J. R. R. Tolkien Turambar i Foalóke - Wszyscy zebrali się tu tłumnie, by posłuchać historii Turambara i Foalóke - powiedział Eltas - ulubionej legendy ludzi, mówiącej o dawnych dniach, jeszcze sprzed Bitwy o Tasarinan, kiedy to ludzie po raz pierwszy wkroczyli w ciemne kotliny Hisilóme. Do dziś ludzie opowiadają sobie wiele podobnych historii, a jeszcze częściej czynili to w przeszłości, szczególnie w tych królestwach Północy, które niegdyś poznałem. Być może wspomnę tu o innych wojownikach i o takich sprawach, które nie należą do tej pradawnej legendy, ale to, co wam opowiem, jest prawdziwą i smutną historią, jaką usłyszałem na długo przedtem, zanim przemierzyłem Olóre Malle przed upadkiem Gondolinu. W owych czasach mój lud zamieszkiwał w jednej z kotlin Hisilóme. Ziemię tę ludzie nazywali w swoich językach Aryadorem, choć oni sami osiedlili się z dala od wybrzeży Asgon. Ich siedziby mieściły się nie opodal szczytów Gór Żelaznych i olbrzymich, pełnych wyniosłych drzew lasów. Mój ojciec powiadał, że wielu spośród naszych przodków na własne oczy widziało złe poczwary Melka, a niektórzy ugięli się nawet przed ich potęgą. Ponieważ zaś nasze plemię całym sercem nienawidziło owych stworzeń złego Valara, często powtarzaliśmy sobie opowieść o Turambarze i Foalóke, tyle że używając raczej imion gnomijskich: Turumart i Fuithlug. Wiedzcie więc, że przed Bitwą Rozpaczy oraz klęską Noldolian żył tam władca ludzi imieniem Úrin, który na wezwanie gnomów, u boku Ilkorindów, wyruszył wraz ze swym ludem przeciwko Melkowi. Żony i dzieci jego wojowników pozostały wszelako w leśnej krainie, wśród nich zaś była Mavwin, żona Úrina. Razem z nią pozostał też syn wodza, zbyt mały, by brać udział w walce. Imię tego chłopca we wszystkich językach brzmiało Turin, choć jego matkę Eldarowie zwali Mavoine. Úrin i jego drużyna nie uciekli z pola bitwy, tak jak uczyniła to większość ludzi, i wielu z nich zginęło, walcząc do ostatka. Sam Úrin dostał się do niewoli. Spośród Noldolian, którzy także brali udział w bitwie, wszyscy zostali zabici, wzięci do niewoli lub też uciekli - z jednym wszakże wyjątkiem, bowiem Turondo (Turgon), wraz ze swym oddziałem, zdołał wyrwać się z okrążenia. Jego ucieczka oznaczała, że Melk nie odniósł całkowitego zwycięstwa, pragnął więc odkryć, dokąd podążyli uciekinierzy. Nie udało mu się to jednak - jego szpiedzy wrócili z niczym. Żadne też tortury zadane schwytanym Noldolianom nie zdołały skłonić ich do zdrady. Wiedząc przeto, że elfy z Kôru niewiele dbają o ludzi, traktując z obawą i podejrzliwością ich nieporadność i niezdarność, postanowił zmusić Úrina, by jako szpieg udał się na poszukiwania Turonda. Jednak ani groźby, ani tortury czy też obietnice nagrody nie przekonały jeńca. - Rób ze mną, co chcesz, ale nie namówisz mnie, bym spełnił twą niegodną prośbę, wrogu bogów i ludzi. - Z pewnością nie zlecę ci już żadnej pracy do wykonania - odparł ze złością Melko - ani do niczego nie będę cię zmuszał. Siedź tutaj i patrz na moje uczynki, choć wiem, że nie będą ci się one podobały. Nie zdołasz jednak nic zrobić, by mnie powstrzymać. By pogrążyć w rozpaczy Úrina Nieugiętego, wymyślił następującą torturę: zaprowadziwszy go wysoko w góry, stanął obok i rzucił na niego samego oraz na jego lud przerażające zaklęcia Valarów, które miały sprowadzić na nich niedolę i śmierć z żalu. Úrin musiał bezradnie patrzeć, jaki los spotyka jego żonę i dzieci, nie mogąc przyjść im z pomocą, gdyż czary trzymały go w górach. - Historia Turina, twego syna, będzie wyciskała łzy z oczu wszystkim elfom i ludziom, ilekroć zbiorą się, by opowiadać sobie legendy - powiedział Melko. - Przynajmniej jednak - odparł Úrin - nikt nie będzie litował się nad nim, że ma ojca tchórza. Po bitwie Mavwin udała się we łzach do Hithlum, czy też Dor Lómin, gdzie z rozkazu Melka musieli teraz zamieszkać wszyscy ludzie, wyjąwszy kilku, którzy wciąż błąkali się wolni z dala od tych miejsc. Tam właśnie, kiedy jej mąż wciąż pozostawał w niewoli u Melka, a Turin był jeszcze małym chłopcem, wydała na świat Nienóri. Zrozpaczona Mavwin nie wiedziała, jak wykarmi dwójkę dzieci, bowiem rycerze Úrina zginęli w walce, a mieszkający w pobliżu obcy ludzie nie wiedzieli, że jest ona wielką władczynią i nie kwapili się do pomocy. Kraina, do której ich wygnano, była przy tym ciemna i niegościnna. Legenda głosi, że Úrin był przyjacielem elfów, czym różnił się od wielu przedstawicieli swego rodu. Szczególną sympatią darzył Egnora, elfa z zielonych lasów, gnomijskiego myśliwego. Znał też jego syna, Berena Ermabweda, któremu przez wzgląd na swego potomka, Damroda, wyświadczył kiedyś przysługę. Pamięć o tym, co Beren Jednoręki uczynił w zamku Tinwelinta, wciąż była w Dor Lómin żywa. Kiedy Mavwin usłyszała o tym, nie wiedząc, co innego mogłaby zrobić, postanowiła wysłać Turina na dwór Tinwelinta, błagając, by przez wzgląd na pamięć Úrina i Berena, syna Egnora wychował osieroconego chłopca. Gorzkie było to rozstanie i Turin długo płakał, nie chcąc zostawiać matki. Była to pierwsza z wielu złych chwil, jakie czekały go w życiu. W końcu jął niechętnie szykować się do podróży, w której towarzyszyć miało mu dwóch starców ze świty jego ojca, Úrina. Po smutnym pożegnaniu cała trójka skierowała się ku ciemnym wzgórzom, pozostawiając za sobą skryty wśród drzew mały domek Mavwin, tak że wkrótce przesłonięte łzami oczy Turina nie mogły go już dojrzeć. - O matko moja! - zawołał, kiedy Mavwin mogła jeszcze usłyszeć go z oddali. - Czy kiedyś do ciebie powrócę? Wiedział jednak, że rozdziela ich przekleństwo Melka. Długa, nużąca i nader niepewna była droga wiodąca przez ciemne wzgórza Hithlum ku wielkim lasom Odległej Krainy, gdzie w tym czasie miał swą siedzibę król Tinwelint. Turin, syn Úrina, był pierwszym, który przemierzył ten szlak, po nim zaś niewielu miało jeszcze odwagę nań wstąpić. Choć znajdowali się z dala od Angabandi, Turinowi i jego towarzyszom groziło wielkie niebezpieczeństwo ze strony wilków i włóczących się tu orków, bowiem władza Melka sięgała aż po królestwa Północy. Prześladowani złymi czarami, często gubili drogę i bezradnie błąkali się przez wiele dni. W końcu jednak, dzięki opiece Valarów, zdołali pokonać ów szlak, choć niewykluczone, że pomógł im sam Melko, gdyż później Turin nieraz żałował, że nie zgubił się jako dziecko w tych ciemnych lasach. Za górami zabłądzili zupełnie, aż w końcu, pozbawionych pożywienia i bliskich śmierci głodowej, znalazł ich wędrujący przez las myśliwy z plemienia leśnych elfów. Łowcę tego, ze względu na jego ogromną posturę, zwano Belegiem. Przez ciemną, bezludną knieję krętymi ścieżkami przyprowadził on przybyszów nad brzeg ocienionego strumienia, gdzie znajdowała się brama do grot zamku Tinwelinta. Przez wzgląd na pamięć Úrina Nieugiętego król przyjął ich dobrze, kiedy zaś usłyszał o przyjaźni Úrina z Berenem Jednorękim oraz o ciężkim położeniu Mavwin, serce ścisnął mu żal i postanowił spełnić jej życzenie. - Zamieszkaj, synu Úrina - powiedział do Turina - w moim skrytym wśród lasu zamku, nie jako dworzanin, lecz jako me drugie dziecko, ja zaś postaram się, byś posiadł całą wiedzę, zarówno moją, jak i Gwendheling. Kiedy towarzysze Turina odpoczęli należycie po podróży, młodszy z nich udał się w drogę powrotną, pragnął bowiem do śmierci służyć żonie Úrina. Tym razem jednak eskortowały go elfy, które nie szczędziły wysiłków, by podróżował wygodnie. Miał przekazać Mavwin od Tinwelinta następujące słowa: - Wiedz, żono Úrina Nieugiętego, iż to nie miłość do Melka ani strach przed nim, ale mądrość mego serca i los zesłany przez Valarów sprawiły, że nie wziąłem z mym ludem udziału w Bitwie Nieprzeliczonych Łez. Mogłem więc udzielić bezpiecznego schronienia wszystkim, którzy, lękając się zła, zdołali odnaleźć wiodące do mojego zamku tajemne szlaki. Nie istnieje chyba inny bastion opierający się bucie Żelaznego Valara, bo choć ludzie powiadają, że Turgon nie został zabity, nie wiadomo, czy to prawda i czy uda mu się uciec z niewoli. Wychowam zatem Turina jakby był moim własnym dzieckiem aż osiągnie wiek, w którym będzie mógł zostać twoim następcą. Wówczas, jeśli taka będzie jego wola, odejdzie. Poprosił także Mavwin, aby - jeżeli tylko zdoła znieść trudy podróży - także przybyła na jego dwór i żyła na nim w pokoju. Władczyni nie przyjęła wszakże tego zaproszenia, zarówno dlatego, że nie chciała rozstawać się z maleńką córeczką, Nienóri, jak również dlatego, że wolała biedować wśród ludzi, niż żyć wygodnie jako ubogi krewny na dworze leśnych elfów. Możliwe też, że przywiązała się do tego miejsca, gdzie Úrin pozostawił ją, wyruszając na wielką wojnę. Wciąż bowiem żywiła nadzieję na jego powrót, jako że żadni wysłannicy, przynoszący smutne wieści z pola bitwy, nie twierdzili z całą pewnością, że jej mąż nie żyje. Powiadali tylko, że nikt nie wie, co się z nim stało. Łudziła się tą nadzieją, mimo iż upłynęły już lata, odkąd zadano w tej walce ostatni cios. Często jednak tęskniła później za Turinem i być może, kiedy Nienóri podrosła na tyle, aby wytrzymać podróż, odłożyłaby na bok swą dumę i powędrowała przez wzgórza, gdyby nie to, że potęga i magia Melka uczyniły je nie do przebycia. Zły Ainur uwięził bowiem wszystkich ludzi w Hithlum i zabijał tych, którzy ośmielali się wyjść poza jej granice. Wróćmy jednak do Turina i tego, co działo się z nim w siedzibie Tinwelinta. Razem z nim zamieszkał tam Gumlin, starzec eskortujący go podczas podróży z Hithlum, który nie miał ani sił, ani chęci, aby wracać do swojej władczyni. Wiele radości zaznał syn Úrina w gościnie u leśnych elfów, choć nigdy nie ukoił tęsknoty za Mavwin. Jego silne ciało oraz bohaterskie czyny przysporzyły mu chwały w całym królestwie Tinwelinta, pomimo że był milczącym, ponurym chłopcem, który z trudem zaskarbiał sobie sympatię i któremu rzadko sprzyjało szczęście: osiągnął tylko nieliczne z rzeczy, jakich pragnął, i wielokrotnie jego starania nie bywały uwieńczone sukcesem. Nic nie napawało go jednakże takim żalem jak to, że odkąd droga przez góry stała się niemożliwa do przebycia, przestali doń docierać wysłannicy matki. Siedem lat miał Turin, kiedy przybył do leśnych elfów. Przez następne siedem stale otrzymywał wieści od matki: wiedział, że jego siostra wyrosła na wiotką, śliczną dziewczynę i że Mavwin żyje spokojnie w Hithlum. A potem nowiny przestały nadchodzić. Lata płynęły, a do zamku króla elfów nie zawitał żaden posłaniec od żony Úrina. Aby ukoić swój żal i przepełniający serce gniew, a także pamiętając o klęsce Úrina i jego drużyny w bitwie z Melkiem, Turin przestawał zawsze z najbardziej walecznymi wojownikami Tinwelinta i jeszcze na długo, zanim osiągnął wiek męski, odnosił rany w potyczkach z orkami, bezustannie grasującymi na granicy królestwa elfów, stale zagrażając ich bezpieczeństwu. Zaprawdę tylko dzięki jego męstwu plemię to w ciągu tych lat uniknęło wielu krzywd ze strony Melka. Kiedy zabrakło tego obrońcy, zły Valar, srodze nękający leśne elfy, uczyniłby z nich zapewne swych niewolników, gdyby nie wielkie i przerażające wydarzenia, które sprawiły, iż zapomniał o narodzie Tinwelinta. Na zamku króla żył pewien elf zwany Orgofem, będący - podobnie jak wielu innych dworzan - Ilkorindem, w którego żyłach płynęła krew gnomów. Poprzez matkę był spokrewniony z samym władcą. Cieszył się też jego łaską, ponieważ był znakomitym myśliwym i odważnym wojownikiem. Życzliwość, jaką okazywał mu król, sprawiała jednak, że zachowywał się zarozumiale i nie liczył się ze słowami. Do niczego nie przykładał też tak wielkiej wagi, jak do pięknych strojów, klejnotów oraz złotych i srebrnych ozdób - zawsze ubierał się wyjątkowo wytwornie. Ciągle przemierzający odległe lasy i pustkowia Turin zupełnie nie dbał o strój ani wygląd, dlatego też Orgof, ilekroć zdarzyło im się zasiadać razem w królewskiej radzie, drwił zeń bezlitośnie. Turin nigdy nie odpowiadał ani słowem na te docinki. W gruncie rzeczy rzadko zwracał uwagę na to, co doń mówiono. Jego skryte w cieniu krzaczastych brwi oczy zawsze patrzyły w dal, jakby dostrzegał jakieś odległe rzeczy i słyszał dobiegające z lasów, nieuchwytne dla innych, dźwięki. Niekiedy Turin zasiadał z królem do stołu - zdarzyło się to również w dwunastą rocznicę dnia, kiedy poprzez łzy po raz ostatni spoglądał na stojącą w drzwiach chaty, zapłakaną Mavwin, która patrzyła za swym odchodzącym synem, póki całkiem nie zniknął jej z oczu wśród drzew. Syn Úrina był tego dnia smutny i z rzadka tylko udzielał grzecznych odpowiedzi siedzącym obok niego biesiadnikim, w tym również Orgofowi. Ów głupiec nie dawał mu jednak spokoju, śmiejąc się z jego postrzępionego stroju oraz potarganych włosów. W końcu wyciągnął złoty grzebień i próbował ofiarować go Turinowi, który w ogóle nie zwrócił na to uwagi. Wtedy Orgof, dobrze już pijany, rzekł: - Zapewne nie wiesz nawet, jak używa się grzebienia! Powinieneś wrócić do matki, żeby cię tego nauczyła. Chyba że kobiety z Hithlum są równie brzydkie jak ich synowie i równie mało dbają o swój wygląd. Słowa obrażające Mavwin ugodziły zbolałe serce Turina, który zapłonął nagłym gniewem. Chwycił stojący na stole złoty puchar i rzucił nim z całej siły w twarz Orgofa. - Powściągnij swój język, głupcze, i nie odzywaj się więcej - warknął. Ciężkie naczynie zmiażdżyło twarz elfa, który runął na ziemię, uderzając głową w kamienną posadzkę i pociągając za sobą cały zastawiony stół. Zaiste, tak jak życzył sobie tego Turin, Orgof nie miał się już więcej odezwać: był martwy. Wszyscy w milczeniu podnieśli się ze swoich miejsc zaś syn Úrina, popatrzywszy w przerażeniu na ciało Orgofa oraz na własne, splamione winem dłonie, obrócił się i wyszedł w mrok nocy. Krewni Orgofa sięgnęli po broń i wysunęli ją do połowy z pochew. Szybko schowali ją jednak z powrotem, bowiem król, utkwiwszy kamienne spojrzenie w martwym elfie, nie dał przyzwolenia na walkę. Na jego obliczu malowało się bezbrzeżne zdumienie. Turin tymczasem umył ręce w płynącym przed bramą strumieniu i zapłakał: - Oto jakie przekleństwo na mnie ciąży! Wszystko, co uczynię, jest złe, a teraz na dodatek muszę uciekać z domu mego przybranego ojca! Stanę się banitą, gdyż moje ręce splamione są krwią. Nigdy więcej nie zobaczę już tych, których kocham. Nie ośmielił się wrócić do Hithlum, z obawy, że jego nieszczęsny postępek napełni smutkiem matkę, lękał się też, że w ten sposób ściągnąłby na swój lud gniew elfów. Odszedł więc w dal, a kiedy dworzanie króla jęli go szukać, okazało się, że