BARTEK ŚWIDERSKI zaprenumeruj swój świat Zobaczyłem ją po raz pierwszy w redakcji "Całej Ty", gdy częstowała sekretarza Wójcickiego gumą do żucia. Wychodząc, już w drzwiach, musnęła mój policzek kasztanowym kucykiem i uśmiechnęła się, a jej twarz rozkwitła. Kąciki ust uniosły się do góry, w brązowych, zmrużonych oczach zagrały figlarne iskierki. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, dziewczyna odwróciła się i ciągnąc wstęgę świeżego, wiosennego zapachu, znikła w perspektywie redakcyjnego korytarza. Otrzeźwił mnie głos Wójcickiego. - Czy pan Skalski przyniósł znów, broń Boże, jakiś tekst? - spytał, wsuwając do ust listek gumy i odchylając się w fotelu. Podszedłem do jego wielkiego biurka. - Mam dla pana notkę do "Towarzyskiego miszmasz". Tłumaczenie z ostatniego "Paris Matcha", wizyta Adolfa Monroe na balu u księżnej Monako. Nieźle tam narozrabiał... Już dzwoniłem, ich paparazzi może nam odsprzedać odbitkę. Hiszpańska bródka i okulary nie drgnęły, ale podskoczyły brwi, zmarszczone nad rogową oprawką. - Co pan, biografię pisze? - spytał Wójcicki, odbierając kartkę. - Ile razy mówiłem: góra 300 znaków. Prychając, jakby żuł cytrynę, a nie miętową gumę, wpatrywał się w wydruk, położony na rogu biurka. Obserwowałem wahadłowy ruch jego ramienia, uzbrojonego w czerwony flamaster. Co chwila opuszczał je w dół, niczym młot przekuwający bezkształtną treść relacji wedle ustalonego szablonu. - Dobrze - westchnął wreszcie, zwracając artykuł, upstrzony nerwowymi zygzakami. - Tylko niech pan zacznie od opisu, jak usiadł jej na kolanach, zerwał perukę i zwymiotował do środka. W dwóch słowach potem, kim jest Monroe. Tylko bez określeń typu "hedonista" czy "kontestator". Może być "ekscentryk" i "dowcipniś". No i tytuł: "Metaboliczna prowokacja"... Zaraz mnie pan sprowokuje, jak Boga kocham! Sekretarz Małkiewicz-Kaas, wyfiokowana, zażywna blondynka, zerknęła współczująco znad monitora. - Niech go pan oszczędzi, młody jest. - Że żółtodziób to widać, ale chyba nie pracujesz pan w "Całej Ty" od wczoraj - oczy Wójcickiego pomniejszone przez minusowe szkła spojrzały z głębi czaszki. - Nie będę od nowa tłumaczył o co chodzi, podpowiadam ostatni raz. Tytuł niech będzie... "Blaski i cienie high-life'u". Rozumie pan? High-life zainteresuje każdą kobietę, a o prowokacjach może pan wypisywać do "Przeglądu Filozoficznego". Nabrałem powietrza, ale on nachylił się nad nowym plikiem papierów. Zresztą obrona nic nie dawała. Od początku pracy w "Całej Ty" wiedziałem, do kogo należy ostatnie słowo. Małkiewicz wstała od swojego biurka i dogoniła mnie w drzwiach. - Panie Grzesiu, proszę nie wychodzić. Prada chciała się z panem zobaczyć. Na korytarzu wzięła mnie pod łokieć. - Sprawdzę, czy jest u siebie - rzuciła i dodała ciszej. - Niech pan się nie przejmuje tym festyniarzem. Ludziom z ambicjami trudno tutaj żyć - uśmiechnęła się ciepło i zapukała do gabinetu naczelnej. Zacząłem nerwowo dopinać rękawy i kołnierzyk. Na audiencji u szefowej byłem raz, gdy dwa miesiące temu przyjmowała mnie do pracy. - Prada czeka na pana. Głowa do góry - uśmiechnęła się Małkiewicz, otrzepując moje ramiona z niewidzialnych pyłków. - Chyba jest w dobrym humorze, przynieśli właśnie próbną serię z "Avalonu". W gabinecie redaktor Łęcka rozmawiała przez telefon, wcierając w nadgarstki wonności, wylewane wprawnymi ruchami z potężnego flakonu. Nie przerywając rozmowy, skinęła na mój ukłon i wskazała brodą krzesło. Jej gabinet, wytapetowany w tonacji "szarości przedwieczornej", ocieniały liście rododendronów w pękatych donicach pod oknami. Słoneczne refleksy połyskiwały na starannie ułożonej fryzurze Łęckiej, iskrzyły powtykane w złoto brylanciki na jej wypielęgnowanych palcach. Klapę aksamitnego żakietu zdobiła wyszywana złotem nazwa jej ulubionego domu mody - "Prada". Na wymasowanym obliczu naczelnej gościł teraz ujmujący uśmiech, a w głosie brzmiało życzliwe zainteresowanie. Czyli że jej rozmówca nie był związany z redakcją - podwładni Łęckiej znali jej pogodny wizerunek głównie z telewizji. Na co dzień urzędował w tym gabinecie chłodny, wymagający ekonom, nie cofający się przed złośliwością, a nawet okrucieństwem, w egzekwowaniu posłuszeństwa. Ale że zacięte babsztyle nie otrzymują tytułu "Osobowości Roku", maska dobroci była niezbędnym elementem promocji firmy. - Dzień dobry, Grzesiek, co słychać? - spytała, odkładając słuchawkę. Nim otworzyłem usta, rozległy się pierwsze takty arii Carmen. Tym razem dobijano się do niej przez cienki płatek telefonu komórkowego, który wyjęła z rękawa. - Uff, dobra, powiem krótko - wróciła do mnie po chłodnym odesłaniu interesanta do asystentki. - Twój ostatni tekst o trębaczach jazzowych był dobry, tylko... za dużo dat. Skróciłam o połowę fragment o yyy... Milesie Davisie, a wstawiłam o Jurku Kraniaku. Też nagrał niezłą płytę, a poza tym to miły człowiek, mój dobry znajomy. Nie starczyło też miejsca na Marsalisa, zresztą jego nikt nie zna. - Ma pani rację - odparłem, powstrzymując się od pytania, czy nie mogłaby podpisać tego artykułu swoim nazwiskiem. - Ale tekst w porządku. Dlatego mam dla ciebie coś nowego. Duży reportaż o handlu prostytutkami. Wysłuchała kolejnego interesanta, skazując mnie na pięć minut niepewności. Prostytutki w "Całej Ty"? Plastykowy światek nowojorskich wybiegów i butików na Champs Elysées, nie obejmował slumsów. Reportaż kryminalny w magazynie, który zmianę koloru spódnic okrzykiwał przełomem dziejowym, a za zbrodnię uważał noszenie naturalnego futra!? Najwidoczniej coś mi umknęło. - Zgłoś się do Małkiewiczowej, wprowadzi cię w szczegóły. Będziecie pracować razem. Jak dobrze pójdzie, wejdziecie na trzy kolumny, do setnego numeru. Ale tekst tip-top, za miesiąc na moim biurku. Jakieś pytania? To zmieniało postać rzeczy. Oznaczało sowite honorarium, wytłuszczenie nazwisk autorów, może nasze zdjęcia na początku, później listy od czytelników, czyli awans w zawodowej hierarchii. Zapomniałem o wszelkich "ale", a ona dorzuciła prezent i zarazem zadanie: - W piątek promocja książki Zielińskiej-Devoux. Zaproszenie u sekretarki. Długonogie bóstwo spotkałem powtórnie nazajutrz w redakcyjnym bufecie. Odbierając obiad z automatu, obserwowałem kątem oka, jak próbuje okiełznać burzę rudych loków, spinając je w koński ogon. W następnej chwili nasze spojrzenia sprzęgły się, nieomal wypuściłem tacę z rąk. Gdy pochyliła się nad talerzem i mogłem złapać oddech, dotarło do mnie, że siedzi sama. Jeśli teraz z nią nie porozmawiam, nigdy sobie tego nie wybaczę. - Dieta? - spytałem, dosiadając się i wskazałem na mikroskopijną porcję sałatki. Uśmiechnęła się i wbiła na widelec ziarenko ryżu. - Raczej kontrolowana anoreksja. - Jesteś modelką? Nie musiałem pytać. Gdyby weszła do redakcji "Całej Ty" w charakterze gońca, też trafiłaby przed obiektyw. - Z doskoku. Studiuję prawo. A ty pracujesz tutaj? - Jestem reporterem - pochwaliłem się wczorajszym "awansem" i nieśmiało wyciągnąłem dłoń. Miała na imię Agnieszka, a dotyk jej chłodnej, kruchej dłoni pozostawiał wrażenie niedosytu. Znowu uniosła do góry kąciki ust, uwydatniając zaokrąglone kości policzkowe. Jeśli miałem sklecić coś z sensem, musiałem oderwać wzrok od jej twarzy. Nieoczekiwanie skinęła komuś ponad moją głową, a potem sięgnęła do kieszeni. Wójcicki wziął podaną mu gumę do żucia i odszedł, zerkając na mnie niechętnie. - Mogę spytać dlaczego codziennie częstujesz sekretarza gumą do żucia? W jej brązowych oczach znów błysnęły złote iskierki. - Bo mi ją codziennie w tym celu kupuje. - Jak to? - Rano daje mi nową paczkę, żebym ją nosiła w kieszeni spodni. Widzisz - klepnęła się po udzie, opiętym opalizującym materiałem leginsów - gumy szybko się nagrzewają. Pochyliła się nad stołem i dodała szeptem. - To go podnieca. Pokręciła z niedowierzaniem głową i odchyliła się. - Nic więcej - zapewniła, widząc moje zakłopotanie. - Poza, hmm... kontaktem termicznym, jednostronnym zresztą. Wzięła porcję sałatki, popatrzyła w bok i nieoczekiwanie spoważniała. - Dostał kosza. Jeśli jej uśmiech cieszył oczy, to zmarszczenie brwi i wydęcie ust świadczyło o temperamencie i sile charakteru. - Przepraszam, nie chciałem cię tak wypytywać. - Nie szkodzi. W ogóle nie mam tu z kim gadać. Mój fotograf i fryzjer wciąż ze sobą flirtują, stylistka jest zarozumiałą flądrą, a makijażystka przyjechała z Francji i nie zna polskiego. Zanim wyszła na sesję, dowiedziałem się, że pozuje do reklamy perfum "Avalon". W planach miała pokaz mody retro, organizowany przez "Całą Ty" w Pałacu Kultury Totalitarnej. Wszystkie imprezy urządzane w tym skansenie socrealizmu ściągały masy zagranicznych ważniaków, jej honorarium pokryło więc czesne za dwa semestry studiów. Jej naturalność, żywiołowość, nawet wyświechtane "wieesz", którym przeplatała wyznania, odgarniając za ucho niesforny kosmyk, w magiczny sposób zmniejszały dystans między nami. Czułem się, jakbym ją znał od lat. - Czy mogłabyś dać mi gumę Wójcickiego? - spytałem na odchodnym. - Jutro ci oddam. - Ale po co? - uniosła brwi. - Do ponoszenia, oczywiście. - W kieszeni? - Niekoniecznie. - Dobra - rozejrzała się konspiracyjnie. - Ale gdzie będziesz... Zresztą nie chcę wiedzieć. - A mogę jeszcze jedną? Dla siebie. Pogroziła mi palcem, ale nie odmówiła. Chwilę później, przed komputerem ulokowanym w