł siłą zmusić do posłuchu. Do dziś z przyjemnością wspomina, jak dobrze wtedy wyglądał. Pamięta jedną dziewczy- nę, która biegała najszybciej. Wysoka Najmą o chudych kolanach, z grubym czarnym warkoczem unoszącym się za nią w powietrzu. Nie było jej już. wyjechała. Jej rodzinę objęto jedną z akcji repatria- cyjnych i wysłano do Indii, chociaż wszyscy urodzili się tutaj. Jeśli jeszcze żyła. jak tera? wyglądało jej życie? Alex powinien uważać się za szczęśliwca. Rozmyśla o tym. idąc przejściem podziemnym pod ruchliwymi ulicami i omijając akr wydeptanej trawy pomiędzy dwoma osiedla- mi, gdzie dzieciarnia gra w piłkę otoczona wrakami samochodów. Tych spalonych wozów jest tu tyle, że miejsce to przypomina par- king. Za wieżowcami osiedli pojawia się i znika monolityczna piramida Canary Wharf. Słońce praży, grzejąc czubek nakrytej czar- nym kapeluszem głowy Alexa. Chwila niepokoju na brudnej uliczce biegnącej wzdłuż złomowi- ska pod dźwigarami linii Docklands, ale dwie postacie na drugim końcu to handlarz narkotyków i jeden z jego pomocników. Alex zna go z widzenia. Muskularny Nigeryjczyk. który zawsze nosi ciemne okulary. Pod pachą ma kij baseballowy do uspokajania kłótliwych klientów. Handlarz uprzejmie kłania się i pyta Alexa, jak leci i czy wciąż robi to dziwne gówno? - Chciałbyś je sprzedawać? - Człowieku, to żaden interes. Moi klienci dokładnie wiedzą, czego im trzeba. Ty powinieneś się tym zająć, chłopie. Zrób rrif trochę DOA. opchnę ci je bez problemów. Pracowałeś dla Czaro- dzieja. Gwarantuję, że sprzedam wszystko, co zrobisz. Ćpuny lubią dobrą karmę. Rozmawiali juz o tym wcześniej, lecz Alex nie jest dość szalony ani zdesperowany, żeby pójść na coś takiego. Przynajmniej jeszcze nie. Zaczyna odchodzić, mówiąc: - Po prostu nie bawię się chemią przemysłową. - Cóż, pomyśl o tym - rzuca wielkodusznie handlarz. - To dobry interes, a słyszałem, że prawo chce się zająć tym dziwacznym towarem, który produkujesz. No nic, teraz nie mogę gadać, bo ludzie zaraz będą kończyć robotę i zaczną przychodzić do mnie po swoje działki. Później porozmawiamy, co? Za wiaduktem kolejowym ciągnie się szereg warsztatów, pół tuzina nędznych domów, nad którymi wznosi się szkielet biurowca z żółtej cegły, wzniesionego w latach osiemdziesiątych, z popęka- nym plastikiem niebiesko-czerwonych wykładzin i powybijanymi oknami. Na drodze dojazdowej chwasty wyrastają ze szczelin w as- falcie, a na płaskich dachach sterczą kępy budlei. Z montowni podzespołów elektronicznych na końcu płynie ostry zapach rozpusz- czalnika. Frank, stary piernik, który handluje używanymi meblami biurowymi, siedzi w słońcu na obrotowym fotelu obitym czarną skórą i kłania się przechodzącemu Alexowi. Ten zamienił z nim najwyżej dziesięć słów, chociaż od trzech miesięcy są sąsiadami. Z drugiej strony słychać miarowy terkot przemysłowych maszyn do szycia Malika Ali'ego: trzy z nich są wykorzystywane przez szwacz- ki zBangladeszu. Alex przeżywa kolejną przykrą chwilę, kiedy wchodzi przez drzwiczki w podwójnej bramie jego warsztatu, gdzie ktoś może czekać na niego w ciemności. Potem zapala światło i - oczywiście - nikogo tam nie ma. Uspokaja się, pospiesznie połykając dwie tabletki Cool-Z, które popija porcją Pisantu z kartonowego pudełka. Ten pomarańczowy sok z cynamonem odkrył w pasażu handlowym przy Tottenham Courl Road. Pisant przetrwał prawie tydzień na zwariowanym rynku cichej sprzedaży, zapewne z powodu swojej nazwy, ale Alex dotarł do producenta zanim ten znikł bez śladu. Teraz ostatnia na świecie partia tego produktu jest zmagazynowana w jednej z trzech przemysłowych chłodziarek. Oprócz tego jest tu jeszcze wyrzucona przez kogoś kuchenka z nierdzewnej stali, wielki ekspres do kawy i mikrofalówka, którą Alex używa do podgrzewania przeterminowanych racji żywnoś- ciowych malajskiej armii. Na tyłach warsztatu ma chyba z tysiąc tych odartych z etykiet puszek. Czasem kupuje na wynos jedzenie w ,.Hong Kong Gardens". Stoi tam też łóżko, za chińskim parawa- nem z lakierowanego papieru, a do dawnego biura wstawił małą toaletę i kabinę z prysznicem. Pozostałą przestrzeń zapełniają zasta- wione szkłem stoły laboratoryjne, wyciąg, szybkoobrotowa wirów- ka, liofilizator oraz laboratoryjny inkubator, używany bioreaktor i metalowy stolik z komputerem, z którego Alex korzysta przy modelowaniu sekwencyjnym i hodowli sztucznych ekosystemów. Na środku nagiej cementowej podłogi stoi maszyna, za którą za- przedał duszę: Czarna Belty, zgrabne dzieło sztuki Nuclear Chicago, czyli laserowy sekwencjoner i asembler nukleotydów. Unoszący się w pracowni zapach, będący zabójczym koktajlem rozpuszczalników z dodatkiem oparów kwasu solnego, działa uspo- kajająco na Alexa. Mieszka tu już od trzech miesięcy, a nadal go lubi. Czarna Betty pomrukuje i pobrzękuje, a kontrolujący jej działanie mini Cray przewija jedną linię programu po drugiej. Produkuje następną porcję towaru, który miał opchnąć na King's Cross, ale nie ma serca jej wyłączyć. Oczywiście, w ogóle nie powinien był jej kupować i wiązać się z rodziną Billy'ego Rocka, ale tylko w ten sposób mógł zdobyć pieniądze. A czy mógł postąpić inaczej? To była miłość od pierwszego spojrzenia. Alex sprawdza pocztę, ale nie ma żadnych wiadomości. Program śledzący informuje go, że wychwycił kilka interesujących rozmów i pyta, czy chce przejrzeć nową bazę danych dostawców chemika- liów, ale Alex odpowiada, że jest zajęty. Program zarządzający - przedstawiony w postaci zgrabnego czerwonego diabełka z rozdwo- jonym ogonem i widłami - pochyla rogaty łepek i powoli znika. Kontrahent Alexa może właśnie śpiewa w pokoju przesłuchań na' posterunku policji, chociaż, mając immunitet dyplomatyczny, powi- nien być na tyle sprytny, żeby nic nie mówić, nawet jeśli milczenie miałoby go obciążyć. Alex zastanawia się nad tym i dochodzi do wniosku, że«powinien stąd zniknąć, nawet jeśli facet nie piśnie słowa. Jednak właściwie nie zrobił niczego nielegalnego, a poza tym nie może zostawić swojego sprzętu. Cool-Z już działa, napełniając go lodowatym spokojem. Alex robi to, co powinien zrobić na King's Cross, gdyby nie spanikował na widok radiowozów. Dzwoni do detektywa sierżanta Perse'a. Perse odpowiada po pierwszym sygnale, jakby czekał na telefon. Siedzi blisko kamery swojego aparatu, ukazując Alexowi swoją zniekształconą, dziobatą twarz. -Wyglądasz jak gówno - oznajmia Perse. - Ty wiesz najlepiej. - Słyszałem, że ktoś wpadł na King's Cross - mówi Perse. Chyba się uśmiecha, chociaż tego nie widać. - Twój odbiorca, Sharkey? - Wiesz, że tak, ty draniu - odpowiada Alex, zły pomimo zażytych Cool-Z. - No, no - Perse jest ubawiony. - Mógłbym ci powie- dzieć, żebyś się nie przejmował, zawsze znajdą się inni. To chciałeś usłyszeć? A przy okazji, co sprzedawałeś? "Hiperducha"? Jesteś niegrzecznym chłopcem, Sharkey. Skośnoocy i tak oglądają za dużo telewizji. - To nie jest nielegalne. - Ale wiesz, że będzie. Za dwa tygodnie odbędzie się ostat- nie czytanie ustawy. Dlatego tak się spieszyłeś, żeby pozbyć się towaru? - Taak, a kiedy uchwała wejdzie w życie, zawsze będziesz mógł mnie stłamsić i trzymać pod butem. Może przestanę z tobą współpracować, Perse. Detektyw nie odpowiada. Alex dodaje: - Muszę porozmawiać z Billym Rockiem. W tym miesiącu nie będę mógł opłacić składki za ubezpieczenie. - Kiedy ma się do czynienia z Billym Rockiem, należy zawsze stawać po właściwej stronie - mówi Perse. W tym momencie Alex pojmuje to, co powinien wiedzieć od początku. Stopa Perse'a. Wyrolowano go z powodu pieprzonej stopy Perse'a! - Chodzi o coś więcej niż tylko o stłamszenie mnie, prawda? Wymyśliłeś jakiś poroniony plan, żebym zbliżył się do Billy'ego. Powiedziano ci, żebyś trzymał się od niego z daleka i nie nękał go. Dlatego chcesz wykorzystać mnie. Perse nie fatygował się odpowiedzią. Wszyscy wiedzą, że chce dopaść Billy'ego Rocka po tym, jak ten mały drań złamał mu stopę, chociaż zrobił to przypadkiem. - A jak blisko Billy'ego jesteś? - pyta. Alex kołysze się tam i z powrotem. Gazowy amortyzator fotela syczy pod jego ciężarem. - Biorąc pożyczkę znalazłem się pod jego ochroną. Nie miałem wyboru. Perse mówi, z doprowadzającym do szału uśmiechem tuż przy obiektywie: - Pomyślałeś kiedyś, że Billy Rock może mieć coś wspólnego z serią niepowodzeń, jakie cię spotkały? - Pewnie wysłał radiowozy na King's Cross? Ponieważ właś- nie to się stało. - Sharkey, on mógł tam nawet wysłać pieprzonego głównego inspektora, ponieważ ma ich co najmniej dwóch na liście płac. Dobrze wiesz, jak to działa, więc przestań truć. Alex wie, jak to działa. Odwieczny trójkąt. Triady takie jak ta Billy'ego Rocka mają swoich Yardies i gliniarzy. Yardies odwalają brudną robotę, a policja patrzy na to przez palce. Każdy, kto mógłby zagrozić tym powiązaniom zostaje załatwiony lub zwerbowany. Alex czuje kwaśny posmak w ustach. - A co mogę mu zrobić, jeśli to on spieprzył mi interes? - Dlaczego nie porozmawiasz z nim o tym i nie pozwolisz, żeby wykonał jakiś ruch? Może czymś się zdradzi. - Taak. Alex myśli, że nawet jeśli to robota Billy'ego, to i tak ktoś musiał powiedzieć mu o tej transakcji. - Synu, jeżeli Billy Rock pożycza komuś pieniądze na rozwi- nięcie interesu, to potem czegoś za nie oczekuje. Tak to już jest. - Po co miałbym coś rozwijać? - Jak nazywał się ten napój? Masz go pełną lodówkę. - Pisant? - No tak. Pomyślałeś o tym, że pewnego dnia skończy ci się zapas? Perse rozłącza się. Alex nadal nie wie, kto mu spieprzył interes, ale wie na pewno, że Perse w jednej sprawie miał rację. Powinien zadzwonić do Billy'ego Rocka. 1Q 3. Billy Rock System ekspertowy, udający przez telefon gładko zaczesaną recepcjonistkę o pneumatycznych piersiach ledwie osłoniętych cien- ką bluzeczką, odbiera wiadomość od Alexa i obiecuje przekazać ją panu Rockowi. Czekając aż Billy Rock oddzwoni, Alex przez dłuż- s/ą chwilę sprawdza ostatnie zmiany w ekosystemie, a potem na łamach używanego przez maniaków sztucznego życia biuletynu internetowego rozmawia z profesorem biologii Uniwersytetu Ha- wajskiego o krawędziowcach. Wygląda na to, że niejaki Alfred Russel Wallacc z całkiem nowej perspektywy spojrzał na problem pasożytów powodujących wymieranie krawędziowców. Nadal żadnej wiadomości od Billy'ego Rocka, który o tak późnej porze zapewne odleciał wyżej niż księżyc. Pieprzyć go, myśli Alex. Jest dostatecznie późno, aby pó)ść i zobac/yć się z Rayem Azizem, który prowadzi klub obrońców środowiska o nazwie "Ground Zero". Alex musi chociaż spróbować ubić jakiś interes, żeby pokryć straty poniesione dzisiaj na King's Cross. Przybywa w samą porę by zobaczyć drugi gwóźdź programu tego wieczoru. Jaskrawe światło i potworne dudnienie towarzyszy holo- gramowi grzyba, który zdaje się wyrastać poza olbrzymie teleścianki i dzwigary dachu. Obserwu|e tancerzy potępieńczo miotających się w tym blasku, w rytm pulsującego technoreggae. Klub nie na darmo nazywa się .,Ground Zero". Alcx rozmawia z Rayem w budce mikserskiej wysoko nad par- kietem, gdzie trzej disc jockey'c pilnują muzyki, świateł i efektów. Ray jest spokojnym pięćdziesięciolatkicm o tak niskim poziomie serotoniny. że mc nie zdoła go zdenerwować, ale prowadzi klub od długiego czasu i potrafi krzyknąć, kiedy trzeba. Jest także dobrym klientem Alexa. jes/cze z czasów zanim zamknęli Czarodzieja i jego uczniów. Alex był jednym z pierwszych genowych hakerów, któ- rzy złamali kod dobrego samopoczucia i stworzony przez niego psychoaktywny wirus oddziaływujący na RNA. zwany ..duchem", ..blaskiem" lub ..odblaskiem", cieszy się dużą popularnością u tele- maniaków, ponieważ potęguje efekt migotania odbiorników tele- i holowizyjnych, nadając obrazom ukryte znaczenie, ukazując jakby elektroniczne zjawy. Telemaniacy pragną największej możliwej gę- slosci przekazu oraz poczucia, że przenieśli się do innego wymiaru, w czym pomaga im "duch". Gdyby Alex mógł go opatentować, zarobiłby fortunę, lecz jako haker genowy nie miał takiej możliwo- ści A przez Perse'a lub Billy'ego Rocka stracił szansę wejścia ze swoim produktem na międzynarodowy rynek, zanim psychoaktyw- nc wirusy staną się nielegalne w Wielkiej Brytanii. Załatwienie interesu / Rayem zajęło mu trochę czasu. Musiał pi/cstrzegać pewnych form, równie wyszukanych jak japońska ce- remonia parzenia herbaty. Zanim wrócił do pracowni było już za późno, /eby kłaść się spać. Zastał wiadomość od systemu eksperto- wego Billy ego Rocka, że o dziesiątej rano podjedzie po niego limuzyna Najwidoczniej Billy Rock czekał na kontakt z Alexem. Chciał się / nim widzieć. Nabuzowany amfetaminą i strachem, Alex dzwoni do Alice, jednej z dochodzących dziwek Ma Nakome - zaspanej, pulchnej Alice. która regularnie i sprawnie zaspokaja go. po czym zostaje na śniadanie. Alex lubi Alice. Ich związek jest czysto komercyjny, lecz oboje dobrze się znają i udają, że łączy ich coś więcej. ^ C/ekając na przyjazd limuzyny. Alex łapie poranne wiadomości BBC i skac/e po trzech największych miejskich kanałach informa- cyjnych, ale na żadnym nic nie mówią o aresztowaniu indonezyjskie- go dyplomaty na Kings Cross. Zresztą wcale nie spodziewał się informacji na ten temat. Zamiast przewozić partię "hiperducha"' do Paryża, tera/ facet pewnie leci już odrzutowcem do Dżakarty - pechowa ofiara kampanii przeciwko Alexowi Sharkeyowi. Alcx ]est zbyt niespokojny, /eby usiąść. Tera/ żałuje, że dzwonił do Billy" ego Rocka, ale ju/ za późno, żeby odwołać wizytę. Czekając na przyjazd limuzyny, wychodzi na gorące, jasne słońce i gawędzi / Frankiem, który sicd/i na swoim zwykłym miejscu przed sklepem z meblami biurowymi. Posłańcem B illy" ego Rocka jest czarnoskóry szesnastolatek ogo- lony na łyso, w białym podkoszulku i workowatych dżinsach poroz- cinanych na udach. Ma nowiutkie buty Nike i paskudne usposobię- nie. Alex spotykał go już kilkakrotnie: chłopak każe mówić na siebie Doggy Dog, po jakimś zmarłym raperze. Jest małym, żylastym popaprańcem i rozpiera się na granatowej tapicerce z oślej skóry, jakby był właścicielem tej limuzyny, chociaż stopami ledwie dotyka niebieskiego dywanika. W podeszwach butów tkwią diody i czerwo- ne światełka w kółko uganiają się za sobą. Alex przygląda się im, a dzieciak dostrzega to i uśmiecha się. W jednym z przednich zębów ma osadzony diamencik. Limuzyna gładko rusza Alex wyjmuje papierosa i zapala go, nie pytając o pozwolenie. - Zachorujesz na raka - mówi chłopak, rzucając Alexowi wzgardliwe spojrzenie. Widzi łysawego grubasa w dżinsowym kom- binezonie naciągniętym na purpurowy, pognieciony sweter przetarty na łokciach oraz popękane, niemodne, pomarańczowe buciory. Alex wydycha obłoczek dymu i odpowiada mu takim samym spojrzeniem. - Może ty dostaniesz go pierwszy. - Nie ma mowy. Szczepiłem się. - Billy Rock zapewnia swoim dealerom opiekę zdrowotną? - Nie jestem dealerem. Skończyłem z tym dwa miesiące temu. Pożałujesz, że nie okazałeś mi więcej szacunku. Limuzyna skręca w East India Road. Alex wygodnie wyciąga się na miękkim siedzeniu, pali papierosa i obserwuje wieżowce Dock- lands w promieniach słońca. Przydymione szyby limuzyny tłumią błękit. Ostatniej nocy Alex nie zmrużył oka. Kawa i amfetamina trzymają go na nogach, ale czuje się dziwnie zdenerwowany. Ma ochotę zapytać Doggy Doga, gdzie Billy Rock mu go wsadza - do ust, c/y w tyłek, i czy dlatego nazywają go Doggy Dog? Jednak chłopak siedzi lak odchylony do tyłu, ponieważ za paskiem od spodni ma zatknięty pistolet. Limuzyna mknie tunelem Rotherhithe, mija Norwegian Church i w pobliżu Canada Dock wjeżdża na wąską uliczkę, wciśniętą międ/y wysokie magazyny. Omija wielki błotnisty wykop, w którym pracują dwa żółte, elektryczne spychacze, po czym staje przed walącym się budynkiem. Chłopak. Doggy Dog, czeka aż kierowca wysiądzie i otworzy mu drzwi. Alex wychodzi /a nim na prażące słońce. Kierowca, wielki milczący mężczyzna w mocno wyciętym podkoszulku ukazującym s/czecinę z włókna węglowego wszczepioną w muskularne przed- ramiona, wsiada do limuzyny i odjeżdża, a Doggy Dog prowadzi Alexa do magazynu. Alex ma nieprzyjemne wrażenie, że jest pro- wadzony na rzeź i Doggy Dog chyba wyczuwa to, bo chwyta go za ramię tuż nad łokciem, jakby chciał go przytrzymać. Magazyn jest wielki i pusty na środku. Na przeciwległym końcu, w skupionym świetle zamocowanych na rusztowaniach neonowych reflektorów, znajduje się otoczona drewnianym ogrodzeniem arena, a wokół niej wznoszą się rzędy ławek. Billy Rock siedzi na jednej z nich, oparty butami o barierkę. Jest dwudziestopięcioletnim mężczyzną, małym i żylastym, nie- wiele większym od Doggy Doga. Ma na sobie garnitur z surówki lnianej i nasunięty na czoło kapelusz panama, a między kolanami trzyma laskę. Białe rękawiczki, buty ze strusiej skóry z kowbojskimi obcasami. Marynarka wisi na nim, jak całun, a Billy kuli się w niej, spoglądając na arenę. Okulary zasłaniają jego nadąsaną twarz o gład- kiej skórze Alex podejrzewa, iż wystające kości policzkowe Billy'ego są rezultatem operacji plastycznej, ale - oczywiście - nikt nigdy nic odważy się go o to zapytać. Alex przechyla się przez palisadę i spogląda w dół, a stworzenie w jamie warczy, rzuca się w jego stronę i pada, zatrzymane przez stalowy łańcuch. Alex odskakuje, a rozbawiony Doggy Dog parska śmiechem. Arena jest wysypana trocinami. Na jej środku stoi wbity żelazny słup. do którego jest umocowany łańcuch. Stworzenie na końcu łańcucha wydeptało głęboki ślad w trocinach, aż do gołej ziemi. Teraz zrywa się na równe nogi, szybko i zwinnie. To niebieskoskóra lalka, poważnie zmodyfikowana drogą selektywnej mutacji soma- tycznej albo chirurgicznie. Zapewne zastosowano obie te metody, myśli Alex. Jest naga i rodzaju żeńskiego, chociaż jej piersi to zaledwie trochę większe sutki. Jej szerokie i potężne szczęki są jak coś, co wyrosło na pniu starego drzewa zwalonego przez piorun, spróchniałego i przerośniętcgo grzybem: pokłady twardej i gruzło- watej tkanki. Na czubku głowy lalka ma grubą warstwę mięśni, które poruszają tymi szczękami, jej nos jest tak płaski, że widać tylko s/czeliny dziurek, a czarne oczka są głęboko osadzone pod niskim czołem. Billy Rock obseiwuje Alexa oczami w kształcie migdałów, le- dwie widocznymi za ciemnymi okularami. - Podoba ci się? Może chcesz spróbować paru rundek? Rozstawiwszy krzywe nogi. lalka szarpie i ciągnie łańcuch, który jest przyspawany do żelaznego pierścienia obejmującego jej lewą nogę w kostce. Paznokcie rąk i nóg ma grube, żółte i ostre, jak brzytwa. Jej szyję otacza s/czecina z węglowych włókien, a rząd sterczących płytek na plecach postukuje i grzechocze, gdy stworze- nie, sycząc, przecina rękami powietrze. Z ostrych jak igły zębów ściekają krople śliny. Alex widzi, że drewniane ogrodzenie wokół areny jest ciemne od zaschniętej krwi. Wyjmuje papierosa i mówi: - A to kto, dziewczyna twojego dealera? Doggy Dog marszczy brwi. - Nie wkurzaj mnie, grubasie. Billy Rock śmieje się - Gdybyś próbował ją wypieprzyć, w minutę wyplułaby ci bebechy. Wyrwałaby ci serce i płuca, a potem zjadłaby je na twoich oczach, zanim zauważyłbyś, co się stało Nie wie, kiedy przestać. Dlatego jest taka dobra. Stoczyła już trzy walki i każdą wygrała przed upływem dwóch minut Jeszcze trzy, a poślę ją na emeryturę i użyję w celach hodowlanych. To zaszokowało Alexa bardziej niż widok stworzenia. Wykasłał dym i rzekł: - Jest płodna? - Jeszcze nie - odpowiada Billy Rock - ale jest na to sposób. Może gdyby ją związać, mógłbyś w tym pomóc, co? Siadaj. Jesteś blady. Posyła Alexowi krzywy uśmiech. Problem z Billym Rockiem polega na tym, że jest głupi i złośliwy. Był najmłodszym z pięciu braci, ale trzej z nich zginęli w wyniku wendetty, która zapewniła ich rodzinie kontrolę nad tą częścią południowego Londynu, kiedy przyjechali tu z Hongkongu. Czwarty otrzymał postrzał w głowę przy czym stracił większą część płatów czołowych i choć przeżył, życie spędzał w piwnicy ich domu, walcząc z wyimaginowanymi wrogami i wyjąc, jak pies. A ponieważ ich ojciec umarł na chorobę Creutzfelda-Jakoba, Billy Rock jest faktyczną głową rodziny. Większością interesów /arządzają wujowie Billy'ego, który nie- wiele ma do roboty oprócz zażywania dowolnie wybranych narko- tyków. Najczęściej cracku, któremu zawdzięcza swój przydomek; temu. a także zamiłowaniu do szybkiego metalu. Kiedy ostatni raz Alex musiał z nim rozmawiać, chyba przez najgorsze pół godziny w życiu. Billy Rock leżał wyciągnięty na tylnym siedzeniu limuzy- ny, paląc crack i kreśląc scyzorykiem esy-floresy na skórze swojej chudej piersi, a z systemu nagłaśniającego płynęła tak głośna muzy- ka zespołu Bad Brains, że wielki wóz kołysał się na swym miękkim zawieszeniu. Teraz jednak Billy Rock jest trzeźwy i dziwnie ożywiony. Przez prawie piętnaście minut opowiada o walkach lalek, które są ostatnim przedsięwzięciem jego rodziny, a przynajmniej jednym z ostatnich.1* Billy Rock już od roku organizuje walki lalek, biorąc procent od zakładów, ale teraz buduje wielką arenę, na której zawodnicy będą mogli polować na nie zmodyfikowane lalki i zabijać je naprawdę. Mówi Alexowi, że zamierza nazwać ją "Mortal Kombat", od jakiejś starej gry komputerowej, w którą .grywał w dzieciństwie - tyle, /c śmiertelna będzie tylko dla lalek. Te będą uzbrojone w ćwiczeb- ne pistolety laserowe, podczas gdy zawodnicy dostaną prawdzi- wą broń. - "Mortal Kombat" byłoby fajną nazwą, ale moi pieprzeni wujowie chcą nazwać ją tytułem jakiegoś starego filmu. - "Pola śmierci" - podsuwa Doggy Dog. - Obojętnie. Dupowata nazwa. Może zorganizujemy też walki gladiatorów. Lalki przeciwko facetom z mieczami i sieciami, no wiesz, takie rzeczy. Byłoby bardziej sportowo. Jak myślisz? Alex zapala następnego papierosa. Sądzi, że ktoś musi podsu- wać Billy'emu takie pomysły. Sam nigdy by czegoś takiego nie wymyślił. Chłopak, Doggy Dog, obserwuje Billy'ego, jak nauczy- ciel patrzący na tępego ucznia, usiłującego wyrecytować tabliczkę mnożenia. Alex notuje w pamięci, że należy uważać na tego Doggy Doga. Na arenie treser poszturchuje lalkę długą bambusową tyczką. Ma grubo pikowaną kamizelkę, rękawice ze stalowej siatki i kask, za- bezpieczony z przodu metalowymi prętami. Po minucie tej zabawy lalka nagle wyrywa tyczkę z rąk mężczyzny i wgryza się w jej koniec. Bambus o średnicy trzech centymetrów pęka z głośnym trzaskiem. Lalka odrzuca kij, wypluwa drzazgi i ze złośliwą satys- fakcją patrzy na tresera. - Powiedziałbym, że lalki wygrają - oznajmia Alex. Billy'emu Rockowi podoba się ta odpowiedź. - Pewnie, że tak - mówi poważnie. - Pytanie tylko, ile ich można zabić, zanim go dopadną? - Jeśli znajdziesz takich głupich, którzy zechcą się z nimi zmierzyć. - To żaden problem - mówi Billy Rock. - Słuchaj, szefie, powiedz mu o umowie, dobra? Jest coś na budowie, na co powinieneś rzucić okiem! - przerywa Doggy Dog. - Hej - mówi Billy Rock, odwracając się i przeszywając chłopaka spojrzeniem zza okularów. - Kto tu rządzi, co? - Ten beton, który tam wylewają... - Pieprzyć beton. Widzisz te buty? Alex i Doggy Dog spoglądają na jego buty, oparte o palisadę. - Kosztowały tysiąc funtów - Billy Rock zwraca się do Alexa - a ten mały pętak myśli, że będę w nich chodził po pieprzoWym błocie, żeby zajrzeć do jakiejś chrzanionej dziury pełnej mokrego cementu. To buty z prawdziwej strusiej skóry. Teraz już takich nie robią. Myślisz, że włożyłem je, żeby łazić po takim gównie? Gdy- bym chciał to robić, Dog, ubrałbym się tak, jak ty. Doggy Dog mówi z urazą: - Człowieku, oszukują cię. Od razu ci to mówiłem, kiedy skorzystałeś z najtańszej oferty. Myślisz, że mieliby jakiś zysk, gdyby nie kombinowali? A właśnie to robią, oszukują cię i okazują w ten sposób brak szacunku. Musisz cos' zrobić. Billy Rock odpowiada chłopakowi: - Powiedz im, że mają to zrobić dobrze, inaczej staną się częścią fundamentów. Ado Alexa mówi: - Drobiazgi - za to płacę ludziom. Widzisz, wszyscy mówili, że nie potrafię pokierować interesem, tymczasem stworzę tu napraw- dę kwitnące centrum rozrywkowe, wierz mi. Przyjdą tu całe rodziny, żeby kupić prażoną kukurydzę i podkoszulki, podrzucać kapelusza- mi i w ogóle. Może powinienem pomyśleć o wydawaniu koncesji. Jak uważasz? Chcesz dostać jedną? - Gdyby było mnie stać - odpowiada Alex, czując się trochę pewniej Billy Rock chce, żeby w jakiś sposób pomógł mu zrealizo- wać ten pomysł. Nie jest źle. - Naprawdę sądzisz, że uda ci się założyć hodowlę lalek? - To niezgodne z prawem - rzuca Doggy Dog. - Zgadza się - mówi jego szef - ale to nie oznacza, że nie da się tego zrobić. To pójdzie niezależnie od "Pól śmierci". Mój własny interes, o którym moi wujowie nie muszą wiedzieć. Doggy Dog wyjaśnia: - Dla amatorów rozrywki, którzy zechcą hodować własnych zawodników, jak konie wyścigowe. Rozumiesz, hodowla to sztuka, a ludzie płacą znacznie więcej za sztukę, niż za technologię. Lalki sprzedawane przez tych pieprzonych Koreańczyków są rodzaju mę- skiego i wszystkie, gwarantuję, wysterylizowane. Oni mają cały potrzebny sprzęt, ale nie używają go. Trzeba tylko zacząć. Alex zastanawia się, skąd wzięli lalkę rodzaju żeńskiego, ale nie jest to pytanie, jakie można by zadać w takich okolicznościach. - I chcesz żebym opracował metodę? To byłoby warte sporo pieniędzy. - Jeśli chcesz rozmawiać o pieniądzach - mówi leniwie Billy Rock - to zacznijmy od tego, ile mi jesteś winien. Słyszałem, że wczo- raj spieprzyłeś interes i może w tym miesiącu nie zdołasz zapłacić raty. Ktoś w twojej sytuacji powinien cieszyć się z takiej okazji. A więc Billy Rock rzeczywiście miał coś wspólnego z jego sehrzanioną transakcją. Alex jest pewny, że Perse w jakiś sposób dał o tym znać Billy'emu. A może Doggy Dog kręci swój interes za plecami szefa. - Jeśli zrobię to dla ciebie, czy to wyrówna mój dług? Myśli o wujach Billy'ego Rocka, ponurych, dystyngowanych ludziach, wyglądających na prawników lub bankierów w nienagan- nych jedwabnych garniturach z Jermyn Street. Oni nie zaaprobują takich numerów. Ich zdaniem, to rzuca cień na reputację rodziny. Ale jeśli coś pójdzie źle, to nie Billy'emu się oberwie. Billy Rock zbywa pytanie machnięciem ręki. To dla niego kolej- ny drobiazg. Mówi: - Przyjdź na przyjęcie, które wydaję. Za kilka dni wypuszcza- my akcje "Pól śmierci" na parkiet. Alex rzuca papierosa i depcze go obcasem. Odpowiada ostrożnie: - Przyjdę z przyjemnością. Oczywiście. - Będziesz musiał rozwiązać problem syntezy hormonów - dodaje Doggy Dog. - Widzisz, możemy zdobyć lalki rodzaju /enskiego, ale one będą tak samo wysterylizowane, jak samce. Twoim zadaniem jest wyprodukować środek, który wywoła cieczkę. Rozumiesz, zwrócilibyśmy się z tym do normalnej firmy biotechno- logicznej, ale oni przekazaliby to od razu tym koreańskim popaprari- com, którzy produkują lalki. Alex wyjaśnia: - Trzeba będzie zrobić coś więcej, niż tylko podać im odpo- wiednie hormony. - O to się nie martw - mówi Doggy Dog. - Ty tylko zrób ten hormon. - Po pierwsze, zmiany, jakim poddaliście te lalkę, żeby zmie- nić ją w maszynę do walki, były tylko na poziomie somatycznym. Nie są dziedziczne. Doggy Dog odpowiada z rozbawieniem: - Są sposoby, żeby dokonać zmian na poziomie blastuli, przed oddzieleniem się tkanki somatycznej od... jak to nazy wacie? - Tkanki rozrodczej. - Alex zastanawia się, skąd ten drobny gangster o tym wie. - Niech będzie. W ten sposób zmiany mogą zostać przekazane. - Zmiany tkanki rozrodczej są nielegalne - ostrzega Alex. - Nawet w tym kraju. Chcę powiedzieć, że to naprawdę niezgodne z prawem. Doggy Dog wybucha śmiechem. Zaśmiewa się tak głośno, że aż się chwieje, a w końcu uspokaja się na tyle, aby powiedzieć: - Człowieku, tym najmniej musisz się przejmować. - O nic nie musisz się martwić - dodaje Billy Rock - dopóki Żyjesz /c mną w zgodzie. 4. Umowa Następnego dnia Alex spotyka Howarda Perse'a w pubie przy Whitechapel Road. Perse prowadzi sprawę podwójnego morderstwa. Dwaj mieszkańcy Uzbekistanu zostali znalezieni rano w rogu cmen- tarza Bethnal Green, związani razem i każdy z kulą w głowie. Perse mówi z ironią: - Szukamy tych, którzy to zrobili, żeby ich zatrudnić. Ofiary to para parszywców, handlujących heroiną przysyłaną ze starego kraju. Jednak to zbyt prymitywne, żebyś chciał o tym słuchać, co, Sharkey? ¦- Dla ciebie "panie Sharkey". - Alex jest zirytowany i poci się w swoim zielonym tweedowym garniturze, siedząc na niewygod- nym stołku, przy okrągłym stoliczku z popękanym marmurowym blatem / ciężkimi żeliwnymi nogami. Na stole stoi kilka pustych kufli Ospała osa br/ęc/y, polatując od jednego kufla do drugiego. Wentylator na suficie rozprasza chmurę dymu z papierosów, ale wcale nie łagodzi duchoty. Wpadające przez brudne okno słońce oświetla żółtą od nikotyny, czerwoną tapetę i otacza aureolami gło- wy ludzi przy barze, jakby byli świętymi cisnącymi się do Mesjasza. Alex wstał wcześnie i już odbył wizytę u matki, którą postanowił złożyć, jeśli nie zostanie aresztowany po fiasku transakcji. Lexis miała nowego chłopaka, chudego wyrostka, który skończył najwyżej dwadzieścia lat. Przez całą wizytę Alexa chłopak siedział w drugim pokoju, pijąc piwo z puszki i oglądając mecz piłki nożnej w inter- aktywnej telewizji, nieustannie zmieniając pozycję kamery i nasta- wiwszy dźwięk tak głośno, że aż drżały cienkie jak papier ściany mieszkania. O dziesiątej rano, rany boskie! Kiedy Alex pracował dla Czarodzieja i miał pieniądze, kupił matce odbiornik telewizji satelitarnej, nowy komplet mebli do poko- ju stołowego oraz klimatyzator, który szumi nad rozsuwanymi szkla- nymi drzwiami na wąski balkonik. Chciał kupić jej dom na przed- mieściu, ale ona przez całe życie mieszkała w West Endzie i nie zamierzała się przeprowadzać. Tu jest całe jej życie. Ci na przedmie- ściach są martwi i nawet o tym nie wiedzą. Lexis Sharkey. Jego matka. Tleniona blondynka, która zawsze, jak zdaje się Alexowi, nosi mocny makijaż: puder, szminkę i róż. Tego ranka ubrana w tanie nylonowe kimono, które, niedbale zawią- zane, odsłania jej przywiędłe piegowate piersi w kołysce z czarnej koronki. Trzyma figurę, ta kłótliwa, czterdziestoośmioletnia, stara dupa. Od razu wyczuwa, że Alex ma kłopoty - nigdy niczego nie potrafili przed sobą ukryć. Alex wychował się w bloku bardzo podobnym do tego, z czarną pleśnią na ścianach i mrówkami faraona w kuchni, skąd przez wypaczone od wiatrów okno, za lśniącymi pętlami Tamizy, roztaczał się widok na terra incognito południowego Londynu. Blok został zburzony kiedy budowano drogę dojazdową na lotnisko, ale tanie meble z. dzieciństwa przetrwały, razem z tuzinem nigdy nie odkurza- nych porcelanowych figurek, plastikowymi pamiątkami i sztuczny- mi kwiatami w koszach z plastiku imitującego słomę, pustą papuzią klatką z lusterkiem i dzwonkiem, ceramicznym koniem z utrąconą tylną nogą sklejoną "superglue" - mając cztery czy pięć lat Alex strącił go z drewnianej półki nad elektrycznym kominkiem - oraz skórzanej pufy z rozcięciem na boku, pochodzącym z czasów, gdy dobierał się do środka przekonany, że są tam pieniądze. Doskonale pamiętał, że znalazł w niej tylko kawałki żółtej i zielonej pianogumy. Nigdy nie mieli pieniędzy, ale zawsze jakoś sobie radzili. Lexis nigdy się nie poddaje Teraz mówi, że jeśli czegoś mu potrzeba, niech tylko powie, a Alex na to, że wszystko w porządku, ma na oku interes, a ona uśmiecha się i zapala następnego papierosa. Przyniósł jej karton Benson & Hedges, jak złotą cegłę, oraz butelkę rumu Lamb's Navy. - Tylko powiedz - powtarza matka, wypuszczając chmurę dymu. - A gdybyś miał jakieś kłopoty, przyjdź i opowiedz mi. Chłopcy z klubu mogą się tym zająć. Od tego są przyjaciele. Ten klub to knajpa Leroya, obecnie mieszcząca się w piwnicy opuszczonego biurowca, gdzie tłum Jamajczyków w średnim wieku spędza noce na grze w bilard i domino, słuchając starych przebojów reggae. Bob Marley i The Wailers. Burning Spear. Max Romeo. Lexis też handluje na niewielką skalę, teraz głównie hodowaną w domu marychą, ale w dawnych dobrych latach dziewięćdziesią- tych, kiedy była samotną matką, usiłującą wyżyć z coraz skromniej- szych zapomóg socjalnych, sprzedawała śnieg i kokę w klubach i dyskotekach. Alex przysiągł sobie, że nigdy nie da matce ani jednej dawki psychoaktywnego wirusa, a ona nigdy go o to nie prosiła. - Twój problem polega na tym - oznajmia Lexis - że nie masz żadnych przyjaciół. Myślisz, że nie potrzebujesz innych ludzi, ale tak nie jest. Jaki masz kłopot? Alex ma przyjaciół, ale bezpiecznie rozsianych po hiperłączach sieci. Lubi plotkować i chwalić się, jak każdy genowy haker, tylko nie chce spotykać się z ludźmi, z którymi rozmawia. Na samą myśl o takiej konferencji na temat genowego hakerstwa przechodzi go dreszcz. Przekonuje Lexis, ze wszystko będzie dobrze, po prostu ostatnio interesy się nie kleją. Co innego może jej powiedzieć? Jednak ona patrzy na niego i mówi: - Alex. od paru dni nie spałeś. Nie myśl, że tego nie widzę. I ten pieprzony, okropny garnitur. Wyglądasz w nim jak Oscar Wilde. Co cię napadło, żeby go kupić? Gdybyś mnie spytał, to twierdzę, że od kiedy wyszedłeś z kicia, jesteś nie ten sam. Alex nie może zaprzeczyć. Zbudził się o świcie i stwierdził, że stoi przy konsoli komputera, oblany potem i przekonany, że z kimś rozmawiał. Jakby słyszał echo czyjegoś głosu. Zapalił wszystkie światła i rozejrzał się wokół, podejrzewając, że ktoś zakradł się do pracowni. Sprawdził nawet kamery systemu ochronnego, ale poka- zywały tylko oblany księżycowym blaskiem asfalt. A teraz, w dusznym i zatłoczonym pubie, detektyw sierżant Howard Perse gasi papierosa w pełnej popielniczce, zapala następne- go, poczym mówi: - Jeśli chcesz mnie o coś zapytać, to zrób to, Sharkey. Góra naciska i chce zobaczyć jakieś rezultaty w tej sprawie. - Ktoś przejmuje się dwoma handlarzami narkotyków? - Handlarzami, którzy za swój towar brali zapłatę w podzespo- łach elektronicznych. Z rodzaju tych, jakie są używane w nowoczes- nym uzbrojeniu i mogą wytrzymać wystrzelenie z działa, a potem poprowadzić pocisk do celu. Tylko uważaj, to wyłącznie do twojej wiadomości. - Wszystko, co mi mówisz, jest tylko do mojej wiadomości. Perse głęboko zaciąga się papierosem i popija guinnessa. Jest krępym mężczyzną po czterdziestce, z wypychającym koszulę w pa- ski wydatnym brzuchem piwosza i twarzą poznaczoną śladami po młodzieńczym trądziku. Z czarnymi włosami zaczesanymi do góry i odsłaniającymi początki łysiny, oraz dzikim i posępnym spojrze- niem, wygląda jak tandetny książę Drakula. Kiedy podnosi kufel guinnessa, odchyla mu się poła marynarki, ukazując kaburę pod pachą. Spogląda ponad ramieniem Alexa, który obraca się na stołku, żeby sprawdzić, co /wróciło uwagę Perse'a. Pub wypełniają staruszkowie w słomkowych kapeluszach i ko- lorowych ubraniach Na końcu baru siedzi miejscowy handlarz narkotyków. Mniej więcej co pięć minut ktoś podchodzi i kładzie pi /cd nim pieniądze, a on podaje pakiecik klientowi, który odwraca się i przeciska przez tłum, na ulicę. Z tyłu siedzi banda Jamajczyków, s/okując dredami. paciorkami i niezrozumiałą paplaniną. Uwiązane na smyczach psy obwąchują się pod nogami swoich panów. Jamaj- c/ycy palą trawkę i pociągają teatralnie długie łyki z buteleczki pełnej przezroczystego płynu, którą sobie podają. Jednak Perse nie zainteresował się kwitnącym wokół handelkiem - gdyby chciał aresztować wszystkich winnych, nie skończyłby do Bożego Naro- dzenia. Patrzy na zawieszony na wysięgniku nad barem telewizor, ukazujący przekazany z helikoptera obraz słupów czarnego dymu, unoszących się w boleśnie błękitne niebo nad gęstwiną przeszklo- nych drapaczy chmur. - Gdzie to jest? - pyta Perse. - W Houston? - Chyba w Atlancie. Wojsko wycofało się z Houston dwa tygodnie temu. - Bogu dzięki za nasz system - oznajmia Perse. - Ci Janke- si zawsze mieli jeden słaby punkt. Brak silntej, scentralizowanej władzy. Alex uważa, że to kupa bzdur. Tutaj jest równie niespokojnie, jak w Stanach: po prostu mieszkańcy Ameryki są lepiej zorganizowani i uzbrojeni. W Houston koalicja hipokrytów użyła helikopterów i gazu paraliżującego. Wie, że Perse nie wyczuje ironii, ale mówi: - Jesteś zwolennikiem prawa i porządku, co? Perse odpowiada z kwaśnym uśmiechem: - Dziś miałem jeszcze jedną cudowną sprawę. Prawdę mó- wiąc, zostawiłem ją, żeby tu przyjść. Rano zmasakrowano faceta, który tankował samochód na stacji benzynowej. Trzej faceci wysko- czyli z furgonetki, pchnęli go nożem, rozwalili czaszkę pałką, a po- tem przejechali po nim jego własnym samochodem - trzy albo cztery razy. Połamali mu nogi. Potem jeden z nich odjechał jego mercedesem, a pozostali dwaj ruszyli za nim furgonetką. Na Chis- wick Flyover stracili panowanie nad wozem i teraz siedzą w kiciu. Jeszcze nie wiemy, co się stało z mercem. - A co to ma wspólnego z tobą? - Ten biedny drań, którego pobili, miał przy sobie pół paczki DOA, ale nie dlatego go stłukli. Wiesz, dlaczego? Był czarny, a ci śmierdziele zobaczyli jego białą przyjaciółkę wychodzącą z toalety na stacji benzynowej. Wspaniały świat, co? Tak więc jestem zajęty, Sharkey. Opowiedz mi o twoim spotkaniu z Billym. - Spieprzyłeś moją transakcję, prawda? Nawet jeśli to opłaca- ny przez Billy'ego Rocka główny inspektor posłał tam radiowozy, to najpierw ktoś musiał zawiadomić Billy'ego. Przyznaj się, Perse, znów depczesz mu po piętach. - Nawet jeśli spłacisz pożyczkę, Sharkey, nigdy nie oddasz długu. Dobrze o tym wiesz. Ajest jeszcze kwestia ochrony. Dlaczego mi tu jęczysz i narzekasz? - Wszyscy wiedzą, że chcesz dorwać Billy'ego Rocka. Perse wyćwiczonym, ciężkim wzrokiem mierzy Alexa, który wie, że nacisnął właściwy guzik. Został wciągnięty w sam środek wojny wytoczonej z powodu stopy Platfusa Perse'a. Detektyw oznajmia: - Trzymaj dziób na kłódkę, gówniarzu. Nawet nie masz poję- cia, co dla ciebie zrobiłem. Przestań narzekać i powiedz mi, czego chce od ciebie Billy Rock. Alex mówi mu o tym, że Billy Rock zamierza hodować lalki, a także o zadaniu, jakie mu wyznaczył. Nie ma innego wyjścia, a ponadto nie uważa, żeby kablując, robił coś złego. Gliniarze biorą taki sam udział w obiegu informacji, jak wszyscy. Jest nawet strona intemetowa zwana CopWatch, na której można znaleźć wiadomości o policyjnych akcjach i metodach. Według anarcho-liberacjonistów, którzy ją założyli, policja zagląda tam częściej niż ktokolwiek inny. Perse zastanawia się przez chwilę, a potem mówi: - Billy Rock musi mieć kogoś, kto dla niego pracuje. Może jakąś firmę biotechnologiczną. Wiesz, że on nigdy w życiu nie wpadł na żaden pomysł. - Jasne, że ma kogoś. Prawie mi to powiedział. A raczej zrobił to ten dzieciak, Doggy Dog. Alex nie powiedział Perse'owi o swoich podejrzeniach odnośnie tego chłopca. - Zobaczę, co mi się uda znaleźć - mówi Perse. - To może być sposób. Mógłbyś pogadać z tym gościem, jak haker z hakerem. - Dlaczego miałbym ci pomagać? - Ile płacisz Billy'emu, co? Pięć kawałków miesięcznie? - Coś koło tego - odpowiada Alex, pocąc się, bo Perse prawie utrafił. Dodaje: - Z tym, co ci powiedziałem, możesz zgarnąć Billy'ego Rocka. To ci nie wystarczy? Hyundai Magie Doli Corpo- ration nie będzie zadowolona, jeśli ktoś zacznie grzebać przy ich opatentowanym genomie. Masz tu pogwałcenie praw autorskich oraz mnóstwo złamanych przepisów z zakresu biotechnologii. - Rzecz w tym, żeby to udowodnić - mówi Perse, zapalając następnego papierosa. Jako człowiek nie uznający kompromisów, pali Craven As. Kciuk i palec wskazujący prawej ręki ma żółte od nikotyny - aż do pierwszego stawu. Pogardliwie krzywi się na widok Benson & Hedges Alexa i dodaje: - Za to, czego zażądał od ciebie, Billy dostałby najwyżej grzywnę i klapsa. Jednak jeśli uda ci się dotrzeć do tego, kto mu podsunął ten pomysł, będziemy mieli zmowę w celu dokonania przestępstwa. Dzięki Bogu, ja jestem tylko gliną z ulicy, ale chłopcy od przestępstw gospodarczych na pewno się ucieszą. - A ja będę głównym świadkiem. Odpierdol się, Perse. Alex dobrze wie, co spotyka świadków, którzy zeznawali prze- ciwko triadom. - Nie będziesz musiał - oznajmia zimno Perse. Alex zapala papierosa. - Na pewno. Ponadto nadal będę zadłużony u rodziny Billy'e- go, bo ktoś inny będzie miał weksel, więc co mi to da? - Zawsze opiekowałem się tobą, Sharkey. Nikt nie wskaże cię palcem. - Nie muszę tu siedzieć i dawać się wyzyskiwać rodzinie Billy'ego. Mogę się wynieść, działać gdzieś indziej. - Jesteś chłopcem z Londynu, tak jak ja. Dokąd mógłbyś pójść? - Gdzieś, gdzie jest zimno - rzuca Alex. - Może do Fin- landii. - Teraz szaleje tam malaria. - To może do Szwecji. Albo Islandii. Co za różnica? - W Szwecji mają trąd. Jeszcze od średniowiecza. Jedyne miejsce, gdzie ta choroba nigdy nie wygasła. A ponadto radioaktyw- ność. Nie bój się, Sharkey - zapewnia Perse, gasząc papierosa. - Zajmę się tobą. Teraz muszę wracać do pracy. Tutaj zaczyna śmier- dzieć. Alex odprowadza Perse'a na miejsce przestępstwa. Słońce praży bezlitośnie, a kiedy Alex wkłada wielki czarny kapelusz, Perse śmieje się i mówi, że wygląda w nim jak zakonnica w kornecie. Detektyw lekko utyka, oszczędzając prawą stopę. To ta, po której przejechała limuzyna Billy'ego Rocka, kiedy Perse zatrzymał ją z zamiarem przeszukania, miesiąc po przeniesieniu do brygady nar- kotykowej. Billy Rock tylko roześmiał się i kazał kierowcy jechać. Kierowca był nerwowym żółtodziobem i ruszył tak, że zostawił ślady gum na asfalcie. I do tego tak gwałtownie, że Perse nie zdążył odskoczyć. Tylne koło limuzyny przejechało mu po stopie i złamało dwanaście kości. Wdała się gangrena i Perse stracił dwa palce. Co gorsze, stracił również twarz i od tej pory ze wszystkich sił starał się przygwoździć Billy'ego Rocka, aż jeden z opłacanych przez Billy'ego głównych inspektorów powstrzymał go, zasypując stosem niewyjaśnionych morderstw powiązanych z narkotykami. Teraz, dwa lata później, wszystko zaczęło się od nowa, a Alex znalazł się między młotem i kowadłem. Po obu stronach drogi stoją zaparkowane samochody z wyłożo- nymi na maskach towarami: telewizorami, telefonami komórkowy- mi, pirackimi kompaktami i kasetami, ubraniami, komputerami, magnetowidami, odtwarzaczami kompaktowymi. Są tu spryciarze, którzy potrafią otworzyć karton, przeciąć plastikowe opakowanie, wyjąć towar i zastąpić go ważącym tyle samo kawałkiem cementu, po czym tak zręcznie wcisnąć karton jeleniowi, że ten zorientuje się dopiero w domu. W rogu stoi zaparkowana biała furgonetka z sze- roką na dłoń szparą u dołu tylnych drzwi. Ludzie stoją w kolejce, pochylają się aby wsunąć pieniądze w szczelinę i odebrać pakiecik lub lufkę, po czym zmykają w ustronne miejsce, żeby dać sobie kopa. Chudy gość przechadza się ze skórzanym płaszczem w ręku, mó- wiąc, że może oddać go za dziesięć funtów, albo pięć, bo potrzebuje na bilet do domu, to wszystko... Na pomarańczowym kołnierzu ze s/tuc/nego futra widać jeszcze wilgotną krew. - Jeden z twoich byłych klientów? - pyta Perse. - Rac/ej jeden z byłych klientów Czarodzieja. - Wcale nie jesteś zimnym draniem, Sharkey, chociaż takiego udajesz. Powinieneś z tym skończyć. - Nie robię niczego nielegalnego. - Teraz może nie, ale za kilka tygodni psychoaktywne wirusy będą nielegalne. A kiedyś testowałeś nowe substancje o działaniu narkotycznym dla dobrze znanego producenta, który do dziś odsia- duje wyrok za posiadanie z zamiarem rozpowszechniania. Miałeś szczęście, że niczego przy tobie nie znaleziono, a jeszcze większe, że nikt cię nie obciążył. - Przetrzymano mnie sześć miesięcy w areszcie i zwolniono bez sądu. - To wcale nie czyni cię niewinnym, Sharkey. Dobrze o tym wiesz. - Wiem, że twoim zdaniem nie ma niewinnych. - Jak się miewa Czarodziej? - Robi amfetaminę ze środków czystości. Wyjdzie z więzienia bogatszy, niż był. Opowiadał mi, że kiedyś mówił ludziom, którym sprzedawał towar: "To cię zabije. Złamie ci życie i zniszczy twój świat". A oni i tak kupowali. Nadal kupują DOA, chociaż zabija ich, jeśli nie jest odpowiednio pocięty i ponieważ daje taki fantastyczny odlot. Ćpuny uważają, że mając taką nazwę*, musi dawać. Ja nie obracam takim towarem. Alex naprawdę nie lubi twardych narkotyków. Takie, jak heroi- na, działają wyłącznie na ludzi w stanie ostrej lub podostrej depresji. Każdy normalny człowiek za pierwszym razem nie czuje nic prócz nudności i zawrotów głowy, i nie może pojąć, że ktoś chciałby spróbować tego jeszcze raz, ale pewna mała dziewczynka powie- działa Alexowi, że kiedy po raz pierwszy zapaliła trawkę, coś jakby kliknęło jej w głowie i otworzyły się drzwi do świata pełnego słońca. Produkowane przez Alexa psychotropowe wirusy działają subtel- niej, wzmacniając specyficzne stany świadomości, a ponadto nie wywołują uzależnienia. Rzecz w tym, że rząd widzi to inaczej. - Mimo wszystko - mówi Perse - krążą plotki, że ktoś się tobą interesuje. Słyszałem, ze to rządowi. Sprawdzili twoje akta, ale nie martw się, są czyste. * DOA - skrót od dead on ariiYiil. dosłownie: "martwy po przybyciu", uży- wany w protokołach policji i służb ratowniczych w przypadku znalezienia zwłok (przyp tłum ) Alex śmieje się. Nie wie, co powiedzieć. - Jacy rządowi? Piątka? - Tak jakby. Coś w tym rodzaju. - Perse mówi to bez uśmiechu. Dotarli na miejsce przestępstwa. Dwóch mundurowych gawędzi obok ambulansu, czekającego z szeroko otwartymi drzwiami. Tuż za bramą cmentarza rozciągnięto żółtą taśmę, tworząc niezgrabny prostokąt między poczerniałymi nagrobkami. Stevie Cryer, partner Perse'a, obserwuje techników krzątających się wokół dwóch ciał leżących na plastikowej płachcie. - Kolumbijczycy znów próbują przejąć interes - mówi Perse. - Nie wiem dlaczego ktoś miałby interesować się taką płotką jak ty, Sharkey, chyba że pracujesz dla kogoś, kogo chciałby załatwić. Czego mi nie powiedziałeś? - Jeśli moje akta są czyste, to co mogą wiedzieć? - Mają swoje sposoby. Chcesz usłyszeć o jednym? Łączą się z tobą i puszczają na ekran sygnał podprogowy. Ockniesz się z po- twornym bólem głowy i nie będziesz pamiętał, że wszystko wyśpie- wałeś. Alex przypomina sobie dzisiejszy ranek. - Jeśli chcesz, żebym pomógł ci z Billym Rockiem, dowiedz się czegoś więcej o tej historii z rządowymi. - To lubię, Sharkey. A gdybyś słyszał, że ktoś próbuje sprzedać pół paczki DOA, daj mi znać. Wciąż szukam tego gnoja, który odjechał mercedesem. Perse podnosi żółtą taśmę, przechodzi pod nią i zostawia Alexa stojącego obok chudego, przyjacielskiego, twardego lecz prostolinij- nego Stevie Cryera. Alex lubi go o wiele bardziej niż Perse'a. Cryer jest ubrany odpowiednio na upały: luźne niebieskie szorty i pod- koszulek z długimi rękawami. Rzedniejące blond włosy przykrył zawadiacko przekrzywionym, słomianym kapeluszem. - Słyszałem, że robisz jakiś nowy towar, Alex. Dlatego stać cię na takie wystrzałowe ciuchy? - Mam problem z twoim partnerem. Cryer mierzy Alexa spojrzeniem wyblakłych niebieskich oczu. Zawsze wygląda na lekko znużonego i rozbawionego, jakby widział już wszystko, co ten świat ma mu do zaoferowania i wcale nie był zachwycony. - Będziesz musiał jakoś to z nim załatwić. - Chodzi o Billy'ego Rocka. Perse znów zaczyna. - To jego broszka. - Rozmawiał z tobą o tym? - To sprawa między nim a mną. - Nie chciałbym, żebyś został w to wmieszany. - Do czego zmierzasz, Alex? Chcesz mi coś powiedzieć? - Chciałbym wiedzieć, że mogę do ciebie zadzwonić, gdybym musiał. Jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli. - Zawsze jesteśmy na miejscu, Alex. Teraz wybacz mi. Czeka- ją na mnie dwaj nieboszczycy. 5. Hakerski nastrój Przez resztę dnia Alex układa listę tego, co będzie mu potrzebne do zrealizowania zamówienia Billy'ego Rocka. Po przejrzeniu bazy danych i sporządzeniu spisu ewentualnych zamienników lalczynych hormonów dochodzi do wniosku, że powinien zakupić powszechnie dostępne bakterie genzynierowane do produkcji mieszaniny hormo- nów stosowanych w wymiennej terapii hormonalnej (odpowiadają- cej za drugą młodość premiera) i, stosując miejscowo specyficzną mutagenezę, zmienić wprowadzone wcześniej plazmidy. To stara technika, wykorzystująca nieograniczone możliwości mutacyjne metabolizmu bakterii. Egzystującymi w biosferze bak- teriami łatwo manipulować ze względu na ich prostą budowę geno- wą. W przeciwieństwie do roślin i zwierząt, mających informacje genetyczne upakowane w stu różnych chromosomach, z których każdy ma niezwykle długi i zawile skręcony łańcuch DNA, bakterie posiadają tylko pojedynczy łańcuch DNA, któremu mogą towa- rzyszyć krótsze - plazmidy. Bakterie nieustannie wymieniają plaz- midy. Naturalnie występujące plazmidy odpowiadają za takie ce- chy, jak oporność na antybiotyki. Sztucznie stworzone plazmidy można wprowadzać do bakterii, aby zmienić je w samorephkujące się mikrowytwórnie produkujące pożądane produkty. Mutageneza miejscowo specyficzna selektywnie zmieni DNA plazmidów u tych genżynierowanych bakterii, które Alex zamierzał nabyć. W wyniku tego zamiast hormonów ludzkich zaczną produkować lalczyne. Mutageneza miejscowo specyficzna oraz wymiana plazmidów zajmą mu jeden dzień. Po badaniach screeningowych Alex założy w swoim bioreaktorze hodowlę odpowiednio zmodyfikowanych bak- terii i po dwóch lub trzech dniach będzie miał dość oczyszczonych hormonów, żeby przeprowadzić testy. Skończył późną nocą, ale w porównaniu z czekającym go zada- niem, synteza hormonów to drobiazg. Zasadniczo hakerstwo genowe nie jest niczym innym niż dokonywaniem zmian w sekwencji nu- kleotydów w łańcuchu DNA. Po zidentyfikowaniu genów, które chce się zmodyfikować, reszta to prosta mokra chemia oparta na technologii tak starej i sprawdzonej, jak produkcja enzymów do biologicznie aktywnych proszków do prania. Projektowanie psycho- aktywnych środków i wirusów to zdecydowanie bardziej skompli- kowana sprawa. Będąc jeszcze dzieckiem, Alex przeczytał klasyczną już książkę George'a Gamowa Pan Tompkins bada atom. Pożyczył mu ją na- uczyciel, potrafiący dostrzec iskrę geniuszu w ponurym, grubym chłopcu, który rzadko z kimkolwiek rozmawiał i zdawał się żyć w swoim własnym świecie. Książka trąciła jakąś strunę w duszy Alexa. Pomogła mu zdecydować, kim chce być. Do dziś opiera na niej jeden ze sposobów, jakie wykorzystuje by wprowadzić się w rodzaj głębokiego transu, w którym rozmyśla o swoich skompli- kowanych biosyntezach. Po prostu wyobraża sobie, że jest jądrem atomowym, grubym, zadowolonym i silnym, wiążącym rój elektro- nów i obserwującym zachodzące wokół reakcje. Synteza organiczna nadal jest po trosze czarną magią, alchemią, bo wszystkie czynności wymagają dokładności zatrącającej o rytuał, c/ęsto ze skomplikowanych powodów, które nie do końca zostały wyjaśnione. Niektóre cząsteczki związków psychoaktywnych są wielkie i złożone, a ich działanie zależy od tego, w jaki sposób łańcuchy i pierścienie węgla, wodoru oraz tlenu są podstawione atomami fosforu lub siarki. Opracowanie metod wprowadzenia tych atomów na właściwe pozycje oraz ustalenie, gdzie znajdują się te właściwe miejsca, intuicyjne zrozumienie subtelnych interakcji od- kształcających i zmieniających wiązania molekularne w nowe i inte- resujące sposoby to coś, w czym Alex jest dobry, lepszy od tak zwanych systemów ekspertowych wykorzystywanych przez duże firmy farmaceutyczne. A to dopiero połowa historii, ponieważ po syntezie substancji należy jeszcze usunąć wszelkie zanieczyszcze- nia. Każdy przeciętnie inteligentny uczeń potrafi uzyskać LSD z po- wszechnie dostępnych półproduktów - sztuka polega na tym, żeby oczyścić go z produktów ubocznych, które mogą powodować roz- maite objawy, od nawracających stanów deja vu po pseudopar- kinsonizm. Wzajemne oddziaływanie między cząsteczkami związków psy- chotropowych a skomplikowanymi procesami jonowymi i metabo- licznymi na jakich opiera się świadomość jest ściśle uzależnione od mnóstwa czynników. Do końca dwudziestego wieku brutalnie in- gerowano w nie takimi środkami jak prozac, który zmieniał subtel- ną równowagę metabolizmu serotoniny. Większość leków psycho- tropowych działa podobnie. Teraz jednak uzyskano psychoaktyw- ne wirusy RNA, które stymulują poszczególne punkty stanu świa- domości. Owe psychoaktywne wirusy, podobnie jak te, które wywołują AIDS lub opryszczkę, są wysoce specyficzne. W porównaniu do ciężkiego bombardowania lekami, działają z precyzją snajpera. Wi- rusy HIV infekują wyłącznie limfocyty T, a wirusy opryszczki są aktywne jedynie w komórkach epitelium warg lub genitaliów, nato- miast psychoaktywne wirusy atakują zaledwie tuzin wyspecjalizo- wanych neuronów. Jak wszystkie wirusy RNA, wprowadzają do komórek łańcuch RNA i enzym - odwrotną transkryptazę. Normal- nie RNA jest pośrednikiem między DNA, który zawiera zakodowa- ną informację genetyczną, a procesami komórkowymi dokonują- cymi translacji tej informacji i wytwarzającymi białka RNA jest pojedynczym, zwierciadlanym odbiciem kodu nukleotydów aktyw- nego segmentu podwójnego łańcucha DNA. Odwrotna transkrypta- za odwraca kierunek tego procesu, tworząc DNA z RNA wirusa. Powstaje DNA, które może wnikać do komórek genomu gospodarza, gdzie pozostaje do chwili, gdy coś go zaktywuje i zmusi komórki do produkowania nowych wirusów. Jednak DNA tworzony przez psychoaktywne wirusy nie potrafi wytwarzać nowych wirusów i nie jest wprowadzany do genomu gospodarza. Zamiast tego produkuje enzymy, które następnie synte- zują substancje normalnie obecne w organizmie tylko w momencie aktywacji neuronu, w wyniku czego dochodzi do stymulowania tego fragmentu świadomości, który jest kontrolowany przez dany neuron. Ponieważ wirusy są niezdolne do replikacji, a wytwarzany przez nie, nie związany DNA jest nietrwały, amatorzy takich podniet muszą kupować nową dawkę za każdym razem, gdy ich zapragną. Haker genowy, który zdoła opracować wirus działający na interesujący element świadomości, szybko zbije fortunę. Do tej pory Alexowi udało się stworzyć dwa szczepy takich wirusów. Jeden, ,,odblask", właściwie był dziełem kogoś innego, Alex po prostu złamał jego kod i powielił go. Drugi, "duch", został szybko złamany przez innych hakerów i Alex umieścił wszystkie szczegóły w witrynach shareware'owych, prosząc o skromną graty- fikację od każdego, kto wykorzysta te informacje. Prawdopodobnie tylko połowa użytkowników płaciła. Były to drobne sumki, ale przydatne, gdyż Alex wydał prawie wszystkie swoje oszczędności na opracowanie silniej działającego wirusa, "hiperducha". A teraz wszystkie psychoakty wne wirusy miały stać się nielegalne. Właśnie dlatego musiał odwalać takie idiotyczne robótki dla Billy'ego Ro- cka, zamiast zająć się prawdziwą pracą. Alex zapisuje notatki dotyczące syntezy hormonów i każe pro- gramowi przywołać taksówkę. Kierowca jest Bengalczykiem, któ- rego zna z widzernia. Fotele minitaksówki są obite pluszem i obszyte złotą nitką. Na desce rozdzielczej wiszą sznury paciorków i różne ozdóbki. Obok laminowanego identyfikatora kierowcy znajduje się hologram Siwy Niszczyciela, a na przedniej szybie widnieje napis "Bóg dał mi szybkość". Czarodziej byłby poważnym konkurentem dla Boga, przychodzi na myśl Alexowi, gdy czyta tę żałosną prze- chwałkę. Na zmętniałej plastikowej szybie odgradzającej pasażera od kie- rowcy przyklejono obrazki świętych. Kierowca odsunął przesuwane okienko w przegrodzie, żeby porozmawiać z Alexem. W taksówce jest gorąco jak w piecu, a z kadzidełka wetkniętego w otwór nawiewu powietrza po stranie kierowcy sączy się gęsty, słodki dym - zapach dzieciństwa Alexa. Jako młoda samotna matka, mniej więcej w tym wieku, w jakim Alex jest teraz, Lexis fascynowała się posthipi- sowską New Age. Pewnie facet stworzył sobie własną Krainę Baśni - myśli Alex. Centrum starego Londynu wygląda dziwnie i egzotycznie od c/asu tego, co nazwano "drastyczną zmianą klimatu". Za oknami taksówki przepływają światła, jak gwiazdy oglądane z pokładu kos- molotu. Latarnie, rozproszone światła wieżowców za zasłoną twar- dych sykomorów i miłorzębów, oświetlona wieża Canary Wharf, której stożkowaty wierzchołek wznosi się w jadowicie pomarańczo- we niebo. Po niebie z zachodu na wschód powoli przelatuje helikop- ter, rzucając błyski laserowego reflektora na płaskie dachy domów. Kierowca opowiada Alexowi o ostatniej strzelaninie na White- chapel Road. - Banda skinów przejechała starym cosworthem sierrą obok knajpy, gdzie siedzieli ćpuni. Zna pan tę kawiarnię? - "Gunga Din"? - Alex wie, że rodzina Billy'ego Rocka zaopatruje w crack połowę Bengalczyków. Dodaje: - Zawsze uwa- żałem, że właściciel ma poczucie humoru, ale nigdy nie byłem w środku. - Żaden porządny człowiek tam nie zachodzi - odpowiada taksówkarz - Ci z młodzieżowych gangów to zgraja szaleńców. Wyrzekamy się ich, wszystkich. - Cóż, nie wiem, czy jestem porządnym człowiekiem, ale i tak nie wszedłbym tam. W taką noc jak ta, nie ma pan wrażenia, że mógłby jechać całe wieki? Alex jest pobudzony, rześki po tabletce z siarczanem amfetami- ny. Takie same robiła kiedyś matka. I Czarodziej w swojej celi, żeby opchnąć je współtowarzyszom, rozjaśnić im szare dni. Alex przypo- mina sobie badawcze spojrzenie Czarodzieja, lodowato niebieskie oczy /a grubymi szkłami, wspaniały, zimny i bezlitosny intelekt. Alex c/asem ma poczucie winy z powodu tego, że Czarodziej siedzi, a on jest wolny, lecz jego mentor zawsze powtarzał, że jest wolny, gdziekolwiek się znajduje, ponieważ nikt nie uwięzi jego myśli. Kiedy go aresztowano, musiał wyjaśnić policyjnym techni- kom swoje metody syntez, a nawet dał im odpowiednie maski gazowe. Taki już był, dumny z tego, że mógł pokazać tępym glinom, co bezkarnie udawało mu się robić przez tak długi czas. Taksówkarz ciągnie: - Mam za mało talonów, żeby jeździć tyle, ile bym chciał, panie Sharkey. Widzi pan, jak ostrożnie i płynnie jadę. Oszczędzam paliwo Ciekawe skąd ta biała hołota bierze benzynę, co? Sami kryminaliści, a przecież przestępcom nie powinno się sprzedawać benzyny. Tymczasem mają więcej niż ja, uczciwy obywatel wyko- nujący swoją pracę. Mają jej dość, żeby jeździć sobie po całych dniach i patrzeć, do kogo by tu strzelić. - Wiem. - Pięć strzałów. Bach, bach! O tak! -Taksówkarz zdejmuje ręce z kierownicy i klaszcze dwa razy. W lusterku napotyka spojrze- nie Alexa. - Uważają, że jeden z tych młodych umrze. Postrzał w głowę. Dwaj inni są ranni, ale przeżyją i może to ich czegoś nauczy. Niech pan teraz trzyma się z daleka od tej okolicy, panie Shaikey. To nie jest dobre miejsce dla białych. - Mam swoje przyzwyczajenia - mówi Alex. Taksówkarz wysadza go naprzeciw zakładu Ma Nakome. - Będę stał na postoju przy Aldgate - informuje, kiedy Alex mu płaci. - Może pan tam przyjść i znaleźć mnie, jakby co. - Pewnie - rzuca Alex, chociaż wie, że zadzwoni po taksówkę od Ma Nakome, gdzie nawet tuż przed północą jest tłok. Ludzie siedzą przy plastikowych stolikach wystawionych na chodnik, mały bar jest pełny, a nad głowami gości w gorącym powietrzu rozchodzi się ryk Hi Lite Dub. Alex jest stałym klientem i Ma Nakome osobiście wychodzi z kuchni, żeby go powitać. Sadza go przy stoliku na skraju podium, skąd może wszystko widzieć i być widzianym. Ma Nakome jest grubą kobietą, większą i okrąglejszą od Alexa, spowitą w czerwono- -złotą bawełnę, z szerokim uśmiechem na lśniącej czarnej twarzy. Jak połowa jej gości, jest Somalijką i należy do społeczności, która powstała we wschodnim Londynie przez ostatnie dwadzieścia lat. Teraz tworzą się tu kolejne wspólnoty: Nigeryjczyków, Tongijczy- ków, Albańczyków, uchodźcy z zatopionej Polinezji. Na początku ubiegłego wieku byli tu Polacy, biali Rosjanie i litewscy Żydzi. East End zawsze był przystanią każdej fali uchodźców, jaką wichry wojny przygnały do Londynu. Somalijczycy dobrze sobie radzili. Większość z nich miała in- tratne zawody: prawników, nauczycieli, naukowców. Intelektualna elita kraju. Nawet jeśli mężczyźni pogrążyli się w marazmie wywo- łanym ponurą rzeczywistością Bnck Lane, kobiety wciąż działały i organizowały. Stworzyły niewielką lecz sympatyczną społeczność, wchłaniając brytyjską kulturę, a jednocześnie zachowując lub mo- dydkująe swoje zwyczaje. Alex zjada duży talerz baraniego gulaszu z zielonym groszkiem, podanego na pieczonych liściach chlebowca, z kwiatem chińskiej róży i słodkimi ziemniakami, a potem popija to wszystko litrem lodowato zimnego piwa Sappora. Amfetamina przestaje działać, pozostawiając suchość w ustach. Kończy miseczkę chłodzonego koziego jogurtu z czarnuszką, kiedy ktoś kładzie dłoń na jego ramieniu. Odwraca się i widzi stojącego za nim dealera Billy'ego Rocka, Doggy Doga. Przy nim stoi ogromny szofer, założywszy ręce na piersi opiętej czarną skó- r/aną kamizelką, pokazując wszczepione na muskularnych ramio- nach włosy - Ty pierdoło - mówi Doggy Dog. - Dlaczego nie bierzes/ się do roboty, co? Jak pracujesz dla nas, człowieku, to pracuj, zamiast siedzieć tu i obżerać się jak świnia. Doggy Dog zanurza palce w jogurcie Alexa, nabiera porcję i wpycha sobie do ust. Na kciuku ma pierścionek z nie obrobionego złota, który dotyka policzka, gdy chłopak oblizuje palce. - I smakuje jak pieprzone świńskie pomyje - mówi głośno Doggy Dog. Inni goście patrzą na niego i szybko odwracają wzrok. AIex pyta: - Masz dla mnie wiadomość od Billy'ego? - Billy Rock, dobrze go nazwali. Naćpa się cracku i padnie jak głaz, a potem wije się jak robak na tylnym, obitym prawdziwą krowią skórą siedzeniu limjjzyny w takt tej swojej satanistycznej muzyki. - Ty też się naćpałeś, że tak mówisz? Alex odzywa się jakby z zimnej, spokojnej oddali, która jeszcze nie jest strachem. Nie wierzy, żeby Doggy Dog próbował coś tu zrobić. Chłopak odpowiada z zimną wzgardą: - Człowieku, ja nie potrzebuję żadnego takiego gówna. Alex widzi, że to prawda. Doggy Dogiem kieruje szaleństwo. Ma na sobie długi bawełniany podkoszulek w zielone, czerwone i złote koła, oraz te same luźne spodnie, które nosił wczoraj. I skórzaną czapeczkę na gęstej czuprynie. Pod podkoszulkiem Alex widzi zarys wetkniętego za pasek dżinsów pistoletu. Chłopak przysuwa się do Alexa, aż ich twarze dzieli odległość zaledwie paru centymetrów. Alex nie rusza się. - Wiem, że się mnie boisz - mówi Doggy Dog. - W porząd- ku. Wiesz, że jestem potężny. Billy Rock się skończył. Uwierzysz, że pozwolił się wydymać wykonawcom? - To nie Billym Rockiem powinieneś się martwić - mówi Alex, spoglądając prosto w nabiegłe krwią oczy Doggy Doga- ale jego rodziny. - Nic mnie nie obchodzi jego rodzina. Ta banda starych ludzi w garniturach, w tym wielkim starym domu w Hampstead? Kurwa, człowieku, oni nic nie wiedzą o ulicy, tak samo jak ty, racja? - Racja. - Ta umowa z Billym Rockiem. On chce, żeby lalki pieprzyły się ze sobą i robiły małe laleczki. Myślałeś kiedyś o tym, żeby pieprzyć lalkę? Żeby ludzie pieprzyli lalki? - Trzema palcami odpycha się od piersi Alexa i prostuje. - Pomyśl o tym - rzuca i odchodzi. Kierowca z niewzruszoną miną kiwa głową Alexowi, po czym idzie za chłopakiem. Ma Nakome podchodzi z przeprosinami. Mówi Alexowi, że nigdy więcej nie wpuści tego małego skorpiona do domu. Każe przynieść nowy jogurt i kawę, a potem siada przy stoliku Alexa. - Był tu odebrać ratę za ubezpieczenie - wyjaśnia. - Wydaje mi się, że on już nie pracuje dla Billy'ego Rocka. - Ten chłopak ma źle w głowie, jeśli sądzi, że może zabrać pieniądze panu Rockowi. Alex przytakuje. Yardies nie są głupi, ale szaleni - w tym cały problem. Nie mają żadnej hierarchii oprócz prymitywnej męskiej dominacji, żadnego terytorium oprócz tego, gdzie chowają swoje kobiety, ani żadnych planów. Dokonują aktów przemocy pod wpły- wem impulsu i najczęściej między sobą. Najbardziej skompliko- wany plan, na jaki ich stać, obejmuje bezpośredni atak na meli- nę handlarza narkotyków, wystrzelanie obstawy, zgarnięcie towaru oraz forsy i ucieczkę. Nie ma kogoś takiego jak stary Yardie, oprócz paru bardzo bogatych, bardzo sprytnych i bardzo niebezpiecznych ludzi. Doggy Dog wytyczył sobie drogę kariery i będzie szedł po trupach, aż zabije go ktoś sprytniejszy, bardziej bezlitosny lub ma- jący więcej szczęścia. Alex informuje Ma Nakome o swoim ostatnim projekcie, chociaż nie wyjaśnia, po co to robi. Nigdy jej tego nie mówi. Za bardzo ją szanuje. Była technicznym pracownikiem naukowym w szpitalu Queen Mary, ale wielkie towarzystwa ubezpieczeniowe przejęły służbę zdrowia i obcięły fundusze do zera. Ona rozumie jego żargon. Mówi mu, że posługiwała się tymi samymi metodami, a on składa jej propozycję pracy, którą ona ze śmiechem odrzuca - ma za dużo dzieci, a Alex, jak każdy mężczyzna, powinien znaleźć sobie własną kobietę, która się nim zajmie. Przytakuje jej, myśląc o matce i czasach, gdy mieszkali w wie- żowcu nad Tamizą. Dwuosobowy naród z miastem u swych stóp. Siedząc w ciemności i obserwując światła, Lexis powoli zaprawiała się rumem i koką. Kraina Baśni, mówiła do syna. Jest tam wszystko, co tylko sobie zamarzysz, wszystko. Alex powinien wykopać tego małego pasożyta i dopilnować, żeby Lexis znalazła sobie mężczyznę na stałe, prawdziwego mężczyznę. Zasługiwała na to. Ma Nakome zauważa, że jest niespokojny. Może chciałby, żeby przysłała mu jedną z dziewczyn? - Przyjdzie dzisiaj, albo jutro. Kiedy zechcesz. - Jutro - mówi Alcx z poczucia obowiązku. Wie, że seks nigdy nie będzie odgrywał ważnej roli w jego życiu, więc próbuje nie myśleć o nim zbyt często. - Alice - mówi stanowczo Ma Nakome. - Lubisz ją. Wiem, że ostatnio była u ciebie. - Jasne - przytakuje z roztargnieniem Alex. To prawda, że ma swoje przyzwyczajenia, ale teraz wydaje mu się, że nabiera rozpędu. Takie samo wrażenie miał przed aresztowa- niem, jakby pędził przez noc i miasto, i nic nie mogło go zatrzymać, wszystko umykało mu z drogi, gdy mknął coraz szybciej, niepoko- nany. Tymczasem złapali go i posadzili, nawet nie wysunąwszy przeciwko niemu żadnych zarzutów. Świat jest bezlitosny - i nie ma przed nim ucieczki. Mimo wszystko lubi Alice. Jest trochę starsza od pozostałych dziewcząt Ma Nakome, które przeważnie nie mają jeszcze dwudzie- stu lat. Alice pracuje wieczorami w restauracji jako kelnerka i od- wiedza tylko kilku wybranych klientów. Potem może opowiadać jej o swojej pracy, a ona leży. słuchając lub udając, ze słucha i jest bardzo miło. - Czasem chciałbym być katolikiem - mówi Alex. Ma Nakome śmieje się, trąca go w ramię i zaczyna wstawać - wygląda jak wznoszący się z morskich fal wulkan. - Jesteś stuknięty - oznajmia. Alex płaci i odjeżdża brudną taksówką, prowadzoną przez mło- dego Ormianina, któremu musi pokazywać drogę do pracowni. Ormianin próbuje sprzedać mu porcję DOA i nie może zrozumieć, dlaczego Alex parska śmiechem. 6. Sen z Alfredem Russelem Wallace'em Alex budzi się ze snu. Stoi przy komputerze, bosymi stopami na szorstkim i zimnym cemencie. Ma na sobie tylko podkoszulek. Pot spływa mu po miękkiej, bezwłosej piersi i tłustych bokach. Jest trzecia trzydzieści rano. Omen. Ma wrażenie, że ktoś z nim rozma- wiał i w tym momencie dzwoni telefon, przeraźliwie głośno brzmią- cy w nocnej ciszy. Alex ostrożnie podnosi słuchawkę, jak najdelikatniej naciskając klawisze by wprowadzić kod. Z początku nic, taniec płatków śniegu na ekraniku aparatu, a potem szum przyboju w słuchawce, jak rozbrzmiewający w uchu środkowym odgłos krwi płynącej przez arterie. Śnieżne płatki zaczynają wirować i znikać, jakby rozwiewa- ne przez jakiś elektroniczny wiatr, ukazując twarz dziewczynki. Ziarnisty czarno-biały obraz powoli nabiera kolorów. - Znam cię - mówi dziewczynka. -Ty jesteś kapitan Marveł. Ma może dwanaście lat i okrągłą, poważną buzię okoloną pros- tymi czarnymi włosami. Mówi ze środkowoeuropejskim akcentem. - Muacle Man - poprawia Alex. Takiego pseudonimu używa w biuletynie internetowym. Dziewczynka mówi: - Ja jestem Alfred Russel Wallace. Rozmawialiśmy już przez sieć. Wiem też, o czym rozmawiałeś z innymi. Stąd cię znam. Dlatego uważam, że mogę cię wykorzystać. Alex nie może powstrzymać uśmiechu. Alfred Russel Wallace, kryjący się pod nazwiskiem naturalisty. którego teorie doboru natu- ralnego skłoniły Darwina do opublikowania swoich poglądów, to błyskotliwy haker genowy, niemal na pewno jakiś zdziwaczały naukowiec, który pojawił się w sieci przed rokiem. Nie ma mowy, aby ta dziewczynka była tym. za kogo się podaje. - Czasem mam wrażenie, że wszyscy jesteście moim snem - mówi dziewczynka z nieznacznym uśmiechem. Jej ciemne oczy są poważne i czyste, wpatrzone w nieskończoność. -W gorączce. Alex przypomina sobie, że teoria doboru naturalnego w wyniku przetrwania najsilniejszych osobników przyszła Wallace'owi do głowy, kiedy rzucał się w hamaku, trawiony błotną gorączką w dżun- gli Borneo. Darwin także cierpiał na nawracające ataki. Ewolucja była gorączkowym snem, obalającym skamieniałe hierarchie epoki wiktoriańskiej. - Masz problemy z krawędziowcami - mówi dziewczynka. - Cóż, wszyscy mają problemy z krawędziowcami. Kilka godzin wcześniej, po powrocie od Ma Nakome, Alex omawiał ten problem na łamach biuletynu hakerskiego. Krawę- dziowce żyją na marginesach map obejmujących tradycyjną ekolo- gię sztucznego życia. Ledwie wegetują na krawędzi zapomnienia, lecz ostatnio ich siedlisko zaatakowały stada pasożytów, które przy- czepiają się do nich i stopniowo pozbawiają energii. Te pasożyty wyewoluowały i organizmów masowo infiltrujących grona: żarłocz- ne, amorficzne kolonie osobników zjadających się nawzajem z ta- kim samym zapałem, co informatyczną energię potrzebną wszystkim sztucznym tworom do wykonywania algorytmów niezbędnych do przeżycia i reprodukcji. Ryzykując, że zostaną wchłonięte przez gospodarzy, te organizmy wychwytują zabłąkane kawałki infor- matycznej energii na nieustannie przesuwających się marginesach ogromnych aglomeracji gron. Między tymi dwoma rodzajami sztucz- nego życia istnieje stan równowagi, konieczny by grona nie rozrosły się w stopniu zagrażającym istnieniu całego sztucznego ekosystemu -jak glony zarastające akwarium. Jednak delikatne krawędziowce nie są odporne na te pasożyty i dotychczas nikt nie zdołał zapobiec ich dziesiątkowaniu przez napastników bezjednoczesnego zniszcze- nia gron i skomplikowanej sieci wzajemnych zależności, stabilizu- jących sztuczne ekosystemy. Dziewczynka mówi do Alexa: - Mogę ci pomóc. Prześlę ci coś, co załatwi ten problem. - Dlaczego rozmawiasz ze mną? - Uważaj to za próbę - odpowiada. Jej obraz rozsypuje się w zamieci białych pikseh. - Chcesz ? Nie mogę długo zajmować tej linii. Alex otwiera bufor i wypełnia go programem dziewczynki. __ Uważaj to za próbę - powtarza mała. - Kiedy go rozpaku- jesz, daj mi znać. I znika. 7. Hiperpołączenie Detektyw sierżant Howard Perse wręcza Alexowi złożoną kartkę papieru i oznajmia: - To było tak łatwe, że zaczynam podejrzewać jakiś podstęp. - I co mam zrobić, przeczytać to i zjeść? Perse zaciąga się papierosem i mówi: - Zrób z tym, co chcesz, ale bądź ostrożny. - Naprawdę się niepokoisz. Dlatego mnie tu zaciągnąłeś? Stoją pod drzewami na brzegu rzeki, na parkingu w cieniu londyńskiej Tower i obaj palą papierosy, chowając je w dłoniach - zwyczaj, który Alex wyniósł z więzienia. Wyglądająjak para zgrzy- białych pierników, omawiających jakiś epizod ze starych filmów Ealinga, które ostatnio znów stały się popularne, na fali nostalgicz- nej, będącej tylko złudzeniem tęsknoty za bezpieczną przystanią przeszłości. Na drugim końcu parkingu turyści cierpliwie przesuwa- ją się w kolejce do bramki wykrywacza metalu. Jakaś rodzina stoi sztywno wokół spoconego strażnika Tower, podczas gdy ojciec fil- muje ich kamerą wideo. Jest dziesiąta rano, ale z mlecznobiałego nie- ba już leje się żar. Na rzece jest odpływ i fale płyną leniwie, jak brą- zowa galareta, między cuchnącymi, bagnistymi brzegami. Po prze- ciwnej stronie, w rozgrzanym powietrzu cumuje HMS "Belfast". Perse spogląda na stary mur, wznoszący się nad parkingiem. Detektyw ma na nosie lustrzane okulary przeciwsłoneczne, które błyskają w słońcu. - Byłeś w środku? - pyta. - W Tower? Chryste, nie. Dlaczego miałbym być? - Właśnie. - Już nie przechowują w nich klejnotów koronnych. Naprawdę myślisz, że ta historia z krukami, to prawda? Perse wzrusza ramionami. - Nie odleciały i wymarły. Chodzi o to, że nie poszedłbyś, nawet gdyby sprowadzono tam króla i wystawiono na widok publiczny. Żaden mieszkaniec Londynu nie poszedłby. Tak więc to bezpieczne miejsce na spotkanie. - Robiłeś to już przedtem. Perse nie zaprzecza. Obok przechodzi tłumek turystów, maszerujących z rzecznego statku, który kilka minut wcześniej przybił do przystani. To Amery- kanie, wszyscy w wieku emerytalnym. Alex powstrzymuje chęć zapytania ich, jak toczy się wojna w ich kraju. Co najmniej połowa mężczyzn nosi przedziwne stroje składające się z płaskiego szkoc- kiego beretu w kratę, podkoszulki i bermud, które wcale nie chronią ich przed promieniowaniem ultrafioletowym. Kobiety, rozsądniej- s/e, mają słomkowe kapelusze na głowach albo parasolki, z którymi wyglądają jak podstarzałe piękności z Południa. Kobieta ważąca co najmniej dwieście kilogramów, tak otyła, że nawet Alex uznaje ją za grubą, siedzi w egzoszkielecie z włókna węglowego. Gdy ten niesie ją do celu, warkot silników zagłusza głosy jej towarzyszy. Alex po raz ostatni zaciąga się kwaśnym dymem i gasi papierosa o pomalowaną na zielono, metalową balustradę. - Skąd wziąłeś ten adres? - pyta. - Z akt Billy'ego Rocka. Niezależnie od tego, co sobie myślisz, mamy akta Billy'ego Rocka. - I pozwolili ci do nich zajrzeć? - Nie przeciągaj struny, Sharkey. Tera/ posłuchaj. Ten adres to jedyny nowy zapis w ciągu ostatniego roku, jedna mała informacja międ/y starymi. Musiałem chwilę poszukać, ale wydaje mi się, że miałem ją znaleźć. - Zaczynam się bać, Perse Twoja paranoja jest zaraźliwa. Perse zdejmuje okulary, po czym kciukiem i palcem wskazują- cym ściska nasadę nosa. Alex widzi, że detektyw jest zmęczony. Ma czarne kręgi pod oczami. - Powinieneś się bać. Rodzina Billy'ego Rocka zamierza żale- galizować swoje interesy. A jeśli je zalegalizują, zechcą uporządko- wać wszystkie sprawy Alex zdejmuje czarny kapelusz i ociera chusteczką twarz oraz szyję. __ Zapracowujesz się. Może widzisz rzeczy, których tam nie rna. Myśli o tym, co Doggy Dog powiedział mu w lokalu Ma Na- kome. Jednak nie powie o tym Perse'owi - musi mieć coś w za- nadrzu - Dziś w nocy przesłuchałem około dwudziestu Uzbeków. Większość z nich nie zna angielskiego. Albo udaje. Musiałem czekać trzy godziny na tłumacza, który też ledwie mówił po angielsku. Każdy z tych skurwieli twierdził, że wie, kto zabił tamtych dwóch, po czym podawał dwa różne nazwiska. Znaleźliśmy też mercedesa skradzionego po napadzie na stacji benzynowej, ale był spalony, kierowca dawno zniknął, ajego kumple nie chcą gadać. I nie dostanę dodatkowych ludzi do pomocy, z powodu tej eksplozji na Heathrow. - Jakiej eksplozji? - Średniej wielkości ładunek na dachu terminalu numer cztery. Żadnego ostrzeżenia, na całe szczęście nikt nie został zabity. Do tej pory do zamachu przyznali się monarchiści i Brygada Wyzwolenia Zwierząt, a ponieważ to banda stukniętych popaprańców, którzy dla rozgłosu wyszliby z dziury po korniku, na razie nic nie podano do publicznej wiadomości, a później powie się, że to była awaria transformatora. Ten, kto to zrobił, pokonał prawie dziesięć pozio- mów zabezpieczeń. Tak więc jestem cholernie zmęczony i nie chcę słuchać twoich głupich gadek, Sharkey. Tym bardziej, że próbuję ci pomóc. Posłuchaj. Jestem zupełnie pewien, że ktoś wymyślił tę hodowlę, żeby ubić własny interes. Może to rodzina Billy'ego. Nie mogą go tak po prostu skasować. Muszą załatwić go tak, żeby nie stracić twarzy. To byłaby idealna okazja. - Kciukiem i palcem wskazującym Perse rozciąga kąciki oczu, zmieniając je w szparki. - Sprytny Johnny Chińczyk. - Nie podoba mi się, że chce się mnie wykorzystać, żeby dorwać Billy'ego, Perse. Dlaczego nie pozwolić jego wujom, żeby pozbyli się go, jeśli o to im chodzi? - Ponieważ chcę go mieć - mówi Perse. - Chcę mieć jego uszy w moim worku z pamiątkami. - Odpieprz się, Perse. Nie zrobię tego. - Och, zrobisz, Sharkey. Nie masz innego wyjścia. Jeśli nie załatwi cię Billy, ja to zrobię. Będę codziennie robił ci rewizje 0 ósmej rano, aż pobiegniesz do Billy'ego i poprosisz, żeby skrócił twoje cierpienia. Proszę tylko o odrobinę współpracy, a to niewiele za dwa lata pilnowania twojej tłustej dupy i wysłuchiwania twoich żałosnych hakerskich przechwałek. Alex rozwija papier. Na kartce widzi tylko jedną linijkę tekstu, nazwę ulicy i numer. - Sprawdziłeś to? - Za kogo mnie masz, za prywatnego detektywa? - Perse zakłada okulary. - Bądź ostrożny, Sharkey. To nie przelewki. Adres przy Bridle Lane, jednej z wąskich uliczek za sklepami 1 kinami wokół Piccadilly Cncus. Pocąc się i czując gromadzące się nad nim czarne chmury, Alex płaci za taksówkę - pieniądze prze- ciekają mu przez palce - a potem przez dziesięć minut szuka domu o tym numerze. Znajduje wysoki, wąski budynek, ściśnięty jak kawałek ciasta między zapleczami biur i dostawczymi bramami sklepów. Cztery piętra, okna zasłonięte białymi żaluzjami. Wzdłuż dachu biegnie poręcz i Alex dostrzega za nią zieleń, a więc jest tam jakiś ogród. Za zamkniętą kratą znajdują się odrapane dębowe drzwi w metalowej futrynie. Nie ma domofonu ani kamery wideo, tylko staromodny mosiężny przycisk dzwonka. Kilku bezdomnych rozłożyło na chodniku swoje posłania: pro- stokąty pianogumy oparte tu i ówdzie o mur. Żaden z nich nic nie wie o tym domu. Uzyskanie tej bezwartościowej informacji kosztuje Alexa prawie wszystkie papierosy. Nieco dalej jest zamknięta brama dostawcza i Alex siedzi tam przez jakiś czas, pod wylotem wyjącego klimatyzatora. Wachluje się kapeluszem, czując jak pot zbiera mu się w fałdach tłuszczu na karku. Na obu końcach uliczki widać przemykające pojazdy. W biurze na drugim piętrze budynku naprzeciwko, oddalonego najwyżej o kilka metrów, jakiś mężczyzna pracuje przy stole kreślarskim. Zielone światło, oświetlające go od brody w dół, sprawia, że wygląda jak zanurzony w wodzie. Nieco dalej stara kobieta we wdowim stroju wygląda z bramy niewielkiej kamieniczki. Obrzuca Alexakwaśnym, podejrzliwym spojrzeniem i odchodzi, zgarbiona pod ciężarem swo- jego wdowieństwa. Alexowi bardzo chce się palić, ale jeśli wypali ostatniego papie- rosa, będzie musiał pójść i kupić sobie następną paczkę, a wtedy może coś przegapić. Siedząc tak w bramie dojazdowej, dochodzi do wniosku, że jeśli szybko czegoś nie wymyśli, to padnie ofiarą idio- tycznych pomysłów Billy'ego Rocka, żądzy zemsty Perse'a albo intryg tego, kto stoi za całym tym planem. Jest przekonany, że dziewczynka, która zadzwoniła do niego zeszłej nocy, jest częścią tego spisku. Ten pakiet, który mu przesła- ła. .. Byłby stuknięty, gdyby próbował do niego zajrzeć. Ona zapew- ne nawet nie jest dziewczynką, tylko jakimś systemem ekspertowym lub kimś, kto za pomocą morphingu zmienił swój wygląd na ekranie. Alex też używa takiego programu, dzięki któremu wygląda na trochę szczuplejszego i ma mniejszą łysinę. Są takie programiki, które zrobią z ciebie Elvisa, EUę albo Freda Flintstone'a - kogo tylko zechcesz. W boczną uliczkę wjeżdża limuzyna. Przemyka obok Alexa, wzbijając falę papierów i jednorazowych opakowań, tak blisko, że jego twarz odbija się w lustrzanych szybach i czarnym lakierze wozu, po czym zatrzymuje się przed wysokim i wąskim budynkiem. Z sa- mochodu wysiada postawny mężczyzna - szofer Billy'ego Rocka - i otwiera drzwi pasażerowi. Alex bez zdziwienia widzi Doggy Do- ga, ubranego w podkoszulek z wizerunkiem BobaMarleya, czerwo- ne szorty i wielką włóczkową czapkę, podobną do odwróconej miski. Alex mocniej przyciska się plecami do metalowych drzwi pod hałaśliwym klimatyzatorem. Z limuzyny wysiada jeszcze ktoś. Dziewczynka, która dzwoniła do niego zeszłej nocy. Dziewczynka i Doggy Dog zamieniają kilka słów, po czym śmieją się. Kiedy ona otwiera najpierw kratę, a potem drzwi budyn- ku, wielki szofer opiera się o maskę limuzyny, stojąc z założonymi rękami. Dziewczynka przesyła Doggy Dogowi całusa i znika w środ- ku, a chłopak z kierowcą wsiadają do limuzyny i znikają - jak sen. Alex wychodzi ze swojej kiepskiej kryjówki i podchodzi do zakratowanych drzwi. Naciska kciukiem mosiężny guzik dzwonka i w głębi domu słyszy powolny, melodyjny dźwięk. 8. Nadchodzi tajfun Gdzieś odzywa się dzwonek, miarowo i natarczywie. Alex stoi przed wielkim olejnym obrazem w ciężkich złoconych ramach, tak blisko, że nosem niemal dotyka chropowatej, werniksowanej po- wierzchni. Ktoś chwyta go za ramię i uprzejmie lecz stanowczo każe mu się cofnąć. - Musi pan się cofnąć, proszę pana - powtarza strażnik, mocniej ściskając ramię Alexa. Drugą rękę trzyma w pobliżu przy- piętego na biodrze tasera. Alex mamrocze słowa przeprosin i po znoszonym dywanie ko- loru lilaróż wycofuje się za mosiężną poręcz. Inni ludzie w oświet- lonej słońcem padającym przez okna w suficie galerii odwracają się, tracąc zainteresowanie błahym incydentem. Ten nieprzytomny gru- bas w kombinezonie i pomarańczowych buciorach, czemu się tak przyglądał? To jeden z burzowych krajobrazów Turnera, ze słońcem zacho- dzącym we wspaniałych zamglonych czerwieniach i złocie, a pośród tego wszystkiego zagubiony statek, kołyszący się na falach. Statek niewolniczy wyrzuca za burtę martwych i konających - nadchodzi tajfun. Alex posyła strażnikowi swój najlepszy lizusowski uśmiech i mówi: - To taki piękny obraz. Strażnik jest wysokim twardzielem po pięćdziesiątce, bardzo sztywnym, ubranym w niebieską koszulę oraz szare spodnie. Jego taser jest z rodzaju tych, które mogą na zawsze pozostawić ślady na skórze. Mężczyzna mówi: __ Został namalowany w najlepszym okresie. Proszę jednak pozostać po tej stronie barierki, albo będę musiał pana wyrzucić. __ Będę grzeczny - obiecuje Alex. Ma ochotę zapytać, jak się tu znalazł, ale mógłby się tym wpędzić w kłopoty. Idąc przez zatłoczone sale galerii, grzebie w kieszeniach i znaj- duje przedarty bilet. Jest na nim wybita godzina. Czternasta trzydzie- ści dwie. Cholera, stracił ponad trzy godziny. Na zewnątrz jest piekielnie gorąco. Powietrze jest nasiąknięte wilgocią, a niebo puste, jak kartka papieru. Pojazdy warczą na powolne tempo jazdy po obu stronach Trafalgar Sąuare i na kikuta kolumny Nelsona, wciąż noszącego czarny ślad po eksplozji, któ- ra przed pięcioma laty zwaliła pomnik. Około dwudziestu studen- tów protestuje pod uduchowionym spojrzeniem jednego z odlanych z brązu lwów Edwina Landseera. Studenci noszą karykaturalne ma- ski premiera, albo czerwone lub czarne kominiarki z wielkimi otwo- rami na oczy. Policja obserwuje ich z daleka. Jeden konstabl otwar- cie filmuje zgromadzenie. Policjanci mają dwukrotną przewagę li- czebną nad demonstrantami. Alex jest za daleko, aby usłyszeć nie wzmocnione elektronicznie okrzyki studentów lub przeczytać hasła na ich koszulkach. Potem jeden ze studentów podnosi plakat ukazu- jący niebieską, małpią twarz lalki na tle zerwanych kajdan i Alex uśmiecha się ironicznie. Bojowa lalka, jej debilna furia. Maskotki dla bogatych. Czarne sylwetki tonące w rogu obrazu Turnera, ręka lub noga stercząca ze skłębionych odmętów, w których koszmarne ryby walczyły, by pożywić się ludzkim ciałem. Cholera, przecież on nawet nie lubi Turnera. Czując, że burczy mu w brzuchu, Alex znajduje kiosk z pizzą i zjada sześć porcji z cebulką, anchois i papryką Jedno, czego na pewno nie robił podczas tych trzech straconych godzin, to nie jadł lunchu, chociaż najwyraźniej wypalił ostatniego papierosa. Kupuje nową paczkę, idzie obok ogrodzeń zabezpieczających wieczorami West End, w skwarze i wilgoci przechodzi całą Charing Cross Road tam i z powrotem, mijając antykwariaty z tanimi książkami wysypu- jącymi się białymi wodospadami z zapchanych półek, mija zamknię- ty teatr przy Cambridge Circus, rzędy zabitych deskami lub spalo- nych sklepów, gdzie bezdomni i bezrobotni kulą się wśród koców i wózków na zakupy, załadowanych stertami ciuchów owiniętych w poszarpaną czarną folię. Ktoś przetrząsa kieszenie martwego dzieciaka, leżącego twarzą do ziemi w rynsztoku. Wokół głowy dziecka rozlała się kałuża krwi. Jakiś ulicznik zastrzelony przez straż obywatelską lub innego ulicz- nika. Mężczyzna dziwnie delikatnie obraca ciało na bok, żeby prze- szukać mu kieszenie. Trzech włóczęgów rozbiło obóz w zakratowa- nym wejściu do rozwalonego sklepu. Siedząc w skąpym cieniu, obserwują przechodniów. Kiedy Alex patrzy na nich, jeden pokazuje mu palec. Drugi zanosi się kaszlem i odpluwa w kawałek papieru. Wirusowa gruźlica. W kolejnym zniszczonym sklepie urządzono melinę, w której z radia płynie najnowszy popowy przebój. Alex kupuje dwie tabletki Cool-Z od chudego nerwowego chłopaka, który handluje przy stoli- ku w kącie. Każda jest oddzielnie zapakowana w zatłuszczoną folię. AIex połyka je obie i idzie dalej, czekając aż zadziałają. Potrzebuje czegoś, co rozjaśni mu w głowie. Pamięta, że widział Doggy Doga i dziewczynkę, a kiedy znikli, stał tam, oszołomiony w wilgotnym skwarze. Przypomina sobie to oszołomienie, a także widok białego pokoju pełnego maszerujących zabawek i stojącą na środku kobietę. Ktoś wtedy coś powiedział. Jakieś imię. Teraz głośno wypowiada to imię, jakby smakując po- szczególne sylaby: - Niania Greystoke. Nikt nie zwraca na niego uwagi, gdyż dwadzieścia metrów dalej trzej domokrążcy zachwalają swój towar, staruszka wygraża pięścią przejeżdżającym samochodom, a jakiś mężczyzna mamrocząc, sika na latarnię, przy czym głowa trzęsie mu się tak mocno, że kosmyki brudnych włosów raz po raz opadają mu na szkliste oczy. Prawdo- podobnie jego mózg jest porowaty jak gąbka, w ostatnim stadium choroby Creutzfeldta-Jakoba. Piękna kobieta, ubrana w kosztowny strój z szyfonu, patrzy na to z pogardą, idąc chodnikiem. Towarzyszy jej niebieskoskóra lalka na smyczy i uzbrojony ochroniarz. Lalka jest ubrana w czerwone jed- wabne pantalony i złote ciżmy z podwiniętymi noskami. Przez płaskie czarne sutki ma przewleczone kółka. Rozgląda się na boki, truchtając za właścicielką. Oczy lalki są smutne, ludzkie. Nie jestem szalony, myśli Alex. Jest tego pewny, ponieważ dobrze pamięta szaleństwo, zapierającą dech w piersiach szybkość wydarzeń i poczucie nietykalności. Może jest rozkojarzony, ale nie s/alony. Coś mu się przydarzyło, ale nie wie co. Poszedł tam, apotem wrócił. Może ktoś zaraził go paskudnym szczepem tak zwanych fembo- tow - maleńkich robotów zrodzonych w sztucznych trzewiach pełnych pierwiastków ziem rzadkich. Prawdziwa nanotechnologia, której twórcy nie mogą nazwać nanotechową, ponieważ tę nazwę zastrzegła sobie jakaś amerykańska firma produkująca dziesięć razy większe, niewydarzone mechaniczne stworki. Są femboty, które potrafią wywoływać fałszywe wspomnienia. Może zamglony ob- raz zabawek maszerujących wokół kobiety w białym pokoju jest takim fałszywym wspomnieniem, wygenerowanym przez pakiet RNA wprowadzony do pewnych neuronów jego kory mózgowej. A może efektem jakiegoś narkotyku, którym Alex zatruł się, pracu- jąc dla Czarodzieja. Alex odrzuca taką ewentualność, wiedząc, że jest zbyt dobrym chemikiem, aby załatwić się w taki sposób. Czaro- dziej dobrze go wyszkolił. Odrobina towaru, który pomagał tam produkować, przed rozcieńczeniem mogła zabić go dziesięć lub dwadzieścia razy. Pamięta, jak ostrożnie Czarodziej obchodził się z każdą partią, dodając do nich różnych zanieczyszczeń, żeby nie przypisano ich jednemu laboratorium. Powinienem, myśli Alex, udać się do szpitala i kazać sobie sprawdzić układ nerwowy na zawartość atomów pierwiastków ziem rzadkich, wskazującą na obecnos'ć fembotów, a potem wziąć za- strzyk uniwersalnego faga, który by je wykończył. Tyle, że w tej chwili po prostu go na to nie stać. Wchodzi na zatłoczoną stację metra przy Leicester Square, znaj- duje w tłumie handlarza i po krótkim targu kupuje używaną poka- zówkę za dwadzieścia procent jej wartości. Wszędzie roi się od bezdomnych: robotników, których umiejętności nikomu już nie są potrzebne; ludzi, którzy nigdy nie pracowali chociaż już zbliżają się do wieku emerytalnego; przedstawicieli klasy średniej, wykończo- nych przez pecha lub słabe zdrowie. Wielu nosi czarno-żdłte plakiet- ki skażonych uchodźców z rejonu Sellafield, jednak spora ich część, pomimo realistycznych otwartych ran na twarzach i ramionach, to zawodowi żebracy udający ofiary napromieniowania. Alex przepycha się do nieczynnych ruchomych schodów. Zanim dociera na dół, jest cały zlany potem. Leicester Sąuare była jedną z pierwszych stacji opanowanych przez bezdomnych. Są tu ludzie, którzy mieszkają w szałasach postawionych w podziemiach, albo latami koczujący na peronach. Panuje nieznośny hałas i jeszcze gorszy smród. Alex robi głęboki wdech, aby oswoić się z tym odorem. Pasażerowie muszą przeciskać się między mieszkańcami stacji, którzy wydają się nie zważać na panujący wokół chaos, jakby cały świat był programem telewizyj- nym, a oni oglądali go z odosobnienia swoich domów. Z bud biegną zwoje drutów i kabli, nielegalnie podłączone do linii elektrycznych, telefonicznych i telewizji kablowej. Co bardziej przedsiębiorczy mieszkańcy sprzedają za bezcen rozmowy międzymiastowe, kasety z kiepsko nagranymi filmami, pirackie gry i programy, które tylko szaleniec wprowadziłby do swojego komputera. Wzdłuż obu pero- nów Circle Lane stoją budki cinkciarzy. Wielu mieszkańców metra wzniosło prowizoryczne parawany wokół swoich dwóch metrów kwadratowych peronu, chociaż te i tak niewiele zasłaniają. Jakaś kobieta karmi piersią dziecko; bezzębna staruszka je płatki; cała rodzina siedzi na plastikowych fotelach wokół migoczącego telewizora, jak przy ognisku; opodal ktoś kąpie w plastikowej misce maleńką dziewczynkę o tak bladej skórze, że prawie widać organy w jej wydętym brzuszku. Chude, czarne myszy umykają z kosza na śmieci, do którego dobiera się starzec w łach- manach; niżej całe stada tych gryzoni biegają między brudnymi szynami. Skład długo nie przyjeżdża. Alex spogląda na jaskrawe plakaty ogłoszeń przyklejone na ścianie po drugiej stronie torów i ignoruje dzieciaki, które co jakiś czas podsuwają mu pod nos brudne ręce. Zacznij dawać, a nigdy nie przestaniesz. W wyniku załamania się systemu opieki socjalnej i napływu uchodźców z północy, chyba połowa populacji Londynu to bezdomni, koczujący na stacjach metra, ulicach, estakadach i w opuszczonych biurowcach, których nikomu nie chce się rozebrać. Lexis musiała zaciekle walczyć, żeby utrzymać siebie i Alexa - dwoje rozbitków wśród wrogiego morza. Alex czuje wzbierającą wdzięczność. To zaczyna działać Cool-Z. Skład z rykiem wjeżdża na stację, pchając przed sobą falę ciepłe- go, cuchnącego powietrza. Wszystkie wagony są zapchane. Alex staje, trzymając się uchwytu, a kiedy do środka cisną się kolejni pasażerowie, traci nawet ten punkt oparcia. W tłoku jego stopy odrywają się od podłogi. Gdzieś zaczyna wrzeszczeć jakaś kobieta. Może ktoś ją gwałci lub okrada, ale co można na to poradzić? Zatrzymują się na następnym przystanku, ale drzwi wagonu, nie otwierają się. Ludzie zaczynają szemrać, cicho narzekając na system, na wszechpotężny rząd, który kontroluje każdy aspekt ich życia. Alex słyszy, jak ktoś mówi, że był wybuch w Aldgate; ktoś inny dodaje, że siedzibę BBC na Portland Place wysadzono bombą umie- szczoną w samochodzie, który wjechał przez zamknięte drzwi. Alex myśli o tym, co Perse powiedział mu o bombie podłożonej naHeathrow, gdy nagle, tuż przed nim, jakiś przestraszony mężczy- zna próbuje siłą otworzyć drzwi, ciągnąc za ich gumowy kołnierz. Słychać głuchy stuk i gość uderza twarzą o szybę, a tył jego czaszki nagle eksploduje chmurą kości i tkanki. Cool-Z sprawia, że w oczach Alexa wygląda to jak kiepski elekt specjalny, zbyt nieoczekiwany, aby był przekonujący. Policjant z twarzą ukrytą pod czarnym, lustrzanym hełmem, stuka w drzwi lufą pistoletu. Ludzie w środku, włącznie z Alexem, odsuwają się. Skład gwałtownie rusza i z przeciągłym rykiem wpada do tunelu. Połowa stojących wokół Alexa ludzi przyjmuje typową dla lon- dyńczyków pozę znużonej obojętności, inni rozmawiają, rozeźleni, przestraszeni i podekscytowani krążącymi wokół plotkami. Ktoś oznajmia wyniosłym, arystokratycznym głosem, że natychmiastowa egzekucja to zbyt łagodna kara dla terrorystów: policja powinna ich kastrować i oddawać w ręce ludu. Alex myśli o zabitym uliczniku, leżącym w rynsztoku. Krew mózg rozpryśnięte na szklanych drzwiach wydają się czarne w żół- tym świetle lampy. Tak już jest. Na King's Cross przesiada się na linię Metropolitan. Skład jest równie zatłoczony i powolny, jak ten naPiccadilly, a zatrzymuje się nie raz i nie dwa, ale trzy razy między stacjami. Alex przesiada się na linię East London, aż w końcu znajduje wolne miejsce siedzące w pociągu do Docklands. Dwa dni temu wracał tym pociągiem do domu, w deszczu, zmartwiony i zły. Ten gniew jeszcze w nim tkwi, ale teraz zmieszany z lękiem, uwięziony pod lodowatym spokojem wywołanym Cool-Z. Zachodzące słońce zabarwia Canary Wharf, gdy Alex przecho- dzi pod wiaduktem i zmierza uliczką do swojego warsztatu. Na zachwaszczonym asfalcie stoi limuzyna Billy'ego Rocka. Alex nie dziwi się. W tym momencie już nic nie może go zdziwić. Zza lustrzanych okien limuzyny dobiega głośna muzyka. Patrząc przez przednią szybę, Alex dostrzega Billy'ego Rocka wijącego się na tylnym siedzeniu, przebierającego nogami jak przewrócony na plecy chrząszcz. Sąsiad Alexa, Malik Ali, pracuje przy otwartych na oścież drzwiach warsztatu. Pomrukujący na podłodze wentylator rozprasza skwar na boki. Malik mówi Alexowi, że ktoś widział dwóch męż- czyzn wchodzących do warsztatu Alexa, chociaż właściwie jeden z nich był jeszcze chłopcem, jednak typ małego gangstera. - Jak wyglądał drugi? - Wielki. Muskularny. Malik zszy wapołówki marynarki. Nie przerywa pracy, ponieważ płacą mu od sztuki. Przez grube podeszwy buciorów Alex wyczuwa drgania pracującej przemysłowej maszyny do szycia. Jej terkot za- głusza stłumione dudnienie systemu nagłaśniającego limuzyny. - Znasz ich ? - pyta Malik. - Tak, znam. - Alex, człowieku, zostań na filiżankę herbaty. Może sobie pójdą. Siedzą tam już pół godziny. Weszli zaraz po kobiecie. - Kobiecie? Nagle Alex przypomina sobie. Ma Nakome obiecała przysłać Alice. O cholera. Malik pyta z us'miechem: - Nie zapłaciłeś składki za ubezpieczenie? Alex myśli, że Malik zrobiłby w portki gdyby wiedział, że w limuzynie siedzi Billy Rock. - Coś w tym rodzaju. Pójdę to załatwić, ale gdybym nie wy- szedł w ciągu godziny, wezwij policję. Alex podaje Malikowi numer telefonu komórkowego Perse'a. Mało prawdopodobne, żeby Perse cokolwiek zrobił, ale nic innego mu nie pozostało. Wąskie drzwiczki są otwarte. Kiedy Alex wchodzi do warsztatu, Doggy Dog mierzy do niego z pistoletu. Siedzi na fotelu przy komputerze. Cmoka i ruchem dłoni imituje odrzut pistoletu, po czym rzuca: - Bach i jesteś trup. Pistolet to dziewięciomilimetrowy automat, ulubiona i wypróbo- wana broń Yardies. - Lepiej niczego tu nie dotykaj - ostrzega Alex - albo ty będziesz trupem. - Hej, posłuchajcie no tego grubasa - mówi Doggy Dog. Szofer z rękami założonymi na piersiach opiera się o kuchenkę z nierdzewnej stali. Obojętnie wzrusza ramionami. - Nie żartuję - mówi Alex. Jest zdumiewająco spokojny. - Mam tu trochę niebezpiecznego towaru. Gdzie Alice? - Ta ka? Och, jest tam gdzieś - rzuca niedbale Doggy Dog. Kołysze się na fotelu. Ma na sobie tę samą koszulkę z Bobem Marleyem i jaskrawoczerwone szorty, w których Alex widział go rano, ale gdzieś zostawił czapkę. - Nie martw się, chłopie. Nie tknąłbym twojej dziewczyny, ani niczego innego, czego dotykałeś swoim cienkim białym kutasem. - Pójdę tam i rzucę na nią okiem dobrze? - pyta Alex szofera, który znów wzrusza ramionami. Za chińskim parawanem Alice siedzi na łóżku, oparta plecami 0 pręty mosiężnego wezgłowia. Usta ma zalepione srebrzystą taśmą klejącą, którą owinięto także jej ręce i przy wiązano je do łóżka. Alex delikatnie odkleja taśmę z jej ust, a dziewczyna spluwa na bok 1 informuje: - Dranie zaskoczyli mnie i kazali otworzyć drzwi. Alex zapomniał, że dał jej kopię karty, która otwiera zamek. - Przykro mi - mówi. Chyba zużyli całą rolkę taśmy, żeby związać jej ręce. Będzie musiał znaleźć coś, żeby ją przeciąć. - Muszę z nimi pogadać - dodaje. - Chłopak pomacał mnie po cyckach, ale nic więcej. Ten du- ży powiedział, żebym siedziała cicho, to nic mi się nie stanie. Za- brał mój pager. Odbierz mu go, dobrze? Nie pozwól, żeby z nim odszedł. Alice uśmiecha się, ukazując szparę między przednimi zębami. Jest prawie dwa lata młodsza od Alexa i niczego się nie boi. Przesuwa nogi na łóżku i mruczy: - Wróć tu zaraz, może spodoba ci się zabawa w wiązanie. - A ciebie to podnieca? Jezu, Alice, ci faceci nie żartują. A jednak Alex czuje, że penis twardnieje mu w szortach. W tym rzeczywiście jest coś podniecającego. - To pętaki - drwi Alice. - Poza tym Ma Nakome wie, gdzie jestem. Jeśli szybko nie zadzwonię, ktoś się tu zjawi. No, co ty na to? Ja nie mam nic przeciwko temu i nie będzie cię to kosztowało więcej niż podwójną zwykłą stawkę. No? - Jak szybko zjawi się twoje wsparcie? - Zajakieś dziesięć, piętnaście minut. Zagadaj ich, Alex. Jesteś w tym dobry. Doggy Dog grzebie w jednej z trzech lodówek, tej, w której Alex trzyma zapas Pisanta __ jvjje masz Coli - mówi oskarżycielskim tonem Doggy Dog. Wepchnął pistolet za pasek spodni. __ Następnym razem postaram się mieć. - Nie będzie następnego razu, jeżeli nas nie wkurzysz - o/najmia kierowca. - Co oznacza, że mas/ trzymać się z daleka od tej małej suki - wyjaśnia Doggy Dog. Zamyka drzwi lodówki. - Skąd wiedzia- łeś, gdzie mieszka? - Zadzwoniła do mnie. - Gówno prawda - rzuca szofer. - Włącz radio, Delbert - poleca mu Doggy Dog i przy dźwię- kach Capital Radio dodaje: - Widzisz, Delbert, powiedziałem ci, że ona spróbuje czegoś takiego. Musisz zrozumieć, że ona nie jest taka, jak normalni ludzie. No wiesz, jest ciekawa wszystkiego. Zatelefonowała do tego tłustego pierdoły tylko po to, żeby dowie- dzieć się, z kim pracuje. To wszystko. Delbert mówi wolno i z namysłem: - Sam nie wiem, Dog. To wymyka się spod kontroli. - Kim ona jest? - pyta Alex. - Jedno, czego nie musisz wiedzieć - ucina Doggy Dog - to kim ona jest i co robi. Masz tylko zrobić ten towar, o który prosił cię Billy Rock. Jasne? - A potem oddać go tobie. Pewnie. Wy, chłopcy, albo jesteście naprawdę głupi, albo macie jaja większe niż słoń. Billy'emu może znudzić się słuchanie muzyki. W każdej chwili może tu wejść i co mu wtedy powiecie ? - Jest mu dobrze - odpowiada szofer, Delbert. - Dopiero co dał sobie kopa i nie podniesie się co najmniej przez pół godziny. Pracuję dla pana Rocka już od trzech lat i sądzę, że znam go lepiej niż ty Doggy Dog znów wyjmuje pistolet. Celuje nim w Czarną Betty, w każdą z trzech lodówek, jedną po drugiej. Alex i Delbert obserwu- ją go. W radio kończy się utwór pop i zaczyna energiczna rekla- ma domowego zestawu wirtualnej rzeczywistości, produkowanego przez Sanyo. Doggy Dog mówi: - Wydaje ci się, że jesteś sprytny, co? Znam takich, jak ty. Wszystkim wam się zdaje, że jesteście lepsi. Delbert, pokaż mu. Szofer odrywa się od kuchenki, mówi: "Bez urazy" i wali Alexa w twarz. Alex spostrzega zbliżającą się pięść, ale zaledwie ma czas od- wrócić głowę, zanim dosięga go cios. W oczach stają mu świeczki i siada na podłodze, czując w ustach krew z rozciętej zębami wargi. Doggy Dog stoi nad nim. Alex spogląda w czarny otwór lufy. Doggy Dog trzyma palec na spuście. - Celuj tym gdzie indziej -mówi Alex. - Może teraz zaczniesz traktować mnie z szacunkiem. Na podłodze nie jesteś lepszy od innych. Słyszysz? - Kiwnij głową - życzliwie radzi Delbert. Alex kiwa głową. Mógłby podciąć nogi Doggy Dogowi, alejeśli nie zdąży wyrwać mu pistoletu, dopadnie go Delbert. Alex jest silniejszy od Doggy Doga, ale jest pewny, że szofer faszeruje się jakimś komeicyjnym preparatem podwyższającym sprawność sy- naptyczną. Większość ochroniarzy to robi. - Masz tylko zrobić ten towar - mówi Doggy Dog do Alexa. - Nie piśniesz o tym Billy'emu, ale jeśli zapyta, powiesz, że są trudności. Coś wymyślisz, nie trzeba wiele, żeby wykołować Billy'ego Rocka. Powiesz mu, że to jeszcze chwilę potrwa. - Słyszysz, Alex? - pyta Delbert. - Przykro mi, że musiałem cię uderzyć, ale przebrałeś miarę. Uderzyłbym cię w brzuch, ale w przypadku takiego wielkiego faceta jak ty, to ryzykowne. - Mogę już wstać? Alex zastanawia się, kiedy wreszcie pojawi się obstawa Alice, i czy facet będzie uzbrojony. No jasne, że będzie uzbrojony. - Zostań na podłodze - mówi Doggy Dog. - Podoba mi się jak tak leżysz, a twój wielki brzuch trzęsie się jak u kobiety, która zaraz zacznie rodzić. - Obaj jesteście stuknięci - mówi Alex. - Jeśli nie zabije was Billy Rock, zrobią to jego wujowie. - Taak, a skąd Billy się dowie, jeśli ty mu nie powiesz? Zrobisz to, a będziesz trupem. Myślisz, że Delbert i ja jesteśmy sami? Jeśli nam się coś stanie, to tobie też. Tobie i twojej matce. Wiem, gdzie ona mieszka, chłopie. Pomyśl o tym. - Doggy Dog wpycha pistolet za pasek szortów. - Będziemy mieli cię na oku. Bądź grzeczny. Wychodzą. Alex czeka minutę, spoglądając na zakurzone dźwi- gary cementowych płyt sufitu i czekając, aż opuści go strach, potem wstaje i uwalnia Alice. Ona spogląda na niego i mówi: - Chyba nie masz teraz na to ochoty. - Lepiej zadzwoń po obstawę - odpowiada jej Alex, a kiedy dziewczyna korzysta z jego telefonu, on wychyla głowę przez uchy- lone drzwi i uspokaja Malika, że wszystko w porządku. Alice zaparza herbatę. Piją, siedząc obok siebie na łóżku, jakby przed chwilą uprawiali seks. Alex przykłada sobie do dolnej wargi woreczek z pokruszonym lodem, odejmując go za każdym razem, gdy popija łyk słodkiej herbaty z mlekiem. Alice chce wiedzieć, jakie Alex ma kłopoty, więc opowiada jej część tej historii, nie mówiąc o tym, że dealer i szofer Billy'ego Rocka zamierzają wykiwać szefa, a także nie wspominając ani słowem o ich wspólniku. Alex jest przekonany, że wie, kto to jest. Ci dwaj są zbyt głupi, żeby wykręcić taki numer na własną rękę. Alice odrywa resztki taśmy klejącej, które zostały na jej przegubach. - Mógłbyś sprzedać prawa filmowe do takiej opowieści - oznajmia Alice. - Nie jest zbyt ekscytująca, kiedy jest się jej bohaterem. Alice patrzy na niego spod długich rzęs. - A więc wciąż nie masz ochoty, co? No, dalej, wielkoludzie. Czy to cię trochę nie podnieciło? - Jezu, dopiero co celowano do mnie z pistoletu! Alice nagle wybucha gniewem. - Ach tak? Posłuchaj, ja musiałam to robić z lufą przystawioną do głowy. Niejeden raz. To, co się tu wydarzyło, to nic. Ten chłopak jest nikim. Nigdy nie żyłeś na ulicy, więc nie wiesz. Billy Rock nie zrobiłby ci krzywdy. Za bardzo cię potrzebuje. - Nie chodziło o zaległe płatności. - O nic nie chodziło - mówi Alice. Nagle przechodzi jej złość. - Nie słuchaj tego, co mówię, dziecino. Może jestem trochę wstrząśnięta. - W porządku - mówi Alex, ale wcale tak nie jest. Nie mogą teraz udawać szczęśliwej rodziny. Płaci jej, a ona obiecuje, że nic nie powie Ma Nakome i odchodzi. 