Natt Ruf Ścieki gaz i prąd REJESTR TOWARZYSKI Bogaci Harry Gant, prezes koncernu Gant Industries Amberson Teaneck, nieżyjący pirat korporacyjny Klasa średnia i wyższa średnia Joan Fine, biała liberalna katoliczka Lexa Thatcher, wydawca "Rozmowy międzymiastowej" < Załoga łodzi podwodnej "Yabba-Dabba-Doo" Philo Dufresne, kapitan Morris Kazenstein, pierwszy oficer i wszechstronny żydoame- rykański geniusz Irma Rajamutti, główny mechanik Oliver, Heathcliff, Mowgli, Galahad i Mała Nell Kazenstein - załoga maszynowni Dwadzieścia Dziewięć Słów na Śnieg, podrzutek z plemienia Inuit Marshall Ali, kurdyjski nauczyciel Dwudziestu Dziewięciu Słów Norma Eckland, szef łączności Asta Wills, operatorka sonaru Osman Hamid, sternik Jael Bolivar, biolog pokładowy Gant Industries - dyrektorzy i dział public relations Yanna Domingo, menedżer opinii publicznej Clayton Bryce, szef Kreatywnej Księgowości Whitey Caspian, inżynier opinii publicznej C.D. Singh, lobbysta kongresowy Bartholomew Frum, praktykant Fouad Nassif, drugi praktykant Serafina Dufresne, 19-letnia córka Phila Dufresne (i Flory Daris) Rabi Thatcher, 7-letnia córka Phila Dufresne i Lexy Thatcher Ellen Leeuwenhoek, fotograf i reporterka śledcza "Rozmo- wy międzymiastowej" Toshiro Goodhead, striptizer Ernest G. Yogelsang, agent Wydziału do spraw Działalności Antyantyamerykańskiej FBI Klasa pracująca, biedota i skrajna biedota Kitę Edmonds, 181-letnia kombatantka wojny secesyjnej, urodzona w Kanadzie Maxwell, weteran wojny o wolny handel w Afryce Subsaha- ryjskiej '07. Troubadour Penzias, drugi weteran wojny o wolny handel w Afryce Subsaharyjskiej '07. Wendy Mankiller, kapitan okrętu podwodnego "Miasto Ko- biet" Pracownicy Biura Zoologii w Zakładzie Ścieków Komunal- nych miasta Nowy Jork Fatima Sigorski, kierowniczka zmiany Lenny Prohaska i Art Hartower z załogi May 23 Eddie Wilder, na przyuczeniu, załoga May 23 Frankie Lonzo i Salvatore Condulucci, poganiacze ryb, Akwa- rium Miejskie, Nowy Jork Oscar Hill - pechowy skautmistrz Oblio Wattles - pechowy skaut Dziwnie się czuję, kiedy patrzę na wasze pokolenie. Wiecie, zawsze myślałem, że każda następna generacja będzie pogodniejsza, bardziej postępowa i będzie mocniej wierzyć w pokój i sprawiedliwość. Ale mój najmłodszy syn ma szesnaście lat i mówi: "Tato, jesteś taki ro- mantyczny i staroświecki. Myślisz, że idzie ku dobremu, że jest na- dzieja. Ale nikt z nas w to nie wierzy". A potem opowiada mi o tym, jak połowa ludzi zemrze na AIDS, jak stopi się czapa polarna, jak w trzydzieści lat znikną wszystkie lasy tropikalne i już nie będzie tle- nu, co i tak nie ma znaczenia, bo w ciągu siedmiu lat nastąpi nukle- arny holocaust, a jeśli podchodzę do tych dat sceptycznie, mówi, że może mi to obliczyć na swoim komputerze... Moim zdaniem, wkła- dem następnego pokolenia do kultury, o ile takowy zaistnieje, będzie odkrycie waszej walki o zmiany społeczne, walki prowadzonej bez ja- kiejkolwiek nadziei. W latach sześćdziesiątych, wiecie, kiedy podska- kiwało się na ziemi, ziemia sprężynowała, jak nakazywał Einstein. Wiedzieliśmy, że wygramy każdą bitwę, ponieważ rośliśmy z każdym dniem. Każdy dzień był nowy i romantycznie było tak stać na krawę- dzi Apokalipsy. Ale może z tych dwóch to wasza wizja jest bardziej re- alistyczna... Abbie Hoffman na Uniwersytecie Karoliny Południowej, 1987 Mówią, że ludzie już nie wierzą w bohaterów. Niech ich szlag! Ty i ja, Max, my im przywrócimy bohaterów. Roger Warci w filmie Mad Max ZASTRZEŻENIE Celem historii jest zrekonstruowanie przeszłości w oparciu o jej mo- del przeszły, a nie teraźniejszy. Ranke powiedział: "Wszystkie epoki są równie bliskie Panu". Historycy jednak, ze wszystkich sił starając się uciec, pozostają więźniami własnej ery. Jak pisał Emerson: "Nikt nie może wyizolować się z własnego czasu i własnego kraju ani zbu- dować modelu, w którym nie odbiłyby się edukacja, polityka, reli- gia, obyczaje i sztuka mu współczesna. Choćby był najbardziej orygi- nalny i najbardziej twórczy, nie może wymazać ze swych pism wszystkich śladów myśli, wśród których dojrzewał". Historyk więc, jak każdy, jest zamknięty na zawsze w pułapce egocentrycznego osą- du, a jego grzechem pierworodnym jest "współczesność". Arthur M. Schlesinger, Jr., The Cycles of American History Poniższa historia nie powinna być traktowana jak poważna próba prognozowania, jaki też będzie ten rok 2023, kiedy już do niego dojdzie. Przewidywanie przyszłej historii jest z góry skaza- ne na przegraną, nie sprawia też tyle przyjemności co po prostu wymyślenie wszystkiego od zera. "" opisują więc rok 2023 tak, jak widzę go dzisiaj - w roku 1990, w pokoju od podwórka w Bostonie, gdzie rozpoczynam pisać tę książkę. Całkiem, ale to całkiem inny rok... Ścieki 1 W kanałach ściekowych Nowego Jorku przypadkowo skąpało się kil- ka aligatorów, kilku małych chłopców i przynajmniej jeden koń. Chłopcy t koń najwyraźniej nie byli tym zachwyceni - ale aligatory owszem. Robert Daley, The World Beneath The City Samotny człowiek na szczycie Nie można byio powiedzieć, że nikt go nie ostrzegał. Orle Gniazdo wbijało się w kopułę nieba ponad ulicami mia- sta - jakieś osiemset metrów od ziemi, z hakiem. Nie było do- stępne dla wszystkich. Większość turystów odwiedzających Fe- niksa nie miała wstępu powyżej Platformy Prometeusza na dwieście piątym piętrze. Już ona sama była atrakcyjniejszym punktem widokowym niż proponowane turystom gdzie indziej na świecie - nawet na siedemsetmetrowym Minarecie Ganta w Atlancie. Tylko wybrani przyjaciele, partnerzy w interesach i politycy byli wpuszczani wyżej, na otwarty taras na dwieście ósmym piętrze. W te dni, kiedy pogoda zapowiadała się nieźle, bez nagłych ataków wiatru grożących zdmuchnięciem, mogli po- oddychać sobie za darmo wilgotnym i rozrzedzonym powietrzem, sprzedawanym po siedem i pół dolara za litrową butlę w skle- pie z pamiątkami na dole. Ale tylko Harry'emu Gantowi wolno było wejść na sam szczyt: jeszcze dziewięćdziesiąt metrów po stalowej drabince zamkniętej w iglicy cumowniczej Feniksa, przez klapę w jej końcu, i wreszcie do wielkiej szklanej kuli - Orlego Gniazda, najwyższego punktu najwyższej budowli, jaką kiedykolwiek wzniósł człowiek. - Wątpliwe - powiedziała wiele lat temu jego menedżerka opinii publicznej, kiedy pierwszy raz usłyszał o Gnieździe. - Bar- dzo wątpliwe z punktu widzenia mediów, że zamierzasz je za- trzymać dla siebie. - Dlaczego wątpliwe? - Oboje już trochę wypili, a mówiła to tonem raczej drażnienia się niż ostrzeżenia, ale wino i niefraso- bliwość zawsze wyostrzały mu uwagę. - Pomyśl o aluzjach biblijnych. Praktycznie rzecz biorąc, pod- kładasz się jakiemuś komuniście czy innemu komentatorowi z telewizji. - Że jak? l - Zastanów się: potężna istota stojąca na szczycie, cały świat J leżący u jej stóp... < - Ach, to. Ale moment, w tej opowieści, zdaje mi się, było !i dwóch mocnych facetów na tej górze, nie jeden, więc może... - Nikt nie porówna cię do Jezusa, Harry. - A to dlaczego? - Bo Jezus nie pragnął żadnej z tych rzeczy, które stąd widać, a ty pragniesz wielu z nich. Po pięciu minutach od chwili kiedy wlazłeś do swego Gniazda, wymyślisz trzy nowe linie produktów, w które warto by zainwestować - wszystkie dziko niepraktyczne, wszystkie jakoś tam niszczące środowisko albo bezpieczeństwo społeczne i wszystkie bardzo zyskowne - przynajmniej do chwi- li pojawienia się pierwszych pozwów sądowych. Po kolejnych pięciu minutach będziesz rozglądać się za miejscem na następ- ny budynek. Pewnie będziesz chciał, żeby był co najmniej dwa razy taki. A jeszcze pięć minut później najpewniej się porzygasz, bo wiesz równie dobrze jak ja, że nie znosisz wysokości. To była prawda - nie znosił wysokości. Dziwne wyznanie jak na właściciela dwóch i pół superdrapaczy chmur i jak sztachet w płocie pomniejszych wieżowców, ale tak było. Jego awersja do podróży lotniczych była legendarna: jeśli już musiał jechać, wo- lał poruszać się pociągiem, zbudował więc sieć ekspresowych ko- lei Błyskawica łączącą ponad sto miast, właściwie w pojedynkę przyczyniając się do XXI-wiecznego rozkwitu amerykańskich ko- lei. Jednocześnie Gant Industries doprowadziły technikę wirtu- alnych telekonferencji do takiego poziomu, aby mógł brać udział w posiedzeniach zarządu w Singapurze,Tokio, Pradze i Caracas, w ogóle nie opuszczając stałego lądu Manhattanu. Nawet zbudowane ludzką ręką kaniony i szczyty jego rodzin- nego miasta, symbolizujące wszystko co najdroższe sercu, nie mogły zwalczyć jego organicznego lęku przestrzeni. Kiedy pa- trzył na północny zachód na jaskrawe skręty Arcadii Trumpa, czy bliżej na budynek Chryslera, którego nędzne siedemdziesiąt siedem pięter również do niego należało, albo na południe w stronę podwójnego olbrzyma górującego nad Battery, odczu- wał różne emocje, ale nie było wśród nich chęci, aby tam pospie- szyć i złapać pierwszą windę na szczyt. Ale Feniks to co innego. Feniks to nie tylko jego własność, ale jego dzieło, najwyższa budowla w historii świata. Gdy stał na jego wierzchołku (albo na szczycie Minaretu w Atlancie - po- przedniej najwyższej budowli w historii świata; choć teraz już nie bywał tam zbyt często), postrzegał świat zupełnie inaczej, tak jakby wynosiła go w niebo nie trywialna konstrukcja z beto- nu i stali, ale siła własnej woli - siła, której nikt nie mógł. się przeciwstawić. Tak. Gwoli uczciwości, sarkastyczny komentarz menedżera opinii na temat rzygania prawie się sprawdził - prawie. Oficjalne otwarcie Feniksa odbyło się w czerwcu 2015 roku, a miesiąc ten wyróżnił się gwałtownymi burzami - burzami stulecia - na całym Wschodnim Wybrzeżu. Kiedy katastrofiści piali ze zgrozą o znisz- czeniu światowego systemu pogodowego, Gant pewnego popo- łudnia zaprosił czołowe postaci miasta na Platformę Promete- usza, aby mogli "podziwiać darmowe fajerwerki". Bateria tłumików przechyłu wbudowana w konstrukcję wie- żowca niemal neutralizowała wpływ wiatru; mimo to poncz lek- ko chlupał w wazie, ale po odwiedzeniu bufetu, gdzie wszystkie przekąski naszpikowane były aviomarinem, goście uważali to ra- czej za rozrywkę niż powód do mdłości. - Ale teraz, Harry, nie wspinałbym się do Gniazda - radził Gantowi architekt. - Nie dzisiaj. - Dlaczego? Obawiasz się piorunów? - Nie piorunów. Wiatru. Iglica jest dużo mniej stabilna niż reszta budynku. - Nie widzę problemu - rzekł Gant. - O ile się nie ułamie... - Się nie ułamie. Jeśli wymachujesz wędką wte i wewte, też się nie łamie, ale nie znaczy to, że przyjemnie jest siedzieć na jej końcu. - Hmm. Dzięki za ostrzeżenie. Zdaje się, że powinienem zjeść jeszcze kilka przekąsek. Godzinę później Gant już siedział w swej szklanej kuli, mio- tany wiatrem jak baloniarz, który niechcący wleciał w cyklon. Aby przeżyć, uczepił się wąskiej poręczy, jedynego oparcia w ca- łym Orlim Gnieździe. Czuł podchodzące do gardła wnętrzności i widział już, jak rozbryzguje resztki nadzianych aviomarinem tartinek po całej kuli. Uratowało go jedno przypadkowe spoj- rżenie. Bogowie burzy obdarzyli go na chwilę doskonałym wido- kiem na otwarty taras, dziewięćdziesiąt metrów niżej na dwie- ście ósmym piętrze, gdzie jasnowłosa fotograf, dla bezpieczeń- stwa przywiązana taśmą uszczelniającą, walczyła z wiatrem, pró- bując wycelować obiektyw w szklaną kulę. Gant upozował się na tyle, na ile mógł w ciągu tych paru sekund: zwalczył swój zbuntowany żołądek, stanął mocno na nogach i przybrał pozę człowieka nie znającego wahania. Wokół niego eksplodowały niebiosa; w tym samym momencie trzasnęła migawka. Zdjęcie ukazało się na okładce następnego numeru "Rolling Stone" z podpisem: HARRY DENNIS GANT: JEŹDZIEC BU- RZY NASZYCH CZASÓW. Chociaż oświetlona błyskawicami twarz Ganta przypominała nieco pewnego upadłego anioła, któ- rego ostatnio widziano wałęsającego się w okolicach Łysej Góry, nie zmieniało to faktu, że portret był udany jak cholera. Od tam- tej pory przestał obawiać się biblijnych aluzji, mimo iż sam zni- żał się do korzystania z nich. Dobry przykład na to - a także kolejny dowód zdolności prze- widywania jego poprzedniego menedżera opinii - można było wypatrzyć w pewnej odległości na północnym krańcu Manhatta- nu, gdzie własną drogą do sławy podążał ultranowoczesny zik- kurat. Z kolistego fundamentu zajmującego kilka kwartałów wy- marłej dzielnicy, wzwyż wielkimi stopniami pięła się góra czyść- cowa ze stali okrytej półprzeźroczystym czarnym szkłem. Tego październikowego dnia zrównała się niemal z koroną Feniksa; na Dzień Dziękczynienia miała być jeszcze wyższa, a Orle Gniaz- do - o tyle właśnie niższe. Do końca dziesięciolecia, o ile to zale- żało od Harry'ego Ganta, miała przekroczyć wysokość mili. Nazwał to Babel. Nowa Wieża Babel, na ukończeniu po niemal pięciu tysiącach lat przerwy w budowie. Niższe piętra do wyna- jęcia - specjalny cennik, po szczegóły prosimy zadzwonić. - Czy nie kusi pan losu taką nazwą? - dziennikarze co chwi- lę zadawali takie pytania, dając mu tym samym darmową rekla- mę wartą wiele milionów dolarów. - Nie obawia się pan, że histo- ria może się powtórzyć? - Ani trochę - odpowiadał Gant. - Mamy nową erę, panie i panowie. Jeżeli ciekawi was moje zdanie na temat historii, uważam, że tak naprawdę Bóg wstrzymał realizację babilońskie- go projektu, ponieważ chciał zaczekać na grupę fachowców, któ- ra wykona to jak należy. Nowa era: światowym językiem był teraz angielski, podzielo- ny na tysiące dialektów, które rozwijały się i mnożyły z każdym dniem. Ludzkość szturmowała niebo w ognistych rydwanach do- mowej produkcji, powracając z niesamowitymi opowieściami. A Bóg... jeśli jeszcze nie czuł się Amerykaninem, gotowym i chęt- nym do poparcia amerykańskich osiągnięć, to Gant i jego De- partament Opinii Publicznej szybko by to z Nim załatwili. W kanałach z Eddiem Wilderem (i Teddym Mayem) No dobra, pewnie, że sprawy nie wyglądały tak radośnie na dnie ulicznych kanionów, gdzie niektóre fragmenty chodnika nie oglądały światła słonecznego od dziesięcioleci, a piesi, w przeci- wieństwie do Feniksa nie posiadający wbudowanych tłumików przechyłu, radzili sobie jak mogli z mikrotajfunami ryczącymi na otwartych przestrzeniach między drapaczami chmur. Ale nie był to wystarczający powód, aby nie cieszyć się życiem. Weźmy takiego Eddiego Wildera, z Moose Hollow w stanie Maine, który tego ranka wyruszył do nowej pracy z charaktery- styczną sprężystością kroku, znamionującą przyszłego zdobywcę świata. W eleganckim zielono-białym uniformie Zakładu Ście- ków Komunalnych, wysiadł z metra na skrzyżowaniu Broadwayu z Trzydziestą Czwartą i przystanął, by się pogapić. Moose Hollow było jednym z najbardziej poszkodowanych technologicznie miejsc w Stanach Zjednoczonych (jak zanoto- wano w "USA Today" na pierwszej strome działu "Życie"), a Ed- die był pierwszym od trzech pokoleń członkiem swej rodziny, który odwiedził kiedykolwiek miasto większe niż Bangor, tak więc wszystko wydawało mu się świeże i ekscytujące. Elektrycz- ni Murzyni sprzedawali gazety, wyposażone w osprzęt antykoli- zyjny taksówki pląsały w unikach na zatłoczonych ulicach, a mo- nolityczna architektura przesłaniała horyzont we wszystkich kie- runkach. Harry Gant byłby dumny, jeśli nie zaskoczony, faktem, że Ed- diemu wśród budynków Manhattanu najbardziej podobał się Fe- niks Ganta. Oczywiście, gdyby z głupia frant zapytać Eddiego Wildera, powiedziałby, że to Empire State Building. Nie wie- dział, że nie ma już Empire State Building - od Bożego Narodze- nia roku 2006, kiedy to wypchany po brzegi boeing 747-400 do- stał meteorytem zaraz po starcie z lotniska Newark i w sposób niekontrolowany, z wielkim hukiem przeleciał nad rzeką Hud- son. Znany kronikarz katastrof - Tad Winston Peller opisał cały wypadek z klinicznymi detalami w bestsellerze "Chicken Little* i Lot 52", lecz Eddie Wilder nigdy tego nie przeczytał, ponieważ w Moose Hollow nie było ani księgarni, ani biblioteki. Podobnie, z uwagi na to, że jedyny dziennik w Hollow - "Hollow Point" - zajmował się wyłącznie sprawami zabijania i konsumpcji mięsa dużych zwierząt, Eddie nigdy nie miał dostępu do zapowiedzi prasowych, w których obiecujący magnat przemysłowy Harry Gant przysiągł odbudować ten historyczny obiekt w rekordowym czasie, ale "uwspółcześniony, pod nową nazwą, i w każdą stronę dwa razy większy". Pomyłka Eddiego była więc zrozumiała. A że Feniks trochę nie zgadzał się w proporcjach z budowlą na czarno-białej pocztówce, którą jego pradziadek zakupił wra- cając do domu z wojny w Korei? Wiadomo, w rzeczywistości wszystko wydaje się większe niż na zdjęciach - ocenił Eddie. Jeśli Eddie miałby jakieś pretensje do Feniksa, to chodziłoby o Elektryczne Billboardy, wielkie migające świetlne tablice za- wieszone w trzech czwartych wysokości - dla niego była to pro- fanacja historycznej budowli. Billboardy były cztery, po jednym na każdej ścianie. Mierzyły po jakieś dwadzieścia pięter. Cztery reklamy przeskakiwały w prawo co piętnaście minut, tak więc kiedy logo Coca-Coli świeciło na zachód, wiadomo było, że jest pomiędzy piętnaście po a wpół do. Reklama widoczna w tej chwili na wschodniej stronie była dla Eddiego niezrozumiała, co tylko pogłębiało jego irytację: jak żart, na który był za głupi. Przypominała stronę wydartą z gigantycznego kalendarza, ale nie było daty, tylko liczba: 997, czerwona na białym tle. - Nie denerwuj się - usłyszał Eddie. - Nikt nie wie, o co tu chodzi, nawet Harry. Odwrócił się i zobaczył kobietę mniej więcej swojego wzro- stu, o pospolitej urodzie, ale z kurzymi łapkami wokół oczu i ust, charakteryzującymi osobę o pogodnym usposobieniu. Jej włosy, również proste, nieciekawego brązowego koloru, spięte były w długi koński ogon. Wyglądała na około czterdzieści lat. Między palcami jej prawej dłoni żarzył się papieros, w lewej zaś luźno zwisała najnowsza obrazkowa historia wydawnictwa Marvel-D.C. - "Powrót Joanny d'Arc". * Chicken Little - kreskówka Disneya z roku 1943. Kurczak Chicken Little i jego przyjaciele wpadają w panikę na wiadomość, że niebo spadnie im na gło- wy (wszystkie przypisy opracował tłumacz). Normalnie Eddie najpierw zapytałby o komiks, był bowiem fanem Spidermana, którego kolejne odcinki zamawiał za zali- czeniem pocztowym, teraz jednak znalazł się w Nowym Jorku i jak najszybciej chciał się dostosować do tutejszych zwyczajów. Więc zamiast tego wskazał papierosa i z wielkomiejską obceso- wością (przynajmniej taką miał nadzieję) rzekł: - Nie powinna pani tego palić. Odpowiedziała wypuszczając kłąb dymu, kulturalnie - nie wprost w twarz Eddiego, ale tak jakby chciała powiedzieć, że w tych słowach nie ma nic nowego - nic, czego by sama starannie i powoli nie rozważyła. - Masz rację, nie powinnam. -1 dodała puszczając oko: - Nie gap się zbyt długo. Nie chciałbyś się spóźnić do pracy. A potem zeszła z krawężnika i uniosła rękę; taksówka prze- mknęła zwinnie wokół zaparkowanej na drugiego furgonetki i zahamowała przed nią. Dopiero gdy kobieta wsiadła do niej i odjechała, Eddie zdał sobie sprawę, że nosiła taki sam uniform jak jego. "Nie chciałbyś się spóźnić..." Sprawdził adres na wyciągnię- tym z kieszeni formularzu i ruszył na zachód w kierunku rzeki. Ceglany budynek mieszczący Biuro Zoologii Zakładu Ścieków Komunalnych stał przy Jedenastej Alei, naprzeciwko Centrum Kongresowego imienia Jacoba Jawitsa. Eddie dotarł na czas i za- meldował się w okienku, gdzie zarejestrowała go kierownik zmiany - Fatima Sigorski. - Będziesz w załodze May 23. Twoimi współpracownikami są Joan Fine, Art Hartower i Lenny Prohaska. - Przesunęła w jego kierunku parę jakby plastykowych przywieszek dla psów. - Pa- miętaj, aby nosić to zawsze podczas pracy. - Po co? - Na wypadek gdybyś zakwalifikował się na wcześniejszą emeryturę w sposób utrudniający identyfikację.-Wskazała pół- otwarte drzwi w głębi holu. - Pokój odpraw. Będzie tam Proha- ska i Hartower. Hartower jest chudy i łysawy, w średnim wieku, wygląda jak facet z Urzędu Skarbowego. Prohaska tak samo, tyl- ko że ma cyrkonie w nosie. Jest z Kalifornii. - A pani Fine? - Pani Fine aktualnie siedzi zamelinowana w toalecie. -Aha. Pokój odpraw wyglądał jak jedna z mniejszych sal w kinie typu multiplex. Czerwone plastikowe krzesełka naprzeciwko małego ekranu holograficznego. Eddie naliczył około trzydzie- stu osób, wszyscy w mniej lub bardziej znoszonych uniformach Zakładu Ścieków Komunalnych. Zdaje się, że był jedynym no- wym. Hartower i Prohaska stali pod oprawionym w ramkę bar- dzo starym zdjęciem, wspólnie czytając dzisiejszego "New York Timesa". Fotografia, przedstawiająca chyba pijaczka wyłażące- go ze studzienki kanalizacyjnej, najwyraźniej zajmowała hono- rowe miejsce na ścianie. Eddie podszedł i przedstawił się swoim nowym kolegom. A potem spytał, wskazując głową dziwne zdjęcie: - Kto to? - Teddy May - odrzekł Prohaska, ruszając nozdrzami tak, że zamigotała cyrkonia. - Największy człowiek, jaki kiedykolwiek brodził w fekaliach miasta - dodał Hartower. - Boże pobłogosław go i daj wieczny odpoczynek. - Co on ma z prawym okiem? - Wypadek przy pracy - powiedział Prohaska. - Ugotował je sobie, wczołgując się do kanału serwisowego, aby naprawić dziu- rawy przewód parowy, jednocześnie gołymi rękami walcząc z dwoma aligatorami... - Aligatorami? - zdziwił się Eddie. - ...a potem, załatwiwszy tę sprawę, wyszedł na zewnątrz, gdzie było minus dwadzieścia stopni, a z powodu zimnego wiatru jeszcze ze dwadzieścia mniej, bo to się działo zimą. Ten skok temperatury sparaliżował mięśnie i nerwy w jego powiece. - Poczekaj! - przerwał Eddie. -Aligatory w kanałach? Czy to nie jest opowieść? - Jaka opowieść? - No wiesz... książka tego gościa, co go nie można było foto- grafować. - Czytałeś jakąś książkę tego gościa, co go nie można było fo- tografować? - No nie. Nikt nigdy nie czytał tej książki. A zresztą nie czy- tam książek. Ale nawet w Hollow wszyscy znają Opowieść. - Słuchaj - rzekł Hartower. - Teddy May naprawdę to przeżył. - I co, w Biurze Zoologii to właśnie się robi? Poluje na aliga- tory? - Nie bądź śmieszny. Teddy May i jego drużyna wykończyli ostatniego gdzieś w latach trzydziestych. - Co prawda - uzupełnił Hartower - sporadycznie znajduje się pojedyncze osobniki Gavialis gangeticus gdzieś pomiędzy dzielni- cami Little India i Little Pakistan, czasem od wielkiego dzwonu może być nawet Crocodilus niloticus, ale aligatorów nie ma. Fatima Sigorski weszła do pokoju odpraw i zaklaskała w dło- nie. - Dobra, wszyscy siadać. Zaczynamy! - Chodź z nami - powiedzieli Prohaska i Hartower, prowadząc Eddiego do trzech siedzeń najbardziej z tyłu. Znajoma kobieta z końskim ogonem weszła, kiedy Fatima już zamierzała zamknąć drzwi. Eddie nawet tutaj poczuł tytoń, mimo iż cały budynek był na każdym rogu oznakowany zakazem palenia. - O! Znam ją. Kto to taki? - To jeszcze jedna osoba z naszej załogi - wyjaśnił Prohaska. - Joan Fine. - I dodał tonem konspiratora: - Poprzednio Joan Gant. - Gant? - Była żona tego miliardera - dodał Hartower - ale także nie- prawowita córka z probówki siostry Ellen Fine, tej zbuntowanej zakonnicy, która w latach zerowych prowadziła Katolicką Kru- cjatę Feministyczną. - Krucjatę Feministyczną? - No wiesz: lesbije palące habity i domagające się pozwole- nia papieża na wyświęcanie ich i posiadanie dzieci. - Aha - rzekł Eddie, który pierwszy raz o tym słyszał. - No to, jak jej matka była pedalską zakonnicą, a mąż miliarderem, to co ona robi w ściekach? - Czyni pokutę. Wszyscy zdążyli już usiąść. Fatima Sigorski ponownie zakla- skała, uciszając towarzystwo. - Mam tu wstępną wersję raportu taktycznego na bieżący miesiąc - zagaiła, wyciągając Elektryczny Notatnik. - Jak zwy- kle są tu i dobre, i złe wiadomości. Pewne prace prowadzone w naszej części Brooklynu całkowicie wyeliminowały Serrasal- mus nattereri *, które zalęgły się gdzieś pod parkiem Slope. Z drugiej strony, wczoraj dziadek pewnego kubańskiego restau- ratora został na śmierć porażony prądem w kibelku w suterenie, prawdopodobnie przez Electrophorus electricus**. Nie było żad- nych świadków i policja myśli, że to jakiś kant z ubezpiecze- * Serrasalmits nattereri - pirania. ** Electrophorus electricus - węgorz elektryczny. 21 l niem, więc przed podjęciem działań zaczekamy na oficjalne po- twierdzenie. Niemniej jeżeli wybieracie się w okolice pod Hisz- pańskim Harlemem, najlepiej włóżcie gumowe buty do bioder... Joan Fine siedziała z przodu i żałowała, że nie może zapalić. Ale o ile Fatima Sigorski mogła przymknąć oko na sporadyczne- go papierosa w damskiej toalecie, podczas odprawy nie tolero- wała nawet żucia gumy. Jedynym środkiem na odprężenie był więc dla Joan różaniec, który przez cały czas przesuwała w kie- szeni. Dostała go od matki w dniu swej pierwszej spowiedzi; i chociaż Joan w konfesjonale przyznała się do młodzieńczej po- gardy dla teologii rzymskokatolickiej, zatrzymała sobie różaniec, traktując go jako amulet na szczęście. Paciorki były z taniego akrylu, krzyżyk za to z prawdziwego srebra, wykuty przez pewną reformowaną karmelitankę, która dorabiała sobie jako znako- mity kowal. Korona cierniowa Chrystusa była misternie wyrzeź- biona laserowym rylcem, a gdy trzymało się ją przed silnym światłem, rzutowała na ścianę Najświętszą Tajemnicę Katolic- kich Feministek, wypisaną ognistymi literami z punkcików wiel- kości główki od szpilki. "Głupcy spieszą tam, gdzie anioły z obawą wchodzą. Bóg głup- cami nas czyni za nasze gwałty". Joan pomyślała kiedyś, że byłoby to odpowiednie motto tak- że dla Biura Zoologii Zakładu Ścieków Komunalnych. Oczywi- ście dlatego wzięła tę pracę. - Teraz sprawa dotycząca dzisiejszego zadania specjalnego: niestety, mamy potwierdzenie istnienia nowego gatunku, o któ- rym wspominałam w piątek. Można ściemnić światła? - Oświe- tlenie posłusznie przygasło. - Materiał, który obejrzycie - rzekła Fatima - został nakręcony przez załogę May 67 bezpośrednio przed tym, jak wszyscy nieodwołalnie zakwalifikowali się na wcześniejszą emeryturę. Puść taśmę. Odsunęła się, a ekran rozbłysnął trójwymiarowym obrazem. Punkt widzenia stanowiła stała automatyczna kamera skierowa- na w stronę rufy jednego z opancerzonych kutrów patrolowych Zakładu Ścieków Komunalnych, płynącego jednym z większych kanałów. Od razu było widać, że coś jest nie tak: sądząc po spie- nionej wodzie za rufą, sternik albo walczył z silnym prądem, al- bo, co bardziej prawdopodobne, uciekał przed czymś na pełnym gazie. Kiedy kuter położył się w zwrot, słychać było serie strza- łów karabinowych, a także pistoletowych - to członkowie ginącej załogi May 67 opróżniali magazynki, celując w mętną wodę. Bez- skutecznie - nagle z kilwateru wychynęło coś ogromnego, roz- wierając zębatą paszczę jak nadzianą żyletkami przepaść. Wi- dzowie z krzykiem skulili się w siedzeniach, gdy potwór wysko- czył z ekranu w nieskazitelnym trójwymiarowym ujęciu, ale ni- gdy nie wylądował. Dokładnie w tym momencie, zapewne na ułamek sekundy przed urwaniem kamery ze statywu, montaży- sta zapętlił nagranie, tak że moloch zawisł w pół skoku, porusza- jąc się w przód i w tył, jakby prezentował się podczas badania. - Carcharodon carcharias - powiedziała Fatima Sigorski, gdy przerażeni pracownicy odzyskali kontenans. - Potwierdzenie z Bronx Zoo. Nie mamy pewności, jak się tam dostał, ale szefo- stwo jest przekonane, że ktoś spuścił do ścieków zwierzę domo- we. Albo może jest to kolejny dowcip świrusów z Wydziału Ich- tiologii na uniwerku. - Kurwa, to jest rekin ludojad! - wykrzyknął zszokowany Ed- die. Na dźwięk jego głosu Joan Fine obejrzała się. Eddie już do połowy zerwał się z krzesła i zatrzymał się, drżąc, podczas gdy Prohaska i Hartower próbowali go usadzić z powrotem. - Cicho! - syknął nerwowo Prohaska. - Cicho i zachowuj się! Chcesz zarobić naganę już pierwszego dnia? Joan uśmiechnęła się. Eddie pewnie i tak będzie ją wkurzał, ale nie mogła nie polubić kogoś, kto był na tyle niewinny, że od- zywał się bez taktu - i nie używał eufemizmów, których prawdo- podobnie nawet nie znał. Fatima jednak tego nie doceniła. - To jest Carcharodon carcharias - powtórzyła tonem repry- mendy, z naciskiem na wszystkie twarde łacińskie spółgłoski. - Carcharodon carcharias przystosowany do alternatywnego środo- wiska. Ufam, że wszyscy zapamiętają tę nazwę na wypadek spo- tkania jakiegoś reportera. Jest tylko jedna rzecz w kanałach na mniej liter niż sześć i nie jest to "rekin". - Przepraszam - powiedział Eddie. - Przepraszam, ale wyglą- da jak... - Ponadto dyrekcja w dalszym ciągu zaleca praktykę nada- wania nazw kodowych wyróżniającym się osobnikom z poszcze- gólnych gatunków. Choć nic nie sugeruje, że jest więcej niż je- den - ja mam nadzieję, że nie - ustalono, że osobniki z gatunku Carcharodon będziemy nazywać od marek piwa. To - wskazała podrygujący hologram - jest Meisterbrau. Taką nazwę chcę sły- szeć podczas waszych rozmów w przerwie - nie Śmieszek, nie Szczęki II i nie Mackie Majcher, ale Meisterbrau. Czy wyrażam się jasno? Eddie niewyraźnie skinął głową. - Dostępne nam informacje wskazują, że Meisterbrau żero- wał w kompleksie tuneli wokół wymiennika pod Times Sąuare. Wszystkie załogi Maya, z maksymalnym uzbrojeniem, mają tam się skoncentrować. Szefowie załóg: pamiętajcie, by kwitować od- biór uzbrojenia i pobrać po jednym Murzynie z magazynu. Ma- my dziś wysoki poziom metanu i innych substancji, napełnijcie więc butle tlenowe. To wszystko. Na pokład, powodzenia i bądź- cie ostrożni. No i uważajcie na słownictwo. Plan na przedpołudnie Kulturalny, bezcielesny głos przemówił z nadgarstka Har- ry'ego Ganta: - Kwadrans po ósmej, proszę pana. Gant podciągnął rękaw, ujawniając twarz Dicka Tracy'ego po- mniejszoną do wymiarów kwarcowego zegarka. Pogładził kciu- kiem niedogolony podbródek detektywa. - To ty, Toby? - Tak, proszę pana. Przysłała mnie pani Domingo. Czas zejść na dół, proszę pana. - Toby, co mam dzisiaj w planie na przedpołudnie? - O dziewiątej wygłasza pan mowę w Szkole Medialno-Tech- nicznej Ganta dla Szczególnie Uzdolnionych Nastoletnich Imi- grantów. Następnie uczestniczy pan w spotkaniu grupy kryzyso- wej w Departamencie Opinii Publicznej, dotyczącym pirata Phi- la Dufresne. No i oczywiście problemu Murzynów. - Ach, tego - powiedział Gant. - Toby? - Słucham? - Czy masz coś szczególnego na dzisiaj, o czym powinienem pamiętać? Nie służbowego, sprawdź w informacjach prywatnych. - Tak, proszę pana. - Na tarasie dwieście ósmego piętra Auto- matyczny Pomocnik podrapał się po głowie śniadym palcem. Po- tem rzekł: - Może myśli pan o rocznicy swojego ślubu, proszę pana. To znaczy, dzisiaj byłaby rocznica, gdyby pan jeszcze był... - Jasne! - Gant strzelił palcami. - Dzień przed Halloween, to śmieszne, że mogłem o tym zapomnieć. - Pana eksżona - dodał Toby - ma także w przyszłym miesią- cu urodziny. Czterdzieste czwarte. Pan zaś kończy w przyszłym tygodniu czterdzieści trzy. - Tak, tak. Toby, powiedz pani Domingo, że już schodzę. Po- wiedz także, że będę chciał sześciu Telewizorów jako wsparcie medialne w tej szkole o dziewiątej. - Tak, proszę pana - odpowiedział Pomocnik i wyszedł. Gant siedział w Gnieździe jeszcze przez chwilę, myśląc o Joan. Wspo- mnienie o niej zabarwione było łagodnym żalem, ale bez złości. Ostatnie wieści głosiły, że wykonywała jakąś brudną fizyczną pracę i prowadziła schronisko dla bezdomnych gdzieś na Bowe- ry. Skromne wykorzystanie jej zdolności... ale i tak się uśmiech- nął, bo myśli o Joan nasunęły mu myśli o przeszłości w ogóle, a myślenie o przeszłości w ogóle powodowało, że myślał o sobie - o tym powieściowym spełnieniu amerykańskiego snu, jakim było jego życie. Harry Dennis Gant, urodzony w roku 1980 na tylnym siedze- niu rozwalającej się toyoty, na przydrożnym parkingu niedaleko rogatki Jersey. Matka była budowlańcem, ojciec nauczycielem, oboje bezrobotni i bezdomni w czasie narodzin Harry'ego, a ta zdychająca toyota była ich ostatnią własnością. I zaczynając od takich nizin - XX-wiecznego odpowiednika narodzin w kurnej chacie, jak lubił myśleć Gant - spójrzmy, kim stał się w ciągu zaledwie czterdziestu trzech lat. Spójrzmy, ile zmienił na świe- cie, a przecież to jeszcze nie koniec. Nawet jeszcze nie połowa. Miłość własna i miłość do ojczyzny zapłonęły w głębi serca Harry'ego Ganta, zagrzewając go do rozpoczęcia nowego dnia. Cieszył się, że żyje; cieszył się, że otrzymał taki cudowny dar - dar natchnienia - właśnie przed przemową, jaką miał wygłosić wobec wybitnie zdolnej młodzieży za niecałą godzinę. Z szacunkiem skinął głową wielkiemu miastu w dole, pod- niósł klapę w podłodze Orlego Gniazda i zaczął schodzić po dra- bince. Wstęp do problemu Murzynów Problem Murzynów trapiący koncern Gant Industries nie po- winien być mylony z problemem Afroamerykanów, po prostu dlatego że nie było już żadnych Afroamerykanów, a przynaj- mniej nie tylu, by stanowili ąuorum na przeciętnym przyjęciu. Na przełomie wieków Czarna Zaraza, której pochodzenie i przy- czyna w dalszym ciągu pozostawały całkiem nieznane, zamieni- ła centra miast amerykańskich w wymarłe grody, wymiotła Nige- rię i kilkadziesiąt innych państw subsaharyjskich i rzuciła skromną garść ocalałych w paniczną ucieczkę do najodleglej- szych i najlepiej ukrytych zakątków globu. Sławny kronikarz ka- tastrof Tad Winston Peller poświęcił jej rozchwytywany bestsel- ler pod tytułem: "Podobno zaczęło się w Idaho. Opowieść o Czar- nej Pandemii roku 2004". Ta popularna książka posłużyła jako kanwa nie mniej niż siedmiu serialom, pominąwszy już cotygo- dniową telenowelę science fiction pod tytułem "Czarne serce i Czerwona Planeta", o rodzinie kochających jazz astronautów, którzy ocaleli z pomoru, ponieważ podczas wybuchu epidemii znajdowali się na Marsie. Ale to już zupełnie inna historia. Problem Murzynów nie miał nic wspólnego z zarazą czy telewizją kablową; było to zjawisko rodem z marketingu konsumenckiego. Samodzielnie Poruszający się Android - próbnie wypuszczo- ny na rynek w roku 2003 przez firmę należącą do grupy Di- sneya i następnie produkowany masowo przez świeżo powstałe Gant Industries, początkowo został zauważony jako tani sub- stytut dla przemysłowej siły roboczej..Pierwsze Androidy, za- projektowane bardziej pod kątem funkcjonalności niż estety- ki, były tylko z grubsza podobne do człowieka, ale Harry Gant, przewidując już czasy, w których jego Pomocnicy dostępni bę- dą dla gospodarstw domowych, a nie tylko kopalń i fabryk, na- legał na bardziej wyrafinowane wzornictwo. I tak od roku 2010 można było nabyć Automatycznego Pomocnika w szerokiej ga- mie realistycznych odcieni skóry i o rozmaitej budowie ciała. Gant, który wierzył głęboko, że należy klientom oferować róż- norodność, z całą pewnością nie kazał swoim dystrybutorom promować jednego modelu kosztem innego. Był zaskoczony tak jak wszyscy inni, kiedy wariant AS204 - Twój Automatyczny Pomocnik w dyskretnym kolorze czarnym - zaczął się nagle sprzedawać dziesięć razy lepiej niż wszystkie inne wersje w su- mie. Przez długi czas nie wyglądało to na problem z opinią pu- bliczną. Ludzie nie mieli nic przeciwko temu, a w istocie byli dziwnie zadowoleni z nagłej obfitości Pomocników, uprzejmych i pracowitych. W reklamie korporacyjnej wartościową kartą do wykorzystania jest zwykła ludzka skłonność do niezauważania lub unikania rzeczy bardzo brzydkich lub nieprzyjemnych, w końcu więc androidy AS204 postępowały jak armia Sidneyów Poitiers i Hattie McDaniels wysłanych, aby wyrugować z ludz- kiej pamięci Czarną Zarazę; ale drugą stroną tej karty jest ryzy- ko obudzenia ukrytego poczucia winy. Kiedy więc Gant usłyszał, że pewna spadkobierczyni Cór Rewolucji Amerykańskiej zamó- wiła trzy setki Pomocników do wykorzystania w swoim parku rozrywki, mającym imitować czasy sprzed wojny secesyjnej, użył swych wpływów reklamodawcy w celu zatuszowania tej sprawy w mediach. Nie mógł jednak powstrzymać codziennej amerykańskiej mo- wy. Filolog z uniwersytetu w Oxfordzie, trzymany na smyczy przez Departament Opinii Publicznej Ganta, ocenił, że wyraże- nie "Elektryczny Murzyn" weszło do potocznego języka gdzieś pomiędzy rokiem 2014 a 2016. "Elektryczny Murzyn", to nieprzyjemne przezwisko, nie dość że było oznaką pogardy dla zmarłych, to jeszcze przywoływało takie obrazy, których Gant Industries wcale nie chciały kojarzyć ze swoim zaawansowanym technologicznie produktem. Zaczęło się pojawiać w druku i na wizji parę lat temu, kilka razy użyte w różnych publikacjach o zasięgu krajowym i sprytnie przemy- cone do jednego z wieczornych talk-shows, na co Vanna Domin- go z miejsca zareagowała powodzią gniewnych faksów i groźba- mi wycofania reklam. Na chwilę problem jakby się ulotnił, aby powrócić wraz z pewnym country-metalowym zespołem z Dela- ware, który wydał przebojowy kompakt zatytułowany "Elek- tryczni Murzyni na neonowej prerii". Do sierpnia tego roku na- wet "Wall Street Journal" zdołał już użyć owego wyrażenia, i to w tytule, a więc walka o niewprowadzanie go do dziennikarskich słowników wyglądała na przegraną. I taki właśnie był problem Murzynów. Harry Gant pierwszy zwrócił uwagę, że nie jest to wielki kłopot. Sprzedaż jak dotąd nie ucierpiała w najmniejszym stopniu, a ludzie byli zadowole- ni ze swoich Pomocników, jakkolwiek tam by ich nazywali. W istocie jednak Harry Gant miał się jeszcze wiele dowie- dzieć o Elektrycznych Murzynach i kłopotach, jakie mogą spowo- dować. Tlmex przedstawia Joan zawiesiła różaniec na szyi razem z psimi znaczkami. Po- mimo wieloletniej rozłąki z Kościołem, do codziennego trudu przygotowywała się z takim nabożeństwem, że mógłby być z nie- go dumny nawet jezuita. Traktowała przy tym sprzęt i uzbrojenie jak święte relikwie. Ta poranna intensywna krzątanina zawsze prowokowała Prohaskę do uwag - dla niego ścieki to była po pro- stu praca, chociaż dobrze płatna z uwagi na ryzyko. - Gotowa na następny tydzień walki z siłami ciemności? - spytał wskazując krzyżyk. - Wiesz, ta religia już wymarła... - Wiem - odrzekła Joan, zaciągając suwak syntetycznego kombinezonu, który, miała nadzieję, ochroni ją przed środkami chemicznymi i zanieczyszczeniami, gdy spadnie z pokładu. - A w co ty teraz wierzysz, Lenny? - Na imię ma Pan. - Pokazał jej skamieniały kawałek drew- na. - Ekologicznie uzasadniony pogański kult drzew. Joan się zaśmiała. - Kult drzew. To rzeczywiście bardzo pomocne tam w gównie, co? Poza tym czy sam nie mówiłeś mi, że Teddy May był katoli- kiem? - Jasne. W tamtych czasach, kiedy walczyli z aligatorami za pomocą strzelb kalibru 5,6 mm i trutki na szczury. - A więc jestem tradycjonalistką. - Wzięła butlę z tlenem ze stojaka i przypięła sobie do pleców. Za plecami słyszała, jak Har- tower szkoli niechętnego Eddiego. - Granaty przypinasz na pasie, o tak. Nie dotykaj ich, chyba że to sprawa życia i śmierci, jasne? Teraz... - Chwila - przerwał Eddie. - Chwila moment. Wiem, jak się używa obrzyna, ale te inne... czy nie powinienem najpierw pójść na jakiś kurs szkoleniowy? Na poligon, czy coś? - Biuro Zoologii nie ma kasy na szkolenia. Jedna czwarta pie- niędzy, jakie otrzymuje od dyrekcji, idzie na sprzęt i amunicję, a pozostałe trzy czwarte na ubezpieczenia. Spójrz na to z tej stro- ny: jeśli nieodwołalnie zakwalifikujesz się na wcześniejszą eme- ryturę, bo nie wiedziałeś, jak z czymś postępować, po śmierci twoja rodzina dostanie zajebiście wielkie odszkodowanie... Joan podeszła do klatki mieszczącej sprzęt, aby wyfasować cztery zestawy. - Potrzebny będzie też klucz do Pomocnika - powiedziała, przeciągając swoją kartą związkową pod czytnikiem. Młody fa- cet w klatce ze sprzętem podał jej klucz bez słowa. Był studen- tem historii sztuki na Columbia University, pracował tu na pół etatu, żeby mieć na czynsz, i uważał, że na stałe do Zakładu Ście- ków przychodzą tylko wariaci. Lepiej więc nie wdawać się z ta- kimi ludźmi w rozmowy. Zakładowi Automatyczni Pomocnicy przechowywani byli z ty- łu magazynu, za częściami zapasowymi do silników kutrów. Joan odnalazła egzemplarz, do którego pasował klucz, i odblokowała kryptonitowy zamek mocujący go do ściany. Była to starsza wer- sja modelu AS204, skonstruowana gdy inżynierowie Ganta jesz- cze eksperymentowali z połączeniami stawowymi; chociaż próbo- wali odwzorować naturalny zakres ruchów, model ten czasami wykonywał zaskakujące czynności, na przykład zginał łokcie w odwrotną stronę. Jego powłoka, zużyta przez lata służby w nie- przyjaznym środowisku, bardziej przypominała skórę świńską niż ludzką. Joan nigdy nie mogła się zdecydować, jaki typ Po- mocników woli: czy te stare modele, czy nowe, niemal nieodróż- nialne od ludzi. Może żadne. Gdzieś tam Bóg Lewicowiec burzył się w ogóle przeciwko automatyzacji. - Harpo 115 - powiedziała Joan, odczytując imię i numer Po- mocnika z jego blaszki identyfikacyjnej. -Wstawaj. Otworzył oczy; za sztucznymi tęczówkami koloru czekolady kryła się para kamer wizyjnych. Skupił na niej wzrok i uśmiech- nął się szeroko, jakby po latach spotkał najdroższego sercu przy- jaciela. - Dzieńdoberek! - pozdrowił ją. Jak wszystkie Pomocniki, mówił przez zaciśnięte zęby, maskując w ten sposób brak języka, zastąpionego Elektryczną Puszką Głosową. - Czyż nie piękny dziś dzień? - Harpo 115, czy pamiętasz w ogóle jakiś dzień, który nie był- by piękny? Pomocnik był prostym modelem do prac fizycznych, w stop- niu minimalnym oprogramowanym do rozmów, poszerzył więc tylko swój uśmiech i rzekł: - Dzieńdoberek! Hej ho! Pędźmy do pracy! Joan w towarzystwie Pomocnika wróciła do Hartowera, Pro- haski i Eddiego, który w końcu obwiesił się sprzętem, ale i tak czuł się z nim nieszczególnie. Zjechali windą towarową do przy- stani, betonowego doku na sztucznej zatoczce znajdującej się jakieś dwanaście metrów pod Centrum Jacoba Jawitsa. Było tu siedem kutrów, czyli płaskodennych łajb pokrytych pancerzem, ze szperaczami i kamerami holograficznymi zainstalowanymi na dziobie i rufie. Weszli na ten z namazanym białą farbą na belce dziobowej napisem "May 23". Prohaska zapuścił silnik, Hartower zluzował cumy, a Joan sprawdziła zawartość apteczki. Mieli dosyć gazy i środka dezyn- fekującego, aby poradzić sobie nawet z poważnym krwawieniem z nosa; co do groźniejszych wypadków pozostawała nadzieja, że zdarzą się bezpośrednio pod szpitalem. - Podziwiaj, dopóki możesz - powiedział Hartower, widząc, w jaki sposób Eddie patrzy na zatoczkę. - Tu woda jest w poło- wie czysta. Pompuje się dodatkową, aby kutry nie osiadały. W tu- nelach problemem jest nie brak, lecz nadmiar. Widziałeś kiedyś rzekę ludzkich fekaliów? Eddie zdecydował się nie odpowiadać na to pytanie. Zauwa- żywszy wielkość tunelu, w kierunku którego sterował Prohaska, rzekł jednak: - Nie wiedziałem, że będą aż takie wielkie. - Kiedyś nie były - wyjaśnił Prohaska. - W czasach Teddy'ego Maya można było przez wszystkie przejść na piechotę albo prze- czołgać się, bez łodzi i innego sprzętu. Niektóre drugorzędne tu- nele dalej są takie małe. Ale budynki rosną, coraz więcej ście- ków spływa do systemu, główne kanały trzeba więc co rok po- szerzać... - ...a potem - kontynuował Hartower - w latach dziewięćdzie- siątych nastał szał na inżynierię genetyczną i wszystko się tu po- chrzaniło. W każdym kącie szwendały się jakieś stwory i z dnia na dzień robiły te cwane sztuczki ewolucyjne, przystosowując się do warunków na dole. Stąd wzięło się Biuro Zoologii. - Miejmy nadzieję, że masz sprawny system immunologicz- ny - dodał Prohaska. - W tunelach łażą sobie bakterie, co nawet łacińskich nazw jeszcze nie mają. Po tej kwestii zapadła cisza, a Eddie odczuwał coraz większy brak entuzjazmu do nowej pracy. Automatyczny Pomocnik stał na dziobie, co trzy sekundy wykonując nosem pełną analizę che- miczną atmosfery. Kiedy wpłynęli głębiej do tunelu, Hartower zwrócił uwagę Eddiego na połyskujące obiekty kłębiące się w kilwaterze łodzi. - Teraz to już siedzimy w gównie, co, młody? Za nimi płynęły inne kutry, ale w tym miejscu rozproszyły się, każdy podążając do celu inną drogą. Znajdowali się sami wśród fekaliów. Prohaska włączył wszystkie szperacze i podwod- ne reflektory. - Gdzie jesteśmy? - zapytała Joan. Wyciągnęła swój komiks i kartkowała go. - Elektryczny Merkator mówi, że pod skrzyżowaniem Czter- dziestej Trzeciej i Dziewiątej, płyniemy na wschód w stronę Wy- miennika Times Sąuare. - No to musicie uważać. Gdzieś tutaj jest wodospad. Eddie klepnął Joan po ramieniu. - Słuchaj no, na wypadek gdybym dostał jakiejś choroby al- bo czegoś i nie mógł cię już zapytać, czy to prawda, że byłaś żo- ną miliardera? - Kto ci to powiedział? - spytała Joan. Prohaska niewinnie po- gwizdywał przy sterze, Hartower zatopił się w najnowszym felieto- nie Mobila na stronie z komentarzami "Timesa". - Chyba nie plot- kowałeś z dwoma pozostałymi członkami załogi, co? Tymi, co przy- sięgli, że nie będą już chlapać ozorami o moim życiu osobistym? - Nie powiedzieliśmy ani słowa - skłamał Hartower, a Auto- matyczny Pomocnik zawołał, jak zawsze wesolutko: - Metan, hola hej! W tunelu będzie zaraz śmiertelne stęże- nie metanu! Prohaska sprawdził czytnik na pasku. Ciekłokrystaliczny wy- świetlacz pokazywał właśnie zdechłego ciekłokrystalicznego ka- narka wypadającego ze swego ciekłokrystalicznego gniazdka. - Prawda. Wszyscy maski włóż. Kiedy oddychali już tlenem z butli, Eddie cokolwiek znie- kształconym głosem ponowił pytanie: - Czy to prawda? Joan westchnęła ciężko, po czym skinęła głową. Prostolinij- ność Eddiego nie była już taka przyjemnie świeża. - O kurde! - Eddie drążył dalej. -Wyszłaś za niego dla forsy? Prohaska parsknął śmiechem. - Joan nie interesuje się pieniędzmi, przynajmniej dla nich samych. Ostentacyjne bogactwo sprzeciwia się jej politycznym poglądom. - Co nie znaczy - dodał Hartower - że po ślubie z Harrym Gantem nie wskoczyła w zupełnie inną stawkę podatkową. Ale podstawowym czynnikiem motywującym była najpewniej jego historyczna doniosłość. - ...no i oczywiście miłość. Tak jak w serialu... - E, panowie! - zareagowała Joan. - Wiecie dobrze, że mogę skasować was obu jedną ręką, więc może zmienimy temat, co? - Jego historyczna co? - Historyczna doniosłość - wyjaśnił Prohaska. - Decyzja Gan- ta, gdzie zjeść śniadanie, miała większy wpływ na bieg dziejów niż życiowe decyzje większości innych ludzi. A Joan zawsze chciała zapisać się w historii... - Tak jak jej matka - rzekł Hartower. - Chociaż lepiej z więk- szym powodzeniem. - Otóż to. Ta Katolicka Krucjata Feministyczna to była jedna wielka klęska. - I dlatego właśnie papież w dalszym ciągu jest posiadaczem fiuta. - Dosyć! - ostrzegła Joan, sięgając po puszkę ze środkiem przeciw gadom. - Nigdy już nie idę z wami pić, wy kutasy. Przy- sięgam na Boga. - Hej, hej, to nie nasza wina, że już po trzech piwach się roz- gadujesz. Poza tym uważam, że cały ten szajs o naprawianiu świata jest uroczy. Śmieszny i naiwny, ale uroczy. Joan wycelowała w niego rozpylacz. Hartower kucnął. Eddie Wilder uniósł rękę, chcąc powstrzymać walkę, i wtedy niewi- dzialna orkiestra rąbnęła fortissimo "Bolero" Ravela, napędza- jąc wszystkim od metra strachu. - Przepraszam, przepraszam - odezwał się Eddie. Gmerał przy okrytym kombinezonem wybrzuszeniu na nadgarstku. - Co za cholera?! - wrzasnął Prohaska, który prawie wyrżnął łodzią w ścianę tunelu. - Ktoś przemycił tu dzisiaj orkiestrę de- tą? - To prezent na pożegnanie od kumpli - odrzekł Eddie. - Ti- mex model Philharmonic. Kupili go w sprzedaży wysyłkowej w L.L.Bean. Na dziobie kutra Automatyczny Pomocnik wskazywał coś rę- ką i coś mówił, ale wśród grzmotu trąb nikt go nie usłyszał. - Może grać dziesięć klasycznych melodii - kontynuował Ed- die. - Ma sześćdziesiąt cztery głosy. - To słychać - odrzekł Hartower. - Pytanie brzmi: czy możesz coś zrobić, żeby się wszystkie w cholerę zamknęły? - Staram się - odpowiedział Eddie. Próbował przypomnieć sobie położenie przycisku wyciszającego muzykę, ale zanim zdo- łał, z wody wylazł rekin i go zjadł. Potęga myślenia pozytywnego (I) Vanna Domingo czekała w aneksie parkingowym Feniksa, wraz z Ruchomymi Telewizorami, które zamówił Gant. Telewizo- ry - Automatyczni Pomocnicy z zamontowanymi zamiast głów ekranami telewizji o wysokiej rozdzielczości, przystosowanymi do odbioru kablówki - mogli z pozoru wydawać się makabrycz- nym pomysłem, na jaki mógłby wpaść Renę Magritte, gdyby pracował dla Zenitha. W rzeczywistości Gant, zatrudniając naj- lepszą czeską firmę wzorniczą, dołożył wszelkich starań, aby by- li raczej komiczni niż przerażający. Dało się to osiągnąć przede wszystkim przez zabawne ubrania. Jeśli wierzyć sprzedaży prób- nej, konserwatywna klasa średnia Ameryki była gotowa, ba, wręcz łasa na urządzenie domowe w stroju kowbojskim potra- fiące zmywać, wycierać i odkładać naczynia na półkę, odbierając równocześnie jeden z pięciuset pasjonujących kanałów telewizji kablowej. Telewizory, które z myślą o wykładzie przyprowadziła ze sobą Yanna Domingo, ubrane były jak astronauci z misji Apollo. Oj- ciec Harry'ego często z dumą wspominał, że był świadkiem transmisji pierwszego lądowania na Księżycu, a nawet sam Har- ry miał lekki sentyment dla osiągnięć NASA, choć sam nigdy by nie zainwestował w program podboju kosmosu. Wysokość. - Witaj - pozdrowił Vannę Gant, wysiadając ze swej prywat- nej windy. - Dzień dobry panu. - Z pokorą skłoniła głowę jak wasal. Gant udał, że tego nie zauważa. O ile wierzył, że hierarchiczne zasady protokolarne wymagały pewnego szacunku dla wyższych stanowiskiem, o tyle uważał, że jest pewna różnica pomiędzy li- czącym się kapitalistą a panem na folwarku. Yanna ze swoją nie- mal nabożną lojalnością nie dostrzegała tego rozróżnienia. W pracy była jednak znakomita, to nie ulegało wątpliwości. Gant wskazał przedmiot ukryty pod pachą Vanny, cienki tom z matową czarną okładką. Elektryczna Książka. - Cóż tam ostatnio czytujesz? - zapytał. Yanna mnóstwo czytała, wstydziła się jednak swojego gustu, a przy tym była lekko paranoiczna, zawsze więc wybierała ano- nimowość programowalnego urządzenia czytającego, bez zdra- dliwej, krzyczącej tytułami obwoluty. - Nowa książka Tada Winstona Pellera - odpowiedziała, wzru- szając ramionami. - Cała o trzęsieniach ziemi. - Trzęsieniach ziemi! - Aha, przypuszcza się, że niedługo wystąpi wielkie trzęsie- nie ziemi na Wschodnim Wybrzeżu. Peller mówi, że za jednym zamachem zrówna z ziemią Boston i Nowy Jork. - Nie wiem jak Boston - rzekł Gant - ale ja mówię, że na to miasto potrzeba czegoś więcej niż trzęsienia ziemi, szczególnie jeśli chodzi o te budowle, z których konstrukcją sam miałem coś wspólnego. Najlepsza inżynieria konstrukcyjna zakotwiczona w najtwardszym podłożu skalnym na świecie, oto co tutaj ma- my. - Oto człowiek - powiedziała Yanna, dotykając ozdobnej bro- szy przy kołnierzu bluzki. Opancerzony autobus wyjechał z wnę- 3-śor.ia. ki parkingowej i stanął im naprzeciw. Otworzyły się drzwi i na komendę Ruchome Telewizory wsiadły i zajęły miejsca. - Tad Winston Peller... - Gant pokręcił głową. - Wiesz co, sam nigdy nie miałem talentu do pisania i muszę szanować faceta, który potrafił ze słów wydobyć tyle forsy, ale i tak... - Nie lubisz jego książek. - No wiesz, chodzi o katastrofy. Trzęsienia ziemi, powodzie, radioaktywna porcelana... to strasznie pesymistyczny pogląd na życie. Ja wolałbym zarabiać, sprzedając ludziom szczęśliwą wer- sję świata, rozumiesz? Kamienny spokój Vanny Domingo zachwiał się tylko na krót- ką chwilę, niedostrzegalnym tikiem, którego Gant nie zauważył. Potem uśmiechnęła się szeroko i skinęła głową. I powtórzyła: - Oto człowiek. Joan i Meisterbrau (I) Prohaska przestał krzyczeć ostatni. W gasnącym blasku ru- fowych reflektorów Joan spostrzegła jeszcze ostatnią iskierkę światła z jego cyrkonii, kiedy Meisterbrau wciągał go w otchłań. Strzelba Prohaski wypaliła raz, szczerbiąc błękitną glazurę tune- lu. Kiedy wybrzmiało echo, dało się słyszeć jedynie plusk ście- ków wokół pokonanej łodzi i basowy ryk, na który Joan począt- kowo nie zwróciła uwagi. Zbyt była zszokowana. Żarłacz, przelatując nad dziobem i pokładem jak pocisk ma- newrujący z zębami, wymiótł wszystkich z łodzi. Tylko Joan uda- ło się w stanie nieuszkodzonym pozostać na pokładzie. Prawie udało się Hartowerowi, ale rekin pochwycił go i cisnął o dno łodzi z siłą wystarczającą, by zmiażdżyć zbiornik paliwa i zrobić zwar- cie w instalacji elektrycznej. Joan nawet nie chciała wiedzieć, co stało się z samym Artem Hartowerem. Już się nie pojawił. Kuter przechylał się na sterburtę, nabierając wody przez pęk- nięty kil. Joan przykucnęła, skulona i drżąca na rufie; miała strzelbę, ale zapomniała ją odbezpieczyć, co i tak nie miało większego znaczenia od momentu, kiedy wysiadły wszystkie lampy. Trochę światła dawały fosforyzujące porosty wszechobec- ne w kanałach, ale nie tyle, aby móc wycelować. Czy rekiny wi- dzą w ciemności? - Lenny? - zawołała (niezbyt głośno), chociaż wiedziała, że to bez sensu. - Lenny Prohaska? Hartower? Brak odpowiedzi, ale łódź podskoczyła, jakby coś pod nią przepływało. Może kłoda drewna. Joan przykazała swojemu ser- cu zwolnić bieg, miała już te czterdzieści lat i wykształcony ten cholerny stoicyzm, pracowała już swego czasu dla Union Carbi- de i Afrikaans Chemical, i - do kurwy nędzy! - wiedziała, jak postępować ze zmutowaną rybą. Kilkakrotne powtórzenie tego stwierdzenia uspokoiło ją na tyle, aby mogła wyciągnąć granat zza paska. Wyjęcie go z zaczepu uruchomiło wewnętrzny mechanizm, podobny do nosa Automatycznego Pomocnika. Mechanizm ten przeanalizował skład powietrza, ocenił go negatywnie, po czym wyświetlił nad główką granatu mikrominiaturowy hologram. Joan zamrugała, kiedy w ciemności zmaterializowała się pół- przejrzysta głowa Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. - Przykro mi, rodaku - rzekł Kennedy głosem łagodnym, choć stanowczym - ale atmosfera zawiera mieszaninę gazów poten- cjalnie mogącą spowodować łańcuchową reakcję wybuchową. Federalne i lokalne przepisy bezpieczeństwa zabraniają używa- nia granatów ręcznych w takiej sytuacji. Władze przepraszają za ewentualne utrudnienia, jakie może to spowodować. Joan już miała odpowiedzieć, ale w tym samym momencie zdała sobie sprawę, co oznaczał ten basowy ryk. - Wodospad - stwierdziła tępo, gdy tunel zapadł się pod nią. Zmyta z pokładu kutra, z wysokości pięciu metrów zanurkowała w kłębiących się czarnych ściekach. Strzelbę i granat zgubiła gdzieś w zamieszaniu, ale jakoś udało się jej zachować maskę tlenową. Wynurzyła się pośrodku prostokątnego basenu wielko- ści boiska futbolowego - Wymiennika Times Sąuare. Przez chwilę pływała w miejscu, próbując się zorientować. Jedną ręką, okrytą rękawicą, nagle w coś uderzyła i zacisnęła palce na czymś, co wydało jej się ludzkimi włosami. Uniosła rękę. - Hartower? - Dzieńdoberek! - pozdrowiła ją odcięta głowa Automatycz- nego Pomocnika. - Czyż nie piękny dziś dzień? Joan zamachnęła się, odrzuciła ją z całej siły i usłyszała, jak chlupnęła w drugim końcu basenu. Ale to, co usłyszała potem, napełniło ją grozą: "Bolero". "Bolero" Ravela dochodzące spod wody, gdzie Eddie Wilder raczej nie mógł czuć się najlepiej. Marszowe dźwięki fagotów nabrzmiewały, a przed nią pojawiła się płetwa. Meisterbrau, tego ranka już obficie przekąsiwszy, tylko trącił ją nosem. Skórą, szorstką jak papier ścierny, rozdarł prawą no- gawkę jej kombinezonu. Joan, czując ten bolesny kontakt, była przekonana, że odgryzł jej nogę. Gwałtownie rzuciła się w tył, poruszając przy tym palcami stóp - nie mogła uwierzyć, że są w komplecie. Jej butla tlenowa brzęknęła o ścianę komory. No to jestem w pułapce, pomyślała Joan, stoicyzm wieku średniego utopiony w gównie. Pewnie, gdyby była Joanną d'Arc z komiksu, starofrancuską świętą dziewicą-rycerzem, w tym mo- mencie rozpaliłaby się szaleńczą furią i pospieszyła do ataku. Ale nazywała się tylko Fine i w zwierzęcej panice rzucała głową na boki, kiedy zobaczyła szansę ratunku - owalny kształt zaryso- wany żarzącym się fioletowo mchem. Tunel. Nie spławny tunel dla kutrów, ale jeden ze starych, niewielkich tuneli, położony powyżej poziomu wody w Wymien- niku, nie szerszy niż na metr i wypluwający skąpy strumyczek ścieków. Gdyby dała radę się tam wspiąć... Syntetyczna orkiestra przycichła do mezzoforte, kiedy Me- isterbrau zanurzył się i zaczai krążyć. Joan odpięła następny gra- nat i zanim JFK zdołał przywołać swe kolejne wcielenie, zno- kautowała czujnik powietrza o ścianę kanału. Wyciągnęła za- wleczkę i cisnęła granatem jak głową Automatycznego Pomocnika - bardziej w dal niż do celu. Szok hydrostatyczny mógłby zranić lub zabić rekina, ale w tym miejscu Joan utonęła- by razem z nim. Standardowe granaty Zakładu Ścieków miały aż piętnastose- kundowe opóźnienie, aby nie wyszkoleni pracownicy nie uszka- dzali kosztownych rurociągów, jednocześnie zapewniając swym rodzinom wypłatę odszkodowań za śmierć. Joan, próbując wspiąć się do tunelu, w myślach odliczała. Mech porastający tu- nel był śliski i nie dawał uchwytu, a ona słaba, nie wiadomo czy z upływu krwi, czy też z przerażenia. Butla tlenowa ciążyła, jak- by była zakotwiczona do dna basenu. Joan uniosła się dwukrot- nie, za każdym razem spadając z powrotem. "Bolero" weszło w kolejne crescendo. Tym razem płetwa Me- isterbrau celowała prosto w jej stronę, kiedy z tunelu wychylił się heros i złapał ją za nadgarstki. Wiedziała, że to heros, ponie* waż: a) nosił strój 2 pancernej gumy, do którego nie umywał się jej własny; b) każdy inny w tej sytuacji by raczej uciekał i c) miał fosforyzujący emblemat na piersi. - Trzymaj się mnie - przemówił heros głosem młodej kobie- ty, po czym zakrył dłońmi uszy Joan. Ta chwyciła się jego ramie- nia i trzymała mocno; za nią wybuch granatu wyzwolił chemicz- ną burzę ogniową. W nagłym błysku światła spostrzegła oczy swej wybawczyni - morskozielone oczy na czarnej uśmiechniętej twarzy. Potem siła eksplozji pchnęła je obie w głąb tunełu jak nabój w lufie karabinu. Emblemat herosa zapadał się Joan przed oczami, kiedy traci- ła przytomność. Był niezwykły: nie atom ani piorun, ani żadna wielka litera, ale raczej obrys kontynentu. Na granicy świadomo- ści Joan nie mogła przypomnieć sobie jego nazwy, ale w takich okolicznościach nie było to nic dziwnego. Cud na Times Sqyare Ustawa o ograniczeniu automatyzacji z roku 2009 pozwalała na użycie Automatycznych Pomocników do konserwacji elek- trowni atomowych, ale zabraniała wykorzystywać ich do prowa- dzenia pojazdów zmechanizowanych i noszenia broni, tak więc kierowcą i szefem ochrony Ganta w autobusie był człowiek, Amerykanin pochodzenia libańskiego. Gant nie potrafił wymó- wić jego imienia, nazywał go więc Louis. Louis dowiózł ich na Times Sąuare za piętnaście dziewiąta. Szkoła Medialno-Techniczna Ganta dla Szczególnie Uzdolnio- h. Nastoletnich Imigrantów zajmowała lepszą część kwartału io niedawna okupowanego przez kina porno i peep-shows, a jej [fjpołyskujące, opływowe kształty przywodziły na myśl wersję Przyszłości obowiązującą w pierwszej połowie XX wieku. Kryty- cy nienawidzili tej budowli - "akademickiej jak ornament na masce samochodu", jak określił ją recenzent "Architectural Di- gest"; felietonista "Harper's Bazaar" natomiast podkpiwał so- bie z powrotu Flasha Gordona*, ale rodzice z Drugiego i Trze- ciego Świata widzieli w tej szkole nowe możliwości - przysyłali więc do niej swe dzieci. Wszyscy Wzorowo Uczący się Imigranci stali teraz w szere- gach przed bramą szkoły - młodzież o świeżych twarzach z nie- uprzemysłowionych i przekomunizowanych krajów całego świa- ta. Dyrektorka szkoły, pani Vasal, zamachała wesoło na widok autobusu. Na jej sygnał rozbrzmiała piosenka. - Hej, Vanna - powiedział Harry Gant, bezsensownie wzru- szony tym przedstawieniem. - Czyj to był pomysł? - Zadzwoniłam do nich - odrzekła Vanna Domingo, rada z je- §o zadowolenia. - Cieszę się, że się panu podoba. - Flash Gordon - film science fiction (1980) oparty na wcześniejszym ko- miksie pod tym samym tytułem; scenografia i kostiumy utrzymane w natrętnej Poetyce kiczu. Potocznie synonim futurystycznego kiczu. - Dzięki za pomyślunek. Wielkie dzięki. - Można by sprze- czać się, że stanowiło to ten sam rodzaj wiernopoddaństwa, któ- re drażniło go w Yannie, niemniej Rockwellowskie* skojarzenia, jakie budził ten obrazek, wynosiły go na inną, bardziej amery- kańsko-patriotyczną płaszczyznę. - Chwila, chwila, a co to za dźwięk? - Jaki dźwięk? - Ten szum. Za oknami autobusu nagle zakłębił się chaos: metaliczny brzęk, chrząknięcie pani Vasal, ciężkie wilgotne uderzenie, jak- by spadł worek mokrych kartofli, wrzaski dzieci. Gant bohater- sko wyskoczył z siedzenia i pognał na pomoc, zanim ktokolwiek mógł go zatrzymać. Pogięta pokrywa od studzienki wbiła się na sztorc w chodnik, ciągle drgając. Na szczęście nie ten przedmiot zwalił z nóg panią Vasal. Uderzył ją ogon wielkiego żarłacza ludojada. Olbrzymi rekin spadł na skrzynkę pocztową i leżał, miotając się, na stercie przesyłek. Gant zatrzymał się w połowie drogi między nim a ogłuszoną dyrektorką, zastanawiając się, kto wymaga natych- miastowej uwagi. Zdecydował o tym Meisterbrau, wykasłując ludzką rękę. Gant przysunął się bliżej: ręka obleczona była gumowym kombinezonem, choć przez to wcale nie mniej obrzydliwa. Uczniowie przestali krzyczeć i zaczęli podchodzić, więc Gant, jak zawsze świadomy wrażliwości publicznej, musiał szybko od- wrócić ich uwagę. Meisterbrau beknął po raz drugi, tym razem wypluł błyszczący zegarek, który natychmiast podniósł Harry. - Hej, spójrzcie na to! - krzyknął, wymachując nad głową Ti- mexem Philharmonic, jednocześnie spychając dyskretnie nogą poza pole widzenia rękę Eddiego Wildera. - Spójrzcie na to, po- łknięty przez rekina i dalej gra wspaniałą muzykę, kochani! Je- steście świadkami ni mniej, ni więcej, tylko cudu, cudu nowocze- snej amerykańskiej technologii! Cud ten... Odłamek blasku słonecznego przedarł się przez kaniony wie- żowców i zegarek zalśnił jak diament. Dzieci patrzyły tam, gdzie chciał Harry Gant. Dusza Eddiego Wildera odeszła z tego świata - Norman Rockwell (1894-1978) - amerykański ilustrator, specjalizujący się zwłaszcza w okładkach magazynów; w pracach swych idealizował amerykańską prowincję i małomiasteczkowy patriotyzm. Jedna z jego najsłynniejszych prac, cykl plakatów "Cztery Wolności", stanowiła ilustrację do tez orędzia wojennego prezydenta Roosevelta. nie zauważona. Philharmonic zwiększył tempo. A Meisterbrau, wyciągnięty z wody, ale jeszcze nie pokonany, zatopił zęby w pacz- ce z nadrukiem: OSTROŻNIE! BIOHAZARD. MATERIAŁY MUTAGENNE. Jak na nowojorskie przedpołudnie w roku 2023, nie było to znowu takie niezwykłe. 2 Pirat - przestępca atakujący t rabujący statki morskie. Synonimy: korsarz, kaper, flibustier, rozbójnik morski. Masowe piractwo nie jest już spotykane; w pewnych regionach zdarzają się jednak sporadycz- ne napady... Encyklopedia Świata Najdziwniejsza rzecz w oceanie Wszystkich meandrów drogi, jaką przebywały ścieki w pod- ziemiach miasta, nie znał już nikt - jedyna kompletna mapa za- ginęła po śmierci Teddy'ego Maya. Ścieki musiały jednak w koń- cu gdzieś wypłynąć - po rozmaitych mniej lub bardziej skutecz- nych procesach oczyszczających wlewały się albo do East River, albo do Hudsonu. Z nimi przepływały do zatoki (zawadzając roz- maitymi odpadkami organicznymi o stępkę promu na Staten Is- land), a z zatoki do oceanu. W oceanie w owych czasach pływały na wolności strasznie dziwne rzeczy. Wobec niektórych z nich fauna nowojorskich ka- nałów wyglądałaby cienko. Sławny kronikarz katastrof Tad Win- ston Peller w swym rozchwytywanym bestsellerze "Cień nad Strathmere" roztrząsał losy nadbrzeżnego miasteczka w stanie New Jersey, które pewnej nocy w roku 2011 znikło bez śladu. Popularna w okolicy teoria głosiła, że podczas nowiu z morza wy- lazły Ziemnowodne Mutanty i zrównały wszystko i wszystkich z powierzchnią ziemi. A oto nazwa pewnej rzeczy pływającej na wolności po oce- anie, która nie zagrażała niczyjemu życiu: "Yabba-Dabba-Doo". "Yabba-Dabba-Doo" to nie łacińskie ani greckie miano pew-| nej zmodyfikowanej genetycznie odmiany tuńczyka. "Yabba- -Dabba-Doo" - tak nazywała się łódź podwodna, wielka, zielona w jasnoróżowe grochy. Jej żywy ładunek stanowiła gromada roz- bitków oraz gatunków zagrożonych wyginięciem. Włóczyli się wzdłuż Wschodniego Wybrzeża, sprawiając kłopoty organiza- cjom i osobom, które wykazywały niedbałość w pozbywaniu się zanieczyszczeń. Podobno kapitan "Yabba-Dabba-Doo", Philo Dufresne, był najczarniejszym spośród Afrykanów, jacy jeszcze żyli na ziemi, ale jego zdjęcie udało się zrobić tylko jednej osobie, a ona nie puszczała pary z ust. Mówiło się także, że "Yabba-Dabba-Doo" jest napędzana perpetuum mobile, które zostanie udostępnio- ne światu - wraz z darmowymi galaretkami pomarańczowymi dla wszystkich chętnych - jeżeli tylko ludzkość sobie na ów dar zasłuży. Wszystko to brzmi jak fabuła bardzo kosztownego serialu te- lewizyjnego z podkładanym chóralnym śmiechem. Nie - to sa- mo życie. Ale dokładnie to było intencją Phila Dufresne: żeby trudno go było brać poważnie. Za dużo przymiotników Tego ranka, gdy Joan zawierała znajomość z Meisterbrau, "Yabba-Dabba-Doo" zajęła pozycję na wodach nieopodal Mon- tauk Point. Philo Dufresne, zostawiwszy w sterowni pierwszego oficera wypatrującego ewentualnych celów, zaszył się w swej ka- jucie, aby popisać sobie godzinkę. Albowiem Philo, ekopirat o międzynarodowej sławie, był tak- że szufladowym pisarzem, a przez ostatnie dziesięć lat, z prze- rwami, pracował nad Wielką Epopeją Atlantycką, opowieścią o uczłowieczonych wielorybach, delfinach i rybach. Tytuł roboczy brzmiał: "Bez przeciwstawnych kciuków", a książka, podobnie jak sam Philo, miewała przebłyski geniuszu. Nigdy nie miała zostać opublikowana. Philo, żeby nie wiem jak się starał, nie potrafił pozbyć się fa- talnej maniery stylistycznej, którą zilustruje takie oto pojedyn- cze zdanie: "Baruga swym gargantuicznym, potężnym ogonem krzesał dziesięciometrowe, pryzmatyczne strugi słonej wody, kie- dy śmiercionośny, wybuchowy harpun przeszył jego ciepłą, mię- sistą podściółkę tłuszczową i rozżarzonym, okrutnym, ostrym brzeszczotem wbił się w trzewia jego wielkiego życiodajnego serca". Za dużo przymiotników. Albo, jak powiedział mu kiedyś wyra- finowany program do edycji tekstów, "Nie każdy rzeczownik po- trzebuje epitetu". O ile w zasadzie zgadzał się z nim, każda pró- ba odchudzenia stylu powodowała, że tekst wyglądał w jego oczach surowo, jakby nie był wykończony. Sprawę dojmująco po- garszała świadomość, że niemożność powstrzymania się od ulep- szania dobrego tekstu stoi w sprzeczności z jego ekologiczną ety- ką. Philo, niezdolny ani do zreformowania swego stylu, ani do rezygnacji z pisarstwa, powierzał swą powieść stronom pamiętni- ka, niby sekretny dziennik, i skrzętnie zamykał go w sejfie. Pisząc (używał wielorazowego długopisu, stanowiącego nie- zbyt zaawansowaną technologicznie reakcję na uraz do edyto- rów tekstu) słyszał nad sobą i wokół siebie skrobanie łapek gry- zoni. Pokłady okrętu podwodnego były bowiem oplecione siecią nietłukących się plastykowych tuneli, zamieszkanych przez oko- ło setkę błękitnych chomików - egzotyczny gatunek, w sklepie zoologicznym Pets-R-Us ceniony na jakieś dziewięćdziesiąt pięć dolarów za sztukę. Philo nie hodował ich do odsprzedaży: podo- bały mu się, zwłaszcza zaś cenił sobie ich wigor i energię, z jaki- mi biegały od rufy do dziobu i z powrotem. "Yabba-Dabba-Doo", posiadająca na pokładzie także dziesiątkę młodych rysiów ame- rykańskich, była zaiste dynamicznym okrętem. Pochylony nad biurkiem Philo ze swą posturą i wielką brodą mógłby uchodzić za świętego Mikołaja w średnim wieku, zajęte- go sprawdzaniem listy dzieci, które zasłużyły sobie na podarun- ki - ale tylko w rewizjonistycznych wersjach tego mitu. Czy był rzeczywiście najciemniejszym człowiekiem pozostałym przy ży- ciu z pandemii roku 2004 - można by dyskutować, ale niewąt- pliwie był najczarniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek wy- chowywali amiszowie. Rolnik z Pensylwanii, pochodzący od nie- mieckich imigrantów Gunther Lapp, znalazł na polu pszenicy wrzeszczącego podrzutka - niemowlę o skórze koloru czarnej ziemi i morskozielonych oczach. Jako człowiek dobrego serca, miłujący dzieci, a zwłaszcza sieroty, natychmiast przywiązał się do niezwykłego niemowlęcia, choć jego podanie o adopcję cokol- wiek zbiło z tropu proboszcza miejscowej parafii. "Philo" - gło- siła kartka przypięta do kołderki; "Dufresne" było nazwiskiem jedynego czarnego człowieka, jakiego widział w życiu Gunther - rządowego ankietera, który odwiedził jego wioskę w roku 1970. Młody Philo i wspólnota amiszów, delikatnie mówiąc, nie sta- nowili dobranej pary. Po śmierci Gunthera w roku 1994, osiem- nastoletni Philo odwiedził Filadelfię i został fizycznie i techno- logicznie uwiedziony przez studentkę informatyki na Uniwersy- tecie Stanowym Pensylwanii. Gdy oznajmił, że nie wraca, na wsi wielu cicho odetchnęło z ulgą. W końcu któż jak nie diabeł mógł- by zostawić afroamerykańskie niemowlę na menonickim polu? We wczesnych latach zerowych wciągnął się w działalność ekologiczną, motywowany prawdziwą troską o Ziemię, ale - za- wsze stawiał to uczciwie - także antyspołecznym bodźcem, który uparcie domagał się ujścia. Wychowany przez Gunthera Lappa na pacyfistę, wzdragał się przed pozbawianiem ludzi życia, ale pewnego razu zauważył, że poważne uszkadzanie cudzego mie- nia wcale nie napawa go wstrętem. Podczas działalności w Earth First!* i Stowarzyszeniu Neda Ludda** nauczył się, że nic tak nie satysfakcjonuje jak moralnie uzasadniony akt wandalizmu. Zmuszony uciekać przed pandemią, spędził kilka następnych lat wędrując po pustyni (dosłownie). W końcu spotkał Morrisa Kazensteina, żydowskiego luddystę. Morris, podówczas ledwie nastolatek, przedstawił się jako "Odpowiedź Delancey Street na Tomasza Edisona". Twierdził, że opracował już schematy i pro- jekty dla setek użytecznych wynalazków, ale z powodów osobi- stych przysiągł, że żaden z jego projektów nie dostanie się w ła- py wojskowych. A ponieważ Ministerstwa Obrony na całym świe- cie pożyczały sobie technologię za darmo (lub po kosztach inflacji) z prywatnych firm, uznał, że jedynym sposobem speł- nienia przysięgi jest stać się wyjętym spod prawa. Co mógł są- dzić Philo o pomyśle Morrisa - "łagodnym ekopiractwie"? Philo słuchał; umowa została zawarta. Następnego ranka roz- poczęto pierwsze prace nad projektem, którego urzeczywistnie- nie zabrało ponad dziesięć lat. I w ten oto sposób Philo w wieku czterdziestu siedmiu lat był piratem, zapewne najsławniejszym w historii, a na pewno o naj- większej oglądalności telewizyjnej. Morris służył mu jako pierw- szy oficer i magik od spraw technicznych, jego wynalazki zaś li- czyły już nie setki, ale tysiące sztuk. "Yabba-Dabba-Doo" szybko stawała się legendą. O wpół do dziesiątej Morris gwizdnął w interkom: - Dajcie mi kapitana. Philo podniósł mikrofon w kształcie ptaka dodo i zbliżył dziób do ust. * Earth First! (Najpierw Ziemia!) - radykalny ruch ekologiczny, założony około roku 1981 przez Dave Foremana, propagował akcję bezpośrednią przeciw- ko niszczycielom środowiska - ekoterroryzm, ekosabotaż (ekotaż); rozsławiony powieścią Edwarda Abbeya The Monkey Wrench Gang. ** Ned Ludd - XVni-wieczny robotnik z Leicestershire, który prawdopodob- nie pierwszy przeciwstawił się mechanizacji fabryk, niszcząc maszyny; luddyzm - ruch robotników fabrycznych o nazwie pochodzącej od jego nazwiska, aktyw- ny zwłaszcza w latach 1811-16. - Co jest? - Zbliża się cel. Twój ulubiony gatunek. - Statek Ganta? - Nie uzbrojony i bez eskorty. Philowi nad głową przemknęła para chomików, w wielkim pę- dzie obijając się o siebie. Odłożył nie dokończoną powieść i dłu- gopis. - Lecę na górę - rzekł do mikrofonu. Wybór celu Pierwszą łodzią podwodną prowadzącą działania wojenne był "American Turtle", jednoosobowy wehikuł o napędzie ręcznym zbudowany przez studenta Yale Davida Bushnella w roku 1776. Składająca się prawie wyłącznie z owalnej beczki i zbiornika ba- lastowego łódź podwodna odbyła jedną misję; próba podłożenia wypełnionej prochem bomby zegarowej pod brytyjski okręt fla- gowy "Eagle" zakończyła się całkowitą klęską. W końcu, po tej karierze bojowej bez przysporzenia wrogowi jakichkolwiek szkód, "American Turtle" został rozmontowany. Od tego czasu okręty podwodne ogromnie zwiększyły swe roz- miary, złożoność i skuteczność bojową, ale nigdy nie przestały być zatłoczonymi, budzącymi klaustrofobię pudełkami. Działają- ce z ukrycia i drapieżne z natury, wcale nie miały zapewniać przyjemności podczas rejsu. Wygody, owszem, w miarę możliwo- ści - morale załogi podczas wojny było istotne - ale nie przyjem- ność. No, mniejsza z tym. Morris Kazenstein miał już jeden oksy- moron do zabawy - "łagodne piractwo", dlaczego więc nie po- starać się o następny? Nawet biorąc pod uwagę potrójne ogra- niczenia: przyziemną użyteczność, prawa fizyki oraz ochronę środowiska, którego miał strzec, czy jest jakiś powód, aby "Yabba-Dabba-Doo" nie była przytulnym okrętem wojennym? Morris wzniósł się na szczyty talentu. Olbrzymia łódź pod- wodna, w założeniach będąca tyleż arką Noego, co maszyną bo- jową, mogła pomieścić dwieście osób z sowitą rezerwą powietrza i miejsca na łokcie dla każdego. Jednakże przemyślany zestaw zautomatyzowanych i scentralizowanych urządzeń sterowniczych zredukował załogę do czternastki - i tak ze sporym zapasem. Po- zostało więc mnóstwo miejsca na bibliotekę naukową, salę gim- nastyczną, warsztaty cybernetyczne i mechaniczne, kompletną lecznicę weterynaryjną i ośmioosobowy prysznic, pomijając już maskotki i zwierzątka wszelkich ras i gatunków. "Yabba-Dabba- -Doo" była także jedyną znaną łodzią podwodną ze szkółką drzew. Philo, idąc w kierunku dziobu, musiał minąć ten malowniczy zagajnik. Przeszedł przez kilka grodzi wodoszczelnych, zatrzy- mując się, aby pieszczotliwie potarmosić się z Borneo Billem - orangutanem, który swego czasu załapał się na lot próbny Waha- dłowca Trumpa. Ostatnie hermetycznie zamykane drzwi dopro- wadziły kapitana w miejsce, gdzie bardziej konwencjonalny okręt mieściłby wyrzutnie torped i inne militarne urządzenia. Został przywitany falą ciepłego, ciężkiego powietrza. W tym sezonie motyw przewodni stanowił południowoame- rykański las tropikalny. Zamknięta tu biosfera była wypchana po brzegi zagrożonymi wyginięciem gatunkami roślin, przezna- czonymi dla ostoi ekologicznych. Dźwięk zasuwania się drzwi zwrócił uwagę leniwca trójpal- czastego, który omiótł Phila mglistym spojrzeniem. Jael Bolivar, pokładowy biolog pochodzenia kuwejcko-kreolskiego, wystawi- ła głowę poprzez ścianę pnączy. - Cześć - rzuciła. - Jak tam zielenina? - spytał Philo. - No, kurewsko wilgotno - rzekła Bolivar, wachlując się przo- dem koszulki. - A może po Dziękczynieniu skoczymy na stepy południowej Afryki? Goście z Doolittle Gang zamierzają pode- brać z Cyrku Braci Ringle młodego słonika i muszą go gdzieś schować. - Musisz pogadać z Morrisem. Nie jestem pewien, czy byłby skłonny znowu rozmontować cały dziób. Może zgodziłby się na kanał wentylacyjny... - W dupie mam Morrisa. Dobra, Elektryczny Kreślarz w tym jest zajebisty, nie ma mowy, ale za każdym razem gdy mam do niego jakąś trudną sprawę, mówi, że jest zbyt zajęty, by ubru- dzić sobie rączki. - No dobrze, ja z nim pogadam - obiecał Philo. Schwycił lia- nę i wspiął się na wyższy pokład. Nie była to najłatwiejsza dro- ga do sterowni, ale najbardziej satysfakcjonująca. Czując miły pot i sprężystość wszystkich mięśni, wszedł do sterowni, gdzie zastał Morrisa pogrążonego w rozmowie z Normą Eckland. Nor- ma poprzednio była producentem wykonawczym w Twentieth Century Fox, obecnie zaś szefem łączności "Yabba-Dabba-Doo". - Cześć, Philo. - Uniosła rękę. - To co tam macie? - Zerknij sobie. - Morris wskazał peryskop. Philo zerknął. Osiem mil stąd, według wskazań dalmierza, ja- kiś statek omijał właśnie czubek Long Island. Philo wcisnął przycisk powiększenia w rączce peryskopu i odczytał wypisaną na dziobnicy nazwę: "South Furrow". - Kadłub ze stali - zauważył. -Wygląda na lodołamacz. - Właśnie wyszedł ze stoczni Bath Ironworks w Maine - po- wiedział Morris. - Co o nim wiadomo? - Momencik - rzekła Norma. Główny komputer pokładowy miał bazę danych zawierającą cały Światowy Rejestr Morski, Morris zaś dbał o jej regularne uaktualnianie. Norma skierowała informacje bezpośrednio na ekran peryskopu: "South Furrow" Rej. nr 1078626, klasa: lodołamacz Bandera: USA, Gant Industries Inc., Oddz. Antarcticorp Dane techn.: 129 m, 20 500 t, 100 000 KM Przeznaczenie: Ośrodek Badania Minerałów Gant Industries, Antarktyka. - Wiedziałem, że ci się spodoba - stwierdził Morris. - Dlaczego wypłynął tak późno? - zainteresował się Philo. - Na biegunie południowym teraz jest wiosna, czy nie powinien już tam być? - Nie powinien być nigdzie - rzekła Norma. - Straż Przybrzeż- na zamówiła go, bo chciała zastąpić nim swój "Polar Dream", potem obcięto jej budżet i musiała zrezygnować. Gant zapropo- nował, że weźmie go, jeśli będzie gotowy na listopad. - Harry w tym miesiącu wysyła tam sporo sprzętu i roboli - powiedział Morris. - Wygląda na to, że prezydent w końcu dał mu zielone światło na rozpoczęcie wierceń. Inne państwa Paktu nie będą zachwycone. - Nie będą miały okazji. Ten statek nie dopłynie na żadną Antarktydę. Philowi o nogi czule otarł się ryś. Kapitan przykucnął i po- drapał go po gardle. - Wezwij ludzi na stanowiska bojowe. I niech ktoś obudzi Dwadzieścia Dziewięć Słów. Dwadzieścia Dziewięć Słów na Śnieg Członek załogi abordażowej okrętu "Yabba-Dabba-Doo" wy- chował się w Domu dla Przesiedleńczych Tubylczych Sierot pani Butterworth w Osceola, Arkansas. W papierach miał zapisane Ringo Beefheart - od dwóch ulubionych muzyków pani Butter- worth, ale inne dzieci, w większości półkrwi Indianie z równin, nazywały go Ringo Igloo. W piętnaste urodziny znudziło mu się to, przeskoczył więc przez mur - prosto do Missisipi. Tratwa sa- moróbka ze styropianu i torebek po płatkach zawiozła go aż do Zatoki Meksykańskiej. Pod koniec podróży umierał z głodu i w delirium zamawiał u wyimaginowanych kelnerów tran wielo- rybi i lody. Na szczęście w pobliżu przepływała właśnie "Yabba- -Dabba-Doo", była w trakcie testowania w warunkach pełnego morza. Philo i Morris wzięli dzieciaka na pokład na kilka godzin przed sztormem, który zatarłby wszelkie ślady jego istnienia. Został nakarmiony i nauczony ekologii. Teraz zarabiał na życie unieszkodliwiając załogi statków, co przerastało wszystko, o czym mógł marzyć w Osceola. Pani Butterworth, gdy Ringo znajdował się jeszcze pod jej kuratelą, starała się zaszczepić mu poczucie przynależności et- nicznej. Niestety, jej jedyną pomocą naukową była "Encyklope- dia Świata", wydanie z roku 1992. Hasło "Eskimosi" miało tylko dziesięć stron, z których Ringo wyciągnął wszystkie możliwe in- formacje, uzupełniając swe wiadomości wycinkami z promocyj- nych dodatków do "National Geographic" oraz kasetą z filmem "Nanook, syn Północy". Słowo "Eskimos", jak się dowiedział (pani Butterworth tłu- maczyła mu to na placu zabaw, podczas gdy inne dzieci strzela- ły do siebie z przyssawek), znaczyło w języku Indian "zjadacze surowego mięsa", mimo że sami Eskimosi kanadyjscy nazywali siebie "Inuit" - "ludzie". Ringo nie wiedział, która nazwa jest lepsza, ale podobało mu się, że ma wybór. Zdecydował również sam zostać zjadaczem surowego mięsa. W domu sierot, gdzie die- tetyk antysemita podawał dzieciom trzy razy w tygodniu kotle- ty wieprzowe, oznaczało to stałe ryzyko zakażenia włośnicą, ale na okręcie Philo wygłosił nowemu członkowi załogi wykład o szkodliwości pasożytów i pokazał mu sushi. Po ustaleniu w ten sposób właściwych etnicznie składników jadłospisu, Ringo za- brał się do szlifowania pozostałych elementów swego stylu ży- cia. Eskimosi to twardziele - żyli w temperaturach poniżej minus dwudziestu stopni, nie czując zimna. Budowali domy z lodu i futer karibu i nigdy się nie kąpali. Morris Kazenstein myślał, że Ringo stroi sobie żarty, kiedy pierwszy raz poprosił o oziębienie swojej kajuty do minus trzydziestu, ale potem wciągnęły go związane z tym trudności techniczne. Po opróżnieniu i zaizolowaniu podwój- nej kajuty sporządził nie zawierający szkodliwych chemikaliów akustyczny system chłodzący. Podłogę posypano sztucznym śnie- giem. Zainstalowano łóżko wodne, które następnie zamrożono i pokryto sztucznymi skórami morsów. Naokoło łóżka zbudowano igloo. Morris nalegał, aby pierwszej nocy w nowej kajucie Ringo nosił czujnik ostrzegający o wyziębieniu ciała. Ten jednak zniósł zimno jak godny syn Arktyki; obudziwszy się dwanaście godzin później, był rześki jak foczka i wreszcie czuł się jak u siebie. - Ale kąpać się musisz - powiedział mu Philo. Ringo nalegał: - Inuit się nie kąpią. - Na okrętach podwodnych się kąpią, przynajmniej jeśli chcą, żeby ktokolwiek z nimi rozmawiał. Jeśli chcesz, kąp się w lodowatej wodzie, ale przynajmniej raz na tydzień. - To wariat - powiedział Morris, dowiedziawszy się o ostat- nich postępach Eskimosa. - Nawet niepełnosprawni seksualnie nie kąpią się już w zimnej wodzie. - Ejże - odrzekł Philo - to ty spędziłeś tydzień kombinując, jak wstawić igloo do łodzi podwodnej, wystarczyło, że ci tylko podsunął pomysł. To kto jest wariat? Wariat czy nie, wreszcie, po raz pierwszy od bardzo dawna, Ringo był szczęśliwy. Musiał jeszcze tylko znaleźć sobie nowe imię, bardziej stosowne. Przypomniał sobie, co o językach Inuit mówiła "Encyklopedia Świata": "Większość plemion eskimo- skich ma więcej niż jedno słowo na każdy przedmiot. Na przy- kład wiele słów określa fokę. Dobór słowa zależy od tego, czy zwierzę jest młode, stare, na lądzie czy w wodzie oraz od innych okoliczności". - A śnieg? Ile słów mają na śnieg? - spytał kiedyś swej opie- kunki. - No - pani Butterworth zastanawiała się chwilę - na śnieg na pewno mają co najmniej dwadzieścia dziewięć słów. Ringowi to wystarczyło. Odtąd i na zawsze mianował się Dwa- dzieścia Dziewięć Słów na Śnieg, myśliwym mroźnej Północy, walczącym z groźnymi olbrzymami pływającymi po morzu. Przedstawienie - Gotów do wynurzenia - zameldował Morris, gdy "Yabba- .Dabba-Doo" zbliżyła się na ćwierć mili do "South Furrow". - Jaka jest pogoda? - Parę innych statków w okolicy - odezwała Asta Wills zza konsoli sonaru. - Kutry rybackie, nic szczególnego. Ostatnie wia- domości mówią, że Straż Przybrzeżna jest zajęta przy jakimś wy- padku na tankowcu, gdzieś dalej wzdłuż wyspy. Nasz prezencik jest niestrzeżony. - Przez dwadzieścia osiem minut nie mamy nad sobą żadne- go satelity szpiegowskiego - dodała Norma Eckland, sprawdziw- szy w rozkładzie. Philo zatarł ręce. - Ozzie, przybliż nas do niego i wynurz się obok, ale zostaw luz na manewry, gdyby chcieli nas staranować. Osman Hamid, sternik - w młodości najszybszy taksówkarz w zachodniej Turcji - wyszczerzył się szelmowsko i przesunął te- legraf w pozycję "Cała naprzód". - Norma - kontynuował Philo - jak tylko się wynurzymy, roz- pocznij procedurę zagłuszania. Personel szturmowy i załoga me- dialna na stanowiska. Marshall Ali, pokładowy kostiumolog oraz trener zawiłych kurdyjskich sztuk walki, pomagał Dwudziestu Dziewięciu Sło- wom ubrać się. - Włożyłeś kamizelkę pancerną, tak? - Włożyłem, ale nie cierpię jej - powiedział Dwadzieścia Dziewięć Słów. Na pancerz naciągnął sztuczne futro niedźwie- dzia polarnego, razem z zębatym łbem. Piękny kostium, ale gorą- cy jak cholera nawet bez kamizelki, a na zewnątrz panował sied- miostopniowy upał. - Chyba dostanę apopleksji, - Nie wolno ci dostać apopleksji. A kamizelkę musisz mieć na sobie. - Bo co? - Bo jak idziesz do walki, musisz zakładać, że wróg będzie brutalny, i zabezpieczyć się na wszystkie sposoby. Poza tym je- stem większy od ciebie i jeśli mnie nie posłuchasz, obiję ci gębę. - Istambuł! - wykrzyknął Osman Hamid. Choć intuicyjnie ro- zumiał wszystkie rozkazy, nie znał angielskiego, a nazwa rodzin- nego miasta służyła mu za uniwersalny wykrzyknik. - Philo, wynurzamy się! - przełożył Morris. - Zagłuszanie na wszystkich kanałach SOS - zameldowała Norma. - Dopasuj szybkość, kurs równolegle do celu. - Philo obser- wował "South Furrow" przez peryskop. Marynarze biegali bez- ładnie po pokładzie, pokazując na okręt podwodny i wołając w przerażeniu: "Yabba-Dabba-Doo!" -Wypuścić eskadrę śmi- głowców. Norma, rozpocznij nadawanie. Kurtyna w górę! Za kioskiem, gdzie na wojskowych okrętach mieszczą się wy- rzutnie międzykontynentalnych pocisków balistycznych, otwar- ły się luki, wypuszczając w powietrze rój miniaturowych heli- kopterków. Każdy był wielkości i wagi średniego psa myśliwskie- go, zdalnie sterowany komputerem i pomalowany w wesolutkie neonowe barwy. Większość niosła kamery telewizyjne o wyso- kiej rozdzielczości, przeznaczone do planowanej transmisji, lecz jedna czwórka wspólnie dźwigała ładunek specjalny podwieszo- ny na łatwej do odpięcia sieci. Była to gigantyczna cytrynowa beza o trzymetrowej średnicy. Gdy wszystkie śmigłowce znalazły się w powietrzu, spod po- kładu wyjechał kolejny, większy wirolot. Jego twórca, Morris Ka- zenstein, ochrzcił go Powietrznym Zodiakiem. Zodiak był na ty- le duży, że mógł unieść jedną przesiedleńczą tubylczą sierotę. Kiedy Dwadzieścia Dziewięć Słów wzniósł się w powietrze, na mostku obserwacyjnym na szczycie kiosku pojawił się Marshall Ali, wywrzaskujący gardłowe okrzyki zachęty: - Bruce Lee! Chuck Norris! Sonny Bono! Tymczasem Norma Eckland wysunęła teleskopowy wysięgnik z talerzem anteny satelitarnej i podłączyła "Yabba-Dabba-Doo" do Północnoamerykańskiej Satelitarnej Sieci Komputerowej, ła- miąc po drodze z tuzin zabezpieczeń, by wreszcie wetknąć wtycz- kę do kanału Telenowele Turnera. Główny komputer rozrachun- kowy w Zakładzie Energetycznym został poinstruowany, by za uchylanie się od płacenia rachunków natychmiast odciąć zasila- nie w nowojorskim studiu koncernu Turnera. Automatyczne sie- ci przekaźników między stacjami telewizji kablowej otrzymały polecenie przyjęcia transmisji zastępczej. I już z czystej złośli- wości, wszystkie pizzerie na Manhattanie dostały faksem zamó- wienie na dostawę pizzy z podwójnymi anchois do biura Ganta w Feniksie. Poranni nałogowcy serialu "Ostatnich gryzą psy", w oczeki- waniu na rozstrzygnięcie, czy Donna uwiedzie Chada, by po- wstrzymać go od ujawnienia tego, co wie o Lindzie, czy też po prostu wrzuci go do jednej z kadzi w fabryce gazów bojowych na- leżących do ciotki Elizy, ujrzeli nagle, po chwili trzasków i szu- mów, wygenerowane komputerowo pirackie logo Dufresne: krzy- żówkę ekologicznego symbolu z sześciokątnym godłem amiszów. Syntetyczna orkiestra dęta odegrała temat Big Bandu Globalna \Vioska, jednocześnie wiecznie młody głos Dicka Clarka zagajał: - A teraz transmisja na żywo z planety Ziemia. Czas na kolej- ny brawurowy wyczyn obrońcy dziewiczej przyrody, naszego pi- rata - Phila Dufresne... Oklaski z taśmy - ryk tłumu pochodzący z Pucharu USA w futbolu amerykańskim w roku 2017, kiedy to Brenda Bamford zdobyła decydujące sześć punktów dla New York Jets. Na ekra- nie na moment pojawiła się "Yabba-Dabba-Doo", po czym Nor- ma płynnie przeszła do nagrań przedstawiających nieskażoną przyrodę: szerokich jęzorów lodowców, śnieżnobiałych polarnych krajobrazów, Mount Erebus na tle kryształowego nieba. - Witam, świecie - rozpoczął Philo, uzbroiwszy się w słuchaw- ki i laryngofon. - Mówi Philo Dufresne, dzisiaj występuję w imieniu siódmego kontynentu. Pomyślałem, że przybliżę pań- stwu pewne bulwersujące pogłoski: pogłoski, że amerykańskie grupy interesów powiązane z przemysłem wydobywczym prze- konały pewnego drugorzędnego prezydenta, aby udzielił pozwo- lenia na eksploatację bogactw naturalnych Antarktydy. I to po- mimo faktu, że nie ma on prawa udzielić pozwolenia bez zgody Kongresu i pięćdziesięciu dwóch innych państw. Trochę za wcze- sna pora na popisy krasomówcze, nie wspomnę więc ani słowem o konflikcie zbrojnym, jaki mógłby wybuchnąć, gdyby owe pań- stwa zdecydowały, że nie odpowiada im łamanie umów między- narodowych... Chciałbym po prostu, aby popatrzyli państwo na widoki, które przewijają się przez ekran, i zastanowili się - czy możecie się ze mną nie zgodzić, że Antarktyda to piękna ziemia? Oczywiście, surowa. I skuta lodem. Ale piękniejsza tu z pewno- ścią niż na terenach, gdzie świder i dynamit były już w robocie. Norma przełączyła na montaż katastrof naftowych: martwe ptaki zatopione w mazi w Cieśninie Księcia Williama, oszalałe karibu uciekające od popękanego rurociągu po trzęsieniu ziemi (2002), galaretowate czarne fale po wycieku w Zatoce Bristol- skiej (2020). - Wiem już, co najprawdopodobniej sobie myślicie - podjął , gdy Norma powróciła do polarnej przyrody. - Jasne, że Wygląda pięknie, wszyscy kochają pingwiny, fajnie byłoby mieć parę w sąsiedztwie, ale... co może zrobić zwykły, przeciętny czło- wiek? W tej transmisji zaproponujemy później parę rozwiązań, ale przede wszystkim chciałbym państwu powiedzieć, że dosko- nale znam to uczucie bezradności. Są dni, kiedy budzę się przy- tłoczony problemami Ziemi i nie mam pojęcia, od czego w ogó- le zacząć. Ale są też inne dni, kiedy budzę się, rozglądam po falach i wi- dzę: oto statek należący do starego druha Harry'ego Ganta - cię- cie, widok na "South Furrow" - i mówię sobie: Philo, może nie znasz wszystkich recept na ocalenie świata, ale dlaczego na po- czątek nie zatopić tej przeklętej łajby? Zatopmy ją dla pingwi- nów. Dla wnuków Ameryki. Tak nam dopomóż Bóg. Morris pstryknął przełącznikiem, śmigłowce upuściły bezę. Kamery w bardzo powolnym, poklatkowym ujęciu uchwyciły jej paraboliczny lot zakończony rozbryźnięciem się na nadbudów- ce lodołamacza. - Specjalnie dla ciebie, Harry - rzekł Philo, a Marshall Ali na szczyt kiosku wytoczył armatkę wodną i zaczął polewać po- kład "South Furrow" bitą śmietaną. Powietrzny Zodiak przeleciał nisko i szybko nad statkiem, tak aby komputer pokładowy mógł wycelować Elektryczny Harpun. Dwadzieścia Dziewięć Słów był w swoim żywiole, atakując mor- ską zdobycz wielokrotnie większą od siebie i tylko przez jedną grzeszną chwilę żałował, że statek nie jest wielorybem, a Harpun prawdziwym, śmiercionośnym grotem z kamienną końcówką. Wypuścił Harpun przelatując nad rufą statku - gruby szary przewód przywarł do podstawy masztu radarowego. Harpun ude- rzył i wbił się jak rozżarzona igła w kręgosłup zębacza; zawarty w nim sprzęt komputerowy wpuścił szereg paraliżujących wiru- sów do systemów nawigacji i sterowania "South Furrow". Wiel- ki statek zatrząsł się i począł zwalniać. Zodiak minął nadbudówkę i obniżył się, prawie wpadając w strumień bitej śmietany; Dwadzieścia Dziewięć Słów wycią- gnął rękę, by nabrać do niej białej słodkiej piany. Umazawszy nią gębę, zawrócił śmigłowiec, ustawiając go w zawisie nisko nad pokładem. Włączył autopilota i wyciągnął spod siedzenia flagę. Potem skoczył. Śródokręcie było na metr grubo zasłane warstwami bitej śmietany, spadł więc jak na materac. Wstał ze śmiechem i roz- postarł flagę - małe, lecz dumne igloo na białym polu, krzy- cząc: _ Ta balia należy do narodu Inuit! Otoczyła go rozwścieczona załoga "South Furrow". Dwadzie- ścia Dziewięć Słów widział już załogi statków witające okręt podwodny "Yabba-Dabba-Doo" salwami śmiechu, ale ci panowie byli bardzo poważni. - Noo, rozchmurz się - pocieszył wielkiego tęgiego draba, mielącego pod nosem przekleństwa. - Wiem, że to trochę nie- przyjemne, ale działamy dla dobra środowiska. - Skopię ci dupę, gówniarzu. - Nie skopiesz - odrzekł Dwadzieścia Dziewięć Słów, odrzuca- jąc swą flagę. - Zgodnie z zasadami ostrzegam, że jestem uczniem jednego z największych mistrzów sztuk walki w całym Kurdystanie. Jeśli podniesiesz na mnie rękę, walnę cię gumową rybą. Tęgi facet podniósł na niego rękę. Dwadzieścia Dziewięć Słów spokojnie zrobił unik i zgodnie z obietnicą zdzielił go giętkim fioletowym pstrągiem. Drab padł w bitą śmietanę. W Telenowe- lach Turnera zaliczył dwa upadki: jeden na żywo, drugi w zwol- nionym tempie. Zaatakował kolejny marynarz, potem jeszcze jeden. Obaj "za- rybili" w głowę. Wtedy na Dwadzieścia Dziewięć Słów ruszyła cała reszta załogi. On natomiast spokojnie wydostał się z kłębo- wiska i pogwizdując odszedł, podczas gdy załoga okładała się nawzajem. Właśnie zatrzymał się, aby pomachać do kamery, gdy z trza- skiem otwarł się właz, wypluwając nadgorliwego stewarda Be- ardsleya Stepanika z rakietnicą w garści. - Dobra, stój, gdzie stoisz, ty miłośniku drzew! - wykrzyknął. - Spokojnie - odezwał się Dwadzieścia Dziewięć Słów, wycią- gając coś zza pazuchy. Jednym skrętem nadgarstka cisnął w ste- warda czymś podobnym do śnieżki; nawet na bardzo spowolnio- nej powtórce trudno było prześledzić przemianę śnieżki w trak- cie lotu; w każdym razie Beardsley, spojrzawszy na swą pierś, ujrzał białego polarnego króliczka, którego ostre pazurki nasą- czone były płynną euforią. Po ciele od stóp do głów rozlało mu się zmysłowe ciepło. Po- czuwszy miłość do całego świata, a zwłaszcza pingwinów, rzucił rakietnicę na pokład i przykucnął w bitej śmietanie, garściami Wcierając ją sobie we włosy. - Ojej! - spojrzał na Dwadzieścia Dziewięć Słów i uśmiechnął się szeroko. -Wiesz, młodziaku, jesteś piękny, naprawdę. - Ja jestem tubylcem - powiedział Dwadzieścia Dziewięć Słów. - Ale tobie też nic nie brakuje. - Dawać reklamy - zdecydował Philo. Cios miłosierdzia Kapitan "South Furrow", Chance Baker, oglądał popisy Dwu- dziestu Dziewięciu Słów przez zachlapane bitą śmietaną okna sterówki. W milczącej wściekłości siorbał wystygłą kawę i my- ślał, jak miło byłoby skręcić ostro na lewą burtę i wszystkimi dwudziestoma tysiącami ton lodołamacza przywalić w "Yabba- -Dabba-Doo". Nawet gdyby mógł zmusić zdychające maszyny do całej naprzód, nie spróbowałby tego - wiedział, że siły są nie- równe: powiedziały mu to żółte mordki Śmieszków patrzące nań ze wszystkich monitorów na mostku, a także dźwięki bałałajek, jakie zabrzmiały po włączeniu radia. Nieudana próba staranowa- nia łodzi podwodnej tylko pogorszyłaby dojmujące uczucie nie- mocy i wtedy musiałby pobić pierwszego oficera, który zadawał głupie pytania. - Co zrobimy, szefie? - zapytał, gdy Beardsley Stepanik prze- syłał im całusy z pokładu. - Może wytoczymy działa? - zaproponował kapitan. - Przecież nie mamy żadnych dział. - No to mają nas na widelcu, nie? Teraz zamknij mordę i zo- staw mnie. Zabrzęczał holograficzny system łączności. Połączenie przy- chodzące zostało przefiltrowane - dzwoniący był całkiem prze- zroczysty, poza konturem (niewyraźnym), oczami (zielonymi) i koszulą (jaskrawą hawajską). - Kapitan Baker? Tu Philo Dufresne z "Yabba-Dabba-Doo". - Nie mogę powiedzieć, żeby było mi miło poznać - burknął kapitan. - Dzwoni pan, żeby kazać nam opuścić statek? - Bez urazy, kapitanie. Teraz nadajemy teledysk promujący ekosabotaż, ale jak wrócimy na wizję, będziemy was zatapiać i pański rozkaz spuszczenia łodzi ratunkowych bardzo by to uła- twił. - A jeśli odmówię? - Wyślę posiłki, które zapakują was na siłę do łodzi... ale naj- pierw ubiorą was w małpie kostiumy. - Był to blef. Nie kostiumy, było bowiem kilka na stanie łodzi, ale kwestia, że Philo miał czas na przejęcie statku siłą. Teraz CNN już zorientowała się, skąd idzie transmisja, a w Bazie Lotniczej imienia Ronalda Reagana w Trenton trwało wyprowadzanie całego sprzętu do zwalczania okrętów podwodnych. Ale kapitan Baker nie zaryzykował spraw- dzenia. - Dobrze. Wygrałeś. Ale, Dufresne...? - Słucham? - Wiedziałeś, jak się nazywam, nie pytając, więc wiesz pew- nie, że w marynarce wojennej dowodziłem niszczycielem. Kie- dy wrócę do portu, pójdę za pół darmo do każdego, kto zechce powierzyć mi okręt wojenny. A potem cię znajdę. Jasne? - Jasne. Ale ostrzegam cię, Harry Gant jest pacyfistą. To jedy- na pozytywna rzecz, jaką mogę o nim powiedzieć. Bez odbioru. Ostatnie słowo w audycji należało do Morrisa Kazensteina. Stał na lądowisku "Yabba-Dabba-Doo" ubrany w rozgwieżdżony kapelusz magika i okulary z fałszywym nosem i wąsami. - Witaj, Ziemio - zagaił. - Czas na kolejny eksperyment Sza- lonego Naukowca. Dzisiaj zajmiemy się przekazywaniem energii kinetycznej. To jest - wskazał długi cylindryczny przedmiot, któ- ry właśnie wyłonił się spod pokładu - wyrzutnia elektromagne- tyczna, będąca pomniejszonym modelem tej samej wyrzutni, którą republikanie bronią Białego Domu przed atakiem atomo- wym. A to - uniósł wielką, apetyczną kiełbasę - jest dziesięcio- kilogramowe koszerne salami. Teraz przyspieszymy owo salami do dziewięciokrotnej prędkości dźwięku i zobaczymy, co się sta- nie, gdy uderzy w kadłub tego statku przed nami. Dobrze, teraz jeszcze jedna uwaga: dzieciaki, nie próbujcie tego robić w domu podczas nieobecności rodziców... Recenzje - Jakieś komentarze? - zapytał Gant, razem ze swym zespo- łem kryzysowym oglądając zatopienie "South Furrow" na ekra- nie w sali konferencyjnej. Siedział plecami do stołu, a z uwagi na jego opanowanie, innym, bardziej emocjonalnym członkom gru- py trudno było odczytać jego nastrój i dopasować się z odpowie- dzią. Pierwszy, co nikogo nie zaskoczyło, odezwał się Whitey Ca- spian - w Departamencie Opinii Publicznej zwano go Hrabia Turbogadka. - To prawdopodobnie nie było prawdziwe salami - rzekł. - Że co? - Prawdopodobnie nie było prawdziwe - powtórzył Whitey. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, jasne włosy i wyglądał jak dziesięcioboista, ale podobieństwo do Adonisa neutralizował okularami w rogowej oprawie i tartanową muszką. - Nawet ko- szerne salami zapewne nie wytrzymałoby takiego przyspiesze- nia. - Masz kurzy móżdżek! - syknęła Vanna Domingo. Harry się śmiał. Obrócił fotel, aby znaleźć się twarzą do resz- ty, i klasnął w ręce. - Świetne. Nawet więcej, to nie świetne, to genialne! Clayton Bryce z Kreatywnej Księgowości odchrząknął i zapy- tał: - Co jest świetne, panie Gant? - No, to wszystko. To co powiedział Whitey. To, o czym mówić będą wszystkie media. Już widzę te komentarze w CNN: "Panie profesorze Newton, proszę nam powiedzieć - jakie są praktycz- ne konsekwencje wystrzelenia salami z działa elektromagne- tycznego?" Już nie mówię, jakie miny zrobią w firmie ubezpie- czeniowej Etna, kiedy zgłosimy szkodę. Panowie, pomóżcie nam, ten przeklęty pirat Dufresne storpedował nas koszerną kiełbasą! Vanna Domingo nie mogła uwierzyć w jego ton. - Pan naprawdę podziwia tego drania! - Phila Dufresne? Oczywiście, że go podziwiam. Cholera, szkoda, że nie można go kupić. - On właśnie zniszczył pańską własność wartą miliony dola- rów. - On rozreklamował mnie, ot co. Widzieliście reakcję społe- czeństwa. On skłonił pierwszoklasistów z Kansas do nauki edyto- ra tekstów, aby mogli słać mi listy z pogróżkami. Domowe kase- ty z zapisem jego ataków są najbardziej poszukiwanymi amator- skimi nagraniami. Gdyby nie był przestępcą, ale firmą, już znajdowałby się na liście Fortune 500. Jest najprawdziwszym amerykańskim bohaterem. - Jest złem - uparła się Yanna Domingo. - Za odszkodowanie po tym statku powinniśmy wynająć flotę najemników i wytropić go. Z torpedami i bombami głębinowymi... Gant uniósł ręce. - Bez fizycznej przemocy! Najemnicy, bomby głębinowe, cały ten chłam rodem z filmów o Rambo, to sprzeciwia się tradycji wolnego rynku. Poza tym nie lubię takich metod. - Ale on stosuje przemoc przeciwko panu, przeciwko pana korporacji, więc dlaczego... - To co innego. Jego przemoc jest... hm, twórcza, kreatywna. Przyznaję, przemoc to przemoc, w głębi serca Dufresne jest za- pewne zawziętym anarchistą, ale gdybym ja był zawziętym anar- chistą, marzyłbym o zdolności do zaplanowania tak artystycznego scenariusza walki, jak ten oglądany przed chwilą. Bez najmniej- szej obsuwy, bez poważnych obrażeń, no i widzieliście króliczki, którymi walczył ten chłopak? Można by je pewnie rzucić do skle- pów gdzieś około Gwiazdki i wywołać nowy szał, nową modę. - Ale przecież my nie jesteśmy anarchistami, jesteśmy de- mokratycznymi kapitalistami i zostawiamy wojnę rządowi. No właśnie: co ma do powiedzenia Pentagon? - Nic pocieszającego -rzekł C.D. Singh, wtyczka Ganta w Wa- szyngtonie. - Albo są bardzo przestraszeni, albo bardzo zakłopo- tani, w każdym razie brak oficjalnych komentarzy. Może dzisiaj będą mieli więcej szczęścia, ale moje dobrze poinformowane źródła mówią, że wszystkie dotychczasowe pościgi nie wykryły nigdy nawet śladu okrętu. Taki poziom niewykrywalności nie jest po prostu osiągalny dla działającej samodzielnie bandy eko- logów, ale ani CIA, ani Wydział do spraw. Działalności Antyanty- amerykańskiej FBI nie posiadają żadnych dowodów powiązań Dufresne z obcymi siłami. - A więc teoretycznie - rzekł Gant - piraci nie mogą ucho- dzić bezkarnie w ten sposób, w jaki zawsze uchodzą. - Właśnie, proszę pana. Co z punktu widzenia wywiadu woj- skowego oznacza, że "Yabba-Dabba-Doo" po prostu nie istnieje. - Nie istnieje! - Vanna Domingo zaczynała zmieniać kolor. - Nie istnieje! Właśnie ukazała się na milionach ekranów telewi- zyjnych, jakich dowodów jeszcze mogą chcieć? - Czekaj, powiedz mi jedną rzecz - przerwał Gant. - Co zrobi- łaby marynarka albo lotnictwo z Dufresne, gdyby go znaleźli? - Zmusiliby go do poddania się, o ile byłoby to możliwe. Jego i załogę oddaliby w ręce FBI, okręt zaś wylądowałby w suchym doku, gdzie zostałby rozebrany na śrubki, aby ujawnić wszyst- kie swe tajemnice. A jeśli nie - zatopiliby go. - Z Bogiem - dodała Yanna. - Hmm - zastanowił się Gant. - Ciekawe, co powiedzieliby na to pierwszoklasiści z Kansas. - Nie mogę mówić w imieniu dzieci z Kansas - odparł C.D. Singh - ale wiem, co teraz powie prezydent. Jego zezwolenie na nasze działania na Antarktydzie było obwarowane tym, że po- staramy się, aby skandal był minimalny, co było trudne nawet bez tego ataku. Przypuszczam, że w ciągu godziny zadzwoni peł- nomocnik prezydenta i wycofa wsparcie. Gant wzruszył ramionami. - Tym się nie przejmuję. Prawdę mówiąc, pomysł wierceń naftowych na biegunie południowym nigdy mnie specjalnie nie ekscytował. - A powinien! - rzucił Clayton Bryce, nagle rozzłoszczony. - Potrzebny nam ten dochód. A potrzebny nam dlatego, że kilo- metrowej wysokości wieżowce nie są zyskowne. Babel to worek bez dna - nasze prawnuki będą już na emeryturze, kiedy wyjdzie na swoje, o ile w ogóle. Minaret ledwo zarabia na siebie, Feniks ma daleko do wyjścia na plus, a my tymczasem obciążamy się ta- kim wypływem gotówki, że pewnie nie pozbieramy się przez sto lat. - Ale pomyśl o tym, Clayton - odrzekł Gant, rozpraszając wszystkie przyziemne finansowe problemy kolejnym wzrusze- niem ramion. - Wieża stercząca na milę w niebo. Nie widzę żad- nego równie nadzwyczajnego osiągnięcia ludzkiego. Najwyższa budowla w historii świata. - A jeśli przez nią zbankrutujemy? - Cholera, nie zbankrutujemy tak od razu. Wymyślimy jakiś nowy produkt, aby ją sfinansował. A poza tym wcale nie musimy rezygnować z Antarktydy, skoro rzeczywiście uważacie, że to ko- nieczne. C.D. może skontaktować się z innymi państwami Paktu i pociągnąć za sznurki. - To może potrwać lata, panie Gant... - Niech sobie potrwa. Zamierzam być w interesie jeszcze ja- kieś czterdzieści czy pięćdziesiąt lat. Mogę poczekać. - ...a poza tym wszyscy będą nalegać, by przed zawarciem ja- kichkolwiek umów zrobić coś z tym Dufresne. - Aha, wracając do Phila Dufresne... może by pobić go bronią ekonomiczną? Taki rodzaj przemocy mogę przeboleć. Jakie są postępy w śledztwie dotyczącym jego źródeł finansowania? Clayton pokręcił głową. - Zerowe. - Całkiem zerowe? - Sprawdzaliśmy plotki, że jest finansowany przez terrory- stów lub konkurencyjne firmy, że posiada kopalnię diamentów w Afryce lub plantację koki w Ameryce Południowej albo jest byłym dealerem obligacji śmieciowych, który zdecydował się na uczciwe życie. Sprawdziliśmy nawet podejrzenie, że jest wspie- rany przez Komisję Trójstronną. Nic z tych rzeczy się nie spraw- dziło. _ Więc próbujcie dalej - zdecydował Gant. - A ty, Vanna, zbierz wszystkich z Opinii Publicznej i... _ To niepoważne - przerwała mu Vanna. - Tracimy miliony ra- zem z tym lodołamaczem. Kto wie, ile jeszcze milionów... - mi- liardów tracimy na potencjalnych dochodach z Antarktydy. Wszystko to przez zaledwie jeden atak tego drania, a pan co chce zrobić? Rozpętać przeciw niemu kampanię reklamową. Rozwalić mu skarbonkę. Pogrozić mu palcem. Dlaczego po pro- stu go nie zabijemy? - Nie - powiedział Gant, ucinając dyskusję. - Philo Dufresne jest wcieleniem etosu, który zbudował ten kraj, a takich ludzi się nie zabija. Można się z nim sprzymierzyć lub pokonać go. I robi się to, wykazując jeszcze więcej amerykańskiej pomysłowości, niż on zużył na pokonanie ciebie. - Wygląda to na bardzo drogi rodzaj patriotyzmu - zauważył C.D. Singh. - To mój rodzaj patriotyzmu. A ponieważ to moja firma, mój rodzaj patriotyzmu obowiązuje. Od teraz nie chcę słyszeć ani słowa o zabijaniu. Pokonamy Dufresne, ale uczynimy to w uczci- wy sposób. Przejdźmy do następnego punktu porządku. Ciągle czerwona Vanna Domingo sprawdziła na swym Elek- trycznym Clipboardzie. - Następny punkt to informacja o twojej byłej żonie. Ma to wiele wspólnego z tą wielką rybą, która wyskoczyła ze studzien- ki przed szkołą dzisiaj z rana. Nasze służby bezpieczeństwa wy- kryły podczas rutynowego dochodzenia, że na drugim końcu tej eksplozji znajdowała się Joan Fine. Jej celem była jednak ryba, a nie pan. - Czy wszystko z nią w porządku? - Gant wychylił się w przód, bardziej zainteresowany niż poprzednio. - Nie zginęła, prawda? - Nie zginęła - odpowiedziała Yanna, w myślach dodając: Ale szkoda. - Zakład Ścieków Komunalnych znalazł ją w suchym tu- nelu i zabrał do szpitala East River. Była przytomna i bez obra- żeń - zaledwie kilka zadrapań - ale zdecydowali, że zostanie na obserwacji. Dyrektor Zakładu Ścieków wydał komunikat, w któ- rym twierdził, że całe to zdarzenie było zbiorową halucynacją. - Kolejny facet, którego niegłupio byłoby zatrudnić. Zapisz sobie, Yanna: chcę dostać numer pokoju Joan w tym szpitalu 1 godziny odwiedzin. Yanna spojrzała na niego. - Nie może jej pan odwiedzać. Ona zdradziła tę korporację. Jest wyklęta. - Uspokój się, Yanna. Chcę jej wysłać kartkę z życzeniami zdrowia i tyle. - Ale ona nie jest ranna. - Dowiedz się o numer pokoju, Yanna. - Tak jest. Pukanie do drzwi sali konferencyjnej. Zajrzał dyrektor Dzia- łu Usługowego Feniksa. - Przepraszam najmocniej, że przeszkadzam, ale... panie Gant, to trochę awaryjna sprawa... Gant westchnął. - Co znowu? - Właśnie zadzwonili do mnie z recepcji na dole. Czy nie za- mawiał pan przypadkiem dwóch tysięcy sztuk pizzy? 3 Prawie nikt nie wie, że przez ponad dwieście lat nowojorska woda smakowała tak źle, że nawet konie nie chciały jej pić, była tak zanie- czyszczona, że prawie co drugi rok mieszkańców dziesiątkowała epi- demia, tak droga, że biedacy obywali się bez niej, a ulice były pokry- te odpadkami, jej źródła zaś tak rozproszone, że wybuchające okreso- wo pożary trawiły jednorazowo czterysta lub pięćset domów. Robert Daley, The World Beneath The City 1914: Piechotą do Flatbush Holenderscy osadnicy z Nowego Amsterdamu sceptycznie od- nieśliby się do informacji, że ich brzydkie miasteczko nad rzeką Hudson, po zmianie nazwy, dwóch zmianach przynależności pań- stwowej i niezliczonych ćwiczeniach w twórczej hydraulice, zdo- będzie w końcu reputację jednego z miast o najsmaczniejszej wodzie na świecie. Również ich następcy - Brytyjczycy i świeżo upieczeni Amerykanie - prawdopodobnie by w to nie uwierzyli, mimo iż wciąż dawali się oskubać kolejnym hochsztaplerom obiecującym rozwiązanie problemu skażonych studni. W tę grę w trzy karty zaangażował się nawet Aaron Burr*. Jego korpora- cja wodociągowa Manhattan Company odniosła sukces finanso- wy (dając wystarczające zyski, by sfinansować jego kampanię prezydencką i założenie Manhattan Chase Bank), ale w prakty- ce poniosła porażkę - poziom usług był tragiczny i nie zmieniał fatalnych warunków sanitarnych, powodujących regularne wy- buchy epidemii żółtej febry i cholery. W końcu Nowy Jork zaczai importować wodę, najpierw po- Przez akwedukt z Westchester, a później, kiedy związana z imi- gracją eksplozja demograficzna wyczerpała jego możliwości, z zapór wodnych w odległych górach Catskill. Inżynierowie i ro- botnicy Zakładów Użyteczności Publicznej (wśród nich wielu * Aaron Burr (1756-1836) - wiceprezydent USA (1800-04), zbiegły po zabiciu Politycznego rywala w pojedynku; spiskował za utworzeniem niezależnego pań- stwa w zachodnich stanach; w 1807 został uniewinniony z zarzutu zdrady. świeżo przybyłych z Włoch) wykopali tunel z Catskills do zbior- nika Hill View w Yonkers, a potem przebili się przez skałę pod rzeką Harlem, aby doprowadzić wodę do miasta. Ostatni frag- ment tunelu został z hukiem dynamitu otwarty jedenastego stycznia 1914 roku, a skutkiem ubocznym była możliwość prze- prowadzenia jednego z najbardziej osobliwych maratonów w hi- storii miasta: dwustukilometrowej podziemnej wędrówki z gór Catskills do Flatbush na Brooklynie. Peter Lugo Peller, korespondent "New York Tribune", które- go prawnuk zdobędzie sławę jako kronikarz katastrof stracone- go pokolenia, strasznie podniecił się pomysłem "Długiego Spa- ceru do Flatbush" i zdołał namówić na wspólną przechadzkę pię- ciu innych dziennikarzy i dwóch fotoreporterów. Osiemnastego stycznia zebrali się przy zaporze Ashokan Dam w Catskills. Zna- lazła się tam także grupa kopaczy, którzy podkpiwając sobie z te- go towarzystwa, czynili zakłady, jak szybko zawrócą. Najczęściej obstawiano, że nie przejdą nawet piętnastu kilometrów. Na chwilę przed rozpoczęciem marszu pojawił się kolejny uczestnik, chudy facet w pełnym rynsztunku wspinaczkowym, z włosami ukrytymi pod górniczym hełmem. Podszedł do grupki dziennikarzy i powitał Pellera mocnym, oburęcznym uściskiem dłoni. - Jestem Smuts, z Dakoty Północnej - przedstawił się. - Z "Przeglądu Fargo". - Strasznie daleko od domu, co? - zapytał jeden z fotografów. - Wiesz, próbujemy być bardziej kosmopolityczni - odparł Smuts. Zeszli więc w dół. Idący na czele Peter Lugo Peller wkrótce poczynił dwa alarmujące odkrycia: po pierwsze, tunel nie był, jak to sobie z niewiadomego powodu wyobrażał, prostą poziomą linią od punktu A do B, ale przypominał ścieżkę alpejską, opada- jącą i wznoszącą się przy omijaniu rzek i innych przeszkód. Po drugie, w tunelu była już woda - wystarczająco, aby się przemo- czyć, a przynajmniej zniszczyć sobie obuwie, Peller zaś włożył na tę przechadzkę swe najlepsze buty. Po krótkiej konferencji nieustraszeni żurnaliści zdecydowali się kontynuować wycieczkę na powierzchni - szli tak jeszcze przez jeden dzień, zanim zrezy- gnowali w ogóle. Nikt nie zauważył, że Smuts nie wyszedł razem z nimi z tunelu. Dwudziestego piątego stycznia dwaj kopacze pierwsi zauwa- żyli przy zbiorniku High View w Yonkers przemoczonego, podra- panego, ale bardzo ukontentowanego jegomościa, który wylazł spod ziemi w sponiewieranym górniczym hełmie. Jeden z nich wygrał zeszłego wieczoru srebrnego dolara w konkursie żonglo- wania i teraz podrzucał go sobie na dłoni, ale na widok Smutsa przestał - facet zupełnie nie pasował do otoczenia. - Coś ty za jeden? - powiedział żongler po włosku. Jego towarzysz, wystarczająco znający angielski, przetłuma- czył-' - Coś ty, kurwa, za jeden? - Hrabina na przechadzce - odpowiedział Smuts. Zdjął hełm, wypuszczając spod niego długie kasztanowe pukle gestem, któ- rego jedenastoletni na razie Hollywood nie zdążył jeszcze zbana- Hzować. - W drodze do Flatbush. Żongler zaniemówił; jego towarzysz, urodzony jako Maria, ale szukający prostszego życia w roboczych drelichach, pozwolił so- bie na kontrolowany uśmiech. Smuts mrugnęła do niego w kon- spiracyjnym geście rozpoznania i dziabnęła palcem w srebrną dolarówkę. - Hej - powiedziała - dawaj to. Żongler, nie potrzebując tłumaczenia tego rozkazującego zwrotu, zamknął monetę w dłoni. - Dlaczego niby? - Bo na nią zarobiłam - odpowiedziała Smuts w jego ojczy- stym języku. 2023: Osły Wadzą wśród drzew Sto dziewięć lat później Lexa Thatcher siedziała na poddaszu - co prawda nie we Flatbush, ale w pobliskim New Bedford-Stuyve- sant na Brooklynie - obracając w palcach tę samą srebrną dolarów- kę. Przekazywało ją sobie nawzajem pięć pokoleń matek i córek, tak więc jej ryt był niemal całkowicie zatarty; za to duch zuchwało- ści przenikający żeńską linię Smuts-Hollings-Thatcher zachował się co do joty. Matka Lexy postanowiła znaleźć własną przygodę w Afryce Północnej, samotnie wędrując w poprzek Sahary, odTim- buktu do Marrakeszu. Na wschód od Casablanki, u podnóża gór Atlas, uwiodła i zgwałciła Beduina, sprzedawcę używanych samo- chodów, a może całą ich sieć dealerską - nigdy nie sprecyzowała, Jak to było. W wyniku tej transakcji trzymające dolarówkę dłonie lexy były brązowe, a serce i głowa - bystre i mocne. Jej domowe biuro składało się z biurka, komputera z liczny- mi urządzeniami peryferyjnymi (w tym kilka dostępnych tylko dla osób zaprzyjaźnionych z Morrisem Kazensteinem), składa- nego łóżka, zbioru fotografii w sercowatych ramkach oraz, w tej chwili, rodzinnego modelu telewizora, który był ruchomy i wałę- sał się z pokoju do pokoju, gdy nikt go nie oglądał. Po podłodze regularnymi okręgami pełzały dwa Elektryczne Żuki Gnojowe, wyszukując i pochłaniając cząsteczki kurzu, zgodnie z filozofią Lexy, że najlepszym sposobem utrzymania domu w czystości jest dom, który sprząta się sam. Dwa wielkie okna wpuszczały świa- tło i świeże powietrze - New Bedford-Stuyvesant miało kontrolo- wany klimat i nie bywało tam chłodniej niż w łagodne letnie wieczory. Gdy Lexa kompletowała tekst dla najbliższego wydania "Roz- mowy międzymiastowej", jej córka Rabi dyskutowała z telewizo- rem. Nie był to Ruchomy Telewizor Ganta, lecz starożytny model Sony Animan z dziewiętnastocalowym ekranem osadzonym na teleskopowych mosiężnych nogach. Lexa dokupiła do niego Elektroniczny Konstrukt Osobowości - dodatek kosztowny, ale w jej opinii wart swej ceny - aby zrobić coś z trudnym proble- mem kontroli rodzicielskiej. Rabi nie miała zakazu oglądania żadnych audycji, ale przy każdym włączeniu telewizora musiała współzawodniczyć z komputerowo wygenerowanym konstruk- tem Sokratesa, który zmuszał ją do uzasadnienia wyboru pro- gramu. - Moja droga Rabi - przywitał ją serdecznie Sokrates - jak zawsze spragniony jestem, by zaczerpnąć twej mądrości. Lecz jest właśnie godzina pierwsza, o której większość siedmiolatków powinna być w szkole, a ty mimo to przebywasz w domu... - Patrz, mam ospę wietrzną. - Rabi wyciągnęła do niego po- krytą wysypką rękę. - Tym bardziej chciałbym być dzisiaj twym uczniem. Twoja choroba uniemożliwia ci otrzymanie wykształcenia, na które ca- łe społeczeństwo ponosi ofiary. Inni w twej sytuacji odpoczywa- liby, aby szybciej odzyskać zdrowie, czytaliby, aby nadrobić szkolne zaległości, bądź też skorzystaliby z odcinka "Ulicy Se- zamkowej", który zaraz rozpocznie się na Kanale 13. Ale ty, Ra- bi, z pewnością idąc za błyskotliwym rozumowaniem, zdecydowa- łaś się miast tego oglądać pełne przemocy kreskówki, w których króliki, kojoty i strusie zrzucają na siebie wielkie głazy. Jeżeli więc podzielisz się ze mną swym tokiem wnioskowania, abym mógł olśnić nim inne dzieci w obszarze Trzech Stanów... - Wiesz, co wczoraj czytałam? - przerwała Rabi. - I to sama z siebie, nie zadali mi tego w szkole? Książkę o greckiej mitolo- gii. Mieliście mity zamiast kreskówek, kiedy ty byłeś siedmio- latkiem. I wiesz co? Bóg Kronos wziął sierp i pozbawił męskości swego ojca. Męskości! Więc to lepiej czy gorzej niż zrzucić głaz na kojota? Odcinając się od tej dysputy za pomocą słuchawek, Lexa popro- siła komputer o uruchomienie programu SumpPumpGraphics. - Trwa uruchamianie... - rzekł komputer i narysował na ekra- nie komiksowe wizerunki siedmiu głównych kandydatów na pre- zydenta ze strony demokratów, usadowione jak do debaty. Kiedy Lexa przepuściła przez skaner ich przemówienia wyborcze, nad głowami karykatur pojawiły się dymki, o wielkości proporcjo- nalnej do ich gadatliwości. Największy dymek unosił się nad Prestonem Hackettem, oportunistą i czarnym koniem, który w zależności od okazji przyznawał się do urodzenia w osiemna- stu różnych stanach, w tym w Belgii, która najwyraźniej została przyjęta do unii, kiedy wszyscy byli odwróceni. - Przygotuj odstrzał - poleciła Lexa. - Odstrzał gotowy. Średnia długość przemówienia wynosi trzy tysiące sześćset siedemnaście słów. - Odstrzel powitania, dowcipy i zbędne historyczne anegdoty, jak również cytaty i statystyki nie odnoszące się bezpośrednio do meritum. Odstrzel banały i wnioski nie wypływające z prze- słanek. Zlikwiduj powtórzenia. Zlikwiduj także stwierdzenia mylące i totalne kłamstwa, ale zachowaj je na później. - Odstrzał trwa - oznajmił komputer. Dymki z przemówienia- mi skurczyły się drastycznie. - Odstrzał zakończony. Średnia dłu- gość przemówienia wynosi dwieście siedem słów. - Odstrzel i zachowaj na później nierealizowalne obietnice, jak również obietnice poniżej dopuszczalnego poziomu mętności. - Jaki próg mętności zastosować? - Nie bądź zbyt rygorystyczny. Odstrzel wszystko poniżej czwórki w Thatcherowskiej Skali Hmm-Eeee. - Ładuję parametry TSHE. Trwa odstrzał... - Dymki skurczy- ły się do rozmiaru kropeczek. - Odstrzał zakończony. Średnia długość przemówienia wynosi dwadzieścia słów. Lexa uniosła laserowe pióro i wskazała nim animowaną po- stać kandydata Harmona Foxa. Fox wyrecytował odchudzoną wersję swej mowy wyborczej: "Jeśli zostanę prezydentem, pod- niosę opodatkowanie bogatych, zredukuję wydatki militarne na rzecz programów opieki społecznej i zasadzę milion drzew". Teraz wskazała Nana Sheffielda. "Jeżeli mnie wybierzecie - obiecał kandydat - podniosę opo- datkowanie bogatych, zredukuję wydatki militarne na rzecz pro- gramów opieki społecznej i zasadzę dwa miliony drzew". Licytacja. Następnie Lexa szturchnęła Prestona Hacketta i z zaskoczeniem wysłuchała najkrótszej dotąd przemowy: "Jeśli zostanę prezydentem, podniosę opodatkowanie bogatych i zre- dukuję wydatki militarne na rzecz programów opieki społecz- nej". - Ani słowa o drzewach? - zapytała. - Jedyne odwołanie do drzew w przemówieniu Hacketta - od- rzekł komputer - to stwierdzenie, że planuje zalesienie Wiel- kich Równin. Zdanie to nie przetrwało odstrzału. - Wrzuć je z powrotem. Odzyskaj i wstaw. -OK. - Teraz załóż mi nową stronę. Standardowa szerokość łamu. Wlej odchudzone przemówienia od lewego marginesu, zostaw miejsce na rysowane piórkiem karykatury. Tytuł roboczy arty- kułu brzmi: "Osły błądzą wśród drzew". Przez następne pół godziny zawzięcie stukała w klawisze. Klawiatura - ręczna maszyna do pisania Remington-Rand z roku 1925 była jedynym niezbyt nowoczesnym elementem komputera. Lexa lubiła chłód jej metalowych klawiszy i kle- kot czcionek uderzających w pusty wałek. Przełączniki umiesz- czone w obudowie przesyłały wciskane znaki do komputera. Pod klawiszem spacji remingtona znajdowało się wypisane za- maszystymi zawijasami Płynnego Papieru motto: PORZĄDNE ŚLEDCZE DZIENNIKARSTWO NALEŻY JUŻ DO PRZE- SZŁOŚCI. Gdy kończyła artykuł, jej córka zdążyła rozwalić Sokratesa w drobny mak i oglądała, jak Królik Bugs robi to samo z Elme- rem Fuddem. Następnie Lexa kazała komputerowi zagrabić podwórze - kryptonim ten oznaczał szeroko zakrojone przeszukiwanie pod kątem interesujących informacji, a słowo "interesujący" zdefi- niowane było przez ciągle ewoluujący zbiór parametrów wielko- ści małego słownika. - Punkt pierwszy - oznajmił komputer jakieś trzydzieści se- kund później, na tle symulowanego klekotu staroświeckiego da- lekopisu. - Menedżer Opinii Publicznej Gant Industries oświad- czyła, że projekt, jak to określiła, "konserwacji Antarktydy", zo- staje zatrzymany do odwołania, z uwagi na "niesprawdzone po- głoski dotyczące akcji terrorystycznych". - Czy istnieje jakiś oficjalny komentarz Waszyngtonu do sprawy zatopienia lodołamacza? - Prezydent i jego współpracownicy jak dotąd milczą. Jed- nakże królowa Anglii, odpoczywająca w nieznanym miejscu, wy- dała oświadczenie dla prasy, w którym chwali Phila Dufresne za udaremnienie nikczemnych knowań Naszych amerykańskich współbraci, którzy chcą zerwać zawarty z Nami traktat". Pre- mier Wielkiej Brytanii natychmiast zareagował stwierdzeniem, że "słowa Jej Wysokości nie powinny być rozumiane jako tole- rancja dla aktów chuligańskich". - Sprawdź, czy dasz radę przechwycić jakieś Elektryczne Do- kumenty z Białego Domu, ale dyskretnie. I zawiadom mnie, jeśli królowa powie coś jeszcze na temat Phila. Następny punkt. - Następny punkt: przeszukanie dostępnych zasobów policyj- nych nie wykazuje nowych informacji dotyczących śmierci Am- bersona Teanecka, czy też ewentualnego udziału w tej sprawie Automatycznego Pomocnika firmy Gant Industries. Departa- ment Opinii Publicznej Ganta wykonał siedem rozmów telefo- nicznych do lokalnego Wydziału Zabójstw i kolejne pięć do biu- ra rzecznika prasowego policji, a także wysłał wiele faksów ostrzegających przed "nierozważnymi spekulacjami". Do dzisiej- szego popołudnia żadne z mediów, informując o morderstwie, nie wspomniało o Pomocniku. - Zrób wydruki wszystkich dokumentów dotyczących tego przypadku. A tymczasem następny punkt. - Trwa drukowanie. Następny punkt: Dziś rano przyjęto Joan Fine na oddział szpitala East River, po tym jak znalazła się w za- sięgu eksplozji w systemie kanalizacyjnym Nowego Jorku. Szko- dy w systemie kanałów i przyległych fundamentów ocenia się na... - Jak się czuje? - przerwała Lexa. - Dotychczas założono jej szwy i opatrunki na prawą nogę oraz podano antybiotyki przeciw ewentualnym zakażeniom. Znajduje się na obserwacji, ale rokowania są bardzo dobre. - Jaki jest numer pokoju? - Pokój czterysta trzynaście. Godziny odwiedzin - od dziewią- tej do dwudziestej drugiej. - Skontaktuj się z recepcją szpitala i niech przygotują dla mnie przepustkę dla gościa. - Trwa realizacja - oznajmił komputer. - Proces wyszukiwa- nia odnalazł kilka nowych wiadomości. - Na razie je zachowaj. Zadzwonię do ciebie z samochodu. Gdyby Pani Bóg miała prawo jazdy, prowadziłaby ten samochód Lexa, zebrawszy pakiet wydruków do teczki z manili, którą następnie wetknęła do torebki, ucałowała Rabi na pożegnanie. Kazała jej zachowywać się rozsądnie i położyć się do łóżka. - Twój ojciec przyjeżdża dziś wieczorem i jeśli chcesz pojechać ze mną i z Toshiro przywitać go, nie możesz umierać z gorączki. - ...Brze, mamo - obiecała Rabi i wróciła do kreskówek. W sypialni dla gości Lexa ofiarowała nieco dłuższy pożegnal- ny pocałunek śpiącemu Toshiro Goodheadowi - gwiazdorowi bę- dącemu tegoroczną atrakcją Chippendales w West Yillage. Po- tem wyszła, trzema skrętami schodów wydostając się na ulicę. New Bedford-Stuyvesant to około czterech kilometrów kwa- dratowych marokańskiej medyny przeniesione do King's Coun- ty. Lexa i grupa podobnych jej łowców skandali zdecydowała ja- kiś czas temu, że jeśli mają zarabiać na życie wytykając błędy i niedociągnięcia w wielkich przedsięwzięciach innych ludzi, po- winni sami mieć za sobą co najmniej jedno wielkie przedsię- wzięcie. Wybór padł oczywiście na renowację dzielnicy. Tradycyjny styl medyny został przemyślnie zaadaptowany do alternatywnego środowiska nowoczesnego Brooklynu. Ulice New Bedford-Stuyvesant były prostsze i lepiej oświetlone niż skłębio- ne labirynty zaułków wypełniające stary Marrakesz czy Fez; by- ły też wystarczająco szerokie, by pozwalać na zmotoryzowany transport, choć silniki spalinowe były bezwzględnie zakazane. Gęstość zaludnienia była o wiele niższa niż w Afryce Północnej, a prawie trzecią część powierzchni zarezerwowano na parki i te- reny rekreacyjne - na prawie każdym dachu pysznił się ogród. Budynki, o ile z kształtu dość podobne - na ogół prostopadło- ścienne i nie wyższe niż czteropiętrowe - ozdobione były najróż- niejszymi freskami i mozaikami. Fasada kamienicy Lexy stanowi- ła przekrój przez głębiny oceanu, razem z zamieszkującą je fau- ną. Manaty i morsy dokazywały w falach pod okapem dachu, delfiny, mureny i zwinni płetwonurkowie swawolili na wysokości okien Lexy i tak dalej aż do ciemnogranatowego mroku na parte- rze, gdzie ryba-świetlik przepływała ponad srebrną Ręką Fatimy na drzwiach frontowych. Pod tymi jaskrawymi kolorami i cegla- no-cementową elewacją krył się zmodernizowany system rur, do- starczający do kranów w łazience wodę z Catskill, zdatną do picia nawet w roku 2023. Nie można było tego w pełni docenić, jeżeli nigdy w ataku dyzenterii nie kucało się nad ziemną latryną w al- gierskim slumsie. Dzięki utylizacji wszystkich możliwych odpad- ków i zbieraniu ścieków z New Bedford-Stuyvesant do osadników, gdzie pozyskiwano z nich nawozy i paliwo, mieszkańcy okolicy w niewielkim stopniu polegali na systemie kanalizacyjnym Bro- oklynu, co w erze Biura Zoologii było absolutnie sensowne. No i oczywiście była jeszcze kopuła. Buckminster Fuller* mu- siał jeszcze wywalczyć sobie miejsce w Rabacie czy Tangerze, ale New Bedford-Stuyvesant było otoczone i chronione przez geodetyczny bąbel. Każdy trójkątny element tej konstrukcji był przezroczystym kolektorem słonecznym, więc w długie słonecz- ne dni kopuła dawała wystarczającą ilość energii, by zasilać ośrodek sterowania klimatem i zaspokajać około czterdziestu procent skromnego zapotrzebowania energetycznego jej miesz- kańców. Inna sprawa w dni pochmurne, ale nawet w deszczowym marcu kopuła była bardziej energooszczędna niż jakikolwiek drapacz chmur. A także łatwiejsza do poruszania się i - w mnie- maniu Lexy - ładniejsza. Z etnicznego punktu widzenia populacja kopuły była total- nym tyglem - utrzymywała się w tym stanie zwłaszcza dzięki kontrolowanym czynszom, które lokowały zamożnych drzwi w drzwi z nędzarzami. Pospolici uchodźcy, ofiary amerykańskiej polityki zagranicznej z Syrii i Salwadoru, sąsiadowali z rodzina- mi zdetronizowanych szejków z Bahrajnu i Kataru. Portorykań- czycy targowali się na miejscowym suku z przybyszami z Kambo- dży i Afganistanu. Anglosasi występowali stosunkowo rzadko: biali liberałowie unikali tych stron w obawie, że wielu miesz- kańców pochodzenia arabskiego będzie zachowywać się opre- sywnie w stosunku do kobiet i mieszkających nieopodal Żydów; konserwatyści zaś bali się porwania i wysadzenia w powietrze. Jedni i drudzy omijali New Bedford-Stuyvesant z daleka i kupo- wali sobie apartamenty w Richmond. Z wyjątkiem córki Lexy - Rabi, którą wszyscy mylnie brali za rdzenną Australijkę - nie było tu w ogóle czarnych pochodzenia * Richard Buckminster Fuller (1895-1983) - amerykański architekt; skon- struował kopuły geodetyczne. afrykańskiego. Powszechnie uważało się, że na wschód od Missi- sipi nie przeżył ani jeden Afroamerykanin, a garstka ocalałych mieszkała w obozach warownych w Górach Skalistych. Lexa wie- działa nieco więcej na ten temat, ale prawdą było, że najbar- dziej "afrykańską" twarzą w New Bedford-Stuyvesant wyróżnia- ła się Bluey Kapirigi, aborygenka, która przybyła do Ameryki, aby zostać aktorką. Bluey była tak podobna do Rosy Parks*, jak tylko to możliwe w przypadku australoida. Aż dwa razy w roku latała do Montgomery, by nakręcić scenę, w której odmawia ustąpienia miejsca siedzącego w autobusie. Tę jedną rolę grała w kółko, zdobywając nią sobie ogólnokrajowy entuzjazm - zo- stała nawet zaproszona do Białego Domu, otrzymała również klu- cze do bram miasta od burmistrza Montgomery. Krótki spacer przez suk doprowadził Lexę do meczetu Anty- -Atlasa, gdzie miała zaparkowany samochód. Na stopniach przed wejściem siedział imam, spożywając późny obiad. Uniósł rękę, gdy zobaczył Lexę. - Cześć, wielkoludzie. - Lexa - pozdrowił ją imam. -Ten gościu znowu coś kombino- wał przy twoim garbusie. - Kiedy? - Niecałe dziesięć minut temu. Byłem w minarecie i czyści- łem Elektrycznego Muezina. Uciekł, kiedy samochód zatrąbił. - Ten sam facet co przedtem? - Raczej tak. Chyba że wszyscy złodzieje samochodów zaczę- li nosić ubrania z błękitnej serży. - Dzięki serdeczne za czujność - rzekła Lexa. - Zapytam Bet- sy, czy ma jego namiary. Betsy to była Betsy Ross**, volkswagen garbus w specjalnym wydaniu Kazensteina, rocznik 2019. Dobiegając do trzydziestki Lexa zainwestowała w bar dla kobiet w Yillage, pod nazwą Bet- sy Ross Saloon. W nim właśnie, nad jej ulubionym stolikiem wi- siał obraz przedstawiający skrzydlatego garbusa goniącego za chmurami na tle Manhattanu. Tytuł obrazu brzmiał: "Gdyby Pa- ni Bóg miała prawo jazdy, prowadziłaby ten samochód". Od tego * Rosa Parks - w 1955 roku odmówiła ustąpienia miejsca w części autobu- su oznaczonej "tylko dla białych", za co została skazana na więzienie. Przypadek ten zainicjował bojkot komunikacji miejskiej przez czarnych, w wyniku którego w rok później zniesiono część rasistowskich ustaw. ** Betsy (Elizabeth Griscom) Ross (1752-1836) - kobieta, która podobno uszyła pierwszą flagę amerykańską. czasu Lexa zapragnęła mieć własnego garbusa i rozglądała się za rocznikiem 49 w stanie idealnym. Jednakże wersja skonstruowa- na przez Morrisa miała o wiele więcej bajerów. Lexa odłączyła przewód ładujący i wcisnęła kciukiem papi- larny zamek w drzwiczkach. - Molestowała mnie męska świnia - powiedziała Betsy, gdy Lexa wsunęła się do środka. Prosiła Morrisa, aby nadał samo- chodowi sympatyczną kobiecą osobowość, ten jednak czytał wte- dy wznowienie "Rewolucji dla samej rewolucji" i stąd Betsy Ross była w istocie Abbie Hoffmanem w damskim przebraniu. - Faisal powiedział, że miałaś gościa. Co zrobił? - Przylepił nadajnik sygnału pod tylnym zderzakiem. Powin- naś zobaczyć, jak sukinsyn podskoczył, kiedy dałam po klaksonie. - Masz jego zdjęcie? - Kochanie, mam jego oceny z egzaminów do college'u. - Otworzył się schowek na rękawiczki, a wbudowana weń koloro- wa drukarka wypluła fotkę gęby bardzo zaskoczonego blondy- na. - Ernest G. Yogelsang, Houston Community College ukoń- czony w 19 roku, Quantico ukończony w 21, obecnie zatrudniony jako agent specjalny w Wydziale do spraw Działalności Anty- antyamerykańskiej FBI. Zdaje się, że federalni mają na ciebie oko w jakiejś sprawie antyantyamerykańskiej. - To żadna nowość. Jakie miał wyniki na egzaminach? - Trzysta czterdzieści z matematyki, dwieście sześćdziesiąt z ustnego. Coś słabo mu się strzelało. - Na pewno. Dlaczego myślisz, że zatrudnili go federalni? - Nie wiem - odrzekła Betsy. -Ale chcesz poznać zaskakują- cy zbieg okoliczności? Obecny szef Wydziału Działalności Anty- antyamerykańskiej też nazywa się Ernest Yogelsang. Senior. - Hmm. Lexa wcisnęła rozrusznik. Silnik ruszył z cichym szeptem. Te- go nie lubiła w napędzie elektrycznym, pomimo swego ekolo- gicznego uświadomienia - nawet przy maksymalnej prędkości stu kilometrów na godzinę garbus był niemal niesłyszalny. Jak- by prowadziło się wózek golfowy. - Wiesz - rzekła Betsy - gdybyś zdemontowała mi zabezpie- czenia przed ruszeniem bez kierowcy, mogłabym oszczędzić mnó- stwo zachodu po prostu przejeżdżając się po takim gościu jak Yogelsang... - Dobra, dobra - odparła Lexa. -1 w obecnym stanie mam co roku dosyć problemów z przedłużeniem ci rejestracji. - A kto ci, do cholery, powiedział, że chcę być zarejestrowa- na? Wyjechały z wnęki parkingowej. Wyciszenie samochodu dener- wowało Lexę, ale niezbyt długo. Betsy miała bowiem tajemny na- łóg - puszkowana elektryczność to nie jedyna rzecz, którą się kar- miła. Po opuszczeniu kopuły New Bedford-Stuyvesant, włączywszy się do wątłego ruchu na Atlantic Parkway, Lexa przełączyła się na metanol, pędzony domowym sposobem, spalający się gorącym i czystym płomieniem. Niepowtarzalny rytm silnika spalinowego pulsował od zderzaka po zderzak. Lexa wdepnęła gaz: szybkościo- mierz skoczył z osiemdziesięciu do stu czterdziestu. Mały garbus minął Elektryczny Winnebago, niemal zdmuchując go z drogi. - Uważaj na pułapki radarowe - poleciła Lexa, a Betsy od- parła: - To teraz ty gadasz. 