środkowym rzędzie hali redakcyjnej, gdy ciepły listek dotknął mojego podniebienia, poczułem euforię. Podsumowałem popołudnie: eteryczne bóstwo okazało się dziewczyną z krwi i kości, miłą, obdarzoną poczuciem humoru, w dodatku otwartą na umacnianie znajomości. Wszak umówiłem się z nią na jutro, krótko przed tym, jak ucisk w mojej skarpetce znajdzie się na języku tego starego bufona Wójcickiego. Z werwą i entuzjazmem zabrałem się do relacji z kolejnego rozwodu księcia Walii. Kilka dni poświęciłem dokumentacji do zamówionego reportażu. Hania - jak redaktor Małkiewicz-Kaas pozwoliła się tytułować po wstępnej naradzie w redakcyjnej kawiarni - wyjaśniła mi powody umieszczania brukowych sensacji w naszym lakierowanym high-quality magazine. Łęcka zaplanowała osobny dział pt. "Z życia wzięte". Chodziło o nowe rzesze czytelniczek pracujących aktualnie na wzrost nakładu pism typu "Szok" czy "Kiler" i przy okazji przyciągnięcie nowych reklamodawców, którzy omijali dotąd naszą redakcję, jako pruderyjną. "Cała Ty" miała dla nich lekko stwardnieć. Jeśli teksty i reklamy o seksie i przemocy nie odstręczą starych czytelniczek, przed pismem otworzą się obiecujące perspektywy. Nasz temat zapowiadał się interesująco. Biuro z ogarniętego bezrobociem miasteczka w zachodniej Polsce werbowało dziewczyny do sezonowej pracy w Niemczech. Busy, jadące na Zachód, tuż przed granicą skręcały do willi na uboczu. Tam dziewczyny wiązano i poddawano przedziwnym badaniom pseudopsychologicznym, seansom hipnotycznym, wciskano im narkotyki i zmuszano do orgii. Potem na nadgarstkach tatuowano kod kreskowy - dane personalne, kartę zdrowia, proponowaną cenę, informacje o ich temperamencie i pseudonim przyszłego "właściciela". Tak oznakowane panienki lądowały w ekskluzywnym, niemieckim burdelu, stylizowanym na erotyczny supermarket. Interes kręcił się od lat i był bardzo dochodowy. - Nie wydaje ci się, że wszyscy faceci, którzy wyrywają "towary", szczypią je w tyłki i pakują do swoich samochodów, traktują knajpy czy dyskoteki właśnie jak supermarkety? - spytała Agnieszka, gdy opowiedziałem jej o reportażu. - Patrzą na opakowanie, szybko macają, czy nie ma defektów i buch do koszyka. Tamci są po prostu bardziej dosłowni. Moje zauroczenie, wręcz fascynacja przeradzało się w rodzaj radosnej tkliwości, którą wciąż bałem się nazwać po imieniu. Za każdym razem, gdy patrzyłem w jej brązowe oczy, czułem, że tonę, a wszystko wokół traci ostrość. Skończyła zdjęcia do reklamówki, pierwszy raz umówiliśmy się poza redakcją i tego ciepłego, sierpniowego wieczoru, w zielono-żółtych alejkach Łazienek nigdy nie zapomnę. Nawet nie drażnili mnie faceci wybałuszający oczy na widok jej zjawiskowej twarzy (tudzież wspaniałego biustu i fantastycznych nóg). Nie była typem "towaru", który bezceremonialnie można "uszczypnąć w tyłek". Przy całej otwartości (gwarantującej szczerość, gdyż w jej wypadku nie była to tylko maska) okazała się osobą odpowiedzialną, a nawet zasadniczą, zakładałem więc, że nasz związek potraktuje serio. Postanowiłem zaczekać na odpowiedni moment i wyłożyć karty. Z naiwnością człowieka zakochanego nie pamiętałem, że los - ten Najwyższy Krupier - może ukrywać asa w rękawie. Wieżowiec wydawnictwa "Cała Ty" prezentował się imponująco nawet bez ogromnej, holograficznej modliszki, która piątkowego wieczoru przysiadła na dachu. Od paru miesięcy warszawiacy podziwiali jego lśniący kształt unoszący się nad zabudową śródmieścia. Owalny, czterdziestopiętrowy budynek, pełen wnęk i tarasów, obwieszonych girlandami egzotycznych pnączy, wyglądał intrygująco, nawet stabilnie spoczywając na fundamentach. Wykonany z tworzyw sztucznych stanowił szczytowe osiągnięcie technologii, a także dowód triumfu pomysłowości architektów nad ustawowymi rygorami. Jego wysokość zgadzała się co do centymetra z maksimum, wyznaczonym przez ustawę o zabudowie śródmieścia (podpisaną niedawno pod presją opinii publicznej, przerażonej inwazją koreańskich monstrów). Ale oto pewnego ranka na dachu wieżowca pojawiły się cztery ogromne balony, które zaczęły pęcznieć pod naporem wypełniającego je helu. Gdy stanęły pionowo w górę (co brukowce po swojemu określiły mianem jednoczesnej erekcji czterech gigantycznych prezerwatyw) trzasnęły klamry mocujące, budynek zachwiał się z metalicznym chrzęstem i majestatycznie uniósł w górę. Na wysokości trzydziestu metrów uwięziła go sieć lin, zamocowanych do fundamentów, wpuszczonych w ziemię na głębokość kilkunastu pięter. I tak swoją wielką, lewitującą siedzibą wydawnictwo "Cała Ty" przechytrzyło urząd miasta, a pozostałym korporacjom ulokowanym w centrum pokazało ich miejsce. Telewizyjne transmisje z niecodziennego wydarzenia były jednym wielkim pasmem darmowych reklam; sprzedaż pisma podskoczyła wówczas do niewiarygodnego poziomu 1,5 miliona egzemplarzy. Nawet ja, wówczas student ostatniego roku dziennikarstwa, kupiłem jeden z nich. Mimo lekkiego rozczarowania treścią artykułów "Całej Ty" byłem tak urzeczony przebojowością redakcji, że za wszelką cenę postanowiłem do niej się dostać. Dwa miesiące później mi się udało, uznałem to za życiowy sukces i początek olśniewającej kariery. - Witam państwa na premierze książki "Jestem modliszką" Violetty Zielińskiej- Devoux, wydanej przez "Cała Ty Publishing" - niósł się głos Łęckiej po szklanej kopule sali bankietowej. Pomieszczenie, usytuowane na szczycie budynku, miało kształt ćwiartki jabłka, leżącego na jednej ze ściętych powierzchni i "nadgryzionego" przez znajdującą się w głębi scenę. Siedziałem przy stoliku ustawionym na teleskopowej kolumnie o regulowanej wysokości, teraz zawieszonym tuż pod kopułą. Na początku wieczoru zaprosili mnie do siebie pani Hania i felietonista Marek Łopot (vel Wiktor Kochanowski, prowadzący w "Całej Ty" kącik porad seksualnych), a potem odcięli odwrót przyciskiem "up". - Przeczytał pan te menstruacyjne upławy koleżanki Devoux? - spytał Łopot, chuchając ginem. Znudzony, o pomarszczonych, obwisłych policzkach wyglądał jak mops. Pomyślałem, że ten ekspoeta, wielki minimalista (jeśli nie jest to oksymoron) sam musiał być gwiazdą podobnych bankietów lat osiemdziesiątych. Kiedy znikł ochronny parasol, roztaczany przez władzę ludową, literackie pisma wyklęły go jako kabotyna i chałturnika. Teraz nurzał rozczarowania w alkoholu i wciąż kąsał karmiącą go rękę. Nie spotkałem w redakcji ani poza nią drugiego tak zapiekłego krytyka "Całej Ty". Praca, która dla mnie oznaczała wyróżnienie, dla niego musiała być dnem zawodowej degrengolady. - Panie Marku! - ofuknęła go tylko Małkiewicz-Kaas, tupiąc szpilką z przezroczystej masy. Na scenie pojawiła się bohaterka wieczoru. Towarzyszyły jej dwie hostessy w kostiumach modliszek, niosące plansze z powiększoną okładką książki. Dwie inne rozrzucały fosforyzujący pył tworzący wokół sceny migotliwą mgiełkę. Upięte wysoko, kruczoczarne włosy, przymknięte powieki, wytatuowane węże wijące się wokół kostek Violetty Dwojga Nazwisk upodabniały ją do egzotycznej królowej. Dostojnie płynęła, unoszona magiczną siłą, muskając twarze poddanych połami jedwabnej szaty. W istocie siedziała na wózku inwalidzkim, pchanym przez wielkiego, łysego ochroniarza. - Jest nasza cesarzowa i jej nadworny eunuch - donośnym szeptem skomentował Łopot. Gdy Hania posłała mu miażdżące spojrzenie, dodał: - Przecież nie może mieć jaj! Madame Violetta ma alergię na testosteron. - Nie muszę tu rekomendować naszej znakomitej autorki - podjęła z estrady Łęcka. - Od lat, wbrew przeciwnościom losu, regularnie wydaje bestsellerowe powieści i poradniki. Jej wytrwałość... - Ciekawe, czy bylibyśmy tutaj, gdyby napisała to normalnie, przy biurku - szepnął Łopot. - Nie zaprzeczysz chyba, że felietony Zielińskiej są znakomite - zaprotestowała pani Hania. - Owszem, to prawdziwe arcydzieło - odparł ekspoeta i dodał ciszej - prozy waginalnej. - Jesteś wulgarny - żachnęła się sekretarz redakcji. - Czy to jej wina, że tylko ta część ciała pozostała sprawna po wypadku? - Ale przyznasz też, że nie jest winą wszystkich mężczyzn, że pijany kierowca, który ją potrącił, był akurat facetem. A jednak jej feministyczne paszkwile winią za to nas wszystkich - odparł poważnie pan Marek. - To po prostu dzielna kobieta, która mówi, co myśli - upierała się Hania. - Podziwiam ją za bezkompromisowość, konsekwencję i solidarność ze wszystkimi kobietami. Wy, mężczyźni, jesteście tacy egoistyczni: tylko ja i ja. - "Ja, ja, ja!" Nie czas na cytowanie niemieckiego pornosa! No dobrze, posuwam się za daleko, więc dajmy temu pokój - powiedział ugodowo poeta. - Powiem wam tylko, co usłyszałem na mieście. Podobno czujnik, którym wybiera litery w komputerze, uległ uszkodzeniu. I ostatni felieton napisała tylko dzięki sekretarce, a raczej jej środkowemu palcowi. Małkiewicz wyprostowała się i nabrała powietrza, ale Łopot dokończył: - Jestem tylko ciekaw, czy miała coś z tego. Oprócz satysfakcji twórczej, ma się rozumieć. - A to już pan powinien wiedzieć najlepiej jako ekspert w tej dziedzinie, drogi Wiktorze Kochanowski - odcięła się zaczerwieniona ze złości sekretarz. Tłumacząc się biologiczną koniecznością, wcisnąłem czerwony przycisk. Z pneumatycznym sykiem zjechaliśmy do parteru i opuściłem to kłótliwe grono, by zakrzątnąć się wokół stołu, pełnego pater z owocami, mis z