9. Sztuczne życie Alex nie może usiedzieć na miejscu. Kręci się po pracowni i nagle mocno kopie butem ze stalowym czubkiem w betonową ścianę, pieniąc się z gniewu, który szybko mu mija. Ma zadanie do wyko- nania. Praca jest najlepszym środkiem na odpędzenie trosk Sprawdza sekwencje zmutowanych punktowo genów, a potem nastawia inkubator. Do jutra, w wyniku reakcji łańcuchowej katali- zowanej przez enzymy powielające DNA. powstaną miliony kopii łańcuchów DNA. zawierających zakodowany zestaw enzymów zdol- nych do syntezy hormonów. Będzie ich dość. aby zagwarantować skuteczną infekcję plazmidów, które z kolei zostaną wprowadzone do komórek Bacillus subtilis. Po wprowadzeniu aktywnych genów, bakterie zmienią się w chemiczne wytwórnie pożądanego produktu. Dodatek tryptofanu do pożywki sprawi, że plazmidy, których zamie- rza użyć Alex, wpłyną na mechanizm produkcji protein. Zamiast setki różnych białek potrzebnych do powstania nowych bakterii, powstaną tylko enzymy, które umożliwią syntezę zróżnicowanych hormonów płciowych. Najwyżej dwa dni i po wszystkim. Alex otwiera rację żywnościową malajskiej armii - banany z curry, cholera - i podgrzewa je w mikrofalówce. Jedząc łyżką ryż ze słodko-kwaśną bananową papką, rozmyśla o pakiecie przesłanym do bufora przez dziewczynkę. Kazała mu to rozpakować... Może w ten sposób znów zdoła się z nią skontaktować. To ryzykowne, ale otwiera karton Pisanta i bierze się do roboty. W końcu nie może tam iść i załomotać do drzwi, nie po tym. co zdarzyło się poprzednim razem. Rozpakowanie pakietu okazuje się oburzająco łatwe. Po dekom- presji przelatuje debuggerem po gęstych liniach kodu, który niewąt- pliwie zawiera algorytmy jakiegoś sztucznego życia. Znajduje wśród nich |edną zaremowaną linijkę. Ekstrahuje ją i konwertuje kod s/esnastkowy do ASCII. Otrzymuje adres internetowy. - Alfred Russel Wallace. jak sądzę - mruczy Alex. Potrafiłby zaszyfrować ten adres na tuzin subtelniejszych sposobów Dziew- czynka jest naiwna, albo chce. aby za takąją uważał. Nie wiadomo, która możliwość jest gorsza. Mimo wszystko, Alex ma wrażenie, że ona jest jedynym wyraźnym śladem w całym tym galimatiasie. A jeśli jest osobą, za którą się podaje, sztuczne życie z tego pakietu powinno rozwiązać problem pasożyta niszczącego krawędziowce. Z jak najgorszymi przeczuciami. Alex kopiuje dane do swojego ekosystemu. Zaledwie kilkakrotnie i wprowadza je tylko w jeden obszar, bo jeśli okaże się. że załamują system, to może uda mu się je wytłuc, zanim zbytnio się rozmnożą. Zakłada wirtualne gogle, siada i obserwuje. System sztucznego życia jest monitorowany na kilku poziomach. Alex przełącza na widok ogólny, pokazujący poszczególne organi- zmy w postaci zróżnicowanych ikon. których barwa wskazuje na ich energię. Jakby unosił się nad zielonym, pofałdowanym modelem świata, rojącym się od kolorowych plamek. Skraj tego zielonego świata ostro odcina się od czarnej próżni, w której jest zawieszony. Plamki pulsują i migoczą, gdy - z każdym tyknięciem zegara ekosystemu - sztuczne organizmy analizują i reagują na bitową gęstość i konfigurację innych organizmów w pobliżu. Jest tu prawie dwieście gatunków, blisko wartości granicznej dla tego typu sztucznego ekosystemu. Teraz bardziej zaawansowani fanatycy sztucznego życia przeszli na PondLife: niewielkie, symu- lowane środowiska wodne, pełne symulowanych pierwotniaków, bakterii, glonów i wirusów, w których modelowane procesy przebie- gają w skali molekularnej. Komputer Alexa ma za mało pamięci ope- racyjnej, żeby przeprowadzić tak skomplikowaną symulację szyb- ciej niz w ciągu eonów. a ponadto, Alex lubi czuć się jak Bóg mikrokosmosu. unoszący się spokojnie nad tym płaskim światem. Większość sztucznego ekosystemu Alexa ustabilizowała się jako otwarta preria gęsto porośnięta roślakami, organizmami pożywiają- cymi się napływającym z systemu strumieniem danych, tak jak prawdziwe rośliny słońcem, wodą i powietrzem. Tu i ówdzie wyra- stają kępy krzaczastych, podobnych do paproci zarośli, a trochę z boku kawałek prawdziwej dżungli, w miejscu gdzie niezliczona różnorodność roślaków szczególnie intensywnie wykorzystała po- karm. Na ogólnym widoku ta dżungla jest zaledwie kępką na równej jak stół powierzchni ekosystemu. Zwierzopodobne owadziaki są przedstawione w postaci dwudziestobitowych ikonek. Niektóre po- ruszają się powoli, stadami - roślinożercy żywiący się roślakami. Drapieżniki żywiące się przestrzenią, w jakiej zakodowane są owa- dziaki, poruszają się indywidualnym kursem. Tu i ówdzie widać pulsujące masy gron, od jasnoczerwonych na skraju, przez zielone, niebieskie i matowoczarne na środku. Nowe owadziaki, żółte śnieżyczki o haczykowatych nogach, wcale się nie rozmnażają. I nie pożywiają się. Natomiast migrują z przypisanego im przez Alexa miejsca, rozchodząc się na wszystkie strony, ku skrajom najbliższych ekosystemów. Alex ładuje cztery kopie. Jedna wpada prosto na kolonię gron i zostaje wchłonięta. Pozostałe docierają na skraj, który w tym systemie jest prawdziwą granicą, i poruszają się wzdłuż niej. Kilka- krotnie te nowe owadziaki napotykały obłoczki przesuwające się po skraju i zbierające resztki pozostawione przez aktywniejsze formy, ale nie dotykają ich, chociaż niektóre chmurki są ciemnoczerwone od nagromadzonej energii. Dwukrotnie nowe owadziaki omijają wydłużone romby zdrowych krawędziowców - a potem krawę- Hziowiec łapie i wchłania jednego, natychmiast zmieniając kolor z zielonego na pomarańczowy. Zostały dwa. Alex zaczyna się zastanawiać, czy te twory w ogóle coś robią, gdy jeden z nich napotyka krawędziowca zarażonego pasożytem i natychmiast pożera obu, staje się czerwony i rozdziela na dwa. Po półgodzinnej obserwacji, w trakcie której przysuwał i odsu- wał fotel, żeby dokładnie obejrzeć cały ten świat, Alex jest zupełnie pewny, ze wie, w jaki sposób działają nowe owadziaki. Potrafiły pożerać tylko te krawędziowce, które zostały osłabione przez paso- żyty. Natomiast same były pożerane przez wszystko inne, a ponie- waż wykazywały silny tropizm skierowany ku brzegom wirtualnego świata, gdzie dominują krawędziowce, w końcu padały ofiarą zdro- wych osobników. Mimo to populacja owadziaków rosła kosztem zarażonych pasożytem krawędziowców i Alex nabiera przekonania, ze z czasem ekosystem ustabilizuje się i osiągnie stan skomplikowa- nej, ale dynamicznej równowagi. Alex zdejmuje gogle i wysyła wiadomość pod adres internetowy znaleziony wśród linijek kodu. Ledwie kończy ją wprowadzać, gdy dzwoni telefon. Podnosi słuchawkę, a dziewczynka mówi: - Najwyższy czas. 10. Leroy Knajpa Leroyajest prawie pusta. Ruch zaczyna się tu dopiero po zamknięciu pubów, a jeszcze nie ma dziesiątej. Na drugim końcu słabo oświetlonego piwnicznego pomieszczenia kilku staruszków pochyla się nad stołem bilardowym; ich twarze pojawiają się i zni- kają w blasku wiszącej nad jasnozielonym prostokątem lampy. Dwaj inni goście grają w domino przy jednym ze stolików o laminowanych blatach; stukanie kostek zagłusza pomruk telewizora nad barem. Leroy Edwards stoi za kontuarem. Widząc idącego po schodkach Alexa potrząsa butelką soku pomidorowego, zrywa kapsel i bez pytania wlewa sok do szklanki. - Twoja matka przyjdzie później - mówi Leroy. - Chciałem porozmawiać z tobą. Smak soku pomidorowego zmieszanego z sosem Worcester, tłumi posmak krwi z rozciętej wargi. Alexa boli szczęka. Leroy mówi z żartobliwym mrugnięciem i przesadnym wyspiar- skim akcentem: - Czego chce biały bwana? Przyszedłeś tu kupić trochę trawki? Zawsze mam ,,holenderskiego smoka", ale dla ciebie mogę postarać się o porządne ziele z Jamajki. Wyglądasz jakbyś miał dziś wychod- ne. Czy to nowa koszula? - Tak, mam później randkę. - Ale najpierw przyszedłeś zobaczyć się ze starym wujkiem Leroyem. Masz jakiś problem? Widzę, że ktoś dał ci w dziób. Najwyższy czas. Leroy jest sześćdziesięcioletnim mężczyzną, prawie tak grubym jak Alex, ale nadal silnym i rześkim, otoczonym sławą miejscowego bohatera. Wysoko podwinięte rękawy koszuli ukazują solidne bicep- sy. Na przedramionach ma wyblakłe więzienne tatuaże, zrobione zwykłym atramentem i igłą do szycia. Krótko przycięte siwe włosy przylegają mu do czaszki, a nozdrza rozpłaszczonego nosa są zale- dwie dwiema kreskami. Ktoś zrobił to kijem do krykieta, a Leroy, krwawiąc i kwicząc jak zarzynana świnia, wyrwał facetowi kij i połamał mu nim ręce. Alex zna tę historię i sto innych, bo Leroy przyjaźnił się z Lexis jeszcze zanim urodził się Alex. Gdyby Alex nie miał rudych włosy i skóry jasnej jak mieszkaniec jaskiń, mocno by się nad tym zastanawiał. Lexis pracowała dla Leroya już wtedy, gdy ten miał pub przy Bnxton Road. "Commercial Arms", pałac z cegły wybudowany w latach pięćdziesiątych, z biegnącym przez całą szerokość sali barem, drewnianymi podłogami i białymi kafelkami na ścianach. Zanim został knajpiarzem, Leroy był muzykiem i wciąż miał całe pudełko winylowych płyt / jego jedynym przebojem, rockowym utworem w melodyjnym stylu Lover's Rock, który zajął dwudzieste szóste miejsce na liście przebojów 1983 roku. Za tantiemy Leroy kupił "Commercial Arms". W latach siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych ten pub był ulubionym lokalem punków i grywały w nim nawet takie zespoły jak Clash i Specials, ale stracił licencję na występy tuż przed tym, zanim stał się własnością Leroya. W połowie lat osiemdziesią- tych znalazł się w centrum zamieszek, gdy zakute łby z Frontu Narodowego próbowały przemaszerować po Brixton. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wybuchły kolejne zamieszki, wywołane prote- stami przeciwko uzbrajaniu policji. Pięć tysięcy policjantów prze- ciwko dziesięciu tysiącom demonstrantów. W tym czasie zwolenni- cy Brytyjskiej Partii Narodowej mieli zwyczaj jeździć po Bnxton skradzionymi samochodami i strzelać do przypadkowych przechod- niów. Pub został dwukrotnie ostrzelany, a podczas uroczystości z okazji początku trzeciego tysiąclecia ktoś próbował go spalić - jedna z ponad dziesięciu tysięcy prób podpalenia, jakie tamtej nocy miały miejsce w Londynie. Gorączka wywołana końcem dwudzie- stego wieku, która o mało nie doprowadziła do drugiego wielkiego pożaru. Leroy przetrwał tam dwadzieścia dobrych i złych lat. W latach pięćdziesiątych przyjechał tam jego ojciec, gdyż w tym czasie po- wszechnie rekrutowano do pracy Jamajczyków, aby zaradzić powo- jennym brakom siły roboczej. Pracował w metrze do czasu, aż zostało sprywatyzowane na dwa lata przed jego przejściem na eme- ryturę. Ojciec Leroya wiedział wszystko o ciężkiej pracy i wytrwa- łości, ale jego emerytura również została sprywatyzowana i szybko skurczyła się do symbolicznej kwoty. Potem zmarła jego żona i jak większość Jamajczyków w tym czasie, zniechęcony wzbierającą falą rasizmu, ojciec Leroya wrócił do ojczyzny. Leroy został. On też sporo wiedział o wytrwałości. Kiedy intere- sy zaczęły podupadać, z coraz większym trudem opłacał haracz Triadom Nowych Rodzin, które przeniosły się do południowego Londynu po przejęciu Hongkongu przez Chińską Republikę Ludo- wą. W końcu triady zrobiły to, czego nie zdołał dokonać milenijny podpalacz i pewnej sobotniej nocy zatłoczony pub poszedł z dymem. Zginęło przy tym pięć osób i Leroy przesiedział jakiś czas w wię- zieniu. Od kiedy Alex go znał, Leroy przysięgał, że pewnego dnia wróci na Jamajkę. Tymczasem był tu, sześćdziesięciodwulatek, który tylko dwa razy w życiu opuścił Londyn: raz, kiedy przeniesiono go do więzienia w Leeds po spaleniu "Scrubs", a drugi, gdy pojechał na Jamajkę na pogrzeb ojca. Teraz Lexis pracuje dla Leroya w knajpie z nielegalnym wyszyn- kiem, która w ciągu pięciu ostatnich lat trzykrotnie zmieniła adres. Przy każdej przeprowadzce Leroy przenosi tylko stół bilardowy, dwóch jednorękich bandytów oraz staromodną szafę grająca z pur- purowymi światełkami. Jego klientela składa się głównie z należą- cych do klasy średniej Jamajczyków, od dwóch lub trzech pokoleń zamieszkałych w Brixton i prowadzących małe interesy: wypoży- czalnie samochodów, sklepy z odzieżą lub elektroniką, garaże, ulicz- ne smażalnie. Jest wśród nich nawet lekarz i jeden czy dwóch prawników. Traktują knajpę jak swój prywatny klub i pomagają Leroyowi unikać kłopotów z policją. Większość z nich zna Alexa od dziecka. Leroy nalewa mu drugą szklankę soku i mówi: - Opowiedz mi o tym rozbitym dziobie, biały chłopcze. Kto ci to zrobił? Tylko nie mów mi, że wpadłeś na drzwi od lodówki, bo widzę ślad po sygnecie. Dałeś mu powód? - Próbowali mnie przestraszyć. Dasz mi te chrupki o smaku śli- moraczków? Nie znam nikogo innego, kto by je jeszcze sprzedawał. - Czy przywalili ci w związku ze skopaną transakcją? Alex, AIex, myślałem, że zgarniasz łatwy szmal, mieszając w głowach bogatym palantom. Sądziłem, że masz dość oleju w głowie, żeby trzymać się z daleka od kłopotów. Złamiesz serce twojej biednej matce. - Właściwie przyszedłem tu porozmawiać z tobą o Lexis. Alex niechętnie opowiada Leroyowi o groźbie Doggy Doga. Leroy złości się. - Tym razem naprawdę spieprzyłeś sprawę, pakując matkę w takie szambo. - Nie moja wina - słabo broni się Alex. - Pomyślałem, że mogłaby zostać u ciebie przez kilka dni. To nie potrwa długo, przysięgam. - Obiecałeś, że będziesz przestrzegał prawa. Dobrze to pamię- tam, ponieważ powiedziałeś to w dniu, kiedy wyszedłeś z więzienia. Alex wpycha do ust garść chrupków i mówi: - To nie jest nielegalne. Mówię ci. Dobrze wiesz, że nie robię niczego naprawdę nielegalnego. - Pamiętam, że kiedyś trawka była nielegalna. - No tak, ale ten towar, który robię, to nie narkotyk. On tylko stymuluje komórki mózgu tak samo, jak narkotyk. Poza tym, kiedy ostatni raz płaciłeś podatki? - Nie bądź taki sprytny, biały chłoptasiu. Jeszcze nie jestem taki stary, żeby nie skopać ci tego tłustego dupska. Alex wygrzebuje ostatnie chrupki z dna paczki, oblizuje tłuszcz z palców i wyciera je w koszulę. - Ja jestem sprytny. Zawsze byłem. Dlatego osiągnąłem to, co mam. - Rozciętą wargę i facetów grożących twojej matce? Kiedy to słyszę, to cieszę się, ze jestem głupi. - Nigdy bym cię tak nie nazwał, Leroy. - Trawka to przynajmniej naturalny środek. Ziele, czyli coś, co dał nam sam Pan Bóg. To, co ty robisz, Alex, to dzieło szatana Właśnie w ten sposób ten świat sparszywiał. - Daj spokój, Leroy. Ten świat był parszywy zanim się urodzi- łem. Psychoakty wne wirusy sprawiają, że komórki robią to samo, co zwykle, tylko w bardziej skoordynowany sposób. Czy jest coś bar- dziej naturalnego? Ty sprzedajesz alkohol, a wiesz dlaczego? Ponie- waż bakterie w twoich wnętrznościach produkują alkohol jako pro- dukt uboczny ich aktywności metabolicznej i w rezultacie nasz organizm nauczył się go metabolizować. Nasze mózgi potrafią prze- twarzać psychoaktywne substancje, ponieważ potrzebują natural- nych psychostymulantów do prawidłowego funkcjonowania. We- dług jednej z teorii inteligencja i język powstały wtedy, kiedy nasi praprzodkowie zbierający żywność na afrykańskich równinach na- ćpali się grzybów rosnących na odchodach roślinożernych zwierząt. Zmądrzeli, ponieważ jakoś musieli wytłumaczyć sobie halucynacje wywołane spożyciem grzybów. Moje wirusy nie robią niczego nie- naturalnego. Wzmacniają tylko to, co już mamy. - No, nie wiem - upiera się Leroy. - Wiem tylko, że je- sleś sprytnym chłopcem ze sprytnymi gadkami, ale wcale nie czy- nisz tego świata lepszym. Tak, jak wszyscy w tym kraju. Może już czas... - Wrócić na wyspę. Może pewnego dnia uda mi się to napra- wić, Leroy. - Chyba we śnie. Jesteś głupi, jak na takiego spryciarza, Alex. Zawsze byłeś. Myślisz, że możesz za darmo dostać to, co chcesz mieć. Jesteś sprytnym białym chłopcem i myślisz, że znasz ulicę, bo trzymasz z paroma gangsterami. Sądzisz, ze możesz odgrywać Boga, ale to prawdziwy świat i zawsze kopnie cię w tyłek, jeśli nie będziesz uważał. Na tym świecie nie można żyć marzeniami. - Jeszcze nie. Zaopiekujesz się Lexis? - Może zamieszkać u mnie. Byle tylko bez tego jej chłopaka. - Tak. widziałem go. - Trochę przypomina mi ciebie, białasie. - Ee! - mówi z urazą Alex. Leroy grozi mu palcem, patrząc prosto w oczy. Ma minę suro- wego i nieubłaganego proroka. - Zaopiekuję się nią, ale nie mogę zaopiekować się tobą. Jeśli coś ci się stanie, to złamie jej serce. Nie masz pojęcia jak było jej ciężko, kiedy siedziałeś. Alex dopija sok pomidorowy. - Muszę już iść. Słuchaj, nie martw się. I nie mów nic Lexis. Powiedziałem ci, że nie robię niczego nielegalnego. Uwierz mi, Leroy. - Raz już to zrobiłem - rzuca za nim stary. Leroy nadal się złości, lecz Alex wie, że mu wkrótce przejdzie. On po prostu nie zmienił się razem z tym światem, dlatego jest wciąż laki zły. Dlatego ukrył się w tej piwnicy, gdzie każdy wieczór jest taki sam i wszystko wygląda tak samo. jak za dawnych dni przy Bnxton Road, kiedy dwudziesty wiek jeszcze się nie skończył, a Leroy był szanowanym obywatelem, a nie przestępcą z wyrokiem za podwójne zabójstwo. Kiedy spalono "Commercial Arms", Leroy został uznany za miejscowego bohatera, ponieważ wytropił dwóch Yardies, którym zapłacono za tę robotę, ogłuszył obu, zamknął w ich srebrnym mercedesie SL500 i podpalił. Leroy ma elementarne, biblijne poczu- cie sprawiedliwości. 11. Doktor Luther Teraz Alex ma tylko wykonywać polecenia. Ta dziewczynka, albo Alfred Russel Wallace. nie dała mu w tej kwestii żadnego wyboru. Jest już prawie jedenasta i przy bramce w wejściu na stację metra Charing Cross stoi kolejka. Dwaj znudzeni strażnicy w kew- larowych kamizelkach założonych na koszule z krótkim rękawem. sprawdzają dokumenty. Trzeci stoi za ogrodzeniem z siatki. Pod pachą trzyma zgrabny krótki pistolet maszynowy. Alex, w niewyszukanym stroju złożonym z luźnych bawełnia- nych spodni i koszuli z nadrukowanymi na niej wielkimi ptakami, podaje strażnikowi jeden ze swoich fałszywych identyfikatorów (dziś wieczorem jest Evanem Hunterem) i stara się wyglądać na głęboko znudzonego, kiedy tamten ogląda dokument. Przechodzi przez bramkę. Sobota, więc chroniona część Strandu tętni gwarem, jarzy się migotaniem neonów. Ludzie napływają i odpływają z elek- tronicznego emporium. W gorącym, wilgotnym powietrzu unosi się ciężki zapach smażonych potraw. Wokół jasnych neonów wirują i unoszą się chmury moskitów. Nad drzwiami większości sklepów widać fioletowy blask lamp owadobójczych. Nieustanne, niemal podprogowe skwierczenie spalających się owadów towarzyszy gwa- rowi tłumu i pulsującym rytmom, płynącym przez otwarte drzwi sklepów z zestawów nagłaśniających. Alex obchodzi tył St Martin-in-the-Fields i przechodzi przez Charing Cross Road na Leicester Square. W małym parku na sy- komorach zawieszono lampiony. Ludzie stoją w kolejkach, żeby przejść przez bramki wykrywaczy metali w drzwiach kin i klubów. Wielkie ekrany wideo między blokami reklam ukazują urywki naj- nowszych filmów. Grupki mężczyzn krzyczą i pohukują, mijając prostytutki wszystkich pięciu płci. Krępy, łysy mężczyzna w garni- turze w paski klęczy na chodniku i hałaśliwie wymiotuje. Wszędzie kręcą się ochroniarze, chodząc dwójkami, z przypię- tymi do pasów ciężkimi pistoletami na klej. Pod kaskadami złocis- tych, białych i różowych neonów panuje jeszcze większy skwar, duchota przesycona odorem śmieci, wysypujących się z czarnych foliowych worków. Grupka piszczących sekretarek bez przekonania ściga urodziwego transwestytę, który na wysokich obcasach ma prawie dwa metry wzrostu. Odwraca się, zadziera sukienkę i poka- zuje im fiuta, a potem znika w tłumie stojących przed kinem ludzi. W górze przelatuje helikopter, omiatając zatłoczony plac strumie- niem s'wiatła, niczym palcem surowego Boga. Leroy, spokojny i rozsądny za swoim barem. Pomimo tego, co twierdzi, to on jest nie z tego świata, nie Alex. Na rogu Gerrard Street, pod czerwoną kratownicą wejścia do Chinatown, pierścień widzów otacza dwóch półnagich mężczyzn, którzy walczą na noże. Jeden z walczących jest już ciężko ranny i krew zmieszana z potem cieknie mu po brzuchu. Ospale zadaje pchnięcia, a jego przeciwnik wydaje się równie zmęczony. Jakby obaj byli senni w tym obezwładniającym skwarze. Dwóch strażników obserwuje to zza pleców widzów i Alex schyla głowę, gdy jeden z nich obrzuca go obojętnym spojrzeniem. Nagle przypomina sobie o kamerach i mikrofonach zamocowanych na murach i na słupach znaków drogowych. Podobno triady podłą- czają się do systemów bezpieczeństwa i wykorzystują sztuczną inteligencję do wychwytywania konkretnych twarzy w tłumie. Tym- czasem on właśnie znajduje się w symbolicznym sercu ich teryto- rium, spełniając żądania dziewczynki, której nawet nie zna. Dziewczynka powiedziała mu, że ma spotkać się z nią w filii Pizza Express przy Dean Street, lokalu chętnie odwiedzanym przez ludzi z mediów. Chociaż lokal jest prawie pusty, Alexa sadzają przy małym stoliku w pobliżu kuchni. Kilku facetów w przekrzywionych krawatach, powiesiwszy marynarki na oparciach krzeseł, robi sporo hałasu przy długim stole pod panoramicznym oknem. Alex zamawia butelkę białego wina i pochłania dwie porcje sernika z borówkami. Właśnie zaczyna się rozglądać za kelnerem, kiedy nagle ona staje przed nim, po czym siada na krześle naprzeciwko. Wygląda na starszą niż na ekranie telefonu. Nosi zielone szorty do kolan i biały podkoszulek, odsłaniający ramiona. Jej oczy, pod gęstymi brwiami tworzącymi na czole linię prostą, są tak ciemne, że aż czarne. Śródziemnomorskie geny, myśli Alex. Gęste czarne włosy zaplotła we francuski warkocz. Dziewczynka zachowuje się zupeł- nie swobodnie, zamawia dla obojga pizzę, a dla siebie pepsi. Potem opiera się o blat i mierzy Alexa przeciągłym, badawczym spojrze- niem. Alex pyta, jak mają nazywać. Alfred Russel Wallace nie wydaje się odpowiednim nazwiskiem. Ona mówi, że może ją nazywać Mileną, a kiedy on pyta, czy to jej prawdziwe imię, uśmiecha się i odpowiada, że jest równie dobre, jak każde. Uważając, że nie ma nic do stracenia, Alex opowiadajej o groźbach Doggy Doga i słyszy, żeby się nimi nie przejmował. - Ten chłopiec jest na swój sposób czarujący, ale nie jest ważny. Takich jak on są tysiące. Moim zdaniem pan Billy Rock powinien lepiej dobierać sobie personel. Ciekawość bierze górę nad ostrożnością. Alex chce wiedzieć. Pragnie zrozumieć. - Ten chłopak i Delbert, ty nimi kierujesz, tak? - Czyżby? Milena ogląda się przez ramię, słysząc kolejny wybuch śmiechu przy długim stole, a potem z kpiącym uśmieszkiem patrzy na Alexa. Niegrzeczna dziewczynka, która powinna już spać, flirtująca z ob- cym mężczyzną. Alex naciska. - Delbert i Doggy Dog są zbyt głupi, żeby pomyśleć o wyko- rzystaniu lalek w taki sposób, natomiast ty... nie. - Uświadamia sobie, że nic o niej nie wie. Pyta: - Ten dom... mieszkasz z rodzi- cami? - Och nie - odpowiada chłodno Milena. - Nie mam rodzi- ców. Mam firmę. - Rozumiem - oznajmia Alex, chociaż tak nie jest. Przynoszą pizzę i Alex zjada prawie całą porcję, podczas gdy dziewczynka, Milena, delikatnie skubie swój kawałek i pije pepsi. Alex zapala papierosa i wypija resztę chardonnay o kredowym posmaku. W końcu Milena ociera usta serwetką i mówi: - Jesteś na mnie zły. - Chcę wiedzieć, co się dzieje. Dlatego tu przyszedłem. - Alex gasi papierosa. - Mogę narobić ci kłopotów, jeśli zechcę. - Pewnie tak, ale jesteś za mądry, żeby to zrobić. Dlatego cię wybrałam. - Wybrałaś mnie? A dlaczego w ogóle byłem ci potrzebny? - Ponieważ nie wolno mi zajmować się tym, czym ty się zajmujesz. Potrzebuję hakera genowego. Moją specjalnością jest nanoware. Trafiło cię kiedyś? - Mówisz o tych świństwach? Fembotach? - Tak je teraz nazywają. Z tej samej przyczyny, dla której mówicie na odkurzacz "hoover". Powinieneś zainteresować się fem- botami, Alex. Robią to samo, co twoje wirusy, tylko sprawniej, bardzo energicznie i precyzyjnie. Ja stworzyłam pierwszy szczep. Wywołuje wizję Madonny. Matki Boskiej, nie tej gwiazdy rocka. Puściłam to w sieć i hakerzy wzięli się do roboty. O ile wiem, teraz istnieje co najmniej pięćdziesiąt osiem szczepów, a wszystkie po- wstały w ciągu roku. Niektóre ukazują Elvisa Presleya lub księżnę Dianę, inne samego Pana Boga w chwale lub MZL. - MZL? Alex myśli o tym białym pokoju - na pewno tam go trafili. Mózg kurczy mu się pod czaszką. Milena chętnie wyjaśnia: - Małe Zielone Ludziki. No wiesz, te od latających spod- ków. Wizje stymulowane w mózgu. Jeden ze szczepów, Streiber, wywołuje idealne złudzenie molestowania seksualnego, a nawet pozostawia fałszywe wspomnienia gwałtu. To zdumiewające, co można wpakować do stada takich metalowych, nadprzewodzących scalaków. - Klaata barada nikło-cytuje Alex i wcale nie jest zdziwiony widząc, że ona nie rozumie aluzji. Zapewne należy do tych śmiertel- nie poważnych dziewcząt, które słuchają wyłącznie Das wohltem- perierte Klavier Bacha, jeżeli w ogóle czegoś słuchają i nigdy w życiu nie była w kinie. - Ale to nie zostaje im na stałe, co? - Jeszcze nie. Stworzyłam uniwersalnego faga, który załatwia wszystkie femboty, nie tylko we krwi, ale także związane z neuro- nami i połączeniami synaptycznymi. Firma była zachwycona, kiedy im go dałam. Od czasu do czasu muszę im coś podrzucić, żeby móc spokojnie zająć się prawdziwą pracą. Nadążasz? - Wiem co nie co o fembotach. Jednak wydaje mi się, że to... oszustwo. Prymitywne. Dziewczynka śmieje się. - Jesteś taki staroświecki. Och, wcale się z ciebie nie śmieję! To naprawdę sympatyczne. Alex zmienia temat. - Potrzebujesz mnie. - Pewnego dnia zaprojektuję femboty, które będą mogły robić wszystko. Takie, które mogą zakładać w komórkach wątroby wy- twórnie hormonów dojrzałości płciowej i femboty-efektory potrzeb- ne do zwiększenia przewodnictwa neuronalnego. Jednak obecnie wy- woływane przez femboty zmiany muszą być wspierane chemicznie. - Mogłabyś po prostu zastosować terapię genową i wprowa- dzić DNA, żeby otrzymać hormony. Dziewczynka Milena nagle poważnieje. - Terapia genowa będzie częścią pakietu, ale jest powolna, a jej przebieg powinien być równie gwałtowny, jak przemiana fazowa, aby miała trwałe skutki. To nie jest łatwe, Alex. Ludzie, którzy robią lalki, bardzo się starali, żeby nikt nie zdołał zmienić opracowanego przez nich modelu. Popełnili jednak podstawowy błąd: zastosowali delecję punktową do wysterylizowania lalek. Materiał rozpłodowy, z którego otrzymują gamety, to po prostu podstawowe modele. To, czego je pozbawiono, można dać im z powrotem. Jest też problem zmiany płci. Czy wiesz, że większość sprzedawanych lalek jest za- sadniczo rodzaju męskiego? Miałam szczęście, że w ogóle udało mi się znaleźć jakieś żeńskie osobniki, chociaż to właściwie drobiazg. Alex nachyla się nad stołem. - Chyba nie chodzi o robienie z lalek seks-zabawek, co? - Oczywiście, że tak, ale to jest najłatwiejsze. Chcę ci coś pokazać. Piękna sprawa. Będziesz musiał zapłacić rachunek. Ja jestem za młoda, żeby mieć kartę kredytową, a wieczorami nie lubię nosić przy sobie gotówki. Milena prowadzi Alexa przez neonowe łuny tętniącego nocnym życiem Soho do księgarni z komiksami. Stojący za ladą, znudzony skin w średnim wieku machnięciem ręki wpuszcza ich za zasłonę z kawałków plastiku, a Alex idzie za Mileną po drewnianych scho- dach oświetlonych jarzeniówką. - W całym Soho jest pełno takich miejsc - mówi Milena. - Jednak niewiele takich, jak to doktora Luthera. To specjalista. Długi korytarz wyłożony popękanym linoleum, które trzeszczy pod stopami Alexa, który nagle czuje się ociężały i niezgrabny. Jest jak zdumiony i zaskoczony byk, prowadzony przez dziewczynkę na rzeź. Mijają drzwi z szybami z matowego szkła, na których pozostały wyblakłe złocone nazwy nie istniejących już firm importowo-ekspor- towych, doradców finansowych, podejrzanych salonów aromate- rapii i relaksacji. Za drzwiami na samym końcu korytarza pali się światło. Milena delikatnie puka w szybę. Otwiera im wysoki, lekko zgarbiony męż- czyzna, który wpuszcza ich do środka. W pustym pomieszczeniu stoi tylko kilka plastikowych krzeseł i metalowe biurko ze staromodnym komputerem z klawiaturą. Uchylone drzwi prowadzą do następnego pomieszczenia, wykafelkowanego od podłogi po sufit. Białe kafle lśnią w blasku lamp. Alex ma wrażenie, że wie, co jest za tymi drzwiami. Chce to zobaczyć, ajednocześnie nie chce. - Doktor Dieter Luther - mówi Milena. - On robi to, co można by nazwać żywymi seks-zabawkami. - Może wy je tak nazywacie, ale nie ja - oznajmia doktor Luther. Ma ponad czterdzieści lat i trupią, choć przystojną, twarz podsta- rzałego aktora-alkoholika. Nosi zielony lekarski fartuch zawiązany na plecach i jednorazowe gumowe rękawiczki. Ich guma piszczy i skrzypi, gdy doktor Luther splata dłonie i obrzuca Alexa zimnym, taksującym spojrzeniem. - Doktor Luther zaopatruje kilka cieszących się złą sławą domów - mówi Milena. - Jest wysoko notowanym specjalistą. Mówi o tym obojętnie, poważna dziewczynka spokojnie wyjaś- niająca tajniki handlu żywym towarem. Doktor Luther pozwala sobie na krzywy uśmieszek. - Mam licznych klientów, którym zależy na moich usługach. Niektórzy z nich, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zajmują wy- sokie stanowiska. Oczywiście, nie jestem niezależny, ale kto jest, w dzisiejszych czasach? - Pewnego dnia będziesz niezależny, Dieterze - mówi Mile- na. - Na pewno. Doktor Luther zapala papierosa, zaciąga się z lubością, a potem trzyma go w podniesionej ręce, delikatnie ściskając filtr kciukiem i wskazującym palcem. - To prawda, mam pewne plany. Amsterdam to bardzo liberal- ne miasto Tutaj coraz częściej dochodzą do głosu tak zwane prawa moralne. No cóż, młody człowieku, sam wiesz, jak to jest. O ile wiem, pan też jest swego rodzaju artystą. - Chyba tak - przyznaje Alex. - Doktora Luthera zatrudnia rodzina Billy'ego Rocka - wy- jaśnia Milena. Alex spogląda na doktora Luthera, który z nikłym, rozbawionym uśmiechem odwzajemnia to spojrzenie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Niczego nie chcę ci powiedzieć - mówi Milena. - Chcę, żebyś wiedział. Zrozum to, jak chcesz. - Milena sprawdza pana - mówi doktor Luther. - To jej ulubiona zabawa. Taka mądra dziewczynka, a tak szybko się nudzi. Jego uśmiech poszerza się o milimetr. Nie jest to miły uśmiech. Zdaje się implikować, że doktor Luther zdołał wejrzeć w duszę Alexa i nie zachwyciło go to, co tam zobaczył. - Nieprawda! - oburza się Milena. - Ach, ona naprawdę jest mądrą dziewczynką, nie uważasz? - mówi Luther do Alexa. - Jedyną w swoim rodzaju. Tak bardzo mi pomogła przy modyfikacji układu kontrolnego. - Beze mnie też dobrze sobie radziłeś. - Mileno, skarbie, podczas gdy niektórzy klienci są całkowicie zadowoleni z... powiedzmy, potulnych partnerów, znacznie częściej wymagają reakcji na swoje zabiegi. - Doktor Luther zwraca się do Alexa. - Milena pokazała mi, jak przeprogramować chip. Teraz, jeśli mi wybaczycie... Jestem dość zajęty. Wiecie, mam mnóstwo pracy. - Pan zmienia lalki w seks-zabawki - mówi Alex. Ma już tego dość. Pot spływa mu z czoła. - Tutaj - mówi Milena i bierze go za rękę. Jej skóra jest chłodna i sucha. Dziewczynka prowadzi go do wyłożonego białymi kafelkami pokoju, gdzie coś leży na metalowym stole w jaskrawym blasku lamp. Wyglądajak łyse. niebieskoskore dziecko. To lalka. Wydaje się, ze ma zielony bandaż przesłaniający piersi i czerwoną przepaskę biodrową, lecz Alex wyczuwa słodkawy zapach i widzi krew ście- kającą z rogu stołu do plastikowego wiadra. Zielony bandaż okazuje się kawałkiem materiału, na którym ułożono instrumenty chirur- giczne z nierdzewnej stali. - Nic ciekawego - mówi doktor Luther. - Standardowa rekonstrukcja pochwy, z rodzaju tych. jakie zaspokoiłyby najwięk- s/e marzenie transwestyty. Rozumie pan, panie Sharkey, lalki mają odbyt, podobnie jak ptaki na pańskiej koszuli. Z punktu widzenia większości klientów nie jest to satysfakcjonujące. Proszę patrzeć, jeśli to pana interesuje. - Myślałaś, że zwymiotuję lub zemdleję - Alex zwraca się do Mileny. - Przykro mi cię rozczarować. - O jej - mówi doktor Luther - tyle gniewu, tak nagle. Zdejmuję przed tobą kapelusz. Mileno. Może zechcecie popatrzeć, jak będę wykrawał nowy odbyt. Alex chwiejnie rusza korytarzem, a Milena za nim. Alex o mało nie przewraca się na schodach, a w sklepie kartkujący komiksy klienci patrzą na niego ze zdumieniem, kiedy przebiega obok. Wy- pada na zewnątrz i zwraca do rynsztoka zmacerowany sernik oraz pi//ę. Spluwa i grzbietem ręki ociera usta. Nocny skwar ściska mu c/oło ciasną opaską. Za jego plecami Milena oznajmia: - Nie zamierzam przepraszać za doktora Luthera. On jest nie- zbędny. Alcx odwraca się. Milena spogląda na niego chłodno i wyzywa- jąco, zbyt dojrzała jak na swoje lata. - Jeżeli chcesz wiedzieć do czego jest mi potrzebny, to chodź ze mną. Możesz też wrócić do domu i czekać, aż Billy Rock albo Doggy Dog dotrzymają umowy. - Odchodzi, a Alex po chwili rusza za nią. Milena mówi, nie odwracając się: - Doktor Luther przerabia lalki obdarzając je pochwami, albo konstruując inne, nowatorskie otwory. Niektórzy jego klienci mają bardzo dziwne upodobania. - Wolałbym nie spotykać takich, jak doktor Luther. - To bardzo inteligentny człowiek, a zarazem psychopata. My- ślę, że tylko chirurgia powstrzymuje go od całkowitego popadnięcia w szaleństwo. Ma jednak regularne dostawy lalek i pozwala mi eksperymentować z ich chipami kontrolnymi, oczywiście, w zamian za moją wiedzę. Pozwolił mi przyprowadzić cię tutaj, ponieważ powiedziałam mu, że dostarczysz mieszaninę odpowiednich hormo- nów stymulujących rozwój drugorzędnych cech płciowych, takich jak tkanka tłuszczowa, piersi i tym podobne. On zamierza otworzyć własny burdel, ale na razie jest tylko dostawcą. - Doggy Dog nic o tym nie wie. prawda? - On naprawdę jest głupi. Delbert, chociaż bardzo się stara, wcale nie jest bystrzejszy. Nie mają pojęcia jak szeroko zakrojone interesy prowadzi rodzina Billy'ego Rocka. - Co się dzieje z lalkami? Tymi zmodyfikowanymi przez dok- tora Luthera. Milena w końcu odwraca się twarzą do Alexa. Stoją na zachod- nim końcu Gerrard Street, przy bramie do Chinatown. Nożownicy i widzowie znikli, pozostały tylko nasiąknięte krwią trociny. - Lalki są używane - wyjaśnia Milena. - Klienci doktora Luthera naprawdę mają bardzo specyficzne upodobania. Jesteś za- szokowany. Czy chcesz wiedzieć coś jeszcze? - Dlaczego to robisz? Milena przybiera teatralną pozę. Migotliwe światło neonu pobli- skiego salonu gier nadaje jej skórze niebieski odcień. - Aby dać im wolność. Chcesz utopii? Mogę cię tam zabrać. Elementy nowej ery są wszędzie wokół nas, a ja je zbieram. Ktoś musi cierpieć, żeby inni zyskali wolność, ale lalki nie są ludzkimi istotami. I nie będą, ponieważ uczynię je czymś więcej. Jesteś ze mną. czy nie? Alex pojmuje, że są ze sobą związani, krwią i żądzą wiedzy. Wie, dlaczego go wybrała i wie, że nic na to nie poradzi. Oczywiście, być może zrobiła coś, żeby tak uważał, w ciągu tych straconych godzin po naciśnięciu dzwonka, lecz to tylko przelotna myśl, która zaraz znika. To bez znaczenia. - Tak - odpowiada. - Tak. __ Dobrze__mówi Milena. Ziewa, szybko i beznamiętnie, jak kot. - Muszę już iść do domu. - Odprowadzę cię. - To nie jest konieczne. Nawet wolałabym, żebyś tego nie robił. Jestem obserwowana. - Przez Doggy Doga? - Przez moją firmę. Nie ufają mi. Podejrzewają, że pracuję nad ulepszeniem systemu kontrolnego lalek. Chipów, które każą lalkom robić to, czego się od nich oczekuje. Symulujących inteligencję. Drogi Aleksie, gdyby oni wiedzieli! - Kim jesteś, Mileno? - Jestem czymś nowym, jak te lalki. Można powiedzieć, że stworzyła mnie firma, chociaż sama jeszcze o tym nie wie. Jestem sprytniejsza niż sądzą i zamierzam żyć wiecznie. Jak daleko posu- nąłeś się z syntezą? - Jeszcze dzień i mogę dostarczyć to, czego potrzebujesz. Bakterie rosną. Pozostaje tylko zebrać produkt i oczyścić go. - To dobrze - mówi Milena - bo nie zostało nam już dużo czasu. Nie idź za mną - dodaje i odchodzi, znikając w tłumie ludzi mijających jasno oświetlone okna restauracji Chinatown. 12. Nadużycie władzy nie jest zaskoczeniem Ray Aziz oznajmia Alcxowi: - Wyglądasz jak kupa gówna, człowieku. Oczywiście, mówię ci to w najbardziej przyjacielski sposób. - Całą noc nie spałem. Jest południe następnego dnia. Alex właśnie dostarczył "hiper- ducha". Podejrzewa, że niebawem będzie potrzebował jak najwięcej gotówki. - Pozwól, że ci postawię - mówi Ray. - Na koszt firmy. Naprawdę. - Wystarczy woda. Naprawdę. Ray śmieje się. - Cóż, mamy dziesięć rodzajów. Dzieciakom chce się pić. - Obojętnie jaka. Byle nie aromatyzowana. Ray obchodzi stalowy kontuar baru. "Ground Zero" jest pus- ty i zakurzony w dziennym świetle, sączącym się przez uchylone okiennice. Sprzęt dźwiękowy i oświetleniowy wisi niczym gigan- tyczna czarna poczwarka nad rzędem zmiażdżonych samochodów, w których tkwią poskręcane, zbryzgane krwią manekiny, pożółkłe od żaru betonowe ściany z sylwetkami zmienionych w parę ludzi, sterty sproszkowanego szkła na podłodze. Ray wręcza Alexowi niebieską butelkę w kształcie miniaturowej hantli. Alex wyjmuje plasterek cytryny, który Ray wetknął w szyjkę butelki, po czym pociąga łyk. Rzeczywiście przez całą noc był na nogach. Ekstrahował zmo- dyfikowane estradiole i hormony przysadki, wydzielone do brzeczki przez genetycznie zmodyfikowane przez niego bakterie. Przeprowa- dzał testy. Teraz chromatograf oczyszcza hormony i pod koniec dnia powinien uzyskać ponad pięćdziesiąt gramów produktu. Powinien być zadowolony, ale majakieś złe przeczucia, dziwne obawy pogłę- bione przez apokaliptyczne dekoracje "Ground Zero". Kiedy Ray pyta, czy wszystko w porządku, Alex oznajmia: - Nigdy nie widziałem tego klubu w dzień. Ray kiwa głową. - Przy wyłączonej wirtualnej rzeczywistości wygląda napra- wdę niesamowicie. Bez burz ogniowych i wibracji wydaje się bez życia, no nie? Człowieku, wyjdźmy na zewnątrz i posiedźmy przez chwilę w cieniu. - Powinienem już lecieć. Jeszcze tylko... - Daj spokój, nic się nie stanie, jeśli siądziesz na chwilę. Czy I wiesz, że na dzisiejszy wieczór pożyczam Billy'emu Rockowi mo- jego najlepszego wirtualnego jockeya? - Serio? - Na otwarcie tego nowego interesu, "Pól śmierci". - Myślałem, że nie zajmujesz się lewymi interesami, Ray. __ Teoretycznie jestem milionerem, ale działam w dziwnej branży, na marginesie kultury. __ Słyszałem, jak mówiłeś to w Capital Radio przed kilkoma miesiącami Ray wzrusza ramionami. __ Czego nie powiedziałem, to tego, że czasem muszę zadawać się / takimi dupkami, jak Billy Rock. Właściwie nie powinienem narzekać. W końcu zaprosił mnie na to przyjęcie. Siedzą w cieniu betonowej rampy, która dawniej służyła do załadunku, kiedy w tym długim budynku o stalowym szkielecie mieścił się supermarket z artykułami gospodarstwa domowego. Ray przykucnął na piętach - pięćdziesięcioletni elf w opiętych czarnych kolarkach i luźnym podkoszulku z holzerowskim hasłem "Nad- użycie władzy nie jest zaskoczeniem". Siwe włosy ma zaplecione w warkocz, który sięga mu do połowy pleców. Alex pyta: - Pójdziesz? - Nie ma mowy. - Ray milknie, a potem dodaje: - Słyszę, że masz kłopoty z Billym Rockiem. Alex pociąga łyk wody. - Można powiedzieć, /e mu pomagam. Chodzi o tejego "Pola śmierci". Ray spogląda w dal. Wszędzie wokół starego magazynu, na dawnym parkingu, długie rzędy starych samochodów czekają na złomowanie i przetopienie. Za wstęgą wody samolot pionowego startu unosi się z terminalu londyńskiego lotniska, pojawiając się i znikając w falach rozgrzanego powietrza, które drga nad cemen- tem. W końcu Ray odzywa się: - Powiadają, że Billy Rock idzie w górę. Kilku ważnych face- tów przychodzi na otwarcie tego interesu, który buduje za rzeką. - To ma być arena. - Wiesz, że Kubrick kręcił tutaj swój film o wojnie wietnam- skiej. Poustawiał sztuczne palmy i wszystko wyglądało jak Wiet- nam. - Ray śmieje się. - Powinien poczekać trzydzieści lat, człowieku, a nie musiałby się męczyć. Słyszałem, że Michelle Rocha pracuje dla Bi!ly'ego Rocka. - Ach tak? - Alex nie chce się przyznać, że nie ma pojęcia, kim jest Michelle Rocha. - Widziałeś te efekty, jakie zrobił do Mao ijcP. Pierwszoklaśnie niesamowite. Billy Rock idzie w górę, mówię ci. Każdy musi osiąg- nąć swój szczebel niekompetencji. Alex przypomina sobie wiadomość telefoniczną, która czekała na niego po powrocie z tego dziwnego, niepokojącego spotkania z dziewczynką, Mileną. Howard Perse kazał mu oddzwonić, obojęt- nie o której godzinie. Kiedy Alex to zrobił, Perse był pijany i bełkotał o jakimś spisku. - Nie sądzę, że to Billy Rock - mówi Alex. - Tak naprawdę to jego rodzina, ale nie chcą się ujawniać, ponieważ formalnie Billy Rock jest jej głową. Nie mogą pozwolić, żeby stracił twarz, dlatego zachowują pozory. Perse też mówił coś takiego. Ktoś na górze powiązał fakty. Scenariusz, w którym lalki są zabijane w prawdziwej walce na arenie był idealnym kontrargumentem przeciwko propagandzie tej upiornej koalicji wojujących chrześcijan, muzułmanów i obrońców praw zwierząt, którzy z różnych powodów próbowali przeforsować zakaz zatrudniania lalek. - Naciskają na mnie - powiedział Perse. Wyglądał gorzej, niż Alex się czuł. Chociaż było już po północy, nadal siedział w poko- ju operacyjnym brygady narkotykowej. Zgasił papierosa w plasti- kowym kubku na zamglonym skraju pola widzenia telefonu i zapal- niczką "Zippo" zapalił następnego. - Toczy się poważna gra, a ty się w niej nie liczysz. - Ty mnie w to wpakowałeś tą swoją pieprzoną wendettą. Teraz chcesz to po prostu zostawić? - Słuchaj - powiedział Perse z pijacką powagą. - Wiem tylko, że tymi "Polami śmierci" Billy wchodzi w legalne interesy. Okazuje się, że to pizyjęcie, o którym ci mówił, było zaplanowane od wielu tygodni. Będzie na nim połowa londyńskich szych. Nawet jeden z urzędujących ministrów. Myślisz, ze przy takim poparciu mogę tam wejść i aresztować tego małego gnoja? - Spieprzyłeś sprawę, Perse. Detektyw odsunął się od kamery, ponury i zaniedbany. __ Zobaczymy, Sharkey. Nadal mam jedną czy dwie możliwo- ści, ale od tej pory sam musisz pilnować swojego tłustego tyłka. __ Nie chcę słuchać tych bzdur... - zaczął Alex, ale mówił już do pustego ekianu. To pozostawiało mu tylko jedno wyjście, dlatego pracował przez całą noc, żeby skończyć syntezę. Przypomniawszy sobie tę rozmowę, Alex informuje Raya: - To coś dużego. Billy Rock zamierza zalegalizować interes. - Ktoś powinien sprzątnąć tego parszywego drania - mówi Ray z naciskiem, który zaskakuje Alexa. Zazwyczaj Ray jest łagod- nym facetem, byłym narkomanem, którego synapsy przekazują wy- łącznie pokój, miłość i zrozumienie. Samolot pionowego startu z głuchym rykiem przyspiesza przez fale upału. Nagle już jest w powietrzu i wykonuje szeroki skręt na południe, ku Europie. Ray i Alex obserwują go, jak maleje w oddali, lecąc w kierunku białych kul elektrowni atomowej Thameside. Ray wstaje i klepie się w obciągnięte spandeksem uda. - Londyn - mówi. - Cholerstwo wykańcza nas, no nie? Lepiej już pójdę, człowieku. Jeszcze raz dziękuję za towar. Alex w końcu zadaje mu pytanie, z którym tu rzeczywiście przybył: - Słuchaj, Ray. Wiem. że masz tu parę furgonetek. Mógłbym pożyczyć jedną? 13. Kto przy ogniu Alex jedzie do swojego warsztatu pożyczonym od Raya Aziza fordem transitem, zardzewiałym gratem mającym prawie tyle lat, co Alex. Bez zdziwienia przyjmuje widok czekających tam na niego Doggy Doga i Delberta. Oparci o białą limuzynę, patrzą jak parkuje furgonetkę i wysiada. - Ładny wózek - mówi Delbert. Żuje tkwiącą w kąciku ust wykałaczkę, ma na sobie czarne skórzane dżinsy i wiatrówkę z czar- nej skóry. - Wybierasz się gdzieś? - Musiałem dostarczyć towar. - Gówno prawda - mówi Doggy Dog, odklejając się od limuzyny. Pod szerokim daszkiem czapki jego gładką młodzieńczą twarz wykrzywia grymas gniewu. - Masz myśleć tylko o jednym: żeby zrobić dla nas ten towar. Gdzie on jest, do cholery? Mówiłeś, że będzie dzisiaj. - Wkrótce będzie gotowy - mówi Alex. - Hej, Delbert! Chyba przetrząśniemy tę jego norę i upewnimy się, że ten śliski sukinsyn nie pogrywa sobie z nami w klipę. - Jestem zajęty. Jeżeli przyjechaliście tu, żeby mnie postra- szyć, to już to zrobiliście. - Billy Rock przesyła ci wiadomość. Chce cię widzieć dziś wieczorem na przyjęciu. Doggy Dog rzuca Alexowi pod nogi kopertę ze złoconymi brze- gami, ale Alex nie daje mu tej satysfakcji i nie schyla się po nią. Doggy Dog oznajmia: - Lepiej tam bądź, z towarem. Czas odgrywa tu decydującą rolę. - Bo co? - pyta niewinnie Alex. - Bądź tam - rzuca Doggy Dog i wsiada do limuzyny, posyła mu groźne spojrzenie spod daszka czapki, po czym zamyka drzwi. Delbert gwałtownie wycofuje wóz z podwórza. Słychać ryk klak- sonów, gdy z piskiem opon zawraca i włącza się do ruchu. Stary Frank, siedzący na obrotowym fotelu przed swoim sklepem, klasz- cze w dłonie. Alex żartobliwie salutuje mu, podnosi kopertę i wcho- dzi do warsztatu. Zostawia wiadomość w biuletynie hakerów genowych, wkłada do mikrofalówki dwie racje żywnościowe i zabiera się do żmudnego testowania uzyskanych hormonów. Zanim kończy pracę i - po krótkim namyśle - nadaje preparatowi postać roztworu lipidowego, jest już wczesny wieczór, a Milena jeszcze nie zadzwoniła. Czekając na telefon, Alex wchodzi do ekosystemu sztucznego życia aby sprawdzić nowe owadziaki. Sytuacja zmieniła się. Kra- wędziowce nie poruszają s,ę jużjedyn.e po obrzeżach, ale w każdym miejscu wirtualnej rzeczywistości. Kiedy jeden z nich napotyka tańczącego derwisza, Alex pojmuje, co się stało. Krawędziowiec przenosi jednego z selektywnych drapieżników zaprojektowanych przez Milenę. Oba organizmy pozostają w symbiozie: drapieżnik przywiera do tańczącego derwisza i błyskawicznie pozbawia go c/.ęści energii, co pozwala krawędziowcowi wchłonąć resztę. Ze swojej pozycji wszechmogącego, Alex widzi, że krawędziow- ce są wszędzie. Mają przewagę liczebną. Przejmują kontrolę. Skraj pochłania centrum. Wydaje mu się, że jest w tym jakieś przesłanie, ale nie potrafi go zgłębić. Przeszukuje wiadomości w biuletynie, mając nadzieję, że znajdzie gdzieś sprytnie zamaskowaną odpowiedź Mileny, kiedy dzwoni telefon. To Leroy. Dzwoni z budki. - Lepiej szybko przy wlecz tu swój tyłek - mówi Leroy. - Jacyś gnoje właśnie podpalili mieszkanie twojej matki. Pierwszą rzeczą, jaką spostrzega Alex, kiedy podjeżdża tam klekoczącą furgonetką, jest ambulans stojący przed bramą bloku. Tylne drzwi karetki są szeroko otwarte i dwaj sanitariusze roz- mawiają z policjantem w koszuli z krótkim rękawem. Żaden z nich nie patrzy na Alexa, gdy ten przebiega obok i pędzi po schodach. Na klatce jest gorąco, jak w piecu. Czuje dym i woń mokrego popiołu. Sąsiedzi stoją na podeście za rozciągniętą żółtą taśmą, plotkując i próbując zajrzeć do mieszkania przez okopconą framugę. Alex słyszy, jak jedna ze staruszek mówi, że ktoś tam zginął. Serce zamiera mu w piersi. Unosi żółto-czerwoną taśmę i przechodzi pod nią. W mieszkaniu strażacy w hełmach i żółtych kombinezonach kręcą się po zalanych wodą, okopconych pokojach. Intensywny zapach spalonego drewna i plastiku atakuje oczy i nos Alexa. Jakiś strażak krzyczy na niego, ale w tym momencie z salonu wychodzi Leroy, trzymając w ramio- nach kartonowe pudło. W dziennym świetle wydaje się starszy i mniejszy. - W porządku - mówi do Alexa. - W porządku. Twojej matce nic się nie stało. Zginął chłopak Lexis. Policja i strażacy natychmiast przestają interesować się Alexem, słysząc, że nie mieszka tu i prawie nie znał nieboszczyka. Leroy wyprowadza Alexa na schody. Karton, który niesie, śmierdzi dymem. Ten zapach przywiera do ubrania Alexa. - To są rzeczy, które twoja matka chciała ocalić - wyjaśnia Leroy. - Jak tylko policja odjedzie, ludzie rozgrabią wszystko do czysta. - Wynagrodzę jej to - mówi Alex. Mocno pociąga nosem, czując tkwiącą w gardle twardą kulę. - Przysięgam. Dobrze wiem, kto to zrobił. - Ja też - mówi ponuro Leroy. - Twoja matka była u mnie, ale kazałem ludziom obserwować jej mieszkanie. Ten nicpoń, jej chło- pak, nie chciał się wyprowadzić, a ona pozwoliła mu zostać. Miałem nadzieję, że ten gnojek zrobi coś głupiego, sprowadzi sobie dziew- c/ynę, albo co. Tymczasem dwaj faceci wybili szybę w drzwiach, wlali do środka benzynę i podpalili. Mój przyjaciel widział to, wskoczył do samochodu i pojechał za nimi. Miał przy sobie telefon i zadzwonił do mnie. Dopadliśmy ich, kiedy zatrzymali się przed sklepem na rogu. - Delbert i Doggy Dog. - A więc znasz ich. Zastanawiam się, dlaczego mnie to nie dziwi. - Powiedz mi, co się stało, Leroy. Potem będziesz się na mnie złościł. - Ten chudy chłoptaś zobaczył nas i uciekł, ale ten drugi próbował wrócić do samochodu i dopadliśmy go. Nie chciał powie- dzieć, jak się nazywa. Mówi, że będziemy mieli kłopoty. Kiedy wrócę, wyrwę mu te pióra z ramion. Może wtedy zacznie gadać. Alex czuje, że zamiera w nim serce. - Trzymacie go? - Oczywiście, że tak - mówi Leroy. Stawia karton na ziemi, żeby otworzyć samochód. - Ten facet próbował zabić twoją matkę, białasie. Co mieliśmy zrobić? Alex widzi ceramicznego konia na stercie nadpalonych, okopco- nych pamiątek. Przyklejona tylna noga znów odpadła, a uprząż jest zwęglona. __ Musisz pozwolić mi porozmawiać z tym facetem. Leroy prostuje się i obrzuca Alexa gniewnym, patriarchalnym spojrzeniem. - Nic nie muszę. Myślę o twojej matce, chłopcze, skoro ty tego nie robisz. Ona teraz jest w szoku. Nie powinieneś pakować jej w takie szambo. Czasem myślę sobie, że nie jesteś... Kurwa, prze- cież ty mnie wcale nie słuchasz. - Widzisz, mam tam furgonetkę. Pojadę za tobą. Wiesz, Leroy - mówi Alex, zdając sobie sprawę, jak mało przekonujące są te słowa - to naprawdę ważne. Zaufaj mi. - Wcale ci nie ufam - odpowiada Leroy, a łagodny ton jego głosu łamie Alexowi serce. - Leroy, ten jeden raz. Znam tego człowieka, którego zatrzy- maliście. Mogę go zmusić, żeby zaczął mówić. - Ostatni raz ci pomagam, Alex. Przysięgam. - To będzie ostatni raz - obiecuje Alex. Milena. Jeżeli nie zadzwoni, Alex będzie załatwiony na dobre. Mimo wszystko, czuje uniesienie. Jest wolny i w pędzie, i teraz nie może się już zatrzymać, dopóki nie osiągnie celu lub nie zginie. 14. Delbert Leroy zamknął Delberta w magazynie swojej knajpy. Ochronia- rza przywiązano kablem elektrycznym do plastikowego krzesła. Siedzi dumnie wyprostowany pod mrugającą jarzeniówką, jak poj- many król wśród skrzynek z pustymi butelkami, pudeł chipsów i solonych orzeszków, beczek z piwem i czarnych butli z dwutlen- kiem węgla. Alex podchodzi prosto do Delberta, wali go otwartą dłonią w twarz i mówi: - Bez urazy. Po prostu miałem na to ochotę. Alex właśnie spędził trudne pół godziny z Lexis. Starała się nie winić syna za to podpalenie, lecz Alex widział, że sporo ją to kosztowało. - Zawsze możesz na mnie liczyć, Alex. Wiesz o tym. - Wiem. Pamiętasz, jak pokazałaś mi światła miasta i powie- działaś, że to Kraina Bas'ni? Naprawdę ci uwierzyłem. - Byłeś wtedy małym chłopcem, Alex, a ja pewnie byłam na haju. Nie powinieneś poważnie traktować gadaniny starej matki. - A jednak - rzekł Alex i chociaż Lexis nie zrozumiała go, uśmiechnęła się i kazała mu obiecać, że nie pójdzie znów do wię- zienia. - Bo tak wyglądasz - oznajmiła. - Tak samo jak wtedy, zanim cię zamknęli. - Naprawdę? Nie martw się. Tym razem policja jest po mojej stronie. Lcxis wysłuchała, jak mówił, że jej to wynagrodzi, i tylko uśmiech- nęła się, pociągnęła kolejny łyk rumu z colą, po czym powiedziała, żeby uważał. - Nigdy nie ufaj gliniarzowi. Jesteś chłopcem z East Endu, Alex. Powinieneś to wiedzieć. Najgorsze było to, że jeszcze nie wiedziała o śmierci tamtego chłopaka. Leroy powiedział Alexowi, że przekaże jej tę wiadomość, kiedy Lexis otrząśnie się z szoku wywołanego podpaleniem. Teraz, kiedy dłoń jeszcze piecze go od ciosu, Alex spogląda na Delberta. Ochroniarz ma podbite oczy, a wokół nosa zaschniętą krew. - Miałem o tobie lepsze zdanie - mówi spokojnie szofer. - Dlaczego podpaliliście mieszkanie? - Idź zapytać Doggy Doga. Nie miałem z tym nic wspólnego. - Widziano cię, Delbert. - Wiesz co, człowieku, za dużo zadawałeś się z policjantami. Już powiedziałem temu staremu, że wdepnął w gówno. Tobie nie muszę tego mówić, Alex. Chcesz gadać o przestępstwach, pogadaj- my o porwaniu. - Zostaw mnie z mm na dwie minuty - rzuca Leroy. - Postaram się, żeby zaczął śpiewać. __ Hej, Alex! Powiedz temu staremu, żeby spierdalał na księżyc. Alex spogląda na Delberta. Ogromny mężczyzna, któremu prze- wód elektryczny wrzyna się w przerosnięte bicepsy, patrzy na niego z dziecinnym wyzwaniem, jakby prowokował go do wykonania następnego ruchu w tej grze. Jednak Alex nie ma zamiaru w nią grać. Czując na sobie spojrzenie Leroya, mówi: - Wiesz jak zarabiam na życie, prawda, Delbert? Produkuję psychoaktywne wirusy. Oczywiście, głównie w celach rekreacyjnych, ale mam też takie, które mogą cię załatwić na zawsze. Mogę podać ci coś, co zmieni twój mózg w wiejski serek. Jeden zastrzyk, a do końca życia będziesz chodził po ulicach i wygrażał pięścią samocho- dom. I zaraz to zrobię, jeśli nie opowiesz mi dokładnie, co zrobiliście. - Człowieku, myśleliśmy, że to mieszkanie jest puste. Cholera, zaczekaliśmy nawet aż stara sobie pójdzie. Straciliśmy pół pieprzo- nego popołudnia. To nie nasza wina, że ktoś tam jeszcze był. Alex obchodzi go dookoła, usiłując ochłonąć. W kieszeni ma tabletkę Coolz-Z, ale nie może jej połknąć przy Leroyu. - O co chodzi, Delbert? Czego ode mnie chcecie, czego wam nie obiecałem'? - Człowieku, chcieliśmy tylko mieć pewność. No wiesz, upew- nić się, że nie sprzedasz nas Billy'emu Rockowi. Ostrzegliśmy cię, ale to nie zrobiło na tobie wrażenia. Chcieliśmy, żebyś potraktował nas poważnie. - O co tu chodzi, Alex? - pyta Leroy. - Możesz mi powie- dzieć? I Alex musi wyjaśnić mu, że siedzi w kieszeni Billy'ego Rocka, że obiecał zrobić dla niego towar, a Doggy Dog i Delbert chcieli obrobić własnego szefa. Spodziewa się, że Leroy zaraz przypomni mu, jak ostrzegał Alexa, że to wszystko źle się skończy, ale stary tylko kręci głową. W pewien sposób to jest jeszcze gorsze, ponieważ tym razem Alex wolałby usłyszeć, że źle postąpił. Delbert usiłuje go przekonać: - To byt tylko interes, rozumiesz, więc dlaczego mnie nie rozwiążesz? Człowieku, gdybym chciał, naprawdę mógłbym was oskarżyć o porwanie. W najlepszym razie. Powinieneś wiedzieć, że wpadłeś po same uszy. - Powiedz mi, co wiesz o tej dziewczynce. Delbert zastanawia się chwilę, patrząc w kąt pokoju i mamrocząc pod nosem. Potem uśmiecha się i mówi: - Cholera, dlaczego nie? I tak nie macie jaj, żeby mnie zabić. Prędzej czy później dorwę cię. Przysięgam. Co mi tam. A co chcesz wiedzieć? - Na początek podaj mi jej numer telefonu. - Cześć - rzuca Alex, gdy Milena odpowiada na telefon. Dziewczynka mówi: - Bardzo dobrze, Alex. Czego chcesz? - Delbert i Doggy Dog wypadli z gry. Jeśli chcesz dostać towar, będziesz musiała pokazać mi, jak to działa. I to dziś wieczorem. - Byłoby miło, Alex, ale nie dysponuję odpowiednim obiek- tem. Nie miałam w planie robić tego od razu. - Teraz masz Alex mówi jej, gdzie ma się z nim spotkać i rozłącza się, zanim Milena zdążyła odpowiedzieć. Teraz niech ona zastanawia się, co się d/ieje. Leroy rzuca zza baru. - Idź pożegnać się z matką, Alex. Nie wiem, czy jeszcze cię zobaczymy 15. "Pola śmierci" Kiedy Milena wychodzi ze stacji metra przy Aldgate, Alex mruga światłami furgonetki. Dziewczynka przechodzi przez ulicę i wsiada do wozu. Ma na sobie różową, dżinsową kurtkę narzuconą na prostą granatową sukienkę z długimi rękawami i białym kołnierzykiem, z rodzaju takich, jakie noszą japońskie uczennice - strój sugerujący dziewiczą czystość i niewinność. Pod jednym chudym ramieniem trzyma torbę z jakiegoś srebrzystego materiału. Alex mówi bez ogródek: - Kazałaś tym dwóm durniom, żeby zabrali mi hormon. __ Nie o to chodzi, że nie ufam akurat tobie - odpowiada Milena. - Po prostu nie ufam nikomu. Czego chcesz, Alex? Przyj- ście na to spotkanie wiele mnie kosztowało. Moja firma oczekuje, że wieczorem przyjdę na naradę. __ Boisz się. Mogę to zrozumieć, ponieważ ja też się boję. Alex włącza się do ruchu. O tej porze połowa samochodów jeździ z zapalonymi światłami, a druga bez. Chmury czarnymi smugami zasłaniają czerwono zachodzące słońce. Milena patrzy na przykle- jone taśmą do deski rozdzielczej laleczki voodoo, sznury paciorków i krzyże wiszące na lusterku, na jaskrawy, trójwymiarowy obrazek ukrzyżowanego Jezusa w cierniowej koronie. - To nie w twoim stylu, Alex. Co cię napadło? W jej głosie słyszy lęk. Bardzo dobrze, niech się boi. - Jedziemy na przyjęcie. - Do Billy'ego Rocka? Dlatego tak się ubrałeś? Na biały wełniany golf Alex założył marynarkę w zieloną kratę. Wprawdzie na przyjęciu miały obowiązywać wieczorowe stroje, ale w tak krótkim czasie nie zdołał postarać się o nic lepszego. Omija mężczyznę w łachamanch, który stoi na środku ulicy i wrzeszczy na samochody. Jasno oświetlony reflektorami przejeżdżających pojaz- dów, mężczyzna wywija kijem, na którym tkwi nabity psi łeb. Dalej, na podjeździe, wokół ogniska siedzi kilka postaci. Pewnie pieką resztę tego psa. Alex przypomina sobie, czym groził Delbertowi i wybucha śmie- chem. Milena zerka na niego, po czym odwraca głowę. - Masz ten chip? - pyta Alex. Milena pokazuje mu srebrzystą torbę, którą trzyma na kolanach. - Wszystko, czego potrzebuję, jest tutaj. A ty masz hormony? Alex nie odpowiada od razu. Skręca w Commercial Street. Więk- szość wystaw sklepowych jest zabita deskami lub zasłonięta żaluz- jami. W oświetlonych drzwiach supermarketu z elektroniką stoi uzbrojony strażnik. Nad kościołem adwentystów dnia siódmego powoli obraca się hologram krzyża. Kiedyś mieściło się tam kino. Dopiero ustawiwszy furgonetkę w rzędzie pojazdów czekających na zmianę świateł, AIex obraca się do Mileny i informuje ją, że Delbert i Doggy Dog podpalili mieszkanie jego matki. Milena patrzy na ulicznego handlarza owoców, który podnosi w górę siatkowa torbę z pomarańczami, wzrusza ramionami i pod- chodzi do następnego samochodu. W końcu dziewczynka mówi: - Nie mieli robić niczego takiego. - Cóż, ten świat nie kieruje się logiką, prawda? To nie jest sztuczny ekosystem. Jest prawdziwy. Zadawałaś się z szaleńcami i jeśli Doggy Dog pomyśli, że chcesz go wykiwać, zrobi ci krzywdę. - Chcesz powiedzieć, że mnie zabije? - pyta Milena. - Och, Alex, ty naprawdę mało o mnie wiesz, prawda ? Alex podaje nazwę firmy, która ją zatrudnia. - Ten dom też należy do nich. - Można by rzec, że jestem ich własnością - rzuca niedbale Milena - ale to nieprawda, chociaż oni tak uważają. - Delbert powiedział mi, że coś z tobą robili. - Przez całe moje życie - mówi Milena. - Nie masz pojęcia, jak to jest, Alex. Jestem ich jedynym sukcesem. Inne zwariowały. Światła zmieniają się. Alex wrzuca bieg i rusza. - Uczynili cię mądrzejszą. - Być może. A może i tak byłabym taka. Nie ma jednego genu inteligencji, chociaż to nie powstrzymało firmy przed podjęciem próby stworzenia własnego zastępu małych geniuszy. Nie mam rodziców, tylko dawców gamet. Wiem kim oni są, sama dowiedzia- łam się tego, kiedy miałam cztery lata. Stwierdziłam też, że nie obchodzi mnie, kim są. Moim siostrom i mnie jeszcze w łonach matek podano substancję stymulującą rozwój neuronów. Podwyż- szone przewodnictwo neuronowe - oto, co mi dali, chociaż uzyska- li to drogą bardzo prymitywnej ingerencji chemicznej. To, co wy- myśliłam, pozwala znacznie efektywniej uzyskać ten sam rezultat. W każdym razie wychowywano nas w odosobnieniu, od niemow- lęctwa poddawano przyspieszonej edukacji i nieustannie sprawdza- no. Test za testem. Więks/osc moich sióstr cierpiała aa rozmaite psychozy. Stworzyły własne światy i zamknęły się w nich. Inne okazały się zaledwie przeciętnie inteligentne. Tylko ja pozostałam, Alex. i czasem myślę, że ijajestem szalona. Jakoś jednak żyję. Oni nie wiedzą, że jestem mądrzejsza niz sądzą psycholodzy firmy. Dawno temu nauczyłam się manipulować ich testami. Kontroluję tych ludzi. Szczególnie nianię Greystoke. __ ja nje uważam, że jesteś szalona - mówi Alex, ale zaraz przypomina sobie tamtą wizję. Biały pokój. Kobieta stojąca wśród zabawek i patrząca pustym wzrokiem. Może to nie była wizja. Może tak było naprawdę. Zwraca się do Mileny, mając nadzieję, że dziew- czynka nie usłyszy lęku w jego głosie: - Nie zaszlibyśmy tak daleko, gdybyś była szalona. Tylko niepotrzebnie próbowałaś mnie wykorzystać. - Jesteś mądrzejszy niż sądziłam, Alex. Cieszę się, że wybra- łam ciebie na mojego Merlina. - Uznam to za komplement. Milena milczy przez chwilę. Alex zjeżdża z Commercial Street i jedzie boc/nymi uliczkami, dopóki nie upewnia się, że nikt ich me śledzi. Kiedy wyjeżdżają na Cable Street, kierując się do tunelu Rotherhithe. Milena pyta. co zamierza zrobić. A kiedy jej wyjaśnia, dziewczynka śmieje się i mówi. że ona może nie jest szalona, ale on na pewno. Alex parkuje furgonetkę na końcu jednej z wąskich uliczek nad rzeką, w cieniu opuszczonego bloku mieszkalnego, zbudowanego w stylu Legolandu podczas boomu lat osiemdziesiątych. Kiedy idą w kierunku Surrey Docks. gdzie Billy wydaje przyjęcie, Alex i Mi- lena widzą krzyżujące się raz po raz cienkie linie laserowego światła, tworzące w powietrzu rodzaj namiotu. Zaczyna mżyć: tłuste, brudne krople padają na głowę Alexa. Milena nakrywa głowę różową kurtką i ostrożnie wpycha pod pachę srebrzystą torbę. Brama wjazdowa jest oświetlona punktowymi reflektorami, któ- re sprawiają, że żółta ceglana fasada budynku po drugiej stronie ulicy lśni, jak masło. Z prowadzonych przez szoferów BMW, mercedesów i jaguarów wysiadają pasażerowie. Uzbrojeni fagasi w mundurach sprawdzają bilety. Gdy Alex z Mileną stają w kolejce, podchodzi do nich Howard Perse. Twarz ma bladą i nie ogoloną, oczy zapadnięte i podkrążone. - Co ty tu robisz, do cholery, Sharkey? - pyta. Alex czuje, że ogarnia go dziwny spokój. - Serwus, panie Perse. To moja kuzynka, Milena. Zabieram ją na przyjęcie. Milena obdarza policjanta promiennym, raźnym uśmiechem, ale on ledwie zaszczycają spojrzeniem. - Trzymasz z nim, prawda, Sharkey? Dlatego tu jesteś? Ludzie w kolejce oglądają się na nich. - Czy pan na pewno powinien tu być, panie Perse? - pyta Alex. Perse przysuwa się bliżej. Śmierdzi whisky. - Prowadzę obserwację, to wszystko. Zbieramy informacje. Pilnuj swojego tłustego tyłka. Sharkey. - On nie panuje nad sytuacją - mówi w zadumie Milena, gdy Perse chwiejnie odchodzi, przepychając się przez grupkę mężczyzn w wieczorowych strojach. Strażnik przepuszcza zaproszenie Alexa przez skaner, odczytu- jąc zaszyty chip, a potem kieruje Alexa i Milenę do bramki wykry- wacza metali. Zadaszone przejście prowadzi obok wykopu do maga- zynu, gdzie stoi altana z prawdziwych tropikalnych roślin, w której rząd lalek w czarnych piżamach i stożkowatych kapeluszach kłania się przechodzącym gościom. W magazynie pulsuje i grzmi system nagłaśniająco-oświetlenio- wy Raya Aziza. Nad głowami tłumu przelatują nitki laserowych promieni. Panowie w ciemnych krawatach i smokingach, panie w koktajlowych sukniach - modny jest porozcinany w różnych miejscach, nabłyszczany aksamit, ale wiele kobiet nosi przezroczys- te czadory do kostek ubrane na cieliste body. warstwę graficznego filmu lub zupełnie nic. Alex rozpoznaje gwiazdkę telewizji grającą matiiarchalną bohaterkę w tasiemcowej operze mydlanej, a także nastroszoną czuprynę wirtualnego jockeya, którego pamięta z cza- sów, gdy jako dzieciak oglądał MTV. Urzędujący minister, któremu towarzyszą dwie młode dziewczyny, udziela wywiadu ekipie tele- wizyjnej. Piosenkarz i pianista nowofalowego zespołu dujour, Li- quid Television, przypięli się przy barze do butelki Jacka Danielsa. Ubrani w wypożyczone smokingi Chińczycy o groźnych spojrze- niach, cyngle rodziny BiUy 'ego Rocka, kręcą się wśród towarzystwa. Alex nie ma wątpliwości, że co najmniej połowa kobiet to panienki wiadomej profesji. Lalki w strojach kelnerek niestrudzenie przemykają między gość- mi, niosąc srebrne tace z przysmakami. Alex bierze kromkę wilgot- nego, czarnego chleba posypanego białym kawiorem, pieprzne ku- leczki z ośmiornicy w auszpiku, puree z wodorostów posypanych Bath Oliver. Kiedy konsumuje te przysmaki, Milena patrzy na niego z rozbawieniem zmieszanym z odrobiną pogardy. Lalki wychodzą gdzieś zza areny na drugim końcu magazynu i Alex rusza w tym kierunku. Zamocowane wysoko pod sufitem, ciekłokrystaliczne ekrany pokazują ludzi w workowatych kombinezonach i czarnych kulood- pornych kamizelkach, biegnących w smugach światła, cienia i stru- mieniach deszczu, zygzakujących między wrakami samochodów i kawałami zburzonego muru. Gonią lalki w czarnych piżamach. Wzięta w krzyżowy ogień lalka skręca się, trafiona kulami. Zbliżenie ukazuje tryskającą z jej głowy krew i tkankę mózgową. Prawic nikt z gości nic patrzy na ekrany. Alex bierze Milenę za rękę i prowadzi ją przez tłum w kierunku areny. Jest już w połowie drogi, kiedy dostrzega Doggy Doga. Ich oczy spotykają się na moment. Potem rozdziela ich kelnerka, a kiedy przechodzi. Doggy Doga już tam nie ma. Dreszcz przechodzi Ale- xowi po krzyżu. Przepycha się przez tłum, a Milena mocno trzyma go za rękę i prosi go, żeby zwolnił. Billy Rock siedzi w ostatnim rzędzie foteli ustawionych wokół areny. Towarzyszą mu dwaj wujowie w ciemnych garniturach. Billy Rock jest ubrany na czarno, od kapelusza z wąskim rondem, po kowbojskie buty z wężowej skóry. Lustrzane okulary zasłaniają pół twarzy. Spragnieni rozrywki goście zapełniają dolne rzędy ławek, a w blasku wycelowanych w arenę reflektorów widać morze głów. Milena zaskakuje Alexa. wbiegając przed nim po schodach i kła- niając się Billy'emu Rockowi oraz jego wujom. Billy Rock jest naćpany po uszy: uśmiecha się i klaszcze, wskazując nad głową Alexa na arenę. Po przeciwnych stronach wysypanego trocinami kręgu dwaj treserzy w grubych kombinezonach, rękawicach i hełmach z zakra towanymi wizjerami, przytrzymują bojowe lalki. Tłum lekko faluje, gdy pieniądze przechodzą z rąk do rąk. Odgłos gongu jest ledwie słyszalny w jękliwym dudnieniu systemu nagłaśniającego. Treserzy natychmiast puszczają swoje podopieczne. Lalki wpadają na siebie na środku areny. Toczą się po ziemi, zadając ciosy rękami i nogami. Tłum zrywa się z ławek, wrzeszcząc zgodnym chórem. Nagle jedna z lalek przygniata przeciwniczkę do ziemi i szybkim kłapnięciem masywnych szczęk rozrywa jej gardło. Strumień gęstej, czerwonej krwi opryskuje ją od stóp do głowy, a obaj treserzy zarzucają jej na szyję pętle ze stalowego drutu i wy- prowadzają z areny. Billy Rock głośno klaszcze, a potem wskazuje na ekrany. - Sam spróbuj, Alex. Idź i zabij sobie lalkę. To nie jest trudne i zupełnie bezpieczne. Ale zabawa, co? Nigdy jej nie zapomnisz. - Z pewnością. - Kim jest twoja przyjaciółka? - pyta Billy Rock. - To moja bratanica - mówi Alex. Czuje na sobie ciężkie, nieprzeniknione spojrzenia jego wujów. Z czarnymi, tłustymi włosami zaczesanymi do góry i odsłaniającymi wątrobiane plamy na czołach, obaj są niezwykle podobni do starych ropuch. Billy Rock śmieje się. - Skoro tak twierdzisz. Niech ona też spróbuje. Wszystko na koszt rodziny. - Lubieżnie uśmiecha się do Mileny. - Chodź ze mną, dziewczynko, zabawimy się. Stojący po jego prawej stronie wuj łapie go za ramię i mamrocze coś, ale Billy Rock strząsa jego rękę i głośno mówi: - Chcę, żeby mój przyjaciel dobrze się bawił. To żaden prob- lem. Chodź, Alex. Chodźcie ze mną, ty i twoja mała bratanica. Za wysokim przepierzeniem z bambusa i lakierowanego papieru po drugiej stronie areny znajduje się wąska, jasno oświetlona prze- strzeń ze stojakami, na których wiszą kombinezony, hełmy i broń. Martwą lalkę wywożą na metalowym wózku. Troje jej pobratym- ców, podnieconych zapachem krwi, rzuca się na kraty swoich klatek. Nieco dalej niezmodyfikowane lalki w czarnych piżamach apatycz- nie siedzą w swojej zagrodzie. Odór piżma i trocin przypomina Alexowi kiepski cyrk, który kiedyś rozbił namiot w Southwark Park; starego, dystyngowanego słonia, który majestatycznie wykonywał swój numer, nie zwracając uwagi na oklaski; ospałych klownów; kilka akrobacji na trapezie, których wykonawcy byli także lino- skoczkami i rzucali nożami. Dziwnie było pomyśleć, że działo się to jeszcze w ubiegłym wieku, zanim park objęły w posiadanie zorgani- zowane plemiona bezdomnych. Kiedy treser w ochronnym kombinezonie wywleka następną bojową lalkę, Milena pochodzi do klatek. Siedzące w zagrodzie lalki w czarnych piżamach obracają głowy i patrzą na nią. Wszystkie mają takie same wydatne szczęki i głęboko osadzone piwne oczy. Treser w hełmie zarzuca lalce drucianą pętlę na szyję i wystu- kawszy kod na panelu zamka cyfrowego, otwiera drzwiczki. Drugi, stojący opodal z gotowym do strzału pistoletem, uprzejmie każe Milenie trzymać się z daleka. Ona promiennie uśmiecha się do niego i mówi: - Ale one są takie ładne! Alex obserwuje to z rosnącym niepokojem. Już nie jest zły. Gniew zaprowadził go tak daleko, a potem opuścił go, kiedy zoba- czył Perse czekającego za bramą, a Doggy Doga gdzieś w tłumie. Billy Rock pozwala by służący nałożył mu pomarańczowy kom- binezon. Zdjął już czarny kapelusz i lustrzane okulary. Mocno za- ciąga się zapachem przezroczystego płynu w na pół opróżnionej buteleczce, uśmiecha się błogo i mówi Alexowi, żeby się pospieszył, bo straci całą zabawę. Źrenice majak główki szpilek. - Przyszedłem tylko powiedzieć "cześć". Naprawdę. - Zabawisz się - mówi Billy Rock, wycierając nos grzbietem ręki. - Nigdy się nie bawisz, tylko siedzisz w tej swojej nędznej, cuchnącej norze. Nagle, zwinnie jak łasica, podskakuje i zakrywa dłonią usta Alexa, jednocześnie podtykając mu pod nos buteleczkę. Alex usiłuje się wyrwać, przy czym mimowolnie wdycha opar. Eksplozja światła. Przez chwilę nic nie widzi. Mruga załzawionymi oczami i kicha, pozbywając się chyba pół litra śluzu. Nagle czuje się idiotycznie szczęśliwy, szczęśliwszy niż kiedykolwiek w życiu. Billy Rock majestatycznym skinieniem przywołuje służącego, który sadza Alexa, zapina na nim kombinezon i kuloodporną kami- zelkę. Alex ma wrażenie, że powinien zaprotestować, ale woli skupić się na oszałamiająco dobrym samopoczuciu, przenikającym drże- niem całe jego ciało, aż po czubki palców. Billy Rock ma w ręku broń. Chichocze i celuje w Alexa, do zamkniętych w klatkach lalek, do ludzi w kombinezonach i kamizel- kach, którzy już czekają na rozpoczęcie gry. Billy śmieje się i Alex także. - Będzie zabawa! - wrzeszczy Billy Rock i unosi obie ręce nad głowę, jak zwycięski bokser. Służący korzysta z okazji i zakłada mu kuloodporną kamizelkę. Drugi lokaj przypina Alexowi pistolet do pasa i wyjaśnia mono- tonnym głosem: - Broń strzela tylko na obszarze, na którym toczy się gra i tylko wycelowana w obiekt o temperaturze ciała wynoszącej czterdzieści dwa stopnie. To temperatura ciała lalek. Nie wypali do nikogo noszącego kamizelkę. Strzelając, proszę powoli i regularnie nacis- kać na spust. Częstotliwość jest kontrolowana i ograniczona do jednego pocisku na pięć sekund. Lalki są uzbrojone w niskoenerge- tyczne pistolety laserowe. Jeżeli zostanie pan trzykrotnie namierzo- ny, broń przestanie działać. Tak jest bardziej sportowo. Oto hełm dla pana. Wizjer jest z pancernego szkła i daje pełną ochronę, ale pozwolę sobie zauważyć, że kule są żelowe, więc nie ma mowy o odłamkach czy rykoszetach. Życzę panu dobrej zabawy i pomyśl- nych łowów. Alex śmieje się, ponieważ to nie ma sensu. Służący klepie go w ramię i odchodzi do następnego klienta, mężczyzny o posturze kulturysty, który rozebrał się do czarnych spodenek. Nagle przed Alexem staje Milena. Spogląda naBilly'ego Rocka i woła: - Nie mają kombinezonu w moim rozmiarze! Wszystko wokół Alexa przekrzywia się pod dziwnymi kątami. Siedzi zadowolony, gapiąc się na nią. Serce bije mu w rytm muzyki z zestawu nagłaśniającego i nerwowego migotania czerwonych i zie- lonych laserowych nitek, przelatujących nad głowami. Milena łapie go za ramię, nachyla się i szepce: - Złamałam szyfr zamków klatek, więc otrzeźwiej i przygo- tuj się. Potem odchodzi, zanim zdążył zareagować. Billy Rock, wyma- chując bronią i pokrzykując, podbiega do grupki ludzi oczekujących na swoją kolej wejścia do gry. Alex robi krok w tym kierunku, opada na czworaki i zaczyna się śmiać. Jakaś część jego świadomości podsuwaniu myśl, że teraz jest naprawdę załatwiony. Słyszy głośny trzask. Przetacza się na bok, żeby zobaczyć, co to takiego. Bojowa lalka z trzaskiem otworzyła drzwi swojej klatki. Wychodzi z niej i rozgląda się wokół. Potrząsa masywną głową i otwiera ciężkie, zdeformowane szczęki w szerokim ziewnięciu. Między rzędami ostrych jak igły zębów błyszczą nitki śliny. Służący i klienci cofają się do stojaków z kombinezonami i kamizelkami, ale lalka nawet na nich nie patrzy, tylko odwraca się i biegnie prosto do głównej części magazynu. Jakaś kobieta wybucha śmiechem. Może zażyła to samo, co Billy Rock podsunął pod nos Alexowi. Kolejne dwie lalki wychodzą z klatek. Treser podkrada się do nich, niezdarnie w swoim wypchanym kombinezonie. Lalki zauwa- żają go, gdy podnosi pistolet i oddaje trzy szybkie strzały. Jedna lalka pada na wznak; ""druga biegnie prosto na Billy'ego Rocka, który uśmiecha się głupkowato i mierzy do niej z pistoletu. Dwukrotnie naciska spust, ale - oczywiście - broń nie wypala. Bojowa lalka przewraca go i jednym kłapnięciem szczęk odgryza większą część twarzy, zrywa się z ziemi i pędzi w kierunku ludzi czekających na wejście na teren gry. Wrzaski, panika. Treser staran- nie celuje i oddaje dwa strzały. Lalka potyka się, pada, kopie krzy- wymi nogami i zastyga. Billy Rock leży na brzuchu. Krew wsiąka w trociny wokół jego głowy. - Chodź - mówiMilena. Łapie Alexa za rękę. Za nią stoi lalka w czarnej piżamie. Jest dokładnie tego samego wzrostu, co ona. Przez drzwi przeciwpoża- rowe Milena wyprowadza oboje na zewnątrz. Wciąż pada. Alex podnosi głowę i pozwala by krople zmoczyły mu twarz, wdycha wilgotne, ciepłe powietrze, raz za razem. Serce nadal galopuje mu w piersi, ale czuje się już spokojniejszy. Ludzie biegną w kierunku bramy. Nitki laserowego s'wiatła tną niebo nad ich głowami. Straż- nicy z pistoletami w dłoniach przedzierają się przez tłum w kierunku magazynu. W oddali słychać jękliwe pohukiwania syren. - Teraz, kiedy masz to, co chciałeś, co zamierzasz z tym zrobić'? - pyta Milena. Lalka stoi za nią, patrząc tępym wzrokiem spod niskiego czoła. Alex zaczyna rozpinać ciężką kuloodporną kamizelkę. - Powiem ci później. Ona jedzie z nami? - Oczywiście. Jej układ kontrolny rozumie podstawowe pole- cenia. Alex upuszcza kamizelkę i - nadal ubrany w pomarańczowy kombinezon - podchodzi do lalki, klęka i zdejmuje z niej czarną piżamę. Lalka nie opiera się, tylko stoi jak zaspane dziecko. Alex czuje pod palcami jej ciepłą skórę: czterdzieści dwa stopnie. Jej oddech, jak u diabetyka, jest przesycony acetonem. Lalka ma płaską pierś i gładkie krocze oraz nieproporcjonalną, obojnaczą budowę małego dziecka. - Chodź - mówi jej dziewczynka i lalka posłusznie człapie na swych długopalcych, płaskich stopach za Alexem i Milena, którzy przeciskają się przez tłum do bramy. Na zewnątrz drogie samochody tarasują ulicę, błyskając światła- mi i wściekle tr; biąc. Nagle na dach jednej z limuzyn wskakuje bojowa lalka, tupiąc i wymachując rękami. Toczy pianę z ust. Na przedniej szybie limuzyny pojawia się gwiaździsty otwór od kuli. Klakson wyje przeciągle. Lalka znika. Ktoś otwiera drzwi samocho- du i martwy szofer osuwa się z fotela na asfalt. Alex, Milena i lalka przechodzą obok, zagłębiając się w deszcz i noc. __ Przydałyby się nam rowery - mówi Alex, ale Milena nie rozumie żartu. Alex czuje lekkie drżenie całego ciała. To reakcja na gwałtowny skok poziomu endorfin, wywołany narkotykiem Billy'ego Rocka. W deszczu i mroku, omiatany reflektorami umykających z przyjęcia aut, zaczyna się bać. Jest w strefie cienia, sam z dwoma obcymi. Nie zdziwiłby się, gdyby furgonetka znikła, lecz wóz wciąż tam jest, na końcu wąskiej uliczki. Za kurtyną deszczu, światła Wapping błyskają na drugim brzegu rzeki. W Alexie już zaczyna budzić się nadzieja, że naprawdę im się udało, kiedy zapalają się reflektory furgonetki. Howard Perse otwiera drzwi i powoli wychodzi. Jest kompletnie zalany. - Koniec z tobą - mówi do Alexa. - Niech pan idzie do domu, panie Perse. - Utrudnianie pracy policji. To na początek. - Billy Rock nie żyje. Perse mruga oczami jak sowa, a potem zaczyna się śmiać. Pocią- ga łyk whisky z małej, płaskiej piersiówki i oznajmia: - I tak cię chcę, Sharkey. Chcę wiedzieć, co knujesz. - Zrobiłem to, o co pan prosił. To wszystko. - No, to się jeszcze okaże. - Nie może mi pan tego zrobić, panie Perse. Z nami koniec. - Cholerna racja - odzywa się inny głos i zza furgonetki wychodzi Doggy Dog. Uśmiecha się do Alexa, pokazuje mu pistolet i mówi: - Czas żebyś dał mi towar, pierdoło. Perse nagle trzeźwieje. Prostuje się i patrzy Doggy Dogowi w oczy. - Odłóż broń, synu. - Ja cię znam. - Właśnie. A więc schowaj tę broń, zanim wpakujesz się w kło- poty. Doggy Dog śmieje się, a Perse robi krok naprzód. Słychać głuchy trzask, który odbija się echem od opuszczonych bloków. Perse ryczy i skacze na prawej nodze, oburącz ściskając lewą. Krew cieknie mu między palcami. - Plattus Perse - mówi Doggy Dog. - Dostaniesz za swoje. Błyskawicznie obraca pistolet w dłoni i wali nim w głowę Per- se^. Policjant osuwa się na bok furgonetki, zbyt oszołomiony by powstrzymać Doggy Doga, który uderza jeszcze raz. - Hej - woła Alex - dość tego! Dosyć, słyszysz? Doggy Dog odwraca się, mierząc z pistoletu raz w Alexa, raz w Milenę. W końcu wybiera Milenę. - Ona jest niebezpieczna - mówi do Alexa. - Ona czyni cuda - replikuje Alex. Nagle zaczyna drżeć. Może uda jej się jakimś cudem odebrać broń Doggy Dogowi. Jednak Milena wydaje się nie zwracać uwagi na Doggy Doga. Przechodzi obok niego, wskakuje na murek na brzegu rzeki i spoglą- da na czarną toń. Cicho pada deszcz. Naga lalka idzie za Mileną, a ta odwraca się i klepie ją po łysej głowie. - A więc zrobiłaś to - mamrocze Doggy Dog. Wydaje się równie przestraszony, jak Alex. - Zrobiłaś to pod samym nosem Billy'ego Rocka, chociaż nie wiem dlaczego. Mogłem przyprowa- dzić ci jedną z nich w każdej chwili, w dzień czy w nocy. - No właśnie - mówi Milena. W ręku trzyma latarkę. Doggy Dog wybucha śmiechem. - Chcesz zastrzelić mnie z lasera, dziewczynko? W tym momencie Alex widzi nagły rozbłysk czerwonego światła i w następnej chwili leży twarzą do ziemi na mokrym asfalcie, a deszcz pluszcze w kałuży tuż przed jego nosem. W pierwszej chwili Alex myśli, że Milena zastrzeliła Doggy Doga, ale zaraz dostrzega chłopaka pełzającego na czworakach na środku drogi. Gangster szuka swojego pistoletu, ale ma go Milena. Uśmiecha się do Alexa i mówi: - Cud. Doggy Dog wstaje i wyciąga rękę. Trzyma w niej nóż. - Oddaj mi broń, a nic ci nie zrobię. - Uciekaj - słyszy odpowiedź - a ja nic ci nie zrobię. Nie powinna tego mówić. Doggy Dog rzuca się na Milenę, za- mierza się nożem i w tym momencie znów błyska czerwone światło i Alex ponownie pada na twarz. Przygryza sobie język i wstając, wypluwa trochę krwi. Doggy Dog stoi zgięty, gapiąc się na Milenę. __ Kurwa!