nigdzie nie mogą go znaleźć. Nie zamierzali jednak zrobić mu krzywdy, choć on sam o tym nie wiedział, ponieważ Tinwelint i większość jego poddanych, pomimo żalu wybaczyli mu ów zły postępek. Wszyscy widzieli, jak długo Turin znosił spokojnie zaczepki Orgofa, odpowiadając uprzejmością na jego niewybredne żarty. A przecież wielokrotnie czuł się nimi upokorzony, gdyż pożerany zazdrością elf nie przebierał w słowach, pragnąc mu dokuczyć. Najbliższych krewnych Orgofa od szukania zemsty powstrzymywał zaś strach przed Tinwelintem oraz liczne dary ofiarowane im przez króla. Turin wszelako sądził, że wszyscy zwrócili się przeciwko niemu, a Tinwelint stał się jego wrogiem, dlatego też odszedł aż ku najodleglejszym krańcom leśnego królestwa. Jadł to, co sam upolował, znakomicie strzelał bowiem z łuku, choć nie mógł się pod tym względem równać z elfami. Przewyższał ich za to w umiejętności walki na miecze. Z czasem dołączyło doń kilka dzikich duchów, pośród nich znajdował się Beleg, myśliwy, który później miał ocalić życie Gumlinowi i Turinowi. Wiele przygód przeżyli wspólnie elf Beleg i Turin - człowiek. Dziś nie opowiada się już o tych wydarzeniach, ani nawet się ich nie pamięta, ale niegdyś śpiewano o nich wiele pieśni. Wraz z goblinami i dzikimi zwierzętami zapuszczali się niekiedy obaj w odległe, nieznane elfom regiony, a ich wyprawy i polowania szybko stały się sławne wśród orków i elfów. Tinwelint zapewne dowiedziałby się więc szybko, dokąd odszedł Turin, gdyby nie pewna rozpaczliwa potyczka, jaką oddział Turina stoczył z trzykrotnie liczebniejszą gromadą orków. Wszyscy towarzysze Turina, wyjąwszy Belega, zginęli. Beleg, choć ranny, zdołał wyrwać się z okrążenia, natomiast Turin został pojmany i związany, Melko rozkazał bowiem, aby sprowadzono go doń żywego. Mieszkając w zamku Linwego, gdzie królowa wróżka Gwendheling rozsnuła tak potężne czary, że pochodzić mogły one tylko z Valinoru (gdzie rzeczywiście dawno temu nauczyła się ich), Turin zniknął złemu Ainurowi z oczu, sprawiając, że żył on w lęku przed wypełnieniem się dawnej przepowiedni. Melko zamierzał na oczach Úrina poddać Turina okrutnym torturom. Úrin jednak wezwał z Zachodu na pomoc Valarów, bowiem Eldarowie z Kôru - owe napotkane po drodze gnomy - nauczyli go, jak można się z nimi porozumieć. Jego modły dotarły więc, choć nikt nie wie jak, do Manwego S(lima, na szczyt Taniquetilu, Góry Świata. Mimo to Turin odbył straszliwą, długą podróż pod strażą bezlitosnych orków. Długa była ta droga, wędrowali bowiem szlakiem, który wśród ciemnych wzgórz wiódł ku ziemiom, gdzie wzniesienia stawały się jeszcze wyższe i bardziej ponure, a ich szczyty skrywały czarne mgły. Nazywano je Angorodin lub Górami Żelaznymi i znajdowały się one w pobliżu najbardziej wysuniętych na północ umocnień twierdzy Żelaznych Wzgórz. Była to najstraszliwsza ze wszystkich siedzib i tam właśnie zdążali orkowie z więźniem i łupami zdobytymi podczas walki. Wiedzcie wszelako, że w owych czasach Hithlum i Krainy Zewnętrzne pełne były dzikich elfów i wolnych Noldolian, którzy ocaleli po bitwie i znużeni błąkali się po tych ziemiach, kryjąc się w jaskiniach i leśnych ostępach. Melko ścigał ich jednak niestrudzenie, ilekroć zaś udawało mu się któregoś z nich pojmać, czynił zeń swojego niewolnika. Orkowie, smoki i złe wróżki wciąż tropili ich po lasach, tak więc życie elfów pełne było lęku i znoju. Wkrótce ci, którzy nie zawędrowali w końcu do królestwa Tinwelinta lub do tajemnej twierdzy w kamiennym mieście Gondolinie zostali wymordowani lub wzięci do niewoli. Noldolianie także ulegli działaniu złej magii Melka i błąkali się jak w strasznym śnie, wypełniając jego straszliwe rozkazy, znajdowali się bowiem w mocy czaru bezdennego lęku i czuli, że cały czas z daleka spoczywa na nich wzrok złego Ainura. Często jednak elfy - zarówno te wolne jak i zniewolone - słyszały w strumieniach głos Ulma. Dobiegał ich on także znad brzegu morza, gdzie wody Sirionu mieszały się z falami oceanu. Działo się tak dlatego, że spośród wszystkich Valarów to właśnie Ulmo wciąż darzył ich największą miłością i zamierzał przy ich pomocy pokonać zło Melka. Wspominając błogosławieństwo Valinoru, potrafili oni na chwilę uwolnić się od strachu i spełniać dobre uczynki, pomagając elfom i ludziom w walce z Władcą Żelaza. Beleg, elfijski myśliwy, gdy tylko zagoiły się jego rany - co nie trwało długo, szybko bowiem przychodził do zdrowia - wyruszył na poszukiwania Turina. Pognał w ślad za orkami i dzięki swym umiejętnościom odnalazł szlak, którym podążyli - mimo że gobliny potrafiły stąpać po ziemi niezwykle ostrożnie i lekko. Wkrótce pozostawił za sobą znane mu ziemie, gdyż z miłości do Turina gotów był okazać większą odwagę niż inni członkowie jego leśnego ludu, choć dziś nikt nie potrafi już powiedzieć, jak głęboki był w owych dniach strach zasiany przez Melka w sercach ludzi i elfów. Beleg zgubił się jednak w ciemności, bowiem olbrzymie sosny rosły tak gęsto, że nikt prócz goblinów nie umiał znaleźć wśród nich drogi. I choć oczy orków potrafiły przenikać najgłębszy mrok, nawet im zdarzało się pobłądzić w tej krainie, zwanej przez Noldolian Taurfuinem, Lasem Nocy. Spostrzegłszy, że zgubił drogę, Beleg oparł się o potężne drzewo i słuchał szumiącego wśród wierzchołków drzew wiatru. Szmer nocnego powietrza i skrzypienie gałęzi brzmiały tak żałośnie i złowróżbnie, że serce elfa ogarnął lęk. Nagle zauważył w oddali słabe światło, jakby gdzieś na gałęzi zabłysnął maleńki robaczek świętojański. Pomyślawszy, że w miejscu takim jak to nie spotyka się jednak robaczków, ruszył ku światełku. Wiedzcie zaś, że Noldolianie, którzy w Valinorze posiedli sztukę wytapiania metali i wytwarzania klejnotów, byli dla Melka najcenniejszymi niewolnikami, dlatego też nigdy nie pozwalał on im oddalać się zbyt daleko od swojej siedziby. Elfy te miały małe, dziwne, zrobione ze srebra lub kryształu latareczki, wewnątrz których płonęły wieczne, błękitne ogniki. To, jak się je wytwarzało, stanowiło sekret twórców klejnotów i tajemnicy tej nie zdradzili oni nawet Melkowi, choć Ainur zmusił ich do tego, by zrobili dlań wiele klejnotów i magicznych światełek. Dzięki tym lampkom Noldolianie mogli wędrować nocami i rzadko gubili drogę, jeśli tylko choć raz wcześniej ją przemierzyli. Podkradłszy się bliżej, Beleg ujrzał jednego z gnomów, śpiącego na leśnym poszyciu pod wielką sosną. Nad głową elfa wciąż jarzyła się błękitna latarenka. Gdy myśliwy obudził go, przestraszony elf wyznał, iż jest pochodzącym z pradawnego rodu gnomów zbiegiem z kopalni Melka i zwie się Flinding bo-Dhuilin. Spotkanie z wolnym Noldolianinem ogromnie go uradowało i opowiedział mu o przygodach, jakie przeżył po ucieczce z niewoli u Melka. - Kiedy sądziłem, że jestem już wolny, okazało się, że nieświadomie wkroczyłem nocą w sam środek obozowiska orków, którzy na szczęście spali. Mieli mnóstwo łupów i prowadzili ze sobą wiele pojmanych elfów. Jeden z jeńców, mocniej niż inni związany, przez cały czas miotał przekleństwa pod adresem Melka, wzywając przy tym imienia Úrina i Mavwin. Uciekłem stamtąd czym prędzej, zdumiony, bowiem któż spośród niewolników Ainura nie słyszał o Úrinie Nieugiętym, który jako jedyny z ludzi przeciwstawił się Melkowi i teraz, skuty łańcuchami, cierpi męki? - Ależ to Turin, przybrany syn Tinwelinta! - wykrzyknął Beleg. - Jest synem Úrina i to właśnie jego szukam już od tak dawna! Zaprowadź mnie do tego obozu, synu Duilina, a wnet go uwolnię. - Mów ciszej, Belegu - odrzekł przestraszony Flinding. - Orkowie mają uszy jak koty. Choć od obozu tego dzieli nas zaledwie dzień drogi, niewykluczone też, że został on już zwinięty, a sługi Melka wyruszyły w dalszą wędrówkę. Usłyszawszy wszelako od Belega historię Turina, mimo strachu zgodził się zaprowadzić do niego elfa i na długo przedtem, zanim blade światło wschodzącego słońca przedarło się przez gęste korony drzew, obaj byli już w drodze, odnajdując szlak dzięki migotliwemu światełku latarenki Flindinga. Okazało się też, że choć orkowie podjęli już na nowo swój marsz, obrali teraz inny kierunek, obawiając się bowiem ucieczki swego więźnia, skierowali się ku innemu miejscu, gdzie drzewa nie rosły tak gęsto i wędrówka była o wiele łatwiejsza. Wieczorem, zanim jeszcze Beleg i jego towarzysz dotarli do miejsca dawnego obozowiska, usłyszeli z daleka wrzaski i rubaszne śpiewy. Rozbrzmiewały one coraz bliżej i ledwie elfy zdążyły się ukryć, przemaszerowała obok nich gromada orków. Ich dowódcy jechali na małych konikach. Do jednego z nich przywiązano powrozem Turina. Jeniec musiał iść szybko, gdyż inaczej zwierzę wlokłoby go za sobą. Beleg i Flinding podążyli bezszelestnie za orkami, kryjąc się wśród drzew, aż zapadł zmierzch i słudzy Melka rozbili obóz. Kiedy ucichły wszystkie odgłosy, prócz jęków pojmanych więźniów, Flinding zakrył światełko swej lampy i obaj z Belegiem podkradli się bliżej. Gobliny spały twardo, nie miały bowiem we zwyczaju podsycać przez noc ognia ani trzymać wart. Uważali, że rolę strażników świetnie pełnią potężne wilki, których hordy towarzyszyły zawsze ich wyprawom, tak jak ludziom towarzyszyły psy. Bestie te nigdy nie sypiały w nocy, ich oczy lśniły wśród drzew jak czerwone ogniki. Flinding był przerażony, ale Beleg nakazał mu iść za sobą. Tak długo krążyli między wilkami, aż w końcu znaleźli nie strzeżoną przez nie ścieżkę. Szczęśliwie łaska Valarów sprawiła, że Turin leżał w pobliżu tego miejsca, z dala od innych jeńców, tak że Beleg mógł przekraść się ku niemu nie zauważony. Już zamierzał przeciąć krępujące przyjaciela więzy, kiedy zorientował się, że zgubił nóż, który zawsze nosił u boku. Nie miał także ze sobą miecza, zostawił go bowiem z dala od obozu, by nie przeszkadzał mu w bezszelestnym skradaniu się. Nie mając odwagi wracać po nóż, Beleg i Flinding obaj bardzo silni, dźwignęli śpiącego człowieka i wynieśli go z obozu. Uznano to później za wielki wyczyn, bowiem tylko nielicznym udawało się zmylić wilcze straże goblinów i wtargnąć do ich obozowiska. Ponieważ jednak Turin był człowiekiem potężnej budowy, elfy nie mogły dźwigać go zbyt daleko. Złożyły tedy śpiącego wśród drzew, nie opodal obozu, Beleg zaś, odnalazłszy miecz, przeciął pęta przyjaciela. Najpierw uwolnił jego ręce, kiedy zaś pochylił się, by przeciąć powróz krępujący mu nogi, potknął się w ciemnościach, nieopatrznie nastąpił na stopy śpiącego i obudził go. Przerażony Turin, widząc w mroku pochyloną nad sobą postać z mieczem, pewien był, że to któryś z orków pragnie go zabić lub poddać torturom. Gobliny czyniły to często - kłując więźnia nożami lub raniąc dzidami. Turin, czując, że ma wolne ręce, runął całym ciężarem ciała na Belega, który ogłuszony, nie mogąc dobyć głosu, przewrócił się na ziemię. Zanim Flinding spostrzegł, co się dzieje, Turin pochwycił miecz i poderżnął nim gardło elfa, miotając przy tym głośne przekleństwa pod adresem goblinów i krzycząc, że jeśli spróbują go zabić, posmakują najpierw ciosów jego miecza. Turin był bowiem pewien, że wciąż znajduje się wśród wrogów, nie myślał o ucieczce i chciał tylko drogo sprzedać swoje życie. Rzucił się tedy na Flindinga, lecz gnom zdołał odskoczyć, upuszczając przy tym swą latarenkę, z której w tym momencie spadła zasłona i blade światło rozproszyło mrok. Przerażony elf w języku gnomijskim zaczął błagać Turina, ażeby powściągnął swój gniew i nie zabijał przyjaciół. Jednakże żadne słowa nie były już w tym momencie potrzebne, w świetle latarenki Turin dostrzegł bowiem twarz leżącego u jego stóp Belega i przez chwilę stał jak skamieniały. Jego twarz przybrała taki wyraz, że Flinding nie śmiał się odezwać. Zresztą nie pragnął nic mówić: on także wstrząśnięty był tym, jaki los spotkał Belega. W obozie zapanowało poruszenie, gdyż krzyk Turina obudził gobliny. - Orkowie ruszą zaraz w pościg za nami - zawołał elf, ale zdjęty rozpaczą człowiek nie odpowiedział mu. Dopiero gdy Flinding potrząsnął jego ramieniem, nakazując, by uciekał, bo inaczej zginie, Turin zrobił to, co mu polecono, choć poruszał się jakby we śnie. Nim odeszli, pochylił się jeszcze nad ciałem Belega i ucałował przyjaciela w usta. Turin kroczył posłusznie za Flindingiem aż wreszcie zgubili pogoń i mogli zatrzymać się na odpoczynek. Dopiero wtedy Flinding opowiedział Turinowi o swym spotkaniu z Belegiem. Wiele łez wylał człowiek z żalu za swym towarzyszem. Było to już trzecie nieszczęście, jakie nań spadło, zaś ślady cierpienia, jakiego doznawał, na zawsze miały już pozostać w jego sercu. Długo wędrował u boku Flindinga, nie dbając, dokąd zmierza, i gdyby nie pomoc gnoma, nie raz dostałby się do niewoli lub zabłądził, ani na chwilę bowiem nie mógł oderwać myśli od martwej twarzy Belega, który zginął z jego ręki, przecinając więzy krępujące przyjaciela. W tym czasie, mimo że Turin był jeszcze bardzo młody, jego włosy całkowicie posiwiały. Długo trwała ta wędrówka człowieka i Noldolianina. Mając magiczną lampę, mogli podróżować nocą, w dzień zaszywając się w bezpiecznych kryjówkach, dzięki czemu przedarli się przez wzgórza i orkowie nie wpadli na ich trop. Miejscem, do którego zmierzał Flinding, były ukryte w górach jaskinie, położone nad wpadającym do rzeki Sirion strumieniem. Wejście do grot przesłaniała wysoka trawa i drzewa, strzegły go także zaklęcia rzucone przez niedobitki oddziałów, które mieszkały w tych pieczarach. Dzięki nim stały się naprawdę silną twierdzą. Stanowiła ona nie tylko schronienie dla zbiegłych niewolników Melka, ale także kontynuowano tu, choć nieporadnie i bez większego powodzenia, tradycje dawnej sztuki i rzemiosła Noldolian. Potajemnie wykuwano całkiem dobrą broń, a niekiedy wytwarzano także piękne, zbytkowne przedmioty. Kobiety przędły i tkały, zaś ilekroć w głębi góry udało się znaleźć złoto, w promieniach sekretnego światła wytapiano wspaniałe naczynia, ponad którymi śpiewano cicho dawne pieśni. Mieszkańcy pieczar uciekali jednak zawsze przed orkami i nigdy, o ile nie byli do tego zmuszeni, nie wydawali im bitwy - chyba że groziło im znalezienie się w pułapce, z której nikt nie wyszedłby żywy. Dzięki temu żadne słuchy o jaskiniach nie doszły do uszu Melka i Ainur nie podejrzewał nawet, jak liczny lud w nich żyje. Flinding dobrze znał to miejsce, zanim bowiem dostał się w niewolę u orków, był jednym z mieszkańców jaskiń. Mimo to, upewniwszy się, że pościg został daleko w tyle, długo krążył po okolicy, aby strażnicy Rodothlimów (bo tak zwał się ten żyjący w pieczarach lud) zdołali