Pamięci Basi * * * * * * * * * * * * * „Myślisz, że wygraliście!? Jeśli zostanę zniszczony, moja klątwa na zawsze zaciąży na krwi Skywalkerów!” (Imperator Palpatine, Empire’s End, nr.2, str.24) ..::PROLOG::.. Nadciąga burza. Po śmierci Witiyna Tera i jego mrocznych sług Nowa Republika musiała stawić czoła nowemu, znacznie groźniejszemu przeciwnikowi. Niczym nawałnica strachu i terroru, przez galaktykę przeszła fala uderzeniowa ogromnej liczebnie floty Executor’s Lair. Floty zdolnej stawić zaciekły opór każdemu wrogowi, jaki miałby odwagę stanąć jej na drodze. Floty równie destrukcyjnej i bezkompromisowej, jak jej właściciel i najwyższy przywódca. Mroczny Lord Sith, Darth Vader. Panika i śmierć rozszerzyły się niczym trawiący wszystko, nieokiełznany ogień, wciągając wiele planet i setki tysięcy istnień. Do walki rzuciły się wszystkie armie, którym los galaktyki nie był obojętny. Krwawa kampania Lorda Vadera sprowadziła śmierć na wielu rycerzy Jedi, a także oficerów Imperium i Nowej Republiki, przetaczając się przez mnóstwo planet, a jednocześnie zapewniając Executor’s Lair zaplecze niezbędne do dalszego prowadzenia wojny. Ostatnią zdobyczą frakcji Vadera był układ Corelli, rodzinny system wielu żołnierzy Nowej Republiki, w tym kolejnego Głównodowodzącego jej Siłami Zbrojnymi, Garma Bel Iblisa. Bezpardonowe bitwy o Yavin, Roon, Yaga Minor, Bilbringi, Duro czy wreszcie wielki bój o planetę Exaphi, przyniosły ciężkie straty zarówno wśród członków Executor’s Lair, jak i rycerzy Jedi. Śmierć poniósł Jix, osobisty agent Dartha Vadera, oraz Irek Ismaren, uczeń i adiutant Mrocznego Lorda Sith. Zginęli również niemal wszyscy Reborni Rova Fireheada, a także dowódcy liniowi floty, między innymi Pilzbuck, Dorja czy Geervan. Nad Exaphi ponadto rozproszono i zniszczono jedną z dwóch flot operacyjnych Executor’s Lair. Nowa Republika i Imperium też poniosły wiele porażek, zarówno w wojnie z bezlitosnym przeciwnikiem, jak i w kwestiach wewnętrznej koordynacji i hierarchii dowodzenia. Prezydent Borsk Fey’lya dostał się do niewoli, admirał Ackbar, okryty niesławą, zrzekł się stopnia wojskowego, a śmierć w boju ponieśli żołnierze pokroju Tarranta Perma, Ethana A’Bahta, Hestiva, Sarina Virgilio, Gegoto, czy wielu pilotów Skrzydła Myśliwskiego Pasha Crackena. Ofiar było wiele również pośród rycerzy Jedi, takich, jak Kyp Durron, Sarai-kaan, Shor Gin, Xyron Narr czy Rinock. Wojna dosięgła także, dotąd niezniszczalnego, Bobę Fetta. Wielu młodych uczniów Jedi padło na Yavinie ofiarą serum Maareka Stele’a, pozbawiającego możliwości władania Mocą. Co więcej, nadzieja zakonu Jedi, Anakin Solo, przeszedł na ciemną stronę, występując przeciwko swoim przyjaciołom. Przyszłość wydaje się bardzo niepewna. W tych mrocznych czasach nie brak jednak iskierki nadziei. Po wielu miesiącach śpiączki do świata żywych wróciła Leia Organa Solo. Do walki przyłączyło się Konsorcjum Hapańskie, a rycerze Jedi zdołali utworzyć organ rządzący ich zakonem, znany jako Rada Jedi. Zwycięstwo nad Roon i Exaphi przerzedziło szeregi Executor’s Lair, spowalniając jego ekspansję. Nawrócony na stronę światła Brakiss i zeltroniańska Jedi, Wieiah, odnaleźli Zabraka, Weraca Dominessa, mającego ogromny potencjał i zdolnego stawić czoła zagrożeniom ze strony Vadera. Nowa Republika i Imperium zawiązały ścisły sojusz wojenny, który pozwoli im zgodnie i konsekwentnie oprzeć się przeciwnikowi. Nikt jednak nie zdaje sobie sprawy, że Centrala Executor’s Lair nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. W stoczniach kompleksu spoczywa ledwie ukończony Pogromca Słońc, a diaboliczny Maarek Stele powołał do życia istotę, która może doprowadzić do ostatecznej dominacji frakcji Dartha Vadera w galaktyce. Ta istota to Lugzan, ostateczny zabójca Jedi. Groteskowy mutant, bezwarunkowo posłuszny swoim stwórcom, zdeterminowany do unicestwienia każdego rycerza Jedi w galaktyce. Wiele zostało poświęcone, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie. Wiele ofiar trzeba będzie jeszcze ponieść, aby doprowadzić ten konflikt do końca. Wiele istot jest zdeterminowanych, aby oddać wszystko w imię swojego celu. Eskalacja zbliża się nieuchronnie. Mimo gęstego mroku, na końcu tego tunelu pali się niewielkie światło. Cel może być uchwytny. Zbyt dużo stracono, aby się teraz wycofać. Jedyna droga wiedzie naprzód, przez meandry i pułapki ciemności, prowadząc do nieuchronnego rozstrzygnięcia. Przedtem jednak trzeba przejść przez próby, które dla wielu mogą okazać się ponad siły. Terror jest nieunikniony. Nadciąga burza. ROZDZIAŁ 1 „Drider”, niszczyciel klasy Imperial, sunął bezgłośnie przez próżnię, bezkresną pustkę kosmosu, oddzielającą od siebie planety układu Corelli. Złowrogi, szary kształt klina, wyglądający z daleka niczym drzazga wbita w nieprzeniknioną czerń wszechświata, zaprojektowany był w taki sposób, aby wywoływać irracjonalne uczucie strachu u każdego, kto chciałby przeciwstawić się sile, którą uosabiał. Sile, której granice były daleko poza zdolnością pojmowania przeciętnej istoty, a która przez bez mała dwadzieścia lat utrzymywała przy życiu mit potęgi, jaką władało Imperium. Potęgi, która znalazła teraz wyraz w jednej tylko osobie, która w swojej wszechmocnej przewrotności nie bała się wykorzystać każdej okazji, by szerzyć strach, terror, nienawiść i śmierć. Nawet przy każdym swoim oddechu. Tą osobą był Darth Vader, Mroczny Lord Sith, a potęgą, jaką dysponował – ciemna strona Mocy. W obecnej sytuacji nie można było jednak mówić o tym, że „Drider” stanowił ucieleśnienie wszystkiego, co reprezentowała sobą doktryna wojenna Imperium. Po pierwsze dlatego, że po ostatniej Bitwie o Exaphi został on mocno uszkodzony i nie robił już takiego wrażenia, jak powinien. Górny mostek został wręcz zmieciony z kadłuba, a wiele dziur i szram, ciągnących się nieraz przez całą długość niszczyciela, odbierało mu niemal całą godność, dostojność, i grozę. W takim stanie jedyne, co mogło w nim przerażać, to duchy, których ktoś mógłby się spodziewać na ziejącym dziurami i bruzdami wraku. Drugą rzeczą, która znacznie ograniczała robione przez niszczyciel wrażenie, była bezpośrednia bliskość czegoś wywołującego znacznie większy lęk. W układzie Corelli znajdowało się bowiem znacznie więcej drzazg, powbijanych w usłane gwiazdami poszycie. Jedne były mniejsze, inne większe, jeszcze inne osiągały wręcz niewyobrażalne kształty i rozmiary. Ich ilość i rodzaj z całą pewnością budziły nieporównywalnie większy lęk, niż pojedynczy i pokiereszowany „Drider”, aspirujący na tym tle do roli statku widmo. Jeśli doliczyć do tego gęsto orbitujące w okolicach Talusa i Tralusa orbitalne stocznie, to pojedynczy, uszkodzony niszczyciel klasy Imperial wyglądał naprawdę żałośnie. Jak to jednak zwykle bywa, wygląd nie do końca pokrywał się ze stanem faktycznym. Co prawda „Drider” był pokiereszowany i uszkodzony, ale wciąż miał sprawny rezerwowy mostek i większość systemów uzbrojenia, zaś osłony, z trudem, bo z trudem, ale też jakoś funkcjonowały. Co więcej, okręt tętnił życiem. - Pamiętaj, że musisz atakować Jedi pojedynczo.- mówił Maarek Stele, krocząc powoli głównym korytarzem niszczyciela. Gdzieniegdzie uwijali się jeszcze mechanicy, usiłujący nadać przejściu wygląd sprzed niefortunnej kanonady, jaka spotkała okręt dzięki Eskadrze Łotrów. Gdzieś w oddali majaczyło kilka stoczni remontowych, które teoretycznie mogłyby we względnie krótkim czasie doprowadzić niszczyciel do stanu pełnej używalności, niemniej każda z nich była obecnie skoncentrowana na składaniu komponentów do innego, nowego niszczyciela. Po Bitwie o Exaphi stan liczebności floty Executor’s Lair był alarmująco niski. - Czy to konieczne?- spytał, kroczący krok w krok za Stele’m, uskrzydlony olbrzym, na widok którego większość przechodzących korytarzem szturmowców i robotników mimowolnie i z lękiem usuwała się pod ściany. Stele musiał przyznać, że czuje cichą satysfakcję ze swojego stwora. Lugzan był dokładnie tym, czym miał być: zakutym w czarną, na poły organiczną zbroję, groteskowym monstrum, istniejącym tylko w jednym celu i nie mającego żadnych innych prerogatyw poza jedną. Jak najlepiej i najefektywniej zabijać Jedi. - Konieczne.- powiedział Stele, mijając kolejną parę przestraszonych mechaników.- Pamiętaj, że jeszcze żadnego nie pokonałeś. Na miecze walczyłeś tylko podczas szkolenia, a z Mocą nie jesteś jeszcze wystarczająco oswojony.- obaj weszli do turbowindy i zjechali na poziom hangarów. Lugzan ledwo się zmieścił, ale skulił się i zgiął skrzydła, więc zdołał się jakoś wcisnąć.- Poza tym pamiętaj, że każdy Jedi ma za sobą co najmniej kilka lat szkolenia i naturalne predyspozycje do władania Mocą. Przeszli w milczeniu przez kolejny korytarz, mijając następnych przerażonych szturmowców i robotników. Stele z satysfakcją wyczuł, że u niektórych poziom strachu przed Lugzanem jest nawet większy, niż przed gniewem Lorda Vadera. Wynikało to zapewne z faktu, że lęk przed Czarnym Lordem niejako spowszedniał i stał się nieodłącznym towarzyszem żołnierzy Executor’s Lair, podczas, gdy Lugzan stanowił dla nich coś nowego, niepojętego, strasznego w swej potworności. Kiedy Maarek sobie to uświadomił, na jego twarzy ponownie zagościł charakterystyczny, kpiący, ale i złowrogi, uśmiech. - Jeszcze jedno.- rzucił Stele, odwracając się do swojego stwora, kiedy obaj weszli do hangaru.- Z biegiem czasu nabierzesz wprawy i będziesz coraz lepiej i skuteczniej unicestwiał swoje ofiary. Nie wątpię, że pociągniesz za sobą krwawy szlak psów Jedi! Jednak musisz wiedzieć, że twoja prawdziwa potęga wypływa z ciemnej strony Mocy. Im ona jest silniejsza, tym większa jest twoja własna siła! - Jak mam się do tego przyczynić, panie?- spytał Lugzan, rozprostowując skrzydła. Stele spojrzał na niego ze złowrogim grymasem na twarzy. - Nic nigdy tak nie karmiło ciemnej strony, jak strach.- rzekł cicho, po czym odwrócił się i ruszył w stronę wylotu z hangaru.- Nie miej złudzeń. Jedi nie dadzą ci wiele swobody. Jak tylko dowiedzą się, że na nich polujesz, ruszą za tobą. A Jedi nie odczuwają strachu, będą kierować się determinacją i wolą przetrwania. Dlatego im więcej ich wyeliminujesz, tym większa szansa, że nie będą oni w stanie stawić ci czoła.- odwrócił głowę w jego stronę.- Pamiętaj jednak o swoich ograniczeniach. Jeśli rzucisz się z marszu na Luke’a Skywalkera albo Kama Solusara, poniesiesz klęskę. Skup się na innych Jedi, wielu jest jeszcze młodych i niedoświadczonych, i na pewno nie spodziewają się twoich atutów. Lugzan powoli kiwnął głową, przyswajając sobie wszystko, co mówił jego stwórca. W międzyczasie obaj dotarli do stojącego nieopodal śluzy promu klasy Sentinel. Przed otwartym włazem stało w postawie zasadniczej dwunastu szturmowców w pełnym uzbrojeniu. Stele zwrócił się do Lugzana z ironicznym uśmieszkiem. - To są szturmowcy z elitarnego Pięćset Pierwszego Batalionu, „Pięści Vadera”.- powiedział z niekłamaną dezaprobatą.- W większości klony. Admirał Morck nalegał, żebyś miał odpowiednią obstawę podczas polowania. Nie wiem, po co, ale mniejsza z tym. Natomiast tu…- wyjął komputerowy notes z wsadzoną do niego datakartą.-…masz nazwiska i krótkie charakterystyki większości Jedi, którzy penetrowali nasze działania w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Są tu też wskazówki co do ich rodzin i przewidywanych miejsc pobytu. Lugzan wziął notes i przekazał swojej prawej, krótszej ręce, zwisającej jak dotąd bezczynnie obok przypiętego do pasa miecza Mareeka Stele. Pilot dał mu go, argumentując, że sam rzadko go używał, a nie ma czasu na budowę nowej broni, zwłaszcza, że wystarczająco długo budował świetlną tarczę, której rękojeść zwisała po drugiej stronie. Ostateczny Zabójca Jedi skłonił się z szacunkiem swojemu przewrotnemu twórcy i dał znak pozostałym szturmowcom, żeby weszli już na pokład Sentinela. Sam ruszył ich śladem, ale zatrzymał się w pół drogi, wyczuwając, że jego pan chce mu jeszcze coś powiedzieć. - Otwierasz się na Moc. To dobrze.- Stele uśmiechnął się chytrze widząc, że stwór zareagował na jego myślowy apel.- Pamiętaj, że źródło twojej siły płynie ze strachu. Najlepszy strach to strach Jedi; najskuteczniej wzbogaca aurę ciemnej strony. Niech choroba galaktyki, jaką są Jedi, zginie od ostrza twojego miecza! Powodzenia! Nie mając nic już więcej do dodania, Stele zawrócił i skierował się ku wyjściu z hangaru. Lugzan jeszcze przez moment stał na rampie Sentinela, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Odnosił bowiem nieodparte wrażenie, że jego stwórca i mistrz podał mu kilka sprzecznych informacji. - Panie!- zawołał w końcu chropowatym głosem.- Powiedziałeś, że Jedi nie będą się mnie bać. Jak dorwać kogoś, kto nie zna strachu!? - To proste, Lugzanie!- odkrzyknął Maarek Stele, odwracając się w stronę promu i uśmiechając się złowrogo.- Trzeba go w nim zaszczepić! „Hyperspace Marauder”, zmodyfikowany frachtowiec klasy Xiytiar, spoczywał spokojnie na platformie lądowiskowej przed Wielką Świątynią na Yavinie IV. Słońce miało się już ku zachodowi i większa część kadłuba statku ukryła się w cieniu masywnej budowli Massassich, a w miarę upływu czasu cienie stawały się coraz dłuższe i wkrótce miały zakryć cały frachtowiec. Na razie jednak jego przednia część wciąż majaczyła w świetle odległego słońca systemu Yavina, a poszycie zaróżowiło się lekko pod wpływem promieni odbitych od krwistoczerwonej tarczy planety. W innej sytuacji Lo Khan powiedziałby, że okoliczności są bardzo romantyczne. Ale nie były. Wręcz przeciwnie. O żadnych estetycznych uniesieniach czy zachwytach nad pięknem przyrody nie mogło być mowy, kiedy na każdym kroku następuje zderzenie z okrutną i twardą rzeczywistością. Wojenną rzeczywistością. W tej chwili jednak Lo musiał przyznać, że dostrzega w życiu więcej pozytywnych, niż negatywnych aspektów. Nagroda za głowę jego i Yaka Luwingo została wycofana i po raz pierwszy od trzech miesięcy mogli się czuć względnie bezpieczni. Ich zaufany, nieoceniony przyjaciel, Han Solo, także odzyskał chęć do życia, od kiedy jego żona, Leia, odzyskała przytomność po trwającej bardzo długo śpiączce. Oboje teraz stali wraz z Wookiem Chewbaccą oraz Jacenem i Jainą Solo na lądowisku, obok „Hyperspace Maraudera”, i żegnali Lo Khana i Luwingo. - Dzięki za wszystko, Han.- powiedział Lo, ściskając serdecznie dłoń przyjaciela.- Chyba nigdy ci się z Wingo nie odwdzięczymy. Gdybyś kiedyś czegoś potrzebował… - Trzymam za słowo.- uśmiechnął się Han.– Jesteście pewni, że nie chcecie pomóc Nowej Republice w kontrataku na wojska Vadera? - Chyba żartujesz!- obruszył się Khan.- W co ty chcesz nas wpakować? W kolejne Duro!? Wiesz, jak się tam z Wingo najedliśmy strachu!? Yaka zabulgotał donośnie, zgadzając się z przyjacielem. - Właściwie to moglibyście polecieć na Duro, zbadać sytuację…- zaczął beztrosko Han. - Ani słowa więcej, Solo!- rzucił ostrzegawczo Lo; wiedział, że Corellianin żartuje, ale nie chciał kusić losu. I tak robił to ostatnio zbyt często, jak na swój gust.- Zrobię dla ciebie wszystko, ale dopiero, kiedy skończy się ta cała wojenna zawierucha. - Co teraz zamierzacie?- spytała Leia. Ciągle jeszcze była słaba, rany po rozrywaczu jeszcze nie do końca się zagoiły i cały czas wspierała się na ramieniu swojego męża, ale już odzyskała wigor i była gotowa do działania. - Na Zewnętrznych Odległych Rubieżach jest kilka całkiem przyjemnych planet.- oświadczył Khan – Udamy się na jedną z nich i tam przeczekamy tę wojnę. Przyda nam się odpoczynek, nie, Wingo? Yaka zacharczał i zabulgotał, energicznie zgadzając się z Lo. - A może jednak byście…- zaczął Han z szelmowskim błyskiem w oku, nie dając za wygraną. - W żadnym razie, Solo!- rzucił Khan, po czym spojrzał na chronometr.- Już czas na nas. Do zobaczenia i powodzenia w tej wojnie. Przyda wam się! Luwingo dodał kilka bulgotów i wszyscy zaczęli się żegnać ze wszystkimi. Cała ceremonia pożegnalna trwała jeszcze około dwóch minut, po czym dwaj przemytnicy weszli po rampie na pokład „Hyperspace Maraudera”. - Niech Moc będzie z wami!- zawołała za nimi Leia, na co oni jej pomachali i zniknęli w czeluściach okrętu. Po chwili właz się zamknął, a wysłużony frachtowiec poderwał się leniwie w przestworza. Rodzina Solo i Chewbacca patrzyli jeszcze przez chwilę, jak odlatuje, aż nie schowali się całkowicie w cieniu Wielkiej Świątyni. Chewbacca wydał z siebie serię krótkich jęków i pomruków, zapytując się tym samym, co teraz będą robić. - Jak to co?- powiedziała Leia, pochmurniejąc.- Mamy teraz tylko jeden priorytet.- spojrzała na Hana i bliźniaki.- Za wszelką cenę musimy znaleźć Anakina. W sali konferencyjnej panował półmrok, przerywany od czasu do czasu piorunami, trzaskającymi na zewnątrz. Starszy mężczyzna stał właśnie przed największym oknem i obserwował szalejącą burzę, wsłuchując się jednocześnie w dudnienie kropel deszczu o parapet. Na tej planecie pora deszczowa była naprawdę paskudna. Mężczyzna jednak zdawał się nie zwracać uwagi na to, co działo się dookoła. Po jego zmęczonej i zamyślonej twarzy oraz zamglonych i nieobecnych oczach można było poznać, że jego uwaga skupia się na czymś innym, odległym. W istocie błądził on myślami po wielu zakamarkach galaktyki, starając się ułożyć fragmenty informacji, jakie do niego docierały, w jakiś względnie jasny i przejrzysty plan, odnaleźć i załatać wszystkie dziury i niedociągnięcia, które nie pozwalają na osiągnięcie odpowiedniej perspektywy. A miał się nad czym zastanawiać. Co prawda jego siatka informacyjna była wciąż bardzo niespójna, a strzępy wiadomości, jakie przekazywała, często niepotwierdzone albo niejasne, ale tym razem zbyt wiele doniesień się pokrywało, żeby mógł je otwarcie zignorować. Informacje o śmierci admirała Gegoto, bitwie o Exaphi, inwazji na Bilbringi, Duro czy Adumar, pojmaniu prezydenta Fey’lyi, dopływały z wielu niezależnych źródeł i nie pozostawiały żadnego miejsca na wątpliwości. A już doniesienie o zajęciu układu Corelli zostało zgodnie potwierdzone przez wszystkie komórki wywiadowcze i niewątpliwie było faktem dokonanym. - Ruszyli.- usłyszał tuż za swoimi plecami i odruchowo podskoczył, otrząsając się jednocześnie z zamyślenia. Nawet nie słyszałem, jak wchodził, pomyślał, zaczynam głuchnąć na starość. - To dobrze.- odezwał się do nowo przybyłego. Stał on w postawie zasadniczej, z rękami skrzyżowanymi za plecami, i wpatrywał się przenikliwie w starszego mężczyznę.- Czy nie było kłopotów z warunkami atmosferycznymi? - Generał mówi, że tylko nieznaczne.- odparł nowo przybyły głębokim, melodyjnym głosem.- Jedyne problemy, jakie mamy z tą burzą, to awaria zasilania. Wkrótce technicy powinni jednak podłączyć rezerwowe generatory i wszystko wróci do normy. - Dobrze.- powiedział starszy mężczyzna.- Mamy jakieś nowe informacje z Corelliańskiego sektora?- spytał, siadając przy stojącym obok stole konferencyjnym. - Jedna z naszych komórek musiała zawiesić działalność w obawie przed wykryciem.- odrzekł młodszy, cały czas stojąc na baczność.- Inna, ta na Corelli, donosi, że stacja Executor’s Lair weszła na orbitę okołoplanetarną. Z kolei nasz człowiek na Drallu twierdzi, że stacja zniknęła, prawdopodobnie ukryła się za innym ciałem niebieskim albo w ogóle odleciała z systemu. - Nie sądzę.- odrzekł starszy mężczyzna.- Celem Morcka była właśnie Corellia. Podejrzewam, że mógł się jakoś ukryć. A jeśli tak, to obawiam się, że bez pomocy kogoś władającego Mocą do niego nie dotrzemy. - Czy mam poinformować o tym generała?- spytał młodszy. Nagle zasilanie w budynku wróciło i panele jarzeniowe rozbłysły jasnym, mlecznobiałym światłem, przez co obaj mężczyźni odruchowo zmrużyli oczy. - Sam na to wpadnie.- powiedział starszy.- Nie jest głupcem. Gdyby był, już dawno by nie żył. Na Coruscant wrzało. Ludzie na ulicach, senatorowie, prezenterzy HoloNetu, liderzy opinii, przedstawiciele elit, ludzie biznesu i ludzie pracy… wszyscy byli wstrząśnięci i zbulwersowani wiadomością o pojmaniu Borska Fey’lyi, przewrocie wojskowych, później ich powrocie do łask, sojuszu z Imperium, użyciu nad Exaphi Devastatora, który pojawił się nie wiadomo skąd… zgubić się w tym wszystkim było bardzo łatwo, toteż wśród mieszkańców Coruscant i reszty Nowej Republiki można było często usłyszeć rozbieżne, a nieraz i skrajnie absurdalne teorie na temat całego tego zamieszania. A gdy dodać do tego napięcia związane ze stanem wojny między Nową Republiką a Executor’s Lair, to tworzył się istny kocioł. Iella Wessiri Antilles przeglądała przy swoim terminalu komputerowym najnowsze wiadomości, jakie zgromadził kierowany przez nią Wywiad Nowej Republiki. Z racji swoich zadań i funkcji, do jakiej został powołany, musiał nastawiać uszy na wszystkie, nawet najbardziej horrendalne, plotki odnośnie obecnej sytuacji. I tak na przykład Iella dowiedziała się, że jej mąż jest agentem Imperialnego Wywiadu, że Nowa Republika dysponuje trzema Gwiazdami Śmierci, ukrytymi pod powierzchnią Coruscant i że Vader jest tak naprawdę klonem Imperatora Palpatine’a, wskrzeszonym z materiału genetycznego Yevethów. - Posłuchaj tego.- rzekła Iella do męża, który właśnie ubierał się na spotkanie w sztabie.- Cytuję: Borsk Fey’lya jest wilkołakiem i to on cały czas kierował poczynaniami Vadera. - Ci ludzie to mają wyobraźnię.- odparł Wedge, wciągając spodnie.- Czasem się zastanawiam, kto takie rzeczy wymyśla. - Ktoś na pewno.- rzekła Iella, odwracając się w stronę Antillesa.- Tuż po waszym przewrocie ktoś rozwiązał worek z plotkami na wasz temat. Teraz wysypują się kolejne, chociaż te są raczej wymysłem radykalnych zwolenników teorii spiskowych. - Taa, to wszystko cały czas był spisek neimoidiańsko-bothański.- rzucił Wedge, zakładając górną część swojego oficjalnego munduru. Następnie podszedł do żony i ucałował ją w policzek.- Lecę, kochanie. Nie chciałbym się spóźnić. - To leć.- Iella uśmiechnęła się do niego.- Generał Bel Iblis nie wybaczyłby ci, gdybyś przegapił pożegnanie admirała Ackbara. - Admirał Bel Iblis, Iella.- poprawił ją Wedge.- Też się jeszcze nie przyzwyczaiłem, ale postaraj się o tym pamiętać.- uśmiechnął się i wyszedł z mieszkania, kierując się na platformę parkingową. Istotnie, pół godziny później na głównym lądowisku Pałacu Imperialnego zebrali się wszyscy, którzy pragnęli wyrazić szacunek dla rezygnującego ze służby Calamarianina. Kilka dni wcześniej, podczas wystąpienia w Senacie, Ackbar wyraził swoje ubolewanie nad niefortunną sytuacją polityczną, która wywiązała się po Bitwie o Roon. Dał do zrozumienia, że został wyjęty spod prawa i nie może pełnić obowiązków Głównodowodzącego Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki, tym samym forsując kandydaturę generała Garma Bel Iblisa. Zaraz potem Senat, z jednej strony niepodlegający już wpływowi Fey’lyi, z drugiej przyparty do muru alternatywą w postaci zdolnego i doświadczonego, ale też kontrowersyjnego, stratega, jakim był Bel Iblis, przegłosował uchwałę wycofującą stawiane Ackbarowi zarzuty. Calamariański admirał nie zgodził się jednak powrócić do czynnej służby; zbyt wielkie jarzmo hańby nad nim zawisło. Zdawał sobie sprawę, że obarcza Garma Bel Iblisa wielką odpowiedzialnością, nie wątpił jednak, że jest on właściwą osobą na właściwym miejscu. Poza tym, nie widział innej alternatywy. Sam postanowił więc wrócić na Mon Calamari i wesprzeć obronę swojej rodzinnej planety, podejrzewał bowiem, że Executor’s Lair może się nią zainteresować, a to byłoby niepożądane. W celu pożegnania admirała Ackbara, na lądowisku zebrali się zarówno wojskowi Nowej Republiki, jak i politycy czy oficerowie Imperium, nie zabrakło też rycerzy Jedi. I tak przybyli generałowie Wedge Antilles i Lando Calrissian, okryci chwałą podczas ostatniej Bitwy o Exaphi, Bren Derlin, Airen Cracken, Syub Snunb, Adar Tallon i Alex Winger, którzy wraz z Calamarianinem opracowywali plan tej bitwy, a także admirał Pellaeon oraz kapitanowie Nalgol i Ardiff z Sił Zbrojnych Imperium. Nie mogło zabraknać również Droola Reveela, obecnego tymczasowego prezydenta, a także grupki senatorów, związanych z Ackbarem. Przyszli również rycerze Jedi: Dorsk 82 i Streen. Na czele ich wszystkich stał natomiast świeżo mianowany Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki Garm Bel Iblis w czystym, wyprasowanym mundurze republikańskiego admirała. Stał i słuchał ostatnich porad sędziwego Calamarianina. - Korzystaj z usług generała Goolcza.- mówił Ackbar swoim chrapliwym, brudnym głosem.- Był szefem sztabu zarówno u mnie, jak i u Perma. Będzie wiedział o wszystkim, co działo i dzieje się w armii. Pomoże ci się zaaklimatyzować. - Chyba nie mam na to zbyt wiele czasu.- powiedział Bel Iblis.- Nasza interwencja powinna odbyć się możliwie najszybciej, czyż nie? - Owszem.- zgodził się Calamarianin.- Ale nie za cenę skuteczności. Co z tego, że najedziesz fortyfikacje Vadera w układzie Corelli, skoro nie uda ci się ich sforsować? Zresztą wierzę, że jakoś to wypośrodkujesz i znajdziesz taktykę równie szybką, co skuteczną. Jest jeszcze jedno,- dodał, zniżając głos.- kwestia Senatu. Obawiam się, że kiedy mnie zabraknie, mogą zacząć patrzeć na ciebie bardziej krytycznie. Wiesz, że podpadłeś wielu z nich… - Wiem.- powiedział równie cicho Bel Iblis.- Dlatego wolałbym, żebyś został w sztabie, chociaż oczywiście szanuję twoją decyzję. - To dobrze.- rzekł Ackbar.- Ale mimo wszystko miej się na baczności. Polityka jest taką dziedziną życia, która może mieć na nie zbawienny wpływ… albo zgubny. Pamiętaj, że w Senacie jest wiele istot, które bardzo chętnie widziałyby cię na dnie. - Nie zapomnę o tym.- obiecał Corellianin, po czym stanął na baczność i zasalutował.- Powodzenia, admirale.- rzekł głośno. Pozostali wojskowi także przyjęli postawę zasadniczą.- I do zobaczenia w nowej, lepszej galaktyce. - Niech Moc ma was wszystkich w opiece.- odparł Ackbar, oddając salut, po czym poczłapał na swoich rybich nogach do prywatnego myśliwca typu B/E, który służył mu jako osobisty środek transportu. Ledwo jego pojazd uniósł się i odleciał w przestworza, z grupy polityków i senatorów wyszedł wysoki, smukły Quermianin, Drool Reveel, wraz z dwójką innych dostojników Nowej Republiki, Calibopem i Caamasi. Admirał Bel Iblis chwilę patrzył za znikającym punktem B/E-Winga Ackbara, niczym za blaskiem latarni, mającym oświetlać drogę. Ignorował przy tym przez chwilę stojących za nim polityków, chociaż dobrze wiedział, że zaraz będzie musiał stawić im czoła. Kiedy więc punkcik myśliwca Ackbara zniknął zupełnie, Garm Bel Iblis westchnął ciężko; zrozumiał, że od tej pory to na nim ciąży odpowiedzialność za losy Nowej Republiki. Że musi radzić sobie sam. - Słucham panów.- powiedział spokojnie, odwracając się w stronę Reveela i senatorów. - Panie admirale,- zaczął Quermianin.- Jest pan człowiekiem konkretnym, więc od razu przejdę do rzeczy. Senat, zaniepokojony sytuacją na froncie i pańską, jakby to powiedzieć… nietypową reputacją, postanowił ograniczyć nieco pana kompetencje. Bel Iblis westchnął cicho. Spodziewał się tego. - Na jakiej podstawie i na czym miałoby to polegać?- wtrącił się Lando, nie zdradzając jednak niepokoju; zapytał o to tak, jakby odpowiedź nie robiła mu specjalnej różnicy. Wedge doszedł do wniosku, że Calrissian ponownie przybrał maskę hazardzisty. - Jest to od początku do końca inicjatywa Senatu, najwyższej władzy w Nowej Republice.- odparł Reveel.- A ograniczenia nie powinny raczej wpływać na pracę sztabu generalnego. - To po co są wprowadzane?- spytał Bel Iblis. - Panie admirale,- rzekł smutno tymczasowy prezydent, kładąc mu na ramieniu swoją lewą, górną rękę.- powiedzmy sobie szczerze: Senat panu nie ufa. Oddelegował więc komisję, która ma nadzorować pańskie poczynania.- zza pleców Quermianina wychylili się Calibop i Caamasi. Garm Bel Iblis rozpoznał w nich Elegosa A’klę, przywódcę Pozostałości Caamas, i Ponca Gavrisoma, byłego prezydenta Nowej Republiki. - Zgłosiliśmy się jako ochotnicy.- oświadczył spokojnie Elegos.- Dołączymy do pańskiego sztabu i będziemy na bieżąco śledzić pańskie poczynania. Admirał uśmiechnął się w duchu. Gavrisom i A’kla należeli do tych senatorów, którzy zawsze popierali jego niekonwencjonalne pomysły, znali go od bardzo dawna i najzwyczajniej w świecie ufali mu. Ich obecność w sztabie nie powinna przysporzyć żadnych kłopotów, a nawet wręcz przeciwnie. A Senat miałby, co chciał, czyli swoich przedstawicieli w sztabie. - Nie mam nic przeciwko temu.- oświadczył w końcu Bel Iblis.- Jeśli to już wszystko… - Jest jeszcze jedna sprawa.- przerwał mu Drool Reveel, tym razem z naprawdę smutnym wyrazem twarzy; Corellianin wiedział, że i on jest raczej jego stronnikiem, niż przeciwnikiem, dlatego słowa Quermianina mocno go zaniepokoiły.- W celu sprawowania jeszcze dokładniejszej kontroli nad działaniami Floty, Senat przegłosował jeszcze jedną rezolucję.- kontynuował tymczasowy prezydent.- Otrzymuje pan zakaz opuszczania planety. Może pan kierować ruchami wojsk, jednak nie wolno panu odlecieć z Coruscant! ROZDZIAŁ 2 Żadnej litości. Żadnej słabości. Żadnego lęku. Anakin siedział w kącie swojego promu, oddychając głęboko. Słyszał, jak krew dudni mu w żyłach, czuł woń swojego potu, a dłonie kurczowo zaciskał w pięści. Z każdą sekundą starał się karmić swój gniew, rozepchać go, rozciągnąć, wessać dzięki niemu więcej potęgi, więcej mroku. Pozwalał, by jego furia i cierpienie otworzyły go na tkankę Mocy, prowadząc przez impulsy i przebłyski miliardów istnień w całej galaktyce. Wsłuchiwał się on w te snopy światła, przechodził między nimi, obserwował, pragnąc wciągnąć samego siebie w tę pajęczynę, maksymalnie zespolić się z Mocą. A jednocześnie zagłuszyć swój wyrzut sumienia. Żadnej litości. Żadnego lęku. Żadnej słabości. Powtarzał sobie w kółko te zasady, coraz szybciej i bardziej bełkotliwie, aż w jego umyśle zlały się w jedną, absurdalną kakofonię. Głos światła nie był w stanie się przez nią przebić, co mroczny Anakin przyjął z pewną satysfakcją. Wiedział jednak, że jego jasna strona wciąż tam gdzieś jest i że chyba nigdy się od niej nie uwolni. Starał się więc, jak mógł, by ją zagłuszyć. Astralna pajęczyna Mocy co jakiś czas trzaskała jaśniejszymi przebłyskami. Wędrując po niej, Anakin Solo coraz wyraźniej mógł rozróżnić co silniejsze aury i osoby. Wielkie, iskrzące źródło światła, które zdawało się jarzyć niczym latarnia, to musiał być wujek Luke. Skywalker, poprawił się Anakin, nie jestem już jego siostrzeńcem. Aura mistrza Jedi była tak jasna i silna, że zalewała swoim ciepłem nieomal cały fragment tkanki Mocy, w którym Luke się znajdował. To ciepło biło obowiązkiem, miłością, odpowiedzialnością, dumą i tak silną dobrocią, że Anakin uznał to wręcz za nieprzyzwoite. Gdzieś w okolicy Skywalkera krążyły dwie mniejsze, ale równie silne aury, sygnatury Mocy, które młody Solo bardzo dobrze znał; to było jego rodzeństwo, Jacen i Jaina. W bezpośredniej bliskości bliźniaków Solo zdawała błyszczeć jeszcze jedna, znajoma aura, ale Anakin nie miał już więcej ochoty na skupianie się w tym miejscu. Im bliżej oscylował wokół rycerzy Jedi, tym lament jego jasnej strony rósł w siłę, stawał się głośniejszy i bardziej absorbujący. Mroczny Anakin oderwał się więc od tamtego fragmentu tkanki, pragnąc ją ogarnąć, zespolić się z nią, wchłonąć. Fragment po fragmencie, poznawał i doznawał kolejnej części siły spajającej wszechświat, aż w końcu odważył się ogarnąć ją całą. I niemal mu się to udało. Niemal, bo w innej części tkanki Mocy dostrzegł mokrą, mroczną, ziejącą dziurę. Była jak wirus, czarniejsza niż pustka kosmosu, stanowiła pełen gniewu i nienawiści wir, rozprzestrzeniający się dookoła. Z każdą sekundą wchłaniał coraz więcej Mocy i Anakin Solo wiedział doskonale, co to jest. Darth Vader. W Anakinie coś eksplodowało. Tama, powstrzymująca całą agresję i mroczną nienawiść, zerwała się, wypuszczając wszystkie negatywne emocje, kumulując je i zaogniając. Młody Solo ryknął z bólu i gniewu, resztkami czynnej świadomości definiując źródło swojego nagłego cierpienia. To Darth Vader. To on. On za wszystko o odpowiada. To jego… jego wina! To wszystko jego wina! A teraz jeszcze pochłania tkankę Mocy równie zawzięcie, jak on sam! To on! To on jest moim głównym rywalem w wojnie o potęgę! Wojnie Władców Mocy! Ledwo wyzwolił z siebie strumień niepohamowanej furii, żądzy i zemsty, z innego fragmentu pajęczyny, tego, w którym widział Luke’a Skywalkera, błysnęło nagle kolejne światełko. Było nikłe, jakby przygaszone, ale emanujące taką miłością, ciepłem i dobrocią, że mroczny Anakin ze zdziwienia skulił się i zmalał, a jego jasna strona przeszła do kontrofensywy. Już coś do niego wołała, ale on pełnym cierpienia wrzaskiem zagłuszył wszelkie prośby i jęki swojego wyrzutu sumienia. Wydarł się z wszechogarniającej astralnej tkanki Mocy i osunął się na pokład swojego promu, powtarzając zasady ciemnej strony niczym mantrę, byle tylko zagłuszyć jasnego Anakina, byle go nie słuchać. Nie odnotował nawet, że obok czarnej dziury Dartha Vadera czaił się jeszcze jeden cień, może nie tak wielki, ale znacznie mroczniejszy. Żadnej słabości… żadnej litości… żadnego lęku… Mroczny Lord Sith, Darth Vader wystrzelił z rękawicy kolejną porcję niewielkich błyskawic Mocy. Znowu źle, pomyślał z irytacją, trzeba zacząć jeszcze raz. Skupił całą potęgę, jaką posiadał, i nagiął ją wyobraził sobie kumulującą się przed nim energię w postaci piorunu kulistego. Zdawał sobie sprawę, że takie ćwiczenia prowadzą do ogromnego nadużycia Mocy, trawiącego jego siły życiowe i wpływającego destruktywnie na jego, i tak już uszkodzone, ciało, ale nie chciał przestać. W grę tutaj wchodziło coś więcej, niż jego życie. Tu chodziło o władzę. Władzę i potęgę. Do tej pory Czarny Lord sądził, że jest najpotężniejszym użytkownikiem ciemnej strony Mocy w galaktyce. Może Pełnomocnicy Sprawiedliwości, na czele z Witiynem Terem, mogliby mu dorównywać, ale od początku Wojny Władców Mocy był absolutnie pewien, że nikt w galaktyce nie jest w stanie mu dorównać. W grę wchodził ewentualnie jedynie Luke Skywalker, ale on nie brał udziału w walce o władzę. Po spotkaniu z Anakinem Solo Mroczny Lord Sith pojął, że się mylił. Vader wiele czasu spędził, analizując przebieg swojego pojedynku z młodym Solo. Stwierdził, że o porażce zdecydowała przede wszystkim jego zbytnia pewność siebie oraz żałosny wygląd chłopaka. Nie należy ufać pozorom, skarcił siebie Vader. Teraz wiedział, że przy następnym spotkaniu z synem Hana i Leii potraktuje tę walkę z należytą powagą. Inną, znacznie bardziej niepokojącą sprawą, był fakt, że Anakin dysponował znacznie większą Mocą, niż on sam. Tu pewnie znaczącą rolę odegrało jego dziedzictwo, myślał Vader. Nie zmieniało to jednak faktu, że władanie piorunami kulistymi, i to sześcioma naraz, świadczyło o wielkiej potędze. Dlatego Vader, żeby mieć pewność swojej przewagi nad Anakinem, musiał doprowadzić do lepszego zrozumienia Mocy, poznania jej tkanki i nagięcia jej do swojej woli. Tylko wtedy ten dzieciak nie będzie mu w stanie zagrozić. Może i miał większą Moc… ale za to Vader potrafił lepiej ją kontrolować. Władał nią na długo przed poczęciem tego szczeniaka, i tu leżała jego przewaga nad młodym Solo. Teraz już tylko musiał nauczyć się ją wykorzystywać. Jeszcze raz skupił się na Mocy przepływającej swobodnie wokół jego rękawicy i, dysząc ciężko, ponownie nagiął ją do swojej woli, szarpiąc i formując w śmiercionośną kulę błękitnego światła. Coś zaiskrzyło i ta kula się pojawiła, a Vader włożył w nią całą swoją frustrację i gniew na Anakina, jaki zebrał się w jego trzewiach po porażce na Exaphi. Piorun zatrzaskał, zawirował i zamigotał, a potem rozrósł się do rozmiarów pięści. Vader wycisnął z siebie jeszcze więcej nienawiści i opuścił rękę. Piorun wisiał przed nim w powietrzu jeszcze przez chwilę, po czym zamigotał i znikł, a ciało Vadera zgięło się, jak po przyjęciu na barki jakiegoś wielkiego ciężaru. Hebanowy olbrzym zdał sobie sprawę, że jest zbyt wyczerpany, żeby próbować dalej. Poczuł jednak mroczną satysfakcję z faktu, że mu się udało. Rov Firehead, rosły Ho’Din o płonącej wściekłością twarzy, wszedł właśnie do sali ćwiczeń w Centrali Executor’s Lair, gdzie Lord Vader właśnie udoskonalał swoje umiejętności władania Mocą. Niemal czuł wściekłość, frustrację i determinację, bijącą przez zakutą w czarną stal postać, i wiedział doskonale, że są one spowodowane porażką na Exaphi. Coś, może duch Kypa Durrona, mówiło mu również, że chodzi o prywatną klęskę w walce z Anakinem Solo. Rov uśmiechnął się groźnie; to najwyraźniej był wrażliwy punkt Czarnego Lorda, gliniana podpórka, na której opierał on swoją potęgę. Samozwańczy Lord Sith znów poczuł pokusę, żeby wystąpić przeciwko swojemu panu. Przez dłuższą chwilę żądza władzy walczyła w nim z poczuciem lojalności, co nie pozostało bez reakcji ze strony Dartha Vadera. W jednej chwili Czarny Lord obrócił się, dysząc, w stronę Ho’Dina, i wyzwolił Moc, milcząc złowrogo. Firehead poczuł na sobie mokry, śliski chłód, który w bezpośredni i przykry sposób odciął go od pola Mocy. Koc ciemnej strony! Ale już nie taki sam, jak ten, którym Vader potraktował go ostatnio. Teraz nie posiadał on wizualnej manifestacji, i co ważniejsze, był gęstszy, mroczniejszy, szczelniejszy. Rov, mimo bezsilnej wściekłości na Vadera za tą karę, na jaką nie zasłużył, poczuł respekt przed jego umiejętnościami. - To ostrzeżenie dla Durrona!- zagrzmiał Vader.- Niech nawet się nie łudzi, że jesteście w stanie dorównać mojej potędze! - Co za Moc…- wysyczał Ho’Din, bezskutecznie usiłując strząsnąć z siebie gęstą klątwę swojego pana.- Zaprawdę jesteś równie potężny, jak Pełnomocnicy Sprawiedliwości. - Nie.- odrzekł Vader, cofając koc. Rov znów poczuł uderzającą w niego furię i wściekłość, jednak teraz wiedział, że nie ma szans na wykorzystanie ich przeciwko Czarnemu Lordowi.- Jestem znacznie potężniejszy, Firehead!- dokończył Vader.- Zapamiętaj to sobie! Rov syknął z wściekłości; czuł się bezsilny. Wiedział, że gdzieś musiał wyładować swoją agresje, jednak nie w obecności Lorda Vadera. Wiedział, że musi zapolować na jakiegoś Jedi. Tu jednak jego astralny towarzysz, Kyp Durron, zdawał się kierować jakieś podszepty… I Firehead już wiedział, co zrobić, by całkowicie nie stracić roli w Executor’s Lair. Co zrobić, aby udowodnić innym, a przede wszystkim sobie, że z jego Mocą należy się liczyć! Co zrobić, żeby utrzeć nosa Vaderowi i pokazać, jak wygląda prawdziwa ciemna strona. Musiał znaleźć i zgładzić Anakina Solo. Porykiwania i pomrukiwania Chewiego, dobiegające od strony platformy lądowiskowej na Yavinie IV, świadczyły o tym, że „Sokół Millennium” jest gotów do lotu. Wookie pracował nad nim od kilku dni, chcąc usunąć wszystkie uszkodzenia, jakie zostały spowodowane przez chmary TIE Defenderów podczas Bitwy o Exaphi. Co prawda te wszystkie naprawy były bardzo prowizoryczne, ale znów nadawały „Sokołowi” tego nieprzewidywalnego charakteru, jaki towarzyszył mu niemal od początku. Chewbacca nie mógł powiedzieć, że czuje się z tego powodu jakoś szczególnie zawiedziony. Han siedział na łóżku w jednym z pokoi Akademii Jedi, który został mu przydzielony przez Tionnę, i obserwował swoją żonę, Leię, podczas przygotowań do podróży. Krzątała się żywo i energicznie, mimo jeszcze nie do końca zagojonych ran, i zdawała się emanować nową, niespożytą energią. Han momentami zastanawiał się, co takiego się stało w głowie Leii podczas interwencji Luke’a, że obudziła się ona tak odmieniona. Jednego natomiast był pewien; wciąż ją kochał, a teraz chyba nawet jeszcze bardziej. - Znajdziemy go, prawda?- spytał, kiedy Leia wkładała do podręcznej torby swój miecz świetlny. - Oczywiście.- uśmiechnęła się do niego, ale Han wiedział, że jej serce krwawi na myśl o losie, jaki spotkał Anakina. Wiedział, bo czuł to samo, a u Leii to odczucie musiało być jeszcze silniejsze, ze względu na instynkt macierzyński. Był w stu procentach pewien, że Leia nie pragnie teraz niczego innego poza odnalezieniem i nawróceniem ich najmłodszego syna. Nie mógł tego jednak powiedzieć o sobie. Nie do końca rozumiał, co się stało z Anakinem, i nie bardzo wiedział, jak się do tego ustosunkować, ale widział Luke’a na Byss, Kuellera na Almanii i Vadera w Mieście w Chmurach i wiedział, że z przejścia na ciemną stronę nie może wyniknąć nic dobrego. Z drugiej jednak strony wciąż był generałem Nowej Republiki i jego miejsce było na froncie. Luke może sobie mówić, że nawet największa siła militarna jest niczym wobec potęgi Mocy, ale Han wielokrotnie miał okazję się przekonać, co taka siła militarna może. I dla niego te trzy superniszczyciele Executor’s Lair były znacznie groźniejsze, niż batalion Rebornów Rova Fireheada czy nawet sam Firehead. Mimo to nie zamierzał o tym nawet pisnąć w obecności Leii; już raz strasznie się na niego zeźliła za powrót do Floty, i nie skończyło się to zbyt wesoło. Kiedy tak patrzył na Leię, czyniącą ostatnie przygotowania do mającej ich czekać podróży, odnosił nieodparte wrażenie, że rewelacje o wszystkich zdarzeniach, jakie spotkały galaktykę podczas jej trzymiesięcznej śpiączki, przyjęła z niebywałym spokojem. Nawet w kwestii Anakina nie rozpaczała zbytnio, tylko od razu, ze stoickim spokojem, wzięła się do działania. Dziwne, pomyślał Han. Dotychczas nawet mistrz Ikrit, będący chyba największą fontanną spokoju wśród Jedi, zdradzał oznaki zaniepokojenia, a Tahiri Veila od wydarzeń na Exaphi ciągle tylko szlochała i wzdychała. Han stwierdził, że musi naprawdę coś czuć do jego najmłodszego syna. I chociaż był pewien, że jest to tylko czysto młodzieńcze, platoniczne uczucie, to jednak wiedział, że ludzie w wieku Tahiri i Anakina często świata poza nim nie widzą i jest ono dla nich w swoim czasie najważniejszą rzeczą w życiu. Wiedział, bo kiedyś sam to przeżywał, chociaż długie lata w roli „prawie szanowanego obywatela” zatarły w nim nieco wspomnienia z burzliwej młodości. Przelotnie tylko wyobraził sobie, jakby jego syn i Tahiri wyglądali jako para, ale stwierdził, że myślenie o tym w obecnej sytuacji graniczy z absurdem. Chociaż… Przemyślenia Hana przerwała Jaina, wchodząc do pokoju rodziców akurat wtedy, gdy Leia zapinała pasek od swojej praktycznej, ale schludnej i eleganckiej, szaty. Właściwie była już gotowa do drogi. - Chewie mówi, że „Sokół” już rozgrzał silniki.- oświadczyła młoda Solo.- Mistrz Ikrit i Tahiri też już mogą lecieć. - A Jacen?- spytał Han. - Kręcił się gdzieś z Danni Quee.- powiedziała Jaina.- Chyba jest już gotowy, ale mistrz Solusar zawołał go jeszcze do ambulatorium. - No to leć po niego.- rzekła ponaglająco Leia.- Anakin cierpi. Nie mamy czasu do stracenia. - Wiem, mamo.- odparła młoda Solo.- Już po niego biegnę. Jacen istotnie poszedł z Danni do ambulatorium Akademii Jedi, gdzie przebywał właśnie, ranny i wycieńczony podczas obrony generatora na Exaphi, mistrz Jedi Kam Solusar. Chociaż przeszedł już kilka kuracji w płynie bacta, to jednak mimo wszystko wciąż był słaby, a w każdym razie zbyt słaby, żeby brać udział w czynnej walce. Kiedy Jacen i Danni weszli do pomieszczenia medycznego, mieszczącego się tuż obok tego, w którym jeszcze parę dni wcześniej leżała Leia Organa Solo, Kam Solusar dyskutował o czymś z Calamarianką Cilghal, szczególnie uzdolnioną w kierunku umiejętności leczniczych. Zapewne chodziło o jakieś szczegóły dotyczące leczenia Kama. Kiedy Solusar dostrzegł, że Danni i Jacen przyszli, przerwał dyskusję i poprosił Cilghal o opuszczenie sali. Calamarianka była nieco zaskoczona, ale usłuchała. - Czy i ty mogłabyś nas opuścić na chwilę?- rzekł mistrz Jedi do Danni.- Chciałbym z Jacenem omówić kilka spraw na osobności. Danni spojrzała pytająco na Jacena, a on na nią. Przez ostatnie kilka dni, a właściwie już od Bitwy o Exaphi, kiedy co kilka sekund jedno ratowało drugiemu życie, ta dwójka bardzo się ze sobą zżyła. Tak to bywa, kiedy powierza się swoje życie w ręce drugiej osoby, zwłaszcza, kiedy się na tym nie traci. Od tej pory byli niemal nierozłączni i chociaż nie można było mówić o jakimś szczególnie głębokim uczuciu, to jednak połączyła ich głęboka, szczera przyjaźń. - Nie mam przed Danni żadnych tajemnic.- powiedział młody Solo, nie odrywając wzroku od panny Quee.- Może zostać. Kam sięgnął Mocą w stronę Danni i po chwili sondowania stwierdził, że jej aura jest czysta i pozbawiona fałszywych refleksów. Co prawda wolałby, żeby wyszła, ale zdał sobie sprawę, że Jacen i tak wszystko jej potem powie. Westchnął więc w duchu z rezygnacją. - Niech będzie.- rzekł, nie zdradzając jednak swojej dezaprobaty, po czym spojrzał w twarz młodemu Solo.- Jacenie, nie miałem jak dotąd okazji podziękować ci za to, co zrobiłeś podczas Bitwy o Exaphi. Gdyby nie ty, pewnie bym tam zginął. - To nic takiego.- odparł Jacen.- Na moim miejscu zrobiłbyś to samo. - Zgoda.- powiedział Solusar, lecz w jego głosie dało się wyczuć twardszy ton.- Jednak zdajesz sobie sprawę, że gdyby nie ty, utrzymałbym to pole dłużej. - Ale zginąłbyś.- młody Solo zamrugał oczami; nie spodziewał się takiej zmiany nastroju rozmowy.- Poza tym twierdza i tak wytrzymała. Poświęciłbyś się na próżno. Poza tym czułem, że nie mogę patrzeć obojętnie, jak przyjaciel umiera. - Dlaczego?- Kam uniósł jedną brew. - Ponieważ…- Jacen wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Nie bardzo wiedział, jak się ustosunkować do tego krzyżowego ognia pytań. Spojrzał na Danni, ale z jej twarzy i uczuć wyczytał to samo zaskoczenie. Powoli zaczynał żałować, że w ogóle tu przyszedł.-…nie wiem. Po prostu bym nie mógł. To było odruchowe, wiedziałem, że tak należy postąpić, a nie inaczej. Nawet się nad tym nie zastanawiałem. - Wiesz, Jacenie,- nagle twardy ton z głosu Solusara znikł jak ręką odjął, a na twarzy zagościł pełen dobroci i zrozumienia, niemal ojcowski uśmiech. Młody Solo zdziwił się, bowiem Kam ostatni raz uśmiechał się tak… do swojego zmarłego ucznia, Shora Gina! Bardzo to Jacena zaintrygowało.- masz rację.- dokończył Kam.- Na twoim miejscu zrobiłbym to samo. I wiem, że ty na moim miejscu chciałbyś mi się jakoś odwdzięczyć. - Zapewne tak.- stwierdził Jacen.- Do czego zmierzasz? - Widzisz, kiedy wy zajmowaliście się transportem uchodźców ze stolicy Exaphi na drugą półkulę, ja, Corran i Shira Brie, opracowaliśmy nową taktykę walki myśliwskiej, którą nazwaliśmy „cichymi bombami”. - Wiemy.- rzekł Jacen, a Danni się z nim zgodziła.- Udało się dzięki nim unicestwić cały niszczyciel. - Owszem. Ale to jeszcze nie wszystko.- odparł Kam, podając młodemu Solo notes komputerowy, który dotychczas leżał na szafce obok jakiegoś urządzenia diagnostycznego.- Wymyślenie „cichych bomb” nie zajęło nam zbyt wiele czasu. Znacznie dłużej pomagaliśmy Shirze przypomnieć sobie… to. Jacen włączył notatnik i na ekranie pokazały się schematy jakiegoś urządzenia. Był to cylindryczny przedmiot o dość egzotycznej budowie, tylko, że z jednej strony wydawał się być zakończony dziwną kulką, z drugiej zaś wystawał długi, około dwumetrowy (według wskazań z notatnika) ogon, który, dzięki specyficznej budowie, bardziej przypominał fragment istoty żywej, niż przedmiotu. - Co to jest?- spytała Danni. - To broń, której, nie licząc Ręki Imperatora Lumiyi, od ponad tysiąca lat nikt nie potrafił zbudować.- odparł Kam, uśmiechając się.- Jacenie, chciałbym, żebyś ją zbudował i nią walczył.- kiwnął głową, widząc, jak młodemu Solo zaczyna nagle świtać, z czym ma do czynienia.- Tak. To bicz świetlny. „Sokół Millennium” już grzał silniki, a Han i Chewbacca zajmowali się kalkulowaniem wektora skoku. Prawdę powiedziawszy, mogli to zrobić już w przestrzeni, ale chcieli zabić czymś czas w oczekiwaniu na Jacena. Ikrit i Tahiri byli już na pokładzie i od jakiegoś czasu cierpliwie oczekiwali na odlot, Leia zdążyła już się pożegnać z Tionną i Lukiem i teraz oczekiwała przy rampie, aż Jaina wróci z Jacenem. To było dziwne; młody Solo nigdy się nie spóźniał. W końcu Jaina, Jacen i Danni wyszli z Wielkiej Świątyni i podbiegli do rampy „Sokoła”. Obecność młodej kobiety z Commenora była zaskakująca, ale najwyraźniej zdecydowała się ona towarzyszyć rodzinie Solo w poszukiwaniach jej najmłodszego członka. Han dostrzegł ją z kokpitu przez iluminator i stwierdził, że w sumie nie ma nic przeciwko temu. Więcej nawet, towarzystwo jeszcze jednej istoty, nie licząc Chewiego, która nie posiada wrażliwości na Moc, powinno całej wyprawie wyjść na zdrowie. Musiał jednak nieco zweryfikować swoją opinię, kiedy Jacen wpadł do sterowni i spytał: - Tato, stać nas na drobną zmianę planów? Moglibyśmy zahaczyć o Coruscant? ROZDZIAŁ 3 Luke Skywalker stał w Wielkiej Sali Akademii Jedi i patrzył na znikającego w oddali „Sokoła Millennium”, a wraz z nim jego siostrę oraz jej rodzinę i przyjaciół. Jakaś część jego osobowości chciała lecieć z nimi, pomóc im wyrwać młodego Anakina Solo ze szponów ciemnej strony, nawrócić na ścieżkę dobra i poprowadzić ku światłu. Wiedział jednak, że jego obecność niewiele by mogła pomóc w tej sprawie; Anakin był głuchy na jego argumenty już na Roon, a od tego czasu z pewnością zabrnął w mrok już bardzo głęboko. Luke był pewien, że na Exaphi nie pokazał jeszcze wszystkiego. A prawie udało mu się pokonać Dartha Vadera. Vader… Luke właściwie sam nie wiedział, co o nim myśleć. Z jednej strony był pewien, że nie ma on nic wspólnego z Anakinem Skywalkerem, jego ojcem, z drugiej wszystko jak dotąd wskazywało na to, że galaktyka znów ma do czynienia z cudownie zmartwychwstałym Mrocznym Lordem Sith. Ale jak? Przecież nawet Moc nie dawała nikomu możliwości powstania z grobu, zresztą Luke sam podkładał ogień pod stos pogrzebowy. Co więcej, był pewien, że jego ojciec był obecnie na najlepszej drodze ku zjednoczeniu z Mocą, czego dowodem były chociażby te wszystkie sny i wizje z Anakinem Skywalkerem w roli głównej. Co więcej, ostatnio ojciec Luke’a wspominał coś o ciężkiej próbie, jaką będzie musiała przejść jego wiara. Czy mógł on mieć na myśli tę chwilę, która właśnie nadeszła i ten test, jaki miał właśnie przejść? A jeśli tak, i jeśli rzeczywiście Anakin Skywalker nie miał nic wspólnego z Darthem Vaderem, to kim był obecny Czarny Lord? Czyżby klon? Nie, zreflektował się Luke, to niemożliwe. Nie dość, że nie było w Mocy żadnych śladów wskazujących na to, że to istota sklonowana, to jeszcze jej sygnatura jest niemal zupełnie obca. Pod paroma względami analogiczna do aury Vadera (Luke przypisywał to podobnemu korzystaniu z Mocy), ale jednak obca. Miała w sobie może coś sztucznego, syntetycznego, ale w dziewięćdziesięciu procentach różniła się od tego, czym emanował dawny Vader. Żaden pozorant też nie wchodził w rachubę, bo Skywalker najzwyczajniej w świecie nie wierzył, że możliwe jest osiągnięcie takiego poziomu panowania nad Mocą w… no właśnie. Luke nawet nie wiedział, jak długo Vader szkolił się, by tak dobrze zrozumieć Moc i zabójczo umiejętnie się nią posługiwać. Ponadto Moc zdawała się przez dłuższy czas nie wiedzieć o jego istnieniu, co oznaczało, że albo go wtedy nie było, albo się maskował. W obu przypadkach musiał jednak władać ogromnym potencjałem. Może był w Dolinie Jedi? To by miało sens, chociaż rodziło kolejne pytania. Skąd wiedział o Ruusan? Jak i kiedy się tam dostał? Czy w takim razie jego zmodyfikowany superniszczyciel, który brał udział w Bitwie o Exaphi, to „Vengeance”, zaginiony okręt Jereca? I skąd się w ogóle wziął? Czy był jednym z Rebornów Desanna albo Kultystów Ragnosa? Jeśli tak, to czemu nie było ich więcej? I skąd u niego taka potęga, w dodatku tylko w niewielkim stopniu mająca charakter syntetyczny? Zbyt to zagmatwane, żeby móc jednoznacznie stwierdzić, czy taka jest prawda. A w dodatku, nawet jej potwierdzenie niewiele dawało. Luke po prostu nie wiedział. - Słucham was.- rzekł, nie odwracając się nawet od okna, i otrząsając jednocześnie z tych wszystkich ponurych przemyśleń. - Mówiłam, że nas wyczuje.- rzekła Mara tonem osoby dalece ufającej własnej intuicji.- Wybacz, że przeszkadzamy,- zwróciła się do Luke’a.- ale musimy o czymś porozmawiać. Skywalker uśmiechnął się łagodnie i zwrócił się do nowo przybyłych, chociaż doskonale wiedział, kto przyszedł, a także domyślał się, w jakim celu. Oto stała przed nim jego żona, Mara Jade Skywalker, a także legendarny Kyle Katarn, pochodzący z Etti IV Ewon Five-For-Two, nawrócony niedawno Brakiss oraz Wieiah, młoda Jedi z Zeltrosa. Piątka rycerzy, która jak dotąd, miała niebagatelne znaczenie dla przebiegu całej wojny z Executor’s Lair. - Gdzie wasz uczeń, Wieiah?- spytał Luke, ignorując pytanie Mary. Wiedziała bowiem doskonale, że w kwestii inicjowania jakichkolwiek narad czy zebrań nie musi pytać męża o zdanie. - Póki co ćwiczy z automatami treningowymi.- rzekła Zeltronianka.- Dawał sobie doskonale radę, walcząc z cieniem i ze zdalniakami, więc uruchomiliśmy dla niego dwa roboty treningowe firmy Trang. - Aż dwa?- Skywalker zmarszczył czoło.- Czy to nie jest zbyt niebezpieczne? - Daje sobie radę.- zapewnił go Brakiss.- Jest chyba naturalnie predysponowany do fechtunku. Mam wrażenie, że to charakterystyczna cecha wszystkich Zabraków. - Z tym, że w sumie przekazujemy mu stosunkowo niewiele na temat natury Mocy.- dodała Wieiah.- Znacznie lepiej idzie mu nauka walki, niż telekineza czy perswazja. - Nauczy się.- stwierdził Luke.- Prędzej czy później rozwinie się na tyle, że nie będzie mu to sprawiać kłopotów. Corran też na początku nie był w stanie poruszać przedmiotów. - Taa…- mruknął Kyle, po czym dodał głośniej.- Luke, musimy porozmawiać. Poważnie. Chodzi o… - Dartha Vadera.- dokończył Skywalker, a po jego twarzy przemknął jakiś cień. Było jasne, że trudno mu zdobyć się na obiektywizm w tej kwestii. Pamiętaj o jednym, zmobilizował siebie w duchu, cokolwiek by się nie działo, ten Mroczny Lord Sith nie jest tym, za kogo się podaje. - Jeśli nie chcesz o tym mówić, mistrzu…- zaczęła Wieiah miękko, ale Skywalker przerwał jej kiwnięciem głowy. - Kiedyś i tak trzeba będzie poruszyć tę kwestię.- rzekł ze spokojem, aczkolwiek można było wyczuć w jego aurze ponury nastrój, który nie umknął uwadze jego żony. - Słusznie.- rzuciła.- Dlatego im szybciej dojdziemy do jakichś sensownych wniosków, tym prędzej będziemy mogli coś z tym zrobić. Nie ukrywam, że i mnie ta sprawa mocno intryguje. - Zgoda.- rzekł Kyle.- Pierwsze pytanie: w jaki sposób Vader mógł powrócić? - Nie mógł.- zaoponował Luke.- To nie jest prawdziwy Vader. - To nie może być nikt inny.- odbił piłeczkę Kyle.- Wiem, że ty powinieneś wiedzieć lepiej, ale wszystko przemawia za tym, że Darth Vader powstał z martwych. - Sam go grzebałem.- rzucił Skywalker.- Poza tym jego Moc ma niewiele wspólnego z Mocą prawdziwego Vadera. - Ludzie się zmieniają, Luke.- przypomniał Katarn.- Może przez te dwadzieścia lat wszystko, czym był Vader, uległo przemianie? - Aż tak drastycznej?- zdziwiła się Mara. - Nigdy nie wiadomo.- powiedział Kyle.- Może po swoim nawróceniu Anakin Skywalker oddzielił się w jakiś sposób od Vadera… - To niemożliwe.- przerwał mu Luke.- Historia nie znała dotąd podobnych przypadków… - Ale sam mówiłeś, że potęga Mocy jest nieograniczona!- wpadł mu w słowo Kyle.- Skoro Marka Ragnos mógł wstać z martwych, skoro nawet Imperator to zrobił, to niby czemu Vader nie miałby dać rady? Mara, Brakiss, Ewon i Wieiah instynktownie odsunęli się z linii oczu między Kyle’m a Lukiem. Wydawało im się, że coś między tymi dwoma się ochłodziło, konflikt wisiał w powietrzu. - Bo Anakin Skywalker nie żyje, Kyle.- powiedział mistrz Jedi. Jego głos był spokojny jak zawsze, ale w oczach pojawił się dziwny chłód. Mara zdała sobie sprawę, że Katarn uderzył w czuły punkt jej męża. - Może Anakin umarł.- rzucił Kyle z naciskiem.- Ale Vader żyje. I znów zagraża Nowej Republice. Cokolwiek powiesz, Luke, nie możesz zanegować faktów!- i szybkim krokiem wypadł z Wielkiej Sali. Luke westchnął, patrząc na pozostałych. Spokój, pomyślał, muszę znaleźć spokój. Po chwili chłód z jego oczu zniknął, przywracając im dawny, łagodny wyraz. - Chyba wyszła na jaw pewna różnica poglądów.- rzekł.- Mam nadzieję, że nie wpłynie ujemnie na morale Zakonu. - Luke, rozmawiałam z Troo Ghrą przez HoloNet.- rzekła Mara, czując, że powinna zmienić temat.- Rada Jedi prosi cię o możliwie najszybsze przybycie; chcą ustalić dalszą strategię, jaką ma przyjąć Zakon w walce z Executor’s Lair. - Rozumiem.- odparł Luke. W jego aurze nie było już ani śladu po niedawnym uniesieniu.- Podejmowali jakieś decyzje podczas mojej nieobecności? - Nic wiążącego.- powiedziała Jade Skywalker.- Większość rycerzy Jedi, badających sprawy klonów, utknęła w martwym punkcie i Rada poleciła im szukać innych tropów, albo też dała im wolną rękę, pozwalając na włączenie się w szeregi oficerów Floty. - Jeszcze na prośbę admirała Bel Iblisa oddelegowano na Coruscant grupę Jedi.- dodał Ewon. - Czyżby Głównodowodzący miał jakiś plan?- spytał Luke. - Nie wiem. Był bardzo tajemniczy.- rzekła Mara, wzruszając ramionami.- Podobno Senat nałożył na niego jakieś restrykcje i teraz zapewne robi wszystko, żeby nie odbiło się to na naszej kampanii. - No cóż…- westchnął Luke.- Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak tylko wyruszyć na Noquivzor. - Właśnie o to chodzi, mistrzu.- rzekła Wieiah, która jak dotąd skutecznie milczała.- My z Weracem chcielibyśmy zostać tutaj. Mamy tu najlepsze warunki do doskonalenia jego umiejętności, a im szybciej go wyszkolimy, tym lepiej. - Dobrze.- powiedział Luke.- Rozumiem, Ewonie, że lecisz z nami. - Jak najbardziej.- zgodził się Ettin skwapliwie.- Od Bitwy o Exaphi siedzę bezczynnie i, prawdę powiedziawszy, mało mi się to podoba. - Tylko nie trać panowania nad emocjami.- ostrzegł Skywalker.- Pamiętasz, co ci mówiłem na Noquivzorze. - Pamiętam.- rzekł Ewon.- Nie bój się mistrzu, nie stracę. - Weźmiemy „Peacemakera”.- dodała Mara.- Ale na Noquivzorze wrócimy na „Miecz Jade”. Lepiej się prowadzi. - Zgoda.- rzekł Skywalker, a widząc, że jego przyjaciele nie mają już nic do dodania, odwrócił się do okna i na powrót pogrążył się w zadumie. Dla Borska Fey’lyi ostatnie kilka dni było istnym koszmarem. Przesłuchania, tortury, potem znów przesłuchania, i znów tortury… niewielkie racje żywnościowe, zaledwie kilka godzin na sen… prezydent Nowej Republiki zmizerniał, jego futro było teraz tłuste i zaczęło powoli wypadać, jego oczy były podkrążone, a usta suche. Kosztowna, dyplomatyczna szata, jaką miał na sobie podczas wyjścia z nadprzestrzeni w systemie Corelli, była teraz zapocona i porozdzierana, a także poprzekłuwana w wielu miejscach igłami droida przesłuchującego IT-O. W praktyce nie różniła się teraz od zwykłej szmaty. Najdziwniejsze było to, że ci ludzie zdawali się torturować go bez wyraźnego celu, ot tak, dla zabawy. Swoistym szczęściem w nieszczęściu był fakt, iż Borsk i jego adiutant, Herthan Melan’lya, mieli wspólną celę, jeśli tym słowem można określić niewielką klitkę o powierzchni dwóch metrów kwadratowych, znajdującą się na poziomie więziennym superniszczyciela klasy Sovereign, „Arki”. Co więcej, dzielili się tym miejscem z panią gubernator sektora, Marchą. Drallska arystokratka zdawała się mieć najwięcej hartu ducha z nich wszystkich, chociaż to po nią najczęściej przychodzili szturmowcy. Właściwie nie wyglądała wiele lepiej, niż Borsk, ale z całą pewnością miała więcej samozaparcia i wiary we własne siły. Fey’lya wiedział, że minie bardzo wiele czasu, zanim Executor’s Lair złamie ją głodem i torturami. Zdecydowanie najmniejszym wycieńczeniem cechował się Herthan. Młody Bothanin był co prawda brudny, zmęczony i głodny, ale wyglądał znacznie lepiej, niż prezydent. Zdawał się jednak być znacznie bardziej wstrząśnięty tym wszystkim, co działo się dookoła, niż pozostali mieszkańcy jego celi. Borsk wiedział, że Melan’lya zaledwie parę lat temu po raz pierwszy opuścił Bothawui i od tej pory nie zwiedził zbyt wielu planet. Najlepiej zaś czuł się na Coruscant, w sieci politycznych intryg i manipulacji, które były domeną niemal każdego Bothanina. Przywykł do kuluarowych rozmów, spotkań na salonach, mrowisk politycznych koterii, wśród których lawirował ze zręcznością wytrawnego gracza. W końcu jego umiejętności i intrygi doprowadziły go do najwyższego stanowiska, o jakim mógł myśleć w tym wieku; został adiutantem samego prezydenta. Teraz zaś był w zimnej i brudnej celi na pokładzie wrogiego okrętu, mokry i zmęczony, z widmem utraty zdrowia i życia, wiszącym tuż nad głową. - Czemu nas nie zabiją?- jęczał Melan’lya.- Jaki jest sens naszej męki? - Nie trać nadziei, głupcze.- skarciła go Marcha.- Póki żyjemy, jest szansa, że ujdziemy z tego cało. Póki chociaż jedno z nas oddycha, jest komu stawiać opór. Jest komu walczyć. - Ale po co?- wychrypiał Herthan, wyraźnie złamany.- Czy jest sens cierpieć? - W tej chwili nie ma innej drogi, którą moglibyśmy podążać, alby przeciwstawić się wrogom.- rzekła Marcha, masując rany po bolesnych ukłuciach.- Tylko tak, całym sercem walcząc o kolejny dzień, możemy przyczynić się do ich upadku. Dzień, w którym się poddamy, będzie dniem tryumfu Lorda Vadera. Na dźwięk imienia Czarnego Lorda Herthan zadrżał, a i Borsk się wzdrygnął. Domyślał się, czemu Darth Vader jeszcze go nie zabił. Trzymając go żywego na swoim okręcie nie tylko paraliżował struktury Nowej Republiki brakiem jej przewodniczącego, ale też zyskiwał gwarancję, że w razie bitwy wspomniany okręt nie stanie się celem ataku. Był pewien, że Executor’s Lair dopilnuje, aby Coruscant wiedziało, że on, Fey’lya, jeszcze żyje. Miał tylko nadzieję, że rycerze Jedi albo agenci Wywiadu szybko przybędą z odsieczą. A jeśli nie? Co, jeśli Coruscant nie ma najmniejszego pojęcia, że on żyje? Jeśli Senat przyjął, że Executor’s Lair go zestrzeliło albo uśmierciło w inny sposób, to w tej chwili admirał Perm, albo ktokolwiek, kogo nowy prezydent wybrał na Głównodowodzącego, przygotowuje zapewne kompleksowy atak na flotę Vadera z zamiarem jej całkowitej anihilacji. Co ich wtedy będzie obchodził los więźniów, którzy mogą przebywać na pokładzie jednego z okrętów? Czy nie czeka go niechybna śmierć? Darth Vader (Borsk Fey’lya czuł ciarki na plecach na samą myśl o zakutym w czarną stal olbrzymie) mógł przecież nie rozgłaszać, że pochwycił prezydenta. W tej sytuacji, pomyślał z przerażeniem, i tak czeka go śmierć. W jednej chwili odpłynęły od niego wszystkie siły witalne, a świat przestał się liczyć. Jakaś część jego świadomości mówiła mu, że to niemożliwe, ale z drugiej strony wiedział, że nieuchronne. Ta myśl sprawiła, że poczuł się jak kamień, który właśnie wrzucono w nurt rzeki. Jeszcze trochę popłynie, ale w końcu zatonie. A skoro tak, pomyślał z determinacją, to muszę zrobić wszystko, aby popłynąć jak najdalej. I tak nie mam nic do stracenia. Nagle drzwi od ich celi się rozsunęły i weszło czterech szturmowców w celu zabrania gubernator Marchy na kolejne przesłuchanie. Albo kolejne tortury. W innej części galaktyki, w systemie Jugotha, inny więzień wracał właśnie do swojej celi. Śniadolicy mężczyzna o wielu dotkliwych, chociaż już zabliźnionych ranach, został przez czwórkę szturmowców wepchnięty do swojej celi na pokładzie stacjonującego w tym systemie krążownika klasy Carrack. Żołnierze Executor’s Lair rutynowym i jakby monotonnym ruchem wrzucili go do niewielkiego pomieszczenia, zamknęli drzwi i zabezpieczyli zamek specjalnym szyfrem. To znudzenie i machinalność wynikało z faktu, że tę samą czynność wczoraj. I przedwczoraj. I dwa dni temu. Robili to codziennie o tej samej porze, przynajmniej odkąd mężczyzna w celi był ich więźniem. To była już trzecia cela, w której siedział. Nadzorca tej karnej kolonii górniczej miał zwyczaj co jakiś czas przenosić więźniów z klitki do klitki, żeby zminimalizować ryzyko dotarcia do instalacji zasilającej kamery albo czegoś podobnego. W każdym pomieszczeniu okablowanie biegło trochę inaczej. Poza tym gładkie, durastalowe ściany uniemożliwiały dostęp do nich bez laserowego skalpela albo spawarki górniczej, ale nadzorca wolał dmuchać na zimne. Cela była niewielka i kiepsko zaopatrzona, gdyż poza jakąś prowizoryczną, drewnianą szafką, pryczą i czymś na kształt sedesu, nie było w niej absolutnie nic. Oczywiście, jeśli nie liczyć urządzeń strażniczych, takich, jak kamera w rogu naprzeciw pryczy czy też czujniki w ścianach, mające wykryć ewentualną, choć mało prawdopodobną, próbę dotarcia do instalacji elektrycznej. Ponadto miały one jeszcze jedno zastosowanie: w przypadku, kiedy więzień zachowywał się nagannie albo w inny sposób budził podejrzenia, ściany, sufit i podłoga generowały silne wyładowania elektryczne, mogące go doprowadzić do nieprzytomności. Pod prąd była również podpięta szafka i prycza. Ogólnie rzecz biorąc był to skuteczny środek represyjny. Drzwi z kolei były ciężkie i grube, wystarczająco, aby utrzymać Wookiego, chociaż ślady pazurów w konkretnej celi świadczyły, że już jakiś próbował się z niej wydostać. Śniadolicy mężczyzna usiadł w swoim zwyczaju na pryczy i począł rzeźbić coś w kawałku drewna, który odrąbał od szafki. Podczas, gdy inni więźniowie poświęcali ten czas na sen, on niestrudzenie wycinał z drzewa kolejne kształty. Jego hobby było specyficzne; rzeźbił on figury geometryczne, romby, ośmiokąty, trójkąty, a także niewielkie, smukłe stożki. Nadzorca pozwalał mu je przenosić z celi do celi, wiedząc, że jest on wzorowym górnikiem i można mu pozwolić na pewne przywileje. Jednym z nich były zwiększone racje żywnościowe, ale ciemnoskóry górnik z nich nie korzystał, niejako automatycznie pretendując do ulg innego rodzaju. Pozwolono mu zatem zachować kozik i swoją dziwną kolekcje drewnianych figurek, wychodząc z założenia, że nie powinien wyrządzić zbyt wielu szkód tymi przedmiotami. Śniadolicy więzień siedział więc i rzeźbił, odliczając dni do kolejnej zmiany celi i kolejnej przeprowadzki. Cięcie, obrót, blok, riposta, blok, pchnięcie, odskok. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Werac Dominess, młody Zabrak o łysej, rogatej czaszce i łagodnym spojrzeniu, w tej chwili miał wyraz twarzy oznaczający najwyższe skupienie. Dość gładko poradził sobie z automatami treningowymi, jakie zostawili mu Wieiah i Brakiss, więc począł znów ćwiczyć władanie ostrzem, chcąc maksymalnie dobrze nad nim zapanować. Wciąż odnosił wrażenie, że jego ciosy nie są wystarczająco zabójcze, a jego ruchy nie dość płynne. Pragnął więc zniwelować wszelkie niedociągnięcia. Robił to dla Wieiah i Brakissa, ale także dla siebie. Czuł, że jego obecność tutaj nie jest przypadkowa, że jest częścią jakiegoś większego planu. Po raz pierwszy w życiu miał niekłamane przeświadczenie, że jego życie naprawdę ma sens. Do tej pory uważał, że jest nikim. A przynajmniej nikim szczególnym. Wieiah i Brakiss zmienili to. Teraz czuł, że może się naprawdę do czegoś przydać. I to uczucie sprawiało, że był szczęśliwy. - Bardzo dobrze.- pochwalił go Brakiss.- Na przyszłość unoś łokcie odrobinę wyżej, to twoje ciosy nabiorą większego zamachu. - Ale też stracą na prędkości, mistrzu Brakiss.- zauważył Werac. - Owszem, ale jeśli będziesz na razie ćwiczył siłę, a nie szybkość, to rezultaty będą widoczne wcześniej.- odparł były Ciemny Jedi. - Brakiss ma rację.- rzekła Wieiah, przytulając się do niego.- Póki co rozwijaj skuteczność i celność ciosów. Nad płynnością popracujemy wkrótce. - Dobrze.- powiedział Dominess i ponownie zaczął machać mieczem świetlnym Zeltronianki, tym razem wolniej i dokładniej, a jednocześnie mocniej i celniej. Z każdą kolejną wyprowadzaną serią ciosów jego ruchy stawały się coraz bardziej sprawne, a panowanie nad klingą wzrastało. Starając się pamiętać, że ostrze miecza nic nie waży, Werac zdecydował się zaryzykować wyprowadzenie kolejnej serii ciosów, tym razem bardziej intuicyjnej, niż wyuczonej. Wieiah wyczuła jego zamiar i już chciała zaoponować, ale ruchy Zabraka były szybsze. Miecz świetlny tańczył w jego rękach, kręcąc młynki, zataczając koła, wyprowadzając pchnięcia i bloki w spontanicznym i zabójczym tańcu. Brakiss z nieskrywanym zadowoleniem zauważył coś jeszcze. Otóż im bardziej Werac się starał, tym bardziej jaśniała jego aura, a Moc zdawała się wyraźniej przez niego przepływać. Był bez wątpienia urodzonym szermierzem. Były Ciemny Jedi miał niemal całkowitą pewność, że to charakterystyczna cecha dla niemal całej rasy Zabraków, chociaż niewątpliwie w tym przypadku znaczącą rolę odgrywał także talent do spożytkowania wrażliwości na Moc. Nagle odezwał się komlink u jego pasa. Mężczyzna odpiął go i przyłożył do ust, rozmawiając z kimś przez chwilę. Kiedy skończył, Wieiah spojrzała na niego z zaciekawieniem w oczach, co on natychmiast wyczuł i rzekł z uśmiechem: - Już tu jest. - To dobrze.- ucieszyła się Wieiah, uśmiechając się.- Weracu,- zawołała.- już wystarczy. Osiągasz panowanie nad mieczem prędzej, niż ktokolwiek inny. Dominess posłusznie przestał machać swoją bronią, wyłączył ją i bez słowa podał Zeltroniance. Z jego twardej, dotychczas niewzruszonej twarzy zniknęło skupienie, a jego miejsce zastąpiły oznaki zmęczenia. Brakiss zauważył, że Zabrak niejako stymuluje swoje reakcje i odruchy, kiedy są mu potrzebne. Innymi słowy, potrafi wykrzesać z siebie w danej chwili więcej, niż ktokolwiek inny. Bardzo przydatna umiejętność, musiał przyznać były Ciemny Jedi. Werac oddał miecz i, sądząc, że chyba powinien się udać na spoczynek, ruszył w kierunku drzwi. Brakiss i Wieiah spojrzeli po sobie, zastanawiając się, czy to odpowiedni moment. Każde z nich wyrażało niemą wątpliwość. Aby na pewno to najlepsza pora? A jeśli jeszcze za mało umie? To, co widzieli przed chwilą, upewniło ich jednak, że młody Zabrak jest niezwykle utalentowany i że wszystkie ważniejsze zasady już poznał i nie ma sensu dłużej go ograniczać. Żadne zwątpienie nie mogło przyćmić faktów. - Weracu, poczekaj chwilę.- zawołała Wieiah. Dominess zatrzymał się więc i spojrzał na nią wyczekująco. Zeltronianka zaś podeszła do niego i spojrzała mu prosto w oczy.- Musimy porozmawiać. - Chętnie.- rzekł Zabrak- O co chodzi? - Weracu,- zaczęła poważnie Wieiah.- Wiesz, jak do ciebie trafiliśmy? I młoda, ciemnowłosa Jedi opowiedziała Dominessowi o szóstce przybyszów z przyszłości, o walecznym Ciemnym Jedi, wzorującym się na legendarnym Maulu, a także o śmierci, jaką poniósł on na Roon. Część informacji pochodziła z opowiadań Brakissa o okresie, kiedy służył on jeszcze Executor’s Lair, część natomiast Wieiah przekazywała niejako z autopsji. Były Ciemny Jedi natomiast zniknął na chwilę i wrócił z podróżną torbą, w której trzymał swoje rzeczy podczas podróżowania na pokładzie „Another Hope”. -…także chociaż klinga Ewona dotknęła brzucha Dominessa, jesteśmy niemal pewni, że zniknął on dlatego, iż Pentalus Creak wykonał zadanie, które powierzono mu w przyszłości.- dokończyła Wieiah.- Kontinuum czasowe zostało zakłócone, wskutek czego rzeczywistość, z której wysłano ich w przeszłość, przestała istnieć. Werac aż usiadł. - A więc to tak do mnie trafiliście.- szepnął.- Teraz to ma sens… chociaż trudno w to uwierzyć. - Zgoda.- wtrącił się Brakiss.- Przez ostatnie tygodnie obserwowaliśmy cię i stwierdziliśmy, że już dawno minąłeś punkt, w którym mógłbyś stać się tym Dominessem, jakiego wysłano z przyszłości. - Rozumiem.- rzekł Zabrak. - A ja myślę, że nie, ale to nieistotne.- odparł Brakiss.- Czy teraz, kiedy wiesz, jak mogła wyglądać twoja przyszłość, nadal chcesz odbyć szkolenie Jedi? Werac zastanowił się chwilę. To wszystko wydawało się takie dziwne, takie zagmatwane… takie niewiarygodne. On z przyszłości! Niesłychane! To zupełnie tak, jakby poznał swoje przeznaczenie… no właśnie. Przeznaczenie. Czy to możliwe, że jego przeznaczeniem było stać się nowym Darthem Maulem, jak Dominess z przyszłości? Czyżby Moc już zdeterminowała jego losy, nie dając mu żadnej innej szansy? Czy jego historia już została napisana? Czy dane mu jest przejść na ciemną stronę… a potem zginąć, cofając się w czasie? Dużo niepewności, dużo zaskoczenia, dużo zmiennych. Młody Zabrak po prostu wiedział, że jest zbyt ograniczony, żeby to wszystko zrozumieć. I zbyt ograniczony, żeby podjąć jakąś decyzję. - Nie wiem.- przyznał w końcu.- Myślę, że czas pokaże. Wieiah i Brakiss spojrzeli po sobie z zaniepokojeniem. Jedno wiedziało, o czym myśli drugie. Zaryzykować wykształcenie kolejnego Ciemnego Jedi, aby zwiększyć szansę zwycięstwa w Wojnie Władców Mocy? Czy może oddalić Dominessa, nie ryzykując, ale też tracąc potencjalnego sprzymierzeńca? Poza tym, co zrobi Werac, jeśli przestaniemy go szkolić? Odleci do swojego dawnego życia, w którym nic nie znaczył, czy raczej zacznie ćwiczyć na własną rękę, stając się łakomym kąskiem dla ciemnej strony? Młodzi Jedi chyba nie mieli innego wyboru. - Czas pokaże.- powtórzyła Wieiah.- Z całą pewnością. - Na razie jednak bądźmy dobrej myśli.- powiedział Brakiss.- Weracu, twoje umiejętności są zdecydowanie nieprzeciętne, a im więcej będziesz ćwiczył, tym szybciej dojdziesz do doskonałości. Chcielibyśmy, żebyś regularnie praktykował różne kombinacje i układy ciosów dla pojedynczego miecza świetlnego, ale…- wyjął z przyniesionej przez siebie torby długi, cylindryczny przedmiot.-…nauczył się też walczyć podwójnym. - Podwójnym?- zdziwił się Dominess, oglądając podany mu przez byłego Ciemnego Jedi długi, srebrny miecz świetlny z szeregiem przycisków i dwoma emiterami po przeciwległych stronach cylindra.- Czy to jest miecz, jakim walczyłem w przyszłości? - Tak.- rzekła Wieiah.- Ten sam. Znaleźliśmy go w gruzach twierdzy Witiyna Tera na Roon. - Jak mam się nauczyć walczyć taką bronią?- spytał Werac, oglądając ją z każdej strony.- Jest zupełnie inna, niż zwykły miecz świetlny. - Owszem.- zgodził się Brakiss, uśmiechając się lekko.- Dlatego dołożyliśmy starań, aby ściągnąć kogoś, kto udzieli ci kilku wskazówek.- podniósł głos.- Możesz wejść! Drzwi do sali treningowej rozsunęły się i weszła przez nie młoda, szczupła kobieta rasy Zabrak, z charakterystycznym, krótkim warkoczem, zaplątanym z tyłu głowy, oraz kilkoma wymyślnymi, purpurowymi tatuażami. Ubrana była w elegancką, aczkolwiek skromną szatę, umiejętnie eksponującą jej wdzięki, oraz czarne, obcisłe spodnie. Z jej aury emanował spokój i pewność siebie, a także ciekawość. Widząc Dominessa, uśmiechnęła się lekko. - Weracu,- rzekła Wieiah.- Przedstawiam ci Jaden Korr. ROZDZIAŁ 4 - Czy wszystko gotowe, generale Kanos?- spytał admirał Morck, siedząc w swoim fotelu na najwyższym miejscu przy stole w Sali Spotkań Executor’s Lair. Przez ogromne iluminatory, umieszczone na ścianach i suficie, normalnie można by było zobaczyć wszystkie pięć planet układu Corelli, a także potężną armadę, stacjonującą między nimi. Największe wrażenie zrobiłby oczywiście superniszczyciel klasy Sovereign, „Arka”, chociaż trzy mniejsze jednostki klasy Super: „Intimidator”, „Gargoyle” i „Executor II”, również budziły respekt. O ile Morck się nie mylił, nikt jeszcze nie zgromadził w jednej flocie aż trzech superniszczycieli, o okręcie pokroju „Arki” nie mowiąc. Całości obrazka dopełniały ogromne kompleksy stoczniowo-treningowe, które umieszczono między Talusem i Tralusem. W połączeniu z dotychczas istniejącymi stoczniami Corellian Engineering Corporation, znajdującymi się w systemie, tworzyły niesłychanie rozbudowane i sprawne zaplecze logistyczne dla Armii Executor’s Lair. A biorąc jeszcze pod uwagę fakt, iż w rękach floty Vadera znajdowały się jeszcze kompleksy zbrojeniowe na Bilbringi i Adumarze, Morck mógłby zaryzykować stwierdzenie, że w jego władaniu znajduje się ponad połowa militarnego potencjału produkcyjnego galaktyki. To wszystko byłoby normalnie widoczne przez iluminatory w Sali Spotkań, ale w tej chwili cała Centrala miała uruchomione pole maskujące, co skutecznie uniemożliwiało wszelkie obserwacje. Obecnie w pomieszczeniu, poza admirałem Morckiem i stojącym po drugiej stronie stołu Kirem Kanosem, znajdował się jeszcze Noghri Pekhratukh i admirał Rogriss. Wszyscy z najwyższą uwagą słuchali sprawozdania Kanosa z jego podróży na Genon i kilka innych planet. -…także mamy zagwarantowane zaplecze w postaci floty sektorowej D’Asty.- mówił Karmazynowy Generał.- Poparcie zadeklarowali również władcy sektorów Senexa i Juvexa, a także Antemeridiana i większość światów sektora Meridian. Ponadto zainteresowani naszą organizacją są przedstawiciele kilkudziesięciu pojedynczych planet, jednak póki co podchodzą do sprawy ostrożnie i nie chcą deklarować wystąpienia z Nowej Republiki, dopóki sytuacja na froncie jest niepewna. - To się wkrótce zmieni.- rzekł Morck, pochylając się nad stołem.- Flota Republikan już się zapewne gromadzi, żeby zaatakować układ Corelli. Wkrótce uderzą. - Do tego czasu musimy zmobilizować sojuszników.- wychrypiał Pekhratukh, który już doszedł do siebie po tygodniu piekła, jakie przeszedł w dżunglach Yavina IV. - Na pewno.- zgodził się Kanos.- Pytanie tylko, ile mamy czasu. - Jeżeli moje przypuszczenia są słuszne, to dotychczasowy Głównodowodzący Sił Zbrojnych Nowej Republiki, admirał Tarrant Perm, zginął nad Exaphi podczas katastrofy Devastatora.- powiedział Rogriss w zamyśleniu.- Co nieco komplikuje sytuację, gdyż nie wiemy, kto teraz stoi u steru. Jeżeli wrócił Ackbar… -…to zapewne możemy się spodziewać zmasowanego ataku na Corellię, i to w każdej chwili.- dokończył Morck.- Wtedy jednak wojska D’Asty i innych mogłyby bez problemu rozciągnąć i posuwać drugą linię frontu, po przeciwnej stronie galaktyki. Ale jeśli to nie Ackbar jest teraz u władzy… - Szkoda, że nasza wtyczka na Coruscant nie może nam już wysyłać informacji.- westchnął Rogriss.- Tyle czasu i starań włożyliśmy, żeby ją tam zainstalować, a teraz, w kluczowym momencie, nie ma z niej pożytku. - Nie ma z niej pożytku, bo jej nie ma na miejscu.- rozległ się basowy głos, przerywany donośnym dyszeniem, i do Sali Spotkań wszedł hebanowy olbrzym, Darth Vader. Za nim wszedł skurczony i przygarbiony i sprawiajacy wrażenie zalęknionego, osobnik rasy Givin, który był szefem stoczni Executor’s Lair, oraz Maarek Stele, w swoim czarnym kombinezonie pilota.- Można by spróbować wysłać tam kogoś, kto reaktywowałby naszą wtyczkę.- dokończył Czarny Lord. - Pomysł do przedyskutowania, ale najważniejsze teraz będą raczej przygotowania do bitwy, która tak czy siak się tu odbędzie.- zauważył Morck.- Panie inżynieże? - Nasi ludzie zainstalowali się już na wszystkich planetach układu Corelli.- rzekł Givin, jąkając się lekko; nie był przyzwyczajony do dłuższych przemówień, jego domeną były liczby i wzory.- Wszyscy wiedzą, jak obsługiwać planetarne repulsory i umieją już nimi kierować. To był bardzo dobry pomysł… zainstalować się w systemie, gdzie warunki do obrony przed flotą przeciwnika są tak sprzyjające… - Dziękuję.- rzucił Morck.- Coś jeszcze? - Właściwie to… tak.- powiedział Givin.- Odkryłem ciekawą prawidłowość. Otóż w miejscu, w którym kiedyś była Stacja Centerpoint, a dokładnie w punkcie znanym wcześniej jako Glowpoint, ścierają się olbrzymie potencjalne masy energii, dające się ukierunkowywać w światło albo ciepło… Nie wiem, skąd się biorą, ale podejrzewam, że to może być skutek… - Do rzeczy.- przerwał mu oschle Vader.- Powiedz im to, co mi przed chwilą. - To prawie niewyczerpalna bateria, sir.- wybąkał Givin.- Przy odpowiednio silnych złączach i generatorach, mógłbym spróbować ją wykorzystać. - Do czego?- spytał Rogriss, unosząc z zaciekawieniem jedną brew. - To bardzo proste, admirale.- odezwał się Stele, uśmiechając się złowrogo.- Jeśli umieścimy nasze sztuczne słońce w tym punkcie, otrzymamy niewyczerpalne źródło światła. Jeśli to będzie generator pola grawitacyjnego, otrzymamy gigantycznego, systemowego interdictora. - Potrafiłbyś zbudować taki generator?- spytał Morck, zwracając się do Givina. - Gdybym miał zapewnioną odpowiednią ilość materiałów…- rzekł inżynier. - To bierz się do dzieła.- polecił Vader, dysząc.- Zdwoimy wysiłki w naszych koloniach wydobywczych, podeślemy tu kilku stoczniowców i zapewnimy zaplecze. Tylko ten generator musi być gotów jak najszybciej! - Tak jest!- rzucił Givin i wybiegł z pomieszczenia. - Doskonale.- rzekł Morck.- Generale Kanos,- zwrócił się do Czerwonego Gwardzisty.- weźmie pan cztery niszczyciele klasy Imperial i poleci pan do sektora D’Asty. Tam zbierze pan flotę naszych nowych sojuszników i jak najszybciej rozpocznie budowę drugiego frontu. Kir Kanos skłonił się lekko Morckowi i Vaderowi, po czym poszedł w ślady Givina. Sądząc, że zebranie dobiegło końca, Pekhratukh także wyszedł, spoglądając spode łba na Stele’a; od nieudanej misji na Yavinie IV miał ochotę rozszarpać byłą Rękę Imperatora na kawałki, ale hamował go fakt, że niewiele by zdziałał przeciwko istocie władającej Mocą. Maarek Stele wyczuł spojrzenie Noghriego i uśmiechnął się ironicznie. - Panie admirale,- powiedział do Morcka, kiedy Pekhratukh już wyszedł.- mam pomysł co do kwestii aktywowania naszej wtyczki na Coruscant… Generał Goolcz był wysokim jak na Devlikka, bo sięgającym aż stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu, osobnikiem o jasnozielonych włosach, bystrym wyrazie twarzy i ruchliwym nosie. Nie nosił butów ani innych zbędnych - jego zdaniem – dodatków do odzieży, a i ubranie miał na sobie tylko wtedy, kiedy wymagały tego względy bezpieczeństwa, etykiety czy po prostu dobrego smaku. Dlatego rzadko, o ile w ogóle, pojawiał się na oficjalnych uroczystościach albo w bardziej dystyngowanym gronie. Nie to, że nie był tolerowany; po prostu wolał nie pojawiać się na większych bankietach, żeby nie degustować innych gości przykrótkim uniformem albo brakiem jego górnej części. Za to w sztabie spisywał się znakomicie, z wyjątkową, nawet jak na przedstawicieli swojej rasy, umiejętnością koordynowania różnych działań i podzielnością uwagi stając się powoli niezastąpionym oficerem taktycznym. Jeszcze za admirała Ackbara został awansowany do stopnia generała, co czyniło go w praktyce szefem sztabu Głównodowodzącego Sił Zbrojnych Nowej Republiki na Coruscant. A w chwili obecnej generał Goolcz właśnie witał swojego nowego przełożonego. - Mamy kontakt z większością jednostek na terytorium Nowej Republiki.- mówił.- W każdej chwili możemy nawiązać łączność z którąkolwiek. Większość wolnych okrętów Floty zbiera się właśnie w punkcie zbornym w okolicach M’haeli. Te okręty, które przetrwały Bitwę o Exaphi, odesłaliśmy do stoczni na Kuat. Przy odrobinie szczęścia za około dwa tygodnie powinny odzyskać całkowitą sprawność bojową. - Mają tydzień.- powiedział rzeczowo Bel Iblis, idąc krok w krok obok Devlikka i rozglądając się dookoła. Nie licząc Goolcza, nikt w sztabie nie przerwał pracy, żeby wyjść mu na spotkanie, co Corellianin przyjął za dobrą monetę. Żadnych przerw w pracy. Żadnych opóźnień. Żadnego odejścia od dyscypliny. To były podstawy.- I przesuńcie punkt zborny nad Commenor. Jest bliżej Corelli.- dodał. Admirał Bel Iblis nie wszedł do sztabu sam. Podążali za nim, niczym opiekuńcze duchy, senatorowie Elegos A’kla i Ponc Gavrisom, a także generałowie Wedge Antilles, Lando Calrissian oraz rycerz Jedi, Streen. Cała piątka, jak dotąd, sukcesywnie milczała, starając się jednak być pod ręką, jeśli zajdzie taka potrzeba. Pozostali oficerowie, którzy brali udział w puczu admirała Ackbara, albo powrócili na swoje jednostki, albo dołączyli do taktyków sztabowych, pracując nad planem odbicia układu Corelli z rąk Dartha Vadera i Executor’s Lair. Wedge zauważył, że admirał nie okazywał zbytnio swojego niezadowolenia z powodu ograniczenia jego swobód. Co więcej, wszystko wskazywało na to, że przeszedł nad nimi do porządku dziennego. To było co najmniej zastanawiające, zważywszy na fakt, że Głównodowodzący był osobą preferującą dowodzenie w polu, więc uziemienie go na Coruscant było ciosem bardzo dotkliwym. Antilles bał się, że za tym jednym pójdą następne. - Wedle rozkazu, sir.- powiedział Goolcz.- Zaraz się tym zajmę. Coś jeszcze? - Owszem, całkiem sporo.- rzekł Garm Bel Iblis.- Dostarcz mi dokładne zapisy posunięć Floty pod dowództwem admirała Perma, wykaz jego ważniejszych decyzji i dzbanek gorącej kafeiny. Wydaj też rozkaz o wysłaniu rozpoznania do systemów zajętych przez wroga. - Z całym szacunkiem, ale już się tym zająłem.- Goolcz uśmiechnął się chytrze.- Już docierają do nas informacje z układu Bron’til oraz Adumaru, wkrótce powinniśmy otrzymać raporty od agentów Wywiadu z Corelli. - Doskonale.- rzekł Bel Iblis.- Wszystkie raporty do mnie. Natychmiast. - Jeśli to możliwe,- odezwał się Gavrisom.- Chcielibyśmy otrzymać kopię tych raportów do wglądu Senatu. - Oczywiście.- powiedział Goolcz.- Czy to już wszystko? - Nie.- rzucił Bel Iblis.- Załatw mi ciągłą łączność z Talonem Karrde. I wezwij do sztabu szefową Wywiadu. Chcę wiedzieć, ilu agentów mogę mieć do dyspozycji i jaką mają mobilność.- Wedge zaniepokoił się lekko, że Iella zostanie wplątana w główny nurt wydarzeń, ale uznał, że dawała sobie radę w gorszych sytuacjach. Tymczasem admirał odwrócił się do Streena.- To samo tyczy się rycerzy Jedi, którzy mają się tu pojawić. - Rada Jedi zrobi wszystko, żeby zakończyć ten konflikt.- rzekł dyplomatycznie rycerz z Bespina.- Z tego, co wiem, czworo Jedi jest już w drodze z Noquivzora. - Poza tym nawiąż bezpośrednią łączność sztabu z „Chimerą” admirała Pellaeona.- dodał Bel Iblis.- Chcę mieć z nim względnie ciągły kontakt. - Obawiam się, że ta decyzja wymaga aprobaty Senatu, panie admirale.- znów wtrącił się Gavrisom.- Nie może pan nawiązywać bezpośrednich kontaktów z Imperium bez zgody senatorów. - Talon Karrde nawiązał i jakoś nikomu to nie przeszkadzało.- zauważył Calrissian. Wedge poczuł suchość w gardle; politycy znów chcą wmieszać się w kompetencje Bel Iblisa. Wierzył w dyplomatyczny zmysł Corellianna i wiedział, że zaciśnie on zęby i będzie działał tak, jak mu Senat pozwoli, ale czuł narastający na tej płaszczyźnie konflikt. A konflikt mógł eksplodować. - Pan Karrde jest oficjalnie pośrednikiem pomiędzy naszymi Wywiadami, generale.- zauważył Elegos.- A to, że działał z pełnomocnictwem Ackbara… cóż, gdybyśmy mieli z tego tytułu wyciągać jakieś konsekwencje, to powinniśmy także aresztować wszystkich zdolnych oficerów Floty. A na to nawet Senat nie może sobie pozwolić. - W takim razie proponuję, żeby Senat jak najprędzej dowiedział się o mojej prośbie i w miarę szybko ją przedyskutował.- powiedział Bel Iblis; na jego kamiennej twarzy Wedge nie dostrzegł ani śladu irytacji, ale znał admirała i wiedział, co najchętniej zrobiłby w takiej sytuacji. Na szczęście jednak, dla siebie i pozostałych jego stronników, Corellianin postanowił jeszcze się nie wychylać. Jeszcze. - Zrobię, co w mojej mocy.- zapewnił Caamasi. - Dobrze. W takim razie do roboty!- rzucił Głównodowodzący z werwą i rzeczowością, która przypomniała Antillesowi, dlaczego Garm Bel Iblis jest najlepszy w tym, co robi. Po prostu nie traci czasu na bzdury. A taki człowiek jest teraz Nowej Republice najbardziej potrzebny. Werac Dominess z pewną niezręcznością, ale i zawziętością i determinacją, chwycił za swoją nową broń. Miał z tym spore kłopoty, gdyż walka podwójnym mieczem świetlnym opierała się na zupełnie innych zasadach, niż w przypadku pojedynczej broni. Radził sobie jednak znacznie lepiej, niż można się było spodziewać. Postępy były wyraźnie widoczne. Już po pierwszych kilku godzinach ćwiczenia układów szermierczych zaczął impulsywnie układać broń w nowe kombinacje, a po paru następnych przyzwyczaił się do drugiej klingi i począł oswajać się z wykorzystywaniem jej w praktyce. Również pomoc Jaden Korr była bardzo przydatna i znacznie przyczyniła się do skrócenia drogi Weraca do nauczenia się poprawnego władania podwójnym mieczem świetlnym. Właściwie jako jedyna członkini Zakonu Jedi, która posługiwała się tak niebezpieczną, a zarazem trudną w budowie bronią, młoda kobieta rasy Zabrak udzielała Dominessowi niezliczonej ilości przydatnych porad, mających uzupełnić jego i tak bardzo rozwinięty talent do walki bronią białą. Sama Korr natomiast czułą się jak ryba w wodzie, mogąc ponownie zacisnąć palce na podwójnej rękojeści i pokazywać swojemu rodakowi, na czym polega walka tą niecodzienną bronią. Również nie szczędziła pochwał jej twórcy i wysoko oceniła samo wykonanie, co prawda wzorowane na orężu Dartha Maula, ale przy okazji bardzo wierne i dokładne. Właściwie tylko wspomniany Lord Sith mógłby dostrzec jakieś różnice. Werac jednak nie przyjął komplementów do siebie; po pierwsze dlatego, że nie czuł się dumny z powodu rzeczy, jakich ewentualnie mógłby dokonać w przyszłości, a po drugie, uważał ten miecz jedynie za kopię, falsyfikat oryginalnego oręża Dartha Maula, a odtwarzanie cudzych osiągnieć nie było dla niego szczególnie chwalebne. Tak naprawdę to jego broń nic dla niego nie znaczyła. - Czy to nie za szybko?- spytała któregoś razu Wieiah, obserwując z Brakissem ćwiczenia Jaden i Weraca.- Robimy z niego maszynkę do walki, maksymalnie minimalizując nauki o drodze Jedi. - Podejrzewasz, że może to go sprowadzić na ciemną stronę?- zgadł były Ciemny Jedi, obejmując ją ramieniem.- Wiesz, aniołku, nie martwiłbym się tym zbytnio. Młodzi Jedi przechodzą na ciemną stronę głównie dlatego, że są niecierpliwi albo rezultaty ich szkolenia wydają im się niewspółmierne do wysiłków. Z Weracem jest inaczej. - Tak, to racja.- odrzekła Wieiah.- Jego szkolenie daje rezultaty niemal tego samego dnia. Ma w sobie dużo samozaparcia. Ale co będzie potem? Droga Jedi to nie tylko walka. - Mam nadzieję, że jest świadom, kim by się stał w innych okolicznościach, i weźmie to pod uwagę, kiedy już będzie po wszystkim.- powiedział Brakiss, przyglądając się Jaden, która, żywo gestykulując, pokazywała Dominessowi inny układ ciosów. - Wiesz co?- rzekła w pewnym momencie.- Mam pomysł. Stoczmy pojedynek. - Co takiego!?- Werac aż się cofnął ze zdziwienia; wiedział, że robi kolosalne postępy, ale żeby mierzyć się od razu z mistrzynią miecza? - Sparing.- odparła Jaden z lekkim uśmiechem.- Ale walcz tak, jakbym była twoją prawdziwą przeciwniczką.- dodała, aktywując swój miecz świetlny i wyprowadzając pchnięcie. Werac niemal odruchowo uaktywnił swoje ostrze i ustawił je do bloku, po czym zakręcił młynka swoją bronią, zamierzając uderzyć od lewej. Korr przesunęła swój miecz odrobinę w prawo i w górę, parując cięcie i przekręcając rękojeść, żeby ciąć na odlew. Dominess przewidział zamiar przeciwniczki i, co prawda nieco niezgrabnie, ale jednak, ustawił dolne ostrze w pozycji blokującej, górnym przygotowując się do zadania kolejnego, łukowatego ciosu. Jaden zmieniła jednak kąt nachylenia miecza i wyprowadziła szybkie, płaskie pchnięcie, które Werac ledwo zablokował. Powoli zaczynał się irytować i Korr o tym wiedziała, popchnęła więc swój miecz i przekręciła do wewnątrz, idąc za poprzednim ciosem. Dominess ledwo uskoczył, obracając swoją lancę w poziomie, by zablokować kolejny atak. Jaden przewidziała to, tnąc po skosie z lewej, na co jej rodak odpowiedział uniesieniem prawego ostrza i szybkim machnięciem lewego. Jaden nie czekała na cios; po odbiciu się jej klingi od ostrza Weraca uskoczyła przed jego kontrą, obracając ostrze. Dominess musiał się skręcić w tułowiu, żeby jak najszybciej zablokować jej kolejny cios. I na to czekała Korr. Pchnęła swoje ostrze na ostrze Weraca, jednocześnie lekkim kopnięciem w zgięcie kolana wytrącając go z równowagi. Dominess upadł zaskoczony, a jego ostrze zgasło. - Dobry ruch z tą natychmiastową kontrą.- pochwaliła Jaden, gasząc własne ostrze i pomagając mu wstać.- Ale twoje ruchy nadal nie są tak szybkie i płynny, jak powinny być. Musimy nad tym popracować. - Obawiam się, że zrobicie to później.- w sali rozległ się nowy głos. Werac i Jaden odwrócili głowy, ale już wcześniej wyczuli przez Moc, że do pomieszczenia weszła przed chwilą Tionna Solusar.- Mistrz Skywalker mówi, że jest bezpośrednia transmisja z Coruscant do Brakissa.- spojrzała na byłego Ciemnego Jedi, a w jej oczach krył się niepokój.- Ale dotyczy was wszystkich. Dotarcie do pomieszczenia HoloNetowego było dziełem chwili. - O co chodzi, mistrzu?- spytała zaniepokojona Wieiah, kiedy już wszyscy dotarli na miejsce. Luke stał z poważną miną obok wyłączonego projektora hologramów. Nie był sam; towarzyszyli mu Mara Jade Skywalker i Ewon Five-For-Two. Wszyscy mieli ponure i poważne aury. Pozostali Jedi wiedzieli, że to nie wróżyło nic dobrego. - Przed chwilą rozmawiałem z przedstawicielem Senatu.- rzekł mistrz Jedi łagodnym, ale trochę smutnym głosem.- Wiedzą z raportów z Exaphi, że Brakiss do nas wrócił, i chcą postawić go w stan oskarżenia.- spojrzał na byłego Ciemnego Jedi.- Chodzi o twoją działalność w Drugim Imperium i Akademii Ciemnej Strony. W sali zapanowała pełna napięcia cisza, a aury wszystkich wypełniły się trudną do opisania mieszanką napięcia i oburzenia. Były w nich także ziarna zrozumienia; w końcu w swoim czasie Brakiss został w Nowej Republice okrzyknięty wrogiem numer jeden. - I co zrobimy?- spytał Werac, któremu, zapewne z racji najmniejszego stopnia zrozumienia Mocy, najsłabiej udzieliło się panujące w pokoju napięcie. Brakiss zacisnął pięści. Wtedy, na Exaphi, kiedy doszło do ostatecznego pojednania z Lukiem Skywalkerem, miał przeświadczenie, że zdołał odrzucić mroczną przeszłość i zacząć nowe, lepsze życie u boku wspaniałej kobiety. Jednak najwyraźniej jego przeszłość o nim nie zapomniała. Czy zatem miał przed nią uciekać? Czy może powinien stawić czoła Brakissowi, którym kiedyś był, i czynom, które kiedyś popełnił? Które wyjście byłoby najlepsze, żeby wreszcie pozbyć się widma prześladującej go ciemnej strony? Spojrzał w oczy Wieiah i wyczytał z nich, poza niepokojem, głębokie i szczere uczucie. Takie samo, jakie miał w swoim sercu. Co ona zrobiłaby na jego miejscu? Co każdy prawdziwy Jedi zrobiłby na jego miejscu? Pomyślał o Weracu Dominessie; jaki przykład powinien mu dać jako mentor i przewodnik? - Muszę lecieć na Coruscant.- zdecydował, rozluźniając ściśnięte w pięści dłonie.- Muszę stawić czoła swojej przeszłości. - Nie będziesz tam sam.- zapewniła Wieiah.- Nie opuszczę cię, mój drogi, ani teraz, ani nigdy. - Ja też nie, mistrzu Brakiss.- dodał Werac, a w jego głosie wyczuć można było szczere oddanie. Niemal takie samo, jakie były Ciemny Jedi słyszał u Dominessa z przyszłości. - Jeśli ty lecisz z nimi, to ja też.- dodała Jaden.- Nie możemy zmarnować tego czasu. Musisz się szkolić. - „Peacemaker” Zekka jest gotów do lotu.- rzekł Skywalker.- Jest w nim także wystarczająco dużo miejsca na ćwiczenia z mieczem świetlnym. Dlatego nim właśnie polecimy. - Nie możemy pozwolić, żeby Zakon Jedi stracił kolejnego członka.- dodała Mara, odpowiadając na nieme pytanie wszystkich zebranych. Wieiah zdała sobie sprawę, że tę decyzję musieli podjąć wcześniej i jednomyślnie. Są bardzo zgrani, pomyślała o małżeństwie Skywalkerów, chciałabym osiągnąć kiedyś coś takiego z Brakissem. - Ja natomiast polecę na Noquivzor.- rzekł Ewon.- Nie przydam się na nic na Coruscant, a Rada może mieć dla mnie jakieś zadanie. - Dobrze.- powiedział spokojnie Luke.- Powiedz Radzie, że mają wszystkie moje zezwolenia i pełnomocnictwa i niech nie czekają ani na mnie, ani na mistrza Ikrita, z żadnymi decyzjami.- spojrzał na Brakissa.- My natomiast musimy wyjaśnić twoją sprawę. I to jak najszybciej. ROZDZIAŁ 5 Talon Karrde siedział właśnie w jednym z portowych barów planety Skor II i popijał corelliańską whisky. Można się było spodziewać, że po rozpoczęciu okupacji układu Corelli trunek ten będzie coraz trudniej dostępny, jednak większość szynkarzy galaktyki odpowiednio się zawczasu zaopatrzyła, przez co nadal można było pić to praktycznie wszędzie. I to bez większej podwyżki ceny. Z tego, co Talon zdążył zaobserwować, klienci tego konkretnego baru niespecjalnie gustowali w corelliańskich alkoholach. Właściwie poza lomińskim piwem niewielu ludzi piło tu cokolwiek innego. Wszyscy za to patrzyli się na niego z dziwnym, nieufnym i nieco bojaźliwym wyrazem twarzy. Karrde stwierdził, że powinien już się przyzwyczaić do różnych reakcji ludzi na jego obecność, ale mimo to czuł się nieco skrępowany. Zauważył coś jeszcze: wszyscy w barze byli młodsi od niego. - Czy Skorianie mają zwyczaj rozpijać się już w tym wieku?- spytał swojego rozmówcy, wysokiego, szczupłego człowieka o niecodziennym, seledynowym kolorze włosów. Karrde podejrzewał, że to farba, nie zauważył bowiem żadnych śladów, które wskazywałyby obce pochodzenie jednego z protoplastów rodu tego mężczyzny. - Nie wiem, jak Squibowie, ale ludzcy mieszkańcy doszli do wniosku, że młodzież i tak się będzie rozpijać, więc czemu by tego nie usankcjonować prawnie?- odparł zapytany. - Dziwny sposób walki o trzeźwość młodego pokolenia, Phal.- skomentował Talon, dopijając swojego drinka.- Gdyby wszędzie w Nowej Republice stosowano się do tej zasady, nie byłoby komu walczyć przeciwko Vaderowi. - A właśnie,- podłapał Phal, czyszcząc sobie paznokcie z udawanym znudzeniem.- słyszałem, że zacząłeś wspierać Nową Republikę i szukasz dla niej sił uzupełniających w postaci grup najemników… - Wspieram przede wszystkim własne konto.- odparł Karrde.- A z Nową Republiką łączą mnie głównie interesy. - I ja mam być częścią tego interesu, tak?- Phal ani na chwilę nie spojrzał na swojego rozmówcę. Karrde ani przez chwilę się nie zrażał. - Sądziłem, że Liga Golemów, jako organizacja zrzeszająca najemników, wykaże zainteresowanie tą propozycją.- powiedział spokojnie. Istotnie, od jakiegoś czasu, a dokładnie od Bitwy o Exaphi, latał po galaktyce, namawiając pomniejsze grupy piratów, przemytników czy najemników do przyłączenia się do walki z Executor’s Lair. W sumie z dość pozytywnym skutkiem; swoje usługi zadeklarował Legion Flamestrike, Niktuański Cytrm’bin’wan oraz kilka grup pirackich, a mobilizację kończyła właśnie flota Legalnych Przewoźników. Nie była to może jakaś szczególnie silna grupa bojowa, ale odpowiednio użyta mogła się przyczynić do przechylenia szali zwycięstwa na stronę Nowej Republiki. A teraz zamierzał pozyskać także Ligę Golemów. - Z reguły nie wykonujemy zleceń rządowych.- powiedział Phal, czyszcząc paznokcie u drugiej ręki.- Czy masz coś, czym mógłbyś nas przekonać, czy tylko chcesz zmarnować nasz czas? - Nie lubię marnować czasu.- skontrował Talon.- Ani swojego, ani cudzego. A co do moich argumentów,- wyjął z kieszeni niewielką datakartę.- to tu jest kilka szczegółów odnośnie ruchów wojsk w sektorach D’Asty, Senexa i Juvexa oraz Antemeridiana. - I na co mi to?- Phal po raz pierwszy spojrzał na Karrde’a. - Pomyślałem, że może ci się to przydać.- Talon niedbale wzruszył ramionami.- Podobno Liga Golemów utrzymuje na granicach między Środkowymi a Zewnętrznymi Rubieżami kilka ośrodków treningowych… - Ciszej!- syknął Phal. Z jego twarzy zniknęła cała obojętność i pewność siebie.- To tajne placówki!- dodał szeptem.- Skąd o nich wiesz? - Mam swoje metody.- rzekł Talon; tym razem to on był ostoją obojętności i pewności siebie. - Niech cię szlag trafi, Karrde.- syknął Phal, ale było widać, że się poddaje.- Czego chcesz? - Moja propozycja jest bardzo prosta.- rzekł były przemytnik, ciesząc się w duchu, że wreszcie może przejść do konkretów.- I, jak sądzę, korzystna dla nas wszystkich. Datakarta, którą ci dałem, jest twoja. Możesz skorzystać z informacji na niej zawartych, żeby zawczasu przygotować wasze placówki na wizytę nieproszonych gości. O samych placówkach ja zapominam i gwarantuję, że z moich źródeł nikt się o nich nie dowie. Poza tym dostaniecie normalne wynagrodzenie za wasze usługi. W zamian za to chcę, żebyście w odpowiednim miejscu i czasie, które podam ci później, wystawili możliwie najsilniejszą flotę, jaką uda wam się zebrać. Oddacie ją pod komendę dowództwa Floty Nowej Republiki, Imperium albo Hapan, w zależności od tego, jak zdecyduje admirał Bel Iblis. Uczciwa oferta, nie sądzisz? - Jaką mam gwarancję, że otrzymamy swoją wypłatę?- spytał podejrzliwie Phal. - Taką, że bez względu na stan finansów funduszu operacyjnego Republikan sam pokryję ewentualne braki. Z własnej kieszeni.- odparł Karrde. - Ty?- zdziwił się Phal.- Nigdy bym się nie spodziewał… - O mnie się nie bój.- rzekł Talon, uśmiechając się chytrze.- Mam długoterminowy kontrakt z Nową Republiką i wiem, jak wyegzekwować sobie zwrot kosztów. Nowe biuro Garma Bel Iblisa na Coruscant było na tyle przestronne, żeby pomieścić wystarczającą ilość ludzi do sprawnego zarządzania sztabem, a jednocześnie nie sprawiało wrażenia przesadnie dużego. Obecnie jego rozmiar był jednak przede wszystkim zaletą, gdyż musiał w nim pomieścić zarówno kilku generałów, jak i agentów Wywiadu czy rycerzy Jedi, o senackiej komisji nie wspominając. Co prawda A’kla i Gavrisom starali się nie plątać nikomu pod nogami – raczej stali z boku i obserwowali sytuację – ale ich obecność nie mogła pozostać niezauważona. A już na pewno nie zignorowana. Admirał Bel Iblis zdawał się jednak nie zwracać na nich uwagi. Dotychczas siedział przed swoim terminalem komputerowym, studiując ze zmiennymi emocjami raporty z posunięć Tarranta Perma, a co jakiś czas robiąc krótkie notatki. Generał Goolcz kilka razy przynosił partiami datakarty z tymi raportami, aż w końcu stanął za biurkiem admirała w postawie zasadniczej, oczekując na dalsze rozkazy. Wedge i Lando natomiast dyskutowali o czymś z nowo przybyłą Iellą, co jakiś czas rzucając okiem na pogrążonego w skupieniu admirała. Streen natomiast zadzwonił po Dorska 82 obaj usiedli przy dużym, wmontowanym w podłogę, zestawem HoloNetowym, nie odzywając się do siebie ani słowem. Z ich twarzy bił jednak spokój i skupienie, co oznaczało, że oczekują na to, co powie Głównodowodzący. - No tak…- rzucił Bel Iblis, przeczytawszy ostatni raport, a jego głos zdawał się mieć jakby mniej werwy, mniej pewności siebie.- Generale Goolcz, chciałbym, żeby połączył się pan z tymi okrętami, które jeszcze nie poleciały do punktu zbornego Floty. Jeżeli mają po drodze, niech skoncentrują się w grupy po trzy, cztery statki, i przejmą kontrolę nad okupowanymi planetami, z wyjątkiem Duro i Corelli. Tam trzeba będzie użyć większych i lepiej zmobilizowanych sił. - Czy to rozważne?- spytał Devlikk. - Z tego, co wyczytałem z raportów Wywiadu,- odparł Bel Iblis, spoglądając na Iellę Wessiri Antilles.- wynika, że tamte planety nie mają zbyt silnej obrony. Jeśli to prawda, możemy zakładać, że admirał Morck koncentruje się na fortyfikacji układu Corelli. Dlatego tam powinniśmy skoncentrować główne siły. - Czyli, jak rozumiem, zbór nad Commenorem jest ciągle aktualny.- powiedział Goolcz. - Jak najbardziej.- rzekł Głównodowodzący.- Co do Talona Karrde… - Z całym szacunkiem,- przerwał A’kla.- Ale nie jestem w stanie zapewnić pana, czy Senat wyrazi zgodę na te operacje. - Dlaczego miałby nie wyrazić?- zdziwił się Calrissian.- Przecież Executor’s Lair zajęło pełnoprawne planety członkowskie Nowej Republiki i naszym obowiązkiem jest je wyzwolić. - Oczywiście, że tak.- zgodził się A’kla.- Ale to cały czas będzie interwencja zbrojna, a te wymagają aprobaty Senatu. - Chyba, że mamy stan wojenny, senatorze.- przypomniał Bel Iblis, jego kamienna twarz cały czas była spokojna.- A, o ile dobrze pamiętam, Senat nie wycofał jeszcze specjalnych przywilejów, jakimi obdarował Głównodowodzącego. - Nie chcę pana martwić, admirale,- rzekł Gavrisom ze smutkiem.- ale taki wniosek leży już u tymczasowego prezydenta Reveela i czeka na rozpatrzenie. - Ale burdel.- skomentował Lando, jednak na tyle cicho, że usłyszeli tylko Wedge i Iella. - Święte słowa.- rzuciła żona Wedge’a.- Sama lepiej bym tego nie ujęła. - W takim razie będę musiał złożyć wizytę w Senacie. Byłbym panom wdzięczny, gdyby zechcieli panowie wpłynąć na Droola Reveela, żeby głosowanie w sprawie koordynacji sztabów z admirałem Pellaeonem odbyło się w pierwszej kolejności.- powiedział Bel Iblis, po czym zwrócił się do Goolcza.- Generale, tak czy inaczej, mój rozkaz jest nadal aktualny. W na pograniczach systemów Bron’tilu, Bilbringi, Adumaru, Kronto, Gerdooine, Dornei, Pirandy i Yaga Minor mają się zebrać grupy uderzeniowe. Jak tylko Senat wyrazi zgodę na ofensywę, niech ruszą do ataku. - Tak jest, sir!- rzucił Devlikk. - My zaś zrobimy wszystko, żeby głosowanie odbyło się najszybciej, jak to tylko możliwe.- dodał Gavrisom.- Niezwłocznie przedstawimy sprawę tymczasowemu prezydentowi Reveelowi. - Byłbym wdzięczny.- odparł Bel Iblis, uśmiechając się lekko. Senatorowie natomiast ukłonili się i wyszli z pomieszczenia. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, Wedge odniósł wrażenie, że z admirała jakby uszło powietrze, a na jego twarzy pojawiły się oznaki zmęczenia. - Koordynacja działań militarnych i politycznych jest bardzo wyczerpująca.- rzucił Głównodowodzący.- Wedge, gdybyś kiedyś miał okazję stanąć w podobnej sytuacji, nie daj się w to wrobić. Dobrze ci radzę. - Będę o tym pamiętał.- zapewnił Antilles.- I, jeśli można, chciałbym zgłosić pewną sugestię. - Proszę bardzo.- Bel Iblis ruchem dłoni zachęcił Wedge’a do mówienia. - Wydaje mi się, że aby oszczędzić czas i okręty, kontrofensywę nad Bilbringi powinno się wyprowadzić stąd, z Coruscant. Będzie szybciej, łatwiej i bezpieczniej. - Słuszna uwaga.- stwierdził Głównodowodzący.- Myślisz, że Eskadra Łotrów w asyście krążownika klasy Dauntless mogłaby się tym zająć? - Nie wiem, czy teraz nie przydałbym się panu bardziej w sztabie…- zaczął Wedge, ale admirał przerwał mu ruchem ręki. - Przydałbyś się, i to bardzo.- zapewnił.- Prawdę powiedziawszy, skoro ja nie mogę opuścić Coruscant, chciałbym, żebyście to wy, razem z generałem Calrissianem, poprowadzili operację odbicia Corelli. Antilles zdziwił się i z niejaką obawą spojrzał na żonę; dowodzenie w pierwszej linii wiązało się z ogromnym ryzykiem. W oczach Ielli dostrzegł tę samą obawę, którą czuł u siebie, jednak było w nich też przeświadczenie o poczuciu własnej odpowiedzialności. Wedge był pewien, że jego żona w podobnej sytuacji nie oddałaby pola. On też nie mógł. Spojrzał na Calrissiana; na jego twarzy malował się ten sam lęk. Wiedział, że jeśli weźmie udział w tej bitwie, to może już nie wrócić. Ale obok strachu była w jego oczach też determinacja. Podobnie, jak Wedge, Lando czuł brzemię odpowiedzialności, jaką na siebie przyjął, wracając w szeregi żołnierzy Nowej Republiki. - Będziemy zaszczyceni, panie admirale.- rzekł Antilles, przełykając dziwną gulę, jaka narosła mu w gardle; mimo wszystko miał złe przeczucia. - To dobrze.- rzekł Bel Iblis.- Postaram się zdjąć z was to brzemię, jeśli będę mógł. Jednak póki co to wy będziecie kierować tą ofensywą. - Kiedy ma się ona rozpocząć?- spytał Goolcz. - Wpierw musimy odbić inne planety.- odparł Bel Iblis.- Jeśli pozbawimy Corellię zaplecza logistycznego, znacznie ich osłabimy. A skoro o tym mowa,- zwrócił się do pani Wessiri Antilles.- chciałbym wiedzieć, ilu agentów mogłabyś zmobilizować w trybie natychmiastowym. Zależy mi szczególnie na Eskadrze Widm. - To zależy, ile będę mieć czasu.- odparła szefowa Wywiadu. - Kiedy przybędą ci Jedi z Noquivzora?- to pytanie admirał skierował do Streena. - Najdalej za trzy dni.- odparł rycerz Jedi z Bespina. - Ma pani trzy dni.- Bel Iblis ponownie zwrócił się do Ielli.- Czy to będzie możliwe? - Myślę, że tak.- odparła Wessiri Antilles po chwili namysłu.- O ile mnie pamięć nie myli, właśnie są na Myomar. Jeśli wyruszą natychmiast, powinni dotrzeć tu lada dzień. - Doskonale. I jeszcze jedno: o ile się nie mylę, Leia Organa Solo wróciła do świata żywych. - Owszem.- powiedział Lando.- Z tego, co wiem, jest właśnie wraz z Hanem w drodze tu, na Coruscant. - To bardzo dobrze.- odrzekł Bel Iblis.- Wyślijcie im moje życzenia rychłego powrotu do zdrowia, ale wspomnijcie w nich o pomarańczowej datakarcie. Wedge nie mógł powstrzymać uśmiechu; na nośniku właśnie tego koloru Garm zapisał kiedyś na Morishimie tajne rozkazy dla Hana Solo. Najwyraźniej uznał, że te rozkazy są wciąż aktualne i chciał o nich przypomnieć. - Tak jest!- rzucił. - Zatem wykonać!- powiedział Głównodowodzący, po czym wrócił do studiowania jakiegoś tekstu na monitorze, ale zauważył, że ani Jedi, ani generałowie, ani szefowa Wywiadu, nie ruszyli się z miejsca.- Jakiś problem?- spytał, unosząc brew, - Panie admirale,- zaczęła Iella.- Myślę, że powinien pan wiedzieć. Podejrzewamy, że gdzieś na Coruscant jest jakiś dywersant. - Dywersant?- upewnił się Bel Iblis. - I to całkiem wysoko postawiony.- dodał Wedge.- Wyżej, niż którykolwiek z senatorów. To może być ktoś w centrali Wywiadu, kancelarii prezydenta… - …albo w sztabie.- dokończył admirał, odgadując tok rozumowania podwładnego.- Jakie macie podstawy sądzić, że on istnieje? - Ktoś wyraźnie manipuluje opinią publiczną.- powiedziała Iella poważnym głosem.- I to bardzo wyraźnie. Poza tym Senat działa jeszcze wolniej, niż zwykle. - Może macie rację, jednak ja bym tego nie demonizował.-odparł admirał.- Miejcie się jednak na baczności i donoście mi o wszystkim. Wszyscy obecni pokiwali głowami, po czym zasalutowali i wyszli z pomieszczenia. Kiedy generał Goolcz przekraczał próg, Bel Iblis jednym słowem zatrzymał go w pół kroku. - Zanim pan wróci do swoich obowiązków,- zaczął.- Mam kilka pytań. Pierwsze i najważniejsze: admirał Perm nakazał w wielkiej tajemnicy zbudować coś, co oznaczył kryptonimem „Requiem”. Chciałbym wiedzieć, co to jest. Na obrzeżach układu Corelli wyskoczyła eskadra pomalowanych na szarozielony kolor, zwiadowczych Y-Wingów. Ich dowódca, generał Salm, kazał od razu rozciągnąć szyk i rozpocząć nagrywanie, oraz nadawanie jednolitego, prostego sygnału na szerokim paśmie. Zgodnie z założeniami, miał w ten sposób zasygnalizować obecnym na planetach systemu agentom Wywiadu, że mogą przekazywać nadawanie informacji zebranych podczas okupacji. Natomiast nagrywanie polegało na ustawieniu szerokopasmowych sensorów, zarówno wizualnych, jak i sonarów, na ciągły odbiór. Dlatego te Y-Wingi, kosztem miejsca dla drugiego pilota, wyposażone były w dodatkowy nośnik pamięci oraz ulepszone czujniki. - Klucz trzeci, ustawcie się już na wektorze skoku!- rozkazał Salm.- W razie gdyby defensywa przeciwnika okazała się zbyt silna, uciekacie ze wszystkim, co zdołacie zarejestrować! Pozostałe klucze: luźnym szykiem w stronę planet układu! Odpowiedział mu nieskładny chór potwierdzeń i trzasków komunikatorów, po czym dziewięć zwiadowczych Y-Wingów skierowało się w stronę środka systemu. W miarę, jak podlatywali coraz bliżej, ich oczom ukazywał się coraz bardziej przerażający widok: setki doków stoczniowych, umieszczonych między Talusem a Tralusem, z dziwnym, jasno świecącym punktem w samym środku. Zza Dralla, mniej więcej w równej odległości między planetami układu, znajdowała się ogromna, przerażająca flota gwiezdnych niszczycieli i krążowników klasy Strike. Tak musiała wyglądać armia, która uderzyła na Exaphi, pomyślał z przerażeniem Salm, mają tu co najmniej drugie tyle okętów! I potencjał produkcyjny zdolny zbudować kolejną taką flotę. Największe wrażenie zrobiły jednak trzy superniszczyciele, orbitujące powoli wokół czwartego, największego. Od czasów Pinnacle Salm nie widział czegoś podobnego. Superniszczyciel klasy Sovereign, pomyślał, więc jednak Jedi mieli rację! Nagle zewsząd zaczęły nadlatywać szybkie, zwrotne i diabelnie niebezpiecznie myśliwce typu TIE Defender. Pojawiły się tak niespodziewanie, że Salm nawet nie zdążył obrócić swojego Y-Winga, a już był na celowniku co najmniej kilku z nich. Natychmiast wzmocnił tarcze rufowe, i począł nadawanie wszystkiego, co zarejestrowały jego sensory. - Odwrót!- rzucił przez komlink.- Nic tu po nas! Maszyny z klucza drugiego wykonały rozkaz, jednak to na nich właśnie skupiła się główna siła uderzeniowa wrogich myśliwców. Nagle przestrzeń zaroiła się od laserowych strzałów i torped, których ofiarami padały głównie Y-Wingi Salma. Generał zaklął cicho; po dwunastu sekundach klucz drugi przestał istnieć. Lider klucza czwartego natomiast wyraźnie spanikował i poleciał po najkrótszej linii w stronę wektora skoku. Trzy myśliwce przeleciały stosunkowo blisko Talusa i Tralusa, niebezpiecznie zbliżając się do orbitalnych stoczni. Stoczni, które na pewno miały ochronę przeciwlotniczą… - Dziesiątka, co ty robisz!?- wrzasnął Salm.- Do ciężkiej cholery, odleć od tych stoczni… Nagle od strony doków dało się zauważyć błyski laserów i czwarty klucz przestał istnieć nawet szybciej, niż klucz drugi. Salm z przerażeniem zauważył, że TIE Defendery w bardzo krótkim czasie pokonują odległość dzielącą je od pierwszego klucza. Powoli zaczynało do niego docierać, że nie ma szans w tej bitwie. Przez chwilę leciał tak ze ściśniętym gardłem, czując, że jego chwile dobiegają końca. Jego tarcze już prawie wysiadły. Szybko złapał więc za pulpit kontrolny sensorów i ustawił je na maksymalnie szerokie pasmo nadawania. Najważniejsze było zadanie. - Dwójka, Trójka, klucz trzeci, skaczcie! Już!- rzucił, mając nadzieję, że któreś z nich się przebije i dostarczy na Coruscant informacje, których tak bardzo potrzebuje Flota. - Panie generale…- chciał zaprotestować Skids, lider klucza trzeciego. - To rozkaz!- warknął Salm, po czym płynnie zawrócił swoim Y-Wingiem i z dzikim okrzykiem bojowym rozpoczął ostrzał najbliższego TIE Defendera. Chyba nawet jednego strącił. Nie wiedział, bo w następnej sekundzie jeden z pilotów Executor’s Lair rozpylił jego myśliwiec na atomy. To samo spotkało jego skrzydłowych. Skids i klucz trzeci nie mieli innego wyjścia, jak tylko skoczyć w nadprzestrzeń. Lecąc przez nadprzestrzeń, Skids nie mógł uwierzyć. Niemal cała eskadra została rozbita w zaledwie dwie minuty! Toż to horror! Jakich sił trzeba, żeby powstrzymać taką potęgę? Nie było teraz jednak czasu na żałobę. Musiał wypełnić zadanie. Zaczął przeglądać obrazy, jakie zarejestrowały wizualne sensory pozostałych Y-Wingów, a także czytać doniesienia, przekazane przez eter z Corelli, Dralla i Selonii. We wszystkich raportach podkreślano i wielokrotnie powtarzano, że stacja Executor’s Lair, zwana także Centralą zniknęła. Skids począł jeszcze raz, lecz tym razem dokładniej, oglądać zarejestrowane obrazy. Nigdzie nie widział rzeczonej stacji. Czy to możliwe, że odleciała? A może miała generator pola maskującego? Na jednym z filmów z klucza czwartego, zrobionym w ostatnich sekundach jego istnienia, zauważył jednak coś niepokojącego. W jednym z doków spoczywało coś podobnego do… - Na czarne serce Imperatora!- syknął Skids z przerażeniem. - Co jest, Siódemka?- spytał jeden z jego skrzydłowych. - Puście sobie nagranie 392B, sto piętnasta sekunda.- wychrypiał Skids z przerażeniem.- Oni mają Pogromcę Słońc! ROZDZIAŁ 6 Gubernator Marcha nie wracała już bardzo długo. Prezydent Fey’lya zaczynał się niepokoić. Wiedział, że arystokratka z Dralla nie zamierzała się poddać, więcej, podobnie, jak on, postanowiła walczyć z oprawcami, nie dawać im satysfakcji ze zwycięstwa. Musiał przyznać, że w tej trudnej, a wręcz horrendalnej sytuacji, to właśnie postawa gubernator Marchy była dla Bothanina źródłem siły. Wiedział, że jeśli się podda, zaprzepaści wszystko, o co Nowa Republika zawsze walczyła. O co nawet on walczył. Vader zatryumfuje. A na to nie mógł pozwolić. Czuł, że nie powinien. Tylko czemu Marcha nie wraca? Pod ścianą cały czas siedział i jęczał Herthan Melan’lya. Jego zawodzenie powoli zaczynało działać Borskowi na nerwy. Nie mógł się przez nie skoncentrować, wysilić, żeby nabrać odpowiedniego hartu ducha. Co gorsza, panika młodego Bothanina udzielała się również jemu. Czuł przytłaczającą beznadziejność całej sytuacji, czuł nieuchronną klęskę. A jeszcze brak gubernator Marchy, która mogła zrównoważyć te odczucia, jeszcze bardziej potęgowały kiepskie morale. Walka z głodem, brakiem snu i torturami stawała się coraz trudniejsza. A Borsk Fey’lya nie miał pojęcia, na jak długo starczy mu samozaparcia i hartu ducha. Po raz pierwszy w życiu pożałował, że nie jest Jedi. Nagle drzwi od ich celi otworzyły się z charakterystycznym dla imperialnych serwomotorów sykiem, i dwóch szturmowców wrzuciło do środka poobijaną, poturbowaną i okropnie wychudzoną gubernator Marchę. Pod oczami miała duże, okrągłe guzy, w okolicach nosa i kącików ust widać było świeże zakrzepy strużek krwi, a na pysku miała mniej cienkich, mysich wąsików. Borsk z przerażeniem stwierdził, że jej sierść posiwiała, a w wielu miejscach w ogóle jej nie było, natomiast ślady po nakłuciach i wyraźnie ślady krwi sprawiły, że futro Fey’lyi stanęło dęba. Poza tym Marcha miała dziwnie powyginane kończyny, a jej klatka piersiowa ledwo, z wyraźnym trudem unosiła się i opadała. Melan’lya zaczął jęczeć jeszcze głośniej i jeszcze boleśniej. - Panie… prezyd…cie…- wysapała Marcha, kiedy Borsk, w miarę swoich możliwości, starał się odsunąć ją od drzwi. - Proszę nic nie mówić.- rzucił, a jego futro nastroszyło się na wszystkie strony.- Musi pani oszczędzać siły. - Nie… wiele… ich już… stało…- szepnęła Drallka, oddychając z coraz większym trudem. Jej mokre, przekrwione oczy zdawały się tracić blask. - Niech pani się nie męczy. Wszystko będzie dobrze.- zapewnił Fey’lya, ściągając z niewielkiej pryczy koc i okrywając nim panią gubernator. Jej złamania wyglądały paskudnie i w tych warunkach niewiele mógł z nimi zrobić, ale może dałby radę ją ułożyć w bezpiecznej pozycji.- Proszę odpoczywać. Marcha sapała coraz ciężej. Dla Borska było jasne, że cierpi, i to bardzo. Z jednej strony bał się, że i jego może spotkać podobny los, z drugiej jednak bardzo współczuł niezłomnej Drallce i pragnął zrobić wszystko, żeby ulżyć jej w bólu. Oderwał kawałek materiału ze swojej szaty i począł ścierać strużki krwi z jej twarzy. Przy okazji zorientował się, że pani gubernator została bardzo brutalnie pozbawiona kilku zębów. W jednej chwili w Fey’lyi zagotowała się krew, a sierść ustawiła się pionowo względem ciała; bestialstwo jej oprawców gniewało i przerażało go. Gdyby tylko mógł, żaden z nich nie uszedłby z życiem! Jęczenie Melan’lyi coraz bardziej go irytowało i dekoncentrowało. Siedział tak jeszcze kilkadziesiąt minut, prowizorycznie opatrując gorsze rany gubernator Marchy, oraz ścierając pot z jej czoła. Nie znał się zbyt dobrze na pierwszej pomocy, zresztą wątpił, czy nawet wykwalifikowany ratownik mógłby poradzić coś tutaj bez płynu bacta. Żałował, że nie może zrobić więcej. Żałował z całego serca. Zauważył jednak, że jej sapanie jakby zelżało, uległo spłyceniu; zupełnie jakby trochę odpoczęła i się uspokoiła. Zmrużyła oczy i zamknęła się w sobie, zupełnie, jakby chciała odizolować się od rzeczywistości, zamknąć w leczniczym kokonie, odzyskać siły. Co jakiś czas jednak spoglądała w stronę prezydenta, a jej oczy zachodziły mgłą. Wtedy Fey’lya uspokajał ją, nakłaniał do odpoczynku, mówił, że wszystko będzie z nią dobrze. Powtarzał to tak często, że niemal sam w to uwierzył; wydawało mu się, że jego prowizoryczne opatrunki pomagają. - Panie… prezyden…- zaczęła w pewnej chwili, a do jej oczu napłynęły łzy. - Ciii.- uspokoił ją Fey’lya.- Wszystko będzie dobrze. - Nie… panie pre…- pociągnęła zapchanym krwią nosem.- Nie… będzie.- i zaczęła płakać, a spazmatyczne ruchy jej ciała otwierały na nowo ledwo zakrzepnięte rany. - Co pani…- zaczął Borsk, ale Marcha nie pozwoliła mu skończyć. - Zaw… zawiodłam.- płakała.- Pod… pod… dałam się… Bła…łam ich… krzy… cza… prosiła…m… o lit… o litość…- jej płacz stawał się coraz cięższy, a sapanie coraz głośniejsze. W jej głosie brzmiała skrucha i cierpienie.- Zła… złamali mnie… nie mogł… łam… nic…- charknęła.- Zawiodłam… Borsk przeżył szok. Gubernator Marcha, która przez ostatnie dni albo tygodnie (Bothanin stracił w celi poczucie czasu) była dla niego wzorem niezłomności i wiary w walkę w imię zasad, została pokonana. Nie wytrwała bólu. A przecież była twardsza, silniejsza, niż ja! – myślał Fey’lya – jeśli ona… Jeśli ona nie znalazła w sobie siły, to jak ja ją znajdę? - Nie… pan…- szeptała Drallka. Borsk odruchowo ścisnął ją za rękę.- Pan… musi… walczyć… w panu… ostat… dzieja… nadzie… ja… Nagle jej szept się urwał, a oczy straciły wszelki wyraz. Fey’lya nie trzymał już dłoni pani gubernator, czuł pod palcami tylko martwe, brudne futro. Tak martwe, jak sama Marcha. Fey’lya nie wierzył w to, co widział. Odnosił wrażenie, że wraz z drallską arystokratką odeszła cała jego wola walki. Jego futro oklapło, a on sam, łagodnym ruchem dłoni, zasunął jej powieki na puste, rozszerzone od płaczu źrenice. W kącie cały czas jęczał Melan’lya. Wychodzili szóstkami. Większa ilość więźniów mogła sprzyjać buntowi, więc szturmowcy nie pozwalali im wsiadać w większych grupach; sześciu to i tak było zbyt ryzykowne. Na szczęście skafandry próżniowe, w które ich ubierano, nie były wyposażane w komunikatory, toteż wszelkie próby nawiązania kontaktu z innymi więźniami podczas transportu były raczej niemożliwe. Codziennie transportowali ich na powierzchnię większych asteroid za pomocą zmodyfikowanych bombowców TIE, w których opróżniono luk bombowy, powiększono go i wstawiono właz, przez który można było władować do niego kilka istot. Z oszczędności nie wyposażano dodatkowych włazów w systemy podtrzymywania życia; w końcu górnicy mieli własne skafandry. A w miejsce takiego systemu można było wepchnąć kolejnego więźnia. Proste, skuteczne, ekonomiczne. Właściwie należałoby się zastanowić, dlaczego do działań wydobywczych wykorzystywano więźniów, a nie maszyny górnicze. Śniadolicy, ciężko doświadczony przez życie mężczyzna doszedł do wniosku, że na takim zadupiu, jak Jugoth, w którym zawartość przydatnych metali w asteroidach była relatywnie niska, nie opłacało się korzystać z drogich, wyspecjalizowanych maszyn górniczych. Inaczej jakaś kompania górnicza z pewnością zainteresowałaby się tym miejscem. Górnicy pracowali bez przerwy po szesnaście standardowych godzin. Rodzaje zadań były dość zróżnicowane, od transportu rudy, poprzez jej ładowanie i oczyszczanie, na samym wydobywaniu kończąc. Transport właściwie był najlżejszą pracą; polegał jedynie na kierowaniu repulsorowym ciągnikiem i trzymaniu się określonego grafika. Jednakże tym, którzy robili w transporcie, obcinano, i tak skromne, racje żywnościowe. Ładujący mieli już cięższą robotę, bo musieli w określonym (zazwyczaj zabójczo krótkim) czasie i nieraz przy użyciu własnych mięśni, bo podnośniki binarne często się psuły, załadować kilka ton rudy na ciągnik, albo z niego zładować. Każda próba wymigania się od pracy, spowolnienia jej albo ucieczki, kończyła się natychmiastowym zastrzeleniem przez szturmowca Zero-G albo androida strażniczego DZ-70. Codziennie w ten sposób, albo z wycieńczenia, ginęło kilku więźniów. Śniadolicy mężczyzna pracował w najgorszej z możliwych sekcji – wydobywczej. Nigdy jednak słowem, miną czy spojrzeniem nie dał po sobie poznać, że ta praca mu nie odpowiada. Bez zająknięcia, za to z siłą i werwą godną lepszej sprawy, wykonywał powierzoną mu robotę. Wyglądał, jakby urodził się z kilofem w dłoniach; zapewne miał kiedyś do czynienia z górnictwem. Dlatego coraz częściej kazano mu rozkopywać coraz to większe obszary, a nieraz odlatywał ostatnim transportem, bo miał więcej traxum czy żelaza do wykopania. Bez wątpienia był najbardziej eksploatowanym górnikiem w tym układzie. Wszystko miało jednak swoje dobre strony, i śniadolicy mężczyzna je znalazł. Jako, że wracał ostatnim transportowcem, mógł łatwo policzyć, ilu górników danego dnia nie wróciło z długiej i morderczej pracy. A taka informacja mogła mu się przydać. I przydała. Przebywając w tej kolonii wydobywczej już jakiś czas, milczący górnik o pooranej bliznami twarzy zdołał rozpracować system, według którego szturmowiec nadzorujący prace kopalniane ustawiał zmiany cel. Nie było to trudne, jeśli znało się podstawy logiki i umiało dostrzegać fakty, a w tym ciemnoskóry więzień zawsze był dobry. Metoda ta polegała mniej więcej na rotacji więźniów względem komórek, w których ich trzymano, wedle ustalonego systemu. W sytuacji, idealnej, czyli kiedy tyle samo jeńców wychodziło na roboty i z nich wracało, każdorazowa zmiana celi wykluczała trafienie dwa razy do tej samej w czasie jednego cyklu. Niestety, a może na szczęście, nie wszyscy więźniowie wracali. A to było śniadolicemu weteranowi bardzo na rękę. Chciał bowiem wrócić do komórki, w której był trzymany na samym początku. Pewnego dnia, podczas gorączkowego i permanentnego wiercenia dziury w podłożu za pomocą pneumatycznego młota udarowego, mężczyzna dokonywał ostatnich wyliczeń. Średnio cztery osoby dziennie nie dotrzymywały tempa prac i odpadały z szeregu, wtedy najzwyczajniej w świecie wycinano ich z kolejek do pokoi. Śniadolicy prowadził dokładne obserwacje i robił kalkulacje, wiedział więc, kiedy kto zmarł, kiedy doszedł nowy transport więźniów i w jaki sposób będą oni uzupełniać listę rotacyjną. Zgodnie z jego przewidywaniami, jeśli dzisiaj, podobnie, jak zawsze, nie wytrzyma troje więźniów, wróci do swojej pierwszej klitki. Nie przestając o tym myśleć, pracował więc dalej. Przy odprawie zorientował się jednak, że tego dnia zmarło nie troje, lecz dwoje przymusowych górników. Nie zastanawiał się specjalnie nad tym, dlaczego tak się stało i co teraz będzie. Był na to przygotowany. Wyszukał wzrokiem jednego z więźniów, o którym wiedział, że jest przed nim w kolejce, przecisnął się przez tłum oddających narzędzia robotników i podszedł do niego, stając przed nim, tylko trochę po lewej. Kilka minut tak czekał, aż tłum nieco się przesunie w stronę dwóch szturmowców Zero-G, którzy ładowali sprzęt górniczy do przygotowanych zawczasu transporterów. Parę metrów dalej ustawiała się kolejka do transportowców TIE, mających dostarczyć jeńców z powrotem na krążownik klasy Carrack. Androidy DZ-70 już odwołano. Śniadolicy mężczyzna odczekał jeszcze chwilę, po czym, niby przypadkiem, uruchomił swój pneumatyczny młot udarowy. Ten zaś wyślizgnął mu się z ręki i wyleciał do tyłu, uderzając w robotnika obok. Moc młota była zminimalizowana ze względów bezpieczeństwa, gdyż podobne wypadki czasem się zdarzały, jednak ciemnoskóry więzień celowo, przewidując podobną konieczność, podniósł trochę minimalną moc swojego pneumatycznego młota udarowego. Nie mogło to wyrządzić wielu szkód, ale wystarczyło, żeby przepalić skafander próżniowy drugiego górnika. Śniadolicy nawet na niego nie spojrzał; wiedział, że w zetknięciu z próżnią nie ma on szans przeżycia. Rzucił się tylko na młot, wyłączając go, i rozejrzał się dookoła, sprawdzając, czy szturmowcy nie uznają tego „wypadku” za wystarczający pretekst do uśmiercenia go. Nie uznali. W końcu był ich najlepszym górnikiem. Jego plan zaczynał działać. - Zdaje pan sobie sprawę, że opinia publiczna tego nie pochwali.- ostrzegł Bel Iblis, zwracając się do Goolcza. Z jego twarzy zniknęło całe opanowanie, a zamiast niego pojawiły się niepokój i niedowierzanie. - Jestem tego świadom.