sałatkami i ponczem. Przemowa Łęckiej kończyła oficjalną część wieczoru (z przyczyn obiektywnych autorka nie podpisywała książek) i towarzystwo rozbiło się na małe grupki. Próbując odnaleźć Agnieszkę, niespodziewanie stanąłem twarzą w twarz z naczelną. - Dzień dobry... wieczór - bąknąłem. - Dzieńdobrywieczór. Przeczytałam twój wywiad z Elvisem Kowalskim, bardzo dobry. Mężczyźni z jej otoczenia - wśród których zidentyfikowałem projektanta mody, dwóch biznesmenów z pierwszej setki, jednego z pierwszej dziesiątki i sekretarza Wójcickiego - taksowali mnie badawczo. - Mocne, zwłaszcza to pytanie o kochanka i ulubioną pozycję. Tak trzeba rozmawiać z ludźmi estrady: walić po nerach, bo to nie są panienki na wydaniu, tylko stare rajfury. I poklepawszy mnie po plecach, zgrabnym półobrotem wróciła do adoratorów. Ruszyłem w kierunku tarasu, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Co za ironia losu, przedwczoraj posłałem ten wywiad mailem koledze ze studiów, pracującemu w "Przeglądzie Kulturalnym". Kończąc dziennikarstwo obiecaliśmy sobie regularną korespondencję i konsultację "dokonań zawodowych". Po południu, przez telefon traktował mnie z góry, wręcz nazwał tekst "brukową sensacyjką". Wywiad nie mógł być jednak najgorszy, skoro spodobał się tak wytrawnej dziennikarce jak Łęcka. Stałem na tarasie ze szklanką ponczu w ręku i delektowałem się wibrowaniem połechtanej próżności. Nagły harmider rozległ się w przeciwległym końcu tarasu. Nad rozkrzyczanym tłumkiem górowała błyszcząca płachta, rozpięta na aluminiowych prętach. Materiał uniósł się teraz nad barierką tarasu, a pod nim pojawił się mężczyzna w kasku i kombinezonie. W błyskach fleszy rozpoznałem go -był to Wincenty Czaplicki. Syn sławnej poetki, lider stołecznej, smallbitowej cyganerii, świeży nabytek Łęckiej. Niewiele starszy ode mnie, miał już w piśmie autorski felieton "Z ufarbowanej czapy". Z bliska ujrzałem jego roześmianą twarz, krzyczał w stronę piszczących z wrażenia kobiet: "Tacie zapisuję palto, a babci knedle, które trzymam pod poduszką. Może zjeść wszystkie trzy". Wspiął się na barierkę, odbił i... runął w dół. Dopiero po chwili włączył silnik motolotni, wyrównał tor lotu, a po chwili zaczął unosić się w górę. Goście na tarasie odetchnęli i zaczęli bić brawo. A lotnia, kołysząc się majestatycznie, niczym wielki liść niesiony jesiennym wiatrem, oddalała się w kierunku zachodzącego słońca. Jeśli Czaplicki był kabotynem, to przynajmniej przez duże K. Tak bardzo chciałem mieć u swego boku Agnieszkę, że zacząłem rozpoznawać ją w każdej sylwetce na chodniku w dole. Z głębi rozgrzanego powietrza, niosącego kurz i zapach spalin, powiał niespodziewanie zimny wiatr, wyrywając mi z palców białą serwetkę. Pomyślałem, że stało się coś złego. Następnego dnia Agnieszka nie pojawiła się na próbie pokazu i nikt nie wiedział dlaczego. Gdy wieczorem zadzwoniłem, telefon odebrała współlokatorka. - Nie, nie mogę poprosić Agnieszki - powiedziała zduszonym głosem. - A kto mówi? - Grzesiek, kolega z pracy. - Grzesiek Skalski? Boże, opowiadała mi o tobie - dziewczyna umilkła, a potem głęboko westchnęła. - Słuchaj, czy mogłabyś... - Stało się coś strasznego - przerwała. - Agnieszka nie żyje. Zanurzyłem dłoń we włosach i mocno pociągnąłem. Ból przywrócił mnie rzeczywistości. - Możesz powtórzyć? - Znalazłam ją wczoraj w łazience. Popełniła samobójstwo - dziewczyna zaczęła płakać. - Przepraszam, nie mogę teraz rozmawiać. Samobójstwo? Agnieszka? Niemożliwe! Próbowałem zebrać myśli. W końcu trzepnęło mnie. I to tak, że nie pamiętam, co robiłem w ciągu następnej godziny. Oprzytomniałem w łóżku, przewracając się z boku na bok w pościeli mokrej od łez. O spaniu nie było mowy, więc pojechałem do mieszkania Agnieszki. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej od jej koleżanki i przede wszystkim sprawdzić, czy wszystko nie jest okrutnym żartem. Nie było nikogo. Zahaczając o nocny sklep, wróciłem do domu. Resztę nocy spędziłem przed włączonym telewizorem, wydzwaniając do Agnieszki i upijając się winem. Na pogrzeb, trzy dni później, przybyło niewiele osób. Rodzina, kilkanaście koleżanek, znajomi - wszyscy samochodami na śląskich rejestracjach. Wyglądało, że mieszkając w Warszawie zaledwie dwa tygodnie, Agnieszka zdążyła się zaprzyjaźnić tylko ze mną i współlokatorką. Zdziwiło mnie, że nie przyszedł nikt z redakcji. Dopiero po uroczystości pojawił się szofer i położył na grobie wieniec z napisem "Pogrążone w smutku koleżanki z »Całej Ty«". Nazwa pisma była wypisana wielką, kolorową czcionką, nie licującą z okolicznościami. Po ceremonii podeszła do mnie krępa, ubrana na czarno dziewczyna, ciężko stąpając na wysokich koturnach. - Cześć, ty jesteś Grzesiek? Monika. - Była przeciwieństwem Agnieszki: niska, otyła brunetka, z dołeczkami w załzawionych policzkach. - Telefonowałeś, to ja mieszkałam z Agą. Dzięki, że przyszedłeś. - Miałabyś ochotę na kawę albo coś mocniejszego? W kawiarni wysłuchałem wielu ciepłych, a nawet wrzących słów na temat Agnieszki, przerywanych donośnym pochlipywaniem, zwłaszcza kiedy dotarliśmy do wspomnień z fatalnego wieczoru. Monika znalazła nagie zwłoki w wannie, wypełnionej po brzegi wodą (a raczej rozwodnioną krwią). Wydało się jej, że Agnieszka ma na ramionach nakłucia, jak po zastrzykach. Nie było żadnego listu. - Ciągle nie mogę w to uwierzyć. Wiodło jej się, zawodowo i prywatnie - zerknęła na mnie z bladym uśmiechem. - Mówiła, że poznała ciekawego faceta i że coś z tego będzie. Nie zdążyłyśmy się dobrze poznać, ale wydawała się taka piękna i zdolna, zadowolona z życia, otwarta, wesoła... - Słuchaj, to jakiś absurd. Była najnormalniejszą dziewczyną, jaką znam. Żaden typ depresyjny, a co dopiero samobójczy! Coś musiało się stać. - Przepraszam, ale czy nie pokłóciliście się ostatnio? - Skąd. Było w porządku i szło coraz lepiej. - To może dowiedziała się, że ma raka? Albo AIDS? - w opuchniętych oczach Moniki pojawiło się niezdrowe podniecenie. - Może. Ale wtedy powinna zostawić jakiś list, prawda? - Wiedzę o tej materii czerpałem z tanich melodramatów. - No to może wzięła narkotyki? Bo skąd te ślady na ramionach? Rozmowy w tym guście mało mnie bawiły, więc powiedziałem, że muszę już lecieć. Poprosiła mnie o telefon - chciała mi ofiarować drobiazg po Agnieszce, ukryty dla mnie przed jej rodzicami. Byłem wdzięczny za tę życzliwość i ośmielony spytałem, czy nie odstąpi mi jakiejś fotografii Agnieszki. Niestety, była skazana jak ja na oczekiwanie na reklamówkę perfum "Avalon". Wykupiła już naszą roczną prenumeratę i uzyskała obywatelstwo Miasta Rozczytanych Kobiet, zaksięgowane w wydawnictwie "Cała Ty" pod numerem 1.705.228. Musiałem wziąć się w garść, nazajutrz czekała mnie wizja lokalna w willi, w której rozegrał się dramat dziewczyn z kodem paskowym na przegubach. W drodze na dworzec odwiedziłem Monikę i odebrałem obiecaną pamiątkę - duży, damski zegarek elektroniczny. Zaskoczyły mnie jego rozmiary i pstrokate wzornictwo; Agnieszka gustowała w delikatniejszych ozdobach. Podobno dostała go w prezencie. W pociągu Hania zaprosiła mnie do wagonu restauracyjnego. - Dziękuję, jestem już po kolacji - odparłem. Paląc papierosa, ślizgałem się wzrokiem po polach przemykających za oknem. Nie zamieniłbym tej odprężającej czynności na otrębową struclę z marcepanem. - Po jedzeniu w pociągu robi mi się niedobrze. - Możesz wziąć aviomarin - wyciągnęła z kieszeni ampułkę. - Ale skoro nie jesteś głodny, to przynajmniej mi potowarzyszysz. Musimy pogadać o reportażu. - No nie wiem... - Chodź, chodź. Postawię ci drinka. - Tylko daj mi pięć minut - westchnąłem, gasząc papierosa. - Muszę się przebrać. Redaktor Małkiewicz-Kaas oddaliła się, a ja zastanawiałem się, kim jest pan Kaas. Na jakiej placówce, raucie czy delegacji się poznali. I czy miałby za złe myśli wszystkich facetów, ocierających się o jej ciężkie biodra, opięte uszytym na miarę kostiumem. Włożyłem czystą koszulę, marynarkę i udałem się do wagonu restauracyjnego. Siedziała przy stoliku i czytała ostatni numer "Całej Ty". - Spójrz, znowu zwiększyli nakład - powiedziała. - Co najśmieszniejsze, odkąd jest kontrolowany, są to prawdziwe liczby. - To dawniej były fałszywe? - zaśmiałem się, otwierając menu. Starła serwetką resztki kremu z ust i spojrzała zamyślona. - Słyszałeś o samospełniającym się proroctwie? - Nie. To coś z teologii? - Wręcz przeciwnie. Z ekonomii. Skinęła na kelnera, a była z tych kobiet, które nie muszą robić tego dwa razy, i złożyła zamówienie. - Co z tą teorią? - spytałem od niechcenia. - Chodzi o kreowanie faktów dokonanych. Na przykład: ktoś puszcza plotkę, że pewien bank wkrótce splajtuje. Klienci banku wycofują z kont pieniądze, bojąc się ich utraty. A że najbogatszy nawet bank nie jest w stanie jednocześnie wypłacić wszystkich depozytów, firma staje się niewypłacalna. Proroctwo się spełnia. - O rany! Chyba nie powiesz, że nakład "Całej Ty" był fałszowany?... Najpierw wykreowali się na największy magazyn w kraju, a potem rzeczywiście nim zostali! Ludzie ze stolika obok obejrzeli się w naszą stronę, a Hania zgromiła mnie wzrokiem. - Przepraszam - bąknąłem szeptem. - Nie wiedziałem. - Teraz to już nie ma znaczenia. Zresztą to nie jest karalne, dopóki dane fiskalne są prawdziwe. Stuknęła swoim drinkiem o mój sok. - Wypijmy za