__ryczy, lecz w jego głosie słychać strach. Milena obraca w dłoni nóż, tak że ostrze błyszczy w świetle reflektorów, po czym niedbale odrzuca go w ciemność. - Głupi chłopczyk - mówi. Wydając dźwięk będący czymś pomiędzy wyciem a skowytem, Doggy Dog rzuca się na Milenę. Dziewczynka podnosi rękę, w której trzyma pistolet. Twarz Mileny jest zimna i spokojna. Głuchy trzask pierwszego strzału rozbrzmiewa przeraźliwie głośno w zaułku. Po- cisk rzuca Doggy Doga na furgonetkę. Milena oddaje jeszcze trzy strzały w pięciosekundowych odstępach i Doggy Dog pada na twarz. Alex klęczy na asfalcie, obejmując rękami brzuch. Drży. Rozzło- ściła chłopaka, myśli, żeby móc go zabić. Milena każe lalce wsiąść do furgonetki. - Ty też - zwraca się do Alexa. - Ja nie umiem prowadzić. - A co zrobisz, jeśli nie usłucham? Zabijesz mnie? - Możesz odejść - mówi Milena. - Poradzę sobie. Teraz już wiem. Poradzę sobie ze wszystkim. Możesz odejść, Alex. Możesz iść, jeśli chcesz. Nie musisz się w to mieszać. A jednak. Wiąże ich rozlana krew i wina. Ponadto chce wiedzieć. Musi to zobaczyć. - Chodź - mówi do niej. - Wynośmy się stąd. 16. Zrodzony do ucieczki Zostawili półprzytomnego Perse'a obok ciała Doggy Doga i z je- go pistoletem w ręku, ale Alex wie, że to nie będzie takie proste. Kierując furgonetkę na Brunel Road, mówi do Mileny: - Miejmy nadzieję, że nikt nie widział jak załatwiłaś chło- paka. Milena patrzy na migające za oknami, pomarańczowe światła latarni. Na podołku trzyma srebrzystą torbę. Lalka kuli się pod deską rozdzielczą u jej stóp. - Jeśli ten policjant ma choć trochę rozumu, przyzna się do tego zabójstwa. Chociaż wkrótce nie będzie to miało żadnego znaczenia. Mam nadzieję, że masz jakieś miejsce, gdzie możesz się ukryć. Alex nie ma takiego miejsca, ale przewidział podobną ewentual- ność. Przez jakiś czas jedzie na zachód, czując przyspieszone bicie serca za każdym razem, gdy napotykają jakiś radiowóz, potem przejeżdża rzekę po moście Tower, omija Square Mile, gdzie nawet 0 tej porze światła w oknach palą się aż po wierzchołki zwieńczone ostrzegawczo mrugającymi, czerwonymi lampami. Jedzie wzdłuż Embankment. Budynki Parlamentu lśnią w kokonie białego światła nad swoim odbiciem w czarnych wodach Tamizy. Nitkę mostu Westminsler, biegnącą ku South Bank Plaża i dworca Waterloo, oświetlają sznury kolorowych lampek. Mijają dworzec Victoria i Hyde Park, objeżdżają Marble Arch, przypominający udekorowany tort weselny. Alex podjeżdża na sta- cję benzynową, żeby zatankować i w niebieskim blasku lamp kupuje od stojącego za pancerną szybą kasjera tuzin batonów czekolado- wych, puszkę coli oraz zawinięte w folię kanapki. Zgłodniał ze strachu. Zdejmuje pomarańczowy kombinezon, a Milena wychodzi z toa- lety blada, z załzawionymi oczami. Mówi, że ma kłopoty z żołąd- kiem. Alex jest nawet zadowolony z tej oznaki słabości. A więc ona też jest tylko człowiekiem. Milena bez słowa wsiada do furgonetki. Lalka siedzi tam, gdzie jej kazano, cicho i spokojnie. Alex je, jadąc przez labirynt uliczek Paddington, aż w końcu skręca ku obozowiskom pod wiaduktem Westway. Transit wolno podskakuje na błotnistej drodze, gdy Alex szuka wolnego miejsca w tym największym zbiorowisku londyńskich nędzarzy. Ludzie mieszkają tu od połowy ubiegłego wieku. Początko- wy obóz Cyganów stopniowo otoczyły kolejne kręgi bezdomnych 1 uchodźców po wycieku w Sellafield. Nadal stoi tu trochę przyczep kempingowych, ale większość to zaimprowizowane domostwa: fur- aonetki i samochody na kołkach, szałasy i namioty, baraki z rozcię- tych i wyprostowanych metalowych beczek po ropie lub wzniesione pod filarami wiaduktu, podzielone na pomieszczenia kontenery, wielkie cementowe rury zamknięte drewnianymi ściankami. Na dachu piętrowego autobusu bez kół ktoś urządził sobie warzy wnik. Tu i tam palą się zielone lampy bioluminescencyjne, pojedynczo lub grupkami. W powietrzu unosi się dym wielkiego ogniska, przy którym co najmniej setka ludzi tańczy w falującym rytmie bębnów. Alex znalazł wolne miejsce i zaparkował. Natychmiast podcho- dzi do nieao krępy, czarnoskóry mężczyzna z dredami do ramion i pyta z szerokim, szczerbatym uśmiechem oraz birminghamskim akcentem, czy podłączyć mu media i środki telekomunikacji, wszyst- ko za tę samą symboliczną cenę. Alex odmawia, ale daje mu pięć funtów i prosi, żeby miał na oku ich samochód. Prawie kończą mu się pieniądze, a Milena nie ma ani pensa. Okazuje się, że nigdy w /yciu niczego nie kupowała. Mężczyzna podrzuca monetę w powietrze, chowa do kieszeni i opiera się o otwarte okienko. - My tutaj jesteśmy jedną wielką rodziną - oznajmia. - Macie jakieś kłopoty? Ta mała to wasza córka? - Siostra - mówi Milena. Nagle wydaje się bliska łez. -Na... nasi rodzice zwariowali od narkotyków. Proszę, nie mówcie im. że tu jesteśmy! - Nikt tu nikomu nie sprawia kłopotów - informuje mężczyz- na Alexa - chyba, że ktoś sam ich szuka. Jasne? - Oczywiście. - Tam stoi bec/kowó/ - mówi mężczyzna, pokazując palcem. - Jego właściciel ma przyzwoite ceny. Dalej jest basen przeciw- pożarowy z deszczówką na potrzeby sanitarne. Nie wyrzucajcie śmieci przez okna. Jeżeli chcecie coś zjeść, a nie macie nic przeciwko modlitwom, to o drugiej przychodzą samarytanie. Spóźniliście się na dobroczyńców z przedmieść, ale samarytanie dają lepsze je- dzenie. Alex częstuje go batonem, ale mężczyzna odmawia. - To sztuczne świństwo. Chcesz porządnie zjeść, pytaj o mnie. Jestem Pan Benny. Prowadzę naturalną kuchnię, wyłącznie płody ziemi. Ludzie znają mnie i czasem nawet przyjeżdżają tu z miasta, żeby coś zjeść. Gdybyście skręcili w lewo, a nie w prawo, przejecha- libyście tuż obok mnie. Wpadnijcie na śniadanie. Potem znika, przechodząc w cieniu między namiotem z czarnego polietylenu, a sierrą bez kół, z migoczącym za przednią szybą płomykiem świecy. - Król wzgórza - zauważa beznamiętnie Milena. Opuszcza szybę w okienku po swojej stronie, wystawia głowę i rozgląda się wokół. - Też mi wzgórze - dodaje. Najwyraźniej doszła już do siebie. - No. Alex, powiedz mi, jaki masz plan. Alex nagle znów czuje lęk. - Chcę zobaczyć, jak to robisz. Milena śmieje się i klepie po głowie lalkę, która kuli się w cieniu ujejstóp. - Jeszcze nigdy tego nie robiłam, ale myślę, że już najwyższy czas. Operację przeprowadzają wewnątrz furgonetki, przy zielonym świetle pałeczki bioluminescencyjnej, którą Alex przełamał na pół i wetknął w jeden z uchwytów pod sufitem. Milena zakłada okulary ze zmiennoogniskowymi soczewkami i przymocowaną do nich małą lampką. Każe lalce usiąść na pokrytej dyktą podłodze, a Alexowi zamknąć oczy. inaczej straci przytomność. - Zrobiłaś coś z moją głową, w twoim domu. Doggy Dogowi także. - To nie jest mój dom. Należy do firmy. Wszystko do nich należy. - Nie wszystko. Nie cały świat. - Zamknij oczy, Alex. To był twój pomysł Robi to. co mu kazała i spogląda dopiero po około trzydziestu sekundach. Lalka leży na plecach, oczy ma szeroko otwarte, ale szkliste. - Oczywiście, że coś ci zrobiłam. Alex. Także Delbertowi i Doggy Dogowi. Gdyby Delbert sprawiał ci jakieś kłopoty, po prostu błyśnij mu w oczy stroboskopowym światłem o częstotliwości dwustu herców, a zrobi wszystko, co mu każesz. Wprowadziłam wara ten sam szczep fembotów, wszystkim trzem. Atakuje ośrodek wzrokowy mózgu i reaguje na światło, podobnie jak układ kontrolny lalek. Stworzyłam ten szczep po to, żeby wymknąć się spod kontroli mojej dozorczyni. - Niani Greystoke. Biały pokój - kobieta -jej puste spojrzenie. __ Powiedzmy, że niania Greystoke ma teraz niezwykle bogate życie wewnętrzne. Wyjaśnia AIexowi, że kiedy wszedł do tamtego budynku, potrak- towała 20 sprayem, zawiesiną fembotów we freonie. Wniknęły przez śluzówkę gardła do naczyń krwionośnych i dotarły do mózgu, kiedy siedział i pił z nią herbatę. Zmodyfikowały ośrodek wzrokowy w korze mózgowej, a także usunęły wspomnienia kilku ostatnich godzin. Nie pamiętasz o czym rozmawialiśmy, ani smaku tej herbaty, powiedziała mu Milena. - A jaka to była herbata? - "Earl Grey". Czy to ważne? - Chyba nie. Milena zapewnia Alexa, że nie umieściła w jego mózgu żadnych podświadomych uwarunkowań, ale on nie jest wcale tego pewien. Zbyt lubi manipulować i panować nad wszystkim. Jej potrzeba wyjaśniania wszystkiego również o tym świadczy. Z pewnością męczyło ją to, że musiała trzymać wszystko w tajemnicy przed firmą! Rzeczywiście, jest czymś zupełnie nowym. Powinna mieć wytatuowany na czole znak ostrzegający przed kontaktem z niebez- piecznym materiałem biologicznym. Przekształcenie lalki trwało trzy godziny. W srebrzystej torbie Mileny znajdowały się wyłącznie potrzebne do zabiegu narzędzia. Dziewczynka wznosi wokół głowy lalki coś w rodzaju małego rusztowania, przymocowując je tuzinem kleszczyków. Zapuszcza kurarynę do prawego oka, aby unieruchomić mięśnie, po czym wprowadza między gałkę oczną a oczodół coś w rodzaju łyżeczki. Miniiusztowanie ma przesuwane kciukiem uchwyty do zabiegów mikrochirurgicznych. Milena pochyla się nad lalką i poruszywszy soczewkami okularów, żeby ustawić ostrość i korzystając z uchwy- tów, wyjmuje, a następnie odłącza układ kontrolny. Alex pyta, dlaczego po prostu go nie przeprogramuje, a ona mówi mu, że to PROM, programowalna kość pamięci stałej, do której tylko raz można wprowadzić informacje. Po zaprogramowaniu układu odpowiednim kodem, zawartą informację można jedynie czytać. Ta informacja - czyli oprogramowanie - staje się częścią układu i nadzoruje czynności wykonywane przez lalkę. Po przerobieniu lalki, układ należy wymienić. Mówiąc to Alexowi, Milena szczypczykarni umieszcza mikro- układ na rusztowaniu, a potem wsuwa na miejsce w oczodole. Alex przełamuje następny pręt bioluminescencyjny, a Milena podłącza nowy chip. Od kucania bolą go plecy i uda, ale pochłonięta pracą Milena nie wyprostowała się od dwóch godzin. Podłączywszy chip, rozłamuje ampułkę mlecznego płynu, zawierającego mieszaninę nanoware'owych asemblerów, po czym wprowadza po jednej kropli do obu oczu lalki. Następnie wstrzykuje sporą dawkę wyproduko- wanych przez Alexa sztucznych hormonów i jest po wszystkim. Alex najwygodniej jak może układa się na przednim siedze- niu furgonetki, zamiast poduszki podkładając sobie pod głowę ma- rynarkę owiniętą pomarańczowym kombinezonem. Milena zwija się w kłębek obok lalki. Jest gorąco i ciasno, a do środka wleciał moskit. Brzęcząc jak miniaturowy bombowiec, kilkakrotnie przelatuje nad głową Alexa, zanim w końcu ląduje mu na nadgarstku. Alex pozwala mu zapuścić cienką jak igła kłujkę, po czym rozgniata owada. Brązowa krew - jego krew - plami mu kciuk. Bębny już dawno umilkły, lecz samochody wciąż warczą i wzdychają na wiadukcie. Jakiś pies monotonnie poszczekuje, jakby nie miał nic innego do roboty. Alex zapada w niespokojny, ciężki sen. W pewnej chwili, na pół śpiący, widzi ciemnopomarańczowe nocne niebo za przednią szybą, przecięte na dwoje wiaduktem, z którego zwisają konstelacje zielo- nych biolamp. Kraina Baśni. Z tyłu furgonetki lalka przysiadła z minitelewizorkiem na ko- lanach, w skupieniu obserwując zmieniające się na ekranie kolory. Ma słuchawkę w uchu i porusza wargami, naśladując niesłyszalne dźwięki. Milena siedzi w pozycji jogi, patrząc na oglądającą telewizję lalkę. W półmroku wozu odwraca się i uśmiecha do Alexa, którego nagle oślepia czerwony błysk. 17. Biały pokój Kiedy Alex budzi się, jest lepki od potu i kleją mu się oczy. Czuje zapach swojego ubrania, którego nie zmieniał od dwudziestu czte- rech godzin. Niebo nad wiaduktem jest białe od żaru wczesnego poranka. Tylne drzwi transita są otwarte na oścież. Milena zniknęła, lalka też. Obudziło go ćwierkanie telefonu komórkowego. Alex siada i wyciąga aparat z futerału. Słyszy głos Perse'a: - Byłeś' bardzo zajęty, Sharkey. - Nic nie mogę dla ciebie zrobić, Perse. - Słyszałem co innego. Jeśli sądzisz, że po śmierci Billy'ego Rocka jesteś czysty, to się mylisz. Jego pomocnika, niejakiego Doggy Doga, znaleziono zastrzelonego, a obok widniały ślady opon furgonetki, która należy do Raya Aziza. Pan Aziz ma żelazne alibi i mówi, że pożyczył wóz tobie. Alcx znów się poci. - Zabiłby cię, Perse. Czego chcesz? - Chcę usłyszeć całą historię, Sharkey. Spieprzyłeś sprawę. Nie dostarczyłeś towaru. Nadal potrzebuję głównego świadka i wy- pada na ciebie. Alcx przerywa połączenie, poniewczasie przypominając sobie, jak łatwo można namierzyć telefon komórkowy. Zakłada marynarkę i idzie poszukać Mileny, mając nadzieję, że poszły z lalką napić się wody. Dochodzi aż do beczkowozu, gdzie jakaś staruszka, od stóp do głowy zawinięta w brudne łachmany, napełnia niebieskie, plasti- kowe wiadro. Nigdzie nie ma ani śladu Mileny. Alex wraca do furgonetki, mija j<ł i idzie dalej. Nie czuje strachu tylko głęboki spokój, jakby właśnie łyknął tabletkę Cool-Z. Na skraju obozowiska, przy zwalonym płocie, stoi barak. Jego ściany i dach są połatane blachą z beczek po ropie. Wokół popiołów paleniska stoją ławki i plastikowe krzesła; w zagrodzie z cienkiej drucianej siatki kozy leniwie skubią liście kapusty. Owczarek alza- cki, uwiązany nałańcuchu do słupa w pobliżu zagrody kóz, na widok Alexa zaczyna ujadać. Z baraku wychodzi mężczyzna, drapiąc się po zmierzwionych dredach i mrugając zaspanymi oczami. To Pan Benny. Nie okazuje zdziwienia na widok Alexa. - Twoja siostrzyczka była tu godzinę temu i poszła. - Była z kimś? - Nie, człowieku. Kupiła ode mnie śniadanie, a potem sobie poszła. Powiedziała, że musi popracować. Fajna mała. Uprosiła mnie, żebym dał jakieś owoce jej małpce, więc znalazłem jej kiść bananów. Mówiła, że mi zapłacisz. Skąd uciekliście, z cyrku? Stację metra przy Ladbroke Grove właśnie otwierają, kiedy Alex dociera tam, pocąc się w zielonym tweedzie i z trudem łapiąc oddech. Za dwie ostatnie pięciofunlowe monety kupuje bilet - nie chcąc korzystać z żadnej z posiadanych kart kredytowych - po czym jedzie do centrum Londynu. Przed wąskim, wysokim budynkiem na Bridle Lane stoi zapar- kowany czarny elektryczny samochód w kształcie kropli wody. Drzwi budynku są otwarte na oścież. Alex wchodzi do środka i wspina się po jakby znajomych schodach na piętro, skąd dochodzi męski głos. Pokój na końcu schodów prawdopodobnie zajmuje całe pierw- sze piętro. Jest pomalowany na biało. Okna są zasłonięte białymi papierowymi zasłonami. Wy froterowana podłoga jest zasypana za- bawkami. Wszystko lśni, jakby promieniowało wewnętrznym świat- łem. ii W pomieszczeniu znajduje się dwoje ludzi. Mężczyzna w czar- nym garniturze chodzi między zabawkami, opisując każdą przez telefon komórkowy. W rogu stoi chuda kob.eta w średnim w.eku, obserwując go pustym spojrzeniem. Alex wie. ze już widział tę kobietę, chociaż jej nie pamięta. Wymawia jej imię, a mężczyzna odwraca się na pięcie w stronę Alexa. wyłącza telefon i pyta: - Gdzie ona jest? - A nie ma jej tutaj? __ Niania Greystoke sądzi, że jest, ale coś stało się niani Grey- stoke. Gdzie ona jest? - Nie... Mężczyzna nagle chwyta go za gardło i przyciska do ściany. Nosi czarne rękawiczki z wszytymi w niemioelektiycznymi pseudomięś- niami. Uścisk jest niesamowicie silny. Jego oddech pachnie goździ- kami. Oczy ma szare. Górna ćwiartka źrenicy lewego oka upstrzona jest brązowymi plamkami. Alex mimo woli zauważa te szczegóły. Strach zwiększa wrażli- wość wszystkich nerwów. Mężczyzna znów pyta: - Gdzie ona jest? Alex zaciska pięść, a mężczyzna patrzy mu w oczy i mówi: - Jest pan dużym mężczyzną, ale nie w formie, a poza tym, to moja praca. Dlalego niech pan nawet o tym nie myśli, panie Sharkey. Alex śmieje się. To cytat ze starego filmu. Teraz powinien rąbnąć tego faceta, który wtedy pobije go. Tyle. że teraz nie musi trzymać się żadnego scenariusza. Jest wolny. Milena uwolniła go, tak samo, jak lalkę. Rozluźnia mięśnie i spogląda nad ramieniem mężczyzny na nianię Greystoke. która tępo gapi się w ścianę. - Dwieście herców na sekundę - mruczy Alex. - Mnie też się to zdarzyło. Mężczyzna puszcza Alexa i cofa się. Zabawki pierzchają przed jego kosztownymi czarnymi półbutami. Są ich tu dziesiątki, wszyst- kie amniotionowe. Małpa w złotym kaftanie i czerwonym fezie tłucze w cymbałki, chodząc tu i tam. Żółw ostrożnie maszeruje wzdłuż listwy przypodłogowej. Dwa samochodziki wyścigowe ga- niają się wśród innych zabawek, mrugając światłami. Pluszowy miś powtarza ochrypłym, żałosnym głosem: "Wróć. Proszę wróć. Wróć do nas". Kiedy mężczyzna podnosi misia, ten energicznie wymachu- je krótkimi łapkami i mówi z urazą w głosie: "Nie możesz się ze mną bawić. Nie wolno". - Przesłuchamy je - mówi mężczyzna, stawiając misia - ale nie sądzę, aby wiele nam powiedziały. Może znajdziemy coś w ich chipach. Każda z nich przechowuje dane z całego tygodnia. Gdzie ona jest, panie Sharkey? - Nie wiem - słowa /. trudem wydobywają mu się z gardła. Mężczyzna porusza palcami w rękawiczkach. - Muszę uważać. Mógłbym jednym palcem zrobić panu dziurę w twarzy. No. bądź grzecznym chłopcem. Powiedz mi, gdzie ona jest. Pod jednym z zasłoniętych okien kanarek w złotej klatce zaczyna śpiewać. Fala szybkich treli przypomina o czymś Alexowi i łzy napływają mu do oczu. Wspomina papużkę falistą, którą Lexis trzymała w ich mieszkaniu. Ptaszek przetrwał jeszcze dwa tygodnie po tym. jak gołębie, jaskółki i szpaki zaczęły spadać z nieba. Które- goś ranka Alex znalazł ją nieżywą. Do dziś pamięta lekkość jej ciałka, delikatne koralowe łapki, których każdy palec był zakończo- ny przezroczystym pazurkiem. Kanarek, schwytany w smudze wpa- dającego przez szparę w zasłonie światła, kręci łebkiem i śpiewa bez końca. - To zabawka - mówi mężczyzna. - On nie jest prawdziwy. - Zabawki powiedzą wam. że tu byłem - mówi Alex. - Powiedzą, że Milena coś mi zrobiła, to samo co niani Greystoke. Nie wiem, co to było. Pan może mi powiedzieć. Co zrobiła? - Ja jestem tylko zwykłym ochroniarzem, panie Sharkey. Ktoś inny przesłucha zabawki. Rozglądam się tutaj, póki ślad jest jeszcze gorący. Gdzie ona jest? - Popieprzyła mi w głowie - mówi Alex. Jest zmęczony, zły i bliski łez. W tym pokoju, tym białym, białym pokoju. Ta myśl porusza jakieś wspomnienia, ale nie może sobie przypomnieć, jakie. Nie pamięta. Mężczyzna w anonimowym czarnym garniturze i czarnych ręka- wiczkach, stoi pośrodku całej tej bieli, obserwując go z zawodową cierpliwością. Alex chodzi w kółko po pokoju i nagle uświadamia sobie, że samochodziki jadą za nim. Próbuje je kopnąć, a one pospiesznie rozdzielają się i rozjeżdżają w dwa różne kąty pokoju. - Muszę wiedzieć - mówi Alex. Mężczyzna wzrusza ramionami. __ Wiedzieliście, co robiła. Co zrobiła ze mną. __ Wiedzieliśmy o wszystkim do chwili, gdy uwolniła bojowe lalki. W zamieszaniu udało wam się uciec, a później znaleźliśmy ciało jednego z naszych agentów. - Doggy Dog pracował dla was? - pyta Alex. Mężczyzna przytakuje. - Nie można było zbytnio na nim polegać, ale w tej sytuacji nie mieliśmy wyboru. - Kto jeszcze? Billy Rock? Doktor Luther? - Doktor Luther pracuje dla rodziny Billy'ego Rocka, który - zanim lalka odgryzła mu twarz - był niezrównoważonym gangste- rem i nałogowym narkomanem. - Mężczyzna patrzy na niego kamiennym wzrokiem. - Co się z nią stało, panie Sharkey ? Był pan Z nią, kiedy uciekła. Firma pozwoliła na to. To nie był mój pomysł. Chciałem ją sprowadzić, ale ja jestem tylko od brudnej roboty. Przegłosowali mnie. Niech mi pan ułatwi zadanie. Proszę mi powie- dzieć, co się stało. Alex zgadza się. Dlaczego nie? W tym momencie nie ma już nic do stracenia. Nie zajmuje mu to dużo czasu. Kiedy ciągnie swoją opowieść, przechodzą jacyś ludzie, znosząc paki z wyższych pięter. Jeden podchodzi i zaczyna pakować zabawki. Z trudem udaje mu się złapać samochodziki. Inny wyprowadza nianię Greystoke. - To nie jest jej prawdziwe nazwisko, prawda? - pyta Alex. - Niania Greystoke? - Taki żarcik Mileny - mówi mężczyzna. Porusza palcami w czarnych rękawiczkach. A może to same rękawiczki poruszają jego palcami, bo mężczyzna podnosi dłonie, patrząc na kurczące się i prostujące palce. Dodaje: - Ona bardzo lubiła takie głupie żarciki. - Kim była? - Tego nie mogę panu powiedzieć. - Mówiła mi, co z nią zrobiliście. Uważała, że jest lepsza od nas. Sądziła, że jest istotą wyższą, która wychowała się wśród zwierząt, coś jak Tarzan wśród małp albo Mowgli wśród wilków. Jednak była tylko małą dziewczynką, bardzo inteligentną i chyba bardzo niezrównoważoną, a wy pozwoliliście jej uciec i bawić się, w co zechce. - To przynajmniej Alex wiedział na pewno. Może wyszeptała to do niego Milena, po tym jak go uśpiła. Tu, w tym białym pokoju, albo w furgonetce. - Myślę, że ona pragnie towa- rzystwa, dlatego chce coś zrobić z tych lalek. Tak jak ją zrobiono, jak ją zmieniono. - Nie wiemy czego ona chce - mówi mężczyzna. Ktoś wchodzi do pokoju. Następny gładko wygolony, krzepki facet w drogim garniturze. Trzyma kamerę wideo. Pierwszy zwraca się do niego: - Chwileczkę - a potem mówi do Alexa: - Niech pan wraca do domu, panie Sharkey. Skontaktujemy się z panem, gdybyśmy pana potrzebowali. - Tak pa prostu? - Znamy już większość pańskiej opowieści. Reszta prawdopo- dobnie nie ma znaczenia. Jest pan interesującym człowiekiem, panie Sharkey, ale obecnie mamy inne zmartwienia. Proszę odejść i nie sprawiać nam już żadnych problemów. Tak więc Alex nie dowiedział się niczego oprócz tego, że Milenie udało się uciec. Ona jest bardziej bezwzględna i pomysłowa niż podejrzewają. Alex widział ją w akcji, a od Czarodzieja nauczył się wszystkiego o bezwzględności. Dowiedziawszy się, że doktor Luther opuścił zajmowany lokal, Alex nabiera przekonania, że wie, dokąd udała się Milena. - Uciekł i nie zapłacił czynszu za dwa miesiące - mówi podstarzały skin, właściciel księgarni z komiksami. Jego owłosiony brzuch wypycha w górę brzeg podkoszulka i zwisa fałdą za pasek dżinsów. - To pana przyjaciel? - Widziałem go raz w życiu - mówi Alex i odrzuca propozy- cję nabycia stalowego stolika doktora Luthera. Alex musi przejść pieszo całą drogę do knajpy Leroya. Kilka razy zatrzymuje się, żeby skorzystać z telefonu, aż wreszcie udaje mu się połączyć z partnerem Perse'a, Stevie Cryerem. __ Chcę wszystko wyjaśnić. Przekaż to Perse'owi. - Lepiej przyjdź tu i pogadajmy. - On chce mnie oskarżyć o morderstwo. - Które? - Nie zabiłem Doggy Doga. Chcę powiedzieć, że byłem tam, ale nie zabiłem go. - Cóż, możemy o tym porozmawiać. Alex mówi Cryerowi, gdzie może go znaleźć. - Zaczekaj kilka minut, a przekażę wam wspólnika Doggy Doga. Powie, co chcieli zrobić. - Niczego nie mogę obiecać - mówi Cryer. Zanim Alex dochodzi do knajpy Leroya, czeka już przed nią radiowóz. Alex mija go, nie zaglądając by sprawdzić, kto siedzi w środku. Trudniej przychodzi mu przekonać Leroya, żeby pozwolił mu się zobaczyć z matką, niż namówić go, by wydał Delberta. Rozmowa nie jest łatwa, szczególnie, że Lexis tak łatwo mu wyba- cza. Nic jej nie będzie, mówi, a Alex składa jej wiele obietnic nie wiedząc, czy zdoła ich dotrzymać. - Pamiętasz jak pokazałaś mi światła? Zrozumiałem, że nie chodzi o miejsce, tylko o ideę - mówi Alex do Lexis. - Zawsze wymyślałeś różne rzeczy, Alex. - Daje mu pienią- dze i każe przysłać kartkę. Alex hipnotyzuje ochroniarza lampą stroboskopową ze starego systemu nagłaśniającego Leroya, każe mu zapomnieć o tym, co tu zaszło i wyjść na ulicę. Po chwili wychodzi za nim. Trzej policjanci siedzą na Delbercie, a czwarty zakłada mu kajdanki na wykręcone do tyłu ręce. Z nie oznakowanego radiowozu wysiada Cryer, a Alex podchodzi do niego. 18. Żaden interes Alex długi czas czeka w nędznym pokoju przesłuchań w trze- wiach New Scotland Yard. Typowa zielona farba, typowe wielkie lustro (wszyscy dobrze wiedzą, co się za nim kryje) i typowe podra- pane płytki na podłodze. Tanie plastikowe krzesła, rozchybotany drewniany stół z magnetofonem kasetowym i pełną popielniczką. Nawet herbata jest taka sama, jaką Alex pamięta: mętna i słodka jak ulepek z paskudnym posmakiem. Czekając, wypala dwie paczki papierosów. Czuje się brudny w nie zmienianym od ponad dwudziestu czterech godzin ubraniu. Ostre kanty kraciastego tweedu zaczynają znikać. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Milena z każdą minutą oddala się coraz bardziej. Po pewnym czasie przez uchylone drzwi widzi Perse'a. Detektyw idzie o kulach, lewą nogę ma owiniętą białym bandażem. Nie patrzy na Alexa. Alex czeka jeszcze chwilę i w końcu przychodzi Stevie Cryer. Częstuje się papierosem Alexa i oznajmia: - Masz jeden dzień, żeby wynieść się z kraju. - Muszę sprzedać mój sprzęt. Cryer przeszywa Alexa spojrzeniem czujnych niebieskich oczu. - Twój sprzęt mógł zostać kupiony za pieniądze z handlu narkotykami. Jutro w południe zarekwirujemy go. Masz czas do tej pory. - To dla mnie żaden interes - mówi Alex. - Chcesz się poskarżyć? - Raczej nie. - Mądrze z twojej strony. - Może jestem sprytniejszy niż myślicie. Cryer wypuszcza chmurę sinego dymu. Jest zmęczony, a jego gładka chłopięca twarz wygląda niezdrowo w ostrym świetle jarze- niówek. - Być sprytnym to żaden interes. Po pierwsze, zawsze znajdzie się ktoś sprytniejszy od ciebie. Po drugie, nabierasz niebezpiecznego zwyczaju gardzenia innymi ludźmi. Myślisz, że możesz ich wyko- rzystaC No cóż, tym razem ty zostałeś wykorzystany. Witaj na tym świecie, AIex. - Gasi papierosa. - Chodź, wypiszę ci przepustkę. Po drodze do dyżurki mijają pokój, w którym pół tuzina policjan- tów, a wśród nich Perse, wpatrują się w wielki monitor. Śmieją się z przestraszonego grubasa w pomarańczowym kombinezonie, który sapiąc, kłusuje w ciemnościach za dziewczynką i nagą, niebiesko- skórą lalką. Kamera ukazuje jakiś jasny, rozmazany kształt. Furgo- netka. Alex pojmuje, że kamery systemu ochronnego zarejestrowały przebieg całego zajścia. Spogląda na Cryera, który uśmiecha się i dotyka skroni. - Jestem ciekawy - pyta Cryer - dokąd się wybierasz? Alex też się uśmiecha. Może ten impuls nakazujący mu wyje- chać, ten nagły niepokój i chęć odszukania Mileny jest chorobą, którą mógłby wyleczyć jednym zastrzykiem uniwersalnego faga. Wie jednak, że tego nie zrobi. Ma dokąd pójść, o ile zdoła znaleźć to miejsce, o ile ono w ogóle istnieje. Może nie jest to miejsce, a tylko idea, jednak w tych czasach idee są równie częste, jak mrozy. To jest idea, której nadszedł czas. Która przeciska się na ten świat. - Zamierzam poszukać Krainy Baśni - mówi. Część druga IMAŻEROWANIE 1. Europa W Europie pierwszych lat trzeciego tysiąclecia niełatwo znaleźć nieprzeciętnie inteligentną dziewczynkę, która z rozmysłem zeszła do podziemia. Alex Sharkey odbywa długą podróż, przez Francję i Niemcy oraz przez małe królestwa i republiki wschodniej Europy. Szuka dwanaście lat. Chociaż wszędzie napotyka wytwory wyo- braźni Mileny, przez ten czas tylko raz jest bliski jej znalezienia. Lalki nie sąjuż nowymi zabawkami bogatych. Wykorzystuje się je jako tanią, uniwersalną, komputerowo kontrolowaną siłę roboczą w tych gałę/iach przemysłu, w których warunki pracy są szczególnie ciężkie, w rafineriach chemicznych, kopalniach węgla kamiennego, rolnictwie i elektrowniach atomowych. Stopniowo zastępują ludzi w szybko rozwijającym się przemyśle nanotechnologicznym. Stero- wane wymiennymi chipami i warunkowane specyficznymi fembo- tami, lalki przez dwadzieścia godzin dziennie mogą produkować s/ablony fembotowe o skali precyzji sięgającej poziomów elektro- nów, nie większe od bakterii. Licencjonowane "Pola śmierci" po- wstają w Rotterdamie, Hamburgu, Budapeszcie i Moskwie. Każdego dnia ponad tysiąc lalek tropi się i zabija dla sportu na arenach całej Unii Europejskiej. Są areny tylko dla kobiet, areny dla obywateli w podeszłym wieku, areny, na których psychicznie niezrównoważe- ni osobnicy rozładowują mordercze fantazje swoich superego. To wiek nadmiaru. W Europie Pierwszego Świata większość ludzi cieszy się po- wszechnym zasiłkiem socjalnym, pozwalającym na nieograniczone korzystanie z dobrodziejstw kwitnącej gospodarki, w której techniki masowej produkcji, prawie nie zmienione od czasów Henry Forda, odeszły w przeszłość w wyniku wprowadzenia nowych technologii. Mieszkają na obrzeżach starych konurbacji, we wstęgowych osied- lach, będących ogromnymi kompleksami apartamentów, parków rozrywki i centrów handlowych, które są częściowo budowane, a częściowo hodowane. Ponad pięćdziesiąt procent populacji Euro- py Pierwszego Świata przekroczyła osiemdziesiątkę - wyż demo- graficzny końca poprzedniego wieku wkroczył do raju nowego tysiąclecia. Dzięki nanotechnologii i terapii genowej co najmniej połowa z nich ma szansę przekroczyć setkę. Jednak jest także Europa Czwartego Świata. Europa nędzarzy, ludzi /marginesu. Połowa populacji dawnego bloku komunistyczne- go została wypędzona podczas wojen domowych, a tę rzeszę po- większają uciekający przed klęskami ekonomicznymi i ekologicz- nymi Afrykańczycy, którzy, jak stada jaskółek, migrują przez Wło- chy do serca Europy. Są ich niezliczone tłumy, chociaż organizacje pomocy ONZ szacują liczbę uchodźców na, w przybliżeniu, równą liczbie oficjalnych mieszkańców Europy. Czasem, szczególnie w le- cie, wydaje się, iż cała Europa przenosi się z miejsca na miejsce, jak olbrzym niespokojnie przewracający się we śnie. rozciągając i zmie- niając okrywające ją mapy. Po pięciu latach podróży, Alex na jakiś czas osiada w kawowo- -piwnym światku Pragi, w której dwa pokolenia amerykańskie, uchodźców stworzyły beztroską Bohemie. Są tu baśnie - bo baśnie są wszędzie, jeśli się wie, jak rozpoznać ich ulotne ślady - ale są szalone, dzikie i nieobliczalne, i nadal bardzo nieliczne wśród ich ludzkich stwórców i współpracowników Alex wiąże się z podstarzałą punkową, która każe nazywać się Darlajane B., scenicznym pseudonimem z lat osiemdziesiątych, kiedy była hderką wschodnioniemieckiej grupy metalowej Dzieci Thalidomidu. Po czterech latach grania w półlegalnych klubach Berlina Wschodniego, połowę zespołu wpakowała do więzień Stasi, tamtejsza tajna policja. Rok później wyszli na wolność, w samą porę by świętować obalenie muru berlińskiego. Darlajane B. ma nieostry film, ukazujący ją tańczącą w światłach reflektorów na szczycie muru. w podkoszulku i kolarkach z lycry, zmoczonych wodą z si- kawek. Przez cały rok Darlajane B. nieźle zarabiała, sprzedając naiwnym amerykańskim i japońskim turystom kawałki muru ("Sprzedaliśmy ich tyle. że można by z nich zbudować mur od Sztokholmu po Pekin") oraz używane przez Stasi narzędzia tortur, sowieckie mun- dury, medale, a nawet broń. Zrezygnowała z tego, kiedy ktoś strzelił do niej ze snajperskiego karabinu, gdy szła po moście w St Peters- burgu, kilka minut po opuszczeniu pokoju hotelowego, w którym dwóch Ukraińców zaproponowało jej dwa kilogramy oczyszczone- go plutonu. Doskonale rozumiejąc ducha czasów końca dwudziestego wie- ku. Darlajane B. przeniosła się do Pragi zaraz po rozpadzie Czecho- słowacji. Założyła tam pierwszy w mieście salon automatów pralni- czych, po czym straciła wszystkie pieniądze próbując eksportować piwo. Zatrudniła się jako barmanka w kawiarence rockowej, a obec- nie jest współwłaścicielką popularnego klubu "Zone Zone'", zagu- bionego w labiryncie uliczek i zaułków Starego Miasta. Ponadto produkuje chipy, które zmieniają lalki w baśnie. Alex przez dwa lata mieszka w dwóch pokojach nad areną ,,Zone Zone". Z konieczności sypia w dzień, ale nie manie przeciwko temu. Dobrze się bawi i ma nadzieję, że urok Mileny przestał już działać. Hoduje psychoaktywne wirusy dla członków klubu i produkuje lalczyny hormon tyreotropowy dla liberacjonistów, jednak niepręd- ko odkrywa kim są wspólnicy Darlajane B. i gdzie zdobyła swoje umiejętności oraz szablony fembotów. - Tego - stwierdza Darlajane B.. kiedy ją pyta - nie musisz wiedzieć. Mimo to Alex wciąż się dopytuje. W końcu Darlajane B. wyjawia mu, że ma kontakty z ugrupowaniem radykalnych muzułmanów, które jest odpowiedzialne za sabotaże w wytwórniach lalek w całej Europie Wschodniej, włącznie z podpaleniem wylęgarni w Buda- peszcie, w wyniku którego zginął nie tylko dyrektor i czterech techników, ale także tysiące nowo narodzonych i nie narodzonych lalek. Te kontakty bardzo niepokoją Alexa. Oczywiście, w Europie jest mnóstwo ugrupowań liberacjonistów, od politycznych grup nacisku po podziemne organizacje o takich nazwach, jak Córy Morlockaczy Linia Blue Star, lub nie mające żadnych nazw. Jednak muzułmanie wcale nie zamierzają wyzwolić lalek i przekształcić je w baśnie. Chcą zniszczyć najmniejszy ślad tych niebieskoskórych diabłów. Darlajane B. nie podziela obaw Alexa. Mówi, że może rozma- wiać z każdym. Najważniejszy jest przepływ informacji, gdyż to nie one zabijają, lecz ludzie, którzy je wykorzystują. To prawda, że pół życia spędza w sieci. Traktuje ją z niemal nabożną czcią. W końcu Alexowi udaje się spotkać z dwoma członkami tego ugrupowania. Jednym jest marokański student posiadający rozległą wiedzę z dziedziny biologii molekularnej, drugim wysoki i niezdar- ny perkusista po pięćdziesiątce. Alex odurza się z nimi silnym górskim haszyszem z Tunezji, palonym w fajce wodnej napełnionej olejkiem miętowym. Dowiaduje się, że perkusista za młodu grał raz z Rolling Stonesami, a dziadek studenta pracował w hotelu ,,Minzah" w Tangerze, kiedy zatrzymał się tam Brian Jones. - Wszędzie sami znajomi - mówi Darlajane B. - Świat jest mały. Wszyscy wybuchają śmiechem - są tak odurzeni, że wszystko wydaje się zabawne. Kiedy student oznajmia, że pewnego dnia zrównają z ziemią wszystkie pałace grzechu, włącznie z "Zone Zone", śmieją się i z tego. - Do tego czasu będę tak stara, że sama tego zapragnę - rzuca Darlajane B. - Im jesteś starsza, tym więcej masz połączeń neuronowych - wyjaśnia student. Ma na sobie kosztowny, jednoczęściowy garnitur i jest bardzo zadbany - pierwszy znajomy Alexa, który ma wyma- nikiurowane paznokcie. - Cywilizacja też jest stara. Wiele, wiele połączeń. Ty jesteś najlepszym dowodem, Darlajane B., ponieważ znasz tylu ludzi. Darlajane B. oddaje mu fajkę i mówi: - Kiedy mieszkałam w Berlinie, znałam dwa razy więcej, ale połowa z nich była informatorami Stasi. Teraz ostrożniej dobieram sobie znajomych. Później, kiedy muzułmanie odeszli, Darlajane B. nagle trzeź- wieje. - To dupki - oznajmia Alexowi - a ich społeczeństwo nie popiera tego, co robią, ale to nasze dupki. To prawda, chcą zniszczyć wszystkie wylęgarnie i wszystkie żyjące lalki, ale mają dostęp do surowców, których potrzebuję do produkcji chipów. Ponadto wolę korzystać z lalek, które jeszcze nie były używane, więc potrzebny mi dostęp do wylęgarni. Nieużywane lalki najlepiej przerabia się na baśnie, ponieważ w ich mózgach nie utrwaliły się żadne reakcje. Rutyna zawsze ogranicza, mały Aleksie. - Chcesz powiedzieć, że jestem rutyniarzem. - Jesteś typem domatora, Aleksie, ale ze względu na to, czego pragniesz, nigdzie nie potrafisz długo zagrzać miejsca. Ja już dawno z tego zrezygnowałam. Nie jestem przywiązana do tych rzeczy. Darlajane B. wskazuje gestem otoczenie. Jej pokój jest niski i bez okien, bunkier o ścianach pomalowanych matowoczarną farbą. Be- tonową podłogę pokrywa sztuczna trawa. W bulgoczących akwa- riach stada kolorowych rybek pływają w fioletowym świetle, a rząd monitorów ukazuje różne ujęcia klubu, migawki z ponad tysiąca kanałów telewizji kablowej, a nawet obraz nocnego nieba, przeka- zywany przez zamontowany na dachu teleskop z dwudziestocen- tymetrowym zwierciadłem. Darlajane B. spoczywa na posłaniu z miękkich poduszek, mała starsza dama w czarnej skórze, z pięciocentymetrowym grzebieniem usztywnionych klejem włosów na gładko wygolonej czaszce, powie- kami ociekającymi tuszem i palcami sękatymi od pierścionków. Stawia kabałę, zdecydowanie trzaskając kładzionymi, wielkimi kar- tami tarota. - Pewnego dnia zostawię to wszystko i wyjadę. Skcrro burżuje potrafią mieszkać dwieście lat w swych hermetycznych celach, ja też mogę. - Chcesz powiedzieć, że i ja powinienem wyjechać? - Jesteś tu już dwa lata. Zapomniałeś o twojej mrocznej pani? Kiedy zamieszkał nad "Zone Zone", Alex opowiedział Darlajane B. o Milenie i swojej roli w stworzeniu pierwszej baśni, ale nigdy nie był pewien, czy mu uwierzyła. __ Może sama do mnie przyjdzie - mówi. __ Gwiazdka z nieba! - Darlajane B. wybucha urywanym, chrapliwym śmiechem. Dwa lata temu zachorowała na raka gardła i chociaż femboty wytropiły i zniszczyły wszystkie komórki nowo- tworowe, ucierpiały jej struny głosowe. Teraz mówi jak Mariannę Faithfull po wypiciu pół litra burbona. - Jesteś jeszcze zielony. Musisz się wiele nauczyć, jeśli chcesz przetrwać na marginesie. - Nie zamierzam zostać tu na zawsze. Codziennie sprawdzam sieć. Prędzej czy później Milena pokaże się. - Ba. Równie dobrze mógłbyś wróżyć z ptasich kości. Alex mówi szczerze, darząc czułą miłością tą zrzędliwą sta- ruszkę: - Naucz mnie tego, Darlajane. Pokaż mi ten świat. Dziel go ze mną. Jak długo mam pracować dla liberacjomstów zanim zaufasz mi na tyle, żeby mi ich przedstawić? - A kto mówi, że ja dla kogoś pracuję? To prawda, mam kontakty. Ale pracować z kimś? Phi. Poza tym, gdybyś chciał, sam mógłbyś ich znaleźć. Są wszędzie. Gdyby byli po prostu starymi punkami, jak ja, Policja Pokoju bez trudu wyłapałaby wszystkich. Nie, oni udają gospodynie domowe, studentów... - Darlajane B. śmieje się. - Ty naprawdę nie rozumiesz, prawda? Jesteś takim typowym dzieckiem twoich czasów. Rzeczowy, prostolinijny, zam- knięty w sobie aż do autyzmu. Oto choroba tego tysiąclecia. Obse- syjny egocentryzm, obsesyjne zamiłowanie do ałienujących techno- logii. Byłbyś szczęśliwszy w jednopokojowym apartamencie wstę- gowego osiedla pod Paryżem czy Monachium. - Co widzisz w mojej przyszłości? Darląjane B. rozkłada pozostałe karty w wachlarz i Alex wybiera jedną. Mężczyzna w rajtuzach arlekina, kamizelce i czapce z dzwonecz- kami, nadworny średniowieczny błazen, stoi na skraju urwiska nad jasnoniebieską przepaścią. W jednej ręce trzyma różę, a drugą ściska koniec mocnej laski, którą trzyma naramieniu. Na drugim końcu kija wisi skórzany węzełek z wytłoczonym na nim okiem i piramidą gnostyków. Pies tarmosi obcas jego wysokiego buta, ale mężczyzna nie zwraca na to uwagi, przypatrując się siarkowożółtemu motylowi, który unosi się tuż przed jego nosem. Darląjane B. przechyla kartę i sylwetki na laminowanej powierzchni wydają się poruszać. Pies potrząsa łbem, motyl trzepocze skrzydłami, ukazując ludzkie oczy na ich spodzie, a mężczyzna uśmiecha się i zaczyna stawiać ostatni krok, który będzie początkiem jego upadku. Darląjane B. mówi Alexowi, że to on jest tą postacią, mądrym Głupcem, włóczęgą żyjącym na skraju społeczeństwa, pogardza- nym, uważanym za szaleńca geniuszem, który jednak niesie iskrę mającą zmienić to społeczeństwo. Jest czystym impulsem, ani do- brym, ani złym, otwartym na wszelkie cuda świata i niebacznym jego niebezpieczeństw, ale jest także Żartownisiem, bezustannie szukają- cym ekstrawaganckich rozrywek, nie zważającym na wywoływany przy tym chaos, tylko cieszącym się chwilą. Alex mówi, że ten opis bardziej pasuje do Darląjane B., niż do niego. Niezbyt podoba mu się takie sprowadzenie szerokiego spek- trum ludzkich zachowań do garstki jungowskich archetypów, acz- kolwiek z lekkim niepokojem stwierdza, że jest w tym odrobina prawdy. Przecież pomógł Milenie sprowadzić na świat pierwszą baśń. Nawet nalegał na to i patrzcie tylko do czego to doprowadziło. Darląjane B. mówi, że Alex ma trochę racji i dlatego go toleruje. - Tylko że ja jestem na końcu drogi, a ty na początku. To zupełnie inna sytuacja. - Co to oznacza dla ciebie? - Dla mnie ta karta jest odwrócona. Przepowiada problemy wynikające z impulsywnego, zuchwałego działania. Tobie zapowia- da nieoczekiwany wpływ, który wymusi ważną zmianę. Później, kiedy jest już po wszystkim i Alex znów jest bezdomny, uznaje, że się myliła. Patrząc wstecz, wszystko wydaje się proste, ponieważ pamięta się tylko ważne fakty. Mózg zawsze odnajduje jakieś logiczne powiązania . nawet jeśli me są prawdziwe, tylko one pozostają z przeszłości. Może zapamiętał tę rozmowę ponieważ był pod wpływem ha- szyszu, a może dlatego, że dwa tygodnie później Policja Pokoju zrobiła nalot na "Zone Zone" i aresztowała go. Podpalono dormitoria lalek w rafinerii chemicznej na wschodzie Republiki Czech, do zamachu przyznała się organizacja Muzułmański Dżihad, a Darlaja- ne B. zniknęła. Alex już to przerabiał. Teraz już rozumie, dlaczego Darlajane B. nic chciała mu nic powiedzieć, a także dlaczego poznała go z tymi dwoma muzułmanami. On nic nie wie o spisku, ale może wydać ich Policji Pokoju. Po sześciu tygodniach zostaje odstawiony do granicy, a jego wiza unieważniona. Z ulgą opuszcza Republikę Czech, ponie- waż jest przekonany, że pozostali na wolności członkowie Dżihadu będą go szukać. Alex nie spotyka już więcej Darlajane B., chociaż siedem lat później niewiele brakuje, aby ją odnalazł. Ironia losu sprawia, że aresz- towanie czyni go wiarygodnym w oczach hberacjonistów. Przez pięć lat przenosi się od jednej grupki do drugiej, we Francji i Hiszpanii, produkując hormon tyreotropowy i dowiadując się wszystkiego o przerabianiu lalek na baśnie. W Barcelonie na krótko zakochuje się w młodej, błyskotliwej lekarce, flirtującej z radykałami specja- listce od neurologii. Alex wiele się od niej uczy, lecz dziewczyna s/ybko traci do niego cierpliwość. Chce zmienić świat, a on zaczyna nabierać przekonania, ze ju/ dość się go nazmieniał. Przez cały ten czas nie znajduje żadnego śladu Mileny. Po rozstaniu z kochanką zrywa również z liberacjonistami, cho- ciaż trudno mu uwolnić się od nich całkowicie. Zdobył wśród nich pewną sławę i kiedy unika regularnych kontaktów, staje się prawie legendą. Wiąże się z laboratorium biologicznym produkującym na potrzeby szarej strefy, ale kiedy w Albanii sprawdza w terenie działanie wirusów psychotropowych mających dezorientować żoł- nierzy, jego kierowca skręca w złą stronę. Alex spędza dwa miesiące jako jeniec wojenny w Macedonii, w małej wiosce wysoko w górach. Jest lato, w brązowych trawach hałasują owady, a słoneczne i pogodne dni są przepojone zapachem tymianku. Alexa przetrzymu- ją owczarze, których rodziny żyją tu od trzech tysięcy lat, żylaści starcy o pomarszczonych twarzach, skorzy do śmiechu i gniewu, lecz równie nieskorzy do wybaczania jak lodowce. W wiosce nie ma młodych lud/i: mężczyźni walczą lub nie żyją, dzieci i młode kobie- ty, jako potencjalne cele porwań, gwałtów i wendetty, ukrywają się w górach i nie zejdą z nich, dopóki zima nie wymusi zawieszenia broni. Alex, w obroży nie pozwalającej mu odejść dalej jak na sto metrów od walących się, stojących blisko siebie domów, ma dużo c/asu na rozmyślania o swoim życiu. Kiedy w końcu zostaje wyku- piony za śmiesznie skromną sumę, zrywa kontrakt z biolaboratorium i przenosi się do Amsterdamu, gdzie znajduje doktora Dietera Lu- thera, który prowadzi tani salon rozrywkowy zatrudniający wyłącz- nie chirurgicznie zmodyfikowane lalki, a na boku zapewniający lukratywne i całkowicie legalne usługi seksualne. Z początku doktor Luther udaje, że nie poznaje Alexa, ale oka- zuje się, że on też szukał Mileny - bez powodzenia. Alex dowiaduje się, co się stało z ostatnim asystentem doktora Luthera, zekiem, którego urzekło piękno baśni. Powstała nowa społeczność baśni i to, co robią, nosi piętno Mileny. Potem Alex słyszy, że Darlajane B. pracuje w hotelu zeków na nabrzeżu Scheveningen Chociaż zdążyła zniknąć przed przybyciem Alexa, napotyka tam pierwsze ślady planu Mileny, zamierzającej zmienić świat. Słyszy plotkę o niezwykłym chłopcu, który przez kilka tygodni oczarowywał członków klubu wirtualnej rzeczywisto- ści "Rozkołysana Fala", mieszczącego się niemal drzwi w drzwi / hotelem Darlajane B.; pogłoski o nowym rodzaju fembotów, które wprowadzają ludzi w stan permanentnego zachwytu. Alex sądzi, że w końcu odnalazł Milenę, ale ledwie uchodzi / życiem z konfrontacji / jej baśniowymi pomocnikami. A potem słyszy o powstaniu czegoś nowego pod Paryżem. Tam po raz pierw- s/y Kraina Bas'ni wychodzi na światło dzienne, zajmuje miejsce na mapie i w historii. Dziesięć lat po tym, jak po raz trzeci i ostatni zostało oddane pod tymczasowy zarząd masy upadłościowej, Magiczne Królestwo znów tętni życiem. 2. Salon ostatniej szansy Bliźnięta znajdują Armanda w Dzikim Zachodzie. Ukrywa się za resztkami staromodnej pianoli w barze szybkiej obsługi, udającym knajpę z westernów. Ukrywa się tam przez większość poranka, od kiedy wróciły szczury. Gdy ich feromony rozeszły się po gnieździe, Armand zbudził się z niespokojnego snu wiedząc, że zlokalizowano następne odmienione dziecko, gotowe do wykorzystania, i natych- miast wyszedł na górę. W rozbebeszonym saloonie jest zimno, lecz choć wokół wala się mnóstwo drewna; w większości jest ono spróchniałe i pokryte pla- stikiem. Armand jednak nie rozpala ognia. Bliźnięta znajdą go, jak zwykle, ale on zawsze stara się jak najdłużej przed nimi ukrywać. Ma wrażenie, że wokół niego zrywa się burza. Wydarzy się coś złego. Wezwą Pana Mikę'a, a wtedy zawsze dzieje się coś złego. Czuje pulsowanie języka, a na skraju pola widzenia dostrzega wiru- jące i gasnące drobiny s'wiatła - strzępy Krainy Baśni. Bardzo potrzebuje somy, ale to zawsze tak się zaczyna, kiedy otrzyma ją /. ust jednego z Ludu. Potem Pan Mikę powstaje ze snów i jego głód wypala wszystko. Armand wciąż czuje psychiczną teksturę snu, z którego się przebudził. Wie, że będzie towarzyszył mu przez cały dzień, jak kac. Czasem myśli, że te sny są tylko efektem ubocznym kiepskich chemikaliów, wykorzystującym migawki wiadomości o wojnach w Somalii, Liberii i Sudanie, wszystkich tych afrykańskich krajach, w których prawie dwadzieścia lat od przełomu wieków wciąż trwa koniec świata. Jednak te majaki są tak realistyczne, a on zawsze jest w nich kimś innym. W swoich snach Armand pamięta, że był Panem Mike'em. Siedzi za rozbitą pianolą, próbując przypomnieć sobie ten sen, usiłując zrozumieć. Gdyby udało mu się pojąć Pana Mike'a, może zdołałby się go pozbyć. Nie jest pewny - teraz już niczego nie może być pewny - ale może mieć nadzieję. Tylko ona mu pozostała. Siedzi za pianolą, oparty plecami o ścianę, wysoko postawiwszy kołnierz brudnej puchowej kurtki i wcisnąwszy zziębnięte dłonie między uda. Wspomina. Przypomina sobie postacie, biegnące. Dziwne światło, mosiądz z prześwitującą stalą. Powietrze gorące i wilgotne, jak w łaźni. Słupy światła, przesuwające się, łączące, posuwające. Światło omiata rui- ny, gdzie dwupiętrowe budynki z suszonej na słońcu cegły runęły na betonową ulicę. Szyldy sklepów po francusku i arabsku. W oddali coś się pali, tryskając pomarańczowymi jęzorami płomieni. W roz- świetlanych błyskami ciemnościach biegają jakieś postacie. W tym śnie Armand stoi blisko nich, z łomoczącym sercem i gardłem ściśniętym tak, że z najwyższym trudem łapie oddech. Postacie tańczą urągliwie. Coś wypada łukiem z ciemności, toczy się przez słupy światła, po czym eksploduje na drodze, wśród stosów gruzów. Armand czuje przypływ gniewu i unosi broń, a w następ- nej chwili stoi nad kupką szmat, strzelając w nią, zasypując kula- mi. Łachmany tańczą, jak targane wiatrem, lecą krwawe strzępy, aż nagle spośród szmat wyłania się twarz wygłodzonego dziecka, z czarną skórą obciągającą czaszkę, wargami odsłaniającymi długie zęby, wełnistymi włosami zrudziałymi w pierwszym stadium kwa- shiorkoru. Armand czuje mdłości. Jeśli to są wspomnienia Pana Mikę'a, a nie tylko koszmary, to Pan Mikę robił straszne rzeczy, jeszcze gorsze niż robi teraz, kiedy wraca na ten świat. Armand wyciera nos chustką i zastyga, ponieważ słyszy lekkie kroki na skrzypiącej pod- łodze. Dwie pary nóg. Bliźniaki. Zawsze go znajdują, obojętnie gdzie się ukryje. To niesamowite. Za każdym razem chowa się gdzie indziej, a jest tu tyle kryjówek nad ziemią i pod nią, ale one zawsze go znajdą. Armand kuli się za ciężką pianolą na końcu wielkiego ciemnego pomieszczenia, zupeł- nie niewidoczny, lecz Bliźnięta biegną prosto do niego, wołając cicho: - Łup. łup, łup. - Łubu-du. - Łup. łup, łup. Dwie pary rąk chwytają pianolę. Szafka przechyla się i z potwor- nym, dyshannonijnym trzaskiem pada na podłogę. Armand zrywa się na równe nogi, krztusząc się w chmurze kwaśnego kurzu. Bliźnięta patrzą na niego, obracają się i spoglądają na siebie, a potem chichoczą, jakby z jakiegoś sobie tylko znanego sekretu. Są małe i chude, jak zawsze ubrane w wystrzępione mundury w masku- jących pustynnych barwach. Mają za duże kurtki i spodnie, usiane brązowymi i szarymi plamami, owinięte w talii łańcuchami zamiast pasków, a na nogach wysokie, sportowe buty. Jedna parajest różowa, druga niebieska. Tylko po nich można rozróżnić Bliźnięta. Mają identyczne rysy, na pół zakryte przez postrzępione czarne włosy, sięgające do ramion. Ich twarze są pomalowane na niebiesko, a ich oczy błyskają uderzającą bielą pod wysokim wałem czołowym. Armand nie zna ich imion, ale to nie ma znaczenia, ponieważ są nierozłączne. Bliźnięta tojeden umysł w dwóch ciałach. Uśmiechają się do niego, pokazując małe białe ząbki w bladych, mięsistych dziąsłach. - Jesteś niegrzecznym chłopcem - mówi jedno. - Bardzo niegrzecznym chłopcem - dodaje drugie. Armand zasłania uszy rękami i zaczyna jęczeć. Nie chce tego słuchać, ale Bliźnięta tylko śmieją się i zaczynają pląsać wokół niego z krzykiem, coraz bardziej rozbawione. - Przychodzi Pan Mikc... - Pan Mikę przychodzi się zabawić... - To tylko dziewczynka... - Biedna mała... - Słodka mała... - Bezdomna mała czarna dziewczynka... - Ale Pan Mikę zrobi jej krzywdę... - Okropną krzywdę... - Jeśli mu pozwolimy. A może pozwolimy... - Tylko ten jeden raz... - Zrobić, co chce, bo byłeś niegrzecznym chłopcem... - Nie chcesz nas pokochać... - A to nas boli... - Więc zrobimy ci krzywdę! Bliźnięta kopią Armanda i podśpiewują: - Jak będziesz niegrzeczny, nie dostaniesz somy! Armand gramoli się z podłogi. Choćby nie wiem jak starał się zachować spokój, Bliźnięta zawsze doprowadzą do tego, że zaczyna uciekać. Lubią go ścigać, a kiedy się tym znudzą, posyłają gobliny, zęby przyprowadziły go z powrotem. Armand biegnie główną ulicą do zamku. Poczerniałe, wysokie wieże pną się w szare niebo. Przebiega obok zrujnowanych sklepów, obok domów z desek kostropatych od odłażącej farby. Wzdłuż wysokiego krawężnika leżą sterty wilgotnych, czarnych liści. Wszę- dzie napisy sprayem, różnokolorowe malunki, powtarzające się has- ło: A bas le Mouche!'. zawiłe wzory Ludu. na które Armand nie śmie patrzeć, aby nie wyssały zeń duszy. Bliźnięta wołają go. Przystaje, odwraca się i widzi, że mają broń. Prawdziwą broń, po drugiej stronie ulicy szyba wystawowa rozsy- puje się na kawałki, a z pochylonego słupka tryskają drzazgi i kawał- ki spróchniałego drewna. Najgorsze jest to, że Bliźnięta strzelają tak kiepsko, że prędzej zabiją go przez pomyłkę niż celowo. Śmieją się i przybierają dumne pozy, zdmuchując dym z luf pistoletów. Armand biegnie dalej. Nie zrobią mu krzywdy, a przy- najmniej nie/byt wielką, ponieważ potrzebują Pana Mike'a. Pewne- go dnia zabiją go, ale jeszcze nie teraz. Nic ma sensu się chować, ale Armand mimo to ucieka, biegnie a/ musi przystanąć, czując mdłości i ostre kłucie w boku. Nie ma sensu się chować, ale może pójść z wizytą do Algierczyków, którzy przez ostatni rok obozowali w niecce jednego z. wyschniętychjezior. Mieszkają w łodzi podwodnej, która na zawsze tutaj uwięzła. Prawdę mówiąc, z tym rzędem okien po obu stronach kadłuba bardziej przypomina tramwaj niż łódź podwodną, chociaż ma stery głębokościowe i wieżyczkę z peryskopem. Z jakiegoś powodu jej poprzedni lokatorzy, banda podstarzałych awanturników, pomalo- wali ją na żółto. Nie ma ich już. Znaleźli się w niełasce Ludu. Jednak Armand uważa, że łódź podwodna wygląda śUcznie, jak jakiś tropi- kalny owoc spoczywający w betonowej misce pośród wyblakłych cementowych korali, atrap gigantycznych muszli i plastikowych wodorostów. Jest tu około tuzina Algierczyków, chociaż nigdy nie widział tu wszystkich jednocześnie. Jak prawie każdy, kto znalazł się pod urokiem Ludu, są z marginesu. Nie objęci powszechnym zasiłkiem, eg/ystu|ą dzięki darom C/erwonego Krzyża i własnemu sprytowi. Algierczycy wyrabiają biżuterię z kawałków miedzi i stali wydoby- wanych z Magicznego Królestwa, a potem podróżują do miasta, aby je sprzedać, chociaż nie jest to prawdziwy powód ich wypraw do miasta. Zostali dotknięci, zmienieni. Teraz są z Ludem. Czasem wolno im mieć kobietę lub dwie, ale nie na długo. Mówią z żalem, że jest za mało kobiet, ponieważ w ich kraju wolą chłopców. Wprawdzie wybór płci dziecka jest przeciwny woli Allacha, ale i tak wszyscy to robią. Jednak Algierczycy są szczęśliwi. Lud kazał im być szczęśliwymi. Wyrabiają biżuterię i palą kit, a telewizja poka- zuje im programy z saudyjskiego satelity Makkah 2, lub w radio grają rai, a wysokie głosy piosenkarzy wiją się jak srebrny drut. Czasem, w nocy, Algierczycy grają godzinami na bębnach, a ich wyłysiały pies wtóruje im wyciem, które odbija się echem po opuszczonym parku atrakcji. Algierczycy przyjmują Armanda, częstują go gulaszem z nie- ustannie podgrzewanego kotła i mocną, słodzoną kawą w maleńkiej mosiężnej filiżance. Armand nauczył się zdejmować buty przed wejściem do zatłoczonej przestrzeni mieszkalnej łodzi podwodnej, jadać wyłącznie prawą ręką, siorbać kawę by okazać zadowolenie i zawsze wypijać więcej niż jedną filiżankę, nawet jeśli nie ma ochoty. W końcu jest tu gościem i powinien zachowywać się jak należy. To go nic nie kosztuje, a cieszy Algierczyków. Armand miał kiedyś wśród nich dobrego przyjaciela: Hassana, najmłodszego w grupie, o smutnych brązowych oczach i obwisłych wąsach. To Hassan powiedział mu, że Armand był w Legii Cudzo- ziemskiej - czerwona plamka na przegubie to wojskowy identyfi- kator. Hassan, który lubił bawić się elektroniką, za pomocą zmodyfi- kowanego czytnika kodu kreskowego wczytał dane do przenośnego komputera Algierczyków. Jednak większość danych była uszkodzo- na: z chipa wyciągnął tylko datę i miejsce urodzenia Armanda. Urodził się koło Lyonu, w mieście Chambery. Wcale tego nie pamięta. I ma dokładnie tyle lat, ile liczy sobie nowe tysiąclecie - jest jednym z dzieci Nowego Roku. I chociaż, jak powiedział Hassan, w rzeczy wistości nowe tysiąclecie nadeszłojużpięćsetlat wcześniej, Algierczycy uważają to za znamienny zbieg okoliczności. Może dlatego, a także z powodu uprzejmości jaką Armand okazuje gospo- darzom, tolerują go. Hassan powiedział, że gdyby miał lepszy sprzęt, mógłby odzyskać więcej szczegółów - ale wkrótce potem zniknął. Armandowi brakuje Hassana. Niedobrze jest tęsknić za kimś w Magicznym Królestwie, ponieważ ludzie tu tak szybko przycho- dzą i odchodzą, ale szczególnie brakowało mu go dlatego, że chciał dowiedzieć się czegoś więcej. Tak mało pamiętał ze swego życia przed Ludem. Kiedyś był chory. Mieszkał tutaj. Przybyła ta kobieta, przyprowadziła Bliźnięta i zebrała Lud. A teraz jej nie ma, a Bliźnięta r/ądzą w jej zastępstwie. Po chwili, dopełniws/y obowiązku gościnności, Algierczycy wracają do pracy. Armand śpi spokojnie, aż budzi go wycie ich pstrokatego psa. Najstarszy z gospodarzy mówi. - Przyszli po ciebie. Na ramieniu mężczyzny siedzi biały szczur. Szybko porusza łebkiem, węsząc w powietrzu. Pazurki wbija w czerwone włókna kurtki. Armand z przyjemnością złapałby tego szczura za ogon i rozwalił mu łeb o ścianę. Te szczury to lizusy i donosiciele. - Dżinny - mówi inny Algierczyk. Uśmiecha się, ajednocześ- nie drży i łzy ciekną mu po policzkach. Mówi z trudem, wciąż z tym niesamowitym, zastygłym uśmiechem: - Jesteśmy ci wdzięczni za wizytę, Armandzie, ale teraz musisz już iść. Armand dziękuje Algierczykom za gościnę i z rozpaczą w sercu wychodzi z wieżyczki. Słońce już prawie zaszło. Psy wyją i szcze- kają wśród s/tucznych koral, i wodorostów, szarpiąc się na uwięzi. Obszczekują postacie stojące na brzegu niecki. Lud przyszedł po swego krzemołaka. 3. Zagubione dzieci Ruchomy Zespół Pomocy najeżdża Bidonville recyklersów póź- nym zimowym popołudniem, w kilku furgonetkach i radiowozach podskakujących na rozjeźdżonym szlaku, z wyciem syren i mruga- niem niebieskich świateł. Doktor Science zamocował na swoim starym citroenie 2CV parę lamp stroboskopowych, których migotli- wy blask ukazuje teraz biegnące w kierunku tego cyrku dzieci. Przystanąwszy na skraju Bidonville, doktor Science wystrzeliwuje rakietę przez otwarte okienko w dachu 2CV i wysoko na ciemnym niebie rozbłyska zielone światło. Morąg Gray wysiada tylnymi drzwiami ruchomej przychodni, widzi ten rozbłysk i instynktownie kuli się. Rakiety na nocnym niebie za ogrodzeniem obo/u uchodźców niemal zawsze poprzedza- ły serie z broni maszynowej, z której strażnicy ostrzeliwali zarażo- nych plagą lojalności ludzi, próbujących przejść przez rzekę. Dzieciarnia już gromadzi się wokół członków zespołu. Morąg wpycha cukierki w zaciskające się jak rozgwiazdy rączki, aż opróż- nia kieszenie watowanego, sięgającego do kostek płaszcza. Obszar - pane dzieci szczebiocą z ożywieniem, para ich oddechów unosi się w powietrzu. Doktor Science, jak siwowłosy pirat w krótkim kożusz- ku i obcisłych niebieskich dżinsach, rozrzuca garście słodyczy na prawo i lewo w gromadzący się tłum, maszerując w kierunku mło- dego księdza, który czeka w oświetlonych drzwiach prowizorycznej kaplicy. Jules i Natalie podbiegli do tylnych drzwi ruchomej przychodni i włączyli detektory nad nimi. Jules rzuca Morąg czarną torbę i razem ruszają wąską ścieżką biegnącą przez centrum Bidonville. Brudna woda płynie pod kładkami zrobionymi z kawałków pla- stiku. Budy i szopy stoją jedna przy drugiej, niektóre solidnie zbu- dowane ze skrzynek po owocach i porozcinanych beczek, inne będące zaledwie workami narzuconymi na chybotliwy szkielet. Bio- lampy i świeczki oświetlają domowe scenki: zgarbionego nad stołem mężczyznę, który z rozkoszą zaciąga się papierosem; kobietę kąpią- cą nagie dziecko stojące w plastikowej misce; sylwetki dzieci w mi- gotliwej poświacie telewizora. Wszędzie widać objawy nieme, oznaki setki kultów oraz sza- leństw zakodowanych w postaci fembotów i kierujących zarażonymi uchodźcami, zbyt ubogimi, aby było ich stać na zastrzyk uniwersal- nego laga. chroniącego przed wyczynami hakerów meme i imażeru- jącymi sektami. Są tu świątynie nie narodzonego Mesjasza i wyz- nawców UFO. wywieszka polecająca pomiary energii życiowej, nabazgrane hasła głoszące ..Elvis żyje!" i "Bob wie!" (namalowane sprayem na ścianie szopy; widok cylindra i opasłej sylwetki Papy Zumiego przejmuje Morąg dreszczem), odległe bicie bębnów. W mroźnym powietrzu unosi się bagienny smród pobliskiego wysypiska. Buldo/cry. warcząc i wypuszczając chmury czarnego dymu. pracują na skraju góry sprasowanych śmieci, która wznosi się nad dachami nędznego miasteczka. Ludzie idą tyłem przed buldo- żerami, szybko przeszukując rozgarniane przez ostrza śmieci. To niebezpieczne zajęcie. Kierowcy buldożerów, odizolowani w kli- matyzowanych kabinach, nie zatrzymują się, kiedy ktoś upadnie. W zeszłym tygodniu Morąg pomagała amputować obie nogi pięt- nastoletniemu chłopcu, którego przejechała wywrotka. Za obłymi wierzchołkami stert śmieci wieże Magicznego Królestwa przebijają neonową poświatę Interfejsu, strefy wolnego handlu, gdzie wysłan- nicy dużych korporacji, ciekawscy, szaleńcy i operatorzy szarej siiely mają nadzieję uszczknąć coś dla siebie z okruchów pozosta- wionych lub wzgardzonych przez baśnie. Morąg i Jules rozdzielają się, zatrzymując się przy każdym, kto ich wezwie. Wiele osób zna ich 7 imienia, niektórzy nawet płacą tym, czym mogą. a Morąg zawsze przyjmuje tę zapłatę, ponieważ to pomaga biedakom zachować godność. Większość mieszkańców Bi- donville pochodzi z Afryki. Ci, którzy wiedzą, że pracowała w Su- danie, żartują, ze - podobnie jak ona - popełnił, błąd przybywając tu, aby uciec przed plagą lojalności. Jest niedziela, mnóstwo pracy. Typowe choroby dziecięce, dia- betycy, których nigdy nie będzie stać na terapię genową, chorzy na raka lub ostrą postać AIDS. z gruźlicą lub opornymi na antybiotyki iniekcjami rdzenia kręgowego lub krwi. Powszechnie występują zakażenia oczu i skóry, oraz astma. W Bidonville szaleje również s/czególnie zjadliwy szczep wirusowej gruźlicy i jednym z zadań Morąg jest szczepienie wszystkich biedaków w tych slumsach, czy tego chcą, czy nie. W niektórych przypadkach wymaga to długiej perswazji. Para- noicy uważają, że wszystko, co wstrzykuje im się ciśnieniową strzy- kawką musi zawierać jakieś femboty, które pochrzanią im mózg - i trudno im się dziwić, skoro wszędzie roi się od hakerów meme oraz imażerów, którzy właśnie tym się zajmują. Morąg padła ofiarą imażera przed kilkoma tygodniami, zaraz po przyjeździe do Paryża. Widziała wielką złotą kulę, która spłynęła z nieba i pogrążyła ją w roju świateł oraz błogim spokoju. Skutki przejściowej stymulacji ustąpiły po trzydziestu sekundach, pozostawiając głębokie zdumie- nie, które niewątpliwie sprawiło, że bałwan, który ją wprawił w ten stan. zmoczył majtki. Musiała radzić sobie z tym wszystkim, a także ze specjałami sobotnich nocy. W sobotę zdarza się najwięcej napadów i wymu- szeń, a ponadto ran kłutych i postrzałowych, złamanych kości, zatruć alkoholem, przedawkowań i urazów neurologicznych spowodowa- nych ubocznym działaniem infekcji meme. Nastoletnia dziewczyna cierpi na nawracające ataki drgawek, ponieważ ktoś zapłacił jej za seks, a zamiast tego podał nowy rodzaj fembota, będący skoncentrowanym Interfejsem. Morąg podaje jej środek uspokajający i łączy się przez telefon z kierowcą karetki, wysokim, małomównym Polakiem o imieniu Krzysztof, po czym mówi matce dziewczyny, że za mniej więcej dwadzieścia minut ktoś zabierze jej córkę do szpitala. Jest już ciemno i między szałasami unoszą się kłęby zamarzającej pary zmieszanej z dymem palenisk. Kiedy Morąg wychodzi na zewnątrz, mgłaiozchodzi się jak kurtyna i pielęgniarka widzi stojącą na środku ścieżki dziewczynkę. - Ktoś mnie zbudził - mówi mała. Ma najwyżej trzy lub cztery latka i lśniąco czarną skórę. W gład- ko upiętych włosach ma wplecione paciorki, pierścionki i fragmenty elektronicznych obwodów. Zaciska narzucony na ramiona, poma- rańczowy kocyk z darów. - Śniło ci się - mówi jej Morąg. Dziewczynka potrząsa głową i mówi poważnie: - Boję się. - Miałaś zły sen - uspokajają Morąg. - Zaprowadzę cię do mamy. - Do taty - poprawia stanowczo mała. - I jest jeszcze Ga- briel. - Poszukajmy ich - mówi Morąg i ujmuje ciepłą, lepką rączkę dziecka. Młody mężczyzna o krótko obciętych włosach siedzi na odwró- conej do góry dnem skrzynce, patrząc w niebo nieruchomym, nie widzącym spojrzeniem. Spogląda na Morąg i dziewczynkę, poczym mówi radośnie: - Oni tam są. Widziałem ich światła. Dziewczynka prowad/i Morąg do niskiej budy, podobnej do ziemianki. Przed wejściem stoi wózek ze stertą równo poskładanych kartonów. W środku ojciec małej śpi na barłogu z tekturowych opakowań. Ma na sobie ubranie i buty. W Bidonville często wystę- pują odmrożenia stóp. Przytulony do niego śpi pucołowaty chłop- czyk w poszarpanym szarym kombinezonie. Morąg budzi mężczyznę. Ten jest pijany lub naćpany i nie wie, gdzie się znajduje, ale dość szybko pokazuje swój identyfikator. Pewnie musi to robić co najmniej tuzin razy dziennie, albo częściej, jeśli policja zechce szczególnie nękać recyklersów - z konieczności lub nudów. Morąg przepuszcza identyfikator mężczyzny przez czytnik i do- wiaduje się, że mała ma na imię Grace. Chłopczyk, Gabriel, jest jej bratem - bliźniakiem. Należą do plemienia Tutsi i uciekli przed jeszcze jedną masakrą w Burundi. Matka dziewczynki umarła przed rokiem. Morąg kładzie małą obok ojca i brata, po czym nakrywa kocykiem. Dziewczynka poważnie patrzy na pielęgniarkę. Nagle szepce: - Chciały, żebym l nimi poszła! - Kto, kochanie? - Baśnie. Morąg uśmiecha się. - Śniło ci się, skarbie. - Wyglądały jak małpki - mówi mała i ziewa, pokazując mlecznobiałe zęby w różowych dziąsłach. - Najpierw przysłały szczury. Małe białe szczury. - A więc naprawdę ci się śniło, skarbie. Nie ma tu żadnych białych szczurów. Teraz już śpij. Śnij o ślicznych białych szczurach z żywymi czerwonymi ślep- kami, różowymi noskami i czystymi łapkami. Śnij o czymś przyjem- nym. Godzinę później Morąg spotyka się z Julesem w budzie na samym końcu slumsów. Jules, niepozorny Algierczyk świeżo po szkole medycznej, zszywa ranę na głowie właściciela baraku, czar- noskórego starca przekonanego, że kiedyś rządził światem. Takie złudzenie powodowała powszechnie występująca w zeszłym roku nieme. Starzec siedzi na wiklinowym fotelu i kartkuje "Vogue" podczas gdy Jules zakłada równe szwy przy świetle czołówki. Zawsze stara się nie zostawiać blizn. Poczytuje sobie to za punkt honoru. Kiedy mężczyzna przekłada kartki, słychać szepty i śpiewy reklam. W bu- dzie leżą sterty kolorowych czasopism i bele rozpłaszczonej folii, związane jasnoniebieską lub żółtą nylonową taśmą. Poza fotelem w pomieszczeniu stoi tylko łóżko, zrobione z wygiętej dykty poło- żonej na pustakach ze szlaki, oraz zawieszony na ścianie telewizor z zepsutą fonią, ukazujący ostatnie zdjęcia z ekspedycji na Marsa. Długa strzała statku wisi pod ostrym kątem nad okopconą powierzch- nią Phobosa; zdjęcie różowej, sfatygowanej twarzy Marsa; chuda i krótko ostrzyżona kobieta w skafandrze odwraca się od aparatury i w wolnionym tempie macha ręką. Plastikowy ekran telewizora jest mocno podrapany i na krawędziach wszystkich ruchomych obiektów migoczą pasma solaryzacji. Pokiereszowane radio, leżące na śpiwo- rze, gra jakiś melodyjny kawałek. Starzec z idealnym wyczuciem przytupuje nogą do taktu i dla urozmaicenia czasem wybija skom- plikowany rytm na starym kartonowym pudle. Morąg wic, że nie wolno jej usiąść na łóżku - wszy więc kuca w progu. Ma ochotę napić się kawy z manierki, ale nie ma jej tyle, żeby podzielić się ze starcem, więc cierpliwie czeka, aż Mes skończy szyć. - Mogłem pojechać do szpitala - narzeka stary. - Dawniej... ale wybaczam ci, mój synu. Kiedy odzyskam mój niebiański tron, będę pamiętał o wszystkich, którzy mi pomogli... - Miło nam, że mogliśmy panu służyć - mówi Jules i mruga do Morąg. On nigdy się nie męczy. Starzec pokazuje palcem zdjęcie kobiety o delikatnym profilu i długiej, smukłej szyi, po czym mówi: - Była moją kochanką. Mieszkaliśmy w chmurach, w pałacu z marmuru i pereł. To zdjęcie Antoinette, supermodelki, którą przed dwoma laty odkryto w Bidonville, niecałe pół kilometra dalej, a która zerwała kontrakt z InScape, aby wziąć udział w jakiejś kampanii politycznej. Sześć miesięcy wcześniej tę wiadomość podawały wszystkie sieci telewizyjne, ale od tej pory mało o niej mówiono. - To rzeczywiście istna perła. Królowa wysypiska. Jules zawiązuje czarną nitkę, klepie mężczyznę w ramię i każe mu iść spać, a następnym razem zgłosić się do szpitala, jeśli znów zranią go w mieście. - Nienawidzę kolejek - mówi starzec. - Wiecie, wydałem rozporządzenie zakazujące ich, ale wrogowie zniweczyli moje dzie- ło. Poza tym wiedziałem, że dziś tu przyjedziecie. - Wystarczy jeden dzień tutaj, żeby zakazić otwartą ranę, przy- jacielu - ostrzega Jules i zwraca się do Morąg: - Banda dzieciaków napadła go, żeby zabrać mu bilon. Możesz w to uwierzyć? - To byli amatorzy - wtrąca stary. - Ukradli mi tylko go- d/inny utarg, nawet nie szukali reszty. Następnym razem będę miał przy sobie nóż. - A jeśli oni też będą mieli noże? - mówi Jules, poważniejąc. - Moja przyjaciółka zrobi ci zastrzyk i na tym koniec. Zostawimy cię, żebyś mógł sobie obejrzeć, jak członkowie ekspedycji szykują się do historycznej chwili. - To się dzieje naprawdę? Myślałem, że to jakiś film. Na zewnątrz panuje już lodowaty ziąb. Morąg jest zadowolona, że pod dżinsami i watowanym płaszczem ma ocieplającą bieliznę. W ustach czuje smak śmieci. Przepłukuje je letnią kawą z termosu i powstrzymuje chęć zapalenia papierosa. Jules trzyma plakat. Rozwija go i z maleńkiego głośniczka płynie groźba, wydrukowana czerwonymi literami, po francusku i arabsku, na błyszczącej czarnej powierzchni: "Ostrzegamy, że w ciągu tygodnia wszystkie śmieci zostaną usunięte z wysypiska". - W piątek wisiały tu wszędzie - mówi Jules. - Ludzie zerwali większość z. nich. Mówią, że to Interfejs, ale jak mogą tego dowieść? - Sądzę, że doktor Science zawiadomi policję. - Oczywiście, ale to zapewne policja rozwiesiła te ogłoszenia. Morąg mówi Julesowi o majakach dziewczynki, a on wzrusza ramionami - To nic nowego. - Pewnie nie. - Przychodzą nocami i wypróbowują swoje najnowsze wyna- la/.ki na tych biednych ludziach. A my musimy po nich sprzątać. Im bardziej skomplikowana nieme, na im większym obszarze pamięci pasożytuje, tym większe powoduje szkody. Wymyślają najdziwniej- sze rzeczy. W zeszłym miesiącu, zanim tu przyjechałaś, miałem faceta przekonanego, że w Paryżu żyją dinozaury. - Moja współlokatorka ma jednego z tych domowych mikro- zaurów. - Czasem widuje się je w parkach. Dzieciaki nudzą się nimi i porzucająje. Tyle, że te zwierzęta potrzebują specjalnego pokarmu i me żyją długo na wolności. Wracajmy. Na pewno zmarzłaś. - Nie jest tu tak zimno, jak w Edynburgu, ale pobyt w Afryce rozrzedził mi krew. Ktoś stoi na środku ulicy i krzyczy. Otaczają go macki dymu i mgły. W pierwszej chwili Morąg wydaje się, że to obserwator UFO, ale nie, to ojciec dziewczynki, wielki jak niedźwiedź mężczyzna w czarnym płaszczu tak sztywnym od brudu, że jak dzwon odstaje mu od ciała. Na widok Morąg mężczyzna woła: - Gdzie oni są? - Spokojnie, człowieku - mówi Jules. - Moje dzieci - bełkocze mężczyzna. Oczy ma podkrążone i przekrwione, a jedną powiekę mocno ściągniętą w dół przez różo- wą szramę na lewym policzku. Jego oddech jest przesycony aceto- nem. - Moje dzieci - powtarza. - Zabraliście je. Zabraliście moją Grace i Gabriela. Oddajcie je! Mieszkańcy wychodzą zobaczyć, co się dzieje: cienie w oświet- lonych drzwiach bud. Jeden z nich woła do mężczyzny, je to dobrzy ludzie i robią tu dobre rzeczy. - Zabrali moje dzieci - rzuca mężczyzna, ale już mniej gwał- townie. - Twoja dziewczynka miała zły sen - mówi Morąg, bardziej do Julesa niż do niego. - Poszukam jej. Może poszła gdzieś we śnie i zabrała ze sobą braciszka. - Wszyscy ich poszukamy - odpowiada Jules i bierze męż- czyznę za ramię. Morąg jeszcze nie wpada w panikę. W końcu mała i jej brat nie mogli odejść daleko. Jednak wtedy młody obserwator UFO wychyla się z mgły i oznajmia: - Oni ich zabrali. Pokazuje w kierunku wysypiska i zaczyna się śmiać. Morąg i Ju- les wymieniają spojrzenia i biegną, zostawiając mężczyznę chwie- jącego się między budami, wykrzykującego imiona dzieci i pokrzy- kującego na ludzi, którzy odpowiadają mu tym samym. Biegnąc, Morąg świeci latarką, omiatając strumieniem światła dziury i sterty sprasowanych śmieci, w których kawałki szkła i metalu błyszczą, jak zagubione gwiazdy. W cieniu dostrzega jakieś sylwetki, kieruje tam latarkę i widzi w oddali małe postacie, znikające w ciemnościach i dymie. Jules już do nich biegnie, wołając dziewczynkę po imieniu. Francuski warkocz Morąg rozplótł się i długie włosy opadają jej na twarz. Chociaż śmieci zostały ubite przez spychacze i wywrotki, ich powierzchniajest nierówna i zdradliwa. Morąg pędzi po uginającym się, gumowatym podłożu, ślizga się na luźnym kawałku plastikowej folii i potyka o namokniętą pryzmę, z której wydobywa się duszący opar metanu. Ciężko ląduje na plecach i wstaje, zanurzając ręce w jakiejś brei. Strząsa z rąk tłustą maź. Przed nią dwie, cztery, sześć postaci biegnie w poświacie rzucanej przez stos płonących opon. Wpadają w chmurę kwaśnego czarnego dymu i znikają. Jules pyta kpiąco: - Pomóc ci wstać? - Dzięki - odpowiada Morąg i uśmiecha się, gdy Jules krzywi się, czując lepki uścisk jej dłoni. - Widziałem ich - mówi Jules. - Ja też. - Mogą być kłopoty. - Zabrali dzieci, Jules. Chodź. Na skraju wysypiska jest ogrodzenie z siatki, ale Jules szybko znajduje miejsce, gdzie wycięto dziurę. Morąg przechodzi pierwsza i potykając się, idzie stromym zboczem w dół, ku torom. To stara linia kolejki do Magicznego Królestwa. Morąg pospiesz- nie idzie po betonowych podkładach, oświetlając latarką dwie lśnią- ce szyny. Przed nimi tory wpadają do tunelu. Morąg przystaje, a kiedy Jules doganiają, rzuca: - Może wcale tędy nie pobiegli. - Może powinniśmy wezwać gliny. - A przyjadą z powodu pary bezdomnych dzieci, Jules? - A co mamy do stracenia? Poza tym, nadjeżdża pociąg. Czu- jesz podmuch? Z tunelu napływa chłodne powietrze. Niesie woń oleju i elektrycz- ności. Morąg i Jules już odwrócili się, żehy odejść, gdy słyszą krzyk. Piskliwy i straszny. Po prostu nieludzki. Morąg zaczyna biec w kierunku wylotu tunelu. Jules pędzi za nią. Światło latarki szaleńczo skacze po zaśmieconym torowisku i wiąz- kach tłustych kabli na wklęsłej ścianie tunelu. Myszy pierzchają przed światłem, szeleszcząc wśród strzępów pożółkłych gazet i stert mokrych liści. Puszka coli błyszczy, jak klejnot. Morąg biegnie prosto w podmuch. Skrawki papieru tańczą wokół jej nóg i odlatują. Jules łapie ją za ramię i przyciska do ściany, gdy z mroku wypada pociąg, przelotnie oświetlając sąsiedni tor. Wagony przejeżdżają z łoskotem, nieskończenie długo dudniąc i migocząc pustymi, oświetlonymi oknami, wyciskając Morąg dech z piersi. Łoskot zagłusza jej krzyk. Dudnienie przechodzi w świst wiatru. Pociąg przejechał. Jules zapala swoją latarkę i w jej świetle widzi umykającą od leżącej na torach postaci grupkę. Pół tuzina dzieci i jakiś mężczyzna. Dzieci biegną dziwnie skulone, kołysząc się na boki. Mężczyzna odwraca się, ukazując bladą twarz. Słychać głośny trzask, coś krze- sze iskry z szyn i z wizgiem odlatuje w głąb tunelu. Morąg słyszała dość strzelanin, aby wiedzieć, co to jest. Rzuca się na oleisty żwir między szynami. Jules kuli się obok niej. Już wyłączył latarkę. Następny strzał i długa cisza. - Półautomat, dziewięć milimetrów - mruczy Jules, który dorastał w La Gouette d'Or, wśród dzielnicowych wojen między gan- gami zasiedziałych Algierczyków, a nową falą algierskich uchodź- ców, uciekających przed Dżihad. - Musimy podejść i zobaczyć - mówi szeptem Morąg. Między szynami porzucono ciało dziewczynki. Zdarto z niej ubranie, leży bezwładnie pod symbolem namalowanym białą farbą na brudnej betonowej ścianie tunelu. Rysunek na dłuższą chwilę przykuwa uwagę Morąg. Kleksowaty pająk z wymyślnym wzorem na grzbiecie i ząbkowanymi szczękoczułkami zdaje się wirować i kurczyć. Morąg z wysiłkiem odrywa od niego wzrok. Dziewczynka ma narzucony na głowę koc i krwawy kwiat na brzuchu. Wokół jej ciała rozlewa się kałuża krwi, lśniącej i czarnej w półmroku. Jules zaczyna robić masaż serca i sztuczne oddychanie. Morąg zostawia go tam. pod tym pajęczym białym znakiem i biegnie dalej. Kiedy wreszcie wybiega z tunelu, jej telefon sygnalizuje rozmowę. Zdyszana Morąg informuje doktora Science o tym, co zaszło, podaje mu położenie i prosi o powiadomienie policji. Wieże baśniowego zamku Magicznego Królestwa wznoszą się wjaskrawopomarańczowe niebo po jednej stronie torów; po drugiej ściana światła otacza Interfejs. Ciepłe i żółte prostokąty hotelowych okien, pastelowe barwy korporacyjnych reklam, widmowa poświata holograficznych znaków firmowych. Potykając się, Morąg słyszy odległy pomruk dziesiątków współzawodniczących ze sobą syste- mów nagłaśniających i cichy szum ogromnych nawiewników, two- rzących kurtynę powietrzną, odgradzającą Interfejs od skażonego powietrza Magicznego Królestwa. Ktoś woła do Morąg. Ona odgarnia włosy z twarzy i rozgląda się wokół. Dostrzega jakiegoś mężczyznę, machającego do niej ze s/czytu wykopu. Pnąc się zboczem do góry, krzyczy do niego, pytając, czy widział przechodzących tędy ludzi. - Z małym chłopcem Widziałeś ich? - Byłem zajęty. -To chudy nastolatek, któremu czarnamaska i wypukłe gogle zasłaniają prawie całą twarz. Ma na sobie skórzane dżinsy i czarną puchową kurtkę, w której wygląda jak ręczny granat. Przypięty do paska komputer jest połączony z goglami. To jakiś podglądacz lub podsłuchiwacz. facet używający zdalnie sterowa- nych kamer by poznać sekrety baśni, szukający dreszczyku emocji lub informacji, którą mógłby sprzedać. Wielu próbowało, ale żaden nie dotarł dalej jak na sto metrów w głąb Magicznego Królestwa, nawet ci. którzy pracowali dla korporacji. Spogląda przez gogle na Morąg i pyta podejrzliwie: - Jesteś z ochrony? - Szukam małego chłopca. Ktoś go porwał. - Nic o tym nie wiem. Dotarłem już dość daleko, mijałem kolejkę górską, kiedy wszystko padło. Nawet nie widziałem, co się stało, tylko błysk... - Nie widziałeś nikogo przez to twoje urządzenie? __ Oparłem je na marsjańskiej sondzie ostatniej generacji. Oczywiście jest znacznie mniejsze, ale może pokonać czterdzie- stostopniowe wzniesienie, szybko jedzie po płaskim terenie i ma wbudowane czułki do wykrywania poruszających się cieni. Okazało się. że to nie wystarcza. Morąg miała ochotę nim potrząsnąć. - Nie widziałeś, czy ktoś wchodził na ten teren? - Nikt nie może wejść na ten teren, w tym rzecz. Hej, wiesz co. nie powinnaś przebywać tutaj bez maski. Femboty unoszą się wszę- dzie i w mgnieniu oka mogą zmienić ci umysł. - Gogle podglądacza matowieją, zmieniają się w małe zwierciadła i znów robią się prze- zroczyste. - Nadciągają straże Gwiazdy Śmierci - oznajmia i ucieka w kierunku Interfejsu. Ochroniarze zatrzymują Morąg, gdy schodzi z powrotem po stoku. Jest ich sześcioro, wszyscy zamaskowani tak samo, jak pod- glądacz. Noszą rozmaite kurtki lub bluzy o wojskowym kroju i są uzbrojeni w półautomaty, tasery, pojemniki z gazem i aerozole klejowe, ale żaden z nich nie ma odznaki ani plakietki identyfi- kującej. Morąg okazuje swój identyfikator pielęgniarki i usiłuje wyjaśnić, że ściga baśnie, które porwały małego chłopca, ale ochroniarzy to nie interesuje. Mówią, ze wiedzą o tym. Policja jest już w drodze i najlepiej będzie, jeśli wróci i opowie im wszystko. Morąg, wycho- dząc z. siebie z rozczarowania i złości, mówi im, że powinni szukać baśni, a nie zawracać jej głowę, a jedyna kobieta w grupie informuje ją, ze może wrócić dobrowolnie, albo zostać zatrzymana na całą noc, jak woli. Morąg przygląda się ochroniarzom, jednemu po drugim. - Poznam was - mówi - mimo tych głupich masek. - Powinnaś się zbadać po powrocie do domu - radzi jej kobieta. - Tutaj w powietrzu unoszą się najróżniejsze świństwa. Może wszystko to tylko ci się przewidziało. - Tam na torach leży martwa dziewczynka, ty faszystowska suko. - Spieprzaj do domu. ty liberalna cipo. Remis. Ochroniarze patrzą, jak Morąg wraca do tunelu. Jules leży na torach, nad mm stoi uzbrojony policjant, a drugi zdejmuje odciski palców martwej dziewczynki. 4. Gniazdo Chłopczyk chce wracać do domu, do taty. Chce wiedzieć, gdzie jest jego siostra. - Nie ma jej tu - oznajmia Armand. chyba po raz pięćdziesią- ty. - Nie martw się o nią. Spójrz na te piękne konie! Chłopczyk nie ma ochoty. Mówi, że nienawidzi koni, a poza tym, to nie są prawdziwe konie. - Masz rację - potwierdza Armand. Jest tak słaby, że wydaje mu się, że zaraz upadnie na twarz. Podejmuje rozpaczliwą próbę zainteresowania chłopca i odwrócenia jego uwagi. - Bo to wcale nie są konie. Widzisz, to jednorożce! - One śmierdzą - rzuca chłopczyk. - Całe to miejsce śmier- dzi. I tu jest zimno. Chcę do domu. Siada na sztucznej trawie i nie pozwala się ruszyć. Wydaje się, ze posiadł umiejętność zwiększania ciężaru swojego ciała i uparcie tkwi w miejscu, jak małż. Jest czteroletnim, pucołowatym chłopcem 0 lśniącej czarnej skórze, ubranym w brudne sztruksowe spodnie 1 workowatą kurtkę do kolan. Szyję ma owiniętą cienką, przezroczy- stą chustką. Ma na imię Gabriel. Armand zabrał go z gniazda, kiedy wyszedł ze snów PanaMike'a, z krwią pod paznokciami, zapachem kordytu na palcach i głębokim, paskudnym przeświadczeniem, że ostatniej nocy wydarzyło się coś złego. Po raz drugi w ciągu ostat- nich dwóch dni ukrywa się przed Bliźniętami. Chłopczyk mówi: - Tu jest zimno i śmierdzi. I widziałem szczura. Armand oblewa się potem. - Nie. Nie widziałeś. Jedyne szczury, jakie pozostały w Magicznym Królestwie, to s/piedzy. Lud załatwił wszystkie żyjące tu zwierzęta, z dzikimi kotami włącznie. - Widziałem - upiera się chłopczyk i zaczyna płakać. Armand próbuje go pocieszyć, ale mały płacze jeszcze głośniej i powtarza, że chce do domu. - No. no - mruczy bezradnie Armand. - No, no. Znajdują się na polance w Krainie Baśni, na końcu toru "Małego Świata". Kraina Baśni jest ostatnim z parków rozrywek, w których imitowano krajobrazy różnych części kuli ziemskiej, od Australii (eukaliptus z przyczepionym do niego, s/arym wypchanym misiem, stojący przed obrazem mus/lowego budynku w porcie oraz czarno- skóre kukiełki z włóczniami i bumerangami) po USA (Statua Wol- ności, kukiełka chłopca w stroju baseballisty i dziewczyny w stroju chcerleadei). To miejsce pamięta lepsze dni. Jednorożce mają zacie- ki od deszczu i wyglądają smutnie z gąszczu plastikowych roślin. Z granatowej kopuły sklepienia odpadła większość gwiazd, ktoś wyrwał jaskrawoczerwone muchomory i podpalił figurki zawieszo- ne nad usianą kwiatami, sztuczną murawą. Zapewne ten sam osob- nik, który palił ognisko w zasypanym śmieciami kanale, po którym kiedyś pływały rowery wodne. Armand siada obok chłopczyka. Jest bardzo słaby. Ślina napływa mu do ust i wciąż musi ją przełykać. Ma żołądek pełen śliny. Zrujnowaną polankę o.świetla słabe ostrze szarego światła, które wpada pi zez szczelinę w suficie. Armand ma wrażenie, że przedmio- ty wokół kryją się we własnym cieniu. Musi uważnie wszystko obserwować i głowa boli go od wysiłku, jaki musi wkładać w to, by nie oderwać się od rzeczywistości. Nawet powietrze wydaje się szare i ziarniste, uwierające. Chłopczyk, Gabriel, patrzy na Armanda. - Boli mnie głowa - mówi. Uboczny efekt narkotyku, który Lud podaje zmienianym dzie- ciom, żeby były spokojne. Teraz środek przestaje działać. - To oznacza, że dochodzisz do siebie. - Ojciec daje mi wodę z takim syczącym czymś. - Aspiryną. - Daj mi ją. - Nie mam. - Jesteś niedobry. Nie potrafisz zająć się gościem. Dobry czło- wiek __oznajmia z przekonaniem chłopczyk - zrobiłby to, o co prosi gość. Z zabawną godnością bywalca salonów wyciera końcem cienkiej chusteczki usmarkany nos. __ Zajmuję się tobą - zapewnia Armand. - Siedź cicho, bo cię znajdą. - Kto? - Potwory. - Jakie? Gabriel nie pamięta, jak go porwano. Oczywiście, Armand też nie. Wie tylko, ze pojawił się Pan Mikę i stało się coś złego. - Nieważne. Szukają cię. Zrobią ci krzywdę. Gabriel nie wierzy Armandowi i mówi mu to głośno. Potem przypomina sobie, gdzie jest i znów zaczyna płakać. Armand pozwa- ła mu wypłakać się i zasnąć. Jakaś część jego umysłu wierzy, że znajdzie sposób, żeby wyprowadzić Gabriela z Magicznego Kró- lestwa, a potem powie, że mały uciekł. Inna wie, że to niemożliwe. Obejdzie się bez somy, jak długo zdoła, a potem... trudno. Armand czuje się samotny. Brakuje mu Hassana. Brakuje mu ludzkiego towarzystwa, a chłopiec jest jeszcze człowiekiem. Armand zapada w rodzaj odrętwienia, ale gwałtownie otrząsa się, słysząc głosy piszczących gdzieś w pobluu goblinów. Czołga się do końca toru i wygląda na zimne, szare popołudnie. Chmury nisko zwieszają się nad /rujnowanymi budynkami i zahaczają o poszarpa- ne wierzchołki górskiej kolejki. Ani śladu goblinów, ani śladu niko- go, ale kiedy Armand wraca do sztucznej groty, chłopca tam nie ma. Z uczuciem mdlącego znużenia Armand pojmuje, kto zabrał małego i wie, że powinien zejść do podziemi. Otwarty właz za roz- dartą ścianą groty prowadzi do tuneli biegnących pod całym Magicz- nym Królestwem. Tunele są dostatecznie szerokie, żeby przejechał nimi wózek elektryczny. Kępy luminescencyjnych grzybów, rosną- cych na kawałkach drewna poutykanego za rury i kable, rzucają zimny niebieskawy blask. Pomieszczenia, w których niegdyś' prze- bierali się pracownicy parku, są ciche jak grobowce. Armand porusza się najciszej, jak potrafi, ale Lud szybko go znajduje. Pierwszy zjawia się tropiciel. Jego oczy pod wypukłym czołem są jak białe kamienie, lecz pod ziemią wzrok jest najmniej ważnym ze zmysłów. Ma wydłużony pysk, pokryty labiryntem zmarszczek. W fałdach niebieskiej skóry kłębią się robaki. Podcho- dzi prosto do niego, cicho pochrząkując. Armand staje nieruchomo i pozwala by długie zimne palce poklepały go po twarzy. Z mroku wyłaniają się jeszcze dwaj z Ludu. Są nadzy, a ich szczupłe ciała pokrywa gęsta sieć blizn. Jeden wkłada Armandowi palec do ust i boleśnie drapie paznokciem po spuchniętym języku. Potem wpycha ten sam palec do swoich ust. Uśmiecha się. Wyczuwa jego potrzebę. Biorą go za ręce. Idzie między nimi w głąb labiryntu. Twarz owiewa mu ciepły podmuch, gęsty od feromonów. W tunelu wiszą na stojakach ciała lalek-robotnic, z podłączonymi do nich plastiko- wymi rurkami, w których powoli pulsuje różowawa maź. Ich brzu- chy są potwornie rozdęte przez indukowane nowotwory produkujące somę. Inne lalki-robotnice nieustannie czyszczą te żywe kadzie ruchliwymi językami, odur/one śladowymi ilościami somy zawar- tymi w pocie. W powietrzu unosi się duszący, słodkawy aromat Robi się cieplej. Popękane ściany tunelu są tak gęsto zapchane kawałkami butwiejącego drewna, że w ich zimnym blasku jest jasno, jak w dzień. Armand wie, gdzie się teraz znajduje. Tunel kończy się w komorze w samym sercu gniazda. Kiedy Magiczne Królestwo było czynne, miało własne zasilanie awaryjne. Mogło funkcjonować nawet gdyby w całym Paryżu poga- sły światła: jego amniotronowe roboty wykonywały swoje zadania, windy w czterech hotelach jeździły w górę i w dół, paliły się miliony żarówek i neonów. Gazowe turbiny zdemontowano po zamknięciu parku, a kiedy Królowa przyprowadziła swój Lud, tutaj założyła gniazdo. Prowadzą Armanda po wąskim chodniku biegnącym nad zalaną wodą salą. Końcówki rozpór, które kiedyś podtrzymywały cztery turbiny wielkości lokomotyw, sterczą z czarnej wody, jak płetwy. Z sudtu zwisają liany elektrycznych przewodów. Jeden z eskortują- cych Armanda nagle wskakuje na poręcz, chwyta kabel rękami i nogami, po czym" z wyciem przeskakuje z jednego przewodu na drugi i znika w otworze wentylacyjnym na drugim końcu sali. Armand wyczuwa w powietrzu ślady przetworzonej somy. Język cierpnie mu i pęcznieje, jakby trzymał w zębach mokrą poduszkę. Oczy zasnuwa mu czerwona mgła, rozwiewająca się i gęstniejąca przy każdym mrugnięciu. Pod wpływem dręczącego pragnienia prawie zapomina, dlaczego się tu znalazł. Sprowadzają go po dra- bince na dół, klepią po twarzy i obracają. Bliźnięta uśmiechają się do mego. - Byłeś niegrzecznym chłopcem... - Bardzo niegrzecznym chłopcem. Siedzą na stercie styropianu zdartego z rur układu chłodzenia. Chłopczyk leży u ich stóp. śpiąc z palcem w buzi. Płyty betonowej półki schodzą aż do czarnej wody, nad którą leży kłąb postaci z Ludu, powoli przetaczających się po sobie. Jeden spogląda na Armanda, oczami zamglonymi rozkoszą. Dalej, w cieniu, leży wzdęta lalka. Oddycha z trudem, posapując. Plastikowe rury sterczą z ran w jej brzuchu. Jest pełna somy i przezroczysty lepki płyn kapie z rurek, ściekając po niebieskiej skórze. Na ten widok Armandowi ślina napływa do ust. Jedno z Bliźniąt chichocze. Drugie mówi: - Nie /robimy mu krzywdy, Armandzie. Lud go chce. On nie będzie sprawiał trudności... - Nie tak, jak ty... - Będzie jednym z nas. Och, biedny Armand, taki głodny... - Wyglądasz na głodnego. Jednak byłeś niegrzecznym chłop- cem i przedtem... - Przedtem był tu Pan Mikę... - Pan Mikę był bardzo niedobry... - Ona była tylko małą dziewczynką... - Biedną małą... - Słodką małą... - Biedną małą słodką małą bezdomną małą czarną dziewczyn- ką... - Ale Pan Mikę zrobił jej krzywdę... - Zrobił jej straszną krzywdę... - Ponieważ nas kocha. - A ponieważ nas kocha, będziemy mieć dzieci... - Mnóstwo, mnóstwo dzieci... - I ty pomożesz nam... - Pomożesz nam. po/walając wrócić Panu Mike'owi... - Wrócić i znów nam pomóc... - Ponieważ widziano, jak robił tę okropną rzecz... - A to nie jest dla nas bezpieczne... - I nie jest bezpieczne dla ciebie. - Tak więc musisz nam pomóc... - Dla dobra nas wszystkich... - Musisz nam pomóc. Eskortujący puszcza rękę Armanda. Idzie po betonowej półce i podchodzi do lalki, pochyla się i pociąga płyn z jednej z plastiko- wych rurek. Armand chciałby uciec, ale nie ma dokąd. Baśniowy Lud jest ws/ędzie. obecny we wszystkich tunelach podziemi, a Bliź- nięta zawsze go odnajdą. Poza tym, dręczy go potworny głód. Język ciąży mu w ustach i kiedy w końcu odzywa się. pryska ślina. - Nigdy nie zrobicie mi krzywdy, bo potrzebujecie Pana Mi- kę^. Pewnego dnia jednak nie pozwolę mu przyjść. Zobaczycie... Bliźnięta śmieją się. trącają łokciami i rozpoczynają drwiącym chórem: - Łup. łup. łup. - Łubu-du. - Łup. łup. łup. - Ona wróci! Wtedy zobaczycie! Ukarze was za to, co zrobiliście! - Biedny Armand... - Biedny głupi Armand... - Ona nigdy nic wróci. Teraz... - Teraz my tu rządzimy... - I zawsze będziemy rządzić. Bliźnięta patrzą na siebie i mówią zgodnym chórem: - A teraz jedz i bądź wdzięczny. Armand drży z niecierpliwości, gdy niebieskoskóra, krzy wonoga baśń idzie ku niemu po półce. Armand przysiada, a baśń obiema dłońrm ujmuje jego głowę. Owiewa twarz Armanda gorącym odde- chem, a potem całuje go w usta. Gorący, muskularny język napiera i wsuwa się między rozchylone zęby. Soma, aktywowanaenzymami zawartymi w ślinie baśni, wnika do krwi i Armand zapada w błogi, jakże błogi niebyt. 