- rzekł Devlikk, nie zdradzając jednak żadnych oznak jakichkolwiek moralnych rozterek.- Dlatego mam to szczęście, że nie jestem Głównodowodzącym. Poza tym decyzję o rozpoczęciu prac nad „Requiem” podjął admirał Perm, nie ja. I ja nie wydaję tu żadnych opinii. Tylko do pana należy wycofanie albo podtrzymanie tego rozkazu, admirale. - Wiem o tym…- Corellianin westchnął ciężko; można było odnieść wrażenie, że zaczyna go to wszystko przytłaczać.- A zatem budujemy to w stoczniach na Hakassi, tak? I kiedy to będzie gotowe? - Admirał Perm wydał rozkaz jakiś miesiąc temu, sir.- rzekł Goolcz.- Myślę, że to kwestia tygodni. Potem „Requiem” będzie sprawne i gotowe do akcji. - Ale Nowa Republika nigdy nie pochwalała budowy takich machin.- rzekł Bel Iblis.- Nie pochwalała i nie aprobowała. Senat zje nas za to żywcem. Obywatele też. - Admirał Perm uważał, że najlepiej byłoby utrzymać istnienie „Requiem” w ścisłej tajemnicy wojskowej i wykorzystywać je tylko wtedy, kiedy nie ma innych możliwości. - Nie będziemy oszukiwać obywateli.- zaprotestował Corellianin.- Dzień, w którym zaczniemy manipulować opinią publiczną będzie dniem, w którym nic już nie będzie różnić nas od Imperium. - Racja.- zgodził się Devlikk, a jego głos chyba po raz pierwszy zabrzmiał naprawdę poważnie.- Problem polega na tym, że już od dawna manipuluje się społeczeństwem. Temu pan nie może zaprzezyć. Bel Iblis westchnął. Rzeczywiście, nie mógł temu zaprzeczyć, bo dowodów na to było aż nadto. Właściwie od początku istnienia Nowej Republiki coś się zatajało albo przemilczało. W żadnym z doniesień ani dokumentów na temat Bitwy o Endor nie było nawet wzmianki o prawdziwej ilości ofiar wśród Ewoków, do czasu kontrofensywy Palpatine’a ukrywano faktyczny stan Floty, tajemnicą było istnienie Nowego Alderaan czy Anoth, jak również użytego podczas Bitwy o Exaphi zdobycznego Devastatora, „Vacuum”. A teraz to „Requiem”… Nie, pomyślał Bel Iblis, starczy już zakłamania. - Podjąłem decyzję.- rzekł do generała Goolcza.- Należy wstrzymać budowę „Requiem”. Na pewno jest inny sposób. - Tak jest, sir.- odparł Devlikk, chociaż można było dostrzec ślad rozczarowania na jego twarzy. Kiedy jednak Bel Iblis włączył swój terminal komputerowy, żeby wydać stosowne polecenie, zobaczył, że właśnie przyszedł raport z rozpoznania na Corelli. Bez namysłu otworzył odpowiedni plik i zaczął go przeglądać. Dane statystyczne, rozmieszczenie okrętów, stoczni, szybkość reagowania… Generał Goolcz zorientował się, że admirał czyta zamiast pisać, obszedł więc biurko i rzucił okiem na dane widoczne na monitorze. Nagle obaj zbledli, uszy Devlikka obróciły się o dziewięćdziesiąt stopni i wybełkotał on jakieś przekleństwo z rodzinnej Ord Radamy, a Corellianinowi opadła szczęka. Zobaczyli spoczywającego w doku Pogromcę Słońc. - Panie generale…- zaczął Bel Iblis. -…”Requiem” ma być gotowe do akcji w trybie natychmiastowym.- odgadł Goolcz. - Dokładnie. To jednak jeszcze nie był koniec. Na pulpicie zaczęła mrugać jeszcze jedna lampka, oznaczająca przyjście kolejnej wiadomości. Admirał był zbyt wstrząśnięty i zaabsorbowany powrotem złowrogiej, niezniszczalnej broni, żeby zareagować. Ktoś ze sztabu musiał go do tego nakłonić. - Sir, jest wiadomość do pana!- wrzasnął jakiś Dorneanin, wpadając do biura Głównodowodzącego.- Od Mirith Sinn! Ona… - Panie poruczniku,- rzekł Bel Iblis, starając się nadać swemu głosowi spokojne i opanowane brzmienie.- wiem, że jest pan rozgorączkowany, ale byłbym wdzięczny, gdyby zachował pan resztki przyzwoitości. - Tak jest, sir!- Dorneanin natychmiast przyjął postawę zasadniczą i zasalutował. - Teraz lepiej.- admirał oddał salut.- A zatem o co chodzi? - Doszła przed chwilą wiadomość do pana.- wymamrotał porucznik.- Nie odebrał jej pan, więc pomyślałem, że ma pan wyłączony terminal i przyszedłem pana powiadomić.- mówił coraz bardziej gorączkowo, a Goolcz w międzyczasie otworzył plik z nowym raportem.- To od komandor Mirith Sinn, sir.- mówił dalej Dorneanin.- Właśnie przyleciała na Coruscant. Mówi, że ma pewne informacje o zdradzie! Sektor D’Asty i kilka innych na granicy Środkowych i Zewnętrznych Odległych Rubieży planuje dywersję!- Bel Iblis czytał raport równolegle do słów porucznika, a z każdym słowem coraz mocniej zaciskał pięści, aż w pewnej chwili zbielały mu kostki.- Sprzymierzyli się z Executor’s Lair! Sytuacja całkowicie wymknęła się spod kontroli. Callista szła środkiem promenady Kryształowego Miasta na planecie Berchest, obserwując mijających ją przechodniów. Spieszyli się, zabiegani, każdy w swoją stronę, zarówno ludzie, jak i przedstawiciele innych ras, wszyscy mieli swoje sprawy, które były dla nich w tej chwili najważniejsze, i chociaż nad wszystkimi wisiało widmo wojny, zdawali się na nie nie reagować albo nie zwracać uwagi. Nie ulegało wątpliwości, że ich obecne plany, doczesna sytuacja, były w ty momencie głównym priorytetem. Callista zamierzała wyłowić z tego tłumu te istoty, których priorytety były zbieżne z celami Executor’s Lair. Nie mogła polegać na Mocy, nie przechodząc na ciemną stronę, więc musiała zaufać własnym instynktom i spostrzegawczości. Wiedziała, że Jedi już prowadzili swoje śledztwo na tej planecie, ale chciała się sama przekonać, że niczego nie przeoczyli. Z tego, co wywnioskowała z ich dalszych posunięć, wynikało, że poza kolejnym tropem na szlaku przerzutowym klonów nie znaleźli oni nic. Callista miała nadzieję, że może znajdzie jakiś trop, który mógłby doprowadzić ją do ważniejszego, konkretniejszego śladu. A wraz z nim do sposobu na pokonanie Dartha Vadera. Nigdzie jednak nie było ani śladu podejrzanej aktywności i Callistę powoli zaczynała ogarniać frustracja. Właściwie nie powinna się dziwić; nie miała żadnego planu, ograniczyła tylko poszukiwania do jednej dzielnicy i tam zaglądała w każdą szczelinę w tworzącym budynki krysztale, w każdy róg, w każdą uliczkę, szukając czegokolwiek, co mogło odstawać od normy. Nie znajdowała jednak nic. Już miała pomyśleć, że może Jedi przegonili stąd wszystkich, którzy mieli cokolwiek wspólnego z Executor’s Lair, kiedy nad jej głową przemknął jakiś cień. Natychmiast spojrzała w górę, ale nie dostrzegła niczego, co mogłoby go rzucać. Nagle kątem oka dostrzegła jakieś mignięcie za rogiem. Zaintrygowana, rzuciła się w tamtą stronę, ale i w tej uliczce nic nie dostrzegła. Już miała zawracać, kiedy cień pojawił się znowu. I znowu zniknął. Callista zaczęła podejrzewać, że ktoś tu ją śledzi, ale doszła do wniosku, że to jedyny trop. Pobiegła więc za cieniem, skręcając najpierw w lewo, potem w prawo, potem jeszcze raz w prawo… w tych zaułkach Kryształowego Miasta praktycznie nie było już ludzi, co najwyżej gdzieniegdzie przebiegł jakiś podobny do kota zwierzak. I cisza. Niepokojąca, absolutna cisza. Callista doszła do wniosku, że coś jest nie tak. Chwyciła rękojeść swojego miecza świetlnego, po czym powoli, ostrożnie, skręciła w kolejny róg, tym razem prowadzący do ślepej uliczki, zakończonej jednak otworem kanalizacyjnym. Czy to możliwe, myślała Callista, aby coś dziwnego, szybkiego i latającego, zechciało teraz zejść w podziemia? Ale chęć rozwikłania tej zagadki przezwyciężyła jej narastające wątpliwości oraz strach, i pozbawiona Mocy Jedi ruszyła w kierunku klapy. Już była przy niej, kiedy coś rzuciło na nią cień z wylotu uliczki. Callista obróciła się gwałtownie z mieczem gotowym do użycia, ale z przerażenia go nie włączyła. Przed nią stał groteskowy, zakuty w czarną, półorganiczną zbroję, olbrzym o czerwonych, pozbawionych wyrazu, owadzich oczach i wielkich, gadzich skrzydłach. W jednej ręce dzierżył miecz świetlny o purpurowej klindze, w drugiej coś na kształt energetycznej tarczy. Callista z przerażenia cofnęła się kilka kroków, czuła, jak paraliżuje ją strach. Nie, myślała gorączkowo, nie mogę się dać zastraszyć… ale prawda była taka, że ręce zaczęły jej się trząść i straciła zdolność logicznego myślenia. Potwór zaczął powoli, nieśpiesznie iść w jej stronę… był bliżej… coraz bliżej… W końcu Callista nie wytrzymała i w panice zaatakowała swojego przeciwnika. Ten jednak bez trudu odbił jej klingę przy użyciu tarczy, co odepchnęło ją w tył, pod ścianę. Czułą rosnącą panikę, frustrację i gniew. A wraz z nimi wzrastała pokusa, aby sięgnąć po ciemną stronę Mocy. Wreszcie była tak silna, że nie mogła jej się oprzeć. Lugzan tylko czekał na tę chwilę. Jednym, szybkim ruchem tarczy zasłonił się przed wściekłym ciosem Callisty, po czym wyprowadził swoje własne pchnięcie. Szybkie, bezlitosne i zabójczo skuteczne. Callista poczuła, jak ogarnia ją mrok. Nie chciała jeszcze umierać, nie chciała się poddawać. Spojrzała na swój brzuch; cios, którego nawet nie zauważyła, przebił jej żołądek i zahaczył o fragment płuca. Czuła, że jej koniec jest bliski. Uniosła jeszcze zachodzące mgłą oczy i spojrzała w twarz swojego oprawcy. W jego owadzich oczach nie było ani krzty emocji, uczucia, tylko ten sam, niezmienny, bezlitosny chłód, ta sama mordercza obojętność. Osunęła się na kolana. Z przerażeniem i pełną gniewu paniką poczuła, że jej czas się kończy. Powoli opadając na chodnik zdążyła jeszcze przekląć niemo swojego zabójcę. Ale to była jej ostatnia myśl. Nim jej głowa zderzyła się z chłodnym, wyżłobionym w skale brukiem, Lugzana już dawno w tej uliczce nie było. ROZDZIAŁ 7 Bywały chwile, kiedy Anakin miał serdecznie dość wszystkich ćwiczeń, treningów i medytacji, kiedy nie był w stanie robić czegokolwiek. Odczuwał wtedy zdwojony gniew: swój własny, na galaktykę, na Vadera, na wszystkich wokół, oraz na siebie, gdyż nie miał sił, by kontynuować mordercze, wycieńczające szkolenie. Świadomie ten gniew rozwijał i pielęgnował; bulgocząca, bezmyślna złość zagłuszała jego poczucie winy, jego wyrzuty sumienia. A wraz z nimi jego jasną stronę. Dlatego ani na chwilę, nawet na sekundę, nie chciał i nie mógł pozwolić sobie na moment oddechu. Trwał w swoim gniewie, który trawił i spalał go od środka, bo był mimo wszystko mniej dokuczliwy, niż jęki tego Anakina, którym niegdyś był. Ostatnio jednak nie zdawało się to na wiele. Ciepłe i jasne światło, które pojawiło się w Mocy, zdawało się jakby wzmacniać jego sumienie, przebijać zatwardziałą skorupę gniewu i nienawiści, jaką się otoczył. Sprawiało to, że jasna strona Anakina zdawała się rosnąć, stawała się coraz głośniejsza, czystsza, boleśniejsza… nie można jej było dłużej ignorować. „Zamknij się!”, charczał mrok, „Milcz! Nic nie mów! Mam cię dość!” „Nie przestanę, bo to, co robisz, jest złe!”, odpowiadało światło, „Chcesz zabić nas obu! A przy tym niszczysz wszystko dookoła!” „Bo wszechświat zasługuje na to, by zapłacić karę!”, syknęła ciemna strona. „Za nasz ból? Za to, co nas spotkało, winisz wszystkich poza nami!”, odparła jasna, „Ten Gand może też był winien, że nasza matka…” „Morda w kubeł!”, warknął mroczny Anakin, „Nie mów nic o naszej matce!” „Myślisz, że pochwaliłaby to, co robimy?”, nie ustępowało światło, „Myślisz, że gdy się obudzi, wróci i powie, że nic się nie stało, że nadal nas kocha!? Po tym wszystkim…” „Nie! To ty tak myślisz!” „Tak, bo zdaję sobie sprawę, że naszych czynów nie cofniemy! Ale możemy jeszcze zawrócić!” „Nie”, westchnął mrok, „Z tej drogi nie ma odwrotu. Od ciemnej strony nie ma ucieczki! A teraz zamknij się!” „Nie zrobię tego! Wiedz, że zawsze będę protestował…” „A myślisz, że twoje żałosne jęki coś nas obchodzą!? Odwal się i nie mieszaj się więcej!” Światło protestowało jeszcze dłuższy czas, doprowadzając swój ciemny odpowiednik do szału. Jęki zawodzenia i argumenty spotykały się z opryskliwymi odpowiedziami, przekleństwami, a nawet złorzeczeniami. Żadna ze stron nie mogła jednak zignorować faktu, że jakiś miękkie, ciepłe światło zaczęło oplatać ich przez Moc, sprawiając, że ciemny Anakin, dotychczas przekonany o wielkości swojej potęgi, zaczął kurczyć się i słabnąć. Nadal był jednak zdumiewająco silny, a jego dominacja nie ulegała wątpliwości. Jego potęga była faktem. Jasnego, dawnego Anakina, znajdującego się cały czas w opozycji, to nie zrażało. Wiedział, że wsparty tym dziwnym, opiekuńczym światłem w Mocy, nie może dać się łatwo zepchnąć na marginesy świadomości. Musiał wygrać. Czuł to. Nie było innej możliwości. Dobro musiało zatryumfować bo… musiało. Po prostu musiało. Podczas szermierki słownej ze swoją ciemną stroną coś go jednak zaniepokoiło. Przede wszystkim potęga mroku była zbyt wielka, zbyt rozrośnięta. Poza tym doszła do władzy nad Anakinem zbyt łatwo. Była silna, bezkompromisowa, niemal od początku predysponowana do mroku. Jej dominacja okazała się absolutna i natychmiastowa. A to się nigdy nie zdarzało. Z tego, co młody Solo wiedział, droga na ciemną stronę jest śliska, pochyła i szybka, ale to zawsze droga. W tym przypadku Anakin pokonał ją nadzwyczaj szybko. I jeszcze od razu manipulował Mocą, o którą nigdy by się nawet nie podejrzewał. I nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to było nienaturalne. Wtedy zwrócił uwagę, że co jakiś czas mroczny Anakin mówił o sobie „my”… - To zadanie może przekroczyć nawet twoje możliwości, Stele.- oświadczył sucho Vader, dysząc. Stał wraz z admirałami Morckiem i Rogrissem w centrali dowodzenia na pokładzie stacji Executor’s Lair. Było to miejsce, w którym Maarek Stele, była Ręka Imperatora, a ostatnimi czasy główny pilot i naukowiec Centrali, przedstawiał im swój kolejny plan. Wszystko wskazywało na to, że pretenduje również do roli naczelnego specjalisty od misji specjalnych, chociaż wszyscy, z Vaderem włącznie, sądzili, że chce w ten sposób zrównoważyć w oczach swoich przywódców, a przede wszystkim własnych, porażkę na Duro. Ambicja Stele’a była ogromna, a przy takich rozmiarach mogła stać się groźna. Dlatego Vader sądził, że lepiej dać jej upust. - Zdaję sobie z tego sprawę.- odparł Maarek, a na jego twarzy zagościł doskonale wszystkim znany, złośliwy uśmieszek.- Dlatego to nie ja tam polecę, tylko Pekhratukh. - Na twoim miejscu byłbym ostrożny.- stwierdził Morck.- To nasz najlepszy Noghri, a posłucha tylko Dartha Vadera. - Dlatego potrzebna mi twoja pomoc, panie.- Stele zwrócił się uniżenie do Czarnego Lorda.- I, co najważniejsze, twoja aprobata. Vader znał jednak Stele’a zbyt długo, żeby wierzyć w jakąkolwiek służalczość z jego strony. W głębi duszy byłej Ręki Imperatora czuć było zepsucie i pogardę dla władzy, której służył. Właściwie dla jakiejkolwiek władzy. Aura Stele’a przypominała natomiast czarną, lepiącą się maź, oklejającą wszystko, z czym się zetknie. Być może pilot traktował teraz przywódców Executor’s Lair jako swoich sojuszników, jednak widać było, że nie czuje przed nimi żadnego respektu. Zupełnie, jakby zamierzał wykorzystać ich do jakichś własnych celów, niczym narzędzie, które można wyrzucić, gdy się zużyje. Co to za cel? Vader nie wiedział, i prawdę powiedziawszy, nie miał ochoty brudzić się w smolistej aurze Maareka. Mogło to być wyniszczenie znienawidzonych przez niego Jedi, a może coś innego, w każdym razie Czarny Lord czuł, że może te cele popierać, o ile są zbieżne z jego własnymi. Potem, niestety, przydatność Stele’a się skończy i trzeba będzie go wyeliminować. Dlatego pewnie była Ręka Imperatora chciała być niezastąpiona; gwarantowało jej to nietykalność. - Nie dam ci jej, dopóki nie przedstawisz szczegółowego planu.- odparł w końciu Lord Vader, dysząc ciężko.- A przede wszystkim, jak masz zamiar się tam dostać. - Służę.- Maarek ukłonił się, ale z jego twarzy ani na chwilę nie zniknął perfidny, a nawet trochę złowrogi, uśmiech.- Otóż jak wiecie, „Drider” zestrzelił nad Exaphi patrolowiec klasy Firespray, będący osobistym statkiem Boby Fetta. To, co z niego zostało, udało się ściągnąć do hangaru, zanim nasz jedyny ocalały niszczyciel wszedł w nadprzestrzeń. - Bez złośliwych przesłanek, Stele!- warknął Vader, czując, że ostatnie zdanie wypowiedziane zostało pod jego adresem.- Bo twoja przydatność może się skończyć! - Proszę o wybaczenie.- rzucił ironicznie Maarek, podchodząc do iluminatora. Morck nie musiał władać Mocą, żeby zauważyć, że w hebanowym olbrzymie gotuje się krew. Pamiętał, jak Czarny Lord wykończył w napadzie furii Gouwa i Radana Rexa, wolał więc się nie wychylać. Wiedział, że jest potrzebny Darthowi Vaderowi, ale znał też granice jego cierpliwości. Które coraz bardziej się zacierały. - Boba Fett dbał o swój statek.- kontynuował Stele, wpatrując się w przestrzeń za iluminatorem. Był to zabieg czysto kurtuazyjny, gdyż Centrala miała włączone pola maskujące, przez co ani ona nie była widoczna, ani z niej nie dało się niczego dostrzec.- Wzmocnione wsporniki sterowni oparły się nawet turbolaserom. Z reszty statku niewiele ocalało, poza podstawowymi komponentami komputera pokładowego. - A w nich zachowała się zapasowa kopia archiwum Fetta.- dodał Rogriss. - Właśnie.- Stele zgodził się z admirałem.- Po przeniesieniu szczątków na „Arkę” nasz nadzorca stoczni oddał rdzeń pamięciowy komputera do rekonstrukcji. Tu jednak zaczęły się schody. Boba Fett wyposażył swoje archiwa w solidne zabezpieczenia przed nieproszonymi gośćmi, w większości przypadków kasujące zawartość pamięci lub powodujące autodestrukcję systemu. Co prawda część z nich uległa zniszczeniu wraz z eksplozją statku, ale też zabrała z sobą większą ilość zasobów pamięci. Ich rekonstrukcja może potrwać wiele miesięcy, a i wtedy nie będziemy mieli pewności, czy jest kompletna. - Do rzeczy, Stele.- Vader zaczynał się naprawdę niecierpliwić.- Jaki związek ma statek Fetta z tym, co chcesz zrobić? Maarek już miał na końcu języka jakąś uszczypliwą uwagę, ale postanowił zachować ją dla siebie. - Z tego, co już udało się uzyskać z komputera Boby Fetta,- kontynuował.- można skompletować dwa istotne pakiety informacji. Pierwszy z nich dotyczy wszystkiego, co nasz łowca nagród wiedział o systemach uzbrojenia oraz stanie liczebnym Zespołu Uderzeniowego Starfall.- uśmiechnął się złośliwie.- Wiadomość raczej nieprzydatna, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że cała flotylla została zniszczona nad Exaphi. Natomiast drugi zestaw – i to nas bardziej interesuje – dotyczy spostrzeżeń Fetta na temat systemów obrony kilku ważnych republikańskich planet, przede wszystkim Noquivzora.- uśmiechnął się złowrogo.- Wynika z nich, że systemy bezpieczeństwa mają zakodowany uniwersalny kod, który przysługuje niektórym statkom dyplomatycznym.- odwrócił się do zgromadzonych i zmrużył oczy.- W praktyce ten kod mógł wprowadzić tylko Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi… albo prezydent Nowej Republiki. - I dlatego przez cały czas każesz torturować Fey’lyę!- domyślił się Morck.- Chcesz wycisnąć z niego ten kod! - Nie.- odparł krótko Stele, a jego mroczna aura jeszcze bardziej ściemniała.- Ja chcę go złamać! Chcę, żeby kwilił, błagając, byśmy zechcieli poznać jego tajemnice! I muszę przyznać, że nieźle idzie. - Ty to po prostu robisz dla przyjemności.- rzucił Rogriss, nie ukrywając obrzydzenia; zawsze preferował raczej bardziej humanitarne sposoby prowadzenia wojny. O ile wojnę dało się prowadzić humanitarnie. - Nawet jeśli, to co za różnica?- Maarek wzruszył ramionami.- W każdym razie, już chyba wiecie, co chcę zrobić. - Tak.- rzucił zwięźle Vader.- Nie sądzę jednak, żeby to Pekhratukh miał wykonać to zadanie. Znacznie lepiej by było, gdybyś sam się tym zajął. Umiejętności kogoś władającego Mocą byłyby bardziej na miejscu. - Wykluczone.- rzekł Stele, odwracając się do iluminatora.- Tylko ja mogę skutecznie poprowadzić defensywę myśliwską na wypadek szturmu. Gdyby mnie tu nie było, a Nowa Republika przypuściła atak, stracilibyście ten atut. - No to Firehead.- nie dawał za wygraną Rogriss.- Też pewnie by się nadawał… - Pekhratukh jest naszym najlepszym specjalistą od ucieczek.- przerwał mu Stele.- W razie niepowodzenia nie trzeba się martwić, że nie da rady się wykaraskać. A nawet jeśli, to obawiam się, że to niemożliwe.- uśmiechnął się do siebie.- Firehead właśnie odleciał z Executor’s Lair. Wszyscy poruszyli się, zaskoczeni. Nawet Vader uprzednio nie zauważył, że mroczna, wściekła aura Ho’Dina znalazła się poza Centralą. Widocznie Rov postanowił zacząć działać na własną rękę, co niekoniecznie musiało być zgodne z tym, co planował Czarny Lord. On i jego Durron jeszcze mi za to zapłacą, pomyślał zakuty w mroczną zbroję olbrzym, niech tylko tu wrócą! - Co mu strzeliło do łba!?- admirał Morck miał co do Fireheada podobne odczucia, co Mroczny Lord Sith.- Tak bez jakiegokolwiek uprzedzenia… - Mam nadzieję, że nie wziął Pogromcy Słońc.- rzekł Vader, a pozostali spojrzeli na niego z niedowierzaniem. Tylko Stele niezmiennie wpatrywał się w bezużyteczny iluminator.- Zespolił się z duchem Kypa Durrona.- wyjaśnił Czarny Lord.- A Kyp Durron miał szczególne upodobanie w lataniu Pogromcą. - Nie.- powiedział Stele.- Poleciał prosto na wektor skoku. Zapewne wziął swojego TIE Phantoma. Pogromca Słońc leży spokojnie w dokach. - Racja.- rzekł Vader, spoglądając oczami Mocy w stronę aury Fireheada. Nawet nie skręcił w stronę stoczni. - Niech leci.- rzucił spokojnie Maarek.- I tak nie mógłby wziąć udziału w tej misji. Jest bowiem jeszcze jeden jej aspekt, o którym za chwilę wam powiem… Rov Firehead skierował całą moc do swoich podwójnych silników jonowych i przemknął przez układ Corelli. Wyczuł, że Lord Vader i pozostali wiedzą już o jego odlocie, ale mało go to obchodziło. Czuł, że najchętniej rozwaliłby całe Executor’s Lair, żeby nikt już mu nie mówił, jak ma postępować i co jest do zrobienia. Denerwowało go to. Jak wszystko zresztą. Czuł przez Moc, że przywódcy Centrali nie pochwalą, a wręcz potępią jego samowolę, a może nawet wyślą za nim pogoń. Na myśl o tym odruchowo chwycił za rękojeść swojego miecza świetlnego, a poziom wściekłości i nienawiści skoczył. Mogą mu przeszkadzać, sprawiać kłopoty, i wiedział, że dopóki im nie udowodni, że jest najpotężniejszy, nadal będą go tłamsić, pomiatać nim. Któregoś dnia, powiedział sobie, będę najpotężniejszym Lordem Sith w historii! I nikt, nawet Vader, nie będzie mógł mi mówić, co mam robić! Sam będę decydował, co jest dobre, a co złe! Negatywne emocje kotłowały się w nim, a gniew rósł dopóty, dopóki nie natrafił na twarde, mentalne zapory, chroniące Fireheada przed ostatecznym szaleństwem. Nie były to jednak naturalne tamy; zostały wypracowane, a wręcz ukształtowane, przez szkolenie Sith oraz kilka lekcji posłuszeństwa, jakie zwykł dawać mu Vader. Ponad gniewem, złością i nienawiścią osobliwy Ho’Din wierzył jeszcze w wyuczone, święte zasady Bractwa Sith, które mówiły, że pod żadnym pozorem nie można wymówić posłuszeństwa swojemu panu. A panem tym był zawsze Mroczny Lord Sith. Darth Vader. Coś jednak, prawdopodobnie duch Kypa Durrona, mówiło mu, że ta zasada traci ważność, kiedy Mroczny Lord Sith staje się stary i słaby, albo kiedy jego działania destruktywnie wpływają na jego Bractwo. Lord Sith mógł więc się sprzeciwić, jeśli tego wymagała sprawa. A Firehead czuł, że zabijając Anakina Solo przysłuży się ciemnej stronie lepiej, niż gdyby miał słuchać rozkazów Lorda Vadera. Kyp Durron też tak sądził. Podstawowym problemem było jednak odnalezienie młodego Anakina Solo. Opętany przez ciemną stronę syn Hana i Leii mógł być praktycznie wszędzie. Firehead postanowił zdać się na Moc. Wybrał z komputera nawigacyjnego współrzędne losowego systemu gwiezdnego, do którego można się było dostać z Corelli, po czym wpisał je do pamięci, sprawdzając przy okazji, co to za układ. - Atzerri.- syknął kpiąco.- Co to w ogóle za dziura? Nie zniechęcił się jednak. Skoro Moc podpowiedziała mu, że właśnie tam ma lecieć, to nie powinien narzekać. Nawet jeśli pozornie nie ma tam nic godnego uwagi, to mimo wszystko powinien odwiedzić ten system. Co prawda istniało prawdopodobieństwo, że w przypadku tego losowania nie było żadnej ingerencji ze strony Mocy, ale Rov Firehead był zbyt pewny swojego doświadczenia i umiejętności, żeby brać pod uwagę taką ewentualność. Nie, Moc była z nim i w nim, a on był w Mocy i nią się kierował. Nie mogła go zawieść. Skierował więc swojego Infiltratora Sith na odpowiedni wektor skoku, po czym uruchomił hipernapęd. TIE Phantomem trochę zatrzęsło, ale zaraz potem gwiazdy za iluminatorem rozciągnęły się i pojazd zniknął w nadprzestrzeni, pozostawiając układ Corelli za sobą. Kilka batalionów szturmowców wchodziło równym krokiem po rampach promów klasy Gamma, dając tym samym imponujący pokaz dyscypliny i gotowości bojowej. Kir Kanos przechodził między poszczególnymi rzędami, obserwując całe przedstawienie. Poruszał się żwawym, pewnym krokiem, niczym gotowa na wszystko maszyna do zabijania, którą w istocie był. Przeszedł jeszcze kilkanaście metrów, po czym zatrzymał się, żeby spojrzeć na odlatujące już promy i niewielką grupę następnych transportowców, które właśnie przyleciały. Gdzieś dalej w prefabrykowanych kontenerach upychano kolejne transportery typu AT-AT i AT-ST, a po drugiej stronie ogromnego hangaru centrum szkoleniowego Executor’s Lair na pokład innego krążownika wprowadzano droidy bojowe SD-11. Mobilizacja szła pełną parą. Kanos westchnął, odwracając się w stronę iluminatora. Asteroida, na której się znajdowali, była częścią kompleksu stoczniowo-treningowego, jaki zbudowano wokół centralnej stacji Executor’s Lair. Obecnie orbitowała ona wokół przypominającego sztuczne słońce tworu, zapożyczonego ze światostatku Pełnomocnika Sprawiedliwości Hethrira. Nieopodal, w punkcie, w którym kiedyś znajdowało się inne sztuczne słońce, Glowpoint Stacji Centerpoint, budowano właśnie jakąś dziwną konstrukcję, której projektantem był Givin kierujący stocznią. A dookoła stacjonowało bez mała trzydzieści niszczycieli klasy Imperial i osiemdziesiąt krążowników typu Strike. To było coś, czego zawsze szukał Kanos. Enklawa Imperium, miejsce, gdzie Nowy Ład wciąż żyje, a uosobienie imperialnej doktryny wojennej w postaci Dartha Vadera stoi na czele armii, której nie powstydziłby się sam Imperator. Sukcesja Executor’s Lair zdawała się postępować, a ciemna strona Mocy, która zawsze napędzała machinę militarną Imperium, rosła w siłę. Potęga imperialnej siły bojowej była jak dotąd, jeśli nie liczyć porażek na Roon, Exaphi i Myrkr, niezwyciężona. Nowa Republika była w odwrocie, a do Lorda Vadera przyłączały się coraz to nowe światy. Właściwie nie mogło być lepiej. Więc czemu Kanos nie czuł się spełniony? Wreszcie był narzędziem Nowego Ładu, dowodził armią, która nie miała sobie równej. Czemu więc nie było w nim tej radości, tej satysfakcji, jaką czuł, pozostając w służbie Palpatine’a? Czyżby Executor’s Lair nie było jednak tak zbliżone do Imperium, jak uważał? Czy może brakowało mu czegoś innego? A jeśli tak, to kogo? Czyżby Mirith Sinn? Nie, Kanos wiedział, że w przypadku Imperialnego Czerwonego Gwardzisty emocje nie mogą wpłynąć na poczucie spełnienia, a o miłości w ogóle nie może być mowy. Czy zatem chodzi o jego braci Gwardzistów albo mistrza Kennede? To też wątpliwe; Kir już dawno pogodził się z ich śmiercią. Więc co? A może w Executor’s Lair było coś, co Kanos odrzucał ze swojej wizji Imperium? Nie, to niemożliwe, pomyślał. Darth Vader był, jest i będzie ucieleśnieniem idei Nowego Ładu, siły, potęgi i władzy, której od zawsze służył. Spełnieniem marzeń i nadziei Kira było znalezienie się właśnie pod takim dowództwem. Nie, to nie Czarny Lord. Coś innego musi się nie zgadzać. Ale co? Rozważania przerwało mu mruczenie komunikatora. Szybkim, machinalnym ruchem Kir Kanos odpiął go od pasa i zbliżył do ust. - Słucham.- rzucił obojętnie. - Generale, trzy niszczyciele klasy Imperial zakończyły już ładowanie zapasów.- zameldował przez komlink oficer dyżurny.- „Oliberator” jest jeszcze w trakcie uzupełniania paliwa. Mamy na niego czekać, czy już rozpocząć załadunek wojsk naziemnych? Kanos uśmiechnął się w duchu. Cztery niszczyciele, które oddelegowano pod jego dowództwo, miały wspomóc dość silną flotę, która zebrała się w sektorze D’Asty. Te oddziały, wspomagane przez prywatne floty z innych sektorów, między innymi Senexa, Juvexa i Antemeridiana, wyprowadzą atak na tyłach Nowej Republiki, zmuszając ją do rozdzielenia swoich sił. I chociaż Kir nie miał większego doświadczenia w walce w przestrzeni, to podstawy taktyczne znał i nie powinien popełnić żadnych kardynalnych błędów. A jeśli będzie miał przy sobie jeszcze Tava Kennede, to jego zadanie powinno okazać się prostsze, niż na to wygląda. Myśl o nadchodzącej kampanii po drugiej stronie galaktyki sprawiła, że na jakiś czas odsunął swoje rozważania związane z Executor’s Lair. - Tak, majorze.- odparł Kanos.- I niech „Obliberator” przyspieszy tankowanie. Wyruszamy jak najszybciej. - Tak jest, sir. - Jeszcze jedno.- dodał Gwardzista.- Proszę wygospodarować na niszczycielu dowodzenia miejsce dla dwunastu dodatkowych żołnierzy.- uniósł kąciki ust w lekkim uśmiech.- Leci z nami reaktywowana Imperialna Gwardia. ROZDZIAŁ 8 „Sokół Millennium” osiadł łagodnie na jednym z lądowisk Pałacu Imperialnego na Coruscant. Co prawda jego właścicielom oficjalnie nie przysługiwało używanie głównego pokładu dla statków dyplomatycznych, ale jeśli wziąć pod uwagę, że był to zarejestrowany pojazd Floty, dowodzony przez wysokich rangą wojskowych, a także przewożący byłą przewodniczącą Nowej Republiki, to kontrola lotów nad Imperial City nie robiła większych problemów. Zwłaszcza, że Han Solo, popierany żywo przez Chewbaccę, dość dosadnie oznajmił, że nie mają czasu czekać na dostęp do publicznych kosmoportów. Jacen i Jaina Solo oraz Danni Quee podeszli do rampy, zanim jeszcze dobrze opadła. Córka Hana i Leii nie do końca wiedziała, po co jej brat chciał zawitać na Coruscant, bo byli oni, wraz z badaczką z Belkadanu, bardzo tajemniczy. Tak bardzo, że Hana Solo zaczynało to już irytować. Oświadczył więc tylko, że Jacen i Danni mają trzy godziny na załatwienie swoich spraw, bo potem lecą bez nich. Najważniejsze było i jest uratowanie Anakina. Mistrz Ikrit postanowił poświęcić ten czas na medytacje, a Tahiri, po kilku próbach wyciągnięcia od Danni albo Jacena jakichś informacji na temat ich celu poszukiwań w stolicy, musiała zadowolić się krótką i ogólnikową wzmianką o zabraniu czegoś ze starego mieszkania. Jaina natomiast, chociaż pełna wątpliwości i niepewna tego, co jej brat bliźniak chce osiągnąć, zdecydowała się towarzyszyć mu w tym szybkim wypadzie do miasta. W końcu wiele razy zwiedzali je we dwoje i czuła przez Moc, że, nawet mimo obecności panny Quee, czułby się lepiej z siostrą u boku. - Jesteś tego pewna?- spytał Jacen, unosząc jedną brew. Wyczuł jednak, że jego siostra jest zdeterminowana do pomocy bratu, nawet, jeśli miałoby to oznaczać spóźnienie się na „Sokoła”, a tym samym wycofanie z poszukiwań najmłodszego Solo. - Jestem.- rzuciła tylko, poprawiając kosmyk włosów i schodząc po rampie. - Możemy nie zdążyć.- ostrzegła Danni, nieświadoma determinacji bliźniaczki Jacena.- My sobie poradzimy, a nie wierzę, że bardziej chcesz iść z nami, niż szukać twojego brata. - Masz rację.- rzekła Jaina, odwracając się do niej i uśmiechając lekko.- Ale jeśli nie pójdę z wami i nie będę was poganiać, na pewno się spóźnicie. A jeśli nie przestaniemy dyskutować o niczym, to na pewno nie zdążymy.- i poszła przed siebie, poprawiając rękojeść miecza świetlnego u pasa. Jacen i Danni spojrzeli na siebie, wiedząc, że Jaina ma rację. Solo uniósł brwi i wzruszył ramionami, po czym wraz z panną Quee pobiegli dogonić Padawankę Mary Jade Skywalker. Han i Leia siedzieli w kokpicie „Sokoła”, obserwując w milczeniu, jak ich dzieci wraz z Danni odchodzą w stronę turbowind. Co prawda Corellianin cały czas majstrował coś przy pulpicie, to kontrolując przepływ paliwa, to utrzymując silniki na cichym chodzie, ale nie były to rzeczy aż tak zajmujące, żeby nie mógł przy okazji zajmować się czymś innym. Właściwie „Sokół” po wydaniu mu kilku odpowiednich komend sam przechodził w stan natychmiastowej gotowości do lotu, ale Solo lubił mieć kontrolę nad tym, co się dzieje na jego statku. Ta kontrola nie była jednak wystarczająco absorbująca, żeby całkowicie zaprzątać jego świadomość. W rezultacie miał sporo czasu na myślenie. A miał o czym myśleć. Patrząc, jak Jacen i pozostali zjeżdżali turbowindą na dolne poziomy Pałacu Imperialnego, zastanawiał się, jakie licho przygnało ich tu, na Coruscant, bez konkretnego celu. A przynajmniej bez powodu bezpośrednio związanego z poszukiwaniami Anakina. Gdyby Han nie znał swojego syna, stwierdziłby, że albo dostał się pod zły wpływ młodej kobiety z Commenora, albo dostał jakiejś niezdrowej, chorobliwej ambicji. Jacen jednak zawsze był ponad to. Musiał mieć jakiś cel. Tylko jaki? I czemu o nim nie mówił? Leia z kolei zdawała się w ogóle nie przejmować tym, że ich wyprawa znów się opóźnia. Siedziała w fotelu drugiego pilota, co jakiś czas melancholijnie spoglądając za iluminator. Jej myśli, a także stoicki spokój, były dla Hana zagadką. Właściwie to nie bardzo wiedział, jak się do tego ustosunkować. Sądził, że los Anakina powinien bardziej niepokoić Leię, niż jego, a tymczasem on tu zjadał pazury, byle tylko skrócić sobie czas oczekiwania, a ona siedziała, jakby nigdy nic. Może stosowała się do zaleceń Jedi? - Chewie!- wrzasnął Han przez ramię, wołając przyjaciela, który właśnie sprawdzał przepustowość kanałów kompensacyjnych w górnej wieżyczce.- Były jakieś skoki napięcia w instalacji elektrycznej przy silnikach? Odpowiedziało mu przeczące warknięcie, przechodzące w krótki, ale treściwy, ryk. - To dobrze.- mruknął Solo, zerkając na Leię. Właściwie to krzyczał jedynie po to, aby przerwać niezręczną ciszę, panującą w kokpicie. Jego żona spojrzała na niego, uśmiechnęła się półgębkiem, po czym znów poczęła wpatrywać się w iluminator. Zrezygnowany Han rzucił okiem na panel łączności i spostrzegł coś, co na dłuższą chwilę przykuło jego uwagę. Co prawda lampka komlinku była ciemna, ale za to kontrolka oznajmująca jakąś wiadomość, odebraną przez antenę „Sokoła”, jarzyła się na zielono. Płonęła stałym światłem, co oznaczało, że przyszło więcej, niż dwie wiadomości. Zaintrygowany Solo włączył odtwarzanie i odwrócił się do ekranu łączności, obserwując przelatujące na nim linijki tekstu. - Luke napisał, że leci na Coruscant.- oznajmił.- Senat postawił Brakissa w stan oskarżenia. - To niedobrze.- rzekła Leia, odwracając się do męża. - Jest jeszcze wyciąg z naszego konta, na które wpłynęła moja kolejna wypłata…- powiedział Han, marszcząc czoło; to, że Flota jeszcze mu płaci, było co najmniej dziwne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż nie wykonuje dla niej żadnych konkretnych zadań.-…i prywatna wiadomość ze sztabu. Chewie, który akurat wszedł do kabiny pilotów, czyszcząc ręce jakąś szmatą, zamruczał z zaniepokojeniem. - Już daję to na ekran.- rzekł Han i po chwili na monitorze łączności pojawiła się twarz Devlikka o przenikliwym spojrzeniu. - Ta wiadomość jest kierowana bezpośrednio do generała Solo i komandora Chewbaccy.- powiedział oficjalnym tonem wizerunek admirała.- Generale, tu generał Goolcz. W związku z powrotem pańskiej żony do zdrowia sztab Sił Zbrojnych Nowej Republiki pragnąłby złożyć serdeczne gratulacje i wyrazić nadzieję, że w przyszłości obejdzie się bez podobnych problemów. Jednocześnie admirał Bel Iblis pragnąłby przypomnieć panu, że pomarańczowa datakarta, którą miał mu pan przynieść, jest mu obecnie bardzo potrzebna. Nalegałby, żeby pan jak najszybciej mu ją dostarczył. Dziękuję. Chewie zawarczał cicho, potem lekko chrząknął, a zakończył głośnym pomrukiem. Widać było, że mu się to nie podoba, i to bardzo. Han zastanowił się chwilę. Bel Iblis chciał jeszcze raz zobaczyć pomarańczową datakartę, którą sam mu kiedyś dał. To nie miało sensu. Zapewne więc w treści tego pozdrowienia było jakieś drugie dno, które miało zmylić ewentualny nasłuch. Zapewne starszy Corellianin wiedział, że Han będzie z Leią na Coruscant i postanowił przypomnieć im o zadaniu, do którego kiedyś ich wyznaczył. Chodziło o przekonanie kilku senatorów do osoby Bel Iblisa, który swego czasu popadł w niełaskę. Najwyraźniej teraz admirał potrzebuje poparcia w Senacie bardziej, niż kiedykolwiek. Była jeszcze inna sprawa. Skoro Bel Iblis postanowił nie odwoływać się wprost do zawartości pomarańczowej datakarty, musiał podejrzewać, że „Sokół Millennium” jest na nasłuchu. Ta myśl sprawiła, że Han poczuł na karku zimne krople potu. - Chewie…- zaczął.-…kiedy ostatni raz skanowałeś kadłub w poszukiwaniu pluskw? Ciche szczeknięcie oznaczało, że niecałe dwa dni temu. Han Solo podrapał się po brodzie. Skoro nie chodziło o nasłuch w „Sokole”… to może w sztabie? Pluskwa wtedy nie wchodziła w rachubę; wiadomości ze sztabu są kodowane bezpośrednio na stanowisku łącznościowca, a rozkodowanie możliwe jest tylko, jeśli znało się odpowiednią częstotliwość i najnowsze szyfry, a także posiadało odpowiednią autoryzację. W grę mogła wchodzić zatem tylko jedna opcja. Najgorsza z możliwych. Gdzieś w strukturach Nowej Republiki był szpieg. - O co chodziło Bel Iblisowi?- spytała miękko Leia, przywracając Hana do rzeczywistości. - Widzisz, kochanie, skoro już tu jesteśmy…- rzekł Han, wyciągając spod pulpitu pomarańczową datakartę.-…to może dałabyś radę skontaktować się z kilkoma senatorami i opowiedzieć im o pozytywnych cechach Bel Iblisa? - Myślę, że dałabym radę.- odparła spokojnie Organa Solo.- Lepsze to, niż czekanie. - Jesteś wielka.- Han uśmiechnął się szelmowsko, po czym pocałował ją w policzek.- Tu masz listę zainteresowanych.- dodał podając jej datakartę.- Wyrobisz się w trzy godziny? - Tylko, jeśli mi pomożecie.- odparła Leia, wkładając dysk do czytnika i przeglądając listę nazwisk.- Do niektórych będziemy musieli się przejść. - Doskonale.- rzucił Han.- Powiem Tahiri i Ikritowi, że na razie wychodzimy. Niech popilnują „Sokoła”. - Więc do dzieła.- rzekła Leia. To było dokładnie, to, czego śniadolicy mężczyzna oczekiwał. Te długie tygodnie, które spędził na ciężkich i wyczerpujących robotach, bez szemrania wykonując każdy poniżający rozkaz, jaki mu wydano, wszystkie siły wkładając w morderczą pracę przy wydobywaniu traxum, nie narzekając na nic… to wszystko wreszcie się opłaciło. Ten cały okres, w którym skrupulatnie układał swój plan, wymyślał sposoby, dzięki którym mógł wprowadzić go w życie, szukał i eliminował wszystkie błędy i niedociągnięcia, dopracowywał każdy szczegół najlepiej, jak mógł. A przy okazji rzeźbił. Teraz jednak był gotowy. I co ważniejsze, znalazł się w pomieszczeniu, w którym już go kiedyś zamknięto. Cały plan byłby znacznie uboższy, nie wspominając już o szansach powodzenia, gdyby nie mały szczegół, wyróżniający tę celę od wszystkich innych. Chodziło o grzyb. A raczej o pewien specyficzny gatunek pleśni, wytwarzający się w rzadko czyszczonych urządzeniach sanitarnych. Niewiele istot w ogóle odróżniało go od zwykłego grzyba, a ciemnoskóry więzień wiedział o jego specjalnych właściwościach tylko dlatego, że kiedyś o nim czytał. Otóż pleśń ta nie mogła się rozrosnąć w normalnych nieczystościach; musiała to być specyficzna mieszanka odchodów Majanów z Baroondy i ludzkich. Dlatego była tak rzadko spotykana; najwyraźniej jednak Executor’s Lair trzymało tu kiedyś jakiegoś Majana. A to było bardzo korzystne zrządzenie losu. Albo Mocy, jak to mówią Jedi. Najważniejsze były jednak specjalne właściwości, jakie posiadała owa baroondańska pleśń. Po pierwsze, kiedy już się zaczęła rozrastać, osadzała się na każdej ludzkiej nieczystości, rozrastając się jednocześnie. Po drugie, eksplodowała przy zetknięciu z prądem. I to było najistotniejsze. Śniadolicy mężczyzna doskonale wiedział, jak można to wykorzystać. Siedział obecnie na swojej pryczy i odkrajał kolejną warstwę drewna od rombu, który wyrzeźbił ostatnimi czasy. Na szafce obok odkładał drewniane igły, jednocześnie kontrolując ostrość swojego kozika. Wkrótce zbierze nim całą baroondańską pleśń z otworu sanitarnego, a potem przystąpi do wprowadzania swojego planu w życie. Na razie jednak czekał na właściwy moment, a jego twarz pozostała zimna i niewzruszona. Jedynie pojawiający się co jakiś czas błysk w oku mógł sugerować, że myśli więźnia krążą wokół spraw, które nie spodobałyby się jego oprawcom. Dla chłodnego i bezmyślnego oka kamery był on jednak tylko jeńcem, dłubiącym w kawałku drewna. Raltharan, rycerz Jedi rasy Kel Dor, leżał na dachu budynku nieopodal jednej z fabryk Loronar na planecie Grovin, trzymając przy oczach makrolonetkę i przyglądając się, jak na kolejny transportowiec ładowane są komponenty podstawowych okrętów wspomagania Imperium, krążowników klasy Strike. Zapewne transportowce leciały do kolejnej placówki Loronara, gdzie dołączano lub składano dalsze części, a potem do następnej i następnej… aż w końcu na jakiejś przemysłowej planecie, o której nikt teraz nie pamięta, wszystkie komponenty zostaną zmontowane w działające i w pełni sprawne okręty. Tylko, że nie będą to statki ogólnodostępne, albo licencjonowane przez Nową Republikę; ich podstawowym odbiorcą ma być Executor’s Lair. Z tego, co Raltharan ustalił, frakcja Lorda Vadera miała z nieznanych źródeł wystarczająco duży kapitał, aby uratować spółkę Loronar od bankructwa bez mała trzynaście lat temu, kiedy Nowa Republika nałożyła na firmę ogromne kontrybucje w zamian za sprzyjanie Seti Ashgadowi z Nam Chorios. Od tej pory zarząd Loronara sprzedaje Vaderowi swoje okręty po niezwykle atrakcyjnych cenach, mając przy okazji gwarancję, że Executor’s Lair zakupi każdy ładunek. Przy okazji Darth Vader przysłał Loronarowi własne siły stabilizacyjne i kontrwywiadowcze, mające zminimalizować ryzyko wykrycia całego precedensu przez kogoś z zewnątrz. Zupełnie, jak na Geratonie. I, podobnie, jak tam, jeden drobny szczegół naprowadził rycerza Jedi na trop Vadera. Raltharan był pewien, że jeśli uda mu się zakraść na jeden z transportowców, to może da radę odkryć miejsce, w którym krążowniki klasy Strike są składane. Wtedy wystarczy tylko powiadomić Nową Republikę i przejęcie lub zniszczenie całej flotylli okrętów mogących jej później zagrozić stanie się faktem. Jedi z Dorina schował makrolornetkę do torby i zeskoczył z budynku, po czym rozejrzał się dookoła i przebiegł kilkanaście metrów do następnej ściany. Słońce właśnie wschodziło, a on z oczywistych względów nie chciał, żeby przyłapano go na śledzeniu poczynań Loronara. Dlatego, jak gdyby nigdy nic, ruszył on deptakiem, udając, że jest tylko jednym z przechodniów, jacy o tej porze zaczęli pojawiać się na ulicy. Cały czas jednak szedł w stronę fabryki Loronara, chcąc w dogodnym momencie przemknąć na teren przedsiębiorstwa i wykonać swój plan. Po blisko półgodzinie, kiedy przechodził obok jednego z kruchych, prefabrykowanych budynków, jakich pełno na Grovinie, zaczął mieć wątpliwości. Zupełnie, jakby Moc ostrzegała go przed czymś, co czaiło się nieopodal. Raltharan przypisał to przeczucie zwiększonej aktywności strażników na terenie Loronara. Im bliżej był on swojego celu, tym bardziej to przeczucie nie dawało mu spokoju; tym bardziej, że nie do końca był pewien co do źródła swojego niepokoju. Zupełnie, jakby Moc ostrzegała go przed niebezpieczeństwem, którego nie było. Raltharan odruchowo położył dłoń na rękojeści miecza świetlnego, po czym kilkukrotnie rozejrzał się niespokojnie, poszukując potencjalnego zagrożenia. Może to były jakieś roboty? To by wyjaśniało, dlaczego nie ma ich w Mocy… Kel Dor podszedł do ściany, rozglądając się niepewnie. Rzadko się zdarzało, że walczył z przeciwnikami, których intencji nie mógł poznać. To było coś niecodziennego i… niespotykanego. Nie podobało mu się to. Nagle usłyszał chrupnięcie zza swojego karku. Odruchowo odwrócił się, łapiąc za miecz świetlny, ale czarna, uzbrojona w pazury ręka przebiła się przez kruchą, wapniową ścianę, łapiąc Raltharana za twarz, po czym ta sama ręka machnęła nim z całej siły w dół. Rycerz Jedi nawet nie wiedział, co go trafiło, kiedy przyrżnął twarzą w chodnik. Zanim zdążył podnieść głowę, coś dużego i czarnego przebiło się przez ścianę, kopiąc go jednocześnie w czaszkę. Walcząc z utratą przytomności, Raltharan usiłował sięgnąć Mocą do swojego oprawcy, lecz ku swojemu przerażeniu stwierdził, że nie może wyczuć jego intencji. Zresztą nie musiał, bo były oczywiste. Mroczny przeciwnik chciał go zabić. Kiedy odleciał pod wpływem silnego kopa groteskowego potwora o owadzich oczach, który go napadł, zdołał jeszcze przyciągnąć i uaktywnić swój miecz świetlny. Nie zdążył jednak nawet lekko nim machnąć, bo ogromny mutant skoczył na niego z niebywałą szybkością, czterema wyposażonymi w szpony kończynami orając wzdłuż jego ciała. Raltharan zszokowany wypuścił z ręki swój miecz świetlny, starając się złapać oddech. Bezskutecznie. Groteskowy olbrzym stanął nad nim wyprostowany i spojrzał na pazury u swojej stopy. Zaczepiła się o nie maska do oddychania Kel Dora, którą najwyraźniej przed chwilą zdarł. Obecnie Jedi z Dorina krztusił się i dławił, usiłując zaczerpnąć chociaż łyk przefiltrowanego powietrza, do jakiego przywykł oddychać. Lugzan wiedział, że to nie koniec. Raltharan mógł wpaść w leczniczy trans Jedi i przez jakiś czas obyć się bez swoich gazów. Może i nie miał wystarczająco dużo siły, ale zmutowany Reborn wolał nie ryzykować. Przy użyciu Mocy przyciągnął miecz świetlny rycerza z Dorina, po czym wbił go prosto w klatkę piersiową wijącej się ofiary. Ciało Raltharana wpadło w enigmatyczne drgawki, ale właściwie już uciekało z niego życie. I nie było dla niego ratunku. Lugzan rozwinął skrzydła i odleciał w stronę swojego promu klasy Sentinel, zostawiając wbite w ciało Kel Dora błękitne ostrze. Ulica jeszcze przez długi czas pozostawała pusta, a w Mocy odbijało się tylko echo dokonanej zbrodni. Corran Horn podniósł nagle wzrok, co nie umknęło uwadze jego żony, Mirax, leżącej obok na małżeńskim łożu w ich apartamencie na Coruscant. Czuła, że mięśnie męża mimowolnie się napinają, a brwi zaczynają drżeć. Podejrzewała, że stało się coś okropnego. - Kochanie…?- spytała zaniepokojona. - To Raltharan.- rzucił Corran, wstając.- Nie żyje. Mirax spojrzała na niego, zaskoczona. Corran był kiedyś mistrzem Raltharana, więc wykształciła się między nimi specyficzna więź, którą obaj rycerze Jedi kultywowali, wiedząc, że jest ona oznaką lepszego zespolenia z Mocą. Nic więc dziwnego, że Corran od razu wyczuł, że jego dawnemu padawanowi coś się stało. Ale żeby od razu nie żył? - Jesteś pewien?- spytała, obserwując, jak jej mąż wrzucał na siebie w pośpiechu ubrania. Nie pofatygował się nawet, żeby włączyć światło. - Weź Jysellę i lećcie do Boostera.- Horn zignorował pytanie żony.- Tam będziecie bezpieczni.- podszedł do łóżka i pocałował ją w policzek, jednocześnie wyjmując spod poduszki miecz świetlny.- Ja muszę to wszystko sprawdzić. - Kiedy wrócisz?- spytała Mirax, narzucając szlafrok.- Czy ojciec ma czekać na ciebie na „Errant Venture”, czy przylecisz tutaj? - Spotkamy się u twojego ojca.- odparł Corran, podchodząc do drzwi.- Jeszcze się skontaktujemy.- obiecał, po czym spojrzał na nią poważnie, a przez jego twarz przemknął cień smutku.- Gdybym nie wrócił, wiedzcie, że was kocham. - Nie mów tak…- zaczęła jego żona, ale Corran już pobiegł w stronę wyjścia z mieszkania. Mirax Terrik Horn miała nieodparte wrażenie, że widzi go po raz ostatni. ROZDZIAŁ 9 Drzwi od apartamentu rodziny Solo rozsunęły się z sykiem i Jacen, Jaina oraz Danni weszli do środka. Od razu uderzył ich schludny porządek i czystość, jaka panowała w przedsionku i dalszych pomieszczeniach; nic tu się nie zmieniło od czasu, kiedy byli tu po raz ostatni. Zupełnie, jakby wyszli stąd przed chwilą i wrócili, bo zapomnieli zabrać kluczy albo czegoś takiego. W galaktyce nie rozpętała się straszliwa wojna, Darth Vader nie wrócił, ich matka nie przeszła kilkumiesięcznej śpiączki, Boba Fett nie zginął, wielu Jedi nie poległo na Yavinie ani na Roon, serum Maareka Stele’a nie zabiło Mocy w wielu młodych adeptach Akademii, a Anakin… No cóż, Anakin wciąż byłby z nimi. Nie to było już zupełnie inne miejsce. Zbyt wiele się dookoła zmieniło. Zbyt wiele zmieniło się w nich. - Dzień dobry, w czym mogę…- usłyszeli z głębi pokoju gościnnego i po chwili ich oczom ukazał się C-3PO; to zapewne on odpowiadał za utrzymywanie porządku w apartamencie. Chociaż wydawało się to niemożliwe, Jacen i Jaina przez to wszystko zupełnie o nim zapomnieli.- Och, wielkie nieba! Panicz Jacen i panienka Jaina! Jak długo państwa nie było! Nie wiedziałem, co robić. Nikt tu nie zaglądal, a informacje miałem nikłe… siedziałem więc i utrzymywałem mieszkanie w należnym porządku, czekając… - Już dobrze, Threepio.- przerwała mu Jaina z uśmiechem.- Już jesteśmy. Niewiele mamy czasu, bo musimy lecieć, ale wrócimy, jak tylko to będzie możliwe. - Och nie!- zaskomlał droid.- Zamierzają państwo znowu mnie tu zostawić!? Nie, błagam was! Tak się bałem o Artoo i o was… nie zniosę tego… - Nie bój się, Threepio.- Jaina protekcjonalnie położyła mu rękę na ramieniu.- Doskonale się spisujesz tutaj, dbając o nasze mieszkanie. Rób tak dalej, to dla nas bardzo ważne.- uśmiechnęła się do niego najpiękniej, jak potrafiła.- Obiecuję, że wrócimy tak szybko, jak się da. - No… dobrze, panienko Jaino.- rzekł 3PO po chwili milczenia, po czym spojrzał na Danni. Zupełnie, jakby dopiero teraz ją zauważył.- O, widzę, że mamy gościa. Może zaparzyć kafeiny? Pozwolę sobie zauważyć, że podczas nieobecności moich państwa nauczyłem się ponad miliona sposobów robienia… - W porządku, Threepio.- przerwał mu Jacen.- Zrób nam po filiżance. - Dobrze, paniczu Jacen.- powiedział skwapliwie droid i poczłapał do kuchni. Jacen nie czekał, aż droid uwinie się z kafeiną, tylko od razu, szybkim krokiem, skierował się do pokoju rodziców. Tam, o ile dobrze pamiętał, jego matka schowała swój stary miecz świetlny, który dostała od swojego brata. Jeden rzut oka powiedział młodemu Solo, że 3PO równie starannie dbał o porządek tutaj, jak i w pozostałych pomieszczeniach apartamentu. Nie miał jednak czasu na zachwycanie się czystością; szybkim ruchem wysunął jedną szufladę z ubraniami, przetrząsnął ją i wsadził na miejsce. Potem to samo zrobił z drugą i trzecią. Danni i Jaina, które weszły w tym czasie do pokoju, zajęły się łóżkiem i szafą z sukniami. Panna Quee miała pewne obiekcje, czy wypada jej grzebać w ciuchach matki przyjaciela, ale w mieli zbyt mało czasu, żeby bawić się w podobne ceregiele. - To był ten Threepio, o którym mówiłeś?- spytała, przetrząsając kolejne z niezliczonych ilości sukni Leii.- Nie sprawiał wrażenia aż tak gadatliwego. - Jak to nie?- zdziwił się Jacen, zaglądając do kolejnej szuflady.- Od razu, jak weszliśmy, rozgadał się jak najęty. - Może po prostu się stęsknił.- podsunęła Danni.- Chcecie powiedzieć, że on tak zawsze? - Zawsze.- odparli zgodnie Jacen i Jaina. - No to macie wesoło, nie ma co.- skomentowała panna Quee, zamykając szafę. Jacen natomiast wyczul nagłą zmianę emocji u swojej siostry i odwrócił się w jej stronę, w tej samej chwili, kiedy rzuciła tryumfalne: - Znalazłam!- po czym spojrzała na Jacena, i, podając mu miecz, który schowany był w skrytce pod łóżkiem, spytała:- Tylko nadal nie wiem, po co ci on potrzebny. - Widzisz,- zaczął młody Solo.- kiedy Shira Brie wróciła na jasną stronę, przekazała Corranowi Hornowi i Kamowi Solusarowi całą swoją wiedzę odnośnie biczów świetlnych. Sposób ich budowy, a także listę materiałów, jakie są do tego potrzebne, Kam przekazał mnie. Dlatego potrzebny był mi pierwszy miecz świetlny matki. - Nadal nie bardzo rozumiem.- rzekła Jaina, krzyżując ręce. - Rzecz w tym, że wujek Luke wmontował w ten miecz kryształ Kaiburr, który znalazł w świątyni Pomojemy na Mimban. Te kryształy mają bardzo interesujące właściwości. Po pierwsze, zwiększają wrażliwość na Moc posiadacza w miejscu, w którym powstały. Po drugie, mogą zapewnić łączność z dowolnym duchem, który wyrazi na to ochotę. - Jak to?- zdziwiła się Jaina.- Wujek Luke nigdy o tym nie mówił. - Mi kiedyś wspomniał.- odparł Jacen.- Podobno w starciu z Lordem Vaderem na Mimban wszedł w niego duch Obi-Wana Kenobiego. Poza tym Shira twierdzi, że kiedy była Lumiyą, wstąpił w nią duch zmarłego przed tysiącem lat Mrocznego Lorda Sith, kobiety znanej jako Darth Rain. Więc obie wersje się potwierdzają.- spojrzał na miecz swojej matki.- Poza tym, kryształ Kaiburr, jest podstawowym komponentem bicza świetlnego. - A więc to o to chodzi.- rzuciła Jaina, a jej aura nagle rozjaśniła się zrozumieniem.- To po to chcieliście z Danni przylecieć na Coruscant! - Przepraszam bardzo.- wtrącił się 3PO, który właśnie wszedłz tacą i trzema filiżankami kafeiny.- Ale czy szanowna pani nazywa się Danni? Danni Quee? - Tak.- zdziwiła się młoda kobieta z Commenoru.- Skąd wiesz? - Z całym szacunkiem, ale kiedy państwa nie było, przychodziły do domu różne wiadomości. Jedna z nich, co mnie nieco zdziwiło, była zaadresowana do pani doktor Danni Quee z korporacji ExGal. Podobno była pani widziana po raz ostatni w towarzystwie przedstawicieli rodziny Solo, a nie ma pani własnego komunikatora, więc wiadomość przysłano na prywatny numer pani Leii. Korporacja chce, żeby w najbliższej wolnej chwili złożyła pani wyczerpujący raport z wydarzeń na planecie zwanej Belkadan i ogólnym charakterze działalności przedstawiciela tejże firmy w szeregach stronnikow Nowej Republiki. Danni patrzyła na droida, zaskoczona. Nie sądziła, że po tym, co się stało na Belkadan, jej korporacja jeszcze się o nią upomni, Myślała, że spisała ją na straty, wraz ze wszystkimi członkami zespołu badawczego. A jednak ExGal nie zapomniała o niej, wręcz przeciwnie – żąda wyjaśnień. I Danni czuła, że musi im je złożyć, choćby to miało się odbyć kosztem wzięcia udziału w wyprawie Jacena i jego rodziny. Obowiązek przede wszystkim, a Danni Quee nie należała do osób, które zaniedbują swoją pracę. - Jacenie,- rzekła miękko.- wybaczysz mi, jeśli nie będę wam towarzyszyć w dalszej podróży? - Chyba nie mam wyjścia.- odparł młody Solo spokojnie, ale też z lekkim smutkiem. Miał nadzieję, że jego przyjaciółka, osoba, z którą się bardzo dobrze czuł i wiedział, że może na niej polegać, będzie z nim aż do końca. Ale musiał uszanować jej decyzję.- Odprowadzisz nas chociaż do „Sokoła”? - Myślę, że to da się zrobić.- odparła Danni. Kiedy Gavin, ziewając głośno, wszedł na salę odpraw w sztabie Sił Zbrojnych Nowej Republiki, wszyscy pozostali członkowie Eskadry łotrów już tam byli. Zawstydzony, że generał Antilles i pozostali czekali wyłącznie na niego, usiadł gdzieś w końcowym rzędzie obok Xarrce i postanowił nie rzucać się w oczy. Wedge najwyraźniej go nie zauważył, bo dyskutował o czymś na stronie z admirałem Kre’feyem. Sama obecność bothańskiego oficera wystarczyła, żeby uznać sprawę za poważną. Bardziej, niż sugerowałoby to wezwanie, wysłane na jego prywatny domowy terminal komputerowy. W pomieszczeniu, poza pilotami Eskadry Łotrów, obecny był wspomniany admirał, kilku techników, a także dwóch czy trzech niższych rangą oficerów Floty, którzy najwyraźniej towarzyszyli Bothaninowi. Gavin musiał przyznać, że, po serii zakonspirowanych narad i zebrań przed puczem oraz na Anoth, miło znów siedzieć w normalnej sali odpraw, w normalnej atmosferze, bez obaw, że karty historii mogą uznać ich za odszczepieńców i wywrotowców. To było, mimo wszystko, uspokajające uczucie. W sali dało się zauważyć jednak pewien istotny szczegół, który przykuł uwagę Darklightera. Po pierwsze, nigdzie nie było Corrana. Gavin doszedł do wniosku, że pewnie sprawy Jedi były ważniejsze i Wedge, po raz kolejny zresztą, zezwolił mu na chwilową przerwę w obowiązkach pilota eskadry. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie dwoje nowych pilotów, siedzących razem z Łotrami. Pilot z Tatooine znał ich osobiście: jednym z nich był Klatooinianin Vurrulf, kilkukrotnie zmieniający szwadrony, kiedyś dostał się nawet do ich eskadry, a drugą kobieta rasy Chevin, Pedna Scotian, która latała z nimi kiedyś, podczas polowań na Warlorda Zsinja. Później odeszła ona z grupy, znajdując sobie miejsce w Skrzydle Pasha Crackena, ale po rozbiciu tych dywizjonów nad Duro najwyraźniej pozostała bez formacji. Darklighter odruchowo się skrzywił, a przez jego twarz przemknął cień, kiedy przypomniał sobie o tym, co Flota Executor’s Lair zrobiła Pashowi. Po kilku tygodniach, kiedy zebrano już wszystkich pilotów ocalałych z tej potyczki, wyszło na jaw, że Cracken został przypadkiem zestrzelony przez jednego z TIE Defenderów. Zginął, tak, jak żył; za sterami myśliwca. No cóż, pomyślał Gavin, chyba lepiej zginąć tak, niż w jakikolwiek inny sposób. - Skoro już wszyscy jesteśmy,- zaczął Wedge, kiedy dostrzegł, że wysoki mężczyzna z Tatooine zajął już miejsce na sali.- najwyższa pora wyjaśnić wam, co jest grane. Przedtem musimy jednak uporać się z pewnymi zmianami personalnymi, jakie nas dotknęły.- spojrzał na Vurrulfa i Pednę Scotian.- Po pierwsze, jak zauważyliście, nie ma z nami Corrana. Wysłał mi wiadomość, że nie może brać udziału w tej misji, ponieważ jego przyjaciel, Raltharan, został zabity na Grovinie. - Raltharan był Jedi.- zauważył Ooryl.- Kto byłby w stanie go pokonać? - Darth Vader, Rov Firehead albo każdy inny adept ciemnej strony przy Executor’s Lair.- odparła opryskliwie Shira.- Echo śmierci Kel Dora rozniosło się po Mocy bardzo gwałtownie, więc musiał zostać szybko i bestialsko zamordowany. - To racja.- zgodził się Wedge.- Corran podejrzewa, że to nie był przypadek. Ktoś zaczaił się na Raltharana. Prawdopodobnie ten sam ktoś zagraża innym Jedi. W sali rozległa się kakofonia podnieconych i zaniepokojonych szeptów i szmerów, które generał Antilles musiał uciszyć kilkukrotnym stuknięciem wskaźnika o blat holoprojektora. - Dobra, ale w tym momencie jesteśmy zmuszeni pozostawić tę sprawę Jedi.- powiedział, kiedy wszyscy zamilkli.- Nas interesuje teraz przede wszystkim obecne zadanie. Ze względu na obowiązki, które powierzył mi admirał Bel Iblis, nie będę mógł lecieć z wami. Pomieszczenie znów przeciął pełen zawodu, pretensjonalny szum, który Wedge ponownie musiał uciszać. - Nie narzekajcie tak.- rzekł.- Ile to lat lataliście beze mnie. Teraz będzie podobnie. Komandor Tycho przejmie obowiązki Dowódcy Łotrów. Wes, niezmiennie będziesz jego skrzydłowym. Pedno, wejdziesz do eskadry jako Łotr Trzy, Hobbie, zostajesz przy Łotrze Cztery.- Scotian i Klivian kiwnęli głowami.- Inyri i Keir będą kolejno Łotrem Pięć i Sześć. - Panie generale,- zaczął mężczyzna z Churby oficjalnym tonem.- Czy to aby rozsądne, aby dawać mnie, jako skrzydłowego? - Coś nie tak, poruczniku Sandage?- zdziwił się Antilles. - Nie, po prostu nie jestem przyzwyczajony do powtarzania cudzych manewrów.- Keir wzruszył ramionami. - No to się będziesz musiał przyzwyczaić.- rzucił Wedge.- Inyri jest może młodsza stażem, ale brała czynny udział w życiu eskadry znacznie dłużej. Będziecie się doskonale uzupełniać wiedzą i doświadczeniem. - A czemu nie mogę latać, jak dotychczas, z Donosem?- zaprotestował Sandage. - Ponieważ postanowiłem, w uznaniu zasług Myna, przekazać mu dowodzenie w parze Siedem-Osiem, razem z Xarrce.- rzekł Antilles, siląc się na spokój.- Z kolei porucznik Huwla zajmie się ubezpieczeniem logistycznym eskadry. Może być? - Ja nie mam nic przeciwko temu, generale.- rzekła Tunrothka. Myn Donos też kiwnął głową. - Dobrze.- kontynuował Wedge.- Vurrulf wejdzie za Corrana jako Łotr Dziewięć. Powinniście się doskonale uzupełniać z Oorylem, który zostanie przy Dziesiątce. Natomiast dalej bez zmian: Shira będzie Łotrem Jedenaście, a Gavin Dwanaście. Jakieś pytania? Dobrze, zatem do rzeczy.- mruknął Antilles; i tak zmiany personalne w eskadrze zajęły mu więcej czasu, niż by chciał.- Admirale Kre’fey? - Dziękuję, generale.- rzekł władczo Bothanin, a futro na twarzy mu zafalowało.- Panowie i panie, pozwoliłem sobie określić naszą misję jako niebezpieczną, chociaż w gruncie rzeczy jest bardzo prosta. - Naszą?- zdziwił się Hobbie.- Bierze pan udział w tym zadaniu? - Owszem.- przyznał Kre’fey.- Dowództwo obawia się, skądinąd słusznie, że z tym zadaniem Eskadra Łotrów samodzielnie nie da sobie rady. - Może wreszcie dowiemy się, o co chodzi?- rzuciła Shira, krzyżując ramiona. Ironia w jej głosie wyraźnie nie spodobała się Bothaninowi, ale postanowił nie reagować. - Proszę bardzo panno Brie.- rzucił z fałszywą przymilnością, a jego futro oklapło.- Naszym celem jest układ Bilbringi. W sali ponownie rozległy się szmery zaniepokojenia i zaskoczenia. Wedge dłużej, niż zwykle, uciszał podniecone szepty. Przeszło mu przez głowę, że jego piloci czasem zachowują się jak senatorowie; głośno i bez sensu. Jedynie starsi piloci utrzymywali jako taką dyscyplinę, chociaż Wes cały czas szeptał coś do Tycha. Antilles słyszał tylko strzępy słów, ale wywnioskował z nich, że Janson podważa pod wątpliwość sens wyprawy, na którą Senat nie wyraził jeszcze zgody. Celchu odparł krótko, że to tylko kwestia czasu. - Problem polega na tym,- podjął Wedge, ignorując temat, który podjęli między sobą jego przyjaciele.- że Executor’s Lair przejęło układ z niemal nietkniętymi systemami obrony. Oznacza to, że trzynaście stacji typu Golan II i III oraz dość silne oddziały myśliwskie dostały się w ręce wroga. W najgorszym wypadku będziecie musieli zmierzyć się z kompletną obroną stoczni. - Czy nie moglibyśmy ich zablokować?- spytał Wes.- Tak, jak oni zrobili to przed miesiącem? - Problem polega na tym, że wtedy Bilbringi było nieprzygotowane na blokadę.- odparł Wedge.- Teraz może się to zmienić. Dlatego im szybciej zaatakujecie, tym większa szansa, że nie będą dobrze przygotowani. A pamiętajcie, że Executor’s Lair dysponuje ogromną ilością klonów i nie będzie miało kłopotu z obsadzeniem systemów obrony stoczni. - W takim razie powinniśmy zająć się raczej poszukiwaniem tych klonów.- rzekła Xarrce.- Nie wierzę, że taka armia nie zostawia śladów. - Wywiad szuka, jak może, zapewniam cię.- powiedział Antilles, dając do zrozumienia, że o działaniach Ielli wie więcej, niż pozostali zgromadzeni.- Problem polega na tym, że całkiem nieźle zacierają swoje ślady. W tej sytuacji za spory sukces powinniśmy uznać wykurzenie ludzi Vadera z Myrkr.- spojrzał na admirała Kre’feya.- Ale szukanie klonów to jedno, a atak na Bilbringi drugie. - Zgadza się.- rzekł Bothanin.- Jak już generał Antilles raczył wspomnieć, musimy liczyć się z tym, że przeciwnik wystawi przeciwko nam wszystko, co ma pod ręką. Dlatego Eskadrze Łotrów towarzyszyć będzie „Voice of all Changelings”, oraz dwa krążowniki klasy Liberator, jeden niszczyciel klasy Imperial i dwa pancerniki typu Dreadnaught z pełnym kontyngentem myśliwców. Na więcej nie możemy liczyć, bo odbywa się teraz zakrojona na szeroką skalę mobilizacja sił, mających uderzyć na Corellię. - Czyli, jak rozumiem, ta flotylla zwiąże walką główne siły obronne stoczni.- odgadł Tycho, patrząc przenikliwie na wyłączony holoprojektor.- Jakie jest nasze zadanie? - Pod osłoną „Voice of all Changelings” wbijecie się w obronę przeciwnika tak głęboko, jak się da.- powiedział Kre’fey.- Potem wykonacie szybki nalot na centrum dowodzenia obroną stoczni. Nie mam teraz żadnego holograficznego schematu, ale plany akcji załadujemy do waszych komputerów pokładowych. Zresztą wierzę, że większość z was zna system Bilbringi. - Jeśli nic się nie zmieniło od szesnastu lat, to tak.- rzucił Gavin. - Niewiele.- uśmiechnął się Wedge.- Ale nie powinno wam to sprawić kłopotów.- spojrzał na chronometr.- Nie ukrywam, że wasza misja będzie ciężka, ale jesteście najlepsi, powinniście sobie poradzić. Ruszacie jutro z rana. Jakieś pytania? Dobrze. Niech Moc będzie z wami i powodzenia. Kyle Katarn siedział za sterami promu klasy Lambda, należącego do Akademii Jedi, przebijając się przez górne warstwy atmosfery czwartego księżyca planety Yavin. Pilotowanie nie pochłaniało go całkowicie; właściwie to jedynie kątem oka obserwował wskazania przyrządów, a wszystkie korekty lotu i obliczenia nawigacyjne wykonywał machinalnie. Nie to było teraz dla niego najważniejsze. Myślami wracał ciągle do kłótni z Lukiem. Słyszał jego niezachwianą pewność, z jaką starał się udowodnić, że ten Vader nie ma nic wspólnego ze starym. Z dedukcji Kyle’a wynikało jednak co innego. Czy to możliwe, że Skywalker się mylił? - Musisz ufać w instynkt mistrza Luke’a.- powiedziała mu wcześniej Tionna.- W końcu znał swojego ojca lepiej, niż ktokolwiek inny. Niby racja, myślał Katarn, ale nie był tego taki pewien. W końcu jego instynkt podpowiadał mu co innego… a może nie? Może to nie instynkt, a dedukcja? A może jakaś transcendentalna przesłanka? Kyle nigdy nie był dobry w rozpoznawaniu tych niuansów w polu Mocy, to nie była jego domena. Więc może rzeczywiście Luke miał rację? Za dużo wątpliwości, za dużo niepewności, za mało poszlak. Kyle był pewien, że wtedy, na Exaphi, czuł Vadera. Co prawda ta sygnatura była nieco inna, ale wystarczająco znajoma. Luke twierdził z kolei, że aura obecnego Vadera zbytnio się różni od śladu w Mocy, jaki pozostawiał dawny Czarny Lord. Ludzie się zmieniają, to prawda, ale czy to możliwe, że Skywalker zapamiętał inną sygnaturę, niż Kyle? Albo tę samą, ale teraz inaczej ją interpretował? To wszystko było strasznie zagmatwane… Do tego dochodził fakt, iż Luke i Leia parokrotnie mieli wizje swojego ojca, Anakina Skywalkera. Czy możliwe było, że duch dawnego ucznia Obi-Wana Kenobiego oddzielił się od swojej ciemnej strony? A może było dwóch Vaderów? I jeden z nich był ojcem Luke’a, a drugiego Kyle miał wątpliwą przyjemność spotkać… Nie, to absurdalne, pomyślał Katarn, jak mogło być ich dwóch? To nie może być prawda… Ale wszystko wskazywało na to, że jest. - To by się zgadzało.- mruknął Kyle, przerażony. Rzeczywiście, rozwiewałoby to wiele wątpliwości, ale też budziło kolejne. Kim był drugi Vader? Skąd się wziął? Może był jakimś pierwowzorem Anakina Skywalkera? A może powstali równolegle? Jaki cel miał Imperator w tworzeniu dwóch Vaderów? Jak do tego doszło? I najważniejsze: jakim cudem drugi Vader ukrywał się tak długo? Nagle Katarn wymyślił jeszcze jedną ewentualność: może to klon? Nie, pomyślał, to niemożliwe, Luke i pozostali Jedi nauczyli się wykrywać subtelne niuanse Mocy, które sugerowałyby taką możliwość. Chociaż z drugiej strony, jeśli to prawda i Kyle spotkał kiedyś klona Vadera, to powstałby on w czasach, kiedy klonowanie opierało się na innych zasadach. Wtedy klony nie zostawiały takiego śladu w polu Mocy, bo nie używano isalamirów do ich produkcji. A więc mógł powstać równorzędny dla Vadera klon jego osoby, który… no tak, jasne! Katarn aż zachłysnął się tym, do czego doszedł. Imperator mógł sklonować Czarnego Lorda, podejrzewając, że oryginał go zdradzi! Tylko dlaczego ten klon nie ujawnił się wcześniej? Czyżby wynikało to tylko z cierpliwej strategii zdobywania wpływów? A może… jakby wszystko odwrócić? Może klon, sądząc, że jest prawdziwy, sam zaplanował zdradę, a oryginał miał stanąć w obronie swojego pana? Może Imperator chciał sprawdzić, który jest silniejszy i lojalniejszy? To wszystko miało sens… ale było mocno zagmatwane i oparte na przypuszczeniach. Poza tym insynuacja rodziła insynuację, i w pewnym momencie Kyle aż przeraził się tym, o czym pomyślał. Przez chwilę poczuł się jak we śnie. Koszmarnym śnie. Nad Endorem zginął klon Vadera. To było przerażające. Vader, ten sam, który dokonał rzezi starego Zakonu Jedi, powrócił teraz, by zdusić nowy jeszcze w zarodku. Kyle nie wiedział, czy to, do czego doszedł jest prawdą, ale nie mógł tego wykluczyć. To wszystko wydawało się bardzo realne. Teraz jednak nie mógł nic zrobić z tą wiedzą. Musiał ją komuś przekazać. Odruchowo zmienił koordynaty swojego skoku w nadprzestrzeni, odwracając go w inną stronę. Początkowo chciał lecieć na Geraton, gdzie jego kobieta, Jan Ors, miała dopilnować wprowadzenia nowych władz. Niedawno poinformowała go, że rząd jest już w dobrych rękach i że czekając na niego sprowadziła sobie ich poprzedni statek, „Modly Crow”, w którym wprowadzała właśnie kolejne modyfikacje. Kyle musial jednak wpierw donieść Radzie Jedi o swoim odkryciu, więc po krótkim namyśle stwierdził, że lepiej będzie najpierw odwiedzić Noquivzor. Wybrał więc koordynaty i skoczył w nadprzestrzeń. Han, Leia i Chewbacca wpadli na pokład „Sokoła Millennium”, patrząc na chronometr. Przez ostatnie cztery godziny odwiedzali różnych senatorów, przekonując ich do admirała Bel Iblisa. Z reguły z dobrym skutkiem, chociaż mediacje w tak szaleńczym tempie nie były łatwe; właściwie przez pośpiech i inną sytuację polityczną, niż ta, o której myślał Corellianin, układając swoją listę, nie udało im się dotrzeć do kilkunastu senatorów, którzy byli akurat zajęci. Dzięki wpływom Leii udało się jednak wejść do biur większości pozostałych, z czego większość generalnie rzecz biorąc bez oporów przyjęła punkt widzenia Leii, mającej w dodatku byłego przemytnika i Wookiego za plecami. Han miał nadzieję, że to wystarczy. - Jacen i reszta wrócili?- spytał on Tahiri, która przywitała ich przy rampie. - Jeszcze nie.- odparła młoda dziewczyna.- Ale dali znać, że zaraz będą. - To dobrze.- powiedziała spokojnie Leia.- Nie mamy czasu do stracenia.- odwróciła się do Hana i Chewiego.- Chodźmy rozgrzać silniki. Startujemy od razu, jak tylko wejdą na pokład. - Doskonale.- rzucił Han i poszedł do sterowni. Zasiadł przy pulpicie i rzucił okiem na kontrolki paliwa i energii, po czym skoncentrował się na kończeniu procedur przedstartowych. W międzyczasie na pokład lądowiskowy wpadli Jacen, Jaina i Danni, i widząc, że „Sokół” już prawie startuje, jeszcze przyspieszyli kroku. Na kilka metrów przed rampą Jacen i Jaina spojrzeli na pannę Quee, czując, że chyba najwyższa pora się pożegnać. Danni spojrzała Jacenowi głęboko w oczy, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że wielu rzeczy jeszcze nie widzieli i równie wielu nie zdążyli sobie powiedzieć. Musiała przyznać, że młody Solo bardzo jej imponował, a poza tym był dobrym słuchaczem i wiernym przyjacielem. Jakby nie patrzeć, zżyła się z nim i wiedziała, że to działa także w drugą stronę. Wyczytała to w oczach Jacena. - Trzymaj się, Danni.- powiedziała Jaina, podając rękę pannie Quee i zmuszając ją do spojrzenia w jej stronę.- Powodzenia. Bądź dzielna, wszystko będzie dobrze. - Nawzajem, Jaino.- uśmiechnęła się Danni.- Niech Moc będzie z wami. - Zanim odlecimy,- zaczął Jacen, kiedy jego siostra weszła po rampie.- muszę ci coś powiedzieć. Nie wiem, jak ty, ale ja czuję, że przez ostatnie tygodnie bardzo się z tobą zżyłem. Długo nie miałem tak dobrej i serdecznej przyjaciółki.- spojrzał jej głęboko w oczy.- Myśl o mnie czasem. - Dobrze.- powiedziała Danni, kłaniając mu się przesadnie nisko.- I ty też. Jak wy to mówicie… niech Moc cię prowadzi.- spojrzała na kokpit „Sokoła”.- No, leć już. Musisz odnaleźć swojego brata. Jacen uśmiechnął się, odwrócił i wszedł na rampę. Danni jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w jego oczach zatańczył jakiś smutny ognik. Właściwie to było normalne; młody Solo martwił się o Anakina i ilekroć o nim wspominał, uśmiech znikał z jego twarzy. Kobieta z Commenoru przywykła już do tego spojrzenia; była pewna, że ona na jego miejscu zjadałaby paznokcie ze strachu o młodszego brata. Teraz jednak było w jego wzroku coś innego, smutniejszego, bolesnego. Danni podejrzewała, że to po części z jej powodu; od Bitwy o Exaphi bardzo się ze sobą zżyli i, mimo, iż Danni straciła możliwość panowania nad Mocą, niemalże dzielili się myślami. Tak, z pewnością tu chodziło o rozstanie, lecz nie tylko. W jego wzroku było coś jeszcze, jakby obawa… Jacenie, pomyślała Danni, wzdrygając się, czy jeszcze cię kiedyś zobaczę? Po chwili silniki jonowe „Sokoła Millennium” zaryczały i frachtowiec wzbił się w przestworza. Danni patrzyła jak znika, odruchowo pocierając sobie ramiona. Poczuła, jak nagle robi jej się dziwnie zimno. Miała nieodparte wrażenie, że Jacen zdawał sobie sprawę z jakiegoś niebezpieczeństwa, jakie czyhało na niego. Zupełnie, jakby przygotowywał się na to od dłuższego czasu, budując bicz świetlny i czerpiąc z życia tyle, ile mógł, przez ostatnie tygodnie. Wiedział, że może zginąć. ROZDZIAŁ 10 Jacen rzeczywiście miał powody do obaw. Nie zdradził tego nikomu, ale bał się, że jego brat, Anakin, mógł zajść zbyt daleko na ciemną stronę Mocy. A jeśli tak, to siła perswazji i jasnej strony może nie wystarczyć. Ciemna strona mogła wyrządzić już trwałe szkody w psychice młodzieńca i trzeba było liczyć się z tym, że może nie poznać swojej rodziny albo żywić do nich irracjonalną niechęć, lub wręcz nienawiść. Co prawda Jacen nie wierzył, że jego brat mógłby aż tak daleko posunąć się w swoim gniewie, ale rozsądek podpowiadał mu, że nie może tego wykluczyć. Moc mu jednak mówiła, że nie powinien od razu skreślać swojego brata. Każdemu trzeba dać drugą szansę. Gdyby to się jednak nie udało, musiał przygotować się na najgorszą ewentualność. Było rzeczą oczywistą, że Anakin, chociaż młodszy, szkolił się znacznie dłużej i miał znacznie większy potencjał, niż on czy Jaina. Teoretycznie, przy odpowiednio wytężonym treningu, mógł stać się silniejszy od samego wujka Luke’a. Ten trening już trwał; Jacen wiedział o tym, gdyż fala cierpienia, nienawiści i strachu, którą generował Anakin, odbijała się głośnym echem w Mocy, więcej, zdawała się potęgować. Jacen wiedział poza tym, że na Exaphi Anakin omal nie pokonał Dartha Vadera, a to mogło oznaczać tylko jedno: potęga młodego Solo znacznie wzrosła. Jacen prawie na pewno wiedział, że nie dałby mu rady. Miał tylko nadzieję, że nie będzie musiał. Na wszelki wypadek przygotowywał się na ewentualność konfliktu. Medytował, ćwiczył i starał się dogłębniej zrozumieć Moc, a przez to nie odstawać aż tak strasznie od swojego brata. Elementem, jaki miał zdecydować o jego przewadze, był bicz świetlny, który właśnie konstruował. Dążenie do doskonalszego poznania Mocy i kształtowania się na jej narzędzie na pewno by nie zaszkodziło, a może bardzo pomóc. Dlatego Jacen tak nalegał, żeby odwiedzić Coruscant; chciał mieć chociaż tę kartę przetargową, jaką dawała unikalna broń. Jeśli nie przyda się podczas spotkania z Anakinem, na co Solo cały czas miał nadzieję, to z pewnością będzie znakomitym środkiem do walki z Executor’s Lair. Zwłaszcza, że jak Jacen wyczuł, jakiś Jedi zginął, więc było wielce prawdopodobne, że przeciwnik wykonał kolejny ruch. Dlatego młody Solo czuł, że musi się do tego wszystkiego jakoś ustosunkować. A najlepszą drogą ku temu było samodoskonalenie się w Mocy. Hałas, jaki dało się słyszeć w Senacie podczas obrad, bywał czasem nie do zniesienia. Wielokrotnie się zdarzało, że mieszkańcy okolicznych budynków składali formalne skargi na wrzawę, jaka wydobywała się z budynku, wskutek czego prezydent Gavrisom musiał w swoim czasie otoczyć ściany sali obrad warstwą tłumiącego materiału. Strumień zażaleń przestał płynąć, ale nie rozwiązało to głównego problemu, jaki powstawał podczas dyskusji nad szczególnie ważnymi dla Nowej Republiki sprawami. Chodziło mianowicie o to, że w Senacie można było ogłuchnąć. Admirał Garm Bel Iblis doskonale zdawał sobie z tego sprawę, kiedy wylatywał na środek sali na repulsorowej platformie senackiej, której mu użyczono na tę okazję. Towarzyszyli mu jego senaccy opiekuni, Ponc Gavrisom i Elegos A’kla, którzy jednak zdecydowali się nie brać udziału w dyspucie, ze względu na brak niezbędnego dystansu do całej sprawy. Ich decyzja się była co prawda do przewidzenia, ale i tak niekorzystna. Z tego, co Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki zdołał wywnioskować, mniej więcej jedna trzecia senatorów była mu zdecydowanie wroga, jedna czwarta sprzyjała, a pozostali nie opowiadali się jasno ani po jednej, ani po drugiej stronie. Poparcie rozkładało się więc raczej niekorzystnie. To źle, pomyślał Bel Iblis, że w krytycznym dla Republiki momencie Senat nie potrafi się skonsolidować i otwarcie poprzeć najkorzystniejsze dla niej działania. Zamiast tego marnujemy energię na lokalne kłótnie i niepotrzebne waśnie, które osłabiają nas i czynią podatnymi na atak przeciwnika. Zupełnie, jak za czasów Starej Republiki. Czyżby, tak, jak wtedy, tak i teraz czekał ich upadek demokracji? Jeśli tak, to trzeba zrobić wszystko, aby temu zapobiec, pomyślał Bel Iblis z nową determinacją. - Admirale,- zaczął tymczasowy prezydent Reveel.- wierzę, że poprosił pan o nadzwyczajne zgromadzenie Senatu w niezwykle ważnej sprawie. Senatorowie Gavrisom i A’kla poinformowali mnie już o pańskich założeniach, wierzę jednak, że sam zechciałby pan je przedstawić szanownemu zgromadzeniu. - Dziękuję, panie prezydencie.- odparł Bel Iblis, po czym podpłynął platformą na środek sali obrad, aby być lepiej widocznym dla zebranych.- Nie jest dla państwa tajemnicą, że nasze główne siły gromadzą się w okolicach Commenoru, aby przypuścić szturm na okupowany układ Corelli. Zanim jednak zakończymy mobilizację, niezbędne jest odcięcie przeciwnika od jego zaplecza militarnego i logistycznego. Nie chcę się tutaj rozdrabniać na temat: w jakim celu i dlaczego jest to konieczne, poprzestanę więc na tym, że jeśli maksymalnie uszczuplimy zapasy układu Corelli, również czas ewentualnej blokady ulegnie znacznemu skróceniu. Nie wspominając o tym, że bez zaplecza żołnierze Executor’s Lair nie będą w stanie udowodnić swojego optymalnego potencjału. Żeby jednak tego dokonać, nasza Flota musi uderzyć na okupowane przez wroga planety. W okolice każdej z nich wysłałem już odpowiednie siły uderzeniowe, które czekają na odpowiedni rozkaz. Żeby go jednak wydać, potrzebuję aprobaty szanownego zgromadzenia. - To jakiś absurd.- skomentował senator z sektora D’Asty.- Po co ograniczać się do odcinania światów zaopatrujących układ Corelli, skoro jest rzeczą pewną, że Executor’s Lair zagarnie w odwecie okoliczne systemy, rozszerzając swoją sukcesję o cały sektor Corelliański. Nie lepiej od razu uderzyć na przeciwnika, póki się jeszcze dobrze nie ufortyfikował? - Nie.- rzucił senator Porolo Miatamia, Diamalanin, unosząc uszy.- Jak zaznaczył admirał Bel Iblis, mobilizacja naszych sił jeszcze trwa. Gdyby Flota uderzyła teraz, poniosłaby dotkliwą klęskę. Mam rację, admirale? - To czysty absurd!- warknął senator z Ando.- Układ Corelli nie posiada nawet w połowie tak rozbudowanych systemów obrony, jak chociażby Bilbringi! Na pewno nie trzeba ściągać aż dwóch superniszczycieli, żeby go zdobyć! - Jeśli można,- przerwał mu Bel Iblis spokojnie.- to chciałbym zapoznać państwa z pewnymi danymi. Ostatnio przeprowadzone rozpoznanie w układzie Corelli dowodzi, że w systemie stacjonują obecnie trzy superniszczyciele i jeden klasy Sovereign. Nie wiem, czy państwu mówi coś ta nazwa, więc wyjaśniam, że jest to mniejsza wersja okrętu klasy Eclipse, którego używał Imperator Palpatine. W sali zapanował taki rumor, że aż trudno było usłyszeć własne myśli. Tymczasowy prezydent Reveel musiał wyłączyć nagłośnienie, ale i tak hałas był niesamowity. Jak dzieci, pomyślał admirał. Chociaż musiał przyznać, że to, co powiedział o sile Executor’s Lair, zrobiło na nich wrażenie. - Dodatkowo…- kontynuował Bel Iblis, kiedy wrzawa przycichła na tyle, że dało się coś powiedzieć.-…rozpoznanie oraz agenci Wywiadu stwierdzili,- wziął głęboki oddech, zastanawiając się, jak to powiedzieć. Zdecydował się rzucić to wprost.- że nasz przeciwnik dysponuje Pogromcą Słońc. Tym razem dla odmiany wszyscy senatorowie ucichli jak na komendę. Ponad tysiąc par oczu wpatrywało się teraz w niego ze zdumieniem, niektórzy pobledli, inni byli bliscy zawału. Ogólnie rzecz biorąc, przeżyli szok. - Na ile jest to pewna informacja?- senator Adrick, Mon Calamari, pierwszy odzyskał władzę nad sobą.- Czy jest on uzbrojony? A może to atrapa? - Na tyle, na ile nasze informacje są wiarygodne,- powiedział Bel Iblis.- jest to najprawdziwszy Pogromca Słońc. Wyglądał na ukończonego, ale spoczywał w dokach, więc można zaryzykować stwierdzenie, że jeszcze nie jest w pełni uzbrojony albo wymaga kilku wykończeń. Tak czy inaczej, stanowi realne zagrożenie. Dlatego na tyle, na ile to możliwe, chciałbym wprowadzić mój plan w życie. Im szybciej odetniemy Corellię, tym większa szansa, że Pogromca może nie zdążyć wystartować przed inwazją. Poza tym postulowałbym nawiązanie bezpośredniej łączności z admirałem Pellaeonem. - A po co?- zdziwił się reprezentant D’Asty.- Mało to mamy problemów? - Tak się składa,- odbił piłeczkę Bel Iblis.- że właśnie problemów mamy aż nadto. A jeden z największych dotyczy pańskiego sektora, senatorze. - Nie bardzo wiem, o czym pan mówi.- rzekł mężczyzna z D’Asty, siląc się na spokój. Krople potu wstąpiły mu jednak na czoło. - Mówię o zebraniu waszej floty sektoralnej, powiększonej o jednostki sektorów Senexa, Juvexa, Meridiana i Antemeridiana, na granicy Środkowych i Zewnętrznych Odległych Rubieży.- odparł Bel Iblis z pozorną obojętnością, z satysfakcją obserwując, jak oczy pozostałych senatorów zwracają się w stronę podenerwowanego przedstawiciela D’Asty. - To pomówienie!- warknął wspomniany reprezentant.- Nie ma pan dowodów…! - Mam informacje komandor Mirith Sinn, potwierdzone przez nasz Wywiad i niezależną organizację Talona Karrde’a.- przerwał mu admirał.- Myślę, że niektórzy mogliby to uznać za wystarczający dowód. - Senatorze,- zaczął Drool Reveel, spoglądając na ekran swojego panelu; właśnie wyświetlano na nim informacje dostarczone przez wymienione wcześniej agendy wywiadowcze.- jestem zmuszony prosić pana o opuszczenie sali obrad i niezwłoczne stawienie się przed senacką komisją dyscyplinarną. Reprezentant sektora D’Asty, odprowadzony przez straż senacką, opuścił swoją platformę, mrucząc coś o niesprawiedliwości i spisku. Nikt z senatorów jednak nie zwracał na to uwagi; wszyscy wlepili oczy w Bel Iblisa, a on musiał przyznać, że jego autorytet wzrósł przez ostatnie trzy minuty, chociaż niewątpliwie podwaliny pod to rzucili Han i Leia Organa Solo. - Także, jak już wspomniałem,- podjął na nowo Głównodowodzący.- potrzebna nam pomoc Imperium. Dylematy moralne i dyplomatyczne proponowałbym odłożyć na razie na bok; niezaprzeczalnie jest faktem, iż admirał Pellaeon pomógł nam nad Exaphi, możemy więc być pewni czystych intencji z jego strony. Dlatego postuluję skoordynowanie działań przeciwko Executor’s Lair z Siłami Zbrojnymi Imperium, zwłaszcza, że musimy toczyć wojnę na dwa fronty. Oczywiście niezbędne też jest odcięcie Corelli od zaplecza logistycznego, o którym mówiłem wcześniej. - Popieram wniosek pana admirała.- odezwał się senator Adrick.- Trzeba pozbawić wroga jego zaplecza, póki jest okazja. - Zgadzam się.- dodał Miatamia, strzygąc uszami.- Mam jednak jedno zastrzeżenie. Czy nie myślał pan o wysłaniu na Corellię oddziału dywersyjnego, który mógłby odsunąć w czasie fortyfikowanie się przeciwnika lub chociaż zminimalizować skuteczność bojową niektórych jednostek wroga? - Tak.- rzekł krótko Bel Iblis.- Poczyniłem już nawet odpowiednie kroki. Za kilka godzin na Coruscant powinna dotrzeć grupa dywersantów Jedi, którzy na moją prośbę zostali oddelegowani przez Zakon. W najbliższym czasie planuję operację, która może przechylić szalę zwycięstwa w nadchodzącej bitwie. I to bardzo wyraźnie. Llegh Krestchmar i Cyryl, dwaj Wędrowni Protektorzy, którzy walczyli po stronie Nowej Republiki podczas Bitwy o Exaphi, zeszli po rampie promu klasy Lambda, należącego do Rady Jedi, jak tylko ten osiadł na lądowisku przy Pałacu Imperialnym. Nie było to co prawda to samo stanowisko, na którym jakiś czas temu spoczywał „Sokół Millennium”, ale znajdowało się na tym samym poziomie. Oznaczało to, że obecnie są oni równie cenni, jak była pani prezydent Nowej Republiki. Protektorzy musieli przyznać, że trochę im to schlebia. Zdawali sobie jednak sprawę, że to nie z ich powodu zdecydowano się udostępnić im lądowisko dla VIP-ów. Promem przyleciała grupa czworga młodych rycerzy Jedi, którzy zostali tu oddelegowani przez swój organ koordynujący i decyzyjny, znany jako Rada Jedi. I chociaż funkcjonowała ona w niepełnym składzie, bo bez Luke’a Skywalkera, Ikrita, Kama Solusara i Xyrona Narra, to jednak została upoważniona do wydawania wiążących decyzji. Tym samym grupa zdolnych Jedi, o rozwiniętych umiejętnościach z zakresu infiltracji i sabotażu, otrzymała zalecenie oddania się pod komendę admirała Bel Iblisa. Llegh i Cyryl, którzy po Bitwie o Exaphi polecieli z ocalałymi Jedi na Noquivzor, postanowili dołączyć do tej grupy, wychodząc z założenia, że skoro stracili wszelkie ślady nielegalnego transportu żywności, to równie dobrze mogą odwiedzić sztab Sił Zbrojnych Nowej Republiki. Tym samym byliby w centrum wydarzeń i mogliby odpowiednio szybko zareagować w miejscu, w którym byliby najbardziej przydatni. Umiejętności Wędrownych Protektorów mogły okazać się niezastąpione w wielu sytuacjach. Grupę Jedi, na którą składali się młodzi mężczyźni, którzy zaledwie kilka miesięcy wcześniej otrzymali status rycerza, a mianowicie Wurth Skidder oraz Ganner Rhysode, obaj uzdolnieni w posługiwaniu się telekinezą i wytrenowaniu w walce mieczem świetlnym. Towarzyszył im Jovan Drark, Rodianin o smukłej twarzy, będący idealnym snajperem, oraz Eryl Besa, mająca spotęgowaną Mocą zdolność do astronawigacji i orientacji w terenie. Innymi słowy, stanowili wykwalifikowany oddział dywersantów. - Witajcie.- powiedział Dorsk 82, który wyszedł im na spotkanie.- Przybyliście w samą porę. - Moc z tobą, Dorsk.- odparła Eryl, kłaniając się lekko.- Czyżby coś się szykowało? - Admirał Bel Iblis planuje wykorzystać grupę złożoną z Jedi i agentów Wywiadu do uszczuplenia zasobów obronnych Vadera.- rzekł spokojnie Khommita, kierując się w stronę turbowind.- Nie wiem dokładnie, co to za misja, ale czuję, że nie będzie łatwo. - Masz zamiar lecieć z nami?- spytał Wurth, odczytując wachlarz emocji w aurze Dorska. - Nie wiem, czy jestem jeszcze potrzebny na Coruscant.- przyznał zapytany.- Większość Jedi, którzy rozpoczęli służbę jako oficerowie Nowej Republiki, jest tutaj, w sztabie, więc Głównodowodzący ma aż nadto pomocników. Jeśli nie będzie dla mnie lepszego zajęcia, wezmę udział w waszej misji. - Mistrzu Dorsk,- odezwał się Llegh, kiedy doszli do turbowind.- Nie orientujesz się, czy przypadkiem nie znalazłoby się w sztabie odpowiednie zajęcie dla Wędrownych Protektorów? - Nie mam pojęcia.- rzekł Khommita, wchodząc do kabiny.- Admirał Bel Iblis jest bardzo tajemniczy w swoich planach. Podejrzewa, że gdzieś tutaj jest szpieg, który mógłby zdradzić jego zamiary przed czasem. Stara się więc nie mówić o niczym za wcześnie. - Szpieg…- zastanowił się Krestchmar, spoglądając na Cyryla. Jego głowoogony zadrgały nerwowo, a w oczach pojawił się żywszy blask, mimo, iż Shi’ido instynktownie zamykał się w sobie, ilekroć tylko był w pobliżu jakiegoś Jedi. Właściwie na Noquivzorze cały czas był jakiś nieswój i Llegh przypisywał to po części jego naturalntej niechęci do użytkowników Mocy, a po części do braku jakiegokolwiek istotnego zadania. Ale teraz, kiedy dowiedzieli się o podejrzeniach Bel Iblisa co do wtyczki na Coruscant, obaj mogli porzucić bezczynność i zająć się tym, co naprawdę lubili i potrafili. - Wiecie co?- Krestchmar wykrzywił swoją twarz na kształt czegoś podobnego do uśmiechu.- Chyba wiem, co będziemy z Cyrylem robić. „Chimera”, niszczyciel klasy Imperial, krążył wraz z całkiem sporą obstawą w okolicach jedynej stoczni, jaka pozostała w rękach Imperium. Dokonywano tam kolejnych napraw i modyfikacji w konstrukcji tych potężnych machin bojowych, aby utrzymać je w jak najlepszej kondycji. Nigdy nie było wiadomo, kiedy flota może się przydać. Admirał Pellaeon stał właśnie na mostku, obserwując siły, jakie mu pozostały. Patrząc na nie przez iluminator nie mógł powstrzymać grymasu; ze wszystkich okrętów, jakie miał do dyspozycji jeszcze pół roku temu, pozostało mu zaledwie czternaście. Mógłby co prawda oddelegować więcej, ale wtedy musiałby zbytnio rozciągnąć linię obrony swoich granic, a na to lokalni moffowie nie chcieli się zgodzić. Pellaeon zresztą także niechętnie uszczupliłby szkieletowe siły obrony Imperium. Chociaż musiał przyznać, że w przypadku zmasowanego ataku Executor’s Lair ta obrona nie na wiele się zda. Rozmyślania przerwało mu ciche buczenie prywatnego komunikatora. Z dezaprobatą odwrócił się w stronę jednej z wnęk dla załogi mostka, po czym westchnął i rzekł: - Majorze, jestem tutaj. Nie ma potrzeby powiadamiać mnie przez komunikator, skoro o wszystkim można mi zameldować osobiście. - Proszę o wybaczenie, sir.- zająknął się młody oficer.- Taka jest standardowa procedura. Myślałem, że… - Już dobrze.- przerwał mu Pellaeon.- O co chodzi. - Słucham?- major zamrugał oczami ze zdziwienia, ale widząc surową minę admirała zaraz się opamiętał.- Aha, proszę o wybaczenie. Ma pan połączenie, sir. Prosto z Coruscant. To Głównodowodzący Sił Zbrojnych Nowej Republiki. - Przełącz to na prywatny holoprojektor w mojej kajucie.- rzucił admirał, kierując się w stronę wind. Nareszcie, powiedział sobie w duchu, myślałem, że Bel Iblis o mnie zapomniał. - Tak jest, sir.- rzucił za nim łącznościowiec, ale Pellaeon już zjeżdżał turbowindą kilka pokładów niżej. Kiedy wszedł do kapitańskiej kajuty, jego oczom ukazała się sylwetka Bel Iblisa normalnych rozmiarów, acz nieco zniekształcona przez fale HoloNetowe. Admirał cierpliwie czekał, aż Pellaeon włączy nadajnik. - Witam.- odezwał się Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Imperium.- Już myślałem, że będę musiał układać plan inwazji na Corellię bez pana. - Jesteśmy równi stopniem.- powiedział spokojnie Bel Iblis.- Poza tym pełnimy jednakowe funkcje. Proponuję więc, żebyśmy zrezygnowali ze zwrotów grzecznościowych i mówili sobie na „ty”. - Myślę, że to jest do przyjęcia.- zgodził się Pellaeon.- Wracając do rzeczy, wysłałem rozpoznanie do układu Corelli, lecz jak dotąd nikt nie powrócił. - Moja grupa też została rozbita, ale kilku ocalało.- odparł Bel Iblis.- I rewelacje, jakie przywieźli, są bardzo niepokojące. - Z pewnością chodzi o tego superniszczyciela, którego skradziono z Ord Trasi kilka miesięcy temu.- rzekł ponuro Pellaeon.- I jeszcze drugi egzemplarz, który ocalał z Bitwy o Roon. - Od Jedi Brakissa dowiedzieliśmy się także, że Vader ma do dyspozycji jeszcze dwa superniszczyciele, w tym jeden klasy Sovereign. - To niedobrze.- Pellaeon podrapał się po brodzie w zamyśleniu.- Jeśli Executor’s Lair przejęło kontrolę nad repulsorami planetarnymi układu Corelli, to nawet nasze połączone siły mogą nie dać im rady. - Książę Isolder z Konsorcjum Hapańskiego zapewnił mnie już, że jego sześćdziesiąt trzy Battle Dragony z osłoną wezmą udział w ataku na Corellię.- powiedział Bel Iblis.- Już są nawet w drodze na Commenor. Poza tym Talon Karrde załatwił wsparcie ze strony Ligi Golemów, Legionu Flamestrike, Legalnych Przewoźników i kilku innych grup paramilitarnych. Wspomaga nas pół galaktyki. - To doskonale.- rzekł Pellaeon z nutką satysfakcji.- Moje niszczyciele mogą ruszyć do punktu zbornego w każdej chwili. - Właściwie to myślałem nad innym zastosowaniem Floty Imperium.- wyznał Bel Iblis.- Oczywiście, jeśli się zgodzisz. - Nic nie zaszkodzi, jeśli wysłucham, co masz na myśli. - Wróg formuje drugi front.- rzucił bez ogródek Corellianin.- Na pasie między Środkowymi i Zewnętrznymi Odległymi Rubieżami. Dopóki będziemy mieli przeciwnika za plecami, pełna mobilizacja nie wchodzi w grę. A bez niej… -…możemy nie wygrać.- dokończył Pellaeon.- Jakie to siły i czy sam dam sobie z nimi radę? - Około pięćdziesięciu jednostek różnych rozmiarów i możliwości, ale nie można wykluczyć jakiegoś wsparcia ze strony Vadera. - Ciężka sprawa.- skomentował Pellaeon.- Przewidujesz jakąś pomoc? - Myślę, że wesprę cię kilkoma zespołami uderzeniowymi pod dowództwem komandor Mirith Sinn.- odparł Bel Iblis.- Może nie będzie to jakaś znaczna siła militarna, ale powinna stanowić dobre uzupełnienie Sił Zbrojnych Imperium. - Mirith Sinn?- Pellaeon zmarszczył brwi.- Czy ona nie jest specjalistką od walki naziemnej? - Jest.- zgodził się Corellianin.- Ale drugi dowódca liniowy ci chyba niepotrzebny. Poza tym komandor Sinn ustaliła, że siłami przeciwnika będzie dowodził inny żołnierz polowy, wyspecjalizowany w kierunku konfliktów planetarnych. - Niech zgadnę. To on był podstawową przyczyną, dla której oddelegowałeś Sinn do tej misji. - Tak.- zgodził się Bel Iblis.- Ruchami wroga będzie kierował sam Kir Kanos! ROZDZIAŁ 11 Drzwi centralnego biura Departamentu Sprawiedliwości w Pałacu Imperialnym rozsunęły się z sykiem i do środka weszła grupa rycerzy Jedi. Poruszali się szybko i żwawo, acz nie gwałtownie; ta część budynku była najeżona czujnikami ruchu, rejestrujących i zapisujących wszystko, co działo się w biurze. Dlatego szóstka rycerzy Jedi, przybyłych przed godziną na Coruscant, starała się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Nigdy nie należy zwracać na siebie zbytniej uwagi. Luke Skywalker, idący na czele ekipy, przystanął nagle przy biurku sekretarki, młodej kobiety rasy H’nemthe, spoglądając na nią łagodnie, acz stale. Zaraz za nim pojawili się Mara Jade Skywalker i Brakiss. Urzędniczka, nieco zaskoczona obecnością tylu Jedi w jednym miejscu, trochę się speszyła. - Jeśli to możliwe, chcielibyśmy jak najszybciej zobaczyć się z Prokuratorem Generalnym.- powiedział łagodnie mistrz Jedi z Tatooine, wyczuwając w Mocy jej zmieszanie. - Pan Prokurator jest teraz zajęty.- odparła, gdy trochę się uspokoiła.- A państwo w jakiej sprawie? - Naglącej.- rzuciła oschle Mara.- Bardzo naglącej. - Chodzi o pana Brakissa.- poinformował ją spokojnie Skywalker, co wyraźnie kontrastowało z tonem jego żony.- Dostaliśmy informację, że mamy go sprowadzić na Coruscant w sprawie kilku przestępstw, które popełnił dawno temu.- dodał, celowo akcentując dwa ostatnie słowa. - Acha, sprawa 324,546.- wyrecytowała H’nemtheanka, nabierając nagle dziwnej pewności siebie, która cechowała biurokratów, ilekroć zaczynali mówić o swojej profesji.- Muszą państwo poczekać kilka dni, aż wniosek przejdzie przez odpowiednie szczeble autoryzacji, wtedy zbierze się Senacka Komisja Śledcza, przeanalizuje sprawę i ruszy postępowanie śledcze. Myślę, że już w przyszłym tygodniu powinni państwo poznać termin rozprawy. Oczywiście do tego czasu Jedi Brakiss musi zostać zatrzymany i osadzony w areszcie… - Dość.- Mara ostro i dosadnie przerwała urzędniczce jej słowotok, jednocześnie pochylając się nad nią.- Tak się składa, że bardzo się spieszymy, a Brakiss jest nam potrzebny. Nie wiem, czy pani zauważyła, ale jest wojna. - Trudno.- rzuciła sekretarka obojętnie.- Procedura musi być zachowana i nie możemy robić wyjątków, bo wtedy wszystko by runęło. - Czy utrata cierpliwości w tym momencie będzie krokiem na ciemną stronę?- mruknął Dominess, który dotychczas stał wraz z Jaden Korr za Wieiah, która obejmowała Brakissa w pasie. Zabrak był trochę spocony, ale nie zdradzał oznak zmęczenia. Przez całą podróż na pokładzie „Peacemakera” ostro trenował posługiwanie się podwójnym mieczem świetlnym, więc miał prawo być wyczerpany. Trening Jedi pozwolił mu jednak na odkrycie nowych zasobów energii, które teraz pożytkował najlepiej, jak potrafił. - Niestety tak.- odparła Wieiah.- Ale przy odrobinie szczęścia i elokwencji może nam się udać. - A zatem mam być zatrzymany?- spytał Brakiss, uśmiechając się lekko do urzędniczki. Dopiero teraz kobieta rasy H’nemthe przyjrzała mu się uważniej i podskoczyła, zaskoczona i przerażona, zorientowawszy się, że to rzeczywiście były Naczelnik Akademii Ciemnej Strony. - Dlaczego on nie jest skuty!?- wychrypiała przerażona.- Powinien być natychmiast przetransportowany w… - To Jedi.- powiedziała Mara, wiercąc wzrokiem dziurę w upartej urzędniczce.- Żeby go upilnować, trzeba dysponować co najmniej okrętem więziennym typu Dungeon. Inaczej może wyrządzić szkody. - I on chodzi sobie… tak po prostu… wolno?- wyjąkała sekretarka. - Jak widać.- odrzekł Skywalker.- Raczej nie ma więzienia na Coruscant, które mogłoby go wystarczająco długo utrzymywać w jednym miejscu. Dlatego jego sprawa powinna być rozwiązana jak najszybciej, bo inaczej Brakiss może się rozmyślić i odlecieć z Imperial City, a wtedy szukaj pchły na Wookiem. - To co? Lecimy?- zapytał Brakiss pozostałych Jedi, szykując się do odejścia. - Nie.. nie może pan! Zawołam straż! To wbrew przepisom!- H’nemtheanka zaczęła panikować. - Jest wojna!- syknęła Mara wpatrując się urzędniczce prosto w oczy.- Stan wyjątkowy! Więc mogłaby pani z łaski swojej powiadomić tych z Senatu, że Brakiss został dostarczony, a wszystkie procedury wsadzić sobie za przeproszeniem w dupę. Dziękuję. Luke skrzywił się lekko, odnosząc wrażenie, że jego żona trochę za ostro obeszła się z sekretarką. Musiał jednak przyznać, że aura H’nemtheanki zmieniła ostrość, a słowa Mary odniosły zamierzony skutek. Niespełna godzinę później Brakiss został wezwany na przesłuchanie. Anakin Solo nie bardzo był pewien, co właściwie robi z powrotem na Atzerri. Jego jasna strona nie chciała tu wracać, gdyż mrok i zakłócenie Mocy, jakie pozostało po bestialskim morderstwie dokonanym na jednym z miejscowych bezdomnych, mogło spowodować wzrost potęgi jego gorszej części. Jego ciemna strona z kolei nie miała najmniejszego zamiaru tracić czasu na szlajanie się z jednego krańca galaktyki na drugi i z powrotem, zwłaszcza, że była świadoma podążającego za nim rodzeństwa. Poza tym przybycie na miejsce zabójstwa mogło ożywić jego lepszą połowę i spotęgować nawoływania sumienia, a tego by już nie zniósł. Tak więc nie miał bladego pojęcia, dlaczego powrócił na Atzerri, dlaczego znowu schronił się w tym samym budynku i czemu się stąd nie rusza. Możliwe, że chciał upewnić się, że ten gandyjski kloszard naprawdę nie żyje; z drugiej strony to był absurd – przecież obciął mu głowę. Możliwe też, że tylko tutaj chciał znaleźć w miarę bezpieczne schronienie przed swoimi myślami, przed snem, przed wyrzutami sumienia. Swoją drogą znał setki lepszych miejsc, gdzie mógłby starać się zapomnieć. A może po prostu tu najlepiej mu się ćwiczyło? Istniała wszakże jeszcze jedna możliwość. Jakiś subtelny niuans Mocy, jakieś niejasne przeczucie, że tu powinien znaleźć to, czego szuka (cokolwiek to było), mógł pokierować jego zamiarami, zmuszając go do powrotu na ten, zapomniany przez ogarniętą wojną galaktykę, świat. A jeżeli tak, to jaki miał być sens jego powrotu? Odpowiedź mogła być najprostsza z możliwych; sprawca zawsze wraca na miejsce zbrodni. A zatem, zreflektował się mroczny Anakin, moje działania była zbrodnią. „Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.”, mówiło światło, „To, co zrobiłeś było ZŁE. I nie możesz temu zaprzeczyć!” „Być może.”, rzucała się ciemność, „Ale co z tego? Ten lump nie żyje, a my mamy Wojnę Władców Mocy do wygrania! Wyrzuty sumienia nie są na miejscu!” „Więc przyznajesz, że masz jakieś wyrzuty sumienia? Że to, co zrobiliśmy, jest złe?” „Ile razy mam powtarzać!?? Nie ma dobra i zła! Są tylko słabi i silni!” „Mylisz się. Podział na światło i mrok istnieje. Inaczej nie rozmawialibyśmy teraz.” „Nie, o nie!!”, syknął ciemny Anakin, „Ty jesteś tylko zwichniętą wersją naszego ja! I jedyne, co możesz zrobić, to wrócić do najdalszych zakamarków naszej jaźni, gdzie nie będziesz więcej przeszkadzał!” „Nie, najdalsze zakamarki są dla ciebie”, zaoponowało światło, „Nie czujesz tego blasku, tego ciepła, które ciągnie nas w górę, pomaga i otula?” „Osłabia naszą czujność!”, warknął mrok, „Nie potrzebujemy go! Nie potrzebujemy nikogo! Nawet ciebie!” „Jeszcze zmienisz zdanie.” Powiedziała spokojnie jasna strona, „Nikt nie jest aż tak mroczny i zły, by odrzucić takie uczucie.” „Cicho!”, wrzasnęło jego alter ego, „Jesteś w błędzie! Sam nas mamisz! Ale my się nie damy! Nikt nie przeszkodzi nam wygrać w Wojnie Władców Mocy, słyszysz!? Nikt!” Wieiah przechadzała się przed salą przesłuchań, do której jakieś trzy godziny temu wszedł jej ukochany. Ktoś trzeci, akurat przechodzący obok, mógłby pomyśleć, że Zeltronianka się denerwuje. Siedzący obok Jedi wiedzieli jednak, że to chodzenie w tę i z powrotem było jedynie skutkiem działania swego rodzaju instynktu samozachowawczego; jej aura stanowiła niemal idealny wzór spokoju i opanowania. Luke czuł jednak, że Wieiah poświęca sporo uwagi tłumieniu instynktów i emocji, które są zupełnie naturalne w podobnych sytuacjach. Jednak, jak ktoś kiedyś powiedział, w byciu Jedi nie ma nic naturalnego. Zeltronianska Jedi doskonale o tym wiedziała. Dlatego, mimo, iż zdawała się niepokoić o los Brakissa, usiłowała, z całkiem niezłym skutkiem, utrzymywać swoje emocje w idealnej równowadze. Niepokój ten był poza tym, logicznie rzecz biorąc, się irracjonalny. Byłemu Ciemnemu Jedi nie zagrażało żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo, a decyzja o jego losie zależała od wielu wypadkowych, na które zarówno ona, Wieiah, jak i pozostali rycerze Jedi, mieli spory wpływ. Luke Skywalker powiedział, że w razie potrzeby poręczy za Brakissa własnym życiem i reputacją, a pozostali Jedi go poparli. Jakby nie patrzeć, Zakon dbał o swoich członków i w trudnych sytuacjach bronił ich życia, imienia i wolności, zarówno przed blasterami wrogich żołnierzy, jak i oskarżeniami nadgorliwych urzędników. Wieiah pomyślała, że z takim zapleczem ten absurdalny proces nie może się dla nich źle skończyć. Więc dlaczego miała złe przeczucia? Chociaż starała się zachowywać idealną równowagę emocji i uczuć i spychać wszystkie wątpliwości poza margines jaźni, to w żadnym wypadku nie mogła zaprzeczyć ich istnieniu. Wiedziała, że powinna być spokojna, ale z drugiej strony czuła, że w przypadku Brakissa Senacka Komisja Śledcza może nie być tak wyrozumiała, jak jej odpowiednik dla Kypa Durrona czternaście lat temu. Niby teraz też były Ciemny Jedi walnie przyczynił się do pokonania przeciwnika na Exaphi, a poza tym z własnej, nieprzymuszonej woli dostarczył Republikanom mnóstwo informacji na temat Executor’s Lair, ale z drugiej strony sam jeszcze dwa lata temu był wrogiem numer jeden Nowej Republiki. Wieiah obawiała się, że konflikt z Akademią Ciemnej Strony był zbyt świeży, żeby można było przejść nad nim do porządku dziennego. Co prawda wiedziano już, że inicjatywę Brakissa i Drugie Imperium tak naprawdę cały czas wspierało i finansowało Executor’s Lair, ale to nie zmieniało faktu, iż właśnie Brakiss odpowiadał za większość działań. Generalnie rzecz biorąc wiele ciążyło mu więc na sumieniu. A Wieiah czuła, że o wiele za dużo. Nagle drzwi od sali przesłuchań rozsunęły się i na korytarz wszedł Brakiss, eskortowany przez trzech strażników. Na ich widok Luke, Mara i pozostali Jedi, obecni w poczekalni na korytarzu, wstali. - Mamy rozkaz zabrać podejrzanego do aresztu.- oznajmił jeden z żołnierzy.- Tymczasem Komisja prosi o możliwość przesłuchania niejakiej Wieiah.- odwrócił się do Zeltronianki.- To chyba o panią chodzi. - Owszem.- zgodziła się młoda Jedi.- Ile to może potrwać? - Skoro głównego podejrzanego przesłuchiwali trzy godziny, to na pewno krócej.- oznajmił beznamiętnie strażnik.- Chyba, że będzie pani utrudniać zadawanie pytań.- spojrzał na Brakissa, który, mimo, iż szedł do aresztu, nie był skuty; wszyscy wiedzieli, że to Jedi i konwencjonalne metody eskortowania więźniów mogą tu nie zdać egzaminu, a Coruscant nie było w posiadaniu żadnej klatki Letha. Mieli nadzieję, że byłemu Ciemnemu Jedi nie przejdzie wola współpracy.- Oskarżony wręcz ułatwiał Komisji przesłuchanie, dlatego poszło tak szybko. Mara westchnęła cicho; gdyby to od niej zależało, wszystko potoczyłoby się błyskawicznie. - Powinno pójść jeszcze szybciej, prawda, mój drogi?- rzekła tymczasem Wieiah, podchodząc do Brakissa i, nie bacząc na strażników, obejmując go w pasie.- Właściwie to nie powinno nas tu być. - Będzie dobrze, aniołku.- były Ciemny Jedi uśmiechnął się smętnie, starając się ją uspokoić. Zeltronianka znała go jednak zbyt dobrze, a więź była między nimi zbyt silna, żeby zdołał coś przed nią ukryć. Niepokoił się, i to bardzo. Widać Komisja miała na niego bardzo wiele, a on nie dał rady się ze wszystkiego wybronić. Może nawet do części przewinień się przyznawał, żeby tylko skrócić czas przesłuchania. To nie wróżyło najlepiej i Wieiah po raz pierwszy zdradziła oznaki niepokoju. - Czas na mnie.- rzekł Brakiss, po czym pocałował ją i odszedł ze strażnikami. Wieiah patrzyła za nim jeszcze przez jakiś czas, ale w końcu Luke delikatnie przypomniał jej, że Senacka Komisja Śledcza jej oczekuje. Zeltronianka wzięła więc głęboki oddech i weszła do sali przesłuchań, a drzwi zasunęły się za nią z sykiem. To, co teraz czuł Fey’lya, można było określić tylko jednym słowem. Strach. Strach o siebie, o własne życie, zdrowie, urząd… prezydent najzwyczajniej w świecie się bał, a lęk przed czekającym go losem paraliżował wszystkie jego odruchy i nie pozwalał na jakiekolwiek reakcje. Jęki ogłupiałego z bólu i głodu Melan’lyi jeszcze potęgowały to uczucie. Młodszy Bothanin już chyba w ogóle postradał zmysły i Borsk wiedział, że nie może na niego więcej liczyć. Jednocześnie obawiał się, że jego, prędzej czy później, czeka taki sam los. Dodatkowo leżące cały czas w kącie ciało gubernator Marchy zaczęło gnić i śmierdzieć; gdyby na pokładzie statku były jakieś muchy, z pewnością by się tu zleciały. Fey’lya z największą delikatnością, do jakiej był zdolny w tym stanie, przeniósł ją w miejsce, gdzie mogła spokojnie leżeć, bez ryzyka, że zostanie zdeptana przez jakichś szturmowców, którzy przyjdą po któregoś z Bothan, aby poddać go kolejnym, bezsensownym torturom. Tak więc trup Marchy leżał w kącie, gubiąc sierść, a jej znękane oblicze i liczne rany na ciele i twarzy cały czas uświadamiały Borskowi, że los, jaki może go czekać, będzie okrutny. Że może nie dać mu rady. Nigdy nie czuł się tak bardzo samotny. Nagle drzwi od ich celi rozsunęły się z sykiem i do ciasnej klitki wpadło czterech szturmowców, zakutych w bezduszne, białe pancerze. Borsk już się przyzwyczaił, że co jakiś czas zabierają go na kolejne tortury, ale za każdym razem serce wskakiwało mu do gardła i bał się jeszcze bardziej. Tym razem przyszło nie dwóch, ale czterech, co oznaczało, że przyszli zarówno po Fey’lyę, jak i Melan’lyę. Jeden z nich szarpnięciem za ramię postawił prezydenta na nogi, drugi zrobił to samo z jego adiutantem. Borsk nie miał nawet siły, by stawić jakikolwiek opór; zresztą zdawał sobie sprawę że to było bezcelowe. Uniósł się więc, osowiały, i dał się wypchnąć za drzwi, strach sparaliżował go do tego stopnia, że stracił czucie w kończynach. A może to rezultat długich i bolesnych tortur? W każdym razie Borsk zderzył się ze ścianą naprzeciwko celi i osuną się na pokład. - Podnieście to ścierwo i wyrzućcie je stąd.- usłyszał głos jednego ze szturmowców, najwyraźniej wyższego rangą od pozostałych. Przez chwilę myślał, że to o niego chodzi i strach sparaliżował go jeszcze bardziej, zdołał jednak odwrócić głowę i spostrzec, że żołnierze Executor’s Lair w ogóle się nim nie interesują. Gdyby nie był tak przerażony, mógłby nawet znaleźć siłę, żeby ruszyć się stąd i spróbować ucieczki… Dopiero wtedy spostrzegł, że „ścierwem”, o którym mówił szturmowiec, była gubernator Marcha. Dwóch szturmowców wyciągnęło ją za nogi i sunąc za sobą, poszli w stronę zsypu na śmieci. Sponiewierane i gubiące sierść ciało Drallki jechało bezwładnie, co chwilę uderzając głową o podłogę. Oczy Borska rozszerzyły się z gniewu i przerażenia, a futro tam, gdzie nie było posklejane krwią i potem, mimowolnie stanęło dęba. To, w jaki sposób szturmowcy chcieli zbezcześcić ciało gubernator Marchy, tej, która przez cały czas podtrzymywała go na duchu, wywołało jego kategoryczny sprzeciw. Nie wolno im było! Nie mogli! Nie ją! Przecież ona jest niemal święta… chciał krzyczeć, wstać, rzucić się na nich… zrobić cokolwiek… Nie mógł. Był zbyt słaby, zbyt osowiały. Zbyt sparaliżowany strachem. Kiedy szturmowcy wrzucili już ciało drallskiej arystokratki do luku na odpadki, chwycili go za ręce, i ponieśli do doskonale mu znanej sali tortur. Dwóch innych tak samo postąpiło z ciągle jęczącym Herthanem. Borsk nie protestował; wiedział, że to nic nie da, a po za tym nie mógł. Czuł, że już nie potrafi. Nie był w stanie nawet pomyśleć o tym, jak wyglądałby taki bunt. Za długo go katowano, torturowano i więziono, aby mógł nawet pomyśleć o ucieczce. Nie miał w sobie spokoju i hartu ducha gubernator Marchy. Zresztą nawet gdyby go w sobie znalazł, nie mógłby go wykorzystać. Nie po tym, jak zobaczył, że to nic nie daje. Właściwie to już czuł się złamany. Szturmowcy zaciągnęli ich do sali, którą już doskonale znał, chociaż bardzo pragnął o niej zapomnieć. Silnym i celnym kopniakiem jeden z nich wepchnął prezydenta do środka, po czym inny zrobił to samo z Melan’lyą. Sam fakt, że wrzucili ich do jednej sali tortur przebił się przez otępiałe od strachu zmysły Fey’lyi i zmusił go do myślenia. Nigdy tak nie robili. Musiało się szykować coś dziwnego. Coś przerażającego. I rzeczywiście, ledwie szturmowcy umieścili Bothan w okowach przymontowanych do czarnej, gładkiej ściany, drzwi rozsunęły się i wpłynęły przez nie dwa kruczoczarne droidy przesłuchujące typu IT-O, dosłownie najeżone od igieł, strzykawek i innych szpikulców. Chociaż był to już znajomy widok, oczy Borska rozszerzyły się z przerażenia. I niemal wyszły z orbit, kiedy za droidami wszedł powoli, dysząc ciężko, hebanowy olbrzym w budzącej przerażenie masce. Darth Vader. - Prezydent Fey’lya.- rzekł powoli Czarny Lord, cedząc każdą sylabę. Jego głos był spokojny, ale Borsk miał wrażenie, że ocieka on jadem i mroczną, złowrogą posoką. Ze strachu zakręciło mu się w głowie.- Ostoja demokracji.- mówił dalej Vader.- Przeciwnik Nowego Ładu. Symbol Republiki. Symbol,- wyciągnął rękę, zaciskając ja powoli w pięść.- który należy zgnieść! Jak na komendę, oba droidy IT-O zbliżyły się do swoich ofiar, wbijając bolesne igły w ich ciała. Borsk poczuł, jak jego mięśnie sztywnieją, a przez układ nerwowy przebiega fala bolesnego gorąca. Miał wrażenie, że krew w jego żyłach zaczyna się ścinać. Kolejna strzykawka i ta sama krew została, zdaniem Fey’lyi, wyssana, a jej miejsce zajął ciekły azot. Temu wszystkiemu towarzyszył tak potworny ból, że Borsk zaczął krzyczeć nieludzkim, niemal zwierzęcym głosem. Jak z oddali docierały do niego podobne jęki ze strony Herthana Melan’lyi. Męka zdawała się przedłużać w nieskończoność, a każda sekunda zdawała się być coraz gorsza. Sytuacja była beznadziejna, i Borsk Fey’yla wiedział o tym. Był na skraju obłędu i przytomności, na skraju wyczerpania. W dodatku czarna twarz Lorda Vadera… nie, to było za dużo. Głowa mu opadła, a z ust pociekła krew. Krzyki Melan’lyi stawały się coraz głośniejsze; musiał cierpieć równie mocno. I za co? Za to, że był w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Za to, że był na tyle zdolny, aby zostać adiutantem prezydenta. Za to, że był inteligentny i elokwentny. Cierpiał za nic. I chociaż gdzieś, na krańcach przytomności Fey’lya był pewien, że on też niczemu nie zawinił, to jednak działania Vadera wobec jego osoby miały, na swój przewrotny i okrutny sposób, jakieś logiczne podłoże. Natomiast torturowanie Melan’lyi nie miało sensu. Borsk musiał coś zrobić. Cokolwiek. W imię tego, co sobą reprezentował. Dla młodszego Bothanina. Dla Marchy. Dla siebie, żeby nie postradać zmysłów. Czuł jednak, że strach go paraliżuje, jak sięga coraz głębiej, jak uniemożliwia wszelkie działania. Krzyki Melan’lyi przeszły w wycie… a może to on sam wył? Nie, to nieistotne. Teraz Fey’lya wiedział tylko jedno: musi ulżyć swojemu adiutantowi w cierpieniu. Jakkolwiek. Złapał się więc kurczowo tej myśli, chwycił ją, niczym ostatnią deskę ratunku, mającą ocalić go przed otchłanią szaleństwa i strachu. Zawziął się więc w sobie i resztką sił wybełkotał, charcząc: - Herthan… nie daj… się… walcz…- zamilkł, bo zakrztusił się własną krwią. I nagle ból ustąpił, zupełnie, jakby tortury zostały przerwane jednym machnięciem ręki. Oddychając ciężko, Borsk zmusił obolałe mięśnie karku, żeby unieść wzrok, i zobaczył, że zarówno Vader, jak i szturmowcy i Herthan, a nawet oba droidy IT-O, patrzą tylko na niego. Cały czas dzwoniło mu w uszach, przez co miał wrażenie, że ta scena się przedłuża, jest jakby wyrwana z kontekstu, zupełnie, jak gdyby stało się z nim coś, co odmieniło go wystarczająco, by zdziwić jego oprawców. Czyżby już umarł? Może jego organizm poddał się, nękany narkotykami i toksynami? Może był już w drodze do lepszego świata? - Doceniam pańską troskę, panie prezydencie.- rzekł spokojnie Melan’lya, rozpinając okowy, które go trzymały przy ścianie.- Tak się jednak składa, że sam doskonale daję sobie radę. Fey’lya przeżył szok. Młodszy Bothanin z lekkim uśmiechem stanął obok Vadera i szturmowców, patrząc cały czas na Borska. Rany i siniaki w jakiś cudowny sposób zniknęły z jego ciała. To wszystko było tak dziwne, że prezydent nie wiedział, co o tym myśleć. I wtedy ból znów uderzył, ale z nową siłą. Mięśnie Fey’lyi skurczyły się, zupełnie, jakby były porażone prądem. Może nawet w istocie tak było. Ostatnim wysiłkiem Bothanin uniósł oczy, i dostrzegł, że Herthan ma taki sam beznamiętny wyraz twarzy, jak hełmy szturmowców. Taki sam, jak maska Vadera. I nagle wszystko stało się jasne. - Ty… zdraj…- warknął Fey’lya, jednak ponownie zakrztusił się swoją krwią, a może nawet czymś jeszcze. Strach ciągle go paraliżował, jednak poza nim czuł teraz jeszcze niewypowiedzianą wściekłość, większą nawet, niż wtedy, kiedy szturmowcy wrzucali gubernator Marchę do śmietnika. Znalazł nawet w sobie siłę, aby unieść głowę. Jego futro, mimo nastroszenia, zadrgało gniewnie. - Gratuluję przenikliwości, Fey’lya.- powiedział Herthan, cały czas patrząc na prezydenta.- Mieć przy sobie przez tyle czasu wroga i nawet się nie zorientować. Winszuję, to niebywałe osiągnięcie.- mówił dalej, a ból, który czuł Borsk, uległ jeszcze większemu zwielokrotnieniu.- Ślepy, jak mynock. Nie przyszło ci nawet do głowy, że ktoś z twojej rasy może być wtyczką wroga. - Ty…- zaczął Borsk, ale jego głos zamienił się w trudny do zrozumienia bełkot. - Nie martw się, nie cierpisz wyłącznie za własną głupotę, Fey’lya.- powiedział Herthan i zaśmiał się cicho.- Pamiętasz może jeszcze, kto ci podsunął pomysł z podrożą na Corellię? I to bez ochrony? Tym razem Borsk milczał, chociaż gniew się w nim kotłował, jakby miał zaraz wybuchnąć. Strach zniknął niemal zupełnie, a jego miejsce zastąpiła wściekłość. Jedyną rzeczą, jaka po nim pozostała, był niemal absolutny paraliż; Bothanin nie mógł się ruszyć głównie ze względu na wyczerpanie, ale częściowo także dlatego, że nie potrafił działać. Zawsze był lepszy w gębie, niż w czynach. A teraz nie miał nawet sił, by mówić. W tej chwili myślał jednak tylko o jednym; o zdradzie. Czuł się oszukany, przegrany, stłamszony, zapluty i sponiewierany. Występek Melan’lyi bolał go bardziej, niż wszystkie rany, jakie zadał mu droid przesłuchujący IT-O. Wszystko runęło, ostatnia szansa, żeby zachować zdrowy rozsądek, resztki przyzwoitości, resztki honoru, to wszystko runęło, zapadło się, zrzucając go w wir szaleństwa i rozpaczy. Czuł, że to koniec. Miał przez chwilę ochotę jeszcze się stawić, udowodnić sobie, że jeszcze nie został do końca upodlony, ale wtedy ból jeszcze bardziej się nasilał do niewyobrażalnych rozmiarów. Borsk krzyczał głośno, a krew uderzała mu do uszu, dudniąc. Miał wrażenie, że wycieka mu przez oczy, nos, usta… to wszystko sprawiało ból tak okrutny, że Bothanin był szczerze zdziwiony, że jeszcze żyje. Nie miał jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Jego jaźń odpływała w ciemność. - Możesz skrócić sobie cierpienia.- usłyszał nagle dudniący i głęboki głos, przerywany głośnymi haustami powietrza.- Wystarczy, że podasz kod dyplomatyczny, a cierpienia ustąpią. Borsk Fey’lya stracił wszelką nadzieję. Czuł, że im bardziej broni się przed torturami, tym większe przeżywa katusze. Natomiast gdy jego wola się łamała, co zdarzało się coraz częściej, ból jakby ustępował, nęcąc i obiecując wyzwolenie, w zamian za złamanie się. Borsk, bliski całkowitego zatracenia, czuł, że nie ma wyboru. Wizja oddechu, odpoczynku, była zbyt bliska, żeby mógł jej się oprzeć w imię zasad, które niegdyś wyznawał. Ból zelżał, ale cały czas był niewyobrażalny, żołądek Fey’lyi skurczył się chyba trzykrotnie, a futro zaczęło wypadać gęstymi kępami. Gdzieś, pod skórą, Borsk czuł, że to koniec, czuł się przegrany. Nie miał już żadnej nadziei. Został złamany. Uniósł głowę, żeby wyjawić kod, i ból, zadawany przez strzykawki i igły zelżał na tyle, że mógł mówić. Z trudem co prawda, ale jednak. Otworzył usta, a głos zawiązał mu się w gardle i Borsk już miał wypluć pożądaną przez Vadera informację razem z krwią i śluzem, jaki spłynął mu do gardła, kiedy poczuł, że nie powinien. Bał się bólu, cierpienia, kolejnych ran na ciele, kolejnych toksyn, a może nawet kolejnych pobić, poza tym wiedział, że może już dłużej nie wytrzymać, a nadzieja umarła w nim, jak płomień świeczki przykrytej nagle czarną płachtą. Jednak gdzieś tam, na krawędzi jego świadomości, czuł wyrzut sumienia. On, prezydent Nowej Republiki, poddający się fizycznemu bólowi, w chwili zagrożenia odrzucający na bok wszelkie ideały! Skowyczący i skamlający o litość jak pies! Przypomniał sobie gubernator Marchę; ona też się poddała, ale był pewien, że walczyła do końca. Tylko, że ona nie była prezydentem; można jej wybaczyć, że ustąpiła. Mi nikt nie wybaczy, pomyślał Borsk, tak nie może być. To by było nie w porządku wobec Republikan, wobec wszystkich, którzy kiedykolwiek w niego wierzyli, wobec Marchy, wobec siebie. On, największy bothański dostojnik, złamany, niczym jakiś podrzędny tchórz. Problem polegał na tym, że w głębi duszy był tchórzem. Zasapał ciężko, usiłując złapać oddech. Darth Vader podszedł bliżej i spojrzał na jego drżącą i zakrwawioną twarz. Stał tak nad nim, wielki i tryumfujący, zgniatając ostatnie iskierki nadziei, a widząc, że prezydent chce mówić, polecił głębokim i groźnym głosem zachęcił go do tego, obiecując szybkie wybawienie. Borsk uniósł oczy w gorę, spojrzał na wielką, zakutą w czerń postać, i zrozumiał. Dla niego nie ma już żadnej nadziei. Więc nie da Vaderowi tej satysfakcji. Nie da się złamać do końca. - Niech żyje Nowa Republika…- wysapał cicho, jednym tchem. Czuć było jednak w jego głosie resztkę bothańskiej dumy, jaka mu jeszcze została. Jego głowa opadla bezwładnie, a on sam zamknął oczy, czując bezbrzeżne zmęczenie w każdej niemal komórce ciała. Wiedział, co teraz nastąpi. Wiedział, że zaraz umrze. Czuł jednak lekką satysfakcję, wyobrażając sobie zawiedzioną minę Dartha Vadera i zdrajcy Melan’lyi. Ku swemu zaskoczeniu spostrzegł, że nie czuje już gniewu, strachu i bólu. A przynajmniej nie tak, jak wtedy. Teraz nie przywiązywał do nich takiej wagi, właściwie już go nie obchodziły. Czuł, że jest gotów na śmierć. Ale tego, co nastąpiło potem, nigdy by się nie spodziewał. Darth Vader szybkim ruchem czarnej rękawicy złapał go za głowę i podniósł tak wysoko, jak tylko pozwalały mu na to okowy. - Niech więc tak będzie, Fey’lya.- warknął, a Bothanin poczuł, jak coś ciemnego i bolesnego zapuszcza się w jego umysł, penetrując jego zakamarki, wydobywając wszystkie sekrety Nowej Republiki, jakie znał. Towarzyszył temu tak wściekły, nieopisany ból, że Borsk wydarł się w niebogłosy, gałki oczne wywróciły mu się na drugą stronę, bębenki w uszach pękły, wypuszczając kolejne strużki krwi, a futro poczęło wypadać. Tak okrutnej katorgi Fey’lya się nie spodziewał. Jego nieludzkie wycie wzmagało się coraz bardziej, a Herthan aż skrzywił się z niesmakiem. - Już mam kod.- mruknął Vader, ale nie puścił głowy Bothanina. Zamiast tego zaczął z całej siły walić jego potylicą w ścianę. Raz, i drugi, i kolejny, i kolejny… nie musiał tego robić długo, gdyż wkrótce czaszka Borska pękła, zostawiając na durastalowej powierzchni lepką, mokrą plamę. Fey’lya już stracił świadomość, ale jeszcze oddychał; jego duch instynktownie i kurczowo trzymał się ciała. Vader pchnął jego głowę jeszcze raz w ścianę, po czym szybkim ruchem złapał go za gardło i ścisnął tchawicę, miażdżąc ją szybko i bezlitośnie. Kilka minut później martwe jak skała ciało prezydenta Nowej Republiki wylądowało w tym samym zsypie na śmieci, do którego wrzucono gubernator Marchę. ROZDZIAŁ 12 Rosh Penin wyczuł przez Moc, że coś jest nie tak, na krótko zanim wielka, opancerzona, czarna postać werżnęła się z całym impetem w miejsce, w którym przed chwilą stał. Ledwie jego zmysł niebezpieczeństwa dał znać, wzmocnione i usztywnione przez Moc mięśnie już odrzucały go z dala od miejsca zagrożenia. W samą porę, bo zaledwie kilka milisekund później w chodnik werżnęło się coś dużego i szybkiego; kiedy Rosh odwrócił głowę, żeby zobaczyć swojego napastnika, dostrzegł tylko rozmazaną czarną plamę, która odbiła się od podłoża, lecąc w górę równie szybko, jak wylądowała w dół. Na deptaku pozostało tylko dość głębokie wgniecenie z wyraźnymi śladami twardych jak durastal szponów. Przez chwilę Rosh myślał, że został zaatakowany przez samego Dartha Vadera. Zmienił zdanie, kiedy musiał uskoczyć po raz kolejny, kiedy w miejsce, które zajmował jeszcze ćwierć sekundy temu, ponownie wbił się ogromny, czarny głaz. Tym razem Rosh wykazał się większym sprytem i odskoczył w tył, mogąc tym samym obejrzeć sobie napastnika bez konieczności odwracania głowy. Zresztą ledwo wyczuwał swojego przeciwnika przez Moc, więc to był jedyny sposób. Zaraz jednak tego pożałował. Ogromny i ohydny, groteskowy potwór, który okazał się być jego napastnikiem, nie odbił tym razem do góry, tylko pchnął Rosha przez Moc, zanim ten zdążył wylądować. Dodał tym samym więcej impetu jego skokowi i z całą siłą, jaką włożył w ten atak, przyrżnął nim o pobliską ścianę. Penin poczuł, jak przed oczami pojawiają mu się ciemne plamy, zebrał się jednak w sobie i przywołał Moc, usztywniając mięśnie i poprawiając reakcje. Było dla niego jasne, że to coś, co na niego napadło, nie zadowoli się tylko nabiciem mu kilku guzów. Chce go zabić. Rosh Penin nie zauważył nawet, kiedy ostrze miecza świetlnego zalśniło w jego ręku. Ledwo jednak zdążył ustawić klingę w pozycji defensywnej, musiał przyjąć na siebie cały impet ataku groteskowego przeciwnika. Purpurowe ostrze skrzyżowało się z żółtym raz, drugi trzeci, a młody Jedi ledwo nadążał z blokowaniem ciosów. Gdyby nie zmysł niebezpieczeństwa, nie dałby rady sparować nawet połowy bezlitosnych cięć swojego przeciwnika. Sprawa nie wyglądała zbyt wesoło; wróg był większy, szybszy, silniejszy i bardziej przerażający, a odwłok, owadzie oczy, skrzydła i krótkie kończyny u pasa sprawiały, że strach przed nim nabierał irracjonalnego charakteru. To był niemal żywy horror. Rosh był jednak Jedi. Nie mógł poddać się strachowi. Nie tym razem. W pewnym momencie, kierowany instynktem i Mocą, Rosh znalazł lukę w serii ataków paskudnego przeciwnika; lukę, którą wykorzystał, kiedy nadarzył się odpowiedni moment. W chwili, gdy potwór szykował się do zadania kolejnego ciosu, Penin z bloku wyszedł do kontrofensywy, wpychając przeciwnikowi miecz między żebra. Żółte ostrze prześlizgnęło się pod łokciem potwora i już miało sięgnąć celu… …ale nadziało się na świecący, czerwony dysk w postaci tarczy świetlnej, trzymanej przez jedną z niedorozwiniętych kończyn groteskowego monstrum. Rosh był tak zaskoczony, że ledwo zdołał odbić cios purpurowej klingi przeciwnika, która opadła na niego z lewej. Tarcza świetlna! Penin nie wiedział, że takie urządzenie w ogóle istnieje! Słyszał co prawda, że podczas Wojen Klonów niektórzy siepacze Konfederacji korzystali z podobnej osłony, lecz ich konstrukcja dawno została zapomniana. Obecnie jedynie niewielkie puklerze tego typu są w posiadaniu bogatszych magnatów galaktyki, ale wartość bojowa tamtych egzemplarzy w starciu z mieczem świetlnym była, jest i będzie zerowa. Tymczasem tutaj miał do czynienia z najprawdziwszą tarczą świetlną. Młody rycerz Jedi stwierdził, że jego szanse maleją z sekundy na sekundę. I to nie szanse na zwycięstwo, lecz na przeżycie. Starał się, jak mógł, przewidywać za pośrednictwem Mocy ruchy i zamiary przeciwnika, jednak umysł potwora był niczym lita skała; twardy i nieprzejednany. Podobnie, jak twarde były jego ciosy, a teraz, kiedy tarcza świetlna wskoczyła mu do lewej ręki, nie było chyba sposobu na przełamanie obrony potwora. Rosh zaczął się cofać, a strach i panika zakiełkowały w jego duszy. Zrozumiał, że patrzy w oczy śmierci. Musiał coś zrobić. Wiedział, że nie pokona tego olbrzyma, musi więc znaleźć inne wyjście. Myśląc gorączkowo, wycofywał się coraz bardziej, a potwór zdawał się coraz bardziej dominować. Już niecałe dwa metry dzieliły ich od kolejnej ściany; Rosh nawet nie zauważył, kiedy ich walka przeniosła się w jeden ze ślepych zaułków stolicy Triogutty. Niemniej jednak ta ściana podsunęła mu pomysł. Po zablokowaniu kolejnego ciosu Penin, wykorzystując siłę pchnięcia przeciwnika, wyskoczył w tył, obracając się jednocześnie stopami w stronę ściany. Pozwolił, by Moc naprężyła jego mięśnie, i w odpowiedniej sekundzie odbił się od budynku, wyciągając miecz świetlny przed siebie, niczym włócznię. Pół sekundy później leciał już lotem pikowym w stronę głowy groteskowego napastnika. Spodziewał się, że wróg uniesie tarczę, a wtedy jego miecz się po niej prześlizgnie, dając Peninowi punkt oparcia niezbędny do przekoziołkowania nad monstrum i rzucenia się do ucieczki. Rosh zawsze był jednym z najszybciej biegających członków Zakonu Jedi. Wróg jednak nie uniósł tarczy. W ułamku sekundy, który dzielił końcówkę klingi Penina od twarzy potwora, ten szybkim ruchem własnego miecza odbił ostrze Rosha w lewo, odsłaniając go jednocześnie. Młody Jedi wytracił cały impet skoku i, zaskoczony, wylądował tuż przed napastnikiem. Moc jednak nie dała mu się zapomnieć; już obrócił nadgarstek, osłaniając się przed kolejnym cięciem klingi wroga… …kiedy tarcza świetlna przeciwnika przycięła powietrze, ustawiając się w poziomie, po czym błyskawicznie przejechała po gardle Rosha Penina. Z wyrazem zaskoczenia i niedowierzania na młodej twarzy Jedi z Coruscant, głowa Rosha odchyliła się do tyłu, po czym spadła i odturlała się na bok, w stronę rynsztoka. Po chwili upadło również ciało Jedi, rozbryzgując lekko wodę z pobliskiej kałuży. Nim jednak krople zdążyły opaść na ziemię, Lugzan już odlatywał w przestworza. - Twoje rewelacje są, jakby to rzec, alarmujące, Kyle.