spełnione proroctwo. Niechaj co miesiąc przynosi nam sławę i żywą gotówkę. Po drugim drinku koleżanka Kaas mówiła mi już "drogi Grzesiu" , wydymając hojne usta i opierając zaobrączkowaną dłoń na moim ramieniu. Gdy wstawałem od stołu, niby od niechcenia wyciągnęła z torebki kluczyk tak, bym zobaczył na breloczku numer jej jednoosobowego przedziału. Udałem, że tego nie widzę; spojrzała przeciągle i z uśmiechem pokręciła głową. Miała za duże powodzenie, żeby przejmować się drobnymi porażkami i za dużą klasę, żeby to okazać. Do swego przedziału wszedłem na palcach, żeby nie obudzić pasażera na górnym łóżku. Przepłukałem usta antybakteryjnym "Raidem", włożyłem piżamę i ułożyłem się w pościeli. Nie dawał mi spokoju zegarek Agnieszki, więc w ciemnościach przyjrzałem się jego fosforyzującej tarczy. Bawiąc się guzikiem umieszczonym z boku obudowy, zmieniałem funkcje wyświetlane w kwarcowym okienku: godzina, data, budzik, temperatura. Wreszcie dotarłem do niepokojącego napisu: "Masz jedną wiadomość". Obróciłem zegarek i dostrzegłem drugi guzik ukryty w tylnej ściance koperty. Nacisnąłem go... i zamarłem. Z boku zegarka wystrzelił promień światła i rzucił na ścianę kolorowy deseń. Po chwili obraz wyostrzył się i ułożył w krótki tekst wypisany czarnymi literami na zielonym prostokącie o rozmiarach A 4. "Zadzwoń w ważnej sprawie pod numer: 0 800 876 344. Jacek". A więc to była tajemnica nazbyt dużej koperty! Miałem w ręku zegarek z pagerem i mikroskopijnym projektorem, najnowszy gadżet techniki telekomunikacyjnej. Słyszałem o nim, firma jeszcze nie weszła na polski rynek. Agnieszka zapewne dostała to od kogoś powracającego z Zachodu... Bardziej zaintrygowany niż zazdrosny o tajemniczego Jacka, odnotowałem w pamięci numer; początek wskazywał na infolinię jakiejś firmy. Założyłem zegarek i zasnąłem, wmawiając sobie, że przez jego rozgrzewającą się powierzchnię dotykam jej ręki. Że skórzany pasek przechował ciepło, które przedwcześnie uleciało z kruchych nadgarstków Agnieszki. - Nie ma tu wiele do oglądania - zastrzegł policjant, usuwając plomby z drzwi willi. Wybudowano ją w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, tak sugerowała elewacja wyłożona tłuczonym szkłem butelkowym i miniaturowa wieżyczka. Sierżant wprowadził nas do korytarza obitego czerwoną tapetą. - Tu jest salon - niewielkie pomieszczenie zdominowały porozwieszane na ścianach poroża. - A dalej pokoiki o wiadomym przeznaczeniu - mrugnął porozumiewawczo, otwierając drzwi klitki z łożem monstrualnej wielkości. - Czy to weneckie lustro? - spytała Małkiewicz, wskazując zwierciadło na pół ściany. - Nie. Ale tam za lampką była ukryta kamera, którą skonfiskowaliśmy. Właściciel nagrywał tu kasety pornograficzne. Niestety, nie udało się nam do nich dotrzeć. - Niestety - powtórzyła Hanka i spojrzała ironicznie. Uśmiechnął się i dał znak, że chce pokazać coś jeszcze. Doszliśmy do końca korytarza, policjant odsunął dywan, odsłaniając klapę wbudowaną w podłogę. - Tu były trzymane - powiedział z miną magika. Podniósł klapę, wyprostował się i rozejrzał. Pośród kilku zainstalowanych w ścianie włączników zlokalizował właściwy i zapalił światło. Ukazały się drewniane schody, prowadzące w głąb piwnicy. Ruszyliśmy śladem sierżanta po trzeszczących stopniach i znaleźliśmy się w niskim, betonowym korytarzu, będącym odrapaną z tapety repliką tego na górze. Otworzył okratowane, zaopatrzone w solidny zamek drzwi i weszliśmy do celi. Za całe umeblowanie starczały dwie prycze i krzesło, a oświetlenie - naga żarówka pod sufitem. - Tu je trzymali, po trzy, cztery w celi. W sumie jest ich dziewięć. Ostatnie pomieszczenie służyło jako salon tatuażu. Ruszyliśmy w głąb korytarza, mijając cztery pary identycznych wnęk, aż doszliśmy do ostatnich drzwi obitych blachą. Pochylając głowy, weszliśmy do pokoju przypominającego gabinet dentystyczny. Sierżant podszedł do leżącego na szafce aparatu i podniósł podłączony doń kablem plastikowy sześcian, z najeżoną igłami głowicą. - Urządzenie zrobiono na zamówienie. Tu wprowadzało się dane - wskazał na wbudowaną w aparat klawiaturę. - A te igły tatuowały na skórze kod kreskowy. Zrobili to na bazie standardowego software handlowego i drukarki igłowej. Spojrzeliśmy po sobie z Hanką, ale przerażenie gościło w naszych oczach żenująco krótko. Oto mieliśmy w garści wymarzony temat, z mrocznym tłem i masą efektownych detali mrożących krew w żyłach. Perwersyjne zło kontra skrzywdzona niewinność - reporterską żyłę złota. Wyjąłem aparat i zacząłem mierzyć światło. Drogę powrotną spędziliśmy we wspólnym przedziale, robiąc notatki i przeglądając zdjęcia na ekranie cyfrowego aparatu. - Zdajesz sobie sprawę, że możesz zapomnieć o druku zdjęć tych kiczowatych salonów? - ostrzegła Hanka, wskazując na fotografię sztucznego kominka, nad którym srożyły się jelenie rogi. - Przejdą tylko zdjęcia z piwnicy. - Dlaczego? - Takie wnętrza nie mogą pojawić się w "Całej Ty" pod żadnym pretekstem. Nie pasują do estetyki pisma. Chwyciła zębami spinkę do włosów i zaczęła wić na czubku głowy mały koczek. Miałem dosyć osaczającej mnie zewsząd ofensywnej kobiecości. - Poddajemy wszystkie materiały tak tendencyjnej obróbce, że tracą związek z rzeczywistością - zauważyłem. - Kiedy pisałem o Almodovarze, Wójcicki kazał mi scharakteryzować go jednym zdaniem: "Uwielbia kręcić filmy o kobietach i dla kobiet". Nie wydaje ci się, że infantylizujemy czytelniczki? -Totalnie je ogłupiamy - przytaknęła Hanka otwierając kosmetyczkę. - Co śmieszniejsze, nazywa się to "schodzeniem do poziomu czytelnika". Tylko że my ten poziom jeszcze bardziej obniżamy i potem musimy dostosowywać się do coraz niższego. I tak w koło Macieju. - Sprzężenie zwrotne. Tylko dokąd prowadzi ta spirala głupoty? - Na dno - roześmiała się Hanka. Nie wyglądało na to, żeby spędzało to jej sen z podmalowanych powiek. Zgadzam się, że kapitan okrętu powinien iść ze swoją jednostką na dno, ale ja robiłem w firmie za szeregowego majtka. Nie chciałem pogrążać się z czytelniczkami "Całej Ty" w umysłowej degradacji, więc nigdy nie czytałem magazynu. Wyjątek czyniłem dla swoich artykułów, kierowany ciekawością, czy Wójcicki zostawił coś z oryginału, czy też końcówką czerwonego flamastra zrobił z niego kolejną sztampową głupawkę. Początkowo miałem wyrzuty sumienia, niczym czarna owca w zwartym zespole identyfikującym się z firmą. Otworzyła mi oczy rozmowa z Łopotem. Gdy pochwaliłem jeden z jego tekstów, spytał gorzko: "Żartujesz, czy już naprawdę nie masz co czytać?" Ale reportażu otwierającego w październikowym numerze dział "Z życia wzięte" nie mogłem pominąć. "Dramat modelki" natychmiast przykuł moją uwagę, w spisie treści zapowiedzi towarzyszyło zdjęcie Agnieszki. Trudno było ją rozpoznać w bladej zjawie ze źle oświetlonej, czarno-białej fotografii, toteż upewniłem się dopiero po odnalezieniu tekstu, ozdobionego powiększonym zdjęciem paszportowym. Była piękna i młoda, miała ciekawą pracę. Perspektywy, których koleżanki z rodzinnych Piekar mogły jej tylko pozazdrościć. Jednak jej życiową drogę przecięła ścieżka białego proszku, która wiodła na cmentarz. Oto ponura historia Agnieszki M., modelki, która pod wpływem narkotyków odebrała sobie życie. Po tym leadzie następował artykuł niejakiej Jolanty Zalewskiej naszpikowany kłamstwami. Kreślił portret prowincjonalnej gęsi, poddanej pokusom wielkiej metropolii i staczającej się w narkomanię. Był w 90% wyssany z palca i gdyby nie fotografia, nigdy nie domyśliłbym się, o kogo chodzi. Rozdarłem pismo i wyrzuciłem je przez okno. Ponieważ nie mogłem powtórzyć tej czynności milion siedemset tysięcy razy, postanowiłem ustalić, kim jest Jolanta Zalewska i wyciągnąć z niej, w jakim celu sfabrykowała paszkwil bezczeszczący pamięć mojej dziewczyny. I zażądać sprostowania na łamach pisma. - Witamy naszego Kojaka - przywitał mnie Wójcicki w pokoju sekretarzy redakcji. Moje trwające tydzień dyskretne śledztwo komentował głupimi docinkami. - Wie pan już, kto zabił? - Nie. Ale jestem na tropie. - A miałeś czas, żeby zająć się naszym artykułem? - spytała Małkiewiczowa, wstając od komputera. - Tak. Właśnie przyniosłem swoją połówkę i wstępną wersję leadu. - Dobra, zostaw to w moim komputerze. Ja muszę lecieć, bo za parę minut rusza demonstracja. - Jakiś nowy temat? - spytałem, instalując dyskietkę. - Marsz przeciw przemocy, piszę o tym do "Miszmaszu". Może być śmiesznie, bo dzieciaki są uzbrojone po zęby. Spodziewają się starcia z kontrdemonstracją anarchistów. - Anarchiści są za przemocą? - Nie. Ale chcą ją ograniczyć przez likwidację policji i kary śmierci. Odwrotnie niż demonstranci. - O tempora, o mores! - westchnął Łopot. Wszedł do pokoju, kręcąc głową. - Za mojej młodości był jeden pochód, jeden sztandar i wszystko było jasne. - Ale mamy wolność, niestety - podsumowała Hanka, zdejmując z wieszaka płaszcz. - Pa! Łopot, mrucząc pod nosem, zajrzał przez moje ramię na ekran. - A wy ciągle męczycie te biedne dziewczynki? Nagle nachylił się i dodał ciszej: - Słyszałem, że interesuje się pan zwłaszcza jedną, której przeguby potraktowano jeszcze brutalniej. Spojrzałem w jego szare, zmrużone oczy. Przekrzywił głowę jak mops, który chce się bawić. - Wie pan coś o niej? - Nie - wyprostował się i podszedł do zawieszonego na ścianie spiegla. - Ale