Eryk Remiezowicz Trzy małe problemy Po zejściu z wachty świat zawsze jest szary. Cztery godziny wpatrywania się w pstrokate ekrany czujników poraża wzrok. Przed oczyma migają jeszcze długo pastelowe plamki. Rozmieszczone rzadko światła bynajmniej nie pomagają. Sama szarość byłaby wystarczającym powodem do możliwie szybkiego udania się na spoczynek. Do tego dochodzi jeszcze drżenie rąk. Teraz dopiero można sobie na to pozwolić. Przez cały czas dłonie trzeba było utrzymywać w delikatnie wyważonym położeniu pozwalającym na uruchomienie wszystkich układów obronnych statku za pomocą jednego drgnięcia. Stan nie był wyjątkiem. Był obrońcą na frachtowcu dalekiego zasięgu Vega i teraz chciał jedynie spać. Zmuszał całe ciało do ostatniego wysiłku, dziękował w duchu bezimiennemu wynalazcy windy i przeklinał brak ruchomych chodników. W końcu wbił kod wejścia do swojej kajuty, rozebrał się i położył na koi. Nie miał siły na mycie, jedzenie i inne formalności. Coś nie pasowało. Jakiś element nie pasował do standardowego, bezosobowego wnętrza. Obrócił się na łóżku, żeby to sprawdzić. Ściany nadal szare, w porządku. Zlew jest, OK. Obie półki jeszcze wiszą, szafka nadal stoi. Prysznic za firanką tak samo odrapany jak wczoraj. Wrócił wzrokiem do zlewu. Pod zlewem siedział kurdupel w czerwonym kaftaniku i spiczastej czapeczce, z brodą zaplecioną w warkocz. - Halucynacja - powiedział Stan na głos. Obrócił się na drugi bok i zasnął. * * * Obudził się po ośmiu godzinach. Tyle miało wystarczyć. Kurdupel był nadal pod zlewem. Co więcej, na szafce siedział już drugi. Broda w warkocz, czapeczka, podobne rozmiary. Nieco inna była jedynie kolorystyka. Stan skoncentrował się na obu maluchach. Okazało się, że włosy również mieli zaplecione w warkocze. Jeden w dwa, drugi w trzy. Ich widok budził w nim jakieś niejasne skojarzenia, wspomnienia, odczucia. KRASNOLUDKI!!!!. To było to! Przypomniał sobie dzieciństwo i bajki Konopnickiej. Rozebrał się i wszedł pod prysznic. Oba krasnale patrzyły na niego zdziwione. Trzy Warkocze miał dodatkowo w oczach coś w rodzaju rozpaczy. Chrząkał, wiercił się, stukał palcami. Krótko mówiąc starał się na siebie zwrócić uwagę. Stoicyzm z jakim Stan pomijał jego zaczepki wyraźnie go męczył. Po porannej toalecie Stan postąpił jak każdy wykwalifikowany pracownik Służby Kosmicznej. Otworzył drzwi i poszedł do lekarza. Nie zaszczycił krasnali ani jednym spojrzeniem. Skrzaty zdębiały. Kątem oka Stan zauważył, że Dwa Warkocze zaczerwienił się (wściekłość?, zakłopotanie? - zastanawiał się Stan po drodze do lekarza). * * * Doktor Podhorsky, pogodny, dobroduszny Słowak, był mały, pękaty, brodaty i uwielbiał jaskrawe kolory. Na szczęście był łysy i nie nosił spiczastej czapeczki. Gdyby nie to, miałby pełne prawo potraktować opowieść Stana o krasnoludkach jako wyjątkowo głupi dowcip. A tak z pełnym profesjonalizmem zabrał się do pracy. Pobrał kilkanaście różnych próbek i wrzucił je do pokładowego analizatora. Popatrzył na wyniki i zmarszczył czoło (łysinę, co ciekawe, również lekko marszczył i to aż po potylicę). Stan został następnie poproszony o położenie się na zimnym blaszanym blacie, po czym został skąpany w najróżniejszych rodzajach promieniowania. Po każdym naświetleniu komputer wypluwał kilka stron wyników. Jednocześnie aparat warczał przeraźliwie. Stan próbował przyporządkowywać warczenie typowi promieniowania, ale jego wiedza o urządzeniach medycznych kończyła się na rentgenie. Nagle aparat przestał warczeć. Podhorsky zagrzebał się w papierach i zaczął mruczeć. Stan leżał kilka minut spokojnie. Robiło mu się jednak zimno. Przerwał delikatnie: - Mogę zejść ze stołu? - spytał. - Tak, oczywiście, przepraszam, zapomniałem - wymamrotał Podhorsky. Następny etap kojarzył się Stanowi ze średniowiecznymi torturami. Podhorsky wyjął młotek i igiełkę. Następnie zaczął pukać i kłuć Stana w różne części ciała i pytać o to, co też on odczuwa. Po kilkunastu minutach na twarzy doktora pojawiło się zdeterminowanie. Wyjął zapalniczkę i zaczął się przymierzać do zbadania reakcji swego pacjenta na przypalanie. Stan nie wytrzymał - Co pan odkrył, panie doktorze? - spytał. - Nic - zabrzmiała odpowiedź. - Należało tego oczekiwać. Do służby rekrutujemy jedynie najzdrowszych, najlepszych i tak dalej. Ale starałem się ci oszczędzić wizyty u psychologa. Wybacz nadgorliwość. Stan wybaczył. Wybaczył również doktorowi mówienie mu per ty. Doktor był potwornie roztargniony i rozmawiał w ten sposób z każdym, łącznie z kapitanem. Czasami mówił nawet dziecko, kiciu lub coś w tym stylu. Doprowadzał tym kapitana do szału. Niestety Stana czekała teraz wizyta u psychologa. * * * Spółka Przetwórstwa Rud, pracodawca Stana, oszczędzała. Robili to inteligentnie i z wyczuciem. Należało im oddać, że na rzeczach istotnych (pensjach zwłaszcza) nie oszczędzali. Czasem zdarzały się jednak wpadki. Jedną z nich był komputerowy psycholog. Nikt nie wiedział skąd się wziął ten idiota. Prawdopodobnie kilku jajogłowych z Anglii uznało, że to dobry pomysł. Na szczęście załogi nie poddano badaniom przed startem. Kiedy zaś zaczęli się badać po starcie, tknięty przeczuciem kapitan, do spółki z Długim, mechanikiem od wszystkiego, odłączył moduł wysyłający diagnozy psychologiczne do siedziby Spółki. Te badania to był istny horror. Psycholog stawiał diagnozy zupełnie rozbieżne z rzeczywistością. Wołodia z maszynowni, mistrz województwa w skokach bungee usłyszał, że ma lęk wysokości. Kiedy komputerowy mędrzec oznajmił kapitanowi, że ma kompleks Edypa, bo został zbyt wcześnie odstawiony od piersi, a Podhorskiemu, że ma problemy z żoną, bo tak naprawdę to on woli młodych chłopców (w rzeczywistości młodych chłopców wolała żona Podhorskiego), zapadła zgodna decyzja o bojkocie komputera. Główny informatyk skasował mu całą pamięć, tak że dotychczasowe rewelacje znikły, Długi namieszał w transmisjach, tak że komputer wysyłał to, co mu załoga podyktowała, Podhorsky zaś ofiarnie fałszował analizy psychiki całej załogi. Komputer zyskał zaś nazwę Psychol. Stan niestety iść tam musiał. Podhorsky nie mógł mu pomóc. Najpierw jednak postanowił się upewnić, że żadne komentarze dotyczące jego problemów nie dotrą do siedziby Spółki. Chciał jeszcze trochę popracować na swoim stanowisku. * * * - Długi, daję dwie flaszki za przerwanie kontaktu Psychola z Centralą - Długi, weteran małopolskich knajp był gotów za alkohol zrobić wszystko, łącznie z wystawieniem ręki w próżnię. Na szczęście konstrukcja śluzy nie dopuszczała do tego. - Trzy, Stan - Długi wyszczerzył niekompletne uzębienie - Za ten numer mogą mnie wsadzić. I to naszej, Luksus albo Wyborowa. Pięćdziesiąt wolt, ma się rozumieć. - Dobra, niech będzie - trzy flaszki to nie było dużo, zwłaszcza, kiedy stanowiły one przepustkę do dalszej pracy. - Ty, a właściwie po co tam idziesz? - zainteresował się Długi. - Podhorsky mi kazał. - Nie bujaj. Podhorsky nienawidzi Psychola. Stan westchnął. Długi był fajnym kumplem, i nie chciał go okłamywać. Ale opowiadać o krasnoludkach? Nie chciał mieć ksywy Psychol dwa. Cóż, życie jest ciężkie. - Podhorskiemu skończyły się pomysły na analizy. Potrzebuje czegoś świeżego - zmyślił natychmiast. - To czemu ty stawiasz mi wódkę? - Długi najwyraźniej się nudził. Dawno nic się nie działo i szukał materiału na plotki. - A niby czemu zgodziłem się tak szybko bez targowania? Podhorsky stawia. Chcesz cztery? - Stan zdecydował się na szybki blef. - Jasne! - Długi zdołał w uśmiechu pokazać szczerby po szóstkach. - Tośmy się dogadali. - Masz tu pomocnika - Długi podał mu coś w rodzaju pilota z jednym przyciskiem. - Jak zaczniecie gadać wciskasz przycisk, a ja przejmuję transmisję. - Długi - zastrzegł Stan - żadnego podsłuchiwania. - Co ty, stary, krajanowi bym tego nie zrobił! - Długi zamachał chudymi ramionami. Jego za luźna rękawy omiotły twarz Stana. Stan wiedział, kto puścił plotki o Podhorskim i kapitanie. A cała załoga to byli krajanie. Z ciężkim sercem wytoczył równie ciężką artylerię. - Jak usłyszę coś podejrzanego to powiem, że jesteś synem sołtysa z Wąchocka. I dorzucę parę dowcipów na dodatek - Stan uśmiechnął się złowieszczo. Długi wyraźnie zbladł. - Na razie Długi. I pamiętaj, cisza w eterze albo Wąchock na pokładzie. * * * Najbardziej denerwujący w Psycholu był jego głos. Ciepły, seksowny, kobiecy. Głos, o którym się śniło. Właścicielce takiego głosu mężczyzna oświadczał się na kolanach po dziesięciu minutach. A na statku nie było ani jednej kobiety. - A więc, Stan widzieć skra.., sker..., krasnoludki? Psychol powstał w Anglii. I to było widać. Najnowocześniejsza sieć neuronowa, zdolna do rzeczy, których człowiek nigdy nie wykona własnoręcznie (jak głosiła reklama), nie była w stanie wymówić słowa skrzat. W tym momencie większość załogi załamywała się i proponowała przejście na angielski. Stan postanowił utrudnić genialnemu idiocie zadanie. - Mówią też czasem krasnoludy. Ale w zasadzie to mówią skrzaty. - Stan, może ty czasem czujesz potrzeba odejścia z tego świata? To, że Psychol mówił o potrzebach wynikało z kontekstu zdania. I tylko dlatego Stan domyślił się, że o to chodziło. Użyte przez Psychola słowo kojarzyło mu się jedynie ze zgrzytem łożyska bez smaru. - Nie, mnie tu jest dobrze. Dobra praca, dobra płaca, czas dla siebie mam. - Ale twoja praca trudna, czy nie? Psychol wycwanił się ostatnimi czasy. Unikał używania czasowników, bo polskiej odmiany za cholerę nie pojmował. Niestety nadal wrzucał od czasu do czasu konstrukcje rodem z angielskiego. Dla jasności załoga była w całości polska lub o polskim pochodzeniu. Okazało się, że załogi frachtowców i innych statków dalekiego zasięgu mogą być złożone jedynie z ludzi o podobnym sposobie myślenia. Jedynym sposobem zapewnienia tej zgodności było skompletowanie załogi tej samej narodowości. Czysto angielski Psychol miał problemy z Polakami. Stan zdecydował się coś w końcu powiedzieć. - No tak, trudna. - I ty czasami chcieć wrócić w szczęśliwe dzieciństwo? Od momentu, w którym Psychol powiedział 'czasami' reszta była zgadywanką. Psychol mógł powiedzieć cokolwiek. Z głośnika wydobywało się jedynie rzężenie dobijanego słonia. Stan wybrał optymalną opcję i odpowiedział: - Nie. Dziecko jest szczęśliwe, bo jest głupie. Jestem dorosły i cierpię bardziej. Ale rozumiem więcej, i to jest uczciwa zamiana. Nie chcę być znowu dzieckiem, i nie tęsknię za swoją młodością. - Ty mieć nieszczęśliwe dzieciństwo? Rodzice ciebie bić, wykorzystywać? Ty musieć chodzić do kościoła? Stan mógłby przysiąc, że Psychol przy ostatnich słowach podniecił się. Gdyby miał lampki, to pewnie by zaświecił. Uporczywe trzymanie się przez Polaków katolicyzmu, wywołane częściowo tradycją, a częściowo przekorą, zdawało się niektórym wybitnie przeszkadzać. - Rodzice bili mnie jak zasłużyłem i mieli rację - Stan przerwał. Co ja tu robię? - pomyślał. Ten idiota nic nie pomoże. Co najwyżej mogę zacząć jeszcze widzieć elfy. Mam cztery wódki do zapłacenia i kompletnie nic z rozmowy. Czas wrócić do siebie i sprawdzić, czy krasnale nie zniknęły. * * * Nie zniknęły. Co gorsza, były już trzy. Trzeci, też w jaskrawych kubraczkach, miał wplecione w brodę złote nitki. Siedział nieruchomo jak kura na jajach, i udawał, że Stan nie istnieje. Trzy Warkocze wyłamywał sobie palce. Dwa Warkocze wyglądał w zasadzie na niewzruszonego. Zdradzały go jedynie zaczerwienione uszy i przekrzywiona czapka. Jasne było, że na coś czekają. Stan zadzwonił do Podhorskiego. - Nadal tu są. Już trzy. - A Psychol? - To co zwykle. Do wyrzucenia. Podhorsky ucieszył się. Potem się zmartwił. - Co ja teraz pocznę? Stasiek, dobry z ciebie chłopak, nie chcę nic na ciebie pisać. - Doktorze, niech pan zaczeka. Wymyśli mi pan jakąś chorobę aż do Marsa. To już tylko trzy dni. Sam się zamelduję do tamtejszej Centrali Zdrowotnej- odpowiedział Stan. - I niech pan nie mówi kapitanowi prawdy. - Bardzo dobry pomysł Stasiu, bardzo dobry. Umowa stoi - Podhorskiemu wyraźnie ulżyło. - Masz L4 na trzy doby. Potem zgłaszasz się do Centrali. Stan nie skomentował. Za trzy doby mieli być na Marsie. Tam się rozstrzygnie. * * * Stan próbował użyć konwencjonalnych metod usuwania halucynacji. Nacisnął gałkę oczną - żadnego efektu. Wziął zimny prysznic - to samo. Wyszedł i wszedł - trzej krasnale nie chcieli zniknąć. Został sam na sam ze swoim problemem. Musiał COŚ zrobić. Nie chciał zadawać pytań typu: "Skąd żeście się wzięli?", ani krzyczeć "Krasnoludków nie ma!!". Musiał być oryginalny (Psychol po użyciu słowa "oryginalny" pytał o seks analny. Musiał mieć ciekawych programistów). Spytał więc: - Po co wam jaskrawe ubrania? Cała trójka wyraźnie odetchnęła. Trzy Warkocze popatrzył pytająco na kumpli, po czym odpowiedział: - Na wypadek tąpnięcia. Jeżeli, nie daj Boże, zasypie kogoś z naszych, to w świetle od razu widać, gdzie on