- rzekł Troo Ghra, mistrz Jedi rasy Shar, który pod nieobecność Luke’a Skywalkera, Ikrita i Kama Solusara pełnił funkcję przewodniczącego Rady Jedi. Od początku jej istnienia zakładano, że w krytycznych momentach trzeba będzie obradować w niepełnym składzie, więc ustalono odgórną hierarchię, wedle której obowiązywać miało przewodnictwo. Znacznie ułatwiało to obrady, i tak wystarczająco utrudnione przez fakt, iż wielu mistrzów zginęło od pamiętnego zlotu Jedi na Yavinie IV, podczas którego powołano Radę do życia. Miejsce ostatnio zabitego Xyrona Narra zajął niedawno Daye Azur-Jamin, rycerz Jedi z Druckenwell, ojciec poległego podczas Piątej Bitwy o Yavin Tama. Tym sposobem skład Rady Jedi był pełen, chociaż w zebraniu uczestniczyło tylko dziewięciu członków. Luke Skywalker przebywał obecnie na Coruscant, gdzie trzymał pieczę nad sprawą Brakissa i jednocześnie doglądał treningu nowego obiecującego Jedi, Weraca Dominessa. Mistrz Ikrit wraz z rodziną Solo poszukiwał opętanego przez ciemną stronę Anakina, stanowiącego w swoim stanie zagrożenie równie wielkie, co sam Darth Vader. Zwłaszcza, że młody Solo pokonał Czarnego Lorda w potyczce na Exaphi. W tej samej bitwie mistrz Solusar został ciężko ranny i obecnie dochodził do siebie na Yavinie IV, wobec czego nie mógł wziąć udziału w obradach. Tak więc tylko dziewięciu mistrzów słuchało tego, co ma do powiedzenia Kyle Katarn. - To mało powiedziane.- dodał Leonid, bzycząc co drugie słowo; przedstawiciele rasy Verpine rzadko dają radę nauczyć się Wspólnej Mowy, a u tych, którym się to udaje, występuje częste i denerwujące pobzykiwanie. Leonid nie był wyjątkiem.- Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, to problem zaiste jest bardzo poważny. - Cały czas był poważny.- skomentował Dek-Meron Perabi, mężczyzna w średnim wieku, pochodzący z Taris.- Twojej wersji, Kyle, nie można oczywiście wykluczyć, ale jak dotąd nie przedstawiłeś nam żadnych dowodów na jej poparcie. Lowbacca zawarczał, po czym wydał z siebie kilka pytających chrząknięć. - Mistrz Lowbacca się zastanawia,- natychmiast przetłumaczył MTD.- czy aby nie zaczynamy popadać w jakąś paranoję. Co, pozwolę sobie dodać, jest chyba prośbą o dokładniejsze przedstawienie argumentów za pańską tezą. - W tej kwestii zdałem się jedynie na Moc i logikę.- powiedział Kyle spokojnie.- Zdaję sobie sprawę, że moje zdanie odbiega od tego, co mówi Luke… - Odbiega!?- prychnął Daye.- Jest jego kompletnym zaprzeczeniem! Jeśli jeszcze wziąć pod uwagę, że na jego poparcie nie masz jednoznacznych dowodów, to wydaje mi się ono trochę absurdalne. W innej sytuacji Kyle spiorunowałby Daye’a wzrokiem, albo nawet skontrowałby jakąś ciętą odzywką, gdyby nie fakt, że doskonale rozumiał rozgoryczenie Azur-Jamina. W końcu jeszcze niedawno stracił syna. Kyle wiedział, jak Daye musi się czuć. On sam, kiedy myślał, że Desann zabił jego Jan, był ponury, zgorzkniały i nie do życia. Podszedł wtedy niebezpiecznie blisko ciemnej strony. Nikomu nie życzył podobnego przeżycia. - Mistrz Azur-Jamin ma rację.- stwierdził Groft Vil’lya, Bothanin, który dotychczas przysłuchiwał się wszystkiemu w milczeniu.- Twoje argumenty są zbyt słabe, żeby podważyć zdanie mistrza Skywalkera w tej kwestii. A on chyba powinien najlepiej wiedzieć, który Vader jest prawdziwy, nie sądzisz? - A nie przyszło ci do głowy,- odparł Katarn, siląc się na spokój, chociaż jakoś nie bardzo mu to wychodziło.- że Luke może być nieobiektywny w swoim osądzie? Że tak mocno wierzy, że to nie jego ojciec, że nie chce dostrzec prawdy? Wiem, że nie powinienem tak mówić… ale pomyślcie! Na Moc, nie jesteśmy przecież marionetkami Skywalkera! Nie musimy przyjmować za święte wszystkiego, co powie! W sali zapadła głucha, pełna napięcia cisza. Właściwie Katarn zdziwił się, że mistrzowie Jedi z takim spokojem przyjęli to, co powiedział. A może byli zbyt zaskoczeni, żeby zareagować? Rola Luke’a w Zakonie jak dotąd była oczywista i nikt nigdy nie kwestionował jego wiedzy i mądrości, więc fakt, że nie wiedzieli, jak się ustosunkować do jawnego podważenia zdania Skywalkera, wydawał się zrozumiały. Jedynie Lowbacca wymruczał kilka sentencji w swoim języku, ale najwyraźniej MTD uznał za stosowne tego nie tłumaczyć. Kyle zaś musiał przyznać, że takie wyrzucenie przed nimi tego, co myśli, sprawiło mu sporą ulgę. Tak, tego potrzebował. - Uważaj, Kyle.- ostrzegł Farlander po dłuższej chwili.- Nie możesz pozwolić, by zapanowały nad tobą emocje. - O to się nie martw, Keyan.- zapewnił go Katarn.- Już raz byłem po ciemnej stronie i nie mam ochoty wracać. - Czy mówiłeś mistrzowi Luke’owi o swoich przypuszczeniach?- wybzyczał Leonid, zmieniając temat; kwestionowanie racji Skywalkera było raczej niezręcznym tematem i zarówno Verpińskiemu Jedi, jak i innym członkom Rady, ciężko było się w nim poruszać. - Jeszcze nie.- odparł Kyle.- Miałem nadzieję zaczekać na niego tutaj, aż…- przerwał, bo nagle wyczuł zakłócenie Mocy. Zamrugał zdziwiony i aż zachłysnął się powietrzem, a w jego aurze zagościł niepokój i niedowierzanie. Innym mistrzom zajęło chwilę, zanim również wyczuli to, co Katarn. - Znowu…- szepnął Daye.- Ktoś znowu zabił jakiegoś Jedi. - Tak.- wychrypiał Kyle.- Mojego dawnego Padawana. Rosh Penin został zamordowany. Talon Karrde siedział w swojej prywatnej kajucie na pokładzie frachtowca „Wild Karrde”, gdzie w półmroku studiował najnowsze informacje, jakie dostarczyła mu jego siatka wywiadowcza. Frachtowiec mknął przez nadprzestrzeń ku planecie Emberlene, będącej siedzibą organizacji Mistryl, organizacji, którą były przemytnik zamierzał nakłonić do pomocy w walce z Executor’s Lair. Lekkie drżenie pokładu, wywoływane lotem, było dla Karrde’a już niemal niezauważalne, poza tym, że z reguły wywoływało uczucie znużenia. Tym razem jednak Talon nie odczuwał nawet potrzeby mrugania oczami; tak bardzo pochłonęło go to, co wyczytał na ekranie osobistego panelu komputerowego. Najnowsze rewelacje były zbyt ważne, zbyt zajmujące, by móc oderwać od nich wzrok. Podstawową, a jednocześnie najważniejszą dla Talona informacją było potwierdzenie, że Vader jest w posiadaniu Pogromcy Słońc. Fakt o tyle niepokojący, że dawał mu niesamowicie istotną kartę przetargową w ewentualnych negocjacjach z podbijanymi światami. Właściwie na dobrą sprawę Executor’s Lair mogło nawet nie wysyłać sił okupacyjnych; wystarczyła groźba zniszczenia całego systemu, żeby dany układ słoneczny zachowywał się pokornie wobec frakcji Vadera. Już teraz nastroje w Sektorze Corelliańskim były wystarczająco chwiejne, by jedno użycie Pogromcy, lub odpowiednio wyrażony zamiar jego użycia, mogły przeważyć szalę poparcia na stronę Executor’s Lair. No i nie można było zapominać o fakcie, że Pogromca Słońc jest w praktyce niezniszczalny. Przy potwierdzeniu istnienia tej śmiertelnie niebezpiecznej superbroni błahą wydawała się informacja, jakoby ktoś urządził sobie polowanie na Jedi. Talon Karrde nauczył się jednak, że żadnej wiadomości nie należy bagatelizować, a wiedza o wszystkim może się przydać. Dlatego, kiedy zaczął zapoznawać się ze szczegółami dotyczącymi mordów na rycerzach Jedi, musiał przyznać, że sprawa jest naprawdę bardzo poważna. Callista zaszlachtowana, Raltharan zamordowany przez uduszenie z prawie złamanym kręgosłupem, Rosh Penin pozbawiony głowy… to wszystko świadczyło o tym, że ktoś bardzo potężny zainteresował się ograniczeniem populacji Jedi. Ponadto w okolicach miejsca zbrodni zawsze widziano prom klasy Sentinel o imperialnym transponderze, co oznaczało, że ten ktoś jest na usługach Executor’s Lair. Talon uświadomił sobie, że zabójca Jedi musi być niezwykle niebezpieczny, i instynktownie zaczął się obawiać o Marę. Na szczęście, pocieszał się w duchu, Mara Jade Skywalker nie należy do osób, które pozwolą zrobić sobie krzywdę. Tym niemniej trzeba niezwłocznie powiadomić Luke’a Skywalkera i Radę Jedi. Mogą jeszcze nie wiedzieć o atakach na członków Zakonu, chociaż Karrde podejrzewał, że dzięki Mocy wiedzą oni już, że nie są bezpieczni. W każdym razie Corran Horn wie na pewno; były przemytnik dostał informację, że wnuk Halcyona wyruszył na Grovin, zbadać ślady po zabójcy swojego padawana. Co do reszty Jedi, to Karrde nie był pewien, ale im szybciej przekaże im wszystko, co wie na temat morderstw na Berchest, Grovinie i Triogutcie, tym prędzej ta sytuacja stanie się jeszcze bardziej jednoznaczna. - Talon, mogę wejść?- od strony drzwi dało się usłyszeć stłumiony głos. Z powodu półmroku w kajucie były przemytnik nie widział jego właścicielki, jednak bez problemu ją zidentyfikował. - Oczywiście, Shada.- rzekł spokojnie.- Usiądź, jak chcesz. - Postoję.- powiedziała D’ukal, podchodząc do biurka.- Właściwie to chciałam wiedzieć, czy… -…aby na pewno wizyta na Emberlene jest konieczna.- dokończył Talon.- Zgadłem? - Mniej więcej.- przyznała Shada, zdradzając oznaki skrępowania. Karrde rozumiał jej obawy; jako była Mistryl mogła czuć się nieswojo, wracając na planetę, która wyklęła ją i wypędziła. Gdyby nie Karrde, nie miałaby co ze sobą zrobić i pewnie skończyłaby jako podrzędna zabójczyni na usługach jakiegoś Hutta. Nie, to, co Talon dla niej zrobił, było o niebo lepsze od losu, jaki by ją czekał, a nawet od tego, jaki dzieliła wraz z Mistryl. Nic więc dziwnego, że nie chciała wracać na planetę, z której ją wygnano. Poza tym Mistryl zapowiedziały, że Shada D’ukal nie może już postawić stopy na Emberlene. I Talon Karrde doskonale o tym wiedział. - Myślałem, żeby zostawić cię na orbicie na „Wild Karrde”, a sam polecę na powierzchnię jednym z wahadłowców.- powiedział były przemytnik.- Wtedy nie będziesz musiała nawet patrzeć na tę planetę. - I zszedłbyś tam bez ochrony?- spytała Shada zaskoczona, odruchowo sztywniejąc.- Czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo… - Dankin nienajgorzej strzela.- Karrde wzruszył ramionami.- A poza tym nie sądzę, żeby starszyzna Mistryl miała zyskać coś na mojej śmierci. To ludzie interesu, tak, jak ja. - Wystarczy, żeby dostały na ciebie zlecenie, a już jesteś ich interesem.- zaoponowała Shada.- Nie możesz tam lecieć beze mnie. - Jesteś pewna, że chcesz tam wracać?- upewnił się Talon. - Nie.- odparła Shada po chwili milczenia.- Ale nie chcę też zaniedbywać moich obowiązków.- dodała.- Mistryl to przeszłość. A ona nie może być ważniejsza od teraźniejszości. - Jeżeli to dla ciebie takie ciężkie,- rzekł miękko Karrde.- to mogę odwołać swoją wizytę na Emberlene. - Zrobiłbyś to?- Shada spojrzała na niego z nadzieją, ale po chwili ogarnęły ją wątpliwości. Odwróciła głowę i zacisnęła pięści.- Nie możesz. Obiecałeś załatwić dla Nowej Republiki wsparcie wszystkich organizacji, w jakich masz kontakty. - Mistryl to agenda skrytobójców i zamachowców.- przypomniał Talon.- Ich wartość bojowa w otwartej walce jest niewielka. Poza tym jest ich zbyt mało, by utworzyć regularne oddziały zbrojne. Obecność Mistryl w planowanej bitwie nad Corellią i tak by niewiele zmieniła. - I zrobiłbyś to?- zdziwiła się D’ukal.- Tak po prostu? Tylko z mojego powodu? - Właściwie to nie tylko.- Talon uśmiechnął się półgębkiem, a w jego oczach zatańczył chytry błysk.- Pamiętasz może, jak niedawno zagwarantowałem kilku grupom najemników wypłatę bez względu na to, czy będzie ona pochodzić z kasy Nowej Republiki, czy nie. Myślę, że gdybyśmy odwiedzili Mistryl bez odpowiedniego zaplecza finansowego, postąpilibyśmy co najmniej nierozsądnie. - Sądzisz, że starszyzna powinna cię przyjąć dlatego, że gwarantujesz godziwe wynagrodzenie? - Przede wszystkim dlatego. To o to tu chodzi.- uśmiechnął się szerzej, widząc, jak Shada powoli zaczyna rozumieć jego taktykę; Karrde kilkukrotnie mówił głośno, że gwarantuje wypłaty z własnej kieszeni, żeby ta informacja rozniosła się po galaktyce i zarazem zjednała mu potencjalnych kontrahentów. Musiała przyznać, że było to całkiem sprytne. - Więc co teraz?- spytała. - Polecimy do Boostera Terrika.- oświadczył Talon.- Z nim zawsze można pohandlować i myślę, że znów zarobimy na nim co nieco. A jeśli chodzi o Emberlene,- dodał z udawaną beztroską.- to, cóż… trzeba będzie przełożyć wizytę u Mistryl na czas nieokreślony. Podejrzewam jednak, że nie zdążę się z nimi spotkać przed końcem mobilizacji nad Commenorem… ale chyba nie powinniśmy się tym martwić, prawda? Dwa Liberatory, tyle samo pancerników Dreadnaught oraz niszczyciel klasy Imperial z krążownikiem typu Dauntless na czele, oraz otoczone chmarą myśliwców najróżniejszych typów, wyskoczyły z nadprzestrzeni w okolicach zakładów stoczniowych umieszczonych w systemie Bilbringi. Tuż przed nimi, w szyku ofensywnym, pojawiła się sławetna Eskadra Łotrów, od razu, jak na komendę, rozciągając linię i ustawiając płaty w pozycji bojowej. Oczom pilotów ukazał się ogromny kompleks, będący w praktyce chaotyczną kompilacją doków, dźwigów, ogromnych spawarek na długich wysięgnikach, maszyn montujących, komór wykończeniowych i transportowców. Nad całością górował zaś samotny, majestatyczny niszczyciel klasy Imperial. Który właśnie wysyłał przeciwko agresorom wszystkie myśliwce, jakie miał na stanie. - Złamać szyk!- polecił Tycho przez komunikator.- Związać walką TIE Defendery przeciwnika! Mamy nad nimi przewagę liczebną, ale nie oznacza to, że możemy sobie pozwolić na dekoncentrację. - Potwierdzam, Dowódco Łotrów!- rzucił Janson.- Ze swej strony chciałem tylko zauważyć, że coś tutaj jest nie tak. - Wiem o tym, Łotrze Dwa.- mruknął Celchu.- Nigdzie nie widać obrońców stoczni. Łotry, mieć się na baczności!- dodał głośniej.- Paskudy mogą dla nas coś szykować! - Komandorze Celchu.- na częstotliwości ogólnej dało się usłyszeć aksamitny, chociaż zniekształcony głos admirała Kre’feya.- Eskadry Żółtych i Białych będą was osłaniać w drodze nad dowództwo stoczni. Zalecam rezygnację z ataku na nadciągające myśliwce wroga i skoncentrowanie się na głównym zadaniu. - Im więcej myśliwców wyeliminujemy w pierwszym starciu, tym łatwiej będzie się nam potem przedrzeć, panie admirale.- sprzeciwił się Tycho. X-Wingi Łotrów cały czas leciały kursem przechwytującym na maszyny wroga, a niszczyciel przeciwnika obrócił się dziobem do okrętów Nowej Republiki.- Z całym szacunkiem proszę o uchylenie tego rozkazu. - Niech się pan rozejrzy.- odparł głos bothańskiego dowódcy.- Cała obrona Bilbringi, jeśli nie liczyć stacjonarnych dział turbolaserowych zamontowanych na dokach, nie istnieje! Jedynie te myśliwce i niszczyciel są jakimś zagrożeniem, a z nimi damy sobie radę. Droga dla Łotrów jest wolna. - Proszę nie ufać pozorom, admirale.- wtrąciła się Pedna Scotian.- Bilbringi miało przecież szczelną obronę stacji bojowych Golan II i III. Executor’s Lair musiało je gdzieś schować. - Łotr Trzy może mieć rację.- poparł ją Celchu. TIE Defendery wchodziły już powoli w zasięg wyrzutni torped i tylko kwestią czasu było, zanim dostaną się w pole rażenia działek laserowych.- Stanowczo nalegam na kontynuowanie dotychczasowych działań. - Poza tym jak piloci trójek zobaczą, że nagle zmieniamy kurs, puszczą się za nami w pogoń.- dodał Gavin.- Lepiej od razu ich rozbić. - Wykonać rozkaz!- warknął Kre’fey.- Nie mam czasu i ochoty na kłótnie! Albo zrobi pan, co mówię, komandorze Celchu, albo oskarżę Eskadrę Łotrów o niesubordynację! - Tak jest, sir.- mruknął Tycho zniechęcony.- Dowódca Łotrów wyłącza się.- spojrzał kontrolnie na ekrany sensorów, po czym przełączył komunikator na wewnętrzną częstotliwość szwadronu.- Łotr Jedenaście, masz doświadczenie we władaniu Mocą. Czy nie wyczuwasz przypadkiem żadnego niebezpieczeństwa? - Z Mocą ostatnio u mnie nienajlepiej,- odparła Shira Brie.- ale nie czuję żadnego większego zagrożenia. - Admirał Kre’fey przesunął jeden z pancerników na wyższą orbitę, skąd jest lepszy zasięg sensorów.- zameldował Myn Donos swoim ponurym głosem.- Właśnie otrzymałem stamtąd przekaz; wychodzi na to, że w całym układzie Bilbringi jest tylko jeden niszczyciel klasy Imperial. - To bez sensu.- mruknęła Xarrce.- Zostawić jedną z największych stoczni w galaktyce ot tak, bez należytej ochrony? - Miejcie się na baczności, Łotry.- rzucił Tycho, koncentrując się na ekranie własnych sensorów.- To może być pułapka. Tymczasem wykonajmy rozkaz admirała i nie wiązać się w bezpośrednią walkę z tymi trójkami! Chociaż, jak któraś was otwarcie zaatakuje,- dodał po chwili.- nie pozostawajcie mu dłużni. Eskadra Łotrów odbiła w lewo, przyspieszając, a kilka myśliwców wroga podążyło za nimi. Większość jednak została związana przez Eskadry Białych i Żółtych oraz kilka innych, które przybyły zaraz po nich. Ponieważ spodziewane pozycje stacji Golan były wolne, Celchu i jego piloci obrali drogę na wprost przez dawne szyki przeciwnika, z dala zarówno od niszczyciela i walki myśliwskiej, jak i pozycji dział turbolaserowych stoczni. Cały czas lecieli jednak luźnym szykiem, uważnie obserwując skanery; w pozornie chaotycznym układzie doków i dźwigarów mogła czaić się niejedna paskudna niespodzianka. Tymczasem „Voice of all Changelings”, dowodzony przez admirała Kre’feya, zajął dogodną pozycję do ostrzału wrogiego niszczyciela, osłaniając jednocześnie pancernik klasy Dreadnaught i drugiego Liberatora, które to okręty właśnie manewrowały, żeby uzyskać najlepsze pole ostrzału. Drugi krążownik typu Liberator podleciał od rufy, prowadząc intensywną kanonadę w kierunku silników wroga. Nie było to może zbyt skuteczne, ale wystarczyło, żeby ograniczyć moc tarcz rufowych, osłaniających również mostek. Niszczyciel Executor’s Lair był zbyt zajęty ostrzałem krążownika typu Dauntless, żeby móc jakkolwiek zareagować na drugą, bliźniaczą do siebie, machinę, która okrążyła go z flanki. Do tego doszedł ostrzał z pancernika i Liberatora od dołu. Innymi słowy, okręt był osaczony. I po dość krótkiej i intensywnej kanonadzie musiał ulec, nie nadwerężając nawet osłon statków Nowej Republiki. Taki sam los spotkał TIE Defendery. Pełne skrzydło myśliwskie wroga zdołało wytępić całą jedną dywizję T-Wingów i po pół A-9 Vigiliance i X-Wingów, ale w końcu zostało wybite. Tycho Celchu uważał, że straty można było zminimalizować, gdyby Łotry wykonały swój pierwotny zamiar, chociaż musiał przyznać, że w tej skali nie miało to większego znaczenia. Co dziwniejsze, na siły Nowej Republiki nie czekała żadna zasadzka. Żeby było śmieszniej, wszystkie spodziewane środki obrony zniknęły, jakby ich nigdy tu nie było. Było to co najmniej niecodzienne, zważywszy na fakt, że Bilbringi było jedną z największych stoczni w galaktyce. - Dowódco Łotrów,- spytał Gavin Darklighter, kiedy było już po wszystkim.- czy przypadkiem nie powinniśmy zastać tutaj trochę bardziej zorganizowanego oporu? - Powinniśmy.- zgodził się Celchu, zataczając łuk nad świeżo zbombardowanymi biurami stoczni.- Powiem ci, że mam złe przeczucia. - To rzeczywiście dziwne.- mruknęła Inyri Forge.- Wszystkie systemy uzbrojenia i ochrony, które miały jakąkolwiek mobilność, dosłownie zapadły się pod ziemię. - To bez sensu.- żachnął się Vurrulf.- Gdzieś to musi być! - Łotry,- Tycha nagle olśniło.- chyba wiem, gdzie są nasze stacje. - Myślisz, że…- zaczął Ooryl. - Tak, Łotrze Dziesięć.- odparł Celchu, po czym przełączył na kanał główny.- Panie admirale, nie zdziwiło pana, że nie było tu żadnej z trzynastu stacji Golan? Otóż mam wszelkie powody przypuszczać, że przetransportowano je na Corellię! Lugzan siedział w środku promu klasy Sentinel, odpoczywając po kolejnym zamachu. Właściwie to odpoczynek nie był mu potrzebny; zabijanie Jedi okazało się zajęciem prostszym, niż sądził. Prostszym, niż jego mistrz, Maarek Stele, próbował mu wmawiać. Jego trzy ofiary zostały zamordowane w czasie nie dłuższym, niż cztery minuty, co mogłoby się wydawać ironią losu; tyle czasu potrzeba, by ocalić ludzkie życie. I tyle samo, żeby je odebrać. A jednak Lugzan nie był zadowolony. Rozsiewaj strach, mówił jego stwórca, zaszczep go w sercach swoich przeciwników. Tylko wtedy ty, ja, ciemna strona… tylko wtedy będziemy potężni. Lugzan nie mógł narzekać na brak potęgi; jak dotąd walka z „niepokonanymi” Jedi nie wywołała u niego nawet zadyszki, a oddział szturmowców, który mu towarzyszył, instynktownie kulił się pod jego owadzim spojrzeniem. Jego siła była wielka, ale pragnął mieć jeszcze większą. Właściwie nie wiedział, po co i dlaczego, ale chciał być niezwyciężony. To było z jakichś powodów jedyne jego pragnienie. Nie rozumiał go ani nawet nie potrafił zrozumieć; po prostu wiedział, że tak jest. A jednak ostatnie dwie ofiary, Raltharan i Rosh Penin, nie odczuwały strachu na jego widok. A raczej odczuwały, ale mogły nad nim zapanować, były zdolne mu się przeciwstawić. To wszystko sprawiało, że polecenie mistrza o wzbudzaniu lęku pozostawało niewykonane. A to było coś, czego Lugzan nie mógł przeboleć. I to sprawiło, że zrobił coś, do czego nie był przyzwyczajony. Zastanowił się. Jedi nie bali się o swoje życie; to było wbrew ich naturze. Z drugiej strony Stele mówił, że jeśli Jedi będą czuć przed nim strach, i z tym poczuciem zejdą z tego świata, to będzie to kolejna śmierć na konto potęgi ciemnej strony. Wykonana w jej imieniu i niejako na jej cześć. Skoro jednak Jedi nie boją się o siebie, więc o co? O Nową Republikę? O istnienie Zakonu? I jak sprawić, żeby naprawdę poczuli lęk? Nagle Lugzan drgnął, jakby trafiony strzałą. Oczywiście! Syknął w złości na siebie i swoją głupotę, że jeszcze na to nie wpadł. Jedi nie martwią się o siebie ani o Zakon; są ponad to. Nie boją się też o Nową Republikę; a jeśli nawet, to Lugzan w pojedynkę nie bardzo był w stanie jej zagrozić. Tylko jeden rodzaj lęku mógł dotyczyć Jedi i sprawić, że poczuliby oni paniczny, gorączkowy, wzmacniający energię ciemnej strony strach. Strach o swoich bliskich. ROZDZIAŁ 13 Niewielki, jasnobłękitny prom klasy Lambda wychodził właśnie z nadprzestrzeni ponad niebem Coruscant, aby za chwilę przyjąć wektor zejścia w atmosferę. Po paru sekundach zmierzał już prosto w stronę gigantycznego Imperial City, którego najwyższe zabudowania już stąd były widoczne jak na dłoni. Mknął po najkrótszej możliwej linii zejścia, nie zwracając uwagi ani na kontrolę celną, ani na ustalone trasy ruchu kosmicznego. Ani na pole siłowe chroniące planetę. Pekhratukh, cały czas siedząc w fotelu pasażera i zgrzytając ostrymi jak piła zębami, zastanawiał się, jak on u licha dał się wplątać w tę misję. Czuł, że to graniczy z samobójstwem jeszcze bardziej, niż cokolwiek, co robił do tej pory. Wlecieć na Coruscant, zaczaić się na Głównodowodzącego Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki, aby następnie go zamordować, a potem jeszcze uciec w jednym kawałku… i to wszystko tylko po to, by obecny na pokładzie promu Herthan Melan’lya mógł ponownie przeniknąć w struktury rządowe na Coruscant i znów stanowić tam źródło informacji. Pekhratukh nie miał wątpliwości, że Lord Vader, posyłając go do stolicy Nowej Republiki, właściwie spisał Noghriego na straty. Tylko ty dasz radę wykonać to zadanie, powiedział wtedy, jesteś najlepszym specjalistą od ucieczek. To w sumie prawda, myślał Pekhratukh, ale z drugiej strony każdy nieuchwytny zamachowiec kończył żywot właśnie podczas próby ucieczki. Jix był tego najlepszym przykładem. A Pekhratukh mógł być następnym. Noghri cały czas miał wątpliwości, czy uda mu się przeżyć. Zresztą on to pal sześć; ale jego dwaj komandosi, którzy obecnie zajmowali miejsca pilotów, nie byli ani trochę winni jego decyzji. Słuchają go bez szemrania, bo tacy są Noghri: bezinteresowni, lojalni, a nade wszystko pokładający bezgraniczne zaufanie w nieomylność swoich przełożonych. Dlatego członkom Death Commando Prime Pekhratukha może i nie podobało się to, że lecą do paszczy lwa, ale za żadne skarby nie dali tego po sobie poznać, a prawdopodobnie nie dopuszczali do siebie nawet takiej możliwości. Właściwie to Pekhratukh tak samo traktował rozkazy Lorda Vadera. To on był jego panem i władcą, i jego rozkazy były ponad wszelką wątpliwość słuszne. Dlaczego więc Noghri miał wątpliwości? Bo wiedział, że akcji na Coruscant nie wymyślił Vader. To pomysł tej żmii Stele’a! Teraz, wchodząc w atmosferę planety, Noghri zastanawiał się, dlaczego nie odmówił przyjęcia tej misji. Dlaczego postanowił zaryzykować życie swoje i dwóch najlepszych komandosów, jacy pozostali mu po masakrze na Yavinie IV. Dlaczego za chore pomysły Stele’a noghryjscy komandosi mają płacić najwyższą cenę? Dlatego, że to cały czas są rozkazy Lorda Vadera. A Vader nie dałby zabić swoich najbardziej lojalnych ludzi. Przynajmniej tak się Pekhratukhowi wydawało. Prom klasy Lambda zbliżał się do tarczy planetarnej i Noghri instynktownie napiął mięśnie, zdając sobie sprawę, że teraz zaczną się schody. Lambda miała teraz udawać prom dyplomatyczny, należący do jednego z senatorów. Właściwie to agenda Executor’s Lair, zajmująca się działaniami maskującymi i kontrwywiadowczymi, miała szerokie pole do popisu; administracja rządowa i senacka często wysyłała swoich przedstawicieli na planety członkowskie, głównie po to, żeby kontrolować lokalną władzę samorządową. Stąd też, przy tak rozrośniętej biurokracji, nie ma problemu z podszyciem się pod przedstawiciela dowolnego członka Senatu. Tu pojawiał się jednak pewien haczyk; kody senackie i transpondery statków rządowych były bardzo dobrze zabezpieczone i niemal niemożliwe do skopiowania. Poza tym sekwencje autoryzacyjne, które znali tylko najwyżsi rangą funkcjonariusze Nowej Republiki, były bardzo często zmieniane, co nie pozwalało na ich przechwycenie i wykorzystanie. Wyjątek stanowił kod prezydencki i ministerialny, który był niezmienny i przypisywany każdemu nowo mianowanemu urzędnikowi. Pekhratukh miał nadzieję, że ten kod, wraz ze spreparowanym transponderem, wystarczy, by pokonać pole ochronne i dostać się na powierzchnię. Potem kamuflaż przestanie być istotny. Oczywiście istniało jeszcze ryzyko roztrzaskania się o tarczę planetarną, jeżeli kod Lorda Vadera okaże się niewłaściwy… dość, pomyślał Pekhratukh, otrząsając się z ponurych rozważań. Przypomniał sobie o lojalności i o zapatrzeniu w swojego pana. Słowo Lorda Vadera jest święte. Jeżeli mówi, że ma rację to na pewno ją ma. Noghri jednak nie mógł nic poradzić na swoje wątpliwości. Ani na to, że się ich wstydzi. - Przepuszczają nas.- oświadczył jeden z komandosów, pełniący rolę pilota.- Powiadomią odpowiedniego senatora o naszym przybyciu i oddelegują na platformę lądowiskową. - Nie mamy na to czasu.- warknął Pekhratukh.- Podczas schodzenia w stronę Imperial City, zasymuluj awarię i wyląduj gdzieś na dolnych poziomach.- odwrócił się do siedzącego obok Melan’lyi.- Tam powinno ci pasować, prawda? - Mi wszystko jedno.- rzucił beznamiętnie Herthan.- Ale o ile się nie mylę, żeby wykonać waszą misję, musisz się dostać do Pałacu Imperialnego. - Na pewno podczas swojego pobytu na Coruscant poznałeś jakieś tajne ścieżki, którymi można się tam dostać.- rzucił ironicznie Noghri. - Politycy nie babrają się w błocie.- odrzekł sucho Bothanin.- To zostawiamy wam, brudasom. - No to pewnie masz inny pomysł, żeby się dostać do budynków rządowych.- Pekhratukh z trudem zdołał się opanować.- Twoja rasa zawsze jest tak mądra i przebiegła… - Ukrywamy się nie gorzej, niż Noghri.- rzucił Melan’lya.- Dlatego najzwyczajniej w świecie przekradniemy się pod Pałac Imperialny, a tam ja już zadbam o to, aby nas wpuścili. - Zamierzasz wykorzystać swoje wpływy polityczne, czy planujesz jedną ze śliskich sztuczek twojego gatunku?- odciął się Pekhratukh. - Czy ja ci mówię, jak masz mordować i podkładać bomby?- warknął Herthan.- Więc z łaski swojej nie komentuj moich metod infiltracji! Zaufaj mi, z dostaniem się do środka nie będzie żadnych kłopotów! - Taa…- mruknął Noghri, łapiąc się na tym, że odkąd jego wiara w nieomylność Lorda Vadera została nadwątlona, zaufanie do kogokolwiek i czegokolwiek innego również sprawia mu trudności. Właściwie to nie powinien się tym specjalnie przejmować; nieufność była częścią jego profesji. Ale to nie zmieniało faktu, że miał złe przeczucia. - Lądujemy.- rzucił pilot.- Zapnijcie pasy! Shalla Neprin nie mogła pojąć, dlaczego wszystkie zebrania agentów Wywiadu muszą odbywać się o tak nieludzko wczesnej porze. Ledwie nad Coruscant wzeszło słońce, a ona, w przeciwieństwie do większości mieszkańców górnych poziomów Imperial City, musiała być sprawna i gotowa, i poświęcać całą swoją uwagę słowom prowadzącego odprawę generała Antillesa. Z drugiej strony, agenci Wywiadu Nowej Republiki nie mogli sobie pozwolić na wygodę i ekstrawagancję i pod tym względem z całą pewnością należeli do tego samego typu istot, co mieszkańcy niższych poziomów planety. A więc takich, które nigdy nie spały, albo robiły to z otwartymi oczami. Shalla rozejrzała się, zauważając, że większość zebranych na sali członków Eskadry Widm zachowuje pełną skupienia uwagę, nie zdradzając żadnych oznak zmęczenia, chociaż na pewno je odczuwali. Profesjonaliści, pomyślała Shalla, tak samo, jak ja. - Jak więc widzicie, nie jest wesoło.- opowiadał Antilles.- Jeśli ten Pogromca Słońc, którym dysponuje Vader, jest czynny, to możemy mieć nie lada kłopoty. Dlatego admirał Bel Iblis opracował plan akcji, która ma na celu uniemożliwienie Executor’s Lair wykorzystania tej superbroni. - Czy to zadanie ma jakiekolwiek szanse powodzenia?- spytał ponuro Gorgon.- To znaczy… nie chodzi mi o samą misję, ale o to, czy Senat wyrazi na nią zgodę. - Póki co Senat je admirałowi z ręki.- mruknął Gort Tribron, arogancki Vulptereen pełniący funkcję slicera grupy.- Ja byłbym spokojny. - To prawda.- zgodził się Wedge.- Zdążyliśmy się jednak przekonać, że Senat ma ostatnimi czasy tendencję do zmiany poglądów. To, że wiadomość o zdradzie D’Asty i Pogromcy Słońc wywołała na nich wrażenie, nie znaczy jeszcze, że uznają Bel Iblisa jako jedyną szansę na jego rozwiązanie. W sprawie tej akcji może się jeszcze odbyć debata. - To na cholerę się tu zerwaliśmy?!- rzucił Kell Tainer, wyraźnie przygnębiony.- Chyba lepiej by było dla nas wszystkich, gdyby poinformowano nas o zadaniu, kiedy będzie już pewne, że je wykonamy. - Admirał lubi działać szybko.- oświadczył Antilles.- Dlatego skorzystamy ze sprawdzonej metody i umieścimy oddziały specjalne w okolicach układu Corelli. Gdy tylko dostaniecie potwierdzenie wykonania rozkazu, przystępujecie do wykonania zadania. - Oddziały specjalne?- zdziwił się Patyk.- To kto jeszcze ma brać udział w tej misji? - Właśnie.- poparł go Kell.- Jest w ogóle jakiś plan? Wedge spojrzał chłodno na Tainera, jednak zaraz potem zaczął mieć z tego powodu wyrzuty sumienia. Zarówno Kell, jak i jego kobieta, Tyria Sarkin, siedzieli z brzegu ławki i mieli ponure, a nawet nieco zmartwione, miny. Wychodził z przekonania, że ich problemy nie były jego sprawą, więc powinien po prostu przywołać Kella do porządku i ewentualnie udzielić dyscyplinarnej nagany. Z drugiej strony słyszał od kogoś, na czym polega kłopot Sarkin i Tainera, chociaż nie dotyczył on bezpośrednio pary pilotów. Chodziło o ich syna, Dorana. Niedawno młody, dwunastoletni potomek Kella i Tyrii wrócił z Yavina IV, gdzie był jednym z uczniów Jedi. Wrócił, bo nie miał tam już czego szukać. Padł ofiarą serum pozbawiającego wrażliwości na Moc. Wedge z całego serca współczuł rodzicom Dorana. Wiedział nie od dziś, że pozbawić Jedi Mocy to jak obciąć mu rękę i wydłubać oczy. Dlatego w głębi duszy rozumiał zgorzknienie Kella i Tyrii. Był jednak oficerem Sił Zbrojnych Nowej Republiki i nie mógł tolerować niesubordynacji. - Komandorze Tainer,- rzekł służbowym tonem.- byłbym wdzięczny za odrobinę szacunku i pokory. - Przepraszam, generale.- Kell spuścił wzrok.- To się już więcej nie powtórzy. - Mam nadzieję.- powiedział Antilles, po czym zwrócił się do pozostałych.- Wracając do tematu… powiem bez ogródek, bo szkoda czasu. Waszym zadaniem będzie przedostanie się na Corellię i opanowanie bądź unieszkodliwienie miejscowego repulsora planteratnego. Jednocześnie inny oddział włamie się na pokład Centrali Executor’s Lair i odpali ładunki wybuchowe, pozbawiając wroga tym samym centralnego ośrodka planowania. Całej operacji nadaliśmy kryptonim „Diarrhoea”. - „Diarrhoea”?- parsknął Elassar Targon, Devaronianin.- Kto wymyślił tak kretyńską nazwę? - Coś się panu nie podoba, poruczniku Targon?- spytał Wedge urażonym tonem. - Nie, nic…- mruknął Elassar, zamykając się w sobie.- Tak tylko pytałem… - To dobrze.- kontynuował Antilles.- Co do waszego… tak, Prosiaku?- przerwał, widząc, że Voort saBinring chce coś powiedzieć. - Jak mamy się dostać na Corellię niezauważeni?- spytał Gamorreanin.- Z tego, co udało mi się ustalić, cały system aż roi się od okrętów Executor’s Lair. - Zastosujemy kamuflaż.- odparł z powagą Garik Loran, pełniący obowiązki Dowódcy Widm.- Pomalujemy nasze myśliwce na czarno i będziemy mrugać oczami, udając gwiazdy. Po sali przeszła fala stłumionych chichotów. Nawet Tyria i Kell się uśmiechnęli, co Wedge przyjął za dobry znak. - Właściwie to admirał Bel Iblis postanowił, że komandor Loran skorzysta ze swoich umiejętności aktorskich i odciągnie uwagę wroga od reszty eskadry, udając Gunganina.- odciął się po chwili, co wywołało kolejną falę śmiechu.- A tak poważnie, to ten problem już został rozwiązany.- uruchomił stojący w sali odpraw holoprojektor i w centrum pomieszczenia ukazał się schemat układu.- Jak wiecie, Corellia jest planetą położoną najbliżej słońca systemu, a w najbliższych miesiącach układ planet pozostawi wszystkie po jednej stronie, w kupie. Trzeba przyznać, że admirał Morck nieźle to zaplanował, bo w ten sposób koncentruje swój potencjał militarny na ściśle określonym kawałku przestrzeni i nie musi go rozciągać. - Już rozumiem.- wtrącił Prosiak, mówiąc swoim syntetycznym, wytwarzanym przez wmontowany w krtań werbalizator, głosem.- Corellia jest na krawędzi utworzonego z planet pierścienia, a jednocześnie można do niej podlecieć od strony słońca, nie narażając się na wczesne wykrycie. - Dokładnie.- rzekł Antilles.- Z tego, co udało się ustalić naszym komórkom wywiadowczym na planecie, wróg skoncentrował swoje siły w przestrzeni między planetami systemów, zostawiając tamtą stronę niebronioną. - A jeśli ich sensory jednak odkryją nas zbyt wcześnie?- spytała Dia.- To możliwe, w końcu nie będziemy podchodzić bezpośrednio od strony Corella i w pewnym momencie przestanie on zakłócać działanie sonarów. - Dlatego tę część przelecicie na minimalnym ciągu.- odpowiedział Wedge.- Nawet poniżej jednej trzeciej, jeśli trzeba. I utrzymacie ciszę w eterze. Skoro nie przewidzieli ataku z tej strony, to z pewnością nie zwrócą na nią szczególnej uwagi. Wystarczy, że nie będziecie kłuć ich w oczy. - No dobrze.- podjęła Tyria.- Załóżmy, że dostaniemy się bez problemu na Corellię. Co potem? - Zacznie się trudna część.- odparł generał.- Wywiad ustalił, że każdego repulsora planetarnego, w szczególności corelliańskiego, broni mała armia. Zapewne wyładowali z niszczycieli wszystkich szturmowców, ale to nieistotne. Ważne jest to, że przejść przez obronę i dostać się do środka będzie niezwykle trudno, a do tego dochodzi jeszcze utrzymanie się w środku do czasu ofensywy Floty. Generalnie rzecz biorąc, gdybyście nie byli Widmami, powiedziałbym, że nie dacie sobie rady. - Nie rozumiem.- mruknął Gort.- Po co utrzymywać repulsor? Nie łatwiej go zniszczyć? - Wbrew pozorom nie.- rzekł Wedge.- To bardzo stara i doskonale zaprojektowana konstrukcja. Skoro przetrwała tyle tysiącleci, z pewnością wytrzyma kilka ładunków wybuchowych. Poza tym admirał obawia się, że Senat może nie zgodzić się na całą akcję, jeśli w grę będzie wchodzić zniszczenie obiektu zabytkowego. Dlatego nie mamy innego wyjścia. - No dobrze.- podsumował Garik.- A jak mamy to zrobić? - Cieszę się, że pytasz.- uśmiechnął się Antilles.- Kiedy już przedostaniecie się na powierzchnię planety, zainstalujecie się w Coronet City, w studiu tatuażu, które jest przykrywką naszej tamtejszej komórki wywiadowczej. Tam będzie wasza centrala. Sam plan infiltracji repulsora został już ułożony.- wcisnął kilka przycisków na panelu holoprojektora, wskutek czego miejsce schematu układu Corelli zajęła mapa okolic corelliańskiego repulsora planetarnego wraz z zaznaczonymi punktami obrony.- Nie znamy co prawda dokładnej ilości żołnierzy strzegących tej konstrukcji, ale to na razie bez znaczenia. Na podstawie tych danych komandor Bren Derlin opracował szczegółowy plan akcji. Buźko, ty, Kell i Shalla przenikniecie na teren przeciwnika w pancerzach szturmowców. Musicie jednak pamiętać, że w większości to mogą być klony, więc wszelkie przejawy innego zachowania, niż to, jakie im wpojono, mogą wywołać podejrzenia. Jak zapewne zdajecie sobie sprawę, łatwe to nie będzie. W każdym razie, kiedy już znajdziecie się na terenie bazy,- wskazał na wschodnią część kompleksu repulsora.- to z tej strony otworzycie lukę w obronie. Tam jest najmniej żołnierzy Executor’s Lair, jako, że to najdalej wysunięty od repulsora teren bazy. Waszym głównym zadaniem jest jednak sprawianie wrażenia, że kontyngent szturmowców z tej strony jest cały czas pełen. W tym czasie Trinion Draro i Patyk Ekwesh…- wskazał na Rodianina i Thakwaashanina.-…po cichu wyeliminują znajdujacą się tam straż. Szturmowcy nie postawili płotu ani muru, jedynie większe zasieki. Snajper nie powinien mieć problemu. Natomiast Dia i Tyria będą zabezpieczać teren. Volvekhanie,- zwrócił się do siedzącego w kącie Noghriego.- ty im pomożesz, jednak twoim głównym celem jest usunięcie wszystkich przeszkód, które mogą stanąć na drodze Gortowi Tribonowi do najbliższego terminala komputerowego. Tam z Prosiakiem zmienicie rozpiskę rozkazów, każąc wwieźć do komory repulsora kontener z generatorem. - A w kontenerze będziemy my.- dokończył Kalarna, lekarz rasy Glymphid.- Tylko co potem? - Jak już dostaniecie się do środka, reszta będzie się musiała potoczyć bardzo szybko.- odparł Wedge.- Opanujecie kompleks, Kell Tainer…- wskazał na mężczyznę.- …postara się zawalić wejście, Elassar mu pomoże, natomiast Prosiak zamknie kopułę repulsora, żeby do was nie wlecieli. I utrzymacie to, aż druga grupa wykona zadanie. - Skąd będziemy wiedzieli, czy im się udało?- spytał Buźka.- O ile mnie pamięć nie myli, wewnątrz repulsora nie działają komunikatory. - Tutaj będzie potrzebna pomoc Tyrii.- rzekł ponuro Antilles.- Druga grupa będzie się składać głównie z rycerzy Jedi. Jeśli wykonają to zadanie, powiadomią cię poprzez Moc. Jakiś czas przebywałaś w Akademii Luke’a, więc ufam, że dasz radę z odebraniem takiego sygnału. W przeciwnym razie…- westchnął ciężko.-…musicie bronić repulsora do końca. Nie będę ukrywać, że to bardzo karkołomne zadanie i jeśli coś pójdzie nie tak, wielu z was może nie przeżyć. - Tak chyba jest zawsze.- zauważyła Tyria.- Tylko tym razem jest trzy razy trudniej. - Można wiedzieć, na czym konkretnie polega zadanie Jedi?- spytał nagle Kalarna. - Nie zostałem jeszcze wtajemniczony w te plany.- odpowiedział generał.- Ale sądzę, że na razie plan zniszczenia Executor’s Lair rozbija się o problem, jak dostać się do niewidzialnej stacji kosmicznej. Admirał Bel Iblis właśnie nad tym pracuje. - A mnie ciekawi,- zaczęła Shalla.- czy na innych planetach wylądują podobne grupy specjalne, by opanować tamtejsze repulsory? - Niestety nie.- odrzekł Wedge.- Na temat Selonii nic nie wiemy, natomiast Drall jest niemal otoczony przez formację Floty Vadera, więc przedostanie się tam graniczy z cudem. Obawiam się, że tylko od was zależy, czy Executor’s Lair będzie miało podczas bitwy sprawny repulsor. Przyjmijcie więc, że od was zależą dalsze losy Corelli! Lord Vader stał przed iluminatorem na mostku „Arki”, superniszczyciela klasy Sovereign, i obserwował, jak w połączonych stoczniach Corellian Engineering Corporation i Executor’s Lair powstaje kolejny niszczyciel klasy Imperial. Kadłub i poszycie były już gotowe, teraz zajmowano się pracami wykończeniowymi, instalowaniem silników i uzbrojenia oraz generatorów tarcz. Cała praca wyglądała niczym misterne budowanie kopca czy mrowiska przez rasę Flakaxsów z planety Flax. Wszystko było ze sobą sprzężone, działało w idealnej harmonii i synchronizacji. Porządek, na jaki stać było tylko istotę inteligentną. Vader nie zgłębiał się jednak specjalnie w działania stoczniowców. Dysząc ciężko, stał w swoim zwyczaju na mostku, gdyż w chwili obecnej czekał, aż wszystko będzie gotowe. Czekał, chociaż zwykł działać. To było dla niego nienaturalne, sztuczne, i powoli zaczynał się niecierpliwić. A czekał na ważny moment. Być może przełomowy w całej kampanii przeciwko Nowej Republice. To dlatego Czarny Lord opuścił swoją siedzibę w Centrali i udał się na „Arkę”, gdzie miało się odbyć to przełomowe wydarzenie. Pogromca Słońc miał ruszyć w pierwszą misję bojową. Obecnie poddawano go ostatecznym testom i modyfikacjom, a admirałowie Rogriss i Morck dobierali odpowiednią załogę, która miała poprowadzić Pogromcę do boju. Były to ostateczne, zatwierdzające wszystko próby, chociaż i bez nich Vader wiedział, że ta niewielka, lecz potężna superbroń doskonale spełni swoje zadanie. Molekularny pancerz, wzorowany na prototypie skradzionego kiedyś przez Jedi „Shadow Chasera”, lecz udoskonalony dzięki planom Lesa Totenko, powinien spełniać te same funkcje, co w oryginalnym Pogromcy. Również specjalne torpedy, które zbudowano dokładnie według wzorów, wedle wszystkich pomiarów dadzą radę wywołać w gwieździe reakcję łańcuchową, pozwalającą na zmienienie jej w supernową. Poza tym wszystkie osiągi miał zbliżone do tych zapisanych na datakarcie, dostarczonej przez Pentalusa Creaka. Innymi słowy, był gotów. Vader odwrócił się powoli i, dysząc ciężko, ruszył w kierunku drzwi, obserwując kątem oka, jak pod wpływem jego osoby w sercach oficerów pełniących służbę rodzi się strach. Strach, którym on żywił się i karmił, pozwalając mu na wzmocnienie potęgi ciemnej strony Mocy. Jak również, co za tym idzie, jego własnej. Morck i Rogriss zajęli się dobieraniem spośród personelu Executor’s Lair odpowiednich osób, które miały obsługiwać Pogromcę Słońc. W tej kwestii Vader nie do końca podzielał ich pośpiech; wolałby raczej, żeby za sterami usiadły klony wyhodowane z materiału genetycznego, który wysłał jakiś czas temu do fabryki na Kamino. Tymczasem jednak admirałowie nalegali na pośpiech i Czarny Lord rozumiał ich argumenty; ostatnie, kompleksowe ataki Floty Nowej Republiki na zdobyte planety pozbawiły Executor’s Lair głównego zaplecza logistycznego, a faktem było, że zasoby pięciu planet układu Corelli nie wystarczą na utrzymanie tak ogromnej liczebnie armii. Sama „Arka” pochłaniała połowę z tego, co zdołano wyprodukować w okupowanym systemie. Co prawda istniały jeszcze kanały, dzięki którym frakcja Vadera utrzymywała się przez tyle lat, jednak co rusz jakiś Jedi wpadał na ich trop i trzeba było szybko szukać nowych. A na to nie było czasu. Dlatego potrzebny był im Pogromca Słońc. Nie tyle jako broń militarna, ile propagandowa. Dzięki niej wiele światów, powodowanych strachem lub respektem, dobrowolnie przyłączy się do Executor’s Lair. To już było widoczne; sektory D’Asty, Senexa, Juvexa i Antemeridiana, a ostatnio i Meridiana, jednoznacznie zadeklarowały swoją lojalność. I chociaż ich potencjał produkcyjny wykorzystywany był głównie na potrzeby floty dowodzonej przez Kanosa, to jednak dawało radę wysłać jeszcze trochę materiałów czy żywności do układu Corelli czy na Duro. Fakt, że długo nie dało się na nich przetrwać i Vader liczył się z wycofaniem niszczyciela czy dwóch, ale właśnie to miał zmienić Pogromca Słońc. A jego pierwszym celem miało być słońce planety Chandrilla. Przechodząc przez drzwi Lord Vader dosłownie wpadł na oficera w randze kapitana, który pełnił obecnie na „Arce” obowiązki oficera wachtowego. Mężczyzna widząc czarnego, mrocznego olbrzyma tuz przed sobą najpierw cofnął się przerażony, potem zaczął drżeć w obawie przed gniewem Czarnego Lorda, po chwili zdołał się jednak opanować, zasalutował, stuknął obcasami i rzekł: - Lordzie Vader, admirał Rogriss pragnie pana poinformować, że załoga Pogromcy Słońc jest już w komplecie. - Doskonale.- oświadczył Mroczny Lord Sith, dysząc.- Chodźmy więc. Po czterech dniach nieustannych przesłuchań przed Senacką Komisją Śledczą jej członkowie nie mieli już najmniejszych wątpliwości, jaki ogłosić wyrok. Sam oskarżony też zresztą nie miał wątpliwości co do jego treści. Brakiss został uznany winnym działań przeciwko Nowej Republice, usiłowania ludobójstwa, wspomagania rebelii Kuellera i wrogiego mocarstwa pod postacią Executor’s Lair. Zgodnie z republikańskim prawem wojskowym, czekała go śmierć. - Nie możecie!- wrzasnęła Wieiah, gdy tylko ogłosili wyrok. Razem z Lukiem Skywalkerem oraz Marą Jade Skywalker przybyła ona na ostatnie posiedzenie Komisji, z oczywistych względów. Zarówno ona, jak i mistrz Luke, nie chcieli ponownie utracić Brakissa, skoro ledwo go odzyskali. Poza tym wszystko, co były Ciemny Jedi zrobił dla Republiki w ostatnich czasach, w ich oczach w pełni rekompensowało wcześniejsze błędy. Werac Dominess i Jaden Korr również chcieli przybyć na ogłoszenie wyroku, ale Wieiah poradziła im, żeby raczej kontynuowali trening. Niby te kilka godzin wiele różnicy nie zrobi, ale też nie okaże się zupełnie bezowocne. Zwłaszcza, że Werac robił spore postępy. - Nie możecie tego zrobić!- rzuciła ponownie Wieiah z nutą histerii. Luke zauważył, że cała równowaga, jaką chciała zachować podczas procesu, w jednej chwili wywinęła kozła. Mistrz Jedi wpłynął więc lekko na aurę Zeltronianki, uspokajając ją nieco.- To niemożliwe!- rzekła, ciągle zszokowana, ale jakby lepiej nad sobą panując.- Przecież gdyby nie Brakiss, nie wiedzielibyście niczego na temat Executor’s Lair! - Przykro mi, Jedi Wieiah.- odparł sucho i obojętnie Dif Scaur, przewodniczący Senackiej Komisji Śledczej.- Wyrok jest jednogłośny i prawomocny. Egzekucja odbędzie się za trzy dni w więzieniu na północy Imperial City. Luke spojrzał na siedzącego na ławie oskarżonych Brakissa. Były Ciemny Jedi zachowywał kamienne oblicze, ale czuć było przez Moc, że ma on poczucie wstydu i klęski. Wstydu, bo żałował wszystkiego, co zrobił jako Naczelnik Akademii Ciemnej Strony, a klęski, bo mimo wszystko nie udało mu się tego w pełni odpokutować. To wszystko było jak sen; najpierw spotkanie mistrza z byłym uczniem na Exaphi, w którym Luke jednoznacznie wyraził swoją radość z powrotu syna marnotrawnego, potem sama bitwa, z której Brakiss i reszta wyszli w glorii i chwale, szkolenie Weraca Dominessa, wreszcie związek z Wieiah, jedyną kobietą, która naprawdę go kochała… właściwie były Ciemny Jedi nie pragnął od życia nic więcej. Ale teraz musiał się z tego snu obudzić, i to tylko po to, by nie śnić już nigdy więcej. - Brakiss podczas rewolty Kuellera i walki z Akademią Ciemnej Strony znajdował się pod kontrolą innych, potężniejszych od siebie Ciemnych Jedi.- oświadczył Luke ze spokojem, który cechował wszystkie jego wypowiedzi.- Nie można sądzić ludzi za czyny, których nie popełniali w pełni świadomie. - Oskarżony sam przyznał podczas przesłuchania, że jako Naczelnik Akademii Ciemnej Strony wszystkie decyzje podejmował samodzielnie.- odparł Scaur.- Mistrzu Skywalkerze, rozumiem, że chce pan zachować studenta, ale prawo jest prawem. - Dość tego.- mruknęła Mara, po czym wstała i podeszła na środek sali.- To wszystko jedna wielka bzdura. Jeżeli sądy świeckie mają oceniać postępowanie Jedi, to czemu nie zamkniecie mnie, za to, że byłam Ręką Imperatora? Albo Luke’a, za dowodzenie Flotą Imperium podczas inwazji na Mon Calamari? Do diabła, przecież zwolniliście Durrona, chociaż dopuścił się wielokrotnie zbrodni ludobójstwa! Ludzie, o co wam chodzi!? - Powiem pani, o co chodzi, Jedi Skywalker.- odparł Dif Scsaur, także wstając.- Mamy wojnę. Darth Vader powrócił i ma po swojej stronie innych Ciemnych Jedi. Anakin Solo stanowi niebagatelne zagrożenie. Flota nie może sobie pozwolić na to, by pałętał się przy niej jeszcze jeden potencjalny przeciwnik! - Przykro mi, panie admirale, ale mam nieco inne zdanie.- rozległo się w drzwiach. Wszyscy obrócili się w tamtą stronę, a Luke uśmiechnął się, wyczuwając przez Moc znajomą aurę. Może dla Brakissa będzie jeszcze jakaś nadzieja. W drzwiach stał admirał Garm Bel Iblis z nieodłączną parą senatorów, Elegosem A’klą i Poncem Gavrisomem. Wraz z nimi przyszli dwaj Wędrowni Protektorzy, których Luke poznał na Exaphi: Glottalphib Llegh Krestchmar i Twi’lek Cyryl. Luke wiedział jednak od Wedge’a i Corrana, a ponadto wyczuwał przez Moc, że twi’lecki Protektor tak naprawdę należy do zmiennokształtnej rasy Shi’ido, a ukrywa się, żeby nie odsłaniać wszystkich kart. - Wierzę, że zna pan takie powiedzenie:- kontynuował Bel Iblis, wchodząc głębiej do sali.- „Trzymaj przyjaciół blisko siebie, ale wrogów jeszcze bliżej”. - Admirale Bel Iblis.- ukłonił się Scaur.- Czemu zawdzięczamy pańską wizytę? - Mistrz Skywalker jest wyraźnie niezadowolony z losu, jaki ma spotkać jego ucznia.- rzekł Głównodowodzący.- I wydaje mi się, że ma rację. Teraz, kiedy zagrożenie ze strony Ciemnych Jedi jest tak duże, potrzebny nam jest każdy użytkownik Mocy, na jakiego nas stać. - Pan i mistrz Skywalker się powtarzacie.- zauważył oschle Scaur.- Mógłbym przypuszczać, że pan podsłuchiwał pod drzwiami. - Nie musiałem.- uśmiechnął się Bel Iblis.- Znam Luke’a Skywalkera wystarczająco długo i wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, jak postępuje względem swoich podopiecznych. - Do czego pan zmierza?- spytała Wieiah z nową nadzieją w głosie. - Ja też znam admirała wystarczająco długo,- rzekł Skywalker, uśmiechając się ze zrozumieniem.- żeby wiedzieć, że ma zapewne dla nas i dla Komisji propozycję, jak to się mówi, nie do odrzucenia. - Jeśli chce pan ułaskawić oskarżonego Jedi Brakissa, to wydaje mi się, że traci pan czas.- powiedział Scaur oschle.- Wyrok jest prawomocny i Senat będzie po naszej stronie. - On ma rację, panie admirale.- mruknął Elegos A’kla.- Tej batalii może pan nie wygrać. - Ja wcale nie mam zamiaru ułaskawiać Brakissa.- odparł Bel Iblis.- Chcę mu tylko dać ostatnią szansę. Tak się składa, że wspólnie z Radą Jedi i Wywiadem organizujemy pewną akcję sabotażową, której celem jest Centrala Executor’s Lair. A kto lepiej zna jej budowę, jak nie człowiek, który przez ponad rok w niej rezydował? I nagle Luke zrozumiał, dlaczego Bel Iblis jest najlepszym strategiem we Flocie. - To prawda.- poparł go Luke.- Brakiss jak nikt nadaje się do tej misji. Ręczę za niego swoim honorem. - Jeśli mam być szczery,- odezwał się były Ciemny Jedi, który dotychczas sukcesywnie milczał, by nie pogarszać swojej sytuacji.- to Centrala ma generator pola maskującego, z którego na pewno teraz korzysta. Odkrycie jej może okazać się trudniejsze, niż się panu admirałowi wydaje. - Na pewno znajdziesz jakiś sposób.- rzekła miękko Wieiah, jednocześnie dając mu przez Moc do zrozumienia, żeby się nie wychylał, bo Dif Scaur jeszcze nie podjął ostatecznej decyzji. Przewodniczący Senackiej Komisji Śledczej długo patrzył to na Brakissa, to na Bel Iblisa, wreszcie na pozostałych Jedi i członków Komisji. Wreszcie zacisnął ręce w pięści i rzucił, jakby miał coś wypluć: - Niech będzie. Oskarżony otrzyma czasową dyspensę od wyroku na czas wykonywania zadania. Jeśli się spisze, pomyślimy o złagodzeniu kary. Ale pod paroma warunkami…- przerwał, bo jego osobisty komlink zabrzęczał, więc Dif odwrócił na chwilę i zamienił z kimś kilka gorączkowych zdań. Kiedy rozmowa dobiegła końca, Scaur schował komlink, po czym spojrzał na Luke’a.- Mistrzu Skywalkerze, jestem zmuszony prosić pana i pańskich Jedi o pomoc. Strażnicy z dolnych poziomów Pałacu Imperialnego mówią, że kilka ich patroli nagle zniknęło. Sugerują, że ktoś mógł się wedrzeć do budynku. - Sprawdzimy to.- obiecała za Luke’a Mara, po czym kiwnęła na Wieiah i Brakissa, chcąc, by poszli z nimi. - Oskarżony ze względów bezpieczeństwa nie powinien opuszczać tej sali.- warknął Scaur, sugerując tym samym, że Brakiss powinien zostać.- Pan też, admirale, dla własnego bezpieczeństwa. Tutaj mamy kilku strażników i systemy obronne. Jedi dadzą sobie radę. - Wkrótce wrócę, mój kochany.- obiecała Wieiah, po czym pocałowała Brakissa w policzek i wraz z małżeństwem Skywalkerów wyszli z pomieszczenia. Ledwo to zrobili, Cyryl, który jak dotąd zachowywał charakterystyczny dla siebie stoicki spokój, złapał Llegha i odciągnął go na bok. Na pytanie „O co chodzi?” odparł bez ogródek: - Wiesz, że moja rasa posiada ograniczone zdolności telepatyczne, prawda?- szepnął.- Wyczuwamy niektóre myśli i reakcje oraz potrafimy wpływać na percepcję większości ras inteligentnych… - Wiem to wszystko.- odparł zaciekawiony Llegh.- Do czego zmierzasz? - Przygotuj broń.- poradził Cyryl, sprawdzając, czy jego blastery BlasTech DH-23 są na miejscu.- Czuję, że w budynku jest jeszcze jeden… ROZDZIAŁ 14 Swąd dymiących ścian i blaski czerwonych błyskawic blasterowych były dominującym zjawiskiem w korytarzu łączącym komory oczyszczalni ścieków Pałacu Imperialnego z szybem wind prowadzących na wyższe poziomy. Pekhratukh, dwóch innych Noghri i Herthan Melan’lya, by przedrzeć się do środka dawnej siedziby Imperatora, wykorzystali ten sam sposób, w jaki Calrissian, Skywalker i Rendar dostali się na teren Zamku księcia Xizora przeszło dwadzieścia dwa lata temu; przedarli się przez kanały. Problem polegał na tym, że Pałac Imperialny miał osobną linię ścieków, najeżoną systemami obronnymi, a ponadto znacznie lepsze czujniki ruchu i podczerwieni, niż to, czym dysponował falleeński książę w okresie dominacji Imperium. Melan’lya wykorzystał swoje możliwości, aby odkryć wejście do tych osobnych kanałów, ale nie był wszechmogący; czujniki cały czas robiły swoje. W rezultacie, obecność infiltratorów od razu została zauważona, nawet mimo zagłuszaczy, w jakie wyposażony był Pekhratukh i jego ludzie. W tym momencie oddziały strażników pilnujących tego sektora budynku ostrzeliwali pozycje, w których zabarykadowali się Noghri i Bothanin. Na szczęście dla nich w korytarzu było zbyt ciemno, by Republikanie mogli ocenić ich liczbę i siłę ognia. Gdyby wiedzieli, że jest ich zaledwie czterech, na pewno nie mieliby oporów przed przypuszczeniem frontalnego ataku. A tak, zamachowcy mieli jeszcze jakieś szanse. Ale każda, nawet najmniejsza okazja, jest wystarczająca dla Death Commando Prime. Pekhratukh wystrzelił kilka kolejnych serii ze swojego karabinu BlasTech E-11, jednocześnie dając ręką znaki swoim komandosom, żeby zrobili to, w czym są najlepsi. Jeden z Noghrich wrzucił więc do korytarza dwa dymiące granaty, które po chwili wypełniły cały korytarz, gęstym, ciemnym gazem. W odpowiedzi na to ostrzał strażników jeszcze się zwiększył. - No i co żeś narobił?!- warknął Melan’lya, chowając się za załomem korytarza. Ostrzał był tak intensywny, że Pekhratukh nie chciał nawet ryzykować wychylenia się ze strzelbą.- Teraz w ogóle im nic nie zrobisz! Za grosz przewidywalności… - Zamknij się.- syknął Noghri, cały czas czekając nieruchomo. Po chwili rozległo się kilka uderzeń i jęknięć, a strzały z przeciwnego końca korytarza umilkły. Dopiero wtedy Herthan zorientował się, że dwaj pozostali Noghri gdzieś zniknęli. Wyjrzał więc nieśmiało za róg i spostrzegł, że siedmiu strażników leży martwych na ziemi, a ósmy jest właśnie rozbierany przez jednego z komandosów. Drugi natomiast grzebał w komunikatorze, zabranym od któregoś trupa, usiłując wyjąć nadajnik lokalizacyjny. Kiedy mu się to udało, zameldował: - Wodzu, mamy nasłuch. Pekhratukh kiwnął głową, wskazując pozostałym szyb wentylacyjny w suficie. - Na pewno jest połączony z szybami turbowind.- oznajmił.- Tędy pójdziemy. Melan’lya wciąż jednak patrzył na to, co w kilka sekund zrobili Noghri z żołnierzami Republiki. Musieli pod osłoną dymu podczołgać się do ich pozycji i zaatakować z zaskoczenia. Ale nie, to niemożliwe, myślał Bothanin, z pewnością dostaliby rykoszetem albo coś… wtedy jednak zobaczył metalowe czekany, przymocowane do nadgarstków i kostek kombinezonów komandosów. I zrozumiał. Noghri wspięli się po suficie. A teraz chcieli jeszcze się wspinać szybem turbowindy. Kiedy Herthan sobie to uświadomił, otrząsnął się, jak z amoku. Pekhratukh akurat odstawiał kratę od kanału wentylacyjnego. - O nie.- zaprotestował.- Co to, to nie! Jeśli myślicie, że będę się wspinał po ścianach niczym jakiś śmierdzący granitowy ślimak, to… - Nie myślimy tak.- warknął Pekhtarukh, wchodząc do kanału, a jeden z Noghrich rzucił Melan’lyi ubranie, które ściągnął ze strażnika.- Masz się wtopić w tłum, to idź się do cholery wtapiać! A nam zostaw naszą robotę!- to mówiąc, zniknął w czeluści otworu wentylacyjnego, a jego śladem podążyli dwaj pozostali komandosi. Melan’lya zaklął cicho, na czym świat stoi, po czym pobiegł w stronę szybów z zamiarem przebrania się w którymś z niewielkich schowków na przyrządy i preparaty porządkowe. Miał nadzieję, że nie zastanie żadnego sprzątacza, ale nawet jeśli, to i tak niewiele zmieni. Życie służby nikogo nie obchodziło. Kiedy Noghri wczołgali się kanałem na poziomą półkę, Pekhratukh zatrzymał się i podał idącemu na końcu detonator termiczny. - Musimy zatrzeć ślady.- rzucił ostro. - Mało to subtelne.- skomentował jego podwładny.- Poza tym, co z Melan’lyą? - Da sobie radę.- zakpił przywódca Death Commando Prime.- Jest bardzo elastyczny. - Rozkaz, wodzu!- wychrypiał komandos, po czym odbezpieczył detonator, nastawił i zrzucił w dół. - Mam strażników na nasłuchu.- zameldował drugi Noghri.- Fortyfikują się przy wyjściu z turbowind. - Więc pospieszmy się.- syknął Pekhratukh.- To tylko kwestia czasu, zanim zorientują się, że żyjemy. Wiesz, gdzie jest Głównodowodzący? - Bel Iblis jest na trzysta pięćdziesiątym szóstym piętrze, w wydziale sprawiedliwości.- rzekł Noghri. Komandosi, lądując na Coruscant, nie wiedzieli, kto konkretnie będzie ich celem, ale po przeprowadzonym kilka godzin wcześniej nasłuchu na policyjnych częstotliwościach Imperial City dowiedzieli się, że Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki spotkał się w sztabie z dwoma Wędrownymi Protektorami, po czym razem z nimi udał się do Pałacu Imperialnego w celu wyjaśnienia pewnej sprawy. Ponieważ był to doskonały zbieg okoliczności, ponieważ ich szpieg, jeśli miał się na coś przydać, musiał być zainstalowany możliwie najbliżej rządu, Pekhratukh podjął decyzję o ataku. A teraz, kiedy wiedział, gdzie dokładnie przebywa Bel Iblis, mógł skupić się na zainicjowaniu precyzyjniejszego uderzenia. Może ich misja nie była jednak taka beznadziejna. - Jest jednak pewien problem.- rzucił Noghri z republikańskim komunikatorem, a ton jego ochrypłego głosu sprawił, że Pekhratukh przestał mieć złudzenia.- Na terenie Pałacu są Jedi. Luke Skywalker, jego żona oraz zeltroniańska Jedi, Wieiah, zbiegli awaryjnymi schodami kilka pięter poniżej departamentu sprawiedliwości. Stwierdzili, że będzie równie szybko, jak windami, a te powinny być oddane w całości do dyspozycji siłom ochrony. Jedi mieli wspomóc strażników, a nie przeszkadzać im w pracy. Z tego też powodu Mara jeszcze na górze załatwiła od jednego z nich częstotliwość komlinku, żeby móc utrzymywać kontakt z centralą i przy okazji koordynować swoje zamiary z ruchami republikańskich żołnierzy. Zbiegli jeszcze trzy piętra niżej i zza winkla wpadli na patrol podążający w stronę biur administracji Nowej Republiki. W całym korytarzu wyły syreny alarmowe, a gryzipiórki najrozmaitszych ras udawały się w biegiem w stronę wyjść ewakuacyjnych. Na widok rycerzy Jedi dowódca patrolu zatrzymał się i zasalutował. - Mistrzu Skywalkerze.- rzucił służbowym tonem.- Centrala powiadomiła nas o pańskiej obecności. Mamy wam w miarę możliwości pomóc. - Spocznij…- powiedział Luke, szukając klapy ze stopniem oficera.-…kapralu. Byłbym wdzięczny za raport z dotychczasowych działań. - Nasi ludzie zarejestrowali wybuch w dolnych częściach Pałacu.- odparł kapral, ruszając w swoją stronę. Luke i reszta Jedi podążyli za nim.- Niegroźny dla konstrukcji budynku, ale wymiótł wszystko z korytarza. Ufortyfikowaliśmy szyby wind w tamtym skrzydle i teraz wypuszczamy patrole w poszukiwaniu śladów przeciwnika. Jednocześnie ufortyfikowano wszystkie dawne tajne przejścia i strategiczne punkty dolnych pięter Pałacu Imperialnego. Kilka oddziałów, w tym mój, ma odciąć segment usługowy od administracyjnego. Luke spojrzał na Marę i Wieiah, szukając w ich oczach tego samego, co sam czuł. Pałac Imperialny funkcjonował na zasadzie kilku niezależnych poziomów, a każdy mógł działać niezależnie od pozostałych i w razie potrzeby można było je od siebie odciąć. Skoro jednak strażnicy mieli ewakuować ten sektor i jeszcze w dodatku ufortyfikować się w nim, nie mieli właściwie pojęcia, gdzie są zamachowcy. Aury Mary i Wieiah powiedziały mu, że zauważyły to samo. - Jakieś dane na temat liczebności przeciwnika?- spytała Jade Skywalker.- Może macie jakieś przypuszczenia, gdzie mogą być? - Nic nie wiemy na ten temat.- oświadczył żołnierz z lekkim smutkiem.- Jak dotąd rozbili jeden patrol na dolnych poziomach, tylko jeden nasz człowiek wyszedł żywy, ale jest ciężko ranny. Już go odwieziono do skrzydła medycznego. - Trudno.- rzekł Skywalker, kiedy akurat doszli do kolejnej klatki schodowej.- Tu się rozdzielimy. Wykonujcie dalej swoje zadania, a jak będziemy czegoś potrzebowali, damy znać przez komunikator. - Tak jest, sir.- zasalutował kapral i razem z pozostałymi strażnikami pobiegli w stronę biur. Tymczasem Mara spojrzała na Wieiah. - Popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile dobrze pamiętam,- rzekła do Zeltronianki.- Brakiss mówił, że Executor’s Lair nie miało wielu infiltratorów i szpiegów. - Bo nie miało.- zgodziła się Wieiah.- Z tego, co wiem, dysponowało tylko Jixem i oddziałami Noghri, z których część zginęła na Yavinie jakiś czas temu, kiedy wraz z generałem Solo przybyliśmy do Akademii. - Podobno jakiś tydzień później ktoś porwał jeden z frachtowców, który przybył z zaopatrzeniem.- mruknęła Mara.- Możliwe, że ci Noghri przeżyli w dżungli dłużej, niż nam się wszystkim wydaje. - Jesteś pewna, że to agenci Executor’s Lair?- spytał Luke, zbiegając po schodach. - A któżby inny?- odparła chłodno Mara.- Są nieźle wyposażeni, bo czujniki ruchu i kamery nie zarejestrowały ich liczby. Są też szybcy i przebiegli, bo od dobrych kilkudziesięciu minut nikt ich nie zauważył. - Jixton nie żyje.- podjął Luke.- W takim razie to mogą być tylko Noghri. - A skoro nikt ich jak dotąd nie widział…- zaczęła Wieiah, kiedy nagle ją olśniło, a jej aura rozjarzyła się blaskiem zrozumienia. Spojrzała na małżeństwo Skywalkerów i w jednej chwili oni też zrozumieli. - Centrala,- rzucił Mara przez komlink.- muszę mieć mapę sieci wentylacyjnej Pałacu Imperialnego. Natychmiast. I nie zawracajcie sobie głowy przeszukiwaniem dolnych sektorów. Wroga już dawno tam nie ma. -… mapę sieci wentylacyjnej…- usłyszał jeden z Noghrich przez komunikator. Głos był co prawda zniekształcony przez eter, ale Noghri wiedzieli, że to musiał być któryś z Jedi, najprawdopodobniej Mara Jade Skywalker. - No i szlag wszystko trafił!- syknął Pekhratukh, wspinając się po ścianie kolejnego szybu turbowindy. Komandosi musieli uważać na co jakiś czas przejeżdżające kabiny, nawet mimo tego, że Republikanie maksymalnie ograniczyli ruch wind w całym Pałacu. Jeśli jednak już jakaś jechała, Noghri po prostu przechodzili do sąsiedniego szybu, albo chowali się między oddzielającymi je dźwigarami. Na ile Pekhratukh się orientował, byli już w okolicach poziomu łączącego sektor usługowy z administracyjnym. Mówiono jednak, że jeśli wszystko posuwa się zgodnie z planem, to zmierza ku katastrofie. No i teraz ich plan właśnie trafił szlag. Pekhratukh gestem jednej ręki (na drugiej wisiał) nakazał swoim podopiecznym wczołgać się w najbliższy kanał wentylacyjny. Pałac Imperialny dysponował systemami dezynfekcji wentylatorów, które były skuteczne również przeciwko niechcianym gościom. Należało więc jak najszybciej wyjść na korytarz, co z kolei wiązało się z ryzykiem natrafienia na strażników lub Jedi. Pekhratukh po raz któryś tego dnia zaklął cicho, acz siarczyście. No cóż, mieli przynajmniej nasłuch, więc mogli w ograniczonym stopniu śledzić ruchy patroli Republikan. Niemniej jednak wyjście było bardzo ryzykowne. W towarzystwie tak ponurych myśli Pekhratukh i Noghri przeczołgali się przez dwadzieścia metrów szybu wentylacyjnego, klucząc trochę, po czym, upewniwszy się, że nikogo nie ma w korytarzu, do którego prowadziła najbliższa kratka wywietrznika, spuścili ją na lince, po czym sami zsunęli się bezgłośnie na podłogę. Stali teraz w korytarzu tranzytowym między szybami wind z dolnego sektora, a zabezpieczeniami poziomu administracyjnego. Na szczęście dla nich był pusty, jednak Pekhratukh nie miał złudzeń. Jedyna droga, która prowadziła wyżej, z pewnością była solidnie ufortyfikowana. Czekała ich więc ciężka przeprawa. - Wodzu, dwadzieścia metrów przed nami, za dwoma zakrętami strażnicy ustawili barykadę.- zameldował szeptem komandos z komunikatorem, kiedy cała trójka ruszyła w odpowiednim kierunku.- Zgodnie z raportami, siedzi tam około dwudziestu żołnierzy z komandor Mirith Sinn na czele. - Pomiot Sithów!- syknął przywódca Death Commando Prime.- Jakie licho przywiało tu dupę Kanosa!? - Frontalny atak zakończy się masakrą.- szepnął drugi Noghri, wbrew swoim słowom sprawdzając jednak stan ogniwa zasilającego w karabinie BlasTech E-11.- A z tyłu mamy całe plutony strażników z dolnych poziomów. - Wiem!- warknął Pekhratukh, szukając w korytarzu jakiejś wskazówki, czegoś, co mogłoby im pomóc, czegokolwiek… Nagle za jednym z filarów korytarza dostrzegł niewielki magazyn z częściami zamiennymi do droidów naprawczych i czyszczących, a także niewielkich i w praktyce nie zawsze przydatnych „Myszy” MSE-6. I wtedy Pekhratukh wpadł na pewien pomysł… Mirith Sinn przebywała w Pałacu Imperialnym od momentu, w którym doniosła admirałowi Bel Iblisowi o zamiarach Kanosa wobec pasa między Środkowymi a Zewnętrznymi Odległymi Rubieżami. Głównodowodzący obiecał jej, że stanie ona wraz z admirałem Pellaeonem do walki o tamte terytoria, jednak jeszcze nie zgromadzono odpowiednio dużej floty, by wspomóc wojska Imperium na tych terenach. Tak więc Mirith została w Pałacu Imperialnym, czekając, aż Bel Iblis będzie jej potrzebował. Kiedy jednak usłyszała wycie syren alarmowych, wybiegła ze swojego pokoju w sektorze mieszkalnym i, mając dość czekania, ruszyła tam, gdzie mogła się na coś przydać. Tak więc teraz stała za prowizoryczną, ferrobetonową zaporą, postawioną wzdłuż szerokiego na trzy metry korytarza. Stała i wpatrywała się w odległy skręt korytarza, a także w kratki wentylacyjne, wmontowane w sufit co kilkanaście metrów. Część z nich została zalepiona i zaminowana, jednak nie wszystkie. Dlatego żołnierze, którzy stali przed i za barykadą, musieli mieć się na baczności. Mirith, żeby mieć korytarz w lepszym polu ostrzału, stanęła obok, zamontowanego tuż za ferrobetonowym murem, stanowiskiem karabinu samopowtarzalnego E-Web. Stała i czekała. Nagle zza rogu wyjechało kilka, piszczących z przerażeniem, droidów typu MSE-6. Mirith spojrzała na nie, bez zrozumienia. Przed czym mogły uciekać? Przecież nikt nigdy nie zwracał na nie uwagi, a i one były zwykle bardziej ciekawskie, niż strachliwe. Odruchowo sięgnęła do kabury z bronią. Kiedy jednak „myszy” przejechały kilka kolejnych metrów, Sinn zauważyła, że ich grzbiety są ciemniejsze i jakby bardziej wypukłe. Zupełnie, jakby… - Kryć się!- wrzasnął jeden ze stojących z przodu strażników, młody Sullustianin, jednocześnie oddając kilka strzałów w stronę niewielkich droidów. Większość żołnierzy schowała się za ferrobetonową osłonę, część jednak kontynuowała ostrzał. Kilka droidów przejechało im między nogami i zatrzymało się na barykadzie, wciąż jednak panicznie kręciły one kółkami, zupełnie, jakby nie potrafiły nic innego. Jednak te, które zostały trafione, wyły przeraźliwie, zjeżdżając na boki, przewracając się i uderzając w ściany. Po chwili każde z nich wybuchało, wyrzucając z siebie wir niszczycielskiej, błękitnej energii, która przepłynęła przez cały korytarz. - Tu posterunek czterdzieści sześć!- krzyczała Sinn do komunikatora.- Zostaliśmy zaatakowani…- przerwała jednak, widząc, że jej komunikator jest bezużyteczny.- Ładunki jonowe.- syknęła.- Niech to szlag… odwrót!- zawołała głośniej.- Do najbliższego posterunku… Wtedy jednak z tych „myszy”, które nie zostały zniszczone, zaczął wydobywać się purpurowy, gęsty gaz, szybko rozprzestrzeniający się po całym korytarzu. Cyklon alfa, pomyślała z przerażeniem Mirith, uciekając, co sił w nogach. Część jej żołnierzy ruszyła jej śladem, jednak większość nie zdążyła i, krztusząc się śmiercionośnym dla większości ras gazem, padała na podłogę bez życia. Mirith zaczęła żałować, że zalepili kratki wentylacyjne; gaz szybciej by wywietrzał. A tak… Kiedy już dobiegła do miejsca, w którym, jak sądziła, gaz jej nie dosięgnie, pozwoliła sobie spojrzeć za siebie. To, co zobaczyła, zdumiało ją jednak i przeraziło. W obłoku dymu majaczyły trzy niskie i krępe sylwetki, które chwilę pomachały rękami, po czym z ich strony rozległy się strzały. Dwóch jej strażników oberwało w głowy i padło na ziemię, natomiast pozostali trzej odpowiedzieli ogniem. Wyraźnie jednak spudłowali, gdyż ze strony dymu nie rozległy się żadne jęki, a cała trójka zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było. Mirith wyciągnęła swój blaster i, mierząc w stronę korytarza, przyglądała się kurczowo kłębiącemu się gazowi. Przeciwnicy musieli mieć maski tlenowe, skoro mogli bez przeszkód przechodzić przez cyklon alfa. Komandor Sinn tak uporczywie wpatrywała się w przestrzeń dzielącą żołnierzy od gazu, że zaczęły ją boleć oczy. Nie mieli osłony, opancerzenia, ani pojęcia, gdzie może się czaić przeciwnik. Chyba najwyższa pora, aby się wycofać. Ledwo jednak otworzyła usta, żeby oznajmić swój zamiar żołnierzom, po ziemi potoczyły się dwa podłużne granaty CryoBan, wypuszczając zamrażające chemikalia. Dwóch jej ludzi nie zdążyło nawet zareagować, kiedy ich skóra i kości skurczyły się z przeraźliwego zimna, a krew w żyłach zamarzła, zatrzymując wszelkie funkcje życiowe. Trzeci, ostatni strażnik, pobiegł razem z nią schować się za winklem, ale nagle z dymu wyskoczyło trzech Noghrich, dwóch z nich stanęło z karabinami, ostrzeliwując korytarz, natomiast trzeci, zapewne przywódca, puścił się dalej w przód. Któryś ze strzałów komandosów Death Commando Prime dosięgnął republikańskiego żołnierza, zanim zdążył się schować, Mirith zaś ukryła się za rogiem i oddała w stronę przeciwników kilka zabezpieczających strzałów. Nie usłyszała jednak, żeby w cokolwiek trafiła. Posiedziała więc przez chwilę, nadal nasłuchując, a potem odważyła się spojrzeć w odnogę korytarza, w której przed chwilą byli Noghri. Gaz się rozrzedził, ale przeciwników nigdzie nie było ani śladu. Mirith czuła jednak, że nie jest tu bezpieczna. Musiała dotrzeć do kolejnej barykady przy szybach wind na górę, gdzie były automatyczne działka i kilka innych zabezpieczeń, mogących ochronić ją przed napastnikami. Poza tym, jeśli nie dobiegnie do nich z ostrzeżeniem, stojący tam patrol może nie dowiedzieć isę nawet, że coś mu zagraża. Odwróciła się z zamiarem ruszenia w dalszą drogę, ale tuż przed swoim nosem dostrzegła wiszącego u sufitu, odzianego w czarny kombinezon, komandosa rasy Noghri, którego twarz uśmiechała się paskudnie zaledwie kilka centymetrów od niej. Mirith przez ułamek sekundy patrzyła, jak naelektryzowana, w ostre, jak igły, zęby, po czym poczuła twarde, bolesne ukłucie w pierś. Opuściła wzrok i zorientowała się, że Noghri wbił jej wibronóż w klatkę piersiową. Aż po samą rękojeść. Pomyślała, że jej się nie udało, że zawiodła Nową Republikę, ale była to jej ostatnia myśl. Mara wyczuła, że kilka pięter niżej miała miejsce masakra. Po kilku minutach następna. I następna. Najwyraźniej przeciwnicy zdecydowali się na frontalny atak, wiedząc, że nie mają już szans się przekraść. Ale skąd mogliby wiedzieć? - Muszą mieć nas na nasłuchu!- zauważyła Wieiah.- Żeby ich pochwycić, niezbędna jest cisza w eterze! - Niekoniecznie.- powiedział Luke, wsłuchując się w drżenie Mocy. Gdzieś tam, u dołu, rozprzestrzeniała się fala strachu i przemocy, a także można było wyczuć pulsujące serca, pełne nienawiści. Nie było to zbyt intensywne, ale też Skywalker nie posługiwał się Mocą od wczoraj i potrafił bez trudu namierzyć mroczne aury przemierzające obecnie któryś z korytarzy kilka pięter niżej. Nagle czarne serca, które Luke wyczuwał poprzez Moc, wywindowały się co najmniej kilka pięter wyżej. W danej chwili byli chyba z sześć poziomów nad Jedi. Nie wróżyło to najlepiej. - Są ponad nami.- stwierdziła Mara, również śledząc aury zamachowców.- To Noghri. - A więc jednak.- mruknęła Wieiah.- Co może być ich celem? - Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać.- rzucił Luke, po czym puścił się pędem w górę po schodach, przeskakując nieraz po pięć czy sześć stopni. Mara i Wieiah spojrzały na siebie i natychmiast ruszyły jego śladem. Pekhratukh stwierdził z irytacją, że na pokonywaniu kolejnych barykad schodzi im zbyt wiele czasu. Na każdej kolejnej strażników było coraz więcej, co jeszcze przedłużało i tak przeciągające się walki. I pomyśleć, że gdyby nie nasłuch, jaki prowadzili, mogliby wciąż kluczyć labiryntem korytarzy dolnych poziomów Pałacu Imperialnego, co rusz wpadając na kolejne patrole Republikan. Ba, nie wiedzieliby nawet, jak się poruszają; a tak mieli wgląd w ich plany i mogli iść po najmniejszej linii oporu. Chociaż nawet teraz opór ten był zaskakująco silny, w dodatku wzmocniony przez umieszczone pod sufitem działka, pułapki repulsorowe i inne przyrządy, mające utrudnić niepowołanym osobom przejście przez pozornie łagodne i przyjazne korytarze. Noghri, oddając kolejny strzał, znowu pomyślał, że Darth Vader wysłał ich na pewną śmierć. Dość tego, skarcił siebie w duchu, trzeba się skoncentrować na zadaniu, jakkolwiek samobójcze by ono nie było. Problem polegał na tym, że skończyły im się już granaty, w wyrzutni rakiet został już tylko jeden pocisk, a gaz w pojemnikach karabinów blasterowych powoli się wyczerpywał. Trzeba było to kończyć. Chwycił schowaną w plecaku wyrzutnię rakiet i wyjrzał za róg, gdzie znajdowała się barykada. Od razu posypały się strzały, zarówno z automatycznych działek, jak i luf blasterów, dzierżonych przez strażników. Pekhratukh schował się więc ponownie, w pamięci mierząc czas, jaki dzielił jego wychylenie się od pierwszego strzału. Za mało, pomyślał ze złością, o kilka setnych sekund za mało. - Może sufitem?- podsunął jeden z jego Noghrich, co jakiś czas wystawiając lufę swojego karabinu i strzelając.- Już kilka razy się udało… - Nie.- syknął Pekhratukh. To, co zaproponował jego podwładny, nie miało teraz większego sensu. Przeciwnicy mogli bez trudu ostrzelać sufit i wszystko, co się na nim znajdowało. Chyba, żeby ich ubiec… Pekhratukh ustawił parametry ostatniej rakiety na maksymalną moc, po czym odchylił się jak najdalej mógł bez ryzyka postrzału, wysunął wyrzutnię i odpalił ją. Rakieta przeleciała cztery metry i trafiła w kąt między ścianą i sufitem, wyrywając dziurę. Huk i pył, jaki towarzyszył temu wszystkiemu, wystarczył, aby odwrócić uwagę przeciwników na tych kilka setnych sekundy, które były mu potrzebne. Dając kilka błyskawicznych znaków dłonią, Noghri złapali wszystko, co mieli pod ręką, i rzucili się w korytarz, ostrzeliwując go. Kilku strażników padło. Automatyczne działka nie dały się jednak zwieść i prawie natychmiast plunęły ogniem. Pekhratukh spodziewał się tego. Jeszcze w locie machnął swoimi nadgarstkami, odczepiając od nich tytanowe czekany, a następnie ze śmiercionośną precyzją rzucając nimi w stronę mechanicznych laserów. Rezultat był do przewidzenia; strażnicy, zaskoczeni dwoma wybuchami tuż nad ich głowami, nieświadomie wystawiali się na jeszcze większy ostrzał. Jednemu z Noghrich wyczerpał się zapas amunicji w magazynku, rzucił więc karabinem w ostatniego z żołnierzy. Tamten zdołał się uchylić, jednak nie zauważył blasterowej błyskawicy pędzącej ze strony innego Noghri, która to błyskawica wypaliła mu w głowie dymiącą dziurę. W każdym razie przejście było czyste. - Zabierzcie im broń.- syknął Pekhratukh.- Albo najlepiej i broń, i amunicję. Będzie nam potrzebna! Noghri natychmiast wykonali polecenie, po czym, razem ze swoim przywódcą, puścili się w szaleńczy bieg naprzód. Tym razem nie mieli już tyle broni, co wcześniej, poza tym dopadało ich zmęczenie, więc zgodzili się niemo na próbę cichego przemknięcia przed kolejnymi posterunkami. Na czymkolwiek miałaby ona polegać. Wiedzieli, że cel jest blisko; zaledwie piętro wyżej. Nie mogli ryzykować przedłużania się akcji. Nagle jednak zza rogu wpadli na trójkę uzbrojonych w miecze świetlne Jedi. Pekhratukh wysyczał najgorsze noghryjskie przekleństwo, jakie znał, i otworzył ogień. Jedi jednak bez trudu odbili wszystkie strzały. Widząc to, Noghri błyskawicznie dobyli z plecaków jedynej broni, jakiej mogli teraz zaufać: pałek Stokhli. Pekhratukh żałował, że nie ma przy sobie rozrywacza, ale musiał zadowolić się tym, co ze sobą wziął. Kiwną szybko palcami i jego ludzie chwycili się ścian, wspinając się i oddając strzały. Jedi nie próżnowali. Ten, którego Pekhratukh rozpoznał jako Luke’a Skywalkera, z nadnaturalną szybkością skoczył do przodu, unikając strzału kleistej mazi. Pozostałe dwie kobiety Jedi nie radziły sobie wcale gorzej. Pekhratukh, który jako jedyny stał na podłodze i posyłał w przeciwników kolejne strumienie kleistej sieci. Kątem oka zauważył, że leci na niego sam Skywalker, podczas gdy jedna z jego towarzyszek, ruda kobieta o stanowczej twarzy (zapewne Mara Jade Skywalker), wbiegła po ścianie, po czym ścięła broń Noghriego po lewej, natomiast Zeltronianka już uderzała na tego z prawej. Skywalker bezbłędnie wymijał strumienie sieci, podchodząc coraz bliżej. Noghri, który przed sekundą został pozbawiony pałki Stokhli, rzucił się z pazurami do szyi Mary Jade; Pekhratukh wiedział, czym to się dla niego skończy. Wiedział, że chwile drugiego komandosa także są policzone. Widział zbliżającego się Skywalkera. W tej krytycznej chwili podjął ostateczną decyzję. Rzucił się do przodu, wykonując salto w powietrzu, odbił się od podłogi za pomocą rąk i wylądował tuż nad Skywalkerem, uczepiony do sufitu magnetycznymi pazurami, jakie miał zamontowane na stopach. Mistrz Jedi machnął mieczem w geście samoobrony, nawet osmalił ramię Noghriego i lekko naciął mięsień, ale Pekhratukh nie miał czasu na ból. Błyskawicznie odbił się od sufitu, zwolnił zaczepy i poszybował w korytarz, po czym przekoziołkował i puścił się w długą, jednocześnie strzelając za siebie na oślep z pałki Stokhli. Wiedział, że jego ludzie już nie żyją. Wiedział, że ich zawiódł. Mógł teraz zrobić tylko jedno. Wykonać zadanie. Mara wbiła miecz aż po rękojeść w brzuch napastnika, zanim jeszcze zdołał dosięgnąć jej gardła, po czym miękko wylądowała na ziemi. Luke przekoziołkował, chcąc ruszyć za uciekającym przeciwnikiem, ale musiał się zaraz uchylić przed pojedynczym rykoszetem z pałki Stokhli. Wieiah natomiast uniknęła kolejnego strumienia lepkiej mazi i zrobiła salto, przecinając ostatniego napastnika. Kiedy wylądowała i spojrzała na małżeństwo Skywalkerów, nie musiała ich nawet pytać, co robić. Wszyscy troje, jak na komendę, rzucili się w pogoń. Musieli jednak przyznać, że Noghri był szybki, a te strzały, które posyłał na oślep za sobą – nadzwyczaj celne. Musiał mieć doskonale rozwinięty instynkt samozachowawczy. Luke wiedział, że jest to ten sam Noghri, o którego ojcu mówiły imperialne archiwa; osławiony przywódca Death Commando Prime, wymieniany parokrotnie przez Brakissa. To był Pekhratukh. A skoro to był on, to zapewne miał zgładzić albo Brakissa, albo Bel Iblisa. W każdym razie, gdyby nie chodziło o kogoś ważnego, wysłano by zapewne mniej istotnych zamachowców. A teraz Jedi wiedzieli, że nie uda im się go dogonić, zanim dobiegnie do sali przesłuchań Senackiej Komisji Śledczej. Musieli jednak go ścigać; od tego mogło zależeć życie wielu ludzi. Pekhratukh z rozpędu rzucił się na jednego ze strażników przy drzwiach do sali przesłuchań, zanim ten zdążył w ogóle zareagować. Drugi zdołał odwrócić się w stronę napastnika, ale ułamek sekundy później jeden z noghryjskich noży rozorał mu gardło. Zanim jeszcze padł na ziemię, Pekhratukh przyłożył automatyczny łamacz szyfrów do zamka, by po chwili wpaść przez otwarte drzwi do pomieszczenia za nimi. W środku siedziało kilku polityków i senatorów, których Noghri rozpoznał tylko po szatach, dookoła trybunału stało kilku strażników, a obok ławy śledczych stał admirał Bel Iblis. Jego cel. Nic więcej nie obchodziło Pekhratukha. Miał zabić Głównodowodzącego Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki i zrobi to. Vader wysłał go na samobójczą misję. Trudno. Ale zadaniem Pekhratukha było jej wykonanie, choćby za najwyższą cenę. Tego wymagał honor. Honor Noghri. W jego rękach błyskawicznie błysnęło kilka noży, które Pekhratukh rzucił prawie na oślep w polityków i strażników. Zauważył, że ci ostatni dobyli już broń i szykowali się do strzału, więc wykonał kilka skoków, po czym rzucił jeszcze dwa noże w kierunku najbliżej stojących żołnierzy. W następnej sekundzie spostrzegł, że Bel Iblis także sięga do kabury, zakończył więc swój śmiercionośny taniec i wylądował na podłodze, tylko po to, aby momentalnie odbić się i rzucić na admirała z błyskiem wibronoży w rękach. Coś go jednak zatrzymało w powietrzu i nie pozwoliło dosięgnąć gardła Cerellianina. Dopiero wtedy odwrócił głowę i spostrzegł, że na ławie oskarżonych zasiada nie kto inny, jak zdrajca Brakiss! Pekhratukh syknął wściekle, usiłując rzucić jednym z ostrzy w stronę byłego Ciemnego Jedi, ale ten najwyraźniej przytrzymał go Mocą na tyle dokładnie, że nie mógł wykonać nawet ruchu. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko wściekłe wycie. Nie był w stanie popełnić nawet rytualnego samobójstwa. Brakiss z kolei wiedział, że jeśli chociaż na chwilę zwolni uścisk Mocy, Pekhratukh gotów jest dokonać strasznych rzeczy. Z tych kilkunastu noży, jakie wypuścił z rąk podczas pierwszych ośmiu sekund swojego ataku, ponad dwanaście dosięgło celów, a siedem okazało się śmiertelnych. Jeden dla siedzącego obok Difa Scaura polityka, członka Senackiej Komisji Śledczej, pozostałe sześć dla strażników. Sam Scaur został poważnie raniony w ramię i obecnie trzymał się za nie, dysząc z wściekłości i strachu. Brakiss był pewien, że nigdy wcześniej nie widział on Noghri w akcji. Poczuł zbliżające się aury Luke’a, Mary oraz Wieiah, i pozwolił sobie na westchnienie ulgi. Z góry zaś zbiegała Jaden Korr i Werac Dominess. Musieli medytować albo robić coś równie absorbującego, skoro zareagowali na alarm dopiero teraz. Z kolei Dif Scaur odzyskał głos na tyle, żeby warknąć w pełnej bólu furii: - Zamknąć go! Zamknąć go i zastrzelić! To niebezpieczne indywiduum powinno być odizolowane, a najlepiej zgładzone dla dobra galaktyki! To… Brakiss dokładnie przyjrzał się Pekhratukhowi. Niezmiennie trzymany w pozycji poziomej, niczym zatrzymany w połowie ruchu, łypał i warczał dookoła z wściekłości, gniewu, oraz… żalu? Brakissa to zaintrygowało; znał Pekhratukha od niecałych dwóch lat, ale nigdy nie widział w nim takiego wulkanu emocji, takiej dzikiej furii. Teraz jego aura aż kipiała od bezradnego gniewu. To akurat rozumiał. Pekhratukh był po prostu wściekły, że nie udało mu się wykonać zadania, wściekły na siebie, na Brakissa, na Bel Iblisa, na Skywalkera… to wszystko było w jego sytuacji względnie normalne. Ale żal? Brakiss wysondował dokładniej uczucia lidera Death Commando Prime i ze zdziwieniem odkrył, że żywi on teraz ukrytą urazę do… Lorda Vadera. I wtedy wszystko stało się dla Brakissa jasne. Pekhratukh był Noghri, przewodził swojemu zespołowi. Ten zespół ufał mu i polegał na nim. Widział w nim wodza, oddałby za niego życie. Brakiss doskonale o tym wiedział; wystarczająco długo z nimi obcował, żeby znać posłuszeństwo, jakie wykazują Noghri względem swego przywódcy. Ten zaś zobowiązany jest dbać o swoją grupę i robić to, co dla niej najlepsze. Pekhratukh bez wątpienia dał o swoje stado. Jednak jego wódz najwyraźniej nie dbał o niego. I to stąd ta uraza do Lorda Vadera. Być może Noghri powinien wypowiedzieć posłuszeństwo swojemu panu? Brakiss wyczuł, że zwątpienie w nieomylność wodza zdaje się u Pekhratukha rosnąć, urastając do rozmiarów równych nienawiści Noghriego do Jedi, Nowej Republiki, a w szczególności jego, Brakissa. Być może należało dać temu zwątpieniu szansę… i jednocześnie je wykorzystać. Brakiss zorientował się, że Dif Scaur ciągle wrzeszczy na Pekhratukha. Bel Iblis sprawdzał puls jednego z leżących obok niego żołnierzy, a przez komlink wzywał kogoś ze skrzydła szpitalnego. Luke i reszta Jedi byli już o krok od sali, a tych kilku strażników, którzy wyszli z ataku lidera Death Commando Prime bez szwanku, właśnie ostrożnie do niego podchodzili, mierząc dokładnie z blasterów. Dif Scaur zaś ciągle krzyczał: - Zamknąć go! Zabrać! Skazać na stryczek! Zapłaci mi za to! I żebym go już więcej nie widział!- zwrócił się do Bel Iblisa.- Panie admirale! Tego osobnika trzeba rozstrzelać i to natychmiast! - Nie.- sprzeciwił się Brakiss, a wszyscy zebrani spojrzeli na niego zaskoczeni. Nawet w oczach Pekhratukha poza gniewem, nienawiścią i żalem pojawiła się iskierka zainteresowania.- On zna drogę do Centrali Executor’s Lair.- oświadczył były Ciemny Jedi, patrząc na Bel Iblisa.- Bez niego nikt z nas się tam nie dostanie i nawet Moc wiele tu nie pomoże. Powinniśmy wziąć go ze sobą. - Czy instynkty aby cię nie zawodzą?- spytał Llegh, kiedy obaj z Cyrylem wbiegali po schodach kilka pięter ponad departamentem sprawiedliwości.- Z tego, co słyszę, najwięcej dzieje się na dole! - Czy naprawdę wierzysz, że ktoś taki siedziałby w centrum wydarzeń?- skontrował twi’lekański Wędrowny Protektor. - Racja.- mruknął Glottalphib, odbezpieczając swój przerywacz fuzyjny.- To gdzie teraz jest? - Wydaje mi się, że…tam.- rzekł Cyryl, wskazując na drzwi prowadzące do skrzydła szpitalnego. Krestchmar przełożył przerywacz w lewą łapę, a w drugą złapał detonator termiczny, Cyryl natomiast chwycił oba blastery BlasTech DH-23 i ostrożnie wszedł w korytarz centrum medycznego. Szli powoli w stronę oddziału operacyjnego, ignorując dziwnie przypatrujących im się lekarzy i pielęgniarzy, którzy chodzili korytarzem, jak gdyby nigdy nic. Cyryl napiął mięśnie, czując, że jego cel znajduje się za pobliskimi drzwiami, stanęli więc z Lleghem po obu stronach i, trzymając broń w pogotowiu, spojrzeli na siebie. Krestchmar niemo policzył do trzech po czym za pomocą silnego uderzenia w panel przy grodziach otworzył je i wparował do środka. Ich oczom ukazał się strażnik w zakrwawionym mundurze, na którym już zaczęły się pojawiać skrzepy. Widocznie został postrzelony w pierwszych fazach ataku i właśnie dochodził do siebie w skrzydle szpitalnym. Na widok Llegha zerwał się jednak tak gwałtownie, jakby nigdy nie był ranny. A może nie tyle na widok Llegha, co Cyryla. - Ty!- syknął ów strażnik.- Czułem, że gdzieś tu jesteś… nie przepuściłbyś okazji! - Chyba udało mi się namierzyć szpiega.- rzucił Cyryl, mierząc w strażnika z blasterów.- Widzę, że udało ci się wyprowadzić wszystkich w pole. - Bo jestem w tym najlepszy.- warknął pozornie ranny żołnierz.- Lepszy nawet, niż ty! - Nie sądzę.- mruknął z przekonaniem Cyryl, strzelając do człowieka w mundurze republikańskiego strażnika. Ten jednak uchylił się i rzucił w stronę Wędrownego Protektora, momentalnie… zmieniając wygląd? Llegh, który jak dotąd nie zdołał się połapać w sensie ich wypowiedzi, patrzył zdumiony, jak blasterowe błyskawice przenikają przez mięśnie strażnika, nie czyniąc mu większej szkody. Kiedy wylądował on na ziemi, Krestchmar spostrzegł, że jego twarz jest całkiem inna, a w miejscu, gdzie trafiły go strzały Cyryla, to jest na udzie i bicepsie, widniały szpary, jakby ciało wroga rozstąpiło się, by przepuścić blasterową błyskawicę… Glottalphib był tak zaskoczony, że nie zdążył unieść swojego przerywacza fuzyjnego, żeby strzelić. Oto miał przed sobą doskonale wyszkolonego Shi’ido, prawdopodobnie starszego i potężniejszego od Cyryla. Z drugiej strony, Cyryl też młodzikiem nie był. A w tym momencie odrzucił blastery i rzucił się na przeciwnika, rozumiejąc, że bronią konwencjonalną niewiele mu zrobi. W ciągu następnych sekund obaj Shi’ido zmieniali swoje oblicza, dostrajając się niejako do walki z przedstawicielem swojego gatunku. Nie byli przygotowani przez naturę do takiej sytuacji; należeli do raczej pokojowej rasy, a ewolucja najwyraźniej nie przewidziała, że dwa wyjątki od tej reguły mogą stanąć kiedyś przeciwko sobie. Tak więc teraz zdawali się dobierać odpowiednią postać, którą mogliby walczyć. Patrząc na wrogiego obcego, Lelgh przez sekundę widział u niego twarz… Herthana Melan’lyi! I już wiedział, kto był osławionym szpiegiem Vadera. Wszystko stało się jasne. Tymczasem Cyryl i Herthan rzucili się na siebie, zaplątując swoje ręce dookoła kończyn przeciwnika, wypuszczając kolejne wypustki ze swojego ciała, które miały uderzyć w tors czy inną część przeciwnika, jednak każda z takich macek była natychmiast wchłaniana przez oponenta. Llegh chciał przez chwilę odstrzelić Shi’ido udającego Melan’lyę, ale obaj przeciwnicy zaplątali już się w sobie tak bardzo, że nie było możliwości ich rozróżnienia. A wszystko przy akompaniamencie stęknięć i szurnięć, oraz strzyków przemieszczanych kości czy rozciągnięć mięśni. Krestchmar musiał z przerażeniem przyznać, że obie istoty z Lao Monu panują niemal nad każdym ścięgnem swojego ciała i przez to są ekstremalnie niebezpieczni, zarówno dla otoczenia, jak i dla siebie nawzajem. Ich plątanina ciał zmieniła się już w jednolitą papkę, na której podarte ubrania były tylko śmiesznym, groteskowym urozmaiceniem. Cały wydzielany przez nich zapach zniknął, zupełnie, jakby przeciwnicy przestali się koncentrować na wydzielaniu potu. Llegh nie miał bladego pojęcia, co z tym dalej zrobić. - Llegh!- rozległo się wołanie z miejsca, gdzie jeszcze przed paroma minutami znajdowała się pacha Cyryla.- Mogę mu nie dać rady! Musisz nas zabić! Obu! - Nie!- sprzeciwił się Glottalphib, krążąc dookoła masy ciał Shi’ido.- Musi być inny sposób, nie możesz zginąć! - Nic tu nie pomożesz!- warknął Cyryl z przejęciem, jakie zupełnie do niego nie pasowało.- Czy myślisz, że jak zginę, to ty dasz mu radę!? Musisz zabić nas obu! To jedyna szansa!- Llegh spojrzał na papkę, potem na spoczywający u jego pasa detonator termiczny.- Szybciej!- ponaglał Cyryl, czując jego wahanie.- Ja go przytrzymam! - Naprawdę chcesz się poświęcić?- upewnił się Llegh. - A mam inne wyjście!?- rzucił Cyryl.- Na Moc, zróbże coś wreszcie! Bo jak…- urwał, bo jakaś macka, pewnie należąca do Herthana, zapchała miejsce, przez które mówił. Llegh natomiast patrzył jeszcze chwilę na bezkształtną, walczącą w sobie masę, nie wierząc ani przez chwilę w to, co się tu działo. W najstraszniejszych snach nie przypuszczał nawet, że będzie musiał zabić przyjaciela. Nie miał pojęcia, jak do tego doszło. Nie, myślał gorączkowo, to był jakiś absurd, jakiś koszmar! Nikt nie powinien nigdy stawać przed tak absurdalnymi decyzjami. Może i nie powinien, ale czuł, że nie ma innego wyjścia. To była wojna, a na wojnie nie ma łatwych decyzji. Drżącą ręką Llehg wyważył detonator termiczny w dłoni. I pomyśleć, że teraz zostanie sam. Że jego ostatni przyjaciel zginie, i to z jego ręki. Przez chwilę miał nieodpartą chęć schowania ładunku i ucieczki; prostej ucieczki od odpowiedzialności. Został jednak. Był Wędrownym Protektorem. Poprzez łzawiące lekko oczy dostrzegł szparę między ciałami obu Shi’ido, zbyt wąską, żeby wepchnąć tam detonator termiczny, jednak przy elastyczności ciał obu oponentów nie wątpił, że ładunek się zmieści. Ustawił więc zapalnik na dziesięć sekund od puszczenia przycisku detonatora i, drżącą łapą, wepchnął go w odpowiednie miejsce. - Żegnaj, przyjacielu.- rzucił Glottalphib przez łzy w stronę tej części papki, która, jak sądził, jeszcze dwie minuty wcześniej była Cyrylem. Następnie wyszarpnął rękę z masy Shi’ido, a szpara zalała się, jakby z ulgą i wdzięcznością, a Lleghowi wydawało się, że słyszał pożegnalne, pełne ciepła, westchnienie. A może mu się tylko zdawało? Nie miał jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Wypadł z pomieszczenia i uderzeniem w panel zamknął drzwi, po czym ukrył się za jakimś przyrządem, i dopiero wtedy pozwolił sobie na pełen smutku jęk, jakim przedstawiciele jego rasy oddawali cześć poległym. Po chwili jęk przerodził się w syk, a syk przeszedł w wyplucie przez otwory nosowe szerokiego i jasnego strumienia ognia, które Glottalphib skierował w górę. W ten sposób na Glottalu obiecywano zemstę zamordowanym towarzyszom. W międzyczasie ściany zatrzęsły się od stłumionego wybuchu w jednym z pomieszczeń. I nastała grobowa cisza. ROZDZIAŁ 15 Śniadolicy mężczyzna uznał, że czas działać. Jeszcze dwa dni dzieliły go od kolejnej zmiany celi, ale on już wszystko przygotował i był gotowy do wprowadzenia swojego planu w życie. A jego charakter nie pozwalał mu czekać, aż będzie za późno. Poza tym pośpiech nie był teraz szkodliwy; to, co było do dopracowania, było już dawno dopracowane. Trzeba było tylko zacząć działać. Śniadolicy mężczyzna wstał więc i, symulując korzystanie z otworu sanitarnego, stanął pod kamerą. Ustawiona była ona pod takim kątem, że część jego potylicy, wraz z ramionami, była widoczna, ale sama czynność pozostawała poza zasięgiem oka obiektywu. Pozwalało to zachowywać pozory prywatności w sprawach intymnych. Pewną niszę, martwe pole, z którego ciemnoskóry więzień mógł skorzystać. Ktokolwiek jednak myślałby, że z pozycji załatwiania potrzeb fizjologicznych można zdziałać cokolwiek niezgodnego z intencjami strażników więzienia, byłby w wielkim błędzie. Otwór sanitarny nie mógł służyć ani do podkopu, ani do kontaktu z innymi więźniami, ani do czegokolwiek innego. Jedyną, ograniczoną możliwością rozmawiania z innymi przymusowymi górnikami, były spotkania na stołówce, dokładnie jednak monitorowane i pilnowane przez dziesiątki szturmowców. Należało przypuszczać, że na pokładzie krążownika klasy Carrack jest ich co najmniej setka. W każdym razie nie był to problem, jaki mógł roztrząsać więzień podczas korzystania z otworu sanitarnego. A przynajmniej każdy więzień poza śniadolicym weteranem. Udając oddawanie się potrzebom fizjologicznym, co jakiś czas zerkał w stronę kamery, a ściślej ku jej obiektywowi. Obliczając w pamięci mniej więcej kąt, jaki obejmował on swoim zasięgiem, więzień wyciągnął rękę, w której trzymał niewielki, wystrugany przez siebie, płaski, drewniany romb. Śniadolicy mężczyzna wiedział bowiem, że obiektywy w kamerach tego typu oparte były o mechanizm mając przekazywać ciągły, niezakłócony obraz cyfrowy. Innymi słowy, w przypadku zakłócania czy jakichś uszkodzeń części obiektywu pamięć kamery odtwarzała ostatnio zarejestrowany obraz przez kilka sekund, po czym, o ile uszkodzenie nie zostało naprawione, wykonywała tę czynność aż do skutku. Oczywiście każda próba manipulacji przy kamerze uruchamiała alarm, ale nie było zabezpieczenia, którego nie dałoby się obejść. Toteż ciemnoskóry więzień wiedział doskonale, co ma zrobić. Jeśli mu się nie uda, będzie musiał działać szybciej, niż zakładał, co mogło uniemożliwić mu sprawne wykonanie swoich zamierzeń. Dlatego w to, co miał teraz zrobić, musiał włożyć całą precyzję, na jaką było go stać. Powoli więc wysunął rękę w górę, tak, żeby kamera nie zarejestrowała tego ruchu, po czym szybko i sprawnie wepchnął kawałek drewna w miniaturową przerwę między obiektywami. Powinien mieć pewne obawy, jako, że grubość niewielkiego rombu rzeźbił na oko, jednak ufał swoim umiejętnościom. I rzeczywiście, romb wszedł bezbłędnie, a kamera nie zachowywała się tak, jakby zaraz miał się włączyć alarm. A wraz z alarmem generatory napięcia w ścianach. Śniadolicy mężczyzna zorientował się, że na czoło wstąpiło mu kilka kropel potu, nie zawracał sobie jednak tym głowy. Teraz, kiedy zapewnił sobie chwilę prywatności, mógł zabrać się do dalszej pracy. Usiadł na łóżku i wyjął swój kozik, którym wyrzeźbił dotąd kilka całkiem zgrabnych figurek. Jednym cięciem rozkroił kawałek nogawki, a wraz z nim płat skóry u lewej nogi, dokładnie w miejscu, w którym były receptory nerwowe jego protezy. Po odkrojeniu prostokąta syntetycznego ciała więzień poodrywał delikatnie nitki, będące zewnętrznymi receptorami nerwowymi jego sztucznej kończyny. Impulsywny ból był przy tym niemiłosierny, ale mężczyzna nauczył się znosić nie takie cierpienia, toteż w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Wreszcie wyciągnął sobie większość receptorów nerwowych uda, odrywając je od reszty. Ból w nodze, w miejscach przerwania obwodów, jakby zelżał, ale ciemnoskóry osobnik nie zwracał na to uwagi. Miał w ręku niewielką kępę chłodnych drutów, które jednak zaczęły mu się już rozłazić. Były one bowiem wykonane z rtęci. Śniadolicy więzień celowo zlecił takie, a nie inne ich wykonanie, z myślą o podobnej ewentualności. Wstał i poruszał lewą nogą. Reagowała dokładnie tak, jak miała reagować, chociaż bez czucia na zewnątrz była jakby obca. Ale to nic. Szybko, póki rtęć nie zaczęła jeszcze przenikać mu do skóry, ciemnoskóry pochylił się przy drzwiach, wpychając ją w niewielką szparę między durastalową płytą będącą progiem, a podobną, stanowiącą podłogę. Przy odpowiednim podgrzaniu druty powinny wypełnić całą lukę, pozostawioną po to, aby prąd nie przebiegał po progu. Był on bowiem bezpośrednio połączony z silnymi magnesami, które trzymały drzwi, a odpowiednio silne przepięcia mogły odwrócić ich polaryzację. I o to tak naprawdę śniadolicemu mężczyźnie chodziło. Jeszcze sprawdził, czy grzyb z Baroondy znajduje się na swoim miejscu i czy się odpowiednio rozrósł. Nie było w sumie powodów, dla których durastal miała być gorszym podłożem dla rozrastania się pleśni, niż bakelit, o ile się ją wcześniej odpowiednio nawoziło. Wiązało się to co prawda z mało estetycznym zapachem w całej celi, ale jej mieszkańcowi to nie przeszkadzało. Dlatego wepchnął pleśń w szparki między ścianą a drzwiami, w których, jak obliczył, znajdowały się awaryjne chwytaki, uniemożliwiające grodziom wyskoczenie z luki na wypadek zmiany polaryzacji magnesów, oraz odpowiednie przewodniki, które przed takim przepięciem miały chronić. W ciemnym, wilgotnym i z rzadka (tylko dwa razy dziennie, podczas otwierania drzwi) poruszanym środowisku baroondańska pleśń miała znakomite warunki rozwoju. Co bardzo odpowiadało śniadolicemu więźniowi. Została jeszcze tylko jedna rzecz, którą musiał zrobić, zanim przystąpi do realizacji trudniejszej części swojego planu. Nie tracąc czasu podszedł więc do niewielkiej szafki, od której co jakiś czas odrąbywał kawałek drewna na swoje figurki. Nikt nie zauważył, że z reguły były to kawałki z drzwiczek, oderżnięte w okolicach zawiasów. A nie był to przypadek. Ciemnoskóry mężczyzna celowo ułatwiał sobie do nich dostęp, żeby móc w odpowiednim momencie kilkoma zdecydowanymi ruchami kozika odciąć drzwiczki od reszty. Co niniejszym uczynił. Teraz pozostało mu tylko oderwać zawiasy, położyć drzwiczki na podłodze, stanąć na nich i przejść do kolejnej fazy. Więzień jednak zamyślił się chwilę. Jeśli zrobi to, co chce zrobić, nie będzie odwrotu. Jeżeli od tej pory pozwoli sobie chociaż na sekundę wahania, wszystko weźmie w łeb. Ale śniadolicy mężczyzna nie należał do ludzi, którzy się wahają. Szybkim, zdecydowanym ruchem uderzył w kamerę, przekręcając ją. Jeśli nawet nie spowodował jej uszkodzenia, z pewnością dał znać strażnikom, że coś jest nie tak. Za chwilę powinno… Nagle ściany, podłoga i sufit zaczęły skwierczeć i syczeć, przecinane wyładowaniami elektrycznymi. Co jakiś czas błysnęła błękitna smuga, co oznaczało, że napięcie nie należy do najniższych i z pewnością wystarczyłoby, żeby podsmażyć każdego więźnia. Ten konkretny mieszkaniec celi wiedział jednak, jak sobie z tym poradzić. Stanął bowiem na desce, która nie przewodzi prądu, co właściwie uniemożliwiało mu poparzenie, chociaż napięcie elektrostatyczne w klitce sprawiało, że krótko przystrzyżone na głowie włosy i kilkudniowy zarost dosłownie stawał mu dęba. Więzień zdawał się jednak tym nie przejmować. Z uwagą patrzył, jak rtęć pod wpływem napięcia rozpływa się i wypełnia całą szparę, tworząc trwałe połączenie ponad izolatorem w nią wstawionym… po czym seria krótkich eksplozji przy drzwiach usunęła kolejne zabezpieczenia. Napięcie wzrastało, wreszcie elektromagnesy odwróciły polaryzację i drzwi uniosły się trzydzieści centymetrów w górę, odpychane siłą tego samego bieguna. Wszystko szło zgodnie z planem. W pewnym momencie ktoś wyłączył prąd i momentalnie drzwi zazgrzytały, opadając. Śniadolicy mężczyzna rzucił się jednak i przesunął pod nimi, wypadając na korytarz, zanim się na dobre zatrzasnęły. Doskonale, pomyślał, to była łatwa część. Teraz do roboty. Jacen dotknął znajdującej się najbliżej, odrapanej i zniszczonej ściany, i zamknął oczy, otwierając się na przepływ Mocy. Czuł jej wszystkie zawirowania, drgania i perturbacje, jakie miały miejsce w tym budynku. Znajdowali się w tej samej ruderze na Atzerri, w której gościł Anakin jakiś czas temu. Chociaż słowo „gościł” nie jest najtrafniejszym sformułowaniem, albowiem jego pobyt przypominał raczej wegetację połączoną z mentalnym samookaleczeniem, przeplatanym wciąż ustawicznym bólem i wewnętrzną walką. Jacen czuł to wszystko poprzez Moc, podążając po jej niciach w przeszłość i analizując każde szarpnięcie, każdy ruch, każdą informację. Nagle wyczuł coś, co sprawiło, że otworzył oczy w bezbrzeżnym zdumieniu, a usta mimowolnie mu się rozchyliły. Zaskoczony spojrzał na Jainę, stojącą nieopodal, oraz swoją matkę, która w podobny sposób zagłębiała się w Moc w innym miejscu. Gdzieś dalej Tahiri oglądała śmieci i inne odpady, które prawdopodobnie pozostawili jacyś bezdomni, a mistrz Ikrit przechadzał się tu i ówdzie, mrucząc z niepokojem. Zapewne widział oczami Mocy coś, co oni dopiero odkrywali. Widział i przeżywał. - Mamo…?- wydusił w końcu Jacen.- Czy…? - Tak.- rzekła Leia zmęczonym, lecz zaniepokojonym głosem.- Popełniono tu morderstwo. - Morderstwo!?- zdziwił się Han, który jak dotąd stał w drzwiach i przyglądał się wszystkim zabiegom, które czynili Jedi. To wyglądało trochę jak seans spirytystyczny, co przeciętnemu zjadaczowi chleba mogło się wydać dziwne, ale Solo przyzwyczaił się już, że przebywanie z Jedi nie należy do najnormalniejszych zajęć pod słońcem. - Tak, Han.- jęknęła Leia.- Anakin kogoś zabił. Wszyscy w pomieszczeniu obrócili się w jej stronę ze stłumionym, pełnym zdumienia westchnieniem. Jedynie Ikrit, mrużąc oczy i kładąc uszy po sobie, mruknął: - Tak, to prawda. Młody Solo przebył daleką drogę na ciemną stronę. Może już nie być dla niego ratunku. Jacen instynktownie powędrował myślą w stronę prawie ukończonego, leżącego na pokładzie „Sokoła” bicza świetlnego. Właściwie trzeba było jeszcze skręcić bat i byłby gotowy. Problem polegał jednak na tym, że Jacen Solo jak dotąd jedynie mgliście zdawał sobie sprawę z tego, że może trzeba będzie go użyć. Bardziej liczył się z możliwością własnej śmierci, niż podniesieniem ręki na brata. Teraz jednak widmo wykorzystania bicza świetlnego przeciwko Anakinowi zawisło nad nim w całej okazałości. Co więcej, wydawało się być nieuchronne. Czy o to chodziło? Czy przeznaczeniem Jacena i Anakina było stanąć przeciwko sobie w nierównej, bratobójczej walce? Jacen stwierdził z przerażeniem, że cały czas się do tego przygotowywał… czy zatem byłby zdolny zabić brata? Czy w krytycznej chwili uniósłby na niego miecz? Wiedział, że Anakin, a raczej istota, jaką się stał, nie miałby z tym problemu. Przygotowywał się na to. I z przerażeniem stwierdził, że w obronie własnej też podniósłby miecz na swego brata. To było naturalne. Problem w tym, że był Jedi. A to nie miało w sobie nic naturalnego. Pomyślał o Danni. Pomyślał o tym, jakim szacunkiem i przyjaźnią go darzyła. Czy patrzyłaby na niego tak samo, gdyby posunął się do zabicia własnego brata? Wiedział, że nie. On sam nie mógłby na siebie spojrzeć. - Czy naprawdę byłby do tego zdolny?- spytała Tahiri, a w oczach stanęły jej łzy. Widocznie przyjęła tę wiadomość nieco bardziej emocjonalnie, niż pozostali. Nawet Han nie był tak zszokowany, jak ona. - Po ciemnej stronie dzieją się różne rzeczy.- oświadczyła Leia z determinacją.- Co nie zmienia faktu, że tym prędzej musimy znaleźć Anakina. I to jak najszybciej. - Jest jeszcze jeden problem.- rzekła Jaina, omiatając myślową sondą całe pomieszczenie.- Ktoś tu był przed nami. Ktoś zły. Jacen wczuł się w rytmy Mocy, szukając sygnatury kogoś jeszcze. I wyczuł ją, jakby znajomą, ale jednocześnie obcą, promieniującą nieprzeniknionym mrokiem. Co jednak było zaskakujące, ta aura była jakby podwójna. Młody Solo spotkał się z taką tylko raz, na Exaphi. I wtedy to był… - Rov Firehead!- syknął Jacen.- On podąża za Anakinem! Jan Ors wsiadła właśnie do sprowadzonego przez siebie i naprawionego statku, nazwanego przez siebie „Modly Crow”. Był to zmodyfikowany pojazd zwiadowczy typu Gyre, który odniósł ciężkie uszkodzenia dawno temu na Ruusan i od tej pory praktycznie leżał na złomie. Dopiero ostatnio, kiedy inny statek Jan i Kyle’a, „Raven’s Claw”, uległ zniszczeniu, trzeba było pomyśleć nad odnowieniem starego środka transportu, co też Jan robiła przez ostatnie dwa miesiące, jednocześnie nadzorując w imieniu Nowej Republiki zmianę władz w korporacji Geraton Smoke Industries. Jednak teraz, kiedy „Modly Crow” było gotowe, a Kyle dał jej znać, że czeka na nią na Noquivzorze, mogła wreszcie opuścić tę planetę. Odpalając silniki i wykonując procedury przedstartowe, przypomniała sobie, że jest trochę zła na Katarna. Miał sam po nią przylecieć, aby potem zająć się ważniejszymi sprawami, a on, nie dość, że kazał jej czekać, to jeszcze potem poprosił ją, aby natychmiast po niego przyleciała. Nie uzasadnił bynajmniej przyczyn swojej decyzji, więc Jan nie do końca go rozumiała. Gdyby miała więcej czasu i ochoty, kłóciłaby się z nim, bo to, co robi, wydawało jej się już w ogóle pozbawione taktu. Kyle miał jednak na połączeniu tak ponurą minę, że pannie Ors odeszła ochota na wszelkie wymiany argumentów. Rozumiała, że musiało się coś stać. Ale i tak się dąsała. „Modly Crow” wyszedł na orbitę i już ustawiał się na wektorze skoku w nadprzestrzeń, kiedy Jan odnotowała na radarze dziwny sygnał, nadawany poza ustalonym porządkiem. Przyjrzała mu się i stwierdziła, że kod transpondera jest jakby zamazany, a sam obiekt przypomina prom klasy Lambda albo Sentinel. Już chciała skierować na niego swój zestaw dalekosiężnych sensorów, kiedy nagle stwierdziła, że jej statkiem coś zabujało. Obejrzała się dookoła, ale w okolicach skrzydeł nie dostrzegła niczego, co mogłoby ją potrącić; zresztą na miniaturowe meteory i inne tego typu kosmiczne śmieci reagowało zawsze pole deflektora, z reguły bez wiedzy pilota. To, co uderzyło w „Modly Crow”, musiało więc być rozmiarów człowieka… Jan nagle spojrzała do góry i przez iluminator na suficie dostrzegła ciemną, groźnie wyglądającą postać ze skrzydłami, o nieczułych, surowych, owadzich oczach. Przerażona chwyciła za drążek sterowniczy i pchnęła do oporu dźwignię akceleratora, chcąc rozpędzić się do prędkości umożliwiającej skok w nadprzestrzeń. Serce waliło jej jak młot; w jaki sposób jakakolwiek istota może wytrzymywać w próżni? Nie, to niemożliwe… to jakiś koszmar… Wdusiła kilka przycisków i pomajstrowała przy desce rozdzielczej, zwiększając maksymalnie siłę pola deflektora. Jak się sparzy, to sam odpadnie, pomyślała, po czym jeszcze raz rzuciła okiem na przyczepionego do jej statku potwora. On jednak trzymał się nadal, a cała energia deflektora zdawała się być pochłaniana przez dziwny kamień, jaki mutant miał wszczepiony w klatkę piersiową… ów amulet, czy cokolwiek to było, pod wpływem energii zaczął się jarzyć własnym blaskiem, oświetlając przy okazji część zbroi przeciwnika. Jan dawno takiej nie widziała, rozpoznała ją jednak od razu. Shadowtrooper. Przerażona chwyciła komlink i drżącą ręką, drugą jednocześnie trzymając drążek sterowniczy, zaczęła wklepywać kombinację nadajnika nadprzestrzennego, który mógł przekazać wiadomość do Kyle’a Katarna. Nawet nie widziała, jak obcy niespiesznie podaje sobie miecz za pomocą krótkiej, niedorozwiniętej kończyny przy pasie, po czym uaktywnia go i przymierza się do zadania ciosu. Trzęsąc się ze strachu i co rusz ścierając pot chciała go strącić, manewrując pozycją horyzontalną „Modly Crow”, zapomniała jednak, że to bezcelowe. W próżni nie było go o co zgubić. Strach prawie ją sparaliżował; zdążyła jeszcze krzyknąć przerażone „Kyle!”, zanim miecz mutanta przebił się przez owiewkę statku, wysysając sztuczną atmosferę w próżnię. Po chwili do jednej dziury dołączyła następna. Jan była co prawda przypięta pasami ochronnej sieci, więc nie groziło jej wyssanie wraz z powietrzem, ale już teraz traciła oddech. Śmierć przez uduszenie była tylko kwestią czasu. Którego nie miała. Jeszcze raz chciała krzyknąć, zawołać Katarna, mając nadzieję, że komlink działa i zarejestruje jej rozpaczliwe wołanie… przynajmniej chciała go ostrzec… jednak głos utkwił jej w gardle, wraz z ostatnim oddechem. I pozostał tam na zawsze. Luke Skywalker stał na jednej z senackich platform użyczanych gościom na czas obrad, i obserwował ze spokojem to, co się działo dookoła. A było na co popatrzeć; tysiąc reprezentacji, z których większość okazywała się być mozaiką istot najróżniejszych ras i zwyczajów, wyróżniającą się taką różnorodnością, że Luke nie był wcale pewien, czy byłby w stanie nazwać wszystkie gatunki po imieniu. Najbardziej fascynująca była jednak kakofonia ich emocji i uczuć, rozlegająca się w Mocy; sieć intryg, zamiarów, podejrzeń i wątpliwości, jakie towarzyszyły od zawsze każdemu politykowi. Siatka celów, dążeń i manipulacji, nakładająca się na siebie wielowarstwowo, oznaczała z reguły albo senatora, albo Bothanina. A czasami obu naraz. Luke wsłuchał się głębiej w Moc, poszukując jakichś podejrzanych drgnięć czy posunięć. Nic nie zauważył. Z pewnością więc nikt ze zgromadzonych (a sala obrad była prawie pełna) nie planował niczego podłego czy niegodnego. Oczywiście nie można było wykluczyć, że potencjalny szpieg dobrze się maskuje, ale los, jaki spotkał Herthana Melan’lyę, z całą pewnością powinien na jakiś czas powstrzymać go od jakichkolwiek działań. Skywalker spojrzał na platformę obok i skinął głową w stronę admirała Bel Iblisa. Głównodowodzący uśmiechnął się półgębkiem, patrząc na platformę mistrza Jedi. Poza Lukiem siedziała na niej jego żona, Mara Jade Skywalker, oraz trójka rycerzy Jedi: Wieiah, Jaden Korr i Dorsk 82. Dwoje pierwszych brało udział w pochwyceniu Pekhratukha i byli oni gwarantami jego nieszkodliwości, natomiast ostatni zadeklarował się być przywódcą ekipy Jedi, której Bel Iblis dał specjalne zadanie. I to właśnie to zadanie było przedmiotem obecnych obrad. - Czcigodni senatorowie.- odezwał się admirał, wylatując platformą na środek Senatu, kiedy gwar rozmów ucichł, ustępując miejsca pełnemu zainteresowania milczeniu.- Powodem, dla którego dzisiaj staję przed wami, jest pewien projekt, którego istnienie sygnalizowałem państwu już jakiś czas temu. Chodzi mianowicie o zażegnanie zagrożenia związanego z Pogromcą Słońc i Centralą Executor’s Lair przy pomocy zgrabnie obliczonej operacji Wywiadu i Jedi. - Jak to możliwe?- przerwał mu jeden z senatorów.- Przecież Pogromcy Słońc nie da się zniszczyć! - Dlatego też nie jest on bezpośrednim przedmiotem ataku.- odparł Bel Iblis.- Plan jest nieco inny. Agenci Wywiadu wymierzą atak prosto w skupiska wroga na Corelli. - Co to znaczy skupiska?- spytał senator Miatamia.- I jak to się ma do Pogromcy Słońc? - Już wyjaśniam.- powiedział admirał spokojnie.- Przez „skupiska” rozumiem Centralę Executor’s Lair, będącą głównym celem ataku, oraz repulsor planetarny na powierzchni planety. Już teraz Eskadra Widm jest w drodze na obrzeża układu, a korpus rycerzy Jedi tylko czeka na wsparcie w postaci oddziałów zamówionych przez Iellę Wessiri Antilles u Talona Karrde. Najdalej za kilka… - Zaraz, zaraz!- warknął przedstawiciel rasy Fir.- Istnieje realne ryzyko istnienia komórki szpiegowskiej tutaj, na Coruscant, a pan dzieli się tajnymi planami z przemytnikiem, który słynie z handlu informacjami? I co to do cholery za oddziały!? - Już wyjaśniam.- rzekł admirał, siląc się na spokój.- Talon Karrde kilka lat temu zainicjował pewien projekt usług ochroniarskich, w którym kluczową rolę mieliby odgrywać Noghri. Jakiś czas temu, rezolucją admirała Perma, wszyscy Noghri otrzymali zalecenie pozostania na Wayland, w związku z aferą nad Ord Trasi i kradzieżą superniszczyciela. Jednak teraz, kiedy znamy tożsamość prawdziwych sprawców i wiemy, że niewiele mieli oni wspólnego z noghryjską społecznością, postanowiłem cofnąć rezolucję admirała Perma i przywrócić Noghri do łask. Oni zaś od razu zgłosili się do pomocy w walce ze swoimi niewiernymi braćmi, o czym nie omieszkali donieść pani Wessiri Antilles. Ta zaś przy pomocy agencji Talona Karrde wybrała grupę najlepszych komandosów i przydzieliła och do tego zadania. Czy chcieliby państwo jeszcze coś wiedzieć? - Dlaczego mówi pan o tym tak jawnie, skoro jeszcze niedawno ostrzegał nas pan przed szpiegiem w strukturach Nowej Republiki?- spytał Drool Reveel, a jego wątpliwości wielu senatorom wydały się uzasadnione. Luke poczuł, jak na sali obrad narasta fala podejrzeń i uprzedzeń, kolejna kłótnia niemal wisiała na włosku. Admirał Bel Iblis i bez Mocy mógł dojść do tego samego wniosku, więc skinął w stronę Luke’a: - Mistrzu Skywalkerze? Zechciałby pan odpowiedzieć na to pytanie? - Oczywiście.- rzekł spokojnie Jedi, a jego platforma wysunęła się bliżej środka.- Senat został dokładnie sprawdzony, zarówno przez specjalne służby, jak i przez członków naszego Zakonu. Myślę, że na dziewięćdziesiąt pięć procent możemy być pewni, że to, o czym tu mówimy, nieprędko dotrze do uszu przywódców Executor’s Lair. - A pozostałe pięć procent?- spytał podejrzliwie jeden z senatorów. - No cóż…- wzruszył ramionami Luke.- nawet Jedi nie są wszechwiedzący. Fakt, że Herthan Melan’lya tak długo ukrywał przed nami swoje prawdziwe intencje, z jednej strony nienajgorzej świadczy o jego umiejętnościach, ale z drugiej podważa naszą wrażliwość na zdradę. Poza tym możliwe, że ktoś na sali ma urządzenia nagrywające.- rozejrzał się dookoła, sondując, czy wystąpiła jakaś nieoczekiwana zmiana emocji wśród senatorów. Nic takiego nie nastąpiło, co mogło oznaczać, że albo w Senacie nie ma żadnego zdrajcy, albo nie jest on tego świadom. Ewentualnie mógł się on nie orientować w psychice niektórych ras, ale z tego, co widział, ani Mara, ani Dorsk, nie wyczuli nic podejrzanego. Co oczywiście nie rozwiązywało problemu.- Mechanicznych albo nieświadomych szpiegów także nie można wykluczyć. - Jest jednak jeszcze coś, o czym trzeba powiedzieć.- dodał Bel Iblis.- Ostatnio wraz z mistrzem Skywalkerem doszliśmy do wniosku, że skoro Melan’lya poleciał na Corellię z prezydentem Fey’lyą, a wczoraj zaatakował Pałac Imperialny wraz z grupą zamachowców Vadera. Jeśli zatem opuścił Centralę, oznacza to, że prezydent został prawie na pewno pochwycony, a może nawet i zamordowany. - Niekoniecznie.- sprzeciwił się Reveel.- Obecność Herthana na Coruscant nie jest wcale równoznaczna ze śmiercią prezydenta Fey’lyi. - Obawiam się, że jednak tak jest.- rzekł ze smutkiem admirał.- Zamachowcy dostali się na Coruscant przy użyciu tajnego, dyplomatycznego kodu, który otwierał im lukę w tarczy planetarnej. Ten kod znał tylko prezydent Borsk Fey’lya, i jestem przekonany, że z własnej woli by go nie wyjawił.- westchnął.- Spodziewam się najgorszego. Dlatego też jednym z zadań naszych infiltratorów będzie sprawdzenie, co się stało z panem prezydentem, i w miarę możliwości wyruszenie mu na ratunek. - Wszystko w porządku,- odezwał się któryś z senatorów.- ale czy jest sens wysyłania najlepszych agentów Wywiadu na ciężką i niemal samobójczą misję, skoro i tak wkrótce ma się odbyć zmasowany atak na układ Corelli? - Właśnie.- poparł go inny.- Czy Wywiad nie mógłby zająć się czymś konkretniejszym, a zadawanie strat zostawić Flocie? - Szybka, chirurgiczna, dobrze przeprowadzona operacja może przysporzyć przeciwnikowi daleko większych kłopotów, niż zmasowany atak sił zbrojnych.- skontrował Bel Iblis.- Każdy student pierwszego roku akademii wojskowej panu to powie. - I sądzi pan, że ten zespół wykona swoje zadanie?- zaoponował inny senator.- Mając przeciwko sobie Lorda Vadera, który na pewno siedzi teraz w Centrali? - Właśnie dlatego opłaca się przeprowadzić się operację.- rzucił Głównodowodzący.- Jeśli się uda, za jednym zamachem wyeliminujemy Dartha Vadera i przywódców Executor’s Lair, bez których obrona Corelli będzie nieporównywalnie słabsza. - Coś mi się wydaje, że nawet grupa Jedi, Noghri i Eskadra Widm to za mało, żeby powstrzymać Vadera.- odezwał się senator Adrick.- Co innego, gdyby mistrz Skywalker również wziął udział w misji.- spojrzał znacząco w stronę platformy Jedi. - Executor’s Lair dysponuje bronią znacznie groźniejszą, niż tylko Pogromca Słońc.- odparł Luke.- Ostatnio zabiło co najmniej troje Jedi, i bardzo możliwe, że to sam Lord Vader odpowiada za te zbrodnie. Czuję, że to właśnie sprawa Czarnego Lorda i tych mordów jest teraz priorytetem Zakonu.- celowo nie dodał, że jeśli Vader istotnie przebywa na pokładzie Centrali, to oddziały Noghri i Jedi mogą nie dać mu rady. Poinstruował ich zresztą, żeby w razie kontaktu z Mrocznym Lordem Sith nie wdawali się w walkę, tylko uciekali. Nie było to może zbyt honorowe, ale Zakonu nie stać było na śmierć kolejnych rycerzy. - No tak.- mruknął ktoś.- Luke Skywalker jest najodpowiedniejszą osobą do zbadania jego powrotu.- Luke wyczuł, że w sali wzbiera fala niechęci w stosunku do jego osoby; nie dziwiło go to zresztą.- Wracając jednak do tematu, to pański plan, admirale Bel Iblis, bez obecności mistrza Skywalkera ma niewielkie szanse powodzenia. Nie wiem, czy jest sens w ogóle wdrażać go w życie. - Tym bardziej, że właściwie nie wiadomo, gdzie znajduje się ta Centrala.- dodał ktoś inny. - Wiem o tym.- skontrował Bel Iblis, powoli wychodząc z równowagi.- Dlatego w operacji weźmie udział Jedi Brakiss, który przebywał już na pokładzie stacji Executor’s Lair, oraz schwytany wczoraj Noghri Pekhratukh. - Szemrane postacie.- prychnął Adrick, a równowaga w emocjach Wieiah na chwilę się zachwiała; Zeltronianka zdołała się jednak opanować.- Ich obecność nie przysparza panu wiarygodności, admirale. Ten plan coraz mniej mi się podoba. - A ja go popieram.- odbił piłeczkę android protokolarny senatora z Kashyyyk.- Szybki ruch i po wojnie. Admirał myśli praktycznie i ja się z nim zgadzam. - Wysyłanie żołnierzy do starcia z Lordem Vaderem to morderstwo!- odezwał się ktoś inny. - Czyżby nad Exaphi admirał Ackbar też chciał wymordować połowę Floty?- warknął ktoś z drugiej strony sali. - Wtedy to było co innego!- syknął jakiś Ri’Dar. - No i co z tego!?- zabzyczał senator rasy Xi’Dec.- Teraz to samobójstwo i pchanie się w paszczę Sarlacca! Zapanował ogólny harmider, który Drool Reveel musiał przerwać sprawdzonym sposobem, mianowicie wyłączył nagłośnienie. Luke natomiast westchnął zrezygnowany; był ciekaw, jak Leia w swoim czasie zdołała utrzymać ten dom wariatów na swojej głowie i nie zwariować. Tymczasem Bel Iblis wyjechał platformą jeszcze wyżej i popatrzył po zebranych z dezaprobatą. - Kłócimy się bez potrzeby, zapominając o tym, co jest teraz najważniejsze.- rzekł z przekonaniem, kiedy kłótnie ucichły.- Nowa Republika jest w stanie wojny, a wyjątkowa sytuacja wymaga trudnych decyzji. Nasi agenci i Jedi nie zostali wybrani. Zgłosili się na ochotnika, doskonale znając zagrożenie. Są w stanie zapłacić najwyższą cenę! Jeśli im się nie uda – poniosą śmierć! Ale co, jeśli plan się powiedzie? Co, jeśli jutro skończy się wojna? Czy o to nie warto walczyć? Czy za to nie warto zginąć!? - Mam informację z Coruscant.- oświadczył łącznościowiec pełniący służbę na mostku fregaty, która miała dostarczyć Eskadrę Widm na obrzeża układu Corelli. - Melduj.- polecił Buźka, który akurat stał przed iluminatorem i przyglądał się manewrom okrętu. - Generał Goolcz mówi, że Senat wyraził zgodę na operację „Diarrhoea”.- odparł oficer.- Macie ruszyć, jak tylko dostaniemy informację, że druga grupa wywiadowcza jest w drodze! ROZDZIAŁ 16 Sztab na Coruscant jak zwykle pracował pełną parą. Co rusz dochodziły tu raporty z najróżniejszych miejsc galaktyki, donoszące o ostatnich ruchach wroga, przesunięcia przyjaznych jednostek, zgrupowań floty, meldunków logistycznych i wielu innych doniesień, których z każdą sekundą przybywało. Generał Goolcz umiejętnie lawirował między nimi, wybierając co ważniejsze informacje i posyłając je do admirała Bel Iblisa. Ogólnie rzecz biorąc cały sztab pracował niczym doskonale zorganizowane mrowisko, gdzie każdy miał swoją funkcję i każdy wypełniał ją najlepiej, jak potrafił. Llegh Krestchmar zdawał się jednak tego wszystkiego nie zauważać. Snuł się po sztabie tam i z powrotem, starając się jedynie nie plątać nikomu pod nogami. Fakt, iż jego oddech cuchnął siarką, znacznie ułatwiał mu omijanie zabieganych istot. Sam natomiast czuł, że nie powinno go tu być, że nie pasuje, że nie jest potrzebny. Już nie przyda się nikomu. Jego jedyni przyjaciele, przy których czuł, że ktoś go wreszcie potrzebuje, nie żyli. A jednego z nich zabił własnoręcznie. Jego pełne wdzięczności westchnienie nie dawało mu spokoju. Nie wierzył, że Cyryl chciał umrzeć, nie wierzył, że tak łatwo dałby pozbawić się życia. Wreszcie nie sądził, aby zrobił to tylko dlatego, aby zabrać ze sobą Herthana. Czyżby więc chciał się wreszcie uwolnić od towarzystwa Llegha? Nie, pomyślał Glottalphib, to absurd, czysty absurd. Skad mu w ogóle taka myśl przyszła do głowy? Spojrzał smutnymi oczami na siebie, na szarfę Protektora, na zwisający u pasa przerywacz fuzyjny. Oszukuję sam siebie, westchnął w duchu, doskonale wiem, skąd u mnie takie horrendalne, pesymistyczne pomysły. To dlatego, że w zawód Wędrownego Protektora wpisana jest samotność. A Llegh Krestchmar bardziej, niż czegokolwiek innego, bał się samotności. Natomiast teraz, kiedy naprawdę pozostał sam, czuł się nią sparaliżowany. Niezdolny do niczego. Niepotrzebny nikomu. Snuł się tak po sztabie, czekając, aż admirał Bel Iblis zechce poświęcić mu chwilę. W końcu po to tu przyszedł; został wezwany przez Głównodowodzącego Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki. Teraz rozmawiał on z Lukiem Skywalkerem i Llegh nie chciał im przeszkadzać, jednak trochę go to miejsce przytłaczało. Fakt, że przebywał wśród istot gnających każda w swoją stronę, w określonym celu, i mających określone obowiązki… ten fakt sprawiał, że czuł się jeszcze bardziej zbędny i niepotrzebny. - Przepraszam, czy mistrz Skywalker i admirał Bel Iblis długo jeszcze będą rozmawiać?- spytał w końcu generała Goolcza, kiedy ten przechodził obok niego. - Zapewne tak.- odparł Devlik, wzruszając ramionami.- Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pan wszedł do jego gabinetu i tam poczekał, aż admirał znajdzie czas. - Dziękuję.- powiedział Llegh i, nie mając nic lepszego do roboty, skierował się w stronę pomieszczenia przeznaczonego na gabinet Bel Iblisa. W środku, przy niewielkim, acz funkcjonalnym biurku, siedział właśnie Bel Iblis, pogrążony w rozmowie z mistrzem Jedi. - Na pewno nie chcesz wziąć udziału w tej wyprawie, mistrzu?- upewnił się admirał.- Twoja obecność na pewno pomogłaby naszym agentom w osiągnięciu celu. - Nie przeceniałbym specjalnie moim możliwości, panie admirale.- Luke uśmiechnął się nieśmiało.- Jeden Jedi jasności nie czyni. - Może i nie znam się na Mocy, tak, jak ty,- odparł Głównodowodzący.- ale mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że jesteś chyba jedynym rycerzem Jedi zdolnym przeciwstawić się Vaderowi. - Możliwe.- powiedział Luke.- Jest to jednak czysto teoretyczne założenie. Problem osoby podającej się za Dartha Vadera jest bardziej złożony i, jak już mówiłem w Senacie, ma on priorytet. - Więc nie rozumiem, dlaczego miałbyś nie brać udziału w operacji „Diarrhoea”.- Bel Iblis uniósł brew.- Szybki ruch w kierunku Vadera i jego problem się rozwiąże. A to wprost wymarzona okazja. - Z militarnego i taktycznego punktu widzenia – tak.- zgodził się Skywalker.- Ale rolą Jedi jest utrzymywanie równowagi Mocy. W przypadku Vadera bardziej istotne dla nas pytanie brzmi: kim on jest?, a nie: jak go pokonać?. - Rozumiem.- rzekł admirał.- Jest to jednak postawa wysoce niepragmatyczna, i trudno byłoby mi przyjąć ją za własną. - Nie chcę wcale pana do niej przekonywać.- uśmiechnął się Luke.- Jest pan wojskowym i pańskim zadaniem jest myśleć w kategoriach natychmiastowych zwycięstw. Czuję jednak, że rozwiązanie sprawy Vadera wykracza poza możliwości Floty i jest zagadką, którą powinienem rozwiązać w pierwszej kolejności. - Czy mogę pozwolić sobie na osobiste pytanie?- rzekł Bel Iblis. - Proszę bardzo. - Ta sprawa Vadera… ona ma coś wspólnego z twoim ojcem, prawda?- spytał cicho Głównodowodzący. Wyraz twarzy Luke’a się nie zmienił ani trochę, ale wyczuł on w aurze admirała cień podejrzliwości wymieszanej z ciekawością. Z całą pewnością chciał sprawdzić, jaki jest stosunek Skywalkera do tego wszystkiego i, co więcej, czy w krytycznym momencie lojalność wobec ojca nie zwycięży nad wiernością ideałom Jedi. - Osobiście uważam, że to nie jest mój ojciec.- odparł Luke.- W tej kwestii jednak niektórzy inni Jedi się ze mną nie zgadzają. Llegh zamrugał zaskoczony. Czyżby w Zakonie Jedi dochodziło do jakiegoś rozłamu? Nie, to niemożliwe, zreflektował się zaraz. Luke Skywalker i jego rycerze Jedi nie mogli się rozpaść; byli potrzebni galaktyce. Nie to, co on… - Protektorze Krestchmar?- rzucił Bel Iblis, najwyraźniej pragnąc zmienić temat; ciągle jeszcze patrzył jednak na Luke’a.- Czy pan Cyryl przed śmiercią sugerował coś, co mogłoby wskazywać na obecność innych Shi’ido w pałacu, poza Herthanem Melan’lyą, rzecz jasna? - Nie.- odparł Llegh, stając w postawie zasadniczej.- A Melan’lyę wykrył od razu, więc podejrzewam, że po prostu nikogo innego z tego rodzaju w Pałacu po prostu nie było. - To by wyjaśniało, dlaczego od odlotu prezydenta z Coruscant Iella Wessiri Antilles nie wykryła żadnych śladów podejrzanej działalności.- zamyślił się Luke, czując, że lepiej będzie nie drążyć dalej kwestii Vadera. Po prostu nie miało to sensu. - Oczywiście Executor’s Lair może mieć jeszcze innych agentów.