ostrzec swych pobratymców o przybyciu gości. Elfy mogły dzięki temu ukryć się przed nimi i zamknąć odrzwia grot by obcy nie wypatrzyli ich siedziby. Obawiali się oni bowiem i nie ufali obcym, gdyż czasy w których żyli, udzieliły im wyjątkowo gorzkiej lekcji. Flinding i Turin ośmielili się wreszcie zbliżyć do bram jaskiń. Kiedy Rodothlimowie zorientowali się, że przybysze znają do nich drogę, wysłali straże, które pojmały intruzów i przywiodły ich przed oblicze władcy, Orodretha. Wolni Noldolianie bali się bowiem jak ognia tych spośród swoich rodaków, którzy zaznali niewoli, gdyż pod wpływem strachu, tortur i czarów stawali się oni często zdolni do największej zdrady. Tak więc i w ten sposób zemściły się złe uczynki Noldolian pod Cópas Alqalunten. Gnomy nie dowierzały teraz gnomom, przeklinając dzień, kiedy po raz pierwszy posłuchały podszeptów Melka, żałując, że opuściły błogosławione królestwo Valinoru. Kiedy Orodreth usłyszał opowieść Flindinga i upewnił się, że jest ona prawdziwa, z radością powitał przybyszów, choć gnom był tak zmieniony niewolą, że niewielu przyjaciół zdołało go rozpoznać. Ze względu na Flindinga Orodreth wysłuchał także opowieści Turina i jego serce zmiękło, gdy dowiedział się, że jest on synem Úrina, tego samego, którego imię miało nigdy nie zostać zapomniane wśród gnomów. Polecił tedy przybyłym, aby ślubowali mu wierność i pozostali w jego pieczarach. Tak oto Turin zamieszkał wraz z Flindingiem bo- Dhuilinem wśród elfów i często bronił ich, zabijając przy tym wielu orków. Przez wdzięczność leśny lud nauczył go wielu umiejętności, bowiem wiedza, jaką elfy posiadły w Valinorze, wciąż żyła w ich sercach. Dzięki temu górowali mądrością nawet nad Eldarami, którzy nigdy nie spoglądali na błogosławione twarze bogów. W pieczarach żyła pewna bardzo piękna panna imieniem Failivrin. Jej ojcem był Galweg, gnom, który bardzo polubił Turina i często służył mu pomocą. Siedząc przy ogniu, opowiadał mu liczne legendy, zaś serce Failivrin biło żywiej za każdym razem, gdy człowiek przekraczał próg ich domu. Często siedząc w półmroku zastanawiała się zafrasowana, jakiż to ciężar leży mu na sercu; Turin bowiem, nie mogąc zapomnieć o śmierci Belega, nigdy nie bywał wesół. Nie odwzajemniał uczuć Failivrin, choć bardzo ją lubił, siebie uważał zaś za człowieka wyjętego spod prawa, który musi dźwigać ciążące na nim brzemię. Dziewczyna popadała przez to w coraz większe przygnębienie. Często potajemnie płakała, a wszystkich dziwiła jej blada, niemal przezroczysta, delikatna twarz i lśniące od łez jasne oczy. Pewnego razu gromady orków i innych potworów Melka przywędrowały w pobliże jaskiń Orodretha i mimo czaru, który wzbraniał intruzom przekraczania strumienia, mieszkańcy grot przestali czuć się bezpiecznie. Powiadają, że Melko nie miał pojęcia o tym, że Turin zamieszkał wśród Rodothlimów i że to nie ze względu na niego niepokoił ów lud. Sprawiła to raczej stale rosnąca siła potworów, które zaczęły zapuszczać się w coraz odleglejsze regiony. Niestety znów dało o sobie znać zaślepienie i od dawna prześladujący Turina pech. Z każdym dniem wodzowie Rodothlimów stawali się coraz bardziej posępni, a sny, które ich nawiedzały, radziły, by opuścili w sekrecie swą siedzibę i pośpiesznie wyruszyli na poszukiwanie Turgona, on bowiem jedyny mógł ocalić gnomy. Wieczorami nad strumieniem dawały się też słyszeć dziwne szepty i ci, którzy potrafili je zrozumieć, twierdzili, że przepowiadają one to samo, co sny. Jeden tylko Turin, który, wsławiwszy się licznymi bohaterskimi czynami, także należał do rady plemienia, starał się rozwiewać ich lęki, ufny we własne siły gorąco pragnął bowiem wojny z bestiami Melka. - Mamy wspaniałą broń - przekonywał - i najwyższy już czas obmyć ją we krwi naszych wrogów. Pamiętajcie o Bitwie Nieprzeliczonych Łez i nie zapomnijcie, że wasi bliscy, którzy w niej polegli, nawet nie próbowali uciekać, walcząc do końca. Mimo mądrości i rozwagi innych członków rady, sprzeciwiających się planom Turina, jego słowa natchnęły otuchą wiele elfów, budząc nadzieję w sercach tych, którzy ze smutkiem myśleli o opuszczeniu miejsca, gdzie tak dobrze i spokojnie żyło im się dotąd. Turin prosił Orodretha o miecz, jako że od zabójstwa Belega ani razu nie trzymał w ręku tej broni, zadowalając się jedynie potężną pałką. Władca polecił więc, by wykuto dlań wielki miecz. Magiczne zaklęcia sprawiły, że był on całkowicie czarny, a na krawędziach - tak ostrych, jak ostra może być tylko stal gnomów - połyskiwał srebrnym blaskiem. Skryty w czarnej pochwie zawisł u pasa Turina, który nazwał go Gurtholfinem, Berłem Śmierci. Powiadano, że broń ta często sama z własnej woli wskakiwała synowi Úrina do rąk, a zdarzało się nawet, że przemawiała doń ludzkim głosem. Z tym to mieczem przemierzał Turin wzgórza, bezlitośnie zadając śmierć sługom Melka, a Czarny Miecz Rodothlimów stał się wkrótce dla orków straszliwym symbolem. Nie upłynęło wiele czasu, a rycerzowi udało się odegnać od jaskiń Orodetha całe zło. Wtenczas też zyskał on wśród gnomów nowe miano: Mormagli lub Mormakil, które w ich mowie oznaczało (czarny miecz). Im bardziej zaś rosła sława Turina, tym większą miłością darzyła go Failivrin. Kiedy ktoś próbował występować przeciw niemu, zawsze stawała w jego obronie i szukała dlań usprawiedliwień, on zaś traktował ją nadzwyczaj dwornie i ciepło, powiadając, że oto w krainie elfów znalazł piękną siostrę. Czyny Turina sprawiły jednakże, iż nikt nie chciał już słuchać dawnej Rady Rodothlimów i jej członkowie nie mogli zapobiec temu, że siedziba plemienia stała się szeroko znana i w końcu dowiedział się o niej także Melko. Wielu Noldolian uciekało teraz z niewoli Ainura, by wstąpić w szeregi Orodretha, Turin zaś cieszył się wśród nich wszystkich wielkim poważaniem. Były to dni wielkiej szczęśliwości: elfy mogły opuszczać swoje kryjówki i bezpiecznie wychodzić z domów, wiele z nich chełpiło się nawet, że oto Noldolianie zostali ocaleni, nie wiedziano bowiem, że Melko zbiera potajemnie wielką armię. Wkrótce zaś nastąpił niespodziewany atak i choć gnomy w wielkim pośpiechu zbierały swoje zastępy, nie na wiele się to jednak zdało, gdyż nie były w stanie obronić się przed jadącymi na grzbietach wilków orkami. Wśród wojowników Melka był też wielki, ziejący ogniem i dymem potwór o łuskach z polerowanego brązu. Zwał się Glorund. Wszyscy Rodothlimowie zginęli lub dostali się do niewoli podczas tej bitwy, musieli bowiem ulec ogromnej przewadze wroga. Była to najboleśniejsza porażka, jakiej doświadczyli oni od czasu Nínin-Udathriol. Orodreth został poważnie ranny. Turin wyniósł go z pola bitwy jeszcze zanim się ona zakończyła i przy pomocy lekko rannego Flindinga zabrał z powrotem do pieczar. Tam władca skonał, przeklinając Turina za to, że przez niego nie posłuchał mądrej rady plemienia. Napełniło to serce wojownika wielką goryczą, nie pragnął bowiem przywieść do zguby ludu, za którego bezpieczeństwo czuł się odpowiedzialny. Pozostawiwszy martwego wodza, Turin udał się do siedziby Galwega, gdzie zastał gorzko płaczącą Failivrin, która otrzymała właśnie wiadomość o śmierci ojca. Turin próbował ją pocieszyć, ona zaś, zrozpaczona zagładą swego ludu, złożyła mu głowę na piersi i objęła go za szyję. Serce mężczyzny zabiło gwałtownie, oto bowiem uświadomił sobie jak gorąco kochał tę piękną dziewczynę. Nie czas było jednak na miłosne wyznania. Z całego jaskiniowego ludu ocalał tylko on i Flinding, jeśli nie liczyć kilku starców i umierających z ran mężczyzn, zaś orkowie opuścili już pole bitwy i ruszyli w pogoń za Turinem. Stanął tedy Marmagli przy wejściu do jaskini, z Gurtholfinem w ręku, mając u boku Flindinga. Orkowie rzucili się ku jaskiniom, grabiąc wszystko, co wpadło im w ręce. Nie zdołali jednak wedrzeć się do strzeżonej przez Turina siedziby Galwega. Przypuścili na nią atak, ale jedynym skutkiem były liczne trupy orków, ścielące się u stóp nieugiętego wojownika. Wtenczas słudzy Melka wezwali na pomoc oddział łuczników, który począł razić Turina tak potężnym gradem strzał, że nawet jego zbroja - a podobnie jak gnomy lubił on zbroję i zawsze ją nosił - okazała się niedostateczną ochroną i rycerz został ciężko ranny. W tej samej chwili śmierć dosięgła także trafionego w oko Flindinga. I tak miał on szczęście, że nie zginął z rąk wielkiego smoka, który nagle pojawił się przed nimi, nakazując łucznikom, by przestali strzelać. Potem zaś podmuchem swego oddechu odsunął Turina sprzed wejścia do pieczary i unieruchomił go spojrzeniem. Wielkie smoki były najpotworniejszymi i najdzikszymi istotami stworzonymi przez Melka i tylko Balrogowie mogli równać się z nimi siłą. Posiadały również ogromną wiedzę: powiadano, że znały wszystkie języki bogów i ludzi, ptaków i zwierząt, a ich uszy potrafiły zrozumieć szept Valarów i Melka, jeśli nawet nigdy wcześniej ich nie słyszały. Niewielu ludzi zdołało dokonać czynu tak wielkiego jak zabicie smoka, nikt też, na kogo padła choć kropla ich krwi, nie pozostał żywym, była to bowiem trucizna zdolna zabić wszystkich poza najsilniejszymi. Podobnie jak ich władca, stwory te gorąco pożądały złota i pięknych przedmiotów, choć nie umiały ani ich używać, ani nawet się nimi cieszyć. Taki właśnie był również ów lóke (tym bowiem mianem Eldarowie określali stwory Melka) nakłaniający orków, by zabili, kogo zechcą, resztę zaś wzięli do niewoli. Wkrótce przed jaskiniami zebrał się tłum zrozpaczonych kobiet, dziewcząt i dzieci, zaś wszystkie największe skarby, które wyniesiono z siedziby Rodothlimów, leżały teraz w słońcu przed bramą. Potwór pilnował ich osobiście, nie pozwalając nikomu tknąć ich choćby palcem. Nikt nie śmiał przeciwstawić się smokowi, nikt też, nawet gdyby chciał, nie mógłby tego uczynić. Przerażona Failivrin wyciągnęła ku Turinowi ramiona, on jednak znajdował się już we władaniu smoczego zaklęcia, które bestia rzucała za pomocą swego wzroku. Gdy bowiem smok spojrzał komuś w oczy, ten nieruchomiał tak, jakby obrócono go w kamień, całkowicie tracąc własną wolę. Turin także nie był więc w stanie się poruszyć, choć nadal zachował zdolność widzenia i słyszenia. Glorund tymczasem drwił z wojownika, mówiąc, że rzucił on swój miecz, nie mając odwagi bić się w obronie przyjaciół. Istotnie broń, wysunąwszy się z bezwładnej ręki, leżała teraz u stóp Turina. Wkrótce gobliny zaczęły szykować się do drogi: musiały zaprowadzić tłum niewolników do swojego władcy. Serce pękało Turinowi z żalu na ten widok, ale cóż mógł zrobić? Blada twarzyczka Failivrin znikała już w oddali, kiedy do jego uszu doleciało wołanie dziewczyny: - Gdzie twoje serce, Turinie Mormakilu? O ukochany, czy naprawdę mnie opuściłeś? Na te słowa w sercu rycerza wezbrał taki gniew, że nawet zaklęcia smoka nie były w stanie go powstrzymać. Z głośnym krzykiem sięgnął po leżący u stóp miecz i byłby zadał nim potworowi śmiertelny cios, ale ten zionął ogniem, tamując oddech w piersi wojownika. Turin posiniał, jakby miał za chwilę umrzeć, i zemdlał. Upłynęło dużo czasu, nim odzyskał przytomność. Kiedy otworzył oczy, leżał w słońcu przed wejściem do jaskini, a jego głowa spoczywała na stosie złota. - Ciekaw byłem, czy pozbawiłem cię życia, czy nie, Turinie Mormakilu, którego niegdyś nazywano dzielnym - odezwał się smok. - Nie szydź ze mnie, nędzny robaku - odrzekł wojownik, przypominając sobie, w jak tragicznej znalazł się sytuacji. - Dobrze wiesz, jak bardzo pragnąłbym umrzeć. Pewnie zresztą właśnie dlatego mnie nie zabiłeś. - Wiedz, Turinie, synu Úrina - ciągnął smok - że zły los jest z tobą nieodłącznie związany i że dokądkolwiek się udasz, będzie ci on towarzyszył. Istotnie nie zamordowałem cię tylko dlatego, że w ten sposób uniknąłbyś wielu gorzkich nieszczęść i straszliwego losu. Słysząc te słowa Turin zerwał się na nogi i uważając, by nie spojrzeć w groźne oczy bestii, uniósł swój miecz. - Od tej pory nikt już, póki żyję, nie będzie nazywał mnie Turinem - krzyknął. - Oto nadaję sobie nowe imię, a brzmi ono Turambar! To nowe imię znaczyło: Zwycięzca Losu. W języku gnomijskim brzmiało ono Turumart. Wypowiedziawszy te słowa, po raz drugi natarł na smoka. Zamierzał zmusić bestię do zadania mu śmierci, by w ten sposób pokonać ciążące nad nim fatum, ale potwór tylko się roześmiał. - Ty głupcze! - powiedział. - Gdybym chciał, zabiłbym cię już dawno. A jeśli tylko zapragnę, moje oczy mogą zamienić cię w głaz. Odejdź, Turambarze, Zwycięzco Losu, i czekaj aż dopełni się twoje przeznaczenie. Nie unikniesz tego. Turambar był tak oszalały ze wstydu i gniewu, że, być może, zadałby sobie samemu śmierć - choć nie miał nadziei, że jego duch uniknie niewoli w ponurych mrokach Mandosu lub wkroczy na piękne ścieżki Valinoru - ale nagle stanęła mu przed oczami blada twarzyczka Failivrin. Pochylił głowę, a jego myśl poszybowała w ślad za nią poprzez lasy. Och, poszedłby za nią wszędzie, choćby do Angamandi i Żelaznych Wzgórz, nawet gdyby podczas tej wędrówki dosięgnąć go miała śmierć, a umierając cierpiałby potworne męki. Aby ocalić Failivrin i odnaleźć szczęście, gotów był na każde ryzyko, ale nie w ten sposób dane mu było zasłużyć na imię, które właśnie przybrał. Zresztą czytający w jego myślach smok nie pozwoliłby mu tak łatwo uniknąć przeznaczenia. - Posłuchaj mnie, synu Úrina - powiedział. - W sercu zawsze byłeś tchórzem i oszukiwałeś wszystkich, chełpiąc się swoją odwagą. Czy uważasz, że szlachetnie byłoby wyruszyć w ślad za panną obcego plemienia, nie dbając o to, że własny twój ród cierpi potworne męki? Wiedz bowiem, że Mavwin, która także cię kocha, niecierpliwie wygląda twego powrotu. Choć dawno już osiągnąłeś wiek męski, na próżno wypatruje spadkobiercy. Nie wie, biedaczka, że jej syn jest wyjętym spod prawa zbrodniarzem, o rękach splamionych krwią swoich braci. Ludzie źle się z nią obchodzą, a i orkowie często napadają na Hithlum, tak więc ona sama, a także jej córka, a twoja siostra, Nienóri, żyją w ciągłym lęku. Żal wielki i wstyd ogarnęły Turambara, bowiem w kłamstwach potwora kryło się ziarenko prawdy, a przy tym rzucany przez oczy smoka czar sprawił, że wojownik uwierzył w każde jego słowo. Ponownie odezwało się w nim pragnienie, by znów ujrzeć matkę i siostrzyczkę, której ani razu nie widział od dzieciństwa. I choć serce pękało mu z żalu nad losem Failivrin, schował miecz do pochwy i ruszył w kierunku Dor Lómin. A mądrze przecież powiada się: "Nie ma takiej rzeczy, dla której warto by zapomnieć o przyjaciołach, i nie wierz nikomu, kto radzi ci