jest. Odpowiedź była zaskakująco logiczna. Nie zgadzało się jedynie "nie daj Boże". Stan postanowił pójść tym tropem. - Wy wierzycie w Boga? - zapytał zaskoczony. - A można nie wierzyć? - spytał krasnal, ze zdumieniem w głosie Stan był katolikiem. Popełniał siedem grzechów głównych, łamał dziesięć przykazań i było mu z tego powodu przykro, ale był zbyt leniwy, żeby coś z tym zrobić. Żarliwość brzmiąca w głosie krasnala dała mu jednak znać, że wiara małego ludku była o poziom wyżej. Nie bardzo wiedział co powiedzieć. Zapadła cisza. Trzy krasnoludki wyraźnie o czymś intensywnie myślały. A Stana kusiło, żeby im wykazać, że krasnoludki nie istnieją, on jest zdrowy, a to tylko chwilowa halucynacja. Krótko mówiąc, chciał je zmusić do zniknięcia. Niestety jedyny argument, jaki mu przychodził do głowy brzmiał: - Ale was nie ma. Nikt was nigdy nie widział. Cała trójka popatrzyła na siebie. Głos zabrał Złotobrody: - Wyemigrowaliśmy w dziesiątym wieku po Chrystusie. Zaczęliście kopać zbyt głęboko i zbyt dokładnie jak na nasz gust. Elfy wywiozły nas na inne planety. Stan postanowił brnąć dalej: - Elfy? - Znały najlepiej magię, skubane - odpowiedział Dwa Warkocze. - Miały tyle czasu. To przez tę długowieczność. - I brak zajęcia - dodał Trzy Warkocze. - Tylko szlajały się po lasach i nic nie robiły. Żaden krasnoludek nie wytrzymałby takiego trybu życia. Wypowiedź ta została nagrodzona przychylnymi spojrzeniami reszty krasnali. Taki sposób patrzenia na sprawę wyraźnie im odpowiadał. Stan spróbował zażyć krasnoludki. - A elfy też wyemigrowały? Razem z wami? Na skutek niszczenia lasów? - Nie - odpowiedział z niezmąconym spokojem Złotobrody. - Zostały i w chwili obecnej część pracuje w Greenpeace. Swoją drogą, nas też straszyli efektem cieplarnianym. Aleśmy ich wyśmiali. - Z tego co wiem niektórzy są też w ruchach feministycznych - dodał Trzy Warkocze. - Wiesz Stan, oni mają matriarchat. Stan zaczynał mieć dosyć. Zarzucany był strumieniem spójnych, logicznych danych. Tyle tylko, że dane te wiodły prostą ścieżką do obłędu. Zrozpaczony, postanowił przenieść rozmowę na tematy towarzyskie: - Wiecie, że mam na imię Stan. A jak wy się nazywacie? Krasnale wymieniły spojrzenia. Po chwili wahania przedstawiły się. Okazało się, że trzy Warkocze ma na imię Unuk, Złotobrody - Mortigerm, a Dwa Warkocze - Terey. "To przez matkę", dodał wyraźnie rozgoryczony. Tego już było Stanowi za wiele. Halucynacje, krasnoludki - za co? Postanowił rozwiązać problem raz na zawsze: - Dobra panowie. Pogadaliśmy sobie, a teraz do konkretów. Nie przyszliście tu z czystej sympatii i chęci pogawędki. Czego wy ode mnie chcecie? Początkowo Stan miał do siebie wyrzuty. Po pierwsze - potraktował halucynację poważnie. Po drugie - jeżeli to nie była halucynacja i był zbyt ostry? Ku jego zaskoczeniu krasnale wcale się nie obraziły, tylko zaczęły wykazywać oznaki zakłopotania. Unuk wrócił znowu do wyłamywania palców, Terey zaczął patrzeć w sufit i gwizdać. Jedynie Mortigerm stanął na wysokości zadania. Wprawdzie jąkał się i stękał, ale w końcu wydusił z siebie: - Musimy się dogadać z elfami. Wy, ludzie, jesteście stanowczo zbyt ekspansywni. Musimy wyemigrować gdzieś indziej, najlepiej poza Układ Słoneczny. * * * Stan wrócił do punktu wyjścia. Wciąż nie dowiódł, że mała trójka jest halucynacją. Co gorsza złapał się na tym, że powoli zaczyna w nich wierzyć. Podjął jeszcze raz kurację antyhalucynacyjną. Tym razem oprócz prysznica, naciskania oczu i wejścia z wyjściem, poprosił jeszcze Mortigerma, żeby go uszczypnął. Zeżarł również kilka ziarenek pieprzu, wlał trochę wody z mydłem do oka i poklepał się siarczyście po policzkach. Krasnale patrzyły na całą tę kurację z zainteresowaniem. W końcu Unuk ośmielił się spytać: - Co ty robisz? Jeśli to jakiś rytuał oczyszczenia, to my jesteśmy niegroźni. Te wszystkie bajki o złych duszkach w kopalniach to wymysły. Czasem się paru młodzików upiło i poszalało, ale to były żarty. Stanowi przypomniały się nagle wszystkie legendy o Skarbku, Liczyrzepie i innych koboldach. - To wy? - wykrztusił. - Wiesz, zdarzają się czarne owce - odpowiedział zawstydzony Unuk. - Nie wszyscy odlecieli z nami. Przyszedł czas na podjęcie decyzji. Stan od dziecka słyszał o kopalnianych duszkach. Dziadek, stary górnik, kiedy tylko sobie popił, opowiadał mu o pracy w kopalni i o Skarbku. TO już nie była halucynacja. Zaczynał stąpać po znanym, choć niepewnym gruncie. - Czyli, ostrzegacie przed zawałami, pokazujecie rudy... - dalej nie dokończył. Najmłodszy z krasnali przerwał: - Pewnie. My mamy taki zmysł, wiesz, coś w rodzaju węchu, tylko do metali... - Dosyć! - stanowczo przerwał Mortigerm. - Unuk, są rzeczy, o których się nie opowiada. - Ale... - Powiedziałem. Przybyliśmy tu, aby rozmawiać o interesach, i o nich będziemy rozmawiać. Nasze talenty nie mają tu nic do rzeczy. Wyraźnie widać było, kto jest szefem. Złota nitka w brodzie krasnoluda najwyraźniej nie była jedynie kosmetyką. - Powiem jasno i krótko - Mortigerm zwrócił się do Stana. - Potrzebujemy człowieka, który skontaktowałby nas z elfami. Z całej załogi wybraliśmy ciebie. Zgadzasz się? Słowo "potrzebujemy" zatańczyło Stanowi przed oczami. Od razu przypomniał sobie legendy o krasnoludzkich bogactwach. Był jednak na tyle inteligentny, żeby zadać wcześniej kilka pytań. Mogło się okazać, że drogi do elfów pilnuje smok, lub inne paskudztwo, a Stan nie czuł się rycerzem. Najbardziej oczywiste pytanie brzmiało: - Dlaczego ja? A właściwie czemu ten statek? - Dlaczego ty? - odpowiadał tym razem Terey. - Nasz król urodził się tam gdzie ty, na Śląsku. Jak i większość starej kadry. Tam mieszkaliśmy przed wyjazdem. - A, to dlatego znacie polski - ucieszył się Stan. - Nie, to dlatego wy mówicie po krasnoludzku - odpowiedział spokojnie Mortigerm. - Eeee, skąd lecicie i dokąd chcecie wyemigrować? - spytał Stan. Postanowił zmienić jak najszybciej temat. Mortigerm mógłby zachcieć wytłumaczyć mu to dokładniej. - Skąd lecimy - tego nie możemy ci powiedzieć - odparł Terey. - Względy bezpieczeństwa, rozumiesz. Stan przerwał: - Vega leci z Tytana. To znaczy, że jesteście gdzieś na Tytanie. - Bystry jest, co? - Terey spytał retorycznie pozostałych krasnali. - Powiedzmy, że nie wszystkie księżyce Układu Słonecznego nie są zamieszkałe. I to wystarczy. - Jeszcze tylko jedno pytanie - Stan był autentycznie ciekawy. - Jak wytrzymujecie w temperaturze zewnętrznej dziewięćdziesięciu kilku kelwinów? I w atmosferze metanu? - Ciekawy jest również, nie? - Terey robił się wyraźnie złośliwy. - A o magii nie słyszałeś? A tak w ogóle, to słyszałeś o krasnoludkach żyjących na powierzchni? Dyskusja robiła się nieprzyjemna. Terey wyraźnie chciał pognębić Ziemianina. W Stanie obudziła się bojowa natura jego stron. - Mógłbyś grzeczniej odpowiadać, kurduplu - strzelił. - W gościach jesteś. Stan zdumiał się. Terey zbladł, wymamrotał przeprosiny i schował się w kącie. Pałeczkę przejął Mortigerm. - Panie Arciszewski - oświadczył. - Nie chcemy pana urazić. Ale są pewne rzeczy, których nie możemy panu powiedzieć. Należy do nich miejsce naszego obecnego i przyszłego zamieszkania i pewne z naszych umiejętności. Całą resztę możemy panu przekazać, ale to trwałoby lata. Nie mamy tyle czasu. Umówmy się, że ma pan pół godziny na decyzję i w tym czasie może pan pytać o co chce. - Zgadzam się - Stan nie zastanawiał się długo. Nie było tu mowy o halucynacji. Przecież wtedy krasnoludki opowiedziałyby mu wszystko. Oczywiście, o ile znał się na psychologii, a nie znał się wcale. Postanowił jednak zaryzykować. Odwrócił się do komunikatora pokładowego i wcisnął kod Podhorskiego. - Doktorze! - wrzasnął Stan radośnie. - Zniknęły! Wszystkie trzy! Wystarczyło się mocno uszczypnąć! Dobroduszny Podhorski wymamrotał gratulacje, nie wdając się zupełnie w sens takiego tłumaczenia. Nagle coś sobie przypomniał: - Dałem ci zwolnienie na trzy doby. I co teraz? - Niech tak zostanie. Może rzeczywiście potrzebuję odpoczynku. - W porządku Stan. Jeszcze raz ci mówię - cieszę się. Stan odwrócił się. Mała trójka patrzyła na niego z podziwem. Mortigerm zwrócił się mentorskim tonem do dwóch młodszych krasnali: - Tak to się robi chłopcy! Widzicie teraz? - Następnie zwrócił się do Stana. - Widzi pan, oni nigdy nie widzieli jeszcze, żeby ktoś tak zręcznie kłamał. My jesteśmy w tym słabi. Stan nigdy nie nazwałby swego wytłumaczenia zręcznym. Poza tym wnioski z tego co mówił Mortigerm nie były miłe. Należało przejść do rzeczy. - Wróćmy do moich pytań. Po pierwsze - czemu nie porozmawiacie sami z elfami, a potrzebujecie do tego mnie? Pytanie było bardzo celne. Cała trójka znów zaczęła się denerwować. Podjęli swój zwykły rytuał - Unuk zaczął wyłamywać palce, Terey zaczął gwizdać, a Mortigerm nieświadomie postękiwał. Coś ich tu bolało i to bardzo. Stan zaczął się zastanawiać. Co też takiego mogły krasnale odwinąć? Szybko przeleciał w myślach swoją wiedzę na temat małego ludku i ich przywar. Byli uparci - to nie było wyjaśnienie. Kłótliwi - to już było coś. Pewnie wyzwali wodza (wodzową?) elfów od malowanego nieroba, albo krzykliwego pasożyta. Wyglądali też na takich, co nie stronią od bójek. Okazało się jednak, że przyczyna była inna. - Były małe problemy dotyczące zapłaty - głos Mortigerma był cichy jak szemrzący strumyk. No tak, jasne. Zawsze było wiadomo, że krasnoludki do hojnych nie należą. - Okiwaliście elfy? No to ja się nie dziwię, że nie chcą z wami rozmawiać. Ciągu dalszego nie zdołał wypowiedzieć. Głos Mortigerma nie przypominał już strumyka, lecz wściekłego żubra. Pozostałe dwa krasnoludki też ryczały. - To oni nas oszukali! - Nie pozwolili nam zabrać wszystkiego! - Warunki na statkach były podłe! - Głodzili nas w czasie podróży! Wszyscy trzej ryczeli jeden przez drugiego. Ich ryki sprowadzały się do jednego: elfom nie należało się nawet to co dostały jako zaliczkę. Biedne, ubogie krasnoludki zostały podle oszukane. Złe i brzydkie elfy wykorzystały ich wrodzoną dobroduszność. Stan nie wierzył ani jednemu słowu. Zanotował sobie, żeby zapłaty zażądać z góry. Nadszedł jednak czas aby wydusić z krasnoludków konkrety. - Ile im jesteście winni? - Około pięć tysięcy sztuk złotej i srebrnej biżuterii - powiedział ponuro Mortigerm. - Nieźle. Ile wyniesie moja zapłata za pośrednictwo? Krasnale zaczęły wić się jak piskorze. Cała trójka nagle zaczęła go przekonywać, jak szlachetne z jego strony było zrzeczenie się zapłaty. Wszyscy zgodnie twierdzili, że odbije się to wspaniale na stosunkach krasnoludzko- ludzkich (Stan przez delikatność nie przypomniał krasnalom, że takowe nie istniały). Usiłowały również wmówić Stanowi, że ktoś tak wspaniałomyślny jak on zrobi to tylko dla ratowania krasnoludków. Odpowiedź Stana była jednak krótka: - Ile? - A ile chcesz? Stan pomyślał przez chwilkę. - Dwadzieścia kilo platyny. Krasnoludki jęły wyrzekać, że Stan podle wykorzystuje ich złe położenie. Niemniej jednak zgodziły się zastanawiająco szybko. Stan zaczął żałować, że nie zażądał więcej. Postanowił to sobie wynagrodzić: - Platynę dostarczycie mi teraz. Tym razem krasnale stwierdziły, że płacenie z góry członkowi rasy, która tak wspaniale kłamie jest wręcz niemoralne. Stan postanowił uciąć temat: - Twierdzicie więc, że jestem kłamcą i oszustem? Wszyscy trzej zmieszali się. Zaczął Unuk: - No nie, nie jesteś, ale ta rozmowa z doktorem... - A numer jaki wycięliście elfom? Miał ich. Mortigerm wysłał Unuka, najmłodszego, po platynę. Po kilkunastu minutach krasnal wrócił z pięcioma sztabkami. - Mam nadzieję, że to nie z naszych ładowni? - zaasekurował się Stan. W milczeniu Unuk pokazał mu wybite na każdej sztabce kowadło. To wystarczyło. Takiego znaku nie było na sztabach z ładowni Vegi. Klamka zapadła. Stan zgodził się być pośrednikiem w konflikcie elfio-krasnoludzkim. * * * Następne trzy dni zajęła mu szkoła. Krasnoludki postanowiły mu przekazać całą swoją wiedzę dotyczącą elfów. Było to całkiem ciekawe. Dowiedział się, że na dziesięciu elfich mężczyzn rodzi się jedna kobieta i to spowodowało niezwykłą władzę kobiet w tym plemieniu. Że nadmierną liczbę mężczyzn korygują częste pojedynki na śmierć i życie. Że efektem ubocznym dysproporcji płci były częste romanse elfów z ludzkimi kobietami. Romanse, nigdy małżeństwa. Dla elfa ludzka kobieta była zawsze namiastką. Dowiedział się również, że elfi mężczyzna od urodzenia żyje w swoim miejscu w hierarchii, a jedyny sposób na przejście wyżej, to zabicie przełożonego. W przeciwieństwie do tego, kiedy rodzi się dziewczynka, przydziela się jej od urodzenia domenę, w której będzie rządzić. Ta część nauk była w porządku. Niestety krasnoludki nie ograniczały się do powyższego. Mówiły mu wszystko: jak ma jeść, co mówić, czego nie mówić, komu i jak przedstawiać się i tak dalej. Na jego próby protestu odpowiadały zwięźle, że elfy nie znoszą