- zauważył Bel Iblis.- Odkrycie Melan’lyi nie musi wcale oznaczać końca problemu. - Pałac Imperialny jest naszpikowany Wywiadem jak gostoński twaróg makaronem.- zauważył Glottalphib.- Dywersant albo szpieg ma tutaj niewielkie pole manewru i nie wierzę, żeby udało mu się działać tak długo bez wykrycia. Nawet Melan’lya nie mógł sobie pozwolić na więcej niż tylko rozpuszczanie plotek. - A w Senacie nie zauważyłem niczego podejrzanego.- dodał Luke.- Oczywiście, jak na Senat.- dorzucił po chwili. - Rozumiem więc, że nie musimy się obawiać odkrycia istoty planu „Diarrhoea” i operacji na pasie między Rubieżami?- upewnił się Bel Iblis. Pas między Rubieżami? Llegh po raz kolejny się zdziwił; widocznie od czasu powołania go na stanowisko Głównodowodzącego, Bel Iblis nie próżnował. - Oczywiście należy zachować ostrożność.- odparł Skywalker.- Tym niemniej nie sądzę, aby ktoś celowo starał się nam pokrzyżować plany tu, w Imperial City. - Przepraszam, że się zapytam…- zaczął Krestchmar.-…ale mam wrażenie, że co najmniej połowa pojęć używanych przez panów jest dla mnie obca… - Chciałbyś się dowiedzieć, o co chodzi, Llegh.- odgadł Luke, uśmiechając się lekko.- To chyba najlepiej dowodzi skuteczności zakonspirowania planów sztabu. Nie sądzi pan, admirale? - W rzeczy samej.- zgodził się Corellianin, po czym zwrócił się do Glottalphiba.- Dobrze, że pan pyta, Protektorze Krestchmar. Właśnie w tym celu pana tu wezwałem. - W jakim celu?- zdziwił się Llegh.- Do czego może być panu potrzebny Wędrowny Protektor? Zwłaszcza jakiś drugoligowy… - Wie pan, że Mirith Sinn zginęła podczas zamachu Noghrich, prawda?- przerwał mu Bel Iblis, a kiedy Glottalphib w milczeniu skinął głową, kontynuował.- To wielce niefortunna okoliczność, jako, że miała ona przejąć dowodzenie nad republikańską częścią zgrupowania floty, które ma chronić tyły Nowej Republiki na drugim froncie. - Drugi front? Na tyłach Nowej Republiki?- zdziwił się Krestchmar. Dopiero teraz przypomniały mu się pogłoski, jakoby sektor D’Asty i kilka innych miało przejść na stronę Executor’s Lair i ruszyć przeciwko Republikanom.- Czyżby plotki były prawdziwe? - Tak.- rzekł smutno Luke.- Głównodowodzący Executor’s Lair admirał Morck chce maksymalnie rozproszyć nasze siły, by uczynić z Corelli twierdzę nie do zdobycia. Już teraz wiadomo, że przetransportował tam wszystkie stacje typu Golan z Bilbringi. - Toż to ogromna siła!- Llegh aż cicho gwizdnął.- Ale co ja mam z tym wspólnego? - Mirith Sinn wysoko oceniła pańskie oddanie podczas Bitwy o Exaphi.- odparł Bel Iblis.- A teraz, kiedy jej z nami nie ma, chcielibyśmy, by zajął pan jej miejsce. - Ja!??- zdziwił się Glottalphib i, mimo, że już dawno wyrobił sobie ludzkie nawyki, z jego nozdrzy wytrysnęły krótkie języki ognia, zwiastujące u istot jego rasy bezbrzeżnie zaskoczenie.- Przecież Nowa Republika ma tylu zdolnych dowódców… -…ale żaden z nich nie działa tak aktywnie.- dokończył admirał.- Przez ostatnie dwa miesiące udało się panu przewidzieć inwazję na Duro, zdemaskować jeden ze szlaków zaopatrzeniowych Executor’s Lair, donieść o niskich nastrojach społecznych na tej planecie, wziąć udział w Bitwie o Exaphi i zdemaskować szpiega w Pałacu Imperialnym. Moim zdaniem już to predystynuuje pana do zajęcia stanowiska dowódcy. A poza tym tylko pan zmierzył się w polu z umiejętnościami taktycznymi Kira Kanosa. - Nie martw się, Llegh.- dodał miękko Luke, wyczuwając przez Moc wahanie i brak wiary w siebie Glottalphiba. Rzeczywiście, nie był on w najlepszej kondycji od śmierci swojego przyjaciela, ale teraz mógł się niejako zrehabilitować, oddać się lepszej sprawie. Może i czuł się niepotrzebny, Bel Iblis uświadamiał mu jednak, że tak nie jest.- Znajdziesz swoją odwagę.- dodał Skywalker z przekonaniem. - No dobrze.- westchnął Krestchmar, chociaż wcale nie podzielał entuzjazmu Luke’a.- Gdzie i kiedy mam wyruszyć? - Doszliśmy z admirałem Pellaeonem do wniosku, że przeciwnicy będą chcieli utwierdzić swoje panowanie w trójkącie Meridian-Antemeridian-Nilgaard. Jak dotąd tylko ostatni z tych sektorów pozostał względnie lojalny wobec Nowej Republiki. Zapewne tam napotkacie na opór.- mówił Głównodowodzący.- Tam też, w stolicy sektora, Świecie Żniwiarza, zbiera się obecnie Flota Imperium. - Rozumiem.- odparł Krestchmar.- Ile okrętów tam pan pośle? - Głównie lekkie krążowniki i fregaty. Trzonem będą cztery okręty typu MC-80A. - Nie jest to może najsilniejsza flota, ale na nic więcej nie możemy sobie pozwolić, jeśli chcemy możliwie największą ilość okrętów rzucić do walki nad Corellią.- dodał Luke. - Rozumiem.- kiwnął głową Llegh, chociaż przyszło mu to z niejakim trudem. Taka flota! Pod jego dowództwem! Cóż za odpowiedzialność… I już nie czuł się tak beznadziejnie. - To dobrze.- odparł Skywalker, szukując się do wyjścia, jednak nagle coś sprawiło, że zatoczył się i musiał podtrzymać się oparcia fotela, na twarzy zastygł mu grymas przerażenia, a oczy zaszły mgłą. Widząc to, Krestchmar i Bel Iblis odruchowo wstali, zaskoczeni. Co mogło tak zadziałać na mistrza Jedi? - Panie admirale!- zawołał generał Goolcz, wpadając do gabinetu.- Stało się coś dziwnego! Transmisja danych ze zgrupowania floty nad Chandrillą została przerwana! Zupełnie, jakby ktoś zniszczył wszystkie HoloNetowe stacje przekaźnikowe w układzie i na jego obrzeżach! - Wyślijcie tam rekonesans.- polecił Bel Iblis.- Możliwe, że to jakaś dywersja… - Nie.- przerwał mu Luke nieobecnym głosem, pocierając dłonią zmęczone oczy.- System Chandrilli już nie istnieje. W pomieszczeniu zaległa pełna napięcia cisza. Goolcz patrzył oniemiały na Bel Iblisa, Bel Iblis na Krestchmara, Krestchmar na Goolcza… i wszyscy trzej na Luke’a. Przez głowy przemykały im setki myśli. Część dotyczyła sił zbrojnych, stacjonujących na Chandrilli, które być może dały radę się uratować, inne kierowały się w stronę ich dowódcy, admirała Hirama Draysona, a jeszcze inne Mon Mothmy, dawnej rywalki Bel Iblisa oraz pierwszej Przywódczyni Nowej Republiki, która przeszła na emeryturę i osiadła na rodzinnej planecie. Wszystkie te ponure przemyślenia nie mogły jednak nawet ogarnąć rozmiarów tej zbrodni. - Generale,- powiedział w końcu Bel Iblis, siląc się na spokój.- najwyższa pora rozpocząć „Requiem”. Luke wszedł na pokład „Peacemakera”, powłócząc nogami. Czuł się przygnieciony i sparaliżowany; tak wielka dziura w Mocy została wyrwana jak dotąd tylko przez Kypa Durrona, który użył Pogromcy Słońc do zniszczenia systemu Caridy. A jeśli tak, to mogło oznaczać tylko jedno. Vader wysłał swoją najstraszliwszą broń w niszczycielską podróż po galaktyce. Ledwo wszedł po rampie „Peacemakera”, dostrzegł czekającą na niego Marę. Jej wyraz twarzy oznaczał, że równie silnie, jak on, odczuła skutek zniszczenia Chandrilli. Zielony błysk w jej oku mówił, że ten, kto jest za to odpowiedzialny, pożałuje jeszcze śmierci tych milionów, o ile nie miliardów, istnień, których zagłada przeszła przez pole Mocy niczym fala strachu, gniewu i nienawiści. Niczym fala ciemnej strony. Aura Mary mówiła coś jeszcze. Kiedy Luke podszedł do niej i instynktownie ją przytulił, Jade Skywalker szepnęła mu: - Kyle dzwoni. Chce z tobą natychmiast rozmawiać. Luke kiwnął głową, pochmurniejąc. Jego ostatnie spotkanie z Kylem nie było zbyt wesołe i Skywalker wątpił, żeby Katarn od tego czasu zmienił swoje poglądy; zawsze był zapalczywy i nieustępliwy. Dlatego Luke nie wierzył, by Kyle dzwonił teraz w ramach popołudniowej pogawędki. - Mistrzu Luke.- rzucił obraz na ekranie przedstawiający Kyle’a. Jego ponura mina świadczyła o głębokim smutku i rozpaczy, a głos, nawet mimo zniekształcenia przez eter, brzmiał jak łkanie.- Od naszej ostatniej rozmowy minęło sporo czasu. Przemyślałeś sobie to, co wtedy powiedziałem? - Tak, i chciałem cię przeprosić za mój ton, Kyle.- odparł spokojnie Luke.- Mam nadzieję, że rozumiesz, iż ta sprawa jest dla mnie bardzo osobista i… - Rozumiem, chociaż szczerze mówiąc teraz gówno mnie to obchodzi.- warknął Kyle.- To, co Vader rozpętał w galaktyce, jest niedopuszczalne i żądam, abyś wreszcie coś z tym zrobił! - Taki mam zamiar.- rzekł Skywalker, nieco zaskoczony bezpretensjonalnym tonem Katarna.- Obiecuję ci, że człowiek podający się za Dartha Vadera zapłaci za wszystkich ludzi, których zamordował. - Mistrzu Skywalkerze, ty ciągle swoje!- syknął Kyle.- Nie chcesz nawet dopuścić do siebie myśli, że to może być ten Vader z przyszłości! Przedstawiłem swoją teorię Radzie Jedi, i wiesz co? Doszliśmy do wniosku, że mamy do czynienia z prawdziwym Vaderem! - Mówiłem ci już, że to niemożliwe.- odparł Luke, siląc się na spokój. Już drugi raz nie pozwoli swoim emocjom wziąć góry.- Widziałem, jak umierał. - A nie przyszło ci do głowy, że tam, na drugiej Gwieździe Śmierci, zmarł klon? Luke stanął jak wryty. Taka opcja absolutnie nie wchodziła wcześniej w grę. Nie czuł przecież żadnej więzi z tym Vaderem, a przecież musiała ona istnieć między ojcem a synem. Musiała…? - Nadal nie jestem przekonany.- powiedział powoli Luke.- Taka opcja chyba w ogóle nie ma racji bytu. Nie wiem, czemu Rada… - Teraz to ty pieprzysz głupoty!- warknął Kyle, wyprowadzony z równowagi.- Słuchaj, czy ci się to podoba, czy nie, masz tutaj problem z Vaderem, który wygląda jak twój ojciec, zachowuje się, jak twój ojciec, i robi bajzel, jak twój ojciec! Po mojemu głównie na twoje barki spada konieczność uporania się z jego problemem! I to natychmiast! - Jak już mówiłem, tak zrobię. Chcę się za to niezwłocznie zabrać.- rzekł Luke, po czym, widząc i czując, że coś z Katarnem jest nie tak, dodał:- Kyle, co się stało? - Tragedia, Luke. Tragedia. - Jeśli chodzi ci o tego Pogromcę Słońc i zagładę Chandrilli… - Luke, Jan nie żyje!- wychrypiał Katarn.- Zginęła na Geratonie całkiem niedawno. Jeszcze otrzymałem jej wiadomość, którą nadała sekundy przed śmiercią… krzyczała tam… błagała mnie o pomoc… a mnie nie było… Skywalker miał wrażenie, że Kyle zaraz się rozklei. Rzeczywiście, w porównaniu ze śmiercią najbliższej osoby, najukochańszej osoby, zagłada żadnej planety nie może się równać. Śmierć jednostki to tragedia, śmierć milionów to statystyka. - Przykro mi.- powiedział smutno Luke. Tylko tyle mógł rzec, tylko to przychodziło mu teraz do głowy.- Może to, co powiem, zabrzmi okrutnie, ale jak pamiętasz, już kiedyś byłeś w podobnej sytuacji. Może i teraz… - Nie.- syknął Kyle.- Ona naprawdę nie żyje. Czuję to. - Mam więc nadzieję, że nie umarła na próżno.- westchnął Luke.- Pamiętaj, ciemną stroną nie uczcisz jej pamięci. Ona sprowadzi tylko większy ból. Doskonale o tym wiesz. - Wiem, Luke.- mruknął Katarn.- I nie zboczę z właściwej ścieżki, to jedno mogę ci obiecać.- wycelował palec w Skywalkera.- Ale lepiej, żebyś szybko rozwiązał sprawę Vadera, zanim dostanę go w swoje ręce! A wtedy niech Moc będzie dla niego łaskawa, bo ja litości mieć nie będę. - Czekaj, nawet nie masz pewności, że to Vader…- zaczął Skywalker, ale Kyle już przerwał połączenie. Luke stał więc przed ciemnym ekranem, bijąc się z myślami. Zorientował się, że odruchowo napiął mięśnie. Oczywiście, że to Vader, myślał, ostatnio mnożą się zamachy na Jedi. Któż inny mógłby to być, jak nie Czarny Lord lub któryś z jego popleczników? - Co zamierzasz teraz zrobić?- usłyszał pełen niepokoju głos Mary, która akurat weszła do pomieszczenia. - Widzę tylko jedną możliwość.- odparł Luke, podchodząc do niej.- Brakiss ma lecieć z Dorskiem i pozostałymi na Corellię w ramach operacji „Diarrhoea”. Jak znam Wieiah, pewnie pojedzie razem z nim, nie wiem tylko, czy zostawią Weraca z Jaden, czy… - Rozmawiałam z nią, zanim przyszedłeś.- powiedziała Mara, bezceremonialnie mu przerywając.- Werac całkiem nieźle radzi sobie z mieczem, znacznie lepiej, niż Korr, kiedy wysyłałeś ją na pierwsze misje. Dlatego doszli do wniosku, że, chociaż to niebezpieczne, Dominess i jego nauczyciele wezmą udział w „Diarrhoei”. - To ułatwia sprawę.- westchnął Skywalker.- A ty jakie masz plany? - To już zależy od ciebie.- wzruszyła ramionami jego żona.- Moja Padawanka jest obecnie daleko, a priorytetowe misje powinna mi chyba przydzielać Rada Jedi lub jej przedstawiciele. - Czyli ja.- uśmiechnął się Luke.- Tak więc, Jade Skywalker, czy chcesz ruszyć ze mną? - Już kiedyś ci powiedziałam, a nie lubię się powtarzać.- mruknęła Mara z udawaną irytacją.- Na dobre i na złe. Pytanie tylko, gdzie chcesz lecieć? - Pamiętasz może, że jakiś czas temu śnił mi się mój ojciec?- spytał Luke.- Otóż jakiś czas potem, na Rashooth, przeszukałem archiwa „Wild Karrde” w poszukiwaniu podobnych krajobrazów, jak ten, w którym mi się ukazał. Potem te wytyczne przekazałem Talonowi, który, już na Noquivzorze, dał mi datakartę z jedyną planetą, jaka odpowiadała w stu procentach temu klimatowi.- wyjął z kieszeni wspomniany dysk.- Ta planeta to Naboo, rodzinny świat Imperatora. Lando Calrissian, ubrany w mundur generała Nowej Republiki, szedł korytarzem swojego superniszczyciela, „Lusankyi”, obserwując techników i żołnierzy oddelegowanych do prac wykończeniowych przy naprawianiu uszkodzeń i zniszczeń, jakie zmogły okręt podczas Bitwy o Exaphi. Setki istot różnych ras, mijające go co chwilę, przystawały na jego widok i salutowały, ale on nie zwracał na to uwagi. Co najwyżej niedbale machnął im ręką, żeby jego podwładni nie poczuli się zignorowani. W rzeczywistości jednak myślami był zupełnie gdzie indziej. Jego uwaga skupiona była prawie w całości na doniesieniach z frontu, oraz na planowaniu kolejnych działań. Przed chwilą otrzymał informację, że Legion Flamestrike przybył wraz z trzema Corelliańskimi Korwetami, czterema dywizjami Corsairów i jednym zmodyfikowanym transportowcem Gallofree. W sumie mobilizacja była więc prawie zakończona. Czekali jeszcze tylko na superniszczyciel „Guardian”, zespół uderzeniowy z krążownikiem „Voice of all Changelings” na czele, oraz posiłki Legalnych Przewoźników i Ligi Golemów. W sumie jednak siły Nowej Republiki i tak przedstawiały się imponująco. Nie licząc „Lusankyi” i „Guardiana”, w skład Floty wchodziły jeszcze dwadzieścia trzy krążowniki Mon Calamari typu MC-90, osiem niszczycieli klasy Nebula i dziesięć klasy Imperial, cztery Liberatory i pięć statków typu Majestic. Ponadto z najodleglejszych sektorów Nowej Republiki dotarły cztery pancerniki Dreadnaught, szesnaście fregat Nebulon-B, osiem fregat szturmowych, jedenaście krążowników klasy MC-80 i dwa CC-7700, czternaście Corelliańskich Korwet, sześć transporterów myśliwców typu Quasar Fire oraz osiemnaście statków najróżniejszych typów, stanowiących siły wsparcia. Najbardziej imponująco przedstawiała się jednak flotylla okrętów klasy Battle Dragon, dowodzona osobiście przez księcia Isoldera. Hapańskie siły zbrojne miały odegrać niebagatelną rolę w wyzwoleniu Corelli, przynajmniej według opracowanego przez admirała Bel Iblisa planu. Dwieście cztery statki, myślał Calrissian, do końca mobilizacji będzie pewnie z dwieście dziesięć. Generał uśmiechnął się pod nosem, jednak po chwili na jego twarzy pojawiło się zwątpienie. Miał pewność, że nikt w galaktyce nie dysponuje tak potężną flotą, a jednak Executor’s Lair zdawało się cały czas mieć przewagę. I chociaż nie było to uzasadnione żadnymi dowodami, Lando czuł, że widmo Vadera wisi nad nimi wszystkimi niczym młot, który może nagle opaść, miażdżąc wszystko, za co żołnierze Nowej Republiki chętnie oddaliby życie. Było to odczucie na dłuższą metę irracjonalne, ale natrętne i nieustępliwe. Może chodziło o reaktywowanego Pogromcę Słońc? Nie tylko Calrissian miał wrażenie, że bitwa, jaka ich czeka, musi skończyć się sromotną klęską. Również żołnierze, których mijał na korytarzach, piloci i oficerowie, z którymi rozmawiał, nawet personel techniczny… wszyscy oni mieli skwaszone i smutne, ale zdeterminowane miny, co jednak mimo wszystko nienajlepiej świadczyło o ich morale. Przygnębienie i poczucie nieuchronnej klęski dosłownie wisiało w powietrzu i Lando robił, co mógł, żeby to jakoś zmienić. Nie dawało to jednak wyraźnych rezultatów. Calrissian miał nadzieję, że uda mu się to zmienić. Właśnie wchodził do hangaru, żeby osobiście przeprowadzić musztrę dwóch eskadr świeżych pilotów, dopiero przybyłych z akademii na Raithol. Ich twarze były jeszcze młode, z oczu biła żądza przygód i chęć przysłużenia się lepszej sprawie. Tym razem jednak wolę walki, normalną u takich rekrutów, zastąpił strach i zwątpienie. Z pewnością bali się swojej pierwszej, a być może i ostatniej, bitwy. A Lando miał właśnie podnieść ich na duchu. - Spocznij.- rozkazał, kiedy ustawieni w szeregu piloci zasalutowali nieporadnie.- Czytałem wasze dossier.- kontynuował Calrissian, przechadzając się wzdłuż szeregu.- Wysokie noty z teorii i ćwiczeń na symulatorach. Doskonałe znajomości sztuki pilotażu i wysokie kwalifikacje, jakie daje wasza akademia. Nienaganna, chociaż krótka, służba. Bardzo dobre referencje waszych przełożonych. To wszystko daje wam wiele atutów.- odwrócił się i spojrzał w oczy jednemu z młodych pilotów.- Ale to nie wystarcza. Na polu bitwy wróg nie będzie się zastanawiał, jaki mieliście przebieg służby; jeśli nie będziecie wystarczająco dobrzy, rozprawi się z wami! Dlatego chcę, żebyście wiedzieli, iż nie wystarczy dobre szkolenie. Musicie dać z siebie wszystko.- westchnął ciężko, patrząc powoli w ich stronę i na każdym zatrzymując wzrok. Wiedział, że to, co zaraz powie, nie wpłynie zbyt korzystnie na ich przestraszone miny, ale musiał być szczery ze swoimi podwładnymi.- Nie będę ukrywał, że czeka nas ciężka bitwa. Jeśli wierzyć rozpoznaniu, będziemy mieli przewagę liczebną, jednak po stronie Vadera są okoliczności, w jakich rozegra się bitwa. Ma on po swojej stronie silną obronę, a także śmiertelnie groźne, planetarne repulsory. Co więcej, Eskadra Łotrów doniosła, że z Bilbringi zniknęło trzynaście stacji Golan. Prawdopodobnie przetransportowano je właśnie do układu Corelli. Lando spostrzegł, że na twarzach młodych ludzi pojawiło się coś pośredniego między przerażeniem a powątpiewaniem. Przyjrzał się obliczu stojącego najbliżej pilota; był młody, nie miał chyba nawet jeszcze dwudziestu lat, a jednak przyszedł tu, aby walczyć. Z własnej woli. Dla siebie. Jakie on, generał, który przeżył już setki bitew, ma prawo odbierać mu jego wiarę? Nawet kosztem rzeczywistości? Bo rzeczywistość jest jak hazardzista, odpowiedział sobie Lando, trzeba być z jego strony przygotowanym na wszystko. I mieć dobre karty. A Calrissian miał właśnie kilka całkiem niezłych. - Chodźcie za mną.- rozkazał, przekonując samego siebie, że to, co ma zamiar im pokazać, podniesie ich szansę na przeżycie. Kiedy przeszli na drugą stronę hangaru, dwóch mechaników rasy Wookie i ich pomocnik z gatunku Ossan ściągnęli sporą plandekę z około piętnastometrowej konstrukcji, utrzymującej się na wymyślnym stelażu około trzy metry nad ziemią. Kiedy trzy mocarne istoty poradziły sobie z odsłonięciem maszyny, oczom zdumionych, młodych pilotów ukazał się nieznany, ale dziwnie znajomy, typ myśliwca. Był to długi na około piętnaście metrów, szary pojazd z dwoma parami skrzydeł, złożonymi w dół. Kadłub przypominał trochę ten znany z myśliwców typu X i E, tylko, że kabina była jakby przesunięta w przód, przed pierwszą, krótszą parę płatów. Zaraz za nią było gniazdo dla robota astromechanicznego, wyraźnie wspomagane przez nowoczesny komputer astronawigacyjny. Tył stanowił hybrydę dwóch dużych silników jonowych, zestrojonych z czterema mniejszymi. Na końcówkach skrzydeł były zamontowane dwa działka laserowe i dwa działka jonowe, których zasilanie znajdowało się w tylniej części kadłuba, przy silnikach. Dodatkowo myśliwiec miał niewielkie, obrotowe działko tuż nad kabiną i dwie wyrzutnie rakiet. Same płaty natomiast najwyraźniej rozkładały się do walki, ale złożone wraz z kadłubem wyglądały na obróconą o dziewięćdziesiąt stopni w lewo literę F. - Panie, panowie,- zaczął Calrissian.- Przedstawiam wam najnowsze, wspólne dziecko firm Incom i FreiTek, myśliwiec przewagi przestrzennej, F-Wing!- odczekał chwilę, aż szmery zdumienia ucichną, po czym kontynuował.- Dostaliśmy od razu pierwszą serię, ledwie zjechała z linii produkcyjnej. Mamy teraz do obsadzenia cztery pełne eskadry tych maszynek. Każda przeszłą pomyślnie testy i jej osiągi wydają się być całkiem przyzwoite. Zwrotne jak E-Wing, są jednocześnie szybsze i lepiej uzbrojone. Prędkością powinny dorównywać TIE Defenderom, a na pewno mają porównywalną siłę osłon. Najnowsze komputery celownicze i nawigacyjne, możliwość zastosowania jednostki astromechanicznej do napraw podczas lotu… innymi słowy, niezłe cacko.- spojrzał na rekrutów.- I wy, chłopcy i dziewczęta, będziecie nim latać. Więcej, polecicie nim już w Bitwie o Corellię.- widząc, że piloci oniemieli, uśmiechnął się pod wąsem.- Pytania? - Ile mamy czasu na naukę pilotażu tych maszyn?- zgłosił się jeden z młodych rekrutów. - Nie musicie się długo szkolić.- odparł Lando.- Incom i FreiTek poszły po najmniejszej linii oporu i zastosowały te same schematy pilotażu, co w X-Wingach i E- Wingach. Musicie się tylko przyzwyczaić do odmiennej optyki i kilku nowych zagrań, ale zdążycie to zrobić.- westchnął.- Chociaż przyznam, że wiele czasu nie macie. Jak tylko zakończymy mobilizację, lecimy do systemu Corelli. Czeka nas ciężka bitwa… słucham?- przerwał, widząc, że jeden z pilotów nieśmiało podnosi rękę. - Czy Eskadra Łotrów, Skrzydło Pasha Crackena oraz Nosaurianie wezmą udział w tej walce?- spytał niepewnie.- Słyszałem, że nad Exaphi ostro przetrzebili siły Vadera. - Eskadra Łotrów już tu leci.- odparł Calrissian.- Nosauriańskie Skrzydło właśnie wypełnia ostatnie braki, więc też weźmie udział. Pash Cracken jednak, niestety, nie dał rady uciec z Duro i wraz z większością Skrzydła został zabity. Nie wiem, kto wam nagadał bzdur, że walczył on nad Exaphi. - Przepraszam, panie generale.- pilot zarumienił się ze wstydu. - Nie szkodzi.- odparł Lando. Już miał dalej wyjaśniać im szczegóły pilotowania myśliwca, kiedy jego prywatny komlink zabzyczał. Calrissian przeprosił więc pilotów i odszedł na bok. Przez chwilę gorączkowo z kimś rozmawiał, po czym wyłączył komunikator i, blady na twarzy, podszedł do grupy rekrutów. - Wolałbym wam tego nie mówić,- rzekł ochrypłym głosem. Jego wyraz twarzy pewnego siebie oficera zniknął w mgnieniu oka.- ale i tak się dowiecie. Właśnie otrzymałem informację, że na mostek przyszła wiadomość ze sztabu na Coruscant. System Chandrilli został zniszczony. Najprawdopodobniej przez Pogromcę Słońc. Kilka godzin później Lando Calrissian stał na mostku superniszczyciela „Lusankya” i obserwował manewry nowo obsadzonych, lśniących F-Wingów. Smukłe, zwinne i nowoczesne maszyny śmigały wokół poszczególnych okrętów floty, wykonując przeróżne manewry, jakich nauczono ich pilotów w akademii. Szyki nie wychodziły im jeszcze idealnie, a manewry nie były tak płynne, jak powinny, ale też niewiele im brakowało. Lando był pewien, że po kilku kolejnych godzinach ćwiczeń jego piloci będą całkiem przyzwoicie latać. Nie tym jednak się martwił. Informacja o zniszczeniu systemu Chandrilli rozprzestrzeniła się po flocie z szybkością błyskawicy, skutecznie obniżając, i tak już nienajwyższe, morale załóg. Calrissian właściwie się temu nie dziwił; w czasach, kiedy istnieją machiny zdolne obrócić w pył całe planety, czy nawet gwiezdne systemy, nikt nie miał prawa czuć się bezpiecznie. Każda chwila mogła być ostatnią, a śmierć może dosięgnąć kogokolwiek tak szybko i gwałtownie, że to niemal przechodzi ludzkie pojęcie. Dawniej było mniej środków masowej zagłady, jednak masowe mordy przeprowadzano, i to w sposób dziś nazywany barbarzyńskim. Czy więc dzisiejsze superlasery i niszczyciele światów są czystsze, myślał Lando, a może bardziej humanitarne? A może nie ma żadnej różnicy między spopieleniem wioski z orbity za pomocą turbolaserów, zniszczeniem jej przy użyciu promienia Gwiazdy Śmierci wraz z całą planetą, a brutalnym wymordowaniem jej mieszkańców przez żądnych krwi Mandalorian? Jedno było pewne. Widmo grozy wiszące nad żołnierzami i ich rodzinami skutecznie obniżało ich morale i zniechęcało do dalszej walki. A co za tym idzie, obniżało też szanse zwycięstwa. Nagle na całym mostku zawyły syreny alarmowe, a oficerowie szybko rzucili się na swoje stanowiska, przyglądając się odczytom skanerów i wydając standardowe rozkazy. - Raport!- rzucił Lando, spoglądając przez iluminator. Niczego dziwnego jednak nie dostrzegł. Doszedł zatem do wniosku, że cokolwiek spowodowało zagrożenie, musiało pojawić się za rufą „Lusankyi”; potwierdzały to zresztą manewry innych jednostek, widocznych przez transpastalową szybę mostka. - Sir, dwa ogromne okręty wyskoczyły z nadprzestrzeni na wektorze trzydzieści sześć koma piętnaście!- rzucił jeden z oficerów z przerażeniem, które czuć było poprzez panikę w jego głosie. Lando spojrzał na niego i spostrzegł, że jest cały spocony, a oczy miał szeroko rozwarte, zupełnie, jakby nie wierzył w to, co widział.- To niemożliwe, panie generale!- kontynuował.- Skanery podają, że maja ponad dziesięć kilometrów długości! Nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem! - Nadają jakąś wiadomość na wszystkich pasmach.- zameldował łącznościowiec, nie mniej przestraszony. - Daj to na głośniki.- polecił Lando, podchodząc do swojej konsolety. Miał złe przeczucia, ale nie chciał uprzedzać faktów, dopóki nie dowie się, o co tu chodzi. - Mistrzu Calrissianie?- rozległo się syntetyczne, piskliwe wołanie, zniekształcone lekko przez zakłócenia w eterze.- Wiem, że pan tu jest, mistrzu, proszę o kontakt! Lando odruchowo uśmiechnął się, rozluźniając mięśnie. Dopiero teraz zorientował się, że je w ogóle napiął. Pozwolił sobie nawet na westchnienie ulgi. Po sekundzie uśmiechnął się szerzej, widząc, że załoga patrzy na niego, zdezorientowana. - Przełącz mój komlink na pasmo, którym nadają obce statki.- polecił łącznościowcowi.- To przyjaciele. - Mistrzu…?- wołanie w głośnikach rozległo się ponownie. Lando dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo brakowało mu tego głosu. - Mówiłem ci przecież, żebyś mnie tak nie nazywał.- odezwał się przez komunikator przy konsolecie, kiedy oficer łącznościowy wykonał jego polecenie. Czuł, że od teraz morale we Flocie Nowej Republiki zacznie wzrastać. Pozwolił sobie na szeroki uśmiech; karta się odwróciła.- Myślałem, że już nigdy się nie spotkamy. Witaj ponownie, Vuffi Raa. ROZDZIAŁ 17 - Dobrze cię znów widzieć, Kir.- powiedział Tav Kennede, oficer Wojsk Sektora D’Asty w randze pułkownika, a prywatnie około pięćdziesięcioletni, chociaż ciągle wyglądający krzepko, mężczyzna, o solidnej budowie ciała i surowej twarzy, wyraźnie kontrastującej z łagodnym spojrzeniem.- Prawdę mówiąc sądziłem, że przybędziesz wcześniej. Zatrzymało cię coś? - Właściwie nic.- odparł Kir Kanos, lekko się uśmiechając. Blizna, jaką miał na twarzy, zdawała się na chwilę zniknąć wśród bruzd i zmarszczek, jakie pojawiły się na jego twarzy podczas ostatnich dwudziestu pięciu lat.- Chciałem tylko zaczekać, aż z fabryk klonujących przybędą moi Gwardziści. - A więc jednak reaktywowałeś Gwardię?- Kennede uniósł brew. Obaj panowie szli akurat długim korytarzem łączącym hangary na pokładzie flagowej jednostki Floty Sektora D’Asty z salą konferencyjną.- Tylko klony, czy szkoliłeś kogoś na boku? - Na razie tylko klony.- odparł Kanos, odruchowo poprawiając blaster w kaburze; mundur mundurem, ale bez broni czuł się nagi i lubił mieć ją pod ręką.- Jak tylko w Sektorze Corelliańskim ustabilizuje się sytuacja, postaram się zorganizować nabór i rozpocząć dokładniejsze szkolenie.- spojrzał na przyjaciela.- Miałem nadzieję, że mi w tym pomożesz. - No cóż…- zaczął Tav.- Rozumiem twoją prośbę, ale chyba nie na wiele się przydam. Ojciec co prawda przekazywał mi tajniki szkolenia Imperialnej Gwardii, ale wątpię, żebym znał ich więcej od ciebie. - Mimo wszystko nalegałbym na pomoc.- nie dawał za wygraną Kanos.- Ale to w późniejszym terminie. Póki co mamy kampanię do przeprowadzenia. - Racja, ale chcę zadać ci jeszcze jedno pytanie, póki pamiętam… czy nowa Gwardia ma twoją twarz, czy też za materiał posłużył ktoś inny? - Jeszcze nie wpadłem w samouwielbienie.- przypomniał Kir.- W Imperialnej Gwardii było wielu lepszych, niż ja. Opieranie jej wyłącznie na moich klonach byłoby zbędnym, a nawet wręcz szkodliwym precedensem, zwłaszcza, jeśli mam pod ręką kogoś lepszego. - Można wiedzieć, kto to?- spytał Kennede, zdradzając oznaki zaintrygowania.- Przecież, o ile mi wiadomo, jesteś jedynym ocalałym Gwardzistą. - Gwardzistą tak.- zgodził się Kanos.- Ale materiałów genetycznych Imperialnej Gwardii jest więcej. - Co masz na myśli?- zdziwił się Tav. - Pamiętasz Grodina Tierce’a?- wypalił Kir.- Wielki admirał Thrawn zachował jego materiał genetyczny, a następnie chciał dodać do niego imprint swojego umysłu, aby uzyskać polowego taktyka. Zadanie klonowania tej hybrydy powierzył właśnie admirałowi Morckowi z Executor’s Lair. Niestety, kiedy z niewielkiej linii produkcyjnej w Centrali zjechała pierwsza seria tych klonów, wyszło na jaw, że nie są one dokładnie tym, czym Thrawn chciał, aby były. Morck otrzymał rozkaz załadowania wszystkich, wraz z imprintami umysłu Thrawna, na transportowiec, który miał odesłać ich na „Chimerę”. Rozkaz wykonał, ale miał zamiar skopiować sobie imprint oraz zebrać materiał genetyczny. - Na potrzeby Executor’s Lair?- domyślił się Tav. - Mniej więcej.- odparł Kanos.- Chociaż to wielki admirał Thrawn tak naprawdę obsadził Morcka na stanowisku dowódcy Centrali, on sam raczej niechętnie odnosił się do pomysłu czynnej walki. Wtedy jeszcze był święcie przekonany, że prawdziwy potencjał militarny Executor’s Lair jest tajemnicą, podobnie jak obecność Vadera. Kiedy więc ludzie Thrawna złożyli mu wizytę, udawał, że ma tylko kilka niszczycieli, i że są one mu potrzebne do obrony stoczni. - A gdzie była wtedy reszta tej ogromnej floty?- spytał zdumiony Kennede.- Nie powiesz mi chyba, że Thrawn po prostu jej nie zauważył? - Z pewnością coś podejrzewał, jednak nic z tego nie wynikło. Większość floty miał ze sobą Darth Vader podczas swoich podróży. Zresztą musisz pamiętać, że wtedy flota liczyła sobie co najmniej połowę mniej okrętów, niż tuż przed Exaphi.- dodał. - Rozumiem.- odparł powoli Tav.- Tak więc Morck zdobył materiał genetyczny Tierce’a i imprint mózgu Thrawna. Ciekaw jestem tylko… - Nie powiedziałem, że zdobył.- przerwał mu Kanos.- Planował zdobyć. Rebelianci przechwycili i zniszczyli transport z batalionem klonów Tierce’a. Uratował się tylko prototyp, który nie leciał z nimi, i jeden z naszych Noghrich, razem z materiałem genetycznym. Teraz jak na to patrzę,- zawiesił głos na chwilę, zamyślony.- to myślę, że Thrawn pozwolił Rebeliantom na zniszczenie tego konwoju. - Ale dlaczego?- Kennede aż przystanął.- Przecież to marnotrawstwo ludzi i sprzętu! - Myślę,- Kanos spojrzał na niego.- że Thrawn tak samo nie ufał Morckowi, jak Morck jemu. - No tak… to ma sens.- zastanowił się Tav.- Czyli nowa Imperialna Gwardia to klony Tierce’a? - Dokładnie.- odparł Kir. - Bezwzględnie lojalni?- upewnił się Tav. - Absolutnie. - To dobrze.- powiedział Kennede. Akurat obaj doszli do drzwi sali konferencyjnej.- Mam nadzieję, że nie będą mieli oporów przed walką z Siłami Zbrojnymi Imperium. - Co masz na myśli?- Kanos przystanął, spoglądając podejrzliwie na przyjaciela.- Czyżby Imperium miało włączyć się do walki? - Z tego, co mówiłeś przed chwilą, wnioskuję, że nieźle ci szło odczytywanie intencji wielkiego admirała Thrawna.- odrzekł wymijająco Tav Kennede.- Zobaczymy, czy tak samo dobrze pójdzie ci z przewidywaniem ruchów jego protegowanego, admirała Pellaeona. Kir Kanos patrzył przez chwilę z powątpiewaniem na Tava, czując, że niedawne wątpliwości związane z Executor’s Lair. Wiedział, że doktryna, którą stosował Darth Vader, zakłada, że zdrajcy i kolaboranci muszą ponieść karę za swoją niesubordynację i brak lojalności. A karą jest śmierć. Poza tym Kir Kanos nigdy nie lubił admirała Pellaeona. Zawsze uważał go za tchórza bez honoru, który, mimo, iż miał okazję wielokrotnie udowodnić swoje męstwo, postanowił uciec. Gdyby nie bał się kilku ryzykownych posunięć, myślał Kanos, sytuacja w galaktyce mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Gdyby nie on, Imperium tak naprawdę by nie upadło. Ale czy na pewno? Kanos słyszał wielokrotnie o tchórzostwie Pellaeona i głęboko nim gardził, ale z drugiej strony… jest cienka linia między odwagą i głupotą, a obecny Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Imperium mógł po prostu starać się kierować rozsądkiem. Chociaż z drugiej strony historie o wyczynach Pellaeona jeszcze w czasach Wojen Klonów nie zawsze świadczyły o zdrowym rozsądku, a zawsze dawały dowód braku odwagi. Nie, pomyślał Kir, Pellaeon jest tchórzem bez honoru, który kala dobre imię Imperium! I musi za to zapłacić! Kir Kanos miał jednak jeszcze wątpliwości innego rodzaju. Pellaeon to kolaborant i tchórz, który zasługiwał na karę, ale czy na pewno on, Kir Kanos miał być tym, który ją wyegzekwuje? Tego nie był pewien; wszak obaj byli synami Imperium. A synowie Imperium nie powinni stawać przeciwko sobie. I znów odezwały się w Kanosie niedawne rozterki. Czy służąc Vaderowi i Executor’s Lair, naprawdę staje na straży tradycji Imperatora i Nowego Ładu? Czy to nie jest przypadkiem tak, że właśnie Pellaeon, który w prostej linii dziedziczy Imperium, jest prawowitym obrońcą idei jego istnienia? Nie mógł być, pomyślał Kanos stanowczo, wszak poddał Imperium Republice. Zdradził swoje ideały. - Myślę,- rzekł głośno do Tava.- że nie musisz zawracać sobie głowy Pellaeonem. Dostanie to, na co zasłużył. Szturmowcy w odległych koloniach górniczych nieczęsto mają okazję do sprawdzenia swoich umiejętności bojowych w praktyce. Szkoleni przez długi i żmudny czas trwania nauki w imperialnych akademiach czy innych ośrodkach treningowych, pozwalają sobie na chwile lenistwa i brak dyscypliny w szlifowaniu nabytych umiejętności. Tylko od ambitnego dowódcy zależy, czy jego żołnierze mają odpowiednie przygotowanie i są wystarczająco zdyscyplinowani, by zareagować na niespodziewane sytuacje, a w razie potrzeby zaprowadzić porządek. Kapitan Pilzbuck starał się, jak mógł, żeby utrzymywać swoich żołnierzy w formie. Kiedy to było konieczne, przymykał nawet oczy na niebezpieczne wyścigi między asteroidami. Jednak nowy dowódca operującego w systemie Jugotha krążownika klasy Carrack, kapitan Barron, zdegradowany za wpadkę na Geratonie, nie dbał tak bardzo o kondycję podwładnych. I teraz miało się to obrócić przeciwko niemu. - Alarm!- zawołał oficer wachtowy, wpadając do mesy szturmowców w towarzystwie wycia syren.- Więzień uciekł! Wszyscy na stanowiska! - Że co?- zdziwił się jeden z przesiadujących tam żołnierzy.- Przecież to jest niemożliwe… o co ci chodzi? - Pewnie znów ćwiczenia…- ziewnął inny szturmowiec, nie odrywając wzroku od holodramatu. - Z szacunkiem, żołnierzu!- warknął oficer.- Jestem od ciebie starszy stopniem i masz stać na baczność, kiedy odzywasz się w mojej obecności! - Oczywiście, panie poruczniku.- zgodził się wspomniany mężczyzna.- Problem polega na tym, że nie jesteśmy już na służbie i… Oficer wachtowy nie czekał, aż żołnierz skończy zdanie, tylko momentalnie wyjął z kabury blaster i oddał szybki, śmiercionośny strzał prosto w klatkę piersiową. Reszta przebywających w mesie szturmowców natychmiast przerwała swoje zajęcia i zaczęła wpatrywać się z rozdziawionymi gębami w lezącego na podłodze trupa. Co za idioci, pomyślał oficer, chociaż z drugiej strony, gdyby byli lepsi, nie przydzielono by ich do zapyziałej jednostki górniczej… - Nie toleruję głupców.- rzucił głośno.- Mamy na pokładzie zbiega i chcę, żebyście go znaleźli i wyeliminowali tak szybko, jak to tylko możliwe. Został oznaczony kodem ED-300, a chyba nie muszę wam mówić, co to znaczy?- spytał, ale widząc, że nie bardzo wiedzą o co chodzi, dodał z irytacją.- Extremely Dangerous, durnie! Klasyfikacja jak dotąd zarezerwowana tylko dla Jedi! Więc do broni, i nie ociągać się! Szturmowcy z werwą, której nie można było się spodziewać po znudzonych i nieco podpitych żołnierzach, stanęli w postawie zasadniczej, sięgając po karabiny blasterowe, hełmy i inne części pancerzy, które zdjęli dla wygody. Oficer z największym trudem ukrył zaskoczenie tą metamorfozą; najwyraźniej kilka długich lat szkolenia w ośrodku treningowym Executor’s Lair zrobiło swoje i szturmowcy teraz działali według wystudiowanej procedury, po kilkunastu sekundach będąc gotowymi do akcji. - Dobra.- mruknął oficer, odwracając się w kierunku wyjścia.- Teraz za mną na poziom więzienny. Czujniki nie wykryły, żeby więzień opuścił tamten pokład, więc… Nie skończył, bo oberwał w szczękę gołą stopą, która nagle wyrosła z nikąd, ledwo wystawił nos poza mesę. Cios był tak celny i gwałtowny, że żuchwa wachtowego dosłownie pękła na pół, a nos głośno chrupnął i przekrzywił się w lewo o jakieś czterdzieści pięć stopni… ale oficera to specjalnie nie interesowało, gdyż zaczął krztusić się własną krwią. Szturmowcy przez dwie sekundy nie wiedzieli, co się dzieje. Dwie sekundy, których potrzebowali na reakcję, plus kolejne dwie, żeby zareagowali. To jednak było wystarczająco dużo, żeby śniadolicy uciekinier zdołał zrealizować swój plan. Szybko wskoczył do mesy, rzucając swoim kozikiem prosto w czoło jednego szturmowca, po czym szybkim kopem wytrącił broń z ręki następnego. Zdążył jeszcze rzucić się w kąt i złapać jakąś butelkę, która stała na stoliku obok, kiedy rozległy się strzały. Były więzień nie miał zamiaru zostawać w mesie i dać się zabić; szybko wyskoczył z pomieszczenia na korytarz, z niewiarygodną lekkością ciągnąc za sobą jęczącego wachtowego. Szturmowcy bez trudu obliczyli swoją przewagę liczebną. Ośmiu na jednego. Nawet największy tchórz stwierdziłby, że w takiej kupie nie ma się czego bać. Wybiegli więc na korytarz z bronią gotową do strzału, sprawdzając każdy kąt. Czuli się pewnie, nawet mimo dziwnego, panującego w korytarzu półmroku; żaden przeciwnik, jakiego mogli sobie wyobrazić, nie dałby rady w pojedynkę zwalczyć ośmiu wyszkolonych żołnierzy Imperium. Ale też nigdy nie spotkali kogoś takiego, jak uciekinier. Jeden ze szturmowców zaczął panicznie strzelać, kiedy zobaczył rzucający się na niego z ciemności ludzki kształt. Dopiero po paru sekundach, kiedy amunicja mu się wyczerpała, zauważył, że strzelał do oficera wachtowego. Śniadolicy mężczyzna celowo puścił go w stronę szturmowców, wiedząc, że, skoro nie może mówić przez złamaną szczękę i ledwo radzi sobie z oddychaniem, spanikuje i pobiegnie w ich stronę. Sam natomiast, kiedy żołnierze byli zajęci strzelającym towarzyszem, wcisnął się w jeden z otworów wentylacyjnych (którym zresztą dostał się na ten pokład), i, uzbrojony w blaster oficera, ruszył w stronę kolejnych pomieszczeń. Miał bowiem ze sobą coś, co może mu się bardzo przydać; kody dostępów, które zabrał oficerowi. Zanim szturmowcy się zorientują, że je wziął, będzie mógł spenetrować kajuty, znajdujące się po drugiej stronie okrętu. A może nawet magazyn… Śniadolicy uciekinier pozwolił sobie na pełen satysfakcji, chociaż ledwo zauważalny, uśmiech. Doskonale znał budowę krążowników klasy Carrack, co pozwalało mu poruszać się między pokładami szybko i niepostrzeżenie, ułatwiając jednocześnie osiągnięcie celu. Wiedział jednak, że musi się spieszyć; kwestią czasu było, zanim szturmowcy zorientują się, że porusza się kanałami wentylacyjnymi i przejściami technicznymi. Już teraz pewnie informowali mostek, że trzeba zamknąć wszystkie sekcje. Dlatego śniadolicy więzień musiał jak najszybciej się tam dostać. A nie mógł tego zrobić z jednym blasterem… Nie przejmował jednak się tym teraz. Wiedział, że da radę. Zawsze dawał. Taki już był. Dyszący, ponury, czarny olbrzym wszedł do Sali Spotkań, w której czekali na niego już admirał Morck i Maarek Stele. Obaj panowie siedzieli w milczeniu na swoich miejscach przy stole i zajmowali się swoimi sprawami, najwyraźniej czekając na Lorda Vadera. Tym niemniej, kiedy już Mroczny Lord Sith wkroczył do pomieszczenia, żaden z obecnych nie zwrócił na niego uwagi; wręcz przeciwnie. Morck cały czas studiował jakiś raport, co chwilę przecierając zmęczone oczy, a Stele wpatrywał się w czerń pola niewidzialności, widoczną za ogromnymi, transpastalowymi iluminatorami. Darth Vader syknął z irytacją. Nie miał wątpliwości, że Maarek Stele wyczuł jego obecność. Musiał więc albo ją zignorować, albo udawać, że nie zauważył mrocznej aury Czarnego Lorda, a żadna z tych opcji się Vaderowi nie podobała. Poza tym obaj z Morckiem, nawet jeśli nie słyszeli syku zamykających się drzwi, powinni zwrócić uwagę na charakterystyczny, astmatyczny oddech Mrocznego Lorda Sith. Taka ignorancja była niedopuszczalna. - Bez obaw, Lordzie Vader.- odezwał się nagle Stele, nie odrywając wzroku od czerni pola maskującego.- Nasze milczenie nie jest przejawem arogancji ani braku szacunku. Po prostu planujemy teraz kolejne działania Executor’s Lair. - A nie sądzisz, Stele,- wysyczał Vader, a każde jego słowo ociekało jadem.- że jako przywódca wspomnianego przez ciebie Executor’s Lair mam prawo sam decydować o naszych kolejnych działaniach? - Oczywiście.- rzucił Maarek, uśmiechając się sarkastycznie, po czym odwrócił się i spojrzał na Lorda.- Jakże mógłbym pomyśleć inaczej. - Ostrzegam cię, Stele!- zagrzmiał Vader, celując palcem w głowę byłej Ręki Imperatora. Morck dopiero teraz odłożył studiowany raport i z wyraźną obawą spojrzał na rozgrywającą się przed nim scenę.- Jeżeli nie okażesz należnego mi respektu, pożałujesz, że w ogóle się urodziłeś! - Groźba przyjęta, Lordzie Vader.- Stele pokłonił się pokornie, jednak Morck nie mógł się oprzeć wrażeniu, że nie zrezygnował ze swojej buńczuczności. Najwyraźniej Vader także to zauważył, gdyż chwycił Mocą gardło Maareka, spychając go z krzesła i unosząc w górę. - Więcej szacunku, Stele!- warknął Czarny Lord.- To ostatnie ostrzeżenie! - D-dobrze, Lor-dzie.- wybąkał Maarek, krztusząc się. Po tej deklaracji, w której nie było już śladu buty czy zbytniej pewności siebie, uścisk Mocy zelżał, a Stele opadł na podłogę. - Cieszy mnie to.- rzucił Vader, po czym zwrócił się do Morcka.- Admirale, jak sytuacja? - Pogromca Słońc zniszczył system Chandrilli.- oświadczył Morck, nadal czując się nieswojo po tym, co widział. Vader zaczynał go naprawdę przerażać, starał się jednak z całych sił tego nie okazywać.- Nowa Republika już wie i trzęsie portkami. Pogromca zmierza już w stronę kolejnego celu. - To dobrze.- oświadczył Vader, dysząc.- Niech kontynuuje wyznaczoną trasę. - Z całym szacunkiem, Lordzie,- zaczął Stele, masując ściśnięte gardło.- ale mam lepszy pomysł. - Byle nie tak absurdalny, jak ten z wpuszczeniem serum do kanalizacji Akademii Jedi.- mruknął Vader. - Chciałbym zauważyć, że ostatnio moje pomysły są coraz lepsze. Na przykład Lugzan.- przypomniał Maarek, uśmiechając się lekko.- Póki co jest zabójczo skuteczny. - Zanim zaczniesz się przechwalać na dobre, powiedz mi, o co ci chodzi.- przerwał mu brutalnie Vader. - O Pogromcę, Lordzie.- w oku Stele’a pojawił się chytry błysk.- Po co atakować kilka oddalonych od siebie celów, skoro możemy uderzyć w Commenor i za jednym zamachem sprzątnąć całą flotę Nowej Republiki, jaką są w stanie wystawić przeciw nam! - Commenor znajduje się w sektorze Corelliańskim.- przypomniał Vader.- A to właśnie tu ma powstać enklawa Executor’s Lair. - Tym lepiej.- syknął Stele, uśmiechając się perfidnie.- Zobaczą, że nie są u nas uprzywilejowani. Przyłączą się do nas… ze strachu. - To prawda.- zgodził się Vader po chwili wahania.- Ale poinformowanie załogi Pogromcy o zmianie planów wymaga użycia niezabezpieczonych kanałów nadprzestrzennych. A to niesie za sobą ryzyko wykrycia. - Admirał Morck jest naszym głównym taktykiem.- mruknął Stele, patrząc na Głównodowodzącego Flotą Executor’s Lair.- Niech on zdecyduje, czy opłaca się ryzykować, czy nie. Arvin Morck zorientował się, że znów wzięto go w krzyżowy ogień. Z jednej strony argumentacja Stele’a wydawała się logiczna, z drugiej nieprzejednany i bezkompromisowy Darth Vader, który nie znosił jakichkolwiek form sprzeciwu. Dotychczas tolerował Morcka, wiedząc, że jest on jedynym dobrym taktykiem na Executor’s Lair, ale teraz, kiedy właściwie kampania samorzutnie posuwała się do przodu, rola admirała wyraźnie malała. Morck bał się, że może się stać niepotrzebny. Miał tylko nadzieję, że Vader nie wyczuje jego strachu. Jeśli do tego dojdzie, Czarny Lord zacznie dominować i admirała niechybnie czeka zguba. Spojrzał na czarną, beznamiętną maskę Lorda Vadera, ale nie potrafił z niej wyczytać czy Mroczny Lord Sith przejrzał jego strach. Na wszelki wypadek starał się przestać o tym myśleć, a zamiast tego skupił się na wątpliwościach związanych z propozycją Stele’a. A miał ich całkiem sporo. Dotychczas preferował bardziej zachowawcze metody prowadzenia wojen, a otwarty atak Pogromcą Słońc na Commenor i zebraną wokół niego flotę z całą pewnością za taki uchodzić nie mógł. Morck starał się unikać agresywnej polityki na tyle, na ile to było możliwe, jednak obecność Lorda Vadera już sama w sobie wymuszała na nim posunięcia typowo konfliktowe, co mimo wszystko admirał uznał za swego rodzaju zło konieczne. Użycie Pogromcy w układzie Chandrilli i kilku innych też miało raczej wywołać efekt psychologiczny; o korzyściach militarnych nie mogło być mowy. Z drugiej strony pomysł Stele’a rozwiązałby wiele problemów. Executor’s Lair miało co prawda ogromną flotę, jednak kwestia zaopatrzenia ledwo zipała. Nawet bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Faktem było, że zaplecze logistyczne dla tak ogromnej ilości przeróżnych, często gigantycznych okrętów, również musiało być duże. A Nowa Republika sukcesywnie pozbawiała ich kolejnych źródeł zaopatrzenia. Kontrybucje tych kilkunastu rządów, które zdecydowały się poprzeć Executor’s Lair, były w tej skali śmiesznie niskie, a budżet Centrali też był na wyczerpaniu. Co prawda było to wliczone w ryzyko kampanii, jednak Morck byłby srodze zawiedziony, gdyby musiał przerobić niszczyciela czy dwa na części zamienne albo zrezygnować z kilku eskadr TIE Defenderów. Dlatego, wbrew pozorom, jak najszybsza inwazja Nowej Republiki na układ Corelli byłaby Morckowi bardzo na rękę. Lepiej przygotowani być już nie mogli, a po bitwie sytuacja byłaby wystarczająco klarowna, aby rozciągnąć kontrolę Executor’s Lair na cały Sektor Corelliański. Wtedy problemy logistyczne zostałyby rozwiązane. Nie wspominając o tym, że kilkanaście okrętów z pewnością zostałoby zniszczonych, a to zwalniałoby Morcka z obowiązku ich utrzymania. Innymi słowy, Executor’s Lair rozpaczliwie potrzebowało bitwy o Corellię. Tym niemniej propozycja Stele’a mogłaby rozwiązać kłopot Nowej Republiki i przyspieszyć plany ekspansji z Corelli. Republikanie, z dywersją na tyłach w postaci drugiego frontu, utworzonego przez Kira Kanosa, nie mieliby sił, aby otwarcie się przeciwstawić Lordowi Vaderowi. A z bronią propagandową w postaci Pogromcy Słońc dominacja Executor’s Lair byłaby tylko kwestią czasu. - Myślę, że rozpatrywanie sprawy w kategoriach natychmiastowych zwycięstw i wymiernych korzyści jest w tym momencie bardziej na miejscu.- Morck odezwał się głośno, usiłując ukryć narastający strach przed Vaderem.- Zniszczenie Floty Nowej Republiki nad Commenorem przyniosłoby więcej korzyści, niż strat. A fakt, że jest on teoretycznie niezniszczalny, minimalizuje właściwie całe ryzyko. - A ryzyko nasłuchu na awaryjnym kanale nadprzestrzennym bierze pan pod uwagę?- upewnił się Stele. - Biorę.- odrzekł Morck po chwili wahania.- Nawet, jeśli podsłuchają, to trochę czasu im zajmie, zanim ją zrozumieją. A poza tym nie sądzę, aby natychmiastowa ewakuacja Commenoru była możliwa, a jeśli nawet, to tylko w celu ataku Corelli. I tak, i tak, wychodzimy na swoje. - Racja.- Maarek uśmiechnął się złowrogo.- Nowa Republika sama wbije sobie nóż w plecy, opuszczając swoich obywateli w chwili zagrożenia. - Dobrze więc.- rzucił Vader, dysząc.- Pogromca Słońc uda się nad Commenor.- wycelował palec w Morcka.- Admirale, zajmie się pan nadaniem wiadomości.- powiedział, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku drzwi.- Ja muszę porozmawiać z dyrektorem stoczni.- oznajmił jeszcze przez ramię. Morck odetchnął; nic nie wskazywało na to, że Vader wyczuł jego strach. - To żeś mnie nieźle wpakował, Stele!- warknął po chwili.- Jak się nie uda, to moja głowa poleci, nie twoja! - Niech się pan swoją głową nie martwi, tylko kombinuje, jak wygrać wojnę.- na twarzy Maareka znów zagościł szyderczy uśmieszek.- Poza tym uda się; jak powiedziałem Lordowi Vaderowi, wszystkie moje plany na dłuższą metę przynoszą rezultaty. - Tak, obyś tylko dożył płynących z nich korzyści.- westchnął Morck.- Czasami mam wrażenie, że to, co się tu dzieje, to jakieś delirium. Sam Lord Vader jest jakiś taki nierealny, ale wszystko co robi,- pomasował odruchowo gardło.- jest do bólu prawdziwe. - Czyżby nasz admirał miał ochotę opuścić swoje stanowisko?- w oczach Stele pojawiły się groźne błyski, co nie umknęło uwadze Morcka. - Nie, oczywiście, że nie.- skłamał.- Tylko czuję… że Vader coraz bardziej mnie przeraża, i że w pewnym momencie…- zawahał się na chwilę.- W pewnym momencie po prostu mnie skreśli. A tego bym nie chciał. - Domyślam się, że nie.- mruknął Stele, uśmiechając się zagadkowo.- Teraz lepiej niech pan nada tę informację do Pogromcy Słońc, bo Lord Vader gotów sobie rzeczywiście pomyśleć, że już do niczego się pan nie nadaje. Generał Goolcz wpadł zziajany do gabinetu admirała Bel Iblisa, kiedy ten właśnie rozplanowywał sobie na biurku szczegóły kilku posunięć taktycznych. Były to usprawnione wersje tych kilku sztuczek, które wymyślono na potrzeby Bitwy o Exaphi. Bel Iblis miał nadzieję, że część z nich uda się zastosować w nadciągającej batalii. - Panie admirale!- napięty i podniecony głos Devlikka oderwał jednak Corellianina od tej pracy.- Mam informację od Ielli Wessiri Antilles! Wywiad niedawno przechwycił i rozszyfrował informację z układu Corelli. Szła zakodowanym kanałem nadprzestrzennym, ale głównemu szyfrantowi Ghentowi udało się ją odczytać jeszcze łatwiej, niż przed Bitwą o Akademię Jedi! - A to ten sam kanał nadprzestrzenny?- spokojny głos admirała dokładnie pasował do jego twarzy, na której nie drgnął nawet jeden mięsień. - Ten sam.- zgodził się Goolcz.- Najwyraźniej Vader nie wie, że Wywiad ma go na permanentnym nasłuchu. - A jak brzmi informacja?- spytał Bel Iblis, unosząc jedną brew. - „Nasz Gundark musi zrezygnować z kilku ptasich jajek. Smaczniejszy będzie większy rój, chociaż przy źródle smrodu na cały sektor”.- wyrecytował generał. Devlikowie mieli całkiem nieźle rozwiniętą pamięć krótkotrwałą. - Sektor… smród… rój…- zastanawiał się na głos admirał, pocierając bezwiednie brodę.- To musi być rozkaz. Wiadomo, kto miał być odbiorcą? - Nie.- odparł Goolcz.- Informacja szła kanałem nadprzestrzennym i odebrać ją mógł praktycznie każdy i wszędzie, o ile miał odpowiednia aparaturę. - To musi więc być sygnał dla jakiegoś zespołu zamachowców… albo grupy uderzeniowej…- myślał dalej Bel Iblis.- Z pewnością jest tutaj zawarty nakaz anulowania poprzednich zadań… wiem! Przecież Jedi Katarn zlokalizował magazyn tytoniu właśnie tam… to by się zgadzało!- rzucił nagle, po czym odwrócił się do generała Goolcza.- Każ niezwłocznie uruchomić projekt „Requiem”. I powiadom wszystkich, że Pogromca Słońc leci nad Commenor! ROZDZIAŁ 18 Han Solo stanął w drzwiach świetlicy „Sokoła Millennium” i przyjrzał się uważnie temu, co tam się działo. Już któryś dzień z kolei jego statek mknął przez nadprzestrzeń bez większego celu, skacząc przez nadprzestrzeń po szlaku, na którym Leia wyraźnie czuła obecność Anakina. Co prawda „Sokół” był dwukrotnie szybszy od promu Akademii Jedi, z którego cały czas korzystał młody Solo, jednak skoki, które robił, wielokrotnie przedstawiały zupełny brak logiki. Wszystko wskazywało na to, że Anakin nie kierował się absolutnie żadnym planem, a jego posunięcia sprawiały wrażenie, iż chce on tylko i wyłącznie zgubić każdy ogon, który ewentualnie mógł podążać jego śladem. Co wywoływało u Hana bolesne i nieprzyjemne odczucie, że jego najmłodszy synek, ten sam, który jeszcze niedawno był młodym, niewinnym i kochającym dzieckiem, nie chce go teraz znać. Czy to możliwe, że w ciągu tych sześciu miesięcy (to już tyle czasu!) Anakin zdążył tak dorosnąć, żeby nie potrzebować już rodziców? Leia ciągle siedziała w kącie, i albo wymieniała opinie z mistrzem Ikritem, albo medytowała w kabinie pilotów. Tak czy inaczej, zdawała się być jakby nieobecna, nieosiągalna. Han nie bardzo wiedział, co o tym sądzić; z jednej strony niby cały czas z nimi była, ale z drugiej… Mimo to, pod nieobecność Luke’a i Mary, Leia i mistrz Ikrit zaczęli pełnić dla młodych Jedi rolę kogoś w rodzaju mentorów, przewodników, którzy wyznaczali im szlaki, podawali gotowe wzorce myślenia, które miały skierować ich umysły na drogę jasnej strony Mocy. Głównie korzystały z tego Jaina i Tahiri, starając się wykorzystać każdą chwilę, by zgłębić swoją znajomość Mocy. Jacen nieco rzadziej się do nich przyłączał; zawsze był indywidualistą, a swoją drogę Jedi wolał kreować samodzielnie, w oparciu o własne przemyślenia, a nie gotowe schematy. Han doskonale zdawał sobie sprawę, że może to prowadzić do ryzyka przejścia na niewłaściwą stronę Mocy albo też zbłądzenia w przemyśleniach, jednak Luke napomknął mu kiedyś, że Jacen jest niemal gotów, by rozpocząć własną drogę i wyjść spod skrzydeł mistrza. Właściwie nie było w tym nic dziwnego; Lowbacca i Tenel Ka, przyjaciele młodych Solo z czasów Akademii, również w rekordowym czasie przeszli przez swój padawański okres. Lowbacca zasiadł nawet w Radzie Jedi… Jednak coś w zachowaniu Jacena niepokoiło Hana. Już od momentu, w którym wybłagał na swoich rodzicach podróż na Coruscant, aż do teraz, kiedy wciąż pracował nad jakimś nowym mieczem świetlnym, Han nie do końca był pewien, jakie pobudki nim kierują. Jedno się wszak Hanowi nie podobało; Jacen za wszelką cenę chciał ukończyć nową broń, zanim odnajdą Anakina. A Solo bał się nawet myśleć, co to może oznaczać… Dlatego, obserwując Ikrita, pouczającego spokojnie Jainę i Tahiri, Han Solo postanowił, że musi niezwłocznie pogadać ze swoim synem. - Jacen,- zaczął Solo, zastając brata Jainy w ładowni, zajętego konstruowaniem kolejnych podzespołów osobliwego miecza świetlnego, który pochłaniał ostatnio całą jego uwagę.- musimy porozmawiać. Młody Jedi niespiesznie skończył dokręcać śrubkę, po czym odłożył rękojeść na bok i odwrócił się do ojca. Jego spojrzenie było łagodne, chociaż pełne niepokoju, ale twarz nie zdradzała żadnych oznak jakichkolwiek emocji. - Słucham.- powiedział. Han zdał sobie sprawę, że gdyby nie pewna obawa w jego głosie i spojrzeniu, spokój Jacena byłby porównywalny nawet z błogością Luke’a. Pozostawał jednak ten strach.- O co chodzi? - O to.- rzucił Han, wskazując niedokończoną rękojeść nowego miecza syna.- A właściwie nie tylko o to. Chciałem… chcę wiedzieć, czy cała nasza wyprawa ma sens. Czy skoro trzeba będzie zabić Anakina, to warto w ogóle po niego lecieć? - Nie wiem, tato.- westchnął ciężko Jacen, spuszczając wzrok, po czym dodał:- Nie wiem, czy potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie mam pojęcia, jak postąpię.- usiadł i począł wpatrywać się niewidzącym wzrokiem w ścianę. Han nie musiał patrzeć długo, by zauważyć, iż jego syn zmaga się z sobą, w walce, której wynik i tak od niego nie zależał.- Z jednej strony Anakin jest teraz niezwykle groźny i moim obowiązkiem jako Jedi jest powstrzymanie go przed skrzywdzeniem kogokolwiek.- westchnął jeszcze raz.- Ale moim obowiązkiem jako brata jest go chronić.- spojrzał na ojca.- Nie wiem, która strona zdominuje, kiedy stanę z nim oko w oko. - Nie znam się na sprawach Jedi,- zapewnił oschle Han.- ale wiem jedno: moi synowie nie będą ze sobą walczyć, póki żyję! Nie obchodzi mnie, co się stało z Anakinem i jak może być groźny. Musi być jakiś inny sposób! - Może…- mruknął Jacen, spoglądając na niedokończoną broń. Dopiero teraz uświadomił sobie, że tak bardzo pochłonęła go jej konstrukcja, że cel, w jakim ją budował, został zepchnięty na dalszy plan. To wywołało u niego poczucie ogromnej odrazy dla tego oręża. Zastanowił się przez chwilę, czy to wszystko miało sens? Czy budowa starożytnego, ale potężnego bicza świetlnego naprawdę była konieczna? Przez większość wyprawy uważał, że tak; nawet, jeśli nie do walki z Anakinem, to z pewnością przyda się w starciu z innym wojownikiem mroku. Vaderem albo Fireheadem… albo tym Stele’m który tak skrzywdził Danni. Dopiero, kiedy pożegnał pannę Quee na Coruscant, doszło do niego, że coś tu jest nie tak; że cel przestał się liczyć. Mówił sobie, iż jeśli Anakin nie panuje nad sobą, trzeba będzie sięgnąć po ostateczne środki. Wiedział, że to nieludzkie, ale najpierw był Jedi, a dopiero potem człowiekiem. Jeśli miał być silny, nie mógł poddawać się wątpliwościom. Dopiero teraz zrozumiał, jak blisko był ciemnej strony Mocy. Dopiero pod wpływem słów ojca zdał sobie sprawę, że nie było realnych przesłanek, by uważać Anakina za ostatecznie pogrążonego. A Jedi nie powinien sam z siebie budować narzędzi śmierci. Znów przywołał myślami obraz swojej przyjaciółki, Danni Quee. Jakby wyglądał w jej oczach, gdyby naprawdę zabił swojego brata? Jak on jej mógłby spojrzeć w oczy? Instynktownie zagłębił się w Moc, po raz pierwszy od początku podróży tak głęboko. Czuł, że wszystko dookoła jest bardzo zagmatwane, chaotyczne, i że te wszystkie rzeczy, które ostatnio robił i czuł, były ze sobą sprzeczne. Moc mówiła mu cały czas, że jest szansa dla Anakina, i on naprawdę chciał w to wierzyć, a cały czas robił wszystko tak, jakby walka była jedynym rozwiązaniem. Co więcej, nie chciał się przed sobą przyznać do tego rozdarcia; było zbyt nieuchwytne. Nie chciał, aż do teraz. Czuł jednak, że to wszystko da się rozwikłać; misterna pajęczyna Mocy, zaplątana i skręcona w wielu miejscach, musi się jakoś rozprostować. Ciemne fragmenty niepewności i wątpliwości muszą stać się jasne. Gdyby tylko znaleźć sposób, żeby rozpalić światło, które je oświeci… Ale Jacen nie potrafił go dostrzec. Wiedział natomiast jedno: jego ojciec, Han Solo, uświadomił mu jego własne błędy i nawrócił na właściwą ścieżkę, ścieżkę Mocy. Jacen spojrzał na niego, czując niemal bezgraniczną wdzięczność. Han natomiast, widząc, że coś się w zachowaniu syna odmieniło, przyjrzał mu się uważniej. Dostrzegł ku swojemu zdziwieniu, że to, co przed chwilą powiedział, nie zawstydziło Jacena, wręcz pozbawiło go tych wszystkich obaw, jakie w sobie krył. - Dziękuję ci, tato.- powiedział miękko młody Solo.- Uświadomiłeś mi moje błędy. - Oczywiście, nie ma sprawy.- odparł Han, w rzeczywistości nie rozumiejąc jednak nic. To musiał być jakiś dylemat moralny Jedi, z którym on niewiele miał wspólnego, a który umiał niechcący rozwiązać.- Cieszę się, że mogłem pomóc. A wracając do twojego nowego miecza… - Oczywiście, tato.- przerwał mu łagodnie Jacen, wyczuwając, co tamten chce mu powiedzieć.- Skończę tę broń, ale w swoim czasie. Najważniejsze jest teraz znalezienie Anakina i przeciągnięcie go na jasną stronę Mocy. Choćby nie wiem, jak trudne to było.- dodał żarliwie. - Jacen, tato, chodźcie!- zawołała Jaina, wpadając do ładowni, ledwo Jacen wypowiedział te słowa. Wyczuła ona nagłą zmianę w aurze bliźniaka, jednak nie miała teraz czasu na zawracanie sobie nią głowy.- Mistrz Ikrit i mama mają pomysł, jak wyprzedzić Anakina! Pokonanie korytarza było dziełem chwili. Jacen, Jaina i Han zastali w świetlicy „Sokoła” wszystkich pozostałych. Młody Solo zauważył, że zarówno jego matka, jak i mistrz Ikrit czy Tahiri mają ponure miny, a w ich aurach czuć było spory ból. A nawet odrobinę strachu. A przede wszystkim przygnębienie. - Coś się stało?- spytał zdziwiony Jacen, nie wiedząc, co się dzieje. Zaraz potem wyczuł jednak, że to nie było najtrafniejsze pytanie; reszta Jedi spojrzała na niego bowiem ze zdziwieniem i niedowierzaniem, a nawet z lekką naganą. - Nie wyczułeś?- szepnęła Jaina.- Krzyk rozpaczy w Mocy… Jacen spojrzał przerażony na swoją matkę, która bez słowa kiwnęła smutno głową. Czy to możliwe, że nie wyczuł czegoś takiego? Jakim cudem? I nagle zrozumiał. Konstruowanie bicza świetlnego tak go zaabsorbowało, że zamknął się na wszystkie bodźce zewnątrz, koncentrując się tylko na stworzeniu tej zabójczej broni. Kiedy sobie to uświadomił, aż usiadł, przerażony. Czy jego upór w dążeniu do przygotowania się na konflikt z Anakinem tak go zaślepił, że nie poczuł on nawet tak okropnej tragedii? Oczywiście, że tak, pomyślał Jacen, zastanawiając się jednocześnie, skąd wziął tyle siły, by nieświadomie zniwelować skutki zakłócenia Mocy. Może rzeczywiście już był gotowy? - Gdzieś ktoś dokonał masowej zagłady.- powiedział Ikrit ponurym głosem, kładąc uszy po sobie.- I chyba nie ma najmniejszych wątpliwości, kto mógł być do tego zdolny. - Vader!- warknął Han, zaciskając pięści.- My tutaj kręcimy się w kółko, a on ciągle rozbija się po galaktyce! - Dlatego jak najszybciej trzeba przerwać to szaleństwo.- oświadczyła Leia.- Luke zapewne już zajmuje się sprawą Vadera, jednak nasza pomoc może mu się przydać. - Nie znaczy to, że mamy pozostawić Anakina, prawda?- spytała Tahiri lekko drożącym głosem.- Musimy go uratować… - I zrobimy to.- zapewnił żarliwie Jacen, po czym spojrzał na matkę i Ikrita.- Pozostaje pytanie: jak? - Tak samo, jak wtedy odkryliście z Jainą, że Anakin zmierza na Exaphi.- powiedział Ikrit, mrużąc swoje ogromne oczy.- Musicie zrozumieć, jaką drogą podąża teraz mój Padawan, i wyczuć jego reakcje. Z pewnością wy na jego miejscu zachowywalibyście się tak samo. Nie ma między wami aż takich różnic.- dodał spokojnie. Chewbacca, który jak dotąd sukcesywnie milczał, wydał z siebie serię głośnych pomruków i szczeknięć, zakończoną cichym warknięciem. - Tak, Chewie, lepiej wyprowadzić „Sokoła” z nadprzestrzeni.- odparł Han, ruszając w stronę sterowni.- Jeśli trzeba będzie zmienić kurs, najlepiej zrobić to od razu. - Zaraz powiemy wam, dokąd trzeba lecieć.- rzuciła za nimi Leia, po czym spojrzała na Ikrita i Tahiri.- Zaczynamy? - Tak.- kiwnął głową mistrz Ikrit, potrząsając zarazem uszami.- Mój plan jest taki: jeśli odpowiednio skoncentrujemy się na celu Anakina i zjednoczymy swoje aury, uda nam się wczuć w jego sytuację i znaleźć cel, którego sam, może nawet tylko podświadomie, ale jednak, szuka. - Pytanie tylko, czym się kieruje?- spytała Jaina.- Ciężko nam będzie zrozumieć, jakie emocje nim teraz targają. - Otwórzcie się na Moc.- poradziła jej matka.- Wyczujcie, jakie uczucia emanują ze światełka, którym jest Anakin, oraz jaką ścieżkę obrał, by osiągnąć swój cel. - Bez wątpienia jest to ścieżka potęgi.- powiedział Ikrit, zamykając oczy i rozsuwając swoją aurę Mocy, rozciągając zarazem na wszystkich Jedi w tym świetlicy. - Złączona nierozerwalnie ze ścieżką mroku.- dodał Jacen, robiąc to samo, co Ikrit. Po chwili Tahiri, Jaina i Leia także rozciągnęli swoje aury. Niezależny, wyczulony na Moc obserwator mógłby odnieść wrażenie, że w pomieszczeniu nie ma pięciu osób, lecz jedna, emanująca niezwykle silną i jasną aurą. - Uważajcie, żeby się nie odkryć.- poradziła spokojnie Jaina, oddychając głęboko.- Jeśli Anakin nas wyczuje, może uciekać dalej. - Nie odkryje nas.- zapewnił Ikrit, po czym całą piątka wysłała swoje wici Mocy w przeróżne strony pajęczyny Mocy. Wiele z nich docierało w najodleglejsze zakątki galaktyki, dotykając umysłów innych Jedi, poruszonych i przygnębionych tragedią na Baricie. Niektórzy z nich, tacy, jak Kyle Katarn, przeżywali poza tym własne, wewnętrzne dramaty, związane ze śmiercią kogoś bliskiego. Dwa jasne światła, będące Lukiem Skywalkerem i Marą Jade Skywalker, leciały właśnie w swoją stronę przed nadprzestrzeń, zdeterminowane, by rozwikłać zagadkę Vadera. Czarne plamy w okolicach Corelli oznaczały z pewnością Czarnego Lorda i jego mrocznych popleczników. Gdzieś w galaktyce słaby, niewyraźny mrok czaił się, ukryty między nićmi pajęczyny, czekając na dogodny moment. Inny, jeszcze mroczniejszy znacznik kipiał taką wściekłością, że myślowe wici nie mogły się nawet do niego zbliżyć. Lokalizacja wszystkich była niejasna i rozmazana, ale obecność w Mocy robiła swoje. Nawet się nie maskowali. Gdzieś, w tej astralnej przestrzeni, pojawiła się jedna, pojedyncza nitka, mieniąca się jasnym, chociaż lekko zabrudzonym, blaskiem. Jedi, którzy wspólnie, wspierając siebie nawzajem, penetrowali pajęczynę Mocy, doskonale wiedzieli, co to jest. Trafili na ślad planów i intencji Anakina, jego zamysłów i podświadomych dążeń. Jego rozpaczy i bólu. A nitka ta miała wyraźnie jeden, określony cel lotu, chociaż sama kluczyła i zawracała wielokrotnie. A tym celem była planeta Dromund Kaas. Anakin leżał skulony w kącie swojego promu, pozwalając mu na zejście w atmosferę Dromund Kaas za pomocą autolipota. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wystarczą lekkie zaburzenia atmosferyczne, jakiś wiatr albo coś podobnego, i komputer może niepoprawnie wytyczyć wektor zejścia, czego rezultatem może być bolesne i tragiczne w skutkach zderzenie z powierzchnią planety. Również niestabilny teren lub jakieś większe nierówności, których skanery mogły nie wykryć, z pewnością oznaczałyby katastrofę. Anakin doskonale o tym wiedział. Tym niemniej miał to gdzieś. Jakiś czas temu jego zmysły odebrały falę gniewu, strachu, złości i przerażenia, krzyk rozpaczy, ciągnący się po całym polu Mocy, który mógł oznaczać tylko jedno: jakiś świat, albo nawet cały system, został zniszczony. I co gorsza, Anakin cieszył się z tego powodu. Jego ciemna strona syciła się uczuciami strachu i terroru, jakie zostały wywołane przez kataklizm. Wyraźnie czuć było, jak raduje się ona każdym zabranym istnieniem, każdą nutą rozpaczy, każdym zjawiskiem powiększającym mrok w nim samym. W dodatku mroczna aura, dominująca na Dromund Kaas, potęgowała dominację ciemnego Anakina nad jego drugą, jaśniejszą stroną. Z kolei światło zdawało się być zrozpaczone i zdeterminowane do powstrzymania swojego mrocznego alter ego przed zniszczeniem siebie samego i wszystkiego dookoła. W tym ich bliskich. „Po co nas tutaj sprowadziłeś?”, pytało. „Nie twój interes!”, odpowiadał mrok warkliwie, „Tutaj przeczekamy, poćwiczymy i zwiększymy naszą potęgę! Już teraz możemy się równać z Darthem Vaderem i Lukiem Skywalkerem, a wkrótce będziemy jeszcze potężniejsi! I nic nie powstrzyma mnie przed zwycięstwem w Wojnie Władców Mocy!” „Już ci mówiłem, jesteś stuknięty!”, krzyczało światło, „Skąd ty w ogóle wiesz o tym miejscu!? Wsłuchaj się w siebie! Coś jest z nami nie tak i to ty do tego doprowadziłeś!” „Bzdury!”, wrzasnął ciemny Anakin, „Doskonale wiem, co robię! To miejsce da nam prawdziwą potęgę! Potęgę, o jakiej nikt nawet nie śnił!” „A skąd o tym wiesz!? Czy to prawda, czy może iluzje pokręconej mrokiem psychiki!? Zastanów się nad sobą!”, krzyczał jasny Anakin, rozpaczliwie poszukując jakiegoś światła we wszechogarniających i wszechobecnych na tej planecie ciemnościach. „Zamknij się! To także twoja psychika!” „Ale to ty pozwalasz czemuś, czemuś… z zewnątrz, aby na nią wpływało!”, zawodziło światło, „Pozwalasz kierować nami jakiemuś pozaludzkiemu, nienaturalnemu instynktowi!” „Mylisz się.”, mruknął mrok, uśmiechając się złowrogo, „Ten instynkt siedzi w nas, jest głęboką częścią wszystkiego, czym kiedykolwiek oddychaliśmy. Chcesz, czy nie, ale jesteśmy z nim związani!” Jasny Anakin nie odpowiedział, starając się przebić przez kaptur mroku, jaki zarzucono na jego jaźń; chociaż na chwilę przejąć kontrolę. Przypomniał sobie o ciepłym, lekkim świetle, które od jakiegoś czasu dosięgało go i nie pozwalało strącić się w otchłań mroku. Wyciągnął więc myślowe macki, chcąc przejrzeć pajęczynę Mocy, znaleźć źródło tego blasku; nie tyle po to, aby je poznać, ale żeby znów się na nim wesprzeć. Przeciwstawić się wszechogarniającym ciemnościom Dromund Kaas. Przetrwać… Nigdzie jednak nie było go widać. Nie, pomyślał jasny Anakin, ono na pewno gdzieś jest, czuję to. Był całkowicie pewien, że źródło kojącego, ciepłego blasku, gdzieś tam jest, że mimowolnie sięga jego jaźni… ale teraz z jakichś powodów się ukrywa, maskuje. Jasna strona młodego Solo czuła, że takie ukryte, schowane przed nim światło niewiele jej pomoże; musiał radzić sobie sam. Co gorsza, całą Moc przepełniona była negatywnymi emocjami, emanującymi zarówno z luki powstałej po katastrofie w jakimś systemie gwiezdnym, jak i mrocznych aur Lorda Vadera i jego popleczników. Cała pajęczyna drżała od strachu i terroru, które można było wyczuć nawet w tych jaśniejszych, stanowiących siły dobra w galaktyce, punktach. Większość tych emocji spowodowana była jedną, może nie tak mroczną, ale kipiącą aurą, rozsiewającą wokół siebie ziarna strachu nie mniejsze, niż te, które wywoływała aura Czarnego Lorda. Jasny Anakin czuł, że w tak pełnej mroku i lęku galaktyce ciężko mu będzie przetrwać o zdrowych zmysłach… Strach i terror… Wszędzie terror… Nagle promem zatrzęsło i Anakin poczuł, jak źródło grawitacji zaczyna się przesuwać. Potem coś nagle zatrzęsło statkiem, który dostał się jakby w wir powietrzny, jakich pełno na Dromund Kaas. Młody Solo nie zareagował jednak; uparcie leżał w swoim kącie, walcząc sam ze sobą. Nie zauważył nawet, że jego prom wbił się w niekorzystny wiatr, który miotał nim i rzucał między strugami wiecznie padającego tutaj deszczu, spychając go coraz dalej od kursu zaprogramowanego przez autopilota. Nic go nie obchodziło, kiedy jedno ze skrzydeł zahaczyło o jakieś drzewo, ścinając je. Miał w nosie fakt, iż wśród strug panującej tu ulewy strzelił piorun, zapalając pobliski lasek i przy okazji uszkadzając jeden ze stabilizatorów. Odgłos szorowania brzucha promu o czubki drzew zlewał się z dudnieniem kropel, uderzających o kadłub, i jednostajnym, zawodzącym wyciem silnika. Anakin nie zareagował nawet wtedy, kiedy statkiem zatrzęsło gwałtownie, rzucając młodym Solo po całej ładowni. Zareagował dopiero wtedy, kiedy wycie silników ustało, ustępując miejsca deszczowemu dudnieniu, a wstrząsy ustąpiły, unieruchamiając prom w dziwnej, pochylonej pozycji. A i wtedy nie była to reakcja błyskawiczna; po prostu poczuł swąd palonych kabli i niespieszne opuścił statek, resztkami świadomości zdając sobie sprawę, że zaraz może on eksplodować. Nie zwrócił uwagi nawet na obrażenia, jakie odniósł podczas lądowania. Ważne, że jeszcze mógł chodzić. Całe to swoje otępienie zawdzięczał wewnętrznemu konfliktowi. Jasna strona próbowała uzyskać na chwilę przewagę, sondując pole Mocy, mroczny Anakin pragnął natomiast za wszelką cenę utrzymać swoją dominację. Ciągle jednak nie dawało mu spokoju to, co usłyszał. Że jego instynkty w jakiś sposób nie są jego… To było dla niego zaskakujące i oczywiste zarazem. Cały czas czuł, że jego działania wspiera jakaś wyższa siła, wyższa Moc, która podszeptywała mu, jak ma postąpić i co zrobić. Z drugiej strony nie mógł zaakceptować tego, że sam sobie nie jest sterem, żaglem i okrętem… Ani, że jego Moc nie zależy tylko od niego. Terror. Wszędzie terror… ROZDZIAŁ 19 „Chimera”, niszczyciel klasy Imperial, wraz z obstawą trzynastu innych, podobnych jednostek, sunął bezgłośnie przez pustkę przestrzeni kosmicznej w okolicach układu słonecznego, w którym znajdowała się stolica całego sektora Nilgaard, nosząca dość ekstrawagancką i oryginalną nazwę: Świat Żniwiarza. Dlaczego i kto to wymyślił, albo jak doszło do wprowadzenia tego pojęcia do atlasów galaktycznych, nie wiadomo. Admirał Pellaeon, Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi był natomiast pewien, że ta planeta jest kluczem do dominacji nad tym rejonem przestworzy. A więc i miejscem, które należy najmocniej ufortyfikować, w przygotowaniu na agresję ze strony Kira Kanosa i podległych mu sił. Pellaeon, stojąc przed iluminatorem swojej prywatnej kajuty audiencyjnej i wpatrując się w majaczącą daleko planetę, nie większą, niż wbita w czerń kosmosu białą szpilka, nie mógł się pozbyć złych przeczuć. Czternaście niszczycieli, wspomaganych przez dziesięć fregat klasy Lancer, trzy pancerniki Dreadnaught i dwa Carracki, nie było siłą, która miałaby powstrzymać zmasowany atak agresorów z Executor’s Lair, wspieranych przez prywatne floty lordów Senexa, Juvexa i D’Asty. Zwłaszcza, że według danych Imperialnego Wywiadu, potwierdzonych przez agentów Nowej Republiki i organizację Talona Karrde’a, Kir Kanos dysponował flotą, liczącą sobie ponad dwa razy więcej okrętów. I nawet dwa zespoły uderzeniowe oraz niewielki szwadron operacyjny, które przysłano mu na pomoc, mogły okazać się niewystarczające. Było też jeszcze coś. Stolica sektora Nilgaard nosiła nazwę: Świat Żniwiarza. Ktokolwiek ją wymyślił, musiał mieć przewrotne poczucie humoru. Być może to przypadek, ale jedyny gwiezdny superniszczyciel, jakim dane było Pellaeonowi dowodzić, ochrzczono jako „Żniwiarza”. A strata tego okrętu była jedną z jego najpoważniejszych klęsk. Admirał westchnął, odwracając się powoli od iluminatora. Poza dwoma szturmowcami, pilnującymi drzwi do sali audiencyjnej, w której się znajdował, czekało jeszcze dwóch, siedzących przy stole oficerów sztabowych, przeglądających aktualnie jakieś raporty, i trzech dowódców liniowych Nowej Republiki, konsultujących coś pomiędzy sobą. Wszyscy zastanawiali się, jaką taktykę obrać, by w miarę skutecznie i efektywnie przeciwstawić się najazdowi. Było jasne, że sektor Nilgaard jest kluczowy w tym momencie dla obu frakcji, gdyż tworzy wraz z zajętymi już przez Executor’s Lair Meridianem i Antemeridianem swego rodzaju trójkąt, z którego można ekspansywnie rozszerzać dominację na pasie między Środkowymi a Zewnętrznymi Odległymi Rubieżami. A, co za tym idzie, skutecznie uniemożliwią wszelkie interwencje wojsk po obu stronach tego pasa, na terytoriach należących do Nowej Republiki. Ale aby zapewnić sobie zaplecze dla takiej ekspansji, musieli zająć Nilgaard. Jeden z oficerów Nowej Republiki, który przybył na czele flotylli z uprawnieniami jej dowódcy, nie brał jednak udziału w naradach swoich podwładnych. Istota ta, mężczyzna rasy Glottalphib w kombinezonie Wędrownego Protektora z pagonami komandora, przechadzała się po pomieszczeniu z dość nieciekawym wyrazem twarzy, niepewnie wpatrując się w ziemię. Pellaeon widział go jak dotąd tylko raz, na zebraniu po zwycięskiej Bitwie o Exaphi, i z tego, co ustalił, Glottalphib ten walczył u boku Mirith Sinn podczas obrony generatora pola. Wtedy jednak nie był on oficerem Nowej Republiki… a może admirał się mylił? Mirith Sinn… Obecność Glottalphiba zaskoczyła Pellaeona, i to, trzeba przyznać, negatywnie. Miał nadzieję, że ramię w ramię z Mirith Sinn będzie mu łatwiej zmierzyć się z Kirem Kanosem; wszak oboje nie mieli najmniejszej ochoty na konfrontację z nim. Uczucie, jakim komandor Sinn darzyła Gwardzistę, było rzeczą powszechnie wiadomą, a Pellaeon… cóż, Pellaeon nie chciał po raz kolejny stawać do walki z synem Imperium. Zwłaszcza, że był on wiernym i oddanym zwolennikiem Nowego Ładu. Co innego walka ze zdrajcą. Ale Kir Kanos… A tutaj zamiast Mirith Sinn, która ponoć zginęła w zamachu na Bel Iblisa, przybył jakiś Glottalphib. I najwyraźniej „Chimera” była ostatnim miejscem, w którym by chciał być. Pellaeon nie znał się na fizjonomii Glottalphibów, ani nigdy nie miał okazji rozpracować mimiki żadnego z nich, ale to, co odczytywał z twarzy tego konkretnego osobnika, wskazywało, że albo jest zagubiony, albo zamyślony. Jeśli był zagubiony, to oznaczało, że jest po prostu nieodpowiednią osobą na nieodpowiednim miejscu, dlatego admirał wolał założyć, że raczej stara się w ciszy i skupieniu rozpracować Kanosa i wymyślić najskuteczniejszą taktykę przeciwko niemu. Niby dość karkołomne zadanie bez raportów Wywiadu czy danych Floty, ale z drugiej strony zdolni dowódcy z reguły stawiali przede wszystkim na swój intelekt i własny tok rozumowania. Wypadałoby więc sprawdzić, do czego doprowadziły Glottalphiba jego przemyślenia. - Wysnuł pan jakieś wnioski, komandorze Krestchmar?- spytał Pellaeon, podchodząc do Wędrownego Protektora. - Eee… z czego?- zdziwił się Llegh po chwili, jakby wyrywając się z jakiegoś otępienia. - Z ogólnej sytuacji, komandorze.- odparł Pellaeon, krzywiąc się w duchu; więc jednak Krestchmar był zagubiony w tym wszystkim. Kogo ta Nowa Republika mi przysłała? - No cóż…- zaczął Llegh, szukając słów. Ciągle jeszcze nie mógł przyzwyczaić się do nowej sytuacji.- Otwarta konfrontacja z pewnością zakończyłaby się masakrą. - To oczywiste.- mruknął Pellaeon z lekkim przekąsem.- Problem polega na tym, że nie mamy pojęcia ani gdzie jego siły uderzą, ani jak je rozproszyć. - Myślę… myślę, że gdyby pan o tym nie wiedział, nie wydałby pan rozkazu ufortyfikowania Świata Żniwiarza.- powiedział powoli Llegh, podchodząc do iluminatora.- To w końcu stolica sektora i stanowi klucz do administracyjnego zarządzania pozostałymi planetami. - Tak, ale nie jest to jedyna droga do zajęcia Nilgaard.- zauważył Pellaeon.- Kanos może pozajmować wszystkie pozostałe układy i tylko zablokować Świat Żniwiarza, żeby mieć kontrolę nad sektorem i działać dalej. - Ale to potrwa.- odparł Llegh.- A Kanos chyba musi myśleć w kategoriach natychmiastowych zwycięstw. - My też musimy.- odbił piłeczkę admirał.- A ja nie mam ochoty tracić ludzi i okrętów, by rozciągnąć osłonę na cały sektor i rozproszyć nadmiernie siłę ognia. Musimy odkryć klucz, którym posługuje się Kanos przy doborze celów ataków. - Musi myśleć w kategoriach natychmiastowych zwycięstw.- powtórzył Krestchmar w zamyśleniu.- Świat Żniwiarza leży na przecięciu dwóch głównych szlaków nadprzestrzennych, ale nie są to jedyne szlaki. - Nie wiem, czy korzystniej dla niego będzie zdobywać planety leżące wzdłuż szlaków, czy rozciągnąć siły na odleglejsze światy, ale za to posiadające słabsze fortyfikacje.- odparł oschle Pellaeon.- Na szlakach operują całkiem spore służby ochrony sektora. - Ale nie są to siły, które dałyby radę jego flocie.- zaoponował Llegh.- Jeżeli Kanos zechce zastosować sprawdzoną metodę i skupić wszystkie siły na jednym szlaku… - Wtedy popełni taktyczne samobójstwo.- przerwał mu admirał.- Nikt nie zajmuje szybko żadnego terytorium, jeśli nie rozciąga swoich sił! Najpierw uderza się w kluczowe, newralgiczne struktury na wrogim terytorium, żeby potem z nich przeprowadzić ofensywę na mniej znaczące rejony! - Nie… to nie jest w stylu Executor’s Lair.- powiedział niepewnie Llegh. - Przecież już mówiłem, że inne pomysły są absurdalne i nieskuteczne!- rzucił Pellaeon. - Nie, nie o tym mówię.- rzekł zamyślony Krestchmar. Przygnębienie i poczucie zagubienia nie pozwalało mu na szybkie i klarowne myślenie, ale starał się jakoś to przezwyciężyć. Na początek usiłował sobie przypomnieć wszystkie spotkania z agentami Executor’s Lair. Exaphi, bezbronna, rolnicza planeta, zaatakowana przez flotą tak ogromną, że aż trudno to sobie wyobrazić… Drogdon Kitro, niczego niespodziewający się Wędrowny Protektor, zastrzelony przez diabolicznego Maareka Stele’a… Kir Kanos, uderzający bez litości w pozbawioną obrony lukę w fortyfikacjach generatora… Bron’til, nie uważany przez nikogo za zdolny do jakiejkolwiek obrony, został całkowicie spacyfikowany… - Nie, panie admirale.- mówił dalej Llegh.- Myślałem o czym innym. Może mi pan wierzyć albo nie, ale oni będą atakować słabych! - Bardzo możliwe…- Pellaeon zdawał się jakby ochłonąć.- Tylko nie wiem, czy cokolwiek im z tego przyjdzie. - Nawet jeśli nie, nie możemy przeoczyć takiej ewentualności.- powiedział Glottalphib.- A jeśli tak, naszym obowiązkiem jest bronić ludzi, którym Kanos mógłby zagrozić. - To człowiek honoru.- zaoponował Pellaeon.- Nie sądzę, żeby odnajdywał jakiś cel w mordowaniu cywilów. - Kanos może nie.- Llegh przypomniał sobie informację o Belkadanie.- Ale niech pan nie zapomina, że jest teraz częścią Executor’s Lair. Słyszał pan o Adumarze, prawda? Executor’s Lair nie oszczędza nikogo! - Pełna gotowość! To nie są ćwiczenia! Nie mamy wiele czasu!- krzyczał Lando Calrissian przez komunikator, siedząc w fotelu admiralskim na pokładzie superniszczyciela „Lusankya”. Przed iluminatorem właśnie śmignęła eskadra A- Wingów, goniąc dwie formacje myśliwców typu E, a po bokach monstrualnego okrętu sunęły cztery pancerniki typu Dreadnaught, stanowiące jego osłonę. Gdzieś w oddali na pozycje do skoku ustawiała się jakaś kanonierka Skipray, wchodząca w skład osłony któregoś z mniejszych okrętów, a w tle majaczyło kilka krążowników MC-90 i jeden Majestic. Lando rzucił okiem na ekran taktyczny; dookoła „Lusankyi” zgromadziła się połowa republikańskich sił, jakie zgromadzono nad Commenorem. Pozostałe okręty zbierały się wokół „Guardiana”, drugiego superniszczyciela, który ostatnio przybył do punktu zbornego, i miał być dowodzony przez generała Wedge’a Antillesa. W jego towarzystwie dryfowały również dwa inne statki obcej konstrukcji, każdy miał ponad dziesięć kilometrów długości i potężne silniki, zarówno podświetlne, jak i nadświetlne. Trzecią grupą uderzeniową miały być sześćdziesiąt trzy Battle Dragony księcia Isoldera. Wszystkie te okręty zajmowały właśnie pozycje po zewnętrznej stronie planety, skąd miały skoczyć przez nadprzestrzeń w kierunku układu Corelli. Mobilizacja była zakończona. Jednak kiedy flota miała już wskakiwać w nadprzestrzeń, Lando otrzymał informację od admirała Bel Iblisa, według którego Commenor był następnym celem Pogromcy Słońc. A bez względu na ryzyko flota Nowej Republiki nie mogła opuścić świata w potrzebie. Dlatego generał Calrissian wydał natychmiastowy rozkaz pełnej gotowości bojowej i przygotowania się na przybycie Pogromcy Słońc. Flota miała powstrzymać mały, choć śmiercionośny stateczek tak długo, jak tylko się da. I chociaż Lando nie miał bladego pojęcia, w jaki sposób mają tego dokonać, a Wedge, jak tylko przybył, powiedział wprost, że to czyste szaleństwo, było oczywiste, że musieli to zrobić. Po prostu musieli. Poza tym admirał Bel Iblis zapewnił ich, że w walce z Pogromcą Słońc nie będą osamotnieni. Przyśle im coś, co będzie w stanie im pomóc. Tylko, że ta tajemnicza broń jak dotąd jeszcze nie przybyła, a żołnierze denerwowali się coraz bardziej, i to mimo dwóch gigantycznych statków-robotów, z Vuffi Raa na czele, które ostatnio przybyły. Pogromca Słońc był coraz bliżej. A oni mogli tylko czekać. - Mistrzu, ten cały pośpiech i mobilizacja… przypominają mi się dawne czasy.- zapiszczał ktoś za jego plecami. Lando odwrócił się i spojrzał łagodnie w czerwone oko małego Vuffi Raa. A raczej w dwoje czerwonych oczu, bo Vuffi Raa nie był sam; przybył wraz z robotem, który śmiało mógłby zostać uznany za jego brata bliźniaka. Właściwie byli tak identyczni, że gdyby nie fakt, iż drugi droid mało mówił i był bardziej zachowawczy, Lando nie wiedziałby, do kogo mówić. Towarzysz Vuffi Raa przedstawił się jako Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy. Z tego, co Lando zdołał się dowiedzieć, droid, który stał przed nim, był jedynie wysłannikiem większego bytu, którym w praktyce miał być dziesięciokilometrowy okręt towarzyszący „Guardianowi”. A właściwie nie tyle wysłannikiem, co swego rodzaju manifestacją, zdalnie sterowaną przez swego stwórcę. - A wiec Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy to tylko atrapa?- spytał się w pewnym momencie Calrissian. - Nie do końca.- odparł piskliwie Vuffi Raa.- Ten droid nie ma nazwy, jest zdalnie sterowany, żeby ułatwić wam, ludziom, kontakt z naszą rasą. Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy…- robot wskazał jedną ze swoich macek na iluminator.-…to to, co widzisz w przestrzeni. Lando przypomniał sobie, jakie wrażenie zrobił na nim dziesięciokilometrowy, mechaniczny stwór. Podobnie zresztą, jak wtedy, w Gwiazdogrocie ThonBoka, kiedy zobaczył kilka tysięcy takich cybernetycznych obcych. Myślał, że od tej pory widział już wystarczająco wiele, Gwiazdę Śmierci, Stację Centerpoint, „Oko Palpatine’a”… ale ogromne, podobne do okrętów, istoty ciągle robiły na nim wrażenie. - Czyli ty też nie jesteś już droidem?- upewnił się Lando. - Nie, mistrzu.- odparł Vuffi Raa.- Moje prawdziwe „ja” dryfuje w przestrzeni, obok mojego brata… nasi rodzice przebudowali mnie i powiększyli, bym był bardziej podobny do nich. Nawet to imię, którym się do mnie zwracasz, już nie jest aktualne. - Czyli jak mam się do ciebie zwracać? - Moje dawne imię znaczyło Tysiąc Sto Trzydziesty Ósmy, i przyjęło się w taki sposób nazywać dorosłych przedstawicieli mojej rasy.- rzekł robot z nutką dumy.- Ale jeśli ci wygodniej, możesz do mnie mówić po staremu, mistrzu.- zapiszczał.- Bardzo dobrze wspominam czasy, kiedy zwracano się do mnie: Vuffi Raa. - No więc dobrze, Vuffi Raa.- westchnął Calrissian.- A co się stało z twoimi rodzicami, Pierwszym i Drugim? I co was do mnie sprowadza? - Śmierć, mistrzu.- Lando odniósł nieodparte wrażenie, że robot zadrżał, wymawiając to słowo.- Śmierć i permanentny terror, taki sam, jaki czułem, służąc Imperium. Niepewność jutra… - Do rzeczy.- przerwał mu Calrissian. Nie miał czasu na piękne, rozbudowane wypowiedzi małego droida. - Executor’s Lair zabiło moją rodzinę.- rzekł Vuffi Raa płaczliwie, ponownie drżąc.- Znaleźli nas dzięki probotom, jakich używało Imperium… ich flota zaskoczyła nas, kiedy zbieraliśmy się na coroczny zlot mojej rasy… mieli działo, które niszczyło nas jednym strzałem! I okręt, większy nawet od nas! Zanim zdołaliśmy zareagować… zaczęli strzelać! Bez ostrzeżenia, bez jakiegokolwiek słowa… od razu po wyjściu z nadprzestrzeni… najpierw w naszych najstarszych… potem w młodszych… a eksplozje jednych pochłaniały kolejnych… tylko trzynastu naszych zdołało uciec z tej masakry… - A wasza broń? Promienie odbijające lasery?- upewnił się Lando.- Były nieskuteczne? - Może w większej liczbie bylibyśmy w stanie odeprzeć ten superlaser… ale nie mieliśmy czasu się zorganizować.- wtrącił robot numer 3457.- Zanim zdążyliśmy ochłonąć, z trzech tysięcy zostało niecałe pięćset. Część zniszczyły lasery Executor’s Lair, ale większość poległa po zderzeniach z odłamkami i resztkami naszych rodzin… to było straszne. - Tak, a winę za to ponosi Executor’s Lair!- syknął Vuffi Raa, a Lando odniósł wrażenie, że fotoreceptor droida pociemniał, przyćmiony gniewem.- Długo szukaliśmy sprawców. Dopiero, kiedy ujawnili się oni nad Roon, postanowiliśmy zadziałać. Wiedzieliśmy jednak, że sami nie damy rady i potrzebujemy sojuszników. Już wiesz, czemu cię szukaliśmy, mistrzu. - Nie nazywaj mnie mistrzem.- przypomniał Lando, czując się, jak za dawnych, dobrych czasów. On i Vuffi Raa… znów razem. Teraz jednak nie miał zbyt wiele czasu na sentymentalne wspomnienia. Czekali na Pogromcę Słońc, w napięciu, które udzielało się wszystkim obecnym w układzie Commenoru. Wedge wydał nawet rozkaz ewakuacji planety, chociaż zdawał sobie sprawę, że w razie katastrofy wielu jej mieszkańców zginie. Nie mógł jednak siedzieć bezczynnie. Musiał coś zrobić. Przy okazji odnosił nieodparte wrażenie, iż Vuffi Raa i jego brat również mieli nieciekawe miny. Owszem, zadeklarowali swoją pomoc w walce z Executor’s Lair, co nawiasem mówiąc bardzo korzystnie wpłynęło na morale żołnierzy, ale informacja o Pogromcy Słońc zbliżającym się do systemu zadziałała dokładnie w przeciwnym kierunku. Nastroje we Flocie, od pojawienia się cybernetycznych statków dające się określić jako przyzwoite, obecnie spadły na łeb, na szyję. A fakt, że wszystkie okręty Floty musiały zostać w układzie Commenora, chociażby po to, by bronić cywilów, także zrobił swoje. Morale były niskie, jak nigdy dotąd. Chociaż decyzja o pozostaniu była szalona z taktycznego punktu widzenia, Lando wiedział, że nie ma innego wyjścia. Rozmawiając z Bel Iblisem czuł, że admirał ma jakiś plan, coś, dzięki czemu Flota Nowej Republiki i planeta Commenor nie muszą obawiać się Pogromcy Słońc.Tym niemniej jednak mają oni pozostać w systemie i za wszelką cenę starać się przechwycić superbroń Executor’s Lair. A przynajmniej do czasu przybycia zapowiadanej przez Bel Iblisa odsieczy. Kolejna dyrektywa, o której mówił rozkaz Głównodowodzącego, mówiła, że zaraz po zneutralizowaniu zagrożenia ze strony Pogromcy Słońc wszystkie statki mają ruszyć bezpośrednio na Corellię. Łatwo powiedzieć. Skok tak dużej floty musi być skrupulatnie obliczony i przygotowany. Okręty mogłyby oczywiście wejść w nadprzestrzeń luźniejszą formacją, jednak potem musieliby dokonywać żmudnych i czasochłonnych korekt i obliczeń. A na to nie było czasu. Im dłużej Flota Nowej Republiki zwlekała z kontrofensywą, tym więcej Executor’s Lair zbierało żniwa strachu i terroru, jakim przykryło galaktykę. Poza tym pojawiało się ryzyko, że admirał Morck rozszerzy ekspansję na sąsiednie układy; z logistycznego punktu widzenia powinien tak zrobić, żeby zapewnić sobie zaplecze zaopatrzeniowe. Dlatego zanim będzie do tego przygotowany, trzeba uderzyć na Corellię i pozbawić go całej siłi militarnej, jaką zgromadził. Tym niemniej Flota Nowej Republiki, zebrana nad Commenorem, nie mogła pod żadnym pozorem opuścić układu. Lando niemal czuł narastające napięcie; coś wisiało w powietrzu, a on nie miał innego wyjścia, jak tylko czekać na Pogromcę Słońc. - Panie generale!- odezwał się oficer wachtowy, bezskutecznie starając się ukryć podenerwowanie.- Mamy odczyty z wektora sześćdziesiąt osiem na sto piętnaście! Pojawił się tam niewielki statek, odpowiadający charakterystyce Pogromcy Słońc! - Wszystkie jednostki, ognia z każdego działa, jakie mamy!- polecił Calrissian czując, jak na czoło wstępują mu krople potu. Nie wierzył, że uda im się zatrzymać Pogromcę, ale musiał spróbować.- I przygotujcie promienie ściągające! Musimy spowolnić to gówno, zanim będzie za późno! Wykonać! - Tak jest, sir. Lando westchnął, po czym wstał z fotela i zaczął nerwowo przechadzać się po mostku. Vuffi Raa i jego brat w pełnej napięcia ciszy śledzili każdy jego krok. Zaczęło się. Wedge Antilles biegł właśnie w stronę mostka, skręcając co jakiś czas i przeskakując nad małymi, ale pałętającymi się wszędzie droidami typu MSE-6. Zdawał sobie sprawę, że, chociaż gnał, ile sił w nogach, i nie zawracał sobie głowy odpowiadaniem na saluty podwładnych, trochę czasu upłynie, zanim dotrze na mostek ośmiokilometrowego superniszczyciela, na którym przebywał. Swoją drogą niewielu żołnierzy mu salutowało; właściwie wszyscy, których spotykał po drodze, biegli gdzieś tak samo, jak on. Cały okręt był w stanie nagłej mobilizacji. Wszystko przez ogłoszony nagle alarm, który mógł znaczyć tylko jedno. Pogromca Słońc przybył do układu Commenor. Wedge był od początku przeciwny decyzji admirała Bel Iblisa i generała Calrissiana o pozostaniu w układzie. Rozumiał co prawda, że taki jest wymóg polityczny i że Senat nie wybaczy Głównodowodzącemu, jeśli opuści planetę w potrzebie, ale jego zmysł taktyczny nie pozwalał mu zgadzać się z tym posunięciem. Admirał co prawda zapewniał, że przyśle coś, co pozwoli im uporać się z groźną superbronią Vadera, jednak tego cudownego środka nikt dotąd nie widział, a Pogromca już rozpoczął atak. Okręty grup uderzeniowych Calrissiana, Isoldera i jego, Antillesa, musiały więc go powstrzymać. Choćby wydawało się to najbardziej absurdalnym pomysłem w historii wojskowości. Z drugiej strony, Commenor był punktem wyjścia do precyzyjnego ataku na Corellię i ponowna koordynacja uderzenia z inego miejsca zajęłoby bardzo wiele cennego czasu. A na to z całą pewnością nie mogli sobie pozwolić, poza tym opuszczenie przez Flotę Commenoru byłoby samobójstwem politycznym Bel Iblisa. Nikt nie zostawiłby na nim suchej nitki. Tylko czy warto ryzykować Flotę, żeby wyprowadzić precyzyjny atak na system okupowany przez Executor’s Lair? Wedge nie potrafiłby podjąć decyzji. Przynajmniej nie teraz. Wiedział jednak, że względy polityczne, którymi kierował się Głównodowodzący, ograniczyły wybór do minimum. Było jeszcze coś. Antilles znał Bel Iblisa bardzo długo i czuł, że były senator za punkt honoru postawił sobie wyzwolenie Corelli. Może to był przejaw patriotyzmu, a może zmysłu politycznego, ale zwrócenie Corellianom wolności stało się priorytetem dla niego i dla całej Floty. On i generał Goolcz zrobili wszystko, co możliwe, aby atak na zajęty przez Vadera system przyspieszyć. Właściwie to Antilles doskonale to rozumiał. Sam czuł coś takiego, kiedy myślał o kontrofensywie w układzie Corelli; miał wrażenie, że puls mu przyspiesza, a serce rośnie. Zresztą Wedge zauważył to również u innych żołnierzy czy pilotów, pochodzących z Corelli. Nawet Myn Donos z Eskadry Łotrów wydawał się być bardziej zdeterminowany, niż zwykle. Antilles rozmawiał o tym z Tycho, którego szwadron przybył na „Guardiana” całkiem niedawno, po misji na Bilbringi, i obaj panowie zgodzili się, że zapał Donosa wynika z czegoś więcej, niż chęci dokopania sługusom Vadera. To było to, co czuł sam Wedge, co czuł Bel Iblis, co zapewne odczuwali również Han Solo i Corran Horn, którzy z całą pewnością wzięliby udział w wyzwoleniu Corelli, gdyby nie musieli zmagać się z innymi problemami. A dlaczego? Bo było coś w tej planecie, co nie pozwalało myśleć o niej obojętnie. W końcu Antilles wpadł zziajany do pomieszczenia taktycznego, które znajdowało się kilkanaście poziomów poniżej mostka i jakieś pół kilometra bliżej śródokręcia. Nie było to oczywiście to samo, co dowodzenie bezpośrednio z mostka, ale Wedge musiał wziąć sprawy w swoje ręce jak najszybciej i ruszyć flotę do akcji. Nie miał więc czasu na wspinanie się na mostek, skoro mógł dowodzić również z pomieszczenia taktycznego. A w tym momencie liczyła się każda chwila. - Wszystkie grupy uderzeniowe, tu generał Wedge Antilles! Meldować gotowość bojową!- rozkazał przez komlink, jak tylko go dopadł. W pomieszczeniu znajdowało się kilku oficerów sztabowych, nadzorujących uaktualnianie map taktycznych i odbieranie informacji z mostka. Przy konsolecie komunikacyjnej siedziało kilku łącznościowców różnych ras, rejestrujących raporty od wszystkich statków, które wchodziły w skład flotylli „Guardiana”. Jedynie dwie monstrualne konstrukcje obcych, z których jeden był rzekomo przyjacielem Lando, nie otrzymywały poleceń od Wedge’a, ale i one najwyraźniej dostosowywały się do działań jego okrętów. Gdzieś pod ścianą siedział jeden z pilotów, zapewne kwatermistrz skrzydeł myśliwskich superniszczyciela, który co jakiś czas wstukiwał polecenia w klawiaturę swojego terminala i mówił coś drżącym głosem przez komunikator. - Panie generale, wachtowy donosi, że Pogromca Słońc przesuwa się na pozycję do strzału w gwiazdę Commenoru!- zameldował jeden z taktyków.- Flotylla księcia Isoldera zajmuje pozycje na jego drodze, „Lusankya” i jej okręty podchodzą pod kątem stu dwudziestu stopni względem Hapan! - Wykonać założenia taktyczne!- rozkazał Antilles. Lando i Isolder stosowali się do naprędce ustalonej strategii, jaką wymyślili na tę okazję. Wszystkie okręty zmieniały teraz swoje położenie, dostosowując je do sytuacji w układzie, ale nie odchodziły za daleko od wektorów skoku. Miało to zapewnić Flocie możliwość ucieczki, gdyby Pogromca Słońc jednak wystrzelił.- Niech krążowniki Mon Calamari wysunął się na czoło i złapią Pogromcę promieniami ściągającymi! Może go spowolnią!- albo zatrzymają, dodał w duchu. - Sir, wszystkie myśliwce w hangarach.- rzucił kwatermistrz. Wedge dopiero teraz zdał sobie sprawę, że był bardzo młody, a akcent sugerował pochodzenie z Corelli.- Czy to aby rozsądne? Może gdybyśmy zaatakowali pełną siłą… - Na nic by się to nie zdało.- przerwał mu Antilles.- Pogromca Słońc jest niezniszczalny. A nasze maszyny przeszkadzałyby tylko operatorom promieni ściągających. - Jeden z obcych okrętów rozpoczął ostrzał!- rzucił któryś z oficerów sztabowych z lekkim niedowierzaniem.- Ale pruje! Ma więcej broni, niż… Wedge już go nie słuchał; uśmiechając się w duchu, uciekł myślami do monstrualnych konstrukcji, które przybyły, by razem z Nową Republiką, ramię w ramię, walczyć przeciwko Executor’s Lair. Ten, który właśnie rozpoczął kanonadę, musiał być pewnie numerem 3457. tylko on był bowiem uzbrojony w standardową broń laserową i turbolaserową, oraz wyrzutnie rakiet i torped. Drugi okręt, który Lando nazywał Vuffim Raa, dysponował tylko standardowym uzbrojeniem swojej rasy, mianowicie laserami wysyłającymi fotony o przeciwnej polaryzacji. Same w sobie nie robiły niczemu żadnej szkody, jednak mogły odbijać promienie tradycyjnych laserów, jeśli tylko spotkały je na swojej trajektorii. Były też równie silne, jak działa jonowe, jeśli chodzi o neutralizację tarcz statków. Podobno z ocalałych mechanicznych stworów tylko Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy został uzbrojony w rodzaj broni, jakim włada reszta galaktyki. Obcy uznali, że więcej nie trzeba; w gruncie rzeczy byli bardzo pokojową mechaniczną rasą. I to się przyczyniło do ich zguby. - Sir, Pogromca wymyka się z zasięgu naszych promieni ściągających! Zaraz będzie gotów do strzału!- zameldował łącznościowiec z przerażeniem, - Pełna moc!- warknął Wedge. Plan planem, ale nie mógł pozwolić superbroni tak po prostu wystrzelić. To co, że 3457 i dziesiątki innych okrętów przykrywały ogniem niewielkiego Pogromcę Słońc; był na to niewrażliwy i, co więcej, zdawał się być niepowstrzymany. Ilekroć wchodził w zasięg promienia ściągającego, natychmiast go unikał. Właściwie nic dziwnego; gdyby on, Wedge, był niezniszczalny i musiał przejmować się tylko nielicznymi promieniami ściągającymi, też pewnie dawałby radę ich unikać.- Nie bać się zejść z wektorów skoku! Powstrzymać Pogromcę Słońc za wszelką cenę!- wiedział, że nie było to do końca zgodne z planem, ale Lando i Isolder na pewno zrozumieją. Nie może zostawić mieszkańców Commenoru na pewną śmierć. - Czy to rozsądne, sir?- spytał młody kwatermistrz drżącym głosem.- Nasi mogą zginąć… Wedge podszedł do niego i spojrzał mu głęboko w oczy. Chłopak wyraźnie się bał. I to nie tylko Pogromcy Słońc i tego, że mogą zginąć inni żołnierze Floty, ale przede wszystkim był sparaliżowany strachem o siebie. Wedge wielokrotnie był świadkiem takich sytuacji, kiedy to niezaprawiony w bojach pilot po raz pierwszy staje do walki z realnym zagrożeniem. Wtedy połowa jego uwagi mimowolnie poświęcona jest wyszukiwaniu możliwości ucieczki, schronienia się. Trudno było się temu dziwić; to naturalny instynkt. Dlatego uczono żołnierzy, że mogą polegać na swoich odruchach, natomiast powinni tłumić emocje, kiedy są na polu bitwy. Ten tutaj jednak bał się nie tylko obecnego, realnego przeciwnika. Wedge mógł się założyć, że trząsł się ze strachu na myśl o kontrofensywie w układzie Corelli. Kompletny brak dyscypliny, pomyślał z dezaprobatą, jednak wtedy jeszcze raz spojrzał na kwatermistrza. Był młody, miał może dziewiętnaście lat, bitwę to widział z bliska pewnie tylko na holofilmach. Czy można było go winić za to, że boi się walczyć w bitwie, z której na pewno wielu żołnierzy nie wróci? - Zanosi się na wielki bój, synu.- powiedział w końcu Wedge.- Widzę, że nie jesteś mentalnie przygotowany. Jeśli naprawdę się boisz stanąć do walki, możesz odejść. Odlecieć. Nikt nie będzie cię za to winił. Młody kwatermistrz patrzył przez chwilę zaskoczony na generała, jakby szukając podstępu w jego słowach. Potem, kiedy nie dostrzegł żadnego ukrytego fortelu w łagodnej, pełnej troski twarzy Wedge,a opuścił wzrok, jakby zastanawiając się czy aby nie skorzystać z tej propozycji. Antilles cały czas przypatrywał mu się w milczeniu. - Nie, panie generalne.- kwatermistrz uniósł wzrok i zacisnął pięści. Ciągle się bał, ale zdawał się nie być już sparaliżowany tym strachem. Na jego twarz wstąpiła determinacja.- Corellia jest też moją ojczystą planetą. Będę walczyć. - Cieszę się.- Wedge poklepał go po ramieniu, po czym przyjął postawę zasadniczą.- A teraz wróć do obowiązków! Jesteśmy w samym centrum walki! - Tak jest, sir! - Panie generale!- zawołał jeden z oficerów sztabowych.- Pogromca Słońc za kilka sekund osiągnie dogodna pozycję do strzału! Niech to szlag, pomyślał Antilles z przerażeniem, licząc teraz tylko na cud. Było za późno, żeby wycofać jego okręty, a przynajmniej część z nich. Niech Moc ma nas w swojej opiece, pomyślał. - Ostrzelajcie go wszystkim, co macie!- rozkazał.- Musimy dać mieszkańcom Commenoru czas na ucieczkę!- przerwał na chwilę, po czym dodał cicho:- Dowodzenie wami to był prawdziwy zaszczyt. - Sir, Pogromca wystrzelił pocisk!- zameldował sztabowy. - Panie generale! Nowy obiekt na wektorze czterdzieści trzy na szesnaście!- zawołał nagle inny oficer. Wedge spojrzał na ekran taktyczny i na chwilę w jego sercu znów zagościła nadzieja. Po chwili jednak jej miejsce zajęło zdumienie, wymieszane z przerażeniem. Wiedział, że Bel Iblis i Goolcz wysłali mu na pomoc coś, co miało przeciwstawić się Pogromcy Słońc. Nie spodziewał się jednak, że sięgną po takie środki. Środki niemal ostateczne. To było bardziej zaskakujące i przerażające, niż Devastator, który pojawił się nagle nad Exaphi swego czasu. Wedge, między jedną przerażoną myślą a drugą, zastanowił się, czy budowa tej superbroni była inicjatywą Bel Iblisa lub Goolcza, czy wpadł na to świętej pamięci admirał Perm. Okręt miał kształt przypominający widzianą od tyłu stopę, z czego podstawa i dziób były mocno uzbrojone i opancerzone. Widać było wyraźnie około czterdzieści baterii ciężkich turbolaserów, a gdzieniegdzie były także poczwórne działka laserowe do walki z myśliwcami. Śródokręcie wypełniał w całości podobny do Gwiezdnego Galleonu kadłub, do którego przymontowano abstrakcyjnie wyglądające mechanizmy i dobudówki, z czego najbardziej imponująca była gruba antena na kształt działa, wystająca z przodu, i kilka dodatkowych wieżyczek, przypominających kadłub fregaty Nebulon-B, po bokach. Z tyłu pięć palców „stopy” stanowiły ogromne silniki, prawdopodobnie wyjęte z jakiegoś niszczyciela klasy Imperial. Całość miała niecałe dwa kilometry długości, a na burcie i przez transponder dało się wyczytać jej nazwę: SS „Requiem”. Wedge znał jednak tę konstrukcję pod innym kryptonimem. Widział ją co prawda tylko raz, i to jeszcze na hologramie, ale był w stanie przekonać się na własne oczy, co potrafi. Było to w przestworzach ponad planetą Mrlsst, a okręt ten był zaprojektowany przez genialnego naukowca, Roraxa Falkena. Był to Nóż Planetarny. Superbroń ta była w stanie zakrzywiać przestrzeń i tworzyć coś na kształt czarnej dziury; wytwarzać w próżni lukę, która, wchłaniając wszystko, co znajduje się w bezpośredniej bliskości, dosłownie wymazywała to z przestworzy. Prawdopodobnie odpowiednio silny i skalibrowany promień mógł wessać całą planetę, a na pewno dałby radę ją mocno uszkodzić. Egzemplarz użyty nad Mrlsst był niedopracowany i niedokładny, uderzenie Noża Planetarnego spowodowało jego samozniszczenie. Wedge wiedział jednak, że ta broń może być bardzo groźna dla każdego, kto będzie miał z nią do czynienia, dlatego osobiście przyrzekł Mrlssi, że Nowa Republika nigdy jej nie zbuduje i nie użyje. Jak widać, nie dotrzymał słowa. Nie było jednak teraz czasu na zawodzenia. Zagłada Commenoru była blisko. - „Requiem”, tu generał Antilles.- powiedział Wedge przez komlink, ustawiając go na ogólną częstotliwość. Ciągle był przerażony tym, co zobaczył, jednak nie miał zamiaru dać się sparaliżować.- Pogromca Słońc już wystrzelił! Jeżeli wasze możliwości nie są przereklamowane i jesteście w stanie go powstrzymać, zróbcie to teraz, albo cały układ czeka zagłada! - Oczywiście, generale.- usłyszał w odpowiedzi ponury głos. Głos, który wydawał mu się dziwnie znajomy.- Niech pan i generał Calrissian zrobią wszystko, by zatrzymać Pogromcę w systemie. „Requiem” zajmie się pociskiem. Wedge zaakceptował plan i natychmiast skontaktował się z Landem i Isolderem, przedstawiając im szybko stan rzeczy, a następnie wydał serię komend, która miała przygotować wszystkie jego okręty do schwytania Pogromcy Słońc. Nie było to proste, bo mała superbroń była szybka i zwrotna, a większość Floty Nowej Republiki była już daleko, na wektorach skoku w nadprzestrzeń. Jednakże wszystkie okręty, włącznie z mechanicznymi obcymi, natychmiast zawróciły i ruszyły w stronę niewielkiego, acz groźnego stateczku. Krąg wokół Pogromcy zacieśniał się i kwestią czasu było, zanim przestrzeń dookoła znajdzie się w zasięgu promieni ściągających. Tymczasem „Requiem” dokonało mikroskoku przez nadprzestrzeń i znalazło się w punkcie, z którego mogło atakować całą trajektorię lotu pocisku Pogromcy Słońc. Niezwykle wrażliwe sensory i dokładne komputery celownicze superbroni błyskawicznie namierzyły torpedę i wyznaczyły punkt, w którym należało zakrzywić przestrzeń, aby ją zniszczyć czy też wessać w niebyt. Wzięły jeszcze poprawkę na czas wygenerowania pola zakrzywiającego i, nie zwlekając ani chwili stworzyły je. Akurat w tej samej sekundzie, w której torpeda znajdowała się na wyznaczonej pozycji. Rezultatem było jej całkowite wchłonięcie i wyeliminowanie. - Do wszystkich jednostek!- zawołał dowódca „Requiem” zdeterminowanym głosem, chwytając za komunikator.- Pocisk unieszkodliwiony! Złapcie mi teraz tego Pogromcę Słońc, żebym mógł to samo powiedzieć o nim! - Już pana poznaję!- rozległo się w głośnikach zniekształcone przez eter wołanie Wedge’a Antillesa.- Generał Airen Cracken! Nie przypuszczałem, że to panu admirał Bel Iblis powierzy dowodzenie „Requiem”! - Te sukinsyny zabiły mi syna!- warknął Cracken ponuro.- I nie pozwolę, aby skrzywdzili tak samo jakiegokolwiek innego ojca. Może już jestem stary, ale nadal mogę im nieźle dosadzić! - Rozumiem, generale Cracken.- włączył się nagle Lando.- Bylibyśmy wdzięczni, gdyby pan teraz wessał tego Pogromcę Słońc. Nie oprze się chyba temu pańskiemu cudeńku, prawda? - Nie powinien, generale Calrissian.- rzucił Airen.- Proszę go tylko przytrzymać, a my już coś z nim zrobimy.- zwrócił się do siedzącego obok sternika.- Cała naprzód! Pokażmy im, że z Nową Republiką to nie przelewki! Pilot Pogromcy Słońc miał jednak inne plany. Widząc, co „Requiem” zrobiło z jego torpedą, stwierdziło, że jego życie, jak dotąd bezpieczne pod niemal niezniszczalnym, molekularnym pancerzem, jest mocno zagrożone. Co prawda kadłub już kilkakrotnie trzeszczał pod intensywnym ostrzałem przeciwnika i pilot miał wrażenie, że jak dotąd niepokonany Pogromca wkrótce się rozleci, jednak póki co wszystko się trzymało. Nóż Planetarny był jednak zupełnie innym rodzajem broni i było wielce prawdopodobne, że zakrzywienia przestrzeni Pogromca Słońc może nie przetrwać. Pilot Executor’s Lair zdecydował się zatem na ryzykowny manewr. Zdawał sobie sprawę, że zacieśniający się wokół krąg okrętów Floty Nowej Republiki może go pochwycić jednym z promieni ściągających, więc postanowił postawić wszystko na jedną kartę… i ruszył pełnym ciągiem w stronę „Requiem”, klucząc ostro. Rozważał jeszcze przez chwilę staranowanie kilku okrętów, ale w sytuacji, gdy było ich ponad dwieście, nie chciał ryzykować pochwycenia przez któregoś z nich. A „Requiem”, jak zdążył zauważyć, nie miało promieni ściągających. Klucząc zawile i robiąc uniki, Pogromca Słońc zbliżał się nieubłaganie w stronę Noża Planetarnego. Co jakiś czas można było wyczuć drżenia pokładu; to generator zakrzywiania przestrzeni co kilkanaście sekund uderzał w miejsce, gdzie przed paroma chwilami zarejestrował obecność małej, acz śmiercionośnej superbroni. Kilka razy trafiał niebezpiecznie blisko… pilot Executor’s Lair zdecydował, że jego misja w systemie Commenor zakończyła się fiaskiem. Musiał ratować własne życie i superbroń, którą mu powierzono. „Requiem” było coraz bliżej… Nagle Pogromca Słońc zrobił błyskawiczny unik przed kolejnym zakrzywieniem przestrzeni i pomknął pełnym ciągiem w stronę lewej krawędzi dzioba Noża Planetarnego. Wedge ze zgrozą obserwował, jak mały stateczek przebija się przez poszycie „Requiem”, dehermetyzując kadłub i trzęsąc całą konstrukcją. Okręty Nowej Republiki i obce statki, które ścigały Pogromcę, nagle straciły go z oczu i ze skanerów. Między nimi a niewielką superbronią znajdowało się ogromne, chociaż uszkodzone „Requiem”. - O rany…- westchnął kwatermistrz, rozszerzając źrenice z przerażenia. Przez ostatnie kilka minut stało się tak wiele… - Tu generał Antilles!- zawołał Wedge przez komlink, ignorując młodego Corellianina.- Generale Cracken, wszystko w porządku? Odbiór! - Tu generał Cracken.- rozległo się po chwili.- Pogromca zdehermetyzował kadłub i uszkodził trzy baterie turbolaserów! Siadło też pole cząsteczkowe. Chyba nie obejdzie się bez kilku napraw, na szczęście załoga już się tym zajmuje! - A Pogromca Słońc?- spytał Isolder przez eter. - Zniknął w nadprzestrzeni!- odparł oschle Cracken.- Nie namierzyliśmy go, ale jestem prawie pewien, że wiem, dokąd leci. - Ja też.- zgodził się Antilles.- Na Corellię. - A wiec gońcie go!- rzucił Cracken.- Im szybciej polecicie do układu Corelli, tym prędzej pozbędziemy się Vadera i jego Pogromcy Słońc! I tak przez to wszystko macie już opóźnienie! - A pan, generale?- spytał Calrissian. - Dołączę do was, jak tylko uporamy się z naprawami! Na razie poradzicie sobie beze mnie i, obiecajcie mi, że pokażecie tym draniom z Executor’s Lair, gdzie gundark ma stopy! - Tak jest, sir.- odparł machinalnie Wedge, po czym ziajał się wydawaniem rozkazów, mających ustawić jego flotyllę na wektorze skoku w stronę Corelli. To samo zrobili Lando i Isolder i po kilkudziesięciu minutach całą ogromna Flota Nowej Republiki, popierana przez kilka grup najemników, Legalnych Przewoźników i mechanicznych obcych, skoczyła w nadprzestrzeń, pozostawiając Commenor za sobą. Pilot Pogromcy Słońc mógł mówić tylko o niesamowitym szczęściu. Tylko dzięki niemu udało mu się wyminąć wszystkie dziury w przestrzeni, które mogły go wessać, a także zdołał wyjść cało z obławy, jaką na niego przyszykowano. To wszystko było prawie nierealne… on, pilotujący niezniszczalną i śmiercionośną superbronią, mającą sprzątnąć całą Flotę Nowej Republiki, musiał zmykać z podkulonym ogonem przed jakimś mechanicznym monstrum, które mogło zdmuchnąć jego Pogromcę tak łatwo, jakby był muchą! Nie do pomyślenia… Lord Vader nie będzie zadowolony, pomyślał pilot, pocąc się. Bardzo niezadowolony. Może uda mi się go udobruchać, przekonać, że przecież ocaliłem statek… Było jednak jeszcze coś, co pilota niepokoiło. Zarówno pod intensywnym ostrzałem całej Floty Nowej Republiki, jak i przy wstrząsach spowodowanych zakrzywianiem przestrzeni i podczas przebijania się przez kadłub „Requiem”, pilot miał wrażenie, że Pogromca Słońc zaraz się rozleci. A przecież był niezniszczalny… może tak powinno być? Co prawda nadal się trzymał i nie było wyraźnych znaków, że opancerzenie zaczyna słabnąć, ale może coś w tym całym molekularnym opancerzeniu mogło się zacząć sypać… to wszystko było bardzo dziwne. Ciekawe, co na to Lord Vader… ROZDZIAŁ 20 W galaktyce zapanował terror. Można było go wyczuć niemal wszędzie. Był tak wszechobecny, że aż przytłaczający, na ulicach, w informacjach HoloNetowych, wszędzie… szczególnie wyraziście odczuwali to Jedi, którzy byli w stanie wyczuwać aury innych istot lub grup. Dopiero oni naprawdę mogli poznać prawdziwą skalę kakofonii strachu i terroru. Obywatele Nowej Republiki, panicznie obawiający się Pogromcy Słońc. Senat, który sparaliżowało zniszczenie Chandrilli i ataki komandosów Noghri. Mieszkańcy układu Corelli i całego sektora, obawiający się ekspansji Executor’s Lair. Żołnierze Nowej Republiki i Hapan, odczuwający zwykły strach przed śmiercią w boju. Szturmowcy Imperium, fortyfikujacy światy w sektorze Nilgaard. Wszyscy oni byli mentalnie sterroryzowani, poddający się mimowolnie narastajacej w galaktyce aurze paniki. Pajęczyna Mocy aż zgęstniała od mroku, wywoływanego przez ich strach. Luke Skywalker, mistrz Jedi i założyciel odrodzonego Zakonu, wielokrotnie przyglądał się jej podczas medytacji, z niejaką obawą obserwując narastający wokół strach. Nawet rycerze Jedi nie dali rady oprzeć się wszechogarniającej aurze obaw i strachu. Bali się o swoich bliskich, o galaktyczny ład, wreszcie o samych siebie. Tylko ktoś zaprawiony w polowaniach na Jedi mógł przyczynić się do wywołania tak negatywnych, prowadzących na ciemną stronę, emocji, zwłaszcza wśród istot, które powinny stanowić oazy spokoju i bezpieczeństwa w targanej wojną galaktyce. I właśnie teraz, kiedy Mara Jade Skywalker korygowała dotychczasowy wektor skoku „Peacemakera” przez nadprzestrzeń, jej mąż porozumiewał się przez HoloNet z Radą Jedi, która mogłaby rzucić lepsze światło na sprawę tajemniczego zabójcy Jedi. Zabójcy, który zabił kilkoro Jedi oraz osoby spokrewnione z Jedi. - Nie mam pojęcia, kim on może być.- powiedział Troo Ghra.- Prawdę powiedziawszy nikt, kto go spotkał, nie przeżył. Jedyne, co powtarza się w sprawozdaniach osób, które w odpowiednim czasie znajdowały się w pobliżu, to obecność promu klasy Sentinel. - To dość niepewna poszlaka.- stwierdził Luke z niepokojem. Po galaktyce latały tysiące, jeśli nie setki tysięcy, takich promów.- Jak rozumiem, nikt nie zarejestrował jego transpondera? - Dane, które udało się ściągnąć kontrolom lotów na Berchest, Geratonie i Grovinie, były fałszywe.- odparł hologram Daye’a Azur-Jamina, spoglądając smutno na Skywalkera.- Ktokolwiek to jest, nie lubi zostawiać śladów. - Bez wątpienia jest to wojownik używający Mocy.- mruknął mistrz Dek-Meron Perabi, drapiąc się po brodzie.- Albo przeszedł długie i ciężkie szkolenie, albo dysponuje niesamowitym potencjałem.- zmrużył oczy, otwierając się na Moc.- Chyba, że to ktoś, kogo znamy… - Czyżby Vader albo Rov Firehead?- zdziwił się Troo.- Nikt inny nie przychodzi mi do głowy, a tylko oni władają wystarczającą potęgą… - Nie… to ktoś inny.- westchnął Luke, sondując pole Mocy. Szukał w nim śladów jakiejś mrocznej obecności, kogoś na tyle silnego, by bez większego trudu walczyć, a nawet zabijać, rycerzy Jedi. Kogoś, kto nie czuje strachu, tylko go rozsiewa… I nagle wykrył pewną niewyraźną, ale dość natarczywą obecność. Gdzieś, wokół czarnej plamy Lorda Vadera… była to aura bardzo gęsta i bardzo chłodna, ale jakby sztuczna, syntetyczna. Luke miał wrażenie, że dotyka jej przez gumowe rękawiczki. Było jednak coś jeszcze. Ta istota maskowała się w Mocy, za pierwszym, a nawet drugim sondowaniem trudno było ją wyczuć. Może to miało związek z tą sztucznością… ale Skywalker miał przeczucie, że nie tylko. Syntetyczna Moc, syntetyczna istota, syntetyczna aura… nic w niej nie było naturalne, wszystko, co mistrz Jedi ledwo wyczuwał, było sztuczne, fałszywe, bluźniercze. Reborn. - Leonidzie, powiedz mi,- zaczął Luke.- ilu Rebornów zabił Ewon na Exaphi? - Z tego, co wiem, to siedemnastu.- wybzyczał Verpine. - No właśnie.- mruknął Skywalker, z nutką satysfakcji, ale też obawy.- A Brakiss mówił o osiemnastu Rebornach Rova Fireheada. - Pan Lowbacca rozumie.- odparł MTD, tłumacząc ryki i szczeknięcia Wookiego.- Czyli przeciwnikiem jest Reborn. Pan Lowbacca zastanawia się, jak to możliwe, że bez problemu walczy z Jedi, skoro jest słabszy z definicji? - Myślę, że to coś więcej, niż Reborn.- powiedział Skywalker.- To istota zmutowana, groteskowa, nie mająca nic wspólnego z naszą Mocą. To jest ktoś, kto samym swoim istnieniem burzy równowagę w galaktyce. W dodatku kroczy mroczną ścieżką, narzuconą mu przez jego pana. - Tak.- kiwnął głową Leonid.- Ścieżką terroru. - Myślę, że schwytanie tego Reborna musi stać się dla Zakonu priorytetem.- oświadczył holograficzny wizerunek Grofta Vil’lyi.- Póki ta istota jest na wolności, zagraża nie tylko nam, ale i równowadze w Mocy. Jest karykaturą wszystkiego, w co wierzymy. - To nie ulega wątpliwości.- powiedział Dek-Meron. Mistrzu…- zawahał się na chwilę.- Potrzebujemy cię teraz. Zwłaszcza, kiedy mistrzowie Solusar i Ikrit są nieosiągalni. Ten Reborn jest bardzo niebezpieczny… - …ale jest tylko częścią problemu.- dokończył spokojnie Luke.- Executor’s Lair ciągle zagraża Nowej Republice, a terror w galaktyce wywoływany jest w znacznej mierze przez Pogromcę Słońc. Poza tym cały ten mrok ma jedno źródło i to nim muszę się zająć w pierwszej kolejności. - Vader.- zgodził się Troo.- Cieżko mi zaakceptować twój wybór, mistrzu, jednak zgadzam się z nim. Czy Rada ma wysłać ci jakichś Jedi do pomocy? - Nie trzeba. Niech wszyscy wolni Jedi szukają tego Reborna. Pozwólcie im prowadzić własne śledztwa, może na coś wpadną. I jeśli admirał Bel Iblis znów poprosi o wsparcie, nie wahajcie się ani minuty. - Tak też się stanie.- rzekł Ghra.- Wielu rycerzy jest zdeterminowanych, by jak najszybciej zakończyć ten konflikt. To smutne, ale takie reakcje wywołało dopiero zakłócenie Mocy po zniszczeniu Chandrilli. - Oceniasz ich zbyt surowo.- powiedział Luke.- Od początku byli zdeterminowani. Teraz, kiedy Pogromca Słońc działa, a zabójca Jedi grasuje, po prostu lepiej widać ich zapał. Zwłaszcza, kiedy kontrastuje z aurą strachu. - Może masz rację, mistrzu…- zaczął Daye.- Wyjaśnij mi jeszcze tylko jedno. Lecisz na planetę Naboo, jak rozumiem. Czy kierujesz się wyłącznie Mocą, czy też są jakieś logiczne przesłanki, dla których chcesz się pojawić właśnie tam? - Przede wszystkim żywa Moc.- odparł Luke.- Mam nadzieję odnaleźć tam jakiś punkt przełomu do zaistniałej sytuacji, a nie zrobię tego, jeśli nie będę na miejscu. Czuję, że splot wydarzeń i spotkań jeszcze się rozwąże, a Naboo ma być miejscem, w którym powstał węzeł. Mam przeczucie, że tam zdziałam więcej, niż gdziekolwiek indziej. - A więc jednak punkty przełomu.- mruknął Troo. Luke wiedział nie od dzisiaj, że Shar traktuje tę dawną technikę Jedi z dużą dozą sceptycyzmu. Pewnie dlatego, że niewielu potrafiło się nią posługiwać. - Tak.- powiedział spokojnie Skywalker, chcąc jednak zmienić temat.- Mam nadzieję, że Zakon należycie wykonuje swoje zadania? Wszak mistrz Ikrit jest daleko, a Solusar odbywa rekonwalescencję na Yavinie IV… - Zakon Jedi działa całkiem nieźle.- odparł Ghra.- Ostatnio nawet Kurt Xavis przybył do nas z prośbą, by znów włączyć go w nasze szeregi. Chciał pomóc nam w poszukiwaniach zabójcy Jedi. - Doskonale.- ucieszył się Luke.- Tylu Jedi ostatnio zginęło, że każdy nowy jest mile widziany. Jakie zadanie mu zleciliście? - Razem z Eelysą bada Geraton i wrak „Modly Crow”.- powaga Azur-Jamina kontrastowała z tonem Luke’a.- Niby Kyle już się mu przyjrzał, ale robi to poniekąd niezależnie od Zakonu i mógł coś przeoczyć. - Pilnujcie go.- poradził Luke.- Wiem, że dobrowolnie nie przejdzie na ciemną stronę, ale ktoś może go tam pociągnąć.- spojrzał w stronę sterowni, gdzie, jak wyczuł, Mara skończyła ustawiać koordynaty skoku na Naboo.- Muszę kończyć.- powiedział.- Niech Moc będzie z wami. - I z tobą, mistrzu.- odparł Groft.- Mam nadzieję, że na Naboo znajdziesz punkt przełomu, którego szukasz. Powodzenia. Konferencja została przerwana i z blatu stołu zniknęło siedem holograficznych wizerunków mistrzów Jedi, ale Luke siedział jeszcze przed konsoletą, zamyślony. Poczuł wibracje pokładu, które towarzyszyły skokowi w nadprzestrzeń, ale nie zwrócił na nie uwagi. Myślał o Vaderze. Vader. Ucieleśnienie zła, którego przez bez mała dwadzieścia lat rządów Imperatora bała się cała galaktyka. Siewca strachu i terroru, zbierający jego żniwo wszędzie, gdzie się pojawi. W swoim czasie najpotężniejszy użytkownik Mocy w galaktyce, a przynajmniej dysponujący niemal nieograniczonym potencjałem. Jeśli ów pozorant (Luke ciągle, nawet w myślach nie chciał utożsamiać go z dawnym Darthem Vaderem) jest chociaż w jednej dziesiątej tak potężny, jak oryginał, to może się okazać, iż Zakon Jedi nie stanął jeszcze przed tak groźnym przeciwnikiem. A że ów Vader nie miał kłopotów z panowaniem nad Mocą, Luke byłabsolutnie pewien. Jego aura była mroczna, mokra i bezdenna, więcej nawet, wchłaniała wszystko, co znajdowało się dookoła, rozsiewając tylko zło. Darth Vader karmił się negatywnymi emocjami, a to mogło oznaczać, że jest teraz potężniejszy, niż ktokolwiek inny. Tym niemniej trzeba było go pokonać. Znaleźć jego słaby punkt i uderzyć w niego. Musi zapłacić za swe zbrodnie, bez względu na to, kim naprawdę jest. Chociaż, zreflektował się zaraz Luke, może właśnie jego pochodzenie było słabym punktem Czarnego Lorda? Może to ono było punktem przełomu? Jedno było pewne. Vader był potężny i mógł zagrozić każdemu, kto się do niego zbliżył. Potrzebny był ktoś, kto stawi mu czoła. Ktoś równie potężny, i być może równie długo szkolony. Z pewną dezaprobatą, ale też i determinacją, Skywalker odczepił od pasa swój miecz i poszedł w stronę sal treningowych, w których ostatnio Jaden Korr i Werac Dominess szlifowali umiejętności szermierskie. Luke wiedział, że będzie miał tam wystarczająco dużo miejsca i spokoju, by doskonalić się w panowaniu nad Mocą. Jeśli miał stawić czoła Vaderowi, musiał poćwiczyć. Szczęk mechanizmów i serwomotorów uświadomił śniadolicemu mężczyźnie, że to, czego oczekiwał, właśnie się rozpoczęło. Brzęczenie i basowe pomruki dudniły, zwielokrotnione przez tubę rezonansową, jaką były kanały wentylacyjne statku. Krążowniki klasy Carrack miały jedną, wielką zaletę; w razie potrzeby można było odciąć poszczególne sekcje okrętu, aby ochronić się przed abordażem, zniszczeniami czy nagłą dekompresją. Pomagała w tym względnie trwała konstrukcja oraz podzielenie tych statków na poszczególne części, z których każda mogła korzystać z awaryjnego zasilania, sztucznej grawitacji czy atmosfery. Wszystko to sprawiało, że krążowniki klasy Carrack były bardzo bezpiecznymi okrętami. Fakt ten, korzystny z punktu widzenia załogi, był jednak tragiczny w skutkach dla potencjalnych uciekinierów. Śniadolicy mężczyzna wiedział, że jeśli kapitan Barron zdecyduje się zablokować poszczególne sekcje ciągnącego się kilometrami układu wentylacyjnego, nie będzie miał innego wyjścia, jak tylko wyjść przez najbliższy otwór i dalej wywalczyć sobie drogę do celu brutalniejszymi metodami. Sytuację nieco ułatwiał fakt, iż uciekinier znał dokładnie rozkład czujników ruchu i podczerwieni w systemach i wiedział doskonale, jak je unieszkodliwiać. Dzięki temu na mostku nie mogli się zorientować, gdzie dokładnie przebywa. Tym niemniej, gdyby rzeczywiście zdecydowali się odciąć wszystkie sekcje, jego sytuacja uległaby znacznemu pogorszeniu. Ciemnoskóry więzień wiedział jednak, że tego nie zrobią. Przede wszystkim dlatego, że nie mają pojęcia, gdzie dokładnie jest. Gdyby mieli odciąć poszczególne sekcje, a potem przeszukać lub zatruć jedną po drugiej, straciliby dużo czasu i zatrzymaliby cyrkulację powietrza na zbyt długi okres, aby statek mógł normalnie funkcjonować, nie wspominając o załodze. Dlatego zapewne postawili na poodgradzanie potencjalnych części okrętu, ze zbrojownią i prowizorycznym hangarem włącznie, zostawiając tylko kilka otwartych sekcji, do których mogliby go zapędzić. A to z kolei oznaczało, że postawili na zasadzkę. Śniadolicy uciekinier znał dokładnie budowę okrętu i wiedział, które miejsca najlepiej się do tego nadają. Hangar odpadał z oczywistych względów, z pewnością odcięli też główny kanał komunikacyjny i większość korytarzy, zapewne razem z zewnętrznymi pomieszczeniami okrętu. Nie mogły to być więc stanowiska ogniowe, maszynownia, mostek, reaktor ani silniki. Mężczyzna podejrzewał, że kanały wentylacyjne, prowadzące do tych miejsc, też są zamknięte. Ładownia i magazyny. Ciemnoskóry więzień pozwolił sobie na cień uśmiechu satysfakcji. Rzeczywiście, tylko tam było wystarczająco dużo miejsca, by urządzić zasadzkę, i wystarczająco mało wyjść, by można było z niej uciec. W dodatku nie były dobrze wentylowane, co oznaczało, że może jedno lub dwa z sześciu pomieszczeń zostało objętych cyrkulacją powietrza; to w oczywisty sposób ograniczało pole manewru. Najprawdopodobniej szturmowcy postarali się też, aby żadne skrzynie i kontenery nie przeszkadzały w ujęciu lub zabiciu zbiega. Ten tok myślenia potwierdzał fakt, iż dojścia wentylacyjne do magazynów były w tej samej sekcji, w której pomieszczenia załogi, poziom więzienny czy mesa. A że reszta została czasowo odcięta, mężczyzna był pewien; w końcu sam słyszał. Uśmiechnął się lekko po raz drugi, kiedy wyobraził sobie miny imperialnych oficerów, kiedy zorientują się, że ich przechytrzył. Na kolejnym rozwidleniu, w miejscu, z którego kanał prowadził już bezpośrednio do pomieszczeń ładowni, śniadolicy mężczyzna w sobie tylko znany sposób dezaktywował urządzenia śledzące i skierował się w inną odnogę, prowadzącą do pomieszczeń sypialnych. Jego oprawcom nie przyszłoby do głowy, że ktoś mógłby być tak głupi i próbować ucieczki przez poziomy załogi, z których nie było bezpośredniego połączenia z jakimkolwiek hangarem lub kapsułami ratunkowymi, z konieczności umieszczonymi w innej części okrętu. Przedarcie się do nich przez kilka poziomów pełnych szturmowców i grodzi było czystym szaleństwem, minimalizującym wszelkie szanse opuszczenia krążownika w jednym kawałku. Ciemnoskóry więzień nie miał jednak zamiaru go opuszczać. Po kilkudziesięciu minutach czołgania się kanałem wentylacyjnym uciekinier doszedł wreszcie do upatrzonego przez siebie wylotu, prowadzącego do korytarza naprzeciw sypialni. Żałował, że nie może dostać się bezpośrednio do kajut, ale wentylacja w nich była tłoczona mniejszymi kanałami, które nie dość, że były zawiłe, to jeszcze zbyt wąskie, żeby można było w nie rękę włożyć. Tym niemniej nie było to przeszkodą nie do pokonania; po co pchać się tyłem, skoro można wejść frontowymi drzwiami? Śniadolicy mężczyzna przysunął się nad kratki, zaglądając przez nią w korytarz. Gdy upewnił się, że jest on pusty, ostrożnie wyjął kratkę i położył obok siebie, po czym szybko i zwinnie wyskoczył na zewnątrz, oglądając się jednocześnie dookoła. Zdawał sobie sprawę, że korytarz jest z całą pewnością monitorowany i że ma mało czasu. Szybko doskoczył do najbliższych drzwi do jednej z kajut, po czym, posługując się kodami i cylindrami zabranymi oficerowi, otworzył je i zniknął w środku. Miał szczęście. Pokój który wybrał, był sypialnią czwórki szturmowców, z czterema kojami umieszczonymi równolegle pod ścianami. Na jednej z nich odpoczywał właśnie jej właściciel; najwyraźniej trzej pozostali brali udział w obławie, przygotowanej w magazynach. Ten też prawdopodobnie musiał być gotów do ruszenia do walki, gdyż miał na sobie prawie kompletną zbroję i karabin pod ręką. Nie zdążył jednak zareagować; śniadolicy uciekinier w mgnieniu oka znalazł się przed nim i szybkim ruchem wyprostowanej dłoni zmiażdżył mu tchawicę, po czym, kiedy przeciwnik zaczął się dusić, chwycił go pewnie za głowę i skręcił kark. Nie było czasu. Więzień szybko zdjął zbroję z martwego już oponenta i przeszukał szafki, zbierając każde ogniwo energetyczne, jakie mógł znaleźć. Przy okazji znalazł też drugi karabin BlasTech E-11, co wyposażało go już w dwie bronie tego rodzaju. Najważniejsza jednak była zbroja; dawno nie miał takiej na sobie i musial przyznać, że bez niej czuł się nagi. Ten egzemplarz, mimo, iż odmienny od pancerza, do którego mężczyzna przywykł, został przyjęty przez jego ciało z lekkim, przyjaznym mrowieniem, jak przy dobrym masażu, rozluźniającym i odprężającym. Dopiero teraz uciekinier był naprawdę sobą. Jeszcze tylko hełm, i uciekinier mógł wreszcie patrzeć na świat przez doskonale sobie znany, przyciemniany wizjer. Dopiero ukrywając twarz mężczyzna mógł powiedzieć, że czuje się sobą. Niemal instynktownie przesunął dłonią po lufie karabinu. Teraz mógl iść walczyć. - Panie kapitanie, uciekinier w kwaterach załogi!