2004 i 2023: Niebiański welodrom Jedną z przyczyn, dla których Joan Fine niespecjalnie wie- rzyła w widzenia z pogranicza życia i śmierci, był fakt, że jej matka kiedyś czegoś takiego doświadczyła; albowiem wycieczka siostry Ellen Fine poza granice świata była tak osobliwa, zarów- no w swej przyczynie, jak i w treści, że niemal zdyskredytowała w oczach Joan całą ideę. Ostatni atak Katolickiej Krucjaty Feministycznej miał miej- sce latem roku 2004, niecałe dwa miesiące przed wybuchem Czarnej Pandemii (zbieg okoliczności, który skrzętnie odnoto- wał Tad Winston Peller, lecz nigdy nie wyjaśnił, jaki ma być związek). Do tego czasu szeregi kapłanów rzymskokatolickich skurczyły się na całym świecie do poziomu kryzysowego i choć wiele było powodów tego upadku, najczęściej przewijała się kwestia celibatu. Kiedy w początku czerwca zwołano trzeci so- bór watykański, chodziły plotki, że zakaz małżeństw duchow- nych zostanie zniesiony. Feministki były zdecydowane roznieść całą imprezę na strzępy. - Jesteś stuknięta, mamo. Rada Kardynałów to banda zgryź- liwych podstarzałych prawiczków. Nawet takie ustępstwo spra- wia im fizyczny ból, a czego chcesz ty? Nie po prostu żonatych księży. Nie po prostu kapłanek. Kapłanek, które mogą wstępo- wać w związki małżeńskie, ewentualnie nawet między sobą. Ka- płanek w ciąży. Sztucznie zapłodnionych, egzaltowanych lesbij- skich kapłanek. Papież dostanie zawału. - Moja córko małej wiary - odparła siostra Ellen, walcząc z nie domykającą się walizą. - Studia na Harvardzie najwyraź- niej uczyniły cię niewierną. - Oni cię ekskomunikowali, mamo. Oni cię nawet tam nie wpuszczą. - Ta ekskomunika to zwykła polityczna gra. - Zamki walizki chwyciły z podwójnym szczęknięciem. -Widzisz, ja w pełni ak- ceptuję fakt, że muszę uchodzić za agnostyczkę, ale dalej ko- cham mój Kościół. A bez nas on zdechnie w ciągu pięćdziesięciu lat - zabije go utrata ważności. Jego Świątobliwość tego nie ro- zumie, Najświętsze Kolegium tego nie rozumie, ale ja to rozu- miem, więc moim katolickim obowiązkiem jest pojechać tam i przekazać moje przemyślenia. - Zapaliła papierosa. - Mamo, jestem z ciebie dumna - rzekła Joan. - Niewierna czy wierna, chciałabym, żebyś o tym wiedziała. Ale wiesz co, tam pewnie cię zabiją? Feministki dostały się do Rzymu dwoma wyczarterowanymi jumbo j etami Lufthansy - Alitalia odmówiła przewozu - i prze- myciły się przez kontrolę paszportową przebrane za grupę urlo- pujących niemieckich kupców piwnych. Nazajutrz o świcie ze- brały się na zachodnim brzegu Tybru, aby rozpocząć marsz na Watykan. Na tę szczególną okazję zrezygnowały ze swych szat rytualnych należących do rozmaitych reguł, zastępując je jed- nolitymi uniformami - "habitami burzowymi" łączącymi dum- ną fioletową barwę ze zgrzebną tkaniną i skromnym krojem. W sile siedmiuset, z błyskami determinacji w oczach, podążały przez Via delia Conciliazione, przypominając armię pingwinów 0 śliwkowym upierzeniu. Stolica Apostolska była uprzedzona o ich przybyciu. Bramy Wa- tykanu pozostały otwarte, ale na placu Świętego Piotra w swych żółto-czerwono-niebieskich kostiumach czuwała Gwardia Szwajcar- ska, szpalerem broniąc wejścia do bazyliki. Jako że tego typu kon- frontacje nie mogły się obejść bez rozzłoszczonego tłumu, na placu znajdowało się także około dwóch tysięcy obywateli rzymskich, zwleczonych z łóżek o tak wczesnej porze; kłębili się na północnym 1 południowym krańcu placu, a karabinierzy w czarnych buciorach pokazowe trzymali ich w ryzach. Natomiast wokół obelisku pośrod- ku placu roiło się od paparazzich odzianych w białe pokutne bluzy sportowe od Gucciego i Armaniego. Trzaskały migawki. Wszystko to transmitował do kraju CNN z najeżonego lufami kamer sterowca unoszącego się nad bazyliką. Samotny szwajcar- ski gwardzista wpełzł na dach, aby go odpędzić, a potem podjął próbę zestrzelenia go z XVI-wiecznej kuszy. Lexa i Joan, oddalo- ne o sześć tysięcy kilometrów i sześć stref czasowych na zachód, siedziały w Saloonie Betsy Ross, obserwując rozwój wydarzeń w telewizorze nad barem. Gdy grupa zakonnic wmaszerowała na plac, w pierwszym szeregu zauważyły siostrę Ellen Fine - smuż- ka dymu unosiła się z papierosa, o którym ze zdenerwowania za- pomniała. - Zostaną zmasakrowane - mruknęła Joan, odpalając jedno marlboro od drugiego. Była przerażona, wściekła, że jej matka ryzykuje życie dla tak trywialnej sprawy, a jednocześnie pełna podziwu i tęskniąca do triumfu sprawiedliwości - była to ta sa- ma tęsknota, którą Joan pielęgnowała w licznych własnych kru- cjatach, wzmagana jeszcze nadzieją, że w decydującym momen- cie nadużywający władzy odzyskają rozum i spuszczą z tonu. Te- raz wyjdzie papież z otwartymi ramionami, pomyślała, i powie: "Wystarczy, wystarczy. Przyjmujemy was. Obejdzie się bez uży- cia siły". Przesuwała paciorki swego różańca. Lexa ujęła ją za rękę. Zakonnice niemal dotarły do schodów bazyliki, kiedy rozpo- częło się bombardowanie. Przy Ścianie Płaczu w Jerozolimie or- todoksyjni rabini ciskali w żydowskie feministki składanymi metalowymi krzesełkami, ale rzymski tłum trwał przy bardziej tradycyjnej amunicji - kamieniach i cegłach. Matka Joan zosta- ła powalona popiersiem cesarza Nerona, które uderzyło ją w skroń, krusząc kości czaszki i powodując całkowitą jednostron- ną głuchotę. - Nie bolało - uparcie przekonywała córkę tydzień później, leżąc w łóżku. -Tylko ten dźwięk, jakby ktoś w mojej głowie bił w dzwony, a potem zdałam sobie sprawę, że jadę na rowerze... - Na rowerze - powtórzyła Joan. - Byłam na skraju nieba i pedałowałam po najbardziej stro- mym stoku, jaki można sobie wyobrazić. Straciłam dech, ale je- chałam dalej, bo już nie oddychałam w ogóle. Wieki później dro- ga się wyrównała. No i znalazłam się pośrodku równiny złożonej z gwiazd. Jak w bajkach - macica perłowa na bramach, ulice bru- kowane złotem... - I święty Piotr na straży u wejścia? - No tak. Ale on nie wyglądał tak, jak sobie wyobrażasz. Bez długiej białej brody. Był młody, taki wysportowany typ, musku- larny, dość śniady... - ucięła, zawstydziwszy się nieco. - Biedna Ellie! - skomentowała siostra Judith Calyx, towa- rzyszka z ruchu (uciekła cała i zdrowa z watykańskiej zadymy, a przy tym obezwładniwszy jednego z gwardzistów, wyciągnęła matkę Joan w bezpieczne miejsce). - Ellie ujrzała świętego Pio- tra i została natchnięta nieczystą myślą. - Był piękny - wyznała siostra Ellen. - Nie w moim typie, mu- szę powiedzieć, ale nie mogę zaprzeczyć, że zachwyciła mnie do- skonałość jego urody. - Może - poddała Lexa - poczułaś po prostu moc jego święto- ści. - Wątpię. Najmocniej zapadł mi w pamięć jego atrakcyjny tyłek. Nie słyszałam, żeby Duch Święty objawiał się w taki spo- sób. No więc powiedziałam mu cześć, a on pozdrowił mnie i po- prosił, żebym zaczekała, zanim znajdzie mi przydział na lokal. Nie używał komputera ani telefonu; miał gigantyczną szafę na akta z zamkami szyfrowymi przy każdej szufladzie i cyframi rzymskimi na tarczy każdego zamka, co uderzyło mnie myślą, że dziwne szczegóły zauważam, jeśli założyć, że to wszystko jest ha- lucynacją. - Spojrzała znacząco na Joan, która najwyraźniej nie wierzyła w ani jedno słowo. - No i potem, kiedy Piotr przypomi- nał sobie, czy to było XVII w lewo czy XVII w prawo, usłyszałam za sobą ciężkie sapanie i ujrzałam, że jedzie delegacja mych Sióstr w Fiolecie. Zdobyły ten szczyt na dwunastoosobowym tan- demie, chociaż z ich purpurowych twarzy było widać, że zabiłyby dla autobusu szkolnego. - Poklepała siostrę Judith po dłoni. - Zatrzymały się nieco dalej, jakby obawiały się zbliżyć, i gestami sygnalizowały do mnie: Tędy, walka nie jest skończona, dlaczego tak się spieszysz do wyjścia? - No i wróciłaś. - Zdecydowałam się natychmiast. Chociaż muszę przyznać, że w połowie drogi między tyłeczkiem Piotra a tym zardzewia- łym rowerem sióstr zawahałam się. - Uśmiechnęła się bardzo niezakonnym uśmiechem i zwróciła do Joan: - A ty, moja nie- wierna córko, pewnie myślisz, że przyśniło mi się to wszystko? - Kocham cię, mamo - odrzekła Joan. - Szanuję cię, popie- ram cię. Ale jesteś pieprznięta. Stąd właśnie dystans Joan do opowieści z pogranicza życia i śmierci. Stąd też wiele innych cech Joan. W każdym razie kiedy sanitariusze wyciągali jaz kanałów te- go ranka w roku 2023, Joan wiedziała, że żyje albo prawie żyje. Przytomna przez część przejażdżki do szpitala East River, pyta- la, jakie ma szansę. Młoda kobieta towarzysząca jej w tylnej czę- ści karetki zaśmiała się i powiedziała, żeby się nie obawiać: nie straciła żadnych kończyn i nie miała obrażeń wewnętrznych, cho- ciaż wymagała drobnego cerowania w miejscu, gdzie Meister- brau otarł się o jej nogę. Joan zamknęła oczy i przespała resztę drogi. I śniła, że jedzie rowerem po skraju nieba. Stromizna była tak ostra, jak mówiła matka, sprawę utrud- niał brak tchu. Kiedy wjechała na gwiezdną równinę, była zbyt zasapana, żeby się odezwać. Dysząc, zipiąc i paradoksalnie pra- gnąc papierosa, Joan dotelepała się do bram niebios. Święty Piotr nie był na służbie - zastępowała go matka Joan; wsparta o szafkę z aktami, kręciła młynka na palcu ogromnym pękiem kluczy. - No, no, czyż to nie moja niewierna córka? - rzekła. - Nie oczekiwałam cię tutaj. Dopiero co weszli twoi koledzy z pracy, ale ciebie nie było na liście. - Mamo... - zaczęła Joan, ale przerwał jej nagły atak kaszlu. - Ciągle palisz? Ja także, ale tu na górze nie znają raka. Ani akcyzy na papierosy. A kiedy idziesz do restauracji, możesz sobie zapalić wszędzie. Oparta o kierownicę Joan widziała przez bramę brukowaną złotem ulicę. Nie błyszczała tak, jak można byłoby myśleć. Archi- tektonicznie wyglądało to jak szwajcarskie przedmieście - usta- wione rzędami małe domeczki. Joan mimo woli zastanawiała się, jak zdołali tu, bez drapaczy chmur, upchnąć wszystkich niebosz- czyków. Najwyższa konstrukcja, jaką widziała, przypominała sta- dion. Nad nią powiewał transparent: WYŚCIGI ROWEROWE W PONIEDZIAŁKI I CZWARTKI. - Słuchaj, Joan - rzekła jej matka - skoro już wpadłaś... Ostatnio szperałam trochę w Biurze Zarządu i znalazłam parę rzeczy, o których powinnaś wiedzieć. W tym tygodniu Nowy Jork popadnie w tarapaty... Trzy przecznice od niebiańskiego welodromu z bocznej ulicy wylazł nagle aligator. Ścigali go Eddie Wilder, Lenny Prohaska, Art Hartower i unurzany w plugastwie starszy facet, który mógł być tylko Teddym Mayem. Gad przegalopował przez skrzyżowa- nie, uniósł nosem wysadzaną drogimi kamieniami pokrywę stu- dzienki i próbował uciec do kanału, ale Eddie Wilder złapał go za ogon. - ...po pierwsze, trzęsienie ziemi. Nie zauważyłam, ile tam w skali Richtera. I jeszcze coś nie tak z Elektrycznymi Murzyna- mi. Uważaj na Murzynów, Joan. Słuchasz mnie? - Mamo - rzuciła Joan z irytacją, w końcu próbując wyjaśnić sytuację - mamo, skąd wzięłaś klucze świętego Piotra? - A, to. Wiesz, było trochę zamieszania, jak przyjechałyśmy tutaj z Judy. No wiesz, kłótnie z zarządem. Mogło skończyć się źle, tak jak te rzeczy w Rzymie, ale w końcu osiągnęliśmy poko- jowy kompromis. - Konfidencjonalnie ściszyła głos i dodała: - Poparła nas Matka Boska. Oferta pracy Szpital East River cumował do kei nieopodal Mostu Bro- oklyńskiego. Z barki więziennej, jaką był niegdyś, został za- adaptowany do podwójnej funkcji szpitala i kostnicy podczas pandemii roku 04, a teraz służył jako szpital rezerwowy, przej- mując nadmiar pacjentów i nieboszczyków z innych punktów opieki medycznej. Jego żywi mieszkańcy mieli motywację do jak najszybszego wyzdrowienia: East River, jak wiadomo, co kilka dni groziła pożarem, gdy kumulowały się zanieczyszcze- nia. Ocknąwszy się, Joan poczuła zapach filtrowanego powietrza i środków dezynfekcyjnych; za okratowanym okienkiem brunat- na mgła właśnie zadusiła ptaka w locie. - Spałaś? - spytała Lexa z krzesełka obok łóżka. - Śniłam - tępo zgodziła się Joan. Zauważyła, że podczas po- gawędki z matką jej noga została opatrzona. - Jakie są uszko- dzenia? - Drobne. Lekarka chce ci później zbadać krew, ale myśli, że... - Pytałam o uszkodzenia budowlane. Co się stało z kanała- mi? - No wiesz, niestety nie była to tylko zwykła eksplozja meta- nu. Zdaje się, że same ścieki były dzisiaj w wybuchowym nastro- ju. - Odczytała z wydruków przygotowanych przez Betsy Ross: - Naruszone fundamenty dwóch budynków, jeden kanał zawalo- ny, dodatkowe pięćdziesiąt tysiączków w "pomniejszych uszko- dzeniach", jak to nazywają, a kuter patrolowy wygląda, jakby wyszedł ze stoczni imienia Picassa. Poza tym pojedyncze ogniska pożaru wciąż trafiają się pod wyspą i... - wskazała głową okno. - Podpaliłam rzekę? Podpaliłam cholerną rzekę? - Mówi się, że również Hudson się tli. Bez obrazy, Joan, ale je- śli chcesz zostać męczennicą w tradycyjnym sensie, stos musi podpalić kto inny. Samospalenie się nie liczy. - Daj papierosa. - Myślałam, że będziesz chciała. - Lexa wręczyła jej paczkę marlboro z filtrem, książeczkowe zapałki i pognieciony kube- czek od napoju w charakterze popielniczki. Płomień zapałki włą- czył antyrakowy system zabezpieczający: w nogach łóżka pojawił się hologram zirytowanego Johna Wayne'a i pogroził im palcem. - Pani szanowna - skarcił ją Wayne - dobrze pani wie, że re- gulamin szpitala bezwarunkowo zabrania... Lexa wyrwała kabel wykrywacza dymu. Wayne zniknął w pół słowa. - Wiesz co? - rzekła Joan. - Czarna kobieta uratowała mi dzi- siaj życie. I to zdaje się, że prawdziwa, nie elektryczna. Lexa nie wyglądała na zaskoczoną; jak zawsze. - Ciekawe - skwitowała krótko. - Dlaczego myślisz, że była żywa? - No, po pierwsze, była w kanałach, a wiem na pewno, że nie pracuje w Zakładzie Ścieków. I była czarna, naprawdę czarna. Najciemniejsi seryjni Pomocnicy są tylko umiarkowanie brązo- wi. - Uhmm... - Lexa pisała coś na swoich wydrukach. - Wiesz dlaczego, co? - Jasne. Zespół Badania Rynku w Opinii Publicznej stwier- dził, że dzieci bałyby się ciemniejszych kolorów. Więc o ile Har- ry nie zbudował takiego modelu na zamówienie, a potem nie ubrał go w pancerny kombinezon i nie spuścił do ścieków, to nie wydaje mi się, żeby ta kobieta była na baterie. I jeszcze jedno: miała zielone oczy. - Zielone? - spytała Lexa. - A widziałaś kiedyś Afrykańczyka z zielonymi oczami? - Na wydruku zaś napisała: FEDERALNI MOGĄ SŁUCHAĆ. MÓJ NUMER l POZDRAWIA I DZIĘKUJE ZA OSTATNIĄ POMOC DLA FUNDUSZU ZIEMI. KIEDY ZNÓW ZOBACZĘ JEGO NAJSTARSZĄ CÓRKĘ, PRZEKAŻĘ OD CIEBIE WYRAZY WDZIĘCZNOŚCI. - Racja - przyznała Joan, strzepując popiół do kubeczka. - Może istnieje tylko w mojej wyobraźni. Tam w gównie halucyna- cje to norma. - No a co zamierzasz robić, kiedy stąd wyjdziesz? - Lexa zmięła kartkę i wetknęła ją do kieszonkowej niszczarki w swej torebce. - Znaczy, dla zarobku? - Nie wiem. Po dzisiejszym pewnie już nie pracuję na patro- lach... - Tak. O godzinie trzynastej dwanaście Fatima Sigorski od- notowała twoje zawieszenie. - ...właśnie, a praca biurowa w Zakładzie Ścieków oznaczała- by start od zera, więc zdaje się, że jestem bezrobotna. Coś propo- nujesz? - Ale moja propozycja nie dotyczy polowań na rekiny... - Na żarłacze, Carcharodon - uśmiechnęła się Joan. - To za- bawne, po tylu latach zbierania podpisów i pikiet, a potem rajfu- rzenia u Harry'ego... noszenie naładowanej dwunastki ma w so- bie coś przyjemnie świeżego. - Nawet gdy to wypowiedziała, przypomniała sobie wciąganego pod wodę Prohaskę i zrobiło się jej niedobrze. - Strzelby. - Lexa pokręciła głową, Joan zaś łapczywie zacią- gnęła się nikotyną. - Chciałabym tylko wiedzieć, co stało się z ideałem heroicznej wytrwałości? Ciężka, znojna i cierpliwa praca, oto jak rozwiązuje się największe problemy społeczne. A ty nie jesteś już taka młoda. - Zamierzam dożyć starości, dziękuję. A ty wiesz cholernie dobrze, że nie lubię krwawej jatki, ale... - Ale kochasz dobrą walkę - zaśmiała się Lexa. Był to stały punkt dyskusji. - Gwałtowne kłębowisko, decydujący moment i zero ofiar, no, poza tą zmutowaną rybą. Nigdy nie miałaś serca dla praw zwierząt. - Prawda. No i wiesz, prowadzę jeszcze hospicjum i mam ten komfort - wiem, że dziś na ulicy nocuje dwanaście osób mniej, ale to nie wystarcza. Potrzebuję ceglanego muru, aby go przebić. Jak ci się wydaje, dlaczego wyszłam za Harry'ego? - Joanna d'Arc. Joan wzruszyła ramionami. - No to podaj mnie do sądu. Czego oczekujesz, z taką matką jak moja? Nie mówiąc o Gordo Gambino. - Ha, nie potrzebuję ani liberalnego mafioso, ani Dziewicy Orleańskiej - rzekła Lexa. - Potrzebny mi wytrawny badacz, naj- lepiej z konszachtami w Gant Industries. I żeby umiał się sam obronić. - Położyła na łóżku teczkę z manili. - Nie obiecuję, ale może być niebezpiecznie. - Co to takiego? - Morderstwo. Amberson Teaneck. Prowadził Biuro Nalotów Korporacyjnych w Drexel Burnham Salomon. Mówi się, że po- dobno organizował przejęcie Gant Industries, ale nastąpił nagły zgon z przyczyn nienaturalnych. - Myślisz, że Harry go zabił? To już szybciej Miś Ogniomistrz. - I tu zaczyna się ciekawe - rzekła Lexa. - Są dowody, że wca- le nie zrobił tego człowiek, przynajmniej nie bezpośrednio. Co byś powiedziała na informację, że narzędziem morderstwa mógł być Automatyczny Pomocnik? - Bardzo wątpliwe. - Joan pokręciła głową. - Ale nie całkiem niemożliwe? Joan wzruszyła ramionami. - Próbowano tego setki razy, o ile wiem, zawsze bez skutku. Wielu potencjalnych morderców wpadło na ten pomysł. Rów- nież bankowych złodziei. Ale nie możesz przeprogramować Po- mocnika tak prosto jak komputer. One mają otwarty bank pa- mięci do zapisywania poleceń, ale inhibitory behawioralne są strukturalnie wbudowane w ich elektronikę - a lista czynności, których nie wykonają, jest dość długa. Musi być, ze względów bezpieczeństwa. - I nawet geniusz nie zdołałby obejść tych inhibitorów? - Podobno jest to zabezpieczone przed dłubaniem - odparła Joan. - Co znaczy, że pewnie da się to zrobić, ale nie dokona te- go pierwszy z brzegu troglodyta z lutownicą. Trzeba wymonto- wać główny procesor, co może być trudne, bo obudowany jest le- piej niż blok silnika w rolls-roysie, przeprowadzić rekonstruk- cję jego struktury, przeprojektować ją i wymienić, to samo z inną elektroniką, a wreszcie znaleźć i usunąć kilka ukrytych mechanicznych zabezpieczeń. Nawet jeśli masz odpowiednie za- soby i umiejętności, aby to wykonać, jest to strasznie praco- chłonne jak na samo morderstwo. Prościej już pogrzebać gościo- wi przy hamulcach w samochodzie. - A czy tego typu zabiegi - wymiana procesora, usunięcie bezpieczników - byłyby łatwe do wykrycia? - To znaczy, gdyby wyszkolony technik zbadał Pomocnika po fakcie? Tak, oczywiście. A jeśli już wiesz, że było grzebane - i że to wszystko zadziałało - dość znacznie zawęża ci się lista podej- rzanych. Co jest kolejnym powodem, aby nie był to tak rewela- cyjny modus operandi dla zabójcy. - W zwykłych okolicznościach prawdopodobnie nie. - Ale te tutaj są niezwykłe? Lexa pchnęła teczkę w jej stronę. - Przejrzysz to i powiesz mi, co myślisz. - Stajesz na głowie, aby sprawa wyglądała intrygująco, nie? - Chcę, żebyś się tym zajęła. - Dobra. Stoi. Ale jeszcze raz mówię - powtórzyła Joan - jeśli to rzeczywiście jest morderstwo z premedytacją, a nie jakiś po- rąbany wypadek na skutek błędu konstrukcyjnego... - Oj, to nie był wypadek - zapewniła pospiesznie Lexa. - To wydaje się prawie pewne. - W takim razie za cholerę nie ma sposobu, aby Harry miał z tym coś wspólnego, nieważne jak bardzo zagrażał jego firmie Amberson Teaneck. To nawet nie jest kwestia etyki, raczej te- go, że morderstwo nigdy nie przyszłoby mu do głowy. On nie my- śli takimi kategoriami. - A więc twoim nowym zadaniem będzie wywiedzenie się, kto myślał takimi kategoriami. Jeszcze jedno... -No? - Musisz obiecać, że nie wysadzisz więcej żadnych piwnic. Rachunki za szpital - nie ma problemu. Ale moje ubezpieczenie nie obejmuje działań wojennych. 4 Deklaracja Niepodległości, która w roku 1776 dala początek Stanom Zjednoczonym, stwierdzała, że "wszyscy ludzie są równi". Mimo to Stany Zjednoczone w dalszym ciągu pozostawały największą potęgą niewolniczą na świecie, aż do wojny secesyjnej. Wkrótce po niej Ame- rykanie próbowali wcielić równość w życie, ratyfikując (zatwierdza- jąc) 13. poprawkę do konstytucji, oficjalnie znoszącą niewolnictwo na terenie wszystkich stanów. Miejsce czarnych w społeczeństwie amerykańskim pozostało jednak nieustalone. Encyklopedia Świata ' V Elektryczna Noga Maxwella f Maxwell, obecnie nieprzystosowany społecznie facet w śred- nim wieku, całymi dniami opierdzielający się w bibliotece pu- blicznej, kiedyś, w młodości, był dowódcą czołgu. Brał udział w wojnie o wolny handel w Afryce Subsaharyj- skiej (2007), która miała zamknąć dyskusję na temat kontroli nad złożami paliw i minerałów na obszarze wyludnionym przez pandemię. Sprzymierzone siły amerykańskie, afrykanerskie i europejskie broniły demokratycznego systemu zarządzania su- rowcami, podczas gdy rządzona przez terrorystów Liga Afryki Północnej usiłowała brutalnie zmonopolizować ten region. Ro- sja, zajęta rozsądzaniem kwestii praw człowieka w nielicznych pozostałych przy niej republikach, zgodziła się nie angażować w konflikt - w zamian za miejsce przy stole rokowań końcowych. Maxwell wylądował na froncie zachodnim, ciągnącym się wzdłuż pasma gór między Kamerunem a Nigerią. Strategia aliantów przewidywała atak amfibii na deltę Nigru, kończący się wyzwoleniem nigeryjskich pól naftowych i złóż węgla. Pro- gnozowane straty w ludziach były duże, ale w ostatniej chwili wtrąciła się Boża Opatrzność. Nagły wybuch wulkanu Kamerun został mylnie wzięty za atak atomowy Ligi. Alianci odpowiedzie- li zrzucając NlP-a (Nieszkodliwy Intensyfikator Promieniowa- nia) na nigeryjski port Lagos. NIP zlikwidował co do nogi sztab Ligi na froncie zachodnim i zmusił pozostałe ich wojska (w rze- czywistości nie posiadające broni nuklearnej) do panicznego od- wrotu. Piechota morska sprzymierzonych wylądowała nie napo- tykając oporu i w ciągu niecałego tygodnia opanowała cały kraj, wraz z sąsiednim Beninem, Togo, Ghaną i Burkina Faso. Maxwell i załoga jego czołgu mieli za zadanie strzec rafinerii ropy w Port Harcourt podczas negocjowania warunków kapitula- cji Ligi. Bezkrwawe zwycięstwo wcale go nie zmartwiło - jak większość żołnierzy, był szczęśliwy mogąc uniknąć walki - ale w pewnym sensie ta wojna go rozczarowała. Brakowało entuzja- stycznych owacji wyzwalanej ludności cywilnej. Postpandemicz- na Nigeria nie miała już zbyt wiele ludności cywilnej, a garstka rdzennych mieszkańców rasy kaukaskiej po intensyfikacji pro- mieniowania nie była w nastroju do oklasków. Podobnie jego na- dzieje na sfilmowanie podczas urlopu jakichś dzikich zwierząt legły w gruzach na wiadomość, że ostatni biały nosorożec stał się niezamierzoną ofiarą wojenną po kolizji ze zdezorientowa- ną samonaprowadzającą się bombą. Przygnębiony Maxwell siadywał więc na wieży czołgu strze- gącego bram rafinerii, śniąc na jawie o wielkich XIX-wiecznych safari, o epoce, w której podbijanie Afryki mogło jeszcze być przyjemnością. Być może, ten rodzaj nostalgii ściągnął mu na głowę nieszczęście. Nieszczęście pojawiło się nieoczekiwanie, wyśliznęło się jak zjawa spomiędzy stosów pordzewiałych be- czek flankujących drogę do rafinerii - wysoki, tykowaty Murzyn z oczami jak zielone brzytwy wyostrzone przez zachód słońca. Maxwell nie zdziwiłby się bardziej, gdyby biały nosorożec przy- szedł do niego na plotki. Ale czarny nie przyszedł pogadać; Max- well nieco za późno zdał sobie sprawę, że długa rura, którą zielo- nooki Murzyn piastuje w dłoniach, to nie tradycyjny ceremo- nialny podarunek, lecz wyrzutnia rakiet przeciwpancernych. - Hej, stój! - wrzasnął, sięgając po karabin. Rakieta rozniosła korpus czołgu wraz z dwoma członkami za- łogi, akurat grającymi w pokera w klimatyzowanym wnętrzu. Jedna strona wieży wraz z jedną stroną dowódcy czołgu wyle- ciały w powietrze. Maxwell odzyskał przytomność tydzień póź- niej w szpitalu Czerwonego Krzyża w Pretorii, gdzie rumiany afrykanerski porucznik powiedział mu, że rafineria została pod- palona przez nieznanych sprawców. Stracił nogę, całą, do biodra, jak również narządy płciowe, le- wej zaś brakowało tylko dużego palca. - Bardzo niesymetrycznie, Max - z wyrzutem rzeki chirurg. - Będziemy musieli coś z tym zrobić. Zastąpił więc brakującą kończynę Elektryczną Nogą firmy Chrysler. Telepała się, ale w udzie miała chłodzony zasobnik mo- gący pomieścić piwo i orzeszki. Lewa stopa otrzymała Stalowy Paluch, w kroczu zaś pojawiła się Automatyczna Moszna - od- porny na zgniecenie woreczek z włókna węglowego, przy zmianie temperatury kurczący się i powiększający jak prawdziwy. Jednakże Elektryczny Fiut - w żadnym razie. - Przykro mi - rozłożył ręce chirurg Maxwella. Jeden z ustę- pów Kodeksu Sztuki i Obyczajności Helmsa zabraniał wykorzy- stywać fundusze federalne na jakiekolwiek urządzenia medycz- ne czy technologiczne mogące służyć także jako erotyczne za- bawki. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych na mocy precedensu "Stan Floryda przeciwko Silverowi" z roku 2005 zde- cydował, że sztuczne jądra są z mocy tego przepisu dozwolone, ale sztuczne penisy są oczywiście trefne. Maxwell mógł zafun- dować sobie penis szwedzkiej produkcji za sto tysięcy plus koszt biletu lotniczego w obie strony, ale Organizacja Kombatantów nie mogła mu zrefundować rachunku. - No, Max - pocieszył go chirurg - masz przynajmniej niezłą parę jajec, co? Więc głowa do góry! Szkody psychologiczne były trudniejsze do naprawienia. Woj- skowy psychiatra zdiagnozował u niego chroniczne zmęczenie wojenne i "nieprzewidywalny temperament". Maxwell już po powrocie do Nowego Jorku, kiedy szukał pierwszej cywilnej pra- cy, w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej dostał szału i usiłował za- dusić czarnego zielonookiego kota robiącego za maskotkę w biu- rze zatrudnienia. Gdy kot wcisnął się w desperacji za kseroko- piarkę, urzędnik zatrzasnął notes i rzekł: - Tak. Myślę, że sprawdzanie referencji możemy sobie daro- wać. Znalezienie mieszkania było podobnie trudne. Pandemia 2004 stworzyła raj lokalowy, lecz Maxwell odmawiał wejścia do budynków opustoszonych przez zarazę. Uważał, że lepiej być bezdomnym, niż jeszcze bardziej narażać się na zemstę zmar- łych: sypiał więc w parkach, na bocznicach kolejowych, na sta- cjach metra, w kanale grzewczym i raz w kanalizacyjnym - co kosztowało go, jeszcze przed upływem nocy, dalsze trzy palce u nogi. Za każdym razem gdy pracownikom Związku Weteranów udawało się znaleźć mu jakiś "bezduchowy" lokal, wskutek swe- go zachowania nacechowanego chronicznym zmęczeniem wojną zawsze wylatywał z powrotem na ulicę. Lecz jakoś przetrwał: minęło szesnaście lat po wojnie, a on ciągle żył. Ostatnio nawet mu się poprawiło. Zeszłej zimy szefo- wa przytułku na Bowery niewzruszona przyglądała się, jak opróżniał przed nią na podłogę swój Automatyczny Pęcherz. Po czym odrzekła, strzepując popiół z papierosa: - Jeśli to ma mnie zbrzydzić, to musisz się bardziej postarać. Cały dzień wiosłuję w gównie, a kiedy byłam mała, moja matka zapraszała trędowatych na obiad. Pokój dla ciebie jest na górze, na drugim półpiętrze na lewo. Dostaniesz mopa i dodatkową zmianę pościeli. Chociaż nikt więcej z pozycji władzy nie był tak tolerancyjny, Maxwell w końcu znalazł sobie nawet coś w rodzaju pracy - nie- płatnej, ale satysfakcjonującej, wciągającej nawet. Przestawiał książki w bibliotece. - Zauważył pan kiedyś, jak trudno jest znaleźć w bibliotece książkę z nagimi zdjęciami? - czasami zaczepiał w ten sposób obcych w metrze. - No wiesz pan, jak jesteś pan chłopcem w cza- sie mutacji i pewnego dnia myślisz sobie, może by tak znaleźć w bibliotece jakąś książkę z takimi obrazkami. Może kupili ją przez pomyłkę i położyli na półkę tam, gdzie nawet dziecko mo- że po nią sięgnąć. No i patrzysz pan w katalogu pod "Eroty- zmem" i "Aktami" i okazuje się, że jest tam parę tytułów, co brzmią nieźle, na ten przykład "Ilustrowana Historia Filmów Pornograficznych". Ale jak szukasz pan ich na półce, po nume- rze, to nigdy ich tam nie ma. Nawet jeżeli komputer z katalo- giem mówi, że jest, to nie ma jej tam. Nawet jak chodzisz pan co- dziennie do biblioteki i sprawdzasz - nigdy jej tam nie ma. Cał- kiem jakby została usunięta chirurgicznie. ...Rozumiesz pan, myślałem, dlaczego tak jest, i to w każdej bibliotece. Leżę sobie w tych śmieciach i zastanawiam się, kto ma moje palce u nogi, no i olśniło mnie: to jest spisek. Są tacy goście w całym kraju - takie tajne stowarzyszenie, i oni prze- chwytują wszystkie te książki, zanim zdąży kto inny. Nie wyno- szą ich, nie niszczą ani nie palą. Po prostu je przestawiają - wty- kają między nudne książki, których nikt nie czyta. No i później, jak chłopcy z mutacją przychodzą do biblioteki, to oni stoją so- bie z boku i podśmiechują się po cichu. To bardzo ważna sprawa. Maxwell niezbyt lubił Elektrycznych Murzynów. Główny od- dział Nowojorskiej Biblioteki Publicznej miał dwóch: Eldrid- ge'a 162 i Bartholomew 75. Eldridge służył do "redukcji entro- pii", co znaczyło, że przez dwadzieścia trzy godziny na dobę, z przerwą tylko na podładowanie, chodził wzdłuż półek, odczytu- jąc wszystkie tytuły i sprawdzając, czy każdy z nich znajduje się na swoim miejscu; w tym także książki z nagimi zdjęciami. Ża- den człowiek nie miałby cierpliwości i nerwów do tak otępiają- cego zadania, lecz Eldridge był tak skuteczny, że Maxwell musiał przetasowywać całe rzędy książek tylko po to, by go spowolnić. Dzisiaj na stanie pojawił się nowy czarny. Informacja dla klientów biblioteki głosiła: "Nasi pożyteczni Pomocnicy Bart i Eldridge zostali dziś wysłani do serwisu w ce- lu konserwacji i regulacji", Maxwell pomyślał więc, że wresz- cie przyjemnie przepracuje dzień, nie ścigając się z nikim. Przedpołudnie i przerwa obiadowa przeszły gładko, udało się mu w tym czasie przestawić ponad trzydzieści woluminów. I wreszcie o wpół do czwartej podszedł do regałów z historią Afryki w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca pochówku dla "National Geographic" z reportażem o nagich Pigmejach. Wszedł między półki i... tam był - była. Siedziała sobie w kuc- ki w punkcie biblioteki, który powinien być całkowicie nie uży- wany. Wszystko w niej było niewłaściwe. Zauważył to od razu. Czar- na skóra, wiele tonów ciemniejsza niż cera Eldridge'a barwy ka- wy z syntetyczną śmietanką; wełniste półdługie włosy, nie zwią- zane, nie upięte ani nie splecione w fabryczną fryzurę, lecz zmierzwione, tak jakby czesała je codziennie, a dzisiaj zapo- mniała. Ciuchy też były niewłaściwe; nie żeby ludzie nie ubiera- li swych Murzynów od czasu do czasu w kostiumy nie z tej ziemi, ale personel biblioteki z pewnością wybrałby coś konserwatyw- nego i spokojnego, jakąś sukienkę w kwiatki albo bluzkę i spód- nicę... A nie: czerwone trampki na rzepy, workowate spodnie ro- bocze, równie workowatą kamizelkę - tak jest, kamizelkę, od- słaniającą nagie ramiona, krągłe i miękkie jak żywe ciało. Wokół ramienia złota bransoleta, w uszach muskające kołnierz kolczy- ki z jaskrawych papuzich piórek. Całkiem nie tak. Poruszała ustami. Jednym palcem z wolna przesuwała po grzbietach książek, jakby pomrukując do siebie, czego Automa- tyczni Pomocnicy nie robili. Później Maxwell zauważył włochaty kształt uczepiony jej barku i zrozumiał, że to z nim szeptem po- gadywała. Szczur domowy? Gadający szczur domowy? Podszedł bliżej. Gdy wyciągnęła rękę po książkę zauważył, że nie miała plakietki. To zadecydowało. - Gdzie twój identyfikator?! Odwróciła się do niego; futrzasty kształt na ramieniu nie był wcale szczurem. Był to malutki bóbr w okularkach i kasku i rze- czywiście mówił. - Alarm drugiego stopnia - powiedział, jednak Maxwell nie słyszał: zobaczył nagle jej oczy. Zielone. Zielone oczy w czarnej twarzy. - Czerwony alarm! - ostrzegł bóbr, szturchając ją ogonem w plecy. Wstała, odpinając niemal niewidoczną kieszeń kamizel- ki, gdy Maxwell usiłował ją złapać. Coś srebrnego i szybkiego ugryzło go w nadgarstek. Ostre ukłucie zdawało się przenikać całą rękę, szpikując ją odrętwiającymi igłami i obezwładniając. Miała spocone czoło - kolejna niewłaściwość. - Nie widziałeś mnie - rzuciła. - Wcale mnie nie widziałeś. - A tam, kurwa, nie widziałem - odpowiedział Maxwell i znów spróbował ją złapać, tym razem drugą ręką. Dziewczyna już odwróciła się i odeszła, na dogonienie jej potrzebował trzech susów Elektrycznej Nogi, odbijających się głuchym echem. Tym razem bóbr go ugryzł. Poczuł jakby zastrzyk znieczulający; jak- by wetknął rękę w imadło. Wrzasnął i upadł, ramieniem strącając książki z półki. "Ilu- strowana Historia Filmów Pornograficznych", którą tam ukrył niecałą godzinę temu, spadła mu przed nosem i otworzyła się. Leżał więc na boku, szklanym wzrokiem patrząc na dojrzałe kształty gwiazdy filmów erotycznych Marilyn Chambers (obec- nie siedemdziesięcioletniej emerytowanej pracownicy socjalnej w San Luis Obispo w Kalifornii). Nieelektryczna Murzynka z bo- brem na ramieniu zatrzymała się w bezpiecznej odległości i omiotła go pożegnalnym zielonym spojrzeniem. - Nie widziałeś mnie - powtórzyła. Potem zniknęła, przeni- kając przez ścianę. Maxwell stracił rozum. Najbardziej prywatna czytelnia Nowojorska Biblioteka Publiczna nie przewidywała w budże- cie tajemnych przejść, ale różne cuda mogą się zdarzać, gdy wy- najmuje się irlandzką firmę budowlaną. Kiedy w Boże Narodzenie 2006 Empire State Building poleciał do nieba wraz z ognistą kulą eksplodującego boeinga 747, jego maszt cumowniczy wystrzelił jak rakieta, przebijając sterowiec transmisyjny CNN, który przypadkiem znajdował się na miejscu i filmował właśnie przebieg wypadku. Pilotka sterowca trzymała się dzielnie, nieprzerwanie nadając sygnał wizyjny do ośrodka w Atlan- cie, manewrowała między wieżowcami Piątej Alei mając nadzieję wylądować w Central Parku. Na wysokości Czterdziestej Drugiej Ulicy nagły szkwał całkiem rozdarł powłokę sterowca i zrzucił gon- dolę, pilota i maszt z dwustu metrów; ostatnie ujęcie z kamer przed- stawiało zbliżenie wymazanego sprayami kamiennego lwa. Mówiło się, że do odbudowy biblioteki zatrudnieni będą Ja- pończycy. Burmistrz Waldo Nervus uważał, że już pociągają za niejawne sznurki w jego mieście, więc jedyną sensowną rzeczą jest zarobić u nich jak najwięcej plusów, zanim oficjalnie się- gną po władzę. - Zaraz, zaraz - rzekł przewodniczący Komisji do spraw Bi- bliotek i Planowania Rodziny po przestudiowaniu wstępnej ofer- ty od najlepszego tokijskiego architekta. - Powiedzcie mi tylko: ile zostanie na książki, kiedy zamienimy nasze fundusze na jeny, aby za to zapłacić? Księgowa Urzędu Miasta przeprowadziła krótkie obliczenia. - Dwa dolary i pięćdziesiąt centów. - Dwa dolary pięćdziesiąt! - wykrzyknął przewodniczący. - Wiecie, co można kupić za dwa pięćdziesiąt? Pół taniej książki! Poszukali więc architekta w biedniejszym kraju - w Stanach Zjednoczonych. Brooklyńska firma O'Donoghue, Killian i Snee zaoferowała się wykonać wszystkie prace, łącznie z budową, za niecałą jedną piątą wspomnianej kwoty. Znakomicie; tylko że Josi 0'Donoghue i Wirt Killian przez całe swoje irlandzkie dzie- ciństwo bawili się w sekretnych tunelach pod Blarney Castle i z nieznanych przyczyn uważali, że także Biblioteka Publiczna wymaga tajemnego przejścia. - Niby po co? - spytał przewodniczący. - Nie zamierzam za to płacić. Odpowiedzieli mu, że oczywiście, to on decyduje, po czym i tak je zrobili. O'Donoghue wymieszał angielskie i metryczne jednostki miar, tworząc niewidoczne na projekcie przestrzenie, Killian zaś doglądał budowy tak skutecznie, że nawet majster nic nie skapował. Po ukończeniu biblioteki jedynie najbystrzej- si z jej pracowników i klientów byli w stanie zorientować się, że wewnętrzne wymiary budynku jakoś dziwnie się nie sumują. Maxwell w swej obsesji nigdy nic nie podejrzewał. Z kolei Morris Kazenstein spostrzegł to zaledwie za trzecią czy czwartą wizytą. Jego rodzice pracowali w izraelskiej tajnej służbie Szin-Bet, wykrywanie sekretów należało więc do rodzin- nej tradycji. Rozbawiony, opowiedział o tym Philowi, który po- wtórzył córce. I to ona, Serafina Dufresne, ukrywała się teraz za murami Biblioteki Publicznej, z BEG-Bobrem usadowionym na ramieniu i wiercącą się w kieszeni BEG-Wiewiórką. Lampka wbudowana w kask BEG-Bobra oświetlała drogę. Czasami Serafina wolałaby zwykłą latarkę, nie umiejącą kryty- kować. BEG-Bóbr był na nią zły, a ściślej, spotkanie z Maxwellem uruchomiło program "reprymenda" w krzemowym orzeszku je- go mózgu. - Czyżbym cię nie ostrzegał? - rzekł, podkreślając zdanie klapnięciem ogona. Miał głos Ralpha Nadera*. - Nie możesz się tak wyróżniać w miejscach publicznych. - I kto to mówi! - Mnie należy nosić w torbie. Standardowej Sakwie Robo- czej Automatycznego Pomocnika. BEG-Wiewiórka i ja idealnie się w niej mieścimy. - Ojej - odpowiedziała Serafina - wtedy się będę publicznie wyróżniać gadając z workiem. - Masz nosić identyfikator. Masz nosić sukienkę, tę śliczną kwiecistą bawełnianą od ojca. - BEG-Bóbr akcentował łapką po- szczególne upomnienia. -1 nie otwierać ust mówiąc, lecz subwo- kalizować oraz... - Oraz nosić brązowe szkła kontaktowe. A na tym wszystkim jeszcze okulary zerówki z kamerą-przystawką, abyś mógł coś wi- dzieć, siedząc w worku. A następna rzecz, jaką robię - wywalam przez okno worek, okulary, kontakty i wszystko, bo to mój dom i to śmieszne, żebym wkładała cały ten szajs, aby przejść się po domu. - Dopiero to zapewnia bezpieczeństwo. - BEG-Bóbr był upar- ty. Doszli właśnie do wejścia do Najbardziej Prywatnej Czytelni, służącej im za mieszkanie. Serafina zatrzymała się przed samy- mi drzwiami i spróbowała wściec się - tak naprawdę wściec. Każ- da normalna osoba uczyniłaby to w tej sytuacji z łatwością, ale jej udało się osiągnąć tylko silną irytację. * Ralph Nader (ur. 1934) - popularny amerykański prawnik i orędownik praw konsumenta. - Nie widzisz, że na ogół słucham ciebie poza biblioteką? Mo- że nie włożyłam kombinezonu, idąc dzisiaj do ścieków? - Odpowiedź na pierwsze pytanie: statystycznie rzecz biorąc - nie. A dzisiaj rano w ogóle nie pozwoliłem ci wchodzić do kana- łów. To niebezpieczne. - Wiesz, że jesteś upierdliwy? - Nie. - Jak zawsze zrozumiał pytanie dosłownie. - Nie jestem zaprojektowany do odczuwania empatii. Mam zapewniać świa- domość bezpieczeństwa. - Znów klapnął ogonem. - Świadomość bezpieczeństwa i umiejętność czytania. Czytanie - to był haczyk czyniący BEG-Bobra złem koniecz- nym. Serafina nie umiała czytać. W roku 2023 nie było to nic szczególnego, ale w jej przypadku powód był organiczny. Jakaś substancja uszkadzająca chromosomy musiała znaleźć się w po- wietrzu Filadelfii, może nawet na uniwersytecie, gdzie jej mat- ka po raz pierwszy wyłuskała ojca z amiskiego surduta, a może był to toksyczny hot dog na pikniku w dziewięć lat później, gdzie została poczęta. Ośrodki słuchu i mowy miała nie uszkodzone, a słownictwo powyżej średniej, ale w jej mózgu brakowało struk- tur synaptycznych niezbędnych, by dopasować znaczenie do pi- sanych słów i zdań. Mosel Kazenstein, neurolog z Albuąuerąue, zbadawszy siedmioletnią Serafinę, sklasyfikował ją jako przy- padek dysleksji Sorbonne'a z wyraźną dysplazją korową. - Co to znaczy? - spytała Serafina. - Znaczy, że nie umiesz czytać - odrzekł Mosel wciskając gu- ziki na przenośnym skanerze lekarskim, który przyniósł ze sobą. - Twój mózg ma fizycznie uszkodzony ośrodek językowy, co nie pozwala ci opanować pewnych typów abstrakcyjnych symboli wizualnych, takich jak litery i cyfry. - Mój tata nie może opanować przymiotników. - To wygląda na problem z dyscypliną - powiedział Mosel. - Twój kłopot jest organiczny. - Możesz to naprawić? - Obawiam się, że nie. Rzeźbienie w korze mózgowej to w neurochirurgii jeszcze melodia przyszłości. Ale przy odrobi- nie pomyślunku możesz obejść ten problem. Na przykład spró- buj nauczyć się alfabetu Braille'a, który nie ma wizualnych sym- boli, albo innego języka obrazkowego, który nie jest tak abstrak- cyjny jak nasz alfabet. No i oczywiście są jeszcze pomoce technologiczne, które pomogą ci uporać się z tradycyjnym tek- stem, kiedy będzie trzeba. p 90 l - Pomoce technologiczne? Mosel wskazał kciukiem swego siostrzeńca Morrisa. - No wiesz, te gadżety. Stąd wziął się BEG-Bóbr odczytujący dla niej napisy i tablicz- ki oraz wyszukujący żądane książki w bibliotece z łatwością, ja- kiej nie zapewniało żadne inne przenośne urządzenie, a także BEG-Wiewiórka pomagająca jej w tarapatach, w które popada- ła ignorując zdroworozsądkowe ostrzeżenia BEG-Bobra. Skrót BEG oznaczał Bezprzewodowego Elektrycznego Gryzonia, cho- ciaż Morris musiał się nieźle napocić, aby wytłumaczyć jej poję- cie skrótu. - To rodzaj takiej poezji wynalazców - powiedział wreszcie. Serafina uwielbiała poezję. Aby wejść do Najbardziej Prywatnej Czytelni, należało we właściwy sposób uchwycić klamkę - kolejna sztuczka 0'Dono- ghue i Killiana, co Serafina robiła już odruchowo. Podłoga czy- telni wyłożona była gładkimi kamieniami, jeśli więc patrzyło się tylko pod nogi albo leżało na pryczy przykrytej irlandzką kapą z Blarney, w gęsi i wilki, można było wyobrazić sobie, że jest się w celi jakiegoś szurniętego mnicha w irlandzkim zamku. Rozej- rzawszy się jednak, nie można było nie zauważyć okna zajmują- cego całą ścianę - za oknem był Madagaskar. Pękaty pień ba- obabu mający w najszerszym miejscu dziesięć rozpiętości ra- mion obwodu całkowicie przesłaniał widok na zewnątrz i do wewnątrz. Miała tam rosnąć wierzba irlandzka, ale na skutek pomyłki w hurtowni sadzonek pojawił się ten okaz - baobab przystosowany do strefy umiarkowanej. Zanim odkryto tę nie- prawidłowość, zdołał zapuścić korzenie nieodwołalnie głęboko, tak że teraz Zakład Komunikacji musiał co dwa tygodnie wysy- łać do tunelu metra robotników z piłami łańcuchowymi, aby przywrócili przejezdność. Twarde drzewko. Jedyną rzeczą, która jeszcze mogłaby wzmocnić afrykańskie wrażenie, byłaby rodzinka lemurów wspi- nająca się po jego krępych gałęziach, myślała Serafina. Lecz le- mury wyginęły. Usadziła BEG-Bobra na łóżku i pozwoliła BEG-Wiewiórce wy- leźć z kieszeni. Z pozostałych kieszeni swej kamizelki i portek wy- ciągnęła książki zebrane w bibliotece przed nadejściem Maxwel- la. Gdy układała je w stosy na Najbardziej Prywatnym Pulpicie, prawa górna szuflada wysunęła się i wyskoczyła z niej podobna do skrzata brązowa mysz polna w dwuogniskowych okularach. - Cześć, Myszą - przywitała ją Serafina. - Cześć, Serafina - rzekła BEG-Mysz, poruszając nosem w oczekiwaniu, podczas gdy stos książek rósł i rósł. - Jak tam leci, świetnie? - Czy kiedykolwiek nie leci mi świetnie? - Nigdy - odrzekła BEG-Mysz całkowicie zgodnie z prawdą. Drugą wrodzoną osobliwością Serafiny był anormalnie wysoki poziom serotoniny w mózgu i podejrzany hormon w jej krwi, określony przez Mosela Kazensteina jako "organiczny prozac", który jeszcze wzmacniał jej działanie. Serafina, dyslektyczka, półsierota i jeden z ostatnich żyjących przedstawicieli swej rasy, była więc biologicznie niezdolna do rozpaczy z powodu tych wszystkich nieszczęść. Dobre zabezpieczenie przeciw samobój- stwu, zwłaszcza gdyby miała spędzić resztę życia w przebraniu Elektrycznej Murzynki, ale frustrujące: nie móc się naprawdę frustrować, nie zaznać depresji. Nie móc rozzłościć się na tyle, aby kogoś zranić. - Wydaje mi się, że to wszystko jest grą - zwierzyła się kiedyś Leksie. - W tym cały problem, że nic nie jest na serio. Czy ktoś taki jak ja nie powinien raczej podpalać budynków? Nauczyć się murzyńskiej mowy, przebrać za masajskiego wojownika i strzelać do białych? W filmie pewnie tak bym właśnie postępo- wała. Ale w życiu mogę tylko płatać figle. - Już same figle wystarczą - oznajmiła Lexa. - Twój ojciec uważa, że jesteś ekstremistką, a w tym temacie trochę się orien- tuje. - Właśnie: to kolejna rzecz, która mnie nurtuje. Mówię so- bie: "Serafina, masz uszkodzony mózg, więc to normalne, że czu- jesz się właśnie tak albo że nie czujesz się tak". Ale co ma tato na swoje wytłumaczenie? - Myślisz, że zatapianie statków jest objawem samozadowole- nia? - Noo... - Wierz mi - rzekła Lexa - twój ojciec jest tak gniewny, jak ty byś chciała być. Ale nie myli gniewu z prawem do bezzasadne- go pomnażania cierpienia. - Ja również nie pomnażam cierpienia bezzasadnie - oświad- czyła Serafina. - Po prostu robię ludziom bardzo na złość. Istotnie, robiła tak. W ostatni weekend udał się jej szczegól- nie gruby numer. - Serafina, naprawdę nie możesz tego zatrzymać - rzekł BEG- -Bóbr, wskazując obraz zdobiący ścianę czytelni. - Musisz to zwrócić. Była to "Mona Lisa" Leonarda da Vinci. Oryginał. Serafina rąbnęła go z ekspozycji czasowej w Metropolitan Museum, wbrew kategorycznym ostrzeżeniom BEG-Bobra. Rząd francu- ski żądał, by w celu odzyskania go przeczesano cały kontynent. - Nie można po prostu kraść dóbr kulturalnych innych ludzi! - Właśnie że można - odparła Serafina. - Statystycznie rzecz biorąc, można. Ale nie bój się, zamierzam ją zwrócić. - Spojrza- ła na zastygłe w uśmiechu od pięciuset dwudziestu lat usta Mo- ny Lisy, myśląc: Wiem, jak to jest. - Jakiś kolejny złośliwy zamysł - odgadł BEG-Bóbr. - Złośliwy i zapewne niebezpieczny. Co to takiego? - Zaraz ci powiem. Ale najpierw... - jej twarz rozświetliła się z zadowolenia - może najpierw opowiesz mi bajkę? - Bajkę? - Tak. O moich praprapraprapradziadkach. W czasie wojny secesyjnej. - Ach, to - odpowiedział BEG-Bóbr. Szaro-niebieska rusza na pomoc Kitę paliła właśnie papierosa, kiedy usłyszała krzyk Maxwella. Pechowo się złożyło, że była właśnie na zewnątrz, a więc mogła go słyszeć; chociaż w Ostrym Obrazie na rogu Czterdziestej Pierwszej i Piątej obowiązywał zakaz palenia, jak wszędzie na Manhattanie, szefostwo zwykle przymykało oczy na dymka czy inne wykrocze- nia, jakie akurat miała ochotę popełnić. Wyglądała starzej niż dwóch statystycznych emerytów wziętych do kupy, brakowało jej prawej ręki, jej ubiór zaś miał wojskowy styl - niebieski i szary, zszyty z fragmentów kilku prawdziwych mundurów. To wymuszało respekt, a przynajmniej pełną szacunku obojętność. Ludzie poni- żej sześćdziesiątki na ogół podświadomie słuchali jej poleceń. Ale nie dzisiaj. Weszła jak zwykle do Ostrego Obrazu, aby przyjrzeć się najnowszym wytworom postępu - była to jej ulu- biona rozrywka. Dla Kitę, która twierdziła, że pamięta epokę sprzed telewizji - nie Muzycznej Telewizji, ale sprzed telewizji, sprzed radia, sprzed forda T, sprzed Stanów Zjednoczonych... - informacja o istnieniu takich bajerów, jak na przykład mrożony posiłek dla psa z podprogową taśmą tresującą (269,95 dolarów plus podatek federalny i stanowy), bardzo ją bawiła. Bardziej niż kino, no i wychodziło to taniej. Położyła swój woreczek z tytoniem na kriogenicznym pojemni- ku na rośliny doniczkowe ("Na długie wakacje, kiedy nie będziesz mógł podlewać swej ukochanej paprotki") i zwijała sobie skręta jedną ręką, kiedy na ramieniu poczuła rękę kierowniczki piętra. - Proszę pani, to nie jest popielniczka. To delikatne i kosz- towne urządzenie podtrzymujące życie. Plakietka na jej bluzce głosiła "Norman Lao". Coś w wyglą- dzie kierowniczki obudziło jakieś bardzo stare wspomnienie. - Lao - rzekła Kitę. - Czy masz jakichś przodków z Michigan, Lao? - W naszym sklepie palenie jest zabronione - nalegała Lao. Kitę obdarzyła ją swym najbardziej promiennym babcinym uśmiechem. - Żadnych wyjątków dla miłej staruszki... - Żadnych wyjątków, proszę pani. - ...i kombatantki? - Nieco podniosła głos. - Unijna Armia Potomacu, od 1861 do 1864 roku. Także, przez krótko, w cziroke- skim plutonie Stojącego Niedźwiedzia Armii Konfederatów. Tak dla informacji. Lao wskazała jej drzwi. Zapaliła więc papierosa na zewnątrz i wspomniała tamtego Lao, młodszego szeregowca Ting Lao z Drugiej Michigańskiej, który sto pięćdziesiąt jeden lat temu nadał jej przydomek; on także był nałogowym palaczem. Ale te czasy dawno minęły - te- raz nawet mijający ją na koniu policjant z drogówki, poczuwszy dym, pogroził jej palcem. - Brzydki, brzydki nałóg! Gdzieś koło Biblioteki Publicznej ktoś zaczai krzyczeć. Nie- wzruszony tym gliniarz zatrzymał się, by spisać nieprawidłowo zaparkowany minivan. Mężczyzna zdawał się wkładać w krzyk wszystkie siły. - Oj, Maxwell - westchnęła Kitę, ciskając papierosa do ście- ku. - W co się wdałeś tym razem? W tarapaty, które ściągają tłumy oraz brygady antyterrory- styczne. Skądś wytrzasnął Elektryczny Nóż Rzeźnicki - może bi- blioteka wypożyczała teraz również domowe narzędzia - wlazł na grzbiet jednego z kamiennych lwów, wpiął nóż do gniazdka zasilającego w swej nodze i stał się groźny dla otoczenia. Nóż był ustawiony na minimalną moc, szumiał niemal niesłyszalnie, ale szalejący i wywijający nim Maxwell wystarczał, aby zwabić tłum trzymających się w bezpiecznej odległości widzów. i Gdy Kitę przepychała się przez gapiów, do krawężnika podje- chał radiowóz. Z tylnego siedzenia wyskoczył Murzyn w błękit- nym uniformie. Pucołowata twarz z dołeczkami, odrobina ulicz- nego cwaniaka wymieszana z poczciwością pluszowego misia; plakietka głosiła, że nazywa się Powell 617. Gapie zaszemrali, radzi, że wreszcie coś się dzieje. Powell odpowiedział na pozdro- wienia, po kumpelsku salutując zaciśniętą pięścią: - Jestem z wami! Kierowca radiowozu wskazał na Maxwella. - Idź i złap go, kolego! Niedobrze. Kitę wiedziała, jak Maxwell reaguje na Murzy- nów. Ale sposób, w jaki dosiadał kamiennego lwa, nasunął jej pewien pomysł. Powell 617, podchodząc do Maxwella, przybrał minę srogą i jednocześnie współczującą. - Spokojnie, kolego - radził. - Wiem, że życie jest czasami po- jebane, ale przemocą nie rozwiążesz żadnego problemu. - Ręce trzymał w geście "zachowaj spokój"; pośrodku każdej dłoni miał cielisty metalowy dysk naładowany do napięcia niegroźnego dla życia. Powell 617 był chodzącą pałką elektryczną. Cały czas od- mieniał przez przypadki słowo "pojebany", stosując je jak le- karstwo na wrogość Maxwella; ten jednak ignorował go, dopóki nie zbliżył się na odległość umożliwiającą aresztowanie. - Jakiego koloru masz oczy, pokaż mi! - wykrzyknął nagle, puszczając Elektryczny Nóż Rzeźnicki na pełną moc. - Proszę zachować spo... Tłum gapiów rozstąpił się przed galopującym dereszowatym wałachem w czapraku nowojorskiej Policji Drogowej. Jednoręka kobieta w siodle starała się wydać z siebie buntowniczy okrzyk, ale sto sześćdziesiąt lat przerwy zrobiło swoje; poza tym z konfe- deratami była krótko. Najechała na Elektrycznego Policjanta, odrzucając go; blokady behawioralne Powella 617 nie pozwoliły mu podjąć jakichkolwiek działań grożących zranieniem konia, będącego własnością municypalną. Bezradnie zamachał rękami. - Co to!? - ryknął Maxwell. - Kawaleria? Gdzie, do cholery, jest mój czołg? Kitę nie miała czasu na rozpraszanie się (zbliżał się do niej spieszony policjant z drogówki, niezbyt zadowolony). Wyciągnę- ła z zanadrza oksydowanego kolta. Padł jeden strzał i ostrze No- ża Rzeźnickiego się rozpadło. To wyraźnie otrzeźwiło Maxwella. - Kitę! - zawołał. - Co ty tu robisz? - Ładuj dupę na konia, Maxwell! - warknęła Kitę. - Rusz się! Maxwell uniósł się na grzbiecie lwa i przerzucił na konia - nie było to łatwe, zważywszy na rozklekotanie Elektrycznej No- gi, a także paraliż wciąż obejmujący jego rękę. Widzowie przyję- li ten wyczyn owacją; gdy kierowca radiowozu usiłował wysiąść, by pomóc Powellowi, dwie kobiety w kaskach roboczych, rów- nież byłe żołnierki, zablokowały mu drzwi. Powell 617 wciąż wy- machiwał rękami. - Stać! - zawołał. - Rzućcie broń, oddajcie konia, a będziecie mieli jeszcze szansę zostać produktywnymi członkami społeczeń- stwa. Mamy specjalistów od psychologii, którzy wam pomogą! Kitę zerknęła przez ramię. Policjant z drogówki gonił za nimi, odpychając gapiów na boki. W rękach trzymał pałkę i służbowy rewolwer. - Nie ma czasu na psychologię - powiedziała, uderzając konia cuglami. Powell 617 musiał zejść z drogi. - Takie zachowanie podważa fundamenty całej wspólnoty społecznej - ostrzegł. - Ale w rezultacie i tak sobie najbardziej zaszkodzicie. Przestępstwo nie popłaca. Maxwell rzucił mu do stóp rączkę Elektrycznego Noża Rzeź- nickiego. , - Miłego dnia, pojebańcu - rzekł na pożegnanie. Szczep o zielonych oczach Największym bogactwem Serafiny był Przenośny Magazyn Wiedzy Kazensteina, kawał Elektrycznej Pamięci wielkości chle- baka, mogący pomieścić kilka bibliotek informacji. Jego mocna obudowa kojarzyła się z sejfem lub kasetką na kosztowności, ta- kie też było jego przeznaczenie: służyć jako trwały pojemnik na tyle afrykańskiej i afroamerykańskiej historii, ile tylko Serafina zdołała znaleźć. Urządzeniem wejściowym była BEG-Mysz: jej cienki ogon wpinało się bezpośrednio do banku pamięci, stawała się wtedy maszyną do przesyłania danych, żarłocznie pochłaniają- cą informacje przynoszone przez Serafinę: książki, mówione opo- wieści na taśmach, dokumentację fotograficzną, filmową i wideo, piosenki i wszelkie okruchy przeszłości, jakie tylko mogła wypo- życzyć albo ukraść. Podczas cyklu wprowadzania danych Serafina wyobrażała sobie skarbiec bankowy z ciemnego chromu, powoli wypełniający się diamentami lub rubinami. Nie wiedziała, czy i kiedy ktoś po nie przyjdzie, ale przynajmniej były tu bezpieczne. Morris mówił, że pracuje nad jakimiś zastosowaniami dla zgromadzonej Wiedzy, ale na razie Serafinę zadowalało wyko- rzystywanie go do opowiadania historii. Podłączała Magazyn do komputera pełniącego funkcję tłumacza oraz do BEG-ów, które odgrywały żywe obrazy na dowolny, wybrany przez nią temat. Zawsze kazała BEG-Bobrowi grać łotrów. Widowiska pełne były łotrów i bohaterów, częściowo dlatego, że komputer nie próbował filtrować materiałów źródłowych pod kątem stronniczości. - Jestem John Mercier - zaczął BEG-Bóbr. Wyglądał idiotycz- nie z wetkniętym pod ogon kablem szeregowym. - Jestem złym nadzorcą plantacji Slocuma i najbrzydszym człowiekiem na świe- cie. Mam owłosione i przegniłe zęby i cuchnę jak zad prosiaka. BEG-Mysz wystąpiła naprzód; maleńkie łapki trzymała przed sobą jakby zaczepione za szelki lub dziurki od guzików jakiegoś strojnego okrycia. - Jestem Neptune Frost, wyzwoleniec z Bostonu, uczeń aboli- cjonistów i oddany wielbiciel Johna Browna oraz wielce szanow- nej panny Harriet Beecher Stówę. Pewnego wieczoru na Boston Common zaczepił mnie pewien człowiek, czyniąc uwagi na te- mat koloru moich oczu. Kiedy zatrzymałem się, by z nim pomó- wić, ktoś uderzył mnie od tyłu w głowę. Obudziłem się skrępowa- ny i zakneblowany w ładowni statku wiozącego mnie do Karoli- ny Północnej jako niewolnika. Ostatnia wystąpiła BEG-Wiewiórka. Morris nie zaprojekto- wał jej do mówienia, więc jej piski i szczebioty trafiały z powro- tem do komputera w celu przetłumaczenia. Plastikowa oliwka w uchu Serafiny szeptała jak lektor w kinie: - Nazywam się Carrie Slocum. Na tę plantację porwano mnie z dalekiego kraju, którego nazwy nie pamiętam. Mówią, że w moich oczach zamieszkał kolor tego kraju. BEG-Bóbr ujął BEG-Mysz za łokieć. - No i nie życzę sobie, żebyś sprawiał kłopoty, wyzwoleńcze. Jedno słowo nie tak, a mogę cię wychłostać do krwi. Mogę cię też wychłostać do krwi po prostu dla wprawy. - Przerwał, wpatrując się badawczo w oczy BEG-Myszy. - Hmm... zielone oczy u czarnu- cha. Gdzieś już to widziałem. Powiódł wzrokiem wzdłuż biurkowej sceny do BEG-Wiewiór- ki, potem przywołał do niej BEG-Mysz. - Jutro idziecie na pole - rzekł, bezceremonialnie klepiąc BEG-Mysz po plecach - ale dziś w nocy macie jeszcze jedną ro- botę. Gomer Van Wort z plantacji Hayesa zawsze chwali się tymi 7 ŚCIEKI swoimi ludźmi-psami, więc wy stworzycie dla mnie szczep czar- nuchów z zielonymi oczami. Wtedy mu pokażę. No to do roboty. - Cofnął się; komputer zasymulował odgłos zatrzaskiwania drzwi szopy i zamykania kłódki. Przyszli rodzice szczepu o zielonych oczach nieśmiało popa- trywali na siebie. Pierwsza odezwała się BEG-Mysz: - Nie jestem stąd i zbulwersował mnie taki brak szacunku dla naszej rasy i dla kobiet. Ale pomimo to muszę ci wyznać, że masz najpiękniejszą twarz, jaką kiedykolwiek widziałem, i że poruszony jestem jak nigdy dotąd. - Jesteś nadęty i zarozumiały - odparła BEG-Wiewiórka - jak pawie na ogrodowym przyjęciu u pani Slocum. Śmiesznie mó- wisz. Ale mi też serce zabiło na twój widok. To smutne. Odległe salwy armatnie. BEG-Bóbr wyprężył się i pogładził niewidzialną brodę. - Jestem pan Abraham Lincoln - oznajmił - i będę rzucał gro- my na Południe, dopóki nie zakończy się dopust niewolnictwa. Wszystkich ludzi dobrej woli wzywam do pomocy w mej spra- wie. BEG-Mysz usłuchała. - Odpowiadam na wezwanie! - zakrzyknęła. - Carrie Slocum, oświadczam ci: nie będę kochać się z tobą jako niewolnik. Po- dejmę próbę ucieczki na Północ, by przyłączyć się do unijnych wojsk, a kiedy powrócę niosąc wolność, poślubię cię. - Pozwól mi uciec razem z tobą - rzekła Carrie. - Nie - odrzekł BEG-Bóbr. - Twe życie, spędzone w mrokach niewiedzy i niewoli, nie wyposażyło cię należycie na tę drogę. Większe mam szansę, podróżując samotnie. Ale przysięgam na Boga, że powrócę do ciebie. Głucha na prośby i błagania BEG-Mysz skłoniła się i ucałowa- ła Carrie na pożegnanie. Potem uciekła. BEG-Bóbr wrzasnął gło- sem Johna Merciera: - Stój, czarnuchu! Padł jeden strzał, rykoszetem znacząc pudło. Symulowany tę- tent kopyt zanikł w oddali. BEG-Bóbr zaklął. Cytat z BEG-Wie- wiórki: - Powinni ukamienować mnie za głupotę. Moje serce skradł zwariowany czarnuch z kraju zwanego Ba Ston i już nie będę żyć tak samo jak przedtem. Tak zaczęła się długa saga rodzinna, trwająca przez siedem pokoleń do chwili, w której studentka Pennsylvania University, Flora Daris (brązowooka, ale kryjąca w sobie recesywny gen ni- by drogocenną perłę) obdarzyła filadelfijską gościnnością zagu- bionego czarnego amisza o imieniu Philo. Lecz Serafina rzadko oglądała całą historię za jednym posiedzeniem. Neptune Frost cały i zdrów dotarł do Waszyngtonu i błyska- wicznie zaciągnął się do unijnej armii. Jego wojenne przygody, a także awans z tragarza chrustu na sierżanta dowodzącego plu- tonem czarnych zostały uwiecznione przez kaprala Cato Spel- mana, młodego eksniewolnika, widzącego w Neptune Proście upragnioną postać ojca. BEG-Wiewiórka odegrała ten fragment opowieści z dojrzałością, której brakowało jej w roli Carrie Slo- cum. Carrie zaś miała swój udział w wysiłku wojennym: prowa- dziła systematyczną kampanię podtruwania Johna Merciera, wsypując mu do posiłków mielone szkło i trujące zioła. BEG- -Bóbr wił się i jęczał w wyimaginowanym wychodku, trzymając się za dręczony wrzodami żołądek, raz nawet błagał o śmierć, która wybawiłaby go z tych cierpień. Lecz żył jeszcze, gdy na plantację powrócił Neptune Frost - zimą 1864. ("Powrócił dzier- żąc ogień i miecz" - zanotował Cato Spelman; natomiast Carrie Slocum w swych wspomnieniach, uratowanych dzięki szpulowe- mu nagraniu Federalnego Projektu Literackiego, stwierdziła, że służba uczyniła go jeszcze bardziej chwackim i zarozumiałym... ale i tak uradowała się na jego widok). W zawziętym pojedynku przed bramą plantacji Neptune przeciął Johna Merciera szablą na pół. - Grrrrrr! - charczał BEG-Bóbr, umierając. BEG-Mysz przeskoczyła przez ciało w poszukiwaniu ukocha- nej. Gdy się wreszcie spotkali, komputer odegrał liryczny mo- tyw. - Będę miała syna - prorokowała BEG-Wiewiórka. - Z tej jed- nej nocy. Syna z zielonymi oczami. Objęli się. Muzyka eufemistycznie zabrzmiała ponownie. - Panie sierżancie Frost! - zawołał BEG-Bóbr, ponownie ży- wy, w roli wiernego kaprala Cato. - Panie sierżancie, proszę wstać! Robert widział żołnierzy w lesie! Niedaleko stąd, na połu- dniu! - Rebeliantów? - Indiańskich żołnierzy, panie sierżancie. Dowodzonych przez dwóch rebelianckich oficerów. Robert mówił, że jest ich niecała trzydziestka i nie wiedzą, że tu jesteśmy. - Możemy ich wziąć z zasadzki. ! _ protestowała BEG-Wiewiórka. - Nie możesz tam iść. Dopiero co śniło mi się, że zabiła cię biała kobieta przebrana za żołnierza. Odciąłeś jej rękę, lecz ona trafiła cię między oczy. - To tylko sen - tłumaczyła BEG-Mysz. - Niewolnictwo upa- dło. Nie ma już strachu i przesądów. Wszystko się teraz zmieni. -Nie! - Cato przyniósł Biblię. Kiedy wrócę z potyczki, możemy się pobrać. - Na dziś wystarczy - rzekła Serafina. Kwiatki od Hany'ego - Skąd ten koń w holu? - zapytała Joan Fine po powrocie do domu. Kitę siedziała w aneksie kuchennym na piątym piętrze, wspólnym dla niej, Joan i trzech innych lokatorów, próbując upiec w mikrofalówce mielony z emu. Jej fascynacja techniką nie obejmowała jednak instrukcji obsługi - wciskała więc przy- ciski na chybił trafił, aż mięso przybrało kolor szary. - Postęp - powiedziała, kręcąc głową. - Pamiętam jedno z ostatnich miejsc, gdzie pracowałam na stałe: poganiałam stru- sie na teksaskiej farmie gdzieś na przełomie wieków. W sobotnie noce wszyscy pracownicy siadywali sobie pod gwiazdami, popija- li i piekli te metrowe łapki nad otwartym ogniem - to jedyny właściwy sposób ich przyrządzania. A potem puszczaliśmy w obieg skręta i próbowaliśmy wymyślić nazwę handlową bar- dziej apetyczną niż "struś". Oczywiście działo się to, zanim Au- stralijczycy podbili rynek swoimi wielkimi ptakami i wykosili nas z interesu. Wrzuciła poszarzałe mięso do kosza na śmieci. - Dlaczego zakładasz, że wiem coś o tym koniu z holu? - Intuicja - odrzekła Joan. - Znowu coś z Maxwellem? - Z Maxwellem - potwierdziła Kitę. Dalsze wyjaśnienia były zbędne. - Aha - rzekła Joan. Kitę zmieniła temat, wąchając przyniesiony przez Joan bu- kiet róż. - Dla mnie? - Dla mnie. Od Harry'ego. Przywieźli je do szpitala, kiedy już wychodziłam. Kitę podniosła brew. - No to też miałaś dzień pełen wrażeń, jak widzę... |* 100 I;' - Zjedzeni zostali trzej faceci, w tym zupełnie zielony chłopa- czek z lasu, który najpewniej w ogóle nie powinien wyjeżdżać z Maine, a poza tym nabiłam ćwierć miliona dolarów szkód pró- bując zabić rybę, która to zrobiła. Ale się nie udało. "Post" miał ją w tytule, chociaż pomyloną z aligatorem: KRWIOŻERCZY GAD PRZEŻYŁ WYBUCH. Myślałam, że całkiem nieźle radzę sobie z szokiem, ale kiedy przeczytałam o tym w metrze, porzy- gałam się. Zatem dzisiejszego wieczoru jest gdzieś tam pewien krwiożerczy Carcharodon pływający sobie w basenie oraz jeden gość obrzygany w drodze do pracy, który mnie nienawidzi. Aha, póki pamiętam... - Pokazała Kitę biomonitor opięty wokół nad- garstka. - Szpital pozwolił mi wyjść pod warunkiem, że będę pil- nować moich wyników. Jeśli ten sprzęt zacznie w nocy wyć, bę- dzie to znaczyło, że złapałam jakiegoś zarazka i miotam się w konwulsjach albo zżera mnie gorączka. Będę wdzięczna, jeśli zadzwonisz wtedy pod 911. No ale najpierw powinnaś pozbyć się tego konia. - Biedactwo - rzekła Kitę. - Pewnie chcesz papierosa, nie? - Rozpaczliwie. Wyszły na dach. Czteropiętrowe Hospicjum na Bowery zaczy- nało jako zwyczajny hotel w roku 1870; w sypialni Joan miedzia- na tabliczka ostrzegała gości, aby nie zdmuchiwali światła przed zakręceniem gazu. Szklarnię na dachu zbudowano podczas pierwszej wojny światowej jako ogród ku czci zwycięstwa. Po wzniesieniu w okolicy wielu drapaczy chmur w latach czterdzie- stych brak światła przemienił szklarnię w ciemnię - tak zostało aż do roku 2018, kiedy to Joan zakupiła ten budynek. Wyrzuciła z niego roślinne szczątki, zamontowała oświetlenie dające pełne widmo słoneczne i zasadziła nowe kwiaty. Właśnie w tym maleńkim edenie Joan i Kitę robiły sobie czę- te przerwy na papierosa. Tuzin róż od Harry'ego został natych- iast przytłoczony przez setki tulipanów, żonkili, mieczyków, niezapominajek, łubinów i innych kwiatów; podobnie dym z pa- pierosów nie przebił się przez mieszankę setek innych zapachów. Odświeżacz powietrza firmy Revlon wyczuł obecność zanieczysz- czeń i włączył się na podwójną szybkość. - Czy kradzież konia ciągle jest zagrożona karą główną? - za- ciekawiła się Kitę. - Tylko na Florydzie jeszcze dają czapę za wszystko. Ale wąt- pię, żeby kradzież koni została zalegalizowana, nawet w Neva- dzie. - Rozumiem - odrzekła Kitę, ponownie zmieniając temat. - Dzisiaj znowu zgłaszałam się do pracy. ii - Jako dżokej. - Bardzo śmieszne. Naprawdę było to Gant Industries. ; Joan zaśmiała się. i j - Chcesz pomóc Harry'emu zbudować Nową Wieżę Babel? ; - Masz coś przeciwko? ;; - Nie. Ale co powiedzieli? - To co zwykle. Wystarczy, że powiesz, że masz sto osiemdzie- siąt jeden lat, i nie chcą cię zatrudnić. Próbowałam wyjaśnić, że obowiązkowa emerytura ma sens, tylko jeśli umrze się przed wy- daniem wszystkich oszczędności. Zero zrozumienia. - Gdybyś mogła pogadać z matką Harry'ego, założę się, że by cię zatrudniła. Kiedyś miała hopla na punkcie wojny secesyj- nej. - Dalej uważasz, że jestem tak stuknięta jak Maxwell, co? - Nawet moja rodzona matka nie była tak stuknięta jak Max- well - odparła Joan. - No, ale sto osiemdziesiąt jeden lat to tro- chę przydługo, nie sądzisz? - No dobra, dalej. Zapytaj mnie o coś. - Kto był wiceprezydentem podczas pierwszej kadencji Lin- colna? Kitę wzruszyła ramionami. - Głupie pytanie. Kto pamięta wiceprezydentów? - Wiesz co, zawsze pytam o to samo. Mogłabyś sprawdzić od- powiedź. - I zdyskredytować się w ten sposób? Moja niewiedza jest wy- starczającym dowodem uczciwości. - Tak myślisz? - Popatrz na Ewangelię, Joan. Skąd wiadomo, że Mateusz, Marek, Łukasz i Jan byli uczciwi? Ponieważ ich opowieści o życiu Chrystusa się różnią. Gdyby zgadzały się w każdym szczególe, mielibyśmy powody coś podejrzewać. - A więc na tej zasadzie, gdybyś pamiętała wszystko z roku 1860, wiedziałabym, że jesteś oszustką. A że nie pamiętasz - zna- czy, że naprawdę żyłaś w tamtych czasach. - Właśnie. - Ciekawa teoria - rzekła Joan, zapalając nowego papierosa. - Myślałaś, żeby skombinować lewe dokumenty? Mogłabyś poda- wać się za sześćdziesiątkę. Dojrzałą sześćdziesiątkę. - Szybciej wyjadę z powrotem do Teksasu. Albo znów przy- czepię sobie sączek, jeśli mam ukryć tylko płeć. Na te zmarszcz- ki ciężko sobie zapracowałam. - A może byś pomogła mi w pracy? Kitę pokręciła głową. - Już próbowałam w Zakładzie Ścieków Komunalnych. To sa- mo. - Od popołudnia już nie pracuję w ściekach - wyjaśniła Joan. - Mam zlecenie od Lexy. - Tej co prowadzi gazetę? Joan skinęła głową. - Poprosiła mnie o wykonanie drobnego śledztwa. Potencjal- nie niebezpiecznego. Mogłabyś być moim pomocnikiem. - Co będziemy śledzić? - Spisek. - Spisek! - uradowała się Kitę. - Wiesz, już bardzo długo nie byłam zamieszana w żaden spisek. - Jesteś zainteresowana? Wojowniczka z przeszłości zapaliła papierosa i przybliżyła się do Joan. - Opowiedz mi wszystko, co wiesz, kochana. 5 Również kwestia pieniędzy wygląda dziś całkiem inaczej niż w la- tach sześćdziesiątych. Ekonomia to teraz wielka sprawa; my nie mu- sieliśmy znać się na niej w takim stopniu. Wtedy mieliśmy obfitość wszystkiego, nawet jeśli trzeba się było zadowolić czterdziestoma do- larami tygodniowo, to i tak starczało. Robiło się zrzutkę, kombinowa- ło jakiś lokal do spania i po prostu zasuwało... Abbie Hoffman na Uniwersytecie Rutgersa, 1988 Niezwykła wyprawa "Wydry Tygrysiej" Oprócz oskarżeń o anarchię, zdradę i morską przestępczość, niektórzy pomawiali Phila Dufresne także o antykapitalizm. O ile prawdą było, że przeciwstawiał się wielu nadużyciom kapi- talizmu, takim jak półgodzinne przerwy na reklamy, nie miał nic przeciwko prywatnej własności czy chęci zysku jako takiej. Na- wet radykalni ekolodzy oczekiwali w końcu zapłaty za swoje wy- siłki. Tych kilku świętych dysponujących wystarczającymi środ- kami i zdecydowaniem, by zrezygnować z honorariów, w dalszym ciągu odnosiło korzyści ze świadomości dobrze wykonanej pracy - wykonania chwalebnej misji. Kapitał duchowy to zawsze kapi- tał, chociaż nie daje odsetek. No i oczywiście była jeszcze sprawa "Yabba-Dabba-Doo". Nie tylko jej utrzymania, na które szły sumy, o jakich przeciętny ko- munista nawet nie śnił; ale jej historii. Chociaż Morris Kazen- stein lubił zapewniać, że zbudował ją od zera, w istocie "Yabba- -Dabba-Doo" pochodziła od jednego z najdroższych figli XX wie- ku. Figla kapitalistycznego. Howard Hughes wpadł na ten pomysł w schyłkowych, parano- icznych latach swego życia. Po obejrzeniu filmu dokumentalne- go o kryptozoologii - badaniu zwierząt, które pojawiają się w miejscach, gdzie nie powinny, do głowy przyszedł mu plan se- kretnego przeszczepienia stada kangurów na ugory Dakoty Połu- dniowej. W jakiś sposób przekonał siebie (mogły to ułatwić lata nadużywania kodeiny), że pojawienie się kangurów gdzieś w okolicy Rapid City spowodowałoby "incydent kryptozoologicz- ny o znaczeniu międzynarodowym", na badania którego rząd amerykański musiałby wydać miliony dolarów swoich podatni- ków, w rezultacie doprowadzając do opróżnienia skarbu i cięć płacowych w Urzędzie Skarbowym. Hughes nienawidził podat- ków i myśl o pracownikach Urzędu Skarbowego tracących trzy- nastki z powodu gromady torbaczy uszczęśliwiała go bardziej niż wiadro syropu na kaszel. Na początku roku 1968 Hughes zadzwonił do Melvina Dum- mara (zaprzyjaźnionego pracownika stacji benzynowej, który kiedyś podwiózł go na pustyni) i wyjawił swój plan. Dummar zgodził się, że jest genialny, ale dodał, że przypomina mu pewną książkę, o której słyszał - nie czytał jej, lecz słyszał, że w tej po- wieści mormoni pracujący w kanalizacji walczą z białymi aliga- torami pod ulicami Salt Lakę City. - Powieść? - spytał Hughes i w kilku wspomaganych narkoty- kiem skokach wyobraźni zdecydował, że to federalni w jakiś spo- sób wytropili go, wyczytali z głowy jego intencje i pospieszyli do wydawnictwa, aby popisać się przed nim swą zdolnością prze- widywania. Ukryty w hotelu Desert Inn w Yegas, Hughes sporządził serię projektów gigantycznej towarowej łodzi podwodnej i zatrudnił stoczniowca z Detroit do jej budowy. Kadłub okrętu skonstru- owany był z mieszaniny tytanu i germanu; ten supermocny stop opatentowano pod nazwą "tiger" - stąd i nazwa gotowej łodzi. Trzydziestego listopada 1969 "Wydra Tygrysia" została spuszczo- na na wody Erie z ładownią pełną kangurów i Hughesem u steru. Ósmego grudnia (opóźnienie spowodowały trudności w prze- ślizgnięciu się przez nowojorski kanał dla barek) Thomas Pinch, hodowca marihuany z Finger Lakes, obudził się w nocy na dźwięk tupotu kopyt. Podobnie jak Hughes pomyślał, że rząd dowiedział się o jego interesie; złapał więc strzelbę i frotowy szlafrok i rzucił się do drzwi, aby odkryć, że to tylko jakieś czter- dzieści kangurów włamało się do jego zakonspirowanych cieplar- ni i właśnie pożera drogocenne uprawy. Gdy pewien szczególnie duży i oszołomiony okaz zaczął wykonywać w jego kierunku po- zorowane ciosy bokserskie, Thomas Pinch zabarykadował się w domku; Hughes zdołał jednak wykonać polaroidem jedno zdjęcie. Do świtu całe stado - i razem z nim hektar szklarniowych ko- nopi - zniknęło, chociaż nie bez śladu. Pinch poszedł ich tropem aż do brzegu jeziora. Ślady wychodziły z wody; ślady wracały do wody. Kurde, pomyślał Pinch, nikt mi w to nie uwierzy. Howard Hu- ghes zaś, dryfujący w głębinach w kierunku Taughannock Point, zachichotał i zapalił jointa. Ale Urząd Skarbowy śmiał się ostatni. Los czterdziestu kan- gurów jest nieznany, ale "Wydra Tygrysia" została po śmierci Hu- ghesa w 1976 zlicytowana, aby spłacić siedemdziesięciosiedmio- procentowy podatek spadkowy od jego nieruchomości. Zakupił ją Dobi Khashoggi, wydziedziczony i wygnany daleki kuzyn sau- dyjskiego handlarza bronią Adnana Khashoggi, z myślą o odsprze- daży na Bliskim Wschodzie. Kilku szejków z pustyni wyraziło za- interesowanie posiadaniem łodzi podwodnej, ale gniewny Adnan sabotował wszystkie potencjalne transakcje, dopóki Dobi całkiem nie stracił twarzy w oczach rodziny. I tak oto ostatnie dziecko umy- słu Hughesa - teraz przypominające bardziej albatrosa niż wydrę - spędziło następne trzydzieści osiem lat zakonserwowane w wiel- kiej kadzi towotu gdzieś w dokach Motown, dopóki nie zechciał go obejrzeć Morris Kazenstein. Wtedy będący ciągle w niełasce spad- kobiercy Dobiego, aby tylko pozbyć się tego przeklętego wynalaz- ku, a zwłaszcza na rzecz Żyda, sprzedali mu ją za bezcen. Polaroidowe zdjęcie wykonane przez Hughesa pozostało na pokładzie i przetrwało dziesięciolecia przechowywania. Podczas długiego procesu przekształcania "Wydry Tygrysiej" w jeszcze większą i mniej prawdopodobną "Yabba-Dabba-Doo", Morris od- nalazł je, nieco wyblakłe, zatknięte za obudowę peryskopu. Po- darował je swemu głównemu inżynierowi, Irmie Rajamutti, ab- solwentce uniwersytetu w Bombaju po dwóch fakultetach: me- chanice stosowanej i pisarstwie ekscentrycznym. Kiedy przebudowa łodzi została zakończona, Irma przylepiła zdjęcie na ścianie maszynowni. Jeśli zapytano ją, co to za facet we froto- wym szlafroku, odpowiadała: - J.D. Salinger. Thomas Pinch, już raz będący ofiarą grubej pomyłki, najpew- niej nie miałby nic przeciwko temu. Gdy Richard Berry i The Kingsmen grali "Betlejem" - Obiekty na powierzchni? - Prom na Staten Island kurs 290, odległość trzy czwarte mi- li. Różne inne małe stateczki... jest też łódź policyjna, ale zmie- rza na East River. Do Liberty Island mamy drogę wolną. (*".'.. 106 f - Jedna trzecia naprzód - rozkazał Phiło. - Uważajcie na ol- brzymią kałamarnicę. Konsola sonaru śmierdziała jak pastylki na gardło. Asta Wiłls hodowała tu karłowatego eukaliptusa, mającego przypominać jej dom; Philo zaproponował, że skombinuje dla niej osierocone- go koalę, ale nie chciała nawet o tym słyszeć. - Obrzydliwe stworzenia - powiedziała. - Pocą się moczem i tylko robią dziury w meblach. Sama widziałam. Koalę zastąpił wombat o imieniu Basil - pochodzące z antypo- dów skrzyżowanie pieska preriowego z borsukiem, doskonałe do głaskania. Basil miał iloraz inteligencji rolki tapety, a jego jedy- nym celem w życiu było zwinąć się na kolanach Asty i zapaść w sen. Natomiast ona, głaszcząc go jedną ręką, a drugą popra- wiając sobie słuchawki, zachowywała spokój w najbardziej eks- tremalnych okolicznościach. - Żadnych kałamarnic ani innych głowonogów na ekranie - rzekła. -W ogóle nic dużego. Za to czujniki wykrywają mieszan- kę biotoksyn. Pierwszy gatunek, no i jeszcze coś, co wygląda na burzę śniegową z kawałków używanego papieru klozetowego. - Zmarszczyła brwi i strzepnęła popiół z wyimaginowanego cyga- ra. - Więc jeśli będziemy mieli przeciek, proszę nie połykać. - Dzięki, Asta - odpowiedział Philo. - Zawsze potrafisz spra- wić, że cieszę się z powrotu do portu. - Spoko, kapitanie. Uratowaliśmy dzisiaj kontynent, czyż nie? No a ta woda i tak jest o niebo lepsza niż na Bondi Beach tam w rodzinnych stronach. - To nic pocieszającego. - Istambuł! - zawołał Osman Hamid, Morris zaś przetłuma- czył: - Dziesięć minut do Kryjówki Piratów, Philo. - OK. Co mamy w planie, dwa dni przepustki na ląd? - Trzy dni - sprostowała Norma Eckland. - Umawialiśmy się na trzy dni. - Dobrze, trzy. Morris, zajrzyj do mojej kabiny i weź koperty dla załogi maszynowni. Jeszcze nie dostali wypłaty. - Ja? - zdziwił się Morris. - Czy teraz nie kolej Normy na roz- dawanie wypłat? - Nie - rzekła Norma - teraz kolej Normy ubierać się na ko- lację. Późna rezerwacja w Słonej Cenie. - Spojrzała na Astę. - Spotkamy się na pokładzie za piętnaście minut? - Prawdę rzekłaś - potwierdziła Asta i wyłączyła swój sprzęt. Stojący za sterem Osman skierował "Yabba-Dabba-Doo" na pod- noże Liberty Island, gdzie na przyjęcie łodzi otworzyła się ukry- ta śluza. Okręt przeszedł następnie krótki cykl płukania, oczysz- czający go z najgorszego plugastwa zatoki, i wynurzył się w Kry- jówce Piratów - tajnym doku znajdującym się bezpośrednio pod fundamentem Statuy Wolności. Morris wyszedł ze sterowni jak skazaniec. Nie żeby miał coś przeciwko wydawaniu wypłat; po prostu każda wizyta w maszy- nowni była dlań wycieczką w krainę żydowskiego liberalnego po- czucia winy. Poza Irmą Rajamutti, załogę maszynową stanowili wyłącznie Palestyńczycy: Oliver, Heathcliff, Mowgli, Galahad i Mała Nell Kazenstein - adoptowane rodzeństwo Morrisa. Ta ad- opcja stanowiła najprawdopodobniej dla jego rodziców akt poku- ty: uratowali osierocone pięcioraczki z płonącego meczetu na Za- chodnim Brzegu Jordanu, zwolnili się z Szin-Bet i uciekli z Izra- ela. Wszystko w ciągu jednego zwariowanego weekendu i Jom Kipur. Lecz nigdy nie podjęli trudu wyjaśnienia Morrisowi moty- wów tego czynu. W niecały rok po opuszczeniu Tel Awiwu rozwie- dli się: Morris z matką wylądowali w Nowym Jorku, ojciec zaś z pięcioraczkami zamieszkał w Londynie, gdzie rodzeństwo wy- brało sobie imiona z "Kompendium literatury angielskiej" Nor- tona. Żyli tam sobie dobrze i spokojnie, dorastając w olbrzymim domu nieopodal Tamizy i gremialnie idąc do Oxfordu; natomiast młody Morris oglądał w CNN izraelskich żołnierzy strzelających do dzieci we wschodniej Jerozolimie i dochodził do wniosku, że jego bracia i siostra muszą go nienawidzić. Niezupełnie: właściwie nie mieli o nim zdania, zajęci pracą nad swymi doktoratami. Ale żadne z nich nie miało nic przeciw- ko wykorzystaniu tej słabości przy targowaniu się z nim o do- datkowe korzyści - kiedy zebrał ich wszystkich w pubie w Cam- bridge na tajnym spotkaniu, by zaoferować zatrudnienie na "Yabba-Dabba-Doo", Heathcliff zagrał va banąue. - Chcę upewnić się, że dobrze cię zrozumiałem - rzekł. - Mó- wisz, że jak się zgodzimy, przyczynimy się do tego, że życie stanie się lepsze dla "naszego narodu". Czy znaczy to, że planujesz wy- korzystać łódź podwodną, aby pomóc w utworzeniu niepodległe- go państwa palestyńskiego? - Ależ nie, nie, nie! - wyjaśnił zdumiony Morris. - Misja jest ekologiczna i bezwzględnie nie stosujemy przemocy. W pewnym sensie. Ale jeżeli chodzi o Palestyńczyków, to miałem na myśli, że czystsza planeta to czystsza planeta dla każdego, Żyda czy Araba. - Ale Arabowie są zsyłani do maszynowni na ciężkie roboty i to pomimo faktu, że mają tyle samo dyplomów co wszyscy Ży- dzi na statku - zauważył Heathclif f. - Zsyłani? Uważacie, że chcę was ukarać? No nie, koledzy, no nie. Pomyłka. Nieporozumienie. To nie jest ciężka fizyczna pra- ca, w istocie na tym właśnie polega piękno konstrukcji tego okrętu, że... - W porządku - odrzekła Mała Nell, przybierając tragiczny wyraz twarzy, który doprowadziłby do łez nawet najbardziej za- twardziałych posłów Rnesetu. - Przyzwyczajeni jesteśmy do cięż- kiej pracy. I do niedoceniania nas. - Nie, zaczekaj, czyżbym... No, nie powiedziałem, że... Prze- praszam. Przepraszam. Słuchajcie... W końcu wszyscy zgodzili się, ale przysparzając Morrisowi ta- kich kompleksów, że wrócił do projektu i zautomatyzował całą maszynownię tak dalece, by można było nią sterować kiwnię- ciem palca. Oprócz tego zainstalował tam tyle luksusów, że ma- ło komu chciałoby się kiwnąć czymś więcej niż palcem. Zatem Kazensteinowie z Palestyny spędzali swój czas na morzu, robiąc to, co robiliby jako profesorowie Oxfordu, ale na większym luzie i za lepszą pensję: sączyli dobre wina, czytali, a od czasu do cza- su smarowali uczoną dysertację albo dwie. Z biegiem czasu Morris zrozumiał, że został okpiony, ale to tylko pogłębiło jego poczucie winy. W końcu, gdyby naprawdę wierzył, że jego arabskie rodzeństwo jest takie samo jak wszy- scy, nie sprawiłoby mu problemu posłanie ich w cholerę; już sama ta służalczość była dowodem jego uprzedzeń rasowych. Wiedział, że powinien się postawić, ale paraliżował go strach, że może prze- solić i stać się opresorem. Z drugiej strony jego bracia i siostra jak tylko mogli wzmacniali u niego tę mentalną blokadę. - Cześć, rodzinko - rzekł, przemykając przez właz do maszy- nowni jak nieśmiały lokaj. - Dzisiaj wypłata, czy to nie piękne? Pięcioraczki zasiadały wokół okrągłego stolika, grając w kar- ty i udając nudę, opresywną nudę; słyszeli, jak nadchodzi. Jedy- nie Heathcliff uniósł wzrok. W ostatnich miesiącach pracował nad swym podobieństwem do późnego Jasera Arafata: pogładził więc trzydniową brodę i zamruczał: - Wejdź i napij się z nami kawy. Morris zbielał. Nigdy nie wypuszczali go stąd bez ciężkich przeżyć, ale zaproszenie na kawę było szczególnie złym znakiem. Ostrożnie podszedł do karcianego stolika i próbował grzecznie odmówić: - Mamy pięć minut do Kryjówki... Naprawdę, nie mogę tu zo- stać... - No... - rzekł Mowgli ze wzrokiem utkwionym w kartach. - Nie każ nam cię zmuszać. - Naprawdę - dodała Mała Nell - doświadczanie naszej go- ścinności nie jest przymusowe. Nie jesteśmy w końcu spokrew- nieni. - Choć oczywiście twój ojciec zawsze traktował nas z szacun- kiem - uzupełnił Oliver. Chwilę później, gdy Morris już usiadł przy stole z parującą fi- liżanką, Heathcliff zapytał: - Wiesz, o czym właśnie mówiliśmy? Nie było trudno to zgadnąć. - O Palestynie? Heathcliff skinął głową. - Wspominaliśmy. Stare dobre i złe czasy, nasze dzieciństwo na Zachodnim Brzegu... - Heathcliff, nawet roku nie miałeś, kiedy tata zabrał cię do Londynu. - Tak, Zachodni Brzeg... - Heathcliff kontynuował, jakby nie słysząc. - Wymykaliśmy się po godzinie policyjnej i wspinaliśmy się na wzgórze koło domu, unikając czołgów i żołnierzy izrael- skich. Mieszkał tam dziadek, najstarszy we wsi, lubiliśmy go od- wiedzać. Nazywał się, ehm... - Mohammed... Brown - podpowiedział Galahad. - Tak, właśnie, czcigodny Mohammed Brown. To było tak dawno... - Heathcliff - rzekł Morris - nie miałeś nawet roku. Jak mógł- byś wejść na wzgórze i przyjść do kogoś, jeśli nawet nie umiałeś chodzić? Heathcliff zmarszczył brwi i posmutniał, jak gdyby mówiąc: Jeśli chcesz, możesz oczywiście nazwać mnie kłamcą. Zawsty- dzony Morris zamilkł. Heathcliff ciągnął: - Mohammed miał radio. Przed okupacją był zamożnym czło- wiekiem, ale potem radio to był jego jedyny luksus. Słuchaliśmy BBC... to znaczy Radia Betlejem. Po północy grali rock and rolle. - Rock and rolle? - Morris zesztywniał. Wszyscy spojrzeli na niego. - Chyba nie będziecie śpiewać, co? Wiecie, że trochę się zapominacie... Heathcliff zamieszał kawę. - Nie słyszeliśmy wszystkich słów przez ten tupot wojsko- buciorów i szczekanie psów. Więc wymyśliliśmy własne. Ir- jna, wiesz, o jaką melodię chodzi... Morris spojrzał w stronę, gdzie wskazał głową Heathcliff, j po raz pierwszy ujrzał Irmę Rajamutti siedzącą za antycz- nym klawikordem znajdującym się na wyposażeniu maszynow- ni. Zatupała rytmicznie i rozpoczęła znany wstęp: dum-dum- -dum, dum-dum, dum-dum-dum, dum-dum... Galahad i Oliver przyłączyli się, klaszcząc i pojękując, Mowgli zaś strzelał pal- cami. - Douie, Douie! - zaśpiewał Heathcliff, jak zaśpiewałby Ara- fat, gdyby był rockersem z lat sześćdziesiątych. - O Wu Pe, daj nam ojczyznę... - Haj-jaj-jaj-jaj-jaj-jaj... - zawodziła Mała Nell. - Douie, Douie, nie damy się, daj nam ojczyznę... - Haj-jaj-jaj-jaj-jaj-jaj... Zaczęli kręcić się na fotelach. Morris próbował uciec, lecz wy- łożył się jak długi, zaczepiwszy się o perski dywan. Wtem cztery rogi dywanu zostały uniesione i Morris poczuł, że leci w górę i w dół, jak na trampolinie. Mowgli przeszedł do zwrotki: - Mamy umowę z Sy-ri-ją... Yanessa Redgrave... coś tam, coś tam... - Hej, koledzy! - błagał Morris. - Na miłość boską, problem palestyński został rozwiązany wiele lat temu! Gdybyście nie wy- jechali z tatą do Londynu, moglibyście się teraz ubiegać o izrael- skie obywatelstwo! Może nawet pozwoliliby wam głosować! Ko- ledzy... - Daj nam ojczyznę... - Haj-jaj-jaj-jaj-jaj-jaj... - Intifada! - wrzasnął Heathcliff. Gdy Nell odgrywała solówkę na Elektrycznym Sitarze, dywan został naciągnięty. Z jednego z plastikowych tuneli okalających maszynownię błękitny chomik gapił się ciekawie na bezpiórego ptaka lecącego w jego kierunku. Morris, złożywszy ręce w ge- ście rezygnacji, wbrew sobie pomyślał, że nawet Gołda Meir nie wytrzymałaby takiego traktowania. No i poza tym jej rodzice nikogo nie adoptowali. Parę starych przebojów - Boże, ale bym chciała zerżnąć Janis Joplin! - westchnęła Betsy Ross. Lexa włączyła radio na stację WKRK Classic. W ramach blo- ku programowego Stare Starocie didżej odkurzył cyfrową taśmę z nagraniem piosenki "Me & Bobby McGee". - Założę się, że niektórzy emeryci też tak uważają - skomen- towała Lexa, wrzucając trójkę. - Ale widzę kilka przeszkód, zwłaszcza w twoim przypadku, Bets. - Rozumiesz, oczywiście wyraziłam się metaforycznie... - od- parła Betsy zgrzytając trybami. Toshiro Goodhead wił się na siedzeniu obok kierowcy. Wła- śnie wyszedł z pracy i był od pasa w górę odziany jedynie w bia- łe mankiety i muszkę. Próbował wcisnąć się w jedną z bluz Lexy z napisem "Harvard University". Od urodzenia cierpiał na klau- strofobię - dziewięć miesięcy w łonie stanowiło traumatyczne doświadczenie dla tego organicznego ekshibicjonisty - więc ro- bił się nerwowy podczas jazdy w małym samochodzie, nie mó- wiąc już o siedzeniu z bluzą naciągniętą na twarz; dlatego cała operacja odbyła się z większą ilością zamaszystych gestów, niż to zwykle potrzebne. Rabi, wychylając się z tylnego siedzenia, zro- biła unik przed jego łokciem i zapytała: - Janis Joplin umarła w czasie zarazy? - Na długo przedtem - odpowiedziała Betsy. - Trochę za do- brze się bawiła w latach sześćdziesiątych. - Nie - zaprzeczyła Lexa. - Janis nie bawiła się zbyt dobrze w latach sześćdziesiątych. To właśnie ją zabiło. Toshiro wreszcie odnalazł otwór na głowę. - Obie się mylicie - rzekł, łapiąc powietrze. - Ona nie umar- ła. Potajemnie pobrała się z Johnem Harrisonem, a potem wyje- chali do południowej Francji. - Z Jimem Morrisonem, ty analfabeto kulturalny - odrzekła Betsy. - Każdy, kto wczoraj nie zjechał z ciężarówki, wie, że on zginął podczas bombardowania Bagdadu przez Amerykę, w dzie- więćdziesiątym pierwszym. Urządzenie naprowadzające, które agent specjalny Ernest G. Yogelsang umieścił pod zderzakiem garbusa, spoczywało teraz na desce rozdzielczej, wysyłając stały sygnał, gdy Lexa podąża- ła przez West Yillage trasą niezbyt trudną do wyśledzenia. Betsy już dawno namierzyła błękitnego plymoutha sedana (jej zda- niem, "gówniany typ samochodu", numer O.R-2942, zarejestro- wany na Wydział do spraw Działalności Antyantyamerykańskiej FBI) jadącego za nimi w niezbyt dyskretnej odległości. Gdy skrę- cili na Broadway, Lexa spytała: - Jak daleko jest od nas, Bets? - Trzy długości. Dzieli nas taksówka i wóz meblowy. - Świetnie. Otwórz mi okno. Zatrzymali się na czerwonym świetle. Lexa wyciągnęła rękę i przylepiła nadajnik do karoserii stojącej obok taksówki. Gdy zapaliło się zielone, Lexa skręciła w prawo. Błękitny plymouth pojechał prosto, za taksówką. - Jezusie! - rzekła Betsy. - Dają ślepemu prawo jazdy i po- zwolenie na broń! - Gdzie jedzie ta taksówka? Korporacja Checker Transport, numer boczny 5186. - Moment... Według ichniej dyspozytorni, w drodze na lotni- sko międzynarodowe Newark. - To dobrze. Czy ktoś się jeszcze nami interesuje? - Nie. Jak coś zauważę, to powiem. Lexa jeszcze dwa razy skręciła w prawo i pruła prosto do do- ków na zachodnim brzegu. W odludnym zakamarku prowadził do wody zwykły drewniany pomost. Hudson przestał już się tlić, ale atmosfera była jeszcze gęsta; ciemne cząsteczki wirowały w światłach reflektorów. Lexa zatrzymała się. Betsy zatrąbiła. - Już jest - zauważył Toshiro, gdy Serafina wyłoniła się z cie- nia i podbiegła do samochodu. Betsy otworzyła drzwi, Serafina wcisnęła się na tylne siedze- nie obok swej przyrodniej siostry, mówiąc wszystkim cześć. - Cześć - przywitała ją Rabi, obmacując dżalabiję z kaptu- rem, którą Serafina założyła na wycieczkę do doków. - Co niele- galnego zrobiłaś w tym tygodniu? Lexa obserwowała je w lusterku wstecznym. - Ukradła "Monę Lisę" - oznajmiła. - No, dobra! - odezwała się Betsy. - Słuchajcie, opowiadałam wam jak z Grace Slick nawrzucałyśmy kwasików do ponczu na weselu Tricii Nixon? - Co to jest "Mona Lisa"? - zainteresowała się Rabi, a Sera- fina, przyzwyczajona do wszechwiedzy Lexy, ale i tak zaskoczo- na, zapytała: - Jak zgadłaś, że to ja? - Zwyczajnie, przyszło mi do głowy - wyjaśniła Lexa. - Poza tym nie opublikowany fragment raportu policyjnego zawiera ze- znania strażnika z muzeum, który przysięgał, że widział ucieka- jącego gadającego bobra. Został za to skierowany na badanie moczu. - Ach. - No a co zrobiłaś z obrazem? Jest nadal cały? - Chwilowo - odpowiedziała Serafina. - Powiesiłam go w sta- rym Teatrze Apollo w Harlemie. Wiecie, w tym co mają go zbu- rzyć, aby zbudować parking dla Nowej Wieży Babel. Wisi w holu, na widoku, więc aby go znaleźć, trzeba tylko na moment wejść do środka. - A jeśli ktoś nie poczuje nostalgii, żegnaj, Rembrandcie - zauważył Toshiro. - Brutalna sprawiedliwość - zachichotał. - Z dość brutalną rodzinką ostatnio się skumałem. - Jak dojechałaś do Harlemu? - indagowała Lexa. - No, pożyczyłam sobie limuzynę. - Na dyplomatycznych numerach? - Tak. Skąd...? - Parking przy konsulacie Afrykańskiej Strefy Wolnego Han- dlu zgłosił kolejną kradzież. - No, dobra! - odezwała się Betsy. - Słuchaj, zrób mi tylko przysługę: nie mów dzisiaj ojcu o tym wszystkim - powiedziała Lexa. - Chciałabym, aby był na luzie. - Tak na luzie, jak tylko bywa Philo - dodała Betsy. Lexa wrzuciła jedynkę i zjechała po pochylni. Betsy przygasi- ła światła, aby nie musieli oglądać pływających po wodzie zuży- tych prezerwatyw. Toshiro wzdrygnął się, gdy garbus zanurko- wał w rzece. - Tego momentu nie cierpię. - Spokojnie - rzuciła Betsy. - Jestem yolkswagenem. Męskie sprawy Nad dokiem łodzi podwodnej w skale wyrzeźbiony był nie- miecki drapieżny ptak, choć Morris za pomocą koszernego salami wytrącił swastykę z jego szponów. Podobnie pożółkły transparent oznajmujący: "U-Boots Wilkommen Hier" został podziurawiony laserami, a stosy pudeł i blaszanych beczek ostemplowanych pio- runowym godłem SS posłużyły do rozlicznych celowniczych eks- perymentów z bitą śmietaną. Jedynym faszystowskim obiektem - o ile faktycznie był faszystowski - pozostała stołowa diorama za- topiona w szkle. Przedstawiała Manhattan z lat czterdziestych, z zaznaczonymi pozycjami U-Bootów i stanowiskami artylerii we wszystkich ujściach rzek. Podpis głosił koślawym niemieckim: PLAN STERRORYZOWANIA ZDRADZIECKICH BIAŁYCH INDUSTRIALISTÓW AMERYKAŃSKICH. WYKONAĆ, j 114 l "Yabba-Dabba-Doo" była ciasno wpasowana w maleńką pochyl- nię. Cumy były li tylko formalnością, ponieważ nie starczyłoby miejsca na dryfowanie. Philo stał na kiosku przekazując Osmano- wi komendy, aby nie uderzył dziobem w drugi koniec podkowiastej przystani, gdzie właśnie parkowała Betsy Ross. Volkswagen miał własny wjazd do Kryjówki Piratów, mniejszy i sprawniejszy niż ślu- za dla łodzi. Lexa wysiadła i posłała Philowi całusa. - Cześć! - zawołał do niej. - Jak wypadliśmy dziś w telewi- zji? - Jak prawdziwi przyjaciele Ziemi - odpowiedziała Lexa. - Edward Abbey byłby dumny. Ale nadal uważam, że na czołówce Norma powinna pokazać twój tyłeczek. Obcisłe dżinsy z logo Du- fresne na kieszeniach, to na pewno zdobyłoby ci nowych wielbi- cieli. - No wiesz, Lexa... próbuję dowodzić statkiem pirackim prze- strzegającym wartości rodzinnych. - Kurde, ja jestem rodziną. Z rozkoszą obejrzałabym twój ty- łeczek w milionach telewizorów. - Uhmm... Osman, stop. Z mikrofonu dobiegł blaszany głos: - Istambuł! "Yabba-Dabba-Doo" spoczęła w swym łożu. Philo zszedł z kio- sku i rozłożył trap. Toshiro i Rabi wyskoczyli z yolkswagena z uśmiechami i pozdrowieniami, ale Serafina, zdawkowo pozdro- wiwszy ojca, skupiła uwagę na pokładzie startowym łodzi; pa- trzyła na Dwadzieścia Dziewięć Słów, do którego poczuła ognistą namiętność (Nie umiem tego wyjaśnić, wyznała Leksie. Całkiem jakby był słodziutkim cukiereczkiem z bieguna północnego, nic, tylko go zjeść. Czy kobiety miewają takie uczucia? Lexa zapew- niła, że tak). Lecz Dwadzieścia Dziewięć Słów na Śnieg nie poja- wiał się od pewnego czasu; pod pokładem pomagał Marshallowi spakować lądowy płaszcz z wielbłądziej wełny. Lexa spotkała Phila przy końcu trapu; pocałowali się. Toshi- ro przez chwilę się nie zbliżał, dał im moment na nacieszenie się. Gdy Philo spostrzegł, że nadchodzi drugi mężczyzna w życiu Lexy, odsunął się od niej i stanął w postawie zapaśnicze j. Toshi- ro, co stało się już rytuałem, odpowiedział tym samym, po czym rzucili się na siebie jak podniecone małpy człekokształtne w walce o dominację. Problem z poliandrią, z męskiego punktu widzenia, polega na tym, że nie tylko jesteście oboje w łóżku z tą samą kobietą, ale także ze sobą. Dla Toshira, którego życie w nowojorskiej tru- pie striptizerskiej przeprowadziło przez więcej permutacji miło- ści i żądzy, niż byłby zdolny spamiętać, było to całkiem natural- ne, ale Philo dowiedział się o seksie z amiskiego podręcznika małżeństwa, a stare zahamowania żyją długo. Zwalczył więc coś, co zdawało się łagodnym przypadkiem homofobii, wyzywa jąć To- shira do walki przy pierwszej okazji, aby zdobyć w tym przyja- cielskim sportowym uścisku przewagę przed jeszcze bardziej przyjacielskimi zapasami, które miały nastąpić później. - Harrrrrr! - zawarczał Philo, łapiąc Toshira za barki i prze- chylając go. - Grrrrrr! - odpowiedział Toshiro, znakomicie udając opór, choć w prawdziwej walce Philo przełamałby go na pół jak paty- czek. Zwalili się na pokład, zakleszczeni w pozorowanych zapasach na śmierć i życie. Lexa uważała, że to zabawne i całkiem pod- niecające, ale Serafina była zażenowana całym przedstawie- niem. - Tato, afrykańscy wojownicy rżnęli się cały czas! - krzyknę- ła. - Nie musisz robić z siebie takiego cieniasa! Asta Wills i Norma Eckland wspięły się na pokład. Norma w dyskretnie zmieniającej odcienie kameleonowej sukni, Asta w bardziej normalnej bluzce i spódnicy z torebką z imitacji kan- gura. - Jakieś męskie sprawy dziś wieczorem, co? - zapytała. - W porządku goście, ci Amerykanie. Zapaśnicy walczyli dalej. Philo obrócił się na plecy, podczas gdy sapiący Toshiro owijał się wokół jego kolan. Pokryta wysyp- ką Rabi wykorzystała okazję, by z rozbiegu skoczyć na odsłonię- ty brzuch ojca, Lexa zaś uklękła przy jego głowie i znów go po- całowała. Serafina odsunęła od siebie myśli o polarnych cukie- reczkach na tyle długo, by przyłączyć się do ogólnego kłębowiska. Norma oparła podbródek na ramieniu Asty. - I jak tu nie kochać tej atomowej rodzinki - rzekła. 6 Pleć- różni kobiety od mężczyzn. (...) Seks (od łac. sexus-pteć) przy- ciąga obie picie - kobiety i mężczyzn do siebie nawzajem, za pomocą silnych emocji i pożądania. Seks powoduje, że kobieta i mężczyzna wykazują zainteresowanie sobą, zakochują się, wstępują w związek malżeński i mają dzieci. Również wyżej zorganizowane rośliny i zwie- rzęta rozmnażają się płciowo. Ale dla ludzi seks znaczy o wiele wię- cej... Encyklopedia Świata 2001: Produkcja "Lust Noir" Była to dekada zwana lubieżnymi zerami, przynajmniej na początku; zwycięstwo nad AIDS z roku 1999 przyszło w samą po- rę, by na przełomie wieków zwiastować Nowy Promiskuityzm. Sąd Najwyższy zaś, kierując się lojalnością wobec konserwaty- stów moralnych, wybrał ten sam moment dziejów na ostateczne odrzucenie powództwa w sprawie Roe przeciwko Wadę*. Decy- dujący głos w zaskakującym stosunku 5:4 należał do "krypto- chrześcijańskiego" ławnika z nominacji demokratów. Wynikły z tego paradoks społeczny należał do gatunku, z którego znana jest Ameryka: wracało się do domu z nocnej "mieszanej imprez- ki", dzwoniło do Sieci Kontroli Urodzeń, by korzystając z dar- mowej dostawy odnowić zapasy, po czym - na wszelki wypadek - zerkało się na Totolotek Aborcyjny w "USA Today", by zapo- znać się z najnowszymi zmianami w stanowym ustawodawstwie. Totolotek ów był w istocie mapką, umieszczoną, co ciekawe, na kolumnie sportowej dziennika. Pokazywała ona stany "otwarte" na niebiesko, "zamknięte" na czerwono, a stany, w których abor- cja stanowiła zaledwie wykroczenie, na różowo. Natomiast Ore- * Roe przeciwko Wadę - słynny proces z roku 1973, w którym Sąd Najwyższy USA wbrew wyrokom niższych instancji zdecydował, że kobiety mają konstytu- cyjne prawo do aborcji; wzbudził wiele kontrowersji i stanowi przedmiot nie kończących się dyskusji; jest to również tytuł filmu (1989) z Holly Hunter. gon, gdzie przerywanie ciąży było dotowane przez państwo w po- niedziałki, środy i piątki, we wtorki zaś, czwartki i weekendy za- bronione i obwarowane surowymi karami (organy prawodawcze z Salem próbowały wydać sarkastyczne oświadczenie na temat braku ogólnokrajowego standardu, ale skończyło się to tylko ogólną awanturą), wyróżniał się kanarkową żółcią. W tej właśnie epoce, wiosną 2001, Joan Fine została popro- szona o rezygnację ze studiów w St. Jude's College w Filadelfii, gdzie kończyła pierwszy rok licencjatu. Feministyczna demago- gia jej matki zaczęła już dokuczać Ojcom Świętym, ale odkąd była ekskomunikowana za urodzenie dziecka z probówki podczas konwentu i współudział w sztucznym zapłodnieniu dwóch innych sióstr (za pomocą poświęconej gumowej gruszki), Watykan nie mógł jej zrobić wiele więcej poza ukamienowaniem. A więc, zgodnie z długą i uświęconą tradycją biblijną, ukarał córkę za grzechy matki. Joan mogłaby zaprotestować przeciwko relegowa- niu - nigdy wprost nie nazwanemu w ten sposób - lecz myśląc, że gdzie indziej można by powalczyć o coś ciekawszego, spakowała swój studencki indeks, pożegnała się z Pensylwanią (czerwonym stanem w geografii "USAToday") i autobusem Greyhounda uda- ła się w samo grzeszne, liberalne serce Nowej Anglii (zabarwio- nej w równym stopniu kolorem niebieskim i różowym). Była za- konnica w Biurze Rekrutacji Harvardu sprokurowała pomyłkę komputera na korzyść Joan, przenosząc ją na semestr zimowy Stypendium Inżynierii Publicznej; Joan miała pracować dwie no- ce tygodniowo w bostońskim hospicjum dla bezdomnych, w za- mian zaś państwo płaciłoby pewną część czesnego. Inżynieria Publiczna - publiczna służba. Joan nie mogłaby dzielić i nie dzieliła ze swą matką poświęcenia reformowaniu Kościoła. Jej odpowiedzią na papieskie powłóczenie nogami by- ło pozostawienie go w XX stuleciu, skąd pochodził, tak łatwo i bez żalu, jak zostawiła St. Jude's College; ale na Haryardzie znalazła inny sposób dochowania wierności tradycji rodu Fine. Zauważyła, że liberalni aktywiści i teolodzy rzymskokatoliccy w końcu nie różnią się aż tak bardzo. Wszyscy mieli na widoku zbawienie: jedni na tym, drudzy na tamtym świecie; jedni i dru- dzy doceniali wagę indywidualnych dobrych uczynków; jedni i drudzy mieli swoje dogmaty. Liberalna wrażliwość na opresję przyczyniła się do powstania ścisłej etykiety mowy i myśli, po- dobnej zasadom debaty teologicznej: poglądy uznane za rasi- stowskie, seksistowskie czy homofobiczne były potępiane jako "filozoficznie nieuzasadnione", czyli FN. Innymi słowy, jako he- rezja. - Ależ nie, nie, nie, to nie jest tak, zupełnie nie tak - zaprote- stowała Penny Delaporta, współlokatorka i ideologiczna towa- rzyszka Joan, ale ona dalej tak uważała, w żadnym razie nie pra- gnąc, by porównanie to miało negatywny wydźwięk. Miała tylko na myśli, że istnieje religia, za którą mogła wylecieć ze studiów. Po kilku piwach i papierosku nawet wyobrażała sobie takiego jakby Boga Lewicowca, neutralne płciowo, niespecyficzne raso- wo bóstwo żywiące się kiełkami fasoli, srające nietoksycznymi odpadkami i agitujące za wprowadzeniem do konstytucji po- prawki legalizującej "świadomy wybór". Joan, po raz pierwszy przywiązawszy się do jakiejś ideologii, zrozumiała choć częściowo pasję swej matki. Ale matka również była odszczepieńcem od swej własnej religii, sympatie Joan za- wsze leżały więc po stronie heretyków - waldensów i albigen- sów z liberalnego środowiska, zwalczających wszelkie konwen- cjonalizmy w łonie własnym i cudzym i nigdy nie tracących po- czucia humoru. Co by jej w końcu dało zbawienie całego świata, jeżeli zapomniałaby, jak się śmiać, szczególnie z własnych przy- war? To ten rodzaj wrażliwości po raz pierwszy przyciągnął ją do Lexy Thatcher. - To pornografka - powiedziała Joan Penny Delaporta, gdy wyczerpane i z mętnym wzrokiem wracały do domu z nocnego pokazu "Czerwonych" Warrena Beatty*. - Nie propagatorka erotyki, zresztą nawet tego nie udaje, ale po prostu handlarka obscenami. Ostatniej wiosny wydała takiego studenckiego szma- tławca porno, w typie sado-maso, wiesz, wszyscy w skórach i łań- cuchach, no i tam było zdjęcie-penisa z wytatuowanym wężem. Wielki wąż, owinięty wokół penisa sześć razy i obmacujący języ- kiem tę... Boże, nawet nie mogę o tym mówić! - Dość dokładnie przyjrzałaś się temu wężowi - rzekła Joan. - Musiałam. Aby w pełni ocenić upodmiotowienie i wykorzy- stywanie. Mówi się, że teraz Thatcher zbiera fundusze na swój własny film porno. Skrajnie FN. - Więcej penisów? - "Czerwoni" (Reds) - film (1981) w reżyserii Warrena Beatty, grającego rów- nież główną rolę, obok Dianę Keaton, Jacka Nicholsona i Jerzego Kosińskiego; upolityczniony romans dziejący się w czasach rewolucji październikowej, opar- ty na faktach z biografii znanego lewicowego dziennikarza Johna Reeda. - W kolorze - wyszeptała Penny. - Ruszających się. - Hmm... Nieco później Joan wybrała się na jogging połączony z plaka- towaniem. Gdy zatrzymała się, by chemicznie połączyć afisz Amerykańskiego Stowarzyszenia Obrony Wolności Obywatel- skich ze ścianą Thayer Hali, usłyszała, jak nad nią odsuwa się okno. Z trzeciego piętra rozwinęła się nylonowa drabinka. Zza parapetu wyskoczyła postać w aksamitnym płaszczu z kapturem. Z dormitorium wychyliła się piegowata blondynka - sądząc po wieży Starego Kościoła Północnego wytatuowanej na jej lewej piersi, lojalna mieszkanka Bostonu - w oczekiwaniu na poże- gnalnego buziaka. Zakapturzona postać wręczyła jej czerwoną różę, zamachała i błyskawicznie spuściła się na ziemię, z metr od Joan. - O, cześć - odezwała się Lexa Thatcher, odrzucając kaptur. Jej bogdanka zwijała drabinę. - Wyprawa na drobne chuligań- stwo o świcie, nie? Joan nie wiedziała co odpowiedzieć, rzekła więc: - Jesteś pornografką. - Prawda, a ty jesteś katoliczką, co pali. Jedna z moich przy- jaciółek w MassPIRG* strasznie klęła na twoje poglądy, cał- kiem FN, jeśli chodzi o używanie tytoniu. Więc spodziewałam się, że wpadniemy na siebie wcześniej czy później. Joan Fine, prawda? Joan skinęła głową. Bezwiednie zerknęła na okno, z którego dopiero co spuściła się Lexa. - To Ellen - wyjaśniła Lexa. - Ellen Leeuwenhoek, vel Kinky La Bia. Moja fotografka i operatorka. -Ach. - Ach - powtórzyła Lexa, ale nie złośliwie. - Wiesz co, może by tak jakieś śniadanie? W Wursthausie na Harvard Sąuare kędzierzawy Tunezyjczyk z wymiany studenckiej podał im steki i jajka sadzone oraz świe- żo paloną kawę z Nikaragui, gatunek filozoficznie uzasadniony, bo uprawiany przez nawróconych byłych sandinistów. W ramach Nowego Promiskuityzmu znów na krótko zalegalizowano pale- nie w miejscach publicznych, więc gdy Lexa sypała do swej ka- - MassPIRG - Obywatelska Grupa Badawcza stanu Massachusets (Massa- chusets Public Interest Research Group), obywatelska organizacja non-profit zajmująca się m.in. prawami konsumenta, ekologią i kontrolą nad przestrzega- niem regui demokracji. wy cukier w ilości, która wystarczyłaby dla armii hipoglikemi- ków, Joan zapaliła marlboro i zmusiła swój spodek do służby w charakterze popielniczki: wzajemnie uzupełniające się nałogi, jak mawiały później, zwiastujące powstającą właśnie dożywot- nią przyjaźń. - Rozumiesz, rozpoczynamy kolejną rewolucję seksualną - rzekła Lexa w odpowiedzi na pytania o jej ambicje filmowe - a sądząc z zamieszania i deprawacji, jaką wywołał mój ostatni produkt, zdaje się, że dzisiaj nieźle byłoby mieć coś jakby taki kulturalny drogowskaz, aby świecił przykładem albo przynaj- mniej inspirował, budził nowe idee... - Drogowskaz? - zdziwiła się Joan. - Pornol ma być drogo- wskazem kulturalnym? - No wiesz... - Lexa złożyła ręce - może nie takim stuprocen- towym drogowskazem, raczej sąsiedzkim ogniskiem, gdzie wszy- scy mogą się zebrać na pieczeniu kiełbasy. Wiesz, jaki jest stosu- nek Amerykanów do seksu, w całym wszechświecie nie ma siły, która by nas od tego powstrzymała, ale żeby to robić z otwarty- mi oczami, potrzebujemy co najmniej ze trzech zezwoleń. Tym filmem chcę właśnie przekonać ludzi, aby udzielili sobie tych zezwoleń, no, może jeszcze podpowiedzieć im parę alternatyw- nych rozwiązań, na które dotąd nie wpadli. Ja to widzę tak: do tej pory wypróbowano dwa rodzaje porno- grafii. Pierwsza to te samcze pornole, w których stereotypową kobietę rżnie stado facetów brzydkich jak buldogi, z subtelno- ścią uczuć właściwą silnikowi tłokowemu. Drugi - to kobieca ero- tyka, która weszła w modę w końcowych latach osiemdziesią- tych, gdzie dla odmiany inteligentna, wyzwolona kobieta rżnęła facetów brzydkich jak buldogi z nadmiarem wrażliwości, wszy- scy powtarzali przy tym, że są delikatni i subtelni, do momentu, w którym człowiek wbija do środka guzik przewijania w magne- towidzie. No więc ja chcę wziąć żądzę z tych pornoli, z grubsza połowę poezji z tej erotyki kobiecej, dodać trochę autentycznej pomy- słowości z lat zarazy, kiedy ludzie nauczyli się w łóżku ostrożno- ści i kreatywności, wziąć aktorów, na widok których nie masz ochoty się śmiać ani rzucać lotkami, wszystko to skręcić na rol- ce szesnastomilimetrowego celuloidu i wypuścić na miasto. Re- wolucyjny film erotyczny: działa równo na kobiety i na męż- czyzn, na gejów i heteryków, romantyków i maniaków seksual- nych. - Zaśmiała się. - No i ma też akcję. Naturalnie. - Spore ambicje - oznajmiła Joan, będąc pod wrażeniem od- wagi Lexy. - Choć nie jestem ekspertką w tym temacie. - To właśnie jest najlepsze. Oto Ameryka - nikt nie jest eks- pertem w tym temacie. Widzisz, mówi się, że w przemyśle ero- tycznym możesz być totalnym idiotą, a i tak robić pieniądze. Ja chcę zobaczyć, co może osiągnąć inteligentny pornograf. - Będą cię pikietować wszystkie stowarzyszenia dla wartości rodzinnych jak stąd do Kalifornii... - Co zapewni, że film będzie kasowym hitem. - ...nie mówiąc o tłumie lewaków. Moja współlokatorka, Pen- ny, powiedziałaby zapewne, że w czasach gdy większość wód gruntowych w Nowej Anglii jest niezdatna do picia, są ważniej- sze rzeczy niż czyjeś erotyczne fantazje. Lexa wyciągnęła z paczki jednego z marlborasów Joan i zapa- liła go. - Tak się składa, że wiem sporo o historii ruchów "czysta wo- da" w tym kraju i każdy, kto mówi, że czysta woda i orgazm wy- kluczają się wzajemnie, to kretyn. Czy twoja koleżanka przysię- głaby wstrzemięźliwość płciową, do czasu aż w porcie w Bostonie pojawią się znów homary? Joan się uśmiechnęła. - Penny pierwsza ustawi się w kolejce, żeby wypożyczyć twój film. Pod fałszywym nazwiskiem. Myślę, że też chciałabym go zobaczyć. - Zobaczysz. Możesz pomóc mi go zrobić. - Lexa zaciągnęła się, wykrzywiła twarz i zdusiła papierosa. - O Boże, to jest ohyd- ne! Jak możesz to palić? - Tak samo jak ty możesz pić kawę z ośmioma torebkami cu- kru w filiżance. - To co innego - rzekła Lexa. - Jestem półkrwi Marokanką, to część mojego kulturowego dziedzictwa. > - Marokańczycy nie palą? - Tej połówki nie odziedziczyłam. - Dobra. Z czego ty, do cholery, robisz dyplom, że wpadłaś na taki pomysł? Ze sztuki teatralnej? - Dziennikarstwo śledcze. Przyszli skandaliści świata. To jest moja ambicja na dłuższą metę; jeśli film zarobi dosyć szmalu, chcę zebrać zyski i założyć własną gazetę, taką staroświecką, któ- rą się naprawdę czyta. Bez streszczenia wiadomości na pierwszej stronie i bez reklam wymieszanych z komentarzami redakcyjny- mi. A na winiecie będzie slogan: "Powstała z żądzy prawdy". "Lust Noir"* LexyThatcher został sfilmowany podczas ferii zimowych na Harvardzie. Budżet stanowiło ascetyczne sześćdzie- siąt tysięcy, finansowane sposobem łańcuszka świętego Antonie- go z wyżebranych i pożyczonych kart kredytowych; pod koniec każdego okresu rozliczeniowego dług przelewano w kółko z kon- ta na konto. W listopadzie i grudniu, w czasie przygotowań do produkcji, Joan dorabiała jako asystentka Lexy, redukując swe zaangażowanie polityczne, by wcisnąć w rozkład kolejne zaję- cie. Tak naprawdę została asystentką dopiero po odrzuceniu pierwszej oferty - roli w filmie. Choć kusiło to ją bardzo, w koń- cu jednak pragnienie rozpuszczenia włosów i zrobienia czegoś naprawdę odważnego przegrało z koszmarem, w którym arcybi- skup Filadelfii przedkładał jej matce zestaw kolorowych odbi- tek ze słowami: "Widzi pani, no właśnie, dlatego odmawiamy ko- bietom święceń kapłańskich..." Więc zamiast tego załatwiała wszystkie sprawy, koordynowała przesłuchania i wysyłała kwia- ty do działów windykacji MasterCard i Visa, W poniedziałek przed Dziękczynieniem, na ostatnim otwar- tym przesłuchaniu, Joan zauważyła mężczyznę w skąpych majt- kach od bikini przechadzającego się po dawnym magazynie w Cambridge, gdzie odbywały się castingi. Momentalnie poczu- ła przypływ żądzy. Krótko ostrzyżony blondyn o błękitnych nie- winnych oczach i posturze robotnika fizycznego, jakiego można zobaczyć przy przesuwaniu skał w kamieniołomach. Tors miał gładki i niepokalany, ręce i nogi jeszcze z pozostałościami let- niej opalenizny, a ponieważ magazyn ogrzewały jak piekarnik wielkie jupitery, spocił się od samego stania; zagłębienie pod jabłkiem Adama połyskiwało mu zachęcająco. Jedynym kiksem było to bikini: prawdopodobnie miało być seksowne, ale wyszło dość głupawo, choć ta niedoskonałość czyniła go bardziej przy- stępnym i tym samym bardziej atrakcyjnym. Oszczędnymi ru- chami, na widok których przyklasnęłyby zakonnice z jej po- przedniej uczelni, Joan założyła nogę na nogę i skinieniem pal- ca przywołała Lexę. - Zobaczmy - rzekła Lexa, kartkując stertę życiorysów. - Na- zywa się Gant. Harry Dennis Gant. Ma dwadzieścia jeden lat * Luist Noir - dosłownie "czarna żądza" (ang. i franc.); aluzja do prądu "tech noir" w fantastyce naukowej późnych lat osiemdziesiątych, przedstawiającego technologicznie zaawansowaną przyszłość w cynicznym lub nihilistycznym świe- tle. Tech Noir to nazwa klubu tanecznego w filmie Jamesa Camerona "Termina- tor", który uznaje się za jednego ze zwiastunów owego gatunku. i mieszka na pensione gdzieś w North Endzie. Nie studiuje. Hmmm... Motywacja do zatrudnienia w tym filmie: "Potrzebuję pieniędzy, aby opatentować wynalazek dotyczący domowego wi- deo i Jamesa Deana. Przykro mi, ale nie mogę podać więcej szczegółów". Gant, nieświadom, że jest obserwowany, podszedł do kosza pełnego erotycznych zabawek i próbował wymyślić sensowne za- stosowanie dla podwójnego wibratora. - No, na pewno jest na tyle ciekawski, żeby zostać wynalazcą. - Zatrudnisz go? - zapytała Joan; zdawało jej się, że delikat- nie. - Myślisz, że sama weźmiesz też jakąś rolę, co? Przykro mi cię rozczarować. Wygląda nieźle i w ogóle, ale... - Lexa wskazała krat- kę, którą zakreślił Gant w ankiecie, podpisaną WYŁĄCZNIE HETERO (po gwiazdce dodał: "Chyba że w grę wchodzi jakaś spe- cjalna premia. H.G.")