chamów. Nie to było jednak najgorsze. Najgorsze było to, że był traktowany jak małpolud. Krasnoludki najwyraźniej ukształtowały swoje poglądy na temat ludzi w średniowieczu i loty kosmiczne nie wpłynęły znacznie na ich opinię. Co chwilę był pouczany, że ma nie smarkać w rękaw i nie sikać na ściany. Żałował, że ubikacja jest w korytarzu, bo być może zostało by mu to oszczędzone. Choć z drugiej strony... Prysznic miał, a i tak przypominali mu ciągle o myciu. Wytrzymał bardzo długo. Aż do momentu, w którym Terey zaczął się rumienić. - Wiesz Stan, jest taka sprawa - środkowy krasnoludek był wyraźnie zakłopotany. Mina Tereya i jego rumieniec, kojarzyły się Stanowi z momentem, w którym jego ojciec postanowił mu wytłumaczyć co to seks. - Chodzi o seks - wydukał krasnoludek. No jasne. - Wy ludzie macie straszne potrzeby w tym względzie... Hm. - A elfy robią to raczej rzadko. Dobra. - Poza tym u nich kobiety wybierają mężczyzn, nie na odwrót. Zgadzało się to dość dobrze z resztą informacji. Stan zauważył jednak, że krasnoludkowi każde użycie słowa "seks" sprawia wyraźne problemy. Postanowił to wykorzystać: - A wy jak uprawiacie seks? - strzelił. Poprzedni rumieniec na twarzy Tereya był bladością w porównaniu z obecnym. - To nie ma nic do rzeczy - krasnoludek mruczał sobie w brodę. "W zmienianiu tematów to on dobry nie jest" - zauważył Stan. Postanowił zapamiętać sobie wrażliwość Tereya na punkcie seksu. Będzie miał go jak dręczyć. - Bo widzisz, elfie kobiety są, według waszych standardów, bardzo piękne - ciągnął krasnoludek. - Masz na myśli, że są bardzo sexy? - Stan postanowił też mieć trochę zabawy. Nagrodą był piękny rumieniec, sięgający aż do szyi krasnoludka. - No, tak. Chodzi o to, żebyś im się nie naprzykrzał. No wiesz, nie próbował ciągać ich w ciemne kąty, nie obmacywał, nie składał pewnych propozycji, rozumiesz o co mi chodzi. Łapy przy sobie, jak to się mówi. Stana lekko zatkało. Krasnoludek najwyraźniej uważał, że ludzie rzucają się na każdą napotkaną kobietę. Wprawdzie później przyznał mu rację, ale teraz był wściekły. Był też jednak Obrońcą. Jego zawód wymagał spokoju i opanowania. Z trudem zmusił się do użycia głosu o sile poniżej stu decybeli. Powoli i wyraźnie spytał: - Uważasz Terey, że pierwszej spotkanej elfce będę ściskał rękę przez półtorej godziny, kończąc na biuście? Krasnoludek empatią wyraźnie nie dysponował, bo brnął dalej: - No widzisz, pojąłeś! Nie do wiary. Krasnal wyraźnie się ucieszył. Stan miał dwa wyjścia: albo wyrywać mu brodę włos po włosie, czytając przy tym jakiś podręcznik ludzkiego dobrego wychowania, albo kompletnie to zignorować. Wybrał trzecie: - Powiedz mi Tereyu - zaczął łagodnie. Asertywność przede wszystkim. - Skarbie mój jedyny, widziałeś ty kiedyś człowieka, poza mną, oczywiście? Krasnal zmarszczył czoło. Potem zaprzeczył. - Wnioskuję, że nie widziałeś jak ludzie się do siebie odnoszą? Zaprzeczenie numer dwa. - To ci teraz objaśnię. Objaśnianie trwało pół godziny. Stan nie cytował jednak podręczników dobrego wychowania. Co więcej, jego postępowanie wyraźnie nie świadczyło o dobrym wychowaniu. Tłumaczył wprawdzie Tereyowi wszystkie błędy, które ów popełnił, ale co czas jakiś wtrącał rytmiczne sploty wyzwisk. Z trudnością powstrzymywał się od wybijania akcentu na głowie krasnala. W zamian za to walił w stół. Terey próbował przerywać, ale jego aparat głosowy nie wytrzymywał konkurencji z ludzkim. W głosie Stana brzmiał tętent kopyt husarii spod Wiednia. - Zapamiętaj sobie, że twoje pouczenia doprowadzają mnie do obłędu, łachmyto! Wbrew twemu przekonaniu, kraczaty niedoroście, nie zszedłem dwa dni temu z drzewa! I nie będę tolerował żadnych dalszych aluzji tego typu, marważ twoja kuśtyk! Stan jako dziecko został oduczony używania nieprzyzwoitych słów. Strasznie to przeszkadzało czasami. Zaczynały mu się kończyć pomysły. Z braku odpowiednich wyzwisk postanowił przerwać litanię. Krasnal, jeszcze trochę blady, pokiwał głową. - Dobrze, już nie będę - głos mu lekko drżał. Wgięcia na stole przemawiały wyraźnie do jego wyobraźni. Wszedł Unuk. Jak zwykle, nie wiadomo było którędy. - Stan, mówiłem ci już, żeby do sikania wychodzić w jakieś ustronne miejsce? Stan poddał się. Nie miał już wyzwisk w zapasie. * * * Pierwszy rozładunek. Phobos-Deimos. Metale rzadkie i ciężkie. Resztę pierwiastków kolonia Mars ściągała z pasa asteroid. Nie było oczywiście mowy o podejściu Vegi do stacji. Ważyła zbyt wiele. Cały ładunek miał zostać odebrany za pomocą holowników. W podręcznikach holownik podlatywał, odbierał metal i odlatywał. Założeniem było jednak to, że w luku jest już odpowiednia ilość towaru. A ten trzeba było do luku dostarczyć. I tu się zaczynał cyrk. Samodzielne przetwórnie metalu układają go w doskonałym porządku w ładowniach. Ładownie, sposób ułożenia w nich metalu i cała reszta były skomputeryzowane. Niby wszystko powinno się dać policzyć i wyznaczyć. Podręczniki oczywiście pokazywały idealne rozłożenie metalu w ładowniach. Teoretycznie przenoszenie ładunku do luków towarowych powinno być czynnością łatwą. Nic z tego. Decyzja, z której ładowni ile brać należała do najcięższych w czasie rejsu i podejmował ją zawsze kapitan do spółki z szefem ładowni. Musieli bowiem uwzględnić wszystkie manewry, jakie mogą się w czasie rejsu okazać niezbędne. W ładowniach było od stu do dwustu tysięcy ton metalu. Każde hamowanie i manewr narażało przegrody na zerwanie, powłokę na pęknięcie, a statek na niekontrolowane skręty i wibracje. Właśnie to była najczęstszą przyczyną zaginięć frachtowców dalekiego zasięgu. Kapitan i szef wyłączyli grawitację i wzięli się do roboty. Zagonili do niej również całą resztę załogi. Stan początkowo chciał skorzystać ze zwolnienia, ale głupio mu było. Poszedł do kapitana i poprosił o przydział. - Czujesz się zdrowo? - jedyne pytanie. Po twierdzącej odpowiedzi dostał pchacz i przerzucał bloki, blachy, gąski, szyny i inne świństwo zgodnie z wytycznymi. Na jeden przedmiot niesiony do luku przypadało dziesięć roznoszonych po ładowniach. Nie wiadomo skąd, w kabinie pojawił się Mortigerm. Choć kabina była mała, nie zrobiło się wcale tłoczno. Stary krasnolud siedział i patrzył zafascynowany. Od czasu do czasu pomrukiwał coś po cichu. Nagle przerwał: - Jak wy tak możecie? Tyle skarbów... Tak bez serca, obojętnie - użytkowo. Ostatnie słowa krasnoludek wypowiedział wręcz z obrzydzeniem. Stan nie komentował. Milczenie mogło mu teraz dać więcej wiedzy na temat krasnoludków niż kiedykolwiek. I rzeczywiście, krasnoludek odezwał się cicho: - My nie jesteśmy chciwi. To jest miłość, uzależnienie, zaślepienie, zauroczenie, pożądanie - wszystko to na raz. Ty widzisz niekształtną bryłę metalu - a mnie się serce rwie żeby ją uformować. Nadać jej sens, cel. A kiedy ją stworzę - to jest jak miłość matki do dziecka. Rozstać się z tym, czego dotykały twe dłonie, zniszczyć to - to po prostu boli. To jedyna okazja kiedy możesz ujrzeć płaczącego krasnoludka A może płakać za prostym młotkiem, który kiedyś zrobił. Ot, kawałek drewna i żelaza. Dlatego musimy odejść. Nie możemy z wami współżyć. Nie pojęlibyście tego. Przerwał. - Nie mówię tego tak sobie. Tego nie rozumie nikt poza nami. To, że naszym bogactwem nie potrafimy się dzielić, ba, handlować - to nasze przekleństwo, to skłóciło nas z tymi co mogą nam pomóc. Musimy im to wytłumaczyć. Może zrozumieją i nam wybaczą. Zażądają i tak zapłaty, i my się tym razem nie wycofamy, nie możemy. Ale muszą zachować umiar. Bo jest granica, powyżej której wolimy umrzeć, aniżeli rozstać się z dziełem naszych dłoni. - Czemu mówisz mi to teraz? - Tamte dwa młokosy nie znają ludzi, nie wpadnie im do głowy, żeby to wytłumaczyć. Sam widziałeś. Stan wspomniał "lekcje". - Czemu im nie przerwałeś? - Testowałem cię. - I jak wypadłem? - Nieźle. Ale mogło być lepiej. Wytrzymujesz dość długo i nawet w gniewie zachowujesz rozsądek. To bardzo ważne. - Dlaczego? - Stan był autentycznie zafascynowany. To była pierwsza naprawdę istotna lekcja. - My cię od czasu do czasu wkurzamy, prawda? Elfy będą cię doprowadzać do szału dwa razy skuteczniej - w oku starego krasnoludka błysnęła złośliwa iskierka. - Twoje zadanie będzie głównie polegało na zachowaniu spokoju. - Dlaczego mam się niby denerwować? - Tego się nie da opisać - iskierka rosła coraz bardziej. - Elfy nie wkurzają jedynie starych drzew. Nauczyliśmy kiedyś jednego mowy gór i spowodował trzęsienie ziemi. Poza tym jest jeszcze jedna sprawa. Musisz żądać widzenia z jedną z Pań. Nie daj się zbyć rozmową z jakimkolwiek Starszym. Z tego co krasnoludki mówiły o hierarchii elfów wynikało, że Panie wydawały polecenia, a Starsi je realizowali. Mieli jednak w tym realizowaniu wolną rękę. - Dlaczego? - Starsi są trochę podobni do was. Bez problemu i zastanowienia odpowiedzą, żebyśmy sobie sami radzili. Z Paniami można się lepiej ugadać. Krasnoludek znów przerwał i zastanowił się. Najwyraźniej miał do powiedzenia coś ciężkiego kalibru. - Możesz spotkać się z Panią Tanihe, Kotarhe lub Inyhe. Jeżeli jakimś cudem spotkasz się z tą trzecią, powołaj się na mnie i poproś o spotkanie w imię Gór. - Co to znaczy? - Nie miałeś skręcić do ładowni cztery-szesnaście-a? - Miałem, a bo co? - Właśnie ją minęliśmy. - Cholera! - Pracuj, pracuj - po tym jak się zwierzył, staremu krasnoludkowi wyraźnie ulżyło. - Następny przystanek Ziemia. Tam będzie dopiero ciężko. * * * Stacja Phobos-Deimos, tworzyły spojone grawitacją niegdysiejsze księżyce Marsa, wirując statecznie dookoła wspólnego środka ciężkości. Obrót był najtańszą metodą wytwarzania ciążenia i wszyscy korzystali z niego ile się dało. Najważniejsze struktury rozmieszczone były w takiej odległości od środka stacji, w której siła odśrodkowa dawała złudzenie ziemskiej siły ciężkości. W tym pasie znajdowała się również Centrala Zdrowotna. Oczywiście obsada była jednonarodowa - jak zwykle. Na szczęście byli to Niemcy, władający w miarę dobrze angielskim. Przy takich Chińczykach, człowiek nie wiedział czy chcą mu wyrwać zęby, czy zrobić tomografię. - Co jest? - szczeknął doktor. Był wysokim, szczupłym, niebieskookim blondynem. Czysty Aryjczyk. Fartuch miał tak biały, że aż oczy bolały. Kafelki, również białe, wydawały się przy nim przeraźliwie niedomyte. - Miałem parę halucynacji. Szybko przeszło. - Stanowisko? - Obrońca. Doktor popatrzył z niedowierzaniem. Przejrzał jeszcze raz papiery od Podhorskiego. Popatrzył na oba nazwiska. - Migałeś się od roboty? - spytał poprawnym polskim. Stan zwalczył zaskoczenie. - A doktor skąd zna polski? - Trzy lata medycyny we Lwowie. Można się nauczyć. - We Lwowie? - Stan spytał mimowolnie. Lekarz popatrzył na niego przeciągle i nieprzyjemnie. - Odpowiadałem już dzisiaj cztery razy na to pytanie. Wystarczy. - Chłód tej odpowiedzi zniechęcał do dalszych komentarzy. Doktor okazał się być profesjonalistą. Badania prowadził szybko, spokojnie, bez momentu zawahania. Był tak wyraźnie zadowolony z siebie, że Stan zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest naprawdę poważnie chory. Przyczyna była inna. - A jednak się migałeś - chluba nordyckiej rasy błysnęła zębami. - To będzie karny raport. Udawanie choroby w celu zwolnienia się z pracy. Poślę to do kapitana. Zbyt wiele to się on w tym Lwowie nie nauczył. Raport posłany do siedziby Spółki - to jest groźba. Kapitan za taki raport wyzwałby tylko Stana do spółki z aryjskim doktorem od najgorszych i wszystko. Potem Stan poszedłby na wachtę, a raport do kosza. Stan uspokoił się. Nagle usłyszał: - Oczywiście, to się da załatwić. Czegoś się jednak doktorek nauczył. Uśmiech na twarzy lekarza zaczął mu przypominać uśmiechy spotykane na co dzień na statku. Zareagował zgodnie z wzorcem: - Jestem Stan. Miło z twojej strony. Jak mógłbym ci się odwdzięczyć? - Heinrich. Mnie też miło. Mam jedną sprawę. Wyczerpałem miesięczny limit przesyłek na Ziemię, a zostawiłem w Warszawie narzeczoną. Przerzuć tylko list... Sprawa była jasna. - I żadnego raportu? - upewnił się Stan. - Co ty! - Heinrich (Stach w myśli mówił mu już Heniek) był wręcz oburzony. - Jak chcesz to ci jeszcze dam zwolnienie na dłużej. Perspektywa była kusząca. Stan szybko ją odrzucił. Długie zwolnienie mogłoby źle się odbić na jego reputacji. - Zrób jedynie coś takiego, żeby nikt się mnie więcej nie czepiał - poprosił. - Spoko - odparł Heniek. - Wiesz, nie robię normalnie takich rzeczy, ale jestem naprawdę w kropce. To również była część rytuału. Heniek wyraźnie nieźle wyszkolił się we Lwowie. Pewnie na egzaminach też ściągał. - Umowa stoi! * * * Stan miał ostatnią wachtę przed Ziemią. Wszyscy mówili "Ziemia", choć na Ziemi nie dokował żaden statek. Na innych planetach również. Koszt wyrwania się statku z grawitacji był zbyt wysoki. Statki zostawiały towary na stacjach orbitalnych. Główną stacją Ziemi był stary, dobry