- rzucił jeden z oficerów, obserwujący ekrany kamer. Dowódca okrętu, jedyny, który na całym mostku zachowywał spokój, przyglądając się kolejnym informacjom, jakie przewijały się przez monitor jego osobistego terminala. Ponieważ nie zareagował na wołanie swojego podwładnego, zrobiłto któryś z jego zastępców, kręcących się tu i ówdzie. Sam Barron jednak siedział właściwie bez ruchu, jeśli nie liczyć powolnego, rytmicznego kiwania głową. Coraz bardziej zagłębiał się w dane dotyczące zbiegłego więźnia i, chociaż jego wyraz twarzy na to nie wskazywał, ogarniało go coraz większe zakłopotanie. ED-300. Jeniec, który powinien być trzymany w odosobnieniu albo stracony przy najbliższej okazji, teraz właśnie stawiał na nogi wszystkich niemal szturmowców, znajdujących się w układzie Jugotha. Paraliżował też pracę. Od jego ucieczki minęło trochę czasu, podczas którego zatrzymano wszelkie prace wydobywcze i zakazano żołnierzom opuszczania pokładu krążownika. Paradoksalnie górnik, którego wydajność była największa, teraz powodował paraliż całego przedsięwzięcia. I pomyśleć, że przymykał oczy na jego zachcianki, uznając je za nieszkodliwe! To poprosił o kozik do strugania drewna, to odmawiał większych racji żywnościowych… a cały czas pracował z maksymalną wydajnością. Wydawało się, że jego prośby były nieszkodliwe; jednak wtedy nikt nie wpadł na pomysł, żeby sprawdzić sygnaturę więźnia. Gdyby to zrobiono, najprawdopodobniej w ogóle nie dopuszczonoby go do prac wydobywczych w polu asteroid. Z drugiej strony kapitan sądził, że znał powody, dla których Lord Vader kazał utrzymywać tego jeńca przy życiu. Wydajność, z jaką pracował, i skuteczność, z jaką uciekł, sugerowały, że mógłby być znakomitym materiałem na klona. Zapewne Czarny Lord o tym pomyślał, trzymając go w zanadrzu jako materiał genetyczny, mogący podnieść kwalifikacje szturmowców Executor’s Lair bardzo wysoko. Mogliby się stać armią niemal nie do pokonania. Zapewne próbki materiału genetycznego więźnia już były badane przez klonerów Vadera. Ale teraz ten, do którego należały, wyrwał się spod kontroli i jest absolutnie nieprzeiwywalny. Barron pozwolił sobie na pełne rezygnacji westchnienie. Podświadomie zdawał sobie sprawę, że zawiódł. Że tym razem spotka go śmierć, egzekucja, być może z rąk straszliwego Czarnego Lorda. Po odkryciu operacji na Geratonie udało mu się wykpić wierną sobie flotą; przekonał admirała Morcka, że jeśli przywódcy Executor’s Lair pozwolą mu żyć, flotylla piracka „Nihilantha” złoży przysięgę na wierność Centrali, więcej, podejmie się samobójczej misji ochrony Galaktycznego Działa. Kupił swoje życie za życie własnych ludzi. Lord Vader i admirał Morck znaleźli jednak inny sposób, aby go poniżyć. Zajął miejsce zmarłego kapitana Pilzbucka i miał nadzorować operację wydobywczą nad pasem asteroid Jugotha. Do tego, jakże banalnego zadania, doszło jeszcze jedno, równie proste – pilnowanie jednego jeńca, przysłanego tu osobiście przez Mrocznego Lorda Sith. Takie to było proste, a jednak nawalił! Nie przewidział, że ten jeniec jest aż tak niebezpieczny. ED-300… - Panie kapitanie.- odezwał się do niego jeden z oficerów, stukając obcasami. Omwatiański dowódca niespiesznie podniósł wzrok i spojrzał na niego.- Wysłałem czterdziestu szturmowców do kwater załogi.- mówił oficer.- Wkrótce zapędzą uciekiniera w kozi róg i go przyszpilą. Nie wymknie się. - Poruczniku…- westchnął Barron.- nasi ludzie pewnie już nie żyją. Zielone ostrze przecinało powietrze z idealną gracją i wdziękiem, tańcząc w rękach swojego właściciela, Luke’a Skywalkera. Mistrz Jedi bez większego trudu wykonywał nim wszelkie pchnięcia, cięcia i obroty, łącząc je w zdumiewające kombinacje natarć niemal nie do powstrzymania. Miecz świetlny zdawał się ożywać w jego rękach, poruszając się czasem szybciej, niż oko ludzkie było w stanie zarejestrować, wskutek czego Luke sprawiał wrażenie, jakby był otoczony świetlistym, zielonym murem. Mara Jade Skywalker, będąca sparing-partnerem swojego męża w tej walce, była pod wrażeniem szybkości i równowagi mistrza Jedi, doskonale wymierzonych ciosów i bezbłędnego panowania nad ostrzem. Jego obrona była niemal nie do przebicia; zupełnie, jakby przewidywał jej zamiary na kilka sekund przed ciosem, odpowiednio się do nich ustosunkowując. Jednocześnie znakomicie się maskował, jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, a aura była jednolita i stała, wobec czego Mara nie mogła przejrzeć jego zamiarów przez Moc, nawet korzystając z niezwykle silnej więzi emocjonalnej, jaka ich łączyła. Ciosy natomiast były zabójcze i co kilka minut Luke znajdował lukę w obronie swojej żony i gdyby nie jego absolutna kontrola nad ostrzem, wielokrotnie byłoby już po niej. Szybkość reakcji, kunszt i umiejętności Skywalkera pozwalały mu na płynne, niemal niezauważalne przejścia od Trzeciej Formy walki na miecze do Drugiej, aby za chwilę wykorzystywać możliwości Formy Czwartej. Techniki te Luke opanował bardzo dobrze i chociaż nie był ich absolutnym mistrzem, to jednak niewielu członków Zakonu mogło się z nim mierzyć. Jednak Mara dorównywała mu na tym polu, a nawet była lepsza, jeśli chodzi o Drugi Styl; przewaga Luke’a leżała gdzie indziej. Otóż Luke poświęcił ostatnie dziesięć lat życia na zgłębianie najbardziej niebezpiecznych technik, w szczególności śmiertelnej i niezwykle skutecznej Teras-Kasi, poza tym był mistrzem Farus-Gamy i wiele czasu spędził, trenując Vapaad. Można było z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że na tym polu nie miał sobie równych. Jego największym atutem był natomiast fakt, że potrafił niezwykle płynnie przechodzić z jednego stylu do drugiego, nawet podczas jednego ataku. Jade Skywlaker wielokrotnie musiała stawiać czoła wściekłym atakom, charakterystycznym dla Vapaad, tylko po to, aby po chwili być pochwyconą w precyzyjną pułapkę ciosów Teras-Kasi. - Wystarczy.- powiedziała, zmachana. Od kilku godzin nie robiła nic poza sparingiem z mężem.- Muszę przyznać, że utrzymujesz formę. Cały czas. - Dzięki.- odparł Luke, wyłączając miecz.- Żałuję tylko, że od jakiegoś czasu nie czynię żadnych postępów. Im lepszy jestem, tym boleśniej odczuwam braki w szkoleniu u Bena i Yody.- westchnął.- Boję się, że nigdy nie osiągnę perfekcji. - Perfekcja ma to do siebie, że jest nieosiągalna.- zauważyła Mara.- A nie ulega wątpliwości, że jesteś najsilniejszym Jedi w Zakonie i nie masz sobie równych. Może po prostu osiągnąłeś szczyt swoich umiejętności? - Sugerujesz, że się starzeję?- spytał Luke, uśmiechając się niepewnie. - Siwiejesz wprost na moich oczach.- zauważyła sarkastycznie Jade Skywalker.- Ale wciąż jesteś najpotężniejszy z nas wszystkich.- zapewniła go. - Tylko czy jestem na tyle potężny, aby zmierzyć się z Fireheadem i Vaderem? - Póki co cię nie pokonali. - Tak, ale sam też nie dałem im rady.- Luke podszedł do niewieliej pryczy pod ścianą sali ćwiczeń.- Kyp i Firehead razem są bardzo potężni, a jeśli ten, kto podaje się za Vadera, jest wystarczająco silny, by ich krótko trzymać, to ta batalia może być najtrudniejsza ze wszystkich, jakie przyjdzie nam stoczyć. - Niewątpliwie jest bardzo potężny.- zauważyła Mara, siadając koło niego.- Ale ty masz coś, czego on nie posiada. Determinację, żeby zakończyć ten bezsensowny konflikt. Dlatego… -…musimy znaleźć słaby punkt tego Vadera.- dokończył Luke, doskonale odgadując intencje żony. Przez sześć lat małżeństwa nauczyli się czytać nawzajem swoje emocje na tyle wyraźnie, że czasem miał wrażenie, iż mają jeden umysł.- Kiedy dolecimy na Naboo? ROZDZIAŁ 21 Prom klasy Gamma mknął przez nadprzestrzeń, dokładnie w samo centrum opanowanego przez Executor’s Lair systemu Corelli. Chociaż zbudowany został w stoczniach Nowej Republiki, wszelkie ślady tego faktu zostały starannie usunięte, a transponder maszyny został zmodyfikowany w taki sposób, aby nadawać kod analogiczny do sygnatury promu, którym Melan’lya i Pekhratukh przylecieli na Coruscant. W praktyce był więc dobrze zamaskowaną jednostką dywersyjną, która w tłoku, jaki zapanował w przestworzach układu, miała wszelkie szanse przedostania się przez kordon Floty Executor’s Lair. Wywiad Nowej Republiki już się o to postarał. Normalnie w takiej sytuacji na pokładzie panowałoby pełne podniecenia napięcie; wszak pasażerowie promu lecieli na niemal samobójczą misję, od której mogły zależeć losy całej wojny. Niepokój i zdenerwowanie nie leżało jednak w ich naturze. Oddziały Noghri, prowadzone przez Khabarakha, jak zawsze zachowywały pełną zabójczego profesjonalizmu zimną krew, a wśród rycerzy Jedi spokój był podstawą, bez której nie mogli ukończyć szkolenia. Nie oznaczało to bynajmniej, że dywersanci pozbyli się wszelkich wątpliwości. Wiara we własne siły oraz mocna determinacja nie przesłoniły realnego, obiektywnego spojrzenia na sytuację. Faktem było bowiem, że zmierzali w paszczę rancora. Brakiss chyba najlepiej zdawał sobie z tego sprawę. Praktycznie zmuszony do wzięcia udziału w tej misji, starał się robić wszystko, aby jego wątpliwości nie wyszły na jaw. Tylko on z obecnych na statku Jedi znajdował się w towarzystwie Dartha Vadera na tyle długo, by być świadomym jego potęgi. By wiedzieć, że z bezpośredniego starcia z nim w pojedynkę żaden z dywersantów nie ujdzie cało. Były Ciemny Jedi przeszedł przez korytarz w stronę odseparowanej, przestronnej części promu, którą zaadaptowano na prowizoryczną salę ćwiczeń. Ograniczyło to co prawda miejsce dla oddziału szturmowego Noghrich, ale ostatecznie nie był on aż tak liczny, a Werac Dominess musiał się szkolić. W chwili, kiedy Brakiss wchodził do pomieszczenia, młody Zabrak wykonywał właśnie pchnięcie z półobrotu, zaraz za nim prowadząc kontrę drugim ostrzem podwójnego miecza świetlnego. Oba cięcia zostały sparowane przez Jaden Korr, która od razu wyprowadziła kontrę w postaci pchnięcia swojej klingi pod lekkim kątem w bark Dominessa. Ten jednak uchylił się i wyrzucił jedno z ostrzy, by podciąć Korr z prawej. Cała ta wymiana ciosów była co prawda jedynie sparingiem, ale Brakiss doskonale zdawał sobie sprawę, że tylko intensywnym szkoleniem, poprzez długie i żmudne godziny z mieczem świetlnym w dłoni, Werac mógł względnie skutecznie stawić czoło zagrożeniom, jakie czekały na niego w Centrali Executor’s Lair. Całkiem nieźle opanował już podstawy pierwszej i trzeciej formy i zaczynał uczyć się elementarnych zasad czwartej. Jaden sądziła, że, chociaż Jedi powinni poświęcać około dwóch lat na naukę każdego stylu, to Dominess opanuje bez problemu każdy z nich w przeciągu roku, i to trenując kilka jednocześnie. Bez wątpienia miał znakomite predyspozycje, i co więcej, zacięcie do dalszego szkolenia. Mimo to Brakiss i Wieiah przykazali mu, żeby – jeśli spotka Vadera, Fireheada albo Stele’a – natychmiast brał nogi za pas. Wieiah. Były Ciemny Jedi odwrócił wzrok od wciąż pojedynkujących się Zabraków i spojrzał na Zeltroniankę. Stała, oparta o ścianę, przypatrując się wymianie ciosów swoich przyjaciół z wyrazem ciekawości i zacięcia na wciąż młodej i pięknej twarzy. Jedną rękę założyła na piersiach, a drugą bawiła się bezwiednie niesfornym kosmykiem, opadającym jej na ramię; robiła tak zawsze, odkąd Brakiss pamiętał, próbując zająć się czymś, kiedy odpływała gdzieś myślami. W tym momencie jej uwagę przykuwał tylko sparing Jaden i Weraca, co jeszcze podkreśliła, w naturalny i wdzięczny sposób przygryzając dolną wargę. Jej ciemne oczy wędrowały za każdym ciosem Korr i ripostą jej towarzysza. Rany, pomyślał Brakiss, jak ja ją kocham. Gdy tak na nią patrzył, myśl, że mógłby ją stracić, była nie do zniesienia. Młoda Zeltronianka dostrzegła kątem oka swojego ukochanego i odwróciła się doń, posyłając mu jeden ze swoich radosnych, rozbrajających uśmiechów. Odwzajemnił go, lecz w oczach pozostał mu pewnien niepokój, gdy uświadomił sobie, że może ją stracić, jeśli ona lub on zginą w czekającej ich misji. Myśli tego typu sprawiały, że chciał zaraz chwycić Wieiah za rękę i uciec gdzieś, gdzie nie będzie Vadera, Executor’s Lair, Nowej Republiki ani... Nie, przerwał sobie w duchu, jestem Jedi, mam Moc. A z Mocą nierozerwalnie wiąże się odpowiedzialność. Odwzajemnił uśmiech i podszedł do Zeltronianki, bezwiednie wsuwając jej dłoń w swoją. - Masz obawy związane z naszą misją.- rzekła miękko Wieiah i było to raczej stwierdenie, niż pytanie. - Wiesz, że możemy nie wrócić.- przytaknął Brakiss, a jego głos zadrżał mimowolnie; naprawdę się bał.- To może być najniebezpieczniejsza misja, w jakiej kiedykolwiek braliśmy udział. - To nic.- rzekła Wieiah, a uśmiech ani na sekundę nie zniknął jej z twarzy.- Jesteś ze mną, a kiedy jesteśmy razem, nic nie ma prawa się nam stać. - Masz rację.- przyznał mężczyzna po chwili, a obawa w jego oczach zelżała; Zeltronianka podbudowała jego wiarę we własne siły, ale mimo wszystko nie mógł, racjonalnie patrząc, zignorować zagrożenia, jakie przedstawiali sobą Firehead i Stele. Jak również, a może przede wszystkim, Lord Vader. - Chodźmy.- powiedział po dłuższej przerwie.- Za dwie godziny wyskoczymy z nadprzestrzeni. Chciałbym być w tym momencie w kokpicie. - No to jeszcze masa czasu.- zdziwiła się kobieta.- Gdzie ci tak spieszno? - Przez ten czas możemy zrobić masę rzeczy, zapewniam cię, aniołku.- Brakiss uśmiechnął się chytrze, obejmując Wieiah w pasie.- Bardzo przyjemnych, zapewniam cię. Twarz Zeltronianki również pojaśniała, zrozumiała bowiem jego intencje jeszcze zanim wypowiedział te słowa. Rzuciła okiem na wciąż walczących Zabraków, po czym delikatnie pocałowała go w policzek i po cichu wyszli z pomieszczenia, kierując się gdzieś na tyły statku. Może to, do czego zmierzał Brakiss, było nie na miejscu przed tak ważnym i niebezpiecznym zadaniem, ale coś (może Moc, a może hormony, Wieiah nie była pewna) mówiło młodej Jedi, że odrobina szaleństwa na pewno nie zaszkodzi. A z całą pewnością pomoże jej ukochanemu na chwilę zapomnieć o ich desperackiej misji. A jeśli były to ich ostatnie godziny życia, Wieiah chciała spędzić je najlepiej, jak potrafiła. Stojący w kokpicie Dorsk 82 zaprzątał sobie głowę zupełnie innymi rzeczami. Stojąc za fotelem pilota obserwował pustkę nadprzestrzeni, sięgając Mocą w stronę układu Corelli. W przeciwieństwie do Wieiah, Khommita miał znacznie więcej wątpliwości i pytań. Jego zdaniem szalona wyprawa, na którą się zdecydowali, była za bardzo uzależniona od wielu zmiennych czynników, których analityczny umysł Dorska nie mógł przyjąć za pewnik. Było to zresztą główną przyczyną jego niepokoju. Sam pomysł wtargnięcia w sam środek fortyfikacji Executor’s Lair, aby uderzyć w serce organizacji, Dorsk przyjął ze spokojem i pełną świadomością tego, czym to grozi. Wątpliwości wzbudzał jednak sposób, w jaki mieli tego dokonać; polegając na niesprawdzonych nigdy kodach i hasłach, znajdujących się w posiadaniu śmiertelnie niebezpiecznego Noghri imieniem Pekhratukh. Ów skrytobójca siedział właśnie na fotelu obok Dorska, przykuty do niego durastalowymi okowami oraz zabezpieczony porażającą prądem siecią bezpieczeństwa. Sam fotel był połączony ze stanowiskiem monitorującym jego funkcje życiowe, w tym poziom adrenaliny, mogło więc zaalarmować wszystkich, jeśli próbowałby on jakichś sztuczek. Tym niemniej jednym, fałszywym poleceniem Noghri mógł narazić na niebezpieczeństwo wszystkich, znajdujących się na pokładzie, a to się raczej Khommicie nie podobało. Drugą, niezwykle istotną rzeczą, która sprawiała, że Dorsk 82 miało czym myśleć, była kwestia Jedi biorących udział w tym niebezpiecznym zadaniu. Obecność Wieiah i Jaden była zrozumiała; obie kobiety miały za sobą kilka lat doświadczeń i na pewno potrafiły poradzić sobie w każdej sytuacji. Brakiss został urzędowo zobligowany do wzięcia udziału w tej misji, co było zresztą zrozumiałe i logiczne; znał kompleks Centrali najlepiej z nich wszystkich. Ale co z Wurthem Skidderem albo Jovanem Drarkiem? Obaj byli zaledwie podrostkami, podobnie zresztą młody Ganner Rhysode. Eryl Besa, chociaż niewątpliwie wszystkim przyda się jej umiejętność orientacji w przestrzeni, także nie była zbytnio doświadczona. Nie mówiąc już o Weracu Dominessie, który, chociaż czynił spore postępy w walce na miecze, miał przykazane nie odchodzić nawet na krok od Wieiah i Brakissa. Z drugiej strony, może impulsywność i umiejętność współpracy młodych Jedi nadrobią ich braki w doświadczeniu? Na to z pewnością liczyła Rada na Noquivzorze. Dorsk zdecydował, że bez względu na wszystko, musi zaufać Mocy. - Jakieś wątpliwości?- wysyczał Pekhratukh, obracając głowę w stronę Khommity na tyle, na ile pozwalały mu durastalowe więzy. Musiał być niezły w rozpoznawaniu i identyfikowaniu śladów emocji, ponieważ udało mu się cokolwiek odczytać ze stoickiej twarzy Jedi. A może tylko zakładał, że wie, co się dzieje w głowie Dorska? Może grał na czas? - Nie znajdziecie niczego w Executor’s Lair - Noghri syknął złowrogo.- tylko śmierć. - Być może.- odparł beznamiętnie Dorsk.- Ale zrobimy wszystko, co w naszej Mocy, by powstrzymać Vadera. A jeśli Moc wymaga od nas ofiar, poniesiemy je z radością. Pekhratukh prychnął i wrócił do poprzedniej pozycji z mieszaniną podziwu i pogardy. Musiał przyznać, że szanuje honor Jedi i ich wiarę w słuszną sprawę. To zresztą przekonało go, że powinien im pomóc, bez względu na to, jak głupie i beznadziejne wydaje się ich zadanie. Tak, wprowadzi ich do Executor’s Lair, a jeżeli chcą ginąć, niech giną. Lider Death Commando Prime nie mógł wiedzieć, że jego słowa mimo wszystko wstrząsnęły Droskiem, a ostatnie zdanie odbiło się echem w jego głowie. Tylko śmierć... Eskadra Widm dokonała miniaturowego skoku przez nadprzestrzeń, zatrzymując się dokładnie na granicy studni grawitacyjnej Corelli. Dwanaście smukłych maszyn rozpoczęło płynne zejście w atmosferę planety, lecąc na minimalnym ciągu i starając się podejść do lądowania na południowej półkuli, a więc tam, gdzie było najmniejsze ryzyko wykrycia ich przez nieprzyjaźnie nastawione oczy i uszy. W ogóle cała akcja była ryzykowna, ale w sytuacji, w której cały system aż roił się od wrogich jednostek, nie było większego pola manewru dla wymyślnych sposobów działania Wywiadu. W tym momencie Eskadra Widm mogła tylko zachowywać maksymalną ostrożność i mieć nadzieję, że uda im się przedostać na okupowaną planetę bez wzbudzania czyjejkolwiek uwagi. Ogólnie rzecz biorąc plan przedostania się na Corellię był wystarczająco dopracowany, aby uznać, że Widma zachowały wszelkie środki bezpieczeństwa, chociaż i tak musieli nieco przyspieszyć infiltrację. W założeniach mieli oni zaczaić się pół roku świetlnego od układu Corelli, na pokładzie należącej do Wywiadu Nowej Republiki Korwety klasy Assasin, czekając na sygnał od drugiej grupy dywersyjnej, która miałaby maksymalnie odciągnąć uwagę wszystkich od tego, co mogłoby się dziać w środku układu. Kiedy taki sygnał nadszedł, Widma miały odczekać kilka dni, aby maksymalnie zsynchronizować uderzenia obu grup dywersyjnych. Następnie ich zadaniem było przedostanie się w samo centrum układu, przeciskając się przez szparę nadprzestrzenną między cieniem grawitacyjnym Corella i planety Drall, skąd można było wykonać kolejny mikroskok, już bezpośrednio w stronę Corelli. W praktyce jednak pojawiła się pewna niedogodność, przez którą trzeba było przystąpić do akcji odrobinę wcześniej. Otóż zarówno układ Corelli, jak i jego planety, cały czas były w ruchu, wobec czego droga, którą mogliby się dostać na tyły wroga, cały czas się kurczyła. Nie było więc wyboru; Eskadra Widm musiała zadziałać szybciej. Teraz, po wyjściu z nadprzestrzeni tuż nad atmosferą planety, X-Wingi Widm podchodziły pod najłagodniejszym możliwym kątem zejścia, korzystając z minimalnego ciągu, jaki umożliwiał im odpowiednie zejście. Na pewnym pułapie planowali wyłączyć silniki i opadać wyłącznie za pomocą siły grawitacji, by jakieś pięćdziesiąt metrów od powierzchni włączyć repulsory i kompensatory inercyjne. Ponadto ich myśliwce były pomalowane specjalną farbą, tłumiącą wydobywające się w przestrzeń impulsy elektromagnetyczne, natomiast kolor szary miał ułatwić im wizualne zlanie się z deszczowymi chmurami, jakie były powszechne na Corelli o tej porze roku. Cisza w eterze i wyłączenie dodatkowego oprzyrządowania oraz części awioniki miałą jeszcze lepiej zamaskować ich obecność. Jednak Buźka miał złe przeczucia. Coś było tutaj nie w porządku. Za łatwo im szło. Przekroczyli już jednak granicę studni grawitacyjnej. Nie było odwrotu. Z drugiej jednak strony nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek zwrócił na nich uwagę i komandor Loran powoli zaczął wierzyć, że ten numer przejdzie. Stracił wszelkie złudzenia, kiedy jego kabinę wypełniło wycie systemów ostrzegawczych. Ktoś go namierzał. - Rozproszyć się!- rzucił przez komunikator, przełamując ciszę w eterze. Nie była już zresztą potrzebna; nagle cały sonar wypełnił się czerwonymi punkcikami, zarówno startujących z powierzchni planety, jak i wyłaniających się za nimi, wyskakując z nadprzestrzeni. Buźka położył swojego X-Winga w ciasny skręt, jednocześnie blokując płaty w pozycji bojowej i uruchamiając tarcze. Wkrótce wykonał ciasny piruet, by wywieść w pole zablokowaną na nim rakietę. Kątem oka spojrzał na wskaźniki sensorów. Pozostałe Widma również złamały szyk i każdy starał się, jak mógł, by utrzymać się w powietrzu. Ich przeciwnikami były jednak osławione myśliwce typu TIE Defender. Co najmniej setka takich myśliwców. Zasadzka. - Dostałem! Dostałem!- rozległ się przez komlink spanikowany głos jednego z Widm, Triniona Draro, a po chwili Buźka dostrzegł, że jego myśliwiec zniknął w spektakularnym wybuchu. Kilkanaście sekund później to samo spotkało X-Wing Volvekhana, gdy wystrzelona przez jednego z TIE Defenderów rakieta trafiła go prosto w owiewkę. Buźka przełknął wielką gulę, która pojawiła mu się w gardle, i zmusił się, aby zablokować celownik na jednym z myśliwców wroga i splunąć w niego serią z poczwórnych działek laserowych. Przeciwnik leciał w ciasnym szyku i nie miał zbytniej możliwości manewru, ale i tak energia strzału Lorana została wchłonięta przez jego osłony. Żeby go zniszczyć, musiał się bardziej postarać, bardziej skupić. A na to nie było czasu. - Trafili mnie!- syknęła Dia Passik głosem chłodnym, lecz napiętym.- Jeszcze raz i po mnie!- nie musiała dodawać, że przy około setce TIE Defenderów nie było o to trudno. - Odwrót!- zarządził Buźka, kładąc swojego X-Winga w ciasny skręt i kierując się na obrzeża atmosfery Corelli, gdzie studnia grawitacyjna nie mogła ich już powstrzymać. Planował zawrócić podobną drogą, jaką wlecieli do systemu, mając przy okazji nadzieję, że przeciwnicy nie powtórzą za nim tego manewru. Zadanie zadaniem, ale nie mógł ryzykować życia eskadry. Ucieczka była jedynym rozsądnym wyjściem. Między Widmami a wolnością było jednak jeszcze kilkadziesiąt myśliwców Executor’s Lair, a oni musieli się przedrzeć. Laserowe błyskawice latały dookoła, a szaleńcze uniki Eskadry Widm polegały wyłącznie na szczęściu i nie miały wiele wspólnego z jakąś konkretniejszą taktyką obronną czy przemyślanymi manewrami. Po prostu szaleńcza ucieczka, którą każdy chciał przeżyć, ale nikt nie miał na to większej nadziei. Po chwili myśliwiec kolejnego Widma, Vulptereena Gorta Tribrona, wybuchł pod krzyżowym ogniem dwóch wrogich TIE Defenderów. - Przedzierajcie się, ludzie!- rozległ się w eterze napięty lekko spanikowany głos Kella Tainera.- Od tego zależy wasze życie! Buźka zauważył, jak Tainer wykonuje gwałtowny zwrot, po czym śmiga świecą w stronę słońca systemu. Zaraz za nim popędziła Tyria Sarkin i Patyk, ściągając jednak ogień nieprzyjaciela. Loran zrobił beczkę, odbijając w lewo i podciągając stery maksymalnie do góry, by uniknąć kłębiących się wszędzie dookoła, zielonych laserów. Ułamek sekundy później gwałtownie zmniejszył ciąg, unikając o milimetry błyskawicy, która przemknęła tuż przed nim. Tym razem było naprawdę blisko. - Skakać bez rozkazu!- rzucił w eter, robiąc kolejny szalony zwrot. Dookoła było naprawdę gorąco i Buźka musiał przyznać, że nigdy nie znalazł się w tak beznadziejnej sytuacji. Kolejny X-Wing, należący do Shalli Neprin, eksplodował. Gdzieś dalej para Prosiak i Gorgon, Gamorreanin i Ansionianin, walczyli ramię w ramię, starając się nawzajem siebie ubezpieczać i wyrwać dziurę w szyku wroga. Udało im się nawet wspólnie strącić cztery TIE Defendery, jednak chmara nieprzyjaciół już zaciskała dookoła nich pętlę. Buźka zdał sobie z tego sprawę, kiedy spostrzegł, że wzajemnie ubezpieczające się Widma ściągają więcej przeciwników, niż on sam. - Widmo Siedem, Widmo Osiem, wynoście się stamtąd!- rzucił, wywijając kolejny skręt.- Zaraz będzie po was! Nie dacie rady! - Dokonałem analizy obecnego położenia, w jakim się z Gorgonem znaleźliśmy.- odparł Prosiak swoim niewzruszonym, syntetycznym głosem.- I nie ma żadnych szans, żebyśmy uszli z tego cało. Możemy tylko ściągnąć na siebie maksymalną ilość przeciwników, by ułatwić ucieczkę reszcie. - Widmo Osiem, odmawiam!- rzucił Buźka.- Macie podjąć próbę ucieczki! To rozkaz! - Miło było cię poznać, Buźka.- odparł Prosiak, otwarcie ignorując rangę i numer operacyjny przełożonego.- Taki przyjaciel to skarb. Ratuj się, i niech Moc będzie z tobą. - Prosiak, nie!- rzucił Buźka, lecz nagle dostrzegł, że jeden z pary X-Wingów eksplodował w kuli ognia. To Gorgon, Widmo Siedem, dołączył do listy zmarłych członków eskadry. - Ja go uratuję, Dowódco Widm!- rozległ się nowy głos.- Elassar Wspaniały przybywa na ratunek! - Widmo Jedenaście, czyś ty zwariował!?- rozległ się głos Tyrii. Buźka dostrzegł, że jeden z X-Wingów, który zbliżał się do granicy studni grawitacyjnej, zawraca i kieruje się prosto w stronę chmary TIE Defenderów otaczających Prosiaka. - To oni oszaleli!- rzucił Targon.- Nie mają szans z Wielkim Elassarem! Drżyjcie, głupcy, albowiem mój gniew jest straszny!- wrzasnął, rozpoczynając ostrą kanonadę, która od razu uszkodziła jeden i zniszczyła drugi myśliwiec wroga. Zaraz potem jeszcze inny przeciwnik musiał zrobić unik, gdyż prawie został staranowany przez szalonego Devaronianina. To była szansa Prosiaka; dostrzegł lukę, przez którą mógł się przecisnąć, i chociaż już zaakceptował fakt, że zginie, jego instynkt samozachowawczy kazał mu skorzystać z nadarzającej się okazji. X-Wing saBinringa wystrzelił w stronę maszyny Targona, w ostatniej chwili przelatując pod jej brzuchem. Elassar nie tracił czasu, położył swoją maszynę w ciasny skręt i, posyłając dwie torpedy na oślep w chmarę TIE Defenderów, pomknął za Gamorreaninem. Prosiak był już za Buźką i za kilka sekund miał dokonać mikroskoku przez nadprzestrzeń w stronę Corella, skąd polecą na oczekującą Korwetę. Na ogon Targona siadł jednak jeden uparty pilot i Devish musiał wykonywać ciasne skręty, zwroty i uniki, by uniknąć laserowego i jonowego ognia, jakim go zalewano. Pilot był dobry, nie pozwolił Targonowi ani na moment zniknąć z celownika, chociaż Widmo Jedenaście wiło się, robiło skręty, uniki i inne manewry, które miały zgubić upartego przeciwnika. Wróg był jednak zbyt doświadczony. Zresztą nie mogło być inaczej. Tego TIE Defendera pilotował sam Maarek Stele. - Nie mogę go zgubić!- wrzasnął Targon w komlink, a jego bohaterstwo i buta zniknęły bez śladu. - Wytrzymaj jeszcze.- rzucił Buźka, którego myśliwiec był już na skraju studni. Położył go jednak w ciasny skręt i pomknął na pomoc podwładnemu. - Pospiesz...- zaczął Elassar, ale w tym momencie rakieta, wystrzelona przez myśliwiec Stele’a, rozerwała jego myśliwiec na strzępy. Buźka miał ochotę krzyczeć. Widział, jak przeciwnik przelatuje przez chmurę szczątków, która jeszcze dwie sekundy wcześniej była X-Wingiem Elassara Targona, i poczuł naglącą potrzebę starcia się z tym pilotem, pomszczenia przyjaciela. Spojrzał jednak na radar i doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. Za TIE Defenderem Stele’a leciały właśnie co najmniej trzy eskadry podobnych maszyn, a to za wiele, by mógł mieć nadzieję na jakąkolwiek ucieczkę. Warknął więc tylko i zawrócił, by po chwili skoczyć w nadprzestrzeń, tuż za pozostałymi ocalałymi z pogromu Eskadry Widm. - Komandorze Stele, wróg uciekł.- zameldował beznamietnie przez komlink jeden z pilotów. Bitwa była bez wątpienia wygrana, chociaż nie udało się całkowicie rozbić Eskadry Widm. Stele jednak uśmiechnął się z satysfakcją pod hełmem, wiedząc, że to jeszcze nie koniec. Pułapka, jaką zastawił na agentów Wywiadu Nowej Republiki, zaczęła się zamykać, i chociaż bez wątpienia niektórzy przeżyją, to długo się nie pozbierają. A fakt, iż w jego łapy wpadła osławiona Eskadra Widm, dodawał tylko uroku całej sytuacji. Tak, wszystko szło zgodnie z planem Maareka, a profity będą z całą pewnością równoważyć wysiłek, jaki włożył w uknucie tego wszystkiego. Musiał przyznać, że gdyby nie Moc, nie przewidziałby możliwości pojawienia się sił dywersyjnych po drugiej stronie systemu. Co prawda na dłuższą metę nie byłyby groźne, jeśli podstawowe założenia jego planu byłyby zrealizowane, ale zwycięstwo to zwycięstwo. Pora zamknąć pułapkę. - Siepacz Osiem, jak sobie radzi nasz drugi oddział?- rzucił przez komlink do pilota, który odpowiadał za komunikację w jednej z eskadr TIE Defenderów. - Ruszyli zgodnie z wektorem wyjścia Eskadry Widm w okolicy Corella i dotarli do oczekującej na nich Korwety klasy Assasin, trzydzieści pięć koma dziewięć stopnia od Corella w odległości pół roku świetlnego.- zameldował pilot.- Dowódca Krzyży melduje, że nie mieli żadnych problemów z jej zniszczeniem. Perfidny uśmiech Stele’a jeszcze się poszerzył. Cztery eskadry TIE Defenderów na jedną korwetę. Wynik był aż nadto oczywisty. - Niech wracają.- zdecydował Stele. - Jest pan pewien tego rozkazu?- zdziwił się Siepacz Osiem. - Jestem.- rzucił Maarek, zawracając swój myśliwiec w stronę planety.- A koordynaty tamtego miejsca wyślijcie kanałem nadprzestrzennym, kod 235-6435.- uśmiechnął się jeszcze szerzej.- Szykuję dla Widm coś specjalnego... Prom klasy Gamma, z grupą uderzeniową Noghrich oraz Jedi na pokładzie, osiadł spokojnie na platformie lądowiskowej w hangarze Centrali Executor’s Lair. Po wszystkich nerwowych instrukcjach Pekhratukha i manewrach, by nie zrobić czegoś źle i nie zostać wykrytym, wreszcie udało się wlecieć do środka stacji i wylądować bez większych kłopotów. Było to tym trudniejsze, że Centrala cały czas była niewidzialna. W ogóle to cały system lądowania i startowania statków był mocno zagmatwany i gdyby nie lider Death Commando Prime, ani Brakiss, ani nikt inny, nie doszliby do tego, jak on funkcjonuje. Otóż Centrala poruszała się po niezmiennej względem Corelli orbicie, której trasa, wraz z prędkością dryfu, zapisana była w niewielkim satelicie, jakich sporo krążyło dookoła tej planety. Poprzez podanie kilkuwarstwowego kodu na odpowiednio zakodowanej częstotliwości można było skontaktować się z tym satelitą, który wysyłał przewidywane koordynaty pewnego punktu w przestrzeni, w którym kilkanaście minut później miała pojawić się stacja. A raczej nie tyle stacja, ile końcówka promienia ściągającego z hangaru, który wycelowany był w otwartą przestrzeń, i jak tylko coś złapał, ściągał na pokład Centrali. Sprytne i zarazem koszmarne, jeśli ktoś chciałby się na stację wedrzeć lub ją zaatakować. Sukces takiego zadania graniczył wręcz z cudem. Jednak to była łatwa część zadania Jedi. Najgorsze dopiero przed nimi. - Dobra, plan jest taki.- zaczął Dorsk 82, kiedy prom klasy Gamma osiadł na platformie.- Noghri pójdą na pokład więzienny i postarają się ustalić, co z prezydentem Fey’lyą. Brakissie, ty znasz stację najlepiej. Przygotujesz nam drogę ucieczki. Dobrze by było, gdybyś zdezaktywował generator niewidzialności. - Chyba najskuteczniej zrobię to z maszynowni.- zdecydował były Ciemny Jedi. – Jest blisko reaktora, więc przy okazji może uda się przy okazji odciąć zasilanie od newralgicznych punktów Centrali i zmylić ewentualną pogoń. -Tylko nie odetnij centrum dowodzenia.- ostrzegł Dorsk. – Będziemy potrzebować energii, by odpalić mechanizm autodestrukcji. Wieiah i Werac pójdą z tobą. Reszta - zwrócił się do pozostałych Jedi.- będzie musiała przedrzeć się przez połowę stacji, pełną szturmowców, żołnierzy, Noghri i być może Ciemnych Jedi. - Czyli nic nadzwyczajnego.- uśmiechnęła się Jaden. - Być może, ale nie wolno lekceważyć niebezpieczeństwa.- odparł Brakiss poważnym tonem.- Stajemy przeciwko Darthowi Vaderowi. - Racja, dlatego zalecałabym pośpiech.- dodała Wieiah.- Ruszajmy. Przemykając się kanałami wentylacyjnymi, cieniami i bocznymi korytarzami, a czasem korzystając z Mocy, by ukryć swoją obecność przed innymi, Wieiah, Brakiss i Werac bez większych przeszkód dotarli na odpowiedni poziom Centrali, tylko dwa razy odwołując się do przemocy: kiedy to pokaźna grupa szturmowców zaskoczyła ich, wychodząc z jednej z odnóg korytarza, którym szli, oraz już na odpowiednim poziomie, oczyszczając pomieszczenie techników z ochrony. Trzeba było przyznać, że w trójkę radzili sobie całkiem nieźle. - Wystarczy odciąć te kilka sekcji i powstanie niezłe zamieszanie.- oceniła Wieiah, przyglądając się złączom energii, które rozporządzały przekazywaniem mocy z głównego reaktora do poszczególnych fragmentów stacji. Brakiss pomagał jej poradzić sobie z rozpoznawaniem i przesuwaniem różnych kabli, złączek, przycisków i drutów, chociaż właściwie była to pomoc kosmetyczna; po czasie, jaki Wieiah spędziła wraz z nim i Danni na pokładzie „Another Hope”, żaden mechanizm jej nie przerażał. Werac natomiast stał pod drzwiami i pilnował, czy nikt nie idzie. - Tę sekcję też, to więzienie.- dodał były Ciemny Jedi.- Ułatwimy robotę Noghrim. - Doskonale.- uśmiechnęła się Zeltronianka. Na razie wszystko szło nienajgorzej.- A co z tym kablem? - On zawiaduje sekcją wind.- wyjaśnił Brakiss.- Musimy go zostawić, jeśli Jaden i reszta mają zjechać do awaryjnej kapsuły ratunkowej, muszą mieć aktywne turbowindy. - Dobrze więc.- powiedziała Wieiah.- Sekcję kamer też zostawię. Będziemy mogli się podłączyć i obserwować, co się dzieje na stacji.- rzekła i wyciągnęła przenośny komunikator z ekranem, który następnie zaczęła pracowicie podpinać do obwodów ochrony. - Weź na podgląd centrum dowodzenia.- powiedział były Ciemny Jedi, uśmiechając się do niej.- Ja wytnę zasilanie z odpowiednich sekcji. Światła w korytarzu zamigotały i zgasły. Khabarakh, prowadzący oddział swoich komandosów przez najmniej uczęszczane miejsca na stacji, od bocznych korytarzy, poprzez mostki dla ekipy technicznej i szyby wentylacyjne, na niewielkich otworach dla droidów astromechanicznych lub MSE-6 skończywszy, nie przeraził się zbytnio tym faktem. Wiele razy zdarzyło mu się operować w ciemnościach i nie było to większym problemem. Bardziej niepokoił go fakt, iż, aby dostaćsię do skrzydła więziennego, musiał przejść wraz ze swym oddziałem przez kilkanaście metrów otwartego korytarza oraz , jak dowiedział się od Brakissa, węzeł komunikacyjny, łączący wszystkie sekcje z tego skrzydła, a więc dość uczęszczany. Może być ciężko. Na razie jednak dopisywało im szczęście. Może i teraz ich nie opuści... Khabarakh pociągnął nosem i stwierdził, że coś jest nie tak, jeszcze zanim wszedł na skrzyżowanie korytarzy. Wszystko było tutaj zbyt czyste, zbyt sterylne. Zero zapachu potu, pośpiechu, brudnych butów... wszystko jest świeże. Za świeże. A co najważniejsze, nikogo tam nie ma. Khabarakh dał sygnał pozostałym, żeby przystanęli, a oni wykonali jego polecenie bezszelestnie, przysuwając się blisko dających cień ścianom. Sam Noghri natomiast ostrożnie, krok po kroku, zakradł się do węzła, rozglądając się dookoła i trzymając swoje wibronoże w pogotowiu. Nasłuchiwał, rozglądał się, węszył... i nie wykrył nic. Nie podobało mu się to, ale większego wyboru nie miał. Musiał wykonać zadanie. Syknął więc cicho, dając tym samym znak pozostałym Noghri, żeby do niego dołączyli. I to był błąd. Ledwo ostatni komandos wszedł na skrzyżowanie, coś zgrzytnęło, i nagle wszystkie wyjścia zostały zablokowane przez opadające z sykiem, grube, durastalowe grodzie. Noghri odruchowo podnieśli broń, omiatając celownikiem ściany i wkładając noktowizory. Od razu stało się dla nich jasne to, czego nie dostrzegli wcześniej. U sufitu, w specjalnych, stalowych koszach, podwieszonych przy ścianach, wisiało dwunastu innych Noghrich w czarnych, pochłaniajacych światło kombinezonach. Musieli być bardzo dobrzy, skoro zamaskowali nie tylko swoje odgłosy, ale też zapachy. I teraz mierzyli w nich z karabinów blasterowych, chroniąc się za czarnymi płytami ich koszów. Widocznie byli bardzo dobrze przygotowani; mieli pod ostrzałem całe skrzyżowanie, a płyty, które ich osłaniały, zapewniały wystarczającą osłonę, zwłaszcza, że były w nich otwory na lufy karabinów. Proste, skuteczne, fachowe. Zabójcze. - Spokojnie.- syknął Khabarakh, kiedy jego komandosi zaczęli, nerwowo jak na Noghrich, celować w otwory w stalowych konstrukcjach, które ukrywały ich przeciwników. Ci zresztą nie pozostawali im dłużni. - Spokojnie.- powtórzył Khabarakh, kiedy cisza zaczynała być nie do zniesienia. Każdy nerw trzymał napięty, a ostre jak igły zęby zgrzytały nerwowo. Sytuacja była wyjątkowo stresogenna i obie strony o tym wiedziały. - Opuśćcie broń!- syknął ktoś z góry. - Jestem Khabarakh z klanu Khim’bar, porucznik oddziału specjalnego, uformowanego przez Talona Karrde.- odezwał się Kabarakh, cały czas jednak trzymając broń w pogotowiu.- A przede wszystkim jestem Noghri.- kontynuował.- Nie ma potrzeby walczyć. - Opuście broń!- warknął ponownie przeciwnik na górze.- Inaczej poniesiecie konsekwencje! Khabarakh rzucił okiem na swoich towarzyszy. Sytuacja robiła się coraz bardziej dramatyczna, a oni powoli tracili cierpliwość. - Nie jesteśmy tutaj po to, by walczyć z naszymi braćmi.- kontynuował.- Służymy lepszej sprawie, podczas, gdy wytrzymacie z Lordem Vaderem, zdrajcą naszego ludu. Opuśćmy broń i pozwólmy dopełnić się sprawiedliwości! - Nie jesteś w pozycji do negocjacji!- warknął inny Noghri z góry. - Nie jestem też bratobójcą!- odkrzyknął Khabarakh.- Walka nie jest konieczna! - Nie jest.- zgodził się inny Noghri, ten sam, który mówił na początku. Najwyraźniej był drugim po Pekhratukhu dowódcą Death Commando Prime.- Opuście broń i chodźcie z nami, a daję wam słowo honoru, że nic wam się nie stanie. - Twoje słowa zaprzeczają poczuciu honoru, jakim rzekomo się chwalisz.- syknął syn klanu Khim’bar.- Uwięzienie byłoby ujmą, jakiej nie zniósłby honor żadnego z nas. Zresztą złożyliśmy przysięgę na wierność Nowej Republice i nie złamiemy jej! - Nie macie wyboru! - Jakimi Noghri jesteście, skoro grozicie własnym braciom!?- krzyknął ktoś z brygady Khabarakha. - Nie sprzedajemy się wrogowi! - To Vader jest wrogiem naszego ludu! - Zamknij się! - Cisza!- zawołał Khabarakh. - Stul dziób albo cię rozwalę!- warknął inny Noghri z Death Commando Prime. - Sam się stul! - Prosiłeś o to! - Niech cię hisssy... - Przestańcie!- wrzasnął przywódca Noghrich z Executor’s Lair, a Khabarakh mu zawtórował, ale było już za późno, napięcie sięgnęło zenitu. Jeden z komandosów Nowej Republiki otworzył ogień, co spotkało się z odwetem ze strony niemal wszystkich przeciwników. Ten odwet z kolei pociągnął za sobą strzały ludzi Khabarakha. Syn klanu Khim’bar wołał o spokój, odtrącając w dół lufę najbliższego strzelającego komandosa, jednak było już za późno. Dobrze schowani Noghri z Death Commando Prime mieli wyraźną przewagę nad swymi pobratymcami na dole. Jakiś rykoszet trafił Khabarakha w pierś, kiedy usiłował przekrzyczeć strzały, wskutek czego opadł bez tchu na kolana, mając w oczach wściekłość i żal. Któryś z wojowników u góry namierzył go jednak i jednym strzałem zakończył konflikt sprzecznych emocji, jakie nim targały. Piekło, jakie na chwilę rozpętało się w tym miejscu, zakończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Wynik był jednostronny. - Coś jest nie tak.- szepnął Ganner Rhysode, kiedy wraz z innymi zakradał się do centrum dowodzenia Centralą Executor’s Lair. Do tej pory mieli tylko kilka drobnych potyczek, jednak nikt nie zdążył wszcząć alarmu. Tym lepiej dla nich. Teraz jednak Ganner, a za nim wszyscy pozostali Jedi, poczuli pewne zawirowanie w Mocy. Zupełnie, jakby miało miejsce gdzieś w pobliżu jakieś ludobójstwo... - To Khabarakh.- powiedział cicho Dorsk.- Nie udało im się.- nie dodał, bo nie wiedział, czy zginęli przypadkiem, czy w zasadzce, i czy udało im się dowiedzieć, co z Borskiem Fey’lyą. Jedno było pewne: skoro padł cały oddział Noghrich, to musiał trafić na niezwykle silny opór. A skoro tak, to trzeba było się spieszyć. Na żal będzie czas później. Po kilkunastu minutach, poprzetykanych niewielkimi utarczkami z przechodzącymi korytarzami szturmowcami, Jedi dotarli do centrum dowodzenia. Szybki atak Wurtha, Eryl i Jaden pozbawił życia stojących przy drzwiach strażników, wyskakujący za nimi Ganner i Dorsk rzucili się na automatyczne działka ochrony, natomiast Jovan Drark, korzystając z blastera, postrzelił dwóch oficerów przy konsoletach. Jeden z techników rzucił się do przycisku alarmowego, ale nagle, jakby znikąd, wyrosła przed nim Jaden Korr, wbijając mu miecz między żebra. Po zaledwie minucie walki centrum dowodzenia było zajęte. To jednak nie znaczyło, że jest bezpieczne. Dorsk i reszta Jedi wyczuli, że ktoś usłyszał ich walkę i właśnie zmierzała ku nim grupa szturmowców. Nie było czasu do stracenia. - Wurth, ty i Jaden zajmijcie się naszymi gośćmi.- rzucił Dorsk, podchodząc do konsolety, która, zgodnie z opisem Brakissa, uruchamiała sekwencję samozniszczenia stacji. Młody Jedi i jego zabracza towarzyszka natomiast skinęli głowami i pobiegli w stronę korytarza. Dorsk skoncentrował się na uruchamianiu procedury, natomiast reszta Jedi zajęła się zabezpieczaniem terenu. Coś było jednak nie tak. Szło im zdecydowanie za łatwo. Dziwna sprawa, biorąc pod uwagę, że Noghri Khabarakha zginęli na pokładzie tej stacji, wykonując swoją misję. A teoretycznie lepiej chronione powinno być newralgiczne centrum dowodzenia, niż sektor więzienny, z pewnością zresztą nieprzepełniony. Szczególnie Eryl Besa zauważyła, że to pomieszczenie, jak na serce Centrali, było zdecydowanie za małe. Już miała zwrócić na to uwagę pozostałym, gdy Dorsk zakomunikował: - Gotowe, przygotujcie się...- po czym chwycił za dźwignię, mającą uruchomić mechanizm odliczania, pociągnął ją i... Nic. Nic się nie stało. Nic się nie zmieniło, na ekranach wciąż było to samo, co przed sekundą, żadnego odliczania, żadnego alarmu. Nic. Poza ciężkim, złowrogim oddechem. Nagle jedna ze ścian rozsunęła się, ukazując dalszą część pomieszczenia, wraz z właściwym centrum dowodzenia i prywatnymi kwaterami dowódców. Zaraz za nią stało kilkunastu szturmowców z bronią sejsmiczną, wycelowaną w rycerzy Jedi. A na ich czele górował Mroczny Lord Sith, Darth Vader. - Jedi!- zagrzmiał Czarny Lord.- Naprawdę sądziliście, że byłbym tak głupi, aby umieszczać mechanizm autodestrukcji we własnym domu? Zaraz po tych słowach, bez ostrzeżenia, szturmowcy wystrzelili w czwórkę rycerzy ze swoich sonicznych miotaczy pulsacyjnych. Promieni tych nie można było odbić, toteż Jedi wcale nie zawracali sobie tym głowy; Jovan rzucił mieczem w ktoregoś z przeciwników mieczem, Ganner uskoczył, a Eryl pchnięciem Mocy posłała trzech przeciwników na ścianę. Dorsk natomiast uaktywnił swoje ostrze i natarł na Vadera, starając się uderzyć możliwie najskuteczniej. Gdzieś obok Ganner doskoczył do dwóch szturmowców, pozbawiając ich życia, lecz dwóch innych trafiło go dźwiękowym pociskiem, odrzucając na przeciwległą ścianę. Jovan przyciągnął swój miecz i ciął na odlew kolejnego przeciwnika, a za nim następnego, zaś Eryl pchnęła jednego na drugiego, po czym doskoczyła do nich z mieczem. Gdy z nimi skończyła, rzuciła się na dwójkę dobijającą właśnie nieszczęsnego Gannera. Drark natomiast po raz kolejny rzucił mieczem, jednak nie zdołał na czas uskoczyć przed kolejnym z szalejących dookoła pocisków sonicznych i padł na ścianę, oszołomiony. Ganner Rhysode już wtedy nie żył. Dorsk 82 starał się natomiast trzymać Lorda Vadera na odległość, co kilka bloków wyprowadzając kontrę. Zarówno obrona jak i atak Czarnego Lorda były jednak zbyt doskonałe, a on sam sukcesywnie spychał Khommitę coraz dalej. Dorska ledwo sobie radził z blokowaniem jego ciężkich, śmiertelnych ciosów, a i tak miał nieodparte wrażenie, że Vader się z nim bawi. Przez sekundę pomyślał, że to Brakiss albo Pekhratukh wpakowali ich w pułapkę, jednak prędko odrzucił tę koncepcję. Co do Brakissa był pewien jego lojalności, a Pekhratukh był nieistotny; teraz Dorsk musiał się skoncentrować na tym, by przeżyć. Nieoczekiwanie z pomocą przyszli mu Wurth Skidder i Jaden Korr, którzy wpadli do pomieszczenia, wyczuwając, że coś tu się dzieje. Darth Vader zrobił na nich ogromne wrażenie; ciężko było przyswoić sobie myśl, że taki wulkan ciemnej strony Mocy zdołał podejść tak blisko niezauważony. Musiał się kontrolować znacznie lepiej, niż mogłoby się wydawać. To nie miało jednak teraz znaczenia. Oboje Jedi natarli na Czarnego Lorda, zmuszając go do podzielenia uwagi między trzech Jedi. Tuż obok Eryl Besa powstrzymała kolejnych pięciu szturmowców, jednak została trafiona pulsujacym pociskiem dźwiękowym, przez co straciła na chwilę orientację i musiała wyłączyć się z walki. Ostatni żywy żołnierz już celował w nią ze swojej sonicznej broni, jednak półprzytomny Jovan Drark wystrzelił w jego stronę z blastera, jak zawsze bezbłędnie celując. Nie zmieniało to jednak faktu, że zarówno on, jak i Besa, nie byli w stanie pomóc swoim przyjaciołom w konfrontacji z Darthem Vaderem. - Troje na jednego.- zadumał się Vader, przystając na chwilę w pozycji bojowej. Jego przeciwnicy również się zatrzymali, głównie po to, by złapać oddech. Hebanowy olbrzym był szybki, silny i zdumiewająco odporny na zmęczenie, a w dodatku doskonale odczytywał podczas walki ich intencje i się do nich ustosunkowywał. Jedynie szybkim, skoordynowanym atakiem mieli szansę pokonania go. Nagle Czarny Lord przypuścił oszałamiająco szybki atak w stronę Wurtha, tylko po to, aby natychmiast obrócić miecz i uderzyć z prawej, prosto w Dorska. Khommita odczytał poprawnie ten manewr, ale nie zdążył odpowiednio zablokować i został ciężko ranny w pierś. Stęknął, ale czerwone ostrze Vadera szybko zmieniło kąt nachylenia i poleciało z powrotem, podżynając klonowi gardło. Zszokowani tym manewrem Jedi nie od razu przypuścili atak na obróconego do nich bokiem Czarnego Lorda, lecz kiedy to zrobili, ich ciosy były błyskawiczne i doskonale zsynchronizowane. Zamachnęli się, odcinając Vaderowi każdą możliwą drogę uniku po to, by po chwili ciąć do wewnętrznej, prosto w jego korpus. Mroczny Lord Sith nie dał się jednak złapać na tę sztuczkę. Błyskawicznie przyciągnął sobie miecz do lewej ręki i pchnął nim ostro przed siebie... prosto w brzuch Wurtha Skiddera. Młody Jedi jęknął i wypuścił miecz z ręki, przez co nie zakończył manewru i Vaderowi nie sprawiło żadnego kłopotu uniknięcie drugiego ostrza. Stał teraz naprzeciwko siebie z ostatnią przeciwniczką, z Jaden Korr. Ze wszystkich obecnych w sali Jedi ona była najlepszym szermierzem, poza tym miała już próbkę umiejętności Vadera i wiedziała, czego się spodziewać. Zabraczka czuła jednak, że w pojedynkę nie pokona Czarnego Lorda,z drugiej strony, uciekając, zostawiłaby Drarka i Besę na pewną śmierć. Nie, musiała spróbować. Szybkim ruchem przywołała Moc i przyciągnęła do lewej ręki miecz martwego Dorska. Tak uzbrojona mogła stawić czoła Darthowi Vaderowi, zwłaszcza, że znała podstawy walki dwoma brońmi. Mroczny Lord Sith najwyraźniej zdawał sobie z tego sprawę, dlatego zaatakował pierwszy, błyskawicznie tnąc po przekątnej, aby po chwili wygiąć się, unikając jednego ostrza, i swoją własną klingą zablokować drugie. Odepchnął je natychmiast tak mocno, że ręka Jaden prawie wyskoczyła z barku, po czym ciął na odlew, aby zablokować nacierające z drugiej strony ostrze. Korr zmuszała go jednak cały czas do blokowania kontr wyprowadzanych pod przeróżnymi, najdziwniejszymi kątami, przez co Czarny Lord nie mógł przygotować odpowiedniego ataku. Zabraczka pod względem umiejętności walki niemal dorównywała mu pola. Niemal. Czarny Lord odepchnął jedną z kling Jaden, po czym szybko zmienił rękę i zakleszczył swój miecz z drugim ostrzem. Przez ułamek sekundy był odsłonięty z prawej strony, jednak nie próżnował, tylko, kiedy Korr szykowała się do pchnięcia, wypuścił jej silnego kopniaka w twarz. Jaden na chwilę zamroczyło, lecz kontynuowała pchnięcie lewą ręką, Vader się jednak przesunął i, dysząc cały czas, wykręcił miecz z jej prawej dłoni. Jedi pociągnęła lewą drugi atak, wymierzony wgłowę Mrocznego Lorda Sith, lecz kopniak ciężkim buciorem osłabił jej refleks i czujność; Vader obrócił się na pięcie, unikając ciosu, po czym zakręcił mieczem nad głową i szybkim, pełnym gracji ruchem przeciął Zabraczkę na pół. Jeszcze, zanim połówki jej ciała upadły na ziemię, Vader doskoczył, by dobić bezbronnych Drarka i Besę. - Nie!- wrzasnęła Wieiah, kiedy zobaczyła, na ekranie, jak Vader przebija Skiddera. Już wtedy było dla niej jasne, że Jaden nie przeżyje tego starcia. Brakiss był równie wstrząśnięty. Sześcioro Jedi, z czego dwoje dość doświadczonych, a pozostali niezwykle zgrani, nie dało rady Lordowi Vaderowi. Jego potęga była naprawdę ogromna. Większa nawet, niż Fireheada, kiedy spotkali się na Ruusan. Brakiss poczuł się nagle słaby i mało znaczący, nie dorastał Vaderowi do pięt. Dlatego wiedział, że nic nie da, jeśli zaraz wsiądą do turbowindy i polecą na pomoc Jaden Korr. Śmierć Khabarakha i Noghrich wyczuli z Wieiah już wcześniej. W tej sytuacji jedyną rozsądną rzeczą, jaką mogli zrobić, była natychmiastowa ucieczka. Wieiah spojrzała zaskoczona na ukochanego, wyczuwając jego ponurą rezygnację. Kiedy jednak spojrzała mu prosto w oczy, dostrzegła autentyczną i szczerą troskę. O nią i o Weraca, ale przede wszystkim o nią. Zrozumiała, że Brakiss uważa, iż jeśli zostaną w Centrali jeszcze trochę czasu, mogą być zgubieni. Zrozumiała też, że ich śmierć tutaj nikomusię na nic nie przyda. - Pomożemy Jaden?- spytał Werac, chwytając za swój podwójny miecz. Wieiah i Brakiss spojrzeli na niego, a ich wzrok powiedział mu wszystko. Nie mógł uwierzyć, że jego mentorzy i przewodnicy na drodze Jedi tak łatwo rezygnowali. Nie sądził, żeby Vader był aż tak potężny, aby dać radę połączonym siłom całej ich czwórki. Spojrzenie Brakissa mówiło jednak co innego. Dominess miał wrażenie, że Czarny Lord wzbudza w nim irracjonalny strach. Nie, pomyślał Werac, Vader nie może być tak silny. To pewnie ta jego mroczna aura tak działa, paraliżuje wszystkich dookoła i czyni podatnymi na ciosy. Gdyby ją przełamać Vader byłby słaby. Na Moc, przecież na Exaphi pokonał go dzieciak! Nie mógł jednak sprzeciwić się swoim mistrzom. Skinął ponuro głową, ruszając w stronę awaryjnej kapsuły, takiej samej, jaką Brakiss uciekł z Akademii Ciemnej Strony. Były Ciemny Jedi też chciał iść, lecz Wieiah chwyciła go za ramię i pokazała plątaninę przewodów, które zasilały podsystemy odpowiedzialne za utrzymywanie pola niewidzialności. - Dobrze, aniele.- zgodził się Brakiss, wyciągając spod płaszcza dwa detonatory termiczne śrdniej klasy. Nie były wystarczająco silne, by zadać trwałe uszkodzenia samej stacji, jednak z pewnością nadawały się do wyczyszczenia tego pomieszczenia i zrobienia ogromnych wyrw w złączach mocy, utrzymujących pole. Były Ciemny Jedi ustawił oba na cztery minuty, po czym pocałował Wieiah w policzek i oboje pobiegli do czekającej na nich kapsuły. Wsiadając, usłyszeli za sobą huk eksplozji. Lecąc przez nadprzestrzeń Buźka rozważał w myślach to, co się stało. Jakaś część jego chciała płakać, inna jeszcze krzyczeć z wściekłości, jeszcze inna poddać się, uznając, że to wszystko było beznadziejne. Zmusił się jednak do logicznego i racjonalnego myślenia. Ponad sto TIE Defenderów nie mogło ich zaskoczyć ot tak, przez przypadek. Musieli zatem o nich wiedzieć. Tylko skąd? A co najważniejsze, jeśli wiedzieli, to cała misja była narażona na niepowodzenie. Buźkę cały czas prześladowała myśl, że nie był zbyt ostrożny, że nie zachował odpowiednich środków bezpieczeństwa. Gdyby był lepszym dowódcą, połowa jego eskadry wciąż by żyła. Teraz wiedział, jak musiał czućsię Myn Donos ponad osiemnaście lat temu... - Kurwa mać!- wrzasnął, uderzając wściekle pięścią w deskę rozdzielczą. Z jego oczu popłynęły łzy. Lugzan odebrał zakodowaną informację od Maareka Stele’a akurat wtedy, kiedy przelatywał niedaleko układu Corelli w stronę swojego następnego celu. Trzeba było przyznać, że jego stwórca był z nim naprawdę związany, skoro mógł określić mniej więcej gdzie aktualnie przebywa... i odpowiednio to wykorzystać. Tak więc prom klasy Sentinel Lugzana wyskoczył z nadprzestrzeni wśród szczątek Korwety typu Assasin i przez chwilę mordercze monstrum myślało, że jego misja została już wykonana przez kogoś innego. Ale że myślenie nigdy nie szło mu najlepiej, nie potrafił wyciągnąć z tego konsekwencji, wierzył natomiast bezwolnie w każde słowo swojego pana i stwórcy. A jeżeli on dał mu znać, że będzie miał tutaj zadanie, to znaczy, że będzie miał zadanie... Nagle Lugzan poczuł drżenie Mocy, niewielką mozaikę emocji, która kierowała się prosto na niego. W tym momencie górę wziął u niego instynkt, instynkt mordercy; podbiegł do fotela drugiego pilota i jednym szarpnięciem zrzucił z niego szturmowca, który akurat tam siedział, po czym chwycił za obsługę pokładowej wyrzutni rakiet, blokując celownik w miejscu, z którego zbliżała się wyraźnie istota wrażliwa na Moc. Istota, która lwią część emocji wiązała z punktem niewrażliwym, podróżującym obok... Terror. Siać terror. Lugzan lekko przesunął celownik i otworzył się na Moc. Normalny Reborn byłby głuchy na takie niuanse Mocy, ale on nie był normalny. Był lepszy wielokrotnie lepszy. Kiedy poczuł impuls Mocy, wystrzelił. Wiedział, że trafi. - Odlatujemy.- rzucił, wiedząc że wykonał zadanie. Czuł, że jego wrogowie Jedi nie będą wiedzieć, co zabiło jednego z ich przyjaciół, a więc będą czuć irracjonalny strach, strach karmiący terror, który z kolei karmił jego. Mistrz Stele miał rację. Im więcej strachu w galaktyce, tym Lugzan czuł się silniejszy. - Kell!- rozległo się przez komlink przerażone wołanie Tyrii, gdy tylko myśliwce Eskadry Widm wyskoczyły z nadprzestrzeni w punkcie zbornym. Ułamek sekundy później X-Wing Kella Tainera eksplodował. Buźka, jeszcze wstrząśnięty utratą połowy eskadry, nie mógł w to uwierzyć. Zupełnie, jakby Tainer zderzył się z rakietą... nie miał żadnych szans. W dodatku Korweta, któa miała na nich czekać... została zniszczona! Załoga dobrego okrętu, ponad połowa eskadry, a wszystko to na nic... Buźka był zdruzgotany, nie miał już nawet siły przeklinać. - Tyria, dobrze się czujesz?- wychrypiał tylko. To była jedyna rzecz, jaką był w stanie z siebie wydobyć. Nie było odpowiedzi. Loran jej zresztą nie oczekiwał. - Eskadro Widm, obieramy kurs na Saccorię.- powiedział, siląc się na spokój. Wiedział, że jego ludzie równie boleśnie znieśli utratę przyjaciół, jak on sam. Niektórzy, tak, jak Tyria, nawet bardziej.- Skakać bez rozkazu. Trzech pilotów, Prosiak, Patyk i Kalarna, smętnie potwierdzili przyjęcie wiadomości. Tyria nic nie mówiła, ale jej myśliwiec kierował się na dobry wektor skoku. Buźka jęknął, nie mogąc nawet pojąć, jak Kell mógł wpaść na coś i tak szybko zginąć! I to jeszcze po tym, co się wydarzyło... Loran zresztą nie mógł o tym myśleć. Za dużo naraz. Nie teraz. Mechanicznie wpisał koordynaty skoku i ustawił swojego X-Winga na odpowiedni wektor. Jedno było pewne. Klosz, pod jakim jego eskadra latała od jakiegoś czasu, rozpadł się. Buźka stwierdził z przerażeniem, że już nikt w galaktyce nie jest bezpieczny. ROZDZIAŁ 22 Najgorsze obawy kapitana krążownika klasy Carrack, Barrona, właścnie się ziszczały, chociaż on sam ledwie mógł w to uwierzyć. Okręt, liczący sobie stu żołnierzy, uzbrojonych po zęby, ających do swojej dyspozycji blastery samopowtarzalne E-Web, skafandry Zero-G, dysponujących środkami ochrony i możliwością zlokalizowania przeciwnika, wreszcie liczący sobie sporą, wspierającą szturmowców załogę... okręt ten nie stanowił wyzwania dla jednego człowieka. To było nie do pomyślenia! Z drugiej strony... ED-300... Przez ostatnie dwa dni wstrzymano wszelkie działania wydobywcze na powierzchni asteroid Jugotha, odcięto kilka segmentów okrętu, ustanowiono straże, wysłano grupy bojowe, mające nie tyle pochwycić uciekiniera, ile go zabić... wszystkie zawiodły. Zupełnie, jakby były więzień znał rozkład pomieszczeń i systemów wentylacyjnych statku lepiej, niż ci, którzy służyli na nim od dobrych paru lat. Nawet sam Barron, który przejął ten okręt praktycznie jako reprymendę, wielokrotnie za czasów swej pirackiej kariery napadał na te okręty i wiedział, do czego są zdolne. Udany abordaż takiej jednostki graniczyl z cudem. Temu jednemu, jedynemu więźniowi jednak się to udało. Powoli, acz systematycznie i pomysłowo, eliminował on każdą grupę bojową, jaką wysłano w jego kierunku. Wykorzystywał niskie korytarze, rzucające cienie dźwigary, eksplodujące ogniwa energetyczne do blasterów, wybuchające w twarz, i wiele innych, równie wymyślnych pułapek, z których każda była inna od poprzedniej.Ów uciekinier dorwał gdzieś czarną farbę i umoczył w niej swoją zbroję, a potem spowodowałzwarcie w systemach oświetleniowych jednego z pokładów. Niby szturmowcy mieli noktowizory w hełmach, ale ciągle byli ludźmi, stworzeniami światła. Były jeniec zachowywał się natomiast i mordował tak, jakby był dzieckiem nocy. W ciągu kilku godzin ze stu gotowych do walki szturmowców zostało siedemdziesięciu dwóch, do następnego dnia ta liczba zredukowała się doczterdziestu dziewięciu. Barron zdecydował więc, że, zamiast wysyłać żołnierzy na polowanie w teren, którego nie znali tak dobrze, jak ich przeciwnik, sami zastawią pułapki. Cztery drużyny po ośmiu szturmowców, z czego jeden dysponujący lekkim blasterem samopowtarzalnym, jeden jego ciężkim odpowiednikiem, a jeden zakuty w pancerną zbroję Zero-G, która była praktycznie niezniszczalna, jeśli korzystało się z konwencjonalnych środków. Dodatkowo pozostałych siedemnastu żołnierzy przywołał do obrony mostka, mając wrażenie, że to właśnie to miejsce zdaje się być celem nieprzewidywalnego dotąd przeciwnika. I czekał. Wiedział, że nie może teraz pozwolić sobie na niedocenienie uciekiniera. Nie wiedział tylko, że ten uciekinier jest sprytniejszy, niż mu się wydaje. I nie odkrył jeszcze wszystkich kart. Osobnik w pomalowanej na czarno zbroi szturmowca bezgłośnie przekradał się między oddziałami żołnierzy wysłanych, aby go pochwycić lub zabić. Przemykanie z cienia w cień w prowizorycznie pomalowanej, nieprzystosowanej do tego celu zbroi, uciekając przed oczami i tak wyposażonymi w noktowizory, mogło się wydawać absurdalne, lecz były to tylko pozory. Były więzień wiedział, że irracjonalne działania często wywołują przerażenie u ludzi o słabej woli, nie pozwalając im samym na logiczną, chłodną kalkulację. Kalkulację, która była nieodłącznym elementem każdego działania śniadolicego mężczyzny, odkąd tylko potrafił samodzielnie trzymać broń. A nawet wcześniej. Uciekinier wiedział więc doskonale, co robi. Usunął ze swojej zbroi nadajnik namierzający, następnie pzekalibrował go tak, iż nadawał on sygnały w pewnym stopniu zakłócające działanie systemów bezpieczeństwa, opartych o skanowanie czy fale radiowe. Następnie uszkodził kilka karabinów blasterowych, odwracając polaryzację ogniw energetycznych tak, by zamieniły się w syntetyczne, dające światło i ciepło pochodnie, którymi następnie mamił i maskował swoją własną obecność w mroku. Wreszcie po prostu nie pozwalał, aby szturmowcy go usłyszeli, bawiąc się z nimi w kotka i myszkę, udając hałas w rurach lub w kanałach wentylacyjnych, a tym samym sprawiając, że ścigajacy go prześladowcy byli otumanieni i nie wiedzieli, skąd może przyjść cios. I ten cios przychodził zawsze ze strony, z której najmniej się go spodziewali. Przez cały czas jednak uciekinier sukcesywnie zbliżał się do mostka, pilnowanego przez dość duże siły przeciwnika. W niewielkim korytarzu przy grodziach tam prowadzących stały, z obu stron, cieżkie blastery samopowtarzalne E-Web, ponadto ustawiono kilka osłon i barykad, które miały bronić okopanych tam szturmowcó przed ewentualnym atakiem. Jeden ze strażników miał ponadto na sobie ogromną, chociaż nieporęczną w tak niskich korytarzach, zbroję Zero-G, a jego bronią był potężny miotacz Stroker, zdolny uczynić wyrwy nawet w dość grubym poszyciu okrętu. Problem, który mógł okazać się atutem. Uciekinier upewnił się, że nikt za nim nie podąża ani nikt go nie zauważył, po czym przeszedł po cichu do pomieszczeń kontrolnych stanowisk dział laserowych, które były zainstalowane przy osłonie mostka. W miejscu tym aktualnie nie było obsługi, gdyż przeniesiono ich do tej części okrętu, która była odcięta od polowania. Jego plan był dość prosty; między stanowiskami a resztą pokładu były grodzie próżniowe, które miały z reguły chronić wnętrze okrętu przed dehermetyzacją podczas potyczki z innym statkiem wojennym. Równie dobrze jednak sprawdzały się, kiedy trzeba było uwięzić kogoś wewnątrz i kapitan Barron ochoczo z tej możliwości skorzystał. Uciekinier znał się jednak na krążownikach klasy Carrack i wiedział doskonale, w jaki sposób działa mechanizm blokujący. Ogólnie rzecz biorąc można było aktywować lub dezaktywować go przy końcówce panelu komputerowego, znajdującej się gdziekolwiek, chyba, że mostek ograniczy tę możliwość. W każdym przypadku jednak taka możliwość istniała. Śniadolicy więzień wiedział więc, gdzie ma zacząć wykonywanie swojego planu. Usiadł więc przy panelu komputerowym w jednym z bpocznych korytarza i, stosując kilka znanych sobie, dość prostych slicerskich technik, zamaskował jego aktywność przed centralnym komputerem. Jeżeli na mostku nie będą się przyglądać temu terminalowi, to nie zauważą, że przy nim grzebie. Następnie połączył się z głównym obwodem zarządzającym ustawianiem grodzi, i dotarł do jego technicznej strony, przebierając w plikach i komendach, aby dotrzeć do jednego, dość głęboko zagrzebanego menu. Menu, które było awaryjną alternatywą dla centralnego komputera, gdyby statek dostał się w niepowołane ręce. Po wpisaniu jednego, konkretnego hasła udałoby się włamać do sekcji, której dany plik dotyczył. Każdy resort miał inny kod dostępu, a wszystkie znał bądź powinien znać kapitan statku. Tylko, że uciekinier wiedział, iż Barron nie zna ich wszystkich, a może nawet nie do końca zdaje sobie sprawę z ich istnienia. Był kapitanem za krótko i, jak podejrzewał śniadolicy mężczyzna, w ramach jakiejś kary. Było jednak kilka uniwersalnych haseł, jakie otwierały przed slicerami odpowiednie sekcje. Były one tak zaprogramowane, że otwierały tylko pojedyncze pliki i nie można było już raz użytym kodem włamać się do innej sekcji. Tak się jednak składało, iż śniadolicy mężczyzna w pomalowanej zbroi szturmowca znał jedno takie hasło, i tylko ono było mu potrzebne. Dotarł on do odpowiedniego terminalu i wprowadził swój plan w czyn. Wtedy, mając dostęp do sekcji grodzi w tym fragmencie okrętu, sprzężył komendę otwarcia ich z niewielkim modułem konputerowym, który znalazł przy jednej ze swoich ofiar. Następnie użył cylindrycznego klucza, który zabrał wcześniej jednemu z oficerów, aby dyskretnie otworzyć wszystkie drzwi między stanowiskiem strzeleckim a pomieszczeniem przylegającym do korytarza obok mostka. Wszystko było praktycznuie gotowe; jeszcze tylko wyjął ze schowka nieopodal kilka lin i haków, trzymanych tam na wypadek, gdyby jakieś spoiwo puściło i trzeba było sztucznie podtrzymać metalowe dźwigary. Liny były na tyle mozne, że mogly służyć za prowizoryczny dźwig. Trochę przy nich pomajstrował, tworząc prowizoryczną uprząż, którą następnie założył sobie na plecy. Wreszcie otworzył grodzie i, wciąż trzymając w ręku komputerowy notes, podłączony do sieci, wszedł do stanowisk ogniowych. Teraz wszystko musiało być idealnie zgrane. Były więzień podbiegł szybko do jednego stanowiska i przyczepił do transpalistali jeden z dwóch detonatorów termicznych, jakie zebrał podczas swojej ucieczki. To samo zrobił przy drugim, wiedząc, że tego typu ładunek powinien okazać się dość silny, by zrobić wyrwę w poszyciu. Ustawił je więc na maksymalny czas i wybiegł z pomieszczenia, polecając komputerowi, by zamknął grodzie, następnie przeleciał jeszcze kawałek i kazał zamknąć drugą barierę w tej sekcji. Nie słyszał huku eksplozji, albowiem hermetyczne osłony były zbyt grube. Jedyną rzeczą, którą spowodował wybuch, było lekkie drżenie pokładu, które jednak nie powinno zwrócić niczyjej uwagi. I o to chodziło. Teraz była pora działania. Śniadolicy uciekinier w pomalowanym pancerzu wyskoczył do korytarza, prowadzącego na mostek, ostrzeliwując wściekle stanowiska przeciwników z dwóch karabinów BlasTech E-11, jakie miał przy sobie. Trafił tylko dwóch czy trzech i zaraz musiał przekoziołkować, by uniknąć ostrzału ze Strokera i blastera samopowtarzalnego E-Web. Następnie powtórzył to jeszcze trzy razy i, chociaż straty, jakie zadał przeciwnikom, były nikłe, realizowałswój plan co do joty. Przy kolejnym strzale ze Strokera ściana, która była naprzeciw stanowisk ogniowych, nie wytrzymała. Pojawiła się w niej wielka, ziejąca dziura, ujawniając wnętrze pomieszczenia za nią. Pomieszczenia, w którym były hermetyczne grodzie. Uciekinier nie tracił czasu. Szybko przypiął się do jednego z niskich dźwigarów przy suficie, korzystając ze swojej prowizorycznej uprzęży, jednocześnie chowając się za załomem korytarza. Szybko, zanim szturmowcy zorientują się, że coś jest nie tak, uruchomił otwieranie grodzi. Komputer z początku się sprzeciwiał, sygnalizując, że zdehermetyzuje to część statku, ale uciekinier zatwierdził rozkaz i hermetyczne osłony rozsunęły się z sykiem. Próżnia wdarła się do środka, wyciągając na zewnątrz wszystko z ogromną siłą. Zupełnie nieprzygotowani na to szturmowcy koncentrowali się bardziej na utrzymaniu równowagi, niż na trzymaniu się podłoża; nie mogli zresztą przewidzieć, że przeciwnik poważy się na coś takiego. Jeden szturmowiec po drugim zaczęli się chwiać i nie byli w stanie utrzymać się na nogach, a co dopiero poprowadzić zgraną obronę. Jedynie szturmowiec Zero-G, którego zbroja przyszpilała go do ziemi, trzymał się na nogach, ale w stosunkowo niewielkim korytarzu jego możliwości manewru były mocno ograniczone. W końcu wiatr stał się silniejszy, wysysając więcej i bardziej intensywnie. Jeden ze szturmowców zachwiał się i upadł, po czym natychmiast został pociągnięty w stronę wyrwy. Ledwo pojawił się za załomem korytarza, przyczepiony uprzężą uciekinier wypluł w niego całą serię z karabinu blasterowego. Podobny los spotkał następnych dwóch, którzy mimowolnie podzielili los nieszczęsnego towarzysza. I tak dalej, i tak dalej. Zero-G próbował łapać swoich towarzyszy, coś zdziałać, aby ich ocalić, ale był zbyt wolny i miał za małe możliwości, aby dać radę. Udało mu się tylko przytrzymać jednego z walczących z próżnią żołnierzy. Reszta spotkała się z próżnią lub z karabinem śniadolicego uciekiniera. Kiedy były więzień wyliczył, że zostało mu dwóch przeciwników, za pomocą notesu zamknął grodzie i kazał przywrócić normalną atmosferę. Z całą pewnością na mostku już wiedzieli, że coś się stało, ale jego to teraz zbytnio nie obchodziło; wyskoczył z karabinem i, dokładnie wymierzając, strzelił prosto w głowę szturmowca, zanim tamten zdążył zareagować. Od razu musiał jednak znikać, by uniknąć potężnej błyskawicy Strokera. Pozostał mu zatem tylko jeden wróg, ale za to najsilniejszy. W dodatku szedł w jego stronę. Były jeniec wyskoczył więc jeszcze raz, ostrzeliwując przeciwnika, jednak jego pancerz był zbyt mocny. Mężczyzna w pomalowanej zbroi nie miał zresztą większej nadziei na to, by uszkodzić szturmowca Zero-G, lecz raczej by zyskać na czasie i zaczepić swoją linę po drugiej stronie korytarza. Hak zaklinowł się na dźwigarze, a więzień szybko zniknął za załomem, naprężając linkę. Nie łudził się jednak, że przeciwnik tego manewru nie zauważył, ale był na to przygotowany. Zero-G nie mógł przeskoczyć ani obejść pułapki, bo było za ciasno, musiał więc przystanąć i ją rozbroić. Na to czekał jego przeciwnik. Jak tylko usłyszał, że zakuty w stalowy pancerz szturmowiec przystanął, rzucił się obok niego, przebiegając w stronę dawnych stanowisk żołnierzy. Przelatując koło Zero-G zaczepił ręką o jego plecak i, z niezwykłą zwinnością, wskoczył mu na plecy. Usiłowania pancernej maszyny, aby zrzucić nieproszonego gościa, spełzły na niczym; trzymał się zbyt mocno i był poza zasięgiem chwytaków; szturmowiec uruchomił więc silniczki odrzutowe w stopach, chcąc wbić wroga w sufit. Śniadolicy uciekinier usłyszał jednak zgrzyt odpalanego mechanizmu i uskoczył na ułamek sekundy przed wbiciem się Zero-G pokład wyżej. Nie łudził się, że go to powstrzyma, ale wiedział, że może to wykorzystać. Szturmowiec jak tylko zorientował się, że nie udało mu się zmiażdżyć przeciwnika, opadł na ziemię i obrócił się... Nie dał jednak rady, bo były więzień doskoczył do cieżkiego blastera samopowtarzalnego E-Web i ostrzelał oponenta ciągłą, bezlitosną kanonadą. Zero-G nie był w stanie nawet nastawić Strokera; blasterowe błyskawice szarpały jego zbroję, przebijając się w końcu do siedzącego pod nią człowieka. Po chwili było po wszystkim. Uciekinier nawet się jednak nie zatrzymał, by sprawdzić, czy przeciwnik naprawdę nie żyje; od razu doskoczył do drzwi prowadzących na mostek i, korzystając z klucza martwego oficera, odblokował je. Tak, jak mógł się spodziewać, w środku było dwóch szturmowców i kilkunastu członków załogi, a także kapitan rasy Omwati. Większość uzbrojona. To nic. Śniadolicy mężczyzna w pomalowanej zbroi wpadł do środka, w trzymając w obu dłoniach karabiny blasterowe E-11 i plując nimi, gdzie popadnie. A raczej pozornie to robiąc. Normalny człowiek miałby problem z utrzymaniem karabinu w jednej ręce, nie mówiąc już o celowaniu, jednak były jeniec tak chwycił obie bronie, że kolby oparły mu się na przedramionach, co zapewniło ich względną stabilność. Co więcej, o dziwo strzelał i trafiał, w pierwszej sekundzie powalając jednego szturmowca, by w chwilę później ustrzelić trzech oficerów wachtowych. Ktoś inny jednak odpowiedział ogniem i były więzień musiał uskoczyć, nie zaprzestając jednak ostrzału. Po paru kolejnych krytycznych sekundach i trzech martwych członkach załogi oraz rannym szturmowcu, jeden z oficerów poszedł po rozum do głowy i uaktywnił automatyczną obronę mostka; reszta, z kapitanem na czele, pochowała się za konsolety i inne osłony, jakie tylko mogli znaleźć. Automatyczne działka skutecznie jednak zaabsorbowały uwagę napastnika. Ów napastnik nie wyczerpał jednak jeszcze wszystkich swoich sztuczek. Umykając z zadziwiającą zwinnością kilku pierwszym blasterowym błyskawicom, schował się szybko za niewielki załom przy jednej z konsolet, analizując sytuację. Działka były na tyle inteligentne, że wykrywały ruch, poza tym miały pod ostrzałem prawie całą przestrzeń między nim a obsługą mostka. Gdyby jednak... Śniadolicy mężczyzna wyjął jeden z blasterów i wepchnął do lufy trochę gazy z podręcznej apteczki i ustawił czyngiel na pojedyncze strzały, po czym odłączył mechanizm spustowy, jednocześnie przywiązując go sznurowadłem w taki sposób, by po odblokowaniu strzelał cały czas. Następnie ustawił się w odpowiedniej pozycji, przerzucił kciukiem aktywator cyngla i szybkim ruchem rzucił w stronę jednego z działek. Blaster oddał strzał, który zdezorientował mechanizm namierzający, jednocześnie wybuchając tuż przed lufą automatycznego przeciwnika. Błysk światła na chwilę omamił jego sensory, ale ta chwila wystarczyła, by człowiek w pomalowanej zbroi wyskoczył i puścił długie, śmiercionośne serie w stronę obu działek ochrony, po czym uskoczył przed strzałami załogi, by przekoziołkować i odpowiedzieć ogniem. Jego blasterowe błyskawice były nad wyraz celne i skuteczne, wkrótce z oficerów będących na mostku pozostało tylko dwóch. Cały czas czaił się tam jednak też ranny szturmowiec. I ten szturmowiec jednym, wymierzonym starannie strzałem, trafił uciekiniera w brzuch. Były jeniec zatoczył się i upadł. Kapitan Barron wysunął się zza swojej osłony, by upewnić się, czy rzeczywiście nie żyje. Wszystko na to wskazywało; dymiąca, osmalona płyta pancerza oraz nieunosząca się klatka piersiowa i bezwładnie leżące ciało. Były więzień upadł na jedną ze swoich nóg, skręcając ją. Na pewno nie byłby w stanie jej tak trzymać i nawet nie jęknąć. Nie, bez wątpienia był martwy. Barron odetchnął z ulgą, zadowolony, że udało mu się to przetrwać. Trochę obawiał się reakcji Centrali, kiedy wyśle im raport z całego zajścia, ale specjalnie się tym nie przejmował. Przeżył. Chociaż nie na długo. Jakimś cudem pozornie martwy jeniec zerwał się na równe nogi z niewielkimi pistoletami BlasTech DH-13 w dłoniach, oddając dwa, śmiercionośne strzały: jeden prosto w tors drugiego ocalałego oficera, drugi w szyję rannego szturmowca. Zanim Barron zdąrzył sapnąć, obaj byli martwi. Zdumiewające! Omwati czas jakiś był piratem, ale nigdy nie widział takiej skuteczności! Już miał otworzyć usta ze zdziwienia... Kiedy dwie blasterowe błyskawice uderzyły go w plecy, pozbawiając życia. Śniadolicy uciekinier zdjął hełm i osmaloną zbroję, po czym rozejrzał się po mostku. Przed chwilą zaryglował drzwi i otworzył wszystkie hermetyczne grodzie na pokładzie, wyłączając tam ponadto system podtrzymywania życia. Był pewien, że w tym momencie jedynymi istotami na okręcie są szturmowcy Zero-G i on. Wszyscy członkowie załogi oraz inni ludzie, którzy przebywali na krążowniku, odeszli w niebyt. Dotyczyło to także przymusowych górników w celach, ale oni akurat mało obchodzili byłego jeńca. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Przestrzeń ładunkową krążownika klasy Carrack, na którym się znajdował, znacznie zmodyfikowano; kosztem drugiej ładowni i części pomieszczeń załogi wstawiono tam prowizoryczny hangar i niewielką mesę, wraz z celami dla więźniów. W tym momencie platforma hangaru stanowiła najważniejszą część okrętu, tam bowiem znajdowały się promy, którymi dowożono ich na powierzchnię asteroid. Będzie trzeba z nich skorzystać, jeśli ciemnoskóry mężczyzna miał zamiar wydostać się z tego przeklętego układu. Chociaż... Kierowany nagłym impulsem były więzień podszedł do ekranu dalekosiężnych sensorów, wpisując w nie odbiór jednej, określonej częstotliwości. Z tego, co pamiętał, to zanim go przewieziono do systemu Jugotha, zainteresowano się też wszystkim, co miał, a więc bazą danych, uzbrojeniem, rzeczami osobistymi, medykamentami, dziennikiem pokładowym... który, jeśli dostanie się w niepowołane ręce, a zabezpieczenia związane z autodestrukcją zostaną jakimś cudem złamane, miał nadawać przez nadprzestrzeń sygnał określający jego dokładne położenie. I właśnie tego sygnału szukał. Uśmiechnął się lekko, porównując sygnał z mapą galaktyki. Zastosował maksymalne zbliżenie, jakie się tylko dało z tej odległości i wiedział już, że jego cel niezmiennie znajduje się w układzie Corelli. Dwa skoki przez nadprzestrzeń stąd, ale wykonalne przy jednoosobowej obsłudze mostka. I będzie można ustawić ostatni skok, a samemu opuścić okręt, który odleci w stronę swojego celu... cała operacja potrwa kilka dni, ale opłaci się. - Vader...- wychrypiał mężczyzna, używając swojego głosu po raz pierwszy od bardzo dawna.- Teraz mi zapłacisz... ROZDZIAŁ 23 - Twój plan się powiódł, Stele. Sala Spotkań po raz pierwszy od jakiegoś czasu zebrała wszystkich aktualnie przebywających w układzie Corelli przywódców Executor’s Lair, którzy przetrwali długotrwałe zmagania z Nową Republiką. Nie licząc jednak kilku pustych foteli przy stole konferencyjnym, atmosfera w pomieszczeniu wydawała się trwać w niezmienionym kształcie od początku, zanim jeszcze Lord Vader podjął decyzję o ataku. Nawet pomimo osłonięcia stacji szczelnym polem niewidzialności, czerń bijąca po oczach zza transpastalowych iluminatorów cały czas robiła wrażenie; była głęboka i nieprzenikniona, czarna i nieprzystępna. Znakomicie uzupełniała się z hebanową zbroją Dartha Vadera. W jakiś sposób mrok jego aury zdawał się jeszcze potęgować to wrażenie, ogarniając wszystkich, którzy mu towarzyszyli. - Dziękuję, Lordzie Vader.- Stele skłonił się lekko, a kpiący uśmieszek nie znikał z jego twarzy. Była to chwila jego tryumfu, chwila, w której ostatecznie się zrehabilitował. Czuł to przez Moc i widział w oczach wszystkich dookoła; nie patrzyli już na niego, jak na słabeusza zdominowanego przez Witiyna Tera. Nieudacznika, który nie potrafi pojmać i zabić dwóch bezbronnych przemytników, ambitnego głupca, spod którego ręki wyszło niedorozwinięte intelektualnie monstrum, czy samozwańczego naukowca, bezpowrotnie marnującego potencjał serum blokującego Moc. Wreszcie przestał być dla admirała Morcka przede wszystkim obłąkanym fundamentalistą, szukającym zemsty na wszystkich Jedi, a admirał Rogriss zobaczył w nim coś więcej, niż tylko pilota TIE Defendera. Nie, każdy z nich dostrzegł coś wiecej. Dostrzegł siłę i Moc, która kryła się w nim od dawna. Ich respekt wzrósł. A Stele od wszystkich, wrogów i sojuszników, współtowarzyszy i ofiar, bezwzględnie wymagał respektu. Maarek podniósł głowę i skierował wzrok na stojącego pod ścianą Pekhratukha. Noghri od chwili, kiedy uwolniono go z pokładu promu Nowej Republiki, nie odezwał się do nikogo ani słowem. Nawet, kiedy spotkał się ze swoimi komandosami, ograniczył się tylko do kilku nieartykułowanych mruknięć i spojrzeń na ciała zabitych przez jego oddział republikańskich agentów. Nie musiał o nic pytać; wiedział i bez tego, że to bratobójstwo było nieuniknione. Dawno temu, kiedy Darth Vader wybrał go i jego ludzi na członków elitarnego Death Commando Prime, musieli oni poprzysiąc mu bezwzględną lojalność i posłuszeństwo. Nawet w obliczu oszustwa, jakiego Imperium dopuściło się wobec Noghrich na ich rodzinnej planecie. A kiedy Death Commando Prime dowiedziało się o tym, nie było odwrotu. Tak, jak wtedy, tak i teraz Pekhratukh pozostawał lojalny wobec Vadera. Jednak ówczesny, młodzieńczy entuzjazm zastąpiła gruba, chłodna warstwa nawyków i przyzwyczajeń. Idoktrynacja była zbyt silna; nawet, gdyby chciał, nie mógłby zdradzić Czarnego Lorda, nie mógłby od niego po prostu odejść. Musiał być lojalny. Ale też chciałby, aby działało to w drugą stronę. Lord Vader ostatnio bardzo przedmiotowo traktuje Noghrich, pomyślał Pekhratukh, coraz bardziej. W rezultacie lider Death Commando Prime musiał spędzić sporo czasu, żeby przedefiniować pojęcie lojalności; a miał tego czasu bardzo dużo, kiedy przebywał w niewoli. Problem polegał jednak na tym, że wciąż nie był pewien, jak ma się do tego wszystkiego ustosunkować. Zemścić się, jak zrobili to jego pobratymcy, kiedy dowiedzieli się o Honoghr, czy może przejść nad tym do porządku dziennego i samemu zacząć traktować siebie jako narzędzie? Jedno było pewne: dopóki nie rozwikła swojego dylematu moralnego, musi trzymać się Lorda Vadera. On był wszystkim, co miał. Dlatego też po uwolnieniu Pekhratukh przybrał najbardziej pokorną i karną postawę, na jaką stać dumnego Noghriego. Jeśli tylko przebywał przy którymś z przywódców Centrali, spuszczał wzrok i stawał posłusznie pod ścianą. Nic też nie mówił, a nikt go o nic nie pytał, zupełnie, jakby wszyscy zaakceptowali jego pokutę, uznając ją za w pełni zasłużoną. Darth Vader również przyjął ją bez słowa. Kiedy jednak Mroczny Lord Sith wspomniał o planie Stele’a, perspektywa Pekhratukha uległa nagłej i dramatycznej zmianie. Tak więc jak tylko Stele, była Ręka Imperatora, podniósł wzrok na Noghriego, w żółtych oczach obcego nie dostrzegł ani śladu kajania; zamiast tego była w nich ledwo hamowana, z trudem kontrolowana wściekłość. Pokora ustąpiła miejsca poczuciu zdrady. A tego Pekhratukh po prostu nie mógł tolerować. - Plan?- wychrypiał wściekle. - Nie powiesz mi chyba, że nie wiedziałeś, że to fortel?- perfidny uśmiech tańczący na twarzy Stele’a świadczył o tym, iż było to wyłącznie pytanie retoryczne.- Posłużyłeś jako przynęta, Pekhratukh. Dzięki tobie wiedzieliśmy dokładnie, gdzie uderzy ewentualna grupa sabotażystów. Nareszcie się na coś przydałeś.- dodał kpiąco. Noghri nic nie odpowiedział, bowiem zakręciło mu się w głowie. Cała akcja, jego zdrada, śmierć dobrych komandosów na Coruscant... wszystko okazało się oszustwiem! Perfidnym oszustwem! Zacisnął dłonie w pięści, gotów rzucić się na Stele’a... I zrobiłby to, gdyby nie rzucił kątem oka na Lorda Vadera. I nie uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy nie zmienia to niczego. Fakty pozostawały faktami; zdradził położenie Executor’s Lair, a tym samym i Czarnego Lorda, któremu poprzysiągł bezwzględną lojalność. Temu nie można było zaprzeczyć, a fakt, iż Stele przewidział tę zdradę, a Vader zgodził się na nią, nie miał teraz już żadnego znaczenia. Zdrada pozostaje zdradą. A kara powinna pozostać karą. Pekhratukh opuścił głowę. Nie miał prawa mścić się na Stele’u, bez względu na to, jak bardzo by tego pragnął. - Tym niemniej zawiodłeś mnie.- rzucił oschle Vader.- Sprowadziłeś tu wroga, a to błąd niewybaczalny. - Wiem.- wychrypiał Noghri.- I jestem gotów przyjąć karę. - To dobrze.- odparł Mroczny Lord Sith, a miecz świetlny w mgnieniu oka znalazł się w jego ręku. Maarek uśmiechnął się szerzej, widząc złamanego ducha Pekhratukha. Był to widok, na który czekał bardzo długo, widok poniżonego, i przygotowanego na śmierć Noghriego naprawdę sprawiał mu radość. To było wspaniałe! - Admirale Morck!- rozległo się nagle wołanie z korytarza i do Sali Spotkań wpadł oficer wachtowy, zaraz jednak skulił się w sobie z przerażenia, gdy dostrzegł hebanowego olbrzyma z mieczem świetlnym w dłoni. Vader odwrócił uwagę od Pekhratukha, przez co mina Stele’a odrobinę zrzedła. - Mów.- odezwał się dotychczas milczący Morck, siedzący u szczytu stołu i obserwujący z Rogrissem sąd nad liderem Death Commando Prime. Cała scena średnio im się podobała, więc przerwanie jej przyjęli z niejaką ulgą. W przeciwieństwie do Czarnego Lorda, który dyszał wciąż, ciężko i złowróżbnie. - Lordzie Vader, panie admirale...- zaczął oficer, jąkając się strachliwie.- Pogromca Słońc właśnie przed chwilą zadokował przy kompleksie stoczniowym.- skulił się jeszcze bardziej.- I chyba nie spodoba się panom to, co jego pilot przedstawił w swoim raporcie... Dla ukrywających się Jedi miasta były znacznie bardziej niebezpieczne. W dziczy szansa na spotkanie inteligentnych istot była nieporównywalnie mniejsza, a wszelkich niebezpieczeństw, czyhających na wędrowców, można było ostatecznie uniknąć, korzystając z miecza świetlnego. Miasta były inne; nie dość, że użycie świetlistego ostrza od razu by ich zdradziło, to jeszcze ogromna ilość ludzi, urządzeń nagrywających czy droidów zwiększała ryzyko rozpoznania. I chociaż to prawda, że najłatwiej ukryć się w tłumie, to jednak bez odpowiednich środków ostrożności Wieiah i pozostali mogliby szybko zaalarmować stacjonujące tutaj siły okupacyjne Executor’s Lair, a tym samym ściągnąć na siebie niepotrzebną uwagę. Nie byliby jednak sobą, gdyby nie umieli unikać takich sytuacji. Chociaż cała Corellia znajdowała się w rękach wojsk Vadera, główne siły były skoncentrowane w okolicach repulsora planetarnego, zostawiając mieszkańcom pozostałej części planety dużą dozę swobody. Dlatego też sieć osobowych kolejek repulsorowych, która oplatała cały glob, funkcjonowała dalej, pozwalając na dowolne przemieszczanie się z jednego miejsca w drugie w stosunkowo krótkim czasie (wymagało to jednak wysokiego nakładu kredytów). Była to okoliczność sprzyjająca powstawaniu wszelkich komórek ruchu oporu, jednak władze okupacyjne nie przywiązywały do tego większej wagi, chociaż oczywiście dokładnie sprawdzały, kto kiedy i dokąd jechał. Większych represji jednak nie było; może dlatego, iż nie wierzono w większe próby wzniecenia rewolty, a może po prostu dlatego, iż nie przywiązywano do tego większej wagi. Cała uwaga Executor’s Lair koncentrowała się na repulsorze. Dlatego też Brakiss, Wieiah i Werac mogli znaleźć się w Coronecie bez większych przygód, dbając tylko o nie zwracanie na siebie uwagi. Ich celem był niewielki, znajdujący się na centralnej promenadzie salon tatuażu, będący przykrywką dla operacji Wywiadu na Corelli. Istniały oczywiście inne, niewielkie punkty tego typu, rozsiane po całej planecie, ale obecnie zajmowały się one organizacją głęboko zakonspirowanego ruchu oporu, podczas gdy mały, niepozorny salonik na promenadzie zajmował się głównie operacjami zewnętrznymi i koordynacją pozostałych obiektów. Odpowiadał również za komunikację ze światem zewnętrznym. I tylko tutaj Jedi mogli zastanowić się, co dalej. - Nie możemy tu zostać.- powiedziała Wieiah, kiedy spotkali się już z ich agentem na planecie, bladym Klatooinianinem o imieniu Barbaric. Chociaż ich się nie spodziewał, to po spełnieniu podstawowych procedur identyfikacyjnych zdecydował się wpuścić trójkę Jedi na zaplecze, gdzie mieściło się niewielkie centrum dowodzenia. Mogli tu rozmawiać bez obaw, że ktoś ich podsłucha albo namierzy. - To oczywiste.- rzekł Brakiss.- Jednak przyznasz chyba, że nie mamy zbyt wielu alternatyw. - Zawsze jest jakaś alternatywa.- odparła miękko Wieiah.- Na pewno bierność nie wchodzi w rachubę. Nie po to uszkodziliśmy obwody generatora niewidzialności, żeby teraz tutaj siedzieć i nikogo o tym nie poinformować. - Mistrzowie...- zaczął nieśmiało Werac, ale zamilkł, gdyż doszedł do wniosku, że to, o czym myślał, nie miało sensu. - Zgadzam się, aniołku.- powiedział Brakiss.- Problem w tym, że nie mamy większej możliwości manewru.- zwrócił się do Barbarica.- Jakie są możliwości bezpiecznego opuszczenia planety? - Właściwie nie ma żadnych.- odparł Klatooinianin.- A w każdym razie nie należą one do bezpiecznych. Cały transport z i na Corellię został zdominowany przez Vadera. Brakiss stanął przy niewielkiej konsolecie z holoprojektorem i kilkoma monitorami, wpatrując się niewidzącymi oczyma w czerń jednego z nich. Zeltronianka niewątpliwie miała rację – bezczynne siedzenie nie dawało żadnych szans na wykorzystanie przewagi, jaką z takim trudem uzyskali wtedy na pokładzie Centrali. Przewagi, którą okupili ogromnymi stratami. Jednak z drugiej strony nie było żadnych logicznych czy rozsądnych przesłanek, którymi mogliby się kierować, starając się uciec z Corelli. Praktycznie mogliby tego dokonać jedynie podczas inwazji na system, ale wtedy wszystko, co osiągnęli, poszłoby na marne. Były Ciemny Jedi był pewien, że nawet Wieiah nie ryzykowałaby w takiej sytuacji. Rozumiał ją jednak, gdy mówiła, że trzeba działać. - Znasz, pozycję tego satelity, który zawiera dane odnośnie orbity Centrali?- spytał nagle Barbarica. - Mam dostęp do satelity meteorologicznego z zamontowanymi sensorami dalekiego zasięgu i urządzeniami namiarowymi z Bonadaru.- odparł Klatooinianin.- Będzie można odszukać częstotliwość, na jakiej nadają statki dokujące na stacji i w ten sposób poznać lokalizację obiektu. - A dałoby radę zmienić tę częstotliwość? Albo chociaż zmodyfikować sygnał?- rzuciła Wieiah, wpadając w tok rozumowania Brakissa. - Nie stąd.- odrzekł Barbaric.- Mamy za słaby sprzęt, poza tym taka operacja od razu zdradziłaby lokalizację komórki. - No tak.- mruknął Brakiss, opierając się ze zrezygnowaniem o ścianę. Spojrzał na czerń monitorów, potem na agenta, wreszcie na Wieiah i na siedzącego przy holoprojektorze Weraca. Mina Zabraka, który aktualnie bawił się zmianą rozdzielczości hologramu, wyrażała to samo zrezygnowanie, jakie sam odczuwał. W przeciwieństwie jednak do swojego ucznia, Brakissa zaczynała powoli ogarniać frustracja. Przez kilka dni przekopywali się przez dzicz, unikali nieprzychylnych spojrzeń i śledzili każdy swój krok, żeby teraz utknąć w martwym punkcie!? Nie, to było zdecydowanie nie w porządku. - A czy na okrętach wojennych, na przykład niszczycielach, znalazłaby się odpowiednia aparatura?- spytała Wieiah. - Sądzę, że tak.- odparł Barbaric.- Problem w tym, że nie mamy pod ręką żadnego niszczyciela. - Chyba jednak mamy.- odezwał się Werac, wskazując na holoprojektor. Obraz aktualnie wyświetlany był uproszczoną mapą systemu, ze szczególnym uwzględnieniem ruchu kosmicznego nieopodal samej planety. Wnętrze układu, czyli przestrzeń znajdująca się aktualnie między Corellią, Drallem i Selonią, było bezustannie patrolowane przez wiele okrętów Executor’s Lair, tak mniejszych, jak i większych. Co jakiś czas kilka z nich przelatywało nieopodal głównej planety systemu, a wtedy z całą pewnością musiały one łączyć się z odpowiednim satelitą, żeby ustalić kurs, który nie kolidowałby z orbitą Centrali. A do planety właśnie zbliżał się jeden z niszczycieli klasy Super. - Nie mówicie chyba poważnie!- zdziwił się Barbaric.- Przecież to szaleństwo! - Być może, ale wykonalne.- odparła spokojnie Wieiah.- Musimy się tylko zastanowić, jak się tam dostać. - Jedi są nienormalni.- mruknął agent Wywiadu, po czym westchnął i ze zrezygnowaniem wskazał na właz w podłodze, przysłonięty częściowo przez jakieś skrzynki.- Chodźcie za mną. Wieiah i pozostali posłusznie zeszli po drabince kilka metrów pod ziemię, następnie przeszli kilkadziesiąt metrów przez labirynt odnóg i korytarzy, aby skierować się do niewielkiego transportera szynowego. - To tajna droga ewakuacyjna, zaprojektowana i zbudowana przez techników Wywiadu.- wyjaśnił Barbaric.- Jesteśmy teraz pod poziomem irygacji Coronetu i jedziemy w stronę północnych obrzeży miasta. Jest tam niewielki las, rzadko uczęszczany, ale nie ma w nim drapieżników. To posesja należąca do jednego z corelliańskich rodów, którego przedstawiciele dawno temu wyprowadzili się z planety.- dodał.- Nie sprawdzaliśmy, czyja dokładnie, ale od czasu Wojen Klonów nie było tutaj jej właściciela. - Jak rozumiem, to była doskonała okazja, aby coś tam ukryć.- odgadła Wieiah. - Zgadza się.- rzekł Klatooinianin.- Mieliśmy tego użyć tylko w ostateczności, ale sądzę, że lepiej się naszej sprawie nie przysłuży. Kiedy Vader rozpoczął inwazję, zrobiłem wszystko, aby zaopatrzyć ten pojazd w niezbędne kody autoryzacyjne.- kolejka zaczęła powoli wznosić się do góry.- Możecie nim dostać się na pokład tego superniszczyciela, ale dalej będziecie musieli radzić sobie sami.- wzruszył ramionami.- Słowo daję, że nie mam pojęcia, co wtedy zrobicie. - Wszystko świetnie.- powiedział Brakiss.- Tylko jedno pytanie: co to za statek? - Nic specjalnego.- odparł agent.- Zmodyfikowany bombowiec TIE, mogący przewozić żywe istoty w ładowni z bombami. Zdaje się, że nazywali to promem TIE. Zróbcie z niego dobry użytek. ROZDZIAŁ 24 Luke Skywalker spał. W ciągu ostatnich miesięcy rzadko zdarzał mu się spokojny sen. Jako największy mistrz Jedi w galaktyce miał ostatnimi czasy wiele powodów do zmartwień. Mrok, rozprzestrzeniający się po świecie niczym zaraza, wojna zbierająca swoje krwawe żniwo, wszechobecny terror... życie Skywalkera nie było lekkie. Brzemię, które miał dźwigać, rosło z każdym dniem, aż czasem miał wrażenie, że już go nie udźwignie. Wtedy jednak przypominał sobie o odpowiedzialności, o swojej rodzinie i przyjaciołach, o Marze... nie mógł ich zawieść. Po prostu nie mógł. Coraz częściej jednak czuł, że wszystko wymyka mu się z rąk. Dlatego w podróży na Naboo upatrywał szansy na rozwikłanie zawiłej pajęczyny, którą rozpostarł nad galaktyką osobnik podający się za Dartha Vadera. Wiedział, że tylko w ten sposób może przyczynić się do zakończenia krwawego i bezsensownego konfliktu, wywołanego przez istotę w czarnej zbroi. Czuł, że kluczem do rozwiązania zagadki Vadera będzie nie tyle on sam, co jego alter-ego, ktoś, kto kiedyś nosił podobny pancerz, kto oddał się swego czasu bez reszty ciemnej stronie Mocy. Kluczem do Vadera był Anakin Skywalker. I teraz, kiedy Luke spał, a „Peacemaker” niestrudzenie zbliżał się do Naboo, duch Anakina objawił mu się ponownie. Nie wyglądało to jednak tak, jak ostatnio, na przesyconej drobnoustrojami i małymi żyjątkami polanie, po horyzont porośniętej idealnie zieloną trawą. Tamto miejsce, charakterystyczne dla Naboo, wręcz kipiało od żywej Mocy. W przeciwieństwie do tego tutaj. Luke stał na surrealistycznej, ociekającej w kilku miejscach lawą, popękanej półce skalnej, umieszczonej pod jeziorem pełnym magmy. Horyzont niknął gdzieś w oparach wulkanicznych, pełnych dymu i siarki. Ściany wszystkich skał dookoła były brudne, suche i ostre, a samo ich dotknięcie drażniło skórę. Co jakiś czas w oddali słychać było huk jakiejś eksplozji, któremu towarzyszyły lekkie wstrząsy. Lawa w jeziorze pod spodem bulgotała nieprzyjemnie. Z zasnutego czarnymi chmurami nieba sypał się popiół. I wśród tego wszystkiego, gdzieś w oddali, dwie męskie, smukłe sylwetki toczyły ze sobą wściekły pojedynek na śmierć i życie. Chociaż Luke nie mógł dostrzec nic poza migotaniem błękitnych ostrzy i niewyraźnymi, zamazanymi ruchami, nie musiał widzieć więcej. Wiedział, gdzie jest. A raczej kiedy. - Tak to się skończyło.- odezwał się ktoś za jego plecami. Luke nie odwrócił jednak wzroku od majaczącej w oddali sceny, by spojrzeć na nowo przybyłego. Doskonale wiedział, z kim rozmawia. - Witaj, ojcze.- powiedział tylko cicho. - Tutaj umarła przyjaźń między jednym z najwspanialszych mistrzów w historii Zakonu Jedi, a jego niepokornym uczniem.- kontynuował duch Anakina Skywalkera.- Wciąż jeszcze pamiętam ten strach, ból, nienawiść, agresję i bezkresną wściekłość. Tutaj umarła wszelka nadzieja. Miała tu miejsce tragedia, z której żaden z nas nigdy się nie otrząsnął. - Wiem.- odparł cicho Luke.- Ben opowiadał mi o tym. - Zatem wiesz także, że tam, gdzie nie ma nadziei, jest tylko rozpacz, strach i terror.- powiedział duch Anakina poważnym głosem, w którym czuć było nutę boleści.- Gdzie nie ma wiary, jest klęska. - Zawsze w ciebie wierzyłem, ojcze.- Luke zdecydował się odwrócić.- I wtedy, na Endorze, i później, gdy galaktyka widziała cię tylko poprzez czyny Dartha Vadera. Ludzie mają tendencję do zapominania, że to w znacznej mierze dzięki tobie Wojny Klonów dobiegły końca. - I za to ci dziękuję.- rzekł Anakin, kładąc mu rękę na ramieniu.- Dzięki tobie nie czekało mnie wieczne potępienie. Więcej, moja pokuta dobiegła końca. Duchy wielkich Jedi, którzy odeszli przede mną, czekają, by zaprosić mnie do swego grona. - Więc czemu do nich nie dołączysz?- spytał Luke.- Czemu nie odpoczniesz? - Nie mogę tego zrobić.- twarz Anakina wykrzywiła się nagle w bolesnym grymasie.- Została mi do załatwienia jeszcze jedna sprawa. - Vader.- zgadł Luke. - Vader. Przez twarz młodszego Skywalkera przemknął cień. Ta sprawa prześladowała go już wystarczająco długo, by przyćmić na chwilę jego spokój i pogodę ducha. Nieoczekiwanie poczuł chęć, by wygarnąć ojcu wszystko, czego doświadczył przez nowego Czarnego Lorda. Strach, nienawiść, cierpienie... wszystko, co musiał znosić w Mocy, a co było spowodowane przez Vadera i jego Executor’s Lair. Zniszczenie wielu planet czy wręcz całych gwiezdnych systemów, wojna, przerażenie i wszechobecny paraliż... powoli miał już tego dość. Od czasów Akademii Ciemnej Strony, finansowanej z zasobów Executor’s Lair, poprzez aferę z Witiynem Terem, arachnoidalnym Pełnomocnikiem Sprawiedliwości, oraz uzewnętrznienie mrocznej natury Kypa Durrona i wielu innych, spotkanie z duchem Kypa na Exaphi, aż do dzisiaj... Luke mógł być mistrzem Jedi, ale cały czas był tylko człowiekiem. A ludzie się męczą. Wtedy jednak spojrzał na widmo ojca i zrozumiał coś niezwykle istotnego, a przerażająco oczywistego. Mianowicie: Anakin Skywalker umarł dwadzieścia jeden lat temu. Nie było jego winy w tym, co zrobił osobnik podający się za Dartha Vadera. W związku z tym Luke nie miał żadnego prawa wyładowywać na nim swojej frustracji. Co ważniejsze, nie chciał tego. - Pamiętasz jeszcze przepowiednie Imperatora, Luke?- spytał nagle duch Anakina. - Pamiętam.- odparł młodszy Skywalker po chwili.- „I wyśle ich do walki między sobą, a ten, kto zwycięży, zajmie miejsce u boku swego pana.”- wyrecytował słowa, które poznał kiedyś na Byss, a które przypomniał mu ostatnio Witiyn Ter, podczas Bitwy o Roon. - Imperator sprawdzał swoich uczniów na wszystkich szczeblach.- podjął Anakin.- Wiecznie rzucał ich do walki między sobą. W tym labiryncie strachu, podejrzliwości i wiecznej niepewności nie było miejsca dla słabych. Ta przepowiednia, chociaż nas bezpośrednio nie dotyczy, doskonale to obrazuje. Jeśli ktoś miał przetrwać, musiał być silniejszy i bardziej bezwzględny, niż inni. A pamiętaj, że Vader przeżył najdłużej. - Nie mam zamiaru bagatelizować zagrożenia z jego strony.- rzekł Luke.- Nigdy też nie dopuściłem do siebie myśli, że mógłbyś mieć z tym coś wspólnego, ojcze. - Twoja wiara napełnia mnie dumą.- odparł Anakin.- Wierz mi jednak, że jest on w równym stopniu Vaderem, co ja. Teraz może nawet bardziej. Nie lekceważ go ani przez chwilę. - Mówisz zagadkami, ojcze.- powiedział Luke.- Jest wiele pytań, natomiast brak odpowiedzi. - Przyjdzie na nie czas.- obiecał stary Skywalker.- Jesteś na dobrej drodze, by je poznać. Tylko od ciebie będzie zależeć, czy się na nie zdecydujesz. Chociaż był mistrzem Jedi i miał już swoje lata, Luke poczuł się jak dziecko, osamotnione w wielkim mieście. - Nie rozumiem.- przyznał. - Zrozumiesz.- powiedział duch Skywalkera, niknąc powoli.- Pamiętaj, że cały czas jestem przy tobie. I za nic nie opuszczę cię w potrzebie. Jesteś moim synem... Zjawa zniknęła, podobnie, jak sen, a Luke wzdrygnął się, rozbudzony. Gdzieś indziej, w podobny sposób i z tych samych przyczyn, Darth Vader został wyrwany ze snu. Mroźny wicher smagał burty transportowca klasy Star Galleon, kiedy ten schodził w atmosferę surowej i niegościnnej planety, znanej jako Świat Żniwiarza. Towarzyszyło mu kilka innych statków tej klasy; szarych i kanciastych, ale po brzegi wypełnionych żołnierzami i sprzętem bojowym. I na każdym z nich widniał błękitny emblemat Imperium. A na czele formacji transportowców leciał, otoczony eskadrą myśliwców typu I-7 Howlrunner, niewielki prom klasy Lambda, z admirałem Pellaeonem i komandorem Lleghem Krestchmarem na pokładzie. - Nadal nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.- odezwał się Glottalphib w pewnej chwili, spoglądając spode łba na lufy swojego przerywacza fuzyjnego. - Jak to?- Pellaeon oderwał swój wzrok od iluminatora i odwrócił się w stronę wysłannika Nowej Republiki.- Przecież zgodził się pan na ten plan. - Owszem.- przyznał Llegh.- Ale nie wiem, czy jest sens wysadzania wszystkich kontyngentów wojskowych tutaj, podczas, gdy mogą one okazać się bardziej przydatne w innych punktach sektora. Co będzie, jeśli Kanos zmusi siły Imperium do wycofania się na powierzchnię jednej z planet, której strzegą? Wróg zyska nad nimi ogromną przewagę. - Tam, gdzie taki scenariusz jest możliwy, pozostawiłem oddziały naziemne.- zapewnił Pellaeon.- Sektor Nilgaard jest dobrze strzeżony i, jak już panu wspominałem, pozostawiliśmy Kanosowi tylko jedną furtkę, zbyt nęcącą, by nie mógł z niej skorzystać. - Stolicę sektora, wiem.- powiedział powoli Krestchmar.- Co się jednak stanie, kiedy Kanos ruszy na planety przez nas obstawione? Zginą niewinni ludzie. - No cóż, to jest wojna.- Pellaeon wzruszył ramionami.- A zresztą, siły Imperium są rozmieszczone po sektorze mniej więcej równomiernie i zdążą zareagować. - Jeśli zostaną powiadomione o ataku. - To już leży w najlepszym interesie mieszkańców atakowanych planet.- rzekł Pellaeon.- W najlepszym wypadku Kanos wciągnie się w walkę zaczepną na obszarze kilku systemów i straci tak cenny dla niego czas. Llegh zamilknął na chwilę. - Nadal nie jestem przekonany.- przyznał w końcu. - Proszę mi zaufać.- oświadczył Pellaeon.- Jestem w tym biznesie od Wojen Klonów, a nawet dłużej. Znam się na tej robocie. - Nie wątpię. Ale Kanos nie jest głupi; może przewidzieć, że to zaproszenie na Świat Żniwiarza kryje pewien kruczek. - Ale nie spodziewa się tego, co dla niego przygotowałem.- uśmiechnął się Pellaeon. - Czyżbym o czymś nie wiedział?- Glittalphib zmarszczył nos, co u jego rasy było odpowiednikiem uniesienia brwi. - Nie wie pan nawet połowy.- rzekł tajemniczo admirał.- Proszę spojrzeć za iluminator. Dolatywali właśnie do dość rozległej fortecy, umieszczonej na szczycie pokrytej śniegiem góry. Jej mury były wysokie i grube, a mimo wyraźnych zniszczeń dokonanych przez czas ciągle sprawiały wrażenie całkiem solidnych. W wielu miejscach archaicznych umocnień zamontowano podwójne działa laserowe, pełniące funkcję osłony przeciwlotniczej natomiast gdzieniegdzie można było dostrzec droidy budowlane i rozmieszczonych w strategicznych miejscach szturmowców. Za murami jednak nie stawiano jeszcze żadnych umocnień; wydawało się to bezcelowe, zwłaszcza, że w bazie było sporo zniszczonych przez czas i pogodę, kamiennych budowli, których naprawa i renowacja zajęłyby zapewne zbyt wiele czasu. Imperium ograniczyło się więc tylko do ustawienia na dachach kilku z nich dział ochrony przeciwlotniczej i wyburzenia paru innych, w których miejsce stanął potężny generator energii. Llegh odgadł, że ma on dostarczać moc jednemu z pobliskich budynków, przebudowanemu na generator pola. Podobny do tego, który chronił Exaphi. - To tylko zabezpieczenie.- wyjaśnił Pellaeon.- Proszę spojrzeć dalej. Krestchmar powiódł wzrokiem w stronę horyzontu i zaparło mu dech w jego gadzich piersiach. Do fortecy, stojącej na szczycie góry, z dwóch stron niedostępnej dzięki stromym, niemal pionowym ścianom, nadciągały z dołu ogromne ilości maszyn bojowych Imperium. Transportery kroczące typu AT-AT, AT-ST i droidy bojowe SD-10 oraz Viper Automadon X-1, a także skiffy transportujące legiony szturmowców na miejsce bitwy, działa przeciwpiechotne, zamontowane niemal wszędzie, gdzie dało się je wcisnąć, nie ograniczając zbytnio możliwości manewru w polu... admirał Pellaeon musiał ściągnąć tutaj wszystkie wojskowe kontyngenty naziemne, do jakich miał dostęp! A wśród nich było... Llegh rozszerzył nozdrza ze zdziwienia. Dostrzegł bowiem trzy ogromne, umieszczone na repulsorach, kanciaste, durastalowe wieże, sunące niespiesznie wraz z innymi wojskami w stronę fortecy. - Co to jest!?- wybąkał Krestchmar. - Zabytki z czasów Wojen Klonów.- wyjaśnił admirał z nutką dumy w głosie.- Kompletnie niepraktyczne, ale wywołują niezły efekt psychologiczny. Nazywano je czołgami sejsmicznymi. Llegh spojrzał na Pellaeona. - Desperacki ruch, czy ma pan jakiś chytry plan? - Mój plan to ściągnięcie Kanosa na Świat Żniwiarza.- mina admirała zrzedła.- A potem... cóż, nie sądziłem, że kiedyś to powiem, ale wszystko w rękach Mocy. - Generale Kanos!- przywitał się, salutując, jeden z oficerów przysłanych przez Lordów Senexa i Juvexa, który miał szczęście dostać przydział na okręt dowodzenia.- Przyszły dyrektywy z układu Corelli!- rzucił z werwą.- Zapoznali się tam z raportem i przysłali dyrektywy dotyczące kampanii! Rozkaz mówi... - Niech pan tak nie krzyczy.- mruknął Kanos, przerywając oficerowi. Jakiś czas temu przeczytał jego dossier i doszedł na podstawie informacji w nim zawartych do wniosku, że mężczyzna ten, ciągle młody, ma wystarczające teoretyczne podstawy, by być dobrym drugim oficerem. Praktyka pokazała jednak, że miał on duże braki w obyciu. Wręcz ogromne. - Przepraszam.- skruszył się oficer i niepewnie spojrzał na przełożonego, a następnie na innych obecnych w pomieszczeniu. Sala, w której się znajdowali, zawierała właściwie tylko spory stół taktyczny z holoprojektorem, na którym co chwilę pojawiały się raporty rozpoznania, dostarczane przez zwiadowców. Dookoła stołu ustawiono kilka krzeseł, z których jedno zajmował Kir Kanos, a pozostałe kilku jego bezpośrednich podwładnych, Czerwonych Gwardzistów. Wszyscy mieli zdjęte hełmy, pod którymi można było ujrzeć jednakowe twarze. Byli oni bowiem klonami jednego z najzdolniejszych Gwardzistów w historii, Grodina Tierce’a, wyszkolonymi przez Kanosa w najniebezpieczniejszych technikach walki, takich, jak sztuka Echani, oraz strategiach bojowych, wymyślonych przez najlepszych dowódców Imperium. I to oni mieli wraz z Kanosem poprowadzić kampanię w Sektorze Nilgaard. - Dobrze więc.- powiedział Kir, wracając do studiowania aktualnie wyświetlonego raportu (chociaż musiał przyznać, że czytanie z hologramu męczy go i drażni).- Czego sobie Lord Vader życzy? Właściwie to nie wiem, czy to akurat rozkaz Lorda Vadera, sir...- zaczął oficer, ale jak Kanos kątem oka spiorunował go wzrokiem, zaraz zrezygnował z wodolejstwa.- Flota Nowej Republiki zbliża się do układu Corelli. Będą tam lada dzień. Centrala żąda natychmiastowej akcji w Sektorze Nilgaard.- wziął głęboki oddech.- Sir, mamy rozkaz natychmiastowego ataku na Świat Żniwiarza. - Co!?- po raz pierwszy od bardzo dawna Kir pozwolił sobie na oburzenie.- Przecież to absurd! - Generał Kanos ma rację.- dodał jeden z Gwardzistów, cofając hologramy z raportami do zwiadu dokonanego w stolicy Sektora Nilgaard. Silna, ufortyfikowana baza w górach, z dwóch stron niedostępna dla armii lądowych, wypełniona po brzegi sprzętem i żołnierzami Imperium. Generator pola planetarnego, niesprzyjające długiemu oblężeniu warunki pogodowe, zgrupowania okrętów wojennych w pobliskich systemach...- spojrzał na Kanosa.- To pułapka. - Wiem.- mruknął Kir.- Pellaeon rozciągnął cienką sieć na cały sektor, a stolicę zostawił opuszczoną przez jakąkolwiek flotę. Ma tam tylko obronę naziemną, bo wie, że w tej sferze mam większe doświadczenie... wabi mnie, jak tylko może. Najprawdopodobniej sam dowodzi tą bazą. - To oczywiste, że chce nas wciągnąć w zasadzkę na tyle skuteczną, na ile pozwalają mu jego mizerne zasoby.- dodał inny klon Tierce’a.- Najrozsądniej byłoby odbijać newralgiczne planety sektora, których ochrona nie stanowi wyzwania. - Sprzeciwianie się Lordowi Vaderowi nigdy nie jest rozsądne.- zaoponował inny klon. Kanos nie odpowiedział, tylko wpatrywał się w ścianę niewidzącym wzrokiem. Po raz kolejny napadły go wątpliwości, z którymi borykał się od jakiegoś czasu. Atak na fortecę, którą Pellaeon postawił na Świecie Żniwiarza, dość jednoznacznie kojarzył mu się z samobójstwem. I to bynajmniej nie dlatego, że oznaczał klęskę; Kanos wiedział, że mają przewagę, i że Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Imperium też o tym wie. Szturm na twierdzę przeciwnika oznaczałby walkę na otwartym polu i wiele oddziałów dowodzonych przez Kanosa musiałoby paść, zanim dotarliby do umocnień. Nie było co do tego wątpliwości; to była zasadzka. I najwyraźniej Vadera to nie obchodziło. Kanos po raz kolejny odniósł wrażenie, że Czarny Lord ma gdzieś życie swoich żołnierzy. A przecież bez ludzi nie da się wygrać żadnej bitwy! Executor’s Lair tego nie rozumiało... W przeciwieństwie do Pellaeona. Kir potrząsnął głową. Sytuacja była naprawdę surrealistyczna. On, który zawsze uważał siebie, za typowego przedstawiciela żołnierskiego fachu i dbał o swoich szturmowców, teraz miał posłać ich na śmierć. A Pellaeon, zdrajca, który ideały Imperium zawsze miał w głębokim poważaniu, wycierał sobie nimi gębę i nigdy nie walczył do końca, największy tchórz w historii Galaktycznej Wojny Domowej, zadbał nie tylko o osłonę dla swoich żołnierzy, ale zabezpieczył też większość planet Sektora Nilgaard, o ludności nie mówiąc, przed agresją potencjalnych najeźdźców. Tchórz i zdrajca... ale czy na pewno? Kanos zacisnął pięści i zęby. Oczywiście, że tak, pomyślał, przecież co innego robi na Świecie Żniwiarza, jak nie wysyła swoich ludzi na pewną śmierć? A może jednak ma jakiś plan? Kanos nie mógł dojść do ładu ze swoimi odczuciami i emocjami. Pellaeon okazał się być osobą bardziej złożoną niż z początku uważał. Musiał więc jeszcze raz, dogłębnie zweryfikować opinię na jego temat, gdyż czuł, że ta wątpliwość nie da mu spokoju. Jedno natomiast było pewne. Starcie się na polu dwóch armii szturmowców, walka niemal bratobójcza, nie była przyjemną perspektywą. Takie rzeczy zdarzały się co prawda już wcześniej i Kanos nad tym bolał, jednak teraz, kiedy sam miał być jedną z walczących stron, sytuacja była jeszcze bardziej trudna do zniesienia. Wszak i on, Kanos, i Pellaeon, byli synami Imperium. Obecność po przeciwnych stronach barykady powinna być czymś nienaturalnym. Kir był pewien, że jego szturmowcy będą mieli kłopot ze strzelaniem do innych szturmowców. Jednak rozkaz Centrali był jednoznaczny i Kanos nie mógł pozostawić sobie miejsca na wątpliwości. Był żołnierzem, a żołnierz musi wykonywać rozkazy. Obiecał sobie jednak, że będzie musiał zrobić coś w kwestii lojalności. - Panie generale...?- spytał nieśmiało młody oficer. Kanos westchnął. - Przygotujcie się do skoku w nadprzestrzeń! Niech żołnierze będą gotowi do bitwy! ROZDZIAŁ 25 - Nie możesz tego zrobić, Lordzie Vader!- warknął admirał Morck, biegnąc przez korytarz za olbrzymem w czarnej zbroi. Mroczny Lord Sith miał dwa metry wzrostu i w związku z tym mógł pochwalić się dłuższymi nogami, niż rozmówca, w związku z czym często zdarzały się sytuacje, w których on jeszcze szedł, a osoba, z którą rozmawiał po drodze, musiała już biec. Tak było i teraz. Jednak na dźwięk bezczelnego tonu Morcka Vader przystanął gwałtownie, przez co admirał o mało co na niego nie wpadł. Marsowa mina Głównodowodzącego przybrała na chwilę przerażony wyraz, kiedy Darth Vader, dysząc ciężko, powoli odwrócił się w jego stronę. - Oczekuję szacunku, Morck!- wycedził, a admirał poczuł się nagle bardzo, ale to bardzo mały.- Nie nadużywaj mojej cierpliwości! - A zatem z całym szacunkiem, Lordzie Vader...- zaczął jego rozmówca, uświadamiając sobie, że chociaż Czarny Lord wciąż go potrzebuje jako głównego taktyka, to i tak ledwo hamuje się przed zrobieniem mu krzywdy. Zawsze ledwo się hamował.-...ale nie możesz teraz tak po prostu odlecieć!- kontynuował.- Lada dzień rozegra się tutaj bitwa, a żołnierze potrzebują wysokiego morale. - Mogę i odlecę.- odparł Vader, odwracając się i idąc w poprzednim kierunku.- To ja tutaj decyduję, a nie ty! Admirał już chciał powiedzieć, że absurdalna decyzja o ataku na Świat Żniwiarza też była jego, ale się powstrzymał. - Nie kwestionuję twojego przywództwa.- powiedział zamiast tego.- I możesz lecieć, gdzie chcesz. Ale zabieranie jednego z superniszczycieli w takiej sytuacji można uznać za... odrobinę lekkomyślne. - Rozumiem twoje motywy, admirale.- odparł sucho Vader, nawet nie zwalniając. Docierali powoli na pokład hangarów.- Teraz proszę zrozumieć moje. Wyczułem, że duch Anakina Skywalkera kontaktuje się ze swoim synem. To znak, że zbliża się koniec tego konfliktu! - Nie rozumiem.- powiedział Morck.- W jaki sposób się o tym dowiedziałeś, Lordzie? - Luke Skywalker nosi w sobie cząstkę swojego ojca, stąd to wiem! Bo nie jest jedynym, który dzieli to dziedzictwo. Jest jeszcze Leia Organa Solo... i ja. - Rozumiem...- mruknął Morck, chociaż w rzeczywistości był od tego daleki.- Ale co ma z tym wspólnego superniszczyciel? - Reprezentuje potęgę, przeciwko której nawet Skywalker nie wystąpi.- wyjaśnił Czarny Lord.- Tak, zapoluję na niego, jak dawniej, dopadnę i pozbędę się raz na zawsze! Anakin Skywalker nie będzie miał nawet szansy, by przekazać mu prawdę o mnie! Morck nie odpowiedział, ale ani trochę mu się to nie podobało. Te rozgrywki między Jedi a Sithami, ciemną i jasną stroną Mocy, już dawno wymknęły się spod kontroli. Czasami admirał odnosił wrażenie, że bez Vadera byłoby znacznie lepiej... ale natychmiast zepchnął te myśli w głąb meandrów świadomości, by nie narazić się na gniew Mrocznego Lorda Sith. W międzyczasie dotarli do pokładu hangarowego, gdzie poza myśliwcami z rodziny TIE znajdował się Pogromca Słońc, a także osobisty prom Lorda Vadera. - Pekhratukh!- rzucił Mroczny Lord Sith i po chwili zza jednego ze spoczywających tutaj pojazdów wyłonił się Noghri, po czym pokornymi, pełnymi zrezygnowania ruchami, skierował się w stronę swego pana. Morck miał wrażenie, że lider Death Commando Prime idzie jak na egzekucję. - Znaj moją łaskę, Pekhratukh.- powiedział Czarny Lord, kiedy Noghri doszedł do niego i pokłonił się.- Daję ci ostatnią szansę, żebyś mógł odpracować swoje winy. Spójrz.- wskazał na Pogromcę Słońc.- Ty i twoi komandosi macie chronić tę maszynę za wszelką cenę! Jeśli Nowa Republika albo inne zagrożenie będzie miało szansę się do tego dobrać, walczyć do ostatniej kropli krwi, aby do tego nie doszło! Rozumiesz? - Jasno i wyraźnie.- zapewnił żarliwie Pekhratukh, któremu nagle wróciła chęć do życia. Morck mógł odnieść wrażenie, że w tej chwili Noghri kocha Vadera ponad wszystko w galaktyce. - Nie zawiedź mnie.- ostrzegł oschle Czarny Lord.- Bo kara będzie straszna! - Wiem, panie. Bądź pewien, że Noghri dadzą z siebie wszystko, by wypełnić twą wolę. - To dobrze.- mruknął Vader, po czym odwrócił się do Morcka.- Odlatuję, admirale. Zrób wszystko, aby wygrać Bitwę o Corellię! Obiecaj mi, że nie wstanie już świt dla Nowej Republiki! - Jak sobie życzysz, Lordzie.- powiedział Morck, w międzyczasie zastanawiając się nad nagłym aktem łaski Mrocznego Lorda Sith. Po co niby Pekhratukh miałby pilnować Pogromcy? To nie miało sensu. Przecież statek był niezniszczalny, co mogłoby mu zagrozić? I nagle przypomniał sobie słowa Vadera: „albo inne zagrożenie”, podświadomie wiedząc, o co chodzi. Czarny Lord musiał wysondować jego umysł i odkryć ostatnią opinię admirała na temat jego osoby! A jeśli tak, to Pekhratukh ani jego, ani nikogo innego nie wpuści na pokład Pogromcy! Toż to paranoja! Ale gdy sobie to wszystko w pełni uświadomił, Vader odlatywał już swoim promem. Pół godziny później, już z Darthem Vaderem na pokładzie, gwiezdny superniszczyciel „Executor II” rozpoczął manewry, mające naprowadzić go na odpowiedni kurs przez nadprzestrzeń. Czarny Lord nie podał dokładnie, gdzie mają lecieć, ale określił na podstawie swojego przeczucia ogólny kierunek, którym powinni podążać. Tak więc „Executor II” wykonywał właśnie ostatnie procedury i przygotowywał się do skoku. Jego dowódca, generał Grant, nie wiedział, jak blisko niewidzialnej Centrali się znajdował, manewrował w oparciu o dane z fałszywego satelity meteorologicznego. Gdyby wiedział, że dane te zostały zmienione, gdyby przeczuwał, iż pozycja, z której „Executor II” miał skoczyć w nadprzestrzeń, była na kursie kolizyjnym orbity niewidzialnej stacji, gdyby mógł przypuszczać, że standardowa procedura, polegająca na pozbyciu się odpadów, wypuści chmurę szczątków prosto w Centralę, co w następstwie spowoduje przeciążenie pola deflektora i zwarcie na łączach mocy, które rozsadzi z kolei generator pola niewidzialności... Gdyby Grant wiedział to wszystko, na pewno postąpiłby w sposób odbiegający od rutyny. Ale nie wiedział. I kiedy skakał w nadprzestrzeń, nie miał szans się dowiedzieć. Centralą nagle zatrzęsło, a siedzący w Sali Spotkań admirał Morck odruchowo chwycił się blatu stołu. Jednak zanim zaczął w duchu kląć, na czym świat stoi, czerń za iluminatorami zniknęła, ukazując układ Corelli, jego odległe planety i flotę, zajmującą pozycje wyjściowe do mającej się rozegrać bitwy. Gdzieś, w zakątkach jego umysłu powstało zabawne wrażenie, że Lord Vader, odlatując ze stacji, zabrał cały spowijający ją mrok ze sobą. Co nie zmieniało faktu, że był zirytowany i żądał wyjaśnień. - Maszynownia!- warknął przez komlink.- Raport! Już! - Coś przeciążyło łącza mocy w generatorze pól maskujących.- odezwał się jakiś technik zniekształconym przez eter głosem.- Podejrzewamy, że reaktor odciął główne obwody, a pozostałe były uszkodzone! - Jak to się stało!? - Nie wiem, sir. Ale prawdopodobnie centralny komputer posłał większą ilość energii gdzieś indziej. - Panie admirale!- odezwał się ktoś na innym kanale.- Dostaliśmy się w strumień odpadów wyrzuconych z „Executora II” przed skokiem w nadprzestrzeń!- Morck przeraził się, gdyż przyszło mu do głowy, że to kolejna zagrywka Vadera, która w chwili bitwy z Nową Republiką miała odsłonić Centralę na ciosy, ale zaraz się otrząsnął. To nie w stylu Czarnego Lorda. Głos zaś mówił dalej:- Odkryliśmy, że dane w pamięci komputera na naszym satelicie zostały zmienione i wskazywały błędną trajektorię lotu Centrali. Morck bardzo by chciał się dowiedzieć, kto im wyciął taki numer, stwierdził jednak, że na to przyjdzie jeszcze czas. - Czy da radę naprawić generator do jutra?- spytał po przełączeniu na kanał z technikiem. - Na pewno nie.- odparł zapytany.- Co najmniej trzy dni. - Więc zostawcie to na razie.- zdecydował Morck, po czym przełączył się na drugi kanał.- Proszę wysłać do Floty polecenie oddelegowania tutaj „Gargoyle’a” i części okrętów, jako ochronę. I sprowadzić trzy stacje Golan, bez względu na to, jak dużego nakładu środków będzie to wymagać! Wróg nie może się przedrzeć do Centrali! Rozumiemy się!? Z reguły zatłoczony i pełen gorączkowych przygotowań, gwaru zdawanych raportów i pomruku komputerów, sztab Nowej Republiki na Coruscant był teraz opustoszały. Poza kilkoma oficerami dyżurnymi, czuwającymi przy nielicznych, włączonych monitorach, w całym pomieszczeniu głównym panował półmrok. Wyłączone światła i holoprojektory sprawiały, że cały sztab wydawał się miejscem spokojnym i sennym, jednak myliłby się ten, kto by uległ takiemu wrażeniu. Lada moment miała się rozpocząć Bitwa o Corellię i napięcie z tym związane udzielało się wszystkim, spędzając sen z powiek oficerom dyżurnym i zmuszając ich do permanentnej czujności. Nawet ci, których teraz w sztabie nie było, znaleźli sobie ustronne miejsca, z których mogli obserwować kulminację galaktycznych zmagań. Senatorowie, Jedi, żołnierze... nawet zwykli obywatele nie mogli tej nocy zasnąć, czekając na rozwój wypadków. Zresztą nie tylko Coruscant trwało w napięciu; od Bakury po Shandon VI, Berchest, Bothawui, Onderon, Balmorrę, aż po Bastion, Hapes czy nawet Nar Shaddaa... wszyscy czekali na eskalację konfliktu, który mógł na zawsze zmienić oblicze galaktyki. Admirał Bel Iblis siedział w swoim gabinecie, w milczeniu i półmroku popijając gorącą czekoladę. Teraz, kiedy jego rola dobiegła końca i nic więcej nie mógł zrobić, oddawał się różnym, nieraz bardzo luźnym refleksjom na temat sytuacji w galaktyce i swojego w niej udziału. I nie były to zbyt wesołe myśli; zaczęło się od inwigilacji jego osoby na polecenie prezydenta Fey’lyi, potem operacja na Roon, za którą osadzono go w areszcie, przewrót, Bitwa o Exaphi, którą pomógł zaplanować, interwencja Ackbara pod nieobecność prezydenta i przekazanie jemu, Bel Iblisowi, dowodzenia nad Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki. Potem doniesienia, że Fey’lya może już nie żyć, następnie zniszczenie Chandrilli i śmierć Mon Mothmy, która spędzała tam swoją emeryturę... No właśnie, Mon Mothma. Garm Bel Iblis nigdy nie darzył jej szczególną sympatią, ale od jakiegoś czasu traktował ją z szacunkiem, na jaki niewątpliwie zasługiwała; i jej śmierć, jakże podobna do odejścia Baila Organy, była rzeczą dość niewesołą. Gdyby nie stan wojny, cała Nowa Republika pogrążyłaby się w żałobie; na razie stanęło na tym, że pierwszą sesję obrad Senatu po zniszczeniu układu Chandrilli rozpoczęto minutą ciszy na cześć ofiar. Bel Iblis jednak nie wątpił, że jak ten konflikt dobiegnie końca, ogłoszone zostaną jakieś konkretniejsze poczynania, mające na celu uczczenie pamięci Mon Mothmy i mieszkańców jej rodzinnej planety. I Nowej Plympty, i Ord Pardon, i Morishimu... - Panie admirale?- rozległo się ciche pytanie od strony drzwi.- Nie udał się pan na spoczynek? Bel Iblis uniósł głowę i spojrzał w kierunku drzwi. - Proszę wejść, generale Goolcz.- oznajmił.- Nie, na razie czekam na wieści z frontu. Chciałbym być pierwszym, który pozna wynik bitwy. - Jak wielu.- mruknął Devlik, rozglądając się po gabinecie.- Korzystając z tego, że senatorowie akurat pana nie pilnują, mogę zadać osobiste pytanie? - Proszę się nie krępować.- odparł Bel Iblis, obracając się na fotelu w stronę przyciemnionego, transpastalowego okna. - No więc... nie chciałby pan być teraz na miejscu generała Calrissiana albo Antillesa? Nie irytuje pana, że musi tutaj siedzieć, podczas gdy w układzie Corelli lada chwila rozpocznie się bitwa? - Generale... mogę być z panem szczery? - Oczywiście. - No więc wkurwia mnie to i to jak cholera!- rzucił admirał.- Tam, nad Corellią, lada dzień zaczną ginąć ludzie. Nasi ludzie. Czuję się okropnie, posyłając ich na śmierć i mając świadomość, że nie mogę w żaden sposób podzielić ich losu. Cały czas zadaję sobie pytanie, co by było, gdybym mógł tam być razem z naszymi żołnierzami. W najlepszym wypadku może mógłbym podjąć jakieś kroki, by ocalić życie chociaż kilku z nich. W najgorszym zginąłbym razem z nimi. Ale ja też jestem żołnierzem i moje miejsce jest na froncie!- odwrócił się i spojrzał na Goolcza.- A tak siedzę tu i próchnieję, bo Senat boi się, że zrobię jakąś rewoltę albo Moc wie co! Odrobinę frustrujące, nie sądzi pan? - Myślę, że dość jasno przedstawił pan swój punkt widzenia.- odparł Devlik, po czym pozwolił sobie usiąść przy biurku po przeciwnej stronie fotela admirała.- W takim razie nie rozumiem, czemu pan się w ogóle zgodził przyjąć funkcję Głównodowodzącego? - Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, admirał Ackbar mnie o to prosił. On, podobnie, jak moi żołnierze, liczy na mnie, a ja nie mam zamiaru zawieść jego zaufania. A po drugie... cóż, jeśli nie ja, to nikt inny by tego nie zrobił. Muszę więc trwać na swojej pozycji, nieważne, jak niewygodna by ona nie była, i mieć nadzieję, że to wystarczy. - Nasi chłopcy wkrótce dotrą do układu Corelli. - Tak. I wtedy dopiero okaże się, czy to, co zrobiłem – a zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy – wystarczy, by powstrzymać Vadera. Niecały rok świetlny od systemu Corelli, Flota Nowej Republiki dzieliła się na trzy grupy, które miały wlecieć do systemu z trzech różnych stron w mniej więcej tym samym czasie. Wśród pilotów i załóg okrętów czuć było determinację i pewne przyzwolenie na przemoc; wszyscy byli zmęczeni kolejną bitwą w tej przedłużającej się wojnie, ale wszyscy też chcieli ją szybko zakończyć. Nikt nie żartował, nikt się nie uśmiechał, ale też nikt nie tracił nadziei. Czuć jednak było nad wszystkimi pewien cień. Wszyscy wiedzieli, że w układzie Corelli może czekać na nich śmierć. Pogromca Słońc, repulsory planetarne, Sovereign i trzy superniszczyciele... ta mieszanka była groźniejsza, niż jakakolwiek Gwiazda Śmierci. I wszyscy o tym wiedzieli. W zakamarkach okrętów Nowej Republiki krył się lęk, ale i przeświadczenie, że jeśli nie powstrzymają Executor’s Lair, to nikt inny tego nie zrobi. Ich determinacja miała jednak jeszcze inną przyczynę. - O co chodzi, mistrzu?- spytał się Vuffi Raa, kiedy wraz z Lando przyglądali się manewrom floty, stojąc na mostku „Lusankyi”.- Wszyscy ludzie siedzą, jak na szpilkach. To normalne przed taką bitwą? - I tak, i nie.- odparł Calrissian.- Zwykle żołnierze stres przed walką odreagowują śmiechem, tańcem lub żartami. Teraz jednak każdy z nich poniósł zbyt wielką stratę, aby być wesołym.- spojrzał na droida.- Vader zniszczył układ Chandrilli, a wielu członków załóg miało tam przyjaciół lub nawet rodzinę. Rozumiesz, o czym mówię? - Tak.- fotoreceptor Vuffiego Raa pociemniał.- Doskonale wiem, co czują. - Jest jeszcze jeden wymiar całej sprawy. Corellia jest ostatnią istniejącą planetą, której przedstawiciele podpisali kiedyś Traktat Corelliański. Ta bitwa będzie miała tak naprawdę wymiar symboliczny, zwłaszcza, że to tutaj zwrócone są oczy całej galaktyki. Dlatego musimy dać z siebie wszystko. - Traktat Corelliański, mistrzu?- spytał zaciekawiony Vuffi Raa.- O co chodzi? - No tak, możesz nie wiedzieć. Ale to dość złożona sprawa, a Wedge będzie jeszcze o tym mówił.- dodał ponuro Calrissian.- Chciał coś powiedzieć na ogólnym kanale przed przystąpieniem do boju. - Czyli za chwilę. - Zgadza się. I rzeczywiście, po paru minutach dało się usłyszeć trzask w głośnikach na mostku, po czym cała załoga, podobnie, jak wszyscy na pozostałych okrętach, usłyszeli słowa generała Antillesa: - Żołnierze Nowej Republiki!- zaczął Wedge.