5. Potem i później Policja przez dwie godziny przetrzymuje Morąg i Julesa na miejscu zbrodni, zanim w końcu spisuje ich zeznania, niewątpliwie dlatego, że Morąg jest cudzoziemką, a Jules, chociaż paryżanin w trzecim pokoleniu, jest również noir. Policja naprawdę chciała go aresztować, zanim Morąg wróciła na miejsce zbrodni i w swoim najlepszym Morningside'owym stylu, lodowatym tonem kazała im puścić jej kolegę. Zrobili to dopiero wtedy, kiedy przybył doktor Science z porcją pochlebstw i łgarstw, ale i tak uparli się, żeby zabrać Morąg i Julesa na posterunek i spisać zeznania. Już zdążyli areszto- wać ojca dziewczynki, a odciski jej palców zdejmowali po to, aby ustalić status uchodźcy, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie, szczególnie teraz, kiedy nie żyła. Wypuszczono Morąg i Julesa już po godzinie, ponieważ doktor Science obiecał, że nie będą rozmawiać o tym morderstwie z dzien- nikarzami. Kiedy Morąg pyta, co policja zamierza zrobić w sprawie chłopca, doktor Science znów zaczyna kręcić i Jules odwraca się, zdegustowany. - Musimy dobrze żyć z policją - mówi doktor Science. - Nie możemy mówić im, co mają robić... - ścisza głos i kładzie dłoń na ramieniu Morąg. - Nawet jeśli wiemy, że pieprzą sprawę. O to chodzi. Dobro ogółu przeciw dobru jednostki, i tak dalej. Morąg strząsa jego dłoń. Uważa doktora Science za fałszywego, starego bufona. Może ten natrętny wdzięk i słodkie słówka, którymi posługuje się, aby dopiąć celu, kiedyś stanowiły świadomą pozę, lecz teraz weszły mu w krew. Mimo wszystko zgadza się milczeć i Jules też. Czy mają inne wyjście? Morąg źle śpi tej nocy, ale poczuje się trochę lepiej, kiedy opowie większos'ć tej okropnej historii swojej współlokatorce, Ninie, przy paryskim lunchu złożonym z boeufgros sel z porami i navets, oraz karafce cierpkiego czerwonego wina. Opowiadając o tym, czuje się trochę lepiej, a Bidonville wydaje się odległe i nierealne w tej znajomej restauracji, w której Nina ma własną przegródkę na serwet- ki, a do stołu podaje Raymonde, wielka kobieta o bardzo długich i jasnych włosach. Nina słucha uważnie i ze współczuciem. Jest pielęgniarką w 1'Hópital Saint-Louis i ma dar słuchania oraz mówienia właści- wych rzeczy. Kiedy Morąg opisuje spotkanie z ochroniarzami, Nina z charakterystycznym trzaskiem zapalniczki zapala poobiednią cy- garetkę i mówi Morąg, że powinna zaskarżyć drani. Nina jest małą kobietką o żelaznych zasadach, dochodzącą do siebie po nieprzy- jemnym rozwodzie, w wyniku którego -jak to ujmuje - ucierpiały jej finanse. Jest dwa razy starsza od Morąg i dziesięć razy szykow- niejsza: szczupła, w granatowej sukni, obwieszona biżuterią. Wpa- dające przez szklaną szybę słońce wyzłocą jej jasne włosy. Nachyla się nad stołem i mówi: - Znam dobrego prawnika, gdybyś potrzebowała. - Nie chodzi mi o ich nastawienie do mnie, ale do tego chłopca. - Martwisz się o niego, prawda? - Człowiek zawsze trochę się angażuje. Można tego unikać, bo tak łatwiej sobie ze wszystkim poradzić, ale wtedy zaczynasz zasta- nawiać się nad sobą. - On pewnie nie żyje, prawda? - Tak sądzę, ale nie o to chodzi. - Oczywiście. Chodzi o to, co zamierzasz z tym zrobić. Poroz- mawiać z dziennikarzami? - Stałby się jednodniową sensacją, jeśli w ogóle. Interfejs ma oparcie wśród polityków, prawda? - Europejskich, nie francuskich. - Jasne, nie chciałam... - Co złego może się zdarzyć, jeśli porozmawiasz z dziennika- rzami? __ Stracę pracę, ale nie o to chodzi, prawda? __ Może powinnaś zrobić sobie krótki urlop. Jedź do Normandii. Skorzystaj z domku letniskowego. Bóg wie, że kiedy jeszcze byliś- my małżeństwem, Kazimierz i ja rzadko z niego korzystaliśmy, a teraz dzieci są ju/ dorosłe i nie chcą słyszeć o wyjeździe w te strony. Pospaceruj po plaży, pooddychaj świeżym powietrzem i pod- tucz się tłustym wiejskim jedzeniem. Potem podejmiesz decyzję. Morąg mówi Ninie, że pomyśli o tym, ale dziś wieczór musi wyjechać z zespołem. - Inaczej już nigdy nie będę potrafiła tego zrobić. - No cóż, skoro tak uważasz, ale przechodzisz przez to już po raz drugi w tym roku. - Och, tym razem nie jest tak źle. Nie tak, jak w obozach, ponadto tu /ostałam przeszkolona, rozmawiałam z innymi pracow- nikami pomocy społecznej, chodziłam na kurs. Nic mi nie będzie, Nino. - Oczywiście. Jednak krótki odpoczynek to żaden wstyd. Po- myśl o tym - mówi Nina, a Morąg zapewniają, że tak zrobi. W powrotnej drodze do mieszkania odbiera telefon. To doktor Science. Chce się z nią zobaczyć, żeby przedyskutować, jak mówi, niefortunne wydarzenia zeszłej nocy. Po południu będzie w siedzibie Ruchomego Zespołu Pomocy i oczekuje, że ją tam zastanie. - Niech to szlag! - głośno klnie Morąg na środku ruchliwej ulicy. Potem skręca i kieruje się do najbliższej stacji metra. Siedziba Zespołu mieści się w nieczynnej fabryce, której pro- dukty zostały wyparte z rynku przez nanotechnologię. Znajduje się opodal lotniska Roissy - Charlesa de Gaulle'a. Kiedy Morąg do- ciera tam, zastaje tylko Gisele Gąbin, która kładzie świeży spaw na ramie jednej ze sfatygowanych furgonetek zespołu. Z podwozia stojącego na podnośniku samochodu sypią się fontanny iskier, na- pctmając pomarańczowym światłem zimną, podobną do hangaru halę siedziby. Giselc mówi, że nie widziała doktora Science. O co /nów chodzi temu staremu draniowi7 Morąg chciałaby wiedzieć. Zmęczona i zdenerwowana, zostawia Gisele t przechadza się z rękami w kieszeniach watowanego płasz- cza, az pojawia się doktor Science, rozkojarzony i nie zamierzający przepraszać za spóźnienie. Nie zaprasza Morąg do swojego biura, ale rozmawia z nią w hali, wśród pojazdów, które ładują swoje akumulatory, brzęcząc, jak rój grzejących się w zimie pszczół. Morąg należy do Zespołu, mówi doktor Science, więc rozumie, jak ważny jest publiczny wizerunek. Taka historia, no, zawsze przy- lgnie trochę błota, w tym problem. Coś takiego może być wykorzy- stane przeciwko nim. Docenia jej wkład i poświęcenie. Rzadko się je spotyka, a to jest najlepszą częścią jego zajęcia, praca z takimi pełnymi poświęcenia ludźmi. Dlatego, jeśli Morąg chce należeć do Zespołu, to ma dla niej stanowisko, na którym byłaby naprawdę pomocna. I tak juz najwyższy czas, żeby w pełni zaznajomiła się z ich działalnością. Podejmując pracę w przychodni okaże zrozumie- nie, o którym on nie zapomni. A w takich nerwowych czasach będzie to doskonałą terapią, która pomoże jej zapomnieć o nieprzyjemnych chwilach. - Słucham ? Czego właściwie ode mnie oczekujesz? Morąg nie rozumie. Jest zmęczona, a w połowie przemowy doktora Science w górze przelatuje samolot i miarowy grzmot jego odrzutowych silników zagłusza część słów. - Praca nie jest trudna i z pewnością znacznie mniej niebez- pieczna niż w Bidonville. Doktor Science potrafi marszczyć skórę wokół oczu, w wyniku czego oczy wydają się mrugać za szkłami okularów w okrągłych złotych oprawkach. Teraz też tak robi. Jest postawnym, wylewnym, ojcowskim mężczyzną o bujnych rudawych włosach, związanych w sterczący kucyk. Krążą plotki, że ma wszczepione serce świni, ale może to złośliwe pomówienia. Jest starym piernikiem z rodzaju tych, którzy z wiekiem stają się coraz bardziej aktywni, jakby wysysali energię ze świata. - Policja nie chce, żebyś kręciła się teraz koło Magicznego Królestwa. Mówią, że ze względu na dobro przyszłego procesu należy cię odseparować od tamtejszej społeczności i krążących tam plotek, aby uniknąć uprzedzeń. . - Jeżeli te plotki dotyczą baśni, to nie są plotkami. __ Rozumiem, co czujesz, ale musimy współpracować z policją. - A co z chłopcem? __ Policja prowadzi poszukiwania. Wiesz, za każdym razem ady wysyłam ludzi do Bidonville, martwię się o ich bezpieczeństwo. Ty dowiodłaś już swojej odwagi w Afryce, więc nie musisz mi jej udowadniać. Zasłużyłaś na odpoczynek, a zważywszy na twoje oddanie, to najlepsze, co mogę zrobić. Słowa doktora Science zachodzą jej za skórę, są podszyte tchó- rzostwem i oportunizmem. Morąg zdaje sobie sprawę, że on wyko- rzystuje jej poczucie obowiązku, ale nie wie, jak mu to powiedzieć, nie okazując się niewdzięczną. - A więc mam podjąć pracę w przychodni... - Pamiętam, że pokazywałem ci ją, kiedy do nas dołączyłaś. Wiem, że sobie poradzisz. Widziałem, jak pracujesz, więc nie muszę cię sprawdzać, prawda? No tak, z pewnością nie muszę. Bądź tam przed północą, bo wtedy zamykają bramę. Wiesz, że w każdej chwili możesz ze mną porozmawiać - dodaje doktor Science i obdarza Morąg szerokim, porozumiewawczym uśmiechem, po czym odcho- d/i między ładującymi akumulatory pojazdami, wołając Gisele. Jego głos odbija się echem pod wysokim sklepieniem. t^orag wraca do mieszkania i śpi aż do wieczora, budząc się ze złego snu, którego nie pamięta. Bierze długą kąpiel i myje głowę. Otulona płaszczem kąpielowym, z wilgotnymi włosami zawiniętymi w ręcznik, przechodzi do salonu i mieszkanie pytają, czy dobrze się c/uje. Morąg mieszka tu od prawie miesiąca, dostatecznie długo by system ekspertowy poznał mowę jej ciała. Kiedy odpowiada, że świetnie, system proponuje jej filiżankę herbaty. - Chętnie. Mikrozaur Niny truchta po kafelkach i trącają nosem w kostkę. To stegozaur nie większy od kota, z białym futerkiem na tłustym ciele i czarną szczeciną na grzbietowych płytkach w kształcie dia- mentów. Morąg drapie go po łebku, a zwierzątko mruczy z zadowo- lenia. - Chciałbym pomóc - oznajmia mieszkanie. Morąg zastanawia się, czy jest zazdrosne o mikrozaura. - To też mój problem - mruczy. Mieszkanie wydaje cichy brzęk, sygnalizujący przekroczenie możliwości pojmowania systemu ekspertowego. - Zrób mi tę herbatę - ponagla Morąg. - Oczywiście. Przy okazji, jest do pani wiadomość. Morąg odsłuchuje ją. Jakiś gruby mężczyzna mówi po angielsku: - Doktor Gray? Chciałbym z panią porozmawiać. Proszę od- dzwonić. Morąg wyłącza telefon, gdy grubas zaczyna podawać numer. Doktor Science powiedział, że załatwił sprawę z dziennikarzami, a ten człowiek wyglądał jak typowy reporter jakiegoś popularnego dziennika. Jeśli zamierza powiedzieć dziennikarzom o zatuszowa- nym morderstwie, cóż byłoby lepsze od angielskiego brukowca, który chętnie opisałby taki skandal? Naprawdę ma ochotę to zrobić, po tym, jak doktor Science zastosował wobec niej szantaż emocjo- nalny, ale byłby to naprawdę poważny krok. Morąg żałuje, że nie może porozmawiać ze swoją współlokatorką - Nina ma dziś nocną zmianę w szpitalu i postąpiłaby nieprofesjonalnie zawracając jej głowę prywatnymi sprawami. Trzymając w obu dłoniach filiżankę stygnącej herbaty, Morąg staje w przesuwanych szklanych drzwiach maleńkiego balkonu, spoglądając na miasto. W zapadającym mroku ulice przywdziewa- ją naszyjniki lamp, ciągnące się aż do oblanych światłem wież La Defense. Budynek, w którym mieszka Morąg, znajduje się w dwudziestej dzielnicy, Belleville-Menilmontant, gdzie zamiesz- kane przez zubożałych fachowców z klasy średniej i studentów uniwersytetu blokowiska sąsiadują ze starymi uliczkami opanowa- nymi przez artystów i maniaków kontrkultury. Morąg lubi niechlujną elegancję tej dzielnicy i panującą tu atmo- Cl sferę negującą nadejście następnego tysiąclecia i ucieczkę-większos- Ci populacj. do wstęgowych osiedli. Są tu małe sąsiadujące ze sobą bary tradycyjne boulangcnes z napisami w stylu drugiego cesarstwa na szklanych witrynach, staromodne kino, w którym widz może zamawiać filmy wrzucając kartkę do skrzynki, chińska restauracja, w której Nina i jej koleżanki ze szpitala przesiadują w niedziele. Morąg jest tu od niedawna, ale ma wrażenie, ze znalazła miejsce, w którym może być szczęśliwa. Nie myśli, nie dam się stąd wypędzić, nawet doktorowi Science. Nie denerwuje ją jego wybieg, jeśli rzeczywiście tak należy rozu- mieć to przeniesienie, ale złości ją to, ze ten stary drań postawił ją w sytuacji, w której nie mogła odmówić, nie wychodząc na nie- wdzięczną i nielojalną. Nie powinna zapominać o swoich zawodo- wych zobowiązaniach pod wpływem emocji. Morąg dochodzi do wniosku, że to negacja - druga faza wstrząsu. Potem przyjdzie poczucie winy, a w końcu akceptacja. Będzie z tym żyć. Nie zapomni zamordowanej dziewczynki, okropnych okaleczeń, brakujących jaj- ników, ale to wspomnienie nie będziejej prześladowało. Musi prze- żyć, absorbując złe rzeczy i pamiętając tylko dobre. Potem Morąg nagle przypomina sobie tego biednego chłopca i zaczyna płakać i śmiać się, jednocześnie. Przyjechała z kraju, w którym milion ludzi popełniło samobójstwo, a opłakuje jednego małego uchodźcę. Herbata wystygła. Morąg starannie płucze filiżankę, wycierają i chowa. Zauważa, że wszystko robi bardzo dokładnie. Jakby świat nagle stał się kruchy, jak skorupka jajka. Suszy i splata włosy, wkłada dżinsy i sweter, każe mieszkaniu podgrzać gulasz warzywny oraz dwie kromki razowego chleba, po czym zjada kolację w saloniku, w towarzystwie pomrukującego telewizora. Potem zamawia taksówkę: luksus, jaki dziś potrzebuje, a na który niezbyt ją stać. Skoro została wygnana do najdalszej z włości Ruchomego Zespołu Pomocy, to przynajmniej sobie trochę poużywa. Na wszystkich kanałach są nadawane komentarze i migawki z ekspedycji na Marsa. Po przygotowaniu ładownika, astronauci teraz śpią. Automatyczna kamera pokazuje miejsce lądowania, rów- ninę zasłaną czerwonymi kamieniami, na pół zasypanymi piaskiem, rozpościerającą się pod jaskraworóżowym niebem. Morąg patizy na to bez większego zainteresowania, kiedy telewizor piszczy i oznaj- mia, ze jest wiadomość o Bidonville. która może ją zainteresować. - Pokaż. Spodziewa się reportażu o morderstwie, tymczasem pokazują migawki z demonstracji uchodźców wokół Interfejsu. Długie ujęcia ludzi maszerujących ciemnymi ulicami, trzymających ręcznie malo- wane plakaty. "Nasze ciała należą do nas. Ręce precz od naszych umysłów. Dzieciobójcy!" Tłum kłębi się przed zasiekami, w świat- łach reflektorów, naprzeciw policjantów uzbrojonych w pałki i tar- c/e. W powietrze lecą kamienie i nagle policja rusza do ataku. Na c/ele jadą konni policjanci, siedzący na muskularnych, genżyniero- wanych wierzchowcach, których łby i boki okrywają chitynowe pancerze. Krótki komentarz informuje Morąg, że wydarzyło się to przed dwudziestoma minutami i demonstracja już została rozpędzona. Morąg skacze po lokalnych kanałach, próbując dowiedzieć się więcej, kiedy mieszkanie zawiadamiają o przybyciu taksówki. Nie- chętnie bierze torebkę, wkłada watowany płaszcz i schodzi na dół. Przed frontowymi drzwiami budynku czeka grubas, który do niej telefonował. Kiedy Morąg próbuje go wyminąć, mężczyzna mówi pospiesznie, z londyńskim akcentem: - Wiem, co się stało, doktor Gray. To mnie nie interesuje. - Nie chcę z panem rozmawiać. Łamie pan prawo przychodząc tu i nagabując mnie. Serce wali jej. jak młotem. Tak mocno ściska pasek torebki, że krótko przycięte paznokcie wbijają się jej w dłoń. Ta pieprzona taksówka zaparkowała po przeciwnej stronie ulicy. - Nie jestem dziennikarzem - mówi grubas, idąc za Morąg, przeciskającą się między zaparkowanymi jednoosobowymi samo- chodami. Są dwa rodzaju grubasów: ci z dużymi tyłkami i bez nich. Ten należy do tych pierwszych i jego drogi, czarny jak węgiel wełniany garnitur nie skrywa tego nadmiaru. Mężczyzna ma czer- woną apaszkę zawiązaną pod podwójnym podbródkiem i nisko nasunięty na czoło, czarny kapelusz z wąskim rondem, pod którym okrągła twarz wygląda jak księżyc w pełni. - Czy widziała pani, kto to /.robił, doktor Gray? Wyglądały jak dzieci, a jednocześnie nie dzieci? To były baśnie. Słyszała pani o baśniach? Jeśli widziały panią, grozi pani niebezpieczeństwo, a ja chcę pani pomóc. Morąg wsiada do taksówki i zamyka mężczyźnie drzwi przed nosem. Grubas nachyla się i woła przez szybę odjeżdżającej tak- sówki: __ Alex Sharkey! Tak się nazywam! Proszę zadzwonić! 6. Grubas Armand obserwuje grubasa, patrzącego na odjeżdżającą taksów- kę. Armand niespokojnie kryje się między kępami krzaków, które rosną po obu stronach wejścia do budynku. Ta część miasta, z rów- nymi rzędami bloków mieszkalnych, nie jest miejscem, w którym mógłby długo pozostawać nie zauważony. Jego skórzany płaszcz jest rozdarty na ramieniu, włosy ma długie i tłuste, a ponadto śmier- dzi dymem ogniska. Zbyt długo żył na marginesie. Miał kłopoty ze znalezieniem podanego mu przez Bliźnięta adresu, a kiedy wszedł do kawiarni, aby spytać o drogę, właściciel kazał mu wyjść i zagroził wezwaniem policji. Dobrze, że Armand zdołał od razu rozpoznać tę kobietę. Lud wziął jej zdjęcie / policyjnego komputera. Jako cudzoziemka, mu- siała figurować w ich rejestrach. W ten sposób dowiedzieli się też, gdzie mieszka i pracuje, ale jak Armand miał do niej podejść, jeśli zaraz po wyjściu z bramy wskoczyła do taksówki? I jeszcze ten grubas. Bliźniaki nic nie mówiły o żadnym grubasie. Armand postanawia go śledzić. Bliźniaki nie wiedzą wszystkie- go, a to może być ważne. Poza tym, chociaż Pan Mikę siedzi na jego ramieniu, nie przyjdzie, dopóki Armand nie podejdzie dostatecznie bl isko do tej kobiety. A on me chce tego robić, ponieważ wtedy stanie się coś złego. Kiedy przychodzi Pan Mikę, zawsze dzieje się coś złego. Szybko chodzi ten grubas. Wie, dokąd zmierza. Armand idzie za nim, w bezpiecznej odległości. Szerokie chodniki są popękane i po- zapadane, a w jezdni też zieją dziury, niektóre tak duże, że zmieścił- by się w nich samochód. Ludzie i pieniądze odpływają do wstęgo- wych osiedli i pewnego dnia reszta świata całkiem się wyludni. Tak uważa Lud. Wtedy oni zajmą miasta. Odziedziczą Ziemię. O tej porze na ulicach nie ma wielu ludzi. Wszyscy siedzą w domach, w tych sięgających nieba stertach pudełek, jedząc kola- cje, oglądając telewizję, wędrując po fantastycznych światkach, które wyhodowali sobie w wirtualnej rzeczywistości lub pogrążając się w cudownych interaktywnych światach "Nowej" lub "Tajnej historii dwudziestego wieku". Armand był w nich z Bliźniętami, chociaż nie mógł niczego dotykać, tylko obserwował. Bliźniaki śmiały się pogardliwie, kiedy nie mógł zrozumieć, dlaczego tak bardzo interesuje ich jedna postać tych wirtualnych rzeczywistości. "Pewnego dnia - powiedziały - będziemy swobodnie chodziły po tym świecie, ale nie wcześniej, aż ona z niego wróci". Spacerująca z psem staruszka obrzuca go podejrzliwym spojrze- niem. Armand pokazuje jej palec i natychmiast tego żałuje. Powinien pozostać niewidzialny. Wie. że jeśli myślisz, że jesteś niewidzialny, jeżeli naprawdę w to wierzysz, uda ci się. Teraz ćwiczy bycie niewidzialnym, gdy grubas mija ogrodzony park z zieloną trawą pod bioluminescencyjnymi ulicznymi lampami. Dalej jest teren budowy. Przebudowująjeden ze starych budynków, używając stromalitu. Kilku mężczyzn w żółtych kaskach ustawia w rzędzie lalki-robotników, pilnowane przez znudzonego policjanta. Podjeżdża biała furgonetka i grubas przystaje, patrząc na dwóch wysiadających techników. Armand przechodzi przez ulicę i obserwuje go, jak przygląda się, kolejno podchodzącym do techników lalkom. Jeden z nich trzyma latarkę, którą świeci w oczy każdej kolejnej lalce. Drugi wpatruje się w ekran palmtopa. Benzynowy silnik białej furgonetki pomrukuje przez cały czas i w zimnym powietrzu unosi się chmura spalin. Niebieskoskóre twarze lalek, oświetlane krótkim błyskiem światła, wysiadają identycznie: wydatne szczęki, małe oczka pod wałem c/ołowym. Taka twara ma wielu pierwszych członków Ludu, tyle ze na tych me widać oznak inteligencji. Armand kuli się. Skórzany płaszcz skrzypi na mrozie. Język puchnie w ustach Armanda. który musi przełykać sączącą się spod nie<*o ślinę. Potrzebuje swojej dawki. Powinien wracać. Jednak mus\ mieć coś, co mógłby powiedzieć Bliźniętom, wytłumaczyć, dlacze- go nie udało mu się pozwolić by Pan Mikę załatwił tę kobietę w jej mieszkaniu. Zanim technicy skończyli z lalkami, grubas odwraca się i odcho- dzi. Armand idzie za nim ulicą wiodącą w górę wzgórza. Okolica s/ybko się /mienia. Wąska wiejska uliczka, stara pave z płytkim rynsztokiem na środku. Po obu stronach cisną się dwu lub trzypię- trowe domy o odrapanych fasadach. Wiele okien jest zabitych de- skami. Nagle grubas znika. Armand przystaje, zdziwiony, a potem po- woli idzie uliczką w górę i odkrywa przejście między dwoma doma- mi. Wchodzi tam. Długi dziedziniec, ciągnący się w ciemność. Tuż za przejściem stoi zardzewiała, biała furgonetka peugeot, lśniąc w smudze światła padającego z okna. Annand czeka nieruchomo, az oczy przywykną do mroku, lecz poza oświetlonym oknem nie do- strzega ani śladu życia. Pan Mikę poszedłby to sprawdzić, ale Pan Mikę śpi. Może śni, ze jest Armandem, skostniałym z zimna na tym wilgotnym, nędznym podwórku. Annand odwraca się i widzi przed sobą grubasa. - Niespodzianka - mówi grubas, po czym słychać cichy syk. Twarz Armanda spowija mgiełka oleistych kropelek. Mruga oczami i nagle widzi tylko powolnie pulsujące, białe światło. Kiedy odzyskuje wzrok, siedzi na ziemi i spogląda na grubasa, opierającego się o bok furgonetki. Armand czuje, że ogarnia go dziwna obojętność. Głód somy osłabł. Wciąż tam jest, ale tak daleki, jakby należał do kogoś innego. - Co zrobiłeś? - pyta Armand. Grubas otwiera dłoń i pokazuje aluminiowy pojemniczek z aero- zolem, me grubszy od palca __ Zostałeś odurzony, przyjacielu. Teraz możemy pogadać, praw- da'.' Przynajmniej taką mam nadzieję. - Jasne. - Śledziłeś mnie. Myślę, że nie po to, aby mnie obrabować. - Och. nie. Nie zrobiłbym tego, chyba że kazałyby mi Bliź- nięta. .. - wyrywa się Armandowi. Ten grubas jest sprytny. Armand musi uważać. - Racja - mówi gruby mężczyzna - bo gdybyś zamierzał mnie obrabować, próbowałbyś to zrobić zanim weszliśmy na wzgó- i/c Śledziłeś mnie, prawda? Zastanawiam się, od kiedy? - Och. od bloku. - Tej kobiety. Pielęgniarki? - Nic nie wiem. - Najwidoczniej jednak to ona nas łączy, co? Uśmiech grubasa jest ledwie widoczny w słabym świetle z okna nad jego głową Wcale się nie spieszy, ale Armand nie ma nic przeciwko temu. Jest zadowolony, prawie szczęśliwy. W końcu grubas odzywa się: - Obaj wiemy o baśniach, prawda? Zmierzasz do Krainy Baśni, przyjacielu' - Nie sądzę, abyś był moim przyjacielem. - Jednak one zabierają cię tam, co? Kiedy ostatni raz dały ci posmakować? Wygłądasz tak, jakbyś bardzo tego potrzebował. - Czuję głód, ale wszystko w porządku. - Podałem ci niewielką dawkę fembotów. O czasowym dzia- łaniu. Dlatego tak dobrze się czujesz. Kiedy przestaną działać, znów poczujesz głód. silniejszy niż kiedykolwiek. A stanie się to bardzo szybko. Jeśli mi pomożesz, ja pomogę tobie. Podam ci następną dawkę. Chciałbyś? - Czuję się dobrze. - Ale nie zawsze, co? Ciężko żyje się na marginesie. Wiem, bo przez jakiś czas sam na nim żyłem. Może w pewnym sensie nadal tak jest. Opowiedz mi o twoich przyjaciołach. - Moim przyjacielem jest Hassan. Powiedział, że byłem w Le- gii Cudzoziemskiej Odkrył datę moich urodzin. Przeczytał ją w mo- im chipie. __ Acri tak? Dowiedział się czegoś jeszcze? - Chambery. - Mów. Armand uśmiecha się. bo zaskoczył tego grubasa. Ślina cieknie mu z kącików ust. więc ociera je rękawem. - Tam się urodziłem. W Chambery. Jako jedno z dzieci Nowe- go Roku. Tak mówił Hassan. - A ty o tym nie wiedziałeś, co? Zapomniałeś. Dlaczego mnie śledziłeś? - Żeby powiedzieć Bliźniętom. - To ludzie, tak? - Może. - Nie ma tam kobiety imieniem Milena? - Tylko Bliźnięta. - Oraz ich przyjaciele. - Lud. - I Lud zabiera cię do Krainy Baśni. Gdzie to jest? Dokąd idziesz, żeby przenieść się do Krainy Baśni? Język przywiera Armandowi do zębów i podniebienia. Nie może mówić. Ktoś siedzi mu na plecach. Widzi ciągnącą się w dal czer- woną ziemię, suchy bezkres udręczonej ziemi, z której wznoszą się ku niebu kolumny czarnego dymu. Między nimi coś się porusza - helikoptery, z daleka wyglądające jak chmara muszek. Ziemia drży. Pan Mikę już tu jest. Osłabł po fembotach, lecz ma dosyć siły, aby zaśmiać się, gdy grubas odskakuje i wyciąga taser. Dość siły, by wybuchnąć śmiechem i pobiec na poszukiwanie ofiary. 7. Początek wielkiej przygody Jadąc taksówką przez centrum Paryża, Morąg przypomina sobie, jak bardzo kocha to miasto, jego szerokie bulwary, wspaniałe budyn- ki, widoki. Jakiś mężczyzna w długim, futrzanym płaszczu siedzi przy kawiarnianym stoliku w mgiełce rozproszonego światła lase- rów; oświetlona wyslawapdtisserie ukazuje złocistą stertę bułeczek, wysypujących się z rogu obfitości; transwestyci w obcisłych szor- tach i stanikach, z wytapirowanymi włosami i oczami kolorowymi jak ptasie skrzydła, zaczepiają kierowców przy Boulevard La Villet- te; lalki w hełmach zdalnego sterowania drepczą rzędem za uzbro- jonym przewodnikiem, rozglądając się na boki, każda kontrolowana przez wirtualnego turystę, bezpiecznie cieszącego się wycieczką "Paris by Night". Na horyzoncie zawsze widać co najmniej jedną lub dwie wspa- niałe budowle z ostatniej dekady ubiegłego wieku, a kiedy taksówka skręca na Quai de la Megisserie, Morąg dostrzega wielką gotycką katedrę, zatopioną w świetle, jak owad w bursztynie, oraz lśniące za wieżą Eiffela czubki wież Biblioteki Narodowej. Prosi kierowcę, żeby wysadził ją tam, gdyż chce się przespacerować. - Niech pani nie przegapi -mówi taksówkarz, oddając Morąg kartę kredytową. - Wkrótce wylądują. Dopiero po jego odjeździe Morąg pojmuje, że miał na myśli astronautów i Marsa. Miasto pospiesznie szykuje się na nadejście nocy. Z rzeki unoszą się słupy zimnej pary. wilgotnej jak deszcz. Po ulicach krą/ą nieliczne pojazdy, z przeciągłym, smutnym świstem przemykając po mokrej nawierzchni. Wszyscy siedzą w domach, biernie uczestnicząc w historycznym wydarzeniu. Morąg mija mu- zeum. Ogromny, obracający się hologram ospowatej, krwawo oświet- lonej kuli Marsa, wisi nad szklaną piramidą na środku wielkiego muzealnego dziedzińca. Na ulicy stoją rzędy czekających na swych pasażerów czarnych limuzyn z włączonymi silnikami, pompującymi spaliny w zimne powietrze. Bogacze manifestacyjnie demonstrują swoją władzę. Skulona w watowanym płaszczu Morąg zauważa dzieci dopiero wtedy, gdy jedno z nich woła coś do niej. Dziewczynka o urodzie chcrubinka. najwyżej dziesięcio- lub jedenastoletnia, z buzią okoloną kasztanowymi lokami i ujmującym uśmiechem. Podtyka cos Moi ag, jakąś książkę, a pielęgniarka odru- chowo wyciąga rękę. W następnej chwili uświadamia sobie, co się dzieje - napotkała prozelickie ramię D/iecięcej Krucjaty. Upuszczona książka spada na chodnik. Jej głos, głęboki, powol- ny i uwodzicielski, odzywa się w połowie zdania. Dziewczynka zwinnie pochyla się. podnosi książkę, potrząśnięciem zmusza do milczenia, po czym próbuje ponownie wręczyć ją Morąg. __ Dlaczego po prostu nie poprosisz o kilka franków na filiżankę kawy? - pyta Morąg. Krzyżowcy stosują terapię hormonalną, więc ta zatrważająco poważna dziewczynka ma zapewne dwa razy więcej lat. niż wydaje się mieć. - Proszę, mademoiselle - mówi dziewczynka. Dostrzegła coś w oczach Morąg, cień wahania lub słabości. Jej twarz promienieje, jak świeżo wyszorowana. Morąg nie może tego znieść. - Proszę, mademoiselle. Widzę, że ma pani dobre serce. Niech nasza miłość jaśnieje w pani sercu. Proszę przyłączyć się do nas i wyzbyć się zmartwień. Morąg idzie dale] Przy wejściu do muzeum stoi grupka policjan- tów w czapkach, ale nie /wracają uwagi na dzieci, które wędrują wzdłuż szeregu c/ckających limuzyn. W końcu każdy, kto się liczy, został zaszczepiony uniwersalnym fagiem chroniącym przed prze- noszonymi prze/ lemboty chorobami pamięci. Jednak to nie możliwość zarażenia tak przeraża Morąg, lecz to, co zobaczyła w oczach dziewczynki, co zdradziła mowa jej ciała. Podobnie jak uchodźcy zarażeni plagą lojalności, ta dziewczynka jest pustą powłoką zamies/kaną przez coś obcego i niepojętego. Morąg ze współczuciem wspomina dzieci z obozu, ich poważne i niedowierzające twarzyczki, ostrożny sposób w jaki się poruszały, |ak niewprawnie animowane marionetki. Przyspiesza kroku, jakby chcąc uciec przed wspomnieniami. Nawet o tak późnej porze wokół placu dc la Concorde tworzą się korki. Naprzeciw wejścia na stację metra znajduje się duży. całodo- bowy lokal McDonalda. Przed jasno oświetloną wystawą stoi zapar- kowana biała furgonetka z włączonym silnikiem. Dwaj mężczyźni w białych kombinezonach kierują rząd lalek ku ramie wielkości drzwi, podobnej do wykrywacza metali. Lalki są ubrane w kraciaste spodnie i białe koszule personelu. Daszki czerwonych czapeczek kryją w cieniu niebieskie twarze o wydatnych szczękach. Lalki kolejno przechodzą przez bramkę, pilnowane przez jednego z tech- ników, podczas gdy drugi obserwuje ekranik palmtopa. Na stacji metra bezdomni i wypędzeni zaczynają zajmować miejsca. Układają się do snu, zanim ludzie wytoczą się z ostatniego składu metra i pospiesznie wyjdą po schodach w noc. W przeci- wieństwie do wielu innych dużych miast Europy, w Paryżu bezdom- nych wpuszcza się do metra dopiero po zamknięciu, czyli po półno- cy. Na stacjach nie ma stałych obozowisk, tak więc lekarze i pie- lęgniarki z przychodni pr/y placu de la Concorde są zmuszeni pracować po nocach. Morąg ]est spóźniona i kierownik zmiany już czeka na peronie przed przychodnią, gotowy marudzić. Morąg uśmiecha się i mówi mu. że wieczór jest tak piękny, że musiała się przejść. - Louis. prawda.' Doktor Science mówił mi o tobie. Louis jest skwaszonym mężczyzną po czterdziestce, w zielonym kitlu i białym plastikowym fartuchu. Z owłosionymi łapskami zaple- cionymi nad wydatnym brzuchem wygląda bardziej na brutalnego r/eźnika, niż lekarza. - Tak? On też mówił mi o tobie i twoim przyjacielu. Powiedz- my sobie jasno, to nie sanatorium. Będziecie tu ciężej pracować niż w tym latającym cyrku. - Mój przyjaciel1.' - dziwi się Morąg, ale zaraz dostrzega Julesa, już w fartuchu, rozmawiającego z jakąś staruszką tuż za drzwiami przychodni. Uświadamia sobie, że doktor Science prze- niósł ich oboje. Na początku dyżuru jest mnóstwo roboty. To jej pomaga. Około ti /cciej. kiedy w izbie przyjęć w końcu robi się pusto. Louis kładzie się spać na wózku w odgrodzonym parawanem kącie. Mówi Morąg i Julesowi. ze zawsze ucina sobie krótką drzemkę, kiedy minie godzina szczytu. Nie każe się budzić, chyba że będzie to naprawdę konieczne. Jules i Morąg siadają na plastikowych krzesłach w kącie przychodni, popijając paskudną kawę z mlekiem pod plakatem za- chwalającym zimowe uroki francuskich Alp: jakiś zdrowo opalony osiemdziesięciolatek zjeżdża slalomem w chmurze sztucznego śnie- gu. Rozmawiają szeptem, świadomi obecności Louisa za parawanem i bezdomnych śpiących pokotem na peronie. Pytają się nawzajem o samopoczucie i Jules mówi, iż cieszy się widząc, że Morąg tak dobrze to znosi. - A powinnam płakać i szlochać? Daj spokój, Jules. Widywa- łam już martwe dzieci. W niektórych częściach Afryki ma się wra- żenie, że więcej dzieci umiera lub ginie, niż się rodzi. Niektóre ugrupowania buntowników robią żołnierzy z pięcio- lub sześciolat- ków. Podają im femboty zmieniające ich w psychopatycznych mor- derców i wypuszczają do buszu, aby tropiły i zabijały inne dzieci. - Hej! Nie musisz się na mnie złościć. - Nie jestem zła, tylko mam poczucie winy. Widziałeś marsz na Interfejs? - Jasne. Nie był pierwszy. - Powinnam tam być, Jules. Tak właśnie myślę. Morąg stwierdza, że jej kawa wystygła i wylewa ją do zlewu. Niewielka strata: tę samą dostają pacjenci, brązową i gorzką, wielo- krotnie zagotowy waną w wielkim aluminiowym kotle. Przychodnia jest długim, niskim pomieszczeniem o betonowych ścianach obwie- szonych plakatami biur podróży i ministerstwa zdrowia, wilgotnym pomimo pomrukującej nad drzwiami nagrzewnicy. Zielone parawa- ny na kółkach tworzą prowizoryczne sale. Nie ma tu nic prócz zlewu, stalowych szafek lekarskich pozamykanych na kłódki, metalowej s/afy i ekspresu do kawy. I zawieszonego na ścianie telewizora, pokazującego ostatnie zdjęcia z wyprawy na Marsa. Czerwona po- wierzchnia planety ma ten sam odcień, co afrykański pył. - Pozwól, że coś ci powiem - mówi Jules. - To nie jest pierwsze takie morderstwo. Mam znajomego w ministerstwie tech- nologii, który koreluje raporty. Było kilka innych takich... incy- dentów. - Ile? Jules przeciera oczy. On też jest zmęczony. - Sześć. Przynajmniej o sześciu wiedzą. We wszystkich przy- padkach były to małe dziewczynki mieszkające w Bidonville w po- bliżu Magicznego Królestwa. Każdej wycięto jajniki. Morąg znów siada - Kiedy to się zaczęło? - Pierwsza zginęła prawie dwa miesiące temu. I jestem pewien, że ten drań, doktor Science, na pewno dobrze o tym wie. - Jules, może me powinnam ci tego mówić, ale traktujesz to zbyt osobiście. - Dlaczego nie podano tego w dziennikach, Morąg? Sześć małych, okropnie okaleczonych dziewczynek. To nie jest robota policji, ani tej pieprzonej straży obywatelskiej. Ten dział minister- stwa technologii, w którym pracuje mój znajomy, monitoruje wpływ techniki na społeczeństwo. Wiesz, o co chodzi? O ten pieprzony Interfejs. Sześć małych dziewczynek to skromna ofiara za przepły- wające przez niego dobra. I ten chłopczyk. Pomyśl, co... - Nie - przerywa mu Morąg. - Dlaczego, bo to mogłoby zakłócić twój pieprzony spokój ducha? - mówi gniewnie Jules, błyskając ciemnymi oczami w czar- nych obwódkach. - Każdy z nas jakoś sobie z tym radzi. Przecież wiesz. - Racja - rzuca z goryczą Jules i przeciera oczy pięściami. Morąg ma ochotę powiedzieć mu coś pocieszającego, ale waha się, a potem odpowiednia chwila mija. Wokół wielkiego pojemnika na śmieci walają się zakrwawione gaziki. Morąg zakłada lateksowe rękawice i zbiera je z podłogi. Zajmuje jej to dłuższą chwilę, ponieważ musi uważać na igły. Pacjenci nie zawsze wrzucają je do stojącego przed drzwiami po- jemnika. Wielu z nich ma dziwne zwyczaje, szczególnie chorzy psychicznie. Morąg nie wini ich za to - tak znaczną część życia spędzają na oczach wszystkich. Jedzą i śpią w publicznych miej- scach, używają miejskich toalet i łazienek. Nie mają gdzie uciec, jedynie w świat swoich fantazji, a i w ten może gwałtownie wkroczyć jakiś nastoletni haker meme lub imażer. Jules wyciąga się na krześle, oglądając telewizję. Od wielu dni mówił o wyprawie na Marsa, a tej nocy astronauci mają wreszcie wylądować. Morąg ucina sobie krótką drzemkę, budzi się z piaskiem w oczach, a Jules oznajmia: - Już prawic tam są. Telewizor ukazuje plątaninę ziarnistej czerwieni i ochry, z jasną plamką na środku. Ta plamka to marsjański ładownik. Obraz jest transmitowany z bazy wypadowej na Phobosie. - Okrążą planetę jeszcze cztery razy, a potem wejdą w atmo- sferę - tłumaczy Jules. - Wylądują przed końcem naszego dyżuru. Morąg mówi, że w Afryce widziała tyle cierpienia, że ten fakt wydaje jej się nieistotny, a Jules wzrusza ramionami. Woli rozma- wiać' o wyprawie: to bezpieczniejszy temat. - Cierpienie będzie zawsze - mówi. - Uważam lądowanie na Marsie za znaczący krok naprzód dla całej ludzkości. - Owszem, a ja pamiętam teorie prawicowych ekonomistów ubiegłego wieku, wszystkie te bzdury o tworzeniu zdrowej elity, która wzbogaci całe społeczeństwo. Do tej pory gnębią nas proble- my, które z tego wynikły. Resztę świata też. Nie byłoby głodu w Afryce, gdyby jej kraje przestały eksportować zboże na pokrycie swojego zadłużenia. A większość tych długów powstała w wyniku niewłaściwego wykorzystania nowoczesnych technologii, albo ma- sowych zakupów broni. - Zgadzam się, że ten świat jest stary i zmęczony. Tutaj jednak mamy nowy. Może stamtąd spojrzymy z innej perspektywy na nasze problemy. Połowa świata obserwuje to lądowanie. Sześć miliardów ludzi. - A druga połowa nie ma gdzie mieszkać, nie mówiąc już o posiadaniu telewizora. Mamy dość kłopotów bez stwarzania sobie nowych - upiera się Morąg. Jej słowa brzmią zbyt ostro, więc usiłuje je złagodzić: - Czasem przez całą godzinę nie myślę o tej dziewczynce i chłopcu. Wiem, że w ogóle nie powinnam o nich myśleć. Ludzie umierają tak łatwo, prawda? Ilu umarło tutaj w tym roku? - Chyba nie więcej niż dwudziestu. Wiem, co chcesz powie- dzieć. To było zupełnie coś innego, prawda? Sposób, w jaki ją rozcięto... Alessi jest przestraszona. Alessi to żona Julesa. - Och, Jules, tak mi przykro. - Dzieci też coś wyczuwają. A dziś rano odwiedził nas jakiś człowiek. - Anglik? Gruby? - Tak. Znasz go? - Myślę, że to reporter. Nie rozmawiaj z nim, Jules. Wezwij policję, jeśli znów się zjawi. Znam takich. Niepokoił mnie dziś rano. Tacy jak oni z lubością zajmą się zbrodnią, ale nic ich nie obchodzi to, że ta dziewczynka mieszkała w centrum Paryża, w baraku między stertami śmieci. - W La Gouette d'Or mamy własne sposoby rozwiązywania problemów. A przynajmniej tak mu powiedziałem. Wątpię, żeby wrócił. - Twardy z ciebie gość, Jules. Jules śmieje się. Uśmiech bardzo go odmładza. - To kwestia nastawienia. Słuchaj, muszę obejrzeć kilku pa- cjentów. Zaraz wracam. Morąg uśmiecha się, wiedząc, że Jules przy okazji chce wypalić papierosa. Ona też ma na to ochotę. W Afryce paliła bez przerwy. Jak wszyscy. Teraz jednak nie chce wracać do nałogu. Znów zasypia i budzi się ze zdrętwiałym karkiem. W telewizji pokazują grupkę mężczyzn i kobiet rozmawiających przy stole, z wielkim zdjęciem Marsa w tle i zegarem odliczającym minuty w kącie ekranu. Kawa jest jeszcze zimniejsza. Morąg mimo to wypijają i wycho- dzi na zewnątrz, poszukać Julesa. Kiedy go nie widzi, z początku nie denerwuje się. Przechodzi po peronie, obok śpiących w śpiworach bezdomnych, a potem rusza w przeciwną stronę. Na końcu peronu stoi mężczyzna, przestępując z jednej nogi na drugą z wprawą człowieka, który przez większość dnia musi stać i czekać. Chude ciało okrył pomarańczowym kocem. Ma żółknące sińce pod oczami i świeże szwy na głowie, zrobione czarnymi nićmi, jakich używają w miejskim pogotowiu. Skóra wokół rany jest nie- bieska od środka dezynfekcyjnego. Mężczyzna obdarza Morąg męt- nym spojrzeniem i bełkocze: __ Mówiłem mu, żeby tam nie szedł. Lada chwila nadjedzie pociąg. - Jules! __ Nie znam jego imienia. Powiedział, że widział jakieś dzieci. Poszedł tam. Zaciskając obiema dłońmi koc pod szyją, mężczyzna wskazuje łokciem na tunel. Morąg tak mocno naciska guzik alarmu, aż boli ją palec. Nie pamięta, jak przybiegła do przychodni i jest tak zdyszana, że kiedy budzi Louisa, mija cała minuta zanim opowie mu, co się stało. Na zewnątrz pierwszy poranny skład przejeżdża z łoskotem przez stację i Morąg usiłuje przekrzyczeć hałas. Louis każe jej usiąść. Wychodzi na chwilę. Morąg patrzy na ekran telewizora. Ten pokazuje zbliżenie mnóstwa porowatych czer- wonych skał. Wszystko jest uporczywie takie same. Jakby nic się nie zmieniło. Trzęsą jej się ręce. Splata dłonie. Jest jej zimno, coraz zimniej. Jestem w szoku, myśli. Obwodowy układ krwionośny wy- łącza się, kierując krew do głównych naczyń, przenosząc adrenalinę. Jednak ta myśl jest zupełnie oderwana od otaczającej ją rzeczy- wistości. Jeden po drugim, kilku bezdomnych wchodzi do przychodni. Płochliwie jak myszy zerkają na Morąg, a potem odwracają się do telewizora. Kamera, drgając, obraca się i pokazuje sterty różnej wielkości głazów, a za nimi morze wydm, szkarłatnych pod łososio- wym niebem. Po kilku chwilach panorama powoli przesuwa się w bok. Na ekranie pojawia się rampa. Jeden z bezdomnych znalazł pilota i nagle w przychodni rozbrzmiewa męski głos, wyjaśniający, że zdjęcia pokazują to, co wydarzyło się dwadzieścia dwie minuty wcześniej. Wkroczyliśmy, oznajmia, w nową epokę w historii ludz- kości. Wraca Louis. Ma ponurą minę. Bezdomni zerkają na niego i znów odwracają się do telewizora. Na ich uniesione twarze pada czerwona poświata. Na rampie majaczy jakiś cień, przesuwa się naprzód. To ktoś w grubym skafandrze próżniowym. Louis klęka przy Morąg i mówi jej, że Mes nie żyje. Morąg już o tym wie, ale to nie ma żadnego znaczenia. Louis ujmuje jej zimne dłonie. Nie chce jej powiedzieć, jak zginął Jules. - Policja zaraz tu będzie - mówi. To straszne. - Ktoś go widział. Młody facet z ogoloną głową. Miał ranę, o tutaj. - Morąg dotyka ręką głowy. - Musimy go znaleźć. - Stacja już jest otwarta. Większość ludzi wyszła. Podaj jego opis, a policja na pewno go znajdzie. - On mógł zabić Julesa! - Nie sądzę - tłumaczy Louis. - Hej - karci ich jeden z telewidzów. - Bądźcie cicho, dobrze? To historyczna chwila. Na ekranie, astronauta stoi wśród porowatych czerwonych gła- zów u stóp rampy. W złocistej szybce wizjera odbija się kanciasty kształt ładownika i dwie postacie w skafandrach, stojące na końcu rampy. Komentator umilkł: przychodnię wypełnia szum fali nośnej. Potem słychać głos astronauty. To kobieta. Jej głos niesie się zdu- miewająco czysto przez miliony kilometrów pustki między dwoma światami. - Oto początek wielkiej przygody. 8. Biedny rycerz Armand idzie z chłopczykiem przez smugi miękkiego szafrano- wego światła, obok kryształowych wód omywających brzeg z perły i kości słoniowej. Jest spokojny, chociaż w głębi jaźni wciąż słyszy ten krzyk. Pokazuje chłopcu Krainę Baśni. Mały jest tu po raz pierwszy i nie może się nadziwić. Pyta, gdzie podziały się betonowe ściany. snem. COS, CO I - To rzeczywistość - mówi Armand. - Tamto było tylko ...T. Są różne rodzaje rzeczywistości. Oglądasz telewizję? Chłopczyk odpowiada, że oczywiście, ogląda telewizję. Lubi i nazywa "Hopalong Frog" i z niezmordowanym, bezkrytycz- nym fanatyzmem dziecka opowiada o tym Armandowi. To serial, którego akcja toczy się w sadzawce na Dzikim Zachodzie. Hopalong Frog jest tam szeryfem. __ W telewizji wszystko wydaje się bardzo rzeczywiste. Lepsze niż naprawdę, jaśniejsze i prawdziwsze. Jednak nie możesz tam wejść. - Kiedy idę spać, widzę Hopalong Froga. - To sen. Chodzi o to, że ten sen jest prawdziwy. Czy pomy- ślałeś kiedyś, że ci ludzie w telewizji mogą cię obserwować? Chłopczyk mówi z uporem: - Przecież Hopalong Frog obserwuje mnie. Mówi do mnie na końcu każdego odcinka. Armand ignoruje jego słowa. - W twojej głowie znajduje się przełącznik, taki jak w telewi- zorze, który włącza się, kiedy mu każesz. Otrzymałeś właśnie taki włącznik. Teraz możesz widzieć rzeczy takimi, jakimi naprawdę są. To wspaniały dar. Większość ludzi żyje, nie wiedząc, jaki jest ten świat. Armand dziwnie się czuje. Jakby ktoś inny przemawiał jego ustami, podsuwał mu te myśli. Krzyk jest ledwie słyszalny, ale bardzo natarczywy. Nie cichnie ani na chwilę, ponieważ nie musi łapać tchu i nie męczy gardła. Trwa i trwa. Chłopczyk pyta: - Zobaczymy Hopalong Froga? Czy on tu mieszka? - Może - odpowiada Armand. Mały czuje się już lepiej, nie ma co do tego wątpliwości. Armand i jedno z Bliźniąt musieli go przytrzymać, kiedy drugie wkładało mu do ust żywe łącze. Jednak gdy tylko łącze związało się i jeden z Ludu dał chłopcu somę, mały natychmiast uspokoił się. Przejrzał. - To ogromny i dziwny świat, pełen przedziwnych mieszkań- ców. Jestem pewien, że Hopalong Frog gdzieś tu jest, ale nie wiem, gdzie mieszka. - Poszukam go! Chłopczyk puszcza rękę Armanda i zbiega po zboczu z żywego marmuru na skraj sadzawki. Jedno z kąpiących się w niej, płochli- wych jedwabistych stworzeń, przestraszone, zapada głębiej w kry- staliczną wodę. Po powierzchni przelatują srebrzyste świetlne kręgi, nakładając się i wielokrotnie dzieląc, tak jasne, że Armand musi odwrócić oczy. Tak właśnie jest w Krainie Baśni. Jej piękno jest tak intensywne, że człowiek nie może tu przebywać przez cały czas. Tylko Lud może to robić. Armand traci chłopca z oczu, który znika w s'wietle. Zamiast niego widzi nadchodzące Bliźnięta. Ich cienie są jak tunele wiodące w perłową poświatę, naśladującą każdy ich ruch. Jakże są piękne! Zewsząd otacza ich piękno. Tuż za nimi podążają ich słudzy, pochy- lając rozpromienione twarze, gdy Armand, biedny rycerz, klęcząc, słucha poleceń. Musi wyruszyć w daleką podróż. Z łona światła w zimną noc, za ponury cień zamczyska, przez krainę, w której ogniska odludków mrugają w ciemnościach, jak spadłe na ziemię gwiazdy. Armand rusza w drogę. Złociste oczy kupieckich statków prze- cinają mrok, pędząc poruszane wiatrem własnych oddechów, miga- jąc światełkami na kadłubach. Raz po raz słychać ich senne, prze- ciągłe pomruki i Armand chwieje się w przydrożnym rowie, za- tykając rękami uszy i czuje, jak podmuchy szarpią połami jego płaszcza. Wciąż słyszy ten krzyk. Nigdy nie zdoła odejść tak daleko, żeby go nie słyszeć. Pod nogami trzeszczą okruchy szkła. Oddech wydobywa się z ust Armanda obłokiem pary, porywanej przez zimny wiatr. Na stacji przechadza się po peronie i drżąc czeka na pociąg, który przyjedzie przed świtem i zabierze go do obcego i strasznego miasta. Działanie somy mija i spod otłumanienia zaczyna przezierać zmęczony świat. Teraz Armand poznaje ten głos, coraz słabszy i cichszy. To Pan Mikę. Wrzeszczy z wściekłości, ponieważ nie on rządzi. Jeszcze nie. Jeszcze nie. Dopiero, gdy znajdzie kobietę. 9. Teorie spiskowe Wszyscy przy stole są pijani i uśmiechają się głupkowato. Wzno- s/ą toasty i piją brandy, tak mocno stawiając szklanki na stole, że tańczą płomyki świec. Morąg jest równie podchmielona, jak pozo- stali goście małej knajpki. Brandy pali ją w żołądku i uderza do głowy. Jest wieczór tego samego dnia, kiedy zginął Jules i nie pełniący dyżuru członkowie Ruchomego Zespołu Pomocy urządzili stypę na jego cześć. Michel Guidon stoi, trzymając się jedną ręką oparcia krzesła, a drugą nalewając brandy do szklaneczki. Płomyki świec odbijają się w szkłach jego okularów w drucianych oprawkach. Nadeszła jego kolej, aby wznieść toast. Część lekarzy i pielęgniarek pracowała w Afryce i przejęła ten zwyczaj od tamtejszych współpracowników pomocy społecznej. Opłakują Mesa, chwaląc jego zasługi i mówiąc, ile dla nich znaczył. - Grał w szachy jak demon - wspomina Michel Guidon. - Pamiętam, że w gorące letnie wieczory, kiedy skończył pracę i było jeszcze jasno, czasem zabierał mnie do tej kawiarenki przy Jardin des Plantes. Tam zawsze przesiadują starzy ludzie, grając w szachy albo popijając piwo. Widziałem, jak Jules grał z trzema jednocześnie i pokonał wszystkich. - Grywał z Polakami - rzuca ktoś inny. - Za Julesa i jego szachowe zwycięstwa! - wołają wszyscy i wychylają następną kolejkę. Teraz Morąg ma zabrać głos. Nalewa sobie porcję brandy, a po- tem wstaje. Pomieszczenie zaczyna się kołysać, więc Morąg opiera się ręką o stół. Wszyscy na nią patrzą. - Kosmos - mówi po chwili namysłu. Mówili już o jego upodobaniu do jazzu, dzieciach i pracy w Afryce, gorącej trosce o pacjentów, sposobie, w jaki cierpliwie zaszywał ich rany tak, aby nie pozostały blizny. - Oglądał wyprawę na Marsa. Odszedł i nie widział, jak ta kobieta wysiadła z ładownika, ale byli tam ludzie, którzy nie dożyliby tej chwili, gdyby nie Jules. Wszyscy wokół niej wstają i piją za to, a potem siadają i zno- wu piją. Jeden z pozostałych gości skarży się na hałas, a właści- ciel każe mu się zamknąć lub wyjść, bo to na cześć dobrego przy- jaciela. Facet w końcu dołącza do towarzystwa, tak samo, jak po- zostali goście baru. Michel Guidon gra na gitarze, myląc chwyty. Wszyscy klaszczą w rytm muzyki, a potem Gisele Gąbin śpiewa kilka ludowych piosenek. W trakcie jej występu przyjeżdża tak- sówka Morąg. Dochodzi północ i część gości już wyszła. Morąg chwiejnie rusza do drzwi, odprowadzana głośnymi okrzykami przy- jaciół. Kierowca taksówki, mocno zbudowana kobieta w skórzanej kurt- ce, pomaga Morąg wejść do wozu. Morąg osiągnęła ten stan pijac- kiego upojenia, w którym wszystkie wydarzenia akceptuje się z roz- bawioną obojętnością, jakby cały świat był sztuczną rzeczywis- tością. Nie pyta, dlaczego kierująca pojazdem wpuściła do środka drugiego pasażera. To ten grubas. W chwili gdy Morąg rozpoznaje go i poniewczasie przypomina sobie, że wcale nie zamawiała taksówki, grubas podtyka jej coś pod nos. Zimny spray szczypie w skórę. Pod czaszką Morąg trzeszczą elektryczne wyładowania. Natychmiast trzeźwieje, ale nie panuje nad swoim ciałem i tylko mocno uderza się w łokieć, gdy usiłuje otworzyć drzwi. Są zamknięte. - Grozi ci niebezpieczeństwo - mówi grubas i odsuwa się, gdy Morąg wyjmuje taser. Jednak kieruje paralizator niewłaściwym końcem, a w następnej chwili kobieta łapie ją za rękę. - Spokojnie, słodziutka- mówi. - Chcemy cię ocalić. Gdy- byśmy chcieli cię zabić, nie rozmawialibyśmy z tobą. Kobieta ma gładko wygoloną głowę, tylko na samym środku pozostawiła sobie pasek krótko przystrzyżonych włosów, wygląda- jących jak lamparcie futro. Z jej prawego ucha zwisa łańcuszek wyrzeźbionych z kości, trupich czaszek. Grubas mówi: - Nie strasz jej, Kat. Jedź. - Wiem, kim jesteście - mówi Morąg. - Nic nie powiem. Obiecałam im, że nic nie powiem. - Nazywam się Alex Sharkey. Nie jestem dziennikarzem, dok- tor Gray. - Nie jestem lekarką, tylko pielęgniarką. Kobieta za kierownicą rzuca __ Ona nic nie powie. Alex. Jest w fazie negacji. Mówię ci, zostaw ją i znajdź jakiś inny sposób. Niedługo dojdzie do kolejnego zabójstwa. Ile zostało czasu do pełni księżyca? - Wcale nie wiemy, czy zdarzają się cyklicznie. - Na pewno są cykliczne - mówi z emfazą kobieta. Ma niemiecki akcent. Morąg napotyka jej spojrzenie w lusterku. - Co o tym wiesz. Kat? - Dla ciebie Katrina. ptaszyno. Tylko przyjaciele nazywają mnie Kat. - Spokojnie - ucina grubas. Alex Sharkey. - Od czego mam zacząć? Nie mam wiele czasu. Naprawdę. Ty też nie. To, co widzia- łaś, ściągnęło na ciebie niebezpieczeństwo i musisz zdawać sobie z tego sprawę. Musisz powiedzieć nam. co widziałaś, a wtedy bę- dziemy mogli ci pomóc. Obiecuję. Ta kobieta. Katrina. zapala papierosa i dorzuca: - Opowiedz jej o dobrych i złych baśniach. - Ile było tych morderstw? - pyta Morąg. - Sześć? - Siedem - odpowiada grubas. Alex Sharkey. - Siedem. Zapomniałam o tym. które sama widziałam. Siedem małych dziewczynek. Mój przyjaciel też został zabity. A wy wiecie, kto to zrobił i nie zawiadomiliście policji? Alex pochyla się do niej (budząc u Morąg skojarzenie z walącą się górą. bo grubas zajmuje dwie trzecie tylnego siedzenia) i mówi do Katriny: - Chcę pokazać jej kontrolę. - Daj spokój. Alex! Nie możemy ryzykować... - Myślę, że mo/emy. Przy Les Halles jest mnóstwo barów szybkiej obsługi. Zamknij się i jedź. Kat. Taka była umowa. Katrina odwraca się i radzi Morąg: - Jeśli ten facet będ/ie ci proponował jakąś umowę, nie słu- chaj go. Potem uruchamia taksówkę i z piskiem opon włącza się do ruchu. Nawet o tak późnej porze po rue Berger przetaczają się tłumy. W głębi jarzy się zapadnięty, podwójny łuk Forum, oświetlony ty- siącem świateł i luster. Katrina musi używać klaksonu, żeby prze- drzeć się przez tłum spacerowiczów, turystów, prostytutek, alfon- sów, kieszonkowców, handlarzy narkotyków i narkomanów. W tłoku ryzykownie manewrują chłopcy na skuterach, w jaskrawych pucho- wych kurtkach ze zmieniającymi się wzorami. Niestrudzeni agitato- rzy Dziecięcej Krucjaty energicznie żebrzą, rozdają ulotki, a kiedy policja nie wid/i, imażerują przechodniów natychmiastową karmą. Co chwilę pół tuzina ludzi zastyga na chwilę, pogrążając się w morzu nirwany, a drugie tyle rozgląda się za małymi draniami, które ich trafiły. Z zestawu nagłaśniającego, który ktoś' rozstawił przy Fontai- ne des Innocents płynie głośna muzyka. Wielka telescianka jarzy się marsjańskim blaskiem nad głowami tłumu. Ukazuje dwóch astro- nautów w białych skafandrach próżniowych, pozujących na skraju rozległej posępnej doliny, która - gdyby nie płytkie kratery - mogłaby znajdować się w Arizonie. Pizy rue Berger mieszczą się całodobowe restauracje, popularne wśród narkomanów, któi /y wiedzą, że porcja frytek szybko dostar- czy ich organizmom potrzebnego tłuszczu. Morąg dostrzega dwóch flików / czujnym owczarkiem alzackim na krótkiej smyczy, ale gliniarze są zajęci przeganianiem chłopców na skuterach i tylko pies zerka na stukającą w s/ybę kobietę. - Tam jest wietnamska knajpa, w której podają zupę z jąder - mówi Katnna. - Mas/ ochotę. Alex? - Skręć w lewo - odpowiada z niezmąconą cierpliwością Alex. Przed barem szybkiej obsługi stoi zaparkowana biała furgonetka. a dalej rząd lalek w c/ei wono-białych mundurkach. Katnna parkuje równolegle do furgonetki i pokazuje palec jadącemu na skuterze facetowi, który na nią trąbi. - Sąd/ę, że już to widziałaś - mówi Alex - ale wątpię byś wiedziała, po co to robią. Lalki podchodzą do techników. Niebieskie twarze o wydatnych izezękach kolejno oświetla krótki błysk. - To test - mówi Alex. - Szukają baśni. - Widziałam coś takiego zeszłej nocy. (Kiedy Jules jeszcze żył.) Tyle, ze przeprowadzali lalki przez coś w rodzaju bramki wykrywacza metali. __ Skanowanie przy użyciu magnetycznego rezonansu jądro- wego. Ta metoda jest prymitywniejsza, ale oparta na tej samej zasadzie. __ Wszystkie te ich testy są gówno warte - parska Katrina. Odpala następnego papierosa od niedopałka poprzedniego i wydmu- chuje chmurę dymu na przednią szybę taksówki. Alex nie zwraca na nią uwagi. - Baśń to lalka obdarzona inteligencją i własną wolą. Żeby przerobić lalkę, należy wyjąć chip kontrolny, wszczepiony jej, aby robiła to, po co ją kupiono. Potem wkłada się inny chip, podwyższa przewodnictwo synaps i poddaje terapii hormonalnej. Hormony służą głównie do rozbudowania muskulatury; baśnie są sterylne, chyba że poddano je odpowiednim zabiegom chirurgicznym, ale większość liberacjonistow nie zadaje sobie tego trudu. Rzecz w tym, że u pierwszego pokolenia baśni zmiany mają wyłącznie wewnętrz- ny charakter. Osobniki prawie niczym nie różnią się od nie zmodyfi- kowanych lalek. Ostatnio władze wpadły w panikę, ponieważ zo- rientowały się w rozmiarach tego zjawiska. Tutaj widzisz skutki. Ci technicy sprawdzają chipy każdej lalki, porównując je ze specy- fikacją. - To na nic - powtarza Katrina. Opuszcza odrobinę boczną s/ybę, wyrzuca przez szparę wypalonego do połowy papierosa i za- myka okno. -Już widziała, Alex. Jedźmy. - Za chwilę. Chodzi o to, Morąg, że baśnie nie zadają się z lalkami. Liberacjoniści pomylili się. Uważali, że baśnie przerobią resztę lalek, że będzie to coś w rodzaju autokatalitycznego procesu. Tymczasem baśnie nie lubią lalek. Te nawet ich nie interesują. Dlatego takie poszukiwania są skazane na niepowodzenie. - Dlaczego władze nie zrobią czegoś z Magicznym Króle- stwem? - Są baśnie i baśnie. Większość jest nieszkodliwa i nie zwraca niczyjej uwagi. Ty spotkałaś kilka, których styl życia, powiedzmy, odbiega od normy. Nie kryją się i walczą o swój byt. Na tym właśnie polega problem. Kupiły sobie ochronę. - Porwali tego małego chłopca i zabili jego siostrę. I zamordo- wali wszystkie te inne dziewczynki, prawda? I Julesa. Te stworzenia zabiły Julesa. A wy wiecie dlaczego i nie powiedzieliście policji! Alex milczy. Patrzy na techników, sprawdzających lalki przed barem szybkiej obsługi. - Za dużo jej powiedziałeś, głupi pierdoło - mruczy Katrina. - Po co w ogóle jej coś mówić? - Ponieważ jeśli mam wam coś powiedzieć, to chcę wiedzieć po co. Chcę wiedzieć, czy możemy odebrać im tego dzieciaka. - Nie musimy się targować... - Kat! - ucina Alex. Zdumiewające, ale kobieta milknie. - Nie możemy tu rozmawiać. Czy naprawdę chce pani wiedzieć, pani Gray? - Należycie do podziemia? Myślałam, że liberacjoniści roz- wiązali się wiele lat temu. - Większość - mówi Alex. - Jednych aresztowano, niektó- rzy zrezygnowali, a inni, jak się zdaje, zajęli się swoimi wytworami. Mimo to, ewolucyjne zmiany nadal trwają i coś musi nimi kierować. - Nie znajdziesz jej - mówi Katrina. - Nie po tak długim c/.asie. - Może nie - przyznaje Alex. - Jedźmy już, co? Katrina zawraca, klaksonem torując sobie drogę w tłumie. Wy- skakuje z niego jakiś włóczęga i zaczyna mazać szmatą po szybie. Katrina klnie pod nosem i naciska przycisk na desce rozdzielczej. Grube niebieskie skry tryskają z czubków palców włóczęgi, który odskakuje, klnąc i machając oparzoną dłonią. Katrina dodaje gazu i kieruje taksówkę w lukę w tłumie. Morąg usiłuje zapamiętać trasę, którą jadą. Chyba na północny wschód, myśli, co ją uspokaja, ponieważ właśnie tam mieszka. Ci ludzie nie wydają jej się szczególnie groźni, ani nawet sprawni w tym, co robią. Najwidoczniej wiedzą coś o liberacjonistach, może nawet byli kiedyś członkami tego słynnego ruchu, który w drugiej dekadzie trzeciego tysiąclecia, usiłował zmienić status lalek, widząc w nich nie wysoko rozwinięte zwierzęta, ale ludzkie istoty. Jednak ruch liberacjonistyczny załamał się. jak wszystkie ruchy rewolucyj- ne, które dostatecznie szybko nie wytoczą i nie wygrają wojny przeciwko państwu. Wykończyły go represje policyjne, rozłam i we- wnętrzne spory, a także znużenie. Ludzie starzeją się i tracą zapał. Podejmują pracę, pobierają się i osiadają, mają dzieci. Moraa od czasu do czasu też odczuwa takie burżuazyjne ciągoty, chęć poddania się straszliwej inercji i robienia tego, czego po niej oczekują, zniknięcia za horyzontem małżeństwa. Wie, że przed tym uciekła z Edynburga. Taksówka przejeżdża przez most na kanale Saint Martin, między odrapane bloki Belleville-Menilmontant. Znajdują się może kilo- metr od mieszkania Morąg. Ten grubas, Alex Sharkey, pospiesznie kartkuje notes. Światełko notatnika pada na jego podbródek, krzesze iskry w szkłach okrągłych okularków. które założył na nos. Przypo- mina Morąg portret Jamesa Boswella, a nie groźnego rewolucjonistę 7 podziemia. A Katrina, pomimo groźnych gadek, to raczej punkowa abnegatka, niż zimna zabójczym. Ta para zna się od lal. myśli Morąg, a ich przekomarzanie się jest oznaką czułości. Uświadomiwszy to sobie. Morąg odkrywa, że wcale się nie boi. Ten środek, który ją otrzeźwił, jednocześnie osłabił ją i wprawił w beztroski nastrój, ale bywała w gorszych opresjach. W obozach, w których schronili się uchodźcy zarażeni rządową plagą lojalności, wyczuwało się nieustanną, złowrogą obecność taj- nej policji Papy Zumiego. eleganckich młodych ludzi w okularach wideo, nienagannie uprasowanych białych koszulach i czarnych garniturach. Uzbrojeni w maczety i pistolety maszynowe, przepro- wadzali wyrywkowe kontrole mężczyzn, kobiet i dzieci, zabijając tych. którzy nic spełniali ustanawianych przez nich kryteriów. Nie mieszkali w obozach, ale przyjeżdżali do nich codziennie rano mercedesami i BMW. z pięciogwiazdkowego hotelu w pobliskim mieście. Personel medyczny musiał codziennie negocjować z tajnia- kami i przynajmniej raz w tygodniu Morąg spotykała się z pogróż- karni z ich strony. Aż do tego strasznego, ostatniego dnia, reżym Papy Zumicgo dokonywał aktów bezsensownego terroru i przemocy. A jeszcze wcześniej, kiedy była w baszu i leczyła dzieci dotknię- te rzeczną ślepotą, jeden z pomniejszych somalijskich watażków zatrzymał jej landrovera i przez pięć dni przetrzymywał ją jako zakładniczkę. Był czarujący, wykształcony w Oksfordzie i ani razu otwarcie jej nie groził. Morąg dostała oddzielny pokój w jego wiel- kiej i źle rozplanowanej rezydencji, była dobrze karmiona i mogła rozmawiać z jego żonami. A jednak żyła w nieustannym strachu. Dusiła się tam. jakby powietrze miało podwyższone ciśnienie, a jednocześnie brakowało w nim połowy normalnej ilości tlenu. Ilekroć wyjrzała przez okno. widziała dwóch lub trzech mężczyzn w obszarpanych polowych mundurach, trzymających malajskie ko- pie kałasznikowów. karabiny maszynowe lub jednostrzałowe gra- natniki przeciwpancerne. I te nocne odgłosy, dobiegające z oddali. Ludzkie krzyki, słabe lec/ dobrze słyszalne, trzaski pojedynczych wystrzałów, warkot motoru pracującego przez pół godziny na jało- wym biegu, zanim ktoś go wyłączył. Kiedy - po zabiegach na wysokim szczeblu, których była zu- pełnie nieświadoma - Morąg została wypuszczona i nawet pozwo- lono jej odjechać jej własnym landroverem. przejechała dziesięć kilometrów wyboistą drogą, zanim zaczęła drżeć tak gwałtownie, że o mało nie wjechała do rowu. Trzęsąc się jak w ataku malarii, dostała najpierw mdłości, a potem biegunki. Uspokoiła się, wstrzykując sobie morfinę i zdołała dojechać do posterunku obsadzonego przez oddział rządowych żołnierzy, po czym straciła przytomność. To był strach. Przerażenie. Taksówka podskaku]e na stromej uliczce. Za nagimi drzewami, w chłodzie nocy wyraźnie odcinają się oświetlone okna bloków. Wiadukt nad torami kolejowymi, za którym droga przechodzi w bru- kowaną impasse / sześcio lub sicdmiopiętrowymi domami z dzie- więtnastego wieku, ogrodzonymi i stojącymi pośród bujnej zieleni. To jedno z nielicznych miejsc w Pary/u, które uniknęło wielkiej przebudowy, jaka miała miejsce pod koniec dwudziestego wieku. Przetrwało tę nową modę, jak owdowiała księżna wygnana do czyn- s/.ówki z zimną wodą. Chociaż Morąg mieszka w tej dzielnicy, tylko w przybliżeniu orientuje się, gdzie się teraz znalazła. Katrinagasi silnik i światła, wysiada i otwiera drzwi Morąg, która wychod/i na zimne, wilgotne powietrze, po czym czuje wzbierającą falę mdłości. Osuwa się na kolana i gwałtownie wymiotuje do rynsztoka na środku ulicy. Kiedy wstaje, ocierając brodę i załzawione z zimna oczy, Alex otwiera bramę w ogrodzeniu z wysokich żelaznych prętów. Katnna u|muje Morąg pod rękę i pomaga jej wstać. Morąg czuje twarde mięśnie jej ramion i torsu. Od kobiety bije ciepło i ostry zapach papierosowego dymu oraz kadzidełka. W domu. w pokoju w którym trzeszczące drewniane podłogi nakryto wytartymi tureckimi dywanami, Morąg siada na składanym plastikowym krześle i pije ciepły sok pomarańczowy osłodzony kilkoma łyżeczkami cukru, podczas gdy Katona zapala parę usta- wionych na ciężkiej dębowej szafce świec. Ich żółtawe światło odbija się na jej wygolonej czaszce po obu stronach lamparciego futra. To prawdziwe futro, produkt genetycznej modyfikacji epidermy. W kącie pokoju leży zwinięty śpiwór, pod ścianą stos pożółkłych książek w miękkich okładkach, a poza tym jest tu kilka składanych krzeseł ora/ komputer z wirtualnymi goglami i rękawicami. Krótki przewód łączy komputer z gniazdkiem telefonicznym: czerwona dioda sygnalizuje czuwanie. Plastik rękawic jest popękany i sklejony srebrzystą taśmą klejącą. Alex wraca z głębi domu. odgryza kawałek trzymanego w ręce ciasta i mówi z pełnymi ustami: - Już idzie. - Kto? - pyta Morąg. - Znajomy. To mieszkanie jest bardzo dogodnie położone. Na uboczu, nie rzucające się w oczy, w pobliżu torów kolejowych, które są używane głównie w nocy. Każdy, kto kiedyś jechał nocnym pociągiem z Gare du Nord. przejeżdżał obok, ale prawie nikt nie patrzy za okno. - Wygląda jakbyście tu obozowali - mruczy Morąg. Alex siada, nie na jednym ze składanych krzeseł, które zapewne załamałoby się pod jego ciężarem, lecz na podłodze. Nie spieszy się i posapuje. Kiedy już wygodnie się usadowi, wyjaśnia: - Poznałem Kat trzy lata temu, w Amsterdamie. Pomogła mi w pewnej nieprzyjemnej sprawie. - Myślisz, że powinna o tym wiedzieć? - pyta Katrina. - Baśnie porwały brata Kat - ciągnie Alex. - Tropiła je. Ja także, chociaż z innego powodu. Szukałem kobiety, od której to wszystko się zaczęło, chociaż trudno mi o niej myśleć jako o kobie- cie. Znałem ją w Londynie, kiedy była jeszcze małą dziewczynką i patrząc na nią. nikt by się nie domyślił, do czego jest zdolna. Ona przerobiła pierwszą lalkę na baśń i uciekła z nią. Wkrótce potem inni też zaczęli to robić, ale ona była pierwsza. Rozpowszechniła ten pomysł, a także potrzebne do jego realizacji chipy i nanotechnologię. Od tej pory jej szukam. Katrina zaczyna nucić melodię That Old Black Magie. - Cóż. pewnie masz rację - przyznaje Alex. - Myślę, że zaraziła mnie czymś, żeby zapewnić sobie moją lojalność. Zaurocze- nie jest podobne do miłości, tylko na nieco głębszym, komórkowym poziomie. Nigdy jej nie znalazłem, zaledwie ślady, poszlaki. Teraz jednak jestem pewien, że ona jest w Paryżu. A przynajmniej była. do niedawna. Co wiesz o tych morderstwach, Morąg? - A odpowiesz na moje pytania? - Co chcesz wiedzieć? - Dwie rzeczy. Chcę uratować tego chłopca. Alex spogląda na Katrinę. a potem kiwa głową. - W porządku. - Myślicie, że on nie żyje. - Nie, bynajmniej. Chociaż pewnie jest zmieniony. Jednak może da się go uratować. Nie trzymają go długo. - Bzdura - mówi Katrina i wychodzi z pokoju, po drodze uderzając pięścią we framugę drzwi. Płomyki świec falują od wy- wołanego jej przejściem podmuchu, jak łodzie na czarnym, wzbu- rzonym morzu. - To przytrafiło się jej bratu - mówi Alex. Z zapiętej nazamek błyskawiczny kieszeni kurtki wyjmuje kubek, zdejmuje pokrywkę i zaczyna dwoma palcami wkładać do ust fasolę. Żując hałaśliwie, dodaje: - Porwały go kiedy miał trzy latka, a my znaleźliśmy go cztery lata później. Żadnej nadziei. - Ale te maszyny mają chłopca zaledwie od kilku dni. __ Baśnie. Nigdy nie myśl o nich jak o maszynach. To żywe, oddychające, autonomiczne organizmy. Baśnie. Ona ich tak nie nazywała, wiesz. Czasem myślę, że może to ja jestem winien temu wszystkiemu. - Ta dziewczyna. W Londynie. - Morąg ma wrażenie, że zatoczyli krąg. - Ta dziewczyna. W Londynie. - Alex wyjmuje z kubka ostatnie ziarna fasoli i zlizuje sos pomidorowy z palców. - A ta druga sprawa, o którą chciałaś zapytać? - Policja mówi, że Jules... Alex czeka, cierpliwy jak góra. W końcu Morąg zdołała wy- krztusić: - Mój przyjaciel z przychodni, który zginął na stacji metra przy placu de la Concorde. Policja twierdzi, że popełnił samobójstwo. - Nic podobnego - mówi beznamiętnie Alex. - Wiedziałam. On nie był typem samobójcy. - Został zamordowany - mówi Alex. - Zwabiono go do tunelu, złapano i ogłuszono. Pociąg zrobił resztę. Wiem, że to okropne. Ale taka jest prawda. - I pewnie wiecie, kto go zamordował. - Baśnie. One i ktoś, kto im pomaga. Przynajmniej jeden człowiek. One mają paru pomagierów, wiesz? Niektórzy są libe- raejonistami, inni szaleńcami, a wszyscy zostali zauroczeni przez baśnie. Zauważono go, jak kręcił się tu i tam. Mam przynajmniej dwa doniesienia o tym, że widziano go w pobliżu miejsca zbrodni. Ja sam spotkałem go dwa dni temu, jak czekał przed twoim domem. Poroz- mawialiśmy chwilę, ale zdołał mi uciec. - Co tam robił? Co powiedział? Alex przykłada palec do ust. - Wymiana informacji, oto na czym opiera się ten świat. Opo- wiedz mi o tym morderstwie, które widziałaś. - Nie widzieliśmy go. Usłyszeliśmy jej krzyk... Alex ponownie czeka, aż Morąg zdoła mówić dalej. Uważnie słucha, gdy opowiada mu o tym, jak znalazła dziewczynkę i zapro- wadziłają do baraku, o pościgu i odkryciu zwłok małej pod dziwnym rysunkiem na ścianie, o podglądaczu i ochroniarzach. - Om wiedzą - mówi Morąg. - Wiedzą, co się tam dzieje. - Tak przypuszczam, ale nie ma sensu złościć się na najem- ników. Morąg robi głęboki wdech, później jeszcze jeden. - No dobrze. Powiedz mi, dlaczego baśnie usunęły dziewczyn- ce jajniki. - Ponieważ chcą stworzyć więcej odmieńców. Eksperymento- wały ze zmienianiem bardzo małych dzieci, ale uważam, że teraz chcą zacząć w stadium embrionalnym. Sperma to żaden problem, zawsze mogą rzucić urok na jakiegoś biednego durnia z marginesu. Zdobycie ludzkichjajników to poważniejsza sprawa. Pewnie mogły złapać jakąś kobietę, nafaszerować ją hormonami aby wywołać menopauzę, a potem znów przywrócić owulację. W ten sposób u/yskałyby wiele jajeczek za jednym razem, prawda? - Tak. Jednak to wymaga czasu i pewnie jest zbyt ryzykowne. - Myślę, że im się nie chciało - mówi Alex. - Zamiast tego u/ywają niedojrzałych jajników. Pewnie część zamroziły, a część poddają działaniu hormonów. - A po co im odmieńcy? - A do czego nam potrzebne lalki? - Och. - Oczywiście, to nie jest aż tak proste. Zasadniczo występują trzy typy baśni. Odludki, które wiodą typowo samotniczy żywot. Zmysłowce, które rzucają urok na ludzi, ale tylko po to, by zdobyć spermę do zapłodnienia sztucznego jajnika, który tworzą z własnych komórek, aby otrzymać więcej osobników swojego rodzaju. I są też inne. Myślę, że te ostatnie są jej wytworem. Po raz pierwszy zetk- nąłem się z nimi w Amsterdamie. Usłyszałem o chłopcu-odmieńcu wędrującym po tamtejszej plaży, ale znikł, zanim tam dotarłem. I myślę, że wtedy powstała Dziecięca Krucjata. Morąg wybucha śmiechem. Nie może się powstrzymać. To po prostu typowa paranoiczna teoria spiskowa, wymyślona przez nar- komanów z marginesu, magiczny świat ukrytych sił, często będący wytworem /mian w korze mózgowej lub wizji wywołanych infekcją meme. W trakcie swojej krótkiej pracy w Ruchomym Zespole Po- mocy słyszała już wszystko, od opowieści o porywaczach z latają- cych spodków, zazwyczaj przybierających postać jakiejś słynnej i nieżyjącej gwiazdy filmowej, po skromne wizje zielonych promie- ni wysysających zawartość ludzkich umysłów do gigantycznego komputera znajdującego się pod Paryżem. Byli również tacy, którzy twierdzili, że mają trzy tysiące lat i są kapłanami Atlantydów. - Przepraszam - mówi, chociaż Alex wcale nie wygląda na urażonego. - Bardzo odbiegliśmy od początkowego tematu, prawda? - Co wiesz o zjawisku powidów? Czy zażywałaś kiedyś środki psychoaktywne? - Kif. W Sudanie łatwiej było go zdobyć niż alkohol. - Powidy to szereg świetlnych wzorów, niezależnych od zew- nętrznego światła, ponieważ są wytwarzane przez ludzki układ ner- wowy. To podstawowe tworzywo wizji i halucynacji. - Och, masz na myśli rozbłysk przy ucisku na gałki oczne. - Czasem określa się to i tak. Każdy, kto doświadcza zmienio- nych stanów świadomości musi się z nimi zetknąć. Są zestawem prostych wzorów geometrycznych, którym ludzie nadają wszelkiego rodzaju znaczenia. Jeśli wolisz, możesz uznać je za podstawową formę postrzegania, chociaż ostatecznie ludzie odchodzą od nich ku bardziej złożonym postaciom halucynacji. Chodzi o to, że powidy są niezależne od zaplecza kulturowego. U wszystkich ludzi wystę- puje ten sam zestaw podstawowych form: kratki, linie, plamki, zygzaki, spirale i fale. Możesz znaleźć je nawet w rysunkach naskal- nych, jeśli wiesz, czego szukać. Łowcy epoki kamienia łupanego byli odurzeni, kiedy je malowali. Te wzory są wytwarzane w głębi naszego mózgu, w układzie limbicznym, najgłębszej i najbardziej prymitywnej warstwie. Można rzec, że sposób, w jaki postrzegamy świat jest z góry uwarunkowany. Jednak używane przez Dziecięcą Krucjatę do wywoływania wizji femboty, dają unikatowe obrazy, niepodobne do jakichkolwiek powidów. Przeprowadziłem badania i uzyskałem bardzo ciekawy wynik. Morąg przypomina sobie dziwnie wirującego pająka nakreślone- go na ścianie tunelu, nad ciałem zamordowanej dziewczynki. - Jeżeli masz rację - mówi - to widziałam coś takiego. - Ja również. Przekupiłem policyjnego kamerzystę. Niepoko- jący symbol, prawda? Prawie hipnotyczny i przerażający. Byłaś kiedyś zimażerowana? - Tak, ale nie przez Dziecięcą Krucjatę. - Mam tu zmagazynowane przykłady, jeśli chcesz sprawdzić. - Wolę nie. - To całkiem bezpieczne. Rozłożyłem je i usunąłem wszystko prócz powierzchownej ikonografii. Niebezpieczne są tylko głębiej ukryte treści. Z konieczności - tłumaczy Alex, przechylając głowę i nasłuchując dźwięków w głębi domu - zostałem hakerem meme. To także ona zapoczątkowała, wiesz? Pierwsze, toporne wizje. - Opowiedz mi o tym człowieku. Tym, którego widziałeś przed moim blokiem. Nazwałeś go pomagierem. - To zupełnie zagubione indywiduum. Niewiele pamięta ze swego poprzedniego życia, ale powiedział mi, że był jednym z dzieci Nowego Roku i urodził się w Chambery, o północy pierwszego stycznia dwutysięcznego roku. Włamałem się do zasobów archiwum miejskiego. W tym czasie urodził się tam niejaki Armand Puech, którego Legia Cudzoziemska uznała za zaginionego w akcji w Dżi- buti. Tyle wiem. Oczywiście, to mało, ale on znów się pojawi. Jestem tego pewny. On cię szuka. Widziałaś coś, albo oni sądzą, że wi- działaś. - Nie mam pojęcia, co. - Szkoda. Mogłabyś bardzo nam pomóc. Morąg powoli dochodzi do wniosku, że ten grubas jest nieszkod- liwy. Z pewnością cierpi na obsesję wywołaną lekką paranoją, ale nie jest groźny, nie jest zły. Wtedy słyszy za plecami skrzypienie podłogi i ciche kroki. Odwraca się, a lalka uśmiecha się do niej, pokazując dwa rzędy ostrych jak igły zębów. 10. Pomagier Armand powoli budzi się. Strzępy świadomości wirują i zderzają się ze sobą raz po raz. jak kawałki lodu w c/arnych wodach wezbra- nej rzeki. Noc. Jest noc. Leży na zimnej, twardej podłodze, ma zesztywniały kark, plecy. nogi. Nieznajomy sufit, nieznajomy pokój. Pada na niego zielony blask ulicznych lamp, rozcięty przez ostrza /aluzji. Kiedy podnosi dłonie do twarzy, odkrywa na nich zaschniętą krew. Nie jego. Znowu wydarzyło się coś okropnego. Ta kobieta. Pan Mikę zabił tę kobietę. Armand ostrożnie siada. Znajduje się w jakimś mieszkaniu. Przewrócona kanapa. Z roz- ciętego obicia wypływa czysty żel. Rozbryzg krwi na ścianie, ślady krwi na dywanie, wiodące do nie domkniętych drzwi. Przez szparę widać kawałek wyłożonej białymi kafelkami łazienki. W zielonym, sączącym się przez żaluzje świetle krew wydaje się c/arna. Armand słyszy jakiś dźwięk i odwraca się z mocno bijącym sercem. Pod wielką paprocią, wiszącą w splecionym ze sznurka koszu, leży kilka poduszek. Siedzi na nich jeden z Ludu, obserwując Armanda ciemnymi, wielkimi oczami. Trzyma surowe udko jakie- goś pokrytego futrem zwierzęcia. Armand pyta, co się stało, ale baśń przykłada do ust długi palec wskazujący. Ma na sobie papierowy kombinezon i plastikowe san- dały. Armand mówi, że nie rozumie. Baśń wskazuje na łazienkę, a potem ostrymi zębami odrywa kawał mięsa i połyka je, z sierścią i całą resztą. Armand nie chce tam wchodzie, jeszcze nie. Zamiast tego idzie do wnęki kuchennej i dokładnie myje ręce. Zakrwawiona woda spływa na stojące w zlewie filiżanki i podstawki. Wszystkie urządzenia kuchenne migoczą tę samą wiadomość, miarowo, czer- wonymi lub zielonymi literami. "System odłączony. Proszę wezwać serwis". Armand znajduje na szafce pół kromki zeschniętego chleba. Odrywa kawałek i żuje go, przechadzając się po mieszkaniu. Baśń obserwuje go z kąta. Zawieszony na ścianie telewizor, plik tygodników na śliskim ścieralnym papierze, tureckie pufy, kunsztowna rzeźba ryby i wodo- rostów. Z drewna rzeźby wydobywa się słaby zapach róż. Krótki korytarzyk prowadzi do dwóch sypialń. Każda pachnie inaczej, w jednej panuje porządek, w drugiej leżą rozrzucone ubrania. Coś porusza się pod łóżkiem, ale to tylko mały mobot czyszczący, z rodzaju tych, które odkurzają podłogę, kiedy w pobliżu nikogo nie ma. Obok drzwi na końcu korytarza wisi przekrzywiony panel systemu ekspertowego, z wypaloną w środku dziurą. Za zasłonami w dużym pokoju roztacza się widok na nocny Paryż. Zegar telewizora mówi Armandowi, że jest dziesięć po piątej. Holosześcian zapala się, kiedy bierze go w rękę. Armand obraca go w dłoni, oglądając pojawiające się obrazy: uśmiechnięty mężczyzna, jasne żółcie i ochry spalonej słońcem równiny, pokryty dachówką domek pod błękitnym niebem, grupa ludzi stojących na dachu obłego samochodu, zaparkowanego w usianym plamkami słońca cieniu topoli. Fragmenty życia. Armand daje je baśni, a ten bierze i odrzuca s/eścian, nawet nie spojrzawszy. Armand siada, żeby to przemyśleć. Pan Mikę przejął kontro- lę. Pewnie baśń otworzyła mu mieszkanie, żeby zabił kobietę, któ- ra widziała, jak robili złe rzeczy dziewczynce. Armand czuje ulgę. Cóż, przynajmniej już po wszystkim. Może będzie mógł pójść do domu. Pyta o to baśń, a ten tym razem zrywa się na równe nogi i zaczyna popychać go w kierunku łazienki. - Dobrze - mówi Armand. - Dobrze. W środku jaskrawię, białe światło, odbijające się od białych kafelków ścian. Ktoś leży skulony w kabinie prysznica. Kobieta z twarzą zasłoniętą długimi jasnymi włosami i koszuli nasiąkniętej krwią. Baśń staje za Armandem i podaje mu płaską fotografię w alu- miniowej ramce. Inna, młodsza kobieta w cytrynowo-zielonym ska- fandrze nurka spogląda prosto w obiektyw, maska i rurka podniesio- ne na czoło, splątane długie czarne włosy, piaszczysta morska plaża i błękitne wody. Te kobietę miał zabić Pan Mikę, ale nie byłojej tu i zamiast tego zabił jej współlokatorkę. Bas'ń wyjaśnia to Armandowi i tłumaczy, że juz nigdy nie wolno mu robić niczego, czego mu nie kazano. Ma tu zostać i nie ruszać się ani na krok z mieszkania, aż ktoś po niego przyjdzie, a potem całuje Armanda w usta. Zanim opuści mieszkanie, czeka aż soma zacznie działać, a potem kilkakrotnie powtarza po- lecenia, dopóki nie upewni się, że Armand jest całkowicie pod urokiem. Przekazana pocałunkiem soma zamazuje krawędzie przedmio- tów, lecz w głębi ich martwych kształtów płonie blask ich prawdzi- wej natury. Zostawszy sam w mieszkaniu, Armand znów zaczyna się przechadzać, przestraszony, obolały i podniecony. Jest wolny, a zarazem nie jest. Mógłby wyjść przez te drzwi, ale wie, ze tego nie zrobi. Nie może. Ma wykonać zadanie. Armand przetrząsa lodówkę, wyjmuje pół melona, kiełbaskę z pieprzem, trzy sardele i kubek z serem tofu. Jedząc, patrzy jak świt rozjaśnia niebo. Łańcuchy zielonych ulicznych lamp gasną, w miarę jak szare ulice i wieżowce powoli wyłaniają się z mroku. Na hory- zoncie majaczą wstęgowe osiedla przypominające burzowe chmury. Dla towarzystwa Armand włącza telewizor, zupełnie ściszając głos. Układa dywan tak, aby nie było widać krwawych plam. Zagląda do szafek w sypialniach i obwąchuje ubrania, coraz bardziej podnie- cony. Nie chodzi o to, ze zapomniał o kobietach, po prostu nie chce o nich myśleć, gdyż ta część jego jaźni jest zbyt związana z Panem Mike'em. Kładzie się na nie posłanym łóżku, wdycha kobiecy zapach poduszki i masturbuje się, owinąwszy penisa parą majteczek. Niemal natychmiast ma orgazm. Kiedy nie udaje mu się osiągnąć go ponow- nie, poluje na małego mobota ukrytego pod łóżkiem i depcze go, aż pęka ceramiczna skorupa. Za zasłoną panoramicznego okna w salo- nie znajduje drugiego robota, przypominającego bezbarwnego pają- ka, przywartego ssawkami do okiennej szyby. Armand po kolei obrywa mu kruche kończyny i rzuca go na grzbiet, śmiejąc się, gdy robot daremnie usiłuje się odwrócić. Później, kiedy musi się wysikać, z początku niepokoi go ta postać pod prysznicem, ale kiedy narzuca jej na głowę ręcznik, uspokaja się. Uśmiecha się do lustra, a Pan Mikę odpowiada mu szerokim uśmiechem. Jest gotowy. 11. Pierwsze Promienie Nowego Wschodzącego Słońca Baśń nazywa się Pierwsze Promienie Nowego Wschodzącego Słońca. Alex nazywa go Ray. Chociaż Ray ma niebieską skórę i żylaste, metrowe ciało lalki, ma również wielkie błyszczące oczy ze złotymi plamkami i wystające kości policzkowe, dla uzyskania których modelka chętnie spędziłaby cały dzień na stole operacyj- nym. Odstające uszy Raya są spiczaste, jak doktora Spocka, tak że wystają spod włóczkowej czapeczki, którą nosi na łysej głowie. Te uszy poruszają się, żyjąc własnym życiem. Ich brzegi są karbowane, a w lewym tkwią złote kolczyki i kółka. Ray jest samotną baśnią, odludkiem, przekształconym pięć lat temu na fermie pod Amsterdamem. Teraz żyje na marginesie margi- nesów. Wędrował brzegiem Europy aż po Gibraltar i z powrotem. Bawiąc się węzłami długiego sznura, którym owinął się w pasie, mówi, że coraz więcej ludzi z marginesu przyłącza się do Dziecięcej Krucjaty. Nazywają się zbawionymi. Chcą by każdy kogo spotkają, baśń czy człowiek, stał się członkiem ich wspólnoty. - Mają źle w głowach - mówi Ray. Przykucnął na wy szarga- nym tureckim dywanie i mówi powoli, starannie dobierając francu- skie słowa, uśmiechając się i pokazując ostre rekinie zęby. - Trzy- mam się od nich z daleka. Wiem, że chcieliby mnie zmienić. - Ma na myśli femboty meme - wyjaśnia Alex Morąg. - Zespół przekonań przekazywanych przez sztuczne wirusy. Baśnie są na nie bardziej podatne od ludzi. - Wiele baśni przyłączyło się do nich - mówi Ray, uśmiecha- jąc się do Morąg. - Żyją we wspólnocie w starym bunkrze obrony cywilnej koło Brestu. Baśnie i ludzie. - Uśmiecha się jeszcze sze- rze, __Tera7 ludzie służą baśniom. Jedno, co zmieniło się na lepsze. Morąg jest zaskakująco spokojna. Może to skutek otrzeźwia- jącego aerozolu, który Alex zaaplikował jej w taksówce. Ray nie wydajejej się groźny, pomimo tych ostrych zębów. Jego twarz trochę przypomina oblicze pięknej kobiety, a czasem nadmiernie rozwinię- tego dziecka, chociaż nie jest ani jednym, ani drugim. Nie jest też ani zwierzęciem, ani człowiekiem, lecz połączeniem obu. Morąg w milczeniu wysłuchała jego opowieści, ale teraz pyta: - Czego chce Dziecięca Krucjata? - Wszyscy chcą tego samego, ale tego dowiesz się tylko wtedy, gdy zostaniesz jedną z nich. Ray lekko otrząsa się na samą myśl. - To jej sprawka - mówi Alex. - To jej nauka. Katrina przesuwa dłonią po pasku futra na czubku głowy. - Dzieci. Lubią zmieniać dzieci. Tak samo, jak te pieprzone baśnie. Ray mówi szczerze: - Lepiej brać dzieci, bo szybko się uczą. Muszą mniej zapom- nieć. Ponadto macie ich tak dużo i nie troszczycie się o nie. Wcale mnie nie dziwi, że tak łatwo zamordować ludzkie dziecko. - Porywacie je, ponieważ są bezbronne - warczy Katrina. - Słabi żerują na słabych. - On nie robi nic złego - przypomina Alex. Odludek uśmiecha się do niej. - Żyję samotnie. - Ale pomagasz im - mówi Morąg. - Oni pomagają mi. Ja im. Katrina mówi do Morąg: - Ten gnojek powtarza plotki każdemu, kto chce ich słuchać. Nie zna wstydu. - To prawda - przytakuje Ray i pokazuje wszystkie zęby w szerokim uśmiechu. - Z tego żyję. Nie jestem zwierzęciem, jak niektórzy moi bracia. Oni jedzą wszystko, co uda im się złapać. Mięso dziecka jest dobre nawet na surowo. - Ty pierdoło! Katnna zrywa się na równe nogi, przewracając krzesło. Łapie Raya za klapy kurtki i podnosi w powietrze. Ray zwisa bezwładnie w jej rękach, uśmiechając się i patrząc jej w oczy. - Rozerwę ci gardło. Jednym ugryzieniem. Będę patrzył, jak wykrwawisz się na śmierć. Żyjesz wygodnie i zmiękłaś. Ją żyję tam, przez cały czas. Codziennie walczę o przetrwanie. Katnna z niesmakiem puszcza go. Ray spokojnie znów siada na podłodze. - Ray, ty coś wiesz, prawda? - pyta Morąg. - Wiesz coś o tym małym chłopcu. - Słyszałem, że żyje, ale wysłuchuję złych wieści i idę dalej. Nie mogę zostać i zaopiekować się małym chłopcem. - Mógłbyś' zaprowadzić mnie tam. Do Magicznego Królestwa. - Ja nie pozwoliłabym, żeby przeprowadził mnie przez ulicę - wtrąca Katrina. - Nie możesz tam po prostu wejść - mówi Alex.-To miejsce to gniazdo żmij, pełne ruin połączonych tunelami i podziemnymi salami. Nie zobaczyłabyś ani jednej baśni. Zabiłyby cię, zanim przeszłabyś kilka kroków. - Są tam strażnicy - ostrzega Ray. - Wolałabyś ich nie spotkać. Morąg przypomina sobie, ze podglądacz wspominał coś o gob- linach. - Przecież tam jest mały chłopiec. A ty mówiłeś, że możesz wejść wszędzie, Ray. - Nie wiesz w co się pakujesz - ostrzega Katrina. - Kiedy ostatnio wtargnęłam do ich siedziby, zaatakowało mnie stworzenie podobne do psa z łbem krokodyla. Przedarłam się przez labirynt pełen pułapek i znalazłam tylko kilka martwych lalek. Zaledwie przez chwilę widziałam jedną z baśni. - Stajemy się niewidzialni - mówi Ray. - Znamy takie sztuczki. - Zawsze mają jakąś drogę ucieczki - tłumaczy AIex. - Na każde wejście przypadają co najmniej dwa wyjścia awaryjne. Nie muszą być niewidzialni. __ q którzy zabili mojego brata, nie byli niewidzialni. __ Może to nie były baśnie - mówi Ray. __ Może ty nią nie jesteś. __ Lalczyna dziwka - rzuca spokojnie Ray. __ Chciałbyś - odparowuje Katrina. __ Ja tylko chcę, żeby ktoś pomógł mi się tam dostać - ucina Morąg. - No jak, Ray? Ile chcesz za zaprowadzenie mnie tam? - On nie chce pieniędzy - wyjaśnia Alex. - Chce tego, co ja mogę mu dać. - Preparaty. Hormony. On nimi handluje. - Alex numer jeden. - To prawda, że ja byłem pierwszy, chociaż wtedy nie wiedzia- łem, w co się pakuję. Morąg, nie możesz tam po prostu wejść. To będzie raczej coś w rodzaju małej wojny. Musisz to zrozumieć, ponieważ potrzebujemy twojej pomocy. - Alex, to zwariowany pomysł - ostrzega Katrina. - Handlujesz narkotykami - mówi Alexowi Morąg. - Stare dzieje. Właściwie byłem raczej genowym hakerem, zajmowałem się psychoakty wnymi retrowirusami. Używałaś kiedyś "ducha"? No cóż, to historia sprzed lat i wirusy wyszły już z mody. Teraz zajmuję się fembotami. - Co będziesz z tego miał? - Informacje, jeśli uda mi się je zdobyć. To wszystko jest powiązane ze sobą, Morąg. Wszystko wypływa z jednego źródła. Chcę ją wytropić. - Te kobietę. - Tak. Och, tak. Alex mówi to z taką bezbrzeżną tęsknotą, jak operowy zawie- dziony kochanek, że Morąg z trudem zachowuje powagę. Katrina obrzuca go poważnym, współczującym spojrzeniem. Oni oboje zo- stali głęboko zranieni, myśli Morąg. Dlatego tak dobrze się rozu- mieją. - A co ja miałabym robić? - Masz być przynętą. Morąg nie rozumie. - Pozwolimy by ich pomagier, ten człowiek przyszedł po cie- bie. Wtedy wyciągniemy z niego to, co musimy wiedzieć, żeby dostać się do środka. - Jesteście szaleni. - Kompletnie stuknięci - dorzuca Ray. - Czubki. Chcą wiedzieć to, czego człowiek nigdy nie powinien się dowiedzieć. - Oni potrzebują dzieci - przypomina Katrina. - Co dzień porywają więcej. Do tej pory zniszczyłam dwa ich gniazda, a do drugiego weszłam, nie mając dobrych informacji. Niewiele brako- wało, a zginęłabym. Wkrótce wejdę do tego. Możesz pomóc mi to przeżyć. - A co z tobą, Ray? - pyta Morąg. - Ja jestem pielęgniarką. Mogę zdobyć dla ciebie lekarstwa. - Nie takie - ucina Alex. - To prawda - przytakuje Ray. - Lepiej zostań tutaj - Alex radzi Morąg. - Ten pomagier będzie cię szukał, a nie chcemy, żebyś spotkała się z nim nieprzy- gotowana. Mam powody sądzić, że jest niebezpieczny. Morąg bierze długą kąpiel w staroświeckiej, emaliowanej wannie na nóżkach, w pustym pomieszczeniu o czarnych od pleśni ścianach i oknem z wypaczoną ramą, przez które wlatywały zimne podmuchy wiatru. Pomieszczenie wypełnia się parą i Morąg prawie zasypia, więc wychodzi z wanny, owija się ręcznikiem i zażywa czarną pastylkę na otrzeźwienie. Z doświadczenia wie, że przy niewielkiej pomocy środków farmakologicznych może przez kilka dni obyć się bez snu. Nadal ma w torebce telefon i próbuje zadzwonić do mieszkania. Nikt nie odpowiada. Milczy nawet system komputerowy. Morąg nagle dostaje gęsiej skórki i gwałtownie drży w zimnym, zaparowa- nym pomieszczeniu. Łączy się ze szpitalem i oddziałem chirurgii, po czym pyta o Ninę. Recepcja mówi, że Nina jest na dyżurze i nie można się z nią skontaktować, chyba że w naprawdę pilnej sprawie. Morąg próbuje wyjaśnić, że to jest pilna sprawa, a wtedy jakiś mężczyzna wyłącza program i informuje, że Nina nie stawiła się do pracy. __ Jestem jej współlokatorką. Muszę z nią mówić. __ jsjjg ma jej tu - mówi mężczyzna i przerywa połączenie. Morąg szybko wyciera się ręcznikiem i ubiera, rozpuszcza upięte w luźny kok włosy i suszy je. Przechodzi przez labirynt pomieszczeń i znajduje Alexa w wyłożonej kafelkami kuchni. Stoi przy szafce, jedząc rogalika z serem i dżemem. Ze strachu i od amfetaminy Morąg zaschło w gardle. Prosi o szklankę wody i pyta, czy jest tu więźniem. Alex mruga oczami ze zdziwienia. - Oczywiście, że nie. Chcesz coś zjeść? - Muszę coś załatwić. Puścicie mnie? Nic nie powiem policji. Alex patrzy na nią i mówi: - Nic by to nie zmieniło, nawet gdybyś powiedziała. Jednak bądź ostrożna. Nie wiesz, z czym masz do czynienia. Kat... - Chcę iść sama. Obiecuję, że wrócę. - Nie ma sprawy. Wiemy gdzie mieszkasz. - I szybko dodaje: - Hej, to był tylko żart! - Zbyt wiele osób wie, gdzie mieszkam. Morąg opuszcza budynek, z trudem powstrzymując chęć, by pobiec ile sił w nogach. Nie przychodzi jej do głowy, że powinna powiedzieć tym dwojgu, że coś jest nie w porządku z jej mieszka- niem. Po prostu nie ufa im. Sama to załatwi. Jest świt, szary i smutny. W nielicznych wysokich domach przy impasse palą się światła. Większość okien jest zabita deskami. Jakaś kobieta w kwiaciastej perkalowej sukience, wylewająca do ścieku przy drzwiach wodę z elektrycznej zmywarki, mówi Morąg "dzień dobry". Kiedy Morąg przechodzi po wiadukcie, dołem powoli prze- jeżdża pociąg towarowy. Po kilku minutach pielęgniarka orientuje się, gdzie jest i pół godziny później wchodzi do budynku. Winda przez całą wieczność zjeżdża na parter i równie długo pnie się w górę. Na każdym piętrze wsiadają ludzie spieszący do pracy lub na wykłady. Morąg dzwoni do szpitala i wciąż usiłuje połączyć się z przełożoną pielęgniarek na oddziale chirurgii, kiedy winda wreszcie zatrzymuje się na jej piętrze. Drzwi otwierają się, kiedy ich dotyka. W mieszkaniu panuje cisza. To natychmiast budzi czujność Morąg, ponieważ mieszkanie nauczyło się witać ją, kiedy wraca do domu. Potem zauważa dziurę w panelu systemu ekspertowego i wie, że powinna uciekać. Wie jednak, że jeśli teraz zacznie uciekać, to już nigdy nie przestanie. Powoli skrada się krótkim korytarzem. Telewizor gra z wyłączo- ną fonią. Dywany są zwinięte, a ściany czymś opryskane. Morąg z przerażeniem uświadamia sobie, czym - i w tym momencie jakiś mężczyzna otwiera z trzaskiem drzwi łazienki i rzuca się na nią. Ślizga się na dywaniku i pada na podłogę, a Morąg wybiega z miesz- kania, naciska przycisk przywołujący windę, naciska jeszcze raz, odwraca się i widzi stojącego w progu człowieka. Wysoki, kościsty, nie ogolony, dwudziestokilkuletni mężczyzna w wystrzępionej kurtce i wojskowych spodniach, sztywnych od brudu. Toczy rozbieganym spojrzeniem, patrząc wszędzie, tylko nie na nią. - Pomóż mi - mówi. Robi krok naprzód, krzywi się i odska- kuje. Jakby dzieliła ich niewidzialna bariera, której nie może prze- kroczyć. - Pomóż mi. Chcę odejść. Pomóż mi, proszę. - Pracujesz dla Alexa? Alexa Sharkeya? Znasz go? Czy jest tam Nina? Nina! Uśmiech pojawia się na twarzy mężczyzny i natychmiast znika, ale Morąg wie już wszystko. Ta pieprzona winda wciąż zjeżdża, piętro po piętrze. Morąg wpada w obrotowe drzwi na klatkę schodo- wą i zbiega po nich najszybciej, jak potrafi. Konsjerżka gdzieś wyszła, więc Morąg z własnego telefonu wzywa policję, a potem zamawia taksówkę. Kuli się w kącie holu, drżąc i powstrzymując płacz. Grupka studentów obrzucają zaciekawionymi spojrzeniami, spiesząc na zajęcia. Potem pojawia się lalka w kombinezonie tech- nika. Spogląda na Morąg, której puszczają nerwy. Wybiega na ulicę i o mało nie wpada pod koła taksówki, którą zamówiła. Kiedy taksówka rusza, Morąg mówi do kierowcy, że zmieniła zdanie. Nie chce jechać do siedziby Ruchomego Zespołu Pomocy przy lotnisku, tylko do centrum. Taksówkarz wzrusza ramionami i zawraca tuż przed policyjnymi radiowozami, które podjeżdżają pod blok. Podczas jazdy Morąg przez cały czas zaciska udami splecione dłonie pozwalając dreszczom spalić adrenalinę we krwi. Raz uciekła i nie zamierza tego robić ponownie, ale najpierw musi się dowie- dzieć, z kim ma do czynienia. Nie chce wracać do tamtych dwojga, a na pewno nie może zapytać doktora Science, ale przez te trzy miesiące pracy w Ruchomym Zespole Pomocy nauczyła się, że jest taki człowiek, który wie o wszystkim, co dzieje się na ulicach. Morąg pochyla się i mówi kierowcy, żeby zawiózł ją na Jardin des Plantes. 