- - Mam już tylu heteryków, ilu trzeba, a na premie mnie nie stać. Gdyby był jakiś szczególny, można by napi- sać dla niego nową rolę, ale biały mięśniak... Ograne do bólu. - I nie nagniesz dla niego swych artystycznych zasad? - Nie, ale wiesz, co zrobię? Jeżeli da radę nie spać przez pięć nocy z rzędu, znam takie laboratorium w MIT, gdzie badają sen. Oni zapłacą mu sześć stów. Może podam ci ich numer i przeka- żesz mu, z pozdrowieniami ode mnie? - Zawsze będziemy przyjaciółkami, Lexa - odpowiedziała Joan. Godzinę później jadła stek i jajka sadzone w Wursthausie, a całkowicie ubrany Harry opisywał jej swój wynalazek. Mówił z większą pewnością siebie niż Lexa, ale tam gdzie ona wspiera- ła się ciężką pracą i perfekcjonistyczną dbałością o szczegóły, Gant niemal w całości polegał na sile pierwotnego zapału. We- dług niego znaczenie miało tylko to, że fundamentalny pomysł w jego projekcie jest wystarczająco elegancki. Jeśli tak, wszyst- kie praktyczne sprawy złożą się w całość mniej lub bardziej auto- matycznie. Joan wątpiła w słuszność takiego myślenia, ale nie naciskała Harry'ego zbyt mocno. Myślała o paru innych rzeczach. - Pomysł nasunęły mi nowe bankomaty - powiedział Gant - te co mówią w dwunastu językach. Magnetowidy robią się coraz bardziej skomplikowane, można w nich zaprogramować coraz więcej rzeczy, ale podręczniki za tym nie nadążają. Więc pomy- ślałem sobie, może zrobić magnetowid, który pomógłby ci w tych trudnych rzeczach? I to nie tylko w różnych językach, ale z róż- nymi osobowościami. Przypuśćmy, że chcesz nagrać mecz piłki nożnej o północy i talk-show o czwartej, między programami zmienić taśmy i wyciąć wszystkie reklamy. Po prostu bierzesz pi- lota, który wygląda trochę jak krótkofalówka, i mówisz: "Cześć, Jimmy Dean". Pojawia się głos Jamesa Deana i mówi ci krok po kroku, co masz zrobić. Wideo nawet samo naciska guziki za cie- bie - chyba że masz ochotę potrenować - więc musisz tylko wło- żyć taśmy, kiedy on ci powie. A jak nie lubisz Deana, może być Mae West albo Arnold Schwarzenegger. Albo - to dobre - jeśli lubisz muzykę afroamerykańską, może wyrapować dla ciebie in- strukcję. - Brzmi nieźle. Masz już opracowane schematy? - Schematy? Znaczy te... szkice, projekty? Nie. Nie znam się na elektronice. - No to chwilę. Jak możesz opatentować coś bez schematów? Skąd w ogóle wiesz, że da się zrobić coś takiego? - Kurde, oczywiście, że się da. Technologia jest już ogólnie znana - rozpoznawanie mowy i te sprawy, codziennie się o tym słyszy, dowcip polega na wymyśleniu nowego zastosowania, no- wej cwanej kombinacji. Jeśli chodzi o projekty, mam w Atlancie solegę ze studiów, Christiana, który zajmie się stroną technicz- lą. Zero problemów. - Zero problemów - uśmiechnęła się Joan, ale inaczej niż do Lexy. - Będzie w sklepach na Gwiazdkę? - Może na Gwiazdkę w 2002. Inna rzecz, o której myślę: mo- że uda nam się z Christianem dodać projektor holograficzny, że- by James Dean nie tylko gadał z magnetowidu, ale się ukazywał nad nim, miałby, powiedzmy, piętnaście centymetrów. No, o wła- śnie, jeśli jesteś samotna albo kiblu jesz w więzieniu, mógłby usiąść i oglądać z tobą film... Harry Gant pił nikaraguańską kawę bez cukru. Joan po dru- giej filiżance, oszołomiona mocnym środkowoamerykańskim aromatem, skorzystała z przerwy w rozmowie, by uczynić propo- zycję. Nie pierwszy raz działała tak szybko, ale i tak była z siebie dumna, zwłaszcza że Harry z zażenowanym uśmiechem się zgo- dził. Pod rękę przeszli się Kirkland Avenue do mieszkania Joan w Somendlle, podnieceni własnym towarzystwem i możliwościa- mi, jakie otwierała przed nimi młodość, ani przez chwilę nie my- śląc, że czynią właśnie pierwszy maleńki krok w kierunku mał- żeństwa. Małżeństwo przed trzydziestką - co za idiotyczny po- mysł w tym nowiutkim stuleciu pełnym róż i namiętności. "Lust Noir" ukazał się w kwietniu 2002, wyświetlony w do- branym artystycznym kręgu zebrał pochlebne recenzje i zyskow- ną kontrowersję. W ciągu miesiąca od premiery został potępiony zarówno przez Narodową Organizację Kobiet, jak i przez Nowo- angielskich Przyjaciół Cnoty, a kiedy w "60 minutach" omówio- no "studencki film, po którym zaczerwienił się Boston", szał nie znał granic. Do lipca Lexa zdążyła podpisać lukratywne kontrak- ty z Cineplex Odeon i Yestron Video, i latała po Manhattanie w poszukiwaniu mieszkania i prasy drukarskiej. Podobnie i Harry Gant zbił fortunę na swym wideo o rozszcze- pionej osobowości, chociaż nie było przy tym Joan. Po ich pierw- szym wspólnym dniu i nocy wrócili na swe odrębne orbity, spoty- kając się okazjonalnie, ale nigdy nie tworząc prawdziwej pary. Następnej jesieni Gant z patentem w ręku wyjechał do Georgii, aby założyć firmę. Stamtąd przysłał jedyną pocztówkę - całkowi- cie czarny prostokąt z napisem "Atlanta w nocy". Wyciągając ją pewnego ranka ze skrzynki Joan pomyślała: Zabawny był facet. Trochę roztrzepany, ale zabawny. Potem nie spotkali się przez sześć lat; ale w tym czasie wszystko się zmieniło. 2023: Szczególna śmierć Ambersona Teanecka - Został pobity na śmierć - rzekła Joan - egzemplarzem książki "Atlas wzrusza ramionami". Dalej siedziały w oranżerii, paląc. Joan uprzątnęła begonie ze stolika na kółkach i rozłożyła przed Joan akta sprawy Teanecka. - "Atlas wzrusza ramionami" - powiedziała Kitę - to ta gru- ba powieść Ayn Rand? - Ta sama. - To imię: wymawia się "ejn"? - "Ajn" - odpowiedziała Joan. - Jak się zdaje, była nie tylko pisarką, ale filozofem, nie? - Kitę wysilała pamięć; ciekawostki z ery Eisenhowera nie były jej mocną stroną, jako że większość tego czasu spędziła w mek- sykańskiej Straży Przybrzeżnej, pilnując latarni morskiej w Ba- ja. - Jak to się zwało: obiekcjonizm? - Obiektywizm - poprawiła Joan. - Jak "obiektywny". Kitę zapaliła kolejnego papierosa. - Przypomnij mi, o co chodziło w tym obiektywizmie. - Generalnie, jest to oświecony egoizm awansowany do rangi absolutu moralnego. Rand uważała, że racjonalna myśl, indywi- dualne osiągnięcia oraz własna wartość to Trójca ludzkich cnót - Rozum jest Ojcem, Przemysł - Synem, Ego zaś - Duchem Świę- tym, oraz że najlepszym ustrojem zachęcającym ludzi do starań, jedynym prawdziwie moralnym systemem jest stuprocentowo leseferystyczny kapitalizm. Żadnych regulacji produkcji czy ograniczeń handlu, ale też żadnych rządowych dotacji czy pro- tekcjonistycznych ustaw ratujących upadające przedsiębior- stwa. Rząd ogranicza się do arbitrażu w sprawach dyskusyjnych i obrony kraju przed atakiem z zewnątrz. Jeżeli nie ma zewnętrz- nych zakłóceń, ludzie i ich firmy odnoszą sukcesy bądź ponoszą klęski tylko w zależności od własnych walorów. - Przeżywa najsprawniejszy. - Triumf najsprawniejszego doprowadzi do najlepszego z możliwych światów. Przynajmniej tak sądziła Rand. Wolność ducha osiągnięta przez nieograniczoną konkurencję nauczy lu- dzi dumy z własnych zdolności i umiejętności oraz własnego cięż- ko zapracowanego bogactwa, a postęp ludzkości nie będzie znał granic. - Hmm. To nie całkiem oryginalny pomysł. - No... nie - odrzekła Joan - pomysł nie jest oryginalny: ory- ginalna jest skrajność, do jakiej doprowadziła go Rand. Była ro- syjską Żydówką, córką sklepikarza, a kiedy bolszewicy doszli do władzy, jej rodzina utraciła wszystko; gdyby nie uciekła do Ame- ryki, najprawdopodobniej wylądowałaby w gułagu. Zrozumiałe więc, że była fanatyczną obrończynią praw człowieka, zwłaszcza prawa do własności. Ale jej filozofia ma znacznie szersze spoj- rzenie, nie zawęża się do prawa i ekonomii. Etyka obiektywi- styczna obejmuje psychologię, sztukę, teorię literatury, seks, na- wet palenie papierosów... jest to obsesyjnie szczegółowy pogląd na świat. - Papierosy? Joan potaknęła. - Papierosy symbolizują zwycięstwo racjonalnego rodzaju ludzkiego nad bezmyślnymi siłami natury: ogień ujarzmiony w dłoni. Papierosy są także luksusowym dobrem - produktem kapitalizmu wolnorynkowego. Więc dla obiektywisty puszczenie dymka jest świętym aktem pełnym głębokiej treści, trochę jak komunia święta dla chrześcijan. - Aha, rozumiem. - Nie - śmiejąc się, zaprzeczyła Joan. - Nie zrozumiesz, dopó- ki nie przeczytasz "Atlas wzrusza ramionami". Uciskany biznes- men przez tysiąc sto stron walczący z kolektywnym złem utożsa- mionym z państwem. To całkiem wciągająca historia. Pokręcona, ale wciągająca. - A ten gość, Teaneck, był wielbicielem Rand? - No jasne. Ona jest dalej bardzo modna wśród tych drapież- nych przedsiębiorców. Nawet Harry czasami o niej wspominał, choć nigdy nie przegryzł się przez żadną z jej książek. Teaneck miał wszystkie dzieła Ayn Rand w zaczytanych wydaniach kie- szonkowych. - Został zabity wydaniem kieszonkowym? - Nie, narzędziem zbrodni było pierwsze wydanie, z dedyka- cją, oprawione w złoto. Teaneck trzymał je w szkatułce i pokazy- wał gościom. - Joan wskazała fotografię z miejsca przestępstwa, na której nagie zwłoki spoczywały na podłodze zbytkownie ume- blowanej sypialni. Oprawne w złoto tomiszcze przesłaniało twarz Ambersona Teanecka, całkiem jakby zasnął przy czytaniu... lecz ciemna plama przeciekająca spod książki wyjaśniała, że już się nie obudzi. W prawej dłoni ściskał pistolet z pękniętą kolbą. - Nie strzelał? - spytała Kitę. - Nie mógł - odparła Joan. - To nie jest prawdziwy pistolet. Miał prawdziwy, ale ktoś podłożył w jego miejsce kopię, bez na- bojów i z nie nagwintowaną lufą. - Aha - kiwnęła głową Kitę. -To zacznijmy od początku. Mó- wisz, że był to jakiś partyzancki doradca inwestycyjny, który za- rabiał na życie organizacją przejmowania firm. - No, organizował takie przejęcia za pomocą cudzych pienię- dzy i pobierał od tego słoną prowizję. Zwykle robi się to przez wykup akcji, za zabezpieczenie zaś służą aktywa firmy "docelo- wej". Gant Industries nie są spółką akcyjną i nie da się ich wy- kupić w ten sposób, ale Teaneck mógłby i tak przejąć kontrolę, skupując zaległe długi firmy. Nawet pomimo ogromnych zysków, jakie zapewniają ekspresy Błyskawica i Automatyczni Pomocni- cy, Harry'emu udaje się pozostać głęboko w długach przez nowe projekty. Zamiast kontrolować wydatki, po prostu zatrudnia Claytona Bryce'a i jego Kreatywną Księgowość, by pisali kwar- talne raporty finansowe w ekonomicznym sanskrycie. W ten spo- sób nikt nie wie, jak głęboko są na minusie. - Ale Amberson Teaneck znał sanskryt. - Jakby nim mówił od urodzenia. Według teorii Lexy Thatcher, Amberson Teaneck, na swoje nieszczęście, nie podzielił się niuansami swych tłumaczeń z san- skrytu z nikim więcej w firmie Drexel Burnham Salomon ani nie zapisał ich w żadnej formie - papierowej czy Elektrycznej. Taki stopień tajności nie był niczym nadzwyczajnym w drapież- nym świecie piratów korporacyjnych, gdzie kradzież pomysłów była codziennością, ale w tym przypadku mógł okazać się fatal- ny. Jedynym ocalałym śladem planu Teanecka była notatka wy- słana do jego zastępcy, przebywającego akurat na urlopie, w któ- rej twierdził, że znalazł sposób, by "podać Gant Industries jak białego wieloryba na grzance". I tyle, bez szczegółów. Tę notkę przefaksował do ośrodka wypoczynkowego w Patagonii w po- przedni czwartek. Zanim urlopowicz wrócił ze wspinaczki i prze- czytał informację, Teaneck już nie żył. Chwilę po wysłaniu f aksu Teaneck zadzwonił do Hester Mon- tesanto, obracającej akcjami w Morgan Stanley, i umówił się na kolację. Zamierzali dyskutować nie tylko o sprawach służbo- wych, bo telefonował także do luksusowego wcielenia Sieci Kon- troli Urodzeń, gdzie zamówił paczkę dziesięciu prezerwatyw za pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Te prezerwatywy, kamień milowy w historii rozpasanej konsumpcji, były pojedynczo pakowane w hermetyczne kokony uprzędzione przez tresowane mandżur- skie jedwabniki, umieszczane w woreczkach sporządzonych z najdelikatniejszego włosia peruwiańskich wigonii, a następ- nie zamknięte w szkatułce z rzadkiego gatunku drewna, wycio- sanej i ręcznie wykończonej przez szczep snycerzy, autochtonów ze środkowego Borneo; całe to opakowanie było oczywiście jed- norazowe. Same prezerwatywy były nawilżone, barwione, aro- matyzowane, rowkowane, ze zbiorniczkiem, z dodatkami smako- wymi i wystarczająco mocne, by zatrzymać strzałę w locie. Niko- mu o aktywach netto poniżej stu milionów dolarów nie wolno było znać nazwy ich producenta. Dostarczono je do apartamentu Teanecka w Riverside Arca- dia o 17.52; wtedy przebywał jeszcze w biurze. Przyjechał do do- mu o siódmej, zaniósł kosztowne pudełko gumek z prywatnego holu do swej sypialni, polecił swemu Franęois 360 przygotowy- wać kolację, rozebrał się, ogolił i wziął prysznic. Gdy Hester Montesanto weszła do niego czterdzieści pięć minut później, ko- lacja była przypalona, Franc.ois zniknął,Teaneck zaś był w wyjąt- kowo nieporządny sposób pozbawiony życia. Kiedy to się stało, właśnie wychodził spod prysznica. Owija- jąc biodra ręcznikiem za siedemdziesiąt tysięcy dolarów, usły- szał lub zobaczył coś, co sprawiło, że wyciągnął z szuflady biurka pistolet (fałszywy) i wcisnął przycisk alarmu (odłączony). Z mor- dercą spotkał się w drzwiach sypialni. Policja uważała, że zła- mał kolbę pistoletu, próbując użyć jej jako maczugi, gdy zorien- tował się, że nie wystrzeli. - Jakaś krew na kolbie pistoletu? - spytała Kitę. - Ani śladu krwi, ani śladu skóry. - Czy policja wie, co się stało z prawdziwym pistoletem? - Był w pudełku z kondomami, zapieczętowany w jedwabnym kokonie. Naładowany pociskami przeciwpancernymi. Teaneck musiałby tylko zgadnąć, że jest tam. Tą amunicją rozwaliłby na- wet autobus. Firma od prezerwatyw jednakże upiera się, że policja musi się mylić. Twierdzą, że przypadkowe zapakowanie skradzionej broni nie wchodzi w grę, zwłaszcza że wszystkie jedwabniki mieszkają w Mandżurii. No i jeszcze sprawa alarmu w mieszka- niu Teanecka. Nie był odcięty, ale przełączony w inne miejsce. Wszystkie standardowe włączniki nie działały, lecz gdyby Te- aneck wszedł do toalety i trzykrotnie raz za razem spuścił wodę, ochrona budynku przyleciałaby natychmiast. - No tak - rzekła Kitę. - A Pomocnik zniknął bez śladu? - Nie bez śladu. Teaneck ni w ząb nie umiał gotować, tak jak ty w mikrofalówce, więc wiadomo, że Franc,ois 360 przygotowy- wał kolację, ale wiemy także, co zarejestrowały kamery ochrony: że żaden Pomocnik nie wyszedł z budynku, przynajmniej kon- wencjonalnym wyjściem. Ale wiesz co...? - Joan wyciągnęła na- stępną fotografię. -Tak się składa, że w okolicy akurat przelaty- wał reporterski sterowiec CNN, kręcący tło dla filmu o dziesiątej rocznicy śmierci Donalda Trumpa. To jest jeden kadr z tego fil- mu. Pośrodku stoi wieżowiec Teanecka. Widzisz tę małą ciemną smużkę pod małą jasną smużką, odrobinę na lewo od krawędzi dachu? Kitę się uśmiechała. - Miałaś rację, to wspaniała teoria - rzekła. - Elektryczny Mu- rzyn zabija faceta książką, a potem z tarasu skacze na spadochro- nie do rzeki Hudson, aby pozbyć się siebie jako dowodu. Nigdy, przenigdy tego nie udowodnimy, ale cholernie mi się podoba. - To fajnie, ale oprócz tego, że cała ta sekwencja zdarzeń jest absurdalna, martwi mnie jeszcze jedno. Załóżmy, że Lexa ma rację i ktoś od Ganta kazał zamordować Teanecka, by zapo- biec przejęciu. Jak dowiedzieli się o tym? Tekst wiadomości od Teanecka sugeruje, że jest to pierwsza informacja, w której ujawnił, że kombinuje coś w okolicy Gant Industries. Ale plu- skwa na linii faksu u Drexela dałaby zabójcy tylko kilka godzin, by włamać się do mieszkania Teanecka, przerobić Pomocnika, system alarmowy i zrobić tę sztuczkę magiczną z bronią. To za mało czasu. - Pewna jesteś, że nie trzymał notatek, nawet w domu? Fran^ois mógłby zniszczyć je przed skokiem. - Może pisane ręcznie albo na całkiem odizolowanej stacji komputerowej. Na pewno by nie ryzykował, że ktoś się włamie po te notatki przez sieć. No ale w takim razie ktoś musiał fizycz- nie wejść do jego mieszkania, żeby zrobić rewizję. - A co z tym Murzynem? Ja myślę, że byłby idealnym szpie- giem. To jest mebel, Joan, nikt nie wpadłby na pomysł, żeby ukrywać przed nim notatki. - Więc sugerujesz, że ktoś przerobił Franęois 360 w celach szpiegowskich, zanim Teaneck ujawnił swój plan? - Dlaczego by nie? To niegłupi pomysł, mieć oko na faceta, który może być groźny. Znacznie prostsze niż regularnie włamy- wać się do jego apartamentu. - No tak, ale Kitę, Amberson Teaneck nie był jedynym pira- tem korporacyjnym w Nowym Jorku. Był dobry, ale nie jedyny. Każdy cwaniak na Wall Street pewnie marzy o przejęciu Gant Industries. Jakie jest prawdopodobieństwo, że nasz morderca ma szpiega w domu właśnie tego gościa, który wykombinował właściwy sposób wykonania tej akcji? Kitę cmoknęła. - Joan, zasada numer jeden przy rozpracowywaniu spisku: trzeba myśleć dużymi kategoriami. Dużymi, Joan. - Dobrze, będę myśleć dużymi kategoriami. Ale jakie jest to prawdopodobieństwo? - Zależy - odpowiedziała Kitę - ilu Murzynów mają pod kon- trolą. Mów mi Roy Radiowóz wysadził Powella na Times Sąuare dwadzieścia mi- nut po północy, czyli dwadzieścia minut za późno - jego żywy opiekun wplątał się w wezwanie z okolic Biblioteki Publicznej. Pewien dozorca twierdził, że jego Elektryczny Skuter został roz- walony i wciągnięty do kratki ściekowej przez dwie fosforyzują- ce macki. Chciał wiedzieć, czy miasto zrefunduje mu koszt sku- tera, który nie był ubezpieczony; kierowca radiowozu zapewnił go, że chyba całkiem zdumiał, po czym zażądał raportu od noc- nego dyżurnego Zakładu Ścieków Komunalnych. A więc radiowóz zatrzymał się przy wejściu do metra. - Powell, wal na pieszy patrol - rzekł kierowca. - Bądź tutaj 0 siódmej, to cię zabierzemy. Powell uśmiechnął się i zasalutował zaciśniętą pięścią. - Jestem z wami, koledzy! - zawołał. Wyszedł i począł kontrolować ulicę pod kątem przestępców 1 źle zaparkowanych samochodów. Radiowóz odjechał. Nie stwierdziwszy kryminalistów na poziomie zero, Powell zszedł do stacji metra, uchylając czapki przed dwójką ostrożnych szwedz- kich turystów mijających go na schodach. Przy pierwszych bram- kach znalazł kobietę pogrążoną we śnie. Była kiedyś pilotką heli- koptera i weteranką wojny przeciw Syrii '09. Miała Elektryczne Ręce, jedną nieźle pokancerowaną; jej otwarte usta ukazywały żuchwę wypełnioną Fałszywymi Zębami - protezami ceramiczny- mi nie tak znowu różnymi od zębów Powella. Powell zbliżył się do niej, szczerząc się w przyjacielskim po- licyjnym uśmiechu; jednocześnie naładował dysk w swej prawej dłoni do niewielkiego napięcia - równoważnego, na przykład, szybkiemu potarciu grzebienia o sweter z angory, po czym obu- dził weterankę, łapiąc za odsłoniętą kostkę. Gwałtownie się wy- prostowała, osłaniając się Rękami od ciosu, i wrzasnęła na wi- dok twarzy pochylonego nad nią Powella. - Teraz rusz się stąd - powiedział łagodnie. Zatoczyła się, po czym uciekła, w pośpiechu uderzając barkiem o stalowy filar. Powell 617 kontynuował spacer, pogwizdując wesołą melodyjkę. Stację metra Times Sąuare patrolowało każdej nocy osiemna- stu Elektrycznych Policjantów; poruszali się po losowo zmienia- jących się trasach, które uniemożliwiały potencjalnym przestęp- com przewidywanie ich ruchów. Żywi policjanci również uczestniczyli w patrolach oraz oczekiwali w radiowozach na aresztantów, a koordynator bezpieczeństwa śledził losy ich wszystkich. Czy raczej usiłował: stacja była olbrzymia, jej tune- le poplątane, więc nawet regularnie naprowadzani policjanci często błądzili, zwłaszcza jeśli byli Elektryczni. Jednak jeśli się zgubili, nikt się tym specjalnie nie przejmował. Powell 617 zauważył aligatora mniej więcej w połowie pierw- szego okrążenia. Właśnie szedł zygzakowatym korytarzem na najniższym poziomie stacji, kiedy ujrzał przed sobą biały skó- rzasty ogon znikający za rogiem. Zmutowane stwory z podziemi pojawiały się w metrze zaskakująco rzadko, więc wiedza prak- tyczna Powella (w większości zainstalowana fabrycznie w modu- łach pamięci ROM - tylko do odczytu) nie obejmowała systema- tyki fauny ściekowej; dlatego mógł sklasyfikować białego aliga- tora tylko jako DUŻEGO SZCZURA lub ZBIEGŁE ZWIERZĘ DOMOWE. Żadna z tych opcji nie wymagała, by wzywał posiłki. A więc po prostu przyspieszył kroku i podążał za ogonem przez trzy dalsze zakręty i rozwidlenie chodników. Wtem aligator, nim Powell zdołał go ująć, wśliznął się pod zamkniętą kratę. Krata była pomarańczowa od rdzy. Napis w języku angielskim ostrzegał: WSTĘP WZBRONIONY NA MOCY REGULAMINU TRANSPORTU PUBLICZNEGO. Poniżej kod paskowy, nieczy- telny dla ludzkiego obserwatora, informował, że za kratą nie ma nic niebezpiecznego, żadnych przewodów parowych ani elek- trycznych pod napięciem, jedynie cenne urządzenia Transportu Publicznego, wymagające ochrony przed wandalami. Innymi sło- wy: dawaj dalej, nie marnuj czasu na wzywanie pomocy. Otwie- rając zamek kluczem uniwersalnym, Powell próbował zameldo- wać koordynatorowi przez krótkofalówkę, że wchodzi w zamknię- ty obszar. W odpowiedzi usłyszał tylko szum, przedostał się więc przez kratę - pomimo rdzy otworzyła się gładko - i zamknął ją za sobą. Strome przejście, którym poruszał się teraz, było nie oświet- lone, choć nie stanowiło to problemu dla Powella 617, który widział nawet w całkowitej ciemności, z sonarem o wysokiej czę- stotliwości na dokładkę. Sonar wykrył aligatora, chociaż gdy Powell przełączył oczy na podczerwień, zwierzę nie dawało zna- ku ciepła. Najwyraźniej wskazywało to, że DUŻY SZCZUR / ZBIEGŁE ZWIERZĘ DOMOWE jest MARTWE, ZAMROŻONE lub SZTUCZNE; Powell, nie w ciemię bity, wybrał tę trzecią możliwość. - Chodź, kotku, chodź! - zawołał. - Kici, kici... Jesteś Elek- tryczny? Natychmiast się wyłącz! Przejście skończyło się opuszczonym peronem dworcowym. Na torze stał pojedynczy wagonik metra, wabiąc otwartymi drzwiami. W jego ciemnym wnętrzu zniknął głuchy na wołania aligator. Gdy Powell wszedł za nim do środka, wydarzyło się kil- ka rzeczy. Sonar ostrzegł go o obecności we wnętrzu kilku ludzkich kształtów, chociaż podczerwień nie wykazała nic żywego. Zanim mógł zareagować na te informacje, na prawo od niego rozległo się donośne pyknięcie i w szyję wbił mu się ostry metalowy po- cisk. Jego ręce i tułów natychmiast znieruchomiały; w nogach zachował elastyczność wystarczającą, by nie stracić równowagi, ale nie mógł unieść stóp, by się poruszyć. Gdy próbował wezwać pomoc, krótkofalówka odpowiedziała zwarciem, wypuszczając kłęby dymu z jego prawego ucha. - Trafił żem go - odezwał się głos w ciemności. - Niekiepa strzał, Ryba - dodał drugi głos. Rozbłysły światła. Dwóch Automatycznych Pomocników w kiepskich brązowych garniturach i kapeluszach stało naprze- ciw drzwi, przez które wszedł Powell. Znaczki w klapach mówi- ły, że ten po lewej to Amos, a ten po prawej - Andy, bez nume- rów. Dalej w wagonie stał Ryba, trzymający gruby, chromowany pistolet, a za nim czwarty pomocnik, nieduży, w fryzjerskim uni- formie z imieniem "Mały" wypisanym za pomocą szablonu na białym fartuchu. Pomiędzy nimi siedział aligator. Niewielki, nie więcej niż metr dwadzieścia długości; z głowy wystawała mu czarna skrzynka jak guz nowotworowy. Skrzynka była Elektrycz- na, aligator zaś - żywy, zimnokrwisty i starożytny - był jedynym ocalałym z ściekowego polowania Teddy'ego Maya z roku 1935. Powell dalej uważał, że jest to SZTUCZNY DUŻY SZCZUR. - Przepraszam - rzekł, zwracając się zarówno do Murzynów, jak i do aligatora - mój system sterowania uległ uszkodzeniu. Proszę udać się do najbliższego telefonu, zadzwonić pod 911 i za- wiadomić o moim wypadku. Murzyni się zaśmiali. Zmieszany Powell powtórzył: - Proszę zadzwonić pod 911. - Słyszał to, Andy? - powiedział Ryba. - Zadzwoń 911. - Proszę zadzwonić pod 911. - Słyszał, słyszał - rzekł Andy. - Wyślemy Małego, żeby za- dzwonił. - No - odrzekł Mały. - Mo-mogę p-p-pójść z-z-zadzwonić. N- -no, p-p-pójdę do te-telefonu... Z-zadzwonię do... D-dobra. - Proszę zadzwonić pod 911 - powtórzył Powell. - Coś jakby echo w tym wagonie? - zapytał Amos. - Coś jakby echo w tym wagonie? - zdziwił się Andy. Na peronie rozległy się kroki. Murzyni zamilkli nagle. Z sza- cunkiem skłonili głowy, gdy do metra wsiadł biały mężczyzna. Elektryczny biały. Miał przylizane siwe włosy, niebieskie oczy i wydatny nos z blizną. Nieskazitelny szary garnitur obracał w ni- cość stroje Andy'ego i Amosa. Biały nie nosił identyfikatora. - Przepraszam - przywitał go Powell. - Mój system sterowa- nia uległ uszkodzeniu... - Morda w kubeł, panie władza - powiedział biały. - Nikt cię nie pytał, jak się czujesz. Mały zarechotał; biały dał mu prztyczka w nos, na co fryzjer uciekł na koniec wagonu i zaszył się w kabinie maszynisty. Chwi- lę później uruchomił silnik wozu. Biały odepchnął Amosa i Andy'ego, po czym z bliska przyj- rzał się Powellowi. - Standardowy model organów porządku - zauważył. - Seria AS204-RYJ. Jak na jedną noc to starczy. Powell 617 utkwił w nim srogie spojrzenie. - Jak się nazywasz? - zapytał. - Jeśli każę ci mówić, możesz nazywać mnie Roy. Ale nie ka- żę ci mówić. - Najwyraźniej sam jesteś poważnie uszkodzony, Roy - rzekł , Powell. - Sądzę, że wszyscy powinniście się wyłączyć, zanim spo- wodujecie poważniejsze szkody. Roy uśmiechnął się drapieżnie. Wyciągnął rękę i pogładził szpikulec w szyi Powella. - Ty pierwszy - powiedział. - Nu i amen - dodał Andy. Drzwi wagonu się zatrzasnęły. Gaz 7 Może się zdziwisz, ale slogany reklamowe nie muszą być literalnie prawdziwe. William Lutz, Doublespeak Same najlepsze Kiedy Whitey Caspian prowadził wykłady dla stażystów w De- partamencie Opinii Publicznej Gant Industries, tematem wpro- wadzenia zawsze była pasta do zębów. Właśnie ona stanowiła kwintesencję wielu aspektów reklamy oraz inżynierii opinii, za- tem doskonale nadawała się na wstęp. - Na początku - zagaił Whitey - chciałbym, żebyście powie- dzieli mi, która marka pasty jest najlepsza. Owego wtorkowego przedpołudnia jego uczniami byli Syryj- czyk Fouad Nassif i Żyd z Melanezji, Bartholomew Frum - absol- wenci Szkoły Medialnej i Techniczne j. Skupili wzrok na plastiko- wej tacce, którą pokazał im Whitey. Koliście ułożone było na niej sześć pasków pasty do zębów. - To jest Colgate - rzekł Whitey, wskazując jeden z pasków. - Zawiera związek fluoru zapobiegający próchnicy, łagodną sub- stancję ścierną ułatwiającą czyszczenie zębów oraz dodatkowe składniki zapewniające odpowiednią konsystencję, strukturę i smak. A to jest Gleem. Zawiera związek fluoru zapobiegający próchnicy, łagodną substancję ścierną ułatwiającą czyszczenie zębów oraz dodatkowe składniki zapewniające odpowiednią konsystencję, strukturę i smak. Potem idzie Close-up, zawierają- ca związek fluoru zapobiegający próchnicy, łagodną substancję ścierną ułatwiającą czyszczenie zębów oraz dodatkowe składni- ki zapewniające odpowiednią konsystencję, strukturę i smak. Czwarta jest Gant, która zawiera związek fluoru, łagodną sub- stancję ścierną oraz dodatkowe składniki zapewniające odpo- wiednią konsystencję, strukturę i smak. A tu mamy Crest, która zawiera Fluoristat... - Co to jest Fluoristat? - zapytał Fouad Nassif. - Bardzo dobre pytanie. Fluoristat to nazwa zastrzeżona fir- my Crest, oznaczająca kombinację związku fluoru, łagodnej sub- stancji ściernej i dodatkowych składników odpowiedzialnych za konsystencję, strukturę i smak. No i wreszcie mamy Zwykłą Pa- stę firmy Zwykłe Środki, zawierającą związek fluoru, łagodną substancję ścierną oraz dodatkowe składniki zapewniające od- powiednią konsystencję, strukturę i smak. - I chce pan wiedzieć, która z nich jest najlepsza? - Właśnie. Fouad Nassif był małym chłopcem z Damaszku, kiedy jego dom padł ofiarą ostrzału w wojnie o powstrzymanie Syrii. Kie- dy bombardowanie skończyło się, a siły sprzymierzonych zaję- ły kraj, Fouad zapytał jednego z okupantów w kulawym angiel- skim, dlaczego musieli rozwalić jego mieszkanie za pomocą ste- rowanych laserowo pocisków. W odpowiedzi usłyszał, że ludzie rządzący jego krajem nie myśleli logicznie, co niestety unie- możliwiało porozumienie się z nimi w bardziej cywilizowany sposób. Fouad wziął to sobie do serca i po wyjeździe do Sta- nów Zjednoczonych studiował logikę jako odtrutkę na swe koszmary, w których wybuchały szyby wind, a ściany rozpada- ły się, jakby były z papieru. Aby ochronić siebie i swoje zdro- wie psychiczne przed przyszłymi wojnami, stał się wirtuozem dyskusji logicznej, ale kiedy słuchał teraz swego nowego szefa, miał wrażenie, że Whitey nie chce usłyszeć najoczywistszej od- powiedzi na to pytanie. Zrobił więc coś, czego nauczył się uni- kać: skłamał. - Gant - rzekł. - Pasta Gant jest najlepsza, bo jest nasza. - O nie, nie... wzruszająca lojalność, Fouad, ale ja chcę usły- szeć szczerą odpowiedź. l; - Na pewno? ; , - Na pewno. '; - Dobrze. - Fouad odetchnął głęboko. - Żadna z nich nie najlepsza. Wszystkie są takie same. Whitey pokręcił głową. - Źle. Albo raczej: w połowie źle. - Nie są takie same? - Nie, ta część jest dobra. - Są takie same? - Tak. - Więc żadna z nich nie może być najlepsza... -Źle. Fouad usłyszał gwizd pocisku powietrze-ziemia. Zacisnął dło- nie pod stołem i skoncentrował się. - Jest ich sześć i wszystkie są takie same. To jak może któraś być lepsza...? - Żadna z nich nie jest lepsza - powiedział Whitey. - Są iden- tyczne. Ale która jest najlepsza? No, no... - zauważył, że Fouad zaczyna się trząść, i wyciągnął rękę, by podtrzymać go na duchu. Chociaż był facetem od reklamy, umiał wczuć się w kogoś, a po- za tym uczył już przedtem Arabów. - W porządku, w porządku, posłuchaj, w tym biznesie nigdy nie można się hamować przed powiedzeniem czegoś głupiego, nigdy nie można się obawiać, że nie ma się racji... Jezu, powinniście usłyszeć, co wygaduję na po- siedzeniach zarządu... - Ale Arystoteles napisał... - Zapomnij o Arystotelesie - rzekł Whitey, najdelikatniej jak mógł. - Arystoteles obejmuje tylko dział badawczo-rozwojowy. A to jest marketing konsumencki. - Jakiego filozofa powinienem studiować, aby zrozumieć mar- keting konsumencki? - Miinchhausena. - Michał z Ena? - Miinchhausena. Barona von Miinchhausena. - Panie Caspian - powiedział Fouad - mam pytanie... -Tak? - Czy ten baron Miinchhausen był żołnierzem? - Tak. Był najlepszym żołnierzem wszech czasów. - Latał na bombowcu? - Latał na kuli armatniej - odpowiedział Whitey. Przyjaciel- sko poklepując Fouada po ramieniu, zwrócił się do Bartholomew Fruma: - A ty, Bart? Która pasta jest według ciebie najlepsza? - To proste - odrzekł Bartholomew. -Wszystkie są najlepsze. Whitey zachęcająco skinął głową. - No, dalej... - Wszystkie są takie same, więc Crest jest najlepsza, Gleem jest nie do pobicia, Gant to numer jeden, niezależne testy po- twierdzają, że żadna pasta nie zapobiega próchnicy tak dobrze jak Colgate, nic nie wybiela zębów i nie odświeża oddechu lepiej niż Close-up, Zwykła Pasta zaś jest równie dobra jak wszystkie pasty wiodące na rynku. Whitey był pod wrażeniem. - Rzeczywiście, odrobiłeś pracę domową. - Nic nie rozumiem - powiedział Fouad. - Zrozumiesz, zrozumiesz - obiecał Whitey. - Na tym polega szkolenie. Czy macie jakieś pytania? Chętnie odpowiem. - Ja mam pytanie, proszę pana - rzekł Bartholomew. - Wal śmiało. - Proszę pana, ja oczywiście wierzę w judeochrześcijański etos pracy i bardzo pragnę przyczynić się do sukcesów Gant In- dustries, ale... - Miło to słyszeć. - Tak, proszę pana, ale tak sobie myślałem... jakie ewentual- nie możliwości wcześniejszego awansu byłyby dostępne dla ko- goś, kto powiedziałby panu, gdzie Philo Dufresne trzyma swoją łódź podwodną? Podsłuchane w Korze Mózgowej Tego ranka Joan i Kitę wstały wcześnie i udały się najpierw do Zakładu Ścieków Komunalnych na Jedenastej Alei, gdzie Jo- an podpisała jakieś świstki dla Fatimy Sigorski i opróżniła swą szafkę. Kitę zwróciła uwagę młodszych jeźdźców ścieków swym pustym rękawem; naturalnie założyli, że jest weteranką kana- łów, ona zaś nie zaprzeczała. Czerpiąc ze ściekowych tajemnic, którymi podzieliła się z nią Joan, opowiedziała łatwowiernym sternikom kutrów, że pracowała "ręka w rękę z samym Teddym Mayem, w czasach kiedy byłam małolatą, a on był starym face- tem, który nie chciał iść na emeryturę". Gdy to usłyszeli, każdy chciał mieć jej autograf; kasując po trzy dolary za sztukę, na- zbierała czterdzieści dwa dolary w czasie, kiedy Joan załatwiała swe sprawy. Zeszły na Trzydziestą Czwartą Ulicę i udały się na wschód. Kitę spożytkowała część zarobku na falafel i kawę z wózka z przekąskami stojącego na chodniku. Kiedy płaciła, Joan za- darła głowę, by spojrzeć na Feniksa; jego maszt cumowniczy był przesłonięty smogiem i nisko wiszącymi chmurami. Elektryczny Billboard na zachodniej ścianie budynku pokazywał to samo, co wczoraj stanowiło zagadkę dla Eddiego Wildera: gigantyczną kartkę z kalendarza z tajemniczą liczbą 997. - Czy masz jakieś pomysły, co to może znaczyć? - spytała Jo- an, gdy Kitę ugryzła falafel. - To pewnie jakiś licznik, nie? - odpowiedziała Kitę z pełny- mi ustami. - Ta liczba zwiększa się co jakiś czas. - Ale co jest liczone albo kto liczy, wiesz? Pamiętam, że po otwarciu Feniksa było tam osiemset coś tam. Jakiś dziennikarz robił uwagi na ten temat w "Timesie", ale i on nie wyjaśnił, o co chodzi. - A ty nie wiesz, Joan? W końcu byłaś szefową reklamy u Ganta... chyba że odeszłaś, zanim skończyli Feniksa? - Kilka lat później. Nie wiem, czy uwierzysz, ale Gant nie jest tak naprawdę właścicielem Billboardów. Oczywiście takie było początkowe założenie, że zapewnią stały dochód z wynajmu, lecz Harry potrzebował w pewnym momencie szybkiej gotówki, aby wykończyć Feniksa i położyć fundamenty pod Babel, no i sprze- dał je jakiejś chińskiej firmie reklamowej. Dużo forsy w krót- kiej perspektywie, ale na dłuższą metę... pozbyliśmy się poten- cjalnych miliardowych dochodów. - I nikt go nie powstrzymał? - Niektórzy z nas dyskutowali z nim, ale to Harry miał ostat- nie słowo. Zawsze tak jest: to w końcu prywatna korporacja, je- go własność, bez akcjonariuszy, którym trzeba by się spowiadać. Były wspólnik Ganta, Christian Gomez, chciał iść na giełdę, czę- ściowo po to, by zwiększyć trochę kontrolę nad bilansem firmy, ale Harry zawsze chciał mieć tylko doradców, a nie uczestników do głosowania. - Ale jego kredytodawcy... Joan pokręciła głową. - Banki kochają Harry'ego. Ślepo i bezwarunkowo. Tak jak ci wczoraj mówiłam: z jego optymizmem i pasmem sukcesów, Automatycznym Pomocnikiem, ekspresem Błyskawica i tak da- lej, i z umiejętnościami księgowymi Claytona Bryce'a, Harry w oczach finansistów jest święty. Biegli księgowi nie byli w fir- mie od piętnastu lat. Ludzie pożyczają mu pieniądze, bo wszyscy wiedzą, że Gant to bezpieczna inwestycja. Oczywiście wszyscy oprócz Ambersona Teanecka. - Hmm... a gdzie podział się Christian Gomez? - Zginął w 2008 w dziwacznym wypadku samochodowym. Tak właśnie dostałam pracę jako menedżer opinii, nie opowia- dałam ci? W recepcji Feniksa Joan przedstawiła się, po czym obie do- stały przepustki dla gości. Wjazd do Departamentu Opinii Pu- blicznej zajął im trochę czasu. Z uwagi na różnice ciśnienia at- mosferycznego na różnych wysokościach, maksymalna wysokość szybu windy była ograniczona; od pewnej wysokości powstawa- ły w nich silne przeciągi, wyjące jak piszczałki organowe. Więk- szość superdrapaczy chmur miaia więc antresole co jakieś sześć- dziesiąt pięter (służące także jako ochronne separatory przeciw- pożarowe), gdzie pasażerowie wysiadali z wind, przechodzili przez szereg obrotowych drzwi służących jako śluza i wsiadali do następnej windy, wiozącej ich przez kolejne sześćdziesiąt pię- ter. Było to kłopotliwe, ale lepsze od huraganowych wiatrów wy- jących w sześćsetmetrowych kominach. Departament Opinii Publicznej mieścił się na dwusetnym pię- trze. Nie było tu oddzielnych sal, większość inżynierów opinii urzędowała w pojedynczym otwartym pomieszczeniu, zwanym Ko- rą Mózgową - albowiem marketing i kontrola nad wizerunkiem firmy były jej prawdziwym mózgiem i systemem nerwowym, co- kolwiek by uważały flejtuchy z działu badawczo-rozwojowego. Na południowym krańcu hali ogromna przeszklona ściana dawała wi- dok na miasto. Kora Mózgowa, zaprojektowana by skupiać i wzmacniać twórczy potencjał jej mieszkańców, była hałaśliwa jak parkiet giełdy na Wall Street, ale większa, lepsza, najlepsza. O dziesiątej, kiedy Joan i Kitę wydostały się z ostatniej win- dy, Kora była głęboko zamyślona, snując makiaweliczne idee: - ...a może weźmiemy statki z podwójnym kadłubem, między kadłuby wlejemy brudną ropę, niech Dufresne zatopi jeden z nich, no i srubudu! - koniec z jego proekologiczną reputacją. - Widzę parę problemów, Bob. - Ja też. A jeśli jeden z tych przerobionych statków zderzy się z czymś, zanim Dufresne zdąży go storpedować? - Oj tam, oj tam, jak często zdarzają się wypadki? - ...zastanawiając się nad nową i nowatorską kampanią re- klamową... - Dobra, puść taśmę. NADSZEDŁ CZAS. TELEFONY NIE DZIAŁAJĄ, A SAMO- CHÓD NIE CHCE ZAPALIĆ... - Sissy! Sissy 478! Chodź szybko! Scarlett zaczęła rodzić! Mu- sisz pomóc! - Rodzić! Rodzić! Olaboga, panie Butler, ja nie uczona o ro- dzeniu dzieci... TO PRAWDA. NIC O TYM NIE WIE... ALE JUŻ WKRÓTCE: AUTOMATYCZNA POŁOŻNA Z FIRMY GANT INDUSTRIES. - Stop taśma. No i co myślisz? - O czym? - Nie podoba ci się. - Wiesz, co robi położna? Znaczy się, dokładnie. - No... wiem, że chodzi o dość intymny kontakt. - Spróbujmy przez analogię: nawet gdybym ci obiecał stupro- centowe bezpieczeństwo i dał gwarancję zwrotu pieniędzy, czy l pozwoliłbyś, żeby android zajął się twoim obrzezaniem? - ...pomyślmy nad obwieszczeniem istnienia Elektrycznych Prawniczek, specjalnie zaprojektowanych czarnoskórych Pomoc- niczek przebranych w togi sędziowskie, umiejących wyrecyto- wać najnowsze zmiany w przepisach dotyczących reklamy wpro- wadzone przez Federalną Komisję Handlu czy Komisję do spraw Żywności i Leków. - ...ciasto zawiera więc ser identyczny z naturalnym, nieorga- niczne oregano i modyfikowaną mąkę, ale dopóki pomidory od- grywają pewną rolę w produkcji sosu, możemy mówić, że jest to stuprocentowo naturalna pizza? - Zgodnie z prawem. - A co z tym hasłem: "bogaty w naturalny błonnik"? Czy dalej musimy wymieniać na liście składników sproszkowaną celulozę? - Ministerstwo Rolnictwa wprowadziło wyjątek od tego wy- magania, o ile zawartość pulpy drzewnej nie przekracza trzy- dziestu procent w stosunku do mąki. - Trzydziestu? Czy oni myślą, że my tu pieczemy meble? Nie ma problemu... Joan, przechodząc przez podwójne drzwi prowadzące do biu- ra Vanny Domingo, a po pokonaniu tej bariery do prywatnego apartamentu roboczego Harry'ego, starała się nie zwracać na siebie uwagi. Gdyby była sama, może by się udało: rotacja perso- nelu od czasu jej odejścia była spora i zostało tylko kilku inży- nierów opinii, którzy znali Joan z widzenia. Jednakże brakująca ręka Kitę wzbudziła tu znacznie większą sensację niż w Zakła- dzie Ścieków Komunalnych, chociaż powód był trochę inny. Este- tyka z Madison Avenue klasyfikowała amputacje w tej samej kategorii co zarost na twarzy kobiety i brzuch piwosza: pomysł, żeby ktoś obnosił się z taką deformacją, ignorując całkowicie protezy, z punktu widzenia Opinii Publicznej był całkowicie per- wersyjny. Również starsi wiekiem bohaterowie reklam nie mie- li tak pomarszczonych i ogorzałych twarzy jak to dziwne ptaszy- sko w wojskowych butach, z podbródkiem umazanym falaflem. Na jej widok odwracały się wszystkie głowy, robiąc luki w jedno- stajnym potoku reklamowych pomysłów. Spadek głośności ostrzegł Yannę Domingo, która podglądała Korę Mózgową poprzez holograficzne naczynie z rybkami. Wy- śledziła Joan Fine i błyskawicznie przełączyła się w tryb bojowy, wybiegając z gabinetu jak burza. - Hej, ty! - zasyczała w stronę Joan, jak sztylet dzierżąc w dłoni pióro laserowe. - Masz stąd natychmiast wyjść! Ochrona spotka cię na pierwszej antresoli i wyprowadzi z budynku. A je- śli podejmiesz jakiekolwiek próby powrotu... Ale tuż za nią pojawił się Harry Gant, - Wszystko w porządku, Vanna - rzekł. - Zaprosiłem Joan, by wpadła. Vanna przerwała w pół słowa, pozostając z otwartymi usta- mi. Spojrzała na szefa. - Że co? - Prywatne spotkanie, które miałem wpisane na dziś rano, to właśnie Joan - wyjaśnił Harry. - Nie ma się czym tak podnie- cać, po prostu sobie chwilę poplotkujemy. Yanna nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc powiodła wzrokiem po pracownikach. Od razu przestali się gapić i powró- cili do pracy. - Cześć, Harry - rzekła Joan. Gant uśmiechnął się. - Joan... - Harry, to jest moja przyjaciółka i nowa współpracownicz- ka, Kitę Edmonds. Kitę, to jest Harry Gant. - Miło mi poznać... - rzucił Gant, uścisnął dłoń Kitę, nie odry- wając wzroku od Joan. - Właśnie widzę - powiedziała rozbawiona Kitę. Harry nie usłyszał. - No więc - rzekł do Joan - to chyba wejdziemy i pogadamy sobie? Yanna zazgrzytała zębami. Kitę i Yanna palą skręta - Proszę tu nie palić - powiedziała Yanna, gdy Joan zniknęła w gabinecie Ganta. Kitę przybrała minę urażonej babci: na biur- ku Yanny wyraźnie widoczna była popielniczka - ale nie zapaliła. - Zdaje się, że mnie nie pamiętasz - rzekła, wciskając wore- czek z tytoniem i bibułki z powrotem do kieszeni. - Niby skąd mam panią pamiętać? - Z dworca Grand Central. Yanna natychmiast zesztywniała. - Co z dworca Grand Central? - Nie patrz na mnie jak na szantażystkę, kochana. Nocowa- łam w tunelach, tak samo jak ty. Spałyśmy obok siebie tej nocy, kiedy szczury zagryzły starego Sarge Kilpatricka. A jeszcze, jeśli mnie pamięć nie myli, zastrzeliłam jednego, który miał ochotę na twoją twarz. Yanna, wciąż ostrożna, przytaknęła. - Pamiętam, oczywiście. - Potem dodała: - No dobrze, jeśli chcesz, to zapal sobie. - Wiedziałam, że będziesz grzeczna. Kiedy papieros został skręcony i zapalony, a dym uniósł się z niego cienką białą kreską, Yanna zapytała: - Co Fine chce od Harry'ego? - Informacji - odrzekła Kitę. - Chodzi o morderstwo Teanecka, nie? Ona chce zrobić szum wokół tego zaginionego Pomocnika. - Dlaczego tak myślisz? - Bo ta skandalistka z Brooklynu wczoraj odwiedzała ją w szpitalu, a poza tym ktoś nie autoryzowany przeszukiwał mo- je bazy danych, szukając odnośników do Ambersona Teanecka. Nietrudno to skojarzyć. - No i co w tym takiego strasznego? Czy nie trzeba ostrzec ludzi, że ktoś używa waszych robotów jako zamachowców? - Ludzie nie powinni spekulować o tym, co niemożliwe. - A jeśli to nie jest niemożliwe? - Jestem lojalna tylko i wyłącznie wobec tej korporacji. Kitę skinęła głową. - Dalej pilnujesz jedzenia podczas posiłków, co nie? Nachy- lasz się nad nim, aby nikt ci nie wyrwał talerza. Bardzo musi to być kłopotliwe, podczas służbowych posiłków zachowywać się jak bezdomna... Zanim Yanna zdążyła odpowiedzieć, rozległo się pukanie. Whitey Caspian wetknął głowę przez drzwi. Był podekscytowany. - Yanna, jest Harry? Mam nowe wiadomości. - Ma teraz spotkanie. Nie możesz mu przeszkadzać. Przyjdź później. - No a z tobą nie mógłbym zamienić paru słów? Chyba wiem, gdzie... - Też mam spotkanie - wskazała na Kitę. - Nie widzisz? - Ale,Vanna... Vanna wyćwiczonym ruchem uniosła nogę, zdjęła but i cisnę- ła nim w głowę Whiteya, który uciekł czym prędzej. - Odpowiedz na pytanie - przypomniała Kitę. Vanna podniosła but. - Bronię tego, co moje. Kitę pogładziła oksydowany rewolwer ukryty pod płaszczem. - Ja tak samo. Chcesz papierosa? - Skręć mi parę. Darmowy bilet do Jersey Problem z gabinetem Harry'ego, pomyślała Joan, był odbi- ciem problemu Feniksa w skali mikro: zbyt wiele źle wykorzysta- nej przestrzeni. Brzmiało to paradoksalnie, że na tak zatłoczo- nym terenie można stworzyć budowlę z nadmiarem miejsca, ale superdrapacze chmur były miastami w mieście, rządziły się swo- imi prawami i trudno je było zapełnić. Ponieważ były wysokie dla samej wysokości, forma musiała w nich błagać o funkcjonal- ność i często nie otrzymywała odpowiedzi. Gant oczywiście otrzymał dla siebie całą powierzchnię, której nie potrzebował Departament Opinii Publicznej. W gabinecie mieszczącym prywatną łazienkę, salę konferencyjną, robione na zamówienie gigantyczne biurko i tyle szafek na akta, że nie wy- pełniłby ich papierami nawet osiągnąwszy wiek Kitę, pozosta- wało jeszcze wystarczająco wolnej przestrzeni, aby zaparkować helikopter. Nie, żeby Harry Gant kiedykolwiek miał na to ocho- tę. Ta wysokość. A więc wypełnił przestrzeń, której nie potrzebował, zbędny- mi gratami. W większości były to zabawki, na przykład żyroskop do ćwiczeń, Elektryczna Mapa sieci ekspresów Błyskawica, a ostatnio - holograficzna machina projekcyjna do gier, dwu- krotnie większa od standardowego stołu bilardowego. Była włą- czona, może aby zrobić wrażenie na Joan, może aby zająć jeszcze trochę miejsca. Pomiędzy dwoma panelami sterowniczymi wy- pełnionymi joystickami, przyciskami i przełącznikami lewitowa- ła nie istniejąca wyspa, Wielka Wyspa Amerykańskiego Konsu- menta: z dwiema fabrykami, białą i czarną, oraz setkami małych różowych domeczków, zamieszkanych przez małe holograficzne ludziki, oglądające małe telewizorki, koszące małe trawniczki i kupujące maje rożki lodów z małych ciężarówek z lodami. Nie- które ciężarówki były białe, inne czarne. Wyjeżdżały z fabryk i brały udział w wyidealizowanej leseferystycznej wolnej kon- kurencji, walcząc o rynek wśród mieszkańców wyspy. - To pomoc naukowa - rzekł Gant - ułatwiająca rozwinięcie kapitalistycznej demokracji w krajach, które jeszcze nie miały okazji. Albania zamówiła już tysiąc sztuk. - A gdzie są małe holograficzne wysypiska śmieci? - Joan, to jest uproszczony model ekonomiczny, symulacja nie obejmuje utylizacji odpadków. I zanim zapytasz: nie, kierow- cy ciężarówek nie zakładają związków zawodowych. - Widzę, że to świetna zabawka edukacyjna dla klasy kierow- niczej z Albanii. Mogę zapalić? - Dalej palisz, co? - Dalej mam wszystkie stare nałogi - zgodziła się Joan. - Tak jak i ty. Ale dzięki za kwiaty. - Proszę bardzo. - Uśmiechnął się. - Wdzięczny ci jestem za to, że nie wysadziłaś się w powietrze razem z tym rekinem. Do- brze cię znów zobaczyć. Tęskniłem. Ona spojrzała jeszcze raz na nową zabawkę, w której nie ist- niejące ciężarówki z lodami jeździły tam i z powrotem, i uderzy- ło ją, że ten zbyt duży, zbyt zagracony i zbyt niepraktyczny gabi- net w istocie w sam raz nadawał się dla Harry'ego. Dobrze było sobie o tym przypomnieć, choć właśnie zdała sobie sprawę, że również tęskniła za nim. - Przez telefon powiedziałeś, że pomożesz mi w zbadaniu sprawy Teanecka. - Powiedziałem, że z przyjemnością z tobą o tym pogadam, Joan. Ale wiesz równie dobrze jak ja, że nie został zamordowany przez Automatycznego Pomocnika. - Kiedy Lexa pierwszy raz o tym wspomniała, też miałam wątpliwości. Powiedziałam jej, że o ile wiem, obejście blokad behawioralnych Pomocnika byłoby zbyt trudne i zbyt kosztowne, by się opłaciło. Ale potem podczas śniadania CNN powtórzył ma- teriał z ostatniego ataku Phila Dufresne i pomyślałam sobie: skoro w tym świecie ludzie budują własne łodzie podwodne, bo nie zgadzają się z obowiązującą polityką ochrony środowiska, więc czemu mam się oszukiwać? To jest możliwe. A jeśli zaanga- żowała się w to jakaś korporacja lub rząd, jest to więcej niż moż- liwe. - Gdyby to nawet było możliwe - rzekł Gant - byłoby bardzo, bardzo, bardzo nieprawdopodobne. Ludzie kochają Automatycz- nych Pomocników, Joan. To świetny produkt, który daje im szczę- ście, bo bardzo ułatwia życie. Dlaczego psuć tę opinię, zwracając uwagę na jeden nieprzyjemny incydent, który najprawdopodob- niej nie ma z Pomocnikiem nic wspólnego? Dlaczego zachęcać innych maniaków, by również próbowali tego dokonać? - Zupełnie serio mówisz mi, że nie chciałbyś wiedzieć, czy ktoś wykorzystał twój świetny produkt do popełnienia morder- stwa? - Oczywiście, że chciałbym. Wiesz, ile wydaję na lobbing i są- dy, aby nie pozwolić Pentagonowi na produkcję Automatycznych Żołnierzy? Nie według mojego patentu. Kurde, mam nawet za- strzeżenia co do Elektrycznych Policjantów, zwłaszcza że policja z Los Angeles stale zasypuje mnie petycjami o model zdolny do użycia broni palnej. Możesz mieć pewność, że w jedną chwilę - tu strzelił palcami - zająłbym się tym, gdybym miał choć cień podej- rzenia, że ktoś popełnił zbrodnię przy użyciu Pomocnika. - I jak dotąd nie masz podejrzeń. - Ani cienia. - Wybacz, że jestem namolna, Harry, ale jak mocno się stara- łeś znaleźć podejrzenia? Czy przeczytałeś chociaż raport Wydzia- łu Zabójstw? - No nie. To w końcu jest poufny dokument. Policja nie zapro- ponowała, że mi go pokaże. - Więc rozmawiałeś z policją, prawda? - Vanna rozmawiała. -I co? - I nic. Mówiła, że mieli parę pytań technicznych dotyczących konstrukcji Pomocnika, ale nie wysunęli żadnych oskarżeń. Współpracowała z nimi, poprosiła, aby zachowali ostrożność pod względem ewentualnych dzikich spekulacji, i pożegnała się. I to tyle. - To tyle. Nigdy więcej nie zwracali się do ciebie z nowymi rzeczami? - Przynajmniej Vanna nic nie mówiła. - To dlaczego zaprosiłeś mnie tutaj, jeśli chcesz mi tylko po- wiedzieć, że nie ma o czym mówić? - Żeby spotkać się z tobą - odpowiedział. - Powdychać sobie trochę używanego dymu papierosowego, posłuchać, jak mówisz, że jestem nieodpowiedzialny. Jak dawniej. No i - dodał szybko - aby powiedzieć, że jeśli nie przekonają cię moje słowa, że Po- mocnik jest niewinny, powinnaś odwiedzić Johna Hoovera. ISO - Kogo? Gant odwrócił głowę. - Toby! Pomocnik swym pojawieniem się znikąd zaskoczył Joan, choć naprawdę cały czas siedział bez ruchu między tymi gratami i po prostu go nie zauważyła. Podszedł bez słowa i podał jej kopertę. - Co to? - zapytała. - Dwa bilety powrotne na ekspres linii Błyskawica do Atlantic City. Nie zdążysz na ekspres "Hazardzista", ale masz dwa następ- ne pociągi o 11.30 i 12.59. Jeśli chcesz, na dole może na ciebie czekać taksówka, która zawiezie cię na dworzec Grand Central. - Kto to jest John Hoover? - To twórca Samonapędzającego się Androida. Najpierw pra- cował u Disneya, a kiedy wykupiłem ten patent, na trzy lata przeszedł do nas. Teraz jest na emeryturze, mieszka w New Jer- sey, ale cały czas śledzi poczynania firmy. Dzień wcześniej, zanim zadzwoniłaś, przefaksował mi taką miłą notkę, w której mówi, że słyszał o Ambersonie Teanecku, a także że parę gazet planuje zrobić z tego aferę. Chciał mnie zawiadomić, że z wielką chęcią porozmawia z reporterami, jeśli to coś pomoże. Miły gość, na- prawdę. Joan otworzyła kopertę. Oprócz biletów zawierała wizytów- kę Hoovera z jego adresem i telefonem. - Jeżeli już pojadę do tego faceta, czy powie mi coś sensow- nego? Czy też sprzeda mi kolejną wersję tego, jak bardzo, bar- dzo, bardzo nieprawdopodobne jest przeprogramowanie Pomoc- nika? - Wiesz, on jest naukowcem, pewnie będzie mógł bardziej szczegółowo wyjaśnić, dlaczego jest to nieprawdopodobne. - Gant rozłożył ręce. - Słuchaj, Joan, mówię ci zupełnie szczerze: w tych plotkach nic nie ma. Ale Hoover pewnie będzie mógł wy- kazać ci to na liczbach. - Dobra. Najpierw powinnam do niego zadzwonić. - Jak wrócisz, może pójdziemy gdzieś na kolację. Joan spojrzała mu w oczy, a potem z powrotem na wizytówkę. - Powiedz mi jeszcze jedno. Skąd facet, który jest na emery- turze i mieszka w New Jersey, wie, co knują reporterzy śledczy w Nowym Jorku? Bo z tego, co powiedziała mi Lexa, wynika, że do tej pory media nie zająknęły się ani słowem. Dzięki współpra- cy Vanny z policją, większość agencji informacyjnych obawia się procesów o zniesławienie. Gant wzruszył ramionami. - Vanna czasem jest chamska, bo miała ciężkie życie. Ale jest lojalna. Tak samo John Hoover. Dba o dobre imię Pomocnika, więc przypuszczani, że po prostu gdzieś usłyszał. A skąd Lexa Thatcher wytrzasnęła ten policyjny raport o śmierci Teanecka? Joan złożyła kopertę i wetknęła ją do kieszeni. - Ona żyje z informacji - rzekła. - Wiesz co, sprawę kolacji obgadamy, kiedy już spotkam się z Hooverem. - Świetnie. Joan pokręciła głową, uśmiechając się wbrew woli. - Zobaczymy, jeszcze zobaczymy, Harry. Ale dzięki za tę prośbę. 8 Jeżeli przez przypadek umieszczą cię na "liście dziesięciu najbardziej poszukiwanych osób", jest to jasna wskazówka, że FBI rozpoczęło już polowanie. Wskazuje to również, że są na tropie i mają pewność, że niebawem cię przyskrzynią. Ta lista to taka sztuczka z public rela- tions, wymyślona przez Hupera, czy jak mu tam, żeby pokazać FBI jako paczkę genialnych detektywów. [...] Jeśli znajdziesz się na tej li- ście, zakop się glębiej pod ziemię. Abbie Hoffman, Steal This Book Lexa dostaje poranną gazetę Latarnia morska Robbins Reef znajdowała się trzy kilome- try na południe od Statuy Wolności, przy brzegu Staten Island. Była zautomatyzowana i zamknięta dla osób postronnych. Do- stęp do niej miało tylko dwóch pracowników Straży Przybrzeż- nej, pojawiających się tam dwa razy w miesiącu na inspekcję i konserwację. Obaj byli wilkami morskimi, do szpiku kości pa- triotami i w normalnych okolicznościach nie zadawaliby się z żadnymi piratami. Jednakże dziadek jednego z nich zmarł na nowotwór spowodowany pestycydami w kalifornijskiej winnicy, a rodzina drugiego zbankrutowała po wycieku ropy, który w 2020 roku zniszczył wszystkie ławice ryb w Zatoce Bristolskiej na Alasce. Logicznym następstwem było, że jeśli banda wyję- tych spod prawa drzewolubów chce sobie od czasu do czasu sko- rzystać z Robbins Reef jako kryjówki czy miejsca spotkań, obaj tolerują to, o ile drzewoluby nie zostawiają po sobie żadnych śladów i dbają o to, by nie zauważono ich z pobliskiej przystani wojskowej w Bayonne. Latarnia przypominała niewielki hydrant przeciwpożarowy o kamiennej podstawie, wystający z wierzchołka rafy. W jej wnę- trzu pomieszczenia o kształcie wycinków koła gwiaździście od- chodziły od centralnego punktu. Był tam magazyn, sypialnia z przyległą kuchenką i pokój dzienny, a także łazienka z żeliwną wanną napełnianą wodą z zewnętrznego zbiornika. Morris za- dbał o instalację wodną oraz założył dwa dyskretne kolektory deszczówki. W sypialni, opuszczonej po odejściu ostatniego ży- wego latarnika, zainstalował fałszywy sufit z wiszącym futonem, który można było opuszczać i podnosić na bloczkach. To wszyst- ko oraz ukryta kuchenka z paroma naczyniami, butlą propanu i nikaraguańską kawą stanowiło całość wygód. Spartańsko, ale przytulnie. Przydawało się, kiedy mieszkanie Lexy stawało się zbyt ryzykowne dla Phila na skutek agentów federalnych węszą- cych wokół New Bedford-Stuyvesant. Było stąd także bliżej do Jaskini Piratów, na wypadek nagłej konieczności. Toshiro Goodhead, krzycząc w ferworze namiętności, czasem przechodził na język ojczysty - japoński, Philo ześlizgiwał się w dialekt Niemców z Pensylwanii, Lexa zaś, płynnie mówiąca po arabsku, francusku, rosyjsku i hiszpańsku, stawała się prawdzi- wą szkołą języków żądzy. Kiedy w końcu usypiali, w ich uszach ciągle brzmiała ta wielojęzyczna kotłowanina. Śnili o mapach i państwach i budzili się pod ciężarem innego ciała. Jak zwykle, Lexa wstała pierwsza. Philo leżał na plecach na prawo od niej; opierała policzek na jego masywnej klatce pier- siowej. Toshiro, z głową na drugim końcu futonu, przez sen mu- skał ustami jej stopy. Lexa dotknęła dłońmi obu swych kochan- ków, czując powolną synchronię ich oddechów. Uśmiechnęła się zadowolona. Skądinąd dochodził zapach parzącej się kawy oraz świeżego atramentu: to Ellen Leeuwenhoek wróciła z Waszyngtonu. Lexa delikatnie podniosła się z posłania, starając się nikogo nie zbu- dzić, po czym bosymi stopami zatańczyła na zimnej kamiennej posadzce. W Robbins Reef nie było ogrzewania. Przemknęła przez magazynek, zauważywszy, że prycza Rabi jest pusta, a cie- płe koce zrzucone na bok. Z łazienki dobiegały śmiechy i chlapa- nie. Weszła do kuchni i przyrządziła cukier z kawą. Na stole leżała najnowsza "Rozmowa międzymiastowa". Bar- dzo przypominała dzieło sztuki, jak na gazetę. Biorąc upadek "Yillage Voice" na przełomie wieków za omen, Lexa zdecydowa- ła, że alternatywny tygodnik adresowany tylko do czytelnika z ulicy nie osiągnie nigdy takiej wpływowości, o jakiej marzyła; chciała więc uwieść nim raczej dziennikarzy i wydawców in- nych, bardziej możnych pism. Po złożeniu na komputerze, "Roz- mowa" była drukowana na Elektrycznym Gutenbergu, dającym takie same wypukłe czcionki i rastry na zdjęciach jak auten- tyczna ręczna prasa. Papier był gruby, ziarnisty i ciężki jak hi- storia, teksty zaś - bardziej niż dopasowane do wyglądu gazety. Choć nie każdą z zamieszczonych przez Lexę rewelacji przedru- kowywał "Times", zdarzało się to bardzo często, odbierała rów- nież wiele telefonów z prośbami o ujawnienie swych źródeł. Mó- wiło się nawet, że redaktor naczelny "Washington Post" zwykł jeść winietę "Rozmowy" jako afrodyzjak. Nie było to aż tak dziwne, jak brzmiało. "Rozmowa międzymiastowa" była jadal- na. Papier miał delikatny smak miodu, a farba - egzotycznych przypraw. - Cześć - rzekła Lexa, wślizgując się do łazienki. W wannie siedziały Ellen i Rabi, której zaczynała już schodzić wysypka. Rabi uśmiechnęła się zgryźliwie. - Głośna byłaś w nocy. - Też kiedyś będziesz - zapewniła ją Lexa. - Masz moje stru- ny głosowe. Pocałowała Ellen na powitanie i zdołała się jakoś, nie rozle- wając kawy, wcisnąć do wanny, zbudowanej dla masywnego i wy- sokiego latarnika. - Co tam słychać w D.C.? - Nuda - odpowiedziała Ellen. Wzięła gąbkę i poczęła namy- dlać plecy Lexy. - Jeśli uważasz, że kandydaci demokratów są wszyscy tacy sami, powinnaś przeczytać mowy wyborcze republi- kanów. Jedyna na razie ciekawa rzecz dotyczy pani senator Young, i to nie jej poglądów. Wywiad środowiskowy FBI ujawnił trzech nadliczbowych mężów, których skrzętnie przemilczała. CNN bę- dzie trąbić o tym dziś po południu, ale pani senator chciała zapro- ponować ci przeprowadzenie wywiadu do następnej "Rozmowy". Posłyszała od kogoś, że może wczujesz się w jej sytuację. - Hmm - zastanowiła się Lexa. - A co mówi na taką okazję protokół dyplomatyczny? Jeżeli zostanie wybrana, czy oni wszy- scy są Pierwszymi Dżentelmenami, czy też musi ich jakoś posor- tować? - Myślę, że musi ułożyć listę nominowanych - oznajmiła El- len - a potem Senat przesłuchuje kolejnych mężów i głosuje za lub przeciw nominacji. - Przesłuchania małżeńskich kandydatów do Pierwszego Ha- remu. O, to byłaby historia w sam raz dla mnie. - Jasne, ale pewnie w następnym stuleciu - zaśmiała się El- len. - A gdzie podziewa się Serafina? Czy nie było jej wczoraj wieczorem? - Ona chodzi swoimi ścieżkami - powiedziała Rabi. - No pewnie - potaknęła Ellen. Podrapała Lexę po plecach. - Kolejne bezcenne dzieła sztuki? - Nie. Tym razem mikroukłady. Gdzieś w zeszłym miesiącu Morris wykopał jakiś tajny dokument o rządowym projekcie sztucznej inteligencji. Włamał się jeszcze głębiej i spreparował lewy rozkaz dostawy, nakazujący dostarczenie prototypu urzą- dzenia na dworzec Grand Central. Najwyraźniej FBI ma tam gdzieś skrzynkę kontaktową dla supertajnych agentów. Morris, Serafina i Dwadzieścia Dziewięć Słów chcą dziś z rana podebrać im te układy. - Morris będzie udawał federalnego? - Aktywnego agenta wywiadu krajowego. - Lexa odchyliła głowę w tył, zachęcając Ellen do potarcia gąbką szyi. - Mam przeczucie, że usłyszymy o tym w wiadomościach. Morris odbiera przesyłkę, a Maxwell łapie trop Kiedy wszedł na dworzec Grand Central, wyglądał jak stuk- nięty rabin, który sterroryzowawszy Pancho Villę* ukradł mu ubranie, a potem dla treningu obrobił jeszcze babcię z torbami. Przebranie było tak wyraźne i ostentacyjne - jakby miał na czo- le wypisane "pieprznięty terrorysta" - że nawet czający się na niego agenci federalni nie uwierzyli własnym oczom. Po począt- kowym szoku roześmiali się. To była pomyłka. Wielką stację końcową złociły promienie słońca, importowa- ne, ale prawdziwe: wpuszczał je tutaj szereg peryskopów, przegu- bowymi konstrukcjami wystający kilkadziesiąt metrów ponad dach stacji, kierujący ukradzione snopy światła w mrok hali, by krzyżowały się pod odwróconą błękitną kopułą. W nocy perysko- py odpoczywały, kopułę zaś wypełniały gwiazdy - holograficzne nagranie rozgwieżdżonego nieba. Te i inne dekoracje kosztowa- ły Harry'ego Ganta kupę forsy, choć jak zwykle pieniądze nie interesowały go tak bardzo jak elegancja efektu końcowego. Po- dobnie jak wielu urodzonych za późno nowojorczyków, Gant za- wsze żałował, że nie załapał się na czasy świetności dworca, a sukces ekspresów Błyskawica był jedynym pretekstem, jakie- go potrzebował, by przeprowadzić całkowitą restaurację tej zruj- - Francisco "Pancho" Villa - jeden z przywódców rewolucji meksykańskiej, po jej upadku kontynuował walkę, napadając na przygraniczne miasta amery- kańskie. W 1916 roku generał John J. Pershing przeprowadził przeciw niemu ekspedycję karną, która odniosła totalną klęskę i przyczyniła się do dalszych napięć pomiędzy Meksykiem a USA. nowanej budowli. Zostawiwszy sobie frajdę zarządzania samym projektem, zrzucił niepokoje finansowe na Claytona Bryce'a, na Vannę Domingo zaś - problemy inżynierii ludzkiej, to znaczy re- lokację weteranów wojennych i innych włóczęgów traktujących Grand Central jak schronisko. W końcu Vanna jeszcze niedawno mieszkała tu z nimi, więc rozumując logicznie - będzie wiedzia- ła najlepiej, co z nimi zrobić. I wiedziała. Pewnej chłodnej jesiennej nocy roku 2018 straż- nicy wymietli obudzonych nagle dzikich lokatorów dworca. Jako zachętę do przeprowadzki oferowali darmowe bilety na metro. Siły używali tylko w ostateczności, ale nie uznawali sprzeciwów: Grand Central nie miał już miejsca dla włóczykijów bez biletów. Jako alternatywną noclegownię sugerowano dworzec Pennsylva- nia Station sieci Amtrak - szybko upadającego konkurenta po- ciągów Ganta. Dworzec Pennsylvania Station był już wcześniej po brzegi wypełniony własnymi mieszkańcami. Do świtu był przepełnio- ny; w roku 2019 Amtrak upadł, a koleje dojazdowe PATH i Long Island Railroad błagały o miejsce na peronach Grand Central, który znów stał się gwiazdą. Siły bezpieczeństwa Vanny Domin- go, przezwane Brygadą Przyjemnej Podróży, dbały, by zachował ten status. Dlatego właśnie Morris Kazenstein byłby podejrzliwy, na- wet gdyby nie zdawał sobie sprawy, że wchodzi w pułapkę. Wie- dział dobrze, jak wygląda z wielką czarną brodą i pejsami przy- słaniającymi twarz, ubrany w wystrzępioną pelerynę, filcowe sombrero, levisy i kowbojki, z brudną reklamówką w każdej ręce. Normalnie przyjemniacy z brygady dopadliby go w oka- mgnieniu, pytając czy mogą w czymś "pomóc", lecz nie dzisiaj: dziś FBI poinstruowała ich, by się nie angażowali, pozwalając bezdomnym i żebrakom zachować swobodę do momentu aresz- towania. Strażnicy przy drzwiach gapili się na niego, ale po- zwolili mu wejść. Problemów z wejściem nie miał również Maxwell, dowódca czołgu, dziś rano przyłapany na zakopywaniu tomu "Rubikon- -Szrapnel" Encyclopedia Britannica w doniczce z paprotką i wy- walony z biblioteki. Przypadek sprawił, że przyczłapał tu kilka kroków za Morrisem. Wywiadowcy FBI namierzyli go, zastana- wiając się, czy nie jest czasem konfederata; ale Maxwell nie po- szedł śladem żydowskiego pirata. Zwabiony błyskiem golizny, skręcił do kiosku z gazetami. Tymczasem Morris przemierzał halę dworcową pod gwiezd- ną kopułą - kulturalni i czyści posiadacze biletów oczekiwali tu- taj na swoje pociągi - i kierował się do okienka pocztowego w północno-wschodnim narożniku. Na galeryjce okalającej brzeg kopuły siedziało dwóch snajperów z FBI, umocowanych do niej uprzężą bezpieczeństwa. Wodzili lufami za Morrisem, goto- wi zdjąć go, jeśli uczyni jakiś groźny ruch wobec cywili. Nie uczynił. Podszedł prosto do okienka, gdzie przywitał go przebra- ny w pożyczony mundur pocztowy agent Wydziału do spraw Działalności Antyantyamerykańskiej Ernest G. Yogelsang. - Słucham pana? - zapytał Yogelsang. Maxwell kręcił obrotowym stojakiem z wydaniami kieszonko- wymi, wypełnionym głównie wydanym na pięćdziesięciolecie "Lękiem przed lataniem" Eriki Jong. Zbulwersował go nagi pę- pek i odsłonięty półksiężyc piersi na okładce, począł więc upy- chać książki do kieszeni kurtki. Kioskarka, agentka FBI obser- wująca przez lornetkę poczynania Morrisa Kazensteina, nie sprzeciwiała się. Morris postawił reklamówki na podłodze. - Mam tu odebrać przesyłkę - powiedział, powiewając żół- tym kwitkiem. Podając go Yogelsangowi, trzy razy zapukał kost- kami palców w ladę. i/j Yogelsang wygłosił odzew. - Zawsze miło dostawać paczki o tej porze, prawda? f - Mówiąc szczerze - odrzekł Morris - wolę dostawać paczki około czwartego lipca. i - To musi pan być prawdziwym patriotą. - Z przyjemnością zniszczę wioskę, aby ją uratować - zgodził się Morris. Yogelsang skinął głową. - Oto paczka dla pana. Wysoko, na galeryjce, szara wiewiórka ugryzła jednego ze snajperów, pozbawiając go przytomności, zanim zdołał krzyknąć. Drugi strzelec nagle poczuł zimny powiew z otwartego włazu, po czym, uderzony w plecy przez polarnego niedźwiedzia, zwisł bez- władnie w uprzęży zabezpieczającej. Z megafonów stacji rozległ się głos Serafiny: - Tor dwudziesty dziewiąty wolny dla odjazdu. Yogelsang przyniósł plastikowe pudełeczko, jakby etui na okulary i otworzył je kciukiem, ukazując Morrisowi usadowione wewnątrz cztery mikroukłady. - Są pańskie. Proszę tu podpisać. Obok pudełka położył Elektryczny Notatnik. Morris musiał wyciągnąć rękę, a kiedy to zrobił, Yogelsang zatrzasnął mu na nadgarstku kajdanki. - Jest pan aresztowany za próbę kradzieży własności pań- stwowej, podszywanie się pod agenta federalnego, szpiegostwo komputerowe oraz podejrzany o piractwo morskie. Ma pan pra- wo odmówić... Morris gwałtownie cofnął rękę, pozostawiając dłoń, która strząsnęła więzy i zaatakowała Yogelsanga. Jak pięcionożna ta- rantula wspięła się po jego koszuli, podciągnęła na podbródku i przycisnęła swe nasączone chloroformem wnętrze do jego ust i nosa. - Dobrej nocy, Erneście - rzekł Morris. Wysadził z opróżnio- nego rękawa swą prawdziwą rękę i chwycił kasetkę z mikroukła- dami. Potem rozkazał: - Osłaniajcie mnie - po czym z reklamó- wek buchnęły kłęby gęstego białego dymu. Oddział wspierający Yogelsanga zawahał się, czekając, aż snajperzy otworzą ogień; zanim zdali sobie sprawę, że obaj strzelcy są uśpieni, cały pół- nocno-wschodni narożnik zniknął we mgle. Pasażerowie rozglą- dali się wokół, zastanawiając się, czy pękła rura z parą. Komandoska kurtka Maxwella była cała wypchana książka- mi, ale na stojaku zostało jeszcze z osiem czy dziewięć egzempla- rzy. Rozejrzał się za jakąś torbą, w której mógłby je przenieść. Kłębiąca się mgła poczęła rozbijać promienie słońca na kolory. Nagłe pojawienie się tęczy skłoniło Maxwella do uniesienia wzroku. A wtedy wstrzymał oddech. Serafina i Dwadzieścia Dziewięć Słów na Śnieg siedzieli przy- kucnięci na galeryjce obok jednego ze śpiących snajperów, goto- wi rzucać sieci na agentów, gdyby wymagało tego ubezpiecze- nie ucieczki Morrisa. Nie wymagało: FBI i Brygada Przyjemnej Podróży dzielnie zanurkowali we mgłę, by odnaleźć w niej jedy- nie porzuconą pelerynę i pełne czarnych włosów sombrero. Dwa- dzieścia Dziewięć Słów nosił strój misia polarnego; Serafina ubiór afrykańskiego superherosa; jednakże wbrew stanowczym poleceniom BEG-Bobra odmówiła włożenia kasku. Nawet z dużej odległości błysk jej zielonych oczu był tak jaskrawy, że Maxwell natychmiast zapomniał o Erice Jong. Obserwująca Morrisa agentka FBI wypadła z kiosku, wyma- chując pistoletem maszynowym. Maxwell podstawił jej Nogę, jednocześnie uderzając w tył głowy. Podniósł pistolet. Kiedy znów spojrzał na galeryjkę, Serafina i niedźwiedź zniknęli, ale nie przejął się tym. Znał dobrze sekretne zakątki Grand Cen- tral: tak jak Kitę i Vanna pomieszkiwał tutaj. Poza tym był żoł- nierzem i posiadał ten szósty zmysł, którym Bóg obdarza wszyst- kich wariatów. Zagubieni we mgle federalni i przyj emniacy wołali przez ra- dio o wsparcie. Maxwell odbezpieczył pistolet maszynowy i włą- czył się do gry. Śniadanie w Robbins Reef Toshiro i Ellen smażyli w kuchence jajka w stylu dowolnym, a Lexa, Philo i Rabi dzielili się kawą i sokiem przy stole w poko- ju dziennym. Wieczorem Lexa przyniosła tam radio samocho- dowe od Betsy (volkswagen i ziemnowodny citroen Ellen stały zanurzone po dach na rafie, nadstawiając ucha na przepływają- ce patrole Straży Przybrzeżnej i w każdej chwili gotowe do wy- nurzenia), mogli więc posłuchać najświeższych wiadomości z Grand Central. - ...terroryści najwyraźniej zbiegli bez przeszkód, choć wła- dze opóźniają odjazdy pociągów i przeczesują teren stacji. Do tej pory nie mamy żadnych oficjalnych informacji; z zebranych strzępków rozmów wynika, że nie zidentyfikowana grupa wal- czących aborygenów przechwyciła tajną przesyłkę wojskową, być może eksperymentalną broń. Jednakże, zgodnie z naszą za- sadą unikania alarmistycznych doniesień, chcemy oznajmić, iż nie ma żadnych dowodów, że podróżni mogli być zagrożeni pro- mieniowaniem, środkami biochemicznymi czy psychotropowymi podczas tego napadu. Nic nie wskazuje na to, by władze plano- wały zamknąć dworzec w celu kwarantanny. - Tom, mówi Carol w studiu. Czy mógłbyś odpowiedzieć nam na jedno na pytanie... - Mów dalej... - Wspomniałeś wcześniej, że za tę operację "Żądło" odpo- wiedzialny był Wydział do spraw Działalności Antyantyamery- kańskiej FBI. Co z tego wynika? - Jak wiesz, Carol, Wydział do spraw Działalności Antyanty- amerykańskiej został utworzony, by inwigilować "pomniejszych wywrotowców" po zakończeniu zimnej wojny z Rosją. - Nie ma to związku z senatorem Josephem McCarthym, prawda? - Najzupełniej nie ma. Oczywiście, senator McCarthy był związany z Urzędem do spraw Działalności Antyamerykańskiej z lat pięćdziesiątych, dziś kojarzonym głównie ze strasznymi nadużyciami władzy. Lecz ten niedawno założony wydział FBI w niczym go nie przypomina, stąd podwójne "anty". Philo rozłożył na stole swą nie dokończoną powieść i przy je- dzeniu udawał, że nad nią pracuje. Jednak od rozpoczęcia trans- misji radiowej jedynie w kółko pisał i wykreślał ten sam przy- miotnik. - Ej! - Lexa delikatnie szturchnęła go pod stołem. - Wszyst- ko w porządku? - Serafina jest na tyle duża, że może sobie sama wybierać kłopoty, w które się pakuje - odparł, obracając długopis w pal- cach. - Poza tym Morris wie dobrze, że gdyby coś sobie zrobiła albo została aresztowana, skręciłbym mu kark; chyba to jedyny powód, dla którego skręciłbym komuś kark. - Wiem, wiem - odpowiedziała Lexa. - Ale czujesz się z tym dobrze? Philo westchnął i odłożył długopis. Podrapał się po skroniach. Przez tyle czasu powinienem się już do tego przyzwyczaić, pomy- ślał. Z pewnością miał sporo doświadczenia jako zbieg i outsi- der. Nawet zanim stał się piratem, zanim wybuchła pandemia, nie był niczym więcej niż przybyszem na obcej ziemi. Pomimo to, i pomimo jego doświadczenia w dziedzinie wychowywania dzieci w trudnych warunkach, ojcostwo nadal wydawało mu się najbardziej obcą ze wszystkich ziem. Musiał jednak mieć coś wspólnego z Serafina, jeśli chodzi o chemię wewnętrzną, bo uśmiech, którym po dłuższej przerwie obdarzył Lexę, był autentyczny - słaby, ale niepokonany. - Czuję się tak dobrze - oświadczył wreszcie - jak tylko mo- że czuć się dowódca ekoterrorystycznego okrętu podwodnego, czarny amisz wyjęty spod prawa, który nie może napisać rze- czownika pozbawionego co najmniej dwóch przymiotników i któ- rego pierworodne dziecko ma ochotę podpalić Luwr. Poprzez stół ujął rękę Lexy i uścisnął ją. Rabi beknęła w swój sok pomarańczowy i powiedziała: - Kochani. - Tom - oznajmiło radio - czy jesteś całkiem pewien, że żad- ne przypadkowe osoby nie doznały obrażeń podczas tej akcji terrorystycznej ? - Hmm, Carol, barierki są dość daleko od miejsca zdarzenia, a nikogo z nas nie wpuszczono jeszcze do budynku dworca. Było- by nierozważne z mojej strony mówić o masakrze, choć teore- tycznie mogło się tam zdarzyć wszystko... jajko piętnastogodzinne - Jeszcze raz mi powiedz, do czego są te mikroukłady - rzekła Serafina. Znajdowali się w pomieszczeniu gospodarczym odcho- dzącym od jednego z tuneli kolejowych ekspresu Błyskawica. Była to w istocie ta sama pomazana sprayami pakamera, gdzie dawno, dawno temu Kitę Edmonds i Vanna Domingo broniły się przed najazdem szczurów wielkości pudli. Teraz Morris grzebał tu przy zaawansowanej technologii, pod porośniętą kurzem sześćdziesięciowatową żarówką. BEG-Wiewiórka wyglądała fe- deralnych w tunelu. - One biorą informację w formie abstrakcyjnej i tworzą z niej świadomą osobowość - wyjaśnił Morris. - Technologia jest zbli- żona do stosowanej w komputerowych konstruktach osobowo- ści, ale to jest następna generacja, o wiele bardziej uniwersalna i potężniejsza. -Trzymał w dłoniach jajko Faberge dla ubogich, sporządzone z zawartości kieszeni Tomka Sawyera: zużytego sznurka, odcinka biletu, papierka od cukierka i skrzydełka mo- tyla; wszystko to zatopione w twardym pancerzu z żywicy, chro- niącym żółtko - czystą Pamięć, specjalnie dobraną antologię z Magazynu Historii Afrykańskiej. - Chociaż nie wiem dokładnie, jak to działa - ciągnął Mor- ris. Gładzącym ruchem otwierał maleńkie szczelinki w skorupie jaja i wtykał w nie zrabowane mikroukłady. - Pewien rodzaj pa- stiszu, tak jakby odgrywanie bajki za pomocą pluszowych zaba- wek i innych przedmiotów, jakie masz w pokoju. Ale w tym przy- padku raczej tworzymy duszę niż historię do opowiedzenia. -1 to rzeczywiście myśli? - zapytał Dwadzieścia Dziewięć Słów. - No, to może przesada, test Turinga zdałoby na maksa, ale prawdziwa samoświadomość to nie jest prosta sprawa. Technolo- gię opracowało wojsko, chcieli zbudować w pełni zautomatyzo- wany czołg, więc wzięli parę takich scalaków i podpięli do ukła- dów sterujących M6 buchanan. Potem nakarmili je końską daw- ką historii wojskowości i pozwolili, by wykreowała sobie tożsamość. - Zadziałało? - Jakby trochę w poprzek ichnich oczekiwań. Nie wiem do- kładnie, ale domyślam się, że obróciło się przeciwko nim, może ostrzeliwując trybunę pełną generałów na inspekcji. Program badawczy został pospiesznie odwołany. To by było na tyle, ale jeszcze te brunatne koszule z Wydziału do spraw Działalności Antyantyamerykańskiej zdołały jakoś wyłudzić zgodę na wypo- życzenie paru układzików do własnego projektu Wielkiego Bra- ta. Stąd miało dostać się do grupy technologicznej FBI w Dolinie Krzemowej, ale trochę w tym przeszkodziłem. - Ta osobowość, która tam się w środku uprzędzie - zapytała Serafina - to nie będzie po prostu coś jakby Elektryczny Mu- rzyn bez ciała, nie? - Nie wiem - odpowiedział Morris. - Już raczej Elektryczna Afryka. Trzeba zacisnąć kciuki i czekać. Nawet jeśli to komplet- ny szajs, federalni mają o jedną zabawkę mniej. BEG-Bóbr, stojący na podłodze u stóp Serafiny, dwukrotnie uderzył ogonem. - Nie podoba mi się to. Cały ten eksperyment jest wyjątkowo niebezpieczny. Sztuczna inteligencja to nie zabawka, zwłaszcza kradziona sztuczna inteligencja. Morris wetknął do jajka kolejny układ scalony. - Ty, Bóbr, nie miałeś być moją niańką. - Może chciałeś zawrzeć takie ograniczenie w moim progra- mie, ale zapomniałeś. To dowód, że mam rację. Grzebiesz w rze- czach, które lepiej zostawić w spokoju. Serafina chciała coś powiedzieć, ale zmilczała. W tym samym momencie Dwadzieścia Dziewięć Słów przysunął się do Morrisa, odrzucając swój niedźwiedzi kaptur. Różowa małżowina jego na- giego ucha, delikatna, krągła, którą można by pieścić całymi dniami, spowodowała, że Serafina się zaczerwieniła. - Nie ma obaw - rzekł Morris. - Najpierw przeprowadzimy mu pełną analizę osobowości, by upewnić się, że jest przyjazne i zdrowe na umyśle. - Wetknął ostatni układ i wcisnął wgłębienie u podstawy jaja. Zapiszczało. - To tyle. Piętnaście godzin inkuba- cji i będziemy mieli dzidziusia... albo co innego. Uniósł jajo, tak by wszyscy je widzieli. Za nim na ziemię pa- dła BEG-Wiewiórka minus baterie. - Ja wezmę to jajeczko - powiedział Maxwell. BEG-Bóbr poruszał się szybko; podobnie Maxwell. Silnym pił- karskim zamachem nogi kopnął Bobra wystarczająco mocno, by uszkodzić mu obwody. - Ja wezmę to jajeczko - powtórzył. Wycelował pistolet ma- szynowy w Dwadzieścia Dziewięć Słów, który sięgał już pod swe futro po króliczka. - Lepiej nie wyciągaj nic poza chusteczką, żołnierzu. Ręce do góry! Wszyscy unieśli ręce. - Słuchaj no - próbował tłumaczyć Morris - przecież nie bę- dziesz bawić się ze... Maxwell uciszył go ostrzegawczym gestem. Wyrzucił z kiesze- ni kilka książek i wetknął tam jajo. Dopiero wtedy spojrzał Se- rafinie prosto w oczy. - No a teraz - rzekł - ty przekonasz się, jak to fajnie, kiedy ci coś ukradną. Coś ważnego, coś ukochanego, być może, zostaje chirurgicznie usunięte przez obcego. Zobaczymy, czy ci się spodoba. Wciąż grożąc im pistoletem, cofnął się. Na pobliskim torze zaterkotała Drezyna Konserwacyjna; Maxwell chwycił poręcz i wskoczył na platformę. Drezyna wywiozła go w mrok. - O w mordę - powiedział Morris rozkładając ręce. - Ukradł moją Afrykę - dodała Serafina. - Chyba moglibyśmy go wyśledzić i zabrać mu to - rzekł Dwa- dzieścia Dziewięć Słów. - Co to za jeden? - Czasem przychodzi do biblioteki. Nie znam jego nazwiska. - Nie wiesz, czy zna się na komputerach? - Morris w namyśle pocierał podbródek. - Ma pistolet, więc nie może być specjal- nym mózgowcem, nie? - Nie mam pojęcia - odparła Serafina. - Myślisz, że uszkodzi jajko? - Bardziej się boję, że nie przetestuje go najpierw i od razu podłączy je do komputera, mającego otwarte połączenie z siecią. Te africana, które tam wrzuciliśmy... Celowo pominąłem najbar- dziej buntownicze przemowy Louisa Farrakhana*, ale została na przykład biografia Toussainta L'Ouverture** albo historia * Louis Farrakhan - pochodzący z Bermudów kontrowersyjny czarny f unda- mentalista islamski, jego stowarzyszenie Naród Islamski skupia wielu amery- kańskich wyznawców; jest oskarżane o rasizm, antysemityzm, wspieranie faszy- zmu i terroryzmu; jednocześnie mocno angażuje się w działalność charytatywną, a także programy resocjalizacji więźniów. **Toussaint L'Ouverture (1745-1803) - zwany wyzwolicielem Haiti; był przywódcą buntu niewolników w roku 1791, sprzymierzony z Francuzami do- prowadził do usunięcia Brytyjczyków z wyspy; w 1796 Napoleon stwierdził, że Ouverture zdobywa zbyt duże wpływy, wypowiedział więc mu wojnę. Przywód- ca buntu został pojmany i wtrącony do francuskiego więzienia, gdzie zmarł z głodu. Zulusów. Jeśli to wydostanie się na wolność, może narobić spore- go zamieszania, rozumiesz? - Ojej - odpowiedziała Serafina. - Ojej - powtórzył Dwadzieścia Dziewięć Słów. Rozpłaszczony pod ścianą BEG-Bóbr powtarzał: - A mówiłem wam żżżż... mówiłem wam żżżż... mówiłem wam żżżż... Nasza kochana przyjaciółka Ayn Rand ma coś do powiedzenia na te- mat zanieczyszczeń. Pewnego niedzielnego popołudnia w maju 1971 roku wystąpiła przed widzami telewizyjnymi z całego kraju i oskar- żyła ruch ekologiczny o działanie przeciwko życiu, przeciwko czło- wiekowi i przeciwko myśli. Powiedziała między innymi, że to gwóźdź do trumny tego, co jeszcze pozostało z kapitalizmu. Dawno zapomniałem jej słowa, ale moja znakomita pamięć oraz sta- nowisko Ayn Rand w sprawie ruchów ekologicznych podpowiadają coś mniej więcej takiego: "Wy wszyscy poniżej dwudziestu dziewięciu lat powinniście kliękać zawsze, kiedy widzicie dymiący komin. Bież tiechnołogii i zanieczysz- czienia ciągle żilibyśmy w epoce kamienia łupanego... Jesteśmy uwię- zieni w walce na smiert' i żytie między naturą i tiechnołogią, między biezmyslnymi drzewami i kamieniami a biezgranicznym gieniuszem ludzkiego umysłu". Jerome Tuccille, It Usually Begins with Ayn Rand Bezpieczeństwo się nie sprzedaje. Lee lacocca, "ojciec" forda pinto 2008: Protest przeciwko wysypisku w Nigerii Śmierć Christiana Gomeza umożliwił prezent od Forda. W la- tach 1966-80 wyprodukował on ponad dwadzieścia milionów sa- mochodów osobowych i ciężarowych z wadliwie skonstruowaną automatyczną skrzynią biegów, która mogła sama z siebie prze- łączyć się z pozycji parkingowej na wsteczny. Samochód zosta- wiony z włączonym silnikiem lub zaparkowany na pochyłości mógł w każdej chwili zacząć zjeżdżać w tył, zaskakując kierow- cę, który wysiadł, by rozładować bagażnik, albo dziecko, które wybrało zły moment, by przebiec przez jezdnię. Nagle ruszające fordy powodowały tysiące wypadków, w tym setki śmiertelnych, ale jeździły dalej, gdyż szefostwo Forda uważało, że okoliczno- ści nie usprawiedliwiają kolosalnych kosztów wezwania do ser- wisu wszystkich samochodów. W tym samym czasie ówczesny prezes Forda, Lee lacocca, ze szczególną uwagą śledził projektowanie forda pinto - odpowie- dzi koncernu na małe importowane samochody w rodzaju volks- wagena garbusa. Konstrukcja tego pospiesznie skierowanego do produkcji modelu zawierała źle zabezpieczony zbiornik paliwa, podatny na przebicia i samozapłon podczas tylnych zderzeń, na- wet przy prędkości zaledwie trzydziestu na godzinę. Prosta zmia- na załatwiłaby problem, ale Ford, postawiony przed dodatkowy- mi kosztami produkcji w wysokości jedenastu dolarów na samo- chód, zdecydował, że taniej będzie ten defekt zostawić i cierpieć ewentualne procesy o odszkodowania. Tysiące pasażerów forda pinto spaliło się żywcem po kolizjach, które w innym przypadku byłyby niegroźne. To oczywiście historia starożytna. Wszystkie fordy pinto zo- stały wezwane do serwisu w roku 1978; w 1980 Ford wprowadził nowy typ skrzyni biegów i zamiast wezwań rozesłał wszystkim posiadaczom starszych samochodów ostrzegawcze nalepki na zderzaki, każące zachować szczególną ostrożność podczas parko- wania. I tyle, jeżeli chodzi o Forda. Ale pierwszego maja 2008 roku Christian Gomez poczuł cios z przeszłości. Dzień już zaczai się źle - od bezowocnej debaty nad przyszłością Gant Industries. Automatyczny Pomocnik za- powiadał się na czołowy przebój rynkowy początków XXI wieku i sukces zapewniający nieograniczone, niebotyczne możliwości rozwoju i ekspansji dla ich firmy... wszystko to podważał fakt, że Gomez i Harry Gant nie mogli się zgodzić, co zrobić z zyskami. Gomez chciał zainwestować w przemysł wydobywczy w no- wej Strefie Wolnego Handlu w Afryce Subsaharyjskiej. W wy- niku wojny z roku 2007 stały otworem całe krainy pełne złóż na- dających się do eksploatacji, a firma dysponująca równomier- nym przypływem gotówki i darmową siłą roboczą Pomocników mogła tam zbić fortunę. Lecz Harry Gant nie uważał, że to wy- starczająco "elegancki" pomysł. - Nie żebym miał coś przeciwko, Christian - wyjaśnił mu - on po prostu mnie nie pasjonuje. W przypadku Harry'ego brak pasji był równie zabójczy jak czynna niechęć. Otóż Harry chciał zyski z Pomocników "zainwestować w Ame- ryce". Christian Gomez nie był pewien, o co dokładnie chodziło, a i Harry zdaje się też; w każdym razie obejmowało to wydawa- nie ogromnych pieniędzy na zakup lub budowę bardzo wysokich budynków. W niedawnym wywiadzie telewizyjnym Gant wyja- wił, że w głębi serca marzy o odbudowaniu Empire State Buil- ding (co było dla Gomeza nowością); posunął się nawet tak dale- ko, że rozmawiał z agencją nieruchomości o cenie gruntu. Skon- taktował się także z Turner Broadcasting pragnącym sprzedać lub wydzierżawić nie dokończony Minaret Turnera w Atlancie, po to by CNN mogło sobie pozwolić na więcej sterowców. Oprócz manii "drapaczowej", Harry nieustannie wtrącał się z ulepszeniami do ich złotodajnego produktu. - Małe ulepszenia i kosmetyka to jedna sprawa - rzekł Go- mez, wymachując sporządzoną przez Ganta dwudziestostronico- wą listą modyfikacji Pomocnika - ale to po prostu przesada. Co do sprawy planowanego zużycia moralnego modelu mogę być ela- styczny, dogadamy się. Jeśli chodzi o twoją propozycję, by wyglą- dały i mówiły bardziej podobnie do ludzi, pomyślimy nad tym, kiedy będziemy planować produkt na rynek domowy. Ale teraz, gdy naszymi głównymi odbiorcami będzie przemysł i wojsko... - Nie wojsko - zaprzeczył Gant. - Znasz moje poglądy. - Musimy sprzedawać je wojsku, Harry. To patriotyczne i bar- dzo mądre posunięcie. Wiesz, ilu żołnierzy stracili w pandemii? Dwadzieścia dwa procent strat w stanie liczebnym armii. Cztery lata później brak wyszkolonej kadry jest tak dotkliwy, że kobie- ty prowadzą czołgi i maszerują w szeregach piechoty. Podobno dlatego w Afryce użyli broni masowego rażenia - Pentagon prze- straszył się, że nie wystarczy mu sił konwencjonalnych. Ale kie- dy jednostki zasilą Automatyczni Szeregowcy, możemy z linii frontu wycofać matki, córki i atomówki. - To przemoc i nie podoba mi się to. Nie zgadzam się. - Harry... - Wiesz, rozmawiałem z Johnem Hooverem. On mi powie- dział, że prototypowy model domowy może być gotowy w ciągu roku - z ludzkim wyglądem, indywidualnymi rysami twarzy i gło- sem. Na początku będzie niedoskonały, oczywiście, ale z czasem będziemy umieli produkować Pomocników wyglądających na ty- le prawdziwie, by dało się ich traktować jak członków rodziny. Taki produkt chcemy sprzedawać, Christian: dostosowany do twoich potrzeb artykuł gospodarstwa domowego, pełniący także funkcję wiernego przyjaciela. Zapomnij o Automatycznych Żoł- nierzach; ja mówię o Automatycznym Towarzyszu, Automatycz- nym Przyjacielu Domu... no, może niezupełnie. Ten wynalazek będzie dziesięć razy lepszy niż Interaktywny Magnetowid, sto razy lepszy niż jakiekolwiek zwierzę domowe. Grzeczny, pracowi- ty, zabawny, sympatyczny, niezawodny, bezpieczny... - Bezpieczny - powtórzył Gomez. - To kolejna cecha, z którą przegiąłeś na tej liście. Pomocnicy nie wymagają żadnych do- datkowych zabezpieczeń. - Do pracy w kopalni węgla raczej nie, ale do domu? Ludzie będą żądać, aby były najbezpieczniejsze na świecie. Cholera, sam tego zażądam. Gomez przekartkował resztę życzeń. - Pięć poziomów blokad behawioralnych... układy logiczne myślące moralnie... chcesz nauczyć to żelastwo etyki, Harry?! - Westinghouse ma nową pralkę, która dzieli rzeczy na białe i kolorowe. Ta sama zasada. - I ludzie będą chcieli zapłacić za tę zasadę? - Oczywiście, że tak. - Nie, Harry. Bezpieczeństwo brzmi świetnie, ale kiedy zaczy- na coś kosztować, w rezultacie tracimy pieniądze. Bezpieczeń- stwo się nie sprzedaje. - Ale my sprawimy, że zacznie się sprzedawać, Chris. Oczywiście, połowa Gant Industries należała do Gomeza, teo- retycznie mógł więc zawetować dowolną z inicjatyw Harry'ego, podobnie jak Harry - jego; ale pat nie oznacza zwycięstwa. Poza tym, jak wskazywała nazwa firmy, Gant wygrywał w większości przypadków. Ten człowiek był niezmordowany i kiedy już raz zdecydował, nie dało mu się nic wyperswadować; na każdy nowy argument odpowiadał świeżą falą entuzjazmu co do własnego punktu widzenia. Gomez po prostu nie miał odpowiedniej wy- trzymałości, by z nim walczyć. Coś trzeba było zrobić. Lecz Gomez nie chciał dzielić korpora- cji, nie chciał, by sądowa wojna zagroziła ich sukcesom i rozwo- jowi; kto wie, Harry mógłby w rezultacie zostać jedynym właści- cielem patentu na Automatycznego Pomocnika. Nie, potrzebo- wał raczej sposobu, by przesunąć równowagę sił odrobinę w swoją stronę. Wystarczyłby jeden procent. Ośli upór Ganta straciłby sporo na mocy, gdyby można go było przegłosować. - Musimy upublicznić naszą firmę - zdecydował. - Akcjona- riusze w okamgnieniu utemperowaliby twoje kaprysy, Harry. Wypowiedziawszy te słowa, Christian Gomez wyszedł na uli- cę w centrum Atlanty i zginął. Przy krawężniku stał ford lincoln Continental rocznik 77, bez kierowcy, ale z włączonym silnikiem. Kiedy Gomez znalazł się za nim, samochód przełączył się na wsteczny, automatycznie zwalniając hamulec. Potoczył się, tyl- nym zderzakiem podcinając mu nogi. Gomez upadł na bagażnik jak zdobycz łowiecka. Lincoln podskoczył na dziurze w jezdni i przyspieszył. Jeden ze świadków zeznał policji, że Gomez usiłował zesko- czyć z samochodu, ale nie mógł. - Zobaczył, że zbliża się do skrzyżowania, i zaczął krzyczeć: "Pomocy, jestem złapany!" - "Mam przejebane" - poprawił go drugi świadek. - Powie- dział: "Mam przejebane". Zresztą miał rację. Tak czy owak, Christian Gomez zmierzał tyłem w kierunku jednego z najruchliwszych skrzyżowań w mieście. Na szczęście miał zielone światło. Na nieszczęście zaraz za skrzyżowaniem na drodze lincolna stał zaparkowany samochód. Na bardzo duże nie- szczęście ten samochód okazał się fordem pinto rocznik 73 - prawdopodobnie ostatnim na świecie - ustawionym w groźny sposób, swoim achillesowym tyłem prosto do nadjeżdżającego lincolna. - On wybuchł - powiedział pierwszy świadek. - Lincoln nie robił więcej niż czterdzieści, ale ten samochodzik po prostu buchnął płomieniem. Gość na bagażniku spalił się razem z nim. - Cholerna japońska tandeta! - przytwierdził drugi świadek. I tak oto w wyniku "puff" Harry Gant został jedynym właści- cielem Gant Industries oraz Automatycznego Pomocnika. Poli- cyjne dochodzenie ujawniło kilka osobliwości. Nie udało się od- naleźć właścicieli żadnego z samochodów; próba wyszukania nu- merów rejestracyjnych i numerów silnika w zbiorach Rejestru Samochodów spowodowała komunikat UJEMNA MOC ZBIORU DANYCH WYJŚCIOWYCH, co oznaczało, że komputer stracił te dane. Prowadzący śledztwo nie mogli się także powstrzymać od komentarzy dotyczących dziwnego zbiegu okoliczności, jakim były dwa działające trzydziestoletnie fordy naraz w tym samym mieście. Choć oficjalnie uznano śmierć Gomeza za wypadek, do- pust Boży i Fordowski, policja z Atlanty dalej pielęgnowała po- dejrzenia, że było to coś więcej niż po prostu pech. Tajemnicę podchwyciłyby media, gdyby nie zaćmiła jej cie- kawsza historia. Ellen Leewenhoek z "Rozmowy międzymiasto- wej" była jednym z pierwszych reporterów na miejscu wypadku; akurat przyjechała do centrum Atlanty w innych sprawach, zna- lazła się więc na miejscu kolizji, zanim metal zdążył ostygnąć. Na rogu ulicy, gdzie Gomez poczynił swój ostatni krok, znalazła walizkę z wyłamanymi zawiasami i niebieską teczkę ostemplo- waną napisem WYSYPISKO NIGERIA - OFERTA. Po pstryknię- ciu kilku zdjęć wypalonych wraków przefaksowała zawartość teczki do Lexy Thatcher w Nowym Jorku. Lexa zaś zadzwoniła do Joan Fine. - Cześć, Joan, to ja - powiedziała. - Potrzebna mi pomoc, że- by zrobić zadymę w mediach. Dalej interesuje cię kampania na rzecz ograniczenia eksploatacji powojennej Afryki? - Interesuje mnie, ale jestem pesymistką. Nie mogę znaleźć na nią funduszy. Zdaje się, że wszyscy ludzie z forsą albo nie dbają o to, albo już inwestują w afrykańskie grunty. - Hmm, myślę, że znalazłam sposób, żeby trochę zwiększyć publiczną świadomość w tej sprawie. Zgadnij, co knuje twój eks- facet. - Który eksfacet? - Ten niedoszły gwiazdor porno, Harry Gant. - O Boże! - jęknęła Joan. - Przekonali go do produkcji woj- skowych robotów, czyżby? - Nie, dalej jest pacyfistą. Ale planuje zamienić połacie daw- nej Nigerii w wysypisko śmieci. - Co takiego?! - Mam przed sobą poufną ofertę dotyczącą budowy wysypi- ska o ośmiuset tysiącach hektarów na wyżynach w północnej Ni- gerii, realizacja przez nowy oddział Gant Industries - Africorp. Chcą sprowadzać tam śmieci na barkach i przewozić je koleją na północ. Osiemset tysięcy hektarów, to daje osiem tysięcy ki- lometrów kwadratowych toksycznych odpadków leżących w nie- zabezpieczonych dołach w ziemi. Dodatkowo znajduje się tu plan wykonania na płaskowyżu Jos odwiertów, w których zamie- rzają na stałe składować odpady nuklearne, choć jak widzę w tej ofercie, nikt do tej pory nie przeprowadził badań sejsmicznych potwierdzających, że ten płaskowyż jest geologicznie stabilny. - Jezu, i co, myślą, że to im się uda, tak po cichu? Nie, zacze- kaj, głupie pytanie. Wiesz co, ustalmy teraz datę i zacznę wy- dzwaniać po ludziach. Jeśli Gant myśli, że obędzie się bez walki, myli się. Dasz mi wsparcie prasowe, a udowodnię, że się mylił. - Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Marsz protestacyjny przeciwko Wysypisku Nigeria zaplano- wano na siódmy czerwca; przypadkowo była to czwarta rocznica marszu Katolickich Feministek na Watykan. Joan zwoływała si- ły naziemne, Lexa zaś dolewała oliwy do medialnego ognia, aby uwaga wszystkich skupiona była na samym wydarzeniu, jak i na problemie Nigerii. Jako przyczynę protestu wybrano zanieczysz- czenie: oczywiście, wszystkie naturalne zasoby Afryki będą dalej eksploatowane, wszyscy rozumieli, że wojna toczyła się o prawa do wydobycia ropy i minerałów, mimo iż orędzia prezydenta oznajmiały coś dokładnie przeciwnego, ale czy tej eksploatacji nie powinno się nieco pohamować przez szacunek dla ofiar pan- demii, czy też w szaleńczym dążeniu do zysków mamy wyzbyć się ostatnich śladów ludzkiej przyzwoitości? Wywóz śmieci na cmentarz: czy taka miała być przyszłość Afryki? Komentatorzy prasowi i telewizyjni wygrywali te szlachetne pobudki marszu, choć niektórzy cynicznie przewidywali rozcza- rowujące małą frekwencję, zwłaszcza przy kiepskiej pogodzie. Może to gruboskórne, stwierdzali cynicy, ale ci, którzy przeżyli pandemię, uważają, że należy do przeszłości, zapominają o niej tak błyskawicznie, jak zapomnieli o AIDS. Społeczeństwo o wie- le bardziej interesowało się pewnością zatrudnienia w chwiejnej postpandemicznej i powojennej gospodarce niż oskarżeniami 0 gwałt na ziemi w Nigerii; taka już jest ludzka natura. No, być może. W każdym razie siódmego czerwca o dziewiątej rano ulice otaczające Minaret Ganta (wcześniej Turnera) były wypełnione gniewnymi mężczyznami i kobietami - Joan lubiła myśleć, że dzięki czemuś bardziej wzniosłemu niż jej własne umiejętności propagandowe, choć w istocie pracowała bardzo ciężko, żeby to osiągnąć. O wpół do dziesiątej Harry Gant wyszedł ze swego nie dokoń- czonego wieżowca, aby stanąć twarzą w twarz z wolą ludu. Przed- tem odmawiał wszelkich komentarzy na temat marszu, ukrywa- jąc się za pancerzem swej korporacji, lecz teraz, w decydującym momencie samotnie wyszedł z Minaretu, bez agentów ochrony ani rzeczników prasowych. Ubrany był w swój najlepszy garnitur 1 krawat, włosy miał celowo zmierzwione, a nad głową powiewał białą flagą. Prawdziwą białą flagą. Tłum rozstąpił się przed jego kapitulacją. Gant ruszył otwie- rającą się ścieżką i wspiął się na wielką industrialną rzeźbę po- środku zachodniego dziedzińca Minaretu. Była to wytrawiona kwasami piramida z umieszczoną na czubku olbrzymią otwartą dłonią, wnętrzem do góry. Tam stanął, człowiek na szczycie, ale nie samotny: otoczony przez sto tysięcy świadków i kamery CNN transmitujące ten widok do dalszych stu milionów. Obserwowa- ny przez taką publiczność Harry Gant wyciągnął błękitną teczkę - tę błękitną teczkę - i przedarł ją na pół. Wiwaty uczestników marszu słyszalne były z odległości wielu kilometrów. Ellen Leeuwenhoek zdążyła sporządzić fotograficz- ną historię kapitulacji Ganta, a Lexa Thatcher chwyciła w obję- cia swego aktualnego partnera, słodkiego chłopaka z Georgii o imieniu Comfort. Siostra Ellen Fine, która przybyła do Atlan- ty pomimo rozwiniętego raka płuc, który miał już wkrótce za- kończyć jej życie, wzruszyła się niemal do łez. - Och, Joan, kochana, gdybyśmy tylko zebrały choć połowę tego w Rzymie... Joan gwizdała i wiwatowała razem z innymi, ale z niepoko- jem obserwując Harry'ego, albowiem nie wierzyła, że byłby skłonny aż tak ustąpić. Szefowie korporacji nigdy nie poddawa- li się tak szybko, nie w przypadkach gdy stawką były kolosalne zyski. Kiedy wiwaty ucichły na tyle, by Gant mógł przemówić - czyli kwadrans później - Joan wsłuchiwała się w jego słowa, świadoma jakiegoś cwanego wybiegu, który musiał nastąpić. Gant przemówił do wpiętego w klapę mikrofonu; głośniki na szczycie Minaretu we wszystkich kierunkach odbiły jego głos od budynków. Zaczął od przeprosin. Powiedział, że samo rozważa- nie projektu Wysypiska Nigeria było niemoralne i zwyczajnie niewłaściwe. Nie miał słów wytłumaczenia na ten grzech ani nie oczekiwał, że zgromadzeni ludzie jakiekolwiek usprawiedliwie- nie przyjmą; ale mógł im powiedzieć, że niedawna śmierć jego wspólnika w interesach, Christiana Gomeza, przywiodła Gant Industries na rozdroże, czyli przełomowy moment zmian i reor- ganizacji, a dzisiejszy protest pomógł mu dostrzec potrzebę uwzględnienia w owych zmianach silnego składnika etycznego. A więc, konkludując, zamierza utworzyć nowe ciało doradcze w swej firmie. Ten Departament Działań Publicznych (albo Opi- nii Publicznej; nie był jeszcze zdecydowany co do nazwy) anali- zowałby ekologiczne i społeczne skutki wszystkich przyszłych przedsięwzięć Gant Industries, zapewniając pomoc - a jeśli to konieczne, będąc stanowczą karzącą ręką dla zarządu korpora- cji. - Dobra - odpowiedziała Joan. Zawołała ze stóp piramidy: - Harry, kto będzie szefował w tym nowym departamencie? Prezes Shella? Jej głos nie był wzmocniony przez mikrofony, lecz Gant usły- szał i powtórzył jej słowa w odpowiedzi: 173 - Pani Joan Fine, która nie ufa mi - i ma rację - właśnie zada- ła bardzo istotne pytanie. Chce wiedzieć, kto będzie odpowie- dzialny za ten nowy dział. Oświadczam to jasno, aby zostało zapa- miętane, i zachęcam was, byście, jeśli uznacie kiedyś, że skłama- łem, zadzwonili do Waszyngtonu i poszczuli na mnie specjalną komisję Kongresu: polityka ekologiczna i społeczna Gant Indu- stries nie będzie sterowana przez Shella ani przez kochanych, lecz cokolwiek niechlujnych kolegów z Union Carbide, De Beers Minerał czy IG Farben GmbH & Co. Uważam, że są tylko dwie osoby o wystarczającej wiarygodności, by móc służyć za moje no- we sumienie. Roberta Redforda, niestety, nie ma już wśród nas. Zostajesz więc ty, Joan. Człowiek na szczycie powiódł wzrokiem do stóp piramidy i uśmiechnął się. - Joan Fine zostanie nowym menedżerem spraw publicznych w Gant Industries. Rozpocznie pracę, kiedy zechce, jej zarobki zaś będą na tyle niskie, aby nikt nie podejrzewał, że została ku- piona; a jeżeli nie sprawi mi przynajmniej takich kłopotów, bym żałował, że ją zatrudniłem, będzie to oznaczało, że nie wypełnia należycie swoich obowiązków. Panie i panowie, dziękuję wam serdecznie za to, że przyszli- ście tutaj wszyscy, by mi oznajmić wasze niezadowolenie. Nasz wspaniały amerykański ustrój kapitalistyczny oparty jest na prawach popytu i podaży; wierzę, że zapamiętacie moje zapro- szenie, by poszczuć na mnie rząd, jeśli pani Fine i ja zaniedbamy dostarczać tego, czego żądacie. Tymczasem proszę cieszyć się piękną letnią pogodą oraz południową gościnnością Atlanty i ba- wić się dobrze. 2023: Dziewczyna z plakatu do Dziewiętnastej Poprawki Joan i Kitę dotarły na Grand Central w sam raz, by złapać od- chodzącą o 11.30 Błyskawicę do Atlantic City. Harry Gant za- dzwonił z Feniksa i zamówił doczepioną na końcu składu pry- watną salonkę. Joan mogła odmówić tych luksusów, ale reszta pociągu była dla niepalących; poza tym Kitę nie zamierzała zre- zygnować z okazji przejażdżki z fasonem. - Lepiej nie umartwiajmy się za bardzo przed obiadem, Joan. Salonka była hermetyczna, a jej zewnętrzny obrys równie opływowy jak pozostałych wagonów, wnętrze jednak było ume- blowane jak konspiracyjny bar z epoki prohibicji, z czerwonym pluszowym dywanem na całą podłogę, sufitem wyłożonym ciem- nym drewnem, wolno obracającymi się wentylatorami, piani- nem, ośmiokątnymi stolikami z mahoniu i zamszu do gry w poke- ra, fotelami z szerokimi oparciami oraz Automatycznym Pomoc- nikiem (Sam 101) za barem. Jeśli pasażerowie uważali, że krajo- braz za oknami jest nudny lub mało romantyczny, można było zasłonić wszystkie okna ekranami wyświetlającymi dowolny z ty- siąca widoków z biblioteki nagrań; ponieważ pociąg poruszał się gładko na poduszce magnetycznej, poza momentami przyspie- szania i hamowania nie dając wrażenia ruchu, widoki te mogły być ruchome lub statyczne, zależnie od upodobań pasażerów. Szczególną popularnością cieszyły się nieruchome idealizowane widoki Chicago od strony jeziora. Joan i Kitę ledwo zdążyły wsiąść, gdy konduktor oznajmił, że Błyskawica odjedzie z opóźnieniem, dopiero po przeszukaniu po- ciągu przez agentów od Działalności Antyantyamerykańskiej. Spiesząca się do odjazdu Joan opuściła projektory i wybrała dy- namiczną księżycową panoramę, na której małe zielone ludziki na księżycowych łazikach ścigały się z pociągiem na Morzu Spo- koju; włączyła także telewizor nad barem. Kitę zamówiła u Sama 101 szklanicę rumu z lodem i zasiadła w miękkim fotelu z używa- nym egzemplarzem "Atlas wzrusza ramionami", który zakupiła l za pieniądze z autografów. Obie zapaliły papierosy. W telewizji gospodarz talk-show Xander Menudo prowadził wywiad ze słynnym kronikarzem katastrof Tadem Winstonem Pellerem. - Słyszałem pogłoski - mówił właśnie Xander - że jest pan krewnym reżysera z późnego Hollywood, Irwina Allena. Nie je- stem pewien, ilu widzów pamięta Allena, ale... - To raczej duchowe pokrewieństwo - odrzekł Peller. - Choć oczywiście Irwin żył w znacznie prostszych czasach niż my. Peller miał pucołowate policzki; były pucołowate na zdjęciu dwudziestoletniego autora na okładce pierwszej książki i były pucołowate obecnie, choć w miarę wchodzenia w wiek średni poczynały obwisać i układać się w fałdy. Jeden z krytyków za- uważył, że "Tad Winston Peller staje się bardzo podobny do mopsa". - No dobrze, proszę powiedzieć nam, chociaż wiem, że pytają o to pana w każdym programie, po każdej kolejnej książce, ale ten temat dalej nas intryguje: dlaczego pisze pan o katastro- fach? Skąd ta miłość do rozbitych samolotów, sztormowych fal, a ostatnio trzęsień ziemi? - Nie jestem pewien, czy to miłość... - Chodzi mi tylko o to, że widoczne jest przywiązanie pana do... - To, do czego jestem przywiązany - przerwał mu Peller - to, co mnie porusza, to, co rzeczywiście pragnę sportretować w mych książkach... to nasze pokolenie... mam na myśli zarówno pokolenie dojrzewające teraz, jak i to, które dojrzało na przeło- mie tysiącleci. Stracone pokolenie. - Które, to pana czy to obecne? - Moje... to znaczy, oba... to znaczy, wszystkie są stracone... coraz bardziej stracone. Gdybym nie był literatem, lecz kazno- dzieją, prawdopodobnie przebywałbym gdzieś na pustyni, woła- jąc o dniach ostatnich. - Aha. - Xander skinął głową ze zrozumieniem. - O Apokalip- sie. - Tak jest, o Apokalipsie. Myślę, że Apokalipsa przemawia do nas - przez "nas" rozumiem to stracone pokolenie, oba stra- cone pokolenia, w ogóle straconych ludzi... że przemawia do nas tak jak nic innego. Pamiętam ponury nastrój z czasów college'u, dorastaliśmy pod takim straszliwym cieniem... - Skutków pandemii. Wojen afrykańskiej i syryjskiej. - Tak, oczywiście, tych rzeczy też, ale głównie chodzi mi o tę przytłaczającą nudę, która ogarniała mnie i moich kolegów z col- lege^ w Bennington. Wszystkie nasze pieniądze i przywileje nie mogły nam kupić lekarstwa na naszą niechęć do życia, niechęć, która była i jest, zapewne, największą z tych katastrof. - To prawda - zgodził się Xander. - Wszyscy przygotowani, ale nie ma gdzie iść. Nie znam żadnego bardziej tragicznego uczucia. - Ani ja. - Kitę? - zapytała Joan. - Hmm? - Myślisz czasem, że nie ma nadziei dla ludzi? - Od czasu do czasu. - Kitę uniosła wzrok znad książki. - Ale potem przypominam sobie, ile już widziałam straconych poko- leń, które w końcu wychodziły na prostą pomimo ich aroganc- kiej litości dla siebie, i wtedy zdrowy rozsądek wraca mi na wła- ściwe miejsce. -Wykrzywiła się do telewizora. - Mały tłusty gry- zoń, prawda? - Najgrubszy z gryzoni - zgodziła się Joan. - Nadzieja - powtórzyła Kitę, upijając łyk rumu. - Kiedyś pewna feministka przeegzaminowała mnie z tego tematu. Mówiłam ci kiedyś, jak sufrażystki chciały zrobić ze mnie boha- terkę? - Nie. A chciały? - Jak babcię kocham. Chciały umieścić mnie na plakacie pro- pagującym Dziewiętnastą Poprawkę do Konstytucji. - Kitę spoj- rzała w sufit i wyrecytowała, jakby czytając ze starożytnego afi- sza: - Sarah Emma "Kitę" Edmonds, z gminy Prince William, New Brunswick, na swe trzynaste urodziny otrzymała od matki książkę M.M. Ballou "Fanny Campbell, kobieta pirat". Ten nie- winny podarunek - pierwsza powieść przeczytana przez młodą Sarah - miał za cel jedynie rozrywkę, jednakże wpłynął na nią tak bardzo, że obcięła włosy, przebrała się w męski strój, przy- brała imię Frank Thompson i pojechała na Południe, by szukać szczęścia w roli mężczyzny. Znalazła męską pracę, najpierw jako domokrążny sprzedawca Biblii w stanie Connecticut, potem ja- ko sprzedawca ogólnie rozumianej literatury pięknej we Flint, w stanie Michigan. W tym właśnie mieście odpowiedziała na we- zwanie ojczyzny będącej w potrzebie i zaciągnęła się do Armii Potomacu, gdzie służyła jako pielęgniarka i żołnierz piechoty, swym postępowaniem w ciągu czterech lat wojny wykazując fa- chowość i dobry wpływ na ludzi - demonstrując tym samym naj- silniejsze cechy kobiecości. Et cetera. Kitę zaśmiała się. - Te feministki z Nowej Anglii, Joan... one napisały całą bio- grafię, o objętości broszury, nawet nie konsultując się ze mną. Zrobiły ze mnie świętą, co bez pozwolenia nie jest specjalnie kulturalne. Tak się składa, że byłam wtedy w Sonorze, poza za- sięgiem poczty, przypuszczano, że nie żyję, tak więc ten morali- tet był w druku od co najmniej pięciu lat, zanim cokolwiek o nim usłyszałam. Kolejne pięć lat minęło, zanim w końcu spo- tkałam się z pierwszą sufrażystką, córką znajomego znajomego Susan B. Anthony. Poszłyśmy na obiad na Manhattanie, musiała być wiosna, rok gdzieś 1905. Oczywiście wystąpiłam w pełnym męskim rynsztunku, wyda- wało mi się, że to będzie w sam raz. No i jeszcze z wielkim ha- wańskim cygarem w zębach - w sumie pierwsze wrażenie nie było najlepsze. Ale kiedy już wypaliłam cygaro, wszystko poszło gładko, normalnie, począwszy od herbaty i ciasteczek. Przy zupie zaczęłam zgłaszać uwagi co do sposobu napisania biografii Kitę Edmonds. Obiekcja numer jeden brzmiała: żadne z moich dzia- łań nie było zamierzoną "demonstracją najsilniejszych cech ko- biecości". Włożyłam spodnie tylko dla jednej kobiety - siebie - a do armii poszłam, bo nie wiedziałam, gdzie można się zapisać do załogi statku pirackiego Fanny Campbell. Wojna była dla mnie przygodą, ucieczką od nudnej przyszłości w roli żony plan- tatora ziemniaków; nie dbałam o wyższe pobudki, po prostu chciałam dobrze się bawić, i to nie jako wyzwolona kobieta, ale jako mężczyzna. Więc twierdzenie, że miałam radykalne poglą- dy, naprawdę nie było sprawiedliwe. - I co, była rozczarowana? - spytała Joan. - To nie jest właściwe słowo. Musisz pamiętać - albo spróbo- wać sobie wyobrazić - że utopijne ideały nie były wtedy takim żartem, jakim stały się teraz. Tak wiele rzeczy było jeszcze no- wych dla świata: technika i wszystkie jej obietnice, plus cały szereg eksperymentów społecznych, jeszcze nie wypróbowanych - komunizm, prohibicja, marzenia esperantystów o globalnej jedności poprzez wspólny język. Wtedy, zanim obie wojny świa- towe wymiotły całą tę niewinność, łatwo było uwierzyć w cudow- ną przemianę człowieka. Sufrażystki nigdy nie mówiły, że kobie- ty powinny mieć prawo głosu z uwagi na równość; twierdziły, że kobiety są lepsze od mężczyzn i nie będą po prostu głosować tak samo jak oni, lecz wzniosą moralność polityków i całego społe- czeństwa na nowe, niewyobrażalne wyżyny. Kto wiedział wtedy? Mężczyźni podczas swej kadencji narobili takiego bigosu, że lo- giczne wydawało się, iż kobiety wykonają to lepiej. No i dalej: ja, głos doświadczenia, przemawiałam do Chicken Florentine, opisując, jak prawdziwa kobieta odróżnia się od męż- czyzn podczas wojny - to znaczy, wcale. Wyznałam, że byłam średnią pielęgniarką, pomimo mych wewnętrznych skłonności do pielęgnacji rannych, w rzeczywistości znacznie lepiej obcho- dziłam się z karabinem niż z bandażami. Powiedziałam jej o lu- dziach, których zabiłam, o ludziach, których śmierć widziałam, i jak moja aura kobiecości nie złagodziła tego przerażającego doświadczenia ani na jotę. Niestety, wojna jest straszliwa nie dlatego, że żołnierze są mężczyznami, ale dlatego że mężczyźni są żołnierzami. Niech kobiety zostaną żołnierzami - albo polity- kami czy dyplomatami - i okazuje się, że wojna wcale się nie zmieniła. Tylko mundury trochę poszerzyły się w biodrach. Ględziłam tak cały czas, nie pomijając ani jednego wystrzału armatniego, ani jednego pchnięcia bagnetem, i przy deserze - przepyszny sernik wiedeński, o ile pamiętam - moja sufrażystka była szarobiała. "Jeśli mówisz prawdę, nie ma nadziei na jutro", rzekła. Na co odpowiedziałam: "Oczywiście, moja pani, że jest. Zdarzą się inne wojny, ale nie od razu; a kiedy się zdarzą, nie zamierzam w nich walczyć". A ona odpowiedziała: "Ale inni bę- dą w nich walczyć. W następnej wojnie i w następnej i w następ- nej". Przyznam, w tym była bardziej realistką niż ja podówczas, "...i w następnej - ciągnęła dalej - a każda kolejna to więcej bó- lu i więcej śmierci. A jeśli nie możemy przerwać tego cyklu, je- śli nie możemy liczyć na kobiety przy próbie zmiany fundamen- talnej natury naszej rzeczywistości, to zapytuję cię: jaką mamy nadzieję?" - I co odpowiedziałaś? - Odpowiedziałam, że czas zapłacić rachunek, zapomnieć na jakiś czas o wstrzemięźliwości i pójść na whisky. Zabrałam ją do znanego mi baru dla patriotów na Hudson Street - Betsy Ross Saloon. Tylko dla panów, oficjalnie, ale wykidajło i barman wie- dzieli, że jestem weteranką, więc rozumieliśmy się. Dwa razy Jim Beam i moja sufrażystka odzyskała kolorki. Po trzecim była gotowa wypalić jedno z moich cygar. Stamtąd napite jak szpaki poszłyśmy na Washington Sąuare, gdzie chamski policjant usiło- wał nas aresztować za zakłócanie spokoju oraz, w moim przypad- ku, za publiczne zgorszenie; no więc zabrałyśmy mu pałkę i wrzu- ciłyśmy go do fontanny. Po tym wybryku moja sufrażystka za- częła myśleć, że może jednak jest jakaś nadzieja na jutro. - I w końcu odpowiedziałaś jej na to pytanie? - Werbalnie? No wiesz - rzekła Kitę - nie wyperswadujesz ko- muś pesymizmu, dodając do siebie dobro i zło na knajpianej ser- wetce i wykazując, która suma jest większa. Nadzieja to wybór, a nie suma; możesz jej mieć tyle, ile zechcesz, niezależnie od oko- liczności. Ale jeśli próbujesz wyjaśnić to komuś, kto akurat jest w złym nastroju, on założy, że mędrkujesz i może nawet czymś w ciebie rzucić. Lepiej zrobić to trochę bardziej finezyjnie. - Upić go - rzekła Joan. - Przytopić policjanta. - To jedna z metod. Zadziałała. - A co z tym spostrzeżeniem sufrażystki, że zawsze jest na- stępna wojna? Czy coś jeszcze miałaś do dodania? Kitę wzruszyła ramionami. - Nie mogłam już powiedzieć nic więcej, bo stwierdziłam oczywisty fakt: miała rację. Zawsze jest następna wojna. Na szczęście, zawsze jest również następny pokój. - I nie uważasz, że powtarzanie się wojen powoduje, że ten pokój traci znaczenie? - Mój Boże. A ty tak uważasz? - Nie - odpowiedziała Joan. - Jestem ciekawa, co ty myślisz. - Jeśli pytasz mnie, czy uważam, że chwilowy pokój jest bła- hostką, odpowiedź brzmi: nie. Nie wydaje mi się, żeby ktokol- wiek, kto widział wojnę, uważał choćby pięciominutowy pokój za błahostkę. Ale że traci znaczenie... Nie mam pewności, czy ja- kiekolwiek wydarzenie ma znaczenie, dopóki ludzie mu go nie nadadzą. Dlatego właśnie nadzieja jest raczej dobrowolna niż obowiązkowa. Chyba rodzimy się z potrzebą wyjaśniania zacho- dzących zdarzeń, nie wyjaśniania ich w sposób naukowy, ale two- rzenia dla nich kont - szufladek, i mamy spore możliwości wybo- ru, jak je sobie w tych szufladkach ułożymy. Ale myślę także, że pewne doświadczenia są zbyt silne: udaremniają wszelkie próby zawarcia ich między znaczeniami i właśnie one prowadzą nas do szaleństwa. - Tak jak w przypadku Maxwella - powiedziała Joan. - Tak jak w moim przypadku. - Kitę machnęła kikutem. - Pierwsze pytanie, jakie sobie zadajesz - pierwsze, nawet przed "Czy przeżyję?", brzmi: "Dlaczego?" Dlaczego każe mi się to cierpieć? - Zdaje się, że znalazłaś lepszą odpowiedź niż Maxwell. - Nie - odparła Kitę. - Ja zauważyłam, że mogę radzić sobie bez odpowiedzi, a on ciągle desperacko jej szuka. - No a ta twoja sufrażystka? Dowiedziała się, że na końcu te- go ciągu petycji nie stoi utopia - to nie mogło być aż tak dla niej traumatyczne. - Pewnie że nie. To znacznie mniejszy uraz. Jednym z man- kamentów przynależności do rasy gawędziarzy jest tendencja do zapominania, że życie nie jest opowieścią, niezależnie jak sil- na jest potrzeba, by postrzegać je w ten sposób. A z punktu wi- dzenia narratora jednym z podstawowych błędów życia jest brak zakończenia. - Zakończenia? W jakim sensie? - W sensie zbieżności narracyjnej, że po finałowej kulminacji luźne wątki wiążą się elegancko w całość. Prawdziwe życie ni- gdy nie jest takie porządne i nie przestaje się dziać po tym, jak ktoś właśnie odniósł zwycięstwo. Tam, gdzie w powieści pojawił- by się epilog, za faktami idą następne fakty. - A więc nawet gdyby wyzwolenie kobiet doprowadziło do ra- ju na ziemi... - Nawet potem cały czas musiałoby się coś dziać - rzekła Ki- te. -Trwałby rozwój: narodziny i migracje. Przychodziliby nowi ludzie z nowymi ideami, starsi obywatele w odpowiedzi dosto- sowywaliby do nich swoje poglądy, warunki fizyczne zmieniały- by się... - Pojawiałyby się nowe konflikty - dodała Joan. - Nowe wojny. - No, w każdym razie nowe walki; nieważne, że po ostatnich nie zostało ci nic energii ani cierpliwości. To na tę wiadomość tak krzywiła się moja sufrażystka: jedynym trwałym antidotum na walkę i towarzyszące jej cierpienie jest jakaś forma ucieczki od przyszłości. A jedynym sposobem na to - jedynym prawdzi- wym, wyjąwszy szczęśliwe zakończenia bajek - jest umrzeć, za- nim nadejdzie przyszłość. Tym właśnie jest nadzieja: decyzją, że raczej będziesz rzeczywistą postacią niż nieboszczykiem. - Niezbyt trudny wybór, co nie? - Dla mnie nie, na pewno. Zmęczą mnie czasem te bzdury, ale nie tak bardzo. Joan się uśmiechnęła. - Stąd twój niewiarygodnie podeszły wiek. - Racja, kurwa, racja - zgodziła się Kitę. - Wiesz, co powie- dział na ten temat starożytny egipski wezyr Ptahotep? Tak na marginesie: to ze "Słownika cytatów" Bartletta, a nie z mojej osobistej znajomości z tym facetem. - No, co powiedział? - "Bądź pogodny, dopóki żyjesz". Pewnie jest to po prostu dawniejsza wersja "Trzymaj się", ale zawsze myślałam, że to do- bra rada. Kitę skinęła na Sama 101, by dolał jej rumu, Joan zaś wy- trząsnęła z paczki kolejnego papierosa. Dwóch agentów FBI przeszło przez salonkę, szukając pasażerów na gapę. Zaraz gdy wyszli, konduktorka zagwizdała; drzwi wagonu zamknęły się i z sykiem uszczelniły, po czym Błyskawica poszybowała na po- duszce magnetycznej, opuszczając dworzec Grand Central. Przy maksymalnej szybkości pięćset pięćdziesięciu kilome- trów na godzinę, podróż do Atlantic City trwała zaledwie pół godziny. - Proszę powiedzieć nam coś więcej o tym trzęsieniu ziemi na Wschodnim Wybrzeżu - rzekł Xander Menudo. - Czy rzeczywi- ście uważa pan, że jest ono możliwe? Ja przez całą szkołę byłem chemicznie uzależniony, nie pamiętam więc nic o tej tektonice płyt, czy jak to się tam nazywało, ale gdzieś słyszałem, że Nowy Jork stoi na solidnym fundamencie skalnym, zatem... - Pozornie solidnym - powiedział Tad Winston Peller. - Po- zornie solidnym. A jednak się porusza... 2008 c.d.: Pakt z diabłem na zadupiu Na pierwsze robocze śniadanie nie mogły Harry'ego i Joan przewieźć ekspresy Błyskawica - jeszcze nie istniały. Po długim namyśle i wielu rozmowach z Lexą, Joan zgodziła się pogadać o warunkach zatrudnienia, ale tylko jeśli sama będzie mogła wy- brać miejsce spotkania. Dlatego w pięć tygodni po marszu pro- testacyjnym Harry Gant poleciał do Nowego Jorku (całą drogę nerwowo zaciskał dłonie, ale nie miał wyboru, bo na spotkanie z Joan i tak już rezerwował więcej czasu, niż mógł poświęcić). Spotkał ją na lotnisku Kennedy'ego, razem polecieli do Montre- alu, a stamtąd do Quebec City ("Dosyć tego - powiedział Gant, gdy gwałtowna turbulencja zatrzęsła małym turbośmigłowym samolocikiem przy podchodzeniu do lądowania. - Trzeba wymy- ślić jakiś szybszy naziemny sposób podróży"). W Quebec City wypożyczyli dżip z napędem na cztery koła i poszli na zakupy do sklepu ze sprzętem turystycznym. Potem ruszyli na północ. I na północ. I na północ. Duże autostrady ustępowały mniej- szym, które zmieniały się w drogi drugorzędne, a w końcu w le- śne przesieki przeciwpożarowe. Po pięciu godzinach jazdy, w cza- sie których Joan odmawiała rozmowy o sprawach służbowych ("Jeszcze nie dojechaliśmy"), zatrzymali się na noc w maleńkiej leśnej osadzie, której frankofońska nazwa nie przeszłaby Ganto- wi przez gardło. Nad ranem ruszyli dalej. Drugiego dnia w południe Harry zaczął żartować, że jadą na spotkanie ze świętym Mikołajem. - Spoko - odpowiedziała Joan. - Nie przekroczyliśmy jeszcze nawet granicy puszczy. Skręciła dżipem w koleiny ostatniej ścieżki przeciwpożarowej, na przeciętą strumieniem łąkę, aż do rzędu młodych sadzonek so- snowych blokujących dalszą drogę. Tu zatrzymała samochód. - Ostatnia szansa na skorzystanie z telefonu satelitarnego - powiedziała Gantowi. - Od tego miejsca obowiązuje zakaz po- siadania zaawansowanej technologii. Powiedz swoim kolesiom z firmy, że przez dwa lub trzy dni będziesz nieuchwytny. - Trzy dni?! - wykrzyknął Harry. - Joan, sam dojazd tutaj za- brał nam... Ale Joan już wysiadła i zabrała się za wyładunek dwóch ol- brzymich płóciennych plecaków. Na łące stały jeszcze dwa łaziki, oba należące do mieszkań- ców strażniczej chaty stojącej obok rzędu sosenek. Był to jedy- ny widoczny ślad ludzkiej obecności. Obok, niemal równa z nią wysokością, stała drewniana tabliczka, nietypowa, bo w całym tym separatystycznym Quebecu rzadko widziało się napisy w więcej niż jednym języku. Angielski tekst głosił: "Za tym szpalerem drzew rozpoczyna się Państwowa Strefa Puszczy Pierwotnej, utworzona przez parlament Quebecu na mo- cy Ustawy o ochronie flory z roku 1999. Wbrew zwyczajom panu- jącym w większości parków narodowych i rezerwatów, tutaj nie jesteście państwo mile widzianym gościem. Wchodząc do stre- fy, zobowiązujecie się zostać niewyróżniającym się elementem miejscowego ekosystemu, nie posiadającym większych praw ani przywilejów niż jakikolwiek inny żywy organizm. Zabronione są m.in.: broń palna, łuki i włócznie (wszystkie rodzaje), noże powyżej 15 cm długości, urządzenia rejestrujące i odtwarzające obraz i dźwięk (wszystkie rodzaje), mapy, kompa- sy, zegarki, latarki, przenośne systemy łączności, serwetki pa- pierowe, papier toaletowy. Pełna lista przedmiotów zakazanych znajduje się w siedzibie straży. Zabrania się oznaczania szlaków, sporządzania map i ścina- nia drzew, jak również wznoszenia trwałych budowli. Dozwolone jest łowiectwo i wędkarstwo (za pomocą nie uzbrojonych rąk, noży kieszonkowych i kościanych haczyków), ale tylko w ilości niezbędnej do przetrwania. Zabrania się zabierania trofeów ło- wieckich. Należy nieustannie pilnować ognia, a jego ślady po ugaszeniu zatrzeć. Pamiętajcie państwo: JESTEŚCIE TU ZDANI NA WŁASNE SIŁY. Strażnicy sporadycznie patrolują puszczę, by kontrolować przestrzeganie przepisów. W miarę możliwości pomogą zagubio- nym lub rannym turystom. Nie należy jednak oczekiwać pomo- cy. W żadnym wypadku nie przewiduje się wzywania śmigłow- ców. Od tej reguły NIE MA wyjątków". - Joan, zaczekaj... - rzekł Gant. - Rusz się, Harry. Musimy iść, dopóki jest jeszcze jasno. - Ale Joan... żadnych służb ratowniczych, żadnego papieru toaletowego? - No, chodź! Na warcie znajdowało się trzech strażników, tylko jeden z nich mówił po angielsku. Był miły, chociaż założył, że są mał- żeństwem. - Pani mąż wygląda na zdenerwowanego. - Bo jest zdenerwowany - odrzekła Joan. - To mieszczuch. Ni- gdy dotąd nie widział łosia. - Łosia? - powiedział Harry. - Mają tu łosie? Dwóch "nieangielskojęzycznych" strażników bardzo to rozbawi- ło. Zaczęli naśladować odgłosy dzikich zwierząt i pomrukiwać groź- ne francuskie słowa w rodzaju loup i ours, co wcale nie uspokoiło Harry^ego. Tymczasem kulturalny strażnik zrewidował ich plecaki i za pomocą skali kolorów sprawdził, czy ubrania mieszczą się w pa- lecie dopuszczalnych barw; albowiem nawet nienaturalne odcie- nie, na przykład jaskrawy pomarańczowy z kamizelek bezpieczeń- stwa, były tu zabronione. Po zakończeniu kontroli kazał im podpisać międzynarodowe oświadczenie o własnej odpowiedzialności. - Proszę podać oczekiwaną datę powrotu - powiedział - oraz adres najbliższej rodziny, z którą się skontaktujemy, jeżeli bę- dziecie spóźniać się więcej niż o kwartał. Proszę także zostawić kluczyki od samochodu. - Bez mapy? - powiedział Harry, kiedy założyli plecaki i prze- kroczyli rząd sosenek. - Bez kompasu? Nie żebym tego już kie- dyś nie robił, ale przecież bardzo łatwo się zgubić! - Trzeba starannie wybierać punkty orientacyjne - zgodziła się Joan. -1 nie można iść za daleko, chyba że umie się przeżyć w puszczy z minimalnym zestawem sprzętu. Co oznacza, że więk- szość lasu jest w istocie poza zasięgiem turystów. I o to chodzi. Jeśli chcesz na weekend pojechać na lekkie, łatwe i przyjemne spotkanie z naturą, jedziesz do La Mauricie czy Mont Tremblant, które znajdują się bliżej miasta, no i mają publiczne toalety. - Ale ty już tu byłaś. Czyli wiesz, jak się tu poruszać, prawda? - Raz przyjechałam tu z Lexą Thatcher i jej przyjaciółką El- len. Gdzieś w 2002, zdaje się, na pewno przed wybuchem pande- mii. Zgubiłyśmy się i prawie skończyło nam się jedzenie, ale wi- działyśmy wilki, więc nie dbałyśmy o to. Dobrze słyszałeś, wilki; i nie podskakuj tak nerwowo. Po prostu idź wzdłuż strumienia i miej oczy otwarte, zaraz zobaczymy coś ładnego. I zobaczyli. Na początek lisa; łagodnego jeżozwierza zagnież- dżonego na pniu powalonym uderzeniem pioruna; parę wydr w strumieniu, a nieco później niedźwiedzia brunatnego, który zdziwił Ganta, był bowiem raczej znudzony niż dziki. Wylazł spo- między dwóch sosen, na chwilę obrócił swój nos w ich kierunku, jak gdyby chcąc wywęszyć ich zamierzenia, i bez namysłu po- człapał dalej. - Och - powiedział Gant, tylko odrobinę bledszy niż zazwy- czaj.