- Poddani Konsorcjum Hapańskiego! Wy wszyscy, którym los galaktyki nie jest obojętny! Za chwilę ruszymy do walki z wrogiem, którego od dawna uznawaliśmy za martwego, z potęgą, z jaką od bez mała piętnastu lat nie mieliśmy do czynienia. Darth Vader, symbol wszystkiego, z czym Rebelia, a później Nowa Republika, starała się walczyć, znów żyje! I znów morduje! Skazał na zagładę zarówno pojedyncze istoty, jak i całe planety! Ktoś musi stawić mu opór! Padło na nas. Zdaję sobie sprawę, że wielu z nas może z tej wojny nie wrócić. Stajemy przed przeciwnikiem potężniejszym, niż cokolwiek, z czym większość z was się kiedykolwiek spotkała. Rozumiem wasz strach. Rozumiem, gdyż stawałem już do walki w takich bitwach. Yavin IV, Endor, Brentaal IV, Coruscant, Bilbringi, Mon Calamari, Byss, N’zoth... i wierzcie mi lub nie, ale za każdym razem czułem to samo. Tego strachu się nie da pokonać! Zawsze będzie nam towarzyszył. Ale można go kontrolować. Mi pomagało przeświadczenie, że walczę o coś większego, że nawet jeśli zginę, to, za co oddałem życie i w co wierzę, przetrwa! I że ta walka ma sens! Dawno temu troje przedstawicieli swoich ojczystych planet podpisało Traktat Corelliański. Traktat, który wzywał wszystkie rozumne nacje do walki o sprawiedliwość! Do walki o wolność! To był początek Rebelii, początek końca Imperium! Planety, które podpisały Traktat, zapłaciły najwyższą cenę. Dwadzieścia pięć lat temu Darth Vader zniszczył Alderaan, niedawno, jak wszyscy dobrze wiecie, zrobił to samo z Chandrillą. Pozostała tylko Corellia! Corellia, ostatni symbol walki o wolność z tamtych czasów! Świadectwo sprzeciwu wobec tyranii i terroru! Symbol, który teraz dostał się w ręce Vadera! Symbol, o który trzeba walczyć, bo przypomina nam, kim byliśmy i kim jesteśmy teraz! Nie wiem, jak wy, ale ja w to wierzę! I wierzyć będę do końca, że walka, jaką dzisiaj stoczymy, wystawi najlepsze świadectwo naszej odwadze i niezgodzie na terror! Jeśli to prawda, i jeśli o wolność warto toczyć boje, Corellia nie widziała większej bitwy, niż ta! ROZDZIAŁ 26 Świetlny tunel nadprzestrzenny urwał się gwałtownie, wypluwając na obrzeżach systemu Corelli imponującą flotę potężnych okrętów wojennych pod banderą Nowej Republiki. Superniszczyciel „Lusankya”, otoczony przez dwadzieścia osiem wielkich statków i bez mała trzydzieści cztery mniejsze, oraz gęstą chmarę myśliwców wszelkich maści, od X-Wingów poprzez A-9 Vigiliance i B-Wingi na nowoczesnych F-Wingach kończąc, błyskawicznie rozciągnęły linię, posuwając się szybko w stronę środka systemu. A dokładniej przestrzeni, którą w danej chwili można było uznać za środek systemu; wszystkie pięć planet układu stworzyło bowiem taką konstelację, że ułożyły się w okrąg, zamykając główne siły w dość bezpiecznej z taktycznego punktu widzenia, naturalnej osłonie. Przez najbliższy czas takie ustawienie miało się utrzymywać, gwarantując względnie trwałą ochronę z kilku stron. Właściwie to tylko pięcioma trasami można było się dostać wewnątrz systemu, a jedynie trzy z nich nadawały się dla większych flotylli. Ze względu na repulsory planetarne. Wiele konfiguracji zasięgu tych antycznych konstrukcji uzupełniało się w taki sposób, że w dowolnym momencie co najmniej dwa wektory wejścia do układu Corelli były niepewne, zagrożone wystrzałem z repulsora. W obecnym momencie seloniański egzemplarz wycelowany był w przestrzeń między nią a Talusem, natomiast drallski i corelliański zwrócone były ku sobie, odcinając praktycznie przestrzeń między oboma planetami. Pozostało więc podejście spomiędzy Talusa i Tralusa, Tralusa i Corelli oraz Dralla i Selonii. Tym pierwszym podchodziła flota „Guardiana”, pod dowództwem Wedge’a Antillesa, drugim eskadra Battle Dragonów księcia Isoldera, ostatnim zaś „Lusankya” i towarzyszące jej okręty, dowodzone przez Lando Calrissiana. Którym z kolei towarzyszyły gigantyczne, mechaniczne konstrukcje, obdarzone świadomością i pałające chęcią zemsty: Vuffi Raa i Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy. - Pozostałe flotylle pojawią się lada moment.- rzucił Lando przez komlink na ogólnym kanale operacyjnym.- Rozciągnąć linię i meldować o operacjach wroga! I pamiętajcie o zasięgu repulsorów! Planety są w ciągłym ruchu. - Przyjąłem, generale.- odezwał się dowódca Skrzydła Kos, składajacego się z młodych pilotów, latających na nowoczesnych myśliwcach typu F.- Wszystkie eskadry: płaty w pozycji bojowej! - Linia niszczycieli rozciągnięta, generale!- zameldował jeden z kapitanów niszczycieli klasy Imperial. - Nosauriańskie Skrzydło w gotowości!- zawtórował mu Zielony Dowódca. Zaraz po nich posypało się jeszcze kilkanaście raportów, ale Lando słuchał ich już tylko jednym uchem, większość uwagi poświęcając ekranowi taktycznemu. Ogromne skupisko floty Executor’s Lair, osadzone pośrodku systemu, formowało właśnie ostatnie szyki. Oznaczało to, że musieli się spodziewać ataku i zawczasu się odpowiednio przygotować; obecne manewry polegały w zasadzie tylko na przesunięciu pewnych skrzydeł i okrętów z grup nastawionych na atak z innej strony. Co było znamienne, poza operującym tam superniszczycielem, trzon tej floty stanowiło osiemdziesiąt krążowników klasy Carrack firmy Loronar, niewielkich, ale groźnych okrętów bojowych, które w takiej sile mogły być naprawdę niebezpieczne. Nieco dalej, w okolicach orbity Corelli, znajdowało się inne, nie tak liczne, ale zdecydowanie groźne zgrupowanie floty Vadera. Sensory naliczyły ponad trzydzieści niszczycieli wszelkiej maści i dwadzieścia mniejszych okrętów, oraz pięć stacji obronnych typu Golan II i III, orbitujących wokół stacji kosmicznych i stoczni Corellian Engineering Corporation. Lando wiedział, że nigdy nie było ich tam tyle, ale zdawał sobie również sprawę, że przetransportowanie gdziekolwiek takiej stacji było niesłychanie czasochłonne i kosztowne. Nad Corellią musiało być więc coś, co trzeba było chronić. Calrissian wiedział, że tylko jedno jest warte takiej obrony, ale dla pewności polecił dokładniejsze wysondowanie tamtego rejonu przestworzy. Odczyty potwierdziły jego obawy. Centrala Executor’s Lair wciąż istniała. - Panie generale!- rzucił głośno wachtowy.- Grupa „Guardiana” właśnie dotarła! - Doskonale.- mruknął Lando. Zanosiło się na większą bitwę, niż z początku przypuszczał. Jeden z myśliwców typu T, postrzelony w stabilizator, zakręcił się wokół własnej osi, by po chwili zniknąć w spektakularnej eksplozji. Laserowe i turbolaserowe błyskawice śmigały poprzez próżnię, tworząc wielokolorową mozaikę śmiercionośnej energii, która, niczym sieć, usiłowała złapać setki kluczących wokół jej nici myśliwców. Zarówno X- Wingi, A-Wingi, B-Wingi i inne republikańskie maszyny, jak i TIE Defendery oraz TIE Interceptory Executor’s Lair, wybuchały co jakiś czas wskutek zderzenia lub zestrzelenia. Przestrzeń aż się od tego wszystkiego roiła i czasem ciężko było rozpoznać, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Wedge Antilles patrzył przez iluminator na toczącą się przed dziobem „Guardiana”, zaciętą batalię. Superniszczyciel co jakiś czas wypluwał potężną kanonadę w podlatujące myśliwce czy szybsze krążowniki wroga, najczęściej klasy Carrack, które miały pecha być forpocztą obrońców kompleksu stoczniowego Executor’s Lair. Ponieważ Antilles i jego grupa wyskoczyli z nadprzestrzeni dokładnie przy jej pierwszych konstrukcjach, wokół których teraz toczyła się walka. W tym momencie mieli do czynienia jedynie z myśliwcami i lżejszymi okrętami, ale głębiej kompleks posiadał ciaśniejszą osłonę w postaci podwójnych działek laserowych przy każdym doku, kilku niszczycieli klasy Imperial i dziesięciu stacji Golan II i III, czekających tylko, aż coś wleci w zasięg ich potężnego uzbrojenia. Co więcej, zaraz za tą linią czaił się ogromny, budzący przerażenie superniszczyciel klasy Sovereign, niesławna „Arka”, w pełnej gotowości bojowej. W tym momencie tylko czekała, by któryś z okrętów Antillesa przebił się przez kordon stacji Golan, aby potraktować go zamontowanym na dziobie superlaserem niewielkiej mocy. Wystarczającym jednak, aby zmieść na popiół nawet „Guardiana” czy „Lusankyę”. Póki „Arka” czaiła się za linią Golanów, okręty Nowej Republiki były względnie bezpieczne. Ale z drugiej strony, tak nie da się wygrać bitwy. - Generale, wrogie myśliwce zaczynają się wycofywać.- zawołał jeden z oficerów.- Eskadra Łotrów, Skrzydło Magmy i Eskadra Wiatru podjęły się pościgu, proszą jednak o wsparcie ich ciężkim ogniem! - No tak.- mruknął Wedge. Przeciwnik poniósł straty w lekkich okrętach, ale zyskiwał przewagę w walce myśliwskiej. Fakt, iż się wycofuje, spowodowany był zapewne czystą kalkulacją; bez cięższych maszyn myśliwce niewiele zdziałają, zwłaszcza mając przeciwko sobie krążowniki MC-80, MC-90 i Dauntless, niszczyciele i Liberatory. Ten manewr miał zapewne wciągnąć okręty Wedge’a w zasięg dział Golanów i superlasera „Arki”. - Przerwać pościg.- rozkazał Antilles, spoglądając na ekran taktyczny, a dokładniej tych kilka mniejszych statków, utrzymujących się na tyłach formacji.- Mam inny plan... Klucz TIE Defenderów przemknął przez rojącą się od strzałów przestrzeń, plując ogniem w nadciągającą eskadrę E-Wingów. Czarne tło dla gwiazd pod wpływem laserowego ognia zdawało się co sekundę zmieniać kolor na czerwony lub zielony, a co kilka chwil rozjaśniała je kolejna eksplozja myśliwca czy kolejny wybuch na burcie jednego z biorących udział w bitwie okrętów liniowych. Chociaż myśliwce walczyły nieco z boku, bliżej Dralla, to jednak wymiana ognia była odczuwalna na całej szerokości frontu. Gdzieś zabłąkana turbolaserowa błyskawica trafiła jeden z TIE Interceptorów. Gdzie indziej uciekający Y-Wing zderzył się z wykonującym zaskakujący manewr Scimitarem. W innym miejscu dwa X-Wingi wzięły jakiegoś TIE Defendera w krzyżowy ogień. Ogółem: chaos. Od strony flotylli chroniącej Centralę na orbicie Corelli zaczęły nadlatywać kolejne myśliwce. Pułk TIE Defenderów wystrzelił w przestrzeń, plując ze wszystkich dział w stronę walczących. Wyraźnie chcieli otoczyć łukiem przeciwnika by zamknąć go w studni grawitacyjnej Dralla, a może nawet w zasięgu repulsora planetarnego. Wtedy jednak pojawiło się coś dla pilotów Executor’s Lair nieprzewidzianego; nadciągnęło skrzydło nieznanych im myśliwców, wyglądających jak dwie złączone ze sobą litery F. I te myśliwce bez strachu rozpoczęły ostrzał pułku wroga. Zaskakująca szybkość, zwrotność i siła ognia nowych maszyn Nowej Republiki była zaskakująca; po raz pierwszy TIE Defendery miały stoczyć pojedynek z równorzędnymi przeciwnikami. Pułk złamał szyk i ruszył, by związać walką poszczególne myśliwce wroga, jednak i tutaj się przeliczyli; F-Wingów było zbyt wiele. Po zaciekłej wymianie ognia przewaga wynosiła już trzy do jednego i zdawała się zwiększać. W pierwszej chwili część Defenderów chciała uderzyć w stronę chaotycznego pola bitwy, na którym ścierały się gęsto inne myśliwce; w tym momencie nie mieli już na to szans. Apelowali nawet o posiłki z tamtego kierunku. Ale potencjalni wybawiciele mieli własne kłopoty. W końcu dowódca pułku wydał poprzez eter rozkaz do odwrotu i skryciu się przy okrętach liniowych, które leciały a pomoc w stronę miejsca wymiany ognia między grupą „Lusankyi” a krążownikami typu Strike. Ponieważ tam też było gorąco. Do walki włączyli się bowiem mechaniczni obcy, gigantyczne machiny, które, jeśli czegoś nie staranowały, to zabiły go jego własnymi strzałami. Oba giganty miały bowiem standardowe uzbrojenie swojej rasy; działa sprzężone z sensorami natężenia ognia, które potrafiły po emisji z dział przeciwnika błyskawicznie wyliczyć siłę i kierunek strzału, a następnie wysłać w tamtą stronę promień o odwrotnej polaryzacji. W rezultacie strzał zostawał odbity pod sporym kątem, a bardzo często obrócony o sto osiemdziesiąt stopni. Załoga jednego z wrogich niszczycieli klasy Imperial boleśnie się o tym przekonała, kiedy ich kanonada z całym impetem wróciła praktycznie do ich luf, pozostawiając Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiątego Siódmego w nienaruszonym stanie. A ponieważ miał on jeszcze, jako jeden z nielicznych, konwencjonalne uzbrojenie, bardzo szybko przeciążył tarcze przeciwnika. Jego koniec był kwestią sekund. Admirał Rogriss obserwował bitwę z mostka „Arki”, zagryzając nerwowo wargi. Bez wątpienia była to największa batalia, w jakiej kiedykolwiek uczestniczył, a na pewno taka, w której musiał wykorzystać całą swoją wiedzę i doświadczenie. Póki co jeszcze nie wydał rozkazu do ataku superniszczyciela Sovereign, ale to głównie dlatego, iż liczył na efekt psychologiczny, jaki wywoła szpaler stacji Golan i niszczycieli klasy Imperial. Przez pewien czas działało; okręty Nowej Republiki zdawały się wstrzymywać ofensywę, a nawet kazały się cofnąć swoim myśliwcom. Rogriss zdawał sobie sprawę, że może to tylko cisza przed burzą, ale żywił też nadzieję, iż „Guardian” i jego grupa wycofają się z dalszej bitwy. Wtedy na czoło formacji przeciwnika wysunęło się piętnaście niewielkich jednostek, eskortowanych przez grupkę myśliwców. Ta gromada idealnie zsynchronizowanym manewrem ustawiła się prostopadle do linii Golanów i równie gładko i płynnie ruszyła w ich stronę. Absurd, pomyślał admirał, przecież to samobójstwo, to nie ma sensu... Myśliwce, głównie typu X i B, rozpoczęły ostrzał stacji Golan z wyrzutni torped protonowych, po czym zawróciły i zajęły miejsca za drugą falą, tym razem maszyn typu E, które uderzyły swoimi torpedami dokładnie w te same punkty, które przed sekundą oberwały od poprzedników. W rezultacie tarcze kilku stacji Golan zaczęły migotać i straciły na mocy. Co prawda nie były to trwałe uszkodzenia ani też specjalnie groźne; Republikanie mieli szczęście, jeśli energia którejkolwiek z tarcz spadła poniżej osiemdziesięciu procent. Większość mocy torped pochłonęła jednak tarcza cząsteczkowa, służąca do ochrony przed ciałami stałymi, a to oznaczało, że... - Pełen ogień w te statki!- wrzasnął nagle Rogriss.- Wszystkie stacje Golan mają skoncentrować ogień na... Nie skończył, bowiem piętnaście niewielkich okrętów wielkości korwet z pełnym impetem wbiło się w stacje obronne, znajdujące się w środku linii. Statki te, które okazały się być w praktyce wypełnionymi po brzegi materiałem wybuchowym, zautomatyzowanymi taranami, eksplodowały, czyniąc im pewne szkody i znosząc tarcze, by kolejna fala mogła dokończyć dzieła zniszczenia. W ciągu kilkunastu sekund z dziesięciu stacji Golan w pełni funkcjonalne pozostały raptem dwie, trzy miały ogromne uszkodzenia, a pięć było zniszczonych. Co więcej, tak silny łańcuch eksplozji na pierwszej linii zmusiło kapitanów czekających w pobliżu niszczycieli do manewrów, które miały pozwolić na zminimalizowanie zniszczeń zadanych przez wylatujące z wybuchających konstrukcji płonące kawałki metalu, durastali, czy po prostu całych fragmentów stacji. Kilka okrętów zostało w ten sposób lekko uszkodzonych. A w szyku zionęła dziura, przez którą każdy mógł przedostać się w przestworza zajmowane przez stocznie. Co też Republikanie łapczywie wykorzystali. Rogriss załamał ręce i opadł na fotel. Czuł, jak przygniata go ciężar klęski. Straty przeciwnika były niewielkie, w porównaniu z jego, a wróg właśnie wdzierał się tam, gdzie nie powinien, i albo wiązał ogniem niewielkie siły, jakie tam pozostały, albo zajmował się dewastacją stoczni. Obrona doków mogła spowolnić Nową Republikę, ale nie była w stanie powstrzymać natarcia. Klęska była blisko i admirał o tym wiedział. Nie ważne jak bardzo się starał, Terek Rogriss nie był swoim ojcem, legendarnym Terenem Rogrissem. Teraz widział to z całą jaskrawością. Wstąpił do Marynarki Imperium, gdyż chciał dorównać sławie swojego rodzica, a także pokazać, że ma równie wielki talent, co on. Dlatego nie bał się dowodzić w najniebezpieczniejszych misjach, dlatego często brawurą i niekonwencjonalnym podejściem dorobił się stopnia generała, a później admirała. I dlatego przyłączył się do Executor’s Lair, kiedy Darth Vader i Rov Firehead złożyli mu taką propozycję. A raczej zmusili do tego. I teraz, kiedy miał niewątpliwie największą szansę, by przekonać wszystkich o swojej wartości, zawiódł. - Panie admirale?- zapytał nieśmiało oficer wachtowy.- Jakieś rozkazy...? Rogriss uniósł głowę i spojrzał na oficera, a potem na ekran taktyczny. Jego siły wyraźnie przegrywały, ale zadawały też straty przeciwnikowi. Musiał wziąć się w garść, jeśli miał wykorzystać te nieliczne atuty, jakie mu pozostały. Inaczej czeka go klęska. A on, admirał Terek Rogriss, syn Terena Rogrissa, nie mógł na to pozwolić. Po prostu nie mógł. Do diabła, Terek!, skarcił siebie w duchu, przecież jesteś admirałem! Przecież masz jeszcze „Arkę”! - Tak.- powiedział, prostując się.- Przygotować superlaser. Chwilę później z dziobu superniszczyciela klasy Sovereign wystrzelił potężny, zielony promień, rozpylając na atomy niszczyciel klasy Nebula, znajdujący się akurat naprzeciwko. Chwilę później „Arka” ruszyła do boju. Pilot TIE Defendera skończył wykonywać beczkę, plując ze wszystkich działek w stronę uciekającego przed nim K-Winga. Bombowiec Nowej Republiki, ze wszystkich stron smagany laserowymi błyskawicami, w końcu nie wytrzymał i rozpadł się na kawałki, poczym eksplodował w kuli żaru i płomieni. Pilot Executor’s Lair uśmiechnął się pod hełmem; kolejne strącenie. Walczył na obrzeżach sfery najzacieklejszych pojedynków i przestworza wokół robiły się coraz bardziej wyludnione, pozostało jeszcze kilkanaście innych myśliwców z jego skrzydła oraz nieliczne maszyny Republikan, które właśnie uciekały, gdzie pieprz rośnie. Pilot uśmiechnął się szerzej i już miał przystępować do pościgu, kiedy zauważył na radarze ogromną, czerwoną plamę, przysłaniającą powoli obraz. Obrócił się, żeby zobaczyć, co to... I w następnej sekundzie został zmiażdżony przez ogromnego, obłego droida, znanego ludziom jako Vuffi Raa. „Lusankya” oddała kolejną, niszczycielską salwę w nadciągający z bakburty krążownik klasy Strike, przebijając jego tarcze i zadając spore uszkodzenia. Lando stał na mostku, co jakiś czas rzucając oficerowi łącznościowemu kilka dyrektyw związanych z kolejnymi posunięciami. Póki co jego grupa nieźle sobie radziła, chociaż straty były po obu stronach znaczne. Vuffi Raa i Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy także robili swoje; bez nich byłoby o wiele trudniej. Ta sytuacja mogła się jednak wkrótce zmienić; grupa „Guardiana” toczyła w tym momencie zacięty bój z „Arką” i obroną stoczni, i chociaż mieli przewagę liczebną, wróg zdawał się wygrywać to starcie. A co gorsza, okrętów liniowych i myśliwców Executor’s Lair było zbyt wiele, aby ktokolwiek dał radę przedrzeć się do, bardzo szczelnie chronionej Centrali. Którą notabene też chroniły imponujące siły. Poza tym właśnie nadciągała kolejna fala myśliwców i okrętów wojennych. Razem z trzonem floty przeciwnika, który stanowiło kilkadziesiąt wciąż sprawnie funkcjonujących i niebezpiecznych krążowników klasy Strike, mogły one zamknąć grupę Calrissiana w kleszczach, które dopełniała studnia grawitacyjna Dralla. Siły Nowej Republiki, mimo bohaterskich wyczynów i niemal niepowstrzymanych szarży „Lusankyi”, mimo wszystko były spychane w jej kierunku. Flotylla Executor’s Lair najwyraźniej postanowiła skoncentrować ogień na mniejszych, chociaż wciąż groźnych jednostkach, pozostawiając na razie republikański superniszczyciel w spokoju. Co prawda latał on teraz praktycznie nietknięty i czynił spustoszenia w szeregach wroga, ale ostatecznie był tylko pojedynczym okrętem, z niewielką obstawą; krążowników klasy Strike było jeszcze bez mała pięćdziesiąt. W dodatku nadciągał już „Intimidator”, wrogi odpowiednik „Lusankyi”. Gdzieś nieopodal skoncentrowany ostrzał czterech krążowników wroga przebił w końcu tarcze jednego z krążowników MC-90 Nowej Republiki, by wkrótce rozświetlić go ogniem potężnej eksplozji. Gdzieś indziej pułk TIE Defenderów i TIE Interceptorów rozgromił grupę B-Wingów i E-Wingów. Kilkaset metrów dalej niewielka Corelliańska Korweta Legionu Flamestrike dobiła dogorywającą fregatę Lancer, ale sama zaraz została zniszczona przez nalot bombowców Scimitar. Sytuacja pogarszała się z każdą minutą, a generał Lando Calrissian nie miał zbyt wielu pomysłów na to, by ją poprawić. - Ster osiemdziesiąt stopni na bakburtę!- polecił.- Wziąć na cel tamtego niszczyciela klasy Imperial! „Almighty” i „Sivrak” – pilnujcie flanki! Purpurowa Eskadra – odciągnijcie osłonę myśliwską tamtego Strike’a! Ocalali z Kuiumin – zdejmijcie te Defendery z ogona Nosauriańskiego Skrzydła! - Tak jest, sir!- odezwał się Dowódca Ocalałych, Jacob Nive. - Robi się!- zawtórował mu Ace Azzamen, Dowóca Purpurowych. Reszta niemal natychmiast poszła w ich ślady. Sytuacja jednak cały czas stawała się coraz gorsza. Okręty Nowej Republiki orbitowały już niebezpiecznie blisko zasięgu repulsora planetarnego Dralla. „Intimidator” wraz z obstawą były coraz bliżej... Lando zaczął już oswajać się z myślą o strategicznym odwrocie. - Generale Calrissian, jak sytuacja?- rozległ się w głośnikach nowy głos. Śniadolicy dowódca nie musiał spoglądać na ekrany sonarów ani pytać o potwierdzenie, by wiedzieć, do kogo on należy. Na jego ponurej, skupionej twarzy pojawił się cień nadziei. - Nie mogliśmy się pana doczekać, książę.- powiedział przez komlink.- Gdzie pan jest? - Flota Battle Dragonów na wektorze czterdzieści trzy koma osiemdziesiąt dwa, na linii między Corellią a Tralusem.- odparł książę Isolder.- Hapańska armia czeka zwarta i gotowa! - Znakomicie.- Calrissian podszedł do ekranu taktycznego; rzeczywiście, grupa osiemdziesięciu trzech hapańskich krążowników pojawiła się po drugiej stronie systemu. Całkiem blisko położenia Centrali. - Proszę mnie posłuchać.- rzekł gorączkowo Lando.- Sześćdziesiąt trzy stopnie od wektora wyjścia ma pan zgrupowanie floty Executor’s Lair na orbicie Corelli. To ochrona Centrali. Jeśli uda się panu przypuścić szturm i odciąć temu potworowi głowę, zdobędziemy przewagę. Rozumie pan? - Oczywiście.- odparł rzeczowo Isolder.- Myśliwce Mit’yl i krążowniki już rozciągają linię. W najgorszym wypadku uda nam się odciążyć pańską stronę pola bitwy, generale. - Dziękuję, książę. Pomyślnych łowów. - Nawzajem. Lando wyłączył komlink i spojrzał na ekran taktyczny. Rzeczywiście, kilka chwil po rozciągnięciu linii Battle Dragonów i ruszeniu w stronę Centrali Executor’s Lair, część wrogich jednostek zawróciła, by bronić swej twierdzy. Lando kiwnął lekko głową z aprobatą; przynajmniej jego grupa uderzeniowa została odciążona. Mają jeszcze szansę. Natychmiast wrócił więc do kierowania bitwą. „Arka” parła nieprzerwanie w stronę okrętów Nowej Republiki, ostrzeliwując wszystko, co się da. Piętnastokilometrowy kolos posyłał co rusz setki zabójczych salw w kierunku przeciwnika, niektóre, mniejsze statki, zmiatając na proch. Również jej pokładowe TIE Defendery stanowiły iście potężną siłę bojową, której ciężko było się przeciwstawić. Nowa Republika poczyniła już wiele szkód okrętom Executor’s Lair, ale superniszczyciel klasy Sovereign był zbyt potężną jednostką, nawet w starciu z kilkoma krążownikami typu MC-90 i Dauntless. A jej najgroźniejsza broń, zamontowany na dziobie superlaser, siał popłoch i zniszczenie, spopielając kolejny statek Republikan. - Jest zbyt silny!- zawołał jeden z kapitanów przez komunikator, kiedy jego niszczyciel klasy Nebula i towarzyszące mu krążowniki typu Liberator zakończyły manewr ostrzeliwujący.- Zmiecie nas wszystkich jak pokviathańskie muchy! - Unikajcie zasięgu tego superlasera!- rozkazał Wedge, dowodzący z mostka „Guardiana”.- Nie jest zbyt szeroki, więc zmuście go do manewrów! I postarajcie się ich okrążyć! - Panie generale, walka myśliwska przenosi się poza orbitę Bliźniaczych Planet!- zawołał oficer wachtowy.- Dowódca Łotrów prosi o kontakt! - Daj go na głośniki.- polecił Antilles. - Generale, atakujcie „Arkę” z flanek!- rzucił zniekształcony przez eter głos Tycha.- Nie będzie ryzykować wystrzału w żadną z planet, kiedy jest tak blisko! - Na burtach „Arka” ma najsilniejsze turbolasery i wyrzutnie torped.- zauważył oficer wachtowy.- Wystawimy się na czysty ostrzał, jeżeli ją okrążymy! - Inaczej będzie nas mieć jak na dłoni!- odparł Tycho napiętym głosem; najwyraźniej toczył w międzyczasie jakiś pojedynek myśliwski. - Komandor Celchu ma rację.- uciął Wedge.- Do dzieła! Okrążyć „Arkę”!- zwrócił się do sternika.- Wysuń się na przód formacji. „Guardian” musi przyjąć cały impet ostrzału. Podejście wektorem czterdzieści trzy na sześćdziesiąt! Wykonać! - Tak jest, sir! „Guardian” ruszył, plując z dział turbolaserowych we wszystko, co nie było myśliwcem bądź okrętem Nowej Republiki, i torując sobie drogę ku większemu i potężniejszemu przeciwnikowi. Rogriss patrzył z rosnącym niepokojem, jak superniszczyciel Nowej Republiki przełamał szyk i ruszył w jego kierunku. Podchodził pod kątem, który uniemożliwiał skuteczne oddanie strzału w jego stronę, zwłaszcza, że „Arka” celowała teraz w krążownik typu Majestic. Oficer wachtowy spojrzał na admirała z gorączkowym wyczekiwaniem, wyraźnie sugerując mu jakieś kroki w celu powstrzymania nadlatującego „Guardiana”. - Zniszczyć mi ten Majestic!- warknął Rogriss.- Niszczyciel klasy Super nie jest dla nas aż takim zagrożeniem, żeby panicznie rzucać dla niego wszystko inne! - Tak jest, sir!- odparł wachtowy, jednak bez większego przekonania. Rogriss właściwie się temu nie dziwił; nadciągający superniszczyciel nie był rzeczą szczególnie błahą i łatwą do zignorowania. Ale syn Terena Rogrissa zdawał sobie sprawę z potęgi okrętu, którym dysponował, i nie zamierzał dać się ponieść emocjom. Do chwili, kiedy na sonarze pojawił się kolejny, ogromny obiekt, a jeden z oficerów krzyknął: - Panie admirale! Nowy obiekt na wektorze osiemdziesiąt cztery na dwa! - To jeden z tych stworów, których zaskoczyliśmy kiedyś w Dzikiej Przestrzeni!- dodał inny, starszy wiekiem i stażem, oficer. Rogriss przyjrzał się nadciągającej machinie. Rzeczywiście, wiele lat temu „Arka” poprowadziła flotę Executor’s Lair do boju przeciwko ogromnej droidopodobnej rasie, którą Morck i Vader swego czasu uznali za zagrożenie. Rzeczywiście, kilka jednostek wtedy przetrwało, ale Rogriss nie sądził, by były zdolne do kontrofensywy. Najwidoczniej się mylił. A bulwiasty droid był bez porównania groźniejszym przeciwnikiem, niż „Guardian”. - Zwrot o sto siedem stopni!- polecił Rogriss.- Zniszczyć mi to, zanim nas staranuje! Zagrożenie ze strony superniszczyciela Nowej Republiki stało się nagle śmiesznie małe... - Do Konstelacji Carnage!- zawołał przez komlink Zielony Dowódca. W ogniu walki i deszczu torped, Nosauriańskie Skrzydło, plując niemal na ślepo w przestrzeń ze swoich działek, przystąpiło do łączenia swoich pól ochronnych. Stworzona w ten sposób konstrukcja stanowiła śmiercionośną taktykę, dzięki której teoretycznie słabsze od wielu innych myśliwców B-Wingi zdołały tak długo utrzymać się we flocie. Konstelacja Carnage była autorską strategią Nosaurian, bowiem nieliczni przedstawiciele innych ras mieli na tyle rozwinięty refleks, by móc ją z powodzeniem naśladować. Dla wszystkich innych była zabójcza. Siedemdziesiąt myśliwców typu B przy jej pomocy rozbiło główne formacje TIE Defenderów i posiekało poszczególne pojedyncze pojazdy, często napędzane im przez członków innych eskadr. W krótkim okresie czasu Nosaurianie przesunęli arenę walk myśliwskich bliżej środka systemu, dając innym szansę do kontrataku. Maszyn Executor’s Lair było jednak zbyt wiele. Każdy pilot we frakcji Vadera dostał do ręki raport z przebiegu Bitwy o Exaphi, a niektórzy nawet ćwiczyli w jej warunkach na symulatorach. Wszyscy więc znali już taktykę Konstelacji Carnage, i wiedzieli, jak ją zwalczyć. B-Wingi w formacji były bowiem całkowicie bezbronne od tyłu, a TIE Defendery na tyle zwrotne, by ich sprawnie okrążyć. Tak więc po pierwszych sukcesach kilka kluczy wrogich myśliwców zaleciało Nosauriańskie Skrzydło od tyłu i rozpoczęło ostrzał z torped protonowych. Piloci z Nowej Plympty dostrzegli manewr na tyle wcześnie, by rozpocząć rozłączanie, ale wiele pocisków trafiło w cel, powodując eksplozje wciągające w zasięg inne, sąsiadujące z nimi B-Wingi. Zniszczenie jednego powodowało reakcję łańcuchową, z której wielu nie zdołało ujść z życiem. Po paru minutach z siedemdziesięciu maszyn Nosauriańskiego Skrzydła pozostała mniej, niż połowa. Lando z przerażeniem patrzył, jak superlaser „Arki” wypuszcza zieloną wiązkę prosto w Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiątego Siódmego. „Lusankya” związała ogniem „Intimidatora”, wciągając go w zaciekłą wymianę salw z dział i wyrzutni torped, ale generał Calrissian miał bitwę do wygrania, więc na bieżąco analizował sytuację w systemie. Mniejsze od superniszczycieli okręty liniowe weszły w konflikt, którego szale nie przechylały się na razie na niczyją stronę. „Guardian” podleciał pod superniszczyciel klasy Sovereign, który w tym czasie był zajęty bratem Vuffiego Raa. Sam droid natomiast leciał właśnie na pomoc swojemu bliźniakowi, nie stroniąc jednak od wyrządzania szkód siłom Executor’s Lair. Grupa Wedge’a, przetrzebiona przez siły ochrony stoczni i „Arkę”, przygotowywała się do kontrofensywy. Battle Dragony księcia Isoldera czyniły pewne niewielkie postępy, ale też ponosiły straty; z osiemdziesięciu trzech pozostało niecałe sześćdziesiąt, przy stracie około dziesięciu niszczycieli klasy Imperial i większości jego pancerników typu Dreadnaught. Hapanie zdecydowali się na szarżę, ale nie udało im się wiele zyskać. Cała przestrzeń po tamtej stronie systemu mieniła się od gąszczu turbolaserowych błyskawic. Wśród myśliwców jednak TIE Defendery ujawniały swoją wyższość nad Mit’ylami i maszynami Nowej Republiki, i jedynie grupki F-Wingów mogły je zepchnąć do defensywy. Centrala natomiast wciąż trzymała się za względnie szczelnym kordonem. Z superniszczycielem „Gargoyle” na straży. A teraz superlaser „Arki” miał pozbawić ich jednego z nielicznych atutów, jakie mieli. Lando poczuł się nagle dziwnie słaby i bezsilny... ...ale wtem Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy wystrzelił ze wszystkich swoich dział o odwrotnym polaryzowaniu prosto w promień superlasera, odbijając go nieszkodliwie w stronę Corella. Lando zamrugał ze zdziwienia i spojrzał na stojącego cały czas w kącie małego odpowiednika Vuffiego Raa. - Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy obliczył trajektorię i natężenie uderzenia superlasera w chwili wystrzału, a następnie użył wszystkich dział odbijających, by je zniwelować, mistrzu.- wyjaśnił mały droid.- Pewnie coś się przedarło, ale za mało, żeby zadać mu poważne uszkodzenia. Jestem niemal pewien, że teraz, kiedy zna dokładnie parametry tej superbroni, następne uderzenia zostaną odbite z powrotem do „Arki”, a w najgorszym przypadku w inny okręt Executor’s Lair. Lando odetchnął z ulgą. Jeszcze nie wszystko stracone, pomyślał, i wrócił do stołu taktycznego, by pilnować ostrzału „Intimidatora”. Superniszczycielem lekko zatrzęsło od kolejnej salwy, przed iluminatorem przemknęły cztery X-Wingi, ścigające klucz Scimitarów... Nagle Calrissiana olśniło. - Vuffi Raa...- zapytał tajemniczo.- Masz łączność z Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiątym Siódmym, prawda? - Mam, mistrzu.- potwierdził droid. - Więc powiedz mu, żeby następny wystrzał z superlasera wycelował w Centralę!- rzucił Lando, po raz pierwszy od początku bitwy lekko się uśmiechając.- I nie nazywaj mnie mistrzem. - Co ten dureń wyprawia!?- warknął Pekhratukh. Wraz z dwoma swoimi komandosami pełnili od dnia poprzedniego niestrudzoną wartę przy Pogromcy Słońc, spoczywającym bezpiecznie w hangarze Centrali. Noghri zmieniali się co jakiś czas, ale ich lider z pełnym poświęceniem trwał na stanowisku, nie spuszczając niewielkiej superbroni z oka nawet na chwilę. Kiedy jednak zaczęła się bitwa, skorzystał z pobliskiego terminala komputerowego, by dostać obraz z monitora taktycznego i móc śledzić przebieg bitwy. Widział więc, jak „Arka” strzela z superlasera do dziwnego, gigantycznego droida, który następnie w niepojęty sposób odbija ten strzał w stronę słońca. „Arka” wystrzeliła po chwili ponownie, i promień trafił w orbitujący w pobliżu Centrali niszczyciel klasy Imperial. - Rogriss postradał zmysły czy co!?- syknął Pekhratukh do swoich kompanów.- Chce nas wszystkich pozabijać! - Może stracił zimną krew...- podsunął jeden z komandosów. - Czyli jest większym głupcem, niż sądziłem!- warknął lider Death Commando Prime.- Czy nie widzi, że tego monstrum nie da się zabić bronią energetyczną? Że trzeba torped!? Co za kretyn... Ledwo skończył mówić, zastanowiło go, że ani Morck, ani nikt inny z Centrali, nie zwrócił uwagi Rogrissowi, żeby przestał strzelać z superlasera do tych gigantów. Zaraz jednak spojrzał na ekran taktyczny i zobaczył, iż siły Hapan, nadciągające z drugiej strony globu, są niebezpiecznie blisko i toczą zaciętą batalię z flotą obronną stacji. Widocznie to musiało tak zaabsorbować admirała Morcka, że nie zwrócił uwagi na akcje Rogrissa. Trzeba mu więc było przypomnieć. Pekhratukh wyjął szybko komlink i usiłował połączyć się ze sztabem, ale najwyraźniej Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Executor’s Lair wyłączył go, żeby nikt mu nie przeszkadzał. Noghri próbował jeszcze kilka razy, po czym dał sobie spokój. - Niech to szlag!- zaklął. Nie mógł osobiście pójść do Morcka, bo Lord Vader kazał mu pilnować Pogromcy, a Pekhratukh w chwili obecnej nawet nie mógłby pomyśleć o nieusłuchaniu swojego pana. On był dla niego wszystkim, wyznaczał sens życia. Jeśli Czarny Lord powiedziałby, że życie lidera Death Commando Prime nie ma sensu, to znaczyłoby, że go nie ma. Pekhratukh nie zrobiłby nic, aby podważyć tą opinię. Ale też był coś winien swoim komandosom. Lojalność, wierność i ochronę; czyli to samo, czym oni go obdarzali przez ostatnie dwadzieścia trzy lata. Nie mógł ich zawieść, tak samo, jak nie mógł zawieść Vadera. A jeśli Rogriss miał zamiar dalej tak strzelać, a droid odbijać te strzały w stronę Centrali, to wszyscy jego ludzie byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Pekhratukh nie mógł sobie pozwolić na ich stratę. Nie po akcjach na Yavinie IV i Coruscant, które kosztowały życie jego najlepszych komandosów. Z drugiej strony musiał pilnować Pogromcy Słońc. Noghri zmrużył oczy. Zaraz, zaraz, Pogromca... - Zostańcie tutaj.- polecił swoim podwładnym.- Mam coś do zrobienia... Po kilku minutach na radarach wszystkich jednostek w systemie pojawił się nowy obiekt, wyglądający niczym odwrócony, lśniący stożek. Okrążające Centralę TIE Defendery rozstrzeliły się, żeby ustąpić mu miejsca, kiedy śmignął z całą prędkością bezpośrednio w stronę ogromnego droida. Pilotujący go Pekhratukh właśnie wprowadzał ostatnie procedury, by uzbroić jedną ze śmiercionośnych torped udarowych. Nie wywołałaby ona wprawdzie reakcji łańcuchowej, ale jeśli dobrze trafić, droid mógłby mocno oberwać. Pogromca Słońc niczym jaskrawy zwiastun zagłady, przeleciał przez środek pola bitwy, nie przejmując się ani laserami, ani torpedami protonowymi, które śmigały w próżni. Jakieś myśliwce udało mu się nawet staranować. Parł niepowstrzymanie a wszelkie próby powstrzymania go kończyły się fiaskiem. Kiedy droid znalazł się w zasięgu, Noghri odpalił torpedę i przygotowywał się do uzbrojenia drugiej. - Pekhratukh!- warknął nagle przez komunikator zniekształcony głos admirała Morcka, któremu najwyraźniej nie spodobał się fakt użycia Pogromcy Słońc.- Wyjaśnisz mi może, co ty, do ciężkiej cholery, robisz!? - Przykro mi, Morck.- syknął lider Death Commando Prime.- Ale nie mam zamiaru pozwolić moim ludziom zginąć! Nie widzisz tego, głupcze?! Jeśli Rogriss będzie strzelał dalej, zniszczy Centralę! - Pekhratukh, rozkazuję ci... - Morda w kubeł, Morck!- przerwał mu Noghri.- Przyjmuję rozkazy od Lorda Vadera i tylko od niego. A on kazał mi pilnować Pogromcy!- wyłączył komunikator.- Więc wal się na ryj.- dodał cicho, kiedy admirał nie mógł go już usłyszeć. Nagle komputer wskazał na znaczny wzrost mocy na dziobie „Arki” Rogrissa! Superlaser! Ten idiota znów strzela, pomyślał z goryczą Pekhratukh. Nie było jednak czasu na przeklinanie admirała, lider Death Commando Prime szybko policzył przeciętną odległość, na której promień był odbijany, a potem trajektorię lotu z tego punktu w stronę Centrali. Nie było bowiem wątpliwości, że tym razem droid trafi. I ustawił się dokładnie na drodze promienia. Nie wiedział, czy dobrze robi, ale nie było innego wyjścia. Dotąd Pogromca Słońc był niezniszczalny, ale, o ile Pekhratukh się orientował, nigdy nie strzelano w niego z superlasera. Nie miał pojęcia, czy to przetrzyma, ale teraz liczyła się tylko Centrala, i jego ludzie, którzy przebywali na jej pokładzie. Szybkim szarpnięciem ustalił kierunek lotu prosto po linii przewidywanego toru promienia, dosłownie na sekundę od odbicia go przez broń droida. Od gwałtownego skrętu coś trzasnęło, ale Noghri nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Zacisnął szczęki, szeroko otwartymi źrenicami patrząc na zbliżającą się, zieloną poświatę. - Wybacz mi, Lordzie Vader.- szepnął miaukliwie.- Zrobiłem wszystko, jak chciałeś. Torpeda udarowa została z łatwością przechwycona przez promienie ściągające Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiątego Siódmego, a następnie zatrzymana w miejscu, dopóki nie skończyło jej się paliwo. Droid nie wykorzystał jej dalej, gdyż skierował całą swoją uwagę na promień superlasera, by odbić go w odpowiednim czasie. Część energii zawsze przechodziła przez zasłonę, jaką tworzył, ale nie była ona wystarczająca, żeby go zniszczyć. Niemniej jednak poczyniła już pewne szkody. Mimo, iż znaczna większość mocy promienia szła w stronę Centrali, admirał Rogriss wiedział, co robi. Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy czuł, jak ogień trawi jego wnętrzności, a na powierzchni pancerza dają znać o sobie niewielkie wybuchy. Czuł też, jak część systemów uzbrojenia powoli wysiada, i że jeśli szybko czegoś nie zrobi, w pewnym momencie nie będzie już w stanie niwelować działania superlasera. Gdzieś nieopodal dawał o sobie znać Vuffi Raa; ale on był zbyt zajęty walką z mniejszymi jednostkami Executor’s Lair, by mu teraz pomóc. Droid miał więc nadzieję, że niewielki statek, który czepił się teraz „Arki”, niejaki „Guardian”, zada jej na tyle poważne obrażenia, że dowódca superniszczyciela klasy Sovereign będzie musiał na razie zrezygnować z używania superbroni. Teraz jednak musiał odbić jeszcze jeden promień. Po raz kolejny posłał całą moc ze swoich dział o odwrotnej polaryzacji w stronę zielonego snopu światła, po raz kolejny poczuł, jak część jego energii przebija się przez osłony i trawi jego ciało... ale tym razem, zgodnie z prośbą Vuffiego Raa, posłał strzał z superlasera prosto w Centralę. Nagle jednak znikąd wystrzelił mały stateczek o kształcie odwróconego stożka i wleciał prosto na trajektorię lotu promienia. Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy wiedział, co to było. Pogromca Słońc. Ten sam, który lekkomyślnie posłał w jego stronę torpedę. Jeśli wierzyć ludzkim przyjaciołom Vuffiego Raa, maszynka ta była niezniszczalna. Droid obliczył, że jeśli Pogromca przetrzyma ten atak, nie będzie szans na ponowne odbicie strzału. Jeśli... Zielony promień uderzył w Pogromcę Słońc, wywołując jedną z najjaśniejszych eksplozji, jaką ktokolwiek obecny w układzie Corelli kiedykolwiek widział. Snop światła został zatrzymany, ale czy niezniszczalny Pogromca Słońc był jeszcze zdolny do lotu? Eksplozja się rozproszyła. W jej centrum nie pozostało nic. Pogromca Słońc został zniszczony. Dobrze, pomyślał Trzy Tysiące Czterysta Pięćdziesiąty Siódmy, czas zrobić coś z tą „Arką”. Ustawił sobie to zadanie jako priorytetowe i ruszył na maksymalnym ciągu bezpośrednio w stronę superniszczyciela klasy Sovereign... nie zauważając, że znalazł się w polu rażenia repulsora planetarnego Selonii. Piloci Nowej Republiki musieli uważać, żeby nie podlatywać za blisko cienia grawitacyjnego planet układu i każdy miał zamontowany w komputerze nawigacyjnym specjalny program, który ich przed tym ostrzegał. Droidy nie miały podobnej modyfikacji; musiały polegać na sobie. Swoją nieuwagę, spowodowaną prawdopodobnie wewnętrznymi uszkodzeniami, brat Vuffiego Raa miał przypłacić życiem. Jeśli w przypadku maszyny można mówić o życiu. Repulsor wystrzelił. - Nie!- zaskowyczał mały przedstawiciel Vuffiego Raa na pokładzie „Lusankyi”. Lando widział na ekranie taktycznym, co się stało, ale mimo to był zaskoczony i zszokowany, jak straszny ból wydostał się ze sztucznych syntezatorów mowy robota. To świadczyło o tym, że Vuffi Raa był czymś więcej, niż tylko maszyną, i Calrissian z całego serca mu współczuł. Teraz jednak nie było czasu na sentymenty; po każdej stronie pozostało mniej niż pięćdziesiąt procent zdolnych do walki okrętów, a w myśliwcach sytuacja zaczęła przechylać się na niekorzyść Nowej Republiki. „Lusankya” była związana ciężką wymianą ognia z „Intimidatorem”, „Guardian”, który ostrzeliwał „Arkę”, miał osłony już niemal na wykończeniu, a jego grupa, podobnie zresztą, jak ochrona stoczni, już praktycznie nie istniała. Osiem Battle Dragonów księcia Isoldera związało walką „Gargoyle’a”, też mimo wszystko zbierając cięgi od pozostałych statków Executor’s Lair. - Zastosujcie manewr Doyle’a.- polecił Lando oficerowi łącznościowemu.- Niech pozostałe walczące niszczyciele i krążowniki ustawią się w pary i obrócą brzuchami do siebie. - Tak jest, sir.- odparł oficer służbowym tonem i przystąpił do wydawania poleceń. Lando natomiast pochylił się nad ekranem taktycznym i obmyślał kolejne posunięcia; manewr Doyle’a pozwalał na stworzenie z dwóch okrętów wzajemnie ubezpieczających się konstrukcji, które same w sobie mogły bronić się bardzo długo. Uniemożliwiało to co prawda wypuszczanie i zbieranie myśliwców oraz korzystanie z uzbrojenia na brzuchu każdego okrętu, ale było bardzo ekonomicznym rozwiązaniem w sytuacji, kiedy trzeba było utrzymać się na polu bitwy. Teraz trzeba było przejść do kontrofensywy. - Mistrzu...- powiedział nagle Vuffi Raa grobowym głosem.- Twoim problemem jest „Arka”. Zniszczę ją dla ciebie. - Ależ Vuffi Raa...- rzucił Lando,nagle zaniepokojony, ale niewielki droid był już jak w transie. Na ekranie taktycznym dało się zobaczyć, jak prawdziwy Vuffi Raa rusza w stronę superniszczyciela klasy Sovereign, niezdarnie odbijając promienie superlasera w przestrzeń. Trzeba było przyznać, że dzięki działaniom droida wiele jednostek Executor’s Lair zostało zniszczonych, pozwalając fregatom szturmowym, okrętom typu Quasar Fire oraz CC-7700 i Dauntless na walkę z innymi przeciwnikami lub myśliwcami, i trzeba było przyznać, że to ciągle trzymało Nową Republikę na nogach. „Arka” jednak szalała. I Vuffi Raa, powoli, acz nieprzerwanie, ruszył w jej stronę. „Guardianem” wstrząsnęły kolejne eksplozje, kołysząc nim, jakby był na biegunach. Wedge przytrzymał się oparcia fotela, usiłując utrzymać równowagę. Mostek dosłownie wrzał od wrzasków i jęków, przeplatających się z ogólnym chaosem. Wiszący nad okrętem kadłub „Arki” również błyskał co jakiś czas od wybuchów, jednak na pewno mniejszych i słabszych, niż te, które miały miejsce na superniszczycielu Nowej Republiki. Antilles miał bardzo złe przeczucia. - Raport o uszkodzeniach.- polecił. - Zostało sześćdziesiąt dwa procent mocy, generale.- odparł jeden z oficerów.- Osłony wysiadły, powoli tracimy kontrolę nad poszczególnymi bateriami turbolaserów. Reaktor w stanie krytycznym. Czyli jesteśmy u progu zniszczenia, pomyślał Antilles z goryczą. To, co się działo po tej stronie układu, było z całą pewnością nie przybierało pomyślnego obrotu spraw. Niewiele jednostek pozostało w polu, a niemal wszystkie z nich były niekompletne albo usunęły się poza układ, lizać rany. Nawet Eskadra Łotrów, w której od tylu lat nikt nie zginął, już straciła troje pilotów: Inyri Forge, Keira Santage’a i Xaccre Huwlę. Wedge’owi się to nie podobało; czuł się, jak podczas ciężkich lat wojen z Imperium, kiedy jego macierzysta jednostka miała jeden z najwyższych wskaźników umieralności wśród pilotów. Trzeba zapobiec dalszemu rozlewowi krwi, zdecydował Antilles z zaciśniętym gardłem, to się musi skończyć. - Panie poruczniku,- zwrócił się do oficera wachtowego.- proszę wydać rozkaz do ewakuacji „Guardiana”. Natychmiast. Pan natomiast - zwrócił się do sternika.- ustali kurs okrętu prosto w „Arkę”. Jeśli ma być zniszczony, niech zabierze ją ze sobą. - Ale to nie zniszczy superniszczyciela Sovereign, sir.- sprzeciwił się sternik. - Nie zniszczy.- zgodził się Wedge, starając się zachować kamienną twarz. Spojrzał na ekran taktyczny i zauważył, że Vuffi Raa, chociaż wolno, wciąż prze w ich stronę.- Ale może chociaż pomoże.- westchnął.- Wykonać. - Tak jest, sir. - Do wszystkich jednostek. Tu generał Antilles z „Guardiana”.- powiedział przez komunikator na ogólnym kanale.- Nie jesteśmy już zdolni do walki. Musicie od teraz radzić sobie sami.- zaraz potem wyłączył urządzenie, by nie słyszeć pełnej zawodu i rozczarowania ciszy, jaka niechybnie zaraz by nastąpiła. Wiedział, że nie ma nic haniebnego w klęsce, jeśli walczyło się ze znacznie potężniejszym przeciwnikiem. Wiedział, że zrobił wszystko. Jeszcze raz spojrzał za iluminator, już nie na „Arkę”, ale na majaczące w pobliżu kompleksy stoczniowe, z niezliczoną ilością doków, asteroid z jakimiś budowlami, połączonych durastalowymi dźwigarami, poumieszczanych gdzieniegdzie dziwnych konstrukcji, wreszcie na sztuczne słońce kompleksu, które przez cały czas istnienia Executor’s Lair ratowało jego mieszkańców od popadnięcia w agorafobię. Pocieszył się, że może Vader nie otrząśnie się szybko ze szkód, jakie tutaj wyrządził, ze strat, które zadał. I z tą myślą pobiegł do szalupy. Książę Isolder z zaciśniętymi zębami obserwował bitwę swoich Battle Dragonów z superniszczycielem strzegącym Centrali, kiedy usłyszał deklarację Wedge’a Antillesa. Więc to prawda, pomyślał, flota Vadera jest zbyt silna. Nawet pomimo pomocy droidopodobnych obcych, Executor’s Lair, ze swymi niszczycielami, TIE Defenderami, „Arką”, Pogromcą Słońc i innymi, śmiertelnie niebezpiecznymi maszynami, osiągało niewątpliwą przewagę. Siły Hapan coraz bardziej się wykruszały, z pierwotnych osiemdziesięciu trzech okrętów liniowych pozostało zaledwie dwadzieścia siedem, a myśliwce nie mogły dać sobie rady z pułkami śmiercionośnych TIE Defenderów i TIE Interceptorów. Isolder powoli zaczął przeczuwać, że czeka go tutaj sromotna klęska. Co prawda kilka Battle Dragonów koncentrowało ogień na „Gargoyle’u”, ale póki co złowrogi superniszczyciel zdawał się być niepowstrzymany. Pozostałe okręty hapańskie wplątały się w starcia jeden na jeden, które również nie rokowały pomyślnie. Zwłaszcza, że nadlatywały kolejne okręty i myśliwce, a Battle Dragony nie miały możliwości powtórzenia manewru jednostek Nowej Republiki, polegającego na ustawieniu par obróconych brzuchami do siebie. Innymi słowy, były z wolna dziesiątkowane. W oczach księcia zabłysła nadzieja, kiedy zobaczył na ekranie taktycznym, że „Guardian” z całym impetem wbija się w brzuch „Arki”, miażdżąc siebie i przy okazji uszkadzając część dolnych hangarów i większość brzucha okrętu w okolicach rufy. Isolder już miał wrażenie, że „Arka” straci możliwość wypuszczania w przestrzeń śmiercionośnych, superlaserowych promieni, ale stracił resztki złudzeń, kiedy superniszczyciel klasy Sovereign po raz kolejny wypalił w kierunku niestrudzenie podążającego w jego stronę Vuffiego Raa. „Arka” wciąż działała. Jedynym profitem wynikającym z poświęcenia „Guardiana” było hipotetyczne uszkodzenie jej silników; rzeczywiście, Sovereign nie poruszał się w żadnym kierunku, jeśli nie liczyć korekt podczas celowania, więc można by było przypuszczać, iż coś się z tymi silnikami stało. Z drugiej strony, po co „Arka” miałaby się ruszać, skoro miała wszystkich w zasięgu... W kakofonii świetlnych promieni, rozcinających przestrzeń, jeden z Battle Dragonów poległ. Kilka minut po nim eksplodował kolejny, a za nim trzeci. W tym czasie flota Executor’s Lair straciły tylko jeden niszczyciel klasy Victory. Straty były większe, niż można było sobie na to pozwolić. Wielu Hapan zginęło, dziesiątkując siły wroga, ale to było za mało. Isolder czuł, że jego atuty się wyczerpały. Albo zostanie i zginie wraz z całą flotyllą, albo... - Generale Calrissian.- rzucił przez komunikator ze stoickim spokojem. Po drugiej stronie układu „Lusankya” mocowała się właśnie z „Intimidatorem” i miała szansę wygrać to starcie, zwłaszcza wspomagana przez ocalałe F-Wingi i B-Wingi Nosaurian, więc Lando nie od razu odpowiedział, zajęty prowadzeniem potyczki.- Generale Calrissian!- powtórzył Isolder. - Tak, książę?- Lando odezwał się w końcu. - Nasza linia się prawie załamała.- powiedział Isolder ponurym tonem.- Nie mogę ryzykować, że stracę wszystkie okręty. Musimy się wycofać. - Rozumiem.- odparł Calrissian po dłuższej przerwie.- Cóż, to chyba przesądza sprawę. Dacie radę utrzymać się jeszcze trochę? - Wątpliwe. Battle Dragony już teraz mają niewielkie rezerwy. Wkrótce złamią nas wszystkich i przeprowadzą kontrofensywę wtedy nie będzie już kogo zbierać. Poza tym jest jeszcze Sovereign. - Ale na razie zajmie się nim Vuffi Raa.- odparł Lando.- Wytrzymaj jeszcze parę minut, książę. Przynajmniej do czasu, aż „Lusankya” zmiażdży „Intimidatora”. Potem zarządzimy masowy odwrót. - Zgoda.- mruknął niechętnie Isolder.- Nie udało się nam, co? - Dopóki żyje ostatni żołnierz, nie wszystko jeszcze stracone. Bez odbioru.- Calrissian rozłączył się. Hapański przywódca obserwował jeszcze przez jakiś czas ekran taktyczny, koncentrując się na wymianie ognia między dwoma superniszczycielami po drugiej stronie układu. Rzeczywiście, „Lusankya” jakby zaczęła mniej ostrożnie szarżować, pragnąc wykończyć przeciwnika. Część ocalałych okrętów Nowej Republiki jej w tym pomagała, a nieliczne, zdziesiątkowane wcześniej między innymi przez Vuffiego Raa, jednostki floty Vadera nie były w stanie zapobiec nalotowi. Przyłączyły się do niego również pozostałości Eskadry Łotrów, która jako jedyna z grupy „Guardiana” nie zrezygnowała z dalszej walki. Wyraźnie było widać, że Nowa Republika, chociaż niemiłosiernie pokiereszowana, odnosi tu zwycięstwo. To Isolderowi zupełnie wystarczyło. - Do wszystkich jednostek!- rzucił przez komunikator.- Odwrót! Zarządzam odwrót! Natychmiast! Morck obserwował przez iluminator, jak Battle Dragony, które jeszcze były zdolne do walki, zawracają i szykują się do skoku. Musiał przyznać, że poczuł coś na kształt dumy; udało mu się zmusić Nową Republikę do opuszczenia układu, chociaż poniósł ogromne straty: dziesiątki okrętów, setki myśliwców, Pogromca Słońc... Spojrzał na ekran taktyczny. I teraz „Intimidator”. Ale udało się. Dokonał tego; układ Corelli był już w jego mocy. Prawie żałował, że to jeszcze nie koniec. - Panie pułkowniku.- powiedział, nawet nie odwracając się w stronę podwładnego.- Proszę włączyć generator studni grawitacyjnej Glowpoint! - Co jest!?- warknął Lando, kiedy, po pospiesznych procedurach sprawdzających przed skokiem w nadprzestrzeń, zawyły syreny ostrzegawcze. Załoga mostka natychmiast sprawdziła wszelkie możliwe przyczyny alarmu, od wycieku reaktora po defekt silników, ale dopiero po chwili zdołali się zorientować, co było jego powodem. I to dopiero wtedy, gdy usłyszeli w głośnikach sfrustrowanego księcia Isoldera: - Zablokowali nas! Mają tu generator pola grawitacyjnego! - Raport, natychmiast!- zażądał Calrissian, po czym chwycił komlink.- Wedge, słyszysz mnie? - Głośno i wyraźnie.- odparł Antilles, który wraz z ocalałymi członkami załóg grupy „Guardiana” odleciał na pokładach promów, korwet i innych awaryjnych środków transportu, i obecnie orbitował gdzieś na obrzeżach systemu, chroniony przez kordon ocalałych myśliwców typu A, E, K i T.- My też nie możemy normalnie skoczyć w nadprzestrzeń. Jesteśmy w pułapce. - Ja też nie mogę nic zrobić, mistrzu.- wtrącił Vuffi Raa. Jego gigantyczny odpowiednik wciąż odbijał superlaserowe promienie „Arki”, cały czas się do niej zbliżając. Robił to coraz szybciej, w miarę przerzedzania się jednostek Executor’s Lair na drodze.- Jedyne, na co mnie stać, to dezaktywacja tego superlasera. - Mieliśmy się wycofać, Vuffi Raa.- zaprotestował Lando. - Przykro mi, mistrzu. To sprawa osobista.- fotoreceptory droida pociemniały.- Za dużo tu straciłem, żeby tak po prostu odlecieć. - Lando - powiedział nagle głos Wedge’a.- Byłeś tutaj podczas Kryzysu Corelliańskiego. Czy jest możliwe, aby fragment Stacji Centerpoint, odpowiedzialny za pole grawitacyjne, był w stanie przetrwać zamach sprzed paru miesięcy? - Nie sądzę.- odparł Calrissian. Za iluminatorem zaczęły pojawiać się wrogie błyski.- Zgodnie z badaniami użyto tutaj Kodu Ostatecznego Saccoriańskiej Triady, który miał zneutralizować Stację do ostatniego gwoździa. Na pewno nic nie zostało. - W takim razie – zastanowił się Wedge.- co to była za kula w środku kompleksu stoczniowego Executor’s Lair? Lando zesztywniał na moment. - Jaka kula? - Zaraz ci podam współrzędne.- powiedział Antilles, po czym wymówił długą sekwencję liczb. Calrissian natychmiast kazał sprawdzić na sensorach ten obiekt. A była nim sporej średnicy kula, zawieszona w próżni nieopodal sztucznego słońca kompleksu, jak się po chwili Lando zdążył zorientować, dokładnie na styku pól grawitacyjnych Talusa i Tralusa. Dokładnie w miejscu, w którym kiedyś było Hollowtown i Glowpoint. - Na pierścienie Fornaxa!- szepnął.- To jest to! To generator pola! - Więc co robimy?- wtrącił się nagle Isolder.- Okręty z Centrali przechodzą do kontrnatarcia! Moja flota długo tego nie wytrzyma! Lando spojrzał na ekran taktyczny. Rzeczywiście, okręty dotychczas broniące stacji, w tym momencie rozdzieliły się: „Gargoyle”, cztery fregaty klasy Lancer oraz pięć niszczycieli klasy Imperial i trzy klasy Victory wraz z osłoną myśliwską zmierzały ku uciekającym okrętom Hapan, natomiast pozostałe trzynaście niszczycieli i dwa pancerniki typu Dreadnaught pędziły przez cały układ w kierunku pokiereszowanej „Lusankyi” i jej osłony. - Książę, masz na pokładzie może bakuriańskie urządzenia pozwalające omijać sztuczne pola grawitacyjne?- spytał w końcu. - Nie. Ani ja, ani żaden z moich Battle Dragonów. Jesteśmy tu uwięzieni. - A na straży generatora pól grawitacyjnych stoi „Arka”.- dodał Wedge.- Co gorsza, nadal ma sprawny superlaser. - Vuffi Raa, będziesz w stanie odbić jego promień w kierunku tego generatora?- spytał Lando. - Mogę spróbować.- rzekł mały droid. Jego większa wersja znajdowała się już niecałe dziewięćdziesiąt kilometrów od superniszczyciela klasy Sovereign. Po paru chwilach kolejna zielona smuga, odbita przez wystrzały z dział mechanicznej istoty, poleciała pod maksymalnym kątem w górę, niknąc w mroku.- Nie da rady.- pisnął Vuffi Raa z ubolewaniem.- Mogę odbijać tylko pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, inaczej nie jestem w stanie przewidzieć trajektorii strzału. Mógłbym uszkodzić Talusa albo Tralusa... - To jak chciałeś powstrzymać „Arkę”?- zainteresował się nagle Calrissian, a z jego głosu przebijał niepokój. - To proste, mistrzu.- odparł Vuffi Raa, siląc się na bezduszny, syntetyczny ton. Lando czuł, że nie zmierza to w dobrym kierunku. Droid zbliżał się do superniszczyciela coraz bardziej i coraz szybciej... - Nie, Vuffi Raa!- krzyknął Lando, kierowany nagłym impulsem.- Nie, nie rób tego! Chociaż ty... - Nie bój się, mistrzu.- odpowiedział droid dziwnie łagodnym tonem.- Robię to, co muszę zrobić. Ten okręt już nigdy nikogo nie zabije. - Ale ty... - Żegnaj, Lando Calrissianie.- rzekł Vuffi Raa.- Znajomość z tobą była prawdziwym zaszczytem.- mał droid nagle zesztywniał i opadł, a pojedynczy fotoreceptor, dotychczas jarzący się czernienią, powoli zgasł. Lando pochylił się i uniósł zdumiewająco lekką maszynę na ramionach, patrząc w otępieniu na jej martwą już skorupę. Nie widział, jak za iluminatorem i na ekranie taktycznym ogromny robot wbija się w superniszczyciel klasy Sovereign, nie dostrzegł, jak ten w tej samej sekundzie wypuszcza zabójczą wiązkę superlaserową, nie zauważył nawet spektakularnej eksplozji, która wchłonęła oba kolosy i przy okazji kawałek kompleksu stoczniowego. Widział tylko Vuffiego Raa, a raczej jego skorupę, i nie mógł oderwać otępiałego wzroku od zmarłego przyjaciela. Ani myśli od faktu, że w ostatniej sekundzie życia nazwał on go po imieniu. Admirał Rogriss nie mógł uwierzyć własnym oczom. Oto on, dowódca osławionej i niepokonanej „Arki”, nie może sobie poradzić z jednym z tych przeklętych droidów, których kiedyś niemal w całości wytępił! To prawda, dawniej nie posiadały one wiedzy i umiejętności, by odbijać superlaserowe promienie, ale też często były większe, silniejsze i starsze, niż samo Executor’s Lair! O Imperium nie wspominając. A teraz jeden, ogromny, bo dziesięciokilometrowy, ale strasznie nieporadny droid stawiał mu zdumiewająco zaciekły opór! Rogrissowi nawet nie przyszłoby do głowy, że to mechaniczne monstrum może żyć tak długo. Nie miało nawet standardowych systemów uzbrojenia... a poza tym było miejsce o całe pięć kilometrów od jego „Arki”. Musiało polec! Ale nie ginęło. Więcej, zbliżało się coraz szybciej i coraz śmielej. - Panie admirale!- zawołał oficer wachtowy.- Jesteśmy na kursie kolizyjnym tego czegoś! Głos podwładnego wyrwał Rogrissa z bitewnego amoku. Dopiero teraz na trzeźwo rozejrzał się dookoła; kilku członków załogi miało rozbite głowy, gdzieniegdzie wyły jeszcze alarmy pożarowe, a ogólnie panował trudny do opisania harmider. Dopiero teraz do niego dotarło, że zderzenie z ośmiokilometrowym superniszczycielem, a wcześniej zadane przez niego uszkodzenia, ogromnie nadwerężyły tarcze i uszkodziły silniki, pozbawiając „Arkę” jakiejkolwiek możliwości manewru. W przestrzeni pozostały jeszcze myśliwce typu TIE Defender, ale one niewiele mogły zrobić, by ochronić okręt Rogrissa przed gigantycznym robotem. I to właśnie w tym momencie admirał Terek Rogriss poczuł, że zawiódł. Tak skoncentrował się na zniszczeniu swoich mechanicznych nemezis, że zapomniał o wszystkich innych aspektach walki. Myślał, że „Arka”, jako niepokonany okręt, przetrzyma każdy atak i wyjdzie cało z wszelkiej możliwej opresji. Także teraz, z trudem docierało do niego, że kroczy ku zagładzie. Potrafił tylko powiedzieć: - Walcie w to! Zniszczcie natychmiast! Nie pozwólcie mu się zbliżyć! Ale było już za późno. Kiedy superlaser wystrzelił, Vuffi Raa był raptem kilkaset metrów od niego. Eksplozja była tak blisko, że zaraz wchłonęła dziób „Arki” i poczęła trawić jej wnętrzności, przesuwając się ku silnikom. Na kilka chwil przed ostatecznym zniszczeniem, admirał Terek Rogriss zdał sobie sprawę z brutalnej prawdy. W ogniu bitwy nie dorastał swojemu ojcu nawet do pięt. - Generale Calrissian, wróg jest coraz bliżej!- zawołał ktoś na mostku, co wyrwało Landa z odrętwienia. Potrząsnął głową; co to, to nie, pomyślał, jestem dowódcą, a to są moi ludzie. Nie mogę ich zawieść. Nie mogę pozwolić, by zginęli. Jak Vuffi Raa. - Słuchajcie wszyscy.- rzucił przez komunikator.- Ile okrętów posiada bakuriańskie niwelatory pola grawitacyjnego? Kilku dowódców zameldowało, że ich jednostki istotnie są wyposażone w ten typ urządzenia. - Szesnaście, sir.- podsumował oficer wachtowy, który liczył raporty.- W tym „Lusankya”. - Te okręty, jak i eskadry myśliwców, zwalniam z obowiązku walki.- powiedział Lando, siląc się na spokój.- Mogą odlecieć i nie będą z tego tytułu ponosić żadnych konsekwencji, ale pod jednym warunkiem: każdy statek zabierze na pokład tylu pilotów, ilu może pomieścić. Ci, którzy nie mogą, albo nie chcą...- zawahał się, ale zdecydował, że nazwie to po imieniu.-...uciekać, dla tych mam najwyższe uznanie. Ale nie mogę narażać was na śmierć. Od tego momentu kapitan każdego okrętu decyduje indywidualnie o jego losie. - Generale Calrissian.- odezwał się Tycho Celchu.- Eskadra Łotrów postanowiła walczyć do końca. I zginąć, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. - Nosauriańskie Skrzydło wyraża swoją ochotę na śmierć!- warknął Zielony Dowódca.- Na śmierć naszych wrogów! - Popieram!- rzucił Dowódca Ocalałych, Jacob Nive.- Śmierć! - Śmierć!- zawtórowali mu inni dowódcy eskadr. Po chwili Alex Winger, Syub Snunb i inni dowódcy okrętów wykrzykiwali to słowo przez komunikatory. Nawet Wedge Antilles i Isolder Ta’chume krzyczeli ze swoimi ludźmi. Co ciekawe, żaden statek, żadna załoga, nie zgodziła się na wycofanie się z bitwy. Wszyscy, jak jeden mąż, w sytuacji bez wyjścia wybrali honor i walkę o wolność. Walkę tych, którzy nie mają nic do stracenia. Po paru chwilach wszystkie kanały republikańskiej łączności rozbrzmiewały jednym głosem. Wszyscy krzyczeli: „Śmierć!” - Przełącz tę transmisję na wszystkie możliwe częstotliwości w tym układzie.- rzucił Lando do oficera łącznościowego, odsuwając na chwilę mikrofon od twarzy.- Niech wiedzą. I niech się nas boją. Ponownie przysunął mikrofon do ust i wydał rozkaz: - Do ataku! Tycho leciał jak szalony, ostrzeliwując każdego, kto nawinął mu się na celownik. Jego X-Wing osiadł płynnie na ogonie jakiegoś TIE Defendera, po czym rozpoczął ostrzeliwanie go z działek laserowych, zmuszając do gwałtownych uników i zwrotów. Myśliwiec wroga był szybszy i zwrotniejszy, ale Tycho Celchu nie przeżyłby dwudziestu pięciu lat w zawodzie, gdyby nie był wrażliwy na niewielkie niuanse, jakie dawały mu maszyny wroga przed wykonaniem określonego manewru; i tym razem wciąż trafiał bezbłędnie, nieważne jak bardzo jego przeciwnik starał się go zgubić. Celchu pozbył się też wszelkich resztek instynktu samozachowawczego, mając świadomość, że to jego ostatnia bitwa i że kwestią czasu jest, zanim jakiś szczęśliwiec nie ściągnie go z działka albo torpedy. Liczyło się tylko to, ilu wrogów może zabrać ze sobą na tamtą stronę. W końcu tarcze TIE Defendera nie wytrzymały i Tycho natychmiast z tego skorzystał, odstrzeliwując jeden z potrójnych płatów maszyny wroga. Myśliwiec wpadł w ruch wirowy i zaczął płonąć, co skończyło się kilkaset metrów dalej jaskrawą eksplozją. Jedną z wielu podobnych na nocnym niebie. Robot astromechaniczny dał znać przeciągłym piskiem, że ktoś wziął Tycha na celownik, ale niedoszły strzelec został zaraz zestrzelony przez Wesa Jansona. - Trochę się zagalopowałeś, Dowódco Łotrów.- rzucił przez komlink.- Życie ci niemiłe? - Po prostu walczę, zamiast gadać, Łotrze Dwa. - To pozwól swojemu skrzydłowemu włączyć się do zabawy!- rzucił radośnie Janson.- Na pewno...- nie dokończył, bo jakiś zabłąkany strzał uderzył w jego maszynę. X-Wing Wesa zakołysał się, a astromech za kabiną pilota zaczął skrzyć. - Łotr Dwa, wszystko w porządku?- upewnił się Celchu. - Nie, Dowódco Łotrów.- Jansonowi już nie było do śmiechu.- Tarcze siadły i mam uszkodzony system podtrzymywania życia, przechodzę na systemy kombinezonu. - Trzymaj się, będę cię osłaniał.- zapewnił Tycho, obserwując radar.- Zbliża się nowa fala trójek! - Potrzebujecie pomocy?- spytała nagle Shira Brie. Ona i jej skrzydłowy, Gavin Darklighter, właśnie rozprawili się z kluczem TIE Interceptorów i spieszyli w kierunku Łotra Jeden i Dwa. - Przydałaby się, Łotrze Jedenaście.- rzekł Celchu.- Utwórzmy klucz! Łotr Dwanaście, masz najmniejsze uszkodzenia, będziesz prowadził. - Tak jest, Dowódco Łotrów. Kiedy TIE Defendery zbliżyły się na odległość strzału, X-Wingi Łotrów odbiły w stronę środka systemu, by odciągnąć walkę od gotujących się wręcz przestrzeni głównych zmagań. Po pierwszej kanonadzie, która przyniosła początkową przewagę Republikanom, musieli jednak przejść do pojedynków jeden na jednego. Tycho znów trafiał niemal idealnie, Gavin całkiem nieźle dotrzymywał mu kroku, Shira jakoś dawała radę, a Wes asekuracyjnie wspierał każdego z nich. I nie zauważył, że jeden z myśliwców wroga zaleciał go od tyłu. Gdy to sobie uświadomił, jego myśliwiec już wybuchał. - Wes!- wrzasnął Gavin, przerażony. Zdawał sobie sprawę, że właśnie zginął jeden z najlepszych i najbardziej zasłużonych pilotów Nowej Republiki, weteran wielu bitew. Był jednak w środku bitwy i nie mógł sobie pozwolić na żal. Musiał walczyć. Skoncentrował się na najbliższym TIE Defenderze i otworzył niekontrolowany, wściekły ogień. Tymczasem Shira Brie, pozbywając się swojego przeciwnika, dostrzegła nagle niewyraźny sygnał na sonarze. Widząc, że jej przeciwnicy są w tym momencie zajęci czymś innym, podleciała bliżej, żeby to sprawdzić. I dech jej zaparło, kiedy uświadomiła sobie, co odkryła. - Dowódco Łotrów!- zawołała przez komlink.- Jest tutaj pocisk udarowy Pogromcy Słońc, który został wystrzelony w stronę naszego droida! Zatrzymał go i zostawił tutaj, żeby dryfował! - Do rzeczy, Łotr Jedenaście.- odparł sucho Tycho, któremu ciężko było zniść śmierć Jansona. - Jest uzbrojona. Można ją wystrzelić! - Co!?- wtrącił się nagle Myn Donos, który słuchał całej wymiany zdań, ale walczył aktualnie w innym miejscu.- Chcesz strzelić tym w Corella!? Jak!? I co cię opętało!? - Nie w Corella.- myśl Shiry podchwycił nagle Tycho, a jego głos nieco się odmienił.- W sztuczne słońce kompleksu Executor’s Lair. - Ale co to da?- wtrącił się Gavin. - Może spowodować reakcję łańcuchową o stosunkowo niewielkiej mocy, która jednak spali cały kompleks stoczniowy!- rzucił Tycho.- Razem z generatorem pola grawitacyjnego. - To ma sens.- ucieszył się Donos.- Tylko jak to wystrzelić? - Jest sposób.- powiedziała Shira.- Pamiętasz ciche bomby? Milczenie w eterze było znakiem, że wszyscy piloci Eskadry Łotrów uśmiechnęli się ze zrozumieniem. - Do dowódców, tu komandor Celchu.- odezwał się po chwili Tycho na innym kanale.- Pojawiła się szansa odwrotu. Dla wszystkich. Shira Brie leciała swoim X-Wingiem, pchając Mocą przed sobą uzbrojony pocisk udarowy z Pogromcy Słońc. Było dla niej oczywiste, że obrona stoczni nie pozwoli jej podlecieć blisko generatora pola grawitacyjnego, ale chciała to zrobić. Musiała to zrobić. Zależało od niej tak wiele. Co za ironia, pomyślała, widząc, że wrogie TIE Defendery zasnuwają powoli przestrzeń przed nią, a wszędzie dookoła zaczynają śmigać laserowe błyskawice. Ona, dawno temu lojalna funkcjonariuszka COMPNORu, Shira Ellan Cola Brie, strażniczka Nowego Ładu, dzisiaj miała zadać ostateczny cios jego jedynej, prawdziwej ostoi. Nie, zreflektowała się, Nowy Ład upadł, a to, co było w nim piękne, okazało się upiorne. Shira, jeszcze jako agentka COMPNORu, zinfiltrowała dawno temu Eskadrę Łotrów i przekonała się, że po tamtej stronie barykady ludzie hołdują większym wartościom, niż Nowy Ład. Wtedy to po raz pierwszy spotkała i pokochała Luke’a Skywalkera... ale wciąż nie potrafiła opuścić Imperium. A potem był kryształ Kaiburr. I Ziost... trening u Vadera, przekazanie Imperatorowi... i Shira stała się Lumiyą, bezduszną i złowrogą istotą, w pełni zaprzedaną ciemnej stronie Mocy. Zdradziła Skywalkera, zdradziła Rebelię, została Ręką Imperatora. I to jedną z najsilniejszych, przy której takie płotki, jak Jeng Droga czy Roganda Ismaren nie znaczyli absolutnie nic. Potem śmierć Imperatora, utrata części potęgi, szkolenie Flinta i Carnora Jaxa, snucie planów o potędze i dominacji, poszukiwanie źródła niewyczerpanej siły, podróż na Roon... i spotkanie z Witiynem Terem. Shira pamiętała ten czas jak przez mgłę, czuła się, jakby była przez coś opętana, po wizycie na Roon nawet podwójnie. Na początku przez kryształ Kaiburr z planety Ziost, kiedy opanował ją duch pierwszej uczennicy Dartha Bane’a, Darth Rain. To ona tak naprawdę stworzyła Lumiyę. Potem, po przybyciu na Roon, przez mroczną, narzucającą się potęgę Witiyna Tera, Pełnomocnika Sprawiedliwości, mającego dziwną obsesję na punkcie „kolekcjonowania” Rąk Imperatora. Poza Lumiyą sprowadził też Sarceva Questa, Rogandę Ismaren i ich syna, Ireka. Shira, chociaż zachodziła w głowę wiele razy, nie mogła dojść powodu, dla którego Ter trzymał ich tak długo przy sobie, bezczynnie. Widocznie jego motywy były poza intelektualnymi możliwościami Shiry Brie. Teraz to jednak nie miało znaczenia. Liczyła się tylko pewna torpeda udarowa, pewna ogromna, świecąca kula, imitująca słońce. I Moc. Czas nagle zwolnił, laserowe błyskawice śmigały dookoła wolniej, niż zwykle, a X- Wing Shiry poruszał się, jak w kisielu. Był bliżej, coraz bliżej... Brie uśmiechnęła się, czując, że już dłużej nie da rady, po czym przywołała Moc i skoncentrowała się na tym, by popchnąć pocisk Pogromcy Słońc w oślepiającą, sztuczną kulę. - To dla was, sukinsyny.- mruknęła, po czym przełączyła komunikator na ogólny kanał i krzyknęła pełną piersią.- Śmierć! Wedge obserwował, jak TIE Defendery i obrona stoczni w końcu dopadają myśliwiec Shiry i niszczą go. Gardło mu się zacisnęło; zawsze tak było, kiedy ktoś z jego pilotów ginął. I zawsze potem miał wyrzuty sumienia. Wiedział, że teraz będzie podobnie. Wiedział, że jak tylko to wszystko się skończy, nie będzie się mógł pozbierać. Shira, Wes, Keir, Xuccre... nie wspominając o setkach innych pilotów Nowej Republiki, Hapan czy najemnych organizacji, które wsparły ich w tym boju. Nawet dzielna Alex Winger poległa podczas tej bitwy, chociaż wszystkim, którzy ją znali, wydawalo się, że jest ona nieśmiertelna. Tak dalej być nie mogło. - Do wszystkich jednostek, tu generał Antilles.- rzucił przez komunikator.- Za chwilę będzie można skakać w nadprzestrzeń. Mamy możłiwość odwrotu. Pochlebia mi wasza zdolność do poświęceń, ale tym razem to nie jest konieczne. Tej bitwy nie wygramy. Jako wasz dowódca, rozkazuję wam opuścić pole bitwy. - A co z naszym honorem!?- rzucił Zielony Dowódca przez głośniki w niewielkiej korwecie, która była obecnie awaryjnym okrętem flagowym Wedge’a. - Nie ma honoru ani odwagi w głupocie.- przypomniał Antilles.- Nic nam nie da, jeżeli zginiecie. Zwłaszcza, jeśli zginiecie za nic. Nie ma potrzeby ponosić więcej ofiar. Już i tak było ich za dużo.- dodał. - Popieram generała Antillesa.- włączył się Isolder.- Konsorcjum Hapańskie nie może sobie pozwolić na stratę większej ilości mężczyzn. Nakazuję odwrót. Nosaurianin warknął rozczarowany, ale w końcu trzasnął komunikatorem na znak przyjęcia rozkazu. Wedge natomiast zmusił się do smętnego uśmiechu; bitwa była przegrana, ale to jeszcze nie koniec. Nadal mają „Requiem”. Admirał Morck stał przy iluminatorze i obserwował, jak „Gargoyle” rozprawia się z kolejnymi okrętami Hapan i Nowej Republiki. Chociaż sam zbierał dość mocne ciosy, to jednak stanowił zbyt dużą potęgę, by jego przeciwnicy mogli go zniszczyć w otwartej walce. Szkoda, że Vader zabrał „Executora II”, pomyślał Morck, może obyłoby się bez takich strat. A tak... pozostał im raptem jeden superniszczyciel i już dziesięć klasy Imperial oraz dwa typu Victory, a także kilka mniejszych jednostek i chmara myśliwców. No i oczywiście stacje Golan II i III, które cały czas broniły Centrali. Gdyby nie one, Nowa Republika podjęłaby się zapewne śmielszych prób oblężenia stacji. A tak... pozostało im zaledwie kilkanaście okrętów, z czego żaden nie był w dobrej formie. Koniec floty Nowej Republiki wydawał się bliski. Jak tylko Executor’s Lair odniesie zwycięstwo, zajmie się uprzątaniem co większych śmieci kosmicznych, które nagromadziły się w układzie podczas bitwy, i produkcją nowych okrętów. Zajęcie sektora Corelli nie powinno przysporzyć kłopotów. Jeśli przy okazji Kanos wygra w sektorze Nilgaard, to stworzenie konfederacji systemów pod rządami Vadera będzie tylko kwestią czasu. A potem... - Panie admirale, samotny X-Wing zbliża się w kierunku generatora Glowpoint!- zameldował jeden z oficerów, wyrywając Morcka z zadumy. - Zestrzelić.- polecił, nie przejmując się zbytnio.- Jeden myśliwiec nic nam nie zrobi. - Ale panie admirale, on jakoś pcha przed sobą pocisk udarowy! Morck zesztywniał. - Jak to pcha!?- rzucił się do ekranu, na którym wyświetlono obrazy z kamer kompleksu. Rzeczywiście, samotny X-Wing „pchał” w jakiś nieokreślony sposób pocisk udarowy, by po sekundzie zatrzymać się... i wysłać torpedę prosto w sztuczne słońce! Morck nagle zaczął się pocić. Plan, który skrzętnie przygotowywał od jakiegoś czasu, właśnie brał w łeb. I nie pomogło to, że obrona stoczni i latające w pobliżu TIE Defendery po chwili osaczyły myśliwiec Nowej Republiki i zniszczyły go. Chociaż z drugiej strony, kiedy Morck patrzył bezsilnie przez iluminator, jak okręty i myśliwce Nowej Republiki brały nogi za pas, kiedy tylko sztuczne słońce eksplodowało, niszcząc kompleks i generator Glowpoint, musiał przyznać, że i taki obrót spraw ma swoje dobre strony. Morck, chociaż nigdy by się do tego nie przyznał, w głębi duszy cenił sobie humanitaryzm, a rzeź, jaką zaplanował, nie leżała w jego naturze. Pośpiech, mord, chaos, terror... to wszystko było domeną Vadera, Stele’a i Fireheada. On preferował zawsze inną taktykę: przyczaić się, poczekać, rozwinąć i uderzyć, kiedy jest się pewnym zwycięstwa. Starał się przemycić jak najwięcej tego podejścia do planu ofensywy, jaki przygotował dla Vadera, jednak Czarny Lord potrafił nader umiejętnie obracać finezję i elegancję w szybkość i brutalność. Ale teraz Vadera nie było, a Nowa Republika i Hapanie uciekali z tą garstką statków, jaka im została. Niech tchórzą, pomyślał Morck, niech żyją dalej i opowiadają dzieciom o swojej porażce. To będzie dla nich gorsze, niż śmierć. Tak więc stał i patrzył, jak ostatni wrogowie wycofują się w nadprzestrzeń, kiedy usłyszał za sobą głos Stele’a: - Fascynujący widok, co? - Fascynujący?!- Morck obrócił się w stronę pilota.- Cały układ jest pełen śmieci, nam zostało kilka okrętów, „Arka”, kompleks i wszystkie inne cenne konstrukcje zniszczone... jedynie nasz szef stoczni i „Slave I”, nad którym pracował, spoczywają w hangarach Centrali! Co w tym fascynującego!? Oczy Stele’a zabłysły. - Chaos.- szepnął I w tej chwili Morck poczuł coś twardego i zimnego między żebrami. Nie zastanawiał się nawet, co się stało i jak, lecz po prostu spojrzał na Stele’a z wyrazem zaskoczenia, zdziwienia i zawodu, wymalowanym na zastygłej twarzy. Jego oczy powoli zaczynały gasnąć, a z ust pociekła strużka krwi. Maarek bezwstydnie patrzył się na jego twarz, z pełnym pogardy, perfidnym uśmiechem. Morck w tym czasie osunął się powoli na kolana, niewiele rozumiejąc. Wiedział tylko jedno. Został zdradzony. I to była jego ostatnia myśl. Stele niedbale przeszedł nad ciałem admirała i wytarł wibronóż o kawałek materiału, czyszcząc go z krwi. Usłyszał szmer zaskoczenia i przerażenia za plecami, gdzie oficerowie i żołnierze, pełniący służbę w pokoju taktycznym, zastygli w niedowierzaniu. Była Ręka Imperatora nie zaszczyciła ich nawet spojrzeniem. - Wynoście się stąd, jeśli wam życie miłe!- warknęła tylko. Chociaż to było nieprawdopodobne, wszyscy wyszli, jak na komendę. Stele uśmiechnął się perfidnie pod nosem, spoglądając w iluminator. Terror i posłuch, jaki z niego wynika, pomyślał, to coś wspaniałego... Gdy już nasycił się tą chwilą, wyjął komlinki rzucił rzeczowo: - Wszystko gotowe. Możecie przybywać. Po chwili do systemu wpadło kilkanaście niszczycieli klasy Imperial, parę archaicznych typu Venator, kilka krążowników nieznanej konstrukcji oraz fregat Nebulon-B i transporterów myśliwskich, z których właśnie wysypywały się niewielkie maszyny. Na czele całej formacji unosił się złowrogi, podobny do asteroidy, ogromny pancernik. Na jego widok Stele tylko się uśmiechnął. Nowa Republika przegrała Bitwę o Corellię. Executor’s Lair też. To on, Maarek Stele, zgarniał wszystko. On i jego mocodawcy. ROZDZIAŁ 27 - Miło cię znów widzieć, Karrde.- rzekł Booster, kładąc Talonowi rękę na ramieniu.- Tak się właśnie zastanawiałem, kiedy przybędziesz. - To zawsze tylko kwestia czasu.- uśmiechnął się przemytnik. Rzeczywiście, „Wild Karrde” zaanonsował się u Terrika jakiś czas temu, ale jego właściciel musiał jeszcze urządzić międzylądowanie w celu uzupełnienia zapasów paliwa. I oczywiście prazygotowania się do spotkania z właścicielem „Errant Venture”. Kiedy już wszedł na pokład przemytniczego niszczyciela, zabrał ze sobą zarówno Dankina i Shadę, jak i kilka dakatart z tym, co dla Karrde’a było najcenniejszym towarem. Informacjami. - Co u Mirax?- spytał Talon. - Skąd...- zaczął Terrik, ale po chwili uświadomił sobie, że rozmawia z jednym z najlepiej poinformowanych ludzi w galaktyce.- No tak, to przecież ty. Przybyły z Jysellą w zeszłym tygodniu.- wyjaśnił.- Pytasz kurtuazyjnie czy masz w tym jakiś cel? - Zawsze mam jakiś cel, Booster.- przypomniał Talon.- Bo wiesz, gdyby Mirax tu nie było, nie miałbyś czym handlować. Kapitan „Errant Venture” zmarszczył groźnie brwi. - Co masz na myśli? - To w końcu żona rycerza Jedi, nie?- zauważył Karrde.- Może wiedzieć to i owo... - A co konkretnie cię interesuje?- silny, kobiecy głos dobiegł zza jego pleców. Talon oraz towarzyszący mu Shada oraz Dankin odwrócili głowy. Szef przemytników wyszczerzył zęby w uśmiechu na widok osóbki, która wyłoniła się z bocznego wejścia na mostek. - Witaj, Mirax.- powiedział Karrde.- Podsłuchiwałaś nas? - Tylko przez chwilę.- odparła córka Boostera.- Było jasne, że skoro się pojawiłeś na „Errant Venture”, to albo coś dla mnie masz, albo coś ode mnie chcesz. - Skąd ten egoizm?- obruszył się Terrik.- To już na moim statku nie ma nic interesującego poza tobą, córko moja? - A czy to twój mąż jest rycerzem Jedi?- odbiła piłeczkę Mirax, ale zaraz spoważniała i odwróciła się do Talona.- Są jakieś wieści z układu Corelli? - Żadnych.- Karrde także spoważniał.- Zgodnie z moimi obliczeniami, powinni już tam dolecieć, ale żaden komunikat nie został od tej pory wysłany z systemu. - Martwisz się o Wedge’a.- zauważył Booster, i nie było to pytanie. Rzeczywiście, na dźwięk imienia Antillesa po twarzy Mirax przemknął cień. Nie było w tym zresztą nic dziwnego; wychowywali się razem po śmierci rodziców Wedge’a i córka Terrika traktowała go jak starszego brata, i to z wzajemnością. Myśl, że mógł on zginąć, nie należała do przyjemnych. Zwłaszcza, jak się pomyślało o tych wszystkich potężnych superbroniach, które zgromadził Vader, czy o zniszczeniu Chandrili... - Nie.- skłamała, siląc się na uśmiech.- Po prostu nagle zrobiło mi się chłodno.- spojrzała oskarżycielskim wzrokiem na ojca.- Straszne tu przeciągi. - To dobrze, bo nie o nim chciałem rozmawiać.- jeżeli Talon zorientował się w jej małym kłamstewku, to nie dał tego po sobie poznać.- Miałaś ostatnio jakieś wieści od męża? - Corran był bardzo tajemniczy, kiedy wyjeżdżał.- powiedziała Mirax.- Powiedział tylko, żebym opuściła Coruscant i przybyła z Jysellą tutaj, dla naszego własnego bezpieczeństwa. - Horn znów coś wydziwia.- skomentował Booster.- Nawet nam nie powiedział, o co chodzi. Pewnie znowu wyolbrzymia, jak to ma w zwyczaju... - Tato!- Mirax dała mu lekkiego kuksańca w bok. Karrde spojrzał znacząco na Dankina i Shadę, którzy stali za nim, milcząc, po czym powiódł wzrokiem po mostku, by w końcu spojrzeć na Boostera. - To może jednak mieć sens.- powiedział, drapiąc się po koziej bródce, ktorą skrzętnie hodował.- Twój zięć jest przewidującym człowiekiem, Booster. Pewnie dotarły do was pewne plotki, jakoby ktoś – być może Vader osobiście – polował na Jedi. Dokonano mordów na Berchescie, Grovinie, Geratonie i Triogutcie, a także na obrzeżach układu Corelli. Mam pewne informacje na ten temat od Rady Jedi i z paru innych źródeł, więc chciałem skonfrontować to z waszymi wiadomościami. - Sądzisz, że coś może grozić Mirax?- zaniepokoił się Booster. - Niewykluczone.- odparł ponuro Talon.- Nad Geratonem ten zabójca zamordował Jan Ors, która nie była Jedi, ale miała związek z Kylem Katarnem. Zabito też Kella Tainera z Eskadry Widm, towarzysza Tyrii Sarkin. Na mostku zapanowała niezręczna cisza, zupełnie, jakby Booster i Mirax dowiedzieli się o nieuleczalnej chorobie i nie mogli znaleźć słów, żeby na to zareagować. - Szefie!- zawołał nagle jeden z ludzi Boostera, pełniący obowiązki obsługi sonaru.- Jakiś prom klasy Sentinel dryfuje w naszym kierunku. - Daje oznaki życia? - Nie. - To po co zawracasz mi głowę takimi pierdołami!?- warknął Terrik.- Olejcie go i tyle.- spojrzał na Talona i zdziwił się, albowiem Karrde stał się nagle biały, jak ściana. Jego ludzie też.- O co chodzi? - Według doniesień we wszystkich miejscach, w których zabito Jedi, obecny był niezidentyfikowany prom klasy Sentinel.- szepnęła Shada, przerażona. - Szefie, nastąpiła dehermetyzacja kadłuba na środkowym poziomie śródokręcia!- zawołał inny członek załogi mostka. Booster, jego córka i Talon spojrzeli po sobie. - Jysella!- wrzasnęła przerażona Mirax i rzuciła się w stronę drzwi. Terrik i Karrde natychmiast ruszyli jej śladem. Mirax pierwsza wpadła w korytarz prowadzący do kajuty, w której spała jej córka, i od razu usłyszała jej płacz. Desperacja połączona z matczynym strachem dodała jej sił, więc pędziła jak najszybciej mogła do odpowiedniego pomieszczenia. Kiedy wpadła do środka, jej oczom ukazała się przerażająca scena. Wielki, groteskowy potwór, z fasetkowatymi, owadzimi oczami i ogromnymi, złowrogimi skrzydłami, odwłokiem oraz parą niedorozwiniętych górnych kończyn, odziany w równie potworną, czarną zbroję, stał pośrodku pokoju, trzymając w jednej, szponiastej ręce, jej małą córeczkę, Jysellę. Oczy monstrum nie wyrażały żadnych emocji; były bezduszne i mroczne, jak jego serce. - Puść ją!- wrzasnęła Mirax i rzuciła się na niego, ale byłskawicznym ruchem opancerzonego, kolczastego ramienia, odepchnął ją na ścianę tak mocno, że straciła na chwilę dech w piersiach. - Ty jesteś... Mirax Terrik Horn?- wychrypiał potwór; widać był nienawykły do mówienia. Córka Boostera, nie zareagowała na pytanie, lecz, poddając się lękowi o córkę, wraz z pierwszym pełnym haustem powietrza znów rzuciła się na napastnika. Ten nawet nie podniósł ręki; Mirax została podcięta przez jedno z jego skrzydeł, a następnie brutalnie odepchnięta tak, że z całym impetem przyrżnęła głową o ścianę, co zaowocowało chwilowym zamroczeniem. Z nosa pociekła jej strużka krwi. - Powiedz Hornowi, że nigdzie nie jest bezpieczny.- wychrypiał mutant.- Lugzan znajdzie go wszędzie!- spojrzał na płączące w jego ręku dziecko, które brutalnie trzymał za kark.- I przekaż mu to! W tej samej sekundzie Jysella, najprawdopodobniej uniesiona przez Moc, wyskoczyła z dłoni Lugzana i pofrunęła w górę, uderzając głową w sufit. Potem jeszcze raz, i jeszcze raz... nie zważając na obłąkane krzyki i bezsilny płacz Mirax, zupełnie, jakby znajdował chorą przyjemność w miażdżeniu bezbronnemu dziecku głowy. Po kilku uderzeniach, kiedy szlochy Jyselli ustały, jej główka odgięła się nienaturalnie w bok, a na suficie pozostała mokra, bordowa plama, potworny mutant, używając Mocy, rzucił ciałkiem córki Hornów o ziemię. - To ostrzeżenie.- warknął.- Przekaż je Hornowi. Mirax nie odpowiedziała, sparaliżowana. Łzy ciekły jej obficie z oczu, kiedy patrzyła na wiotkie, wykoślawione ciało, które jeszcze przed chwilą było jej córką. Czuła się rozstrzęsiona i bezsilna, niezdolna do czegokolwiek. Sterroryzowana. W tym momencie do pomieszczenia wpadli Talon i Booster, ale zatrzymali się gwałtownie, widząc czarnego, dwumetrowego potwora, dokładnie wtedy, gdy mieczem i tarczą świetlną wyrzynał sobie dziurę w suficie. Natychmiast otworzyli do niego ogień z blasterów, jednak strzały odbiły się od jego zbroi, prawdopodobnie niewiele czyniąc obrażeń. Lugzan zaś ciął dalej i przebijał się dalej, zupełnie, jakby rozwalanie durastalowych ścian własnym ciałem nie czyniło na nim żadnego wrażenia. Talon słyszał kiedyś o Kamieniach Siły, które pozwalały na takie wyczyny, ale nie miał czasu dłużej rozważać tego odkrycia, gdyż przed jego oczami rozgrywał się prawdziwy dramat. Booster, wściekle rzucający w potwora najgorsze przekleństwa w kilkunastu językach, wciąż bezsilnie strzelający w dziurę po Lugzanie. Mirax, histerycznie płacząca nad poskręcanymi, groteskowymi pozostałościami po jej najmłodszym dziecku. I Jysella, brutalnie zamordowana przez monstrum, jakiego Karrde nigdy w życiu nie widział. Wszystko to było tak przerażające, tak naturalistycznie nierealne, że nie miał siły zrobić nic, tylko siąść i płakać. Poczuł się nagle bardzo malutki. Poczuł strach. Corran Horn przyklęknął pod ścianą jednego z budynków w stolicy planety Grovin, oglądając dziurę, jaką zrobił tutaj jakiś czas temu walczący z Raltharanem stwór. Właściwie znał już cały przebieg starcia, przesłuchał wszystkich, którzy mogli mieć chociaż mgliste wspomnienia o tym, co tu się stało, sprawdził zapisy z kamer bezpieki, a samo miejsce walki oglądał już chyba tysiąc razy, ale ciągle tutaj wracał. Miał dziwne przeczucie, że gdzieś coś przeoczył, czegoś nie zauważył, i nie wiedział, czy podpowiada mu to jego własny instynkt detektywistyczny, czy może Moc. A może po prostu miał tu na coś czekać? Tylko na co? - Corran Horn.- rzucił ktoś zza pleców corelliańskiego Jedi. Ten wyprostował się i uśmiechnął lekko, albowiem rozpoznał poprzez Moc, z kim ma do czynienia. - Witaj, Kyle.- powiedział.- Co cię tu sprowadza? - Spodziewam się, że to samo, co ciebie.- odparł Katarn, kiedy Corran się odwrócił w jego stronę.- To tutaj zabito Raltharana, prawda? - Tak.- Horn spochmurniał, widząc ponure oblicze Kyle’a.- Coś się stało? - Stało się.- odparł Katarn, jednak najwyraźniej nie miał ochoty drążyć tego tematu, a Corran nie nalegał.- Odkryłeś coś? - Tylko tyle, że Raltharan obserwował ruchy transportowców z placówki Loronaru, kiedy został zamordowany.- wyjaśnił Corellianin.- Zabójca poruszał się najprawdopdobniej promem klasy Sentinel o wyłączonym transponderze. Sensory kosmoportu wykryły, że odleciał nim w kierunku Triogutty. - To się może zgadzać.- rzekł Kyle.- Właśnie stamtąd wracam. To na Triogutcie zginął Rosh. - Przykro mi.- Corran położył mu rękę na ramieniu.- Nie wiedziałem... I nagle coś go przeszyło, niczym błysk ostrego miecza. Poprzez Moc poczuł strach, przerażenie i śmierć. Ale nie śmierć milionów, jak to miało miejsce podczas zagłady całych planet, chociaż doznanie było równie intensywne. Tylko, że teraz to była śmierć jednostki, jednej, małej, kruchej istotki... - Jysella!- wrzasnął Corran na całe gardło, padając na kolana.- Nie! Nie... Kyle zamrugał zaskoczony, jednak chwila działania szarych komórek i uświadomił sobie, co się mogło stać. Natychmiast uklęknął koło zawodzącego Horna i objął go ramieniem. - Wiem, co czujesz.- mruknął.- Ale nie możesz poddawać się bólowi. - Co ty wiesz!?- szarpnął się wściekle Corran, tak, że Kyle musiał go przytrzymać, żeby przypadkiem mu nic nie zrobił.- Ona była taka mała, taka bezbronna... Jak ktoś mógł zrobić jej coś takiego!? - Ciemna strona jest zdolna do nagorszych czynów.- powiedział Katarn uspokajającym, łagodnym głosem.- Opanuj swój gniew. Chyba nie chcesz być taki, jak ten, który zamordował Raltharana i twoją córkę. Corran uniósł głowę i spojrzał na przyjaciela; jego oczy kipiały od bezsilnej złości. - Zejdź mi z drogi.- mruknął cicho, ale złowieszczo. - Nie.- Katarn był nieugięty.- Wiem, co czujesz. Ten potwór zabił Rosha i Jan. Niedawno wyczułem też śmierć Jaden. Poza tym już kiedyś byłem w twojej sytuacji. Zabrnąłem zbyt głboko w ciemną stronę i wierz mi, nie chcesz powtarzać mojego błędu. Opamiętaj się! Corran Horn, sycząc, wypuścił powietrze. Przez chwilę obaj Jedi mierzyli się twardym wzrokiem, aż w końcu Corellianin opuścił głowę, skruszony. - Przepraszam.- mruknął.- Nie mam prawa negować twojego prawa do bólu.- podniósł wzrok, a jego oczy zapłonęły.- Ale ty nie neguj mojego! - Ból jest prawidłową reakcją na taką tragedię, Corran.- rzekł Kyle.- Nie możesz jednak pozwolić, by cię sparaliżował albo rozsadził od środka. To ty jesteś panem swojego gniewu, nie odwrotnie. - Mówisz prawdę.- rzucił Horn przez zaciśnięte zęby.- Ale sam wiesz, jak trudno go okiełznać! Zwłaszcza, jak sobie pomyślę... - Dlatego ja tutaj jestem.- powiedział Kyle.- Nie pozwolę ci zatracić się w ciemnej stronie. Nie po tym,co sam przeszedłem.- mruknął. Corrana nagle olśniło. Już wiedział, na co cały czas czekał na Grovinie. - Więc chodź ze mną!- zaproponował.- Razem doprowadzimy do schwytania tego mordercy. Dopilnujemy, żeby odpowiedział za swoje zbrodnie! - Idę na to.- zgodził się Katarn, marszcząc brwi.- Sam mam z tą istotą spore porachunki. Masz pomysł, gdzie zacząć szukać? - Mam.- kiedy pierwszy gniew Horna minął, jego umysł zaczął pracować ze zdwojoną szybkością, mobilizowany potrzebą szybkiego wymierzenia sprawiedliwości mordercy Jedi. I dzieci Jedi.- Natychmiast skontaktujemy się z Boosterem Terrikiem i Mirax.- powiedział.- Wypytamy ich o każdy szczegół, o wszystko, co miało jakikolwiek związek z zabójstwem Jyselli. Potem przepytamy załogę i skontaktujemy się z Talonem Karrde, żeby wyciągnąć od niego wszystko, co wie. - Będzie żądał pieniędzy.- zauważył Kyle. - Niech żąda.- Corran najwyraźniej się tym nie przejął.- Trzeba będzie jeszcze sprawdzić wskazania sensorów na niszczycielu Boostera. „Errant Venture” to złom, ale czujniki powinien mieć sprawne i dzięki nim dowiemy się, w którą stronę poleciał nasz przeciwnik. - Zgoda.- powiedział Katarn.- Trzeba będzie też powiadomić Radę Jedi o naszych postępach. Może uda się ostrzec niektórych z nas przed tym zabójcą. - Niech będzie. Ale jeśli my dorwiemy go pierwsi...- zaczął Corran. -...zostanie potraktowany z całą surowością.- dokończył Kyle.- Żadnej litości. - Tak jest.- zgodził się Horn.- Żadnej litości. W kajucie kapitana „Wild Karrde” było ciemno i cicho, kiedy Shada weszła do środka. Szukała Talona; nie tylko po to, żeby wydał załodze kolejne rozkazy, ale też dlatego, bo wiedziała, jak zadziałał na niego widok martwej wnuczki przyjaciela. Gdy Karrde wrócił na pokład swojego statku, z trudem ukrywał roztrzęsienie, chociaż wiele już w życiu widział i sprawiał wrażenie, że nic go już nie zdziwi. Tymczasem po wydaniu kilku zdawkowych poleceń, mających właściwie marginalne znaczenie, skierował się do swojego pokoju z prośbą, żeby mu nie przeszkadzać. I przez kilka godzin mu nie przeszkadzano. Ale załoga nie mogła siedzieć bezczynnie. W końcu zaniepokojeni Dankin i Aves poprosili Shadę, żeby poszła do kajuty ich szefa i sprawdziła, co z nim. Panna D’ukal, która sama była zmartwiona zaistniałą sytuacją w ogóle i stanem Talona w szczególności, zgodziła się na to. Tak więc weszła do nieoświetlonej kajuty swojego szefa, która sprawiała wrażenie cichej i pustej; zupełnie, jakby właściciela w niej nie było albo był, ale spał. Shada była jednak przez bez mała dwadzieścia lat agentką Mystryl i potrafiła wyczuwać w pobliżu czyjąś obecność po takich drobiazgach jak szmer oddechu czy unoszenie się klatki piersiowej. Tak było i teraz. Talon Karrde nie spał; siedział bez ruchu przy swoim biurku, wpatrując się w ścianę. - Szefie...?- spytała, zapalając światło. Zauważyła, że Karrde mimowolnie zmrużył oczy, więc od razu zmniejszyła jego natężenie o połowę.- Wszystko w porządku? Talon przez chwilę jeszcze nieruchomo wpatrywał się w ścianę, i dopiero po kilku sekundach odwrócił powoli wzrok i spojrzał na Shadę. - Nie!- rzucił, uderzając z całej siły pięścią w blat tak nagle, że panna D’ukal aż podskoczyła.- Nic nie jest w porządku. Irytuje mnie, że nie wiedziałem. Nie wiedziałem ani kim jest ten Lugzan, ani skąd pochodzi, ani co potrafi. Gdybym wiedział, może udałoby mi się ostrzec Mirax i Boostera. Irytuje mnie, że nie wiedziałem nic o Executor’s Lair ani o Vaderze, który egzystował przez dwadzieścia jeden lat, rozwijając taką flotę, że ślepy by ją zobaczył!- westchnął i przetarł dłonią oczy i czoło.- A gdy to wszystko wybuchło, nie mogłem zrobić nic, by temu zapobiec. - To nie twoja wina.- powiedziała Shada.- To w końcu Mroczny Lord Sith. Gdyby nie umieli się oni dobrze ukrywać, nie zniszczyliby Jedi w Starej Republice. - Masz rację i ja o tym wiem.- odparł Talon.- Ale mimo wszystko jest to odrobinę frustrujące. Jeszcze jak pomyślę o biednej Jyselli... Shada nic nie powiedziała. Stanęła tylko w postawie zasadniczej, mając nadzieję, że kryzys jej szefa (nawiasem mówiąc pierwszy, jaki kiedykolwiek widziała) wkrótce minie. I rzeczywiście, po chwili Karrde jakby otrząsnął się i wstał, a na jego twarzy zagościł smętny uśmiech. - Ale chyba nie powinienem zbytnio rozczulać się nad sobą, co?- powiedział.- Czasem mam wrażenie, że się starzeję. No cóż, załoga czeka na rozkazy, prawda? - Zgadza się.- odparła Shada, ciesząc się, że jej szef zdawał się odzyskiwać dawny wigor.- Nie wiemy, czy mamy tu zostać jeszcze jakiś czas, czy...- przerwała, bo przy jej pasku zabrzęczał komlink. Odpięła go i spojrzała pytającym wzrokiem na szefa. - Nie krępuj się.- zachęcił ją Talon. - Tu D’ukal.- rzuciła była Mistryl przez komlink.- O co chodzi? - Shada? Jesteś u Karrde’a?- usłyszała głos Dankina.- Próbowałem go wezwać, ale wyłączył komlink.- na przypomnienie o tym Talon podniósł z biurka małe urządzenie i włączył je, przypinając sobie do mankietu.- Ktoś prosi o połączenie z nim w pilnej sprawie. - Niech przełączy to na mój prywatny holoprojektor.- polecił Karrde, włączając stojące na biurku urządzenie. Shada w tym czasie przekazała jego prośbę, którą Dankin potwierdził i przerwał połączenie. Następnie stanęła w postawie zasadniczej za fotelem swojego szefa, który w tym czasie usiadł, oczekując na transmisję. Po chwili nad biurkiem zawisła holograficzna, zminiaturyzowana wersja Corrana Horna. - Karrde? Jesteś tam?- spytał Corellianin. Ton jego głosu zdradzał, że nie jest on w nastroju do kurtuazyjnych pogawędek. Szczerze mówiąc, Talon też w nim nie był. - Jestem.- odpowiedział tylko.- I wiem, co się stało. - Więc wiesz też, czego od ciebie chcę.- powiedział Corran.- Jeśli masz cokolwiek o tym mordercy Jedi, grasującym po galaktyce, to przekaż mi to natychmiast. Regulacją płatności zajmie się wkrótce Rada Jedi, daję ci słowo. - Nie trzeba.- wychrypiał Talon, a jego słowa wprawiły Shadę w zdumienie;po raz pierwszy słyszała, żeby jej szef nie chciał nic za informacje.- Byłem na „Errant Venture”, kiedy to zaszło. Z radością pomogę ci za darmo. - Skąd ta filantropia?- zdziwił się Corran. - Powiedzmy, że nie chciałbym, żeby coś takiego zdarzyło się też kiedykolwiek moim dzieciom. To straszne, kiedy potomstwo umiera przed rodzicami. - Rozumiem.- mruknął Horn.- No więc czym możesz się ze mną podzielić? - Jeśli rozmawiałeś już z Boosterem, to wiesz, jak wyglądał ten potwór i czego się można po nim spodziewać. Ja ze swej strony mogę powiedzieć tylko tyle, że „Wild Karrde” też śledził wektor skoku jego promu i, jeśli nie zmienił go drastycznie, z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę powiedzieć, że kieruje się szlakiem nadprzestrzennym na zachód od Adumara w stronę Środkowych Odległych Rubieży. Poza tym chyba wiesz już wszystko: napastnik miał zbroję Shadowtroopera, skrzydła, odwłok i miecz świetlny, a przedstawił się jako Lugzan. To z całą pewnością mutant, stworzony przy użyciu inżynierii genetycznej, ale nie mam pojęcia, przez kogo. - Dobra, wystarczy.- uciął Corran.- Resztę wiem od Boostera.- Karrde wyobraził sobie mimochodem Terrika, wyładowującego swoją frustrację na zięciu, i musiał przyznać, że cieszy się, iż go tam wtedy nie było.- Obiecaj mi jeszcze jedno: kopię tych danych wyślesz do Rady Jedi. My lecimy w pogoń za tym Lugzanem. - Przekażę.- obiecał Karrde, kiwając głową.- I Corran, niech Moc będzie z tobą. - Oby.- rzucił Horn i przerwał nadawanie, zostawiając Talona i Shadę z ich ponurymi myślami. Nie na długo zresztą. Po chwili zamruczał komlink Talona, z którego po odebraniu połączenia odezwał się głos Dankina: - Szefie, przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszła do ciebie jakaś wiadomość. Dać ją panu na holoprojektor? - Daj.- rzucił Karrde bez cienia zaangażowania. Po chwili maszyna wyświetliła nad stołem dwuwymiarowy przekaz, napisany dość archaiczną czcionką, więc Talon przerzucił go dla wygody na wmontowany w blat monitor. I zaraz potem oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia, nie spodziewał się bowiem otrzymania takiej informacji. Przekaz głosił: CHCESZ WIEDZIEĆ? SEKTOR SESWENNA 43563-65498-18393 ZA TRZY DNI BĄDŹ ENTOO NEE - Entoo Nee?- zdziwiła się Shada. Było to nazwisko lojalnego poplecznika Jorja Car’dasa, dawnego mentora Talona, obecnie związanego z kultem Aing-tii w Ryfcie Kathol. Karrde i Shada przypomnieli sobie o Car’dasie przy okazji incydentu na Itren, kiedy to padło podejrzenie, że jeden ze sprawców mógł być właśnie mnichem Aing-tii. Potem jednak zdarzyło się bardzo dużo różnych rzeczy i sprawa zagadkowego mnicha gdzieś się w tym wszystkim zagubiła. Teraz jednak wróciła na światło dzienne. - Czy mam...?- spytała D’Ukal. - Tak.- odparł Talon, nie pozwalając jej dokończyć pytania. Był szczerze zaniepokojony, i jakby nie do końca pewny, dokąd to wszystko zmierza. Najpierw zabójstwo wnuczki przyjaciela, teraz Car’das... szef przemytników wciąż pamiętał, że jego dawny mentor odegrał znaczącą, chociaż zakulisową rolę w zniszczeniu frakcji Vagaari i nawiązaniu szerszych kontaktów między Przestworzami Chissów a Nową Republiką trzy lata temu. Teraz ponownie dawał o sobie znać.- Przekaż te współrzędne H’sishi i Dankinowi. Polecimy tam tak szybko, jak to tylko możliwe. Aha, i niech Aves sprawdzi, czy jest tam jakiś układ słoneczny i, jeśli jest, niech wyciągnie z archiwum wszelkie dostępne informacje na jego temat. - Zamierzasz się przygotować na to spotkanie.- zgadła Shada. Talon uśmiechnął się lekko. - Jak zawsze. ROZDZIAŁ 28 Anakin nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. Dromund Kaas nie było planetą, na której żyłoby się przyjemnie. Wieczny półmrok, spowodowany przez gęste, burzowe chmury, podmokły teren, który w praktyce uniemożliwiał wszelkie osadnictwo, gęste lasy, pełne karykaturalnych, powykręcanych drzew, sprawiających wrażenie nieprzeniknionego, mrocznego gąszczu, spowijającego cały glob niczym labirynt... wszystko tutaj było czarne, chłodne i wilgotne, słowem: nieprzyjemne. Nieprzyjemne i straszne. Oddawało jednak doskonale stan duszy Anakina. Młody Solo szlajał się dookoła, oddalając coraz bardziej od rozbitego promu, którym tu przybył. Prawdę mówiąc nie miał pojęcia, co chciał osiągnąć, lecąc tutaj. Ukryć się przed tym ciepłym światłem, które poszukiwało go od jakiegoś czasu? Czuł, że i tak go tutaj znajdzie. Wzmocnić się panującą tutaj aurą ciemnej strony? Jego wewnętrzna walka nie dawała mu szansy na pełne czerpanie z jej źródła. A może szukał śmierci? „Nie”, pomyślała jego jasna strona, „nie dam nam umrzeć.” „Nie zależy mi na śmierci”, dodała ciemna, „Musimy żyć, aby wywrzeć naszą zemstę!” „Więc po co nas tu sprowadziłeś!?”, zawołało Światło, „Chodzimy głodni, zmęczeni, mokrzy i brudni! Jaki w tym cel?” „Zaufaj mi wreszcie!”, rzucił Mrok, „Wiem, co robię!” „Nie, nie wiesz! Sprowadziłeś nas tutaj, bo myślałeś, że uciekniesz w ciemność, ale ja podążam za tobą! Nie pozbędziesz się mnie nawet w najczarniejszych otchłaniach wszechświata! Gdziekolwiek pójdziesz, jestem częścią nas, pogódź się z tym!” „Nie!” „Nie czujesz tego?”, nie dawała za wygraną jasna strona, „Nie czujesz, jak się zbliża? Jak oplata nas swoim ciepłem, miłością? To nie jest śmierć, ani mrok. To ocalenie.” „Co ty wiesz o ocaleniu!?”, warknęła ciemna, „Ocaliłeś naszą mamę!? Nie! Więc zamknij się!” - Zamknij się!- wykrzyczał przez usta Anakina, który zatoczył się z głodu i zmęczenia i upadł twarzą w błoto, dysząc ciężko, ale coraz wolniej. Nie wiedział, ile czasu leżał tak twarzą do ziemi, ale kiedy ją uniósł, nie wiedział, gdzie jest. Drzewa dookoła niego zdawały się zarastać, zataczać krąg, blokując wszelki dostęp powietrza i światła. Czuł się jak w studni, w którą wrzuciło go coś wielkiego i śliskiego, a on nie miał siły, żeby się podnieść. Słyszał świst wiatru, odbijający się echem od powykręcanych konarów... a może to było coś innego? Podwójny silnik jonowy? A może inny? Gdzieś jakieś głosy? Śmiechy? Wrzaski? Zmusił się, żeby przetrzeć oczy z błota, i wydawało mu się, ze widzi dym. I ogień. A może tylko mu się wydawało? Wszystko dookoła nagle uniosło się w powietrze, ustępując miejsca pięknym, świetlnym obręczom. On leżał po środku, a z każdej strony tej obręczy zdawały się wychodzić jakieś zjawy. Oto przed nim był duch Tahiri. Patrzyła na niego smutno, jej oczy, wielkie, dobrotliwe i współczujące, kłuły go niczym sztylety. Jego ciemna strona czuła dla niej pogardę; była mała i słaba. Nie dorastała mu do pięt. Jednak tutaj, teraz, to wszystko dookoła, świetliste obręcze, to miłe ciepło... to wszystko wciskało ciemność poza szary margines świadomości, dając szansę jasnej stronie młodego Solo, która taki stan rzeczy przyjmowała z radością. Nieważne było, czy ta Tahiri to duch czy halucynacja; uśmiechnął się do niej przepraszająco. Wiedział, że strasznie ja zranił wtedy na Exaphi i teraz bardzo tego żałował. Jej uczucie było dla niego męką; nie zasługiwał na nie. Z drugiej strony stanął mistrz Ikrit, falując niespokojnie uszami. Anakin bał się na niego spojrzeć, bał się, że wyczyta w jego oczach brak akceptacji i pogardę. Mrok w jego duszy chciał wyprzeć się małego, ale potężnego Kushibana, być może nawet go zaatakować, udowodnić, że go przerósł. Ale silna, jasna aura małego mistrza Jedi była tak powalająca, tak nieprzenikniona, że onieśmielała osłabioną Ciemność, ośmielając jednocześnie Światło. - Wybacz mi mistrzu.- szepnęło ustami Anakina.- Zawiodłem cię. - Nigdy nie jest za późno, by przyznać się do błędu, mój młody padawanie.- odparł łagodnie Ikrit. - Nie, nie ma powrotu!- warknął Mrok przez młodego Solo, rzucając się w inną stronę. Gdzie stały widma Jacena i Jainy Solo. Anakin prawie się cofnął z mieszaniną przerażenia i radości. Sprzeczne odczucia zatrzęsły nim, paraliżując, czyniąc niezdolnym do jakiejkolwiek akcji... zresztą co mógłby zdziałać przeciwko duchom? Spuścił tylko głowę, klęcząc w błocie. - Myślałem, że nasze spotkanie będzie wyglądało inaczej.- powiedział łagodnie Jacen, wyjmując podobne do miecza świetlnego, cylindryczne urządzenie.- Przygotowałem się nawet na nie. Ale wiesz co?- spytał po chwili, jakby analizując własne odczucia.- Wykręcony przez ciemną stronę, czy nie, jesteś moim bratem.- odrzucił rękojeść gdzieś w bagno.- I nie mogę z tobą walczyć, nawet gdybym chciał.- wyciągnął rękę.- Moją powinnością jest ci pomóc. Pomóc ci powrócić do domu. - Kochamy cię, Anakinie.- dodała Jaina.- Nie opuszczaj nas. - Domu?- spytała jasna strona Anakina z łzawiącymi oczyma, jednak zaraz kontrolę znów przejął Mrok.- Domu!? Jakiego domu!? My już nie mamy domu! Nie ma dla nas miejsca! Czeka nas wieczna ciemność... - Nie wiem, o jakiej ciemności mówisz, synu, ale wiem, że nie pozwolę ci się stoczyć.- odezwał się silny, męski głos, któremu towarzyszyło zaniepokojone porykiwanie. Anakin zwrócił z trudem głowę w tamtą stronę i dostrzegł swojego ojca i Chewbaccę, tak, jak ich zapamiętał: dostojnych, silnych, czystych, gotowych do walki.- Nie wiem, co ci do łba strzeliło - kontynuował Han.- i prawdę powiedziawszy nie chcę wiedzieć. Ale nie uciekaj od swojej rodziny, bo uciekniesz od tego, kim jesteś. Chewie zaryczał, zgadzając się - Tato...- westchnął Anakin cicho, zaskoczony. Z jego oczu obficie polały się łzy.- Nie wiem już, kim jestem, tato. Nie wiem też kim, byłem. Za dużo się stało... mama... - Jestem tutaj, synku.- usłyszał miękki, łagodny głos. Głos, którego nie słyszał od bardzo dawna, który już prawie zapomniał. Z zaskoczeniem i przerażeniem spojrzał w kierunku jego źródła, bojąc się tego, co mógł tam zobaczyć. Bo to, co ujrzał, wstrząsnęło nim i przestraszyło. Dostrzegł bowiem źródło tego ciepłego światła, które towarzyszyło mu od jakiegoś czasu, źródło tak głębokiej miłości, spokoju i pogody ducha, że aż raziła go w oczy. Zresztą część niego wciąż nie wierzyła w to, co widział. Ta mroczna część. - Nie!- wrzasnęła jego ustami.- To niemożliwe! Ale ciemna strona Anakina zdawała się bezsilnie ustępować pod naporem tak jaskrawego, a jednocześnie łagodnego światła, tak pełnej przejmującej miłości aury, że dla oczu Mocy nic poza nią nie było widoczne. Zobaczył bowiem Leię Organę Solo, swoją matkę. Całą i zdrową. Nie zjawę ani inne widmo czy halucynacje, ale swoją prawdziwą matkę. - Ale to prawda, synku.- kobieta podeszła do młodego Solo i łagodnie go objęła. Anakin instynktownie wtulił się w nią i zaczął głośno szlochać.- Nie bój się. Jestem przy tobie.- szepnęła uspokajającym tonem.- Wszystko będzie dobrze. Luke uśmiechnął się, bo poczuł, że bolesny, mroczny cierń w Mocy, jakim ostatnio był Anakin, powoli odzyskuje dawny blask. Widocznie Han, Leia i pozostali go znaleźli. - Słyszał pan, co mówiłem, mistrzu Jedi?- dźwięk tych słów przywrócił Skywalkera do rzeczywistości. Znajdowali się obecnie na prywatnej audiencji u króla Zapalo, władcy Naboo, w jego wspaniałym, pełnym przepychu pałacu w Theed. Po przybyciu na planetę Luke i Mara pierwsze swoje kroki skierowali właśnie do pałacu królewskiego z prośbą o audiencję. Nie chcieli bowiem działać bez autoryzacji miejscowych władz, zwłaszcza, że nie przysłużyłoby się to zbytnio reputacji Jedi w galaktyce. A doświadczenia z wielu miejsc, w tym z Exaphi, nauczyły Luke’a, że współpraca może bardzo ułatwić osiągnięcie celu. Jakikolwiek by on nie był. Skywalker zrewidował błyskawicznie swoje wspomnienia z ostatnich paru chwil. - Oczywiście.- odpowiedział na pytanie króla.- Wasza Wysokość pytał, czy coś zagraża tej planecie. Otóż o ile mi wiadomo, nie ma ku temu żadnych przesłanek. - To dobrze.- odparł Zapalo z wyraźną ulgą. Jako dawny mistrz nauk, podobnie zresztą, jak jego ojciec, dziadek i pradziadek, i zawsze starał się stronić od wojen. Był to zresztą od zawsze jeden z głównych trendów wśród miejscowej ludności. Luke przypomniał sobie, że Naboo w przeddzień Wojen Klonów było jedną z najbardziej pacyfistycznych planet w galaktyce. I, jak na ironię, to stąd pochodził największy morderca w jej historii. - W takim razie co was tu sprowadza, szlachetni Jedi?- kontynuował król. Mara i Luke spojrzeli na siebie. Tego pytania bali się najbardziej. - Najogólniej rzecz biorąc, poszukujemy wiedzy.- odparł Luke.- Nie kierujemy się żadnymi namacalnymi powodami.- dodał pospiesznie.- Tak po prawdzie, przybyliśmy tutaj kierowani przez Moc. - Rozumiem.- odparł poważnie król.- No cóż, mistrzu Jedi... będę z panem szczery. Po Bitwie o Exaphi poszła fama po Nowej Republice, że pańskie przybycie zwiastuje kłopoty. A ja, o ile to możliwe, chciałbym chronić od nich swój lud. - Szlachetne pobudki.- rzuciła bezpośrednio Mara.- Tylko, że mamy powody przypuszczać, że pańska planeta kryje klucz do rozwiązania większego konfliktu. - Muszę przyznać, że jestem zaskoczony.- powiedział król Zapalo, wstając i przechadzając się powoli pod oknem w olbrzymiej sali audiencyjnej.- Nasza planeta od ponad pięćdziesięciu siedmiu lat nie uczestniczyła w żadnych działaniach wojennych. Nawet za czasów Imperium był tu tylko niewielki garnizon, który wyniósł się, by bronić ważniejszych światów, zaraz po Bitwie o Endor.- odwrócił się i spojrzał na Jedi.- Kto i kiedy miałby zostawić tutaj coś, co pomoże w pokonaniu Dartha Vadera? - Może odpowiedź leży właśnie w historii planety?- podsunął Luke.- W przeddzień Wojen Klonów albo tuż po... a może z czasów tego ostatniego konfliktu, w którym Naboo brało udział? - Albo w pamiątkach po młodości Palpatine’a.- podsunęła Mara. - To wszystko możliwe...- zastanowił się król.- Chociaż nie wiem, ile wam się uda dowiedzieć, o przeszłości Imperatora. Po przejęciu władzy komisje COMPNORu bardzo skrupulatnie wyczyściły wszelkie informacje na jego temat, pozostawiając tylko to, co wygodne. - Ponoć w młodości był wzorowym obywatelem.- Mara uniosła brew i położyła nogę na nogę. - To prawda, ale mimo wszystko COMPNOR wolał być ostrożny. - W takim razie zacznijmy od drugiej alternatywy.- podsumował Luke.- Chcielibyśmy mieć dostęp do wszelkich informacji na temat historii planety. Szczególnie, jeśli miały jakiś szczególny związek z historią galaktyki. Ciekawią mnie szczegóły odnośnie wspomnianej przez Waszą Wysokość Bitwy o Naboo. - To ciekawe, że o nią pytasz, mistrzu Jedi.- zauważył król.- Dość dużą rolę odegrał wtedy pewien młody człowiek, właściwie jeszcze dziecko... nazywał się Anakin Skywalker. O ile się nie mylę, nie ma tej informacji w archiwach pozaplanetarnych, ale my, na Naboo, bardzo kultywujemy historię.- przerwał, widząc zdziwione spojrzenie Luke’a.- To jakiś pański krewny, mistrzu Jedi? Skywalker zamrugał tylko i spytał: - Mógłbym rzucić okiem na te archiwa? Han, Jacen i Jaina siedzieli z prętami jarzeniowymi w miejscu, w którym znaleźli Anakina. Robiło się coraz ciemniej, a noce na Dromund Kaas nie należały do szczególnie bezpiecznych ani przyjemnych, ale Leia nalegała, żeby ją zostawić sam na sam z najmłodszym synem, argumentując to pewną więzią, której pozostali by nie zrozumieli. A i sam Anakin byłby bardziej skory do rozmowy, jeśli dookoła nie byłoby kilku dodatkowych par uszu. Han zaproponował wobec tego, żeby zostawić ich na pokładzie „Sokoła”, podczas, gdy pozostali wyszliby na zewnątrz, ale Leia nalegała na przechadzkę po lesie. Decyzja ta była na tyle absurdalna z punktu widzenia Hana, że od razu zaprotestował, ale jego żona była nieugięta. Solo czuł, że jej nie przekona, więc niechętnie wyraził zgodę. Zaznaczył jednak, że będzie wraz z Jacenem i Jainą czekał nieopodal, gotów przybyć na każde wezwanie. Podobną deklarację złożyli Chewie, Ikrit i Tahiri. Tak więc przechadzali się oni po okolicy, w której Anakin leżał twarzą w błocie, gdy po niego przybyli. Chociaż „przechadzali” to nie jest do końca odpowiednie określenie; można powiedzieć, że robili swego rodzaju spacerowy rekonesans. Z jednej strony nie chcieli oddalać się za bardzo od Leii i Anakina, z drugiej jednak Jacena, Jainę, a nawet Hana, coś tutaj niepokoiło. - Ciemna strona.- wyjaśnił Jacen, rozglądając się niespokojnie.- Jest tutaj bardzo potężna. Czuję się, jakby obserwowały mnie setki nienawistnych oczu. - Też to mam.- dodała Jaina.- Szkoda, że wyrzuciłeś swój bicz świetlny; czułabym się pewniej. - A ja się cieszę, że to zrobiłeś.- przyznał Han, asekuracyjnie trzymając się za kaburę i rozglądając dookoła.- Ty i Anakin jesteście braćmi. Powinniście ze sobą trzymać, a nie zbroić się na siebie nawzajem. - Wybacz, tato.- Jacen uśmiechnął się nonszalancko.- Taki wiek. Han mimowolnie uśmiechnął się, widząc swojego starszego syna. W takich chwilach przypominał mu jego samego, kiedy był młody... w innych czasach, właściwie w zupełnie innej galaktyce. - A tak naprawdę, tato - zaczął Jacen, uśmiechając się jeszcze szerzej.- to ja tego bicza wcale nie zgubiłem. - Jak to?- zdziwił się jego ojciec. - Broń jest dla Jedi jak ręka.- wyjaśnił młody Solo, wyciągając dłoń.- Zna on każdy jej szczegół, każdą śrubkę, każdy jej milimetr. Każdy miecz jest właściwie niepowtarzalny, i bez problemu możemy wyczuć, gdzie on się znajduje.- wyciągnął dłoń jeszcze dalej i przywołał Moc. Bez problemu wykrył swoją broń w płytkim bagnie nieopodal... chociaż na pozór nie różniło się ono od tysięcy innych, znajdujących się w okolicy. Zaplątał na rękojeści widmową mackę Mocy i szarpnął, by wydobyć ją z mułu. Coś w bagnie głucho szczęknęło. - Zaklinowała się.- stwierdziła Jaina. - Chodźmy więc po nią.- powiedział Jacen i, kierując się Mocą, podszedł do odpowiedniej sadzawki. Następnie odgarnął kilka lian, zwisających z pobliskich gałęzi i, świecąc sobie prętem jarzeniowym, zaczął grzebać w bajorze. - Ty mały cwaniaku.- rzucił Han z mieszaniną niedowierzania i zaskoczenia.- Od początku to planowałeś, przyznaj się. - Właściwie to do końca nie byłem pewien, jak postąpię.- wyznał szczerze Jacen.- Dopiero, kiedy zobaczyłem Anakina, zrozumiałem, że nie mógłbym podnieść na niego broni. Więc ją wyrzuciłem. Tak naprawdę pomysł jej odnalezienia podsunęła mi przed chwilą Jaina. O, coś ją trzyma! Nie mogąc wyciągnąć samej rękojeści bicza, Jacen złapał za to, w czym się ona zaklinowała, stwierdzając ze zdumieniem, że pod warstwą wodorostów i mchu jest to ciężki, twardy metal. Nie zastanawiał się nad tym jednak; z całej siły chwycił to i pociągnął do siebie, wynurzając z wody. I zaraz potem puścił, zaskoczony. Miał bowiem przed sobą zbroję Mandalorianina. Ale nie taką, jaką nosił Boba Fett i jego nieliczni poprzednicy. Ta była bardziej archaiczna, na poły zardzewiała, wciąż jednak twarda i budząca grozę. W pewnym stopniu przypominała pancerze Karmazynowej Gwardii, jednak na kształcie hełmu i kilku mniej rzucających się w oczy fragmentów podobieństwa się kończyły. Wiele elementów, takich jak tors czy rękawice, było niemal identycznych, jak we współczesnych zbrojach Mandalorian. Ta jednak musiała mieć więcej, niż tysiąc lat. Być może nawet pochodziła z okresu Wojen Mandaloriańskich, o których Jacen czytał podczas nauki w Akademii. - No no no...- zagwizdał Han.- Widzę, że znaleźliście jakiś zapomniany relikt z przeszłości. I to w całkiem niezłym stanie. - Jacen, to mandaloriańska stal?- spytała Jaina. - Na to wygląda.- odparł młody Solo, trzęsąc lekko zbroją. Coś klekotało w środku, co znaczyło, że jej poprzedni właściciel nie zdążył zdjąć jej przed śmiercią. Ale co go zabiło, czy głód, czy zmęczenie, czy może coś groźniejszego... tego Jacen nie był w stanie ustalić. Gdyby, jak Shor Gin, miał zdolności odczytywania śladów emocji z przedmiotów, może udałoby mu się coś ustalić na ten temat, ale tak... Spojrzał na siostrę i zdziwił się, że patrzy ona na niego z ponagleniem i ciekawością w oczach. - O co chodzi?- spytał, ale dzięki psychicznemu połączeniu z Jainą momentalnie odczytał jej myśli i emocje. Nagle i jego olśniło. Oboje bliźniaków uśmiechnęło się szelmowsko do siebie. - Czy jest coś, o czym nie wiem?- spytał Han, czując się wyraźnie niedoinformowany.. - Mój bicz świetlny ma ograniczone właściwości.- wyjaśnił Jacen, ciągle wpatrując się w pancerz.- Nie tnie wszystkiego i tylko ogłusza, a jego moc szybko się wyczerpuje. Bicz Lumiyi był inny. Mistrz Solusar powiedział mi, że kluczem do uzyskania pełni możliwości bicza jest skręcenie go... z włókien mandaloriańskiej stali! Han otworzył usta ze zdziwienia. Teraz zrozumiał powagę znaleziska. - Zanieśmy to na „Sokoła”.- rzucił Kiedy Han i jego dzieci postanowiły zanieść swoje znalezisko na pokład „Sokoła Millennium”, Leia i Anakin przechadzali się z prętami jarzeniowymi po mrocznym, gęstym lesie. Nie bali się, że zgubią drogę; zawsze mogli przy użyciu Mocy wyszukać aury Ikrita, Tahiri czy bliźniaków, by następnie po nich wrócić. Leia zdawała też sobie sprawę, że przebywają oni w pobliżu na wypadek kłopotów, ale nie chciała na razie o tym mówić Anakinowi. Zresztą pewnie i tak to wiedział. Teraz najważniejsi byli oni: matka, którą on przez te kilka miesięcy uważał za zmarłą, i syn marnotrawny, który przebył bardzo długą drogę na dno. A ona usiłowała pomóc mu się odbić. - Mamo...- jęknął Anakin, ciągle osłabiony głodem i brakiem odpoczynku. Leia też nie była w najlepszej formie; jej tkanki nie odzyskały jeszcze dawnej sprężystości po postrzale z rozrywacza.- Nie mogę... nie mogę zapanować nad tym, co czuję, co myślę... wszystko jest takie mroczne, takie zagmatwane...- spojrzał na nią boleśnie.- Nie jestem już sobą. Nie takim, jakim byłem wcześniej. Za dużo strachu, za dużo bólu, za dużo krwi... - Anakinie.- szepnęła łagodnie Leia.- To wszystko minęło. Już więcej nie wróci, synku. Wszystko będzie dobrze. - Nie, mamo, nie będzie.- jęknął młody Solo.- Teraz jest dobrze, ale czuję, że mój mrok nie zniknął. Ciągle we mnie jest, ciągle się czai, żeby przejąć kontrolę w chwili nieuwagi. Zwłaszcza tu, na Dromund Kaas, czuję, jak kipi... by mnie znów opanować... - Każdy z nas nosi swój mrok przy sobie, Anakinie. Nie możesz go pokonać, musisz nauczyć się go kontrolować... - Masz... masz rację, mamo. Ale ja... czuję, że mój mrok nie jest mój.- spojrzał na matkę proszącymi, załzawionymi oczyma.- Sama wiesz, że dotknął mnie kiedyś Imperator. Boję się, że przekazał mi trochę swojej ciemności... swojego mroku... mogę z nim rozmawiać, widzę go czasami, kiedy jestem w takich miejscach, jak to... Mamo, on jest we mnie, ale obok mnie... Boję się, że jeśli twoje światło zniknie, już nic nie ochroni mnie przed mrokiem. Leia pochyliła się nad nim i pogładziła po policzku. - Mój synek... mój malutki synek... a już taki dorosły. Anakin chwycił delikatnie dłoń matki, a kiedy ją cofnęła, sam przejechał sobie po policzku. Poczuł lekki zarost. Czy to możliwe, pomyślał, czy aż tak bardzo się zmieniłem? Czy dorosłem? Jego matka spuściła wzrok i westchnęła. - Anakinie... nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale postaraj się to zrozumieć. Jesteś już dorosły i musisz to wiedzieć. Wszyscy przemijamy. To, że jestem tu z tobą, że mamy jeszcze szansę pobyć razem, to ogromny dar.- uśmiechnęła się.- Ale czuję, że zbliża się koniec.- Anakin spojrzał na nią, zaskoczony.- Nie, nie bój się.- zapewniła go pospiesznie.- Nie ma w tym nic strasznego. Już byłam po drugiej stronie i wiesz co? Śmierć to dopiero początek. Początek wspaniałej przygody. - Mamo... nie mów tak.- Anakin instynktownie przytulił się do Leii.- Nie opuszczaj mnie. Ja.. ja cię potrzebuję! - Musisz być silny, Anakine.- odparła miękko jego matka.- Musisz nauczyć się zostawiać niektóre rzeczy za sobą. Skup się na tym, co czujesz, ale nie ulegaj rozpaczy, strachowi, nienawiści. Pamiętaj, że nawet po drugiej stronie, zawsze będę cię kochać. - Kochać?- spytał młody Solo.- Nie pamiętam... nie pamiętam jak to jest kochać, mamo. Nie wiem już, co to jest szczęście, nie znam nic, poza rozpaczą, śmiercią, strachem i nienawiścią. Jestem… jestem pusty, martwy. Z tej drogi nie ma już powrotu… mamo, czuję… czuję, że przepadłem. Nic już nigdy nie będzie takie samo. - Nic nie jest stracone, póki jeszcze masz w sobie wiarę, że uda ci się odmienić swoje życie.- zapewniła Leia.- Przeznaczenie jest tylko wytyczną, tak naprawdę tylko my decydujemy, co zrobić z czasem, który jest nam dany. Masz jeszcze przed sobą długie życie, Anakinie. Nie zmarnuj go. - Nie chciałbym, ale... boję się. Leia podeszła do niego i delikatnie pocałowała go w czoło. - Znajdziesz swoją odwagę.- zapewniła.- Jesteś silny. I cokolwiek się stanie, pamiętaj: zawsze będę przy tobie. Zawsze. Oboje uśmiechnęli się do siebie niepewnie. Leia wiedziała, że jej syn zrobi wszystko, by nie pogrążyć się znowu w mroku, a Anakin czuł, że jego matka nie pozwoli mu na stoczenie się w przepaść. Nie, pomyślał, przez ostatnie miesiące zabrnąłem zbyt głęboko w ciemność. Ale nie dam się ponownie. Nie mogę. - Wzruszające!- coś warknęło z boku. Leia i Anakin instynktownie odwrócili się, czując, jak wszechobecny na tej planecie mrok zdaje się materializować, skupiać, tworząc czarną, nieprzeniknioną aurę zła. Jej nosiciel zdawał się pojawić tu znikąd, co zaskoczyło oboje Jedi i nie pozwoliło na odpowiednio szybką reakcję. Oto bowiem stanął przed nimi, opętany przez ducha Durrona, śmiertelnie niebezpieczny przeciwnik. Rov Firehead. Chewbacca stał na jednym z wyższych konarów, obserwując okolicę dookoła. Czarne chmury zasnuwały całe niebo; zanosiło się na burzę. Wookie ryknął, ostrzegając o tym Ikrita i Tahiri. - To niedobrze.- mruknęła dziewczyna, pocierając sobie ramiona.- Temperatura spada. Dobrze by było wrócić na pokład „Sokoła” i odlecieć stąd jak najszybciej. Spojrzała na Ikrita, ale mistrz Jedi przymknął swoje ogromne, wyłupiaste oczy i zaczął niespokojnie machać uszami. - Coś jest nie tak.- mruknął. - To prawda.- odparła Tahiri.- Ciemna strona jest tu bardzo silna. - Nie, to coś więcej.- mruknął Ikrit.- Zupełnie, jakby ktoś używał Mocy, ale jej nie używał. Ktoś mroczny, i to bardzo, bo zlewa się z tym miejscem...- gwałtownie otworzył oczy.- Quey’tek! Sztuka ukrywania się przed oczami Mocy!- spojrzał na Tahiri, a potem na Chewbaccę, który w międzyczasie zszedł z drzewa.- Pospieszmy się. Anakin i Leia są w niebezpieczeństwie! Wściekłe spojrzenie Ho’Dina tylko przez chwilę mierzyło oboje Jedi, gdyż Firehead ruszył do ataku niemal tak błyskawicznie, jak się pojawił. Czerwone, wściekłe ostrze błysnęło w jego ręce, tnąc na odlew miejsce, w którym przed chwilą siedzieli Anakin i Leia. Zdołali uskoczyć tylko dzięki przytomności młodego Solo, który chwycił matkę i odbił w górę, by wylądować parę metrów dalej. Rov jednak się nie poddawał. Siłą pędu doskoczył do Jedi, tnąc wściekle powietrze, jednak Anakin zdążył dobyć własnego miecza i wykonać niską kontrę. Firehead zablokował jednak i przyjął postawę bojową, uderzając z lewej i w ostatniej chwili zmieniając kąt nachylenia miecza, by ciąć młodego Solo w żebro. Anakin jednak usunął się i tak ustawił miecz, żeby sparować kolejne uderzenie, tym razem z prawej. Chciał walczyć szybciej i sprawniej, wyprowadzić jakąś solidną kontrę, ale zmęczenie i głód coraz bardziej dawały mu się we znaki. W pewnym momencie poczuł, że zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością; wściekłe ataki Ho’Dina męczyły go coraz bardziej. Nagle dostrzegł szmaragdowy błysk za plecami Fireheada i zmusił się, by wytrzymać jeszcze trochę. Da radę. Na pewno. Samozwańczy Lord Sith nie da rady walczyć na dwa fronty... Ale Rov wyczuł zbliżającą się Leię. Gdy szarżowała, zatopił się w Mocy i instynktownie odepchnął Anakina na jakiś konar od razu odbijając w prawo i tnąc na odlew przez lewe ramię. Jego miecz zakleszczył się z klingą Organy Solo i oboje przez parę sekund mocowali się, usiłując przeważyć szalę zwycięstwa na swoją stronę. Na twarzach obojga przeciwników malował się upór i determinacja. Firehead był jednak większy, silniejszy i bardziej wypoczęty, a Leia zmęczona i wciąż osłabiona po postrzale z rozrywacza i trwającym ponad dwa miesiące zastoju mięśni. Anakin wiedział o tym. Widząc, że jego matka mocuje się z wysokim i chudym, ale wciąż niebezpiecznym, przeciwnikiem, odbił się od drzewa i rzucił w stronę Ho’Dina z klingą gotową do walki. Już dolatywał, kiedy Rov miał wykonać ostatnie cięcie... słychać było świst miecza... I nagle czas stanął w miejscu. Miecz świetlny opadł. Gdzieś, na drugim końcu galaktyki, Darth Vader drgnął, ukłuty nagłym zakłóceniem w Mocy. Zakłóceniem bezpośrednio z nim związanym. Mimowolnie się uśmiechnął. Gdzieś indziej, Luke Skywalker poczuł nagłe zejście tak silnie, że zakręciło mu się w głowie i upadł na posadzkę. W porównaniu z tym zakłóceniem Mocy zniszczenie planety czy nawet całego układu słonecznego było niczym. Gdzieś, w polu Mocy, wyczulone ucho mogło usłyszeć bolesny krzyk ducha Anakina Skywalkera. Gdzieś na Dromund Kaas, para bliźniaków stanęła nagle, jak wryta, krzycząc jednocześnie: „Nie!” Gdzieś, przed oczami Anakina Solo, ciepłe światło, które otaczało go od pewnego czasu, nieoczekiwanie i brutalnie zgasło. Pozostał mrok. - Nie!- wrzasnął Anakin. Czas ruszył do przodu. Firehead odwrócił głowę z dzikim warknięciem, ale było już za późno. Purpurowe ostrze Anakina zatonęło w jego piersi, przebijając płuco i paraliżując prawe ramię. Rękojeść czerwonej klingi wypadła mu z dłoni, a on sam powoli opadł na kolana. Cały czas jednak wściekle patrzył na młodego Solo, jakby chciał go zabić samym spojrzeniem. Wyciągnął nawet lewą rękę, najwyraźniej usiłując sięgnąć jego gardła. Dla Anakina były to najtrudniejsze sekundy w jego krótkim życiu. W jednej chwili musiał zwalczyć falę tak nieprzebranego żalu i gniewu, że trudno mu było ją nawet objąć wyobraźnią. A jedyne światło, które dotychczas utrzymywało go przy zdrowych zmysłach, zgasło na wieki. Mrok powrócił ze zdwojoną siłą, gotów znów go opanować, tym razem na zawsze. On zaś czuł, że powoli opada w otchłań. To było nie do pomyślenia! Śmierć, tym razem prawdziwa, jego matki, kiedy nie powiedział jej jeszcze tylu rzeczy... spojrzał na rękojeść swojej broni i na jej purpurowe ostrze, a jego ciałem wstrząsnęła fala gniewu. Przypomniał sobie jednak słowa własnej matki sprzed niecałych dziesięciu minut. „Zawsze będę przy tobie” – powiedziała. Anakin bardzo chciał w to wierzyć, jednak mimo wszystko gniew, żal i ból wzbierały w nim tak mocno, że nie był w stanie ich opanować. Staczał się coraz bardziej w otchłań szaleństwa. Ścisnął rękojeść miecza, gotów wymierzyć sprawiedliwość zabójcy Leii Organy Solo. Ale wtedy dostrzegł pewną szansę, deskę ratunku, której mógł się chwycić, jeśli tylko znalazłby w sobie siłę i odwagę by to zrobić. Nie mógł wrócić do światła; nie po tym, co przeszedł. Nie chciał też staczać się w mrok; za dużo w nim było cierpienia. Ale dostrzegł granicę, niewielką niszę, szparę niemal niewidoczną, tak wąską, że nie dałby rady wcisnąć tam nawet paznokcia... ale raptem zrozumiał, co to jest. To była granica między ciemną a jasną stroną. A raczej jej wyobrażenie. Cienka linia, której przekroczenie w jedną lub drugą stronę na zawsze determinowało czyjeś przeznaczenie. Anakin był już po jednej, i po drugiej. I wiedział, że po żadnej nie ma dla niego miejsca. Ale w tym momencie czuł, że mrok oferuje zniszczenie i cierpienie, którego z całą pewnością nie chciał doświadczyć. Westchnął więc głęboko i zebrał się w sobie, by stanąć piętami na tej cienkiej linii, palce zostawiając jednak po jasnej stronie. Nie da się. Nie pozwoli na opanowanie się przez mrok, który – jak sam podejrzewał – nie był jego. Odrzucił miecz i spojrzał na Fireheada. Nie zabije go. Nie po tym, co przeszedł. Ale też nie będzie miał dla niego jakiegokolwiek współczucia. Najmocniej, jak mógł, uderzył go pięścią w żuchwę. Musiał sobie jakoś ulżyć. Wtedy jednak Ho’Din wypuścił ze swojej lewej ręki łańcuch błyskawic, który spowił Anakina, porażając niemal wszystkie komórki nerwowe. W normalnej sytuacji Solo dałby radę to wytrzymać, a nawet i zniwelować działanie piorunów, ale był zbyt wycieńczony i zbyt rozdygotany. Nie mógł zbyt długo tego wytrzymywać. Po chwili padł nieprzytomny na ziemię, podobnie, jak Firehead. I dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa walka. - Wstań, Anakinie.- usłyszał głęboki, choć przyjemny głos. Kiedy otworzył oczy, ukazał mu się krajobraz podobny do Dromund Kaas, ale – o ile to możliwe – jeszcze bardziej wykoślawiony. Drzewa też rosły jakby rzadziej, a ziemia zdawała się oddychać. Niebo zaś było czerwone. Krwistoczerwone. - Wstań.- powtórzył głos. Anakin rozejrzał się za jego źródłem, niewiele mogąc pojąć z tego, co widział. Nie czuł się obolały ani poparzony, właściwie w ogóle się nie czuł. Kiedy w końcu znalazł tego, który do niego mówił, zdziwił się, ale też na swój sposób spodziewał się spotkać właśnie tą, a nie inną osobę. Stał przed nim Kyp Durron. A raczej jego widmo. To wszystko dookoła zdaje się być moją własną, astralną projekcją świata, o której czytał kiedyś w Akademii. Podobno właśnie coś takiego tworzyło się w umyśle umierającej istoty, kiedy jednoczyła się z Mocą. A to mogło znaczyć tylko jedno. - Umieram, prawda?- spytał bardziej siebie, niż Kypa. - To nieuniknione.- odparł Durron. Jego oczy skrzyły się niebezpiecznym blaskiem.- Chyba, że bardzo chcesz żyć. - Chyba rozumiem, co chcesz powiedzieć.- odparł Anakin.- I wierz mi, że nie mam zamiaru wracać na tę ścieżkę. - Czy wiesz, na czym polega pokuta, Anakinie?- duch Kypa zdawał się ignorować jego zdanie.- To powolny, uciążliwy proces, podczas którego dusze na nowo zestrajają się z harmonią Mocy. Żeby podjąć się pokuty, nie trzeba nawet czynić tak zwanych „dobrych uczynków”. Wystarczy chcieć. Przed czy po śmierci, to wszystko jedno.- spojrzał na młodego Solo.- To powolne rozproszenie Mocy po całym jej polu, aż staniesz się jej częścią i przejdziesz na drugą stronę. I możesz to zrobić zawsze, jeśli tylko się zdecydujesz. Po co więc trzymać się sztywnych i restrykcyjnych zasad, jeśli na nic się nam nie przydadzą? Po co być wiernym zasadom Jedi, skoro nie prowadzą one do wiecznego spokoju? Ty to wiesz.- wyprostował oskarżycielsko palec w jego stronę.- Wiesz, że nie ma ciemnej ani jasnej strony Mocy. Jest tylko potęga. - Wiem.- zgodził się Anakin.- Ale wiem też, że z tej potęgi można korzystać w dobry i zły sposób, dla dobrych, lub złych celów. To jest ciemna i jasna strona Mocy! - Więc czemu chciałeś się ograniczyć?