12. Łowy Claude Kucharz ma swój stały rejon, sięgający od Bidonville po wstęgowe osiedla, przez na pół opuszczone przedmieścia do centrum miasta i z powrotem. Większość pracowników pomocy społecznej wie, gdzie można go znaleźć w danym dniu. Dzisiaj rozstawił swoją garkuchnię w cieniu drzewa na rogu Jardin des Plantes, u stóp pa- górka zwieńczonego cedrem Jussieu, który to dżentelmen przywiózł sadzonkę z Londynu do Paryża w swoim trójgraniastym kapeluszu. Claude pilnuje kotła, wielkiego żelaznego gara, parującego w zim- nym porannym powietrzu. Jak zawsze, w garnku znajduje się czer- wona fasola i ryż. Około dwudziestu mężczyzn i kobiet zajada śniadanie z papierowych talerzy. Większość ledwie zaszczyca ją spojrzeniem, ale Claude witają wylewnie. Ten krzepki brzuchacz o szerokim uśmiechu na pomarszczonej twarzy jest zawsze wesoły. Stracił lewą rękę podczas wojny domo- wej w Ameryce i teraz rękaw jego kraciastej flanelowej koszuli jest przypięty agrafką do piersi. Nie jest Francuzem, lecz Cajunem z bagien Luizjany i pewnie wcale nie ma na imię Claude. Wszyscy w Ruchomym Zespole Pomocy znają Claude'a Kucharza, który wie o marginesie więcej niż ktokolwiek inny w Paryżu. Claude jest dziś szczególnie szczęśliwy, ponieważ dostał za bezcen tonę wczorajszego chleba. Później, kiedy odświeży pieczy- wo, będzie miał wielu klientów. Morąg mówi mu, kogo szuka i podczas gdy on zastanawia się, ona ciężką drewnianą łyżką z lekko opaloną krawędzią miesza ryż i fasolę. W końcu Claude mówi: - Nie znam tego gościa, ale tam siedzi Justin, a on był w Lęgu Powinien go znać. Justin jest bardzo młodym i bardzo nieśmiałym mężczyzną. Spod wystrzępionych mankietów brudnej puchowej kurtki wystają mu gołe ręce. Opowiada Morąg, że spotykał się z kilkoma facetami z Legii i owszem, jeden z nich miał na imię Armand. - Jednak nie widziałem go od roku, co najmniej. - I nie wiesz, gdzie się podział. Justin wzrusza ramionami. - Może umarł. A może nie. Opuścił Legię zanim przyszedł jego czas, więc ma dobry powód, żeby się ukrywać. Morąg pyta, czy może powiedzieć jej coś więcej, a Justin zasta- nawia się. - Pamiętam jego bojowy przydomek. Tak go nazywano pod- czas akcji. - Pseudonim? - Nie, to coś więcej. Wiesz jak jest w Legii? Wszczepiają ci chip załadowany tym, co nazywają częściową osobowością. Ten układ uczy się ciebie, aż w końcu może przejąć kontrolę podczas walki. Wtedy wystarczy, że oficerowie włączą go i przemienia cię w wilka. Tak więc, widzisz, to nie ty walczysz, robiąc rzeczy, które musisz robić, żeby przeżyć. To ten chip. - Justin obejmuje się rękami i kołysze na piętach. Patrzy przed siebie nieobecnym spoj- rzeniem. - To tak, jakbyś wcale tam nie był - ciągnie. - Ten chip robi wszystko za ciebie. Odwala brudną robotę, rozumiesz? Ma odruchy, o jakich nawet ci się nie śniło i żadnych skrupułów. Jak psycho-coś-tam. - Psychopata? Justin uśmiecha się. - Właśnie. - Myślałam, że żołnierzom tylko poprawia się refleks. - Ten chip ma także tryby sprzętowe i tym podobne gówna. A jednocześnie wyłącza cię, więc jego działania nie hamuje to, czego nauczyłeś się w młodości. Nie chcą, aby twoje odruchy spowalniały jego reakcje, więc po prostu naciskają ten czerwony guzik w twojej głowie, uruchamiają komputer i już cię nie ma. A kiedy jest już po wszystkim, wracasz, ponieważ w Legii nie potrzebują szaleńców, którzy byliby szaleni przez cały czas. Nie pamiętasz tego, co robiłeś. A przynajmniej tak mówią. Tyle, że c/.asem masz sny. Śnią ci się różności i mieszają się z normalnym życiem. To jest okropne. - Wyobrażam sobie. - Możesz sobie wyobrażać, cholera - rzuca spokojnie Justin - ale nigdy nie będziesz wiedziała, jak to jest. Kiedy cię zwalniają, kasują chipa i jego zawartość przepada. Ja wyśliznąłem się z sieci, ale i tak zadbałem o to, żeby go skasować. Czegoś takiego nie chce się nosić w głowie ani chwili dłużej, niż to konieczne. Tyle że nawet kiedy ci go wyjmą i skasują, wciąż masz te sny. Morąg patrzy w oczy tego biednego, udręczonego młodzieńca i mówi: - Przykro mi. - Pytałaś o Armanda. Powiedziałem ci. Czy on jeszcze żyje? - Tak sądzę. - Podczas walki nazywali go Panem Mike'em. Rozumiesz, odpowiadał za łączność. Dlatego nazywano go Panem Mike'em. Wiesz dlaczego ci o tym mówię? - Nie. - Powiadają, że stary Armand zmienił się w krzemołaka. Ban- dytę, rozumiesz? Kiedy widziałem się z nim ostatni raz, jego chip nadal funkcjonował. Armand powiedział, ze boi się go skasować. Mówił, że Pan Mikę nie pozwala mu tego zrobić. Biedny Armand, był bardziej stuknięty od innych. A teraz proszę mi wybaczyć, mademoiselle - mówi Justin, gwałtownie wstaje i odchodzi. Nawet nie odwraca się, gdy Morąg woła za nim słowa podziękowania. - Wróć później - radzi Claude. - Szepnę słówko, że chcę dowiedzieć się czegoś więcej o tym draniu. Może policja złapała mordercę, ale Morąg bardzo w to wątpi. Jest pewna, że ta lalka - ta baśń - przyszła go uwolnić; Może już jest na tropie Morąg. Po raz pierwszy od powrotu z Afryki Morąg kupuje paczkę papierosów. Pierwszy smakuje okropnie, a nikotyna działa na nią tak silnie, że kręci jej się w głowie. Drugi jest lepszy. A co tam, do diabła. I tak już nie wywołują raka. Siedzi w kawiarence, rozgrzewając się kawą i papierosami. Kto pierwszy wymyślił tę wspaniałą kombinację? Zasługuje na beatyfi- kację. Ochłonąwszy, dzwoni do doktora Science. Dopiero po dwudzie- stu minutach udaje jej się przedrzeć przez jego automatyczną sekre- tarkę, a kiedy doktor Science w końcu odzywa się, z początku stanowczo odmawia jej audiencji. - W takim razie pójdę z tym do dziennikarzy - mówi Morąg. Zapada cisza. Morąg rzuca: - Nie żartuję. To musi się skończyć. - O co ci chodzi, Morąg? - Nie przez telefon. Przyjdziesz i porozmawiasz ze mną? Doktor Science proponuje, żeby to ona przyszła do siedziby Zespołu, ale ona odmawia i wyjaśnia mu, gdzie będzie. On niechęt- nie zgadza się, co sprawia jej drobną satysfakcję, jak tafla lodu nad czarną, zimną tonią głębokiego jeziora. W końcu odzyskuje pano- wanie nad sytuacją. Doktor Science spóźnia się, tłumacząc, że miał problemy ze znalezieniem tej nory. Dlaczego nie mogli pogadać w siedzibie, albo przynajmniej wjakiejś porządnej restauracji? Wybrane przez Morąg miejsce zdenerwowało go - doskonale. To tania kawiarenka obsłu- gująca studentów pobliskiej szkoły medycznej, mieszczącej się przy wąskiej, zaśmieconej uliczce na środku Lewego Brzegu. Tuż za rogiem wykorzystywano gilotynę, niedaleko drukarni Marata, ale od c/asu, gdy poprzenosiły się stąd drogie sklepy, Lewy Bank podupadł i teraz rzadko zagląda tu jakiś turysta. Nawet kawiarenka ma przy drzwiach uzbrojonego strażnika. Morąg siedzi naprzeciw doktora Science, przy drewnianym stole, który dzielą z pół tuzinem studentów. Większość hałaśliwej mło- dzieży wokół nosi białe fartuchy laboratoryjne, a przez mgiełkę papierosowego dymu przebija się zapach formaliny. Kelnerki z wy- studiowaną beztroską trzaskają talerzami i butelkami wina, wy- krzykują zamówienia do pracującego za składanym przepierzeniem szefa. - To nie jest wołowina - oznajmia Morąg doktorowi Science, kiedy kelnerka z trzaskiem stawia przed nimi talerze. - W rzeczy- wistości to konina. Niesie ją fala adrenaliny. Pali za sobą mosty i trudno. Może później będzie żałować, lecz teraz odczuwa tylko coś w rodzaju złośliwej uciechy. - W tak niewielu miejscach podają teraz dobrą koninę - mówi chłodno doktor Science. Dochodzi do siebie, chociaż wciąż czuje się trochę nieswojo. Jego dżinsowa kurtka z emblematem Harley'a Davidsona na ple- cach, dżinsy Roughrider i motocyklowe buty są zbyt nowe i zbyt eleganckie. Na szyi ma zawiązaną szkarłatną apaszkę, która w jego naturalnym środowisku byłaby oznaką wystudiowanej niedbałości, ale zupełnie nie pasuje do tego lokalu. Taki strój był modny przed przeszło pięćdziesięciu laty i Morąg ma wrażenie, że doktor Science wygląda w mm starzej niż kiedykolwiek. Morąg nie może jeść. Rozgrzebuje jedzenie po talerzu, a potem prosto z mostu prosi go o jedno: chce, by poznano prawdę o tym morderstwie. Doktor Science odsuwa się do tyłu i mówi coś, lecz gwar zagłusza jego słowa. - Nie - powtarza doktor Science. - Nie ma mowy. Unika jej spojrzenia. - Nie chodzi tylko o morderstwo tamtej dziewczynki. Jej brat może jeszcze żyje. Mogę zadzwonić na policję. Nawet me będą wiedzieli, od kogo otrzymali tę informację. - Są... pewne ograniczenia. - Doktor Science rysuje jakieś kształty w powietrzu. - Informacje nie przeciekają z jednego działu do drugiego. W przeciwnym razie powodowałyby problemy. Wi- dzę, że nie rozumiesz, ale to prawda. Aby pomóc ludziom z Bidon- ville, musimy pracować w swoistej próżni. A przecież pomagamy im, czyż nie? - Jakim kosztem ? - Morąg, powinnaś spróbować ogarnąć całość sprawy. Wi- dzisz tylko jej małą część. - Baśnie - mówi Morąg. - Nowy rodzaj baśni. One porwały chłopca. I zabiły te dziewczynki. - Widzisz? Nie powinnaś' o tym wiedzieć. - Jules nie żyje. Mys'lę, że moja współlokatorka też. Jeśli nie będę ostrożna, mnie też to czeka. Powiedz mi, że nie wiesz, co się dzieje w Magicznym Królestwie. Powiedz mi, że nie wiedzą o tym firmy działające w Interfejsie. - Pozwól, że coś ci wyjaśnię, moja droga. Nie da się przewi- dzieć efektów działania technologii na prądy społeczne. Nie jest to nauka ścisła, tak jak nie jest nią meteorologia. Im dokładniej przy- glądasz się detalom, tym gorzej widoczne stają się fakty. Co do baśni, to próba rozpatrywania ich czynów według kryteriów ludzkiej logiki przypomina próbę prognozowania pogody na Marsie, przez ekstra- polację znanych nam danych dotyczących tamtejszych warunków meteorologicznych. To bardzo trudne. Przez długi czas me rozumia- no, że te morderstwa są częścią zmian, których rezultatem jest Interfejs. Teraz, kiedy już o tym wiadomo, wierz mi, że podejmuje się wszelkie... - Widziałam białe furgonetki. Jednak tych morderstw nie po- pełniają odludki, ale baśnie z Magicznego Królestwa. Doktor Science rozkłada ręce. - Nie masz wszystkich informacji. Wiesz trochę, ale nie wszyst- ko. Nie powinnaś osądzać... - Widziałam odludka. Rozmawiałam z nim. Tej afery nie da się już dłużej ukryć. Doktor Science przekrawa na pół ostatni kawałek mięsa na talerzu, zjada najpierw jeden, a potem drugi kawałek. - Może gdybyś przyszła do mojego biura, mógłbym coś zrobić. __ Nie mam czasu. __ Morąg, musisz mi zaufać. Morąg uświadamia sobie, że wcale mu nie ufa. Nagle gardło ściska jej paraliżujący lęk, ze wpadła w zasadzkę. Rzuca pieniądze na stół i przepycha się przez zatłoczoną kawiarnię, nie oglądając się, c/y doktor Science idzie za nią. Potem zaczyna biec. Zbiega po dwa schodki naraz na stacje metra Odeon i jedzie na Les Invalides, gdzie spaceruje po zimnych, przeładowanych prze- strzeniach Eglise du Dóme, dopóki się nie uspokoi. Na ażurowej galerii wokół grobu Napoleona stoi gromada lalek kontrolowanych przez wirtualnych turystów. Morąg po raz pierwszy dostrzega w lal- kach niewolników, kierowanych kaprysami ludzi, którzy mogą prze- bywać na drugim krańcu globu. Przygląda im się tak długo, że towarzyszący im, uzbrojony przewodnik podchodzi i prosi, żeby odeszła. Zanim Morąg wraca na Jardin des Plantes, zapada zmrok. Całe gromady ludzi ciągną do parku, który cieszy się powodzeniem u bezdomnych, jako miejsce, gdzie można spokojnie przespać noc. Dopóki zwijają obóz zaraz po wschodzie słońca, gliniarze przeważ- nie zostawiają ich w spokoju. Ludzie rozbili namioty pod latarniami wzdłuż alejek, biedni sprzedają biednym wszystko, od napoczętych kartonów / żywnością po nowiutkie telewizory. Grupka hakerów opanowała budkę telefo- niczną i oferuje połączenia telefoniczne za pół darmo. Otwarcie handluje się narkotykami i fembotami, ich użytkownicy zatacza- ją się, prowadząc ożywione rozmowy z Bogiem lub przybyszami z kosmosu, albo z zachwytem spoglądają w pustkę, widząc w niej katedry, aniołów, smoki lub nieżyjące gwiazdy. W jednej części parku rozsiadła się gromadka ludzi zarażona nieme bębnienia i ich polifoniczna muzyka wznosi się i opada, jak szum morskich fal. Idąca przez park Morąg /daje sobie sprawę z tego, że ona też jest bezdomna. Najlepsze miejsca, pod drzewami lub przy ogrodzeniu, już zosta- ły zajęte. Samotni mężczyźni i kobiety, a czasem całe rodziny, kręcą się wokół, szukając sobie legowiska na noc. Mruczą przenośne telewizory. Ich migoczące ekrany, przeważnie ukazujące czerwone światło Marsa, sprawiają wrażenie rozsianych po parku gwiazd. Claude Kucharz i jego pomocnicy uwijają się jak w ukropie, paląc pod trzema wielkimi kotłami i szybko obsługując klientów. Kładący się na zdeptanej trawie blask ognisk porusza cieniami wśród rosnących na stoku drzew. Sterta kartonów z odświeżonym chlebem wznosi się na wysokość dorosłego mężczyzny. Para wędrownych saksofonistów daje darmowe przedstawienie - w noc niosą się jękliwe dźwięki free jazzu. Kiedy nie pokrzykuje na swoich pomoc- ników, Claude wtóruje im na harmonijce ustnej, przytrzymując ją wargami, kiedy chce mieć wolną rękę. Czasem wybija rytm drew- nianą chochlą, rozpryskując ryż i fasolkę. Morąg pali papierosa i czeka, aż Claude znajdzie chwilę czasu, żeby / nią porozmawiać. Kiedy w końcu do niej podchodzi, pielęg- niarka podsuwa mu paczkę i ze zdumieniem stwierdza, że jest w niej już tylko jeden papieros. Jak to się stało, że tak szybko wypaliła całą paczkę? - Znowu rzuciłem - mówi Claude. - Nie powinienem sypać popiołu do jedzenia, no nie? - To zadziwiające widowisko. - Jest tu paru facetów, którzy zakładają ogródki na każdym kawałku nie używanej ziemi. Może je widziałaś? - Chyba raz, w opuszczonej fabryce. Był tam staw, kwiaty, ławka ze skrzynek. Mnóstwo bluszczu na murze. - Właśnie. Jeśli wiesz gdzie szukać, wszędzie możesz znaleźć ogródki. To pozwala tym facetom pozostać przy zdrowych zmysłach i odzyskać c/ąstkę miasta. Jesteśmy niewidzialną krainą, istniejącą wszędzie wokół, jeśli tylko wiesz, jak szukać. Mamy znaki, ścieżki oraz miejsca spotkań. Oczywiście, zawsze były meliny, a ćpuny i złodzieje trzymają się razem, ponieważ to leży w ich zwyczaju. Są tu też jednak miejsca, gdzie możesz spotkać ludzi o zbliżonych zainteresowaniach i zagrać z nimi w szachy, pogadać lub cokolwiek. Ci dwaj faceci grający na saksofonach są częścią zespołu, który organizuje jam sessions, podczas których ludzie mogą podnieść swoje umiejętności. Wiesz o czym mówię? __ Przecież widzę. Claude uśmiecha się. Pomimo chłodu jest spocony. Bije od niego silny zapach potu i dymu. Głowę ma owiązaną czerwoną chustką, a na kombinezonie biały fartuch. __ Doceniamy twoją pracę. Ta darmowa kuchnia przy głównym wejściu__oni też chcą dobrze. My jednak mamy własną. Kiedyś próbowałem ustatkować się, podjąć stałą pracę. Naprawdę byłem kucharzem, ale pieprzę to gówno, nie będę słuchał poleceń ani pracował dla systemu. Mamy własny system. - Rozumiem. - Szepnąłem słówko komu trzeba. Powiedziałem, że pyta ktoś z Ruchomego Zespołu Pomocy. Jest paru takich facetów, Algierczy- ków, którzy sprzedają na ulicach biżuterię. Taką wyrabianą z kawał- ków miedzianego złomu. Słyszeli o tym gościu. Paru z nich czeka teraz pod tamtymi drzewami, jeśli chcesz z nimi porozmawiać. Hej, dasz mi tego papierosa? Morąg podaje mu paczkę. Claude pstryknięciem wysuwa papie- rosa, chwyta go i kruszy w palcach. - Palenie szkodzi. Teraz oddałem ci dwie przysługi. Śmieje się i odchodzi, aby znów pokrzyczeć trochę na pomocników. Morąg przedstawia się dwóm Algierczykom, a starszy z nich mówi jej głosem suchym, jak kurz, że owszem, dobrze zna tego gościa. Jest dobrze znany wszystkim ludziom mieszkającym w Ma- gicznym Królestwie. - Powtórz to. - Znasz to miejsce - mówi stary. Kaptur kurtki ma naciągnię- ty na głowę, tak że widać tylko jego białą brodę. - Mieszkacie tam? Morąg ma nieprzyjemne uczucie, że drugi Algierczyk bacznie się jej przygląda - ale nie groźnie, lecz z zadumą. Odwzajemnia to spojrzenie, a on mówi: - Człowiek, którego szukasz, ma źle w głowie, ale trzyma demony z daleka od nas. - Demony? - Morąg odkrywa, że im więcej się dowiaduje, tym mniej rozumie. Potem dodaje pospiesznie: - Oczywiście! Baśnie! - Niektórzy tak je nazywają - mówi starszy mężczyzna. Coś porusza się pod kapturem: to biały szczur. Wąsy na końcu jego różowego pyszczka drgają, gdy stworzonko czujnie węszy. Morąg przypomina sobie coś, co powiedziała jej dziewczynka. Dreszcz przebiega jej po plecach. W ciemnościach nad Jardin des Plantes warczy helikopter. Stru- mień białego światła jego szperacza przeszywa mrok. Gałęzie rosną- cych na stoku drzew kołyszą się w podmuchu wirnika. Morąg pyta: - Słyszeliście kiedyś o Panu Mike'u? Drugi Algierczyk mówi cicho: - Wkrótce tu będą. - Kto? Kto? Nie odpowiadają. Helikopter zawraca. Leci nisko i bardzo powoli, skręcając raz po raz owadzimi ruchami. Biała włócznia laserowego światła pada na ziemię, gaśnie, znów trafia w inne miejsce. W całym parku ludzie wstają i przyglądają się temu. Za główną bramą migają niebieskie lampy radiowozów. Morąg uświadamia sobie, że doktor Science sprzedał ją. Helikop- ter nadlatuje nad prowizoryczną kuchnię Claude'a. Dym palenisk rozwiewa się na wszystkie strony. Z przewróconych kartonów wy- sypuje się chleb, jakby stał się cud. Strumień światła pada na Clau- de'a, groźnie potrząsającego drewnianą chochlą. Jego kombinezon łopocze w podmuchach powietrza. Kucharz coś krzyczy. Reflektor gaśnie i znów trafia w zdeptaną trawę. Potem oświetla obu Algierczyków. Ci nie patrzą na helikopter - spoglądają na Morąg. Młodszy płacze. Łzy spływają mu po policzkach i cicho kapią z brody. Ma otwarte usta. Jego język skręca się i wije, jak wąż, ale nie może wydobyć słowa. Morąg tyłem cofa się między drzewa, a potem odwraca się i zaczyna biec. Helikopter unosi się nad zboczem. Strumień światła migoce, jak błyskawica między splecionymi gałęziami. Morąg prze- biega przez obozowisko, w ostatniej chwili omijając jakąś kobietę owiniętą w brudne koce. Przeskakuje przez niski płot, kalecząc sobie ręce o drut, a potem biegnie przez wyasfaltowany placyk na szczycie wzgórza. Gałęzie pięknego starego cedru kołyszą się, jak od wichru i deszcz wonnych szpilek obsypuje Morąg. Strumień światła pada pionowo, rozproszony przez gęste listo- wie. Helikopter jest tuż nad nią. Słychać elektronicznie wzmocniony głos, zagłuszony przez pisk aparatury. Morąg kryje się za drzewem i pędzi w dół schodami. Z ciemności wyłania się jakiś mężczyzna i próbuje ją złapać, lecz ona, nie zwalniając, odpycha go i biegnie dalej. Coś za nią krzyczy, ale jej już nie ma. Na dole jest mały ogród z sadzawką, której czarną toń pokrywają liście wodnych lilii. Morąg dobiega do stawu i rzuca się, głową naprzód, w lodowatą wodę. Wstaje, ociekając wodą, po czym znów zanurza się, gdy nadlatuje helikopter. Promień reflektora omija ją 0 kilka metrów, oświetlając biały posąg nagiej kobiety, gaśnie. He- likopter odlatuje. Femboty. W jakiś sposób doktor Science podał jej naprowadza- jące femboty. Nie trzeba wiele. Wystarczy lekkie dotknięcie, aby przekazać tysiące maleńkich mikrofonów, nadajników i jednorazo- wych aparacików fotograficznych z szerokokątnymi obiektywami, które przekazują zdigitalizowane obrazy. Woda zmyła je, niszcząc trop, którym podążał helikopter. Morąg brnie do brzegu sadzawki. Wychodzi z wody i zimny dreszcz przeszywa jej ciało. Obok posągu stoi jakiś mężczyzna. Jakby zmaterializował się tam, widmo zrodzone z cienia i zielonej poświaty najbliższej latarni. To ten wychudły człowiek z jej miesz- kania. Trzyma parę plastikowych uchwytów i gwałtownym ruchem rozkłada ręce. Słychać cichy brzęk i Morąg pojmuje, że to krzemo- łak, a to, co trzyma w rękach to garota z włókna węglowego. - Armandzie - mówi, dziwiąc się, że strach nie odebrał jej głosu. - Nie rób tego, Armandzie. Mogę ci pomóc. Mężczyzna uśmiecha się i pędzi prosto na nią. Rozbłysk światła oślepia Morąg. Krzemołak przyciska ją do ziemi, łapie za włosy 1 szarpie, usiłując unieść jej głowę. Morąg krzyczy i wije się, wie- dząc, że jeśli zdoła zarzucić jej na szyję włókno monomeru, jednym szarpnięciem przetnie tętnicę. Nagle ktoś krzyczy głośno, rozkazująco: - Syriusz! Syriusz! Synusz! Napastnik puszcza ją tak gwałtownie, że Morąg uderza głową 0 ziemię. Leży tam, oszołomiona, gdy uwalniają ją od jego ciężaru. Ktoś pomaga jej wstać. To Katnna. Uśmiecha się głupio. Krzemołak, Armand, leży na wznak, parę metrów dalej. Szlocha, wydając dziwne zduszone dźwięki. Alex Sharkey stoi nad nim 1 mówi bezradnie: - Już dobrze. Dobrze. Morąg pojmuje, że ją wykorzystali. Pozwolili jej odejść i wpa- kować się w to. - Wy gnoje - rzuca. - Wy głupie gnoje. Katnna drapie się po pasku lamparciego futra na czubku głowy. Ma na sobie czarne skórzane spodnie i do połowy rozpiętą skórzaną kamizelkę oraz czerwony golf. - Przecież udało się, no nie? - mówi. Morąg kopie ją w kolano. Kobieta zgina się, a Morąg zadaje jej dwa uderzenia w głowę, zanim Katrina łapie ją za przegub, obraca i wykręca rękę na plecy. - Powinnaś okazać więcej wdzięczność - szepcze jej do ucha. - W końcu uratowaliśmy twój tyłek. - Gnoje! - krzyczy Morąg, tak głośno, że boli ją gardło. Echo odbija się od pagórka. Katrina śmieje się i puszcza Morąg. - Nic ci nie będzie. Morąg porusza dłonią. Bolą ją knykcie. - Masz łeb twardy, jak kamień. - Dlaczego tak się złościsz? Nie zrobiłaś tego, o co cię prosili- śmy. Chciałaś załatwić wszystko po swojemu. Gniewny ton Katriny znów budzi w niej złość. - Moja współlokatorka me żyje. On ją zabił i czekał na mnie, kiedy wróciłam do mieszkania. Wiedzieliście w co się pakuję, praw- da? Nie powiedzieliście mi. __mówi spokojnie Katnna - wcale nie pytałaś. __ Ostrzegałem cię - dodaje Alex Sharkey - żebyś nie wra- cała do domu. Podejrzewałem, że może dojść do czegoś takiego. Morąg zaczyna odchodzić. __ Gliny wciąż cię szukają - ostrzega Alex. Pielęgniarka odwraca się. - To też wasza sprawka? __ Jasne, że nie. Prawdę mówiąc, to bardzo komplikuje sytuację. Jeśli jednak chcesz opuścić ten park, nie dając się aresztować, będziesz musiała nam zaufać. 13. Przepływ informacji Przejeżdżając na drugi brzeg rzeki, Katrina włącza ogrzewanie w samochodzie. Owinięta płaszczem Alexa, Morąg kuli się w ciep- łym podmuchu nawiewnika. Zziębnięta do szpiku kości, prawie nie zwraca uwagi na to, dokąd jadą. Szczególnie zimno jej w kark, ponieważ aby łatwiej przejechać przez policyjne posterunki kontrol- ne, Katnna pospiesznie lecz wprawnie obcięła jej włosy. Morąg co chwilę dotyka szyi. Nie miała krótkich włosów od kiedy skończyła szkołę. Alex siedzi z tyłu, razem z krzemołakiem, Armandem. Oznajmia Morąg, że odkrył kluczowe słowo, rozkaz używany przez oficerów do wyłączania chipów w głowach żołnierzy. - Skoro jest polecenie, które je uruchamia - mówi z satysfak- cją - musi być i takie, które je wyłącza. Jakiś czas temu znalazłem je w sieci. Ktoś włamał się do zasobów ministerstwa obrony i udo- stępnił specyfikację chipa krzemołaka, w skompresowanej postaci umieszczając ją w sieci. Hakerzy uwielbiają zamieszczać takie we- wnętrzne wiadomości o swoich włamach. Kluczowe słowo było ukryte w liście rozkazów. Poszło jak z płatka, nie uważasz? Morąg uważa, że ten facet zachowuje się tak samo jak hakerzy, którymi niby to gardzi. Rozgrzała się na tyle, aby zacząć zrywać pseudodermalne rękawiczki, dzięki którym jej odciski palców paso- wały do fałszywych dokumentów, jakie okazali na posterunku kon- trolnym. To świństwo uparcie przy wierado skóry, schodząc paskami i płatkami. - Poszło jak po maśle - mówi Katrina i wybucha tym swoim chrapliwym śmiechem. Zatrzymują się przed zamkniętym sklepem na bocznej uliczce. Młoda kobieta wpuszcza ich do środka. Jest blada i nerwowa, a jej blond włosy zwisają w strąkach. Wzrusza ramionami, kiedy Alex zaczyna wyjaśniać sytuację, po czym bierze Morąg za rękę i prowa- dzi między pustymi gablotami do malutkiej łazienki. Tam wręczajej wielki szorstki ręcznik i wychodzi bez słowa. Ręcznik jest czerwony z żółtymi rysunkami morskich stworzeń. Morąg zdejmuje płaszcz Alexa i swoje mokre ubranie, po czym owija się ręcznikiem. Jej świeżo obcięte włosy są już prawie suche. Kierując się dźwiękiem głosów, wchodzi po spiralnych schodach do pomieszczenia, które kiedyś pełniło rolę biura. Nadal pozostały w mm biurka i niskie przepierzenia. Z popękanych płyt sufitu zwi- sają pęki kabli. Okna są pokryte aluminiową folią. Przez chwilę Morąg ma wrażenie, że dostrzega coś pnącego się spiralnym ruchem po filarze, znikającego w otworze wentylacyjnym klimatyzatora. Mruga oczami na widok maleńkiej baśni w białej szacie, ze skrzydełkami i laską z zakończeniem w kształcie gwiazdy. Stworzenie pozostawiło za sobą sznur srebrzystych plamek, które gasną, jedna po drugiej. Morąg słyszy za plecami głos Katriny: - Ładny strój. Katrina zdjęła skórzaną kurtkę i energicznie podciąga się na jednej ręce na biegnącej pod sufitem rurze. Jej podkoszulek pod pachami znaczą ciemne plamy potu. Za nią na jednym z biurek leży krzemołak, w bezwładnej pozie nieboszczyka. - Podaliśmy mu sporą dawkę - mówi wesoło Katrina. Nawet nie jest zasapana. - Biedny gnojek, był tak rozkojarzony, że nie potrafił wykrztusić z siebie słowa, tylko płakał. Możesz z nim zrobić co chcesz, nic nie powiem. Morąg mocniej otula się ręcznikiem. __ O czym ty mówisz? __ ja__odpowiada Katrina, zwinnie zmieniając ręce i podcią- gając się na drugiej - na początek kopnęłabym go w jaja. Potem może raz czy dwa razy dałabym mu po nerkach, żeby przez kilka dni sikał krwią. Złamałabym parę żeber, żeby go bolało, kiedy będzie oddychał. Ponadto nie byłby już taki szybki. Potem pomyślałabym 0 jakimś trwałym uszkodzeniu ciała. __ To nie on. Chcę powiedzieć, że on był tylko wykonawcą. __ Cholera, mała, co ty wiesz? Żołnierzom mieszają się osobo- wości, ponieważ chip w dużym stopniu zawiera to, co od początku w nich tkwiło. Tylko część to zaprogramowane czynności i odruchy. - Mimo wszystko, nie chcę go krzywdzić. - Pewnie chciałabyś oddać go w ręce policji. - Nie. Skądże. Ponieważ on wie, jak wejść do Magicznego Królestwa. Katrina podciąga się na obu rękach, a potem zmienia uchwyt tak, że może ustawić ciało równolegle do rury. Spogląda z góry na Morąg 1 mówi: - Dobry pomysł, ale Alex przekaże ci złe wieści. Idź do niego. Nie skrzywdzę twojego chłopaczka. Morąg czuje zapach kawy. Ta woń wydaje się przenikać aż do mózgu. Zaciskając ręcznik, idzie za tym zapachem przez środek zakurzonego labiryntu biura. Wyciągnięty w sfatygowanym, mięk- kim obrotowym fotelu i oświetlony pionową biolampą, która nadaje jego okrągłej twarzy jaszczurczą barwę, Alex relacjonuje wydarzenia jakiemuś siedzącemu na stołku mężczyźnie w niebieskiej dżelabie. Na biurku za plecami mężczyzny przezroczyste kształty cisną się i wirują na holoscenie komputera. Przewód z optycznego włókna, nie grubszy od włosa i mogący przenieść więcej połączeń niż wszyst- kie pozostałe kable w tym starym biurze, wychodzi z tylnej ścianki komputera i znika w otworze sufitu. W łaźni wodnej o kontrolowanej temperaturze kąpieli stoją butelki ze srebrzystego metalu, a termostat miarowo cyka włącznikiem, wykonując program. Obok komputera stoi ekspres do kawy marki Braun z na pół pełnym dzbankiem. Mężczyzna zerka na Morąg, a potem oznajmia Alexowi: - Miałeś szczęście, że hasło zadziałało. Alex zdmuchuje parę z pełnego kubka, upija łyk kawy i odpo- wiada: - Był dezerterem i skasowano mu zawartość chipa. Ktokolwiek posługuje się nim, nie gmerał przy kodzie, albo nie umiał go zmienić. Uśmiecha się do Morąg. - Dajcie mi trochę tej kawy - prosi Morąg. - To jest Max - przedstawia jej towarzysza. - Oczywiście, to nie jest jego prawdziwe imię. Mężczyzna podaje Morąg kawę. Max ma najwyżej dwadzieścia lat, puszyste włosy i bardzo czarną skórę. I złote źrenice, gdyż nosi szkła kontaktowe z rodzaju tych, które przekazują obraz bezpośred- nio do siatkówki. Na kościach policzkowych ma blizny plemienne - skomplikowany wzór ze splecionych półksiężyców. - Miała pani szczęście - mówi Max. - Nie mamy mleka. - Piję bez. Kim pan jest, kolejnym nawiedzonym teoretykiem? Srebrzysty błysk na skraju pola widzenia. Maleńka baśń unosi się tuż przed nosem Morąg, posyła jej pocałunek i znika w chmurce srebrnych pyłków. - Max zajmuje się sztuką wizualną. - Jest imażerem - mówi Morąg. - Hodujecie tu femboty. Dopiero co trafił mnie jeden z waszych wytworów. - Dzwoneczek? - uśmiecha się Max. - Ona nie jest fembo- tem. - Zatem hologramem. Przekazanym mojej siatkówce przez ukryte projektory. Słuchajcie, nie jestem taka głupia, za jaką mnie uważacie. Nie traktujcie mnie jak idiotkę. Poszłabym sobie stąd, ale przypadkiem chyba tkwicie po uszy w tym, co chcę wiedzieć. - Nie ma potrzeby iść na policję - oznajmia Alex, uspokaja- jącym gestem unosząc ręce. - Sami to załatwimy. Pomóż nam, Morąg. W ten sposób wszyscy dostaniemy to, czego chcemy. - Oprócz Julesa i Niny. Oni nie żyją. I ta biedna dziewczynka, wszystkie te biedne dziewczynki. - Morąg ma łzy w oczach. - Niech was wszystkich diabli. Przybywa wyblakła blondynka, niosąc na ramieniu ubranie Mo- rag. Jest suche, chociaż nie uprane. Podaje Maxowi dwa prostokąty taśmy klejącej w przezroczystej kopercie i mówi: __ Wynik pozytywny. __ Teraz zobaczymy - mruczy Max. __ Zebraliśmy femboty z twojego ubrania- wyjaśnia Alex - i z krzemołaka. Morąg odstawia kubek z kawą i ociera ręką oczy. __ Armand. Ma na imię Armand. Co zamierzacie z nim zrobić? __ Może dobrze byłoby wyjąć mu chip. Pomożesz? - Pomyślałam, że mógłby zaprowadzić nas do Magicznego Królestwa. - Mogę go zapytać, ale nie gwarantuję rezultatu. Kiedy ostatni raz próbowałem perswazji, zadziałał chip. Doszła do głosu osobo- wość krzemołaka i próbował udusić Kat. - Wojsko nie lubi, kiedy przesłuchuje się żołnierzy - tłuma- czy Max - więc próba wyciągnięcia czegoś powoduje gwałtowną reakcję. - Może pomógłby nam, gdybyśmy go poprosili. - Może, ale naprawdę musimy najpierw wyjąć mu ten chip. Nawet bez niego ma poważne zaburzenia psychiki, ale przynajmniej nie będziemy musieli się obawiać, że przypadkiem włączymy oso- bowość krzemołaka. Pomożesz nam wyrwać mu zęby? - A jeśli nie? - Wtedy będziemy musieli pozbyć się go - mówi Alex. - Naprawdę nie chciałbym tego. Oprócz zastrzeżeń natury moralnej, to dość kosztowne i czasochłonne. Morąg zastanawia się, czy Alex Sharkey kiedykolwiek w życiu miał jakieś zastrzeżenia natury moralnej. Wygląda jak antyteza Buddy, łagodnie uśmiechnięty na obrotowym fotelu, w białym gar- niturze i pomarańczowej koszuli, z rękami splecionymi na wydat- nym brzuchu. Czegokolwiek naprawdę chce, na pewno jest to bar- dziej skomplikowane od historii, jaką jej opowiedział, tej bajeczki o zauroczeniu geniuszem wariatki, która samodzielnie miała stwo- rzyć baśnie i po dziś dzień wykorzystuje je do własnych celów. On jest zamieszany w to równie głęboko, jak biedny Armand, lecz dobrze skrywa swoje prawdziwe motywy. Morąg nie jest pewna, czy on naprawdę walczy z Dziecięcą Krucjatą, czy też po prostu chce ich w jakiś' sposób obrobić z pieniędzy. Jedno wie na pewno, a miano- wicie, że nie zamierza zrezygnować. Ze względu na Mesa nie może tego zrobić. Jest całkowicie pewna, że Armand, a przynajmniej jego krzemołakowe wcielenie, zabiło Julesa i Ninę, a także te biedne dziewczynki. Jeśli Armand nie zechce lub nie może im pomóc, to przynajmniej przy pierwszej lepszej okazji odda go w ręce policji. Morąg rozmyśla o tym wszystkim, zakładając za jednym z prze- pierzeń wilgotną bieliznę, sztywny i brudny sweter oraz pomięte spodnie. Wełniana podszewka płaszcza jest paskudnie poplamiona, a w szczelinach szwów zaschło błoto. Przynajmniej jednak znów jest jej ciepło. Max umocował w maleńkiej stalowej ramce jeden z prostokątów taśmy klejącej. Teraz wprowadza ją do mikroskopu skaningowego, podłączonego do jednego z gniazd komputera. Jęczy pompa próż- niowa przystawki, a potem kształty wirujące na holoscenie znikają, ukazując pofałdowany krajobraz jadowicie zielonych wzgórz i dolin, upstrzony maleńkimi, ostro zarysowanymi rombami. Max powięk- sza jeden z tych rombów. Obraz mętnieje, gdy kształt wypełnia ekran. To jakiś rodzaj fembota, trapezoid o bokach mikronowej długości i górną powierzchnią pokrytą światłoczułymi diodami two- rzącymi sztuczne oko. Max obraca pokrętłem, przesuwając obraz na jedną z krawędzi mikroskopijnej maszyny, a potem powiększa obraz, aż ekran wypeł- nia układ nieostrych kul - przekształconych cząsteczek tworzących fembota. Na dole ekranu rząd czerwonych i różowych kresek kurczy się i rośnie, w końcu zastyga. - German i złoto - oznajmia Max. - Konfiguracja portu wyjścia typowa dla urządzeń używanych przez gliny. W przypadko- wo wybranym momencie pluskwa wykonuje jedno datowane zdjęcie i przechowuje je w pamięci. Gliny odzyskują całą populację takich pluskiew, mniej więcej parę milionów, po czym za pomocą technik heurystycznych odtwarzają sekwencję czasową. Prymitywne, ale skuteczne. - Obserwowali każdy twój ruch - Alex mówi do Morąg, gdy Max wprowadza do mikroskopu drugi kawałek taśmy. - Wiedzia- łaś', prawda? Dlatego skoczyłaś do wody. Druga próbka składa się z masy innych fembotów, obłych i amor- ficznych, jak konglomerat baniek mydlanych. Każdy ma na po- wierzchni wgłębienie, którym może uchwycić rybosom komórki gospodarza i wymusić produkcję nowych białek, a także wiosełko- wate efektory, wykorzystujące zmiany ładunku do przenoszenia fembota przez płynne środowisko. - Niezła robota - komentuje Max, szybko oglądając kolejne femboty i ładując obrazy do komputera. - Baśniowy pył - wyjaśnia Alex. - Niektóre z nich wydają się niczego nie robić, inne potrafią trwale zmienić osobowość ofiary. Czy wiesz, jak działają? Nasze wspomnienia są zmagazynowane w umyśle w postaci drzewiastych połączeń. Te femboty odnajdują takie połączenia i zmieniają je. Tracisz to wspomnienie i zyskujesz fałszywe. Myślę, że zdarzyło się to i mnie, kiedy byłem znacznie młodszy. Różne odmiany fembotów powodują odmienne rodzaje meme. Niektóre działają bardzo silnie, na przykład te używane w Afryce, które wywołują plagę lojalności... - Wiem na czym to polega - mówi Morąg. Nagle wyraźnie widzi obóz uchodźców, milion mężczyzn, kobiet i dzieci połączonych jedną nitką plagi lojalności, wywołaną przez Papę Zumiego. Nieliczni, którzy ją zerwali lub spontanicznie wy- zdrowieli, byli ścigani i zabijani przez rządowych agentów w czar- nych garniturach i okularach. Ci młodzi ludzie nie byli zarażeni. Robili to z własnego wyboru. To było najstraszniejsze i najsmutniej- sze. Oddali najważniejszą część swoich osobowości za garnitury, lśniące buty i pokoje w pięciogwiazdkowych hotelach, za dostęp do baru i telewizji satelitarnej. Byli reprezentantami władzy, lecz nie była to ich władza. Kiedy przyszedł czas, na rozkaz przebywającego na uchodźstwie rządu Papy Zumiego, otoczyli przychodnie. Kiedy załamały się rokowania między ONZ a niewzruszonym Papą Zu- mim, jego agenci, grożąc bronią, wyprowadzili pracowników pomo- cy medycznej ze szpitali. Następnego dnia młodzi ludzie w garnitu- rach nie żyli, wraz z milionem uchodźców. Alex obrzucają bystrym spojrzeniem. - Baśnie w Magicznym Królestwie wypuszczają tysiące róż- nego rodzaju psychoaktywnych wirusów i fembotów. Jesteśmy cał- kowicie pewni, że baśnie nie projektują ich: hodują je losowo i wy- bierają te, które najlepiej wykonują dane zadanie. Interfejs pobiera próbki powietrza i próbuje oddzielić użyteczne od bezużytecznych. Jednak te femboty kizemołak wyniósł na sobie z Magicznego Kró- lestwa. Niektóre z nich mogą być swoistą "plagą lojalności" baśni. - Większość z nich pasuje do próbek pobranych przez Interfejs - mówi Max - ale są też zdecydowanie inne. - Femboty baśni i krzyżowców są całkowicie odmienne od tych, które używają hakerzy meme. Przede wszystkim są produko- wane przez asemblery zdolne do rozmnażania. Dlatego u człon- ków Dziecięcej Krucjaty występuje tyle różnego rodzaju fembotów. Ten proces przypomina rozmnażanie płciowe prostych organizmów, w którym rodzice pełnią rolę gamet. Asemblery łączą się, wymienia- ją fragmenty swoich informacji genetycznych - w tym przypadku algorytmy - i znów się rozdzielają. Sądzę, że pewną rolę odgrywa również zjawisko indukowanych mutacji. Dwa nowe asemblery są sumą połączonych informacji genetycznych obu rodziców. Najlep- szymi potomkami są te, które potrafią infekować ludzi i produkować femboty, które z kolei skutecznie zmieniają ofiary w krzyżowców. To sztuczna ewolucja... - Tyle, że nie mamy pojęcia, ku czemu ona zmierza - zauważa Max. - Nie wiemy nawet, czy ona w ogóle do czegoś zmierza - dodaje Alex. - Asemblery są jak AIDS. A nawet gorsze, bo można się zarazić choćby przez pocałunek. Tutaj jednak nie ma żadnych ascmblerów, tylko ich produkty, a ponadto wszystkie są martwe - działają tylko w osoczu. Widzisz, że są nieczynne? Alex uśmiecha się do Morąg, lecz na niej jego techniczny żargon nie robi wrażenia. - Przecież wiemy, skąd się wziął. __ Szefie, ona myśli, że to zabawa - mówi Max. - Powinieneś pozwolić jej odejść. __ No jak? - pyta Alex. - Chcesz odejść? __ Jasne, że nie. Wcale nie myślę, że to zabawa. Zbyt dobrze to znam. - No cóż, jeśli chcesz zostać, możesz nam pomóc. Wyjmowa- łaś kiedyś chipa kontrolnego? Morąg robiła to wiele razy. Podczas szkolenia spędziła miesiąc w szpitalu więziennym w Leith, gdzie wszczepiała chipy nowym więźniom i wyjmowała je, kiedy kończyli odbywać karę. Niczym małe, niezależne sumienia, albo niezliczone kopie świerszcza z bajki o Pinokio, chipy kontrolne zawsze wypatrywały wszelkich oznak złych zamiarów. Ograniczały ruchy skazańców do wyznaczonych obszarów i wywoływały katalepsję, jeśli zek zażył jakiś środek psychostymulujący lub usiłował zrobić coś niedozwolonego. Chip krzemołaka prawdopodobnie niczym nie różni się od wię- ziennych układów kontrolnych. Mieści się w cieniutkim terminalu wszczepionym do prawego oczodołu. Morąg znieczula mięśnie oka kuraryną w aerozolu, delikatnie odsuwa gałkę oczną i wyjmuje chip za pomocą miniaturowego rusztowania, które dopasowuje się do konturów oczodołu krzemołaka. Nie może nic zrobić z pseudoneu- ronami, które będą wytwarzane przez femboty aby połączyć hard- ware z neuronami kory mózgowej Armanda, lecz bez kontrolnego chipa te reakcje zostają inaktywowane. Chip jest wielkości szpilki. Max skanuje go i stwierdza, że to typowe urządzenie wojskowe. Alex rozwiera szczęki Armanda i ogląda jego język, ale tylko wzrusza ramionami, kiedy Morąg pyta, czego szuka. - Zabierzemy go ze sobą - mówi. - Może coś nam powie. - To by mnie zdziwiło - mruczy Katrina. Ma rację. Armand tylko trzęsie się i szlocha przez prawie godzi- nę, a i potem nie mówi im nic, o czym już nie wiedzieli. Max przewija plan Magicznego Królestwa, ale Armand twierdzi, że nie wie, gdzie znajduje się gniazdo. Gdzieś pod ziemią. Intensywne przesłuchanie ujawnia, że umieszczono je w dawnej komorze generatora. Max znajduje jedno w samym parku rozrywki, a drugie pod kompleksem hotelowym. __ Tyle, Ze nadal jest używane - stwierdza Max. Niewiele dowiadują się od Armanda. Stopniowo zaczyna się opierać, potem uparcie milczy, a w końcu niemal histerycznie wszyst- kiemu zaprzecza. W końcu próbuje rzucić się na nich. Katrina obezwładnia go zręcznym chwytem i prowadzi przez labirynt prze- pierzeń. Morąg słyszy słowa Katriny, że rozwali mu łeb jeśli nie przestanie się rzucać, potem głuche odgłosy uderzeń, po których zapada cisza. - Musiała rozładować napięcie - mówi Alex, jakby chciał uspokoić Morąg. Jednak ona wcale nie współczuje Armandowi. On jest pustą skorupą wydrążoną od środka, żałośnie posłusznym sługą, pod- stępnym i gwałtownym. Jakoś trudno dostrzec w nim ofiarę -już prędzej chciałoby się wypchnąć go przez okno i mieć spokój. Katrina wraca i oznajmia, że uśpiła tego gnojka. Jest późno, dobrze po północy. Morąg mości sobie w kącie posłanie z pianogu- my, a pod głowę kładzie zwinięty płaszcz. Zapada w lekki, niespo- kojny sen, budząc się z koszmarów w półmroku biolamp, słysząc cichy pomruk pobliskiej rozmowy. Zwoje kabli wiją się, jak węże a rozsypane na płytach sufitu plamki już mają ułożyć się w jakiś sensowny wzór, gdy Morąg znów zapada w sen. Budzi ją wyblakła blondynka, która przyciska palec do ust, gdy Morąg chce zapytać, dlaczego. Jest zimno i cicho. Lampy na suficie rzucają ponadczasowy zielony blask na przepierzenia, odrapane biurka, zakurzoną szarą wykładzinę. Gdy Morąg wstaje, zesztywnia- ła z zimna, słyszy dobiegające z dołu łomotanie do drzwi. - Szybko - mówi blondynka i pospiesznie odchodzi. Max zniknął, chociażjego sprzęt pozostał włączony, pomrukując i mrugając, jak jakaś elektroniczna Marie Celeste. W pozostałej części budynku światła są wyłączone i Morąg musi wymacywać sobie drogę na spiralnych schodach. Blondynka syczy, żeby się pospieszyła, bo nie ma czasu. - Nie ma czasu? W tym momencie łomotanie cichnie. - Weszli - rzuca blondynka, chwyta Morąg za rękę i ciągnie za sobą. - Pospiesz się! Alex Sharkey czeka z Katnną w małym piwnicznym pomiesz- czeniu. Na brudnej cementowej podłodze leży skulony Armand. Alex uśmiecha się do Morąg i mówi: - Miałem rację. To Dziecięca Krucjata. To ona. Katnna ma mały telewizorek z ciekłokrystalicznym ekranem. - Są na tyłach - informuje. - Tam stoi furgonetka. Chcieli nas nią wywieźć. - Przyszła po nas - mówi Alex. - Wiedziałem, że to zrobi. Blondynka zamyka coś, co wyglądajak drzwi przeciwpożarowe. Wzdłuż wszystkich krawędzi biegną grube gumowe uszczelki. Blo- kuje drzwi, z wysiłkiem przekładając kolejno trzy duże dźwignie. - A więc jesteśmy tu uwięzieni - oznajmia Morąg. Jeszcze jest na pół śpiąca. Wszystko to wydaje jej się nierealne. Na ścianie obok drzwi są przymocowane dwie wielkie, stalowe butle. Blondyn- ka otwiera zawór i słychać przeciągły świst. Morąg czuje w uszach ucisk, który ustępuje po przełknięciu śliny. Zaczyna rozumieć. Nad- ciśnienie. - Max to imażer - mówi. Katnna ze złowrogim uśmiechem, przesadnie poruszając łokcia- mi i ramionami, manipuluje trackballem, sprawdzając obraz z kolej- nych kamer zainstalowanych w budynku. - Weszli przez frontowe drzwi - rzuca. - Idą po schodach. Nieźle poruszają się w ciemnościach. Nisko pochyleni, najpierw wystawiają lufy broni zza narożników. Ktoś dobrze przygotował te d/ieciaki. I ciekawie dobrał broń. Rozpylacze klejowe, tasery. Wy- gląda na to, że chcą nas w/iąć żywcem. Och, to dobre, teraz ich mamy. Rozglądają się wokół. Nie wierzą własnym oczom. O, teraz uwie- r/yli. Naprawdę uwierzyli. Zdaje się, że rozpoczęli długie modły. Blondynka stoi plecami do zamkniętych drzwi. Mówi cichym, bezbarwnym głosem: - Tak długo tu pracowaliśmy. Byliśmy tak ostrożni, że ten budynek nie figuruje nawet w żadnej bazie danych. Żal mi g0 opuszczać. __ Max powiedziałby, że nie wolno się przywiązywać - przy- pomina Alex. __ Dlatego, że on kradnie wszystko, czego potrzebuje - oznaj- mia kobieta. - Dla niego świat to tylko supermarket, a my jesteśmy myszami mieszkającymi wśród półek. Jemu wystarczą dane. __ Przecież zostawił swój komputer - mówi Morąg. __ To tylko terminal. Dane są rozsiane po całym świecie, zaszy- frowane w serwerach sieciowych i sieciach komercyjnych. Przez pewien czas wykorzystywaliśmy pół procent zasobów rosyjskiej giełdy papierów wartościowych. To ogromna moc obliczeniowa. Nagle przed nosem Morąg pojawia się maleńka baśń. Pielęgniar- ka odpędzają machnięciem, a stworzonko pokazuje jej palec, brzę- cząc zatacza świetlisty krąg i znika w rozbłysku srebrzystych płomy- ków. Blondynka ciągnie beznamiętnie: - I hodowaliśmy je w całym budynku. Wszystko się zmarno- wało. - W imię wyższych celów - przypomina Alex. - Gówno prawda - paruje spokojnie blondyna. - To będzie was kosztowało, nawet jeśli nie wejdziecie do środka. - Och, z pewnością. - Inaczej wytropimy was. - Ee, nie będziecie musieli. - Połowa tych gnojków już się modli - mówi Katrina. Jeden biedny dureń biega w kółko, trzymając się za głowę. Może nigdy naprawdę nie wierzył. - Och, oni wszyscy są głęboko wierzący - mruczy Alex. - No, teraz na pewno. - Kim oni są? - pyta Morąg. - Oddział Dziecięcej Krucjaty. A więc w końcu zwróciła na mnie uwagę. To jednak tylko zwyczajni żołnierze. Oni nic mnie nie obchodzą. Czy jest ktoś na zewnątrz, Kat? - Dwóch na dachu naprzeciwko frontowego wejścia. Wszyscy są teraz na tyłach. __ To zamknięta przestrzeń - oznajmia blondynka. Podaje im czyste, plastikowe gogle i filtry zakrywające usta i nos. - Femboty mogą wniknąć tylko przez błony śluzowe - wyjaśnia pielęgniarce. __Ta maska ma aktywny filtr, system zaworów oczyszczających powietrze przy wdechu i spalających wszystko, kiedy robisz wy- dech. Nie zatka się, chociaż trochę się rozgrzeje przy zbyt długim używaniu. Rób płytkie wdechy. Brzegi maski i gogli zdają się wić i przesuwać, mocno przylega- jąc do skóry Morąg. Katrina założyła Armandowi gogle i maskę; teraz strażackim chwytem zarzuca go sobie na ramię, a blondynka otwiera drzwi. Na schodach stoi dwoje dzieciaków, a dwóch następnych w ko- rytarzu wiodącym do dostawczego wjazdu na tyłach sklepu. Mam- rocząc i szlochając, gapią się w przestrzeń, jakby przez ściany budynku widzieli jakąś straszliwą i wspaniałą zjawę. Morąg omija ich, płytko oddychając. Maseczka nie stawia oporu i tylko lekki ucisk wokół nosa i oczu upewniają o obecności bariery między jej układem nerwowym a miliardami unoszących się w po- wietrzu fembotów, brzemiennych oślepiającą wizją. Przy rampie na tyłach budynku stoi zaparkowana furgonetka. Wyścielona podłoga i ławki, pasy zwisające z sufitu. Morąg trzyma się pasa, gdy Katrina odjeżdża w szarówkę wczesnego poranka. Armand przetacza się tam i z powrotem na miękkim obiciu, gdy Katrina, nie zwalniając, bierze kolejny zakręt. Głową uderza o buty Morąg. Jadą tak przez kilka minut. Katrina na chybił trafił skręca w pra- wo i w lewo, zanim blondynka pizypominajej, że już czas. Zdejmuje maskę i gogle. W miejscach, gdzie przywarły do skóry, pozostał czerwony ślad. - Nic im nie będzie - dziewczyna uspokaja Morąg. - Nie mnożą się i mają wbudowaną czasową procedurę samozniszczenia. Morąg również zdejmuje maskę i odkrywa, że wnętrze furgonet- ki pachnie tanim środkiem zapachowym. Katrina zatrzymuje wóz i wyskakuje z szoferki. Alex otwiera tylne drzwi, a Katrina podnosi Armanda i niesie go do swojej taksówki, która czeka zaparkowana tam, gdzie zostawili ją zeszłej nocy. Blondynka wysiada i idzie przed siebie ulicą, nie odwracając się nawet wtedy, kiedy Alex woła za nią, że dotrzyma swojej części umowy i oczekuje, że Max zrobi to samo. Skręca za róg i znika. __ Jakiej umowy? - pyta Morąg. __ Max monitoruje Dziecięcą Krucjatę. Złamał ich system łącz- ności. Stąd wiedzieliśmy, że mogą nas zaatakować. - I uciekł. - Musi założyć nowy węzeł sieci. - Lubisz to, prawda? Te głupią konspirację. - Nie mam wyboru. - Ruszajmy! - woła Katrina. Biegnie ku nim banda dzieciaków, wszystkie w białych podko- szulkach i kombinezonach z niebieskiego dżinsu. Morąg siada z tyłu, obok Armanda, Alex opada na fotel pasażera obok Katriny, która uruchamia silnik. Uderzenie o dach. W następnej chwili za przednią szybą pojawia się twarz dziecka. Jest śliczne jak cherubinek, z grzywą złocistych włosów i pulchnymi, różowymi policzkami. Katrina naciska przy- cisk łącząc akumulator wozu z karoserią. Niebieski błysk. Dzieciak stacza się z dachu i pada na ziemię obok taksówki, a Katrina odjeżdża najszybciej, jak może. Kiedy taksówka staje pod kamienicą przy impasse, Katrina przy- kuwa Armanda do ramy przedniego fotela i mówi Morąg, żeby zaczekała tu na nich i miała go na oku. Jednak Morąg nie ma zamiaru siedzieć w samochodzie sam na sam w krzemołakiem, nawet jeśli ten jest nieprzytomny i pozbawiony chipa. W posępnym świetle poranka idzie za Alexem i Katrina po wiadukcie kolejowym, do ich wysokiego, wąskiego domu. Drzwi są wyłamane. Nad framugą nakreślono znak niewiernych i biały krzyż. Wewnątrz domu ktoś zerwał grube zasłony i próbował podpalić perski dywan, ale woda ze zraszaczy w ścianach zagasiła płomienie, pozostawiając zapach wilgotnej spalenizny. Konsola komputera zniknęla. Alex mówi, że to był tylko termi- nal, a dane, podobnie jak Max swoje, zmagazynował gdzie indziej. Jednak trochę stracił humor, siedzi na plastikowym krześle i spoglą- da w dal, podczas gdy Katrina hałaśliwie przetrząsa dom. Kiedy wraca, mówi że wszędzie są znaki. - Ten pieprzony Ray sprzedał nas. Morąg pyta, czy to robota baśni, lec/ Alex zaprzecza. To Dzie- cięca Krucjata. - Sądzę, że teraz zdecydowanie zwróciliśmy jej uwagę - oznajmia. - Chodźcie. Rozsiali tu monitory, a moje wykrywacze mogą nie znaleźć wszystkich. Na zewnątrz Katrina mówi: - Ten mały gnojek. Jak tylko zobaczę jego niebieską gębę i ten głupi uśmieszek, będzie trupem. - Nie wiemy, czy to on - przypomina Alex. - Jesteś zbyt łatwowierny. Ten gnojek pracuje na dwie strony. Jak zawsze. Przez cały czas jej donosił. Ona wie wszystko. - Nie, nie wszystko. Myślę, że wciąż mamy szansę. - BezRaya? - No cóż, i tak mu nie ufałaś, więc to nie powinno robić żadnej różnicy. Mamy Blocha i krzemołaka. Poprzednim razem mieliśmy tylko siebie. - Poprzednim razem o mało nie zginęliśmy, cholera - rzuca Katrina. - I jeszcze jedno. Uważam, że powinniśmy ją tu zostawić. - Tylko spróbujcie - odgraża się Morąg. Katrina obrzucają zimnym, groźnym spojrzeniem. - Zawarliśmy umowę - łagodzi Alex. - Teraz nie męcz mnie już, Katrino. I tak mamy dosyć kłopotów. Armand ocknął się w taksówce i próbował się uwolnić. Cuchnie potem i ma otarte przeguby od szarpania kajdanków. Rzuca im gniewne spojrzenia zza tłustych włosów, które opadły na wychudzo- ną twarz. - Dostaniecie za swoje - grozi. - Mam przyjaciół. Powtarza to przez cały czas, śmiejąc się, gdy Katrina odwraca się i wymierza mu policzek. - Zobaczycie - mówi. - Zobaczycie. - Jesteś sam, przyjacielu - zwraca się do niego AIex. - Morderca, którego miałeś w głowie, znikł, a bez niego nie przydasz się twoim przyjaciołom. Pomysł o tym. Armand milknie na chwilę. Zatrzymują się przy zajeździe obok autostrady. Katrina zostaje w taksówce, żeby mieć go na oku. Morąg wypija kawę o muszkatołowym posmaku, a AIex pochłania trzy cheeseburgery, jednego po drugim. .- Powinnaś' cos' zjeść - mówi po angielsku. - Musisz na- biać sił. - Chcę wiedzieć, dlaczego to robisz - upiera się Morąg. Alex ociera zatłuszczone wargi serwetką. Jest niespokojny i czu- je się niewygodnie za stolikiem z laminowanym blatem, w kącie restauracji. Teraz, kiedy zaczął działać, zdaje sobie sprawę z tego, że bardziej niż chciałby się przyznać polega na tej zdeterminowanej, ale naiwnej kobiecie I nie może wyjaśnić jej uroku, jaki rzucono na niego tak dawno temu, pod wpływem którego pozostaje do dziś, chociaż wykorzystano go i porzucono. - Kiedyś spotkałem pewnego faceta w Amsterdamie. Od niego dowiedziałem się czegoś o baśniach, które opanowały Magiczne Królestwo. - Czy to wtedy poznałeś Katrinę? - Wkrótce potem. Doktor Luther prowadził coś w rodzaju burdelu i wykorzystywał zeków, jako pomocników. Wiesz, o co chodzi? - Przez pewien czas pracowałam w szpitalu więziennym. - Doktor Luther miał szczególne wymagania. Wykorzystywał zeków z przygotowaniem medycznym, którzy pomagali mu prze- kształcać lalki w seks-zabawki i potrafił obejść ograniczenia chipów kontrolnych. Ponadto na boku zajmował się baśniami. Jeden z jego asystentów zaczął zadawać się z baśniami, a one dały mu posmako- wać czegoś specjalnego. Morąg zaczyna kojarzyć. - Armand też czegoś potrzebuje, prawda? Czegoś, co mogą dać mu baśnie. - Słyszałem, że nazywają to somą, ale z pewnością w niczym nie przypomina preparatu produkowanego przez Rig-Vedę. Zmienia percepcję świata i wprawia w niezwykle dobre samopoczucie, jed- nocześnie nie zaburzając zdolności ruchowych. A także wywołuje silne uzależnienie. Ktoś kiedyś powiedział mi, że unosi zasłony, ukazując światło stworzenia przezierające spod prozy życia. Ona mówiła, że to naprawdę przenosi człowieka do Krainy Baśni. Nie wystarczy jednak sam narkotyk, musisz być również zainfekowana c/ymś, co wiąże się z mięśniami języka i wrasta do układu limbicz- nego. To wszystko, co wiem. - I ludzie zapłaciliby za coś takiego? - Oczywiście. Narkotyki wydają się odzwierciedleniem współ- czesnych problemów. Przypomnij sobie szaleństwo na tle leków poprawiających samopoczucie, popularnych na przełomie wieków, kiedy ludzie usiłowali przystosować się do zmian. Teraz mamy do czynienia z reakcją na rodzaj zbiorowej psychozy, powszechnej pod koniec dwudziestego wieku. Ludzie chcą indywidualnych doznań. Pragną pogrążyć się w sobie. Pomyśl o wszystkich tych staruszkach i babciach we wstęgowych osiedlach, których mieszkańców tylko sztuczna intymność sieci łączy z innymi istotami ludzkimi. Spędzają większość czasu w swoich umysłach. Max, między innymi, monito- ruje prądy społeczne. Na Marsie i Księżycu są tysiące mobotów, do których ludzie w każdej chwili mogą się podłączyć. Wkrótce na samym Marsie będzie ich co najmniej milion, ponieważ astronauci budują tam fabrykę. Na Jupiterze jest już samopowielająca się sonda. Ludzie we wstęgowych osiedlach spędzają co najmniej pół życia w wirtualnej rzeczywistości, albo podłączeni do jakiejś maszyny, która za nich postrzega świat. Morąg myśli o wycieczce lalek, idących gęsiego przez ulice, muzea i zabytki Paryża, połączonych z wirtualnymi turystami pa- trzącymi ich oczami. - Następnym krokiem będzie pokonanie bariery między umy- słem a maszyną. Jest to możliwe już od pięciu lat, ale bardzo kosztowne. Tego właśnie pragnie coraz większa część społeczeń- stwa. To era solipsystów, a ja kiedyś zaspokajałem ich pragnienia. Z tego żyłem. Zacząłem od produkowania psychoaktywnych wiru- sów dla telemaniaków, a ostatnio zadałem się z takimi imażerami, jak Max. A na świecie są jeszcze gorsze rzeczy od wszystkiego, co wyprodukowałem. Działające jeszcze silniej od somy, wierz mi. - A co to ma wspólnego z ratowaniem biednego dziecka? - pyta niecierpliwie Morąg. - Armand potrzebuje somy. Jest uzależniony i wkrótce zacznie zdradzać objawy głodu. Puścimy go, a on doprowadzi nas do gniaz- da. Mam człowieka w Interfejsie, który nam pomoże. Za odpowied- nią cenę. - I co wtedy zrobicie? - Robiliśmy to już. Zaufaj nam. - Chcesz dowiedzieć się, jak się wytwarza somę? Tego na- prawdę chcesz? - Powiedziałem ci już, czego naprawdę chcę. Soma ma to tylko sfinansować. - Ta kobieta. Chciałabym wierzyć, że to jest takie proste. - Miłość nigdy nie jest prostą sprawą - mówi Alex. 14. Interfejs Wjeżdżają do Interfejsu bez żadnych problemów. Platynową kartą kredytową Alex uiszcza wygórowaną opłatę i taksówka zostaje wpuszczona na ogromny, prawie pusty parking. Armand drzemie, pocąc się i dygocząc. Morąg rozpoznaje obja- wy. Stopniowa utrata świadomości z możliwym załamaniem układu krążenia. Chce go stabilizować, ale Alex mówi, że nic mu nie będzie i Morąg musi mu uwierzyć. Mimo to wlewa Armandowi do gardła trochę soku pomarańczowego, zanim zostawi go w taksówce z Ka- ti iną i ruszy za Alexem przez parking. Interfejs wyrósł wokół ruin głównej bramy do Magicznego Kró- lestwa i największego z hoteli miasteczka. Do pierwotnego budynku hotelu dobudowano platformy i wieże, stłoczone wokół siebie, jak rośliny walczące o światło, wszystkie zwrócone w kierunku Magicz- nego Królestwa. Są tu nawet stanowiska kamer, podwieszone do sterowców na uwięzi. Pulchne, srebrzyste sterówce kołyszą się i mi- goczą, jak ciężarne wielbicielki nad nieregularnie rozrzuconym In- terfejsem. W pobliżu granicy Magicznego Królestwa stoją filtry, jak plantacje olbrzymich czarnych słoneczników, szukające w po- wietrzu fembotów i genżynierowanych mikrobów wypuszczonych przez baśnie. Sam hotel zajmują zespoły badawcze dużych firm, płacąc astro- nomiczne sumy za każdy pokój z widokiem na Magiczne Królestwo. Jednak znaczną część badań prowadzą wolni strzelcy. Mieszkają, żyją i pracują w przyczepach kempingowych, barakach z prefabry- katów lub nadmuchiwanych namiotach, ustawionych wzdłuż wy- boistych ulic i błotnistych dróg, a także w łodziach zakotwiczonych na długim jeziorze. Interfejs jest chaotycznym tworem, którym rządzi niewidzialna ręka rynku. Tak jak w obozowiskach dziewiętnastowiecznych po- szukiwaczy złota, nędza sąsiaduje tu z przepychem. Jest tu tuzin różnych systemów łączności i w powietrzu wisi plątanina przewo- dów oraz kabli konkurujących ze sobą firm. Mury są zabazgrane napisami i grubo oblepione łuską plakatów: nieostrożny krok może wyzwolić strumień reklamowych nośników meme. Są tu bary szyb- kiej obsługi i płatne toalety, oraz tuziny knajpek. Nad przyczepami i barakami unoszą się hologramy, od ostrych, maleńkich szyldów jednoosobowych firemek, po piękne, wielkie znaki firmowe mega- korporacji. Virtuality, Sanyo, Sega-IBM, InScape. Postacie z elek- tronicznych snów unoszą się na niebie, ogromne i bezcielesne, jak bogowie. Te świetlne posągi Morąg widuje co noc, kiedy pracuje w Bidonville, na południowy wschód od Interfejsu. Z zaskakującą u człowieka o jego tuszy szybkością, Alex prowa- dzi Morąg przez labirynt wąskich uliczek. Cementowe chodniki przechodzą w sztuczną murawę, potem w ubitą ziemię i znów w trotuar. Ekipajapońskiej telewizji przeprowadza wywiad z jakimś nastoletnim szperaczem w czarnych dżinsach, skórzanej kurtce i ciem- nych okularach, oświetlonym przez nadrealistyczny blask pobliskich lamp. Jedną uliczkę zamykają kozły z przeciągniętą między nimi taśmą ostrzegającą o zagrożeniu biologicznym i ekipa w kombine- żonach przeciwskażeniowych, wyglądająca jak marsjańscy astro- nauci, uwija się we wnętrzu bańki spowijającej jakiś barak. _ Czasem sprawy wymkną się komuś z rąk - wyjaśnia Alex. Jest podekscytowany niemal wyczuwalnym, komercyjnym cha- rakterem Interfejsu. Twarz ma zaczerwienioną, a oddech alarmująco głośny. __ Powinnaś to zobaczyć, kiedy wszystko się zaczęło. Teraz i/ądzą tu duże korporacje, ale na początku panował tu totalny rozgardiasz, w którym każdy mógł zdobyć fortunę. Teraz większość małych firm usiłuje uszczknąć coś z resztek pozostawionych przez większe, odpadów nie wartych badania. Baśnie najwidoczniej pro- dukują materiał metodą superszybkiej selekcji darwinowskiej. Ni- c/ego nie projektują, tylko tworzą odpowiednie środowisko, a potem siedzą i czekają, co się z niego wyłoni. W rezultacie powstają miliony fembotów. które pozornie niczego nie robią, ale mogą mieć jakieś nowe i użyteczne możliwości. Mnóstwo genżynierowanego materia- łu to złom, a większość pozostałego to tylko zredukowane układy homeostatyczne, łańcuchy DNA produkujące białka efektorów, lecz pozbawione jakichkolwiek aktywatorów i regulatorów. Ludzie wy- probowują rozmaite rodzaje transkrypcji, ale przeważnie bez rezul- tatu. A kiedy uda im się uzyskać jakiś wynik, najczęściej produkt niczego nie robi, albo tworzy długie łańcuchy bezsensownego DNA. Czasem, kiedy nawet otrzymasz coś, co działa, nie ma to żadnego zastosowania. Jedynym prawem, jakiego tu się przestrzega, są prze- pisy o skażeniu, ale czasem zdarzy się wypadek. Albo ktoś złamie je celowo. Morąg spostrzega, że większość przechodniów nosi takie same gogle i maski, jakie blondynka wręc/yła im, kiedy Dziecięca Kru- cjata wdarła się do kryjówki Maxa. Nie tylko dlatego, że z Magicz- nego Królestwa mogą przedostać się tu femboty wielkości zarodni- ków bakterii, ale ze względu na obecność niebezpiecznych produk- tów wytwarzanych przez tysiąc nie licencjonowanych laboratoriów biologicznych i nanotechowych. Co miesiąc ktoś w Parlamencie Europejskim żąda zamknięcia tego największego i nie kontrolowa- nego bioreaktora na Ziemi, potencjalnego Czernobyla i Sellaiield. Żaden z wypuszczonych, odsprzedanych czy ukradzionych produk- tów baśni jeszcze nie okazał się zaraźliwy, ale to wcale nie oznacza, ze iakis' haker nie uczyni jakiegoś takim, celowo lub przez pomyłkę. Albo pewnego dnia baśnie mogą wypus'cić coś, przy czym wirus HIV i Ebola wydadzą się zwykłą grypą. Niestety, Europa potrzebuje pieniędzy, gdyż zaspokajanie potrzeb rosnącej infrastruktury spo- łecznej wyczerpuje kurczące się możliwości przemysłu. W Interfejsie wszystko jest możliwe, a mimo to Morąg jest zdumiona, kiedy za kolejnym zakrętem napotykają przesłanie reli- gijne Dziecięcej Krucjaty. W jednej chwili idą z Alexem błotnistą dróżką między ścianami z cementowych prefabrykatów, a w następ- nej są w samym środku holograficznej wizji sielankowego nieba, jakby żywcem wyjętego z chiliastycznych obrazów Johna Martina, ze świętym miastem błyszczącym jak złote bańki mydlane zamgłistą równiną angielskich łąk. Rzucają się ku nim anioły o idealnie pięk- nych twarzach bohaterów mydlanych oper. Alex pospiesznie łapie Morąg za ramię i ciągnie ją z powrotem, poza zasięg sensorów aparatury. - Każdy, kogo na to stać, może ustawić tutaj coś takiego - wyjaśnia. - Chyba rozumiesz, że Dziecięca Krucjata ma poważ- niejsze powody, niż ktokolwiek inny. Prowadzi Morąg nad jezioro, na którym unoszą się obok siebie pływające domy i tratwy mieszkalne, połączone pontonowymi po- mostami lub po prostu związane ze sobą, tak że trzeba przechodzić z pokładu na pokład. Na drugim końcu tego sztucznego archipelagu znajduje się bar we wnętrzu stalowej barki, pogrążonej aż po bulaje w błotnistym dnie płytkiego jeziora. Na jej pokładzie wznosi się chybotliwa kaskada pomostów. Na niektórych są małe ogródki, na innych druciane lub talerzowe anteny, a na jednej holograficzna miniatura paradoksalnego młyna Eschera, jarząca się żywymi kolo- rami w szarówce poranka. Na najwyższej ustawiono płatny teleskop, jaki można znaleźć przy każdej europejskiej plaży. Jest wycelowany w odległe budynki Magicznego Królestwa. Na cienkim maszcie mikrofalowym powiewają flagi i proporczyki z trupią czaszką oraz skrzyżowanymi piszczelami. Na największej, zrobiony z liter ułożo- nych z czaszek i kości napis głosi, że barka nazywa się "Oncogene". Wewnątrz króluje ciemnoczerwony plusz i chromowana stal. Błękitne i brązowe spawy znaczą lustrzane powierzchnie. Na końcu pomieszczenia umieszczono stół bilardowy z czarnym suknem i bi- lami ozdobionymi wzorami przypominającymi monochromatyczne obrazy Bridget Riley. Po drugiej stronie jest bar i olbrzymi ekran telewizyjny, ukazujący szeregi liter i cyfr, nieustannie przewijające się, jak na tablicy informacyjnej lotniska. Znudzony barman ogląda mydlaną operę w telewizorku wielko- ści dłoni. Jedynym klientem jest chudy mężczyzna, który siedzi na kanapie, gryzmoląc coś na palmtopie. To człowiek Alexa. Nazywa się Peter Bloch. Ma długą, melancholijną twarz i grzywę siwych włosów, podobnych do stalowych opiłków. Mruży oczy, spogląda- jąc na Morąg i mierząc wzrokiem jej poplamiony płaszcz, po czym odzywa się do Alexa: - Nic nie mówiłeś o tej osobie. Gdzie Kat? - Sytuacja się zmieniła. Wiesz, jak to jest. Morąg patrzy Blochowi w oczy, aż ten odwraca wzrok i mówi: - Nie lubię nagłych zmian. Najpierw ta masowa emisja, a teraz przyprowadzasz tu kobietę, której nie znam. - Jaka masowa emisja? - Nie wiesz? - Napijmy się piwa - proponuje Alex. - Potem opowiesz mi o tym. Barman otwiera trzy butelki - w barze podają tylko piwo Heinekena, jasne lub ciemne - zrywając kapsle o krawędź baru. Bloch pociąga długi łyk piwa, ociera usta i opowiada Alexowi, że o świcie Magiczne Królestwo wyemitowało w powietrze ogromną liczbę nowego typu fembota. - Możesz mi wierzyć, że krąży wiele pogłosek o jego przezna- czeniu, ale nikt jeszcze nic nie wie. Wszyscy są zgodni, że to nośnik meme. - Przedostał się przez osłony? __ Oczywiście. Nigdy nie skutkują. Ponadto wiał wiatr w kie- runku Paryża. __ Czy to niebezpieczne? - pyta Morąg. Bloch tylko wzrusza ramionami. __ A więc baśnie imażerują Paryż. Ciekawy zbieg okoliczności. __ Dobrze wiesz, że to nie jest zbieg okoliczności. Magiczne Królestwo wali się, albo zachodzą w nim jakieś gwałtowne zmiany. Ta emisja jest ich skutkiem. Macie ich pomagiera? Gdzie go prze- trzymujecie? - W bezpiecznym miejscu. Morąg czuje nagły przypływ gniewu. Zaczyna pojmować, że została wykorzystana. To wszystko było zaplanowane, a teraz, kiedy spełniła już rolę przynęty dla krzemołaka, nie ma już nic więcej do roboty. - A więc dziś wieczorem możemy tam wejść - pyta Alex. - O to nie musisz się martwić. Ja się tym zajmę. Zaufaj mi - zapewnia Bloch Morąg, która nie ufa żadnemu z nich, pyta: - A co z ochroną? Bloch wzgardliwie prycha przez nos. Alex mówi cierpliwie: - Każdy może próbować wejść i prowadzić badania w Magicz- nym Królestwie, ale nikt nie chce go zniszczyć. Wielkie korporacje sondują je przez cały czas, ale nie zaszły daleko. I wcale nie chcą, dopóki baśnie produkują pożądany towar. Tutejsza ochrona ma zapobiegać atakom na Magiczne Królestwo i infrastrukturę Inter- fejsu, trzymać intruzów z daleka. Dlatego potrzebujemy specjalis- tycznej pomocy, żeby tam wejść - centymetr po centymetrze. Magiczne Królestwo jest chyba najpilniej strzeżonym obiektem na całej planecie. Morąg przypomina sobie, jak szybko pojawili się wówczas straż- nicy i pojmuje, że podglądacz uciekł nie przed nimi, ale od niej. Winny przez współudział. Nagle ze zgrozą uświadamia sobie jeszcze coś. Morderstwo - wszystkie te morderstwa - musiały zarejestro- wać dziesiątki kamer i urządzeń śledzących. - Powiedzcie mi jedno. Czy od początku byłam częścią wasze- go planu? Kiedy zobaczyliście morderstwo dziewczynki i kto je popełnił, kiedy widzieliście jak ja, Jules i ja, znajdujemy ciało, czy wtedy to wymyśliliście? Czy też po prostu czekaliście aż wydarzy się coś takiego? - Baśnie co najmniej od roku wycinały dziewczynkom jajniki. - Jednak my przeszkodziliśmy im, więc chciały się nas pozbyć. Wtedy zobaczyliście Armanda, tak? I wtedy postanowiliście wyko- rzystać mnie jako przynętę. - Nawet jeśli tak, co to ma za znaczenie? Zabierzemy cię tam. Nie martw się. - Jeśli ten chłopczyk jeszcze żyje, znajdę go - zapewnia Bloch. Może chce w ten sposób uspokoić Morąg, ale niedbały ton, jakim to mówi, świadczy o niewielkim zainteresowaniu tą częścią operacji. - Peter to dobry szperacz - mówi Alex. - Jest tutaj od początku. - Już niedługo-mówi Bloch. Zerka na pałmtopa, kasuje zapis i chowa komputerek do kieszeni koszuli. - To miejsce się kończy. Od dłuższego czasu niczego nie znaleziono. Te małe gnojki bawią się z dużymi firmami. Robią je w konia. To jasne, że nie mają już c/ym handlować. Prędzej czy później ktoś wedrze się tam siłą i to będzie koniec. - Dlatego chcemy tam wejść teraz - mówi Alex do Morąg. - Och nie - zapewnia Bloch. - Właśnie dlatego nie wej- dziesz tam, ponieważ gdybyś to zrobił, każdy obszarpany pierdoła poszedłby w twoje ślady i nikt by z tego nic nie miał. Siadaj, Alex. Pani też, mademoiselle. Morąg dopada spiralnych schodów przed Alexem. Bloch woła za nimi. - I tak nie macie dokąd uciec! Czterej strażnicy przechodzą na pokład "Oncogene" z zapar- kowanego obok pływającego domu. Prowadzi ich blondynka, która wkurzyła Morąg trzy dni wcześniej. Teraz nie ma maski, ale Morąg i tak ją poznaje. Kobieta wskazuje na Morąg i krzyczy coś, lecz wiejący od jeziora mroźny wiatr porywa słowa. Morąg biegnie na dziób "Oncogene". Przebiega przez hologram Eschera i gramoli się za kikut mikrofalowej anteny. Dwa metry niżej czeka czarna woda. Zza masztu wyłania się strażnik. Morąg zdziera z siebie płaszcz, kiedy ochroniarz usiłuje ją złapać. Zostaje z płasz- czem w ręku, a Morąg daje nura w wodę. 15. Wynurzenie Morąg wynurza się pod pontonowym pomostem, łapiąc powie- trze w niewielkiej przestrzeni paskudnie cuchnącego powietrza. Nad głową słyszy dudnienie i tupot nóg. Po chwili kroki cichną w dali. Morąg podciąga się ku plamie szarego światła, znów nurkuje w lo- dowatej wodzie i wynurza się między dwoma pływającymi domami, wśród suchych liści, pustych opakowań i wyblakłych kartoników coli. Zimno pozbawiło ją czucia w rękach, a ciężar butów ciągnie ją w głębinę. Udaje jej się przełożyć rękę przez pętlę odbijacza i zawisa na nim, ciężko dysząc. Potem nad nią pojawia się Katrina. Morąg widzi zarys jej ogolonej głowy na tle szarego nieba. Katrina chwyta Morąg pod pachy i wciąga na pokład. Pływający dom to pusty hotel. Katrina wyłącza obwód alarmo- wy, wyważa drzwi i taszczy Morąg do długiej kabiny, w której pod ścianami stoją piętrowe koje. Znajduje prześcieradło i zostawia Morąg, żeby zdjęła przemoczone ubranie i wytarła się. Morąg siedzi owinięta prześcieradłem, trzęsąc się jak liść, kiedy Katrina wraca, niosąc pomarańczowy kombinezon z emblematem InScape na ple- cach. Jest poplamiony olejem, podarty i co najmniej o dwa numery za duży, ale suchy. Katrina otwiera karton zupy pomidorowej, a Morąg trzyma go w rękach, kiedy danie się rozgrzewa. Pierwsze łyki parzą jej język, ale wypija resztę najszybciej, jak może. Katrina wyjaśnia, że strażnicy przyszli po Armanda. Podpaliła taksówkę i uciekła, gdy próbowali ugasić ogień i wyciągnąć krze- niołaka. Potem śledziła ich aż do "Oncogene". - Ten człowiek, Bloch, wiedział o tym - informuje ją Morąg. __Zdradził was. Złapali Alexa. Katrina drapie się po lamparcim futrze na czubku głowy. - Bloch na pewno zawarł umowę z tymi ludźmi, albo z firmą dla której pracują. Rozmawiałam z Maxem i on tak uważa. - I co zrobią? Katrina zapala papierosa. - A co cię to, kurwa, obchodzi? Od początku ci powtarzam, że to nie twój interes. W ogóle nie powinno cię tu być. - Poczęstuj mnie jednym. - Nie wiedziałam, że palisz. - Znów zaczęłam. Działanie nikotyny jest tym razem znacznie słabsze, ale zaciąg- nąwszy się kilka razy, Morąg uspokaja się. - Myślałam, że możecie mi pomóc. Ty i Alex. Powiedz mi o Blochu i jego kumplach. Co zrobią z Alexem? - Alex umie zadbać o siebie. Spróbuje się z nimi targować. Wie, czego im potrzeba. - Mogą oddać go w ręce policji. A nas nie będą szukać? - W najgorszym razie przetrzymają Alexa do czasu, aż będzie po wszystkim, a potem wypuszczą go, kiedy już nie będzie mógł im zaszkodzić. - Wydajesz się bardzo pewna tego, co mówisz. Katrina mówi z wymuszoną cierpliwością: - Patrole ochroniarzy składają się z pracowników trzech wiel- kich korporacji, po jednym z każdej. Zrozum, oni nie ufają sobie nawzajem. Tak jak w Berlinie czy Wiedniu po drugiej wojnie świa- towej. Tymczasem ci ludzie byli zjednej firmy, a przynajmniej nosili takie same mundury i ten sam model tasera. Zjadłaś zupę? - Co? Och, tak. Katrina podaje Morąg kartonik kawy, a drugi otwiera sobie. - Zaczekamy tu dwie, trzy godziny. Rozgrzejesz się. Potem pójdziemy. Nie bój się. Nic się nam nie stanie. Wszystko załatwiłam. __ Nadal chcesz włamać się do Magicznego Królestwa? __ Oczywiście. Max twierdzi, że te gnojki, które zgarnęły Ale- xa wyruszą jeszcze dzisiaj, bojąc się, że mogliśmy opracować plan awaryjny. Dziś rano nastąpiła wielka emisja fembotów. Wydarzenia nabierają tempa. - Wiem. Bloch powiedział Alexowi mniej więcej to samo Katrina, musimy dostać się do Magicznego Królestwa przed nimi. - Podziwiam twoją odwagę. Wciągnęłam cię na pokład, bo spodobało mi się, jak skoczyłaś do wody. Nie wiedziałaś, że byli uzbrojeni wyłącznie w tasery. - To było głupie. Nie pomyślałam. - Gdybyś zaczęła myśleć, nie skoczyłabyś. Powiedz mi, sko- ro mamy teraz czas, żeby pogadać, dlaczego chcesz ich powstrzy- mać? - Ich wcale nie obchodzi, że może przez to zginąć mały chło- piec. Myślę, że kiedy tam wejdą, baśnie zagrożą, że go zabiją, a ja wiem, że tych ludzi to nie powstrzyma. - Baśnie nie myślą w ten sposób - pociesza ją Katrina. - Teraz odpocznijmy. Kładzie się na koi i natychmiast zasypia. Morąg znajduje lustro w łazience i palcami przygładza przycięte włosy, potem siada przy oknie i wypala cztery papierosy Katriny, jednego po drugim, patrząc na wieżowiec widoczny nad nadbudówką sąsiedniego pływającego domu. Trzy wielkie holograficzne postacie supermodeli, ukazane w bohaterskich pozach, powoli obracają się na niebie. Jedną jest święta Bidonville - Antoinette. Morąg wydaje się, że rozpoznaje jeszcze jedną postać. Joey jakiśtam. Santano, Serpico, coś w tym rodzaju. Trzeciego, przystojnego białowłosego mężczyzny, w ogóle nie zna. Nie ma c/asu na oglądanie wirtualnych sag, w których można przybrać ciało jednej z tych osób, jak nową odzież, ale teraz chętnie by to zrobiła. Chciałaby być silna i pewna siebie, a nie zziębnięta i przestraszona, doskonale świadoma swojej słabości. Zbyt wiele razy ocierała się o śmierć, żeby się jej nie bać. Holograficzne postacie stają się jaśniejsze, w miarę jak zapa- da zmrok. W końcu odzywa się zegarek Katriny, śmiertelnie przera- zając Morąg. Katrina natychmiast budzi się i oznajmia, że czas ruszać. Wynajmuje bezpieczną linię telefoniczną od grubej Holender- ki, która oferuje usługi biurowe w ciasnym pomieszczeniu jedne- go z baraków. Morąg z rękami założonymi na piersi czeka przed zamkniętą budką, nerwowo obserwując wszystkich przechodniów. Jest zimno, a uszkodzony obwód grzewczy kombinezonu parzy ją w plecy i nie ogrzewa żadnej innej częs'ci jej ciała. Przez cały czas ma wrażenie, że zaraz zza rogu wypadnie banda strażników i rzuci się na nią. Katnna długo siedzi w budce. Kiedy wychodzi, ma ponurą minę i mówi Morąg, żeby szła za mą. - Znów rozmawiałam z Maxem. Wszystko przygotował. Przy- śle po ciebie samochód. - Zrobisz coś, prawda? - To Alex zawarł z tobą umowę, nie ja. Możesz spokojnie odejść. - Nie bez chłopca. - Nie możesz ocalić wszystkich. Widzisz, coś o tobie wiem. Wracaj do domu. Możesz spokojnie iść. - Chcesz powiedzieć, że mi nie pomożesz? - A dlaczego miałabym to robić? Morąg przystaje. Znajdują się na skraju ogromnego, ciemnego, zarośniętego i prawie pustego parkingu. Działają tylko nieliczne latarnie. Pod jedną stoi spalony samochód, w zasychającej kałuży białej piany. Morąg oznajmia stanowczo: - Znajdę tych ludzi i zaproponuję, że pójdę z nimi. Oni mogą zabrać, co chcą, a ja poszukam tego chłopca. To dokładnie taka sama umowa, jaką miałam z tobą i Alexem. Nie obchodzą mnie wasze gierki. Chcę tylko odzyskać chłopca i położyć kres morderstwom. - Oni na to nie pójdą. Dlaczego mieliby się zgodzić? - Pewnie nie. Jeśli jednak ty mi nie pomożesz, nie będę miała innego wyjścia. - Chodź ze mną. Wymyślimy coś. __ Chcesz uciec, prawda? - Myśl sobie, co chcesz - mówi Katrina, nagle wpadając w złość. - Chodź ze mną, albo zostań tu i pieprz się. Nic mnie to nie obchodzi. I odchodzi, kierując się do głównej bramy. Morąg nie rusza się z miejsca. Katrina nie ogląda się, a Morąg po chwili zawraca i za- czyna iść w kierunku smukłych wież Magicznego Królestwa. 16. Magiczne Królestwo Kiedy przychodzą po Armanda, próbuje przewrócić jednego strażnika i uciec, ale drugi trafia go gumową pałką i krzemołak pada, czując przeszywający ból w prawym kolanie. Muszą zanieść go do windy, która zwozi ich na dół, do podziemia wielkiego hotelu, co Armand ledwie zauważa. Czuje taki głód somy, że wszystko, nawet ból w kolanie, wydaje się czymś odległym, w innym, zimnym i szarym świecie. Z ożywieniem konferujący przez hełmofony strażnicy przepusz- czają mężczyzn, którzy niosą Armanda. Za nimi drepcze jakiś czło- wiek w jednoczęściowym garniturze, poganiając ich. Wychodzą służbowym przejściem na zewnątrz, gdzie jest zimno i ciemno. Czeka tam dżip i Armand bez zdziwienia patrzy na siedzącego z tyłu grubasa. Armanda sadzają obok kierowcy. Przykuwają go kajdanka- mi do metalowego uchwytu, a postawna jasnowłosa strażniczka siada za nim i mówi, że jeśli będzie sprawiał jakieś kłopoty, to wepchnie mu taser tak głęboko w dupsko, że zacznie pluć iskrami. Pan Mikę wyrwie jej za to wątrobę, myśli Armand i uśmiecha się pod nosem. Oni nie wiedzą, że nie zabili Pana Mike'a. Jest zwinięty w czaszce Armanda, jak wąż. Grubas pyta go, jak się czuje, a Armand odpowiada wyzywająco: - Nigdy nie czułem się lepiej. - Co ci obiecali? - Siedź cicho - ucina blondyna. - Ruszajmy, ludzie - mówi facet w garniturze. Jest bardzo młody, ma ogoloną głowę i wyskubane brwi. Róż na policzkach nadaje mu posępny wygląd gruźlika. - Czas leci. - Nie potrzebujemy tego tłustego pierdoły - mówi blondynka. __ Mamy tam tylko wejść i wyjść, a nie bawić się w turystów. Chodzi o mój tyłek. Armand pojmuje, że zamierzają zabrać go do Magicznego Kró- lestwa i uśmiecha się. Kiedy się tam znajdą, Lud załatwi tych ołupców i wszystko będzie dobrze. - Nie ty lko twój - mówi młody człowiek. - Cała grupa jedzie z tobą. - Ja tylko mam wam pomóc - przypomina spokojnie grubas. - Zawarłem umowę z waszymi szefami, nie z wami. Blondyna przyciąga do siebie młodzieńca, całuje go i odpycha. - Ja dowodzę - oznajmia i każe kierowcy ruszać. Jazda z Interfejsu do Magicznego Królestwa nie trwa długo. Kierowca przez cały czas jedzie na trzecim biegu. Armand obserwu- je wszystko z zainteresowaniem. Jeszcze nigdy nie był w Interfejsie. Spogląda na gigantyczne przezroczyste postacie wiszące w powie- trzu nad budynkami, na mijanych ludzi. Wydaje mu się, że dostrzegł kobietę, którą miał zabić, ale kiedy próbuje odwrócić się, blondyna stuka go taserem w głowę. Pewnie to był jej duch, myśli Armand, ale nie może zapomnieć, jak przystanęła i spojrzała prosto na niego. Miała na sobie luźny pomarańczowy kombinezon. Jej czarne włosy były krótko przycięte. Dżip podskakuje na szerokich kratownicach w nawierzchni dro- gi, wokół których słychać świst powietrza, mija plantacje wysokich pajęczych filtrów, a potem zjeżdża z drogi. Jasnowłosa strażniczka odpina kajdanki od uchwytu, zamyka je na swoim przegubie i ciągnie więźnia po trawiastym zboczu do torów kolejowych przed tunelem. Przy świetle silnych latarek strażników Armand dostrzega słaby zarys jednego ze skomplikowanych znaków baśni. Uśmiecha się, smakując wspomnienie krwawego dzieła Pana Mike'a. Obok torów czeka jakiś mężczyzna, pękaty w sztywnej kulood- pornej kamizelce pod rozpiętą puchową kurtką. Przy pasie ma mnó- stwo torebek i sakiewek, policzki oraz czoło wysmarował czarną farbą. To jeden z tych, którzy kręcą się na skraju Królestwa, jeden z nędznych szpiegów, z którym baśnie pogrywają sobie, jeśli mają ochotę. Podobniejak blondyna, ten głupiec z niezadowoleniem przyjmu- je obecność grubasa, który ponownie oświadcza: - Zawarłem umowę z szefami, Bloch, tak samo jak ty. Nie martw się, dostaniesz swoją działkę. - Wszyscy jesteście martwi - rzuca Armand - tylko o tym nie wiecie. - Zamknij się! - szarpie nim blondyna. - One zabiją i ciebie, Armandzie - mówi grubas. - Nie jesteś im już potrzebny. Wiesz, co z tobą zrobią. Twoja jedyna szansa to pomóc nam. To samo powtarzali mu w pokoju hotelowym, po tym jak tech- nicy pobrali mu krew, włożyli głowę w ramkę i oglądali kolorowe ujęcie jego mózgu na monitorze. To kłamstwo. Lud go nie opuści. - Puśćcie mnie tam z nim - mówi przebiegle Armand, wska- zując wolną ręką na grubasa - a przyniesiemy wam to, czego chcecie. - Niezły pomysł - mruczy grubas. - Chcielibyście tego, co? - szydzi Bloch. - Pomogę tylko jemu. Nikomu innemu - upiera się Armand - Potrzebujesz somy - mówi Bloch. - Widzę, że jesteś na głodzie. Kiedy ją zwęszysz, pomożesz nam, na pewno. - Zamknijcie się, wszyscy! Blond strażniczka dotyka lewego ucha. Armand widzi, że ma w nim jakiś guzik koloru ciała. - Pluskwa tkwi w systemie, gotowa do działania. Kiedy ją zaktywuję, będziemy mieli najwyżej dziesięć minut, raczej sześć, żeby przedostać się do środka. Ochrona obiektu będzie miała pełne ręce roboty z demonstrantami, a AI nawet nie mrugnie diodami. Wy dwaj działacie zgodnie z planem. Terazjesteście w naszym zespole. Spieprzycie coś, a rozwalę was na miejscu. Zakłada maskę na usta i nos, gogle na oczy. Dwaj mężczyźni także. Armand śmieje się. Są tak słabi, że nawet boją się oddychać powietrzem Krainy Baśni. __ Zanim któremuś przyjdzie do głowy jakiś głupi pomysł - ostrzega blondyna - pamiętajcie, że pluskwa maskuje obraz nada- wany przez kamery, ale nie niszczy go. W razie czego nasi załatwią was w powrotnej drodze. - Ponownie dotyka guzika w uchu. - Już działa. Pod ogrodzeniem jest płytka dziura i jeden po drugim czołgają się przez nią. Armand pozwala się przeciągnąć blondynie, chociaż boli go przy tym przegub. Kiedy są już po drugiej stronie, strażniczka wyciąga spod pachy pistolet maszynowy. - Hej! - odzywa się Armand. - Znam ten typ. Nikt jednak go nie słucha, są zbyt zajęci rozglądaniem się na prawo i lewo. Przed nimi rozpościera się szeroki pas wysokiej, suchej trawy, lśniącej w blasku odległych lamp. Bloch każe im zaczekać i idzie przez trawę wężowym ruchem, który i tak nic mu nie pomoże. Grubas szepcze do Armanda: - I gdzie twoi mali przyjaciele? - Wszędzie wokół. Słyszą nas. Czują, jak krew pulsuje ci w żyłach. Armand jest podniecony. Ma erekcję. Czuje mrowienie całego ciała, wywołane nerwowym, elektryzującym dreszczem. Ma ochotę pobiec przez tę trawę, biec na oślep przez Magiczne Królestwo. Może tym razem to on będzie ścigał Bliźniaki. Może zdoła przestra- szyć je tak okropnie, ze już nigdy nie odważą się z niego drwić, nigdy nie ośmielą się go prześladować. Królowa odeszła, więc on może rządzić. Może być Królem. Odchyla głowę do tyłu i wyje, a w następ- nej chwili leży w trawie, a blondyna wciska mu twarz w zimną ziemię, mówiąc stłumionym przez maskę szeptem, żeby się, kurwa, zamknął. Bloch wraca i idą dalej razem, aż docierają do zarośniętej chwa- stami bocznicy kolejowej. Przed nimi błyszczą w półmroku dróżki. Wielka góra na środku jeziora odgryza czarny, poszarpany kęs z neonowej poświaty Interfejsu. Przez moment nic się nie porusza, potem otacza ich chmura małych ciem, uderzając o ciała suchymi jak papier skrzydełkami i pozostawiając na goglach ślady pyłku. Armand kłapie na nie zębami, ponieważ lekko pachną somą, ale potem Bloch pryska na nie czymś' w aerozolu i ćmy znikają równie nagle, jak się pojawiły. Grubas pyta: - Czy to helikopter? Posłuchajcie. Armand słyszy go. - To po drugiej stronie-mówi Bloch. -Pewnie dziennikarze obserwują marsz protestacyjny. Armand chichocze. - Idą po was. Ignorują go. Bloch prowadzi ich do stacji kolejowej, obserwując ekranik ręcznego detektora ruchu. Armand posługiwał się takim w Afryce, chodząc od domu do domu i likwidując snajperów. Kasa biletowa na stacji to zaledwie skorupa z cegieł na szkielecie z belek. W śYodku śmierdzi szczynami i popiołem starych ognisk. Bloch odgarnia nogą ziemię z włazu, spryskuje rygle olejem i odsu- wa je łomem. Razem z grubasem podnoszą klapę. Niewielkie pomieszczenie oświetla czerwony blask. Daleko w dole słychać głuchy ryk. Potem blask gaśnie i ryk przybiera na sile. Coś pnie się szybem. Armand usiłuje odsunąć się od strażniczki. W szybie jest strażnik, a strażnicy nie sprawdzają, czy jesteś po stronie Ludu, czy nie. Bloch zatrzaskuje klapę i udaje mu się zasunąć dwa rygle, zanim coś z głuchym łoskotem uderza od spodu w pokrywę. Wzbija się chmura kurzu i Bloch odskakuje. - Wychodzimy! Już, już! Na zewnątrz blondyna informuje: - Mamy jeszcze trzy minuty i żadnej gwarancji, że AI nie zlikwidowała pluskwy. Grubas mówi: - Wpuszczą nas tylko wtedy, jeśli będą chciały, Bloch. Dobrze o tym wiesz. - Przez Dziki Zachód - oznajmia szperacz. -Tam jest tuzin przejs'ć przez sklepy. - Miałeś je sprawdzić - warczy strażniczka. __ Myślę, że już o nas wiedzą - odpowiada grubas i wskazuje na górę. Małe postacie uwijają się tu i tam wśród skał, albo stoją nieru- chomo na tle nieba. - Wiedzą, że mamy krzemołaka - mówi Bloch. - Nic nam nie zrobią. Armand czuje woń jego potu. - Pójdziemy przez sklepy - decyduje szperacz. Ruszają naprzód. Ścieżka jest usłana kawałkami metalu - czę- ściami maszyn wysłanych przez szpiegów i głupców. Armand kopie je, aż blondyna szarpie kajdankami. Nad odnogą jeziora wznosi się łuk mostu. Pod nim wyspy sztywnej jak kogel-mogel, białej piany unoszą się i wirują na czarnej wodzie. Po drugiej stronie widać krótką uliczkę z Dzikiego Zachodu, skrupulatnie odtworzony w trzech wymiarach filmowy obrazek, wierny ideałowi, który nigdy nie ist- niał. Budynki lekko połyskują, jakby obsypane fluoryzującym prosz- kiem. W półmroku wiją się symbole baśni, jak czarne węże. Baśnie stoją w każdych drzwiach, spoglądają z balkonów i płaskich dachów. - Prowadź nas, Armandzie - mówi grubas. -Zaprowadź nas do niej. Nagle ulicą nadbiegają dwa olbrzymy - nie, to dwoje dzieci, które jadą na zgarbionych ramionach krępych, muskularnych lalek. Te mają uzdy w zębach i toczą pianę z zębatych ust, gdy jeźdźcy zręcznie zatrzymują je przed czworgiem ludzi. To Bliźnięta. Patrzą na Armanda i mówią zgodnie: - Pan Mikę załatwi was powoli i okropnie. Blond strażniczka wysuwa się naprzód, ciągnąc za sobą Armanda. - Przyszliśmy porozmawiać. Zabierzcie nas do środka. Tutaj każdy może nas zobaczyć. W górze słychać warkot helikoptera, a potem elektronicznie wzmocniony głos. - Inaczej zabijemy go! - krzyczy strażniczka. __ Za późno... __ Za późno na rozmowy... __ Barbarzyńcy stoją u bram. Bliźnięta majestatycznie unoszą ręce nad głowy. W drzwiach, na balkonach i dachach, baśnie wycofują się w ciemność. - Nie chodzi o demonstrację, prawda? - mówi grubas. - To ona. - Ty głupi... - Głupi zadufany... - Głupi zadufany próżny człowieku... - Nie boimy się jej... - Nie tak, jak ty się jej boisz. - Osiągnęliśmy wszystko, czego potrzebowaliśmy... - Czego chcieliśmy... - A teraz czas odejść. Bliźnięta patrzą po sobie - co jest u nich odpowiednikiem wzruszenia ramionami - a potem wybuchają śmiechem i popędzają swoje wierzchowce. Lalki obracają się i odbiegają, a ich jeźdźcy podskakują w siodłach. W tej samej chwili ze sklepów wypada banda nagich, muskularnych goblinów. Strażniczka unosi pistolet maszynowy a Armand rzuca się na nią. Krótka ostra seria wyrywa kawałki cementu spod ich stóp. Cios w skroń ogłusza Armanda i potem wszystko zaczyna dziać się po- woli, jak pod wodą. Blondyna wrzeszczy i znika pod stertą niebieskich ciał. Podnoszą Armanda za ręce i nogi. Coś mokrego zwisa mu z nadgarstka: to odcięta dłoń, tkwiąca w stalowej obrączce. Wisząc głową w dół, widzi błądzące po jeziorze smugi reflektorów. Tłum ludzi wbiega na mosty, ale wtedy niosące go stworzenia wpadają w prostokąt ciem- ności i pędzą przez znajomy labirynt korytarzy, słabo oświetlony guzami niebieskawej fosforescencji. Gobliny biegną szybko, cicho pohukując do siebie. Wokół nich unosi się ciepła woń piżma. Wbijają szpony w bicepsy i łydki Armanda. Ignorują jego próby nawiązania rozmowy, a kiedy zaczyna krzyczeć, jeden zatyka mu twardą łapą usta i nos, az jeniec prawie traci przytomność. Nigdy nie lubił goblinów. Głupie stworzenia, lojalne ponieważ ich mózg ledwie może pomieścić jedną myśl. Szybko niosą go długim, szerokim korytarzem, którego nigdy przedtem nie widział. Owiewa go zimne powietrze i nagle są na zewnątrz, poza granicą Magicznego Królestwa. Armand obraca gło- wę i widzi grupkę czekających baśni. Te jednak nie są z Ludu. Mają ostre, okrutne rysy odludków i broń automatyczną. Przez moment obie grupy spoglądają na siebie. Potem gobliny puszczają Armanda i, z wzbierającym w gardłach warkotem, rzucają się naprzód. Armand przyciska się do ziemi, gdy pada kilka serii. Kiedy pozostałe odludki odcinają goblinom uszy, jako trofea, ich przywódca podchodzi do Armanda i siada obok niego. Armand odwraca głowę i spogląda w czarne, wilgotne oczy odludka. Szykuje się na śmierć. Przywódca mówi: - Królowa pragnie cię widzieć. Chodź z nami, jeżeli chcesz żyć. 17. Królowa Baśni Morąg spostrzega, jak Armand odwraca się aby spojrzeć na nią z przejeżdżającego dzipa i zaczyna biec za samochodem. Alex Sharkey też siedzi w wozie, obok tej strażniczki, która kazała jej trzymać się z daleka od Magicznego Królestwa. Dżip skręca za róg i znika w mroku nocy. Morąg w miarowym tempie biegnie ku jedynemu miejscu, do jakiego mógł zmierzać. Zaczynają mijać ją inne dżipy, wszystkie jadące w tym samym kierunku. Macha ręką i niemal natychmiast jeden z nich zatrzymuje się. Jest tak zdziwiona, że staje jak wryta i dopiero kiedy kierowca krzyczy na nią, Morąg gramoli się na tył. Dwaj pasażerowie w takich samych pomarańczowych kombinezonach, jaki ma na sobie, robią jej miejsce. Dżip przejeżdża po kracie kurtyny powietrznej i nabiera szybko- s'ci, mknąc w konwoju innych dżipów i ciężarówek, jadących środ- kiem obwodowej drogi. Kobieta siedząca obok kierowcy patrzy na płaski ekran małego telewizorka, który trzyma na kolanach. W pew- nej chwili odwraca się i krzyczy: •- Zeszli z szosy! Zeszli z szosy i kierują się do ogrodzenia! W tym momencie dżip przejeżdża przez tory, a potem na szczyt wzniesienia i Morąg widzi, co się dzieje. Po łagodnych pagórkach i dolinach wysypiska maszerują ludzie, a przed nimi, z pomrukiem silników, błyskając reflektorami, spychacze i koparki jadą ku oświet- lonemu ogrodzeniu Magicznego Królestwa. W górze terkocze heli- kopter, obmacując tłum laserowym promieniem. Dżip gwałtownie hamuje obok dwóch zaparkowanych tyłem do siebie ciężarówek i Morąg wyskakuje z pozostałymi. Ludzie w po- marańczowych kombinezonach wyładowują szpule drutu kolczaste- go. Za ciężarówkami aktywowany drut podskakuje i tańczy, układa- jąc się w równe zwoje, które piętrzą się i wysuwają chmary ostrych jak brzytwy kolców. Ludzie z pojemnikami na plecach wymachują różdżkami opryskiwaczy, tworząc wielkie wały klejącej piany. Teraz Morąg słyszy tłum, głośno i miarowo skandujący coś, czego nie może zrozumieć. Helikopter, warcząc, opada niżej. Huczą głośniki, a potem donośny głos nakazuje ludziom rozejść się. Tłum reaguje jak jeden organizm. Las rąk unosi się w powietrze i ludzie pędzą naprzód. Spychacze krztuszą się chmurami spalin, przyspieszają i przejeżdżają po ogrodzeniu śmietniska. Pierwszy buldożer wjeżdża w druty kolczaste i jedzie dalej, ciągnąc za sobą długie "V" drutów, aż wpada na mur otaczający Magiczne Króle- stwo. Zatrzymuje się, jakby ogłuszony, z lemieszem do połowy zagrzebanym pod lawiną betonowych bloków. Ludzie podbiegają i oblewają jakimś płynem wały klejącej piany, które natychmiast rozpuszczają się, gdy mnożące się z logarytmicz- ną szybkością femboty rozpuszczają wiązania cząsteczek piany. Morąg wybiega im na spotkanie, śmiejąc się jak opętana, krzy- cząc, że jest z nimi, jest po ich stronie. Jakiś mężczyzna wyciąga ręce, chwyta ją i przyciska. To jeden z kierowców Ruchomego Zespołu Pomocy, Krzysztof. Biegną razem wśród tłumu. - To ona - powtarza Krzysztof otaczającym ich ludziom. - To ona! To Morąg Gray! Kobieta z telewizji! Wszyscy uśmiechają się i s'ciskają jej rękę. Znają ją. Jakaś sta- ruszka ubrana w kilka warstw wypłowiałych kurtek całuje ją w po- liczek; mężczyzna częstuje ją łykiem wina z kartonu bez etykiety. Krzysztof mówi jej, że wezwanie pojawiło się w sieci kilka godzin temu, a potem ktoś wprowadził pętlę pirackiej audycji do wszystkich lokalnych programów telewizyjnych. Ludzie z każdego Bidonville, koczujący w Paryżu bezdomni, radykałowie i zwyczajni obywatele - wszyscy ruszyli razem. To spontaniczny protest, który zaskoczył policję i ochronę Interfejsu. Morąg myśli o Maksie i dziwi się, w jaki sposób udało mu się zorganizować taką masową demonstrację. - Samo tak wyszło! - mówi Krzysztof. - Spontanicznie! Wokół wybuchają owacje. Morąg uświadamia sobie, że są już w Magicznym Królestwie. Tuzin kobiet ubranych w jednakowe wystrzępione kurtki z czarnej skóry i białe spodnie, nagle biegnie w kierunku jednego z mostów nad jeziorem. Ludzie dzielą się na szereg grupek. Z boku dach pseudogotyckiego budynku nagle staje w ogniu, płomienie odbijają się w upstrzonej kłaczkami białej piany, czarnej wodzie jeziora. Ludzie są wszędzie, biegają jak szaleni po całym parku rozrywki. Morąg też biegnie. Gdzieś pod Magicznym Królestwem jest mały porwany chłopczyk, odmieniony przez baśnie. Zmierza ku smukłym wieżom wielkiego zamku tylko dlatego, że ten budynek stoi w centrum miasteczka. Łuna pożarów kładzie przed nią jej długi, chwiejny cień. Ktoś stoi na moście zwodzonym, wiodącym za wysokie, szare mury. To ten odludek, Pierwsze Promienie Nowego Wschodzącego Słońca. Czeka aż Morąg złapie oddech. Kombinezon grzeje ją w plecy, a resztę ciała ma zziębnięta i mokrą od potu. W końcu udaje jej się wykrztusić: - Przyszłam po chłopca. Ray pokazuje w uśmiechu ostre jak szpilki zęby. __ Nie jest mój, więc nie mogę ci go oddać. Jednak chodź ze mną. Znajdziemy go. - Jeśli to podstęp, skręcę ci kark. - Zaraziłaś się pomysłami tamtej okropnej kobiety. Zaufaj mi. Pomogę ci. - Dlaczego miałabym ci ufać? - A dlaczego nie? Ray bierze Morąg za rękę. Skórę ma suchą i ciepłą. Morąg pozwala by przeprowadził ją przez bramę zamku. Nagle odludek puszcza jej dłoń i krzyczy w mrok: - To jest ta kobieta! Inny odludek skacze Morąg na plecy. Usiłuje go zrzucić, ale on obejmuje ją nogami w pasie i silnymi palcami ściska nos, aż zaczyna się dusić. Kiedy otwiera usta, wciskają w nie coś o konsystencji surowej wątroby. Próbuje to wypluć, ale już wtopiło się w jej język. - Ona tego chce! - krzyczy Ray. - Ona! Nie ja! Podnoszą ją i przerzucają przez czyjeś muskularne ramię. Tuż przed nosem ma zwierzęcy pysk. Sterczące kły. Końce kłów są pokryte srebrem. Szpony przebijają kombinezon i drapią jej ciało, gdy stwór poprawia chwyt i niesie ją długim korytarzem, oświetlo- nym klinami słabej fosforescencji. Morąg leży pod nagimi konarami wielkiego drzewa, na miękkim futrze, które emanuje ciepłem i faluje pod nią, gdy pielęgniarka siada. Dziwne niebieskie twarze kołyszą się w zimnym powietrzu, rozjaśniane migotaniem ustawionych wokół drzewa świateł. Długie posępne twarze o szerokich bezwargich ustach, pełnych zakrzywio- nych kłów ostrych jak kuchenne noże, okolone krezą sterczących wokół nich piór, twarze wyciągnięte w świński ryj lub długą słonio- wą trąbę, albo okrągłe jak księżyc w pełni, z ledwie widocznymi rysami. Mali, dziwni, niebieskoskórzy ludzie. Baśnie. - Najwyższy czas - mówi Ray. 256 Morąg odwraca się. Ray stoi obok kobiety siedzącej na zwykłym krześle z wysokim oparciem. Kobieta ma na sobie długi aksamitny pfaszcz obszyty futrem, a twarz zakrytą ozdobionym kolcami i roga- mi hełmem. Zamiast wizjera są w nim cztery mozaikowe obiektywy wielkości spodków, nadające jej wygląd modliszki. Z tyłu hełmu wychodzi przewód, który biegnie do komputera, leżącego na zwięd- łej trawie. - Przyprowadziłem ją - mówi Ray. - Dotrzymałem słowa. Kobieta podnosi ręce i zdejmuje hełm. Jej twarz o profilu ostrym, jak wycięty nożem, jest twarzą z plakatów i zdjęć wydartych z ty- godników, z ekranów telewizyjnych, z powietrza nad Interfejsem, błogosławiącą swoją obecnością każdy szałas i barak paryskich Bidonville. Jedna z baśni podchodzi i bierze hełm z rąk kobiety, która mówi do Ray a: - I tak by tu przyszła. Ray szczerzy zęby w uśmiechu. - Tyle dla was zrobiłem. Rozmawialiśmy o tym, obiecałaś mi pomóc, pomóc mojemu ludowi... Kobieta mówi zimno, bardziej spoglądając na Morąg, niż na niego: - Nie targuję się z odludkami. Pomogłeś mi, ponieważ wiedzia- łeś', kim jestem. Nie powinieneś niczego oczekiwać w zamian. Unosi rękę i muskularna, krzywonoga baśń robi krok naprzód. Uśmiecha się do Raya. Błyskają białe, ostre kły. Ray z rozpaczą spogląda na Morąg, która odzywa się, z mocno bijącym sercem: - Nie mogę ci pomóc, Ray. Odludek z wyciem rzuca się w krąg baśni. W ręce trzyma nóż, tnąc na prawo i lewo czarnym zakrzywionym ostrzem, ale tamci tylko rozstępują się, pozwalając mu uciec w ciemność. - Widzisz, że nie jestem okrutna- mówi kobieta. - Wykorzystałaś Raya. Myślę, że wykorzystałaś także mnie i AIexa. - Oczywiście. __ jsjie będę C'C osądzać, ale nie uważam cię za dobrą kobietę. __ Chcesz odzyskać chłopca i dostaniesz go. W ogóle nie powi- nien się tu znaleźć. - Alex mówił, że nazywałaś się Mileną, ale to nie jest twoje prawdziwe imię? Tak samo. jak... - Zmieniłam się i wkrótce zmienię się znów. Niebawem nie będzie miało żadnego znaczenia, jak mnie nazywają. Nie zostanę tu długo, lecz mam jeszcze dość czasu, żeby pokazać ci, co ominie chłopca. W końcu powinnaś' wiedzieć. Kobieta skinieniem przy wołuje jednego ze swych dworzan, który wychodzi z kręgu i klęka, spoglądając wyczekująco. Kobieta wyj- muje plastikową buteleczkę, do połowy wypełnioną gęstym mlecz- nym płynem, który wlewa mu do ust. Potem baśń podchodzi do Morąg, ujmuje jej twarz suchymi, gorącymi dłońmi i całuje. Morąg udaje się wywrócić go kopniakiem, lecz nie wcześniej niż poczuła słodki smak jego języka. A potem nicjuż nie ma znaczenia, ponieważ Morąg widzi. Noc ożywa światłem, rzeką gwiazd niesionych przez ludzi o po- ważnych, pięknych, nieruchomych twarzach, nie kończącym się szeregiem wychodzących z mroku i znikających w nim. - Przejdź się ze mną - mówi kobieta i bierze cienką, lumine- scencyjną różdżkę. Blask nadaje kremowe zabarwienie czarnej skó- rze jej twarzy. Drzewo zdaje się wyciągać konary do światła, jak człowiek grzejący dłonie przy ogniu. Kiedy odchodzą, Morąg czuje, że drzewo tęskni do światła. Przez moment ma wrażenie, że zaraz wyrwie korzenie z ziemi i pójdzie za nirru, nie zamierzając dłużej czekać na nadejście wiosny. - Wysłałam słowa w świat i ci, którzy je rozpoznają, będą wiedzieli, dokąd iść. - Chcesz, żeby Magiczne Królestwo zostało zniszczone, prawda? - Popełniłam błąd pozwalając mu nadal istnieć, kiedy przestało być mi potrzebne. Oddałam je moim córkom, a one zdradziły mnie. Czy wiesz, kto tu dawniej mieszkał? Morąg mówi, że nie. Ma wrażenie, że to wszystko dzieje się we śnie. - Takie włochate stwory, mieszkające w norach. Kiedy poja- wili się tu pierwsi prawdziwi ludzie z toporami z czystej miedzi, włochaci porywali ich niemowlęta. Czasem udawało sieje odzyskać, ale już nigdy nie były ludźmi. Możesz zabrać tego odmieńca, którego porwały moje córki, ale pamiętaj o moim ostrzeżeniu. On zawsze będzie mój. Szły w górę po zboczu, a teraz dotarły na szczyt. W dole widzą długą, ciągnącą się aż po horyzont procesję. Morąg wie, że to złudzenie, ponieważ musieliby maszerować od początku czasu, lub nie mieć żadnego celu poza powrotem w to samo miejsce, kręcąc się w kółko, jak wąż połykający własny ogon. Wychodzą z płonącego miasta, nad którym unoszą się w powietrzu olbrzymie, półprzeźro- czyste duchy i wielkie owady, warczące i brzęczące. Wśród płomieni wznosi się ogromny zamek, sięgając nieba skręconymi wieżami. Morąg wie, że tak naprawdę wygląda Magiczne Królestwo. Wie także, że to halucynacja, ale nie dba o to. Jest przestraszona a zarazem ucieszona sposobem, w jaki zmienił się ten świat. Szczęśliwa. Jej strach zmienił się w radość i to ją najbardziej przeraża. - Podążamy w przyszłość, jak zawsze, sekunda za sekundą, jednak teraz, kiedy każde tyknięcie zegara zawiera całe pęki lat, czas jest o wiele bogatszy. Kraina Baśni nie jest miejscem - tłumaczy kobieta - lecz możliwością hiperewolucji. Przez nią możemy urze- czywistnić nasze sny. Pamiętaj, musisz powtórzyć to Alexowi, kiedy go spotkasz. - Wskazuje ręką w ciemność. - A oto i biedny król moich dzieci. Grupka baśni, smukłych i pięknych, rozmawiając z ożywieniem, wbiega na wzgórze i nisko kłania się kobiecie. Za nimi drepcze wysoki, krępy, jednooki mężczyzna, odziany w resztki zbroi i strzę- py skóry. Jadowity wąż owija się wokół jego lewego nadgarstka, wbijając zęby w opuchnięte ciało. Mężczyzna ma liście bluszczu we włosach, a z jego pustego oczodołu spływają krople krwi, które parują padając na zimną ziemię. Kobieta przywołuje go skinieniem. Mężczyzna klęka i mówi: - Zawiodłem. Przebacz mi. - Wybaczam ci dlatego, że zawiodłeś - oznajmia kobieta. Długimi palcami dotyka zakrwawionego oczodołu. - Nie mogę cię uleczyć i chyba tak jest najlepiej. __ To Bliźnięta - tłumaczy mężczyzna. - To one przywołały Pana Mikę'a. - Dobrze, dobrze - ucina niecierpliwie kobieta. Morąg już wie, kim jest ten Król. On mówi błagalnie: - Nie uwierzyłem im, kiedy mówiły, że będą władać tym światem. Może jednak Pan Mikę uwierzył im, jak sądzisz? - Kto wie, może pewnego dnia moje dzieci będą rządzić tym światem? Jednak nie teraz, jeszcze nie. Teraz siedź cicho. I Król zmienia się w kamień, tyle że strumyk jasnoczerwonej krwi spływa mu po granitowym policzku i jak wstążka orderu plami szarą pierś. Kobieta odwraca się do Morąg i pyta: - Czy wiesz, co to są śluzowce? Morąg potrząsa głową. Ledwie pamięta, kim jest, a serce tak mocno łomocze w jej piersi, jakby zaraz miało z niej wyskoczyć. - Zdaje się, że w szkołach medycznych nie nauczają już pod- staw biologii. Niczego nie musisz wiedzieć. Wystarczy, jeśli prze- każesz Alexowi, że nastąpi wielki rozłam, a potem jeszcze większa unia. Będzie mnie ścigał, mój biedny, wierny Merlin. Może nawet odgadnie, co zamierzam zrobić, ale spóźni się. Mogę dokonać wszyst- kiego, co zechcę. Nie powstrzyma mnie żaden rząd ani korporacja, a nie połączą swoich sił, dopóki nie będzie za późno. Zawsze tak jest. Nikt z tych, którzy się liczą, nie myśli poważnie o przyszłości, ponieważ nie obchodzą go głosy nie narodzonych, na które nie może liczyć. I coraz więcej ludzi żyje przeszłością, kryjąc się przed wi- chrami jutra. No cóż, pewnego dnia- i to niedługo - zwalimy ten ich dom. Zobaczysz. - Chłopiec - szepcze Morąg i nagle idzie po słonecznej łą- ce. Z pokrytej kroplami rosy trawy wyglądają śnieżnobiałe króliki, a może myszy lub szczury, bo nie widzi ich wyraźnie w oślepiają- cym świetle. Po niebieskim niebie szybują kowaliki, jaśniejsze od idealnie czystego nieba. Chłopczyk biegnie przed nią, śmiejąc się wesoło. 