tak postąpić". Opuszczenie Failivrin w niebezpieczeństwie, którego sam był świadkiem, sprowadziło bowiem wielkie nieszczęście zarówno na niego, jak i na wszystko, co kochał. Odchodził sprzed jaskini z sercem targanym sprzecznymi uczuciami, smok zaś z rozkoszą wpatrywał się w leżący przed nim stos złotych przedmiotów. Wieść o tym wielkim skarbie przed jaskinią nad brzegiem strumienia rozniosła się szeroko, wszyscy wiedzieli jednak, że pilnuje go straszliwa bestia, z której nozdrzy, nawet gdy zasypiała, wydobywały się kłęby trującego dymu. Czarne myśli lęgły się też w głowie potwora, gdy czekał on na owoce, jakie wydadzą jego nikczemne i sprytne kłamstwa. Długą podróż odbył Turambar, nim w końcu odnalazł domostwo swej matki, które opuścił jako dziecko. Ku wielkiemu zdziwieniu ujrzał wszakże, że dom nie ma dachu, a niepielęgnowany od dawna ogród zarósł chwastami. Serce zamarło w nim z obawy, od ludzi mieszkających w pobliżu dowiedział się jednak, że Mavwin przeniosła się kilka lat wcześniej do niezbyt odległej, wielkiej i zamożnej siedziby, bowiem ten region Hisilóme był nadzwyczaj żyzny i można tu było uprawiać pola lub wypasać trzody. W czasie mrocznych dni, jakie nastały po wielkiej bitwie, tylko nieliczni mieli odwagę mieszkać na pustkowiu lub zapuszczać się w lasy, by polować i łowić ryby. Większość obawiała się takiego życia i do nich należał też ród, zamieszkujący nie opodal wód Asgon, gdzie później narodził się Tuor, syn Pelega. Usłyszawszy to wszystko, Turambar zdumiał się niepomiernie i jął wypytywać, czy region ów nawiedzają orkowie i inne straszliwe sługi Melka, jednak ci, z którymi rozmawiał, potrząsali tylko głowami, twierdząc, że stworzenia te nigdy nie zapuszczają się zbyt daleko w głąb Hisilóme. - Jeśli życzysz sobie spotkania z orkami, panie, musisz udać się na wzgórza, które leżą poza naszą krainą. Niedługo będziesz ich szukał. Nawet najostrożniejsi z nas nie mogą przedrzeć się przez te wzniesienia, tak gęsto rozstawili tam swe warty. Pełno ich także w pobliżu skalistych bram Krainy Cienia, gdzie na zawsze uwięziono Dzieci Ludzi. Powiadają, że to z woli Melka te stwory nie niepokoją nas tutaj. Ale, ale... ty sam, panie, przychodzisz, zdaje się, z daleka. To znaczy, że - jak już od dawna podejrzewaliśmy - istnieje droga, którą można przedostać się do innych krain. To pytanie wprawiło Turambara w zakłopotanie, zaczął też wątpić, czy smok powiedział mu prawdę. Z nadzieją w sercu podążył jednak ku nowej siedzibie matki, nie zważając na to, że ci, których pytał o drogę, przyglądali mu się dziwnym wzrokiem. Mieli zaiste po temu powód, choć bowiem byli ciekawi, kim jest, budził w nich taki lęk, że wzdragali się przed rozmową z nim. Działo się tak za sprawą jego leśnego stroju, długich włosów oraz wychudłej, jakby ściągniętej nieukojonym bólem twarzy, w której pod ciemnymi brwiami jarzyły się czarne oczy. Jeszcze większą ciekawość budziła złota obroża, którą miał na szyi, oraz potężny miecz u boku. Choć nikt nie ośmielił się go o to pytać, przybysz nazywał siebie Turambarem, synem lasu, co wydawało im się jeszcze dziwniejsze. Kiedy jednak Turin dotarł do pięknego domu, który miał być siedzibą Mavwin, okazało się, że nikt w nim już nie mieszka. Ogrody zarosła wysoka trawa, w oborze nie było bydła, w stajniach koni, a okoliczne pastwiska były ciche i puste. Tylko jaskółki, gnieżdżące pod belkami dachu, hałasowały tak bardzo, jakby już teraz szykowały się do jesiennego odlotu. Stanąwszy na progu rzeźbionych drzwi Turambar zapłakał. Zauważył to ktoś przechodzący obok i podszedł, by zapytać o powód jego smutku. - Ciężko jest synowi, który od wielu lat nie widział matki, znaleźć rodzinny dom cichy i opuszczony - odparł Turambar. - Szczególnie jeśli, żeby doń powrócić, przedrzeć się musiał przez niebezpieczne, pełne orków wzgórza. - Wygląda to na podstęp Melka. W domu tym rzeczywiście mieszkała Władczyni Mavwin, żona Úrina, jednak potajemnie i w wielkim pośpiechu dwa lata temu opuściła tę siedzibę. Ludzie powiadają, że razem ze swą córką Nienóri wyruszyła, by szukać zaginionego syna, ale ja nie znam jej losów. Podobnie jak inni wiem natomiast, choć wstyd mi o tym mówić, że opiekę nad całym swym dobytkiem powierzyła niejakiemu Broddzie. Jest on żonaty z kobietą z jej rodu, więc może dlatego mu zaufała? Po jej odejściu, za zgodą tutejszych ludzi, został on władcą tego regionu, ponieważ zaś Mavwin długo nie wracała, dołączył jej stada i pola do swoich, wypalając na zadach zwierząt własne znaki i pozwalając, żeby ta siedziba popadła w ruinę. Ludziom się to nie podoba, ale nic nie mówią, gdyż Brodda zyskał tu wielkie wpływy. Usłyszawszy to wszystko, Turambar jął błagać nieznajomego, by zaprowadził go do domu Broddy, ten zaś spełnił jego prośbę. Nim doszli do siedziby nowego władcy, zapadła noc i mieszkańcy domu schodzili się właśnie na kolację. Liczna zaiste była kompania, która zasiadła przy stołach, choć brakowało tu żony gospodarza Airin. Nie lubiła ona podobnych uczt, jako że zawsze wypijano podczas nich zbyt dużo wina, śpiewano sprośne piosenki, co często kończyło się kłótniami i bójkami. Stojąc u bram domostwa, Turambar płonął z gniewu, bowiem słowa nieznajomego napełniły jego serce wielką goryczą. Na jego pukanie natychmiast otwarto bramy i pan domu, widząc nieznajomego, niezwłocznie posadził go za stołem, każąc nalać mu wina i podać mięsiwo. Turin jednak nie chciał pić ani jeść, widząc zaś jego ponure spojrzenie, zdumieni biesiadnicy zapytali, kim jest. - Jestem Turambar, syn lasu - odrzekł przybysz, stając u szczytu stołu, naprzeciwko miejsca, gdzie zasiadał Brodda. Rozległy się śmiechy, które jednak zaraz umilkły. Oczy Turina pałały gniewem. - Czegóż zatem chcesz ode mnie, synu lasu? - zapytał gospodarz. - Przybywam, władco, by odpłacić ci za zarządzanie cudzymi dobrami. Po tych słowach zapadła cisza, ale po chwili pan domu odezwał się znowu: - Kimże jesteś? - zapytał. W odpowiedzi Turambar podszedł do Broddy i nim zdążył się on choćby poruszyć, wyciągnął Gurtholona i śmignął nim, odcinając władcy głowę. - Tak umiera bogaty człowiek, który kradnie ubogi dobytek wdowy - zawołał. - Ludzie nie zawsze umierają w dzikich lasach, ja zaś jestem synem Úrina. Wróciłem do domu, do moich bliskich, ale miast nich zastałem tylko zrujnowane mury i puste pola. Wybuchła wielka wrzawa, bo choć rozumiano jak wielki smutek dźwiga w sercu przybysz, to jednak czyn jego uznawano za okrutny i niesprawiedliwy. Byli wszakże i tacy, którzy nie chcieli sięgać po broń, uważali bowiem, że Brodda był złodziejem i dostał to, na co zasłużył. Większość zebranych jednak dobyła mieczy i natarła na Turambara, który z trudem radził sobie z tak licznymi przeciwnikami. Podczas tej walki zginął też rycerz imieniem Orlin. Niecodzienne hałasy zaniepokoiły Airin, która z rozwianym włosem, przerażona, zeszła do sali biesiadnej. Na jej widok wojownicy zaprzestali walki. Wielkie przerażenie zdjęło Airin, gdy zobaczyła, co uczynił Turin, ten zaś, zmieszany, odwrócił wzrok, nie mając odwagi spojrzeć jej w oczy. Jego gniew ostygł, a on sam poczuł się nagle słaby i chory. - Nie żałuj, synu Úrina, mnie, lecz samego siebie - powiedziała Airin, wysłuchawszy całej historii. - Nasz pan był surowym, okrutnym i niesprawiedliwym władcą, znajdziesz więc niejedno na swoją obronę. Pamiętaj jednak, że zamordowałeś go przy stole, będąc gościem w jego domu, i że zabiłeś także Orlina, którego matka jest twoją krewną. Jaki więc powinien czekać cię los? Po tych słowach zapadła cisza, a potem odezwały się liczne głosy: - Śmierć! Śmierć! Śmierć! - Nie byłoby to w zgodzie z prawami tej krainy - sprzeciwiła się Airin. - Brodda nie zasłużył wprawdzie na śmierć, ale jego zabójca działał pod wpływem gniewu. Orlin zaś zginął podczas walki - nasz gość tylko się przed nim bronił. Choć oczywiście nie usprawiedliwia to faktu, że wtargnął tu podczas uczty... Myślę, że najlepiej będzie, jeśli każemy mu szybko stąd odejść i zażądamy, by nigdy więcej nie postawił stopy na naszej ziemi - pod groźbą, że jeśli złamie ów zakaz, każdy będzie miał prawo zabić go jak psa. Ziemia zaś i dobytek, którymi w imieniu Úrina zarządzał Brodda, oddane zostaną Mavwin i Nienóri, o ile kiedykolwiek powrócą jeszcze do nas. Jednak nawet wtedy Turin, syn Úrina, nie będzie mógł odziedziczyć ani skrawka pól swego ojca. Ten wyrok wydał się sprawiedliwy wszystkim prócz samego Turambara i tylko nieliczni dziwili się, że Airin, choć zamordowano jej męża, tak łagodnie obeszła się z zabójcą. Nikt nie miał jednak pojęcia, jak ciężkie było jej życie u boku Broddy. Turambar wszelako rzucił swój miecz i prosił wojowników, by go zabili. Oni jednak nie chcieli tego zrobić przez wzgląd na Airin, którą bardzo poważali. Sama zaś władczyni okazała Turinowi łaskę, litowała się bowiem nad Mavwin. Miała nadzieję, że matka i syn jeszcze się spotkają i cieszyła się, że swym wyrokiem ugasiła zarówno gniew swych domowników, jak i ocaliła życie Turambara. - Daję ci trzy dni - powiedziała do przybysza - na opuszczenie tych ziem. - Och, gdybym mógł oczyścić się z jego krwi - odrzekł Turambar, opuszczając miecz. Kiedy wychodził w mrok nocy, w głębi serca wiedział już, że nigdy więcej nie ujrzy Mavwin ani nikogo z tych, których kochał. Spragniony był wieści o matce i siostrze, ale odchodząc poprzez wzgórza wiedział jedynie, iż być może wciąż szukają go one w lasach Odległych Krain. O drodze powrotnej Turambara nie wiadomo nic prócz tego, że jego żal jeszcze się pogłębił, a serce stało się martwe. Długą odbył podróż, nim w końcu, daleko za rzeką Rodothlimów, natknął się na polujących w lasach ludzi. Niektórzy z nich byli dworzanami Úrina lub ich synami, którzy błąkali się po tej krainie od czasu Bitwy Łez. Turambar dołączył do nich i na tyle, na ile potrafił, rozpoczął nowe życie. Ludzie ci mieszkali nie opodal Sirionu i porośniętych trawą wzgórz, ciągnących się nad środkowym biegiem rzeki. Było to nieugięte plemię, które nie poddało się Melkowi, i Turambar zyskał sobie wśród nich wielki szacunek. Powinniście też wiedzieć, że życie Mavwin wcale nie wyglądało tak, jak Foalóke opisał to Turinowi. Mieszkała spokojnie wśród ludu tych ziem, który otaczał ją wielką czcią, i tylko jej żal po stracie syna stawał się z latami coraz głębszy. Żadni wysłannicy nie przynosili już wieści o nim i jedyną pociechę stanowiła dla Mavwin Nienóri, która wyrosła na piękną i smukłą pannę. W czasie, kiedy Turin opuszczał dwór Tinwelinta, miała już dwanaście lat, była wysoka i nader urodziwa. Legendy nie mówią, jak wiele czasu spędził Turambar wśród Rodothlimów, ale był z nimi tak długo, że Nienóri zdążyła wyrosnąć z wieku dziewczęcego i stanęła u progu dojrzałości. Obie z matką często rozmawiały o zaginionym Turinie. Także na dworze Tinwelinta wciąż żywa była pamięć o tym wojowniku, nadal mieszkał tam też bardzo stary już teraz Gumlin, który opiekował się małym Turinem podczas jego pierwszej podróży ku Odległym Krainom. Choć włosy na jego głowie stały się już całkiem białe, a wiek przygarbił mu plecy, tęsknił on gorąco, by choć raz ujrzeć jeszcze ludzi i swą władczynię, Mavwin. Wiele lat czekać musiał, nim w końcu doszły go słuchy o wygnaniu z gór orków i innych sług Melka, co znaczyło, że droga, która tak długo pozostawała dla ludzi i elfów zamknięta, teraz stanęła otworem. W tym czasie Melko nie wcielił jeszcze w życie swego straszliwego planu zgładzenia plemienia Rodothlimów oraz zniszczenia pobliskich siedzib gnomów, które odnaleźli jego szpiedzy, i ludzie zamieszkujący te ziemie cieszyli się wolnością - choć być może, gdyby wiedzieli, co ich czeka, ich radość byłaby mniejsza. Gumlin padł tedy na kolana przed Tinwelintem, błagając go, by pozwolił mu wrócić do ojczyzny. Chciał zobaczyć dawną władczynię, zanim śmierć powiedzie go ku komnatom Mandosu, o ile Mavwin nie powędrowała tam już przed nim. Król przystał na to, przydzielając starcowi dwóch wojowników, którzy mieli strzec go w drodze, i cała trójka wyruszyła w ciężką podróż, była bowiem późna zima, a Gumlin nie chciał nawet słyszeć o czekaniu do wiosny. Kiedy zbliżyli się do tego regionu Hisilóme, gdzie mieszkała Mavwin, spadł, jak to często bywało na tych terenach wczesną wiosną, gęsty śnieg. Utrudniał on wędrówkę i w końcu wyczerpany Gumlin tak opadł z sił, że zemdlał, zaś jego towarzysze, szukając pomocy, zapukali - sami o tym nie wiedząc - do drzwi Mavwin. Jej słudzy przenieśli starca do domu, gdzie Gumlin szybko doszedł do siebie, a kiedy rozpoznał władczynię, serce wypełniła mu radość. Opowiedział Mavwin o wszystkim, co wydarzyło się na dworze Tinwelinta, póki zaś mówił o dzielności Turina, jej twarz jaśniała szczęściem, zasmuciła się jednak głęboko na wieść, z jakiego powodu odszedł z zamku Linwego. Odprawiwszy Gumlina, zapłakała gorzko nad nieszczęściem syna. Od dawna zastanawiała się, czemu Turin - o ile żył i dorósł do wieku męskiego - nie powrócił do niej, choć często z przerażeniem myślała też, że gdyby uległ tej pokusie, wędrując przez wzgórza, naraziłby się na straszliwe niebezpieczeństwo. Prawda okazała się wszelako jeszcze gorsza od jej obaw i nawet Nienóri nie znalazła słów, by pocieszyć zrozpaczoną matkę. Pogoda była tak zła, że wojownicy Tinwelinta, którzy towarzyszyli Gumlinowi w drodze, postanowili pozostać w gościnie u Mavwin aż do wiosny, nim zaś ona nadeszła, starzec umarł. Władczyni udała się do wodzów kilku zamieszkujących w okolicy plemion i, opowiedziawszy im o losie Turina, poprosiła o pomoc. Oni jednak wyśmiali ją, twierdząc, że zbyt poważnie potraktowała paplaninę umierającego starca i że rozpacz zmąciła jej umysł. Według nich głupotą byłoby szukać wśród wzgórz człowieka, który zaginął przed wielu laty. - Nie damy ludzi ani koni na taką wyprawę, mimo że wszyscy mamy dla ciebie, pani, wiele szacunku i miłości - powiedzieli. Mavwin odeszła tedy ze łzami, nie złorzeczyła wszelako tym, co jej odmówili, gdyż od początku niewielką miała nadzieję, że spełnią jej prośbę. Wiedziała też, że w ich słowach kryło się sporo racji. Ponieważ jednak powzięty plan nie dawał jej spokoju, nakazała elfom, które towarzyszyły Gumlinowi, a teraz zbierały się do drogi powrotnej, by poprowadziły ją do swego władcy. Początkowo wojownicy próbowali odwieść władczynię od tego pomysłu, twierdząc, że zbyt trudna jest to wyprawa dla kobiety, ale ona nie zważała na ich słowa. Ubłagała tylko swą przyjaciółkę, imieniem Airin Faiglindra, długowłosą żonę Broddy, możnego i wpływowego władcy tych