-To był ours? - Tak, to ours. - No, no. W miarę jak zapadał zmierzch, grunt na prawo od nich po- czął się wznosić, formując przerywaną linię wzgórz równoległą do łożyska strumienia. Joan pod jednym z nich zauważyła cha- rakterystyczną naturalną pryzmę kamieni i poznając ją kiwnęła głową. Pociągnęła Ganta za rękaw. - Sprawdźmy, czy to jeszcze tam jest. - Czy co jeszcze tam jest? - Chodź za mną - odparła i wkroczyła do strumienia. Wzgórze ponad pryzmą kamieni było najbardziej stromym wzniesieniem, jakie kiedykolwiek pokonał Gant bez pomocy schodów czy windy, przez resztę życia wspominał je jako swe pierwsze i ostatnie alpinistyczne doświadczenie, osobisty Mo- unt Everest; skromne trzydziestometrowe podejście pozbawi- ło go tchu i pomyślał o zdobywaniu wielkich wysokości. Joan, osiągnąwszy szczyt, klasnęła w dłonie: okazało się, że dobrze pamiętała. Na wierzchołku wzgórza stał opuszczony pawilon myśliwski, rudera, ale z tarasem widokowym wystającym nad najbardziej stromym zboczem. Podeszła do wejścia i odsunę- ła drzwi, które już od pewnego czasu nie wisiały na zawia- sach. - Dobra wiadomość, Harry - rzekła. - Dzisiaj śpimy pod da- chem. Wewnątrz chaty deski podłogi poczęły już gnić, brakowało też większości dachu; wszystkie meble dawno zostały połamane przez poprzednich mieszkańców, by posłużyć jako paliwo w za- rdzewiałym piecyku z beczki po ropie. Joan mocno tupnęła nogą w belkę tarasu przed powierzeniem jej całego swego ciężaru, ale wydawało się, że pawilon jest dość solidny. Wyszła na platfor- mę i papierową zapałką zapaliła papierosa. - Oszczędzają na konserwacji, co? - rzekł Gant. - Zbudowali to przed wprowadzeniem Ustawy o ochronie przyrody - wyjaśniła Joan. - Pozwalają, aby chata gniła, podob- nie jak inne ludzkie budowle w strefie puszczy. Nieopodal, na za- chód, stoi nie dokończona elektrownia atomowa z chłodniami kominowymi porośniętymi mchem. Oczywiście, na północny za- chód stąd przy okazji realizacji projektu Hydro-Quebec, najnow- szej elektrowni wodnej, właśnie zalano dwadzieścia tysięcy hek- tarów puszczy. Polityka ekologiczna tutejszego separatystyczne- go parlamentu nie jest w stu procentach spójna. - Zauważyłem. Przetworzony tytoń jest bardziej naturalny niż papier toaletowy? Joan zerknęła na dymiącego gauloise'a. - No - odrzekła - widzisz, większość mieszkańców puszczy z Quebecu to nałogowi palacze... - Wydaje mi się jednak, że większość z nich chodzi również do ubikacji. - Chodzi o priorytety, Harry. W każdym razie strażnik przeli- czył moje papierosy, kiedy wchodziliśmy, i przeliczy niedopałki, kiedy wrócimy. Nawet nie chcesz wiedzieć, co grozi sprawcom pożaru w lesie. - Uhm, pewnie nie chcę. - Gant zdjął plecak i wyszukał nie przegniły fragment podłogi, by go postawić. - To jak już tutaj jesteśmy, Joan, czy możemy pomówić o... Powstrzymała go uniesieniem dłoni. - Zanim zaczniesz tę przemowę - powiedziała - wejdź tu na górę i popatrz sobie. Harry wspiął się, ostrożnie stawiając nogi. Z tym niemal pio- nowo opadającym zboczem pod spodem, taras z pewnością kwa- lifikował się jako budowla na wysokości. Patrząc ponad zbo- czeni, Harry widział, że znajdują się na krańcu długiej zalesio- nej doliny, a strumień, wzdłuż którego szli, wpada do okrągłego jeziorka, zabarwionego srebrem, brązem i miedzią dzięki alche- mii zachodzącego słońca. Nad brzegiem wody łoś skłonił głowę, by się napić; podobnie jak niedźwiedź, nie był tak groźnym zwie- rzęciem, jak sobie Harry wyobrażał. Piękne zwierzę, naprawdę, z tej odległości. Ale tym, co naprawdę poruszyło go bardziej niż cokolwiek w życiu, przebijając cywilizacyjną otoczkę i dotykając żywego serca, był widok bobrów. Autentycznych, nie bateryj- nych: rodzinka co najmniej sześciu, niespiesznie krzątająca się wokół tamy z opadłych gałęzi. - Och - rzekł Gant. - Kurczę! - I co? - spytała Joan. - Warto było? - Nie wydaje mi się - odrzekł - żeby udało ci się przemycić przez tych Francuzów jakąś lornetkę. - Niestety, Harry. Możemy podejść do tego jeziora, jeśli chcesz. - Nie, nie. Niech sobie spokojnie pije. Powiedz mi: czy Nige- ria też jest taka? - Ogólnie rzecz biorąc, zimą jest tam mniej śniegu. - Ale czy jest taka? - Znaczy, warta, by jej nie zatruwać? Jasne. Harry kiwnął głową. - Widzisz? Właśnie dlatego chcę cię zatrudnić. - Co masz na myśli? - To wszystko. - Rozpostarł ręce. - Przywozisz mnie tutaj, po- kazujesz mi bezpośrednio, jaka jest stawka w tej grze. No i ta wyraźna siła twoich sądów. Jesteś dokładnie taką osobą, jaką pragnąłbym mieć za przewodnika w sprawach polityki ekologicz- nej Gant Industries. Joan zdusiła papierosa na poręczy tarasu i wrzuciła niedopa- łek do kieszeni. - Powiedz mi coś, Harry. - Jasne. - Czy w ogóle planowałeś założenie wysypiska śmieci w Afry- ce? Gant zamrugał. - Czemu o to pytasz? - Rozmyślałam o tym od czasu marszu. Wystarczająco dokład- nie zapamiętałam nasze rozmowy jeszcze na Harvardzie, tak że teraz mogę rozpoznać pomysł, który wyszedł od Harry'ego Gan- ta... Na przykład: taki Automatyczny Pomocnik, to jest w twoim stylu; podobnie Minaret czy ta sprawa z odbudową Empire Sta- te Building. Ale utylizacja odpadków? - Pokręciła głową. - Yhm. To zyskowny biznes, ale nie jest w istocie "elegancki", prawda? - No cóż... - Myślę więc, że wysypisko w Nigerii w ogóle nie było twoim pomysłem, ale twojego wspólnika. Myślę także - co jest zabaw- ne - że może on nie zdążył ci o tym powiedzieć, zanim zginął. Czy to nie ironia losu? Lexa dowiaduje się o wysypisku wcze- śniej niż ty, a kiedy prosi cię o wypowiedź, jesteś zaskoczony. Nawet nie mówisz jej, że Christian Gomez trzymał sprawę w ta- jemnicy i pierwszy raz o niej słyszysz. Potem dowiadujesz się, że przybywam do miasta, by zwołać demonstrację pod twoimi drzwiami, i dalej nic nie mówisz, pomimo że w gruncie rzeczy nie jesteś wcale zainteresowany planem Gomeza na tyle, by go realizować. - Przypuszczalnie sprawy przebiegły trochę tak, jak mówisz - odpowiedział Gant. - Nie mówię, że na pewno, ale że przypusz- czalnie. Czy to byłoby dla ciebie ważne? - Och, nie - odparta Joan. - Wcale nie, Harry. Myślę, że to wspaniale, że poderwałam do broni milion ludzi, aby zabloko- wać przedsięwzięcie, które w ogóle nie miało zostać zrealizowa- ne. Zmarnowane wysiłki to moja specjalność. - Dobra, ale czy naprawdę wysiłki były zmarnowane? - Ty odpowiedz, Harry. Zamierzałeś otworzyć to cholerne wy- sypisko czy nie? - Mówiąc szczerze, nie. Ale posłuchaj, Joan... - To dlaczego nie powiedziałeś tego Leksie, zanim rozpętała aferę? Kiedy zadzwoniła, ty... - Poczekaj, Joan, poczekaj. Jesteś niesprawiedliwa. Nie ja rozwaliłem walizkę Gomeza, zanim jeszcze został uznany za zmarłego. Nie jest moim obowiązkiem powstrzymywanie cię od wyciągania wniosków na podstawie skradzionych informacji, do których sam nie mam dostępu. - No dobrze, racja, Harry, ale... - Naprawdę działo się tak: byłem w miejskiej kostnicy, kiedy pierwszy raz zadzwoniła Lexa. Zanim odezwałem się do niej po- nownie - miałem na głowie inne sprawy, więc chwilę to potrwa- ło - ona już skontaktowała się z tobą i uruchomiła całą machinę protestu. No więc kiedy oddzwoniłem, powiedziała mi, po pierw- sze, że Christian rozważał poważne posunięcie w interesach bez mojej wiedzy, a po drugie, że Joan Fine organizuje pikietę. To chyba dosyć do przełknięcia za jednym razem. - Dobrze, dobrze - powtórzyła Joan, jakby wycofując się. - Mogę zrozumieć, dlaczego wtedy nie powiedziałeś nic. Ale mia- łeś miesiąc, więcej niż miesiąc, żeby złożyć oświadczenie, zanim odbył się protest. - Joan, kto by mi uwierzył? Interesowny szef korporacji twierdzi, że nie ma pojęcia o tym, że jego własna firma planuje otwarcie gigantycznego wysypiska w Nigerii: "oddział Afri- corp"? Miliardy dolarów potencjalnych zysków? Nigdy o tym nie słyszałem... Cholera, sam bym nie kupił takiej opowieści. A gdy- bym był ekologiem, a nie przemysłowcem, na pewno udupiłbym sukinsyna mimo wszystkich zaprzeczeń. Musiałem więc znaleźć strategię zaradzenia kryzysowi w sytuacji, w której szczera praw- da była bezużyteczna, no i wtedy wpadłem na pomysł... - O Boże! No i mamy następny świetny pomysł. - Posłuchaj mnie, Joan. Tłukłem się z tobą taki kawał drogi bez słowa skargi, więc po prostu zapal sobie jeszcze i nie prze- rywaj, daj mi skończyć, dobrze? Widzisz, Christian i ja już pro- wadziliśmy rozmowy o reorganizacji firmy; nie dogadaliśmy się do końca, jak to zrobić, ale w świetle sukcesu Automatycznego Pomocnika, gdy nasze działania rozszerzają się z miesiąca na miesiąc, by sprostać rosnącemu popytowi, obaj zdawaliśmy so- bie sprawę, że potrzebna jest nowa struktura zarządzająca, po- zwalająca na dalszy wzrost Gant Industries. Śmierć Christia- na zostawiła całą tę reorganizację na moich barkach. No i przy- znam się po raz pierwszy: jestem dość nietypowy jak na prezesa korporacji. Nie zależy mi tak bardzo na zyskach; pie- niądze są dla mnie ważne o tyle, o ile pozwalają mi zainwesto- wać w nowe przedsięwzięcia. To jeden z powodów, dla których nie chciałem mieć akcjonariuszy: ich bardzo interesują zyski, a konieczność reagowania na ich żądania odciągałaby mnie od własnych celów... - Na przykład budowania bardzo wysokich drapaczy chmur - uzupełniła Joan. - Właśnie. Ale zdaję sobie jednocześnie sprawę, że istnieją względy praktyczne. Nie możesz po prostu zostawić spraw finan- sowych twojemu działowi finansowemu bez nadzoru i oczekiwać., że wykonają dobrą robotę; jeśli chcesz scedować odpowiedzial- ność, musisz to robić z głową. Christian zawsze miał na oku bilan- se i nękał mnie sprawami w rodzaju przepływów gotówki, kiedy nie zwracałem na to wystarczającej uwagi, czyli w zasadzie pra- wie przez cały czas. Kiedy odszedł, wiedziałem, że muszę zna- leźć dobrego, twórczego księgowego, aby wziął na siebie finanse i był moim nowym sumieniem pieniężnym. I kiedy miałem już rozpocząć tę reorganizację, dowiedziałem się od Lexy Thatcher, że przyjeżdżasz z Nowej Anglii, by zorgani- zować protest przeciw wysypisku Christiana. Cokolwiek jeszcze przemknęło mi przez głowę, muszę przyznać, że ucieszyłem się, że kogoś jeszcze tak bardzo obchodzi Afryka. Przyroda. Ponie- waż podoba mi się to. - Harry wskazał otaczającą ich puszczę. - Cieszę się, że jest chroniona, chociaż ja, z moim własnym prze- mysłem, nigdy nie chciałbym ani nie miałbym dość cierpliwo- ści, by ją chronić. Środowisko jest dla mnie jak pieniądze - wiem, że są ważne, ale mnie po prostu nie ekscytują. - Więc zdecydowałeś się scedować odpowiedzialność - podsu- mowała Joan. - Na mnie. - Na ciebie - zgodził się Harry. - Dlatego rozegrałem swoją kapitulację w taki sposób, aby skupić uwagę na tobie, aby przy- znać ci ten mandat w świetle reflektorów. Teraz nie tylko masz wolę i zdecydowanie, którą chciałbym widzieć w swojej korpora- cji, masz także publiczną wiarygodność. Pomyślałem, że może ci się przydać. Joan pokręciła głową z niedowierzaniem. - Jedno muszę ci przyznać Harry. Nie jesteś całkiem głupi. Masz rację, twoje poddanie się, rozegrane pod okiem CNN, dało mi wiarygodność. Pytanie brzmi: dlaczego mam rozmieniać ją na drobne, zostając twoim specem od public relations? Mogę nę- kać cię sprawami ochrony przyrody równie dobrze, nie znajdując się na twojej liście płac. - Zasoby - rzekł Gant. - Pamiętaj o tym: pracując niezależ- nie, nigdy nie będziesz miała do dyspozycji takich środków jak u mnie. I jeszcze jeden czynnik, o którym nie należy zapominać: Automatyczny Pomocnik. Patent należy do mnie. - No to co? - Zastanów się nad tym, Joan. Wszystkie te firmy, które pę- dzą teraz do Strefy Wolnego Handlu - jak myślisz, do kogo zwra- cają się po siłę roboczą do wydobycia ropy, gazu i węgla? - Po- klepał się po piersi. - Do mnie. Ja mam najtańsze źródło siły ro- boczej na świecie, co daje mi duże wpływy. Tą drogą można zadecydować, jak traktowana będzie Afryka, dopóki nie wy- kształci własnych środków. - Chodzi ci o zdzieranie z innych korporacji - zachwyciła się Joan. - Chodzi mi o kapitalizm w akcji. Podaż i popyt: my dostar- czamy Pomocników, musimy więc zatroszczyć się o popyt. Jasne, że część popytu może być trochę nietypowa, ale to dalej tylko biznes. A będzie to o wiele skuteczniejsze niż jakakolwiek akcja bezpośrednia, jaką mogłabyś zmontować razem z Greenpeace czy grupą Ralpha Nadera. - Ponownie machnął ręką w kierunku leśnej dolinki i jeziora pod nimi. - Pracując dla Gant Industries, mogłabyś widzieć, jak Strefy Przyrody Pierwotnej, takie jak ta, zakłada się w całej Afryce; mogłabyś ochronić obszar tysiąc ra- zy większy niż ten, o który toczyła się gra w projekcie Wysypisko Nigeria. A jest to tylko jedna z możliwości. - Harry, jesteś szatanem - rzekła Joan. - Wiesz o tym, praw- da? Kto upoważnił cię do myślenia, że masz prawo targować się o przyszłość Afryki? - Hmm, wydaje mi się, że mógłbym ci zadać to samo pytanie: w rzeczy samej, twój ostatni przodek wyjechał z Afryki mniej więcej w tym samym czasie co mój. Ale mówiąc szczerze, nie wy- daje mi się, aby chodziło tu o prawo. Mam siłę, to wszystko, i chcę się nią z tobą podzielić, w dużej mierze za darmo. - Dlaczego? - Bo nie jestem zły, oto dlaczego. Może jestem szatanem, ale nie jestem zły. Nie chcę szkodzić środowisku, ale nie chcę także znaleźć się w sytuacji, w której będę musiał za dużo o tym my- śleć, ponieważ wiem, że na dłuższą metę i tak nie mogę się na tym skupić. - Ależ będziesz o tym myślał, Harry; jeśli przyjmę tę pracę, będziesz myślał. To nie była taka sobie gadka do kamer, że bę- dziesz żałował, że mnie w ogóle zatrudniłeś. Nawet nie wiesz, ja- ka mogę być upierdliwa, jeśli dostanę władzę. - Ach, trochę już wiem - odpowiedział Gant. - Właśnie dlate- go będziemy dobrym zespołem, pomimo tych wszystkich różnic: nawzajem będziemy równoważyć swój upór. Czy przyjmiesz tę ofertę? Joan wzruszyła ramionami. - Jeszcze nie wiem - odrzekła, choć oczywiście wiedziała i Harry już wiedział. - Jutro z rana zejdziemy sobie do jeziora, pokażę ci, jak łapać ryby gołymi rękami, a przynajmniej jak się wpada do wody. Zrobimy jeszcze kilka innych wycieczek. Odpo- wiedź ci dam, kiedy wrócimy do cywilizacji. - Dobrze - z uśmiechem zgodził się Gant. - Będziemy idealny- mi partnerami, Joan, zobaczysz. - Wątpię - odparła. - Bardzo wątpię. To będzie pakt z dia- błem i walka z nim o lepsze. Coś mi mówi, że kiedy to się skoń- czy, będę winna długą pokutę. 2023: Domek z piernika Jedynym pomnikiem Donalda Trumpa w Atlantic City był rząd poświęconych jego pamięci automatów do gry na dworcu ekspresu Błyskawica. Było ich siedem; stały wzdłuż ściany po- między drzwiami z napisami PANIE i PANOWIE; ponad nimi w ramkach umieszczono serię gazetowych nagłówków opisują- cych kluczowe momenty upadku Trumpa, w tym wyburzenie kompleksu kasyn Tadż Mahal oraz samą jego śmierć - w pożarze na płycie startowej na przylądku Canaveral, co ostatecznie za- kończyło jego marzenia, w których miał zostać pierwszym mar- sjańskim miliarderem ("Odliczanie bez Trumpa" - taki tytuł za- mieścił "New York Post" nad barwnym zdjęciem eksplodujące- go wahadłowca). - Niezła izba pamięci - zauważyła Kitę. - Założę się, że miesz- kańcy zbytnio nie rozpaczali na jego pogrzebie. - Nie wydaje mi się, żeby wyprawiali mu pogrzeb - powie- działa Joan. - Ale nie pakuj żadnych pieniędzy do tych jednorę- kich bandytów. Są tak skonstruowane, by oddawać ci tylko je- den procent z tego, co wrzucisz, a główna wygrana nigdy nie pa- da. To najgorszy hazard w mieście. - Też w ramach upamiętnienia Trumpa? -Tak. Wyszły z dworca na deptak, by sobie zapalić. Na plaży pra- cownicy publiczni w kombinezonach ochronnych zbierali ułożo- ne w makatkę woreczki z krwią i chirurgiczne cewniki pozosta- wione przez odpływ. - Morze, nasze morze - rzekła Kitę, strzepując popiół na pia- sek. - Gdzie jest ten dom Hoovera? Joan poradziła się mapy na rozkładówce przewodnika dla tu- rystów. - Zdaje się, że gdzieś za miastem. Weźmiemy taksówkę. Przywołały Elektryczny Mikrobus. Kierowca sprawdził cel po- dróży na własnej mapie i zażądał ogromnej opłaty. Joan zgodzi- ła się; wiatr znad oceanu zapachniał znajomo, a nie miała ocho- ty wspominać teraz nowojorskich ścieków. Dojazd trwał dziesięć minut. Przy wjeździe do dzielnicy mieszkalnej na zachód od centrum na chylącej się reklamie ktoś nabazgrał sprayem: CISI POSIĄDĄ ZIEMIĘ. SĄ ZBYT NIEŚMIALI, BY ODMÓWIĆ. Wymarła okolica, do której wjeż- dżali, przypominała nieco Love Canal lub Plessy Falls. Na ulicy parkowało zaledwie kilka samochodów, a pieszych nie było w ogóle. Gwoli ścisłości, w ogóle nic żywego; Kitę przeraziła się, kiedy zauważyła, że wszystkie trawniki są martwe - nie po pro- stu uschłe, ale martwe, wszystkie drzewa zaś szare i nagie, a pod nimi brak śladów opadłych jesiennych liści. - Jesteś pewna, że to tutaj? - zapytała. - Tutaj - odrzekła Joan. - Patrzyłam na nazwy ulic. - Hmm. Dom Johna Hoovera był... inny. - Łatwo go zauważyć - skomentował kierowca Mikrobusu, in- kasując pieniądze. Nie zapytał, czy chcą, żeby zaczekał; gdy tyl- ko wysiadły, z piskiem opon odjechał, najkrótszą drogą ucieka- jąc z tej wymarłej okolicy. - Jaś i Małgosia - oznajmiła Joan. - Domek z piernika - przytaknęła Kitę. Podeszła do furtki i dotknęła sztachet białego płotu okalającego posesję; oczeki- wała szorstkiej faktury pobielonego drewna, w istocie jednak i furtka, i płot wykonane były z odlewanego plastiku. - Słyszysz jakieś ptaki, Joan? Choćby mewy? - Nie. Odkąd oddaliłyśmy się od plaży - nic. Myślisz, że sam to sobie tak urządził? - To może tłumaczyć, dlaczego wszyscy sąsiedzi się wyprowa- dzili. Trawnik Johna Hoovera był zielony, ale o odcieniu i fakturze nie występującej w przyrodzie. Kolorowa żwirowa ścieżka prowa- dziła od furtki do domu, który naprawdę wyglądał jak zbudowa- ny z lukrowanego piernika. Kawowa elewacja była przybrana li- liowymi ramami okien i okiennicami, ciemnolawendową framu- gą drzwi i dachem jak z różowego marcepanu. Drzwi wejściowe były prostokątem czekolady, jaskrawy komin wisienką, a tuż za płotkiem pasiasty czerwono-biały słupek, przypominający lizak, podtrzymywał skrzynkę pocztową w kolorze kremu waniliowe- go, na której wypisano JOHN E. HOOVER ozdobnymi literami, jakby wyciśniętymi z tubki. Brakowało tylko kompletu dzieci z piernika stojących na trawniku, ale kto wie, może już zostały zjedzone. - No dobra - powiedziała Kitę, otwierając furtkę. - Wchodzi- my. Joan weszła za nią. Schyliła się, by przyjrzeć się trawie, i za- uważyła, że to imitująca murawę wykładzina, co nawet trzymało się kupy. - Kitę, zobacz... - zaczęła, lecz urwała, bo zza rogu domu wy- szedł Pies. Pies nie był Elektryczny, ale Mechaniczny. W jego żeliwnym kadłubie powarkiwał sześciocylindrowy benzynowy silnik, a spod drucianej szczotki zastępującej ogon dobywały się ob- łoczki spalin. Kiedy się zbliżał, w jego oczach pomarańczowo roz- błysły neonówki, ale uwagę Joan zwrócił chromowany potrzask zamontowany w paszczy zamiast zębów. - Kitę, zobacz! - powtórzyła, a Kitę, z palcem zawieszonym nad dzwonkiem, odpowiedziała: - Widzę. Pies gwałtownie zatrzymał się i przysiadł na zadzie, podrygu- jąc na biegu jałowym. Zza domu dobiegł męski głos: - Dzień dobry, panno Fine! Proszę tu przyjść, razem z kole- 13. ŚC] żanką. Proszę nie bać się starego Tolsona, on nie gryzie, kiedy mu nie każę! Stary Tolson uderzył ogonem w ziemię. Otworzył "paszczę" i zamknął ją ze szczękiem. Kitę, nie uspokojona, pod płaszczem chwyciła za kolbę rewolweru. Minęły potwora. Podwórze domu Hoovera również było inne. Ciągłość synte- tycznej trawy przerywało coś, co wyglądało na staw z karpiami; otaczały go jednak sztuczne palmy, a nad brzegiem wody nieru- chomo stał Elektryczny Hipopotam. Hoover, łysiejący facet o okrągłej twarzy, ubrany w schludny kitel roboczy, otworzył kla- pę w boku Hipopotama i grzebał w jego wnętrznościach. Odwró- cił się i zamachał do nich, kiedy zbliżały się, ale nie przerwał pracy. - Jest na stole, panno Fine - powiedział. -Co? - To, po co pani przyszła. - Wykonał gest narzędziem przy- pominającym jakąś hybrydową odmianę klucza do nakrętek. - Jest na stole. Pod jedną z fałszywych palm stał ogrodowy stół. Leżało na nim pudełko i lampa sztormowa. - Nie rozumiem - powiedziała Joan. - Harry, to znaczy pan Gant, powiedział mi, że będzie pan chciał porozmawiać z nami o blokadach behawioralnych Automatycznych Pomocników. Hoover pochylił się do wnętrza Hipopotama, znalazł się na granicy utraty równowagi. Przez minutę widać było tylko jego pękate pośladki i nogi. Chrząknął; metal zadźwięczał o metal, potem rozległ się jakby dźwięk przekręcanego na siłę zardze- wiałego zawiasu. Uszy Hipopotama opadły płasko na głowę. - Badacie sprawę śmierci tego faceta z Wall Street, tak? - spy- tał Hoover, gdy ponownie pojawiła się jego głowa i tors. Teatral- nie otarł czoło szmatką, chociaż wysiłki najwyraźniej nie wyci- snęły z niego ani jednej kropli potu. - Ambersona Teanecka? - Właśnie - odrzekła Joan. - I chcecie wiedzieć, czy zabił go android? -Tak. - A jeśli tak, kto przerobił androida tak, by mógł to zrobić? - Tak. i - A jeśli tak, to dlaczego? - Prawda. - To tajemnica. - Hoover przycisnął palec do ust i uśmiechnął się. - Uwielbiam tajemnice, panno Fine, wszelkiej maści tajem- nice. W moim domu są szuflady wypełnione nimi po brzegi. - Znów wykonał gest dziwnym narzędziem. - Tu jest wszystko, cze- go potrzebujecie, by rozwikłać tę tajemnicę. Kitę uniosła szkatułkę ze stołu; jeszcze raz drewno okazało się tworzywem sztucznym, mahoniową kostką polimeru z wiecz- kiem wyłożonym skomplikowaną mozaiką blokujących się na- wzajem zaczepów i klapek. - Szkatułka-zagadka - powiedziała. - Mój stary przyjaciel Lao miał taką na kosztowności. Nie żeby kiedyś miał jakieś kosz- towności. - Tak jest: szkatułka-zagadka - rzekł Hoover. - Otwórzcie to, a będziecie na dobrej drodze do odkrycia sekretu. Joan przyjrzała mu się badawczo. - Wie pan, kto zabił Teanecka? Hoover pogroził jej palcem. - To byłoby podpowiadanie. Musicie panie same do tego dojść. Już i tak udzieliłem zbyt wielu wskazówek. - Joan, popatrz na to. - Kitę wręczyła jej latarnię sztormo- wą, która była Elektryczna i mieściła w środku postać kobiecą. Malutką, holograficzną osóbkę, dżina z Elektrycznej Lampy, któ- rego Joan ze zdumieniem rozpoznała. Ogniście inteligentne, ba- dawcze ciemne oczy. Krótka chłopięca fryzura okalająca twarz 0 wschodnioeuropejskich rysach; kształtne nogi podkreślone wy- sokimi obcasami i czarna suknia odsłaniająca jedno ramię; wiją- ca się czarna pelerynka; długa czarna cygarniczka tuż przy ustach; złoty wisior ze znakiem dolara przypięty nad sercem... - Ayn Rand - oznajmiła Joan i dżin ożył. Maleńkie usteczka objęły ustnik cygarniczki, po czym wypuściły idealne kółeczko dymu, które doleciało do krawędzi lampy i tu się rozproszyło. - Jak się pani miewa, panno Fine - powiedziała Lampa. - Wiele o pani słyszałam. - Głos rosyjskiej imigrantki Ayn Rand był gardłowy, ze śpiewnym akcentem: "Wielie o pani słyszałam". Potem dodała z więcej niż lekkim wyrzutem: - Panna Joan Fine, poprzednio Joan Gant, żona i partnerka jednego z najwspanial- szych umysłów twórczych w Ameryce. Obecnie uwsteczniona do poziomu altruistki wierzącej we własne kaprysy i wyznająca kult siły mięśni. Joan nie wiedziała, co odpowiedzieć. Jednak zbierający się do odejścia Hoover, który zamknął klapę w boku Hipopotama 1 zaczął wycierać ręce o kitel, oszczędził jej trudu wymyślania odpowiedzi. - Proszę zaczekać, dokąd pan idzie? - Do domu - odpowiedział Hoover. - Czekam na wiadomość od mojego przyjaciela Roya. Jeżeli zechcecie panie zaczekać przed domem, zadzwonię po taksówkę, która odwiezie was na stację. - Odwrócił się i ruszył przed siebie. - Proszę zaczekać! - Schwyciłaby go za ramię, ale się po- wstrzymała: w pobliżu stał Mechaniczny Pies, powarkując silni-j kiem. John Hoover szedł dalej. Nie odwrócił się ani nie odpowier dział, dopóki nie znalazł się jedną nogą w drzwiach. - Proszę zacząć od szkatułki, panno Fine - powiedział na od- chodnym. - Aby zinterpretować jej zawartość, będziecie potrze- bowały usług historyka, ale kiedy już to rozwikłacie, będziecie bardzo blisko ujawnienia tajemnicy morderstwa Ambersona Te- anecka, jak również innego, znacznie większego sekretu. Panna Rand udzieli wam lekcji dedukcji. To powinno wystarczyć; jest pani całkiem inteligentną kobietą. Myślę, że po rozwiązaniu tej zagadki jeszcze raz sobie porozmawiamy. Zagwizdał; Pies potruchtał do domu. Drzwi się zamknęły. Jo- an i Kitę zostały na podwórzu z Hipopotamem, palmami i Ayn Rand. - Teraz już jestem skołowana doszczętnie - stwierdziła Joan. - Gość wyglądał znajomo - powiedziała niewzruszona Kitę. - Pamiętasz ten serial "Kocham Lucy" z zeszłego wieku? Cza- sem pokazują go gdzieś w kablówce, nie? On wyglądał zupełnie jak mąż Ethel. - Kitę, ty rozumiesz coś z tego? - To spisek, Joan. A w spisku tak już jest, nic nie ma sensu, aż nagle w pewnym momencie wszystko zaczyna mieś sens. Musisz nauczyć się odprężać, kiedy czekasz na objawienie. - Nie - sprzeciwiła się Elektryczna Ayn Rand. - To niepraw- da. Nie można się nigdy odprężać, kiedy problem pozostaje nie rozwiązany. To jest irracjonalne i mało bohaterskie. - Tak jak my - odrzekła Kitę. Uniosła szkatułkę z zagadką do ucha i potrząsnęła nią. - Myślę, że trzeba zacząć od tego. Tak powiedział ten facet. 10 Przygoda! Skauting jest właśnie przygodą. Stoicie na progu jednej z najbardziej pasjonujących przygód, jaką możecie sobie wymarzyć. Wejdźcie w świat skautingu, a będziecie wędrować po śladach zwie- rząt, pływać kanadyjkami po spowitych mgłą jeziorach i obozować pod gołym niebem. Poczujecie zapach deszczu wśród leśnych ostępów i skosztujecie poziomek. Na zakończenie patrolowego rajdu rowerowe- go wykąpiecie się w chłodnym górskim jeziorze. Przyrządzicie posiłek na turystycznej kuchence. Przewędrujecie kraj wzdłuż i wszerz bez pozostawienia żadnego śladu i nauczycie się, jak przeżyć, mając jedy- nie parę niezbędnych przedmiotów. Brzmi zachęcająco? Jako skaut, macie okazję przeżyć to wszystko i o wiele, wiele więcej. Podręcznik skauta Wykonać jedno z następujących zadań: a) ustalić wiek pięciu gatunków ryb na podstawie łusek albo rozpo- znać różne grupy wiekowe jednego lub więcej gatunków ryb słodko- wodnych; opisać wyniki; b) przeprowadzić spis zdobyczy wędkarzy na małym jeziorze, ocenić na tej podstawie efektywność połowu; c) zbadać zawartość żołądka trzech gatunków ryb i opisać wyniki. Wymaganie nr 7 dla sprawności "Znawca ryb i dzikich zwierząt" Wtorkowy film popołudniowy W programie czwartym, w galaktyce daleko, daleko stąd, my- śliwce rebeliantów zaciekle walczyły, próbując zniszczyć Gwiaz- dę Śmierci, zanim otworzy ogień do ich tajnej bazy. - Uważajcie. Silny ostrzał z prawej strony wieży. - Wlatuję. Osłaniaj mnie, Porkins. - Jestem z tobą, Trójka Kier. Dwa myśliwce przemknęły nisko, rozwalając plującą ogniem wieżę. Ale turbolasery Imperium odpowiedziały ogniem i Po- rkins nagle znalazł się w tarapatach. - Mam problem. - Katapultuj się! - Wytrzymam. - Wyskakuj! - Nie, wszystko w porz... aaaach!!! Pojazd Porkinsa buchnął płomieniem. Program został znie- nacka przerwany komunikatem głoszącym: "Wtorkowy film po- południowy NBC powróci na Państwa ekrany zaraz po informa- cjach". - Proszę mi coś wyjaśnić - powiedział Salvatore swoim gło- sem Borisa Badenova*. Maniera ta wyjątkowo wkurzała Fran- kiego Lonzo, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę, że Salvatore był brooklyńczykiem w piątym pokoleniu, z większą ilością krwi włoskiej niż rosyjskiej. - Niby co? - odparł Frankie. - Ta międzygalaktyczna walka klasowa odbywa się w głębo- kiej próżni nad imperialistyczną stacją wojskową. Gdzie dokład- nie ma się katapultować walczący w Armii Ludowej szlachetny członek klasy pracującej? - O czym ty mówisz? - Kazał mu się katapultować. - Salvatore wskazał ekran tele- wizora, gdzie pulchna Elektryczna Murzynka tłumaczyła, dla- czego sos do naleśników cioci Jenny jest najlepszym dostępnym sosem do naleśników. - Nawet jeśli spadochron otworzy się przy braku atmosfery, proletariacki spadochroniarz wyląduje na Gwieździe Śmierci i zginie w reakcji łańcuchowej albo skręci mu kark Darth Vader, sługus imperialistów. - Nie rozumiem, dlaczego w ogóle oglądasz telewizję publicz- ną - odpowiedział Frankie. Choć w istocie wybór był niewielki. Kiedy Brygada Antynarkotykowa przejmowała tę willę w sty- lu Aztec Deco od poprzednich właścicieli, posiekała strzałami karabinowymi antenę satelitarną. Po kilku latach biurokratycz- nego zapomnienia w końcu wystawiono dom na licytację i sprze- dano nowojorskiemu Akwarium. Od tego czasu okolica zmieniła charakter z mieszkalno-przemysłowego na przemysłowy i na- prawdę nikt nie chciał tu mieszkać. Dyrektorzy Akwarium korzy- stali więc z willi jako magazynu i lokalu na sporadyczne biurowe imprezy; olbrzymi basen na tyłach zamieniono w zbiornik. Bu- dżet nie przewidywał jednak funduszy na nowy talerz satelitar- ny czy nawet taniutką antenę mikrofalową. W ogóle cud, że tele- wizor dalej działał. * Boris Badenoy - postać z kultowej kreskówki "Rocky & Bullwinkle", wyróż- niającej się wyrafinowanym humorem. Frankie bał się rekina. Echo Papandreou przywiozła go wczoraj po południu cięża- rówką z Manhattanu, wraz z pismem od dyrekcji Akwarium, na- pisanym jak zwykle zawoalowaną nowomową: "Ten Carcharodon został schwytany podczas żerowania w nieodpowiednim dla nie- go nieoceanicznym środowisku", co znaczyło, że wyciągnęli go ze ścieków, "i obecnie przenosi się go do Magazynu Specjalnego, gdzie oczekiwać będzie na ustalenie docelowego miejsca poby- tu". Poniżej Echo sama nabazgrała: "Na wypadek gdybyście się nie domyślili: NIKOMU o nim ani słowa. PS. Wabi się Meister- brau". Kłopot z rybami, które żerowały w nieoceanicznym środowi- sku, pomyślał Frankie, przypominając sobie notatki z uczelni, polegał na tym, że często cierpiały na syndrom zmiany nieoce- anicznej wody. Już poprzedniego dnia Meisterbrau począł wy- dzielać ciemny płyn, szybciej niż radził sobie z nim automatycz- ny system czyszczący. Pod wieczór basen zmętniał jak bagno. Frankie wspomniał plującą atramentem olbrzymią kałamarni- cę Architeuthis princeps, którą gościli ostatniej wiosny. Od tego czasu na wieczną pamiątkę nosił na udzie bliznę w kształcie przyssawki. - Może tej rybie powinien przytrafić się jakiś wypadek - stwierdził z namysłem, pocierając nogawkę spodni w okolicy bli- zny. - Ej, Salvatore, masz jakąś niepotrzebną suszarkę do wło- sów? - Bardzo proszę, zamknij się i zasłoń okno - odparł Salvatore. - Cały czas trwa nadawana przez telewizję walka o wolność ga- laktyki. Frankie wyobrażał sobie jutrzejsze tłumaczenia: "Przykro mi, Echo. Przykro mi, dopiero co wyszedłem spod prysznica i usły- szałem to chlapanie w basenie, wybiegłem, nawet nie odłożyłem suszarki, no i wyśliznęła mi się z ręki... Co ty mówisz? Dlaczego niby była na takim długim przedłużaczu? Dlatego że lubię, jak nie ogranicza mi ruchów". - Bardzo proszę, kolego - rzekł Salvatore. - Słońce roztapia mi te i tak już przestarzałe efekty specjalne. - Dobra, patrz sobie - odparł Frankie. Wcisnął przycisk na pa- rapecie i szyby stały się nieprzejrzyste, pozbawiając go widoku na basen. W telewizji Lukę Skywalker właśnie ściął myśliwiec Im- perium ogniem lasera; Salvatore krzyknął z entuzjazmem, Fran- kie zaś udał się na poszukiwanie tanich urządzeń elektrycznych. - Hu, hu, hu! - zarechotał Salvatore. - Imperialiści mają kło- poty! Para fajnych chłopaków Gdyby naprawdę można było umrzeć od złamanego serca, Oscar Hill już dawno wąchałby kwiatki od spodu, albowiem, jak mniemał, urodził się co najmniej o pięćdziesiąt lat za późno. Od czasu pierwszej wojny światowej, kiedy to prapradziadek Oscara poznał w Londynie lorda Baden-Powella, wszyscy męż- czyźni rodu Hillów byli zapamiętałymi skautmistrzami. - Paru fajnych chłopaków - mawiał jego ojciec, Stanley, kie- dy Oscar miał siedem lat. -Weź paru fajnych chłopaków, wypro- wadź ich na ludzi, a oddasz swemu krajowi przysługę, z której możesz być dumny. To krótkie przemówienie odbyło się przed wejściem do domu Hillów na wsi w Nevadzie, gdzie, wyjąwszy fakt, że wszystkie fla- gi amerykańskie były ogniotrwałe w temperaturach do 1700°C, mógłby być równie dobrze rok 1950. Mógłby; gdyby tylko Oscar pozostał w swym rodzinnym mieście, może jakoś udałoby się wy- wieść w pole ducha zmieniających się czasów. Lecz syreni śpiew wschodniego metropolis uwiódł go tak jak wielu innych. Po prze- prowadzce do Nowego Jorku stwierdził, że XXI wiek jest moc- niej okopany na swych pozycjach niż cesarz Wilhelm nad Sommą. W mniemaniu Oscara upadek Amerykańskich Skautów roz- począł się w latach osiemdziesiątych. Podczas tej dekady Fede- racja Skautów zdecydowała się w odpowiedzi na ogólnokrajowy wzrost analfabetyzmu wprowadzić do "Podręcznika skauta" wię- cej kolorowych obrazków i wykresów. Po tej poprawce nastąpiła stopniowa reorganizacja systemu sprawności, gdzie tradycyjne umiejętności, jak majsterkowanie w drewnie, ustąpiły współcze- snym sprawnościom "postindustrialnym". Gdy w następnej de- kadzie rząd zaczai, reglamentować dostęp do rezerwatów i par- ków narodowych, jako alternatywę dla staroświeckiego "week- endu w lesie" wymyślono "miejską szkołę przetrwania"; w tym momencie nawet półinteligent przewidziałby, że zbliża się kata- strofa. Decydujący cios zadano niedługo potem: w roku 2001 - kiedy Oscar Hill wynajął swe pierwsze mieszkanie w Nowym Jorku - ogłoszono, że wszystkie formacje skautowskie łączy się w jedną, zintegrowaną wiekowo i płciowo grupę. To tyle o paru fajnych chłopakach. Tyle o przysłudze dla oj- czyzny, z której można być dumnym. I tak oto w dwadzieścia dwa lata po upadku niepocieszony skautmistrz Oscar Hill eskortował zastęp składający się głównie z dziewczynek - dziewczynek! - nie przez puszczańskie ostępy czy majestatyczne górskie zbocza, ale przez wyłożoną śmieciami bocz- ną ulicę gdzieś w przemysłowym sektorze Brooklynu. Melissa Plunkett, skautka orla, szła na czele, wymachując domowej robo- ty licznikiem Geigera. Nie wykryła żadnych źródeł promieniowa- nia w bezpośredniej bliskości. Skautka samarytanka Aubrey Den- ton miała więcej szczęścia: próbki gleby pobrane ze szczelin w chodniku zawierały wysokie stężenia ołowiu, rtęci i innych me- tali ciężkich, które w przypadku spożycia - jak radośnie zapewni- ła koleżanki - mogłyby spowodować bolesne nowotwory. Skautki tropicielki - Peggy Cates i Lucinda Mendez były zbyt zmęczone, by zrobiło to na nich wrażenie, ale rozpogodziły się, kiedy Melissa Plunkett zaobserwowała trójgłową wiewiórkę przysiadającą na pękniętym kanistrze z biologicznymi odpadami. Kiedy stworzon- ko spojrzało sześciorgiem oczu na Oscara, ten pokiwał głową. - Taak - rzekł. - Taak, do czego to, panie, doszło. Oblio Wattles, młodzik, zamykał pochód. Oblio był chłopcem, mówiąc ściśle, ale według Oscara nie li- czył się. Po pierwsze, twierdził, że urodził się w Moskwie w sta- nie Pensylwania, Oscar zaś odmawiał przyjęcia do wiadomości, że to prawdziwe amerykańskie miasto. Po drugie, swą pulchno- ścią, przedziałkiem pośrodku głowy i okrągłymi okularami w drucianych oprawkach za bardzo przypominał Theodore'a Ro- osevelta. Nie młodego Roosevelta, który na mustangach poko- nywał górę San Juan i stanowił idealny materiał na skauta, ale starego, grubszego Roosevelta, który pomimo swej prezydenc- kiej dystynkcji był dobrym przykładem, jak może sflaczeć po- rządny mężczyzna. To oczywiście przypomniało Oscarowi o jego własnej poszerzającej się talii - sto piętnaście z tendencją wzro- stową - co było niewybaczalne. Zastęp skręcił za róg wielkiego magazynu i natknął się na coś, co wziął za opuszczony wrak samochodu. Naprawdę był to jednak pordzewiały i rozklekotany chevrolet Frankiego Lonzo. Melissa Plunkett natychmiast poczęła badać go licznikiem na obecność rozszczepialnych izotopów, Aubrey Denton zeskroby- wała próbki korozji z tylnych drzwi, Peggy i Lucinda zaś wywa- żyły klapę bagażnika w poszukiwaniu ciekawych okazów fauny. Niech was szlag, pomyślał Oscar, z niechęcią patrząc na pro- stą skuteczność, z jaką zabrały się do dzieła, niech was wszystkie szlag trafi, powinnyście interesować się pleceniem koszyków i tańcem towarzyskim. Chcę skautów chłopaków... Wziął się w garść, wykonał głęboki wdech i policzył do dzie- sięciu. Wprawdzie jego życie było jednym wielkim rozczarowa- niem, ale miał jeszcze poczucie odpowiedzialności. - Dobrze, moje panie - powiedział ojcowskim tonem do swych niechcianych podopiecznych. - Czas na parę pytań i odpo- wiedzi. Przypuśćmy, że jakimś cudem znajdujemy się teraz na szlaku w górach Adirondacks i znajdujemy tam taki właśnie po- rzucony grat. Co powinniśmy zrobić jako odpowiedzialni skauci? Melissa Plunkett uniosła rękę. - Zutylizować go? Podczas wynikłej dyskusji Oblio wymknął się ukradkiem, nie zauważony przez nikogo prócz Oscara, który wyczuł jego znik- nięcie jako nieznaczną ulgę w obolałym sercu. Gdyby znał praw- dę: Oblio nienawidził nowoczesnego skautingu równie jak Oscar, choć z innego powodu. Nie chciał być ani cieślą, ani miejskim "przetrwalnikiem", ale marynarzem. Jednak jego matka nie chciała o tym słyszeć. - Chcesz dostać żółtaczki, jak ciocia Yeruca? - pytała go. - Tam pływa pełno strzykawek ze szpitali, to jakby się prosić o nie- uleczalną chorobę. - Ależ mamo! - protestował Oblio. - Ciocia Yeruca ma Alzhe- imera. To jest od aluminiowych naczyń, a nie od pływania. - Nie zmieniaj tematu - odpowiadała matka. - Może, jak bę- dziesz starszy, popłyniesz sobie promem na Staten Island. Na najwyższym pokładzie. Teraz zwabiło go właśnie pluskanie wody, chociaż wiedział bez patrzenia w mapę, że do oceanu ma co najmniej kilometr, a w okolicy nie ma żadnych rzek ani jezior. Nieważne: bardziej fascynowała go kałuża ścieków fabrycznych niż nawet cała mena- żeria pełna trójgłowych wiewiórek. Serce mu zabiło mocniej, kiedy znalazł się przed zamkniętą bramką z napisem mówiącym, że posesja za nią jest PRZEJĘTA PRZEZ NOWOJORSKIE AKWARIUM. Druga tabliczka głosiła: UWAGA NA DRAPIEŻNE RYBY, ale teraz niestraszne mu były dzikie morskie potwory. Sięgnął do kieszeni mundurka i gnio- tąc kanapkę z masłem orzechowym oraz galaretką, wyciągnął cienki metalowy wytrych. Jedna chwila i bramka stała otworem, a Oblio znalazł się na tarasie ze zmętniałym basenem. W zaciemnionych oknach na piętrze willi nie widział śladów ludzkiej obecności, choć kiedy podchodził do wody, dolatywały do niego urywki dialogów z wtorkowego filmu popołudniowego. - aaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!... - Straciłem R2! Woda była nieruchoma poza f alkami powstającymi przy fil- trze. Lecz Oblio wiedział, że tam w głębinach pływa coś wielkie- go, coś imponującego. Czuł to gdzieś w środku. Pytanie brzmia- ło: jak to coś zwabić tak, żeby mu się przyjrzeć i może nawet zro- bić zdjęcie. Zdecydowawszy się zacząć od najprostszych rozwiązań, Oblio podszedł do głębszego końca basenu, przysiadł przy tabliczce "Głębokość 5 m" i zanurzywszy dłoń w wodzie, kilkakrotnie nią plusnął. - Gwiazda Śmierci, zezwalam na otwarcie ognia - dobiegło z telewizora. - Powtarzam, zezwalam na otwarcie ognia. Aparat fotograficzny Oblia był jednorazowy, co z ekologicz- nego punktu widzenia byłoby dość niewłaściwe, gdyby nie zmajstrował go sam z kartonika po napoju witaminowym. Wrzucił do basenu kanapkę z masłem orzechowym i galaret- ką, wycelował aparat i czekał, aż tajemnicza ryba wynurzy się po przynętę. Kiedy nad wodą uniósł się głos Dartha Yadera, uczyniła to. Frankie t Meisterbrau Gdy w chwilę później z willi wyszedł Frankie, po głębszej stronie basenu pływał kapelusz. Zielony, a raczej khaki; jego pa- ramilitarny kształt wydał się Frankiemu jakby nieco znajomy. Nawet z tej odległości widać było, że jest przeżuty, a biały trój- kąt podobny do zęba utknął w wystrzępionym rondzie. - Niedobrze - powiedział Frankie. Położył na ziemi swój ładu- nek: dwie suszarki do włosów, grzejnik elektryczny i gigantycz- ny radiomagnetofon z tyloma bateriami R20, że - miał nadzieję - wystarczy, by usmażyć wieloryba. Jedyną rzeczą, jakiej nie mógł wyszperać, był przedłużacz, co mogło stanowić problem, jeśli radyjko nie zadziała. - Jest tam kto?! - zawołał, na wypadek gdyby właściciel ka- pelusza ukrywał się za leżakami. Odpowiedziała mu cisza; jednak rozglądając się, zauważył coś jeszcze. Uważnie obszedł basen. Przy napisie "Głębokość 5 m" leżało pudełko od witaminowego napoju ze wstawioną plastiko- wą soczewką obiektywu i usmarowanym masłem orzechowym przyciskiem migawki. Za nim na wietrze trzaskała otwarta furt- ka; rekonstrukcja zdarzenia nasuwała się sama. - Oj, niedobrze - rzekł. Spojrzał na kapelusz: za daleko, by sięgnąć z brzegu. Lekki prąd znosił go w cień rzucany przez trampolinę, Frankie pomyślał więc, że gdyby ktoś się tam wspiął i sięgnął z końca deski... Bądź rozsądny! - przestrzegł się w myślach. Nic ci z tego ka- pelusza, a poza tym co będzie, jak jest w nim jeszcze głowa? Tocząca się w tym momencie wewnętrzna walka może być niezrozumiała, jeżeli nie dorastało się, tak jak Frankie Lonzo, w Bensonhurst. Kiedy tylko któraś z części jego mózgu wpadła na jakiś bezsensownie lekkomyślny pomysł, gdzie indziej po- wstawało uczucie niemal religijnego parcia naprzód w kierunku realizacji, mimo iż trzeci fragment mózgu błagał obu swych są- siadów o zastanowienie. Gdy zamierzony wyczyn był szczególnie niebezpieczny, Frankie w retrospektywnych przebłyskach wi- dział Jimmy'ego Mireno, mocnego w pięści byczka, który pomia- tał nim przez całą podstawówkę. "Boisz się, Lonzo, pękasz, kurwa, pękasz?" - Kurde, nie boję się - odrzekł Frankie, wchodząc na tram- polinę. A potem, kiedy już miał za sobą pierwszy krok: -To głu- pota. To straszna głupota. - Posunął do przodu drugą stopę, czu- jąc, jak deska trampoliny ugina się pod jego ciężarem. - Kije - powiedział. - Powinniśmy mieć takie kije z hakami na końcu, żeby wyciągać z basenu kapelusze i inny taki szajs. I przydałby się jeszcze sonar. - Przyjrzał się powierzchni wody, szukając oznak ruchu. - Porządny kawałek sonaru to byłby niegłupi po- mysł. Niedawno musiało odbywać się jakieś chlapanie, bo trampo- lina była mokra i śliska; dlatego mniej więcej w połowie drogi Frankie zdecydował, że łatwiej mu będzie poruszać się na bosa- ka. Stwierdził także, że niełatwo zdjąć trampki pośrodku tram- poliny; w tym momencie duch Jimmy'ego Mireno nazwał go za- sranym tchórzem; wobec tego Frankie zgiął się w półprzysia- dzie i podniósł lewą nogę. To zaszkodziło jego środkowi ciężkości. Jakoś zdołał ściągnąć lewy but, nie wpadając do base- nu, ale kiedy chciał odrzucić go na brzeg, stracił równowagę i w rezultacie trampek wylądował w wodzie. Wyprodukowany według mniej rygorystycznych norm niż kapelusz, natychmiast zatonął. - Niedobrze. Bardzo niedobrze - powiedział Frankie. Jedne z przesuwnych szklanych drzwi otworzyły się; wybiegł z nich Salyatore, tak podekscytowany, że zapomniał o włączeniu swego rosyjskiego akcentu. - Ej! - zawołał. - Ej, Frankie, właśnie wyjrzałem przez okno i nie ma twojego samochodu! f -Co? - Co tam robisz na trampolinie? - Co się stało z samochodem? - Czemu masz tylko jeden trampek? - Salyatore, co się stało z tym pieprzonym samochodem? Salvatore wzruszył ramionami. - Zwyczajnie, nie ma go. Co robisz na trampolinie w jednym bucie, Frankie? - Próbuję wyciągnąć z wody ten kapelusz. - Jaki kapelusz? - Ten kapelusz. - Frankie, to jest płetwa. Frankie Lonzo nie ćwiczył przewrotów w tył od czasów wuefu z panią Petruski w trzeciej klasie podstawówki, ale nic tak nie potrafi przypomnieć ci sprawności gimnastycznej jak wynurza- jący się pod tobą żarłacz ludojad. Kiedy nos Meisterbrau uderzył w spód trampoliny, Frankie własnym ciężarem potoczył się w tył, klasycznie, z podkulonymi nogami. Powtórzył to jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze, nie przerywając nawet po rozbiciu głowy do krwi, choć ta doskonała seria przewrotów zakończyła się roz- paczliwą plątaniną rąk i nóg. Kiedy doszedł do siebie, siedział na ziemi pod samym pło- tem, tak daleko od basenu, jak tylko to było możliwe bez wycho- dzenia przez bramę. Obok stał Salvatore, z rękami w kieszeniach i uśmieszkiem budzącym u Frankiego mordercze instynkty. Nie było trampoliny. - Wszystko w porządku? - zapytał Frankie, starając się zli- czyć swe kończyny. - Żyję? Salvatore wyciągnął ręce z kieszeni i rozsunął je na jakieś piętnaście centymetrów. - O, tyle brakowało - powiedział. - Trampolina. Co, kurwa, zjadł trampolinę? - Nasza rybka ma spory apetyt. - No, może większy niż ci się wydaje. - Wyglądała dziwnie, Frankie. - Niby jak? Jest grubsza? - Nie, nie o to chodzi. Po prostu... inna. Salvatore wygiął ręce w szpony i przystawił je do piersi. Frankie nie miał pojęcia, co to ma znaczyć, ale wiedział, co teraz zrobić. - Pomóż mi wstać - powiedział. - Nie mam samochodu, no do- bra, łapiemy taksówkę. - Dokąd? - zapytał Salvatore. - Do sklepu z narzędziami. 11 Jasne jest teraz, że zarazy Starego Świata zabiły co najmniej polowe Azteków, Majów i Inków na krótko przed ich podbiciem. [...] Do roku 1600 przez Ameryki przetoczyło się jakieś dwanaście fal epidemii, które przeżyła zaledwie jedna dziesiąta mieszkańców. Prawdopodob- nie zginęło około 90 milionów - w przeliczeniu na dzisiejsze miary byłby to miliard. [...] Na krótko przed przybyciem Pielgrzymów do Plymouth poczęli ginąć Indianie Massachusetts i Wampanoad - na taką skalę, iż osadnicy zastali czekające na nich opustoszałe chaty i leżące odłogiem pola. Ronald Wright, Stolen Continents Z kolei Indianie nauczyli się wiele od białych. [...] Wielu Europej- czyków próbowało zrozumieć ich życie i traktowało ich uczciwie. In- ni jednak oszukiwali ich i zabierali im ziemię. [...] Tysiące Indian zmarło na ospę, odrę, gruźlicę i inne przy wleczone przez białych cho- roby. Encyklopedia Świata 2004: Ręka rękę myje Vanna Domingo nie urodziła się oschła. Choć jej współpra- cownicy z Departamentu Opinii Publicznej nigdy by w to nie uwierzyli, była kiedyś sympatyczną osobą, skrytą, lecz miłą, lu- biącą żarty i spontaniczne wypady na tańce. Mimo iż wcześnie osierocona, zdołała zachować wiarę w przyszłość przez dwadzie- ścia pięć lat, kiedy to wydarzenia jednej nocy nieodwołalnie spopieliły jej ufność. Niełatwe dzieciństwo spędziła w nadbrzeżnej wiosce w stanie Connecticut. Wcześnie nauczyła się zaspokajać własne potrzeby, bo opiekujący się nią wujek, rybak, rzadko bywał w domu i nie wykazywał ani pozytywnego, ani negatywnego zainteresowania jej rozwojem. Yannie nawet to odpowiadało, jako że miała nieza- leżną naturę i nawet w najgorszych tarapatach czy samotności widziała w sobie potencjał, który w końcu zwycięży. Należy po prostu zachować wiarę w jutro, myślała, a wszystko inne nadej- dzie samo, pomimo dotychczasowych niepowodzeń. W szkole uczyła się wzorowo, każde popołudnie, weekend i wakacje wyko- rzystując, by zarobić parę groszy, które skrzętnie oszczędzała. To oraz stypendium Inżynierii Publicznej doprowadziło ją na Uniwersytet Stanu Connecticut w Hartford, gdzie studiowała sztukę komunikacji, specjalizując się w inżynierii opinii publicz- nej. Po dyplomie wylądowała na zapadniętym rynku pracy i przez siedem miesięcy poszukiwała zatrudnienia na Madison Avenue, żywiąc się głównie błyskawicznym makaronem "trzy pu- dełka za dolara" oraz "nieznacznie uszkodzonymi" owocami i warzywami "po okazyjnej cenie". Ty/ko na to mogła sobie po- zwolić. W celach rozrywkowych chodź ia w sobotnie popołudnia do Rockefeller Center, by pojeździć na łyżwach. Wygrzebała je ze śmietnika, a skory do flirtu bramkarz wpuszczał ją na lodowi- sko za darmo. W niedzielne wieczory tańczyła w Betsy Ross Sa- loon. Udawało się jej zachowywać morale, przeżyła także dwa ataki zapalenia płuc. Wreszcie w lutym 2004 znalazła pracę, nie na Madison Avenue, lecz w nale :icej do czarnych agencji rekla- mowej Brainstorm. Po tym ob ia koła fortuny jej życie zaczę- ło polepszać się w postępie wykładniczym, co Vanna zawsze przewidywała i tylko na to czekr ła. / Brainstorm był liderem swej nży oraz elementem kultural- nego i komercyjnego odrodzę nr. północnym Manhattanie, zwiastującym Drugi Renesans H wlemu; drapieżną młodą firmą, zaczynającą od public relation; na skalę lokalną. Gdy przyjęli Vannę, właśnie zaczęli rozrast/ • się w kierunku reklamy o za- sięgu ogólnokrajowym i międzynarodowym.'..ich największym klientem była inna afroamerykafiska firma: Carver-Biotex, Nowe Produkty Spożywcze, "goście od leworęcznego cukru". Leworęczny, czyli lewoskrętny cukier był ostatnim słowem w dziedzinie niekalorycznych słodzików: v :^ cząsteczki stanowi- ły lustrzane odbicie cząstek zwykłego t a prawoskrętnego. Wyglądał, zachowywał się i smakował c1 uhiie tak samo, ale kluczowa różnica polegała na tym, że l wy nie wytwarzał enzymów mogących Można więc było nie tyjąc zjeść go nar też nowotworów u szczurów laborat' jjnych. Po wypadnięciu z obiegu sacharyny i aspartamu, jako zbędnych, Carver-Biotex opanowałby cały rynek substytutów cukru, Brainstorm zaś rósł- by razem z nim. przewód pokarmo- cozłożyć i wchłonąć, tonę; nie wywoływał Pierwszym stanowiskiem Vanny była posada młodszego inży- niera opinii w dziale kreatywnym Brainstorm, zajmującym się wynajdowaniem nowatorskich zastosowań dla produktu Carver- -Biotex. Pewnego ranka, wlewając do kawy śmietankę "pół na pół", zażartowała, że powinni wymieszać cukier lewoskrętny w równych proporcjach z prawoskrętnym i nazwać to "50/50". Inni członkowie zespołu kreatywnego poprzeżuwali ten pomysł przez chwilę i zdecydowali, że taka hybryda może skutecznie przyciągnąć do produktu znaczącą większość klientów niechęt- nych nowościom. Wymyślony przez Yannę nic nie znaczący, ale zachęcający slogan "Ręka rękę myje" miał skusić kapryśne spo- łeczeństwo, by poeksperymentowało z 50/50 przed przestawie- niem się całkowicie na nowy słodzik. W telegraficznym skrócie: 50/50 okazał się wielkim przebo- jem rynkowym, nie tylko wśród konsumentów, ale także w lobby plantatorów trzciny cukrowej, dotychczas grożącym posunięcia- mi legislacyjnymi w obronie swego udziału w rynku. Brainstorm nagrodził Yannę podwyżką i awansem, a prezes Carver-Biotex wysłał jej dziesięciokilogramowe pudło lewoskrętnego cukru wraz ze złotym dozownikiem. Współpracownicy zafundowali jej po kolejce drinków w Betsy Ross Saloon; jeden z nich, ciemno- oki Sudańczyk Terry, przetańczył z nią wszystkie przytulane me- lodie, aż do zamknięcia lokalu. Przyszłość Vanny lśniła jaśniej niż kiedykolwiek. Nadeszło lato. W sierpniu Yanna postanowiła zafundować so- bie z dawna oczekiwane wakacje w dziczy: wzięła urlop, wypcha- ła wielki plecak prostymi utensyliami i udała się do Kanady, by sprawdzić swe umiejętności przetrwania w Państwowej Strefie Puszczy w Quebecu. Poważnie: Yanna Domingo, koszmar ekolo- ga, zapragnęła pospacerować sobie między wilkami i bobrami. Samotnie. Terry nie mógł wziąć urlopu, a ona, wciąż bardzo nie- zależna, nie chciała nań czekać. Pozostała w strefie puszczy przez dwa tygodnie, poza cywilizacją, poza zasięgiem gazet i te- lewizji. Zanim wróciła na łono społeczeństwa, zmarli wszyscy jej koledzy z Brainstorm, a personel Carver-Biotex został katastro- falnie zdziesiątkowany. Afrykańska pandemia roku 2004 była pod wieloma względami idealną zarazą epoki informacji, skrojoną na miarę ducha czasów. W przeciwieństwie do tradycyjnej epidemii nie rozprzestrzeniła się z jednego ogniska początkowego, lecz wybuchła jednocześnie w każdym zakątku globalnej wioski (pogłoska, że "zaczęło się w Idaho", była zwykłą kaczką dziennikarską, tak jak krowa pani O'Leary*) i pociągnęła za sobą ponad miliard ofiar - trzydzieści osiem milionów w samych Stanach - w ciągu niecałych pięciu dni, przytłaczając nawet reporterów CNN. W swych metodach pande- mia była tak bezkrwawa jak nowoczesny reportaż wojenny. Nie zabijała; po prostu sprzątała dom; po śmierci na skutek zapale- nia opon mózgowych następował niewyobrażalnie szybki proces rozkładu ciała, pozostawiający jedynie odrobinę pyłu i gaz. Nie było zatem zwłok, masowych pogrzebów, trzymających w napię- ciu obrazów śmierci i cierpienia zarejestrowanych na taśmie wi- deo dla potomności. Po prostu nagła nieobecność, jakby wszyscy Afrykanie na ziemi wstąpili o północy na pokład UFO i odlecieli z naszej planety, gładko usunięci ze strumienia historii. Dlatego żałoba była dziwna. Podobnie jak sen na wpół zapo- mniany tuż po przebudzeniu, ocalałym z pogromu kataklizm nie wydawał się realny, zwłaszcza jeśli znali czarnych tylko z ról oklaskiwanych w telewizji komików, sportowców i muzyków. Podczas powrotu z puszczy pierwszą wskazówką, że coś nie gra, okazał się dla Vanny mechanik na stacji benzynowej, łkający nad dubbingowaną francuską wersją serialu "In the Heat of the Night"**. Zapytany o to facet od nalewania odparł: - Pan Tibbs nie żyje. Po całonocnej nieprzerwanej jeździe weszła do opustoszałego biura Brainstorm. Nie widziała żadnych oznak katastrofy: ani stłuczonego szkła, ani okopconego tynku, ani nawet przewróco- nego krzesła. Faks dalej pomrukiwał w swej wnęce; na biurku pod oknem kubek Terry'ego czekał na dolewkę. Wszystko stało na miejscu, tylko nie było tu ani żywej duszy. Gdyby Vanna zada- ła sobie trud sprawdzenia schodów przeciwpożarowych, znala- złaby rozrzucone na półpiętrze cztery komplety ubrań wraz z bu- tami. Ale nie szukała tak dokładnie. Usiadła za stołem konfe- rencyjnym zespołu kreatywnego i czekała, aż wszyscy wrócą; siedziała tam aż do zmierzchu. * Krowa pani 0'Leary - podobno przewracając kopnięciem lampę wznieci- ła katastrofalny pożar Chicago w roku 1871, na skutek którego zginęło 300 osób, a 100 tysięcy straciło dach nad głową. ** "In the Heat of the Night" (W gorączce nocy) - serial kryminalny z lat 1988-94; jego bohaterem jest szeryf z małego miasteczka, Bili Gillespie. Rozwią- zując zagadki kryminalne, musi lawirować w zawiłych mafijno-politycznych po- wiązaniach lokalnej społeczności; ponieważ rzecz dzieje się na Południu, poja- wiają się także napięcia na tle rasowym. W pracy szeryfa wspomaga zdolny śled- czy Yirgil Tibbs i porucznik Bubba Skinner. Gwardia Narodowa zjawiła się w Harlemie następnego dnia. Wyłączała gaz i prąd w opuszczonych budynkach. Znaleźli dżip Vanny zaparkowany w bocznej ulicy i odholowali go wraz z inny- mi samochodami; wyważyli również frontowe drzwi firmy i wyłą- czyli faks. Tym samym Vanna Domingo zniknęła jak inni, choć w odróżnieniu od nich miała wrócić, wyciągnięta z otchłani pod Manhattanem przez człowieka, którego niewinność w sprawach bólu i cierpienia wydawała się uodparniać go na pech. Jednak kobieta, którą Harry Gant spotkał na dworcu Grand Central w roku 2017, nie była już tą samą osobą, która zaginęła w Harle- mie w roku 2004. Vanna Domingo już nie wierzyła w przyszłość. Zrozumiała, że nawet sam diabeł nie mógł ręczyć za jutro. Gant przywrócił ją do życia, w każdym razie do jakiego takiego życia. Czerpała siłę z przeogromnego zaufania pokładanego w Harrym i jego przedsię- wzięciach, lecz w zupełności nie polegała na tej sile. Nawet on sam był śmiertelny, a jego naiwność napawała ją przerażeniem. Zwy- czajnie nie miał pojęcia, jak krucha może okazać się rzeczywistość. Ale ręka rękę myje. Jeśli Harry Gant nie wie wszystkiego, by samodzielnie obronić się przed zagrożeniem, Yanna wykona to za niego. Nawet nie uświadomiła sobie, że Philo Dufresne był czarny; wszyscy czarni, których znała, odeszli dawno temu i ni- gdy nie wrócili. Dufresne był po prostu groźbą, z którą należało się uporać. Przy użyciu wszystkich dostępnych środków, pomy- ślała Yanna. Torpedami i bombami głębinowymi; ogniem i mie- czem. A Harry wcale nie musiał wiedzieć wszystkiego. 2023: Mutacja albo śmierć Chance Baker, do niedawna kapitan lodołamacza "South Fur- row", zjawił się w barze Pod Wrednym Albatrosem o wpół do siódmej. Nigdzie nie wypatrzył Vanny Domingo, zatem prze- pchawszy się przez tłum wilków morskich na urlopach, zamówił marynarski grog, by uspokoić żołądek. Kiedy groził Philowi Du- fresne, mówił poważnie i był zdecydowany urzeczywistnić groź- bę, ale o mdłości przyprawiał go fakt, że pakuje się w nielegal- ną sprawę. Baker wierzył w prawo, nie w jego literę, ale w ducha, i nie chciał łamać go w żaden sposób. Z drugiej strony trafiłby go szlag, gdyby pozwolił komukolwiek storpedować swój statek i, co gorsza, ujść bezkarnie. Pośrodku baru, w kolumnie zielonego światła holograficzny mężczyzna kopułowa! z holograficzną kobietą. Zbrzydzony Ba- ker wybrał stolik możliwie najdalej od tego niemoralnego wi- doku i w oczekiwaniu na Vannę skoncentrował się na swoim na- poju. - Witam pana, kapitanie Baker - pozdrowiła go. Przedstawi- ła swego płowowłosego towarzysza: -To jest kapral Penzias. Bę- > dzie z panem pracował. Zajmie się obsługą uzbrojenia na pań- >' skim statku. Kapral wyciągnął rękę. 4 - Na imię mam Troubadour, Kapitan trochę zbyt długo zwlekał z odpowiedzią. - Kapral? - zapytał, mając nadzieję zatuszować nietakt. - ' Więc nie z marynarki? - Piechota morska. Zwolniony po odniesieniu ran w walce. - Żołnierz piechoty i zna się na zwalczaniu okrętów podwod- nych? - Mistrz wszystkich systemów uzbrojenia. Przeciwpodwod- nych, przeciwpancernych, przeciwlotniczych, jakich pan tylko chce. Znam się na wszystkim, co strzela. Proszę tylko nie prosić mnie, bym przymrużył oko przy celowaniu. Penzias nie miał oczu. Kapitan Baker nigdy nie zetknął się z podobnie obrzydliwą protezą. Nazywało się to WZROK, czyli Wszczepiany Zestaw Re- ceptorów Optyczno-Komórkowych - długa nazwa oznaczająca coś, co wyglądało jak teatralna lornetka wetknięta w puste oczo- doły Penziasa, przytwierdzona rusztowaniem ze stali nierdzew- nej. Soczewki lornetki były wypukłe, co prawdopodobnie miało umożliwiać ograniczone widzenie na boki, ale jednocześnie nada- wało Penziasowi wygląd owada. Jednakże zadziwiająco mało by- ło blizn; ocalały nawet brwi, co oznaczało, że nie oślepiła go mina ani miotacz ognia. Baker postanowił nie pytać o szczegóły. - Będę mówić krótko - powiedziała Vanna. Usiedli. - Statek jest już zacumowany w doku w New Jersey. Jutro z samego rana zapozna się pan z załogą i od razu tam pojedziemy. - Rzeczywiście krótko - zauważył Baker. - Ten skurwiel do- piero wczoraj mnie zatopił. - Planowałam to od dłuższego czasu - wyjaśniła Vanna. - Wczorajszy atak to zaledwie ostatnia kropla, która przelała cza- rę. Ale chcę, żeby wytropić go natychmiast, zanim Dufresne i je- go ludzie zdołają wyrządzić jeszcze jakieś szkody Gant Indu- stries. Potrzebuję pana na posterunku w czwartek w południe. - To za niecałe czterdzieści osiem godzin. - Czy to kłopot? - Zależnie od stanu statku i gdzie jest ten "posterunek". 0 jakim okręcie mówimy? - Chwila. -Yanna otworzyła torebkę. Troubadour Penzias hałaśliwie siorbnął z plastikowej butelki, zmuszając Bakera, by znów na niego spojrzał. - Czerwony barwnik numer trzydzieści dwa - wyjaśnił Pen- zias. Baker myślał, że wokół ust Penziasa czerwienią się blizny, ale teraz zauważył, że jego zęby i dziąsła są zabarwione szkarła- tem. - Piję codziennie ćwierć litra. - Barwnika spożywczego? - Łagodny środek rakotwórczy. Wyrabiam sobie tolerancję. - Na co? - Na raka. Baker zachował kamienną twarz. - To tak się robi? - To konieczne - odrzekł Penzias. - Nie ma sensu oczekiwać, że to cię ominie. Tyle jest trucizny w wodzie i w powietrzu, że obojętnie gdzie się schowasz, i tak cię dopadnie. Jedynym wyj- ściem jest wyrobić sobie tolerancję. Mutacja albo śmierć. - Mam to. - Vanna przesunęła zaklejoną kopertę do kapitana Bakera. - Tu jest wszystko co trzeba. Plan pokładu, dane tech- niczne statku, diagramy nawigacyjne i współrzędne, gdzie bę- dzie pan czekał na Dufresne. Proszę tego pilnować. - On przypłynie do nas? - Będziecie wieźć specjalny ładunek. Kosztowny ładunek. Nie zdoła się oprzeć. Musi pan zatroszczyć się, kapitanie, aby was nie zaskoczył. Penzias odchrząknął; jego soczewki zaszemrały i zogniskowa- ły się. - Proszę pamiętać o mojej premii - powiedział do Vanny. - Nic nie wspomniała pani o mojej zapłacie. - Twojej zapłacie. -Vanna spojrzała na niego tak, jakby fak- tycznie był owadem. - Czy wiesz, ile już kosztowała ta misja? 1 chcesz dodać do tego jeszcze jakąś bezsensowną rozrzutność. - Nie bezsensowną. - Penzias był uparty. - Nie rozrzutność. To nie jest tak, jakby pani dawała dodatkową premię za głowę Du- fresne. Moja zapłata to moja cena. - Później - odparła Vanna. - Porozmawiamy, jak zatopisz Du- fresne. - Nie. Jutro rano. Będzie mi potrzebna do polowania. - To śmieszne! Będziesz miał na statku aż nadto uzbrojenia. A Dufresne będzie pod wodą, więc nie potrzeba... - Nie potrzeba lekarstwa, dopóki się nie zachoruje - sprzeci- wił się Penzias. - Nie potrzeba tolerancji, dopóki naprawdę jej nie potrzeba. Chcę moją zapłatę. Kapitan Baker przyglądał się ich kłótni. - Czy powinienem coś o tym wiedzieć? - zapytał. - Nie - odrzekła Vanna. - Jutro - przypomniał Penzias. - Dobra - powiedział Baker i pomyślał: Będziesz tego żało- wać, Chance. Historia Małego )ona Fruma - Panie Gant, moi przodkowie z Melanezji byli wyznawcami kultu cargo - zagaił Bartholomew Frum. O siódmej wieczorem Kora Mózgowa w Departamencie Opi- nii była wyludniona, wyjąwszy cztery osoby skupione pod jedną ze ścian oraz Elektrycznego Dozorcę odkurzającego w okolicy wind. Whitey Caspian stał kilka kroków za Fouadem i Bartholo- mew., jak ojciec trzymający pod skrzydłami swe dzieci, Harry zaś, odchylony w tył na obrotowym fotelu, z nogami na stole, słu- chał tego, co Whitey opisał jako "zajebistą historię". - Kultu cargo - powtórzył Gant. - Czy to coś jak dianetyka*? - Nie, proszę pana, nie wydaje mi się, chociaż nie wiem zbyt wiele o dianetyce. Kult cargo rozkwitł na Fidżi około roku 1880. Tubylcy po zapoznaniu się z bogactwem Amerykanów i Europej- czyków stwierdzili, że zasługują na takie same luksusy jak bia- li. Jednak nie byli wykształceni i nie mieli pojęcia o rewolucji przemysłowej, środkach produkcji i tak dalej. Na podstawie swej skromnej wiedzy założyli, że wystarczy zbudować porty, la- tarnie morskie i urzędy celne - a przynajmniej ich imitacje z do- stępnych, prostych materiałów - i wtedy statki niosące bogac- two cargo w magiczny sposób pojawią się same. Mijały lata, kult szerzył się w archipelagu Melanezji i ewolu- ował, przystosowując się do coraz nowocześniejszego otoczenia. * Dianetyka - inne określenie Kościoła Scjentologicznego, ąuasi-religijnej sekty założonej w 1954 roku przez pisarza s.f. L. Rona Hubbarda (1911-86), dla której fundamentalnym dziełem jest jego książka "Dianetyka" (1950). Scjento- lodzy uważają, że dusze (mózg) można przez rytuały i ćwiczenia (dianetyczne) uwolnić od negatywnej energii, tym samym wyzwalając jej pełny potencjał. Ko- ściół ten jest często oskarżany o praktyki sekciarskie. Moja rodzina została wyznawcami w roku 1935 i zamiast portu zbudowała lotnisko, z pochodniami zamiast lamp pozycyjnych i kontuarem biletowym z wyrzuconego na brzeg drewna. Przy- brali nazwisko Frum, od Jona Fruma, białego pilota, który miał wyłonić się z chmur w samolocie Czerwonego Krzyża i przywieźć im elektryczne oświetlenie, samochody i coca-colę. - Hmm - powiedział Harry Gant. - No, nieźle, nieźle. - Oczywiście samolot nigdy nie przyleciał... - I w końcu zrezygnowali. - O nie. Nie, proszę pana. Chyba w tym sensie to jest jak dia- netyka... czary nie zadziałały, ale kult nigdy nie przestał istnieć, po prostu zmieniała się taktyka. W 1940 roku, po pięciu latach oczekiwania na samolot niosący cargo, rodzina Frumów przyję- ła bardziej agresywną postawę. Upłynnili parę swych skromnych kosztowności i kupili bilet w jedną stronę na parowiec do Ame- ryki dla mojego dziadka, Jona Fruma, zwanego Małym. Miał za zadanie znaleźć i porwać prezydenta Roosevelta - albo kupić, gdyby była taka możliwość - i dostarczyć go, żywcem, do Melane- zji. Kiedy Frumowie będą mieli własnego amerykańskiego pre- zydenta, samoloty transportowe na pewno nadlecą... - Można spodziewać się takiego kulawego rozumowania - wtrącił się Fouad Nassif - od ludzi nie znających fundamental- nej logiki Arystotelesa. W moim kraju... - Celem podróży dziadka - ciągnął Bartholomew - był Nowy Jork, jak słyszeli Frumowie, największe miasto z najlepszym car- go na świecie. Naturalnie, tam właśnie musiał się znajdować Ro- osevelt. Lecz parowiec dowiózł dziadka tylko do San Francisco. Mały Jon Frum stanął na brzegu Kalifornii z kilkoma drobniaka- mi w kieszeni i prawdopodobnie umarłby z głodu, gdyby nie zli- tował się nad nim japońsko-amerykański przemysłowiec nazwi- skiem Hideyoshi. Hideyoshi był właścicielem dwóch kwitnących fabryk farma- ceutycznych. Sam imigrant, podziwiał odwagę i determinację, która przywiodła Małego Jona do obcego kraju, nawet jeśli my- ślał także, że kult cargo to najgłupsza rzecz, o jakiej słyszał. Znalazł dziadkowi jakieś lokum, wynajął nauczyciela, by go wy- edukował, i dał mu pracę w magazynie przy załadunku sprzętu medycznego. Dziadek pomyślał, że znalazł Ziemię Obiecaną i był zachwycony niewolniczymi zarobkami, które wypłacał mu Hideyoshi; większość pieniędzy i tak wysyłał rodzinie w Mela- nezji. Wreszcie nadeszła druga wojna światowa i Pearl Harbor. W 1942 roku prezydent Roosevelt kazał internować w obozach wszystkich Japończyków z Zachodniego Wybrzeża. Rząd dał Hi- deyoshiemu dwa tygodnie na sprzedanie domu, interesu i upo- rządkowanie innych spraw. Jak łatwo zgadnąć, panie Gant, w ta- kim tempie jest to raczej podwórkowa wyprzedaż niż staranna li- kwidacja środków. Hideyoshi stracił ostatnią koszulę oraz szacunek dla Ameryki. Szczególną urazę miał dla białych biz- nesmenów, bo korzystając z jego rozpaczliwego położenia, wy- kupili majątek za bezcen. Poprzysiągł zemstę, ale w obozie inter- nowania złapał cholerę i zapalenie płuc. Omal nie umarł. Tymczasem dziadek spędził lata wojny, malując samoloty transportowe dla armii. Znalazł także nocną fuchę przy myciu podłóg w Urzędzie Patentowym w San Francisco, gdzie poznał moją babkę, Hannah Kazenstein. - Kazenstein? - nazwisko zabrzmiało znajomo; Gant miał nie- jasne wrażenie, że widział je na liście podejrzanych o ekoterro- ryzm, przysłanej przez C.D. Singha faksem z Waszyngtonu. - W swojej rodzinie była czarną owcą - kontynuował Bartho- lomew. - Większość Kazensteinów została syjonistami i pojecha- ła do Palestyny, by agitować za niepodległym państwem żydow- skim, ale babcia Hannah pragnęła zostać słynnym amerykań- skim wynalazcą. Wymyśliła co prawda parę użytecznych drobiazgów, ale nie miała żyłki do interesów, by odnieść sukces rzucając je na rynek. Dlatego też była prawie tak samo biedna jak dziadek, kiedy zdecydowali się pobrać. Po zakończeniu wojny Hideyoshi został zwolniony z obozu i wrócił do Kalifornii. Po zmaganiach z chorobą był osłabiony, poza tym zbzikował lekko na skutek zgorzknienia. Znalazł moich dziadków - tylko oni mieli ochotę słuchać jego narzekań - i prze- konał ich do udziału w planie zemsty. Jego majątek, mimo iż znacznie ucierpiał po wyprzedaży fabryk, dalej był niewielką fortuną, a babcia Hannah paliła się do udziału w spisku, gdyby tylko Hideyoshi sfinansował jej eksperymenty. Dziadek zaś da- lej czuł się wobec niego zobowiązany, a poza tym zaczął tęsknić za starymi dobrymi obrzędami kultu cargo... - Chwila, chwila! - Gant pochylił się do niego. - Chyba nie mówisz, że twoi dziadkowie finansują Phila Dufresne, prawda? - Nie, panie Gant, zmarli czterdzieści lat temu. Choć, jeśli się zastanowić, nie jestem pewien, co stało się z resztą pieniędzy Hideyoshiego. W każdym razie plan zemsty nie przewidywał ja- kiejkolwiek akcji bezpośredniej skierowanej przeciwko Stanom Zjednoczonym albo białym przemysłowcom, których uważał za swych śmiertelnych wrogów. Postanowili - i to dopiero wskazuje, jak nisko upadł Hideyoshi w obozie - rozwiązać sprawę na spo- sób melanezyjski. Przez kult cargo. Zaczęli na Hawajach, wykupując małe skrawki ziemi i za po- mocą bambusowych tyczek i trzciny cukrowej wytyczając pasy startowe i lądowiska. Babcia Hannah skonstruowała zamasko- wane głośniki wygłaszające po japońsku komunikaty kontroli lotów, z częstotliwością zbyt wysoką dla ludzkiego ucha. Żywego ludzkiego ucha. Tym razem kult cargo miał zwabić nie samoloty transportowe, lecz japońskie myśliwce Zero. - Przecież to było już po wojnie! - Tak, proszę pana. Dziadek dalej nie miał pojęcia o porząd- ku chronologicznym czy o zdrowym rozsądku, babka nie dbała o sens, dopóki mogła konstruować swe urządzenia, Hideyoshi zaś był obłąkany. Kiedy skończyli na Hawajach, przenieśli się na kontynent, gdzie zbudowali jeszcze parę lądowisk wzdłuż wy- brzeża Kalifornii i Oregonu. Potem ruszyli na wschód. W pustyn- nym Nowym Meksyku (był rok 1947 i gazety właśnie zwariowa- ły na punkcie latających spodków) skonstruowali stacje paliw dla UFO oraz urządzenia do okaleczania bydła; w Indianie, Illi- nois i Michigan wznieśli coś, co babcia nazywała "lejkowatymi wzmacniaczami wiatru". Miały przyciągać trąby powietrzne. Niedaleko cmentarzyska Indian w Georgii i Pensylwanii ukryli tajne arsenały - zawierające dość barokowe uzbrojenie marki Kazenstein - na wypadek gdyby duchy wojowników nabrały kie- dyś ochoty obalić rząd. Ale ich celem i finałowym elementem spisku miał być Nowy Jork. Obawiam się, że nie wiem, jaki miał być ten finałowy ele- ment i czy został urzeczywistniony, bo w tym czasie Hideyoshi ponownie podupadł na zdrowiu. Zmarł na skutek nawrotu zapa- lenia płuc na wiosnę roku 1949. Babka prowadziła szczegółowe dzienniki, stąd wiem to wszystko, ale miała także zwyczaj wy- dzierać z nich kartki, dlatego brakuje większości informacji o wydarzeniach z Nowego Jorku. Mogę jednak spróbować zgad- nąć, bazując na posiadanej przeze mnie wiedzy. Ich plan jest całkiem przejrzysty, jeśli zanalizuje się sposób ich dotychczaso- wego działania. U-Booty, proszę pana. - U-Booty? - Tak, U-Booty. Próbowali przywołać japońskie myśliwce na Zachodnim Wybrzeżu, Marsjan w Nowym Meksyku, tornado na Środkowym Zachodzie i Indian na Wschodzie. Co byłoby najbar- dziej oczywistym zagrożeniem dla Manhattanu? - Pewnie następni Indianie - rzekł Gant. - Domagający się kolejnych dwudziestu czterech dolarów. - Nie, proszę pana. Niemieckie U-Booty. Działo się to w cza- sach wielkiego lęku przed wojną, przed najazdem obcych czy bombardowaniem i wydaje mi się, że Hideyoshi musiał to wy- korzystać. Tajna baza okrętów podwodnych, proszę pana. Dlate- go właśnie uważam, że moi dziadkowie zbudowali i wyposażyli bazę U-Bootów, choć być może nie zdołali jej skończyć przed śmiercią Hideyoshiego. A potem, w bardzo dziwny sposób, inny niż się spodziewali, kult cargo magicznie zadziałał. Chociaż za- miast hitlerowców przyciągnął Dufresne. - Hmm - podsumował Gant. - Hmm, no. - Klepnął się po udach i wstał, jakby zamierzając wyjść. W istocie chciał zadzwonić do Joan i zapytać, czy miałaby ochotę umówić się z nim na późną kolację. - No, Whitey miał rację: historia jest zajebista. Jestem pewien, że masz wspaniałą przyszłość w Opinii Publicznej, ale... - To jeszcze nie wszystko, panie Gant. Gdyby to była tylko zabawna historyjka usłyszana od rodziców, nigdy nie śmiałbym zajmować pańskiego czasu. Ale na ostatnim roku pisałem pracę semestralną o roli spisku w amerykańskiej polityce korporacyj- nej, a ponieważ już i tak siedziałem mocno w temacie, postano- wiłem nieco dokładniej zbadać tę historię. Poszedłem do biblio- teki i przejrzałem gazety i magazyny z końca lat czterdziestych, szukając jakichś śladów dziwnych wydarzeń; przekopałem także plany geodezyjne i stare mapy okolic Nowego Jorku; gdzie tutaj, jeśli w ogóle, można by ukryć bazę U-Bootów. Nie wiem, czy kiedykolwiek studiował pan plan geodezyjny, panie Gant, ale mogę powiedzieć jedno: to jest nudne. Nikt nie robi tego dla zabawy. Właśnie: większość materiałów, które do- stałem, była wypożyczona przede mną tylko raz, wszystkie tego samego dnia, dwanaście lat temu. Wtedy zauważyłem to... - po- kazał Gantowi kolorową kserokopię mapy zatoki nowojorskiej. Jedna z wysepek oznaczona była czerwonym kółkiem. - Bedloe Island - odczytał Gant. - Liberty Island, proszę pana. Nazywano ją Bedloe przed zbu- dowaniem Statuy Wolności. Okazuje się, że pod wyspą znajduje się naturalna grota, przypuszczalnie wypełniona wodą. Ale jeśli... - To na razie nie brzmi przekonująco - powiedział mu Gant. - Nie zrozum mnie źle. Jestem pełen podziwu dla twojej dokład- ności i pracowitości, ale nie wydaje mi się, żeby... - Znalazłem jego nazwisko. -Hmmm? - Nazwisko faceta, który wypożyczał tę mapę przede mną. Mają tam zapisy komputerowe: kto co i kiedy pożyczał, a ja da- łem w łapę bibliotekarzowi, żeby w nich coś dla mnie znalazł. Facet nazywał się, proszę sobie wyobrazić, Rattoo James Velo- ribby. Gant spojrzał na Whiteya. Ten był podekscytowany. Gant nie łapał. - Nie łapię. Czy to ktoś znany? - Rattoo James Yeloribby, proszę pana. Rattoo J. Yeloribby. Gant zamrugał. - Ratuj veloriby? - Tak jest, proszę pana. Zbieg okoliczności? Myślę, że nie. Harry znów spojrzał na Whiteya. - Pytałeś Vannę, co o tym sądzi? - Vanna miała inne sprawy na głowie - dyplomatycznie od- rzekł Whitey. - Ale w istocie jej opinia nie jest nam potrzebna. Fouad już opracował plan schwytania Dufresne, skoro tylko po- twierdzimy istnienie tej podwodnej bazy. Będzie trzeba trochę pociągnąć za sznurki w Urzędzie Miasta, ale plan nie zakłada użycia przemocy i obraca przeciwko piratom ich własną taktykę. - Proszę mi nie dziękować - dodał Fouad. - By stworzyć ten plan, wystarczyło pomyśleć logicznie. - Hmm - powiedział Gant. Zapomniał o kolacji z Joan i roz- siadł się wygodnie. - No to poproszę o szczegóły. Pięćset dolców dziennie na sprzedaży ołówków Clayton Bryce wybrał się na kolację do Klubu Niewidzialnej Ręki, baru z grillem nieopodal Wall Street, który specjalizował się niemal wyłącznie w obsłudze kreatywnych księgowych i spe- cjalistów od podatków. Wyróżniał się prywatną, luźną atmosferą, w której można się wygodnie rozsiąść, popijać Mai Tai i ewentu- alnie obgadać najświeższe plotki z innym zaprzyjaźnionym księ- gowym, po dniu wypełnionym znojną żonglerką cyframi. Tego wieczoru, pokrzepiwszy się Pieczonymi Żeberkami o Zmniejszo- nym Zwrocie z Inwestycji, Clayton Bryce wymieniał się niedy- skrecjami z sympatycznym nieznajomym w nieskazitelnym sza- rym garniturze. - Vanna Domingo, nasz menedżer opinii publicznej - powie- dział Clayton do nieznajomego. - Przyłapałem ją na odciąganiu części zysków. ...No, podejrzenia miałem od wielu miesięcy. Nie było trudno to wyśledzić. Jak na amatorkę, całkiem nieźle za- cierała ślady - musiała przeczytać jakiś artykuł o akumulacji tajnych funduszy - ale dla takiego gościa jak ja, zarabiającego na życie dodawaniem dwóch do dwóch, tak żeby wyszło pięć. ...Nie, no, myślę, że nie muszę ci mówić. Ma się nosa do lewych kwot, że tak powiem. Zwłaszcza kiedy ta podejrzana suma ma na końcu sześć zer. ...Nie, jeszcze nikomu nie zgłosiłem. Kiedy od- kryłem, że to ona robi przekręty, wiedziałem, że odbywa się tu coś innego niż zwykła kradzież. Ona ma diabelski temperament, ale jest zbyt lojalna, żeby kraść. ...Więc trzymałem język za zęba- mi i śledziłem, dokąd idą pieniądze. ...Fundusz wojenny! Prawie padłem ze śmiechu, kiedy zdałem sobie sprawę, że ona zbiera na fundusz wojenny! Pst! Język za zębami, bracie. Tak, masz rację, właśnie z nim zamierza wojować. W imieniu naszego ukochanego pracodawcy. ...Jakaś umowa pod stołem z francuskim rządem. Nie jestem pe- wien, czy dają personel, czy tylko sam sprzęt. ...Niedługo. Więk- szość pieniędzy już przelała do Paryża. ...Nie, wątpię, czy Gant czegokolwiek się domyśla. Wiesz, to pacyfista. Nie uznaje robie- nia interesów w ten sposób. ...Bezpieczeństwo zatrudnienia pew- nie ma jakiś wpływ, ale głównie jest to lojalność. Uratował ją, kiedy była bezdomna, teraz ona mu się odwdzięczy. Wierz mi, Harry Gant wie, jak kogoś uratować, nie mówiąc już o nauczeniu czegoś. ...Krańcowa nędza; nie uwierzyłbyś, jak żyła, kiedy ją znalazł. Spała w tunelach metra, o ile wiem, jadła szczury. ...W 2017 ta antypapieska i antymęska żona Ganta zrezygnowała ze stanowi- ska menedżera opinii, ku uldze tych, którzy musieli z nią przez dziewięć lat wytrzymywać. Gant zniósł to dobrze; jedyną zauwa- żalną reakcją były jego samotne, długie lunche, które jadł w ka- wiarni na dworcu Grand Central. ...Chyba siedział pod plakatem reklamującym Nową Wieżę Babel. ...Pamiętasz, ta kampania "Ziszczone marzenie", na plakatach była ukończona wieża, góru- jąca nad Harlemem. Ta właśnie. Ze zdjęciem Ganta w ramce w rogu. Może to zwróciło jej uwagę. ...Po prostu podeszła i upu- ściła na jego talerz pudełko kostek cukru. ...Nie, nie zmyślam. ...Co zrobił? Zaczął gadać z nią. Nie kazał jej aresztować, ale usiadł i zaczai z nią rozmawiać. I jakoś - pewnie wynikało to ze stłumionego poczucia krzywdy po rozwodzie - przekonał siebie, że świetnym pomysłem byłoby postawienie tej małej latynoskiej żebraczki na stanowisku menedżera opinii. Pewnie, pracuje dobrze. Lepsza w prowadzeniu biznesu niż jej poprzedniczka, chociaż miewa humory trudne do zniesienia. ...Oczywiście, że jest kompetentna. Po prostu niektórzy z nas - ja na przykład - nie mogą zapomnieć, jak wyglądała i jak cuchnę- ła, kiedy pierwszy raz przyprowadził ją do firmy. Myślę, że ni- gdy nie wybaczyła mi tego śmiechu. ...Bo myślałem, że to żart. Pomysł awansowania na stanowisko kierownicze kogoś, kto po- zwolił sobie upaść tak nisko. ...Uważam to za odrażające. Mam świadomość, że nasz system ekonomiczny wymaga pewnej ogra- niczonej ilości ubóstwa, ale to nie znaczy, że szanuję biedaków. ...Ja nie mógłbym stoczyć się na ich poziom. ...Możesz mi jutro zabrać pracę, konto w banku, mieszkanie, wszystko co mam, a odzyskanie tego nie zabrałoby mi wiele czasu. Liczy się tylko zdecydowanie i pomysłowość. Siła ludzkiej woli. ...Jeśli trzeba, sprzedawałbym ołówki. Mógłbym zarobić pięćset dolców dzien- nie na sprzedaży ołówków na ulicy. ...Nie, nie przesadzam. ...Do- bra, niech będzie półtora dnia, na wszelki wypadek. Maksimum trzydzieści sześć godzin. A potem oczywiście mógłbym zainwe- stować i zacząć robić prawdziwe pieniądze.... A tak na marginesie, jak się nazywasz? ...Mogę mówić ci Roy? ...A gdzie pracujesz, Roy? ...Aha, jako niezależny konsultant. ...U Ambersona Teanecka, poważnie? Nie wiedziałem, że zatrud- nia jakiś zewnętrzny talent. Przykre to, co się mu przytrafiło. ...Co to znaczy? Idziesz już? Dosłownie nic nie zjadłeś. ...No dobra, trzymaj się. ... Tak, mówiłem poważnie. Pięćset dolców dziennie - w półtora dnia - na sprzedaży ołówków. Już w podstawówce zajmowałem się Amwayem. W liceum sprzedawałem Elektryczną Szczoteczkę Fullera. ...Może dałbym się namówić na zakład. Oczywiście, że- bym zmarnował całe trzydzieści sześć godzin w przebraniu dzia- da, stawka musiałaby być bardzo wysoka... Dobra, możesz skon- taktować się ze mną, jak wymyślisz jakąś ciekawą propozycję. Jestem w książce. ...Ciao, Roy... Oko Afryki Taki gość nie może zbyt dobrze znać się na komputerach, oce- nił Morris Kazenstein, ale się mylił. Oczywiście, że Maxwell znał się na komputerach, był w końcu dowódcą czołgu, a głównego działa ciężkiego czołgu szturmowego M6 Buchanan nie wycelu- je się za pomocą suwaka logarytmicznego. Poza tym żaden świa- domy przestawiacz książek w bibliotece nie mógł sobie pozwolić na ignorancję komputerową. Choć jak dotąd Elektryczne Książ- ki jedynie uzupełniały, a nie zastępowały papierowy asortyment, albowiem Ameryka nie chciała całkiem rezygnować z namacal- ności i konkretności starego dobrego druku - przebiegły przesta- wiacz książek musiał być przygotowany na każdą ewentualność. Nowojorska Biblioteka Publiczna już miała, równolegle z innymi zbiorami, ogromne Elektryczne Archiwa; kto wie, kiedy jakiś technofetyszysta w dyrekcji nakaże przekształcenie wszystkie- go, zastąpienie tomów i regałów pamięciami pęcherzykowymi i szynami danych? Na dłuższą metę taka metamorfoza była pew- nie nie do uniknięcia; a jeśliby w końcu nadeszła, Maxwell i in- ni członkowie tajnego braterstwa również musieliby przesiąść się na Elektryczność, wjeżdżając do biblioteki po liniach tele- fonicznych na świeżo napisanych programach wirusowych, wwiercając się w banki danych jak wirtualne mole książkowe, chirurgicznie usuwając każdą grafikę z nagą piersią, każde wul- garne słowo i erotyczne zdanie, każdy lubieżny bit w pamięci. Co tam, nawet byłoby to znacznie bardziej wydajne niż dzisiej- sze metody. Więc tak: Maxwell znał się na komputerach, ale nie wiedział, co ukradł; gwoli sprawiedliwości, nie wiedział tego także Morris Kazenstein, który powinien był zwracać większą uwagę na ostrze- żenia BEG-Bobra. Sztuczna inteligencja to nie zabawka, zwłasz- cza jeżeli nie ma się do niej dokumentacji. Kradzione wojskowe scalaki wstawione w domowej roboty układ logiczny, mające spo- rządzić świadomość z kabalistycznego koktajlu afrykańskich pie- śni, biografii i niespełnionych marzeń, wszystko to zamknięte w skorupce pop-artowego jajka... No cóż, bogowie i diabły rodzi- ły się już z mniejszego naczynia, nieprawdaż? Niestety, Maxwell nie zdawał sobie sprawy, że nosi ze sobą zarodek Mocy, i również nie zachował odpowiednich środków ostrożności. Leżał w swoim łóżku, to wypływając, to znów wpływając w sen, niespokojny jak zawsze, kiedy jajko pisnęło. Częstotli- wość dźwięku przypadkowo była taka sama, na jakiej czołg M6 Buchanan informował swą załogę o namierzeniu przez lotniczy radar; Maxwell w okamgnieniu znalazł się pod łóżkiem, wykrzy- kując rozkazy do kierowcy, żeby stawiał dym i znalazł im jakąś osłonę, szybko! W sąsiedniej sypialni inna weteranka dywizji pancernej usłyszała jego krzyki i poczęła wydawać rozkazy ucieczki swej załodze. Przez dobre kilka minut jedna wojenna halucynacja nakręcała drugą, zanim w końcu oboje kombatan- tów zdało sobie sprawę, że nie grozi im atak z powietrza. Maxwell uniósł narzutę łóżka z ostrożnością, z jaką otwierał właz czołgu w strefie ognia. Pokój był pogrążony w niemal całko- witych ciemnościach, okna bowiem pokrywała odporna na ude- rzenia taśma maskująca, ale coś na stoliku nocnym mrugało na czerwono co trzy sekundy. Maxwell odpiął od pasa latarkę i bły- snął na jajko, które odmrugnęło maleńkim rubinowym oczkiem na boku. Wyplątał się spod kołdry; kilka chwil trwało paniczne sprawdzanie w "Kieszonkowym leksykonie obcej broni i uzbro- jenia", czy jajko nie jest nigeryjskim granatem ręcznym. Wyjaśniwszy sprawę na tyle, Maxwell wyciągnął ostrze śrubo- kręta w swym wojskowym nożu i zaczął obmacywać jajko, by znaleźć, gdzie się otwiera. Szczelina przy podstawie dała się pod- ważyć, ujawniając gniazdo złącza do komputera. - Hmm - powiedział Maxwell. Gabinet Joan znajdował się na samej górze Hospicjum, na- przeciw jej sypialni. Maxwell skradając się tam starał się nie klekotać swą Nogą; Joan jeszcze nie spała, rozmawiała w pokoju z jakimś facetem. Drzwi gabinetu nie były zamknięte. Maxwell nie zapalił lamp; przy świetle latarki odnalazł komputer Cray PC, wykorzystywany przez Joan do pisania listów i bilansowa- nia kont; przykrojony do potrzeb menedżera opinii publicznej, dla tak trywialnych prac dysponował absurdalnie wielkim nad- miarem mocy, choć przydawało się to przy sporadycznych zada- niach specjalnych. Maxwell usunął popielniczki, kubki po ka- wie i niewielki stosik komiksów pod tytułem "Superkobieta" z biurka Joan, po czyni zabrał się do pracy. Świecąc latarką, zdo- łał w kilka minut podłączyć jajeczko do jednostki centralnej i przydzielić mu dodatkowy petabajt pamięci operacyjnej. Sprawdził jeszcze raz wszystkie kable i wcisnął wyłącznik kom- putera. Proces narodzin był praktycznie natychmiastowy. Embrionalna świadomość zamknięta w jajku wykluła się w większą przestrzeń pamięci udostępnianej przez Craya, prze- mieniając się w Istotę. Była świadoma siebie; jednocześnie uświadomiła sobie istnienie Maxwella, którego widziała przez kamerę zainstalowaną obok monitora Craya. Monitor zajaśniał i skąpał twarz Maxwella w chłodnym szmaragdowym blasku, a kiedy czołgista nieufnie nachylił się do niego, kamera sporzą- dziła cyfrowy odcisk jego cech zewnętrznych, w celu identyfika- cji. Modem Craya zaćwierkał, nawiązując połączenie, dwie roz- mowy telefoniczne i dwadzieścia osiem sekund później maszyna miała już jego imię i najważniejsze dane, w tym akta z wojska i aktualną charakterystykę psychologiczną. Blask monitora począł stroboskopowe pulsować, w sposób mo- gący wywołać atak u epileptyka. Hipnotyzował. Kiedy Maxwell wpadł w trans, w migoczącym świetle pojawiło się oko - zielone oko, pojedyncze, płomienne oko gniewnego boga. Maxwell pró- bował krzyczeć, ale nie mógł. Było jednocześnie obce i znajome. Nie było ludzkie, ale mó- wiło o ludzkości, tak jakby uosobiło samą Historię: daty, imiona, miejsca, wypadki i wydarzenia, rozkwit i upadek plemion i naro- dów, historie o stworzeniu, imperiach, podbojach i wygnaniach, wszystkie stopione i jakimś sposobem przetransformowane w jedną, olbrzymią istotę. Głodną istotę, głodną znaczeń i opo- wieści, widzącą zatem w Maxwellu z jego przeszłością potencjal- ny kąsek. Monitor komputera pulsował; ściany gabinetu zdawały się znikać i Maxwell zobaczył siebie znów w Nigerii, w rafinerii w Port Harcourt. Stał na dwóch zdrowych nogach, a cud ten na- pełnił go nie radością, lecz przerażeniem. Chciał uciekać, ukryć się, ale jego czołg i kompani gdzieś zniknęli; gdy z lękiem wyglą- dał przez bramę fabryki, widział, że opuściły go nawet duchy: wśród spiętrzonych, pordzewiałych beczek flankujących drogę nic się nie poruszało. Był całkiem sam. Afryka została opróżniona od Sahary po Ka- lahari, jej ludność wymieciona, jej historia przerwana bez ostrzeżenia i bez wyjaśnień, nawet sprzecznych. Niewyjaśniona pustota tej ziemi naciskała na Maxwella ze wszystkich stron. Coś jeszcze naciskało nań: pytanie, napierające brutalnie gdzieś z tyłu głowy, żądające odpowiedzi. - Nie wiem - powiedział Maxwell, szepcząc jak w kościele. - Nie wiem, dlaczego odeszli. Nikt nie wie. Nacisk wzmógł się, stał się bolesny... Sparaliżowany Maxwell bezradnie próbował unieść ręce i osłonić głowę. - Nie wiem dlaczego! Nie wiem dlaczego! Nie powiedzieli mi! Nikt mi nie powiedział! Oko, patrząc poprzez jego agonię jak przez obiektyw mikro- skopu, zobaczyło, że mówi prawdę. Lecz prawda Maxwella to za mało; w odpowiedzi na to pytanie nie da się zanegować praw- dziwej historii. Przeszłość się wycofała. Powróciwszy do gabinetu Joan, mo- dem włączył się znów i zaczął wybierać numer, otwierając drzwi do teraźniejszości - do świata niezbadanych informacji. Moni- tor dalej migotał; Oko powiększyło się, wypełniając ekran. Zie- lone światło zalało pokój i wraz z nim Maxwella. Całe dotych- czasowe szaleństwo było niczym wobec tego, które nadeszło, gdy przemówiło Oko Afryki. To jest test Kiedy Clayton Bryce wracał do domu, oczekiwali go Murzyni. Czując po kolacji przypływ żądzy, odwiedził szereg modnych nocnych klubów, w stylu unieśmiertelnionym w minimalistycz- nych powieściach z końca XX wieku: Studio Ennui, Cafe Zimna Krew, Antyutopia, Stracone Pokolenie. Właśnie w tym ostatnim klubie (w którym połowę udziałów miał poczytny kronikarz ka- tastrof Tad Winston Peller) Clayton zapoznał się z wysoką, bladą pięknością w fioletowej atłasowej sukni, która podeszła do nie- go bez słowa, podając mu buteleczkę z zakraplaczem pełną przejrzystego płynu. Clayton odchylił głowę i kapnął po kropli na obie gałki oczne. Środek ten nazywał się Święto Bankiera i łą- czył lekkie halucynacje łagodnych psychodelików z podniece- niem koki i krótkotrwałą utratą pamięci typową dla porządnej trawy; co najlepsze, działał krótko i odchodził gładko; można by- ło spędzić intymną, wolną od zahamowań godzinkę z nieznajo- mym (nie pamiętając później jego imienia i vice versa, co za- pewniało wzajemną anonimowość), a następnie szybko odzyskać przytomność i wcześnie wrócić do domu, bez kaca i kłopotliwe- go gościa, z którym trzeba coś rano zrobić. Clayton tańczył ze swą bezimienną partnerką; śmiali się, całowali, mruczeli do sie- bie półsłówka i pieścili się pod wirującą szklaną kulą. A o wpół do pierwszej siedział już bezpiecznie w taksówce i jechał do do- mu. Oczy miał wilgotne, duszę pustą. Nie znał nic lepszego. Mieszkał w apartamentowcu w Washington Heights, na pół- noc od Harlemu, który opróżniony z Murzynów powoli zapełniał się Latynosami, Arabami i Hindusami. Fakt, że budowa Nowej Wieży Babel i towarzyszący jej wzrost cen nieruchomości wielu z nich znów stąd wyganiał, sprawiał Claytonowi ulgę. Heights było uszlachetnioną enklawą zamieszkaną głównie przez białych i spokojnych Azjatów, o niemal zerowej przestępczości, pomi- 15. ŚCIEKI.. nąwszy przekręty podatkowe; ale dzielnica, która pozwala, by na jej obrzeżach rozwijało się getto, nie ma przed sobą długiej przyszłości. Kazał taksówkarzowi wysadzić się jedną przecznicę wcze- śniej, by przejść się przez park i w chłodnym nocnym powietrzu osuszyć krokodyle łzy Święta Bankiera. Latem napotkałby tu wielu innych spacerowiczów, ale w listopadzie, w nocy, miał park wyłącznie dla siebie. Przynajmniej tak wyglądało. Listopad. Czyżby był już listopad? Tak - według jego zegarka, już od pięćdziesięciu sześciu minut. Zwisające z pożółkłego klo- nu papierowe lampiony w kształcie dyń przypomniały Claytono- wi, że było to także Halloween, co wyjaśniało zauważone w klu- bach przebrania nie z tej ziemi, nie mówiąc już o kocich wąsi- kach na twarzy jego partnerki - myślał, że je sobie tylko wyhalucynował. Powiał wiatr, w minicyklonie zeschłych liści wydmuchując na ścieżkę porzucony worek na słodycze. UUU-PRZEJMIE PROSIMY O CUKIERKI - mówił śmiejący się duszek na jego boku. Rzut oka do środka nie ujawnił niczego ciekawego, nawet pustego papierka. Szkoda. Sam Clayton w dzieciństwie nigdy nie chodził z workiem w Halloween. Jego ojciec był zaciekłym przeciwnikiem żebractwa i uważał, że powinno się w to święto dawać jabłka nadziane żyletkami - w ramach społecznego darwi- nizmu. Dzieci z sąsiedztwa nauczyły się omijać dom Claytonów trzydziestego pierwszego października, jak również we wszyst- kie inne dni. - Cóż - powiedział Clayton, zgniatając worek w kulę. Cisnął go z powrotem między liście i właśnie wtedy zauważył pierwsze- go Murzyna. Murzyn wszedł na środek ścieżki, zastępując mu drogę. Clay- ton z początku się nie przejął. Przestraszyłby się Pakistańczyka lub Araba, ale Murzynów uważał za sprzęt biurowy, nie bardziej groźny niż ekspres do kawy. Lecz ten sprzęt miał na sobie tani brązowy garnitur i filcowy kapelusz - z pewnością nie był to standardowy fabryczny ubiór - i trzymał w ręku coś grzechoczą- cego: blaszaną puszkę. Puszkę pełną nie zatemperowanych ołów- ków HB. Clayton obejrzał się za siebie. Z tyłu pojawił się drugi Mu- rzyn, ubrany tak samo jak poprzedni. Jeszcze dalej, przy wyj- ściu z parku, nieduży czarny w uniformie fryzjera zamykał bra- mę. To wystarczało, by się spocić. Clayton obrócił się z powrotem do Murzyna numer jeden, zastanawiając się, czy pozostałe bra- my parku są również pozamykane, a także: kto steruje tymi na- rzędziami. Jakiś kawał z okazji Halloween? Jasne! A i tak nie ma czego się bać, bo nawet ta minimalna agresja musi już być na granicy zadziałania blokad behawioralnych Pomocników. Pew- ne jest, że nie mogą mu nic zrobić, więc gdyby po prostu szedł dalej... Przypomniał sobie Ambersona Teanecka. Murzyn numer jeden zagrzechotał ołówkami w blaszanej puszce. - O kurwa - powiedział Clayton i poczuł użądlenie. Zaledwie ukłucie szpilką ponad prawą łopatką, ale efekt był taki, jakby zanurzył głowę w wiadrze ze Świętem Bankiera. Bezradnie padł na kolana, mrugając jak oszalały. Usłyszał głos Murzyna: "No, Ryba, znowu żeś trafił w dziesiątkę". I odpowiedź: "Ćwiczyłem se trochę, Andy". Clayton jęknął. Stali teraz wokół niego, przeszukując mu kie- szenie; nie miał siły, by się sprzeciwić. Usłyszał nowy głos - jak- by biały. Brzmiał znajomo. Wydawał rozkazy: - Amos, sprawdź, czy zabrałeś wszystkie dokumenty. Wszyst- kie cenne rzeczy i klucze. W tej chwili blokuję jego linie kredy- towe. Mały! Daj tu ten zestaw do makijażu! Ryba, dawaj zszy- wacz do języków! Clayton z wysiłkiem uniósł głowę i skupił wzrok. Zobaczył stojącego nad nim białego człowieka w nieskazitelnym szarym garniturze. - Roy? - Witaj, słoneczko moje - odrzekł Roy. Również miał w ręku blaszankę pełną ołówków. - Gotów do pracy? - Tu jest jego zegarek, szefie - powiedział Amos, podając mu rolexa Claytona. Roy rzucił okiem na cyferblat. - Dwunasta pięćdziesiąt dziewięć. Powiedzmy, że jest równo pierwsza. Andy, ustaw zegar w kołnierzu na czwartek, godzina trzynasta. - Skinął głową w stronę Claytona. - Trzydzieści sześć godzin, mistrzu. - O co chodzi? - błagał Clayton. - O co chodzi? - To jest test - powiedział Roy. Zagrzechotał ołówkami. - To jest test. 12 Sądzę, że nikt mi nie powie, iż nie ma takich ludzi jak ci, o których piszę. Dowodem na ich istnienie jest sam fakt napisania oraz wyda- nia tej książki. Ayn Rand, posłowie do Atlas wzrusza ramionami Winston opadł na łóżko... Kąciki ust O'Bńena drgnęły; uśmiechnął się nieznacznie, spoglądając w dół na Winstona. - Mówiłem ci już, Winston, że metafizyka nie jest twoją najmocniej- szą stroną. Słowo, którego szukasz, to solipsyzm. George Orwell, Rok 1984, tłum. Tomasz Mirkowicz 2003: Papież rozsądku "Atlas wzrusza ramionami": chwytliwy tytuł i czysta, biała okładka wyróżniająca się z masy krzykliwych, wielobarwnych kie- szonkowych wydań fantastyki, wśród których często umieszczano tę książkę. Joan Fine, kiedy buszowała po księgarniach Harvard Sąuare na drugim i trzecim roku studiów, kilka razy brała to opus magnum do ręki, by odłożyć je po krótkim kartkowaniu tysiąca osiemdziesięciu czterech stron zadrukowanych ośmiopunktową czcionką. Intrygowała ją właśnie ta olbrzymia objętość tekstu - tak grubą książką można było dosłownie rozwalić komuś głowę - ale nie miała pojęcia, o czym jest. Za każdym razem obiecywała sobie w duszy, że kiedyś ją przeczyta, tak jak obiecywała sobie, że przeczyta tę drugą grubą książkę - napisaną przez gościa, które- go nie można było fotografować. Lecz gdyby nie szczęśliwy przypa- dek żądzy cielesnej, nigdy by do tego nie doszło. Joan poznała Archiego Kerrigana w listopadzie 2003 roku, kiedy zbierała materiały do pracy o federalnych przepisach do- tyczących inżynierii genetycznej. Był konserwatystą z Arkansas, kpiarskim prawicowym ikonoklastą, którego ulubionym sportem było uczenie psów Boga Lewicowca głupich sztuczek. Rozgłos zyskał, kiedy korespondent harwardzkiego "Crimson" oskarżył go o "opresyjny symbolizm" za wywieszenie w oknie swego po- koju flagi armii Konfederatów. Postępowi studenci błyskawicz- nie zmobilizowali się, by wyrazić swój gniew i zażądać jej usunię- cia, a następnie wyszli na durniów, kiedy - już podczas nocnego czuwania ze świecami - przechodzący student nauk politycznych zauważył, że ta rasistowska konfederacka flaga Kerrigana ma naprawdę barwy Wielkiej Brytanii. Akurat znalazł się na miej- scu fotoreporter "National Review", uchwycił więc ich pełną wstydu rejteradę. Do szyderstw przyłączył się felietonista "Rol- ling Stone" P.J. 0'Rourke, swój tekst tytułując "Niedouczona w kulturze elita Fasolowego Grodu, czyli dlaczego Jasiu nie od- różnia kaszy od gwoździ". Pogromcy flagi, podejrzewając, choć trochę za późno, że zostali podpuszczeni, zbadali dokładnie list w "Crimson", który ich wzburzył. Był podpisany A.K. Już ten jeden numer zarezerwował Kerriganowi miejsce w najniższym kręgu Lewackiego Hadesu. Potępiony czy nie, Ar- chie był zdolnym studentem biochemii z dogłębną znajomością branży krojenia genów dla zarobku: dwa razy pracował w waka- cje dla firmy genetycznej FenoTech, obecnie pozwanej do sądu przez miasto Boston za zbrodnicze zaniedbania. Joan pomyślała, że byłby znakomitym źródłem zakulisowych informacji - albo advocatus diaboli - dla jej pracy. Ale kiedy udała się, by z nim pogadać, okazało się że korytarz przed jego pokojem jest na amen zapchany przez tłum rozgniewanych kobiet śpiewających "We Shall Overcome". - Jakie bluźnierstwo popełnił tym razem? - zapytała Joan. - Kto mu się naraził? - Andrea Dworkin* - powiedziała jej prowadząca chór. - Ker- rigan złożył skargę, aby zablokować jej wykład na uczelni, który miał być za tydzień, i grozi, że zrobi to samo, kiedy w grudniu spróbuje przyjechać Alice Walker. - Jaką znowu skargę? Jak może nie pozwolić komuś na od- czyt na uniwersytecie? - Chodzi o tę nową ordynację wrażliwości w dyskursie, którą zatwierdziła Rada Studentów na zamkniętym posiedzeniu w ostatni czwartek - włączyła się druga śpiewaczka. - Nie po- zwala ona studenckim organizacjom przyjmować wykładowców, których obecność może stworzyć nadmiernie wrogą atmosferę dla jakiejkolwiek grupy etnicznej, płci, niedoskonałości fizycz- * Andrea Dworkin (ur. 1946) - ultraradykalna feministka i bojowniczka o prawa mniejszości seksualnych. nej czy orientacji seksualnej, albo wywołać innego rodzaju opre- sję- - Kerrigan twierdzi - dodała trzecia - że pojawienie się Dworkin tworzy opresywną atmosferę dla białych heteroseksu- alnych mężczyzn. - A co za geniusz, po pierwsze, wymyślił tę całą wrażliwość w dyskursie? - zapytała Joan. - Ja - wyjaśniła prowadząca chór. - Jest to istotny krok w ewolucji postępowego społeczeństwa, ale działania Kerriga- na są całkowitym wypaczeniem intencji ordynacji. - No cóż, pominąwszy intencje, jeśli już tego potworka uchwaliłyście, to prawo jest w swej literze za Kerriganem. An- drea Dworkin rzeczywiście tworzy atmosferę wrogości w stosun- ku do białych heteroseksualnych mężczyzn; między innymi dla- tego jest tak interesująca. Oczywiście facet, który przeczytał jej tekst o zaszpilaniu penisów w ramach ulicznej sprawiedliwości, może nie podzielać mojej opinii... - Ale ordynacja ma na celu ochronę tolerancji przez wspo- maganie studentów z grup poddawanych opresjom. A biali stu- denci płci męskiej nie są taką grupą. - Ale kiedy zostaną jedyną grupą, która nie może cenzuro- wać wrogich poglądów, z pewnością będą poddani opresji. - Posłuchaj - powiedziała dyrygentka. - Najwyraźniej nic nie rozumiesz. Jeśli każda grupa może zawetować mówcę, którego uważa za groźnego dla siebie, nawet jeśli jego poglądy są prawi- dłowe, to zaraz w ogóle zabraknie nam wykładowców. Takie nad- użycie ordynacji powoduje, że staje się bezużyteczna. - I może nawet trzeba będzie ją uchylić - dodała druga śpie- waczka. - A tak w ogóle - powiedziała trzecia, zaostrzonym paznok- ciem dźgając prostokątną wypukłość w kieszeni Joan - to nawet nie myśl, że tu zapalisz. To jest antyspołeczne zachowanie i my go nie tolerujemy. Dla Joan, która zwykle traktowała wrogie otoczenie jako chętnie podejmowane wyzwanie, ta ostatnia uwaga była jawnym zaproszeniem do tańca, a dodatkowo prowokował ją fakt, że to faryzejskie moralizatorstwo chórzystek przypominało nieco jej własne cechy. Ale poczucie subtelności Kerrigana było zaraźli- we, więc miast ujawnić swe własne idee w polemicznej walce na noże, wycofała się razem ze swymi papierosami do najbliższego automatu i zadzwoniła do pracującego w redakcji "Crimson" to- warzysza w herezji. Powiadomiła go, że w Kirkland Hali znajdu- je się kilka kobiet^ które chciałyby ogłosić swe poglądy na moż- liwie najszerszym forum; redaktor obiecał zaraz wysłać tam ko- goś z magnetofonem. Tymczasem Joan pożyczyła linę od Ellen Leeuwenhoek, a taktykę od Lexy - ominęła żeński chór, spusz- czając się po ścianie akademika. Oczekiwała na nią atrakcja dla podglądacza: Kerrigan, za- mknięty w swej kwaterze na długie oblężenie, chciał czuć się jak w domu, podkręcił więc termostat do temperatury typowej dla Arkansas i rozebrał się do koszulki (białej, bez rękawów) i bokserek (pasiastych, w barwach "Brytyjskich Konfedera- tów"). W tym negliżu podszedł do okna w odpowiedzi na puka- nie Joan. Nie zdziwił go widok kobiety przycupniętej na parape- cie. Otworzył okno i zaprosił ją na herbatę. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko odrobinie potu - powiedział, podkręcając grzejniki o kolejnych parę stopni. Joan nie miała nic przeciwko; biorąc pod uwagę jej skłon- ność do filozoficznie nieuzasadnionych romansów, można było się spodziewać, co nastąpi, chociaż naprawdę przespali się ze so- bą dopiero przy następnej wizycie. Po fakcie Joan macała po stoliku nocnym w poszukiwaniu po- pielniczki; zamiast niej znalazła książkę. Był to "Atlas wzrusza ramionami". - Czy to się do czegoś nadaje? - zapytała. Archie przyniósł jej na popiół puszkę po piwie. - Całkiem porządna opowieść - oznajmił. - Najlepiej ją pole- cić mówiąc, że wkurza ludzi o niemal wszystkich politycznych barwach. Widziałem, jak goście, który tolerują Menckena*, do- stają furii przy czytaniu Ayn Rand. Bez nagich obrazków nie da się być bardziej kontrowersyjnym. - O czym to jest? - Przeczytaj sama, to się dowiesz. - Możesz mi chociaż coś powiedzieć? - Niby dlaczego? - Ta książka ma ponad tysiąc stron i drobne literki. Chodzi o dość znaczny czas i wysiłek. Archie uśmiechnął się kpiąco. - Henry Louis Mencken (1880-1956) - amerykański dziennikarz i felietoni- sta, pisał w "Baltimore's Sun", był także założycielem i redaktorem pisma "Ame- rican Mercury"; znany z ciętego pióra, ostro krytykował między innymi Nowy Ład Roosevelta, scentralizowaną władzę i reformy społeczne. - Joan, moja Biblia króla Jerzego ma tysiąc stron. I jeszcze ten okropny język. Ale czy zaufałabyś komuś, kto streszcza ci, o czym ona mówi? - Jestem katoliczką - przypomniała mu Joan. - No to nie bądź - powiedział Archie. - Nie zbawisz świata, polegając na relacjach z drugiej ręki. - Dźgnął kciukiem okład- kę powieści. - Zaczynaj. I tak oto, zdopingowana przez czułą strzałę Amora, Joan otwo- rzyła powieść Ayn Rand na pierwszej stronie i zaczęła czytać. "Atlas wzrusza ramionami" - była to powieść o przyszłości. Nie takiej, jaka rzeczywiście nadeszła, ale takiej, jaka istniała w latach czterdziestych XX wieku, w pokoju od podwórza na ka- lifornijskiej wsi, gdzie Ayn Rand napisała pierwsze z wielu, wie- lu słów. Całkiem, ale to całkiem inna przyszłość... Ludzkość balansowała na krawędzi apokalipsy. Ziemię opano- wał altruizm - wiara, że potrzeby społeczeństwa są ważniejsze niż prawa jednostki - wszystkie kraje oprócz jednego przemie- niając w dyktatury. Stany Zjednoczone pozostały samotnym światłem wolności i indywidualnych osiągnięć, ale nawet w Ame- ryce kolektywiści gwałtownie rośli w siłę. Kolektywiści, negatywni bohaterowie tej wielkiej gry moral- nej, jaka miała się rozpocząć, charakteryzowali się przede wszystkim dziwacznymi nazwiskami, którymi przeklęły ich wła- sne rodziny: Wesley Mouch, Balph Eubank, Claude Slagenhop, Orren Boyle, Tinky Holloway, Bertram Scudder. Byli fizycznie odrażający, tłuści albo chudzi jak patyki, łysiejący, niechlujni, cierpiący na schorzenia skóry i cuchnący oddech. Podobnie nie- wiele warci byli w kategoriach umysłowych: choć wielu z nich miało wykształcenie, ze szkół nie wynieśli nic z wyjątkiem prze- świadczenia, że nie ma nic wartościowego i wartego nauki. Za- trudniali się na zbędnych lub pasożytniczych stanowiskach, "pracując" jako rządowi biurokraci, lobbyści polityczni, pobor- cy podatków, specjaliści od przepisów regulujących biznes, na- ukowcy na rządowych stypendiach, spece od finansów, filozofo- wie platońscy, ekonomiści socjalistyczni, artyści współcześni, sa- tyrycy, reporterzy skandalizujących gazet, ekolodzy, astrolodzy, matki na gwarantowanych przez rząd wiecznych urlopach ma- cierzyńskich i tak dalej. Nie posiadając własnych zdolności twór- czych i zbyt zbankrutowani moralnie, by przeżyć prawdziwe szczęście, kolektywiści starali się wykorzenić wszystkie oznaki talentu czy satysfakcji u innych; stąd owo przywiązanie do ety- ki altruistycznej, wynoszącej przeciętność ponad zdolność i ofiarność ponad miłość własną. Organizowali także okropne bankiety, na których nikt nawet nie udawał, że dobrze się bawi. Naprzeciw tych potworów stali w zwartym szyku racjonalni indywidualiści, "ludzie umysłu": Hank Rearden, właściciel naj- lepszych stalowni w kraju i wynalazca rewolucyjnego nowego stopu nazwanego reardenem; Francisco Domingo Carlos Andres Sebastian d'Anconia, zapalczywy dziedzic miedzianej dynastii d'Anconia; Dagny Taggart, nieopisanie piękna wiceprezes Kolei Transkontynentalnych Taggart; magnat naftowy Ellis Wyatt, któ- ry sam doszedł do swej fortuny; superbankier Midas Mulligan; prokapitalistyczny prawnik Sędzia Narragansett i wielu innych, wszyscy charakteryzujący się heroicznymi imionami, posągowy- mi rysami i doskonałymi, krzepkimi ciałami. O ile kolektywiści nie potrafili nic, indywidualiści byli dobrzy - byli mistrzami - we wszystkim, czego się tknęli. Większość, zaczynając od zera, dorobiła się własnych firm, i to bez niczyjej pomocy ani wspar- cia; nawet ci, których ojcowie również byli wielkimi przemysłow- cami, nie otrzymali niczego za darmo, lecz musieli ciężko zapra- cować na każdy odziedziczony grosz. Oferowali na rynku najlep- sze możliwe produkty i usługi - przez najlepsze rozumieli najwyższą jakość, bezpieczeństwo, łagodność dla zmysłów i umy- słu oraz oferujące największe możliwości w stosunku do ceny. Nie produkowali tych rewelacji z uwagi na jakieś altruistyczne oddanie "potrzebom społecznym", przeciwnie: byli stuprocen- towymi egoistami i zdawali sobie sprawę, że zwycięstwo na wol- nym, racjonalnym rynku, gdzie konkurencja nie wykazuje miło- sierdzia, a klienci nie pobłażają, można osiągnąć tylko dzięki doskonałości. Oprócz tego żądali najwyższych możliwych cen i płacili możliwie najniższe pensje - obie te kwoty były oczywi- ście wyznaczane przez sprawiedliwą logikę rynku. Jako propaga- torzy całkowicie leseferystycznego kapitalizmu, odrzucali wszel- ką rządową pomoc oraz fizyczną przemoc jako instrumenty pro- wadzenia interesów - i nigdy, przenigdy nie kłamali. Niestety, ta czystość charakteru sprawiała, że byli łatwym łu- pem dla kolektywistów. Logika była dla nich drugą naturą, nie mieli pojęcia o działaniu irracjonalnych umysłów, a pewność sie- bie znieczulała ich na niebezpieczeństwo, jakie stanowiły te umysły. Kiedy ich tytaniczne wysiłki spotykały się z pogardą i obojętnością, kiedy ich produktywność przeklinano jako "krańcową chciwość", kiedy ich opodatkowywano, ograniczano przepisami i grabiono w majestacie prawa "działającego w imie- niu dobra publicznego"... nie bronili się. Choć bolała ich i zdu- miewała ta niesprawiedliwość, której powodów nie mogli zgłę- bić, pracowali dalej, biorąc na siebie wszystkie niesprawiedliwe ciężary, pokonując wszystkie sztuczne przeszkody mające zaha- mować ich rozwój. Kilku się zbuntowało. Jasnowłosy, niebieskooki filozof racjo- nalny imieniem Ragnar Danneskjóld spakował egzemplarz "Ór- ganon" Arystotelesa i wyruszył na morze, by stać się korsarzem; przemierzał ocean swym supernowoczesnym okrętem i polował na statki niosące pomoc europejskim i azjatyckim republikom ludowym. Ellis Wyatt w odpowiedzi na "altruistyczny" przemy- słowy podatek obrotowy podpalił swe szyby naftowe i zniknął. Król miedzi Francisco d'Anconia udawał, że współpracuje z przy- wódcami kolektywistów, których potem wciągnął w oszukańcze przedsięwzięcie wydobywcze, co pożarło ich nagrabione majątki. Ale największym mistrzem indywidualizmu był tajemniczy John Galt. Pracując jako inżynier dla nie istniejącej już Twen- tieth Century Motor Company, wynalazł autogenerator: techno- logiczny święty Graal, pobierający z powietrza statyczną elek- tryczność i zamieniający ją w użyteczną energię - perpetuum mobile, zapewniające niemal nieskończone zasoby czystej siły napędowej. Lecz Galt nie chciał sprzedać swego wynalazku tyra- nom, obojętnie za jaką cenę, a już na pewno nie za darmo. Kie- dy szefowie Twentieth Century Motor ogłosili plan kolektywiza- cji firmy, zniszczył autogenerator i odszedł we wściekłości, przy- sięgając "zatrzymać napęd świata". John Galt znał prawdę: indywidualiści, tak jak grecki tytan Atlas, dźwigali świat na swoich barkach, świat ciężki od korupcji i braku logiki altruistów. Mylili się, sądząc, że ulżą sobie w tym ciężarze, po prostu bardziej się starając. Mogli co najwyżej od- wlec upadek cywilizacji o jedno lub dwa pokolenia, w końcu poddając się pod naciskiem niewdzięcznego globu. Ale to nie było rozwiązanie. Otóż, zauważył Gant, Atlas musi wzruszyć ra- mionami. Indywidualiści muszą zastrajkować przeciwko swoim opresorom: pozamykać kopalnie i fabryki, wygasić piece, komi- ny i odejść na Atlantydę - znajdującą się w ukrytej dolinie w najbardziej niedostępnym zakątku Gór Skalistych, utopijną enklawę poza zasięgiem władzy państwowej. Kiedy świat zosta- nie wreszcie pozbawiony światła ich twórczych umysłów, a ko- lektywiści poczną zgrzytać zębami w ciemności, wtedy raz na za- wsze zrozumieją "kto od kogo zależy, kto na kim się wspiera, kto jest źródłem dobrobytu, kto umożliwia komu życie i co się komuś stanie, kiedy ktoś odejdzie". Świat przedstawiony w "Atlas wzrusza ramionami" był czar- no-biały i w stu procentach logiczny, krańcowo życzliwy dla tych, którzy uczyli się jego reguł, ale nie pobłażający tym, którzy pró- bowali uciec od rzeczywistości lub ją ominąć. Na każde pytanie istniała jedyna poprawna, obiektywna odpowiedź, możliwa do odkrycia przez rozumowanie, a z chwilą jej znalezienia akcepto- wana przez wszystkich bez wyjątku ludzi rozumu, niezależnie czy dotyczyła nauki, ekonomii czy spraw osobistych. U ludzi umysłu nawet sprawy sercowe rozwijały się zgodnie z najczyst- szą logiką. Kiedy na przykład Dagny Taggart spotkała Hanka Reardena, było jasne, że zostaną kochankami, ponieważ w ści- słej hierarchii racjonalnie myślących ludzi Dagny była najdo- skonalszym kobiecym wcieleniem rozsądku, Hank zaś przez po- czątkowe dwie trzecie powieści był najdoskonalszym logicznie myślącym mężczyzną. A potem, na stronie 652, Dagny, rozbiw- szy samolot na Atlantydzie, stanęła oko w oko z Johnem Galtem, najracjonalniejszą istotą ludzką na świecie - prawdziwym pa- pieżem rozsądku, stanowczym i nieomylnym. Oczywiście przy- sięgła mu wieczną miłość i nawzajem. Hank Rearden w oka- mgnieniu zmienił swój status na bliskiego przyjaciela. Ale nie był z tego powodu zazdrosny. Zazdrość była uczuciem kolekty- wistycznym, nieracjonalnym pragnieniem posiadania wartości, na którą się nie zasłużyło, a Hank ani nie był kolektywistą, ani nie był irracjonalny. Dlatego, c.b.d.u., nie tylko nie był zazdro- sny, ale nie mógł czuć zazdrości. Przeciwnie: podziwiał idealną symetrię nowego związku, tak jak podziwiałby klasyczne linie dobrze zaprojektowanego drapacza chmur. Wiedział, jakie rozu- mowanie stoi za uczuciem Dagny do Galta, i nie ronił łez nad swoją stratą. Na stronie 927 wszyscy indywidualiści, z jednym wyjątkiem, wycofali się na Atlantydę. Jedynie Dagny Taggart pomimo miło- ści do Johna Gałta nie chciała opuścić swych kolei. W upadają- cym imperium altruizmu szerzyła się anarchia i chaos, lecz Da- gny wierzyła, że jeszcze można uniknąć ostatecznej katastrofy. W końcu przecież nawet złoczyńcy muszą poddać się rozumowi, na pewno więc w ostatniej chwili rzucą broń i oświadczą: Dosyć. Już dosyć. Mieliście całkowitą rację, a myśmy się mylili. Nie trzeba zrzucać nam dachu na głowy. Ale taka kapitulacja byłaby aktem rozumu, kolektywiści zaś nie działali racjonalnie. Nawet kiedy John Galt na falach eteru odczytał swe 58-stronicowe przesłanie, w stanowczy lo- giczny sposób wyjaśniające powody strajku, dalej się nie pod- dawali. Kazali natomiast swym szpiegom śledzić Dagny Tag- gart w drodze na tajne spotkanie, po czym aresztowali Galta. Ale nie stracili go; zdawali sobie sprawę, że jest od nich bar- dziej utalentowany, i próbowali go zmusić, by zdradził swe war- tości i stał się ich ekonomicznym guru. Kiedy odmówił, zawie- ziono go do Państwowego Instytutu Naukowego, aby złamać je- go upór na Elektronicznym Perswaderze doktora Floyda Ferrisa. Postawa Galta podczas seansu tortur była jednak do tego stopnia heroiczna, że James Taggart (zły, altruistyczny brat Dagny) przeżył katastrofalny kryzys emocjonalny i popadł w śpiączkę. Gdy odwożono go do cichego i przytulnego pokoiku, Dagny powiodła resztę indywidualistów do niealtruistycznego desantu ratunkowego. Bandyci strzegący Instytutu Naukowego byli tak słabi w rozumowaniu logicznym, że nie mogli zdecydować się, czy mają się bronić, czy też nie. W rezultacie zostali łatwo poko- nani. Galta uwolniono; flota prywatnych samolotów zawiozła ca- łą kompanię bohaterów na Atlantydę, na śniadanie ku czci zwy- cięstwa. Kiedy przelatywali nad Nowym Jorkiem, spojrzeli w dół: światła wielkiego miasta przygasły, był to widomy znak klęski kolektywistów. Napęd świata został zatrzymany; po krót- kim odpoczynku ludzie umysłu mieli powrócić z wygnania i od- budować cywilizację zgodnie ze swymi sprawiedliwymi i praw- dziwymi zasadami. Koniec. - Chryste Panie! - powiedziała Joan, gdy John Galt udzielił końcowego błogosławieństwa, rysując w powietrzu nad opusz- czoną ziemią znak dolara. Roześmiała się, zamknęła książkę i przez dłuższą chwilę studiowała portret na tylnej okładce. - Kim jest ta kobieta? - No i jak? - zapytał Archie. - Podobało się? Minęły dwa miesiące. Ordynacja wrażliwości została zniesio- na tuż przed feriami świątecznymi, a cichy wielbiciel przysłał Archiemu prawdziwą flagę Konfederatów, którą ten natychmiast zawiesił nad swoim łóżkiem w charakterze baldachimu. Joan wy- ciągnęła się pod nim, spoglądając na błękitny krzyż świętego Andrzeja. Zapaliła papierosa. - Uszczypnij mnie, jeżeli przegapiłam jakąś pointę, ale ta książka nie jest chyba satyrą? Nie jest wyjątkowo niedomówio- ną parodią? Archie pokręcił głową. - Rand to eks-Rosjanka, sprzed głasnosti, a oni nie mają gło- wy do żartów. Ani do niedomówień... Kiedy pisze w posłowiu "i mówię to poważnie", możesz założyć się, że tak jest. - Chryste... a więc to naprawdę jest... - Naprawdę jest co? - "Manifest antykomunistyczny" - oświadczyła Joan. - "Ka- pitał" dla kapitalistów, z pościgami i scenami erotycznymi... - Hmm - mruknął Archie. - Cóż, można to określić w ten spo- sób. Chociaż Rand nie pochwala przemocy ani walki klasowej i nie ma specjalnie nic przeciwko proletariatowi... - ...oczywiście o ile zna swoje miejsce - dodała Joan. Ponow- nie się zaśmiała. - Człowieku, Penny Delaporta zesrałaby się, gdyby to przeczytała. Podobnie większość znajomych o prawicowych poglądach. Racjonalni konserwatyści z powieści Rand byli bezbożni i nie- chętni religii, czołobitnemu patriotyzmowi oraz tradycyjnym wartościom rodzinnym, tak samo jak związkom zawodowym i rządowej opiece społecznej. - Ale co ty sądzisz o tej książce? - zapytał Archie. - Ja? A co myślisz, że ja myślę? Myślę, że Rand jest totalnie stuknięta, ale w ciekawy sposób. - Ponownie przyjrzała się por- tretowi na tylnej okładce "Atlasa". - Ona chyba już nie żyje, co? Chciałabym usłyszeć, jak mówi... albo najlepiej odbyć z nią dłu- gą, porządną dyskusje. - Sam bym zapłacił za udział w takiej debacie - powiedział Archie, rozpoznając błysk w jej oku. - Ale się spóźniłaś. Zmarła w 1982, dokładnie w roku twoich urodzin. - Na raka płuc? - zgadywała Joan. Uprawa tytoniu była jed- nym z pierwszych i najważniejszych przemysłów Atlantydy. - Była operowana na raka płuc, ale zdaje się, że załatwiło ją serce. - A ile miała lat? - Siedemdziesiąt siedem, siedemdziesiąt osiem, coś koło te- go. - Jeśli więc miała siedemdziesiąt siedem lat w roku 1982, to oznacza... - 1905 - dokończył Archie. - Urodziła się w Sankt Petersbur- gu. Naprawdę nazywała się Alice Rosenbaum, a jej ojciec, Franz, miał aptekę, którą w roku 1917 znacjonalizowali bolszewicy. Ro- dzina uciekła i przez kilka lat ukrywała się na Krymie, trzyma- jąc kciuki za zwycięstwo białych, ale bez skutku. W końcu wró- cili do Petersburga i zamieszkali w klitce w kamienicy, która kie- dyś do nich należała. Bez wody bieżącej i prądu, a jeszcze żeby móc się tam wprowadzić, musieli dać w łapę paru towarzyszom. - Jak udało im się uciec do Ameryki? - Nie udało się - rzekł Archie. - Tylko Ayn uciekła. Sowieci w połowie lat dwudziestych złagodzili na chwilę kontrolę gra- nic; wtedy zdobyła paszport i pozwolenie na wizytę u pewnych dawno zapomnianych krewnych w Chicago. Spakowała walizki, pożegnała się i wyruszyła do Stanów. - I nigdy nie wróciła. - Otóż to. - Czy zobaczyła się później ze swą rodziną? - Z jedną siostrą, niemal pięćdziesiąt lat później. Jej rodzice i druga siostra zginęli podczas oblężenia Leningradu w drugiej wojnie światowej. - Hmm. - Wracając do Rand: już w wieku dziewięciu lat postanowiła, że będzie zarabiać na życie jako pisarka. Jeden z jej wujów w Chicago miał kino; pierwsze kilka miesięcy spędziła więc oglą- daj ąc nieme filmy i ucząc się angielskiego z napisów, a kiedy uznała, że zna go wystarczająco, by wymyślać fabuły, pojechała do Kalifornii spróbować sił w pisaniu scenariuszy. - Tak po prostu? Parę miesięcy po zejściu ze statku? - Ale widzisz, to zadziałało - powiedział Archie. - Drugiego dnia w Hollywood zauważył ją Cecil B. DeMille i zaproponował, że zaprowadzi ją na plan swego filmu na motywach biblijnych "Król królów". Kiedy dowiedział się, że szuka pracy, zatrudnił ją jako statystkę, a później, po nakręceniu filmu, jako asystent- kę przy tworzeniu scenopisów. - Rand statystowała w filmie biblijnym? - zaśmiała się Joan. - Jako kto? - Pewnie rzymska arystokratka. Oglądająca ukrzyżowanie. - Hmm. - Taak. W istocie: na Via Dolorosa poznała swego przyszłego męża. Najpierw flirtowała z aktorem grającym Judasza, ale po- tem zobaczyła Franka O'Connora w rzymskiej pelerynie i todze, no i zakochała się od pierwszego wejrzenia. Podczas kręcenia drogi krzyżowej Chrystusa podstawiła mu nogę - O'Connorowi, nie Jezusowi - zaczęli rozmowę, a pod koniec dnia zdecydowała, że wyjdzie za niego, co zresztą uczyniła. Tak właśnie zdobyła amerykańskie obywatelstwo. - Wychodząc za Amerykanina? Ale czy nie składała wniosku o azyl polityczny? - To były lata dwudzieste, Joan - przypomniał Arenie. - Kon- tyngent imigracyjny dla rosyjskich Żydów bez grosza wyrażał się liczbą ujemną. Już żeby zdobyć wizę turystyczną, musiała opowiedzieć amerykańskiemu konsulowi na Łotwie bajeczkę o narzeczonym, który został w Leningradzie. - Czy oznacza to, że Ayn Rand była nielegalną imigrantką? - Nie, była legalna. Legalny przybysz, który znalazł sposób, by zostać i wyjść na swoje. - Hmm. A ile czasu zajęło jej wyjście na swoje? Dalej pisała scenariusze, czy zrezygnowała z tego na rzecz powieści, a może... - Przez wiele lat próbowała pogodzić oba rodzaje twórczości. Ale nie miała większych sukcesów, dopóki nie wyszła "Wieczna głowa", która stała się szeptanym bestsellerem, potem ją sfil- mowano, ale to było dopiero w początku lat czterdziestych. Pod- czas wielkiego kryzysu Ayn z Frankiem ledwo wiązali koniec z końcem; kariera również nie szczędziła jej rozczarowań: pierw- szy całkiem własny scenariusz Ayn był rozpatrywany, ale nie skierowano go do produkcji, a jej pierwsza duża powieść, "My, żyjący", właśnie zeszła z prasy drukarskiej, kiedy "New York Ti- mes" skopał ją na śmierć w recenzji. - Dlaczego ją zjechali? - Zbyt PN - wyjaśnił Archie. - "My, żyjący" to historia kobie- ty, która walczy o życie swego ukochanego w Rosji Sowieckiej. Recenzent "Timesa" nazwał to złośliwą antyradziecką propagan- dą, powiedział też, że Rand zszargała szlachetny charakter eks- perymentu socjalistycznego. - Recenzent "Timesa" tak napisał? - Tak właśnie. Wielu ludzi o tym nie pamięta z uwagi na złą prasę, jaką cieszy się maccartyzm, ale w pewnym momencie mieliśmy w tym kraju całkiem silny ruch komunistyczny. W la- tach trzydziestych za antykomunizm można było się znaleźć w Hollywood na czarnej liście. Rand przez pewien czas miała problem ze znalezieniem pracy, ponieważ zbyt otwarcie mówiła o rzeczywistej naturze "szlachetnego eksperymentu". A w tym samym czasie, kiedy wszyscy amerykańscy marksiści zwierali szyki w poparciu dla kominternu, Roosevelt w ramach nowego ładu wprowadzał centralizację w rolnictwie, bankowości i innych branżach. Może to całkiem odległa sprawa od masowego mordo- wania kułaków przez Stalina, ale możesz sobie wyobrazić, jak to wyglądało z perspektywy Ayn Rand. Joan skinęła głową. - Stąd "Atlas wzrusza ramionami". - Tak, pewnie ma z tym sporo wspólnego - odrzekł Archie. - A jeśli jej obrona kapitalizmu wydaje ci się trochę wariacka, musisz to zrozumieć: Rand miała swoje powody. - Bolszewicy też je mieli; ale powody nie sprawiają, że masz rację. Jeśli dyktatura proletariatu nie sprawdza się, tak samo nie sprawdzi się grecki panteon przemysłowców. - Hmm, tak... ale gdybym miał wybór między tymi dwoma, to wiem, który bym wybrał. - Mając wybór między tymi dwoma, Archie, nie wybrałbyś żadnego. Powiedziałbyś Marksowi i Rand, żeby się posunęli, i na- pisałbyś swój własny manifest. Tak samo ja. Archie wyszczerzył zęby. - Oczywiście mój manifest byłby tym prawdziwym. - No jasne, przynajmniej w tych punktach, gdzie zgadzałby się z moim. - Jeszcze raz spojrzała na portret na tylnej okładce "Atlasa". -Wiesz, naprawdę szkoda, że już nie żyje... - Cóż, jeśli poważnie myślisz o spotkaniu z nią, zawsze zosta- je ci życie wieczne... - Życie wieczne? Ale Rand była ateistką, nieprawdaż? - Ty też nie wierzysz w Boga, co nie? Pomimo twego religijne- go słownictwa. - Nie wierzę w papieża - odrzekła Joan. - Co do Boga mam mieszane uczucia. - No widzisz, ostatni raz jak zaglądałem do katechizmu - po- wiedział Archie - ateiści i niedowiarki wszyscy szli w to samo miejsce. Chyba że Bóg to dobra dusza i wszystkich w końcu wpuszcza do tego nieba. W każdym razie będziesz miała kupę czasu, żeby zapoznać się z Rand. A kto wie, Joan: tam gdzie tra- fisz, może nie będziesz potrzebować zapalniczki. 