Księżyc. Istniało parę mniejszych stacji w punktach Lagrange'a, ale to Księżyc był gwoździem programu. Vega miała cumować do Księżyca w doku umieszczonym na północy Mare Imbrium. Osią i podstawą doku była stukilometrowa iglica transportowa. Na jej szczycie zamontowana była baza wstępnej selekcji. Metale potrzebne na Księżycu posyłane były w dół iglicy. Wszystkie inne były do niej cumowane grawitacyjnie lub magnetycznie. W efekcie iglica przypominała grzyb otoczony przez muchy. Co chwilę zbliżał się do iglicy holownik, odbierał część wyrzuconego przez Vegę ładunku i przenosił ją na Ziemię, albo Wenus, która nie dorobiła się jeszcze własnej stacji orbitalnej zdolnej do rozładunku frachtowców dalekiego zasięgu. Dużo mniejszy Merkury miał swojego Kaduceusza - stację, która mogła przyjmować statki kilka razy większe od Vegi. Wenus była jednak kolonią rolniczą, a jej produkty konsumowała prawie wyłącznie Ziemia. Cała działalność ludzka na Wenus ograniczała się do kilkudziesięciu tysięcy farm atmosferycznych. Farmy te były w istocie potężnymi statkami zdolnymi do nieskończenie długiego szybowania w gęstej atmosferze Wenus. Ich rola ograniczała się do rozsiewania w atmosferze zarodków mikroskopijnych alg i zbierania owoców ich pracy. Zmutowane w ziemskich laboratoriach, odporne na wenusjańskie warunki, algi fotosyntetyzowały i rozmnażały się w potwornym tempie. Dzięki mniejszej grawitacji i większemu ciśnieniu atmosferycznemu, algi mogły unosić się w atmosferze przez czas na tyle długi, że farma zdolna była zebrać część z nich, zapakować i wysłać na orbitę. W ten sposób dwutlenek węgla z atmosfery Wenus zamieniał się w paszę dla Ziemian. Ubocznym efektem całego procesu było rosnące stężenie tlenu Z tego powodu transport na Ziemię mógł odbywać się spokojnie za pomocą lekkich holowników. A Wenus nie potrzebowała tyle metali, żeby uzasadnić budowę drogiej stacji, zdolnej do przyjmowania statków dalekiego zasięgu. Wachta Obrońcy zawsze jest ciężka. Nie ma innych. Obrońca jest sprzężony z całym układem obronnym statku. Każdy układ anihilujący, ekran grawitacyjny, czy też sieć magnetyczna sprzężone są z nerwami jego dłoni i umysłu. To właśnie konieczność chirurgicznego stworzenia połączeń pomiędzy układem nerwowym Obrońcy a systemem komputerowym statku eliminowała większość chętnych do tej pracy. Niestety, połączenie takie pozwalało na jedyne dziesięć lat pracy. Po tym okresie, niezależnie od tego co by mówił i chciał, każdy Obrońca szedł na emeryturę. Mózg po prostu nie wytrzymywał dłużej. A czasem wytrzymywał krócej. Często zamiast szczęśliwej emerytury, oczekiwał szpital psychiatryczny. Jeżeli były Obrońca sprowadzał się do miasta, informowano o tym policję. Co ciekawe, jedyne co pomagało, to małżeństwo. Żonaci Obrońcy nie wychodzili na ulice z odbezpieczonym pistoletem maszynowym. Stan miał za sobą cztery lata służby i nie chciał iść na emeryturę. A częste wypadki halucynacji powodowały natychmiastowe przeniesienie w stan spoczynku. On już był w połowie swojej pierwszej halucynacji... Dwóch doktorów uznało go za zdrowego (jeden przekupiony), a on sam wiedział, że nie miał żadnych halucynacji. Jednak, prędzej czy później, oba raporty musiały dotrzeć do Centrali. A to oznaczało pierwszą krechę w papierach. Jedyną pociechą było to, że nie dotrze do nich raport Psychola. Dzwonek oznaczający koniec wachty Stan powitał jak zbawienie. Za chwilę miał się tu pojawić Adam, jeden z pozostałych jedenastu Obrońców statku. Na statkach dalekiego zasięgu zawsze było ich tylu, gdyż poza pasem asteroid zdarzały się ataki. Potwornie szybko mknące obiekty niszczące wszystko na swej drodze. Jedni mówili: meteoryty pozaukładowe, drudzy: Obcy. Próbki nikt nie złapał. Faktem było jedynie to, że Obrońcy mogli to zniszczyć układem anihilacyjnym lub odepchnąć tarczą grawitacyjną i głównie dlatego byli zatrudniani. Byli również przydatni przy cumowaniach, gdzie za pomocą sieci elektromagnetycznej mogli odpychać śmieci wszelkiego pochodzenia. Tym zajmował się obecnie Stan. Vega kończyła swój rejs. Po zakończeniu rozładunku cała załoga wsiadała w promy pasażerskie i szła na obowiązkowy piętnastodniowy urlop na Ziemi. Stan miał cichą nadzieję, że zakończy się również jego wspólna podróż z krasnalami. Niestety, nie zakończyła się. Parę minut po zakończeniu rozładunku wpadł wiecznie uszczęśliwiony Unuk: - Mamy już prom! - wrzasnął. Stan zaczął się intensywnie martwić. To zdanie w ustach krasnala mogło znaczyć zbyt wiele. Mała trójka mogła prom po prostu ukraść. Jest to wprawdzie teoretycznie niemożliwe, ale... Na szczęście Unuk rozwiał jego wątpliwości: - Zdecydowaliśmy już, jakimi liniami polecimy! Spaceneighbor Company! Za czternaście godzin odchodzi ich prom do Pruszkowa! Z wszystkich firm obsługujących trasę Ziemia - Księżyc krasnale wybrały najgorszą. Stan spróbował jeszcze walczyć z niekorzystnym werdyktem: - Dlaczego? Nie można innej? - Oj, ale ty nudny jesteś! - zniecierpliwił się Unuk. - To my specjalnie rezygnujemy z kilku innych firm, z wygodniejszymi dla nas promami, żeby nie wydawać twoich pieniędzy, a ty jeszcze marudzisz. Stan mógł się zgodzić lub zostać podłym niewdzięcznikiem. Wybrał pierwsze. Klamka zapadła. * * * Krasnoludki przelot miały odbyć pośród walizek. Ich wyjście z portu na Ziemi miało być, oczywiście, jedną wielką improwizacją. Stan sugerował początkowo, żeby krasnoludki udawały rzeźby na półkę. Terey zareagował na tę sugestię rumieńcem połączonym z częstym mruganiem, tak że propozycja upadła. Poza tym rzeczy przywożone z Księżyca na Ziemię były poddawane ścisłej kontroli biologicznej, mającej zapobiec transferowi mikroorganizmów. Można sobie jedynie wyobrazić zdziwienie celnika odkrywającego żywą rzeźbę. Kłopoty wywołane takim zjawiskiem mogłyby być niebotyczne. Zapadła więc decyzja. Krasnoludki miały się przekraść do pomieszczeń bagażowych, co w prawie pozbawionej ludzi Iglicy nie sprawiało nadmiernych kłopotów. A na Ziemi - się zobaczy... Mieli wprawdzie kilka sposobów, ale żaden nie dawał gwarancji sukcesu. Pewną pociechą był fakt, że lecieli do Pruszkowa, portu towarowego, a nie do Warszawy, która miała port pasażerski. Mniejszy ruch pozwalał żywić nadzieję, że operacja przejścia krasnali będzie łatwiejsza. Nagle Stan przypomniał sobie, dlaczego wszystkie towarowe porty kosmiczne znajdowały się w małych miastach, tuż obok wielkich metropolii. Po tym, jak port oddawano do użytku, miasto robiło się jeszcze mniejsze. Mieszkali w nim tylko ci, co musieli, albo ci, którzy bez problemu znosili przeraźliwą kanonadę. Była ona efektem ubocznym działania potężnych dział towarowych wynoszących ładunki na orbitę. Technologią przyszłości okazała się być bowiem ciężka artyleria. Ładunki wyrzucano za pomocą gigantycznych rur wyładowanych dymką - dalekim potomkiem prochu. Nikt do dziś nie wiedział skąd wzięła się nazwa dymka. Idiotyzm tej nazwy polegał na tym, że spalanie dymki odbywało się bezdymnie. Spalała się ona jedynie do gazu, nie dając popiołu. Po tym jak ciśnienie wytworzonych w komorze spalania gazów osiągało wartość potrzebną do odpalenia danego ładunku, usuwano pokrywę zamykającą komorę i gazy z wielką siłą uderzały w ładunek, wyrzucając go na orbitę. W Polsce padło na Pruszków. Spaceneighbor Company, jako firma oszczędna prowadziła komunikację za pomocą portów towarowych, bo tak było taniej. Szykowało się niezapomniane lądowanie. Z niejasnych przyczyn pasażerskie promy kosmiczne firmy Spaceneighbor Company relacji Księżyc-Ziemia zmieniały się po bardzo krótkim okresie w śmieciarki. Prawdopodobnie problem polegał na niemożności wyrzucania odpadków za okno. Możliwe jednak, że taki stan rzeczy wywołany był niską ceną przelotu oferowaną przez gigantyczną kompanię. Na czymś musieli oszczędzać. Co by to nie było, po wejściu na pokład promu uderzał w nozdrza nieprzyjemny zapach środków dezynfekujących. Dywany upstrzone były śladami po petach i przyklejonymi gumami do żucia. Po krótkim czasie zapach środków dezynfekcyjnych zostawał jednak zagłuszony przez woń niedomytych ciał. Woda poza Ziemią była droga, a promami Spaceneighbor Company latali ci, których nie było na nią stać. Podróż zapowiadała się wspaniale. Prom szybko odcumował od wieży. Zaczął się etap "na wytrzymałość żołądka". Prom musiał ustawić się w pozycji umożliwiającej włączenie silników pozaodrzutowych pozwalających, dzięki użyciu pola grawitacyjnego, na prawię stuprocentową zamianę energii chemicznej w kinetyczną. Dzięki temu można było pokonać mu cały dystans w dwie godziny. Ze względu na tłok przy iglicy, ustawianie musiało trwać krótko. A był to manewr skomplikowany, z dużą ilością zawrotnych ewolucji. Po kilku minutach dziewięćdziesiąt procent pasażerów wywracało się na lewą stronę. Stan z pewną mściwością pomyślał o krasnalach. Potem było przyspieszenie. Generatory grawitacji łagodziły je do poziomu jednego g. Prom drgnął kilka razy nieznacznie. "Korekcja toru" - pomyślał Stan. Nagle prom wyrównał. Osiągnęli prędkość podróżną. Do momentu wejścia w ziemską atmosferę miało być spokojnie. - Uaaaaaaaa! - ciszę rozdarły zdrowe płuca młodego pokolenia. Niestety, odkrycia w teorii pól grawitacyjnych pozwalały latać w Kosmos dosłownie każdemu. Na szczęście pociecha wraz z rodzicami siedziała kilkanaście rzędów dalej. - Widziałem krasnoludkaaaaaaaaa! O tam uciekł! Ten okrzyk był już nieco niepokojący. W przeciwieństwie do rodziców dzieciaka, wybijających mu właśnie z głowy głupie pomysły, Stan wierzył w krasnoludki. Co gorsza, trzy z nich były na pokładzie. Z dołu doszedł go cichy i niezrozumiały szept. Pod siedzeniem siedział Terey i bulgotał coś po swojemu. Stan przyjrzał mu się uważnie. Terey nie siedział. Z podłogi wystawał jedynie jego tors. Co robił z nogami - o tym Stan nie miał pojęcia. - Pomóż mi! - warknął krasnoludek. - Wyglądasz jakby ci nieźle szło - Stan nie przejmował się złą sytuacją. - Nie mogę tak siedzieć wiecznie! - głos Tereya pozostawał nadal zduszony. - Za parę minut pęknę ja albo podłoga. Muszę szybko wyjść i zostawić sobie jeszcze zapas na niewidzialność. Przestraszył mnie, cholerny bachor - dodał wyjaśniającym tonem. Oczywiście, pomimo wyjaśnienia Stan nadal nic nie rozumiał. Najwyraźniej odbijało się to na jego twarzy. - Wasze dzieci neutralizują naszą magię. Przenikają nasze iluzje, zamrażają nasze dodatkowe zmysły i tak dalej. A najlepiej to działa kiedy krzyczą. Kiedy ten smarkacz wrzasnął, byłem przez moment widzialny dla wszystkich. Teraz dzieciak mnie nie widzi i mogę tak siedzieć, ale straciłem dużo sił. Muszę wyjść z tej podłogi. Stan szybko zawołał stewardessę. - Co robisz idioto! - Terey wyraźnie nie pojmował istoty planu. Stan postanowił wielkodusznie nie usłyszeć "idioty". - Droga pani - Stan wyszczerzył się. Miał nadzieję, że wyszedł mu uśmiech. - Czy mogłaby mi pani przynieść jakieś okrycie i poduszkę? Chętnie bym się przespał. Stewardessa uniosła lekko brwi. W kabinie było około dwadzieścia osiem - trzydzieści stopni Celsjusza. Okrycie wydawało się dość dziwnym pomysłem. Stan wyraźnie wyglądał jednak na tyle dziwnie, żeby móc domagać się pledu. Po chwili kobieta wróciła z kocem. Stan przykrył kolana, starając się aby pled zasłaniał siedzącego na dole krasnala. - Możesz wyjść - szepnął Stan. Był z siebie trochę dumny. Niesłusznie, jak się okazało. Z dołu dobiegł go wściekły szept: - Mam spędzić całą noc pod twoimi nogami? Czy ja wyglądam jak cocker-spaniel? - Nie całą noc, jedynie trzy godziny - Stan bronił swojego pomysłu. - Poza tym, nie obraź się, ale jesteś dokładnie takiego wzrostu jak mój pies, a on mi się pod kolanami mieści. Oczekiwany stek wyzwisk nie nadleciał. Terey odpowiedział powoli, wyraźnie, cedząc słowa przez zęby: - Podrap mnie jeszcze za uchem, a ja będę skomlał z zachwytu. A jak wyobrażasz sobie moje wyjście stąd geniuszu? To był problem. Stan musiał wyjść przed dzieciakiem odkrywając przy tym Tereya. Gdyby widziało go tylko dziecko, problem byłby z głowy. Ale czar niewidzialności zostałby zniwelowany całkowicie. Cały prom zobaczyłby nagle krasnoludka. Stan był wprawdzie w duchu ciekaw reakcji pozostałych pasażerów na to zjawisko, ale, z niejasnych przyczyn, nie chciał, żeby Tereya odkryto. - Nie możesz przemknąć się jakoś do pomieszczeń bagażowych? - Stan szukał wyjścia z impasu. - Po drodze jest dzieciak - Terey mówił wyjątkowo spokojnie. Nie okazywał tego, ale sytuacja nieco nim wstrząsnęła. Dać się zdemaskować tuż przed Ziemią. To albo wyjątkowy pech, albo wyjątkowa głupota. "Głupota?" - pomyślał Stan. - "Zaraz, chwileczkę." - Terey, skąd ty tu się właściwie wziąłeś? - A, wyszedłem na chwilkę - głos krasnoludka brzmiał bojowo. - A co, nie wolno? - Po prostu wyszedłeś na chwilę. Ot tak, bez celu. Dobrze mówię? - Dokładnie. - Nie przyszło ci do durnego łba, że ktoś może cię