ziem, aby wraz z mężem zaopiekowała się jej córką i majątkiem. Airin nie trzeba było do tego długo namawiać. Mając jej słowo, że zajmie się zarówno dzieckiem jak i dobytkiem, Mavwin poszła pożegnać się z Nienóri. Tym razem jednak sprawy potoczyły się inaczej niż sądziła, dziewczyna bowiem odrzekła: - Albo odejdziemy stąd razem, matko, albo będziesz musiała tu zostać. Żadna siła nie zdołała zmusić jej do zmiany zdania, w końcu więc obie wyruszyły w drogę, choć elfy obawiały się, że matka i córka mogą nie wytrzymać trudów podróży. Okazało się jednak, że po srogiej zimie nastąpiła bardzo ciepła wiosna i wbrew obawom wojowników cała czwórka szczęśliwie przemierzyła góry, nie trapiona w ciągu długiej podróży niczym prócz pragnienia i głodu. Znalazłszy się w końcu przed obliczem Tinwelinta, Mavwin rzuciła mu się do stóp i wybuchnęła płaczem, błagając, aby wybaczył Turinowi i ze względu na nią oraz Nienóri udzielił jej pomocy. Tinwelint kazał jej wstać i usiąść obok królowej Gwedheling. - Dawno już wybaczyliśmy twemu synowi i po wielokroć próbowaliśmy go odnaleźć - powiedział. - Nie wyjąłem go spod prawa ani nie nakazałem opuścić mego królestwa - wygnały go stąd jedynie wyrzuty sumienia i rozgoryczenie. Myślę, że odszedłszy ku dzikim ostępom, zginął tam z rąk sług Melka lub też dostał się w niewolę orków. Mavwin ponownie zalała się łzami i raz jeszcze poprosiła króla o pomoc. - Uchodzę sobie nogi do kolan, wędrując po lasach, jeśli tylko prowadzić mnie będzie nadzieja, że u kresu drogi ujrzę Turina, syna mego ukochanego Úrina - oświadczyła. Tinwelint odrzekł jednak, że nie wie, dokąd, prócz Angamandi, mogłaby udać się na poszukiwania, a tam, mimo iż serce przepełnia mu współczucie dla bliskich Úrina, nie odważy się wysłać żadnego ze swych poddanych. Zaiste, król uważał, że postępuje słusznie i jedyną pomocą, jaką chciał okazać zrozpaczonej matce, było skłonienie jej, by porzuciła szalone i śmiertelnie niebezpieczne plany. Usłyszawszy jego odpowiedź, Mavwin nie wyrzekła ani słowa więcej, lecz wyruszyła w lasy, nie pozwalając, by towarzyszył jej ktokolwiek prócz Nienóri. Lud Tinwelinta litował się wszelako nad obiema kobietami i strzegł ich potajemnie, wielokrotnie - choć o tym nie wiedziały - nie dopuszczając do tego, by stała im się jakaś krzywda. Wkrótce wszyscy przywykli do widoku błąkających się po kniei matki i córki i współczuli im w ich niedoli, przeklinając z nienawiścią Melka oraz jego złe uczynki. Wiele miesięcy błąkała się Mavwin po lasach, aż pewnego razu natknęła się na gromadę wędrownych gnomów, od których usłyszała o losie Rodothlimów i o tym, że wśród tego właśnie plemienia żył jej syn. Opowiedziano jej także o splądrowaniu ich siedzib przez zastępy Melka oraz o smoku Glorundzie, wieść o tym wszystkim rozniosła się bowiem szeroko i ludzie powtarzali ją sobie z ust do ust. Dowiedziała się też władczyni, że Turin nie nosił już dawnego imienia, lecz zwano go Marmakilem, dzikim mężem, który uciekł z dworu Tinwelinta, a potem wymknął się z niewoli orków. Napełniło to serce matki nadzieją, która jednak szybko zgasła, bowiem Noldolianie nie sądzili, by ktokolwiek - prócz zabranych do Angamandi jeńców - uszedł z życiem z rzezi w jaskiniach. Mimo to Mavwin powróciła do zamku króla i błagała, by rozkazał swym zastępom zabić Foalók(go. Sądziła, że jej syn może żyć w niewoli u smoka i elfy zdołają go z niej oswobodzić. Była pewna, że dzielność wojowników wystarczy, aby pokonać potwora i pomścić zło, które wyrządził. Miała przy tym nadzieję, że w godzinie śmierci bestia wyzna, co stało się z Turinem, bowiem jej syna rzeczywiście nie było już w pobliżu jaskiń Rodothlimów. Niewiele dbała władczyni o strzeżone przez smoka bogactwa, lecz dużo mówiła o nich Tinwelintowi, powtarzając wszystko, co usłyszała od Noldolian. Ubogi, żyjący w lasach lud Tinwelinta, tak jak wszyscy Eldarowie kochał piękne i kunsztowne przedmioty, złoto, srebro i drogocenne kamienie. Sam król także tęsknił za bogactwami, niewiele posiadał bowiem klejnotów, choć wśród tych, które miał, był wspaniały Silmaril, za jaki wielu władców oddałoby wszelkie inne skarby. - W tym akurat mogę ci pomóc, nieugięta Mavwin - odrzekł tedy Tinwelint. - Powiadam ci jednak otwarcie, że nie mam nadziei na uwolnienie Turina. Nawet jeśli wcześniej wierzyłbym, że on żyje, twoja opowieść odebrałaby mi resztki złudzeń. Prawdą jest jednakowoż, iż pragnę i potrzebuję bogactw, które mogę zdobyć dzięki tej wyprawie. Połowa z nich, przez pamięć o Turinie i Úrinie, będzie należała do ciebie i twej córki. - Nie chcę żadnych łupów - odrzekła Mavwin. - Daj mi tylko dach nad głową na tę noc i zwróć mojego syna. - Nie mogę niestety spełnić tej ostatniej prośby - westchnął Tinwelint. - Jestem bowiem jedynie królem leśnych elfów, a nie Valarem z zachodnich wysp. Zebrał tedy król swoich wojowników oraz myśliwych i wydał im rozkazy. Imię Foalók(go było im już znane i wielu potrafiło wskazać miejsce, gdzie bestia ta zamieszkiwała. Jednak na dźwięk imienia potwora nawet najdzielniejsi z nich kamienieli ze strachu, podobnie jak bezbrzeżnym lękiem napełniała ich myśl o zbliżeniu się do jego siedziby. Jaskinie Rodothlimów, choć nie znajdowały się blisko, nie leżały też zbyt daleko od królestwa Tinwelinta, dlatego też król rozkazał, by Mavwin i Nienóri pozostały razem z nim w jego zamku. - Moi wojownicy wyruszą, aby walczyć ze smokiem, potem zaś dokładnie opowiedzą nam, jak przebiegała bitwa i co znaleźli w siedzibie potwora. - Postąpimy wedle twego rozkazu - odrzekli rycerze, choć w ich oczach czaił się strach. - Zaiste, niechaj Nienóri pozostanie z twą żoną Gwendheling - zgodziła się Mavwin - ja jednak, ponieważ wszystko mi jedno, czy będę żyć, czy umrę, wyruszę razem z wojownikami, aby zobaczyć smoka i odnaleźć syna. Roześmiał się Tinwelint na te słowa, Nienóri jednak, która wiedziala, że matka wcale nie żartuje, jęła błagać ją, by odstąpiła od swego zamiaru. Mavwin pozostała nieugięta, lękała się bowiem, że królewskie zastępy ogarnie strach i w ten sposób zaprzepaszczona zostanie ostatnia szansa na ocalenie Turina. - Wiem, że twe słowa wypływają li tylko z troski o mnie - odrzekła władcy - ale daj mi konia i ostry nóż, którym w razie potrzeby będę mogła sama zadać sobie śmierć, i pozwól jechać z twoimi żołnierzami. Zdziwiły się elfy, słysząc to żądanie, bo chociaż żony i córki ludzi cechowała w owym czasie nie lada odwaga, i choć długo zachowywały one siły i młodość, pragnienie Mavwin zakrawało na szaleństwo. W jeszcze większe zdumienie wprawiła jednak wojowników Nienóri, która, widząc upór matki, rzekła: - W takim razie ja także pojadę z Mavwin, bo czyż wyprawa może być trudniejsza dla mnie, córki Úrina, niż dla niej? Gwendheling oświadczyła wówczas, że nigdy się na to nie zgodzi, była bowiem wróżką i przewidywała, jak skończyć się może walka z potworem. Mavwin wszelako nie chciała pogodzić się z tym i zapewne opuściłaby w gniewie zamek Tinwelinta i skryłaby się w lesie, gdyby Nienóri nie chwyciła jej za suknię i nie zatrzymała. Po długich namowach żona Úrina zgodziła się w końcu na to, by obie z córką towarzyszyły wysłanemu przez króla potężnemu zastępowi elfów tylko do granic królestwa, gdzie mieszkała bestia, i tam pozostały, z daleka przyglądając się walce ze smokiem. Elfy zapewniły ją, że jest tam odpowiednie wzniesienie, z wierzchołka którego potajemnie można obserwować siedzibę potwora, co same często czyniły. W końcu wojownicy, wziąwszy ze sobą najlepsze konie, wyruszyli w drogę. Choć leśne elfy posiadały niewiele rumaków, także dla Mavwin i Nienóri znalazły się wierzchowce. Obie kobiety jechały na czele kawalkady, budząc powszechny podziw swą dzielnością, choć one same nie widziały w tym nic nadzwyczajnego. Całe plemię Úrina - zarówno chłopcy jak i dziewczęta - potrafiło od najmłodszych lat jeździć konno, nic więc dziwnego, że nauczyła się tego także wychowana wśród tego ludu Nienóri. Po wielu dniach podróży wędrowcy znaleźli się w miejscu, które było niegdyś piękną krainą, teraz jednakże przemieniło się w jałową pustynię. Przecinała je rwąca rzeka, a jej koryto wieńczyła z jednej strony porośnięta drzewami wysoka skarpa. Na drugim brzegu rozciągała się rozległa żyzna równina, zaś tuż za skarpą wznosiły się potężne wzgórza. Aż po odległe jaskinie Rodothlimów ciągnęła się natomiast spustoszona ziemia, pełna zwalonych lub uschniętych drzew, czarnych wrzosowisk i wielkich szczelin, wyżłobionych przez czołgającego się potwora. Wiele smoków, mniej lub bardziej potężnych, wypuścił na wolność Melko, zaś nawet najmniejsze z nich znacznie przewyższały wielkością ówczesnych ludzi. Miały one podobne wężom i żmijom zimne ciała, a niektóre posiadały nawet skrzydła, szumiące głośno podczas lotu. Najpotężniejsze potwory nie miały jednak skrzydeł: były ciężkie, powolne i zionęły ogniem. Iskry tryskały nawet spomiędzy łusek ich pancerza. Były to smoki zachłanne i żarłoczne, mające umiejętność czynienia największego zła. Do takich właśnie należał Foalóke, który wszystkie miejsca, gdzie się pojawiał, obracał w jałową pustynię. Od czasu wymordowania Rodothlimów zrobił się jeszcze potężniejszy i zgromadził jeszcze większe skarby. Stało się tak za sprawą zniewolonych przez bestię ludzi, elfów, a nawet orków, którzy przynosili mu jedzenie oraz oddawali zdobyte łupy. Wojownicy, mimo że ze zgrozą patrzyli na to miejsce, jęli, nie tracąc czasu, przygotowywać się do bitwy. Pociągnąwszy losy, wybrali też jednego, by ten udał się z Nienóri i Mavwin na wzniesienie, skąd kobiety obserwować miały walkę. Leżało ono poza granicami spustoszonych ziem i porośnięte było drzewami, zaś na jego szczyt wiodły ukryte w gęstwinie ścieżki. Kiedy ta trójka zdążała ku wzniesieniu, reszta wojowników zakradła się do jaskiń, by pozostawić tam spocone ze strachu konie. Chwilę potem ze swej nory wypełzł Foalóke. Tak jak miał to we zwyczaju, zsunął się ze skarpy ku strumieniowi i położył w poprzek jego koryta. Wokół natychmiast rozniósł się potworny smród, a z ziemi powstała gęsta mgła, która sprawiła, że wojownicy stracili się nawzajem z oczu. Oszołomieni odorem, poczęli się nawoływać, zdradzając przed bestią swą obecność. Słysząc ich krzyki, smok zaśmiał się głośno, a śmiech jego był dźwiękiem tak straszliwym, że zagubione we mgle elfy rzuciły się do ucieczki. Jeszcze większa panika ogarnęła je zaś w chwili, kiedy okazało się, że nie mogą znaleźć swoich koni. Usłyszawszy z daleka krzyki i widząc unoszącą się znad rzeki mgłę, Nienóri powróciła wraz z matką do miejsca, gdzie pożegnały się z wojownikami, i tam, zdjęte wielkim niepokojem, czekały na rozstrzygnięcie walki. Niespodziewanie jednak wzgórze, na którym stały, spowiła gęsta mgła i w tym samym momencie przemknął obok nich tabun oszalałych ze strachu koni. Gnane lękiem, przegalopowały przez wzgórze, tratując kopytami strzegącego kobiet elfa, który próbował pochwycić za uzdę jedno ze zwierząt. Ku przerażeniu Mavwin i Nienóri żaden wierzchowiec nie niósł na grzbiecie wojownika. Wkrótce rumaki zniknęły w gęstym lesie, kobiety zaś pozostały na wzgórzu samotne i bezradne. Znalazły się zaiste w wielkim niebezpieczeństwie i długo błądziły we mgle, nie wiedząc, gdzie są, ani nie napotykając żadnego rycerza. Przez pewien czas słyszały tylko w oddali zduszone okrzyki strachu, potem zaś wszystko umilkło. Przytuliły się do siebie, nie mając pojęcia, w którą stronę powinny pójść, kiedy nagle nad ich głowami zaświeciło słońce, a w sercach na nowo rozbłysła nadzieja. Wkrótce opary rozwiały się i powietrze na powrót stało się przejrzyste. Dopiero wtedy kobiety ujrzały, że znajdują się nie opodal rzeki, nad którą wciąż unosiła się para, jakby jej wody wrzały. Matka i córka spostrzegły też leżącego w poprzek koryta i spoglądającego na nie potwora. Smok nie przemówił ni słowem, ani się nie poruszył, ale patrzył na Mavwin i Nienóri tak długo, aż obie poczuły, że nogi uginają się pod nimi, a umysły zaćmiewają. Ostatnim wysiłkiem woli Nienóri wyzwoliła się na chwilę spod jego wpływu. - Czegokolwiek chcesz od nas, wężu Melka, powiedz nam o tym prędko, wiedz bowiem, że nie przybyłyśmy tu ani dla ciebie, ani dla twego złota. Szukamy jedynie Turina, który tu niegdyś mieszkał. - Kłamiesz! - ryknął potwór głosem tak potężnym, że zatrzęsła się ziemia. - Z radością powitałybyście moją śmierć i z przyjemnością ta banda tchórzy, która teraz błąka się po lesie, rzuciłaby się na mnie, żeby mnie zabić. Głupcy, kłamcy i tchórze! Jak mogliście myśleć, że uda wam się uśmiercić Glorunda Foalók(go, który - zanim jeszcze jego potęga wzrosła - zabił całe zastępy Rodothlimów wraz z ich władcą Orodrethem. - Jednakże Turin uniknął śmierci i wciąż znajduje się w twojej niewoli - powiedziała dziewczyna, choć nie miała nadziei na to, że jej brat żyje. - Znam imiona wszystkich, którzy mieszkali w tych podziemiach, zanim objąłem nad nimi władzę, i powiadam ci, że nikt o takim imieniu nie odszedł stąd żywy. W ten sposób nawet dumne oświadczenie Turina obróciło się przeciw niemu, smoki uwielbiały bowiem w ten sposób bawić się słowami. - A więc mój syn został zabity w tym strasznym miejscu - rzekła Mavwin. - Tu właśnie imię Turina na zawsze zniknęło z powierzchni ziemi - potwierdził smok - ale nie płacz, kobieto, było to bowiem imię tchórza, który zdradził swoich przyjaciół! - Zamilknij, wstrętna bestio! - krzyknęła Mavwin. - Zapłacisz jeszcze za to, że lżysz zmarłego, zabójco mego syna! - W twoich słowach powinno być mniej dumy - odrzekł potwór - jeśli obie z córką chcecie uniknąć tortur. - O przeklęty! - zawołała władczyni. - Nie boję się ciebie! Zadaj mi swe tortury, weź mnie w niewolę! Ja sama pragnę śmierci! Pozwól jednakże mej córce, Nienóri, powrócić do ludzkich siedzib. Przybyła tu tylko ze względu na mnie, nie wiedząc nic o celu naszej podróży. - Nie próbuj mnie oszukać, kobieto - zadrwił smok. - Prędzej zatrzymałbym twoją córkę, ciebie zaś zabił lub odesłał tam, skąd przyszłaś, ale tak się składa, że nie potrzebuję żadnej z was. - Mówiąc te słowa otworzył szeroko swoje złe oczy. Mavwin i Nienóri zadrżały pod tym spojrzeniem i w tej samej chwili ich umysły osłabły. Miały wrażenie, że czołgają się bezkresnym, ciemnym tunelem, nie mogąc odnaleźć się nawzajem, a na ich wołanie odpowiada tylko słabe echo. Po pewnym czasie - choć sama nie wiedziała jak długim - Nienóri uświadomiła sobie, że nie znajduje się już nad rzeką, w spustoszonej przez Foalókego krainie, lecz w gęstym lesie. Zapadał właśnie zmierzch, ona