- kusił Kyp.- Czemu, skoro byłeś tak blisko prawdy, nie sięgnąłeś po nią? Czemu chciałeś zawrócić? Przecież wiesz, że z tak nieograniczoną potęgą, mógłbyś sprawić, że galaktyka byłaby naprawdę lepszym miejscem! A zbawienie przyjdzie i tak! - Bo przyjmując tę drogę wkroczyłbym na ścieżkę mroku.- odparł Anakin cicho.- Bo przestałbym być sobą. Tak, jak ty! - Nonsens!- syknął Durron.- Zawsze byłem sobą! Ciągle jestem sobą! Tylko sobą wyzwolonym, nieograniczonym przez sztywne reguły Jedi! Tak! Exar Kun pokazał mi kiedyś tę drogę. Później zrobił to Witiyn Ter! I musisz mi uwierzyć, potęga po tej stronie jest naprawdę ogromna! Dzięki niej moglibyśmy zdziałać wiele dobrego! Naprawilibyśmy wszechświat! - My?- zdziwił się Anakin. - Tak, my.- duch Kypa ponownie ściszył głos.- Rov Firehead był kipiącym kotłem gniewu i bezsensownej nienawiści, nie dało się z nim zrobić nic dobrego. A wierz mi, próbowałem. Teraz umiera, i już nic z tym nie zrobię.- uśmiechnął się zachęcająco, wręcz przymilnie.- Pozwól mi się do ciebie przyłączyć, Anakinie. Razem moglibyśmy sprawić, że galaktyka byłaby lepszym miejscem! Pomyśl: twoja naturalna Moc, wspomagana jeszcze moją energią! Bylibyśmy niepokonani! Nikt by się nam nie przeciwstawił! - Kusząca oferta.- mruknął Anakin; cześć jego jaźni bardzo chciała na to przystać... ale to była ta mroczna część. Młody Solo wiedział już, że nie powinien ulegać jej podszeptom.- Jednak ja siebie znam. I wiem, że więcej cudzego mroku bym nie utrzymał. - Anakinie!- nalegał Kyp.- Jeżeli nie chcesz zrobić tego dla wszechświata, zrób to chociaż dla siebie! Bez mojej pomocy umrzesz! Sam nie zaleczysz swoich ran! To poza możliwościami Jedi! - Być może. Ale nie poza moimi. Duch Kypa Durrona wyprostował się. - Niech więc tak będzie.- wyciągnął lewą rękę w stronę Anakina.- Więc umrzesz, głupcze! Nic ci już nie pomoże. Nagle Anakina przeszył tak przenikliwy i porażający ból, że z trudem musiał rozginał zaciśnięte żuchwy, żeby nie połamać sobie zębów. Tracił oddech, czuł, jak coś go unosi i miażdży od zewnątrz i od wewnątrz. Jak z oddali dobiegał go ostry, nieczuły śmiech; nie miał już nic wspólnego z tym przymilnym uśmieszkiem, jakim przed chwilą obdarzał go Durron. Było w nim jednak coś z desperacji, jakaś nutka panicznego lęku. I wtedy Anakin zrozumiał wszystko. Duch Kypa się bał. Bał się, że zostanie bez kogoś, kogo mógłby kontrolować. Firehead pewnie już nie żył albo był umierający; pozostawał więc tylko Anakin. Zresztą był potencjalnie lepszą ofiarą; miał większy potencjał, niż Durron i Firehead razem wzięci. Ten atak był więc ostatnim, desperackim aktem, mającym nagiąć go do woli mrocznego widma. Tak naprawdę nie mógł mu nic zrobić. Jesteśmy w mojej głowie, pomyślał Anakin, i to ja tu żądzę. Przywołał Moc, a przynajmniej zdawało mu się, że tak robi, i skoncentrował ją na duchu Kypa Durrona. Widmo zaczęło powoli słabnąć, a ból – znikać. Po chwili mroczna zjawa stała się tylko wspomnieniem. Podobnie, jak i cały ten eteryczny wymiar. Anakin Solo obudził się cały obolały i zdrętwiały, z twarzą w błocie i szlamie. Zaczynało padać, więc deszcz gasił przypalone ubranie, które zdawało się sklejać ze skórą, powodując nieprzyjemny swąd. Zaraz obok leżała rękojeść miecza świetlnego, którą tam rzucił, a nieopodal spoczywał nieruchomy trup Rova Fireheada. I jego matki, Leii Organy Solo. Jeszcze się gdzieniegdzie dymiło, co oznaczało, że nie zdążyło upłynąć wiele czasu. Może nawet raptem kilka sekund. Anakin podniósł się z trudem, nawet nie próbując się otrzepywać. Nie sprawdzał nawet, czy niczego nie ma złamanego. Ani czy Firehead na pewno nie żyje. Przestało go powoli interesować to, co się stanie ze zmarłymi. W głowie brzmiały mu słowa jego matki: „Naucz się zostawiać za sobą”. Czuł się paskudnie. Ale był sobą. I coś się w nim zmieniło. Mimo fatalnego stanu bez trudu przywołał Moc. Właściwie miał wrażenie, że to ona przywołuje jego. Zobaczył w niej wiele świateł, jedne silniejsze, drugie słabsze... a niektóre czarniejsze niż czerń. W tej chwili, w układzie Corelli, wiele z tych punktów gasło... zarówno jasnych, jak i ciemnych. Jednak najmroczniejszy, czarny punkt, jaki mógł wyczuć, rozciągał się gdzie indziej... nad niewielką, leżącą na uboczu planetą Naboo. Tam też znajdował się najjaśniejszy punkcik całej konstelacji. Szykowało się starcie. I wtedy Anakin poczuł, że musi coś zrobić, aby przechylić szalę zwycięstwa na stronę jednego z tych punktów. Nie wiedział jeszcze, którego, lecz czuł, że musi lecieć na Naboo. Po prostu musi. Nie odwracając się, Anakin Solo pokuśtykał w stronę „Sokoła Millennium”. Kilkanaście minut później na miejsce walki dobiegli zarówno Jacen, Jaina i Han, jak i Chewie, Ikrit oraz Tahiri. Chewbacca, widząc leżącą w błocie, martwą Leię, zawył donośnym, żałobnym głosem, od którego niemal zatrzęsła się ziemia. Za chwilę zawtórowały mu pioruny; burza rozpętała się na dobre. Tahiri, widząc pobojowisko, nie mogła powstrzymać łez; instynktownie wtuliła się w futro Wookiego. Mistrz Ikrit położył smutno uszy po sobie i podszedł do ciała, podobnie zresztą, jak, niemal w jednej chwili, doskoczyły do niego bliźniaki Solo. Oboje nie mogły uwierzyć w to, co widzą, i co wyczuwają w Mocy. Łzy polały im się z oczu ciągłym strumieniem; na przemian przytulali zimną, martwą matkę, jakby miało to coś pomóc. Ona jednak, o dziwo, miała twarz pogodną, a nawet lekko uśmiechniętą, jej brązowe oczy zastygły natomiast w wyrazie spełnienia i ulgi. Z całą pewnością w chwili śmierci nie czuła bólu. Ikrit podszedł tylko, i dostojnym, pełnym szacunku ruchem zamknął jej powieki. - Spoczywaj w pokoju, dzielna wojowniczko.- szepnął cicho.- Obyś znalazła w Mocy ukojenie bólu, jakiego doznałaś za życia. Han Solo jednak, jak tylko doleciał do ciała swojej żony, wytrzeszczył w zdumieniu oczy i padł na kolana. Jego twarz wyrażała kolejno od bólu poprzez rozpacz aż po całkowite zobojętnienie. Chwila zaskoczenia i wystudiowanych grymasów, mających wdrożyć u niego pewne zachowania, adekwatne do sytuacji, minęła równie szybko, jak i instynktownie. Prawda była taka, że nie wiedział, jak ma zareagować. Po prostu nie wiedział. Chciał jakoś uzewnętrznić swoje emocje, zrobić cokolwiek, nawet się rozpłakać albo popaść w czarną rozpacz, ale nie mógł. Siedział tak, bez wyrazu. Bez emocji. Bez skupionego spojrzenia. Po dwudziestu pięciu latach przebywania z kimś tak bliskim, po prostu nie było konwencji, którą mógłby przyjąć, by oddać ból, jaki powinien czuć. Powinien, albowiem nie czuł nic. Śmierć Leii zostawiła w nim pustkę tak straszną, że nie potrafił jej zapełnić. Nie chciał też dopuszczać do siebie żadnych wspomnień o niej, gdyż wiedział, że gdy tylko zacznie żałować tamtych chwil, nie będzie umiał nad sobą zapanować. Wydawało mu się to zresztą bardzo dziwne, a nawet, paradoksalnie, zabawne; nie żal mu było osoby, którą tak kochał, lecz chwil, które z nią spędził, a które się skończyły. Zupełnie, jakby śmierć Leii wyrwała z niego również wszelkie uczucia, jakimi ja darzył. Spojrzał na płaczących Jacena, Jainę i Tahiri. Ich żal jest wystudiowany, pomyślał. Wierzą, że jest prawdziwy, ale to konwencja, która pomoże im łatwiej znieść stratę. Nawet nie zauważą, jak ta konwencja powoli zapełni w nich pustkę po śmierci matki, sprawiając wrażenie pogodzenia się z tym, czego nie da się cofnąć. Ale on nie chciał się godzić. Nie mógłby się pogodzić. Patrzył więc na swoją zmarłą tragicznie żonę jak na pierwszy, lepszy kamień. Nie czuł nic. I nie chciał czuć. Nie chciał też, aby cokolwiek mogło sprawić, że poczuje żal po stracie Leii. Nie chciał, aby cokolwiek przypominało mu o niej. Spojrzał na swoje dzieci, na Chewiego, na Tahiri... i w ich twarzach widział swoją zmarłą żonę. Pomyślał o „Sokole”, statku, który tak kochał... ale on też był nierozerwalnie związany z pamięcią o Leii. Jego kamizelka... którą wybrała mu Leia. Luke Skywalker, najbliższy przyjaciel... brat Leii. Nie, pomyślał, muszę to wszystko rzucić, bo się nie pozbieram, bo zwariuję. Wstał więc i zdjął kamizelkę, wrzucając ją w bagno. W samej koszuli i spodniach, z przypiętymi krwawymi lampasami, bez słowa odszedł przed siebie. Nie obchodziło go, gdzie idzie. Byleby zapomnieć. Po kilku minutach zniknął w mroku. Tahiri w pewnym momencie oderwała załzawione oczy od futra Chewiego i spytała: - Anakin. Gdzie jest Anakin!? Jacen, tknięty złym przeczuciem, wypuścił myślowe macki w każdą stronę, szukając sygnatury swojego młodszego brata i bojąc się, że może ona znów być spowita przez mrok. To samo zrobiła Jaina. I oboje odkryli, że chociaż Anakin nie ma w sobie już tej śliskiej, czarnej aury, to jednak jest w nim coś dziwnego. Domyślili się też, że ich najmłodszy brat zaraz wsiądzie na pokład „Sokoła Millennium”. W celu, którego nie trzeba było im dłużej uświadamiać. - Zaopiekujcie się ciałem mamy.- przykazał ponuro Jacen. Chewie i Tahiri przytaknęli smutno głowami.- My idziemy po Anakina! Po czym, wraz z Jainą poderwali się i, wspomagając swoje mięśnie Mocą, puścili się przez las w kierunku „Sokoła”, od czasu do czasu oświecając sobie drogę prętami jarzeniowymi. Wiedzieli, że mają niewiele czasu; jeżeli Anakin zabierze frachtowiec, pozostaną uziemieni na tej mrocznej planecie przez długi czas. Biegli więc, ile sił w nogach i po kilkunastu minutach dotarli na polanę, na której spoczywał „Sokół Millennium”. A raczej właśnie startował. Nie tracąc czasu, Jacen i Jaina rzucili się w stronę rampy, chwytając ją, kiedy się zamykała. Ze zwinnością godną Jedi wspięli się po niej i wciągnęli do środka, zanim zatrzasnęła się na dobre. „Sokół” już był w powietrzu. - Anakin, co ty wyprawiasz!?- wrzasnęła Jaina, kiedy weszli na pokład. Gdy nie było słychać odpowiedzi, zawołała ponownie.- Anakin! - Muszę lecieć na Naboo.- poinformował ich w końcu młody Solo, krzycząc z kokpitu. Jacen i Jaina od razu polecieli w tamtym kierunku.- To nawet lepiej, że lecicie ze mną. Czuję, że możecie być potrzebni. - Potrzebni w czym?- spytał zdumiony Jacen. - Na Naboo wujek Luke wkrótce zmierzy się z Darthem Vaderem.- poinformował ponuro Anakin.- Jeśli nic nie zrobimy, wynik tego pojedynku nie będzie korzystny. - A co z tatą, z Chewiem... i z resztą.- spytała Jaina. Chciała powiedzieć „z mamą”, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Lepiej nie rozdrapywać zbytnio otwartych ran. - Dadzą sobie radę.- zapewnił swoje starsze rodzeństwo.- Lepiej zapnijcie pasy. Zaraz skaczemy. ROZDZIAŁ 29 - Twój plan się powiódł, Stele.- powiedział wysoki, przystojny mężczyzna o szpakowatych włosach, stojący w postawie zasadniczej przed iluminatorem, przez który widać było w perspektywie cały układ Corelli. Wszystkie pięć planet, wokół których wirowały szczątki dwóch ogromnych flot, startych w proch przez siebie nawzajem, i dobitych przez zagadkową grupę okrętów, z superpancernikiem na czele. Ów superpancernik był właśnie świadkiem spotkania byłej Ręki Imperatora, Maareka Stele’a, i jego tajemniczego mocodawcy. - Dziękuję, generale.- pilot uśmiechnął się złowieszczo z nutką tryumfu w oczach.- Muszę jednak przyznać, że bez pańskiego pojawienia się miałbym spore problemy. Nie spodziewałem się, że Nowa Republika pozwoli jeszcze latać „Gargoyle’owi”. - Błąd, który musieliśmy naprawić.- westchnął generał, spoglądając na chmurę szczątków, gdzieś, nieopodal Corelli.- Nie można było załatwić tego inaczej? Byłeś w Centrali. Trzeba było wydać rozkaz do poddania się. Zyskalibyśmy całkiem niezły okręt i parę innych drobiazgów. - Wybacz, generale.- rzekł Stele.- Ale nie miałem zamiaru zostawiać nam za plecami wojska, które przy pierwszej, lepszej okazji wróciłoby na stronę Vadera. Oni nie wiedzą, kim on jest naprawdę. - A ty wiesz? Oczy Stele’a błysnęły. - Oczywiście. - Skoro już o Vaderze mowa, to ciekaw jestem, co byś zrobił, gdyby nie odleciał z układu.- zastanowił się generał.- I gdyby nie zabrał ze sobą „Executora II”. Ta bitwa mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. - Miałem plan awaryjny.- odparł Maarek.- I możesz mi wierzyć, generale, ale Vader może się cieszyć, że stąd odleciał. Ma szczęście, że żyje. - Lugzan?- domyślił się jego rozmówca. - Lugzan.- potwierdził Stele.- Byłem w każdej chwili gotów przywołać go tutaj, żeby stawił czoła Vaderowi. - Sądzisz, że twoje ukochane dziecko jest wystarczająco potężne? - To się jeszcze okaże.- uśmiechnął się Maarek.- Wkrótce czeka go jedna z najcięższych prób. - Nie boisz się zdrady z jego strony? - Jest doskonale zaprogramowany. Wszelkie resztki uczuć i inicjatywy sięgającej dalej, niż kilka następnych minut, zostały wymazane. To śmiertelna, niepokonana maszyna do zabijania. Jest doskonały. - I to twoje najukochańsze dziecko.- zauważył generał.- Muszę przyznać, że twoje koncepcje ostatnimi czasy przynoszą nadspodziewanie dobre rezultaty. Najpierw Lugzan, potem plan wykorzystania Pekhratukha do zwabienia Jedi w stronę Centrali... bardzo sprytne. - Musiałem skanalizować ich niewątpliwą chęć do dywersji.- wyjaśnił Stele.- Gdyby zrobili to przypadkiem na własną rękę, mogliby zrobić coś nieprzewidzianego. A tak podrzuciłem im coś, co niemal idealnie ukierunkowało ich zamiary i działania tak, jak to przewidziałem. Trzeba było tylko w odpowiednim momencie postawić im na drodze Vadera i ryzyko, że Centrala zostanie zniszczona, zanim zdołasz przejąć jej sekrety. - Oczywiście przed bitwą zadbałeś o to, aby wszystkie zgromadzić na pokładzie stacji. - Oczywiście.- była Ręka Imperatora uśmiechnęła się perfidnie. - Nadal jednak się zastanawiam... nie było możliwości chociaż części tych skarbów przekazać nam wcześniej? - Część informacji na pewno udałoby mi się przemycić z Centrali.- odparł Stele.- Ale prototypy i plany broni to już co innego. Tak samo konta bankowe czy archiwa z informacjami na temat działalności Vadera... albo resztki statku Boby Fetta. Nie mówiąc już o Givinie, który był tu szefem stoczni i pomagał projektować część tych zabawek. - Skoro o tym mowa... jesteś pewien, że nikt nie zaniepokoi się jego zniknięciem? - W żadnym wypadku.- Maarek uśmiechnął się jeszcze szerzej.- Nikt nawet nie pamięta, jak on się nazywa. Generał zadumał się na chwilę. - W niedługim czasie przybędzie tutaj ta nowa broń Republikan, „Requiem”.- stwierdził.- Kiedy planujesz rozpocząć przeładunek wszystkiego na nasze okręty? - Wkrótce.- odparł zapytany. - Bardzo jesteś tajemniczy, Stele.- zauważył jego rozmówca.- To pewnie przez te lata w konspiracji. Muszę przyznać, że wykazałeś się dwulicowością, o którą bym cię nie podejrzewał. - Byłem Ręką Imperatora.- zauważył pilot.- Spotkałem Witiyna Tera. I wiem coś o ciemnej stronie Mocy, oraz znam przepowiednie Palpatine’a. To nawet więcej, by wywieść w pole takich ludzi, jak Morck czy Vader. Zwłaszcza, jak się wejdzie w ich łaski. - Skąd mam mieć pewność, że i nas nie wywiedziesz w pole?- spytał podejrzliwie generał. - Bo zawsze dotrzymuję obietnic w kolejności, w jakiej je składam.- w oczach Stele’a zapłonęły ognie.- To samo z wiernością. A wiesz doskonale, że zanim rozpocząłem służbę u Vadera, poprzysiągłem lojalność Sto Osiemdziesiątemu Pierwszemu Pułkowi, oraz jego dowódcy. - Tak...- mruknął generał, odwracając się. Stele natychmiast się wyprostował, czując mimo wszystko szacunek przed tym człowiekiem. Jedno z jego oczu było co prawda zakryte opaską, ale drugie wpatrywało się w niego przenikliwie.- Muszę przyznać, że służyłeś nam bardzo dobrze. Imperium Ręki jest z ciebie zadowolone. - Dziękuję za uznanie... generale Fel. Śniadolicy mężczyzna wyskoczył z hiperprzestrzeni pół roku świetlnego od celu, który wskazywał jego sygnał. Musiał przyznać, że lekkie krążowniki klasy Carrack mimo wszystko nie były przystosowane do zautomatyzowanego dowodzenia, a już tym bardziej do długich, złożonych skoków przez nadprzestrzeń. Tym niemniej udało mu się dolecieć do punktu, w którym powinien opuścić okręt, pozwalając mu polecieć prosto do układu Corelli i spotkać swoje przeznaczenie. A przy okazji zaszkodzić kilku osobom, do których uciekinier nie pałał szczególną sympatią. Podczas tych kilku dni lotu przez nadprzestrzeń, ciemnoskóry mężczyzna przeprogramował kilka pokładowych droidów z obsługi reaktora czy maszynowni, w taki sposób, aby na ustalony, nadany przez niego sygnał, wykonały wszelkie procedury, niezbędne do wprowadzenia krążownika na odpowiednią trajektorię. Część z nich miała ponadto odłączyć zabezpieczenia reaktora, żeby wywołać przeciążenie, jak tylko energia osiągnie poziom krytyczny. Czyli, zgodnie z obliczeniami, w chwili wyjścia z nadprzestrzeni. A biorąc pod uwagę, że wektor wyjścia w praktyce był jakimś obiektem, być może nawet samą Centralą Executor’s Lair, skutki takiego przeciążenia z całą pewnością będą widowiskowe. Uciekinier wziął nadajnik i ruszył w stronę jednego z niewielkich promów, które były na prowizorycznym lądowisku. Nie będzie miał kłopotów z dotarciem na Commenor albo Saccorię, a tam już dalej sobie poradzi. W końcu nie urodził się wczoraj, a galaktyka nigdy nie była dla niego zbyt twarda. Po kilkunastu minutach śniadolicy człowiek siedział za sterami swojego środka transportu i ustawiał kurs na najbliższą, zamieszkałą planetę. Gdy wszystko było gotowe, obejrzał się przez ramię w stronę krążownika klasy Carrack, w danym momencie pogrążonego w mroku, nieruchomo wycelowanego w najbliższe słońce. Uśmiechnął się lekko, a w jego surowych, nieprzeniknionych oczach zatańczył blask satysfakcji. Zemsta, pomyślał, po czym wcisnął odpowiedni przycisk na nadajniku. Okręt zakołysał się, a jego silniki zapłonęły, po czym przyspieszył lekko, by za chwilę zniknąć w nadprzestrzeni. Dopiero teraz śniadolicy uciekinier poczuł się naprawdę usatysfakcjonowany. Wschody słońca na Noquivzorze zawsze były urokliwe i miłe dla oka. Unosząca się, czerwona tarcza, rozlewająca blask po horyzoncie, potrafiła urzec nawet tych, którzy na takie codzienne cuda wszechświata zwykli nie zwracać uwagi. Unosząca się nad sawanną kula potrafiła przykuć uwagę każdego, i na chwilę oderwać go od ponurych, przyziemnych myśli. Dek-Meron Perabi, rycerz Jedi z Taris, co rano oddawał się takim relaksującym medytacjom, aby zapomnieć o tych wszystkich, ponurych sprawach, które zajmowały go cały czas jako członka Rady Jedi. A miał się czym martwić. Kam Solusar był od jakiegoś czasu niedysponowany i dochodził do siebie w Akademii na Yavinie IV, a Luke Skywalker i Ikrit wykonywali właśnie swoje misje, przez co Rada obradowała w niepełnym składzie, pozbawiona ich wiedzy i doświadczenia. Przez to, poza zbieraniem informacji i koordynowaniem działań poszczególnych Jedi, niewiele ostatnio zrobiła. Poza tym morderstwom członków Zakonu i ich rodzin zdawało się nie być końca; najpierw zginął Kell Tainer, potem Jysella Horn... a Kyle Katarn i Corran Horn wspólnymi siłami wyruszyli w pościg za tym mordercą. Zdobyli nawet jego imię i rysopis. Ów Lugzan, bo tak go określili, zdawał się być jakimś zmodyfikowanym genetycznie Rebornem, którego Vader albo ktoś inny z Executor’s Lair wysłał na polowanie. Poza tym było jeszcze kilka zapalnych ognisk w galaktyce, przede wszystkim Corellia, ale też Świat Żniwiarza w sektorze Nilgaard. Innymi słowy, było o czym zapominać w chwilach takich, jak ta. Coś jednak zdawało się mimo wszystko niepokoić Dek-Merona. Nie było to w sumie nic szczególnego, ot, niewielka zmarszczka na Mocy, ale nie dawała ona mu spokoju. Niby nie było żadnego źródła zagrożenia ani nie dało się wyczuć dookoła żadnych negatywnych intencji, ale zmysł niebezpieczeństwa Perabiego nadawał jak szalony. Jedi instynktownie rozejrzał się dookoła, nie zauważył jednak ani nie wyczuł żadnego zagrożenia. I to go coraz bardziej niepokoiło. W pewnym momencie dostrzegł na tle słońca małą, czarną plamkę, która zbliżała się jednak ze sporą szybkością. Po kilku sekundach bolesnego wpatrywania się w słońce mógł już odróżnić ręce, nogi i ogromne skrzydła, a także zielony, jarzący się kamień, wbity w pierś. Ten obiekt powoli zaczął mu przypominać... - Lugzan!- wrzasnął na całe gardło i chwycił za miecz.- Nadciąga! Potworny zabójca Jedi był już bardzo blisko, kiedy na wołanie Dek-Merona ożyły działka obrony, strzegące posesji. Lugzan jednak umiejętnie lawirował między laserowymi błyskawicami, a nawet te, które w niego trafiły, nie czyniły mu żadnej szkody. Perabi chwycił mocniej swój miecz i stanął w obronnej postawie Formy Szóstej, gotów przyjąć pierwszy cios. Lugzan leciał prosto na niego. Jednak w ostatniej chwili trzepnął skrzydłami, zahamowując impet i opadając, by odbić się od balustrady. Strzały laserowe nie były dla niego groźne. Perabi uznał, że to idealny moment, ruszył do ataku... Ale nie przewidział, że Lugzan tylko na to czeka. Odbił się bowiem w górę i zakręcił wokół własnej osi, nastawiając poziomo skrzydła. Taki wielki, czarny wirnik był zaiste przerażającym widokiem. I zabójczym. Dek-Meron Perabi nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Zanim jedno ze skrzydeł przecięło go na pół, zdołał wybić się do skoku, ale na próżno. Żywy wirnik odciął mu bowiem stopę, przez co w krzyku bólu wypuścił on swój miecz i upadł na posadzkę na tarasie. Tymczasem morderca Jedi zakończył swój manewr i zwinął skrzydła, by wylądować na jednym kolanie, z purpurowym ostrzem gotowym do akcji. Trzeba przyznać, że nie tracił czasu; od razu dopadł do leżącego Dek- Merona i przeciął go na pół. W tej samej sekundzie na taras wpadł Lowbacca, z droidem MTD, zawodzącym u jego pasa. Zaraz za nim przybiegł Troo Ghra, mistrz Jedi rasy Shar, który wyczuł zejście Perabiego i już wyciągał własną rękojeść miecza świetlnego, by zmierzyć się z tym, co ich tak niespodziewanie zaatakowało. I, podobnie, jak Lowie, stanął jak wryty, gdyż zobaczyli oni Lugzana w całej okazałości. Wookiee zaryczał gniewnie, i zanim skończył, puścił się w stronę złowrogiego mutanta. Ten uaktywnił swój miecz i tarczę, by odeprzeć impulsywny atak potężnego przeciwnika, uderzającego w jego kierunku coraz to silniejszymi ciosami, nie dając mu nawet możliwości na kontrę. Zaraz potem przyłączył się Troo, usiłując uderzyć z drugiej strony. Lugzan stwierdził, że ci dwaj przeciwnicy naraz są stanowczo zbyt silni, by dał im radę w otwartej walce na miecze. Na swoje szczęście miał on jednak cały arsenał innych środków; kiedy Troo go okrążał, a Lowbacca przypuścił kolejną szarżę, Lugzan wyszedł mu twardo naprzeciw, po czym przyjął jego uderzenie na tarczę, wypuścił miecz z ręki i chwycił nią drugie ramię Wookieego, unieruchamiając go na sekundę. Lowie szczeknął, trochę zaskoczony, ale po sekundzie wybałuszył oczy, a wszystko nagle stało się jasne. Zawarczał tylko gniewnie, ale i z dozą podziwu dla przeciwnika, po czym zerknął w dół. I dostrzegł rękojeść miecza Lugzana, który przed chwilą wypuścił, wbitą mu w pierś przez jedną z jego niedorozwiniętych kończyn, która musiała najwyraźniej go złapać. W tej samej sekundzie Troo Ghra szybkim, płynnym atakiem ciął Lugzana po plecach, po czym stanął, przygotowany na to, że przeciwnik padnie bez życia. To się jednak nie stało. Kamień siły na piersi złowrogiego potwora wchłonął energię ataku, przez co na zbroi Reborna pozostała jedynie niewielka rysa. Lugzan natomiast odwrócił się i, wbijając owadzie spojrzenie w Shara, przypuścił błyskawiczny atak, który Ghra ledwo sparował, zaraz potem był następny, i następny... aż w końcu Troo wypuścił zręczną kontrę, która musnęła żebra przeciwnika, jednak też nie dała rady zrobić mu żadnej krzywdy. On natomiast zbił tarczą ostrze Jedi, po czym błyskawicznie zakręcił młynka swoją klingą i szybkim, sprawnym cięciem pozbawił oponenta głowy. Nie czekał nawet, aż opadnie; chwycił miecze denatów i pobiegł do środka siedziby Rady Jedi, z zamiarem wybicia wszystkich, którzy znajdowali się wewnątz. - Poczułeś to?- spytał Kyle. Obaj z Corranem siedzieli teraz na pokładzie promu należącego do Akademii Jedi, zastanawiając się w którą stronę mógł polecieć Sentinel Lugzana. Na podstawie jego wektora skoku z „Errant Venture” wyszukali system, do którego mógł się udać, następnie z tego systemu szereg innych, jakie pasowały, oraz szlaki, którymi, ich zdaniem, powinien się udać. Zbadali też emisję silników jonowych, towarzyszącą skokom w nadprzestrzeń, by ustalić ogólny kierunek, co w rezultacie zaprowadziło ich do układu Tridrette. Tutaj jednak trop się urywał. - Poczułem.- odparł ponuro Corran.- Zaczął mordować. - Tylko gdzie? W okolicy nie ma operujących rycerzy Jedi, ze względu na bliskość Noquivzoru...- urwał i spojrzał z nagłym zrozumieniem na Horna. Ten odwdzięczył mu się tym samym. - Noquivzor!- krzyknęli jednocześnie, po czym natychmiast rzucili się ustalać trasę nadprzestrzenną w tamtym kierunku. Z ręki Lugzana padło troje kolejnych Jedi. Żaden z nich w pojedynkę nie miał większych szans ze zmutowanym potworem, i w sumie podczas tych pojedynków został draśnięty raptem dwa razy. Właśnie jego miecz przebijał kolejnego z rycerzy, gdy stanęła mu naprzeciw trójka dobrze zbudowanych osobników: dwóch silnych, barczystych ludzi i jeden wiotki i gibki, ale zwinny Verpine. Byli to członkowie Rady Jedi: Keyan Farlander, Daye Azur-Jamin i Leonid. Wszyscy mieli zdeterminowane wyrazy twarzy i uaktywnione ostrza, trzymane w pozycjach Form Drugiej i Piątej. Ich aury biły pewnością siebie i świadomością własnej siły. Nie byli to łatwi przeciwnicy. - Zaczynamy?- spytał Keyan. - Tak.- rzucił Daye.- To wciąż tylko Reborn. Lugzan tylko zawarczał gniewnie i przy użyciu Mocy wypuścił w stronę Jedi zebrane wcześniej miecze świetlne. Sześć różnokolorowych ostrzy śmignęło, przecinając powietrze, aby dotrzeć do celu. Daye i Leonid odbili płynnymi ruchami po dwa miecze, po czym ruszyli do zsynchronizowanego ataku na Lugzana. Keyan nie miał takiego szczęścia. Silnym uderzeniem zbił jedną z kling, ale druga przeszła przez jego zasłonę, tnąc go w lewe płuco. I w serce. Ataki Verpine’a i Azur-Jamina były natomiast idealnie zsynchronizowane. Atakowali równocześnie, stosując metodę zaczepną, by zaliczyć przynajmniej jedno trafienie. Stosując wyuczone techniki Formy Drugiej, obaj stawiali przed sobą zaporę nie do przebicia, nawet dla miecza i tarczy Lugzana. Ilekroć jeden z Jedi ruszał na niego, drugi uderzał, zanim potworny zabójca zdążył się zorientować. I chociaż żadne z tych trafień nie wyrządzało mu krzywdy, to jednak wyczerpywało zasoby kamienia siły, który nosił. Usiłował więc uderzyć któregoś z nich na tyle silnie, by wyeliminować go z dalszej walki i skupić się na drugim, jednak działali oni w zbyt idealnym zespoleniu. Jak niezrównani partnerzy. W pewnym momencie kamień siły zamigotał i zgasł. Lugzan zrozumiał, że żarty się skończyły. Zdecydował się więc na pewien desperacki ruch. Wiedział, że dzięki workom taozinów Jedi nie są w stanie odpowiednio wyczuć jego intencji, ruszył więc całą swoją masą na Daye’a, wywijając mieczem. Kiedy zauważył choćby minimalny ruch ze strony Azur-Jamina, wyrzucił swoją rękę z tarczą do tyłu i, kierując się instynktem albo Mocą, posłał ją poziomo do tyłu... prosto w szyję Leonida. Zaskoczony Verpine nie miał nawet szans na obronę. Jego ciało osunęło się bezwładnie na ziemię. Zaraz potem zrobiła to jego owadzia głowa. Lugzan skoncentrował się więc na Azur-Jaminie. Chociaż bez tarczy, nadal był od niego silniejszy i wytrzymalszy; Daye zaczął się cofać pod naporem ciosów potwornego wroga. Jednak to, czego mu brakowało, Jedi nadrabiał techniką; jego miecz świetlny co rusz znajdował sposób, żeby przedrzeć się przez obronę przerażającego mutanta i zadać mu cios albo dwa. Wkrótce pancerz z kraba vonduun, połączony ze zbroją Shadowtroopera był pozadzierany i porysowany w wielu miejscach. To było jednak za mało, by powstrzymać Lugzana. W pewnym momencie Daye został przyparty do muru i nie mógł się cofać, wykorzystał go więc, by odbić się i przeskoczyć nad głową Lugzana, mając nadzieję, że uda mu się go zaskoczyć. Nie udało się. Skrzydlaty potwór odbił się w górę i nastawił miecz w taki sposób, że Daye lecąc nie miał innej możliwości, niż tylko nadziać się na purpurowe ostrze. Jęknął głośno, po czym padł bez życia na ziemię. Lugzan też wylądował, po czym rozejrzał się dookoła. Trzech członków Rady Jedi w ciągu piętnastu minut. Najlepszych z najlepszych. Pokonał ich bez większego wysiłku. Przyciągnął więc tarczę do ręki i sprawdził, czy nic się jej nie stało, po czym rozejrzał się jeszcze raz dookoła. I zaczął się śmiać zachrypniętym, złowrogim głosem. Po czym nagle przestał, jakby ugodzony w plecy. Bo rzeczywiście coś go trafiło w plecy. Odwrócił się, czując przejmujący ból w kręgosłupie i zobaczył Bothanina, rycerza Jedi, strzelającego do niego z miotacza pocisków Golan Arms. Ów Jedi, Groft Vil’lya, z zacięciem na twarzy wypluł w jego kierunku jeszcze kilka płonących strzałek, które Lugzan albo przyjął na tarczę, albo odbił. Bothanin jednak się nie poddawał; strzelały tak dalej, gdyby nie jeden problem: potwór się zbliżał. Vil’lya rzucił więc miotacz i sięgnął po miecz... ale wtedy monstrum zaatakowało. Zdumiewająco szybkim ruchem rzucił się w stronę Jedi, wystudiowanym machnięciem szponiastej ręki rozcinając mu gardło. Groft z zaskoczeniem na twarzy zapluł się własną krwią, niezdolny do jakiejkolwiek reakcji, i patrzył, jak Lugzan szybkim ruchem miecza zakańcza jego żywot. - Lugzan.- ktoś szepnął zza jego pleców. Mroczny potwór wysłał myślowe macki w tamtym kierunku i napotkał aurę równie silną, co jego poprzednich przeciwników, jednak bez porównania bardziej dziką, nieprzewidywalną. Ten nie jest z Rady Jedi, pomyślał mutant, a jednak może być groźniejszy, niż tamci. Odwrócił się i spojrzał na nowego przeciwnika. Był nim wysoki, smukły Ettin, uzbrojony w dwa miecze świetlne. Nazywał się Ewon Five-For-Two. - Zapłacisz za swoje zbrodnie.- powiedział Ewon, wpatrując się w Lugzana nieprzeniknionym wzrokiem, po czym przyjął agresywną postawę Farus-Gamy i ruszył do ataku. Walczył jak w uniesieniu, idealnie dobierając pchnięcia, finty i bloki, kiedy trzeba odskakując bądź parując silne, ale nie zawsze staranne uderzenia swojego wroga. I tak tańczyli wokół siebie; Ewon uderzał, Lugzan blokował i wyprowadzał kontrę, po której następowały trzy kolejne pchnięcia Ettina. Po piętnastu minutach Lugzan powoli zaczął krwawić, a jego pancerz był rozorany w co najmniej kilku miejscach. Five-For-Two natomiast miał osmalone włosy i przypieczony biceps na lewym ramieniu, ale poza tym czuł się całkiem nieźle. Właśnie szykował się do kolejnego ataku, kiedy w Lugzanie wezbrała wściekłość. Czuł, że powinien to zaraz skończyć, inaczej ten niedorostek zetrze go na proch! Naprężył się więc i wykonał szybki półobrót, kiedy akurat Ewon szykował się do ataku. Jedi zdołał uskoczyć przed ostrymi skrzydłami, ale za to został podcięty przez odwłok i runął na ziemię. Lugzan nie miał zamiaru dać mu wstać; zaraz rzucił się na niego, pchając mieczem i miażdżąc tarczą. Ewon nie stracił jednak instynktu bojowego. Wystawił swój prawy miecz tak, by jego klinga wbiła się dokładnie w środek tarczy, a więc uszkodziło cylinder, który ją generuje. Drugie ostrze natomiast ustawił pod takim kątem, by maksymalnie odbić spadające na niego pchnięcie broni zmutowanego potwora. I udało mu się, a raczej udało połowicznie. Emiter tarczy nie był w stanie poradzić sobie z taką ilością energii i eksplodował, a wraz z nim całą rękojeść, raniąc Lugzana w dłoń. Monstrum warknęło i spojrzało groźnie na Jedi, godowe zadusić go własnymi rękoma, jeśli zaszłaby taka potrzeba. Drugie ostrze Ettina nie miało jednak tyle szczęścia; co prawda pchnięcie ześlizgnęło się po nim, unikając torsu Jedi, ale odcięło mu rękę powyżej łokcia. Ewon wrzasnął z bólu, jednak zdołał się opanować i użyć Mocy na tyle, by prześlizgnąć się między nogami Lugzana. Ten jednak nie dał się na to nabrać. I po prostu z hukiem na nim usiadł, miażdżąc Jedi twarz i kark, oraz przyduszając odwłokiem. Ewon przez chwilę trząsł się spazmatycznie, po czym w pewnym momencie przestał, najwyraźniej uduszony. Lugzan wstał, dysząc ciężko, i chwycił swój miecz. Ten przeciwnik był naprawdę potężny, pomyślał, i na wszelki wypadek jeszcze raz przebił go mieczem. Następnie obejrzał swoją ranną dłoń i warknął, nie podobała mu się ta rana. Będzie musiał walczyć dalej jedną ręką, i to jeszcze bez tarczy... Ale zwyciężył. Wysłał jeszcze myślowe sondy dookoła budynku i stwierdził, że nie pozostawił ani jednego żywego użytkownika Mocy. Zabił dwunastu rycerzy, w tym siedmiu członków Rady Jedi. Tak, był potężny. Zdumiewająco potężny. Niepokonany. A gdyby tak, pomyślał, zmierzyć się z samym Lordem Vaderem? Nie wiedział, skąd mu się wzięła ta myśl. Czuł jednak, że jest kusząca. On, Lugzan, najpotężniejszy wojownik i zabójca Jedi w galaktyce! Będą się go bać, będą go szanować! Ale do tego trzeba usunąć ostatnią, największą przeszkodę. Vadera. Wybiegł na taras i wystrzelił w niebo, kierując się w stronę swojego promu klasy Sentinel i oddziału szturmowców, czekających na jego rozkazy. Miał zamiar skontaktować się ze swoim stwórcą, Stele’m, i dowiedzieć się, gdzie może znaleźć Lorda Vadera. Tak, to było słuszne. - Po co ci oddział szturmowców, panie generale?- spytał Stele, obserwując, jak Fel rozkazuje grupie żołnierzy wejść na jeden z transportowców wysyłanych do Centrali po wszystkie tajemnice i sekrety, jakie w sobie kryła. - Mamy tam problem z komandosami Noghri.- wyjaśnił Fel.- Trzeba ich będzie spacyfikować. - To przez Pekhratukha!- syknął Maarek.- Zawsze podburzał innych przeciwko mnie. - Ale już nie żyje.- zauważył Fel.- A to są szturmowcy z elitarnego Pięćset Pierwszego Legionu, dadzą sobie radę w najtrudniejszych misjach. - Znam ich możliwości.- odparł Stele.- Mieliśmy tutaj kilku członków „Pięści Vadera”, których potem sklonowaliśmy.- uśmiechnął się perfidnie.- Większość z nich wysłałem z Lugzanem na polowanie. - Sprytnie.- zaczął Soontir Fel, patrząc przez iluminator Uśmiechnął się z samozadowoleniem, przyjmując postawę zasadniczą. I już miał powiedzieć coś jeszcze, kiedy coś zdawało się uderzyć w Centralę. Ułamek sekundy później to „coś” eksplodowało. A wraz z nim cała stacja. Fel i Stele zasłonili odruchowo oczy, aby uniknąć skutków oślepiającej eksplozji. Właściwie w to, co się stało, ciężko im było uwierzyć. Wszystko... szef stoczni, resztki statku Fetta, konta, depozyty, archiwa, prototypy... wszystko... Wszystko zostało zniszczone w sposób tak surrealistyczny, że Maarek Stele nie mógł uwierzyć własnym oczom. Na jego twarzy pojawił się gniew. - Kurwa...- syknął, zaciskając pięści. Fel odniósł dziwne wrażenie, że powietrze wokół byłej Ręki Imperatora zaczyna falować. - Jak myślisz, Stele, czy to sprawka Noghri?- spytał, siląc się na spokój; ciężko mu będzie wrócić na Nirauan i powiedzieć admirałowi Parckowi, że zakrojona na szeroką skalę operacja zlikwidowania Executor’s Lair i przejęcia jej sekretów udała się tylko połowicznie. A raczej, póki żyje Vader, w ogóle się nie udała. - Może.- warknął Stele, powoli odzyskując panowanie nad sobą.- Ale jeszcze nie koniec, prawda? - Prawda.- zgodził się Fel.- Musimy zlikwidować zagrożenie ze strony Vadera. - I Jedi.- podsunął Maarek.- Stanowią ogromne zagrożenie, trzeba ich zniszczyć! Bez nich Nowa Republika się rozpadnie, a wtedy... - Stele.- surowy głos Fela uciął uduchowiony monolog byłej Ręki Imperatora.- Imperium Ręki ma dobre stosunki z Nową Republiką. Nie będziemy z nią walczyć. I zostawimy Jedi w spokoju. - Nie!- warknął Maarek, jakby tracąc panowanie nad sobą.- Jedi muszą zginąć! Wszyscy! - Stele!- wrzasnął Fel.- Pamiętaj, z kim rozmawiasz! Przez chwilę obaj piloci mierzyli się wzrokiem, pełnym gniewu, nieustępliwym, twardym. W końcu Maarek Stele stanął na baczność. - Proszę o wybaczenie, generale.- powiedział służbowym tonem. Na jego twarzy wciąż jednak malowały się gniew i brak pokory. - Przeprosiny przyjęte.- Felowi nie podobały się emocje na obliczu pilota, ale stwierdził, że i tak osiągnął wystarczająco dużo.- Teraz wyjaśnij mi ostatnią fazę twojego planu. Jak chcesz dopaść Vadera? - Nie ja.- Stele mimo gniewu uśmiechnął się złowrogo.- Lugzan. - Będzie wiedział, gdzie szukać? - Dowie się. Już moja w tym głowa. - Dobrze.- mruknął Fel.- My tymczasem opuścimy ten system, zanim przyleci to „Requiem” Nowej Republiki. Dołącz do mnie, kiedy już wprowadzisz swój plan w życie. - Jak każesz, generale.- Stele skłonił się z szacunkiem, co było ewenementem jak na niego. Następnie odwrócił się i odebrał przez osobisty komlink wiadomość pochodzącą, o dziwo! Od Lugzana. Kiedy Kyle i Corran wyskoczyli z nadprzestrzeni w układzie Noquivzor, zdążyli jeszcze zobaczyć na radarach prom klasy Sentinel, skaczący w zupełnie innym kierunku. - To on!- rzucił Horn.- Ucieka! - Widzę.- stwierdził Katarn, nieco spokojniej, niż jego przyjaciel.- Nie czuję nic na planecie. Musiał wszystkich zabić.- zauważył ponuro, po czym rzucił okiem na komputer nawigacyjny, porównując wektor wejścia statku Lugzana z mapą galaktyki. Obecna konfiguracja gwiazd i mgławic mówiła, że tą drogą albo przelecą bardzo krótki kawałek przestrzeni, albo wybrali się prosto do systemu Naboo. - Naboo.- mruknął Kyle, zdziwiony.- To tam, gdzie poleciał Luke i Mara! - Nasz morderca mierzy wysoko.- zauważył Corran.- Nic to, nie mamy czasu do stracenia!- rzucił i wprowadził swój prom w nadprzestrzeń, podążając dokładnie tym samym wektorem, co Sentinel Lugzana. I zniknął w przestworzach. ROZDZIAŁ 30 Szturmowiec biegł pomiędzy starymi, zniszczonymi przez czas budowlami, taszcząc na plecach karabin blasterowy BlasTech E-11. Obok niego biegł następny, a za tymi dwoma lecieli następni czterej. Podobna grupka biegła kilka metrów dalej, cztery inne właśnie deptały im po piętach. Kilka takich niewielkich oddziałów musiało rozstąpić się, by zrobić miejsce dla przechodzących maszyn kroczących typu AT-ST. Po jakiejś ścianie wszedł właśnie droid typu Viper Automadon X-1, a niebo przecięły laserowe błyskawice. Pluton szturmowców, stojący na murach ruin miasta i ustawiających ciężkie blastery samopowtarzalne E-Web oraz inne środki obrony przeciwlotniczej i przeciwpiechotnej. Część strzelała do nadlatującej osłony myśliwskiej najeźdźcy, złożonej w przeważającej mierze z Howlrunnerów i Kutrów Rakietowych. Jednak część żołnierzy, zwłaszcza ci, którzy poza wizjerami w hełmach mieli jeszcze makrolornetki, stała jednak bez ruchu, jakby przytłoczona tym, co zobaczyła na horyzoncie. A zobaczyła mrowie nadciągających oddziałów szturmowców i innych bojówkarzy, najprawdopodobniej sprowadzonych z sektorów Senexa i Juvexa oraz D’Asta, około czterdziestu transporterów AT-AT i pięćdziesięciu AT-ST. Jeśli założyć, że każdy transporter był wypełniony przepisowym desantem, to liczba wojsk przeciwnika mogła być oszacowana w granicach osiemnastu tysięcy piechurów. A co gorsze, mieli oni po swojej stronie co najmniej setkę droidów bojowych SD-11. Bitwa o Świat Żniwiarza właśnie się rozpoczęła. - Panie admirale!- zawołał Llegh, wbiegając na drugi poziom jednego z budynków, który pełnił funkcję centrum dowodzenia.- Mamy obraz z satelitów i probotów! Sztabowcy już przenoszą te informacje na stół taktyczny. - Dajcie ich na ekran.- polecił Pellaeon, wskazując ogromny monitor, powieszony na jednej ze ścian.- I wezwijcie posiłki z Emmer i Dalos IV! - Sir, nasi meldują, że flota przeciwnika związała ich walką i potrzebują każdego wolnego statku!- zameldował po chwili oficer łącznościowy. - Panie admirale, nalot wroga dziesiątkuje naszą osłonę na murach!- zameldował inny.- Żołnierze tracą morale, wielu się pochowało! Pellaeon westchnął. Spodziewał się takiego obrotu spraw. - Ustaw mi na komunikatorze ogólną częstotliwość nadajników.- polecił.- Chcę, by to, co zaraz powiem, dotarło do wszystkich uszu. - Tak jest, sir. Kiedy technik wykonał polecenie, admirał jeszcze raz spojrzał na stół taktyczny, na którym zaczęły pojawiać się jednostki wroga. Rzeczywiście, ich liczba była imponująca; osiemnaście tysięcy samych piechurów. Imperium dysponowało na Świecie Żniwiarza zaledwie pięcioma tysiącami, i o jedną trzecią mniejszym tonażem cięższych jednostek. Właściwie jedyną przewagą były czołgi sejsmiczne i fakt, że nie musieli bronić swojej twierdzy z dwóch stron, ze względu na położenie. Tym niemniej strach jego żołnierzy był zrozumiały. Były naprawdę nikłe szanse, że uda im się wyjść z tej potyczki cało. Pellaeon westchnął ciężko. Był już stary, stanowczo za stary na narażanie się na stres w ogniu bitwy. Zawsze, kiedy sytuacja wyglądała tak, jak wyglądała teraz, decydował się na odwrót, by zachować część sił w obwodzie, przegrupować się i uderzyć znowu. Wiedział, że niektórzy jego podwładni nazywają go tchórzem; zwłaszcza po podpisaniu pokoju z Nową Republiką. Stu trzydziestu dwóch żołnierzy Marynarki popełniło nawet z tego powodu samobójstwa. Przez takie incydenty w istocie czasem czuł się, jak tchórz. Ale zawsze mówił sobie, że oddanie pola jest niską ceną za pozostanie w grze. Czyż nie tego uczył go wielki admirał Thrawn? Ale teraz zajął ostatnie pole na planszy. Nie ma się już dokąd wycofać. I jego szturmowcy o tym wiedzieli. Musimy więc dać z siebie wszystko, pomyślał, zaciskając zęby, chociaż ten jeden raz. - Żołnierze!- zagrzmiał przez komunikator pewnym siebie głosem.- Widzę, że wasza wola walki opadła, a strach ściska wam serca. Wiem, sam to czuję. Zapewne któregoś dnia żołnierze Imperium uciekną, zostawiając swoich sojuszników na pastwę wroga. Pewnie kiedyś odwaga nas zawiedzie, nasz duch zostanie złamany, a idee Nowego Ładu upadną. Może kiedyś tak się stanie, ale nie dziś! Dzisiaj będziemy walczyć! I Moc mi świadkiem, że honor i odwaga synów Imperium przejdą do historii! Więc walczcie, dla Nowego Ładu! Dla Imperium! Dla mnie! Pellaeon wyłączył komunikator. Nigdy nie był dobrym mówcą, ale miał nadzieję, że jego słowa odniosą jakiś skutek. Przepełnionym wątpliwościami, zmęczonym wzrokiem spojrzał na stół taktyczny, gdzie rozgrywała się holograficzna miniatura walki trwającej na zewnątrz. Może to były zakłócenia, ale miał wrażenie, że działa na murach i budynkach twierdzy odzywają się częściej, a i wśród przebywających wewnątrz szturmowców widać jakby większą werwę. A może mu się tylko zdawało... Spojrzał na żołnierzy pałętających się poniżej poziomu centrum dowodzenia. Czyścili broń, ładowali ją i ustawiali się w równych szeregach, w gotowości. Czyli robili to, co zawsze, ale jakby inaczej. Żywiej. Ze zgodą na wszystko, co może się stać. Spojrzał na Wędrownego Protektora, czekającego pod ścianą. Glottalphib stał wyprostowany na tyle, na ile pozwalała mu jego gadzia sylwetka, i patrzył na Pellaeona z mieszaniną wyczekiwania i szacunku. - Niech nasze myśliwce jeszcze nie startują.- polecił admirał oficerowi wachtowemu.- Skoncentrujcie ogień na Kutrach Rakietowych! I wyślijcie przeciwko ni nasze Vipery Automadon! - Sir, udało nam się ściągnąć jedną eskadrę Howlrunnerów!- zameldował inny. - Znakomicie! Utrzymujcie poziom!- spojrzał na Krestchmara.- Pan niech idzie na mury i pokieruje żołnierzami. Obrona musi wytrzymać! - Wytrzyma!- zapewnił Llegh gorliwie, po czym zasalutował i pobiegł do wyjścia, trzymając w rękach swój przerywacz fuzyjny. Pellaeon pozwolił sobie na lekki uśmiech. Wreszcie jakoś to wygląda. Kir Kanos wbił kolejny czekan w lodową ścianę, wspinając się po niezwykle stromym urwisku. Mięśnie już go bolały, a wiatr boleśnie smagał po uszach, nawet pomimo hełmu i zbroi szturmowca, jaką miał na sobie. A jeszcze około stu metrów do góry, a potem przedzieranie się przez twierdzę Imperium... ale gra była warta świeczki. Gwardzista wbił kolejny czekan i wciągnął się po nim. Musiał przyznać, że jego armia nienajgorzej się spisuje; zajęła ona wojska Pellaeona na wystarczająco długo, by on, Kanos, mógł wpełznąć niezauważony do jego obozu od tej strony, od której admirał najmniej spodziewał się jakiegokolwiek ataku. Ofensywą armii Executor’s Lair na górze kierowali natomiast jego podopieczni, odtworzona Karmazynowa Gwardia. Klony Tierce’a posiadały wystarczającą wiedzę na temat prowadzenia kampanii wojennych, by sprawdzić się w tym zadaniu. Zwłaszcza, jeśli ich armia ma przewagę jak trzy do jednego. On natomiast może przez ten czas w spokoju wślizgnąć się do sztabu Pellaeona i w razie czego dokonać szybkiego zamachu. Nie bał się, że zginie; nie z takich opresji udawało mu się uciekać. A nawet, jeśli... jego Gwardziści byli wystarczająco dobrze wyszkoleni i lojalni, by poprowadzić tę kampanię dalej bez niego. Jeśli się nie mylił, teraz powinni posłać nalot myśliwski w stronę lotnisk i generatorów pola, aby uszczuplić trzymaną tam i tak skąpą osłonę myśliwską i umożliwić atak z orbity. Jednak poza infiltracją i ewentualnym zabójstwem Głównodowodzącego Siłami Zbrojnymi Imperium, Kanos miał jeszcze jeden, ukryty cel. Od jakiegoś czasu targany sprzecznymi odczuciami na temat Pellaeona, chciał się osobiście przekonać, kim on jest, jak dowodzi na polu bitwy, i czy rzeczywiście jest takim tchórzem. Miał hełm dostrojony do częstotliwości operacyjnej Imperium i słyszał mowę admirała. „Honor i odwaga synów Imperium przejdą do historii” – powiedział Pellaeon. Cóż, wielkie słowa w ustach tchórza... Albo deklaracja walki w imię ideałów, wypowiedziana przez męża stanu. Nagle wiatr się wzmógł, a Kanos spojrzał w dół i zauważył, że z mgły, spowijającej dolne partie lodowców, unosi się właśnie kilka eskadr Preybirdów. Sprytnie, pomyślał, wciągnąć nasze myśliwce tuż nad bazę, żeby potem mieć je jak na dłoni... przez chwilę miał ochotę przełączyć częstotliwość swojego komlinku i ostrzec Gwardzistów przed tą niespodzianką, ale zrezygnował, obawiając się wykrycia i namierzenia. Z pewnością dadzą sobie radę. Najważniejsza była teraz jego misja. Llegh Krestchmar patrzył z murów, jak eskadry Preybirdów i, startujące na rozkaz Howlrunnery, przepędzają myśliwce wroga i rozbijają w pył cały pułk Kutrów Rakietowych, aby zaraz potem przenieść prawdziwą walkę myśliwską wysoko ponad ich fortecę. Jednak to nie było teraz jego zmartwieniem. Mrowie oddziałów przeciwnika właśnie ruszyło do boju, ostrzeliwując zarówno pozycje na murach, jak i stojące przed nimi czołgi sejsmiczne i transportery AT-AT. Działka obrony i szturmowcy odpowiadali ogniem, ale jak do tej pory straty po obu stronach były niewielkie i porównywalne. Ale to z kolei oznaczało, że jeśli Llegh szybko czegoś nie zrobi, wróg zwiększy swoją przewagę praktycznie zerowym kosztem. Co prawda teraz atakowały głównie jego transportery AT-ST i SD-ki, ale w drodze była już reszta piechoty i kroczące AT-AT. Pellaeon wydał rozkaz zatrzymania własnych AT-ST w mieście, gdyby przeciwnik miał przekroczyć linię okopów, którą postawiono przed murami. Krestchmar uznał więc, że reszta ruchów w polu należy do niego. AT-AT, koncentrujcie ogień na wrogich SD-kach!- polecił przez komlink.- Vipery do przodu! Zróbcie miejsce dla czołgów sejsmicznych! Na mój znak: wszystkie trzy do walki!- odczekał, obserwując, jak szturmowcy na murach i w okopach zapluwają ogniem armię przeciwnika.- Teraz!- rzucił, kiedy doszedł do wniosku, że armia wroga podeszła wystarczająco blisko. A potem chwycił swój przerywacz fuzyjny, i ustawiając go na szeroki ostrzał, sam posłał kilka zielonych piorunów w stronę oddziałów Executor’s Lair. Armia Executor’s Lair, widząc nadciągające czołgi sejsmiczne, rozciągnęła linię i zaczęła ostrzeliwać potężne, latające wieże, które pozornie bez większego celu nadciągały nad ich formacje. W ostrzale pomagały SD-11, które, widząc czołgi sejsmiczne, sklasyfikowały je jako potencjalnie największe zagrożenie w danym momencie. Ogień z dział laserowych albo blasterowych robił jednak tylko nikłe wrażenie na ogromnych maszynach, a rakiet droidy w pierwszym momencie nie chciały używać. Kiedy już co poniektóre wystrzeliły w czołgi kilka pocisków, z maszyn odpadło kilka bocznych klap, z których zaczęły wysypywać się roboty bojowe typu SD-10. Starszy i mniej funkcjonalny model, niż ich odpowiedniki w Executor’s Lair, ale nadal groźne dla przeciętnych piechurów. SD-11 i ich starsze modele związały się nawzajem ogniem, siłą rzeczy zostawiając czołgi sejsmiczne samym sobie. I to był błąd. Ogromny, pneumatyczny walec, od którego machiny te wzięły swoją nazwę, uderzył z całym impetem w grunt, miażdżąc całe plutony szturmowców. Drugi czołg zrobił to samo, a po paru minutach dokonał tego trzeci, siejąc popłoch w szeregach wroga i rozpraszając jego formacje. Kroczące z tyłu AT-AT-y rozpoczęły ostrzał potężnych broni wroga, lecz one zdawały się być niewzruszone. Szturmowcy i bojówkarze Executor’s Lair biegali dookoła, starając się uciec przed niszczycielskimi, pneumatycznymi tłuczkami. Zapanował ogromny chaos, który wykorzystywali artylerzyści Imperium, by zaliczać kolejne trafienia. Gwardziści jednak nie dali się ponieść emocjom. Wydali rozkaz, aby bez względu na wszystko szwadrony AT-ST uderzały na fortyfikacje wroga, ograniczając jego możliwości. Co prawda nie mógł marzyć o porywaniu się na kordon dwudziestu AT-AT, ale ostrzeliwały mniejsze czołgi Century i działa przeciwpiechotne, a także obronę na murach. I chociaż rezultaty nie były może zadowalające, to jednak wyrządzały one pewne szkody, a ponadto odciągały ogień nieprzyjaciela od własnej piechoty. Tymczasem droidy SD-11, które miały przewagę liczebną i jakościową nad SD-10, pomogły swoim szturmowcom ostrzeliwać czołgi sejsmiczne. Kilka nawet rzuciło się na nie za pomocą plecaków odrzutowych i poczęło wdzierać się do środka, by uruchomić tam proces autodestrukcji i przy odrobinie szczęścia zniszczyć sam czołg. Kilku się udało; jedna z potężnych machin bojowych eksplodowała, a jej szczątki zasiały się po polu bitwy, zabijając albo raniąc kolejnych żołnierzy. Pozostałe dwa co prawda jeszcze parę razy uderzyły w ziemię, jednak nie zebrały już takiego żniwa, jak na początku, a poza tym był sukcesywnie nękane przez SD-11. Szturmowcy Executor’s Lair, chociaż przetrzebieni, nadal mieli niewątpliwą przewagę, którą postanowili wykorzystać. Pod osłoną AT-ST i nadciągających z tyłu transporterów AT-AT przypuścili oni frontalny atak. Ich przeciwnicy na murach prowadzili intensywny ostrzał, zdejmując nawet kilkanaście AT-ST i kilkuset piechurów, jednak sami również ponosili straty, strącani z barykad albo wysyłani w powietrze razem z nimi. Wymiana ognia zagęszczała się w miarę zmniejszania się dystansu. W tym momencie Llegh Krestchmar zdał sobie sprawę, że sytuacja zaczyna być dramatyczna. Usłyszał w słuchawce głos Pellaeona, który kazał wypuścić wszystkie AT- AT, a zaraz za nimi Vipery i czołgi Century. Na SD-10 nie było już co liczyć; wszystkie został rozgromione. - Słyszeliście admirała!- rzucił Glottalphib.- AT-AT, skoncentrujcie się na wrogich transporterach kroczących i SD-kach! Century, utwórzcie kordon wokół słabszych miejsc w murze i ostrzeliwujcie wrogą piechotę! Niech Vipery zajmą czymś SD-11 przeciwnika!- spojrzał na strzelającego obok niego szturmowca, który wyraźnie tracił zapał do walki.- To nie są przelewki, żołnierzu!- rzucił.- Jesteśmy ostatnią linią obrony między wrogiem a fortecą! Przyłóżcie się!- warknął, obnażając zęby. - Ale, sir...- zaczął szturmowiec.- Jest nas zbyt mało... a ich zbyt dużo... wszyscy zginiemy... - Jesteśmy żołnierzami!- zagrzmiał Llegh.- A żołnierze są po to, żeby walczyć! I żeby ginąć, jeśli trzeba! Teraz przyłóż się i daj nam szansę pożyć jeszcze trochę. - Tak jest, sir...- rzucił niepewnie szturmowiec, ale widząc, że Llegh już nie słucha, tylko pruje przerywaczem fuzyjnym po szeregach wroga, stuknął obcasami, zasalutował i wrzasnął:- Tak jest, sir! Po czym poszedł za przykładem swojego dowódcy. Pellaeon spojrzał jeszcze raz na ekran taktyczny, krzyżując niespokojnie ręce. Natarcie wojsk przeciwnika zostało co prawda spowolnione, ale nie zatrzymane. Co gorsza, SD-11 poradziły sobie z większością droidów typu Viper Automadon X-1 i teraz nacierały na kordon ostrzeliwujących pole bitwy transporterów AT-AT. Istniało ryzyko przełamania murów, ale Century i piechota nienajgorzej dawały sobie radę; tylko, że ich siły topniały. Ponadto, drugi sejsmoczołg został zniszczony przez kilka droidów typu SD-11, a pozostałe albo koncentrowały się na trzecim, albo na AT-ATach, albo na ocalałych Viperach. Ostatni czołg uderzał co prawda w szeregi wroga, jednak to było za mało, by przechylić szale zwycięstwa na stronę Imperium. Sytuacja była mimo wszystko krytyczna. Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Imperium wykrzywił twarz w bolesnym grymasie. Uszami wyobraźni niemal słyszał bolesne krzyki swoich szturmowców, których nagle wysadzono wraz z murem, w którym siedzieli, albo żołnierzy z obsługi transportera AT-AT, upieczonych żywcem w jego wnętrzu. Musiał przyznać, że z chęcią by im tego oszczędził; wiedział jednak, że nie ma już gdzie się wycofać. - Trzymajcie się!- rzucił przez komunikator.- Obrona, skoncentrujcie się na AT-ST!- rozkazał, po czym patrzył, jak działka przeciwpiechotne plują ogniem w niewielkie, dwunożne maszyny kroczące. Sytuacja była niewesoła; w powietrzu resztki Preybirdów dobijały resztki Howlrunnerów, i chociaż szturmowców było jeszcze bez mała trzy i pół tysiąca, a oddziały AT-ST były nienaruszone, to w ciężkim sprzęcie Pellaeon miał spore niedobory. Czołgi zostały raptem cztery, a z około dwudziestu AT-AT została mniej, niż połowa. Podobnie rzecz się miała z Viperami, przy czym one z każdą sekundą obrywały coraz bardziej i, mimo cudownych właściwości samogojących się metali, były miażdżone i dezintegrowane. Straty Executor’s Lair były większe, zwłaszcza w piechocie i wśród droidów bojowych, a porównywalne w machinach kroczących, ale Gwardziści i tak cały czas dysponowali trzynastoma tysiącami szturmowców i niecałym tysiącem bojówkarzy z sektorów sprzymierzonych, a także sześćdziesięcioma droidami SD-11. Już to wystarczyło, by przebić się przez obronę tej twierdzy. A jeszcze były transportery AT- ST... Pellaeon znów złapał za komunikator i rzucił kilka rozkazów. Nie miał zamiaru tracić hartu ducha, chociaż sytuacja była beznadziejna. Nie zauważył, że do ochrony sztabu dołączył kolejny szturmowiec... W końcu stało się. SD-11 i AT-AT wyrwały dziurę w murze i przełamały obronę w pewnym punkcie, po czym osłaniały oddziały szturmowców, które natychmiast to wykorzystały. Myśliwce typu Preybird, które przepędziły albo zniszczyły ostatnie maszyny typu I-7 Howlrunner, zaczęły strzelać do wpadających na teren fortecy żołnierzy Executor’s Lair, a czasem nawet posyłać w ich stronę torpedy protonowe. Ponadto ostatni sejsmoczołg zawrócił i, chcąc osłonić dziurę wyrwaną w umocnieniach, parł w ich kierunku, raz po drodze uderzając w zgrupowanie piechoty wroga. Szybko jednak został zniszczony przez kilka SD-11 i ogień z dział transporterów AT-AT. A mur pękł jeszcze w jednym miejscu. Llegh patrzył z przerażeniem, jak przez te dwie dziury na teren twierdzy wlewają się mrowia szturmowców, wspomagane przez SD-11. Na polu wrogie AT-AT miażdżone przez swoje imperialne odpowiedniki, same jednak ograniczyły mocno liczbę ciężkich jednostek Pellaeona. Wydawało się, że mury są już nie do obronienia. W mieście natomiast AT-ST Imperium ograniczały zapędy przeciwników, a cała przestrzeń za murami wypełniła się blasterowymi błyskawicami. Saperzy czekali, aż wróg zdobędzie strategiczne pozycje na terenie starego, opuszczonego miasta, by zawalić im zniszczone przez czas budowle na głowy. Llegh natomiast już miał dać rozkaz do odwrotu, kiedy z najbliższego wrogiego transportera AT-AT wyskoczył na mur Karmazynowy Gwardzista. Kanos, pomyślał Llegh, w którym nagle, nie wiedzieć czemu, ożyło wspomnienie zamordowanego Cyryla. Z wściekłością wypluł w nowego przeciwnika serię promieni z przerywacza fuzyjnego, po czym przekalibrował celownik i znów począł strzelać w zakutą w czerwień postać. Przeciwnik uniknął kilku pierwszych błyskawic, a przed następnymi schronił się za załomem w murze, natomiast sam wyciągnął ciężki karabin blasterowy i odpowiedział ogniem, trzeba przyznać – niezwykle celnie. Llegh musiał paść na brzuch i odturlać się za inny załom, jednocześnie osłaniając swoją ucieczkę ogniem z przerywacza. Kiedy już schował się we względnie bezpiecznym miejscu, zauważył, że ogniwo zasilające jest na wyczerpaniu; szybko sięgnął więc do pasa, aby je zmienić. I, niestety, pozwolił sobie na chwilę nieuwagi. Gwardzista natychmiast to wykorzystał. Rzucił się na Glottalphiba tak nagle, że ten zdążył jedynie odbić się na bok, by uniknąć zabójczego ciosu piką mocy. Klon Tierce’a uderzył szybko po raz kolejny, ale w tej samej sekundzie Llegh wyciągnął szponiastą łapę i chwycił jego prawą dłoń za nadgarstek, po czym to samo zrobił z lewą. W tej sytuacji mogliby się długo mocować, ale Krestchmar nie miał na to czasu; skorzystał z naturalnej zdolności układu oddechowego Glottalphibów i zionął w wizjer Gwardzisty chmurą ognia i siarki. Przeciwnik zakaszlał i krzyknął, pocąc się i dusząc pod maską, a to wystarczyło Wędrownemu Protektorowi, by chwycić go za płaszcz i zrzucić z murów. Nie czekał nawet, aż Gwardzista spadnie. Chwycił tylko swój przerywacz fuzyjny i widząc, że za umocnieniami fortecy sprawy mają się nieciekawie, pobiegł natychmiast na dół. Admirał Pellaeon westchnął ciężko. Swąd ozonu i głosy zbliżającej się bitwy raz za razem dobiegały do centrum dowodzenia, a jego rozkazy z każdą sekundą miały coraz mniejsze szanse na poprawienie sytuacji. Słyszał krzyki umierających żołnierzy oraz szczęk metalowych przegubów u nóg AT-ST. Nagle budynkiem coś zatrzęsło; to pewnie ostrzał SD-11 albo AT-AT. Holograficzne obrazy na stole taktycznym przestały być tak dokładne, aż w końcu Pellaeon nie był w stanie obserwować na bieżąco sytuacji poza budynkiem centrum dowodzenia. Zakaszlał tylko i opadł ciężko na fotel, opierając czoło na dłoni. Miał nieodparte wrażenie, że zawiódł; ponad cztery tysiące jego ludzi zostało zabitych, a ich ofiara szła na marne. Nie mógł zrobić nic, by ich ocalić. Nieprawda, zreflektował się, mógł uciec. Ale czy to by coś rozwiązało? - Proszę państwa - oświadczył uroczyście.- jestem z was dumny. Walczyliście i służyliście mi tak, jak to na bohaterów Imperium przystało.- wyjął pistolet blasterowy z kabury przy pasie.- Obawiam się jednak, że nie będę mógł dłużej korzystać z waszych usług. - Panie admirale.- odezwał się jeden ze szturmowców.- Na lądowisku na pewno jeszcze stoi jakiś wahadłowiec. Jeszcze może się pan ratować. Może pan przetrwać! - Dziękuję, żołnierzu.- odparł Pellaeon. Ze zdziwieniem dostrzegł, że nie ma ani strachu, ani drżenia w jego głosie; był po prostu gotów na śmierć. Tak samo, jak jego ludzie.- Nie mógłbym zostawić moich żołnierzy. Zbyt wielu z nas zginęło, walcząc o ten zapyziały kawałek skały, który tubylcy nazywają stolicą sektora...- westchnął.- Moi ludzie tu ginęli, więc i moim obowiązkiem jest zginąć razem z nimi. To mówiąc, podszedł do konsolety stanowiska łączności. Budynkiem znów zatrzęsło, a ze ścian odsypał się tynk. Admirał stanął nad klawiaturą i wpisał sobie tylko znaną sekwencję cyfr, po czym wydał kilka poleceń, które następnie przesłał do sieci nadajników wewnętrznych, rozsianych po całym systemie Świata Żniwiarza. Przygotował tę transmisję już jakiś czas temu. Niektórzy myśleli, że wydaje on emiterowi tarczy planetarnej polecenie autodestrukcji. Zdziwili się jednak, kiedy we wszystkich głośnikach usłyszeli powtarzającą się sekwencję słów. Powtarzała się ona najwyraźniej na szerokim paśmie łączności, i oblatywała całą planetę. Brzmiała: - Przybyszu, powiedz w Imperium, że spoczywamy tu, posłuszni jego prawom. Przybyszu... Pellaeon westchnął, zaciskając palce na kolbie swojego blastera. Napisał historię. Teraz był gotów umrzeć. Kir Kanos natomiast pozbył się wszelkich wątpliwości. Działania Głównodowodzącego Siłami Zbrojnymi Imperium nie miały w sobie nic z tchórzostwa. - Nie!- krzyknął, zrzucając hełm. Część obecnych w sztabie zamrugała zaskoczona, niektórzy nawet zareagowali, unosząc własne pistolety, ale Gwardzista nic sobie z tego nie zrobił. Uniósł tylko komunikator i rzucił:- Tu generał Kir Kanos, kod zero-siedem- pięć-osiem. Przerwać atak. Powtarzam: przerwać atak!- spojrzał Pellaeonowi w oczy.- Synowie Imperium nie powinni zabijać siebie nawzajem. Admirał Garm Bel Iblis stał na unoszącej się pośrodku sali obrad Senatu platformie repulsorowej, słuchając kolejnej litanii zażaleń i niepowodzeń, jakie niektórzy zasiadający w tym szanownym gremium mieli mu do zarzucenia. Wysłuchiwał ich ze stoickim spokojem; przyzwyczaił się już do tego, iż jego kontrowersyjna osoba wzbudzała niechęć u maluczkich, zapatrzonych tylko na swój własny czubek nosa czy innego organu węchowego. Dlatego kilka lat temu zrezygnował z reprezentowania Corelli w Senacie i wrócił do wojska; po prostu miał dość polityki. Tymczasem polityka podążyła za nim. Obok admirała, poza dwoma żołnierzami z gwardii honorowej Nowej Republiki, stali Elegos A’kla i Ponc Gavrisom. Obaj milczeli, wiedzieli bowiem, że jeśli Bel Iblis nie podejmie walki na argumenty z politykami w Senacie, oni niewiele mu pomogą. A argumenty przeciwników corelliańskiego dowódcy były spore. Przede wszystkim osadzały się na doniesieniach z układu Corelli oraz raportach żołnierzy, którzy ocaleli z tamtej bitwy. Wreszcie bowiem cała prawda o konflikcie w tamtym systemie wyszła na światło dzienne. Dodatkowo „Requiem” generała Crackena dotarło ostatecznie do tego systemu, a jego dowódca nie omieszkał złożyć raportu z zaskakującego odkrycia, jakiego dokonał. Otóż układ Corelli był, jeśli nie liczyć milionów ton szczątków i galaktycznego śmiecia, absolutnie opustoszały. Co więcej, analiza szczątek wykazała, że Centrala Executor’s Lair także uległa zniszczeniu, a oddziały okupujące repulsory planetarne zmiecione przez nieznane mieszkańcom układu siły zbrojne. Analiza wykazała jednak, że za wypędzenie poimperialnej frakcji odpowiadają inne jednostki o rodowodzie imperialnym, o czym świadczyło chociażby użycie TIE Interceptorów czy niszczycieli klasy Imperial. W każdym razie z niewiadomych przyczyn i przez nieznanego sprawdę, Executor’s Lair zostało wygnane, a może nawet doszczętnie zniszczone. Stronnicy Bel Iblisa odczytywali to jako argument za jego taktyką; przeciwnicy odwrotnie. -...tak więc postuluję, żeby odwołać admirała Bel Iblisa z funkcji Głównodowodzącego Siłami Zbrojnymi Nowej Republiki, a na jego miejsce wezwać kogoś, kto poradzi sobie z wyzwaniami, jakie na niego czekają.- zakończył senator Iguao z Peirass III. - Jeśli można, chciałbym zabrać głos.- oświadczył senator A’kla. - Proszę bardzo.- powiedział Drool Reveel. - Jak wszyscy wiemy, Bitwa o Corellię zakończyła się porażką z militarnego punktu widzenia, ale sukcesem z politycznego. Jakby nie patrzeć, system pragnie wrócić do Nowej Republiki. Podobnie jest z praktycznie wszystkimi planetami, zajętymi przez frakcję Vadera. Okupiliśmy to wielkimi stratami, z tym wszyscy się zgodzimy. Ale nie można zapomnieć, że to dzięki admirałowi Bel Iblisowi udało nam się tyle osiągnąć. Niewątpliwym sukcesem jest, jak donieśli generałowie Antilles i Calrissian, zniszczenie Pogromcy Słońc i superniszczyciela klasy Sovereign. To wszystko zasługa dobrego planu. Opracowanego przez pana admirała. Razem z senatorem Gavrisomem, na polecenie szanownego gremium, mieliśmy obserwować admirała Bel Iblisa, by sprawdzić, czy nie łamie on swoich kompetencji i nałożonych na niego restrykcji. Ze swoich obowiązków wywiązał się co do joty i w sposób całkowicie legalny. Proponuję więc... - Jak to legalny!?- odezwał się ktoś z sal.- A „Requiem”? - Generał Goolcz może zaświadczyć, że decyzję o budowie „Requiem” podjął admirał Perm, admirał Bel Iblis natomiast postanowił go wykorzystać w celu zażegnania niebezpieczeństwa ze strony Pogromcy Słońc.- odparł Elegos.- I, gdyby tego nie zrobił, skazałby na śmierć miliony mieszkańców Commenoru, obywateli Nowej Republiki.- przypomniał. - Jeśli zaś chodzi o dalszy los „Requiem”- dodał Bel Iblis.- to decyzję pozostawiam Senatowi. Najrozsądniej byłoby zniszczyć tak potężną superbroń, albo wysłać do systemu Da Soocha, aby pełniła tam funkcje straconego nad Exaphi Devastatora „Vacuum”. - To się nie godzi, aby Nowa Republika w ogóle posiadała takie machiny!- rzucił senator Miatamia, Diamalanin. - Zgoda.- odparł Elegos.- Wracając jednak do meritum, proponowałbym zachować admirała Bel Iblisa na stanowisku Głównodowodzącego, natomiast cofnąć mu specjalne uprawnienia. Zastanowić się także nad wyborem nowego Prezydenta, skoro, jak wszystko na to wskazuje, Darth Vader zamordował Borska Fey’lyę. I naturalnie trzeba odwołać stan wojenny. - Odwołać!?- oburzył się ktoś z sali.- Przecież nawet nie wiemy, co z sektorem Nilgaard i ofensywą Kira Kanosa... Bel Iblis, który w tym czasie wysłuchał szeptu na ucho jednego z członków swojej gwardii honorowej, śmiechnął się i gestem przerwał mówiącemu senatorowi. - Z całym szacunkiem, ale już wiemy.- rzekł.- Właśnie dostałem informację, że komandor Llegh Krestchmar przyjął i podpisał wraz z admirałem Pellaeonem warunki zawieszenia broni z wojskami dowodzonymi przez Kira Kanosa! ROZDZIAŁ 31 - Luke, dobrze się czujesz?- spytała Mara, wchodząc do kajuty sypialnej na pokładzie „Peacemakera”. Jej mąż siedział na pryczy, medytując przy zgaszonym świetle i szumie niewielkich strumyków, a jego oddech i aura były wyważone i spokojne. A właściwie starały się być, bo za każdym razem, gdy już osiągał harmonię, wkradał się jakiś fałszywy ton, nutka bólu, która burzyła cały podjęty wysiłek. W rezultacie Skywalker, chociaż medytował przez dłuższy czas, niewiele przy tym odpoczywał. A wszystko to było wywołane przez przeżycie równie traumatyczne, co okropne. Przez śmierć jego siostry, Leii Organy Solo. - Tak.- odpowiedział w końcu Luke, otwierając oczy.- Po prostu trudno mi się pogodzić z tym, że już jej nie ma. - Domyślam się.- rzekła miękko Mara.- Nie odczuwam tego tak, jak ty, ale mi też jej brakuje.- westchnęła.- Ale nie zamierzasz chyba całego swojego pobytu na Naboo przesiedzieć tutaj, prawda? - Oczywiście, że nie.- Luke uśmiechnął się smętnie.- Mamy tu przecież coś do zrobienia. Vader wciąż nam zagraża. - To prawda.- kiwnęła głową Mara. W rzeczywistości Luke na zewnątrz nie użalał się nad sobą aż tak strasznie, jak można było się spodziewać. Co prawda jego aura była pełna smutku po poniesionej stracie, ale ostatecznie pamiętał o Kodeksie Jedi, a zwłaszcza o ustępie mówiącym o śmierci i o Mocy. Wiedział, że Leia zjednoczyła się teraz z duchami tych, co odeszli przed nią, z mieszkańcami Alderaanu, z dawnymi Jedi, być może nawet z Anakinem Skywalkerem. Nie, zreflektował się Luke, Anakin wciąż nie może zaznać spokoju. Przez Vadera. Trzeba jednak przyznać, że Skywalker całkiem nieźle funkcjonował pomimo tego bólu. Udało mu się wraz z Marą przekopać się przez archiwa, znajdując tylko kilka wzmianek o tym, że jego ojciec, już jako dziewięciolatek, samodzielnie zniszczył statek dowodzenia droidów Federacji Handlowej, która okupowała planetę pięćdziesiąt siedem lat temu. Ogłosili go bohaterem, aby wkrótce potem poleciał na Coruscant, szkolić się na rycerza Jedi. Archiwa na Naboo nie mówiły jednak nic więcej, ani o Anakinie Skywalkerze, ani o Lordzie Vaderze. Luke i Mara odwiedzili więc wiele miejsc, które były związane ze zmaganiami tamtego okresu: reaktor w pałacu, gdzie Obi-Wan Kenobi pokonał Lorda Sith, Dartha Maula, miasto Otoh Gunga oraz miejsce kremacji mistrza Jedi Qui-Gon Jinna. Luke chciał jeszcze zobaczyć archaiczne już myśliwce N-1, które brały udział w Bitwie o Naboo, a o których opowiadał mu jeden z jego Jedi, Daol. Myśliwce te miały podobne osiągi, jak późniejsze myśliwce TIE; były jednak mniej zwrotne i odrobinę wolniejsze, wyposażone za to w jako takie tarcze i wyrzutnię rakiet. Skywalker musiał przyznać, że pomimo swojego wieku, po pewnych usprawnieniach N- 1 mogłyby z powodzeniem wykonywać swoje zadania w czasach Rebelii, a może nawet wytrzymać jako podstawowy myśliwiec przewagi przestrzennej dłużej, niż osławione Y- Wingi. Teraz jednak były zbyt przestarzałe i staroświeckie; aż dziw, że król Zapalo jeszcze je u siebie trzymał. A co ważniejsze, nie miały nic wspólnego z Darthem Vaderem. Król Zapalo dostarczył im listę miejsc szczególnie ważnych z punktu widzenia tradycji i historii planety, a które odegrały choćby marginalną rolę w Bitwie o Naboo. Lista ta była wciąż otwarta, a poza tym zostało jeszcze kilka pozycji: pomników, muzeów i innych przybytków kultury. Chociaż szansa na znalezienie czegokolwiek, co doprowadziłoby ich do prawdy o Vaderze, Luke i Mara postanowili z uporem godnym lepszej sprawy dokładnie zapoznać się z każdą informacją. - Chodźmy.- zdecydował Skywalker.- Musimy jeszcze przejrzeć zapisy z pamiętników gubernatora. Może on zauważył coś... Przerwał, bo nagle uderzyło go coś na kształt strumienia czarnej, lodowatej mazi, zasłaniającej światło. Z trudem utrzymał równowagę, ale zaraz się otrząsnął i spojrzał na swoją żonę. Oboje znali tę mroczną aurę; już raz się z nią spotkali, podczas Bitwy o Exaphi. - Wyczułaś to?- spytał Luke. Mara tylko kiwnęła głową. - To on.- szepnęła, mrużąc oczy. - Mistrzu Skywalkerze, tu król Zapalo!- odezwał się komlink przy pasie mistrza Jedi.- Odbiór! Mistrzu Skywalkerze... - Odbiór.- odezwał się Luke. - Mistrzu Skywalkerze! Nie uwierzysz! Na orbicie Naboo pojawił się niszczyciel klasy Super! Sensory mówią, że nazywa się on „Executor II”! - Rozumiem.- odparł Skywalker, siląc się na spokój. Mara zbladła. Szukali śladu Vadera, tymczasem to on znalazł ich. Darth Vader czuł wyraźnie świetlistą sygnaturę w Mocy, która mogła oznaczać tylko Luke’a Skywalkera. Tak, to na pewno był on, co więcej, wiedział, że mistrz Jedi już wyczuł jego obecność. Zaiste, był najpotężniejszym użytkownikiem Mocy w swojej epoce. A raczej prawie najpotężniejszym, pomyślał Vader. Czarny Lord spojrzał za iluminator, na błękitno-zieloną tarczę planety Naboo, ale w jego ukrytym za złowrogą maską spojrzeniu nie było śladu nostalgii; ta pusta w środku bryła błota obchodziła go tyle, ile pierwsza lepsza kula, zawieszona w próżni. A może nawet mniej. Wszelkie resztki jakichkolwiek związków z tym światem już dawno wyparowały, wyrzucone z pamięci przez znacznie ważniejsze informacje. Właściwie Vader nie miał żadnych wspomnień związanych z Naboo. A odzyskanie ich nie miało dla niego znaczenia. Najważniejszym zadaniem było schwytanie i zabicie Luke’a Skywalkera. Mroczny Lord Sith ucieszył się, kiedy wyczuł zejście jego siostry, Leii Organy Solo. Wiedział, że w przyszłości mogła ona stać się zagrożeniem dla jego potęgi; mimo swoich lat ciągle miała niewykorzystany potencjał. Wkrótce potem odebrał jednak zniknięcie aury Rova Fireheada, ale nie przejął się tym zbytnio. Porywczy Ho’Din stał się ostatnio bardzo uciążliwy, i w sumie ktoś, kto go zabił, oszczędził Vaderowi wiele kłopotu. Jedyną przeszkodą na drodze do absolutnej dominacji był teraz tylko Zakon Jedi i jego założyciel. - Generale Grant, połączcie mnie z władcą tej śmiesznej planety.- zagrzmiał Czarny Lord, dysząc. - Jak sobie życzysz, panie.- odparł generał, wydając następnie polecenia swoim podwładnym z obsługi mostka. Vader podszedł natomiast do jednej z konsolet komunikacyjnych, oczekując na przekierowanie połączenia. Kiedy „Executor II” leciał przez nadprzestrzeń, Czarny Lord zapoznał się z podstawowymi informacjami na temat planety Naboo, w tym z nazwiskiem aktualnego władcy, które właśnie wygrzebywał z pamięci. - Królu Zapalo.- rzucił bez ogródek, kiedy na ekranie pojawiła się sylwetka monarchy.- Na twojej planetce ukrywa się ktoś, kogo Executor’s Lair uważa za zagrożenie i kto powinien zostać natychmiast doprowadzony przed moje oblicze. Wiesz, o kim mówię. - Ależ Lordzie Vader...- zaczął król, jąkając się.- Jesteśmy tylko niewielką planetą na uboczu, nie mieszamy się ani do galaktycznych konfliktów, ani do polityki. Nie mam pojęcia, co... - Milczeć!- warknął Mroczny Lord Sith.- Twój świat mnie nie interesuje. Chcę Luke’a Skywalkera! - Ale skąd pomysł, że on w ogóle jest na Naboo?- Zapalo usiłował grać na zwłokę.- Nawet jeśli się tu pojawił, nikt mi nie doniósł, że mistrz Jedi przebywa wśród moich poddanych, nie mam więc pojęcia, czy kiedykolwiek postawił stopę na tej planecie... - Nie graj ze mną, królu!- rzucił Czarny Lord, dysząc, a po drugiej stronie kanału niewidzialna ręka zaczęła ściskać gardło monarchy.- Wiem, że Skywalker tu jest! I wiem, że ty wiesz! Wydaj mi go natychmiast! - Ale... to jakieś nieporozumienie...- wydyszał Zapalo przez zaciśniętą krtań. - Tak sądzisz?- spytał Vader, po czym spojrzał na Granta.- Generale, proszę spacyfikować jakiś obiekt na powierzchni. Pańscy artylerzyści mają pełną dowolność. - Tak jest!- rzucił Grant i poszedł wydawać rozkazy. - Nie, Lordzie Vader... nie możesz...- zaprotestował król, ale wtem działa turbolaserowe „Executora II” ożyły, bombardując jedną z wiosek jakieś dwa tysiące kilometrów na wschód od stolicy planety. - Może chciałbyś, królu, abym celował bliżej stolicy?- zapytał Czarny Lord, eksponując brak szacunku.- A może nawet w sam pałac? - Ja...- zawahał się król.- Nie.- mruknął złamany.- Muszę chronić swoich poddanych.- westchnął.- Skywalker jest na Naboo. Nie dam rady go jednak do ciebie sprowadzić, Lordzie Vader. Musisz kogoś po niego przysłać. - Osobiście przybędę, by się nim zająć.- zapewnił Mroczny Lord Sith.- Wystaw mi go tylko. - Myślę... myślę, że to się da zrobić, Lordzie Vader. - Tylko uważaj.- ostrzegł Czarny Lord.- Skywalker bez problemu wyczuje podstęp. Musisz być ostrożny, jeśli to ma się udać. Inaczej więcej twoich poddanych zginie.- dodał. - Postaram się.- odparł ponuro Zapalo, od dłuższego czasu nie patrząc prosto w obiektyw.- Bez odbioru. - Admirale, proszę przygotować mój prom.- polecił Vader, kiedy król przerwał połączenie.- Schodzę na powierzchnię. Luke właśnie wychodził wraz z Marą z hangarów portu kosmicznego na ulice Theed, kiedy jego komlink odezwał się ponownie. Spojrzał więc niespokojnie na żonę i uniósł urządzenie do ust, mówiąc: - Skywalker, odbiór. - Mistrzu Jedi, tu król Zapalo.- dał się usłyszeć zniekształcony nieco głos monarchy.- Chodzi o Vadera. Wkrótce wyląduje w mieście. Jeśli się pospieszycie, może uda się zastawić na niego pułapkę. Spotkajmy się na końcu alei cmentarnej dla zasłużonych, za trzy godziny. Luke spojrzał na Marę, która lekko, prawie niezauważalnie, pokręciła głową. Ona też, podobnie, jak jej mąż, wyczuła nutkę nieszczerości i fałszu w słowach króla. Zdawał się on nie mówić im wszystkiego. Skywalker zdecydował, że nie ma czasu na podchody. Trzeba zagrać w otwarte karty. - Wasza Wysokość nie mówi nam wszystkiego.- stwierdził.- O co chodzi? Zapalo westchnął. To była jego druga rozmowa z potężnym użytkownikiem Mocy w ciągu ostatniego kwadransa, a był zmęczony, jak nigdy w życiu. - To Vader.- rzekł, skruszony.- Zbombardował jedną z wiosek dwa tysiące kilometrów na wschód stąd. Zagroził, że będzie atakował dalej, jeśli mu was nie wydam. Nie miałem wyboru. Nie mamy czym się bronić... - Rozumiem.- rzekł spokojnie Luke, patrząc na Marę. Rzeczywiście, wyczuli jakieś zakłócenie w Mocy, ale nie było ono znaczne i się specjalnie nie zastanawiali nad jego przyczyną. W każdym razie nie dłużej, niż nad podobnym echem parę dni temu, odleglejszym, ale silniejszym. Zbyt dużo działo się na miejscu i zbyt wiele mieli na głowie.- Proszę powiedzieć Vaderowi, że udało się Waszej Wysokości nas oszukać. My zaś będziemy czekać na niego w umówionym miejscu. Koniec alei cmentarnej dla zasłużonych, tak? - Tak.- rzekł król z wyraźną ulgą.- Za trzy godziny. I... dziękuję, mistrzu Jedi..- powiedział, po czym od razu się rozłączył. - Chcesz się z nim zmierzyć?- spytała Mara, kiedy Luke przypiął komlink z powrotem do pasa.- Tak bez odpowiedniego przygotowania? - Ćwiczyliśmy całą drogę.- odparł.- A teraz nie ma czasu do stracenia. Bardziej gotowy już nie będę. Poza tym - uśmiechnął się do niej.- mam jeszcze ciebie. - To ci prawdziwa przewaga.- prychnęła Mara, ale poprawiła miecz świetlny, zwisający u pasa.- Chodźmy więc. Klapa od sufitu w jednym z korytarzy na „Executorze II” odpadła i wyjrzała przez nią męska głowa, sondując Mocą otoczenie w poszukiwaniu jakichś przypadkowych świadków jej pojawienia się. Kiedy nikogo nie wyczuła, szepnęła: - Droga wolna. Możemy iść. - Pilnuj swojej koncentracji, Brakissie.- odparł mężczyźnie jakiś żeński głos.- Teraz to przede wszystkim ty chronisz nas przed wykryciem przez Vadera. - Jak się tyle lat ukrywało przed Jedi, to technika Quey’tek jest prawie tak naturalna, jak oddychanie.- odparł Brakiss, mówiąc o starej sztuczce, polegającej na wyciszeniu swojej aury w Mocy.- Co prawda ukrycie także waszych sygnatur stanowiło pewne wyzwanie, ale sami sporo mi w tym pomogliście. - Nawet jeśli, to sami na pewno nie dalibyśmy rady.- odparł Werac Dominess, wyskakując za Brakissem na podłogę. - Dobra, to co teraz?- spytała Wieiah, kiedy dołączyła do swoich przyjaciół.- na pewno nie możemy tutaj zostać. - Oczywiście, aniołku.- zgodził się Brakiss, zagłębiając się w Moc na tyle, na ile mógł bez zakłócania techniki Quey’tek, i poszukał aury Mrocznego Lorda Sith. Nie było to trudne, gdyż taka potęga była bez problemu wyczuwalna pewnie i dwa systemy dalej, więc nie miał najmniejszych kłopotów z ustaleniem jego położenia. Nie ulegało wątpliwości, że odlatywał właśnie z „Executora II”. W kierunku najjaśniejszej aury w systemie, do którego zawitali. - Odleciał stąd.- Wieiah też uzywała Mocy do śledzenia sygnatury Vadera.- A tam, gdzie poleciał, jest mistrz Luke! Tam będzie bitwa! - Ale gdzie jesteśmy?- spytał Werac, który nie miał doświadczenia w takich praktykach z Mocą. Nawet techniki Quey’tek, której pospiesznie nauczył go Brakiss, nie zdołał porządnie opanować.- Nad Yavinem? Noquivzorem? Coruscant? - Nie mam pojęcia.- odparł szczerze Brakiss.- Ale chyba powinniśmy pomóc Luke’owi w walce z Vaderem. Sam może nie dać rady. - Możesz mieć rację.- przyznała ponuro Wieiah.- Mistrz Luke jest najpotężniejszym żyjącym Jedi, ale nawet on może być w opałach. Trzeba mu pomóc. - A co z tym superniszczycielem?- spytał nagle Dominess.- Przecież to potężna machina! Nie można jej im tak zostawić! - A co chcesz z nią zrobić, Werac?- spytał Brakiss, patrząc nieswojo na Zabraka; jeszcze się nie przyzwyczaił do tych jego tatuaży, przez które wyglądał, jak jego starszy odpowiednik; groźnie i nieustępliwie. - Zniszczyć.- odparł Dominess z rozbrajającą szczerością. Jedi spojrzeli na niego dziwnie. On zaś zebrał się w sobie, powołując się w duchu jeszcze raz na swoje postanowienia z Corelli.- To jest do zrobienia.- powiedział, wskazując na swoje świeże tatuaże.- Mogę udawać Weraca Dominessa z przyszłości i oszukać załogę superniszczyciela, potem wejść na mostek i... jakoś to załatwić. - Ty może tak.- rzekła Wieiah, okręcając kosmyk włosów wokół palca.- Ale co z nami? Nie sądzę, abyśmy dali radę przemknąć za tobą na mostek niezauważeni. Werac wziął głęboki oddech. - Dlatego muszę zrobić to sam. Brakiss i jego ukochana spojrzeli na swojego ucznia, zaskoczeni. - Zaufajcie mi!- kontynuował Werac.- Długo mnie szkoliliście, dam sobie radę! Pójdę na mostek i przekonam załogę, że teraz ja tu rządzę i żeby odlecieli. - Nie dasz rady.- zaprotestowała Wieiah.- Nie masz przeszkolenia w sztuczkach myślowych... - Ale jestem Zabrakiem, który w przyszłości miał zostać maszyną do zabijania!- zapewnił żarliwie Werac.- Ta reputacja z pewnością wystarczy. A jeśli nie...- wzruszył ciężko ramionami.- Cóż... to jest wojna. A na wojnie trzeba ponosić ofiary. - Werac...- zaczął Brakiss, ale widząc determinację Zabraka, zamknął usta, dochodząc do wniosku, że nic tu nie wskóra.- Uważaj na siebie. I nie daj się zabić. - Dobrze, mistrzu.- Dominess skłonił się z szacunkiem.- A wy nie pozwólcie zginąć mistrzowi Skywalkerowi.- odwrócił się i poszedł w stronę turbowind. Obrócił się tylko na chwilę i zawołał na odchodne:- Niech Moc będzie z wami! Przyda się! - Tak.- mruknęła Wieiah, patrząc za nim. Z jakiegoś powodu miała złe przeczucia.- Na pewno się przyda... Gdy prom klasy Sentinel Lugzana wyskoczył z nadprzestrzeni, potwór od razu odebrał wzbierającą falę mroku i nienawiści, kipiącą z jednego źródła. Od razu, niemal instynktownie je zidentyfikował, odczuwając ponurą satysfakcję. Tak, to Vader. Tylko on stoi na drodze do prawdziwej potęgi. On i... Nagle poczuł coś jeszcze. W systemie Naboo było więcej użytkowników Mocy, a wszyscy należeli do Zakonu Jedi. Jaskrawa, kłująca w oczy aura na powierzchni planety mogła należeć tylko do Luke’a Skywalkera. Lugzanowi ciężko było powiedzieć, czy jest on tam sam, czy nie. Wiedział natomiast, że jeszcze jeden, sprawny, chociaż niezbyt doświadczony osobnik znajduje się właśnie na pokładzie „Executora II”, a dwóch... to było dziwne. Dwóch Jedi wyskoczyło za nim z nadprzestrzeni! Głowa Lugzana była wyjątkowo nieprzyzwyczajona do myślenia. A kiedy jeszcze nastąpił dysonans między dwoma dyrektywami zaprogramowanymi przez Maareka Stele’a, potworny mutant zmrużył swoje owadzie oczy i chwycił się za głowę, nie wiedząc, co robić. Z jednej strony jakiś głos mówił mu, że ma zabić Jedi, i to jak najwięcej, drugi zaś – co najśmieszniejsze, tak samo brzmiący – namawiał do rozprawienia się z Czarnym Lordem, i to raz na zawsze! A Lugzan, przez większość życia indoktrynowany i przyzwyczajany do słuchania rozkazów, po prostu nie wiedział, co zrobić. Jego prom schodził tymczasem w atmosferę planety. Już miał brać kurs na Theed, by przechwycić Lorda Vadera, gdy nagle go olśniło, aż się sam zdziwił, że wpadł na taki pomysł. Przecież ma szturmowców! I jeszcze ich nie używał! Jasne! Muszą się rozdzielić! Tylko teraz kto kogo ma zaatakować? Wszystko jedno, pomyślał Lugzan, wystarczy, że zajmą ofiarę na tak długo, żeby mi nie uciekła. - Polecicie przechwycić Lorda Vadera.- wychrypiał.- Ja tutaj wyskoczę. - Ależ...- zdziwił się kapitan oddziału.- Lorda Vadera? Naszego pana? - Nie jest już waszym panem.- odparł mrukliwie Lugzan.- Teraz rządzi wami Maarek Stele. Żołnierz chciał zaprotestować, ale w tym momencie coś mu się odblokowało w głowie; ukryty rozkaz, że ma słuchać Lugzana we wszystkim. Nawet gdyby kazał mu i jego ludziom popełnić samobójstwo. Nawet, gdyby kazał atakować Vadera. - Tak jest.- powiedział tylko, stukając obcasami. Lugzan uśmiechnął się pod maską i spojrzał za iluminator. Zanosiło się na deszcz. Morze nawet na burzę. Tym lepiej; jego zbroja miała pewne właściwości maskujące i pochłaniające światło, im go mniej, tym łatwiej mu będzie zaskoczyć Jedi. Chociaż z drugiej strony, ciężko było ukryć gigantycznego stwora, przypominającego nietoperza z owadzim odwłokiem, ale Lugzan już nieraz zaskakiwał Jedi. Jego zdaniem zbytnio ufali w Moc i zmysł niebezpieczeństwa; a on był bardzo trudny do wykrycia. Otworzył luk i zszedł po rampie, kiedy prom przelatywał nad jakimś bagnem. Nie było to może idealne miejsce do walki dla ogromnego, skrzydlatego wojownika, ale w siedzibie Rady Jedi na Noquivzorze zwinął skrzydła i poradził sobie nienajgorzej. Teraz też tak będzie. Spojrzał jeszcze na wskazania sensorów; prom z dwoma Jedi na pokładzie utrzymywał się niecały kilometr za nimi, chociaż ten dystans zdawał się zmniejszać. Trzeba więc było działać szybko. Lugzan nie tracił więcej czasu na przemyślenia, do których i tak nie miał głowy. Zdał się po prostu na instynkt. I skoczył. Corran i Kyle lecieli za promem klasy Sentinel, odkąd namierzyli go za pomocą sensorów. Trochę ich z początku zdziwił widok superniszczyciela na orbicie Naboo, ale był daleko i najwyraźniej nie miał zamiaru reagować, gdyż nawet nie wysłał patroli myśliwskich, aby przechwyciły oba statki. A może nie zamierzał gościć tu długo... W każdym razie Katarn i Horn weszli za Lugzanem w atmosferę Naboo i podążyli jego śladem ponad bagnami, lasami i mokradłami, co jakiś czas mijając niewielkie wioski i miasta. Z początku trzymali dystans, nie chcąc gospłoszyć, ale ostatecznie dali sobie z tym spokój; mieli dopaść zabójcę Jedi, a nie go śledzić. Zwłaszcza, że nieopodal zbierały się burzowe chmury, a Corran nie chciał ryzykować, że w ich prom trafi piorun. Przyspieszyli więc, widząc, że Sentinel z kolei trochę zwolnił. Dystans między nimi zwiększał się z każdą sekundą; byli jak metalowe ptaki, polujące na siebie nawzajem. Nagle promem klasy Lambda Akademii Jedi coś gwałtownie zatrzęsło. - Co jest?- zdziwił się Kyle, ale wszystko stało się jasne, gdy w bocznym iluminatorze błysnęła purpurowa poświata.- Zgub go, Corran!- rzucił, chwytając za swój miecz świetlny. - Mam taki zamiar!- rzucił Horn przez zaciśnięte zęby, rozpoczynając serię szalonych manewrów, z beczkami i wywrotami na czele.- Ale się cwaniak trzyma! Promem znów zatrzęsło, a od płata odleciał kawałek durastali. - Lepiej proś o cud!- rzucił Corran.- Albo odetnij kawałek promu, którego się czepił! - Chyba wolę zaufać ostrzu...- zaczął Kyle i już miał wstawać, kiedy spojrzał na sonar.- Chociaż nie... spójrz! Corellianin spojrzał na wskaźniki sensorów i uśmiechnął się mimo woli. Za nimi leciał „Sokół Millennium”. Anakin wyskoczył z nadprzestrzeni po przeciwnej stronie globu, niż Lugzan, Kyle i Corran, a wcześniej „Executor II”, i od razu skierował się na orbitę. Jacen i Jaina od razy wyczuli mroczną aurę Vadera, oraz jasne punkty, którymi byli Corran Horn i Kyle Katarn, a w innym miejscu globu Mara Jade Skywalker i jej mąż. Mistrz Jedi był prawdopodobnie w niebezpieczeństwie, a, jak twierdził młody Solo, bez nich sobie nie poradzi. Chociaż bliźniacy nie bardzo wiedzieli, jak się maja ustosunkować do przekonań Anakina, to jednak mimo wszystko byli padawanami małżeństwa Skywalkerów. Jeżeli istniały przesłanki mówiące, że mogą ich uratować, to powinni za nimi podążyć. Zdziwili się jednak, kiedy Anakin nie wziął kursu na Theed, lecz skierował się w inną stronę. - Gdzie lecisz?- spytała Jaina. - Wyczuwam coś.- mruknął w odpowiedzi młody Solo.- Bluźniercze pogwałcenie Mocy. - Dziwne, nic nie czuję.- odparła jego siostra.- Jesteś pewien, że coś tam jest? - To umie się maskować w polu Mocy.- odparł Anakin spokojnym, chociaż pełnym determinacji, głosem.- Ale nie ukryje faktu, że jest sztuczne.- spojrzał na Jainę.- To zapewne jakiś Reborn, ale inny. Dziwniejszy, potężniejszy. - Reborn?- zdziwiła się Jaina.- Skąd... - Nieważne.- mruknął Anakin, wskazując za iluminator. Jego siostra wytężyła wzrok, i na tle ciemnych, burzowych chmur dostrzegła punkcik, z każdą sekundą się powiększający. Wyczuła, że to tam przebywają teraz Kyle i Corran, ale odkryła również, że ich aury są jakby ciemniejsze i bardziej zdeterminowane, niż zawsze. W miarę zbliżania się zauważyła też, że ich statek wykonuje szalone manewry, a do jednego z jego płatów przyczepiona jest jakaś dziwna, skrzydlata postać… Jej sygnatura w Mocy była jednak zagmatwana i niewyraźna, jakby maskowana... i sztuczna. - Powiedz Jacenowi, żeby wziął ten swój nowy bicz świetlny i niech wyjdzie strząsnąć to z promu Akademii!- rzucił Anakin.- I idź do wieżyczki! - Trafię w prom!- zaprotestowała Jaina. - Więc przejmij stery, ja pójdę. Anakin rzucił się więc do jednej z wieżyczek i wrzasnął: - Jacen! Masz szansę zrobić użytek ze swojego bicza! - Słyszałem!- odparł starszy Solo. Przez całą kilkudniową podróż rozmontowywał on mandaloriańską zbroję, by z jej włókien skręcić bicz świetlny z prawdziwego zdarzenia; taki, jaki miała Lumiya. Musiał przyznać, że nieźle mu to wyszło i chociaż był on krótszy od egzemplarza Ręki Imperatora, sprawiał ogromne wrażenie. Dodatkowo można było go usztywniać, więc mógł służyć także jako świetlna lanca albo dłuższy miecz. Była więc to broń bardzo potężna i groźna w rękach wyszkolonego wojownika. A Jacen miał po raz pierwszy szansę wypróbować ją w boju. Podbiegł więc do luku awaryjnego i przypiął się pasami do uchwytów w ścianach, aby szybkość i wiatr nie ściągnął go i nie zrzucił, kiedy wyjdzie na zewnątrz. Następnie wcisnął przycisk podnośnika i wysunął się na zewnątrz, trzymając liny. Wiatr smagał go po twarzy, a dodatkowo zaczęło padać, więc krople deszczu boleśnie wżynały się w skórę. Ale zmusił się do spokoju i wypatrzył skrzydlatego przeciwnika, wczepionego w prom Akademii i siekającego mieczem po jego płatach. Kątem oka zauważył też, że Anakin już siedzi w wieżyczce i stara się wycelować w robiący szalone manewry statek. - Zbliż się do niego!- rzucił przez komlink do siostry. - Już się robi! „Sokół” poleciał jeszcze szybciej, tnąc powietrze. Jacen mocniej chwycił się swojej uprzęży. Następnie, kiedy uznał, że jest już dostatecznie blisko, trzasnął biczem i uaktywnił go. Świetlisty, zielony wąż zatańczył w jego dłoni, posłusznie smagając wiatr. Byli już kilkadziesiąt metrów za Lugzanem... kilkanaście... - Odbij w prawo!- rzucił Jacen, ale jego siostra już rozpoczynała ten manewr. Zabójca Jedi najwyraźniej nie przejmował się z początku nadlatującym „Sokołem”, ale jak tylko bicz świetlny zatańczył w dłoni młodego Solo, od razu przeniósł na niego swoje zainteresowanie. Rozpiął skrzydła i odskoczył, chcąc rzucić się na Jacena. Młody Solo nie stracił jednak animuszu. Błyskawicznie trzasnął z bicza, uderzając Lugzana w jego, uodpornioną przeciwko świetlnej broni, zbroję Shadowtroopera. Nie zrobiło to na potwornym mutancie większego wrażenia, ale Jacen się nie zrażał; uderzył jeszcze raz, tym razem w niechronione cortosisem skrzydło zabójcy Jedi, a potem, kiedy Lugzan był coraz bliżej, w następne. I jeszcze raz. I jeszcze. Potwór krzyknął z bólu, czując, jak bicz świetlny rozdziera mu skrzydła. Czuł, że daleko nie poleci, jeśli tak dalej pójdzie; co więcej, grozi mu upadek. Warknął więc coś i, lecąc nieporadnie, zanurkował w las, rozciągający się pod nimi. Dał tym samym spokój promowi Akademii Jedi i „Sokołowi Millennium”. Anakin posłał za nim jeszcze tylko salwę z działek, ale potem dał sobie spokój. - Czy to ty, Han?- odezwał się przez komlink głos Corrana Horna.- Dzięki za ratunek! Widzę, że Jacen wziął od Kama instrukcję obsługi bicza... - Taty tutaj nie ma.- odparła powoli Jaina.- Jestem tylko ja, Jacen i Anakin. Przybyliśmy na pomoc wujkowi Luke’owi... - Więc może dla odmiany pomożecie nam z tym tutaj?- zaproponował nagle Katarn.- To dość upierdliwa bestia, i to w dodatku niebezpieczna. Wymordowała wszystkich członków Rady Jedi, którzy byli na Noquivzorze. Na „Sokole” zapanowała nagle dziwna, niezręczna cisza. Rada Jedi zgładzona? Jak to? - To bluźnierstwo musi zostać powstrzymane.- zdecydował w końcu Anakin.- Lądujmy. Musimy się nim zająć! Werac Dominess, wytatuowany i odziany w czarną, luźną szatę, szedł przez „Executora II”, starając się nadać swojej aurze i twarzy groźny, surowy wyraz. Groteskowe malowidła na całej czaszce trochę mu w tym pomagały, jednak zdawał sobie sprawę, że jeden fałszywy ruch i zostanie zdemaskowany. I wtedy spacerek się skończy. Mijał po drodze szturmowców, oficerów i żołnierzy Marynarki, ale tylko kilku odważyło się spytać go, kim jest i co tu robi. Widocznie albo nie pamiętali poprzedniego Weraca Dominessa, albo doszły do nich słuchy, że zginął. Za każdym razem jednak Zabrak chwytał za rękojeść swojego podwójnego miecza, przykładał do krtani rozmówcy, po czym wściekle rzucał swoje imię, mówiąc czasem, że wykonuje polecenia Dartha Vadera. Szturmowcy nie mieli powodu, żeby mu nie wierzyć; widocznie plotki o zabójczym Zabraku rozchodziły się po Executor’s Lair szybko, a nikt nie uznał za stosowne poinformować zwykłego, szarego żołnierza, że przybysz z przyszłości już nie żyje. A Werac postanowił to wykorzystać. Schody zaczęły się, kiedy wszedł na mostek. Generał Grant, który w danym momencie kontrolował wybór kolejnego, potencjalnego celu dla swoich artylerzystów, spojrzał na Zabraka zaskoczony. Dominess zrozumiał, że teraz będzie musiał wykazać się nie lada zdolnościami aktorskimi, żeby utrzymać swoją fasadę. - Kim jesteś!?- warknął.- Co robisz na mostku!? Straż... -...nie będzie konieczna.- odparł Werac cichym, złowrogim głosem.- Jestem tu z polecenia Lorda Vadera. Opuszczamy ten system. - Słucham!?- zdziwił się Grant.- Ale przecież on jest na powierzchni! Nie możemy... - Kwestionujesz rozkazy samego Lorda Vadera?- spytał złowrogo Dominess, stając krok bliżej. - Kwestionuję.- Grant nie dał się zastraszyć.- Skąd mam wiedzieć, że jesteś od naszego pana? I kim ty w ogóle jesteś? - Jestem Lord Sith, Werac Dominess.- odparł Zabrak.- I daję ci ostatnią szansę na wykonanie polecenia! - Kłamiesz.- Grant uśmiechnął się złowrogo na swojej starej, pooranej zmarszczkami twarzy.- Werac Dominess zginął na Roon. Wiem, bo byłem tam i słyszałem, co mówił Firehead i Stele. Straże, brać tego oszusta! Uczeń Jedi westchnął; był na to przygotowany. Przypomniał sobie jeszcze raz swoje postanowienie z Corellii i utwierdził się w przekonaniu, że musi być gotów na najwyższe poświęcenie. Szybkim ruchem ręki przywołał Moc i wcisnął przycisk blokujący wejście na mostek. Następnie wyjął rękojeść swojego miecza świetlnego i wyciągnął powoli najpierw jedno ostrze, potem drugie. Szturmowcy i załoga mostka patrzyła na niego, urzeczona, jak na anioła ciemności, który zaraz wymierzy im sprawiedliwość. Werac postanowił więc wykorzystać swoją przewagę. Rozpoczął się taniec śmierci. Dominess machał swoimi dwoma ostrzami, blokując strzały blasterów i tnąc po ciałach i korpusach przeciwników. W miarę, jak walczył, dookoła słychać było coraz więcej jęków rannych i umierających, a od ścian odbijały się rykoszetem kolejne odbite blasterowe błyskawice. Generał Grant zginął pierwszy; odbity strzał uderzył go prosto w serce. Po paru minutach było po wszystkim. Werac wiedział, że jęki rannych i odgłosy walki ściągną wkrótce na mostek nowych przeciwników, a na to nie miał czasu. Uświadamiał też sobie, że nie ma ucieczki. Mógł zrobić tylko jedno. Dopadł do stanowiska sternika i obrócił „Executorem II” w taki sposób, by wycelować dziobem prosto w planetę. Wiedział, co się stanie, jeśli teraz wskoczy w nadprzestrzeń. Dokładnie taki sam manewr wykorzystał Irek Ismaren podczas Bitwy o Exaphi, by zniszczyć republikański Devastator „Vacuum”. Wtedy poskutkował; teraz pewnie też tak będzie. Przeskoczył przez kładkę pośrodku mostka i wylądował przy stanowisku innego oficera, wykonując pospiesznie procedury niezbędne do wejścia w nadprzestrzeń. Werac dokończył robić, co miał do zrobienia, po czym, właściwie bez zastanowienia, pociągnął za awaryjną dźwignię hipernapędu. I czując, że śmierć jest blisko, że wkrótce zjednoczy się z Mocą, uśmiechnął się. Corran posadził prom na polanie koło „Sokoła Millennium”, i nie tracąc czasu wyszedł wraz z Kylem na zewnątrz, dołączając do trójki dzieci Hana i Leii. Jacen wyłączył swój bicz i przypiął go sobie do pasa, gotów jednak w każdej chwili zrobić z niego użytek. Jaina trzymała się blisko niego, poza rękojeścią swojej broni w jednej ręce uzbrojona w pistolet Merr-Sonn „5”. Dzięki psychicznej więzi z bratem bliźniakiem jedno reagowało na impulsy i odruchy drugiego, wzajemnie się uzupełniając i ubezpieczając. Anakin, dzięki swojemu dziwnie wyczulonemu kontaktowi z Mocą, prowadził całą ekipę, poszukując ukrywającego się gdzieś w okolicy Lugzana. Zgodnie z jego przeczuciami potwór wylądował gdzieś w lesie, i postanowił się zaczaić, mając nadzieję na zaskoczenie ekipy Jedi od tyłu. Nie wiedział, że nie da rady zaskoczyć Anakina Solo. - To bezcelowe.- mruknął w pewnym momencie Kyle.- Po tym lesie możemy łazić i miesiąc, a i tak go nie znajdziemy. Jego aura jest zbyt rozmazana, nie namierzymy go. - To nic.- odparł Jacen.- Anakin go czuje. - Naprawdę?- zdziwił się Corran.- Na Exaphi ledwo panowałeś nad sobą. Coś się zmieniło? - Tak.- mruknął najmłodszy Solo, a przez jego twarz przemknął cień. Przesunął dłoń po policzku.- Dorosłem. Corran i Kyle spojrzeli na siebie, ale postanowili, że nie będą drążyć tego tematu. Śmiertelnie niebezpieczny, mroczny przeciwnik czaił się w tym lesie, a oni musieli go unieszkodliwić. Musiał zapłacić za swe zbrodnie. - Tamtędy.- wskazał Anakin i ruszył w drogę. Wciąż był osłabiony głodem i brakiem snu, jednak powoli wracały mu siły. Pozwolił sobie nawet na chwilę koncentracji, by sprawdzić, czy nie dałby rady wywołać pioruna kulistego, ale kiedy sięgnął do pokładów żalu i bólu po śmierci matki, odezwała się jego agresywna, mroczniejsza strona. Stwierdził więc, że to na nic. Tak więc szli, ostrożnie się rozglądając przez około godzinę. W pewnym momencie dotarli do niewielkiej polany, za którą zaczynały się mokradła. Gdzieniegdzie widzieli biegające po lesie dzikie Shaaki i Kaadu, ale nie zwracali na nie uwagi. Zwierzęta z reguły poruszały się w przeciwnym, niż oni, kierunku, co oznaczało, że są na właściwym tropie. Kiedy jednak Corran spojrzał w niebo i, przemoczony przez deszcz, westchnął głośno, inni spojrzeli na niego, jakby płoszył im zwierzynę. Istotnie, godzina drogi w milczeniu, deszczu i błocie dała im się we znaki, ale nie to było najgorsze; wszyscy byli Jedi i od zawsze przyzwyczajano ich do najgorszych możliwych warunków. Najbardziej niepokoiło ich, że wszyscy, poza Anakinem, nie mogą wysondować obecności Lugzana poprzez Moc, a dla istot pokładających całe swoje zaufanie w Mocy, taka sytuacja była straszna. - Dość.- wypalił Kyle, spoglądając na Anakina.- Na pewno wiesz, gdzie idziemy? - On z nami gra.- odparł młody Solo.- Oddala się i wraca, zaczaja się i ucieka... w jakiś sposób wie, gdzie jesteśmy i że go śledzimy. - To może zaczekajmy na niego tutaj!- rzucił Corran, umyślnie wzmacniając swój głos, by dotarł do uszu Lugzana.- W końcu zabił tylu Jedi... kolejnych pięciu nie powinno mu sprawić kłopotu, prawda!? - Pewnie to słaby tchórz, który bez podstępu nie potrafi nic osiągnąć!- zawtórowała mu Jaina, odgadując śmiały plan Horna. Uśmiechnęła się też, zauważając ironię swoich słów. Anakin spojrzał na nich, zaskoczony, ale uśmiechnął się, gdyż poczuł, jak groteskowy mutant nadciąga szybko w ich stronę. - Przygotujcie się.- szepnął, chwytając za miecz.- On nadchodzi. I nadszedł ze strony, z której się go spodziewali, ale nie w sposób, jaki mogli przewidzieć. Poszukiwali bowiem błysku purpurowego miecza albo jakiegoś ruchu pośród drzew... Tymczasem on spadł z nieba. Użył resztek rannych skrzydeł jako lotni i wyskoczył na tyle wysoko, by złapać wiatr, a potem zleciał na grupę Jedi, niczym drapieżny ptak na ofiarę. Wszyscy błyskawicznie uruchomili miecze, gotowi do ataku, ale Lugzan, mimo, że ranny, był szybszy. Szybkim ruchem niedorozwiniętej kończyny cisnął swoją broń w stronę Anakina, uaktywniając ją w locie. Jednocześnie Jaceni Jaina zapalili swoje ostrza, ale potwór spadł dokładnie na nich, zadając dotkliwe rany pazurami. Bliźniacy Solo zdążyli pociąć go po ramionach, ale cortosisowa zbroja, nałożona na kraba vonduun, powstrzymała ich klingi. Lugzan szybko machnął przedramionami jeszcze raz i kolce, jakie na nich rosły, rozorały brzuch Jainy i klatkę piersiową Jacena. Nie były to rany groźne dla życia, ale każde następne takowymi być mogły. Bliźniaki już miały zsynchronizować odwrót, kiedy Lugzan szybkim ruchem dłoni przyzwał swój miecz, ciął nim w ich stronę... ...i trafił powietrze. Zaraz potem musiał jednak zareagować na szybki i śmiercionośny atak Corrana Horna. Specjalizujący się w Formie Trzeciej, Corellianin nie pozwalał przeciwnikowi na przedarcie się przez jego zasłonę co jakiś czas wypuszczając własne ciosy. Tymczasem Kyle, który pomógł za pomocą telekinezy wydostać się bliźniakom Solo z opresji, posadził ich pod jednym z drzew, po czym chwycił za własny miecz. - Zostańcie tu.- polecił, po czym sam zaatakował zmutowane monstrum. Wkrotce przyłączył się do nich Anakin, który, mimo, że najsłabszy i najmniej doświadczony, wspomagał się Mocą, co jakiś czas stawiając niewidzialne ściany Mocy dookoła Lugzana, uniemożliwiając mu odwrót bądź unik w danym kierunku. Walczący pojedynczym mieczem potwór z trudem sobie radził, toteż natychmiast zmienił taktykę i począł odskakiwać, ścinając na Jedi drzewa. Żaden z nich nie miał problemów, by unikać nowych środków wroga, zachodziła jednak obawa, że Lugzan znów umknie. Wtedy z nieba zleciał zmodyfikowany bombowiec TIE, z którego wyskoczył były Ciemny Jedi, Brakiss. - Rad jestem cię widzieć.- rzucił Corran, odbijając kolejne uderzenie wroga i starając się zadać własne.- Przyłączysz się do zabawy? - Z rozkoszą!- odparł Brakiss, uaktywniając swój miecz i rzucając się w wir walki. W tym czasie Wieiah, która pilotowała bombowiec, posadziła go obok polanki i otworzyła właz, pragnąc wspomóc swoich przyjaciół i ukochanego w walce. Szybkim ruchem wyskoczyła, uaktywniając miecz świetlny, i zagłębiła się w Moc. Bardzo ciężko było jej zidentyfikować sygnaturę w Mocy, należącą do wrogiego potwora; maskował się nadzwyczaj dobrze. Uderzyła ją jednak ciekawa ironia; każdy z walczących z Lugzanem Jedi miał w sobie jakiś wewnętrzny mrok, który kazał mu postępować agresywniej, bardziej ofensywnie, niż można by było się spodziewać. Każdy jednak trzymał go na uwięzi. Brakiss, który swoją ciemność zidentyfikował jako słabą i bladą w porównaniu do mrocznej, przytłaczającej aury Witiyna Tera. Kyle dawno temu miał doświadczenia z ciemną stroną Mocy i wiedział, gdzie są jej granice. Anakin, którego mroczna osobowość była jakby mroczniejsza, dziksza, obca, ale bez wątpienia okiełznana. Przynajmniej na razie. Corran relatywnie najsłabiej radził sobie z hamowaniem swojego gniewu, a to zapewne dlatego, że straty, jakie poniósł, były najświeższe i najmniej z nich wszystkich był na nie przygotowany. W pewnym momencie Zeltroniance już się wydawało, że Horn już przekraczał granicę, kiedy Katarn pociągnął go lekko za ramię i, zostawiając na chwilę potwornego mutanta Anakinowi i Brakissowi, rzucił: - Uważaj. Kiedy spoglądasz w otchłań, ona również patrzy w ciebie. Corran kiwnął lekko głową, a ogień w jego oczach nieco przygasł. Po sekundzie razem z Kylem rzucili się ponownie na potężnego mutanta, wypuszczając kolejne pchnięcia, cięcia i markując ciosy, by zadać je z zupełnie innej strony, blefując, blokując i stosując różnorodne uniki. Wieiah postanowiła w końcu włączyć się do czynnej walki. Przyjęła pozycję Formy Trzeciej, którą opanowała najlepiej ze wszystkich, i zaatakowała monstrum od lewej, przesuwając miecz po skosie, by po chwili szybko zakreślić łuk, mający w pewnym momencie cofnąć się gwałtownie i zadać niewielki, acz celny cios w żebra. Potwór w jakiś sposób dawał radę blokować ciosy swoich przeciwników, machając swoim purpurowym ostrzem bez większego ładu i składu, byle robić to wystarczająco szybko, żeby postawić się wszystkim Jedi. Oni mieli przewagę w liczebności, taktyce i wyszkoleniu; on polegał na sztucznie zwiększonej sile, szybkości i dostępowi do Mocy. Ponadto miał ten atut, że jego przeciwnicy nie mogli odczytać jego intencji, a on tak. Dlatego potrafił przewidzieć kolejność ataków, ale nie dawał już rady reagować na manewry, takie, jak ściana Mocy czy różnorakie pchnięcia przy jej użyciu. Wkrótce coraz rzadziej udawało mu się odbijać ciosy walczących, a ich świetliste klingi rozdzierały cortosisowy pancerz, raniąc jego mocarne, zmodyfikowane genetycznie ciało. Coraz częściej czuł ból. I to ból stał się motorem jego desperackiego działania. Lugzan odciął się zupełnie od wszelkich bodźców ze strony własnego, niewątpliwie ograniczonego, intelektu, stawiajac tylko i wyłącznie na instynkt. Przestał desperacko machać mieczem, przyjął na siebie trzy dodatkowe ciosy, jednocześnie przywołując Moc i machając skrzydłami, aby wywołać wspomaganą nią falę wiatru. Balansujących dookoła niego Jedi pozbawiło to równowagi i odepchnęło do tyłu, pozwalając potwornemu mutantowi na chwilę oddechu. Jedynymi pozostałymi na nogach przeciwnikami byli Anakin i Corran. Lugzan rzucił się z mieczem w stronę Horna, ale ten zablokował i wyprowadził niską kontrę, chcąc wykonać pchnięcie w brzuch. Zmutowany Reborn sparował to z trudem, po czym chwycił miecz w obie dłonie i zamachnął się na Corrana, zmuszając go do wysokiego bloku. Tymczasem dopadł do niego Anakin i, przeciągając mieczem po żebrach, rozorał zbroję z cortosisu i kraba vonduun, odłupując jej spory kawałek. Teraz Lugzan był z jednej strony praktycznie zupełnie odsłonięty; odbił się na Anakina, w ostatniej chwili odwracając się w powietrzu i z zadziwiającą jak na takiego kolosa zwinnością kopnął młodego Solo w pierś, odrzucając go parę metrów dalej. Jednocześnie wyciągnął skrzydło i, pozwalając Corranowi nieco je pociąć, chlasnął nim z całej siły po jego twarzy, odbijając Corellianina dookoła własnej osi. Horn stracił na chwilę równowagę i panowanie nad klingą. Lugzan już miał się na niego zamachnąć, by odciąć mu głowę, kiedy jego ostrze trafiło na purpurowy promień w postaci miecza Brakissa. Z drugiej strony nadciągała Wieiah i Kyle. Brakiss zaatakował kilkoma celnymi cięciami, które w większości jednak nie sięgnęły celu, przeciwnik bowiem sparował pierwsze z nich, a od pozostałych uskoczył, lecąc w kierunku pozostałej dwójki przeciwników. Kyle zasłonił się mieczem, ale Lugzan, udając cios z lewej strony, chwycił Katarna z zaskoczenia za ramię i odrzucił, żeby skupić się na Zeltroniance. Wieiah szybkimi uderzeniami zadała mu pojedyncze obrażenia, ale w szale bitewnym monstrum nawet ich nie zauważyło. Użyło jednak szybko Mocy, by odepchnąć przeciwniczkę, i zabrało się za atakującego ponownie Brakissa, w międzyczasie kopiąc z zaskoczenia Corrana. Brakiss nie spodziewał się aż takiej zawziętości i oporu; właściwie Lugzan przestał dbać o własne zdrowie i życie; dążył tylko do eksterminacji Jedi. Ta piątka bardzo go zirytowała; nie dość, że nawet nie byli członkami Rady Jedi, to jeszcze ten szczyl, padawan, ostro dał mu się we znaki! Postanowił z tym skończyć. Brakiss ciął go raz za razem, wykonując szybkie bloki i spychając go coraz dalej, ale Lugzan nic sobie z tego nie robił; uderzał, uderzał i uderzał. Aż w końcu jeden cios przedarł się przez obronę byłego Ciemnego Jedi. Brakiss, na oczach pozostałych Jedi i swojej ukochanej Wieiah, zostaje przecięty na pół. - Nie!- wrzasnęła Zeltronianka, czując nagłą falę wściekłości i żalu. Nie mogła uwierzyć, że to... to... to monstrum, wykoślawione dzieło inżynierii genetycznej, plugawiące Moc, było w stanie zabić tak szlachetnego i dobrego człowieka, jakim ostatnimi czasy był Brakiss! To było straszne! Zeltronianka poczuła, jak ogarnia ją żądza zemsty; chwyciła miecz, rzucając się w stronę przeciwnika... ale zaraz potem oprzytomniała. To nie była ta droga. Jeszcze parę minut temu czuła ten sam ból w aurach Corrana, Anakina i Kyle’a. Nawet Brakissa. Jej ukochany nie chciałby, żeby podążyła ścieżką, z której on sam zawrócił. Tymczasem Lugzan ani myślał wycofać się ze swojej. Wszystko rozegrało się w ułamkach sekund; Wieiah rzucona do ataku, Lugzan odwracający się w jej stronę, i Corran oraz Kyle atakujący z dwóch różnych stron. Potwór po raz kolejny przywołał Moc i szybkim ruchem niedorozwiniętych kończyn pociągnął przy jej użyciu obu Jedi do siebie. Wieiah się zatrzymała na chwilkę, spowalniając swój atak, ale Lugzan przyspieszył; w ostatniej chwili wyskoczył w górę, pociągając Kyle’a i Corrana prosto na siebie. Liczył na to, że przeszyją się nawzajem, oszczędzając mu roboty, ale nie docenił ich; obaj wykorzystali swoje szkolenie i pchnęli Mocą w siebie nawzajem, powstrzymując impet ataku i jednocześnie wyłączając miecze. W rezultacie tylko niegroźnie się ze sobą zderzyli. Lugzan jednak nie miał czasu do stracenia, ani tym bardziej – ochoty. Przez parę sekund Katarn i Horn byli wyłączeni, ale Wieiah wciąż atakowała. Gdyby myślał, wiedziałby, że mógłby zabrać się za Kyle’a i Corrana, ewentualnie eliminując któregoś z nich, a potem powstrzymać Zeltroniankę. Jednak dla atakującego w szale Lugzana obecnie stojący przeciwnik był przeciwnikiem najgroźniejszym. Rzucił się więc na Wieiah, napierając wściekle w taki sam sposób, w jaki pokonał Brakissa. Zeltronianka była jednak słabsza fizycznie i musiała ulegać ciosom potwora, robiąc uniki i okazjonalnie blokując. Po chwili potknęła się i upadła, unosząc w obronnym geście ręce do góry. Lugzan skorzystał z okazji, by zadać śmiertelny cios. Wieiah mentalnie przygotowywała się już na zjednoczenie z Mocą. Nie dała rady; ten potworny mutant, stworzony, by zabijać Jedi, który zamordował z zimną krwią jej ukochanego, teraz miał dopaść także i ją. Kropiący wszędzie wokół, letni deszcz, mokre włosy opadające jej po skroniach, obolałe kolano, poruszenie w łonie, drżące gruczoły feromonowe... to wszystko, co miała zapamiętać z ostatniej chwili życia. Już chciała się poddać ostatecznemu ciosowi... ...kiedy uświadomiła sobie dwie sprawy. Pierwszą było wspomnienie Brakissa, jego włosów, ust, pięknego, troskliwego spojrzenia... on by nie chciał, żeby jego anioł poddał się praktycznie bez walki. On zginął, ale ona powinna żyć. Zwłaszcza ze względu na drugą sprawę. Poruszenie w łonie. Ginąc, Wieiah skazywała na śmierć inną, niewinną istotę. Nie mogła do tego dopuścić. Była z Brakissem kilka miesięcy i nagle uświadomiła sobie, że od niedawna czuła się jakby raźniej, weselej. Instynkt macierzyński? Nie. Nie mogła zginąć. Musiała coś zrobić. Przypomniała sobie dawną rozmowę z Brakissem na pokładzie „Another Hope”. Powiedział on wtedy, że ograniczając swoją możliwość korzystania z feromonów ograniczała ona samą siebie, starając się być tym, czym nie jest. Tymczasem to była jej naturalna zdolność, jak oddychanie, jedzenie czy korzystanie ze zmysłów. Uwodzenie, zmienianie odczuć względem siebie, wzbudzanie pożądania... to wszystko było jej naturalną cechą. A to, jak z niej skorzysta, zależało tylko od niej. Skupiła się więc i wydzieliła tyle feromonów, ile tylko była w stanie, atakując nimi Lugzana. Pod wszystkimi mutacjami, przeszczepami i modyfikacjami genetycznymi, praniem mózgu i programowaniem posłuszeństwa, Lugzan cały czas był człowiekiem. I był podległy działaniu hormonów. A jak jeszcze nie korzystał on z usług inteligencji, łatwo było nad nim zapanować na tym polu. Potwor powoli opuścił miecz, wpatrując się w Wieiah zauroczonymi, gadzimi oczyma. Mruknął przymilnie. Anakin Solo czekał na ten moment. Moc do niego mówiła; chciała, by z niej skorzystał, zlikwidował bluźnierstwo, zakłócenie. Co więcej, dostarczyła odpowiednie narzędzia. Rozejrzał się wokoło. Drzewa, lasy, łąki, owady, zwierzęta... wszystko to kipiało Mocą, wręcz garnęło się do tego, by oczyścić wszechświat z brudu, jakim był Lugzan. Młody Jedi przywołał więc wszystkie siły i ściągnął energię z otoczenia, posiłkując się doświadczeniami z kreacją pocisków z czystej energii. Tym razem jednak nie czerpał sił z agresji, nienawiści czy gniewu; jego motorem było czyste zrozumienie ścieżek Mocy i tego, co się za nimi kryje. Wolność, równość, przyjaźń... to wszystko przepełniło Anakina, kiedy myślał o Corranie, Kyle’u, Wieiah czy bliźniakach... i to wszystko skupił w jednej manifestacji swojej energii. I stworzył piorun kulisty, którym cisnął w Lugzana. Jednak nawet ten pocisk, wystrzelony z dłoni osłabionego i poturbowanego Anakina, nie był w stanie powstrzymać potwora. Błyskawice przeszyły ciało mutanta, wędrując po całej jego powierzchni, połaskotały go po nerwach i paraliżując niektóre ścięgna. Lugzan jednak wciąż stał, co więcej, odwrócił się wściekle i ruszył na Anakina. Ten nie mógł teraz nic zrobić; Moc nie mogła znieść braku równowagi. Musiał zebrać całą energię, jaką wyzwolił, by trafić w Lugzana, i wysłać ją z powrotem do źródła. Nic nie mogło być zakłócone. Wieiah widziała, jak Lugzan solidnie obrywa, i czuła, iż zaraz straci nad nim panowanie. Kątem oka dostrzegła, jak Corran i Kyle szykują się do ataku, a Jacen i Jaina, ranni, siedzieli pod drzewem, bojąc się o swojego brata, jednak niewiele mogąc zrobić. Krew szybko uciekała z ich ran. Czuła, że musi coś zrobić. Cokolwiek. Lugzan kuśtykał w stronę młodego Solo, który stał nieruchomo, jakby w transie. Włączył miecz. Wieiah wstała szybko, rozważając skok na przeciwnika albo inny desperacki atak, wiedziała bowiem, że feromonami już go nie udobrucha. Spojrzała mimochodem w niebo, na chmury burzowe... Chmury burzowe! Widziała kiedyś, jak Streen przywoływał błyskawice z nieba przy użyciu Mocy. Zarówno ona, jak i Kyp Durron, poprosili go kiedyś, by pokazał im, jak to się robi. I pokazał; nie była to trudna technika, ale bardzo wyczerpująca. Polegała na zjonizowaniu powietrza wokół obiektu, który ma być celem, aż stanie się atrakcyjny dla piorunów niczym wysoka antena. Burza dookoła była słaba – lekkie krople deszczu i brak wiatru – ale cała polana aż roiła się od zjonizowanego powietrza, a to przez włączone tutaj miecze świetlne. Trzeba było to tylko wykorzystać, skupić i... Mniej więcej w połowie drogi między Wieiah a Anakinem w Lugzana trafił niewielki, bo niewielki, ale potężny piorun, praktycznie spalając go na miejscu. Słychać było tylko chrapliwy krzyk i wściekły rezonans, jaki nagle pojawił się w Mocy, kiedy worki taozina wplecione w ciało potwora pękły. Skrzydła zapłonęły i rozpostarły się, w przeciwieństwie do krótkich, niedorozwiniętych rączek, które się skurczyły i rozleciały. Po chwili było po wszystkim. Krople deszczu zgasiły resztki tlącej się trawy w miejscu uderzenia. Wieiah padła bez sił na ziemię, zaś Kyle i Corran szybko do niej doskoczyli, by nie zrobiła sobie krzywdy. - To było niesamowite!- rzekł z podziwem Katarn.- Nie wiedziałem, że potrafisz coś takiego! - W sumie... nigdy tak naprawdę nie próbowałam...- szepnęła miękko Wieiah.- To zasługa Streena... - Możesz chodzić?- zatroskał się Horn. - Nie wiem.- uśmiechnęła się ponuro Zeltronianka, instynktownie dotykając brzucha.- Lepiej będzie, jak teraz sobie odpuszczę. W tym stanie wiele nie zdziałam.- spojrzała na obu Jedi swoimi ciemnymi oczyma.- Idziecie walczyć z Vaderem, prawda? - Tak.- odparł za nich Anakin.- Jest daleko, ale potrafię go wyczuć. I wujka Luke’a też.- wskazał odległy punkt za horyzontem.- Tam będzie bitwa. - Więc lećcie tam.- powiedziała Wieiah.- Weźcie bombowiec i... - Nie.- przerwał jej Corran, spoglądając też na bliźniaków Solo.- Najpierw zapakujemy was do luku dla pasażerów i odstawimy do „Sokoła”. -Ale Vader...- zaprotestował Jacen.- Nie dotrzecie do niego przed rozpoczęciem walki. - Luke jest najpotężniejszym mistrzem Jedi w galaktyce.- odparł Kyle.- Da sobie radę przez jakiś czas. A wam potrzebna jest pomoc. - Nie przejmujcie się...- zaczął Jacen, ale jęknął; powinien był już wprowadzić się w leczniczy trans Jedi. - Ja pobiegnę przodem i wezmę wasz prom.- zaproponował Anakin.- Dotrę do wujka Luke’a wcześniej i wesprę go. Nie będziecie musieli się spieszyć. Corran i Kyle spojrzeli po sobie; widzieli Anakina w walce i znali jego możliwości, z drugiej jednak strony, był na skraju wyczerpania. - Dasz radę?- upewnił się Horn. - Zaopiekujcie się lepiej Jacenem i Jainą!- rzucił młody Solo, biegnąc w stronę, z której przybyli w poszukiwaniu Lugzana. - Czekaj!- zatrzymał go Jacen, a kiedy jego młodszy brat się odwrócił, rzucił mu swój bicz świetlny.- Przyda ci się. Anakin tylko kiwnął w podzięce głową. Nie uśmiechnął się ani nie wykonał żadnego innego dodatkowego gestu, lecz przypiął bicz do pasa i, usztywniając Mocą swoje mięśnie, ruszył przed siebie. Po chwili już go nie było. Corran i Kyle pomogli natomiast Jacenowi, Jainie i Wieiah wejść do luku na zmodyfikowanym bombowcu TIE, po czym po kilkunastu minutach wszyscy nim odlecieli na skraj lasu, gdzie zostawili „Sokoła”. Polanka, na której zginął Lugzan, pozostała pusta i zapomniana. Lord Vader schodził właśnie po rampie swojego promu, którym wylądował na placu defiladowym przez pałacem w Theed, kiedy wyczuł zejście Lugzana. Przystanął więc na chwilę, nasłuchując echa tej śmierci, aż w końcu uśmiechnął się pod maską, rekonstruując sobie wydarzenia, które mogły do niej doprowadzić. Oczywistym było dla niego, że na Naboo pojawili się poza nim także inni Jedi, i że on najprawdopodobniej ruszył, by ich zabić. Bezduszna, krwiożercza istota była zaprogramowana i wyhodowana przez Stele’a tylko w tym jednym, ściśle określonym celu. Zapewne więc Lugzan lekko się przeliczył, atakując tych Jedi. Pozostawało tylko pytanie, po co tutaj przybyli. Czyżby Skywalker wyczuł, że on, Vader, przybywa na Naboo, i chciał się w ten sposób zabezpieczyć? Nie, on już wcześniej wiedział, że może się to skończyć konfrontacją, a mimo to nie zrobił nic. Więc może Lugzan przybył tutaj, naiwnie sądząc, że uda mu się zabić Skywalkera, a reszta Jedi ruszyła jego tropem? Tak, to wielce prawdopodobne. Przy okazji poczuł też w oddali, na orbicie, tajemniczą manifestację w polu Mocy. Odznaczała się jakby znajomą aurą, ale zabarwioną trochę inaczej. Zupełnie, jakby to był ktoś, kogo znał, ale nie znał... Vader spojrzał na niewielką igłę na niebie, która w praktyce była „Executorem II”. Ktoś tam używał Mocy, i to skutecznie. Nagle igiełka zniknęła, jakby zmieciona niewidzialnym i nieodczuwalnym wiatrem. Z daleka wyglądało to, jak zabita mucha. Jednocześnie Czarny Lord przestał odczuwać jakiekolwiek ślady życia z tamtej strony, w tym również tajemniczego użytkownika Mocy. Nagle zacisnął pięści, napinając się gniewnie. Wiedział już, co się stało. Wtem zewsząd dookoła wybiegli szturmowcy, trzymając odbezpieczone karabiny BlasTech E-11 i otaczając go zbrojnym kordonem. Nie był to jednak kordon ochronny, lecz egzekucyjny. Darth Vader bez trudu wyczuł złe intencje nowych przeciwników, i doskonale wiedział, jak na nie zareagować. Na sekundę przed tym, jak mieli zacząć strzelać, przy użyciu Mocy wyrwał im wszystkim karabiny z rąk, po czym zawiesił je w powietrzu przed nimi, lufami w strony głów. Żołnierze i ich broń, pomyślał z goryczą, z nią tacy pewni siebie, a bez niej tacy słabi... Wszystkie lufy karabinów wystrzeliły naraz w zdziwionych żołnierzy, po czym z łoskotem upadły na ziemię. Po chwili osunęły się na nią też martwe, zakute w białe pancerze, ciała ich właścicieli. Mroczny Lord Sith przeszedł spokojnie między nimi, patrząc na dymiące dziury w ich kaskach i oznaczenia na zbrojach. I bez tego jednak wiedział, kim byli ci niepokorni szturmowcy. Pięćset Pierwszy Legion „Pięść Vadera”. Pomocnicy Lugzana. I nagle prawdziwy cel wizyty potwornego mutanta stał się dla niego jasny i oczywisty. A prowadził on do kolejnych komplikacji, które z kolei powodowały kolejne implikacje. Vader wiedział, że jakie by one nie były, jego cel na Naboo – zabicie Luke’a Skywalkera – pozostaje niezmienny, jednak nie przeszkodziło mu to w zidentyfikowaniu swojego nowego, czy też dawnego, ale ukrytego wroga. Fakt, że tak długo był ślepy na jego machinacje, tylko potęgował jego wściekłość. Czarny Lord, dysząc, spojrzał jeszcze raz na trupy szturmowców, po czym warknął głośno: - Stele! - Stele!- rzucił Soontir Fel.- Stele, słyszysz mnie!? Maarek Stele otrząsnął się z wrażenia, jakie odniósł, zagłębiając się w Moc, i spojrzał na przełożonego niewidzącym, błądzącym wzrokiem. Na jego twarzy zatańczyła wściekłość, którą jednak zaraz pohamował. Zdawał sobie sprawę, że inni obecni na mostku mknącego przez nadprzestrzeń superpancernika odruchowo sięgają w stronę kolb blasterów, jakby na wypadek jego wybuchu agresji, z których słynęli użytkownicy ciemnej strony Mocy. On jednak nie był tak głupi. I potrafił się kontrolować. Wciąż jednak był w nim gniew. - Lugzan nie żyje.- mruknął.- Został zgładzony przez Jedi. Fel patrzył na Stele’a przez chwilę, po czym uśmiechnął się nieznacznie. - To nawet lepiej.- odparł w końcu.- Mógł popsuć nasze stosunki z Nową Republiką i Zakonem, a Imperium Ręki nie zależy na eksterminacji Jedi. - Ale mi tak!- syknął Stele przez zaciśnięte zęby. - Właściwie dlaczego?- odważył się zapytać Fel.- Z tego, co wiem, nigdy nie ucierpiałeś z ich rąk, a jakoś cały czas starasz się ich zniszczyć. Wiem, że mimo wszystko nad zabójcą Jedi pracowałeś już bardzo długo. Zebranie tylu materiałów i przeprowadzenie doświadczeń wymaga czasu. Nie marnowałeś go. - To prawda.- mruknął Maarek, mimo wszystko uśmiechając się złowrogo.- Nienawidzę Jedi bardziej, niż kogokolwiek w tej galaktyce. - Ale dlaczego? - Spotkałeś Marę Jade, prawda, generale?- zagadnął nagle Stele.- Ona, podobnie, jak ja, była Ręką Imperatora. I pewnie tak samo, jak ja, otrzymywała od niego rozkazy poprzez telepatyczne połączenie umysłów. I pewnie, jak i mnie, tak i ją Palpatine ograniczał, blokując dostęp do naszych prawdziwych predyspozycji. Otóż ja, jako jeden z niewielu, po Bitwie o Endor otrzymywałem co jakiś czas podprogowe przekazy, które kazały mi zrobić to lub tamto. Wtedy nie rozumiałem, co się dzieje ani dlaczego trzymają się mnie jeszcze te wszystkie głosy, niczym echa zmarłego Imperatora. Dopiero piętnaście lat temu prawda wyszła na jaw, podczas kontrofensywy sklonowanego Palpatine’a. Okazało się, że żyje i ma się dobrze, a ja cały czas, nieświadomie przyczyniałem się do stworzenia gruntu pod jego powrót. Pewnie jako jeden z wielu. I wtedy też wydał mi swój ostatni rozkaz, który pobrzmiewał w mojej głowie od chwili jego śmierci na Onderonie. A brzmiał on: „Eksterminuj wszystkich Jedi”! Odkryłem coś jeszcze. Podczas kontrofensywy Imperatora uzyskałem dostęp do jego mrocznych ksiąg, do jego przepowiedni. Nie rozumiałem ich wtedy, i dopiero wizyta na Roon uświadomiła mi ich znaczenie. „I staną naprzeciw siebie, krzyżując swe ostrza w śmiertelnym pojedynku. Ten, który przeżyje, zasiądzie u boku swego pana...”. Dopiero na Roon działania Witiyna Tera uświadomiły mi, kto ma stanąć przeciwko komu. Chodziło o Ręce Imperatora. Palpatine zablokował w nas nasze predyspozycje, by poddać nasze ciała i umysły szkoleniu, które miało najlepszego z nas wynieść do najwyższej władzy. - To znaczy? Mieliście zostać następcami Vadera? - Być może. Bardziej prawdopodobne jednak, że szykował dla nas miejsce gdzie indziej. Śmierć innych Rąk Imperatora miała zdjąć z nas blokady założone przez Palpatine’a i uruchomić nowe pokłady Mocy. To dlatego Ter chciał nas wszystkich zebrać razem. To dlatego chciał przez Skywalkera ściągnąć na Roon Marę Jade. Albo chciał nas wymordować, by pozbyć się konkurencji... albo wykorzystać do własnych celów. Niefortunnie dla niego, on zginął, a ja przeżyłem. - Ale żyją też jeszcze inne Ręce Imperatora. Właśnie Mara Jade Skywalker, Shira Brie...- zastanowił się Fel, spoglądając badawczo na Stele’a. - Brie zginęła nad Corellią, wyczułem to.- przerwał mu Maarek.- Zresztą to nie ona była Ręką Imperatora, tylko jej alter ego, Lumiya. A ona, podobnie, jak Roganda Ismaren i Sarcev Quest, zginęła na Roon. Z żyjących Rąk pozostaliśmy tylko ja i Jade, ale ona już od dawna nie nosi tego, co czyniło ją agentką Imperatora. - To znaczy? Stele uśmiechnął się ponuro. - Ostatniego rozkazu. Ona go mimo wszystko wykonała, i wypadła z wyścigu o Moc. A raczej wygrała go, ale poza konkursem. Po Bitwie o Roon została więc tylko jedna była Ręka Imperatora, która przetrwała w jego służbie. Tylko jedna przejęła całą Moc i wiedzę oraz umiejętności na poziomie, którego nie osiągnął żaden z Ciemnych Jedi Imperium. Potęgę pozwalającą wywieść w pole nawet tak potężną istotę, jaką jest Darth Vader.- uśmiechnął się perfidnie i zmrużył oczy.- Ja. - Imponujące.- rzekł bez przekonania Fel.- To jak mamy cię teraz tytułować? Mrocznym Lordem Sith? - Nie.- rzucił Maarek, po czym ponownie zaintonował przepowiednię Imperatora.- „I staną naprzeciw siebie, krzyżując swe ostrza w śmiertelnym pojedynku. Ten, który przeżyje, zasiądzie u boku swego pana...”- po czym dodał: - Jako Pełnomocnik Sprawiedliwości. ROZDZIAŁ 32 - I co robimy, szefie?- spytał Dankin, kiedy wraz z Karrdem spoglądali w pustą przestrzeń za iluminatorem. Czekali w tym miejscu już od kilku godzin, w odpowiedzi na tajemnicze wezwanie Entoo Nee. Jak dotąd w zasięgu nie pojawił się żaden okręt, a sensory nie odbierały jakiegokolwiek przekazu, zawierającego dalsze wskazówki albo informacje. Innymi słowy, byli zawieszeni w próżni, i nawet nie wiedzieli, czemu. - Czekamy.- odparł spokojnie Talon, przechadzając się z pozornym spokojem po mostku „Wild Karrde”. Całą załoga dyskretnie rzucała na niego okiem, niepewna, czy ich przywódca aby na pewno wie, co robi. Zawsze był opanowany i pewny siebie, teraz jednak zarówno H’sishi, jak i Dankin czy Aves, wyczuwali niemal przez skórę, że ich wódz znalazł się w martwym punkcie. Jedynie Shada zdawała sobie sprawę, że jeśli chodzi o Jorja Car’dasa, to nic nigdy nie jest proste. Czekali więc, a czas dłużył im się niemiłosiernie. Po chwili jednak nastąpił przełom. - Wodzu...-zameldowała miaukliwie H’sishi.- Coś dziwnego na poziomie mieszkalnym. - Co takiego?- ożywił się nagle Talon. - Rigwig mówi, że... ktoś pojawił się w głównym korytarzu. Zupełnie znikąd! Karrde i Shada nie usłyszeli ostatniego zdania, gdyż już byli w drodze do pomieszczeń mieszkalnych. Po kilku minutach biegu dotarli wreszcie na wspomniany poziom i puścili się pędem w stronę zbiegowiska przemytników, które zebrało się wokół drzwi do gabinetu Talona. Wszyscy trzymali broń w pogotowiu, a niektórzy celowali nią prosto w... ...smukłego, ususzonego staruszka, który stał spokojnie przy drzwiach, unosząc ręce do góry i uśmiechając się lekko na pomarszczonej, wykrzywionej przez czas twarzy. Rzadkie, siwe włosy opadały mu na ramiona, ale w oczach wciąż tańczył przebiegły błysk. Był to Jorj Car’das. - Ja się tym zajmę.- powiedział Karrde, dając swoim ludziom znak, żeby się rozeszli i pozwolili mu działać. Przemytnicy niechętnie, bo niechętnie, ale opuścili broń i skierowali się do swoich zajęć. Wkrótce w korytarzu nie było już nikogo postronnego. Car’das opuścił ręce. - Wzywałeś mnie, Jorj.- odezwał się Karrde, a z jego głosu przebijała śmiertelna powaga. Shada, która cały czas towarzyszyła swojemu szefowi, również miała chłodne spojrzenie. - Trochę inaczej wyobrażałem sobie nasze spotkanie, Talon.- odparł Car’das.- Zwłaszcza, że nie żegnaliśmy się jako wrogowie. - Owszem, ale od tej pory minęło sześć lat.- zauważył Karrde.- Wiele się przez ten czas zmieniło. A teraz, kiedy ważą się losy galaktyki, kiedy mordowani są Jedi, przyznasz chyba, że centrum wydarzeń znajduje się gdzieś indziej. I to tam powinienem być. - Twoi ludzie znakomicie zbiorą informacje bez ciebie.- machnął ręką Jorj.- Są w tym bardzo dobrzy. - To prawda. Jednak zniecierpliwienie moje i mojej załogi jest chyba zrozumiałe. Spóźniłeś się. - Ależ skąd! Okręt Aing-tii, którym przyleciałem, jest tylko poza zasięgiem waszych sensorów. Musieliśmy jedynie dobrze wybrać miejsce teleportacji, żeby nie znaleźć się w ścianie lub – co gorsza – w próżni. Talon uniósł brew. - „My?” - Wszystko wyjaśnię w swoim czasie.