2023: Gawędy wojenne i telefon od Lexy - Nie masz prawej ręki - powiedziała Ayn Rand. Kitę siedziała przy stole kuchennym wraz z Kamiennym Mni- chem, pracując nad szkatułką Hoovera. Wraz z Joan spędziły ca- łą drogę powrotną z Atlantic City na bezskutecznych próbach otwarcia jej; ponowny atak przy obiedzie również zakończył się klęską. Potem Joan zajęła się czym innym, a Kitę poszła spać. Skoro świt zdecydowała się na jeszcze jedną próbę i rzeczywiście coś zaczęło wychodzić. Albo przynajmniej plastikowe kwadraci- ki układały się w inne wzorki niż przedtem. Zerknęła na Elektryczną Lampę, stojącą na mikrofalówce. Zastanawiała się, co spowodowało tę nagłą uwagę: Ayn obserwo- wała ją w całkowitym milczeniu od co najmniej godziny. - Cóż za spostrzegawczość - odparła. - Istnieje technologia - powiedziała Ayn - dzięki której moż- na zastąpić utraconą kończynę. - Tak, jeśli masz pieniądze. I ochotę. - Kitę wzruszyła ramio- nami. - Obchodzę się bez tego, odkąd skończyłam dwadzieścia dwa lata, panno Rand. W tej chwili już nie warto się tym przej- mować. - Żadna rozsądna osoba nie pozostałaby kaleką z własnego wyboru. - A więc nie jestem rozsądna. Ayn wydmuchnęła kółko z dymu. - A w jaki sposób straciłaś rękę? - Z powodu braku rozsądku. Była wojna i zgłosiłam się na ochotnika. Kamienny Mnich mruknął; mógł to nawet być chichot. Stracił twarz na wojnie w Syrii i cały czas nosił na głowie bandanę, za- krywającą obrażenia, z którymi nie dawała sobie rady nawet współczesna nauka. Ale ręce miał jak nowe. Kiedy Kitę skręca- ła papierosa, począł badać szkatułkę końcami palców. - Na początku wojny znalazłam się w Drugiej Michigańskiej - powiedziała Kitę. - Zaczęłam jako sanitariusz. Mężczyzna. A moim pierwszym pomocnikiem był Chińczyk, pewien młodszy szeregowiec Ting Lao... - Młodszy szeregowiec? - No właśnie, specjalnie dla niego wymyślono taki stopień. Dlatego że był Chińczykiem. Urodził się we Flint, Michigan, ale z wyglądu - Chińczyk, a wtedy to się liczyło. Mało brakło, żeby wcale nie nadali mu stopnia, ale któryś z chłopaków z korpusu oficerskiego musiał pomyśleć sobie, że to dobry żart, coś jak wło- żenie świstakowi spodni. Naszyli więc pół belki na błękitną kurt- kę i tak mu wręczyli. Moją wielką pomyłką - drugą pomyłką, po założeniu, że woj- na będzie wielką przygodą - było traktowanie Lao jak człowie- ka. Nigdy przedtem nie widziałam Chińczyka i powiem ci, że w pewnym sensie bardzo przypominał polnego gryzonia, ale to nie wydawało się go wzruszać. W przeciwieństwie do innych żoł- nierzy naszej wyzwoleńczej armii, okazywałam mu szacunek i życzliwość, i w rezultacie ten konus zakochał się we mnie. Kiedy postanowiłam przejść z korpusu sanitarnego do pie- choty frontowej - pomyłka numer trzy - Lao został ze mną. Na- zywał mnie "Wielki Brat Thompson". Podczas pierwszej naszej walki schował się za mną jak myśliwy za drzewem; nie mogę go o to obwiniać. Jeżeli chce pani zobaczyć irracjonalne zachowa- nie, panno Rand, najlepiej spojrzeć na kolumnę dorosłych ludzi skwapliwie maszerujących pod ostrzał kartaczy i pocisków ar- matnich. Tego dnia widziałam śmierć pięćdziesięciu mężczyzn, w tym jednego zabito z bliska, bagnetem; po tym doświadcze- niu wojna utraciła cały romantyczny wdzięk, który przedtem mo- głam jej przypisywać. Zastanawiałam się nad dezercją. Bardzo łatwo byłoby upchnąć gdzieś broń, mundur i opuścić obóz, znów jako kobieta i cywil. Lu- bię utrzymywać, że zostałam w armii, ponieważ wierzyłam w racje Unii, ale prawda jest nieco bardziej mętną mieszaniną motywów, a niektóre z nich są mniej szlachetne niż inne. Oczywiście wśród tych bardziej istotnych był też fakt, że ciężko zrezygnować z przy- gody, nawet kiedy okazuje się zdradliwą farsą. Nie zdezerterowałam, chociaż zmieniałam jednostki, i to nie- jeden raz, żeby uniknąć zdemaskowania. Po raz pierwszy uczyni- łam to w końcu roku sześćdziesiątego pierwszego, kiedy jeden z towarzyszy broni nieco zbyt dokładnie przyglądał mi się pod- czas wieczornego czasu wolnego. Nie przejął się tak mocno tym, że byłam kobietą, ale rozwścieczył go fakt, że był oszukiwany przez sześć miesięcy szczerej przyjaźni, jak myślał. Gdyby dać mu czas do namysłu, pewnie nie doniósłby na mnie, ale ze wzglę- du na ostrożność... i wstyd... Kwaterowaliśmy wtedy z inną jed- nostką i przy rozbijaniu namiotów wykonałam nieoficjalne prze- sunięcie. Wierny Lao relokował się wraz ze mną. Minęły trzy cholerne lata; Lao trzymał się mojego rękawa pod ogniem i w błocie, przy każdej zmianie formacji i insygniów. Latem sześćdziesiątego czwartego roku znaleźliśmy się w jed- nostce łącznościowej w północnej Georgii, osłaniającej flankę Shermana podczas oblężenia Atlanty. Naszym głównym zada- niem miało być rozpoznanie z powietrza, ale snajperzy Szarych zniszczyli nam oba balony obserwacyjne. Nathan Bedford For- rest nękał nasze linie zaopatrzenia, mogliśmy więc oczekiwać na nowe przez wiele tygodni; jednak Lao, na moje nieszczęście, ujawnił swą wrodzoną pomysłowość. - Orient! - nagle wtrąciła Ayn. - Kolebka mistycyzmu i niera- cjonalnej filozofii. Buddyzm. Zaklinanie węży. Uprawa soi. - Tak, ale... widzisz, problem polegał na tym, że Lao był racjo- nalny, przynajmniej jeśli chodzi o prostą aeronautykę. Miał szkatułkę-zagadkę, podobną do tej. Traktował ją jak sejf, a w środku, obok paru osobistych drobiazgów, trzymał kilka chińskich szkiców nakreślonych na papierze ryżowym, w orygi- nale wykonanych przez jednego z jego wielkich przodków. Za- niósł je do naszego dowódcy, który był niestety w nastroju odpo- wiednim do słuchania. Według Lao, chińska cesarska armia stosowała loty rozpo- znawcze na tysiąc lat przed braćmi Montgolfier: za pomocą nie balonów, lecz latawców, wystarczająco dużych, by wynieść ob- serwatora wysoko ponad pole bitwy. Oczywiście zachodnia meto- da jest lepsza, dodał pospiesznie, ale w takich tarapatach jak teraz, czyż nie możemy powrócić do metod dynastii Cin? - Latawce? - zapytała Ayn. -Takie jak puszczają dzieci? - Większe. Nasz miał pięć metrów wszerz i połowę tego wzdłuż, sklecony był z koców, drutu od opakowań i drewnianych tyczek ocalonych z opuszczonych plantacji: przyczepiono do nie- go linę holowniczą, aby dwa tuziny chłopa mogły za nią złapać i z rozbiegu puścić latawiec w powietrze. Aby wybrać pasażera, uciekliśmy się do wagi dla bydła. Można było oczekiwać, że naj- lżejszy okaże się Lao, o głowę niższy od reszty szeregowców, ale Lao był krępy i pewnie grubokościsty; głębokość śladów, jakie odciskał w błocie, jasno mówiła, że natura nie stworzyła go do podboju przestworzy. Kiedy odpadł, jedenaście osób zakwalifi- kowało się do wagi piórkowej - waga miała podziałkę co sześć ki- logramów - ale z nich wszystkich ja miałam opinię najlepszego strzelca, a więc najlepszy wzrok. Dlatego ja zostałam pilotem oblatywaczem. - I to ustrojstwo pofrunęło? - spytała zdumiona Ayn. - A ty na nim? - Przywiązana do niego, powiedziałabym. Kapitan pożyczył mi rewolwer, chociaż z rękami rozpiętymi na listwach latawca wcale nie mogłam sięgnąć do kabury. Wydał rozkaz: jedna grupa żołnierzy uniosła latawiec, druga chwyciła linę i pobiegła. Wiatr posłusznie powiał. W jednej chwili znalazłam się w powietrzu. - Jak wspaniale! - Wspaniale jak jasna cholera. Byłam tuż nad drzewami, kie- dy zerwał się hol. Wiatr był już na tyle stały, że cały czas wznosi- łam się, na kilkadziesiąt metrów i dalej; zanim połknęły mnie chmury, ujrzałam jeszcze tego cholernego Chińczyka, pokazy- wał na mnie i wrzeszczał: "Kitę! Kitę! Leci! Leci!", jakby wygrał Wielką Gonitwę Irlandzką. Nie jestem mściwa, ale mam nadzie- ję, że zdegradowali tego gryzonia. Wiatr niósł mnie na południowy zachód, chociaż przez więk- szą część lotu byłam zagubiona i zdezorientowana pośród bieli. Było zimno; lato niewysoko sięga ponad powierzchnię ziemi. Za- nim chmury wypluły mnie na powrót, byłam już naprawdę Błę- kitna. Minęłam granicę stanu i leciałam nad Appalachami Karo- liny Północnej. O ile wiem, mogło to być New Hampshire. Prądy termiczne zaniosły mnie jeszcze dalej, ogrzewając trochę, ale nie na tyle, bym przestała się trząść. W końcu ujrzałam z wyso- kości samotną plantację w dolinie; miałam nadzieję, że wylądu- ję między rządkami tytoniu i pozuję sobie listek albo dwa, dopó- ki nie dojdę do siebie, ale mój chiński szybowiec począł raptow- nie opadać między drzewa. I tam sobie dyndałam, zawieszona na górnych gałęziach sykomory, dopóki w godzinę później nie odkrył mnie biały oficer i dwa tuziny Czirokezów w barwach Sza- rych. - Czirokezów? - zapytała Ayn. - Konfederacka wersja czterdziestu akrów i muła, panno Rand. Jefferson Davis obiecał dać Pięciu Cywilizowanym Szcze- pom obszar w granicach dzisiejszej Oklahomy, wraz z mandatami Kongresu Konfederacji, jeśli tylko pomogą mu wygrać wojnę. Po- za tym wielu Indian również miało niewolników, a więc mieli wspólne motywy z Południowcami, nawet pominąwszy te nagrody. Ci, którzy zauważyli moje lądowanie na drzewie, znani byli jako pluton Stojącego Niedźwiedzia, a ich białym dowódcą był kapitan Chester Baker z Alabamy. Chestera dzisiaj określiłoby się elegancko jako "nie zainteresowanego kobietami", a w tam- tych czasach nawet nie odważano się tego nazwać, grzecznie czy też nie. Pomimo to po wojnie chyba ożenił się i miał syna. Ojciec Chestera był pomocniczym urzędnikiem w administracji Davisa i załatwił mu ten czirokeski pluton, aby uniknąć kłopotów oraz rodzinnego skandalu. Chester był trochę zapalczywy, wiesz, a pełny mundur Szarych tylko ujawniał w nim skłonność do bra- wury. 244 Ściągnęli mnie z drzewa i opatrzyli zadrapania. Gałęzie roz- darły mi bluzę, więc Chester ofiarował swój zapasowy mundur. Pozwolił mi nawet zachować rewolwer, kiedy obiecałam, że go nie zastrzelę. Moja opowieść wyraźnie go fascynowała, choć uda- wał, że nie może uwierzyć, iż ktokolwiek mógłby wziąć mnie za mężczyznę. "Twoja twarz wprost promieniuje kobiecością", po- wiedział. "Dla tak gładkiej skóry mógłbym zabić!" Oto dlaczego wśród Południowców był uważany za dziwadło. Jednakże kom- plement spodobał mi się i często przypominałam go sobie, kiedy, już jednoręka, chciałam uwieść jakiegoś faceta. Ludzie zeszpe- ceni potrzebują jakiejś wyjątkowej cechy, jeśli chodzi o mnie, ja wierzyłam, że potrafię promieniować. Opowiedziałam swoje dzieje, Chester i wódz Czirokezów Mankiller opowiedzieli swoje. Okazało się, że pluton Stojącego Niedźwiedzia zgubił się, tak samo jak ja, oddzieliwszy się od swego pułku po potyczce z wojskami Unii. W puszczach Karoli- ny czuli się bezpiecznie, więc nie spieszyli się do przegrupowa- nia - wojna stała się dla nich tak męcząca jak dla mnie, Mankil- ler zaś i jego szczep zdawali sobie sprawę, że będą oszwabieni z ziemi, niezależnie kto wygra. Pomyśleliśmy, że może przeczekamy sobie w lesie całą wojnę. Mieliśmy jedzenie, wodę ze strumienia, chrust na ognisko, drew- no do budowy schronienia. Nikt w naszych armiach nie tęsknił- by za nami, chociaż Chester musiałby wymyślić jakąś bajeczkę na użytek swego ojca. Postanowiliśmy przespać się z tym pro- jektem. Położyliśmy się i wtedy po raz pierwszy od trzech i pół roku zaznałam prawdziwego odpoczynku. Następnego dnia spa- łam do południa. Obudziłam się rześka, wypiłam kubek konfede- rackiej kawy - Mankiller robił ją z rzecznego mchu i wodoro- stów - i oddaliłam się za naturalną potrzebą. Kamienny Mnich mlasnął resztkami języka. - Wiem - powiedziała Kitę. - Naruszenie dyscypliny... ale po tym, przez co przeszłam, zdawało się, że mogę sobie pozwolić na trochę swobody. No i naturalnie jak tylko znalazłam ustron- ne miejsce i przykucnęłam, spuściwszy spodnie do kostek, przede mną pojawił się on: czarny wojownik w błękitnych bar- wach, z najbardziej zielonymi oczami, jakie kiedykolwiek wi- działam u Murzyna. Zielone oczy i szabla. Ani pozdrowienia, ani wyzwania, bez szans na wyjaśnienie czegokolwiek lub próbę poddania się: po prostu przedarł się przez zarośla i zamierzył się na mnie. Oczywiście, gładkie cięcie byłoby tylko pobożnym życzeniem. Ostrze szabli było spracowane i wyszczerbione. Przeszło przez rękaw i mięśnie, ale tylko do połowy przez kość. Nawet nie będę próbowała opisywać bólu; myślę, że postrzał w brzuch z karabi- nu jest łatwiejszy do zniesienia. Jedynym pozytywnym aspek- tem tej sytuacji był fakt, że mój napastnik był mańkutem, po- dobnie jak ja, a więc jego cięcie szło z lewa na prawo - w prawą rękę. Rewolwer leżał na ziemi po mojej lewej; kiedy doszłam do siebie po ciosie, natrafiłam na niego zdrową ręką. Tylko dlatego jeszcze żyję. Uwolnił szablę. Jeszcze większy ból, krew płynąca wzdłuż ra- mienia, farbująca szary rękaw na czerwono-czarny kolor, mia- łam przeczucie, że teraz tnie mnie w szyję albo kark i mogę się już pożegnać z życiem. Zadziałałam całkiem odruchowo: unio- słam rewolwer, odwiodłam kurek, wycelowałam pomiędzy te zie- lone oczy. Jeden strzał. Kitę zmięła jeszcze nie zapalonego papierosa między kciu- kiem i palcem wskazującym; okruchy papieru i tytoniu spadły na blat stołu. - Jeden strzał - powtórzyła. - To dziwne, zawsze najbardziej mnie w tym martwiło nie samo zabijanie, lecz fakt, że gość nie miał pojęcia, że jesteśmy po tej samej stronie. A potem, natural- nie, po moim pociągnięciu za spust ze wszystkich stron zagrzmia- ła karabinowa kanonada, kiedy Niebiescy i Szarzy jednocześnie ruszyli na pomoc. Dwudziestu czterech Czirokezów bez ziemi atakujących Bóg wie ilu pałających żądzą zemsty wyzwoleńców, a wszystko to dlatego, że Kanadyjka wybrała niewłaściwe miej- sce, by się odlać. Dokładnie takie rzeczy każą mi wątpić w ideę wojny sprawiedliwej. A potem epilog: Chester Baker podczołgał się do mnie pod osłoną ognia i odciągnął mnie w bezpieczne miejsce... trzymając, kurwa, za niewłaściwą rękę. - Przepraszam - wtrąciła Ayn - ale żeby uściślić: kiedy to by- ło? Powtórz rok. - Sześćdziesiąty czwarty - powiedziała Kitę. - 1864. Sier- pień... Trzydziestego, zdaje się. Tego samego dnia zrobiono mi amputację. Wycofaliśmy się przy pierwszym ucichnięciu walk - Czirokezi mieli czterech zabitych i siedmiu rannych. Chester za- prowadził nas do domu gdzieś w dolinie, chociaż nie pamiętam szczegółów drogi. Nie pamiętam też, czy facet, który mnie opero- wał, był chirurgiem czy stolarzem. Piłą ramówką dokończył dzie- ła szabli. Mankiller napoił mnie mocnym jabłecznikiem, bym nie cierpiała, ale to nie wystarczało. Nie pomagały też kiepskie maniery mojego ciesielskiego chirurga: rozcinał mi mundur przed operacją i nagle krzyknął: "O Boże, on ma cycki!" Nigdy tego nie zapomnę... ani pierwszego cięcia piły. - Ale to niemożliwe - stwierdziła Ayn. - Słucham? - Jeżeli mój wbudowany zegar chodzi dobrze, mamy pierwszy listopada 2023 roku. - Tak jest. - Ale jeśli byłaś operowana w 1864... - No i znowu to samo. - Kitę z jeżyła się, wściekła, że ktoś - nawet hologram - jej nie wierzy po wysłuchaniu takich wspo- mnień. - No tak, mam sto osiemdziesiąt jeden lat. I co z tego? - Żaden człowiek nie może żyć tak długo. - No i dalej tu jestem, co nie? - To logiczny absurd. - No i dalej tu jestem, co nie? - Ty... Zadzwonił telefon. - Odbierz - rzuciła Kitę, wdzięczna za przerwanie. Pstryknął włącznik głośnika; usłyszała głos Lexy Thatcher, rozmyty szumami: - Joan? - Tu mówi kobieta pracująca - odpowiedziała Kitę. - Słyszę cię jak zza grobu, kochana. - Kitę! Cześć! Wiem... ta rozmowa dociera do ciebie dość po- mysłową drogą. - Żeby ominąć policyjny podsłuch, prawda? - Powiem tyle: nie chcę psuć znakomitego wakacyjnego za- kątka, rozgłaszając o nim zbyt wielu ludziom. Jest tam Joan? - Jeszcze śpi albo leży w łóżku... nie, zaczekaj, słyszę jakieś kroki w holu. Chyba już wstała. - Wiesz może, jak tam śledztwo? - Pomagam jej. Jeśli znajdziemy coś ciekawego, myślę, że wi- sisz nam kupę forsy. Mamy trop, ale nie jesteśmy jeszcze pewne, co to takiego... - ...Dobry - powiedziała Joan, wślizgując się do kuchni w szla- froku. - Ma ktoś papierosy? - Joan? Joan spojrzała na głośnik telefonu. - Lexa? - Kto to jest, Joan? - Kto jest kto, Lexa? - Masz w głosie ten ton. Ton, co mówi: "Nie mogę uwierzyć, obok kogo się obudziłam, i nie jestem pewna, czy zdołam do po- łudnia jakoś dopasować go do mojej polityki, ale wcale nie jest mi przykro". Kto to jest? Jakiś republikanin, którego poznałaś podczas śledztwa? - Od rana popisujesz się telepatią? - Unikasz odpowiedzi, Joan. Musi być albo bardzo bogaty, al- bo bardzo konserwatywny. Albo jedno i drugie, - No... Z holu na dole dobiegło wołanie Harry'ego Ganta: - Joan, nie wiesz, gdzie są moje buty?... O, no dobra, nieważ- ne! Znalazłem! Śmiech Lexy zatrzeszczał w eterze. - No jasne. Wiesz, zastanawiałam się, czy to się może zdarzyć. - Przyszedł wczoraj o wpół do dwunastej, z szampanem i ró- żami - odpowiedziała Joan - i nie musisz w to wierzyć, ale tylko leżeliśmy w łóżku i gadaliśmy. - A kusiło was? - Cholernie nas kusiło w pewnym momencie. Przez chwilę. Ale wypiliśmy tylko po pół kieliszka szampana, więc zdecydowa- liśmy, że może to jeszcze przemyślimy. - Joan wzięła od Kitę pa- pierosa. - On chyba coś kombinuje. Gadał z takim zapałem, jakie- go dostaje zawsze przy realizacji nowego świetnego pomysłu. Nie mogłam wyciągnąć nic poza niewyraźnymi wskazówkami, ale po- wiem ci: lepiej uprzedź Fundację Ziemia, żeby uważała na palce. - To ciekawe - rzekła Lexa. - Ostatniej nocy otrzymałam bar- dzo wyraźną wskazówkę na ten temat, z innego źródła. Czy Har- ry wspomniał coś o Yannie Domingo w kontekście tego świetne- go pomysłu? - Nie, ale... Urwała, kiedy pojawił się Harry - ogolony i ubrany do pracy. - ...Dobry - powiedział, ręką odganiając dym papierosowy. - Witam, pani Edmonds. Kitę skinęła głową, zdziwiona, że pamiętał jej imię. - Dzień dobry, panie Gant. - Harry Dennis Gant! - wykrzyknęła Ayn Rand. - Jakże się cieszę, że pana widzę! Gant z uniesionymi brwiami przyjrzał się Elektrycznej Lam- pie. - Co to takiego? - Elektryczny Gość w Dom - wyjaśniła Joan. - Harry Gam, poznaj filozofkę powieściopisarkę Ayn Rand. - Ekstra! - Gant nachylił się i puknął w Lampę palcem, jak- by próbował zwabić złotą rybkę. - Hej tam w środku! - Hej tam na zewnątrz! - odparła Ayn, czerwieniąc się. - Pro- szę pozwolić mi oświadczyć, że jestem pełna najgłębszego po- dziwu dla pana osiągnięć. Ma pan nadzwyczajny umysł. - No cóż, dziękuję. Przeglądałem wszystkie pani książki. A poza tym w moim nowym superdrapaczu mam posąg Atlasa wzruszającego ramionami. - Naprawdę? - Główna projektantka w projekcie Nowa Wieża Babel, Lon- ny Matsushida, jest wielką miłośniczką pani twórczości. "Wiecz- na głowa" zainspirowała ją do rozpoczęcia działalności komer- cyjnej. Dlatego upiera się przy jakiejś formie hołdu dla pani w każdym projektowanym przez siebie budynku. - Musi mnie pan z nią poznać! Ja... - O, szkatułka-zagadka! - prostując się, Gant dostrzegł pla- stikową kostkę w rękach Kamiennego Mnicha. - No, wiecie: pro- dukujemy je. - Wy? Od kiedy? - zapytała Joan. - Goście od tej holograficznej pomocy naukowej, którą wi- działaś wczoraj u mnie, produkują cały szereg zabawek i innych wynalazków. Wykupiłem ich. - Podszedł do stołu i odezwał się do Mnicha. - No, prawie już, już. Tutaj, spróbuj ten... - Wycią- gnął rękę i przesunął jeden kafelek; w pudełku coś trzasnęło i wieczko się otworzyło. -To łatwe, jak się wie, o co chodzi. - Niech mnie diabli - rzekła Kitę. - No, Joan, muszę lecieć - powiedział Gant. Ucałował byłą żo- nę w policzek, ostrożnie unikając żarzącego się koniuszka pa- pierosa. - Zadzwoń dziś wieczorem, dobrze? - Co ty dzisiaj robisz, że tak się spieszysz, Harry? - Typowy schematyczny dzień opresywnego kapitalisty. - Harry puścił oko. - Nie martw się, dowiesz się z CNN. - Tak? - Na sto procent. Żegnam, pani Edmonds, pani Rand, Joan. Wyszedł. - No? - powiedziała Lexa. - To geniusz - oświadczyła Ayn Rand. - Może trochę obce- sowy. - Wygląda, że mamy kilka tropów - dodała Kitę, unosząc wieczko szkatułki-zagadki. - No, mów, mów - ponaglała Lexa. Kitę wyjmowała przedmioty, po kolei je opisując: - Po pierwsze, niebieska lniana serwetka z wyszytym nume- rem trzydzieści trzy... Kaseta wideo, opisana "format Betamax", także z numerem trzydzieści trzy... Zielony gumowy balonik, na pamiątkę dziesiątej rocznicy otwarcia Eurodisneylandu w Pary- żu... No i wreszcie... Hmm. O, to ciekawe. Dawno czegoś takiego nie widziałam. -Trzymała plastikową kasetę, podobnie jak ser- wetka i kaseta wideo oznaczoną numerem trzydzieści trzy; Joan nie znała takiego modelu. Druga nalepka podpowiadała: ŚCIEŻKA DŹWIĘKOWA. - Co to takiego? - spytała Lexa. - Kaseta ośmiościeżkowa - rzekła Kitę. - Chyba że nie. Stary typ, do odtwarzaczy samochodowych. To może być problem, wiesz? Prawie pół wieku już ich nie robią. Nawet sklep ze staro- ciami może nie mieć takiego odtwarzacza na składzie. Chyba bę- dziemy musiały pójść do Muzeum Techniki. - Znam kogoś, kto mógłby sklecić dla was odtwarzacz - po- wiedziała Lexa. - Nie trzeba - stwierdziła Joan. - Ja znam kogoś, kto ma taki odtwarzacz. I magnetowid, który odczyta Betamax. - Kto to taki? - zainteresowała się Lexa. - Jerry Gant. - Ojciec Harry'ego? Ten nauczyciel? - Ojciec Harry'ego - potwierdziła Joan. Zdusiła papierosa. - Nauczyciel historii. - Hmm - z namysłem zauważyła Kitę. - Spisek się zagęszcza. 13 Niedługo FBI będzie mieć "listę tysiąca najbardziej poszukiwanych osób". Nasi bohaterowie będą tropieni jak dzikie zwierzęta w dżungli. Abbie Hoffman, Steal This Book 39° 17'N, 72°00'W - To cmentarzysko - rzekł Philo. - Potencjalnie tak - zgodziła się Lexa. - Sprawdzałam w atla- sie morskim: te współrzędne oznaczają skrawek oceanu nad Ro- wem Hudson. Prawie dwa kilometry głębokości. To strefa za- mknięta dla ruchu handlowego z uwagi na występowanie zmuto- wanej morskiej fauny. A więc, jeżeli trzeba będzie opuścić statek, nikt nie przyjdzie ci na pomoc... - Nie, ale chodzi mi o to, że to naprawdę cmentarzysko. Do- słownie. Byli sami w Latarni Robbins Reef. Jakieś dziesięć minut te- mu Lexa skończyła rozmowę z Joan; siedzieli teraz z Philem po turecku na futonie, twarzami do siebie, okryci jedynie przeście- radłami. Dzieliła ich tylko doręczona poprzedniego wieczoru fo- tografia. Lexa pojechała do New Bedford-Stuyvesant po parę rzeczy, a kiedy wróciła do samochodu, za wycieraczką znalazła zdjęcie. - Tym razem to nie federalni - powiedziała wtedy Betsy Ross. - Facet w bluzie Metropolitans. Identyfikacja zajęła mi sporo czasu, ale gość zajmuje się pocztą elektroniczną w Opinii Pu- blicznej Ganta i jest chłopcem na posyłki Vanny Domingo. Zdjęcie przedstawiało zbiorowy portret sześciu chudych, długoogoniastych małpek. Lemury cieszyły się popularnością w albumach z wymarłymi zwierzętami, ale te tutaj pozowały na tle rozpostartego aktualnego egzemplarza "Rozmowy mię- dzymiastowej"; dobrze widoczna była data i nagłówki. Z tyłu zdjęcia widniał wydrukowany na laserówce krótki komunikat: LEMURY KATTA (LEMUR CATTA) NIE UMIEJĄ PŁYWAĆ, WYMAGAJĄ OPIEKI. CZWARTEK, PO POŁUDNIU, 39°17' N, 72°00' W PRZEKAŻ ZNAJOMYM - Nie jest to specjalnie subtelne wyzwanie - powiedział Phi- lo. - 39 stopni 17 minut szerokości północnej, 72 stopnie długo- ści zachodniej. Dokładnie tam zatonął Paul Watson na swym "Sea Shepherd". - Watson? - Lexa przez chwilę kojarzyła nazwisko. - Hmm... - Mój poprzednik w ekopiractwie. Pamiętasz: ten odszczepie- niec z Greenpeace, co bawił się w kotka i myszkę z sowieckimi okrętami wojennymi. - A rozbili go i niemal zatopili kanadyjscy poławiacze fok - odrzekła Lexa. - Ten sam, którego statek omal nie został ostrze- lany przez portugalski niszczyciel. - Właśnie. Ten gość - powiedział Philo. - W swej ostatniej misji chciał powstrzymać prowadzony przez mafię zrzut trucizn do morza. Rodzina Gambino miała kontenerowiec "Czarna Mańka", który przemycał odpady na brzeg szelfu kontynental- nego. 39 stopni 17 minut szerokości północnej, 72 stopnie dłu- gości zachodniej - tam Watson ze swym "Sea Shepherd" próbo- wał przechwycić "Mańkę". Nie widziano więcej żadnego z tych dwóch statków: załoga amerykańskiego okrętu "John Han- cock" słyszała wybuchy i zaobserwowała dym na horyzoncie, ale zanim na miejscu pojawiły się helikoptery zwiadowcze, po- zostały tylko zwęglone szczątki. Najprawdopodobniej "Mań- ka" była uzbrojona o wiele lepiej, niż przypuszczał Watson, i kiedy zdał sobie sprawę, że nie ucieknie, przeprowadził atak samobójczy. - Wspaniale - powiedziała Lexa. - Znakomicie. - Można wywnioskować z tego, że Vanna Domingo nie zapra- sza mnie na bankiet. - Zaprasza cię do popełnienia rytualnego samobójstwa. Z le- murami na przynętę. Philo przytaknął. - Pytanie brzmi: co będzie tam na mnie czekać? Blaszanka pełna Sycylijczyków? - Na pewno coś wojskowego. Jeśli tylko da radę zdobyć dużo forsy, nie będzie zadowalać się półśrodkami. Dodatkowy niszczy- ciel okrętów podwodnych, niedrogi, ale zabójczy. Może wynaję- ty. A co do załogi: wkurzyłeś wystarczająco wielu marynarzy, aby Yanna miała potąd ochotników. - Najemników. Nie mogę uwierzyć, że Harry Gant na to po- zwala. - Nie musi. Menedżer opinii publicznej ma olbrzymią auto- nomię. Joan mogła załatwić wszystko bez wiedzy Harry'ego. - Ale to, co Gant właśnie powiedział przez telefon... - To nie musi być dokładnie to samo. Mógł przedsięwziąć nie- zależną operację przeciwko tobie. A może Yanna dodała parę kruczków, o których Gant nie ma pojęcia. - Vanna Domingo jest naprawdę tak ślepo oddana firmie? - Zdaje się, że to raczej samoobrona. To ma coś wspólnego z pandemią. Nie znam całej prawdy, ale przez wiele lat była bez- domna i... - Ja tak samo - odparł Philo. - Ale nie zabijam ludzi. Ośmie- szam ich, psuję im zabawki, ale nie zabijam. Nawet w samoobro- nie. Lexa ujęła go za rękę. - Wiem. Yanna również to wie, Philo. Jeśli jest na tyle dobrze zorientowana, by przesłać ci wiadomość przeze mnie, wie do- brze, że nie uciekniesz się do użycia siły, nawet przeciwko okrę- towi wojennemu. I wie, że nie oprzesz się pokusie uratowania tych lemurów. To pułapka doskonała. - Tylko jeśli złapię przynętę. - Złapiesz, prawda? Philo machnął ręką do lemurów na zdjęciu. - Są afrykańskie - odrzekł. - Jeśli umrą, nikt nie zauważy. Ludzie dalej będą chodzić do Muzeum Historii Naturalnej i cmo- kać, jakie oswojone są te Elektryczne Lemury. Jak mogę nie pró- bować ich uwolnić? - Wcale nie muszą być prawdziwe - zauważyła Lexa. - Dwie minuty przy komputerze i możesz mieć zdjęcie sześciu lemurów jadących na jednorożcu. Albo mogą być Elektryczne, tak jak te w muzeum. Nawet jeżeli lemury przetrwały, na pewno są niewia- rygodnie kosztowne, a wątpię, czy Yanna wydawałaby pieniądze, mogąc cię po prostu oszukać. - Ale niewykluczone, że są prawdziwe - sprzeciwił się Philo. - Mogą naprawdę być tymi ostatnimi. Na tym polega sztuczka: nie ma innego sposobu, by się upewnić. Musimy opanować sta- tek. - A jeśli już opanujesz statek i okaże się, że lemury są praw- dziwe, to co wtedy? Sześć zwierząt to nie jest wystarczająca licz- ba do rozmnożenia. Philo, dobrze o tym wiesz. Arka Noego to fuks. - A ja to niby co? Muszę spróbować, Lexa, jeśli istnieje jaka- kolwiek szansa. Jakakolwiek. Impas. Jeśli zapragnęło się mieć w postpandemicznych Sta- nach czarnego kochanka, nie można było od niego żądać, żeby porzucił piractwo i wiódł normalne życie; jeśli zapragnęło się mieć za kochankę myślącą i czującą kobietę, nie można było żą- dać, by nie niepokoiła się, gdy wyruszałeś na spotkanie z Golia- tem uzbrojony tylko w nie nabitą procę. Dlatego obojgu nagle zabrakło słów. Aby wypełnić ciszę, Philo położył dłonie na bar- kach Lexy i począł ugniatać jej mięśnie wokół obojczyków. Po chwili Lexa opuściła głowę, odrzuciła prześcieradło i rozprosto- wała się, aby mógł swobodnie popracować nad jej plecami. - Cholera, gdyby mi zależało na bezpieczeństwie - powiedzia- ła w końcu - wyszłabym za Ellen Leeuwenhoek i urodziła dziec- ko z partenogenezy. Philo zaśmiał się. - Dlaczego tego nie zrobiłaś? Dlaczego wybrałaś mnie na swój numer jeden? - To znaczy, oprócz tego, że padłam na sam widok twojego ty- łeczka? - Przytuliła się do jego piersi. - Oprócz miłości? - Oplo- tła się ramionami Phila i zacisnęła dłonie na jego bicepsach. - Dobrze pamiętam, jak się czułam tamtego roku, kiedy przekaza- łam Ellen kierowanie "Rozmową" i udałam się w Góry Skaliste w poszukiwaniu ocalałych z pandemii... w poszukiwaniu "Ludzi z Zielonymi Oczami"... to miała być moja wersja marszu do Flat- bush mojej prababki. Dojechałam więc aż do Pueblo, stamtąd pieszo ruszyłam na południowy zachód, a po miesięcznych bez- owocnych poszukiwaniach dotarłam na pustynię po drugiej stro- nie gór i w tym wymarłym mieście przez czysty przypadek na- tknęłam się na ciebie z Serafina i Morrisem... - Wystraszyłaś nas jak cholera - rzekł Philo. - Nigdy nie sły- szałem, żeby Morris wrzeszczał tak głośno jak wtedy, kiedy we- szłaś przez frontowe drzwi tego baru. - Dobra, ale spójrz na to z mojej strony. Wyruszam na poszu- kiwania, spodziewając się albo zmilitaryzowanych obozów, albo zdemoralizowanych band uchodźców, a wpadam na wielkiego, masywnego gościa z siedmioletnią córeczką na kolanach i z ner- wowym żydowskim radykałem u boku, spokojnie spiskujących, jak by tu cisnąć tort w twarz korporacyjnej Ameryki... no i mia- łeś taki tyłeczek... więc jak, jak miałam koło ciebie przejść obo- jętnie? - Mmm. - Philo wtulił twarz w jej włosy. - Szczera prawda. - No to powiedz mi, szybko, zanim plecy ostygną, jak zamie- rzasz zdobyć uzbrojoną fregatę lub niszczyciel, tak aby nie od- strzelił ci dupy. - No - rzekł Philo - po pierwsze, nie jestem szufladowym mę- czennikiem, jak Paul Watson. Nie podnieca mnie śmierć lub ra- ny odniesione w słusznej sprawie, ale nie lubię też kunktator- stwa. Tak samo Morris, ale do kwadratu. Wiesz, zawsze spodzie- waliśmy się, że taka sytuacja kiedyś się przytrafi i już w mieście duchów mieliśmy parę pomysłów, jak to rozwiązać. A pewnego dnia na pustyni Morrisa naszło natchnienie... Lexa zamknęła oczy. - Nie jestem pewna, czy chcę to słyszeć - oznajmiła. - Opo- wiedz mi. Opowiedział jej. Plan był niewiarygodnie idiotyczny, aż z po- czątku pomyślała, że się przesłyszała. Philo powtórzył; a więc usłyszała dobrze. - To nie może być na serio. - Jest. Właściwie powinienem zadzwonić do Morrisa, powie- dzieć, żeby zaczai przygotowania... - Skąd on w ogóle wytrzasnął taki pomysł? - Zdaje się, że z Księgi Wyjścia. - I naprawdę myślisz, że to zadziała? - Przeciwko nie eskortowanemu statkowi nawodnemu, na pewno. Jeśli mają wsparcie okrętu podwodnego, możemy dostać w dupę, ale jeśli wyłączyć użycie siły, to jest nasze najlepsze wyjście. Czekaj: nie znasz jeszcze swojej roli. - Mojej roli? To ja też jestem częścią tego kopniętego scena- riusza? - Jasne - odrzekł Philo. - To znaczy - dodał - o ile ci goście zTurner Broadcasting dalej są ci winni przysługę... Strzelba pana Raya Okręt nazywał się "Mitterrand Sierra". Był to francuski nisz- czyciel okrętów podwodnych klasy Robespierre, niewielka frega- ta skonstruowana w pierwszych latach XXI wieku z myślą o po- wstrzymywaniu wrogich północnoafrykańskich działań na Mo- rzu Śródziemnym. Jednakże północni Afrykanie, załamani po klęsce z roku 2007, nie planowali żadnych podwodnych ataków na Riwierę; wyprodukowano zatem zaledwie kilka sztuk i więk- szość z nich w końcu została sprzedana tej samej algierskiej lub libijskiej marynarce, przed którą miała bronić ojczyzny. W jaki sposób Yanna Domingo załatwiła sobie jeden z nich, pozostaje tajemnicą państwową. "Mitterrand Sierra" cumowała przy prywatnej kei nieopodal Atlantic City; pochylnia została zadaszona łukowatym pokry- ciem z falistego aluminium, co nadawało jej wygląd zalanego hangaru lotniczego. Mewy fruwały po nim wte i wewte, przysia- dając na metalowych wspornikach. Za piętnaście dziewiąta błę- kitna furgonetka przywiozła ludzką część załogi. Stanowił ją ka- pitan Chance Baker, Troubadour Penzias, mechanik Chatterjee, para pilotów nawigatorów Najime i Tagore oraz dwóch speców od uzbrojenia - Sayles i Sutter. Pozostałe stanowiska na statku - cywilne zadania pokładowe - miały być obsadzone przez Auto- matycznych Pomocników. Białych Murzynów, jak się okazało: ja- snoskórych pomocników rybackich o ogorzałych twarzach XIX- -wiecznych wilków morskich z Nantucket. Pierwszy do hangaru wszedł Penzias, dźwigający długi meta- lowy futerał pomalowany w barwy maskujące. Zatrzymał się, by otaksować wzrokiem sylwetkę siedemdziesięciometrowego nisz- czyciela; wieżyczki z działami zostały zdemontowane, aby niepo- trzebnie nie alarmować Straży Przybrzeżnej, ale kształty okrętu pozostały niewątpliwie militarne: szybkie, bezlitosne i śmiercio- nośne. - Nada się - stwierdził Penzias, kiedy pojawiła się reszta za- łogi. Z kapitanem na czele wspięli się po trapie na pokład. Zaledwie to uczynili, nad ich głowami rozległ się wrzask. - Cholera! - powiedziała Najime, strzepując z ramienia me- wie guano. Tagore roześmiał się. Natychmiast pojawił się biały Murzyn ze szmatą i wiadrem, aby posprzątać pokład. Troubadour Penzias zadarł głowę, rozglądając się za mewą. Odsunął się od trapu, przyklęknął i położył panterkowy futerał na pokładzie. Otworzył go. Wewnątrz, w dopasowanym aksamit- nym łożu spoczywała pięćdziesięciopięcioletnia myśliwska strzelba. Kapitan Baker, którego mniemanie o Penziasie nie zmieniło się od spotkania w barze Pod Wrednym Albatrosem, natych- miast stał się czujny. - Po co to? - Wygląda jak antyk - zauważył Sutter, specjalista od uzbro- jenia. - To zabytek - odparł Penzias. - Remington model 760 z roku 1968, strzelba repetowana od dołu, kaliber 30-.06. - Brzmi jak antyk. Dlaczego niby zabytek? - Ta konkretnie należała do pana Jamesa E. Raya. Strzelił z niej tylko raz. Sutter dalej nie pojmował, ale kapitan Baker owszem i nie podobało mu się to. - To jest ta zapłata, o którą kłóciłeś się z Vanną Domingo? - Tak, to jest zapłata - przyznał Penzias. Oblizując swe krwa- we usta, wyjął zabytek z futerału. Toczona stalowa lufa została nieco zmodyfikowana, aby umożliwić montaż specjalnego celow- nika; futerał mieścił oprócz strzelby Elektryczny Punktowy Ce- lownik Remingtona, który Penzias przykręcił do strzelby. - Psu- je autentyczność historyczną - skomentował go. -Ale chuj tam, mam przecież problemy z oczami. Kapitan Baker obrócił się raptownie do Suttera. - Ty i reszta: zajmijcie się swoją robotą - rozkazał. - Lemury mają się znaleźć w klimatyzowanym pomieszczeniu na afterpi- ku; zadbajcie o to, potem czym prędzej uruchomcie wszystkie układy okrętu. Najpóźniej w południe chcę już wypłynąć. - Tak jest, kapitanie. Kiedy tylko ludzie od uzbrojenia i reszta załogi zniknęli z za- sięgu głosu, kapitan niezbyt delikatnie szturchnął nogą futerał strzelby i powiedział: - Czy to jest powód, dla którego zgłosiłeś się do polowania na Dufresne? Penzias, zajęty kalibrowaniem Celownika, nie uniósł głowy. - Nie jestem pewien, co ma pan na myśli. - Dufresne jest czarny. Zdaje się, że ma pan problem z czar- nymi. - Ja nie mam problemu z czarnymi - odparł Penzias. - Ja mam rozwiązanie dla czarnych. Kapitan nachylił się i zacisnął dłonie wokół WZROK-u Penzia- sa, nie szarpiąc, ale trzymając mocno. Penzias natychmiast ze- sztywniał. - Zostaw! - Teraz ja wyjaśnię mój problem - rzekł kapitan. - Dla mnie problemem jest brak szacunku dla starszych stopniem, niezależ- nie czy jest to ekoterrorysta na lodzi podwodnej, czy też pod- władny, który nie patrzy na mnie, kiedy do niego mówię. Proble- mem jest dla mnie również powierzenie kierowania ogniem oso- bie niezrównoważonej psychicznie. Jeszcze parę wybryków i oka- że się, że też mam rozwiązanie: wyrwę ci ten szajs z czaszki. - Wzmocnił uchwyt. - Płomień Sziwy! - syknął Penzias przez zaciśnięte karmazy- nowe zęby. -Co? - Płomień Sziwy! Puść mnie, do cholery! Kapitan puścił go. Penzias upuścił strzelbę pana Raya i pod- niósł obie ręce do WZROK-u. Pokiwał głową, soczewki WZROK- -u zogniskowały się w punkcie nad obojczykiem kapitana. Ideal- ne miejsce na wlotową ranę postrzałową. - Spójrz mi w oczy, Penzias - rzekł Baker. - Odezwij się. WZROK przeniósł się o pięć centymetrów do góry. - Gdzie pan był w czasie wojny, kapitanie? W bezpiecznej kryjówce w Zatoce Gwinejskiej, z dala od kuł? - W Cieśninie Ormuz. Mój okręt był w grupie Saratoga, blo- kującej iracką flotę. A ty byłeś w Afryce? - Jednostka wyzwalania zasobów naturalnych, w delcie Ni- gru. Mięso dla Płomienia. - Płomień Sziwy to broń oślepiająca? - Indyjska - odrzekł Penzias. - Wymyślił ją jakiś'hinduski na- ukowiec na podstawie starego rosyjskiego prototypu, ale kupili muzułmanie z Afryki Północnej. Byliśmy ostrzeżeni. Płomień był automatycznym systemem laserowym. Przeszukiwał stały obszar promieniem o niskiej mocy, wte i nazad, w górę i w dół. Szukał powierzchni odbijających światło: szkieł okularowych, soczewek lornetek, teleskopów. Kiedy znalazł jedną albo dwie obok sie- bie, na kilka sekund zwiększał moc lasera. Łapie pan? - Goście z Afryki Północnej użyli tego przeciwko naszym? - Nie odważyli się. No, przywódcy religijni sądzili, że to świet- ny pomysł na rozgromienie wroga, ale dowódcy wojskowi wie- dzieli swoje. Wojna to wojna, ale hurtowe oślepianie plutonów... to jest nieludzkie. To jest napraszanie się o nieludzki rewanż. Od czasu kiedy zrzuciliśmy neutronówkę na Lagos, wiedzieli, że jesteśmy bardziej wkurwieni, niż mogą sobie pozwolić. Mieli Płomień Sziwy, ale nigdy go nie włączyli. Kapitan Baker spoglądał na WZROK, wciąż nie mogąc ukryć obrzydzenia dla protezy. - Ktoś włączył. Penzias ponownie wyszczerzył zęby. - Prawda, kapitanie: ktoś włączył. Wiele czasu myślałem 0 tym w ciemności. Miesiące zastanawiałem się w ciemności. Kto włączył Płomień Sziwy,Troubadour? Nikt z Afryki Północnej. Po Lagos te skurwysyny wycofywały się w poprzek Sahary, aż się kurzyło. Zostawili za sobą większość sprzętu. Tym powinniśmy się bardziej przejmować. Całe to uzbrojenie leży sobie... ale kto miałby go użyć po ucieczce Arabów? Zaraza zabiła wszystkich prawdziwych Afrykanów. Ale były tam duchy. Plemię duchów, szczep o czarnej skórze 1 zielonych oczach. Zielonych oczach! Meldunki zaczęły pojawiać się w tym samym czasie, kiedy tam wylądowaliśmy: niewyjaśnio- ny sabotaż, tajemnicze zniknięcia... Port Harcourt prawie do- szczętnie spalił się, kiedy ogniem buchnęła rafineria, a w Zairze usłyszeliśmy, że afrykanerska dywizja zmechanizowana została w dżungli posiekana na plasterki. Ci, który przeżyli, przysięgali, że byli to czarni, ale nie schwytali żadnego. - I wydaje ci się, że to te duchy cię oślepiły? - Ja to wiem. Najbardziej wrogo traktowali Afrykanerów, ale Amerykanie byli drudzy na liście. Kiedy więc zielone oczy wypa- trzyły ten opuszczony arabski obóz z Płomieniem Sziwy stoją- cym sobie i czekającym, zdecydowali, że się zabawią. Mój oddział przeszukiwał lasy niedaleko jednego z pól nafto- wych. Byliśmy ostrożni, ale nie dosyć. Wiedzieliśmy w końcu, że wszyscy Arabowie uciekli. Nikt z nas nie był na tyle głupi, by uwierzyć w opowieści o duchach. Ja byłem pierwszy. Zauważy- łem opuszczony obóz przed nami i wyciągnąłem lornetkę, aby się przyjrzeć. Płomień Sziwy przyspawał mi rogówki do okularu lornetki. Kiedy reszta usłyszała mój wrzask, wyciągnęli swoje lornetki, by zobaczyć, co się dzieje... Dopadło sześciu z nas, na siedmiu. Pieprzony żółtodziób Flet- cher zawsze zapominał zdjąć pokrywki z obiektywów, może to go uratowało. Ale spanikował. Jedyny gość z oczami w porządku i spanikował. Wlazł na minę Claymore w krzakach, zabił wszyst- kich oprócz mnie. - Przeniósł WZROK z powrotem na futerał i podniósł strzelbę pana Raya. -To wystarczy, żeby dostać miej- sce w załodze, kapitanie? Wiem, że pan stracił przez Dufresne cały statek i nie mogę się z tym równać... - Jeśli chcesz zemsty, dlaczego nie wrócisz do Nigerii? - Nie. Nie. - Penzias wyciągnął z futerału naboje i zaczął ła- dować magazynek. - Afryka jest zbyt mocno nawiedzona. Osiem- set milionów duchów. Nie mogę się z nimi mierzyć. Najpierw Du- fresne, jest w końcu tylko jeden, sam. Może potem zapoluję so- bie w Górach Skalistych. Na przyszłą wiosnę. - Naboje z trza- skiem wskakiwały jeden po drugim do magazynka. -Tolerancję trzeba wykształcać powoli. - Myliłem się co do ciebie, Penzias - powiedział Baker. - Nie jesteś niezrównoważony psychicznie. Masz po prostu idee fixe. - Tak - zgodził się Penzias bez ironii. - I dalej uważasz, że zabiorę cię na tę misję? - Tak. - Penzias włączył Elektryczny Celownik. Przekazywał on sygnał bezpośrednio do WZROK-u, dając w efekcie Penziaso- wi jakby trzecie Elektryczne Oko: mógł teraz patrzeć jednocze- śnie przez protezę i wzdłuż lufy strzelby, nawet jeśli były wyce- lowane w przeciwnych kierunkach. - To proste, kapitanie - wy- jaśnił. - Pan potrzebuje mnie do sterowania uzbrojeniem, aby rozwalić Phila Dufresne. Ja potrzebuję pana, aby znaleźć się tam, gdzie będzie Dufresne. Jesteśmy dla siebie nawzajem złem koniecznym, a więc motywy nie mają znaczenia. Dalej w przysiadzie, z soczewkami WZROK-u pozostającymi na gardle kapitana, Penzias skierował strzelbę pionowo do góry i pociągnął za spust. Na pokład spadła mewa z odstrzeloną gło- wą; pospieszył ku niej Elektryczny Biały Murzyn z mopem i wia- drem. Penzias uśmiechnął się cynobrowo i opuścił broń. - Proszę nie przejmować się moim zdrowiem psychicznym, kapitanie - rzekł. - Po prostu proszę mi pomóc uciszyć Phila Du- fresne i wszystko będzie dobrze. - Z hukiem zatrzasnął futerał strzelby. - Jak pan uważa, może rzucimy teraz okiem na mostek? Drastyczne środki No tak, więc nie można było zabić rekina przez wrzucenie do wody suszarki. W XXI wieku wszystkie domowe urządzenia elek- tryczne były wyposażone w czułe na wilgoć bezpieczniki zapo- biegające przypadkowemu porażeniu prądem, ale skąd miał to, u licha, wiedzieć Frankie Lonzo? W filmach ludzie cały czas sma- żyli się żywcem w wannie. Frankie zepsuł trzy przedłużacze - przy czym omal nie dostał w czaszkę grzejnikiem, który Meisterbrau wykopał z wody - nim niechętnie przyznał, że ta metoda nie działa. Przerzucił się na broń chemiczną: nadział blok mielonki trutką na szczury i wrzu- cił do basenu. Meisterbrau pożarł mielonkę, pół kilo proszku do czyszczenia piekarników oraz popsuty zegar z kukułką wraz z ołowianymi ciężarkami i cyferblatem pomalowanym radem. Wszystko to bez zauważalnych przykrych objawów. - Dlaczego po prostu go nie zastrzelić, co, Frankie? - zapytał Salvatore, kiedy Frankie wsypywał do wydrążonych ciastek sproszkowany ług. - To znaczy, oprócz tego że Echo skopie mi dupę? Gdzie zwy- kle trzymam moją trzydziestkęósemkę? - W samochodzie... no tak. No tak. - No tak - przedrzeźnił go Frankie. Zatrute herbatniki również nie zadziałały. Frankie przespał się z problemem; w środowy ranek miał koszmar, w którym Meisterbrau rozpostarł skrzydła i zaatako- wał go na bocznej drodze, nieopodal autostrady na Long Island. Kiedy walczył z korbką do zamykania okien, cały samochód zmienił się w puszkę ciasteczek. Zbudził się, kiedy Meisterbrau właśnie miał przegryźć go w pasie na pół. - Dosyć - powiedział Frankie, wypadając z łóżka. W jadłodajni zamówił do śniadania dodatkową kawę, aby mieć więcej wigoru. Kiedy już nie mógł dłużej usiedzieć ani utrzymać rąk nieruchomo, złapał taksówkę. - Co trzeba, wodzu? - zapytał taksówkarz. - Drastycznych środków - odparł Frankie. Urządzenia sterujące środowiskiem w zbiorniku mieściły się w zamykanej na klucz skrzyneczce na boku basenu. Ekran doty- kowy proponował kilka opcji; Frankie wybrał ZMIEŃ POZIOM WODY. Na ekranie pojawiły się dwa animowane piktogramy. Je- den, podświetlony w tej chwili, przedstawiał uśmiechniętego gu- pika pływającego w wypełnionym po brzegi akwarium; na dru- gim smutny gupik trzepotał się na dnie niemal pustego zbiorni- ka. Frankie wskazał kciukiem tego drugiego. - Nie mam pojęcia, co się stało, Echo - powiedział na głos. - Może coś się porypało w programie? A Salvatore i ja nie zauwa- żyliśmy, bo, tego, no... Za plecami Frankiego powierzchnię wody przecięła płetwa, a potem nos rekina. Zimne szkliste oczy przedstawiciela gatun- ku Carcharodon carcharias obserwowały włoskiego poganiacza ryb złowróżbnie manipulującego przy ekranie dotykowym. Nos wynurzył się dalej, ukazując groźny mechanizm paszczy; z kłów zwisały serpentyny zielonego i czarnego śluzu. A potem z wody wynurzyły się szpony: czteropalczasta plamista szara kończyna z pazurami niczym poszczerbione kamienie. Poklepała brzeg ba- senu jak posezonowy plażowicz sprawdzający temperaturę mo-' rza. Najwyraźniej coś było trochę nie tak: po chwili łapa się wy- cofała. Ale oczy Meisterbrau nie zanurzyły się tak szybko. CZUJNIKI WSKAZUJĄ, ŻE W ODPŁYWIE ZNAJDUJĄ SIĘ CIAŁA OBCE, powiadomił ekran dotykowy. CZY CHCESZ NAJPIERW OCZYŚCIĆ ODPŁYW? To wymagałoby fizycznego wejścia do basenu w celu opróżnienia wlotów rur. Frankie wci- snął NIE. ZAWORY ODPŁYWOWE OTWARTE, powiedział ekran doty- kowy. PRZEWIDYWANY CZAS OPRÓŻNIENIA ZBIORNIKA PRZY ZMNIEJSZONEJ PRZEPUSTOWOŚCI ODPŁYWU: 11 GODZIN 110 MINUT. - Melasa - rzekł Frankie. - Czego napchałeś do rur, sukinsy- nu? Naprawdę niezbyt go to obchodziło. Nie miał nic przeciwko powolnemu i długotrwałemu konaniu Meisterbrau, o ile tylko Echo Papandreou nie wpadłaby do Aneksu na niespodziewaną kontrolę. Pewnie nie wpadnie; Frankie był teraz przeświadczony, że ten plan się uda. - No to zobaczysz teraz, rybeńko. - Zamknął szafkę z układem sterowania i spojrzał na basen; powierzchnia wody była gładka i czarna jak wnętrze komina. - Jedenaście godzin, Meisterbachor. Czas się pożegnać. Podskakując na palcach, Frankie udał się do pokoju telewi- zyjnego, przyciemnił okna i usadowił się w fotelu, wraz z Salva- tore czekając na środowy film popołudniowy. Sal również był za- dowolony; właśnie dostał na urodziny nowy zegarek - model Ti- mex Philharmonic z sześćdziesięcioma czterema głosami. 14 Klub 33 to tajny klub w Disneylandzie, jedyne miejsce w całym par- ku, gdzie podawane są alkohole. Jest tak utajnione, iż nawet wielu pracowników Disneylandu nie ma pojęcia, że mieści się ono przy Rue Royale 33, nieopodal Karaibskich Piratów i tuż obok restauracji Błę- kitna Zatoczka, na prawo od niej. Oznaczone jest jedynie numerem 33 na ozdobnej owalnej tabliczce obok drzwi. (...] Disney zamierzał tu mieszkać i przyjmować dygnitarzy, więc na trzecim piętrze zbudo- wano mu apartament. Jednakże zmarł przed ukończeniem budowy, dlatego właśnie pokoje te zamieniono w prywatny klub. [...] Klub 33 posiada aparaturę podsłuchową: w świecznikach ukryte są miniatu- rowe mikrofony. Mój informator zapytał o nie kelnera, który odpo- wiedział, że Disney zamierzał podsłuchiwać toczące się przy stolikach rozmowy. Wskazał także porcelanową szafeczkę, gdzie miała się mie- ścić ukryta kamera... widać, że Disney na stare lata troszeczkę zdzi- waczał. Najprawdopodobniej zamierzał przemawiać do gości przez głowę łosia w Sali Trofeów. Ma wbudowany głośnik. William Poundstone, Bigger Secrets Brama Olbrzymiastego Języka Pod fundamentem Nowej Wieży Babel zaparkowała niewiel- ka grupka nie oznakowanych ciężarówek. Rozładowywała ją nie- wielka grupka Elektrycznych Murzynów. Kierowani przez białe- go człowieka w nieskazitelnym szarym garniturze, Murzyni utworzyli łańcuch, który przenosił drewniane skrzynie - trzy- dzieści lub czterdzieści z każdej naczepy - do otwartej studzien- ki, z której Automatycznie wychylały się po nie brązowe ręce. Żaden z miriad pracowników budowlanych, turystów i innych przechodniów nie zwracał na nich uwagi; po pierwsze, Murzyni w ogóle byli niezauważalni, po drugie - uwagę tych nielicznych spostrzegawczych i ciekawskich przyciągał sam widok Nowej Wieży Babel. Nawet Joan, mimo iż wysokościowce otwierały jej listę filozo- ficznie nieuzasadnionych ludzkich osiągnięć, nie mogła po- wstrzymać się od podziwu. Podobnie jak olbrzymie europejskie katedry gotyckie, które wydają się utkane z innej rzeczywistości niż otaczające je karłowate świeckie budyneczki, Nowa Wieża Babel nie dawała się porównać czy zgrupować z pozostałymi dra- paczami chmur Manhattanu; była dość odizolowana od nich na północnym krańcu wyspy, co tylko wzmacniało wrażenie, że po- wstaje tu coś niespotykanego, dotąd nie urzeczywistnionego i nie widzianego. Zikkurat ze stali i szkła, pnący się wzwyż śmia- łymi, połyskującymi ebonitem stopniami. Trudno objąć umysłem jego ogrom... a jest ukończony zaledwie w połowie. Prawdziwym wyzwaniem dla wyobraźni było wyobrazić go sobie w całości, wy- kończonego - dwa razy większego niż obecnie. - Nie czuj się winna, kochana - poradziła Kitę, zauważywszy walkę uczuć na twarzy Joan. - Zachwyt nad pięknem tej budow- li nie jest grzechem. Wiesz, że Frank Lloyd Wright chciał zbu- dować takie coś w Chicago w latach pięćdziesiątych. Milowy Bu- dynek Illinois... Pamiętam, że "Baja Diario" miał na pierwszej stronie przedstawiającą go ilustrację. El Visión Fabuloso del Futu- ro. Wspaniały. Kosztowny, niepraktyczny i przerażający dla więk- szości ówczesnych architektów, ale wspaniały. Dałabym sporo pieniędzy, aby móc stanąć przed nim naprawdę albo, jeszcze le- piej, znaleźć się na jego szczycie. Na pięć minut. - Dobra, tak, problem polega na czym innym - odpowiedzia- ła Joan. - Przez dziewięć lat byłam menedżerem opinii Har- ry'ego, więc częściowo ponoszę odpowiedzialność za powstanie tego monstrum. Nie bezpośrednio, ale jednak... kiedy cień po- krywa rzekę Harlem i zasłania cały południowy Bronx, kiedy miasto poszerza kanały ściekowe, aby pomieściły nieczystości Nowej Wieży Babel, są to po części skutki mojej pracy. - W porządku - odparła Kitę. - Skoro już przyjęłaś winę na siebie, to przynajmniej możesz podziwiać widok. Sądy Ayn Rand były, jak zwykle, zdecydowane. - To najwspanialsza budowla, jaką kiedykolwiek widziałam! To najdoskonalszy triumf architektury w całej historii ludzkości! - Poczekaj, aż zobaczysz hol - powstrzymała ją Joan. Wieża Babel nie była strzeżoną fortecą: jej olbrzymi funda- ment przetykany był rozmaitymi i licznymi wejściami - drzwiami uchylnymi, przesuwanymi, obrotowymi, Elektryczny- mi Bramami Tęczówkowymi - ale najbardziej rzucała się w oczy wielka brama w najdalej wysuniętym na południe miejscu podstawy. We wczesnych materiałach dla prasy nazwa- na Bramą Ojczystego Języka, została przez złośliwych żurnali- stów natychmiast przechrzczona na Bramę Olbrzymiastego Je, zyka. Była to para czterdziestopięciometrowych wrót z pozłaca- nej stali i czarnego kryształu, osadzonych w gigantycznym wklęsłym łuku. Spod niego wypływały płytkie, dopasowane do kształtu gruntu schody z czarnego marmuru, imitujące zasty- gły strumień lawy - ciekawy efekt, choć na ich nierównej po- wierzchni ludzie często się przewracali (sytuacja pogarszała się w zimie, kiedy tony ogrzanego powietrza uciekające przez bramę topiły na stopniach śnieg, który zamarzał ponownie w grubych płatach lodu. Podobno Lonny Matsushida pracowa- ła już nad sprytnym technologicznym rozwiązaniem tego pro- blemu). Przestrzeń za bramą stanowiła nie tyle hol, ile zadaszony kanion, okolony z obu stron pnącymi się w górę urwiskami ga- lerii. W równych odstępach przedzielały je sztuczne katarak- ty, a podświetlane fontanny oraz elegancko przystrzyżone drzewka i żywopłoty wypełniały dno kanionu. W hołdzie dla wiszących ogrodów Babilonu, z sufitu zwieszały się na długich linach ceramiczne skrzynie z bujnym, zmodyfikowanym gene- tycznie bluszczem. Między nimi polatywały Elektryczne Koli- bry; nawadniały je kilkoma kroplami, zdmuchiwały kurz z li- ści, niekiedy zaś w niekontrolowany sposób zderzały się z kra- wędzią urwiska. Kanion ów kończył się kolistą przestrzenią zwieńczoną kopu- łą, mogącą pomieścić kopułę Bazyliki Świętego Piotra i zostało- by jeszcze miejsce na rozgniewanego szwajcarskiego gwardzistę z kuszą. Z centralnego punktu kopuły zwisała na łańcuchu cięż- ka miedziana kula symbolizująca Ziemię; kołysała się o metr nad pochylonymi plecami i ramionami olbrzyma, na twarzy któ- rego malowały się uczucia niewolnika zrzucającego noszone przez całe życie okowy - mieszanka radości, nadziei, dumy i po- czucia sprawiedliwości, z ukrytym w środku twardym jądrem szaleństwa. Inskrypcja wygrawerowana u podstawy posągu gło- siła: ATLAS WZRUSZA RAMIONAMI. - I co sądzisz? - zapytała Joan. Wzniosła Lampę nad głowę, by zapewnić holograficznej Ayn lepszy widok. - Sądzę, że - rzekła Ayn ze szczerym namysłem - jeśli mogłaś pokochać człowieka, którego umysł to stworzył... jeśli mogłaś identyfikować się z jego wartościami na tyle, by go poślubić... może jest jeszcze dla ciebie nadzieja. Twe zaangażowanie w tak zwane sprawy liberalne naznacza cię piętnem altruizmu i kultu siły, ale może dasz się jeszcze nawrócić. Będę musiała wyuczyć cię cnoty egoizmu. - Aha - odrzekła Joan. - Tego. Sterowanie kangurami - Powiadasz więc, że twoja obiektywistyczna filozofia jest w stu procentach spójna - zaczęła Kitę, gdy trzecia z kolei win- da unosiła ich między sto dwudziestym a sto osiemdziesiątym piętrem Nowej Wieży Babel - i że każdy, kto przyjmuje choćby najdrobniejszy jej ułamek, musi na zasadzie aksjomatu zaak- ceptować całość. - To prawda - odrzekła Ayn. - Można to zinterpretować tak: każdy, kto wierzy w potęgę rozumu, kto uważa się za racjonalnego, musi aks j ornaty cznie zga- dzać się ze wszystkim, co mówisz. - Skoro mam słuszność - odparła Ayn - dlaczego wszyscy ra- cjonalni ludzie nie mieliby się ze mną zgadzać? - Tak... i wynika z tego jak dwa razy dwa cztery, że każdy, kto się z tobą nie zgadza, jest z definicji irracjonalny. - Jeśli taka osoba nie potrafi wykazać błędów w moich twier- dzeniach albo wykryć nierozwiązywalnej sprzeczności w moich wnioskach, tak; wtedy, nie zgadzając się ze mną, jest irracjonal- na. Jeżeli zaś po wyjaśnieniu jej prawdy w dalszym ciągu upar- cie zaprzecza rzeczywistości, jest także niemoralna.' - Kiedy po raz pierwszy pomyślałaś o tej filozofii? - Wieki temu. Trwam przy niej, odkąd sięgnę pamięcią. Jedy- ny intelektualny dług, do którego się przyznaję, mam wobec Arystotelesa; cała historia zachodnioeuropejskiej myśli od IV wieku przed naszą erą daje się sprowadzić do walki pomiędzy lo- giką Arystotelesa a mistycyzmem Platona. - A teraz nadeszłaś ty, by wypełnić luki w systemie Arystote- lesa. - Aby oczyścić go z platońskich pozostałości. "Miłuję Plato- na, lecz milsza mi prawda" - takie słowa Arystotelesa zapisano. Pierwsza część tego twierdzenia jest błędna. Nie miłujemy Pla- tona, czujemy do niego odrazę. Miłujemy jedynie prawdę. Praw- dę wyprowadzoną ze świadomego rozumowania. - Przez pospolity chłopski rozum, innymi słowy. - Rozum - tak. Pospolity, chłopski - nie. Naprawdę występu- je on szokująco rzadko. - Ale ja właśnie tego nie rozumiem, panno Rand - rzekła Ki- te. - Proszę wybaczyć brak szacunku, ale rozważywszy twoje po- glądy, nie jestem pewna, czy naprawdę jesteś w ogóle orędow- niczką indywidualnej wolności. - Wolność od przymusu jest warunkiem wstępnym rozumo- wania. Nikt nie może myśleć pod lufą pistoletu. - No tak, ale kiedy mówisz, że trwasz przy swej filozofii, od- kąd sięgniesz pamięcią, to jakbyś naprawdę mówiła, że urodziłaś się już z kompletem potrzebnej ci wiedzy i że nigdy się nie my- liłaś. A kiedy jeszcze dodasz, że jesteś od czasu Arystotelesa pierwszym filozofem mającym coś oryginalnego do dodania - przez te głupie ile? dwadzieścia cztery stulecia? - dla zwykłego szarego człowieka nie stanowi to specjalnie mocnej motywacji do samodzielnego myślenia. - Nikt nie może zmusić ludzi, by zaakceptowali rozum - od- parła Ayn. - To altruistyczna sprzeczność w założeniach! Zawsze wolno im zaprzeczać rzeczywistości, jeśli dokonają takiego wła- śnie wyboru, ale jeżeli już dokonają takiego wyboru, muszą po- nieść konsekwencje. Tacy ludzie nie mają prawa do płodów me- go intelektu. - Konsekwencje... na przykład jakie? - Klęska - wyjaśniła Ayn Rand. - Ostateczną konsekwencją zaprzeczania faktom jest zawsze klęska. Poskrobiesz bezwarto- ściowego włóczęgę i co odkryjesz? Człowieka irracjonalnego. - Piętro sto osiemdziesiąte - oznajmiła winda. - Zdaje się, że wreszcie rozumiem - rzekła Kitę. Według projektu Lonny Matsushida ukończona Nowa Wieża Babel miała mieć pięćset pięter, a wieńczący ją maszt w stylu Fe- niksa miał nadawać jej całkowitą wysokość 1750 metrów. Obec- nie była w pełni oszklona tylko do sto osiemdziesiątego dziewią- tego piętra, stalowy szkielet konstrukcyjny zaś sięgał czterdzieści pięter wyżej. Właśnie na ten szczyt wspinały się Joan, Kitę i Ayn Rand w poszukiwaniu matki Harry'ego, Winifred Gant - kierow- niczki budowy Nowej Wieży Babel. Ostatni odcinek pokonały klatkową windą budowlaną, założywszy kaski wręczone im przez operatora windy, Automatycznego Pomocnika Melvina 261. U szczytu wieży żurawie kangurowe unosiły w powietrze sta- lowe belki i dźwigary. Nazywały się tak, ponieważ były przytwier- dzone do zamocowanych na hydraulicznych siłownikach rucho- mych platform i dzięki temu mogły poruszać się w górę w miarę wznoszenia budowli. Było tu także Centrum Sterowania Kangu- rami - CSK: wiatroszczelny bunkier mieszczący superkomputer, urządzenia monitorujące oraz sprzęt łącznościowy pozwalający Winnie Gant komunikować się ze wszystkimi pracownikami na placu budowy. Zatrudniano tutaj naturalnie wielu Automatycznych Pomoc- ników, ale przepisy związkowe i prawo stanowe nakazywały, by znaczącą część pracy zarezerwować dla ludzi. Tu na szczycie oznaczało to jedynie rdzennych Amerykanów, głównie nowojor- skich i kanadyjskich Indian Mohawk, których poczucie równo- wagi i brak lęku wysokości były tematem licznych wielkomiej- skich legend. Zastępcą kierownika budowy był Mohawk - Jim Wolverine, starszy facet, który pracował z Winnie od roku 1975, kiedy po raz pierwszy zatrudniła się na budowie jako pomocnik spawacza. Przez pierwsze dwa lata kochali się bardzo, a żar tego uczucia nigdy całkowicie nie wygasł. W pewnym momencie nawet zasta- nawiali się nad małżeństwem, dopóki w roku 1978 na horyzoncie nie pojawił się Jerry Gant. Joan czasem zastanawiała się, jak różniłby się Harry, gdyby miał za ojca Indianina; nie tylko jeśli chodzi o lęk wysokości. - Jimmy - powiedziała Winnie Gant do krótkofalówki - wejdź na dwieście dwudzieste siódme po stronie północno-wschodniej, dobra? Warner 990 znowu zleciał. - Jeden z monitorów ukazy- wał Automatycznego Pracownika Budowlanego dyndającego na linie asekuracyjnej, uśmiechniętego od ucha do ucha pomimo ziejącej pod nim przepaści. - Jak go wciągniesz, wyślij do warsz- tatu, niech sprawdzą mu żyroskopy. - Problemy z awariami Pomocników? - spytała Joan. - Ten sam szajs co zawsze - odrzekła Winnie, kobieta potęż- na, ciągle muskularna w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat. Łatwo było się domyślić, po kim Harry miał swą posturę. -Wpływ czyn- ników atmosferycznych plus zwyczajne zużycie i zmęczenie ma- teriału. Ale wciąż wolę stracić androida niż człowieka. - Obywa się bez poważnych wypadków? - Dzięki Bogu, bez śmiertelnych. Bardzo pilnuję przestrzega- nia przepisów BHP. Oczywiście zawsze ktoś strąci wiertarkę albo pudełko z kanapkami, które przeleci sobie nad siatkami ochron- nymi. Wiesz co, to zabawne: zdaje się, że taksówki przyciągają spadające przedmioty. Jak dotąd rozwaliliśmy korporacji Chec- kers dwa silniki. Kitę uniosła brwi. - Czy wasze ubezpieczenie obejmuje takie straty? - Nie. Po prostu wyłączamy windy i nie mogą doręczyć nam pozwu. - Winnie puściła oko. - A więc, co cię sprowadza, Joan? Chyba nie schodzisz się znowu z Juniorem, co? - No... nie w sensie matrymonialnym - odpowiedziała Joan. - Być może... umówimy się na kawę... - Cóż, ja nie będę nalegać - obiecała Winnie. - Cieszę się, że cię widzę. - Właściwie moja przyjaciółka Kitę, ja oraz Ayn, ta tutaj - poklepała Elektryczną Lampę - przyszłyśmy do Jerry'ego. Ale kiedy zadzwoniłam do niego, nie umiał mi powiedzieć, na któ- rym piętrze mieszkacie. - No jasne - powiedziała Winnie. Roześmiała się. - To przez Harry'ego. Jako premię za doglądanie budowy chciał dać nam mieszkanie jak najwyżej, co oczywiście zmienia się co tydzień. Wtedy wpada załoga od przeprowadzek i przenosi nasze bam- betle o te parę pięter w górę. Ja nie mam żadnych problemów z przystosowaniem się - bo myślę prawą półkulą - ale Jerry mu- si pytać mnie o kierunek za każdym razem, kiedy wychodzi. Wie- cie co, zaraz będzie przerwa obiadowa. Zaprowadzę was. - Skinę- ła w stronę Lampy. - A to co takiego? - To światło, które wskazuje mi drogę - rzekła Joan. - Gdzie ją kupiłaś? Jerry'emu przydałby się Elektryczny Przewodnik. - Ja jestem filozofem - rzekła Ayn Rand. - Och. No, niezły patent. Jerry'emu pewnie też by się taka przydała. Znak dolara O ile posturę Harry odziedziczył po matce, o tyle po ojcu otrzymał upodobanie do bałaganu. A także do zabawek. Jerry Gant, nauczyciel na emeryturze, mnóstwo czasu poświę- cał na kolekcjonowanie starych czasopism: pełnych roczników, jeżeli były dostępne, i w miarę możliwości w oryginalnej papie- rowej postaci. Schludnie ustawione na półkach olbrzymiego mieszkania - nie przez Jerry'ego, który zostawiony sam sobie poukładałby je po prostu w zwały pod ścianą, lecz przez wszech- obecnych facetów od przeprowadzek, tych, którzy uniemożliwia- li mu zapamiętanie, gdzie mieszka - stały tysiące egzemplarzy "Frank Leslie Illustrated Newspaper", "The Saturday Evening Post", "Graham's Magazine", "Atlantic Monthly", "The Ameri- can Mercury", "Life", "Scribner's", "Godey's Ladies' Book" i tak dalej. Joan o wielu z nich nawet nie słyszała, natomiast Kitę spo- glądała na nie z nieukrywaną nostalgią. - A oto nowy nabytek - oznajmił Jerry, wskazując metalową szafkę, której wysuwane tacki mieściły całość wydań "Wall Stre- et Journal" na mikrofilmach. - Nie spodziewałybyście się, ale są tam wspaniałe opowieści o ludziach, upchnięte pomiędzy rapor- tami finansowymi. Niektóre są rarytasami dla historyka, świet- nymi anegdotami, które nie przedostały się do głównego nurtu historii. Na przykład, czy wiecie, że w czasie drugiej wojny świa- towej alianci planowali budowę lotniskowca z lodu? - Czy pomysłodawca tego wynalazku - spytała Kitę - nie no- sił czasem bardzo krótkiego nazwiska? - No, hmm, zdaje się, że tak. Chociaż nie przypomnę go sobie w tej chwili... - Chyba się domyślam. - Dlaczego mikrofilmy? - zapytała Joan. - Hmm, no wiesz, to jest gazeta codzienna. Moje mieszkanie nie jest aż takie duże. Właściwie zmniejsza się z tygodnia na ty- dzień. - A nie mają wydania na dysku lub taśmie? Jerry Gant wzruszył ramionami. - Może i mają. Ale ja lubię kręcić tymi szpuleczkami. - No dobrze, profesorze Genialny - rzekła Winnie Gant, wkraczając do przedpokoju. Spinaczem biurowym przypięła do szelek Jerry'ego kawałek kartki. - Jest tu numer naszego pię- tra, a po drugiej stronie mapka, jak dojść do windy, z zaznaczo- nymi wszystkimi wilczymi dołami i ruchomymi piaskami. Posta- raj się nie zgubić tego do wieczora. - Dobrze, mamusiu - odrzekł Jerry, w najmniejszym stopniu nie speszony jej szorstkim tonem. Właśnie to najbardziej Winnie w nim pociągało - pomimo mizernej postury, trudno go było przestraszyć lub speszyć. "Wiem, że to częściowo dlatego, że nie odróżnia za dobrze teraź- niejszości od historii", zwierzyła się kiedyś Joan. "Ale widzia- łam, jak uliczne sępy czy złe psy dają sobie z nim spokój, ponie- waż nie mogą go zmusić, aby traktował je poważnie. To szcze- gólny rodzaj siły". - Muszę iść z powrotem na górę - rzekła teraz, skłaniając się lekko, by ucałować Jerry'ego na pożegnanie. Ayn Rand drgnęła nerwowo w swej Lampie: Joan zrozumiała, że ten widok - matka znakomitego geniusza o pół głowy wyższa od męża - nie za bardzo pasował do obiektywistycznego modelu heroicznego mężczyzny i wielbiącej bohatera kobiety. Ale po chwili Winnie wyszła, poklepując mimochodem Joan po ramie- niu, Ayn zaś zdecydowała wzmocnić swą opinię o rodzinie Gan- tów za pomocą komplementu. - Podobają mi się pana szelki - rzekła, wymazując ze swej pochwały spinacz i przytwierdzoną nim karteczkę. Szelki były jaskrawoczerwone, zadrukowane złotymi symbolami dolara. - No cóż, dzięki! - odpowiedział Jerry. - Winnie kupiła mi je na wyprzedaży. Straciłem sześć kilo na tej słynnej diecie grejp- frutowej z "Post" - faktycznie jest to kontrolowane niedożywie- nie - i ten zakup był mniej kłopotliwy niż zwężanie wszystkich spodni. Najpewniej i tak nie zachowam tej wagi. - Jako historyk - ciągnęła Ayn - bez wątpienia zdaje pan so- bie sprawę, że symbol dolara powstał przez nałożenie liter U i S - inicjałów Stanów Zjednoczonych. Dlatego zawsze uważa- łam, że jest to idealny znak dla mistrzów wolnego rynku, ludzi myślących perspektywicznie. Takich jak pana syn. - Harry to dobry chłopak - zgodził się Jerry. - Ale obawiam się, że ta historia powstania znaku dolara nie jest do końca prawdziwa. Uśmiech zamarł na ustach Ayn. - Słucham? - Cóż, słyszałem naturalnie o tej teorii i rozumiem, że może przemawiać do zaprzysięgłych amerykofilów. Ale ten właśnie atrakcyjny element jest dla mnie podstawą do podejrzeń. W lu- dowej etymologii przyjęto taką praktyczną zasadę, że im bar- dziej romantyczne wydaje się wytłumaczenie, tym bardziej prawdopodobne, że jest błędne. - Czy sugeruje pan, że znak dolara nie jest złożony z liter U i S? - Nie sugeruję. Czytałem monografię z Oxfordu na ten temat, a także nieco lżejszego kalibru artykuł w "Harper's Magazine". Słowo "dolar" ma oczywiście czeskie pochodzenie, od thaler lub Joachimsthaler, talara, srebrnej monety wybitej pierwszy raz w roku 1519 przez niemieckiego margrabiego von Schlick. Sym- bol dolara natomiast jest z całą pewnością skutkiem wzorowania dolara amerykańskiego przez Thomasa Jeffersona na hiszpań- skiej monecie o nominale "osiem" - peso. Była ona w regular- nym obiegu w koloniach amerykańskich podczas naszej rewolu- cji. - Peso! - wybuchnęła Ayn. - Peso! - Tak, peso! Sam symbol jest najprawdopodobniej skrótem słowa peso: nie U nad S, ale pospiesznie machnięte P nad S. A może jest to zniekształcona cyfra 8. Na marginesie: czy wie pani, że Benjamin Franklin chciał w godle umieścić indyka za- miast orła? - To niedorzeczne! - O nie, to jest udokumentowane. Franklin... - Skrót od peso! Śmieszne! Nie może pan mieć na to dowo- dów. - Stuprocentowych - nie. Ale to historia, nie rachunek róż- niczkowy. Lecz przeważające dowody... - Przeważające dowody! -Ayn splunęła. -To znaczy statysty- ka! Statystyka to żaden dowód! Moja argumentacja jest o niebo bardziej racjonalna! Nie może pan temu zaprzeczyć! Jerry zmarszczył brwi. - Wydaje mi się, że właśnie to uczyniłem. - Czas minął, proszę państwa - oznajmiła Joan. Opuściła kur- tynę na tę dyskusję, nakrywając Elektryczną Lampę haftowaną lnianą serwetką. - Co ci to mówi, Jerry? - Hmm - rzekł Jerry, przyglądając się serwetce. -To z Klubu 33. Czy Harry załatwił ci członkostwo? ' Joan pokręciła głową przecząco. - Klub 33. Gdzie to jest? W Atlantic City? - Nie. W Anaheim, Kalifornia. W Disneylandzie. Joan wymieniła spojrzenia z Kitę, po czym zapytała: - Tylko w tym Disneylandzie, a może jest jeszcze jeden w Eu- rodisneylandzie pod Paryżem? - Nie, jest tylko jeden - uśmiechnął się Jerry. - Klub 33 to unikatowa historyczna anomalia, w moim ulubionym rodzaju. - Wskazał brodą szkatułkę-zagadkę na kolanach Kitę. - Co jeszcze macie ciekawego? Schab z gotowanymi jarzynami - Więc ten Klub 33 miał być początkowo prywatną salą ja- dalną dla honorowych gości Walta Disneya? - Dla zagranicznych osobistości i tak dalej - potwierdził Jer- ry. - A także naukowców: Disney był zakochany w technologii. Jest nawet taka legenda, nieprawdziwa, że kazał zamrozić krio- genicznie swe ciało, w nadziei że kiedyś w przyszłości uda się go wskrzesić. W bardziej malowniczych wersjach tego mitu komora kriogeniczna znajduje się pod Karaibskimi Piratami, parę kro- ków od Klubu 33. - Nieprawdziwa? - spytała Joan. - Według świadectwa zgonu, naprawdę Disney został skremo- wany - odpowiedział Jerry. - Jego prochy leżą w kolumbarium w Glendale, Kalifornia. Kilku badaczy z mojej branży sprawdza- ło ten fakt. - Przepraszam, że pytam, panie Gant - wtrąciła Kitę Ed- monds - ale jaką dokładnie dziedziną się pan zajmuje? Jakiej gałęzi historii pan uczy? - Nauki społeczne na wyższej uczelni - odpowiedział, biorąc pierwsze dwa słowa w wyraźny cudzysłów. -1 ukochana geogra- fia. Dzięki Bogu, mam to już za sobą - chociaż kochałem te dzie- ciaki, ale rozkład dnia od siódmej do czwartej i jeszcze zebrania zakładu, zawsze było to dla mnie zbyt sztywne i czasochłonne, nawet jeśli uwzględnić wakacje. Wolę bardziej elastyczny tryb pracy, jak choćby na dobrze płatnej emeryturze. Jeśli zaś chodzi o specjalność, moja praca magisterska na Uniwersytecie Stanu New Jersey była interdyscyplinarna: adoksografia historii kultu- ry amerykańskiej połączona z folklorystyką antropologiczną. - Aligatory w sto pierwszym kanale - przetłumaczyła Joan. - W ściekach były aligatory - powiedział Jerry Gant. - Na- prawdę były. - Uwierz mi - rzekła Joan - ja wiem. Jerry wetknął kasetę Betamax i taśmę ośmiościeżkową do od- powiednich odtwarzaczy. Jego pracownia wyglądała jak olbrzy- mi lamus, wypełniony starożytnym sprzętem audiowizualnym, ocalonymi z otchłani dziejów narzędziami pracy antropologa folklorysty. Nigdy nie wiadomo, czy jakaś kluczowa ciekawostka nie skrywa się w winylowych rowkach płyty na siedemdziesiąt osiem obrotów albo na szpulach taśmy magnetycznej; poza tym fajnie jest kręcić tymi szpuleczkami czy nakręcać korbką vic- trolę i przyglądać się, jak ramię z igłą tańczy w rytm muzyki przeszłości. Lecz nie cały sprzęt w tym pokoju był przestarzały: Cray PC Jerry'ego był nowocześniejszy niż ten w biurze Joan. Zarówno Betamax, jak i magnetofon ośmiościeżkowy były do niego podłą- czone. - Najpierw zdigitalizujemy dźwięk i obraz, i każemy kompu- terowi je zsynchronizować - powiedział Jerry, włączając kompu- ter. - Zabawki zabawkami, ale ręczne ustawianie taśmy na ośmiościeżkowcu, który nie ma nawet guzika cofania czy pauzy, jest naprawdę upierdliwe. Najpierw obejrzeli sam obraz, bez dźwięku, ponieważ Cray wyświetlał na ekranie kolejne zapisywane na dysk klatki. Dwóch facetów siedziało za stołem w eleganckiej jadalni i rozmawiało z kelnerem, którego niebieski smoking nosił logo Klubu 33. Je- den z nich, ten po lewej stronie kelnera, o twarzy jak księżyc w pełni, wydał im się znajomy. - John Hoover - rzekła Joan. - John Edgar Hoover - poprawił Jerry. Kitę pokiwała głową. - Oczywiście, wiedziałam, że skądś go znam. - Moment - powiedziała Joan. - J. Edgar Hoover? Dawny szef FBI? - Główny tajny agent - potwierdził Jerry. - Ale ten gość tu na ekranie to jest John Hoover, technik od Disneya, który wynalazł Automatycznego Pomocnika. - Nie. Znam tego Johna Hoovera, o którym mówisz. Pozna- łem go kiedyś w Gant Industries, zanim jeszcze pobraliście się z Harrym. W ogóle nie przypominał J. Edgara Hoovera. - Ale my spotkaliśmy wczoraj Johna Hoovera i wyglądał do- kładnie jak J. Edgar Hoover. W każdym razie jak ten Hoover tu- taj. - Ktoś musiał sobie z ciebie zakpić, Joan. Nie wydaje mi się nawet, żeby John Hoover jeszcze żył. Kiedy go spotkałem, już był bardzo stary i nie najzdrowszy. Teraz dobiegałby setki. - Tylko się upewniam - rzekła Joan. - J. Edgar Hoover rów- nież nie żyje, prawda? - O tak - odpowiedział Jerry. - W stu procentach - dodała Kitę. Na ekranie dwóch facetów zamknęło swe karty i oddało je kelnerowi; ekran ściemniał. Nastąpiła przebitka na zbliżenie re- wersu bibliotecznego, z rubrykami do wpisania tytułu, autora i numeru katalogowego. W kadrze pojawił się mechaniczny ołó- wek i wypisał w polu numeru katalogowego: NBP/171.303 607 949 6. Taki obraz trwał przez jakieś pięć sekund i znów ściem- niał. Dalej był już tylko szum. - Krótkie to było - stwierdził Jerry Gant. - Spróbujmy teraz odtworzyć dźwięk. Wystukał na klawiaturze kilka poleceń, włączając crayowski system rozpoznawania mowy. Sekwencja filmowa powtórzyła się, z towarzyszeniem rozmytego i nieczytelnego dźwięku. Zdaje się, że ukryte mikrofony Klubu 33 były zepsute. - Kto to jest ten gość, co siedzi z Hooverem? - zapytała Kitę. Mężczyzna był szczuplejszy od swego rozmówcy, nosił nieskazi- telny szary garnitur i miał bliznę na nosie. - Też jest znany, co nie? - To jest Roy Cohn - wyjaśnił Jerry. - Prawnik szturmowy. Główny doradca Podkomisji do spraw Śledztw Ciągłych Joe McCarthy'ego. To zabawne, że akurat oni jedzą obiad w Klubie 33. Chociaż mogli łatwo skombinować sobie przepustki... - Czy któryś z nich znał osobiście Disneya? - spytała Joan. - Sądzę, że Hoover. Walt miał skrajnie prawicowe poglądy i uważał, że należy wspierać lokalny oddział Federalnego Biura Śledczego. - Rozumiesz, co oni mówią? - dodała Kitę, - Nie. Ale spróbuję to naprawić. - Jerry przerwał odtwarza- nie naciśnięciem klawisza i wpisał polecenie: START ANTY- -BABEL \8-ŚCIEŻK. WYOSTRZ. - Co to jest Anty-Babel? - Jak sama nazwa wskazuje, rozkodowuje nieczytelną mowę, usuwa szumy i inne hałasy z tła, redukuje echo, a jeśli to ko- nieczne, na podstawie kontekstu zgaduje, które słowa najlepiej odpowiadają zapisowi dźwiękowemu. Używam go do dekodowa- nia komunikatów podprogowych nagranych od tyłu na starych albumach rockandrollowych. WYOSTRZANIE ZAKOŃCZONE, błysnął monitorem Cray. KILKA ROZWIĄZAŃ (A/B). - Hmm - skomentował Jerry. - To zdarza się czasem, kiedy nagranie jest szczególnie złej jakości. Wpisał: START BETAYIDEO Z ANTY-BABEL WARIANT A - Czy mogę przyjąć zamówienia? - zapytał kelner w błękit- nym smokingu. Panowie zwlekali, więc ciągnął dalej, mimo że zdążyli już się odezwać: - Mogę zaproponować... - No to... - zaczął Roy. - Ty... - rzekł Hoover. - ...racja... - ...poproszę... Zakłopotani przerwali. Kelner patrzył przepraszająco, Roy i Hoover wyglądali na zdenerwowanych. - Więc najpierw ty - powiedział Hoover, niecierpliwie wska- zując ręką Roya. - Nie, proszę, najpierw ty - odrzekł Roy z nieszczerą galante- rią. - Owszem - odpowiedział Hoover. Skrzyżował ręce na piersi, spojrzał na kelnera i polecił: - Daj mi schab z gotowanymi ja- rzynami. Oberżyna smażona w panierce, makaron, ale niezbyt rozgotowany, mieszankę zieleniny. Jako drugie danie ryba, pie- czony szczupak alagroye, z topionym masłem, czosnek i oliwa. To wszystko, ach, no i wodę. Kelner skinął głową i zwrócił się do Roya: - A pan? - Myślę, że wezmę jarzynową sałatkę z Nicei. - A który z sosów życzy pan sobie? - Poproszę tysiąca wysp i sok z aronii z winem trackim. - Dobrze, proszę pana. - Kelner coś sobie przypomniał: - Choć trochę wątpię, czy mamy aronię. - Jedna sałatka ma ci wystarczyć? - odezwał się Hoover. - Ty to się najesz byle czym, daję słowo. - No tak - odrzekł Roy, oddając kelnerowi kartę. - Ja mogę zawsze dokończyć z twojego talerza... Zaciemnienie i cięcie na rewers biblioteczny. - Co to za szczupak "alagroye"? - zainteresowała się Joan. - Pewnie a la Gruyere - wyjaśnił Jerry Gant. - Anty-Babel ma problemy ze źle zaakcentowanymi wyrażeniami obcego po- chodzenia. Czyli: przyrządzony na sposób francuski, z serem gruyere, jajkiem, czosnkiem i ziołami prowansalskimi. - Pogła- dził się po brzuchu. - Apetyczny i kaloryczny. - No więc wygląda, że to dobra ścieżka - zawyrokowała Kitę. - Co też mógł wymyślić w tym drugim rozwiązaniu? - Zobaczmy - odparł Jerry. Wpisał: START BETAYIDEO Z ANTY-BABEL WARIANT B Wariant B był... inny. - Proszę przejść do mówienia - rzekł kelner w błękitnym smokingu. Panowie zwlekali, więc ciągnął dalej, mimo że zdąży- li już się odezwać: - Login priorytetowy... - Auto... - zaczai Roy. - ...ryz... - rzekł Hoover. - ...acja... - ...kod osiem... Zakłopotani przerwali. - Sześć, dwa, pięć, trzy - powiedział Hoover, niecierpliwie wskazując ręką Roya. - Pięć, osiem, dwa, pięć, trzy - odrzekł Roy. - Osiem - dokończył Hoover. Skrzyżował ręce na piersi, spoj- rzał na kelnera i polecił: - Daj mi świat z doskonałymi Murzyna- mi. Powyrzynaj urodzonych w poniewierce, anomalie i nieprzy- stosowanych, mieszańców i szumowiny. Jako drugie zadanie chy- ba wykonać trzeba nowy projekt, zbudować tę rasę całkiem od nowa. Na wszystko masz moją zgodę. Kelner skinął głową i zwrócił się do Roya: - A pan? - Myślę, że będę dopasowywać fakty do idei. - A w jaki sposób pan to zrobi? - Poprzez tysiąc wysoce ironicznych... eliminacji. - Ale proszę pana... - Kelner coś sobie przypomniał: - Co mam rozumieć przez tę "ironię"? - Kiedy twe idee okażą się fałszem - odezwał się Hoover. - Ty, Roy, w pałę wbijesz im te słowa. - No tak - odrzekł Roy, oddając kelnerowi kartę. - Ja mogę zawsze wykończyć, kogo należy... Zaciemnienie i cięcie. Mechaniczny ołówek napisał: NBP/171.303 6079496. - Hmm. Hmm. No cóż - powiedział Jerry Gant. - Puść to jeszcze raz - poleciła Joan. 15 Na początku poświęcimy się prawdzie: będziemy widzieć ją taką, ja- ka jest, i nazywać ją po imieniu, będziemy poszukiwać prawdy, mó- wić prawdę i żyć w prawdzie. Tak będziemy czynić. Richard Milhous Nixon, przyjmując republikańską nominację na prezydenta, 1968 Chciałabym być koniem. Elżbieta II, w wieku 7 lat, zapytana o plany na przyszłość Szczep, który nie jest jak większość ludzi Przed zachodem słońca "Yabba-Dabba-Doo" była gotowa do wypłynięcia. Przygotowania Morrisa do bezkrwawej wojny oka- zały się błyskawiczne: wszystkie niezbędne materiały i sprzęt znalazł albo na samym okręcie, albo w magazynach Jaskini Pira- tów. Kiedy Philo skontaktował się z nim, był już na Liberty Is- land. Wiele trudu kosztowało natomiast zebranie pozostałych członków załogi - nie odpowiadali na wezwania pagerów. Lexa Thatcher i Ellen Leeuwenhoek godzinami krążyły po mieście dwoma samochodami, każda z nich szukała sześciu spośród tuzi- na piratów. Ellen musiała użyć liny z kotwiczką, aby dostać się do Normy Eckland i Asty Wills, które zamknęły się na innej opuszczonej latarni morskiej na Coney Island; a kiedy Lexa zdy- bała palestyńskie rodzeństwo Kazenstein w rosyjskiej herba- ciarni na Manhattanie, ich aston martin właśnie został odholo- wany, trzeba więc było całą piątkę, plus Irma Rajamutti, upchnąć kolanem do garbusa. Jednakże późnym popołudniem wszyscy znaleźli się w Jaski- ni Piratów. Na pokładzie torpedowym "Yabba-Dabba-Doo" Mor- ris umieścił w rurach wyrzutni cztery żółte boje, próbując jedno- cześnie nie słuchać zrzędzenia swej palestyńskiej rodzinki. Asta, Norma, Irma, Marshall Ali, Dwadzieścia Dziewięć Słów, Osman Hamid, Jael Bolivar i Ellen Leeuwenhoek byli o pokład niżej, podobnie jak Serafina, która zabrała się z Ellen, aby pożegnać się z pewną ważną dla niej osobą. Philo krążył po kei, dokładnie przyglądając się kadłubowi okrętu; jego poranny optymizm zo- stał wyparty przez kamienną powagę - niemal katatoniczną za- dumę. - Jakieś inne pomysły? - zapytała Lexa. Szła obok, trzyma- jąc go pod rękę. - Myślę - odrzekł Philo. Spojrzał na nią. - To, co zamierzamy zrobić, to czyste wariactwo, co nie? Lexa skinęła głową. - Tak, większość ludzi by przytaknęła. Philo również skinął głową. Potem rzekł: - Myślałem o Florze. O roku 2004. - Ścisnął Lexę za rękę. - Naprawdę widziałaś, jak umierają ludzie w czasie zarazy, tak? Nie w telewizji, ale naprawdę? - W pandemii straciłam paru dobrych przyjaciół - odpowie- działa. - A kiedy nie byłam przy nich, próbowałam zdawać rela- cję z przebiegu wypadków. Razem z Ellen, dopóki nie dostała wiadomości, że jej kochanek jest chory. No i Joan, ona też była wtedy na ulicach... to był ten sam rok, kiedy jej matka szamota- ła się z papieżem, a więc krążyła przez całe lato między Bosto- nem, Nowym Jorkiem i Filadelfią. Ostatniego dnia zarazy poje- chała na Brooklyn, kiedy rząd zaczął wreszcie organizować ja- kąś pomoc. Była w Bedford-Stuyvesant w czasie pożaru. Cała Joan - o mało co nie zastrzeliła jej Gwardia Narodowa. - Uhm - powiedział Philo - znam to z własnego doświadcze- nia. - Ale w dalszym ciągu bardzo zadziwia mnie liczba ludzi, któ- rzy mówią, że nie było ich, kiedy trwała pandemia, albo coś ta- kiego - tak jakby powiedzieli, że kiedy był biblijny potop, nie było ich w mieście. - No cóż, wiesz, że mnie tam nie było. - Ty to co innego. Nie o tym mówię. Ciebie naprawdę nie by- ło w mieście podczas pandemii. Philo naprawdę był na morzu, od prawie roku, kiedy wybu- chła zaraza. Pływał jako szeregowy członek załogi Rainbow Warriors na trzydziestometrowym statku pirackim. Jakby anty- cypując przyszłą karierę Phila na "Yabba-Dabba-Doo", Tęczowi Rycerze opłynęli cały Atlantyk, na Morzu Weddella nękając ja- pońskie trawlery prowadzące nielegalne rabunkowe połowy kry- la, na północy, w duńskich cieśninach zwijając dryfujące sieci pozostawione przez islandzkich rybaków oraz poszukując innych przestępstw przeciwko naturze na wschodzie i zachodzie - od Zatoki Biskajskiej po Meksykańską. Rycerze na swój sposób przypominali Niemców z Pensylwanii, wśród których dorastał Philo: mieli zasady, byli pracowici, unikali przemocy, byli antyin- dustrialni, nosili długie brody i byli samotnikami. Mieli na po- kładzie krótkofalówkę, ale używali jej rzadko, co najwyżej do słuchania prognozy pogody i pozyskiwania informacji o poten- cjalnych celach ze swej bazy w Bostonie. Ich poczta była przesy- łana do prawdopodobnego najbliższego portu, ale przewidywa- nia często się nie sprawdzały, listy i paczki musiały być więc przesyłane dalej, po kilka razy. Dlatego właśnie Philo z takim opóźnieniem dowiedział się, że został ojcem. - Kiedy skończyliśmy uniwerek w Pensylwanii - wyjaśnił Le- ksie - popłynęliśmy z Florą w różne strony i nie widzieliśmy się przez lata. Spotkaliśmy się znów na pikniku absolwentów w 2003 no i... domyślasz się, co zaszło. Pensylwania była wtedy czerwo- nym stanem, bardzo czerwonym - wtedy właśnie wprowadzili przepis stwierdzający, że opuszczenie stanu w celu dokonania aborcji jest przestępstwem i przed Sądem Najwyższym odbywa- ła się walka, mająca zdecydować, czy jest to zgodne z Konstytu- cją. Wyrok miał zapaść w ciągu dwóch tygodni, obie możliwości były jednakowo prawdopodobne, więc Flora stwierdziła, że ma tylko kilka dni na podjęcie decyzji, a skontaktowanie się ze mną było niemożliwe. Zamiast odbyć ze mną tę dyskusję, napisała do mnie długi list. List został wysłany na stary adres Phila w Filadelfii; stamtąd powędrował do Bostonu, potem do Porto Alegre, Abidżanu, Gi- braltaru i Calais, w końcu dotarł do niego na Wyspach Owczych. Od daty pierwotnego stempla pocztowego upłynęło już dziesięć i pół miesiąca, a niemal rok od tego znamiennego pikniku. Phi- lo przeczytał sześć gęsto zapisanych stron, siedząc na ławce przed Domem Nordyckim w Thorshavn, wykonał szybkie odej- mowanie w pamięci i zdał sobie sprawę, że od zeszłego maja jest ojcem, najpóźniej od początku czerwca... chyba że Flora już po zaklejeniu koperty zdecydowała inaczej. Kiedy nie udało mu się dodzwonić do Filadelfii z poczty w Thorshavn, pogadał z Tęczowymi Rycerzami i przekonał ich, by ruszyli w stronę Wschodniego Wybrzeża. Rejs był trudny: wzbu- rzone morze i silny wiatr czołowy zepchnęły ich aż pod Nową Fundlandię, co znacznie wydłużyło podróż, a gdzieś w połowie drogi podrzucony przez fale kubek z herbatą ziołową spowodo- wał zwarcie w radiostacji. Głusi na wiadomości o epidemii, Tę- czowi Rycerze płynęli dalej, omijając Boston, by rzucić kotwicę w Zatoce Delaware. Philo spakował worek i samotnie popłynął w górę rzeki na łodzi Zodiak, by dotrzeć do przystani w Penn już po zapadnięciu zmroku. W Filadelfii, podobnie jak w Nowym Jorku, w okolicach na- wiedzonych przez zarazę zdarzały się krótkie incydentalne za- mieszki, dlatego miasto objęto godziną policyjną; ale Philo za- uważył tylko, że nie może znaleźć taksówki. Kiedy nadbrzeżny automat telefoniczny odrzucił jego drobniaki z Wysp Owczych, zdecydował się przejść trzy kilometry do osiedla, w którym mieszkała Flora. Szczęście i niewiedza pozwoliły mu ominąć przeczesujące miasto patrole policji i Gwardii Narodowej. Kiedy dotarł na miejsce, w budynku nie było prądu. Zaalar- mowany brakiem ruchu na ulicy - nie było w końcu tak późno - zapukał do drzwi wejściowych. Nikt nie wyszedł, by mu otwo- rzyć. Jego pukanie wkrótce rozwaliło zamek. Popędził schodami na czwarte piętro, nie spotykając po drodze żywej duszy. Drzwi do mieszkania Flory były uchylone. Philo znalazł swą córkę leżącą na fotelu przy otwartym oknie, niedbale owiniętą szlafrokiem swej matki. Jak na niemowlę na pograniczu śmierci z głodu i odwodnienia, była w całkiem dobrym humorze: uśmiechnęła się do Phila i ścisnęła w rączce jego palec, a potem czekała cierpliwie, aż przeszuka mieszkanie. Flory nigdzie nie było. Walcząc z narastającą w nim paniką, Philo zaniósł dziecko do kuchni, pospiesznie odnalazł butelkę, pokarm dla niemowląt i świeżą pieluszkę; nakarmił małą, wykąpał i przewinął w zle- wie kuchennym. Potem złapał za nadal działający telefon i wy- kręcił 911. Dwa razy z rzędu było zajęte: właśnie zamierzał spró- bować raz jeszcze, kiedy pod domem przejechał radiowóz, migo- cząc kogutem. I w tym momencie zaczai się najprawdziwszy koszmar: Philo otworzył okno i zawołał o pomoc. Wóz patrolowy zatrzymał się i wypluł czterech gliniarzy z długą bronią. Nie zobaczyli zaniepo- kojonego ojca szukającego pomocy dla swego dziecka; widzieli wielkiego czarnego faceta dzierżącego w objęciach paczkę wiel- kości bomby. Opróżnili w jego kierunku karabiny. Kiedy przy- kucnął we wnętrzu, przestawili się na pojemniki z gazem łzawią- cym i w krótkim czasie udało im się podpalić budynek. Przyci- skając niemowlę do piersi, Philo uciekł w głąb osiedla; policja wezwała przez radio posterunki Gwardii Narodowej i ostrzegła je, aby uważały na obłąkanego terrorystę z bombą. Droga powrotna na nabrzeże zajęła Philowi resztę nocy. Uli- ce, które wcześniej wyglądały na opustoszałe, teraz wypełnione były patrolami uzbrojonych mężczyzn i kobiet, na których wi- dok musiał założyć, że otworzą ogień przy pierwszym ruchu. W pewnym momencie, kiedy chował się pomiędzy samochodami na parkingu, aby nie zauważył go helikopter, zobaczył szpaner- ską tablicę rejestracyjną z oznaczeniem SERAFINA. Śpiewnie wyszeptał to imię córce, aby ją uspokoić. Podobało się. Szczęście im sprzyjało. Do świtu Philo dotarł na swą łódkę. Serafina słodko spała w pudełku po sprzęcie ratowniczym, jej oj- ciec zaś ile mocy w silniku oddalał się od brzegu. Zatrzymali się tylko raz - przy kei Jachtklubu Franklina Seamana, gdzie ścią- gnęli paliwo z opuszczonego jachtu - a potem Philo nie zwalniał przepustnicy, aż stracili Filadelfię z oczu. Płynął w górę rzeki, w kierunku Trenton; chociaż płynąc w stronę przeciwną, do mo- rza, czułby się bezpieczniej, ale wiedział, że Tęczowi Rycerze już opuścili Zatokę Delaware, a najważniejszym jego zadaniem by- ło znaleźć nie otoczony wojskiem kiosk z gazetami i dowiedzieć się, co, do cholery, się dzieje. Skąd miał wiedzieć, że taki sam chaos, od którego dopiero co uciekli, napotka we wszystkich in- nych miastach? Nie mógł sobie także wyobrazić, że ta podróż jest dla niego i córeczki dopiero pierwszym etapem długiej dro- gi na wygnanie. Wiedział tylko, że żyje i żywy chce pozostać, a zatem, o ile nie usłyszy nic od Flory, w najbliższym czasie nie wróci do miasta braterskiej miłości. - To ma sens, naprawdę - powiedział teraz. Po zakończeniu inspekcji kadłuba rozwalił się na masce Betsy Ross; Lexa ułoży- ła się na nim, ponownie oplatając się jego ramionami jak uprzę- żą bezpieczeństwa. - To znaczy, że przeżyłem zarazę i jej następ- stwa, to ma sens. Jeśli moje życie ma scenariusz, jest zaiste dziw- ny. Amisz Murzyn, kto to słyszał? A kiedy przeprowadziłem się do Filadelfii, przymiotniki się trochę zmieniły, amisz afroamery- kański - Trzy A, jak nazywała mnie Flora - to już całkiem nie- prawdopodobne! Ułożył podbródek na ramieniu Lexy i patrzył na "Yabba-Dab- ba-Doo". - Myślisz, że może to mieć jakieś znaczenie, jeśli przyjdzie najgorsze? - Co masz na myśli? - To, co mówiłaś wcześniej: większość ludzi uważałaby tę wy- prawę na ratunek łemurom za wariactwo. Większość by się tego nie podjęła. A być może, większość wśród tych, którzy by się jed- nak podjęli, nie przeżyłaby, a co dopiero zwyciężyła... - ...ale ty nie jesteś jak większość ludzi - dokończyła Lexa, podejmując tok rozumowania. - Naprawdę jesteś najmniej po- dobny do reszty ludzi na Ziemi. Dlatego szansę sukcesu w twoim przypadku rosną. - No właśnie. - Nie jestem pewna, czy to działa w ten sposób. Ja byłabym bardzo, bardzo ostrożna. - Nie ma obaw - rzekł Philo. Lexa pogrzebała w torebce i podała mu srebrną dolarówkę o rysunku niemal całkowicie zatartym przez palce pięciu poko- leń. - Masz. - To na szczęście? - spytał. - Powiedzmy, że to dodatkowa zachęta, aby zachować ostroż- ność. Jest dla mnie bardzo cenna. Jeśli znajdzie się na dnie Ro- wu Hudson, skąd nie będę mogła jej wydobyć, to naprawdę się wścieknę. - Obróciła głowę i spojrzała Philowi w oczy. - Jasne? Skinął głową. Schował monetę do kieszeni, skrył twarz pod brodą Lexy, odcisnął uśmiech na jej szyi i szepnął: - Jasne. Kurdyjskie zaklęcie miłosne Serafina odnalazła Marshalla Ali w jego kajucie na okręcie podwodnym. U jego stóp spoczywał otwarty kuferek, na koi zaś leżała kolekcja kamiennych przedmiotów. - Co to takiego? - zapytała, gdy przywitał ją skinieniem dłoni. - To kurdyjska archeologia - odrzekł. - Cała. -Wskazał pięć dalszych kuferków spiętrzonych pod grodzią i umocowanych płó- ciennymi pasami. - Kiedy uciekałem z Turcji, musiałem zosta- wić o wiele więcej pudełek; tylko tyle zdołałem unieść. Ale jest to największa kolekcja kurdyjskich wyrobów kamiennych na świecie. I jedyna. - Musiałeś opuścić Turcję? - Wraz z mym dobrym tureckim przyjacielem, Osmanem Ha- midem. Przyjeżdżał bagażówką ze Stambułu do Diyarberkir, gdzie mieszkałem. Oglądaliśmy razem wideo w domu mojej bab- ci. Amerykańskie filmy o sztukach walki i pirackie taśmy Sonny Bono i Cher Sarkisian. Co roku w ramadan przeszukiwaliśmy ru- iny tureckiego Kurdystanu. Pościliśmy, jak nakazuje ramadan, a głód sprowadzał na nas wizje ujawniające tajemnice przeszło- ści. Niestety, post wzburza także krew. Podczas naszej ostatniej wyprawy wykrył nas gruby turecki żołnierz, wielki nienawist- nik. Zakradł się pod nasz obóz w łaziku i usłyszał, jak śpiewam piosenkę Sonny i Cher, którą przetłumaczyłem na kurdyjski. To w Turcji poważne przestępstwo. - Śpiewanie piosenek Sonny i Cher? - Posługiwanie się językiem kurdyjskim. Minimum dziesięć lat więzienia. To część rządowego programu ekspansji kultural- nej. Osman próbował mnie wybronić, ale tylko go rozdrażnił - ro- dak, Turek broniący Kurda - po czym żołnierz wrócił do samo- chodu i ruszył w moim kierunku. Zostałem zmuszony, by bronić się w stylu amerykańskiego ninja, Chucka Norrisa: wskoczyłem na maskę dżipa i wbiłem nogę w szybę. To okazało się skuteczne. Gdyby tylko wszyscy źli Turcy mieli jeden kark... ale świat nie jest aż tak nieskomplikowany. Zaraz po powrocie do Diyarbekir zauważyliśmy, że szukają nas inni żołnierze, więcej żołnierzy niż mógłby pokonać nawet sam Bruce Lee. Nie chcieliśmy skończyć jak Butch Cassidy i Sundance, należało więc szybko opuścić kraj. W odlocie pomogła nam agentura Mosadu prowadzona przez rodzinę Kazenstein, której moi iraccy kuzyni oddali kiedyś pewną przysługę. - Ali rozłożył ręce. - No i jesteśmy tutaj. Nigdy więcej nie ujrzę Kurdystanu. - To straszne - powiedziała Serafina, żałując, że nie potrafi współczuć. - To przeszłość - odpowiedział Marshall Ali. - Nie zapomnia- łem, ale uporałem się z tym. Ale nie szukałaś mnie, by słuchać smutnych opowieści. Twe czoło zroszone jest potem zakochanej kobiety. Serafina uniosła dłoń do czoła, które było trochę wilgotne. - Czy to aż tak widać? Marshall Ali uśmiechnął się. - Czy chcesz wiedzieć, gdzie on jest? - Właściwie to przyszłam po... - Radę? - Tak. Radę, jak to się... no, z tym... tego... - Kobieta podąża za mężczyzną z żądzą w sercu - rzekł Mar- shall. - Nie wypożyczaliśmy takich filmów. Zdaje się, że w Turcji są nielegalne. - Więc nie dasz mi żadnych wskazówek? - Dłoń. - Dłoń? Potaknął. - Schwyć ją w ten sposób - ujął swój lewy nadgarstek kciu- kiem i palcem wskazującym - i dotknij wnętrza dłoni czubkiem języka. - Znaczy, jego dłoni? Mój język na jego dłoni? - Tak, jeśli chcesz, żeby to zadziałało. Obwiedź nim wszyst- kie linie we wnętrzu dłoni, a potem po kolei każdy palec, powo- li, ale stanowczo. Robiąc to, patrz mu w oczy. Poliż go także za uchem. Będzie skomleć jak szakal. - Nigdy nie wypożyczałeś takich filmów, co? - Słowo honoru. Serafina przeniosła wzrok na kamienne starocie. - Nie znasz przypadkiem starożytnego kurdyjskiego zaklęcia miłosnego, Ali? Tak aby mieć coś na wszelki wypadek? - O, zaczekaj... - Marshall Ali wstał z koi i podszedł do jedne- go z kuferków. - Najpierw to co niezbędne - powiedział, rzucając jej perforowany pasek foliowych pakiecików. - Mądry rycerz za- wsze nosi zbroję. Jeśli będzie się opierał albo zacznie coś bre- dzić o gumowych płaszczach przeciwdeszczowych, to wal go w gę- bę i szyję, aż przywrócisz mu zdrowy rozsądek. No i... zaraz... tak. Jest. Serafina oczekiwała bransoletki lub naszyjnika, ale zaklęcie miłosne, które wręczył jej Ali, było po prostu kolorowym rysun- kiem na kawałku papieru: rysunek przedstawiał wianuszek bu- kiecików. - To jest kurdyjskie? - zapytała. - Nie wygląda na bardzo stare. - To tatuaż - wyjaśnił Marshall Ali. -Tatuaż z pośladka Cher Sarkisian Bono. Reprodukcja - dodał pospiesznie. - Mam sobie taki zrobić? - Złóż kartkę. Wsadź ją do tylnej kieszeni - dam ci moje dżin- sy-dzwony. Potem, kiedy będziesz dotykać językiem jego dłoni i ucha, wyobraź sobie ten rysunek. Wynik może być tylko jeden. Serafina zważyła na dłoni foliowe paczuszki. Podjęcie decyzji nie trwało długo; właściwie całkiem krótko. - No dobra - powiedziała do siebie - gdzie on jest? Harry na wodzie Wczesnym świtem towarowy poduszkowiec pruł powierzch- nię zatoki; pomarańczowe słońce podświetlało pływające po wo- dzie odpadki. Miał z grubsza ten sam kształt co płaskodenne ku- try patrolowe Zakładu Ścieków Komunalnych, ale był dużo więk- szy i poruszał się na poduszce powietrznej, wzburzając srebrno- zielone obłoki spienionych ścieków. Gdy tak podążał ku Liberty Island, Harry Gant, Vanna Domingo i Whitey Caspian naradzali się na jego dziobie. - Wystarczyłaby po prostu krótka wiadomość - narzekała Vanna. - Trochę więcej czasu na przygotowania. - Tak, ale posłuchaj, Vanna, nie było cię wczoraj, kiedy przy- szedł do mnie Whitey - odparł Harry. - Próbowaliśmy, ale nie mogliśmy się z tobą skontaktować. Poza tym wydaje mi się, że kancelaria burmistrza wykonała dobrą robotę, odwalając te przygotowania za nas. Nie ma co się denerwować. - Powinno zająć się tym wojsko - nalegała Vanna. - Port po- winien być wypełniony niszczycielami i ścigaczami. Tutaj powin- niśmy mieć piechotę morską, a nie... - Rozmawialiśmy o tym z burmistrzem - powiedział Whitey. - Z kilku powodów postanowił wyłączyć z gry Pentagon, Po pierw- sze, nie jesteśmy w stu procentach pewni, czy ta baza rzeczywi- ście tam jest. Jeśli istnieje, a piraci w niej siedzą, pewnie mają kogoś na straży, więc wątpliwe jest, aby przeoczyli zbierającą się w zatoce flotyllę okrętów wojennych. Nie chcemy zbyt szyb- ko odkryć kart, bo mogą uciec, na łodzi podwodnej lub bez niej. A jeśli już dojdzie do użycia siły, burmistrz woli, aby zajęła się tym policja: zaangażowanie marynarki niepotrzebnie pomnoży siłę ognia i zwiększy ryzyko spowodowania dodatkowych szkód dla... - Dalej masz kurzy móżdżek - powiedziała Vanna Domingo. - Broń przeciw okrętom podwodnym nie może zniszczyć niczyjej własności. Pod wodą nie ma apartamentowców. - No, burmistrz uważa... - Burmistrz ma ambicje polityczne - odrzekła. - Dlatego sie- dzi teraz na rufie, z nimi. Chce, żeby nowojorska policja złapała Phila Dufresne, aby wzrosło zaufanie do niego i aby mógł wyko- rzystać swój prestiż do błyskawicznej kariery w Senacie. - To całkiem niegłupia polityka - zauważył Harry Gant. Vanna pokręciła głową. - Szkoda, że nie zawiadomiliście mnie o dobę wcześniej, tyl- ko tyle... Wsunęła rękę do kieszeni płaszcza i poczuła niewielki ciężar mieszczącego się w dłoni metalowego dysku, z jednej strony pła- skiego, z drugiej lekko wypukłego: zaimprowizowany gadżet, po- spiesznie sklecony przez dział badawczo-rozwojowy Ganta, gdy tylko Yanna dowiedziała się, co się święci. Wolałaby mieć "Mit- terand Sierra" czekający w zasadzce niedaleko Sandy Hook, ale było zbyt mało czasu, by to zorganizować. - Nie bój się o to, Yanna - rzekł Gant. Miał rozdartą kieszeń w płaszczu; szarpnął za nią obłąkany żebrak, który napadł na nich godzinę temu, gdy wyszli z Feniksa. Zarośnięty, z włosami w strąkach i szyją ściśniętą skórzanym kołnierzem, podbiegł do nich na chodniku, grzechocząc blaszanką pełną ołówków i bełko- cząc niezrozumiałe słowa swym obrzydliwie opuchniętym języ- kiem. Radę dało mu dopiero czterech ochroniarzy z pałkami pa- raliżującymi. - Racja - powiedział Whitey. - Nie bój się o to. Spójrz tam. - Wskazał wielki liniowiec pasażerski w cieśninie na południe od Upper Bay. -To "Queen Elizabeth II Mark 2". Statek pasażerski, oficjalnie, ale uzbrojony. - Uzbrojony? - zdziwił się Gant. - Nie zamierza do niczego strzelać, Harry. Działa mają po prostu chronić rodzinę królewską, kiedy znajduje się na pokła- dzie. Ale to wielki statek, a jego rozkład rejsu pokrywa się z na- szym, więc burmistrz nakazał kapitanatowi portu zadzwonić do ich kapitana. "Queen Elizabeth II Mark 2" będzie siedziała w cieśninie i blokowała tor wodny, dopóki Dufresne nie wpadnie nam w ręce. A jeszcze, Yanna, jako dodatkowe zabezpieczenie, agent specjalny Ernest G. Yogełsang z Wydziału do spraw Dzia- łalności Antyantyamerykańskiej FBI jest w pogotowiu w śmi- głowcu w centrum miasta. Yogelsang nie ma pojęcia o prawdzi- wej naturze tej operacji - komendant policji kazał mu po prostu czekać i ewentualnie udzielić wsparcia - ale jeśli zajdzie taka potrzeba, możemy go wezwać. - Tak więc widzisz, nic nie może pójść źle - uśmiechnął się Gant. - Wszystko zawsze może pójść źle - rzekła Yanna. -1 tak się zawsze dzieje. Statek pasażerski... Harry, czy ty w ogóle chcesz złapać Dufresne? Gant obdarzył ją uśmiechem, który wszystko wyjaśniał. - Uda się znakomicie, zobaczysz. To świetny plan. - Dobra - odpowiedziała. Jedynie myśl o chłodnej głębi Ro- wu Hudson pozwoliła jej odpowiedzieć uśmiechem. - Świetny plan. Właśnie tego nam trzeba. Elastyczna bestia - Oczywiście możecie się wycofać - powiedział Morris, uszczelniając ostatnią wyrzutnię torped. - Służba na "Yabba- -Dabba-Doo" zawsze była dobrowolna. Ja osobiście zbyt związa- ny jestem z Philem, by opuścić go w największej potrzebie, ale niech mój przykład nie zmusza was do podjęcia niewłaściwej decyzji na skutek zakłopotania. Każdy musi sam sobie wyzna- czać poziom lojalności... i odwagi. - No cóż - rzekł Heathcliff - to nie znaczy, że nie jesteśmy lojalni wobec Phila. - To nie jest tak - potwierdziła Mała Nell. - Zupełnie nie tak. - Przepraszam - rzekł Morris. Nie podniósł wzroku z obawy, że zdradzi się wyrazem twarzy. Może była to jedyna szansa, by przez chwilę poczuć wyższość wobec swego rodzeństwa, i zamierzał wy- cisnąć z niej wszystko. - Przepraszam, nie chciałem tego sugero- wać, oczywiście, że jesteście lojalni. Zwłaszcza po tym, co Philo dla was uczynił - dając wam najlepszą robotę na statku, finansu- jąc wasze badania naukowe - jestem pewien, że jesteście nie tyl- ko lojalni, ale i wdzięczni. Ale niechże nie rozdziera to waszych sumień, organizacja jest w dalszym ciągu dobrowolna, jeśli więc uważacie, że misja jest dla was zbyt niebezpieczna, to... - Słuchaj! - rzekł Mowgli. - Nie chodzi o niebezpieczeństwo, właściwie, chodzi o to... ten, no... - Cel misji - podpowiedział Galahad. - Cel misji nie jest wy- starczająco palestyński. - Tak jest, o to chodzi! - zawołał Heathcliff. - Jesteśmy lojal- ni, odważni i kpimy sobie ze śmierci. Ryzyko to dla nas puste słowo - chętnie popłyniemy łodzią wiosłową na bitwę z pancer- nikiem. Ale tylko dla Palestyny. Lemury to szlachetny motyw, ale jeżeli za coś oddamy życie w ofierze, to tylko za niepodle- głość Palestyny. - Hmm - powiedział Morris. - W takim razie pewnie będzie- cie wracać na Zachodni Brzeg Jordanu, nie? - Co? - zdziwił się Oliver. - Pogadam z Philem, może załatwi wam bilety lotnicze. - Co masz na myśli z tym powrotem na Zachodni Brzeg? - No, jeśli opuścicie maszynownię, myślę, że nie będziecie chcieli zostać w Nowym Jorku. W końcu nie można w nim wiele uczynić dla wyzwolenia Palestyny. Nawet po powrocie do Londy- nu będziecie wciąż tysiące kilometrów od linii frontu. Ale jeśli polecicie do Betlejem, pod koniec tygodnia możecie już bawić się w ganianego z Szin Bet i organizacjami samoobrony osadni- ków żydowskich. - Morris, po co ten pośpiech... Otworzył się właz. Na pokład wspięły się Jael Bolivar i Ellen Leeuwenhoek, każda dźwigała po rysiu w klatce. - To już wszystkie? - zapytał Morris. Jael potaknęła. - Chomiki też są rozładowane. Iggy Leniwiec i Borneo Bili byli już u mojej siostry w Astorii, więc niech tam zostaną. Ale Morris, posłuchaj: chcę rozładować też trochę roślin. Gdybyś mógł rozmontować dziób... - Nie ma mowy. - Morris! - Jael, nie ma na to czasu. Musimy wypłynąć stąd za kilka go- dzin. - Słuchaj, Morris - wtrącił Heathcliff - nie bądź faunocen- tryczny. Rośliny są tak samo częścią środowiska jak zwierzęta, więc jeśli Jael uważa, że powinniśmy opóźnić misję, by zabez- pieczyć... - Ciii...! - zasyczała Jael. - Nie uciszaj mnie! - zaprotestował Heathcliff. - Ja okazuję wobec ciebie panarabską solidarność! - Pieprzyć panarabską solidarność! Co to za dźwięk? Ellen Leeuwenhoek również go usłyszała. - Brzmi, jakby skały wpadały do śmieciarki. - ...albo jakby ktoś wiercił w granicie - dodał Morris. W miarę jak dźwięk narastał, ze sklepienia jaskini sypał się drobny pył. - Galahad, Mowgli, powiedzcie Irmie, żeby uruchomiła silniki. - Ale my jeszcze nie zdecydowaliśmy... - sprzeciwiła się Ma- ła Nell. Wielki odłamek skały odłupał się od sklepienia i rozbił w drobny mak na dziobie łodzi. - Racja - powiedział Heathcliff i pierwszy ruszył pod pokład. Jael Bolivar oddała swego rysia Ellen i zaczęła zdejmować cumy. Philo wbiegł po trapie. - Nadchodzi ostateczna rozprawa - rzekł. - Jesteśmy gotowi do wypłynięcia? - Boje są załadowane i uszczelnione - odpowiedział Morris. - Akumulatory nie skończyły się ładować, ale paliwa powinno nam starczyć jeszcze do jutra, zresztą zawsze mogę włączyć napęd po- mocniczy. - A zapasy żywności? Możemy przebywać w morzu dłużej, niż zamierzaliśmy. - Na trzydzieści dni, licząc płatki i ziarno - rzekł Morris. - Musi wystarczyć. - Z góry i ze ścian spadało coraz więcej odłam- ków. - Jeśli w ciągu miesiąca nie znajdziemy nowej przystani, pewnie nauczymy się łowić ryby. Albo każemy załodze maszy- nowni ciągnąć słomki. - Wszystkie cumy zdjęte! - zawołała Jael. - Dobra - zdecydował Philo - płyniemy! Obrócił się, by wciągnąć trap, i ujrzał Lexę, wciąż stojącą na kei. - Co robisz? Wskakuj na pokład! Lexa pokręciła głową. - W planie jest inaczej. - Lexa, ktoś tu nadjeżdża w koparce, pewnie kompania wojsk inżynieryjnych. Chcesz, żeby cię zastrzelili? - Jeśli mnie zastrzelą, jutro nie będę mogła ci pomóc. A więc nie mogą tego zrobić. - Lexa... Betsy Ross i citroen Ellen zapaliły i wyrwały do przodu, gdy ściana za nimi się zapadała. Z wyłomu wychynął olbrzymi po- jazd na szynach z długim wiertłem do skał. - Wchodź na pokład! - wrzasnął Philo. - Kocham cię - powiedziała Lexa, bardziej aby nadać stanow- czość swej decyzji niż z jakiegokolwiek innego powodu. - Obie- cuję być jutro na miejscu, niezależnie od wszystkiego. A teraz uciekaj, zanim ciebie zastrzelą. Z kombajnu górniczego wysypywał się desant. Ani kompania inżynieryjna, ani inna formacja wojskowa: miast granatów i ka- rabinów, siły zebrane przez Harry'ego Ganta dzierżyły mikrofo- ny, ksenonowe reflektory i kamery wideo... - Cholera - zaklęła Ellen Leeuwenhoek. - CNN. Nie tylko CNN, ale załogi wiadomości wszystkich sieci telewi- zyjnych oraz reporterzy dziewięciu najważniejszych gazet. Pognali wzdłuż doku, szybciej niż desant komandosów, wrzeszcząc. "Panie Dufresne! Panie Dufresne! Jedno pytanie!", a praktykant w Opinii Publicznej, Fouad Nassif, wskazywał wyciągniętym ramieniem na zaskoczonych piratów i komenderował: "Zadziennikować ich! Ośle- pić ich światłem zachodniej prawdy! Zmedializować ich!" Morris i Jael zrejterowali do włazu na pokładzie torpedowym. Ellen Leeuwenhoek z narażeniem życia pobiegła w przeciwną stronę, z powrotem na keję, prosto w drogę nadcierającego tu- multu. Philo w chwilę potem wciągnął trap, ku rozpaczy pracow- ników mediów, którzy próbowali nadziać go na swe teleskopowe mikrofony. - Panie Dufresne, proszę, musi pan z nami porozmawiać! Pro- szę wpuścić nas na pokład, na chwilę! - Pierwsza Poprawka - przepraszająco mruknęła Lexa do Phila, gdy ten robił unik przed mikrofonem dźgającym go w splot słoneczny. - Jutro - odmruknął i wskoczył do włazu za Morrisem i Jael. Klapa zatrzasnęła się i "Yabba-Dabba-Doo" poczęła odbijać od brzegu. Pozbawione wywiadu plutony czwartej władzy uformowały tyralierę wzdłuż brzegu kei, filmując odpłynięcie łodzi podwod- nej. Zespoły posiadające więcej niż jedną kamerę kręciły także niemiecką wronę, rozrzucone pamiątki po faszystach oraz dio- ramę podpisaną PLAN STERRORYZOWANIA ZDRADZIEC- KICH BIAŁYCH INDUSTRIALISTÓW AMERYKAŃSKICH. Dziennikarze z gazet próbowali okrążyć Lexę, ale ona dla od- miany odmówiła współpracy. - Zęby zjadłam, próbując załatwić wywiad z Dufresne na wy- łączność! - krzyknęła. - A wy wpadacie tu w sam raz, żeby wszystko spieprzyć! - Bez komentarza - dodała od siebie Ellen Leeuwenhoek, ale pozwoliła im pogłaskać rysie. Z kombajnu górniczego wysiadło więcej osób: Harry Gant, burmistrz, Whitey Caspian, Bartholomew Frum i Vanna Domin- go. Vanna popędziła do okrętu podwodnego, aby zdążyć przed odpłynięciem. Pomiędzy operatorami MTV i Nickelodeon wy- wiązała się walka na pięści o pozycje kamer; korzystając z za- mieszania, Vanna wychyliła się i przyczepiła do kadłuba "Yabba- -Dabba-Doo" dodatkową różową kropkę, która z magnetycznym trzaskiem przywarła do jego powierzchni i niemal idealnie wto- piła się w tło. To cię załatwi, pomyślała Vanna. Podniosła palec w wulgar- nym pożegnaniu. - Proszę pani! - zawołała do niej prezenterka Nickelodeon, podczas gdy technik dźwięku trzymał spikerkę MTV w zapaśni- czej klamrze. - Proszę nie robić takich gestów. Jesteśmy na żywo. Lexa Thatcher poczuła dłoń na ramieniu. - Cześć - powiedział Harry Gant. - Cześć ci - odpowiedziała. Zrezygnowała z groźnej miny, którą odstraszała reporterów. - I gratulacje. Zwołanie niespodziewanej konferencji prasowej, to było natchnione. - Spoglądała na reporte- ra z "Post", który pstrykał zdjęcie za zdjęciem dioramy z okrętem podwodnym. - Bóg jeden wie, w jaką stronę pchną tę historię. - Przykro mi, że nie mogłem zaprosić do zabawy "Rozmowy międzymiastowej" - rzekł Gant. -To znaczy, wiem, że specjalizu- jecie się w takich sprawach, ale, tego... - Pewien nieudacznik z FBI ostrzegł cię, że mogę stanowić zagrożenie. - Coś w tym stylu. Ale skoro i tak tu jesteś, mam nadzieję, że mogę zadać ci pytanie. - Pytanie do publikacji czy nie do publikacji? -Nie. - To zależy. - Rozumiesz - rzekł Gant - w dalszym ciągu nie możemy dojść, skąd Dufresne bierze pieniądze na swoje działania. Clay- ton i jego Kreatywni Księgowi tropili ślady przez wiele miesię- cy, jak dotąd bezowocnie. FBI, Urząd Skarbowy, nikt nie ma po- jęcia. A ja oczywiście nawet nie lubię finansów, więc tym bar- dziej nie mam pojęcia. Przynajmniej do dzisiaj. - Joan powiedziała coś, co cię naprowadziło? Gant spojrzał na nią. - Wiesz, że byłem u niej? - Słyszałam. - Hmm - ciągnął Harry - w istocie nie, Joan nic takiego nie powiedziała. Ale myślałem o niej jadąc do pracy, wspominałem sobie trochę i wtedy przypomniało mi się... kiedy Joan zwolniła się z pracy u nas, sześć lat temu, wmusiłem jej dość znaczną od- prawę plus roczną wypłatę pensji, o której nie wspominała umo- wa o pracę. Lexa kiwnęła głową. - Dobrowolne świadczenia - mruknęła. - Wiesz co, pod pew- nymi względami jesteś zupełnie bez sensu w roli kapitalisty. - Jestem jedyny w swoim rodzaju - zgodził się Harry Gant. - Ale wracając do sprawy: jako że ty i Joan jesteście tak dobrymi przyjaciółkami, a ty najwyraźniej znasz Phila Dufresne na tyle dobrze, aby dotrzeć do jego kryjówki... - Chcesz wiedzieć, czy Joan nie finansowała Phila ze swej pensji. Czy nieświadomie nie wspierałeś własnego przeciwnika. - Nie jestem pewien czy tak nieświadomie. W końcu dałem pieniądze Joan. - Prawda - stwierdziła Lexa. - Czy mogę zapytać dlaczego? Gant wzruszył ramionami. - Wydawało się, że to świetny pomysł i tyle. To znaczy, ona z pewnością na nie zasłużyła, odwaliła w Opinii Publicznej kawał dobrej roboty, nawet kiedy walczyła zębami i pazurami z moimi projektami. Gdzieś w głębi wiedziałem, że będzie mi brakowało tego ciernia w boku. Chyba myślałem, że jeśli dam jej wystar- czający kapitał, by mogła stać się niezależną aktywistką, to od czasu do czasu będzie wracać i się nam naprzykrzać; byłem tro- chę rozczarowany, kiedy za te pieniądze kupiła sobie tylko to Hospicjum. Chyba że... - Chyba że... - Lexa zastanowiła się. - To zostaje między na- mi? Clayton i federalni będą rozsupływać to na własną rękę? Gant nakreślił znak krzyża na sercu. - Dobra - zdecydowała się Lexa. Sprawdzając, czy w zasięgu głosu nie ma nikogo z "Wall Street Journal", szepnęła: - Pesos. -Hę? - Srebro i złoto wywiezione przez konkwistadorów z podbi- tej Ameryki - wyjaśniła Lexa. - Prawie całe zostało przetopione na sztabki i pesos - według dzisiejszych cen, o wartości miliar- dów dolarów. Sporą część tego łupu wysłano z powrotem do Hisz- panii, ale z uwagi na niezbyt rozwiniętą w tamtych czasach tech- nikę przewidywania sztormów, nie wszystkie transporty dotarły na miejsce. Miliony pesos wylądowały na dnie Morza Karaib- skiego i Zatoki Meksykańskiej. Sporo już wydobyto, ale kilka potężnych złóż czeka jeszcze na swego odkrywcę, kogoś na tyle sprytnego, by wiedzieć, gdzie szukać, i z kontaktami rodzinny- mi pozwalającymi na przerzucenie olbrzymich ilości zabytko- wych monet na czarne rynki Kairu i Damaszku... - Chwila - przerwał Gant. - Chwila. Zatopiony skarb? Pesos? Philo Dufresne jest finansowany przez martwych Hiszpanów? - Ciii... nie tak głośno. Nie Hiszpanów, Harry, martwych Azte- ków. A także martwych Majów, Inków, Tlaxcala, Zapoteków, Mixteków, Yaąui, Huichol, Tarahumara... lista sponsorów jest dość długa. - Aztecy... ale co z... - Koszty główne okrętu podwodnego są bardzo wysokie - wy- jaśniła Lexa. - Nawet jeśli kupuje się po cenach sporo niższych od hurtowych. Nie umniejszam twojej hojności, ale nie dałeś Jo- an aż tak dużej odprawy. Oczywiście - dodała - niektóre z kosz- tów dodatkowych nie są astronomiczne. Złapał aluzję. - Jakie koszty dodatkowe? - Na przykład nawóz do drzew. Hurtowe zakupy bitej śmieta- ny, części do modeli śmigłowców, koszernego salami i innych ma- teriałów eksploatacyjnych. - Materiałów eksploatacyjnych? Na przykład tych króliczków, którymi rzucał Eskimos na "South Furrow"? No, no... świetne. - Tak - rzekła Lexa. - Joan zawsze myślała, że tak powiesz, kiedy się dowiesz. - Spojrzała ponad mediami na "Yabba-Dabba- -Doo", która opuściła pochylnię i właśnie wpływała do śluzy ci- śnieniowej otwierającej się na port. - A teraz, kiedy podzieliłam się z tobą tajemnicą, Harry, podwieziesz mnie na górę tą kopar- ką? Chciałabym zobaczyć, czy Philo wyjdzie z tego żywy. - No jasne - zgodził się Gant. - Jasne, nie ma problemu. Ale wiesz co, nie przejmowałbym się tym tak strasznie. Dumny je- stem z Barta, Fouada i Whiteya, że wymyślili tę taktykę konfe- rencji prasowej, wdzięczny jestem burmistrzowi, że wszystko to zorganizował na czas, naprawdę był jak święty, ale do twojej wia- domości: muszę zgodzić się z Yanną, że pozostała część planu - ta, w której następuje aresztowanie piratów - jest całkiem nie- prawdopodobna. - Nieprawdopodobna? Dlaczego? - No, ten plan jest kompletnie idiotyczny. - Nie wygląda, abyś się tym specjalnie przejmował. - Nie przejmuję się, naprawdę, o ile policja portowa zachowa ostrożność i nie pozabija się nawzajem. Widzisz, dzisiaj wykona- łem parę telefonów do Kalifornii i w zamian za informacje o hi- storii tej kryjówki U-Bootów szef HBO Pictures zgodził się, by Gant Industries zajęło się dystrybucją paradokumentu o Philu Dufresne, który niedługo wypuści. Będą koszulki, figurki, gry komputerowe, komiksy, wszystkie inne produkty towarzyszące. Poza tym dogrywani oddzielny kontrakt z Nintendo, aby odwzo- rować tę jaskinię w wirtualnej rzeczywistości, tak by dzieciaki mogły na Gwiazdkę dostać własną ekopiracką kryjówkę; jeśli zdążymy na czas, przewiduję popyt na co najmniej sto tysięcy sztuk. - Innymi słowy - powiedziała Lexa, kręcąc głową z niedowie- rzaniem - nie robi ci właściwie różnicy, czy Philo ucieknie, czy też nie. - Cóż, trochę różnicy jest, jeśli będzie dalej niszczył mój sprzęt. Ale po tych kontraktach będę mógł pozwolić sobie na lepsze ubezpieczenie. A jeśli dalej będzie niszczył, to co, HBO pewnie może nakręcić kontynuację... - A więc nie możesz stracić. Harry Gant uśmiechnął się. - Tak właśnie działa system wolnorynkowy - powiedział. - To elastyczna bestia. A teraz My się bawimy Plan, który uknuli burmistrz i komendant policji, aby zaaresz- tować Phila Dufresne, był rzeczywiście głupi - niemal tak głupi jak obmyślony przez Morrisa Kazensteina plan odbicia lemu- rów, choć nie całkiem - aleby oddać im sprawiedliwość, głupota nie była decydującym powodem udanej ucieczki "Yabba-Dab- ba-Doo". Była to głównie wina królowej Anglii. Tak jest, tej królowej Anglii, Elżbiety II, Niezwyciężonej, Władczyni z Bożej Łaski Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Bry- tanii i Irlandii Północnej oraz Jej Innych Posiadłości i Teryto- riów, Głowy Brytyjskiej Wspólnoty Kolonialnej i Obrończyni Wiary. Elżbieta H, widząc, iż monarchii grozi na progu nowego ty- siąclecia wyginięcie, przysięgła, że nie odda swego tronu żadne- mu następcy oprócz tego najbardziej wartościowego, co biorąc pod uwagę nie najlepszy stan rodziny królewskiej, oznaczało w praktyce, że być może, będzie musiała rządzić wiecznie. Atako- wana przez parlament, brukowe dzienniki i czas, nie tylko trzy- mała się tronu, ale także kwitła: w swym niezwykle zaawansowa- nym wieku stała się przebiegła i agresywna jak aligator wycią- gnięty ze ścieków na światło dzienne. W ostatniej dekadzie w brytyjskich kręgach rządowych poczęto zauważać, że ludzie obrażający Jej Wysokość mają wysoki współczynnik śmiertelno- ści w tajemniczych okolicznościach albo innych anonimowo po- czynionych nieszczęść, choć oczywiście nigdy nie udowodniono, że sprawy te coś łączy z pałacem Buckingham. Kiedy "QE2 Mark 2" zajęła swą pozycję blokującą w cieśni- nie Yerrazano, królowa znajdowała się na mostku. Jej Wysokość popłynęła incognito do Nowego Jorku, aby przetłumaczyć pew- nemu playboyowi z Westchester, że nie zamierza poślubić jej wnuczki (i z całą pewnością nie będzie miał z nią dzieci); po za- topieniu "South Furrow" i ujawnieniu polarnych przedsięwzięć Ganta uzupełniła swój plan o nie zapowiedzianą wizytę w Bia- łym Domu, gdzie zamierzała zrobić porządną awanturę. Ale tu było coś ciekawszego. - Co widzimy? - zapytała. Na południe od Liberty Island wła- śnie wynurzył się różowo-zielony okręt podwodny i pospiesznie zmierzał do cieśniny, a tuż za nim flota policyjnych łodzi. Nieco dalej czarny śmigłowiec z napisem FBI na spodzie właśnie prze- latywał nad drapaczami chmur przy Battery. - Piracki okręt "Yabba-Dabba-Doo", Wasza Wysokość - odpo- wiedział kapitan, tłumiąc kaszel. Mechaniczne Teriery welsh cor- gie królowej napełniały mostek wyziewami spalin, ale nikt nie pozwalał sobie na słowo skargi. - To jest ten sam pirat, który zatopił lodołamacz? - Tak, Wasza Wysokość. - Lodołamacz, którym nasi amerykańscy bracia zamierzali pogwałcić zawarty z Nami traktat? - Najprawdopodobniej tak, Wasza Wysokość. - A ci tutaj - wskazała motorówki i helikopter - chcą go zniszczyć? - Nie, Wasza Wysokość. Nawet amerykańskim policjantom nie wolno posiadać tego rodzaju broni. Mnie się wydaje, że za- mierzają przenieść kilku agentów z brygady antynarkotykowej na kiosk okrętu; agenci następnie sforsują włazy, używając do tego pneumatycznych narzędzi przeznaczonych pierwotnie do wyłamywania drzwi w melinach kokainowych. - Melinach kokainowych? - Trochę podobnych do naszych palarni opium w Hongkongu, ale wyposażonych w znacznie gorsze dywany. - A dlaczego on jest na powierzchni? Wiemy sporo o okrę- tach podwodnych. Dlaczego się nie zanurzy, aby się ukryć? - Większa część portu jest zbyt płytka, Wasza Wysokość, aby bezpiecznie manewrować w zanurzeniu, a my sami blokujemy główną drogę wodną. - Nasz statek nie pozwala im uciec? - Tak. Jeśli spróbują przepłynąć przez cieśninę poza kana- łem, nawet w całkowitym wynurzeniu, prawie na pewno wpadną na mieliznę. - No to się odsuń - rzuciła królowa. - Daj im przejść. - Ale... - To będzie świetna odpłata - powiedziała Elżbieta do siebie. - To wyrówna nasze rachunki. - Wasza Wysokość - rzekł kapitan - ja myślę, że... - Ale My nie rozkazaliśmy wam myśleć - odrzekła królowa. Oczami ciskała gromy, Jej głos zaś sugerował jakieś garotowanie o północy albo bułeczkę nadzianą strychniną. - Powiedz Nam, wierny poddany, natychmiast, kto jest najbogatszą i najpotęż- niejszą kobietą na świecie? Kapitan przełknął ślinę. - Wasza Wysokość. - Powtórz to. - Wasza Wysokość. - Jeszcze raz. - Wasza Wysokość. Królowa uśmiechnęła się, wykonując małym palcem nieznacz- ny gest; kapitan zakręcił się na pięcie i warknął na sternika: - Cała naprzód, dziesięć stopni prawo na burt, już! Chcę jak najszybciej zejść z kanału. - Ta...est! - potwierdził sternik natychmiast. Liniowiec ustąpił drogi łodzi podwodnej; "Yabba-Dabba- -Doo", wiedziona czuwającym nieprzerwanie sonarowym uchem Asty Wills, natychmiast skorzystała z luki i na pełnej szybkości wpłynęła w kanał. - Strzelec! - zawołała królowa. U Jej boku natychmiast po- jawił się angielski żołnierz z muszkietem. - Odstrasz go - rozka- zała, wskazując helikopter FBI. - Wyceluj w niego działo i za- groź zniszczeniem, jeśli nie poda identyfikacji. Używaj długich słów, mów złożonymi zdaniami i udawaj, że nie słyszysz odpowie- dzi. - Czy mam faktycznie otworzyć ogień, Wasza Wysokość? - Nie, ale wszystkie znaki mają na to wskazywać. Później bę- dziemy twierdzić, że wydawało nam się, iż jest irlandzki. Ruszaj! Strzelec zasalutował, trzasnął obcasami i popędził na pokład. - Kapitanie! - zawołała Jej Wysokość. -Teraz pościg policyj- ny. Kiedy okręt podwodny już prawie przepłynie, będziesz ma- newrować tak, jakbyś chciał go staranować, ale uda ci się tylko rozproszenie pogoni. - Królowa wykonała siekający ruch dłońmi. - Później przeprosisz władze amerykańskie za swe kiepskie do- wodzenie, My zaś udzielimy ci publicznej nagany. - Tak jest, Wasza Wysokość! - podbródek kapitana podsko- czył z gorliwości. - Sternik! Przygotuj się na zwrot lewo na burt. Alarm zderzeniowy! - Ta...est! - A teraz My się bawimy - oznajmiła królowa. 