zaś czuła się tak, jakby zbudziła się z koszmarnego snu, którego wszakże w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć. Mimo to nie opuszczał jej strach. Długi czas błąkała się wśród drzew, tylko dzięki czarom ocalając życie, cierpiała bowiem straszliwy głód i pragnienie. Na szczęście było lato, inaczej zamarzłaby na śmierć w podartej szacie i zniszczonych, dziurawych trzewikach. Często płakała znużona, nie wiedząc, w którą stronę się udać. Pewnego dnia ujrzała na polanie leśnej gromadę istot, które wydały jej się ludźmi. Wycieńczona głodem podeszła bliżej, żeby im się przyjrzeć i dopiero wtedy spostrzegła, że byli to członkowie groźnego i niegodziwego plemienia, żyjącego w tutejszych lasach. Wszyscy mieli złe twarze, zaś ich śmiech brzmiał jak pocieranie kamieniem o metal. Uzbrojeni byli w zakrzywione miecze i rogowe łuki. Dziewczynę zdjął na ten widok paniczny lęk, choć nie miała pojęcia, że obserwuje właśnie orków, bowiem nigdy wcześniej nie widziała żadnej istoty należącej do tego złego rodu. Przerażona rzuciła się do ucieczki, spostrzeżono ją jednak i jeden z wojowników posłał za nią strzałę, która utkwiła w pniu drzewa tuż obok jej głowy. Inni, widząc, że uciekającą istotą jest młoda i piękna dziewczyna, krzycząc i wyjąc rzucili się w pogoń. Nienóri biegła tak szybko, na ile tylko pozwalały jej gęsto rosnące drzewa, wkrótce wszelako opadła z sił. Pościg był tuż za nią i wydawało się, że nic już nie uchroni jej przed straszliwą niewolą, kiedy nagle, jakby w odpowiedzi na jej rozpaczliwy krzyk, pojawił się obrońca. Jego czarne, posiwiałe włosy były w nieładzie, zaś na bladej twarzy odcisnął swe piętno wielki smutek. W dłoni dzierżył miecz o czarnym ostrzu. Bez chwili wahania nieznajomy wojownik - niewiele robiąc sobie ze świszczących w powietrzu strzał - zaatakował orków, zabijając pięciu z nich, a resztę zmuszając do ucieczki. Nienóri łkając usiadła na kamieniu. Strach i znużenie na moment odebrały jej głos. Wybawca stał przez ten czas obok, ze zdumieniem patrząc na tę piękną dziewczynę, która samotnie błąkała się po lesie. - Skąd przychodzisz, miła panno? - zapytał w końcu. - Jak ci na imię? - Nie wiem - szepnęła w odpowiedzi Nienóri. - Mam wrażenie, że znajduję się bardzo daleko od mojego domu i ludu, i że spotkało mnie wiele złych rzeczy, ale jakieś chmury przesłaniają mi pamięć tak, że nie mam pojęcia, skąd się tu wzięłam ani dokąd podążam. - Mówiąc to, na nowo zalała się łzami. - W takim razie nazwę cię Níniel, małą panną we łzach - rzekł nieznajomy. - Nie, ja nie nazywam się Níniel! - zawołała dziewczyna, unosząc twarz i patrząc nań ze zdumieniem. Niczego więcej nie zdołała sobie jednak przypomnieć. - A ty, kimże jesteś, leśny wojowniku? - zapytała przez łzy. - Nazywam się Turambar i nie mam domu, ni krewnych, ani nawet przeszłości, o której mógłbym myśleć - odrzekł mężczyzna. - Jestem wiecznym wędrowcem. Kiedy podawał swe imię, w Nienóri znowu odezwało się jakieś zamglone wspomnienie. - Otrzyj łzy, Níniel - powiedział po chwili Turambar - jesteś już bowiem bezpieczna. Zamieszkasz wraz ze mną wśród niewielkiego, leśnego plemienia, mającego śliczną siedzibę na polanie wśród drzew. Nasze domostwo znajduje się wprawdzie daleko stąd, ale szczęśliwie dziś właśnie wybraliśmy się na polowanie. Ponadto chcieliśmy stoczyć kilka potyczek z orkami, staramy się bowiem trzymać te złe istoty z dala od naszej kryjówki. Nie mając innego wyboru, Níniel (bo tak zawsze już zwracał się do niej Turambar, a i ona nauczyła się wkrótce nazywać siebie tym imieniem) udała się z wojownikiem do jego towarzyszy. Odnalazłszy ich, rycerz posadził ją przed sobą na koniu i cała gromada pośpiesznie opuściła tę nawiedzaną przez orków krainę. Kiedy Turambar zakończył swą potyczkę ze sługami Melka, było już południe, mimo to zdążyli ujechać szmat drogi, nim wczesnym wieczorem powtórnie zatrzymali się na popas. Słońce chyliło się już ku zachodowi i Níniel miała wrażenie, że w lesie zrobiło się jaśniej i nie jest on już tak gęsty jak poprzednio. Zniknęło także wrażenie, że wokół czai się zło. Wkrótce rozbito na polanie obóz, oświetlony przebijającym się przez korony drzew blaskiem gwiazd. Otulona licznymi derkami, które miały chronić ją przed chłodem, Níniel ułożyła się do snu. Od dawna już nie spała tak spokojnie jak owej nocy, kiedy lekki wietrzyk muskał jej twarz. W tym czasie Turambar z przejęciem opowiadał towarzyszom o spotkaniu z dziewczyną i zastanawiał się, skąd wzięła się ona wśród kniei i kto rzucił na nią ów czar niepamięci. Ich podróż trwała jeszcze wiele dni, aż w końcu, znużeni, stanęli pewnego południa nad brzegiem leśnego strumienia. Posuwając się z jego biegiem, wkrótce dotarli do miejsca, gdzie mogli się przeprawić na drugi brzeg. Był to płytki bród, ze skałami wystającymi nad powierzchnię wody, choć tuż obok potok tworzył potężny, wpadający do niewielkiego jeziorka wodospad. - Jesteśmy już blisko domu - powiedział Turambar, wskazując to miejsce. - Przed nami wodospad i Srebrna Czara. Níniel nie popatrzyła jednak na spływającą wodę, nie wiadomo czemu zdjął ją bowiem nagły lęk. Wkrótce znaleźli się na stoku wzgórza, gdzie rosło zaledwie kilka drzew - między innymi stary dąb o potężnym pniu. U jego stóp ścieliła się miękka trawa, rozległa polana wykarczowana została bowiem już wiele lat temu. Pośrodku stało tu kilka dostatnich, drewnianych domów, otoczonych ogrodami i sadami. Jeden z budynków zdobiły dziwne, prymitywne rzeźby oraz klomby kwitnących kwiatów i to właśnie ku niemu poprowadził gościa Turambar. - Oto moja siedziba - powiedział. - Chciałem, żebyś w niej zamieszkała, pomyślałem jednak, że będziesz się czuła samotna. W sąsiedztwie jest wszelako sporo domostw, gdzie żyją kobiety i dziewczyny, tak że na pewno znajdziemy miejsce, gdzie będzie ci lepiej. Tak oto Nienóri pozostała wśród mieszkańców lasu znajdując gościnę w domu Bethosa, potężnie zbudowanego mężczyzny, który w czasie Bitwy Nieprzeliczonych Łez był jeszcze małym chłopcem i dzięki temu ocalił życie. Jego żoną była panna z rodu Noldolian, jak powiadają legendy, bardzo piękna, podobnie jak piękni byli jego synowie i córki - z wyjątkiem najstarszego, Tamara Kulawego. Z biegiem czasu Turambar gorąco pokochał Níniel, podobnie jak pokochał ją cały leśny lud, tak słodką bowiem i miłą miała naturę. Gdzieś w głębi duszy stale jednak czuła dziwny smutek - zachowywała się tak, jakby wiedziała, że lada moment odnajdzie to, co zgubiła. - Oby Valarowie - modlił się leśny lud - zdjęli z Níniel zaklęcie, w którego mocy się znajduje. Mimo to dziewczyna była szczęśliwa, mieszkając w domu Bethosa, a że z każdym dniem stawała się piękniejsza, wkrótce Tamar Kulawy zapłonął ku niej gorącą, nie odwzajemnioną miłością. Zaś w życiu Turambara na nowo zagościła radość, a gorycz zmalała, odsunięta w niepamięć przez wypełniającą serce miłość. Miał nadzieję, że na zawsze uwolnił się od prześladującego go fatum i zamierzał w spokoju, otoczony dziećmi, dożyć starości w leśnej chacie. Pragnął bowiem poślubić Níniel, ona jednak, mając go za gwałtownego, dzikiego człowieka, starała się unikać spotkań. Nie dawała mu przy tym żadnej opowiedzi, w głębi serca czując, iż żywi doń głęboką miłość. Lękała się o niego, gdy się oddalał, i cieszyła się widząc, że jest w pobliżu. Obyczajem leśnego ludu było posłuszeństwo wobec wodza, którego wojownicy sami wybierali spośród najdzielniejszych ze swego grona. Dzierżył on władzę aż do chwili, kiedy z własnej woli zapragnął ją oddać - chyba że zachorował, zestarzał się lub został zabity. W owym czasie wodzem plemienia był Bethos. Niestety, wkrótce poniósł on śmierć w walce - mimo podeszłego wieku często bowiem opuszczał wraz z wojownikami swoją ziemię, wyruszając ku obcym, niebezpiecznym krainom. Trzeba było tedy wybrać nowego przywódcę i po namyśle uczyniono nim Turambara. Wiedziano, że pochodzi on z wielkiego rodu i jest synem Úrina, a ponadto zyskał sobie wielkie uznanie śmiałym buntem przeciwko Melkowi. Mimo młodego wieku dzięki swym czynom - dalekim wędrówkom i życiu wśród elfów - zdobył znaczny autorytet i uchodził za mędrca. Widząc miłość wodza do Níniel i sądząc, że dziewczyna także odwzajemnia jego uczucie, członkowie plemienia oczekiwali rychłego ślubu, nie było bowiem powodu, żeby z tym zwlekać. Wkrótce Níniel zgodziła się zostać żoną Turambara. Wyprawiono im huczne wesele i Níniel, jako władczyni leśnego ludu, przeniosła się do domu męża. Wielkie było szczęście obojga, choć serce kobiety zamierało czasem z trwogi, jakby nawiedzało ją jakieś złe przeczucie. Turambar śmiał się jednak z jej obaw. - Jak to dobrze, że zmieniłem imię - powtarzał sobie. - Dzięki temu pokonałem okowy przeznaczenia! Przeszłość pozostała za nim i nawet z Níniel rzadko rozmawiał o minionych wydarzeniach. Czasem wspominał tylko ojca, matkę i nieznaną siostrę, co jakoś zawsze wprawiało jego żonę w przygnębienie. Nigdy jednak nic nie mówił o swej ucieczce z zamku Tinwelinta, o śmierci Belega i powrocie do Hisilóme, zaś wspomnienie o Failivrin kryło się gdzieś zapomniane na dnie jego serca. Níniel wciąż nie potrafiła powiedzieć mu nic o swojej przeszłości - ilekroć o nią wypytywał, twarz żony przyoblekał smutek, jakby przypominał jej o jakimś koszmarnym śnie. W gruncie rzeczy Turambar nie przywiązywał jednak wagi do tego, skąd się wywodziła i kim była niegdyś jego ukochana. Spokojnie płynęło teraz ich życie, nie wiedzieli wszelako, że Tamar Kulawy wędrował po lasach, wyrzekając, jak zły i niesprawiedliwy jest świat. Wciąż gorąco kochał Níniel i w żaden sposób nie potrafił zapomnieć o swojej miłości. W owym zaś czasie Foalóke urósł w siłę i, podporządkowawszy sobie liczne zastępy Noldolian i orków, rozmyślał nad rozszerzeniem swojej władzy. W tamtych czasach jemu podobne bestie panowały w wielu miejscach ziemi, zgodnie z wolą Melka rządząc swymi straszliwymi królestwami. Wojownicy Glorunda nękali tedy ciągle elfy Tinwelinta, a w końcu dotarli także do lasów i polan, które tak bardzo ukochał lud Turambara. Leśne plemię nie uciekło jednak ze swej krainy, lecz odważnie rozprawiło się z wrogami. Gniew wielki ogarnął Glorunda, kiedy przyniesiono mu wieści o mieszkających daleko nad rzeką dzielnych ludziach, których jego zastępy nie zdołały podbić. Podobno mimo całej posiadanej przezeń wiedzy o złych czarach nie miał pojęcia, gdzie zniknęli Turambar i Nienóri. Wydawało się, że na tę krótką chwilę szczęście uśmiechnęło się do syna Úrina. Jego lud rósł w siłę i bogacił się, przybywało doń też wielu uciekinierów z najdalszych zakątków Hisilóme. Coraz więcej drogocennych przedmiotów spoczywało w jego skarbcu, zaś wszystkie bitwy kończyły się jego zwycięstwem. Turambar i Níniel żyli teraz jak król i królowa, a na leśnych polanach rozbrzmiewały radosne pieśni. Wkrótce też władczyni poczęła dziecko. O tym wszystkim szpiedzy Foalókego donieśli swemu panu, smok zaś zapałał straszliwym gniewem. Słowa o kosztownościach tak rozpaliły jego chciwość, że wezwał straże, którymi dowodził krasnolud M(m, i powierzywszy ich opiece swe domostwo oraz skarby, opuścił legowisko i ruszył poprzez strumienie do lasu. Wieść o jego wyprawie szybko dotarła do Turambara, on jednak nie przejął się tym, bowiem jaskinię potwora dzieliła od siedziby leśnych ludzi wielka odległość. W Níniel jednak serce zamierało z niepokoju, choć sama nie wiedziała, czemu ogarnęło ją takie przerażenie. Rzadko się teraz uśmiechała, co nie uszło uwagi jej męża i wielce go zasmuciło. Foalóke podążał zaś przez knieje, przemierzając skryte w leśnej gęstwinie ścieżki, aż pewnego dnia zastęp leśnych ludzi natknął się na niego przypadkiem, kiedy potwór spał wśród powalonych drzew. Kilku rycerzy oszołomił dym buchający z nozdrzy smoka i potwór ich zabił, ale dwóm udało się uciec i czym prędzej zanieśli swemu panu wieść o przybyciu bestii do granic ich królestwa. Przekazawszy tę nowinę, zemdleni padli u stóp Turambara. Smok spoczął w głębokiej dolinie, nie opodal której wznosiło się niewielkie wzgórze. Choć górowało ono nad lasami, samo było całkiem łyse. Z tego miejsca Foalóke mógł obserwować krainę, zniszczoną już jego przejściem. Widział stamtąd także strumień, dzielący go od siedzib leśnego plemienia. Płynął on bardzo blisko wzniesienia, na którym ulokował się Foalóke. Był to wąski potok, którego brzegi porastał gęsty las. Turambar zamierzał wybrać spośród swych zastępów najdzielniejszych wojowników i przekonać się, czy przy ich pomocy zdoła podkraść się niepostrzeżenie do bestii i pokonać ją z zaskoczenia, w tym tylko widział nadzieję na zabicie Foalókego. Nie chciał, by ta drużyna była zbyt liczna - reszta żołnierzy miała pilnować ich siedziby na wypadek, gdyby w ślad za swym władcą przybyły tu także bandy orków. Te obawy okazały się jednak płonne, jako że Foalóke - ufny swej wszechpotężnej mocy - wybrał się na tę wyprawę zupełnie sam. Kiedy Turambar gotował się do drogi, Níniel zaczęła go błagać, by zabrał ją ze sobą. Zgodził się na to, kochał ją bowiem wielce i myślał, że jeśli polegnie w walce z bestią, nikt z jego ludzi nie będzie już bezpieczny, lepiej zatem, by ukochana zginęła od razu z rąk męża czy któregoś z jego wojowników, niż miałaby cierpieć męki w niewoli potwora. Turambar i Níniel, bo pod takimi imionami znał ich leśny lud, wyruszyli tedy na czele doborowego zastępu rycerzy ku pagórkowi, gdzie spoczywał smok. Dzielił ich od tego miejsca zaledwie dzień drogi. Za nimi zaś, wbrew radom i rozkazom wodza, wyruszył tłumnie leśny lud - w gromadzie tej nie zabrakło nawet kobiet i dzieci. Niektórych pchała tam nieprzeparta ciekawość, chcieli bowiem zobaczyć, jak wyglądać będzie wielka walka, pozostali wybrali się tylko dlatego, że szli tam inni, nie zastanawiając się nad tym, co robią, ani nie wyobrażając sobie, co takiego ujrzą. Wędrowali w niezbyt wielkiej odległości za zastępem Turambara, wojownicy bowiem posuwali się naprzód bardzo powoli i ostrożnie. Jadąc u boku męża, Níniel wydawała się weselsza niż kiedykolwiek, co napawało otuchą serca wojowników. Gdy jednak zbliżyli się do pagórka, na nowo ogarnęło ją przygnębienie, choć miejsce, do którego przybyli, okazało się nadzwyczaj piękne. Głębokim wąwozem płynął tu ten sam głęboki strumień, który w dalszym swym biegu wił się nie opodal legowiska smoka. Jego chłodne, spływające z gór wody przecinały ziemie zamieszkałe przez leśny lud i wielkim wodospadem spływały ku łąkom, gdzie wśród traw sterczały wypolerowane przez wodę szare kamienie. W tym