zobaczyć? Że ryzykujesz całą naszą misję? - Naszą misję? - w głosie krasnala pobrzmiewało zdziwienie. Stan był nie mniej zdziwiony. "Naszą misję?" - powtórzył sobie jeszcze raz w myśli. "Arciszewski, ty się dopraszasz o mały, biały domek bez klamek". Pomyślał jeszcze raz. - A tak, naszą - Stan starał się nadać swojemu szeptowi w miarę agresywny ton. Co, może nie? Terey nie był w pozycji pozwalającej na swobodną dyskusję. Swoje zdanie ograniczył więc do kilku mruknięć o nieokreślonym charakterze. Jedno z mruknięć zabrzmiało nieco wyraźniej. - Co mówiłeś? - Chyba znam sposób na wyjście stąd. Ale będzie ciężko. - Na czym miałby on polegać? - Interesowałeś się kiedyś parapsychologią? Terey uwielbiał tłumaczyć sprawy w ten sposób. Stana przez moment kusiło, żeby naciągnąć krasnalowi czapkę aż do stóp. Nie chciał jednak budzić sąsiada. - Nie. - Niedobrze, niedobrze - krasnoludek zasyczał nerwowo. - Widzisz, jestem w stanie stąd wyjść dołem i dotrzeć do przedziałów bagażowych. Nie wiem jednak, czy wystarczy mi magii. Jeżeli nie, to mogę wbić się w ścianę. Pomijając nawet to, co stanie się ze mną, to będzie temu towarzyszyć niezła eksplozja, a to oznacza problemy dla nas wszystkich. - Co ma do rzeczy parapsychologia? - Stan uznał, że to dobry moment na zadanie tego pytania. - Wy ludzie też macie pewne zdolności magiczne. Gdybym zdołał przejąć trochę mocy od ciebie, miałbym większą pewność. Daj rękę, spróbuję - zakomenderował maluch. Stan włożył dłoń pod pled. Krasnal chwycił ją, narysował na niej parę symboli mamrocząc coś, po czym warknął ze zniecierpliwieniem: - Tak myślałem. Cholera, uczą was od dziecka tej fizyki, zamiast czegoś pożytecznego. Stan postanowił zachować swoją opinię dla siebie, choć przez moment pragnął uświadomić krasnalowi, że magia jakoś nie mogła go zanieść na Ziemię. - A może twój sąsiad mógłby pomóc? - Terey rozpaczliwie szukał jakiejś deski ratunku. - Jest szansa, że on coś potrafi. Wystarczy, żebyś potrzymał go za rękę. - Oszalałeś? - Stan zatrząsł się, częściowo z wściekłości, częściowo z obrzydzenia. - Proszę, Stan - powiedział cicho krasnoludek . Stan przez moment nie dowierzał swoim uszom. Potem zaczął żałować, że nie wziął aparatu fotograficznego i dyktafonu. Uwiecznić Tereya mówiącego "proszę"... A tak, to nawet nie widział jego miny. - Dobra, spróbuję - odpowiedział. Ustalili sposób porozumiewania się. Jeżeli sąsiad mógł okazać się pomocny - jedno kopnięcie w lewą kostkę. Jeżeli nie - w prawą. Dwa kopnięcia w dowolną nogę oznaczać miały, że krasnoludek skończył swoje hokus- pokus. - Przepraszam - Stan wyszczerzył się w uśmiechu. Starał się umiejętnie udawać przestrach. - Wie pan, ja się trochę boję. Mógłbym pana potrzymać za rękę? - Ależ oczywiście - sąsiad był młodym mężczyzną. - Należy pomagać bliźnim. Stan poczuł jednocześnie delikatne dotknięcie na drugiej dłoni i bardzo niedelikatne kopnięcie w lewą kostkę. Cicho syknął, przedłużając w myślach listę przewinień Tereya. - Przy okazji moglibyśmy się częściej spotykać - doleciał go urywek wypowiedzi sąsiada. - Przepraszam, nie dosłyszałem początku - Stan miał wrażenie, że coś mu się tu nie podoba. - Powiedziałem, że studiuję psychologię i mogę ci chyba pomóc. I przy okazji moglibyśmy się częściej spotykać. - ????? - Tak w ogóle mam na imię Rysiek. Nie poznaję zazwyczaj facetów na ulicy, ale wiesz... - sąsiad uśmiechnął się łagodnie, patrząc przy tym Stanowi w oczy. Stan wiedział. Przysiągł sobie, że jednak naciągnie Tereyowi tą czapeczkę. W tym momencie dostał dwa solidne kopy w kostkę. Spróbował delikatnie wyswobodzić dłoń, ale Rysiek chwyt miał żelazny. Wyraźnie przejął się rolą. Do końca lotu Stan musiał odpierać zaloty. * * * Pruszkowski port spełniał wszystkie oczekiwania. Huk był nie do zniesienia. Na szczęście tuż po wyjściu z promu pasażerom rozdano słuchawki. Łagodziło to nieco niszczący bębenki ryk. Stan z pewną satysfakcją pomyślał o krasnalach, które, z przyczyn oczywistych, żadnej ochrony nie dostały. "Ciekawe, na jaki to genialny pomysł wpadnie ta trójka", myślał Stan z niepokojem. Obawiał się, że krasnoludzkie mózgi pracujące na przedziwnych zakresach, mogą stwierdzić, że najlepiej będzie odwrócić uwagę, a najprostszym na to sposobem będzie... Coś błysnęlo. "No tak. Tego należało się spodziewać. Zaczynam już myśleć jak one", stwierdził Stan w myślach. Małe wesołki zdołały wywołać alarm poszukiwania człowieka. Działa przestały masakrować mózgi podróżnych. Zapadła błoga cisza. Na krótko, niestety. Przerwało ją wycie syren. Nie było tak głośne jak ryk armat, miało jednak paskudniejszą tonację, kojarzącą się Stanowi nieodmiennie z wybuchem wojny atomowej. W całym porcie włączono reflektory, dające światło o barwie ohydnego różu. Wszystko to miało na celu unieruchomienie podróżnych. Ten alarm włączano, kiedy ktoś niepowołany wyszedł na pas startowy lub pola odpaleń towarowych. Wbrew swojej nazwie nie oznaczał on, że zrozpaczona obsługa szuka zagubionego pasażera. Wręcz przeciwnie, zabłąkanej owieczki szukali uzbrojeni po zęby antyterroryści. Alarm miał bowiem zabezpieczać przed zamachami na urządzenia portu. Mechanizm działania opierał się na bardzo prostej zasadzie: wejście z pasa startowego oraz wejście i wyjście z portu działały osobno i tylko w jedną stronę. Przy każdym w nich pasażera znakowano w jakiś prosty i niedostrzegalny (przynajmniej w teorii - podobno gdzieś w Afryce rozdawali numerki) sposób. Na tej podstawie komputer liczył trzy ludzkie strumienie i wszystkich obecnych . Jak się coś nie zgadzało, uruchamiano alarm. Wystarczy, że któryś krasnal dał się oznakować i wylazł przez ścianę. Komputer od razu wszczął raban. A charakterystyczną cechą alarmu poszukiwania jest unieruchomienie wszystkich pasażerów. Mieli stać (siedzieć, jak kto miał szczęście), dopóki obsługa nie zidentyfikowała źródła alarmu. To, plus syreny i światła, pozwoli krasnoludkom wyjść z portu bez narażania się na nadmiernie częste kontakty z ludźmi. Plan ten rozważali już na Księżycu. Problemem było jedynie oznakowanie. Terey proponował, że wyprowadzą Stana przez ścianę, to groziło jednak pobytem za kratami. Stan był ciekaw, jak udało im się ten problem rozwiązać. Miał się tego dowiedzieć po zmierzchu. Umówili się całą czwórką na spotkanie w położonym niedaleko lasku. W chwili obecnej Stan mógł się już odprężyć i poddać formalnościom. Syreny nieco ucichły, potem zupełnie przestały wyć. Ciężko opancerzeni policjanci weszli do holu taszcząc ze sobą jakiegoś dzieciaka. Mały wył bezustannie: - Krasnoluudek! Widziaaałem krasnoludka! Był to ten sam chłopiec, który spowodował kłopoty Tereya. Stan z pewna mściwością pomyślał o czekającym bachora laniu. Wyraz twarzy i obfite bicepsy zatroskanego tatusia zwiastowały złe czasy dla pociechy. Nie było jednak czasu na obserwację dalszego przebiegu wydarzeń. Z głośników ogłoszono koniec alarmu. Można było wyjść z dworca, wsiąść do wagonika kolejki magnetycznej i pojechać do siebie. * * * Spotkali się w głębi lasu. Kiedy tylko upewnili się, że nikogo nie ma w pobliżu, krasnoludki pocałowały ziemię. Po przejściach z podróży, Stan miał ochotę zrobić to samo. Postanowił jednak najpierw zaspokoić swoją ciekawość. - Jak wyciągnęliście tego smarkacza z portu? - spytał. - Zrobiłem w ścianie niewielki otwór. Na tyle duży, ze smarkacz mógł przejść, a na tyle mały, że można go było przeoczyć. Unuk wyciągnął małego poza budynek i pobawił się z nim w chowanego, a ja zamknąłem ścianę - wyjaśnił Mortigerm. Ściany portu powinny teoretycznie zatrzymywać niewielkie wybuchy atomowe. - Wybraliście tego małego specjalnie? - Stan podejrzewał, że Terey dał upust swojej złosliwości. - Tak - Terey wydawał się zawstydzony. - Nie mogłem się powstrzymać. - Ładnie to tak? Mały przejdzie w domu piekło - Stan oczywiście udawał. Wspomnienie Ryśka blokowało jakiekolwiek współczucie dla chłopca. Miał jednak ochotę podręczyć Tereya. Krasnoludek zarumienił się lekko. - W dodatku to łażenie po statku - Stan brał odwet za szkolenia na temat elfów. - Co to za idiotyczny pomysł? Zamierzasz sam sobie jakiś zbudować? Mortigerm sapnął donośnie. Tereyowi wyrwał się głuchy warkot. Unuk wyciągnął zza pasa niewielki toporek. Przy swoich pięćdziesięciu centymetrach wyglądał z nim jak kompletny idiota. Stanowi kojarzył się on z automatem do pedicure. - Skąd wiesz? - wydusił z siebie lekko siniejący Terey. - Schowaj ten topór idioto - warknął Mortigerm do Unuka. - Ledwie szesnaście lat go nosisz. Bez mojego pozwolenia możesz go co najwyżej głaskać. Popatrzył na Stana wściekle. Widać było jednak, że odzyskuje kontrolę nad sobą. - Rzeczywiście, badamy wasze statki - zaczął. - Nie można wszystkiego stawiać na jedną kartę. Może uda nam się coś podobnego zbudować. Osobiście wątpię, ale tonący brzytwy się chwyta. Zwrócił się do młodszych krasnoludków: - A wy durnie po powrocie idziecie do szkoły. Co najmłodsi zawsze potrafili najlepiej? Miny obu krasnoludków wyrażały głęboki wstyd. - Intuicja? - pisnął nieśmiało Unuk. - Właśnie, barany. - Następnie Mortigerm dorzucił od siebie parę warkotów w krasnoludzkim. Stan tradycyjnie nic nie rozumiał. Stwierdził, że najbezpieczniejsze będzie pytanie z jego własnej dziedziny. - Właśnie, Mortigerm, czemu nie budujecie statków na wzór naszych? Przecież wzorców lata po Układzie dużo. - Nie działałyby - odparł Mortigerm. Stan odniósł wrażenie, że mało co, a sam zostałby nazwany baranem. - Nas nie obowiązują wasze zasady. Stan z lekka zbladł. - Jak to nie obowiązują? - wykrztusił. - Fizyka was nie obowiązuje? - Wasza nie - Mortigerm był już znowu oazą spokoju. Najwyraźniej nie widział w tym fakcie nic szczególnego. - Na przykład nasze teorie grawitacji różnią się dalece. My nie mamy mianowicie żadnej. A wasze statki latają w oparciu o grawitację. - Ale... - Stan miał wrażenie, że go ktoś ogłuszył. Mortigerm popatrzył na niego spokojnie. Potem westchnął. - Ach ta wasza ciekawość, młodsi. Widzę, że ci to będę musiał wytłumaczyć. My wszyscy rozumni kształtujemy świat dookoła. Wy na swój sposób, my na swój. Elfy na jeszcze inny. Nadajemy Wszechświatowi prawa, a potem musimy się ich trzymać. Newton, Einstein i reszta nic nie odkryli. Ich wielkość polegała na tym, że zdołali przekonać świat do swoich zasad. Tak po prostu jest i nic na to nie poradzimy. - Kto to jest młodszy? - Stan postanowił wykorzystać dobry humor Mortigerma. Ten jednak poczuł się zakłopotany. W końcu powiedział: - Obiecaj, że nie będziesz wnikał w szczegóły. Nie ma tyle czasu. Stan zgodził się. - Wszyscy jesteśmy spokrewnieni. I mamy swoje imiona jak to w rodzinie. Wasze to młodsi, czasami najmłodsi. Wiadomo czemu. Nasze to mniejsi. - A elfy? - Miałeś nie wnikać w szczegóły - przypomniał stary krasnoludek z uśmiechem. - Nieważne - machnął ręką - wiedziałem, że i tak nie wytrzymasz. Powinniście się nazywać ciekawscy. Elfy nazywały się lśniący ale odrzuciły to miano, i bardzo nie lubią jak im się o nim przypomina. Mów o nich elfy i wszystko będzie w porządku. Stan przetrawiał powoli wszystkie informacje. Cały czas miał ochotę na zadawanie dalszych pytań. Otwierał usta, żeby coś powiedzieć, przypominał sobie o swojej obietnicy i zamykał je znowu. Miał wrażenie, że przypomina rybę w akwarium. W końcu zdołał wymyślić pytanie, które mógł zadać nie łamiąc obietnicy. - A jakby elfy zaczęły do mnie mówić młodszy? Nie pojąłbym. Powinniście mi to byli wcześniej powiedzieć - pytanie nie było specjalnie mądre, ale musiał sobie ulżyć. - Starsi nie będą do ciebie mówili młodszy. Będą zawsze mówili człowiek. A z Panią to ty lepiej nie rozmawiaj za dużo, bo będziemy mieli kłopoty - Terey znów wtrącił swoje trzy grosze. Mortigerm popatrzył na niego bardzo spokojnie. Następnie machnął mu przed oczyma dłonią. Terey lekko się zachwiał, a potem stanął bez ruchu. - Nic ci nie odpowiem - zastrzegł się Mortigerm. - Niestety Terey okazał się niewypałem. A sprawiał takie dobre wrażenie. Ale to nasza sprawa i ciebie nie dotyczy - popatrzył na Stana. Następnie spojrzał spode łba na Unuka. - Ale dla ciebie to bardzo ważne. I lepiej myśl zanim coś powiesz. Bo to, że możesz mówić nie jest wcale takie oczywiste. Stan żadną miarą nie mógł pojąć, co w słowach Tereya mogło tak rozwścieczyć starego krasnala. Oprócz oczywistej obelgi związanej z ludzkimi popędami, nie mógł odkryć niczego. Chyba, że Tereyowi dostało się hurtem za wszystkie grzechy. Zbierało mu się już od dawna. Teraz stał nieruchomy i niemy, a jego oczy wpatrywały się tępo przed siebie. - Coś ty mu zrobił? - spytał w końcu Stan. Mortigerm popatrzył na niego spokojnie. - Uznałem, że powinien sobie przez chwilę pomilczeć. Dobrze mu to zrobi. Przypomni po co tu jesteśmy. - Ojcze... - w głosie Unuka słychać było błaganie. - Wiesz, że on jest gorącogłowy. Nie miał nic złego na myśli. - Nie brałem go ze