dam panu radę starego wygi: Niech pan się zda w tej sprawie na swój nos. Pokiwał głową, jakby udzielił mi niesłychanie ważnej wskazówki. W drzwiach uszczypnął się jeszcze w przekrwiony organ powonienia i kilka razy pociągnął nim znacząco. Esprit d'escalier - olśnienie na schodach. Tak o ludziach mego pokroju mawiał Diderot; zrozumiałem aluzję Łopota dopiero wychodząc z redakcji. W domu wygrzebałem z półmetrowej sterty październikowy numer "Całej Ty" (pochopnie porwany egzemplarz odkupiłem wyłącznie dla zdjęć Agnieszki) i odszukałem reklamę "Avalonu". Znajoma twarz tonęła w wilgotnych oparach, w poprzek zdjęcia biegło hasło: "Avalon - magiczny świat w zasięgu ręki". Odchyliłem brzeg kartki i powąchałem wyperfumowane zagłębienie. W tym samym momencie zadzwonił telefon. - Cześć, mówi Monika. Co nowego? - Obiecałem informować ją o postępach mojego "śledztwa". - Na razie nic - odparłem zgodnie z prawdą. - Przed chwilą rozmawiałam z rodzicami Agnieszki. Przeczytali ten paszkwil i są w szoku. Matka zaczęła mi płakać do słuchawki, ojciec wyleciał z domu nie wiadomo dokąd. Kiedy się już dowiesz, kim jest łajza, która to napisała, wydrapię jej oczy. - Zostaw jedno dla mnie. - Zapewniłam tę biedną kobietę, że to wszystko bzdury. Obiecałam, że wkrótce wszystko się wyjaśni i napiszą sprostowanie. Matka długo nie widziała Agi i była kompletnie skołowana. Chyba uwierzyła w tę narkomanię. Boże, co za paranoja. Znów wziąłem do rąk magazyn, bezwiednie przekartkowałem reklamy i spis treści. Zanim się obejrzałem, byłem w połowie numeru, zaczytany w rankingu dziesięciu najlepszych samoopalaczy, świeżo po artykule o depilacji łydek. Spojrzałem na zegarek - od telefonu Moniki upłynęło pół godziny! Albo byłem przepracowany, albo nie doceniłem pióra koleżanek z działu urody. Bo pożytku wyniosłem z tej lektury tyle, co ślepy z samouczka gry w tenisa. Dziwiąc się roztargnieniu, odszukałem ponownie reklamę z Agnieszką i zacząłem badać detale z tła. Przeczytałem krótki tekst, wyliczający zalety kosmetyku, zakończony adresem producenta i numerem telefonu informacyjnego. Ten ostatni wydał mi się znajomy. Uruchomiłem pager Agnieszki i na ścianie pojawiła się wiadomość od tajemniczego Jacka. Jego numer telefonu był infolinią firmy Avalon. Wykręcając go, układałem w głowie przekonujące kłamstewko. - Halo, zgłasza się firma Avalon. Czym mogę służyć? - odezwał się męski głos. - Czy mogę rozmawiać z Jackiem? - Przy telefonie. - Mówi Grzegorz Skalski z magazynu "Cała Ty". Mam dla pana drobiazg od Agnieszki Badowskiej. Jakiś czas temu prosiła mnie o przekazanie, ale przypomniałem sobie dopiero teraz. Wie pan, o kim mówię? - Tak - odparł po chwili. - Gdzie się spotkamy? - Powiedzmy o dziewiątej w "Akwarium"? - Zgoda. Mam rękę na temblaku, więc pozna mnie pan bez trudu. Cześć. - Cześć. Jedyny gość "Akwarium" z ręką na temblaku siedział przy oknie. Młody, żylasty blondyn, w obcisłych spodniach i wzorzystej kamizelce. Ciekawe, czy bardzo bolało go przekłucie dolnej wargi, w której tkwił teraz okrągły sztyft, wyglądający jak wielka, metalowa opryszczka. - Jacek?... Cześć, Grzesiek jestem. - Wyciągnął zdrową lewą rękę. Gdy usiadłem i podniosłem menu, nerwowo zerknął na zegarek. - Słuchaj, trochę się spieszę. Czy możesz mi powiedzieć, co dla mnie masz? - Oczywiście - wyjąłem z kieszeni zegarek Agnieszki i położyłem na stoliku. Ale gdy sięgnął po niego, nakryłem dłonią pstrokatą kopertę. - Przykro mi. Tak naprawdę nie jest dla ciebie. Chodzi mi o to. Ustawiłem zegarek pionowo, uniosłem do góry i nacisnąłem guzik. W zielonym prostokącie na blacie pojawiła się nadana przez niego wiadomość. - Chodziłem z Agnieszką. Jej wypadek był dla mnie i jej rodziny tragedią. Ale jeszcze większą sposób, w jaki odeszła i artykuł, który zszargał jej pamięć. Dlatego bardzo chciałbym wiedzieć, jaką sprawę miałeś do niej w przeddzień śmierci. Jacek był klaunem doskonałym. Najpierw zaczął szarpać swój kolczyk i rozciągać dolną wargę, jakby chciał opróżniać z gwinta słój ogórków. Potem zaczął się rozglądać, szukając drogi ucieczki. Obejrzał się nawet za siebie; gdybym nie patrzył, zajrzałby pewnie pod stolik, szukając tam klapy awaryjnego zejścia. - Możesz mi powiedzieć, gdzie i kiedy poznałeś Agnieszkę? - przerwałem dziwny występ. Podskoczył na krześle, gdy kelnerka spytała, co zamawiamy. - Nic nie zamawiamy - uprzedził mnie. - Właśnie wychodzimy. Zdumiony ruszyłem za nim. Tuż przy wyjściu zatrzymało nas ciche brzęczenie, dobiegające z wnętrza jego kieszeni. Wyjął podłużny różowy breloczek i spojrzał na wbudowaną weń tarczę. Strzałka wskazywała godzinę trzecią, czyli na stolik z prawej strony. Siedział tam wąsaty mężczyzna w skórzanej kurtce, trzymający w ręku identyczny breloczek, tylko w kolorze czarnym. Gdy skrzyżował spojrzenia z Jackiem, mrugnął do niego, a jego wąsy uniosły się. Jacek odwzajemnił uśmiech, szybko jednak skinął głową w moim kierunku i zniknął za drzwiami. Pojednawczo uśmiechnąłem się do zasępionego wąsacza, zastanawiając się, czym jeszcze zaskoczy mnie mój nowy znajomy. Do kawalerki Jacka w czynszowniku na ul. Żelaznej dotarliśmy taksówką. Jeśli próbuje mnie zwabić do swojej sypialni, to dam sobie radę. Różowy kolor jego Cyfrowej Gej-swatki - a także ubranie i wygląd - świadczyły, że dominacja nie jest jego specjalnością. Ulżyło mi, że za tą znajomością z Agnieszką nie kryje się romans. Przy drzwiach Jacek wsunął kartę do elektronicznego czytnika. Trzasnęły blokady, a na wyświetlaczu pojawiło się pytanie: ilu masz gości? Wcisnął jedynkę i wprowadził mnie do środka. W niedużym salonie zapaliła się czerwona lampka i włączyła nastrojowa muzyka. Po chwili z donośnym chlupotem poczęło się wysuwać ze ściany łóżko wodne. - O, przepraszam - wycofał się do korytarza, jeszcze raz wczytał kartę i wcisnął dwójkę. Łóżko zniknęło w ścianie, światło pojaśniało i zbielało, a pod ścianą salonu zaczął się nadmuchiwać zestaw wypoczynkowy. Po chwili Jacek mógł wskazać mi wygodny gumowy fotel, sam siadł na pneumatycznej kanapie. - Przepraszam za to zamieszanie. - Nie chcę cię poganiać, ale czy moglibyśmy wrócić do Agnieszki? - przerwałem. - Oczywiście. Zaraz zrozumiesz, dlaczego nie mogliśmy kontynuować rozmowy w klubie. Kiedy poznałem Agnieszkę... Otóż, w ogóle jej nie znałem - zachichotał, widząc moje zdumienie. Sięgnął do uchwytu w ścianie i odchylił klapę, za którą krył się barek. On przyrządzał drinki, a ja oglądałem plakat we wnętrzu. Przedstawiał mężczyznę w obcisłych spodniach, o owłosionej klatce piersiowej i z twarzą podobną do wąsacza z "Akwarium". Podpis głosił: "ciota"; tak chyba należało odczytać angielskie queen. Nie miałem nic przeciwko gejom, ale drażniła mnie ostentacyjność Jacka. - Nie zawsze pracowałem w informacji Avalonu. Do niedawna byłem asystentem media planera, z własnym gabinetem i komputerem zalogowanym do sieci - wyprostował się, potem znowu zgarbił i pociągnął solidny łyk. - Pewnego dnia dostałem telefon od dyrektora, abym zaniósł mu wyniki jednej z naszych analiz. Kiedy wszedłem, pracował właśnie na komputerze. Monitor był ustawiony tak, że zobaczyłem jego ekran. Wprawdzie szybko wyłączył go, ale zanim przeszliśmy do omawiania raportu, wyryłem w pamięci wypisany na nim tekst. Trzy sekundy to więcej, niż potrzebowałem - pochwalił się. - Przeszedłem kiedyś kurs szybkiego czytania. Powinien albo szybciej opowiadać, albo wolniej pić. Bałem się, że spadnie pod stół, nim dotrze do końca historii. - Później miałem chwilę na przemyślenie i doszedłem do wniosku, że facet zlecał morderstwo przez Internet. W otwartych oknach dialogowych do telekonferencji wypisany był komunikat: "Robota w środę o 20.30. Premia 100% za skuteczne zaaranżowanie przedawkowania narkotyków". Na górze był wpisany adres jego rozmówcy... Po nieprzespanej nocy zdecydowałem, że muszę coś zrobić, bo chodziło o ludzkie życie. Gdy zostałem sam w swoim gabinecie, wystukałem na komputerze zapamiętany adres. Zgłosiła się firma dezynsekcyjna i zaoferowała swoje usługi. Pomyślałem, że raz kozie śmierć i napisałem: "Zmiana planów. Zaszła pomyłka w adresie środowej akcji. Podać stare dane". Po dłuższej chwili - na pewno sprawdzali, z kim rozmawiają, ale nasz firmowy serwer jest rozpoznawany przez sieć jako całość, byli więc pewni, że to dyrektor - przyszła odpowiedź: "Agnieszka Badowska. Podaj właściwe dane". Nadawca nazywał się "Iwan". Reszta jego relacji z trudem przebijała się przez łomot serca huczącego w mojej piersi. - ...w końcu przypadkiem usłyszałem to nazwisko w dziale reklamy i dotarłem do numeru jej pagera. Resztę znasz. No, a w międzyczasie miałem ten wypadek, po którym przerzucono mnie do działu public relations - zakończył, pocierając chorą rękę. - Co ci się stało? - spytałem. - Ktoś wylał na moją klawiaturę klej mega-glue. Wiesz, ten, który zasycha błyskawicznie, gdy znajdzie się między dwiema płaszczyznami. Kiedy zacząłem pisać, palce przykleiły się, a w dodatku wszystko zaczęło iskrzyć i kopać prądem. Straciłem dwie opuszki i nieprędko będę mógł znowu siąść do komputera. - Myślisz, że się zorientowali? - Jakoś odkapowali, z którego komputera łączono się z firmą "dezynsekcyjną" i zostałem ukarany. "Klawiatura niszczy każdego, kto używa jej wbrew interesom firmy"... Niestety, nie mam dowodu. Potraktowali to jako wypadek