właśnie miejscu znajdowało się jeziorko, nazywane Srebrną Czarą. Mijając je, Turambar, po raz pierwszy, odkąd ocalił Níniel, zatęsknił za domem. Wodospad huczał melodyjnie, rozpryskując srebrną pianę i żłobiąc w skale coraz głębszą nieckę. Wokół rosły drzewa i krzewy, które nie zasłaniały jednak słońca, zaś u szczytu wodospadu rozciągała się otwarta polana, gdzie wśród zielonej trawy kwitły kępy kwiecia. Było to ulubione miejsce wojowników Turambara. Tu niespodziewanie Níniel wybuchnęła płaczem, błagając Turambara, by nie kusił losu, lecz uciekł wraz z nią i swym ludem do jakichś odległych krain. - Ani ja, ani ty, ukochana Níniel, nie umrzemy dzisiaj - odrzekł na to jej mąż, sam nie wiedząc, jak prorocze są to słowa - a jutro też nie dosięgnie nas zło smoka ani miecze wrogów. Níniel uspokoiła się i otarła łzy. Odpocząwszy nieco, poczęli wspinać się na zbocze góry. Z jej szczytu widać było szeroki pas powalonych drzew i zrytej ziemi, czarnej i spalonej. Po obu stronach owego pasa knieja pozostała jednak nietknięta i tylko w oddali, nad brzegiem wąwozu, którym płynęła rzeka, unosiła się cienka strużka czarnego dymu. - To tam leży bestia - orzekli wojownicy. Na szczycie wzgórza odbyto długą naradę, rycerze obawiali się bowiem otwarcie zaatakować smoka, niezależnie od tego, czy bestia spałaby wówczas, czy nie. Widząc ich przerażenie, Turambar udzielił im pewnej rady, którą skwapliwie przyjęto. - Prawdę rzekliście, myśliwi z lasu - powiedział - iż ani w dzień, ani w nocy ludzie nie zdołają zaskoczyć tego sługi Melka, ponieważ zaś spustoszył on ziemię wokół swego legowiska, nikomu też nie uda się podejść doń niepostrzeżenie. Postanowiłem więc, że wraz z tymi, którzy znajdą na to w sercu dość odwagi, podkradnę się między skałami do stóp wodospadu i tam, korytem strumienia, dotrę jak najbliżej smoka. Trzeba będzie wspiąć się na zbocze wąwozu i poczekać, jestem bowiem pewien, że Foalóke nie pozostanie długo w tym miejscu, lecz wyruszy ku naszym siedzibom. A wtedy będzie musiał albo przekroczyć ów głęboki strumień, albo nadłożyć sporo drogi, ponieważ z powodu swego ogromu nie zdoła podążać wąwozem. Zapewne zechce przedostać się na drugi brzeg - dla wielkiego Foalókego ze złotych jaskiń ów wąwóz jest przecież niczym więcej jak tylko głębokim rowem z płynącą na dnie wodą. Gdyby jednak podążył innym szlakiem, kilku z was będzie musiało zwabić go z powrotem do strumienia, tak abyśmy my, ukryci na jego brzegu, mogli zaatakować bestię z dołu. Wiedzcie też, że pancerz owego straszliwego potwora jest na brzuchu bardzo słaby. Natychmiast z szeregów wystąpiło sześciu rycerzy, gotowych podążyć razem z Turambarem. Widząc to, wódz rzekł drwiąco, iż spodziewał się, że ma w swym zastępie więcej niż sześciu dzielnych ludzi, nie pozwolił już jednak przyłączyć się do siebie nikomu z tych, co zawstydzeni jego słowy także wystąpili z szeregu. Uznał bowiem, że lepiej mieć przy sobie sześciu naprawdę nieulękłych wojowników niż większy zastęp tych, co nie są pewni swojej odwagi. Późnym popołudniem Turambar ucałował Níniel na pożegnanie. Serce kobiety ścisnęło się z żalu i obawy, kiedy spoglądała jak jej mąż, wraz z sześcioma towarzyszami, podąża ku Srebrnej Czarze i wspina się na zbocze wzgórza ponad wodospadem. Kiedy zniknęli jej z oczu, gorzkimi słowy poczęła czynić wyrzuty tym, którym zabrakło odwagi, oni zaś milczeli zawstydzeni, odwracając wzrok ku legowisku smoka. Níniel usiadła nad wodą i patrzyła przed siebie, choć jednak umierała z niepokoju, nie płakała. Nie było obok niej nikogo prócz Tamara. Wbrew rozkazom podążył on w ślad za drużyną wodza, którego żonę pokochał od pierwszej chwili, gdy ujrzał ją w domu Bethosa i, zanim poślubiła Turambara, marzył o tym, by ją zdobyć. Tamar był od urodzenia kaleką, jednak dzięki szlachetności i mądrości zdołał zdobyć sobie szacunek nawet w plemieniu, gdzie siła stanowiła dla mężczyzny największy powód do dumy. Kaleka dzierżył teraz miecz i choć inni kpili zeń, był szczęśliwy, mogąc strzec Níniel, mimo że ona sama nie zwracała nań uwagi. Tymczasem Turambar, przekroczywszy z wielkim trudem skaliste koryto rzeki, dotarł tam, gdzie zamierzał, i z wielkim wysiłkiem począł wspinać się na zbocze wąwozu. Tuż nad jego krawędzią leżały powalone drzewa, nie opodal zaś słychać było chrapliwy oddech bestii. Na ten dźwięk niektórych z jego towarzyszy ogarnął strach. Zapadła już noc i tylko tam, gdzie spoczywała bestia, pojawiały się dziwne błyski. Przy każdym ruchu potwora powietrze wypełniał też głośny świst i kiedy nastał ranek, Turambar spostrzegł, że u jego boku pozostało zaledwie trzech wojowników. Począł przeklinać tchórzostwo tych, co go opuścili, historia wszakże milczy o tym, co stało się z owymi zdrajcami. Jak przewidywał dzielny wódz, smok opuścił legowisko i, doczołgawszy się wolno do krawędzi strumienia, nie ruszył jego korytem, lecz szukać począł miejsca, gdzie mógłby ponad nim przejść i podążyć ku domostwom leśnego ludu. Przerażająca była to wędrówka, ziemia drżała bowiem pod ciężarem jego ciała, aż towarzysze Turambara lękali się, że wznoszące się nad ich głowami drzewa, których listowie szumiało, poruszane oddechem potwora, zostaną wyrwane z korzeniami i runą wprost w wody potoku. Jednak dzięki osłonie, jaką stanowiło zbocze wąwozu, żadnemu z wojowników Turambara nic się nie stało. W końcu smok dotarł nad krawędź parowu. Na widok jego przerażającej głowy i rozdziawionej paszczy, które widzieli teraz jak na dłoni, rycerzy ogarnął lęk. Bali się także, że zostaną zauważeni, okazało się bowiem, że Foalóke nie zamierzał przeprawiać się ponad strumieniem w najwęższym i najpłytszym jego miejscu (gdzie Turambar postanowił zastawić pułapkę), lecz udał się nieco niżej. Wojownicy czym prędzej podążyli jego śladem. Kiedy jednak na powrót znaleźli się w pobliżu potwora, buchał odeń tak straszliwy żar i smród, że tym razem towarzyszom Turambara nie starczyło odwagi, by wspiąć się na zbocze wąwozu. Rozgniewany wódz bliski był już zwrócenia przeciw nim ostrza swego miecza, gdy w popłochu rzucili się do ucieczki. Musiał więc sam pokonać skalną ścianę. Oszołomiony odorem i gorącem, chwytając się krzewów, zdołał podejść niepostrzeżenie do bestii. Wówczas, poczekawszy, aż Foalóke odsłoni nie chronione łuską podbrzusze, uniósł Gurtholfina i z całej siły, aż po rękojeść, wbił czarne, magiczne ostrze Rodothlimów w ciało smoka. Śmiertelny skowyt targnął lasem, a wszyscy, którzy go posłyszeli, zamarli z przerażenia. Potwór upadł, wijąc się z bólu i powalając przy tym rosnące w pobliżu drzewa. Kiedy dosięgnął go cios Turambara, znajdował się już niemal na drugim brzegu, leżał więc teraz na zboczu wąwozu, bijąc w ziemię ogonem i rycząc tak straszliwie, że nawet najodważniejsi ludzie pobledli, gotowi rzucić się do ucieczki. Czekające w oddali plemię sądziło, że słyszy odgłosy bitwy, jaka rozgorzała między siedmioma wojownikami: Turambarem i jego towarzyszami. Niewielką też mieli nadzieję zobaczyć jeszcze kiedykolwiek swych pobratymców żywych. Także serce Níniel zamarło na dźwięk tego głosu, zaś trzej tchórze, którzy opuścili wodza i teraz z oddali przyglądali się jego poczynaniom, w popłochu uciekli z powrotem do wodospadu. Turambar tymczasem, wyczerpany, blady i drżący, przywarł do zbocza wąwozu. W końcu przerażające wycie ucichło i w powietrze wzbił się ogromny słup dymu. Glorund umierał. Wtedy to Turambar wyszedł śmiało ze swego ukrycia, aby wyciągnąć z ciała bestii swój miecz - nie zdołał wyjąć go od razu, a cenił Gurtholfina bardziej niż jakąkolwiek inną broń. Smok leżał na boku, ze sterczącym z brzucha żelazem, i kiedy wojownik zbliżył się do niego, jeszcze oddychał. Mimo to Turambar, wsparłszy się stopą o cielsko bestii, szarpnął z całej siły za rękojeść Gurtholfina i wyciągnął go z wnętrzności smoka. - Znowu się spotykamy, Glorundzie - powiedział z triumfem. - Ty i ja, Turambar, którego niegdyś zwano odważnym. Ledwie jednak wypowiedział te słowa, z rany trysnęła mu na rękę trująca krew potwora. Palący ból sprawił, że Turambar krzyknął. Wtenczas umierający Foalóke otworzył oczy i popatrzył na prześladowcę. Pod wpływem jego wzroku rycerz padł zemdlony, wypuszczając z ręki magiczny miecz. Cały dzień upłynął, a na szczyt wzgórza nie dotarły żadne wieści z pola bitwy. Nie mogąc dłużej znieść dręczącego ją niepokoju, Níniel podniosła się, zamierzając opuścić polanę nad wodospadem. Tamar Kulawy zatrzymał ją jednak. - Co masz zamiar uczynić? - zapytał. - Odnaleźć mego męża i umrzeć u jego boku - odrzekła - sądzę bowiem, że spotkała go śmierć. Choć Tamar przekonywał ją, by tego nie czyniła, nie zdołał jej powstrzymać, i gdy tylko zapadł wieczór, piękna władczyni podążyła przez las. Tamar natychmiast ruszył jej śladem. Widząc to, Níniel na oślep rzuciła się biegiem pomiędzy drzewa, drąc ubranie i kalecząc twarz o wystające gałęzie, miała bowiem nadzieję, że kulawemu rycerzowi nie uda się jej dogonić. Las ogarnęła noc i choć wokół panowała cisza, Tamar umierał z niepokoju, że coś złego może przytrafić się jego ukochanej. Przeklinając własną słabość, z goryczą w sercu, tak szybko, jak tylko mógł, podążał śladem dziewczyny. Straciwszy ją z oczu, przypadkiem zbłądził w tę część lasu, gdzie potwór rozegrał ostatnią w swym życiu bitwę. Tamar nie wiedział o tym, co się stało, choć inni członkowie plemienia obserwowali całe zdarzenie ze wzgórza. Na szczęście, wędrując często po terenach leżących z dala od jego wioski, poznał tę okolicę i wkrótce trafił na skraj ziemi zrytej i spustoszonej przez wijącego się w agonii Foalókego. Ukryty w gęstych chaszczach obejrzał w jasnym świetle księżyca to miejsce i domyślił się przebiegu walki. Níniel, która znalazła się tu zaledwie chwilę wcześniej, wiedziona miłością wyszła z lasu bez lęku i znalazła Turambara, który zemdlony, leżał z uschniętą ręką obok swego miecza. Nie zwracając uwagi na spoczywającą obok olbrzymią bestię, uklękła przy mężu i płacząc ucałowała jego twarz. Czym prędzej wyjęła też pudełeczko z zabraną z domu maścią i posmarowała nią rękę Turambara. Ów lek wzięła ze sobą na wszelki wypadek, żeby leczyć rany wojownikom. Turambar jednak nie poruszył się ani nie obudził, gdy go dotknęła. Níniel zalała się łzami, przekonana, że mąż jej z pewnością nie żyje. - O Turambarze, mój panie, zbudź się. Groźny smok sczezł, a ja jestem obok ciebie - błagała z nadzieją. Wszelako jej słowa obudziły nie męża, lecz umierającą bestię. Straszliwy potwór zwrócił ku kobiecie oczy, po czym, zamykając je już na zawsze, przemówił: - Witaj Nienóri, córko Mavwin. Widzę, że sprawiłem ci radość, pozwalając w końcu, po nużących poszukiwaniach, odnaleźć twego brata. Stał się teraz wielkim wojownikiem, który potrafi urządzać zasadzki na swoich wrogów. Nienóri patrzyła zdumiona na potwora, póki wraz z jego śmiercią nie prysł rzucony na nią czar i nie wróciła jej pamięć. Wszystkie minione wydarzenia stanęły jej teraz wyraźnie przed oczyma - pamiętała nawet to, co miało miejsce, zanim po raz pierwszy spotkała Foalókego. Serce zamarło jej z trwogi. Zerwała się na nogi i spojrzała na Turambara. - Tak więc twój los dopełnił się w końcu - powiedziała głośno. - Dobrze, że nie żyjesz, nieszczęsny wodzu! Wypowiedziawszy te słowa, przepełniona rozpaczą nad swym losem, rzuciła się do ucieczki, jak szalona biegnąc, gdzie ją oczy poniosą. Ze ściśniętym z żalu sercem Tamar podążył za nią, choć bowiem nie dbał o to, co spotkało Turambara, los Nienóri budził jego litość. Wkrótce strumień zagrodził dziewczynie drogę, skręciła więc i ruszyła wzdłuż jego krętego koryta, przez skalistą, pustą ziemię, aż w końcu dotarła z powrotem na polanę ponad ryczącym wodospadem. W tej samej chwili przez korony drzew przebiło się pierwsze szare światło dnia. - Dokąd to płyniecie, leśne wody? - zawołała Nienóri, zatrzymując się nad krawędzią urwiska. - Czy weźmiecie ze sobą Nienóri, córkę Úrina, dziecko nieszczęścia? O, białe piany! Czy zdołacie mnie obmyć? Głębokie muszą być odmęty, aby zmyły z mego serca pamięć tego przekleństwa. Zanieście mnie w dal, ku falom bezgranicznego morza! To rzekłszy, rzuciła się prosto w pieniącą się wśród skał toń wodospadu. W tym samym momencie na niebie wzeszło słońce, oświetlając toń huczącą jękliwie nad martwym ciałem Nienóri. Widząc zaś, co się stało, Tamar, któremu słoneczne promienie wydały się nagle czarne i ponure, pognał co tchu na szczyt wzgórza, gdzie zgromadził się cały lud. Byli tam również trzej wojownicy, którzy, opuściwszy Turambara, opowiadali teraz innym o tym, jak zginął smok. Właśnie kończyli swoją historię, kiedy kaleki rycerz stanął niespodziewanie przed zebranymi. Wyraz jego twarzy mówił sam za siebie. - Nasz wódz nie żyje - rozległy się wokół szepty. - A co stało się z małą Níniel? - pytali inni. - Posłuchaj mnie, mój ludu - krzyknął na to Tamar - a potem powiedz, czyś słyszał kiedykolwiek o podobnej, równie straszliwej niedoli. Smok nie żyje, ale obok jego ciała spoczywa także martwy Turambar, ten sam, którego niegdyś zwano Turinem, synem Úrina. I dobrze, że jest martwy, bardzo dobrze. Gdy to rzekł, tłum zaszemrał, a niektórzy orzekli, że Tamar musi być szalony. On jednak, nie zważając na nic, ciągnął dalej: - Wiedzcie też, że Níniel, którą wszyscy kochaliście, a która memu sercu była droższa niż wszystko inne, także nie żyje. Huczy nad nią spieniona toń wodospadu, rzuciła się bowiem w jego wody. Nie chciała więcej oglądać blasku dnia. Taki oto skutek przyniósł zły czar, tak wypełnił się straszny los rodu Úrina, bowiem ta, którą zwaliście Níniel, nosiła w rzeczywistości imię Nienóri i była córką Úrina. Dowiedziawszy się o tym, wolała umrzeć. Pierwej jednak wyznała swą tajemnicę dzikiej kniei, a ja posłyszałem echo tych słów. Serca wszystkich zastygły z żalu i przerażenia na tę wieść, nikt jednak nie odważył się podążyć ku miejscu, gdzie piękna władczyni odebrała sobie życie, wiedziano bowiem, że wciąż krąży tam jeszcze duch smutku. Słuchając słów Tamara, trzej tchórze, którzy opuścili Turambara, poczuli głębokie wyrzuty sumienia i odłączywszy się od tłumu wyruszyli, by odszukać ciało swego wodza. Ku ich wielkiemu zdumieniu znaleźli go jednak żywego, gdyż wraz ze śmiercią smoka ocknął się on z omdlenia. Wraz ze świadomością powrócił wszelako także ból. - Níniel! - zawołał Turambar, gdy trzej wojownicy zbliżyli się do niego. Na dźwięk tego imienia rycerze odwrócili twarze zdjęci żalem i lękiem, nie mieli bowiem odwagi spojrzeć wodzowi w oczy. Bez słowa dźwignęli go z