sobą po to, żeby beztrosko kłapał gębą. Pamiętaj Unuk, po co tu jesteśmy, i co stanie się, jeżeli nam się nie uda - Mortigerm był już nieco spokojniejszy. - Wiesz, że on nigdy nie chciał zagrozić naszej misji - Unuk nie ustępował, choć jego głos drżał ze strachu. - A taka kara jest zbyt sroga. - Mogło być gorzej - odparł Mortigerm. Jego twarz promieniowała teraz dobrodusznością. Najwyraźniej nie uważał, że zrobił coś złego. Nie ma nic wspanialszego niż rozmowa ponad twoją głową. Stan postanowił wkroczyć do akcji: - Mortigerm, czy on może sam chodzić? Krasnoludki obejrzały się. Oba powoli zmierzyły Stana wzrokiem. Najwyraźniej wlazł z butami w niewłaściwą dyskusję w niewłaściwym momencie. - Co to ma do rzeczy? - spytał Mortigerm. - Ja go nosił nie będę - Stan starał się nadać swojemu głosowi możliwie zrelaksowany ton. - Właśnie, ojcze - Unuk podchwycił swoją szansę. - Jak będziemy go transportować? Przecież nie możesz mu pozwolić... - Siedź cicho - syknął Mortigerm. - Co za diabeł podkusił mnie do wzięcia cię ze sobą? Może jeszcze zacznij opowiadać Prawdziwą Historię, co? Durny młokos. Unuk zaczerwienił się. - Przepraszam - wybąkał. - Nie będę się już odzywał. Stana ogarnęło przedziwne swędzenie. Odczuwał je w końcach palców rąk i stóp, a nawet we włosach. Najbardziej odczuwał to jednak w języku. Miał ochotę eksplodować tysiącem pytań. Przyjazd na Ziemię musiał krasnoludkami zdrowo potrząsnąć. Nagle zaczęli mówić o różnych interesujących i niebezpiecznych rzeczach. Niestety, zapewne i tak przemilczeli przy tym parę istotnych kwestii. Stan modlił się tylko w duchu, żeby ich niechęć do informowania go nie kosztowała zbyt drogo. - Niestety, w tym co mówi Stan jest dużo racji - Mortigerm podjął rozmowę. - Musimy mieć Tereya z powrotem. Mam tylko nadzieję, że mu nieco przeszło. Tak byłoby dla niego dużo lepiej. Mortigerm podszedł do zesztywniałego Tereya i znowu machnął ręką. Buntownik zamrugał oczami, rozejrzał się, po czym ukląkł pochylając głowę. Mortigerm powiedział coś po krasnoludzku, po czym pacnął Tereya lekko w potylicę. Krasnoludek potrząsnął głową, po czym zaczął powoli wstawać. - Ostatnie i najważniejsze instrukcje, Stan - pałeczkę przejął Mortigerm. - Przede wszystkim, nie negocjuj naszego wyjazdu. Nie wiesz dość na ten temat. Ty masz doprowadzić do naszego spotkania z jedną z Pań. Najlepiej będzie jeżeli to będzie pani Inyhe, ale na to nie mamy wpływu. Nie próbuj protestować, jeżeli będziesz miał spotkać inną. To śmiertelna obraza. Dosłownie. - Nie szukaj elfów. Same cię znajdą - to był Terey. Wyprostował się już, ale w jego głosie słychać było jeszcze drżenie. - Dostaniesz teraz amulet (tu wyjął z kieszeni metalowy pentagram na rzemieniu). - To niezawodny sygnał. Każdy elf rozpozna, że masz do niego jakąś sprawę. - Jeżeli któraś z Pań wyrazi zgodę na rozmowę, to skontaktujesz się z nami poprzez ziemię - Unuk jak zwykle biegł z myślami dwa kroki do przodu. Stan zdążył się już z tym oswoić. Zamiast zadawać pytania, nadał po prostu swojej twarzy wyraz niezrozumienia. Mortigerm natychmiast zaczął tłumaczyć dalej: - Widzisz, to jest moja ziemia. Ja się tu urodziłem. Dlatego chcieliśmy wylądować tutaj. Jeżeli dotkniesz w jakiś sposób ziemi i wezwiesz mnie po imieniu, to się zjawię. W dodatku prawie natychmiast. - Ujmijmy to tak - Stan zdecydował się podsumować rozmowę. - Mam sobie po prostu chodzić i czekać elfy mnie znajdą. Jak to się już stanie, to mam prosić o rozmowę z Panią, a jak się zgodzą, to was wezwać, tak? Tereyowi cisnął się na usta jakiś komentarz. Poruszał jednak jedynie wargami, nie wydając z siebie dźwięków. Poprzednie, wymuszone milczenie miało jednak na niego zbawienny wpływ. - Dokładnie tak, Stan - Mortigerm uśmiechnął się uspokajająco. - Nic specjalnie trudnego. - W takim razie będę się zwijał - Stan postanowił zostawić krasnoludki samym sobie. Najwyraźniej miały sobie jeszcze dużo do powiedzenia. A on miał przed sobą normalne życie, pełne, niestety, obowiązków i, taką miał przynajmniej nadzieję, przyjemności. * * * W chwili obecnej jedynym poważnym wyzwaniem stojącym przed Stanem był problem umieszczenia pentagramu. Zdecydował się w końcu powiesić go na szyi na rzemieniu, tuż obok obrączki. Miał żyć tak jak zwykle. Nie próbować robić nic specjalnego. Nie zwracać na siebie uwagi i nie wpatrywać się w każdego przechodnia próbując zgadnąć, czy ten przypadkiem nie jest elfem. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Stan spróbował wieczorem pójść do baru, jak zwykle zagaić rozmowę z innymi bywalcami, jednak nie było to łatwe. Jak powiedzieć drugiemu człowiekowi, że spotkałeś krasnoludka? Gorzej: jak mu powiedzieć, że pracujesz dla krasnoludków? A nie powiedzieć? Cały sens barowych eskapad polegał na możliwości zrzucenia z siebie ciężaru i podzielenia się nim z innymi. Stan nie miał problemów w opowiadaniu o swoim rozwodzie. Każdy z obecnych miał za sobą takie przejścia. Ale opowieści o krasnoludkach... Nie chciał zrywać jedynej więzi z Ziemią. Oprócz tego, ciągle zastanawiał się, co też maluchy przed nim ukryły. Bo na pewno to zrobiły. Nadal nie wiedział czym jest Prawdziwa Historia i co Mortigerm zrobił Tereyowi. Pytania te nie dawały się zagłuszyć litrami piwa, aż do momentu, w którym Stan zasnął z głową opartą na stoliku. Znajomy barman odniósł go do mieszkania. * * * Rano wszystko wydaje się prostsze. Stan postanowił odwiedzić narzeczoną Heinricha, Alinę. Z pewnym zakłopotaniem przyznał się sam sobie w duchu, że liczy na to, że być może samotna i stęskniona kobieta będzie potrzebowała pociechy. Nie znał lepszego lekarstwa na swoje problemy. Stan nacisnął przycisk przed furtką. W odpowiedzi zabrzmiał przeraźliwy, warczący dźwięk. Drzwi otworzyła pulchna, urocza kobietka nieokreślonego wzrostu. Obdarzyła Stana podejrzliwym spojrzeniem, po czym zapytała: - W czym mogę pomóc? Ta kulturalna forma pytania "Czego?" była jak najbardziej na miejscu. Nieznany facet pokaźnych rozmiarów nie ma co oczekiwać na serdeczne powitanie. - Heinrich prosił, żebym pani przekazał list. Spotkałem go w Centrali Zdrowotnej na orbicie Marsa - Stan starał się zmieścić w jednym zdaniu możliwie dużo danych. Nie miał ochoty być odesłany z kwitkiem Potrzebował tej rozmowy. Nie był w stanie zmierzyć się znowu ze swoimi czterema ścianami. - Proszę, niech pan wejdzie - dziewczyna okazała się, na szczęście uprzejma. Popukała palcami w jakieś niewidoczne miejsce na framudze - Dawno już nie miałam od niego wiadomości. Skończył mu się limit. Wredne czerwone światełko, migające ostrzegawczo przez cały czas, zniknęło. Dziewczyna wykonała zapraszający ruch ręką. Stan wszedł i rozejrzał się. Zabolało. Kwiatki, firanki, bibeloty - wszystko tym czym otaczała się Hedwig i czego nie mógł już więcej odnaleźć w swoim domu. - Jestem Alina. - Stanisław Arciszewski. Mówią mi jednak Stan. Na statku wszyscy Obrońcy mają jednosylabowe pseudonimy - Stan starał się przybrać minę zrelaksowanego pogromcy kosmicznych niebezpieczeństw. Takiego, co to meteoryty odgania kopnięciami. Dziewczyna popatrzyła na niego nieprzyjemnie: - Właśnie zdążyłeś się pochwalić, że jesteś Obrońcą. Nie powiem, zrobiłeś to z pewna dawką wdzięku. Ale jeśli oczekujesz, że będę z tego powodu chłonąć twoje słowa z wypiekami na twarzy, po czym ugoszczę cię ciepłym domowym seksem, to nic z tego. Naprawdę kocham Heinricha i nie zamierzam tego zmieniać. Stan poczuł się beznadziejnie głupio. Liczył po cichu na to, że spotkanie przebiegnie według tego scenariusza. Słowa dziewczyny dawały mu jednak inną nadzieję. Być może znalazł kogoś, z kim będzie mógł porozmawiać. Zdecydował się na szczerość: - OK, trochę na to liczyłem. Ale bardziej potrzebuję bliskości kobiety. Przed pół roku odeszła ode mnie żona i nie daję sobie z tym rady. W domu czuję jej brak. Tu, u ciebie, mogę przez moment o tym zapomnieć. Lekceważenie na twarzy Aliny ustąpiło litości. - Mówisz prawdę - powiedziała. - Rzeczywiście, ciężko ci. Wejdź, usiądź. Napijesz się czegoś? - Herbaty, dzięki - Stan westchnął z ulgą. Alina skinęła dłonią. Coś trzasnęło, błysnęło, i po chwili na stoliku przed nimi pojawiły się dwie filiżanki, z aromatyczną, parującą herbatą. Podała jedną Stanowi, drugą wzięła sama. Rozsiadła się i z oczekiwaniem popatrzyła na niego. Najwyraźniej miał mówić dalej. - Historia jest tak stereotypowa, że aż nudna. Poznaliśmy się, kiedy oboje byliśmy w szkole. Kilka lat razem, potem ślub. I wtedy zacząłem pracować. Jako Obrońca rzecz jasna. Powroty z pierwszych rejsów były wspaniałe. Znów przeżywaliśmy swoje pierwsze lata razem. A potem wszystko zaczęło się rozłazić. Kiedy wracałem, miała dla mnie tylko wyrzuty. Cały czas patrzyła na mnie, jakbym jej robił krzywdę. Do cholery, nie robiłem tego dla siebie! Stan zaczynał już krzyczeć. Poniosło go. Przeżywał wszystko jeszcze raz. Alina patrzyła na niego z zaciekawieniem i współczuciem. - Oczywiście, był też ten drugi - podjął. - Zawsze jest. Przyszedł dzień, kiedy po romantycznej kolacji powiedziała mi, że nie daję jej wszystkiego, czego potrzebuje, i że postanowiła spędzić swoje życie lepiej niż dotychczas. Mojego rywala nawet nie poznałem. - Chcesz zapomnieć? - spytała Alina. - Nie. Chcę po prostu móc z tym żyć. Staram się zepchnąć to wszystko pomiędzy resztę wspomnień. Tak żebym nie drżał na widok każdej kobiety, która ją przypomina, nie spinał się wewnętrznie na głos jej imienia. I dlatego noszę jeszcze obrączkę, ale już nie na palcu. Mam ją na szyi, na rzemieniu. - Pokaż - poprosiła. Stan wyjął rzemień z obrączką, przeciągnął go sobie przez głowę i podał Alinie. W ostatniej chwili przypomniał sobie o pentagramie, zdecydował jednak, że ewentualne pytanie spróbuje zbyć jakimś żartem. Alina obróciła obrączkę powoli w palcach. Potem popatrzyła na znaczek od krasnoludków. - Skąd to masz? - spytała z delikatnym uśmiechem. - Nieważne - odpowiedział Stan. - Ważne - powiedziała Alina z tym samym uśmiechem. Następnie chwyciła Stana za rękę i miotnęła jego dziewięćdziesięcioma kilogramami przez cały pokój. Stan miał wrażenie, że czas stanął w miejscu. Z przerażeniem patrzył na oddalającą się powoli podłogę. Nagle dotarło do niego, że z czasem jest wszystko w porządku, natomiast on sam zawisł w powietrzu, tuż pod sufitem, głową w dół. - Cco jest? - Stan zająknął się po raz pierwszy w życiu. - Mój dziadek, Starszy nad Inyhe nauczył mnie jak postępować z Poszukiwaczami - Alina nie uśmiechała się już. Z lekcji z krasnoludkami Stan pamiętał, że Poszukiwacz, to elf, który chce zabić jakiegoś wyższego rangą od siebie i przejąć tego miejsce. Alina najwyraźniej chroniła swojego dziadka. Pozostawał tylko jeden problem: - Poszukiwaczami? - wystękał Stan z przerażeniem. - Nie udawaj, oboje wiemy co to za symbol - Alina patrzyła na niego w bardzo niemiły sposób. "To niezawodny sygnał. Każdy elf rozpozna, że masz do niego jakąś sprawę" - w uszach zabrzmiały mu słowa Tereya. Tym razem kurdupel jednak przesadził. To nie była zwykła złośliwość. Tym razem Stan stanął w obliczu śmierci. - Nie jestem Poszukiwaczem! Jestem człowiekiem! Nie mam we sobie nic elfiego! - wrzeszczał możliwie szybko i głośno. Alina wykonała kilka ruchów ręką. - Powtórz to jeszcze raz - powiedziała spokojnie. Stan posłusznie wykonał rozkaz. - Mówisz prawdę - powiedziała. - Na tyle jestem jeszcze pewna swojej magii. W takim razie, skąd masz pentagram? - Już mówię - wycharczał. - Krasnoludki chcą negocjować. Wysłały mnie razem z amuletem. Alina nadal utrzymywała go pod sufitem. - W życiu nie słyszałam o krasnoludkach, ani tym bardziej o jakichkolwiek z nimi negocjacjach - przygryzła wargę w zastanowieniu. - Nie wiem co z tobą zrobić. Muszę wezwać Starszego nad Inyhe. Nie przeszkadzaj. Stan zaczął się zastanawiać, w jaki sposób mógł jej przeszkadzać, wisząc pod sufitem, bez żadnej możliwości wykonania ruchu. W tym czasie Alina wyszeptała kilka słów i wyrysowała sobie lewą dłonią na wnętrzu prawej kilka znaków. Następnie, wygwizdując sobie prosty kilkutonowy rytm, dotknęła w jego takt palcami paru miejsc na swoim ciele. Z powietrza zaczął krystalizować kształt. Zaczęło się od niewielkiego sześcianu, który zaczął obrastać w coraz to więcej warstw. Powoli ułożył się z tego Starszy nad Inyhe. Pomimo rozwodzenia się nad urodą elfich kobiet, krasnoludki nigdy mu nie wytłumaczyły jak wyglądali ich męscy odpowiednicy. Stan zaczynał powoli rozumieć dlaczego. Przed nim stał mianowicie diabeł. Miał lśniącą, białą skórę i czarne włosy. Jego nos był cienki i lekko zakrzywiony w dół. Oczy zwężały się ku skroniom, a rozszerzały ku nosowi, tworząc coś w rodzaju położonej łzy. Nie było w nich żadnych źrenic, a po ich pomarańczowej toni przebiegały delikatne migotania i cienie. Najdziwniejsze były jednak dwie fantazyjnie wygięte, ostro zakończone narośle na skroniach. Stan odruchowo