przy pracy, podwoili mi pensję i przenieśli tam, gdzie mogę pracować jedną ręką. - I masz zamiar dalej pracować dla tych bydlaków? - A co mam zrobić? Jeśli odejdę po takim awansie finansowym, pomyślą, że chcę sypać i dadzą znać Iwanowi. Dlatego robiłem swoje i udawałem, że wszystko jest OK. Aż do dzisiaj. Bębniąc palcami o poręcz fotela, wyobraziłem sobie Agnieszkę, szamocącą się ze zbirem uzbrojonym w brzytwę. - Dlaczego? - sylwetka Jacka rozmazała się w moich piekących oczach. - Dlaczego to zrobili? - Tego nie wiem, bracie. Ale przestań bębnić, bo za chwilę przebijesz gumę - podniósł się z fotela. - Zrobię ci następnego drinka. Nagle zza framugi drzwi wejściowych wyłonił się podłużny, metalowy kształt. Lufa pistoletu spoczywającego w dłoni okrytej czarną, skórzaną rękawiczką. Rozległ się cichy trzask i Jacek zachwiał się, a w jego jasnych włosach pojawiła się krew. Oczywiście, wszystko trwało znacznie krócej niż przeczytanie dwu zdań, nawet przez absolwenta kursu szybkiego czytania. A jednak nie dość szybko, bym w następnej chwili, widząc wylot lufy skierowanej w moją stronę, nie zdołał zejść z trajektorii pocisku. Złożyłem się jak scyzoryk i zanurkowałem pod stół. Traf chciał, że po drodze zawadziłem nogą o przewód lampki. Pokój pogrążył się w nieprzeniknionym mroku. Jebut twoju mat'! - usłyszałem nad głową, a potem gwizd kolejnej kulki. Najciszej jak mogłem, odturlałem się w bok i wstałem. Nie wiem, czy od razu skojarzyłem wtargnięcie klnącego po rosyjsku mordercy ze śmiercią Agnieszki. Może zagotowała się we mnie długo tłumiona, bezsilna rozpacz? Dość, że gdy skulony, ogłuszony własnym krzykiem ruszyłem do wyjścia, nie zatrzymałaby mnie nawet betonowa ściana, gdybym przypadkiem nie trafił w drzwi. Zaś uderzenie w miękki, skórzany wór, ustępujący z trzaskiem pod naciskiem mojego barku, przyniósł tylko ulgę i dał poczucie siły. Wiedziałem, że teraz muszę jak najszybciej uciekać. Opanowałem samobójczą pokusę walki, gdy obudzony właśnie rozsądek podpowiedział mi, że nie mam w sobie dość adrenaliny, aby przesądzić o jej wyniku. Zbiegłem po schodach, nie oglądając się za siebie. Coś mówiło mi, że nie powinienem wracać do domu, a nie znałem nikogo, kogo mógłbym prosić o nocleg. Całą noc szwendałem się po opustoszałych ulicach Woli. Nad ranem, wykończony, zasnąłem na ławce w parku, przykrywając się gazetą. Po dwóch godzinach niespokojnego snu obudził mnie gołąb, który wylądował na moim ramieniu. Kupiłem bułkę i zjadłem ją wraz z nim i stadkiem gruchających kolegów. Gdy w toalecie umyłem twarz, przyczesałem palcami włosy i wypłukałem usta zimną wodą, poczułem się jak człowiek. Metrem pojechałem do redakcji. Winda w kształcie zeppelina wwiozła mnie na parter. Plakat reklamowy w holu przedstawiał olśniewającą czarnoskórą modelkę z podpisem: "Uwierz nam - to Cała Ty". Dotąd rozśmieszał mnie, tym razem wzbudził niesmak. Pytanie: "Co ja tutaj robię?" dołączyło do szeregu kwestii, które postanowiłem ostatecznie wyjaśnić. Łopot w pokoju redakcyjnym nanosił ołówkiem poprawki na jakiś wydruk. Obok dziennikarka z działu kulturalnego rozmawiała przez telefon. Przywitałem się, przysunąłem krzesło do stanowiska Łopota i rzuciłem od niechcenia: - Dziękuję za wskazówkę, nos rzeczywiście zaprowadził mnie do celu. Łypnął podejrzliwie. - Nie ma sprawy, młody człowieku. Może pan ją wziąć sobie do serca i potraktować jako radę natury ogólnej. - Och, potraktowałem ją dosłownie - pochyliłem się i oparłem łokcie o jego biurko. - Okazało się, że jest pan świetnie zorientowany w sprawie. Intryguje mnie tylko, skąd czerpie pan informacje. Odłożył ołówek i rozsiadł się wygodnie w fotelu, a ja się wyprostowałem. Nagle fakt, że byłem o głowę wyższy, nabrał nowego znaczenia. - Czerpię je ze swego bogatego doświadczenia życiowego - powiedział i uniósł siedzisko pneumatycznego fotela, tak że nasze oczy znalazły się na tym samym poziomie. - I nie wiem, do cholery, o czym pan mówi. Przepraszam, muszę wrócić do pracy. Z sykiem opadł w dół i zabrał się do poprawek. - Pod jakim pseudonimem pisze pan tym razem? Kochanowskiego, czy może Zalewskiej? Proszę przyznać, że siedzi pan w tej sprawie po uszy. Przeniósł niespokojny wzrok na dziennikarkę, zaczynała już strzyc uszami. - Naprawdę nie wiem... - Proszę nie odmawiać - dodałem ciszej. - Wczoraj wieczorem strzelano do mnie, więc jestem raczej zdeterminowany. Przewrócił oczami i wzruszył ramionami w geście rezygnacji. Wstał, zdjął okulary i potarł czerwone odciski na nosie. - Ostrzegam, że nie umiem panu pomóc. Ale to nie jest miejsce na takie rozmowy, chodźmy się przejść. - Był pan na policji? - spytał na ulicy. - Nie. Najpierw postanowiłem ustalić, co naprawdę się stało. Nagle przestał mnie słuchać i rozglądając się na boki, manipulował ręką w kieszeni. W końcu spojrzał na mnie baranim wzrokiem. - Tak... Hmm... Ale pójdzie pan? Minęliśmy pstrokato odzianego chłopaka. Stał na środku chodnika i rozglądał się z ręką w kieszeni. - Postanowiłem najpierw zadać panu kilka pytań - powiedziałem, gdy odeszliśmy kilka kroków. - Na przykład, co to jest? Pociągnąłem za łańcuszek przytroczony do szlufki jego spodni i wyciągnąłem z kieszeni umocowany doń brelok. Trzasnął materiał i w następnej chwili trzymałem czarną Gej-swatkę wysoko nad głową, poza zasięgiem rąk Łopota. - Zostaw to! Jak śmiesz! Gdyby zdarzyło się to kiedy indziej, uznałbym odkrycie za sensację dnia. Dziś zastanawiałem się tylko, jak wykorzystać je do własnych celów. - Coś takiego. Czy wie pani, kto to jest? - zaczepiłem przechodzącą kobietę, wskazując na Łopota. Minęła nas, wzruszając ramionami. - Kolejny farbowany lis. Bożyszcze kobiet, Jan Wiktorski, daje dupy po godzinach. Czy już nikomu nie można wierzyć? - tym razem zwróciłem uwagę kilku przechodniów. Poprawił ręką zwichrzoną siwą grzywę i rozejrzał się ponuro dookoła. - Wiesz, że trzymam tu twoją reputację - powiedziałem, machając Łopotowi przed nosem zaciśniętą dłonią. - Zwrócę ci ją, jeśli powiesz mi, co chcę wiedzieć. Inaczej wywołam z pamięci numery telefonów i pogadam z twoimi kochankami. - Po pierwsze, nie wiesz, w co się pakujesz. Po drugie, to niczego nie zmieni. A po trzecie - nie chcę mieć z tym nic wspólnego. I po co ja ci w ogóle cokolwiek mówiłem... Jego oczy były wielkie jak pięści, wymierzone to w mój brzuch, to w twarz. Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie. - Ja się w nic nie pakuję. I tak siedzę w tym po uszy - powiedziałem, z trudem dotrzymując mu kroku. - Wiem już, kto zabił Agnieszkę. Chcę wiedzieć dlaczego. - Tylko tyle? - prychnął. - Człowieku, to cała epopeja. Jej śmierć to wierzchołek góry lodowej. Rzecz przerasta ciebie, mnie i wykracza poza naszą redakcję. - A więc zamieszana jest w to redakcja "Całej Ty"? - spytałem z niedowierzaniem. - Właśnie to odkrycie zabiło twoją dziewczynę. Jesteś na najlepszej drodze, aby podzielić jej los. Albo wszystko zmienić - posłał mi sarkastyczne spojrzenie. - Dobra, powiem w zarysie o co chodzi, ale nie dlatego - wskazał brelok i pokręcił z niesmakiem wielką głową. - Zawsze miałem zasady. Od kiedy zaczęli uciekać się do przemocy, uważam przysięgę lojalności za niebyłą. To samo powiedziałem w grudniu 1981, jeśli ta data coś ci mówi. Wskazał drewnianą ławkę, z której rozciągał się widok na Wisłę i zalesiony wschodni brzeg. Oddałem mu brelok, a on wyjął z torby drewnianą fajkę. - Jakiś rok temu wkładki z próbkami perfum Avalonu, reklamowanych w "Całej Ty", wzbogacono o pewną substancję - zaczął, opukując obcas pękatym cybuchem. - Nie pamiętam, czyja to była inicjatywa, ale zaczęli dodawać do pachnących zakładek narkotyk na bazie meskaliny. Każda czytelniczka, sprawdzając nowy zapach, brała małego niucha, który wywoływał stan chwilowego otępienia, błogiej, niegroźnej głupawki. Pobudzając do zabawy, jednocześnie usztywnia mięśnie, toteż idealnym rozwiązaniem jest delektowanie się w fotelu kolorowymi obrazkami i lekturą infantylnych sensacji. Czytelniczka wciąga się i nigdy nie ma dość. Oczywiście redakcyjne egzemplarze były "czyste", inaczej nie moglibyśmy pracować. Przypomniałem sobie półgodzinny odlot przy tekstach o depilacji. Jasne, ostatni numer "Całej Ty" był jedynym w mojej kolekcji egzemplarzem nabytym w kiosku. - Ot i masz receptę na dwumilionowy nakład - ciągnął Łopot, nabijając fajkę. - Ale tego było im mało. Na tajne zlecenie "Całej Ty" i Avalonu w przemysłowym laboratorium hodują specjalnego wirusa. Ma zmniejszać odporność na narkotyk, a dodatkowo pobudzać wydzielanie estrogenu. W setnym numerze, wydanym w rekordowym nakładzie, znajdzie się smycz, która na zawsze przywiąże czytelniczki do pisma. No i oczywiście sprowokuje je do wydzwaniania pod umieszczony na końcu numer sekstelefonu; naprawdę jest to zakamuflowana agencja towarzyska, własność naszej kochanej Łęckiej - przypalił i puścił kłąb aromatycznego dymu. - Twoja dziewczyna zginęła, bo najprawdopodobniej usłyszała w Avalonie niewłaściwą rozmowę. - A pan skąd o tym wie? - Mam swoje źródła - mruknął, zerkając w bok spod zmarszczonych brwi. - Nie wierzy pan, że można ich powstrzymać? - chwyciłem Łopota za łokieć. - Chce pan tak to zostawić? - Powinniśmy docierać do prawdy i objawiać ją masom, nieprawdaż? - wyrwał mi ramię, wygładził pognieciony materiał, pyknął parę razy i uśmiechnął