260 - On jest moim wnukiem - mówi kobieta. - Jak one wszyst- kie, tak więc zostałam ukarana przez śmierć tych dziewczynek. Znów zapada noc. Morąg odzywa się powoli: - One wszystkie mieszkały w pobliżu Magicznego Królestwa. I wszystkie narodziły się po przybyciu tu baśni. - Moje dzieci chciały mieć więcej sióstr i - przypadkiem - jednego brata. Powinnam wiedzieć, co robią, ale byłam... zbyt zajęta. Żyłam innym życiem, czekając, aż mój plan dojrzeje. One były bardzo sprytne. Brały jądra komórkowe ze swoich komórek jajowych i umieszczały je w sztucznych spermatocytach. I śmiały się, kiedy kobiety w niewytłumaczalny sposób zachodziły w ciążę. To było cztery lata temu, kiedy zasiedliliśmy Magiczne Królestwo. A potem wykorzystały swoje przyrodnie siostry. - Zabiły je. - Moje dzieci były nauczone sztuki przetrwania. Uznały, że to jedyna droga. Pobierały jajniki swoich sióstr i być może chciały zebrać przeciwko mnie dziwną i straszną armię. Częścią kary będzie to, że nie zapytam ich o to, ani nie pozwolę im wyjaśnić. Koniec pytań? To dobrze. Jestem zmęczona. Zmęczona pytaniami. Morąg zauważa, że kobieta zmniejsza się - przy ostatnich słowach ona i jej świta sięgają jej najwyżej do kolan. Potem Morąg pojmuje, że oni wcale się nie kurczą, tylko oddalają od niej. Pę- dzą tak szybko, że rozwiane szaty łopoczą za nimi, jak proporce. Tylko Król pozostał nieruchomy. Morąg opada na kolana, a potem na bok, obserwując jak maleją w niezmierzonej dali, a potem się budzi. Leży na zimnym zboczu pagórka, na małej wysepce wysokiej trawy otoczonej odciśniętymi w błocie śladami stóp. Drzewo, które wyciąga konary ku szaremu niebu, jest zwyczajnym drzewem. Pod nim, owinięty w zwykły pomarańczowy kocyk opieki społecznej, leży chłopczyk, pogrążony w głębokim, słodkim, niewinnym śnie. Uratowany. 18. Uratowany Sześć miesięcy później Morąg otrzymuje pocztówkę od Alexa. Znów jest w Edynburgu i mieszka z rodzicami w znajomym starym domu przy znajomej, cichej, porośniętej drzewami uliczce. Przej- ściowe zainteresowanie mediów szybko wygasło - historię małego chłopca wkrótce przyćmiły spekulacje na temat przyczyn upadku Magicznego Królestwa i załamania się Interfejsu. Morąg natychmiast zostawiła w sieci wiadomość dla Alexa. Nawet jeśli jej nie odczytał, to powinien przekazać mu ją ktoś zjego kręgu zwolenników teorii spiskowej. Wiadomość zawierała tylko to, co powiedziała jej kobieta i Morąg nie oczekiwała odpowiedzi. W międzyczasie poddano ją fembotowej terapii, aby usunąć to, co związało się z mięśniami jej języka i wprowadziło pesudoneurony do układu limbicznego. Lekarze chcieli to najpierw zbadać, ale uparła się i kazała im natychmiast to usunąć. W końcu chłopiec nadal to miał, a jego ojciec, który już sprzedał swoją opowieść telewizji, na pewno z przyjemnością sprzeda również prawa do badań nauko- wych. Właśnie to najbardziej by ją bolało, gdyby pozwalała sobie o tym myśleć. A przecież niczego innego nie powinna oczekiwać. Na swój sposób ojciec chłopca ma rację. Nikt jej nie prosił, żeby ratowała jego syna. Nie powinna oczekiwać żadnej nagrody. Powrót w szeregi personelu pomocy medycznej okazał się zdu- miewająco łatwy. Lewa ręka wciąż ją boli po zastrzyku. Femboty specyficznie zmodyfikują komórki T4 jej układu odpornościowego, pozwalając im rozpoznawać szerokie spektrum wirusów i bakterii. Już była na odprawie. Za tydzień będzie w Dżibuti, gdzie znów wybuchła wojna miedzy dwoma rywalizującymi grupami etniczny- mi, Afarami i Issami, w wyniku czego milion ludzi uciekło ze stolicy. Kiedy Morąg wraca z zakupów z mocnymi butami o wysokich cholewkach, tuzinem podkoszulków i hełmem tropikalnym, matka mówi jej, że jest dla niej kartka. - Doręczył ją posłaniec. Jedna z tych młodych dziewczyn z zabawnym transplantem aa głowie. 262 Pocztówka ukazuje ogromną fortecę, której białe ściany wznoszą się nad szarym wapieniem urwiska, na tle ośnieżonych szczytów gór. Na drugiej stronie, drobnymi lecz wyraźnymi literami, Alex napisał: "Wysłuchaj uważnie". - To nie były włosy - mówi matka - ale jakby jasne piórka, jak u kolibra. - Mówiła coś? - Powiedziała, że to dla ciebie. Znała twoje imię. Potem szyb- ko odeszła. Napijesz się herbaty? Zostało mi jeszcze trochę "Earl Greya". Morąg włącza cichutki głosik pocztówki. Ten mówi jej z angiel- skim akcentem, że to twierdza Gjirokastra, będąca jedną z najlepiej zachowanych bizantyjskich i otomańskich twierdz na Bałkanach. - ...która fascynowała podróżników z zachodu od czasu, gdy w dziewiętnastym wieku zawędrował tu Byron i Edward Lear. Niektórzy uważają, że twierdza Berat stanowi lepszy przykład czy- stego stylu otomańskiego, lecz malownicze położenie Gjirokastry na tle gór... Morąg przykłada kartkę do ucha i ponownie włącza odtwarzanie. Głos lektora huczy jej w uchu, lecz słyszy również zmieszany z nim, londyński akcent Alexa. Mówi tylko cztery słowa i Morąg musi uciszyć matkę i ponownie przesłuchać pocztówkę, zanim zrozumie wiadomość. - Nadal szukam Krainy Baśni. Część trzecia BIBLIOTEKA SNÓW 1. Płonący człowiek - No, jesteśmy - mówi Max do Alexa. - O, spójrz. Rozmawiają w wirtualnym pokoju Maxa, wyglądającym jak bańka o kryształowych ścianach, unosząca się wysoko nad siarkowo- żółtymi warstwami chmur Jowisza. Ten widok jest transmitowany przez fragment należącej do Europejskiej Agencji Kosmicznej sondy von Neumanna, która ro/.siewa swoje kopie po powierzchni całej wielkiej planety. Alex spoczywa na kanapie. W rzeczywistości leży na nagrzanej słońcem trawie na zboczu wzgórza i jest trochę zde- zorientowany tą różnicą, mied/y światem prawdziwym a wirtual- nym. Max jest obecny we własnej postaci, a Alexowi nadał postać szalonego rzymskiego cesarza Kaliguli, w purpurowej todze i wień- cu z laurowych liści. Ich przedstawiciele mierzą się wzrokiem przez całą szerokość pomieszczenia. Alexa reprezentuje szkarłatny demon Z widłami, rogami i rozwidlonym ogonem, a Maxa zielona kobieta o ciele z liści, jakby była oknem do zaginionego lasu. Jej oczy są jak bławatki, wargi i sutki jak maki, a włosy niczym delikatne paprocie. Max otwiera okno danych. Tekst przewija się i znika, przez mo- ment widać jakąś płonącą postać biegnącą po rozległej powierzchni wyłożonej złocisto żyłkowanym marmurem, na którym pozostają czarne ślady stóp. Potem znów tekst, rząd za rzędem wzorów. Max uważnie wpatruje się w ekran. Alex odwraca wzrok. Na horyzoncie tego ogromnego świata migoczą błyskawice burzy wielkiej jak kon- tynent. - Zdecydowanie dzieło baśni - mówi Max dźgając wskazują- cym palcem morę o skomplikowanym wzorze. - Pod pierwotnym obrazem kryją się ich powidy. Widzisz? Kurwa, Alex, mógłbyś przynajmniej spojrzeć. Wycinanie kodu zajęło mi prawie trzydzieści sześć godzin. Alex patrzy. - Jak się tam dostałeś? - pyta. Włamanie do Biblioteki Snów Glassa było od wielu lat marze- niem każdego hakera. - Jakiś dzieciak przypadkiem znalazł tylne wyjście - odpo- wiada machinalnie Max. Bardziej interesuje go to, co tam znalazł, niż to, jak tam wszedł. - Zastanawiam się, jaką mocą obliczeniową dysponował Glass. Te płomienie z pewnością wymagały gigabajtów obliczeń iteracyjnych, nawet jeśli wygładzał dane metodą antyalia- singu. - Ogromną - mówi Alex. - Szczególnie jeśli chodzi o two- rzenie sztucznych rzeczywistości. Inaczej Milena nie zwróciłaby się do niego. - Marnować taką potężną moc obliczeniową na generowanie mauzoleum, po którym krąży jeden martwy facet. Robisz włam wszech czasów i zamykasz się w szklanej butelce, zamiast badać świat. - Nie uważasz, że to trochę podejrzane - pyta Alex - że akurat teraz udało ci się włamać do Biblioteki Snów? - Oczywiście, że to podejrzane. Na tym polega ta gra. Dziwne jest to, że ten płonący gość pozostawia uszkodzenia w systemie. Widziałeś dymiące ślady jego stóp? - Gdzie to było? - Kopia Biblioteki Kongresu, jedna z najważniejszych. I nie była to jakaś okrojona wersja, lecz całkowicie zintegrowana baza, z jakiej korzystają uczelnie. - Po co Glass miałby tworzyć coś, co rozwala jego własny system? __ Może to strażnik, mający kasować wszystko, co wchodzi tylnymi drzwiami. Policja Pokoju narobi w gacie, jeżeli to przeniknie do sieci. __ A to jest możliwe? - Oprócz wąskiego kręgu wtajemniczonych nikt o tym nie wie. Jeszcze nie. I tylko dlatego, że dzieciak, który przypadkiem tam wszedł, nie ma pojęcia, na co wpadł. Wkrótce jednak domyśli się, a wtedy powie kolegom i niebawem połowa świata zechce tam zajrzeć. Tylne wejście ma dostatecznie szerokie pasmo, aby na to pozwolić. - Potrzebujemy twojej pomocy, Max - mówi Alex. - Nie zapominaj o tym. - Ta płonąca postać nie jest wirusem. Nigdzie się nie zatrzy- muje, nawet w swoim systemie. Przepala najodporniejsze programy zabezpieczające. Może spalić całą sieć. Im więcej ludzi zacznie tu grzebać, tym bardziej prawdopodobne, że ją wypuszczą. - Już grzebałeś w kodach. Potrzebne nam tylne wejście do jego systemu i to szybko, Max. Ja jestem tu, w świecie rzeczywistym i nie mogę czekać. - Tak. Tak, wiem. - Podziel problem na pakiety. Roześlij je. W sieci czeka dzie- sięć milionów znudzonych hakerów. Daj im coś do roboty. - Nie ucz mnie mojego fachu, Alex. Już opracowałem metodę podziału tego problemu na szereg mniejszych. Wystarczy nacisnąć ten guzik... - W powietrzu przed wskazującym palcem Maxa po- jawia się czerwony, rozjarzony przycisk - .. .a znajdzie się w sieci. - Przepraszam. - No to jak, jesteście gotowi? - Kat wyszła nawiązać kontakt. Na razie mamy miejscowego faceta, który twierdzi, że może nas wprowadzić do strefy buforowej. Nie ufamy mu, ale to nasza jedyna wtyczka w armii. Tych ludzi niełatwo przekupić, ze względu na ich kodeks etyczny. A ci najem- nicy, których wynajęli ludzie Glassa... - Mogę ich rozpracować - rzuca niecierpliwie Max. - To żaden problem. - Może mylimy się, Max. Może powinniśmy wziąć wszystko, co mamy... - I co? Powiedzieć Policji Pokoju? Bardzo by im się to spodo- bało. Byłby to doskonały argument na poparcie ich teorii, że baśnie należy jak najszybciej puścić przez komin. - Myślałem o ONZ. Max krzywi się pogardliwie. - Po pierwsze nie uwierzyliby nam, a po drugie, oni uważają krzyżowców za... Jak ich nazywają? - Uchodźcami religijnymi. - No właśnie. Słuchaj, człowieku, jesteśmy z wami. Cały czas. Podzielę ten problem na części. Oceniam, że zajmie się nim około dwadzieścia tysięcy hakerów. Cholera, co najmniej dwadzieścia tysięcy. Opracowana przez mnie architektura pozwoli połączyć ich wszystkich. Będę z nimi rozmawiał, podsuwał wskazówki. Powoli rozpracujemy to. Oparłem program na architekturze przetwarzania równoległego opracowanej dziesięć lat temu przez grupę hakerów z Princeton. Umożliwia współudział miliona uczestników. Wszyst- ko jest pod kontrolą. - Jasne, ale ja jestem w strefie działań wojennych, a ty... gdzie? Gdzie jesteś, Max? Jak się ma twoja dziewczyna? - A jakie to ma znaczenie, do cholery? Ważne, że możemy rozmawiać. Tyle, że jeśli tak pójdzie dalej... Max ponownie szturcha palcem okno danych i znów pojawia się płonący człowiek, biegnący znikąd do nikąd i pozostawiający za sobą dymiące ślady stóp. - Jeśli będzie ich dostatecznie dużo i będą pojawiać się za każdym razem, gdy jakiś ciekawski zajrzy do legendarnej Biblioteki Snów Glassa, to bit po bicie spalą całą sieć. - I nikt nie może użyć na nich gaśnicy? - Gdybyśmy tylko wiedzieli, czym ich polać, może nie byłby to taki zły pomysł. Nie myśl sobie, że nie próbujemy. Może dopisze nam szczęście. Jeżeli nie... Lśnienie błyskawic na całym horyzoncie Jowisza. - To bardzo dramatyczne, Max. __ jestem niezły, co? Odezwij się, kiedy będziesz cos' wiedział, Sharkey. Przedstawicielka Maxa rozkłada ramiona. Max odbija się kop- nięciem od okna danych, leci do przodu i przechodzi przez nią. Alex przez chwilę widzi go, jak odchodzi między drzewami jakiegoś roz- świetlonego słońcem lasu, a potem przedstawicielka znika w chmu- rze opadających liści. Alex nakazuje swojemu przedstawicielowi przerwać połączenie, zdejmuje wirtualne okulary i siada w realnym świecie, mrugając oczami w ostrym blasku słońca, na porośniętym trawą stoku, który opada ku szarym i czerwonym dachom Gjirokastry. 2. Tanie wakacje i cudze nieszczęścia Hotel "Holiday Inn" w Tiranie był kiedyś pierwszym wieżow- cem w Albanii, zbudowanym w 1979 roku. Pomimo intensywnej przebudowy, w wyniku której otrzymał kanciastą fasadę ze stroma- litu, nanotechowo generowane hiperłącza i dynamiczną rńikrokli- matyzację, hotel nadal zachował betonowy kościec pierwotnej, funk- cjonalnie zdeterminowanej sowieckiej architektury. Chociaż jest całkowicie skomputeryzowany i wytwarza własną energię elektryczną, wykorzystując siłę wiatru i różnice temperatur, w tych niespokoj- nych czasach windy często nie jeżdżą, a z kranów rzadko kiedy płynie woda. Todd Hart dostał pokój z widokiem na plac Skanderberga, co wcale nie jest tak dobre, jak się zdaje, ponieważ okna doskonale widać ze wzgórz. Tam kryją się progreecy rebelianci, którzy obecnie zwyciężają w kolejnej wojnie domowej, toczącej się w Albanii. Pół godziny temu Todd był na dachu ze Spikem Weaverem, kamerzystą, obserwując pociski smugowe, lecące jak roje kolibrów ku ciemnym dachom miasta. Ostrzał najwyraźniej koncentrował się na wschod- nich przedmieściach, będących ciasnym labiryntem brukowanych uliczek i jednopiętrowych domków z suszonej na słońcu cegły. Nic s/czególnego, powiedział Spike i miał rację, bo żaden z pozostałych dziennikarzy nawet nie pofatygował się, żeby wviść z baru r nnna- trzeć. Spike też już teraz siedzi w barze, wspominając minione wojny i wypady, odrzucając propozycje taniego seksu i narkotyków, skła- dane mu przez brązowe od samoopalacza dziwki, ignorując pochleb- ców i frajerów, stawiających reporterom drinki w nadziei, że w ten sposób namówią ich do rozstania się z kilkoma ecu w zamian za strzępy wątpliwych informacji. Gdyby Todd miał odrobinę rozsądku, upiłby się z innymi, wy- mieniając plotki i bzdurne opowieści. Bóg wie, że nie dopisało mu szczęście z konsulem USA i rzecznikiem prasowym ONZ. Konsul był młodym i niewiarygodnie naiwnym absolwentem Yale, posiada- jącym doktorat z paleochrześcijańskiej archeologii południowego Morza Śródziemnego. Rzecznik był typowym parszywym biurokra- tą, który usilnie starał się sprawiać wrażenie, że ONZ robi coś wię- cej, a nie tylko biernie obserwuje toczącą się wojnę domową. Nie tylko próbował uniemożliwić Toddowi przeprowadzenie wywiadu z członkami Dziecięcej Krucjaty, ale i aresztować go. Todd i Spike spędzili dwie długie godziny w pustym pokoju kwatery ONZ, bez klimatyzacji i dostępu do szumiącego za ścianą automatu z napojami, /.amm ktoś mający odrobinę pojęcia o zasadach savoir-faire wobec dziennikarzy uświadomił sobie, że antagonizowanie akredytowane- go przedstawiciela amerykańskich środków przekazu to nie najlep- s/y pomysł. Todd chętnie poszedłby do baru, ale najpierw chce przesłać reportaż Jest tu już od trzech dni i musi spełnić warunki nieko- rzystnego kontraktu, zobowiązującego go do dostarczania okreś- lonych ilości materiału, co było jedynym sposobem uzyskania akre- dytacji i legalnego przyjazdu do tego kraju. Musi zrobić kilka re- portaży i być grzecznym chłopcem, dopóki nie opuści stolicy, żeby udać się w góry. Tak więc Todd siedzi na zbyt miękkim fotelu w swoim pokoju, przy zgaszonym świetle i zaciągniętych zasłonach (snajperzy mają zwyczaj strzelać w oświetlone okna hotelu), trzymając na kolanach notebooka. Samoprzyczepny przewód łącza, wyprowadzony po- przez wywiercony przez Todda akumulatorową wiertarką z diamen- towym wiertłem otwór we framudze (okna nie daje się otworzyć, ze względu na dynamiczna mikroklimatyzację), przyczepił się do głów- nego kabla, który pełznie po ścianie hotelu do talerzy anten na dachu. Todd czeka, aż notebook prześle materiał o Dziecięcej Krucjacie, który nakręcili po południu ze Spikem. Krucjata przestaje już być sensacją i szybko schodzi na dalszy plan w serwisach informacyj- nych, ale niewielu dziennikarzy pokusiło się o bezpośredni kontakt z tą organizacją, a w ten sposób udowodni szefom swoje dobre chęci. Todd wspomina chwilę, gdy po raz pierwszy zobaczył z wyna- jętego helikoptera Krucjatę. Wiła się jak kolumna wojowniczych mrówek po zeschniętej, brązowej ziemi około pięćdziesiąt kilome- trów od Tirany. Todd pamięta, że kabinę helikoptera zalał jasny słoneczny blask, gdy maszyna przelatywała nad kolumną; pamięta jak zaschło mu w gardle, gdy zaczął mówić, a w tle krzyżowcy powoli posuwali się naprzód, w skwarze i chmurach kurzu, a nad nimi warczał szaroniebieski śmigłowiec ONZ. Todd potrzebował trzech ujęć, jako tła do swojej wypowie- dzi, którą teraz przesyła jego notebook, razem z materiałem filmo- wym i komentarzami do poszczególnych migawek. Kiedy spory plik skompresowanych zdjęć wreszcie przechodzi przez łącza satelitarne, Todd zakłada wirtualne okulary i rękawice. Naczelny redaktor, siedzący za biurkiem, które nagle pojawia się w pokoju, pyta go, co zdobył. Todd mówi mu, a redaktor zastanawia się, a potem wzrusza ramionami. - To twój program, mały. Jednak spodziewałem się, że Dzikus z Atlanty zdobędzie coś ciekawszego. Todd zdobył to przezwisko przed dwunastu laty i chociaż bez- wstydnie wykorzystuje je, ilekroć może, ma go już dosyć. W przy- szłym roku skończy czterdzieści lat i wbrew temu, co głosi jego legenda, nie potrafi zdobywać rewelacji, nie odrywając się od dziew- czyn i butelki. Tamten reportaż z burzy ogniowej w Atlancie był kaprysem losu, który wycisnął piętno na całym jego życiu. - Za kilka dni będę miał coś niewiarygodnego - mówi Todd. - Uwierzę we wszystko, co mogę sprawdzić. Redaktor, Barry Fugikawa, ma na sobie tradycyjną białą koszulę z podwiniętymi rękawami, na czole zielony daszek, a w zębach 07H dymiącego papierosa. Ma też pomarszczoną twarz buldoga, skra- dzioną Walterowi Matthau ze Strony tytułowej. Zawdzięczają do- mysinemu morfingowi środowiska wirtualnego. Doświadczeni pra- cownicy używają domyślnych ustawień, a nie fikuśnych produktów komercyjnych czy własnych wytworów. W wyniku morfingu Todd ma postać młodego i energicznego Roberta Redforda, mniej więcej z okresu Wszystkich ludzi prezydenta. Chociaż spotkali się w sieci już kilkanaście razy, Todd nie wie, jak naprawdę wygląda Fugikawa, a nawet gdzie przebywa, kiedy nie pojawia się w tym redakcyjnym sztafażu, z długimi rzędami pustych biurek pod niskim sufitem i popołudniowym słońcem wpadającym przez okna. Nikt nigdy nie próbuje spoglądać przez te okna, za którymi widać rzeczywisty obraz Waszyngton DC. Tu i tam w kału- ży światła jedna lub dwie postacie siedzą przy takich biurkach jak to. z holograficznym ekranem pozwalającym manipulować tekstem i zdjęciami, koszem, notatnikiem, pulpitem narzędziowym oraz iko- nami, które unoszą się nad najprawdziwszym, oprawionym w skórę bibularzem. - Jeszcze jedno - mówi Todd. - O mało nie aresztował mnie miejscowy dupek z ONZ. Biurko Fugikawy sprawdza i odszyfrowuje kody, zabezpiecza- jące przekazany przez Todda materiał przed niepowołanym dostę- pem i zmianami. W tych czasach każdy, kto ma tani komputer domowy i byle jaki program graficzny, może dobrać się do wszyst- kiego. Komputerowy sprzęt akredytowanych dziennikarzy generuje kody identyfikacyjne w zdigitalizowanych obrazach, zmieniając najmniej znaczący bit niektórych z ośmiobitowych liczb definiują- cych kolory pikseli. Te kody są częścią obrazu, co pozwala wykryć ewentualne zmiany poczynione przez leniwego lub nadgorliwego reportera. Kody deszyfrujące posiadają wyłącznie agencje infor- macyjne, które rezerwują sobie prawo do obióbki surowego ma- teriału. Biurko wydaje pisk, a Fugikawa podnosi głowę i pyta z na- mysłem: - Zostałeś aresztowany? - Niezupełnie. __ j^o c(5ż, następnym razem daj się aresztować. To dobry materiał. ONZ represjonuje media. __ Właśnie dlatego mnie wypuścili. Jeśli chcecie wiadomości o reporterach, następnym razem dam sobie strzelić w łeb. To nie jest takie trudne. Tutaj robi się gorąco. Mogę też załapać AIDS lub wirusową gruźlicę od jednej z tanich dziwek w barze hotelowym, po czym umrzeć powolną i bolesną śmiercią. Moglibyście zrobić z tego serial. Fugikawa strzepuje centymetr białego popiołu do śmietnika. Jego papieros nigdy nie robi się krótszy, obojętnie jak długo go pali. - To ty jesteś obiektem zainteresowania opinii publicznej, niech ją Bóg ma w opiece. Ona właśnie tego oczekuje. Dzikus z Atlanty w opałach. Oni nie potrzebują faktów. Tych jest już o wiele za dużo. Fugikawa przesadza z tym cynizmem, myśli Todd. Może to wchodzi w skład programu morfującego. - Może tym razem trafiłem na bombowy materiał - mówi. - Nie pochlebiaj sobie - wątpi Fugikawa i rozkazuje biurku: - Zakręć dyskiem. Spróbujemy coś z tego zrobić. Helikopter wysadza Todda i jego kamerzystę przed czołem Dzie- cięcej Krucjaty i unosi się w chmurze pyłu, zanim krążący nad kolumną śmigłowiec ONZ uzyska zezwolenie na pościg. Krzyżowcy przechodzą obok w chmurze białego pyłu. Są w róż- nym wieku, ale meme baśni uczyniło ich wszystkich dziećmi, jeśli nie ciałem, to duchem. Niektórzy trzymają się za ręce. Inni grają na fletniach, biją w werble lub potrząsają grzechotkami w nierównym rytmie, który cichnie lub narasta, ale nigdy nie zamiera. Niektórzy jadą na trójkołowych motorach lub skuterach na baterie słoneczne, lecz większość idzie pieszo, dźwigając minimum sprzętu biwakowe- go, mając tylko to, co na sobie, karty kredytowe pozwalające na korzystanie z konta w banku Credit Lyonaise oraz przekonanie, że maszerują aby zbawić ludzkość. Idą przez Albanię w równym tempie pięciu kilometrów na godzinę przez osiemnaście godzin na dobę. Jeszcze przed rokiem Dziecięca Krucjata była zaledwie jednym z wielu stworzonych przez meme kultów, rozwijających się wśród ubogich warstw społecznych, wegetujących na marginesie Unii Eu- ropejskiej. Potem niemal wszyscy jej członkowie wyzdrowieli - samoistnie lub nie - a pozostali, w liczbie około tysiąca, spotkali się na granicy Albanii i rozpoczęli marsz ku ziemi obiecanej. Szli z jednej chmury białego pyłu w drugą. Niegdyś były to żyzne ziemie, ale zostały obrzucone wirusowymi bombami przez cofające się przez natarciem rebeliantów wojska rządowe i teraz już mc tutaj nie rośnie. Zeschnięte łodygi roślin uprawnych rozsypują się w proch pod stopami maszerujących. Wykonawszy kilka ujęć, jako podkład do przygotowanego tek- stu, Todd zakłada maskę i rusza wzdłuż kolumny. W górze brzęczy helikopter ONZ, przelatując tam i z powrotem, jak rozzłoszczona ważka. Todd rozmawia z kilkunastoma krzyżowcami. Tylko jedna z tych osób, kobieta w średnim wieku i o obwisłych policzkach, wypowiada się z sensem, ale i ona nie mówi mu niczego nowego, a potem - oczywiście - pyta, czy już został zbawiony. - Jeden pocałunek - zachęca. - Jeden pocałunek i będziesz żył wiecznie. Będziesz wolny. Kilku innych podchwytuje jej słowa. - Będziesz wolny! Wolny! Będziesz wolny! Todd wykręca się i odchodzi. Odwraca się tyłem do kolumny, macha do pilota nisko przelatującego helikoptera ONZ i wbiega na pagórek, do czekającego tam Spike'a. - Nakręciłeś to? Spike zsuwa na czoło telewizyjne gogle. Ich soczewki są pokryte drobniutkim talkiem. - Przez zasłonę kurzu - odpowiada. - Dlaczego ten pierdoła się nie odpieprzy, co? - Czeka na zezwolenie lądowania. Wtedy nas aresztuje. - Miejmy nadzieję. Nie mam zamiaru wracać piechotą. Spike puszcza Toddowi nakręcony materiał i mówi, że ma szczę- ście: sześć miesięcy wcześniej ta kobieta bez wahania zdarłaby mu maskę i pocałowała zjęzyc/kiem. - Ci pajace czegoś się nauczyli - mówi Spike. - Miejscowi IN I nie lubią, kiedy próbuje się ich nawracać na siłę. To ortodoksi i w ogóle. Todd zdejmuje tropikalny hełm, po czym ociera kark z kurzu j potu. Jest wysokim, krzepkim mężczyzną z gęstą strzechą jasnych włosów i kanciastą, wyrazistą twarzą. Krem z filtrem przestaje działać i czubek nosa już ma opalony. Odzywa się do Spike'a: - Właściciele tych farm to głównie muzułmanie. Rebelianci to ortodoksyjni Grecy, pamiętasz? Dlatego Glass stał się ortodoksem. Spróbuj to przyjąć do wiadomości. - Glass był przedtem amerykańskim muzułmaninem - przy- pomina Spike, jakby to wszystko wyjaśniało. Glass jest prorokiem sieci, który poprzysiągł ochraniać Dziecięcą Krucjatę. Rozpoczął karierę jako profesor technik przekazu na ja- kiejś artystycznej uczelni środkowego wschodu, a potem został sieciowym gospodarzem nadzorującym tuzin grup dyskusyjnych i nadającym sens ich nie kończącym się rozmowom. Zbił majątek na kompleksowych analizach gospodarczych, które kilkakrotnie po- zwoliły mu przewidzieć krótkotrwałe trendy nieobliczalnego rynku światowego, stracił większość pieniędzy prowadząc rozmaite bada- nia, a potem przeniósł się do Grecji, gdzie stworzył legendarne wirtualne środowisko, które nazwał Biblioteką Snów. Kilka miesię- cy wcześniej z wielką pompą poślubił Antoinette, jedną z najsłyn- niejszych modelek wirtualnej rzeczywistości, a teraz obiecuje zba- wić Dziecięcą Krucjatę i zapoczątkować nowy Złoty Wiek. Tirański informator Todda twierdzi, że ma kontakty, dzięki któ- rym może załatwić mu dojście do Glassa. Wywiad z Glassem przy- niósłby Toddowi dość pieniędzy, aby wierzyciele na kilka miesięcy zeszli mu z karku. Ostatnio dołączyła do nich córka Todda, która zaskarżyła go o brak uczuć rodzicielskich. Rany boskie, przecież Violetta ma dopiero siedem lat, więc Todd jest pewny, że stoi za tym jego trzecia żona. Marcy doprowadziła do tego, że sąd pozbawił go prawa widzenia z dzieckiem. Twierdziła, że jego styl życia negatyw- nie wpływa na rozwój zdolności społecznego przystosowania Vio- letty. To w jej stylu, żeby okręcać nóż, który sama wbiła mu w plecy. Nawet ieśli Todd wygra, będzie musiał zapłacić obu prawnikom, a jeszcze nie spłacił honorariów za rozprawę o prawo do widywania dziecka. Todd i Spike obserwują pochód Dziecięcej Krucjaty przez zaku- rzone pola. W oddali stoją topole, a za nimi leniwie płynie rzeka, lecz mimo skwaru i kurzu nikt nie opuszcza kolumny. Todd otwiera karton z dietetyczną colą, pociąga łyk i podaje napój Spike'owi. - W tym na pewno jest dobry materiał. Co taki hipis jak Glass chce od bandy odmóżdżonych neofitów'? - Może się wypalił. Może rozpaczliwie szuka rozgłosu. Zapalniczką zrobioną z grubej łuski po naboju Spike zapala jednego z tych miejscowych, źle skręconych papierosów. Rozciera czerwone kręgi, które telegogle pozostawiły mu wokół oczu. Pocho- dzi z południowego Londynu, jest twardy, krzywonogi i zawsze pesymistycznie nastawiony. - Oni są jak Chińczycy - mówi Todd, dostrzegając możliwość zupełnie nowej interpretacji tego wydarzenia. Spike spogląda w dal, gdzie wysoko nad kłębami kurzu, soczew- ki jego automatycznej kamery odbijają promienie słońca. Nastawił ją tak, żeby unikała helikoptera ONZ, co dobrze zrobi jej sztucznej inteligencji. - Długi Marsz - dodaje Todd. - Przewodniczący Mao. Chiny. - Czy kilka lat temu nie byliśmy w Chinach? - To był Tybet. - To na jedno wychodzi. - Wiesz, że nie, ty draniu. - Wiem, że to było tam, gdzie podawali mi najgorsze gówno, jakie jadłem w życiu. Todd rzuca w głowę Spike'a pustym kartonem po coli. - Przecież ty nigdy nie jadasz żadnego gówna. Żywisz się wyłącznie hamburgerami. - Na pewno dali mi hamburgera z jaka - upiera się Spike i dodaje w zadumie: - Zdobyliśmy tam niezły materiał, ten o bud- dyjskim podziemiu. - To była cholernie smutna historia. 9.75 __ No cóz, cały ten świat jest cholernie smutny, szefie. Dziecięca Krucjata w równym tempie kroczy przez chmury kurzu. W kompleksie mieszkalnym w Denver, gdzie Todd wynaj- muje kawalerkę, mieszka prawie tysiąc osób. Wynajął ją pod fałszy- wym nazwiskiem, ponieważ trzy z jego czterech byłych żon mają prawo własności do wszystkiego, co zdoła zarobić przez sto lat. Dotychczas nigdy nie myślał o otaczających go ludziach, jako o kor- nikach w komórkach spróchniałego drewna. Są tutaj. Gorące słońce przebija tumany pyłu. W oddali drugi helikopter zatacza szeroki łuk nad spalonymi przez wirusy polami, kierując się ku nim. - No to lecimy - oznajmia Spike. Jeszcze raz zaciąga się papierosem, gasi go i zręcznie chowa niedopałek do kieszeni kurtki. - Co by było. gdyby oni nagle rozpierzchli się i zaczęli wszyst- kich nawracać? Nikomu nie przyszło to do głowy, no nie? Chcę powiedzieć, ilu mieszkańców Albanii stać na kurację uniwersalnym fagiem? - Jak wampiry? - Spike nasuwa gogle na oczy. -Te załatwia się drewnianym kołkiem Na skrzyżowaniu dróg, prosto w serce. Spróbuj tej gadki o Długim Marszu, może to będzie dobry wstęp. Nad kolumną Dziecięcej Krucjaty automatyczna kamera zatacza krąg i wraca, lecąc przed helikopterem, który wkrótce wyląduje i aresztuje ich. Todd i Barry Fugikawa wykorzystują skojarzenie i materiał, w którym Todd, stojąc na tle maszerującej kolumny, porównuje pochód krzyżowców z Długim Marszem, wzbogacony zbliżeniami pojedynczych uczestników, zarówno tych. którzy nadal są podobni do ludzi, jak i zmodyfikowanych przez femboty baśni. Fugikawa dodaje migawki z biblioteki, ukazujące wędrówkę nędzarzy przez Francję i Niemcy, przez małe republiki i monarchie Bałkanów, a potem początek wielkiego marszu przez granicę czarnogórsko- -albariską. Ujęcie niebieskiej, wyrazistej twarzy baśni, później znów Todd. pytający dokąd zmierzają ci wszyscy ludzie i czym się kieru- ją, a potem konkludujący, że nikt jeszcze tego nie wie. Migaw- ka nadlatującego helikoptera ONZ oraz napis głoszący, że kilka minut po wygłoszeniu tego stwierdzenia, Todd Hart został aresz- towany. Dwuminutowa wstawka w serwisie informacyjnym Rolling News Channel. Jutro nie będzie pamiętał o niej nikt, może oprócz dziesięciu tysięcy zagorzałych obserwatorów nie kończących się wojen domowych na Bałkanach. Pomimo to. wróciwszy do pokoju hotelowego, włożywszy wirtualne okulary i rękawice, Todd drży w przypływie głupiej dumy i wzruszenia. Nawet kręcenie takich zapchaj-dziur zawsze wywołuje dreszcz satysfakcji wywołanej bez- pośrednim udziałem w wydarzeniach. Fugikawa twierdzi, że porównanie z Długim Marszem jest celne, ale cały materiał taki sobie. - Nie interesuje się tym nikt oprócz garstki maniaków, a nawet i ci mają to w dupie. - Nie mieliby, gdyby znów wybuchła plaga meme - mamro- cze Todd. a redaktor spogląda na niego zmęczonymi, smutnymi oczami buldoga, po czym pyta, czy trafił na jakiś trop. - Możliwe - wykręca się Todd i nie zapomina na pożegnanie mrugnąć do Fugikawy. Wzmianka o pladze meme to wierutne łgar- stwo, ale w dziennikarstwie często kłamstwa są początkiem krętej drogi do takiej czy innej prawdy. W okienku nad biurkiem pojawia się twarz starej kobiety. Fugi- kawa ożywiają i puszcza w kółko ujęcie, na którym staruszka pyta Todda. czy się do nich przyłączy. - Nie podchodź zbyt blisko - ostrzega Fugikawa. - Nie chcesz tak skończyć. Przez moment nie wygląda jak Walter Matthau, lecz tłusty, łysy Budda. Jest odziany tylko w przepaskę biodrową, ma złotawą skórę i odstające uszy. na czole namalowane trzecie oko. a w splecionych dłoniach trzyma biały kwiat lotosu. - Zaczekaj aż materiał sam do ciebie przyjdzie - mówi Budda i nagle znów zmienia się w Waltera Matthau. Stuka się palcem po nosie. - W dawnych czasach nazwaliby cię wolnym strzelcem, a strzelcy nigdy długo nie żyją. Nie przejmuj się. Nie kręcisz repor- tażu o końcu świata. Tylko o końcu wygasającego kultu. __ pjej, jak długo już tu siedzę? - rzuca niedbale Todd. __ Dostatecznie długo, żeby nakręcić reportaż i nie mów mi, że o tym nie wiesz. Postaraj się o jakiś miejscowy koloryt. Niech komentatorzy martwią się o ogólny obraz. - Dzięki za radę. - Nie lubimy, jak wolni strzelcy biegają samopas po polach. Nawet jeśli takim strzelcem jest Dzikus z Atlanty. Przeczytaj kon- trakt. - Czytała go moja agentka. Powiedziała, że to kupa gówna. - Mimo to podpisałeś go. Pukanie do drzwi. - Muszę już iść - mówi Todd. - Może to prezydent Albanii w szlafmycy. W drzwiach stoi Spike. - Polowanie na baśń - wyjaśnia. - Wszyscy biorą udział. Odpręż się, to ci dobrze zrobi. Tak więc przez następną godzinę Todd ugania się po korytarzach hotelu za baśnią, którą korespondentka Reutera podobno widziała na schodach przeciwpożarowych. Pozostali dziennikarze zaprawili się miejscową brandy oraz kifem, i robią mnóstwo hałasu, zbiegając po schodach do piwnicy, miotając się po pustych korytarzach i nie używanych pomieszczeniach pralni. Todd dostrzega za rogiem błysk czegoś niebieskiego, rzuca się tam i wpada na wysoką niebieską postać, która spowija go zwojami niebieskiej folii oraz drutu. Wszyscy śmieją się, gdy wyplątuje się z pułapki. Automatyczna kamera odbija się od sufitu, kierując wjego stronę najeżoną obiektywami wieżyczkę. - Wy gnojki! - warczy Todd. - Kto stawia? Piją kolejkę za kolejką. Któryś zamawia szampana, żeby go udobruchać, a Todd wesoło pyta, czy ktoś z nich czuje się samotny. Wszystkie tutejsze dziewczyny i chłopcy są zdrowi, mówi, osobiście to sprawdziłem. Szampan jest bułgarski, gorzki jak przepalony olej. Todd późno wraca do swojego pokoju. Komputer nadal jest podłączony, więc wirtuuje do redakcji. Barry Fugikawa dawno wy- szedł i w pokoju redakcyjnym nikogo nie ma, co samo w sobie jest dziwne, ale na ekranie biurka w kółko odtwarza się nakręcona przez nich migawka. Todd obserwuje ją z uczuciem, które lubi uważać za zawodową satysfakcję i już ma się rozłączyć, kiedy jego uwagę przykuwa jakiś ruch na drugim końcu pomieszczenia. Na jednym z biurek stoi płonący człowiek. Płomienie spowijają jego ciało i two- rzą migotliwą, widmową koronę wokół głowy. Wskazuje palcem na Todda, a potem znika. Todd rozgląda się po pomieszczeniu, podejrzewając kolejny dowcip. Na biurku, na którym stał płonący człowiek, pozostały dwa wypalone ślady stóp, a notatnik dymi i pełzają po nim czerwone skry, tworzące raz po raz jakieś dziwne hieroglify. - Niezła sztuczka, chłopaki - mówi Todd do pustego pokoju. Przerzuca dymiący notatnik do kosza i kładzie się spać. 3. Narzeczone Frankensteina Alex słyszy wchodzącą na wzgórze Katrinę na długo przed tym, zanim ona do niego dotrze: najpierw jej głośne nawoływania, a po- tem stukot drewnianych dzwonków umykających przed nią owiec. Na pół śpiący, leży na rozgrzanej od słońca trawie stromego stoku. W dole znajduje się miasto Gjirokastra, ze swymi pagórkami, sosna- mi i wąskimi uliczkami, z białymi ścianami domów o czerwonych i szarych dachówkach, z gąszczem betonowych bloków poznaczo- nych śladami zeszłorocznych strzelanin, z podobnymi do nie wy- strzelonych rakiet minaretami meczetów. W górze z piarżystych zboczy wznoszą się pionowe kamienne mury cytadeli. Niegdyś, w czasach komunistycznego reżymu, trzymano w niej więźniów politycznych, a teraz przetrzymuje się w niej odludków, oczekują- cych na przewiezienie do obozu przetwórczego na wybrzeżu. Alex usiłuje o tym nie myśleć, ale przychodzi mu to z trudem. Czekając na kontakt, przyzwyczaił się przychodzić tutaj codzien- nie, pod pozorem sprawdzania danych i wysłuchiwania ostatnich wiadomości przekazywanych przez Maxa, a w rzeczywistości ucie- kając przed panią Powell, straszną Angielką w nieokreślonym wie- ku, która żarliwie, romantycznie i głęboko wierzy w baśnie. Przybyła tu po długotrwałej sesji z mapą Europy i wahadełkiem, ale nie jest głupia ani naiwna. Widziała się z komendantem cytadeli w sprawie warunków, w jakich przetrzymywane są odludki i złożyła protest w ONZ dotyczący wydarzeń na drodze do Kakawii - wszystko na próżno. Ponieważ Alexjest jedynym oprócz niej Anglikiem w Gjiro- kastrze, pani Powell upatruje w nim potencjalnego wyznawcę jej wiary. Alex zaczyna podejrzewać, że jest to swego rodzaju kara boska za pomoc udzieloną przy przekształceniu pierwszej lalki. Bynaj- mniej nie można powiedzieć, że nie lubi pani Powell, która pod pewnymi względami przypomina mu Darlajane B., lecz przeraża go jej niezmordowana energia. Jeśli znajdzie Milenę, a ta nie zechce uwolnić go od uwarunkowania, które narzuciła mu tak dawno temu, napuści na nią panią Powell. Sprawdzenie danych i marszruty Dziecięcej Krucjaty nie trwa długo. Notebook wysuwa na trawę antenę, pajęczą plątaninę mono- włókien żelaza, po czym podłącza się do sieci za pośrednictwem krążącego na niewielkiej wysokości szpiegowskiego satelity ONZ. Program zarządzający zawiadamia Alexa, że Max jest nieosiągalny, ale zostawił dla niego wiadomość. Nie jest to dobra wieść. Hakerzy znaleźli tylne wejście do Biblioteki Snów i chociaż na razie znają je tylko nieliczni, prędzej czy później ktoś roześle tę informację po całej sieci. Alex rozłącza się, a potem obserwuje małe brązowe motylki trzepoczące skrzydłami nad usianą kwiatami murawą, albo spogląda na odległe góry. które wznoszą się w niebieskawej mgiełce daleko za Gjirokastrą. Patrzy na pasące się na stoku owce i leniwie układa algorytm opisujący ich ruchy. Owce z dwiema krótszymi nogami s/ybciej poruszałyby się po zboczu, ale tylko w jedną stronę. Spiralą w górę, aż na szczyt wzgórza. Potem turlałyby się na dół, chronione przez grubą warstwę wełny, i zaczynały od nowa. Owce są małymi, chudymi stworzeniami o wiecznie zdziwio- nych pyskach. Gdy Katrina pnie się do Alexa, umykają przed nią gwałtownymi, niezdarnymi susami, ale zaraz zapominają przed c/ym uciekały i znów zaczynają skubać suchą trawę. Katrina jest zasapana. Jej twarz lśni od potu, a skóra czaszki po obu stronach genżynierowanego lamparciego futra jest opalona na brąz. Jego zabójcza dama. Nie potrafi inaczej wykorzystać nagroma- dzonej w niej energii, tylko z nim, w sprawie, którą ledwie rozumie. Ona uważa, że oszalał, skoro nadal zamierza odnaleźć Milenę. - Zażyj lekarstwo - mówi mu. - To nie jest prawdziwe uczucie, tylko wywołane fembotem. Spierali się o to wczoraj rano, po tym jak pan Avramites powia- domił ich, że załatwił im bezpieczny przerzut przez góry. Alex powiedział jej wtedy: - Każdy powinien mieć jakąś chorobę, z którą mu dobrze. - Pieprzyć to. Ja zamierzam żyć wiecznie. - Jeśli tak, to trafiłaś w niewłaściwe miejsce. - Zaczekaj a zobaczysz - powiedziała Kat i pogroziła mu pięścią. W miejscu dwóch palców prawej ręki, które straciła podczas bitwy o Magiczne Królestwo, pozostała tylko blizna. (Kat przejecha- ła buldożerem przez druty ogrodzenia, a potem złapała za niewłaści- wy koniec tasera, którym posługiwał się ochroniarz.) Teraz Katrina staje nad Alexem, zasłaniając mu słońce i ciężko sapiąc po szybkiej wspinaczce. - Dostaniesz raka - ostrzega. - Spalisz się na czerwono i pokryjesz wielkimi, nowotworowymi wrzodami. - Przywilejem Anglika jest postępować jak wściekły pies i wy- legiwać się w słońcu. Katrina nie rozumie cytatu. Naprawdę uważa go za szaleńca. - Jak się masz. Kat? Jak było w lesie? - Dużo drzew. Gdzie jest Krucjata? - Trzy dni drogi od starej granicy. - A potem znajdą się w strefie buforowej i wszystko szlag trafi. Jeszcze coś? Alex wypuścił w sieć rój samoreplikujących się tropicieli da- nych. Są tak zaprogramowane, by szukać śladów Mileny i z każdym smakowitym kąskiem wracać do gniazda, którym jest skrzynka pocztowa Alexa w biuletynie miłośników sztucznego życia, na uni- wersytecie w Kansas. W tej chwili musi ich już być co najmniej dziesięć tysięcy, ale przez kilka ostatnich dni nie otrzymał żadnych raportów, co może oznaczać, że Milena nie robi nic szczególnego lub któryś z kontrolerów sieci wypuścił program likwidujący tropi- cieli. Alex musi poprosić Maxa, żeby sprawdził tę drugą ewentual- ność - to mogłoby pokrzyżować im plany. - Jest bardzo spokojnie - mówi do Katriny. - Płonący czło- wiek jeszcze się nie wydostał. A jeśli nawet, to nikt go nie widział. - Dobrze, że ja mam jakieś konkretne wiadomości. - Widziałaś...? - Owszem, ten mały skurwiel nas dopadł. Dzień wcześniej Katrina udała się na zwiady i sprawdziła drogę biegnącą doliną Drinos do Kakawii. Rozbiła obóz w pustym lesie kilka kilometrów za Gjirokastrą i wracając z AJexem do miasta mówi, że to było niesamowite doświadczenie. - Gdzieś w oddali przez cały czas szczekał pies. Raz obudziłam się i w świetle księżyca zobaczyłam coś dużego, co znikało wśród drzew. Znalazłam wielkie okrągłe ślady. Myślisz, że tutaj żyją słonie? - Widziałaś... - Tego małego skurwiela? On jest jak podrobiony szyling. - Raczej jak zły szeląg. - Tak. Wciąż się pojawia z tymi swoimi gadkami. - Jest twardy i podejmuje ogromne ryzyko, przychodząc tu. Teraz jest po naszej stronie. - Tylko dlatego, że myśli, że chcemy pomóc jego pani. - Ona wykorzystała go, Kat, tak samo jak nas. - A ponadto on wie, że wkrótce w całej Europie staną obozy przetwórcze. Zdaje sobie sprawę z tego, że w tym stanie rzeczy niebawem nie będzie się gdzie ukryć. Próbuje uratować swój tyłek, czego wcale nie mam mu za złe. Pomimo wszystko, powiedział mi coś o tych tak zwanych pracownikach pomocy społecznej. Sądzę, że musimy mu uwierzyć. - Podejrzewam, że oni wcale nie są pracownikami pomocy społecznej. A ta bajeczka o tym, że akurat jadą w tę stronę i mogą nas podwieźć tam, gdzie chcemy, wydaje się zbyt piękna, żeby była prawdziwa. - Ten gnój Avramites sprzedał nas. Ostrzegałam cię. - I uwierzyłem ci. Teraz też ci wierzę. Jednak pan Avramites to zło konieczne. Pan Avramites jest prawnikiem, który zgodnie z długotrwałą tradycją fis - skomplikowanych praw plemiennych i zwyczajo- wych, skodyfikowanych w Kanun z Lek - prowadzi negocjacje i transakcje wymienne pomiędzy różnymi frakcjami w tym regionie kraju. W obecnej chwili Gjirokastra znajduje się w rękach progrec- kiego watażki i chociaż federalny rząd Grecji oficjalnie nie przyznaje się do tego, po cichu pozwala na ograniczony ruch w pasie przygra- nicznym. Pan Avramites załatwił Alexowi i Katrinie przejazd z ko- lumną dżipów, które mają przywieźć do miasta zaopatrzenie me- dyczne. Tak się składa, twierdzi pan Avramites, że jedna z greckich firm sponsorujących tę pomoc, kiedyś zatrudniła zespół Glassa do opracowania nowej struktury dystrybucji. Katrina mówi z uporem: - Moglibyśmy pójść pieszo. No tak, zaraz powiesz, że na granicy jest mnóstwo czujników i pułapek zastawionych przez ONZ. Wiem też, że to kraina bezprawia, ale nasz mały niebieskoskóry przyjaciel uważa, że zdoła nas przeprowadzić. - Kat, czy tu mu ufasz? Naprawdę mu ufasz? - Twierdzisz, że on jest po naszej stronie. Ja ufam mu tak samo, jak Avramitesowi. Alex nie może powstrzymać uśmiechu. - Ona tu jest, Kat! Wiem o tym! I potrzebuje mnie. W przeciw- nym razie po co by tu był? - W odpowiedniej chwili będę musiała załatwić tych fałszy- wych pracowników pomocy społecznej. Powinnam też zabić Avra- mitesa, ale pewnie mi nie pozwolisz. Naprawdę musisz znowu siadać? W końcu to ja taszczę ten przeklęty komputer. Jednak Alex musi usiąść i odpocząć. Do miasta jeszcze daleko, III) a jest bardzo gorąco. Katrina, pobudzona czymś więcej niż tylko nocnym przypływem adrenaliny, nie może spokojnie usiedzieć. Pod- biega do owcy, obala ją na grzbiet, śmieje się, a potem pozwala zwierzęciu wstać i uciec. - Dobrze, że w pobliżu nie ma pasterzy - mówi Alex. - Poszczuliby cię psami. Tutejsze owczarki są przystosowane do walki, mają chipy wa- runkujące, przemodelowane szczęki i ceramiczne zęby, aby lepiej bronić owiec przed wilkami na górskich halach. - Proszę bardzo - odgraża się Katrina. - Jestem gotowa. - Otrzepuje dłonie o biodra i staje w bojowej postawie. - Mam dosyć tego pieprzonego czekania. Nawet jeśli jutro umrzemy, nic mnie to nie obchodzi, bylebyśmy tylko opuścili to przeklęte zadupie. Tego wieczoru spotykają się z panem Avramitesem w jednej z niewielu nadal czynnych w Gjirokastrze restauracji. Alex przez godzinę spiera się z Katriną, zanim udaje mu się ją namówić, aby z nim poszła. Każe jej obiecać, że nie będzie się odzywała i nie spróbuje zadźgać pana Avramitesa widelcem. - Może później będzie na to czas, ale na razie potrzebujemy go. Ponadto kiedy powie nam, że jednak nie może z nami jechać, wtedy będziemy wiedzieli, że nas sprzedał. - Już to wiemy - mruczy z niesmakiem Katrina. Płacą wyśrubowaną przez wojnę cenę za gulasz z jagnięcia i kwaśne czerwone wino. W Gjirokastrze klasa fachowców nadal ubiera się w odświętne stroje do obiadu: lekarze, nauczyciele oraz urzędnicy wkładają odprasowane garnitury, a ich żony wykrochma- lone bawełniane suknie. Alex narzucił ponczo z marszczonego aksa- mitu na kombinezon, który jest trochę na niego za ciasny. Katrina ma na sobie skórzane ciuchy i motocyklowe buty, którymi łomocze o bruk. Burżuje zerkają na nich z ukosa, mamrocząc pod nosem komentarze - zapewne niepochlebne. Najemnicy nie są tu mile widziani, a Alex i Katrina to z pewnością najemnicy, nawet jeśli są przyjaciółmi miejscowego znawcy/w. Pan Avramites bardziej wygląda na podstarzałego robotnika drogowego niż na prawnika. Na łysej głowie ma sukienną czapkę, czarną marynarkę z dziurą na jednym łokciu i czerwoną apaszkę na sZyi. Zakłada okulary w złotych oprawkach, żeby przeczytać im treść przepustki, którą dla nich zdobył. Tekst jest napisany po grecku i po albańsku. Katrina krzywi się do Alexa, który odpowiada szerokim uśmiechem. Właściwie Alex nawet lubi pana Avramitesa. Stary wcale nie ukrywa swojej chciwości i zachowuje się przyjaźnie nawet wtedy, kiedy wkłada ci rękę do kieszeni, albo - tak jak w tym przypadku - cichcem sprzedaje cię wrogom. Pan Avramites miał jechać z nimi - Alex zatrudnił go jako tłumacza. Stary stracił rodzinę przed dziesięcioma laty, podczas ponownej rządowej okupacji Gjirokastry. Wraz z pozostałymi męż- czyznami albańsko-greckiego pochodzenia, pan Avramites uciekł do lasu, aby prowadzić dalszą walkę w górach. Zapłacił pewnej rodzi- nie, która miała ukryć jego żonę i córki w piwnicy swojego domu w Gjirokastrze, ale nie wywiązała się z umowy i uciekła na północ na długo przed ponownym zajęciem miasta przez Greków. Nikt nie wie, co dokładnie stało się z rodziną pana Avramitesa, ale zapewne została rozstrzelana na początku okupacji i pochowana w jednym z masowych grobów poza miastem. Czasem pan Avramites zapada w żałobne milczenie, rozmyślając o tym, ale teraz jest dość wesoły - zbyt wesoły jak na człowieka, który ma wyruszyć na niebez- pieczną wyprawę, myśli Alex. Pan Avramites składa sztywny papier z holograficzną pieczęcią i wręcza go Alexowi. - Proszę tego nie zgubić, panie Sharkey. A więc to tak. Alex czuje na sobie wzrok Katriny, ale nie odrywa oczu od pana Avramitesa. - Może lepiej niech pan to zatrzyma? - No cóż. Niestety... - pan Avramites mocno wzrusza ramio- nami, wprawiając w ruch całe swoje ciało. - Właśnie się dowie- działem, że dowódca tego konwoju dobrze mówi po angielsku, a poza tym, niestety, interesy zatrzymują mnie w mieście... Oczy- wiście, nie będę się domagał zapłaty, którą miałem otrzymać. - To już coś - mruczy Katrina. - Kat, bądź cicho. - Jestem pewny, że będziecie w dobrych rękach. Taki starzec jak ja tylko przysporzyłby wam kłopotów. - Przykro mi, że nie chce pan z nami jechać - mówi Alex. - No cóż, ale na razie jesteśmy jeszcze tutaj - dorzuca pospiesz- nie pan Avramites, przerywając chwilę niezręcznego milczenia. - Powinniśmy uczcić wasz odjazd po tak długim oczekiwaniu. Za pieniądze Alexa pan Avramites kupuje litr rakiji - twierdzi, że tam, dokąd jadą, jest tylko ouzo, a te piją tylko mężczyźni, którzy nie są pewni swojej męskości. Katrina posyła Alexowi ponure spoj- rzenie. - Może nie powinniśmy zatrzymywać pana Avramitesa. Ten rozmyślnie lub naprawdę nie zauważa sarkazmu w jej głosie. Tryska humorem'. - Jeszcze zdążę. Dzisiejszego wieczoru jestem do waszej dys- pozycji. - Kat, może opowiesz panu Avramitesowi o tym wielkim zwierzęciu, które widziałaś w lesie. Pan Avramites słucha, a potem wzrusza ramionami. - Pozostałości wojny. Lepiej ich nie zauważać. Ponadto wiele tych rzeczy to złudzenie. W górach roi się od duchów. Jeśli napotka się któregoś, można nigdy nie wrócić. Nazywają je strzygami. Znacie tę starą opowieść. John Keats żyjący w tych samych czasach, co lord Byron, napisał na ten temat poruszający wiersz. Byron jest bohaterem w oczach Albańczyków. Nawet jeśli w końcu stanął po stronie Greków, zrobił to z odpowiednich powo- dów, głównie honorowych. Alex przekonał się, że Albańczycy ocze- kują od Anglików doskonałej znajomości życiorysu Byrona oraz wszystkich jego dzieł, tymczasem Alex wie o nim tylko tyle, że facet miał coś wspólnego z powstaniem Narzeczonej Frankensteina lub innego starego, czarno-białego horroru. Katrina z trzaskiem stawia kieliszek na stole. Dwoje siedzących przy sąsiednim stoliku ludzi, którzy przez cały wieczór nachylali się do siebie i rozmawiali szeptem, odwraca głowy i mruga oczami, jakby budząc się ze snu. Katrina obrzuca ich gniewnym spojrzeniem i parska: - To nie był żaden duch. Był równie wielki, jak jakiś pieprzony słoń. - Może to koń - podsuwa pan Avramites. - Podczas wojny zmieniano konie. Ludzi też. Baśnie często to robiły. Katrina mówi wyzywająco: - I słyszałam głosy. Jakby szepty, wysoko w powietrzu. To bardzo szekspirowski las, co? - Przesiedziałem w lesie całą zimę - mówi pan Avramites z głęboką powagą pijanego - i ani razu nie widziałem baśni. W Ti- ranie mieli trochę lalek. W hotelach dla turystów. Trzymali je dla rozrywki, rozumiecie. Jednak w zeszłym roku, kiedy powstał nowy rząd, wywieźli wszystkie kurtyzany i rozstrzelali je. Jedyna sprawa, w której Grecy zgadzają się z muzułmanami, to że baśnie i lalki są zniewagą dla Boga. Baśnie, które są tutaj teraz, przybyły z innych krajów. Tak jak wasza przyjaciółka, pani Powell. Ona nie rozumie, że musimy załatwić tę sprawę po naszemu. Alex spogląda w płomień świecy. Coś zdaje się tam żyć, jakby maleńki wąż, owinięty wokół knota, wydychający równy, czerwony płomyk. Przez kilka ostatnich dni Alex zbyt wiele czasu spędził w sieci, usiłując wytropić Milenę, łącząc się ze znajomymi we wszystkich zakątkach kuli ziemskiej. Kiedy jest zmęczony, przed oczami zaczynają mu latać dziwne wzorki. Mówi spokojnie: - Pani Powell nie jest moją przyjaciółką. Ona wierzy w słuszne rzeczy, ale z niewłaściwych powodów. Pan Avramites wzrusza ramionami. - Wierzcie mi, w lasach bardziej powinniście obawiać się bandytów i nacjonalistycznej partyzantki. Baśnie nie są groźne, nie tutaj. Już nie. Uporaliśmy się z tym problemem. Alex myśli, że ten stary musi się jeszcze wiele nauczyć. - Glass jest innego zdania. - Najpierw będziemy musieli przedostać się przez posterunki graniczne tych pieprzonych nacjonalistów - przypomina Katrina. 287 __Mówiłam ci, musimy wydostać się z tego chrzanionego kraju - ciągnie, wskazując okaleczoną ręką na Alexa. - Zaczęliśmy w nie- właściwym miejscu. - Upiła się - mruczy Alex. Jak udało jej się tak upić? - Do nacjonalistów daleka droga - oznajmia pan Avramites. - Utracili południe kraju. Teraz my je kontrolujemy. Pojedziecie z konwojem i bez trudu przekroczycie granicę. Bandyci nie zaataku- ją niczego, co ma grecką flagę. Siląc się na szczerość, Alex mówi: - Mam nadzieję, że pana greccy przyjaciele dowiozą nas w bezpieczne miejsce. - Naprawdę, nie będę wam potrzebny. Przysięgam, że zajmą się wami. Milczą, Katrina uparcie, pan Avramites zatopiony we własnych wspomnieniach, Alex próbując odgadnąć przyszłość. Wszyscy wie- dzą, co robią - zdradzający i zdradzeni. Osuszają butelkę rakiji i następnego ranka, wstając dobrze przed świtem, aby dołączyć do konwoju opuszczającego prastare miasto, Alex ma okropnego kaca. 4. Kłopoty w Tiranie Kiedy Todd Hart czeka na schodach ,,Holiday Inn" aż pokaże się jego informator, jest świadkiem zamachu na placu z używanymi samochodami po zachodniej stronie placu Skanderberga. Todd nie szuka kłopotów. Właśnie ogolił się i ostrzygł w hotelowym zakładzie fryzjerskim, ma na sobie nienagannie uprasowane lniane szorty i czysty biały podkoszulek. Przez jedno ramię przewiesił marynarkę ze sztucznej rekiniej skóry, migoczącej milionem drobniutkich, wy- produkowanych przez femboty łusek. W kieszeni ciąży mu notatnik, a na głowie tkwi zawadiacko przekrzywiony tropikalny hełm z opas- ką z fałszywej tygrysiej skóry. Todd czuje się wprost wspaniale. Przed chwilą w swoim pokoju zażył psychostymulant, który znako- micie poprawił mu nastrój. Nawet nie denerwuje go to, że jego kontakt się spóźnia. ^ Jest wczesny wieczór. Ludzie rozsiadają się w miłym chłodzie wokół wielkiego placu. W cieniu zniszczonego Pałacu Kultury roz- stawiono pół tuzina kawiarenek na otwartym powietrzu, których radia ślą mieszaninę polki, arii operowych i tajskiego popu. Wokół podstawy kolumny, na której niegdyś stał ogromny pozłacany posąg starego dyktatora, piraci sprzedają szerokopasmowy dostęp do sieci, kradzione telefony komórkowe, mrożony sorbet, lemoniadę i papie- rosy. Cinkciarze robią szybkie interesy: wielu Albańczyków ma nadzieję zbić fortunę wykorzystując nieznaczne wahania kursów na międzynarodowym rynku walutowym. Ze swojego miejsca na szczycie schodów Todd widzi, jak ktoś wybiega spomiędzy rzędów sfatygowanych mercedesów i peugeo- tów po drugiej stronie placu. Mężczyzna biegnie rozpaczliwym zygzakiem, wymachując rękami, jakby chciał zabić jakiegoś owada. Ludzie rozbiegają się na wszystkie strony - wiedzą, co zaraz nastąpi. Mężczyzna stał się celem szerszenia - małej, samonapro- wadzającej się mikrorakiety, przywabianej przez specyficzny za- pach ofiary. Wszyscy zagraniczni korespondenci zażywają pigułki, które codziennie zmieniają zawartość feromonów w ich pocie: szer- szenie można nastawić wykorzystując starą skarpetkę lub przeczy- taną i wyrzuconą gazetę. Te pociski to niezwykle skuteczni zabójcy. Używają ich obie strony prowadzące wojnę domową, jak również gangsterzy kontrolujący czarny rynek. Mężczyzna przystaje i usiłuje zerwać z siebie koszulę. Nagły błysk, ofiara pada na wznak i nieruchomieje. - Kolejny dług spłacony - zauważa Eduard Marku. Pojawił się w tej samej chwili, gdy szerszeń dopadł celu. Niezbyt przyjemne skojarzenie. Jest uprzejmym, sardonicznie uśmiechniętym mężczyzną po czterdziestce. Jak zawsze, ma na sobie pomięty czarny garnitur i pali jednego włoskiego Camela za drugim - co świadczy o dobrych powiązaniach, ponieważ Camele, ulubione papierosy Albańczyków, nie zawsze są dostępne nawet na czarnym rynku. Todd poznał go przed trzema laty. Podobnie jak jego miasto, Marku zgorzkniał, zamknął się w sobie i przestał zważać na niebezpieczeń- stwa. Todd pamięta czasy, gdy Tirana była otwartym i gościnnym miastem. Policjanci ściskali ci ręce, kiedy dowiedzieli się, że jesteś dziennikarzem, nawet zapraszali cię do domów. Teraz chodzą trój- kami i czwórkami, niepokojąc przechodniów, aresztują dziennikarzy i wypuszczają ich po kilku godzinach, udzielając brzmiących jak pogróżki rad, że obcokrajowcy powinni bardzo uważać na ulicach. Marku pracował wtedy dla agencji informacyjnej poprzedniej ekipy rządowej. Po upadku rządu wylądował w więzieniu i został wypuszczony w ramach amnestii dla więźniów politycznych, ogło- szonej w rocznicę objęcia władzy przez nowy reżym (prezydent jest byłym pracownikiem działu reklamy MTV, więc doskonale opano- wał sztukę retoryki i spektakularnych gestów). Marku nic jest wia- rygodnym ani szczególnie godnym zaufania informatorem, ale Tod- dowi podoba się jego sposób bycia i makabryczny humor. Kiedy Todd ponownie przyjechał do Tirany, Marku powiedział mu, że zaledwie tydzień wcześniej jakiś człowiek został posiekany na kawałki w holu hotelu. Był to akt zemsty: przed czterdziestoma laty, w wiosce na północy, ojciec ofiary zabił narzeczonego siostry zabójcy. Marku upierał się, żeby pokazać Toddowi miejsce, w któ- rym doszło do morderstwa. - Krew dziwnie działa na marmur. Przyciągają się wzajemnie. Musieli odsunąć fotel i dywan, żeby to zobaczyć. Todd zrobił kilka zdjęć, żeby sprawić przyjemność Marku, ale było to krępujące i co najmniej niesamowite przeżycie. Może miało to coś wspólnego z atmosferą tego hotelu. Później dowiedział się, że większość albań- skich informatorów nalega, aby ich pracodawcy oglądali te ślady krwi - morderstwo na tle honorowym jest dla nich ważniejsze od wojny domowej. - Jeśli chcesz zrobić reportaż o tym zabójstwie, zdobędę dla ciebie wszystkie fakty. Zaczekamy kilka minut i przyjdą jego krew- ni, głośno domagając się zemsty. Powiedzą nam wszystko. Będziesz miał odrobinę lokalnego kolorytu. - Nie mam tyle czasu"- odmawia Todd. -To spotkanie jest ważniejsze. Marku wykrzykuje, jakby to była wina Todda: - No to, dlaczego stoimy tu i plotkujemy bez sensu? Kiedy odchodzą, Marku dodaje: - Rozumiesz, że nie możesz zabrać kamerzysty. Oni nikomu nie ufają. Nawet mnie. - Sympatyzujesz z nimi? Marku wzrusza ramionami. -- To marzyciele. Jak lord Byron. Słyszałem, że dziś opuszczasz miasto. Powinieneś uważać. - Nie stoję po niczyjej stronie. - Niektórzy mogliby powiedzieć, że jeśli mieszkasz w tym mieście, to nie powinieneś rozmawiać z nikim spoza niego. Szcze- gólnie z krzyżowcami. - Ty też tak uważasz? Marku uśmiecha się i odpowiada: - Ja tylko martwię się o twoje bezpieczeństwo. W tym kraju nikt nie lubi krzyżowców. Mają jednak pieniądze i ochronę, więc moi ziomkowie kierują swoją nienawiść i strach przeciw tym, którzy są z nimi związani. Todd nie ufa temu uśmiechowi. - No cóż - oznajmia - nie zamierzam tu wracać. Ci z ONZ aresztowali nas na kilka godzin, żeby wbić nam to do głów, a poza tym chodzi o niezły materiał. - Ach, wciąż jesteś legendarnym Dzikusem - podlizuje się Marku. - Praca z tobą to zaszczyt. - Zachowaj te bzdury na wywiad, Eduardzie. Mam przeczucie, że może nam być potrzebny cały urok osobisty, na jaki nas stać. - Nie martw się. Ona chce z tobą porozmawiać. Twierdzi, że jesteś jedynym, dostatecznie sławnym dziennikarzem, żeby opubli- kować jej słowa. - A więc pieprzy jeszcze gorsze bzdury, niż ty. W każdej chwili może porozmawiać z "Vogue" albo "Rolling Stone". - No tak, ale ona nie chce udzielić wywiadu jakiemuś inter- netowemu dziennikowi, który dziś jest, a jutro go nie ma. Chce rozmawiać z Dzikusem z Atlanty. - Wyraźnie cię to podnieca, Eduardzie. Sam nie wiem, czy to mnie cieszy, czy niepokoi. - Mam nadzieję dobrze zarobić - wyjaśnia Markuf- Powi- nienem wynieść się z kraju. Mam tu zbyt wielu wrogów. Todd i Marku przechodzą przez uregulowaną rzeczkę Łanu i mijają mauzoleum Enwera Hodży, dziwną budowlę podobną do ogromnego betonowego spodka, szykującego się do startu. Chociaż Albańczycy nadal nazywają dawno nieżyjącego dyktatora parszyw- cem i przeważnie odsądzają go od czci i wiary, w tych niespokojnych czasach niektórzy chcieliby, żeby powrócił. Zaczynają uważać go za kogoś w rodzaju Skanderberga, który przepędził Turków i zjedno- czył kraj. Powiadają, że nie umarł, ale odpoczywa gdzieś i czeka, aby chwycić za broń i ponownie ocalić Albanię. Upewniwszy się, że nikt ich nie śledzi, Marku wychodzi na ruchliwą ulicę, ze zręcznością toreadora uskakuje przed rozpędzoną rikszą i zatrzymuje taksówkę. Silnik mercedesa został przerobiony na napęd alkoholowy i często strzela gaźnikiem lub gaśnie. W śli- maczym tempie jedzie po źle utrzymanych drogach, a Marku raz po raz zerka na swój staromodny elektroniczny zegarek i pogania fleg- matycznego kierowcę. Ta część Tirany nie została odbudowana po trzęsieniu ziemi w 2009 roku - całe bloki mieszkalne leżą w gruzach lub stoją bez okien i dachów. Wśród porośniętych chwastami stert cegieł koczują uchodźcy, którzy uciekli ze wsi przed natarciem progreckich rebe- liantów. Powietrze jest sine od dymu palonego drewna. Nietoperze, wiszące na bezlistnych gałęziach zmarniałych drzew po obu stronach drogi, poruszają się jak małe skórzane sakiewki, które zaraz się rozwiążą. Koścista krowa wychodzi na drogę i stoi, patrząc ze zdumieniem, gdy taksówkarz niecierpliwie naciska klakson, aż wresz- cie obszaipany chłopczyk odpędzają kijem. - Można wyrzucić wieśniaków z ich ziemi - zauważa Marku - ale nie da się wyrzucić ziemi z ich serc. Odchyliła mu się marynarka i Todd zauważa zatknięty za pa- skiem spodni pistolet. - Co to za broń? - pyta. Marku wyjmuje ją i pokazuje Toddowi. Pistolet ma krótką, gruba. lufę i ryglowy zamek. Kiedy Marku wyjmuje pocisk z komory, kierowca zerka w lusterko i szybko odwraca wzrok. - Podoba ci się? Rosyjski. Oni robią dobre automaty. - To cholernie wielka spluwa, Eduardzie. - Jeśli chcesz załatwić faceta, ta broń zrobi to jednym strzałem. Bezłuskowa, grzybkowa amunicja i laserowy celownik. Wystarczy. Marku uśmiecha się, sprawdza magazynek i wpycha broń za pasek. - Zastrzeliłeś już kogoś? - W tym mieście każdy musi mieć broń - odpowiada Marku. - W domu mam mini Maca 10. Todd garbi się na zapadniętym siedzeniu, spoglądając przez zakurzone okno na ruiny. Na rogach ulic stoją grupki mężczyzn, palących papierosy i popijających. Prawie każdy z nich ma na ramieniu karabinek półautomatyczny. Zachodzące słońce oblewa wszystko apokaliptycznym blaskiem. - Nie martw się - uspokaja Marku. - Do zmroku jest bez- piecznie. - W Nowym Jorku widziałem gorsze rzeczy - mruczy Todd. Napad i porwanie to w tej chwili jego najmniejsze zmartwienie. Działanie stymulatora mija i zaczyna się trochę denerwować. Właś- nie łamie podstawową regułę bezpieczeństwa, na własną rękę wkra- czając na niebezpieczny teren. - Myślałem, że droga jest bez- pieczna. - Do pewnego czasu - odpowiada niejasno Marku. Roztacza silną woń wody kolońskiej, a pod pachami jasnej marynarki ma ciemne plamy potu. Nagle Todd uświadamia sobie, że Marku boi się bardziej od niego. Taksówka opuszcza bulwar i zanurza się w labirynt wąskich uliczek między piętrowymi domkami z suszonej na słońcu gliny, stojącymi w tak niewielkiej odległości, że ich wystające dachy prawie stykają się ze sobą. Taksówkarz włącza światła, wygrywa nieustanne arpeggio klaksonem wozu i w chmurze kurzu przejeżdża mercedesem przez kolejne skrzyżowania. Kiedy w końcu staje przed domem niczym nie różniącym się od innych, Marku zamienia z nim kilka słów i każe Toddowi zapłacić pięćdziesiąt dolarów. - Powiedziałem mu, że dostanie trzy razy tyle, jeśli zaczeka. Powiedział, że to zrobi. - Lepiej żeby to było warte tych pieniędzy. - Zdziwisz się - uspokaja Marku. Tuż za łukowatą bramą z boku domu stoją uzbrojeni żołnierze Są młodzi, gładkoskórzy, muskularni i rośli - najwidoczniej w wie- ku dojrzewania podawano im stymulatory wzrostu i masy mięśnio- wej oraz femboty powodujące rozrost tkanki nerwowej. Chwytanie małych chłopców i zmienianie ich w krótko żyjących zabójców to najnowszy trend około stu wznieconych ostatnio wojen domowych i buntów. Taka modyfikacja wywoła u tych młodych supermanów raka szpiku i wątroby, a także uczyni ich podatnymi na ataki parkin- sonizmu oraz grand mai, ale większość z nich nie pożyje tak długo, aby przejmować się tymi efektami ubocznymi. Są uzbrojeni w tępo- nose karabiny automatyczne strzelające bezłuskową amunicją, prze- ważnie wiązkami igieł, które rozszczepiają się w wyniku uderzenia. Jeden z żołnierzy trzyma na smyczy coś, co pierwotnie było zapewne owczarkiem alzackim. Obrośnięta mięśniami szczęka sprawia, że łeb tego stworzenia przypomina wykopany z ziemi korzeń jakiegoś spróchniałego drzewa. Jak koszykarze na puszczonym w przyspieszonym tempie filmie, żołnierze podskakują i tłoczą się wokół Todda i Marku. Na czapkach mają trupie główki nacjonalistycznego rządu. Kiedy Todd zwraca na to uwagę, Marku mówi mu, że zostali wynajęci na tę okazję. - W tych czasach w mieście trudno o lojalność. Jak łatwo się domyślić, moja praca jest przez to znacznie bardziej interesująca. Todd i Marku zostają obszukani - Todd musi pokazać im jak d/iała notebook, żeby przekonać ich, że to nie bomba - naświetleni mikrofalami o niskiej energii dla zinaktywowania ewentualnych fembotów, a w końcu wpuszczeni na brukowane podwórze, gdzie wśród rosnących w donicach drzewek cytrynowych i pomarańczo- wych palą się lampy. Na wysokim murze otaczającym dziedziniec również zawieszono lampiony. W kręgu ich światła, na brezento- wym, składanym krzesełku siedzi szczupła kobieta w wojskowej bluzie i spodniach. Na nogach ma wysokie buty. Dwaj stojący obok niej żołnierze są prawdziwi - ona nie. Antoinette. Jej hologram lśni słabą, fosforyzującą poświatą, jak powleczony olejem. Wydaje się pochodzić z doskonalszego świata, gdzie nawet światło jest jaśniejsze i czyściejsze. Todd widział mnóstwo zdjęć towarzyszki Glassa, lecz ta kobieta jest nawet piękniejsza niż na fotografiach. Zaledwie przed rokiem była wirtualną supermodelką, odkrytą w Bidonville pod Paryżem. Jej bajka w stylu "od nędzy do pieniędzy" w łatwy do przewidzenia sposób przedarła się przez gąszcz informacji we wszystkich środ- kach przekazu, czego rezultatem był kontrakt z InScape, który z hu- kiem zerwała po sześciu miesiącach. Po wydaniu jednostronicowego oświadczenia wzywającego do zmiany tradycyjnego podziału mę- skich i kobiecych ról we wszystkich środkach przekazu (co jeden z komentatorów nieżyczliwie porównał z wypowiedzią innej Antoi- nette, mówiąc, ze ostatnia królowa Francji przynajmniej propono- wała głodnym ciastka, natomiast ta nie oferuje niczego, prócz czczej retoryki), znikła, a potem ponownie pojawiła się w warowni Glassa. Todd uznał ją za biedną bogatą dziewczynkę szukającą ojco- wskiego oparcia, albo niewiarygodnie zręczną manipulatorkę, potra- fiącą umiejętnie wykreować swój obraz w środkach masowego przekazu. Tak czy siak, dzięki niej dotrze do Glassa. I owszem, kobieta jest piękna, nawet jeśli zawdzięcza to odrobinie morfingu. Ma matowoczarną skórę, długą szyję i wydłużoną czaszkę egipskiej księżniczki, włosy splecione w cieniutkie warkoczyki, upięte siliko- nowymi klamrami, nieustannie migoczącymi konstelacjami białych światełek. Jej oczy są ciemnozłote, a brwi nad nimi zrośnięte w linię prostą. Ten drobny mankament czyni jej twarz jeszcze piękniej- s/.ą. Leniwie i bardzo szeroko uśmiecha się pełnymi wargami. To uśmiech lwicy. Jeden z wysokich żołnierzy przynosi butelkę Johnny Walkera Black Label oraz flaszkę mętnej rakiji. Todd mimo woli dostrzega lekko drżące dłonie i pot na czole chłopca. Policzki żołnierza są poznaczone wywołanym przez steroidy trądzikiem. Marku przedstawia Todda, nalewa do szklaneczek whisky i ostroż- nie wznosi toast do wizerunku Antoinette. Jęte te Gjate. Żyj długo. Todd idzie za jego przykładem, a Marku powtarza toast, tym razem rakiją. Todd też wychyla szklaneczkę tego trunku. Od razu zaczyna mu szumieć w głowie, ale przynajmniej już się nie boi. Obraz Antoinette w końcu porusza się i w powietrzu nad ich głowami rozlega się jej głos. Mówi Toddowi, że bardzo podziwia jego reportaż o Dziecięcej Krucjacie. - Zawsze dobrze jest spojrzeć na problem z nowej perspektywy - mówi. Ma angielski akcent. Todd przypomina sobie, że podobno na- uczyła się angielskiego z audycji BBC. - Miałem nadzieję, że to pani powie mi coś o Krucjacie. Antoinette uśmiecha się tym powolnym, drapieżnym uśmie- chem. Jej spojrzenie jest skupione dokładnie na Toddzie: najwi- doczniej używa bardzo dobrego sprzętu, jednak niczego innego nie oczekiwał. - Nasze i ich interesy są w wielu punktach zbieżne, ale nie zawsze. Oczywiście, nie chcielibyśmy, aby było inaczej. W końcu sieć jest areną ożywionej dyskusji. "Jest w niej wszystko, wszelkie możliwe warianty". To cytat z jednej z tyrad Glassa. - Kobieta maszerująca w kolumnie spytała mnie, czy się przy- łączę. Antoinette zbywa to machnięciem ręki. Dłonie ma pomalowane na czerwono. - To teraz bez znaczenia. - Przed chwilą cytowała pani Glassa. Czy ma pani dla mnie tylko cytaty? - Przecież to niezły materiał, prawda? - Z całą pewnością - przytakuje Marku. - Bez mojego kamerzysty to żaden materiał. - Dostarczymy panu zapis tego spotkania. - Zostanie nadany z zastrzeżeniem, że nie ponosimy zań żadnej odpowiedzialności. - Niech będzie. - Ile pytań mogę zadać? Trzy? Todd uświadamia sobie, że jest więcej niż trochę pijany. Może zażycie tego psychostymulatora nie było dobrym pomysłem. Mimo wszystko ma przeczucie, że utrzymując ten agresywny styl zadawa- nia pytań, może dowiedzieć się czegoś ciekawego, a ponadto nie odpowiada mu przypochlebny ton, jakiego oczekują gwiazdy me- diów. - Dziwne ograniczenie jak na takiego ambitnego człowieka. - Słyszałem, że tak nakazuje zwyczaj - paruje Todd. - Proszę powiedzieć mi coś nowego o Krucjacie. - Dziecięca Krucjata jest zagrożeniem nie z powodu tego, w co wierzą jej wyznawcy, lecz ze względu na to, czym sama jest. W nie- odpowiednich rękach może wszystko zmienić. - Jednak nie w taki sposób, jaki pani odpowiada? Antoinette odpowiada ponownie cytując Glassa: - Meta-środowisko sieci, która zawiera wszelkie możliwe śro- dowiska wirtualne, jest prawdziwe i nieograniczone; narody są tylko rojeniami połączonymi przez wspólne złudzenia. Demokracja jest fikcją w fikcji. To zaledwie szczególny przypadek ludzkiego do- świadczenia. W sieci wszystko jest możliwe, gdyż wszystko jest dozwolone. - Mogę to znaleźć w moim archiwum. Dlaczego Glass sprzy- mierzył się z Krucjatą? - Zaproponowaliśmy Krucjacie niebo. Wie pan o tym, panie Hart. Każdy o tym wie. Nie proponowaliśmy niczego więcej, gdyż nic więcej nie możemy im zaoferować. Pan twierdzi, panie Hart, że oni chcą zwiększyć swoje szeregi. Chętnie dowiem się o tym czegoś więcej. - Ta kobieta była bardzo stara i wyglądała jak świński tyłek. Zdaje się, że chciała mnie pocałować. Pragnęła mnie nawrócić. Wycofałem się, zanim spróbowała: - Nie ma pan czego się wstydzić - mówi Antoinette. - Panika seksualna to naturalna reakcja u mężczyzn, którzy przestają panować nad sytuacją. Todd czuje przypływ gniewu. Adrenalina pomaga mu pokonać krążący we krwi alkohol. - Powiem, jak ja to widzę - replikuje. - Może to pani dowolnie zinterpretować. Nawet nie wiem, czy pani jest realna. - Oczywiście, że nie. - Miałem na myśli, czy jest pani prawdziwą Antoinette, a nie jakimś systemem komputerowym manipulującym zmorfowanym obrazem. - Czy to ma dla pana aż takie znaczenie? Przydałby nam się pan, panie Hart. My przydalibyśmy się panu. Chce pan wiedzieć więcej? - Po to tu jestem. - Jest pan tutaj, ponieważ śledzono pana i założono podsłuch w pana pokoju hotelowym. - We wszystkich pokojach "Holiday Inn" jest założony pod- słuch. - Podpięcie się do multimedialnego kabla hotelowego też nie było dobrym pomysłem. Wszystkie pańskie rozmowy są monitoro- wane. - Właśnie dlatego chcę porozmawiać z Glassem w cztery oczy. Co pani na to? Antoinette śmieje się, a potem jej wizerunek zapada się w sobie, tworząc plamkę białego światła, która zawisa na moment w powie- trzu, a potem unosi się w ciemność nad dziedzińcem. Dwaj żołnie- rze robią krok naprzód. W rękach mają broń i są głusi na protesty Todda. - Krzyki nic nie pomogą - mówi Marku, gdy wyprowadzają ich z podwórka. Wygląda na pogodzonego z losem. - Nie sądzę, aby chcieli nas zabić, w przeciwnym razie zrobi- liby to na podwórku, prawda? Marku odpowiada ponuro: - Uważa się, że rzeka jest wygodnym miejscem do takich rzeczy. - Może zaprowadzą nas do Glassa. Czy tak, chłopcy? Napraw- dę chcę go zobaczyć, ale najpierw muszę spakować moje torby j potrzebny mi mój kamerzysta. Może więc najpierw wrócimy do hotelu? Zjemy coś, wypijemy drinka, to nie potrwa długo. Chcę powiedzieć - dodaje Todd, wypychany na ciemną uliczkę - po co ten pośpiech? Taksówka znikła. Dwaj żołnierze trzymają Todda i Marku, pod- c/as gdy jeden z ich kompanów mówi coś do radiotelefonu. W od- powiedzi słyszy gniewne słowa. Zamyka w dłoni miniaturowy na- dajnik i mówi coś do kompana. - Czekają na kogoś - odpowiada Marku, kiedy Todd pyta, co się dzieje. Nagle wszyscy żołnierze błyskawicznie odwracają się, gdy wą- ską uliczką pędzi na nich wojskowa ciężarówka, z rykiem silnika i migotaniem świateł. Żołnierze nie cofają się i otwierają ogień. Przednia szyba samochodu zmienia się w ażurową koronkę i wypa- da. Silnik wykasłuje gejzer rozżarzonych iskier i ciężarówka staje, obsypana deszczem kawałków rozbitych cegieł. Kolejne strzały, nieznośnie głośne w zamkniętej przestrzeni. Padają z dachu. Żołnie- rze rzucają się do bram i odpowiadają ogniem. Kule trafiają Marku i rzucają go na ścianę. Jeden z żołnierzy chwyta Todda, podnosi go i odwraca się - lecz w następnej chwili zastyga, osuwa się na ziemię i przygniata go całym ciężarem ciała. Przez jedną okropną chwilę Todd ma wrażenie, że też został trafiony, ale ta krew nie jest jego. Wierzga nogami, gubi tropikalny hełm i jeden but, ale w końcu udaje mu się uwolnić i uciec na podwórze. Tam są drzwi. Otwarte. Wpadając w nie, nabija sobie siniaki na biodrze i ramieniu. Przebiega przez pusty pokój, kopniakiem otwiera następne drzwi, wywraca się w wąskim korytarzu, wstaje i ucieka dalej. Nie dostrze- ga szerszenia, dopóki ten nie siada mu na piersi. Czuje ostry ból i przez moment podejrzewa, że ma atak serca, ale zaraz dostrzega maleńką maszynę, zaciskającą osiem cienkich jak szpilki nóżek na jego podkoszulku. Strąca szerszenia, lecz ten zatacza krąg i siada mu na kark. Todd przebiega jeszcze kilka kroków, ale musi usiąść na progu, gdzie znajdują go pozostali żołnierze, kiedy już pozabijają napastników i podpalą wojskową ciężarówkę. 5. Przez granicę Dowódca kolumny transportu medycznego nie jest zachwycony widokiem Alexa, stojącego samotnie przed hotelem w mroźnym świetle poranka. Kiedy nadjeżdżają dwa dżipy i Alex wychodzi im na spotkanie, dowódca rozgląda się po pustym placu i pyta ostro: - Gdzie pana kobieta? Alex sam chciałby to wiedzieć. Poprzedniego wieczoru znów okropnie pokłócili się z Katriną, jednak w końcu zgodziła się na jego plan. - Ale jeśli ci popaprańcy spróbują jakichś sztuczek, to oberwą. - W tej chwili to najmniejsze z naszych zmartwień. - Załatwię ten lipny oddział medyków. A nawet jeśli nie, w najgorszym razie zabiorą nas do Glassa i tej twojej mrocznej pani. - Owszem, ale nie zamierzam tam przybyć z pustymi rękami. Ray mówi, że oczekuje pomocy od nas, a nie od niej, i ja mu wierzę. - Ten mały skurwiel. Sprzedał nas w Paryżu i zrobi to znowu. - Sytuacja się zmieniła - rzekł Alex, ale nie udało mu się przekonać Katriny. Wyszła dwie godziny przed wschodem słońca, a teraz medycy są tutaj, a jej nie ma. Alex mówi do ich dowódcy: - Musiała coś załatwić. Na pewno spotkamy ją po drodze. - Nie taka była umowa. - No cóż, zawsze możecie jechać sami. - Nie ma mowy. Czy to wszystkie pana rzeczy? Alex wziął ze sobą notebooka i małą torbę. Daje je jednemu z mężczyzn, który upycha je na dżipie, a potem z trudem sadowi się obok dowódcy. Jadą drogą do Kakawii. Katrina czeka kilometr za miastem, siedząc w suchych przydrożnych chwastach niedaleko szubienicy, na której wisi skurczony, podziobany przez wrony wisielec. Pana Avramitesa nie ma. Widząc to, Alex czuje ukłucie niepokoju, ale nie jest to odpowiednia chwila, żeby o niego pytać. Oba dżipy ekipy medycznej to półinteligentne modele wyposa- żone w grube siatkowe opony, które dokładnie dopasowują się do wybojów zniszczonej drogi, wijącej się na wysoką przełęcz. Mały konwój jedzie w równym tempie pięćdziesięciu kilometrów na go- dzinę, ciągnąc za sobą welon kurzu. Słońce praży z białego nieba. Alex czuje, jak pot spływa mu po plecach i jest zadowolony z tego, że ma na głowie kapelusz. Za nim Katrina wyciągnęła się na wąskiej ławeczce dżipa i wydaje się spać, zbierając siły. Dowódca ekipy jest wysokim, muskularnym młodzieńcem z rów- no przystrzyżonym wąsikiem i powierzchowną znajomością angiel- skiego, która zawodzi go w wygodnych dla niego chwilach. Alex mówi mu, że przez pewien czas był przetrzymywany jako jeniec w Macedonii, a dowódca wzrusza ramionami i odpowiada, że tam mieszkają same dzikusy. - Twierdzą, że żyją tam od trzech tysięcy lat i dlaczego nie? Tacy ludzie mogli powstrzymać Spartan, niech mi pan wierzy. Są jak wilki. - Ponieważ wiedzą, że noc poprzedza dzień - mówi Alex. Dowódca udaje, że nie rozumie. Patrzy przed siebie, pocąc się w swojej bluzie z licznymi kieszeniami i gładząc palcem wąsik. Pozostali członkowie ekipy, sami mężczyźni, mają na sobie odpra- sowane spodnie od polowych mundurów i białe podkoszulki. Rów- nie dobrze mogliby nosić uniformy. Alex zastanawia się, kiedy wyciągną broń. Po godzinie jazdy przed konwojem pojawia się niewielka czarna postać, falująca w gorącym powietrzu nad drogą. Kiedy podjeżdżają bliżej, Alex rozpoznaje panią Powell, jadącą damskim sposobem na chudym osiołku. Kobieta ma na sobie myśliwską kurtkę oraz samo- działowe spodnie, a nad głową rozłożony parasol, chroniący ją przed ostrym słońcem. Macha do Alexa, gdy mijają ją dżipy, a Katrina budzi się, kiedy Alex na próżno usiłuje namówić dowódcę, żeby się zatrzymał. - Minęła mnie, kiedy czekałam na was - mówi Katrina. - Wyglądała na zadowoloną. - To niebezpieczna okolica. Nie możemy pozwolić, żeby krę- ciła się po niej sama. - Nie zabieram więcej pasażerów - upiera się dowódca. - Jedna osoba więcej nie zrobiłaby żadnej różnicy - mówi Alex, lecz tamten tylko wzrusza ramionami. Mały konwój zjeżdża z drogi i zygzakuje po stromym, zarośnię- tym pastwisku, znacznie nadkładając drogi, żeby ominąć graniczne miasteczko - Kakawię. Jej ruiny wznoszą się na odległym wzgórzu, białe jak kości. To nawiedzone miejsce, twierdzi dowódca. Krzemo- łaki, olbrzymy, zjawy - najróżniejsze paskudne stwory. Alex chęt- nie dowiedziałby się czegoś więcej, ponieważ jest zawodowo zain- teresowany tym, w jaki sposób buntownicy i baśnie wykorzystują genżynierowanie i morfing fembotowy, ale dowódca nie chce po- wiedzieć nic więcej. - Jedzą ludzkie mięso - mówi i dotyka knykciem kciuka warg, aby odstraszyć demony. Alexowi przychodzi do głowy po- mysł, który na pewno spodoba się Katrinie. Przekraczają granicę tuż przed północą, wracając na drogę w po- bliżu wypalonych resztek dawnych albańskich i greckich strażnic oraz budynków celników. Pół kilometra dalej znajduje się bunkier, na pół skryty za przedpiersiem i pokryty ceramiczną powłoką prze- ciwudarową, jak żółw z wyblakłą skorupą. Wśród rosnących aż do granicznego płotu drzew sterczy maszt z licznymi talerzami mikro- falowych anten. Obozuje przy nim grupa uchodźców, a nagie dzie- ciaki biegają wokół dżipów, które stają przed stalową bramą. Alex kupuje kartonik coli od jakiejś starej kobiety i usiłuje nie patrzeć na kilku rządowych żołnierzy, którzy wychodzą z bunkra. Najwidocz- niej nikt tutaj nie dowodzi. Jeden z nich ledwie rzuca okiem na plastikowy identyfikator, który pokazuje mu dowódca ekipy. Drugi otwiera bramę i machnięciem przepuszcza oba pojazdy. Po drugiej stronie granicy zaczyna się nowa droga, pokryta siateczką z włókna węglowego, położoną na zmodyfikowaną skałę. Głośno szumi pod szerokimi kołami dżipów. Gęsty dębowy zagajnik został wypalony na szerokość stu metrów po obu stronach szosy. Pojazdy zwiększają odstęp, na wypadek zasadzki. Po przejechaniu przez wąski most przerzucony nad głębokim parowem, oba pojazdy zatrzymują się przed bezkresnym lasem drzew, uschniętych w wyniku jakiejś zarazy wywołanej przez gwał- towną zmianę klimatu na przełomie wieków. Zanim pogoda ustabili- zowała się i nastały zimniejsze, wilgotniejsze zimy, oraz bardziej suche i gorące lata, na europejskim wybrzeżu Morza Śródziemnego padało bez przerwy przez prawie trzy lata. Białe szkielety drzew, z których już dawno odpadła kora, wznoszą się z gęstwiny zakurzo- nych paproci. Chwila niepokoju, kiedy dowódca wyjmuje pistolet. Alex oba- wia się, że Katrina może próbować odebrać broń temu młodemu człowiekowi, ale ona spokojnie daje sobie założyć plastikowe kaj- danki. Dowódca mówi, że oszczędzi Alexowi tego upokorzenia, a także tę kobietę, jeśli oboje okażą chęć współpracy. Mówi to, co Alex i Katrina już odgadli: że ta ekipa medyczna jest w rzeczywisto- ści częścią osobistej ochrony Glassa. Trzeba przyznać, że Katrina daje bardzo wiarygodne przedsta- wienie. Przeklina dowódcę i mimo skutych na plecach rąk zrywa się na równe nogi i biegnie w swoją stronę. Jeden z mężczyzn podstawia jej nogę. Wszyscy wybuchają śmiechem, a dowódca mówi do niej: - Kazano nam zająć się mężczyzną, ale nic nie mówiono o to- bie. Siedź spokojnie, albo zostawimy cię tutaj. Katrina klęka. Krew leci jej z nosa. Odzywa się ochrypłym głosem: - Mogę walczyć z każdym, komu starczy na to odwagi. Jeśli wygram, puścicie nas. - Zamknij się, Kat. - Pieprz się, Sharkey. Daję tym gnojom szansę stoczenia ho- norowej walki. To ich problem, jeśli odmówią. - Może zabawimy się później - mówi dowódca. - Teraz siedź cicho. Damy wam coś do jedzenia i picia. Czeka nas osiem godzin jazdy po trudnym terenie. Ochroniarze otwierają racje żywnościowe. Alex zauważa, że nie wystawiają wart. Nie są żołnierzami. Pożywienie jest syntetyczne, ale dobre. Alex karmi Katrinę, a potem zjada za dwóch, szczególnie zażerając się mdląco słodkimi pierniczkami. - Dwie minuty - mruczy Katrina. Jest bardzo gorąco. W paprociach hałasują świerszcze. Niektórzy z ochroniarzy drzemią. Ich dowódca wirtuuje, założywszy eleganc- kie wirtualne okulary. Porusza w powietrzu dłońmi w rękawiczkach, prowadząc rozmowę, która wygląda na jednostronną. Alex wkłada filtry do nosa Katriny, a potem do swojego. Za plecami słyszą głuchy huk, gdy eksploduje kanister z gazem. Katrina ukryła go wśród pustych worków na pace pierwszego dżipa. Teraz te worki lecą wysoko w powietrze, niektóre płoną. Dowódca pada na twarz. Tylko jeden z mężczyzn znalazł się poza zasięgiem gazu usypiającego, ale instynktownie rzucił się w kierunku padających towarzyszy i również osunął się na ziemię. Gaz szczypie Alexa w oczy. Filtry zatykają mu nos i z trudem powstrzymuje chęć wciąg- nięcia powietrza ustami. - Jak łowienie ryb w beczce - mówi Katrina, gdy Alex otwie- ra jej kajdanki kluczykiem znalezionym w kieszeni bluzy dowódcy. Potem Katrina zdejmuje krzyżyk, który ochroniarz nosił na szyi i zawiesza go na swojej. - Nie jestem pewien, czy postępujesz właściwie - protestuje Alex. - Zważywszy na okoliczności. - To nie ma być oznaką posłuszeństwa. Może obroni mnie przed wampirami. - Kiepska semantyka. - Pieprz się, Sharkey. Nigdy nie znałeś się na żartach. Katrina znajduje pistolet maszynowy i rozwala pulpit kontrolny jednego dżipa. Potem zajmuje się drugim pojazdem, manipulując przy nim w wirtualnych okularach i rękawiczkach. Alex zbiera broń c/łonków ekipy i wrzuca ją do parowu, a potem obraca każdego nieprzytomnego na bok, tak by nie zadławił się, jeśli gaz wywoła wymioty. - Powinieneś wpakować im po kuli w łeb - rzuca Katrina. Zdejmuje gogle. Dżip odmawia współpracy. - Nie sądzę, aby chcieli nas ścigać - odpowiada Alex. - Nie są prawdziwymi żołnierzami. A nawet gdyby próbowali, możemy zrobić coś, co sprawi, że nie zajdą daleko. Wyjaśnia Katrinie swój pomysł, a ona śmieje się i mówi, że to najgłupsza rzecz, jaką słyszała w życiu. - Wiedziałem, że ci się spodoba. Przy okazji, co zrobiłaś z pa- nem Avramitesem? __ A jak sądzisz? - Głupio postąpiłaś, Kat. Powinnaś to przemyśleć. Teraz nie możemy tam wrócić. - To dobrze. - Powinniśmy uzgadniać takie sprawy. - A co miałam zrobić? Ten stary pierdoła nas sprzedał. - Jasne, że tak. Podczas wojny każdy jest na sprzedaż. Nie możesz uruchomić tego dżipa? Gaz nie będzie działał wiecznie. - Powinniśmy wpakować każdemu kulę w łeb - powtarza Katrina. - Wtedy mielibyśmy pewność, że nikt nie będzie nas ścigać. - Mielibyśmy na karku ich przyjaciół. Ona chce mnie widzieć, Kat. Nie rozumiesz? - Chce cię uwięzić i usunąć z drogi. Jeśli ci gnoje pracują dla niej. A tego nie wiemy na pewno. - Dowódca powiedział, że pracują dla Glassa. - To nie to samo. - Jednak miałem rację, prawda? Morąg Gray rzeczywiście ją widziała, tam w Magicznym Królestwie. Przez cały czas była tak blisko... - Zaczekaj - przerywa mu Katrina. - Kto to, do cholery? Ktoś przechodzi przez most. Po chwili Alex wybucha śmiechem. To pani Powell. - Niech to szlag! - klnie Katrina. - Powiedz mi, że jej nie zabierzesz. - Na pewno przejechała przez nawiedzone miasto. Nie jest przesądna, jak ci nasi przyjaciele. Pani Powell pozdrawia ich i energicznie popędza osiołka, który absolutnie nie zwraca na to uwagi. Pomimo parasola jej szeroka twarz jest spieczona na czerwono od słońca. Pani Powell podjeżdża do Alexa i Katriny, spogląda na uśpionych mężczyzn i stwierdza: - Widzę, że doszło do różnicy zdań. Alex mówi to, co zawsze miał ochotę powiedzieć: - Najwidoczniej zostałem źle poinformowany. - Mój świętej pamięci mąż zawsze powtarzał, że prędzej za- ufałby rekinowi, niż prawnikowi. Och, proszę mi wybaczyć, panie Sharkey. Nie miałam namyśli niczego złego. - Nie gniewam się, pani Powell. - Muszę przyznać, że ta przepustka, którą sprzedał mi pan Avramites spełniła swoje zadanie, chociaż musiałam dać większą łapówkę niż oczekiwałam. Zastanawiałam się, czy ewentualnie mo- glibyście mnie podrzucić. Ten osiołek nie jest idealnym środkiem lokomocji. - Nie jedziemy tam, gdzie chciałaby pani się znaleźć. - Och, nigdzie specjalnie się nie wybieram - mówi pani Powell - a więc to miejsce będzie równie dobre, jak każde inne. Podczas gdy Katiina pracuje przy dżipie, Alex dzieli się z panią Powell resztkami żywności ochroniarzy. Dochodzi do wniosku, że mimo poronionej wiary w idylliczną, ekologicznie i politycznie poprawną Krainę Baśni, pani Powell ma pewne zalety, które mogą okazać się użyteczne. Może i jest małą dziewczynką, która nigdy nie dorosła, ale dotarła aż tutaj. To wiele mówi ojej odwadze. - Pan coś wie o dzikich baśniach - odzywa się do Alexa. - Jestem o tym przekonana, panie Sharkey. - Przyjechałem tu, żeby się dowiedzieć. - Ja również. Mamy wspólne zainteresowania. Byłam tego pewna, gdy tylko dowiedziałam się, kim pan jest. "Duch", tak się to nazywało? AIex jest zaskoczony i uradowany. - To stare dzieje. - Taki interesujący środek. Szkoda, że już nikt się tym nie zajmuje. Femboty są takie nieeleganckie, nie uważa pan? - Pani mi pochlebia, pani Powell. - Nikomu nie zwykłam pochlebiać, panie Sharkey. W końcu Katrina z radosnym okrzykiem macha ręką, a potem zdejmuje gogle i rękawiczki. Rozpracowała dżipa. Jego ceramiczny silnik z warkotem budzi się do życia. Katrina odłącza notebooka i siada za kierownicą. Jadą dwa kilometry drogą i znajdują - zgodnie z zapowiedzią __ wąską boczną dróżkę biegnącą w las. Od dawna nikt jej nie używał i dżip zostawia na niej wyraźny ślad połamanych młodych drzewek, którego nie przeoczyłby nawet ślepy. Po następnych trzech kilometrach stają i wyładowują sprzęt. Dżip ostrożnie zawraca i po- woli odjeżdża, w spacerowym tempie. Katrina wyjaśnia pani Powell: - Dotrze do tych gnoi tuż przed zmrokiem. Załatwiłam im drugiego dżipa, więc z radością wskoczą do tego i wyjadą z tej nawiedzonej okolicy zanim wzejdzie księżyc. Odchyla głowę do tyłu i wyje jak wilk. - Nie powinnaś tego robić, moja droga-ostrzega pani Powell. - Nie należy sobie kpić z Mocy. - Zastanawiałem się, jak przejechała pani przez Kakawię. Nasi przyjaciele nie chcieli się nawet do niej zbliżyć. - Powiedzmy, że Moce nie są kapryśne - odpowiada pani Powell Alexowi. - Przynajmniej nie w dzień. Za dnia jesteśmy dla nich tylko snem. - To pierwsze prawdziwe słowa, jakie padły z pani ust. - mówi Katrina. - A co do snów, to my też mamy ich kilka. Przytwierdza emiter podczerwieni do pnia po jednej stronie drogi, a po drugiej mocuje czujnik i nadajnik. Zabiera jej to najwyżej dwie minuty. Alex wyjaśnia pani Powell: - Jeśli ktoś za nami jedzie, włączy się hologram. Ujęcie ze starego horroru. Katrina ponownie wyje, tylko po to, żeby zobaczyć grymas na twarzy pani Powell. Wokół nich w popołudniowym słońcu stoją rzadko rosnące dęby. Pod ich gęstymi koronami zalega chłodny cień. Omszałymi korze- niami obejmują pokryte porostami głazy. Wycie Katriny zostaje całkowicie wchłonięte przez napiętą ciszę drzew, pijących słoneczne światło, a wydychających wodę i tlen. Potem z oddali dobiega ciche wycie. Pani Powell drży. Katrina uśmiecha się i potrząsa srebrnym krzyżykiem, który zabrała dowódcy. - Nie sądzę, żeby to mogło coś pomóc - ostrzega ją pani Powell. - W końcu Moce są o wiele starsze niż to. Czy mi się wydaje, czy też obudziliśmy krzemołaka? - Mówiła pani, że grasują tylko nocą. - Katrina klepie łoże zdobycznego pistoletu maszynowego. - Ponadto jestem uzbrojona lepiej od nich. - Niekoniecznie - zaprzecza pani Powell. - Sądzę, że zdo- bywały broń na muzułmanach. Kiedy mieszkałam w lasach, widzia- łam różne rzeczy. Kiedyś spotkałam trolla. - Trolle to żaden przeciwnik - ucina Katrina. - Mają sztyw- ne stawy, a z powodu zaburzeń równowagi hormonalnej są głupsze od kamieni. - Ten był uzbrojony w granatnik, moja droga. Taki automa- tyczny, z wielkim magazynkiem. Pokonanie ostatniego odcinka drogi zajmuje im dwie godziny Pani Powell łatwiej od Alexa dotrzymuje kroku idącej miarowo i żwawo Katrinie. Zarośnięta droga opada w wąski parów i ostro skręca za skalny występ, a potem jedna ściana doliny ucieka w dal. Pani Powell z dziewczęcą uciechą klaszcze w dłonie. Zrujnowana świątynia stoi pośrodku czegoś w rodzaju kotlinki lub parowu. Pozostał po niej zaledwie rząd potrzaskanych, steranych kaprysami pogody kolumn oraz sięgające do kolan resztki murów Z szorstkich, nieociosanych kamieni, porośniętych chwastami. Mu- rawę między nimi regularnie przystrzygały króliki, lecz czarno-biała mozaika podłogowa, z której słynie ta świątynia (chociaż od począt- ku nowego wieku żaden turysta nie odważył się jej odwiedzić) teraz jest porośnięta perzem. Po jednej stronie starożytnej budowli wznosi się naga skalna ściana, a po drugiej opada strome, porośnięte drze- wami zbocze. Gdy troje ludzi wchodzi między ruiny, coś porusza się na końcu strzaskanej kolumnady. Alex dostrzega białego jelenia, który prze- skakuje przez smugę słońca i znika. Katrina zdejmuje plecak, lecz Alex każe jej zostawić zwierzę w spokoju. - To może być jeden z nich. Pamiętaj, co przydarzyło się Akteonowi. - Próbuję nie myśleć o całym tym gównie - warczy Katnna. __ A zresztą i tak będziemy musieli złożyć ofiarę. Ten gnojek miał radochę, kiedy dawał mi dokładne wskazówki. Pani Powell spogląda na nią, ale nie odzywa się. - Na dowód naszych dobrych intencji - dorzuca Alex i siada na dużym głazie. Po marszu jest zasapany i spocony. Włosy i brwi ma mokre od potu, i co chwilę musi mruganiem strząsać krople, które zbierają się na rzęsach. Kolana majak z waty i puls łomocze mu w skroniach. Jest za stary i za gruby na takie eskapady. Powinien tu być żylasty, ruchliwy Max, a Alex mógłby obserwować wszystko przez sieć. Tylko, że Max nigdy nie zmodyfikowałby swojego układu immu- nologicznego. Jak na ich wystudiowaną pogardę dla ciała, jako plugawej skorupy ducha, hakerzy są zdumiewająco bojaźhwi, kiedy przychodzi do genżymerowania. - Pomimo wojny jest tu mnóstwo jeleni - zauważa Katnna. - A może właśnie dlatego, bo teraz ludzie polują na siebie, a nie na zwierzynę. Są tu też dziki i kozice. Zdobędę to, czego nam potrzeba. - Może powinniśmy zabrać mojego osła - zauważyła pani Powell. -Chociaż wydaje mi się, że byłby nazbyt twardy nawet dla krzemołaka. - Potrzebujemy czegoś - mruczy Alex. - I lepiej żeby to było większe od królika. - Rozkaz, szefie - mówi Katnna i z hałasem schodzi po zboczu. Pani Powell zdejmuje kapelusz i starannie ociera czoło białą chusteczką. - Cieszę się, że wzięliście mnie ze sobą - mówi. - Mogę wam pomóc. - Być może - przytakuje Alex. - Obejrzę sobie to miejsce - proponuje pani Powell i odcho- dzi między porośnięte chwastami kamienie, kartkując kieszonkowy przewodnik. Alex zapala papierosa, pozwalając kobiecie odkryć resztki ołta- rz a i strumyk tryskający spod urwiska za świątynią. Wyciąga się na suchej, nagrzanej słońcem murawie i gwałtownie się budzi, kiedy wraca pani Powell. - Mój przewodnik twierdzi, że to miejsce było poświęcone Asklepiosowi, bogowi iliryjskiego nadmorskiego miasta Butrini - oznajmia pani Powell. - Piękne miasto, panie Sharkey. Powinien pan je odwiedzić. Byłam tam, żeby zaprotestować przeciwko wyko- rzystywaniu pracy niewolniczej w dokach. Alex zapala papierosa i mówi: - Podziwiam panią, pani Powell. - One były kiedyś inteligentnymi istotami - oznajmia pani Powell. -Ci rzeźnicy z Butrini zamienili baśnie z powrotem w lalki. Gorzej, bo ich ofiary nie żyją długo i okropnie cierpią. Czy mogłam postąpić inaczej? - A co Butrini ma wspólnego z tą świątynią? - Butrini było rzymską kolonią, a około dwa tysiące lat temu tutaj znajdował się najdalej wysunięty przyczółek tej kolonii. No, wie pan, wyczuwam dokładnie takie same wibracje. Jeśli nic ich nie zakłóca, wibracje utrzymują się bardzo długo. Te tutaj są słabe, ale dostatecznie wyraźne. - Ta świątynia była niegdyś poświęcona potrójnej bogini. Opo- dal znajduje się zagajnik drzew laurowych - świętych drzew Dafne. - Widzę, że interesują pana dawne dzieje. - Pani Powell machnięciem odpędza latające nad jej głową muchy. - W dzisiej- szych czasach mało kogo to obchodzi. Alex z przyjemnością przedstawia jej wyniki swoich badań. - Naprawdę nazywała się Daphoene - krwawa. Menady, jej kapłanki, żuły liście laurowe, co miało wprowadzać je w stan orgia- stycznego szału. W Afryce nazywano ją Ngame, w Libii - Neith. Jest także Hekatą, Białą Boginią z Pelionu u Roberta Gravesa, Belle Damę sans Merci Keatsa oraz Królową Baśni. Apollo próbował ją zgwałcić, a kiedy zamieniła się w krzew wawrzynu, na pocieszenie splótł z liści wieniec. Wciąż o tym pamiętamy - przypominamy sobie co cztery lata, ale zapominamy, że ona nigdy nie umarła. - Spogląda na panią Powell. - Mam nadzieję, że wkrótce spotkamy kogoś, kto chce zająć jej miejsce. __ Wiedziałam - cieszy się pani Powell. - Muszę rzec, że jest pan czarnym koniem, panie Sharkey. Kogo zamierza pan tu spotkać? Bo nie powiedział mi pan tego. - Ci najemnicy, którzy przewieźli nas przez granicę, chcieli wydostać się stąd przed zapadnięciem zmroku. Ludzie rządzą tu tylko w dzień. To ziemia niczyja, dosłownie. - I bardzo niebezpieczna - mówi pani Powell. - Tak mi mówiono. Pan Avramites napomknął, że interesujecie się Dziecięcą Krucjatą. - Pan Avramites napomykał o zbyt wielu sprawach, aby wysz- Jo mu to na zdrowie. - Twierdził, że Dziecięcej Krucjacie nie pozwolą przejść przez granicę. - Ależ skąd. W tym cały problem. Przejdą przez granicę Alba- nii do strefy buforowej, ale jeśli mam rację, to nie dotrą do Grecji. Dlatego musimy się tu spotkać. Myślę, że dziewczyna Glassa chce coś z tego mieć, więc będziemy mogli się potargować, ona i ja. Pani Powell mówi z przenikliwością, która zaskakuje Alexa: - A więc chodzi o kobietę, którą zna pan od dawna. Może opowie mi pan o niej. Dostrzegam w panu błędnego rycerza, poszu- kującego dawno utraconej miłości. Alex uśmiecha się. Jest tu szczęśliwy, w tych cichych, starożyt- nych ruinach. Właśnie to sobie uświadomił. - Kim ona jest? Pragnie, aby uważano ją za spadkobierczynię Daphoene, księżycową łowczynię, potrójną boginię: powietrza, ziemi oraz tajemnych wód śmierci. Fakt, że tę budowlę wznieśli triumfal- nie mężczyźni w miejscu dawniej świętym dla kobiet, ma symbolicz- ne znaczenie. Zdobyli świątynie bogini, zabili jej pytony i zaprzęgli jej święte konie do swych wojennych rydwanów. I wyrąbali święte gaje, ale drzewa laurowe znów odrosły. - Och tak - mruczy pani Powell, przymykając oczy. - To prawda. Alex powoli dochodzi do najważniejszego. - Wiek Rozumu zadał niemal śmiertelny cios potrójnej bogini, lecz jego kres przyniósł jej nowy początek. Miniony wiek przyniósł III detronizację ojcowskiego Boga, którego usadzono na zeusowym tronie, niegdyś' należącym do mej. Na Zachodzie powoli kończył się Wiek Teokracji, gdy w naszym kraju Cromwell siłą odrzucił cere- monie oddzielające bogów od zwykłych ludzi. Nie uświadamiał sobie, że Wiek Rozumu, w którym każdy człowiek miał prawo czytać i interpretować boskie prawa, przyniesie kres idei Boga. Jego miejsce zajmie bóg nauki i rozumowania, Apollo, a obok niego zasiądą Plutos i Merkury. Kiedy byłem młody, czciłem Apolla i Merkurego, ale teraz nastał czas Plutosa. To on, bogacz, bóg starych dziadów i bab, bóg wszystkich ludzi kryjących się we wstęgowych osiedlach i wirtualnej rzeczywistości, zazdroszczących młodym i od- rzucających śmierć, gdyż ta oznaczałaby utratę wszystkiego, co zgro- madzili. Sąd/ę jednak, że Apollo jeszcze się zemści. Ostatnie zdo- bycze technologii stworzyły lalki - bezdusznych niewolników, zwierzęta w ludzkiej postaci. Kobieta, której szukam - chociaż wówczas była tylko bardzo inteligentną i zwariowaną dziewczynką - obdarzyła je duszą. Myślę, że teraz chce, aby oddawały jej cześć. Uważa się za wcielenie potrójnej bogini. W katolickich krajach potrójna bogini nigdy nie została całkowicie zapomniana, czego echem był na przykład kult Maryi. Średniowieczni krzyżowcy przy- nieśli go z powrotem do Anglii, gdzie Maria szybko stała się Ma- rianną, towarzyszką wesołego Robin Hooda. I czeka, jak ziarno rzucone w jałową ziemię. - Niektórzy z nas nigdy nie stracili wiary - przypomina pani Powell. - Oczywiście. Pod koniec dwudziestego wieku uważano, że na tron wstąpiła nowa bogini: Gaja, czyli sama Ziemia. Jednak Gaja jest światem, a nie jego znaczeniem. Istniała przed nami i będzie istnieć po nas. Nie potrzebuje wyznawców, gdyż już jesteśmy jej częścią. To potrójna bogini wstawiała się za nami u Gai. To ona kierowała życiem naszych przodków. Bez niej nie było ofiar dla tymczasowych królów, ani pór roku, ani plonów. A oto pojawia się znowu, tym razem jako samozwańcza królowa baśni. Wie pani, co? Ona mnie wybrała. Dawno temu, kiedy stworzyła swoją pierwszą baśń. Od tego czasu zastanawiałem się nad tym i myślę, że chyba zaczynam to rozumieć. Chyba wiem, co ona zamierza odtworzyć i nie podoba mi się ani to, ani sposób, w jaki próbuje to zrobić. Sądzę, że Dziecięca Krucjata była pierwszym krokiem do tego celu. Testem mającym sprawdzić, czy mogłaby rozpowszechnić religijną meme. Jednak ona nie panuje nad baśniami. Wymknęły się jej spod kontroli. Znów pojawiły się dziwne stwory, nie tylko z powodu wojny, lecz dlatego, że baśnie potrafią je wytwarzać. Mogą bezpośrednio kontrolować femboty w swojej krwi. Uważam, że Glass chce wykorzystać tę umiejętność do własnych celów i dlatego zaproponował, że udzieli schronienia Dziecięcej Krucjacie. Nie jestem jednak wcale pewny, że to zrobi. Nie sądzę, aby potrafił. - Naprawdę mamy ze sobą wiele wspólnego. - Niezupełnie. Pani bierze to dosłownie. Ja uważam, że moja mroczna pani bawiła się metaforą. Teraz straciła nad nią kontrolę i chce skorzystać z pomocy technokraty. - A wy zamierzacie sami wypowiedzieć wojnę Dziecięcej Krucjacie? Bardzo chciałabym wam pomóc. Istnienie Krucjaty wy- korzystuje się jako pretekst do tropienia i niszczenia baśni. - Ja tylko chcę powstrzymać krzyżowców, a nie zniszczyć ich. Ludzki element nie jest istotny. Ważne jest to, co ich zmieniło. Mogę im pomóc. Po to tu jesteśmy. Może jednak pani też mogłaby się przydać. - Zdaje się, że coś widziałam - mówi pani Powell. - Obser- wowało nas zza jednej z kolumn. Alex spogląda we wskazanym kierunku, lecz oślepiają go pro- mienie słońca sączące się przez gęste listowie dębów. Chwali panią Powell, że ma lepszy wzrok. - Pięć lat temu kupiłam sobie na szarym rynku nowe rogówki. Zapłaciłam tyle, że nie powinnam widzieć czegoś, czego tam nie ma. Mrużąc oczy w oślepiającym świetle, spoglądała narząd potrza- skanych kolumn, stojących pośród porośniętych chwastami murów. Teraz patrzy na Alexa i pyta: - Jeśli ona chce być królową baśni, to kim pan jest, panie Sharkey? - Kiedyś nazywała mnie Merlinem. Byliśmy wtedy znacznie młodsi, ale może tkwi w tym odrobina prawdy. No cóż, jeśli ja jestem Merlinem, to ona jest Nimue. Zdradziłem jej moje tajemnice, a ona zostawiła mnie uwięzionego w jaskini mojej czaszki. Zapewne przy- byłem tu, aby odzyskać wolność, ale nie zjawiam się bez darów i sprzymierzeńców. Naprawdę zamierzam wyjść z tego z życiem, chociaż nie będzie to łatwe. - Próbuje mi pan powiedzieć, że mogłabym odejść. Dziękuję za dobre chęci, ale świetnie się bawię, panie Sharkey. Zrobię, co będę mogła. Chcę zbadać to miejsce. Czuję, jak pulsuje energią. Alex wypakowuje swój komputer, a potem zjada czekoladowy batonik i wypala następnego papierosa, gdy notebook wysuwa swoją ferrytową antenę. Potem wysyła krótką wiadomość do Maxa, po- twierdzając, że wszystko w porządku, i sprawdza pozycję Dziecięcej Krucjaty. Kolumna jest tam, gdzie powinna być, trochę na północ od Korowody, najwyżej dwa dni marszu od granicy. Dalej może pójść tylko jedną drogą - przez dolinę Vjoses ku opuszczonemu miastu Leskoviku, a potem przez dzikie góry Grammos. Katrina będzie zła: Ray mówił prawdę. Pani Powell niespiesznie rozstawia szereg różdżek - kawałków drutu z zagięciem na końcu i przywiązanym na nitce kryształowym ciężarkiem, po czym nastawia laserowy dyfraktometr do mierzenia ruchów kryształków. Alex zasypia w ciepłych promieniach popołu- dniowego słońca i śni o Milenie, takiej, jaką była kiedyś, tyle że ściga ją przez ruiny Magicznego Królestwa, a niebieskoskóre i czerwono- okie baśnie depczą mu po piętach. To głupi, trywialny sen, lecz jego ponaglające przesłanie jest bardzo rzeczywiste. Czas ucieka. 