przeżegnał się. - Bardzo śmieszne - powiedział Starszy obojętnie. Elf zdjął Stana z sufitu, a potem przybrał pozycję neutralnego spotkania. Dłonie chował pod pachami, bo wnętrze dłoni elfa mogą ujrzeć jedynie jego przyjaciele. Oczy kierował w wymyślony punkt, pół metra nad głową Stana. Był to objaw neutralności i chęci słuchania. Żaden człowiek nie mógłby bezpiecznie patrzeć w elfie oczy. Przynajmniej tak tłumaczyły to krasnoludki. - Mali złodzieje proszą o łaskę. A że nie chcą oberwać klątwą, wysyłają ciebie - elf mówił monotonnie, bez jakiegokolwiek akcentu. Poza ruchami twarzy potrzebnymi do mówienia, jego ciało nie poruszało się w ogóle. - Klątwą? - Stan doszedł do wniosku, że krasnoludki stanowczo przemilczały zbyt wiele. - Kiedy się rozstawaliśmy, obiecaliśmy, że pierwszy z nich, który się pojawi przed nami, zostanie przeklęty razem ze swoim klanem. Ciebie nie wypada mi chyba przekląć. Muszę się zastanowić - Starszy wzniósł oczy do góry. - Ale... - Stan próbował coś powiedzieć. - Cicho - elf wyraźnie nie miał ochoty na pogawędki. Machnął ręką, a Stan stwierdził, że żadną miarą nie może zmusić swojego języka do poruszania się. Elf tymczasem mówił do siebie. Słuchanie swojego głosu sprawiało mu najwyraźniej przyjemność. - Czy warto pomóc mniejszym jeszcze raz? Czy mam zdecydować kierując się litością, czy prawem? Czy pochylić mam się nad życiem, tak jak każą nasze zasady, czy też zemścić się, tak jak każe mi moja dusza? - Elf mówił w wyjątkowo piękny sposób. Mógłby z łatwością wygrać dowolny konkurs recytatorski. Popatrzył znów na Stana: - Nie obchodzi mnie co powiesz, więc milcz. Zwalniam cię z czaru, bo mnie uwiera, ale w każdej chwili mogę rzucić coś nowego. - Mam ciężką decyzję do podjęcia, córko - zwrócił się do Aliny. - Nie mów nic - przerwał jej ruchem ręki. - Wiem, że twoja łagodność i wrażliwość nakazuje ci prosić o łaskę, ale oprócz uczuć istnieją prawa, i czasem musimy się nimi kierować. Ciężki to obowiązek, uwierz mi, ale noszę go z dumą. Elf był tak nadęty i zadowolony z siebie, że Stan nie wytrzymał. - Nie mądrzyj się. To nie ty masz podjąć tą decyzję. Żądam spotkania z twoją Panią - warknął. Alina była na tyle ludzka, żeby zachłysnąć się z oburzenia. Podniosła dłoń z zamiarem ponownego wysłania Stana na sufit. Starszy był jednak szybszy. Płynnym ruchem kopnął Stana w krocze. Atak był tak nieoczekiwany, że jedyne co Stan zdążył zrobić w odpowiedzi, to skulić się na podłodze i jęczeć z bólu. Elf stanął nad nim. Zrezygnował już z wyniosłych gestów i póz, nie chcąc tracić ich na człowieka. Gdzieś znikła jego niewzruszoność. Syczał niczym gotowy do ataku wąż: - Ona nie jest moja. A ty zapłacisz za swoją bezczelność. Szykowaliśmy wiele dla krasnoludków, ale użyjemy tego na tobie. Zobaczyć się z Panią! Jeszcze czego! Nagle ktoś powiedział. - Zostaw tę sprawę mnie, mój Starszy. Stan nie mógł się odwrócić aby ujrzeć kobietę, która to powiedziała. I było to dla niego męką nie do zniesienia. Jej głos zawierał bowiem w sobie wszystkie obietnice świata. Było w nim wszystko, czego mężczyzna mógł pożądać. Każde słowo budziło w nim tysiące wyobrażeń, których jedyną wspólną cechą było to, że występował w nich tylko on i ona. A cudowny głos mówił dalej: - Wiele możesz będąc Starszym i umiejętnie z tego korzystasz. Nie mam powodów do niezadowolenia z ciebie. Jednak są sprawy, w których masz się zwracać do mnie i pokornie czekać na moją decyzję. To jest taki problem. - Pani... - słychać było, że elf stara się wymawiać to słowo jak największą literą. Nagle jego głos okazał się zdolny do przekazywania takich uczuć. - Nigdy nie śmiałbym uzurpować sobie twojej władzy. Nie przeszło mi przez myśl, że sprawą tak błahą mogę zajmować twój czas. - Błahą? Albo się starzejesz, albo twoja pogarda dla mniejszych zmieniła cię w człowieka. A jeśli w ten sposób przypieczętujesz zgon wszystkich naszych podziemnych braci? Tylko dlatego, że raz złamali pakt? To jest według ciebie wystarczający powód? - głos potrafił być również ostry i chłoszczący. - Pani... - tym razem Starszy nie chciał już argumentować. Prosił już tylko o litość. - Spędź kilka następnych lat w naszym Miejscu. Przemyśl kim jesteś i kim chcesz być. Mam wrażenie, że częste kontakty z ludźmi ci szkodzą - od tej decyzji nie było odwołania i Starszy to wiedział. Znikł, kłaniając się raz po raz. Znienacka Pani nad Inyhe pojawiła się przed Stanem. Złożyła dłonie przed twarzą, niczym do modlitwy, i zapytała: - Co ja mam z tobą zrobić młodszy? Stan nie odpowiadał. Kiedyś na statku wyśmiewał Tereya, teraz już rozumiał jego obawy. Gdyby elfkę sfotografować, nie wyróżniałaby się niczym szczególnym. Sam opis jej urody też nie wystarczał. Była niewysoka, drobna, czarnowłosa, o ciemnej cerze. W dodatku lekko sepleniła, ale Stan nigdy jeszcze nie widział tak pięknej kobiety. Każdy jej ruch i gest były pełne elfiego wdzięku - czegoś co chciałby ujrzeć każdy mężczyzna. Mogła bez żadnego problemu zawładnąć nim całym, a on jeszcze by się cieszył. Nie to było jednak jej celem. - Następny - w cudownym głosie nie było słychać ani zaskoczenia ani zniecierpliwienia. Co więcej, przez moment na twarzy Pani błąkał się zalotny uśmiech. - Zawsze o tym zapominam. Oj, wy młodsi! Zawsze tacy sami. Pakujecie się głową w każdą aferę bez zastanowienia. Nie przyszło ci do głowy zapytać, dlaczego żaden mniejszy nie chce się przed nami pokazać? - Powiedzieli, że nie będziecie się z nimi chcieli widzieć - Stan zaczął sobie zdawać sprawę z własnej głupoty. - Wręcz przeciwnie, młodszy, wręcz przeciwnie. Chcielibyśmy i to bardzo. Aż do bólu - tym razem głos był złowrogi. - Prosili o spotkanie w imię gór - Stan szukał w swojej głowie argumentów. - Myślisz, że to nastawi mnie lepiej? Owszem, jestem związana tą obietnicą. Dawno temu, tuż po objęciu mojej domeny, spotkałam się z krasnoludzkim królem. Pomógł mi przeżyć, i w zamian ja muszę im pomóc. Ale wcale nie musi mi się to podobać - Inyhe przerwała na chwilę, wyraźnie zdenerwowana. - Znak Poszukiwacza masz też od nich? - zapytała. - Tak - Stan zastanawiał się, co zrobi Tereyowi. "Najpierw podpalę mu brodę" - zdecydował w myślach. - Dobre, naprawdę dobre. Gdybyś trafił na nerwowego elfa, któremu nie chciałoby się sprawdzać, czy jesteś człowiekiem, byłby już z ciebie zimny trup. Wezwij tych brodaczy. Sądzę, że muszę z nimi poważnie porozmawiać - Pani mówiła głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Muszę wyjść na zewnątrz - stęknął Stan. - Po co? - spytała Pani. Odpowiedziała sobie sama - Wezwanie przez ziemię. To znaczy, że jest z nimi ktoś urodzony tutaj. Musi być dość stary... Jak wygląda? - zapytała znienacka. - Jest mały, ma długą białą brodę, a w niej złote nici... - Jak ma na imię? - Stan nie zdążył dokończyć swojego opisu. - Mortigerm. Pani popatrzyła na niego. Jej twarz była znacznie bardziej wyrazista niż twarz Starszego, jednak mimo to niewiele się z niej dało odczytać. - Wiesz z kim podróżowałeś? - spytała. - Z kimś ważnym? - Stan nie był w nastroju na błyskotliwość. - Z samym królem mniejszych. Mortigerm był w czasie odlotu następcą tronu. A jego ojciec był już stary - Inyhe westchnęła. - Nie żyje, jestem tego pewna. Szkoda - No dobra, leciałem na jednym pokładzie z królem krasnoludków. Czy to aż takie ważne? - Stan zbierał informacje, które zamierzał rzucić krasnoludkom w twarz. Małe uśmiechnięte ludki zrobiły go wzorcowo w konia. - U mniejszych król jest kimś innym niż u was, młodsi. Jest ojcem całego narodu, siedzibą ich magii i tradycji. Mniejsi bez niego utraciliby mowę, magię i rozum. Staliby się zwierzętami. Musiało ich strasznie przycisnąć. Cóż, wezwij tego karalucha, porozmawiamy - Pani zdecydowała się. Krasnoludki miały dostać swoją szansę. * * * Zgodnie z instrukcją, Stan wyszedł na podwórko, przyklęknął, dotknął ziemi i powiedział cicho: "Mortigerm". Po chwili, parę kroków od niego ziemia pękła. Ze szczeliny wynurzył się stary krasnal i jego dwa cienie. Cała trójka otrzepała się z drobin ziemi. Stan zauważył, że Terey i Unuk mieli lekko błędny wzrok. Najwyraźniej podróż musiała mieć ciekawy przebieg. Mortigerm podszedł do Pani i pokłonił się nisko: - Dziękuję ci, za to że zgodziłaś się nas wysłuchać - powiedział pokornym tonem. - Nie masz za co - odpowiedź brzmiała raczej chłodno. - Nie robię tego z sympatii, tylko dlatego, że muszę. Gdyby nie twój ojciec, to mówiłbyś teraz dużo głośniej. - Pani, akurat ty powinnaś wiedzieć, że byłem za tym, żeby wam zapłacić. Wiesz też, jak ciężko przychodzi nam się rozstawać z tym, co stworzyliśmy. Przecież dlatego musieliśmy uciec. Młodsi by tego nigdy nie pojęli. A teraz młodsi sięgnęli tam, gdzie szukaliśmy bezpieczeństwa. Jeżeli nas znajdą, to jesteśmy bez szans - Mortigerm starał się jak mógł. - Pani, musimy znaleźć inne miejsce - mówił dalej. -Tam, gdzie jesteśmy, nie możemy żyć dłużej. Znam wasze prawa. Wystarczy, że ty się zgodzisz, a inne Panie pójdą za tobą. - Owszem. Ale naprawdę myślisz, że podejmę taką decyzję sama? - spytała Pani nad Inyhe. - Rzucę nasz cały naród do tego zadania? Zaniecham wszystkiego nad czym pracujemy? Raz tak zrobiliśmy i do dziś tego żałujemy. Nawet przysięga, którą kiedyś złożyłam twojemu ojcu nie przywiodłaby mnie do tego. I jest jeszcze druga strona medalu. Pani delikatnie poruszyła dłonią. Gdyby była człowiekiem, ocierałaby w ten sposób łzy. W jej ruchu było jednak więcej zniecierpliwienia niż smutku. - Zapłaciliśmy za wasz wyjazd większą cenę niż oczekiwaliśmy, Mortigerm. Wysiłek potrzebny do odesłania was niektóre z nas przypłaciły życiem. Gdybyście nas nie oszukali, kto wie? Mogłoby się to rozejść po kościach. Ale kiedy ci, którzy was wieźli, wrócili z niczym, nasza wściekłość nie miała granic. Widzisz Mortigerm, niektóre z nas mają w tej sprawie więcej do powiedzenia niż ja. Właśnie wezwałam dwie moje przyjaciółki. Jeżeli przekonasz je, że mamy wam pomóc, to wygrałeś. Obie zapowiedziane Panie pojawiły się naraz. Ich wejście nie miało w sobie nic z powolności i kanciastości czarów Starszego. Po prostu nagle pokój wypełnił się ich obecnością. Stan odebrał to jak wymierzony hydrantką cios w szczękę. Były równie olśniewające jak Pani nad Inyhe, choć typ ich urody był inny. Tanihe była wyższa, złotowłosa, pełniejsza. Jej twarz była krągła a rysy łagodniejsze. Jej brązowe oczy nie miały w sobie ognia, który Inyhe zdawała się wypromieniowywać z każdego odsłoniętego fragmentu jej ciała. Kotarhe była szczuplejsza, jej oczy były niebieskie, a skóra o odcień jaśniejsza od alabastru. Miała, niczym wiedźma, zagięty lekko w dół nos. Nie umniejszało to jednak w niczym efektu jaki wywierała. - No proszę, spotkanie moich marzeń - Tanihe uśmiechnęła się delikatnie. - Sam król krasnoludków pofatygował się w nasze progi. Złożyłabym ukłon, ale nie bardzo wiem jak. Czuj się uhonorowany, Mortigerm. - Jak śmiesz ... - Terey oczywiście wyrwał się. Nie zdążył jednak powiadomić Pani o jej zbrodni. Unuk szarpnął go za kaftan ciągnąc w tył. O mgnienie oka uprzedził go Mortigerm, który wbił Tereyowi pięść w splot słoneczny. Na dany przez Mortigerma znak dłonią Unuk odciągnął Tereya w kąt. Następnie Mortigerm ukłonił się nisko przed każdą z pań. -Wiem o waszej krzywdzie i ubolewam nad nią, Pani... - zaczął. Też nie dokończył. Najwyraźniej nikt nie miał tutaj zamiaru słuchać kogokolwiek. Pani nad Tanihe przerwała mu bezceremonialnie: - Gówno wiesz, kurduplu. Słodką rozmowę na temat naszej krzywdy jeszcze odbędziemy, obiecuję ci. Najpierw jednak wytłumacz mi, po co mieszałeś do tej sprawy młodszego. Wiesz, że od lat kryjemy się przed nimi. - Był jedynym pośrednikiem, który mógł nam zapewnić kontakt z wami - odpowiedział Mortigerm. - A co mnie to obchodzi ? - Tanihe najwyraźniej nie miała zamiaru przejmować się argumentami krasnoludka. - My wcale nie pragniemy rozmów. Porachunków, owszem, ale tobie, zdaje się, chodzi o coś innego? A z młodszym będziemy musieli coś zrobić. Nie możemy go zabić, a wymazywanie pamięci nigdy nie jest do końca skuteczne. Wystarczy, że ujrzy znowu kogoś z tego pokoju, albo kupi sobie psa. Może mi powiesz, jak mam postąpić? - Za dawnych czasów tych młodszych, co opowiadali, że nas widzieli palono na stosie - Mortigerm lekko się ożywił. - Jeśli ta tradycja trwa, to chyba da się go przekonać do milczenia. - A moje słowo wam nie wystarczy ? - Stan postanowił zaproponować wyjście z sytuacji. Mogli wpaść na genialny pomysł więzienia go aż do śmierci. A gdyby jeszcze dostał trzy krasnoludki do towarzystwa... zgroza. Niestety, genialny z pozoru pomysł został nagrodzony przez krasnoludki spojrzeniem spode łba. Panie zaczęły się zaś głośno śmiać. - Zaufać słowu młodszego - chichotała Inyhe - to taki elfi idiom, oznaczający dać się oszukać. Lepiej siedź cicho Stan. Twój gatunek nie ma pochlebnych recenzji w naszej