się. - Tego przynajmniej uczą na studiach dziennikarskich. Jest to jedyny sposób, w jaki powinniśmy interweniować my, czwarta władza. Ale, mój drogi, prawda przestała cię dotyczyć, kiedy przekroczyłeś progi tej redakcji. Cóż ma ona wspólnego z konkursem na najlepszego spikera czy listą najmodniejszych lokali? - To co pan właściwie robi w "Całej Ty"? - Ja zwątpiłem w swoją dziennikarską misję, zanim przyszedłeś na świat. Dopóki piórem mogę zarobić na życie, reszta mnie nie interesuje. Jeśli chcesz pisać prawdę, przykro mi, będziesz musiał robić to sam. Powtórzył procedurę opukiwania fajki i odszedł. Pamiętam dziecinne przerażenie, gdy w zatłoczonych miejscach rodzice nagle znikali mi z oczu. Teraz czułem się podobnie. Podniosłem się i zacząłem schodzić skarpą w stronę rzeki, wykopując z trawy pierwsze kasztany. Po wprowadzeniu przez Łopota nowych wątków, próby samodzielnego ogarnięcia sytuacji zdawały się ponad moje siły. A jednocześnie z tym, co miałem, nie mogłem pójść na policję. Sprawa Agnieszki została pewnie zamknięta (może jako klasyczny przypadek samobójstwa w ogóle nie istniała). W dodatku trup Jacka stawiał mnie w dwuznacznym świetle, a jedyny dowód istnienia wirusa - czyli motywu obu zabójstw - ukaże się dopiero za miesiąc, wraz z jubileuszowym numerem "Całej Ty". Przecież nie mogłem do tego dopuścić. Cisnąłem kasztany do wody i zawróciłem w stronę metra. Ciekawe, czy Rosjanin ze spluwą zidentyfikował mnie; mógł po prostu śledzić Jacka z poleceniem interwencji w wypadku posłyszenia podejrzanej rozmowy (jeśli Jacek nieświadomie nosił pluskwę, to leżałem - podczas pierwszego telefonicznego kontaktu przedstawiłem mu się). Co prawda, po nieudanej - a raczej: udanej w połowie - interwencji Iwana mogli mu pokazać zdjęcia osób podejrzanych o węszenie wokół "afery z modelką". Jeśli nawet, to czy ułamek sekundy, kiedy widzieliśmy się w pełnym świetle, wystarczy, aby wskazał na mnie? A nawet jeśli - to czy w domu byłem mniej bezpieczny niż tu, w pobliżu redakcji "Całej Ty"? Byłem zbyt zmęczony odpowiadaniem na retoryczne pytania, więc pojechałem do domu odespać zarwaną noc oraz spokojnie przemyśleć całą sprawę. Zasnąłem przy stole, z twarzą między talerzem owsianki a bułką z serem. Miałem dziwny sen. Obierałem w nim owoc - wielką, soczystą pomarańczę. Ale gdy zdjąłem skórkę, okazało się, że wewnątrz zamiast świeżego miąższu znajduje się puszka oranżady. Otworzyłem ją, ze środka wypełzła stonoga, w której dziwacznie zdeformowanej głowie rozpoznałem twarz Hanki Małkiewicz. Wyciągnęła do mnie nóżki i próbowała wciągnąć w psychodeliczny taniec, ale nie mogłem się ruszyć. Straciłem równowagę i przewróciłem się na fortepian, za którym siedziała kobieta - była nią Łęcka. Muzyka ucichła i nagle wszystko wokół ogarnął błogi spokój. Rano, połamany, ale z odświeżonym umysłem, powróciłem do zagadki i nagle wszystko stało się jasne. Musiałem wykorzystać fakt, że mam artykuł w "zatrutym" numerze magazynu i to na samym początku. Należało wpleść w tekst ostrzeżenie, w czytelnej, a jednocześnie zakamuflowanej formie informujące o obecności wirusa na określonej stronie. Przypomniała mi się powieść Zajdla "Paradyzja", której bohater wyprowadza w pole cenzurę za pomocą anagramów. Niestety, w przeciwieństwie do autora, moim odbiorcą nie był młody, rozgarnięty, zbuntowany miłośnik fantastyki dla myślących, lecz proste czytelniczki ogłupione dodatkowo narkotykiem. Czy jest szansa, by na umysłowej ruinie, zoranej miszmaszami, poradnikami i horoskopami, zakwitła myśl? Oszacowałem szanse na jeden do dwóch milionów. Czyli na styk z nakładem. Musiałem naradzić się z Hanką. Wciągnięcie jej do operacji było konieczne, gdyż na tym etapie składu tylko ona miała wgląd w tekst i możliwość jego modyfikacji. Jej domowa końcówka była zalogowana do sieci tak, że mogła ingerować w swoje artykuły nawet po skorygowaniu numeru, tuż przed jego zamknięciem. Taki przywilej przysługiwał tylko najbliższym współpracownikom Łęckiej. Wystukałem jej numer. - Cześć, Hanka. Mam sprawę, ale nie jest to rozmowa na telefon. Mógłbym wpaść? - W tej chwili? Przepraszam, ale nie mogę. Mamy z Pradą telekonferencję w sprawie materiału do "Z życia wzięte". - O co chodzi tym razem? - jęknąłem. - Dwóch gejów pobiło się wczoraj na Żelaznej. Wiesz, obaj nie żyją. Wygląda to na ostrą kłótnię między kochankami. - Na Żelaznej? W kawalerce?! - nie wierzyłem własnym uszom. - Słuchaj, młodszy dostał postrzał w głowę. Drugi, wielki drab, chyba Rosjanin, ma połamane żebra i zmarł na skutek krwotoku wewnętrznego. Najwidoczniej kochali się o jeden raz za dużo i ten mały przyłożył mu w brzuch czymś ciężkim, a bandzior wyciągnął pistolet. Może być z tego niezły tekst. Słuchaj, a może byłbyś zainteresowany? Temat jest do wzięcia. Serce zaczęło mi walić, a w pokoju zrobiło się strasznie gorąco. - Halo! Jesteś tam jeszcze? - Nie mogę, muszę się zgłosić... Przepraszam... - odłożyłem słuchawkę. Dobry Boże, zabiłem człowieka! Jak to możliwe? Przecież tylko go pchnąłem, a jak dotąd mój cios nie skrzywdził nic większego od komara. Miałem prawo do samoobrony, ale uciekłem właśnie po to, żeby sprawy nie zaszły za daleko. Nie chciałem, przysięgam! Ubrałem się i roztrzęsiony wyszedłem z domu. Chwiejnym krokiem skierowałem się w stronę najbliższego posterunku policji, szukając oskarżenia w apatycznych spojrzeniach przechodniów. Idąc jak lunatyk, dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że muszę wsiąść do metra. Na stacji kupiłem gazetę, ale nie było w niej żadnej notki o morderstwie. Wykonanie prostych czynności: skasowanie biletu, przeczytanie rozkładu jazdy i kilku artykułów powoli przywracało mnie rzeczywistości. Gdzieś po drodze przypomniałem sobie o podróży Łęckiej i Wójcickiego do Moskwy w związku z otwieraniem rosyjskiej edycji "Całej Ty". Wątpliwe, żeby prowadzili stamtąd telekonferencję w tak banalnej sprawie. Czy możliwe, żeby Hanka wciskała mi kit? Kierowany bardziej intuicją niż rozsądkiem, wysiadłem na stacji "Plac Inwalidów" i skierowałem się w stronę jej willi. Na miejscu ustaliłem, że nie dam rady przez domofon wyjaśnić, po co przyszedłem. Pchnąłem więc uchyloną furtkę i skierowałem się żwirową ścieżką w stronę werandy. Przy wejściu dobiegły mnie głosy dochodzące z ukwieconej altanki w ogrodzie z boku domu. Jeśli się myliłem, to przynajmniej moją ostatnią rozmowę na wolności odbędę w miłym otoczeniu, wśród chmurek i kwiatów - pomyślałem. Przeszedłem kładką nad sztucznym strumieniem i z rękami w kieszeniach zbliżałem się powoli do altanki. Dopiero tuż przy niej zdałem sobie sprawę, że Hanka nie siedzi sama. Już miałem zawrócić, gdy dobiegł mnie znajomy męski głos: Siewodnia budu uże w Moskwie i... Między listwami altanki, obok znajomej blond trwałej, prześwitywała kędzierzawa męska głowa. Przyspieszyłem i stanąłem przy wejściu. W środku Hanka bandażowała nagi tors siedzącego mężczyzny. Mężczyzną tym był Iwan. Jak przez mgłę zobaczyłem, że moja rzekoma ofiara sięga po leżący na ławeczce pistolet, jak w zwolnionym tempie podnosi się i wielkimi susami zbiega po schodkach altanki. Wiedziałem, że śnię, a utwierdziły mnie w tym przeświadczeniu następne zdarzenia. Na ostatnim schodku zjawa Iwana wywinęła piruet, co wytrąciło pistolet z jej rąk. Półnagi kłąb mięśni spadł głową w dół na ziemię i przeturlał się prosto pod moje nogi. Logika tego dziwnego snu wymagała, abym z kolei ja wykonał ruch. Rozejrzałem się i mój wzrok padł na ciężką, glinianą donicę z begoniami, stojącą po prawej. Przynaglony mocnym uchwytem ręki napastnika, którą poczułem na kostce, potrąciłem donicę tak, że spadła prosto na jego głowę. Uścisk zelżał, ale jednocześnie poczułem ostry ból. Spojrzałem w dół i zobaczyłem odłamek donicy wbity w moją łydkę. Wyjmując go, uświadomiłem sobie, że jednak nie śnię. Pokuśtykałem do altanki. Odkorkowałem leżącą na ławeczce wodę utlenioną, zdezynfekowałem skaleczenie, a potem ostrożnie obandażowałem krwawiącą nogę. Na szczęście rana nie była zbyt głęboka. Spojrzałem w bladą twarz Hanki, w jej zamglone oczy. Wyglądałaby jak trup, gdyby nie nerwowe palce, którymi gniotła połę swojego szlafroka. - A więc on wtedy nie umarł? - mądrzejsze pytanie nie przyszło mi do głowy. Pokręciła głową. Spojrzałem na leżące obok ciało w czerwonych begoniach. - Oszukałaś mnie. Chyba że przewidziałaś przyszłość. - Miałeś pójść na policję - odpowiedziała nieobecnym głosem. Zanurzyła dłonie we włosach i zaczęła masować skronie. - Powiedzieli mi, że na pewno się zgłosisz... Drgnęła i rozejrzała się dookoła, jakby przytomniejąc. - Pracujesz dla Avalonu? Czy może Iwana wynajęła nasza redakcja? - spytałem. Brak reakcji. - Oczywiście, to ty napisałaś "Dramat modelki". Specjalizujesz się w sprzedawaniu kitu? Ciekawe, dlaczego ty się skurwiłaś?! - przekleństwo przykuło jej uwagę. Mogłem zadać wreszcie pytanie dręczące mnie od kilku dni. - Pytam, dlaczego się skurwiłaś? Każdy z nas miał jakąś motywację. Ja pisałem bzdury dla sławy, dla nazwiska pod tekstem. Żeby się wykazać i żeby mnie poklepali po ramieniu. Jacek, gej, którego zabił Iwan, współpracował ze strachu. Łopot dla pieniędzy. A ty? Podniosła się i ruszyła w stronę wyjścia. Złapałem ją w pół, próbując posadzić z powrotem. - Uspokój się, idź sobie - mamrotała. Nagle chwyciła mnie za jądra. Byłem