ziemi, on zaś przez chwilę radował się odniesionym nad smokiem zwycięstwem. - Widzę, że ktoś opatrzył mi ranę - rzekł niespodziewanie, spoglądając na swoją rękę. - Jak myślicie, któż to był? Rycerze jednak, domyślając się prawdy, nie odpowiedzieli. Dwaj z nich ostrożnie nieśli rannego i wyczerpanego walką wodza, jeden zaś pomknął przodem, by zanieść innym radosną wieść, że władca żyje. Ludzie jednak nie wiedzieli, czy powinni się z tego cieszyć, i kiedy Turambar znalazł się między nimi, odwracali oczy, by nie dostrzegł w nich łez. Nikt nie miał odwagi powiedzieć mu prawdy, choć on ani na chwilę nie przestawał pytać o żonę. - Gdzie jest moja Níniel? - zwrócił się do tych, którzy stali najbliżej. - Myślałem, że znajdę ją na tej polanie. Jeśli jednak wróciła do domu, dobrze się stało... - Słysząc te słowa, ludzie nie potrafili już dłużej pohamować płaczu, widząc zaś ich rozpacz, Turambar zerwał się na nogi i zawołał: - Czy macie dla mnie złe wieści? Mówcie, mówcie! Nie dręczcie mnie dłużej. - Níniel nie żyje, mój władco - szepnął tedy jeden z rycerzy, Turambar zaś zapłakał gorzko, przeklinając Valarów i swój zły los. - Wpadła do wodospadu nad Srebrną Czarą i zabiła się - dodał ktoś inny. - Sama rzuciła się w jego toń - mruknął cicho Tamar, który dotąd stał z boku, milcząc. Turambar jednak usłyszał jego słowa. - Mów, co wiesz, kulasie - krzyknął, chwytając kalekę za gardło. - Co znaczą twoje głupie szepty? Mów, bo wyrwę ci język! Żal zalał serce Tamara, bowiem mówienie o rzeczach, które widział i słyszał, oraz o swej długiej, beznadziejnej miłości do Níniel sprawiało mu wielki ból. Wraz z żalem zaś w jego sercu pojawił się także gniew na Turambara. - Dziewczyna, którą znalazłeś w lesie - powiedział, odpychając trzymającą go dłoń - dostała od ciebie żartobliwe imię: Níniel, panna we łzach. Jednakże zły był to żart, bowiem kiedy oszalała z przerażenia rzuciła się w wody wodospadu, przeklinając swój los i pragnąc nigdy więcej cię już nie oglądać, nazywała siebie innym imieniem. Umierając rzekła, że zwie się Nienóri i jest córką Úrina, dzieckiem nieszczęścia. Nawet huczące wody Srebrnej Czary nie zdołają zagłuszyć opowieści o łzach Níniel. - Kłamiesz, nędzny synu Bethosa! - ryknął Turambar, ponownie rzucając się do gardła Tamarowi. - Nie, przeklęty! - odrzekł Tamar. - Tak powiedział smok Glorund i Níniel wiedziała, że to prawda! - W takim razie idź razem ze swoim Glorundem do Mandosu! - warknął Turambar i nim ktokolwiek spośród zebranych zdołał go powstrzymać, zatopił miecz w sercu kaleki, po czym zerwał się i pobiegł przed siebie, krzycząc: - On kłamał! Kłamał! Teraz jednak, kiedy minęło zaślepienie, w głębi serca wiedział, że Tamar mówił prawdę. Zostawiwszy swój lud na polanie, Turambar błąkał się bez celu po lesie, wzywając imienia Níniel, drzewa zaś odpowiadały mu posępnym echem. W końcu, kiedy na niebie świeciło popołudniowe słońce, nieświadom dokąd zmierza, zawędrował na powrót nad Srebrną Czarę. Nikt z poddanych nie śmiał podążyć tam za nim. Nagle drzewa wokół zaczęły usychać i choć był środek lata, w podmuchach wiatru zaszeleściły martwe, jesienne liście. Trawa i kwiaty zwiędły, a szmer wodospadu był smutniejszy niż łzy wylane nad śmiercią pięknej Nienóri, córki Úrina, która rzuciła się w jego toń. Znużony Turambar stał tu dłuższy czas, w końcu zaś wyciągnął swój miecz i rzekł: - Bądź pozdrowiony, Gurtholfinie, bestio śmierci. Jesteś zgubą wszystkich ludzi i chętnie wypiłbyś z nich życie, nie uznajesz bowiem żadnej władzy ani wiary prócz ręki, która cię dzierży - jeśli tylko jest wystarczająco silna. Tylko ty mi teraz zostałeś - zabij mnie więc i zrób to szybko, bowiem życie moje jest przekleństwem. Wszystkie moje dnie naznaczone były nieszczęściem, wszystkie uczynki były złe, a wszystko, co kochałem, umarło. - Chętnie to uczynię - odrzekł Gurtholfin - krew jest bowiem krwią, twoja zaś może okazać się nie mniej słodka niż ta, którą poiłeś mnie dotąd. Wtenczas Turambar rzucił się na klingę miecza i ciemne ostrze odebrało mu życie. Jego lud odnalazł go później i usypał nad jego ciałem wielki kurhan. Ktoś wyszukał też wypolerowany przez wodę kamień i wyrył na nim dziwne znaki, jakie niegdyś pokazał im sam Turambar, który nauczył się ich w jaskiniach Rodothlimów. Układały się one w napis: Turambar, zabójca smoka Glorunda, który był także Turinem Mormakilem, synem Úrina z lasu Pod spodem umieszczono jeszcze jedno słowo: "Níniel" (lub dziecię łez), choć jej ciała nie było tutaj i nikt nie wiedział, gdzie huczące wody pochowały piękną dziewczynę. Tu Eltas przerwał swą opowieść, a wszyscy, którzy go słuchali, mieli łzy w oczach. - Tak, to smutna historia - dodał po chwili z westchnieniem. - Po dziś dzień napełnia ona żalem ludzkie serca, bo choć w tych czasach działo się wiele złych rzeczy, rzadko knowania Melka wydawały aż tak okrutne owoce. Sam nigdy nie słyszałem smutniejszej opowieści. Wszyscy chcieli jednak wiedzieć, co stało się z Mavwin i Úrinem, przeto Eltas wkrótce znowu zabrał głos. - O Mavwin nie przetrwało tak wiele legend, jak o jej synu, Turinie Turambarze, niektóre zaś fakty przeczą sobie nawzajem. Wiedzcie jednak, że po tych wszystkich wydarzeniach leśny lud nie miał już ochoty wracać do swoich domostw i zamieszkał w innych leśnych dolinach, choć niektórzy, ogarnięci smutkiem, wciąż odwiedzali miejsce, gdzie niegdyś żyli. Pewnego dnia ktoś z plemienia natknął się w pobliżu wodospadu na wędrującą przez las starą kobietę i na jej prośbę odczytał wyryty w kamieniu napis na kopcu, a także opowiedział historię Turambara i Níniel. Słuchając jego słów, kobieta nie odezwała się ani słowem i nawet nie drgnęła. - Wszyscy ludzie ronią łzy i serce im się kraje, gdy słuchają tej opowieści - powiedział na zakończenie ów człowiek. - Zaiste smutek wypełnia i moje serce - odrzekła na to kobieta - jestem bowiem Mavwin, matka tych, których tu pochowano. - To jeszcze nie koniec tej smutnej historii - rzekł jej rozmówca, ale Mavwin nie chciała go już słuchać. Podniosła się i poszła przez las, płacząc z rozpaczy. Wędrowała długi czas, aż w końcu dotarła do miejsca, skąd leśny lud odszedł, by więcej tam nie powrócić. Nikt nie wie jednak, czy naprawdę była to Mavwin, czy też jej duch, który targany wielkim żalem nie mógł spokojnie pozostać w Mandosie. Powiadają, że poprzez czary Melka Úrin ujrzał wszystkie te straszne wydarzenia, Ainur chciał go bowiem skłonić w ten sposób do podporządkowania się jego woli. Nic jednak nie wskórał. Kiedy zaś los Turina i Níniel dopełnił się, zły Valar wpadł na pomysł, by wykorzystać ich ojca w inny, bardziej przebiegły sposób. W tym celu uwolnił go z wieloletniej niewoli, uprzednio jednak powiedział mu wiele złych rzeczy o elfach, szczególnie zaś o Tinwelincie, którego oskarżał o słabość i tchórzostwo. - Nigdy nie mogłem zrozumieć - rzekł - jak tak mądrzy ludzie mogli zaufać przyjaźni elfów i zgłupiawszy do tego stopnia, by przeciwstawić się mojej potędze, pomnożyli jeszcze swoje szaleństwo, szukając pomocy wśród gnomów lub legendarnego ludu. Lecz, Úrinie, gdyby nie tchórzliwe serce Tinwelinta z lasu, moje plany by się nie powiodły i Nienóri żyłaby dalej, a twa żona, Mavwin, nie wylewałaby łez, lecz byłaby szczęśliwa, że odnalazła syna. Idź więc, głupcze, i wypij piwo, jakiego nawarzyły ci zaprzyjaźnione z tobą elfy. Przytłoczony wiekiem Úrin, nie niepokojony przez nikogo, odszedł tedy w smutku z królestwa Melka ku lepszym krainom, ani na chwilę jednak nie przestawał myśleć o tym, co usłyszał od Ainura. Gęsta sieć utkana zarówno z prawdy jak i kłamstwa zasnuła swym ciemnym welonem jego serce, napełniając je goryczą. Wkrótce dołączył do niego zastęp dzikich elfów, wyjętych spod prawa istot, które wygnano z ich plemion, by żyły lub zginęły wśród wzgórz. Úrin zaprowadził je do jaskiń Rodothlimów, skąd po śmierci Glorunda odeszli już orkowie. Mieszkał tam teraz tylko jeden nieszczęsny krasnolud, który siadywał na stercie złota, śpiewając sobie ponure pieśni o zaklęciach. Nikt nie niepokoił go tutaj, strach przed Foalókem przetrwał bowiem długo i ludzie obawiali się nawet krążącego po tych okolicach ducha Glorunda. Kiedy jednak oddział Úrina zbliżył się do grot, krasnolud stanął przed wejściem do jaskini, w której kiedyś mieszkał Galweg, i zawołał: - Czego chcecie ode mnie, wyjęte spod prawa elfy ze wzgórz? - Przyszliśmy zabrać to, co nie należy do ciebie - odrzekł Úrin. - Nie sądziłem, Úrinie - powiedział na to krasnolud, którego imię brzmiało M(m - że ujrzę cię kiedykolwiek wśród takich rozbójników. Usłuchaj słów M(ma sieroty i odejdź stąd nie dotykając tego złota, jakby było ono niczym więcej niż tylko jadowitymi płomieniami. Wiedz bowiem, iż Glorund wylegiwał się na nim tak wiele lat, że przesiąkło ono złem Melka i teraz nie przyniesie już szczęścia żadnemu człowiekowi ani elfowi. Tylko ja jeden, krasnolud M(m, potrafię go strzec, związałem je bowiem ze sobą za pomocą wielu ciemnych zaklęć. Úrin nie przejął się tymi słowami, ale jego towarzyszy ogarnął gniew. Przywódca kazał im więc zabrać cały skarb, zaś M(m patrzył na to, nie ruszając się z miejsca, cały czas miotał jednak na przybyszów straszliwe przekleństwa. Nie mogąc tego znieść, Úrin rzucił się nań z mieczem, mówiąc: - Przyszliśmy, by zabrać tylko to, co nie było twoją własnością, ale za twe słowa odbierzemy ci także to, co do ciebie należy - twoje życie. - Elfy i ludzie pożałują twego postępku - odrzekł umierający krasnolud - zabójstwo Mîma sprawi bowiem, że śmierć będzie szła krok w krok za tym złotem, tak długo, póki pozostanie ono na ziemi - za każdą, choćby najdrobniejszą jego częścią. Úrin zadrżał, słysząc te słowa, ale jego zastęp wybuchnął tylko śmiechem. Úrin próbował nakłonić swych wojowników, by zanieśli ów skarb do siedziby Tinwelinta, a kiedy wzbraniali się przed tym, rzekł: - Czyżbyście się stali tacy sami jak smoki Melka, które potrafią tylko leżeć na złocie, nie znając żadnej innej radości? Jeśli zaniesiecie ów skarb temu hojnemu królowi, będziecie wieść w jego zamku życie słodsze niż to, jakie czekałoby was w pustych lasach, nawet gdybyście posiedli całe złoto Valinoru. Tak naprawdę jednak jego serce zwróciło się przeciw Tinwelintowi i miał nadzieję, że za pomocą przeklętego bogactwa dokona na nim swej zemsty. Stos kosztowności był tak wielki, że elfy ledwie były w stanie go unieść, powiadają więc, że część skarbu pozostała w lesie, część zaś zgubiono po drodze do siedziby Tinwelinta. Gdziekolwiek zaś udawali się ci, którzy dźwigali złoto, szło za nimi zło. W końcu objuczony kosztownościami zastęp dotarł do mostu przed zamkiem Tinwelinta. - Powiedzcie królowi - rzekł Úrin strażnikom, którzy ich zatrzymali - że Úrin Nieugięty chce przekazać mu dary. Wkrótce wniesiono tedy cały, ukryty w workach i skrzyniach z surowego drewna, skarb do pieczar króla, Tinwelint zaś z radością i zdumieniem powitał w swym domu nieoczekiwanego gościa, okazując mu wielki szacunek. Ponieważ jednak serce Úrina pozostało zaślepione doznawanymi przez lata mękami oraz kłamstwami Melka, rzekł on: - Nie trzeba mi, królu, gładkich słów, zdradź mi jeno, gdzie jest moja żona Mavwin, i powiedz, czy wiesz, jaką śmiercią umarła moja córka Nienóri? Tinwelint zapewnił go wszelako, że nie zna odpowiedzi na te pytania. Úrin opowiedział mu tedy, jaki los spotkał jego bliskich. Ta smutna historia głęboko poruszyła zarówno króla, jak i jego dworzan. Wszyscy gorąco współczuli gościowi, on jednak rzekł: - Gdybyście mieli choć tyle serca co najgorszy z ludzi, moi bliscy nadal by żyli. Nadszedł wszakże czas, żebyście zapłacili za tę bandę nędzników, którzy wyruszyli przeciwko smokowi Glorundowi, a potem, uciekłszy, zostawili Mavwin i Nienóri na jego łasce. Popatrz, królu, przychylnym okiem na mój dar, myślę bowiem, że pragnienie złota jest wszystkim, co nosisz w sercu. Wówczas to wojownicy rozsypali skarb u stóp króla i cały dwór zastygł ze zdumienia i podziwu. Towarzysze Úrina zrozumieli jednak, co ma nastąpić, i nie byli tym zachwyceni. - Popatrzcie na skarb Glorunda - powiedział ich wódz. - Jego zdobycie okupione zostało śmiercią Nienóri i krwią Turina, zabójcy smoka. Weź je, królu, i ciesz się, że dzielni ludzie uczynili cię bogatym. Tych słów Úrina Tinwelint nie mógł już słuchać spokojnie. - Co masz na myśli, synu człowieczy, i o cóż takiego mnie oskarżasz? Długo wychowywałem twojego syna i wybaczyłem mu złe uczynki, których się dopuścił. A potem udzieliłem pomocy twej żonie, mimo że ona, opętana dziką żądzą, nie chciała słuchać moich rad. To Melko cię nienawidzi, a nie ja. Co to ma wspólnego ze mną? I jakim prawem nieokrzesany człowiek z ludzkiego plemienia śmie stawiać zarzuty królowi Eldalian? Zważ, że moje życie w Palisorze zaczęło się na długo przedtem, zanim na ziemi pojawił się pierwszy człowiek. Odejdź, Úrinie, opętało cię bowiem zło Melka. I zabierz ze sobą swoje skarby! Tak rzekł Tinwelint, który nie zamierzał jednak mścić się na gościu za jego słowa - choć łatwo mógł go zabić lub rzucić nań czar - pamiętał bowiem, jak dzielnie walczył on niegdyś po stronie Eldarów. Úrin odszedł więc, nie tknąwszy jednak złota, i na starość powrócił do Hisilóme, gdzie zmarł wśród ludzi. Nigdy nie zapomniano wszelako o jego słowach, które zasiały wzajemną nieufność między elfami a ludźmi. Powiadają, że po śmierci Úrina jego cień błąkał się po lasach, szukając Mavwin, i oba duchy długo jeszcze nawiedzały ziemie nad wodospadem i Srebrną Czarą, opłakując swoje dzieci. Elfy z Kôru twierdziły, że w końcu Úrin i Mavwin powędrowali do Mandosu, okazało się jednak, że nie znaleźli tam ani Nienóri ani Turina. Stało się tak dlatego, że choć Turambar podążył za siostrą ciemnymi ścieżkami aż do bram Fui nie zostały im jednak otworzone, podobnie jak nie wpuścił ich do swej siedziby Vef(ntur. Modlitwy Úrina i Mavwin dotarły jednak w końcu nawet do Manwego i bogowie, ulitowawszy się nad nieszczęsnym losem Turina i Nienóri, pozwolili im przybyć do Fôs'Almir, jeziora płomieni, tak jak przed wiekami, jeszcze przed pierwszym wschodem słońca, uczyniła to Urwendi i jej towarzyszki. Płomienne fale zmyły z nich pamięć o wszelkich nieszczęściach i dzieci Úrina zamieszkały jako jaśni Valarowie wśród błogosławionych istot, darząc się nawzajem piękną, braterską i siostrzaną miłością. Zaiste więc podczas Wielkiego Zniszczenia Turambar stał będzie u boku Fionwego, zaś Melko i jego smoki przeklną miecz Mormokila. Tymi słowy Eltas zakończył swą opowieść i nikt już nie żądał, by mówił dalej.