- odparł zagadkowo Car’das, wskazując na drzwi gabinetu Karrde’a.- Mogę? - Nie krępuj się.- odparł zapytany.- Chyba mamy dużo do omówienia. - Doskonale.- Jorj spojrzał za plecy Talona.- Ale, gdzie moje maniery! Witam pannę D’ukal! Weźmie pani udział w naszym spotkaniu? Shada spojrzała pytająco na Karrde’a,ale ten wzruszył ramionami, sugerując, że to tylko od niej zależy. - Wezmę.- zdecydowała, chociaż czuła, że będzie raczej słuchać, niż mówić. - Dobrze.- rzekł Talon, otwierając drzwi. Car’das wszedł pierwszy i od razu zajął miejsce przy biurku naprzeciwko fotela Karrde’a, ten zaś potraktował to jako dobrą monetę. Mimo dość bezpretensjonalnego powitania i ugrzecznionej bezczelności Jorj najwyraźniej przybył, by rozmawiać. Z drugiej jednak strony, można było się po nim wszystkiego spodziewać, a Talon w tej chwili, mając jeszcze świeżo w pamięci obraz zamordowanej Jyselli, nie miał nastroju na niespodzianki. Siadając na swoim miejscu postanowił, że jeśli starszy człowiek nie powie niczego istotnego, to jego mniemanie o Car’dasie spadnie, i to drastycznie. Chociaż, jak się zastanowić, to Jorj nie wzywałby go, gdyby nie miał ważnych informacji. A informacja to potęga, i Talon Karrde zawsze gotów był zaryzykować, by ją zdobyć. - Na początek chciałem cię o coś zapytać.- zaczął Car’das, kiedy szef przemytników usiadł.- Jak się rozwinęła sytuacja nad Corellią? - Nowa Republika przegrała tę batalię.- odparł Karrde, przypominając sobie doniesienia na ten temat.- Jednak moje źródła z systemu donoszą, że wkrótce potem pojawiła się tan inna flota, która zmiażdżyła okręty Executor’s Lair i zniszczyła Centralę. - To dobrze.- Jorj odetchnął z ulgą, zaraz potem jego twarz jednak znów przybrała zatroskany wyraz.- Ale straty w tej wojnie były ogromne, prawda? Wybacz mi, nie mogłem przewidzieć, że to się tak skończy. - O czym ty mówisz!?- spytał zaskoczony Talon; słowa Car’dasa brzmiały jak bełkot, ale szef przemytników znał go wystarczająco długo, aby wiedzieć, że mają sens. Tym niemniej sens ten był, przynajmniej na razie, nieuchwytny. - Pozwól mi wyjaśnić wszystko od początku.- poprosił starszy mężczyzna.- Widzisz, Zakon Aing-tii, do którego mam zaszczyt należeć, od wielu lat prowadzi badania nad czasem. Jak wiemy, Moc przenika linię czasową z każdej strony i w każdym kierunku, dzięki czemu możliwe jest dla Jedi odczytywanie przyszłości i wizje z przeszłości. Aing- tii potrafią dzięki Mocy przenosić materię w przestrzeni. Badano, czy mogą to robić również poprzez czas. - To wszystko ma sens.- wpadł mu w słowo Talon.- Brakiss twierdził, że do zagłady Itren doszło, gdyż w Executor’s Lair pojawiły się istoty z przyszłości, ostrzegające przed inwazją niejakich Yuuzhan. - Ach tak, Brakiss...- zadumał się Jorj.- Także i on uwierzył w tę mistyfikację. Widzisz, Aing-tii doszli w swoich badaniach do wniosku, że podróże w czasie są niemożliwe. Shada i Talon spojrzeli na Car’dasa, zaskoczeni. - To ja już kompletnie nic nie rozumiem.- powiedziała panna D’ukal. - Już wyjaśniam.- odparł Jorj.- Badania nad czasem doprowadziły jednak do tego, że jeden z mnichów, uznany mędrzec rasy Phrolii, miał długą, dokładną i niezwykle sugestywną wizje przyszłości. Przewidział on bowiem własną śmierć, a także zagładę całego Zakonu, zdewastowanie Exocronu i całej Republiki Katholskiej, właśnie przez rasę Yuuzhan Vong. Istoty te, pochodzące z planety o nazwie Zonama Sekot, dawno temu chciały przejść na wyższy poziom ewolucji, manipulując materiałem genetycznym swojej rasy. Jako mistrzowie bioinżynierii mieli w tym ogromne doświadczenie. Nie byli jednak bogami. Moc nie mogła znieść tak masowego bluźnierstwa, co doprowadziło nie tylko do pozbawienia Yuuzhan jakiegokolwiek potencjału, ale też odcięło ich absolutnie od możliwości kontaktu z nią. Stali się czymś na kształt zombie; nieposiadającymi sił witalnych, okrutnymi, właściwie nieumarłymi monstrami, egzystującymi tylko dzięki bioinżynierii genetycznej. Wtedy też jednak rozwinęła się bardzo teologia Yuuzhan Vong. Powstało kilkanaście czy kilkadziesiąt teorii pochodzenia ich rasy, jej celu, stwórcy oraz przyczyn wpędzenia ich w stadium nieżycia. Jedni sądzili, że kluczem jest Nadwymiar; ich kontakt z Mocą był teraz bowiem podobny, jak wśród mieszkających tam Charonów. Inni czcili ich macierzystą planetę, Zonamę Sekot. Jeszcze inni obwiniali ją o taki stan rzeczy i usiłowali zniszczyć. Wybuchła wielka wojna na tle religijnym; walczono o to, kto ma rację. Żadna frakcja nie szukała jednak winy wśród przedstawicieli własnej rasy. Zonama Sekot była planetą żywą, obdarzoną świadomością. W pewnym momencie zaczęła mieć dosyć bluźnierstwa, jakim stali się Yuuzhanie, oraz kolejnych niegodziwości, jakie czynili. Wreszcie wszystkie frakcje, zmęczone i osłabione konfliktem, zostały z niej wypędzone. Przedstawiciele Yuuzhan podzielili się; część z nich odleciała do Nadwymiaru i nigdy już stamtąd nie powrócili. Część pozostała w naszej galaktyce, jednak większość zaryzykowała wyprawę poza nią. Gdyby znaleźli miejsce, w którym mogliby normalnie żyć, mieli wezwać resztę swoich ziomków do siebie. W innym przypadku powinni wrócić i szukać innej drogi. Musieli wrócić. Nie zdawali bowiem sobie sprawy, że nie da się uciec przed własnymi grzechami. Dokładnie dwa miesiące temu wyprawa międzygalaktyczna Yuuzhan Vong miała wrócić do naszej galaktyki przez Wektor Pierwszy, w pobliżu Belkadan. Dwójka ich agentów, Nom Anor i Yomin Carr, zostali wybrani, by sprowadzić ich do reszty Yuuzhan i odnaleźć inne miejsce do życia. Ich celem mogła być Nowa Republika. Phrolii przewidział jednak, że mieli zaatakować i zdobyć planety należące do Aing-tii w Ryfcie Kathol. Zdecydowano, że trzeba zlikwidować to zagrożenie. W tym celu trzeba było osłabić Yuuzhan, a więc nie dopuścić do ich powrotu z przestrzeni między galaktycznej. Trzeba było zablokować Wektor Pierwszy. - Zaraz, zaraz.- przerwał mu Talon. Kolejny kawałek układanki trafił na swoje miejsce.- Chcesz powiedzieć, że Brakiss kłamał? Że zagłada Itren to wasza inicjatywa? - Przecież to nie ma sensu!- zaprotestowała Shada.- Mamy nagranie z Itren. Tam naprawdę byli przybysze z przyszłości! - To wszystko moja wina.- Car’das pokręcił głową ze smutną rezygnacją.- Zachciało mi się bawić w Thrawna. Sądziłem, że tworząc odpowiednio sugestywną mistyfikację, uda mi się nakłonić przywódców Centrali do działania. Obserwowaliśmy ich od dawna, znaliśmy podjęte przez nich kroki. Imponowała nam nawet ich zręczność w unikaniu wykrycia przez was czy Wywiady. Wiedzieliśmy, że porwali oni w swoim czasie technika Saccoriańskiej Triady, a pewne wysokie kręgi, z którymi współpracuje Zakon, zdawały sobie sprawę, że istnieje coś takiego, jak kod ostateczny, jedyna sekwencja, która może teraz uaktywnić Stację Centerpoint. Trzeba więc było zmusić przywódców Executor’s Lair, by wykorzystali swoją wiedzę i zatkali Wektor Pierwszy. Obliczenia pokazały jednak że Stacja Centerpoint może nie przetrwać takiej operacji. Poza tym był problem ofiar. Na Itren mieszkało ponad sto tysięcy ludzi. Kilka okrętów dla uchodźców Aing-tii czekało przy Wektorze Pierwszym, by ich ewakuować, ale to nie wystarczyło. Ci, którzy mnie przysłali, zdecydowali jednak, że ten odsetek, który rzeczywiście zginął, to cena warta zapłaty, jeśli mamy ocalić Ryft Kathol, a może i całą galaktykę. - Nawet jeśli, to w żaden sposób was to nie usprawiedliwia.- odparł chłodno Talon.- W żadnym wypadku nie można poświęcać życia niewinnych, by ocalić więcej niewinnych. Nie spodziewałbym się tego po tobie. - Wiem i nie proszę cię o wybaczenie.- odparł szorstko Car’das.- Sam byłem temu przeciwny. Ale dobro Aing-tii jest najważniejsze!- zapewnił żarliwie.- A ta mistyfikacja miała być moim majstersztykiem. Nasi potężni sojusznicy mieli dostęp do komór klonujących Spaarti, trzeba było tylko znaleźć odpowiedni materiał genetyczny i wyhodować najważniejszy punkt całej operacji. Phrolii, widząc przyszłość, dostrzegł wiele wyrwanych z kontekstu obrazów, z których wynikało, że Brakiss, cudem ocalały ze zniszczenia Akademii Ciemnej Strony, w przyszłości znajdzie i wyszkoli kilku Ciemnych Jedi. Niektórzy uznają się wręcz za Lordów Sith. Udało mu się też poznać nazwiska dwóch ludzi, którzy w przyszłości mieli zostać Fallanassi. Ponadto do Ryftu Kathol miał przybyć chaggriański naukowiec, stypendysta Magrody’ego, Les Totenko. I to był klucz do wszystkiego. Zebranie materiału genetycznego bez wiedzy właścicieli było nie lada wyzwaniem. Radan Rex okazał się być uczniem w Akademii Jedi na Yavinie IV. Trzeba się było napocić, by odszukać jego odcięte paznokcie. Jego brat Gouw był o wiele słabiej strzeżony. Na szczęście dla nas, Pacitthip Pentalus Creak, obecnie piętnastoletni, był na swojej planecie dawcą krwi. Werac Dominess, Zabrak, postanowił kiedyś ściąć włosy w zakładzie fryzjerskim. A Chaggrianom co jakiś czas wypadają rogi. Zebranie materiału genetycznego trwało ponad rok. Sam proces dojrzewania klonów – około sześciu lat, najwolniejszą, najbezpieczniejszą i niemożliwą do identyfikacji techniką Spaarti. Aż w końcu, jakoś dziesięć miesięcy temu, klony osiągnęły odpowiedni wiek, by imitować przybyszów z przyszłości. Prawdziwym wyzwaniem było jednak zaprogramowanie im wspomnień. Żeby oszustwo było doskonałe, sami oszuści musieli w nie uwierzyć. Dlatego też pojawiła się konieczność wyreżyserowania domniemanej inwazji Yuuzhan Vong, która mogłaby zagrozić Executor’s Lair i zmobilizowałaby jej przywdóców do działania. Czcigodny Phrolii puścił tu wodze fantazji i, opierając się zarówno na archiwach moich i naszych sojuszników, jak i własnych wizjach, napisał alternatywną wersję historii galaktyki na następne pięć lat.- to mówiąc, Car’das wyjął zza pazuchy pakiet dziewiętnastu datakart.- Niestety, spisane to było ponad sześć lat temu, dlatego kilka przewidywań Phrolii się nie sprawdziło i parę faktów jest nieco innych. Talon Karrde wziął od niego datakarty i po kolei wkładał do czytnika, analizując zawartość. Gavin Darklighter Dowódcą Łotrów, śmierć Chewbacci i Anakina Solo, zdobycie Coruscant, Sojusz Galaktyczny, dziecko Luke’a i Mary, jednocząca Moc... - Co to za bzdury!?- wypalił.- Jakby mi kto powiedział, w życiu bym nie uwierzył. - Na szczęście w Executor’s Lair to łyknęli.- odparł Jorj.- Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie damy rady zapobiec wszystkim ofiarom, a w dodatku flota, jaką zebrano wokół Centrali, na pewno po takim incydencie nie pozostałaby bezczynnie w jednym miejscu. Chcieliśmy więc ośmielić ich do walki, rzucić przeciwko Nowej Republice... aby ta zmiażdżyła Executor’s Lair i na zawsze pozbyła się zagrożenia z jej strony.- westchnął ciężko.- Podesłaliśmy im plany Pogromcy Słońc. - Co takiego!? - Ale bez projektów torped i z wadliwym pancerzem, opartym na konstrukcji Krańca Gwiazd z Sektora Wspólnego.- dodał pospiesznie Car’das, zaraz potem jednak westchnął ciężko.- Nie przewidziano jednak, że szef stoczni Executor’s Lair opracuje te torpedy. Okazało się, że sam też był stypendystą Magrody’ego. Jak teraz o tym myślę, to wielu rzeczy nie przewidzieliśmy. - Przecież to absurd.- mruknął Karrde z niedowierzaniem.- W takiej sytuacji i tak by zaatakowali. Zrobili już pierwszy krok, pierwszy ruch. - Owszem, ale admirał Arvin Morck, Głównodowodzący Siłami Zbrojnymi Executor’s Lair, jest niepoprawnym pacyfistą.- rzekł Car’das głosem zmęczonego starca.-Potrzebował zachęty. Nie sądziłem, że będzie miał przy boku inną, własną zachętę. Chociaż nasi sojusznicy obserwowali Centralę i znali jej lokalizację, nie wiedzieli, że stałą się ona domem nowego Dartha Vadera. Vader był jednak tylko drobną niedogodnością. Prawdziwym problemem okazał się być dawny pilot ze Sto Osiemdziesiątego Pierwszego Pułku Soontira Fela i była Ręka Imperatora, Maarek Stele. Nie byłem w stanie przewidzieć, że Stele wyposaży Jixa w ysalamiry przed Bitwą o Akademię Jedi. Nie mogłem wiedzieć, iż przez cały czas, odkąd przyłączył się do Executor’s Lair, pracował nad serum blokującym Moc, ani tego, że po Bitwie o Roon stał się potężny i stworzył mutanta, zabójcę Jedi. Nie mogłem przypuszczać, że zostanie Pełnomocnikiem Sprawiedliwości. - Że co!?- zdziwili się naraz Talon i Shada. Przecież Pełnomocnik nie żyje! Zginął na Roon! Prawda? - Sprawdźcie sami.- Car’das podał Talonowi kolejną datakartę.- Zapis ze spotkania w Zamku Bast na Vjun jakieś dwadzieścia trzy lata temu. Przełącz na dwuwymiarowy ekran. Sala była duża, chociaż pogrążona w mroku. Stół był długi, owalny i podświetlony. Przy nim stały lub siedziały trzy różne istoty: człowiek o bujnej czuprynie i ostrym, bezdusznym wyrazie twarzy, odziany w stalowy, czarny pancerz i takąż pelerynę, opadającą mu na plecy. Firrereonianin o ostrym nosie i długich, różnobarwnych włosach oraz membranach pod oczami na złocistej skórze, odziany w długi, przewiewny płaszcz, czarny jak noc. Ostatnią istotą był ogromny, sześcioręki, podobny do pająka, ohydny, chudy stwór o gigantycznych, pałających gniewem oczach, pochodzący z Nadwymiaru, z rasy Charonów. Byli to Sedriss, Hethrir i Witiyn Ter, Pełnomocnicy Sprawiedliwości. W pomieszczeniu był jednak jeszcze ktoś. Ktoś, kogo kadr kamery nie obejmował, jednak zgromadzeni w pomieszczeniu zwracali się do niego z najwyższym szacunkiem. - Rillao daleko nie ucieknie.- mówił Hethrir.- Znajdę ją i pochwycę. Dowie się, co to znaczy zdradzić swojego pana. - Ma bardzo silną wolę.- odezwał się głos zza kadru.- Nie pozwoli się złamać. Musisz być bezwzględny, twardy i zimny. Zapomnij o miłości, ona jest złudna. Zgubna. - Bądź pewien, że cię nie zawiodę, mistrzu.- skłonił się Hethrir.- Nie będę miał litości. Nigdy nie miałem. - Wiem.- odparł głos.- A ty, Sedrissie, masz specjalne zadanie. Zgładź komórki Rebelii na światach Głębokiego Jądra. Imperator życzy sobie, aby były one czyste przed jego przyjazdem na Byss. - Tak będzie, panie.- oświadczył gorliwie Sedriss.- Jerec i jego podopieczni z radością podejmą się ze mną tego zadania. - Co z Inkwizytorami?- spytał Ter.- Mieliśmy ich znaleźć i wymordować. Stali się niebezpieczni. - To prawda.- odparł głos.- Część już nie żyje. Innych trzeba będzie zgładzić. Ale Tremayne’a i Brandla na razie zostawcie w spokoju. Mogą się jeszcze przydać. Taka jest wola naszego pana. - Nie będę się czuł komfortowo wiedząc, że mam te żmije za plecami.- oświadczył Ter. - To nie twoja rzecz, czy będziesz czuł komfort, czy nie!- warknął głos. Jego właściciel wszedł w kadr i oczom oglądających nagranie ukazał się Darth Vader.- Jesteś sługą Imperatora i jego wola jest dla ciebie rozkazem! Jesteście najsilniejszymi z jego poddanych, ale nawet wy nie poskromicie jego gniewu, jeśli go zawiedziecie! Nie jesteście niezastąpieni. Nasz pan nawet teraz może wybrać kogoś, kto zajmie miejsce któregokolwiek z was! - Ręce Imperatora!- Sedriss prawie splunął.- Te eksperymentalne szczury nie potrafią nawet czytać w myślach, a co dopiero zagrozić któremuś z nas! - Nie przelicz się.- ostrzegł Vader.- W każdym z was drzemie siła, jakiej możesz nie dać rady! W każdej chwili Imperator może rzucić swoje Ręce przeciwko sobie, a ta, która wygra, zyska olbrzymią potęgę. Nie lekceważcie tego. Bądźcie lojalni wobec naszego pana, inaczej spotka was sroga kara. - Nigdy nie zdradziłbym naszego mistrza!- oświadczył gorliwie Sedriss. - Ja też nie.- dodał Ter. - I ja. Nie po darach, jakie od niego otrzymałem.- dorzucił Hethrir, mając na myśli światostatek, cud techniki, przekazany mu przez Imperatora. - Wiem o tym.- zagrzmiał Vader.- Obyście o tym nie zapomnieli. Idźcie już. Talon i Shada stali przez chwilę z otwartymi ustami, nie mogąc wykrztusić słowa. Obejrzeli właśnie najprawdziwsze nagranie z kamer ochrony Zamku Bast. Ciemni Jedi Sedrissa mieli podobno wykasować je wszystkie w czasach, kiedy traktowali Vjun jako bazę operacyjną. Talonowi zakłębiły się w głowie tysiące pytań, ale najważniejsze z nich padło z ust Shady: - Skąd żeś to wytrzasnął!? - Jak wiecie, mam całkiem pokaźne archiwum.- odparł Car’das.- Ta datakarta pochodzi jednak od naszych sojuszników. Siły, które mnie przysłały, miały kontakt z jednym ze szturmowców Kultu Ragnosa. Kiedy najechali oni Vjun, szturmowiec ten znalazł i przekazał nam archiwalne datakarty z informacjami, które Sedriss chciał zatrzymać, głównie ze względu na sentyment do postaci Lorda Vadera. - Czyli chcesz nam powiedzieć...- zaczął Talon.-...że przygotowałeś mistyfikację, która spowodowała śmierć części mieszkańców Itren, kilkudziesięciu Jedi, zniszczenie Morishimu, Ord Pardon, Nowej Plympty i Chandrilli oraz zagładę kilkuset tysięcy żołnierzy Nowej Republiki, Imperium, Hapan i innych frakcji, a w dodatku wcisnęła Pogromcę Słońc w łapy Pełnomocnika Sprawiedliwości? I to wszystko, by uchronić Ryft Kathol przed jakimś odległym widmem niebezpieczeństwa? Wiesz, Jorj, zawsze cię szanowałem, ale to się powoli zmienia. - Nie dziwię się. Sam tracę do siebie szacunek za to, czego byłem współtwórcą. Tym niemniej dobro Zakonu jest najważniejsze, bo bez nas i naszych sojuszników galaktyka byłaby o wiele bardziej niebezpiecznym miejscem. - Dość odważna teza. Ciągle gadasz o tych swoich sojusznikach, a ani razu nie wyjawiłeś, kto to. - To organizacja tak stara, że jej nazwa nic wam nie powie.- rzekł Jorj.- Dzięki niej Nowa Republika jeszcze nie miała okazji się przekonać, co to znaczy prawdziwy wróg. - To nadal nic nam nie mówi.- powiedziała Shada. - Entoo Nee.- rzucił Car’das, by po dwóch sekundach drzwi do pomieszczenia rozsunęły się i wszedł przez nie łysy mężczyzna wraz z... Pacitthipem, znanym z Itreńskiego Incydentu! Shada mimowolnie przyjęła postawę bojową Mistryl. - To jest Pentalus Creak.- oświadczył Jorj.- Entoo Nee już znacie. Nie bójcie się, Creak ma wymazaną pamięć. Każdy z rzekomych przybyszów z przyszłości był monitorowany przez naszego mnicha rasy Phrolii, aby w chwili spełnienia misji mógł on teleportować wszystkich na Exocron. Miało to wyglądać, jakby czas zmienił swoje tory i podróżnicy nigdy by nie przybyli. W praktyce jednak Dominess zginął na Roon, Totenko popełnił samobójstwo, a Radan i Gouw zostali zabici przez Vadera. Przeżył tylko Creak i to jego teleportowaliśmy do domu, gdzie wymazaliśmy mu fałszywe wspomnienia i wprowadziliśmy prawdziwą wersje wydarzeń. Teraz jest on agentem naszych sojuszników wśród Aing-tii i tylko on, jeśli ktokolwiek, ma prawo o nich mówić. - Te informacje nie są na sprzedaż, Talonie Karrde.- powiedział Creak.- I nie przeznaczono ich ani dla ciebie, ani dla kogokolwiek innego. Starczy wam wiedzieć tylko tyle, że nie leży w naszym interesie upadek Nowej Republiki. Więcej, robiliśmy i zrobimy wszystko, by ochronić znaną galaktykę przed większymi niebezpieczeństwami z zewnątrz. - To w takim razie dlaczego nie mogliście przeciwstawić się temu, co się stało?- spytał Karrde. - Z tego samego powodu, dla którego ty nie wiedziałeś nic o Executor’s Lair.- przyznał Creak.- Darth Vader był dla nas za dobry. - Z tego, co mi wiadomo, wciąż jest.- rzekł Talon.- Ostatnie informacje mówią o pojawieniu się „Executora II” nad Naboo. Skoro Vader wciąż żyje, jaką mamy mieć pewność, że dacie radę powstrzymać Stele’a, który ma teraz Moc Pełnomocnika Sprawiedliwości? - Jeśli Stele znów zagrozi Jedi, powstrzymam go.- zapewnił Pentalus.- Jeśli trzeba, osobiście. - Mam jednak wrażenie, że nieprędko się na to poważy.- dodał Car’das.- Chociaż na pewno jeszcze o nim usłyszymy. Talon zastanowił się nad słowami Jorja. Cała ta sytuacja była dość nieoczekiwana. To wszystko zresztą było szyte zbyt grubymi nićmi, a przyznanie się Car’dasa do sprowokowania Executor’s Lair brzmiało co najmniej dziwnie. Nie był on osobą zdolną do czegoś takiego, a poza tym, kiedy mówił o swoim Zakonie, zdawał się być bardziej fanatyczny, niż niejeden Kultysta Ragnosa. Z drugiej strony Aing-tii rzeczywiście byli organizacją, do której przynależność może być poczytywana jako zaszczyt. Czy jednak jest on wart takiej ceny? Czy jego zasady nie łamią podstawowych reguł moralności i przyzwoitości? Jakkolwiek by na to nie patrzeć, Talon nie mógł za to wszystko winić Car’dasa. Po prostu nie mógł. - Tymczasem moja organizacja będzie dla Nowej Republiki tarczą przed wszelkim niebezpieczeństwem. Jesteśmy jej to winni.- kontynuował Creak. - Jakim niebezpieczeństwem?- skrzywił się Karrde.- Yuuzhanami? - Oj, Talon...- westchnął Jorj.- Yuuzhanie to najmniejszy problem... ROZDZIAŁ 33 Luke i Mara stali przy robiącej wrażenie, białej, marmurowej balustradzie, unoszącej się ponad jednym z wodospadów otaczających Theed. Aleja cmentarna dla zasłużonych, którą wieńczyła owa konstrukcja, będąca częścią zaprojektowanego z przepychem, ale funkcjonalnego tarasu, odsłaniała w tym miejscu otwartą przestrzeń, odsłaniającą zapierające dech w piersiach widoki na jeziora, lasy, łąki i pola. Sama aleja zaś umieszczona była w sztucznym wąwozie, w którym ustawiono posągi znamienitych przedstawicieli ludu Naboo, często wraz z płytami nagrobkowymi. Taras, będący jej zakończeniem, rozwidlał się w dwie odnogi, w większości zasadzone na dość grząskim, ale stabilnym gruncie. Zwieńczenie to, przyjmujące kształt litery T, w każdym z ramion miało mieścić w założeniach mogiłę dwójki najważniejszych i najbardziej zasłużonych istot, które wsławiły się nie tylko wśród swoich ziomków, ale i w całej galaktyce. Ponad pół wieku temu przyjęto, że jedną z nich zajmie przedstawiciel ludzi, drugą zaś istota pochodząca z drugiej rasy zamieszkującej Naboo, Gungan. Tak też się stało. Już przed wybuchem Wojen Klonów zdecydowano, że miejsce to będzie zarezerwowane dla ówczesnego Wielkiego Kanclerza Republiki, Palpatine’a. Jednak przyszły Imperator ani myślał kończyć swojego życia. Klonując swoje ciało zdołał na jakiś czas oszukać śmierć. Zresztą ponad dwadzieścia lat bestialskich rządów sprawiło, iż zrezygnowano przyznania mu tego przywileju, a pomnik, który zaczęto tam wykuwać, krótko po Bitwie o Endor został zwalony i usunięty, pozostawiając to miejsce wolnym. Mara i Luke, przygotowując się do nieuniknionego starcia z Vaderem, koncentrowali się mimochodem na drugim pomniku, który przedstawiał wysokiego, dostojnego Gunganina. - „Generał, poseł i wielki działacz na rzecz pokoju.”- przeczytała Jade Skywalker, patrząc na tabliczkę umieszczoną na cokole statuy. Dookoła niej zasadzony był niewielki, okrągły ogródek, w którym rosły jakieś kwiaty bliżej Marze nieznane. Zwyczajem ludzi z Naboo, jak większości cywilizowanych mieszkańców galaktyki, było palenie zwłok, jednak, aby zadośćuczynić tradycji Gungan, tego osobnika pochowano bez kremacji.- „Honorowy i odważny. Niech spoczywa w pokoju, do którego doprowadził.”- dokończyła żona Luke’a. - Jak się nazywał?- spytał Skywalker, starając się cały czas wyczuć Vadera; nadchodził, to było pewne, konfrontacja stała się nieunikniona. Luke czuł jednak, że nie może być do niej lepiej przygotowany. Pozwolił więc sobie na zainteresowanie się tą postacią. Zawsze to była kolejna cegiełka do pełniejszego zrozumienia historii Naboo. - Nie napisali we wspólnym.- odparła Mara.- Mogę się mylić, ale o ile znam miejscowy alfabet, to chyba Jar Jar Binks. - A, czytałem o nim w materiałach od króla Zapalo.- przypomniał sobie Luke.- Podczas Bitwy o Naboo doprowadził do współpracy ludzi i Gungan przeciwko Federacji Handlowej, oraz był jednym z generałów, którzy w tym czasie dowodzili. Potem wybrano go jako reprezentanta Gungan w delegacji miejscowego senatora, i tę funkcję piastował aż do Wojen Klonów. Potem wrócił na rodzinną planetę, gdzie zdążył już okryć się sławą. Podobno zginął tak, jak przystało na znamienitą postać i męża stanu.- rzekł.- Krótko po Bitwie o Endor, kiedy z Naboo wycofał się imperialny garnizon, podczas spontanicznej manifestacji radości wdrapał się na wieżę pałacu królewskiego, by zawiesić czerwoną flagę, symbol monarchii. Wtedy poślizgnął się i spadł, ale zdążył przed upadkiem wykrzyczeć jeszcze: „Jesteśmy wolni!” czy coś w tym rodzaju. Zaraz po manifestacji odbył się więc jego pogrzeb. - Interesująca istota.- mruknęła Mara.- Ciekawe, czemu z tak liberalnym nastawieniem nie przyłączył się do Rebelii. - Nie wiem.- Skywalker wzruszył ramionami.- Może...- zaczął, ale przerwał, bo wyczuł przez Moc, iż mroczna aura Lorda Vadera nieubłaganie podąża ku nim.- On tu idzie.- rzucił, napinając mięśnie.- Jest blisko. Ręka Mary instynktownie powędrowała do rękojeści miecza świetlnego, Luke natomiast się wyprostował i spowolnił oddech, koncentrując się na Mocy. Tylko ona mogła pomóc mu w tym, co go czekało. Po kilku minutach zza zakrętu wyszedł, dysząc ciężko i dudniąc stalowymi buciorami, dwumetrowy, zakuty w czarny pancerz, potężny Mroczny Lord Sith. Szedł spokojnie, tak, jak spokojny był oddech Luke’a, nie spuszczał jednak wzroku z dwójki Jedi, którzy na niego czekali. Aż w końcu stanął, dysząc ciężko, i patrząc z góry na Marę i, przede wszystkim, na Luke’a. Właściwie to jeśli chodzi o Jade Skywalker, to Vader ją jako niefortunny dodatek do jej męża; była potężna bez wątpienia, i nie należało jej lekceważyć, jednak prawdziwym zagrożeniem był mistrz Jedi z Tatooine. Mara stanowiła zaledwie uzupełnienie jego umiejętności, jednak gdyby miała walczyć z Czarnym Lordem w pojedynkę, nie miałby on najmniejszych problemów. Teraz też nie okazywał nią większego zainteresowania. Nie był jednak głupi. Wiedział doskonale, że nawet, gdyby była słabsza Mocą i mniej doświadczona, zawsze oznaczała kolejne ostrze, które trzeba było parować i o którym wypadałoby pamiętać. Ale wiedział też, jak sobie z tym poradzić. Luke tylko częściowo koncentrował się na Vaderze, obserwując także z niepokojem swoją żonę. Dzięki wyjątkowej więzi, jaką dzielili, wiedział, że jest zdeterminowana i gotowa do stawienia czoła potężnemu przeciwnikowi. Czuł jednak, podobnie, jak ona, ze w bezpośredniej bliskości Czarny Lord wydawał się jeszcze potężniejszy, jeszcze bardziej emanujący mroczną siłą, która cechowała jemu podobnych: Imperatora, Tera, Sedrissa, Exara Kuna... ta potęga sprawiała, że Skywalker instynktownie przygotowywał każdą swoją komórkę do nieuchronnego starcia. Wiedział, że jego żona też. Ale jednocześnie bał się o nią. I to była słabość, którą Mroczny Lord Sith postanowił wykorzystać. Mara i Luke rozpoczęli powolne, czujne okrążanie Vadera, trzymając ręce w pobliżu rękojeści swoich mieczy, jednak nie sięgając po nie. Czarny Lord także stał w gotowości, sondując ich Mocą i nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów. Rozpoczęła się walka na nerwy; cała trójka koncentrowała się na drugiej stronie, wyczuwając buzującą energię Mocy w aurach pozostałych i nie pozwalając sobie na okazanie słabości. Vader naciskał przez Moc bardzo silnie, dominował, przerażał, niemal miażdżył mentalnie; jednak umysły Jedi były zbyt harde i przynajmniej częściowo niewrażliwe na takie zabiegi. Nie spodziewał się zresztą niczego innego. Wiedział poza tym, że oboje Skywalkerów przy okazji nurtuje jego prawdziwa tożsamość; szczególnie Luke był zdeterminowany, by poznać tę tajemnicę. Vader koncentrował się więc także na tym, by jego aura buzowała tak mocno, jak to tylko możliwe, utrudniając odczytanie jej sygnatury. Powietrze wokół zaczęło falować. Ale Darth Vader poświęcił trochę swojej uwagi jeszcze na inny manewr, niebędący bezpośrednim zagrożeniem dla Jedi, toteż nie zwrócili oni na niego uwagi. Z ogródka dookoła statuy Gunganina zaczęła się wygrzebywać, niezauważona przez nikogo, znajdująca się w stanie rozkładu istota, której martwe oczy nie wyrażały żadnych uczuć. Był to pochowany tutaj Jar Jar Binks, którego Vader przy użyciu Mocy animował do życia, zyskując wątpliwego, ale być może skutecznego przeciwnika. Sterując ruchami martwej istoty, Czarny Lord ustawił ją, po czym rzucił w stronę skoncentrowanej na nim Mary Jade Skywalker. Jedi w ostatniej chwili wyczuli niebezpieczeństwo i ich następne działania były dziełem ułamków sekund. Jar Jar rzucił się na Marę. Ona włączyła swój miecz, tnąc na odlew w jego kierunku. Vader zaatakował Skywalkera, który wykonał w mgnieniu oka idealny blok Teras-Kasi. Miecz Jade Skywalker przeleciał milimetry nad zwłokami Binksa, który potknął się o poplątane łodygi kwiatków na swojej mogile i cudem uniknął odcięcia głowy, rzucając się jednocześnie na rudowłosą kobietę. Vader i Luke cięli w siebie zapalczywie swoimi ostrzami, jednak za każdym razem napotykali blok albo unik. Mara, zaskoczona lecącym na nią trupem, zrobiła szybki odskok, jednak Jar Jar zahaczył ją jedną ręką i pchnął w stronę balustrady. Jade Skywalker wydała pełen irytacji syk, tnąc martwego wroga, ale Gunganin napierał z niewidzialną, nienaturalną siłą... rzucając się w otchłań wodospadu. I ciągnąc Marę ze sobą. W jednej sekundzie całą uwagę Luke’a zaprzątnęła jedna myśl: „Ona nie umie lewitować!” Vader ciął wściekle na odlew prosto w pierś Skywalkera, ale jego już w tamtym miejscu nie było; bez namysłu bowiem, niemal instynktownie skoczył w przepaść za swoją żoną. Kiedy leciał tak twarzą w dół, przypinając sobie nieświadomie miecz do pasa. Teraz interesowała go tylko Mara; widział ją, spadającą godnie prosto w otchłań wodospadu pod nimi. Gungańska kukła Vadera opadała nieopodal, bezwładnie; Czarny Lord zerwał z nią połączenie, wyrzucając, jak starą, niepotrzebną zabawkę. Dla Luke’a jego żona nie była jednak ani stara, ani niepotrzebna. Chciał ją ocalić. Musiał to zrobić. Rozluźnił mięśnie i pozwolił grawitacji swobodnie ciągnąć go w dół. Nie spadał już zresztą w odległą otchłań; jego ciało, jego aura, zanurzało się w Mocy, płynęło przez nią i było przez nią obmywane. Luke spotęgował więc swój kontakt z Mocą na tyle, na ile mógł, i przy jej użyciu oderwał kawałek marmurowej balustrady, ciągnąc ją za sobą. Kamienny fragment spadał siłą grawitacji, jednocześnie będąc ciągniętym przez Skywlakera; nic więc dziwnego, że po kilku sekundach znalazł się tuż przy mistrzu Jedi. Luke nie tracił czasu; od Mary dzieliło go kilkadziesiąt metrów, a oboje wciąż spadali. Używając swoich umiejętności, Skywalker podleciał do kamienia, utrzymując go w ruchu jednostajnie przyspieszonym, po czym przesunął się pod marmurowy klocek i oparł o niego stopami, wciąż spadając. Teraz użył wszystkich swoich mięśni i całej siły Mocy, jaką mógł włożyć w ścięgna nóg, naciskając jednocześnie na kamień z drugiej strony, by ustabilizować go i uniknąć wzajemnego odepchnięcia. Zmarszczył brwi z wysiłku, a na jego czoło wstąpiły krople potu, ale nie przejmował się tym. Nie tracąc czasu odbił się od marmurowego fragmentu balustrady, po czym z szybkością wiatru poszybował w stronę Mary, koncentrując się też na tym, by przy użyciu Mocy spowolnić jej opadanie. Jade Skywalker błyskawicznie pojęła jego zamysł; sama zaczęła ściągać go do siebie najszybciej, jak umiała. Pędzili już bardzo szybko, a do powierzchni było coraz bliżej... Luke, napędzany siłą Mocy, dopadł w końcu swoją żonę, obejmując ją w pasie. Ustawił się z nią tak, by móc spojrzeć jej w oczy, te ogromne, zielone, głębokie oczy... i przekazać jej swoje intencje szybciej, niż byłby w stanie je wypowiedzieć. Mara doskonale je odczytała i ochoczo przystąpiła do realizacji planu swojego męża; skupiła się i zaczęła jednoczyć swoją aurę z aurą Luke’a, pozwalając mu korzystać z jej własnych pokładów energii. Zrobił z nich najlepszy w tej sytuacji użytek; od razu zaczął wykorzystywać wszelkie znane sobie techniki lewitacyjne, by spowolnić spadek i zmienić ich trajektorię lotu. Wszystko działo się w ciągu kilku sekund, ale powierzchnia doliny zbliżała się nieubłaganie, zwiastując rychły koniec... A jednak nie taki rychły. Wszystko dookoła zaczęło nagle zwalniać, a Luke, wielkim wysiłkiem, zdołał spowolnić ich lot i uzyskać nad nim kontrolę. W pewnym momencie, niecałe trzydzieści metrów od dna, był już w stanie przenieść ich bezpiecznie na brzeg rozciągającego się poniżej płaskowyżu, imponująco czystego jeziora, do którego spływały wodospady, otaczające górną część miasta. Tak też zrobili. Dyszący i spoceni, ale bezpieczni, Jedi postawili stopy na zielonym, porośniętym trawą gruncie. Mara chciała powiedzieć coś ironicznego, co zbagatelizowałoby całą sytuację, ale dostrzegła niewielki cień na niebie i zbliżającą się mroczną aurę. Najwyraźniej Darth Vader, nie chcąc pozwolić im uciec, postanowił ruszyć w pogoń. Właśnie lewitował w ich kierunku, a jego peleryna powiewała na kształt czarnych, złowrogich skrzydeł mrocznego, drapieżnego ptaka. Opadał powoli, z godnością, świadom swojej potęgi i celu, do którego chce ją wykorzystać. Było oczywiste, że nie podda się bez walki. - Jest zbyt potężny.- rzekła Mara.- Nie dam mu rady. - To prawda.- odparł Luke.- Nawet Witiyn Ter nie miał tak mrocznej aury. Kimkolwiek jest, posiada ogromną wrażliwość na Moc i wiedzę, jak jej używać.- spojrzał czule na swoją żonę.- Nie mogę cię narażać, Mara. Wiem, że chcesz walczyć, ale posłuchaj głosu rozsądku. Proszę. Jeśli będziesz w pobliżu, nawzajem się zdekoncentrujemy, lękając o nasze zdrowie... - Nic nie mów.- syknęła niespokojnie Jade Skywalker, spoglądając na zbliżającą się, czarną plamę.- Jest mroczny, jest zły i jest wściekły. Jest w nim coś znajomego, ale też coś obcego... nie wiem, kto to, ale nie pozwolę ci walczyć z nim samemu. Zostaję. - Nie.- odparł łagodnie Luke.- Czuję, że ten pojedynek to sprawa między nami dwoma. Nie mogę dopuścić, by coś ci się stało. - Nawet jeśli mi się stanie, to pomogę ci... - Nie.- przerwał jej Skywalker.- Proszę cię, ten jeden raz. Zostaw go mnie. Znajdź Corrana, Kyle’a, Wieiah i padawanów; gdzieś tutaj są. Zbierz ich i ściągnij tutaj, tylko w większej grupie będziemy mogli mieć pewność, że nikt nie zginie. - Ale... - On nie jest moim ojcem, Anakinem Skywalkerem. Ale to wciąż Darth Vader. A grzechy ojca przechodzą na syna. Jestem odpowiedzialny za wszystkie jego ofiary. I tylko ja mogę położyć kres tym zbrodniom. Mara otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, a w oczach jej zatańczył gniewny ognik. Jednak wycofała się z tego. Zrozumiała, że jej mąż, odkąd rozpoczął szkolenie Jedi, swój mrok utożsamiał z postacią Dartha Vadera. I teraz musiał stawić czoła personifikacji swoich lęków, jeśli wciąż miał zachować swoją osobowość, wiarę w to, kim jest i jaką ma wartość. Kiwnęła lekko głową i pocałowała go w policzek, po czym rzuciła się pędem w las, mimo wszystko chcąc odnaleźć Corrana i resztę. Luke mógł chcieć stoczyć tę walkę w pojedynkę, jednak każdy czasem potrzebuje pomocy przyjaciół i ludzi, których kocha. I Mara Jade Skywalker chciała mu taką pomoc zapewnić. Ledwie zniknęła z pola widzenia, na brzeg opadł łagodnie Czarny Lord, odwracając się w stronę oczekującego Skywalkera. Ich spojrzenia spotkały się, a mięśnie napięły. Vader ani drgnął, a Luke’owi nie opadła nawet powieka. Miecze same wskoczyły im do rąk, ale nie włączali ich. Stali tak naprzeciwko siebie, przygotowując się mentalnie; wiedzieli, że oto nadszedł moment największych zmagań, jakich kiedykolwiek doświadczyli. Stali więc długo, w niemal zupełnej ciszy, przerywanej tylko ciężkim oddechem Dartha Vadera. Burzowe chmury z zachodu nadciągnęły nad Theed, zasłaniając słońce, jednak poza kilkoma odległymi grzmotami nic się nie zmieniło. Nawet wiatr przestał wiać; zupełnie, jakby cała przyroda wstrzymała oddech czekając na wynik tego pojedynku. Vader, myślał Luke, wpatrując się w potężnego, hebanowego olbrzyma. Postrach galaktyki tak w czasach Imperium, jak i teraz. Bezduszny, czarny potwór, który bez mała dwadzieścia dwa lata temu okazał się być jego ojcem. A który teraz kontynuował jego mroczne dzieło, siejąc po galaktyce strach i terror. A także plamiąc dobre imię Anakina Skywalkera, o które Luke tak długo i tak wytrwale walczył. Zawsze dążył do tego, by przynajmniej w jego najbliższym otoczeniu oddzielano uczynki jego ojca od łotrostw Vadera. A ten pozorant swoim pojawieniem się przekreślił na dobre wszelkie te wysiłki, wystawiając jednocześnie Luke’a na ciężką próbę. Było jednak w tym Vaderze coś jeszcze. Na Exaphi Luke zapoznał się z jego aurą i stwierdził jednoznacznie, że nie ma ona nic wspólnego z dawnym Darthem Vaderem, a już na pewno z Anakinem Skywalkerem. Kyle Katarn miał jednak inne spostrzeżenia i chociaż spotkał się on kiedyś z Vaderem zaledwie raz, i to na chwilę, zasiał poważne wątpliwości nie tylko w sercach innych Jedi, ale także samego Luke’a. Teraz, kiedy Skywalker miał aż nadto czasu na zbadanie aury Mrocznego Lorda Sith, musiał stwierdzić, że Katarn miał rację. A raczej częściowo rację. Sygnatura Vadera była bowiem bardzo odmienna od tej, którą miał Czarny Lord ze wspomnień Luke’a, jednak kilka tonów było podobnych. Łudząco podobnych. Mistrz Jedi nie był do końca pewien, jak to rozumieć, ani jak połączyć z faktem, że duch jego ojca ukazywał mu się już kilkakrotnie, co w dość jasny sposób wykluczało możliwość, jakoby nowy Darth Vader był Anakinem Skywalkerem. Tym bardziej nie mógł być klonem. Było zbyt wiele różnic, zbyt wiele odmienności, aby tak mogło się stać. Z drugiej strony nie mógł to być żaden pozorant ani jakiś zaginiony Ciemny Jedi, bo aura mroku i strachu była charakterystyczna dla Vadera; tego jej aspektu nikt nie był w stanie imitować. Więc kim on jest? To nieistotne, skarcił się w duchu Luke, ważne, że jest, i zagraża galaktyce. Czarny Lord z drugiej strony patrzył na Skywalkera, górując nad nim wzrostem, spojrzeniem i posturą. Oraz, o czym był święcie przekonany, potęgą. Jedynie ten osobnik stał na drodze do ostatecznej dominacji ciemnej strony, jego jasna aura była tak wyraźna i tak ostentacyjnie natarczywa, iż Mroczny Lord Sith po prostu nie mógł przejść nad nią do porządku dziennego. Jedynym liczącym się dla Vadera celem było osiągnięcie dominacji nad galaktyką; wiedział, że dysponuje wystarczająco silną Mocą, by to zrobić. Jedyną przeszkodą byli Jedi, ale nawet oni bez swojego mistrza nie stanowili aż takiego zagrożenia. Wojska Nowej Republiki z pewnością dostały w kość nad Corellią, więc wszystko osadzało się na Luke’u Skywalkerze. To on był główną i w zasadzie jedyną przeszkodą. I trzeba go było zabić. Za wszelką cenę. Czerwone, świecące ostrze powoli wynurzyło się z rękojeści jego miecza. Niemal równocześnie zielona klinga Luke’a zajarzyła się w jego dłoni. Powiał lekki wiatr, muskając włosy Skywalkera i pelerynę Vadera. Stali wciąż, obserwując dokładnie swoje ruchy. Każdy czekał na fałszywy ruch albo jakąś zmianę emocji drugiego. Stali długo, wytrwale, nie poruszając ani jednym ścięgnem, w idealnie wyważonej pozycji neutralnej. Nawet oddech Czarnego Lorda jakby ucichł. Stali nadal, sondując nawzajem swoje aury i szukając słabych punktów, które nie istniały. Nagle w jeziorze plusnęła ryba, wywołując zmarszczki na idealnie gładkiej tafli wody, a ten pozornie cichy odgłos odbił się głośnym echem dookoła. Pozostawił również ślad w Mocy. Koncentracja obu przeciwników pozostała jednak niezmącona. Mimo to Vader, licząc na to, że Luke może na ćwierć ułamka sekundy odpłynął myślami, zaatakował. Luke jednak zachowywał idealne skupienie i w tej samej chwili sam wyskoczył do ataku. Obaj Władcy Mocy ruszyli do walki. Każdy, kto mógł oglądać tę walkę z boku, odniósłby nieodparte wrażenie, że ma do czynienia nie z krwawym pojedynkiem na śmierć i życie, ale z idealnie zsynchronizowanym baletem. Smugi zielonego i czerwonego ostrza przecinały powietrze w tak idealnym układzie, że tworzyły wokół walczących iskrzące się, buczące kokony. Umysły i instynkty Skywalkera i Vadera pracowały na najwyższych obrotach, przewidując uderzenia przeciwnika na trzy ruchy do przodu, i jedynie zaciekłość pojedynku oraz ograniczone możliwości ich mięśni nie pozwalały im zareagować odpowiednio szybko. Siła uderzeń i ich szybkość były wręcz porażające: cięcie, blok, finta, pchnięcie, uskok, znów cięcie, za nim kolejne, blok, kolejne... a wszystko niemal jednocześnie. Ręce i nogi obu przeciwników zamazywały się w niesamowicie płynnym, a jednocześnie zabójczo szybkim, pojedynku. Podczas, gdy jednolity szczęk i buczenie ich oręża zdawało się sugerować, że trwają oni cały czas w jednym, potężnym zakleszczeniu, oni wykonywali osiem do dziesięciu niezwykle silnych, potężnych uderzeń. Na sekundę. Luke uderzał bez pardonu, chcąc jak najszybciej powalić przeciwnika. Zaczął od Formy Siódmej, od techniki Teras-Kasi, jednak jego przeciwnik nie pozostawał mu dłużny. Znał on tę technikę równie dobrze, co Skywalker, i równie dobrze, jak stary Vader... Luke przeszedł więc błyskawicznie na technikę, której uczył się najdłużej i w której osiągnął prawdziwe mistrzostwo – Formę Piątą. Szybkie, mocne ataki, nie pozostawiające miejsca na lekką kontrę, śmigały w każdą stronę, blokowane jednak przez równie śmiałe finty Vadera. Czarny Lord przeszedł płynnie do Formy Trzeciej, mającej niewątpliwe zalety defensywne, przeplatając ją wymierzonymi, plastycznymi cięciami z palety Formy Drugiej. Luke w odpowiedzi blokował je niektórymi z zagrań defensywnych tejże Formy, aż w końcu obaj przeciwnicy przerzucili się na najszlachetniejszą technikę szermierczą z użyciem miecza świetlnego. Cięli i parowali, blokowali i unikali, wykonywali pchnięcia i ciosy... a to wszystko w kakofonii buczenia broni i przy jaskrawych, wręcz oślepiających barierach, jakie stawiały świetliste klingi. Skywalker i Vader wręcz tańczyli w morzu czerwono-zielonego ognia, stroboskopowej kuli, jak się wokół nich wytworzyła. Walczyli tak bez wytchnienia, ale żaden nie osiągał wyraźnej przewagi. Szala zwycięstwa cały czas utrzymywała się w miejscu, drgając jedynie nieznacznie; umiejętności obu oponentów były zbyt wyrównane. Pot wstępował im na czoła, a w żyłach gotowała się krew... ale walczyli nadal. Wydawało się im, że zmagają się całe wieki. Że robią to od zawsze. W końcu Luke zdecydował się sięgnąć po niepewne, ale nowatorskie środki. Usztywnił swoje mięśnie i rozpoczął serię szybkich, lekkich ciosów skacząc dookoła i nie koncentrując się w ogóle na obronie, ale czyniąc szybkie akrobacje i niemożliwe do przechwycenia uniki. Vader znów nie pozostał z tyłu; jego ataki były coraz wścieklejsze, a ruchy szybsze... ich ostrza latały wokół, śmigając bez wytchnienia. Wreszcie walka zaczęła się przenosić bliżej drzew, które Skywalker i Vader jednocześnie postanowili wykorzystać do odbijania się, skakania i atakowania się nawzajem z powietrza. Przed upływem trzech sekund walka stała się szaleńczą gonitwą po konarach drzew, gałęziach i pniach, gonitwą, w której obaj przeciwnicy śmigali szybciej, niż zdołałoby ich uchwycić oko potencjalnego obserwatora. Ostrza i ich właściciele śmigali poprzez las, tnąc konary i uderzając w siebie nawzajem, uskakując i drapiąc się gałęziami, parując i biegając na wzmocnionych Mocą nogach. Wyglądali trochę jak ćmy, chaotycznie latające wokół zapalonej lampy, jednak ich ruchy zdradzały płynność i pierwotny zamysł; doskonale wiedzieli, gdzie znajdzie się przeciwnik, i to wystarczająco wcześnie, żeby zareagować. Znakomicie wyczuwali też swoje wzajemne reakcje, by uniknąć bądź sparować atak oponenta. Przy tym cały czas poruszali się zdumiewająco szybko, biegnąc prosto przez knieję. Oddalali się tym samym coraz bardziej od miasta, niknąc w gęstym lesie. I coraz bardziej pogrążając się w pojedynku. Trzech Gungan przechadzało się akurat po lesie, polując na dzikie Shaaki. Często zapuszczali się w te rejony, a to z powodu bezpośredniej bliskości ludzkich pól uprawnych i pastwisk. Czasem zdarza się, że jakiś zabłąkany Shaak ucieknie nieostrożnemu pasterzowi, by zdziczeć bądź rozmnożyć się z innym Shaakiem, już zdziczałym... w każdym razie takie nieoswojone zwierzęta czasem wypadały poza las, niszcząc uprawy miejscowych rolników. Nietrudno zgadnąć, że nie byli z tego powodu szczególnie zadowoleni; dlatego też zawarli porozumienie z Gunganami, że ci będą mogli polować na każde zwierzę, jakie przekroczy barierę lasu, bez żadnych konsekwencji. Straty ponosili wprawdzie pasterze, którym Shaaki zdołały uciec, ale to już ich problem, że nie potrafili upilnować tych zwierząt, które zresztą większej uwagi nie potrzebują. Tak więc gungańscy myśliwi zaczaili się, chcąc rzucić ogłuszającą kulą w pasącego się nieopodal, dzikiego Shaaka. Już mieli go dopaść, kiedy poderwał on nagle głowę i zabeczał niespokojnie, rozglądając się wokół i nasłuchując. Jego zachowanie na pewno nie było spowodowane obecnością Gungan; nic takiego nie zrobili. Musiał więc wyczuwać jakieś inne niebezpieczeństwo. Cały las nagle ucichł, i nawet gungańscy myśliwi nadstawili swoich wielkich uszu. Nagle dwie, niewyraźne sylwetki przeleciały między nimi, ciągnąc za sobą czerwoną lub zieloną poświatę. Te poświaty zderzyły się ze sobą nagle, płosząc Shaaka, aby potem wlecieć wraz z ich nosicielami w niebo i zetrzeć się jeszcze kilka razy w koronach drzew. W pewnym momencie obaj zaczęli ścinać rosnące nieopodal, niewielkie drzewa, by miotać nimi przy użyciu Mocy w przeciwnika. Przeciwnicy wpadali na te same pomysły niemal równocześnie, i obaj niemal równocześnie unikali skutków coraz bardziej nowatorskich ataków oponenta. Przez chwilę stali, miotając w siebie odciętymi konarami, jednak po sekundzie musieli znów ruszyć, by uniknąć naturalnych pocisków wroga. Ich determinacja i skupienie pozwalało wychodzić cało z każdego ataku, i posuwać się naprzód w gorączkowej gonitwie. Zaraz też pognali dalej, w stronę pól uprawnych. Shaak pobiegł gdzieś w knieję, ale Gungan już to nie obchodziło. Stali bowiem, sparaliżowani strachem, ale i zafascynowani niesamowitym widowiskiem, które trwało zaledwie parę minut, ale pozostawiło w nich niezatarte wrażenie. Luke i Vader wypadli tymczasem na pole, porośnięte równo dojrzewającym, złocistym kłosem jakiegoś miejscowego zboża. Atakując się nawzajem zaciekle i wymachując mieczami ciosali coraz większe wyrwy w otaczającym ich powietrzu, które świszczało, stawiając opór ich szybkim jak błyskawica ruchom. Efektem ubocznym tej jakże widowiskowej walki był jednak fakt, iż od mieczy świetlnych zajęły się kłosy, zapalając za sobą kolejne kłosy, a po nich kolejne... po paru chwilach całe pole stanęło w ogniu, zmuszając obu przeciwników do ucieczki. Nie zamierzali jednak umykać daleko; idealnie zsynchronizowanym ruchem obaj wyskoczyli z płonących upraw, by po sekundzie zawisnąć w powietrzu dzięki technikom lewitacji bojowej i ruszyć na siebie ze zdwojoną siłą. Biegając po niewidocznej kładce nad palącymi się kłosami, obaj cięli się nawzajem najbardziej celnymi ciosami Formy Piątej, jednocześnie parując ataki oponenta na kilka chwil przed ich zadaniem. W czarnym dymie i z płonącym podłożem ich wirujące, buczące miecze wyglądały jak świetliste peleryny, jaskrawe kokony niespokojnych dusz, walczących ze sobą przez długi czas, zmagając się w niepojętym żarze morza ognia, jednak niepotrafiących uzyskać przewagi. W pewnym momencie zasiewy wypaliły się już na tyle, że obaj przeciwnicy mogli stąpać po gruncie, toteż natychmiast zeszli na dół i odpadli od siebie, przygotowując się do kolejnego uderzenia. Gdzieniegdzie jeszcze płonęły zboża, i obaj postanowili to wykorzystać. Przywołali Moc, by ciskać płonącymi żarem zasiewami jeden w drugiego. Następne kilka minut walki było chaotycznym i błyskawicznym przemieszczaniem się po dogorywającym polu, i ciskanie w siebie iskrzącymi się kawałkami kłosów i ziaren. Całość wyglądała jak pojedynek dwóch bogów, zmuszających ogień do rozbijania się o siebie, tworzących pełen czerwonych, migotających iskier, przerażający wir, w którym wkrótce mieli zatonąć. Tak to wyglądało, aż wszystko wokół nie dogasło. Wtedy odskoczyli od siebie, stając w pozycjach bojowych; Luke przyjął Formę Piątą, Vader Siódmą. Chwilę na siebie patrzyli, oddychając ciężko. Czarny Lord był pod pancerzem wręcz niemiłosiernie spocony, jego peleryna była postrzępiona i w połowie spalona, a zbroja porysowana i osmalona kilkoma zbyt bliskimi cięciami Skywalkera. Luke natomiast miał poszarpaną tunikę, gdzieniegdzie nawet rozciętą wraz ze skórą, ale jego uzdrawiające techniki Jedi poradziły już sobie z tymi zadrapaniami. Gdyby rany były poważniejsze, o miałby problemy, ale nie zamierzał do tego dopuścić. Po chwili oddechu znów się na siebie rzucili, przemieszczając walkę w inne miejsce, na pole pełne Shaaków. Biedne zwierzęta uciekały, spłoszone, kiedy wirujące, czerwone i zielone huragany wtargnęły na ich teren zderzając się ze sobą raz po raz, by przemknąć dalej w pełnym determinacji, szalonym i absorbującym, ale też w pełni intuicyjnym i na swój sposób pięknym pojedynku. Ich szaleńczy bieg skierował obydwu walczących nad kolejne jezioro, nieco mniejsze od tego, do którego niemal wpadli nieopodal Theed, ale ciągnące się na otwartej przestrzeni. Tafla cichej, niezmąconej wody w niczym im jednak nie przeszkodziła; siłą rozpędu przebiegli po niej , wciąż puszczając w swoją stronę pełne brutalnej finezji ataki, pchnięcia i uderzenia, wykonując zaskakujące akrobacje nad swoimi głowami, niesamowite piruety i uniki, trzaskając wokół siebie ciągle zakleszczającymi się ostrzami. Obaj mieli nadzieję, że jeśli odpowiednio skutecznie spowolnią przeciwnika, to emiter ostrza w jego mieczu zamoknie i zgaśnie. I Luke, i Vader zamierzali wykorzystać swoją przewagę, jaką był wodoodporny miecz. Ale na nic im się to zdało, gdyż oba ostrza po zanurzeniu pod wodę zachowywały swoją sprawność. Każdy z nich co rusz odbijał się od tafli jeziora, w ciągłej, przerywanej jedynie bezlitosnym buczeniem kling i oddechem Vadera ciszy, harmonijnie odbijając jeden drugiego w dalsze kąty zbiornika wodnego. Ich panowanie nad Mocą było jednak zbyt doskonałe; nie dali się jeden drugiemu wrzucić w toń ani chociaż mocniej zamoczyć. W pewnej chwili Vader, mając dość tego wszystkiego, wyciągnął rękę i w mgnieniu oka wypuścił z niej ogromną, długą i mocną błyskawicę Mocy. Piorun poleciał w stronę Luke’a, ale ten wyciągnął rękę i zaabsorbował jego energię, by odbić z powrotem do Mrocznego Lorda Sith. Ten jednak nie pozostawał dłużny. Obaj zacisnęli z wysiłku zęby, a zdezorientowana błyskawica latała między ich dłońmi, nie mogąc uderzyć w żadnego z potężnych Władców Mocy. Wreszcie obaj niemal jednocześnie doszli do wniosku, że ten sposób pojedynkowania się jest bardzo wyczerpujący i nie daje większych efektów, a w dodatku muszą jeszcze poświęcać część energii na lewitację nad taflą jeziora. Obaj więc równocześnie wpuścili błyskawicę do wody i puścili się w pogoń za sobą nawzajem, oddalając się od zbiornika. Poskakali trochę po nadbrzeżnych skałach, ścierając się średnio raz na sekundę, w pełnym buczenia i trzasku zderzeniu dwóch energetycznych kling. Poruszali się jednakowo szybko, jednakowo dostojnie, jednakowo zabójczo... nie byli jednak w stanie wypracować przewagi. Wtedy z nieba zleciało coś, co mogło przechylić szale zwycięstwa. Prom klasy Lambda z Anakinem Solo na pokładzie. Młody Jedi bez problemu, korzystając z łączności z Mocą, śledził pojedynek Skywalkera i Vadera, ale dopiero teraz do nich dotarł, by móc wesprzeć swojego wujka. Albo Dartha Vadera, podpowiedziało mu coś od środka. Zastanowił się chwilę, wyskakując z promu; rzeczywiście, aury mistrza Jedi i Mrocznego Lorda Sith były nad wyraz podobne pod względem poziomu Mocy, jakim dysponowali. W rezultacie tylko od niego zależało, który z nich ma wygrać. Gdzieś, z głębi jego jaźni wydobył się głos, który mówił, że jeśli wspomoże Vadera, pozbędzie się najpotężniejszego Jedi w galaktyce i sam przejmie ten tytuł. Wiedział jednak, i to doskonale, że zwycięstwo Czarnego Lorda będzie oznaczać dominację chaosu, gniewu i strachu... Będzie oznaczać rządy terroru. W praktyce nie musiał więc dokonywać żadnego wyboru; wystarczyło tylko, że zaufał Mocy. Skupił się więc i począł czerpać siły z otaczającej go energii; tak, jak Jedi to robią, nieinwazyjnie, spokojnie, z szacunkiem i pogodą ducha, ale jednocześnie przekazując je tej części własnego ja, która kierowała się pasją i pociągającą ideą przywracania równowagi. W międzyczasie uświadomił sobie, że nie musi nic robić; to Moc kierowała jego ruchami, a on jej na to pozwalał, godził się z radością na jej przewodnictwo, ufał bez jakichkolwiek zastrzeżeń w jej wyroki. Po czym wyciągnął dłonie i stworzył największy piorun kulisty, jaki kiedykolwiek widział. - Widzisz, mamo?- szepnął, a w jego oku zatańczyła łza.- Ja tworzę wszystko nowe. Luke i Vader zbliżali się do niego, siekając po swoich sylwetkach i klingach własnymi ostrzami, budując świetliste zapory i wykonując nienaturalnie precyzyjne uniki. Nie przerwali walki ani na chwilę, nawet wtedy, kiedy prom Anakina wylądował. Także wtedy, kiedy najmłodszy syn Hana i Leii zaczął tworzyć manifestację swojej Mocy, ich miecze uderzały raz po raz o siebie, bucząc głośno. Obaj jednak przez Moc wyczuwali intencje młodego Solo; szczególnie Vader. I nie mógł on pozwolić na ich realizację. W pewnym momencie odskoczył więc od Luke’a i wyciągnął rękę w stronę Anakina. Chwila skupienia i chłopak, skoncentrowany na piorunie kulistym, poczuł nagle przez Moc poważne zagrożenie z jego strony. Błyskawicznie puścił energetyczny pocisk w stronę Czarnego Loda, ale ten też użył swojej sztuczki; wyćwiczonej i opanowanej do perfekcji techniki Koca Ciemnej Strony, która już raz ocaliła go przed Anakinem. Tym razem jednak była udoskonalona; nie pozostawiała widocznej manifestacji i nie potrzebowała uwagi Vadera, by funkcjonować. Poza tym jednak doskonale spełniała swoje zadanie. I zanim piorun doleciał do Mrocznego Lorda Sith, młodego Solo spowiły mroczne, zimne macki, odcinając na jakiś czas jego kontakt z Mocą. Zapamiętał tylko, by dopilnować, aby energia pioruna wróciła do źródła, by równowaga była zachowana... a potem przewrócił się, bo bez połączenia z Mocą czuł się mały i słaby, nic nieznaczący. Ona była dla niego wszystkim. Darth Vader natomiast miał inne zmartwienia. Luke Skywalker, korzystając z jego dekoncentracji, zaatakował, tnąc od góry z prawej strony, ale zaraz potem markując pchnięcie z lewej i blok prosty. Zdecydował, że nie ma sensu przeciągać dłużej tej walki, zwłaszcza, iż Czarny Lord mógł zagrozić Anakinowi. Sięgnął więc po najgroźniejszą broń, jaką posiadał, a której obawiał się wcześniej użyć. Zaatakował, używając mrocznej techniki, znanej jako Vapaad. Wściekłe, potężne kombinacje cięć Luke’a uderzyły w Vadera niemal z każdej strony, kąsając niemiłosiernie. A raczej usiłując kąsać, gdyż Czarny Lord odpowiedział błyskawiczną osłoną z repertuaru techniki szybkiej, lekkiej walki mieczem, znanej jako Farus-Gama. Klasyczne manewry osłaniające był w praktyce jedyną skuteczną zasłoną przeciwko Vapaadowi, ale musiały być przeprowadzone bezbłędnie. Tak też wykonał je Mroczny Lord Sith. Walka toczyła się dalej, w pełnym zacięciu, a Anakin nie mógł nic zrobić, tylko się jej przyglądać. Wiedział, że jak tak dalej pójdzie, walka długo nie będzie rozstrzygnięta. Spojrzał na bicz świetlny, przypięty do pasa; bez Mocy nie był w stanie się nim prawidłowo posługiwać. Co więcej, miał nieodparte irytujące wrażenie, że nie może zrobić absolutnie nic, a także przemożną chęć doprowadzenia do końca tego wspaniałego, ale śmiertelnego pojedynku. Mógł teraz patrzeć jak urzeczony na zamazane sylwetki walczących w świetlistym morzu czerwonych i zielonych fal, ale nie sprawiało to, że czuł się chociaż trochę lepiej. Musiał coś zrobić. Jeszcze raz spojrzał na bicz Jacena i nagle go olśniło. On mógł nie robić nic. Wystarczyło, że pozwoli działać swojemu wujkowi. I Mocy. Szybkim ruchem odpiął swój oręż od pasa i, krzycząc głośno, rzucił w stronę Luke’a Skywalkera. Ten kątem oka spojrzał na lecącą w jego stronę broń. I nagle czas stanął w miejscu. Luke zobaczył bicz świetlny Jacena Solo, w perspektywie kryształu, widział go poprzez sieć zależności i możliwości, które go tutaj przyciągnęły i które mógł wykorzystać. Wszystko nagle stało się jasne: Shira Brie przekazująca Kamowi Solusarowi tajemnicę budowy biczy świetnych, którą on następnie ujawnił Jacenowi. Zbudowany przez jego padawana bicz z całą pewnością świadczył o doskonałym zespoleniu z Mocą, wytrwałości i udanym szkoleniu. Anakin zabrał swoje rodzeństwo z Dromund Kaas, a Jacen wziął ze sobą swój bicz. Potem przekazał go młodszemu bratu, aby ten teraz udostępnił go jemu, Luke’owi. Cała ta droga stała się nagle przejrzysta i oczywista, jakby wyreżyserowana przez Moc. Ale bicz świetlny wcale nie był ostatecznym celem, do którego to wszystko dążyło. Był nim wmontowany weń kryształ Kaiburr. Luke pamiętał, jak wywiózł ten kryształ ze świątyni Pomojemy na Mimban, by potem zrobić z niego ćwiczeniowe ostrze, które następnie podarował Leii. Pamiętał też, że trzymając go doznał na Mimban wrażenia, że nawiedza go duch Obi-Wana Kenobiego. Wiedział skądinąd, że w podobny sposób w ciało Shiry Brie wstąpił duch Darth Rain, tworząc Lumiyę. A zatem to ten kryształ był w danej chwili najważniejszym elementem, pozwalającym rozwiązać ten konflikt. To Kaiburr był punktem przełomu. Luke sparował dwa kolejne, wściekłe uderzenia Lorda Vadera, po czym odskoczył i chwycił bicz. Od razu poczuł znajome mrowienie; zupełnie, jakby znał tę broń od dawna i umiał się nią posługiwać, jak żadną inną. Poczuł też znajomą obecność, przybycie kogoś, kto mógł mu pomóc w zmaganiu z Mrocznym Lordem Sith. Wstąpił w niego duch Anakina Skywalkera. I w tym momencie Luke zrozumiał wszystko. Zrozumiał, dlaczego jego ojcu potrzebne było zaufanie, dlaczego tak ochoczo pojawiał się ostatnio w jego snach, oraz co Vader ma z nim wspólnego. Poczuł, że duch Anakina jest jakby niepełny, podczas pokuty rozpraszająca się Moc nie wróciła do wszechświata, jej cząstka została tu zatrzymana. Siłą. Przez obecnego Lorda Vadera. Cała ta walka rozgrywała się więc o duszę Anakina Skywalkera. O jej spoczynek. Luke poczuł smutek swojego ojca, i zdał sobie sprawę, jak potężnym cierpieniem jest on obarczony, ile musiał znosić przez ostatnie dwadzieścia jeden lat. Czuł, że jego pokuta trwała bardzo długo, a gdy miała się wreszcie skończyć, została siłą wstrzymana przez tę istotę. Duch Anakina nie mógł o tym powiedzieć Luke’owi z powodu jakichś transcendentalnych przyczyn było mu to zabronione; do wszystkiego jego syn musiał dojść sam. I doszedł. - Jam jest Anakin Skywalker.- szepnął odmienionym głosem, spoglądając na Dartha Vadera.- A ty masz coś, co należy do mnie. Vader i młody Anakin Solo spojrzeli na Skywalkera z zaskoczeniem. W jego aurze coś się zmieniło, stała się jaśniejsza, potężniejsza... i znacznie bardziej zdeterminowana. Luke włączył bicz świetlny, trzymając go w prawej ręce; miecz przełożył sobie do lewej. Był gotów do walki, i to bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Natomiast Darth Vader po raz pierwszy od bardzo dawna zawahał się. Jednak po chwili ruszył do ataku. Anakin Skywalker tylko na to czekał. Kierując ruchami Luke’a miotał biczem i ciął mieczem, w nieludzki sposób przewidując każdy, nawet najdrobniejszy ruch przeciwnika. Przez kilka minut tańczyli wokół siebie, usiłując złapać rytm walki; Vader jednak szybko przekonał się, że ręce jego przeciwnika pracują szybciej i uderzają celniej, natomiast ona sam pełen jest jakiegoś nienaturalnego wigoru. Spojrzał mu w oczy i dostrzegł, iż są one pełne ponurej determinacji, jaką wielokrotnie odczuwał, a której echo odbijało się w jego własnej aurze. Już wiedział, co to znaczy i z kim tak naprawdę ma do czynienia. Nie miał pojęcia, jak to możliwe, ale był pewien, że stoi przed nim poprzedni Darth Vader. Ogarnęło go nagłe przerażenie, ale zaraz po nim przyszła wściekłość i furia. Ruszył, atakując najpotężniejszym ciosem z repertuaru techniki Teras-Kasi, jaki znał, tnąc w gniewie powietrze dookoła tak szybko i mocno, że aż skwierczało pod ostrzem jego miecza. Anakin Skywalker był jednak ponad to. Wykonał serię gwałtownych uników, po czym, niemal równocześnie, jednym przyciskiem usztywnił bicz i, markując nim uderzenie, wyprowadził silną i celną ripostę zieloną klingą Luke’a. Prosto w serce Czarnego Lorda. Nie miał nawet szans się obronić. Anakin szarpnął mieczem do siebie, rozcinając mu połowę klatki piersiowej wraz z pancerzem. Darth Vader zadyszał oschle, jeszcze ciężej, niż zwykle, i nagle ogarnął go paniczny strach; strach przed śmiercią. Nie był już dostojny i władczy, wręcz przeciwnie: teraz jego aura słabła, przypominając raczej migotanie gasnącego życia schorowanego hipochondryka, który nie zaznał w życiu wielu przyjemności. Mroczny Lord Sith, a raczej istota, która jeszcze przed chwilą nią była, wypuściła gasnący miecz i padła bez czucia na kolana, wpatrując się tępo zza czarnej, nieprzejednanej maski na swojego pogromcę. - Lordzie Vader...- powiedział Anakin.- Polegnij. I, jakby na rozkaz, Czarny Lord, Darth Vader, padł na wznak, wydając ostatnie tchnienie. Jego duch zaczął się powoli ulatniać. Luke usłyszał natomiast pełne wdzięczności westchnienie i otrząsnął się, jakby przebudzony ze snu. Więc to tak, pomyślał, patrząc na leżące przed nim ciało, zakute w hebanową zbroję. Poczuł, że duch jego ojca odszedł; przez chwilę miał wrażenie, że jest samotny, ale zaraz się go pozbył. Anakin Skywalker zasłużył na odpoczynek. Cierpiał stanowczo za długo. A ostatnio głównie przez tę istotę. Przez Vadera. Zabawne, pomyślał Luke, jeszcze wczoraj oddałbym bardzo wiele, żeby dowiedzieć się, kim on był. A teraz, kiedy mogę jednym ruchem ręki zdjąć jego hełm i maskę, wcale tego nie pragnę. Rzeczywiście, wszelka ciekawość w duszy Luke’a dawno już zgasła. Tożsamość tego osobnika nie miała teraz znaczenia; być może nawet był manifestacją ciemnej strony, odzianą w mroczną zbroję Czarnego Lorda. Może nawet to był Darth Vader; już go to nie obchodziło. Liczył się tylko duch Anakina Skywalkera. I fakt, że odzyskał wolność. To jest najważniejsze, pomyślał Skywalker, czując wdzięczność ojca. Muszę pozwolić mu odejść. Niech spoczywa w pokoju. Luke odwrócił się powoli, rozluźniając napięte przez cały ten czas mięśnie. Nagle poczuł uderzającą falę zmęczenia, która potrząsnęła nim i porwała w otchłań nieświadomości. Zdał sobie sprawę, że chociaż walczył jak w amoku i nie czuł bólu, krwawił z około tuzina mniejszych ran, gdzieniegdzie został przypieczony i miał lekko osmalone włosy, a tunika była tak porwana, pocięta lub zwęglona, że nadawała się tylko do wyrzucenia. I wyrzucę ją, pomyślał Luke, marząc teraz tylko o błogim wypoczynku. Ta walka wykończyła go bardziej, niż cokolwiek w jego dorosłym życiu. Padł na kolana. I już zamierzał położyć się twarzą do ziemi i zapaść w błogi sen, kiedy ktoś go chwycił i podtrzymał. Ten ktoś, a raczej dwa „ktosie”, coś do niego mówili, ale nie był w stanie ich zrozumieć. Zmusił się ostatkiem sił do rozwarcia powiek i zobaczył podtrzymujących go młodego Anakina i Marę, która mówiła coś z troską i nie pozwalała mu upaść. Nawet nie zauważył, kiedy Mara przyleciała; gdzieś w oddali zamajaczyły trzy cienie; to pewnie Wieiah, Corran i Kyle, pomyślał Luke. Ciekawe, kiedy przybyli... A właściwie to nic mnie to nie obchodzi, zreflektował się, potrzebuję snu. Mara znów coś do niego powiedziała, a on znów tego nie zrozumiał. - Chyba się starzeję...- wybełkotał, usiłując się uśmiechnąć.- Muszę odpocząć... I to mówiąc zapadł w głęboki, niemal błogi sen. Mara i Anakin zanieśli Luke’a na pokład spoczywającego nieopodal „Sokoła”, gdzie położyli go na pryczy obok rannych Jacena i Jainy. Wieiah, Kyle i Corran zostali natomiast na zewnątrz, zastanawiając się, co zrobić ze zwłokami Dartha Vadera. Chociaż mistrz Skywalker najwyraźniej stwierdził, że tożsamość tego człowieka nie ma znaczenia, to im wcale nie była ona obojętna. Wręcz przeciwnie, od dawna zastanawiali się, kto był tak naprawdę odpowiedzialny za wszystkie katastrofy i śmierć, za cały terror, jaki opanował galaktykę na ładnych kilka miesięcy. Wieiah, markotna i meancholijna po śmierci Brakissa, ale w pewnie sposób pogodzona z losem, nie naciskała na to specjalnie; czuła, że skoro mistrza Luke’a to nie interesowało, to i jej teoretycznie nie powinno. Kyle jednak miał inne zdanie. Czuł, że musi – po prostu musi – sprawdzić, czy miał rację, czy też nie. Wiedział bowiem, że nie będzie mógł spojrzeć sobie potem w twarz, jeśli nie dowie się, kim naprawdę był człowiek w zbroi Dartha Vadera. Podobne odczucia miał zresztą Corran, więc Wieiah stwierdziła, że w tym wypadku chyba nie zaszkodzi, jeśli też pofolguje swojej ciekawości. - Jeszcze ciepły.- mruknął Horn, ściągając mu maskę. Ich oczom ukazała się blada twarz, która nie widziała słońca najprawdopodobniej od bardzo wielu lat, poorana bliznami i smutna twarz człowieka, który przegrał swoje życie. Bujne, niestrzyżone, siwiejące włosy i takaż broda zdradzały fakt, że ów Darth Vader nieczęsto zdejmował swój hełm. Tym niemniej żadnemu z trójki Jedi nie przychodziło do głowy, kim on tak naprawdę jest. - No tak, to wszystko jasne...- rzuciła Wieiah ironicznie.- Nie trzeba było ściągać tego hełmu. Teraz wiemy jeszcze mniej, niż minutę temu. - Tak, ale to można zmienić.- rzekł Corran, przykładając trupowi rękę do czoła.- Jeśli coś w jego głowie zostało, jakieś wspomnienia czy informacje, może uda mi się je dla nas odczytać. Sprzęgnijcie ze mną swoje aury. Jedi spojrzeli na siebie ze zrozumieniem i natychmiast wykonali jego polecenie. Rzeczywiście, to mogło być wyjście; sposób na rozwikłanie całej zagadki. Więcej, to był jedyny sposób. Horn, zamykając oczy, wstąpił w meandry umysłu Dartha Vadera. Podświadomie czuł, że opuszczający je duch daje mu na to pozwolenie; właściwie nie miał powodu, by mu tego zabronić. Zresztą i tak nie mógłby nic zrobić. Tak więc Wieiah i Kyle, prowadzeni przez Corrana, wstąpili do umysłu Czarnego Lorda, mając nadzieję na odnalezienie odpowiedzi na nurtujące ich wszystkich pytania. ROZDZIAŁ 34 Wcześniej... - On jest Jedi. Pokonaj go w walce. To ostatnie słowa, jakie pamiętam z dawnego życia. To, i szarą, ciemniejącą mgłę przed oczyma, mieszającą się z zapachem krwi. Nie mam pojęcia, kto powiedział to zdanie: czy ja, czy ktoś do mnie, czy ktoś inny do kogoś innego... wszystko stawało się coraz bardziej odległe, mroczne, spowolnione i rozmazane. Nie widziałem już prawie nic, a moje kończyny odmawiały posłuszeństwa. Płuca przestały reagować na powietrze. Nie mogłem zaczerpnąć tchu. Umierałem. Ale nie chciałem tego. Nigdy w życiu bym nie pomyślał, że skończę w tak żałosny sposób. Powinienem czuć dumę, jakieś bliżej nieokreślone uczucie spełnienia, z powodu tego, co zrobiłem... i czułem, gdzieś w sercu, że postąpiłem słusznie. Jednak co mi z tego było, skoro umierałem? Skoro zaraz miałem przestać oddychać? Nie chciałem tego. Bałem się drugiej strony. Bałem się śmierci. Poza strachem czułem jeszcze wściekłość. Ja, który raz w życiu postanowiłem postąpić honorowo, miałem za to zapłacić najwyższą cenę. Czy było warto? Gdzieś w sercu czułem, że tak, ale większość mojej duszy chciała pozostać tutaj. Do cholery, byłem za młody, żeby umierać! Chwytałem się wszystkiego, co mogło mnie utrzymać przy życiu... leczniczego transu Jedi czy nawet techniki Morichro, ale nie były one w stanie mnie ocalić. Skazywałem siebie tylko na coraz bardziej bolesną agonię. Wtedy przyszedł on. Stanął przede mną w półprzezroczystej, błękitnej poświacie. Miałem już przedśmiertne wizje, ale on był prawdziwy. Przybył do mnie, czując mój ból, ale jednocześnie uczucie spełnienia obowiązku, które kołatało mi się na dnie duszy. Powiedział, żebym się nie obawiał, że droga, na jaką się zdecydowałem na kilka chwil przed śmiercią, była chwalebna i słuszna. No i co z tego, pomyślałem. Umierałem, a tego nie było mi w stanie nic wynagrodzić. Ale dojrzałem moją szansę. Jeden, nikły promyk nadziei, że może ocaleję. Zawsze bowiem byłem uzdolniony w kierunku technik spirytualistycznych i rozmawiania z duchami. Rzadki to dar wśród użytkowników Mocy. Z tego, co słyszałem, tylko stary Jedi Empatoyayos Brand miał kiedyś podobne uzdolnienia. Tylko, że mnie nikt nie był w stanie nauczyć, jak rozwijać swoje predyspozycje; jego – wręcz przeciwnie. To pewnie dlatego chodził słuchy, że przeżył spotkanie z Darthem Vaderem. Vader... A jego duch we własnej osobie nakłaniał mnie, bym przyjął śmierć z godnością. Ale ja nie chciałem ginąć. Wiedziałem, że nie żył już jakiś czas i że jeśli jego duch wciąż egzystuje, to znaczy, że odbywa pokutę. A skoro tak, to jego energia i potencjał był w fazie jednoczenia się z polem Mocy. Postanowiłem więc co nieco sobie uszczknąć. By przeżyć. Duch przejrzał moje zamiary i zniknął, ale trochę Mocy mu podebrałem, wykorzystując wszystkie swoje umiejętności w tej dziedzinie. Nie było tego wiele – zaledwie niewielka cząstka jego rozpadającej się aury – ale i tak uderzył we mnie wulkan energii, jakim niegdyś był ów Mroczny Lord Sith. Przez chwilę jeszcze czułem jego obecność, jakby ostrzegał, że to, co zrobiłem, zapamięta na długo, a jeszcze jakiś czas będzie egzystował na doczesnym padole. Nie miało mi to ujść płazem. Teraz wiem, że miał rację. Ale to było coś niesamowitego! Obrazy, emocje, uczucia... wszystko to odbiło się szerokim echem w mojej własnej duszy, pojąc ją niemal nieskończonym zdrojem Mocy. Może mi się zdawało, ale poczułem, że staję się silniejszy, potężniejszy, a przejście na drugą stronę powoli zaczyna się zamykać. To było coś niezwykłego! Żyłem! Byłem jednak mocno ranny, a moje płuca znajdowały się w stanie rozkładu. Mimo leczących transów Jedi moje obrażenia były wciąż rozległe, a stan krytyczny. Zdawałem sobie sprawę, że leżę bezwładnie, wegetując, i czekam na śmierć z niedoboru tlenu lub śmierć głodową. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, iż czeka mnie agonia dłuższa i bardziej bolesna niż to, co do tej pory przeżywałem. Miałem teraz tylko nadzieję na cud. I cud nadszedł. Niejasno i niepewnie poczułem, że jestem przez kogoś niesiony. Nie miałem pojęcia gdzie ani dokąd, ale faktem było, że ten ktoś podłączył mnie do czegoś, co pozwalało łatwiej złapać oddech. I, co ważniejsze, mówić. Odważyłem się otworzyć oko. Zmierzchało już, co mnie zresztą specjalnie nie zdziwiło. Wydawało mi się, że leżę tutaj niezmiennie całe tygodnie lub miesiące, zmiana pory dnia była wobec tego zabawnie krótkim epizodem. Na nocnym niebie jaśniała jednak ciepła, czerwona łuna; zmusiłem się, by nieco podnieść głowę i dostrzec jej źródło. Był to tytaniczny wysiłek, ale opłacalny. Nieopodal dostrzegłem płonące ognisko i jakiegoś mężczyznę, który grzał tam coś w wojskowym garnku. Stał odwrócony tyłem, więc nie widziałem jego twarzy, ale zauważyłem, że miał pewny siebie, wręcz arogancki sposób poruszania się. Aura zaś zdradzała opanowanie i wiarę we własne, niebagatelne umiejętności. Nagle poruszył się gwałtownie i zastygł, jakby coś wyczuł i usłyszał, ale nie odwrócił się, dalej mieszając coś w swoim garnku. Po chwili odezwał się łagodnym, ale silnym głosem: - Długo wytrzymałeś bez jedzenia. To jakaś wasza sztuczka Jedi? - Kim... jesteś?- wychrypiałem, po czym wpadłem w przerażenie na dźwięk własnego głosu. Każde słowo bolało jak cięcie zardzewiałym wibroostrzem, i brzmiało równie paskudnie. - O to samo mógłbym zapytać ciebie, ale to teraz nieistotne. Mam tutaj ściśle określone zadanie i zamierzam je wypełnić, z twoją pomocą, lub bez niej. Fakt faktem najrozsądniej zrobisz, jeśli pójdziesz na współpracę. Wszak tylko dzięki mnie jeszcze żyjesz. Zastanawiasz się pewnie, jak tutaj trafiłem? Cóż, ta planeta może i jest ściśle tajna, ale na szczęście cała ta armia, jaka się tutaj znalazła, nie była jednorodna. Jeden z oficerów za pewną opłatą zgodził się umieścić nadajnik na tym statku.- powiedział, wskazując ręką wrak w dolinie nieopodal.- Swoją drogą całkiem niezły bajzel tu zostawiliście. Ciekawe, kto za to odpowiada, chociaż mnie to nie obchodzi. Interesuję się przede wszystkim okrętem, który tutaj to wszystko dostarczył. Podejrzewam, że wiesz, gdzie on jest. - Wiem...- wyplułem razem z krwią. Czułem, że chociaż trochę mi lepiej, to i tak nie jestem zdolny do niczego. Tylko w jeden sposób można było przywrócić mnie do względnie dobrej kondycji.- Tam...- mruknąłem, z trudem wskazując świątynię na horyzoncie.- Zabierz mnie... tam... - A co to pomoże?- zdziwił się mój rozmówca.- Przecież tam go nie ukryto. Znalazłbym go. To nie igła! - Tam...- rzuciłem, czując nagły impuls gniewu. Przywołałem Moc i chwyciłem tego mężczyznę za gardło i uniosłem do góry. Z cichą satysfakcją obserwowałem jego przerażenie i jakby cień zrozumienia, kiedy miażdżyłem mu powoli tchawicę. - Dobrze...- wykrztusił, więc zmusiłem się, by go puścić. Nawet nie wiedział, jak mnie to osłabiło. Nie musiał jednak tego wiedzieć; ważne, że się mnie bał.- Dobrze... skoro nalegasz... Zaprowadził mnie tam, gdzie chciałem. Wewnątrz, w ogromnej komorze medytacyjnej, niezmiennie widać było wiszący w kamiennym bąblu, gigantycznych rozmiarów kryształ. Wciąż pulsował niemal niewyczerpaną Mocą, choć jakby bardziej bezpłciowo; było jasne, że to nie ta sama energia. Wciąż jednak tam była. I wołała. Otoczyłem się nią, gotów przyjąć wszystko, co zaoferuje. Nie pozwalała jednak na odbudowanie mojego ciała, a może sam na to nie pozwoliłem... w każdym razie ogromny potencjał Mocy przepływał przeze mnie, multiplikując moje własne umiejętności. Poczułem, jak midichloriany w moich żyłach mnożą się, reagując na taki przypływ potęgi. Nie, nie byłem już słaby. Wiedziałem jednak, że ta energia, ta Moc, bez ujarzmienia będzie niczym. Trzeba było ją ukuć, wyszkolić się, a do tego potrzebny był czas. Na szczęście miałem go już w nadmiarze. Kiedy opuściłem świątynię (podobno siedziałem w niej kilka dni), było dla mnie jasne, że jej zdrój nie jest nieskończony. Mogłem siedzieć dłużej, jednak bałem się, że taka ilość Mocy pożre mnie od środka. Dlatego odszedłem, pamiętając, że energia tego miejsca jest już właściwie wyczerpana; przynajmniej z mojego punktu widzenia. A lepiej, jeśli nikt inny się o niej nie dowie; nie było sensu podstawiać potencjalnym przeciwnikom pod sam nos takiej okazji. Trzeba było jednak wciąż odlecieć z tej planety. Powiedziałem więc mojemu towarzyszowi, że okręt, po który przybył, ukryto w sąsiednim systemie, i już na jego pokładzie polecieliśmy w miejsce, które on w rozmowach nazywał Centralą. Była to stacja Executor’s Lair. A on nazywał się Wrenga Jixton. Po drodze opowiedział mi, chociaż niechętnie, o miejscu, do którego się udawaliśmy. Stacja została założona po zniszczeniu krążownika „Arc Hammer”, którego dokonał Kyle Katarn, przedostając się na jego pokład dzięki „Executorowi”. Fakt, że zdołał on się dostać na okręt Vadera przez obwody paliwowe podczas tankowania uświadomił jego właścicielowi, że musi mieć nowe leże dla swej najpotężniejszej maszyny. Tak powstała Executor’s Lair, która przy okazji stała się kompleksem szkoleniowym i stoczniowym dla Eskadry Śmierci Vadera. Miały tam powstawać kolejne okręty, które zamierzano wcielać w jej skład, a stacjonowała tam spora część Pięćset Pierwszego Legionu Szturmowców „Pięść Vadera”, oraz specjalnie wyselekcjonowany, najlepszy oddział Noghri. Na wszelki wypadek Czarny Lord zostawił tu też swego ucznia, Rova Fireheada, szkolonego w naukach Sithów. Aby całość wyglądała na miniaturowy system słoneczny, inny uczeń Vadera, Hethrir, udostępnił mu projekt sztucznego słońca ze swojej planetoidy. Wyborem obsługi stoczni i kontyngentu floty zajął się admirał Thrawn, natomiast Imperator miał nie wiedzieć o istnieniu tak potężnej bazy, w dodatku mogącej przemieszczać się z miejsca na miejsce. Gdy tam przybyliśmy, wszystkie stocznie zajęte były budową superniszczyciela. Dowodzący stacją admirał Morck miał zamiar po jego ukończeniu przyłączyć się do Kręgu Władzy na Coruscant. - Morck niesłusznie został admirałem.- mówił Jix.- To pacyfista i teoretyk, niecierpiący dźwięku ognia z turbolaserów i skrzeku myśliwców TIE. Był bezwzględnie lojalny Vaderowi, dlatego został przywódcą kompleksu, nieprzedstawiającego poniekąd żadnej wartości bojowej. Zrobi najlepiej, jak przyłączy się do Pestage’a. Spotkanie z admirałem Morckiem było jednym z najtrudniejszych, jakie pamiętam. Ciągle nie odzyskałem pełni możliwości fizycznych, byłem jednak silny Mocą. On zaś przy całej swojej wiedzy czuł, że nie może mnie ignorować. Wraz z Jixem stanąłem pod drzwiami do Sali Spotkań, ubrany w czarną tunikę i aparat oddechowy, zawieszony na piersi. Gdy wchodziliśmy, ważyłem swoje informacje i emocje; taki potencjał, dotąd nieodkryty, od zniszczenia „Arc Hammera” ściśle tajny, miał teraz wpaść w ręce Pestage’a!? Nie pamiętałem czemu, ale nie darzyłem go nawet szczątkową sympatią; zwłaszcza, że to, co się kryło w Executor’s Lair, mogło się idealnie przysłużyć powstającemu w moim umyśle planowi zemsty. Zemsty na Jedi za to, jak mnie zostawili. Drzwi rozsunęły się i wszedłem do środka. Morck siedział u szczytu stołu, a po jego bokach można było dostrzec wysokiego, wściekłego Ho’Dina i niskiego, krępego Noghriego. Cała trójka patrzyła na mnie chłodno i z lekką pogardą, chociaż Ho’Din zmrużył oczy, jakby wyczuwał we mnie coś znajomego... zaskakująco lekkie naciśnięcie ich umysłów podpowiedziało mi, kim oni wszyscy są i czego chcą. W całej trójce odbijała się lojalność wobec swego pana. To był ich słaby punkt, który zamierzałem wykorzystać. Spojrzałem na swój aparat oddechowy, a w głowie dziwnym echem odbiła mi się wizja ducha, który przyszedł do mnie, gdy konałem. I już wiedziałem, co miałem zrobić. - Jam jest Darth Vader.- rzekłem. Reakcje był rozmaite. Morck zmrużył sceptycznie oczy, Noghri zaś wytrzeszczył je ze zdumieniem. Ho’Din natomiast, mimo początkowego zdziwienia, skoczył ku mnie, wyciągając miecz świetlny. - Kłamca!- warknął wściekle.- Oszust i kłamca! - Stój.- szepnąłem, wyciągając instynktownie rękę i skupiając Moc. Ku mojemu zdumieniu, ów podający się za Lorda Sith Ho’Din zawisł w powietrzu. Mnie też zdumiała lekkość, z jaką to zrobiłem, ale nie dałem tego po sobie poznać.- Jam jest Darth Vader.- powtórzyłem.- A to jest mój dom. Morck splótł palce, a jego oczy przybrały zamglony wyraz. Najprawdopodobniej rozważał wszelkie implikacje mojego pojawienia się i mogące z tego wyniknąć korzyści. Jego aura przez moment była kakofonią czystych emocji. Bo że należy mnie traktować poważnie, nie miał wątpliwości. - Nie pachniesz, jak nasz pan.- rzucił Noghri.- Jest w tobie jednak coś znajomego. Niepokojąco znajomego...- nie skończył, bo puściłem wściekłego Ho’Dina, podnosząc jednocześnie niskiego obcego i dusząc go w ramach kary za bezczelność. W końcu jednak przestałem, gdyż Noghri wydawał mi się istotny. Przynajmniej na razie. - Nie znacie wszystkich możliwości Mocy.- rzekłem cicho, kombinując, jak się tylko dało.- Powróciłem, chociaż nie w tym ciele i nie z tą pamięcią. Ale to wciąż ja! A wy chcieliście mnie zdradzić i przyłączyć się do Kręgu Władzy! - Jakkolwiek zastanawialiśmy się nad tym, to teraz nieaktualne.- odparł powoli Morck.- Władzę na Coruscant przejęła Ysanna Isard, a jej nie powierzyłbym nawet opieki nad psem! - Jakoś nie wierzę, że możesz być Vaderem.- syknął Ho’Din, który jednak nabrał do mnie pewnego szacunku.- Nic mi nie wiadomo o... - Lepiej uwierz, Firehead!- warknąłem, posyłając go Mocą na ścianę.- Albo będę musiał poszukać sobie innego ucznia! Mój mały wybieg podziałał. Chociaż zgromadzeni cały czas pałali sceptycyzmem, to jednak byli już skłonni mnie zaakceptować. Morck nawet wstał ze swego krzesła i przesiadł się obok. - To twoje miejsce, Lordzie Vader. Witaj w domu. - Zachowaj je na razie.- odparłem.- Do odwołania. Ja, jak widzicie, muszę się doprowadzić do porządku. Potrzebuję swojego pancerza. I tak mijały dni, potem tygodnie, wreszcie miesiące. Morck, Firehead i Pekhratukh (bo tak nazywał się Noghri) wreszcie zaakceptowali moją obecność, a od czasu do czasu nawet zwierzchność. Komandosi Pekhratukha od pierwszej chwili, gdy mnie ujrzeli w zbroi, zapałali do mnie bezwzględną lojalnością, i to tylko z powodu pancerza, który był dla nich niemal świętością i przedmiotem kultu. W końcu nawet ich lider uznał we mnie swojego pana. Podobnie było z Fireheadem. Dla niego wodzem był ten, kto górował nad nim potęgą, a ja jednoznacznie mu udowodniłem, że jestem silniejszy. Jedynym sceptykiem był Morck, ale dopóki pozwalałem mu dowodzić, nic nie mówił. Podejrzewałem, że kiedy przyjdzie czas zemsty, łatwo tej władzy nie odda, ale też jakikolwiek jego opór był bez znaczenia. Ja byłem Vaderem, ja byłem przywódcą, tylko ja się liczyłem. Załoga kompleksu przyjęła ten fakt bez zastrzeżeń, więc i Morck musiał. Najwyraźniej wszyscy byli tak wychowani, że sam widok zbroi Czarnego Lorda dławił w nich chęć oporu. U Morcka silniejszy od wierności Vaderowi był tylko pacyfizm, ale i to miało się stać problemem dopiero wiele lat później. Jego idea zakładała, że należy bezustannie rozwijać potęgę, jaką się dysponuje, i czekać na właściwy moment, który miał nigdy nie nastąpić. Przynajmniej nie za życia admirała. Ja zaś czekałem, bo potrzebowałem zaplecza. By się zemścić. Mijały tygodnie, które zamieniały się w miesiące, aż w końcu w lata. Przez ten czas stan flotylli Executor’s Lair powiększył się o kilka mniej znaczących jednostek, ale, co najważniejsze, ukończono budowę superniszczyciela. Ochrzczono go mianem „Gargoyle”. Początkowe plany obalenia Isard nie powiodły się, gdyż uprzedziła nas Nowa Republika. Ja natomiast większość czasu spędzałem na pokładzie okrętu, który sprowadziliśmy tu wraz z Jixem. Było to idealne miejsce, by w spokoju poznawać swój nowy potencjał i rozwijać go; zginął na nim bowiem niegdyś mistrz Jedi, i jego energia znakomicie maskowała mroczną aurę, którą odznaczały się nasze treningi. Mówię: „nasze”, gdyż wielokrotnie towarzyszył mi w nich Rov Firehead, chociaż było jasne, że góruję nad nim pod każdym względem. Nadal byłem jednak w swoim mniemaniu zbyt słaby i niedoświadczony, by móc otwarcie stawić czoła zewnętrznemu światu. Agonia i druga szansa, którą otrzymałem, szansa zemsty, nauczyły mnie, że prawdziwa potęga wiąże się z wytrwałością i cierpliwością w jej zdobywaniu. Kiedy po pewnym czasie przybył do nas wysłannik wielkiego admirała Thrawna, byłem akurat poza Centralą. Gdy wróciłem, admirał Morck poinformował mnie o wszystkim, co tutaj uzgodnili. Znał Thrawna od wielu lat; właściwie od czasów, kiedy on i Vader wyselekcjonowali załogę kompleksu. Wielki admirał miał pewien plan, i poprosił Morcka o pomoc w jego realizacji. Chodziło o sklonowanie materiału genetycznego pewnego szturmowca i wszczepienie mu imprintu umysłu innego, którego tożsamości jednak nie poznaliśmy. Wysłannik Thrawna przywiózł także cylindry Spaarti i ysalamiry, dzięki którym można było dokonać całej operacji. Pierwszego klona, prototyp, wysłaliśmy Thrawnowi na „Chimerę”, pozostałe egzemplarze zaś, wraz z imprintem, miały pójść później innym transportem. Jak na ironię, Nowa Republika, zapewne nieświadoma wartości drugiego konwoju, napadła nań i doszczętnie go zniszczyła. Najdziwniejsze jest to, iż dokonała tego wkrótce po tym, jak wielki admirał Thrawn poinformował Morcka, że eksperyment się nie udał. Podejrzewam zresztą, że sam pozwolił Rebeliantom na ten ruch. To by było do niego podobne. Dziwiło mnie wtedy, że Thrawn nie postanowił wykorzystać potencjału kompleksu. Sądzę, iż zadziałał tutaj pacyfizm Morcka, który mógł przekonać wielkiego admirała, jakoby Executor’s Lair nie posiadało już absolutnie żadnej wartości produkcyjnej. A tym bardziej nie gości teraz Dartha Vadera. Jednak to, co mogło przekonać wielkiego admirała Thrawna, nie działało w żaden sposób na odrodzonego Imperatora. Dla Morcka niespodziewanym szokiem był fakt, iż Palpatine od początku wiedział o kompleksie i jego lokalizacji. Najwyraźniej nie ufał Vaderowi tak, jak można się było tego spodziewać po ich wzajemnych relacjach. I chociaż Imperator zmusił Morcka, by ten udostępnił mu stocznie i całą stację jako bazę wypadową podczas operacji „Ręka Cienia”, admirał zdołał jakoś ukryć swój największy atut. Mnie. Dzięki specyficznej aurze na pokładzie mojego okrętu Palpatine mnie nie wyczuł. Jix także nie próżnował. Od wielu lat latał po galaktyce, poszukując skarbców Morcka i sumiennie je oczyszczając. Nie były to ogromne kompleksy w rodzaju Góry Tantiss, ale wystarczył, by zapewnić Centrali spory kapitał. Natomiast krótko przed kontrofensywą Imperatora, w tych ciężkich i mrocznych czasach, udało mu się dostać na Kuat, by wywieźć stamtąd plany myśliwców A-9 Vigiliance i, co najważniejsze, superniszczyciela klasy Sovereign. Pamiętam wyraz twarzy Morcka, gdy je zobaczył; oczy mu zabłysły, a usta wykrzywiły się w mieszaninie zaskoczenia i radości. Chciał mieć ten okręt. I to jak najszybciej. Oryginalne plany Sovereignów zostały natomiast zniszczone podczas rewolty na Kuat, a ich prototypy rozebrane. Za zniszczenia planety Byss niewielu udało się ujść z życiem. Jednym z nich był jednak genialny naukowiec i konstruktor, Umak Leth. Po śmierci Imperatora Firehead, na mój rozkaz, miał pozbierać wszystko, co ocalało z tej katastrofy, a mogło wzmocnić siłę Executor’s Lair. Nie było tego wiele, zwłaszcza, jeśli myślało się w kategoriach zbilansowania strat, jakie Centrala poniosła podczas operacji „Ręka Cienia”. Leth, chociaż zdradzał oznaki schizofrenii, był jednak cennym nabytkiem. Jako laureat stypendium Magrody’ego górował on intelektem nad Givinem, który pełnił w kompleksie funkcję szefa stoczni, natomiast pomysły i projekty, jakie rodziły się w jego głowie, były iście diaboliczne. To on widząc, że służy teraz Mrocznemu Lordowi Sith, zaproponował stworzenie droidów bojowych SD-11, a także rekonstrukcję planów Droidów Cienia i Galaktycznego Działa. Ja natomiast wykorzystywałem sławę mojego mrocznego pancerza, z którym nigdy się już nie rozstawałem. Czarny Lord nie miał najmniejszych problemów z przekonaniem szefów kilku grup pirackich, w tym Pilzbucka, Greevana i Barrona, o konieczności wsparcia naszej sprawy. Hebanowa zbroja może zdziałać cuda w kwestii zastraszania i perswazji; stałą się moją drugą skórą, czerpałem z niej siłę. Wkrótce sam zacząłem o sobie myśleć per Darth Vader. Kiedy Luke Skywalker ogłosił w galaktyce, że jest synem Dartha Vadera, i że Mroczny Lord Sith był wcześniej rycerzem Jedi, Anakinem Skywalkerem, część załogi kompleksu zaczęła patrzeć na mnie krzywym okiem. Po kilku śmielszych spojrzeniach musieli jednak przestać; wszyscy, z Morckiem włącznie, musieli przyjąć do wiadomości, że chociaż nie jestem Anakinem Skywalkerem, to jednak dzięki Mocy znajduje się we mnie Darth Vader. Powiedziałem im, że ciemna strona jest jakby osobną duszą, która uleciała ze Skywalkera przed śmiercią i przybrała moją formę. I znów uwielbienie dla Vadera wzięło górę. Wszyscy mi uwierzyli. Znowu minął czas. Czas pełen treningów i przygotowań, kiedy wszystkie maszyny stoczniowe pracowały albo nad superniszczycielem klasy Sovereign, albo nad Galaktycznym Działem. Wtedy też, korzystając z pozostawionych przez Thrawna cylindrów Spaarti, zaczęliśmy na masową skalę klonować żołnierzy, by uzupełnić nimi konstruowane okręty. Doszło w tym czasie też do kilku potyczek z imperialnymi lordami, z których największa rozegrała się między naszymi siłami a grupą okrętów Teradoca. Wtedy też wpadłem na ślad byłego Gwardzisty Imperium, Kira Kanosa. Spotkanie z Kanosem było niewątpliwie wyzwaniem. Gwardzista odniósł się do mnie bardzo chłodno, o mało mnie nie atakując. Jego bezczelność była w pewnym momencie tak drażniąca, że miałem wręcz ochotę go zabić. Powstrzymywał mnie jednak szacunek dla jego wiedzy i umiejętności. Kanos szukał miejsca, w którym czułby się spełniony i mógłby odpocząć od ciągłej tułaczki. Miałem mu to zaoferować; moje obietnice przywrócenia Nowego Ładu padły u niego na podatny grunt. Bardzo chciał mi uwierzyć, postanowił poddać mnie jednak jeszcze jednej próbie. Bez słowa wskazał bliznę, która szpeciła jego twarz. - To ja ci to zrobiłem, Kanos.- odparłem, wyczytując tę odpowiedź z jego umysłu, jakby był otwartą książką.- I nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości! - Proszę o wybaczenie, Lordzie Vader.- Kanos uklęknął, spuszczając głowę.- Pokaż mi drogę do Nowego Ładu, a wejdę dla ciebie w ogień. I w ten sposób idee Nowego Ładu Imperatora zaczęły wpływać na koncepcję mojej zemsty. Kir Kanos, już jako generał w Executor’s Lair, postawił sobie wyraźnie za cel rekonstrukcję Czerwonej Gwardii. Było to o tyle proste, że materiał genetyczny, pozostawiony przez Thrawna, okazał się być wzorcem DNA jednego z Gwardzistów, Grodina Tierce’a. Żeby jednak zachować różnorodność łańcuchów genetycznych, Kanos co rusz udawał się w jakąś podróż, często wraz z Jixem, by sprawdzić plotki o ocalałych członkach Imperialnej Gwardii. Tak trafili na kilku żołnierzy, awansowanych przez Daalę do rangi Gwardzistów. Tak też znaleźli byłą Rękę Imperatora, pilota Sto Osiemdziesiątego Pierwszego Pułku oraz założyciela Eskadry Inferno, Maareka Stele’a. Stele. Gdybym wtedy zdawał sobie sprawę, jakim dwulicowym draniem się okaże, wszystko wyglądałoby teraz inaczej. Gdybym zabił go wcześniej, może teraz jeszcze bym żył. Ta wredna gnida przez tyle lat budowała wokół siebie nimb zaufania, aby w krytycznym momencie zadać cios w plecy! Że też wcześniej tego nie przewidziałem! Ale Stele został praktycznie przyjęty z otwartymi ramionami. Nie dość, że przywiózł ze sobą plany myśliwców typu TIE Defender, na których latał dawno temu, to jeszcze miał pełno innych, nieraz genialnych, a nieraz szalonych pomysłów, które zaraz chciał wcielać w życie. To on pomógł mi i Vaderowi w odnalezieniu holocronu Sith na Korriban. To on udał się na poszukiwanie jednego z ostatnich kamieni siły. To on zdradził nam, że istniało wiele „Oczu Palpatine’a”: jedno zniszczone nad Belsavis, dwa nad Artyr 5, jedno zaginęło w tajemniczych okolicznościach, zaś jedno znajduje się w stanie uśpienia i można je gdzieś odnaleźć. I to on je znalazł. Także jego zasługą jest stworzenie serum blokującego Moc i wiele podróży, z których zawsze przynosił egzotyczne przedmioty lub informacje, które mogły mu się kiedyś przydać. Też od niego dowiedziałem się o Pełnomocnikach Sprawiedliwości. To dzięki jego sugestiom dotarłem do Lorda Hethrira, proponując mu współpracę. Nie zgodził się. Niezrażeni spisaliśmy go na straty i, wraz z Fireheadem i Stelem, nie przerywając intensywnych treningów, wyruszyliśmy na poszukiwanie innego Pełnomocnika - Witiyna Tera. W międzyczasie admirał Morck użył zdobytych przez Jixa funduszy, by ocalić od kompletnego bankructwa firmę Loronar, pogrążoną w kryzysie po incydencie z Posiewem Śmierci. Zamówienie, jakie złożył, było ogromne i tajne, uratowało firmę od zamknięcia i pozwoliło jej się dalej rozwijać, i to bez wiedzy czy ingerencji Nowej Republiki. A dla Morcka około setka krążowników typu Strike to było coś, czego nie mógł przepuścić między palcami. Postanowił nawet, że wstrzyma się z jakimikolwiek ewentualnymi działaniami zaczepnymi, agresywnymi czy ze wspomaganiem upadającego Imperium, aż owa flota nie zostanie ukończona. No i rzecz jasna czekał na superniszczyciel klasy Sovereign. W pewnym momencie musiał się jednak zmierzyć z brakiem surowców. Nie mógł poszukiwać ich bezkarnie na terytorium Nowej Republiki, a te kilka przedsiębiorstw, które pod przykrywką dostarczały mu rudy, zaspokajały jedynie część potrzeb. Morck rozesłał więc po galaktyce setki, jeśli nie tysiące, probotów w poszukiwaniu odpowiednich złóż. Celował głównie w Dziką Przestrzeń i Nieznane Terytoria, gdzie ryzyko wykrycia całego precedensu było relatywnie niewielkie. Rezultaty tych odkryć przerosły jego najśmielsze oczekiwania. Sondy docierały wszędzie, gdzie tylko mogły. Wiele zaginęło, inne zostały zniszczone przy zderzeniu z nieznanymi cieniami grawitacyjnymi, niektóre jednak odkryły zdumiewające miejsca. Odnaleziono izolowane od reszty galaktyki planety na niesamowitym szczeblu rozwoju, minerały dotąd nieekspolatowane, ukryte w pasach asteroid, gazowych gigantach i skalnych bryłach, zawieszonych w przestrzeni bez jakiejkolwiek atmosfery. Najważniejsze jednak były ukryte dotąd miejsca, będące ośrodkami obcych cywilizacji: Lhwekk, stolica Imperium Ssi-Ruuvi, Nirauan, planeta będąca zalążkiem Imperium Ręki, Twierdza w Przestworzach Chissów czy ośrodek zborny tajemniczej, droidopodobnej rasy olbrzymich maszyn. Pamietam, jak Morck przyszedł do mnie pewnego dnia, a jego aura zdradzała śmiertelną powagę. - Lordzie Vader.- powiedział.- Podjąłem decyzję. To, co znaleźliśmy na Nirauan, to niewątpliwie dzieło Thrawna. Chciałbym się do nich przyłączyć. Na pewno przyda im się nasz potencjał... - Milcz!- warknąłem zirytowany. To, co proponował Morck, stało w jawnej sprzeczności z planem mojej zemsty. Imperium Ręki najprawdopodobniej nie przygotowywało wtedy napaści na znaną część galaktyki, być może nawet nie miało tego w planach. Nie mogłem się na to zgodzić.- Chociaż dowodzisz tą armią i tym kompleksem, to moja wola się teraz liczy!- rzuciłem. - Tylko, że dzięki Ręce możemy stać się naprawdę potężni!- odparował Morck.- Mielibyśmy do dyspozycji całą infrastrukturę, jaka podlega twierdzy na Nirauan! Wszystko... ruszyłoby do przodu. - Admirale, czemuż to tak nagle zaczęło ci się spieszyć?- zapytałem.- A co ze strategią cierpliwości? Czyżby pana poglądy był aż tak niestałe? Morck westchnął. - To nie o to chodzi.- powiedział.- Jeśli moje podejrzenia się potwierdzą i Imperium Ręki rzeczywiście dowodzi Voss Parck, mógłby on znacznie lepiej wykorzystać nasze istnienie. Był przecież uczniem samego Thrawna! - Dosyć!- zagrzmiałem.- Tak bardzo chcesz jedności, Morck!? W porządku! Dam ci moją zgodę, jeśli ty pokierujesz atakiem na to miejsce!- włączyłem stojący obok ekran i wyświetliłem mapę galaktyki, wskazując zarazem punkt zgromadzenia droidopodobnej rasy.- Te mechaniczne istoty mogą w przyszłości być zagrożeniem dla naszych planów! Zniszcz je. Sądzę jednak, że bardziej liczył na wprowadzenie do Centrali krzty zdrowego rozsądku, który – jak miał nadzieję – również jest w jakiś sposób dziedziczny. Tu się jednak pomylił; Terek Rogriss ujawnił szerokie ambicje wywołane chęcią dorównania legendarnemu ojcu. Na przystąpienie do Executor’s Lair zgodził się bez wahania. Zresztą, jak Barron, Greevan oraz Pilzbuck przed nim, oraz Grant po nim – nie miał innego wyjścia. Od razu natomiast zebrał większość Floty Executor’s Lair i wyruszył „Arką” w dziewiczy rejs. Rejs, będący jednocześnie wyprawą wojenną. A ofiarami miały być droidopodobne istoty. Superlaser na „Arce” sprawdził się doskonale. Droidy, zaskoczone i zdezorientowane, eksplodowały od jego uderzeń, wciągając siebie nawzajem w wir wybuchów i szczątków. Te, które podjęły walkę, odbijając promienie superlasera, miały Morck przez kilka chwil ważył słowa, jakby zastanawiając się, co zrobić. Zdradzić swoje pacyfistyczne ideały czy zaprzepaścić szansę ocalenia ich u boku Parcka? - Zgoda.- powiedział w końcu.- To ty jesteś naszym panem, Lordzie Vader. Od tej pory wiedziałem już, że mam go w garści. Wiedziałem, że, prośbą lub groźbą, ale zawsze zmuszę go do wykonania mojej woli. Nie zaatakowaliśmy jednak tej rasy. W każdym razie nie wtedy. Znów minęły lata. Morck powoli przenosił cześć infrastruktury klonującej poza Executor’s Lair, korzystając z chwil, kiedy w Nowej Republice panował względny spokój. Przywódcy grup pirackich i nieliczni wysocy oficerowie przejmowali dowództwo nad tymi placówkami, dbając przy okazji o to, by ich prawdziwa działalność nie wyszła na jaw. W ten sposób Barron objął w posiadanie GSI, Pilzbuck i Greevan mniejsze kolonie górnicze, powstały też firmy, które można było wykorzystać jako przyczółki w przyszłości. Przykładem może być kurort „Edamenolc” na Spirze. Galaktyczne Działo zostało w tym czasie ukończone i było gotowe do akcji. Maarek Stele też nie próżnował. Po wielu mniej lub bardziej owocnych wyprawach przybył któregoś dnia z pewnym starszym mężczyzną, którego przedstawił jako technika Saccoriańskiej Triady. W galaktyce panował wtedy wielki niepokój; użycie przez terrorystów Stacji Centerpoint do niszczenia systemów gwiezdnych rozpętało burzę polityczną. Leia Organa Solo ustąpiła z funkcji prezydenta Nowej Republiki, Mon Mothma udała się na emeryturę na ojczystą Chandrillę, a senator Corelli Garm Bel Iblis wrócił do służby w armii i otrzymał garnizon w niespokojnym regionie Morishimu. Dodatkowo odbył się proces Saccoriańskiej Triady, a Wywiad Nowej Republiki tropił ostatnie komórki Ludzkiej Ligi. Cała ta mozaika sytuacyjna dawała Stele’owi znakomite warunki, by mógł pojmać osobę, o którą mu chodziło. Wydobył z niej i przekazał nam ostateczny kod sterowania Stacją Centerpoint, argumentując, że może on nam kiedyś zapewnić przewagę. Wkrótce jednak wyruszył w dalszą podróż. Morck ukrył ten kod; stwierdził, że w dniu, w którym Executor’s Lair się ujawni, przyda się bardziej. Zastanowiło mnie wtedy, gdzie Stele tak często odlatywał. Co prawda zawsze cos ze sobą przywoził, a potem wyszło na jaw, że pracował równocześnie nad formułą serum blokującego Moc, ale mam pewność, że to nie wszystko. Ta żmija musiała się wtedy kontaktować ze swoimi mocodawcami, a jednocześnie konspirować się, usypiać naszą czujność. Zdobywać akceptację. Teraz widzę to jasno; Stele i jego zwierzchnicy, kimkolwiek są, mogą być groźniejsi, niż się komukolwiek wydaje. Wreszcie ukończony został superniszczyciel klasy Sovereign, któremu Morck nadał nazwę: „Arka”. Dowodzenie nad nim objął admirał Terek Rogriss, syn legendarnego Terena Rogrissa, obecnie emerytowanego bohatera Floty Imperium. Morck sprowadził go przez Fireheada przed swoje oblicze, uważając, że talenty przywódcze są w tej rodzinie dziedziczne. ustąpić działom okrętowym Floty. Jeśli wziąć pod uwagę skalę sukcesu, straty w tej batalii okazały się nikłe, wręcz nieistotne. To było absolutne zwycięstwo. Muszę przyznać, że sam byłem zaskoczony trafnością taktyki Morcka i skutecznością Rogrissa. Jeszcze tego samego dnia admirał polecił przygotować wyprawę na Nirauan, do Vossa Parcka. Było to wkrótce po tym, jak planetę, będącą ośrodkiem dowodzenia w Imperium Ręki, odwiedzili Luke Skywalker i Mara Jade. Całkiem spora flotylla naszych okrętów miała tam wziąć udział w manewrach, aby utwierdzić Parcka w przekonaniu, że jesteśmy poważnymi gośćmi. Negocjacjami zajął się sam Morck. Byłem gotów go powstrzymać – być może nawet zabić – gdyby poddał się Parckowi bezgranicznie, niwecząc w ten sposób plany, jakie snułem. Na szczęście dla mnie, Parck nawet nie chciał rozmawiać o sojuszu. A raczej sprawiał wrażenie, że go to w ogóle nie interesuje. Morck rozzłościł się, co przychodziło mu zawsze z wielkim trudem, i zaczął rzucać nieostrożne zdania. Parck potraktował je jako groźby. W mgnieniu oka do systemu Nirauan wskoczyła flota, w której skład wchodziło kilka niszczycieli i ogromny superpancernik, po czym rozpoczęła ona atak na okręty Executor’s Lair. Admirał Morck zrozumiał, że negocjacje zostały przerwane; rzucił się do ucieczki, by następnie wycofać swoją flotyllę. Jego koncepcja legła w gruzach. Było to dla niego szczególnie bolesne. Na osłodę przybył jednak Stele i oświadczył, że „Oko Palpatine’a V”, bliźniaczy okręt do tego, który siał pogrom nad Nirauan, został przez niego odkryty i przygotowany do lotu. Po drobnych modyfikacjach może nawet stanowić trzon całej floty. Wkrótce superpancernik, przemianowany na „Oko Vadera”, zawisło wśród statków Executor’s Lair. Ja sam zaś trenowałem coraz rzadziej, poświęcając swój czas podróżom. Czułem bowiem, iż zbliża się chwila, w której zostaniemy odkryci. Trzeba więc było uderzyć prewencyjnie. Morck uparcie twierdził, że strategia oczekiwania jest najlepsza, ale istniały inne sposoby walki, mniej bezpośrednie. W stoczniach powstała więc dokładna replika Centrali, a na pierwszy plan wysunęli się Gwardziści, trenowani przez Kanosa i Tierce’a. Kir Kanos kazał im założyć organizację paramilitarną o nazwie Drugie Imperium i uderzać w newralgiczne punkty na ciele Nowej Republiki. Pozyskali nawet pomoc tego zdrajcy, Brakissa, który zrobił z kopii stacji Akademię Ciemnej Strony i poniósł spektakularną klęskę w Czwartej Bitwie o Yavin. Ledwo uszedł z życiem. Nie pozwolił jednak żyć Gwardzistom. Ostatniego z nich tropił zapamiętale, kiedy tylko wyszło na jaw, że był przez niego manipulowany i oszukiwany. Od umierąjacego w męczarniach mężczyzny wyciągnął jednak koordynaty Centrali. Jednocześnie zabijając go zniweczył plany Kanosa dotyczące utworzenia różnorodnej genetycznie Imperialnej Gwardii, ale nawet, jeśli ostatni Gwardzista miał z tego powodu jakiś żal, to nie dał tego po sobie poznać. Zaczął natomiast snuć plany stworzenia swojej formacji w oparciu o bardziej jednorodny materiał genetyczny. W tym czasie Brakiss przybył do nas. I już został. Do czasu. Niecały rok później ten czas miał nastąpić. Kiedy Stele pracował nad tym swoim serum, Firehead zaczął – równolegle do Zakonu Jedi – poszukiwania Witiyna Tera, a ja wracałem z kolejnej podróży, przybyło do Centrali sześciu podróżników w czasie. Jak twierdzili – pochodzili z przyszłości. Nie wiem, czy ich słowa był prawdą, ale intencje mieli szczere, a obrazy w głowach sugestywne. Postanowiłem pomóc im w pozbyciu się zagrożenia ze strony Yuuzhan Vong, którzy mieli rzekomo zdewastować galaktykę. I tak to się zaczęło. Corran, Wieiah i Kyle spojrzeli po sobie, czując, że maja już teraz jasność co do powstania i rozwoju Executor’s Lair. Brakiss mówił prawdę, więcej, wszystko, czego nie wiedział, było teraz dopowiedziane. Wieiah spojrzała na korpus w czarnej zbroi, leżący u stóp Corrana. Był już martwy, uszło z niego życie, a polana dookoła zaczynała powoli cuchnąć negatywną energią, jakby otoczenie wchłaniało smak istoty, która zakończyła tu swój żywot. Wieiah nurtowało jednak wciąż jedno pytanie: kim ten Vader naprawdę był? Nagle spostrzegła zmianę w aurze Kyle’a i spojrzała na niego, zaniepokojona. Stał sztywno z dziwnym wyrazem twarzy, będącym mieszaniną przerażenia, olśnienia i poczucia winy. Trzymał w dłoni rękojeść swojego miecza, ważył ją i patrzył nań zupełnie, jakby ją oglądał pierwszy raz w życiu. - Ja go znam.- rzekł załamującym się głosem.- Ten człowiek był kiedyś najmłodszym Ciemnym Jedi Imperatora. Nazywał się Yun. ..::EPILOG::.. „Lusankya”, niszczyciel klasy Super, dryfował spokojnie od dwóch dni pola asteroid zwanego Cmentarzyskiem; pozostałości po zniszczonej dwadzieścia pięć lat temu planecie Alderaan. Dookoła znajdowały się inne, mniejsze okręty, których w większości przypadków używano jako doków dla statków cywilnych, które przyleciały do systemu wraz z superniszczycielem. Zabroniono bowiem korzystać z hangaru głównego na okręcie, a wielu ludzi i innych istot przybyło na Cmentarzysko, by wziąć udział w mającej się tutaj odbyć uroczystości. A konkretniej w pogrzebie Leii Organy Solo. Na wieść o terminie ceremonii z całej galaktyki przybyły zarówno delegacje rządowe, jak i przedstawiciele prywatnych organizacji, czy wreszcie pojedyncze osoby. Wielu z nich za życia Leii było jej politycznymi przeciwnikami, czasem wręcz śmiertelnymi wrogami, jednak każdy darzył ją mniejszym lub większym szacunkiem. I wszyscy chcieli wziąć udział w jej ostatniej drodze. Doszło do tego, że wielu chętnych trzeba było upchnąć na pokłady widokowe innych okrętów, a transmisja z pogrzebu była wyświetlana na żywo zarówno na ogromnych ekranach, ustawionych w centralnych korytarzach, jak i hangarach, oczyszczonych z myśliwców i innego sprzętu. Ponadto HoloNet przekazywał ją dalej. Na pokładzie głównego hangaru „Lusankyi” pozostało więc miejsce dla oficjalnych delegacji, przedstawicieli Floty, Jedi, Sojuszu Legalnych Przewoźników, alderaańskich ocalałych, a także licznych przyjaciół i rodziny zmarłej. Sam obrzęd, wskutek kompromisu i uzgodnień, miał być mieszanką tradycji alderaańskich, republikańskich i wielu innych, w tym pochówku Jedi. Leia Organa Solo nie pozostawiła po sobie żadnych wskazówek na temat odprawienia pogrzebu, także postanowiono, że całą uroczystość poprowadzi Najwyższy Kapłan z Nowego Alderaanu, ale charakter obrzędu miał być sprowadzony do tradycji Jedi, bez śpiewów i recytacji poezji, utrzymując pełną melancholii i kontemplacji ciszę. Pilnować tego miał, asystujący Kapłanowi mistrz Jedi Luke Skywalker. Wyjątek stanowiły wspominki, które były nieodłącznym zwyczajem alderaańskiej kultury, zazdrośnie pilnowanej przez ocalałych mieszkańców zniszczonej planety. - Niech spoczywa w pokoju, do którego doprowadziła.- powiedziała Mara, cytując tekst z nagrobka Jar Jara Binksa, gungańskiego bohatera. - Leia Organa Solo, księżniczka Alderaanu, dołączyła do grona swoich ziomków.- zaczął swoją przemowę Ponc Gavrisom. - Ostatnie dni przyniosły ogromne straty dla całej galaktyki.- rzekł Isolder. - Nie godziła się na galaktykę taką, jaka ona była.- powiedział w swoim czasie Luke Skywalker.- Nic dziwnego, że galaktyka nie zgodziła się... na nią. Dzieci Leii, a także jej brat oraz Chewbacca, odebrali na swoje ręce setki kondolencji. Drool Reveel, świeżo wybrany prezydent Nowej Republiki, wyraził pełen bólu i melancholii żal, utwierdzając wszystkich w przekonaniu, że Leia Organa Solo była z całą pewnością najbardziej charakterystyczną, dobroduszną, konsekwentną i utalentowaną dyplomatką swojego pokolenia. Mistrz Ikrit i Kam Solusar podkreślili jej wielkość jako rycerza Jedi. Ackbar, Celchu, Cracken i Antilles także mieli wiele do powiedzenia na temat zalet i cnót, jakimi charakteryzowała się Leia, podobne deklaracje żalu złożyli też Talon Karrde, Pellaeon, Llegh Krestchmar, a także rozliczni senatorowie i politycy, w tym przedstawiciele Bothawui, Munto Codru i setek innych planet. Pojawił się nawet król Zapalo z Naboo. Anakin Solo, a także Jacen i Jaina, przyjmowali wszystkie wyrazy współczucia smętnym uśmiechem i skinieniem głowy, jednak cała trójka z zaciekawieniem i pewną obawą sondowała tłum, w nadziei, że wykryją pewną znajomą aurę. Nigdzie bowiem nie było Hana. Wielu nie mogło w to uwierzyć. Lando Calrissian wyraził wręcz niepokój, że coś mu się stało na Dromund Kaas, ale młodzi Solo wiedzieli, że to nieprawda. Zapisy sygnałów na radarze „Sokoła” w chwili skoku w nadprzestrzeń nad mroczną planetą mówiły, że w międzyczasie w przestrzeń wystartował pewien dziwny, trójpłatowy myśliwiec z rodziny TIE. Jednocześnie nigdzie nie znaleziono środka transportu Rova Fireheada, więc wszystkie poszlaki wskazywały na to, że Han znalazł ów statek i odleciał w nieznanym kierunku. Nikt jednak nie wiedział, gdzie jest ani czemu nie przybył na pogrzeb własnej żony. A raczej nikt poza Anakinem. On bowiem równie dotkliwie przeżył śmierć matki, i wyobrażał sobie, że jego ojciec mógł poczuć się podobnie. Jemu pomogła Moc; pokazała mu ścieżkę, którą powinien kroczyć, ale i tak czuł pustkę w sercu, ilekroć myślał o Leii. Wiedział, że jego ojciec nie ma podobnej tarczy, że jedynym lekarstwem na ból było zapomnienie. Han Solo postanowił więc odciąć się od wszystkiego, co przypominało mu żonę. Jej pamięć wywoływała otępiający ból i Anakin nie mógł winić ojca za to, że nie chce go czuć. Sam nie chciał. - Kocham cię, mamo.- szepnął tylko, kiedy procesja wnosiła na repulsorach skrzynię z ciałem Leii Organy Solo. A był to imponujący pochód. Rozpoczynały go dwa rzędy Noghrich, kroczące w uroczystych szatach i z pochylonymi głowami; znak żałoby po kobiecie, którą kiedyś przysięgli chronić. Zaraz za nimi szli przedstawiciele Floty Nowej Republiki, wraz z reprezentacją Senatu, złożoną z odświętnie odzianych Senackich Ochroniarzy. Następnie pojawiła się żeńska reprezentacja honorowej gwardii hapańskich amazonek, za którą kroczyła grupa Świadków Caamas pod wodzą Elegosa A’kla, a także ocalałych z Alderaanu, którym przewodził Tycho Celchu. W ślad za nimi sunęło godnie dziesięciu Karmazynowych Gwardzistów Imperium, z Kirem Kanosem na czele. Kanos, dawniej generał wojsk lądowych Executor’s Lair, przeszedł na Świecie Żniwiarza pod skrzydła Pellaeona, wraz z całym swoim oddziałem i resztkami armii. Uzyskał w ten sposób amnestię, w przeciwieństwie do sióstr D’Asta i Lordów Senexa oraz Juvexa, którzy zresztą też byli obecni na uroczystości. Za Gwardzistami szła grupa czystych odświętnie przyozdobionych Wookiech, a także kilka czarodziejek z Dathomiry. Wreszcie na końcu sunęła bezgłośnie skrzynia z ciałem Leii Organy Solo, prowadzona przez czwórkę rycerzy Jedi: Kyle’a Katarna, Streena, Kiranę Ti i Jensaarai Faustusa. Kiedy reszta defilady ustawiła się w kilku szeregach, tworząc szpaler w kierunku wylotu z hangaru, Jedi poprowadzili skrzynię do stojących samotnie Luke’a Skywalkera i alderaańskiego Kapłana. Gdy Kyle i reszta zatrzymali się przed dwójką celebrantów uroczystości, Luke i Kapłan przejęli od nich trumnę, po czym ponuro kiwnęli głowami i wspólnie popchnęli ją szpalerem w kierunku luku wylotowego, gdzie stała już przygotowana kapsuła transportowa. Skywalker nie zgodził się bowiem, jak to sugerowała tradycja Jedi i alderaańscy notable, na spalenie zwłok i rozsypanie popiołów po Cmentarzysku. Zamiast tego kapsuła z ciałem Leii powinna po jego przestrzeni; Organa Solo miała wreszcie, chociaż symbolicznie, powrócić do domu. Skrzynia została załadowana do kapsuły i wystrzelona w przestrzeń. Skywalker patrzył przez luk na strugę jasnego, jonowego ognia, która się za nią ciągnęła. W pewien sposób czuł, że doznaje uczucia swego rodzaju ulgi; chociaż gardło ściskało mu się co rusz, ilekroć zdał sobie sprawę, że nigdy już nie zobaczy siostry. Za dużo, pomyślał, ta wojna przyniosła stanowczo za dużo śmierci. Nie ma śmierci, jest Moc, przypomniał sobie nagle, karcąc siebie w duchu. Leia nie umarła; zjednoczyła się z Mocą. I z całą pewnością jest teraz szczęśliwa. Stał tak dłuższy czas, tylko mechanicznie reagując na kilka formułek, które wypowiedział alderaański Kapłan, kończący w ten sposób całą uroczystość. Szpaler, złożony z uczestników defilady, odwrócił się i równym tempem ruszył do wyjścia, a po nim powoli zaczęli się w końcu rozchodzić uczestnicy pogrzebu. Część poszła w stronę turbowind, inni podeszli jeszcze do luku hangaru, a jeszcze inni do iluminatorów, by być świadkami ostatniego lotu księżniczki Alderaanu, Leii Organy Solo. Jacen odnalazł gdzieś w tłumie Danni Quee i razem poszli do jednej z kajut, w której mogli w spokoju i milczeniu obejrzeć oddalającą się kapsułę. Jaina stanęła gdzieś indziej, wraz z jakąś grupką delegatów, którzy zajęli miejsca przy innym iluminatorze. Nie widziała wcześniej tych ludzi, jednak aura jednego z nich, stojącego na uboczu, tuż obok niej, śniadolicego mężczyzny, wydała jej się znajoma. Spojrzała na niego; miał chłodny, beznamiętny wyraz twarzy, zaciśnięte usta i twarde, niewidzące spojrzenie, pozbawione jakichkolwiek emocji. Podobnie wyglądała jego aura; szara, bez wyrazu, niemal sztuczna. Młodą Solo nagle olśniło i spojrzała na mężczyznę, zaskoczona. - Boba Fett!?- spytała. Ciemnoskóry spojrzał na nią swoimi pozbawionymi wyrazu oczyma, w których na ułamek sekundy błysnęło coś ulotnego, ślad jakiejś odległej emocji... - Nie.- powiedział w końcu.- Boba Fett zginął nad Exaphi. - Ach tak.- mruknęła Jaina, odwracając wzrok.- Rozumiem. W końcu jasny punkcik, jakim stała się kapsuła, zniknął gdzieś wśród planetoid Cmentarzyska. Mara Jade Skywalker stała pod ścianą, patrząc, jak wszyscy obecni powoli się rozchodzą, czasem poklepując Luke’a po ramieniu, czasem przechodząc obojętnie, a czasem kiwając mu głową. Skywalker zaś stal w miejscu, przyjmując to wszystko z łagodną obojętnością. W głębi serca Mara chciała podejść do niego, pocałować, pomóc nieść brzemię żalu, powstrzymała się jednak. Wiedziała, że na pocieszenie przyjdzie jeszcze czas; teraz Luke musiał ukoić siebie i poradzić sobie z pustką, jaka zagościła w jego sercu w miejsce Leii. Nikt nie mógł mu w tym pomóc. Zaduma nie osłabiła jednak czujności Mary; wyczuła, że staje koło niej towarzyszka broni i rycerz Jedi, Wieiah. Podobnie, jak ona, Zeltronianka wpatrywała się w mijający ich tłum, milcząco towarzysząc żonie Skywalkera. W końcu rzuciła zdawkowo: - Trzeba będzie odbudować Radę Jedi. - Trzeba będzie.- zgodziła się Mara mechanicznie. Wieiah westchnęła. - Nie wiem, czy to najlepszy moment, ale chyba jest coś, o czym muszę porozmawiać z mistrzem Lukiem. - To rzeczywiście nie jest najlepszy moment. - Tego się obawiałam, ale muszę o tym komuś powiedzieć.- rzekła Wieiah ze skruchą. Mara mimochodem zauważyła troskę w jej głosie; ta młoda Jedi przez ostatnie miesiące przeszła daleką drogę od pogodnej i nieco lekkomyślnej dziewczyny do dojrzałej, ale i bardziej świadomej swojej odpowiedzialności kobiety.- Jestem w ciąży.- rzuciła Zeltronianka. Jade Skywalker spojrzała na nią zaskoczona. - Brakiss?- spytała. Wieiah przytaknęła ponuro, a na myśl o tragicznie zmarłym ukochanym przez jej twarz przemknął cień. - W obecnej sytuacji to może nie najtrafniejsze słowa, ale gratuluję.- rzekła Mara, czując nagle wzrastającą więź z Zeltronianką; rzeczywiście jej aura zdawała się skrywać jakby inną, mniejszą.- Kiedy to... - To nie wszystko.- przerwała jej Wieiah.- Nie wiem, jak to wyjaśnić... ale Zeltroni są znakomitymi kurtyzanami także dlatego, że niemożliwe jest zajście w ciążę z przedstawicielami rasy innej, niż nasza. Tym razem Mara była poważnie zaskoczona. Tak zaskoczona, że nie zauważyła, jak podszedł do nich Talon Karrde. - Panie wybaczą, że przerywam, ale chyba jest coś, co chciałaby pani wiedzieć, panno Wieiah.- rzekł z powagą. Przez chwilę Mara miała ochotę go spławić, ale zrezygnowała; w końcu to Talon, a poza tym okoliczności były nieodpowiednie.- Myślę, że jest ktoś, kto chciałby się z panią natychmiast zobaczyć.- kontynuował Karrde.- Pani zabracki towarzysz, Werac Dominess, żyje! - Żyje!?- tym razem to Wieiah była zaskoczona.- Ale wyczułam, że zginął. Jak to się stało? - Sprytny z niego osobnik.- odparł Talon.- Kiedy wskoczył w nadprzestrzeń nad Naboo, nie uderzył w cień grawitacyjny, lecz obrał kurs prosto do układu Corelli. Gdy na mostek wpadli szturmowcy, jakimś cudem przekonał ich, że Vader zginął i że on tu teraz rządzi. - A w systemie Corelli przechwycił go generał Cracken przy użyciu „Requiem”.- odgadła Mara.- Najwyraźniej Nowa Republika zyskała superniszczyciel. - To prawda, słyszałem, że ma on wejść w skład floty garnizonu nad Da Soocha.- powiedział Karrde.- Zastąpi tam zniszczone nad Exaphi „Vacuum”. Senat podjął decyzję, że „Requiem” jest zbyt groźną bronią, by ją utrzymywać. Zostanie więc rozebrane, a plany zniszczone. - Przepraszam...- wtrąciła się Wieiah.-...ale powiedział pan, że mogę się zobaczyć z Weracem. - Tak.- rzekł Talon.- Nie mógł wejść na „Lusankyę”, ale czeka na „Wild Karrde”. - Dziękuję, Maro.- rzuciła Zeltronianka, spoglądając na nią i na Talona.- I przepraszam.- dodała, po czym szybkim krokiem ruszyła ku turbowindom, które miały ją zabrać na pokład drugiego hangaru, skąd mogła wziąć prom i polecieć nim na statek szefa przemytników. Talon i Mara zostali sami, patrząc na nią przez jakiś czas. - Widziałem się z Car’dasem.- powiedział w końcu Karrde, jakby zrzucając z siebie ciężar.- To on i jacyś jego tajemniczy przyjaciele odpowiadają za zagładę Itren i przekonanie Vadera, by ruszył na Nową Republikę. - To teraz nieistotne.- mruknęła Jade Skywalker, spoglądając na stojącego w oddali Luke’a. - Tym niemniej pośrednio to właśnie Car’das jest winny całemu temu konfliktowi. Nie wiem, co o tym myśleć, ale poczułem się przy nim jak pionek, manipulowany przez nieznane mi siły. Trochę mnie to denerwuje. - To zrozumiałe. A co do Car’dasa, to jego cele i metody może i pozostawiają wiele do życzenia, ale nie możemy teraz zagłębiać się w „gdybanie” i zastanawiać, kto jest pośrednio czemu winien. W ten sposób dojdziemy do wniosku, że wszyscy odpowiadają za wszystko. Dopóki miał dobre cele i intencje, nie jest do końca winien. A zło, jakie popełnił, może odpokutować. - Mniej więcej to samo powiedział. Nie zdziwię się, jak kiedyś pojawi się u was z prośbą o przebaczenie. - Prawdę mówiąc ja też nie. Aczkolwiek nie zaszkodzi, jeśli zaczniemy go odtąd uważnie obserwować. - Jest jeszcze coś.- podjął Talon po chwili.- Maarek Stele, ostatnia pełniąca służbę Ręka Imperatora, został Pełnomocnikiem Sprawiedliwości. Według Car’dasa i jego sojuszników może być teraz bardzo niebezpieczny. - Skąd wiesz?- spytała nagle Mara, nieco zaskoczona.- Jakim cudem mógł... - To rzecz jakiejś przepowiedni.- Karrde odpowiedział na jej niedokończone pytanie.- Nie wiem dokładnie, jakiej, ale dysponuję datakartą ze spotkania poprzednich Pełnomocników, która potwierdza fakt, iż Stele przejął ich dziedzictwo. - Czyli wracamy do punktu wyjścia.- mruknęła Mara ponuro.- Znów Pełnomocnik Sprawiedliwości. - Na to wygląda. W końcu główny hangar opuścili niemal wszyscy obecni. Delegacje Senatu, prezydent Reveel, Krestchmar i Bel Iblis mieli wkrótce wziąć udział w ceremonii pogrzebowej Borska Fey’lyi na Bothawui, a potem czekało ich jeszcze uroczyste pożegnanie wszystkich ofiar tej wojny w systemie Ord Pardon, pożegnanie ofiar Chandrilli... pozostali tylko ci, dla których śmierć Leii była przede wszystkim osobistą tragedią. Luke Skywalker niezmiennie stał przy wlocie do hangaru. - Wujku Luke.- odezwał się nagle młody, lecz pewny głos. Skywalker, wyrwany z odrętwienia, odwrócił się i spojrzał na jego właściciela. Przed nim stał Anakin Solo. Najmłodszy syn Hana i Leii patrzył pewnym wzrokiem na swojego wujka, mimowolnie drapiąc się po twarzy. Przed uroczystością po raz pierwszy w życiu sięgnął po maszynkę do golenia i świeżo ścięty zarost kuł go teraz niemiłosiernie. Pamiętał, jak jego matka przed śmiercią dotknęła go w ten policzek, wskazując na fakt, że bardzo dorósł przez te kilka miesięcy. Że bardzo się zmienił. - Teraz jest idealna pora, żebyśmy porozmawiali.- rzekł Solo.- To wszystko, co się ostatnio stało... kosztowało nas wiele zdrowia i wiele bólu. Nie wiem, czy jestem w stanie teraz normalnie żyć. Czuję, że z jednej strony moja jasna strona chce wrócić do szczęśliwych, rodzinnych czasów, z drugiej ciągnie mnie ten obcy mrok, który się we mnie czai. Wiem jednak, że nie chcę podzielić losu dziadka. Ale też nie ma dla mnie powrotu. Było to ciężkie... ale wybrałem drogę samotności.- westchnął ciężko.- Chcę wystąpić z Zakonu. - Jesteś pewien?- Luke podszedł i położył mu dłoń na ramieniu.- To trudna ścieżka, zwłaszcza dla kogoś takiego, jak ty. Pamiętaj, że nosisz w sobie wielki mrok, a samotność tylko mu sprzyja. Wiedz, że będzie cię pociągał, oferował potęgę i Moc, jakiej nie jesteś sobie w stanie wyobrazić. - Zdaję sobie z tego sprawę.- rzekł Anakin.- Ale to jedyna droga. Muszę odnaleźć własną ścieżkę, między światłem a ciemnością, gdzie te siły będą się równoważyć. - Wiesz, że nikomu się to jeszcze nie udało.- nie dawał za wygraną Luke.- Wątpliwe nawet, czy taka równowaga istnieje. A droga, którą chcesz obrać, to droga legend i pośmiertnej chwały, ale mimo wszystko musi ją poprzedzić śmierć. Najczęściej tragiczna i przedwczesna. I samotność na każdym kroku. - Ale ja muszę to zrobić. Dla ciebie, dla mamy... dla Mocy. - A co z Tahiri? Wiele dla ciebie przeszła. - Wiem, i jestem jej za to bardzo wdzięczny. - Ona ciągle ma nadzieję, że Anakin, którego kiedyś znała – wróci. - Rozumiem ją i żałuję, że to już niemożliwe. Nie chcę jej ranić, ale nie mogę też skazywać na dzielenie mojej udręki. To brzemię, z którym muszę sobie poradzić. Sam. - To ja mam dla ciebie inną propozycję.- Luke chwycił Anakina za ramiona i spojrzał głęboko w oczy.- Jeśli chcesz obrać tę ścieżkę, to ja nie mogę ci w tym przeszkodzić; to twoja decyzja. Jednak nie opuszczaj zbyt pochopnie Zakonu. W Starej Republice pojawiali się podobni dysydenci, nazywano ich liśćmi na wietrze Mocy. Bądź listkiem na wietrze, Anakinie. Patykiem niesionym przez nurt rzeki, jaką jest Moc. Będziesz kroczył swoją samotną drogą, ale nie spalisz mostów. Będziesz samotny, ale nie sam. Bo Jedi nigdy nie są tak naprawdę sami. Oblicze Anakina rozjaśniło się nieco, a na twarzy na chwilę zagościł lekki uśmiech. - Tak.- szepnął, czując, że to może być jego droga.- Samotny Jedi, podążający za swoim przeznaczeniem. W pojedynkę. Solo.- spojrzał na Skywalkera.- Dziękuję ci, wujku. W rzeczy samej jesteś największym żyjącym mistrzem Jedi. To mówiąc, odwrócił się i w pośpiechu odszedł w stronę turbowind, jakby gnany jakąś niewidzialną energią w jakimś bliżej nieokreślonym kierunku. Luke czuł, że popycha go czysta, żywa Moc. - Uważaj na siebie, Anakinie!- zawołał za nim.- Droga, którą obrałeś, jest pełna niebezpieczeństw! Ale w twoim przypadku jedynie słuszna.- dodał ciszej. Młody Solo usłyszał to, ale już był w drodze. Czuł, że w tej chwili nie ma czasu na żal, że jego miejsce jest gdzie indziej. Tak, myślał, to powinna być moja ścieżka. Ścieżka emocji, ale i spokoju. Ścieżka pewności siebie, ale i wiedzy. Ścieżka pasji, ale też pogody ducha. Być może nawet ścieżka śmierci, ale na pewno Mocy. Anakin uśmiechnął się i zniknął w korytarzu prowadzącym do turbowind. Skywalker zaś odwrócił się niespiesznie i spojrzał w luk hangaru, po raz pierwszy od dłuższego czasu patrząc w przyszłość z pewną dozą pogodnej nadziei. Uśmiechnął się nawet, chociaż przelotnie. Śmierć Leii ciągle go bolała, jednak powoli odzyskiwał spokój i trzeźwość myślenia. Spod czarnej masy tragedii, jaką była Wojna Władców Mocy, dostrzegał jasne przebłyski. A najważniejszym z nich, przynajmniej dla niego, było przywrócenie spokoju sumienia duchowi jego ojca. Anakin Skywalker nie chciał spokojnie odejść, mając świadomość, że młody, acz potężny Ciemny Jedi imieniem Yun będzie sobie wycierał twarz jego osobą, oraz mroczną zbroją, z którą go kojarzono. Ta cała wojna była tego wyrazem, a Luke nie zwyciężyłby pojedynku z Vaderem, gdyby nie jego ojciec. Z kolei Anakin Skywalker nie mógłby zakończyć tego szaleństwa, gdyby nie jego syn. Luke spojrzał w czerń kosmosu i na chwilę zobaczył (a może zdawało mu się, że to widzi) czerwone, jaskrawe przebłyski, a także zarys konturów niespokojnego, wulkanicznego terenu, który widział przy okazji ostatniej sennej wizyty jego ojca. I te same, odległe sylwetki postaci, związanych zaciekłym pojedynkiem na dwa błękitne ostrza, pojedynkiem, którego tempo i gracja nawet z takiej odległości ukazywały jego wściekłą determinację i morderczą aurę zagłady. Jednak w pewnym momencie aura ta wyparowała, błękitne ostrza zgasły jak na komendę, a sylwetki przestały walczyć, stojąc naprzeciwko w spokojnych, rozluźnionych pozach. A następnie podały sobie po bratersku prawice i uścisnęły się przyjaźnie. Luke się uśmiechnął. Anakin Skywalker odnalazł spokój. Darth Vader odszedł na dobre. P O D Z I Ę K O W A N I A Jako autor nie tylko niniejszej książki, ale i całej trylogii „Siedziba Egzekutora”, pragnę podziękować wszystkim, którzy przez długi okres pisania wspierali mnie w taki czy inny sposób (również przy innych projektach). To również dzięki wam niniejsza książka może ujrzeć światło dzienne. Niektórzy mogą być wymienieni parokrotnie; wobec tych ludzi mam większy dług wdzięczności, niż wobec innych. Podziękowania pragnę złożyć przede wszystkim następującym osobom: o Marcinowi Bąkowi, Pawłowi Borawskiemu, Jackowi Jasikowi i Marcinowi Krowickiemu za korektę napisanych fragmentów. o Wspaniałej istocie, jaką jest moja Marta. o Kwakerowi i Pieniowi za to, że moje pasje ich nie przerażały. o Bobkowi, Gustlikowi i Johnny’emu za wsparcie podczas realizacji wszystkich moich fanaberii. o Pierwszemu składowi Deus Ex Machiny (dinozaurom): Ani, Kasi, Magdzie, Forrestowi, Pszczole, Jadzi, Cebulowi, Filipowi, Kacprowi, Tomkowi, Iwetcie, [Basi], Asi i Karolinie. o Drugiemu składowi Deus Ex Machiny (salsamentum): Madzi, Natalii, Marcie, Berenice, Gosi, Basi, Agacie, Oli, Esterze, Emilii, Arturowi i Mateuszowi. o Trzeciemu składowi Deus Ex Machiny (chórzystom): Miśkom, Marcie, Idze, Jerze, Pawłowi, Marcinowi, Andrzejowi, Kaśce, Natalii, Dominice, Karolinie, Joli, Martynie, Sandrze i Liwii. o Faux-Pas, godnym następcom Deus Ex Machiny. o Kabaretowi Misiek, wiadomo, za co. o Kabaretowi Oto Oni, też wiadomo. o Ryszardowi Grzywaczowi i Henrykowi Przywrzejowi – dwóm najlepszym polonistom w tym kraju. o Oli za użyczenie imienia pewnej Zeltroniance. o Lechowi za użyczenie imienia pewnemu Glottalphibowi. o Profesorowi Gulczowi za użyczenie imienia pewnemu Devlikowi. o Fettowi, Yako i Kisielowi za zrobienie okładek. o Ewci i Monice za to, że nie cierpią Gwiezdnych Wojen. o Biance, za przyjaźń. o Czerniemu, Kubie i reszcie redakcji „Popłostugazety” za to, że pozwolili mi dla nich pisać. o Abo za to, że pokazał mi, jak powinien wyglądać fan Gwiezdnych Wojen. o Mariance, która jako pierwsza powiedziała mi o Bastionie. o Kasi i Muminowi, bo obiecałem, że o nich wspomnę. o Dudkowi i Brodatemu, bo obiecałem, że im nie podziękuję. o Benny’emu, Paździochowi, Rudemu, Szukiemu, Bułgarowi, Biance, Pokrywowi, Ani, Białemu, Dąbkowi, Szczygłowi, Hassamowi, Karolinie, Józkowi, Czerniemu, Cebulowi, Karmelowi, Tadziowi i innym moim przyjaciołom za wieczny optymizm. o Kumplom z uczelni: Bartkowi, Arturowi, Szymonowi, Michałowi, Zastawowi, Gigantowi, Marcie i Wszechpolakowi, oraz Wojtkowi, Pawłowi i Karolowi. o Szczypiorowej Kocicy-Kusicielce za to, że ma zawsze dobry humor. o Całej mojej rodzinie; dużo by wymieniać... o Marcie, Szczygłowi i Vongowi, za to że przywrócili mnie do pionu w sytuacji dla mnie trudnej. o Dyrekcji L.O. nr II im. C.K. Norwida w Jeleniej Górze za (ciche) poparcie dla moich projektów. o Justynie, Rudemu, pani Renacie i kilku innym osobom, które w swoim czasie dokarmili biednego studenta. o Tym spośród moich wykładowców, których zajęcia dostarczały mi ciszy i spokoju niezbędnych do pisania dalszych rozdziałów; i przepraszam, jeśli zbyt ostentacyjnie nie słuchałem. o Profesorowi Krzysztofowi Zanussiemu za znakomite warsztaty aktorskie, na których nauczyłem się bardzo wielu ważnych rzeczy. o Całej ekipie Bastionu, a w szczególności Yako, JedI i Jethowi, za współpracę podczas wydawania tej książki. o Wszystkim w Jedi Order, a zwłaszcza tym, którzy przyjeżdżają na Imperiady. o Ekipie Imperiad: Lordowi, Rusisowi, Fizykowi, Twardemu i Leonidasowi. o Telewizji Polsat za program „Kuba Wojewódzki”. o [Jackowi Kaczmarskiemu], mojemu mistrzowi. o George’owi Lucasowi, bo to w końcu on wymyślił Gwiezdne Wojny. o Wszystkim, którzy dotrwali do końca tych podziękowań. o Oraz Bogu, bo bez Niego nic, co się stało, by się nie stało. Wszystkim Wam dziękuję. Michał Wolski