tym tak zaskoczony, że nie zdążyłem jej odepchnąć, gdy drugą ręką chwyciła moją głowę i pocałowała prosto w usta. Złapałem ją za nadgarstki i rzuciłem na ławkę. Nie opierała się. - Zwariowałaś?! Ocierając z ust rozmazaną szminkę, zaczęła się histerycznie śmiać. - Nie... Ale masz minę... Cha, cha... Teraz już też jesteś nasz. - Co ty gadasz?! - tknięty przeczuciem, zebrałem z ust całą ślinę, jaką miałem i splunąłem na ziemię. - Jesteś zarażona tym wirusem z Avalonu? - Teraz ty też go masz i nigdy się nie pozbędziesz. Obserwowałem ze zgrozą, jak założywszy nogę na nogę, wylicza na palcach odpowiedzi na nieme pytania, cisnące mi się wcześniej na usta. - Tak, zaraziłam cię wirusem N.U.T. To, co wczoraj powiedział ci Łopot, to tylko część prawdy. "Nutka" zabija. - Skąd wiesz, że z nim rozmawiałem? Zresztą nieważne - machnąłem ręką. - Nie wmówisz mi, że "Cała Ty" opracowała dla czytelniczek śmiercionośny wirus. Kto kupowałby pismo? - Nikt. I o to nam chodzi. "Cała Ty" nie ma nic wspólnego z akcją, w redakcji wie o niej tylko dwoje... nie, troje osób: ja, ty i Łopot. Najwyraźniej bredziła. Zerknąłem w bok na ciało Iwana - chyba stało się, co się miało stać, bo nie ruszał się od dziesięciu minut. Dziwne: za drugim razem nie trafiło mnie to tak mocno. Zresztą wreszcie dotarło do mnie, kto zabił Agnieszkę. W trawie obok zwłok dostrzegłem pistolet. - Co to za akcja? - spytałem. - I ten wirus, NUT-a? - Natychmiastowe Uzależnienie od Trójmetoksyfeno-coś-tam. Likwiduje odporność ośrodkowego układu nerwowego na halucynogeny, pochodne fenyloetyloaminy. Innymi słowy: od tej chwili uzależnisz się miligramami amfetaminy lub meskaliny. Następna dawka położy cię do łóżka i będziesz w nim leżał w delirium, dopóki nie weźmiesz następnej. Czyli na przykład - nie kupisz kolejnego numeru "Całej Ty". - Niby dlaczego mnie zaraziłaś? - spytałem, siląc się na obojętność. - Przecież nie jestem czytelnikiem. - Żebyś był posłuszny - zasyczała jak kobra i uśmiechnęła się, odsłaniając ostre zęby. - Przecież nic mi nie zrobicie, jeśli nie będę brał narkotyków. Będę po prostu nosicielem nieaktywnego wirusa. - Dopóki nie podamy ci zamaskowanej amfetaminy. A wierz mi, że znajdziemy na to sposób - objęła się w pół i wessała wargi, czekając na mój ruch. - Ale przecież ta akcja nie ma sensu. Skoro ktoś nienawidzi czytelników pism kolorowych, nie prościej byłoby wkleić tam truciznę? - Nie. W ten sposób panujemy nad sytuacją, kontrolując poziom nasycenia narkotykiem kolejnych próbek. Kilka najbliższych numerów będzie na przykład zupełnie czystych. Zginą tylko kobiety biorące amfetaminę na własną rękę. - No i te czytające stare numery - wtrąciłem. - Nie, okres aktywności próbki wynosi dwa tygodnie. Dlatego będziemy mogli sterować paniką na rynku. Na przykład rozwiesimy plakaty: "Zobaczycie, co za miesiąc stanie się z pochłaniaczkami umysłowej pornografii, które kupią 110 numer »Całej Ty«". Wątpię, czy nakład pisma długo utrzyma się na tym samym poziomie - zakończyła, przeciągając się beztrosko, jak wyspana kotka. Zastanawiałem się, czy w jej przypadku rozpoczął się już proces uzależnienia. Wcześniej zauważyłem, że gdy przeczesywała włosy, do jej palców przykleił się mały kosmyk, który dyskretnie strzepnęła na podłogę. Ale równie dobrze mogła być to przypadłość związana z długoletnim używaniem lakierów do włosów. Tak jak ja, była szantażowana podaniem pierwszej dawki. Jechaliśmy na jednym wózku, ale kto go prowadził? - Czy powiesz mi wreszcie, dla kogo pracujesz? - spytałem. - Dla konkurencji? - Nie. Próbki Avalonu we wszystkich magazynach kolorowych będą skażone. Mówi ci coś skrót M.O.? Poszperałem w pamięci. - To chyba Milicja Obywatelska, dawna Policja. - Nie. Dziś oznacza akcję "Moralna Odnowa". To także inicjały naszego lidera, choć nikt nie zna jego nazwiska ani twarzy. To on opracował program, wytyczył nasze cele i metody postępowania. - Zabijanie niewinnych ludzi ma być moralne? - Cóż, niektórzy muszą umrzeć dla sprawy - z drapieżnym uśmieszkiem spojrzała na zwłoki Iwana. - Ale powiedz mi jedno: skoro Łopot też jest w to zaangażowany, to dlaczego wczoraj powiedział mi tak wiele? - To dziwny człowiek. Niby cynik do szpiku kości, ale miewa chwile... jak je nazwać? Zwątpienia w zwątpienie. Po prostu poeta. Po wczorajszym przyznaniu się do zdrady i gorącej samokrytyce postanowili darować mu życie. Tak jak tobie, choć nie wiem, co postanowią teraz - wskazała na Rosjanina. - W każdym razie należycie do tych, których należało zarazić, aby mieć gwarancję lojalności. - Ty też do nich należysz - zauważyłem. - Tak było na początku. Teraz z własnej woli oddałabym życie za... naszą sprawę. - A także oddałabyś i zbezcześciła życie dziewczyny, której nawet nie znałaś? - To była tylko naiwna panienka, którą przerosły zasłyszane plotki - spojrzała na mnie spod zmrużonych powiek. - W dodatku okazała się kolejną małą siksą, która odbiła mi faceta - zdjęła nogę i rozszerzyła kolana, unosząc do góry rąbek szlafroka. - Posłuchaj, kotku, zamiast miauczeć bez sensu, pomóż mi to rozsądnie ułożyć. Jeśli się za tobą wstawię, oni na pewno darują ci życie, możesz być nam przydatny. Zamieszkasz u mnie i będziemy pracowali dla "M.O.". Oni umieją nagradzać zdolnych i ambitnych. Przyjrzawszy się jej z niesmakiem, przyjrzałem się sobie samemu. Widok był raczej smutny. Oparłem skołataną głowę o chłodną ściankę altany i próbowałem zebrać myśli. - Cóż, może masz rację - powiedziałem wreszcie. - W końcu trzeba raz na zawsze skończyć z tą obrazkową paranoją. Nawet jeśli trzeba będzie poświęcić ileś czytelniczek, to i tak ich ogłupiałe mózgi nie stanowią wysokiej ceny. Wstała z uśmiechem i wzięła mnie za rękę. - Cóż, nawet jeśli nie mówisz tego szczerze, to i tak nie masz wyjścia. Teraz zrobisz, co postanowi M.O. Ale będzie ci lżej, jeśli się z nim zgodzisz. Omijając obsypane ziemią zwłoki, skierowaliśmy się do domu. - Wiesz, muszę teraz gdzieś zadzwonić, ale potem moglibyśmy... Nigdy się nie dowiem, co miała na myśli, bo zakończyła zdanie donośnym piskiem. Była to reakcja na ucisk lufy pistoletu Iwana, który podniosłem z trawy i błyskawicznie przystawiłem do jej skroni. Nie stawiała oporu, gdy wprowadzałem ją po schodach do salonu. Tu spróbowała się wyrywać, ale uderzenie kolbą w głowę przypomniało jej, kto należy do słabej, a kto do silnej płci. Gdy odzyskała przytomność, posłusznie poprowadziła mnie do pracowni. Tam włączyła komputer i wprowadziła doń swoje magiczne hasło. Gdy na ekranie pojawiła się okładka listopadowej "Całej Ty", zamknąłem Małkiewiczową w schowku zaopatrzonym w solidny zamek. Wróciłem do komputera i odnalazłem odpowiednią stronę. Początkowo próbowałem wprowadzić anagram. Ale po chwili przypomniałem sobie o nieobecności Łęckiej i Wójcickiego, która oznaczała, że nikt nie zajrzy do komputera przed wysłaniem numeru do drukarni. Wróciłem więc do okładki, skasowałem kilka tytułów i zamiast nich napisałem dużą czerwoną czcionką, w poprzek twarzy modelki: "Uwaga! Magazyn skażony wirusem. Nie kupować pod żadnym pozorem. Śledztwo w toku". Tak zmodyfikowaną wersję 100 numeru "Całej Ty" wysłałem do sieci. Robotyzacja procesu druku dawała pewność powodzenia - komputerów "Całej Ty Investment" nie zdziwi taki tytuł. Zresztą, między Bogiem a prawdą, widziały już dziwniejsze. Wyłączyłem komputer, odszedłem na stosowną odległość i wpakowałem w niego trzy kulki. Wybuch lekko mnie rozczarował, więc trzecią umieściłem w ekranie monitora. Eksplozja była imponująca. - Co robisz? - dobiegł ze schowka słaby głos. - Właśnie zrujnowałem twoją karierę. I to na obu frontach: dziennikarskim i kaznodziejskim - poinformowałem Małkiewiczową, upewniając się po drodze do wyjścia, czy drzwi od schowka są solidnie zablokowane. - I zacząłem własną. - Żegnaj, trupie - zaśmiała się chrapliwie. - Powiedz raczej: witaj, dziennikarzu. Schowałem pistolet do kieszeni, wyszedłem na ulicę i ruszyłem w kierunku postoju taksówek. Czułem się zadziwiająco lekko jak na faceta, który niedawno pierwszy raz w życiu zabił człowieka. A potem drugi raz. W dodatku tego samego człowieka. Musiałem o tym komuś opowiedzieć. W taksówce uznałem, że policja będzie najstosowniejszym adresem. Choć żoliborskie powietrze było jeszcze ciepłe i rześkie, nad lewitującym budynkiem, widocznym na horyzoncie, zbierały się ciężkie, granatowe chmury. Wyszedłem z domu i wraz z moim policyjnym opiekunem skierowałem się do jego cywilnego auta. Po tygodniu śledztwa moje zeznania potwierdziły się na tyle, że przyznano mi ochronę i rozpoczęto przesłuchania pozostałych pracowników firmy. Oczywiście, na tak drastyczny krok, jak wstrzymanie druku było za wcześnie, więc niebezpieczeństwo epidemii wciąż wisiało w powietrzu (nikomu nie powiedziałem o swojej sztuczce z okładką). To, co stało się w dniu ukazania numeru, przeszło jednak moje oczekiwania. Na ulicy dosłownie każdy przechodzień niósł 100. numer "Całej Ty". Młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni. Niektórzy przysiadali na ławce i kartkowali pismo, szukając tekstu zaanonsowanego tak sensacyjnym tytułem. Pokazywali sobie okładkę i z uśmiechem kiwali głowami. Młoda kobieta na przystanku metodycznie odginała każdą zakładkę, szukając obiecanego bonusu. Unikając spojrzenia mojego towarzysza, wsiadłem do samochodu.