prasie. - Dużo mu powiedzieliście ? - spytała Kotarhe. - Nic z historii, a to z waszych zwyczajów, co mogło się okazać potrzebne - odpowiedział Mortigerm. Tanihe zwróciła się do Stana. - Skoroś taki szkolony, to powiedz, człowieku, jaka jest najświętsza więź między dwojgiem elfów? - zadała pytanie złotowłosa Pani. - Między dwoma Paniami, które złożyły sobie przysięgę Podziału - wspólnoty w każdym słowie, czynie i myśli. Następna w kolei jest... - Stan wyrzucał z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego. - Wystarczy, człowieku - przerwała mu złotowłosa. - Nie musisz być złośliwa, - Kotarhe upomniała delikatnie Tanihe. - On i tak jest już w trudnej sytuacji. Kotarhe zwróciła się do Mortigerma: - Obie zawarłyśmy przysięgę Podziału krótko przed waszym odlotem. I obie straciłyśmy siostry. Nie wyobrażam sobie sposobu, w jaki mógłbyś przekonać nas do tego żeby wam pomóc, Mortigerm. Co więcej nie widzę sposobu, w jaki mógłbyś się wywinąć od kary. Tanihe uśmiechnęła się. Miałą jakis złośliwy pomysł, Stan był tego pewien. - Mortigerm, damy ci szansę przekonania nas - powiedziała. - Ale będzie ci trudno. Wykonała parę ruchów ręką, uśmiechając się przy tym dalej. Terey i Unuk momentalnie zaczęli się przekształcać. Po chwili Stan widział już tylko parę kocurów o niezwykłym rudoczerwonym ubarwieniu. Mortigerm radził sobie lepiej, choć jego przypominająca teraz koci pysk twarz przybrała również czerwony kolor. Po czole, a właściwie tym co z niego zostało zaczął spływać pot. Stary krasnoludek musiał przeciwstawić swoją potężną wolę czarowi zmiany, myśląc przy tym nad odpowiedzią dla Pani. Ta, najwyraźniej nie przejmowała się jego położeniem. - No, starcze, masz już naszą odpowiedź? Wydusisz z siebie w końcu powód dla którego mam poniechać swojej zemsty? - spytała lekkim tonem. - Zabij mnie teraz - wycharczał Mortigerm - a zabijesz mój lud. Weźmiesz na siebie taki ciężar Pani? - Nie zamierzam cię zabić, tylko zmienić. To nie wpłynie na twój lud - brzmiała beznamiętna odpowiedź. - Jeżeli moja misja się nie powiedzie, to tak jakbyśmy byli martwi - każde słowo zdawało się sprawiać Mortigermowi ból. - Śmierć wam nie grozi, niższy. Nie szantażuj mnie. Będziecie się po prostu musieli kryć przed ludźmi jak szczury. Zawsze byliście w tym dobrzy - Pani zachowywała kamienny spokój. - To nie tylko to - słowa krasnoludka były coraz mniej zrozumiałe. - My umieramy. Jest nas dziesięć razy mniej niż przed odlotem. Mamy pięćdziesiąt lat do wymarcia. Przemiana zatrzymała się. - Jeśli to prawda mniejszy, to wiesz dobrze, że musimy wam pomóc - teraz mówiła Kotarhe. - Wiecie, że z Ziemi odleciała trochę więcej niż połowa z nas. Nie wszyscy byli w stanie opuścić to, co stworzyliśmy tutaj. Ci, którzy zostali musieli żyć bez króla i wymarli. Niektórzy pogrzebali się żywcem, zwalając sobie na głowy stropy naszych komnat. Kiedy dolecieliśmy, przywiązanie do rzeczy przemogło nasz honor. Drogo za to zapłaciliśmy. Najpierw zaczęliśmy tęsknić. Pozornie nic wielkiego, ale to osłabiało naszą odporność. Zaczęliśmy umierać na nieznane wcześniej choroby. Niektórzy umierali z zimna i z głodu choć zawsze było ciepło, a pożywienia było w bród. W taki sposób odszedł mój ojciec, ten który ocalił ci życie, Pani nad Inyhe. Jedyne lekarstwo na tęsknotę, podróż do domu, wyrzuciliśmy sami. Już wtedy zaczęliśmy szukać możliwości porozumienia z wami. Niestety, próżnia jest dla naszej magii barierą nie do ominięcia. A potem zaczęli się rodzić coraz częściej chłopcy. Początkowo nie było to nic wielkiego. Ale zaczęło rosnąć i rosnąć. W chwili obecnej jedna kobieta przypada na stu z nas. To już nie chodzi o to, że jest nas coraz mniej. Ale po raz pierwszy w całej naszej historii krasnoludki walczą między sobą. Wszystkie trzy Panie milczały. W końcu odezwała się Inyhe: - Wiecie skąd się to wzięło? - Zawsze byliśmy tacy jak świat, który nas otacza. I stajemy się teraz tacy jak Tytan. Zimni i skostniali jak kamień. I jak kamień martwi - Mortigerm zdołał się pozbyć czaru przemiany i mówił teraz normalnie. Terey i Unuk też z wolna powracali do swojej postaci. Znowu odezwała się Inyhe. Pozostałe dwie milcząc wściekały się z powodu rezygnacji z planowanej przez wieki zemsty. - Nie zrezygnowałyśmy z Przysięgi Życia i nie zrezygnujemy z niej. A przynajmniej nie dla sprawy tak błahej jak zemsta. Ale żądamy od ciebie zapłaty Mortigerm. Takiej zapłaty, która przyćmi wspomnienie o śmierci naszych sióstr i synów. Sęk w tym, że nie mamy najmniejszego pojęcia, co mogłoby tego dokonać. - A nie możecie im po prostu darować? - wtrącił Stan. - Nie ucz nas miłosierdzia człowieku! - Tanihe znalazła nagle obiekt, na którym mogła wyładować swoją wściekłość. - Wy nie darowaliście nikomu, kto nie miał dość rozumu, żeby stąd uciec! Cała ta sprawa, to tak naprawdę wasza wina! W zasadzie to wy powinniście nam zadośćuczynić! - Zaraz - Inyhe przerwała. - Może tak zrobić, siostro? Skoro i tak jest w to wplątany, wykorzystajmy to? - A co masz konkretnie na myśli? - w przeciwieństwie do swej jasnowłosej siostry, Kotarhe postanowiła oszczędzić gniew na później. - Zna nas, zna krasnoludki. Niech znajdzie wyjście z tej sytuacji. Młodsi zawsze mieli dobre pomysły - Inyhe uśmiechnęła się promiennie. - Niczym nie ryzykujemy. Jak nic nie wymyśli, to będziemy w tej samej sytuacji co wcześniej. Bierz się do roboty, mały! - znów się uśmiechnęła, tym razem do Stana. Za ten uśmiech Stan był gotów przenieść wszystkie krasnoludki na plecach. Postanowił jednak użyć najpierw rozumu. - Dobrze. Ustalmy, kto czego chce - Stan uwielbiał porządek i metodyczność - Krasnoludki muszą znaleźć świat, na którym mogą żyć i się na nim osiedlić. I chcą od was, elfów - skinął głową w kierunku Inyhe - żebyście taki świat dla nich znalazły i ich na niego przeniosły. Elfy chcą rekompensaty za oszustwo krasnoludków i zapłaty za pomoc, którą im teraz ewentualnie udzielą. Zgadza się? Wszyscy popatrzyli na niego jak idiotę. - Zacznijmy od krasnoludków. Na Ziemi moglibyście żyć? - spytał Stan retorycznie. Nie czekając na odpowiedź dodał: - Problem z konfliktem z ludźmi da się rozwiązać. - Jak? - spytał Mortigerm. Zdawał się być zainteresowany. - Chyba wiem - odpowiedziała Kotarhe. - Chodzi o Miejsca, młodszy? - Tak - odpowiedział Stan. - Jak się domyślam to wasza sprawka? Pewnie i Akt Zakazu Wydobycia powstał z waszej inspiracji? - Jedno i drugie - mruknęła w odpowiedzi Kotarhe. - Jak na to wpadłeś? - Inyhe odsyłała Starszego do Miejsca. Mogło chodzić tylko o to. Zwłaszcza jeśli zna się wasze priorytety. Już tłumaczę o co chodzi - dodał Stan, spostrzegając wzbierające w Tereyu ciśnienie. - Od kilkunastu lat powstają na Ziemi Miejsca. Nie maja innego określenia. Są to superrezerwaty przyrody. Nie wolno tam wchodzić pod żadnym pozorem. Strzeżone są lepiej niż jakiekolwiek więzienia. Dookoła nich nie może funkcjonować nic poza rolnictwem i to prowadzonym przy pomocy ściśle regulowanych, niewielkich dawek nawozów, za to absolutnie bez pestycydów. Powstanie Miejsc miało na celu zachowanie istniejących gatunków roślin i zwierząt. Sprawdziło się to znakomicie i ciągle powstają nowe. Mam wrażenie, że tam właśnie mieszkacie - ostatnie słowa Stan z dumą zwrócił do Pani nad Inyhe. Ta uśmiechnęła się w nagrodę. - Co więcej - ciągnął Stan, - założę się, że istnieje parę niezamieszkanych Miejsc, w których krasnoludki mogłyby żyć, nie wadząc nikomu. - Kilka by się znalazło - przyznała Kotarhe. - Ale nie dość. I nie zapomnij o naszej zapłacie. - Jedno łączy się z drugim. Przyczyną konfliktu wśród krasnoludków jest nadmiar nieżonatych i dobrze byłoby ten konflikt rozwiązać? - Stan popatrzył na Mortigerma. Ten skinął głową. - Tak to zrobimy. Wszystkie nieżonate krasnoludki zamieszkają w Miejscach elfów i spędzą tam resztę życia na służbie, o ile nie znajdzie się krasnoludka gotowa je poślubić. Rodziny zamieszkają w Miejscach wolnych od elfów. Wy dostaniecie swoją zapłatę - Stan zwrócił się do elfów - a wy miejsce do życia - powiedział patrząc na krasnoludki. - Przy okazji rozwiążemy wasze problemy społeczne - dodał. - Myślisz, że się na to zgodzimy!? - wrzasnął Terey. - Oddać się w niewolę? Prędzej zginiemy! - Siedź cicho, gówniarzu - powiedział Mortigerm. - Jakbyś słuchał, to byś zauważył, że mogą tą służbę opuścić i tak się zapewne prędzej czy później stanie. A dzięki temu, nasze pierwsze stulecia na Ziemi spędzimy spokojnie, bez bójek na korytarzach. Ja się zgadzam. Wy? - popatrzył na Panie. - Tak - powiedziała Tanihe. - Podoba mi się ten pomysł. Może w końcu weźmiecie przykład z mądrzejszych od was i zaczniecie słuchać waszych kobiet. - Świetnie się spisałeś, Stan - pani nad Inyhe uśmiechnęła się znowu. - Teraz jeszcze tylko jedna sprawa. Machnęła ręką i Stan zasnął na miejscu. Stojąc. * * * Stan obudził się, wstał i rozejrzał. Cała siódemka patrzyła na niego. - Stan, powiedz jak mam na imię - poprosił Mortigerm z uśmiechem. - Mortigerm? - Stan postanowił chwilowo wykonywać polecenia krasnoludka. Niestety, prośba Mortigerma miała drugie dno. Stan stwierdził bowiem z przerażeniem, że z jego ust dobywa się szereg mechanicznych brzęknięć i charkotów. - Coście ze mną zrobili? - wrzasnął. Aż się skrzywił. Zabrzmiało to jak jeżdżenie styropianem po szkle. - Jesteśmy ci wdzięczne za współpracę, młodszy. Musiałyśmy jednak upewnić się, że nikt nie dowie się o tym co zaszło. Zmieniłyśmy trochę twój ośrodek mowy i struny głosowe. Skorzystałyśmy z planów twojego statku, które krasnoludki miały ze sobą. Macie na statku takie mechaniczne urządzenie do mówienia. Upodobniłyśmy częściowo twój mózg do niego - Tanihe miała, jak zwykle, nieprzenikniony wyraz twarzy. Krasnoludki nie były już tak opanowane. Całe czerwone, dusiły się ze śmiechu. Jedynie Mortigerm zachowywał pozory, choć i on podejrzanie często patrzył na sufit. "Psychol" - pomyślał Stan. - "Niech mnie szlag trafi, mówię teraz jak Psychol !" - Oczywiście, nie na stałe. Jeżeli jednak spróbujesz wymówić imię któregokolwiek z nas, albo powiedzieć "elf" albo "krasnoludek", to zaczniesz mówić w ten sposób, i będziesz tak mówił przez następne parę dni.- na twarzy Inyhe nie było cienia uśmiechu. Było za to współczucie. - Możesz mimo wszystko próbować opowiadać o tym, co tu się stało. Cóż w trakcie lotu miałeś halucynacje. Przez twój sposób mówienia jesteś podwójnie dziwny. Jak jeszcze zaczniesz opowiadać o krasnoludkach i elfach, to wróżę ci niejakie problemy. Zostaniesz najprawdopodobniej potraktowany jak każdy wariat - Kotarhe rzeczowo groziła Stanowi zakładem zamkniętym, nie mrugając przy tym powieką. Stan stał ciężko ogłupiały. Poratowała go Alina: - Przez te parę dni, póki ci nie wróci mowa, przechowam cię. A na razie idź na górę odpocząć Stan - powiedziała biorąc go pod ramię. - Miałeś dużo wrażeń jak na jeden dzień. Jak się wyśpisz, to porozmawiamy. Stan pozwolił się położyć się do łóżka. Sam nie wiedział, czy chciał po obudzeniu stwierdzić, że miał zły sen, czy też, że nadal zgrzyta przy mówieniu. * * * - Powiedz mi jeszcze tylko jedno, mniejszy - spytała Inyhe. - Czemu daliście mu znak Poszukiwacza? Przecież szansa, że mógłby zginąć była ogromna. A wtedy wasze szanse były niewielkie. Wiesz, że pierwszy spotkany Starszy wysłałby was do nieba. Motigerm wrzasnął: - Jaki znak Poszukiwacza? Miał dostać znak Proszącego! Terey! Krasnoludek obejrzał się dookoła i wycedził: - Lepiej jest umrzeć stojąc niż żyć na kolanach. Są wśród nas tacy, którzy wolą śmierć od poniżenia. O mały włos udałoby się. Nałóż mi milczenie starcze, odbierz rozum jeśli chcesz, ale zostanę ze swoim honorem. Wszyscy milczeli. Unuk patrzył z przerażeniem na Tereya. Mortigerm nie denerwował się jednak. Spokojnie powiedział: - Tak się zastanawiałem, czemu mój młodszy braciszek tak cię polecał. Już się nie dziwię. Jesteś tak samo głupi jak on. A kary ci nie wymierzę. Zrobi to kto inny. - Pani Tanihe - Mortigerm skłonił się w kierunku złotowłosej. - Masz przed sobą spadkobiercę tych, którzy was oszukali. Będzie ich więcej. Proponuję, żebyśmy stworzyli dla nich jakieś odrębne miejsce, bez możliwości powrotu. Bo ja ich wśród moich dzieci nie ścierpię. Tanihe uśmiechnęła się złośliwie. Wyglądała teraz jak prawdziwa wiedźma. - Ostatnio ze względu na unikalne warunki geologiczne stworzono Miejsce na Kamczatce. W okolicy są złoża złota. Przyjemne z pożytecznym. Kotarhe podniosła dłoń: - Spokojnie siostro. Oni mają dla nas pracować, nie chcemy ich zakatować. Miejsce w porządku, ale to ja będę sprawowała nadzór. Zwróciła się do Mortigerma: - Za trzy tygodnie od dziś ruszamy po pierwszych z was. Dobrze by było, żebyście już byli gotowi do transportu. Masz jak wrócić na Tytana? Mortigerm popatrzył na Unuka, po czym obaj uśmiechnęli się od ucha do ucha. - Stan kończy za dwa tygodnie urlop. Pomoże nam, to dobry chłopak.