6. Znów kłopoty Todd Hart budzi się z bólem głowy i suchością w ustach, w go- rącej ciemności, pełnej hałasu i wibracji silników. Słysząc ich głuchy pomruk i czując, jak pochyla się pod nim stalowa podłoga, Todd domyśla się, że znalazł się w jakimś pojeździe, jadącym stromo pod górę. Góry - tylko które? W Albanii jest ich tak wiele, a wokół niej także ich nie brak. Chryste, jeśli przewożą go przez granicę, to albo naprawdę wdepnął w gówno, albo zdobędzie najlepszy materiał w swoim życiu. Tak czy siak, ma wrażenie, że spada w przepaść. Popełnia błąd i siada. Wydaje się, że ktoś odciął mu czubek głowy, a potem przybił go z powrotem piętnastocentymetrowymi gwoździami. Nie może powstrzymać jęku. Tuż obok w zgiełkliwym mroku odzywa się znajomy, zgrzytliwy głos: - Polecamy usługi najgorszej firmy taksówkowej na świecie. To Spike Weaver. Mówi, że został wyprowadzony pod bronią z hotelu i wpakowany do opancerzonego transportera, w którym już leżał nieprzytomny Todd. Spike ma na ręku zegarek -jest tuż po dziewiątej wieczorem. Jadą już od dwóch godzin. Todd przetrząsa kieszenie, a potem w panicznym pośpiechu sprawdza je ponownie, kiedy okazuje się, że znikł z nich portfel z akredytacją oraz notatnik osobisty, w którym miał wszystkie po- trzebne informacje, podręcznego tłumacza oraz przewodniki. Stracił też hełm tropikalny i jeden but. Przypomina sobie strzelaninę na wąskiej uliczce i przygniatające go ciało zabitego żołnierza. Opo- wiada Spike'owi, co zdarzyło się podczas rozmowy z Antoinette, a Spike mówi, że już się tego domyślił. - Rzecz w tym, że nawet nie wiem, czy to była ona- oznajmia Todd. Musi krzyczeć, aby operator usłyszał go przez warkot silni- ków, który bynajmniej nie łagodzi bólu głowy. - Mógł to być ktokolwiek, zmorfowany na jej podobieństwo. No cóż, chyba znów mamy kłopoty. - Myślę, że wpadliśmy w nie po same uszy - przytakuje Spike. - Jest jednak coś, co podtrzymuje mnie na duchu - mam moją automatyczną kamerę. - Doskonale. Jeżeli zachowamy spokój, to uda nam się. Zdo- będziemy materiał. Tymczasem poświeć no tutaj. - Oszczędzałem baterie - mówi Spike, ale nakazuje kamerze włączyć jeden reflektor na niską moc. Znajdują się w stalowej puszce. Podłoga z karbowanej stalowej blachy, zasłonięte stalowymi klapami okna i sufit wzmocniony pan- cernymi płytami sto pięćdziesiąt centymetrów nad podłogą. *^ __ O cholera! - krzyczy Spike, gapiąc się na Todda. - Jesteś ciężko ranny? Przód koszuli Todda jest sztywny od zaschniętej krwi. - To nie moja krew - mówi, zdejmując koszulę. - Mnie załatwił szerszeń. Spike ma paskudnie rozcięty policzek i guza na potylicy. Nie byli specjalnie delikatni, kiedy go zabierali. - Na morzu zdarzają się gorsze rzeczy - mówi zagadkowo Wydaje się, że cała ta sytuacja go bawi. Potwierdza jego przekona- nie, że cały świat to szambo, a chwile szczęścia zdarzają się tylko wtedy, kiedy akurat ktoś nie zrzuca ci nowej porcji na głowę. Kiedy Todd wyznaje, że boli go głowa, Spike wyjmuje dwie tabletki paracetamolu z jednej z zapiętych na zamki błyskawiczne kieszeni swojej kuloodpornej kamizelki, którą zawsze ma na sobie. Todd jest przekonany, że Spike w niej śpi. W kącie transportera znajduje się chemiczna toaleta, a obok niej kurek i stalowy kubek na łańcuszku. Woda jest ciepła i ma metaliczny posmak, ale po chwili paracetamol zaczyna działać i Todd czuje się trochę lepiej, a na- wet nabiera otuchy. Może naprawdę zdobędzie najlepszy materiał w swoim życiu. Spike wcale nie jest tego pewien i Todd próbuje go pocieszyć. - Ona mi ufa - mówi w końcu. - O to chodzi. Wybrała mnie. Dlatego jesteśmy bezpieczni, no nie? - Jesteś w tym mieście jedynym dziennikarzem spoza Europy i tylko ty interesujesz się Glassem. To oczywiste, że ciebie wybrała. Tacy ludzie uważają, że Stany nadal się liczą. Ponadto jesteś sławny. Może jest twoją wielbicielką. - W tym jest materiał, Spike. Zobaczysz. Czuję to. Todd każe Spike'owi nakręcić krótką migawkę, pospiesznie wyjaśniając, dlaczego siedzą zamknięci w stalowej trumnie transpor- tera opancerzonego, który wjeżdża na jakąś zakazaną górę, zmie- rzając ku nieznanemu przeznaczeniu. Światło odbite od błękitnej stali, pomruk silników oraz gwałtowne wstrząsy, nadają relacji su- rowy, sugestywnie realistyczny wyraz. Todd stara się podkreślić gwałtowność wydarzeń i ukryć strach. Nakręcają to wszystko w jed- nym ujęciu. - Nieźle - mówi Spike. Usiłuje podłączyć się do systemów pojazdu i w końcu przewód kamery znajduje miejsce, gdzie może podpiąć się do układu nawigacyjnego, a za jego pośrednictwem do jednego z satelitów telekomunikacyjnych. Dziesięć sekund później raport znajduje się w sieci, jako zakodowany plik, przechodzący od węzła do węzła, aż trafi na biurko redaktora. Potem Spike gasi światło i siedzą w hałaśliwej, rozkołysanej ciemności. Spike zapala papierosa. Kwaśny dym szybko przechodzi do systemu klimatyzacyjnego i kiedy Todd narzeka, Spike radzi mu też spróbować. - To cię uspokoi. A powinieneś być spokojny przy tych sko- rych do strzelania, nafaszerowanych sterydami gorylach. - Wolałbym rozmawiać z tym, kto wydał im rozkaz. - Jeśli w ogóle jest ktoś taki. - Ktoś chce nas widzieć. To już coś, Spike. - Lepiej, żeby nie ruszali mojego pieprzonego sprzętu. O nic więcej nie proszę. Spike zaciąga się papierosem. Rozżarzony koniec na chwilę oświetla czerwony od alkoholu nos i krzesze skry w jego oczach jak u spaniela. W ciemnym wnętrzu transportera wyjaśnia Toddowi swoją teorię, według której jak długo stoi za kamerą, nic nie może mu się stać. - Ten dawno zmarły gość, Isherwood, miał rację. Stajesz się bezcielesnym obserwatorem. Nie jesteś częścią tej rzeczywistości. Wpadasz w tarapaty dopiero wtedy, kiedy się dekoncentrujesz. To jest jak zen. - Poczęstuj mnie papierosem. - Masz - mówi Spike, w krótkim rozbłysku płomienia zapa- lając dwa i podając mu jeden. - Już nie grożą palącemu rakiem, ale przydają się w trudnych chwilach, kiedy powinieneś się odprężyć. Jednak w mroku i na zimnej stalowej podłodze trudno znaleźć odrobinę wygody. Kiedy transporter w końcu staje i g&sną silniki, ich szum nadal pozostaje pod czaszką Todda. Jakby stał się częścią tej maszyny i na zawsze miał mu towarzyszyć jej warkot. Hydrauliczny podnośnik otwiera właz i trzech wielkich nastolet- nich żołnierzy wyciąga Todda i Spike'a z transportera. Spike zaczy- na kląć, wykrzykując, że mają nie dotykać kamery, bo załatwi pierwszego gnoja, który dotknie jego pieprzonego sprzętu. Opance- rzony transporter stoi w świetle lamp łukowych, podobny do kancia- stej żaby. Jej czarna skóra pochłania światło tłumiąc odblaski. Pod- muchy wiatru przelatują przez mrok i giną wśród powykręcanych drzew. Słychać głośny szum, nie kończący się, nieustanny huk i Todd powoli uświadamia sobie, że to morze. Znajdują się w oliwnym gaju. Po jednej stronie drogi, na której stoi transporter, rosną oliwki, po drugiej wysokie urwisko opada wprost do morza. Tu i tam stoją zaparkowane inne pojazdy, których światła rozjaśniają mrok. Wysoko na niebie wisi sierp księżyca Rośli żołnierze prowadzą gdzieś Spike'a i półnagiego, utykającego Todda. Mijają dżipa z oznakowaniem ONZ na masce, a Todd do- strzega żołnierzy w popielatoniebieskich beretach i woła do nich: - Amerykanin! Jestem Amerykaninem! Jeden z żołnierzy ONZ, oficer, odwraca się. W świetle lamp lśni mahoniowa skóra. - Jestem amerykańskim reporterem! Zostałem porwany! - Todd opiera się, gdy jeden z żołnierzy poszturchuje go, popychając go dalej. - Amerykański reporter! CNN. ABC. Pieprzone CBS. - Rozumiem, że to wewnętrzny problem. Todd wybucha słusznym gniewem. ONZ ma chronić ludzi, a on potrzebuje ochrony. - Jestem reporterem CNN! Niech pan im każe mnie puścić! Oficer ONZ kręci głową i odchodzi. Todd posyła mu wiązankę przekleństw, a wysocy żołnierze śmieją się. Znają te amerykańskie słowa. Jeden z nich mówi do Todda: - Ten człowiek niedobry. Zostań z nami. Daj nam papierosy. - ONZ musi zachować neutralność - mówi Spike. - A czego się spodziewałeś? - Oświeć mnie. Ja jestem tylko reporterem! - Odpuść sobie. Ci ludzie i tak są nerwowi. Przestań. - Ten pieprzony Marku. Sprzedał mnie! - Oczywiście - przytakuje Spike - ale nie wyżywaj się na mnie. Żołnierz, który trochę mówi po angielsku, przesuwa palcem po gardle. - My zabić Marku. Próbować nas sprzedać. My zabić go. Pilnować was. Todd kopniakiem zrzuca z nogi but. - Pracujecie dla Antoinette? - pyta. Żołnierz wzrusza ramionami. - Ta kobieta, z którą rozmawiałem. To ona kazała wam nas porwać? Częstując ich papierosami, Spike sonduje: - Dokąd nas zabieracie, chłopaki? Żołnierze śmieją się i trącają łokciami, zadowoleni z okazji zapalenia dobrych importowanych Cameli. Są jak nerwowe źrebaki, z mięśniami drżącymi pod gładką skórą, oczami wypatrującymi źródeł niesłyszalnych dla Todda dźwięków. Ich dłonie nigdy nie odrywają się od kolb automatycznych karabinków typu kałaszni- kow. Opuchniętymi palcami z obgryzionymi paznokciami postukują o owinięte taśmą kolby lub wytarte osłony języków spustowych. Co chwilę spoglądają na czarne nocne niebo. - No, chłopaki - nalega Todd - to niewinne pytanie. Kto jest waszym szefem? Mówiący po angielsku żołnierz wyciąga rękę i Spike oddaje mu resztę papierosów. - Bogaty grecki pierdoła kupić nas. Jeden dzień. Przyprowa- dzić was tutaj. Jesteście. My dobrzy. - Glass - mamrocze Todd. Czuje ogromną ulgę. - To Glass. Mówiłem ci, Spike. Czy była z nim jakaś kobieta? Jednak żołnierze nie słuchają go. Todd spogląda w górę i widzi nadlatujący z ciemności helikopter. 7.ZH Alex budzi się, gdy zapada zmrok i robi się chłodniej. Znajdują się na wysokości tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza, wysoko w górach prastarej krainy zwanej niegdyś Ilirią, gdzie letnie noce bywają zimne. Spogląda na zegarek - kropkę i dwa okienka cyfr generowane przez chip wszczepiony pod skórę nadgarstka. Gaz usypiający powinien przestać działać mniej więcej godzinę temu. więc ochroniarze Glassa mieli dość czasu, żeby podążyć ich śladem do świątyni. Alex z ulgą stwierdza, że nie zrobili tego. Pewnie wsiedli do dżipa i odjechali. Zaczyna podejrzewać, że jego plan może się powieść. Nigdzie nie widać Katony, ale to go nie niepokoi. Ona potrafi zadbać o siebie. Pani Powell siedzi oparta plecami o resztki muru, cicho rozmawiając z otwartym przewodnikiem. U jej stóp tyka laserowy dyfraktometr, rzucając nitki czerwonego światła kolejno na każdą różdżkę. Kiedy Alex wstaje, pani Powell podnosi wzrok i mówi mu, że świątynia jest naładowana energią. - A zarazem tak cicha. Od dawna nikt nie zakłócał spokoju tego miejsca. Alex idzie do źródła, żeby obmyć sobie twarz, a wtedy zza resz- tek muru wychodzi baśń. To Pierwsze Promienie Nowego Wscho- dzącego Słońca, zawadiacki jak zawsze. Ma na sobie nową kurtkę, krótką maskującą bluzę z kieszeniami zapinanymi na zamki błys- kawiczne i zielono-brązowymi plamami, które nieustannie zmienia- ją kształt. Jest obwieszony talizmanami, a za paskiem ma wielki pistolet. - Dawno się nie widzieliśmy - mówi. Alex wyciąga prawą rękę. a Ray klepie w nią swoją dłonią. Ostre pazury odludka drapią skórę Alexa. - Uciekliście tym świrom. Wiedziałem, że wam się uda. - Czy to byli ludzie Glassa? - Sam musisz się dowiedzieć, wielkoludzie. - Może powinienem iść z tobą. - Miałem kilka spraw do załatwienia. - Jak podróż? Ray wzrusza ramionami. Pobrzękują talizmany - Goniły mnie wilki. Straciłem jeden dzień, potem drugi. Ukry- łem się na drzewie. Żaden problem. Obsikałem je i uciekły. - Naprawdę? Ray ukazuje w uśmiechu ostre zęby. - To były krzemołaki. wielkoludzie. Wilki w ludzkim ciele z wojskowymi układami. Potraktowałem je czymś, co spaliło ich chipy - Nic powinieneś obawiać się ich, tylko ludzi. Alex klęka i obmywa twarz zimną wodą, która ścieka po gładkiej skale. - Ryzykujesz, wielkoludzie - zauważa Ray. - To święte źródło. - Święte źródło wyschło dawno temu. Zasypało je trzęsienie ziemi, a po którymś z następnych trysnęło to. - Tutaj wszystko jest święte, ponieważ to święte miejsce. Po- winieneś uważać. -Ray szczerzy w uśmiechu zęby. Wszystkie są jednakowe, spiłowane i ostre jak igły. Nadal ma skłonność do złośliwych żartów. - Kim jest ta stara? Ma być ofiarą? Widziałem jak pętała się po lasach koło Gjirokastry. Przepędziłem trolla, który chciał ją pożreć. - Ona wierzy w baśnie. Będzie zachwycona mogąc cię poznać, ale niech ci to nie uderzy do głowy. Jak się masz, Ray? Nawet nie pożegnaliśmy się wtedy, w Paryżu. - Przerobiłem cię wtedy - mówi z uśmiechem Ray. - Zgadza się. Grałeś na dwie strony, napuszczając obie na siebie. - Mnie też przerobiono. Wykorzystała mnie tak samo, jak ja was. Uciekłem. Gdyby mogła, zrobiłaby niewolników z nas wszyst- kich. Alcx rozpaczliwie pragnie zadać mu jedno pytanie, ale nie jest to odpowiednia chwila. Gdyby teraz zapytał o Milenę, Ray skłamał- by lub obróciłby to w żart. Ze swym silnym instynktem samozacho- wawczym i słabym poczuciem własnej tożsamości, baśnie z byle powodu potrafią wpaść we wściekłość. Ich świadomość'w niczym nie przypomina ludzkiej. Jest bardzo krucha, oparta częściowo na generowanych przez implanty cechach osobowości, które oddziały- wują poprzez wysoko rozwiniętą sieć neuronową. Ich pamięć nie jest rozproszona, lecz dyskretna i liniowa. Ten długi sznur z licznymi węzłami, który Ray nosi owinięty wokół talii jest symbolem zinte- growanych wspomnień, tworzących jego jaźń. To jego lina ratunko- wa. Baśnie dysponują ogromną mocą obliczeniową, ale brak im przebłysków intuicji typowych dla ludzi, których uważają za niepo- kojąco kapryśne i niezrównoważone istoty. - No cóż - mówi Alex, zamiast zadać to pytanie - zatem jesteśmy tu, znów razem. - Wiedzieliśmy, że chwycisz przynętę, wielkoludzie. - Ray porusza dużym spiczastym uchem. - Ona tu idzie - mówi odludek i odchodzi. Po chwili słychać cichy krzyk. Pani Powell zobaczyła swojego pierwszego prawdziwego odludka. Alex rusza w ślad za nim przez ruiny i znajduje siedzącą nieruchomo panią Powell, wpatrującą się w Raya z rękami przyciśniętymi do ust. Książka, jak zraniony ptak, leży u jej stóp, mówiąc do siebie urywanym szeptem. Katrina wychodzi spomiędzy drzew po przeciwnej stronie zruj- nowanej świątyni. Na plecach niesie porośniętego szczeciną war- chlaka z odstrzelonym łbem. Nie okazuje zdziwienia na widok Raya. Rzuca zdobycz na trawę i rzuca: - Ten niebieskoskóry gnojek spłynął, kiedy trzeba było to tu przynieść. - Beze mnie nigdy byś go nie upolowała - odcina się Ray. Kręci się po trawie, spogląda przez ramię na Katrinę i śmieje się. - Masz ciężkie stopy. - Mam dobry półautomatyczny pistolet Glocka, który wystrze- liwuje sto pocisków na minutę. To on odwalił robotę, a nie ty, czy to działo, które masz za paskiem. - To dobra broń - chwali się Ray, wyjmując pistolet. - Lepiej nie dotykaj bezpiecznika - radzi mu Katrina. - Co to takiego, Ray? - pyta Alex. - Dobry amerykański pistolet. Colt Python 357. Popatrz. Ray dumnie pokazuje mu broń. Na lufie są wyryte skompliko- wane runy baśni. - Strzela magicznymi kulami - mówi Ray. - Powinien - mruczy Katrina. - Bo sam za cholerę w nic byś nie trafił. - Odstrzeliła świni łeb - wyjaśnia Alexowi Ray. - Potem skrwawiliśmy zdobycz, żeby można ją było nieść. To żadne łowy. Odludki ścigają jelenia i piją jego krew, aż padnie z wyczerpania. To jest polowanie. Najlepsza zabawa to łowy na ludzi, ale o tym nie będę wam opowiadał. Może kiedyś zapoluję na was. - Odgryź sobie jęzor i wykrwaw się - radzi mu Katrina. - Nie martw się, jeśli do tego dojdzie, zabiję cię szybko - obiecuje Ray. - Ty jesteś bezpieczny, wielkoludzie. Twoja krew smakuje jak ocet i szczyny, więc nikt nie chciałby jej pić. - Może jednak będziesz musiał. - Wiem. Dlatego jedz dużo słodyczy, żeby była słodsza. Te żarty nie skrywają głębokiego niepokoju Raya. Baśnie piją nawzajem swoją krew uprawiając seks, wymieniając femboty, albo po walce, kiedy zwycięzca zabiera część zwyciężonego. Ray wcale nie musiałby pić krwi Alexa, ale to dość perwersyjny pomysł. Pani Powell wstaje i mówi: - Musi nas pan przedstawić, panie Sharkey. - Och, oczywiście. Pani Powell, to Pierwsze Promienie Nowe- go Wschodzącego Słońca. Ray, schowaj pistolet i poznaj panią Powell. Z pewnością zechce zadać ci wiele pytań, kiedy będziemy mieli czas. - Jeśli dopisze nam szczęście, to nie będzie na to czasu-mówi Katrina. Alex pyta odludka: - Przyjdą do nas? Ray uśmiecha się. Świetnie się bawi. - Może zaraz. Może nie. Katrina zaczyna ćwiartować warchlaka. Alex zwraca się do pani Powell: ¦1 __ Powinniśmy nazbierać drewna. Kiedy odchodzą, kawałek w las i nawet Ray nie może ich juz usłyszeć, Alex dodaje: - Ray nie jest taki jak większość odludków. - Nic musi pan przepraszać. - To ostrzeżenie, a nie przeprosiny. Ray jest jak chorągiewka na dachu. To gnojek z przerostem ego i manią wielkości. Bardzo się sparzył, kiedy próbował przejść na drugą stronę barykady i za ws/elką cenę chce odegrać się za to upokorzenie. Możemy to wyko- rzystać i nakłonić go do współpracy, ale inne odludki nie są tak ludzkie jak on. Niech pani ich nigdy nie drażni. Ray mówi o zabijaniu ludzi, ale chyba tylko mówi. Inne odludki zrobią to bez mrugnięcia okiem, jeśli uznają, że zostały obrażone. Honor jest bardzo ważny dla odludków. Przekonanie ich. żeby zgodziły się na ten plan, zajęło mi sporo czasu. Muszą mieć poczucie, że są ważniejsze od nas. - Może tak jest. - Wkrótce zrobi się ciemno, więc naprawdę powinniśmy na- zbierać drewna. Musimy złożyć ofiarę. Tak nakazuje grzeczność. Tylko uprzejmość może nas uratować. Zbierają naręcze suchego drewna i układają je w równy stos w płytkim wgłębieniu, które Katrina wycięła w murawie swoim nożem myśliwskim. Ray pr/ynosi gałęzie dzikiego rozmarynu. Ka- tnna wkłada je do klatki piersiowej wypatroszonej świni, którą potem oblepia gliną. Kiedy ognisko juz dobrze buzuje, gliniana skorupa zaczyna pękać. Wypływają spod niej żółte kropelki tłuszczu i płoną w ogniu. Alex dla pewności wylewa w płomienie cały kanister feromonów. Zapach pieczonego mięsa sprawia, że ślina napływa mu do ust. Mówi pozostałym, ze we Włoszech pieczeń z dzika z rozmarynem nazywa się aristo. - To danie na stypę. - Rozmaryn na pamiątkę - mówi pani Powell. Siedzą przy blasku ogniska. Nad ich głowami krążą kłujące owady. Pani Powell wyjmuje repelent w aerozolu. Ray wącha po- jemnik i prycha jak kot. Alex sennie spogląda w ogień, pogryzając okropnie słodki batomk czekoladowy, a Katrina obserwuje ciemną ścianę lasu. Jest bardzo spięta, chociaż udaje spokojną. Alex wie, ze lepiej się do niej nie odzywać. Wszyscy czekają w milczeniu. W koń- cu odzywa się Ray: - Nadchodzą. Alex słyszy odludków zanim może ich dostrzec. Nawołują się w ciemnościach. Ich wysokie głosy łączą się w mrożący krew w ży- łach chór. - Euan! Euan! Eu-oi-oi-oi! Katrina zrywa się na równe nogi, ściskając w rękach pistolet maszynowy. Alex każe jej schować broń. Niechętnie chowa go za pazuchę skórzanej kurtki. Mówi do Raya: - Ty gnojku. Nie powiedziałeś nam, że to będą Źli. - Nie pytaliście - odpowiada Ray, szczerząc zęby w uśmiechu. - To piosenka pijanych pasterzy. Nic więcej. - Miejmy nadzieję - mówi Alex. Stara się nie okazywać strachu. Ray obiecał przyprowadzić dzi- kie i tajemnicze odludki, mieszkające w tej krainie. Źli to całkiem inna sprawa. - Mimo ws/ystko - odzywa się niepewnie pani Powell - to bardzo stara pieśń. Wydaje się. że jej niepohamowana ciekawość po raz pierwszy lekko słabnie. - Odludki biorą sobie to, czego im potrzeba - mówi Alex. - Źli to hedoniści, żyjący tylko dniem dzisiejszym i przyjemnościami. Są zawsze w drodze. Gdyby były dawnymi wyznawcami Bachusa, jak ta banda, która zabiła Orfeusza, odurzałyby się winem, piwem z dodatkiem bluszczu lub owocnikami Amanita muscaria - jak głoszą różne teorie. Źli wykorzystują nanoware'owe efektory, które indukują wytwarzanie psychoaktywnych związków chemicznych w specyficznych neuronach. Prawdę mówiąc, z rozrzewnieniem wspominam czasy. gdy... - Miejmy nadzieję, ze słyszeli o nas - przerywa Katrina. - 0 tym. co zrobiliśmy w Amsterdamie. Jeśli tak, to potraktują nas 1 szacunkiem. __ 3ez zabijania - przypomina jej Alex. - Obiecałaś. Jeśli zaczniesz strzelać, wszystko diabli wezmą. - Nie wiedziałam, że wpakujemy się w takie gówno - syczy Katrina. - Ten gnój wykiwał nas i sprzedał. Po raz drugi. W trudnych sytuacjach Katrina zawsze zaczyna rzucać tekstami twardych facetów. Nauczyła się angielskiego z wirtualnych krymi nałów. Blask ogniska pochlebnie zmienia jej twarz. W czarnej skó- rzanej kurtce, legginsach i wysokich motocyklowych butach wyglą- da teraz jak młoda, dzika i czujna kobieta-wojownik z dawnych sag. Brakuje jej tylko lustrzanych okularów. - Zawsze was wykiwam - mówi Ray. - Tym razem sam się wykiwałeś - warczy Katrina. - Źli na nic się nam nie pizydadzą. Gdzie są inne odludki? Nawet z dwóch lub trzech byłoby więcej pożytku niż z tej bandy. - To sprawa odludków - szczerzy zęby Ray. - My decydu jemy. Powoli w cieniu za kręgiem światła pojawiają się postacie. Pani Powell rozgląda się wokół, gdy głosy odludków nadlatują najpierw z jednej strony polany, a potem z drugiej. Katrina mierzy Raya nieubłaganym spojrzeniem. Alex z mocno bijącym sercem, spogląda wprost przed siebie. Ręce lekko mu drżą. Nie może powstrzymać tego drżenia i w końcu wpycha je między grube uda. W mroku pojawiają się i znikają twarze. Długie lisie pyski, wydłużone świńskie ryje, albo smętne końskie łby. Przybysze są zamaskowani i w większości nadzy. Prawdziwe odludki gardzą odzieniem jako ludzką słabostką, chociaż niektóre noszą skóry zwie- rząt, narzucone na ramiona i owiązane wokół bioder. Niektóre mają wpleciony w długie włosy bluszcz. Inne ubarwiły swoje niebieskie ciała czerwonymi plamami - barwnikiem sporządzonym z żywicy i moczu. W blasku ogniska te plamy wydają się czarne. Meme. myśli Alex. Milena ukryłaje głęboko, ale zawsze ujawnią się w odpowiednich okolicznościach. Te odludki nie są tak dzikie i wolne, jak uważają. Psychoaktywne femboty uwalniają stare histo- rie zamknięte w ich mózgach. Jeden z odludków, noszący teatralną maskę ludzkiej twarzy, trzyma w ramionach małego niedźwiadka, który dopiero co otworzył oczy. Staje przed ludźmi i patrzy na nich, podczas gdy jego bracia powoli podchodzą do ognia i piekącego się dzika. Katrina wsuwa dłoń pod kurtkę, a Alex szepcze: - Spokojnie. Odludki nagle rzucają się do ogniska, wyciągają warchlaka z og- nia, rozbijają glinianą skorupę, tną mięso nożami i wycofują się. żeby pożreć swoje porcje. W ciemnościach porusza się coś dużego. To mały mamut, niewiele większy od konia, ale solidniej zbudowany i pokryty długą, szorstką, czerwoną sierścią. Między wygiętymi, okutymi stalą kłami jego trąba porusza się tam i z powrotem, węsząc. Na grzbiecie ma drewnianą platformę z kawałkiem rzeźbionego drewna, pełniącym rolę fotela. Alex wstaje. Pani Powell wyjmuje kamerę, ale jeden z odludków wyry wajej aparat. Pozostali zza swych masek obserwują Raya, który podchodzi do mamuta i stanowczo klepie go po trąbie. Zwierzę klęka i unosi trąbę nad kopulasty łeb. Ray odwraca się i triumfalnie woła do ludzi: - Już czas! 8. Witajcie w krainie rozkoszy Oświetlony łukowymi lampami gaj oliwny odpływa w mrok, gdy helikopter skręca nad morze. Pilot helikoptera, mały jak dziecko, ma na głowie czarny szklany hełm, a całe ciało spowite kokonem elektorów. Nie może i mc chce odpowiadać na pytania Todda, tak samo ]ak jeden z lecących z nimi żołnierzy, wysoki chłopiec, który musi podciągnąć kolana pod brodę, żeby zmieścić się na fotelu w maleńkiej kabinie. Żołnierz nerwowo rozgląda się wokół i gładzi lufę kałasznikowa. Do pasa ma przytroczonego pluszowego misia. To wojna dzieci. Helikopter jest szybki, lekki i dobrze reaguje na stery. Zatacza długi łuk nad morzem, przemykając nad lśniącymi w świetle księży- ca grzywaczami, a potem znów zawraca w kierunku czarnego brzegu ! i na»le leci tuż nad wierzchołkami drzew, wznosząc się i opadając w nie kończącej się galopadzie. - Ten gnojek to nie człowiek - mówi Spike, mając na myśli pilota. Mroczny las znika w oddali. Przed nimi majaczy rozświetlone księżycem jezioro, jak wielka srebrna tarcza, z naszyjnikiem chao- tycznie nanizanych świateł na odległym końcu. Kiedy helikopter podlatuje bliżej, Todd pojmuje, że to oświetlone okna bardzo długie- go budynku. Tworzą go szeregi połączonych ze sobą sześcio- i pię- ciokątów, wyhodowanych z budowlanego stromalitu i ustawionych na długich wspornikach nad skalistym brzegiem jeziora, w stylu przypominającym konstrukcje Franka Lloyda Wrighta, stawiane w Arizonie w ostatnim porywie twórczej pasji. W stu wąskich ok- nach palą się światła. Przez trzepot wirnika helikoptera Todd słyszy nitkowy puls marokańskiego popu, gdy maszyna obraca się wokół własnej osi nad płaskim dachem i delikatnie opada na krzyż z czer- wonych iskierek. Mężczyzna w stroju lokaja - czarnym fraku, szarych spodniach, wykrochmalonej białej koszuli, z muszką i w białych rękawiczkach - odsuwa drzwi helikoptera i opuszcza stopnie. Chłopiec-żołnierz zrywa się z fotela, wyskakuje i wymierza automat w wysiadających pasażerów. - To nie będzie potrzebne - mówi lokaj. Żołnierz wytrzeszcza oczy. Lokaj wzdycha i mówi coś po albańsku, a żołnierz wzrusza ramionami, uśmiecha się i opuszcza broń. - Tak jest znacznie lepiej - mówi lokaj. Jest sześćdziesięcioletnim mężczyzną o długich siwych włosach związanych w sięgający do połowy pleców kucyk. Zwraca się do Todda. - Mam nadzieję, że mieliście przyjemną podróż. Rozumiem, że lalki są dobrymi pilotami, chociaż wolałbym nie korzystać z ich usług. Proszę za mną. Spike zarzuca na ramię pas z kamerą. Schodzą po spiralnych schodach na rozległy taras, na którym stoją donice z geranium, wyglądającym dziwnie ponuro i nierealnie w jasnym świetle. Todd zwraca się do lokaja. - Przybyłem zobaczyć się z Glassem. - Oczywiście. - Albo z Antoinette. Już z nią rozmawiałem, chociaż nie na- prawdę. - Och, ona tu jest. Tu czy tam. Prawdę mówiąc, mamy drobne problemy. Przejściowe kłopoty z dawnymi pracownikami. - Przywieziono nas tu pod zbrojną eskortą - rzuca Spike. Najwyraźniej denerwuje go wyniosły ton lokaja. Todd zastanawia się, czy to oznaka przynależności do angielskich wyższych sfer. - Tak sądzę - mówi lokaj - ale teraz nie jest to już potrzebne. Ten teren jest bardzo dobrze pilnowany. - Zdaje się, że Antoinette oczekuje mojej wizyty. Teraz Todd nie jest już pewny, czy to naprawdę z nią rozmawiał na tym zakurzonym podwórku w Tiranie. - A zatem sądzę, że sama pana znajdzie, proszę pana. Spike śmieje się. - Co za facet! Skąd jesteś, kolego'.' Założę się, że nie zawsze miałeś ten śliczny akcent. - Jestem Ralph. Schody na końcu tarasu prowadzą do żwirowej dróżki, która wije się przez ogród pełen kaktusów. Ukryte lampy oświetlają wysoko- pienne kaktusy i beczkowate mammillarie. Todd porusza się ostroż- nie, czując każdy ostry kamyczek przez cienki materiał jedwabnych skarpetek. Tutaj jest cieplej niż nad morzem. Świerszcze fastrygują noc pulsowaniem swoich owadzich szyfrów. Za kaktusowym ogro- dem słychać odgłosy przyjęcia, gwar wielu głosów, zagłuszający cichą muzykę. Lokaj, Ralph, wyjaśnia: - Ta część kompleksu to dom otwarty. Lepiej nie zadawać pytań na tematy polityczne. Ci ludzie nie interesują się polityką. Życzę dobrej zabawy. - Z pewnością - mówi Spike. Wysuwa się naprzód, a kamera podskakuje mu na ramieniu, gdy operator znika w tłumie. Większość mężczyzn i kobiet nosi modne w tym roku jaskrawe kolory, oszałamiające czerwienie, zielenie /ołcie. Plamy nieustannie zmieniają kształt, co wygląda na zbioro- wą próbę rozwiązania problemu czterokolorowej mapy. Większość obecnych jest starsza od lokaja. Spike wraca i wręcza Toddowi oszroniony kartonik w kształcie kobiety, zawierający piwo Asahi. Reporter pociąga łyk lodowatego płynu o jeżynowym smaku i rozgląda się wokół. Ugrzeczniony siwowłosy lokaj i ehłopiec-żołnierz gdzieś zniknęli. - Co za upiorny dzień - mówi Todd do Spike'a. - Może powinniśmy zrobić tu parę ujęć. Inaczej nikt nam nie uwierzy. Przecież to ma być sam środek pieprzonej strefy buforowej. - To byłoby niegrzeczne - twierdzi Spike. - Niezłe przyję- cie. Tam są przekąski. Sushi, żółty, czerwony i czarny kawior oraz wachlarz płatów wędzonego łososia ułożono na pokruszonym lodzie wokół topnieją- cej lodowej rzeźby ryby, stojącej na podwiniętym ogonie. Podczas gdy Spike obżera się kawiorem, Todd obserwuje wolno przesu- wający się wokół tłum. To przedstawiciele wyżu demograficzne- go, stare pierniki i babsztyle po sześćdziesiątce, dzięki terapii fembo- towej, wymianie hormonów i mikrochirurgii wyglądający na o po- łowę młodszych. Todd spostrzega kobietę, którą słabo pamięta z ja- kiegoś programu. Towarzyszy jej wysoki siwowłosy mężczyzna w smokingu. Kobieta ma na sobie sarong, a w kopule jej kruczo- czarnych włosów tkwią kolorowo świecące spinki. Na drugim kon cu tarasu wielkie ekrany bezustannie ukazują migawki z kolejnych kanałów satelitarnych, w pięciosekundowych sekwencjach przela- tujących opętańczymi błyskami światła. W tłumie krążą lalki w sa- tynowych uniformach brzoskwiniowej barwy, roznosząc drinki. Ły- sa głowa jednej / lalek ma kształt kowadła i tę płaską, niebies- ką powierzchnię przecinają linie białego proszku. Od czasu do cza- su któryś z gości pochyla się i wciąga trochę nosem. Spike głoś- no zastanawia się. czy wyhodowali ją laką, czy zrobili to chirur- gicznie. - To upiorne, Spike - oburza się Todd. - Naprawdę upiorne. - Ale kawior jest niezły. Powinieneś spróbować, skoro masz okazję. Todd nabiera palcami porcję miękkich ziarenek. Rzeczywiście »ą dobre. - Zamierzam popytać ludzi. Może potem zrobimy kilka ujęć. Zostaw mi trochę kawioru. - Nie ma obawy. Większość zagadywanych przez Todda ludzi nie zna angielskie- go lub nie chce z nim rozmawiać. Sprawiają wrażenie odurzonych. Wielu spośród gości nawet go nie słyszy, ale w końcu znajduje mężczyznę, który uprzejmie słucha pytania, a potem wyjaśnia, że to wszystko dla Glassa. - Jesteśmy tutaj, żeby go rozweselić. Wspaniałe przyjęcie, nie uważa pan? - Och, to naprawdę coś. Ze swą mocno opaloną, pobrużdżoną twarzą, niesforną grzywą siwych włosów i szkarłatną, obszytą złotogłowiem togą, mężczyzna wygląda jak król. - Wiem. że to staroświeckie - wyjaśnia - ale to dla nas bardzo ważne, że jesteśmy tutaj. Tylko to się liczy. - Mam ważną sprawę do Glassa. I Antoinette. - On cieszy się przyjęciem. Obserwuje nas wszystkich. - Mężczyzna zauważa plamy krwi na bluzie Todda i brak butów na nogach. - Skąd jesteś, młody człowieku? - Z Albanii. - A więc ma pan szczęście, że pan tu jest. - Właściwie zostałem porwany. Czy Glass naprawdę jest tutaj? - Przybyliśmy tu dla niego - mówi mężczyzna. Przez moment spogląda gdzieś w dal, a potem mruga oczami i pyta: - O czym to mówiliśmy? Todd widzi, że tamten zamierza odejść. Zadaje mu pytanie: - Co łączy Antoinette i Glassa? Mężczyzna znów skupia na nim uwagę. Uśmiecha się. - Jeśli on jest Johnem F. Kennedym, to ona jest Marilyn Monroe. - Tyle, że mamy dwudziesty pierwszy wiek - wtrąca jakiś chudy mężczyzna mniej więcej w wieku Todda, o niezdrowo bladej skórze jaskiniowego zwierzęcia. __ Oczywiście - przytakuje starszy. - Przyszło nam żyć w cu- downych czasach, prawda? A teraz muszę porozmawiać z bardzo mi drogą osobą, która nie wybaczy mi, jeśli nadal będę ją ignorował. Bardzo przepraszam, panie... panie... - Hart. Todd Hart. Jednak tamten już zdążył się odwrócić. Jego miejsce zajął wyso- ki, blady chudzielec odziany od stóp do głów na czarno. Ma trupio- bladą twarz, jasne włosy i oczy zasłonięte okrągłymi lustrzanymi okularkami. Uśmiecha się do Todda. ukazując pożółkłe zęby. krzy- wo osadzone w różowych dziąsłach. - Będzie pan nam musiał wybaczyć to. co zrobiliśmy z euro- smieuem - mówi i wyciąga rękę. Na każdym palcu ma pierścień pamięci, z rodzaju tych, które są połączone z wtórnym układem nerwowym, wyhodowanym w naskórku przez femboty. - Jestem Frodo, Frodo McHale. Nie mogę długo rozmawiać. Mają tu zdumie- wająco kiepską ochronę, ale w końcu wychwycą mój program mor- fujący i pr/estanę być Niewidzialnym Człowiekiem. Todd ściska dłoń Froda McHale'a. - Glass ma dziwnych przyjaciół. Kim oni są? - Niech pan się nimi nie przejmuje. Oni szybko się męczą, a ponadto nigdy nie byli niczym innym, jak marnymi reliktami minionego wieku. Nadal myślą, że liczy się tylko stan posiadania, wciąż czczą fetysz pieniądza. Pragną żyć wiecznie, zamrozić swoje idealne wizerunki. Odrzucają wszelkie zmiany, różnorodność i wol- ność. Nie mogą skorzystać z nauk Glassa. - A Glass? - On jest zagadką. Szaradą ukrytą w łamigłówce. Jest sobą. Trzeba to zaakceptować. Dobro, zło - to typowo ludzkie pojęcia. Dualizm będący rezultatem połączenia dwóch mózgów na poziomie zwierzęcia. Nasza praca wykracza poza takie koncepcje. - Zaakceptowałem to. że przywieziono mnie tu pod bronią. Myślałem, ze porozmawiam z Antoinette. - Ta pieprzona suka - mówi spokojnie Frodo McHale. - Nie ma pan pojęcia, co się tu dzieje. Ona uwiodła Glassa. a teraz nie dopuszcza nas do niego i wstrzymuje wszystkie badania. Jednak to się zmieni. Proszę tylko poczekać, a sam pan zobaczy. A nastąpi to prędzej, niż ona się spodziewa. Jej plany przejdą do historii, proszę mi wierzyć. Przyszedłem tu. żeby pana ostrzec. - Może mi pan powiedzieć, gdzie ona jest? Albo jak skontak- tować się z Glassem? Będę z panem szczery. Nie jestem w nastroju do dyskusji na temat posthumanistycznej etyki. Todd zastanawia się. co też może tu robić supermodelka wirtu- alnej rzeczywistości. Może prowadzi zajęcia brazylijskiej gimnasty- ki tanecznej dla żołnierzy, albo jest rzecznikiem prasowym. Każda banda rebeliantów i każde ugrupowanie narodowowyzwoleńcze, nawet tak małe i nic nie znaczące - szczególnie tak małe i nic nie znaczące jak organizacja Glassa - ma przygotowany zestaw pre- zentacyjny, gotowy do przekazania mediom. Z pewnością byłaby to ciekawa odmiana po afektowanych, pełnych przekonania głosach kaleczących język angielski oraz puszczanych w zwolnionym tem- pie, nieostrych ujęć towarzyszy ćwiczących z. maskami na twarzach. Frodo McHale pokazuje swoje kiepskie uzębienie. Jeden siekacz jest zupełnie zielony. - Niech pan mówi. a on usłyszy. To miejsce to jego skóra. On jest wszędzie. Rzuciła na niego urok. ale on jest sprytniejszy, niż się jej /daje. Proszę się rozejrzeć, dopóki pan może. Wkrótce znów porozmawiamy. Teraz mus/ę znikać i wracać na naszą stronę płotu. Uwierzy pan. że po tym wszystkim, co zrobiliśmy, zostaliśmy odsu- nięci? Jednak nie zawsze tak będzie. Frodo McHale odwraca się i przeciska przez tłum. Todd zmierza w przeciwną stronę, uznając, że warto przeprowadzić mały rekone- sans. Bier/e butelkę Mctaxy i idzie przez szereg połączonych ze sobą pomieszczeń, elegancko umeblowanych i niczamieszkanych. W ką- cie jednego z nich znajduje sekretarzyk Louisa Quinze i stojący na nim komputer, a w delikatnej szufladzie jednorazowe wirtualne okulary i rękawice. Todd wchodzi do sieci i łączy się z. redakcją. Pomieszczenie przewija się wokół niego, ale wszystkie biurka są wyłączone, a kiedy Todd próbuje zostawić wiadomość, gdzie jest. notatnik nie działa i telefon nie odpowiada. Każe programowi przeskoczyć na inne biurko - z takim samym wynikiem. Co dziwniejsze, komputer nie chce go połączyć z żadnym innym adresem. Kątem oka Todd dostrzega jakiś ruch, odwraca się i widzi stoją- cego na drugim końcu pokoju płonącego człowieka. W pierwszej chwili wydaje się spowity błękitnymi płomieniami, jakby ktoś oblał go brandy i podpalił. Potem Todd uświadamia sobie, że jego wzrok przebija się na wylot - ten płonący człowiek jest z płomieni, z ognia mającego ludzką postać. Stoi tam, spoglądając na Todda. Reporter każe programowi przeskoczyć na drugi koniec pokoju redakcyjnego, ale płonący człowiek już znikł. Todd zdejmuje oku- lary i rękawice, a potem wrzuca je do kosza na śmieci w kształcie nogi słonia. W wielkim pomieszczeniu zalega półmrok. Gwar przy- jęcia jest jak szum przyboju w oddali. Afrykańskie maski na ścia- nach, wygarbowane lwie skóry na długich sofach, pasiaste dywany z podrabianych skór zebr. A przynajmniej Todd zakłada, że z pod- rabianych, chociaż z pokoleniem tych starych pierników nigdy nie wiadomo. Niektórzy z nich nosili nawet prawdziwe futra. Pocią- ga długi łyk Metaxy i otrząsa się. Czuje się zagubiony na obcej ziemi i wygląda na to, że następny ruch będzie należał do jego przeciwnika. 9. Dzikie łowy Alex budzi się nagle i znajduje Raya siedzącego mu na piersi. W świetle księżyca małe, blisko siebie osadzone oczy odludka wy- glądająjak dziury w masce. - Znalazły nas. - Kto nas znalazł, Ray? - Kłopoty - odpowiada odludek i Alex uświadamia sobie, że Ray się boi. - Wstaję - mówi Alex, ale Ray chwyta go rękami za twarz Ostre pazury wbijają się w policzki Alexa. - Posłuchaj - szepcze odludek. Gdzieś daleko, w ciemnym lesie, jakieś stworzenie wydaje prze- ciągły, żałosny dźwięk, który wznosi się coraz wyższą nutą i powoli zamiera. - Zaczęło się - mówi odludek i biegnie zbudzić panią Powell. Kamienie świątyni bjelejąjak kości w blasku księżyca. Na niebie lśnią miriady gwiazd. Źli /nikli. Ofiarny ogień zgasł. Po drugiej stronie polany karłowaty mamut niespokojnie przestępuje z nogi na nogę. Znowu słychać to żałosne wycie. Karłowaty mamut podnosi trąbę i odpowiada na zew. Ray śmieje się do Alexa. - Myślałeś, że jest tu sam? To ojczyzna najstarszej populacji odludków na świecie. Są tu od początku. Ich leśne dzieci są liczne i dziwne. Odludki nie rozróżniają przekształconych lalek od genżyniero- wanych stworzeń. - Boisz, się, Ray? - pyta Alex. - Muszę znać prawdę. - Żadnych gierek, wielkoludzie - mówi odludek.-Jesteśmy otoczeni. Oni mają przewagę liczebną i co najmniej jednego krze- mołaka. Sądzę, że są też lepiej uzbrojeni. Tutejsze odludki zbierają ws/y stko, co uda im się znaleźć, a znajdują sporo, bo wy ludzie wciąż walczycie. Jednak mają niewielkie zapasy amunicji, a tamci przyno- szą swoją broń z zewnątrz. Kiepska sprawa. Ktoś biegnie ku nim trawiastą nawą zrujnowanej świątyni. To Katrina. Rozebrała się do podkoszulka i skórzanych spodni, a twarz i nagie ręce wysmarowała farbą maskującą. Na łokciach i kolanach ma grube ochraniacze. Do lufy pistoletu maszynowego przyczepiła maleńką latarkę na podczerwień, a na czole ma opaskę z noktowi- zorem. - Przedarli się - oznajmia Katrina. -Jeśli mamy szczęście, to tylko grupka zwiadowców, ale nie mam pojęcia, ilu ich tam jest. Mogłabym przysiąc, że to ten pierdolony Avramites napuścił na nas tych gnoi. - Wasz zapach czuć z daleka - podsuwa Ray. - Potrzebny nam jeden z nich - mówi Alex do Katriny. - Żywy czy martwy - to bez znaczenia. Musimy zdobyć chip i kilka mililitrów krwi, jeśli nie da się przynieść ciała, chociaż ciało byłoby o wiele lepsze. - Zmienią nas - mówi Ray. - Mają ogromną moc. - Nie przemienia cię, Ray - pociesza go Alex. - Twoja moc jest równie wielka. - To prawda - oznajmia Ray i wyjmuje pistolet. - I mam też magiczne kule. - Jeśli zdobędę chip i trochę ich krwi, może to my zdołamy ich odmienić. A przynajmniej unieszkodliwić. - Za dwie minuty znajdą się w zasięgu - ostrzega Katrina. Biegnie z powrotem tam, skąd przybyła, zygzakując, nisko po- chylona. W chwilę po tym, jak znika wśród drzew, słychać krótką serię strzałów. Odbijają się ostrym echem od urwiska za zrujnowaną świątynią. - Co mam robić, panie Sharkey? - pyta pani Powell. - No, wie pan, nie jestem całkiem bezużyteczna. W razie walki mogę udzielać pierwszej pomocy. Kiedyś pracowałam z latającym leka- rzem w Afryce. - Zatem proszę przygotować bandaże. Alex znajduje swój plecak i zakłada noktowizor. Oblana księży- cowym blaskiem polana ukazuje się w zdumiewająco ostrym świa- tłocieniu. Alex widzi małe sylwetki biegające tu i tam wśród drzew na zboczu, ale nawet ten wzmocniony obraz nie pozwala rozróżnić Złych od wrogów. Rzadko padają strzały: baśnie wolą walczyć wręcz, zachowując broń palną na rzeczywiście rozpaczliwe sytuacje. I dobrze, ponieważ większość używanej przez baśnie amunicji to pociski z wydrążonymi czubkami, zawierające femboty, które wni- kąjądo krwi ofiary i niszczą główne naczynia krwionośne. Te krótkie serie strzałów prawdopodobnie padają z automatu Katriny. Alex wyjmuje z plecaka zestaw pistoletów pneumatycznych i ładuje je maleńkimi, pierzastymi strzałkami. - Nieźle strzelam, panie Sharkey - zachęca pani Powell. Alex daje jej jeden z pistoletów. - To dobrze, bo ja jestem kiepskim strzelcem. To pociski usypiające. Proszę nie dotykać ostrych końców. Jeden pocisk powali baśń, dwa człowieka lub krzemołaka, tuzin tego małego mamuta. Chcę mieć jednego /, nich żywego, jeśli się da. Proszę nie strzelać w głowę. Jeśli zdobędę chip, zapewne uda mi się poznać kody kontrolne. Zazwyczaj przez nerw wzrokowy można dotrzeć do ko- dów chipa i wyłączyć go odpowiednią sekwencją świetlnych impul- sów. Proszę tu zostać, a ja pójdę na polowanie. Pani Powell spogląda na niego. Wśród drzew na zboczu błyskają ogniki wystrzałów, ale ona nawet nie mruga okiem. - Nie przetrwałaby pani tam nawet pięciu minut. - Wiem, z kim mamy do czynienia, panie Sharkey. - Nic, nie wic pani. Nawet ja nie wiem, czym się stały. Baśnie potrafią zaprogramować femboty tak, aby wywoływały specyficzne zmiany w genotypie zainfekowanych stworzeń. Przykładem jest ten mały mamut, albo troll, którego spotkała pani w lesie. - Wiem wszystko o ich czarach. Znam te leśne stworzenia. Zajmuję się nimi od dawna. Na przykład wiem, że stworzyły praw- dziwe smoki. - W takiej walce, jak ta, nikt nie używa smoków. Kiedy już będzie po wszystkim, wyjaśnię dlaczego. Proszę nie dziwić się niczemu, co na panią wyjdzie. Tylko strzelać. I pilnować plecaka. W nim jest cała moja magia. Ray idzie za Alexem, gdy ten ostrożnie skrada się między powy- kręcanymi dębami w stronę ogników wystrzałów i głuchym odgło- som uderzeń. Alex czuje się potężny, szybki i podniecony. Ma wrażenie, że płynie w chłodnym nocnym powietrzu. Bitwa toczy się w niesamowitej ciszy. Żadnych wrzasków czy okrzyków bólu, tylko pojedyncze strzały, tupot nóg i czasem zduszony jęk. Ray dotyka jego ramienia, a Alex obraca się i widzi martwego odludka, leżącego wśród zdeptanych paproci. - Jeden ze Złych - szepcze Ray. Delikatnie przewraca ciało. Oczy zabitego przesłania grube bielmo; ma rozszarpane gardło. Ray rozgląda się wokół i mówi: - Tam jest jeszcze trzech. Jednak okazuje się, że to także Źli. Alex mówi Rayowi, że równie dobrze mogą zaczekać, aż tamci sami do nich przyjdą. Sadowi się na grubych korzeniach sędziwego dębu. Noktowizyjne okulary ukazują w fałszywych kolorach szczegóły, których bez nich nie zdołałby dostrzec. Sto metrów dalej ktoś goni kogoś w gęstych zaroślach. Po krótkim, zaciętym starciu zapada cisza, a potem z krzaków wybiega jedna, nisko pochylona postać. Alex celuje w nią z pistoletu, ale tamten jest już za daleko i szybko znika na zboczu. Ray niecierpliwie odchodzi kawałek od kryjówki Alexa, a potem zatacza łuk, żeby wrócić z przeciwnej strony. W tym momencie zostaje zaatakowany. Skacze na niego jakiś długi i zwinny stwór. Toczą się po ziemi. Alex strzela w powietrze, na moment odwracając uwagę napastnika, a Ray wyrywa się z uścisku. Błyskawicznie wstaje i strzela ze swego wielkiego pistoletu. Odrzut obala go na plecy. Przeciwnik ponownie rzuca się na odludka, ale tym razem Alex już zdążył wycelować. Stwór z łoskotem pada na ziemię, gryzie swój bok i nieruchomieje. To lis, ale lis o wielkich uszach i pomarszczonym, wydłużonym pysku. Pod dolną szczęką wisi mu wielkie wole, podobne do indy- czych korali. Alex zgaduje, że to gruczoł jadowy, ale Ray potrząsa głową i rozchyla pysk stworzenia, odsłaniając rurkowe przednie zęby. To wampir, wstrzykujący femboty zmagazynowane w tej gruczołowatej narośli. - Takie stwory, jak ten, przemieniły połowę mego ludu - mówi Ray. Alex zakłada jednorazowe rękawice i za pomocą małej strzy- kawki pobiera mleczny płyn z gruczołu lisowampira. Umieszcza strzykawkę w testerze, który migocze czerwoną diodą, sygnalizując obecność fembotów. Nie ma sensu badać dalej. Jeśli Ray ma rację, to Alex dobrze wie, jakiego rodzaju będą to femboty - bardzo podobne, jeśli nie identyczne do tych, które zaraziły członków Dziecięcej Krucjaty. Maleńkie ślepia lisa są zamknięte grubą war- stwą epidermy - a więc nie nosi chipa. - Przynajmniej możemy wykorzystać jego krew - mówi Alex. Ray unosi głowę i porusza wielkimi uszami. Alex dostrzega, że coś błyskawicznie chowa się za pień wielkiego dębu. Coś innego czołga się, okryte płaszczem, którego kolor i temperatura są iden- tyczne z leśnym poszyciem. Alex pakuje strzałkę w ten płaszcz, a baśń umyka spod okrycia. Alex strzela po raz drugi i chybia, a potem obraca się i niecałe dwadzieścia metrów dalej widzi następ- rut baśń. Bardzo wysokie i bardzo chude stworzenie błyskawicznie odchyla głowę i pluje gęstą śliną, która zalepia okulary Alexa i parzy w palce, przy próbie wytarcia cieczy. Alex zdejmuje okulary i w tej samej chwili słyszy huk pistoletu Raya. Plująca jadem baśń znika, ale w blasku księżyca majaczą następne, skradające się między drzewami. Wśród napastników widać jakąś ludzką postać, mającą co najmniej trzy metry wzrostu i jelenie rogi nagłowię. Alex i Ray cofają się, pozostawiając ciało lisowampira. Alex strzela ilekroć Ray wskaże mu cel, ale chyba nie trafia ani razu i kiedy docierają do świątyni, ma już pusty magazynek. Katrina i pozostali Źli już tam są. Nie ma ich zbyt wielu. Pani Powell owija głowę jednego z nich bandażem. Stwór warczy na nią, a ona policzkuje go i spokojnie kończy opatrywać. Katrina, spazmatycznie łapiąc oddech, mówi, że ma dwa pewne trafienia, ale jednego odciągnięto, a drugi dostał w głowę. - Mam nadzieję, że mimo to przyniosłaś go tutaj - mówi Alex. - Tam leży. Stwór jest krępy, nagi i pokryty łuskami, o długich muskularnych rękach, które za życia pewnie dotykały ziemi przy chodzeniu. Skórę ma twardąjak skała i Alex z trudem odnajduje żyłę. Sprawdza krew na zawartość fembotów, a resztę wlewa do plastikowej probówki i wypija duszkiem. Płyn jest zimny i obrzydliwy, ale jakoś udaje mu się go przełknąć. - Kiedy? - pyta Ray. - Kiedy nasza kolej? - Za pół dnia, może prędzej - odpowiada Alex. Czuje naj- pierw zimno, a potem gorąco. Już nie da się tego cofnąć. Femboty baśni przenikną błony śluzowe, przejdą do naczyń włosowatych, potem dotrą do żył i do serca. Po kilku minutach ich obecność zaktywuje jego przekształcony układ immunologiczny. A przynaj- mniej taki jest plan. Coś przelatuje przez baldachim czarnych drzew i pęka na niebie, tryskając błękitną poświatą, która wypełnia ruiny blaskiem i ruchli- wymi cieniami. Wszyscy patrzą w górę. - To nie jest oddział zwiadowców - mamrocze Katrina. - To cała wyprawa wojenna. Ray podbiega do karłowatego mamuta i mówi, coś do niego a potem wraca i ze wzburzeniem bełkocze do Alexa: - Idziemy, spotkamy się znowu. Ty jedź, wielkoludzie. Mów mu, co ma robić. Nazywa się Hannibal. Zna ludzi. Mamut potwierdza to, zginając przednią nogę, która tworzy stopień dla podchodzącego Alexa. Z trudem, powstrzymując chęć pochwycenia za długą, twardą sierść zwierzęcia, Alex gramoli się na drewniany fotel na jego grzbiecie. Siedząc tam, raczej na stołku niż w siodle, i mogąc przytrzymywać się tylko dwóch rzemiennych uchwytów, ma wrażenie, że do ziemi jest bardzo daleko. Ray podaje mu plecak i radzi: - Połóż go przed sobą, tak będzie wygodniej. Nie martw się, Hannibal zna drogę. - Potem podsuwa się bliżej i dodaje cicho: - Zostawimy tu starą, co? Jest trochę zbyt chuda, ale oni nie gardzą niczym, co wpadnie im w ręce. Błękitna raca gaśnie, opadając. Za nią snuje się warkocz słodko pachnącego dymu. Dogasające światło rzuca długi cień Raya na polanę. - Ruszamy wszyscy - protestuje Alex. - Nie pojadę sam. - Ray ma rację - mówi Katrina. - Tylko ty możesz powstrzy- mać Krucjatę. Jedź już, dogonimy cię. - Mam przejechać na włochatym mamucie trzydzieści kilome- trów po trudnym terenie, podczas gdy gotują się we mnie femboty baśni? - Spotkamy się rano - ucina stanowczo Katrina. - Żaden problem. Pilnuj swojego tłustego tyłka, Sharkey. No już, spieprzaj stąd. Alex odwraca się do Raya. - Masz bronić pani Powell. Nie żartuję. - Dobra, wielkoludzie. Nie zjem jej. - I uważaj na Kat, żeby nie zrobiła czegoś głupio bohaterskiego i nie dała się zabić. Z ciemnego lasu nadlatuje przeciągłe wycie. Muskularny, półna- gi człowiek wypada spomiędzy drzew w blask księżyca. Pół tuzina Złych próbuje go powstrzymać, lecz odrzuca ich na boki uderzenia- mi długiej pałki. Z okutych metalem końców kija tryskają skry, wzniecając płomyki w suchej trawie. - Krzemołak! - krzyczy Ray i w mgnieniu oka wskakuje na grzbiet mamuta, chowając się za plecami Alexa. Mężczyzna znów wyje i szeroko, triumfalnie rozkłada ramiona. Katrina spokojnie składa się do strzału i pakuje mu kulę w głowę. Krzemołak pada na ziemię, lecz w tej samej chwili nad polaną prze- latują dwa stwory wielkości baśni, na szerokich błoniastych skrzyd- łach. Seria strąca jednego, drugi koziołkuje w powietrzu i wpada w cień pod drzewami. Ray bodzie piętami owłosione boki Hannibala i z głośnym okrzykiem zeskakuje na ziemię. Karłowaty mamut podrywa się i pędzi zadziwiająco szybkim, równym galopem. Alex ma wrażenie, że siedzi w kołyszącej się na wodzie łódce. Falami są potężne mięśnie mamuta, grające pod pokrytą gęstą sierścią skórą. Alex mocno trzyma się skórzanych uchwytów po obu stronach fotela, aż w końcu Hannibal zwalnia do kłusa. Wydziela silny zapach piżma. Alex z trudem łapie oddech, wydymając policzki. Hej! Czuje się tak, jakby biegł równie szybko jak mamut. Nagle, w chwili gdy Hannibal przebiega pod nisko zwieszonymi gałęziami dębu, baśń atakuje Alexa. Ląduje na jego plecach, łapie go za włosy i odgina głowę do tyłu, żeby łatwiej przyłożyć mu nóż do gardła. Chwytnymi paluchami stóp chwyta jego boki, wyciąga długą szyję i spogląda Alexowi w oczy. Ma zbyt wiele ostrych jak igły zębów w wąskich szczękach i głęboko osadzone ślepia, które w blasku księżyca wyglądają jak dwie czarne dziury. - Poddaj się - rzuca. Alex mówi powoli, przy każdej wymawianej sylabie czując ostrze noża na szyi. - Zabierz mnie do waszego wodza. Baśń śmieje się chrapliwym, urywanym śmiechem, przypomina- jącym syk wygotowującej się wody. - Zły człowiek - mówi. - Sz-szpieg. - Nic! - krzyczy Alex, myśląc, że baśń zaraz poderżnie mu gardło. Baśń znów się śmieje i w tym momencie obok wykwita kolorowa plama. Pędzi na nich jakiś odziany na czarno mężczyzna, wyciągając szponiaste ręce, łopocząc połami podszytego czerwo- nym jedwabiem płaszcza. Ma bladą twarz i oczy jak płonące węgle. To pozostawiony przez Katrinę duch, który miał odstraszyć każdego, kto chciałby ich tropić. Przestraszony Hannibal rzuca się do ucieczki. Alex łapie za ramię baśni. Przeciwnik jest zwinny i silny, lecz Alex jest większy i cięż- szy, a poza tym ma lepsze oparcie. Nóż wypada z palców napastnika. Ten rozpaczliwie usiłuje go złapać, a Alex błyskawicznie zmienia chwyt i łamie mu kark. Martwa baśń nadal przywiera do niego: wtórny układ nerwowy wytworzony przez femboty zacisnął mięśnie. Kiedy Alex próbuje go oderwać, nagle zaczynają działać femboty, które wchłonął. Powoli, jak obraz w nagrzewającym się staromodnym telewizorze, zaczyna dostrzegać nową warstwę rzeczywistości. W powietrzu roi się od jaskrawych pyłków, które niczym śnieżne płatki przelatują przez mrok. Każde drzewo, każdy konar i liść wydaje się być pokryty szronem fotonów. Gdzieś w dali rozbrzmiewa cudownie melodyjna i słodka muzyka. - Witaj w naszej krainie - skrzeczy baśń. Głowa opadła jej na skręconym karku. Jej oczy to dwa czerwone płomyki. Smugi złotego światła tworzą skomplikowane wzory pod niebieską skórą. Alex nie boi się. Tak jakby dziecko, które kiedyś stało z matką na wąskim balkoniku czynszowego wieżowca, spoglądając na gma- twaninę londyńskich świateł, jakby to dziecko nagle, na skutek jakiejś dziwnej i subtelnej transformacji, stało się nim i znów patrzy- ło jego oczami. Całkiem wyraźnie słyszy głos Lexis: "KrainaBaśni!", gdy Han- nibal wypada na polanę za zakrętem zarośniętej drogi. Jest tak cicho i tak jasno. W górze rozpościera się bezkresne, rozgwieżdżone niebo. Blask wiszącego nad linią drzew półksiężyca wydaje się skupiać w jednym miejscu, tworząc jasną kopułę na środku drogi. W tym czystym świetle gromada baśni i innych stwo- rzeń tworzy szpaler, wiodący do dwóch postaci, które siedzą na fotelach z wysokimi oparciami. Te trony są zrobione z cienkich białych drewienek lub kości dawno wymarłych ptaków. Jedna z baśni podbiega, zarzuca srebrną nić na kieł Hannibala i prowadzi go do siedzących. - Moje panie - mówi matowym, martwym głosem baśń na plecach Alexa. - W końcu jest. Potem jego mięśnie poddają się śmierci i spada na ziemię u ich stóp. Obie postaci podnoszą głowy i patrzą na Alexa. Ich twarze są blade w promieniach księżyca, a on ze zdumieniem spostrzega, że obie wyglądają jak Milena wtedy, kiedy spotkał ją po raz pierwszy. 10. Antoinette O świcie Spike znajduje Todda śpiącego na leżaku, na skraju trójkątnego tarasu wystającego nad wodę. Jezioro ciągnie się w dal pod jaśniejącym niebieskim niebem. Kawałek dalej przy brzegu cumuje motorówka z dwiema lalkami załogi, lekko kołysząc się na wodzie. Kiedy Spike potrząsa nim, Todd gwałtownie się budzi z męczą- cego snu o pościgu ulicami jakiegoś nieznanego miasta. Wciąż boli go głowa i /. wdzięcznością przyjmuje podsunięte mu przez kame- rzystę piwo. - Piwo z rana jak śmietana - mówi Spike. - Nawiasem łowiąc, masz dziurę w skarpetce. Lewej. - Mów mi Bosonogi Joe. Todd dwoma łykami wypija piwo, zgniata plastikowy pojemnik i wrzuca go do doniczki z geranium, które już zaczyna gubić czer- wone płatki w nieubłaganym skwarze poranka. - Człowieku. Do następnego dodaj surowe jajko. I trochę sosu tabasko. - Todd rozciera oczy pięściami. - Wypiłem całą butelkę Metaxy i chyba połknąłem robaka. - Znalazłem tylko piwo - mówi Spike. Przechyla się przez żelazną barierkę tarasu, spoglądając na jezioro. - Zeszłej nocy rozmawiałem z tym sieciowym kowbojem. Twierdził, że pracuje dla Glassa. ale był jakiś dziwny. Kiedy byłem w Afganistanie... Pr/ez otwarte przeszklone drzwi wychodzi na taras lokaj Ralph Zamienił liberię lokaja na zamszową marynarkę i niebieskie dżinsy. Na biodrze ma kaburę z wielkim pistoletem. Ma też wideogogle i mikrofon w uchu. Za nim podąża pół tuzina lalek, które trzymają w rękach pulsacyjne M10 o grubych lufach. - Spike... - mówi Todd. - .. .tam też widziałem takich kowbojów, próbujących... - Spikc. łap się za... - .. .wykończyć moskiewską giełdę papierów wartościowych. Ci mudzahedini mają cholernie długą pamięć. W każdym razie... - .. .tę twoją pieprzoną kamerę, dobra!? - Nie ma potrzeby, panowie - mówi Ralph. -Wszystko jest już nagrane. Klaszcze w dłonie i lalki rozstawiają na tarasie stół i przykrywają go grubym lnianym obrusem. Przynoszą krzesła, migoczą układany mi srebrnymi sztućcami. Na jednym końcu stołu ustawiają telewizor / dużym ekranem. Proponują Toddowi owoce i ziołowe herbaty i wyglądają na zmieszane, kiedy prosi o kawę. Ich niebieskie buzie ledwie widać spod wielkich pudrowanych peruk. Mają białe ręka wic/ki. brzoskwiniowe jedwabne żakiety i szarawary, a na nogach buciki / prawdziwej skóry. Kiedy Spike i Todd siadają, włącza się telewizor. Antoinette mówi z jego ekranu: - Przepraszam, że wieczorem nie mogłam się z panem zoba c/.yć. Wydarzenia toczą się coraz szybciej. Stoi w jakimś białym pokoju. Przez okno za jej plecami wpa- da strumień światła. Antoinette ma na sobie białą jedwabną togę. tworzącą jeziorko u jej stóp. Włosy zaczesała w asymetryczny stożek gęstych, kruczoczarnych loków, przedzielony białym pasem- kiem. - Czy to miało coś wspólnego z niejakim Frodem McHalem7 - pyta Todd. - To ten kowboj, o którym ci mówiłem! On... - Zamknij się, Spike - ucina Todd. Antoinette wyjaśnia: - Kiedy się poznaliśmy, urządzając nieustanne przyjęcia kok- tajlowe Glass usiłował mi udowodnić, ze on też potrafi zmieniać ludzkie serca i umysły. To nie najlepszy żart, ale bardzo go kocham i nie miałam serca ich wygonie. Teraz będą spać, jak wszystkie wampiry. W nocy budzi się w nich indukowana przez femboty osobowość i znów ożyją. To miejsce zmieniło się w mauzoleum. Glass prowadził badania... - Nad nowym zastosowaniem wirtualnej rzeczywistości - podpowiada Todd. Na ekranie telewizora. Antoinette podchodzi do jasnego okna. Łagodny wietrzyk porusza długimi białymi zasłonami. - Glass pragnął nieśmiertelności. Miał trzecie z kolei serce i drugie płuca, więc obrzydła mu cielesność. Chciał zostać pierw- szym człowiekiem, który przekroczy barierę między myślą, a ma- szyną. Pan już o tym wie, panie Hart. Pozwolono to panu odkryć. - Naprawdę.' Słuchajcie, jeśli to ma być prezentacja, to na- prawdę nie najlepsza. Może lepiej... - Siadaj pan - mówi lokaj Ralph. - Jasne. To pan ma broń. Pan i te małe niebieskie stworki. Przy okazji, czy lalkom wolno nosić broń? Myślałem, że ONZ wydało w tej sprawie rozporządzenie. - Jesteśmy w strefie buforowej - wyjaśnia Ralph. - Poza tym, to niezupełnie są lalki. Todd opiera się o stół. znajdując miejsce dla łokci wśród grawe- rowanych srebrnych sztućców i półprzeźroczystej porcelany. - Proszę opowiedzieć mi o tym słynnym eksperymencie. Udał się? Obraz na ekranie telewizora przechodzi w zbliżenie, gdy Antoi- nette odwzajemnia spojrzenie Todda. Powieki jej oczu mają barwę matowej miedzi. - Glass został przeniesiony sześć miesięcy temu. Jego funkcje są aktywne, ale nie może rozmawiać. To się zmieni. - A komputery są tutaj. __ To jest jego instytut badawczy, serce tego, co Glass nazywa Biblioteką Snów, ale jego tu nie ma. Jest wszędzie i nigdzie. - Chcecie uniknąć rozgłosu? Antoinette przymyka oczy. - Mam na myśli to, że niewiele się tu dowiedziałem. Nawet nie spotkaliśmy się naprawdę. - O ile wiem, był pan już w Bibliotece Snów, panie Hart. Wczoraj wieczorem korzystał pan z jednego z komputerów. Można się przez nie połączyć tylko z Biblioteką. - Próbowałem porozumieć się z moją redakcją. Będą mnie szukać. - Wiedzą, że pojechał pan robić reportaż w terenie. Dostał się pan nie do węzła swojej redakcji, lecz jego symulacji. Biblioteka Snów zawiera w sobie - między innymi - również model samej sieci, dla własnych celów. Jest zgodna z siecią, ale nie połączona z nią topologicznie. - Symulacja sieci'.' Jaką mocą obliczeniową dysponuje Glass? - Biblioteka Snów nie jest symulacją sieci. Czerpie z niej to, czego potrzebuje i wykorzystuje do generowania świata, w którym ocknął się Glass. Jest jak mały, kieszonkowy wszechświat. - Widziałem tam coś - mówi Todd. - Płonącego człowieka. A może człowieka z ognia. Czy to był Glass? - To, co pan widział, to nie był Glass. Ten stwór jest dziełem Dziecięcej Krucjaty. W świecie rzeczywistym jest rogatym królem, a po przejściu bariery tym, co nazywa pan płonącym człowiekiem. Jego układ nerwowy stworzył Frodo McHale i jego akolici. Moż- na rzec, iż on jest pierwszym prawdziwym kosmonautą sieci. A ra- czej będzie, jeśli zdoła uciec z Biblioteki Snów. Zeszłej nocy poznał pan Froda McHale'a. Chyba chciał w ten sposób dać mi znać, że wrócił. - Nie lubi go pani. - On chce mnie zabić, panie Hart. - Zatrudnił najemników - mówi lokaj. - Dwa dni temu dotarli na drugi brzeg jeziora. - Sądzę, że obserwują, jak jecie śniadanie - oznajmia Antoi- nette. - Frodo McHale chce wykorzystać Dziecięcą Krucjatę do własnych celów. Glass i ja chcemy ją zneutralizować. - To słowo o bardzo dużym ładunku emocjonalnym. Czy o- znacza to, co podejrzewam? - Chcę również zniszczyć baśnie, które stworzyły Dziecięcą Krucjatę. Czy to pana szokuje? - Myślałem, że już zostały zniszczone. Ta historia pod Pary- żem... " - Policja Pokoju twierdzi, że rozwiązała problem baśni, ale chociaż Magiczne Królestwo upadło, irwa dalej. Frodo McHale potrzebuje Dziecięcej Krucjaty, a ja chcę z nią skończyć. Wymknęła się spod kontroli. Takie wytwory jak ten płonący człowiek grożą zniszczeniem sieci, a na to nie mogę pozwolić. Teraz Todd uzmysławia sobie, kogo przypomina mu ta fryzura z białym pasemkiem. Elsa Lanchester. Narzeczona Frankensteina. - Potwór - przezywa Spike. Todd spogląda na niego. - Potwór - powtarza Spike. Odgryza kawałek ciastka i mówi z pełnymi ustami: - To potwór uciekł. Frankenstein był naukow- cem, który go stworzył. Nie nadał mu imienia. - W dzisiejszych czasach potwór i uczony, stwórca i stworze- nie, często bywają tym samym - oznajmia Antoinette. - Teraz rozumie pan, na czym polega mój problem, panie Hart. Nie umiem opowiadać. Nie jestem dziennikarką. - Chce pani, żebym opowiedział pani historię. Nawiasem mó- wiąc, muszę przyznać, że jest bardzo ciekawa. - Usiłowałam uciec przed tym, czym byłam, ale przestałam panować nad tym, co stworzyłam. Teraz płonący człowiek grasuje w Bibliotece Snów i wkrótce znajdzie się w sieci, on i setki takich, jak on. Zapełnią sieć nieme baśni. Może uniemożliwią nam dostęp do sieci. I co wtedy? - Dlaczego to jest dla pani ważne? - Ponieważ zamierzam połączyć się z moim ukochanym i żyć wiecznie. Pan jest jedynym amerykańskim dziennikarzem, z którym mam kontakt. Glass ma do opowiedzenia ciekawą historię, a ponie- waż nadal jest obywatelem USA, najlepiej będzie, jeśli opowie ją amerykańskiej widowni. W końcu siedemdziesiąt procent mocy obliczeniowej sieci znajduje się na terytorium Stanów. - Ekran telewizora mruga, ukazuje zbliżenie Antoinette, która wyciąga ra- miona, jakby chciała przejść przez szkło i pyta: - Mogę panu zaufać, panie Hart? Spike śmieje się. - Zamknij się, Spike - warczy Todd. Na drugim brzegu jeziora słychać stłumiony huk. To głuche pacnięcie granatnika. Todd zrywa się na równe nogi, wahając się, czy uciec, czy zanurkować pod stół. Motorówka pędzi do brzegu, gwałtownie zygzakując. Ścigają mała, powolna, samonaprowadzająca się rakie- ta. Z przeraźliwym rykiem silnika motorówka wchodzi w ostatni skręt. Pocisk gwałtownie przyspiesza i motorówka znika w białym pióropuszu wody. Spike ściska ramię Todda i wskazuje coś palcem. Następna rakieta mknie nad jeziorem, kierując się na południowe skrzydło budynku. Jej wąski korpus i płaskie stabilizatory są poma- lowane w czerwono-białą szachownicę, dobrze widoczną na tle błękitnej wody. Ekran stojącego na stole telewizora pokazuje tylko białe płatki śniegu. Lokaj stoi przy szklanych drzwiach, przepuszczając wybie- gające lalki. Mówi: - Mój kontrakt właśnie wygasł. Życzę szczęścia, panowie. Wchodzi do środka i drzwi zamykają się. 11. Gorączka W ciemności, w klatce ciemności, w klatce ciemności pod drze- wami, gorączka wywołana działaniem fembotów powoli opada. W ciele Alexa wybuchła krótkotrwała wojna, która już prawie wy- gasła. Jego zmieniony układ immunologiczny wyprodukował miliony mikroskopijnych drapieżników, które ścigały stworzone przez bas- nie femboty w nurtach jego krwioobiegu. Każdy drapieżnik ma nieco inny zestaw receptorów, tak że przynajmniej jeden z nich może się połączyć z dowolnego typu fembotem i unieruchomić go. Połączenie wyzwala sygnał stymulujący produkcję większej liczby takich dra- pieżników. W przeciwieństwie do uniwersalnych układów immu- nologicznych, które chronią całość, te drapieżniki pozbawiają napa- stników ich kodów, a następnie przekazują je do bibliotek w szpiku kostnym długich kości Alexa, ale nie potrafią zmienić tych kodów, tak samo jak on nie może zmienić swojego DNA. Tylko odludki potrafią wykorzystywać biblioteki do sporządzania antidotum na nieme krucjaty. Biblioteczne kopie fembotowych kodów są zapisywane w dłu- gich nitkach kwasu nukleinowego, a następnie przekazywane limfo- cytom T, w proteinowych otoczkach wytworzonych ze zmodyfiko- wanych wirusów HIV. Objawy udaru cieplnego powoli ustępują. Jego krew powoli staje się księgą. Pręty klatki nie wydają się już wić jak żmije - stają się tylko zielonymi gałęziami, powiązanymi cienkim drutem i tworzącymi rodzaj kosza. Klatka jest tylko trochę większa od Alexa, który musi kucać albo zginać się wpół i nieustannie się wierci, usiłując ulżyć obolałym kończynom lub odsunąć od ostrych końców gałęzi. Promienne stworzenia, kroczące obok klatki Alexa, stają się zwyczajnymi baśniami, niewiele różniącymi się od lalek, którymi były kiedyś. Nie są to dzikie odludki z ich wyrazistymi twarzami i gibkimi ciałami, ale krępe stworzenia o małych oczkach błyszczą- cych pod prognatycznymi czołami. W większości są nagie i uzbro- jone tylko w noże. Paradoksalnie, w miarę jak gorączka ustępuje, Alex coraz słabiej widzi je w ciemnościach przedświtu, gdyż biega- jąc tu i tam, nie ciągną już za sobą welonów skrzącego się pyłu. Nieco dalej dostrzega stado gcnżynierowanych wilków z kryza- mi kolców z włókna węglowego i tak muskularnymi przednimi łapami, że wyglądają jak garbate. Ich długie krokodyle szczęki są pełne trójkątnych, rekinich zębów. Wilki są uwiązane do palików tak. aby żaden z nich nie mógł dosięgnąć innego. Opierają długie pyski na przednich łapach i przymkniętymi żółtymi ślepiami obser- wują swoich panów. Karłowaty mamut Hannibal stoi uwiązany na końcu polanki. Kołysze trąbą i raz po raz szarpie żelazną obręcz na prawej przedniej nodze. Według luminescencyjnych plamek wytatuowanego zegarka Alexa, do świtu została mniej więcej godzina (nie wie, czy może jeszcze ufać temu zegarkowi, bowiem niektóre szczepy fembotów potrafią zmieniać biomechanizmy). Baśnie zabrały mu mechaniczny zegarek i każdy kawałek metalu, włącznie z uchwytami zamków błyskawicznych spodni i kurtki. Przeszukały mu nawet jamę ustną. Niewątpliwie sprawdziły go także na obecność fembotowego wspo- magania układu nerwowego, ale asemblery są ukryte w szpiku kostnym, a drapieżniki tylko nieznacznie różnią się od fembotów, które znajdują się we krwi każdego, kto poddał się uniwersalnej terapii układu immunologicznego. Musi być cierpliwy. Oddał się w ręce wrogów. W swoim czasie sami do niego przyjdą. Alex zasypia i budzi się, otępiały od snu i braku cukru. Widzi gapiącego się nań mężczyznę - wysokiego i krępego, który siedzi w kucki dość daleko od klatki. Między gałęziami drzew widać kawałki szarego nieba. Obserwując Alexa w słabym świetle poranka, mężczyzna machinalnie drapie za uchem genżynierowanego wilka. Zwierzę łasi się do niego jak kot, wywiesiwszy długi czerwony jęzor spomiędzy szczęk, które jednym kłapnięciem mogłyby odgryźć mu ramię. Alex odwzajemnia mu się bacznym spojrzeniem. Ze skroni męż- czyzny sterczą rozgałęzione rogi banku danych, a z podstawy karku węglowe wąsy anten. Jego ciało pogrubiają wszczepione mięśnie lub płyty podtkankowego pancerza - a może jedne i drugie. Alex zastanawia się, po co tamtemu powiększona pojemność czaszki, ale wie, że lepiej nie pytać. Za plecami słyszy dziewczęcy głos. - Spotkaliśmy się już. Alex obraca się w klatce i czuje gwałtowny przypływ rozpaczy, a zarazem nadziei. W pierwszej chwili wydaje mu się, że to Milena. W następnej, że jest o wiele za młoda. Musi spojrzeć po raz drugi, żeby mieć pewność, ponieważ miał nadzieję, że w końcu spotka swoją dawną milos'ć. Jednak to nie ona. Poznałby ją wszędzie, obojętnie jak dobrze by się zamaskowała, jak bardzo się zmieniła lub została zmieniona. A potem obok pierwszej pojawia się druga dziewczynka. Widział je w nocy, ale wtedy pomyślał, że majaczy w gorączce. Podobne do siebie jak dwie krople wody, ubrane w przerobione stroje maskujące. Chociaż obie są niebieskoskóie i łyse, są zdumiewająco podobne do Mileny. Ta wyzywająca, niedbała pozajest identyczna z tą, która tak żywo utkwiła Alexowi w pamięci. Przypomina o bystrej, zwariowa- nej dziewczynce, która zmieniła całe jego życie i pozostawiła wciąż nie zagojoną ranę w jego wspomnieniach, o tym białym pokoju, w którym zrobiono mu coś dziwnego, cudownego i strasznego. Alex uświadamia sobie, że te bliżmaczki są niewiele starsze niż wówczas była Milena. To te dwie dziewczynki z Magicznego Królestwa. Bliźniaczki spoglądają na niego z rozbawieniem i pogardą. Błę- kitna barwa ich twarzy to jakiś rodzaj farby. - To ty pomogłeś... - Pomogłeś zniszczyć... - Nasze gniazdo. Obie śmieją się. Nie jest to przyjemny dźwięk. - Spodziewałem się, że będziecie szły z Dziecięcą Krucjatą. Alex usiłuje zachować spokój. W końcu stało się. Nie może dać się wyprowadzić z równowagi, bo wszystko p.zepadnie. - Och, oni tu idą... - A my jesteśmy blisko... - Bliżej niż myślisz. - Ona już się rozpada - mówi Alex. - Rozprasza się. Jak każdy ruch. Nawet taki, którego członków łączy infekcja meme. Bliźniaczki uśmiechają się chytrze, z rozbawieniem i wyższoś- cią, lecz ten podwójny uśmiech zaraz znika. - Myślisz, że zmiany są złą... - Złą rzeczą. Mylisz się... - I to bardzo. - Jesteście złe z powodu upadku Magicznego Królestwa. Ro- zumiem to. Bliźniaczki wzruszają ramionami w przydużych kurtkach. Ile mają lat? Osiem? Dziewięć? Z pewnością nie więcej. Milena musiała dokonać cudu partenogenezy zaraz po tym, jak uciekła z pierwszą baśnią. Daleko zaszły! Alex czuje, że przygniata go ciężar tej wie- dzy. Bliźniaczki mówią: - Och, Magiczne Królestwo było zabawne... - Zabawne przez jakiś czas... - Ale wiedziałyśmy, że nie przetrwa długo. Zbyt rzucało się w oczy... - I musiało wciąż rosnąć. Ludzie wokół niego... - Ci, którzy chcieli zabawek robionych przez nasz lud... - Stali się zbyt chciwi. - Czy wiecie dlaczego tu jestem? - Jest pan zupełnie sam w tej klatce, panie Alex... - Bo tak się pan nazywa... - Ale przyniesiemy panu głowy pana przyjaciół... - Jedną po drugiej. Nabijemy je na pale... - Ustawione wokół tej klatki... - I nakarmimy pana manną Krainy Baśni. Wtedy będzie pan mógł z nimi rozmawiać... - Tylko nie spodoba się panu to, co pan usłyszy. Martwi nie kłamią... - A oni będą bardzo martwi... - Mogę wam pomóc. - Och, pomoże nam pan... - I ta kobieta, kiedy ją złapiemy... - Mówi na siebie Katrina... - Katrina, ale naprawdę nazywa się Dania... - Dania Haessig. Ach, nie wiedział pan... - My wiedziałyśmy... - A on nie. - Nazwiska nie są ważne. Gdzie jest Milena? - Przecież nazwiska są ważne, panie Alex. Musimy wiedzieć, kto jest kim... - Musimy znać ich imiona... - Zanim ją zabijemy. Pomalowane na niebiesko dziewczynki mówią to z mrożącym krew w żyłach spokojem. Jedna dodaje wesoło: - Co pan sądzi o naszym królu? - Ciekawy. Bardziej skomplikowany od krzemołaka. - Pan Mikę był przydatny... - Ale nasz król to co innego. - Jego pojemność robi wrażenie. Mam nadzieję, że jeszcze go nie wypełniłyście. - Jego czas nadejdzie... - Ponieważ mamy plany... - W związku z nim. - Gdzie jest Milena? A raczej, jak się teraz nazywa? - Przeszkodziła nam - odpowiadają równocześnie Bliźniaczki. - Zostawiła nas... - Zupełnie same... - A potem wróciła i przeszkodziła nam. Jednak my mamy... - Innych przyjaciół... - Którzy dają nam prezenty. Bliźniaczki odwracają się i odchodzą. - Strzeżcie się Greków przynoszących dary - przypomina Alex, ale one nie oglądają się. Rogaty mężczyzna wchodzi za nimi między drzewa. Przez dłuższy czas nikt nie podchodzi do Alexa. Powoli robi się coraz jaśniej. Słońce zagląda pod drzewa; rozgrzane, lepkie powie- trze jest przesycone wonią żywicy. Alex szybko przestaje oganiać się od much, które siadają na nim, żeby spijać jego pot. Zmienia pozycję w ciasnej klatce, przenosząc ciężar ciała najpierw na jedną, a potem na drugą nogę. Baśnie przychodzą i odchodzą. Jedna odpro- wadza gdzieś wilki. Druga wylewa wiadro wody na klatkę i więźnia. Alex wykręca wodę z koszuli i spija krople, ale niebawem znów chce mu się pić- Żołądek kurczy mu się ze strachu i głodu - niedługo będzie musiał się załatwić. Powoli zaczyna sobie uświadamiać, że obserwuje go jakiś męż- czyzna. Jest ubrany na czarno. Na nogach ma błyszczące buty z tak długimi czubkami, że ich noski podtrzymują łańcuszki owinięte wokół kostek. Kiedy widzi, że Alex zauważył go, podchodzi do klatki. Jest wysoki i chudy, o bladej jak papier twarzy pod roz- wichrzoną strzechą brudno blond włosów. Na nosie ma okrągłe lustrzane okularki, z rodzaju tych, które mogą wytworzyć na twojej siatkówce obraz skamieniałych marsjańskich wydm lub koralowej groty. Przysiada na piętach w sporej odległości od klatki i pyta Alexa, jak leci. - Nie najlepiej. Może mnie pan wypuścić? Mężczyzna jest ubawiony. - A to dobre. Tak, to naprawdę dobre. Alex oblizuje wargi. Jest potwornie spragniony, ale kiedy prosi 0 wodę, tamten kręci głową. - Chciałbym, ale to część procedury. - Przybyłem tu zobaczyć się z Mileną. Mężczyzna wzrusza ramionami. - To matka tych dziewczynek. - One mają. matkę? Trudno uwierzyć. Mówi to zbyt obojętnie. On wie, na pewno. To sieciowy kowboj, nie ma co do tego wątpliwości, więc tylko z jednego powodu mógł znaleźć się tu, w lesie. - Jest pan jednym z ludzi Glassa? Kiedy on przeszedł na stronę bas"ni? - Nigdy. Został zdradzony. Nie myślał jasno, namieszano mu w głowie. To już jednak nie ma znaczenia. Jest już poza dobrem 1 złem. Nie opowie się po niczyjej stronie. Nie ma żadnego znacze- nia, gdzie teraz jest. - Proszę mi wierzyć, że dla mnie ma. Zaprowadzi mnie pan do niego? - Nie mogę tego zrobić, człowieku. Widzisz, my jesteśmy na tym świecie, ale dla Glassa tego świata już nie ma. Cała przyroda, ewolucja materii, skończyła się. To już koniec. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat wymarło więcej gatunków niż wtedy, kiedy kome- ta załatwiła dinozaury. Nie ma miejsca na Ziemi, którego człowiek by nic dotknął. Nie ma już przyrody. Dlatego poszliśmy dalej. Chcemy wykonać następny krok. - Tak twierdzi Glass? - Ja tak mówię. - To kupa bzdur. - Widzę, że nie opuściło pana poczucie humoru - mówi poważnie mężczyzna. - To dobrze. To ważne. Będzie pan tego potrzebował. - Jeśli nie mogę rozmawiać z Glassem, to może mógłbym pomówić z Mileną. Mężczyzna przytyka do ust palec wskazujący. N">si na nim srebrny sygnet w kształcie czaszki z rubinami w oczodołach. - Powinieneś uważać, przyjacielu. Wymawianie niektórych imion w niewłaściwym miejscu może być niebezpieczne. Jeśli pole- gasz na tej dziwce, lo głębiej siedzisz w gównie, niż myślałeś. Wykreśliłem ją z tej historii. Teraz ja wszystkim kieruję. Chcesz zawrzeć umowę albo szukasz pomocy, to rozmawiaj ze mną. Ja jestem tutaj, w tym świecie. - Jak się pan nazywa? - Frodo. Frodo McHaJe. Mężczyzna wstaje i odchodzi. Alex ma mnóstwo czasu, żeby przemyśleć to, co usłyszał. Zastanawia się, jakie plany Frodo McHa- le ma wobec baśni i córek Mileny. A także wobec niego. : 12. Dla waszego własnego bezpieczeństwa Zanim Todd i Spike zostają zaprowadzeni do dowódcy najemni- ków, kapitana Spiromilosa, muszą rozebrać się i wziąć prysznic. Ich strażnik, ostrzyżony najeża młodzieniec w jednoczęściowym skó- rzanym kombinezonie, rozpiętym do pasa i odsłaniającym umięśnio- pierś kulturysty, wyjaśnia, że kapitan Spiromilas obawia się fcmbotów. Dłubie w zębach końcem noża i patrzy, jak Todd ze Spikem zakładają dostarczone im, luźne pomarańczowe kombinezo- ny i plażowe sandały. Strażnik ma na imię Kemmel. Wyjaśnia: - Kapitan Spiromilos uważa, że Antoinette chce radykalnie zmienić jego umysł. - Słyszeliśmy o tym - mówi Todd. Odgarnia z czoła mokre włosy. - Wy, chłopcy, boicie się jej, co? Nie mam wam tego za złe. Jest niesamowita. - Możecie mi wierzyć, że ona to żaden problem. Zakłada jednorazowe gumowe rękawiczki, po czym mówi do Todda i Spike'a, żeby obaj nakłuli sobie opuszki kciuków lancetem i wycisnęli kroplę krwi do plastikowej probówki. Wkłada probówki do analizatora i studiuje wyniki. - Robimy to codziennie. To test lojalności. Jesteście czyści. Teraz możecie zobaczyć się z kapitanem. Kapitan Spiromilos założył swoje stanowisko dowodzenia w naj- wyższej części budynku, obok lądowiska helikopterów. Gdy Todd i Spike idą za Kemmelem, widzą, że zniszczone południowe skrzyd- ło wciąż dymi. Anteny satelitarne zwisają nad okopconą dziurą wybitą przez pocisk. Potrzaskany stromalit opada stromą skarpą na brzeg jeziora. Najemnicy nadal przetrząsają budynek, szukając An- toinette. Ich atak nie napotkał większego oporu. Na skraju ogrodu z kaktusami leżą ciała kilku lalek, a dwadzieścia innych, ubranych w jedwabne brzoskwiniowe uniformy, siedzi spokojnie, pod okiem znudzonego najemnika. Kapitan Spiromilos siedzi na turystycznym krzesełku w cieniu czarnego helikoptera, obserwując rząd monitorów telewizyjnych. Jest poważnym, wysportowanym mężczyzną po czterdziestce, o nie- przeniknionej twarzy. To taki facet, myśli Todd, który nosi gorset i potrafi tyłkiem odliczyć drobne. Ma na sobie kuloodporną kami- zelkę i starannie odprasowaną bluzę, spod której wystaje węzeł czerwonego krawata. Podwinięte do łokci rękawy bluzy odsłaniają niebieskiego orła wytatuowanego na lewym przedramieniu. Przy skraju płaskiego dachu nastoletni chłopak w luźnych nie- bieskich dżinsach i pomiętej flanelowej koszuli wirtuuje na przypię- tym do pasa notebooku. Poszturchuje i tnie powietrze dłońmi w rę- kawiczkach, jakby ćwiczył karate. Grzywa nie mytych włosów na pół zasłania mu wirtualne okulary. Inny chłopak wyskakuje z he- likoptera mówiąc, że załatwił pilota, żaden problem. - Jeśli się mylisz, możesz przypłacić to życiem - mówi kapi- tan Spiromilos. - Hej, pieprz się, człowieku. Znam moją robotę, jasne? - Chłopak ma na sobie czerwoną flanelową koszulę i jasnoczerwone legginsy. Pęknięty szew na udzie odsłania kawałek białego ciała. Zerka na Todda i Spike'a. - A co z tymi dupkami ubranymi na pomarańczowo? Nimi też mam się zająć? - Są czyści - mówi Kemmel. - To moi gos'cie - mówi kapitan Spiromilos. - No lak - mruczy chłopak, z powrotem wchodząc do heli- koptera. - Dziennikarze. PodająToddowi i Spike'owi drinki. Spike wybiera Chivas Regał; Todd Jacka Danielsa. Kapitan Spiromilos wyraża żal z powodu tego, że Todd i Spike przez większość dnia byli jeńcami. - To dla waszego własnego bezpieczeństwa, panowie. Teraz już zabezpieczyliśmy to miejsce i jesteśmy gotowi ruszać dalej. Kapitan Spiromilos ma łagodny, lekko sepleniący głos. Bardzo dobrze mówi po angielsku. Todd sączy Jacka Daniejsa. Bez lodu, ale w strefie wojennej nie można mieć wszystkiego. Wie, iż nie ma sensu narzekać, że prze- trzymywano go pod bronią. Kapitan Spiromilos w swoim czasie wyjaśni, co tu się dzieje. Tacy faceci zawsze lubią demonstrować swoją władzę. Zawsze chcą mieć przewagę, nawet jeśli nie ma takiej potrzeby. - Spodziewałem się, że zastanę tu Froda McHale'a - mówi Todd. - O ile wiem, pracuje pan dla niego. - Mamy umowę. - Czy ona obejmuje zabicie Antoinette? - Sądzimy, że ona zabiła się sama. - Bardzo trudno w to uwierzyć. Rozmawiałem z nią tuż przed tym, zanim rozpoczęliście atak. Nastolatek na skraju dachu macha ręką w powietrzu i tłumaczy: - Ona nie jest dosłownie martwa, facet. Po prostu przekształ- ciła się. Przeszła do nieba hakerów. Kapitan Spiromilos wyjaśnia: - Cywile mieli temu zapobiec. Zawiedli. Nagle Todd pojmuje, o czym oni mówią. - Jezu. Poszła tam, gdzie Glass. Przeszła w sieć. - To drobny problem - dodaje kapitan Spiromilos. - Ale z pewnością irytujący, prawda? Chłopak zsuwa gogle na czoło i ściąga rękawiczki. Jego oczy są białe jak mleko. - Dostaniemy ją, facet. Ukryła się, ale my ją wykurzymy. Żaden problem. - Rozumiem, że rozmawiała z panem o Krainie Baśni - podsuwa kapitan. - Prawdę mówiąc, nie. A cóż to, przesłuchanie? Niech pan da spokój, kapitanie, co ja o tym wiem? Nie więcej, niż mi pan powie. Jednak Todd zaczyna podejrzewać, że Antoinette jeszcze z nim nie skończyła. Przecież nie zadała sobie tyle trudu, żeby go tu sprowadzić tylko po to. żeby schwytali go najemnicy - chyba, że właśnie tego chciała. W_pr/eciwnym razie po co kazałaby zamknąć jego i Spike'a na tarasie? - Jesteśmy przyjaciółmi - oznajmia kapitan Spiromilos. - Proszę wypić jeszcze po jednym i odprężyć się. Przed nami długa podróż. - A pan nie pije, kapitanie? Sądząc po pańskim akcencie, pochodzi pan z Bostonu, a tam się dużo pija. - Ach. Myślałem, że pozbyłem się akcentu. - Powinien pan także pozbyć się tatuażu. Tylko amerykańscy obywatele mogą służyć w mannes. - Wiem, że był pan w Atlancie, panie Hart, po tym jak chry- stusowcy zdetonowali bombę atomową. Okropna historia, ale na tym się nie skończyło. Byłem w przedniej straży oddziałów, które odbiły Des Moines. Znaleźliśmy pięćdziesiąt tysięcy trupów. Zbiorowe samobójstwo. Wy, reporterzy chodziliście z nosami i ustami zasło- ^ ¦ niętymi chusteczkami nasączonymi whisky, filmując wzdęte ciała. Wtedy zrozumiałem, że to koniec Ameryki. Wcale nie żałowałem, kiedy kończyłem służbę. Mój ojciec wyemigrował do Ameryki pod koniec drugiej wojny światowej, kiedy komuniści doszli do władzy w Albanii. Pochodził z małego miasteczka - Himary. To prawie sto kilometrów stąd i moja rodzina ma tam spore wpływy. Dziedziczę tytuł Archigósa, przywódcy Rady Starszych Himary. Moja rodzina zawsze żywiła nadzieję, że odzyskamy nasz kraj. Teraz to zależy ode mnie. - Chce pan odzyskać ojczyznę? - Ja mam ojczyznę. Zabrali ją komuniści, a ja im ją odbiorę. - Fajne miejsce - wtrąca chłopak. - Nieduże. Niewiele większe od rybackiego miasteczka. Jednak czuje się w nim historię. Kraj to niemodna dziewiętnastowieczna koncepcja, ale nadal może robić to, czego nie potrafią duże firmy. Skazywać na śmierć, druko- wać pieniądze, zakładać prywatne banki danych. Takie rzeczy. - Dlatego chce pan posłużyć się Dziecięcą Krucjatą? - Jestem chrześcijaninem i wierzę, że baśnie są pozbawionymi duszy zwierzętami. Niech pan nie da sobie wmówić, że jest inaczej. Krzyżowcy zaprzedali swoje dusze, przyjmując Wierzenia baśni. Posługując się nimi, jak to pan ujął, w rzeczywistości umożliwiamy im odkupienie. - O ile wiem, pracują dla pana również baśnie. - Tylko odkażone. Na albańską modłę. Sterujemy nimi jak marionetkami, przez komputer dowodzenia. Kiedy zros^ny swoje, pozbędziemy się ich. Nie robimy niczego innego, niż Policja Pokoju w Unii Europejskiej. Mamy do czynienia z plagą i zamierzam wypełnić moją rolę w pozbyciu się jej. Nastolatek wtrąca: - Tego właśnie chce kapitan oraz my wszyscy i mamy sposób, żeby tego dokonać. Skuteczny. - Ryzykujemy naszym życiem - ciągnie kapitan Spiromilos - a oni siedzą sobie i bawią się swoimi zabawkami. - Nikł nie powiedział, że życie jest sprawiedliwe - mówi chłopak. - A Frodo... __ Frodo załatwia swoje sprawy. Todd z zainteresowaniem patrzy, jak kapitan z trudem powstrzy- muje chęć skręcenia brudnego, chudego karku chłopaka. Spiromilos obraca się do Todda i dodaje: - Będzie pan miał okazję jako pierwszy zrobić reportaż o przy- wróceniu suwerenności Himary, a reszta waszej bandy, próżniacząca się teraz w hotelu, pojawi się tam dopiero wtedy, gdy pańskie zdjęcia ukażą się w sieci. Będzie mi pan za to wdzięczny. Oddają Toddowi i Spike'owi ich rzeczy, a kamerzysta dostaje swoją automatyczna kamerę. Zapadł już zmrok. W ogrodzie z kaktu- sami zapaliły się lampy i dwóch najemników przechadza się wśród lalek będących służącymi Antoinette, po kolei strzelając każdej w głowę. Spike udaje, że sprawdza kamerę i nakręca krótkie ujęcie. - Nie nadają się do walki - wyjaśnia Kemmel. Todd zastanawia się, co zrobili z gromadą zombie z przyjęcia koktajlowego Glassa, ale to nie miejsce na zadawanie takich niedys- kretnych pytań. < Helikopter startuje i kieruje się na północ. Kapitan Spiromilos wyjaśnia, że mają przywieźć kilku wspólników Antoinette. Przy wejściu dostawczym do budynku baśnie po kolei wsiadają na pa- kę ciężarówki. Wyglądają jak niebieskoskóre, wychudzone dzieci w wojskowych mundurach. Ich spiłowane zęby są ostre jak igły - jednemu z nich kły wyrosły przez górną wargę. Przeważnie mają najwyżej metr wzrostu. Są uzbrojone w plastikowe karabiny o krót- kich lufach i pękatych magazynkach - broń produkowaną w Pale- stynie i strzelającą gumowymi pociskami. - Kiedyś byli baśniami - wyjaśnia Kemmel. - Teraz już nie. Zostali... Najemnik znaczącym gestem wskazuje na krocze. Kapitan zbiera swych ludzi i odmawia krótką modlitwę. Na- jemnicy posłusznie zdejmują hełmy i pochylają głowy, a potem rozchodzą się do pojazdów. Todd i Spike wsiadają do dżipa, którym kieruje mężczyzna z ogoloną głową, który uśmiecha się na widok ich pomarańczowych kombinezonów. Kemmel przejeżdża obok na ryczącym motocyklu i zajmuje miejsce na czele kolumny. Ktoś dmie w blaszaną trąbkę i konwój rusza z zapalonymi światłami, drogą biegnącą wzdłuż brzegu jeziora i w las. 13. Nie ratunek Alex budzi się, kiedy coś szturcha go w brzuch. Jest prawie ciemno. Podnosi głowę, spodziewając się baśni, i słyszy znajomy głos. - O rany, panie Sharkey. Wpadł pan. - Pani Powell. Alex stwierdza, że wcale nie jest zdziwiony. Jeśli chodzi o panią Powell, już nic nie zdoła go zaskoczyć. Ona jest chodzącym niepra- wdopodobieństwem. Pani Powell uśmiecha się. Jest rozczochrana i pasma siwych włosów okalają jej zarumienioną twarz jak pukle Meduzy, ale poza tym wygląda tak, jakby odbyła krótką przechadz- kę. Roztacza duszący zapach jaśminu. W ręku trzyma parasol - to nim obudziła Alexa - który teraz przymocowuje na wierzchu plecaka. - Pani mnie zadziwia, pani Powell. Zakładam, że nie została pani schwytana. A może przeszła pani na przeciwną stronę? - Takie złośliwe uwagi nie są w pana stylu, panie Sharkey. Najwidoczniej zamknięcie w klatce popsuło panu%dmor. - Niewątpliwie. Pewnie nie ma pani papierosów? - Pierwsze Promienie Nowego Wschodzącego Słońca wie- dział, gdzie pan jest. Co do transportu, to przyjechaliśmy tu na mułach. Zajęło nam to prawie cały dzień. Muszę przyznać, że byłam rozczarowana. Oczekiwałam czegoś... - Bardziej egzotycznego? - Bardziej romantycznego. Znajdujemy się w pobliżu granicy, panie Sharkey. Dziecięca Krucjata prawie już tu dotarła. Muszę powiedzieć, że nie wygląda pan najlepiej. Jakoś się pan skurczył. - Już dość długo siedzę w tej klatce, pani Powell. Alex wypróżnił się kilka godzin wcześniej i, chociaż przysypany ziemią, kał okropnie śmierdzi. Jednak Alex nie ma zamiaru przej- mować się tym. Nigdy nikogo nie przepraszał za swoją tuszę, czy sposób życia. Czuje, że gdyby zaczął, już nigdy by nie przestał. Poza tym, wystarczy, że raz przeprosisz panią Powell, a nigdy nie pozwoli ci o tym zapomnieć. Pani Powell zakłada na ramiona paski plecaka. Rączka parasola sterczy nad jej głową. - To była okropna bitwa i musieliśmy się wycofać - mówi pani Powell i dodaje z rozmarzeniem: - Ja też chciałam walczyć. I zrobiłabym to, gdybym nie musiała opiekować się rannymi. - Zauroczyli panią - oznajmia Alex. Zastanawia się, czym ją zarazili. Nie ma bazy danych obejmującej typy produkowanych przez baśnie fembotów. Nikt jej nie ma i nie będzie miał. Zmiany zachodzą zbyt szybko, ponieważ odludki, a także Dziecięca Krucja- ta, wolą zmieniać femboty niż projektować je. Dlatego wynik jest zawsze trudny do przewidzenia i często jeden problem ma wiele całkowicie różnych rozwiązań. - To cudowna przygoda- mówi pani Powell. - Jeśli tak pani myśli, to da się pani zabić. - Chcę tylko powiedzieć, że pana przyjaciele dzielnie walczyli. - Źli oraz inne odludki walczą o przetrwanie, przeciwko temu, co stworzyło Dziecięca Krucjatę. Nasz los nie obchodzi żadnej ze stron. Oni nie są subtelni, uprzejmi ani szlachetni. To ludzkie cechy. - Nie powinien pan uciekać, panie Sharkey. Ominęła pana najlepsza zabawa. - Pomogłaby mi pani. wydostając mnie stąd. Te gaięzie są powiązane mocnym drutem, ale jeśli zdoła pani znaleźć mój plecak, w jednej z kieszeni znajdzie pani latarkę. To rubinowy laser. Proszę przekręcić reflektor. Bateria ma dość energii na trzy lub cztery mocne impulsy. Wystarczy, aby wyciąć otwór. - Obawiam się, że nie mam pojęcia, gdzie szukać pańskiego plecaka, panie Sharkey. - Gdzie jest Kat? Ona też ma taką latarkę. - Naprawdę nie sądzę, że ona mnie lubi, panie Sharkey. Cho- ciaż obandażowałam ją. Proszę się nie martwić, to była tylko powierz- chowna rana. - Ugryzienie? - Nie, skaleczenie od noża. Nie jest zainfekowana, ale nauczy- łam się kilku nowych słów. Jeśli kiedykolwiek odwiedzę Niemcy, na pewno zaszokuję paru szacownych obywateli. - Pani Powell, ja muszę się stąd wydostać. Może pani tego nie zauważyła, ale znajdujemy się w samym środku obozu wroga. Ra- tunek nie jest ratunkiem, jeśli się kogoś' nie uwolni. - Nie ma ich tu - mówi pani Powell. - Oprócz jednego biednego strażnika. Wie pan co? Nie mogę się przyzwyczaić do zabijania. Wystarczyłoby uderzenie w głowę, ale... - Niech mnie pani wypuści! Pani Powell wskazuje coś palcem i uspokaja: - Proszę być cierpliwym. Pomoc jest w drodze. Alex gwałtownie odwraca się i wdeptuje obcasem w fekalia. W dogasającym świetle dnia widzi małą postać, wykopującą słup, do którego przywiązano mamuta. To Ray. Alex nabiera otuchy. Pyta panią Powell:^ - Gdzie dokładnie jest teraz Kat? - W drodze na spotkanie. A przynajmniej tak powiedział Ray. Wcale nie chciała ze mną rozmawiać, obojętnie co jej mówiłam. Po/wolę sobie zauważyć, że to bardzo nieuprzejme. - Ona już taka jest. pani Powell. Ray gramoli się na grzbiet karłowatego mamuta, pochyla się i szepce mu coś do ucha. Hannibal podchodzi do klatki i ostrożnie wsuwa wygięty kieł między gałęzie. Potem podrywa łeb. Kawał ściany odpada z trzaskiem, obsypując Alexa kurzem. Ray zeskakuje i zaczyna wyciągać Alexa przez otwór, a wtedy wokół polany zapalają się światła. To lampy bioluminescencyjne, trzymane przez ponad sto baśni. W zielonkawym blasku ich ciała mają nienatural- nie błękitną barwę. Za ich plecami stoi ogr, trzykrotnie większy od przeciętnej baśni i miarowo porusza kłami. Hannibal kręci się nerwowo. - O rany - mówi pani Powell. Alex mruży oczy, wytężając wzrok, a potem spogląda na Raya. Ten pokazuje ostre zęby. - To nie nasi, wielkoludzie. - Mam wrażenie - szepce pani Powell - że nie zdołamy się przebić. - Czy ona zwariowała? - pyta Ray. - Co o tym myślisz, Ray? - Myślę, że powinienem cię zostawić. - Mamy poważne kłopoty, panie Sharkey? - pyta pani Powell. - Sam chciałbym wiedzieć. Alex z przygnębieniem uświadamia sobie, że użyto go jako przynęty. Ponieważ Katrina nadal jest wolna, może jeszcze uda jej się powstrzymać Dziecięcą Krucjatę, ale bez biblioteki w jego koś- ciach i bez łączności z Maxem nadzieje na to są doprawdy nie- wielkie. W kręgu światła pojawiają się trzy postacie: Bliźniaczki oraz sieciowy kowboj, Frodo McHale. Baśnie odsuwają się, robiąc przej- ście ich rogatemu królowi. Czułki z włókna węglowego rozłożyły się wokół jego głowy, jak spiczasta aureola. Po brodzie spływa mu ślina. - O rany - powtarza pani Powell. W górze, gdzieś w ciemnościach nocy, słychać warkot lądujące- go helikoptera. / 14. Inna część lasu Wąska dolina o stromych ścianach, w której baśnie zastawiły zasadzkę na najemników kapitana Spiromilosa, jest pełna róż. Ty- siące białych kwiatów wielkości główek kapusty rosną na kolczas- tych gałęziach, tworzących gęste zarośla między pniami sosen po obu stronach drogi. Ciepła noc niesie ich odurzający zapach. Od kiedy zapadł mrok, w głębi lasu migotały poruszające się światełka, czasem nawet przez kilometr towarzysząc kolumnie. Kie- dy najemnicy próbowali do nich strzelać, kapitan Spiromilos wydał rozkaz, żeby oszczędzali amunicję i nie dawali się sprowokować. Nagle, gdy konwój wjeżdża na serpentynę, która ma wyprowadzić go z doliny róż, rząd świateł pokazuje się na urwisku nad drogą. W zamykającym kolumnę dżipie, Todd spogląda przez pożyczo- ny noktowizor i widzi, ze te światełka trzymają bardzo ruchliwe, niewysokie postacie. Każda z nich jest w jakimś' stopniu zdeformo- wana. Niektóre mają rogi, inne ostrogi na kolanach lub łokciach, kły, albo wachlarzowate uszy. Ich działania nie wyglądają na wrogie, ani nawet skierowane przeciwko kolumnie. Todd ma nieodparte wraże- nie, że te postacie tańczą. Potem ciemność nocy rozdziera eksplozja. Rój odłamków leci w powietrze, grzechocząc wśród skał i różanych krzewów. Ścięte wybuchem wysokie sosny chwieją się i padają na drogę. Ciężarówki i dżipy zatrzymują się, zapalając wzdłuż kolumny czerwony łańcu- szek świateł hamowlhia. W następnej chwili najemnicy otwierają ogień, zasypując kulami zbocze, ale tamte postacie już pędzą w dół, w kierunku pojazdów. Większość napastników zostaje skoszona seriami w ciągu pierw- szych kilku minut. Pociski czeszą gęste krzewy róż, strącając białe jak śnieg płatki. Jakaś dwukrotnie wyższa od człowieka postać staje na krawędzi zbocza, w jednej ręce trzymając granatnik, a drugą waląc się w pierś. Zdalnie sterowany pocisk zmieniają w pióropusz dymu i ognia. Potem padają tylko pojedyncze strzały, którymi strzel- cy wyborowi z celownikami na podczerwień i detektorami ruchu likwidują pozostałych napastników. W ciągu dziesięciu minut jest już. po wszystkim, tak szybko, że Spike jeszcze przeklina kierowcę dżipa za to, że nie pozwolił mu użyć kameiy. Walkajest jednostronna i bardziej przypomina rzeź. A najgorsze jest to, że najemnicy cieszą się tym łatwym zwycięstwem, pokrzykując i pohukując, podając sobie butelkę lub ampułki, szyjąc w niebo smugowymi pociskami, niczym sztucznymi ogniami w Dzień Niepodległości, aż kapitan Spiromilos łapie megafon i donośnym głosem każe im przestać się opierdalać i oczyścić drogę. Gdy najemnicy piłami łańcuchowymi tną powalone drzewa, kapitan Spiromilos idzie wzdłuż rzędu pojazdów. Raczej należałoby powiedzieć "kroczy", myśli Todd. Nawet wymienia uściski dłoni ze swoimi ludźmi. Kiedy dochodzi do końca kolumny, uśmiecha się s/eroko, jak maska zrobiona z dyni na Hallowe'en. - Jak podobała się panu potyczka, panie Hart? - Była dość jednostronna. Czy to dlatego nie pozwolono nam jej nagrać? - Będzie pan miał wiele okazji do nakręcenia reportażu, ale proszę nie robić tego podczas walki. Ktoś może wziąć kamerę za rakietę wroga. - Czy to groźba? - mówi kamerzysta. - Zamknij się, Spike - ucina Todd. Nie chce antagonizować Spiromilosa. Facet może ich po prostu rozwalić i samemu zatrosz- czyć się o swoją popularność. - To pragmatyczne ostrzeżenie - tłumaczy Spiromilos. - Jeśli chcecie, możemy dostarczyć wam materiał, ale zwycięstwo nad baśniami to jego najmniej ważna cześć. - W porządku - mówi Todd - ale agencje nie przyjmą materiału, który nie jest zaszyfrowany znanym im kluczem. W dzi- siejszych czasach zbyt łatwo preparuje się dane. Kapitan Spiromilos ignoruje tę uwagę. Wyjmuje palmtopai mówi: - Pokażę panom dokąd jedziemy. Wczoraj zrobiłiśmy zwiad, używając naszej automatycznej kamery. Todd patrzy na zdjęcia lotnicze małego, zrujnowanego miastecz- ka. Usadowione pośród ciemnego lasu, z jednej strony przylega do dużego, lśniącego jak lód jeziora o nieregularnym kształcie. - Znajdujemy się kilometr od niego - mówi kapitan. - Kru- cjata dotrze tam o świcie. Do tego czasu opanujemy miasto. To zakazane miejsce pełne krzemołaków i jeszcze gorszych stworów, ale brak im dyscypliny. - Dziwię się, że nic próbuje pan egzorcyzmów, mając tylu ludzi. - Wszystko w swoim czasie, panie Hart - uśmiecha się prze- biegle kapitan Spiromilos. - Przyjdzie czas, że ten kraj zostanie całkowicie oczyszczony. - Znów to słowo. - Kiedyś uprawiano tu winogrona, robiono z nich wino i bran- dy, a potem pito je. Właściwie mieszkańcy nie robili nic poza tym, ponieważ tuż przed pierwszą wojną światową te ziemie zabrali Grecy. Potem zaczęto tu hodować genżynierowane słoneczniki. Nasiona słoneczników zawierały opium i zaspokajały połowę zapo- trzebowania na heroinę w Unii Europejskiej. Jednak konkurencyjny kartel zbombardował pola podczas ostatniej wojny domowej, zanim ONZ stworzyła tu strefę buforową. - Nie widzę większych zniszczeń. - Użyto bomb nanotechowych - wyjaśniakapitan Spiromilos. - Dlatego ziemia na wschodzie tak lśni. To pozostałości tysięcy hektarów upraw. Celuloza przekształciła się w polimer, który zalał pola i stworzył głębokie jezioro, zanim się zestalił. Od tego czasu wróg zmienił oblicze miasta, ale nie wzniósł żadnych umocnień obronnych. Wejdziemy tam bez trudu. Krucjata nadejdzie starą diogą, przez^rzełęcz - i tam ich spotkamy. Zastępca kapitana Spiromilosa, Turek Kemmel, jedzie motocy- klem wzdłuż kolumny pojazdów. Jego pasażerem jest sieciowy kowboj o odbarwionych oczach. Kiedy Kemmel zatrzymuje pojazd, kowboj oznajmia: - Nic się tam nie rusza. Todd zerka na Spike'a i mówi: - Może powinniśmy wejść na wzgórze i zrobić kilka ujęć kolumny. - Tam jest ponad setka półautonomicznych kamer. Jeśli żuk pierdnie, zarejestrujemy to w stereo. Todd ponownie wyjaśnia zasadę kodowanego przekazu. - Człowieku - mówi chłopak - to nic innego jak odcisk palca w bitmapie obrazu. Złamiemy kod w mgnieniu oka i wprowadzimy go do dowolnego materiału. Daj sobie spokój z tymi ciemniakami, Spno. Mogę dać ci to samo, co oni. Kapitan Spiromilos przez chwilę patrzy na chłopaka, a potem mruczy: - Może jednak dziennikarz ma rację. - Zwraca się do Todda. - Chcę, żebyście dostali wszystko, czego wam potrzeba. I ja, i wy, dobrze na tym wyjdziemy. Za dwadzieścia minut ruszamy dalej. Kemmel, zabierz ich tam dżipcm i dopilnuj, żeby nie wpakowali się w jakieś kłopoty. Dżip jest inteligentny, szybki i zwinny. Jego wielkie wielokomo- rowe koła są niezależnie zawieszone i napędzane czterema silnika- mi, kontrolowanymi przez centralny komputer. Kemmel oddaje mu kontrolę nad pojazdem i dżip jak pracowity chrząszc? pełznie po zboczu, lawirując między drzewami i zgniatając krzaki róż. Spike już wysłał automatyczną kamerę, która podąża za dżipem, niczym ryba-pilol za wielorybem. Czerwona lampka nad wieżyczką z obiektywami rzuca zimne błyski. Kemmel uśmiecha się i unosi kciuk w górę, ucieszony tym, że robi za gwiazdora. Przytrzymując się uchwytu, Todd nachyla się i pyta Kemmela: - Zadowolony? Przecież to nie była prawdziwa walka. - Wkrótce będzie prawdziwa - oznajmia Kemmel. - W mieś- cie panuje spokój, ale to wcale nie oznacza, że jest niezamieszkałe. Myślę, że czekają na nas. - Chciałem powiedzieć, że nie przyjechałem tu kręcić drobne potyczki i bezsensowne rzezie. - Mimo wszystko, wykorzysta pan to, co się panu trafi. Najgorsze, że najemnik ma rację, ale Todd nie zamierza mu jej przyznać. - Sporo pan widział, Kemmel - mówi. - Ja też. Nie owijajmy w bawełnę i mówmy szczerze. Co pan będzie z tego miał? - Płacą mi. Dobrze się bawię. Mogę załatwić tyle małp, ile zechcę. Jak pan myśli, po co tu jestem? - Nie bądź dupkiem, Kemmel. Spiromilos to szaleniec, obaj o tym wiemy. - Możliwe, ale umie dowodzić. - Prędzej czy później opuści go szczęście. Kemmel wzrusza ramionami. - Na razie go nie opuściło. Jesteśmy dostatecznie wysoko? Dżip wyjechał spomiędzy drzew i z determinacją sunie w górę po stromym piargu. W dole, pośród ciemnych drzew migoczą reflek- tory pojazdów. Słychać warkot pił łańcuchowych. - Załatw go, Spike! - mówi Todd. Kamera skręca w bok i pędzi naprzód. Kemmel zauważa, co się dzieje, ale zaledwie ma czas zasłonić twarz ręką, gdy automat wpada na niego. Turek lak mocno uderza głową o przednią szybę, że na szkle pojawia się gwiaździste pęknięcie. Dżip rejestruje problem i staje, a Todd i Spike razem kładą Kemmela na piargu. Najemnik ma zakrwawioną twarz, ale nadal oddycha. Todd próbuje skłonić do współpracy AI pojazdu, kiedy coś wskakuje na maskę i celuje do niego z pistoletu. - Amerykanin, Amerykanin! - woła Todd, zanim spostrzega, że to lalka - a raczej baśń, półnaga, w przyciętych maskujących spodniach, z kolczykami w sutkach i ostrymi jak igły zębami. Dwa wygięte kły, żółte jak kość słoniowa, sterczą nad jej górną wargą. Ich końce są okute stalą. - Chodźcie ze mną - mówi ochrypłym głosem -jeśli chce- cie żyć. 15. Ostatni dar Mileny - Zabraliśmy go twojej mrocznej pani - mówi Frodo McHale. - Teraz wygodnie polecicie na pole bitwy, a w dodatku po stronie zwycięzców. Kowboj mówi to z głupawym uśmieszkiem, stojąc w wąskim przejściu małej kabiny, helikoptera, przytrzymując się zagłówków foteli, do których przypięto Alexa i panią Powell. Okrągłe okularki wyglądają jak dwie czarne dziury w jego bladej twarzy. Drugi kowboj, chłopak w czerwonych ciuchach, skulił się na przednim fotelu. Założył wirtualne gogle oraz rękawiczki i podłączył note- booka do kokonu pilota. Ray leży obok, z rękami przywiązanymi do kostek nóg. Odludek ma otwarte oczy i wpatruje się w dal. Leży nieruchomo jak nieżywy. Alex patrzy na oblaną zielonkawym światłem polanę, która znika w dole, gdy helikopter unosi się nad drzewa. Włącza się reflektor i przeszywa mrok strumieniem światła, gdy maszyna skręca na pół- 369 noc. w stronę opuszczonego miasta Leskoviku. Mają spotkać na- jemników, z którymi sprzymierzyli się kowboje Froda McHale'a, aby powstrzymać Dziecięcą Krucjatę. Frodo McHale zwraca się do Alexa: - Jakby powiedziała twoja przyjaciółka Katrina, dla ciebie wojna juz się skończyła. Mówiąc bez ogródek, nawet się nie zac ęła, prawda? Może nic wszyscy wpadli w naszą pułapkę, ale mamy przywódcę odludków. - Niewiele wiesz o odludkach, co? Frodo McHale nie słucha go. - Będziemy musieli go zabić, oczywiście, kiedy wykorzysta- my wszystko, co ma we krwi. Jeśli okażesz chęć do współpracy, Alex. może nie potraktujemy cię tak samo. - Puść panią Powell. Ona nie ma z tym nic wspólnego. - Starą? Dlaczego nie. Ona jest nieszkodliwa. Kiedy będzie po wszystkim, może sobie pójść. Nie chcemy, żeby brytyjska ambasada narobiła zamieszania, prawda? - Młody człowieku - mówi pani Powell. - Ja z pewnością nie puszczę tego płazem. Frodo McHale ignoruje ją. Nachyla się do Alexa i szepcze. - Nawiasem mówiąc. Alex, powinieneś dowiedzieć się czegoś o twojej mrocznej pani. Ona... W tym momencie helikopter przechyla się na bok. Gogle chło- paka w kabinie pilotów nagle rozjarzają się czerwonym światłem. Kowboj wrzeszczy i zdziera je. Helikopter przechyla się w drugą stronę, a potem opuszcza nos w dół. Frodo McHale pada na wznak. Kiedy usiłuje wstać, pani Powell wali go w głowę rzeźbioną rączką parasola. Kowboj osuwa się na kolana i zasłania głowę ręką. Alex wyraźnie słyszy trzask łama- nych palców, gdy pani Powell uderza ponownie, ogłuszając go jak wędkarz rybę. Ray gwałtownie obraca się i wbija zęby w szyję Froda. - Nie zabijaj go! -krzyczy Alex i rozrywa krępujące go pasy. Helikopter gwałtownie dygocze i zaczyna opadać. Za szklaną bańką kabiny, w świetle reflektora widać grad lecących w powietrzu ka- wałków drewna, gdy inas/yna przebija się przez bnldachim gałęzi. Chociaż jest to kontrolowane przymusowe lądowanie, impet r/uca Alexa na podłogę. Frodo McHale wygina się w luk, opierając cały ciężar ciała na piętach i potylicy, ściskając rękami rozszarpane gardło. Ray obraca głowę i spluwa krwią. - Ani słowa - ostrzega ochrypłym głosem. Frodo wierzga nogami i nieruchomieje. Jego czarne ubranie jest wilgotne od krwi. - Chyba aniołowie są po naszej stronie - stwierdza pani Powell. Skulony obok pilota kowboj przyciska dłonie do załzawionych oczu i wrzeszczy, że jest ślepy. Światło migoczące w upuszczonych goglach rzuca krótkie błyski na jego bladą twarz. Nagle to światło zaczyna pulsować. - Ona chce z tobą porozmawiać, wielkoludzie -mówi Ray. Oślepiony kowboj wył. aż pani Powell zrobiła mu zastrzyk uspokajający i wyprowadziła na zewnątrz. Alex podłącza swój kom- puter do kokonu pilota. Zakłada rękawiczki i gogle, robi głęboki wdech, po czym naciska klawisz spacji na klawiaturze, która nagle pojawia się przed nim w powietrzu. Jego oczy wypełnia białe światło. Stopniowo, jak wywoływana fotografia, z tej jasności wyłaniają się linie i kształty. To pokój, pomalowane na biało pomieszcze- nie z wybielonymi deskami podłogi. Słońce rozświetla białe rolety dwóch okien. Między oknami żółty kanarek w klatce śpiewa, ile sil. Chociaż w rzeczywistości był mechaniczną zabawką, w tym wirtu- alnym świecie wydaje się żywy. Ma jasne oczy, jego pierś unosi się w oddechu, a główka porusza się tam i z powrotem, gdy wydaje kaskadę treli. Przez chwilę ten kanarek jest jedynym kolorowym punktem w pokoju, lecz potem coś porusza się pod ścianą i Alex dostrzega slojącą tam kobietę w długiej białej sukni. Jej ciemne oczy płoną za zasłoną siwych włosów, które zasłaniają jej twarz. Alexowi natychmiast przypominają się wirtualne duchy w kobie- cej palarni hotelu "Grand Midland" w St Pancras, gdyż ta kobieta naprawdę jest duchem. To niania Greystoke. Potem staje się Mileną, taką jaką pamięta Alex: d/icwczynką o spokojnej, mądrej twarzy i gęstych czarnych włosach zaplecionych we fiancuski warkocz. Ma na sobie ten sam podkoszulek i zielone szorty, które nosiła podczas ich drugiego spotkania, w lokalu .,Pizza Express" w Soho. Alex wstaje, a Ray pyta go, co się dzieje. Alex ignoruje go. Odór krwi zabitego Froda McHale'a. woń oleju w rozbitym helikopterze i dźwięki wydawane przez osiadający wśród połamanych gałęzi kadłub - wszystko odpływa w dal. Alex pogrąża się w wirtualnym świecie, rejestrując tylko to. co widzi i słyszy przez łącze. - Czy właśnie to się stało, kiedy nacisnąłem dzwonek? - pyta. - Czy o tym zapomniałem? - Nic, Alex. C/y to ma jakieś znaczenie? - Przez te wszystkie lata... - Szukałeś mnie dlatego... - Równa linia jej brwi lekko załamuje się na środku. Potem Mileną wybucha śmiechem. - Och, Alex! Jesteś takim romantykiem! - Nigdy nie rozumiałaś ludzi. - Bo nie interesowały mnie drobiazgi. Nic nie ginie, Alex, jeśli tylko wiesz, gdzie szukać. Na podłodze leżą porozrzucane zabawki. Dwa wyścigowe samo- chodziki krążą wokół siebie, a potem szybko odjeżdżają w przeciw- ległe kąty pokoju. Klaun bije w werbel, a żołnierz w czerwonym kubraczku dmie w maleńką trąbkę. Pluszowy miś przyciska się do Mileny. wyciągając krągłe łapki w niemym powitaniu. Ona podnosi go i głaszc/e. - Wróciłaś - mówi niedźwiadek ochrypłym, głębokim gło- sem. - Wiedziałem, że wrócisz. - Znalazłam ten pokój w archiwach firmy, do której należałam. Bardzo dokładnie opisali okoliczności mojego zniknięcia. - Pamiętam. Znalazłem twoje córki w Paryżu, Mileno, ale nie udało mi się znaleźć ciebie. - One nie są moimi córkami. Przecież wiesz, Alex. - Sklonowałaś się. Kiedy? Musiałaś to zrobić niedługo po wyjeździe z Londynu. - Pomógł mi doktor Luther. Przedziwne, ale chociaż przekaza- łam mu metodę, którą wykradłam mojej firmie, wykorzystał ją tylko do produkowania swoich seks-zabawek. - W zeszłym roku widziałem się z doktorem Lutherem, ale nic mi o tym nie mówił. Alex uświadamia sobie, że są jak para dawnych kochanków, rozmawiających o minionych czasach i utraconych przyjaciołach. - Pomimo swoich zainteresowań, a może ze względu na nie, doktor Luthei ma bardzo wiktoriańskie poczucie honoru. Dał mi słowo, że nie wyjawi nikomu, co zrobił. Miło mi stwierdzić, że dotrzymał obietnicy. Natomiast ty, A.lex... Trochę mnie rozczaro- wałeś. Wpadłeś w nieodpowiednie towarzystwo. Ta niewiarygodnie prymitywna mścicielka i głupia staruszka z romantycznymi pomy- słami. Zadajesz się z odludkami. To do ciebie niepodobne. Myśla- łam, że jesteś mądrzejszy. - Spryt to nie wszystko. - Nie? - Milena stawia pluszowego misia na podłodze, a on znika wraz z innymi zabawkami. - Jestem tu... - Proszę, Alex. Oszczędź mi przemówień. - Odludki... - Przyznaję, że sprawy wymknęły się spod kontroli, ale już się tym zajęłam. Jedna z rolet zwija się i pokój wypełnia słoneczny blask. Jest tak jasny, że Milena wydaje się w nim rozpuszczać. Słychać jej głos. - Stworzyłam Krainę Baśni. Spójrz. Nagle Alex stoi już przy oknie. Na zewnątrz nie ma wąskiej uliczki - zapomniał jej nazwę, choć pamięta podwójną żółtą linię na rozmiękłym z gorąca asfalcie, wysokie ceglane ściany i bramę dostawczą - tylko zielony, letni krajobraz. Trawiaste wzgórza falują łagodnie pod jasnoniebieskim niebem, aż po horyzont, gdzie majaczy ściana lasu, jak burzowa chmura lub blanki miejskich murów. Są tam łąki usiane makami, oraz kępy dębów i wiązów. Na środku pełnej stokrotek łąki stoi niewielki namiot o ścianach z kre- mowego jedwabiu i stożkowatym różowym dachu. Obok niego pasie się biały koń. Z jego czoła wyrasta spiralny perłowy róg, długości męskiego ramienia. __ Kraina Baśni - mówi Antoinette. Ta przemiana nie dziwi Alexa. Ze zdumieniem zauważa, że Antoinette jest naga, a na czubku kształtnej, ogolonej głowy ma rzędy szwów. - Dość nieoczekiwane zakończenie, naprawdę - oznajmia Alex. Do okna podlatuje disneyowski skowronek. Spogląda na Alexa piwnymi, ludzkimi oczami z długimi, trzepoczącymi rzęsami. Wy- śpiewuje swoją wesołą piosenkę i odlatuje nad rozsłonecznioną łąkę. - Może być wszystkim, czym zechcesz - mówi Antoinette. - To okno jest metaforą bardzo specyficznego bufora. Nie widzisz go tak, jak postrzegają go baśnie. Tak, Aleksie, jak widzę go ja. - Przy okazji, kto ci zrobił to ciało? Domyślam się, że nie doktor Luther. - On zdradza skłonność do przesady, tworząc swoje seks-za- bawki, prawda? Jest gorącym zwolennikiem chirurgicznego leczenia lordozy i przesadnie uwydatnia drugorzędne cechy płciowe. Och, część zabiegów wykonano w Tajlandii, a część w tradycyjny sposób, przez odpowiednią dietę i ćwiczenia. To był pomysł Glassa i mieli- śmy świetną zabawę, realizując ten plan. Stworzyliśmy zupełnie nową osobę, włamaliśmy się do zasobów InScape i pokierowaliśmy wyborem. Nawet powołaliśmy do życia agenta, który załatwiał wszystko przez telefon. Bardzo ułatwiło mi to przemianę, ponieważ InScape opracowała już kompletny profil psychofizyczny modelki, do którego miałam dostęp przez tylne drzwi ich komputerowego systemu kreowania rzeczywistości. Wykorzystaliśmy sporą część ich kodów do stworzenia fundamentów Biblioteki Snów. - Czy te sny to nowa moda, czy kolejna z twoich metafor? Jesteś gotowa pójść w ślady Glassa? Możesz się rozczarować. To jeszcze nie koniec, Mileno. Dziecięca Krucjata jeszcze nie przeszła przez granicę. - Spóźniłeś się, mój drogi Aleksie. Domyśliłeś się niektórych rzeczy, ale za późno. - Nadal możemy ich powstrzymać - mówi Alex, ale już nie jest tego pewny. Ma przygnębiające wrażenie, że Milena znów go przechytrzyła. - Oczywiście. Jednak tylko z moją pomocą. To wszystko, co możesz zrobić. Alex pojmuje. Szwy. Żartobliwy ton. Nigdy nie spodziewał się, że Milena może żartować, nie w rzeczywistym świecie. - Naprawdę to zrobiłaś, prawda? - Trzy dni temu. Frodo McHale próbował mnie powstrzymać, ale wymanewrowałam go. - On nie żyje. - Wiem. Pilot wykonywał moje rozkazy. - Nie możesz wrócić? - Robot medyczny o dziesięciu milionach skanujących i reje- strujących końcówek wielkości tembotów, rozebrał mój mózg neu- ron po neuronie. Zajęło mu to najwyżej sto sekund, po których mój oryginał umarł. Nie jestem kopią, lecz symulacją tego oryginału, stworzoną w oparciu o dane zebrane przez robota i sześciomiesięcz- ne obserwacje mojej aktywności mózgowej. Wszystko, co pamiętam z mojego dawnego życia, zostało zawarte w rozbudowanej bazie danych, a program heurystyczny stara się wypełnić luki. Prawdę mówiąc, zapis i symulacja aktywności umysłowej nie były najwięk- szym problemem. Był nim interfejs między symulacją a środowi- skiem. - Jeszcze możemy cię wyłączyć. - Nie jestem w Bibliotece Snów. Ta była przydatna, ale roz- przestrzeniłam się bardziej. Jestem w całej sieci, Alex. Wykorzystuję maksymalnie zero przecinek zero zero zero pięć procent jej pojem- ności, ale tylko wtedy, kiedy na nowo tworzę Krainę Baśni, co ostatni raz zrobiłam, kiedy odsłoniłam ci okno. Gdybyś chciał mnie skrzyw- dzić, musiałbyś wyłączyć większość sieci. Ja już nie jestem gdzieś, jestem wszędzie. Ty wciąż jesteś zdany na te zabawne wirtualne okulary. Musisz się podłączyć. Ja jestem tutaj... - Jak lam jest? Tak naprawdę. Chciałbym wiedzieć. - Boli. Czuję tyle, że to aż boli. Wykorzystuję każdy jeden z rozsianych po świecie receptorów, a połowa z nich to receptory bólu. Jednak powiedziano mi. że to minie. Przystosuję się. Wpływa- jące dane powoli zmienią sygnały wyjściowe receptorów. - A jeśli nie? - Wtedy mogę zaakceptować ból. Alex usiłuje to sobie wyobrazić. Jakby w ułamku sekundy obdar- to cię ze skóry i ten moment miał trwać przez wieczność - nigdy nie słabnące, potworne cierpienie. - Tak chyba wygląda piekło, Mileno. - Będę żyć wiecznie. Alex. Czymże jest odrobina bólu? - Nic się nie zmieniłaś. Zawsze byłaś... niezwykła. - Wiedziałam, że zrozumiesz. Alex. Po Glassie ty rozumiesz mnie najlepiej. - Kiedy byłem młodszy, uznałbym to za komplement. Gdzie jest Glass? Antoinette podaje mu mały mosiężny teleskop. Ten pozwala Alexowi zajrzeć do środka jedwabnego namiotu i zobaczyć starca śpiącego w szklanej trumnie. - Odszedł zanim uzyskaliśmy kody Dziecięcej Krucjaty. Wkrót- ce go obudzę. Potem zawsze będziemy razem. - Kochasz go. - To nie jest miłość. Alex. - Przecież to coś więcej niż wzajemne zrozumienie. - On jest prawie tak mądry jak ja, Alex. I równie samotny. Naszym przeznaczeniem było zostać kochankami lub śmiertelnymi wrogami. - Od początku wykorzystywałaś Dziecięcą Krucjatę, prawda? Nawet kiedy twoje córki obróciły się przeciwko tobie, potrafiłaś wyciągnąć z tego korzyść. - Przyznaję, że niektóre sprawy wymknęły mi się z rąk, lecz przy realizacji takiego planu efekty uboczne są nieuniknione. To prawda, że córki przeszkadzały mi. Były bardzo niedobre, ale nie wiedziały, że źle postępują. Ponadto świat nie będzie płakał po kilku dziewczynkach, które dorosłyby tylko po to, aby paść ofiarą prze- 1 mocy albo śmiertelnej choroby po urodzeniu następnych, podobnych do nich. - Wiem, że nie jesteś człowiekiem, Mileno, ale nie musisz udawać potwora. To nie w twoim stylu. - Ja nie jestem już tą Mileną, którą znałeś. Odwzorowanie nie jest aż tak dokładne, ale to nie ma znaczenia. Nikt nie pozostaje taki sam. Nieustannie się zmieniamy. - Nie zamierzam zniszczyć Dziecięcej Krucjaty. Nigdy nie miałem takiego zamiaru. - Właśnie dlatego jesteś głupcem. Może moje córki chciały korzystając z ich pomocy zmienić s'wiat, ale ja nigdy nie miałam takiego zamiaru. Krucjata to moje laboratorium. Wykorzystałam ich jako samoorganizujący się system do wytwarzania interfejsów fem- botowych metodą sztucznej ewolucji, stymulowanej pragnieniem jak najefektywniejszej translacji baśniowych złudzeń optycznych. Kody używane przez femboty są jedyną drogą do uzyskania bezpo- średniego interfejsu wirtualnej rzeczywistości z... Alex odwraca się. gdy jej głos cichnie. Ona znów jest Mileną, dziewczynką o lśniących czarnych włosach, w białym podkoszulku i zielonych szortach do kolan. - Wciąż tu jesteś. - Wyjaśniałaś mi to, co zrobiłaś. Dlatego tu jestem, czyż nie? - Myślałam, że już wszystko wyjaśniłam. - Ja wciązjestem człowiekiem, Mileno. Muszę przetwarzać bit po bicie. - Ja wcale nie robię tego szybciej, Alex. Każda z moich współ- osobowości musi być przetwarzana równolegle, inaczej jedna zaczę- łaby dominować nad innymi. Wpadłabym w psychozę. - Wykorzystałaś Dziecięcą Krucjatę - podsuwa Alex. - Wykorzystałam ja. jako laboratorium, w którym ewoluowały fembotowe interfejsy. Tą ewolucją kierowała chęć efektywnej trans- lacji baśniowych złudzeń optycznych. Baśnie potrafią żyć w niebu- forowanej wirtualnej rzeczywistości. Potrafią tworzyć w niej własne światy, ponieważ postrzegana przez nich rzeczywistość niczym nie rożni się od przestrzeni informatycznej. Coś o tym wiem - sama je tak zaprojektowałam. Maszerujący w kierunku strefy buforowej krzyżowcy są tylko niewielką częścią tych, którzy zostali zarażeni przez baśnie. To ci, u których pseudoseksualne kombinacje i rekom- binacje kodów asemblerowych wytworzyły produkt zbliżony do tego, którego szukałam. Fakt, że odpowiedzieli na moje wezwanie wykazuje, jak bliskie ideału są te kody. Wyzwoliłam wszystkich pozostałych ludzi zarażonych meme Krucjaty. Pozostali są zbyt niebezpieczni, ponieważ to. co mają we krwi, może zostać wykorzy- stane przez innych. Znalazłam w nich to, czego szukałam i zabrałam dla siebie. Asemblery w ich krwi tworzą bardzo szybki i wydajny interfejs między ludzkim układem nerwowym a sztuczną rzeczywi- stością. Pobrałam ponad tysiąc różnych typów fembotów, tworząc bibliotekę kodów źródłowych interfejsu, który pozwoli mi bezpo- średnio zagłębić się w wirtualną rzeczywistość. Nawiasem mówiąc, zrobiłam to w Paryżu, kiedy plątałeś się po tym upiornym parku rozrywki. Czy naprawdę sądzisz, że pozwoliłabym aby taki cenny towar podążał pieszo przez strefę działań wojennych? Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że nie dojdą tak daleko, co oszczędziłoby nam trudu neutralizowania ich. Krucjata spełniła swój cel na długo pi/ed rozpoczęciem tego marszu. Alex przypomina sobie jej zainteresowanie sztucznym życiem. - Dobrze to zaplanowałaś. Mileno. - Zamierzam żyć wiecznie i dawno temu nauczyłam się paję- czej sztuki cierpliwości. Kiedy cię spotkałam, już od lat planowałam moją ucieczkę, a to wniebowstąpienie przygotowywałam niemal równie długo. Zostanę świętą, wiesz? Świętą kowbojów sieci. Po- nieważ pozbyłam się brzemienia mojego ciała, czego oni tak bardzo pragną! Jednak tym nieszczęśnikom nigdy się to nie^uda, chyba że powtórzą moją pracę od samego początku. - Chcesz zniszczyć krzyżowców, odludki oraz inne baśnie, ponieważ w przeciwnym razie kowboje mogliby użyć ich krwi, aby pójść w twoje ślady. Nie masz prawa. Mileno. - Lalki są codziennie niszczone przez swych iwórców. setkami i tysiącami. Pod pewnym względem baśnie sączymś pośledniejszym od lalek - istnieją tylko dzięki radykalnym zabiegom neurochi- rurgicznym. Wyjmij im chipy, a będzie z nich mniej pożytku niż wtedy, kiedy były lalkami. - Są czymś nowym, Mileno. Może to ty je stworzyłaś, ale nie masz pojęcia, czym są. - Dobrze wiem. co zrobiłam. Alex. Zawsze wiedziałam, przez cały czas. Może moje córki były zbyt podobne do mnie. Udało im się znaleźć sposób, aby kontrolować resztę Dziecięcej Krucjaty. Już wiesz o płonącym człowieku, ale ten drobny problem zosta- nie rozwiązany. Mogłabym dodać, że pomimo tego, że się wtrą- całeś. - Ale nie miałaś tego w planach. Milena uśmiecha się. - Może tak, może nie. Musisz jednak przyznać, że oboje pra- gniemy tego samego. Chcemy zneutralizować Krucjatę. Oboje wie- my, że jej dalsze istnienie w jakiejkolwiek formie byłoby zbyt niebezpieczne, szczególnie gdyby dobrał się do niej Frodo McHale i jego najemnicy. Jeśli chcesz ocalić odludki, nie masz innego wyboru. Musisz mi pomóc. - Chcę ich ocalić. Na tym polega różnica między tobą, a mną. Ty chcesz zniszczyć baśnie, ponieważ mogłyby pójść za tobą. - Do zniszczenia baśni dążą siły, z którymi nie mam nic wspól- nego. Alex. Baśnie miały swój czas, a teraz, kiedy ludzie już wiedzą, że nie tylko oni mogą zmieniać baśnie, ale i one ich, ten czas szybko się skończy. Niczego nie muszę robić. Ty masz nadzieję, że będzie inaczej, dlatego mi nic wierzysz. - Ponosisz moralną odpowiedzialność. Nie tylko za baśnie, ale i za ludzi, których zmieniłaś. Członków Dziecięcej Krucjaty, których wykorzystałaś jako żywe komory inkubacyjne. - Większość już uwolniła się z zauroczenia. Pozostali, chociaż nieliczni, są zbyt niebezpieczni, aby pozwolić im żyć. Wiesz o tym. Nie ze względu na to, kim są, ale z powodu tego, co mają we krwi. Ponieważ to oni wyprodukowali najskuteczniejsze kody interfejsu. Nawet ONZ zorientowała się, że oni są groźni. Ty jesteś równie niebezpieczny, Alex. Zainfekować się w ten sposób, zmienić się w inkubator... Wiem, że jesteś otyły, ale nie powinieneś tak trakto- wać swojego ciała. - Szczerze mówiąc, wcale nie chciałem, aby moje życie tak wyglądało. - Wiem. Czasem chciałabym ci współczuć. Milena podchodzi do drugiego okna. Blaknie. Alex widzi przez nią pomalowany na biało kominek. - Jeszcze jedno. - Milena podnosi roletę jednym widmowym palcem - a może to sama roleta stała się widmem, cieniem cienia. Przez okno do wirtualnego pokoju Maxa wpada zimny, żółty blask Jowisza. Zasnuty chmurami krajobraz planety wydaje się bardziej realny od białego pokoju, który staje się przezroczysty, jak Milena. - Podejdź tu - mówi Milena. t Alex już tam jest. - Dam ci ostatni dar - oznajmia Milena. - Pomoże ci zneu- tralizować Krucjatę, jeśli zechcesz go użyć. Jej widmowa postać nagle kurczy się, nabiera ciężaru, gęstości i blasku. Oprócz Alexa i tych dwóch okien z widokiem na Jowisza i na Krainę Baśni, ona jest jedyną realnąrzeczą w tym pokoju. Unosi się w powietrzu, jak mały motyl z cieniutkimi skrzydełka-ni i w sukni mającej kształt odwróconego tulipana. Jej lśniące srebrzyste wło- sy są upięte w kok. Marszczy zadarty nosek, ciska w Alexa mgławi- cą skrzącego się pyłu i odlatuje, przenikając przez widmowe szkło okna do Krainy Baśni, pozostawiając za sobą rozszerzający się warkocz migotliwych iskier i szybując w czyste, idealnie błękitne niebo. Które znika. Teraz pozostaje tylko okno z Jowiszem. Alex czuje przejmującą pustkę. Oczywiście, mógłby zdjąć gogle, ale,robi krok naprzód i wchodzi do wirtualnego pokoju Maxa. Haker gwałtownie odwraca się i patrzy na niego najpierw z przestrachem, a potem ze zdumieniem. - Co, do licha? Myślałem, że tylko ja znam to tylne wejście. - Ktoś mi pomógł. - Czy to ma coś wspólnego z kodami, które przed chwilą wrzucono mi do bufora? Przedziwna sprawa, ale właśnie znalazłem sposób na płonącego człowieka. Max wyciąga rękę i otwiera w powietrzu okno danych. - Nie ruszaj ich - ostrzega Alex. - To jej dar. To od Mileny. - Jego trzeba zniszczyć. - Owszem, ale jeszcze nie teraz. Ona weszła do nieba hakera, Max. Ona i Glass. Chce zamknąć za sobą drzwi, a ten płonący człowiek to klucz do nich. I nasz jedyny sposób na Krucjatę. Max spogląda na żółte obłoki Jowisza. Światło gęstych linijek płonącego w oknie danych kodu, krzesze mosiężne błyski w jego puszystych włosach. W końcu odzywa się: - Albo ona, albo sieć. Tłumy hakerów już zaczynają węszyć pod tylnymi drzwiami Biblioteki Snów. Wysłałem tam program kasujący, ale te dupki rozsyłają adres szybciej niż nadąża go czyścić, a poza tym nic nie mogę zrobić, jeśli przekazują go ustnie. Musimy zamknąć te drzwi, Alex, albo jakiś haker otworzy je na stałe. - Musisz mi zaufać. Max. Ten płonący człowiek jest nam potrzebny do zatrzymania Krucjaty - Co wiesz? - stanowczo dopytuje się Max. - Powiedz mi, co wiesz. - Złapały mnie baśnie, Max. Te same, które były w Magicznym Królestwie. Sprzymierzyły się z kilkoma hakerami Glassa... - Tak, wiem. A ci najemnicy, których obiecałem ci sprawdzić? Dowodzi nimi niejaki... -Max otwiera następne okno. - Kapitan Spiromilos. Służył w marines. Podaje się za Archigósa Himary, cokolwiek lo jest, cholera. Przedtem pracował jako wolny strzelec dla podglądaczy - polował na odludki w Słowacji. Stamtąd uzyska- łem najwięcej informacji. - Możesz mi je przekazać? Teraz? - Zrobione. Nawiasem mówiąc, dlaczego siedzisz w helikop- terze? - To długa historia. Istotne jest to, że Milena chce, abyśmy wykorzystali płonącego człowieka do powstrzymania marszu Kru- cjaty. Mówi, że to jedyny sposób i zaczynam jej wierzyć. A zatem nie możemy go zniszczyć, a raczej jeszcze nie. Dopiero wtedy, kiedy zatrzymamy pochód, bo jeśli go nie powstrzymamy, to jak mamy wyleczyć krzyżowców? A musimy ich wyleczyć zanim napotkają najemników i hakerów Froda McHale'a. - Wiesz, że mógłbym zniszczyć go już teraz - mówi Max, a Alex czuje ogromną ulgę, orzeźwiającą jak łyk chłodnej wody, ponieważ wie, że Max tego nie zrobi. Przynajmniej na razie. - Proszę tylko o trochę czasu. - Założę się, że ona gra w szachy. To klasyczny podwójny atak. Musimy coś poświęcić, ponieważ nie mamy czasu jednocześnie ścigać Milcnę i powstrzymać Krucjatę. A ponieważ musimy ich powstrzymać, żeby zacząć ich leczyć, musimy wybierać między zniszczeniem płonącego człowieka, a wykorzystaniem go do uzy- skania dostępu do Mileny, przy czym ryzykujemy, że jego kopie pojawią się w całej sieci. Nie masz wiele czasu. Krucjata prawie dotarła do granicy. Mówią o tym na wszystkich kanałach informa- cyjnych. W oknie danych pojawia się mozaika filmowanych z powietrza ujęć długiej kolumny ludzi, maszerujących leśną drogą. - ONZ przepuszcza ich - mówi Max. - Jutro przejdą przez granicę. Kiedy to nastąpi, załatwię tego płomiennego drania. - Tam jest ponad tysiąc krzyżowców. Nie możemy ich zabić, Max. Musimy... - Musimy kończyć, Alex. Brakuje mi palców. - Palców? - Do zatykania dziur w sieci. Powodzenia, koleś. Bańka znika i Alex, mając w oczach i uszach tylko szum zakłó- ceń, o mało nie wywraca się, zanim przypomina sobie, że powinien zdjąć wirtualne gogle. Kabinę helikoptera wypełnia zielone światło. Ray odwraca się od otwartych drzwi i mówi: - Dogonili nas. Bliźniaczki stoją na skraju pokosu listowia, pociętego przez wirnik spadającego helikoptera. Za nimi stoi rogaty człowiek. Zie- łono świecące lampy w rękach baśni tworzą konstelacje gwiazd w ciemnościach lasu. Pani Powell stoi przed helikopterem, trzymając dłonie na ramio- nach oślepionego kowboja. Alex próbuje ją uspokoić. - Teraz możemy z nimi rozmawiać. Mamy wspólną płaszczy- znę porozumienia. Ślepy kowboj mówi: - Zabiją cię, ty tłusty pierdoło. - Powiedz tylko słowo, wielkoludzie, a napiję się jego krwi - warczy Ray. - Zostaw go - przerywa Alex. - Nigdy nie był ważny, a teraz jest nikim. Żal mu tego chłopca, który jest kolejną ofiarą Mileny. Powinni założyć klub. z Alexem jako przewodniczącym. Alex podchodzi do Bliźniaczek, pokazując puste ręce. Mierzą go gniewnymi spojrzenia- mi spod zlepionych grzywek. - Ona zostawiła was tutaj - mówi, ponieważ nie wie, jak nazywają Milenę. Z całą pewnością nie matką. - Mogę wam pomóc, ale wy musicie pomóc mnie. Inaczej ona zwycięży i nic wam nie zostanie. - My już mamy przyjaciół... - Przyjaciół, którzy mogą więcej, niż ty. - Ci chłopcy nic dla was nie znaczą, ale wynajęli najemników, którzy wolą zabijać baśnie niż im służyć. Za chwilę udowodnię wam to. Zapomnijcie o tym, co wam obiecali. Znacie mnie. Wiecie, co zrobiłem w Amsterdamie. Proponuję wam przymierze. Bliźniaczki spoglądają na siebie, a potem na Alexa. - Nie znasz nas... - Nie rozumiesz... - Nigdy nie zdołasz nas zrozumieć. - Wiem. Jej też wcale nie rozumiałem, od samego początku. - Wiemy o tobie wszystko, grubasie... - O tym, jak kochałeś... - Jak bardzo kochałeś... - Jak przegrywałeś i nigdy nie mogłeś wygrać... - I nigdy nie zdołasz. - Z początku pomagałem jej. Teraz odeszła. Opuściła was. Wiecie o tym. Pozwólcie, że wam pomogę. Zdradziła mi sposób, w jaki mogę zniszczyć waszego króla. Na razie oszczędziłem go. - Zostaw je, wielkoludzie - mówi Ray. Alex nie zwraca uwagi na odludka, nawet gdy ten zaciska szpo- niastą łapę na jego nadgarstku. Bliźniaczki znów spoglądają na siebie. - Chcesz, żebys:my ci pomogły... - Pomogły im... - Pomogły odludkom? - Wy i oni pragniecie tego samego. Nie zdobędziecie tego, jeżeli nie będziecie współpracować. Frodo McHale i inni kowboje wynajęli najemników, którzy zarabiają na życie polowaniem na baśnie. Będą waszymi sprzymierzeńcami dopóki was potrzebują. Później zabiją was. - Udowodnij to - mówią Bliźniaczki i Alex wie, że wygrał. 16. Leskoviku Race wzlatują i pękają na czarnym niebie, gdy Todd i Spike wloką się za przewodnikiem przez jezioro polimeru. Ostre białe światło wydobywa z mroku ruiny Leskoviku. Femboty zmieniły miasteczko. Ze skorup zrujnowanych budynków wznoszą się kępy wieżyczek o fantastycznych kształtach. Przypory i gzymsy, strome ściany i smukłe wieżyczki, upakowane i wielobarwne jak rafa kora- lowa, przypominają postapokaliptyczne wizje z surrealistycznych obrazów Maxa Ernsta. W górze kamera Spike'a kręci się, filmując to wszystko. Spike włączył ją, kiedy zeszli z długiego stromego zbocza i ruszyli przez jezioro polimeru. Todd musi go podtrzymywać, ponieważ Spike steruje kamerą za pomocą gogli i rękawic. Powierzchnia polimeru jest pofalowana i nierówna, jak zamarz- nięte morze. W blasku rac majaczą ciemne kontury zawieszonych w nim przedmiotów. Są tam też ciała mieszkańców miasta, pochło- niętych przez fale przekształconych upraw. Brodata twarz mężczyz- ny spogląda na Todda przez kilka centymetrów przezroczystej jak s/kło tafli. Ciało brodacza jest doskonale zachowane, jak owad w bursztynowym przycisku do papieru, a jedna ręka wyciąga się ku powierzchni. Nie ma dłoni, nie pozostały po niej nawet kości. - Szybciej! - mówi baśń. - Albo was zabiję. Powtarza ten refren co chwilę. Todd pyta, chyba po raz dwu- dziesty. - Z kim trzymasz? Jednak baśń tylko obrzuca go gniewnym spojrzeniem i człapie dalej. Blask opadających i kołyszących się na spadochronach rac oble- wa wieżyczki. Wokół poruszają się cienie, tak że wszystko zdaje się zmieniać i topić. Spike trąca Todda w ramię i wskazuje coś palcem. Kamera nad nim obraca się w tym samym kierunku. Dwie, dziesięć, dwadzieścia postaci odrywa się od ostrych jak igły wierzchołków najwyższego skupiska wież, lecąc przez białą poświatę i ruchliwe cienie, szybując na błoniastych skrzydłach. Wyglądają jak nietoperze, ale są większe od ludzi. Nagle trzy z nich zapalają się czerwonym ogniem i spadają na ziemię. Jedna z wież rozpada się i jej płonący wierzchołek w deszczu stopionych odłam- ków wali się na ziemię. Ktoś strzelił z lasera. Ze wzgórza nad miasteczkiem linie smugowych pocisków zmierzają ku pozostałym nietoperzom, które zawracają i znikają w ruinach. Przybyli najemnicy kapitana Spiromilosa. Gdy Todd i Spike docierają do nawiedzonego miasteczka, za nimi z rykiem wznosi się długa ściana płomieni, śląc fale posępnego światła i żaru. Płomienie sięgają na dziesięć metrów w górę, wokół rozchodzi się gęsty czarny dym i kwaśny odór spalenizny. Pod podeszwami butów trzeszczą zgrubienia i grudki zwietrza- łego betonu, skruszonego działaniem fembotów i delikatnego jak szron, lub przeżarte przez termity drewno. Za Toddem i za Spikem pozostają głębokie na centymetr ślady stóp. Todd zauważa, że baśń nie pozostawia żadnych śladów. Są tutaj inne odludki: biegają tu i lam, strzelając na oślep przez kurtynę płomieni, w kierunku kolum- ny najemników. Niektórzy pohukują i krzyczą, wskakując na reszt- ki murów i oddając pojedyncze strzały. Inni podbiegają do ognia i strzelają seriami, a potem cofają się - ich miejsce zajmują na- stępni. Hałas jest wprost ogłuszający. Płomienie szumią bez końca, emanując nieznośnym żarem i światłem. Todd przykuca obok Spike'a, który spokojnie nakręca wszystko, co może. Blask ognia odbija się w szkłach jego tełeprezentacyjnych okularów; kamerzysta wymachuje rękami w powietrzu. Kamera podskakuje i obraca się nadjeziorem polimeru, rejestrując wszystko. - Cholera, to cudowne - cieszy się Spike. - Jeszcze pięć minut. Potem poszukamy jakiejś osłony. - Nic mam zamiaru! Jestem w centrum wydarzeń! Najemnicy najwidoczniej zajęli stanowiska na grani wzdłuż mias- teczka i odpowiadają ogniem. Chociaż skóra piecze go od żaru, Todd oblewa się zimnym potem. Adrenalina przestaje działać. Wszystko wydaje się dziać w ściśle odmierzonym rytmie: linie pocisków smugowych z upiorną precyzją przecinają niebo; ściana budynku na skraju miasteczka wali się w zwolnionym tempie; żółty pęcherz płomieni unosi się nagle na końcu ognistej ściany; po jeziorze polimeru sadzi susami jakaś baśń, zastyga w pół skoku i wali się bezwładnie, trafiona celnym strzałem. - Ale zabawa - cedzi Spike kącikiem ust. Potem dodaje: - Jezu Chryste! - ponieważ każdy zakamarek ruin rozjaśnia się blaskiem. Nitki, strumienie i punkciki światła, żółtego, zielonego, niebieskiego lub czerwonego, mrugają i pulsują. Todd odwraca się i patrzy na to, a jakaś baśń, naga i zwinna, o niebieskiej skórze mokrej od potu, bierze go na cel. Todd jeszcze nigdy nie widział takiej broni: pękata lufa z maleńką szczeliną świetlną i przymocowanym pod spodem pojemnikiem, który wyglą- dajak cylinder z gazem. Baśń jest nie większa od dziecka. Uśmiecha się, szczerząc idealnie równe zęby, ostre jak igły. W wielkich spi- czastych uszach tkwią złote kolczyki. Todd podnosi ręce i krzyczy: - Amerykański dziennikarz! Amerykański dziennikarz! Słyszy kobiecy głos: - Zostaw go, gnojku! Baśń pokazuje mu długi, czarny, spiczasty język i znika. Kobieta kuca obok Todda i zapala papierosa. Jest po czterdziestce, mocno zbudowana, w skórzanej kurtce i spodniach. Na czubku ogolonej głowy ma pas gęstego lamparciego futra. W rękach trzyma pistolet maszynowy z tłumikiem błysku. - Pani tu dowodzi? - pyta Todd. - Jestem reporterem, ame- rykańskim reporterem. A to mój kamerzysta. Powinna pani wziąć w garść swoich żołnierzy. Ktoś może zginąć. - Ktoś na pewno zestrzeli waszą kamerę, jeśli ją tam zostawicie - mówi kobieta. Ha niemiecki akcent. Roztacza silną woń dymu z ogniska i potu. - Nie ma mowy - rzuca Spike, nie odwracając się. - Musimy to wszystko nagrać - dodaje Todd. - Proszę. Pani tu dowodzi? Kobieta śmieje się. - Dowodzi? Tutaj nikt nie dowodzi. Todd zaczyna wyjaśniać, że uciekli najemnikom kapitana Spiro- milosa, ale kobieta przerywa mu i pyta: - Czy Spiromilos miał jakichś innych więźniów? - Nie widziałem żadnego. Kobieta mówi im, że ma na imię Katrina i jest tu jedynym człowiekiem. - Chodźcie za mną, zaprowadzę was w bezpieczne miejsce. Prowadzi ich przez centrum miasteczka, obok wieżyczek, rozpór i wysokich kolumn. Stary trotuar jest kruchy jak pumeks, gdyż femboty wydobyły zeń materiał potrzebny do odbudowy ruin. Na drugim końcu miasta Todd i Spike wchodzą za Katriną po nie tkniętych przez femboty schodach. Na ich końcu jest długa sala z podłogą gęsto obrośniętą stalagmitami i ścianami pociętymi żyła- mi minerałów, jak skamieniałymi naczyniami krwionośnymi. Todd podkrada się do okna i stwierdza, że nad kurtyną ognia może dostrzec jezioro polimeru i pocięty tarasami stok, wznoszący się do ściany lasu, gdzie zajęli stanowiska najemnicy. - Sprowadź tę przeklętą kamerę na dół! - warczy Katnna do Spike'a. - Ściąga na nas ogień! Todd już się nie boi, chociaż zaschło mu w ustach, serce wali jak młotem, a mięśnie ud drżą z wysiłku. - Uważaj, żebyśmy nie wypadli z interesu - ostrzega Spike'a. - Przecież Spiromilos nie będzie strzelał do kamery - mówi Spike, ale opuszcza kamerę w dół. Wzdłuż grani nad miasteczkiem grzechoczą strzały. Coś przela- tuje w powietrzu z głuchym łoskotem pociągu pospiesznego. Todd wystarczająco często bywał w strefie działań wojennych, aby rozpo- znać ciężką broń. Przyciska się do podłogi w tej samej chwili, gdy jęzor ognia ścina dwie kruche kolumny. Ich wierzchołki, płonące ale nietknięte, walą się w dół i rozpadają w proch, zanim dotkną ziemi. -- TDX - orzeka Katrina. - Materiał wybuchowy spolaryzo- wany grawitacyjnie. Todd pociesza bardziej siebie, niż kogokolwiek innego: - Tamtych jesl niewielu. Więcej baśni niż ludzi. Katrina kiwa głową. - My mamy tylko baśnie. Spójrz na tych głupich gnojków. Eksplozja /denerwowała odludków. Wypadają zza kurtyny pło- mieni, podbiegają na skraj jeziora polimeru, strzelają w kierunku stanowisk nieprzyjaciela i wycofują się. - Widziałem, że część z nich lata. - Nietoperze atakują zarówno ich, jak i nas. Podobnie jak krzemołaki, uważają, że to ich miasto. Nie chcą żadnych sprzymie- r/eńców. To jeden z powodów, dla których baśnie podłożyły ogień: nie chcą, aby krzemołaki wyszły z lasu i zaatakowały ich Od tyłu. - A ponadto w ten sposób oślepiają detektory termiczne. Katrina wzrusza ramionami. - Wątpię, czy o tym pomyśleli. - Nie ma pani najlepszego zdania o baśniach, prawda? - To są odludki. Źli. Walczą o życie. Nie słyszał pan o więźniu Spiromilosa? Albo Glassa lub jego kobiety? Nazywa się Alex Shar- key. Mogła z nim być stara kobieta i odludek. - Spiromilos przywiózł tu tylko nas. Nikogo więcej. - A więc nie żyje, albo mają go Bliźniaczki - mówi kobieta. - Jeśli tak, to przegraliśmy. Niestety, Źli mi nie uwierzą. Będą walczyć do końca. Kolejny pocisk moździerzowy rozbija wielką wieżę. Ta wali się jak ścięte drzewo, pociągając za sobą kilkamniejszych wież. Słychać niewiarygodnie głośny trzask, bardziej przypominający brzęk rozbi- janego szkła, niż pękających kamieni. - Źli znaleźli cysternę z paliwem - wyjaśnia Katnna. - Napełnili nim rów i podpalili. Wysłali ruchome światła, które pełzają po budynkach. Nie wiem, co to za zwariowany pomysł, ale przeko- nałem się, że baśnie nie mają pojęcia o prowadzeniu wojny. - Naprawdę ich pani nie lubi. - Nie myślą racjonalnie. Spike wskazuje palcem i oznajmia: - Spiromilos wysłał swoje lalki. - Może to nie Spiromilos - zaprzecza Todd. - Myślę, że ci kowboje sieci potrafią zdalnie nimi sterować. Dla tych dupków to tylko jeszcze jedna gra. Lalki nadciągają chmarą, biegnąc szybko i bezładnie, tak że ich tyraliera szybko rozpada się na pojedynczych osobników. Są uzbro- jone w plastikowe karabinki szturmowe i biegnąc, strzelają krótkimi seriami. Broniące zrujnowanego miasta baśnie pędzą im na spotkanie. Oba szeregi spotykają się na środku polimerowej tafli i tworzą splątane w walce gromady. Todd obserwuje to ze zdumieniem. Podczas prawdziwej wojny, prawie nie widuje się przeciwnika: piechota używa broni bocznej i długiej tylko do tłumienia rozru- chów. Nawet w Somalii i Mozambiku mają moździerze i rakiety, czołgi i bojowe helikoptery. Tutaj w oddali widać tylko pędzące postacie, biegające i zmagające się na śliskiej, polimerowej równi- nie. To prawie jak te slrzelanki, w których możesz wziąć udział na arenach Rotterdamu. Nagle lalki odwracają się i uciekają. Odludki ścigają je, dopóki najemnicy nic powstrzymują ich zaporowym ogniem, który kosi odludki i lalki, jak łan zboża. Odludki czczą sukces prymitywnym tańcem zwycięstwa. Jasny czerwony blask ściany płomieni rzuca ich migotliwe cienie na taflę jeziora. Katrina mówi: - Źli to stuknięci gnoje. Dla nich życie jest tanie. Zarówno ich życie, jak i cudze. Zrodzili się w bólu i nieświadomości, więc nie boją się śmierci. - Proszę to powtórzyć, kiedy będzie spokojniej - prosi Todd. - Wykorzystamy tę wypowiedź w naszym reportażu. - Nikt nie będzie chciał oglądać tego szaleństwa. - Cholernie się pani zdziwi - obiecuje Spike. - Możemy to opchnąć pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu sub- skrybentom - mówi Todd. - Jeśli nam pani pomoże, odpalimy pani... powiedzmy... dwa procent zysków? Katrina mierzy go ciężkim spojrzeniem. - Dobrze, dobrze, niech będzie trzy procent. Wydaje się, że to niewiele, ale widownia będzie naprawdę duża. - Zdaje się, że nie rozumiecie, co ja tu robię. - Wywiad z panią przeprowadzimy później. Proszę posłuchać, oni nas nie zabiją. Wykończą baśnie, bo z tego żyją, ale nie nas. - Nie bądź taki pewny - mruczy Katrina i odwraca się, żeby popatrzeć na bitwę. Ludzie Spiromilosa znów zaczynają ostrzał. W centrum zrujno- wanego miasta wybucha pół tuzina pocisków moździerzowych, a ostatni rozrzuca małe bomby zapalające, które płoną białym pło- mieniem i burzą prawie wszystkie wieże. Todd klęczy, na pół ślepy i prawie głuchy, z poparzoną twarzą. Na moment znów wraca pamięcią w tamtą burzę ogniową w Atlan- cie. To był po prostu głupi błąd, a raczej ślepy traf. Jego kierowca źle przeczytał mapę i znaleźli się dwa kilometry bliżej epicentrum, niż powinni być - na samym przedmieściu Piekła. Kierowca i ope- rator chcieli wrócić, ale Todd, młody i głupi, przekonał ich, że to będzie reportaż dekady. Założyli ochronne maski i skafandry, po czym pojechali najdalej jak mogli. Ich wóz kołysał się w huragano- wych podmuchach wiatru, który podsycał szalejący aż po horyzont pożar. Todd komentował bez wytchnienia przy włączonej kamerze, nie wiedząc nawet, czy program idzie w eter. Zatrzymali się na wiadukcie między stanowej autostrady, nad morzem płonących bu- dynków. Wycofali się dopiero wtedy, kiedy opony wozu zaczęły pękać z gorąca. Zostali aresztowani i umieszczeni w szpitalu na oddziale detoksykacji. Toddowi po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin wymieniono krew, kiedy jego redakcja zdołała przekazać mu wiadomość. Jego reportaż z płonącej Atlanty podbił wszystkie kanały, nadawany zamiast wcześniej zapowiedzianych programów. Był sławny. Katona krzyczy do Todda, pytając, czy słyszy i widzi. Todd otwiera oczy. W długim pomieszczeniu leżą zwały gruzu - runęła część sufitu. Todd, Spike i Katrina strącają płonące drzazgi, które przyczepiły im się do ubrań. Spike nadal steruje automatyczną ka- merą, która teraz unosi się nad dziurą w sklepieniu, wycelowana w za- chodni skraj miasta, czekając na decydujące natarcie najemników. Tymczasem po ostatnim wybuchu zapada cisza. Ogniowa ściana zgasła. Na wschodnim krańcu nieba powoli pojawia się szara po- świata. Od strony pozycji Spiromilosa padają tylko pojedyncze strzały, w denerwująco nieregularnych odstępach czasu. Spike ścią- ga kamerę na dół i zasypia. Todd chyba też zasnął, ponieważ budzi się i tuż przed sobą widzi szczerzącego zęby w uśmiechu odludka. Ten, widząc, że dziennikarz już nie śpi, odwraca się do Katriny i mówi: - Powiedz mu, że my wygrać. Powiedz, że oni chcieć się poddać. - Oni chcą, żebyście wy się poddali - mówi ze znużeniem Katrina. Jest już dostatecznie jasno, aby dostrzec czarne kręgi wokół jej oczu. Odludek wzrusza ramionami. - My zabić ich wszystkich. Zabić na dobre. Schodzą tu i są martwi. Jest wyższy i mocniej zbudowany niż większość baśni. Niebieską skórę jego ramion i bezwłosej piersi znaczą krwawe zadrapania. Przez prawe ramię ma przerzucony naszyjnik zrobiony z uszu. Są jak mięsiste liście, każde wielkości dłoni Todda. - Powinniście uciekać w góry - mówi Katrina. - Jesteśmy Źli! - Co on mówi? - pyta Todd. - Razem zażywają narkotyki - mruczy Katrina. - Dzielimy krew - przerywa jej odludek, dotykając palcami węzłów na sznurku, którym jest owinięty w pasie. - Wielu jest jednym. Wróg wie, że nas nie można pokonać. Wróg chce rozma- wiać. - Wskazuje palcem Todda. - Z tobą. Odludki mają krótkofalówkę. Korzystali z niej, żeby obrzucać obelgami najemników po wybuchu pocisku kasetonowego, ale kiedy trochę ochrypli, kapitan Spiromilos zdołał przekazać wiadomość. Odludek, który każe nazywać się Zjadaczem Słońca, mówi, że wszystko w porządku, nikt do niego nie strzeli, ale Todd czuje nieprzyjemne mrowienie całego ciała, gdy w swoim osmalonym pomarańczowym kombinezonie i klapkach idzie po tafli polimero- wego jeziora, dyskretnie obserwowany przez automatyczną kamerę. Połknął tabletkę psychostymulantu, ale niewiele mu to dało. Na śliskiej i nierównej powierzchni jeziora leżą porozrzucane ciała odludków i lalek. Niektóre jeszcze żyją. Lalka, która ma sprawne tylko jedno ramię i odludek z krwawymi dziurami w miej- scu oczu usiłują udusić jeden drugiego. Wiją się jak robaki we wgłębieniu do połowy wypełnionym ich własną krwią. Obchodząc ich szerokim łukiem, Todd czuje tę szczególną rezer- wę, taką samą jak w spalonym kościele górskiego miasteczka w So- malii, podczas pierwszego wyjazdu zagranicznego. Kościół był pe- łen zwęglonych ciał dzieci. Niektóre zostały zastrzelone, ale więk- s/.ość spalono żywcem. Stał tam w zaduchu i skwarze, otoczony rojem wielkich brązowych much, wstrząsany mdłościami, ale nagry- wał, nagrywał... Tak właśnie robisz. Nagrywasz. Pokazujesz światu jego wstydliwą cząstkę, zapomniane i przeoczone śmierci. Śmierć zadawaną przez ludzi, którzy z niej żyją. Todd przystaje na drugim końcu jeziora polimeru, obok słupa telegraficznego, sterczącego pod dziwnym kątem z gładkiej po- wierzchni. Jest ciepło i ze wschodu wieje łagodny poranny wietrzyk. Todd słyszy, jak ten wiatr szumi w gałęziach drzew na grzbiecie wzgórza, gdzie są najemnicy. W końcu spomiędzy drzew z rykiem wypada motocykl Kemmela i zjeżdża na dół po tarasowym zboczu. Turek zatrzymuje motor obok Todda efektownym ślizgiem, który rysuje polimer. Na czole ma wielki siniak i plaster na nasadzie nosa. - Wybrałeś niewłaściwą stronę, dziennikarzu. - Ja nie opowiadam się po niczyjej stronie. - Kapitan Spiromilos jest innego zdania. - On nigdy nie był kapitanem. Sam się awansował. Do diabła z nim. Dobrze się bawisz? Przykro mi, że musieliśmy cię ogłuszyć. - Taki bałagan to dla mnie żadna zabawa, ale osłabia wroga. Chyba niewielu ich już zostało, co? - Zdaje się, że wciąż zbyt wielu, aby Spiromilos ryzykował bezpośredni atak. Inaczej nie rozmawialibyśmy. Kemmel patrzy na Todda z dobrze udawaną pogardą. - Wracaj tam i wykop sobie głęboką dziurę. A jeszcze lepiej zrobisz, spieprzając stamtąd. - A więc mam rację, co? Spiromilos nie docenił baśni. - Zrównamy to miejsce z ziemią. - To chciałeś mi powiedzieć? - Och nie - mówi Kemmel, ukazując w uśmiechu białe zęby. - Powiedz tym niebieskoskórym gnojom, żeby uciekali, albo zoba- czą się ze swoim stwórcą. - Nie sądzę, aby chcieli uciekać. - Jeżeli zostaną, zabijemy ich. Nic mnie to nie obchodzi, ale jeśli uciekną, to osiągniemy dokładnie to, po co tu przybyliśmy. - Nie możesz się tego doczekać, co Kemmel? Chcesz sobie postrzelać do tysiąca ludzi ? - Nie będziemy do nich strzelać - odpowiada Kemmel. - Zamierzamy ich unieszkodliwić. To różnica. Trzeba to zrobić. - Tak mówi wam Spiromilos? A wy w to wierzycie? Jakkol- wiek to nazwiecie, morderstwo pozostaje morderstwem. - Znów opowiadasz się po ich stronie. Jeśli sprawisz, że baśnie 393 wycofają się, kapitan Spiiomilos może okazać się bardziej przyja- cielski. - Baśnie nie będą mnie słuchać. - Posłuchaj, dziennikarzu, baśnie to nic innego jak lalki, tylko z innym chipem kontrolnym. Są zaprojektowane tak, żeby słuchały ludzi. Jeśli znajdziesz właściwy sposób, usłuchającię. Jeżeli nie, tym gorzej dla nich i dla ciebie. - Kemmel dodaje gazu, zatacza ciasny krąg wokół Todda i woła: - Lepiej uciekaj, pierdoło. Myślę, że Spiiomilos osobiście chce cię zabić. A ja też chętnie przyłożę do tego ręki. Potem odjeżdża w chmurze sinego dymu. Koła motocykla zosta- wiają głęboką bruzdę w powierzchni polimeru, potem chwytają twardszy grunt i Kemmel jedzie w górę po stromym zboczu. Todd idzie z powrotem. Walcząca para zapadła się głębiej w po- limer. Nogi oślepionego odludka tkwią do kolan w krwawym leju. Chwycił zębami za gardło jednorękiego przeciwnika, ale wydaje się zbyt osłabiony, aby zacisnąć szczęki. Todd podnosi najpierw jedną, a potem drugą nogę, marszczy brwi, a potem jak najszybciej wraca do miasteczka, odprowadzany przez automatyczna kamerę. Przechodzi obok osmalonego rowu i poczerniałych ruin domów, a przetworzony przez femboty beton chrzęści mu pod stopami. Spike, Katrina i większość ocalałych odludków w liczbie około pięćdziesięciu, wycofali się na drugi koniec miasteczka, na skraj zakurzonych, porośniętych chwastami pól. Siedzą wokół krateru wyrwanego przez niecelnie wystrzelony pocisk moździerzowy. Zie- mia na dnie leja wciąż dymi i kwaśne opary drapią Todda w gardle, gdy przekazuje Zjadaczowi Słońca wiadomość Kemmela. - A więc wszyscy umrzemy - mówi Zjadacz Słońca. Wcale nie wygląda na rozczarowanego. Katrina mówi Toddowi, że może odejść, jeśli chce. - Nikt cię nie zatrzyma. - A ty, Spike? - pyta Todd. - Zostajesz, no nie? Nie zostawię cię tutaj samego. Nie potra- fisz zatroszczyć się o siebie. Czyste błękitne niebo nad zębatą krawędzią lasu zaczyna jaśnieć. Robi się cieplej. - Czy ten polimer jest termostabilny? - pyta Todd. Katrina wzrusza ramionami. - Motocykl Kemmela zostawił głęboką bruzdę. A moje stopy też odcisnęły ślady, które zaraz się wypełniły. Ani Katrina, ani Spike nie słuchają go. Spoglądają na zachód, w stronę zarośniętej drogi wychodzącej z miasta. Wszystkie odludki też patrzą w tym kierunku, nastawiając swoje wielkie, spiczaste uszy. Kamera wzbija się w górę, obraca, migocząc obiektywami. Spike podaje Toddowi płytkę monitora i mówi: - Nadchodzą ludzie. Wiele ludzi. Teraz Todd słyszy jakiś dźwięk, odległy, lecz wyraźny. To chór ludzkich głosów, śpiewających melodyjną pieśń. To Dziecięca Kruc- jata. 17. Rogaty - To Dziecięca Krucjata - rzuca ktoś. A ktoś inny dodaje: - Patrzcie na miasto! Oni niszczą Krainę Baśni! Alex kołysze się na drewnianym fotelu na grzbiecie karłowatego mamuta. Ma wysoką gorączkę. Jeśli się dobrze nie skupi, na skraju pola widzenia wszystko zaczyna się rozpływać. Jego notebook wy- sunął antenę, która wplotła się w gęstą sierść na boku Hannibala, pajęczą siecią nitek, zdających się poruszać i lśnić. Alex obojętnie patrzy, jak baśnie uciekają, znikając w lesie. Rogaty mężczyzna rusza za nimi, a Bliźniaczki ścigają go, gniewnie pokrzykując. Rogaty nie jest jeszcze całkowicie wyleczony - Alex musiałby użyć w tym celu swojego sprzętu - ale Bliźniaczki już nad nim nie panują. Prowadzący Hannibala Ray oznajmia: - To Dziecięca Krucjata. Posłuchaj. Słyszę ich. Pani Powell podchodzi do Raya. Płacze, ale na jej szerokiej, czerwonej od słońca twarzy maluje się zachwyt. - Jak pan się czuje, panie Sharkey? w - Jak gówno. Chyba wypiłem za dużo tej krwi. Wzdłuż krawędzi wzgórza coś porusza się wśród drzew. Ciągnąc za sobą warkocz białego dymu, spada na miasteczko i kawał kruchej wieży wylatuje w powietrze, sypiąc kawałkami gruzu. Unosi się chmura pyłu i Alex słyszy głuchy łoskot, jak trzaśniecie zamykanych drzwi. - Wszystko leży w gruzach - mówi pani Powell. - Musimy coś zrobić, panie Sharkey. Alex zbiera myśli. Ma wrażenie, że zamiast mózgu ma kłęby waty. Wargi i język wyschły mu z gorączki. W końcu odzywa się: - Miasto nie jest ważne. Jednak pani Powell nadal jest zła. Od tak dawna chciała zobaczyć Krainę Baśni, a teraz najemnicy Spiromilosa ostrzeliwują prze- kształcone przez femboty Leskoviku, z jego lśniącymi minaretami i wieżami delikatnymi jak cukrowa wata. Gdy gęste kłęby dymu rozchodzą się po jeziorze polimeru, rozpo- ścierającym się w miejscu dawnych pól narkotycznych słoneczni- ków, najemnicy otwierają ogień z lekkiej broni maszynowej. - Mogą odbudować miasto, jeśli zechcą - mówi Alex do pani Powell. - Niech Spiromilos traci czas na ostrzeliwanie go. Wracają Bliźniaczki, pędząc rogatego przez gąszcz paproci na skraju lasu. Mężczyzna zatacza się, przyciskając dłonie do skroni, a kiedy potyka się i pada jak długi, rozgniewane dziewczynki zaczy- nają go kopać. Pani Powell odpędza je, wymachując parasolką. - Nie/.nośne dziewczyniska! Bliźniaczki uciekają przed nią, a potem odwracają się i gniewnie krzyczą: - Ty głupia starucho... - Głupia i zwariowana... - Powinnaś być tam... - Tam maszerować ku zgubie... - Z pieśnią na ustach i... - Pustką w głowie. - Ona was też zmieniła - oznajmia pani Powell. Pomaga wstać rogatemu, a potem obraca i przytrzymuje mu głowę, gdy mężczyzna jęczy i pluje rzadką pianą. Rogaty nazywa się Thodhorakis, lecz poza tym niewiele pamięta. Został głęboko zmodyfikowany, przy czym wymazano mu prawie wszystkie wspomnienia. Może był żołnierzem lub bandytą, schwy- tanym podczas wyprawy do strefy buforowej, a może niewinnym pasterzem. Nie wie. Znacznie lepiej pamięta wyprawy do Biblioteki Snów, niż swoje życie przed przemianą. Podnosi rogatą głowę i mówi: - Niezbyt dobrze widzę. Pani Powell delikatnie dotyka węglowych wypustek sterczących sztywną kryzą z twardej skóry u podstawy jego czaszki. - Jeżeli może pan je usunąć, panie Sharkey, powinien pan zrobić to teraz. - Na razie są nam potrzebne - odpowiada Alex. - Potem może pojechać ze mną. - Lepiej iść - mówi Thodhorakis. - To dobrze! Jeśli wolno powiedzieć, panie Sharkey, pan sam potrzebuje opieki. - Wkrótce będzie trzeba upuścić mi więcej krwi - przypomi- na Alex. Już napił się krwi obu Bliźniaczek, a także rogatego. Kiedy jego zmodyfikowany system immunologiczny przetworzył obce fembo- ty, pani Powell utoczyła mu litr krwi dla baśni Bliźniaczek. Jedna z baśni częściowo uzdrowiła rogatego pocałunkiem. Pozostali Źli również będą potrzebować krwi Alexa, aby zasymilować limfocyty T z ich bibliotekami zinaktywowanych kodów fembotów Krucjaty, które pozwolą im stworzyć nowe femboty, a potem usunąć niepożą- dane czynniki z układu nerwowego krzyżowców. Bliźniaczki niepewnie podchodzą do pani Powell, spoglądając jej w oczy, zastanawiając się, czy powinny jej zaufać, czy też spróbować ją oszukać. - Oddaj go nam... - My możemy mu pomóc... - My wierny, jak mu pomóc. Alex współczuje Bliźniaczkom. Zostały bezlitośnie wykorzysta- ne przez Milenę. Chociaż są równie inteligentne jak ona, zawsze polegały na niej. A Milena nawet z ich buntu potrafiła wyciągnąć korzyści. Teraz nie chcą przyjąć do wiadomości, że przegrały, ale rozumieją, że wciągnięto je w grę, której zasady były zupełnie inne, niż przypuszczały. Dlatego straciły wolę walki. - Wkrótce będzie po wszystkim - mówi im. - Tak czy inaczej. Bliźniaczki spoglądają na siebie, a potem rzucają się w paprocie, obejmując się ramionami. Wyglądają teraz jak normalne, przestra- szone dziewczynki. Najemnicy wstrzymują ogień. W ciszy słychać jakiś dźwięk - serię głośnych, melodyjnych treli dobiegających z poszycia. Alex patrzy w dół i na pokrytym porostami głazie obok Hannibala dostrze- ga małą jaszczurkę. Zwierzątko jest wielobarwne, ma cienką i wy- dłużoną szyję, oraz wydęty brzuszek. Ray próbuje ją złapać, ale jaszczurka zieje płomykiem ognia, parząc mu palce i umyka między paprocie. - Właśnie to miałem na myśli mówiąc o smokach - zwraca się Alex do pani Powell. - Przeważnie są bardzo małe i żyją w norkach. W wyniku fermentacji spożywanych roślin wytwarzają wodór, który magazynują w wolu. Używają go tylko do obrony. Jednak pani Powell nie słucha go. Może trawionemu gorączką Alexowi tylko wydawało się, że do niej mówi. Podniosła się z ziemi i jak posąg zwycięstwa wskazuje palcem na miasto. - Oni tu są! - woła. - Przybyli! Ray staje obok niej, oglądając się na Alexa i szczerząc zęby. Jest gotowy do walki. Drogą po drugiej stronie miasteczka nadciąga długa kolumna ludzi. Z daleka wygląda jak jeden organizm, ogromny wąż niepew- nie sunący naprzód. Zesztywniałymi z gorączki palcami, Alex nakłada wirtualne okulary i wpycha sobie guzik głośnika do ucha. Szum i szare światło. Potem Max mówi: - Nie możesz dać mi wizji? Nagle AIex unosi się w powietrzu. Męczą go mdłos'ci, ma wra- żenie, że w każdej chwili może przebić kryształową bańkę Maxa i runąć w trujące opary żółtych chmur Jowisza. - Niczego nie musisz widzieć - oznajmia Alex. - Już czas. - Może mógłbym jakoś podłączyć się do jego wizji - mruczy Max. Siedzi ze skrzyżowanymi nogami w powietrzu przed ekranem danych. Przebiera palcami po widmowej klawiaturze, która unosi się przed nim. - Ten biedak i tak jest skołowany. Pozbawisz go zdolności widzenia, to kompletnie zwariuje. - Mógłbym podłożyć mu wirtualny obraz - mówi Max. - Już próbujesz to zrobić, prawda? - Chcę widzieć, co się dzieje. Wszyscy chcemy. - Przede wszystkim musimy zatrzymać Krucjatę. Alex każe swojemu odbiciu zmarszczyć brwi i Max zauważa to. - Nic się nie martw, Alex. Gotowe. - Tak po prostu? - Widziałeś. To nie było takie trudne, kiedy udało mi się dobrać do komputera tego gościa. Pomagało mi ponad tysiąc pięciuset kowbojów i hakerów. A także połowa laboratoriów komputerowych MIT. Wykorzystujemy całkiem sporą moc obliczeniową do rozwią- zania tego problemu. Ponad połowa idzie na ukrywanie tego, co się dzieje, przed sieciowymi programami monitorującymi. Nie przery- waj połączenia, bo będę musiał wszystko łączyć od nowa, a to trwa. Działa? Alex zdejmuje gogle i rzuca w pustkę: - Działa. Ray podnosi głowę i mówi: - Teraz są nasi. Nadszedł nasz czas. - Nie, my się tym zajmiemy. Bliźniaczki śmieją się. Ray nalega: - To nasze miejsce. Nasz czas. W tym miejscu powstał węzeł. Teraz został przecięty. Wzdłuż grzbietu grani słychać strzały i warkot zapuszczanych silników. : 18. Mądra krew - Zrobił to - oznajmia Katrina. Przyciska płaski ekran moni- tora do piersi i kołysze się na obcasach swoich motocyklowych butów. - Ten gruby drań naprawdę to zrobił. - Co takiego? - pyta Todd. Wyczuwa, że coś się stało, ale nie domyśla się, co to takiego. Zjadacz Słońca, z naszyjnikiem obciętych uszu podskakującym na piersi, gramoli się na rozbity mur. Kruche kamienie osypują się pod jego szponiastymi łapami. Staje na szczycie, prostuje się i wali pięściami w pierś. Coś w wizgiem przelatuje w powietrzu i Katrina krzyczy do odludka, żeby zszedł, lecz on tylko nadyma policzki i wydaje wojownicze okrzyki. Kamera Spike'a odleciała daleko, nad Dziecięcą Krucjatę. - Jasna cholera! - klnie operator. - Co jest? - pyta Todd. - Czy Spiromilos... - Spiromilos już się nie liczy - wtrąca Katrina. - ... zaatakował Krucjatę? - Nic podobnego - mówi Spike. - Chodzi oto, że krzyżowcy zatrzymali się. Todd zaczyna biec. Spike woła coś za nim, ale Todd pędzi przez suche, zachwaszczone pola do drogi i Dziecięcej Krucjaty. Wychodzący z lasu trakt biegnie nad polami po łagodnie opada- jącym zboczu. Długa kolumna krzyżowców zatrzymała się w poło- wie drogi między lasem a miasteczkiem. Rozsypała się. Coraz więcej ludzi rozchodzi się na boki, na pola. Poruszają się z niepewną rozwagą lunatyków, z szeroko otwartymi oczami szklistymi od łez. Jedni walą się dłońmi w czoła, inni przecierają oczy, ale wszyscy mają na ustach ten sam, zdziwiony uśmiech. Todd biega od jednego do drugiego, machając rękami i krzycząc, usiłując zwrócić na siebie uwagę. Od kiedy widział ich ostatnio, wiele wycierpieli. Pogubili lub porzucili swój ekwipunek obozowy, trójkołowce i skutery na baterie słoneczne. Są wychudli z głodu i bladzi z braku snu, a ich łachmany pokrywa gruba warstwa brudu i kurzu. Jakaś młoda kobieta niesie na plecach staruszkę. Inne trzymają w ramionach małe dzieci. Wielu krzyżowców ma bose nogi. Kamienisty trakt pokaleczył im nogi i teraz pozostawiają krwawe ślady wśród suchych chwastów. Todd biega wśród krzyżowców, którzy rozchodzą się po polach. Nikt nie zwraca na niego uwagi. Słuchają czegoś, co tylko oni słyszą, patrzą przez niego na jakąś sobie tylko znaną wspaniałość. Todd czuje, że jego wspaniała historia zaczyna rozpadać mu się pod nogami, jak pokład eleganckiego liniowca, który płynąc do egzotycznego portu, nagle nadział się na nie zaznaczoną na ma- pach rafę. Kiedy wpada na niego młoda dziewczyna, okryta jedynie grubą warstwą drobnego jak talk kurzu, Todd łapie ją, potrząsa nią i krzyczy: - Co to? Powiedz mi, co widzisz! Dziewczyna mruga oczami i mówi: "Krainę Baśni", a potem obejmuje go ramionami i całuje w usta. Przerażony Todd odpychają, spluwa, usiłuje splunąć jeszcze raz i dławi się w kłębach pyłu. Wszędzie wokół niego krzyżowcy nagle stają w miejscu. Wszyscy spoglądają w tym samym kierunku, na grań nad miasteczkiem. Wyglądają jak pole słoneczników, zwróco- nych ku słońcu. Zaczynają miarowo skandować: "Kraina Baśni, Kraina Baśni, Kraina Baśni..." Potem wzdłuż drogi i na poboczach, na brązowych, zachwaszczonych polach, wszyscy jednocześnie sia- dają na ziemi. Po chwili Todd jest jedynym, który pozostał na nogach. Rozcza- rowany i zniechęcony, odwraca się i idzie z powrotem tą samą drogą, którą przyszedł. - Sądzą, że przybyli na miejsce - mówi Katrina. Todd przepłukuje usta wodą i spluwa. Obawia się, że tamta dziewczyna zaraziła go. Ma pełno kurzu we włosach i kłuje go w boku. Ociera usta wierzchem dłoni i pyta: - A dokąd oni idą? - Do Krainy Baśni, oczywiście. A przynajmniej tak im się wydaje. W rzeczywistości szli ku śmierci, chociaż mam nadzieję, że o tym nie wiedzieli. W przeciwnym razie ta kobieta okazałaby się jeszcze okrutniejsza, niż sądziłam. Jednak uratowaliśmy ich! - To robota Antoinette? - pyta Todd. - Ona teraz tak się nazywa. Przedtem nazywała się Mileną, a i to nie jest jej prawdziwe imię. Nigdy go nie poznaliśmy, Max nie zdołał go znaleźć... - Czy imiona są takie ważne? - Ich znajomość daje władzę. Jednak jeśli ona sprowadziła tu Dziecięcą Krucjatę, to ktoś inny zatrzymał krzyżowców. Katrina odwraca się i spogląda przez lornetkę na grań nad zruj- nowanym miasteczkiem. Mówi: - Sądzę, że tym najemnikom zaraz się oberwie. Jeśli chcecie mieć dobry materiał, to skierujcie tam waszą kamerę. - Zrób to, Spike - mówi Todd. - Żeby ją zestrzelili? - Teraz się tym przejmujesz? Spike posyła kamerę na wysokość dwustu metrów. Krystalicznie czysty obraz na ekranie monitora ukazuje krążące wokół siebie pojazdy. Wśród ciężarówek i dżipów widać błyski strzałów. Gwał- towne powiększenie ukazuje nagie, niebieskoskóre postacie biega- jące wśród drzew i gęstych suchych paproci na skraju lasu. Todd widzi motocykl Kemmela, zjeżdżający po zboczu. Jego śladem rusza najpierw kilka dżipów, a potem ciężarówki. Pojazdy zjeżdżają na dół, przy czym część najemników kładzie przed nimi zasłonę dymną, a pozostali strzelają przez nią, pędząc ku zniszczo- nemu miastu. Pomarańczowe ogniki wystrzałów błyskają w gęstej białej chmurze toczącej się po pociętym tarasami stoku, a potem pojazdy wypadają z niej i rozjeżdżają się, pędząc po jeziorze poli- meru. .. lecz nagle zaczynają zwalniać. Katrina głośno pohukuje, jak triumfujący odludek, a wszędzie wokół słychać wrzaski i wycia pozostałych przy życiu baśni. Pojazdy najemników toną. Ciężkie ciężarówki pionowo zapadają w toń. Dżipy usiłują zawrócić, lecz spod ich szerokich opon tylko tryskają strumienie polimeru i te pojazdy również idą na dno. Po kilku minutach jest już po wszystkim. Niektórzy z najemników strzelają do końca. Paru udaje się wspiąć na dach kabiny ciężarówki, lecz ta nagle przewraca się na bok, zmuszając ich do zeskoczenia w płynny polimer. Potem s'ciele się już tylko biały dym, szybko znikający w poran- nym blasku nad jeziorem polimeru. Baśnie stoją na grzbiecie wzgó- rza, wołając swoich braci w ruinach miasteczka. Katrina ściska ramię Todda i powtarza: - Mądra krew. Mają mądrą krew. Spike nadal ma na twarzy okulary teleprezentacyjne i wciąż nagrywa. - Ktoś nadjeżdża tu na małym włochatym słoniu - mówi. - Czy to czasem nie twój przyjaciel? 19. Kraina Baśni Ray oznajmia: - Ten dzień i noc. Potem odejdziecie. Wszyscy odejdziecie. - Jesteś niewdzięcznym gnojkiem - mówi Katrina. Ray spogląda na nią i przyjmuje ten sam ton. - Mógłbym zrobić ci krzywdę, ale nie chcę. Możesz mi za to podziękować. - Alex prawie oddał za was życie. Ja też. Ty pierdoło, istniejesz tylko dlatego, że ktoś przerobił tępą lalkę-robola. - A ty prosiłaś się na świat? Ray szczerzy zęby i Katrina cofa się o krok. Alex podnosi się i mówi: - Ja zawsze byłem wdzięczny mojej matce, Ray. Co do ojca, to nigdy go nie znałem, ale znałem matkę. Alex leży na grubym barłogu z sosnowych gałęzi. Gorączka, która trawiła jego ciało przez większość dnia, teraz ustępuje. Jest zmęczony i ociężały, jakby znajdował się na Jowiszu, i jest mu zimno, chociaż pani Powell okryła go srebrzystym kocem, napoiła gorącą, słodką herbatą, a także nakarmiła ogromną ilością czekolady. Serce łomocze mu w piersi, aż Alex obawia się, że może z niej wyskoczyć. Oddał jeszcze litr krwi bogatej w limfocyty T. Pozostali przy życiu Źli podchodzą jeden po drugim, nabierają garść krwi ze wspólnej miski, piją i odchodzą, oblizując długie palce. Pijcie moją krew. Moją mądrą, wzbogaconą krew. Wykorzystają biblioteki ko- dów zawarte w limfocytach T do produkcji fembotów zwalczających nieme Krucjaty, a potem przekażą je pocałunkiem każdemu z pozo- stałych nie wyleczonych krzyżowców, którzy siedzą lub leżą na zachwaszczonych polach na zachód od zrujnowanego miasteczka. Baśniom towarzyszącym Bliźniaczkom szybko znudziło się zmienianie ludzi i odeszły. Bliźniaczki też gdzieś znikły. Alex musi zapytać Raya, co się z nimi stało. Nagle musi polegać na Rayu. Jak wszyscy. Większość odludków nie chce rozmawiać z ludźmi, a po- zostałych nie można zrozumieć. Jeden z nich, wielki i obwieszony okropnymi trofeami, mówi do ludzi, jakby byli jego domowymi zwierzętami lub niewolnikami. Katrina o mało go nie zastrzeliła, zanim wtrącił się Ray. Kilku pozostałych przy życiu Złych nadal tu jest, bębniąc bez końca w ruinach domów, a spośród drzew wciąż wychodzą samotne leśne odludki. Niektóre przynoszą żywność, szynki jeleni lub dzi- ków, albo wypatroszone i oprawione króliki. Oszołomieni krzyżow- cy bez słowa przyjmują część tych skarbów i pieką mięso nad ogniskami, które zasnuwają cały ich tymczasowy obóz siwym dy- mem. Ray mówi Alexowi, że Bliźniaczki znają tylko Krainę Baśni. Byłoby okrucieństwem zabrać je z niej. Mówi, że Bliźniaczki pomo- gą odludkom. Ci zawsze będą potrzebowali kontaktu z ludźmi. Alex uważa, że Ray nie bierze pod uwagę niebezpieczeństwa, że Bliź- niaczki mogą spróbować wykorzystać odludki do własnych celów, ale z Rayem i jego braćmi nie można rozmawiać o przyszłości. Dla nich liczy się tylko chwila obecna, brzemienna przeszłością. - Moja matka była lalką na fermie hodowlanej. Moim ojcem była kobieta, która chciała, żebym był jej dzieckiem. Opuściłem ją dawno temu, daleko stąd. - Pamiętasz, kto cię zmodyfikował? - pyta Alex. Jest zaciekawiony - Ray nigdy dotychczas nie mówił o swojej przeszłości. Ray dotyka pętli sznura, w którego węzłach są zawarte jego wspomnienia. Po chwili mówi ze wzruszeniem ramion: - Przeciąłem ten węzeł. - Powinien pan odpocząć, panie Sharkey - namawia pani Po- well. - Proszę zasnąć. Jutro zastanowi się pan nad tym wszystkim. - Nie jestem chory, pani Powell. Wyczerpany, to wszystko. - Jest pan chory, panie Sharkey, tylko zbyt uparty, żeby się do tego przyznać. Pani Powell opiekuje się jedynym ocalałym najemnikiem - kobietą, która nie mówi po angielsku, francusku, grecku ani niemiec- ku. Wycięto ją z twardniejącego jeziora, ale doznała skomplikowa- nych złamań obu nóg. Kawałki stwardniałego polimeru, który zwią- zał się z jej skórą, trzeba będzie usunąć chirurgicznie. Kobieta bardzo cierpi. Pani Powell zrobiła jej zastrzyk morfiny, a teraz pilnuje, żeby pacjentka nie doznała szoku. Pozostali najemnicy utonęli i spoczy- wają zatopieni w polimerze, który baśnie zmieniły w płyn, dzięki swej mądrej krwi. - Ten dzień i noc. Potem odejdziecie - powtarza Ray. Alex zasypia. Kiedy się budzi, jest noc. Odludki nadal łomoczą w bębny. Słyszy trzask zestalającego się polimeru oraz cichy, brzę- czący szum miliarda szmerów i zgrzytów, gdy miliardy niestrudzo- nych mikroskopijnych robotników odbudowują wieże, minarety i ko- puły miasteczka. Migające światełka znaczą nieliczne budynki, które przetrwały ostrzał. Te światła powoli krążą wokół siebie, jak kawałki strzaskanych księżyców tworzące pierścienie Saturna. - Kraina Baśni - mówi Alex i przez moment czuje się po prostu szczęśliwy, odkrywając jakąś dziecięcą część swojej osobo- wości, skryte głęboko wspomnienie, które rozbłyska jak meteor. Kraina Baśni. - Ona jest wszędzie wokół, Alex - mówi Lexis. - Musisz tylko szeroko otworzyć oczy. Czuje wyraźny, mocny i słodki zapach haszyszu, ale Lexis nie 1 żyje. Umarła w zeszłym roku. List od Leroya dostał sześć miesięcy po jej pogrzebie. Na poste restante. Pamięta, jak stał w głównym urzędzie pocztowym w Tiranie, ze zdumieniem na twarzy i pomię- tym kawałkiem niebieskiego papieru w ręce. Adres był prawie zasłonięty przez znaczki pocztowe i pieczątki. Pani Powell podaje mu skręta i Alex zaciąga się. - Natura jest najlepszych uzdrowicielem - powiada pani Po- well. - Proszę zasnąć, panie Sharkey. - Mam wrażenie, że spałem od kiedy opuściłem Gjirokastrę. Katrina śpi, kamerzysta również. Jego wąska czarna kamera unosi się trzy metry nad nim, cicho poruszając śmigłami w ciepłym nocnym powietrzu. Amerykański dziennikarz, Todd Hart, w masce i rękawiczkach korzysta z notebooka Alexa, rozmawiając ze swoją agencją informacyjną. Jeszcze dalej Hannibal szarpie łańcuch, po- ruszając trąbą między wygiętymi w górę kłami. Bębny i sporadycz- ne wrzaski kłócących się odludków denerwują karłowatego ma- muta. - Proszę spojrzeć - mówi pani Powell. - Tam leci nietoperz. Patrzą, jak stwór przelatuje na tle księżyca i znika w mroku. - Teraz mogę umrzeć szczęśliwa - oznajmia pani Powell - chociaż żałuję, że nie mogę zostać tu dłużej. - To pani przejdzie, kiedy zostanie pani wyleczona. Mogę kazać Rayowi, żeby zaraz się tym zajął. - Och nie, panie Sharkey. To nie byłoby w porządku. Chcę przeżyć to wszystko, zarówno zachwyt, jak i smutek. - Pani mnie zadziwia, pani Powell. - Och. jestem tylko zwyczajną kobietą, panie Sharkey - od- powiada. - To prawda, że zdarzają mi się różne przygody, ale kto ich nie ma w tych niespokojnych czasach? - Większość ludzi w pani wieku zamieszkała we wstęgowych osiedlach i korzysta z łączy multimedialnych. Cieszą się bezpieczeń- stwem i długim życiem. - Oni już są martwi - mówi pani Powell - tylko o tym nie wiedzą. Ponadto to tylko niewielka część ludzkości. Proszę pamię- tać, że byłam w Afryce i chociaż w Południowej Afryce i w Egipcie również można znaleźć osiedla wstęgowe, rewolucja nanotechowa jeszcze nie dotknęła wszystkich ludzi. Na Ziemi pozostało jeszcze kilka dzikich miejsc. Todd Hart słyszy ich głosy, więc podchodzi i siada obok nich. Rozmawiał ze swoim redaktorem. Musiał ponownie przekazać cały materiał, który przesłał w Tiranie do symulacji pokoju redakcyjnego w Bibliotece Snów. Pierwsza część właśnie przeszła - krótka informacja o nagłym końcu Dziecięcej Krucjaty zostanie nadana we wszystkich kanałach informacyjnych na Ziemi. Dłuższe reportaże, o przekształceniu Antoinette i Glassa oraz obronie Leskoviku, zosta- ną zredagowane i przekazane dziennikom. - Zwolennicy teorii spiskowej będą zadowoleni - mówi Todd, myśląc o Maksie. Również on zaciąga się skrętem pani Powell. - ONZ czeka na krzyżowców na granicy strefy buforowej. Kiedy mnie porwano, widziałem jednego z ich oficerów, a teraz zaczynam po- dejrzewać, że oni też brali w tym udział. Taka historia w takim miejscu jak to, musi przebiegać na wielu różnych poziomach. Nigdy nie poznamy prawdy. Czy to wszystko było sprawką Antoinette'.' Bardzo w to wątpię. - No cóż, wcale bym się nie zdziwił. Sądzę, że przygotowała wszystko bardzo dawno temu. My byliśmy tylko szczegółami, któ- rymi nie musiała się przejmować. Na szczęście dla odludków, ina- czej zniszczyłaby ich. Przy pomocy Bliźniaczek manipulowała kow- bojami sieci i najemnikami. Jestem tego pewny. - Mam kontakty wśród administratorów sieci - mówi Todd - ale nie zauważyli żadnych zakłóceń. Może po prostu umarła. - Chcielibyście tego, ponieważ wtedy nie mielibyście wraże- nia, że wami manipulowano. Któż lepiej ode mnie może to zrozu- mieć? Jednak nie sądzę, aby ona odeszła. To jest właśnie najdziw- niejsze. Po prostu rozproszyła się po całym świecie. Todd ponownie zaciąga się skrętem i oddaje go pani Powell. Wydmuchuje wielką chmurę dymu i mówi: - A pan by to zrobił? Gdyby pan mógł? Alex myśli o białym pokoju. Potrząsa głową. - Zdecydowanie nie - odzywa się pani Powell. - Dajcie spokój, nawet gdybyście byli umierający? Myślę, że większość ludzi zrobiłaby to. - Myślę, że większość ludzi z mojego pokolenia już to zrobiła __ oznajmia pani Powell - ale to żaden powód, aby do nich dołączyć. - Myślałem, że Dziecięca Krucjata to coś, ale... Powinieneś udzielić mi wywiadu, AIex. Naprawdę. Świat powinien wiedzieć. - Zaczynam żałować, że ci powiedziałem - mówi Alex. - To niesamowita historia. Powinieneś opowiedzieć ją światu. Mogę wynegocjować dla ciebie naprawdę dobre honorarium, albo możesz wynająć sobie agenta, który zajmie się tym. Bo przecież nic z tego nie masz, prawda? - Jestem bardzo zmęczony. - Pogadamy rano - mówi Todd Hart. - Musimy porozma- wiać. Alex odwraca się i dziennikarz po chwili odchodzi. - Dobranoc, panie Sharkey - mówi pani Powell. - Słodkich snów. Ray patrzy na śpiących ludzi. Wielkie zwierzęta przewracające się i rzucające we śnie. Mamroczące i pochrapujące. Gałki oczne poruszające się pod powiekami. Jego sny są proste. Sny o rzeczach i miejscach. Statyczne, bezosobowe, spokojne. Budzi się i lepiej rozumie pewne sprawy. Ludzie zawsze próbują znaleźć logiczne powiązania. Snują pajęczynę myśli i sami w nią wpadają. Tymcza- sem Ray potrafi rozwiązać węzły swoich wspomnień. Robi tak, jeśli coś go niepokoi. I zaczyna wszystko od nowa. Wielu odludków chce po prostu tak zrobić. Niektórzy chcą zabić ludzi, więc Ray pilnuje ich. Przywiązał się do Alexa, a jeszcze bardziej do Katriny. Lubi ją. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale tak jest. Nigdy nie rozwiąże jej węzła. Dotyka go palcami, patrząc jak Katrina śpi, z pomarszczoną twarzą schowaną w zagięciu ręki. Ray szepce do śpiącej. Wchodzi w jej sny, słuchając razem z nią głosów jej krwi. A później, kiedy nadchodzi świt i mają odejść, Ray podbiega do Katriny i mówi niespodziewanie, wiedząc, że ona mu nie odmówi: - Podaj mi ręce na znak przyjaźni. Ona ściska go, gwałtownie i mocno, udając, że chce go podnieść. Wzburzony Ray zaczyna tańczyć, na tym kamienistym polu, wśród zimnych popiołów ognisk. Krucjata ruszyła już ku granicy, gdzie czekają na nią ekipy ONZ. Właściwie nie jest to już Krucjata, tylko gromada mężczyzn i kobiet wracających do świata żywych, oszołomionych, jakby ocknęli się z wieloletniego snu. I w pewnym sensie tak jest. - Wszystko będzie dobrze - mówi Ray do Katriny, a potem podbiega do niej, całuje ją i ucieka. - Głupi gnojek - mówi Katrina do Alexa Sharkeya, który ob- serwuje to ze zrozumieniem i rozbawieniem. Ona też się uśmiecha. Baśnie biegną przed nimi i obok nich, cicho i szybko, ich niebie- skie ciała migają wśród drzew po obu stronach starej drogi. Łatwo uwierzyć, że nie ma tam niczego prócz cieni. Wkrótce nikt nie będzie na nie pattzyt, nawet pani Powell. Wszystko będzie dobrze. W nocy asemblery we krwi Raya wykorzystały kod wydobyty z fembotów Krucjaty. Wśród ludzi rozprzestrzeni się nowa plaga meme i zapomną o wszystkim. Baśnie przejdą do legend i opowieści, umieszczonych w zasobach sieci obok yeti i tym podobnych zjawisk. Staną się nierozwiązaną zagadką, czasem pojawiającą się w snach, nigdy w prawdziwym życiu. To dar Raya. Tylko tyle może dać swoim przyjaciołom. Nato- miast on sam ma tutaj lalkę, którą przyprowadził aż z Paryża. Wziął ją z baru szybkiej obsługi, wcześnie rano tego dnia, kiedy upadło Magiczne Królestwo. Ray więcej nauczył się od ludzi, niż kiedykolwiek podejrzewali. Nie potrzebuje chipów kontrolnych ani koktajli hormonalnych, żeby zmodyfikować lalkę. Nie będzie więcej nietrwałych istot stworzo- nych z niewolników i zawsze uzależnionych od ludzi. A kiedy ludzkość pogrąży się w swoich snach, dzielne nowe istoty przejmą ten świat. Ray umieścił lalkę w po/.bawionym dachu budynku farmy, którą już dawno pochłonął las. Biegnąc między drzewami ma nadzieję, że lalka nie odeszła, ani nie została porwana przez jakiegoś krzemołaka. Kazał jej się ukryć, a ona jest tak głupia, że na pewno nie wymyśliła niczego innego. Teraz zawoła ją i da jej posmakować jego krwi. Miriady mikroskopijnych mechanizmów rozciągną neuronową sieć w jej mózgu, stworzą gruczoły hormonalne i uczynią ją płodną. Ona będzie pierwszą z jego dzieci. Spis treści Część pierwsza: KRAWĘDZIOWANIE 1. King's Cross ........................... ... 7 2 Ucieczka do domu ........................ ... 13 3. BillyRock..................... ... 20 4 Umowa....................<......... ... 29 5. Hakerski nastrój.......................... ... 39 6. Sen z Alfiedem Russelem Wallace'em.............. ... 49 7. Hipeipotączenie.......................... ... 51 8 Nadchodzi tajfun......................... ... 56 9. Sztuczne życie .......................... ... 68 10. Leroy............................... ... 71 11 Doktor Luther........................... ... 77 12. Nadużycie władzy me jest zaskoczeniem............ . ... 86 13$. Kto przy ogniu .......................... ... 90 14 Delbert .............................. ... 94 15. "Pole śmierci"........................... ... 97 16. Zrodzony do ucieczki....................... ... 110 17. Biały pokój............................ ... 116 18. Żaden interes........................... ... 123 Część druga: IMAŻEROWANIE 1 Europa............................... ... 125 2 Salon ostatniej szansy....................... ... 134 3. Zagubione dzieci......................... ... 140 4 Gniazdo.............................. ... 152 S. Potem i później.......................... ... 158 6 Grubas............................... ... 166 7. Początek wielkiej przygody.................... ... 171 8 Biedny rycerz........................... . . 179 ') Teorie spiskowe.......................... . . 182 10 Pomagier............................. ... 196 11 Pierwsze Promienie Nowego Wschodzącego Słońca ...... ... 199 r 12. Łowy............................... . . . 206 13. Przepływ informacji ....................... . . . 218 14. Interfejs.............................. . . . 235 15 Wynurzenie............................ ... 242 i 16 Magiczne Królestwo....................... ... 246 ii i 17 Królowa Baśni .......................... ... 253 1 n H 18 Uratowany ............................ ... 262 ¦ Część trzecia: BIBLIOTEKA SNÓW 1 Płonący człowiek......................... ... 264 i 2. Tanie wakacje i cudze nieszczęścia................ ... 268 3. Narzeczone Frankensteina.................... ... 279 4. Kłopoty w Tiranie......................... ... 288 ¦ i 5. Przez granicę........................... ... 300 ¦ 1 6. Znów kłopoty........................... ... 314 7. Źli................................. ... 320 1 8. Witajcie w krainie rozkoszy ................... ... 327 9 Dzikie łowy............................ ... 334 10 Antoinette............................. . . . 343 ¦ 11 Gorączka............................. ... 348 12. Dla waszego własnego bezpieczeństwa ............. ... 355 ¦ j II 13. Nie ratunek............................ ... 361 i 14.Inna część lasu.......................... ... 364 11 1 15 Ostatni dar Mileny........................ ... 369 ¦ 16. Leskoviku............................. ... 384 1 -v 17 Rogaty............................... ... 395 1 18 Mądra krew............................ ... 400 1 19. Kraina Baśni ........................... 1 ... 403