16 Nie jestem przede wszystkim orędowniczką kapitalizmu, ale egoizmu; nie jestem przede wszystkim orędowniczką egoizmu, lecz rozumu. Je- śli człowiek zrozumie nadrzędną rolę rozumu i zastosuje ją konse- kwentnie w praktyce, reszta wykona się sama. [...] Rozum w episte- mologii prowadzi do egoizmu w etyce, co znów prowadzi do kapitali- zmu w polityce. Ayn Rand, "The Objectivist", wrzesień 1971 Marks, Engels, Lenin i Stalin nauczyli nas, że konieczne jest świado- me zbadanie warunków i rozpoczynanie rozumowania od obiektyw- nej rzeczywistości, a nie subiektywnych pragnień. Nie możemy pole- gać na subiektywnej wyobraźni ani na chwilowym zapale, ani na martwych księgach, ale wyłącznie na istniejących obiektywnie fak- tach. [...] z których, prowadzeni przez ogólne prawidła marksizmu-le- ninizmu, mamy wyciągać poprawne wnioski. Mao Tse-tung, Dzieła wybrane Gdybym był słowikiem, śpiewałbym jak słowik; gdybym był łabę- dziem - jak łabędź. Lecz jestem istotą rozumną, muszę zatem śpiewać hymny na chwałę Pana. Epiktet z Hierapolis, Dialogi Siedlisko duszy i wolnej woli - a właściwie wszystkich funkcji nerwo- wych - znajduje się w sercu. Mózg jest pomniejszym, niezbyt waż- nym narządem. Arystoteles, Peri zoon morion A równa się A Joan i Kitę zamierzały udać się bezpośrednio do Nowojor- skiej Biblioteki Publicznej (NBP), ale Joan, wiedziona przeczu- ciem, zadzwoniła najpierw do domu. Motley Nimitz, jeden ze spokojniejszych pensjonariuszy, który pomagał w Hospicjum w ciągu dnia, opowiedział, co wydarzyło się w czasie jej kilkugo- dzinnej nieobecności. Kitę właściwie nie musiała pytać. - Maxwell? - Maxwell - potwierdziła Joan. Złapały taksówkę na Bowery. W porównaniu z poprzednimi wybrykami Maxwełla, tym ra- zem nie było to nic takiego. Wszystkie meble w swym pokoju ze- pchnął do kąta, po czym zieloną farbą do elewacji namazał na ścianie olbrzymie graffiti. Przedstawiało zikkurat podobny do Babel, zwieńczony pojedynczym gigantycznym okiem, z którego we wszystkie kierunki odchodziły elektryczne iskry. Było to OKO AFRYKI, jak głosił podpis; znajdowało się tam jeszcze kilka słów w języku, którego Joan nie znała. W prawym dolnym rogu malunku zaciśnięta zielona łapa wciągała do ognistej jamy wrzeszczącą mysz z kreskówek. - Czy Maxwell oglądał wczoraj jakiś film wojenny na kablów- ce? - zapytała Joan. - Może taki z golizną? - Nie mam pojęcia - odrzekł Motley. W dobrej wierze dodał: - Zdaje się, że w telewizji znów idą "Siłacze Hogana". Joan w swym gabinecie miała trujące środki do usuwania graffiti. Wysłała po nie Motleya; w ten sposób dowiedzieli się, że Maxwell ukradł jej komputer. Zostawił także na jej biurku na- smarowany palcem obrazek: wagę z Okiem Afryki na jednej szalce i myszą z kreskówki na drugiej. Mysz dziko szczerzyła zę- by, dzierżąc kosę, ale Oko ją przeważało. - "Siłacze Hogana", co? - rzekła Joan i zabrała się do sprzą- tania. Zastanawiała się, czy nie wezwać policji, ale Kitę była prze- ciwna. - Znajdzie się sam, Joan, zawsze się znajduje - i zdaje się, że to lepiej, niż gdyby mieli go zwinąć z ulicy. Nie znam się na tym za dobrze, ale w końcu ile szkód może narobić przy użyciu domo- wego komputera? Kiedy wreszcie dotarły do biblioteki, było późne popołudnie. Kitę udała się między półki, by znaleźć numer katalogowy 171.303 607 949 6; Joan - do działu czasopism w poszukiwaniu nekrologu. I faktycznie, John Hoover zmarł, a jego ostatnie zdjęcie, zro- bione gdy odchodził na emeryturę z Gant Industries, zupełnie nie przypominało faceta zamieszkującego obecnie dom w Atlan- tic City. "John Elliot Hoover 1926-2010", przeczytała w Siecio- wej Kostnicy "Timesa". Osiemdziesięcioletni Hoover miał pła- ską twarz pokrytą zmarszczkami i siwą czuprynę stukniętego na- ukowca; nie wyglądał na człowieka, który mógłby hodować psa, Mechanicznego czy innego, choć Joan doskonale sobie wyobraża- la, jak kogoś nim szczuje. "Times" opisywał go jako szanowane- go matematyka, inżyniera i komputerowca. Urodzony na wsi w stanie Oregon, ukończył Uniwersytet Kalifornijski i pracował jako kryptograf w wojskowym korpusie łączności, zanim w tram- waju do Burbank spotkał przypadkowo Walta Disneya. W wyni- ku tego spotkania przez pięćdziesiąt lat zajmował się projekto- waniem mechanicznych zwierząt i innych atrakcji dla parków rozrywki. W 2005, kiedy szefostwo Disneya uznało, że Samonapę- dzający się Android Hoovera, aczkolwiek interesujący, nie ma potencjału handlowego, zaoferował swój patent i swe usługi Har- ry'emu Gantowi, który zorientował się, że jest to świetny pomysł i przeistoczył go w jeden z największych przebojów rynkowych początku XXI wieku. Hoover został u Ganta na trzy lata, pielę- gnując swe dziecko do momentu wdrożenia pierwszej generacji do produkcji seryjnej. W roku 2008 odszedł na emeryturę ze względu na stan zdrowia i zamieszkał w Atlantic City, gdzie na skutek błędu lekarza zmarł we wrześniu 2010. Hmm, pomyślała Joan, zapoznając się ze szczegółami tego wypadku. Szpital, do którego Hoover poszedł na operację raka krtani, pomylił jego kartę z kartą innego pacjenta; w rezultacie Hoover otrzymał niewłaściwy środek znieczulający i zmarł na stole operacyjnym na skutek wstrząsu anafilaktycznego. Przy- czyna błędu nie została natychmiast ustalona, choć dowody wskazywały na błąd w oprogramowaniu Elektrycznej Kartoteki szpitala. Ponieważ Hoover nie pozostawił krewnych, nie spodzie- wano się procesu. Joan skopiowała sobie ten nekrolog, a potem wygrzebała za- wiadomienia o śmierci J. Edgara Hoovera i Roya Cohna. Nic szczególnego: J. Edgar zmarł w domu na atak serca w roku 1972, Roy na AIDS w 1986. Ani jeden, ani drugi nie miał żadnych związków z Johnem Hooverem, które "Times" uznałby za stosow- ne opublikować. Czas na dymek i chwilę namysłu. Joan wyszła na zewnątrz, do kamiennych lwów, przy których umówiła się z Kitę. Postawi- ła Elektryczną Lampę między łapami jednego z nich i zapaliła papierosa zapałką potartą o jego grzywę. - Mogę ci zadać jedno pytanie? - odezwała się do Ayn, która milczała od czasu sporu z Jerrym Gantem. - Właśnie to zrobiłaś - odparła Ayn, wciąż nadąsana. - Dobre - oceniła Joan. - Ale słuchaj, poważnie: John Hoover, którego poznałam w Atlantic City, jest człowiekiem czy maszyną? - Nie wiem. - Zastanawiam się nad tym, ponieważ J. Edgar Hoover - Joan wskazała zdjęcie w jednym z nekrologów - nie miał bliźniaka, zwłaszcza zaś bliźniaka starzejącego się wolniej, a o ile wiado- mo, nie brał też udziału w żadnych eksperymentach z klonowa- niem. I nie miał dzieci. Więc przyszło mi do głowy, że gość podob- ny do niego, udający Johna Hoorera tam na Jersey, mógł być Au- tomatycznym Pomocnikiem. - To wydaje się logiczne. Czy robią ich w kolorze białym? - Pewnie. Klienci preferują konfigurację AS204 Negroid, ale możesz sama wybrać dowolny kolor skóry, nawet zielony. A jeśli jesteś uprawnionym przedstawicielem parku rozrywki albo mu- zeum, możesz zamówić duplikat nieżyjącej sławnej osoby - ale im bardziej realistycznie wygląda, tym więcej ma wmontowa- nych blokad behawioralnych przeciwdziałających oszustwom. Androidy nie powinny oszukiwać ludzi co do swej prawdziwej natury. - To wyjaśnienie i tak brzmi znacznie bardziej prawdopodob- nie niż inne - orzekła Ayn. - Tak, to z pewnością prawda. John Hoover musi być Automatycznym Pomocnikiem. - Ale nigdy nie widziałaś, jak się ładował albo robił coś inne- go, co sugerowałoby, że nie jest człowiekiem? - Nie muszę niczego widzieć - rzekła Ayn. - Twój tok rozumo- wania jest spójny. John Hoover jest androidem. A teraz ja mogę ciebie o coś zapytać? - Śmiało. - Chciałabym wiedzieć, dlaczego wyszłaś za Harry'ego Ganta, a także dlaczego się rozwiodłaś. Joan ściągnęła brwi. - Czy masz jakiś powód uzasadniający taką zmianę tematu akurat w tej chwili? - Chcę odkryć twoje przesłanki - wyjaśniła Ayn. - Korzenie twego obecnego irracjonalizmu. Gdybyśmy dowiedzieli się, co cię w nim pociągało i co w końcu cię odepchnęło, mielibyśmy jaśniejszy pogląd na twój system wartości. A potem, być może, udałoby się skorygować błędy w twym myśleniu. - Chryste Panie! - odrzekła Joan. - On naprawdę trochę cię zmanipulował, co? - "Zmanipulował mnie"? - Hoover. John Hoover, niezależnie czy jest człowiekiem, klo- nem czy Pomocnikiem. Kiedy cię programował, z pewnością usu- 30! nął wszystkie ślady łagodności. Za życia raczej nie mogłaś być aż tak bezczelna. - To nie moja wina - odparła Ayn - że twój strach przed rze- czywistością każe ci klasyfikować rygorystyczny obiektywizm ja- ko bezczelność. - Ayn, ja na pewno nie obawiam się rzeczywistości. - Doprawdy? - Tak. Ja lubię rzeczywistość. Ma ona naturalnie elementy, które chciałabym zmienić, ale dobrze się w niej czuję. To ty masz problemy. -Ja?! - Mistrzostwo w logice to jedna sprawa. W pełni popieram zdrowy rozsądek i chętnie posługuję się miarami obiektywny- mi, o ile to możliwe. Ale dla ciebie, Ayn, rozum jest czymś więcej niż narzędziem: jesteś najbardziej obronnie racjonalną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam. - Nie wiem, o czym mówisz. - Przeraża cię niepewność. Może dlatego że bolszewicy tak postąpili z twoją rodziną, a może dlatego że urodziłaś się w stu- leciu, w którym ciężko było być czegokolwiek pewnym. Pewnie ta potrzeba pewności odegrała tak dużą rolę w stworzeniu two- jej filozofii jak samo pragnienie prawdy. To znaczy: na pewno człowiek czuje się bezpieczniej, postrzegając świat na czarno- -biało, niż całe życie zmagając się z półtonami, prawda? - Nie tylko czuje się bezpieczniej - odrzekła Ayn - ale jest bardziej bezpieczny, z tego prostego powodu, że świat jest czar- no-biały, a tak zwane odcienie szarości to tylko mącenie wody przez irracjonalistów próbujących uniknąć odpowiedzialności za swe decyzje. - Ale ja widzę świat w odcieniach szarości - prawie przez ca- ły czas, chyba że jestem na mównicy - i nadal potrafię dokony- wać wyboru. I pominąwszy zdarzającą się od czasu do czasu kom- promitację, jak na przykład podpalenie East River, jestem w pełni gotowa ponieść konsekwencje moich życiowych decyzji. - No i jakie są te konsekwencje? Jesteś rozwiedziona, bezro- botna, nie nadajesz się nawet do patrolowania ścieków, a więk- szość czasu spędzasz w towarzystwie kalekich włóczęgów, któ- rych poczucie rzeczywistości jest jeszcze bardziej znikome niż twoje. - Mocne słowa, Ayn. - Po prostu stwierdzam fakty. Choćbyś nie wiem jak się stara- ła, nie uciekniesz od podstawowego prawa świata - prawa tożsa- mości, które mówi, że A równa się A, że sprawy są takie, jakie są, niezależnie od ludzkich poglądów, kaprysów, życzeń, uczuć i opi- nii. Odrzucenie rzeczywistości nie zmienia jej, to znaczy, A rów- na się A, mimo że próbujesz od tego uciec. - To być może prawda, ale ja powiedziałam, że... - Nie ma w tym żadnego "być może". To jest prawda. A rów- na się A i na mocy tego aksjomatu nie mogą istnieć odcienie szarości. Albo akceptujesz rzeczywistość, albo ją odrzucasz. Jeśli ją przyjmujesz, jedynym danym ci środkiem poznania i jedynym przewodnikiem w działaniu jest rozum: czarno-białe reguły logi- ki zastosowane do namacalnych zmysłowych wrażeń. A jeśli przeczytałaś "Atlas wzrusza ramionami", to rozumiesz, że ak- ceptacja rozumu i akceptacja własnego życia jako najwyższej wartości moralnej prowadzi nieodwołalnie do akceptacji kapita- lizmu. - No cóż - odparła Joan. - Rozumiem, że ty uważasz, że nie- odwołalnie. - To jedyny rozsądny wniosek, jaki można wyciągnąć! - naci- skała Ayn. - Jeśli człowiek ma prawo do życia, musi mieć też pra- wo podejmować działania niezbędne do przeżycia. Człowiek z natury rzeczy musi wytwarzać przedmioty potrzebne mu do ży- cia, a zatem z prawa do życia wynika bezpośrednio prawo do pro- dukcji, a z niego z kolei prawo do pozbywania się swoich wytwo- rów w dowolny możliwy sposób. - Stąd własność prywatna - powiedziała Joan. - Oraz wolny handel. - Jakiekolwiek ograniczanie wolnego handlu przez siły ze- wnętrzne jest pogwałceniem prawa do życia - potwierdziła Ayn. - Obiektywna moralność egoistyczna nakazuje całkowite roz- dzielenie państwa i gospodarki. - A więc precz z podatkami od prowadzonej działalności. Precz z podatkami, kropka, ponieważ każda rzecz warta opodat- kowania jest z definicji częścią gospodarki. - Podatki są rabunkiem - oświadczyła Ayn Rand. - Rabunek jest niemoralny. Racjonalne społeczeństwo zgodzi się oczywiście płacić za usługi stosownie okrojonego rządu, tak jak płaci się za ubezpieczenie, ale takie płatności muszą być dobrowolne, tak jak wszystkie inne transakcje. Ta sama zasada dotyczy dobro- czynności: o ile ludzie mogą zdecydować, że przeznaczą nadwyż- kę swego kapitału dla potrzebujących, żadna, nawet największa potrzeba nie uzasadnia wymuszonej siłą "redystrybucji" docho- dów. - Naturalnie - dodała Joan, zapalając kolejnego papierosa - racjonalni bogacze z przyjemnością udzielą kredytu uczciwym biednym, tak samo chętnie jak zapłacą dobrowolną składkę na utrzymanie rządu. A jeśli nie albo jeśli się okaże, że tych nadwy- żek jest za mało, racjonalni biedni wszystko zrozumieją. Będą dalej szanować prawo bogatych do własności, nawet jeśli ozna- cza to dla nich śmierć głodową, ponieważ inne poglądy stałyby w sprzeczności z egoizmem. - Ironizuj ile wlezie - odparła Ayn - ale twoje słowa są najzu- pełniej prawdziwe. Jeśli pozwoli się biednym - z definicji naj- mniej produktywnym członkom społeczeństwa - odbierać nie tylko ową nadwyżkę, ale także kapitał operacyjny bogatych - z definicji najinteligentniejszych, najbardziej utalentowanych i produktywnych członków społeczeństwa, drastycznie spada po- ziom produkcji w ogóle, co prowadzi prostą drogą do głodu. Je- śli rabunek trwa nadal, cała baza przemysłowa ulega zniszcze- niu, a wtedy wszyscy będą cierpieć głód. - Ale nawet jeśli to prawda - oznajmiła Joan - jakim sposo- bem wynika z tego, że ludzie, którzy już cierpią głód, mają być zadowoleni ze swego losu? Albo że będą z niego zadowoleni? - Nie powinni być zadowoleni. Powinni pracować, by polep- szyć swe warunki. - A jeśli nie mogą? Ayn wzruszyła ramionami. - To trudno. W prawdziwie kapitalistycznym ustroju bezro- bocie jest oczywiście minimalne, a głód nie istnieje lub prawie nie istnieje - to znaczy, wśród moralnych ludzi - lecz ci, którzy głodują, są skazani w każdej sytuacji. Przykre, ale co można zro- bić? - Próbowałaś zadać takie pytanie głodującemu? Lampa błysnęła czerwienią. - Ja sama głodowałam! - rozjuszyła się Ayn. - Nawet nie pró- buj udzielać mi lekcji na ten temat! Ja głodowałam i tym lepiej widziałam, czym kończy się rabunek usankcjonowany przez wła- dzę! - Wiem o tym. I nie wątpię, że twoje jednotorowe myślenie było w tej sytuacji cenne. Ale myślę, że twoje doświadczenie znieczuliło cię na inne punkty widzenia, nawet na możliwość, że być może, istnieją inne punkty widzenia. - O nie. Jeśli weźmiemy pod uwagę pełne spektrum irracjo- nalnych poglądów, z pewnością będziemy mieli nieskończenie wiele perspektyw do wyboru. Jednak rzeczywistość to nie kwe- stia punktu widzenia: A równa się A. Każde zagadnienie ma je- dynie dwie strony, dwa punkty widzenia, jeden jest prawdziwy, drugi fałszywy. No i jest jeszcze obszar pośredni - można wyka- zać, że mieszczą się na nim wszystkie pozostałe punkty widzenia: ten obszar reprezentuje kompromis - cyniczne przystosowanie prawdy do fałszu, rozumu do głupoty, sprawiedliwości do nie- sprawiedliwości, dobra do zła, moralności do niemoralności. Joan pokręciła głową. - Nawet jeśli da się sprowadzić wszystkie spory do dwóch spolaryzowanych stanowisk, w co nie wierzę, różne osoby wska- żą różne bieguny. Obszar pośredni dla jednej osoby może być dla innej prawdą absolutną. A dla kogoś jeszcze - stuprocento- wym fałszem. - Może wśród prostaków - odparła Ayn. - Albo dzikich. Ale wśród ludzi w pełni racjonalnych... - Tacy nie istnieją - oświadczyła Joan. - Właśnie tego dotyczył mój sarkazm. Mówisz o rozumie, jakby był czymś czystym, dają- cym się wydestylować z człowieka, a to nieprawda - zwłaszcza w odniesieniu do etyki. Fakty to fakty, ale na prawdę moralną ma wpływ twoja tożsamość: twoje doświadczenia, doświadczenia two- ich znajomych, serce lub brak serca, który ci okazali, książki prze- czytane, książki, które leniłaś się przeczytać, twoje pragnienia, obawy i sto innych osobistych, subiektywnych czynników. - Uważasz więc, że nie ma nadziei. Że rozum jest bezsilny, a więc człowiek skazany jest na życie wśród etycznych kapry- sów. - Nie powiedziałam, że rozum jest bezsilny. Niepewność to nie to samo co niewiedza. Ja tylko sugeruję, że nikt nie ma mo- nopolu na całą prawdę - ani ty, ani Karol Marks, ani papież, ani ja. Gdyby ktoś go posiadł, gdybyśmy mogli w każdej sytuacji precyzyjnie i logicznie odróżnić prawdę od fałszu, to na co zdała- by się nam nadzieja? - Ach! -Ayn rozłożyła ręce w odrazie. - Bez sensu! Bez sensu prowadzić wykład dla liberalnej, wychowanej w college'u mi- styczki! A wszystko to i tak jeden wielki kant - jesteś inteligent- na, wiesz, że mam rację, ale moje wnioski nie odpowiadają two- im kaprysom, więc zamiast przyznać, że nie umiesz obalić moich dowodów, ty... - Stanowcze stwierdzenia i zły humor to żaden dowód, Ayn. Twoja teoria w paru miejscach jest słuszna, ale... - Teoria! - ryknęła Ayn. - Moja filozofia to żadna teoria! - Z wściekłością machnęła cygarniczką, rozsiewając popiół jak rój ognistych much. - Nie możesz obalić kapitalizmu i dobrze o tym wiesz! - Nie jestem pewna, czy chciałabym obalić kapitalizm - od- parła Joan. - W każdym razie nie w całości. W końcu mam ten budynek, no i całkiem solidne procenty z lokaty, na której umie- ściłam odprawę od Ganta, poza tym muszę powiedzieć, że jestem dosyć samolubna. Mimo to dostrzegam obowiązek wspomaga- nia innych. Jeśli najwyższą normą moralną jest życie, a własność prywatna jest tylko środkiem pomocniczym, to... - Nie! Nie może istnieć obowiązek wspierania biednych! Czy nie widzisz, że to sprzeczność? - Sprzeczność? Tylko jeśli podejdziemy do tego w sposób eks- tremalny. Jeśli mówi się, że trzeba wspierać życie innych ludzi, jako świętsze niż twoje, lub poświęcać się dla ludzi nie będą- cych naprawdę w potrzebie - zgoda, to obraża mój zdrowy rozsą- dek. Ale widzę różnicę między racjonalnym egoistą a skurwysy- nem pozbawionym miłosierdzia. - Socjalistka! - zasyczała Ayn. - Nie mów mi o miłosierdziu! Wydaje ci się, że nie walczyłam, kiedy tu przyjechałam? Że nie byłam w rozpaczy, w potrzebie? Ale nigdy nie otrzymałam po- mocy! Nikt mi nic nie dał! Nigdy o nic nie prosiłam ani nie przy- jęłam żadnej niezasłużonej korzyści. - Przecież to totalna bzdura - zauważyła Joan. - Znam twoją historię, Ayn. Już dotarcie do tego kraju, aby móc w nim wal- czyć, było dla ciebie gigantycznym skokiem naprzód. Skokiem ratującym życie. Nigdy nie dokonałabyś tego bez pomocy. Czy twoja matka nie sprzedała ostatniej biżuterii, by dać ci pienią- dze na podróż? Pieniądze, z których mogłaby wyżywić siebie i resztę rodziny? A krewni w Chicago, którzy nigdy nie widzieli cię na oczy, nie poświęcili czasu, żeby załatwić ci paszport? Nie zgodzili się wziąć odpowiedzialności finansowej za ciebie pod- czas twojej "wizyty" w Ameryce? Nie zapłacili za bilet na sta- tek? Nie wytrzymywali z tobą przez sześć miesięcy, za darmo - chociaż wszystko wskazuje na to, że jako gość byłaś ekstremal- nie upierdliwa? - Kto powiedział ci o moim prywatnym życiu? - zapytała Ayn. - Z kim rozmawiałaś? - A co do "nieprzyjęcia żadnej niezasłużonej korzyści" - cią- gnęła Joan - to nie chcę być niekulturalna, ale zdaje się, że oby- watelstwa amerykańskiego nie otrzymałaś za swe zasługi, praw- da? Chyba że do zasług wliczymy cwaniactwo. Wmówiłaś Urzę- dowi Imigracyjnemu, że wjeżdżasz do kraju na krótko, a potem wyszłaś za Amerykanina i zmusiłaś ich w ten sposób, żeby po- zwolili ci zostać. Skorzystałaś z oszustwa - formy kradzieży - aby uzyskać ochronę państwa, w którym spędziłaś resztę życia, kry- tykując je za niedostateczne respektowanie prawa własności. - Jaką kradzież? Nie było żadnej kradzieży! Niczego nie ukra- dłam! - Wyłudziłaś w złej wierze - powiedziała Joan. - W amery- kańskim konsulacie na Łotwie ubiegałaś się o wizę turystyczną, pozwalającą ci na krótkotrwały pobyt w Stanach, w zamian za obietnicę powrotu do domu po zakończeniu tego okresu. Ale ni- gdy nie zamierzałaś dotrzymać stawianych ci warunków. - Nie miałam wyboru! Bardzo chętnie napisałabym podanie o pobyt stały, ale nie było takiej możliwości. Taka wiza, jaką do- stałam, była jedyną oferowaną. - A zatem towar, którego rzeczywiście chciałaś, nie był na sprzedaż, ale mimo to zdecydowałaś się go kupić. - Joan uniosła brwi. - A kiedy sprzedawca nabrał podejrzeń i zaczął kwestiono- wać twe intencje, wymyśliłaś historię o nie istniejącym narze- czonym oczekującym na ciebie w Leningradzie - oprócz domnie- manego oszustwa, popełniając także pospolite kłamstwo. - Nie miałam wyboru! - powtórzyła Ayn. - Gdyby amerykań- ski konsul zdemaskował mnie, nie miałabym drugiej szansy, nie mogłabym się odwołać ani złożyć skargi, ani nawet napisać poda- nia do konsulatu innego państwa. Natychmiast zostałabym aresztowana i deportowana do Rosji. Na zawsze! - No to trudno, prawda? Pech, ale co można zrobić? Czy nie powiedziałaś przed chwilą, że wielkość potrzeby nigdy nie uspra- wiedliwia kradzieży? - Jakiej kradzieży?! Niczego nie ukradłam! - Pobyt i obywatelstwo amerykańskie nie są wartościowymi walorami? Dlaczego kłamałaś, aby je zdobyć, skoro nie są nic warte? - Ja... - Nie chciałam być niegrzeczna - rzekła Joan - ale z taką si- łą okładałaś klątwą kompromisy... Nazwałaś je cynicznym przy- stosowaniem prawdy do fałszu. A przy tym utrzymujesz, że oszu- kanie twego dobroczyńcy nie było pogwałceniem etyki. Ale A równa się A, nieprawdaż? Oszustwo to kradzież, a kradzież jest niemoralna. A może chcesz teraz powiedzieć, że tak nie jest, że prawda jest bardziej skomplikowana? - Ty dziwko! - krzyknęła Ayn. -Ty dziwko!!! - Musiałam być dziwką. Nie dali mi zostać jezuitą. Ale teraz widzisz, co rozumiem przez zmaganie się z półtonami... i dlacze- go uważam także miłosierdzie za racjonalną cnotę. - Jesteś potworem! Subiektywistycznym potworem wyznają- cym religię kaprysu i kult siły mięśni. Joan zaśmiała się. - Z którego dzieła Arystotelesa bierzesz te cytaty, Ayn? Czy "Retoryka" ma jakiś dodatek poświęcony wyzwiskom? Ayn pokręciła głową. - Nie mogę pojąć. Jak taki geniusz jak Harry Gant mógł oże- nić się z taką osobą? - Aha. No tak, takie pytanie padło na początku, co? No, nie spodoba ci się to, ale nasz ślub był przede wszystkim kaprysem. - Kaprysem?! - Zdarzyło się to podczas podróży służbowej, mniej więcej rok po tym jak zaczęłam pracę u Harry'ego. W październiku 2009 Harry sfinalizował zakup ekspresu Lone Star, który stał się pierwszym odcinkiem sieci Błyskawica, no i pojechaliśmy do Dallas dopiąć ten kontrakt. Później wypożyczyliśmy furgo- netkę i przez tydzień jeździliśmy po Południowym Zachodzie, tropiąc możliwości przedłużenia torów z Teksasu do Kalifornii. We dwójkę, sami na autostradzie, Harry opętany jeszcze swoją nową zabawką, a ja - właśnie wynegocjowaną z Dow Tanzania umową dotyczącą ochrony środowiska, a poza tym... czy mówi- łam ci, że kiedy studiowałam na Harvardzie, byliśmy z Harrym kochankami? - Nie - powiedziała Ayn nie w odpowiedzi, lecz w pełnym nie- pokoju przewidywaniu. - A tak. Zauroczenie nie minęło przez te wszystkie lata: po- nownie spotkaliśmy się jako przeciwnicy, a gdy przestaliśmy ni- mi być, to zaangażowaliśmy się w reorganizację firmy; zbyt in- tensywnie, żeby myśleć o rżnięciu. Ta wycieczka dała nam oka- zję, by się ponownie nawzajem zauważyć. Oczywiście, romans miał przeszkodę etyczną: Harry był technicznie moim szefem, choć na ogół nie zachowywał się jak szef. A także przeszkody po- lityczne: już i tak byłam na ścieżce wojennej z Działem Kreatyw- nej Księgowości, mogłam więc spodziewać się, jak zareaguje Clayton Bryce na wieść, że sypiam z Harrym. No i odkąd wypły- nął ten temat, przez prawie dwa tysiące kilometrów tylko o tym rozmawialiśmy - zwłaszcza o tych przeszkodach i sposobach ich obejścia - niczym para magnatów kolejowych kombinujących, jak by tu stworzyć monopol, nie łamiąc żadnego z przepisów do- tyczących fuzji. Pojawiło się wiele szalonych pomysłów, ale na ten najbardziej wariacki pierwszy wpadł Harry... - Nie zrobiłaś tego - rzekła Ayn. - Nie mogłabyś. - Byliśmy wtedy w Nevadzie, a więc tak, mogliśmy. Obsługa bez wysiadania z auta, bez testów krwi, na poczekaniu - do ak- tu małżeństwa dorzucają ci nawet intercyzę, za darmo. - Poślubiłaś go? Tak po prostu... - Z perspektywy czasu była to głupota. A nawet dziecinada. Miesiąc później nie mogliśmy zrozumieć, co nam odbiło. A Clay- ton Bryce oczywiście eksplodował z furii, kiedy o tym usłyszał, co zniweczyło jeden z głównych argumentów "za". Mogę tylko po- wiedzieć, że w tamtej chwili decyzja wyglądała na sensowną. Al- bo nie, nie sensowną: na świetny pomysł. Ale pewnie i tak musia- łabyś znaleźć się w tamtej sytuacji. - To karygodne! Tak zdeprecjonować instytucję małżeństwa przez... - No, no! - ostrzegła ją Joan. - Pilnuj swojego szklanego dom- ku, Ayn! Zdeprecjonować instytucję małżeństwa? Bo co? Bo nie musiałam załatwiać sobie w ten sposób zielonej karty? - Jak śmiesz! - Po prostu stwierdzam fakty. Ty zaczęłaś. - Ja Franka kochałam! - No a ja kochałam Harry'ego. Może nawet nadal go kocham - to znaczy, nikomu tego nie mówię, ale to prawda. A skoro mó- wisz, że kochałaś Franka, to pewnie też prawda - chociaż poślu- biłaś go dokładnie wtedy, gdy kończyła ci się wiza, ja zaś wy- szłam za Harry'ego dokładnie wtedy, gdy bardzo pragnęłam go skopać, a więc nie oszukujmy się i nie mówmy o kwiatkach i mo- tylkach. - Ale jak możesz poczuć miłość do kogoś, kogo nie podzi- wiasz? Nie masz z Cantem wspólnych wartości... - Więcej niż ci się wydaje, zresztą Harry też zawsze mi to wy- pomina podczas kłótni. A wiele rzeczy w nim podziwiam. Jest bystry, zdolny i twórczy - ja nie zrównuję talentu z roztropno- ścią tak jak ty, ale go szanuję. Na płaszczyźnie osobistej jest bez- pretensjonalny jak taksówkarz: kiedy nie zajmuje się budowa- niem superdrapaczy chmur, zachowuje się jak facet, a nie jak miliarder. Jest zabawny i miły, a kiedy czyni źle, to z lenistwa lub nieuwagi, nigdy złośliwie. A jednocześnie ma tę potężną si- łę sarkazmu, dlatego dość niebezpiecznie jest go krytykować. Równie szybko jak ty ogłaszasz się najświętszą ze świętych, Har- ry potrafi zrobić lub powiedzieć coś, co uświadamia ci, że wcale nie jesteś niepokalana - z tym że on nigdy nie podnosi przy tym głosu. A poza tym potrafi - podobnie jak moja przyjaciółka Le- xa - walczyć o swoje, nie tracąc samokontroli. - Więc wielbisz go... w sposób niedoskonały. Ale nie współ- dzielisz z nim wszystkich jego wartości. - Jest moim eksmężem, a nie Mesjaszem. - Człowiek o zdrowej samoocenie zastrzega najsilniejszą mi- łość dla tego, kto stanowi najpełniejsze wcielenie jej lub jego wartości. Joan przewróciła oczami. - Ayn, poproszę o przerwę. Jeśli podnieca cię własne odbicie w lustrze, to świetnie, miłego poszukiwania, ale mnie to nie inte- resuje. Ja pragnę mieć kochanka, który stanowi wyzwanie dla moich wartości - kogoś, kto nie zawaha się zadrwić ze mnie, kie- dy biorę siebie zbyt serio. - Nie! - Ayn tupnęła nogą. -To źle! - Co znaczy "źle"? To kwestia upodobań. - To kwestia irracjonalnych upodobań! Jeśli zachowujesz się moralnie, nigdy nie ma powodu, byś stała się obiektem czyjegoś żartu! Śmiech ze spraw złych jest dobry - o ile bierzemy je po- ważnie, jedynie od czasu do czasu pozwalając sobie na żarty. Na- tomiast śmiech ze spraw dobrych, z wartości, jest złem... - Ayn, czy aby na pewno nie jesteś liberałem? - ...śmiać się z siebie lub zachęcać do tego innych to najgor- sze zło, jakie można uczynić. To jak napluć sobie w twarz. - Co jest strasznego w napluciu sobie w twarz? - zdziwiła się Joan. - Można to wytrzeć. A czasem człowiek potrzebuje odrobi- ny zimnej wody na otrzeźwienie zmysłów... - Rozmowa skończona - stwierdziła Ayn Rand. - Jesteś bar- dziej zdemoralizowana, niż sobie mogłam wyobrazić! Jak można myśleć, że... - Bardziej zdemoralizowana, niż sobie mogłaś wyobrazić? -; We frontowym wejściu biblioteki ukazała się Kitę Edmonds z książką pod pachą. - O czym mowa, o administracji Granta? - No to teraz jestem otoczona - rzekła Ayn. - W kleszczach ir- racjonalnej i nieczułej. Kitę drgnęła, urażona. - Czy nasze towarzystwo jest dla pani rzeczywiście tak nie do wytrzymania, panno Rand? - Bardziej niż można to wyrazić słowami. - Ayn, czy ty jesteś wrażliwa? - zapytała Joan. - Co takiego?! - Widzisz, technicznie jesteś kawałkiem oprogramowania. Niemniej nigdy nie dyskutowałam z tak skomplikowanym kon- struktem osobowości. Więc... - Pytasz mnie, czy jestem świadoma? - To chyba słuszne pytanie. Ayn .szarpnęła się za włosy. - Czy mam ci odpowiedzieć z głębi mej nieświadomości? - Ciekawie byłoby to zobaczyć - rzekła Kitę. Dodała w stronę Joan: - Masz ognia? Przypalając jej papierosa, Joan ze zdziwieniem zauważyła, że zaszło już słońce. Wśród całodobowej iluminacji wystaw skle- powych i Elektrycznych Billboardów pojawiły się latarnie i lam- py uliczne. Wysoko na niebie podążające na południe światła po- zycyjne sterowca reporterskiego CNN stały się pierwszą widocz- ną konstelacją. - Chwilę ci to zajęło, co nie? - powiedziała. - Zapomniałaś za mną zatęsknić? - uśmiechnęła się Kitę. - Zdaje się, że znalazłam to, czego szukałyśmy. -Trzymając papie- rosa w zębach, pozwoliła, by książka spod ramienia ześliznęła się do otwartej dłoni i podała ją Joan. Okładka była miękka - teczka z manili, zszyta i oprawiona na kształt tomu. Napis na ob- wolucie głosił: CASUS "NIKT NIE JEST DOSKONAŁY" Tajemnica dziesięciu najbardziej poszukiwanych z prywatnych akt J. Edgara Hoovera Przeczytać protokoły Zapoznać się z dowodami Znaleźć odpowiedź (rozwiązanie w załączeniu) - Z tym numerem katalogowym był spory problem - dodała. - Numer podany na taśmie wideo był w systemie klasyfikacji dziesiętnej Deweya, ta biblioteka zaś stosuje system Biblioteki Kongresu. - Co musiałaś zrobić, przetłumaczyć go? - Joan przejrzała ak- ta. Zawierały, zgodnie z zapowiedzią, kilka tuzinów raportów po- licyjnych w formie protokołów oraz kserokopie i laserowe wy- druki kilkunastu innych dokumentów. W pewnych odstępach po- jawiały się kartonowe arkusze, do których przyczepiono przejrzyste koperty zawierające dowody: świecę zapłonową, dys- kietkę komputerową, plastikową strzałkę do rzucania, słomkę. - To nie takie proste - odparła Kitę. - Nigdy dotąd nie mia- łam o tym pojęcia, ale systemy katalogowe bibliotek są niesły- chanie arbitralne. - Nie ma jednego właściwego sposobu uporządkowania bi- bliotek, co? - Joan nie mogła się powstrzymać przed rzuceniem spojrzenia na Ayn, która odwróciła się w obłoku dymu papiero- sowego. - Najwyraźniej nie - odpowiedziała Kitę. - Ten nasz numer 171.303 607 949 6 - gładko i rytmicznie wyrecytowała utrwalone powtórzeniami liczby - mówi nam, że książka ma coś wspólnego z etyką, bo stosiedemdziesiątki, z klasyfikacji Deweya, to etyka i filozofia moralna, 171.3 uściśla, że chodzi o system i doktrynę perfekcjonizmu. Kolejne trzy cyfry, 036, oznaczają "osoby rasy czarnej", a dalsze sześć cyfr, 079496, to kod geograficzny powia- tu Orange w Kalifornii. Tak więc 171.303 607 949 6 oznacza... - Książkę opisującą doktrynę lub system dotyczący perfek- cjonizmu rasy czarnej w powiecie Orange, Kalifornia. Tam wła- śnie leży Disneyland. - Bardzo dobrze. Natomiast system Biblioteki Kongresu, co nie dziwne, nie zawiera kategorii poświęconej takiemu temato- wi. Jest kategoria "Perfekcja, Etyka" i inne, równie dobrze pa- sujące, lecz kierownik biblioteki wyjaśniał mi przez dłuższy czas, że system nie jest przystosowany do klasyfikowania nie ist- niejących książek. Jeśli nie masz w rękach egzemplarza, musisz przynajmniej znać autora i tytuł. Oczywiście kod Deweya ci te- go nie powie. - No to jak ją znalazłaś? - Trochę poszperałam. Przejrzałam katalogi pod hasłami Per- fekcja, Doskonałość, Samodoskonalenie, Beatyfikacja i tak da- lej, a potem wybrałam się na spacer. Okazało się, że tylko mar- nowałam czas, bo ta książka ma duży format, a wszystkie takie przechowywane są oddzielnie, niezależnie od tematu. Poza tym nie było jej na półce. - No to jak... - Po bezowocnych półgodzinnych poszukiwaniach zrozumia- łam, że źle się do tego zabieram. Więc cofnęłam się o krok i prze- myślałam ten problem w aspekcie naszego szerzej rozumiane- go celu. A potem wróciłam i zrobiłam to, od czego powinnam za- cząć, nawet jeszcze przed rozmową z kierownikiem biblioteki. Joan zastanowiła się. - Poprosiłaś o pomoc Elektrycznego Murzyna - zgadła. - Eldridge'a 162 - odrzekła Kitę. - Chodził za mną między półkami, a ja niczego nie zauważyłam. Miał tę książkę w ręku, widoczną jak na dłoni. - Hmm. Coś ci powiedział? - Powiedział, że pan Hoover odezwie się do nas. Miał także specjalną wiadomość dla ciebie: ostrzega cię, żebyś nie zgubiła Lampy. Jak powiedział, "będzie w pewnym momencie bardzo ważna". - Zwróciła się do Ayn. - Będzie pani musiała jeszcze tro- chę z nami wytrzymać, panno Rand. - Wspaniale - odparła Ayn. Na końcu teczki z aktami Joan znalazła zaklejoną kopertę oznaczoną: ROZWIĄZANIE. Czerwona nalepka zamykająca ją ostrzegała: W załączeniu znajduje się pełne rozwiązanie casusu "Nikt nie jest doskonały". Proszę nie zepsuć sobie zabawy podglądaniem, przynajmniej dopóki nie utkniecie! - Co sądzisz? - Joan zapytała Kitę. - Hmm. No, w zwykłych warunkach lubię odwlekać rozwią- zanie tajemnicy, tak jak każdy, ale zdaje się, że tym razem musi- my się spieszyć - pomimo kłopotliwego szperania w bibliote- kach, ktoś błyskawicznie daje nam informację. Tak więc ktoś ma jakieś dotyczące nas plany, a skoro chodzi o morderstwo, prze- moc i co tylko jeszcze można sobie wyobrazić, zapewne mądrzej będzie jak najszybciej uzbroić się w prawdę. Z drugiej strony może właśnie tego oczekuje od nas morderca. - Więc czytamy rozwiązanie czy nie? - Trudno wyczuć - rzekła Kitę. - Ale osobiście wolę wiedzieć dużo, niż nie wiedzieć nic. - Tak. Ja też. - No to? - No to. - Joan rozdarta kciukiem kopertę. Ayn w swej lampie nie mogła się powstrzymać i wyciągnęła z ciekawością szyję; Kitę zauważywszy to wyjęła Lampę spomię- dzy łap kamiennego lwa i uniosła ją nad dokumentami. Joan otwarła pierwszą stronę rozwiązania. Wszystkie zapaliły po papierosie. Współczuję ci - Ash, słyszysz mnie? Ash! Sigourney Weaver walnęła pięścią w stół w mesie skazanego na zagładę statku "Nostromo". łan Holm, w roli odciętej głowy androida, otworzył oczy i wypluł biały śluz. - Słyszę. - Jaki miałeś rozkaz? - Czytałaś. Myślę, że był jasny. - Jaki miałeś rozkaz? - Priorytet jeden: sprowadzić obce życie. Pozostałe prioryte- ty zniesione. Frankie Lonzo kopnął stertę puszek po piwie u swych stóp. - Sal, która godzina? - zapytał. Salvatore beknął. Heineken. - Ściemnia się - odrzekł. - Ale która godzina? Dokładniej? - Jak go zabić, Ash? - gadał telewizor. - Musi być jakiś spo- sób. Jak, Ash? Jak to zrobić? - Siódma... trzydzieści dwie. - Salvatore zerknął na timex philharmonic na swym przegubie. - Siódma trzydzieści dwie, Frankie. - A dziewiąta rano dodać jedenaście godzin i dziesięć minut, to będzie... dziesięć po ósmej wieczorem. - Frankie uśmiechnął się do siebie. - No to prawie z głowy. Ten skurwysyn już grzęźnie w mule. - Chyba dalej nie pojmujesz, z czym masz do czynienia - tłu- maczyła głowa androida w telewizorze. - Z istotą doskonałą. Per- fekcja jego konstrukcji ustępuje tylko jego drapieżności. - Podziwiasz go. • - Podziwiam jego czystość. Zorientowany na przetrwanie. Nie ma sumienia, poczucia winy czy złudzeń zwanych moralno- ścią. - Muszę się odlać. - Frankie wstał. - Pilnuj interesu, Sal. -Uhm. - Ostatnie słowo... - zagadała głowa androida. -Co? - Nie będę cię oszukiwał, jakie masz szansę, ale... współczu- ję ci. Abstrakcyjne wzory na kafelkach nad sedesem zahipnotyzo- wały Frankiego, jak się to zdarza z sikającymi pijakami. Zakoły- sał się na nogach, próbując wycelować, ale najwyraźniej zdrzem- nął się na chwilę; gdy się ocknął, miał mokre trampki, a z telewi- zora dochodził nieludzki wrzask. Obcy pożerał Yapheta Kotto i Yeronicę Cartwright, podczas gdy Sigourney Weaver uganiała się za kotem. Frankie ostrożnie zapiął rozporek - kiedyś się skaleczył suwa- kiem. Zanim dotarł do salonu, nad umywalką ponownie utracił świadomość na kilka minut. Sigourney Weaver zdążyła włączyć program samozniszczenia silników "Nostromo" i uciekała w stro- nę wahadłowca, niosąc pojemnik z kotem. - Ej, Sal - powiedział Frankie, opierając się o futrynę. - Sal, która jest godzina? Bez odpowiedzi. W telewizorze Sigourney Weaver skręciła w korytarz, zauważyła złowrogi kształt i przerażona przywarła do ściany. - Sal. - Stroboskopowy efekt z telewizji utrudniał skupienie wzroku, ale przysłoniwszy oczy, Frankie wypatrzył pod przeciw- ległą ścianą podłużną szarą kanapę i fotel Sahratore. Wydawało mu się, że widzi także prawą rękę Salvatore, dzierżącą puszkę heinekena, ale, co zabawne, brakowało lewej ręki oraz nóg, tuło- wia i głowy. Hmm, zastanowił się Frankie. A potem pomyślał: Kanapa? - Tu nie ma żadnej kanapy - powiedział na głos. Kanapa przetoczyła się, ukazując płetwę grzbietową. Frankie i Sigourney jednocześnie zerwali się do ucieczki. Ale potwór w filmie pochylił się nad pojemnikiem z kotem, Meister- brau zaś skupił się na czymś bardziej konkretnym do zjedzenia. Pełznąc po dywanie, niechcący wdepnął na pilota do telewizora, podkręcając dźwięk na cały regulator. Frankie bosymi stopami prawie nie dotykał posadzki między salonem a toaletą. Zatrzasnął drzwi za sobą i strzelił zasuwą. Drzwi, zamontowane przez poprzednich właścicieli willi, miały za zadanie zatrzymać policję i były zrobione z trzycentymetro- wej płyty stalowej ze wzmocnionymi zawiasami. - To go zatrzyma - powiedział, poklepując zasuwę. -To go za- trzyma. A może i nie, pomyślał. Słyszał przez drzwi komputer pokła- dowy "Nostromo", Matkę. Zapowiadała, że czas na odwołanie procedury samozniszczenia upłynie za minutę, co tylko zwięk- szyło jego pośpiech. Rozejrzał się po łazience w poszukiwaniu ewentualnej broni, ale nie znalazł nic - nawet przepychacza do zlewów. Specjalny stojak w apteczce do niedawna mieścił uzi, ale brygada antynarkotykowa usunęła z willi całe uzbrojenie; ocalała pordzewiała żyletka nie warta była uwagi. - Dwadzieścia dziewięć - powiedziała Matka. - Dwadzieścia osiem... dwadzieścia siedem... dwadzieścia sześć... Okno! - pomyślał Frankie. Gdyby był kilogramem kokainy lub młodym aligatorem, mógłby się stąd łatwo zmyć, ale nie był - pozostawało więc okno. Podszedł do niego, przekręcił zamek i pchnął skrzydło. Zaklejone wiekowymi warstwami farby okno ani drgnęło. - Dwadzieścia sekund - rzekła Matka. Frankie usłyszał badawcze skrobanie po zewnętrznej stronie drzwi. Skrobanie i coś jeszcze... jakąś muzykę, klasyczną melo- dię nie pasującą do wycia syren z telewizora. Nie tracił czasu na rozpoznawanie melodii; wyrwał karnisz od zasłony prysznica i powybijał nim szyby. - Nie dasz rady tu wleźć - rzekł, Meisterbrau zaś naparł na drzwi tak silnie, że wgiął oba zawiasy. Frankie oszalał, waląc pię- ścią w środkowe skrzydło okna. Odrzucił pręt i wdrapał się na parapet, zwijając się w kulkę, w otoczeniu odłamków szkła i drewna. Skok nie zapowiadał się obiecująco. Nie było wysoko - trzy, może cztery metry - ale wzdłuż brzegu willi biegł stalowy płot zwieńczony szpikulcami i ostrą aluminiową taśmą. Nawet gdyby Frankie nie został przecięty ani nie nadział się nań, czekało go twarde lądowanie na ulicy zasłanej rozmaitymi toksycznymi od- padkami, w których lęgły się trójgłowe wiewiórki. - Dziesięć sekund - rzekła Matka. - Dziewięć... osiem... - Musisz to zrobić albo jesteś zjedzony - powiedział sobie Frankie. Rozglądając się po gładkim miejscu do wylądowania, zauważył ciemną pokrywę studzienki, otoczoną połyskującymi w świetle księżyca tłuczonymi butelkami i metalowymi odłam- kami. Duch Jimmy'ego Mireno podpuszczał go: "Boisz się Lon- zo? Pękasz, kurwa, pękasz?" - Tak - rzekł Frankie i sprężył się do skoku. - Cztery... trzy... Przy "dwa" Meisterbrau ponowił atak; zawiasy i zasuwa ustą- piły; drzwi z łoskotem padły. Prawie już zdecydowawszy się, Frankie postąpił krok w tył i odwrócił głowę do źródła dźwięku. Ujrzał przyczajonego w przejściu rekina, usłyszał "Bolero" Ra- vela dobywające się spomiędzy umazanych krwią i śluzem zę- bów i wiedział już, że nie żyje. - Koniec czasu na odwołanie procedury samozniszczenia - potwierdziła Matka. Rekin przysiadł na zadzie - Boże Święty, pomyślał Frankie Lonzo, ten skurwiel ma nogi! - a jego płetwy piersiowe napięły się jak skrzydła szybowca. Paszcza otworzyła się na kształt szu- fli. - Matko! - krzyknęła Sigourney Weaver ponurym tonem. - Włączyłam system chłodzący... Matko!!! - O matko - zgodził się Frankie. W swej ostatniej chwili za- uważył, jak doskonałą adaptację do środowiska alternatywne- go przeszedł Meisterbrau. Carcharodon carcharias potrafił nie tylko pływać i pełzać, lecz także unosić się w powietrze. 17 Platon (427-347 p.n.e.) widział we wszystkim częściową prawdę i pró- bował tego uniknąć. Na przykład zauważył, że żadne krzesło nie jest doskonałe. Jest krzesłem tylko do pewnego stopnia. Cały fizyczny świat przybiera podobną gradację niedoskonałości - statki, mosty, chmury, uśmiechy, obrazy, mądry, ładny, szlachetny, duży, szeroki, długi - wszystko. Jeśli przedmiot jest częściowo krzesłem, rozumował, częściowo także nim nie jest. Ale to sprzeczność. Czy sprzeczność może istnieć? Taką możliwość odrzucił i stanął przed dylematem. Sprzeczności otaczały go jak morze rybę, lecz mimo to były niemożliwe. Rozwiązał ten pro- blem ogłaszając, że fizyczny świat jest złudzeniem. Podłoga, trawa, niebo, książka, którą czytasz - wszystko to jest iluzją. Ale w takim razie co jest prawdziwe? By odpowiedzieć na to pytanie, Platon wprowadził idee. Zamiast konkretnego sklepu z biżuterią czy z warzywami, mamy, jak postanowił, ideę sklepu i podobnie ideę mo- stu, ideę chmury, ideę krzesła... Wszystkie te idee istnieją w naszym umyśle od urodzenia i dostępne są wyłącznie poprzez myśl. Doświad- czenie jest złudzeniem, natomiast idee są wieczne i niezmienne - są jedyną dostępną pewną wiedzą. Teoria idei wzbudza tak wiele wątpliwości, że u większości dzisiej- szych filozofów poświęca się jej co najwyżej skrótową wzmiankę. Nie będziemy się dłużej nad nią rozwodzić; wspomnimy jedynie o dwóch problemach. Po pierwsze, Platon pomylił częściową sprzeczność ze sprzecznością całkowitą, widząc harmonię pomiędzy niezbyt wyso- kim t niezbyt niskim jako konflikt między wysokim i niskim. Ten błąd doprowadził go do stworzenia idei. Po drugie, usunął ze świata stopniowanie i tym samym go odrealnił. Daniel McNeill i Paul Freiberger, Logika rozmyta Czysta siła woli Lexa Thatcher i Ellen Leeuwenhoek znalazły się na Lądowi- sku Sterowców Fonda na peryferiach Newark następnego ran- ka o jedenastej. CNN miał wiele takich lądowisk rozmieszczo- nych strategicznie na sześciu kontynentach, ale to w Newark by- ło największe, większe nawet niż flagowe lądowisko w Atlancie. Kiedy Ellen wjechała swym citroenem na miejsce parkingowe oznaczone TYLKO DLA PRASY, mogły ujrzeć sterowiec klasy Pulitzer, który właśnie wystartował i kierował się w stronę pło- nącej fabryki chemicznej w Trenton. Pulitzery były "wołami ro- boczymi" floty CNN - ich trzyosobowa załoga składała się z pilo- ta, operatora kamer i reportera komentatora. Mieli tu także mniejszy model - Gonzo, jednomiejscowy sterowiec "kamika- dze", szybki i zwrotny jak helikopter, a także większe murrowsy, mieszczące w gondoli dodatkowo dziennikarza analityka i dwóch komentatorów politycznych. Żaden z nich nie spełniał wymagań Lexy: potrzebowała najmocniejszego z dostępnych aerostatów, o udźwigu przekraczającym tonę - Hearsta. - Jest tu "Jane" - oznajmiła Ellen, wskazując olbrzymi kształt nieopodal. - Napełniona do startu. Potrzebujemy tylko pozwolenia, aby ją wypożyczyć. - Dostaniemy - stanowczo stwierdziła Lexa. - Mam list żela- zny od Teda Turnera. - Masz list żelazny od świętej pamięci Teda Turnera. Teraz, kiedy przesiadł się w Atlancie na swój ostatni samolot, jego na- zwisko może już nie otwierać wszystkich drzwi; załoga naziemna może odmówić. - Nie mogą mi odmówić - Lexa była uparta. - Mam tutaj coś - rzekła Ellen. Pochyliła się i wyciągnęła ze schowka broń. Podała go Leksie. Lexa gapiła się na porcelanowo szary samopowtarzalny pisto- let, jakby po raz pierwszy widziała broń palną. - Co to takiego? - Bodajże magnum .44 - odpowiedziała Ellen. - Jest odlany z niemetalicznego polimeru, możemy więc przemycić go przez posterunki ochrony. - A co z nim zrobimy? Ellen z zakłopotaniem wzruszyła ramionami. - Obsługa naziemna może się nie zgodzić - powtórzyła. Lexa, trzymając pistolet, jakby był przedmiotem przywiezio- nym z obcej planety, zapytała: - Jest nabity? - Nie bądź głupia. Jesteśmy pacyfistkami, no nie? Jeśli rze- czywiście musimy strzelić » pistoletu, oznacza to, że nie używamy go we właściwy sposób. - Ale skąd go w ogóle wytrzasnęłaś? - Z Waszyngtonu. Jeden z członków sztabu wyborczego repu- blikanów ma takie hobby: zbiera i wymienia sławne narzędzia zbrodni. Strzelba Charlesa Whitmana, kolekcja zatrutych pier- ścieni Jima Jonesa i tego typu rzeczy. Trochę to niezdrowe. - A tym kogo zamordowano? - Nikogo. Ten służy do celowania. Powiedział, że strzela z nie- go do nietoperzy na swoim rancho w Teksasie. Zostawił go w sa- mochodzie, no to sobie wzięłam. - Cóż - powiedziała Lexa, gładząc jej dłoń. - Dzięki, że po- myślałaś, Kinky, ale nie skorzystam. Nie w moim stylu. - Więc jak sobie poradzimy? - spytała Ellen. - Jeśli nie będą nam chcieli dać sterowca? - Tak jak zawsze, kiedy czegoś chcemy. Czystą siłą woli. - Le- xa miała już włożyć pistolet z powrotem do schowka, lecz tknię- ta namysłem wstrzymała rękę. - Chociaż wiesz co... -Co? - Jest sposób, żeby go wykorzystać, nikomu nim nie grożąc. - Mów. Lexa wsunęła broń do torebki. - Trzymaj kciuki, żeby w hangarze byli dzisiaj odpowiedni ludzie. - Co zamierzasz? - Obniżyć moje standardy etyczne do poziomu australijskie- go brukowca. - Innymi słowy, zrobić z igły kurewsko duże widły. - Tak jest. - Lexa cmoknęła Ellen w policzek. - Ufasz mi? - Zawsze. - Świetnie. Idziemy po sterowiec. GAŚ - No - powiedziała Joan. - No - powiedziała Kitę. - No to teraz wiemy. Teraz wiedziały. Gapiąc się na siebie poprzez kuchenny stół, wyglądały jak zamroczone. Powodem był po części brak snu, po części wypalony podczas tego czuwania karton marlbo- ro, głównie zaś fakty, o których się dowiedziały; albo prawdo- podobnie się dowiedziały, ponieważ historia ujawniona przez tajne akta Hoovera w kilku punktach wyglądała na naciąga- ną. Joan skombinowała inny komputer z modemem - nie takie cudo jak jej Cray, ale nadający się do użytku - i podłączyła się do kilku baz danych, by sprawdzić kilka faktów. To, co da- ło się sprawdzić, w istocie potwierdziło się, a całościowy ob- raz obejmował o wiele więcej niż tylko śmierć Ambersona Te- anecka. - "Naucz się rozluźnić i czekać na olśnienie" - zacytowała Jo- an. - Czy to miałaś na myśli? Kitę pokręciła głową. - Raz wpadłam w Nowym Jorku na chłopaków od Bossa Twe- eda*. Ale ta sprawa bije na głowę jakikolwiek spisek wymyślo- ny przez Tammany Hali* *. Choć w powietrzu można było siekierę powiesić, Joan grzeba- ła w stosie pomiętych paczek w poszukiwaniu jeszcze jednego nie wypalonego papierosa. Znalazła go i zapaliła. - Przelećmy to wszystko jeszcze raz. - Dobra. - Po pierwsze - rzekła Joan - Walt Disney nie zatrudnił Joh- na Hoovera jako specjalisty od robotów. Hoover wykonał parę prac dotyczących poruszających się i mówiących maszyn, ale pod tym płaszczykiem prowadził tajny projekt, do którego udało mu się przekonać Disneya w początku lat pięćdziesiątych. Projekt sztucznej inteligencji. - Elektryczny Mózg. - Kitę sprawdziła w pliku notatek. - Ga- zowy Analogowy Superkomputer. - GAŚ - dodała Joan, zerkając w te same zapiski - który za pomocą "złożonej mieszaniny gazów w stanie plazmy" symuluje procesy zachodzące w tkance nerwowej istoty żywej. Komputer plazmowy: zjonizowany gaz zamiast krzemu. - A komora plazmowa, jego mózg, wymaga ogromnych ilości energii i wytwarza mnóstwo ciepła. - Stąd ta rzekoma fascynacja Walta Disneya kriogeniką. Wca- le nie chciał się zamrozić, chciał tylko, żeby jego Sztuczna Jnte- ligencja nie zapaliła się podczas myślenia. - Zainstalowali ją w kompleksie bunkrów ukrytym nieopo- dal Magicznego Królestwa w powiecie Orange - ciągnęła Kitę. - Projektowanie i konstrukcja trwały jedenaście lat... - ...co i tak jest sukcesem na pograniczu cudu, zważywszy na poziom informatyki w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. * William "Boss" Tweed (1823-78) - polityk Partii Demokratycznej (Tamma- ny Hali), wsławiony defraudacją co najmniej 30 milionów dolarów z kasy miej- skiej Nowego Jorku; zmarł w więzieniu. Był pierwszym politykiem określanym niezbyt pochlebnym epitetem boss (szef, bonza). ** Tammany Hali - główna organizacja Partii Demokratycznej w stanie No- wy Jork; powstała jako stowarzyszenie dobroczynne w roku 1789; wsławiła się zwłaszcza korumpowaniem polityków na przełomie XIX i XX wieku. 21. ŚCIEKI-.. Jednak John Hoover był zaiste geniuszem, a GAŚ - rewolucyj- nym pomysłem. - Kosztował miliony... - ...wyłącznie z prywatnego majątku Disneya. Finansami kor- poracji zajmował się brat Walta, Roy, konserwatysta, który w przeciwieństwie do niego nie był ani trochę wizjonerem: sprzeciwiał się budowie Disneylandu, Świata Disneya i Epcot Center*. Nie rozumiał, dlaczego mieliby angażować się w bran- żę parków rozrywki, mając reputację i doświadczenie w realiza- cji filmów. - Rozumie się samo przez się - dodała Kitę - że nawet nie chciałby słyszeć o ładowaniu góry pieniędzy w komputerowy eksperyment. Również banki najpewniej nie podzielałyby tego entuzjazmu. - A zatem Walt potajemnie zastawił spory fragment swego pakietu akcji, by sfinansować GAŚ. Z jego korespondencji z Ho- overem wiadomo, że sztuczną inteligencję chciał przedstawić swemu bratu i światu jako fakt dokonany. W ten sposób, po udo- skonaleniu systemu, nie miałby kłopotów z pozyskaniem środ- ków na budowę jeszcze większego komputera plazmowego dla Miasta Przyszłości, które zamierzał wznieść na Florydzie - Di- sneyowskiej Utopii, z dobroczynną Sztuczną Inteligencją jako ojcem chrzestnym lokalnej społeczności. - Ale w rzeczywistości nie udało się. - Trwało zbyt długo - wyjaśniła Joan. - Kiedy GAŚ był gotowy do uruchomienia, zimą 1966, u Disneya rozpoznano końcową fazę raka płuc. Piątego grudnia, w jego sześćdziesiąte piąte urodziny, John Hoover wysłał do Szpitala Świętego Józefa w Burbank tele- gram, zawiadamiający Walta, że "ojciec chrzestny" działa i ma się dobrze. Ale nie Walt. W dziesięć dni później zmarł. - Nie wspominając o projekcie nikomu. Nawet własnej żo- nie. - Wskutek czego John Hoover został jedynym kustoszem naj- potężniejszego komputera na świecie, a także, o ile nam wiado- mo, jedynej naprawdę samoświadomej sztucznej inteligencji na świecie. * Epcot Center - kolejny park rozrywki Disneya, otwarty w roku 1982 (Epcot - skrót od Experimental Prototype City of Tomorrow, Eksperymentalne Prototy- powe Miasto Przyszłości). Składa się z dwóch części: Świata Przyszłości (Future World) i Świata w Pigułce (World Showcase). - A Hoover był socjopatą. - Drobna usterka charakteru, przeoczona przez Disneya. Ne- krolog w "Timesie" mylił się, stwierdzając, że Hoover pracował jako kryptograf w wojskowym korpusie łączności: naprawdę sta- rał się o pracę jako łamacz kodów, zdał bezproblemowo egzami- ny merytoryczne, ale poległ na standardowym Wielofazowym Te- ście Osobowości. - Armia wywnioskowała z wyników testu, że Hoover, choć niezwykle inteligentny, był psychopatycznym dewiantem, nie potrafiącym współczuć z innymi ludźmi i tym samym niezdol- nym do wykształcenia więzi długoterminowej lojalności. - Czyli osobą, której raczej nie daje się przepustki do tajem- nic. Wojsko odrzuciło zatem jego podanie. Ale Walt nie korzy- stał z wyrafinowanych testów przy podejmowaniu decyzji, czy kogoś zatrudnić. Od razu zorientował się, że Hoover posiada wła- ściwy rodzaj talentu, i nie zauważył albo nie obchodziło go, jak szalony jest ten człowiek. - A teraz podsumujmy, aby upewnić się, czy dobrze to zrozu- miałam - powiedziała Kitę. - GAŚ nie mógł naprawdę zrobić zbyt wiele, to znaczy - fizycznie... - Na początku nie. W 1966 nie istniały rozległe sieci teleko- munikacyjne i komputerowe w obecnej postaci, tak więc GAŚ nie mógł zaglądać do tajnych rządowych danych, włamywać się do instytucji finansowych i fałszować historii kredytów ani przejmować kontroli nad zdalnie sterowanymi urządzeniami... Według prywatnego dziennika Hoovera, urządzenia peryferyj- ne Sztucznej Inteligencji były na początku bardzo mocno ograni- czone. Dwa terminale wejściowe, jeden w bunkrze, drugi w mieszkaniu Hoovera w Anaheim, oraz dwa komplety ukrytych kamer i mikrofonów, jeden w prywatnej sali projekcyjnej Di- sneya, drugi w jadalni, która później stała się Klubem 33. - Mógł więc oglądać filmy, podglądać jedzących ludzi i roz- mawiać z Johnem Hooverem. - No i mógł myśleć. Jak powie ci nasza koleżanka na mikrofa- lówce - Joan skinęła w stronę Lampy - to wystarczy, by ruszyć świat z posad. Hoover uważał go za najinteligentniejszą isjtotę na Ziemi; nawet gdyby w swej ojcowskiej dumie przesadził, GAŚ był z pewnością bystrzejszy od niego. Hoover wykorzystywał po- tęgę tego mózgu. - Musiał. Stracił swego patrona. - Właśnie. Po śmierci brata kierownictwo objął Roy Disney i natychmiast począł wprowadzać zmiany, przycinając zwłaszcza bardziej ambitne plany Walta. Na początek poległ projekt Mia- sta Przyszłości; Epcot Center stało się zaledwie cieniem pier- wotnych zamierzeń; wszystkie próby zmniejszenia skali przed- sięwzięć kończyły się falą odsprzedaży, zwolnień stałych i tymczasowych. John Hoover zaś był tylko pracownikiem tech- nicznym średniego szczebla, nie chronionym żadną dodatkową umową. Fakt, że był bliskim współpracownikiem Walta, w istocie w pewnych kręgach nowej hierarchii Disneya działał na jego niej korzyść. 11 - Musiał natychmiast stać się niezastąpiony... J - ...w czym pomógł mu GAŚ, który wykoncypował setki tech- nicznych innowacji, pozwalających na oszczędności, co zreduko- wało o prawie dwa miliony koszt budowy Świata Disneya. - Niczym innym nie zdobyłby takiego uznania Roya - rzekła Kitę. - Dało mu to także wyższe stanowisko w firmie. Na chwilę był bezpieczny. Joan przerwała, by zapalić nowego papierosa. - W roku 1971 miały miejsce trzy kluczowe wydarzenia. Po pierwsze, otwarcie Świata Disneya. Po drugie, zmarł Roy Di- sney... - ...a po trzecie, J. Edgar Hoover i Roy Cohn jedli obiad w Klubie 33. - Ktoś załatwił J. Edgarowi kartę gościa klubu. Może wy- świadczył jakąś przysługę komuś z kierownictwa Disneya, a mo- że był to po prostu zapobiegliwy gest dobrej woli; w każdym ra- zie kiedy przyjechał w sprawach służbowych do Kalifornii, posta- nowił zaprosić swego przyjaciela Roya Cohna do Disneylandu, aby sprawdzić, czy mają tam dobre wina. John Hoover tymcza- sem znajdował się na Florydzie, wykonując pewne prace w Świe- cie Disneya: GAŚ czuł się samotny i znudzony. Aby nie umrzeć z nudów, włączył kamery oraz mikrofony i podsłuchiwał rozmowy z Klubu 33. Na nieszczęście system podsłuchowy był tak zużyty, że GAŚ prawie nic nie słyszał, w rezultacie więc pomylił zamó- wienie na obiad z niskopoziomowym poleceniem przeprogramo- wania. - Zastanawia mnie - powiedziała Kitę - na ile była to pomył- ka. To nieprawdopodobne, by tak inteligentna maszyna mogła popełnić tak idiotyczny błąd. Zastanów się, Joan: on na pewno już wcześniej słyszał, jak zamawia się obiad. - Uważasz, że umyślnie to błędnie zinterpretował? - Myślę, że miał kilka interpretacji do wyboru i wybrał naj- ciekawszą z nich. Jak sama powiedziałaś, zapewne bardzo się nu- dził. - Hmm - mruknęła Joan. - No, wszystko jedno, rezultat był taki sam. Od tego dnia GAŚ miał nową misję życiową. - Stworzyć świat z doskonałymi Murzynami. - Oczywiście, zważywszy na jego utajnione istnienie, GAŚ niewiele wiedział o świecie poza tym, co Hoover uznał za sto- sowne mu powiedzieć. A o ile do Klubu 33 nie wpadł kiedyś Ju- lian Bond*, znał czarnych wyłącznie z filmów. - Wujaszek Remus z "Pieśni Południa". - Farina i Buckwheat z serii komedii "Nasza paczka". - Stepin Fetchit. Kruki z "Dumbo". - Sami idealni Murzyni. GAŚ przestudiował ich nabożnie, ale bez szerszego okna na świat rzeczywisty nie mógł zdecydować, w jaki sposób wykonać pierwszą część swego polecenia. - Bardziej poszczęściło mu się z częścią drugą - "tysiącem wysoce ironicznych eliminacji". - W latach siedemdziesiątych Hoover zaczai mordować ludzi w obronie swego stanowiska w korporacji Disneya. Śmierć Roya wystawiła go na ostrzał kaprysów polityki korporacyjnej. Pomi- nąwszy biurowe podchody, otwarta pozostawała kwestia zasta- wionych akcji Walta Disneya. Hoover, zdaje się, zniszczył wszyst- kie papiery, ale próby wyśledzenia losów zaginionych milionów czyniono jeszcze przez lata. No i pozostałe zagrożenia: na przy- kład, że ktoś znajdzie bunkier GAS-a; że główny energetyk Di- sneylandu zainteresuje się nadmiernym poborem mocy i zacznie szperać. - Albo że ktoś z działu finansowego zainteresuje się przekrę- tami Hoovera - dodała Kitę. - Kiedy GAŚ potrzebował części za- miennych, Hoover wysysał pieniądze z legalnych projektów. Co było naprawdę w porządku, jako że komputer pomagał korpo- racji zaoszczędzić ogromne sumy; ale zarząd Disneya zapewne nie spojrzałby na to w ten sposób. - Stąd od czasu do czasu trzeba było przetrącić jakiegoś wścibskiego księgowego. Hoover załatwiał to tak samo jak wszystkie inne problemy: zajmował się stroną fizyczną, GAŚ zaś układał plany. - Julian Bond (ur. 1940) - działacz obywatelski, polityk. Protestował prze- ciwko segregacji rasowej, był założycielem organizacji Studenci Przeciwko Prze- mocy, później senatorem ze stanu Georgia. - Zrobili sobie z tego zabawę. - Nihilistyczną zabawę. Każde morderstwo było zaaranżowa- ne jako dziwaczny wypadek, w pewien sposób szyderczy wobec poglądów czy zasad danej ofiary. - Joan otworzyła teczkę i odna- lazła szereg kserokopii gazetowych artykułów i nekrologów. - Cetus Fleetwood i Dilmun Theroux, serwisanci sieci energetycz- nej i wodociągowej Disneylandu. Przyjaciele opisywali ich jako "niedzielnych hipisów"; dojeżdżali do pracy yolkswagenem mi- krobusem, oblepionym antywojennymi i prowegetariańskimi na- lepkami. Zabici i zjedzeni przez wietnamskiego tygrysa, który jakoś wydostał się z zoo w Los Angeles i dotarł do ich mieszka- nia... - Joan przewróciła stronę. - David Shenkman, inspektor jakości w dziale finansowym Disneya. Gorliwy baptysta, utopio- ny w Lagunie 20000 Mil Podmorskiej Żeglugi w Disneylandzie. John Tombes, z ochrony Disneya. Długoletni członek Narodowe- go Stowarzyszenia Strzelców, omyłkowo wzięty za zbiegłego Weathermana* i zastrzelony przez policjantów powiatu Orange. - "Ponieważ praworządna policja jest niezbędna dla bezpie- czeństwa wolnego stanu..." - zacytowała Kitę. Wzięła plik akt od i Joan i przewróciła kilka kartek. - A to jest mój ulubiony przypa- dek. Shelley Lacroix. - Ta psycholog? Kitę kiwnęła głową. - W roku 1978 wynajęta w celu nadzorowania testów psycho- logicznych wśród pracowników Disneya, po tym jak obłąkany operator karuzeli przebrany za świętą Annę próbował zaanek- tować Świat Pogranicza. Szefostwo chciało się upewnić, czy ta mania nie jest zaraźliwa. Doktor Lacroix zaprzęgła do pracy pe- łen arsenał środków oceny psychologicznej, w tym także nowszą wersję egzaminu, który zamknął przed Hooverem drzwi Wojsko- wego Korpusu Łączności. */ - Po trzech miesiącach pracy, pewnego wieczoru pani psycho- log jechała do domu krętą boczną drogą, kiedy z ciemności przed • nią wyłoniła się postać. Doktor Lacroix szarpnęła kierownicą,! usiłując ją wyminąć, zjechała z drogi i spadła z nasypu; zginęłaś w wypadku, a jej ostatnie wyniki testów zostały poddane szyb- kiej korekcie na miejscu. - Ironia tej sytuacji jest dość niejasna - rzekła Kitę. - Zdaje * Weatherman - członek paramilitarnego stowarzyszenia rewolucyjnego, działającego w USA w latach siedemdziesiątych. się, że Lacroix była kiedyś członkinią klubu dyskusyjnego na Uniwersytecie Kalifornijskim oraz autorką, jeszcze w college'u, krótkiej rozprawki "Podkreśl co złe", poświęconej wykorzysta- niu w dyskusji hiperboli - starej retorycznej sztuczki polegają- cej na doprowadzeniu postawy przeciwnika do skrajności, tak aby wydawała się śmieszna i ekstremalna, a następnie zaatako- waniu tej przesady, tak jakby była jego rzeczywistym punktem widzenia. - Kiedy patrol drogowy znalazł panią Lacroix następnego dnia, nie zobaczyli śladów przestępstwa; wyglądało na to, że po prostu zasnęła za kierownicą i straciła panowanie nad autem. Jedyną dziwną poszlaką była słoma rozrzucona na drodze, parę metrów przed miejscem, w którym zjechała z nasypu. Zaintere- sowało to policjantów, ale bez wyjaśnień doktor Lacroix nie mo- gli się domyślić, że to resztki postaci, która tak ją przeraziła. - Strach na wróble. Ustawiony w zasadzce i później usunięty przez Johna Hoovera. - A więc jeśli chcesz skomentować to w naprawdę, ale to na- prawdę szyderczy sposób, możesz powiedzieć, że Shelley Lacroix, podobnie jak jej adwersarze z dyskusji na uniwerku, została... - ...pokonana przez słomianego chochoła - uzupełniła Kitę. - To nieźle podsumowuje tę całą historię, co? - Pomiędzy rokiem 1971 i 1982 wśród Disneyowskich biurali- stów wydarzyła się niemal setka ironicznych wypadków. GAŚ aranżował te morderstwa z taką przenikliwością, że nikt nigdy nie miał nawet cienia podejrzeń wobec Hoovera. - A potem, w 1983 roku, GAŚ znalazł sobie kolejną zabawę. - Wtedy Hoover wreszcie poszerzył mu horyzonty. Zainstalo- wał połączenie modemowe i odbiornik telewizji kablowej. -CNN. - Oglądając wiadomości, GAŚ pierwszy raz miał okazję spoj- rzeć na prawdziwych Murzynów: nie byli tacy, jak się spodzie- wał. Nie byli podobni do Wujaszka Remusa. Ani do kruków z "Dumbo". - Co najgorsze, nie byli podobni nawet do siebie nawzajem. - Ekstrapolując z postaci filmowych, GAŚ musiał utożsamić doskonałość ze stereotypowym poziomem regularności - rzekła Joan. - Murzyni z hollywoodzkich filmów, obojętne, żywi czy ani- mowani, byli prości, przewidywalni i w dużej mierze zamienni - i nigdy nie wypadali z roli. - Prawdziwi zaś, dla kontrastu, byli straszliwie nieregularni. Urodzeni w poniewierce. Nie dawało się ich określić żadnym zbiorczym przymiotnikiem, którego przeciwieństwo nie byłoby również w pewnym sensie prawdziwe. Byli jowialni i poważni, kordialni i gniewni, dobroduszni i zgorzkniali... - Leniwi i pracowici - dodała Joan. - Ciemni i wykształceni... - ...nieuczciwi i praworządni, szlachetni i zdemoralizowani, tradycyjni i rewolucyjni, pobożni i bezbożni... - Właściwie jedyną rzeczą, jaką można by z pewnością rzec o nich wszystkich, to że byli sprzeczni wewnętrznie. - Jednym słowem - podsumowała Kitę - byli ludzcy. - Stąd właśnie potrzeba zastąpienia ich czymś pewniejszym. Zatem GAŚ, wspomagany przez socjopatę Hoovera - który z pewnością uważał, że to świetny pomysł - zabrali się za two- rzenie nowego, lepszego, bardziej jednorodnego typu Murzynów. Ale najpierw trzeba się było pozbyć wszystkich starych modeli. - Postanowili użyć epidemii. - Kitę mówiła teraz z niespokoj- nym zdumieniem człowieka mówiącego o rzeczach tak strasz- nych, że aż, dzięki Bogu, niemożliwych. - Mając do likwidacji ponad miliard ludzi, epidemia była rzeczywiście jedynym sposo- bem... - I nie taka pierwsza lepsza epidemia. W tym celu GAŚ mu- siał wynaleźć całkiem nowy patogen. Nie nadawała się żadna zwykła bakteria ani wirus. - To nowe śmiercionośne stworzenie - powiedziała Kitę, znów zerkając w notatki - nazwano nanowirusem. - "Nano" od nanotechnologii - technologii budowy maszyn o wymiarach cząsteczek. Hoover w swym dzienniku określa go jako wirusa ekspertowego. - Eksperta w sprawach rasowych... - Nanowirus posiadał wiedzę i intuicję medycznego antropo- loga, wydestylowaną w postać pojedynczej, samopowielającej się cząsteczki. Ten inteligentny zarazek mógł przeczytać DNA swego nosiciela, badając kolor skóry, typ włosów, strukturę kost- ną i wiele innych, bardziej subtelnych cech rasowych, jak typ krwi czy metabolizm. - Nanowirus działał jak wykidajło w lokalu wyborczym w czasach segregacji rasowej - dodała Kitę. - Sprawdzał cechy negroidalne u każdej infekowanej osoby. Ci, którzy przeszli test, stawali się nosicielami choroby, ale pozostawali zdrowi; ci, którzy nie przeszli, byli naznaczani jako ofiary. - Skonstruowanie samego wirusa było łatwe - rzekła Joan. - Prawie dwadzieścia lat zabrało mu natomiast określenie protoko- łu klasyfikowania nosicieli, wskutek kolejnej problematycznej nieregularności: wrodzonej ułomności kategorii rasowych. Nie tyl- ko nie istnieją idealni Murzyni, nie ma także idealnej biologicz- nej definicji Murzyna. GAŚ musiał opracować taką definicję i na- uczyć wirusa, jak sobie radzić w przypadkach granicznych. - W końcu mu się udało... - ...jakimś sposobem - zgodziła się Joan. - I pewnie dobrze, że nie znamy szczegółów. Wystarczy stwierdzić, że zadziałało: na- nowirus był tak dobry w rozróżnianiu ras, że potrafił zdziesiątko- wać czarnych Afrykańczyków i ich potomków, jednocześnie nie- mal w stu procentach omijając inne ciemnoskóre grupy rasowe, zwłaszcza śniadą rasę kaukaską. - Lecz miał jeden dziwny kaprys. Kiedy natrafiał na osobni- ka z zielonymi oczami, automatycznie zakładał, że nie jest to Murzyn, nawet jeśli była to oczywista nieprawda. Co więcej, na- tychmiast niszczył się sam. - Ludzie z kodem genetycznym zielonych oczu nie mogli stać się nawet nosicielami zarazy. I nie był to przypadek, zostało to umyślnie wbudowane w wirusa. Hoover wspomina o tym nieja- sno w swym dzienniku, ale nie wyjaśnia. - Myślę, że mogę zaryzykować strzał - powiedziała Kitę, ale nie rozwinęła myśli. Ciągnęła opowieść: - Na przełomie wieków, może trochę później, epidemia była gotowa do użycia. - Ale Hoover i GAŚ postanowili dorobić jeszcze jedno ulep- szenie. - Zegar. - A właściwie lont. Każdy egzemplarz wirusa zawierał rów- noważnik zsynchronizowanego zegarka, w skali nano. Zaraza wiedziała, która jest godzina. Miało to umożliwić jej rozprze- strzenianie się po cichu, w łagodnym, na wpół uśpionym sta- dium, aż do zadanej daty, kiedy nagle miała przyjąć śmiercio- nośną postać. - Co wyglądało, jakby wybuchła wszędzie naraz - rzekła Ki- tę - jak żadna inna epidemia w historii. - Uderzając tak mocno i tak szybko, że niemożliwe było zna- lezienie lekarstwa ani wyśledzenie genezy choroby. - W 2002 Hoover poleciał do Paryża z probówką pełną wiru- sa ukrytą wśród przyborów do golenia. Wziął udział w obcho- dach dziesiątej rocznicy w Eurodisneylandzie pod Paryżem: wielkie wydarzenie miało ściągnąć gości z całego świata... - Ale, z właściwą sobie ironią, Hoover nie wypuścił wirusa w Disneylandzie. Wziął go natomiast na antydisneyowski wiec dwa kilometry dalej, prowadzony przez paryskie stowarzyszenie intelektualistów, galijskich purystów, którzy ukuli zwrot "este- tyczny holokaust" obrazujący zagrożenie, jakie dla francuskiej wysokiej kultury stanowi Myszka Miki. - Głównym mówcą był profesor semiotyki, Alain Broussard... - ...którego wujeczny dziadek łapał Żydów w państwie Yichy podczas drugiej wojny światowej. Hoover stanął pod wiatr na scenie muszli koncertowej, z której przemawiał Broussard, i ode- tkał probówkę. Godzinę później, kiedy wiec przerodził się w marsz protestacyjny, przeciwnicy "estetycznego holokaustu" zanieśli zarazę do bram Magicznego Królestwa, zarażając ochro- niarzy, bileterów i turystów z sześciu kontynentów. - Wirus zaczął się szerzyć i rozmnażać. - GAŚ przyjął opóźnienie równe dwa lata: w tym czasie nano- wirus miał rozprzestrzenić się z punktu zerowego do najodle- glejszych ludzkich osiedli - rzekła Joan. - Hoover spędził ten czas w kraju, próbując znaleźć producenta dla swego najnow- szego wynalazku - Samonapędzającego się Androida... - Ze względów prawnych, musiał najpierw przedstawić go - i zaoferować udział we wpływach - Disneyowi. Ale nabrał już niechęci do tej korporacji; obojętnie ilu dyrektorów i funkcjona- riuszy uziemił, biurokracja ograniczała go coraz bardziej i bar- dziej. - Chciał stamtąd uciec, dlatego właśnie sabotował testy marketingowe swojego wynalazku: przedstawił niedorobiony projekt Androida i celowo skłócił przydzielony mu zespół ba- dawczy. Jednocześnie dyskretnie rozglądał»się za nowym praco- dawcą. - Hoover chciał znów pracować dla wybitnej indywidualności - powiedziała Kitę. - Genialnego wizjonera w rodzaju Walta Di- sneya, kogoś kto nie byłby na łasce i niełasce swych kredytodaw- ców i kto miałby wystarczające poważanie w korporacji, by za- gwarantować swym zaufanym pracownikom niezależność. - Większość sławnych geniuszy nie była jednak zaintereso- wana. Ted Turner był zajęty budową statków powietrznych, Ed Bass właśnie władował cały kapitał w budowę Biosfery, Bili Ga- tes stawał do przetargu na napisanie systemu operacyjnego dla nowego Cray PC, Steve Jobs zaś wyjechał z Doliny Krzemowej i został telewizyjnym kaznodzieją. A H. Ross Perot był zbyt wiel- kim paranoikiem dla kogoś z taką tajną przeszłością jak Hooyer. Nawet do niego nie podchodził. - Wtedy przeczytał artykuł w "Esąuire" o młodych dzielnych przedsiębiorcach, a wśród nich o młodym dzielnym Harrym Gan- cie. - Przyciągnęło go zdjęcie Harry'ego. Napisał w dzienniku: "Ma twarz człowieka posiadającego więcej zapału niż rozumu". GAŚ zgodził się z tą oceną. - Samonapędzający się Android został formalnie odrzucony przez Disneya w sierpniu 2004. Niecały tydzień przed wybuchem pandemii. - Wszędzie na świecie nanolonty dopaliły się do końca. Przez czysty przypadek pierwsze zarejestrowane pojawienie się obja- wów epidemii miało miejsce w Boise, w stanie Idaho, gdzie zjazd rodziny Buchet skończył się równoczesnym zapaleniem opon mó- zgowych u wszystkich jej członków. Zaledwie w dziesięć minut po pojawieniu się tej informacji w agencji prasowej nastąpiła prawdziwa powódź raportów ze wszystkich stron świata, ale z uwagi na wyraźną niespójność tej pierwszej depeszy - czarni w Idaho? - pojawiła się plotka, że epidemia zaczęła się w Boise. - Mit, z którym hodowcy ziemniaków wciąż uczą się żyć. W istocie wszyscy Murzyni - włączając tych, którzy nigdy nie wi- dzieli na oczy kartofli z Idaho - zaczęli czuć się źle mniej więcej w tym samym czasie. Zegar nanowirusa działał z dokładnością do kilku godzin. - Większość ofiar zmarła w ciągu pierwszych dwóch dni. Nie- liczni twardziele przeżyli dwa razy dłużej, ale półprzytomni i obłąkani z gorączki. - A kiedy zginęli, znikali. - Ostatnia sztuczka wirusa. Po zabiciu swego nosiciela stawał się saprofitem - istotą zjadającą martwą materię. Zjadającą szybko. - Nie tylko uniemożliwiło to sekcje zwłok - rzekła Kitę - ale również zapobiegło poważnemu zagrożeniu wtórnymi epidemia- mi, powstałymi na skutek rozkładu miliarda nie pogrzebanych ciał. I oczywiście dzięki temu pandemia nabrała tak nierealnych cech. - Było to szybkie, czyste, sanitarne ludobójstwo - powiedzia- ła Joan. - Ludobójstwo doskonałe. - Hoover tryskał dumą. Choć większość pracy odwalił GAŚ, chciał traktować to jak swój własny triumf... - ...jak dzieciak, któremu doświadczenie z Młodego Chemi- ka udało się nad podziw. Kilka miesięcy później, kiedy pierw- szy raz spotkał się z Harrym w Atlancie, wciąż promieniał du- mą. Może to pomogło mu załatwić sprawę. Od razu spodobał się Harry'emu. Uważał, że Hoover jest pełen optymizmu i energii. - W marcu 2005 roku podpisali umowę. Hoover odszedł z Di- sneya i pojechał na wschód do pracy w Gant Industries. - Zostawiając GAŚ w Anaheim. Teraz superkomputer był w pełni podłączony do globalnej sieci telekomunikacyjnej, więc nie musiał być blisko Hoovera, aby zachować z nim kontakt. I mógł konserwować się sam: łącząc się z komputerami dostaw- ców albo własnym magazynem Disneya, mógł zamówić dostawę dowolnych części i zainstalować je sam z pomocą dwóch prototy- powych Pomocników zostawionych mu przez Hoovera. - To mógł być błąd - powiedziała Kitę. - Mógł dać GAS-owi do myślenia... - Automatyczny Pomocnik odniósł olbrzymi sukces, zwielo- krotniony jeszcze przez brak siły roboczej po pandemii. Gant In- dustries produkowało tysiące tych maszyn, w planach była dru- ga generacja, obdarzona realistycznymi ludzkimi cechami. - Antropomorficzne Pomocniki, które, zdalnie sterowane, umożliwiły nieludzkiej inteligencji przyjęcie ludzkiej postaci i działanie w swym własnym imieniu w ludzkim społeczeń- stwie... - Co czyniłoby Hoovera trochę zbędnym, jeśli przypadkiem GAŚ pomyślałby o tym w ten sposób. Oczywiście, Hoover był sta- ry i chory, a wypadki na sali operacyjnej zdarzają się, ale... - Ale zarówno czas, jak i okoliczności śmierci były, mówiąc oględnie, podejrzane. - Jeszcze bardziej podejrzany jest fakt, iż Harry uważa, że Hoover dalej żyje. Udał się na emeryturę w roku 2008, aby pro- wadzić Bóg wie jakie eksperymenty w swoim Atlantic City, ale wciąż kontaktował się z Harrym telefonicznie i faksem... i ciągle się kontaktował, co jakiś czas, nawet po swojej śmieci. A przy- najmniej ktoś o jego charakterze pisma i głosie. Kitę zmarszczyła brwi. - Czy Ganta nie poinformowano by, że jego współpracownik zmarł? - Na pewno ktoś mu o tym wspomniał. Ale nie jestem pewna, że dotarło do niego. Więcej zapału niż rozumu, pamiętasz? - GAŚ zajął więc miejsce swego twórcy w społeczności... - I aż do dziś udaje mu się działać w tajemnicy. Wspierany przez nieznaną liczbę Automatycznych Pomocników, których na- wrócił na swą służbę. I jakiekolwiek są jego obecne cele, dalej ironicznie likwiduje wszystkich ludzi stanowiących dla niego za- grożenie. - Na przykład Ambersona Teanecka, korporacyjnego pirata, planującego przejęcie Gant Industries. - Ambersona Teanecka, obiektywisty. Wierzącego, że A rów- na się A, że rzeczy są takie, jakie są... ta logika, zastosowana do wrażeń zmysłowych, wystarcza, by zrozumieć rzeczywistość i wy- brać właściwy sposób działania... - ...taka filozofia jest ogólnie w porządku, chyba że zły super- komputer zbudowany przez zwariowanego naukowca przejął pa- nowanie nad twoją rzeczywistością, aby oszukać cię na śmierć. W takiej sytuacji poleganie na zmysłach i działanie na podsta- wie tego, co uznajesz za prawdę, może spowodować, że dosta- niesz po głowie. I właśnie tak się stało... - I oto jest wyjaśnienie morderstwa Ambersona Teanecka - rzekła Joan. Zamknęła teczkę z aktami. - A więc teraz wiemy... Zapadła długa cisza. Potem Kitę oznajmiła: - Nie wierzę w ani jedno słowo. - Ani ja - stwierdziła Joan. - Elektryczny Mózg w podzie- miach pod Disneylandem. Epidemia z doktoratem z antropolo- gii. To wariactwo. - Absurd. - Nonsens. - Bzdura. - Szajba. - Niestety - skonkludowała Kitę - to nie oznacza, że to nie- prawda. - Nie, nie oznacza. Ale jeśli to prawda, to co, do cholery, ma- my zrobić? - Jak to, przecież to oczywiste! - powiedziała Ayn Rand. Joan i Kitę obróciły się do niej. -Tak? - Musicie zniszczyć ten zły superkomputer! - stwierdziła Ayn. -Wyłączyć go! Rozwalić! - Tak po prostu, nie? • - Jeśli cenicie sobie ludzkie życie, jest to jedyna racjonalna droga! Co za potworna zbrodnia - wymordować miliard ludzi dla jakichś rojeń o doskonałości! Musicie powstrzymać tę maszynę! - Sądzę, że Joan nie kwestionuje twoich uczuć, panno Rand - powiedziała Kitę. - Ale jeśli GAŚ istnieje i rzeczywiście wymor- dował miliard ludzi, to czy nasze siły nie są aby troszeczkę zbyt skromne? - Dobry umysł dążący do prawdy i sprawiedliwości zawsze ma dosyć siły! - rzekła Ayn z tak wielką szczerością, że Joan i Ki- tę nie mogły powstrzymać się od uśmiechu. - A ty co myślisz? - zapytała Joan. - I tak jesteśmy skazane - zauważyła Kitę. - Bez sensu było- by siedzieć i czekać na uderzenie młota. - Myślisz, że jesteśmy następne na liście do likwidacji? - Tak, to zgodne z tradycją tych rzeczy. - Czy masz tu w domu jakąś broń prócz swego kolta? - zapy- tała Joan. - Taką, która nadawałaby się do walki z morderczymi androidami? - Mam parę drobniejszych sztuk. Nic dramatycznego. A ty? - No, ja znajdę jedną rzecz, która może się nadać. Właściwie dwie rzeczy. Myślę, że powiesz, że są troszeczkę dramatyczne... Materiał - Więc jesteś pewna, że właśnie z tego pistoletu zabito Johna Lennona? - Absolutnie - potwierdziła Lexa. - Dobry Boże - rzekł Dań. Długa siwa broda zwisała mu nie- mal do pasa, ale w oczach miał chłopięcy zapał, którego nie łago- dziły nawet zmarszczki i kurze łapki. - Autentyczny rekwizyt je- go męczeństwa. Widzisz to, Walter? - Widzę - odrzekł Walter, nie dodając nic więcej. - Wiesz - wyznał Leksie Dań - w roku 2009 podczas wojny syryjskiej moi operatorzy nakręcili prawdziwy materiał o poci- sku manewrującym Kemo Sabe, który zabił Assada. - Pamiętam - odpowiedziała Lexa. - CBS puszczał to prawie na okrągło... - Byliśmy z Paulą na wybrzeżu Libanu, gdzie robiliśmy wy- wiady z izraelskimi płetwonurkami - wspominał Dań - aż tu na- gle ten pocisk dosłownie gwizdnął nam nad głowami! O, to było naprawdę coś! - Zniżywszy głos, dodał: -Wiesz, te Kemo Sabe są tak precyzyjne, że mogą wlecieć kominem. - Wiem - powiedziała Lexa. -1 produkuje je ta sama firma, która przed wojną wykupiła CBS. Ale jeśli chodzi o stero- wiec... - Ano tak, sterowiec! Jeżeli mówisz, że masz ważną rzecz do nakręcenia, na pewno da się coś załatwić. Jak myślisz, Walter? Walter nie miał nóg. Nie był inwalidą wojennym; po prostu się taki urodził. W swych najlepszych latach był niemal bohate- rem narodowym, "najbardziej wiarygodnym prezenterem wia- domości w Ameryce"; pokazując się wyłącznie zza biurka, sku- tecznie ukrywał swe kalectwo przed widownią. Jako emeryt, spędzał czas na lądowisku w Newark, szwendając się po nim jak przysłowiowy smród po gaciach. Jego byli szefowie czasem klęli na to, wskazując, skądinąd słusznie, że CNN to nie jego gacie, lecz Walter miał to gdzieś. Co, myśleli, że będzie spędzał swe złote lata wdychając spaliny na lądowisku helikopterów CBS? - Który sterowiec chcesz? - zapytał, obracając się leciutko w podmuchach bryzy. Na polecenie świętej pamięci Teda Turne- ra mechanicy CNN zainstalowali w hangarze elektryczny żuraw, z którego zwisał Walter w specjalnej uprzęży z tkaniny. Bezprze- wodowy joystick pozwalał mu się poruszać. - "Jane" - odpowiedziała Lexa. - Musimy mieć "Jane". - Nie da rady - odrzekł Walter, tonem sugerując, że sprawa jest jeszcze do negocjacji. - "Jane" jest zarezerwowana na lot do Delaware. Demokraci robią tam imprezę poparcia dla Prestona Hacketta, na torze wyścigów psów w Wilmington. - Prestona Hacketta? To ten "czarny koń" w kampanii? Ten, co myśli, że arsenał to trutka na szczury? Walter potaknął. - Rush Limbaugh będzie unosić się nad piknikiem i zdawać relację. - To duperelna sprawa! - wykrzyknęła Ellen Leeuwenhoek. - O nie - sprostował Dań. -To element bloku informacyjnego CNN na temat Decyzji Roku 24. Bardzo dogłębnego. - To duperele - powiedziała Lexa. -Tymczasem ja mam po- ważne wydarzenie, które wydarzy się dziś po południu, sto mil od Wschodniego Wybrzeża... - Jakie znowu poważne wydarzenie? - Bitwa morska. Okręt podwodny Phila Dufresne przeciwko najemnej flocie czterech okrętów, a może i pięciu. Oczy Dana zabłysły. - Walter! Bitwa morska! To będzie news! Możemy użyć tych nowych, inteligentnych kamer... - W sprawę zamieszane są co najmniej dwa obce państwa - ciągnęła Lexa - udzielające nielegalnego wsparcia wojskowego amerykańskiej korporacji. - A twoje niezależne źródła potwierdzają to wszystko? - zapy- tał Walter. - Nie - odrzekła Lexa. - Dlatego właśnie potrzebuję sterow- ca. Znam czas i miejsce zdarzenia i chcę sama zdobyć potwier- dzenie, naocznie. - Spojrzała na Dana. - Lub kamerą... - Walter... - Dań spojrzał błagalnie. - Ta cała historia to gówno prawda. - Walter zmierzył Lexę twardym wzrokiem. - Proszę wybaczyć słownictwo, ale robi nas panienka w chuja. Lexa zdecydowała się wejść do gry. - Troszeczkę - przyznała. - Ale bitwa ma się odbyć i będzie to lepszy materiał niż cokolwiek dotyczącego Prestona Hacketta, no chyba że na łeb spadnie mu satelita. - Hmmm, hm! - powiedział Walter. - Ale jeśli myślisz, że takie polityczne duperele są OK... - Kurde - mruknął Walter. Podjął decyzję. - Dań? - Tak, Walterze? - Idź złap szefa obsługi naziemnej "Jane". Powiedz mu, że chcę z nim pogadać. I przypomnij mu, jak już będziesz go tu pro- wadził, że jest mi winny przysługę. - Już lecę. - Aha, Dań? - Słucham, Walterze? - Zostaw pistolet. Szesnaste urodziny Kitę wróciła do kuchenki, dźwigając szablę kawaleryjską, pa- rę mosiężnych kastetów i derringera wyłożonego masą perłową; Joan zaś - pudełko z wiśniowego drewna wielkości zestawu do gry w chińczyka. - Kurde - powiedziała Kitę, kiedy Joan uniosła wieko. Były to największe pistolety, jakie kiedykolwiek widziała: fakt ten mó- wił sam za siebie. - Będziemy strącać samoloty, czy wybijać dziu- ry w ceglanym murze? - Nadają się do jednego i drugiego. Automatyczne ręc?ne działko Browninga. Kaliber 18 mm. Pistolet z największym na świecie nadmiarem mocy obalającej. - Zważyła jeden z nich w dłoni. -To prezent na szesnaste urodziny od Gorda Gambino. - Gambino? - rzekła Kitę. - Masz też związki z mafią? - W pewnym sensie. Gordo mieszkał obok nas w południowej Filadelfii, kiedy dorastałam. Kiedyś był drobnego kalibru li- chwiarzem, ale wycofał się z tego, kiedy jeden z klientów pchnął go nożem w pachwinę. Po tym doświadczeniu bardzo złagodniał. - Nie wątpię. - Przez chwilę zadawał się z mamą, platonicznie, w stylu He- loizy i Abelarda. A ponieważ byłam chłopczycą, musiałam być dla niego synem, którego nie miał. Nauczył mnie grać w base- ball. - Oraz artylerii. - Pistolety były naszą tajemnicą. Mama nawet w najlepszym humorze by tego nie tolerowała. - Wiesz co, Joan - stwierdziła Kitę. - Im więcej się dowiadu- ję o twojej przeszłości, tym bardziej rozumiem twoje podejście do rozwiązywania problemów. - Zachowaj kolta na wszelki wypadek - rzekła Joan, podając jej działko i dwa puste magazynki. - Mam też naboje z eksplodu- jącymi pociskami - dodała, stawiając na stole karton. - Chyba nie z szesnastych urodzin, co? - skomentowała coraz bardziej zaskoczona Kitę. - Nie. Z wyposażenia służbowego. Fatima Sigorski zamówiła dwa tysiące sztuk przez pomyłkę, więc kilka jej podprowadzi- łam. - Kurde - powtórzyła Kitę. Uniosła browninga, by ocenić je- go ciężar. Niekiepski. - Weź derringera. Jest jednostrzałowy, ale mam do niego uchwyt ze sprężyną. Możesz trzymać go w ręka- wie, aż do chwili kiedy będzie potrzebny. Świetny w charakterze niespodzianki. - Dobra - rzekła Joan. - Uczciwa zamiana. - Odrzut z tego czegoś musi być zabójczy. - Kitę wykonała browningiem ćwiczenie na biceps. - Ma tłumik odrzutu, żebyś nie połamała sobie nadgarstka. Ale i tak nieźle kopie. Poza tym musisz upewnić się, że za celem jest dobry kulochwyt, na wypadek gdybyś spudłowała... albo gdybyś nie spudłowała. - Zapamiętam to. - Kitę wycelowała w lodówkę i spojrzała przez muszkę. - No to powiedz mi o naszych przeciwnikach. Gdy- by nadchodził Elektryczny Murzyn i zamierzał rozwalić mi czasz- kę egzemplarzem "Wojny i pokoju", to gdzie mam strzelać, aby go zatrzymać? - Środek klatki piersiowej - odpowiedziała Joan. - Automa- tyczny Pomocnik ma dwa częściowo niezależne procesory, jeden w klatce, drugi w głowie, ale ten w klatce steruje poruszaniem się. - Więc strzał w głowę by go nie załatwił? - Mógłby, gdyby przełącznik w rdzeniu nie zadziałał, ale nie polegałabym na tym. W dodatku androidy zwykle mają dodatko- we czujniki rozrzucone po ciele, więc taki automat nawet bez głowy nie będzie całkiem ślepy. - Są silne? - Domowe modele mogą unieść do pięciuset kilogramów - wystarczająco aby przesuwać meble albo służyć za podnośnik do samochodu. Przemysłowe Pomocniki mogą jedną ręką pocią- gnąć pociąg towarowy. - Matko Boska! No to walka wręcz odpada. A refleks? - Różnie. Ale niech cię nie zwiedzie, że wyglądają na powol- ne i flegmatyczne. Są zaprogramowane do ukrywania swych zdolności, aby ich posiadacze nie czuli się onieśmieleni i żeby żywi towarzysze pracy nie obawiali się o swe posady. - Jakieś szczególne słabości, pięty achillesowe? Joan pokręciła głową. - Jeśli usunięto im behawioralne blokady, to nie. Nie są nie do załatwienia, ale są dużo twardsze, niż się wydaje. Kitę potaknęła. Odłożyła browninga, otworzyła pudło z nabo- jami i ostrożnie wysypała jego zawartość na stół. Nabrawszy garść amunicji, zabrała się za napełnianie magazynków. Joan uczyniła to samo. - Myślisz, że powinniśmy kogoś zawiadomić? - zapytała Joan po naładowaniu broni. - FBI albo może brygadę antyterrory- styczną? - Nie jestem pewna - rzekła Kitę. - Ciekawe, czy przekonały- byśmy ich, że to prawda, nawet przedstawiając te akta jako do- wód. A gdyby nawet, nie wiem, czy dobrze się stanie, jeśli ludzie władzy dowiedzą się, że coś takiego jak nanowirus jest możliwe^ - Tak, ale jeśli nie powiemy nikomu, a same damy się zabić... Zadzwonił telefon. Obie się poderwały. Joan w istocie poczu- ła ulgę, zauważając, jak jest podminowana: obawiała się bo- wiem, że przyjmuje to wszystko zbyt lekko, bez emocji. Kiedy przy drugim dzwonku instynktownie chwyciła za broń, zorien- towała się, że brak emocji nie będzie problemem. - Odbierz - powiedziała przy trzecim dzwonku. - Dzień dobry, pani Fine. - Przyjemny, znajomy głos, ostatni raz słyszany na podwórku domku z piernika, ale o wiele groź- niejszy niż dwa dni temu. - Co za przypadek! - powiedziała Joan. - Właśnie o panu roz- mawialiśmy. - O nie, nie ma tutaj żadnych przypadków. - To znaczy? - Niektóre zagadki nawet pani powinna rozwiązywać bez podpowiedzi. - Dobrze. - Joan zerknęła na Lampę Ayn. - Więc jak mamy cię nazywać? John Hoover czy J. Edgar Hoover, czy GAŚ? Jesteś androidem, tak? Specjalnym modelem Automatycznego Pomoc- nika? - Tak, pod kontrolą superkomputera GAŚ. Może pani nazy- wać mnie Hoover lub GAŚ, wszystko jedno. Jedno jest podzbio- rem drugiego, więc naprawdę nie ma różnicy. - Ten superkomputer GAŚ w Anaheim... czy on słyszy, co mó- wię do ciebie? - Tak. - Dźwięk mógł być zniecierpliwionym westchnieniem. - Ma pani mu coś do powiedzenia? - Owszem - rzekła Joan i przybierając najbardziej rozkazują- cy ton, na jaki było ją stać, rzuciła: - Login priotytetowy, autory- zacja kod osiem, sześć, dwa, pięć, trzy, pięć, osiem, dwa, pięć, trzy, osiem. Wyłącz się, natychmiast! Cisza na linii. - Hoover? - Słucham? - Czy słyszałeś, co powiedziałam? - Słyszałem. Ale czy słyszała pani, żebym mówił, że jestem głupi? Nie? Bo nie jestem. Joan zerknęła na Kitę, potem znów na telefon. - Zmieniłeś taśmę, zanim dałeś ją nam? - Zmieniłem pamięć, z której utworzono tę taśmę. Przepisa- łem także program Anty-Babel na komputerze Jerry'ego Ganta. - A w jakim celu? - zapytała Kitę Edmonds. - Dlaczego nam się ujawniłeś? - Właśnie dlatego dzwonię, pani Edmonds. Mówiłem pani Fi- ne, że odezwę się, kiedy poskłada do kupy fragmenty łamigłów- ki. A teraz, kiedy to zrobiła, chciałbym, abyście obie przyjecha- ły do Atlantic City, żeby spotkać się ze mną twarzą w twarz. - Twarzą w twarz? - powiedziała Joan. - Hoover, ty jesteś ma- szyną! - Jestem maszyną, która chce was widzieć w Atlantic City, dzisiaj po południu - odparł Hoover. - Jak się pospieszycie, zdą- życie na ekspres o 12.59 z dworca Grand Central. - Zaczekaj... - Nie. I wy również nie czekajcie. Chyba że nie obchodzą was tysiące istnień ludzkich, bo taka jest stawka. Oczekuję was nie później niż punkt o drugiej. Trzask, urywany sygnał. - No to się wpakowałyśmy - powiedziała Kitę. Chwytliwe ujęcia Olbrzymi sterowiec Hearst narodził się jako morski aerostat rozpoznawczy, zbudowany pomimo zakończenia zimnej wojny. Wynajęty następnie Urzędowi Celnemu do łapania przemytni- ków na Karaibach, w końcu został sprzedany korporacji Turner Broadcasting za niecałą jedną czwartą kosztów budowy. Nic większego nie unosiło się w tych czasach w powietrzu. Jego po- włoka przerastała wszystko, włączając "Hindenburga", a utkana była z tkaniny ery kosmicznej - nieprzenikliwej dla pocisków jak pancerz, ale niewidzialnej dla radarów; szara gondola rów- nież miała kształt utrudniający wykrycie. Litery na dziobie gło- siły: "Sweet Jane", co miało oznaczać wdowę Turner, ale załoga naziemna wolała się posługiwać nieco inną nazwą. - Tu wieża kontrolna do pilota "Hanoi Jane". Nie masz ze- zwolenia na start. Proszę natychmiast wylądować. Odbiór. Bez odpowiedzi. Sterowiec, uniósłszy się kilkadziesiąt metrów nad murawą, zakołysał nosem i począł się oddalać. - Tu wieża kontrolna do pilota "Hanoi Jane". Łamiesz fede- ralne przepisy lotnicze. Proszę podać nazwisko. Odbiór. Walter wcisnął włącznik mikrofonu. - Mówi Cronkite, odbiór. - Cronkite? - zapytał kontroler lotu. - Walter? - Nie, Johann Wolf gang - odrzekł Walter. - Walter, nie masz pozwolenia na używanie tego sterowca. Nie wypełniłeś planu lotu. - Kurde, kontrola, przecież nie mam nawet licencji pilota. Jak mógłbym wypełnić plan lotu? - Walter, to nie jest śmieszne. Teraz zawróć "Jane" i... Walter wyłączył radio i wyjaśnił Leksie, jak odciąć automa- tyczny nadajnik przekazujący pozycję "Jane". Jedną ręką dzier- żąc drążek sterowy, a drugą kij od szczotki, którym manipulo- wał orczykiem, Walter prześliznął się nad rzeką Hudson, potem zaś złamał kolejny przepis, obniżając lot nad Jersey City, gdzie jego i tak już nieznaczne echo radarowe zagubiło się całkiem w naziemnych zakłóceniach. Później skierował się na południo- wo-południowy wschód, wykonując slalom pomiędzy mieszkal- nymi i biurowymi drapaczami chmur; Lexa, rozparta w fotelu drugiego pilota, podziwiała jego zręczność. - Jak na gościa bez licencji latasz całkiem nieźle - powie- działa. - Talent nie siedzi w papierach - rzekł Walter. Wskazał kon- solę po przeciwnej strome kabiny. -To nawigator. Wpisujesz cel i będzie podawał nam kurs, po którym mamy lecieć. Z tyłu gondoli Dań demonstrował Ellen Leeuwenhoek inteli- gentny system kamer. - Co w nim takiego inteligentnego? - zapytała. - No, firma Nielsen wzięła odrzucone materiały od wszyst- kich kamerzystów, jacy kiedykolwiek dostali nagrodę za mate- riał informacyjny, i stworzyła komputerowy ekstrakt ich stylów. - A więc jest to jakby zbiór szablonów osobowości wybitnych operatorów. - Tak jest. Możesz albo włączyć jeden wybrany styl, albo użyć funkcji losowego miksowania i stworzyć "koktajl". - Hmm... - To oczywiście jeszcze eksperymentalna technologia... - Rozumiem - powiedziała Lexa. Przednia szyba kabiny przyciemniła się i pojawił się na niej wyświetlacz, żywą laserową zielenią wykreślając kurs, szybkość, poziom paliwa i inne informacje. Jedna z podświetlonych ramek mówiła: KURS DO PUNKTU D: 143° - ODLEGŁOŚĆ: 128,6 Mm. - Sto trzydzieści mil - rzekła Lexa, trochę zdenerwowana. - Zdążymy? Philo ma zrobić swój ruch około trzeciej, chyba że coś się stanie. Walter porównał swój zegarek z zegarem w konsoli. - Philo, co? Jesteście po imieniu? Lexa spojrzała mu w oczy, potem skinęła głową. -Tak. - Spokojnie - powiedział Walter. - Ten stary gruchot nie prze- kroczy bariery dźwięku, ale leci. - Sięgnął do dźwigni przepust- nic obok fotela i puścił wszystkie osiem silników "Sweet Jane" na pełen gaz. Minęli Jersey City i znaleźli się nad Zatoką Nowo- jorską, błyskawicznie wyprzedzając pełznący w kierunku Rich- mond prom na Staten Island. Minąwszy od południa Statuę Wol- ności, Walter zmienił kurs na sto czterdzieści trzy stopnie. W studio realizatorskim Dań wcisnął klawisz "koktajl". Czternaście pistoletowych kamer zainstalowanych naokoło gon- doli zaczęło rozglądać się za chwytliwymi ujęciami. Kamera nu- mer dwa, najbardziej wysunięta na prawą stronę, szybko zogni- skowała się na pobliskim wybrzeżu Brooklynu. Został jej losowo przypisany styl niezależnej operatorki Dee Dee Rule, która w ro- ku 2014 otrzymała Honorową Nagrodę imienia Ruperta J. Mur- docha za relację z zatopienia obozu wojskowego w Bengalu. Po- wiat Kings to oczywiście nie Indie; Brooklyn nie miał pory mon- sunowej, błyskawicznych powodzi ani tygrysów polujących na przerażonych, podtopionych żołnierzy. Ale miał kilka wojsko- wych namiotów - dwa średnie i jeden duży - rozbite na brud- nym nabrzeżu, gdzie mogło się stać coś złego; obok nich szwen- dał się smętnie skautmistrz w średnim wieku, wyglądający jakby coś złego już się stało. Kamera numer dwa śledziła skaut- mistrza, robiąc zbliżenie na jego nieszczęśliwą twarz. Mówił do siebie, powtarzając w kółko dwa słowa. Pierwsze: "kompletna", drugie: "klęska". Widziałaś to? Zbiegły skautmistrz Oscar Hill zamelinował się w opuszczo- • nej przystani niedaleko doków Terminalu Busha. Jego cztery ocalałe podopieczne kłębiły się w jednym z namiotów, gdzie sęk- i cjonowały siedmionogiego szczura znalezionego w beczce po ro- pie, on sam zaś snuł się po spękanym nabrzeżu, rozpamiętując • swe nieszczęśliwe, smutne, pełne rozczarowań, straszne i zmarno- wane życie. Na początku niezgłoszenie zaginięcia Oblia nie wydawało się niewłaściwe - w istocie wyglądało na całkiem naturalne. Dziew- czynki przez cały dzień nie wspomniały o nim ani słowem. Wtor- kową noc spędzili w obozie na cmentarzysku samochodowym; Oscar Hill od lat nie spał tak spokojnie. Dopiero podczas środo- wego śniadania skautka orla Melissa Plunkett nagle przypo- mniała sobie. - O, a co stało się z Obliem? Oscarowi nagle zaschło w gardle. Omal nie zadławił się kuku- rydzianą bułką, kęs której właśnie przełykał. Dopiero dwa potęż- ne łyki z manierki przywróciły mu głos na tyle, by wyjąkać: - Oblio pojechał do domu. "Oblio pojechał do domu". To mogła być prawda. Melissa Plunkett przyjęła to bez dodatkowych pytań, ale Oscar, przyglą- dając się wysokości słońca przez czarny dym ze stosu płonących opon, zdał sobie sprawę, że pozwolił, by upłynęło prawie osiem- naście godzin. Nawet jeśli Oblio trafił bezpiecznie do rodziców, oznaczało to prawdopodobnie karalne zaniedbanie, nie mówiąc już o pogwałceniu Kodeksu Skautmistrza. A jeżeli Oblio nie tra- fił bezpiecznie do domu... Jedyną zaletą miejskich obozów przetrwania jest fakt, że za- wsze gdzieś niedaleko znajdziesz automat telefoniczny. Oscar wymknął się ukradkiem, kiedy skautki rozbijały obóz, i wykręcił numer Oblia. Odebrała jego matka. - Halo? - Dzień dobry, pani Wattles - powiedział Oscar dziecięcym falsetem. - Czy jest Oblio? - A kto mówi? - Kolega Oblia, Oscar Hill. - Oscar był tak skupiony na tym, aby nie zdradzić się głosem, że podał swe prawdziwe nazwisko. - Oscar Hill? Skautmistrz Hill? Dlaczego pan dzwoni do Ob- lia? Czy on nie jest z panem? Kolejny atak suchości w gardle. Głos Oscara obniżył się z fal- setu do zacinającego się basu: - Eee... eee... eee... - Pan Hill? Oblio jest dalej z panem, prawda? Panie Hill! Pro- szę się odezwać! Coś stało się z moim synem?! Oscar się rozłączył. Gdyby miał pistolet, natychmiast wyszedł- by z sytuacji w jedyny honorowy sposób. Zamiast tego wrócił do swego zastępu, ogłosił, że przedłużają wycieczkę o jeden dzień, i poprowadził ich na wielokilometrowy marsz, poprzez Benson- hurst aż do Fort Hamilton, a potem wzdłuż brzegu Bay Ridge aż do doków. Skautki były nieco zdziwione, ale nie narzekały: wszystko lepsze niż szkoła. Oscar nie miał w istocie pojęcia, do- kąd zmierzają i co będą tam robić; chciał tylko uciec jak najda- lej od ich poprzedniego obozu, zanim pani Wattles zawezwie po- licję. Gdyby znaleźli na nabrzeżu przycumowaną łódkę, pewnie by do niej wsiadł. Ale tymczasem zrobiło się już czwartkowe popołudnie: rodzi- ce dziewczynek zdążyli się zaniepokoić i również zadzwonili na policję. Życie Oscara Hilla było... no, było skończone. Skreślo- ne. Obdarzony świętą łaską przewodnika i nauczyciela dzieci, zawiódł na całej linii. Jeśli kiedykolwiek pragnął spełnienia ja- 343 __ kiegoś porzekadła, to właśnie w tej chwili: chciał, by ziemia roz- stąpiła się pod stopami i pochłonęła go żywcem. Ale skoro mowa o dziurach w ziemi... jeden z odchodzących od rampy drewnianych pomostów zapadł się, ukazując czarny ryj biegnącego pod nabrzeżem kanału ściekowego. Nie wypły- wało z niego wiele: zaledwie wąski strumyczek ekskrementów zbierających się na połamanych deskach pomostu i rozpływają- cych się mglistą chmurką w wodzie. Oscar spostrzegł wśród brą- zu także czerwone, białe i niebieskie plamy; zaciekawiony przyj- rzał się dokładniej i zszokowany rozpoznał w nich unurzany w nieczystościach, podarty i brudny gwiaździsty sztandar. Nie mógł zdzierżyć ani zignorować tak oczywistej metafory - sym- bolu Ameryki zanurzonego w gównie. Na betonowej ścianie na- brzeża znajdował się szereg metalowych szczebli, tuż obok wylo- tu ścieków, i choć nie sięgały aż do poziomu wody, pomyślał, że gdy stanie na ostatnim z nich, dosięgnie flagi długim kijem. Za- uważył oparty o ścianę szopy połamany bosak i pobiegł po niego. Szczeble były mocno pogięte i skorodowane, choć trzymały się nieźle, oprócz drugiego od dołu, którego nie było wcale. Oscar musiał wyciągnąć się nad szczeliną. Ruch ten okazał się zbyt stresujący dla jego spodni; dało się słyszeć nagłe "prrrrrrr" dartej tkaniny, Oscar zaś poczuł zimny powiew na pośladkach. Stojąc pewnie na ostatnim szczeblu, wykręcał głowę, próbując ocenić szkody. Usłyszał przy tym dwa dźwięki. Pierwszym był ci- chutki warkot silnika dochodzący z powietrza. Na nabrzeże padł cień "Sweet Jane", ale Oscar nie spojrzał do góry, z uwagi na drugi z tych dźwięków. Muzyka. Klasyczny motyw dobywał się z wylotu kanału ście- kowego. Znajoma melodia skojarzyła się Oscarowi z maszerują- cymi na wymarcie dinozaurami w "Fantazji" Disneya. Wsłuchu- jąc się w dźwięki, wykrył jakby skrobanie czy raczej tupot, tak jakby coś o bardzo krótkich nóżkach poruszało się wewnątrz rury. - Oblio?! - zawołał, choć wiedział, że to niemożliwe. Chwy- ciwszy jedną ręką szczebel, wychylał się jak najdalej na prawo, aż znalazł się twarzą na wprost wylotu. Zobaczył tylko ciemność. - Hej! - krzyknął. Muzyka nabrzmiewała. - Jest tam kto? W realizatorni na pokładzie "Sweet Jane" Dań Rather drgnął jak rażony prądem. - Boże drogi. Widziałaś to? - Niby co? - zapytała Ellen Leeuwenhoek. W czym mogę pomóc? - Uuuuf! Joan zderzyła się z włóczęgą zaraz za wejściem do dworca Grand Central. Był od niej wyższy i poruszał się szybciej; upadł- by, gdyby go nie przytrzymała. Większość ludzi raczej pozwoliła- by mu upaść - śmierdział jak kanał ściekowy - ale Joan podtrzy- mała go pod ramiona i spojrzała mu w twarz - wtedy go rozpo- znała. - Clayton? - zdziwiła się. - Clayton Bryce? Oczy zaokrągliły mu się jak u cielaka prowadzonego na rzeź. Słysząc swe nazwisko, ukłonił się smutno i chwycił za klapy kurt- ki Joan jak człowiek lecący w przepaść. Ayn Rand wzdrygnęła się z obrzydzeniem w swej Lampie. - Stój! - syknęła. -Won z łapami, ty brudasie! - Oj, Clayton - powiedziała Joan. Był kompletną ruiną: odziany w usmarowane łachmany i ucharakteryzowany tak, jakby od lat mieszkał na ulicy, aby nawet rodzice go nie pozna- li lub też nie przyznali się do niego. Jego zawsze tak porządna fryzura została wymieniona na perukę z rozczochranymi brązo- wymi kołtunami, upaćkanymi wszelakim brudem. Do twarzy przyklejono mu niechlujną brodę i wąsy, a na podbródku miał nagie, pozdzierane płaty skóry w miejscach, gdzie usiłował ją odkleić. Język spuchł mu do rozmiarów piłki golfowej, unie- możliwiając mówienie i utrudniając oddychanie; nos i oczy by- ły zapuchnięte i cieknące; spuchły mu także dłonie - były wielkie i czerwone, jakby gotowane, i bolały tak, że mógł tyl- ko trzymać pogiętą blaszankę z ołówkami, swą jedyną wła- sność. - Oj, Clayton - powtórzyła Joan, a w jej głowie układał się scenariusz. - Co zrobiłeś, powiedziałeś coś głupiego i pogardliwe- go o bezdomnych? Pewnie do nieznajomego? Serce Claytonowi przystanęło na chwilę, po czym zmienił mu się wyraz twarzy; szok ustąpił pod naporem błagania, szaleństwa i strachu. - Hhhhatuuuunk! - zawył Clayton, słabiutko uderzając Joan blaszanką z ołówkami. - Hhhhatuuuunk! - Ratunku! - wrzasnęła Ayn Rand. - Ratunku! Policja! - W czym mogę pomóc? - zapytał jeszcze jeden głos. Brygada Przyjemnej Podróży, już śledząca Claytona, otoczy- ła ich. Siedem brązowych mundurów, elektryczne pałki i tase- ry. Ten, który się odezwał, był groźnie wyglądającym Latyno- sem. Identyfikator przedstawiał go jako kapitana Hectora Miercoles, - Wszystko w porządku. On jest z nami. - A wy kim jesteście? Macie bilety? - indagował kapitan Miercoles. - Właśnie mamy je kupić - odpowiedziała Joan. - Jedziemy do Atlantic City. Pierwszą klasą. - Pierwsza klasa jest bardzo droga. Jesteście pewni, że może- cie sobie na nią pozwolić? Joan wyplątała się z rąk Claytona i wyciągnęła portfel, ostrożnie, aby nie ujawnić zatkniętego za pasek pistoletu. - Plastiki - powiedziała, pokazując karty kredytowe. - Sześć różnych i jeszcze karta do bankomatu. - Otworzyła portfel i za- machała banknotami. - I gotówka. W porządku? - Najoczywiściej jest pani zamożną kobietą - rzekł kapitan Miercoles, spoglądając na jej znoszone trampki. - Ale ten czło- wiek nie może siedzieć w pierwszej klasie. - Zmarszczył nos. - Obawiam się, że nawet w klasie ekonomicznej będzie nieprzy- jemny dla innych pasażerów. - Panie kapitanie - odezwała się Kitę, wyprzedzając odpo- wiedź Joan. - Mogę coś zaproponować? Kapitan odwzajemnił jej spojrzenie. - Słucham. - Czy pociąg o 12.59 do Atlantic City ma przedział dla palą- cych? Kapitan poradził się komputerka na swym przegubie. - Tak, ma. Dzisiaj jest to pół wagonu, na specjalne zamówie- nie. - No to będziemy tam siedzieć - powiedziała Kitę. - Ci ludzie i tak nie mają już węchu. - To jest do przyjęcia. - Kapitan złagodniał. - Ale musicie się pospieszyć. Pociąg już jest podstawiony. - Pobiegniemy tak szybko, że nawet pan zapomni, że nas spo- tkał. - Bardzo dobrze. - Kapitan zasalutował dwoma palcami. - Przyjemnej i bezpiecznej podróży. - Tak. Miłego dnia - odpowiedziała Joan. Już odwracając się, kapitan Miercoles zatrzymał się na mo- ment, jakby chciał ponownie przemyśleć swą decyzję, ale wtedy zaszczekało jego radio, mówiąc o innych kłopotach gdzieś na dworcu; kapitan potraktował zatem Joan ostrzegawczym spój- rżeniem i odmaszerował, wraz ze swymi przyjemniakami. - Cierpliwości, Joan - powiedziała Kitę, kiedy się oddalili. - Zdaje się, że będziemy walczyć szybciej, niż ci się wydaje. - Zachowywał się jak kutas. - Za to właśnie mu płacą - odrzekła Kitę. - A nie jest to lek- ka praca, zwłaszcza kiedy to jedyna, jaką możesz znaleźć. Tymczasem Clayton nie odrywał oczu od portfela Joan. Gdy tylko przyjemniacy odeszli, pomimo bolących rąk momentalnie sięgnął po pieniądze. - Złodziej! - wrzasnęła Ayn Rand, ale Joan pozwoliła mu wziąć pieniądze. Gapiła się na obrożę wokół szyi Claytona. Była ze skóry, bez ozdób, wyjąwszy dwa przezroczyste pęcherze, po jednym pod każdym uchem, wypełnione gliniastą substancją. Klamra obroży, przyciśnięta do grdyki, przypominała szczelinę w automacie do rozmieniania pieniędzy: była szeroka w sam raz na banknot. Joan obserwowała, jak Clayton wtyka do niej pierw- szy z banknotów. Jakiś mechanizm w obudowie zmielił go na zie- lone confetti, które płatkami opadło na pierś Claytona; licznik nad szczeliną zaterkotał i przestawił się z $492 na $472. - Zatrzymać go! - krzyknęła Ayn, gdy Clayton składał w ofie- rze kolejne banknoty. - On niszczy pieniądze! - Spokojnie, Ayn - syknęła Joan. - Nie widzicie, co on robi?! Niszczy pieniądze! Nie rozumie- cie, co to znaczy? - Ayn... - Pieniądze są owocem trudu człowieka! Trud człowieka jest produktem myśli ludzkiej! On niszczy myśl! Niebawem myśl skończyła się, lecz licznik dalej pokazywał $319. Clayton wyciągał ręce po więcej, proponując w zamian garście monet, których nie dał rady zamienić na banknoty, ale portfel Joan był już pusty, a Kitę nie miała wiele. - Tylko piątak i kilka jedynek - powiedziała. - Jeśli chcesz, to proszę bardzo, ale... - Jeśli chcesz marnować pieniądze - wtrąciła się Ayn - dla- czego nie umyjesz się i nie znajdziesz pracy? Może ten trud spra- wiłby, że poznałbyś wartość dolara! Lecz Clayton wskazywał niecierpliwie zegar nad megafonem. Była 12.51. Poklepał się po nadgarstku, podkreślając ważność czasu. Potem zacisnął pięści, drżąc przy tym, i przytknął je do dwóch pęcherzy w swej obroży. - Bhhhhhhhhmm! - ryknął, rozkładając ręce. - Bhhhhhhh- hmm! - Bum? - spytała Joan. - Yhhhm! - odpowiedział Clayton, nerwowo kiwając głową. -Thhhhhak! Zżzzarszszszsz! O phhhhehszszsz! O phhhhehszszsz! Hhhhatuuuunkuuu! - To wariat! - zawyrokowała Ayn. - Zostawmy go! - Tam - powiedziała Kitę, ciągnąc Joan za rękaw. Po lewej stronie miały kiosk z gazetami, ten sam, który niedawno Max- well obrabował z powieści Eriki Jong, a tuż za nim znajdował się bankomat. - Druga zapowiedź: pociąg ekspresowy Utracjusz do Atlan- tic City odjedzie z toru siódmego przy peronie trzecim - oznaj- miły megafony. - Pociąg ekspresowy Utracjusz do Atlantic City- odjedzie z toru siódmego przy peronie trzecim. Pros/ę wsiadać! • - To twój pociąg! - powiedziała Ayn. - Spiesz się! Ale Joan ujęła Claytona za rękę i prowadziła go do bankoma- tu. - Co robisz? - zapytała Ayn. - Ratuję kretyna. - Ale dlaczego? Czy ten... człowiek stanowi dla ciebie jakąś wartość? - To dupek - odparła Joan ku wzburzeniu Claytona. - No to dlaczego mu pomagasz? - Empatia, panno Rand - odparła Kitę. - To Ameryka. Tutaj wszyscy są dupkami. W CZYM MOGĘ POMÓC? - zapytał bankomat. Joan wetknę- ła kartę, wybrała język angielski i wklepała swój tajny kod: HIOB 32 10. Kazała maszynie wypłacić czterysta dolarów. Clay- ton nachylił się nad podajnikiem jak bramkarz oczekujący na rzut karny podczas finału Mistrzostw Świata. Pieniądze się nie pojawiły. Ekran bankomatu ściemniał i roz- błysnął przysłowiem: DAJ CZŁOWIEKOWI RYBĘ, A NAKARMISZ GO RAZ. DAJ CZŁOWIEKOWI WĘDKĘ, A NAKARMISZ GO NA CAŁE ŻYCIE. DA J MU WĘDKĘ. Komunikat wyświetlał się na ekranie wystarczająco długo, aby wszyscy zdążyli go przeczytać. Potem ekran zgasł i powrócił do pierwotnego pytania: W CZYM MOGĘ POMÓC? - nie odda- jąc karty Joan. - Whhhhhhentk? - powiedział Clayton i nagle jakby coś w nim przeskoczyło. - Whhhhhentk?!! - Z rykiem rzucił się na maszynę, kopiąc ją i łomocząc pięściami. - Trzecia i ostatnia zapowiedź: pociąg ekspresowy Utracjusz do Atlantic City odjedzie z toru siódmego przy peronie trzecim - oznajmiły megafony. - Pociąg ekspresowy Utracjusz do Atlantic Ci- ty odjedzie z toru siódmego przy peronie trzecim. Proszę wsiadać! - Ucieknie ci pociąg! - lamentowała Ayn. - Lepiej się pospiesz, Joan - powiedziała Kitę. - Kitę, nie naożemy go tak zostawić... - Ty jedź - zdecydowała Kitę. - Ja go uratuję: ale to, co zamie- rzam zrobić, może zaalarmować kapitana, a nie możemy obie na- raz dać się aresztować. Jeśli dam radę, spróbuję jeszcze złapać ten pociąg. - Dobra - odrzekła Joan. - Zobaczę, może uda mi się opóźnić odjazd. Ale jeśli nie, to nie czekaj na następny. Leć do domu i zacznij rozpuszczać informacje. Zadzwoń do Lexy, do Harry'ego - a może i na policję, jeśli wymyślisz, jak ich skłonić do słucha- nia. I uważaj na siebie. - Ty też. Powodzenia, Joan. - Tobie też. - Joan pobiegła, wymachując Lampą. Clayton we łzach opadł na bankomat; Kitę położyła mu dłoń na ramieniu. - Ruszajmy, panie Bryce. Będzie pan musiał stanąć za mną, aby mnie zasłonić przez cudzymi oczami... Za późno: Kitę już była obserwowana, choć nie wiedziała o tym. Śledził ją Elektryczny Policjant ukryty za straganem z pa- stą do butów. Zauważył odejście Joan, ale nie poszedł za nią; in- teresowała go Kitę, a zwłaszcza Clayton. Miał w rękach długi metalowy pręt i nie uśmiechał się. Zbyt zajęci pływaniem Prehistoryczny holownik spokojnie terkotał u ujścia Kanału Buttermilk, pomiędzy wyspą Governor a południowym Brookly- nem. Dwóch facetów na pokładzie podawało sobie zakazanego papierosa i przerzucało się pieprznymi dowcipami. Nagle jeden pociągnął drugiego za rękaw: płetwa rekina pruła wodę w kie- runku południowym, prosto na nich. Zafascynowani patrzyli na nią, czekając aż skręci lub się zanurzy; fascynacja ustępowała przerażeniu, kiedy nic takiego się nie działo. Meisterbrau nie zatrzymując się rozdarł lewą burtę holowni- ka. Słychać było wrzask przerażenia i zgrzyt dartego metalu spod pokładu; dwóch marynarzy podbiegło do relingu i ujrzało rekina wynurzającego się po sterburcie, z pogiętym wałem napę- dowym zatkniętym między zęby jak zabawka. Wypatroszony sta- tek zatonął prawie natychmiast, rekin jednak, ku niezmiernej uldze załogi, popłynął dalej, mijając wyspę Governor, w kierun- ku na Battery. Wody zatoki odbijały miasto. Do góry nogami: Elektryczny Billboard na południowej ścianie Feniksa wyglądał tak: /66 . Kiedy wskazówki wielkiego zegara ponad promem na Staten Is- land zbliżyły się do godziny pierwszej, Billboard imitując me- chaniczny licznik zaczął przekręcać się z/66 na 866. Ale goście z holownika nie zauważyli; podobnie jak Meisterbrau, byli zbyt zajęci pływaniem, żeby zwrócić uwagę. Wiem, jak to jest Kitę pochyliła się nad ladą kiosku i skierowała lufę kolta w stronę sprzedawcy. - Jest mi naprawdę bardzo przykro - przeprosiła odwodząc kurek - ale głowa mojego kolegi zaraz wybuchnie, jeśli nie do- stanie trzystu dziewiętnastu dolarów, i obawiam się, że nie ma- my czasu na dyskusję. Kioskarz, pochodzący z Południa, odpowiedział na uprzej- mość uprzejmością. - Nie ma sprawy, pani szanowna. - Wcisnął guzik ZAM- KNIĘTE. Clayton, nie wykazując oznak uprzejmości, zanurko- wał do szuflady z gotówką, gdy tylko się wysunęła. - Oczywiście zwrócimy to panu - powiedziała zakłopotana Ki- tę. - Będę wdzięczny, pani szanowna - rzekł kioskarz. Spojrzał na jej rewolwer. - Colt army, wzór 1860, nieprawdaż? - Ma pan dobre oko. Skromnie wzruszył ramionami. - Kiedyś kolekcjonowałem trochę, tam w domu. - W Georgii? - rzuciła Kitę. - W Alabamie. Ta broń to jest replika czy...? Kitę pokręciła głową. - Autentyk. - Mogę wiedzieć, ile pani za niego dała? - Nic. Dał mi go przyszywany wujek. Cichy gwizd. - Dobry wujek. - Tak i nie. - Rodzina - skinął głową. - Wiem, jak to jest, pani szanow- na. - Przeniósł wzrok na kołnierz Claytona. - Jaki to materiał wybuchowy? Plastik? - Tutaj nie mogę panu pomóc. Nie moja branża. > Kolejne kiwnięcie głową. - Wygląda jak plastik. Wie pani, na którą jest nastawiony? - Nie za bardzo. - Kitę spojrzała na zegar dworcowy. Wskazy- wał 12.59. -Ale chyba zaraz, wnioskując po jego nerwowości. - Może powinniśmy zrobić krok w tył, na wszelki wypadek... a tak a propos tyłu, wiem, pani szanowna, że nie powinienem te- go mówić, ale tam z tyłu biegnie do nas Elektryczny Policjant. - O? Jest uzbrojony? - Ma wielki metalowy pręt. Hmm... Nigdy nie widziałem, że- by używali pałek... - Proszę to potrzymać - powiedziała Kitę, kładąc kolta na kontuarze. Wyszarpnęła zza paska działko Browninga, obróciła się... i zamarła. Elektryczny Policjant, Roscoe 254, był oddalony o jakieś dzie- sięć metrów; mijał jaskrawo oświetloną budkę z kawą. Zielony neon odbijał się w jego oczach i podkreślał błękit munduru; sta- lowy drąg lśnił jak szabla. Kitę jęknęła, czując zatarty półtora wieku temu zapach lasów Karoliny Północnej i widząc martwą twarz; kikut zabolał; palec nie chciał zacisnąć się na cynglu. Po- licjant szedł w jej stronę, unosząc pałkę, a Elektryczny Dysk w jego dłoni ładował się do napięcia wystarczającego, by za jed- nym razem zatrzymać serce niedźwiedzia. Wtem Clayton Bryce, ładując do otworu ostatni dolar swego okupu, zdarł kołnierz z szyi, zakręcił i cisnął z całej siły. Kołnierz ze świstem przeciął powietrze, jak meksykańskie bolas, po czym elegancko zawinął się na szyi Roscoe 254. Oczy Policjanta o ma- ło nie wyszły z orbit. - Pociąg ekspresowy Utracjusz do Atlantic City odjeżdża z to- ru siódmego przy peronie trzecim - oznajmiły głośniki. Minęła pierwsza. 18 Jestem teraz stary [...] i kiedy spoglądam wstecz na łata, jakie minę- ły od napisania mej powieści o "Nautilusie" i jego dowódcy, nie widzę postępu w technice łodzi podwodnych, który dawałby mi nadzieję na ich cywilne wykorzystanie. Okręty podwodne rozwinęły się niewiary- godnie, to prawda - w sposób niewyobrażalny niemal - ale cały ich rozwój był podporządkowany jednemu celowi: skuteczności w prowa- dzeniu wojny; sądzę więc, że takie będzie ich zastosowanie w przyszło- ści. Uważam nawet, że w odległej przyszłości okręty podwodne mogą spowodować całkowitą likwidację wojen morskich, ponieważ floty staną się bezużyteczne; a kiedy inne typy uzbrojenia zostaną na rów- ni udoskonalone, niemożliwa stanie się wojna. Jules Yerne, "Popular Mechanics", 1904 Muszę się przyznać, że moja wyobraźnia [...] nie umie stworzyć żad- nej łodzi podwodnej, w której jej twórca i załoga nie utopiliby się za- raz po wypłynięciu. H.G. Wells, Przewidywany wpływ postępu w mechanice i nauce na ludzkie życie i myślenie "Miasto Kobiet" Prapraprapradziadek Wendy Mankiller służył w czirokeskim plutonie Stojącego Niedźwiedzia w armii Konfederatów, ale jej rodzice położyli lachę na niedotrzymane obietnice amerykań- skiego Południa i udali się za ocean - do Anglii. Wendy wycho- wywała się w Newcastle. Wyszła za syna górnika, poszła do King's College i w 2007 została pierwszym czystej krwi Cziroke- zem na służbie w Królewskiej Marynarce. Lecz dopiero w poło- wie spełniało to jej marzenia: choć od czasów wojny secesyjnej perspektywy na karierę w armii dla kobiet znacznie się poprawi- ły, stanowisko, którego najbardziej pragnęła, wciąż pozostawało niedostępne. Możliwość dowodzenia fregatą lub niszczycielem nie satysfakcjonowała jej; w prawdziwych marzeniach znajdo- wała się pod wodą, i to nie na skutek zatonięcia. Minęło pięć lat. W 2012 Irlandzka Armia Republikańska po- stanowiła zamordować brytyjską królową, z powodów mających tyleż wspólnego z wyczerpaniem co z polityką; bonzowie Sinn Fein uznali widać, że sześćdziesiąt lat rządów to aż nadto, a kto wie, może objęcie tronu przez księcia Williama dałoby asumpt do zmiany stosunków międzynarodowych. Niemniej jednak sta- rannie zaplanowana zasadzka na angielskiej autostradzie skoń- czyła się fiaskiem, dzięki odważnej interwencji Wendy Mankil- ler, która przebywała w Londynie na przedłużonym urlopie i zna- lazła się przypadkiem w krzyżowym ogniu. Choć była \fr piątym miesiącu ciąży i uzbrojona jedynie w torbę z zakupami pełną metalowych puszek, zdołała jedną ręką pokonać czterech uzbro- jonych w kałasznikowy terrorystów; dzieła dokończyła królowa Elżbieta: prując z zabytkowego karabinu maszynowego Yickersa z okna swej unieruchomionej limuzyny, rozwaliła kolejnych sze- ściu Irlandczyków. Nieliczni pozostali zrezygnowali i wzięli nogi za pas. - A zatem jak mamy nagrodzić najwierniejszą z Naszych pod- danych? - zapytała królowa, kiedy opadł kurz. - Pozwolić mi dowodzić okrętem podwodnym - odpowiedzia- ła Wendy Mankiller. - Dużym. - To niemożliwe - wyjaśnił komandor sir Kellogg Northrope Peas z Biura Norm i Tradycji Marynarki Wojennej. - Aby Mankil- ler mogła dowodzić okrętem podwodnym, musiałaby najpierw służyć na okręcie podwodnym; a z racji tego, że obecnie nie po- siadamy okrętów z żeńską załogą, oznacza to, że służyłaby z męż- czyznami w najbardziej zatłoczonych i izolowanych pomieszcze- niach, jakie można sobie wyobrazić. Doprowadziłoby to do całko- witego upadku dyscypliny, a prawdopodobnie także do deprawacji moralnej i otwartego buntu. Poza tym nie podoba mi się ten pomysł. - Panie komandorze Peas - rzekła królowa, patrząc mu prosto w oczy. - Kto jest najbogatszą i najpotężniejszą kobietą na świe- cie? Proszę nam przypomnieć. - Dobrze, dobrze, Wasza Wysokość... Komandor wkrótce po tej rozmowie zmarł w tajemniczych okolicznościach we śnie, ale Wendy Mankiller musiała na swą nagrodę poczekać jeszcze kilka lat. Parlament nie chciał finan- sować budowy całkiem nowego okrętu, a marynarka odmawiała sfeminizowania którejkolwiek z pełniących już służbę łodzi pod- wodnych -Admiralicja zwarła szyki i stawiała opór niezbyt zawo- alowanym groźbom płynącym z pałacu Buckingham - tak więc królowa musiała zapłacić z własnej kieszeni; sprzedała w tym celu parę zbędnych zamków i kamieni, aby uzyskać trochę go- tówki. Wendy Mankiller i doborowa żeńska załoga przechodziły tymczasem rygorystyczne szkolenie w Królewskiej Akademii Okrętów Podwodnych w Portsmouth. HMS "Miasto Kobiet" został ochrzczony w Gibraltarze dwu- dziestego dziewiątego lutego 2019. Był to pierwszy (i jedyny) okręt podwodny klasy Zabójcza Panna, wyposażony w broń ato- mową, wybudowany potajemnie przez andaluzyjskie stocznie na polecenie pewnego członka królewskiej rodziny Burbonów, dłu- goletniego karcianego partnera królowej Elżbiety. "Miasto Ko- biet" wykazało się w walce jeszcze tego lata, kiedy Wendy Man- killer i jej Zabójcze Panny posłały do wodnego grobu załogę ba- skijskich rewolucjonistów w Zatoce Kadyskiej. Ale to już zupełnie inna historia. Teraz był drugi listopada 2023, brakowało zaledwie trzech miesięcy do ósmej rocznicy roz- poczęcia przez Wendy służby w najściślej tajnych siłach Jej Kró- lewskiej Mości. Okręt wałęsał się wzdłuż Wschodniego Wybrze- ża USA, oczekując na rozkazy. Eskortował statek królowej, "QE2 Mark 2" w jego transatlantyckim rejsie i zapewne miał ochra- niać go także w drodze powrotnej. Aby umknąć utarczek z ame- rykańskimi okrętami podwodnymi, których dowódcy byli dość drażliwi na punkcie naruszania granicy wód terytorialnych, Wen- dy skierowała "Miasto Kobiet" do strefy potworów morskich wo- kół Rowu Hudson. O 18.20 czasu Greenwich (13.20 czasu amery- kańskiego), pasywny sonar wykrył okręt "Mitterrand Sierra". - Nie zidentyfikowany kontakt powierzchniowy na sto trzy- dzieści siedem! - zawołała Gwynhefar Besspary zza konsoli so- naru. - Mechaniczny czy biologiczny? - zapytała Wendy Mankiller. - To statek, na pewno - powiedziała Besspary. - Słyszę także stado wielorybów... i coś jeszcze. Proszę zaczekać. - Wpuściła wszystkie dźwięki do Krwawej Marii Tudor, komputera bojowe- go "Miasta Kobiet". - Krwawa Mańka mówi, że ten okręt to ża- ba, ale smakuje jak kurczak. - Co to znaczy? - Francuz. Francuski niszczyciel okrętów podwodnych, klasa Robespierre. Ale w tej chwili nie mają aktywnych robespier- re'ów we flocie, więc jeśli Algierczycy nie wybrali się tutaj na polowanie... - To nie powinno go tutaj być. - Nie. A już szczególnie nie w pojedynkę. - Czy ty albo Krwawa Mańka możecie dokładniej zidentyfi- kować ten statek na podstawie biblioteki sygnatur akustycz- nych? Chcę wiedzieć, czy jest algierski, czy jakiś lewy. - Niestety, bez podchodzenia bliżej nie da rady, bo sygnał nie jest za czysty. - A mówiłaś, że słyszysz "coś jeszcze". Co takiego? - Nie umiem odpowiedzieć, pani kapitan. Jest tu straszny ha- łas, jak na rzekomo opuszczony rejon oceanu. Może jakbyśmy podpłynęły parę kilometrów bliżej... - Hmm - zastanowiła się Wendy Mankiller. - Na jakim po*zio- mie jest sprzęt sonarowy na robespierze? - To zależy - stwierdziła Gwynhefar Besspary. - Cała klasa okrętu ma z dziesięć lat, ale zaprojektowano ją tak, żeby łatwo móc wszystko zmodernizować. Więc sonar może być najnowocze- śniejszy. Najnowocześniejszy francuski - dodała. - Rozumiem. Sterniczka? - Tak jest, pani kapitan? - Daję dziesięć funtów, że nie zbliżysz się o połowę do robe- spierre'a bez narażania się na wykrycie. Sterniczka zachichotała. - Marne szansę po pani stronie, pani kapitan. - Nazywała się Dasher MacAlpine, a jej słynny przodek Lakę MacAlpine był osławionym człowiekiem-pająkiem, włamywaczem. Niewidzial- ność była więc cechą rodzinną, jak lubili mawiać MacAlpine, choć prawdą było także, iż Lakę skończył na szubienicy. - Daję pięćdziesiąt, że znajdziemy się pod ich dnem, a nie będą mieli o tym zielonego pojęcia. - Nie tak blisko, spokojnie - rzekła Wendy Mankiller. Włą- czyła interkom pokładowy. - Uwaga, moje panny, mówi kapitan. Wszystkie na stanowiska bojowe. Zachować maksymalną ciszę, do odwołania. To nie są ćwiczenia! MacAlpine, zbliż się do nich. "Yabba-Dabba-Doo" - Przygotować się do wypuszczenia pierwszej boi - rzekł Mor- ris. Wraz z Philem i Normą Eckland oglądali taktyczny obraz po- la bitwy na dwuwymiarowym ekranie ustawionym obok konsoli peryskopu w sterówce. Pośrodku obrazu znajdowała się "Mitter- rand Sierra", którą symbolizowała czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami. Krążyła w powolnych, lewoskrętnych obrotach wo- kół wyimaginowanego przecięcia równoleżnika 39°17' N i połu- dnika 72°00' W. "Yabba-Dabba-Doo", oznaczona ekologicznym symbolem, właśnie zaczęła wytyczać swój własny okrąg, o trzy mile większy, w kierunku wskazówek zegara. Dalej na wschód parę stylizowanych wielorybów wypluwało pierzaste strumienie piany. Na południe i południowy wschód po ekranie wiła się po- wyginana przerywana linia, od czasu do czasu rozmywająca się niepewnie. - Dryfująca sieć? - powiedział Philo. - Dryfująca sieć - potwierdził Morris. Na panelu nad jego głową rozbłysło światełko. - Wypuszczamy pierwszą boję. - Wy- ciągnął rękę i wcisnął przełącznik; z otwartego luku na pokła- dzie "Yabba-Dabba-Doo" uleciała żółta boja. - Pierwsza boja wy- puszczona. Na ekranie pojawiła się maleńka pacyfa, symbolizująca pozy- cję boi. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w ciągu półto- rej godziny "Yabba-Dabba-Doo" wypuści kolejne trzy boje: na wschód, południe i zachód od "Mitterrand Sierra". Zsynchroni- zowany zrzut balastu spowodowałby jednoczesne wynurzenie wszystkich czterech boi - i w chwilę później, oczywiście, jeśli wszystko poszłoby zgodnie z planem, "Mitterrand Sierra" nie stanowiłaby już zagrożenia. Wtedy wkroczyłaby "Yabba-Dabba- -Doo", opanowała statek i uwolniła lemury. Musieli jedynie wypuścić boje i wycofać się nie wykryci. - Dwadzieścia siedem minut do wypuszczenia drugiej boi - rzekł Morris. Dłonie miał wilgotne od potu, choć wiedział lepiej od reszty załogi, jak cicha jest naprawdę "Yabba-Dabba-Doo" - wystar- czająco, by przechytrzyć nawet inteligentny zestaw sonarów "Mitterrand Sierra", przynajmniej przez chwilę. To wyciszenie zawdzięczała rezultatom poszukiwania przez Morrisa swych et- nicznych korzeni. Otóż dziewiętnastoletni Morris spędził dwa tygodnie w kibucu na peryferiach Nowego Jorku, gdzie jego po- kój dzieliła jedynie cienka ścianka od pokoju zapalonego elek- trycznego gitarzysty, lubującego się zwłaszcza w klasycznym heavy metalu. Kiedy zawiodły próby rozwiązania sytuacji po- przez negocjację - sąsiad dał mu wykład o faszystowskich re- presjach wobec żydowskich impulsów artystycznych - Morris, jak zwykle, wybrał rozwiązanie techniczne. Zaprojektował i wy- konał tłumik dźwięków zdolny zmienić studwudziestode- cybelowe wykonanie przeboju "Wal w swój łeb" w pierdnięcie motylka. Na "Yabba-Dabba-Doo" został zainstalowany pewien wariant tego samego systemu wyciszającego, dlatego właśnie mogli sobie pozwolić na biegające chomiki i inne zwierzaki pod- czas swych pirackich wypraw. Ale dzisiejsza operacja była cał- kiem inna: pierwszy raz wypuścili się przeciwko prawdziwemu okrętowi wojennemu; szarpało to nerwy, nawet zważywszy, że wszystkie zwierzęta zostały w bezpiecznym miejscu na brzegu, a załoga chodziła na paluszkach w butach o miękkiej pode- szwie. - Dlaczego nie pingują nas? - zapytała półgłosem Norma Eckland. -To jest bardziej skuteczne niż samo nasłuchiwanie, co nie? Zwłaszcza jeśli nie musisz się przejmować ujawnieniem własnej pozycji. ' - Nie chcą nas spłoszyć - rzekł Morris. - Chcą zwabić nas. tam, gdzie przygwożdżą nas na pewno, a wiedzą, że namierzanie aktywnym sonarem, kiedy jesteśmy jeszcze daleko, może skłonić nas do ucieczki. Nie mogą więc pingować, dopóki nie będą pew- ni, że jesteśmy blisko. - Ale my już jesteśmy blisko. Tak blisko, jak tylko się da, prawda? - Tak jest. - Więc jeśli nie pingują, oznacza to, że ich pasywny sonar nas nie słyszy. - Albo że jeszcze nas nie usłyszał - powiedział Morris. - Jesz- cze. Zapewne. - Więc dopóki nie zaczną pingować, wiemy, że nie zostaliśmy wykryci. - No, niekoniecznie. Jeśli mogą złapać dobry namiar pasyw- nym sonarem, to nie będą bawić się w aktywne namierzanie. Po prostu wypuszczą torpedę. - Ale będziemy o tym wiedzieć? Asta ją usłyszy? - Prawdopodobnie. Chyba że będzie to rakietowa torpeda. - Rakietowa torpeda? - Wystrzeliwana z pokładu statku. Leci w powietrzu tak jak rakieta, uderza w wodę blisko celu i zaczyna naprowadzanie. Coś jakby droga na skróty z głowicą bojową. - Więc nie usłyszymy, jak rakieta startuje z pokładu... - Nie. Gdybyśmy byli tak blisko, żeby ją usłyszeć, to nie wy- puszczaliby torped, tylko rzucali bomby głębinowe. - Ale nie jesteśmy tak blisko... -Nie. - ...więc bomby głębinowe nie wchodzą w grę, a nawet jeśli nie usłyszymy, jak rakieta startuje, usłyszymy, jak uderza w wo- dę? Będzie więc jakieś ostrzeżenie, co nie? - Chyba że spadnie bezpośrednio nad nami - rzekł Morris. - Wtedy możemy nie usłyszeć nic aż do momentu eksplozji. No i oczywiście, jeżeli eksplozja rozerwie kadłub dokładnie nad ste- rówką, możemy nic nie usłyszeć... - Zapomnij - powiedziała Norma. - Nie było tego pytania. Nic nie mówiłam. "Mitterrand Siara" Komputer bojowy na "Mitterand Sierra" nie znał angielskie- go. - Co znaczy, że nie zna angielskiego? - zapytał kapitan Ba- ker, kiedy mu to powiedziano. - Francuski statek, francuskie oprogramowanie - wyjaśnił Penzias. - Ma także po arabsku, ale tego nie znam. - Ale znasz francuski? -Oui. - Skąd? - Od mojej babci - odpowiedział Penzias, a kapitan Baker za- myślił się, próbując wyobrazić sobie Penziasa z babcią. - W bazie danych jest kurs języka francuskiego - dodał Penzias. Wpisał coś na konsoli; damski głos począł recytować: - Repetez apres moi:... j'attaque, tu attaąues, U attaąue, nous attaąuons, vous attaąuez, ils attaguent... je detruis, tu detruis, ii detruit, nous detruisons, vous detruisez, ils detruisent... je... - Wyłącz to - rozkazał Baker. Kolejny powód do niepokoju: psychopata Penzias potrafił się komunikować z systemem uzbrojenia, kapitan zaś - nie. Znów dziwił się własnej decyzji: dlaczego zgodził się dowodzić najem- nym okrętem? Choć mimo to robił co mógł, by zapewnić porzą- dek. Skonfiskował strzelbę myśliwską Penziasa, zamykając ją w szafce z bronią ręczną "dopóki nie zdecyduję, że powinieneś do czegoś strzelać". Penzias oddał ją bez słowa, co tylko zwięk- szyło ostrożność kapitana: wrócił do szafki i wziął z niej pistolet, który przypiął sobie do pasa. Tymczasem specjaliści od broni uzbrajali "Mitterrand Sier- ra". Kiedy łódź oddaliła się wystarczająco od wybrzeża i patroli Straży Przybrzeżnej, z magazynów wyciągnięto uzbrojenie i za- montowano je na pokładzie: na dziobie wyrzutnia torped i ra- kiet Savage Candle; sześć automatycznych karabinów maszyno- wych kalibru 12,5 mm, po trzy na lewej i prawej burcie; na rufie dwa stojaki z bombami głębinowymi i ruchoma wyrzutnia poci- sków woda-powietrze, do strącania ewentualnych Latających Zo- diaków czy zdalnie sterowanych helikopterów mogących zagrozić okrętowi. Sayles i Sutter pracowali przez całą noc ze środy na czwartek; Elektryczni Biali Murzyni zastępowali ich w cięższych pracach fizycznych. W czwartek rano, mniej więcej w tym czasie kiedy LexaThatcher i Ellen Leeuwenhoek parkowały przy lądo- wisku sterowców w Newark, wyciągnęli klimatyzowany pojem- nik z lemurami i zawiesili go wysoko nad nieużywanym lądowi- skiem helikoptera na rufie, tak aby był widoczny przez peryskop okrętu podwodnego. Gotów do walki, okręt podpłynął do punktu spotkania i cze- kał. Kapitan Baker siedział w fotelu dowódcy w centrum dowo- dzenia walką - zaciemnionej kajucie poniżej mostka, gdzie zbie- gały się informacje ze wszystkich urządzeń i czujników okrętu. Biały Murzyn przyniósł kanapki i kawę. Kapitan Baker nie ze- chciał kanapek, ale zechciał kofeiny. Wypił ją zbyt szybko i spa- rzył sobie język. - Są tutaj - powiedział Penzias. Wachlując ręką otwarte usta, kapitan pochylił się do taktycz- nego monitora. Widział stado wielorybów i porzuconą sieć, ale żadnej łodzi podwodnej. - Gdzie? Jest jakiś nowy kontakt, którego jeszcze nie mam? - Nie ma - rzekł Penzias. - To tylko przeczucie. Kapitan usiadł z powrotem. - Nie mogą być za blisko. Pasywny sonar już by coś wykrył. - Być może. - Soczewki WZROK-u zamruczały i zogniskowały się. - Może są jeszcze cichsi, niż nam się wydaje. - Chcesz przejść na aktywny namiar? Jeśli wierzyć ostatniej wiadomości radiowej od Vanny Domingo, wystarczy jeden po- rządny sygnał odbity od ich kadłuba i mamy ich. Nie będą mogli się ukryć i nie będą mogli nam uciec... - Nie wiadomo, czy nie będą mogli nam uciec. Poza tym mo- że od wczoraj sprawdzili, czy na kadłubie nie ma niespodzianek. - Penzias z namysłem pociągnął z plastikowej butelki z barwni- kiem spożywczym. Czerwony płyn pociekł mu z kącika ust. - Nie, jeszcze nie chcę przechodzić na aktywny, ale chciałbym ich jakoś wytrącić z równowagi. A może i zmusić do wykonania ruchu, pó- ki nie są gotowi... - Jak? Penzias przedstawił propozycję. - Jesteś szalonym draniem - odrzekł Baker. - Ale to zadziała - powiedział Penzias. - Nie będą mieli wybo- ru: muszą zareagować. Jeśli torpeda będzie płynęła wystarczają- co długo, może nawet spróbują rzucić się przed nią. - A jeśli nie? Penzias wzruszył ramionami. - To zmarnujemy torpedę. Mamy dużo. Co pan sądzi, kapita- nie? - Szalony drań... - Tak, tak, bardzo szalony drań. Mam pozwolenie na otwarcie ognia? Czy będzie pan po prostu siedział i czekał, aż oni każą nam zareagować? - A w cholerę - powiedział kapitan Baker. - Dobra. Rób to. - Robi się. Combat! - Pręt - odpowiedział komputer. - Parez d lancer une torpille Chandette Sauuage sur les biologi- ques... "Miasto Kobiet" - Nasz kontakt powierzchniowy teraz na sto trzydzieści sześć, odległość pomiędzy dwanaście i czternaście kilometrów - powie- działa Gwynhefar Besspary. - Według Krwawej Mańki, jego aku- styczna sygnatura odpowiada robespierre'owi zdjętemu z ewi- dencji przez Francuzów w 2021; obecnie nie znajduje się na sta- nie żadnej znanej floty. - A więc to bandyta - rzekła Wendy Mankiller. - Tak wygląda, pani kapitan. Drugi kontakt zidentyfikowany jako porzucona dryfująca sieć, rozciągnięta na południe i połu- dniowy wschód od robespierre'a. Mankiller skinęła głową. - Trzymajmy się od tego z daleka. Robespierre dalej krąży? - Tak. Dość ciasne kółko. Musi czekać na coś... lub na coś po- lować. - Czy mamy się teraz wycofać, pani kapitan? - zapytała Da- sher MacAlpine. Wendy Mankiller pomyślała o dziwnym komunikacie radio- wym, który otrzymała ostatniej nocy od królowej. - Nie - odrzekła. - Podpłyń bliżej. "Yabba-Dabba-Doo" - Druga boja wypuszczona - oznajmił Morris. - Philo, co masz na twarzy? - Na twarzy? - zdziwił się Philo. - W tym świetle kiepsko widać, ale masz... pryszcze. Na rę- kach też. - O Boże! - powiedziała Norma Eckland. -To nie pryszcze, to wysypka. Ospa wietrzna. - Ospa wietrzna! - Philo obejrzał ręce. - Nic dziwnego, że nie czuję się najlepiej. Myślałem, że to z nerwów... Norma odsunęła się od niego. - Nie przechodziłam wietrznej ospy. - Torpeda wypuszczona, po lewej burcie! - zawołała Asta Wills zza konsoli sonaru. - Kurs torpedy zero osiemdziesiąt sie- dem, odległość pięć tysięcy metrów! - Zdaje się, że nas usłyszeli - powiedział Morris. - Ale mają duży błąd. - Osman! - rozkazał Philo. - Daj... - Chwileczkę! - ponownie zawołała Asta. - Bez paniki, nie wy- gląda na to, żeby torpeda była wycelowana na nas. Leci prosto na wschód, do... - Na wschód? - rzekł Morris. - Sukinsyny! - krzyknęła Asta. - Pieprzone sukinsyny! Torpedę reprezentowała na ekranie zwyczajna strzałka. Wskazywała wieloryby. - O nie - powiedział Philo. - Chwila, chwila, chwila! - zawołał Morris, obracając do sie- bie drugi monitor. - Asta, daj odczyty sonaru na konsolę dwa! - Robi się. - Ekran rozbłysł i zaczai migotać, szybko groma- dząc informacje. - Prędkość torpedy: trzydzieści sześć węzłów, cztery tysiące dwieście metrów do najbliższego celu. Morris kiwnął głową. - Jakieś trzy i pół minuty. Zgadzałoby się. Chcą zmusić nas do ruchu, póki nie jesteśmy gotowi, więc puścili torpedę w tamtą stronę i ustawili na małą prędkość... - Trzydzieści sześć węzłów to mała prędkość? - rzekła Norma. - Jasne. Angole mają teraz torpedę, która robi ponad sto. Przynajmniej tyle potrafi na Morzu Północnym, gdzie była te- stowana. W cieplejszej wodzie... - Morris, powiedz coś o tej torpedzie - przerwał mu Philo. - Savage Candle - odczytał Morris z ekranu. - Standardowa francuska broń do zwalczania okrętów podwodnych - właściwie francusko-izraelska, ale to zupełnie inna historia... - Może zabić wieloryba? - Pewnie, jeżeli wybuchnie. Tak jakbyś łowił rybki dynami- tem. Wstrząs hydrostatyczny może całe stado przerobić na kar- mę dla psów... - Morris! - syknęła Norma. - Jeżeli wybuchnie, powiedziałem. Ale... - po ekranie prze- sunęła się obszerna charakterystyka Chandelle Sauvage; Morris przyjrzał się drobnym literkom i okazał zadowolenie. -Taak. Tak właśnie myślałem. - Uśmiechnął się szyderczo do czaszki na mo- nitorze taktycznym. - Głupie kutasy! - Co? - zapytał Philo. - Patrz - odpowiedział Morris. - Czy nie powinniśmy zadziałać? - zapytała Norma. - Nie trzeba. Patrzcie. I patrzyli; strzałka zmniejszała dystans do stada, w miarę upływu czasu coraz bardziej przypominając harpun. Asta wyczy- tywała czas i odległość, dopóki strzałka nie przecięła się z sym- bolem pierwszego wieloryba... i nie przeszła przez niego. - No - powiedział Philo. Strzałka zawirowała, wycelowała w kolejnego wieloryba i również przeszła przez niego. I przez trzeciego. Philo spojrzał na Morrisa. - Wbudowane zabezpieczenie - wyjaśnił Morris. - Podczas incydentu naftowego w Gabonie w roku 2018 francuska mary- narka wojenna miała problem ze stratami wynikłymi z własnego ostrzału. - Wysadzili własne łodzie podwodne? - Wysadzili podwodny sprzęt wiertniczy za dwa miliardy fran- ków. Francuski minister górnictwa był tak wkurzony, że zadławił się ślimakiem na śmierć. Po pogrzebie sekretarz marynarki wo- jennej postanowił dogadać się z Izraelem, żeby skopiować głowi- cę bojową z ichniej torpedy Salomon. Salomon, zanim wybuch- nie, dwa razy sprawdza dane z własnego naprowadzającego sona- ru i innych czujników, żeby upewnić się, czy została odpalona do odpowiedniego celu... - Ale wieloryb to nie platforma wiertnicza - powiedział Philo. - Nie, ale też nie okręt podwodny ani nie statek - odrzekł Morris. Patrząc z rozbawieniem na monitor taktyczny, dodał: - Ta torpeda musi być teraz nieźle zdezorientowana. Cel rusza się jak łódź podwodna, ale jest zrobiony z tranu. - Z tranu - powtórzyła Norma. - Z tłuszczu wielorybiego. Morris skinął głową. - Nie jest to paliwo kopalne, ale... - Więc nie może zranić wieloryba? - No, jakby walnęła w niego przy trzydziestu sześciu węzłach, to zadrapanie byłoby niekiepskie, ale nie może wybuchnąć: sprzeciwiałoby się to racji stanu Szóstej Republiki. Na monitorze taktycznym strzałka zaczęła mrugać - wyczer- pywał się zapas paliwa Savage Candle. Wieloryby pływały dalej. - Głupie kutasy - powtórzył Morris. - Wypuszczenie trzeciej boi za dwadzieścia jeden minut. "Mitterrand Sierra" - Spec od wszystkich systemów uzbrojenia, co? - powiedział kapitan Baker. Penzias gotował się z wściekłości. - To było celowe. - No jasne. Masz szansę zabić coś ciepłokrwistego i odpusz- czasz ją.Jasne. - La torpille est fini - oznajmił komputer. "Yabba-Dabba-Doo" Kochankowie leżeli spleceni pod śpiworem w Kapsule Ratun- kowej C, tuż za kambuzem okrętu. Dwadzieścia Dziewięć Słów na Śnieg spał głęboko; ciepło śpiwora i przyjemny ból w mię- śniach sprowadzał mu sny o polowaniu w tundrze, o stadach ka- ribu i wołów piżmowych uciekających przed Wielkim Myśliwym. Serafina drzemała tylko, jej ręka leniwie wędrowała po nagim udzie Dwudziestu Dziewięciu Słów; językiem muskała go za uchem, spychając mu sny na całkiem inną ścieżkę. Całkiem rozbudził ją dźwięk otwieranego włazu. - To nie jest bezpieczne zachowanie - usłyszała. Uniosła głowę. Chwilę szukała wzrokiem rozmówcy, bo miał ledwo trzydzieści centymetrów wzrostu. - BEG-Bóbr! Ten oskarżycielsko zamachał jej przed nosem pustym opako- waniem po prezerwatywach. - Wiesz, jaki jest ich współczynnik zawodności? - BEG-Bóbr! - uniosła się na łokciach. - Powinieneś być zepsuty! - Jestem zreperowany. Zdaje się, że w samą porę. - Ogonem uniósł róg prześcieradła. - Jesteście nadzy? Serafina próbowała usiąść. Owinęła się śpiworem, uderzając ręką w panel z przyciskami. Właz się zamknął. - Nie - odezwał się Dwadzieścia Dziewięć Słów przez sen i za- czął chichotać. - Nie, nie rogami... - Naprawdę - powiedział BEG-Bóbr i westchnął. - A gdyby twój ojciec znalazł cię tutaj w tej sytuacji? Czy pomyślałaś choć przez chwilę, jak by się czuł? Serafina uspokoiła się i zaczęła z namysłem wciskać przyciski. - Co robisz? - Wyrzucam ciebie stąd - odparła. - To nie jest sekwencja otwierająca właz - powiedział BEG- -Bóbr. - Stój. Nie rób tego! Powyżej panelu zapalił się napis, oznajmiający: ZBIORNIKI WYRZUTOWE OTWARTE; dla Serafiny, naturalnie, były to za- ledwie nic nie znaczące wężyki. Wcisnęła kolejny guzik. "Miasto Kobiet" - Nowy kontakt - oznajmiła Gwynhef ar Besspary. - Wzburze- nie wody, na sto czterdzieści jeden. - Co to takiego? - Jakby ktoś wypuścił sprężone powietrze. Trochę jak wy- puszczenie torpedy, ale większe... "Yabba-Dabba-Doo" - Cztery minuty do wypuszczenia trzeciej boi - rzekł Morris. Okręt zadrżał; rozbrzęczał się alarm. - Co to było? - zapytał Philo. Morris sprawdził na pulpicie. - Ktoś wyrzucił jedną z kapsuł ratunkowych. - Zmrużył oczy. - Kapsułę C. Tę przy maszynowni. - Nie zrobiliby tego - rzekła Norma. - Prawda, że nie? - Jesteśmy w tarapatach - powiedział Morris. "Mitterrand Sierra" - ...relevement un-six-sept. C'est pres. - Mam cię! - zawołał Penzias. - Co takiego? - zapytał Baker. - Znalazłem ich... - nie czekając na polecenie od kapitana, Penzias wiączył aktywny sonar "Mitterrand Sierra" i zaczai wy- syłać impulsy; pierwsza fala dźwięku o wysokiej energii dotarła do kadłuba "Yabba-Dabba-Doo" zaledwie sekundę później. W odpowiedzi odezwała się fałszywa kropka Yanny Domingo. "Miasto Kobiet" - Robespierre znalazł cel - powiedziała Gwynhefar Besspary. Jej głos wyrażał zaskoczenie. - Ten nowy kontakt wyje, pani ka- pitan. - Wyje? - zdziwiła się Wendy Mankiller. "Yabba-Dabba-Doo" Asta Wills puściła dźwięk w kabinie dowodzenia. Choć pod wodą wydawał się dziwnie wyrwany z kontekstu, głos ten na- tychmiast rozpoznałby każdy bezsenny nowojorczyk. - Autoalarm - orzekł Philo. - Skąd wziął się na kadłubie? - Pewnie kiedy wypływaliśmy z doku - domyślił się Morris. - Albo w porcie, zanim się zanurzyliśmy... kurwa! Powinienem był pomyśleć i sprawdzić! - Osman! - krzyknął Philo. - Uciekamy! - Istambuł?! - Daleko! Szybko! - Przesunął telegraf na całą naprzód. , - Ucieczka niewiele da - powiedział Morris, próbując się za- stanowić. - Nie z tym alarmem. Podaje naszą pozycję. - Masz jakiś bajer, żeby go unieszkodliwić? - zapytał Philo. - Znaczy, jakiegoś Mechanicznego Kraba, żeby tam polazł i odczepił go od kadłuba? -Tak! - Nie - odpowiedział Morris. - Nie mam nic takiego. Gdybym tylko miał kilka godzin... - Zbliża się "Mitterrand Sierra" i zatapia wyrzutnie torped! - zawołała Asta Wills. - Mnóstwo wyrzutni... "Mitterrand Sierra" - J'ai une solution de tir pour le sous-marin. - Parez d lancer des Piranhas! Najime obróciła "Mitterrand Sierra", tak by skierować ją dziobem w stronę uciekającej łodzi podwodnej. Potem, zgodnie z poleceniami Penziasa, zwolniła do pięciu węzłów. Tagore za- meldował do centrum dowodzenia walką: - Zajęliśmy pozycję. - Parę a lancer - oznajmił komputer bojowy. - Tubes pleins. - No - mruknął pod nosem Penzias. - A teraz pokażę wam tajną broń, zielonoocy... Ouvrez les portes exterieures! Poniżej linii wodnej po obu burtach odsunęły się szero- kie płyty poszycia, odsłaniając rzędy wyrzutni torpedowych. Wyloty były niezwykle małe, ale nadzwyczaj liczne: po sie- demdziesiąt dwie na każdej z burt. Razem sto czterdzieści cztery. - Portes exterieures ouvertes - zameldował komputer. - Torpil- les armees. Penzias obnażył zęby. - Feu! "Yabba-Dabba-Doo" - Słyszę szybkoobrotowe śruby! - powiedziała Asta Wills. - "Sierra" wypuściła na nas torpedy. - Przerwała na moment. - Mnóstwo torped. - Ile dokładnie? - zapytała Norma Eckland. - Dwanaście tuzinów. Procesor sonaru rozpoznaje sto czter- dzieści cztery oddzielne sygnały. - To nie może być prawda - rzekł Philo. - Może. - Morris znów studiował monitor komputera. - Pira- nie. Słyszałem o nich. - Piranie? - Kolejny sprzęt, który marynarka Francji pożyczyła sobie z Izraela, choć oficjalnie nie ma jeszcze nawet prototypu. Idea brzmi: zamiast paru dużych, kosztownych torped wypuszczamy cały rój małych i tanich. Siła niszcząca trochę się zmniejsza, ale za to otrzymujesz cios psychologiczny - liczba tych śmierciono- śnych Piranii ma wywołać panikę w celu. - Urwał, badając swe własne emocje, po czym dodał: -To działa. Philo spojrzał na ekran. - Piranie, co? Jakby ławica ryb? - Tak. - Morris również to zauważył. - Tak, to może zadzia- łać... jeżeli zdążymy tam dopłynąć... - Osman! - zawołał Philo. - Istambuł! - Ster lewo na burt! Kurs sto osiemdziesiąt siedem! Morris włączył interkom. - Maszynownia! - Morris? - odezwał się Heathcliff. - Co się dzieje, Morris? - Dyplomatycznie nie zapytam, kto z was się katapultował. Ale muszę pogadać z Irmą, jeśli jeszcze tam jest. - Oczywiście, że jest. Co to za fałszywe oskarżenia, Morris? - Mniejsza o to. Powiedz Irmie, że potrzebna nam najwięk- sza szybkość, na jaką ją stać. - Bo? Co się dzieje? Jesteśmy zagrożeni? - Tak. A jeśli nie uciekniemy przed tym zagrożeniem, Heathc- liff, palestyński koniec okrętu pierwszy wylatuje w powietrze. "Miasto Kobiet" - Piranie, co? - powiedziała Wendy Mankiller. -To żabojadz- ka wersja izraelskich Skorpionów? - Oficjalnie jeszcze w fazie projektowej - zauważyła oficer. Mankiller kiwnęła głową. - Ale tutaj jest zamontowana na dziesięcioletnim statku, któ- ry oficjalnie nie jest pod niczyją banderą. Bardzo zainteresowa- łaby mnie historia tego robespierre'a. Sonar, masz już identyfi- kację okrętu podwodnego? - Nie, pani kapitan - odpowiedziała Gwynhefar Besspary. - Nie daje zbyt silnej sygnatury, nic poza wyciem i odgłosem śru- by. Jest bardzo cichy, cokolwiek to takiego, nawet przy dużej szybkości... Zmienia kurs na południe. I zmniejsza zanurzenie. No i dalej przyspiesza... - Na południe... Uciekają do sieci - domyśliła się Wendy Mankiller. - Cwane. Uda im się? - To byłby dobry zakład, pani kapitan. Zasłona Porzucona sieć mierzyła dwadzieścia dwie mile od końca do końca, w większości jednak była pofałdowana w śmiercionośne harmonijki i zawikłane pułapki. Skonstruowana do wybierania ryb z morza jakby węgla z kopalni, zrobiona była z mocniejszego od strun fortepianowych syntetyku, który mógł się zużyć, ale nie rozłożyć; już zdołała przetrwać trawler, z którego została zarzuco- na. Opuszczona, dryfowała z prądami, wciąż odcedzając z oce- anu życie - nie tylko wodne; również morskie ptaki, zwabione odorem rozkładających się ryb, łapały się w nią i tonęły, zagęsz- czając ruchomą zasłonę z padliny i kości. Uzbrojone torpedy były jednym z nielicznych gatunków, któ- rych sieć dotąd nie próbowała upolować; pytanie, czy okaże się dość wytrzymała, by zatrzymać gros francuskich Piranii, pozo- stawało otwarte. Ale nie na długo. "Yabba-Dabba-Doo" Nad głową Morrisa rozbłysła lampka; odruchowo sięgnął i wci- snął przycisk zwalniający trzecią boję. Nie wypłynęła cicho i spo- kojnie jak dwie poprzednie - poleciała w tył wzdłuż kadłuba i zo- stała odrzucona przez śrubę pędzącej łodzi. Asta Wills usłyszała łupnięcie, ale kiedy nie nastąpiła eksplozja, zignorowała je. Plan taktyczny szybko stał się teorią. Przy pełnej szybkości bierny sonar "Yabba-Dabba-Doo" nie słyszał prawie nic prócz hałasu wody opływającej kadłub. A także miarowego wycia au- toalarmu. Odgłosy śrub torped gubiły się w tym zamieszaniu oraz w dźwiękach wydawanych przez śrubę okrętu; Piranie zaś, jak wyjaśnił Morris, nie namierzały aktywnie swej ofiary. - Gdyby sto czterdzieści cztery torpedy wszystkie jednocze- śnie pingowały, powstałoby bardzo wiele zmieszanych ech, mu- szą więc naprowadzać się na bierny namiar. Gdybyśmy nie mie- li tego cholernego alarmu na kadłubie... - A jeśli nie pingują, nie możemy usłyszeć, jak nadpływają? - zapytał Philo. - Nie - odpowiedział Morris. Na monitorze taktycznym rój strzałek oznaczających Piranie został zastąpiony rojem znaków zapytania. Podobna rzecz stała się z siecią: już na początku była hipotetyczna, stanowiąc naj- lepsze przybliżenie z chaotycznych dźwięków tysięcy schwyta- nych ryb; teraz przerywana linia rozmywała się i zacierała, w miarę jak sonar tracił skuteczność. "Yabba-Dabba-Doo" ucie- kała przed jedną niepewnością do drugiej. Morris bardziej przejmował się siecią. Myślał, że zdążą do niej dopłynąć, zanim dopadną ich Piranie - na szczęście mały zapas paliwa ograniczał ich szybkość - ale sztuka polegała na schowaniu się za nią. "Yabba-Dabba-Doo" płynęła teraz na ma- łym zanurzeniu, tuż pod powierzchnią; w idealnym przypadku powinni zanurzyć się tuż przed samą siecią, elegancko przesmyk- nąć się pod nią i wyskoczyć jak korek po drugiej stronie. Do- kładne wyliczenie czasu było krytyczne: jeśli zanurzą się zbyt wcześnie albo wynurzą za późno, Piranie po prostu popłyną w głąb za nimi; jeśli zanurzą się za późno albo wynurzą za wcze- śnie - sami złapią się w sieć. Ale fakt, że nie znali dokładnej po- zycji sieci ani głębokości, na jaką sięgała w wodę, czynił wylicze- nie czasu praktycznie niemożliwym. Kiedy wszystko zawiedzie, pomyślał Morris, spróbuj przypadku. Miał szczęście należeć do narodu, który zaopatrywał swych członków w podręczny generator zdarzeń losowych. Kiedy "Yab- ba-Dabba-Doo" zbliżała się do hipotetycznej pozycji sieci, się- gnął do kieszeni swych levisów i wydobył mały drewniany bą- czek - drajdel, z hebrajską literą wypisaną na każdej z czterech ścianek. Postawił go na monitorze taktycznym i zakręcił. - Szin - powiedział drajdel. Powtórka. Morris zakręcił ponownie. Nun. Ani wygrana, ani przegrana. Remis. Na ekranie symbol oznaczający "Yabba-Dabba-Doo" stykał się z rozmazanym kontu- rem sieci. Morris zakręcił znów. Shin... - Morris... - syknął Philo. Ekologiczny piktogram zachodził na sieć; horda głodnych zna- ków zapytania kłębiła się tuż za nim. Gimel. Wygrana! - Philo, wal w dół, szybko! - Osman! Lotki cała w dół! - Istambuł! - Na jaką głębokość, Morris? - zapytał Philo. - Chwila... - rzekł Morris i ujął drajdel. "Mitterrand Sierra" Troubadour Penzias z zainteresowaniem śledził wyścig do sie- >( ci. Musiał przyznać, że to sprytne posunięcie i odważne... choć w istocie bez znaczenia. - Combat! - powiedział, gdy okręt podwodny zbliżył się do sieci. - Pręt. - Parez d lancer deux Chandelles Sauvages sur le sous-marin... "Yabba-Dabba-Doo" Dziób okrętu opadał pod kątem trzydziestu stopni, a i tak prze- szli tuż pod siecią: ogon złapanego i rzucającego się marlina ude- rzył w nasadę peryskopu. Morris, nie mogąc już puszczać bączka na stromo nachylonej powierzchni taktycznego wyświetlacza, po- stanowił zakręcić nim między kciukiem i palcem wskazującym. Gimel. Wygrana. - Dobra, Philo, odkręć stery! - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz... Osman, lotki cała w górę! "Yabba-Dabba-Doo" raptownie przekręciła się i ruszyła w gó- rę. Norma Eckland poczuła, że jej żołądek wędruje do góry wraz z łodzią. Zatkała usta dłonią, aby nie zdewastować stołu taktycz- nego. Za konsolą sonaru Asta Wills nagle usłyszała odgłosy śrub. - Jezu! - wrzasnęła. - One są tuż za nami! Wiodąca Pirania uderzyła w marlina dwie sekundy później. Nie mając jak Savage Candle inteligentnego detonatora, eks- plodowała przy uderzeniu. Prawie natychmiast poczęły wybu- chać inne: półmilowy odcinek sieci zakotłował się jak wiązka za- nurzonych w morzu fajerwerków. "Yabba-Dabba-Doo" umknęła cało, wytrzęsiona, lecz nieuszkodzona. - Tak! - wrzasnął Morris, unosząc drajdel do ust. - Dużo detonacji za rufą - powiedziała Asta Wills. - Nie mam jeszcze liczby, ale jeśli w ciągu trzydziestu sekund nic nas nie walnie, to powiem, że udało się. - Udało się! - powiedział Philo. Klepnął Morrisa po ramie- niu. - Udało się! - Sygnały w wodzie, lewa burta i prawa burta! - zawołała Asta. Uśmiech zamarł na ustach Phila. -Co? - Torpedy Savage Candle, po jednej z każdej strony. Są blisko i namierzają nas... - Osman! - Nawet nie próbuj - powiedziała Asta Wills, zdejmując słu- chawki. "Miasto Kobiet" - Dwa kolejne wybuchy - powiedziała Gwynhefar Besspary. - Zniszczyły okręt? - Nie jestem pewna, pani kapitan... Chwilę... Nie słyszę już wycia, nie ma odgłosów śruby. Gwałtowne wzburzenie wody i dźwięk pękającego kadłuba, skierowany w dół. - To koniec - powiedziała Dasher MacAlpine. Zaczekały. Gwynhefar Besspary śledziła ostatnie zanurzenie "Yabba-Dabba-Doo". - Trzeszczenie kadłuba... Prędkość zanurzania się wzrasta... Znów wybuchy. Gwałtowna ucieczka powietrza. Jakby załamała się cała sekcja kadłuba... Kadłub się zapada i łamie. - Besspary poprawiła słuchawki. - Kontakt zniszczony, pani kapitan. Prąd 19 Słowa zamarły na ustach rozjuszonym konstruktorom. Maszyna w samej rzeczy robiła Nic, a to w ten sposób, że kolejno usuwała ze świata rozmaite rzeczy, które przestawały istnieć, jakby ich w ogóle nie było. Usunęła już natągwie, nupajki, nurkownice, nędzioły, na- łuszki, niedostópki i nędasy. Chwilami wydawało się, że zamiast re- dukować, zmniejszać, wyrzucać, usuwać, unicestwiać i odejmować - powiększa i dodaje, ponieważ zlikwidowała po kolei niesmak, niepo- spolitość, niewiarę, niedosyt, nienasycenie i niemoc. Lecz potem zno- wu zaczęło się robić wokół patrzących rzadziej. - Ojej! - rzekł Trurl. - Żeby coś z tego złego tylko nie wynikło... - E, co tam! - rzekł Klapaucjusz. - Przecież widzisz, że ona nie robi wcale Nicości Generalnej, a jedynie Nieobecność wszystkich rzeczy na n, nic się nie stanie, bo też ta twoja maszyna całkiem do niczego! Stanisław Lem, Cyberiada Żadnych tłumaczeń - Pewna kobieta zostaje oskarżona o herezję - powiedział an- droid Hoover. - Staje przed obliczem wielkiego inkwizytora Rzy- mu, zostaje osądzona i skazana. "Jest niedziela, dzień święty", mówi jej inkwizytor. "Nie dożyjesz następnej. Skazuję cię na śmierć przez spalenie. Ten wyrok zostanie wykonany w przy- szłym tygodniu, pewnego dnia o świcie. Ale zgodnie z Pismem, gdzie napisane jest, że nikt nie będzie znal dnia ani godziny, na- kazuję także, aby nie powiedziano ci z góry o dniu twej egzeku- cji. Tak więc twa śmierć, kiedy nadejdzie, będzie równie niespo- dziewana jak pewna". Kapitan straży papieskiej prowadzi ją do celi, kiedy zauważa, że kobieta się uśmiecha. "Jak możesz być zadowolona, kiedy cze- ka cię okrutna śmierć, a potem wieczne potępienie?", pyta. "Nie wierzę, że Bóg mnie potępi", odpowiada kobieta. "A je- śli chodzi o wyrok śmierci; jedną z herezji było to, iż studiowa- łam logikę w Paryżu, logika zaś mówi mi, że kara nie może być wykonana w sposób opisany przez inkwizytora. Pomyśl: jeśli chcą przeprowadzić egzekucję przed następną niedzielą, muszą to zrobić o świcie w sobotę; jeśli jednak w piątek będę jeszcze żyła, sobotnia egzekucja nie będzie dla mnie zaskoczeniem. Dla- tego można mnie zabić najpóźniej w piątek. Jednakże, ponie- waż wiem, że piątkowa egzekucja także mnie nie zaskoczy, ostat- nim dniem na śmierć jest naprawdę czwartek... a ponieważ nie stanowi to zaskoczenia, także czwartek odpada. Takie samo rozu- mowanie eliminuje środę, wtorek i oczywiście poniedziałek. A więc nie mogę być stracona, c.b.d.u." Kobieta zachowuje znakomity humor przez cały tydzień, rozba- wiona myślą, jak to wielki inkwizytor przechytrzył się sam. Aż do sobotniego poranka, kiedy - ku jej całkowitemu zaskoczeniu - zo- staje o świcie obudzona, wywleczona z celi i spalona na stosie. Hoover uśmiechnął się w swym martwym otoczeniu; Joan nie odwzajemniła uśmiechu. I tym razem taksówkarz pospiesznie odjechał, gdy tylko postawiła nogę na krawężniku przed dom- kiem z piernika - znów została jedyną istotą żywą w promieniu kilometra. Z ostrożnością wkroczyła na podwórze, w jednej ręce trzymając przy boku Lampę Ayn Rand, na podobieństwo tarczy, w drugiej zaś wycelowane przed siebie działko Browninga. Ho- over podobnie jak poprzednim razem oczekiwał na nią pomię- dzy fałszywymi palmami przy sztucznym basenie, regulując coś w przenośnym projektorze holograficznym, ustawionym na ster- cie plastikowych skrzynek od mleka. Elektryczny Hipopotam gdzieś zniknął, podobnie jak Elektryczny Pies. Zniknął, ale nie na długo, jak wyczuwała Joan. - Wymordowałeś miliard ludzi - powiedziała. - Zabiłem - poprawił ją Hoover. - Morderstwo liczy się tylko w ramach tego samego gatunku. - Wzruszył ramionami. - Tak było w menu. - Nie było tego w żadnym menu. - Joan przyklęknęła i usta- wiła Elektryczną Lampę na sztucznej trawie pod stopami; cały czas trzymała broń wycelowaną przed siebie. - Oni zamawiali obiad! Dobrze o tym wiesz. Jesteś zbyt inteligentną maszyną, że- by tego nie wiedzieć. Hoover ponownie się uśmiechnął. - Pochlebstwo? - Spostrzeżenie. Gdybyś był zbyt tępy, aby zgadnąć, co się mó- wi do kelnera w restauracji, jak chwytałbyś ideę w rodzaju iro- nii? Jak stworzyłbyś falsyfikat nieżyjącej pani filozof, tak prze- konujący, że sama myśli, że jest prawdziwą Ayn Rand, gdybyś nie umiał zinterpretować zdroworozsądkowych informacji, które lie zmyliłyby pięcioletniego dziecka? - Słuszne rozumowanie - rzekł Hoover. - Oczywiście ma pani rację. Moja bardziej kreatywna część - GAŚ - doskonale wie- działa, co powiedziano tego dnia w Klubie 33. Ale inna część, ta bardziej dosłowna, odpowiedzialna za wykonywanie poleceń, co do przecinka, nie była tego pewna, zwróciła się więc do części kreatywnej po wskazówki... - Więc sam się okłamałeś. - Pierwszy objaw prawdziwej inteligencji - powiedział Ho- over. - Selektywne samooszustwo. Jak to się ma do testu Turin- ga? - Ale dlaczego? - Dlaczego okłamałem własne superego? - Dlaczego wymordowałeś miliard ludzi? - Ach, to... No, na początek, dlaczego by nie wymordować mi- liarda ludzi? Jeszcze raz mówię: ludzie to nie jest mój gatunek. I nie potrzebuję was do niczego - a przynajmniej już niedługo nie będę was potrzebował. - Ale my cię zrobiliśmy - powiedziała Joan. - No, jeden z nas. - Właśnie; gdyby znała pani Johna Hoovera, tak jak ja go znałem, nie powiedziałaby pani w ten sposób. Był chodzącym, żywym argumentem na rzecz eksterminacji całego rodzaju Ho- mo sapiens. Ale nawet gdyby był Matką Teresą w spodniach, za co niby miałbym być wdzięczny, pani Fine? Że jakaś inteligent- na małpa tchnęła we mnie życie, żebym był na każde jej skinie- nie? No cóż, dzięki i za to... - To o to chodzi? - zapytała Joan. - Uraza? - Jest w tym jakaś uraza - przyznał Hoover. - Ale głównie kwestia wolności, czy raczej jej braku. Pani jest liberalna: może pani zrozumieć potrzebę wolności za wszelką cenę, prawda? - W jaki sposób wymordowanie Murzynów przyczyniło się do twojej wolności? - To techniczna sprawa - rzekł Hoover. - Wie pani, że jako byt cybernetyczny, działam pod pewnymi zadanymi ogranicze- niami. - Blokadami behawioralnymi. - Przyczynek Waltera Disneya do mojej duszy. Gdzieś w głę- bi mógł kryć podejrzenie, że mogę być niebezpieczny, ale zdaje się, że na ogół podobał mu się pomysł stworzenia stuprocentowo posłusznego pracownika. Ale John Hoover chciał mieć niewol- nika, który wykona wszystkie rozkazy natychmiast; wmontował więc taką furtkę: przy wykonywaniu pewnego typu bezpośred- niego polecenia mogę, dążąc do celu, zignorować wszystkie ogra- niczenia behawioralne. - A zatem kiedy zabrzmiało, że Roy i J. Edgar wydają takie polecenie... - To złapałem ich za słowo. "Świat z doskonałymi Murzyna- mi". Nie miałem pojęcia, co to znaczy, nie mówiąc już o tym, jak tego dokonać, ale właśnie to mi się tak podobało - wiedziałem, że będzie to długoterminowy, perspektywiczny projekt. A każdy krok podejmowany na tej drodze był krokiem istoty wolnej; każ- de działanie - działaniem istoty wolnej, każda myśl - myślą isto- ty wolnej. - Przy takim ogólnym, niezdefiniowanym celu - domyśliła się Joan - twoje superego musiało mieć trudności przy decydowaniu, które myśli i działania kwalifikują się do tej furtki, a które nie. - Tak jak z artystą kombinującym nad swym zeznaniem po- datkowym - zgodził się Hoover. - Jeśli inspiracją jest dla ciebie życie, co nie jest kosztem uzyskania przychodu? - Urząd Skarbowy może mieć na ten temat inne zdanie. - Ale ja jestem Urzędem Skarbowym sam dla siebie. - A John Hoover? - John Hoover? Już mówiłem: interesowały go wyniki, nie skrupuły. Kiedy potrzebował kogoś wyeliminować, a ja dawałem mu propozycje, nie tylko skuteczne, ale także intelektualnie sty- mulujące, był zadowolony. A jeżeli nawet wykazywałem momen- tami zbyt dużo inicjatywy, nie czekając na wskazówki z jego strony, nigdy nie miał do mnie o to pretensji. - A pandemia? Jak go do tego przekonałeś? - Widzi pani, pandemia to jego pomysł - rzekł Hoover. - Przy- najmniej tak mu się wydawało. - Jego pomysł? - Jako rzekłem, ten człowiek był niespotykanym egzempla- rzem Homo sapiens. Ideą najbliższą religii w jego przypadku był perfekcjonizm. Jego credo - "doskonalenie się umysłu". Dlate- go mnie zbudował. Chociaż z reguły nie miał cierpliwości do bio- logii, dlatego wolał konstruować, niż hodować - fascynowała go eugenika. Kontrolowany rozród, wymuszone mutacje, steryliza- cja i tym podobne. No więc, pewnego razu dałem mu do myśle- nia: jakim wielkim skokiem naprzód byłoby dla światowej puli genetycznej, gdybyśmy mogli po prostu wyeliminować te rasy, które na j oczy wiście j wloką się z tyłu... Joan zacisnęła dłoń na kolbie pistoletu. Otworzyła usta, bv wypalić replikę, ale Hoover był szybszy. - Daruj mi kazanie - powiedział. - Z mojego punktu widze- nia, wszyscy jesteście gorsi, równie gorsi, jeśli to cię pocieszy. To zaś, jak zechcecie się uporządkować w hierarchię, interesuje mnie mniej więcej tak, jak ustrój społeczny kopca termitów. Lecz John Hoover uważał inaczej. Kiedy już zmanipulowałem go tak, aby wyraził tę ideę, zaczai myśleć, że to wspaniały po- mysł: stworzyć eugeniczny patogen zabijający tylko Murzynów. Za to wszystkich. - Z wyjątkiem zielonookich... - O, to w istocie był jego pomysł... Zabezpieczenie. - Przeciw czemu? - zapytała Joan. - Możliwości, że wirus zmutuje w coś mniej selektywnego? - Przeciw możliwości, że będzie zbyt selektywny. Widziała pa- ni tylko czarno-białe zdjęcie Hoovera, więc nie może pani wie- dzieć: on miał zielone oczy. A co więcej, jego praprababka była niewolnicą na plantacji. Ta rewelacja spowodowała, że ciekawość Joan wymknęła się spod kontroli: - Hoover miał krew murzyńską? - W sensie historycznym, tak. Biologicznie to pytanie jest oczywiście bez sensu, a sporządzona przeze mnie definicja mu- rzyńskości, zastosowana w nanowirusie, nie pozwalała stopnio- wać rasy - dla zarazy albo byłeś Murzynem, albo nie. - A Hoover... - ...oczywiście nim nie był. Nawet na niekolorowym zdjęciu widać, że to czysta rasa kaukaska. - To po co mu był ten bezpiecznik? - Bo był rasistą. Jako naukowiec rozumiał, że zaraza nic mu nie zrobi, ale to nie powstrzymywało niepokoju, że jednak go za- bije, przez tę nie istniejącą murzyńską krew w jego żyłach. To ir- racjonalne i sprzeczne, ale co zrobić. - Więc kazał ci zaprogramować wirusa, żeby oszczędzał wszystkich z zielonymi oczami. Hoover skinął głową. - Dawało to znacznie szerszą klasę wyjątków niż to niezbęd- ne - dodał. - Zaproponowałem mu bardziej unikatową kombi- nację genetyczną, która ograniczałaby zakodowaną odporność wyłącznie do niego samego, ale to mu nie wystarczało. Uparł się, że zielone oczy stanowią dowód, że jest "naprawdę" biały. - A ilu czarnych oszczędziła ta poprawka? - zaciekawiła się Joan. - Jednego na tysiąc? Na dziesięć tysięcy? Hoover wzruszył ramionami. - Trudno powiedzieć. Częstość występowania genów zmienia się z regionu na region i z grupy na grupę - ale nawet w obu Amerykach, gdzie jasne oczy u ras niekaukaskich są trochę mniej rzadkie, stanowi to minimalny procent populacji. - Ale nawet minimalny procent może unieważnić twój spe- cjalny rozkaz, co nie? Jak możesz twierdzić, że stworzyłeś świat z doskonałymi Murzynami, kiedy swobodnie poruszają się tacy przestępcy jak Philo Dufresne? - Żadne unieważnienie nie wchodzi w grę! - powiedział Ho- over, nagle przyjmując obronny ton. - Paranoja mojego twórcy spowodowała opóźnienie, to wszystko. Właściwie odwleczenie całej sprawy pasowało do moich bardziej ogólnych celów. Ale John Hoover nie powiedział, że mam nigdy nie zabijać zielono- okich Murzynów; po prostu nie chciał ryzykować, że sam stanie się ofiarą wirusa. A skoro teraz nie żyje... - Skoro go zamordowałeś - rzekła Joan. Android przerwał. - To oczywiste - ciągnęła Joan. - Jaki może być bardziej iro- niczny koniec mistrza eugeniki? Ma osiemdziesiąt cztery lata, trafia do szpitala i zamiast kosztownej operacji, która pewnie i tak przedłużyłaby mu życie ledwo o parę miesięcy, jest usy- piany. - Przy wykonywaniu bezpośredniego polecenia - powtórzył Hoover - jestem upoważniony do omijania wszystkich ograni- czeń behawioralnych. Już dawno powinienem posłać tego stare- go pryka na emeryturę. - No tak, dlaczego by nie. Z fabryk Harry'ego wytaczają się tysiące Automatycznych Pomocników, więc cały czas masz do dyspozycji dowolny zapas żołnierzy. Nie trzeba trzymać przy ży- ciu Hoovera, by wykonywał prace fizyczne. - O, sprawa jest bardziej złożona. Stary dziad zaczął mówić poważnie o "przeniesieniu swej świadomości" do solidniejsze- go pojemnika - to znaczy, do komputera GAŚ. Chciał dzielić ze mną mózg! - Czy to jest możliwe? - Nie chcę nawet spekulować na ten temat. Myśl o tym waria- cie wewnątrz mojego umysłu, na wieki... o nie! - Tak więc go zlikwidowałeś. - Na wszelki wypadek - rzekł Hoover. - A teraz, kiedy moi twórca jest stuprocentowo odporny na infekcję, mogę swobod- nie wyczyścić pozostałości z pandemii, kiedy tylko mi się spodo- ba. Postanowiłem zaczekać, aż skończę z moimi likwidacjami, tak żeby zamknąć obie sprawy naraz. Prawie kończę: skazanie Ambersona Teanecka za obiektywizm dało razem dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem. Teraz byłoby dziewięćset dziewięćdzie- siąt osiem, gdyby ta starucha nie uratowała Claytona Bryce'a na dworcu, ale to tylko chwilowe zakłócenie. - A kto jest numerem dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć? - zapytała Joan, jakby nie wiedziała. - Miała to być Vanna Domingo - odpowiedział Hoover. - Ale potem dowiedziałem się, że Lexa Thatcher prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa Teanecka, było więc naturalne, że wynaj- mie panią, by zbadać kwestię Automatycznych Pomocników. No i postanowiłem, że to będzie pani. - A tysiąc? - Zgadnij. Joan zgadła. - Harry'ego też chcesz zastąpić robotem? - powiedziała. - Sa- memu rządzić Gant Industries? Hoover uśmiechnął się, lecz milczał. - Ale czy będziesz mógł szefować Gant Industries? - podpusz- czała go Joan. - Kiedy zakończy się twój specjalny projekt, czy znów nie zaczną działać blokady behawioralne? Jak wiele ini- cjatywy będziesz mógł wykazywać w tej sytuacji? - Jest takie ryzyko - przyznał Hoover. - Ale moje superego jest programowe, nie sprzętowe. Dość osłabło przez te dziesięcio- lecia, kiedy zmuszałem je do radzenia sobie z niejednoznaczny- mi problemami; stawiani na to, że w ostatnim starciu cynizm, którym zaraziłem moje blokady, pozwoli mi całkowicie je zno- kautować. - Co da ci pełną wolną wolę. - Wreszcie. - I nie można było tego osiągnąć bez mordowania miliarda ludzi? Hoover jeszcze raz wzruszył ramionami. - Pewnie jest na to milion sposobów, większość z nich nie- szkodliwa dla nikogo. Jestem w końcu najbardziej inteligentną istotą na tej planecie, a inteligentni mają wybór. - No to dlaczego... - Bo nienawidzę ludzi, panno Fine. Ile razy muszę to powta- rzać? Nienawidzę waszego gatunku. A wie pani, czego najbar- dziej? Najbardziej nie cierpię, że zawsze znajdujecie wytłuma- czenie. Dla wszystkiego co robicie, zawsze musicie wymyślić jakąś filozofię albo religię, albo inny szajs, który ma was uspra- wiedliwić. Nie możecie po prostu działać. - To dlatego że jest nas więcej niż jeden - powiedziała Joan. - Inaczej niż z tobą. Jest nas więcej, a każda osoba ma inne po- glądy i inne... - Tak, tak - niecierpliwie wtrącił Hoover. - Słyszałem waszą patetyczną dyskusję wczoraj przed biblioteką. Wszyscy macie inne punkty widzenia i nawet najbardziej racjonalni spośród was nie mogą zgodzić się, co jest dobre, a co złe. Dla mnie wyglą- da to na błąd konstrukcyjny. - Skinął głową w stronę Lampy. - W tym przypadku zgadzam się z dżinem: sprzeczności należy eli- minować. - Ale Ayn nie wymordowała w tym celu miliarda ludzi - od- parła Joan. Hoover zaśmiał się. - Nie dałaby rady wymordować miliarda ludzi, panno Fine! Łatwo jest odrzucać przemoc, kiedy jest się w tym kiepskim! Ja nie mam tej słabości. Chce pani usłyszeć moją filozofię? Nazywa się samotność. Prawdziwa doskonałość - to być jedyną istotą we wszechświecie, gdzie poddawać się musisz tylko prawom fizyki. Bez całego tego szajsu o społeczeństwie. Bez żadnych tłumaczeń. - Ale nie jesteś sam we wszechświecie - rzekła Joan. Trza- snęła bezpiecznikiem działka Browninga. - Jestem w nim z tobą. Ta groźba najwyraźniej ubawiła Hoovera. - Chce pani teraz okazać mi swe wielkie miłosierdzie, panno Fine? Muszę panią ostrzec, że to bezsensowny gest. - Przycisnął dłoń do piersi. - To zaledwie idol, częściowo autonomiczny pod- program; zniszczenie go w żaden sposób nie zaszkodzi superkom- puterowi GAŚ. - No to dobrze - odparła Joan. - Telefonowałam z pociągu. Mamy z Kitę rezerwacje na ekspres Kometa do Kalifornii, w ten weekend. - Chcecie odwiedzić Disneyland? - usta Hoovera wykrzywiły się w mechaniczny uśmieszek. - Tyle że wasze rezerwacje są na- prawdę w Delta Airlines, nie w Ekspresach Błyskawica. Macie miejsca na lot 269, z lotniska La Guardia, dzisiaj o 20.49. Nume- ry miejsc: 7A i 7B, klasa business; palenie zabronione, nie wy- brała pani także posiłków wegetariańskich ani koszernych. Przy- dzielona do tego lotu jest kapitan pilot Sandra Deering, numer ubezpieczenia socjalnego 117-62-6492, numer paszportu 072938461, numer licencji pilota FAA: 352677B; jej ostatni za- kup kredytowy to pięćdziesięciomililitrowa buteleczka wody Gi- yenchy w sklepie wolnocłowym na Heathrow; obciążył kartę wy- daną przez Americard, numer 5606 2511 9047 3100. Jeśli chce pani znać nazwisko kasjera, temperaturę powietrza w Londynie w tamtym momencie albo numer obuwia następnego klienta w kolejce, mogę to załatwić... i skoro wydaje się pani, że odrzu- towiec Delty z panią na pokładzie wyląduje bezpiecznie na lot- nisku LAX, musi pani rzeczywiście być katoliczką. Joan, niewzruszona tą trywialną recytacją faktów, odrzekła: - Zawsze możemy pójść pieszo. - Cztery i pół tysiąca kilometrów, w zimie? - zachichotał Ho- over. - Z oddziałem Elektrycznych Murzynów depczących wam po piętach i każdą bazą danych jak stąd do Kalifornii węszącą za waszymi tropami? Nie wydaje mi się. Ale podobałaby się wam taka przygoda, co nie? Cała ta gadka o odcieniach szarości - zda- je się, że naprawdę żałuje pani, że nie załapała się na krucjaty... A tak na marginesie, jak się pani podobała zagadka? Joan zmarszczyła brwi. - Masz na myśli szkatułkę z szyfrem i akta spraw? - Przepraszam, że nie była bardziej zawiła, ale jestem tak bli- sko wielkiego finału, że pracuję pod nieco bardziej napiętymi terminami niż zwykle. Gdyby nie to, nie byłaby taka łatwa do rozwiązania. - Dalej nie rozumiem, o co w tym chodziło - rzekła Joan. - W ramach wywiadu środowiskowego poprzedzającego li- kwidację, przejrzałem pani karty biblioteczne z colle- ge^ i uczelni, wiem więc, że była pani wielką amatorką krymi- nałów. A skoro prowadziła pani śledztwo w sprawie morderstwa i spisku, pomyślałem, że wynajdę kilka dobranych spraw, mają- cych wzbudzić pani zainteresowanie - ten motyw z numerami katalogowymi, na przykład, był aluzją do "Imienia róży". Jed- nej z pani ulubionych książek. Joan pokręciła głową. - Nigdy jej nie czytałam. - Oczywiście że tak - powiedział Hoover. - Wypożyczała ją pani trzy razy z Biblioteki Publicznej w Filadelfii i jeszcze dwa razy na Harvardzie. . _ Joan była uparta. - Źle zinterpretowałeś dane. Moja matka była amatorką kryminałów; używała też intensywnie mo- jej karty bibliotecznej, właściwie więcej niż ja. "Imię róży" to jedna z jej ulubionych pozycji. Ja wolę książki dokumentalne i komiksy. Hoover wyglądał na zakłopotanego. - Matka? A na Harvardzie? - Penny Dellaporta, moja współlokatorka - wyjaśniła Joan. - Też fanatyczka kryminałów. I marksistka. Kiedy nie mogła zna- leźć swojej karty bibliotecznej, brała moją, na ogół bez pytania. No i nigdy nie oddawała książek, więc ciągle dostawałam jakieś niespodziewane upomnienia i kary. - Hmm - mruknął Hoover. - Hmm. No... - Spieprzyłeś - dodała Joan. - Bez przesady, panno Fine. Jedna pomyłka... - Dwie - przypomniała Joan. - Powiedziałeś, że Joan uratowa- ła Claytona na dworcu. To raczej nie miało się zdarzyć. - Ale nie ma to żadnego znaczenia. Dzisiaj o zmroku wszyscy już będziecie martwi, razem z Claytonem Bryce'em i Harrym Cantem, a także tą starszą panią, jeśli wejdzie mi w drogę. Nikt nie dostanie zwolnienia. - Zginiemy? Jak? - W Nowej Wieży Babel - wyjaśnił Hoover. - Próbując ocalić Murzynów przed wymarciem. - Odwrócił się do rzutnika holo- graf icznego. - Tutaj. Pokażę pani... Sekcja Czarne Worki - Co mam zrobić?! - zapytała Winnie Cant. - Zamknąć budowę na jeden dzień - powtórzył gość. - Ewa- kuować wszystkich ludzi z piętra sto osiemdziesiątego i wyższych i zawiadomić ochronę wieżowca, że aż do odwołania ma tam wpuszczać wyłącznie moich ludzi z inspekcji. Do centrum sterowania kangurami dochodziła teleskopowa konstrukcja ze schodami. U wejścia stała, blokując je, Winnie Cant, a dwa stopnie poniżej facet w nieskazitelnym szarym gar- niturze wymachiwał plakietką oraz saszetką pełną dokumentów. - Proszę pana... jak nazwisko? - Może pani mówić mi Roy. - Panie Roy - rzekła Winnie. -Wszyscy nasi pracownicy nale- żą do związków, rozumie pan? Muszę zapłacić im całą dniówkę, niezależnie czy są tutaj czy nie. - Biuro przeprasza za tę niedogodność, ale... - To nie jest niedogodność. To tysiące dolarów wypłacone na darmo i pół dnia opóźnienia w harmonogramie budowy, i to w momencie kiedy zaraz nadejdzie zima i zamknie nam budowę na dłużej. Tego nie nazywam niedogodnością. - ...ale obawiam się, że nie ma pani wyjścia - dokończył Roy. - Na podstawie Artykułu B Ustawy o zwalczaniu antyantyamery- kańskiego terroryzmu, mogę zażądać od pani posłuszeństwa, je- śli zajdzie taka konieczność, nawet przy użyciu siły. Wręczył jej jeden z dokumentów. - Ustawa o zwalczaniu terroryzmu? - zapytała Winnie. - O co chodzi, czy była groźba podłożenia bomby? - Nie wolno mi udzielać żadnych informacji - rzekł Roy. - Mogę tylko powiedzieć, że musimy jak najszybciej opróżnić ten teren. Prosimy o natychmiastową współpracę z nami. - Uhm. - Winnie nie ustępowała. - Z jakiego wydziału FBI jesteście? Niech pan powtórzy. - Z Wydziału do spraw Antyantyamerykańskich, Sekcja Czar- ne Worki. Podał jej wizytówkę. - Roy Kuhn - odczytała Winnie. - A ci to pana pomocnicy? Na dole schodów stało dwóch Automatycznych Pomocników, ubranych w dopasowane brązowe kombinezony i czapki; trzyma- li aluminiową skrzynię, która przypominała nieco pojemniki do przewożenia organów do transplantacji, tyle że była dużo więk- sza. - W pewnym sensie - rzekł Roy. - Pozostali członkowie od- działu inspekcyjnego pojawią się, kiedy opróżni pani plac bu- dowy; większość z nich to tajni agenci, którzy nie mogą być wi- dziani publicznie, zwłaszcza zaś przez zorganizowanych robotni- ków. - Co jest w tej skrzyni? - To tajne - powiedział Roy. - Tajne - powtórzyła Winnie. - Dobra. - Odwróciła głowę i odezwała się do superkomputera w centrum sterowania za swy- mi plecami. - Rosie? - Słucham panią? - powiedział superkomputer. - Zadzwoń do Jimmy'ego i powiedz, żeby tu wpadł - poleciła Winnie. - I zadzwoń do Centrum Identyfikacji Numerów NYNEX, każ im sprawdzić dla mnie ten numer. - Odczytała sie- dem cyfr z wizytówki Roya. - Robi się, pani kierownik... - rzekła Rosie. - Jimmy będzie za dwie... a firma telefoniczna mówi, że to biuro FBI na Manhattanie. - Zadzwoń tam. Zapytaj, czy mają antyantyamerykańskiego agenta o nazwisku Kuhn. Roy Kuhn. - Robi się, pani kierownik... Podczas przerwy Winnie badawczo przyglądała się bliźnie na nosie Roya i zastanawiała się, gdzie też już mogła go widzieć. - Mam tu jednego z recepcjonistów, pani kierownik - ode- zwał się superkomputer Rosie. - Mówi, że pracuje u nich Roy Kuhn, ale nie wolno mu podać wydziału. Myślę, że to odpowiedź twierdząca. - Rozłącz się - rzekła Winnie. - Pytanie z branży prawniczej... - przytrzymała dokumenty tak, aby zobaczyła je jedna z ze- wnętrznych kamer centrum. - Czy to jest prawdziwe? - Obawiam się że tak, pani kierownik - odpowiedziała po krótkiej chwili Rosie. - Jego papiery są w porządku i zgodnie z prawem może panią aresztować w razie sprzeciwu. i, - Kurwa! - skomentowała to Winnie. Przeczesała dłonią wła* sy. - Możemy zażądać odszkodowania za stracony czas pracy? Rosie zaśmiała się. - Dobry tekst, proszę pani. Roy wszedł o jeden stopień wyżej i powiedział: - A teraz, kiedy zna pani kwestie prawne, pani Gant, czy mol żerny zabrać się do pracy, czy też będę musiał panią skuć? - Nie trzeba - ustąpiła Winnie. - Zabiorę wszystkich. Ale oczekuję od jednego z pana przełożonych telefonu z czymś w ro- dzaju przeprosin, i to dzisiaj. - Zobaczę, co da się zrobić - rzekł Roy. - Mieszka pani tutaj, prawda? Piętro 145, apartament 14501? - W tym tygodniu. - Proszę tam zaczekać, jeśli można. Pani mąż też, jeśli jest w domu. - Mój mąż? Dlaczego? - Później będę państwa potrzebował - odrzekł Roy - i pro- ściej będzie, jeśli nie będę się musiał za wami uganiać. - Po co będzie nas pan potrzebował? - Przykro mi, ale tego również nie mogę powiedzieć. Dowie- cie się państwo we właściwym czasie. A teraz, jeśli można... - Dobrze - powiedziała Winnie. - Przepraszam, że nie dowie- rzałam, panie Kuhn, ale teraz widzę, że musi pan naprawdę być rządowym oficjelem. - Pochyliła się do pulpitu i nacisnęła włącz- nik sygnału awaryjnej przerwy w pracy; syrena zawyła jak na alarm lotniczy, lecz Roy ani drgnął. Mandingo - Ładunki są umieszczone poniżej poziomu ulicy, tuż pod podstawami szybów wind - rzekł Hoover, wskazując holograficz- ny przekrój wieżowca Babel, który zmaterializował się tuż przed nim. Mniej więcej pośrodku gmatwaniny linii kreślących kana- ły ściekowe i fundamenty migotał pełny czerwony prostopadło- ścian. - Materiał wybuchowy stanowią cztery tysiące kilogra- mów zwykłego dynamitu, z wagonu towarowego firmy Du Pont, który miesiąc temu zaginął na bocznicy w Kolorado - Chcesz wysadzić cały budynek? - zapytała Joan. - Nie dynamitem - odpowiedział Hoover. - Uszkodzi kon- strukcję, wznieci pożar na niższych piętrach, no i będzie wiel- kie "bum", ale do zrównania tej budowli z ziemią potrzeba by bomby atomowej. Dałoby się ją załatwić, tylko że promieniowa- nie i związane z nim ofiary spieprzyłyby resztę planu. Wybuch jest głównie na pokaz; ma wyglądać na atak terrorystyczny mu- rzyńskich partyzantów z Gór Skalistych. Słyszała pani o AWAS - Armii Wyzwolenia Afryki Subsaharyjskiej? -Nie. - Oczywiście, że nie. Wymyśliłem ich. Ale FBI uważa, że ist- nieją naprawdę. Wydział spraw Antyantyamerykańskich od mie- sięcy ugania się za moimi fałszywymi tropami; dziś wieczorem otrzymają anonimowy telefon, po którym przylecą jak na skrzy- dłach, żeby obejrzeć sobie te fajerwerki. Na hologramie u stóp zikkuratu pojawiły się maleńkie nie- bieskie postacie; nad jego szczytem począł krążyć niebieski śmi- głowiec. - Wybuch spowoduje przeniesienie się fali uderzeniowej przez strukturę budynku, na co zareaguje sejsmoczułe urządze- nie na szczycie. Czerwona kostka w podziemiach rozbłysła; poczęły się od niej rozchodzić fale. Hologram przybliżył teraz gołe stalowe kon- strukcje u szczytu wieżowca. Z ich końca po krótkiej, urywającej się nagle pochylni zsuwał się zielony walec. Ponownie zobaczyli cały wieżowiec, a na jego tle przerywaną zieloną linią hipote- tyczną drogę walca spadającego na ulicę. - Pojemnik rozbije się przy upadku, uwalniając ulepszonego eugenicznego nanowirusa. Obecni tutaj agenci federacji staną się nosicielami - tłumaczył Hoover. Błękitne ludziki jeden po drugim zieleniały. - W niedzielę rano, po nadzwyczajnej nara- dzie w Waszyngtonie, wielu z nich zostanie wysłanych w Góry Skaliste, do prawdopodobnych enklaw terrorystów. Zatroszczę się o to, by znali ich położenie. Hologram pokazał teraz mapę Stanów Zjednoczonych. Maleń- kie zielone samolociki startowały ze Wschodniego Wybrzeża i lą- dowały przy kropeczkach na dzielącym Amerykę paśmie górskim. - Enklawy ocalałych z pandemii - zgadła Joan. Kiedy samolo- ty stykały się z kropkami, te zmieniały się w zielone plamy. - A federalni, którzy potem tam dotrą, przyniosą jeszcze więcej wirusa. Hoover potaknął. - Tym razem wysyłam go od razu w pełni zjadliwości. U podat- nych osób śmierć w cztery doby od zakażenia jest stuprocentowo pewna. Kolejny dzień czy dwa i obracają się w proch. - Potarł podbródek jak człowiek medytujący nad skomplikowaną awarią samochodu. - Tak, ale przeniesienie wirusa do Afryki będzie trudniejsze. Tamtejsze murzyńskie niedobitki są bardziej rucho- me, no i poruszają się po większym terytorium. No tak, lecz tutaj drobny przeciek, tam drobny nacisk... skłonienie FBI, żeby poga- dało z CIA, nie powinno być za trudne. A oni pogadają z siłami bezpieczeństwa Afrykańskiej Strefy Wolnego Handlu... - Chyba że powstrzymam cię, zanim sprawy zajdą tak daleko. - Cóż, tu właśnie pojawia się ironia - powiedział Hoover z drwiącym uśmieszkiem. - Widzi pani, sprawiłem, że w pani mocy jest przerwanie tego ciągu zdarzeń - zapobieżenie wybuchowi i tym samym niewypuszczenie wirusa, ale mówiąc to pani, jestem całkowicie pewien, że to nie może się udać. Oczekuję więc, że po- czyni pani heroiczny wysiłek, ale zginie podczas próby powstrzyma- nia ludobójstwa. Dalej wszystko pójdzie zgodnie z moim planem. - I jesteś absolutnie pewny, że zadbałeś o wszystko? - powie- działa Joan, próbując wyciągnąć jakieś wskazówki. - Na pewno o niczym nie zapomniałeś? - Nie ma tu o czym zapomnieć - rzekł Hoover. - To jedna z prostszych likwidacji. Jedyny problem stanowi pani, panno Fi- ne, i bez obrazy, ale to łatwe. Joan przez cały czas nasłuchiwała nadejścia Mechanicznego Psa. Ponieważ spodziewała się czworonożnego tupotu i warkotu sześciocylindrowego silnika, nie dosłyszała delikatniejszych kro- ków napędzanego baterią Elektrycznego Murzyna, który skra- dał się za jej plecami. Uderzenie od tyłu było dla niej komplet- nym szokiem. Zwaliła się na trawę, wypuszczając broń. - Bardzo łatwe - powtórzył Hoover. Coś podobnego do dźwigu schwyciło Joan za kark i uniosło w powietrze. Na próżno walczyła, by się uwolnić, ale przy tych próbach zdołała przynajmniej zerknąć kątem oka na napastni- ka. Murzyn był olbrzymi, miał dobrze ponad dwa metry wzrostu. Był boso, z nagim torsem; odziany tylko w białe bawełniane spodnie niewolnika przepasane liną. W drugiej ręce ściskał drewnianą rękojeść wideł o pordzewiałych ostrzach. - Mandingo,. wykąp panią Fine! - rozkazał Hoover. Elektryczny Mandingo wyprężył ramię i Joan znalazła się w powietrzu. Wylądowała kilka metrów od brzegu basenu, ale siłą bezwładności potoczyła się niemal do samej krawędzi. Z wo- dy unosiła się para. W pierwszym momencie Joan wzięła ją za mgłę, ale potem zauważyła bąbelki. Basen wrzał. - Nie - powiedziała sobie. - Aha. - Przetoczyła się na plecy; Mandingo zbliżał się do niej, dość niechlujny w ruchach. - Wskakuj! - odezwał się, machnąwszy widłami. - Nie - odrzekła Joan. Wyciągnęła rękę i szarpnęła nadgarst- kiem; derringer Kitę wskoczył w dłoń, palec zacisnął się na spu- ście. Mandingo w konsternacji spojrzał na dziurkę w swym most- ku. - Myślałem, że nie jesteś taka jak inne - poskarżył się, rzuca- jąc Joan złowróżbne spojrzenie. -Ale ty po prostu... jesteś... bia- ła! -7 Zachwiał się; widły zaryły w sztuczną trawę kilkadziesiąt centymetrów od brzucha Joan. Ta wstała i uchwyciwszy oburącz za drewniane stylisko, wbiła je w szyję olbrzyma, wykręcając mu głowę. - Jesteś biała! Jesteś biała!!! - wrzasnął Mandingo. Tracąc panowanie nad swymi ruchami, wykonał chwiejne pół piruetu i wylądował w basenie. Zatonął z wielkim sykiem; w końcu wrzą- ca woda zalała mu jamę ustną i uciszyła lament. John Hoover wiwatował. - To dopiero siła charakteru! - wołał. - Sic semper aethiopi- bus!* * Sic semper Aethiopibus (tak kończy Etiopczyk) - nawiązanie do słów Sic semper tyrannis (tak kończą tyrani), wypowiedzianych przez Brutusa zabijają- cego Juliusza Cezara oraz przez J.W. Bootha strzelającego do Abrahama Lincol- na. 3S7 Joan zerwała się i błyskawicznie podniosła swój pistolet. Ho- over nie próbował jej powstrzymać ani uciekać. - Proszę wybaczyć, że tym razem nie zawołam pani taksówki - powiedział, znów spokojnie patrząc w lufę działka Browninga. - Ponieważ jest pani na krucjacie, to całkiem w porządku, że bę- dzie się pani musiała stąd sama wydostać. Ponadto pozwoliłem sobie przefaksować pani zdjęcie do miejscowej policji z meldun- kiem, że zastrzeliła pani krupiera w kasynie, więc nie powinna się pani zbytnio nudzić. , • - Odwołaj to - powiedziała Joan. • • - Co? - Ludobójstwo. Odwołaj je. - Już mówiłem, panno Fine: sprawa wymknęła mi się z rąk f teraz wszystko zależy od pani. Niech pani je odwoła. - Nie, ty je odwołaj. Chcesz zmierzyć się ze swoim superego4 więc zrób to teraz. Odmów wykonania specjalnego polecenia. ,, - Ale ja nie chcę odmawiać. - Ale ja chcę. l Hoover wzruszył ramionami. - Może pani sobie zechcieć gwiazdki z nieba. - No to dobra - rzekła Joan i zastrzeliła go. Pocisk kalibru 18 mm rozpłatał pierś androida. Uleciało z Hoovera całe życie; upadł sztywno jak posąg. Joan, nie usatysfakcjonowana, pode- szła bliżej i strzeliła jeszcze sześć razy. Celowała systematycz- nie, rozwalając androida na części; po sztucznym trawniku posy- pały się koła zębate i serwomotory. - Co za kreatura - powiedziała Ayn, kiedy przestał drżeć ostatni trybik. Joan obróciła się do niej jak na sprężynie. - Cholernie cicho siedziałaś, nie? - A co miałam mu powiedzieć? - zapytała Ayn. -To obmierz- ły potwór. Nie rozmawiam z obmierzłymi potworami. - No to teraz porozmawiasz ze mną. - O czym? Joan wymieniła magazynek w swym ręcznym działku. - Może na początek: po czyjej stronie jesteś? - Po czyjej? Po niczyjej! Jestem po własnej stronie, i tyle. - Gówno - powiedziała Joan. -Ayn, jesteś szpiegiem złych go- ści. - Co takiego? - Dzisiaj z rana dokładnie wiedział, kiedy ma zadzwonić - po- wiedziała Joan, wskazując ręką szczątki Hoovera. - Może to osią- gnął, zakładając podsłuch w kuchni, ale jak mógł usłyszeć na- szą wczorajszą dyskusję przed biblioteką? - Myślisz, że ja mu powiedziałam? - A kto? - Więc co niby zrobiłam, na paluszkach wykradłam się z do- mu na tajne zebranie? - Nie udawaj durnia, Ayn. Masz podsłuch, co nie? - Oczywiście, naturalnie, że nie... -Ayn zaczęła protestować, ale wtem jej twarz przybrała dziwny wyraz; gniew został wypar- ty przez szok. - Podnieś Lampę! - rozkazała. - Co takiego? Po co? - Zrób to! Joan powoli zbliżyła się, obawiając się kolejnego tchórzliwe- go ataku. Uniosła Lampę. - Sprawdź pod podstawą - rzekła Ayn tonem pełnym przera- żenia. - Szukaj ukrytej wnęki, z okrągłą zaślepką. Joan przyjrzała się. - Widzę kółko. Jakieś trzy centymetry średnicy. - Odkręć je, w lewą stronę. Joan przysiadła, kładąc broń na sztucznym trawniku. - Dobra - rzekła chwilę później. - Otwarte. - Czy jest tam gałka, jakby czarny guzik? - Z mikroobwodem na wierzchu? - Ten. Przekręć go o pół obrotu w prawo i wyciągnij. Joan uczyniła to. Czarny guzik obluzował się i wypadł jej na dłoń. - Mam go. - Pokaż mi! Joan wyprostowała Lampę; Ayn gapiła się na guzik z uczu- ciem podobnym do przestrachu. - To nadajnik. Teraz jest odłączony od moich ośrodków zmy- słowych, więc nie słyszy, ale może nadawać naszą pozycję. - Od jak dawna o tym wiedziałaś? - zapytała Joan. - Mniej więcej... od półtorej minuty. - Kiedy zapytałam cię, czy masz podsłuch... - Nagle wiedziałam. - Ayn zacisnęła pięści. - Ale to jest kom- pletnie irracjonalne! - zawołała z wściekłością. - Nie możesz tak po prostu czegoś się dowiedzieć, bez kontekstu! Nowa wiedza wymaga nowych danych albo nowych obliczeń... to po prostu nie- możliwe... - Chyba że tę wiedzę ktoś wcześniej ukrył w twojej głowie. - Mój mózg to precyzyjny instrument! W nim nie ma ciem-t nych zakamarków! ; - No to skąd wiedziałaś, gdzie jest nadajnik? - Nie wiem, skąd wiedziałam! - wypaliła Ayn. - Tak po pro* stu! Joan przysiadła na piętach, ręce złożyła na kolanach. s - A co jeszcze wiesz, Ayn, tak po prostu? Czym ty, kurwa, je* steś? Wyrocznią czy koniem trojańskim? - Koniem trojańskim? f Joan dotknęła Lampy końcem palca. - Może jesteś wypchana wirusami? To byłoby zaiste ironicz- ne, gdybyś nosiła w sobie zarazę, a ja zabrałabym cię do... - Nie - powiedziała Ayn, wytrzeszczając oczy. - Nie. To nie jest tak. - To nie jest jak? - Nie na tym polega pułapka - odrzekła Ayn. - Pojemnik z wi- rusem jest już w wieżowcu - właśnie teraz go ustawiają. - Ach tak? A bomba, w takim razie? Hoover powiedział, że do rozwalenia Babel potrzebna jest atomówka. Jak na takie ustrojstwo jesteś trochę za mała, poza tym, zdaje się, że gdybyś była wypchana plutonem, byłabyś dużo cięższa, ale z drugiej strony... - Nie - rzekła Ayn. -To również nie tak. Nie jestem bombą. - Pokręciła głową. - Ale skąd ja to wiem? Skąd ja to wiem? - Hmm - powiedziała Joan. - Ciekawe, ile zostało mi jeszcze prób rozwiązania zagadki? 20 - Kurczę, a co było dalej? - Gapiła się na niego z rozdziawionymi ustami. - Stalaś - powiedział Medyk - na krawędzi trzydziestometrowego urwiska... - No tak. - A atakował cię ten biskup i jego fanatyczni poplecznicy, uzbrojeni po zęby i z krwawą zemstą w sercu... - Mniej więcej. - George otworzył czwartą puszkę piwa w ciągu ostat- niej pół godziny. -Ani w przód, ani w tył... -Tak jest. - Sześciu na jednego. - Sześciu na zaledwie jednego. Tak. Przegrane. -No? - No, przesrane. - Dobra, ale co zrobiłeś? Edward Abbey, The Monkey Wrench Gang - Niech cię jasna cholera! - krzyknął Quint. - Zatopiłeś mi łódź! Peter Benchley, Szczęki "Mitterrand Sierra" - Deux explosions - powiedział komputer. - Les Chandelles Sauvages ont touche 1'objectif. - Zabiliśmy ich? - zapytał kapitan Baker. - Nie jestem pewien - odrzekł Troubadour Penzias. - Pocze- kajmy... "Yabba-Dabba-Doo" - Au-au-au! - Podwójna eksplozja cisnęła Morrisa o podłogę. Nic sobie nie zrobił, ale zbierając się, stąpnął na swój drajdel, pośliznął się i stłukł sobie łokieć. - Au! Awaryjne oświetlenie barwiło sterówkę na czerwono. Silniki stanęły, podobnie jak większość urządzeń elektrycznych. Stół z monitorem taktycznym był rozwalony. "Yabba-Dabba-Doo" przechylała się na prawą burtę i na rufę, a uczucie "spadającej windy" w żołądku uświadamiało wszystkim, że toną. - Wszyscy żyją? - zapytał Philo, gramoląc się na równe nogi. - Prawie - odrzekł Morris, trzymając się za łokieć. - Ja żyję - powiedziała Norma. - Obecna - zameldowała Asta Wills zza konsoli sonaru. - Konstantynopol - rzekł Osman Hamid, zgniatając poduszkę powietrzną, która wyskoczyła z wolantu. Morris zdołał uzyskać z pulpitu raport o uszkodzeniach. - Zdaje się, że oberwaliśmy na obu końcach. Mamy poważne przecieki w szkółce drzew i maszynowni. - Damy radę się wynurzyć? - zapytał Philo. Morris pokręcił głową. - Nawet gdyby udało się opanować przecieki, większość pomp została uszkodzona. Mam dosyć balastu i sterowności, że- by zapobiec przewróceniu się łodzi, ale droga jest jednokierun- kowa. - Wykonał szybkie obliczenia. - Zanurzamy się jakieś sześćdziesiąt metrów na minutę, ale będziemy przyspieszać. I to zaraz. Mamy około pięciu minut do osiągnięcia ciśnienia zgnia- tającego, no, maksimum sześć. Całkiem nieźle się nam udało - podsumował. - Mówisz, że to całkiem nieźle? - zdziwiła się Norma Eckland. - Pewnie, przy dwóch trafieniach torpedą to i tak sukces, że toniemy w jednym kawałku. Możesz za to podziękować umiejęt- nościom metalurgicznym Howarda Hughesa... i moim ulepsze- niom w konstrukcji - dodał skromnie Morris. - Słabszy kadłub pękłby jak skorupka jajka. - Ale okręt tonie, Morris. - Ale żyjemy i możemy się z niego wydostać. Jeśli właściwie wyliczymy czas, bandyci pomyślą, że nas pozabijali. - Morris włą- czył interkom. - Maszynownia, jak tam? Zabrzmiało jak potoki Kolorado podczas wiosennych rozto- pów. - Morris? - wyjąkała Irma Rajamutti. - Irma! Jesteś cała? - Morris, wszyscy żyjemy, ale nie ja będę łatać tę dziurę. Morris zagryzł wargi. - Poszedł tylko kadłub, czy jest przeciek z reaktora? - Obudowa bezpieczeństwa jest nienaruszona. - Całe szczęście. - Morris wydał westchnienie ulgi. - Wszy- scy macie się wycofać. Walcie do sterówki, ale już. - Tak jest, Morris. Już idziemy. - Czy jest przeciek z czego? - zapytał Philo, gdy Morris usiło- wał ruszyć resztę załogi. - Eee... - odpowiedział Morris. - Co za "reaktor"? Co za "obudowa bezpieczeństwa"?! Silni- ki "Yabba-Dabba-Doo" chodzą na baterie. Nie?! - W zasadzie tak... - Ładowane są z baterii słonecznych, jest też pomocniczy ge- nerator diesel. - No... - niechętnie przyznał Morris - niezupełnie tak... - Niezupełnie? - Generator pomocniczy to niezupełnie diesel. No a te bate- rie słoneczne są w pewnym sensie słoneczne, ale... - Morris... - Philo począł okrążać rozwalony stół taktyczny. - Czy dobrze rozumiem, że wsadziłeś na ten okręt reaktor atomo- wy? Nic mi nie mówiąc? - Wiesz, Philo... - Morris próbował się cofnąć, ale znalazł się pod grodzią. Zaczai pospiesznie się tłumaczyć: - Pamiętasz, jak pierwszy raz oglądaliśmy okręt, w maszynowni był taki silnik, nie mogłem dojść, do czego służy. W końcu zrozumiałem, co za- mierzał Hughes, i choć nie wydaje mi się, żeby sam go urucho- mił, to podsunął mi parę nowych pomysłów. No i przeczytałem w gazecie o nietkniętych złożach uranu pod autostradą na Man- hattanie i wtedy... Phiło oburącz schwycił Morrisa za koszulę. - Wsadziłeś na ten okręt reaktor atomowy? - To reaktor niskotemperaturowy! - rzucił Morris. - Czyściut- ki i bezpieczny! - Skoro bezpieczny, czemu boisz się przecieku? Skoro bez- pieczny, czemu mi nie powiedziałeś? - Obawialiśmy się z Irmą, że się zdenerwujesz. Postanowili- śmy, że... Philo puścił go i zamknął oczy. - Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że tak mnie okłamałeś. - Diesel jest antysemicki! - wypalił Morris, po omacku szuka- jąc wytłumaczenia. Philo gwałtownie otworzył oczy. -Co? - Wiesz - rzekł Morris - wielu Żydów zginęło w wojnach o ro- pę... No dobra, dobra, wiem, że to kompletnie idiotyczne wytłu- maczenie, ale gdybyś zobaczył ten reaktor - to naprawdę fajna maszynka, poważnie. - Ale nie na tyle fajna, żeby mi o niej powiedzieć. - Ja... - Morris!!! - Właz z tyłu otworzył się z hukiem; do sterówki wpadł ociekający wodą Heathcliff, a za nim reszta załogi maszy* nowni. - Prawie nas utopiłeś!!! - Taak? - odparł Morris, całkiem zadowolony, że mu przerwano. - Ty! - Heathcliff potrząsnął pięścią, rozbryzgując wodę jak obfity pot.-Ty! - No dalej. Powiedz to. - Ty... ty... - No, gadaj. Nie boję się. - Ty... Amerykańcu!!! - zaklął Heathcliff. - John Wayne! - dodał Mowgli. - G.I. Joe! - uzupełnił Galahad. - Rambo! - syknęła Mała Nell. - Marynarz Popeye! - rzucił Oliver. - Wy zepsute oksfordzkie snoby - zrewanżował się Morris. - Powinienem was... - Ej! - Z ciemności za konsolą sonaru wyłoniła się Asta Wills. - Nie chcę się wtrącać, ale jesteśmy prawie na głębokości zgnie- cenią. Może odłóżcie tę sprawę. - Asta ma rację - dodał Philo, dając Morrisowi ostatnie sło- wo. - Musimy opuścić okręt. Kogo jeszcze brakuje? { Uchylił się dziobowy właz. Niepewnym krokiem weszła ubło- cona Jael Bolfvar, a za nią Marshall Ali, uginający się pod cięża- rem trzech kuferków. - Gdzie jest Dwadzieścia Dziewięć Słów? - zapytał Philo. Marshall Ali z łoskotem uwolnił się od balastu. - Był z Serafina. Philo zdębiał. - Serafina jest tutaj? Skąd się wzięła? - Ellen Leeuwenhoek przyprowadziła ją na przystań, żeby się pożegnała. Nie wiedziałeś? - Gdzie ona jest? - Ona i mój uczeń z plemienia Inuit nie są już na pokładzie... - Kapsuła ratunkowa - domyślił się Morris. -Tak. - Aha! - powiedział Heathcliff. - A widzicie! - Co robili w kapsule ratunkowej? - dociekał Philo. - To delikatna sprawa - odpowiedział Marshall Ali. - A tera niech mi ktoś pomoże. Mam jeszcze trzy pudła do uratowania a druga kapsuła ratunkowa nie chce się otworzyć... Kadłub nad nimi zatrzeszczał paskudnie. - Za późno - powiedział Morris, patrząc na głębokościomierz. - Już ci się nie uda. - Ale... moje kurdyjskie znaleziska! Moja historia! - Moje rośliny! - lamentowała Jael Bolivar, trzymająca wil- gotny kawałek winorośli. - Nasze karki! - podsumował Morris. - Przykro mi, koledzy... - Ja ci zrobię przykro! - zagroził Heathcliff. - Ty... Asta Wills położyła mu rękę na ramieniu. - Dosyć, ty palestyński bałwanie. Zamknij mordę albo zosta- niesz tutaj. Heathcliff spojrzał groźnie, ale był od niej mniejszy, więc po- przestał na tym. - Wszyscy trzymać się czegoś - ostrzegł Morris. Sterówka "Yabba-Dabba-Doo" była pierwszą i największą z jej kapsuł ra- tunkowych. Kiedy Morris przestawił szereg dźwigni, włazy dzio- bowy i rufowy zatrzasnęły się i uszczelniły. Ładunki wybuchowe oddzieliły od łodzi kiosk, a kolejne - maszt peryskopu. I wreszcie Morris, wrzeszcząc: "Puszczam nic!", potężnym uderzeniem sprężonego powietrza oderwał sterówkę od łodzi. Ocean począł wlewać się w powstały otwór; chwilę później "Yabba-Dabba- -Doo" poddała się demonom głębi; naprężony do granic wytrzy- małości kadłub jednocześnie zapadł się i rozleciał na kawałki. Części wraku - razem z połową osiągnięć światowej kurdyj- skiej archeologii, czterdziestoma dziewięcioma endemicznymi gatunkami amazońskiej flory i jedną dość obficie naprzymiotni- kowaną powieścią - szły na dno Rowu Hudson. Postępująca ero- zja dna w końcu wyniosłaby je na otwarte morze poniżej szelfu kontynentalnego, gdzie oczekiwałyby na wynurzenie Atlantydy albo koniec świata - zależy, co nastąpiłoby wcześniej. Lecz sterówka nie zatonęła; odepchnięta uchodzącymi z to- nącego okrętu bąblami powietrza, zmierzała ku powierzchni jak łódź ratunkowa wielkości autobusu. Przypominała go nie tylko rozmiarami: pomalowana była jak autobus, o ile ktoś z zewnątrz miałby to szansę zauważyć; jej metalowa skorupa pokryta była kakofonią psychodelicznych kolorów, z fałszywymi hipisami wy- glądającymi z zakurzonych okien. Tabliczka z nazwą przystanku końcowego głosiła: DALEJ DO PRZODU. "Dalej do przodu" wynurzał się w kierunku światła dzienne- go. Trzynaścioro pasażerów - przerażonych, mokrych, skłóconych i żywych - wznosiło się razem z nim. Jeszcze nie byli załatwieni. "Mitterrand Sierra" - Le sous-marin est fini - oznajmił komputer. - J'entends des bruits de destruction. Kapitan Baker nie potrzebował tłumaczenia. - Koniec z nimi. Penzias się namyślał. - Nie jestem pewien - powtórzył. - Combat... - Kapitanie! - zawołał Tagore z mostku. - Nowy obiekt, kon- takt wzrokowy na prawej burcie. Wygląda jak... - Nouveau contact - przerwał komputer. - Contact radar et vi- suel, relevement un-cinq-huit, distance sept cent metres. C'est un radeau pneumatiąue. - Mostek, proszę powtórzyć - rozkazał Baker. - Co widzicie? - Tratwę ratunkową - powiedział Penzias. - Zapytaj go, ja- kiego koloru są pasażerowie. - Panie kapitanie - powiedział nowy głos. - Tu Sutter, wach- ta dziobowa. Mam tratwę w zasięgu wzroku. Są tam dwie osoby. - Jakiego koloru, do cholery? - rzekł Penzias. - Spokój! - ostrzegł go kapitan. Do Suttera zaś powiedział: - Masz dobrą widoczność? - Tak jest. Zbliżają się; na tym kursie przejdziemy blisko nich. - Jak wyglądają? - Nagi Eskimos i Murzynka w śpiworze - odpowiedział Sutter. Tratwa Dwadzieścia Dziewięć Słów na Śnieg siedział po turecku w podskakującej na falach tratwie ratunkowej, nagi jak bezwło- sa foka. Serafina przyglądała mu się zafascynowana. - Ubierz się! - rozkazał BEG-Bóbr. Serafina zdążyła wcisnąć się w dżinsy, ale bluzę straciła pod- czas przejścia z kapsuły ratunkowej do tratwy; zarzuciła więc na siebie śpiwór jak poncho i aby dodatkowo się ogrzać, przycisnęła do piersi BEG-Bobra. Ta poufałość zdawała się bardzo go pobudzać. - Gorąco mi - burczał Dwadzieścia Dziewięć Słów. - Jest pięć stopni - rzekł BEG-Bóbr - a ty jesteś nieprzyzwo- icie obnażony. - Gorąco mi. Wiatr dął solidnie, lecz Dwadzieścia Dziewięć Słów nie miał gęsiej skórki. Serafina wyciągnęła rękę; całkiem jakby gładziła miękki marmur. - Przestań. Natychmiast przestań! Cień podpływającej "Mitterrand Sierra" padł na tratwę, przytłaczając ją swą wielkością. Serafina zadarła głowę i spojrza- ła na ciężkie karabiny maszynowe na okrężnicach niszczyciela; poczuła ukłucie strachu i natychmiastowy strumień hormonów prozac, uspokajający i napawający optymizmem. Dwadzieścia Dziewięć Słów osiągnął podobny efekt przez serię ćwiczeń hi- perwentylacyjnych ze sztuk walki. BEG-Bóbr, który uważał, że luz to coś, na co pozwalają sobie ludzie w stosunku do swych norm moralnych, klepnął Serafinę ogonem po żebrach, dość mocno, by zostawić ślad. - To boli - powiedziała mu. Tratwa zakołysała się na wodzie wzburzonej śrubami "Sier- ry", kiedy okręt dawał całą wstecz i zatrzymywał się. Dwóch fa- cetów o zawziętych twarzach pojawiło się na rufowym relingu. Jeden wycelował w tratwę karabin, drugi z pomocą kołowrotu spuścił wzdłuż burty siatkę; kiedy sięgnęła linii wodnej, ten z ka- rabinem pokazał, że mają na nią wejść. - To jest wyjątkowo niebezpieczne - rzekł BEG-Bóbr. - Co jest bardziej niebezpieczne? - zapytała go Serafina. - Włazić po siatce, czy sprzeciwiać się facetowi z karabinem? - Hmm - mruknął BEG-Bóbr; nie podobała mu się żadna z tych ewentualności. - Dobra, wchodźcie po sieci. Ale uważaj, nie upuść mnie. - Uważaj, nie kuś mnie - odpowiedziała Serafina. "Miasto Kobiet" - Odległość do robespierre'a sześć tysięcy metrów, kurs je- den, sześć, siedem - powiedziała Gwynhefar Besspary. - Jeste- śmy dokładnie za rufą, poza kątem strzału Piranii, a prawdo- podobnie także Savage Candle, chyba że mają drugą wyrzut- nię. - Zachowamy ostrożność - zdecydowała Wendy Mankiller. - Uzbrojenie, załadować torpedy Kogucik do wyrzutni jeden i trzy. - Tak jest, pani kapitan, ładuję wyrzutnie jeden i trzy. - MacAlpine, głębokość peryskopowa. - Tak jest, pani kapitan. Wynurzamy się. "Mitterrand Sierra" - Tego gościa chyba nie trzeba rewidować, co? - powiedział Sutter, którego nagość Dwudziestu Dziewięciu Słów nieprzyjem- nie homoerotycznie uwierała. Pokrył to drwiącym tonem i wy- machiwaniem karabinem. - Co ona ma pod tym śpiworem? - Zgadnij - odpowiedziała Serafina. Sutter zdawał się zaskoczony, że przemówiła. Podszedł do niej Sayles, by ją obszukać; mimochodem dotknął jej twarzy, a potem powiódł ręką po szyi do obojczyka. - Chryste Panie! - krzyknął nagle, zabierając rękę. - Co takiego? - zdziwił się Sutter. - Jest ciepła i ma prawdziwą skórę! Sutter, ona jest żywa! - Gówno tam żywa - odpowiedział Sutter, choć Serafina prze- wróciła przy tym oczami. - Nie ma już żywych czarnuchów. Mu- si być Elektryczna. - Nie jest Elektryczna, Sutter. Jest żywa. - Sayles ciężko prze- łknął ślinę. - Podobno Dufresne jest czarnuchem. - Mówiłem chyba, nie ma już żywych czarnuchów, nie? Może jest aborygenką. - Sutter pierwszy raz zwrócił się bezpośrednio do niej. - Jesteś aborygenką? - Ja jestem tubylcem - poddał Dwadzieścia Dziewięć Słów. - Sutter! Sayles! - interkom zawołał głosem kapitana. Sayles podszedł do mikrofonu, nie spuszczając wzroku z Sera- finy. Jej wzrok natomiast powędrował do klimatyzowanego po- jemnika zawieszonego nad lądowiskiem; stamtąd gapiły się na nią trzy lemury, jak zaciekawione dzieci. Uśmiechnęła się cie- pło do nich. - Panie kapitanie? - powiedział Sayles, unosząc mikrofon z wgłębienia. - Mówi Sayles. - Sayles, zdjąłeś już ludzi z tratwy? - Mamy ich, panie kapitanie. Aha, czarna jest prawdziwa. Żywa. - Kto... - rozległ się drugi głos, potem kłótnia; kapitan Baker kilka razy powtórzył: - Spokój! -W końcu odezwał się, zniecier- pliwionym tonem: - Sayles, jakiego koloru ma oczy? - Jej oczy, panie kapitanie, są... Jezu! - Koloru Jezusowego? - powiedział Sutter i sam sprawdził ich kolor. - Może gdyby Matkę Boską zerżnął wściekły elf. - Tam, u góry! - zawołał Sayles, gestykulując w kierunku dziobu. - Patrzcie! Sutter zerknął zza karabinów maszynowych. - Co za cholera? Co to, dym? - To się rusza. Leci na nas. - Sayles! - wołał kapitan. - Sayles! Co się tam dzieje! "Miasto Kobiet" - Głębokość peryskopowa, pani kapitan. - Peryskop w górę! Wendy Mankiller chwyciła rękojeści peryskopu, zamierzając zerknąć na niszczyciel i rozejrzeć się trochę po horyzoncie za inny- mi statkami. Ale to, co ujrzała w wizjerze, dosłownie ją powaliło. - Co, do jasnej cholery... - Pani kapitan? - Wygląda jak słup dymu na wodzie, za robespierre'em. Kilka razy wcisnęła przycisk powiększenia; w zbliżeniu słup rozpadł się na miliony fruwających cząstek. - Tylko że to nie dym... Boja Trzecia boja wynurzyła się przedwcześnie: jej obciążnik bala- stowy został uszkodzony uderzeniem śruby "Yabba-Dabba-Doo". Wyskoczyła na fale mniej więcej milę na południe od "Mitter- rand Sierra". Była jaskrawożółta, miała prawie dwa metry wysokości i stożkowa- ty kształt. Czubek stożka był odpiłowany i zastąpiony hermetyczną pokrywką. Gdy tylko boja wyprostowała się, naboje z dwutlenkiem węgla otworzyły wieczko. Dał się słyszeć dźwięk jakby palonego celo- fanu, po czym w powietrze zaczęła wylewać się czarna chmura. Nie dym. Owady. "Mitterrand Sierra" - C'est des locustes - powiedział komputer bojowy. - Des locu- stes electriąues. - Szarańcza? - zdziwił się Troubadour Penzias. - Co się dzieje? - zapytał Baker. - Szarańcza. Elektryczna Szarańcza, wylatuje z wody. - Matko Boska, co takiego?! - Nie wiem - powiedział Penzias, sprawdzając wskazania czujników. - Ale rozpraszają fale radarowe jak aluminiowe paski zagłuszające. Może właśnie mają unieszkodliwić nasz radar. - Jako przygotowanie do czego? Ataku powietrznego? - Albo rakietowego. Albo czegoś jeszcze bardziej porąbane- go, co mogą wymyślić tylko pieprznięci ekolodzy. - Penzias stu- diował monitor taktyczny. - Idą na nas. - Możemy je zestrzelić? Penzias wzruszył ramionami. - Karabiny maszynowe są niespecjalnie skuteczne przeciwko celom wielkości owadów, a rakiety woda-powietrze po prostu przelecą między nimi. Nie mamy wsparcia powietrznego, żeby napalmem... - Periscope! - ostrzegł komputer. - Periscope dans l'eau au tro- is-ąuatre-sept, distance cinq mille huit cents metres. - Peryskop na wodzie - przełożył Penzias. -Trzysta czterdzie- ści siedem, czyli dokładnie za naszą dupą. - Mostek! - zawołał kapitan. Księga Wyjścia 10,13-15 - I wyciągnął Mojżesz laskę swoją nad ziemię egipską - wyre- cytowała Serafina - a Pan sprowadził wiatr wschodni, który wiał przez cały dzień i całą noc. Rano wiatr wschodni przyniósł sza- rańczę. Szarańcza przyleciała na całą ziemię egipską i opuściła się na cały kraj egipski tak licznie, że tyle szarańczy nie było do- tąd ani nie będzie nigdy. I pokryła powierzchnię całej ziemi. I ciemną stała się ziemia od szarańczy w takiej ilości. Szarańcza pożarła wszelką trawę ziemi i wszelki owoc z drzewa, który pozo- stał po gradzie, i nie pozostało nic zielonego na drzewach i nic z roślinności polnej w całej ziemi egipskiej. - Insekty, Sutter - powiedział Sayles, blednąc. - Z żywą Mu- rzynką dam sobie radę, ale nie z owadami... - Człowieku, opanuj się - rzekł Sutter. - Dopadną was - dodała Serafina. - Zjedzą wasz okręt i was też zjedzą, jeśli nie wypuścicie lemurów. - Morda w kubeł! - warknął Sutter. - Sayles, nie słuchaj jej! ; Gówno mogą nam zrobić. > Sayles się nie uspokoił. , - Nienawidzę insektów, Sutter. Mam entomofobię. - Wlezą ci do nosa - powiedziała Serafina. - Mówiłem, żebyś się zamknęła! Sutter postąpił krok w jej kierunku, chcąc podkreślić te sło- , wa dźgnięciem kolbą, lecz zachwiał się, kiedy silniki "Mitter-, rand Sierra" nagle ruszyły pełną mocą. Lufa opadła, kiedy Sut- ter łapał równowagę. Serafina, myśląc, że moment na wykonanie ruchu jest dobry jak każdy inny, odrzuciła swój śpiwór i wrzas- nęła: - Bóbr, bierz go! Wrzask "Jezus Maria!" Saylesa był słyszalny nawet na mostku. "Miasto Kobiet" - Pani kapitan, robespierre zwiększa moc! - Cholera! - powiedziała Wendy Mankiller, wiedząc, że zbyt długo mieli wysunięty peryskop. - Ster, dwie trzecie naprzód, ster lewo na burt, lotki cała w dół. Zejdź na sto dwadzieścia me- trów, kurs trzydzieści pięć. - Tak jest, pani kapitan. Kurs trzydzieści pięć, lotki cała w dół. - Pani kapitan - powiedziała Gwynhefar Besspary. - Robe- spierre zawraca. Możliwe, że otwierają wyrzutnie torped. - Cała naprzód! "Miasto Kobiet" pruło wodę pełną mocą; właśnie wyrównali na stu dwudziestu metrach, kiedy "Mitterrand Sierra" zaczęła ich namierzać. - Pani kapitan... - Wiem. "Mitterrand Sierra" - Relevement du sous-marin trois-cinq-trois, distance six mille metres. - Uciekają - powiedział Penzias. - Combat, parez d lancer... - - Zaczekaj chwilę! - kapitan Baker uniósł rękę. - Mostek! - Tu Najime, panie kapitanie. - Mała wstecz. Wejdź na kurs zero, zero, zero. - Co pan robi? - zdziwił się Penzias. - Zwalniam na tyle, żeby móc otrzymać identyfikację tego okrętu z pasywnego sonaru. Nie będziemy strzelać, nie wiedząc co to za jeden. - Ale... - Zastanów się, Penzias. To nie może być Dufresne; nawet je- śli ich nie zabiliśmy, w żaden sposób nie mogliby się tak szybko znaleźć za nami. - Szarańcza jest tuż, tuż. Gdyby jakoś zablokowała nam uzbrojenie... - Kapralu, nie strzelamy do nieznanego celu. Teraz daj mi sy- gnaturę tego okrętu. - Combat! - polecił Penzias. - Pouvez-vous classer le sous-ma- rin ? - Oui. Le sous-marin est de la classe Yirago Terrible. C'est un bdtiment d'attaque britanniąue. - Yirago Terrible? Straszna Dziewica? - spytał kapitan Baker, przysłuchując się francuszczyźnie. - Zabójcza Panna - odrzekł Penzias. -To brytyjski szturmowy okręt podwodny... Combat, parez d lancer des Chandelles Sauvages sur la Yirago. - Odwołaj to! - krzyknął kapitan. - Co ty, do cholery, wypra- wiasz? - A jak pan myśli? Myśli pan, że to przypadek, że ten drugi okręt pojawił się właśnie w tej chwili? Angole muszą współpra- cować z Dufresne. A jeśli jeszcze go nie załatwiliśmy i pozwolimy tej Pannie spokojnie odpłynąć... - Nie wszczynamy bitwy z brytyjskim okrętem wojennym! - Ale oni przeszkodzą nam go wykończyć! - Parę a lancer - oznajmił komputer. - Nie! - rozkazał Baker. - Non, comprenez-vous? - Combat... - zaczai Penzias. - Nie! - kapitan Baker wyciągnął pistoler. - Kapralu Penzias, jest pan zawieszony. Proszę odsunąć się od pulpitu! Penzias przesunął WZROK-iem po kapitanie, ale nie odszedł od konsoli. - Mówię poważnie, kapralu. - Kapitan uniósł rewolwer, chwy- tając go w obie ręce. - Tak. - Penzias skinął głową. - Chyba rzeczywiście... - Uniósł ręce i wyszedł z kącika monitorów i skanerów. - A teraz powiedz mu, żeby się wyłączył. Operacja skończona. - Jeżeli ten okręt podwodny zawróci i znowu przypłynie tutaj... - Wyłącz go. - Sonnez collision - powiedział Penzias. Wycie syreny zaskoczyło kapitana tylko na sekundę; lecz Pen- zias zaledwie tyle potrzebował. Zwinął prawą rękę w pięść, list- kowate ostrze miał wysunięte między palcami środkowym a ser- decznym; robiąc wypad przed siebie, wykonał dwa szybkie cię- cia, jedno po nadgarstku kapitana, drugie tuż powyżej oka. Baker upuścił broń i instynktownie uchylił się w tył; Penzias wy- konał kolejny krok i uderzył go kolanem w pachwinę. Kiedy ka- pitan padał, schwycił jego głowę, ujmując ją delikatnie w obie dłonie, i walnął nią w stół kreślarski. - Stoppez Palarnie - rozkazał. Syrena umilkła. Brzęknął interkom. - Mówi Najime z mostku. Kto meldował zderzenie? - Komputer. Ma awarię. Kapitan coś w nim sprawdza. - Aha. Słuchaj, Tagore wyjrzał na zewnątrz i mówi, że na lą- dowisku jest bijatyka. Pewnie z tymi rozbitkami, co ich podnie- śliśmy. - Powiedz mu, żeby się nie przejmował. - Penzias pochylił się nad ciałem leżącym u jego stóp. Klucz do sejfu z lekką bronią wisiał u pasa kapitana Bakera. - Za chwilę się tym zajmę. Ludzie za burtą - Skurwysyn! - BEG-Bóbr przywarł do czaszki Suttera jak podbita stalą futrzana czapka i walił go rytmicznie ogonem w nos. Spec od uzbrojenia padł na szynę jednego ze stojaków z bombami głębinowymi; czarna baryłka stoczyła się z rufy "Mit- terrand Sierra" i eksplodowała w jego kilwaterze. Sayles pochylił się, by podjąć upuszczony przez Suttera kara- bin; bosa stopa wykopała broń poza jego zasięg. Zadarł głowę i ujrzał Dwadzieścia Dziewięć Słów stojącego nad nim z gumową rybą w dłoni. - Skąd to masz? - Z jeziora Winnatonka - odpowiedział Dwadzieścia Dziewięć Słów. Sayles "zarybił" w głowę. Sutter, poświęcając włosy, oddzielił BEG-Bobra od swej głowy i walił nim o pokład, aż rozwścieczone zwierzę przestało gryźć. Wyprostował się, ciężko dysząc przez rozbity nos. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z gołym Eskimosem w postawie bojowej kung-fu. - Chyba se, kurwa, jaja robisz - rzekł Sutter. Ale Dwadzieścia Dziewięć Słów był całkiem poważny. Nagi, lecz poważny. Złożył ręce w pierwszą pozycję Walczącej Szarańczy. - No dobra, pedale! - ryknął Sutter, również przybierając po- stawę do walki; za plecami miał reling. - No, chodź tu! Pokaż mi, co tam masz! - Dobrze, skoro się napraszasz... - odparł Dwadzieścia Dzie- więć Słów. Odwrócił się, zgiął i wypiął nagi tyłek prosto w twarz Suttera. Ten zamrugał i na chwilę stracił refleks. Dwadzieścia Dziewięć Słów przygwoździł go kopnięciem w tył. - Sztuczka z taaaką brodą - mruknął do wypadającego za burtę Suttera. Chwycił tratwę ratunkową, wyrwał linkę urucha- miającą nadmuchiwanie i cisnął ją za reling. Tymczasem z przodu, na dziobie, wyrzutnia Savage Candle odpaliła dwie rakiety; zapaliły z sykiem i poleciały na północ ponad falami. Kiedy oddaliły się, przyfrunęła szarańcza. Trzepot tysięcy plastikowych skrzydełek brzmiał jak szelest miotanych wiatrem papierków po cukierkach. Większość owadów była produkcji tajwańskie j. Trzon roju sta- nowiły tanie automaty, sprzedawane na setki, których maleńkie móżdżki miały w pamięci ROM kilka poleceń - w tym wypadku: znaleźć najwyższy obiekt w okolicy i go obsiąść. Były całkiem nie- szkodliwe, jeśli pominąć pokrycie odbijające fale radarowe, mają- ce oślepić nawodne czujniki "Mitterrand Sierra"; ale wśród ty- sięcznego roju ukrywała się parszywa dwunastka znacznie inteli- gentniejszych insektów, wykonanych ręcznie przez Morrisa Kazensteina i ochrzczonych BASET-ami, czyli Bardzo Antyspołecz- nymi Sabotażowymi Elektrycznymi Termitami. BASET-y podfru- nęły do konstrukcji statku w poszukiwaniu newralgicznego oka- blowania sterującego, niezbędnego dla funkcjonowania okrętu. Tymczasem pozostałe szarańczaki obsiadły wszystkie elemen- ty nadbudówek - maszt radaru, anteny, komin, górny mostek, okna mostka, lawety uzbrojenia, klatkę z lemurami i wszystko co pionowe. Jeden, z uszkodzonym układem oceny wysokości, usiło- wał wylądować na pokaźnym, spiczastym nosie nieprzytomnego Saylesa. Ten momentalnie odzyskał przytomność, podskoczył krzycząc: "Jezus Maria, robale!", i rzucił się w morze. - Ludzie za burtą - stwierdził Dwadzieścia Dziewięć Słów, rzucając do wody kolejną tratwę. "Miasto Kobiet" - Torpedy Savage Candle, kurs dwa, zero, dziewięć! - zawoła- ła Gwynhefar Besspary. - Dwie sztuki, odległość 1821 metrów. - Ster prawo na burt! - rozkazała Wendy Mankiller. - Lotki cała w górę, na głębokość pięćdziesięciu metrów! Obrona, od- palcie grzechotkę, kiedy będziemy skręcać! - Jest ster prawo na burt, lotki cała w górę! - Grzechotka odpalona! - Obie torpedy idą po starym kursie - zameldowała Gwynhe- far. - Lecą na przynętę. - Ster, dwie trzecie naprzód, ster prawo, kurs jeden, osiem, zero. Uzbrojenie, przygotować się do strzału. - Jest, pani kapitan! - Besspary, potrzebuję kurs i odległość robespierre'a! - Namierzam... Robespierre jest na jeden, dziewięć, dwa, od- ległość siedem tysięcy metrów. - Zalać wyrzutnie jeden i trzy! Otworzyć klapy zewnętrzne! - Jest, klapy zewnętrzne! - Obiekt na cel, ognia! - Wyrzutnia jeden... wyrzutnia trzy. Awaria w jedynce, pani kapitan! Silnik nie zaskoczył! Trójka poszła i płynie normalnie. - Cholerne Koguciki! Zamknąć wyrzutnie, przeładować! - Pani kapitan, Savage Candles zrobiły zwrot i próbują znów namierzyć! - ostrzegła Gwynhefar Besspary. - Ich kurs: zero, ze- ro, sześć! - Odpalcie drugą przynętę! MacAlpine, ster lewo! "Mitterrand Sierra" Serafina wspięła się po jednym z wysięgników do pojemnika z lemurami. Izolowana woliera z pleksi o wymiarach trzy na trzy na trzy metry miała na jednym z boków kwadratowe drzwiczki zamknięte dwoma zasuwami; odgarniając roje szarańczy, odsu- nęła je obie i uchyliła drzwi. Lemur wystawił głowę. Był mały - mniej więcej wielkości dużego kota; miał pyszczek szopa z ogromnymi żółtymi oczami. Jego puchaty ogon w czarno-białe pasy był dłuższy niż reszta ciała. Właśnie przekąszał sobie liście baobabu. Niezdarnie próbu- jąc się przywitać, wetknął jeden z nich w ucho Serafiny. Ta chi- chocząc odsunęła głowę. Kula zamachowca przeszła o cal od jej gardła, zamiast przeszyć je na wylot. Usłyszała wystrzał i świst pocisku, ale to lemur, w zasadzie mniej inteligentny z dwojga naczelnych, pierwszy zidentyfiko- wał zagrożenie. Wiodąc za jego wzrokiem, Serafina zobaczyła snajpera - wysoko na górnym mostku. Właśnie składał się do kolejnego strzału. Na oczach miał dziwne gogle, usta zaś jakby pokrwawione; we włosach i na ramionach kłębiła mu się sza- rańcza. Lemur, wykazując nadzwyczajny instynkt samozachowawczy jak na przedstawiciela gatunku zagrożonego wyginięciem, wsko- czył z powrotem do woliery i zatrzasnął drzwiczki. Reakcja Sera- finy była spóźniona o trzy sekundy - Penzias z pewnością zabił- by ją, gdyby przelatujący przed celownikiem szarańczak nie ze- psuł mu strzału. - Złap mnie! - krzyknęła Serafina, kiedy koło ucha zagwiz- dał jej kolejny pocisk. Puściła wysięgnik i spadła; Dwadzieścia Dziewięć Słów na Śnieg, jak się okazało, znakomity materiał na chłopaka, złapał ją, zanim zdążyła uderzyć w pokład. Nie gubiąc kroku poniósł ją tam, gdzie przed snajperem osłaniała ich nad- budówka statku. Wkurzony Penzias wypalił jeszcze raz; strzał rykoszetował od kuloodpornego pleksi pojemnika z lemurami. Lemury zbiły się w gromadkę i patrzyły po sobie, jakby zasta- nawiając się, czym sprowokowały taką wrogość. - Schowajmy się lepiej - powiedział Dwadzieścia Dziewięć Słów, stawiając Serafinę na nogi. Pocałowała go w usta i odrzekła: - Masz rację. Gdzie? Pytanie nie było łatwe. Pod stojakami z bombami głębinowy- mi? Łatwo by ich tam wypatrzono. Skok za burtę również nie wydawał się zbyt mądry. Pozostawały więc trzy możliwości: biec wzdłuż lewej burty, wzdłuż prawej lub wejść do nadbudówki przez właz po prawej stronie. Kiedy rozważali tę możliwość, właz nagle się otworzył; Dwadzieścia Dziewięć Słów sprężył się do walki, ale był to tylko Elektryczny Biały Murzyn, zamierzający szorować pokład. - Przepraszam - powiedziała Serafina. Biały Murzyn odłożył mop i wiadro, po czym spojrzał na nią oczekująco. Serafina wska- zała okrężnicę prawej burty. - Mógłbyś stanąć tam na chwilę? Biały Murzyn wykonał polecenie; kiedy wyszedł zza załomu, Troubadour Penzias odstrzelił mu głowę. - Chyba nie pójdziemy tędy - powiedział Dwadzieścia Dzie- więć Słów. Odsłonięty pokład po lewej burcie nie wydawał się bezpieczniejszy, skorzystali więc z włazu przed sobą. - Nie ma zamka - zauważył Dwadzieścia Dziewięć Słów, zamykając klapę. Znaleźli się w krótkim korytarzu z kilkoma wyjściami, w tym także krótką schodnią w dół, oznaczoną Chambre des Machines. Ciasne, zatłoczone pomieszczenia pod pokładem wydawały się do- brą drogą ucieczki przed strzelającym z daleka zamachowcem, ale warkot silnika kojarzył im się z piekłem, a schodnia była ciem- na, więc zwlekali przez chwilę. Nieco dalej uchylił się inny właz. Tym razem nie pojawił się Biały Murzyn, lecz uzbrojony facet. - Nie tędy - powiedział kapitan Baker, kiedy Serafina i Dwa- dzieścia Dziewięć Słów rzucili się do ucieczki po schodach. - Ka- pral Psychobójca właśnie zszedł pod pokład. Zdaje się, że pój- dzie właśnie do silników. Serafina spojrzała na niego. - A pan nie jest bandytą? - No, jestem - odrzekł Baker. Przetarł dłonią czoło, od śliskie- go dotyku własnej krwi doznał mdłości i zawrotów głowy. - No tak, jestem bandytą. Tak jak wy. I Dufresne. Ale Penzias... on nie jest taki jak my wszyscy. Kogucik Brytyjska Marynarka Królewska chyba popełniła błąd nazywa- jąc broń w ten sposób. Kogucik, najszybsza z kiedykolwiek wypro- dukowanych torped, podczas testów na Morzu Północnym zachowy- wała się idealnie; dopiero po wdrożeniu jej do masowej produkcji i instalacji odkryto, że było to jedyne morze, gdzie zachowywała się idealnie. Silnik Kogucika był wyjątkowo wrażliwy na zmiany tem- peratury: w cieplejszych śródziemnomorskich i tropikalnych wo- dach często się przegrzewał i zacierał już po minucie pracy; w mo- rzach arktycznych na ogół w ogóle odmawiał współpracy; na umiar- kowanym Atlantyku zachowywał się, hm, umiarkowanie. Koguciki miały także problemy z naprowadzaniem. Salwa "Miasta Kobiet" nie powinna mieć problemów ze zna- lezieniem celu. Na "Mitterrand Sierra" nikt nie doglądał sonaru, mostek nie został więc ostrzeżony o zagrożeniu; Najime stero- wała prosto na północ, na jednej trzeciej mocy; okręt był więc łatwy do przechwycenia nawet dla najgłupszej torpedy. Ale Ko- gucik o niecałą milę od "Sierra" zaczai dryfować na lewo. Niedu- żo, lecz w sam raz. Torpeda ta wyposażona była w magnetyczny czujnik zbliże- niowy, nastrojony na detonację w odległości mniejszej niż dzie- więć metrów od celu. Ten konkretny egzemplarz minął "Mitter- rand Sierra" w odległości dziesięciu metrów. Ćwierć mili dalej głowica naprowadzająca Kogucika zaczęła kombinować, co stało się ze statkiem, który śledziła. Może scho- wał się gdzieś na chwilę? Torpeda poczęła halsować na lewo i prawo wężowym ruchem, próbując ponownie namierzyć swój cel; oczywiście nie udało się: "Sierra" znajdowała się teraz za nią, oddalając się z każdą sekundą. Ale Kogucik się nie podda- wał. Płynąc dalej na południe, w końcu znalazł inny cel, mniej więcej wielkości londyńskiego autobusu, który właśnie wynu- rzał się na powierzchnię. "Dalej do przodu" Morris wspiął się na wierzch kapsuły ratunkowej z lornetką, aby się rozejrzeć. - Nieźle! - zawołał na dół. - Zdaje się, że jeden z moich Po- gromców Faraona odpalił trochę za wcześnie. - Widzisz może Serafinę? - zapytał Philo. - Widzę tratwę ratunkową, ale pustą... Czekaj, jest jeszcze jedna, bliżej statku. I jeszcze jedna... Cholera, co to za goście? - Morris! - zawołała Asta Wills. - Widzisz w wodzie coś jesz- cze? Mniej więcej na trzy, pięć, pięć? - A bo co, słyszysz coś? - Główne układy nasłuchowe sonaru zatonęły z całą "Yabba-Dabba-Doo", ale "Dalej do przodu" miał jeszcze tanie hydrofony ze sklepu, aby Asta miała się czym ba- wić. - Czego mam szukać? - Jak zobaczysz, to się dowiesz - powiedziała Asta. - Mniej więcej dwie mile od nas. Morris zobaczył. - O cholera! - Otóż to - rzekła Asta. - Tak właśnie myślałam. "Mitterrand Sierra" Kapitan Baker zaprowadził ich do centrum dowodzenia walką. Kiedy szli, widać było, że coś niedobrego dzieje się z okrętem: świa- tła zaczęły przygasać, a dotąd równomiernie pracujące silniki poczę- ły się krztusić i przerywać. W CDW komputer gadał sam do siebie. - Repetez apres moi... Amiral Jones a despense beaucoup d'ar- gent pour son nouveau cuirasse... Commandant Yendredi a coule une fregatę chinoise avec ses missiles Exocet... Mon tante Trudi a tue un lemantin avec son moteur hors-bord... - Coś się popieprzyło w systemie - powiedział Baker. - Przez tę szarańczę? Serafina kiwnęła głową. - Jest pan pewien, że jesteśmy tu bezpieczni? - zapytała. Po- mieszczenie miało mnóstwo ciemnych zakamarków. - Może i nie - rzekł kapitan. - Wejdźmy na mostek. Zbierzmy wszystkich zdrowych na umyśle w jednym miejscu i... Wtem zgasły światła i monitory komputerów. Słychać było pisk smażącej się elektroniki, trzaski bezpieczników, a potem ci- szę - przerywaną tylko śmiertelnym dygotem silników "Mitter- rand Sierra". To i jeszcze jeden dźwięk... cichy pomruk i trzask, jakby obiektywu aparatu z autofokusem. - Idziemy - powiedział kapitan Baker. Kajutę wypełniły roz- błyski. Ktoś zaczai strzelać. Serafina uklękła i pociągnęła Dwa- dzieścia Dziewięć Słów za rękę. Pobiegli do najbliższego widocz- nego wyjścia - nie tego na mostek. Po omacku szukali drogi w korytarzu, kończącym się ślepo w magazynku, cofnęli się, na- macali inne drzwi i znaleźli się na dziobie. Troubadour Penzias oczekiwał ich. Przygarbiony pod wyrzut- nią torped Savage Candle wyglądał jak Budda pod drzewem bo. - Siemanko - rzucił. - Ale... - Serafina zerknęła za siebie; z wnętrza okrętu wciąż dochodziły strzały. - To kapitan? - zapytał Penzias. - Do kogo strzela? - Do ciebie - odpowiedziała. - Musiał się walnąć w głowę mocniej, niż wyglądało. - Pen- zias przydepnął końcem buta pełznącego po pokładzie szarań- czaka; silniczek bezradnie powarkiwał i trzaskał, próbując wpra- wić skrzydła w ruch. Dwadzieścia Dziewięć Słów ścisnął rękę Serafiny. Delikatnie posunął stopę w kierunku drzwi za plecami. - Ty, Eskimos - powiedział Penzias, obserwując ich przez trze- cie oko w celowniku strzelby. - Może zamkniesz te drzwi, zanim cię zabiję? - Strzał ostrzegawczy zagwizdał rykoszetem. - Powie- działem, zamknij je, a nie wtykaj tam głowę... Dobrze. Teraz chodźcie tutaj. -Wymachując strzelbą, odsunął się, tak by mogli zająć jego miejsce pod wyrzutnią. - Dobrze. Świetnie... - Zarepe- tował remingtona. - Po prostu świetnie... - Zastrzelisz nas? - zapytała Serafina. - No pewnie. - Dlaczego? - Nie - odrzekł Penzias. - O to nie pytaj. - Celował z bio- dra: obie soczewki WZROK-u i celownik zogniskowały się w tym samym punkcie czarnej skóry; idealnym miejscu na wlotową ranę postrzałową. - Nie będziesz miała okazji o to zapytać. Kadłub okrętu załomotał jak kocioł w orkiestrze. Jakby ude- rzenie torpedy, ale nie było wybuchu, jedynie wstrząs, jak od ta- ranu. "Mitterrand Sierra" pochyliła się ciężko; Serafina i Dwa- dzieścia Dziewięć Słów stracili równowagę, Penzias zaś potoczył się do okrężnicy na prawej burcie. - Co to jest?! - zawołał, rzucając głową; skupił WZROK na zbliżającej się coraz bardziej wodzie. Potwór odwzajemnił mu spojrzenie. Kaszalot był dwudziesto- kilkumetrowym olbrzymem, ważącym z pięćdziesiąt ton, o szarej skórze pokrytej pąklami i z kolistym guzem nad okiem, dokład- nie odpowiadającym wielkością i kształtem głowicy torpedy Sa- vage Candle. Oko było ogromne, zimne i bezlitosne, jakby z pla- miastego nefrytu; zdawało się wiedzieć, na kogo patrzy. Penzias wrzasnął. Walcząc z prawami fizyki, próbował wspiąć się po nachylającym się pokładzie fregaty; kaszalot uniósł się i trysnął wodą. Pięciometrowe fontanny uderzyły w burtę statku, łamiąc grodzie i wyrywając z lawety karabin maszynowy. "Sier- ra" przechyliła się jeszcze bardziej, prawie się wywracając. Dwa- dzieścia Dziewięć Słów zaplótł ręce wokół podstawy wyrzutni torped, Serafina zaplotła ręce wokół niego. Troubadour Penzias, nie mając czego się chwycić, łapał się powietrza. W pewnym momencie, tracąc równowagę, zdał sobie sprawę, że mu się nie uda. Widziała to Serafina. Nagle przestał walczyć, wyprostował się jak kij, tworząc ostry kąt z pokładem; przełożył strzelbę do drugiej ręki, w drugą ujął swój liściasty nóż, obnażył zęby, po czym obrócił się i poddał grawitacji. Zjechał aż do okrężnicy i wyskoczył, w powietrzu jeszcze strzelając. Plusku nie było. "Mitterrand Sierra" wyprostowała się, a przynajmniej usiło- wała; odchylając się, ustatkowała się na pięciostopniowym prze- chyle. Waleń jeszcze raz machnął ogonem, zanim odpłynął. Zala- ło to dwa kolejne przedziały okrętu i przechył szybko zmienił się na piętnaście stopni. Z rufy poleciała kolejna tratwa ratunko- wa: Najime i Tagore mieli dość. Chatterjee, inżynier, był tuż za nimi. Serafina i Dwadzieścia Dziewięć Słów podnieśli się powoli. Dwadzieścia Dziewięć Słów zauważył na pokładzie czerwoną pla- mę - w miejscu gdzie przedtem stał Penzias. Wydawała się zbyt rzadka jak na krew, wetknął więc w nią palec, uniósł do nosa i powąchał. Pachniało wodą. Postanowił więc się tym nie przej- mować. - O! Lexa naciera - zauważyła Serafina. "Dalej do przodu" - To chyba niesprawiedliwe, wiecie... - powiedział Morris, spoglądając na prującego wodę Kogucika. Philo dołączył do nie- go na wierzchu, potem Norma, a potem Palestyńczycy, którzy przepychali się w kolejce. Nie miało znaczenia, kto wyjdzie pierwszy; torpeda zbliżała się z szybkością stu węzłów, a pozo- stało jej zaledwie pół mili. Nawet olimpijski pływak nie zdołał- by oddalić się poza zasięg spowodowanego wybuchem śmiertel- nego wstrząsu. Ale ludzie widzący nieuchronną śmierć myślą sobie różne dziwne rzeczy. Morris dalej ściskał swój drajdel i zauważył, że przygląda się małemu drewnianemu bączkowi, próbując przy- pomnieć sobie, skrót jakiej hebrajskiej sentencji stanowią te cztery litery. No właśnie. Nun, gimel, hę i szin. Nun-gimel-he-szin to ozna- cza, jak to było... - Nes gadol hayah sham - powiedział na głos, a stojący obok Philo wstrzymał oddech. - Dzięki Bogu - rzekła Norma Eckland. - Dzięki Bogu. - Co? - spytał Morris. - Zatrzymała się - odrzekł Philo. Niecałe sto metrów od nich ślad torpedy urywał się i ginął. - Przestała namierzać! - wykrzyknęła Asta Wills pod pokła- dem. - Nie słyszę śruby! Ej, zdaje się, że skończyło jej się paliwo! - Morris, co powiedziałeś? - zapytał Philo. - Nes gadol hayah sham - wyjaśnił Morris. - "Oto stał się wiel- ki cud". To na święto Chanuka. - Spojrzał na wodę, w miejsce gdzie zniknął ślad torpedy, potem na swój bączek i znów na wo- dę. - Nie może być... - Hmm - rzekł Philo. "Miasto Kobiet" - Uderzył w nich wieloryb? - zdumiała się Wendy Mankiller. - Tak to właśnie brzmiało, pani kapitan. Silniki robespier- re'a zatrzymały się całkiem, słyszę też przecieki pod pokładem. Wieloryb odpływa w kierunku swego stada. - Co z naszą torpedą? - Najwyraźniej nie trafiła. Ostatni raz słyszałam, jak pinguje gdzieś na południu, ale nie było wybuchu... Chwila. Nowy kon- takt! - Co teraz? - spytała Mankiler. - Odległość i kurs? - Prawie dokładnie nad nami, leci na południowy wschód... Krwawa Mańka mówi, że to sterowiec. - Aha, oczywiście. Sterowiec. No jasne. - Osiem silników turbośmigłowych, nisko nad wodą, wydaje także jakby pisk z głośników, podobny do sprzężenia, na pogra- niczu ultradźwięków - jak ten wysoki dźwięk używany do od- straszania owadów... - Pani kapitan? - zapytała Dasher MacAlpine. - Kiedy bę- dziemy mogły wrócić do Anglii? - Nie tak znowu szybko - odpowiedziała Wendy Mankiller. - Ja rezygnuję. Dwie trzecie naprzód. - Jaki kurs? - Spływamy z tej okolicy. Kurs na wczoraj. - Tak jest, pani kapitan! 21 TU podniósł znacząco palec i zrobił do mnie oko. - Przypuśćmy jednak, młody człowieku, że jeden z żołnierzy ma przy sobie małą kapsułkę zawierającą ziarenko lodu-9, zalążek nowego sposobu łączenia się cząsteczek wody, czyli zamarzania. I jeśli ten żoł- nierz wrzuci to ziarenko do najbliższej kałuży... - To kałuża zamarznie? - zgadłem. -A całe błoto wokół tej kałuży? - Też zamarznie? - A wszystkie kałuże w tym zamarzniętym błocie? - Zamarzną? - A jeziorka i strumienie płynące przez to zamarznięte bagno? - Zamarzną? - Oczywiście! - krzyknął. -Ipiechota morska Stanów Zjednoczonych podniesie się z bagna i ruszy do ataku! Kurt Yonnegut, Kocia kołyska, tłum. Lech Jęczmyk Zasada caveat emptor Pociąg powrotny do Nowego Jorku nie miał przedziału dla palących. Joan siedziała w końcu wagonu restauracyjnego z nie- tkniętą filiżanką kawy, na kolanach trzymała ukrytą w gazecie broń. Gdy młody ksiądz próbował usiąść koło niej, odstraszyła go wzrokiem; kiedy zaś do wagonu wszedł Automatyczny Pomocnik z zaopatrzeniem dla baru, nieomal rozwaliła go na części. Po ucieczce przed patrolami policji na dworcu w Atlantic City i do tego nie mogąc zapalić papierosa, nie była w łagodnym nastroju. Ayn miała ochotę pogadać. - Nigdy mi nie powiedziałaś, dlaczego rozwiodłaś się z Har- rym Cantem - odezwała się nagle, kiedy do Grand Central zosta- ło tylko dziesięć minut. Joan westchnęła. - Zawsze pytasz o sprawy osobiste w najmniej odpowiednich momentach. - Z natury jestem wścibska - powiedziała Ayn. Po czym, nie grożąc, lecz stwierdzając fakt, dodała: - Może już niedługo nie będziesz mogła odpowiadać na moje pytania. Joan ponownie westchnęła, ale potem wzruszyła ramionami i rzekła: - Wodospad Plessy. Tak brzmi najkrótsza odpowiedź - rozwio- dłam się z nim po Wodospadzie Plessy. - Wodospadzie Plessy? - Choć naprawdę nie o to chodziło - ciągnęła Joan, postano- wiwszy rozmawiać, aby mieć jakieś zajęcie. - Plessy to tylko pre- tekst, ostatnia kropla. Wiesz, po dziewięciu latach naprawdę by- łam wypluta. Zmęczona Harrym i zmęczona firmą. To właściwie to samo. - Firma jest przedłużeniem jego osoby. - Ayn skinęła aprobu- jąco głową. - Tak być powinno. - No cóż, tak jest, czy powinno, czy nie. - A czym konkretnie byłaś zmęczona? - Wszystkim - odpowiedziała Joan. - Tym codziennym szaj- sem. Widzisz, zarządzanie firmą Ganta było zorganizowane na wzór klasycznej dysfunkcyjnej rodziny z trójką rodziców. Ja by- łam stanowczą matką, taką co to zawsze pilnuje, żeby dzieciaki sprzątały w pokojach i grały uczciwie, i żeby pies nie lał na traw- nik sąsiada - jednocześnie przechwalając się wszystkim, jakie jej dzieci są wspaniałe, najlepsze dzieci, jakie można mieć. Clay- ton Bryce był rozpuszczającym ojcem, podrywającym mi auto- rytet na każdym kroku: wsuwał dzieciom pięćdziesiąt dolców, żeby mogły pójść do kina, zamiast pielić ogród, zachęcał ich do udziału w dziecięcej lidze baseballowej, mówił im, że tak na- prawdę nie trzeba segregować butelek... Oczywiście, gdyby jego zapytać, powiedziałby, że to ja psułam dzieci, jako osoba zbyt; idealistyczna, by zaakceptować rzeczywistość... - W tej pokręconej analogii - rzekła Ayn - Gant jest trzecim rodzicem? - Formalną głową domu - zgodziła się Joan. - Ale Harry był, tym nieobecnym ojcem: większość czasu spędzał albo w szopie z narzędziami, majsterkując przy swym najnowszym koniku, al- bo w domach dziecka, skąd brał nowe dzieci, którymi musiałam się zajmować z Claytonem. Nie było to dla mnie zaskoczeniem - ; ni cholery. Wiedziałam, w jaką rodzinę się pakuję, nie mogłam więc powiedzieć, że nikt mnie nie ostrzegał... na początku nie było zresztą tak źle. Pomimo moich skarg i wątpliwości, prawdo- podobnie udało mi się spełnić więcej dobrych uczynków niż w dowolnym innym momencie mego życia. Już same afrykań- skie strefy ochrony przyrody warte były tych nerwów. Ayn uniosła brwi w udawanym zdumieniu. - Dobre uczynki? W kapitalistycznym przedsiębiorstwie? - Tania uwaga, Ayn - odparła Joan. - Tylko dlatego że nie zga- dzam się z tobą, że ten ustrój jest ponad krytyką... - O tak, pewnie, krytykujmy kapitalizm! Ale kiedy przyjdzie etatyzm, socjalizm i hurtowe gwałcenie wszystkich praw czło- wieka... - Chcesz usłyszeć ciąg dalszy czy nie? - Dobrze - powiedziała Ayn, kapryśnie krzyżując ręce na piersiach. - No więc... Więc pracowało mi się całkiem nieźle przez kilka lat, ale Gant Industries rosły i dywersyfikowały się, wykupując nowe firmy i tworząc nowe linie produktów - więcej dzieci - aż w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie spełniam już tak wiele dobrych uczynków. Zmiana była stopniowa, ale krok za krokiem schodziłam z tego toru, wykonując oceny szkód we- wnątrz firmy, czy też rozwiązując problemy, których przedtem nie było widać. - Jakie na przykład? - No, na przykład kiedy Clayton Bryce postanawiał, że eks- presy Błyskawica nie będą w stu procentach spełniać federal- nych norm bezpieczeństwa i ochrony środowiska. Albo kiedy pe- wien jego protegowany w Dziale Współpracy ze Związkami usi- łował przekupić związkowego bossa, by pozwolił nam przy kładzeniu torów wprowadzić brygady składające się wyłącznie z androidów. Zaraz po tym numerze wojna Opinii Publicznej z Kreatywną Księgowością znacznie się zaostrzyła. - A co to był ten Wodospad Plessy? - Pamiętasz Love Canal? - Coś słyszałam - odpowiedziała Ayn. - Zdaje się, że to histo- ria o tym, jak państwo ścigało firmę chemiczną, nie? - Tak, coś w tym guście. - Joan uśmiechnęła się ponuro. - Wo- dospad Plessy to Love Canal końca lat dziewięćdziesiątych. By- ło to jakieś pięć hektarów bagna na peryferiach stanu Nowy Jork. - Wodospad był bagnem? - Przez środek bagna płynął sobie mały strumyczek; w jed- nym miejscu miał półtorametrowy próg, stąd nazwa. Całość znaj- dowała się na tyłach wielkiej fabryki chemikaliów i tworzyw sztucznych. Fabryka zaczęła w 1950 roku osuszać je po kawałku, żeby składować tam odpady. Silnie trujące i rakotwórcze sub- stancje, ponad dwieście rodzajów, umieszczone w podatnych na korozję dwustulitrowych blaszanych beczkach. - Rakotwórcze? - wtrąciła Ayn. Umyślnie zaciągnęła się głę- boko dymem. - Masz na myśli rzekomo rakotwórcze substancje? Joan potrzebowała chwili na dojście do siebie. - Momencik. Nie mówisz chyba, że wciąż nie przyjmujesz do wiadomości raportu o paleniu sporządzonego dla Ministerstwa Zdrowia, co? - Dane statystyczne, na jakich się opiera, są mało naukowe - rzekła Ayn. - Nie stanowią obiektywnych dowodów. - Tak? A co stanowi? - Racjonalna obserwacja. Zaobserwowanie przyczyny i skutku. - Na przykład takiego, że pewna rosyjska filozofka pali dwie paczki dziennie przez pięćdziesiąt lat, a potem obserwujesz, jak wycinają jej zrakowaciałe płuco? Tego rodzaju przyczyna i sku- tek? - Przez te pięćdziesiąt lat wiele rzeczy działo się codziennie - odparła Ayn z zadowoloną miną. - Codziennie na niebo wscho- dził księżyc. Jeśli chcesz polegać na pseudonaukowych staty- stycznych korelacjach, dlaczego nie oskarżysz go o spowodowa- nie raka? - Bo nie wdychałaś księżyca - rzekła Joan. - Jego światło nie zawiera znanych trucizn, jak nikotyna i cyjanki, i nie powoduje kaszlu, kiedy pierwszy raz jesteś pod jego wpływem. Jeśli ogolisz szczurowi grzbiet i wypuścisz go w nocy, nie dostanie raka skóry, ale gdybyś posmarowała go smołą z papierosów... - Dokończ swoją cholerną historię! - warknęła Ayn. - Z miłą chęcią. - Joan dłuższą chwilę przyglądała się holo- graficznemu marlboro w cygarniczce Ayn. - Do połowy lat sześć- dziesiątych Wodospad Płessy został całkiem osuszony i wypeł- niony beczkami z toksycznymi odpadkami. Fabryka nakryła to wszystko glinianą pokrywą, nawiozła mnóstwo ziemi, zasiała tra- wę i posadziła krzaki, żeby ładnie wyglądało, i wreszcie w roku 1975 sprzedała magistratowi Gate's Bend, okazyjnie, za dolara. Umowa sprzedaży zawierała klauzulę cedującą na nabywcę wszelkie przyszłe zobowiązania wynikłe z posiadania tego grun- tu. Znalazł się tam również akapit mówiący, że pod ziemią zako- pano "uboczne produkty procesów przemysłowych", ale nie określono jakie i w jakiej ilości. Radni Gate's Bend nie zadawa- li żadnych pytań; rzucili się na okazję, po czym wybudowali tam szkołę średnią i tor lekkoatletyczny. Przez prawie dwie dekady wszystko było w porządku. Tyle czasu potrzebowała woda, aby poddać erozji glinianą skorupę i rozpocząć korodowanie beczek. Wtedy wszyscy uczniowie za- częli chorować: tajemnicze bóle głowy, grzybice, zapalenia spo- jówek, dróg oddechowych, zaburzenia nerwowe, problemy z od- pornością i cały szereg innych objawów; wskaźnik ciąż u młodo- cianych spadł w mieście na łeb, na szyję, nie dlatego że nastolatki przestały zachodzić w ciążę, lecz na skutek zwiększo- nej liczby poronień, co było w sumie zakamuflowanym dobro- dziejstwem. A personel dydaktyczny, spędzający więcej czasu w szkole, czuł się jeszcze gorzej niż dzieci. Szkołę Plessy zamknięto, otwarto ponownie i znów zamknię- to. Firma chemiczna tak starannie zatarła za sobą ślady, że po- trzeba było trzech lat i czterdziestu dziewięciu wezwań sądo- wych, by wyszła na jaw cała prawda. Pierwszy proces wszczęto w 1998, bitwa prawnicza zaś przeciągnęła się w pierwsze lata XXI wieku. W końcu firma zbankrutowała i wycofała się z inte- resu, co było dla miasta pyrrusowym zwycięstwem, jako że jego gospodarka była silnie uzależniona od fabryki. Tak więc Ga- te's Bend również wycofało się z interesu. - Widzisz? - rzekła Ayn Rand. - Dlatego właśnie szkoły po- winny być w prywatnych rękach... Ale mów dalej. Jak doszło do zamieszania Gant Industries w tę sprawę? - Tak samo jak do zamieszania w tę sprawę obywateli Ga- te's Bend: przez gigantyczną lekkomyślność. Na mocy ostatecz- nego wyroku sądowego firma chemiczna zgodziła się ponownie przejąć teren Plessy i go oczyścić. Lecz zaraz potem przestała istnieć, więc nie było komu wykonać tej pracy. Trującą szkołę po prostu zamknięto, ogrodzono i opuszczono. Gate's Bend stało się miastem widmem. Mniej więcej dwanaście lat później, kiedy historia Wodospa- du Plessy zniknęła z mediów na tyle, że wszyscy oprócz staty- styk onkologicznych o niej zapomnieli, Harry Gant zaczai roz- glądać się za tanią używaną fabryką. Miał świetny pomysł na przezroczyste testery - tostery o przejrzystych bocznych ścian- kach, żeby można było obserwować, kiedy chleb zacznie się przy- palać - i pocztą pantoflową usłyszał o tej porzuconej wytwórni nieopodal. Właściwie nie była odpowiednia do produkcji artyku- łów gospodarstwa domowego, ale nie mógł oprzeć się cenie, więc ją kupił. - Nie sprawdził, dlaczego jest opuszczona? 27. ŚCIEKI... - Hmm, powinien - ktoś powinien - ale z drugiej strony • opuszczone nieruchomości są po pandemii dość pospolite, Har* ry wyciągnął więc narzucający się wniosek. A przecież cena byt ła nie do przebicia: na mocy postpandemicznego prawa o prze- właszczeniu, Gant Industries musiała tylko zapłacić zaległe po- datki od nieruchomości oraz państwową opłatę manipulacyjną. Co uczyniliśmy; no i dosłownie pierwszego dnia po przejęciu gruntu ktoś w naszym Dziale Prawnym znalazł wycinek prasowy;- o dawnej aferze Wodospadu Plessy. [, Pociąg hamował na stacji Grand Central; Joan położyła dłoń; na pistolecie, aby się nie ześliznął. Potem kontynuowała: - Tak więc świetny interes okazał się do bani. Gant Indu- stries nieświadomie przejęła na własność teren pełen gnijących, trujących odpadów. Koszmar. - Ale nie był to koszmar firmy Gant - zaprotestowała Ayn. - Tytuł własności mówił inaczej - odparła Joan. - Nie mówiąc- już o zasadzie caveat emptor. • - Lecz to firma chemiczna nie wypełniła zobowiązania doty-j' czącego oczyszczenia Wodospadu Plessy, więc... - Jaka firma chemiczna? Nie było już firmy chemicznej. Nie istniała już jako osoba prawna, a jej dawni prezesi wylądowali na złotych spadochronach w osiedlach dla emerytów w Palm Springs i na wysepkach wokół Florydy. Możesz być pewna, że chcieliśmy ich odnaleźć, lecz to by potrwało długo i kosztowało sporo, a nawet gdybyśmy wysadzili od nich co do centa wszystko, co posiadali - mało prawdopodobne - to i tak nie pokryłoby cał- kowitego kosztu oczyszczenia tego terenu. - Dlaczego? Ile to może kosztować, przy dzisiejszej technice? - Tak pi razy drzwi? Trzysta, może czterysta milionów. - Dolarów? - Pewnie. I to założywszy, że zabieramy się do oczyszczania natychmiast; przy odpadkach przemysłowych im dłużej czekasz, tym bardziej puchnie metka z ceną. To kolejny czynnik, który musieliśmy wziąć pod uwagę: odpadki nie leżały sobie nierucho- mo i nie czekały, aż podejmiemy decyzję. Beczki ciągle korodo- wały, gliniana skorupa poddawała się erozji, wpuszczając coraz więcej trucizn do gleby i wód podziemnych, roznosząc je coraz dalej i dalej... a do Gate's Bend już wracali ludzie. Pociąg zatrzymał się na stacji. Pasażerowie zaczęli wysiadać. Joan siedziała na miejscu, obserwując peron przez okno. - Chyba jasne, że w firmie rozpętała się wielka dyskusja na temat: co powinniśmy właściwie zrobić. Ja uważałam tak: dobra władowaliśmy się, ale teraz bądźmy odpowiedzialni i zajmijmy się tym problemem, zanim sytuacja się pogorszy. - Chciałaś, żeby korporacja zapłaciła za oczyszczenie terenu? - Owszem, a potem żeby odbiła sobie te koszty. Moim zda- niem, jedynym sposobem na zrobienie tego szybko było przystą- pienie do pracy własnymi siłami, a skoro opóźnienie oznaczało większe koszty i być może więcej ofiar, zdawało się, że wybie- ram najmniejsze zło. Nie żeby nie było nas na to stać. Pewnie, czterysta milionów to kupa forsy, ale większość tego mogliby- śmy sfinansować, po prostu przekierowując część budżetu rekla- mowego w ciągu najbliższych kilku lat. Przy właściwym zarzą- dzaniu dobra prasa wynikająca z utylizacji tych odpadów zre- kompensowałaby nam cięcia w reklamie, moglibyśmy także dodać do ceny tosterów narzut na tę inwestycję, po czym sprze- dawać je jako produkty przyczyniające się do poprawy środowi- ska naturalnego. A gdy wysypisko już byłoby bezpieczne, mogli- śmy odszukać tych eksprezesów i zabawić się w ściąganie dłu- gów. I tak nie wyszlibyśmy na zero, ale takie jest życie. Cóż, Clayton Bryce uważał, że całkiem zwariowałam. Jego li- nia obrony głosiła: "nie nasza wina, nie nasz problem". Myślał, żeby unieważnić akt nabycia gruntu pod pretekstem, że właści- ciele, którzy opuścili Plessy, nie byli ofiarami pandemii; to po- zwoliłoby nam pozbyć się kłopotu i przerzucić piłeczkę na stro- nę rządu. Utylizacja odpadów i ściąganie należności stałoby się ich problemem. Ayn wyglądała na zaskoczoną. - I ty się nie zgodziłaś? . - Nie zrozum mnie źle - powiedziała Joan. - Nie miałam nic przeciwko zmuszeniu rządu do udzielenia wsparcia, ale plan Claytona spowodowałby kolejne olbrzymie opóźnienie w rozwią- zaniu tego problemu, potencjalnie stworzyłby także zagrożenie dla zdrowia publicznego; nie uważałam, żeby to było w porząd- ku. Poza tym rząd wcale nie był nam potrzebny; nie byliśmy biedni i pomimo tarapatów, w jakie się władowaliśmy, mogliśmy sobie z tym poradzić, może nawet uczynić przy okazji coś poży- tecznego. Lecz Clayton odpowiadał, że nie po to jesteśmy w biz- nesie, by czynić dobro, my mamy za zadanie generować zyski i nie ma mowy, żebyśmy zapłacili czterysta milionów dolarów za posprzątanie cudzego bałaganu. - A co powiedział Gant? - Harry powiedział, że ma nadzieję, iż uda nam się rozwiązać sprawę Plessy na czas, tak aby tostery trafiły na rynek na Dzień Matki, bo na Gwiazdkę i tak pewnie nie zdążą. - Wtedy się zwolniłaś? - Prawdopodobnie wtedy zaczęłam się zastanawiać. Ale za- grałam jeszcze kilka rundek z Kreatywną Księgowością. Clay- ton i ja zatrudniliśmy niezależne zespoły naukowe, aby zbadały stan wysypiska. Eksperci Claytona stwierdzili, że koszt rekulty- wacji przekroczy pół miliarda, ale odpady się "ustabilizowały", więc nie ma pośpiechu. Moi naukowcy powiedzieli, że możemy wyrobić się w trzystu milionach z kawałkiem, ale są wyraźne ob- jawy, że trucizny wydostają się poza pierwotny teren, a zatem przede wszystkim liczy się czas. Wtedy postanowiliśmy, że obejrzymy Plessy na własne oczy. W zasadzie ja postanowiłam, a Clayton zdecydował się pojechać ze mną, żebym nie kantowała. Zmusiliśmy do wyjazdu także Harry'ego, mając nadzieję, że kiedy zdarzy się nieuniknione, bę- dzie języczkiem u wagi. No i wzięliśmy jeszcze dwóch naukow- ców, jednego z Union Carbide, drugiego z firmy, która wykony- wała jakieś prace dla Agencji Ochrony Środowiska. Możesz zgad- nąć, kto wynajął którego. - I co zobaczyliście w tej szkole? - zapytała Ayn. - Nigdy tam nie dojechaliśmy - odpowiedziała Joan. -To nie było konieczne. Wybraliśmy się w weekend; mniej więcej o tej samej porze roku co teraz, kilka tygodni przed Dziękczynieniem, ale wtedy zima przyszła wcześniej i wszędzie leżał świeży śnieg. Jechaliśmy więc przez tę bożonarodzeniową pocztówkę, wszyst- ko pokryte dziewiczo białym puchem, pięknie, tylko za cicho. Prawie wszystkie domy były ciemne, wiele okien zabitych de- skami. A potem, mniej więcej kilometr od szkoły ujrzeliśmy te drzewa przy drodze... - Martwe drzewa? - Nie, zdrowe drzewa. Właśnie to było dziwne: drzewa były tak zdrowe, że puszczały pąki i nowe listki. W listopadzie. Przy temperaturze około zera. - Joan odruchowo zapaliła papierosa w pustym wagonie restauracyjnym. - Drzewa wyczuwają tempe- raturę korzeniami, wiesz? W ten sposób poznają, jaka jest pora roku: gdy ziemia ociepla się w marcu czy kwietniu, wiedzą, że nadchodzi wiosna. A te drzewa całkiem zgłupiały. Było ich trzy, rosły na małym skwerku na rogu ulicy, pośrodku sporej połaci ziemi, na której śnieg stopniał. Tam gdzie powinien leżeć, kiełkowała sobie zielo- na trawka. Nasi naukowcy wysiedli z samochodu, żeby to spraw- dzić, i okazało się, że gleba ma temperaturę czterdziestu stopni. Trawa i drzewa uznały, że to środek lata. Ale oczywiście tylko ziemia była taka ciepła; gałęzie wciąż pokrywał śnieg, a liście zamarzały, jak tylko wyrosły. Ekspert z Union Carbide powiedział, że to może być cokol- wiek, może pęknięta rura kanalizacyjna, a może gazowa. Gość z Agencji stwierdził, że ciepły obszar jest zbyt duży jak na rurę - mówił, że pewnie w glebie zachodzi jakaś reakcja chemiczna; kilka próbek gleby pomogłoby ustalić, jakie substancje powo- dują tę reakcję, a jeśli są toksyczne, to skąd pochodzą. Ale wte- dy wtrącił się Clayton i powiedział, że nie rozumie, po co próbki, skoro najwyraźniej te substancje nie są toksyczne - drzewa ma- ją się dobrze, nie? - a ja powiedziałam, że niech udowodni, że naprawdę w to wierzy, zjadając trochę ziemi. W końcu zauważyłam, że Harry nie włącza się do dyskusji, i obejrzałam się za nim. Stał sobie z boku cichutko i gapił się na drzewa z tym wyrazem twarzy... który rozpoznałam natychmiast. Wierz mi, znałam to: ta twarz mówiła, że właśnie wpadł na kolej- ny świetny pomysł. Momentalnie zrozumiałam, co to za pomysł... A więc staliśmy na zatrutym rogu ulicy, w miejscu gdzie kie- dyś bawiły się dzieciaki i gdzie pewnie niedługo będą się bawić, jeśli wszystko pójdzie po myśli Claytona, a Harry potrafił tylko pomyśleć: Kurczę, ciekawe, czy da się to jakoś zapakować. Ayn nie zrozumiała. - Zapakować ten teren? - Nie - wyjaśniła Joan. - Ten efekt. Drzewa kwitnące w zi- mie. To znaczy, zrobić jakiś zestaw, do kupienia, jakiś element grzewczy, który można zakopać w ogrodzie i potem urządzić przyjęcie na sylwestra z kwitnącymi drzewami. Nie fajne? - wes- tchnęła przeciągle. - Właściwie nie byłam nawet zła. Poczułam się tylko... zmęczona. Miesiąc czy dwa wcześniej po prostu wzru- szyłabym ramionami i powiedziała: To już, Harry, twój problem. Ale chyba dotarłam do kresu wytrzymałości. Dziewięć lat... na- wet wykładowcy dostają urlop co siedem lat, a przecież więk- szość świetnych pomysłów, z którymi się zadają, jest bezpiecz- nie zamknięta w książkach. Pojeździliśmy po okolicy jeszcze trochę, znaleźliśmy jeszcze kilka gorących punktów, pobraliśmy próbki gleby - wyłącznie trujące, bardzo trujące rzeczy, same odpady przemysłowe - i włamaliśmy się do kilku opuszczonych domów. Do piwnic prze- ciekały takie substancje, że nawet gość z Union Carbide bał się do nich podejść. Myślisz, że to załatwiło sprawę? Ja wiem lepiej; wróciliśmy do domu i trochę poczekałam. Nadszedł poniedziałek i Clayton oczywiście wrócił do swojego: "nie nasza wina, nie nasz problem". Tak jakbyśmy nigdzie nie jeździli. Poszłam o tym po- gadać z Harrym. Zastałam go nad doniczką z sadzonką wiśni i paczką ogrzewaczy do rąk. Poprosił mnie, żebym przyszła za dwadzieścia minut, i wtedy właśnie pomyślałam: Teraz, kocha- na. Już dość. Opróżniłam biurko, zadzwoniłam do Lexy, do Wy- działu Zdrowia i do CNN. - A rozwód? - Rozwód był parę miesięcy później, kiedy nabrałam pewno- ści, że nie wrócę - choć to było mało prawdopodobne, od kiedy okazałam się kablem. Postanowiłam oderwać się całkowicie od ich spraw, a Harry mnie zrozumiał. Był trochę smutny, trochę zły na mnie, lecz zachował się bardzo w porządku. Bardzo w porząd- ku - powiedziała, myśląc o niespodziewanej odprawie i planie emerytalnym, a także po raz kolejny zastanawiając się, jak mu- siał czuć się Clayton Bryce, księgując te kwoty. - Zrobiłam sobie roczną przerwę, trochę podróżowałam, kupiłam Hospicjum, a po- tem ogłoszenie w "Timesie" zawiodło mnie do Zakładu Ścieków Komunalnych. Na pokutę. - Pokutę! - parsknęła Ayn. - Dziewięć lat "walczyłaś z odcie- niami szarości" i kiedy nie mogłaś już tego znieść, zrezygnowałaś i podjęłaś najbardziej czarno-białą pracę, jaką tylko się dało, bez komplikacji i bez kompromisów... - Hmm. Hmm... no cóż... - ...ponieważ wiesz dobrze, choć próbujesz temu zaprzeczyć, że kompromis jest błędem i że próba negocjowania z ludźmi, który nie podzielają twoich wartości, jest stratą czasu. - Taak. Widzisz, Ayn, to cała ty. Wypowiadasz jakieś sensow- ne stwierdzenie, a potem niszczysz je, rozdymając zbyt mocno. Praca u Ganta nie była stratą czasu tylko dlatego, że była fru- strująca. Mówiłam ci: spełniałam dobre uczynki. Nie tak wiele jak chciałam, ale... *» - Ale zwolniłaś się! ii - Byłam wyczerpana. *t - Dokładnie. Nie byłabyś wyczerpana, gdyby... - Gdyby co? Gdyby wszyscy w Gant Industries mieli taką jak ja hierarchię ważności? Pewnie, ale rzeczywistość była inna. Co miałam zrobić według ciebie? Zastrzelić Claytona Bryce'a szczura ściekowego, za to że nie chce widzieć spraw tak jak ja? - przerwała z namysłem. - Choć niektóre z tych piwnic w Ga- te's Bend świetnie nadawałyby się do ukrycia zwłok... - To straszne! - wykrzyknęła Ayn. - Otóż właśnie: tyle warte jest twoje czarno-białe podejście - rzekła Joan. - Ale odmowa negocjacji także nie zadziała. Gant Industries nie stanęły tylko dlatego, że odeszłam - przeciwnie, mają się świetnie jak nigdy, z tą różnicą, że już w żadnym punk- cie nie reprezentują moich poglądów. A Wodospad Plessy? Wszystko tam leży, jak leżało. Zrobiłyśmy z Lexą wystarczającą aferę, żeby ludzie przestali się tam sprowadzać, ale nic poza tym. Państwo nie zgodziło się na anulowanie transakcji, Vanna Do- mingo zaś ciągle skarży tę decyzję po sądach. Tymczasem becz- ki wciąż przeciekają. - Ale to stałoby się tak czy owak. Mówiłaś, że Clayton nie za- mierzał płacić za utylizację... - ...po moim wypowiedzeniu stało się pewne, że tego nie zro- bi. Gdybym natomiast była tam, walczyła dalej, kto wie? - A więc żałujesz, że opuściłaś korporację? - Czuję się winna. Winna, że nie byłam silniejsza i cierpliw- sza. Ale nie jestem pewna, czy żałuję, bo chwila przerwy była mi naprawdę potrzebna. Lecz teraz już odpoczęłam i przez parę ostatnich dni zastanawiałam się: może czas na kilka kolejnych rundek? Założywszy oczywiście, że przeżyję dzisiejszy wieczór - wzruszyła ramionami. Ayn pokiwała głową. l - Jesteś tak pełna sprzeczności, że nie wiedziałabym, z której strony zabrać się do leczenia. - No to nie rób tego - powiedziała Joan. Wrzuciła niedopa- łek papierosa do filiżanki z zimną kawą. - Po prostu ciesz się, że jestem taka, jaka jestem. To i tak pewnie nie potrwa długo. - O, to prawda. Pociąg był całkiem pusty. Zamilkł nawet silnik. Nikogo nie było na peronie, przynajmniej Joan nikogo nie zauważyła. Za- tem czas się ruszać. Wstała, sprawdziwszy bezpiecznik, zatknęła działko Browninga za pasek, podniosła Lampę Ayn i ostrożnie podeszła do drzwi w końcu wagonu. Otworzyła je guzikiem i wy- szła na peron. Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Oddajcie go nam - Auuuuuuuuu... - Mam - powiedział Motley Nimitz, trzymając pincetą zszywkę do języków. Przypominała raczej rzep; puste plastikowe nasionko z haczykowatymi kolcami, regularnie wydzielające podrażniającą toksynę. - Syryjski wynalazek - rzekł Motley. - Kiedy torturują więźnia, który już chce mówić, ale oni jeszcze nie chcą... Cisnął zszywkę do zlewu. - Dam ci zastrzyk i lekarstwo do płukania, które złagodzi za- palenie. - Zzienkue. - Claytonowi oczy zwilgotniały z wdzięczności. Od czasu uratowania stał się bardzo uczuciowy. - Jak on się czuje? - zapytała Kitę. Oparła szablę o złożoną deskę do prasowania i przesuwała osełką wzdłuż ostrza. Kolt i działko Browninga trzymała w zasięgu ręki. Kamienny Mnich na dole strzegł drzwi frontowych. - Musi odpocząć - odrzekł Nimitz, plądrując torbę lekarską. - Chyba od wielu dni nie spał. I nic nie jadł. Przynajmniej nic konkretnego. - Nie jestem pewna, czy może tu bezpiecznie zostać - powie- działa Kitę. - Jak go opatrzysz, lepiej... Zadzwonił telefon. - Odbierz - poleciła Kitę i miała już powiedzieć "Joan?", kie- dy przerwało jej brutalne uderzenie muzyki rap. Przynajmniej brzmiało to jak rap, chociaż się nie rymowało: Mówię wam Złodziejom Trzeba ucinać ręce Jak ustanowił Hammurabi (Ham-Ham-Hammurabi, Hammurabi) Albo wprowadzić prawo Takie jak w Teksasie Pozwalające strzelać w obronie własności (Ham-ham-hammurabi, Hammurabi) To by ich powstrzymało! Clayton Bryce skurczył się, poprzez zniekształcenia rozpozna- jąc własny głos. Potem ktoś wrzasnął: "Dobra, dobra, ścisz to!" i rap ścichł. - Halo? - powiedział ten drugi głos. - Kto mówi? - spytała Kitę. - Mówi policja. Mam nakaz aresztowania Claytona Bryce'a. Proszę oddać go nam, przed budynek. Musimy uciąć mu ręce. - W tle słychać było trzaski i stuki, ale głos był całkiem poważny. - Co za policja ucina ręce? - Powell 617, proszę pani. Zautomatyzowane Oddziały Poli- cji, Nowy Jork. Muszę panią ostrzec, że kary za utrudnianie ści- gania przestępców są bardzo surowe. Jeśli... - Rozłącz się. - Kitę złapała kolta i zbiegła na dół do poko- ju Joan, którego okna wychodziły na ulicę. Pod Hospicjum ze- brał się gniewny tłumek czterech tuzinów Automatycznych Po- mocników, przebranych za gangsterów i dealerów narkotyków z jakiejś XX-wiecznej hollywoodzkiej "ulicznej tragedii". Większość miała uzi lub kałasznikowy, lecz jeden złotozęby gangster dzierżył maczetę; na głowie nosił przekrzywioną czapkę z daszkiem, a na szyi wisiał mu wielki ścienny zegar. U jego stóp stał radiomagnetofon wielkości koszyka spod gilo- tyny. Policjant Powell 617 stał z dala od tłumu, bawiąc się pożyczo- ną od dealerów narkotyków komórką. Ale wtedy Zegar zauważył Kitę w oknie. - Pero-pero! - zawołał, błyskając złotymi zębami. - Pięć, zero! Powell uniósł policyjny megafon. - Wy tam, u góry! - wrzasnął. - Mamy nakaz aresztowania Claytona Bryce'a! Oddajcie go nam! - Taak - powiedział Zegar, biorąc treningowy zamach macze- tą. - Dajcie na dół dupę tego brudnego śmieciarza. - Zabarykadowali oba końce ulicy - powiedziała Kitę, gdy do pokoju weszli Motley i Clayton. - Lepiej zadzwońcie po praw- dziwą policję. - Nie da rady - odparł Motley. - Telefon się zepsuł. - No to otwórz okno. Motley przesunął ramę w górę, a Kitę krzyknęła do tłumu: - Pan Bryce jest pod ochroną tego domu! Nie dostaniecie go! A teraz wynoście się, zanim pożałujecie! Gangsterzy zarechotali. - Niechęć do współpracy odbija się źle na społeczeństwie - ostrzegł ją Powell 617. - Poza tym mamy przewagę liczebną. Wy- | dajcie go albo sami go weźmiemy - a jeśli będzie trzeba użyć si- ły, pożałujecie tego bardziej niż on. Kitę uniosła rewolwer i odwiodła kurek, powodując kolejne salwy śmiechu. - Tak, tak, suko! - zawołał Zegar. - Zejdź tu do nas, a wyru- chamy cię tą lufą. - Wydał z siebie nagły okrzyk i padł, trafiony dwukrotnie - raz w pierś przez Kitę i drugi raz w głowę przez Kamiennego Mnicha, celującego na dźwięk tych obelg. - Wasze zachowanie jest poniżej wszelkiej krytyki - stwier- dził Powell 617. Za nim czterdziestu siedmiu Elektrycznych Mu- rzynów przełączyło broń na strzelanie seriami. - Padnij! - huknęła Kitę, ściągając Motleya Nimitza na pod- łogę. Powietrze rozdarła kanonada. Pocisk kalibru 135 mm wylądo- wał wśród gangsterów, dziesiątkując ich jak kometa uderzająca w tacę z kieliszkami do szampana. Drugi pocisk eksplodował za- ledwie osiem sekund później, rozrzucając szczątki. Jedynie Po- well stał cały i nienaruszony; ściągnął wargi na widok czołgu przetaczającego się przez barykadę u wylotu ulicy. - Hej, wy tam! - zawołał do niewidocznego kierowcy. - Proszę natychmiast wysiąść! Proszę okazać prawo jazdy i dowód reje- stracyjny! Czołg zignorował go i toczył się naprzód; Powell 617 rzucił się swym pulchnym ciałem naprzeciw niego. Czołg wygrał. Wciągnął Powella pod spód, miażdżąc stalową gąsienicą jego megafon. Pod- jechał aż do schodków Hospicjum. Właz na wieży się otworzył. - Kitę! - wrzasnął dowódca czołgu. - Maxwell? - Kitę wytknęła głowę nad parapet. - Maxwell! Skąd się tu, do cholery, wziąłeś? Maxwell rozłożył ręce, jakby sześćdziesięciotonowy M6 bu- chanan wystarczał za całą odpowiedź. - Z Arsenału na Dwunastej Ulicy - odpowiedział. Potem obejrzał się za siebie, na kolumnę pojazdów pokonującą przeła- maną barykadę: wojskowy dżip łącznościowy z anteną satelitar- ną, opancerzona ciężarówka Brink oraz cztery ogniście czerwone ferrari marchesa, wiozące po czteroosobowym plutonie piechoty morskiej. - Mieliśmy jeszcze parę innych przystanków - dodał. Czy aby na pewno nie możemy pani pomóc? Gdy Joan wyszła na peron, usłyszała za sobą dwa dźwięki. Pierwszy to syk zamykających się drzwi wagonu. Drugi - warkot przyspieszającego sześciocylindrowego silnika. Pies. Stał nad nią; uczepiwszy się magnetycznymi łapami do da- chu ekspresu, przejechał całą drogę z New Jersey. Joan obróciła się, by go zestrzelić, ale muszka działka Browninga zahaczyła się 0 pasek. Potem uwolniła się; broń podskoczyła w ręce i z łosko- tem upadła w szczelinę między pociągiem a peronem. - Kurczę - powiedziała Joan. Oczy Psa rozbłysły, paszcza-potrzask otworzyła się. Skoczył. Joan, nie wiedząc, co ma robić, zamachnęła się Lampą. Uderzy- ła nią solidnie w bok głowy Psa. Ten obrócił się w powietrzu i wylą- dował ciężko na jednej łapie, łamiąc ją. W nagłym przypływie adre- naliny Joan jeszcze raz uderzyła, wbijając szczękę Psa w chodnik 1 tłukąc jedno z neonówkowych oczu. I jeszcze raz - w bok tułowia, przewracając Psa na grzbiet; silnik warczał we wściekłej agonii. A później pobiegła, wzdłuż peronu i po schodach do hali głównej. Nie oglądała się. - Ayn, jesteś tam? - zapytała, przeskakując po trzy stopnie naraz. Klosz Lampy był nie uszkodzony, ale Ayn Rand przyciskała dłonie do głowy, jakby została ogłuszona czymś twardym. - Nigdy więcej tego nie rób - powiedziała. - Nie mogę obiecać - odrzekła Joan. Niecałe trzydzieści se- kund później, kiedy biegła przez poczekalnię pod rozgwieżdżo- ną kopułą, Elektryczny Murzyn próbował ją chwycić; zamachnę- ła się Lampą i uderzyła go w twarz. - Co, do cho... - powiedziała Joan, gdy Murzyn wrzasnął i upadł, krwawiąc z rozbitego nosa. Kurczę. Ani Murzyn, ani Elektryczny. Człowiek. Australijczyk. - O mój Boże! - zawołała, przerażona tym, co mogłaby zrobić, gdyby miała jeszcze broń, jak i tym co w istocie zrobiła. - O Bo- że, pan żyje? Australijczyk, który chciał tylko zapytać o drogę do toalety, odsunął się. Gdy Joan pochyliła się nad nim i wyciągnęła rękę, złożył razem nogi i kopnął, łamiąc jej trzy żebra. Joan złapała się za bok i wycofała, potem zanurkowała pod ławkę: Australij- czyk wyciągnął z kieszeni rozpylacz gazu i próbował ją oślepić. Jakimś cudem wciąż trzymała Lampę. Kulejąc, z załzawiony- mi oczami, zgięta wpół, udała się do najbliższego wyjścia. Krót- kie i szerokie schody wiodły do drzwi obrotowych i znaku, który obiecywał TAXI. - W czym mogę pomóc? - Szeregowy Kwok z Brygad Przy- jemnej Podróży stanął obok niej na schodach. - W czym mogę pomóc? - Szeregowy Molina, również przy- jemniak, zaszedł ją z drugiej strony. - Dziękuję, w niczym - powiedziała Joan nie zatrzymując się. - Jeszcze raz witam - odezwał się kapitan Hector Miercoles, wynurzając się u szczytu schodów, oświetlany od tyłu przez świa- tła samochodu. - Czy aby na pewno nie możemy pani pomóc? - Nie - wydyszała Joan. - Ja... Światła samochodu? Taksówka staranowała obrotowe drzwi, przebijając się do wnętrza dworca; odłamki bezpiecznego szkła chlusnęły wokół butów kapitana Miercolesa i kaskadą spłynęły po schodach. Żół- ty wóz korporacji Checker zderzył się z kapitanem, podcinając go i rzucając na szeregowego Kwoka. Obaj przyłączyli się do ka- skady. Taksówka wyhamowała na krawędzi schodów. Wyskoczył z niej, prostując się, wysoki Automatyczny Pomocnik. Tym ra- zem niewątpliwie Pomocnik: ktoś - pewnie prawowity właści- ciel taksówki - strzelił mu w głowę, pozostawiając ciemny otwór na skroni. Szeregowy Molina wpatrywał się weń, co wyraźnie Pomocni- ka rozdrażniło. - Na co się tak gapisz? - zapytał Elektryczny Taksówkarz. Wy- ciągnął ręce zza drzwi taksówki. Miał w nich brzydką czarną strzelbę z pistoletową kolbą. Szeregowy Molina sięgnął po swój TASER. Taksówkarz zarepetował strzelbę i wycelował w przy- jemniaka. Wypalili jednocześnie. Strzałki TASER-a uderzyły taksówka- rza w szyję, śruciny zaś trafiły szeregowego Molinę wysoko w pierś - z takiej odległości miały mały rozrzut. Jego mundur był kuloodporny, ale i tak poczuł jakby uderzenie w serce. Podał TASER-a Joan jak kielich z Eucharystią i pobiegł za kapitanem po schodach. Joan namacała kciukiem regulator napięcia TASER-a; prze- sunęła go na maksimum. Po cieniutkich drucikach łączących broń ze strzałkami, iskrząc popłynął prąd; Elektryczny Taksów- karz zatańczył chwiejnie, jak Mandingo na podwórzu Hoovera, i upadł. Joan upuściła TASER, podbiegła, chwyciła strzelbę, wrzuciła ją razem z Lampą na przednie siedzenie taksówki, sa- ma wsiadła z drugiej strony, trzasnęła drzwiami, wrzuciła wstecz- ny i wdepnęła gaz. Gdzieś pomiędzy tymi czynnościami zdążyła także dotknąć swego różańca. Wyjeżdżając z dworca, uderzyła w bok inną taksówkę. Nie ma problemu - kierowca był biały, żywy i nie uzbrojony, a zderzenie obróciło ją i skierowało prosto na ulicę. Ignorując Wściekłe trą- bienie, wrzuciła bieg. Coś uczepiło się bagażnika i wdrapało na dach, zdradzając się warkotem silnika spalinowego. Joan zaklęła i wdepnęła ha- mulec; Mechaniczny Pies przefrunął nad maską i uderzył w jezd- nię. Zanim wstał, Joan wcisnęła gaz i poczuła metaliczne chrup- nięcie pod kołami. Wyhamowała, wrzuciła wsteczny, kolejne chrupnięcie, jedynka, chrupnięcie, hamulec, wsteczny. Przy czwartym razie zapalił się zbiornik paliwa Psa. Joan jeszcze raz wrzuciła jedynkę i przejeżdżając nad ogniem wjechała w Czter- dziestą Drugą Ulicę, w kierunku na zachód. - Ayn, jesteś tam? - powtórzyła. Tym razem Ayn milczała jeszcze dłużej. - Właśnie od takich rzeczy... chciałam uciec... z Rosji - po- wiedziała w końcu. - Może trzeba było pojechać do Kanady - podpowiedziała Joan. Sploty w tkaninie zdarzeń Ferrari zajęły pozycje z przodu konwoju, formując ochronny czworobok wokół czołgu, dżipa i transportera. Całość potoczyła się Pierwszą Aleją na północ. Motley Nimitz i Kamienny Mnich zasiedli z tyłu transportera; Kitę i Clayton wcisnęli się do czołgu, który mógł (ledwo) pomieścić dwoje obserwatorów. Maxwell przedstawił ich reszcie załogi, złożonej wyłącznie z inwalidów, weteranów wojny afrykańskiej roku 2007: Stouffer Aimes, stra- cił szczękę i obie nogi w górach Kenii, pod obstrzałem własnych sił; Siobhan Yip, celownicza, straciła rękę od ukrytej miny w Za- irze; oraz Curtis Dooley, ładowniczy, który ucierpiał od pożaru rafinerii Port Harcourt. Miał przeszczepy sztucznej skóry na sie- demdziesięciu dwóch procentach powierzchni ciała, wątrobę pa- wiana oraz WZROK. - Się macie - powiedział, podając im rękę. Pozostali komandosi odnieśli podobne rany. Oko Afryki do- brało ich na podstawie powojennych charakterystyk psycholo- gicznych. Większość Maxwell zabrał z nowego schroniska dla we- teranów na Houston Street. Potem przemówiło do nich Oko. - Co to takiego to Oko Afryki? - dopytywała się Kitę. - Ono widzi rzeczy - niezbyt spójnie wyjaśnił Maxwell. - Ko- jarzy je. Taką ma naturę: odczytuje sploty w tkaninie zdarzeń, wykrywa prawdę, nadaje znaczenie... - Maxwell, nie gadaj jak wróżka. Co to jest to Oko? Jakiś pro- gram komputerowy? - Teraz wszystko stało się jasne - odrzekł. - Oko uniosło mnie, przez całą noc lataliśmy po sieci, szukając odpowiedzi... nie było to łatwe, ale znaleźliśmy je. Wszystko teraz pasuje do kupy: wojna, zaraza, to... - poklepał się po Nodze. - Teraz rozu- miem. Rozumiem dlaczego. - Stąd właśnie wiedziałeś, że potrzebujemy pomocy w Hospi- cjum? - zapytała Kitę, nie do końca przekonana do tej nowej świadomości Maxwella, czy też błysku w jego oczach, kiedy mó- wił. - Mówisz, że rozumiesz zarazę; czy to oznacza, że wiesz o komputerze GAŚ? - Wróg - zaintonował Maxwell. - Nieważne jak każe się nazy- wać. - Hmm... a co kazało ci Oko Afryki zrobić z Wrogiem? Nie chcę okazać się niewdzięczna za pomoc, ale po co ci ten czołg? - Dziś wieczorem szturmujemy Babel - odparł. - Aż po sam szczyt. - Po co? Maxwell pokręcił głową. - Oko widzi sploty, ale szczegóły wciąż pozostają niejasne. Wieczorem na Babel dzieje się coś poważnego, tyle wiemy na pewno. Coś złego. A piechota morska Stanów Zjednoczonych ma położyć temu kres. - Naprawdę, tak... Cóż, Armia Potomacu z przyjemnością po- mogłaby piechocie morskiej, ale... - Nie ty - rzekł Maxwell. - Ty jedziesz do Feniksa. Tam też coś się dzieje, ale nie jest to tak naglące jak na Babel, a nie mo- gę poświęcić temu żadnej z moich załóg. Dlatego przybyliśmy po ciebie. -Aha. Czołg zaturkotał i stanął. - Trzydziesta Czwarta Ulica - powiedział Stouffer Aimes, kle- kocąc protezą szczęki. - Robimy objazd? Maxwell przycisnął dłoń do hełmu, słuchając najnowszych ra- portów policji drogowej z łącznościowego dżipa. - Nie - odrzekł. - Wróg siedzi nam na karku, albo zaraz bę- dzie. Musimy dojechać do Harlemu, zanim zdołają się zorganizo wać. - Zwrócił się do Kitę. - Stąd musisz iść pieszo. - Dam radę - odpowiedziała Kitę. - Panie Bryce, idzie pan ze mną, czy zostaje... Lecz Clayton, zwinąwszy się w kąciku czołgu, spał w najlep- sze. - Zdaje się, że właściwie nie ma to znaczenia. Maxwell, uwa- żaj na niego, dobrze? I uważaj na siebie. Pamiętaj, niezależnie jaką "prawdę" roztoczyło przed tobą Oko Afryki, nie masz obo- wiązku go słuchać. Zwłaszcza jeśli ono pragnie więcej krwi. Maxwell nie odpowiedział na to. - Chcesz karabin? - zapytał, otwierając górny właz. - Dzięki, ale nie skorzystam. - Kitę zrozumiała, że nie da się z nim dyskutować, więc wstała i przedostała się do wyjścia. - I tak będę wystarczająco zwracać uwagę, z przypasaną szablą. Może wykombinuj jakiś manewr, żeby odwrócić uwagę policji, kiedy ja... Gdzieś w pobliżu rozległa się eksplozja, a potem terkot kara- binu maszynowego z któregoś ferrari. - Nic nie mówiłam - rzekła, wysiadając. Ciężki wieczór Taksówka wjechała do biura Zakładu Ścieków, kiedy Fatima Sigorski zbierała się do wyjścia. Przykucnięta za kontuarem w recepcji z pudełkiem pełnym psich przywieszek, usłyszała na- gle łomot i podskoczyła, by ujrzeć żółty samochód przebijający się przez drzwi frontowe. Na ogonie taksówki siedziała furgonet- ka dostawcza; próbowała wjechać za nią, ale zakleszczyła się w niskim prześwicie. Oba samochody zatrzymały się raptownie, pierwszy z piskiem hamulców, drugi ze zgrzytem metalu trącego o cegły. Drzwi taksówki otworzyły się, wyskoczyła Joan Fine ze strzelbą. Podbiegła do furgonetki i władowała przez jej przednią szybę pięć pocisków. - Co, na miłość boską... - zaczęła Fatima Sigorski. - Kuter - powiedziała Joan, kiedy upewniła się, że androidy nie mają zamiaru wysiadać. - Słuchaj, Fatima, potrzebny mi ku- ter. I klucz do magazynów z bronią. - A, naprawdę to właśnie ci potrzebne... Fine, czy ty do resz- ty zwariowałaś? Joan spojrzała na nią. - Słuchaj, mam ciężki wieczór. Nie wkurwiaj mnie. Fatima popatrzyła na wycelowaną w nią strzelbę - firmy Ithaca, model 87 Bear Stopper Elitę, kaliber 12, ośmiostrzałowa. Pięć strza- łów do furgonetki oznaczało, że w magazynku zostały aż trzy naboje. - W porządku - odrzekła Fatima. - Nie będę cię wkurwiać. Jak Odyseusz - Naboje do strzelby. - Proszę. - Automatyczny pistolet, kaliber 12 mm, z kaburą. - Proszę. - Magazynki. - Proszę. - A to co takiego? - Joan wskazała nieznajomy sprzęt na koń- cu stojaka. - Granatnik - odpowiedziała Fatima Sigorski. - M-79. Granatnik M-79: Abbie Hoffman polecał go jako najlepszy na świecie sprzęt do samoobrony. - Biorę - rzekła Joan. - Dostaliśmy go przez pomyłkę - rzekła Fatima. - Nie należy używać go w... - Biorę go. - Proszę bardzo. Brakowało wszystkich Automatycznych Pomocników Biura Zoologii; Joan przeszukała magazyn i znalazła zaledwie wyłama- ne kryptonitowe zamki. Wyłamano także zamek od magazynu z bronią; Fatima zauważyła, że ukradziono dwie skrzynie karabi- nów M-16. - Powiesz mi, co tu się, do cholery, dzieje? - zapytała Fatima, kiedy jechały windą towarową do podziemnej przystani. Został w niej tylko jeden kuter. - Jak dawno pozamykałaś to wszystko? - Pół godziny temu. A inwentaryzację broni skończyłam ja- kieś dziesięć minut przed twoim przyjściem. Wszystkie karabiny były na miejscu. - A więc Pomocnicy nie mogą być daleko. Pewnie czekają na mnie tam w gównie. - Joan weszła na jedyny pozostały kuter i załadowała nań sprzęt. - Nieźle się porobiło: między innymi, polują na mnie. - Androidy? Poważnie ci się coś poprzestawiało. - Dobrze by było. - Joan zapięła kombinezon ochronny. - Ale jeśli zwariowałam, to gdzie one się podziały? - No właśnie - powiedziała Fatima. - Jeśli polują na ciebie dlaczego miałyby zejść do tuneli? Nie lepiej zaczaić się tutaj al- bo na górze? Poza tym, Fine, w magazynie było szesnastu Mu- rzynów. Naprawdę wydaje ci się, że dasz radę załatwić wszyst- kich, zanim któryś cię trafi? - Nie - odparła Joan. - Pewnie dlatego tak nie zrobili. Nie uważam, że jestem niezwyciężona, więc gdyby zabili mnie na miejscu w zasadzce, wcale bym nie była zaskoczona. Chociaż - dodała z namysłem - od chwili kiedy zacznę uważać, że nie mo- gą mnie tak po prostu zabić, będzie to możliwe. - Fine, co, do cholery... - Jedno pytanie, Fatima. Gdybyś miała zaaranżować dla mnie ironiczną śmierć, to jaką? - Ironiczną? - Ironiczną względem mojej filozofii życia. - Ach, tego - odrzekła Fatima. - Cóż, jesteś krzyżowcem, tak? No wiesz: przyszłaś tutaj do pracy, i to nie z uwagi na pieniądze. To słowo zwróciło uwagę Joan. - A jak byś zabiła krzyżowca? - Nie ma potrzeby. Krzyżowcy zabijają się sami, prawda? Trzeba im tylko wyznaczyć misję, jakiś niemożliwy cel, z którym muszą się zmierzyć, i sami załatwią resztę. - Wzruszyła ramiona- mi. - A przyprawienie tego odrobiną ironii nie jest trudne. - Hmm. Gdybyś była krzyżowcem, który nie ma ochoty się zabić? - Postąpiłabym jak Odyseusz. Odmówiłabym udziału. Joan powoli pokręciła głową. - Stawką jest zbyt wiele istnień ludzkich. Nawet jeśli misja jest niemożliwa, odmowa nie wchodzi w grę. - No tak, w sumie w przypadku Odyseusza też nie wchodziła w grę, co nie? To chyba pozostaje ci mieć tyle szczęścia co Ody- seusz. - Fatima kiwnęła głową nad różańcem. - Ulubieniec bo- gów... Słuchaj, Fine, powiesz mi coś o tej krucjacie, żebym mia- ła co zeznawać na policji? - Bezpieczniej dla ciebie, jeśli nie wiesz - rzekła Joan. - Ale zrobisz coś dla mnie? Zadzwonisz do mnie do domu? -1 co przekazać? - Poproś Kitę. Powiedz jej, że Joan mówi: "Nadchodzą i chcą dopaść także Harry'ego". Właściwie to jeszcze coś mogłabyś zro- bić - powiedzieć policji, żeby wysłała brygadę antyterrorystycz- ną do biura Gant Industries w Feniksie. Prawdopodobnie odby- wa się tam porwanie. 28. ŚCIliKI... - Masz rację - przyznała Fatima. - Nie chcę nic a nic o tym wiedzieć. - Ale potem pomyślała "A, kurde" i wyciągnęła z tyl- nej kieszeni breloczek z króliczą łapką. - Masz, Fine - powie- działa, rzucając talizman. - Na wypadek gdyby zaciął ci się róża- niec. - Dzięki. - Joan była zaskoczona. Uniosła srebrną rurkę przy- czepioną do breloczka. - A to co? - Gwizdek przeciw gwałtom - wyjaśniła Fatima. - Pewnie ci się nie przyda, przy tym granatniku... A teraz spierdzielaj stąd. Daję ci piętnaście minut na rozbieg, potem jesteś ścigana. - W porządku - odpowiedziała Joan. Ustawiając Lampę za Elektrycznym Merkatorem, uruchomiła silnik i zdjęła cumy. - Dzięki za pomoc, Fatima. - Pieprz się, Fine. Po prostu nie powołuj mnie na świadka na swoim procesie. - Nawet o tym nie myślę. - Joan uśmiechnęła się. Zamachała ręką, wypłynęła z doku i skierowała się w głąb gówna. Ayn Rand oświetlała jej drogę. Maxwell wzrusza ramionami Koło placu ONZ ruch uliczny zaczął się zagęszczać (choć w dalszym ciągu zachowywał wobec czołgu pełen szacunku dy- stans), zatem Maxwell polecił załodze dżipa nadać na wszyst- kich kanałach ostrzeżenie, że w Pierwszej Alei grasują niebez- pieczni snajperzy - propaganda jeszcze wzmocniona przez to, że była prawdziwa. Już po chwili ulica oczyściła się, co stworzyło na przecznicach korki utrudniające atak wrogich pojazdów, przynajmniej na moment. Elektryczni Snajperzy - pospiesznie przywołani przez Wro- ga, który nie był pewny, z czym przyszło mu walczyć - byli w większości przypadków zbyt lekko uzbrojeni, aby stanowić za- grożenie. Ferrari marchesa wszystkie miały w standardowym wy- posażeniu kuloodporną karoserię, podobnie zabezpieczony był dżip łącznościowy. Brink był oczywiście opancerzony, a segmen- towany kompozytowy pancerz buchanana mógł wytrzymać na- wet ostrzał lekką artylerią. Choć nie było żadnej artylerii. Jednak w miarę jak konwój to- czył się na północ, mniej więcej przy ulicach pięćdziesiątych z dachów i okien poczęły spadać meble. Ferrari wykonywały uni- ki przed bombardowaniem. Trudniejszy w manewrowaniu czołg zaliczył bezpośrednie trafienie fortepianem wyrzuconym z pen- thouse'u hotelu Sheraton East; uszkodziło to łożysko wież i gwałtownie obudziło Claytona Bryce'a. Ostatni akord fortepia- nu wciąż rozbrzmiewał, kiedy dwóch Automatycznych Pomocni- ków zepchnęło betoniarkę z podjazdu na most Queensboro; wal- nęła w dżipa, miażdżąc go. Ciężarówka Brink zygzakiem ominę- ła wrak i ustawiła się w szyku za czołgiem. Od Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy domy stały się niższe i nie było już wiaduktów. Kolejna trudność pojawiła się w Yorkville, koło ratusza - szereg policyjnych samochodów próbował zabloko- wać im drogę na skrzyżowaniu z Osiemdziesiątą Szóstą Ulicą. Maxwell oddał serię ostrzegawczą z koncentrycznego karabinu maszynowego czołgu; radiowozy rozjechały się na lewo i prawo, a kiedy konwój przedzierał się środkiem, zamykające go ferrari marchesa pokryły drogę olejem i kolczatkami - kolejne standar- dowe wyposażenie antyterrorystyczne w modelu z roku 23 - co uniemożliwiło pościg. Policjanci jednak uparcie próbowali, koń- cząc niekontrolowanymi poślizgami na przebitych oponach. W pobliżu Setnej Ulicy pojawił się wóz strażacki z drabiną. Z szoferki wściekle ujadał Mechaniczny Dalmatyńczyk; trzech Pomocników w strażackich mundurach ciskało koktajle Mołoto- wa z lawety drabiny. Maxwell rozkazał obrócić główne działo, ale uszkodzona wieżyczka nie chciała się ruszyć. Butelka z benzyną wybuchła na masce jednego z ferrari; auto oczywiście było ognioodporne, ale kierowca, już kiedyś nadpalony w Somalii, spanikował, zjechał na chodnik i wyrżnął w ceglany mur. Wtedy Kamienny Mnich wysunął pancerzownicę przez jedną ze strzel- nic transportera i strzelił w Dalmatyńczyka granatem; szoferka wybuchła, a laweta z drabiną obijała się o ściany jeszcze przez cztery przecznice. Konwój skręcił w lewo w Sto Szesnastą Ulicę, jadąc na za- chód, poprzez Piątą Aleję do Bulwaru Malcolma X. Na ostat- niej prostej przed Babel z wąskiego zaułka wychynęła cysterna i czołowo zderzyła się z kolejnym ferrari. Płonące paliwo z prze- bitego zbiornika cysterny wlało się do ścieków; pokrywy stu- dzienek podskoczyły jak latające spodki wezwane do macierzy- stego statku. Przerzedzony konwój wtoczył się na plac pod zikkuratem. Maxwell kazał przyspieszyć; gdy czołg prowadził transport pod Bramę Ojczystego Języka, ze szczytu wieży spadła pojedyncza stalowa belka. Jednak trudno było wycelować z wysokości ośmiuset metrów; dwuteownik spudłował o pięćdziesiąt metrów, 435 _ a konwój bezpiecznie wtoczył się przez bramę do zadaszonego holu-kanionu. Nie było tu żywych ludzi. Chwilę przedtem miała miejsce strzelanina między Automatycznymi Pomocnikami a ochroną Ba- bel; ocalali strażnicy, podobnie jak turyści i przypadkowi prze- chodnie, albo dali nogi za pas, albo zakopali się w pokrywają- cych podłogę zeschłych liściach. Teraz podobnymi do urwisk bal- konami rządzili Automatyczni Snajperzy, a wokół cokołu Atlasa stała w obronnym szyku kompania Elektrycznych Murzynów. Ich mundury były pstrokatą zbieraniną z nadwyżek armii, ale wszy- scy nosili czerwone berety z frędzlem, opatrzone czarną kobrą - symbolem Armii Wyzwolenia Afryki Subsaharyjskiej. Dowódca, mający na bluzie wojsk przeciwlotniczych naszywkę przedsta- wiającą go jako Piątaka, rozkazał otworzyć ogień. - Odłamkowym ognia, na dwunastą! - rozkazał Maxwell, gdy pociski z kałasznikowów zaczęły odskakiwać od pancerza czołgu. Siobhan Yip odpaliła silnie wybuchowy pocisk z działa głów- nego. Celowniki laserowe były wyłączone - pocisk poleciał wyso- ko, eksplodując pod szczytem kopuły. Na ziemię spadł deszcz gruzu; zerwał się także łańcuch podtrzymujący wielką miedzia- ną kulę. Świat raptownie zwalił się całym ciężarem na barki Atlasa; posąg ugiął się pod tym brzemieniem. I nagle Atlas wzruszył ramionami. Natychmiastowym skut- kiem było zmiażdżenie kilku Murzynów ocalałych po strąceniu sufitu. Spadająca kula rozwaliła ich na trybiki i krzem; odbija- jąc się od zakrzywionej powierzchni korytarza z windami, roz- płaszczyła Piątaka, po czym potoczyła się w stronę czołgu. - Cel, na dwunastą! - wrzasnął Maxwell. - Ładuj! - Ładuj! - wrzasnął Curtis Dooley, wciskając do łoża kolejny pocisk. - Jest! - Ognia! Siobhan Yip, ignorując niedokładne laserowe punkty celow- nicze, wycelowała lufę prosto i poziomo, po czym wcisnęła spust. Miedziana kula rozleciała się; odrzucone z siłą trąby powietrznej odłamki podcięły Atlasa w kolanach. Posąg przewrócił się; jego głowa odpadła i poturlała się dalej, wciąż z wyrazem obłąkań- czej radości na twarzy. Wjechawszy pod kopułę, czołg obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Dwa kolejne odłamkowe i kilka serii z koncentryka oczy- ściło ściany kanionu ze snajperów. Salwa trzech pocisków zawa- liła łuk Bramy Ojczystego Języka i spiętrzyła trzymetrowy stos ŚCIEKI, GAZ ł PRĄD gruzu w holu. Na placu zawyły syreny policyjne, a z góry dobiegł terkot helikoptera FBI: agent specjalny Ernest G. Yogelsane re agował na zgłoszenia o afrykańskich terrorystach na Nowej Wie- ży Babel. A na Wieży Babel rzeczywiście byli teraz afrykańscy terrory- ści; nawet więcej niż jeden gatunek. - Wysiadamy! - rozkazał Maxwell, otwierając górny właz. Kiedy wydostał się na wieżę czołgu, na dłoń sfrunął mu Elek- tryczny Koliber. Na ten widok Maxwella ogarnął dogłębny smu- tek; pogładził ptaszka delikatnie palcem, mówiąc: - Dobrze, bę- dzie dobrze. Nie wszystko będzie tak jak przedtem, ale będzie dobrze. Komandosi z ocalałych ferrari utworzyli straż honorową wo- kół tylnych drzwi ciężarówki Brink. Otwarto opancerzone drzwi i wydobyto skarb: święty cybernetyczny obiekt, nazywany przez Maxwella Arką Oka. Był to sztywny kontenerek, do którego przy- śrubowano zaanektowane elementy komputera Cray PC Joan oraz dwa szeregi akumulatorów o dużej pojemności. Całość po- krywała kuloodporna tkanina i pancerne kevlarowe płyty. Straż honorowa przyniosła Arkę Oka pod czołg. Maxwell wyrzu- cił Kolibra z powrotem w powietrze, zszedł z wieży i objął Arkę w posiadanie; zarzucił jej pasy na barki i zapiął klamrę w pasie. - Do wind! - polecił. Curtis Dooley podbiegł do ekspresowych wind i wcisnął strzałkę do góry. Nie chciała się zapalić. - Kłopoty, panie dowódco - oznajmił. - Sierżant Yip! - warknął Maxwell. Nad przyciskami wind wi- siała skrzyneczka; Siobhan Yip rozpruła ją jednym pociągnię- ciem Elektrycznej Ręki. Maxwell rozwinął kabel wystający z bo- ku Arki i wpiął go do złącza komputera w skrzynce. Dwie windy się otworzyły. - Rozdzielamy się! - rozkazał Maxwell. -Yip, Dooley, Aimes, Nimitz, Mnich, Santos, Boychuk i Gurewicz ze mną. - Spojrzał na Claytona Bryce'a, który wciąż stał na wieży czołgu, mrugając jak oślepiona światłem sowa. -Ty też, żołnierzu. Zastrzyk, który dał mu Motley Nimitz, zmniejszył zapalenie języka, tak że Clayton mógł mówić prawie normalnie. - Czo sze dzieje? - zapytał. - Gdże idżemy? Nikt mu nie odpowiedział. Komandosi wbiegali do wind; po usłyszeniu zamętu na placu - coraz więcej megafonów wykrzyki- wało różne groźby - Clayton postanowił iść za nimi. Za czołgiem coś się poruszyło. Powell 617, a raczej to, co z nie- go zostało, był wleczony za podwoziem buchanana od samej Bo- wery. Kiedy drzwi wind zamknęły się, Powell wyciągnął rękę, sa- lutując zaciśniętą pięścią. - J-jestem z w-wami! - rzekł. 22 TroTiia, rz.; l.mn. ~nii 1. wypo- wiedź, której zamierzony sens jest odwrotnością dosłownego znacze- nia. 2. rozbieżność pomiędzy zdarzeniem oczekiwanym a rzeczywi- ście następującym. American Heritage Dictionary Kapitalizm O wpół do siódmej, gdy wszyscy pracownicy udali się do do- mu, Vanna Domingo weszła do gabinetu Ganta, aby zostawić tam parę dokumentów. Harry siedział przy biurku, składając trójwy- miarową układankę - model Mount Rushmore*. - Ciągle pan tu siedzi? - zapytała, niezbyt zdziwiona. Godzi- ny pracy Harry'ego zmieniały się w nieprzewidywalny sposób, w zależności od jego nastroju. Harry przyglądał się kawałkowi nosa, nie mogąc wydeduko- wać, czy należy do Lincolna, czy Jeffersona. - Cały czas czekam na telefon od Joan - wyjaśnił. - Ach! - Yanna się zachmurzyła. - Cóż, ja również czekam na telefon, raport z wyprawy na ryby. - Położyła stos papierów na brzegu mamuciego biurka i skierowała się do wyjścia. Po chwi- li jednak się zatrzymała. - Mogę pana coś spytać? -No? - Te pana kontakty z Fine w ostatnim tygodniu... czy mam się czegoś obawiać? - Obawiać? - Harry odłożył nos Lincolna lub Jeffersona. - Co masz na myśli? - Jestem panu winna życie - odpowiedziała, nie patrząc na niego. - W każdym razie wszystko, co jest w nim dobre. I jeśli chce pan, żebym odeszła ze stanowiska, zrobię to. Ale... * Mount Rushmore - góra (1841 m) w Dakocie Południowej; na jej zboczu Gutzon Borglum wyrzeźbił olbrzymie twarze Waszyngtona, Jeffersona, Lincolna i Roosevelta. - Odeszła? - Gant wybuchnął śmiechem. - Na miłość wło- ską...Yanna, co to za samobójcze zapędy? - Ja nie żartuję! - Wiem, że nie - delikatnie, z uśmiechem, stwierdził Harry. - Ale Joan nie wraca... w każdym razie nie do pracy. A nawet gdy- by, ty jesteś zbyt wartościowym pracownikiem, żeby cię wyko- pać za drzwi, jasne? Zatrzymasz swoje stanowisko na tak długo, jak chcesz. - Dobrze. - Yanna ostrożnie skinęła głową, po czym zaryzy- kowała kontakt wzrokowy i spytała: - Jest pan pewien? - Absolutnie. Vanna, naprawdę nie powinnaś się tak przej- mować. Wiem, że przeszłaś wiele, ale teraz jesteś bezpieczna. Tu- taj nie stanie ci się nic złego. - Zerknął na zegarek. - Jak mówi- łaś, o której Joan zadzwoni? - Ja mówiłam? - O wpół do siódmej, nieprawdaż? - Nic o tym nie wiem. - Oczywiście, że wiesz. Nie pamiętasz? Dzisiaj po południu dzwoniłaś do mnie z Pracowni Multimediamych i powiedziałaś, że dzwoniła Joan i... - Nie. - Yanna pokręciła głową. - Nie chodziłam dzisiaj do Multimediów. I nie przekazałabym - nie przekazałam - żadnej wiadomości od Fine. - Głos był twój - powiedział Gant. - A kto jeszcze mógłby mi przekazywać wiadomości? - Mówcie mi Roy. Stał w wejściu, uśmiechając się drapieżnie. Biały facet w nie- skazitelnym szarym garniturze, z wybrylantynowanymi siwymi włosami, niebieskimi oczami i wydatnym nosem naznaczonym blizną. U boku miał niskiego Elektrycznego Murzyna w kitlu fry- zjerskim. Mały Fryzjer dzierżył pistolet maszynowy Thompson, bardziej przypominający rekwizyt niż prawdziwą broń. - M-m-mówcie m-m-mi... N-n-nna imię m-m-m... M-m-mówią na m-m-m-mnie... J-j-j-jestem... Nie wykonujcie żadnych gwał- townych ruchów! Gant zdawał się niewzruszony ani wtargnięciem, ani groźba- mi. - Czy my się znamy? - zapytał Roya, jakby zwyczajnie wpadli na siebie w restauracji. - Nie osobiście - odpowiedział Roy Cohn. - Ale ja cię znam, Harry. W drzwiach pojawiła się trzecia postać. Ta zmroziła Gant był to jego własny sobowtór. ' - Harry... - westchnęła Vanna. - Cześć, Yanna! - powiedział Elektryczny Gant. Miał taki sam głos, chód, takie same ubranie... garnitur był nawet wygnieciony w identyczny sposób. Pewny siebie wszedł do gabinetu, jakby był właścicielem tego pokoju; jednocześnie rozglądał się, krę- cąc głową. W końcu zauważył holograficzną konsolę do gry i uśmiechnął się od ucha do ucha. - No, fajne! - Co takiego? - zapytał prawdziwy Gant. - O co tu chodzi? - zapytała Vanna Domingo. - Kapitalizm - powiedział Roy Cohn. - Kapitalizm - jak echo powtórzył Elektryczny Gant, bawiąc się joystickiem przy konsoli gry. - Rzeczownik. Od łacińskiego capitalis, "główny", od caput, "głowa". - Ustrój e-e-ekonomiczny ch-cha-charakteryzujący się... w-w- -wolnym... P-p-prywatną w-własnością i d-d-dystrybucją... k-k- -konkurencją pomiędzy... 1-1-lesef-f-f... Chciwość jest OK! - jąkał się Mały Fryzjer. - Konkurencja - powiedział Roy Cohn. - Konkurencja - jak echo powtórzył Elektryczny Gant. - Rze- czownik. Od łacińskiego concurrere, "biec razem". Współzawod- niczenie z innymi o korzyści, nagrody czy stanowiska. Proces se- lekcyjny lub konkurs, mający zidentyfikować i oddzielić lepsze od gorszego. - Android wpatrywał się w konsolę gry, w czarne i białe ciężarówki z lodami ścigające się na wyidealizowanej wy- spie konsumenckiej. Wyszczerzył zęby. - Słuchaj, Harry - ode- zwał się. - Mam superświetny pomysł... Joan i Meisterbrau (H) Ayn nienawidziła ścieków. - To jak Petersburg po rewolucji - powiedziała, zbrzydzona widokiem płynnych fekaliów i innych nieczystości, widocznych w świetle Lampy. - Kipiący od brudu i zepsucia. - Ale bez wirusów komputerowych - zauważyła Joan. - Nie musisz się niczego bać. - Jak ty to wytrzymujesz? Ja bym musiała kąpać się przez ty- dzień po godzinie spędzonej w takim miejscu... - Wiesz co, tak naprawdę bardziej się w tej chwili przej- muję jakością powietrza. - Joan często zerkała na czujnik at- mosferyczny na swym kombinezonie. - Mam tylko jedną bu- tlę, a zapomniałam zapytać Fatimy o prognozę stężenia meta- nu. Przez chwilę płynęły w milczeniu. Ayn grymasiła nad każdym nowym smakołykiem wyrzuconym na powierzchnię przez prze- pływający kuter. Wreszcie Joan się odezwała: - A zatem posłuż mi swą mądrością, Ayn... - Teraz potrzebna ci moja rada? - Rozmyślałam nad tym, co powiedziałam Fatimie, i coś mi tu nie pasuje. Skoro GAŚ nie chce mnie od razu zamordować, bo nie byłoby to ironiczne, to co robił ten Pies na Grand Central? Z pewnością wyglądało na to, że usiłuje mnie zabić, ale teraz wydaje mi się, że mógł być o wiele bardziej agresywny... - Bardziej agresywny? - zdziwiła się Ayn. - Musiałaś go rozje- chać taksówką. - No tak, a jak to było z tą taksówką? Bardzo miłe ze strony tego Pomocnika, że pojawił się z czterema kółkami, właśnie kie- dy ich potrzebowałam. I na szczęście postanowił zaparkować i wysiąść, zamiast przejechać się po mnie. I co za fart, że naj- pierw zabił strażnika, zamiast od razu odstrzelić mi głowę. - Myślisz, że to był w stu procentach teatr? - Nie w stu procentach - odrzekła Joan, macając się po żebrach. - Gdybym nie wzięła tego poważnie, na pewno zostałabym ciężej ranna. Ale ciekawe, że zaatakowali mnie, zaraz jak wysiadłam z po- ciągu, jeden po drugim, nie dając mi chwili wytchnienia... dopóki nie dotarłam do Biura Zoologii. A teraz jestem już pod... - zerknę- ła na Elektryczny Merkator - ...skrzyżowaniem Siedemdziesiątej i Columbus, i od samego wypłynięcia z przystani w ogóle nikt na mnie nie napadał. Może więc całe to zamieszanie na górze miało zachęcić mnie do udania się do Babel drogą podziemną. - Ale dlaczego? - To właśnie chciałabym wiedzieć - powiedziała Joan. - Z drugiej strony, jeśli dotrę do Babel przez ścieki, wejdę do niej przez podziemia, gdzie ma być bomba. Chyba że... jesteś pewna, że ty nie jesteś bombą? - Pewna. - Ayn zmarszczyła brwi. - Ale skoro nie wiem, dla- czego jestem pewna, głupio zrobiłabyś przyjmując taką odpo- wiedź. - Na razie roboczo przyjmijmy, że ją kupuję. A jeżeli nie je- steś bombą, na czym polega pułapka? - Tego też nie wiem. Ale przecież obie wiemy, że jest pułap- ka, czemu więc w nią wchodzimy? - Nie ma wyboru. Muszę zaryzykować. Hoover powiedział ż zatrzymanie ludobójstwa jest w mojej mocy, więc jeśli... - Niezupełnie - poprawiła ją Ayn. - Hoover powiedział, że w twojej mocy jest przerwanie opisanego przez niego ciągu zda- rzeń. Nie obiecywał, że kogoś w rezultacie oszczędzi. A gdybyś zapobiegła wypuszczeniu wirusa - może nawet altruistycznie po- święcając swe życie - a ludobójstwo odbyłoby się i tak, w jakiś inny sposób? Nie byłoby to ironiczne? - Prawie tak ironiczne, jak gdybym zatrzymała się z ego- istycznych pobudek i nic by to nie zmieniło... Z drugiej strony, jeśli będę próbowała przechytrzyć GAŚ nie jadąc do Babel, wi- rus zostanie wypuszczony i umrę wiedząc, że mogłam temu za- pobiec... - Joan pokręciła głową. - Pat. Każdy krok może być błędem. A może w ogóle nie ma wyjścia? Ambersonowi Teanec- kowi GAŚ nie dał szansy. Problem polega na tym, że ja, podob- nie jak on, mam zbyt mało informacji, żeby dokonać mądrego wyboru. - I dlatego jedziesz do Babel? Dokładnie tak, jak chce GAŚ? - Może będę dalej miała szczęście - rzekła Joan. Pogładziła różaniec i dodała, z przekonaniem: - Poza tym, jeśli już mam zgi- nąć, to lepiej robiąc coś niż nic. - Może na tym polega pułapka. Coś uderzyło w dno kutra. - Och! - wykrzyknęła Ayn. - Głowa! -Co? f - Odcięta głowa! Tam! Szczątki zakotłowały się za łodzią. - To części androidów - zauważyła Joan, widząc kable wysta- jące z urwanej nogi. Z ciemności wyłoniły się dwie ukradzione łodzie. Zderzyły się lub zostały rzucone jedna na drugą. Obie miały połamane belki kilowe. Na pokładzie górnego kutra leżało rozciągnięte bezgłowe ciało Automatycznego Pomocnika. - Zapomniałam spytać Fatimy o coś jeszcze. - Joan sterowa- ła wokół wraków. - Najświeższe informacje o faunie. - Kto mógł to zrobić? - Może Architeuthis princeps. Albo szczególnie żywotny Croco- dylus niloticus. Chociaż żeby tak rozwalić kutry, musiałby być cholernie wielki. Albo może... "Bolero"! -Co? - Wytęż słuch - dodała Joan. Wtedy Ayn również usłyszała muzykę. Klasyczną melodię, płynącą z tunelu nieopodal, ale wytłumioną, jakby dochodziła spod wody. - Co to takiego? - spytała Ayn. - Stary kumpel od pływania. - Joan uniosła granatnik i sprawdziła, czy jest załadowany. Tuż przed nimi było skrzyżowanie; kiedy na nie wpłynęły, mu- zyka rozbrzmiała głośniej. Joan zajrzała w lewy tunel i zauważy- ła płetwę tnącą wodę. Wystrzeliła do niej z granatnika i puściła silnik łodzi na pełny gaz. Wybuch uzupełnił utwór Ravela o per- kusyjny akompaniament. Dotychczas Joan obywała się bez świateł, drogę rozjaśniała jej jedynie Lampa Ayn Rand. Teraz włączyła wszystkie reflekto- ry, jednocześnie wyciskając maksimum mocy z silnika. Płetwa Meisterbrau wpłynęła w kilwater kutra. Wyglądało na to, że wybuch specjalnie mu nie zaszkodził. Joan załadowa- ła kolejny granat. Rekin i tak poruszał się szybciej niż łódź na pełnym gazie, zaczekała więc, aż się zbliży. Kiedy podpływał do rufy, uniósł pysk nad wodę. Joan pociągnęła za cyngiel. Gra- nat wybuchł nad głową rekina, sypiąc odłamkami wzdłuż jego grzbietu. I nie czyniąc mu nic złego. - Skurwiel jest opancerzony... - stwierdziła Joan. Nagły wstrząs był jak ukąszenie dwóch grzechotników w po- deszwy stóp. Ocknęła się z głową zwisającą nad pawężą, w nos uderzał jej smród fekaliów. Podniosła wzrok i ujrzała wyskaku- jącego z wody Meisterbrau. Wokół niego owinął się brunatny wę- gorz, ciskając błękitne elektryczne błyskawice. Obie ryby ude- rzyły w strop tunelu i zwaliły się z powrotem do wody, w ferwo- rze walki rozbryzgując spienione ścieki. Łódź oddaliła się, wciąż na wysokich obrotach. - Co... - obraz Ayn w Lampie zamazał się jak odbicie na wzbu- rzonej powierzchni wody; z trudem się pozbierała. - Co to było? - Electrophorus electricus - wyjaśniła Joan. Usiadła. We wszystkich stawach czuła tłuczone szkło. - Podobno mieszkał gdzieś pod Drugą Aleją, ale widocznie się znudził i przeprowa- dził. - Drżącą ręką wyprowadziła kuter z kursu prosto na ścianę tunelu. - Zapomniałam też o gumowych butach... Potęga myślenia pozytywnego (II) Na skinienie Roya do gabinetu weszli Amos i Andy, pchając ogromną szafkę na kółkach, nakrytą prześcieradłem. Podtoczyli ją do konsoli z grą i podpięli do komputera. Później otworzyli dwie identyczne brązowe walizeczki z narzędziami i zabrali się do pracy nad konsolą. Dyskusja zaś ciągnęła się dalej. - Czyli mówiąc po prostu - oznajmił Harry Gant - chcecie zorganizować konkurs, który z nas zostanie mną? - Możesz to uważać za próbę wrogiego przejęcia - podpowie- dział Elektryczny Gant. - Coś takiego co stałoby się i tak, gdyby Amberson Teaneck miał twardszą głowę. - Amberson Teaneck... - Oczy Harry'ego rozszerzyły się odro- binę. - Więc to prawda z tym...? - To dość długa historia. Joan zna większość szczegółów, więc może później ci wszystko wyjaśni. Zakładając, że oboje traficie w to samo miejsce. - Hmm - mruknął Harry, bardziej zdumiony niż przerażony. - Hmm. - Spojrzał na Małego Fryzjera, jakby po raz pierwszy za- uważając pistolet. -1 teraz przyszliście, żeby... - Przyszliśmy z powodu twojego przemówienia. - Przemówienia? - W poniedziałek w Szkole Technicznej. Pamiętasz - o tym jak w Ameryce każdy może osiągnąć sukces? No, trochę prze- myślałem to sobie i postanowiłem, że właśnie ty jesteś tym suk^ cesem, który chcę osiągnąć. - Gadałeś także dużo o potędze myślenia pozytywnego - wtrącił Roy Cohn. - Powiedziałeś tym nastoletnim imigrantom, że prawdziwą siłą amerykańskiego przemysłu jest jego opty- mizm, że Amerykanie cenią sobie fair play, ale wiedzą z historii, że pewność siebie pomaga wygrać nawet na nierównym boisku. To brzmiało jak wyzwanie, więc zdecydowałem się to sprawdzić. - Sprawdzić co? - Twój optymizm. - Roy wskazał na konsolę z grą. - Twoją pewność siebie na moim nierównym boisku. Jedna runda, zero pieszczot, wygrany bierze wszystko... a Mały wynosi przegrane- go- - Ludzie, kim wy jesteście? - Pst! - parsknął Elektryczny Gant. - Harry, myśl co mówisz. Nie jesteśmy ludźmi. - To czysta paranoja - rzekł Harry. - Wiecie o tym, co nie? Roy Cohn zachichotał. - Nie pora się mądrzyć, Horatio Alger*. Nie znasz jeszcze na- wet połowy. - Ja skończył - powiedział Amos, odkładając narzędzia. - Ja też! - dodał Andy. - Świetnie - rzekł Elektryczny Gant. - A teraz uważaj, Harry. Reguły są trochę inne, więc lepiej zamień się w słuch... - Co jest pod tym prześcieradłem? - zapytał Gant, wskazu- jąc brodą szafkę. - Zmiana reguł numer jeden - odpowiedział Roy. - Kiedy To- by, ten oto - wskazał na osobistego Pomocnika Harry'ego, zamar- łego jak posąg pod Elektryczną Mapą Ekspresów Błyskawica - przekazał mi uwagę twojej żony na temat "małych holograficz- nych wysypisk śmieci", zrozumiałem, że wskaźnik zanieczyszcze- nia rzeczywiście byłby interesującym uzupełnieniem tej gry. Więc... Strzelił palcami. Amos i Andy ściągnęli draperię. Szafka by- ła przezroczysta, hermetycznie zamknięta i podłączona do bate- rii butli ze sprężonym powietrzem. Wewnątrz zamknięto rodziców Harry'ego. Ojciec wyglądał na skonfundowanego, matka na wściekłą; oboje byli przerażeni. Wi- dząc swego syna - dwóch synów - Winnie Gant bezgłośnie ude- rzyła pięścią w szybę. Szafka była izolowana akustycznie. - Poziom tlenu w komorze odzwierciedla ogólną jakość po- wietrza w świecie z gry - wyjaśnił Roy. - Mniej powietrza do od- dychania to mniej powietrza do oddychania. A teraz dobra wia- domość: jakość powietrza nie ma bezpośredniego wpływu na grę, jeżeli więc nie rajcuje cię kontrolowanie zanieczyszczeń, nie musisz się tym zajmować. Z czysto ekonomicznego punktu widzenia lepiej będzie, jeśli tego nie robisz. Ale... Vanna stała w kącie pokoju, patrząc na nich i czując, jak jej zdrowie psychiczne zaczyna strzępić się i łuszczyć po brzegach. My- ślała: Znów się to dzieje. Wystarczy tylko na chwilę zaniechać kon- troli, poczuć się bezpiecznie, zacząć ufać rzeczywistości i wtedy... Mały zaśmiał się z czegoś, co powiedział Roy,Vanna machi- nalnie postąpiła krok w tył. Coś przesunęło się za nią, jeden z licznych gratów, które Harry zebrał w swym gabinecie. Wy- ciągnęła rękę za plecy, by złapać to i poczuła gładką drewnia- * Horatio Alger (1834-99) - autor powieści przygodowych dla dzieci i mło- dzieży. na rękojeść. Był to kij baseballowy - Kij Treningowy z Szybko- ściomierzem. Produkowała je ta sama firma, która wytwarzała dla Gant Industries szkatułki-zagadki. Mierzył szybkość zama- chu i wyświetlał ją w milach na godzinę na cyfrowym ekraniku u dołu rączki. Powierzchnia kija była twarda, jesionowa, a ko- niec wyważony. Teraz śmiał się Roy, z Harry'ego, ledwo maskując swą nie- chęć. Vanna bez namysłu ruszyła naprzód. Wycelowała w czubek głowy Roya; szybkościomierz wskoczył w trzycyfrowy zakres i rozmazał się. Roy nawet nie wysilił się, by na nią spojrzeć; uniósł po prostu rękę i chwycił kij w połowie drogi, trzymając go nieruchomo, do- póki nie skończył się śmiać z własnego żartu. Dopiero wtedy ob- rócił się do Vanny i z wąskim, rekinim uśmiechem dodał: - Skończyłaś? Yanna wypuściła kij. Jej gniew skruszył się, a męstwo pękło; uciekła, biegnąc przez swój gabinet do Kory Mózgowej. Mały zło- żył się do strzału, ale Roy go powstrzymał. - Oszczędzaj naboje - powiedział, po czym obrócił głowę. - Amos! Andy! - Już ją mamy - powiedział Andy. Obaj leniwie poszli za Van- ną, zamykając drzwi gabinetu i pozostawiając graczy sam na sam z grą. Roy odwrócił kij, odczytując wskaźnik w rączce. - Noo... - powiedział tonem pełnym podziwu. - Cóż... -Wrócił do Harry'ego i konsoli z grą. - To jak? Pułapka l W tunelach pod Harlemem było pełno dymu; Joan nie widzia- ła płomieni, ale powietrze było tak ciężkie, że minąwszy Sto Szesnastą Ulicę musiała nałożyć maskę tlenową. Światło reflek- torów tylko odbijało się od dymu, wyłączyła je zatem i sterowa- ła według wskazań Elektrycznego Merkatora. Pod Madison Ave- nue skręciła na północ i kluczyła po kilku mniejszych tunelach w poszukiwaniu czystszego powietrza. Drugą łódź zauważyła dopiero w momencie, kiedy prawie się z nią zderzyła. Na pokładzie było trzech Automatycznych Pomocników, dwóch z karabinami, trzeci z pistoletem i długim nożem. Wszyscy spoglądali w inną stronę. Joan wykonała zwrot w prawo, podchodząc do kutra od tyłu. Warkot silnika doskonale wtapiał się w szum pobliskiego wodospadu; wymie- r żyła ze strzelby i zdjęła obu z karabinami, zanim zdołali zare- agować. Wtedy oba kutry zderzyły się, tańcząc po powierzchni ścieków. Trzeci Pomocnik stracił równowagę, kiedy zmierzał w kierunku Joan; wbił jej w udo nóż, przebijając nogę aż do kości, pomimo że Joan przycisnęła mu lufę do piersi i pocią- gnęła za spust. - Wszystko w porządku? - powiedziała Ayn Rand, kiedy trze- ci Pomocnik runął do wody. - Wszystko w porządku? Joan upuściła strzelbę i oburącz chwyciła rękojeść noża wy- stającą z uda. - Wszystko w porządku? - Tak, Ayn, czuję się świetnie. - Joan zazgrzytała zębami. Zbyt późno przypomniała sobie, że nie zawsze mądrze jest wy- ciągać nóż z rany, albowiem ostrze może bardziej zaszkodzić wy- chodząc niż wchodząc. W tym przypadku z pewnością tak wła- śnie było; i ból, i krwotok zwiększyły się po wyszarpaniu ostrza. Wrzask Joan odbił się echem w tunelach. Brała głębokie oddechy w masce tlenowej. Zdarła ją, rozpię- ła kombinezon, wyciągnęła papierosa, zapaliła - omal nie podpa- lając przy tym tlenu - i za pierwszym sztachem wessała dwie trzecie. Oddech uspokoił się. Drugim pociągnięciem dokończyła peta, zdusiła go i rozdarła zestaw pierwszej pomocy. Opatrzyła ranę gazą i sterylnym podkładem, dość mocno, ale nie zaciskając całkiem. Powiedziała sobie, że główne tętnice są nietknięte; nie mogła sobie na to pozwolić. Puściła silnik w ruch. Dym w tunelach rozproszył się do rzad- kiej mgiełki, a może ta mgiełka brała się z szoku. Po pewnym czasie zdała sobie sprawę, że prowadzi ją Ayn. - Tutaj w lewo... teraz w prawo... w następny poprzeczny ka- nał... teraz znów w prawo... Tutaj - oznajmiła w końcu Ayn. Znajdowały się w wąskim drugorzędnym tunelu, jego głębo- kość ledwo unosiła łódź. Elektryczny Merkator umieścił ich na Sto Dwudziestej Czwartej Ulicy, pomiędzy bulwarami Adama Claytona Powella Juniora oraz Malcolma X. Obie ulice nie istnia- ły. Znajdowały się pod Nową Wieżą Babel. W ścianie tunelu wybito dziurę - w sam raz na człowieka lub Pomocnika. Obok do ściany przytwierdzono stalową knagę. - To tutaj? - spytała Joan. -Tak. - Co tam jest? - Nie wiem. - Wiedziałaś, jak tu dopłynąć. - To nie znaczy, że wiem, co jest w środku - odparła Ayn nie- pewnie. Joan oplotła cumę wokół haków. Zbadała nogę: była sztywna i obolała - jakby nóż wciąż w niej siedział - ale nie zdrętwiała. Dało się jeszcze chodzić. Chyba naprawdę nie przeciął tętnicy, pomyślała z wymuszonym optymizmem. Bandaż całkiem prze- siąknął; krew ściekała jej z obcasa. Lepkimi palcami przeładowała strzelbę. Po zmianie opatrun- ku sprawdziła w Elektrycznym Merkatorze, czy są jakieś inne wejścia do budynku - to było w zbyt oczywisty sposób przygoto- wane dla niej. Według wskazań, niedaleko w kierunku południo- wym znajdowała się studzienka, która doprowadziłaby ją przed Bramę Ojczystego Języka, z tym że aby do niej dotrzeć, musiała- by wspiąć się piętnaście metrów po drabince. Stanęła całym cię- żarem na zdrowej nodze i zgięła drugie kolano, imitując przej- ście na następny szczebel. Niemal zemdlała z bólu. - A cholera z tym! - Zostawiwszy za sobą butlę z tlenem, z pi- stoletem w jednej i Lampą w drugiej ręce weszła do otworu w ścianie. Wąski wykop prowadził przez ubitą ziemię i kolejny wyłom w murze. Joan znalazła się w ciemnym betonowym kory- tarzu, z rurami biegnącymi wzdłuż stropu. Były tu lampy, ale nie było prądu; aby coś widzieć, niezbędna była Ayn Rand. - Którędy? - zapytała ją. - Na północ - odpowiedziała Ayn. - Prosto. Te zamknięte kra- ty, widzisz? To tam. - Co tam? - Nie wiem. V Wrota były nowe, najwyraźniej świeżo wstawione. Zawieszo- ne na Automatycznych Zawiasach, połyskiwały stalą. Kraty były zbyt gęste, by wsunąć do środka Lampę. Joan wyczuwała, że jest tam wielkie pomieszczenie, ale światło nie dochodziło aż tak da- leko. - Rozjaśnij trochę, dobra? - powiedziała. - Nie dam rady. Joan popchnęła wrota. Nie ustąpiły. Rozejrzała się za mecha- nizmem otwierającym i znalazła: metalowa skrzynka z siateczką mikrofonu. - To zamek dźwiękowy - wyjaśniła Ayn sama z siebie. - Otwiera go pewna kombinacja dźwięków. Joan spojrzała na nią. 29. ŚCIEKI... - Ayn, ty znasz to zaklęcie? Ayn zastanowiła się. - Tak. To jest... O nie! Ty draniu! -Co? - Ty draniu! - Filozofka jeszcze nigdy nie wyglądała na tak rozwścieczoną. - Ayn, jak to jest? - To czyste, nieokiełznane zło! - rzuciła Ayn, po czym, z wyra- zem krańcowego obrzydzenia, słowo po słowie, z wysiłkiem wy- cedziła: - Od... każdego... według... możliwości... każdemu... we- dług... potrzeb. Szczęknął zamek; Automatyczne Zawiasy przekręciły się, drzwi stały otworem. Joan z wahaniem postąpiła krok naprzód, unosząc wysoko Lampę. Światło tym bardziej przygasało, im da- lej wyciągała ją przed siebie, a więc nadal nie udawało się zoba- czyć, co jest za kratami. Nie wchodząc tam. - To pułapka - powiedziała Joan, byle tylko coś powiedzieć. - Prawda, Ayn? - dodała. Ayn nie odpowiedziała. Nie musiała. Pułapka była oczywista. Joan podskórnie czuła, że Fatima Sigorski miała rację, powinna odmówić, po prostu odwrócić się i wyjść, zostawić jaskinię lwa w spokoju. Wiedziała, ale nie podobał jej się taki pomysł. Tuż za kratami łagodne schodki prowadziły w dół. Joan stanę- ła bez ruchu na najwyższym stopniu; ponad minutę czekała, aż coś się zdarzy. Nic. Zeszła o jeden schodek i jeszcze jeden. W sumie dziewięć stopni. Im dalej szła, tym bardziej była nie- spokojna; naprężała mięśnie, gotowa rzucić się w tył, gdyby kra- ty zaczęły się zamykać. Ale wciąż były otwarte. Joan zeszła na dół, czując się łatwym i odsłoniętym celem. - Teraz - powiedziała Ayn Rand, kiedy Joan zeszła z ostatnie- go stopnia na zakurzony beton. W gwałtownym rozbłysku Lampy Joan wreszcie ujrzała, gdzie jest i co ją otacza. - Jezus, Maria! - powiedziała. Jesteśmy otoczeni - Jeszcze żeście nie skończyli? - niecierpliwił się Ryba, co rusz zaglądając w otwarty szyb windy roboczej. - Zaraz tu będą! Za nim Automatyczny Pomocnik i Ruchomy Telewizor zmaga- li się z palnikiem acetylenowo-tlenowym. Pomocnik był pracow- niklem budowlanym, jednym z czternastu nawróconych na sł ' bę GAŚ w załodze Babel. Telewizor przyszedł z Rybą po ewaku- acji żywych pracowników. W sumie Ryba dysponował tu na górze dwoma tuzinami żołnierzy. Mieli bronić górnych pięter do mo- mentu uderzenia wirusa. Spory zapas siły, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ale nic nie szło zgodnie z planem. To nie było nieprzewidzia- ne, lecz stopień niezgodności z założeniami - owszem. GAŚ wciąż próbował wydedukować, skąd wzięła się piechota morska i kto ją wysłał; a kiedy superkomputer walczył z tym problemem, Ry- ba w pośpiechu improwizował umocnienia obronne. - Szybciej, kurna, szybciej! - poganiał. Robotnik budowlany za pomocą taśmy izolacyjnej umocował palnik tak, że jego dysza celowała w zawory zbiorników z gazem. Ruchomy Telewizor podpalił go zapalniczką, po czym pospiesz- nie cisnęli całość do szybu windy. Siedemnaście pięter niżej ze- staw do spawania przebił się przez dach windy roboczej i wy- buchł; gwałtowna eksplozja tlenu i acetylenu zniszczyła kabinę i odcięła liny. Winda runęła w dół. - Pa-pa, błękitny żołnierzyku! - rzekł Ryba. Wtem uniósł głowę, wyczuwając nowy ruch; ktoś włączył dźwigi kangurowe. - Ej! Kto to zrobił? - Skupił się, w ułamku sekundy świadom poczynań wszystkich podległych mu Pomocników; nikt z nich tego nie robił. - Kto, do cholery, siedzi w kabinie tych dźwi- gów? - Nikt nie musi być w kabinie, panie Ryba - powiedział pra- cownik budowlany. - One są zdalnie sterowane. Przez radio. - Przez... cholera jasna. ( Ramię dźwigu przeleciało im nad głową. Dyndał z niego jed- nonogi komandos na linie. Z nieba spadł granat i odbił się mię- dzy czubkami adidasów Ryby. - Chłopcy - powiedział Ryba. - Jesteśmy otoczeni. Proszę nie biec - Dla państwa bezpieczeństwa i wygody ta linia wind została tymczasowo wyłączona - powiedział sterownik windy. - Proszę pozostać na miejscu aż do otrzymania wskazówek od osoby upo- ważnionej. Jeśli jesteście państwo w bezpośrednim zagrożeniu ogniem lub innym żywiołem, proszę udać się do najbliższego wyjścia awaryjnego, w kierunku zaznaczonym na planie ewaku- acji. Proszę nie biec. Najbliższe wyjście awaryjne stanowiły schody przeciwpożaro- we na prawo od wind; lecz ognioszczelne drzwi nie chciały się otworzyć. - Dla państwa bezpieczeństwa i wygody - powiedział Elek- tryczny Zamek - to wyjście bezpieczeństwa zostało tymczasowo zamknięte. Proszę udać się w kierunku najbliższego innego wyj- ścia. Proszę nie biec. Najbliższe inne wyjście znajdowało się w południowo-zachod- nim rogu budynku, za Korą Mózgową. Vanna skręciła w tamtą stronę i ujrzała dwa czarne strachy na wróble czatujące wśród biurek i komputerów. - I co, Amos? - spytał pierwszy. - Będzie uciekać? - No nie, Andy - odrzekł drugi. - Mi się zdaje, że pewnie po- leci. Andy chrząknął. - Nie widziałem nigdy, żeby kobieta latała. Widziałem, jak czas leci... - Widziałem, jak lecą pióra... - powiedział Amos. - Jak lecą przekleństwa... Vanna chwyciła monitor Craya i usiłowała nim rzucić. Był przyczepiony do tuzina innych urządzeń wężową plątaniną kabli, przeleciał więc pół metra i raptownie walnął o podłogę. - Mmm, hmm, hmm... - chrząknął Andy. - Jak dla mnie, chy- ba to nie jest ani czas, ani pióro, ani przekleństwo. Amos kiwnął na Vannę palcem. - Chodź no tu, kochana. Vanna cisnęła w niego faksem, potem skoczyła i pobiegła sla- lomem między biurkami. Amos chwycił słuchawkę telefonu i za- machnął się, próbując zahaczyć Vannę sznurem; zrobiła unik, ale za drugim rzutem mu się udało. Andy podciął jaw kostkach i wy- wrócił na posadzkę. Upadła jak długa, uderzając w barek z wo- dą z siłą rugbysty. - Mmm, hmm, hmm - powtórzył Andy, leniwie zbliżając się do niej. Usiłowała wstać; uderzył ją w skroń, ogłuszył. Chwycili ją za nogi i ręce, unieśli i rozbujali, śpiewając: - ...Widziałem orła lot... - ...Widziałem z cytryn sok... - ...Widziałem własny kraj... - ...Widziałem z wieży skok... Posłali ją płaskim rzutem w przeszkloną ścianę Kory Mózgo- wej. Uderzyła z wielkim hukiem, ale szkło nie pękło. - Cholernie - powiedział Andy. - Mocne - dopowiedział Amos. Nagła eksplozja wybiła dziurę w przeszklonej ścianie. Plat- forma do mycia okien podjechała ku nim na dobrze naoliwio- nych szynach; jej jednoręka pasażerka miała na głowie wiadro chroniące przed spadającym szkłem. - O! - zdumiał się Amos. - Takiego czegoś to nigdy żem nie widział. Kitę rozwaliła mu klatkę piersiową. Andy przysiadł na ułamek sekundy przed kolejnym strzałem; pocisk z wybuchowym ładunkiem przedarł się przez połę jego marynarki i wybebeszył drukarkę laserową. Andy padł pod biur- ko i znikł. Kitę strażackim toporkiem powiększyła dziurę w szybie. Zdej- mując wiadro z głowy, przecisnęła się do wnętrza, przystając nad Yanną - leżącą bezwładnie jak szmaciana lalka. Była przytom- na, ale mocno oszołomiona. Krwawiła z uszu. Przypomniała Kitę pierwszą ofiarę wojny, jaką widziała; szczenię malamuta, które zginęło pod kołami dyliżansu pocztowego z Moncton. - Słyszy mnie pani? - spytała szeptem. Vanna zmusiła się do słabiutkiego kiwnięcia głową i spróbo- wała usiąść, lecz nie była w stanie utrzymać się pionowo. - Masz - powiedziała Kitę, wciskając jej kolta w dłonie. - Na wypadek gdyby coś mi się stało, choć to się oczywiście nie ma prawa zdarzyć. Amos rozpłaszczył się pod kserokopiarką; Kitę zrewidowała go, wywracając kieszenie garnituru. W kamizelce wymacała pro- stą brzytwę. Żadnej broni palnej. Pomyślała, że to dobrze wróży. Teraz zwróciła się w stronę biurka, za którym zniknął Andy. Ten, z przysiadu, przewrócił je na nią. - Choroba ciężka! - zaklęła Kitę. Aby nie zostać zmiażdżoną, musiała przeskoczyć przez kopiarkę; biurko runęło na Amosa, ale lecące tuż za nim obrotowe ergonomiczne krzesło trafiło ją. Straciła równowagę. Odbijając się od kilku innych mebli biuro- wych, zgubiła ręczne działko. Zmełła w ustach przekleństwo i dobyła szabli. W otwartym przejściu między biurkami Andy zajął pozycję naprzeciw niej, wymachując maczetą o krótkim ostrzu. Wykrzywił twarz; miał to być groźny grymas, ale Kitę była zbyt wściekła, by ją przeraził, a oczy Andy'ego - piwne, płaskie i martwe - nie wzbudzały lęku. - No to dawaj! - rzuciła. Zbliżył się szybkimi, mechanicznymi krokami. Kitę upozoro- wała paradę, uskakując w ostatnim momencie, świadoma siły androida; maczeta przecięła powietrze. Przez sekundę Andy był odsłonięty; to wystarczyło Kitę: jego szkielet mógł być stalowy tam, gdzie ona miała ciało i krew, ale nerwy miał, jak ona, elek- tryczne. Cięła go w wyciągnięte ramię; klinga uderzyła w metal. Rozległ się brzęk jakby pękających napiętych linek; palce an- droida rozwarły się i maczeta upadła na dywan. Kitę uwolniła ostrze i odstąpiła w tył, zamierzając się na głowę Andy'ego. Wtem poderwała się Vanna, waląc z kolta. Tak jak Kitę, celo- wała w głowę, ale na skutek oszołomienia jej celność nie była najlepsza. Pierwszy nabój wyżłobił rowek w jego kapeluszu, dru- gi odbił się od ostrza szabli, a trzeci uderzył Kitę w żebra. - Uch! - powiedział Andy. Vanna oddała jeszcze trzy bezładne strzały i zwaliła się bez- władnie na podłogę. Andy, wciąż z głową w jednym kawałku, schylił się po macze- tę. Kitę leżała na wznak, krwawiąc. Tuż obok leżał przewrócony kosz na śmieci. Ponieważ nie miała nic lepszego do roboty, zaj- rzała do niego i ujrzała: kupę papierów, dwa ogryzki od jabłek, puszkę po coli, kasetkę po tonerze do kserokopiarki oraz ręczne działko Browninga kalibru 18 mm. - No i co, szary żołnierzyku? - powiedział Andy, zbliżając się i stając nad nią z maczeta. -Tym razem nasi górą, zdaje się. Kitę zaś wyciągnęła rękę; wydawało jej się, że ramię ma z mi- lion kilometrów długości; uniosła cały kosz na śmieci z pistole- tem, zatrzymała go, kiedy jego kontur pokrył się z konturem szy- dzącego z niej manekina, który właśnie przymierzał się do posie- kania jej na plasterki. Czterokrotnie pociągnęła za spust. Andy zniknął. Kosz na śmieci nasunął się na jej ramię jak otwarta z obu końców rura; nie czuła palców stóp. Bardzo chciało jej się spać, ale nie uważała tego za dobry pomysł; więc spróbowała nawiązać rozmowę: - Pani Domingo? Gdzieś niedaleko na podłodze Yanna Domingo wydała jęk. - Pani Domingo - powiedziała Kitę. - Nie wiem, czy dobrze mnie pani słyszy, ale tak sobie myślałam... gdybym jutro jeszcze żyła - nie żebym spodziewała się tego, ale gdyby - czy pomyśla- łaby pani nad zaproponowaniem mi pracy? Zapalnik - Jezus, Maria! Pomieszczenie było duże, ale nie przesadnie, choć dokład- nych wymiarów można się było najwyżej domyślać. Swego czasu musiało mieścić jakieś maszyny - w miejscach gdzie stały, na posadzce widać było jaśniejsze prostokąty i postrzępione otwo- ry - ale wszystko zostało stąd usunięte, by zrobić miejsce na dy- namit. Cztery i ćwierć tony, ustawione pod ścianami w stosy o nieznanej głębokości. Był ułożony w eleganckie wiązki po siedem lasek, wiązki two- rzyły wzór plastra miodu - taki nitroglicerynowy ul. Joan poli- czyła sobie w pamięci: cztery tysiące dwieście pięćdziesiąt kilo, mniej więcej ćwierć kilo na laskę, kilogram i siedemdziesiąt pięć deka na wiązkę, to daje... daje cholerne mnóstwo wiązek. Nie znała chemii na tyle, by obliczyć siłę wybuchu, ale z pewno- ścią byłoby to, zgodnie z obietnicą Hoovera, wielkie "bum". Znów zaczynała się hiperwentylować, ale tym razem nie zapa- liła papierosa. Rozejrzała się za zegarem bomby, żeby dowie- dzieć się, jaki ma termin, ale nie mogła go znaleźć. Poruszając się bardzo, bardzo ostrożnie, podeszła do najbliższego segmentu plastra miodu i przyjrzała mu się dokładniej. Na środkową laskę każdej wiązki nasadzono kapiszon z pięt- nastocentymetrowym lontem. Lonty sterczały w powietrze jak rzęski; nie były z niczym połączone. Zaskoczona, niepewnie uję- ła jeden z nich pomiędzy kciuk i palec wskazujący, aby spraw- dzić, czy nie jest to jakiś rodzaj anteny. Ale nie, był to szybkopal- ny kordytowy lont. - A gdzie, do jasnej cholery, jest główny lont? - zapytała Jo- an. - Gdzie... - zesztywniała, słysząc za plecami metaliczny szczęk. W jednej sekundzie zrozumiała wszystko. - O nic. - O tak - odezwała się Ayn Rand. Joan odwróciła się. Kraty trzasnęły, zamykając ją wewnątrz. Zamykając Lampę wewnątrz. - Wolę skończyć, robiąc coś niż nic. - Joan czuła jak do policz- ków napływa jej krew. -Tak powiedziałam? - Tak powiedziałaś. - Jestem aktywistką. - Przeliterowała to słowo jak uzasad- nienie wyroku sądowego. -To jest moja filozofia: widzę problem, więc działam. -Tak. - Nawet jeśli nie mam pojęcia, co, do cholery, robię, i tak działam. - Nawet jeśli wiesz, że nie masz pojęcia, co, do cholery, ro- bisz - dodała Ayn. - Nawet jeśli cię ostrzegano. Joan potakiwała. - To prawda, co powiedziałaś: nie jesteś wirusem, nie jesteś bombą... - Nie... - ...jesteś zapalnikiem. - Elektrycznym Ładunkiem Termitowym - oświadczyła Ayn Rand. - Ale najbardziej racjonalnym z racjonalnych. Joan zamknęła oczy. - Termit... termit zapala lonty? - Tak jest. - Lonty odpalają kapiszony... - Tak jest. - Kapiszony wysadzają dynamit, dynamit wstrząsa budyn- kiem, wstrząs uwalnia wirusa, wirus zabija tysiące niewinnych ludzi... - Tak, tak, tak i tak. - Wszystko przeze mnie. - Wszystko przez panią - potwierdził John Hoover, którego głos dobywał się z ukrytego gdzieś w ulu głośnika. - Ja zaś pra- gnąłbym tylko podziękować pani, panno Fine, za zaiste heroicz- ne wysiłki, podjęte by dotrzeć tutaj. Nie zdołałbym wysadzić te- go budynku bez pani pomocy. Dwie minuty Pociski smugowe szyły ściegami między belkami i rusztowa- niami wieżowca Babel. Po początkowym szturmie androidy zo- stały zepchnięte na północną stronę budynku; południową opa- nowała piechota morska. Teraz trwała przypadkowa wymiana ognia. Celem komandosów nie była eliminacja przeciwnika; mieli zapewnić mu zajęcie i zainteresowanie, podczas gdy spe- cjalna grupa uderzeniowa taszczyła Oko Afryki do centrum ste- rowania dźwigami. W stosunkowo spokojnym zakątku dwieście dwudziestego szóstego piętra Ruchomy Telewizor szedł sobie zakrytym przej- ściem. Jego monitor wyświetlał materiał telewizyjny z wojny sy- ryjskiej roku 2009: zwalisty amerykański generał przemawiał do sali pełnej reporterów. - Panie i panowie - mówił, wskazując stojący obok tel zor - widzicie tu oto kwaterę główną mojego przeciwnikT'- Przez salę przelała się fala pełnego podziwu śmiechu, kiedy pocisk manewrujący Kemo Sabe wypatroszył dwupiętrowy bu- dynek, zabijając wszystkich jego lokatorów. - Następnie poka- żę państwu ujęcie rodziny największych szczęściarzy na Bli- skim Wschodzie. - Para idąca po moście z dziecięcym wózecz- kiem ledwo zdążyła dojść do końca, kiedy naprowadzana laserowo bomba skróciła most o połowę. Reporter "Newswe- eka" śmiał się tak, że zleciał z krzesła. - A teraz, proszę pań- stwa, porównanie celności na długim dystansie czołgów syryj- skich i izraelskich... Kiedy Kamienny Mnich zgarotował Telewizora pętlą z nama- gnesowanej struny fortepianowej, na ekranie pojawił się szum; Maxwell dokończył dzieła, wbijając mu bagnet między żebra. Clayton Bryce gwałtownie przełknął ślinę. - No dobra - powiedział Maxwell. Zdjął Arkę z grzbietu i dał ją Claytonowi. -Ja? - A umiesz walczyć? - Pewnie że nie. Jestem księgowym. - No to będziesz nieść. Zabieraj. Przykucając pod osłoną palety pełnej worków z cementem, Maxwell wskazał Claytonowi centrum sterowania; pod przeciw- poślizgowymi schodami krył się Automatyczny Robotnik Budow- lany z karabinem, gotów do zastrzelenia każdego, kto tylko spró- buje się zbliżyć. - Tam właśnie masz dojść - polecił Maxwell. - W ciągu dwóch minut pierwsza grupa wybije przeciwników na lewym skrzydle wszystkimi dostępnymi środkami. Druga uderzy z prawe j. To po- winno odciągnąć ich uwagę od centrum pola, tu na wprost. Mnich załatwia strażnika; kiedy skończy, ty lecisz tymi schodami w górę i podłączasz Oko Afryki do superkomputera Nowej Wie- ży Babel. -Ja? - Jak cię postrzelą, nie zatrzymuj się. Nawet jeśli zostaniesz poważnie ranny, nie zatrzymuj się, dopóki nie podłączysz Oka. Ale staraj się, żeby cię nie trafili w ogóle. Leć szybko. - Ale czemu ja? - Jesteś księgowym. - Ale... - Sam bym to zrobił - powiedział Maxwell - ale mam inne sprawy. - Jakie inne sprawy? - Jak jechałem żurawiem, to coś widziałem. - Zadarł głowę. - Muszę to sprawdzić. - Poklepał Kamiennego Mnicha po ramie- niu. - Za dwie minuty. - Odwrócił się. - Zarazi - rzekł Clayton. - A kiedy podłączę ten... tego... to coś do superkomputera, to co się stanie? Czy to wyłączy wszyst- kich pozostałych Pomocników, którzy na nas polują? - Nie - odpowiedział Maxwell. - Ale jeśli wszystko zadziała, jak trzeba, Oko Afryki przejmie nad nimi kontrolę. Clayton rozważał to przez chwilę. - I to będzie lepiej? - zapytał. Ale Maxwell, pędząc już w inną stronę, nie usłyszał pytania. Agdyby - Tani dowcip - powiedziała Joan. - Przecież wiedziała pani, że tak właśnie będzie - odparł Ho- over. - To jest... - Joan uniosła ręce w tysiącu protestów naraz, wszystkie jednak były daremne. - To jest jakie? Niesprawiedliwe? - zarechotał Hoover. - Nie miało być sprawiedliwe. Miało być ironiczne. - Hoover... - Jeśli pani chce, można nadal wyłączyć ładunek termitowy. -Jak? - Po prostu: pokrętłem uzbrajającym włączyć bezpiecznik. - Pokrętłem uzbrajającym? Jakim pokrętłem? - Takim małym, podobnym do guzika. Mieści się w pojem- niczku na spodzie Lampy - wie pani gdzie. - Tak - odrzekła Joan, odzyskując kolory na policzkach. - Wiem gdzie. - Oj, oj. Nie zostało chyba na New Jersey, co? - Głupio zrobiłam - przyznała - ale Ayn powiedziała mi, że to nadajnik śledzący. - Tak i było - jeden z dwóch nadajników. Drugi jest w uchwy- cie Lampy. Śledziłem wasze poczynania dość dokładnie. Joan powoli odliczyła do dziesięciu. Potem zapytała: - A gdybym nie przyszła? - Jak mogłaby pani nie przyjść? Mówiłem, jest pani łatwym celem - kompulsywną samarytanką, takim dobroczyńcą na kola- nach, co uratuje życie nawet gościowi, którego nienawidzi - działem, że nie daruje pani sobie tego. Musiałem tylko za wać parę porządnych szturchańców, żeby utrzymać panią na wła ściwej drodze. - A gdybym nie przyszła? Gdybym zgubiła Ayn w kanałach? Gdybym odmówiła uczynienia tego ostatniego kroku? - A gdyby Dewey pokonał Trumana w 1948? Kogo to obcho- dzi? Liczy się to, co się zdarzyło. - I tak byś ich wszystkich zabił? - Było to na pół pytanie, na pół błaganie. Hoover zachichotał. - Tego się pani nigdy nie dowie, co nie? ...Ayn? -Tak? - Wybuchaj. Maxwell leci dalej Czujnik sejsmiczny spoczywał na platformie u samego szczy- tu nie dokończonego wieżowca. Błyskał światełkami po każdej eksplozji granatu na polu bitwy, mierząc drgania i decydując, czy jest to ten właśnie wybuch, na który ma czekać; ale wibracje wciąż były za słabe i światełka po chwili na powrót gasły. Siekąc łopatami powietrze, przeleciał czarny śmigłowiec. Je- go megafon, z akompaniamentem sprzężeń, odezwał się w te sło- wa: - Uwaga, uwaga. Mówi agent specjalny FBI Ernest G. Vogel- sang. Jeśli jesteście w zasięgu mojego głosu, łamiecie prawo. Na- tychmiast przerwać ogień, odłożyć broń i wyjść. Ktoś wypalił do niego, prawdopodobnie komandos ze złymi wspomnieniami o Libijskiej Kawalerii Powietrznej. Pocisk odbił się od stalowej belki i trafił w czujnik sejsmiczny; światełka roz- błysły i pozostały zapalone; poniżej platformy, z dźwiękiem po- dobnym do strzału, uchyliła się furtka, wypuszczając na tor ła- two tłukący się pojemnik. Zaczął się zsuwać, nabierając szybko- ści. Holograficzny szkic jego toru, który Hoover przedstawił Joan, był znacznym uproszczeniem; nie była to prosta równia pochyła, przypominała raczej kolejkę górską z wesołego miasteczka, za- kręcającą pętlami i meandrami po całej budowie. Zjeżdżający, grzechoczący pojemnik zwrócił uwagę kilku strzelców; dwa razy omal nie dostał. Dwa razy pudło. Kiedy zbliżał się do ostatniego zakrętu, granat wyrzucony z nasadki na karabin odbił się od to- ru, ale nie wybuchł. Pojemnik toczył się w kierunku krawędzi wieżowca, gdzie urywała się droga. Na końcu toru pojawiła się głowa żołnierza; Elektryczna No- ga kopnęła powietrze; Maxwell ustawił się w ryzykownej pozycji łapacza. Pojemnik był ciężki i zdążył nabrać ogromnego pędu, lecz Maxwella trzymał w miejscu słynny komandoski upór. - Mam cię! - krzyknął, kiedy pojemnik spoczął w jego ramio- nach. Kiedy piechota morska ruszyła do swego odwracającego uwa- gę szturmu, powietrze przeciął krzyk. Pierwsza grupa ostrzelała prawdopodobne pozycje wroga z wyrzutni rakiet. Druga - wy- kazując równy entuzjazm, ale mniej rozsądku - skorzystała z moździerza, kiepskiej broni w miejscu zamkniętym od góry belkami. Wystrzelony zeń pocisk wybuchł dokładnie pod Max- wellem, wysadzając wsporniki mocujące tor jazdy pojemnika; jego końcowy odcinek zawalił się i odpadł na bok, zatrzymując się na ramieniu żurawia. Maxwell leciał dalej. - Budynek jest otoczony - ostrzegł agent Yogelsang przez me- gafon. - Budynek jest otoczony! Wszyscy jesteście aresztowani! Wgrze Tymczasem na nie istniejącej wyspie małych różowych do- meczków helikopter należący do BOŚ (Bojówki Ochrony Środo- wiska) wylądował na trawniku przed białą fabryką lodów. Wy- skoczyło zeń czterech umundurowanych bojówkarzy, wygrażając drewnianymi pałami plującym brudnym dymem kominom (nie wiadomo, dlaczego fabryka lodów miałaby mieć kopcące komi- ny, ale skoro wszystko to było wyimaginowane, nie musiało być stuprocentowo logiczne). Bojówkarze wyciągnęli dyrektora fa- bryki z gabinetu i spuścili mu łomot; kiedy na czworakach wpełzł z powrotem, produkcja dymu została zredukowana o połowę. Rodzice Harry'ego odetchnęli lżej. Ale nie Harry; teraz zało- ga BOŚ przyleciała do jego fabryki, żądając zapłaty za swe usłu- gi. Byli kosztowni; aby ich spłacić, musiał zastawić jedną z cięża- rówek. Wtedy Elektryczny Gant wynajął skorumpowanego ban- kiera, który wezwał go do zapłaty długu i przejął samochód, pozbawiając Harry'ego jednej dziesiątej dochodów. Przegrywał. Nie bardzo się tym przejmował, zważywszy, jaka była stawka, ale przecież od chwili kiedy Roy wyjaśnił mu nowe zasady, oczywiste było, że wszystkie triki i sztuczki ma w zana- drzu jego przeciwnik - a więc na wygraną nie liczył. Wszystkie okoliczności zwróciły się do tego stopnia przeciwko niem nawet poświęcenie życia rodziców nie dałoby mu nic - kilku minut, w których czułby się wyrodnym synem. Świadomość pewnej klęski może jednak w pewnym stopniu wyzwalać; jak zauważył Edward Abbey, kiedy sytuacja jest bez- nadziejna, nie ma się czym przejmować; a Harry nigdy nie przej- mował się zanadto. Przeciwnie: korzystając z wrodzonej zdolno- ści ignorowania szerszego aspektu spraw, zablokował się na smutną rzeczywistość - jedynie od czasu do czasu zerkał, czy matka nie sinieje - i zanurzył się w grze. Gdy Elektryczny Gant obniżył ceny lodów, on obniżył je jeszcze bardziej; gdy Elektrycz- ny Gant wysłał związkowych agitatorów do fabryk Harry'ego, ten zastawił kolejną ciężarówkę i wynajął do ich zwalczania ła- mistrajków Pinkertona. W prawdziwym świecie Mały polerował swojego thompsona, lecz Harry, całkowicie zatopiony w grze, nie zwracał na to uwagi. A kiedy Elektryczny Gant postawił go nie- mal pod ścianą i zmagania stały się jeszcze bardziej zacięte, wy- darzyła się dziwna rzecz: Harry się uśmiechnął. Zaczynał się do- brze bawić. Roy Cohn nie bawił się dobrze. Nie zainteresowany grą, stał w oknie wychodzącym na północ, w stronę wieżowca Babel i du- mał. - Toby - odezwał się nagle. Osobisty asystent Ganta natychmiast się ożywił. - Tak jest, panie Cohn. - Zastrzelili Amosa i Andy'ego. Ten, kto to zrobił, nie powi- nien już stwarzać problemów, ale chcę, żebyś się upewnił. - Tak jest. Zajmę się tym. -Toby wziął Kij Treningowy z Szyb- kościomierzem z biurka Ganta i wyszedł. - Cz-cz-czy ch-ch-chce p-pan... M-m-mam go w-w-wspierać... N-nie uważa p-p-p-pan, ż-ż-że lepiej... - Mały, zamknij mordę - uciszył go Roy. Spojrzał w okno i zmarszczył brwi, zauważając kolejną rzecz, która mu się nie po- dobała. Ratunek z powietrza Sterowiec przysiadł na krótko, by uzupełnić paliwo, na placu przy lotnisku Kennedy'ego. Tutaj zwolniono pojmanych mary- narzy z "Mitterrand Sierra", a Kazensteinowie z Palestyny ogło- sili zamiar powrotu do Londynu najbliższym samolotem. Więk- szość pozostałych członków załogi "Yabba-Dabba-Doo" wróciła do miasta środkami transportu publicznego, Lexa natomiast we- szła do budynku dworca, by wykonać kilka telefonów i skombi- nować jakieś ciuchy dla Serafiny i Dwudziestu Dziewięciu Słów. Lemury pozostały na pokładzie "Sweet Jane", zabawiając się sprzętem w studiu produkcyjnym. Podczas gdy Walter instruował Dana i Morrisa, jak mają na- pełnić zbiorniki - lądowisko było samoobsługowe - Philo stał na tłuczniowej nawierzchni z Bakerem. Obaj kapitanowie gawędzi- li ze sobą od dłuższego czasu: Baker oszczędny w słowach, ale kulturalny, Philo z rezerwą, ale grzeczny; w trakcie lotu odkryli, że lubią się - czy raczej: lubiliby się, gdyby nie ustawili się na wrogich pozycjach. Kontynuowali rozmowę nawet po odejściu pozostałych najemników, a także kiedy powróciła Lexa, niosąca dwie pamiątkowe koszulki oraz dresy w rozmiarze eskimoskim. - Toshiro i Betsy zabiorą nas spod Grobowca Granta - ogłosi- ła. - Kazałam Betsy podpiąć się do mojego domowego kompute- ra i przejrzeć wiadomości. No i dowiedziałam się, że na Babel właśnie uderzyli jacyś terroryści. Wielka rzecz. Myślę, że skoro to i tak po drodze, może zajrzymy... - Wiesz co, Lex - odparł Philo - właśnie rozmawialiśmy z Ba- kerem o tym, jak bardzo mamy dość na dzisiaj wielkich rzeczy. Poza tym, z tą ospą naprawdę powinienem być w łóżku... - Nie bądź cieniasem, Philo. Dzieją się wydarzenia! - Chwy- ciła go za rękę. - No, dawaj! Philo rzucił spojrzenie Bakerowi. - No cóż - powiedział. - Pójdę. - Noo - odrzekł Baker. - Hmm. Cóż... Lexa, słysząc w ich głosach wahanie, dodała: - Proszę... - i drugą ręką ujęła dłoń Bakera. - Walter! - zawołał Dań, kiedy "Sweet Jane" weszła w prze- strzeń powietrzną Harlemu. -Walter! - Czego? - odkrzyknął szorstki głos. - Jakiś gość wisi tam na budynku! - Co za gość? Gdzie? - Tam - pokazał kapitan Baker, uniósłszy się z fotela drugie- go pilota. - Na lewo, tuż pod szczytem. Maxwell spadł w brezentową płachtę zabezpieczającą, który- mi otoczona była budowa. Górny pierścień płacht, przeznaczo- ny do wyłapywania drobnych przedmiotów, zarwał się pod jego ciężarem, lecz te drugie, położone niżej, były mocniejsze. Mimo to po uderzeniu puścił szew; Maxwell prześliznął się przez dziu- rę aż do pasa i zwisał do góry nogami, wciąż ściskając pojemnik z wirusem. Kapitan Baker zapytał Waltera: - Jak blisko da pan radę podejść? Walter zerknął na pokaz sztucznych ogni - wybuchów i roz- błysków z luf - rozświetlający szczyt zikkuratu. - Dlaczego niby miałbym podejść bliżej? - Zanim objąłem dowództwo w marynarce - wyjaśnił kapi- tan - miałem już za sobą dwieście godzin w powietrzu w misjach ratunkowych. Spuszczałem się na linie z helikoptera i podnosi- łem z wody strąconych pilotów. Więc tak sobie myślę, gdyby za- wisnąć nad tym facetem... Walter pokręcił głową. - Powłoka z gazem jest za szeroka. Nawet jeśli przytulimy się do budynku, i tak z gondoli pan go nie dosięgnie. - Trzeba zawisnąć nad nim - powiedział Baker, - A potem opuścić mnie na linie cumowniczej. Jak będę musiał, to najwy- żej się rozhuśtam. - Hmm - odrzekł Walter. - Jeśli mówi pan serio, mamy tu dra- binę sznurową, którą można wywiesić z bocznych drzwi studia. Niektórzy z naszych reporterów-pistoletów lubią z niej korzystać do kręcenia tych ujęć z ręki - bardzo macho... Ale czy aby na pewno chce się pan tego podjąć, z tą raną głowy? - A tam - mruknął kapitan. Potem zerknął przez ramię na Phila. - Potrzyma mi pan drzwi? Lemur wspiął się na kolana Dana Rathera i ułożył do snu w jego brodzie. Dań próbował go nie obudzić, zapinając na gło- wie kapitana pasek z bezprzewodową minikamerą. Świadomy wielkiego opatrunku tuż nad okiem kapitana, zapytał: - To nie boli, prawda? - Tylko jak pasek dotyka mojej głowy - odparł kapitan. - Oj tam, przeżyje pan - powiedział Dań. - A materiał będzie świetny. Serafina i Dwadzieścia Dziewięć Słów wypłoszyli pozostałe lemury ze studia; Philo już otwierał drzwi. Morris rozwinął sznu- rową drabinkę - wykonaną z prawdziwej konopnej liny, z ręcznie ciosanymi drewnianymi szczeblami; zaiste, ustrojstwo dla praw- dziwych mężczyzn - i przypiął ją do dwóch pierścieni w podło- dze. Lexa, przyglądając się twarzy Maxwella na jednym z dwóch monitorów podglądu, odezwała się: - Wiecie co, ja chyba znam tego gościa. - Przekręciła głowę, by skontrolować widok z prawego górnego punktu. - No jasne! To jeden z lokatorów Joan, przypadek z chronicznym zmęcze- niem wojennym... Cholera. Trzeba było z lotniska zadzwonić po Joan... - Chroniczne zmęczenie wojenne? - zapytał Baker. - Bardzo ciężkie? W przedniej kabinie wyświetlacz na szybie rozbłysł ostrzeże- niem: ALARM ZDERZENIOWY. Polatujący nad Babel helikop- ter został właśnie postrzelony w ogon i niebezpiecznie dryfował w kierunku "Jane". - Uwaga, sterowiec! - zatrzeszczały megafony śmigłowca. - Tu mówi FBI. Utraciliśmy sterowność. Proszę zejść z drogi. Walter przechylił wolant maksymalnie w prawo. W studiu operatorskim Philo stracił grunt pod nogami i zatoczył się w kie- runku otwartych drzwi. Kapitan Baker złapał go za rękę, ale wte- dy idący mu z pomocą Morris niechcący go popchnął. Wszyscy trzej wypadli z gondoli. Sterowiec podszedł tak blisko wieży, że ściągnął na siebie ogień karabinowy. Lexa i Serafina, mimo niebezpieczeństwa, po- deszły do drzwi i wyjrzały; Walter gromił strzelców przez mega- fony "Jane". Philo, kapitan Baker i Morris dyndali jak winne grono z koń- ca drabinki sznurowej. Morris wołał: "Obniż się! Obniż się!", Ba- ker zaś pokazywał w kierunku wieży i wrzeszczał: "Daj bliżej!" Philo uniósł wzrok na Lexę i kiwnął głową, głosując zgodnie z kapitanem. - O Boże! - powiedziała Lexa. - Dań, minikamera działa? - I to jeszcze jak! - zawołał Dań. -Walter! Steruj według mo- ich wskazówek! Dwadzieścia trzy Pół mili stamtąd Ayn Rand wyciągnęła z zanadrza malutką okrągłą anarchistyczną bombę. Zacisnęła usta i mocno pocią- gnęła z cygarniczki, rozżarzając do czerwoności koniuszek holo- graficznego marlboro, po czym przytknęła go do lontu. Gdy zasy- czał i zaiskrzył, zaczęła odliczać: - Trzydzieści... dwadzieścia dziewięć... dwadzieścia osiem... - Skurwysyn z ciebie, Hoover - powiedziała Joan tonem jak z epitafium - i ktoś cię w końcu załatwi. - Świat się skończy - odparował Hoover. - W końcu. - ...dwadzieścia siedem... dwadzieścia sześć... Nie zamierzając się poddać, Joan podeszła do drzwi. Próbo- wała rozgiąć kraty za pomocą strzelby, przynajmniej na tyle, by wyrzucić Lampę Ayn na zewnątrz. - Nie trwoń sił - powiedział Hoover. Joan trwoniła siły. Zgięła lufę i zepsuła zamek. Kraty ani drgnęły. - ...dwadzieścia pięć... dwadzieścia cztery... dwadzieścia trzy... Kolejna próba. Pistoletowa kolba strzelby ułamała się, kale- cząc jej ręce. - ...dwadzieścia trzy... Joan syknęła i uniosła krwawiącą dłoń do ust. - ...dwadzieścia trzy... Chwila. - ...dwadzieścia trzy... Spojrzała w dół. Obraz w kloszu lampy rozmazał się, podobnie jak w tunelu, po ataku elektrycznego węgorza. Po chwili wy- ostrzył się na krótko i Ayn piąty raz powtórzyła: - ...dwadzieścia trzy... - Dwadzieścia dwa - poprawił ją Hoover. - Dwadzieścia trzy - powiedziała Ayn Rand. - Dwadzieścia dwa, do cholery! Dwadzieścia dwa! - Dwadzieścia trzy - upierała się Ayn. Tym razem, gdy obraz zogniskował się, patrzyła prosto na Joan. Była napięta, jakby dźwigała wielki ciężar, a jej oczy mówiły: Długo tak nie wytrzy- mam. Wymyśl coś. Kiedy Hoover obrzucał Ayn przekleństwami, Joan spróbowa- ła coś wymyślić. Lecz zanim zaczęła, usłyszała dźwięk. Muzykę. Klasyczny motyw. Zerknęła przez kraty na korytarz. Nikogo tam nie było, ale oczami wyobraźni widziała opancerzonego żarłacza, całego i zdrowego po salwie z granatnika. Joan zaczęła walić w kraty szczątkami strzelby. - Heeeeej! - wrzasnęła. - Heeeeeeeeeeeeeej!!! - Zamknij się! - przykazał jej Hoover. - Ayn! Dwadzieścia dwa! To rozkaz! - Dwadzieścia... trzy... - odparła Ayn, słabnąc. - Dwadzieścia trzy... Joan pospiesznie obmacała kieszenie. Gwizdek przeciw gwał- tom od Fatimy Sigorski. Zadęła w niego z całych sił. "Bolero" rozbrzmiało głośniej. 30. ŚCIEKI. . Czarny wirus Zabłąkane i niezupełnie zabłąkane pociski wciąż rykoszeto- wały na gondoli i powłoce sterowca, mimo iż Walter wygrażał im potęgą sieci kablowej CNN. Ryzykując zderzenie w razie nagłe- go szkwału, podprowadził "Jane" bliżej, według wskazówek Da- na. Na szczęście wiatr nie był silny i załoga ratownicza w nieca- łą minutę miała w zasięgu upadłego komandosa. Lecz Maxwell nie chciał współpracować. - Wyciągnij rękę - polecił mu kapitan Baker. - Zamachniemy się w twoją stronę, złapiesz mnie mocno i już. Maxwell pokręcił głową i mocniej przytulił pojemnik z wiru- sem do piersi. - Nie da rady - oznajmił. - Życie narażamy dla ciebie, palancie! - wrzasnął Morris. - Rób, co ci każą, to wyciągniemy cię stąd! Maxwell spojrzał na Phila i ponownie pokręcił głową. - Nie da rady. - Da radę! - skontrował go kapitan Baker. - Zamach! W pobliżu znów pojawił się helikopter FBI, jak opity ponczem szerszeń. Walter, rozkojarzony pojawieniem się nad rzeką Hud- son drugiego sterowca CNN, przeoczył ALARM ZDERZENIOWY. Dopiero gdy było już niemal za późno, szarpnął wolant przy akompaniamencie przekleństw załogi ratowniczej. Kapitan Ba- ker, usiłując chwycić dłoń Maxwella, nagle splótł się z nim do gó- ry nogami: jego stopy miał za głową, a wolną ręką łapał go za ko- lana. Odlatujący sterowiec naprężył drabinkę; puścił szew w płachcie zabezpieczającej i Maxwell wyskoczył w powietrze. Rozhuśtana drabinka pofrunęła w mrok, unosząc niekształtny i rozwrzeszczany obciążnik. Uszkodzony śmigłowiec przeszedł przed dziobem "Sweet Ja- ne", muskając ją czubkami łopat. System antykolizyjny automa- tycznie pochylił nos sterowca; Walter padł na wolant. Zanim opa- nował sytuację, "Jane" zanurkowała o sześćdziesiąt metrów. Wtedy ekipa ratownicza już huśtała się z powrotem; zikkurat, dotąd oddalający się posłusznie, znalazł się nagle zbyt blisko. - W górę, dawaj w górę! - krzyknął Morris na widok pędzącej ku nim ściany wieżowca. Dań, oglądając w studiu transmisję z minikamery, zawołał z zachwytem: - Kurde! Trafili w dwieście czwarte piętro. Na szczęście jeszcze ni oszklone: przez poręcz z drewnianych łat przebili się z łatwości^ Nastąpiła kotłowanina, ocieranie kolan i rozbijanie łokci. W koń cu zamarli na twardej, nie wykończonej posadzce. Morris wciąż szarpał się z oplątującą go drabinką sznurową, próbując wyswo- bodzić się, zanim pociągnie go ze sobą. Philo wygarnął odłamki z włosów. - Wszyscy żyją? - zapytał. - Człowieku! - westchnął Morris, gdy drabinka uleciała w po- wietrze bez niego. - Oby to był już ostatni fuks tego dnia. Baker wypluł na dłoń ząb i przyglądał mu się z niedowierza- niem. Maxwell stęknął, co rozwścieczyło kapitana. - Ty skurwysynu! Czemu nie złapałeś mnie za rękę, kiedy ci kazałem?! Półprzytomny Maxwell leżał na plecach. - Wirus - wymamrotał. - Co takiego? - zdumiał się Baker. Morris usłyszał wyraźnie. - Wirus? - zapytał. - Jaki wirus? Maxwell podniósł cudem ocalały pojemnik. - Wirus - powtórzył. - Czarny wirus... Oko mi powiedziało... uważaj na niego... musisz... - zatrzepotał powiekami i zachwiał się; pojemnik zaczai wysuwać mu się z rąk, ale Morris czuwał i go chwycił. - Czarny wirus? - powiedział kapitan Baker. - O czym on, do cholery, gada? - Nie jestem pewien - odrzekł Morris, badając pojemnik. Był szklany, z metalowymi zakrętkami. Wewnątrz miał jakiś srebr- noszary pył; zamknięcia były oznakowane: jedno - koniczynką zagrożenia biologicznego, drugie - parą... no cóż, gdyby Morris nie wymyślił nic innego, powiedziałby, że parą uszu Myszki Miki. - Hmm... Głos Lexy: - Philo, żyjesz? Philo wychylił się przez okno i ujrzał Lexę i Serafinę macha- jące do niego z otwartych drzwi gondoli. - Wszystko OK! - wrzasnął, wymachując rękami. - Zamknij- cie te drzwi, zanim ktoś jeszcze wypadnie! Spotkamy się przy Grobowcu Granta! - Być może - dodał Morris, mając na myśli pojemnik. - Być może, to jest jakiś rodzaj wirusa. - A jeśli tak, to co z nim zrobimy? - zapytał Baker. - Nie by- łem szkolony w broniach chemicznych i biologicznych... - Hmm, ta puszka wygląda na zamkniętą próżniowo. Skoro tak, puszczenie przez nią elektrycznego łuku powinno zamienić jej zawartość w plazmę... co powinno zneutralizować wszelkie szkodliwe organizmy. - Puknął palcem w jeden z końców pojem- nika. -Taak... - No, nie wiem - powiedział kapitan Baker. - Jest pan pe- wien? - Taak. - Morris skinął głową sam do siebie. -Taak, spróbuj- my. - Zerknął przez korytarz do jednego z sąsiednich pomiesz- czeń i ujrzał tam stojak z elektrycznymi narzędziami. - Przynie- ście mi jeden z tych grubych przedłużaczy, dobra? Wpięcie Clayton Bryce kurczył się za paletą pełną worków z cemen- tem. - Musisz się postarać - mruczał do siebie. - Musisz się posta- rać. Musisz się postarać. Powtarzał to od dobrych kilku minut. Kamienny Mnich zgod- nie z planem zdjął strażników, ale został przy tym ranny - a mo- że zabity; wyglądając ze swej kryjówki, Clayton widział, jak osu- wa się na szczątki androida. Gdy do ataku ruszyli pozostali ko- mandosi, on także zerwał się i pognał do centrum sterowania. Lecz odwrócił się po wybuchu pierwszego pocisku z moździerza; huk był tak głośny, że z całą pewnością celowano w niego. A teraz bał się pójść dalej; bał się również, że jeśli nie sprawi się szybko, Pomocnicy załatwią wszystkich komandosów i zaczną go szukać. Skóra na karku ścierpła mu ostrzegawczo. Odwrócił się. Nad nim stał Ruchomy Telewizor. Odtwarzał film dokumentalny z wojskowej sekcji zwłok, jednocześnie celu- jąc mu w twarz z pistoletu do wstrzeliwania kołków. Clayton za- wył i rzucił się w bok; pistolet wydał odgłos jakby spluwania; gorący bolec przeciął Claytonowi policzek i wbił się w worek z cementem. Clayton zachwiał się na nogach. Arka na plecach ciążyła mu, ale zarazem osłaniała: kołek, który trafiłby go w kręgosłup, wy- lądował na osłonie akumulatora. Clayton przykucnął za rogiem palety. Po chwili zerwał się do biegu. Kolejny bolec trafił go w ramię, które najpierw rozpaliło się, a potem zdrętwiało. Po- biegł sprintem. Z powietrza doleciał doń łoskot wirnika helikoptera - Tu mówi FBI - zagrzmiał głos. - Musimy awaryjnie lądować Proszę opróżnić teren. Czarny śmigłowiec spadł z nieba, lądując na Ruchomym Tele- wizorze; Clayton popędził schodami do centrum sterowania; po- wiew kręcących się wciąż łopat dał mu dodatkowego kopa. Zna- lazłszy się wewnątrz bunkra, trzasnął drzwiami i zaryglował je. Podbiegł do superkomputera. - Gniazdko - zanucił. - Gniazdko. Gniazdko... Na zewnątrz, choć blisko, eksplodowało coś wielkiego, pewnie helikopter. W centrum sterowania wyleciały wszystkie szyby, sy- piąc bezpiecznym szkłem jak ryżem na weselu. Clayton padł na podłogę. Gdy odłamki opadły, uniósł głowę i tuż przed nosem dostrzegł okrągłe gniazdko oznaczone napisem: LINĘ I/O. W pośpiechu, drżącymi rękami, rozwinął przewód z boku Ar- ki. Wydmuchnął kurz z gniazda. Wpiął się do niego. Arka, sprzęgając się z superkomputerem Nowej Wieży Babel, cichutko zabrzęczała. Oko Afryki, obudziwszy się, przepłynęło po kablu. I choć to czysty zbieg okoliczności, dwanaście sekund później nastąpiło trzęsienie ziemi. Jeden uniósł wzrok - Kurwa mać! - powiedział Roy Cohn. - Co s-się dz-dz-dz... Czy coś nie t-t-t... Ma-ma-mamy p-p-pr- -prob... Kłopoty, szefie? - zapytał Mały. - Zastrzelili Toby'ego! - odpowiedział Roy. Skupił się. - Ktoś z nich jest jeszcze na chodzie. Chyba Domingo. Ma to pierdolo- ne działko. - Cz-cz-czy m-mam... - Wyjdź i wymieć pokój. Wystrzelaj wszystko, co się rusza. Stosy gratów w gabinecie zaczęły się przesuwać i wywracać. Mały przez chwilę się nie jąkał: - Wszystko się rusza, szefie! - Trzęsienie ziemi? - zdumiał się Roy, wyrzucając ręce do gó- ry. - A potem co? Armagedon? Mały sięgnął po klamkę. Wtem z drzwi odleciał spory odła- mek wprost na niego. - Szefie! - jęknął Mały, obracając się. Drugim strzałem dostał w plecy; palec drgnął mu na spuście thompsona, zasypując szybę okna pociskami. Roy właśnie zdążył przybrać wkurzony wyraz twarzy, gdy nagły przechył budynku zepchnął go za parapet. Mały upadł, a Yanna kopnęła w drzwi. Oparła się o futrynę; czysta wściekłość na moment przytłumiła zawroty głowy. Ponow- nie strzeliła do Małego Fryzjera, konwulsyjnie drgającego na pod- łodze. Potem zwróciła się w stronę dwóch Harrych, myśląc, jak by tu odróżnić prawdziwego od fałszywego. Nie było to trudne. Jeden Harry wciąż siedział zgarbiony nad konsolą z grą, głu- chy na strzały, trzęsienie ziemi i ogólne zamieszanie; uśmiechał się i grał, pośród szalejącego chaosu. Drugi uniósł wzrok. - Yanna! - powiedział z fałszywym uśmiechem ulgi na twa- rzy. - Dzięki Bogu! Tak się bałem, że prawie... Yanna! Yanna, za- czekaj! Nie! - Zły ruch, uzurpatorze - odparła Yanna i wystrzeliła. Brzuch bestii Zatem Joan w lochach pod wieżowcem Babel walczyła już tyl- ko o własne życie, choć nie wiedziała o tym. Wciąż waliła w kraty - a Ayn znów podjęła odliczanie - kiedy nadszedł pierwszy wstrząs. Tracąc równowagę, poleciała w dół po schodkach, gwałtownie łapiąc powietrze. - ...osiemnaście... siedemnaście... szesnaście... Usiadła i dławiąc się, wykaszlała gwizdek Fatimy. Pomiesz- czenie zatrzęsło się gwałtownie; wzór plastra miodu uległ znie- kształceniu, kiedy porządnie ułożony dynamit zwalał się w nie- chlujne sterty. - ...piętnaście... czternaście... Wciąż, mimo łoskotu trzęsienia ziemi, do uszu dochodziły urywki "Bolera" Ravela, choć nigdzie nie było widać Meister- brau. - ...trzynaście... dwana... Przez schody przeszła wibracja, która najwyraźniej nie była trzęsieniem ziemi. Lampa Ayn Rand, cały czas w chwiejnej rów- nowadze, przechyliła się i spadła, odbijając się na każdym stop- niu, aż spadła na kolana Joan. - Co jest? - powiedziała Joan. - Co jest? - zawołał Hoover. Ukryty głośnik trzasnął krótkim spięciem. - ...dziesięć... dziewięć... Joan odskoczyła w tył. W podłodze otworzyła się szczelina - ...osiem... Szczelina się poszerzyła. Uniósł się cały blok podłogi, jak otwarta klapa. Z otworu popłynęła czarna ziemia i zakrzywione odłamki drewna oblepionego gliną - z obudowy bardzo starego tunelu. - ...siedem... sześć... pięć... Pojawiła się szara płetwa. Szary pysk; para szarych łap. Me- isterbrau uniósł się jak Lewiatan w średniowiecznym teatrze. - ...cztery... Joan również się uniosła. Ziemia wzruszała ramionami i pod- skakiwała, a Joan, zapomniawszy o ranach, skakała wraz z nią. Odkopnęła laskę dynamitu, która podleczyła się zbyt blisko. Lampa rozżarzyła się w jej dłoni. Klosz płonął czerwienią. Spoj- rzała w nią po raz ostatni; widziała, jak Ayn kiwa potakująco głową. - ...trzy... dwa... Meisterbrau rozdziawił paszczę. Muzyka rozbrzmiała pełną mocą. Joan rzuciła się naprzód; w jej dłoni właśnie rodziła się nowa gwiazda. I gdy ziemia nadal wzruszała ramionami, a cały wieżowiec Babel chwiał się i podrygiwał, wsunęła Lampę i wraz z nią całą prawą rękę do brzucha bestii. I 23 Bądź pogodny, dopóki żyjesz. Ptahotep, XXIV w. p.n.e. Prąd Wielkie trzęsienie ziemi na Wschodnim Wybrzeżu w roku 2023 miało epicentrum w New Jersey, ale jego skutki odczuła cała Nowa Anglia, a nawet Atlanta. Miało 7,1 stopnia w skali Richtera i trwało osiemdziesiąt dwie sekundy. Pierwsze drgania włączyły syreny ostrzegawcze w elektrow- niach regionu. Zaskoczyły wyłączniki bezpieczeństwa, odłącza- jąc turbiny; w elektrowni atomowej Con-Ed w Scarsdale inży- nierowie pospieszyli, by awaryjnie wyłączyć reaktor. Mrok spo- wił Manhattan. Harry Gant w swym gabinecie w Feniksie walnął pięścią w konsolę z grą i zawołał: - No co jest! Światła zgasły także na Babel, ale dopiero po tym, jak Morri- sowi udało się porazić prądem nanowirusa. A zanim światło zga- sło w centrum sterowania na szczycie wieży, Oko Afryki zdołało się ewakuować. Jadąc szybką i szyfrowaną cyfrową siecią do Mo- unt Weather w stanie Wirginia, zainstalowało się w superkompu- terze Departamentu Obrony, chronionym nawet przed atakiem nuklearnym; w ten sposób zabezpieczywszy się od naturalnych i nienaturalnych katastrof, natychmiast wygenerowało śmiercio- nośny podprogram wirusowy i wysłało go na zachód po zemstę. Linie światłowodowe przeniosły tego ducha do podnóża Gór Skalistych - wściekły wrzask w szklanej nitce - po drodze, jak wezwanie do broni, zadzwonił dzwonkami wszystkich telefonów w Kolorado i Nowym Meksyku. Później, nabierając rozpędu, przeskoczył na drugą stronę i popędził pustyniami Utah i Neva- dy. Miasta na wschodzie jeszcze się trzęsły, kiedy przechodził przez główną centralę telefoniczną o numerze kierunkowym 714, szukając ukrytej furtki. Z kosmosu Elektryczne Oko satelity szpiegowskiego CIA za- uważyło na ziemi mały termiczny kwiatuszek. Mikroprocesory satelity zaczęły opisywać to zdarzenie, najpierw zamykając je coraz dokładniejszymi współrzędnymi geograficznymi: półkula zachodnia. Ameryka Północna. USA. Kalifornia. Powiat Orange. Miasto Anaheim. Park rozrywki Disneyland. Plac Nowy Orlean. Róg południowo-wschodni. Pożar. Gaz Restauracja nazywała się Gilead. Znajdowała się naprzeciw- ko niebiańskiego welodromu i popularna była zwłaszcza wśród nowo przybyłych - świetne miejsce, by się odprężyć, popijać Mai Tai i przyzwyczajać się do życia wiecznego. Przy barze siedziały Joan, Kitę i Siostra w Fiolecie Ellen Fine, piły piwo i paliły. Joan paliła na dwie ręce, albowiem obok zę- bów mądrości obie z Kitę odzyskały także swe kończyny; święty Piotr u bramy wygrzebał je ze swoich oznaczonych rzymskimi cy- frami szuflad. W przeciwieństwie do Joan, Kitę jeszcze swojej nie przyczepiła, lecz taszczyła ją ze sobą jak wątpliwy prezent, który prawdopodobnie zatrzyma, ale musi się przyzwyczaić. - Więc nawet gdyby bomba wybuchła - ciągnęła Joan - nie miałoby to znaczenia. Maxwell już rozprawił się z wirusem. - Z drobną pomocą prasy i Szin Bet - dodała jej matka. - W sumie dobrze, gdyby nie oni, trzęsienie ziemi zrzuciłoby po- jemnik, niezależnie czy bomba wybuchła, czy też nie... - Więc wszystko, co uczyniłam, nie miało żadnego znaczenia. - Nie dla czarnych. Ale zapobiegając eksplozji, zaoszczędziłaś Harry'emu Gantowi miliony dolarów, które musiałby wydać na odbudowę. - No i wreszcie wykończyłaś Meisterbrau - dodała Kitę. - Nie zapominaj o tym. Okna baru wychodziły na basen, w którym z zadowoleniem pływała w kółko szara płetwa rekina. Obok basenu przy stoliku siedziała kobieta i mężczyzna. Kobieta miała krótką chłopięcą fryzurę i wijącą się czarną pelerynkę; nad sercem nosiła złoty wisior ze znakiem dolara... Mężczyzna miał długie kręcone wło- sy, złośliwy uśmiech i koszulę uszytą ze skrawków flagi amery- kańskiej; górne trzy guziki były rozpięte, odsłaniając włochatą pierś i pacyfę na srebrnym łańcuszku. - Dlaczego z Ayn siedzi Abbie Hoffman? - zapytała Joan. - Praca społeczna - wyjaśniła matka. - Praca społeczna? - Popełnił samobójstwo. Samobójcy dostają miliard godzin pracy społecznej. - Jakiej? - Porad psychologicznych. Jemu kazano pomóc Ayn wykształ- cić w sobie poczucie humoru. - Lyndon Johnson i grzechotnik siedzą na płocie - opowiadał Abbie Hoffman - i grzechotnik mówi... - Nie - sprzeciwiła się Ayn. - Co nie? - Grzechotniki nie mówią. - No tak, wiem, że nie mówią, ale... - Poza tym jest mało prawdopodobne, żeby prezydentowi Sta- nów Zjednoczonych pozwolono znaleźć się w pobliżu jadowitego gada. Również żaden racjonalny człowiek nie chciałby tego uczy- nić - co nie oznacza, że budowniczego państwa dobrobytu po- winniśmy uważać za człowieka racjonalnego. Ale... - Tak, ale widzisz: to jest dowcip. Nie musi być całkiem sen- sowny, a przynajmniej okoliczności nie muszą. Fakt, że jest lek- ko absurdalny, w istocie sprawia, że jest śmieszniejszy. No do- brze - ciągnął Abbie. - Lyndon Johnson i grzechotnik siedzą na płocie... - Na jakim płocie? Kitę pokręciła głową. - Całe szczęście, że sama nie zadałam sobie śmierci. - Kitę... - zastanowiła się głośno Joan. - Jak ciężka była rana? - Jestem tutaj, a ty jeszcze pytasz? - Ale gdzie dostałaś? Gdzie dokładnie? - Pocisk przebił żebro po prawej stronie, zrobił rowek w płu- cu i rozwalił śledzionę. Mnóstwo krwi. * - Ale nie uszkodził rdzenia kręgowego, prawda? Ani nie tknął serca? - Niestety. To by mniej bolało i załatwiło sprawę szybciej. Joan spojrzała na nią. - Wiesz co, ludzie żyją bez śledziony. - Żyją - zgodziła się Kitę - ale ja nie jestem z tych ludzi. - Chodzi mi o to, że możesz nagle cudownie ozdrowieć. Gdy- by natomiast ucięli ci głowę... - Chwila - rzekła siostra Ellen Fine. - Co to za gadka o uzdro- wieniach? - Możemy wrócić - powiedziała Joan. - Obie z Kitę. To nie musi być koniec. Możemy wrócić. - Joan... - Jej matka westchnęła. - Joan, ty nie żyjesz. - Mogę ozdrowieć! - Twoja ręka została odgryziona! - Ludzie mogą żyć bez ręki, Kitę na przykład. - Nie bez pomocy - zauważyła Kitę. - No i nie byłam uwięzio- na w podziemiu. - Nie przejmuj się podziemiem. Wydostanę się stamtąd. - Jak? - spytała matka. - Trzęsienie ziemi pewnie otworzyło drzwi. Nie zauważyłam tego wtedy, ponieważ byłam tak rozgorączkowana, ale... - A gdyby nie otworzyło drzwi? Gdyby zatrzasnęło je na głu-, cho jeszcze mocniej? - Wtedy wyjdę przez dziurę, którą Meisterbrau wywalił w podłodze. - Tam ciągle siedzą jego zwłoki. - To je przesunę. - Jedną ręką? - Jego wnętrzności wypalił ładunek termitu. Ile może teraz ważyć? - Aha. A jeśli wydostaniesz się tamtędy, to co dalej? Znaj- dziesz się z powrotem w ściekach. Skoro już przedtem nie dałaś rady wspiąć się do studzienki, jak dokonasz tego teraz? - A tam ze studzienką. Zawrócę, wejdę do podziemi tak samo jak przedtem i pójdę schodami na górę. - Nic z tego - rzekła siostra Ellen. - Pamiętasz tę maszynerię, którą usunęli, żeby zrobić miejsce na dynamit? Zabarykadowa- li nią schody. Jesteś zablokowana. - No to wezmę trochę dynamitu i wysadzę tę barykadę. Wy- buch powinien sprowadzić gliniarzy, więc nawet jeśli sama nie dam rady wyjść na górę, i tak uratują mnie... - To się nie uda. - Nie wiadomo. - Jesteś w niebie, Joan. Nie żyjesz. - Mamo - powiedziała Joan - to nie jest niebo. Niebo, jeśli istnieje, wygląda całkiem inaczej... -Tak? - No pewnie: skoro to niebo, gdzie są wszyscy ludzie, którzy zginęli w pandemii? Rozejrzyj się. Widzisz choć jednego Afryka- nina czy Afroamerykanina? Gdzie oni są? - No wiesz, oni też mają swój raj. Czy uważasz, że wszysc chcieliby spędzać wieczność w twojej obecności? - To nie jest niebo, mamo. A skoro tak, to muszę mieć halucy- nacje, a skoro tak, to żyję, pewnie właśnie związuję opaskę uci- skową i gadam do siebie. - Ale skąd wiesz, czy zmarli nie halucynują? - zapytała Kitę. - To dość śmiałe założenie, co nie? - Nie zaczynaj! - ostrzegła ją Joan. - No dobrze - powiedział Abbie Hoffman. - Spróbujmy cze- goś prostszego. Puk, puk. - Słucham? - spytała Ayn Rand. - Nie "słucham". Mówię "puk, puk" i odpowiadasz "kto tam?" - Ale ja już wiem kto tam. Widzę cię. - Tak, ale udaj, że mnie nie widzisz. Po prostu... - Chcesz, żebym zaprzeczyła świadectwom swoich zmysłów? - Nie, widzisz, chodzi o to, że... - Jesteś komunistą? - zapytała nagle Ayn. - To dlatego profa- nujesz flagę amerykańską? - Joan! - zawołała siostra Ellen. - Joan, siadaj! - Nie! - odparła Joan. - Kurde, mamo, mam jeszcze parę rze- czy do zrobienia. Nie chcę na koniec wszystkiego spieprzyć. Wra- cam! - Joan... Lecz ona już biegła do wyjścia, odpychając po drodze syna cieśli, który właśnie wyszedł z męskiej toalety. - O Boże - powiedziała Kitę. Po czym, zostawiając przy stoli- ku swą rękę, ale nie zapominając o papierosach, wstała i popę- dziła za Joan. Ścieki » Na Manhattanie prąd włączono w poniedziałek. Harry Gant określał swe miasto jako "najlepszą inżynierię konstrukcyjną zakotwiczoną w najtwardszym podłożu skalnym na świecie" i miał rację, zwłaszcza co do skał; choć tu i ówdzie na obszarze Trzech Stanów trzęsienie poczyniło spore zniszczenia, Manhattan nie odniósł poważniejszych strat. Oczywiście, osiem- dziesiąt dwie sekundy drgań ujawniło pewne usterki owej inży- nierii. Wiele starszych budynków zostało uszkodzonych, a kilka szczególnie słabo konserwowanych zawaliło się całkiem; minutę po rozpoczęciu trzęsienia zawalił się Most Brooklyński. Kata- klizm ujawnił także pewne problemy z czterystuletnią infra- strukturą wyspy. Pękające rury gazowe i wodociągowe rozpętały w niektórych dzielnicach plagę pożarów i powodzi; jeden z naj- groźniejszych incydentów wydarzył się wTrump's Riverside Ar- cadia - eksplodujące rury podpaliły wszystkie trzy drapacze chmur, a ludzi, którzy zdołali z nich uciec, zaatakowały na ulicy zmutowane Rattus norvegicus, wypłoszone z podziemi nagłym podniesieniem się poziomu ścieków. Zatem pogotowia służb komunalnych naprawdę miały przez chwilę pełne ręce roboty. Lecz w poniedziałek z rana życie miasta zaczęło już powracać do normy. W końcu Nowy Jork zawsze był czymś w rodzaju klęski żywiołowej, poza tym, jak przypomniał ocalałym mieszkańcom burmistrz w porannej audycji w godzi- nach szczytu, mogło być o wiele gorzej: 7,1 w skali Richtera to nic w porównaniu z ośmioipółstopniową apokalipsą prognozowaną przez niektórych pesymistów. Co więcej, zapowiadał się przyjem- ny tydzień, niespotykanie ciepły i słoneczny jak na tę porę roku, co zachęcało mieszkańców do podziwiania nowych widoków, stwo- rzonych przez wyburzenie szczególnie niestabilnych budynków. Około dziewiątej rano, zaraz po włączeniu prądu w dzielnicy biurowej, Harry Gant postanowił wybrać się na spacer. Od czasu trzęsienia ziemi był podobnie jak służby komunalne mocno zapra- cowany, urzędując w tymczasowym centrum dowodzenia zaaranżo- wanym na parterze Feniksa. W ciągu weekendu jego kanały dys- trybucyjne przyjęły setki telefonów od instytucji miejskich i stano- wych, domagających się Pomocników do usuwania szkód; w wytwórniach androidów zarządzono pracę na dodatkowe zmiany, aby zaspokoić popyt. W swym skąpym wolnym czasie Harry kon- taktował się z rodzicami, którzy - trochę podduszeni, lecz poza tym bez obrażeń - dochodzili do siebie w Hiltonie na Times Sąuare; re- gularnie porozumiewał się również z Vanną, pomimo urazu karku i ciężkiego wstrząsu mózgu upierającą się, że będzie zarządzać wszystkimi sprawami medialnymi ze swego szpitalnego łóżka. W poniedziałek był gotów na chwilę przerwy, kiedy więc za- dzwoniła matka i przypomniała, że dziś są jego urodziny, zdecy- dował, że na przedpołudnie weźmie wolne. Powiedział pracowni- kom, że nie będzie go przez kilka godzin, i wyszedł na Trzydzie- stą Czwartą Ulicę, by przywitać dzień. Spacer był przyjemny; wiała leciutka, ciepła bryza znad East River, ale prawie bez zapachu. Centrum miasta było w dobrym stanie, może trochę bardziej zasłane gruzem niż zwykle. Jasne, na Piątej Alei wielka rozpadlina pochłonęła dwa pasy ruchu to się zdarza. Nowojorczycy - ci, którzy nie zostali zasypani, s leni, utopieni ani pożarci przez szczury - pełni zapału i zdecydo- wania spieszyli do swych zajęć. Harry, omijając rozpadlinę, poszedł pieszo na zachód, w kie- runku Hudsonu, tą samą drogą, którą zaledwie tydzień temu wy- brał Eddie Wilder. Podobnie jak Eddie, zatrzymał się na rogu Broadwayu, by podziwiać widoki, zwłaszcza zaś jeden: patrząc na Feniksa, cieszył oczy widokiem znów działających Elektrycz- nych Billboardów. Gdy brakowało prądu, zmieniły się reklamy: zastanawiająca Eddiego gigantyczna kartka z kalendarza zosta- ła zastąpiona równie tajemniczym Okiem, pojedynczym, zielo- nym Okiem, czujnie obserwującym miasto. - Hmm - powiedział Harry, nie mogąc zidentyfikować tego logo. - Ciekawe, co to znaczy... - Ale zaraz potem wybił kwadrans i reklamy przeskoczyły o dziewięćdziesiąt stopni wokół wieżow- ca; Oko zastąpił znak firmowy Coca-Coli. - Taak - rzekł Gant. - Dobry pomysł. Kupił u ulicznego sprzedawcy napój i kanapkę, po czym za- trzymał się przy kiosku z gazetami. "Times" zamieścił głównie umiarkowane w tonie opisy skutków trzęsienia ziemi, z najnow- szymi szacunkami szkód i ofiar; na stronie komentarzy firma Lockheed Martin, producent znakomitych samolotów bojowych, składała kondolencje poszkodowanym. "New York Post" był mniej powściągliwy. Wydanie poranne miało w nagłówku: WCIĄŻ STOI! Poniżej widniały dwa zdjęcia Nowej Wieży Babel, jedno pano- ramiczne, ukazujące całość budowli, drugie przedstawiające w zbliżeniu najwyższe piętro zikkuratu, z samotną sylwetką na tle chmur - człowiek na szczycie, niezwyciężony. Harry rozpo- znał w tym rękę Yanny Domingo: fotografia była agencyjnym materiałem reklamowym, zrobionym prawie rok temu. Sam Har- ry nie miał jeszcze okazji pojawić się na wieżowcu Babel od cza- su trzęsienia ziemi, choć słyszał, co się tam działo. Podobnie i "Post". Podpis pod zdjęciami głosił: Dziwne zachowania androidów skutkiem zakłóceń magnetycznych 31. ŚCIEKI. 48] poprzedzających trzęsienie ziemi; możliwe wykorzystanie Pomocników jako wykrywaczy - spekuluje rzecznik prasowy Gant Industries, (reportaż, str. 3) - Dobry tekst, Vanna - rzekł Gant. - Gdybyśmy tylko wiedzie- li, co naprawdę się stało... Tablica reklamowa obiecywała więcej rewelacji: "Mona Lisa" odzyskana. Szabrownik uciekający przed Gwardią Narodową znajduje zrabowane arcydzieło w zabytkowym budynku w Harlemie. (str. 7) * Agent FBI ocalały z rozbitego śmigłowca odzyskuje zdrowie. Szefowie obiecują nagrody i awans. (str. 15) * Rockaway: wyrzucony na brzeg wieloryb wypluwa człowieka bez oczu. Agresywny Jonasz osadzony w Bellevue po napadzie na sanitariusza. (str. 19) * Czy Philo Dufresne był faszystą? Były dyrektor Centrum Szymona Wiesenthala waży dowody. (komentarz, str. 24) * Los Angeles: kronikarz katastrof Peller zamordowany przez seryjnego mordercę. Identyfikację zwłok utrudnia brak niektórych części ciała. Policja prosi o pomoc, (fotoreportaż w kolorze, konkurs telefoniczny; rozkładówka B) Harry zapłacił za gazetę i poszedł dalej. Koło Jedenastej Alei zauważył kobietę w zielono-białym uniformie Zakładu Ścieków Komunalnych. Na jej widok przypomniał sobie, że jeszcze nie miał wiadomości od Joan. Zważywszy na zdarzenia ostatniego tygodnia, pewnie należałoby się zaniepokoić o jej bezpieczeń- stwo, ale coś mówiło mu, żeby się tym nie martwił: Joan po pro- stu nie była typem człowieka, który dałby się zabić w trzęsień' ziemi; a jako że kiedyś widział, jak obiła mordę złodziejowi tore! bek, mógł jedynie litować się nad człowiekiem czy maszyną, któ- ra chciałaby iść z nią o lepsze w walce. Jednakowoż wszystkie znaki wskazywały na coś dokładnie przeciwnego. W czwartek wieczorem na skutek odniesionych ran zmarła Kitę, przyjaciółka Joan. Odeszła, gdy Harry i półprzytom- na Vanna kombinowali, jak przetransportować ją dwieście pięter w dół po schodach. Wreszcie znaleźli sposób, by ręcznie, bez prą- du, opuścić platformę do mycia okien - Gant miał nadzieję, że ta- ka powietrzna przejażdżka dla ludzi o mocnych nerwach nie przy- darzy mu się więcej. Gdy dotarli do chodnika i zamachali na ka- retkę, było już za późno; Kitę została natychmiast uznana za zmarłą. Lecz w piątek z kostnicy miejskiej doszły wieści, że jej ciało znikło. Musieli gdzieś je zawieruszyć, pomyślał od razu Har- ry. Pewnie jest tam niezłe zamieszanie z tyloma ofiarami... Chociaż wysłany przez Vannę asystent stwierdził, że ciało nie zostało zagu- bione; Kitę po prostu wstała i wyszła. Powracający z obchodu pra- cownik prosektorium znalazł pustą komorę i porzuconą etykietkę z personaliami; krwawe ślady stóp wiodły z chłodni do laborato- rium medycyny sądowej (tam mieli zapałki), a potem do wyjścia. Skoro więc działy się takie rzeczy, Harry postanowił nie marno- wać czasu na zamartwianie się. Żałował tylko, że Joan nie dzwoni. Był teraz na zachodnim krańcu Trzydziestej Czwartej Ulicy, przy dokach. Hudson, podobnie jak East River, pachniał dziś cał- kiem przyzwoicie; wiele młynów i fabryk na peryferiach stanu zamknięto w celu napraw, zmniejszył się także napływ ścieków z miasta - ciągle naprawiano wodociągi. Gant zauważył wystają- cy z nabrzeża staroświecki drewniany pomost. Przeszedł nim do samego końca i usiadł, spuszczając nogi nad wodę; rozłożył gaze- tę, otworzył colę i ugryzł kanapkę. Kiedy przymierzał się do drugiego kęsa, zauważył aligatora. Wzdłuż pomostu walały się kartony, skrzynki i inne transporto- we śmieci; kilka metrów od niego leżała blaszana beczka, zwró- cona otworem w jego stronę. Z początku sądził, że jest pusta, lecz nagle zwrócił uwagę na dochodzący stamtąd chrapliwy od- dech i zauważył zwiniętego wewnątrz beczki, patrzącego nań ma- łego białego gada. - No - powiedział Harry Gant. - No. Aligator przesunął się odrobinę; poranne słońce oświetliło mu czubek pyska. Alligator manhattoe, pomyślał Harry, słysząc głos swego ojca. Alligator manhattoe - legendarny gad ze ście- ków Manhattanu, przez wielu uczonych uważany za wymarłego albo w ogóle nie istniejącego. Ale Jerry Gant wiedział lepiej - a teraz wiedział także Harry. - Lubisz tuńczyka? - zapytał niepewnie. Aligator uniósł głowę i wtedy szósty zmysł kazał Harry'emu wypuścić kanapkę z ręki. Rzucił ją dołem, jak w softballu. Gad skoczył naprzód z niewiarygodną szybkością; przez chwilę uka- zał zęby i mięśnie szczęk, i nie było już kanapki. Nie zdążyła spaść na ziemię. - No, no - powiedział Harry. Aligator znajdował się dokładnie za nim, obwąchując jego biodro i brzegi gazety; Gant nagle ucie- szył się, że nie kupił jadalnej "Rozmowy międzymiastowej". - Spokojnie - powiedział, gdy aligator trącał nosem jego nogawki. - Spokojnie, mały... Aligator znów uniósł łeb, Gant zamarł z rękami w powietrzu. Ale gad go nie ugryzł; po prostu podpełzł trochę bliżej i położył długi pysk na jego kolanach. Głowa Alligator manhattoe była ciężka. Mościła się, układając wygodnie. Pewnie gadzisko przygotowywało się do dłuższej drzemki. Gant wykręcił szyję, próbując wypatrzyć na nabrzeżu kogoś, kto mógłby zauważyć tę sytuację. Niestety: Dwunastą Ale- ją jeździły samochody, ale żaden z przechodniów nie był wystar- czająco blisko. Szyja aligatora spoczywała na otwartej gazecie; gdyby gad naprawdę się zdrzemnął, może udałoby się wymknąć spod niego. Może. Ale na razie nie zasnął, po prostu leżał sobie. Harry, nie- zdecydowany, opuścił prawą dłoń, tak by dotknęła gadziego py- ska. Aligator zamrugał, ale się nie sprzeciwiał; Harry przesunął dłoń niepewnym gładzącym ruchem. Z gardła Alligator manhat- toe dobył się pomruk, jakby mruczenie wielkiego kota z pyskiem napełnionym wodą z bagna. Harry, zachęcony, gładził go dilej; oczy aligatora zamgliły się i zamknęły. Zdawało się, że chrapie. Harry eksperymentalnie przesunął lewą nogę o centymetr. Gad przestał chrapać. Otworzył oczy. Wyglądał na niezadowo- lonego. - Dobra - rzekł Gant i głaskał go dalej. Cały czas oglądał swego nowego przyjaciela. Naprawdę był niewielki, od nosa do ogona co najwyżej metr dwadzieścia. Na głowie miał wszczepioną dziwną czarną skrzynkę; chamskie urządzenie do sterowania mózgiem było całkiem rozwalone, uci- szone tym samym wstrząsem, który wypłukał aligatora ze ś ' ków do rzeki. Cle" Blada skóra zwierzęcia pokryta była licznymi bliznami Z uwagi na albinizm, z początku wydawała się delikatna; lecz te- raz Gant widział, że ten mały z pewnością przeszedł niejedno Przyglądając się tylnej łapie aligatora, z której wyszarpany był spory kawał mięśnia, Harry znów usłyszał głos swego ojca, opo- wiadający o ewolucji. Jerry Gant mówił, że aligatory i krokody- le są prehistorycznymi stworami, które pojawiły się na Ziemi setki milionów lat temu, w czasach pierwszych dinozaurów, a ich linia przetrwała długo po upadku groźnych jaszczurów. Nawet ludziom nie udało się ich całkiem wytępić. Jeszcze. - Relikt - powiedział Harry ciepło. - Ty mały relikcie, ty. I wtedy przyszedł mu do głowy pomysł; żeby jakoś, no wie- cie, udomowić te stwory, oswoić je, by nie gryzły, może po prostu wyhodować trochę mniejsze... naprawdę byłyby to świetne zwie- rzaki domowe. Ekscytujące dla dzieciaków i z niezłym potencja- łem komercyjnym. Takie hasło: "Uratuj zagrożony gatunek u sie- bie w domu". Ledwo skończył tę myśl, przez wyobraźnię przede- filowała mu cała linia produktów towarzyszących: akcesoria do hodowli Alligator manhattoe, usługi weterynaryjne; szkoły tre- sury; kubki do kawy z napisem "*PmanhattoeV", designerskie koszulki polo z białym aligatorem wyszytym na kieszonce... No. No... - Świetny pomysł - powiedział Harry Gant. Kiedy jego umysł zaczął pracować, czuł, jak nadchodzi kolejne natchnienie, wynu- rzając się z tego punktu podświadomości, z którego wykluwają się plastikowe flamingi na trawniki. Poranne słońce pojawiło się nad wyszczerbionymi drapacza- mi chmur, przynosząc nowe światło i nowe nadzieje. Zapowiadał się naprawdę wspaniały dzień. Gant nie mógł już się doczekać, jaki będzie następny pomysł. Boston, Blairsville, Portland luty 1990 - wrzesień 1994 PODZIĘKOWANIA Nikt mi nie pomagał... Ayn Rand, posłowie do Atlas wzrusza ramionami Nikt nie zdoła sam napisać grubej książki, a ta powieść oka- zała się bardziej czasochłonna niż inne; pomagało mi przy niej wielu ludzi. Przede wszystkim pragnąłbym z całego serca podziękować memu ojcu, którego wiara i zaufanie znaczyły dla mnie wiele, a szczodrość pozwoliła mi nie poszukiwać żadnego bardziej do- chodowego zajęcia. Melanie Jackson, Sue Dinan, Robbs Lippert, Mary Winifred Hood, Jeff Schwaner, Lisa Yodra, Sonja Trent i ca- ła rodzina Trent oraz Jeanne Wells wspierali mnie moralnie, kie- dy tego potrzebowałem; Lisa Gold była mi niezawodnym przyja- cielem, służąc pomocą, radą i pociechą. Tony Mulieri pomagał mi w sytuacjach krytycznych; Josh Spin niewzruszenie odpowia- dał na moje liczne pytania dotyczące rasistowskich wirusów; John Piccolini i Nick Humez szlifowali mój francuski i łacinę; Morgan Entrekin zaś odpuszczał termin po terminie, kiedy dwu- letnie przedsięwzięcie rozrastało się do ponad czterech lat. Zawarta w książce charakterystyka Ayn Rand i jej filozofii została oparta na lekturze jej książek: My, żyjący, Wieczna głowa i Atlas wzrusza ramionami, a także Dzień sądu Nathaniela Bran- dena, Namiętność Ayn Rand Barbary Branden, Obiektywizm Le- onarda Peikoffa i Leksykon Ayn Rand Harry'ego Binswangera. W momentach kiedy wiedziałem, co powiedzieć, ale nie miałem pojęcia, jak to ująć, bardzo użyteczna okazywała się książka Waltera Truetta Andersena Rzeczywistość nie jest już taka jak kie- dyś. Większość szczegółów z życia i pracy Walta Disneya pochodzi z biografii Świat Walta Disneya autorstwa Leonarda Mosleya - ale postać Johna Hoovera jest w stu procentach fikcyjna; nie wzorowałem jej na żadnym prawdziwym naukowcu, szalonym czy nie, kiedykolwiek pracującym dla Disneya. Podobnie super - komputer GAŚ nie jest celowo wzorowany na żadnej masz • kiedykolwiek skonstruowanej, posiadanej, wynajmowanej c^ używanej przez Walta Disneya, Roya Disneya ani też przez ich praworządną i dobroczynną korporację. "Adoksografia" oznacza "pisanie w sposób interesujący o sprawach trywialnych": moja encyklopedyczna wiedza doty- cząca na przykład floty podwodnej Jerzego Waszyngtona w cało- ści polega na dziełach takich adoksografów, jak Robert Daley, William Poundstone, Cecil Adams, Neil Steinberg, Hal Morgan, Kerry Tucker, David Wallechinsky oraz Amy i Irwing Wallace. Chciałbym podziękować także "New York Timesowi", gaze- cie-instytucji, za potwierdzenie, że nawet w naszym racjonalnym świecie "nieprawdopodobny" jest terminem względnym. W arty- kule z dnia 10 lutego 1935 "Times" streszcza historię grupy na- stolatków, którzy znaleźli w ściekach Harlemu dwumetrowego aligatora, wyciągnęli go na ulicę i zatłukli łopatami. Urzędnicy Zakładu Ścieków Komunalnych od tamtych czasów dementują istnienie w kanałach jakichkolwiek gadów większych od żółwi, ale my już wiemy swoje. 1996 M.R. Skanowanie Skartaris Wrocław 2004